Betcher Tomasz - Szeptun

223 Pages • 64,003 Words • PDF • 1.2 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:46

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Tomasz Betcher

SZEPTUN

Copyright © by Tomasz Betcher, MMXXI Wydanie I Warszawa MMXXI Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Spis treści

Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Epilog Podziękowania Przypisy

Rozdział 1

–  Chyba zwariowaliście! – wykrzyknęła Julia, otwierając kopertę. Z  pliku znajdujących się w  niej banknotów poważnie spoglądał Władysław Jagiełło i  jego dziewięćdziesięciu dziewięciu sobowtórów. – Nie ma mowy. Nie mogę tego przyjąć. Rodzice przez chwilę nie mówili nic, jakby spodziewali się dokładnie takiego obrotu sprawy. Julia wsunęła pieniądze do koperty i zerknęła na nich z błyskiem irytacji w oku. Wytrzymali to spojrzenie, nauczeni wieloletnim doświadczeniem. W  podobnych sytuacjach zawsze czuła się niezręcznie, ale taka kwota wręcz wpędzała ją w  poczucie winy. Odłożyła grubą kopertę na nakryty śnieżnobiałą serwetą stół. Nie zamierzała tego tak zostawić, o nie. –  Juleczko, zależy nam, abyś je wzięła. – Ojciec utkwił w  niej wzrok. Od kiedy pamiętała, jego zdecydowany, ale przyjemny dla ucha głos gasił w  zarodku wszelkie domowe kon ikty. To on był tym rozsądnym, choć wiele osób dawało się zwieść jego pozornej łagodności. – Tobie i  dzieciakom należą się porządne wakacje. Od dawna nigdzie nie byliście. –  Oj, tato… – westchnęła ciężko. Mama wprawdzie była porywcza, ale łatwiej ją było do czegokolwiek namówić niż stonowanego, ale upartego ojca. Nie po raz pierwszy Julia czuła się jak dziesięciolatka próbująca przekonać rodziców do spędzenia nocy w  domku na drzewie. Spędzenia przez nią oczywiście. – Byliśmy w  zeszłym roku w  Rewie… Zresztą jak Krzysiek wróci, to pojedziemy na długie wakacje – rozmarzyła się. Na samo wspomnienie o  zięciu pani Szymańska skrzywiła się, jakby zjadła coś kwaśnego. Julia udała, że tego nie widzi. To było coś, czego absolutnie nie chciała rozgrzebywać przy kawie u rodziców. –  Ojciec mówi o  prawdziwych wczasach, słonko, a  nie o jednodniowym wypadzie na plażę – wtrąciła się mama, stawiając na stole kawę w  zabytkowej porcelanie. – I  tobie, i  dzieciakom

dobrze zrobi dłuższy wyjazd na łono natury. Dlatego zależy nam, żebyś wzięła te pieniądze. –  A  wy? – Spojrzała na rodziców, czując, że i  tak jest na przegranej pozycji. Wiedziała, że jeśli coś postanowili, to nie było od tego odwrotu. Zastanawiała się tylko, czy istnieje jakiekolwiek pole do negocjacji. Desperacko chwyciła się ostatecznego argumentu. Wyjazdu, o którym rodzice marzyli od dawna. – Przecież chcieliście jechać do Rzymu. –  Daj spokój, widzisz, co się wyrabia w  całej Europie. Strach się ruszyć gdziekolwiek. – Ojciec przeczesał palcami szpakowate włosy i  wskazał głową na ściszony telewizor, ustawiony na kanał informacyjny. Jerzy Szymański, jako emerytowany wojskowy, nie należał do ludzi strachliwych, jednak trudno było nie przyznać mu racji. Jak na zamówienie na żółtym pasku co chwila pojawiała się informacja o rosnącej liczbie o ar zamachu bombowego w Turcji. – I  tak chcemy z  mamą zrobić mały remont w  domku letniskowym. Zapowiada się piękne lato. –  To tym bardziej przydadzą się wam pieniądze! – Julia zatriumfowała, jednak tata szybko zgasił jej chwilowe zwycięstwo. –  To tylko malowanie ścian i  może nowe panele. Wszystko możemy zrobić samodzielnie. –  Kochanie… – Mama postawiła na stole talerz z  szarlotką i  usiadła obok córki. Bez pytania nałożyła jej kawałek ciasta i dorzuciła dwie kulki lodów waniliowych. Dokładnie tak, jak Julia lubiła. Podejrzewała, że matka zrobiła to specjalnie, by ją zmiękczyć. Było gorąco, więc lody zaczęły się błyskawicznie topić. Aby całkiem się nie rozpuściły, Julia sięgnęła po łyżeczkę. – Wiemy, jak ciężko pracowałaś przez cały rok. Szkoła, korepetycje, awans… Musisz się wyrwać z tego kieratu, odpocząć. Wiedziała, że mama ma rację. Była potwornie zmęczona nie tylko swoją sytuacją zawodową, ale też rodzinną. Ostatnio miała wrażenie, że zwaliło się na nią wszystko, co tylko mogło. Na szczęście wkrótce przynajmniej pracą nie będzie musiała się martwić.

–  Mamo, przypominam ci, że od jutra zaczynam wakacje, więc przez dwa miesiące nie zamierzam kiwnąć palcem. –  I  bardzo dobrze. Cieszy mnie, że dałaś się przekonać. – Pani Szymańska zdobyła się na uśmiech, za którym z  całą pewnością kryło się coś jeszcze. Jej mama, choć za sprawą ognistoczerwonych włosów i energicznych ruchów sprawiała wrażenie choleryczki, była serdeczną i  dobrą kobietą. Julia doskonale wiedziała, że można w  niej było czytać jak w  otwartej księdze. Nie pomyliła się i  tym razem. – Chcieliśmy z tatą zaproponować ci coś jeszcze, ale obiecaj, że się nie pogniewasz i zanim coś odpowiesz, przemyślisz sprawę… –  Mamooo… – Julia przewróciła oczami. W  przeddzień wakacji wyjątkowo dotkliwie czuła upływający rok szkolny. – Nie mam ochoty na gierki. Tak to możesz rozmawiać z  Jakubem, a  nie ze mną. Mów, o co chodzi. –  Bo… ciotka Krysia, wiesz, ta z  Olsztyna, jak usłyszała o problemach zdrowotnych Kuby, to poleciła nam kogoś, kto może mu pomóc. – Pani Szymańska wyrzuciła to z siebie jednym tchem. –  Tak? – Julia mgliście pamiętała kuzynkę matki. Zresztą chyba niezbyt ją lubiła. – Kto to taki? Jakiś dermatolog? – To… – Starsza pani próbowała szukać wsparcia u swojego męża, który przezornie schował się za obszerną płachtą gazety. – To w  zasadzie nie lekarz, ale… uzdrowiciel. Mieszka gdzieś w Beskidach i podobno czyni cuda. Ojciec Julii wychylił się zza gazety, gromiąc żonę wzrokiem za niefortunne stwierdzenie. – Słucham? Mamo, wiesz przecież, że Kubie jest potrzebny dobry dermatolog, a  nie cudotwórca. Słuchaj ciotki Krysi, to daleko zajdziesz… –  Juleczko… – Ojciec poprawił się na krześle i  zsunął na nos okulary w  drucianej oprawie. – Byłaś już u  prawie wszystkich specjalistów w  Trójmieście. Może jednak warto spróbować czegoś innego? Nie twierdzę, że ten facet ma cudowny lek na przypadłość Jakuba, ale wyjazd w te okolice na pewno wam nie zaszkodzi. Jeśli uznasz, że to jakiś szarlatan, to pojedziecie do jednego z pobliskich uzdrowisk. Marysia też odpocznie…

Jakkolwiek pomysł z  uzdrowicielem uważała za absurdalny, to argumentom taty nie mogła odmówić słuszności. Mimo wszystko ufała jego zdrowemu rozsądkowi i  jeżeli on dał się przekonać mamie, to musiała poważnie zastanowić się nad całą sprawą. Wiedziała, że jej rodzice kochali wnuki ponad życie i  oddaliby ostatni grosz, by były szczęśliwe. – A gdzie to w ogóle jest? – spytała w akcie kapitulacji. – Niedaleko słowackiej granicy, za Rymanowem-Zdrojem. Pani Szymańska wyciągnęła z  kredensu niewielką karteczkę zapisaną drobnym, starannym pismem księgowej. Na papierze widniał adres strony internetowej oraz wskazówki z dojazdem. Julia skupiła się i  przywołała w  myślach mapę. O  ile dobrze się orientowała, to musiało być gdzieś w okolicach Jasła lub Krosna. –  Matko święta! Przecież to drugi koniec Polski! – wykrzyknęła przerażona wizją wielogodzinnej podróży, ale sięgnęła po karteczkę. Wiedziała, że partia rodzinnych szachów właśnie dobiegła końca. *** Wracając do domu, czuła nie tylko ciężar koperty z  gotówką zalegającej na dnie torby, ale też czekającą ją batalię z dziećmi. „Nie – poprawiła się w  myślach – nie z  dziećmi, tylko z  Marysią”. Podejrzewała, że Jakub zgodzi się na wczasy bez mrugnięcia okiem. Był tym typem ośmiolatka, który przed wypowiedzeniem trzeciego zdania o  wyjeździe przyjdzie ze spakowanym bagażem. Julia była pewna, że jej syn odziedziczył temperament i żywiołowość po babci, bowiem zarówno ona, jak i  Krzysztof należeli do osób o  bardziej stonowanych emocjach. Natomiast Kuba ewidentnie wrodził się w  babcię Bożenę. Oboje, gdy mówili, to niemal krzyczeli, a  kiedy gdzieś szli, to biegli. Ot, taka włoska rodzina. Wierne odbicie swoich rodziców stanowiła natomiast Marysia. Patrząc, jak układa na podłodze puzzle, lepi gurki z plasteliny albo czyta książki, Julia widziała w  niej Krzysztofa. On też wolał to wszystko robić na leżąco, z głową wspartą na zgiętej w łokciu ręce. Choć z satysfakcją musiała przyznać, że po niej córka odziedziczyła

pewnego rodzaju optymizm i energię życiową. Przynajmniej do tego dnia, o którym prawie nigdy nie rozmawiały. Julia z żalem porzuciła przyjemny chłód klatki schodowej. Stojące powietrze i  upał spotęgowany gorącem odbitym od chodnika, asfaltu i  ścian budynków sprawiły, że oblała się potem, zanim jeszcze doszła do samochodu. Pomimo późnego popołudnia słońce nadal prażyło jak oszalałe, nagrzewając wszystko do absurdalnych temperatur. Z  tęsknotą pomyślała o  ich mieszkaniu na gdańskiej Morenie. W  przeciwieństwie do płaskiej jak stół Zaspy tam z  pewnością był choćby delikatny wiatr. Na Morenie wiało prawie zawsze. Otworzyła drzwi srebrnej toyoty i  opuściła wszystkie szyby, jeszcze zanim zajęła miejsce za kierownicą. Z  zaparkowanego w  słońcu auta żar buchał niczym z  hutniczego pieca. Nawet na zewnątrz czuła zapach rozgrzanej skórzanej tapicerki. Miała swoje zalety, ale także dwie poważne wady – zimą była lodowata, a latem przypominała gorącą patelnię. Wyciągnąwszy z  bagażnika plażowy ręcznik, Julia rozłożyła go na fotelu. Niefrasobliwe siadanie na gorącej czarnej skórze przypłaciła niedawno bolesnym oparzeniem na łopatce. W  końcu przemogła się i  wsiadła do auta. Gdy tylko przekręciła kluczyk w  stacyjce, włączyło się radio. Zanim uruchomiła silnik, wsłuchała się w komunikat radiowy: Meteorolodzy i  Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego ostrzegają przed trwającą falą upałów. Temperatury, które na Pomorzu wahają się od 29 do 33 stopni Celsjusza, mogą stanowić zagrożenie dla zdrowia i  życia zarówno ludzi, jak i  zwierząt. Zaleca się… –  Pić dużo piwa i  bujać się w  hamaku – dokończyła przekornie Julia, gdy radio umilkło, zmuszone do podzielenia się prądem z rozrusznikiem. Z  kratek nawiewowych buchnęło gorąco. Wprawdzie wiekowa toyota camry była wyposażona w  klimatyzację, jednak Julia postanowiła odłożyć jej naprawę na później. Tyle tylko że to było

dokładnie rok temu. Od tego czasu pojawiło się kilka pilniejszych wydatków. Zresztą wciąż miała nadzieję, że zajmie się tym Krzysztof. W  drodze do domu zrobiła szybkie zakupy, zadowolona z  perspektywy spędzenia kilkunastu minut w  klimatyzowanym pomieszczeniu. Z  ulgą stwierdziła, że wszyscy odczuwają skutki upałów. Otyły mężczyzna stojący w kasie przed nią wyglądał wręcz tak, jakby dopiero wyszedł spod prysznica, za to zapach, który wokół siebie roztaczał, zdecydowanie temu przeczył. Dzięki klimatyzacji w  markecie Juli udało się nieco schłodzić, jednak wdrapanie się na drugie piętro z  zakupami spowodowało, że jej skóra znów pokryła się drobnymi kropelkami. Położyła reklamówki na podłodze w przedpokoju, gdy tylko usłyszała zbliżające się kroki. Szybkie kroki. – Mamaaaa! – wykrzyknął Kuba, gotów rzucić się jej w objęcia. Bose stopy zapiszczały na ka ach. Ściągnęła sandały i  poczuła zbawienny chłód posadzki. – Czekaj! – Wyciągnęła rękę w kierunku nadbiegającego syna. Ledwie udało mu się wyhamować. Zawsze witał się z  nią, jakby nie widzieli się sto lat. Pocałowała go w czoło. – Cześć, kochanie. Najpierw muszę wziąć prysznic. Jest Mania? –  Jest. Siedzi w  swojej jaskini. – Chłopiec uśmiechnął się i wskazał głową na zamknięte drzwi. – Jaki ma humor? – Jak zwykle… – powiedział, wzruszając ramionami. Nic więcej nie musiał dodawać. Wiedziała, że czeka ją ciężka przeprawa z  córką, która od wielu miesięcy toczyła wojnę podjazdową z całym światem. Coraz chłodniejsza woda lecąca z  prysznica zdawała się zmywać z  niej nie tylko pot i  kurz całego dnia, ale też wszystkie zmartwienia, które wprawdzie w  ostatnim czasie nieco traciły na wyrazistości, lecz ciągle tkwiły w  niej niczym olbrzymia drzazga w palcu. Zakręciła wodę i jeszcze przez chwilę cieszyła się chłodem na swojej skórze. Owinąwszy włosy ręcznikiem, wsunęła bawełniane szorty i sprany pomarańczowy podkoszulek.

Rozpakowała zakupy i wyjęła z lodówki ugotowany poprzedniego dnia obiad. Przez chwilę krzątała się po kuchni, próbując poukładać myśli po rozmowie z  rodzicami. Nie wierzyła, że cokolwiek jest w stanie wyleczyć jej syna, ale dałaby wszystko, by choć trochę mu ulżyć. Zresztą dokładnie to samo tyczyło się córki. W  końcu zdecydowała, że czas przestać odwlekać rozmowę z nią. Gdy bosa stanęła przed pokojem Marysi, poczuła ten sam niepokój, który trawił ją od wielu miesięcy. W  jakiś niepojęty dla Julii sposób córka stała się dla niej kimś niemal zupełnie obcym. Gdy na pukanie do drzwi nikt nie odpowiedział, nacisnęła klamkę. Pomieszczenie zdawało się tak samo nieprzychylnie nastawione do świata jak siedząca w  nim nastolatka. Całą wolną ścianę pokrywały wielkie plakaty Marilyna Mansona, przerażająco wystylizowanych muzyków Slipknota czy przyprawiającej ją o  dreszcz kapeli o  nazwie Murderdolls. W  miejscu, gdzie ściany stykały się z  su tem, wokół całego pokoju pociągnięto pas czarnej i  czerwonej farby, która spłynęła i  zastygła w  grubych kroplach przypominających krew. Julia wciąż nie mogła uwierzyć, że jej córka zrobiła to wszystko w trakcie jednego przedpołudnia. I to bez ustalania z  nią czegokolwiek. Na samą myśl o  tym, co stało się z  uroczym dziewczęcym pokojem nastolatki, wyremontowanym przez jej ojca, dławiło ją w gardle. Kiedy zobaczyła „dzieło” Marysi, pokłóciły się tak bardzo, że przez kilka następnych tygodni nie zamieniły ze sobą słowa. Przez chwilę stała w progu, obserwując swoją córkę. Swoją nową córkę. Zamiast nieśmiałej dziewczęcej blondynki uwielbiającej olet, błękit i  Hannah Montanę na kanapie leżał ubrany na czarno upiór. Marysia zmieniła się tak bardzo, że Julii z  trudem przychodziło używanie wobec niej zdrobnień. Mania, Marysia? W  żaden sposób nie współgrało to z  demonicznym wizerunkiem dziewczyny. Nawet stojąc w  progu, słyszała metalowy jazgot wydobywający się z obszernych słuchawek. Podeszła do komputera i  ściszyła nieco dźwięk w  słuchawkach. Nastolatka otworzyła oczy obwiedzione grubą konturówką. Tęczówki były czarne. Julia doskonale pamiętała zmieniający się wizerunek Marysi. To, jak pojawiły się czarne ubrania, jak zmieniła

kolor włosów. Na czarny. Pomyślała wtedy, że córka przynajmniej nie będzie mogła zmienić koloru swoich oczu. Jasnych i błękitnych, śmiejących się bardziej niż jej usta. Kilka tygodni później dziewczyna błysnęła czarnymi soczewkami, druzgocząc ostatni bastion matczynej radości. Tego wieczora Julia pękła i  płakała z bezsilności, krzycząc w poduszkę i przeklinając Krzysztofa, którego – jak się jej zdawało – nie było z nimi całe wieki. Czuła, że poniosła porażkę na wszystkich frontach, ale ta bolała najdotkliwiej. –  Co znów zrobiłam? – Nastolatka wbiła w  nią jadowite spojrzenie. Julia udała, że je ignoruje, i  usiadła do komputera. Otworzyła nową kartę w przeglądarce. –  Nic… – zaczęła, wpisując adres z  otrzymanej od matki karteczki. – A  przynajmniej jeszcze o  tym nie wiem. Chciałam ci tylko powiedzieć, że wyjeżdżamy za tydzień na wczasy. Jeśli potrzebujesz czegoś na wyjazd, to dobrze by było, abyś mi o  tym powiedziała. – Nigdzie nie jadę. Poza tym jeszcze niedawno twierdziłaś, że nie mamy kasy. –  Już mamy. Dziadkowie dali nam pieniądze na wyjazd w  góry. Bardzo im zależy, żebyście razem z  Kubą odpoczęli. Poza tym znaleźli jakiegoś specjalistę, który świetnie zna się na chorobach skóry – nagięła prawdę tylko odrobinę. – No to sobie jedźcie. Ja zostaję. Marysia chwyciła za słuchawki, uznając rozmowę za zakończoną. Na szczęście Julia była przygotowana na taki scenariusz. Zakładała, a wręcz była pewna, że ta kwestia prędzej czy później się pojawi. –  Możesz zostać. – Julia pokiwała głową. Z  satysfakcją obserwowała wyraz delikatnego zdziwienia, który przemknął przez twarz córki. – Ale u dziadków. Nastolatka chciała coś powiedzieć, ale tylko kłapnęła niemo ustami. Zdziwienie nagle zmieniło się w  grymas wściekłości. Założyła słuchawki i odwróciła się plecami do Julii, która wiedziała, że wobec alternatywy pozostania z  jej rodzicami Marysia skapituluje.

Dziadek Jurek całe życie spędził w  Wojsku Polskim jeszcze w  czasach, kiedy nazywało się ono Siłami Zbrojnymi Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Od kiedy został podo cerem, „formował materiał” na żołnierzy, który stanowili chłopcy ze wszystkich środowisk i  warstw społecznych. O  dziwo, ci, którzy przysparzali mu najwięcej trudności, darzyli go największym szacunkiem przez długie lata, obojętnie, czy robili karierę w wojsku, czy też nie. Julia wiedziała, że Jerzy Szymański był wymagający, ale nie surowy, konsekwentny, ale sprawiedliwy, a przede wszystkim jak na „trepa” był wyjątkowo ludzki. I choć na emeryturze znacznie złagodniał, to i  tak był jedyną osobą, do której Marysia czuła respekt. I  właśnie dlatego Julia wiedziała, że jej córka zgodzi się na wszystko, byleby tylko nie zostać z dziadkami. Przeniosła wzrok na ekran. Już na pierwszy rzut oka było widać, że strona została przygotowana amatorsko. Centralne miejsce zajmowało zdjęcie starszego pana i  stojącego obok niego chłopca. Mężczyzna miał siwy zarost, ubrany był w  spodnie na szelkach i  niemodny sweter w  karo, a  w  dłoniach dzierżył fajkę. Na głowie miał niedbale nałożony kapelusz myśliwski, a  spomiędzy szelek próbowało wydostać się brzuszysko. Przypominał nieco – patrząc na fajkę i  zarost – kapitana statku albo – kierując się kapeluszem i  szelkami – Bawarczyka. Obejmował za ramię chłopca, na oko dziesięcio-, może dwunastolatka, w  serdecznym, poufałym geście. Chłopak miał czarną jak smoła czuprynę – tak przynajmniej oddawała to marnej jakości fotogra a – i zadziorny uśmiech. W tle widać było ładny, choć wiekowy, góralski dom, za którym rozciągało się pokryte lasem wzgórze. –  Waldemar Jóźwiak – przeczytała na głos, wpatrując się w  fotogra ę, bez wątpienia wykonaną dawno temu. – Zielarstwo, ziołolecznictwo, pszczelarstwo. Wynajem kwater. Strona nie miała żadnych odnośników ani zakładek. Poniżej fotogra i widniał adres pana Jóźwiaka oraz kilka krótkich publikacji dotyczących ziół występujących w  Beskidach, ich pozyskiwania i  zastosowania, dwa artykuły na temat pszczelarstwa i… tylko tyle. Żadnej wzmianki o  medycynie naturalnej czy jakimkolwiek leczeniu. Sytuację nieco ratowało to, że „uzdrowiciel”

wyglądał na sympatycznego człowieka. Julia pocieszyła się tym, że może po prostu nie skorzystać z  jego pomocy, a  za otrzymane pieniądze spędzić czas w  urokliwym uzdrowisku, jakich zapewne pełno w okolicy. Wzięła do ręki telefon i  wybrała numer. Ku jej rozczarowaniu okazał się wyłączony. Widocznie właściciel strony nie zaktualizował jej, a  sądząc po archaicznym wyglądzie, nie było to nic nadzwyczajnego. Julia zerknęła jeszcze na internetową mapę i westchnęła. Cały ten pomysł wydawał się szaleństwem. Chciałaby porozmawiać o  tym z mężem, ale od tygodnia nie dawał znaku życia. Cóż, może jednak rodzice mieli rację.

Rozdział 2

Delikatny wiatr przerzucił kartki atlasu drogowego rozłożonego na masce toyoty, płosząc tym samym stadko wróbli obsiadających pobliski krzak. Julia odstawiła kubek z  kawą i  bez cienia irytacji wróciła do miejsca, które ją interesowało. Wprawdzie miała nawigację w  telefonie, ale korzystanie z  atlasu przypominało jej rodzinne wyjazdy. Dokładnie w  ten sam sposób robił to jej ojciec. Zatrzymywał się na stacji, tankował paliwo i parkował w cieniu, by mogli zjeść kanapki i  napić się kawy z  termosu. Wyciągał wtedy atlas i  kładł go na rozgrzanej masce, po czym śledził palcem czerwone zawijasy dróg. Od kilku minut wiatr pogrywał z  nią w  tę samą grę. Zaledwie muśnięcie zrywało się i  gasło, gdy tylko oczekiwała kolejnego. Stacja paliw w  Krośnie, zaskakująco duża i  nowoczesna, oferowała sporo cienia, w  którym auto stygło, wydając z  siebie symfonię tyknięć i  pyknięć. Według mapy do Bukowego Młyna zostało im około czterdziestu kilometrów, co przy częstym zerkaniu w  atlas i ciągle pogarszającej się jakości dróg mogło im zająć równie dobrze godzinę co trzy. Upiła łyk dobrej mocnej kawy i  spojrzała z  czułością na śpiące w samochodzie dzieci. Na tylnej kanapie zwinięty niemal w kłębek spał Kuba. Pas bezpieczeństwa wrzynał mu się w  policzek. Dzięki krótkim spodenkom i  koszulce wyraźnie widziała ślady po nocnej walce syna z chorobą. Prawie od urodzenia Jakub zmagał się z  alergiami, astmą wczesnodziecięcą i  atopowym zapaleniem skóry. O  ile dwie pierwsze dolegliwości dało się jako tako kontrolować, o tyle AZS co jakiś czas wracało, niszcząc skórę ośmiolatka. Zaczynało się niewinnie, od niewielkiej suchości skóry, która stopniowo swędziała coraz bardziej i bardziej, doprowadzając chłopca do szału. Pomimo stosowania wszelkich zabiegów pielęgnacyjnych, miliona kremów, maści, emolientów, wreszcie leków ze sterydami i  antybiotykami

zdarzało się, że Kuba wstawał podrapany i  poraniony jak po spotkaniu ze stadem wkurzonych kotów. Szczególnie wrażliwe były zgięcia kolan, nadgarstki, ale także brzuch i  uda chłopca, które szybko pokrywały się ranami i  strupkami. Serce Julii pękało za każdym razem, gdy słyszała, jak syn miota się po łóżku i  drapie swędzącą skórę, starając się znaleźć odrobinę ulgi. Zwykle po jakimś czasie następował okres, który lekarze określali jako remisję – czas wycofania choroby lub złagodzenia jej objawów. Czas spokojnych nocy i  radosnego, uśmiechniętego dziecka. Czas szczęśliwej mamy, który Julia ostatni raz przeżywała, jak się jej zdawało, wieki temu. A  teraz Kuba spał, odsypiając prawie bezsenną noc. Ziewnęła przeciągle i  musiała przyznać, że chętnie też zajęłaby miejsce na tylnej kanapie. Pociągnęła duży łyk stygnącej kawy i  przeniosła wzrok na fotel pasażera. Nastolatka rozłożyła go maksymalnie płasko i wyciągnęła się, układając głowę na niewielkiej poduszce. Już na autostradzie Julia zauważyła, że gdy tylko córka zasypia, z  jej twarzy znika gniewna maska. Przez mocny makijaż i  czarne włosy wciąż przebijała się ładna buzia. Kilka razy musiała opanować pokusę, by pogłaskać córkę po policzku. Wiedziała, że gdyby ten przejaw czułości obudził Marysię, dziewczyna rozpętałaby piekło. Julia żałowała, że z  ich dawnej ciepłej i  serdecznej relacji nie pozostało już prawie nic, ale nie chciała teraz do tego wracać. Dopiła kawę i  usadowiła się za kierownicą. Po dziesięciu godzinach jazdy miała serdecznie dość prowadzenia. Gdyby wyjechali tak, jak zaplanowała, byliby już dawno na miejscu. Poranna kłótnia z  Marysią opóźniła start o  całe dwie godziny. Dochodziła dwudziesta i  choć słońce prażyło jeszcze dość mocno, wyraźnie chyliło się ku zachodowi. Miała nadzieję, że uda im się dotrzeć na miejsce przed zmrokiem, tym bardziej że w  ostatnich wiadomościach zapowiadano silne burze. –  Mamo, góry! – wykrzyknął Jakub, który przebudził się kilkanaście kilometrów za Krosnem. Rzeczywiście, na horyzoncie malowało się pasmo wzniesień, w  których stronę podążali. – Będą większe?

– Możesz mi nie drzeć ryja nad uchem?! – warknęła Marysia, nie otwierając oczu. –  Mania! Nie mów tak do niego. – Julia spojrzała w  lusterku na syna. – Tak, będą większe. Nie tak wysokie i skaliste jak Tatry, ale na pewno większe, niż wydają się stąd. – A czy są w nich niedźwiedzie? – spytał chłopiec, wpatrując się w pofałdowany krajobraz. –  Tak, chyba tak. Na półce za tobą leży przewodnik. Weź go i poszukaj, chętnie sama się dowiem. Skupiła się na drodze, podczas gdy Kuba poluzował pas i sięgnął po przewodnik. Przez dłuższą chwilę słyszała jedynie szelest przewracanych stron. –  Są! I  jeszcze rysie, żbiki i  wilki – recytował podekscytowanym głosem. Była dumna z tego, że nauczył się czytać, już mając pięć lat. Jako sześciolatek czytał płynnie i z dużym zrozumieniem. –  Napisz do „National Geographic”… – mruknęła Marysia, ale brat ją zignorował, przyzwyczajony do tego typu zaczepek. Dziewczyna poprawiła się w fotelu. – Mamo, a zobaczymy jakieś niedźwiedzie albo wilki? – Jeśli już, to mam nadzieję, że z bardzo daleka. Beskid Niski to czyste i  dzikie tereny. Zwierzęta trzymają się tutaj z  dala od człowieka, nie są przyzwyczajone do jego obecności. – Nie tak jak dziki w Gdańsku? – Nie, nie tak. Julia przypomniała sobie ostatnią zimę, podczas której niemal każdego ranka mogli obserwować dziki ryjące trawniki pod ich blokiem. Zdarzali się nawet mieszkańcy, którzy karmili je z  ręki. Nigdy nie pochwalała tego typu zachowań. Ba! Ze wstydem przyznawała, że obawiała się nawet zwierząt hodowlanych, takich jak kury czy kaczki, nie mówiąc już o  krowach lub świniach. Bała się, że ją podziobią albo ugryzą. Akceptowała je tylko w  postaci gotowanej lub pieczonej. – A czy te wilki lub niedźwiedzie mogą nas zaatakować? – Jakub jakby czytał w jej myślach.

–  Czytałam kiedyś, że człowiek robi dużo hałasu w  lesie i  dzikie zwierzęta instynktownie od niego uciekają. Jeśli jednak do takiego spotkania dojdzie, to wystarczy zachować spokój i  ich nie prowokować. Ale pewnie jak wyczują zagrożenie dla siebie lub młodych, to mogą. Uwielbiała tę wrodzoną ciekawość syna. Był dociekliwy, choć jego cierpliwość szybko się wyczerpywała, ustępując miejsca jakiejś innej aktywności. Zainteresowanie światem ścierało się w  nim z  naturalną żywiołowością. Marysia była zupełnie inna. Dokładna i  skrupulatna, godzinami potra ła śledzić interesujący ją wątek, a  kiedy czytała książkę – jeśli czytała – to od deski do deski, a  najlepiej cały cykl. Cóż, przynajmniej tak było kiedyś. Od wielu miesięcy jej córka tkwiła zamknięta w  świecie pomiędzy dwiema słuchawkami. Dawno porzuciła wszystko to, co tak bardzo ją interesowało. Julia skupiła się na drodze, starając się nie zagłębiać w  ponure myśli. Spojrzała z  niepokojem na kłębiące się na horyzoncie gęste, ciemne chmury i przyspieszyła. Z drogi krajowej numer 28 skręcili w  kierunku Dukli i  przejścia granicznego w  Barwinku. Widziane z  okolic Krosna góry na jakiś czas zniknęły, by z  całą mocą powrócić za Duklą. Minąwszy miejscowość, Julia zdała sobie sprawę, jak bardzo oddalili się od aglomeracji miejskich i  gęsto zamieszkanych terenów. Droga krajowa numer 19 wiodła przez – jak to zdążył wyczytać Jakub – Przełęcz Dukielską. Ogromne wzgórza może nie powalały wysokością, ale rozległością już na pewno. Szosa to opadała, to wznosiła się kilometrami, by co jakiś czas przejść w  łagodny łuk, nad którym królował pokryty lasem szczyt. Nawet Marysia, która od jakiegoś czasu nie spała, w  milczeniu obserwowała niezwykły krajobraz. Nie mogła pamiętać ostatniego razu, gdy była w górach. Miała wtedy zaledwie trzy lata. Kilka kilometrów przed Barwinkiem Julia zatrzymała samochód, by spojrzeć do nawigacji w telefonie. Bukowy Młyn był tak mały, że wolała nie polegać na atlasie, ale czymś bardziej aktualnym. Przez uchylone okna dobiegał szum potoku płynącego nieopodal drogi. Ujechali jeszcze kilkaset metrów, po czym skręcili w  boczną, pokrytą dziurawym asfaltem drogę. Był to raczej zlepek asfaltowych

łat niż jezdnia. Potok towarzyszył im, stanowiąc rodzaj naturalnego drogowskazu. Gorąco zaczęło ustępować, a  coraz większą część nieba przykrywały szybko przemieszczające się, ciemnoszare chmury. Julia nie spodziewała się ujrzeć ich nad głowami tak szybko. W tej scenerii góry nie wyglądały już zachęcająco. Z każdą chwilą okolica sprawiała wrażenie odludnej i  przytłoczonej ogromem ciężkich chmur. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zawrócić do Dukli albo przynajmniej do Barwinka, ale uznała, że przesadza. Nacisnęła mocniej pedał gazu. Po kilku kilometrach z  ulgą dostrzegła pierwsze zabudowania, a  gdy minęła znak informacyjny Bukowy Młyn, prawie się roześmiała ze swojej strachliwości. Kiedy niebo przecięła ogromna błyskawica, śmiech uwiązł jej w  gardle. Błysk rozświetlił okolicę na ułamek sekundy, nadając jej upiorny wygląd. Grzmot huknął w toyotę jak zrzucony z wysokości głaz, a cała trójka krzyknęła. *** Julia nie spodziewała się tak gwałtownej zmiany pogody. Ruszyła, gdy tylko serce przestało bić jak oszalałe. Ze wszystkich sił starała się być dzielna, choć od zawsze bała się burzy. Jakub z  przestrachem wodził wzrokiem po przewalających się nad głowami chmurach. Nawet Marysia porzuciła dotychczasowy naburmuszony wyraz twarzy i  szeroko otwartymi oczami wypatrywała błyskawic. Nikt się nie odzywał, jakby nie chciał prowokować kolejnych wyładowań. Toyota toczyła się po nierównym asfalcie, wzbijając za sobą tuman kurzu. Julia spojrzała na otrzymaną od matki karteczkę pokrytą odręcznymi notatkami. „Przy kapliczce skręć w  prawo. Jedź drogą gruntową około 300 metrów”. Zahamowała gwałtownie, zdając sobie sprawę, że właśnie minęli przydrożną kapliczkę. Wrzuciła wsteczny i  cofnęła, po czym skierowała auto w  polną drogę. Przez chwilę wpatrywała się w  ładną, choć nieco zaniedbaną gurę Matki Boskiej. Czując na

sobie wzrok dzieci, nacisnęła pedał gazu. Auto podskakiwało na wybojach i  wspinało się na położone nad miejscowością wzgórze. Droga zdawała się nie mieć końca. Julia odetchnęła z ulgą, gdy zza niewielkiego sosnowego zagajnika wyłonił się znany ze strony internetowej budynek. –  To chyba tutaj – mruknęła pod nosem, dokładnie lustrując okolicę. Dom był duży, drewniany, kryty gontem. Zadaszona weranda wychodziła wprost na niewielkie podwórko, którego centralny punkt stanowił wielki stary dąb. Jego rozłożyste gałęzie zachodziły niemal na dach domu, a  ogrom liści falował niespokojnie na wietrze. Na wszelki wypadek zaparkowała z  dala od wiekowego drzewa. Julia wprawdzie nigdzie nie dostrzegła znaków informujących o  działalności agroturystycznej, ale była pewna, że jest to miejsce, które widziała na zdjęciu. Budynek był nieco zaniedbany i przez chwilę wątpiła nawet, czy jest zamieszkany, ale ostatecznie skrzynki z  różnego rodzaju roślinami przekonały ją, że nie został opuszczony. –  No, jesteśmy – powiedziała bardziej do siebie niż do dzieci i zgasiła silnik. –  Tu? – Marysia wpatrywała się z  niedowierzaniem w  przednią szybę. – Przecież to jakaś rudera… Gdzie ty to wyszukałaś? W bazie schronisk dla bezdomnych? – Chodźcie, pójdziemy się rozejrzeć. Gdzieś daleko zagrzmiało. Szum liści targanych coraz silniejszym wiatrem stawał się wręcz nieprzyjemny i  wzmagał niepokój. Jakub wydostał się z tylnego siedzenia. Julia zajrzała do wnętrza auta. – Mania, chodź. –  Nigdzie nie idę. – Nastolatka obruszyła się i  odblokowała telefon. – No chodź, to niebezpieczne korzystać z telefonu w czasie burzy. – Nie. – Marysia wlepiła wzrok w  ekran, uznając konwersację za zakończoną. Julia odpuściła. Miała dosyć córki i  jej humorów. Jeśli tak mają wyglądać ich dwa tygodnie w górach, to już wolałaby wracać.

Ruszyła w  stronę wejścia, przyglądając się uważnie domostwu. Pomimo zapadającego zmroku w  żadnym z  okien nie paliło się światło. Do drzwi wejściowych prowadziły szerokie schody. Na trzecim stopniu wylegiwał się kot, który na dźwięk jej kroków podniósł głowę. Burza i  coraz silniejszy wiatr najwyraźniej nie robiły na nim wrażenia. Nie znosiła kotów. Wprawdzie dawno nie miała z żadnym do czynienia, ale „kreatury śmietnika” napawały ją obrzydzeniem, a  nieruchome oczy o  pionowych źrenicach wywoływały niepokój. Julia wzdrygnęła się i  zaczęła kombinować, jak zręcznie ominąć zwierzaka, który zdecydowanie nie miał ochoty się ruszyć. Przyspieszyła i  w  trzech susach pokonała schody, przeskakując nad zdziwionym kotem. Jak dobrze, że na drogę włożyła ażurowe tenisówki, które były nie tylko wygodne, ale też przewiewne. A  teraz mogły uchronić jej stopy przed podrapaniem. Ku jej zdziwieniu kocur nie rzucił się na nią z pazurami, ale wręcz zignorował niezrozumiałe zjawisko, płynnie przechodząc do lizania łapy. –  Dzień dobry. Jest tu ktoś? – zawołała, naciskając po raz trzeci dzwonek do drzwi. Po drugiej stronie słyszała dzwonek informujący o  przybyciu gości świergotem ptaków. Zadzwoniła jeszcze kilka razy, ale nikt nie odpowiedział. Szeroka weranda wiodła dookoła domu i Julia ruszyła nią, mając nadzieję na spotkanie gospodarza. Kuba chwycił ją za rękę i rozglądał się z zainteresowaniem. – Halo?! – zawołała, wchodząc za róg budynku. Weranda miała może dwa metry szerokości. Znajdowało się na niej kilka prostych drewnianych krzeseł pokrytych pociemniałym lakierem i  niewielki przykryty ceratą stół, zastawiony puszkami po tanim piwie. Zaczynała się niepokoić. Cała ta sceneria: z burzowymi chmurami, starym domem w  dziczy, przywodziła jej na myśl amerykańskie horrory. Na dodatek zaczęło padać. Grube krople bębniły w gont niczym tysiące małych werbli, tłumiąc nawet szelest liści dębowego olbrzyma. Nie było sensu iść dalej. Zrezygnowana odwróciła się na pięcie i  krzyknęła, zaskoczona widokiem mężczyzny, który stał tuż za nimi. Jego ciemne, prawie czarne oczy wpatrywały się w nią z uwagą.

– Ale mnie pan przestraszył. Szukam pana Waldemara Jóźwiaka – powiedziała speszona. Czuła się jak mysz przyłapana na buszowaniu w  spiżarni. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Jakub boleśnie ściska jej dłoń. –  To ja. O  co chodzi? – Mężczyzna miał spokojny głos, ale wydawał się zdziwiony ich obecnością. Być może nie dosłyszał jej. Musiała przyznać, że choć nie spuszczał z  nich wzroku, nie wyglądał na groźnego. W  jego oczach dostrzegła ciepło. Nie zaproponował jednak, by weszli do domu. Nie przedstawił się, a nawet próbował podszyć pod gospodarza. –  Nie, nie rozumie pan. Szukam tego pana, który ogłasza się w internecie. Tego od ziołolecznictwa. Mężczyzna ściągnął brwi, a  na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. – Czego pani od niego chce? –  Mój syn ma poważne problemy zdrowotne. Słyszałam, że pan Waldemar mógłby mi pomóc. –  Rozumiem. – Nieznajomy przeniósł wzrok na Jakuba i  przez chwilę milczał, jakby starał się zrozumieć, o  jakiej chorobie mówi Julia. – Jeśli koniecznie chce go pani odwiedzić, musi pani szukać przy kościele w Dukli. – Przeprowadził się? – spytała zdziwiona. – Czy tam znajduje się jego gospodarstwo? – Nie. – Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Cmentarz. „Jezu, to jakiś psychol” – pomyślała. Poczuła zimny dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. Bezwiednie przyciągnęła do siebie syna i otoczyła go ramieniem. Nieznajomy widocznie odczytał jej myśli, bo zanim zdążyła coś powiedzieć, dodał zmieszany: – Przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć. Szuka pani mojego dziadka. On nie żyje od ośmiu lat. – Przykro mi – powiedziała, spoglądając na przybierające na sile deszcz i  wiatr. Zastanawiała się, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Czuła narastającą złość, sama nie wiedziała na kogo bardziej. Czy na siebie, że dała się zwieść opowieściom matki o cudotwórcy, czy na

matkę, że słucha tej zdziwaczałej Krysi. Najmniej mogła złościć się na nieżyjącego zielarza. W  obecnej sytuacji pojawiał się jeszcze jeden problem. – Nie wie pan, gdzie mogłabym się zatrzymać? –  O  tej porze? W  Bukowym raczej nie znajdzie pani noclegu. Może w  Barwinku albo Dukli. – Spojrzał na zapadający zmrok. – Musi się pani pospieszyć, inaczej czeka was nocleg w samochodzie. –  Cóż, w  takim razie dziękuję za informację i  przepraszam za kłopot. Julia wyminęła nieznajomego i ruszyła w stronę samochodu. Nie zdążyła jeszcze opuścić werandy, gdy potężny huk rozdarł powietrze, a  błyskawica niemal ich oślepiła. W  ułamku sekundy Julia zrozumiała, że piorun właśnie uderzył w samochód. Powietrze wypełnił zapach ozonu. – Mania! Rzuciła się w  stronę auta. Dobiegła do niego w  kilku potężnych susach, zeskakując ze schodów, na których pozostawiła oszołomionego Jakuba. Niegdyś beżowy dach samochodu był poczerniały od uderzenia pioruna, a  spod maski wydobywała się strużka białego dymu. Zanim Julia doskoczyła do drzwi pasażera, te otworzyły się i z auta wysiadła oszołomiona Marysia. – Jezus Maria! Nic ci nie jest? – Julia dopadła do dziewczyny i zaczęła ją oglądać z każdej strony. –  Nie, chyba nie. – Nastolatka rozglądała się, zerkając to na matkę, to na uszkodzony samochód. Na chwilę pozbyła się grymasu, który towarzyszył jej przez całą podróż, ale szybko się otrząsnęła, odtrącając rękę matki. – Mówiłam, nic mi nie jest. –  Mamuś, co my teraz zrobimy? – Jakub wsunął szczupłe palce w dłoń Julii. –  Nie wiem… – odpowiedziała, ciągnąc go w  stronę drzwi kierowcy. Otworzyła maskę, ale po dymie nie było już śladu, został jedynie wiercący w  nosie zapach spalonego plastiku. Przekręciła kluczyk, lecz silnik był martwy, podobnie jak kontrolki na desce rozdzielczej. Wysiadła z  auta, rozglądając się za tajemniczym nieznajomym. O  dziwo, stał kilka kroków od samochodu, trzymając na rękach kota.

– Przepraszam, czy ma pan numer do jakiegoś warsztatu albo pomocy drogowej? –  Może gdzieś w  domu – odparł po chwili zastanowienia. – Ale o tej porze nikt po was nie przyjedzie… –  Jezuuu… – Julia zamknęła maskę samochodu i  ukryła twarz w dłoniach. – W co ja nas wpakowałam… – Niech się pani nie martwi. – Spojrzał najpierw na nią, potem na dzieci. – Chodźcie na herbatę. Na tej wichurze nie da się spokojnie myśleć. Niedbałym ruchem głowy wskazał na dom. Jeszcze godzinę temu herbata byłaby ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła. Teraz była gotowa przyjąć ją z  wdzięcznością. Mężczyzna, widząc niepokój w  oczach całej trójki, wyciągnął rękę w stronę Julii. – Waldemar Jóźwiak. Dopiero spoglądając na zmierzwioną czarną czuprynę, rozpoznała w nim chłopca z fotogra i. Nie wiadomo dlaczego kamień spadł jej z serca. *** Jeśli myślała, że dom wygląda niesamowicie z zewnątrz, to dopiero po wejściu do środka zrozumiała, jak bardzo się myliła. Po minięciu niewielkiej sieni weszli do części mieszkalnej, którą stanowiła obszerna izba z  wielkim ka owym piecem w  rogu. Szerokie deski pokrywające ściany poprzetykano niebieskimi akcentami, drewniane meble były gustownie rzeźbione i  pomalowane w  ludowe motywy, głównie koguty o czerwonych grzebieniach. Kiedy gospodarz zapalił światło, zobaczyła, że w  pomieszczeniu panuje lekki nieporządek, jednak nie można tego było nazwać bałaganem. Ot, rzucony gdzieś podkoszulek czy pozostawiona na stole butelka po piwie. Pan Waldemar czy też Waldek – jak prosił, by się do niego zwracać – zaprosił całą trójkę do obszernej kuchni, w  której dominowała obudowana brązowymi ka ami westfalka. Dorzucił do ognia kilka drewek i  nastawił czajnik z  wodą. Burza

skutecznie przegnała całodzienny upał. W domu było chłodno, zbyt chłodno na ich lekkie ubrania. –  Nie mogę uwierzyć, że w  auto tra ł piorun – powiedziała, próbując opanować drżenie rąk. – Całe szczęście Mania wyszła z tego bez draśnięcia. – Klatka Faradaya. – Słucham? – Samochód działa jak klatka Faradaya. Pasażerowie wewnątrz są bezpieczni i  zwykle wychodzą bez szwanku. Czego nie można powiedzieć o waszym samochodzie. –  No właśnie – westchnęła ciężko – i  to jeszcze tak daleko od domu… – Chciało wam się gnać taki kawał drogi do tej dziury? – Waldek postawił przed nimi dzbanek herbaty z  miodem i  miętą. Po chwili na stole pojawił się koszyk wypełniony kromkami dużego wiejskiego chleba, a  za nim miód, dżem i  wyłożona na niewielkiej desce wędlina. Gospodarz, nie zwracając uwagi na nieufność gości, zaczął sam jeść. – Nie macie tam w Gdańsku lekarzy? Otrząsnęła się z rozmyślań, słysząc skierowane do siebie pytanie. Miała wrażenie, że od huku pioruna wciąż jeszcze dzwoni jej w  uszach. Przez sekundę zastanawiała się, skąd wie, że przyjechali z Gdańska. Dopiero po chwili zrozumiała, że przecież widział tablicę rejestracyjną auta. – Znamy prawie wszystkich. – Julia sięgnęła po dzbanek z herbatą i  nalała jej sobie i  dzieciom, nie chcąc wyjść na niegrzeczną w oczach gospodarza. Przyglądała mu się od dłuższego czasu i jeśli miałaby zaufać swojej intuicji, powiedziałaby, że nie ma wobec nich złych zamiarów. Ale rozsądek walczył o  swoje. – Żaden nie potra pomóc Kubie. – Spojrzała na syna i  zmierzwiła mu włosy. Gdy chłopiec sięgnął po pajdę chleba, zatrzymała jego rękę. – Myłeś ręce? Głaskałeś kota – przypomniała mu. Jakub spojrzał na Waldemara. –  Tam jest łazienka. – Mężczyzna wskazał na drzwi, z  trudem ukrywając zdziwienie. Julia zauważyła brud za jego paznokciami. Ośmiolatek zsunął się z  krzesła i  posłusznie poczłapał we wskazanym kierunku. Julia

szturchnęła łokciem siedzącą obok Marysię, która założyła na uszy swoje wielkie słuchawki i  ostentacyjnie ignorowała wszystko, co działo się wokół. Robiła to również w  stosunku do gospodarza, jednak nie wyglądał tak, jakby żywił do niej urazę. –  O  tej porze będzie wam ciężko znaleźć jakiś nocleg. – Mężczyzna podjął rozmowę z podwórza. – Nie zrozumcie mnie źle, ale ludzie tutaj nie lubią niespodzianek. –  Masakra… – westchnęła, czując, jak całe zmęczenie spływa na jej barki. Zaczynała żałować, że porwała się sama na taki wyjazd. Upiła nieco herbaty. Była słodka i  aromatyczna. Julia nie była głodna, ale z  grzeczności wobec gospodarza sięgnęła po kromkę chleba i posmarowała ją dżemem. –  Mam na górze pokój, gdzie moglibyście przenocować. – Głos Waldka wyrwał ją z  marazmu, w  jaki zaczynała wpadać. – Rano zastanowimy się na spokojnie, co można zrobić. W  pierwszej chwili chciała odmówić. Odezwał się instynkt samozachowawczy, macierzyński i  niemal wszystkie inne, które miała, jednak kiedy zaczęła analizować możliwe scenariusze, okazało się, że proponowane przez Waldka rozwiązanie nie ma racjonalnej konkurencji. To, co nie stanowiło problemu w Trójmieście, tutaj urastało do rangi koszmaru. Postanowiła zdać się na intuicję, która prawie nigdy jej nie zawodziła. Waldek był zdystansowany i  ostrożny, ale w  jego spojrzeniu i  głosie kryła się autentyczna troska. Oczywiście mógł być seryjnym mordercą zakopującym swoje o ary w  pobliskich lasach, ale w  obliczu wszystkiego, co ich ostatnio spotkało, ta ewentualność wydała się Julii nierealna, wręcz groteskowa. Początkowa niechęć spowodowana nieufnością, jaką Julia darzyła nieznajomych, powoli ustępowała potwornemu zmęczeniu. Miała za sobą ponad dziesięć godzin jazdy w rozgrzanym jak piekarnik aucie, ale przede wszystkim na jej samopoczuciu kładły się cieniem wszystkie nieprzespane ostatnio noce. Już prawie nie pamiętała, kiedy ostatni raz zasnęła wieczorem i  obudziła się rano. Niemal regułą było to, że Jakub przychodził do jej łóżka wystraszony krzykiem Marysi. A Marysia krzyczała prawie co noc.

–  Wiesz, nie chcielibyśmy sprawiać problemu… – zaczęła, chcąc wybadać sytuację. – Jedyny problem jest taki, że pokoje na górze nie były używane od jakichś… – zastanowił się i ugryzł kawałek chleba – dwudziestu lat. To znaczy czasami tam zaglądam, ale zwykle po to, żeby dorzucić coś, co zawadza mi tu na dole. – Mieszkasz tu sam? – Tak, nie licząc Klozeta. Gospodarz wskazał na siedzącego obok niego kocura. Odkroił kawałek szynki i podał mu swoim widelcem. Kot delikatnie ściągnął mięso, po czym czmychnął z nim w sobie tylko znane miejsce. Julia skrzywiła się, nie ukrywając obrzydzenia. Waldek jednak albo celowo to zignorował, albo nie dostrzegł, obserwując wracającego z łazienki Kubę. – Możecie jutro popytać o  nocleg w  Bukowym Młynie, ale nie mam też nic przeciwko temu, żebyście zostali, jeżeli odpowiada wam spanie w  takiej graciarni. Moi dziadkowie mieli tu pensjonat, ale ja się na tym nie znam. –  Cóż… – przeciągnęła Julia, raz jeszcze analizując sytuację. – Jeśli rzeczywiście nie sprawimy ci kłopotu, to skorzystamy z noclegu. Chciałabym tylko wysłać moim rodzicom zdjęcie twojego dowodu osobistego. Wiesz, tak na wszelki wypadek, żeby się nie martwili. – Nie ma problemu. Waldek wstał i  z  kieszeni kurtki wydobył dokument. Julia pstryknęła dwie fotki i  wysłała swojemu tacie z  krótką informacją, że dojechali bezpiecznie i mają nocleg. –  Dzięki. Przenocujemy i  jutro rano nie będziesz nawet o  nas pamiętał. –  Nie sądzę. – Gospodarz uśmiechnął się pod nosem. – Znam tutejszych mechaników i  wiem, że dla nich niedziela to naprawdę dzień święty. Za żadne pieniądze nie zabiorą się za auto przed poniedziałkiem. Julia spojrzała na niego z  uwagą, zastanawiając się, jaki może mieć w  tym interes. W  końcu byli zupełnie obcymi ludźmi, a  w  dodatku pensjonat, który kiedyś tu był, już dawno nie

funkcjonował. Tym, co ją ujęło, był jego spokój. Przyjął niespodziewanych gości, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie. Była pewna, że gdyby to ją postawić w  takiej sytuacji, miałaby duże opory. Gospodarz sięgnął po kolejną kromkę i  jadł w  milczeniu, mogła mu się więc spokojnie przyjrzeć. Jego ciemnobrązowe oczy były pogodne i  trochę smutne, a  czarna, nierówno przystrzyżona czupryna falowała przy każdym ruchu głową. Nie należał do tych wymuskanych, przystojnych mężczyzn, ale miał w sobie pewną szorstkość i prostotę. Gdy mówił – choć posługiwał się niewyszukanym językiem, okraszonym lekkim góralskim zaśpiewem – zawsze patrzył rozmówcy w  oczy, ruchy miał pewne i  zdecydowane, bez jakichkolwiek oznak zdenerwowania. Jej nauczycielskie oko było wyjątkowo wyczulone na mowę ciała. Pochłonięta rozmową z  Waldkiem niemal zupełnie zapomniała o dzieciach. Marysia przysypiała oparta o drewnianą ścianę, a Kuba chodził po domu, podziwiając jego wystrój, jednak cały czas pozostawał w zasięgu wzroku. Spojrzała z  troską na córkę. Pomimo starań nie udało jej się przekonać dziewczyny do podjęcia jakiejkolwiek psychoterapii. Marysia nie chciała pójść nawet na zwykłą konsultację do psychologa, nie wspominając już o wizycie u psychiatry. I choć śniła koszmary co noc przywołujące wydarzenia sprzed roku, w  żaden sposób nie dawała sobie pomóc. Przenikliwy krzyk córki jeszcze długo wibrował w uszach matki, nie pozwalając zasnąć. W czasach, kiedy choroba Jakuba się nasilała, Julia czuwała w  nocy, często trzymając syna za dłonie, aby nie rozdrapywał i  tak podrażnionej skóry. Dlatego sama tak rzadko porządnie się wysypiała. Kiedy teraz dodała do tego przebytą drogę, jej instynkty samozachowawcze znacznie osłabły. Marzyła o  prysznicu i  wygodnym łóżku. Koniecznie w tej kolejności. –  Chodźcie, pokażę wam pokój – powiedział Waldek, widząc potworne zmęczenie swoich gości. Drewnianymi schodami zaprowadził ich na górę, zapalając po drodze wszystkie możliwe światła. Na piętrze znajdował się krótki

korytarzyk i – jak wyjaśnił gospodarz – wejścia do wspólnej łazienki i czterech pokoi. Otworzył jeden z nich i zapalił światło. Kiedy Julia przestąpiła próg, ujrzała duży pokój ze skośnym su tem. Stało w  nim podwójne łóżko, a  we wnęce na przeciwległej ścianie mniejsze, jednoosobowe. Oba przykryto ciężkimi narzutami w starym stylu. Podłogę zajmowały stosy przeróżnych przedmiotów, począwszy od krzeseł, stołków, zydelków, poprzez kartony z  książkami, a  skończywszy na porożach, które niegdyś zapewne ozdabiały ściany domu. Jakby czytając w ich myślach, uprzedził: – Zaraz to wyniosę. Jak chcesz, pomogę wam z bagażami. – Dzięki, ale przyniesiemy chyba tylko najpotrzebniejsze rzeczy – powiedziała, gdy już zabrał się do pracy, ale uznała to za dobry pomysł. –  Nie będę spała w  tej szczurowni – wtrąciła się Marysia, odginając jedną słuchawkę. –  To nie. – Julia zaczynała się irytować. – Śpij sobie w samochodzie, jak ci się nie podoba! Dziewczyna wydęła policzki i  skierowała czarne oczy na gospodarza. – Macie tu wi- ? – Wilki? – Gospodarz najwyraźniej nie dosłyszał. – Są. – Wilki?! – powtórzył za nim Jakub z nutą paniki w głosie. Marysia wywróciła oczami i usiadła na schodach. – Tak, są. Ale w domu nie musisz się niczego obawiać. Tylko nie wychodź po nocy na dwór – sapnął, dźwigając kilka krzeseł naraz. Przenosił wszystko do drugiego pokoju. Z tego, co widziała Julia, był równie zagracony jak ten. Spojrzała krytycznie na warstwę kurzu w  ich sypialni. W  niektórych miejscach była tak gruba, że zdawała się przykrywać meble niczym dywan. „Trudno, jakoś to zniosę. To tylko jedna noc. Mam nadzieję, że Kuba nie dostanie ataku astmy” – pomyślała, ale nic nie powiedziała. – No dobra, to chyba na tyle – stwierdził Waldek, rozglądając się po pokoju opróżnionym ze zbędnych rzeczy. Łazienka nie prezentowała się o  wiele lepiej, ale pozwoliła na wzięcie zbawiennego prysznica. Julia dopilnowała, by Kuba

dokładnie umył ręce. Dotykał kota, a  ten nie wiadomo gdzie wcześniej łaził. W końcu imię, które nosił, nie wzięło się znikąd. Zamknęła drzwi i przekręciła tkwiący w zamku klucz. Na wszelki wypadek podstawiła pod klamkę jedno z  masywnych, rzeźbionych krzeseł. Względnie bezpiecznie poczuła się też, gdy umieściła potem pod poduszką niewielki pojemnik z  gazem pieprzowym. Marysia zajęła jednoosobowe łóżko i  zasnęła z  nieodłącznymi słuchawkami na uszach, ubrana w lekki podkoszulek i szorty. Piętro było bardziej nagrzane niż parter i  nawet ulewa nie zdołała go ostudzić. Julia, pozbawiona możliwości spania w  drodze, czuła, jak jej powieki same się zamykają. Pogłaskała syna po policzku i z przyzwyczajenia chwyciła jego dłoń. Potem wszystko zlało się w jedną czarną plamę. *** Obudziła się, gdy słońce było już wystarczająco wysoko, by wpadało przez okno jedynie wąskim klinem. Przez chwilę przyglądała się drobinkom kurzu wirującym w  powietrzu. Z  ostatniej nocy nie pamiętała nic. Nie wiedziała, czy Jakub się drapał ani czy Marysia znów miała koszmary. Musiała jednak przyznać, że po raz pierwszy od bardzo dawna była wyspana. Odwróciła się od okna i z przerażeniem zobaczyła, że jest w pokoju sama. Łóżko córki było rozgrzebane, a  z  łazienki dochodził szum wody, ale to brak Kuby naprawdę ją niepokoił. Wsunęła trampki i zeszła na dół, poszukując zarówno syna, jak i gospodarza. W  świetle dnia dom tracił nieco na swojej niesamowitości. W  nocy nieporządek, wszędobylskie książki i  drobiazgi niewiadomego pochodzenia nie rzucały się tak bowiem w  oczy. Mimo wszystko musiała jednak przyznać, że miał typowy wiejski urok. Wprawdzie ostatnio na wsi była dobre dwadzieścia lat temu, jednak zapach drewna mieszający się z  wpadającą przez otwarte okna delikatną wonią kwiatów wciąż robił niezwykłe wrażenie. – Kuba? Waldek? – zawołała, ale nikt nie odpowiedział. Nasłuchiwała przez chwilę. Jedynym dochodzącym do jej uszu odgłosem był szum prysznica z  góry, nie licząc bzyczenia kilku

tłustych much. Zmierzała w  kierunku wyjścia, kiedy z  podwórka usłyszała pisk Jakuba. Zerwała się z  miejsca, w  trzech susach dopadła do drzwi i otworzyła je na oścież. Widok był zdumiewający. Jakub leżał na wznak i  na zmianę to śmiał się, to piszczał z  radości, kiedy dorodna koza próbowała językiem otworzyć jego małą dłoń zaciśniętą w pięść. Julia doskonale wiedziała, że syn ma łaskotki po wewnętrznej stronie ręki. Odziedziczył je po niej. –  Ona wciąż czuje marchew – powiedział siedzący na zydelku Waldek. Z  uśmiechem wskazał na stojące w  pobliżu wiaderko wypełnione warzywami. – Musisz sięgnąć po więcej. Celina dopiero się rozkręca. – Celina? – spytała, schodząc do nich po schodach. Wczorajsza ulewa zostawiła po sobie jeszcze odrobinę rześkiego powietrza, choć po burzowych chmurach nie było już śladu. Stojąca na podwórzu toyota z  poczerniałym dachem i  sterczącym drutem anteny wyglądała żałośnie. –  O, cześć, mamo – powiedział Jakub, który zdążył się już wydostać spod kozy. – Waldek nauczył mnie karmić kury – spojrzał z dumą na dziobiące ziemię stadko – i Celinę. – Pamiętaj tylko, żeby umyć ręce. Spojrzała z troską na jego brudne dłonie, ale bardziej martwiły ją zaczerwienienia na udach i rany pod kolanami doskonale widoczne spod krótkich spodenek. Najwyraźniej tylko ona miała spokojną noc. – Oj maaaamo – jęknął chłopiec i wyciągnął z wiaderka ogromną marchew. –  Znalazłem numery mechaników z  Dukli i  Barwinka. – Waldek wydobył z kieszeni złożoną na cztery kartkę z książki telefonicznej. „Boże, kto jeszcze używa książek telefonicznych?”– pomyślała, ale zachowała to dla siebie. –  Dzięki, zaraz do nich zadzwonię. Mam nadzieję, że auto nie umarło na dobre. – Julia zasępiła się, patrząc w jego stronę. – Chyba nieczęsto się zdarza, żeby piorun uderzył w samochód, prawda? – Tutaj czasami tak – powiedział, wstając z zydelka. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie robił nic konkretnego, jedynie obserwował zabawę Kuby z kozą. – Jesteśmy dosyć wysoko i nieraz

widziałem pioruny bijące w dachy. Głównie budynków, ale dwa czy trzy razy uderzyło w samochód. Julia spojrzała na rozłożysty i  najwyraźniej bardzo stary dąb. Musiał tu stać na długo przed wybudowaniem domu. – A dlaczego piorun nie uderzył w drzewo? Myślałam, że zawsze uderza w najwyższy punkt w okolicy. –  Nie zawsze. Ale nigdy nie uderzył w  ten dąb. Mój dziadek mówił, że to drzewo ma w sobie pradawną magię, która je chroni. Uśmiechnęła się pod nosem, słysząc te zabobony, po czym rozwinęła wydarty z książki zwitek i spojrzała na dział „Mechanika pojazdowa”. Nie wyglądał imponująco. Trzy warsztaty w  Dukli i jeden w Barwinku. Po kilku chwilach przy telefonie wiedziała już, że dwa numery są nieaktualne, natomiast pod trzecim odezwał się miły – chyba starszy – pan, który obiecał, że przyjedzie z lawetą za mniej więcej godzinę. –  Waldek, chciałabym rozliczyć się z  tobą za nocleg – powiedziała, gdy skończyła rozmawiać. –  Nie jesteś mi nic winna – odpowiedział, nie patrząc na nią. – Przydarzył wam się wypadek na mojej posesji, to co mieliście zrobić? Każdy zrobiłby to samo na moim miejscu. – Taaa, jasne. Może tutaj, ale nie w tam, skąd pochodzę – odparła ostrożnie, nie chcąc go urazić. Musiała zastanowić się nad dalszym planem, a  bez samochodu możliwości bardzo się zawężały. Mogli poszukać noclegu w  Bukowym Młynie. Nie miała jednak nic do zarzucenia temu czarnowłosemu chłopakowi. Przysiadła na wolnym krześle i  przez chwilę nic nie mówiła. Znów mogła posłać gospodarzowi kilka dyskretnych spojrzeń. Nie należał do najwyższych, choć i  tak przerastał ją o  pół głowy. Był szczupły, ale kiedy się poruszał, miał w  sobie jakiś rodzaj kociej zwinności. Najwyraźniej zupełnie nie przejmował się ubiorem – wyciągnięta czarna koszulka była tak sprana, że nikt nie byłby już w stanie odczytać logo, jakie pierwotnie na niej umieszczono. Całość dopełniały obszarpane krótkie bojówki przycięte zapewne z długich spodni, kiedy te się zużyły. Urwany rzemień sandała właściciel

zastąpił kawałkiem sznurka do snopowiązałki. Całość musiała mieć ze sto lat. – Tak sobie pomyślałam… Nie chciałbyś przyjąć nas na letników? – Obróciła się twarzą do niego. – Was? – odpowiedział zaskoczony. – To znaczy gdzie? Ten pokój nadaje się tylko na awaryjny nocleg. – Nie było tak źle. Moglibyśmy go ogarnąć, gdybyś zaproponował rozsądną cenę. Co powiesz na stówkę za dzień dla naszej trójki? Posiłki możemy sobie zapewnić sami. – Stówa za dobę? – Wydawał się jeszcze bardziej zaskoczony. – Za niewiele większe pieniądze dostaniecie coś bardziej przyzwoitego w tych okolicach. Nie chcecie jechać do Rymanowa albo Iwonicza? Tam mają różnego rodzaju zabiegi, może mogliby mu pomóc. –  Wakacje są długie – powiedziała, opierając się o  balustradę werandy. Dopiero teraz mogła nasycić oczy sielskim widokiem. Patrząc w dal, doskonale rozumiała, dlaczego ktoś zbudował w tym miejscu dom. Gdyby tu mieszkała, zapewne nie robiłaby nic innego, jak tylko siedziała na ganku i wpatrywała się w krajobraz. Dom Waldka był położony nieco powyżej Bukowego Młyna. Wieś leniwie rozłożyła się w  kolanie potoku opływającego ją w  kształt podkowy. Z miejsca, gdzie stała, doskonale widać było wiodącą do posesji gospodarza drogę oraz zabudowania, do których nie dotarli. Jak okiem sięgnąć rozciągały się góry porośnięte sosnami i świerkami. –  Jak chcecie – powiedział Waldek po dłuższym namyśle. – Dlaczego masz tyle wolnego? Jesteś nauczycielką? –  Tak, uczę angielskiego w  liceum w  Gdańsku. A  ty? Czym się zajmujesz? – Handluję trochę ze Słowakami – odpowiedział wymijająco. Po raz pierwszy miała wrażenie, że nie mówi jej całej prawdy. Jej czułe na uczniowskie kłamstwa ucho wychwyciło w jego tonie nutę fałszu. Cóż, widocznie każdy ma prawo do małych sekretów. Podejrzewała, że może chodzić o nie całkiem legalny handel. –  No dobra, to jesteśmy dogadani? – Spojrzała mu w  oczy. Tym razem błąkał się w  nich wesoły ognik, którego dotychczas nie

widziała. – Jeśli tego chcecie – skinął głową – czujcie się jak u siebie. Jak się rozpakujecie, to wszystko wam pokażę. W domu i w okolicy. Julia kończyła rozpakowywać bagaże, kiedy na podwórko zajechał żółty mercedes laweta. Wysiadł z niego korpulentny starszy mężczyzna, który po obejrzeniu toyoty nie pozostawił właścicielce złudzeń. –  Musimy go zabrać. Piorun przepalił elektronikę, nie wiem nawet, od czego zacząć – powiedział, drapiąc resztki siwej czupryny. – Jak pan myśli, ile to może zająć? I ile będzie kosztowało? –  Trudno powiedzieć. To amerykańska wersja, nie wiem, jak będzie z częściami. Wszystko zależy od tego, co się spaliło. Jak tylko kable i  bezpieczniki, to pewnie dwa, trzy dni i  będzie po temacie. Ale jak tra ło bardziej skomplikowaną elektronikę, to może zejść i dwa tygodnie… A koszt? Trudno powiedzieć. Będę dzwonił, jak się coś wyjaśni. To co robimy? – Zabierajcie go. Nie mam chyba innego wyjścia – zwróciła się do mechanika i jego pomocnika. Cóż, w tej kwestii była od lat zdana na łaskę i niełaskę mechaników wszelkiej maści. Wciągnęli samochód na lawetę i  odjechali, zostawiając numer komórkowy do pana Zenona. Julia wniosła na górę ostatnie bagaże. Drzwi balkonowe w  pokoju były otwarte na oścież. Marysia siedziała na niskim parapecie i  rozczesywała kruczoczarne włosy, wpatrując się w  telefon. Julia nie mogła tego zrozumieć, bowiem widok z  tarasu był obłędny. Dołączyła do córki. Nie skomentowała tego, że pomimo upału nastolatka znów ma na sobie czarne podziurawione dżinsy, w których musiało być jej okropnie gorąco. –  Zostaniemy tu przez kilka dni. Przynajmniej do czasu, kiedy naprawią nam auto… – Super. – Marysia nie oderwała wzroku od ekranu telefonu. – Nie było bardziej zabitej dechami dziury? Nawet nie mam tu zasięgu. – To po co gapisz się w ten telefon? – A co mam robić? Karmić kury jak ten szczyl? –  Mania… Musisz być taką pokrzywą? – Spojrzała na córkę z wyrzutem. – Przecież tutaj możemy odpocząć, zobacz, jaka piękna okolica.

–  Chyba dla ciebie. – Nastolatka skończyła rozczesywać włosy i  przepchnęła się w  drzwiach. – Szkoda, że nie mam cholernej machiny czasu – warknęła i Julia wiedziała, że nie chodzi jej tylko o obecną sytuację.

Rozdział 3

Waldek był skołowany. Po raz pierwszy od bardzo dawna ktoś był w  jego domu. Po raz pierwszy od bardzo dawna ktoś rozmawiał i zachowywał się w jego obecności tak naturalnie. Przynajmniej po tej stronie granicy. W  zasadzie sam nie wiedział, dlaczego zgodził się, żeby obcy ludzie zamieszkali w jego domu, choć w czasach, kiedy żyli dziadek i  babcia, było to normą. Teraz niektóre wspomnienia wracały jak wyblakłe fotogra e oglądane w  starym albumie. Weranda zastawiona stołem, przy którym letnicy grali w  brydża. Wykrochmalona pościel i  pokoje wietrzone po każdym wyjeździe. Im był starszy, tym tych wspomnień było coraz mniej, aż wreszcie pogrążony w  żałobie po śmierci babci Jadwigi dziadek Waldek przestał przyjmować letników i  całkowicie poświęcił się pracy. Obrazy dziadka powracającego z  workami pełnymi owoców czarnego bzu czy jarzębiny. Z  pokrzywą, dziurawcem czy szałwią. A  także z  tymi, którym przypisywano iście magiczne właściwości. Wrotycz, jemioła czy dziewanna, które przynosił w  biodrowej torbie, na długo pozostały jego sekretem. Waldek już dawno nauczył się przyjmować wyroki losu z właściwą pokorą. Na niektóre rzeczy nie można było nic poradzić. Tak jak na powódź w  1980 roku, przez którą Bukowy Młyn stracił trzy domy i dwunastu mieszkańców. Dokładnie tego dnia, kiedy się urodził. Mieszkańcy wioski szybko dodali jedno do drugiego, przypinając chłopcu łatkę przeklętego i  przynoszącego pecha. Obwiniali go także o  każde nieszczęście, które pośrednio lub nie, dotykało okolicę. To dlatego jak ognia unikał kontaktów z tubylcami i  z  czasem stał się odludkiem wyrzuconym na margines społeczeństwa. Julia i jej dzieci przypomniały mu to, co kiedyś było chlebem powszednim w  tym domu – czas, kiedy pensjonat tętnił życiem, krzątaniną dziadków i śmiechem zadowolonych letników.

–  To co, pokażesz nam okolicę? – Jej głos wyrwał go z zamyślenia. – Jasne. Dźwignął się z drewnianego stołka, który od zawsze pałętał się po podwórku. Pamiętał czasy, gdy siadała na nim babcia i  obierała karto e. Potem robił to dziadek, a  teraz on. Spojrzał na okolicę, jakby rysował w  pamięci mapę użyteczną dla turystów. Wyciągnął palec wskazujący i poczekał, aż wzrok Julii podąży za nim. – W  dole masz Bukowy Młyn. Jest tam spożywczak i  nic więcej. Wieś opływa Łysawka, ale jest za zimna na kąpiel. Jeśli chcecie się wykąpać – powiódł dłonią na przeciwną stronę wzgórza – to zaprowadzę was nad cieplejszą rzeczkę. –  Taki miałam plan – odpowiedziała, śledząc jego wskazówki. – Nie wiedziałam, że tamten potok jest tak zimny. –  Jest. – Przesunął rękę dalej na północ, wskazując niewielką dolinę otoczoną drzewami. Daleko za doliną widniały zabudowania jakiejś większej wioski. – Tam nie idźcie. – A co tam jest? – spytała zaciekawiona. –  Tam… – zmieszał się. „Tam nie jest bezpiecznie” – chciał odpowiedzieć, ale gdyby zaczął jej to wyjaśniać, pewnie uznałaby go za wariata, więc skłamał. – Tam łatwo zabłądzić. Dopytała jeszcze o  kilka szczegółów i  kiedy upewniła się, że ma jako takie pojęcie o  okolicy, podziękowała gospodarzowi za wskazówki. – Kubuś, co chcesz robić? – spytała kręcącego się w pobliżu syna. – Kąpać się! – wykrzyknął. Pół godziny później byli gotowi do drogi. Waldek prowadził ich wydeptaną ścieżką wijącą się wśród maków, chabrów i  rumianku. Mieszkańcy Bukowego Młyna nie przepadali za Czarcim Potokiem, wręcz obawiali się jego bezrybnych, miejscami zdradliwych wód. To dlatego niewielki strumień od stuleci nosił taką nazwę, wynikającą bardziej z  zabobonów niż rzeczywistości. Waldek lubił się w  nim kąpać, bo jego wody były znacznie cieplejsze niż Łysawki. Nawet przygnębiona i  obrażona córka Julii poszła z  nimi. Wyczuwał, że dziewczyna ma za sobą jakąś trudną historię, ale widocznie był to drażliwy temat, wolał więc go teraz nie poruszać. Zaprowadził ich

do miejsca, które przy dużej wyobraźni można by nazwać plażą, ale w  rzeczywistości było to kilka płaskich kamieni ułatwiających zejście do wody. Jakub, który był wyjątkowo żwawym i  pełnym energii dzieckiem, rozebrał się w  mgnieniu oka, natomiast Julia wahała się, zanim ściągnęła szorty i koszulkę. Mimo że pod spodem miała gustowny seledynowy kostium kąpielowy, zauważył, że czuła się skrępowana. Dopiero teraz, gdy chłopiec został jedynie w  kąpielówkach, Waldek mógł przyjrzeć się jego skórze. Wyglądała źle. Od ramion do kostek pokrywały ją wybroczyny i  zaczerwienienia pokryte drobnymi podłużnymi ranami, bez wątpienia pozostawionymi przez małe paznokcie. Wyobrażał sobie, jak potwornie musiała swędzieć spocona skóra. Między innymi dlatego przyprowadził ich w  to miejsce. –  Tu możecie się wykąpać – powiedział, ściągając sandały. Zanurzył stopy w  wodzie. Była dosyć ciepła, ale nadal przyjemnie chłodziła. – Dno jest kamieniste i  śliskie od wodorostów, więc uważajcie. Obserwował ich, gdy weszli do wody. Początkowo ostrożnie, ale gdy przekonali się, że nic im nie grozi, ruszyli śmielej, brnąc w środek rzeczki. Julia mogła być jego rówieśniczką, może rok czy dwa starsza. Była niewysoka i  szczupła, wąska talia wyraźnie odcinała się, podkreślając piersi, których nie mógł nie zauważyć. Naturalne blond włosy – w  słońcu wpadające gdzieniegdzie w rudawy odcień – ściągnęła gumką, choć luźne pasemka wydostały się tu i  tam. Każde z  nich było lekko pofalowane i  żyło swoim życiem. Ale tym, co najbardziej przyciągało wzrok, były jej piegi, obsypujące nos i  oba policzki. Nie było ich aż tak wiele, lecz tworzyły wyraźny kontrast z  jasną skórą i  nadawały twarzy zadziorny i niesforny charakter. Wyszli mokrzy i  roześmiani, nie trudząc się wycieraniem w  ręczniki. Południowy skwar, przytłumiony wprawdzie przez otaczające potok sosny, gwarantował szybkie wysuszenie. Opadli na płaskie kamienie skąpane w promieniach słońca. Zanim podniósł się z  miejsca, spojrzał jeszcze na córkę Julii opartą o  pień wiekowego

świerka. W  jej oczach malował się smutek. I  coś jeszcze, czego nie był w stanie odgadnąć. Julia nasmarowała się balsamem i  położyła na nagrzanym kamieniu, mocząc nogi. Waldek odczekał kilkanaście minut – podczas których Kuba na powrót brodził w  wodzie – a  kiedy wydawało mu się, że zasnęła, zagadnął do niego. – Kolego, umiesz kopać w piasku? – Spojrzał na chłopca z ukosa. – No jasne! Kto by nie umiał? – obruszył się Kuba. – Widzisz tamto błoto? Waldek wskazał palcem na ukryte w  cieniu sosen trzęsawisko wypełnione czarnym jak smoła błotem. Kiedy zaciekawiony Jakub pokiwał głową, Waldek zaczął opowieść: – Jest tu taka legenda. Żył sobie w Beskidach zbój Racibor, który był postrachem bogatych. Łupił ich niemiłosiernie, a  całe łupy ukrywał w  jaskini niedaleko tego miejsca. Miał Racibor bandę wiernych mu towarzyszy, ale jeden z  nich strasznie zazdrościł gromadzonych bogactw. Któregoś razu wydał go miejscowemu księciu, który wysłał za Raciborem pogoń. Zbój dowiedział się o tym i zapakował złote monety do worka, po czym uciekł z jaskini przed pościgiem księcia. Niestety, nie znał tych terenów dobrze i  utknął w  błocie. Jedynym ratunkiem było porzucenie worka ze złotem. Z  ciężkim sercem zbój Racibor rzucił w  błoto złote monety, które natychmiast zatonęły. Zbója już dawno nie ma, ale monety czekają tam na każdego, kto potra kopać głęboko i wytrwale. –  Serio? – Jakub spoglądał niezdecydowany to na Waldka, to na mokradło. – Pewnie, wystarczy dobrze pokopać. Sam znalazłem kiedyś kilka monet – odparł beztrosko mężczyzna. Chłopiec podszedł niepewnie do krawędzi, gdzie kończyła się trawa, a  zaczynało błoto. Wsunąwszy w  nie stopę, skrzywił się nieznacznie, ale po chwili przystąpił do działania. Po kilku minutach błoto pokryło mu przedramiona i łokcie, a po kolejnym kwadransie wyglądał jak afrykański wojownik. Kopał z zapałem godnym lepszej sprawy, nieświadomy, że grząskie błoto będzie osuwało się za każdym razem, gdy osiągnie pewną głębokość. Zaciętość Kuby zaczęła przerażać Waldka. Rosła w  nim świadomość, że po

wszystkim będzie musiał czymś ukoić gorączkę złota. Na razie usiadł i przymknął oczy, kontemplując szum rzeczki i śpiew ptaków. – Jezus Maria, dziecko, jak ty wyglądasz! – Głos Julii wyrwał go z krótkiej drzemki. – Wyłaź z tego błota natychmiast. –  Ale mamo, tutaj jest ukryte złoto. – Czarna buzia błysnęła białymi zębami. –  Złoto? Kto ci takich głupot naopowiadał? – syknęła. Jedno spojrzenie chłopca zdemaskowało winowajcę. Spojrzała na Waldka jadowitym wzrokiem. – No i coś ty narobił?! –  Daj mu spokój, niech się bawi. Będziemy się zbierać, to opłuczemy go w rzece. –  Łatwo ci mówić – skarciła go. – To nie ty taplasz się w  błocie jak prosiak. Jakub, wychodź natychmiast! – Rozczarowany brakiem sukcesów ośmiolatek w końcu skapitulował i się poddał. –  Szkoda. – Przetarł wierzchem dłoni spocone czoło. – Może jeszcze jutro spróbuję… *** Wrócili, gdy słońce prażyło niemiłosiernie i każde żywe stworzenie poszukiwało kawałka cienia. W  taki upał nikomu nie chciało się jeść, więc zgodnie zrezygnowali z  obiadu. Waldek jeszcze raz wyjaśnił Julii, co i  gdzie się znajduje, zachęcając, by czuli się jak u  siebie. Pożegnał się wczesnym popołudniem i  zniknął, uprzedzając, że nie ma komórki. Wyjechał zaparkowanym na tyłach domu starym uazem, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Julia doskonale znała ten samochód. Przez pół życia jeździł nim służbowo jej ojciec. Korzystając z  tego, że zmęczony błotnymi harcami Jakub zasnął na rozwieszonym między larami werandy hamaku, postanowiła doprowadzić do porządku pokój, który zamieszkiwali. Bez trudu odnalazła miskę i  kilka zużytych ścierek zrobionych ze starych podkoszulków. Zaopatrzona w gorącą wodę i płyn do naczyń, który uważała za uniwersalny superśrodek do wszystkiego, wkroczyła do pokoju.

–  Mania, dosyć tych fochów. – Julia zdjęła słuchawki z  uszu zaskoczonej córki. Dziewczyna wpatrywała się w  nią, ale nic nie odpowiedziała. – Musimy doprowadzić pokój do porządku. Przebierz się w coś wygodniejszego. – To zajebista kwatera, jak samemu trzeba posprzątać – burknęła niezadowolona. Julia przysiadła obok niej na łóżku i ujęła dłoń nastolatki. Nawet przekleństwo była skłonna puścić mimo uszu. Cały jej dobry nastrój i zapał do pracy prysły jak bańka mydlana. – Kochanie, mogłabyś mi odpuścić chociaż na chwilę? – Spojrzała na Marysię, czując, jak wzbierają w  niej łzy. Łzy za wszystkie te miesiące, przez które znosiła humory córki, miesiące, gdy brała na siebie całą winę za to, co spotkało Marysię. Winę za to, że nie ma przy nich Krzysztofa. – Staram się, jak mogę, ale nie wiem, jak mam ci pomóc. Gdyby tylko… – Nie dała rady dokończyć, gdyż rozpłakała się na dobre. O  dziwo, dziewczynie również zaszkliły się oczy, gdy obserwowała czerwieniejącą twarz matki, którą targał niemy szloch. Przez chwilę wyraźnie było widać jej wahanie. W  końcu podniosła się z posłania i objęła matkę ramieniem. Początkowo sztywno, jakby próbowała sobie przypomnieć, czym jest bliskość, wreszcie przylgnęła do Julii tak, jak już dawno tego nie robiła. – Wiem, że to straszne, co cię spotkało, i nikt – Julia otarła dłonią spływające łzy – nikt nie powinien doświadczyć czegoś takiego. Wiem, że jest ci trudno bez ojca i choćbym nie wiem jak się starała, to ci go nie zastąpię. Mnie też go brakuje, kochanie. Nawet nie wiesz, jak bardzo był mi potrzebny, kiedy tobie i  Kubie działo się źle. Ale go nie było. I choćbym złościła się na cały świat, choćbym wrzeszczała i darła pazurami, to nie jestem w stanie nic zrobić. Ale nadejdzie taki dzień, że wróci. Ciałem Julii znów szarpnął szloch. Na długą chwilę w  pomieszczeniu zapanowała cisza zakłócona jedynie bzyczeniem owadów i dochodzącym zza okna gdakaniem kur. – Wiem, mamo – odezwała się ze ściśniętym gardłem Marysia. Julia liczyła, że dziewczyna powie coś jeszcze, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego obserwowała, jak córka wyciąga z  torby

podróżnej krótkie spodenki i sprany T-shirt. Już sam widok zmiany stroju przyniósł Julii ulgę. Doprawdy nie wiedziała, dlaczego córka mogła męczyć się tyle czasu w tych spodniach. Potrzebowała chwili, by się uspokoić, ale kiedy emocje opadły i  mogły zabrać się za porządki, robota paliła im się w  rękach. Pomimo narzekań Marysi, której wydawało się, że doprowadziły już pokój i  łazienkę do stanu używalności, Julia nie ustawała w  wymyślaniu coraz to nowych zadań. Czuła, jak praca oczyszcza nie tylko pomieszczenie, ale też jej duszę. Co jakiś czas wyglądała przez balkon, by się upewnić, że Kuba bawi się bezpiecznie. Chłopiec ganiał po podwórku jak gdyby nigdy nic. Był jeszcze na tyle mały, by nie przejmować się problemami osób dorosłych, choć czasami myślała, że mówi mu zbyt wiele. Teraz robił dokładnie to, co powinien robić ośmiolatek. Była pełna podziwu, jak świetnie odnalazł się na wsi. Całe popołudnie huśtał się na powieszonej na grubym konarze dębu ławeczce, robiąc sobie niewielkie przerwy na karmienie kur i  kozy, co wyraźnie sprawiało mu wielką przyjemność. Kilka razy próbował zachęcić do zabawy Klozeta, ale stary kocur miał inny pomysł na spędzenie upalnego popołudnia. Kot był na tyle asertywny, że nie pozostawiał wątpliwości, czego chce. Wreszcie, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, Julia zarządziła koniec pracy. Efekt był imponujący.Pociągnięte bezbarwnym lakierem naturalne drewno odzyskało dawny blask, meble znów lśniły czystością, a  wyprane z  kurzu rany suszyły się na lince. Julia zorganizowała lekką kolację z  tego, co Waldek pozostawił w  lodówce. Przed wyjściem obiecał, że jutro udadzą się na zakupy, i miała nadzieję, że dotrzyma słowa. Na pustych półkach lodówki hulał wiatr. – Dzwoniłaś do taty? – spytał Kuba, kiedy wykąpany wskoczył do łóżka. Teraz Marysia okupowała łazienkę. Drgnęła niespokojnie, kiedy usłyszała to pytanie. Padało tak często, a jednak za każdym razem zaskakiwało ją. A może nie było to już zaskoczenie, lecz strach? Wiedziała, że w  końcu będzie musiała się zmierzyć z odpowiedzią, a ta zwykle była taka sama. – Próbowałam, ale pewnie nadal jest na morzu.

–  W  czwartek mówiłaś to samo… – Syn utkwił w  niej pełne oczekiwania spojrzenie. – Wiem. – Pogłaskała go po policzku. – Od tygodnia nie mogę się z nim skontaktować, pewnie znów wypłynęli za koło podbiegunowe. Na pewno odezwie się, jak wróci – powiedziała, starając się zachować spokój, jednak wewnątrz szalał sztorm. Te rozmowy stawały się coraz bardziej kłopotliwe. Aż trudno było uwierzyć, że minęło już sześć lat, od kiedy Krzysztof wyjechał do Norwegii. Kiedy Kuba miał dwa lata i  był wystarczająco duży, aby posłać go do żłobka, mąż przekonał Julię do swojego wyjazdu. Pamiętała ten wieczór. Do dzieciaków przyszła wtedy mama Julii, a  Krzysiek zabrał ją na romantyczną kolację do włoskiej knajpki na Głównym Mieście. Było pyszne risotto, wino, mnóstwo wina, i  oczy Krzysztofa, w  których błąkał się glarny ognik. Po powrocie do domu kochali się tak, by nie obudzić reszty rodziny, choć Julia miała ochotę krzyczeć. Była pewna, że chce powiedzieć jej coś ważnego, ale jak zwykle długo się do tego zbiera. Taki już był. Skryty i  małomówny. Postanowiła, że nie będzie go poganiać, zamiast tego korzystała z  przyjemnego czasu, jakiego od dawna dla siebie nie mieli. Choć Bogiem a  prawdą cały wieczór próbowała zgadnąć, co mąż chce jej wyjawić. Może dostał awans, pokaźną premię lub bardziej intratną propozycję pracy. W  końcu pracował na swoim stanowisku prawie dziesięć lat. –  Musimy poważnie porozmawiać – powiedział, kiedy wrócił z łazienki po krótkim prysznicu. Pachniał wodą kolońską i nie było w nim już tego ciepła, które tak ją ujęło. –  Coś się stało? – Zamiast resztek błogiego mrowienia w podbrzuszu pojawił się nerwowy skurcz. Mąż przez chwilę milczał. – Dostałem propozycję pracy… –  Krzysiek, to cudownie! – Pocałowała go prosto w  usta i  potargała mokre włosy. – Nie mogłeś od razu powiedzieć? Wiedziałabym, co świętujemy! –  Tylko że muszę wyjechać do Norwegii… – Ściągnął usta w kreskę. Teraz zrozumiała, skąd to wahanie. – Na długo?

–  Nie wiem – powiedział szczerze. – Być może na kilka lat. To duży projekt. Nie ma sensu, żebym opowiadał ci o  szczegółach, to techniczny bełkot. Wiesz, ile mi zaproponowali? Zanim zdążyła zapytać, wymienił sumę. Cztery razy więcej, niż zarabiał w  Polsce. Plus różnego rodzaju bene ty, które miały mu osłodzić rozłąkę z rodziną. Oferta była bardzo kusząca. – Do kiedy masz czas na odpowiedź? –  Nie mam go w  ogóle – odparł po chwili wahania. – Już się zgodziłem. Zabolało ją, że nie omówili tej decyzji wspólnie, jedynie poinformował ją o  niej. Zawsze uważała, że tak ważne sprawy małżonkowie powinni najpierw ustalać między sobą. Kiedyś zresztą tak było, ale od kilku lat nie układało się między nimi tak jak dawniej. Rutyna i szara codzienność kawałek po kawałku wymiatały chemię z ich życia. Tak czy inaczej rozumiała, że taka oferta stanowiła dla Krzysztofa szansę. Był inżynierem świetnie zaznajomionym z pracą na statkach obsługujących platformy wiertnicze, a  praca w  Norwegii zapowiadała się wyjątkowo interesująco, zarówno pod względem zdobycia doświadczenia, jak i zarobków. Teraz zastanawiała się, czy ostatni romantyczny wieczór nie był początkiem końca ich małżeństwa. Nie lubiła tej myśli i próbowała się jej pozbyć, gdy tylko się pojawiała. Początkowo Krzysztof dzwonił codziennie, a  raz w  tygodniu przysyłał niezwykłe zdjęcia z  ordów oraz małych nadmorskich miejscowości upstrzonych kolorowymi domkami. Między pracami projektowymi a  przygotowaniami do wypłynięcia miewał kilka dni wolnego, włóczył się wtedy po okolicy. Ale kiedy zaczął wypływać na platformy wiertnicze wydobywające ropę i gaz ziemny na Morzu Barentsa, całymi tygodniami nie było z nim kontaktu. Z  czasem telefony, maile ze zdjęciami i  spotkania na Skypie zaczęły robić się coraz rzadsze. Nawet wtedy, kiedy Krzysztof przebywał na lądzie. Kiedy Kuba poszedł do przedszkola, kontaktował się raz w  tygodniu, potem raz, góra dwa na miesiąc. Przez sześć długich lat czekała w  zawieszeniu. Czekała na dzień, kiedy Krzysztof powie, że już dosyć, że ma wystarczająco dużo

oszczędności, by wrócić do Gdańska i  nie robić nic do końca życia albo otworzyć niewielką rmę, z  której wracałby każdego dnia na obiad. Czekała na dzień, kiedy będzie mogła mu opowiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się w życiu jej i dzieci przez te lata. By pokazać mu puchary i medale zdobyte przez Kubę. Rysunki i obrazy namalowane przez Manię. Ugotować jego ukochane risotto. Ale ten dzień nie nadchodził, a  pytania Jakuba o  powrót ojca bolały coraz bardziej. Ale chyba najbardziej bolało to, że Marysia przestała je zadawać. Spojrzała na syna, któremu kleiły się już oczy, z  żalem myśląc o tym, że chłopiec tak naprawdę wychowuje się bez ojca. Od kiedy Krzysztof wyjechał, Jakub widział go tylko kilka razy, ale instynktownie czuł z nim więź, choć gdy tata przyjeżdżał, pierwsze dni były trudne. Jeszcze trudniejsze były te, gdy wyjeżdżał. Wielokrotnie starała się przejmować obowiązki Krzysztofa, ale pewnych rzeczy nie mogła przeskoczyć. Nawet gdy grała z  Kubą w piłkę, nadal była tylko „babą grającą w piłkę”. Potrzebował ojca. Ojca, który nauczy go, jakim mężczyzną ma być, jakim ojcem sam ma się kiedyś stać. Raz jeszcze spojrzała na spokojną twarz zasypiającego syna. Zanim okryła go pustą poszewką, która jako jedyna sprawdzała się w tym upale, zerknęła na jego szczupłe nogi. Wydawało się, że skóra była mniej zaogniona niż poprzedniego dnia, ale mogło to być tylko złudzenie spowodowane słabym światłem nocnej lampki. Sięgnęła po stare wydanie Krzyżaków w imitującej skórę oprawie i  nie zdążyła się nimi znudzić, kiedy do pokoju weszła Marysia z włosami zawiniętymi w turban z ręcznika. – Padam z nóg – sapnęła, rzucając się na łóżko. Otworzyła laptopa i niebieskawy blask oświetlił jej twarz. – Ale mnie wykończyłaś. –  Dzięki, że mi dzisiaj pomogłaś. – Julia oderwała wzrok od książki. Bez makijażu, czarnych soczewek i  całego tego upiornego wizerunku córka znów była jej małą Marysią. – Spoko. Tylko wiesz, że jutro przed dziesiątą nie wstaję? – Jasne. Też bym chętnie tyle pospała, ale pewnie twój braciszek postanowi tu wstawać z kurami. Co tam w Trójmieście?

–  Burze i  ulewy. – Mania spojrzała na matkę zza otwartego ekranu. – Chyba ta paskudna pogoda poszła stąd prosto do nich. Julia chciała jeszcze o  coś zapytać, ale córka wsunęła słuchawki na uszy. Zważywszy na ich relację w  ostatnich miesiącach, to dzisiejszą rozmowę i  tak należało uznać za przełom, mimo że Marysia głównie słuchała. Gdy Kuba usnął, Julia wzięła długi prysznic, delektując się miękką górską wodą, która nawet pachniała inaczej niż ta w  Gdańsku. Oparła plecy o  zimne ka e i  przestawiła głowicę prysznica na ostrzejszy strumień. Kiedy zjechała nim na piersi, poczuła przyjemny dreszcz, a jej brodawki napięły się. Przez chwilę zatrzymała się na nich. Kilka strużek miało naprawdę duże ciśnienie, ale ta cienka granica pomiędzy bólem a  przyjemnością rozpaliła jej wyobraźnię. Sięgnęła dłonią niżej i  poczuła, że jest wilgotna. Już dawno nie miała czasu dla siebie i zwykle robiła to na szybko, pod kołdrą, tuż przed zaśnięciem. Tym razem dała sobie znacznie więcej czasu, co wynagrodził jej intensywny i  długi orgazm. Jęknęła i  oparła czoło o  zaparowaną szybę kabiny. Czuła, jak jej ciało odpręża się i wiotczeje. Szybko osuszyła się ręcznikiem, raz jeszcze z uznaniem omiatając wzrokiem czystą łazienkę. Wprawdzie miały do dyspozycji tylko kilka mocno zleżałych środków czystości, ale biorąc pod uwagę jej poprzedni stan, dokonały cudu. Kiedy wróciła, Marysia zdawała się spać ze słuchawkami na uszach. Julia wsunęła się pod cienką kołdrę i  przeczytała kilka kolejnych stron Krzyżaków, stwierdzając, że działają lepiej niż wszystkie dotychczas wypróbowane środki ułatwiające zasypianie. Z  ciężkimi powiekami odłożyła książkę i  zgasiła światło. Ucałowała głowę syna. Jego włosy pachniały słońcem i wiatrem. Pospała może godzinę. –  Nieeee! Zostaw mnieee! – Krzyk Marysi rozdarł ciszę tuż po północy. Julia namierzyła włącznik nocnej lampki i  podbiegła do córki. Dziewczyna miała czoło skroplone potem. Miotała się w  łóżku. W nogach kłębiła się rozkopana kołdra. Julia złapała córkę za rękę.

–  Już dobrze. – Pogłaskała ją po policzku. Znała ten scenariusz. Powtarzał się co którąś noc. –  Nie! Nie! Nie! Zostaw mnie! – Marysia dalej tkwiła w  swoim koszmarze. – Puść! –  Mania, to ja, mama – powiedziała głośniej i  mocniej przytrzymała jej dłoń. Oddech córki zwolnił. Tym razem dziewczyna nie obudziła się, choć zdarzały się noce, kiedy otwierała oczy i przerażona spoglądała na matkę. Julia posiedziała przy niej jeszcze kilka minut, a  kiedy upewniła się, że córka śpi spokojnie, wróciła pod kołdrę. Do rana jeszcze kilka razy słyszała, jak Marysia miota się w łóżku, ale już nie krzyczała. Poranek przywitał całą trójkę, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Zza zamkniętych drzwi dobiegało miauczenie Klozeta. Julia z  niechęcią pomyślała o  poprzednim dniu, gdy przez jej nieuwagę wielki kocur dostał się do pokoju, sadowiąc się wygodnie na nagrzanym promieniami słońca parapecie. Przegoniła go miotłą, ale widocznie nie zniechęciło go to do wizyt. Postanowiła za wszelką cenę go nie wpuszczać, jednak zanim zdążyła coś zrobić, Kuba zerwał się z  łóżka i  podbiegł do drzwi. Siedzący po drugiej stronie kot obserwował wnętrze pokoju, nie ruszając się z miejsca. –  On chyba jest głodny, mamo – powiedział, głaszcząc go po grzbiecie. Julia skrzywiła się. – No tak, jasne – mruknęła niezadowolona. Zsunęła stopy na przyjemnie chłodne deski podłogi i  zeszła na parter, nasłuchując obecności gospodarza. Oprócz dźwięków dochodzących z  góry dom był cichy, w  dokładnie takim stanie, w  jakim pozostawili go wieczorem. Zastanawiała się, kiedy wróci właściciel i  czy to normalne, że znikał na tak długo. A  może krępował się ich obecnością? Nie, to nie ten typ. Obróciła się i krzyknęła w stronę schodów: – Sprowadź go na dół. I nie zapomnij umyć rąk! – Dobrze, mamo – odpowiedział chłopiec. Zajrzała do szafek i  lodówki, zastanawiając się, czym może nakarmić kota. Nie posądzała Waldka o posiadanie zapasów karmy

dla kotów, zresztą Klozet nie wyglądał na typowego whiskasożercę. Wyjęła konserwę rybną i otworzyła ją. W tym samym momencie na schodach ukazał się Kuba niosący na rękach kota, który musiał ważyć połowę tego co jej syn. O  dziwo, Klozet nie wyglądał na niezadowolonego. *** Z  racji braku produktów i  nieobecności gospodarza musieli sami zatroszczyć się o  śniadanie. Marysia jeszcze spała i  Julia nie zamierzała jej budzić. Te niespokojne noce wykańczały nastolatkę, która jeśli to było możliwe, odsypiała je do południa. Gorzej, jeśli musiała wstawać do szkoły. Julia nieraz widziała jej nieprzytomny wzrok. Na szczęście przez najbliższe dwa miesiące nie musiała się tym martwić. Zdjęła z  wieszaka klucze i  zamknęła dom, mając nadzieję, że Waldek nie wróci w międzyczasie. Cóż, najwyżej będzie musiał chwilę poczekać. Wieś rzeczywiście była niewielka, ale zadbana i  przepięknie położona. Łagodne wzgórze, na którym rozsiadły się domy, opływała rzeczka o  kamienistym dnie i  dosyć silnym prądzie. „Łysawka” – przypomniała sobie Julia. Połatana asfaltowa droga, na którą weszli przy kapliczce, wiła się między zabudowaniami i ginęła za zakrętem. Domy były zadbane, choć nie tak krzykliwie góralskie jak dom ich gospodarza. Jeden z  nich opatrzony szyldem z  informacją o  pokojach na wynajem wyróżniał się wielkością. W  oknie widniała odręcznie napisana kartka „Brak wolnych pokojów”. To, co Waldek nazwał sklepem spożywczym, było właściwie brzydką drewnianą przybudówką z  oknami PCV, przed którą pod rozciągniętą markizą rozstawiono kilka krzeseł i  biały plastikowy stół. Pomimo wczesnej pory kilku mężczyzn rozsiadło się wygodnie, delektując się cieniem i piwem. –  Dzień dobry. – Szczupły pięćdziesięciolatek ściągnął czapkę z daszkiem, ukazując przyczesane na bok, przerzedzone włosy. –  Dzień dobry – przywitała się Julia, ciągnąc Kubę do wnętrza sklepu.

Było w  nim duszno i gorąco pomimo otwartych na oścież drzwi. Wielki wentylator bezskutecznie młócił powietrze. W  jego rytm kołysał się upstrzony muchami lep. Julia z  rezygnacją spojrzała na niewielki wybór towarów. Trochę pieczywa, niewielka lodówka z  trzema gatunkami sera i  kilkoma wędlinami. Półki zastawione mieszankami przypraw do grilla, trochę węgla w  kącie. Za ladą dojrzała sprzedawczynię odzianą w  peerelowski fartuch w  grochy. Kobieta posłała jej bazyliszkowate spojrzenie. Była w  słusznym wieku, choć z uwagi na mocny makijaż trudnym do oszacowania. Julia wybrała kilka produktów, czując na sobie badawczy wzrok sprzedawczyni i  zaglądających do środka klientów spod markizy. Kupiła trochę żółtego sera w plastrach i dwa gatunki szynki, modląc się, by upał im nie zaszkodził. Kuba wyciągnął z zamrażarki loda. –  Dwadzieścia dwa sześćdziesiąt. – Sprzedawczyni czerwonym tipsem wstukała ceny na kasie. Julia uregulowała należność, a kobieta uśmiechnęła się, ukazując srebrnego zęba. – Pani przyjechała na pokój do pani Małgosi? – Nie, zatrzymaliśmy się u pana Jóźwiaka – powiedziała, pakując zakupy do foliowego worka. – U Cygana?! – Wytrzeszczyła na nią oczy sprzedawczyni. Wśród głośno zachowujących się dotychczas mężczyzn zapanowało milczenie. Wszyscy utkwili spojrzenie w  Julii. Kiedy pierwszy szok opadł, właścicielka sklepu posłała przyjezdnym szydercze spojrzenie. – Nie wiedziałam, że znów wynajmuje pokoje. – Cóż, trochę przypadkiem to wyszło – przyznała Julia, czując, że musi się wytłumaczyć. – Podczas ostatniej burzy zepsuło nam się auto. –  Ten chłopak to utrapienie – powiedział jeden z  mężczyzn, starszy i  opalony. – Do diabła, mało nam tu nieszczęścia narobił? Niech pani znajdzie sobie jakiś przyzwoity nocleg. Może Małgosia znajdzie wam miejsce do spania… Julia przez chwilę milczała, obawiając się, że mogła wpakować się w  coś niedobrego. Najwyraźniej miejscowi nie mieli dobrego

zdania o  Waldku. Pomimo upału poczuła, jak lodowaty dreszcz pełznie w dół kręgosłupa. – Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? Rozejrzała się po twarzach rozmówców. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Waldek starannie omijał temat wioski. Do grona słuchaczy dołączyła kolejna klientka, która właśnie oparła rower o  płot przed sklepem. Weszła do środka i  zaczęła wybierać produkty, jednak co jakiś czas zerkała w  stronę rozmówców. Sprzedawczyni obserwowała ją równie nieżyczliwym wzrokiem co wcześniej Julię, jednak po chwili wróciła do rozmowy. – Ludzie gadają, że ciąży na nim cygańska klątwa. Podobno jego matka rozkochała w sobie Cygana, a gdy chłopak się urodził, ojciec chciał go zabrać na Słowację, do swojej rodziny. Którejś nocy, gdy mały miał trzy lata, banda pijanych Cyganów porwała jego i matkę. Chłopak wrócił do domu starych Jóźwiaków sam, a matki i Cygana nigdy nie odnaleziono, więc jego rodzina obrzuciła małego klątwą. – Niech Halina nie gada głupot – wtrącił mężczyzna z zaczeską. – To nie żadna klątwa, tylko chciwość ludzka. Młody wpędził starych Jóźwiaków do grobu, żeby mieć dom na własność. Zmusił ich do napisania testamentu i ha, ha, wycyganił Rafała, któremu należy się dom. – Gówno się Rafałowi należy. Wiecie, jaki był… – dodał opalony i  wyciągnął ze skrzynki małą butelkę piwa, czego właścicielka nie omieszkała zanotować w sfatygowanym zeszycie. –  W  każdym razie na młodego Jóźwiaka radzę uważać – podjęła sprzedawczyni. – To oszust i  szarlatan. Robi jakieś szemrane interesy z  Cyganami. Próbował kiedyś leczyć ludzi, ale z  marnym skutkiem. Jak widać, nie nauczył się nic od dziadka. Stary Jóźwiak był dobrym zielarzem i gospodarzem. Znał te góry jak nikt i potra ł przygotować zioła na wszystkie dolegliwości. A młody ma nierówno pod su tem. Prawie zabił dwóch ludzi. – Zabił?! – Julia wystraszyła się, czując, jak jej serce przyspiesza. Przełknęła głośno ślinę i spojrzała na syna, który nie zwracał uwagi na rozmowę, pochłonięty odpakowywaniem loda. – Pani Halinko, niech pani nie przesadza. – Facet z zaczeską wyjął z  kieszeni zmiętą chusteczkę z  kraciastego materiału i  wytarł

spocone czoło. – Ten z Dukli żyje, widziałem go ostatnio w kościele, a z drugim to niby był wypadek. Ale fakt, że Cygan lubi przyciągać nieszczęścia. Dyskusję przerwał przyjazd dostawczaka, który mozolnie wspinał się na wzgórze. Wreszcie kierowca starego lublina zgasił silnik. –  Dzień dobry. – Do sklepiku zajrzał młody mężczyzna w roboczym uniformie. – Nabiał przywiozłem, mogę zrzucać? Sprzedawczyni zaprosiła go skinieniem, dając do zrozumienia klientom, że czas opuścić niewielkie pomieszczenie. – Cóż, w takim razie dziękuję państwu za informacje. Julia zdjęła z  lady zakupy i  spojrzała na objadającego się lodem Kubę. Chłopiec skupił całą uwagę na tym, by lepka, roztopiona masa nie spadła mu z patyka, zupełnie nie przejmując się rozmową. Była zła. Zła na siebie, że nie posłuchała rozsądku, który podpowiadał, że zatrzymanie się u  obcego faceta tylko dlatego, że jego dziadek cieszył się tutaj autorytetem, było błędem. Choć instynkt podpowiadał jej coś innego, powinna zaufać rozsądkowi. W końcu chodziło tu o życie jej dzieci. Musiała jednak przyznać, że Waldek w niczym jej nie zawinił. To, że był odludkiem, wywnioskowała sama, ale to akurat nie jest zabronione. Jednak rozmowa w sklepie rzuciła cień na jej zaufanie do gospodarza. Przyspieszyła kroku, ciągnąc za sobą syna. Za ich plecami zachrzęściły opony. Julia obejrzała się i  zobaczyła, że z  roweru zeszła właśnie milcząca klientka sklepu. Zrównała z  nimi krok i  uśmiechnęła się do Jakuba. Musiała być dobrze po sześćdziesiątce. – Niech się pani nie przejmuje ich gadaniem – zaczęła, wskazując ruchem głowy na pozostawioną w  tyle wieś. – Nie lubią chłopaka, ale jak im choroba zajrzy w oczy, to w te pędy lecą do szeptuna. – Do kogo? – Julia uniosła brwi. –  Różnie o  nim gadają. Szeptun, szeptuch. Wie pani, taki uzdrowiciel. –  Waldek? Nie wygląda na Kaszpirowskiego. To prawda, co mówili o jego dziadkach i domu? –  Wie pani, co to po wsiach gadają, jak czegoś nie wiedzą. – Kobieta pokiwała w  zamyśleniu głową. – Co ślina na język

przyniesie. Powiem pani jedno. Znałam jego dziadka, a  z  babcią chodziłyśmy razem do kościoła. Oboje byli nieco dziwni, ale ludzie mówili, że to przez wojnę. Jóźwiakowa podobno przeszła przez obóz koncentracyjny, a  stary Waldemar uciekał przed UPA. Kochali swojego wnuka bardziej niż dzieci, choć nie potra li tego okazywać, a on kochał ich. Nie wierzę, żeby przyczynił się do ich śmierci. – A jak oni zmarli? – Ja myślę, że ze zgryzoty. Córka zaginęła, syn nigdy nie miał do nich szacunku. Ożenił się z jakąś bogatą wdową spod Tarnowa, ale ciągle mu mało. Chciałby odzyskać dom i zrobić na nim interes. Ale Jóźwiaków najbardziej bolało to, jak ludziska traktują ich wnuka. Stary Waldek do końca życia im nie wybaczył i  musiał przez nich zamknąć interes. – Jak to? –  Rozniosła się wieść, że rodzina Jóźwiaków jest przeklęta przez Cyganów. A wie pani, jacy są tu ludzie… – Zabobonni? – spytała ostrożnie, nie chcąc urazić rozmówczyni. –  Tak. A  niektórzy głupi. Jóźwiak musiał zamknąć pasiekę, bo nikt w  okolicy nie chciał od niego miodu kupować, a  był za stary, żeby z nim jeździć. Po zioła i nalewki też przestali przychodzić, jak Waldek dał w pysk jednemu takiemu, co czepiał się jego wnuka. Jak chce pani znać zdanie starej baby, to nie ma się czego bać. Nikt się pani nie przyzna, ale chodzili do szeptuna po prośbie, jak coś złego się działo. Nigdy nie odmówił, przynajmniej jeszcze parę lat temu tak było. No – kobieta skierowała rower w  dróżkę prowadzącą do odległego gospodarstwa – to ja tutaj. Jak będzie pani potrzebowała kiedyś świeżego mleka albo jajek, to proszę do nas podejść. Do Marciniaków znaczy. –  Dziękuję – odparła Julia i  uśmiechnęła się. Polubiła tę bezpośrednią kobietę. Wydawała się szczera i  przywróciła Julii nadzieję, że może jednak nie jest taka zupełnie lekkomyślna. Kiedy Marciniakowa mówiła o Waldku, zdawało się, że w jej głosie słuchać nutę sympatii dla chłopaka. – Na pewno zajdziemy. Pożegnali się i  przeszli jeszcze kilkaset metrów szosą, po czym skręcili w  drogę przy kapliczce. Dochodziła dziesiąta. Powietrze zrobiło się gorące i ożyło tysiącem bzyczących głosów. Po uporaniu

się z  lodem Jakub wrócił do swojej zwyczajowej aktywności, czyli zaglądania pod każdy krzak i każdy kamień. –  Mamo, myślisz, że on jest złym człowiekiem? – spytał, nie odrywając wzroku od włochatej liszki pełznącej mozolnie przez drogę. – Waldek, znaczy. – Nie wiem, mam nadzieję, że nie. Wiesz, co dziadek Jurek mówi o złych i dobrych ludziach? – No, co? – Chłopiec z zaciekawieniem spojrzał na matkę. –  Kiedyś zadałam mu podobne pytanie. Dziadek opowiedział mi o swoim pierwszym dowódcy, kiedy był jeszcze szeregowym. Kiedy go spotkał, pomyślał, że jest to naprawdę zły człowiek. Nie pamiętam już, jak ten podo cer się nazywał, ale strasznie cisnął całe młode wojsko. Wiesz, budził ich w  środku nocy, kazał biegać w deszczu, śniegu czy upale. Kombinezon ochronny wkładali chyba milion razy i  okopywali się, choć na dłoniach mieli już pełno pęcherzy. Żołnierze go nienawidzili. –  Straszne. Nie chciałbym kogoś takiego spotkać… – Kuba zamyślił się. –  Dokładnie. Inny oddział miał dowódcę, który na wszystko żołnierzom pozwalał. Nie gonił ich do ćwiczeń, zgadzał się na długie przepustki, zarządzał byle jakie ćwiczenia. Żołnierze przez większość czasu w jednostce nudzili się jak mopsy. – O! W takim oddziale to mógłbym służyć. –  Na pewno? – Julia uniosła brwi. Wprawdzie mocno podkoloryzowała tę historię, ale puenta wydawała jej się adekwatna. – Któregoś razu wojsko zostało wezwane na pomoc powodzianom. Przez południe Polski przeszła straszna powódź. Żołnierze musieli układać worki z  piaskiem, wyciągać ludzi z  zalanych domów, walczyć z  napierającą wodą. Wszystko w  zimnym jesiennym deszczu. Zgadniesz, którzy poradzili sobie lepiej? – Pewnie ci od złego dowódcy? –  Zgadza się. To on okazał się dobrym dowódcą, bo świetnie przygotował swoich żołnierzy. – Spojrzała łagodnie na syna. – Dziadek Jurek spotkał go kiedyś prywatnie. Podziękował mu za całą służbę, choć nie było łatwo. Jego żołnierze zaszli później wysoko.

Czy rzeczywiście był złym człowiekiem? Wiesz, co dziadek chciał przez to powiedzieć? – Mhm, chyba wiem – odrzekł w zamyśleniu. Wiedziała, że zrozumiał. Wprawdzie był tylko ośmioletnim chłopcem, dla którego wzór wciąż stanowili Transformersi i SpiderMan, ale czasami potra ł ją zaskoczyć swoją dojrzałością. Zmierzwiła mu czuprynę i  pociągnęła za sobą w  stronę domu. Gdy zjedli śniadanie, Jakub poszedł pobawić się na podwórku, a  Julia, korzystając z  chwili spokoju, pożyczyła laptopa Mani i rozsiadła się wygodnie w wiklinowym fotelu ustawionym w cieniu werandy. Wciąż jeszcze była pod wrażeniem zasłyszanych w sklepie rewelacji i czym prędzej postanowiła je zwery kować. Już pierwsze hasło wpisane w  przeglądarkę – „szeptun” – okazało się celne i  wyświetliło kilka pasujących stron. Otworzyła jedną z  nich i zaczęła głośno czytać. –  Uzdrowicielka (rzadziej uzdrowiciel) ludowa oferująca usługi ludziom wierzącym w  ich moc uzdrawiającą. Termin szeptucha zwykle odnosi się do prawosławnych uzdrowicieli z rejonu Podlasia uzdrawiających za pomocą modlitwy. Szeptuchy zajmują się zwykle „leczeniem” chorób, odczynianiem uroków i klątw, ale zdarzają się także osoby zajmujące się ich nakładaniem. Brak reprezentatywnych badań jednoznacznie potwierdzających lub obalających skuteczność podejmowanych przez szeptuchy działań. Przeczytawszy suchą de nicję, przeszła do artykułów napisanych przez dziennikarzy zafascynowanych ginącym – jak się okazało – zjawiskiem. Z  tego, co przeczytała, zrozumiała, że szeptuchy działały głównie na terenie Podlasia i zjawisko to dotyczyło niemal wyłącznie kobiet. W  artykułach rysowano postać szeptuchy jako ludowej znachorki z pogranicza magii i medycyny naturalnej. Nijak nie pasowało to do Waldka. Dalej natra ła na kilka forów tematycznych, których użytkownicy spierali się co do skuteczności terapii oferowanych przez „babki” – ten termin funkcjonował zamiennie. O dziwo, tylko raz pojawiło się ludowe określenie mężczyzny szeptuna – majścier. Było to jednak tak marginalne zjawisko, że prawie wszystkie artykuły i  fora wspominały o kobietach. Roiło się od epitetów takich jak: oszustki,

szarlatanki, czarownice czy wiedźmy. Zanim zamknęła przeglądarkę, przeczytała krótki artykuł w elektronicznym wydaniu gazety informujący o  skazaniu na karę pozbawienia wolności w  zawieszeniu znachora z  Podlasia, który młodemu małżeństwu zalecił terapię ich dziecka polegającą na odstawieniu większości pokarmów. Gdy Julia przeczytała, że niemowlę zmarło z niedożywienia, po raz kolejny poczuła dreszcz na plecach.

Rozdział 4

–  Szeptun? Serio? – Marysia patrzyła na matkę z  kpiącym uśmiechem. Zaraz jednak wróciła do przeglądania portali społecznościowych. Julia w  końcu zdecydowała się zdać córce relację z  rozmowy w sklepie. –  Wiesz, jak łatwo czasami ludzie wierzą w  różne rzeczy. Szczególnie, jeśli pasuje to do ich rzeczywistości. –  Dobra, nieważne. Tak długo, jak będę tu miała zasięg netu, możemy zostać. Zresztą chyba wszyscy wyjechali na wakacje, bo na Fejsie i  Insta nie dzieje się dosłownie nic. – Marysia zaskakująco szybko porzuciła temat. Nastolatka powoli wracała do typowej dla siebie ponuro-sarkastycznej formy. Ziewnęła znudzona i  odłożyła telefon. – Umrę tu z  nudów! Będziemy tutaj tkwić cały dzień czy idziemy się wykąpać? – Taaaaak! Kąpać! – krzyknął Jakub, biegając wokół kuchennego stołu. Klozet nie spodziewał się takiego wybuchu entuzjazmu i  czmychnął przez okno. Wyszli, spakowawszy kanapki na drugie śniadanie i  wodę do plecaka. Rozłożyli się nad rzeczką w  tym samym miejscu, w  którym byli poprzedniego dnia. Delikatny wiatr od wody przyjemnie chłodził spocone ciała. Ku zdziwieniu Julii Marysia jako pierwsza zrzuciła ubranie i  weszła do wody w  kostiumie kąpielowym, natomiast Jakub rozebrał się do kąpielówek i  kontynuował poszukiwanie skarbu w  głębokim po kostki błocie. Tym razem zaopatrzył się w  plastikową łopatkę plażową i  wiaderko. Chciała zaprotestować, ale stwierdziła, że koniec końców i  tak wykąpie go w  rzece. Sama rozebrała się do kostiumu, zanurzyła nogi w  przyjemnej letniej wodzie i  oddała się rozwijającemu się wątkowi miłości Zbyszka z  Bogdańca i  Danusi Jurandówny. Szum wody i  poruszanych delikatnym wiatrem liści

działał hipnotyzująco. Otaczająca natura sprawiła, że Julia niemal natychmiast poczuła się rozleniwiona i zrelaksowana. Kanapki, które przygotowali w  domu, wystarczyły nie tylko na drugie śniadanie, ale – schowane w  zanurzonym w  wodzie hermetycznym pojemniku – zapewniły całej trójce obiad, głównie ze względu na panujący upał, zupełnie nieprzysparzający apetytu. Wprawdzie słońce zdążyło w ciągu tych paru godzin przewędrować po nieboskłonie i  znacznie się obniżyć, ale nadal prażyło niemiłosiernym popołudniowym skwarem. Julia nie pamiętała, kiedy ostatnio zdarzyło jej się spędzić cały dzień z dziećmi na plaży. Zazwyczaj nie uznawała tego typu wypoczynku za zdrowy, ale tutaj istniała możliwość przeniesienia się w  cień drzew, co istotnie zmieniało sytuację. Zwykle nie pozwalała dzieciom opalać się dłużej niż pół godziny, co z  nadmorskiego plażowania czyniło mordęgę. Pewnie właśnie dlatego tak rzadko to robili. Dochodziło późne popołudnie. Nawet dla wytrwałej Julii losy bohaterów Krzyżaków szybko stały się nudne. Książka zdecydowanie lepiej wypadała jako usypiacz. Z braku innego zajęcia zaczęła krążyć po okolicy. Podczas tego obchodu tra ła na zdziczały sad. Zerwała kilka jabłek i schowała je do lnianej torby. Droga, która prowadziła od domu do rzeczki, wiła się, znikając w  lesie. Ze wzgórza, na którym stała Julia, doskonale było widać, jak kilka kilometrów niżej wyłania się spośród drzew. Wprawdzie wyglądała jak niteczka wpadająca na połać zielonej polany, ale nie było wątpliwości, że to ta sama droga. Dźwięk wibrującego telefonu oderwał ją od podziwiania krajobrazu. Ucieszyła się, widząc, że dzwoni mechanik – pan Zenek. –  Dzień dobry, Zenon Łapka z tej strony, z warsztatu – usłyszała jego głos wśród pobrzękiwania narzędzi. – Dzień dobry, panie Zenku. Ma pan dla mnie dobre wiadomości? – spytała z nadzieją w głosie. – I tak, i nie. – Prawie słyszała, jak mechanik drapie się po siwej czuprynie. – Dobra wiadomość jest taka, że naprawa nie będzie kosztowała tak dużo, jak początkowo myśleliśmy. Spaliło się kilka obwodów, skrzynka z bezpiecznikami i rozrusznik. Na pani szczęście ta toyota to stare auto, jeszcze bez tej całej elektroniki.

– Rozumiem. A ta zła wiadomość? –  To dosyć nietypowy model. Wie pani, rynek amerykański i  te sprawy. Wysłałem chłopaka, żeby przejechał się po okolicznych szrotach, może znajdzie jakąś camry, z  której wyciągniemy, co się da. W  najgorszym wypadku trzeba będzie coś ściągać. – Mechanik wyraźnie się zafrasował. – Ile to może potrwać? – spytała. Wprawdzie dzięki temu, że zatrzymali się u Waldka auto nie było im niezbędne, jednak w  każdej chwili mogło się przydać. Przed wyjazdem chciała zwiedzić jeszcze okolicę. –  No zobaczymy. Może dzień, dwa. W  najgorszym wypadku do tygodnia. Niestety nie mogę zaoferować pani auta zastępczego, bo nie mam takiego. – Rozumiem. Cóż, dziękuję za informację. – Będę panią informował, jak coś się zmieni. Do widzenia. – Pan Zenon z  typową dla mechaników rzeczowością nie przeciągał rozmowy. Osłoniwszy oczy, raz jeszcze spojrzała w  kierunku majaczących na przeciwległym wzgórzu zabudowań. Powietrze drgało od gorąca. Nie wydawały się daleko, poza tym słońce stało jeszcze dosyć wysoko. Miejscowość wyglądała na większą od Bukowego Młyna. Julia miała nadzieję, że znajdzie tam lepiej zaopatrzony sklep, skoro na razie nie mogła liczyć na gospodarza. –  Macie ochotę na spacer po okolicy? – spytała, wróciwszy nad wodę. Marysia zsunęła okulary przeciwsłoneczne na nos i  wzruszyła ramionami, ale umorusany błotem po czubek głowy Jakub spojrzał z  zainteresowaniem. Od samego rana przeplatał kąpiele w  potoku z  taplaniem się w  błocie, które zmieniało kształt w  zależności od fantazji chłopca. Raz było bazą leśnych Transformersów, innym razem zamkiem jakiegoś zbója. –  A  gdzie tu można iść? – Chłopiec najwyraźniej znudził się długim grzebaniem w  błotnistej mazi, z  której ku przerażeniu Julii wygrzebał czaszkę jakiegoś niewielkiego drapieżnika. Wyraźnie widziała sterczące z przodu małe kły.

– Jezus, Kuba, co to jest?! Wyrzuć to paskudztwo, natychmiast! – krzyknęła. Gdyby nie to, że brzydziła się wziąć czaszkę do ręki, sama by to zrobiła. Chłopiec niechętnie odrzucił znalezisko w  krzaki. Julia kazała mu opłukać się w rzece, a następnie spryskała mu ręce żelem antybakteryjnym, który zawsze starała się mieć przy sobie. –  Za lasem jest też dolinka, a  za nią jakaś większa wioska – podjęła temat. – Może kupimy jakieś gazety. Ścieżka prowadzi przez las, możemy po drodze poszukać owoców leśnych. Jak się uda, to upiekę ciasto, jeśli Waldek nie będzie miał nic przeciwko. –  O  ile w  ogóle wróci… – mruknęła Marysia, niechętnie podnosząc się ze swojego miejsca na wygodnie udeptanej trawie. – Niezbyt gościnny i odpowiedzialny z niego gospodarz… –  Oj, Mania… A  co ty się nagle taka towarzyska zrobiłaś? Najwidoczniej ma swoje sprawy. Julia zamyśliła się nad słowami córki. Cieszyła się, że Marysia zbagatelizowała zarzuty miejscowych wobec Waldka. Na szczęście mogła jej wszystko podać w  przyjaźniejszej dla ucha formie. Podejrzewała, że gdyby córka była przy rozmowie w sklepie, pewnie narobiłaby niezłego rabanu. Od jakiegoś czasu nie miała za grosz zaufania do obcych i  w  przeciwieństwie do Julii była pozbawiona intuicji. Gdyby ją miała, nie wpadłaby wtedy w  sidła Karola i  jego kolegów. Spojrzała na córkę, która chodziła z  telefonem w  dłoni, próbując złapać zasięg. – No to chodźmy. Może faktycznie dotrzemy do jakiejś cywilizacji na tym zadupiu. – Zrezygnowana dziewczyna schowała komórkę do kieszeni czarnych dżinsowych szortów. Spakowali to, co mieli, i  ruszyli w  drogę. Samo dojście do lasu zajęło im kilka minut. Szli wydeptaną ścieżką po łagodnym zboczu, ciesząc oczy rozsianymi po nim makami, chabrami i wszechobecnym mleczem. W końcu dotarli do ściany lasu. Zanim weszli pomiędzy drzewa, Julia wyciągnęła spray na kleszcze i komary, którym starannie pokryła każdy odkryty kawałek ciała. Potem dokładnie to samo uczyniła z dziećmi, nie zważając na protesty Marysi. Dziewczynie stanowczo nie podobał się intensywny zapach preparatu. Gdy tylko zagłębili się w cień drzew, poczuli ulgę

od panującego upału. Las tętnił życiem. Co chwila przystawali, przeważnie zaalarmowani okrzykiem Jakuba, który odkrywał coraz to nowe cuda natury. Żuk toczący kulkę łajna, mrowisko, które najpierw usłyszeli, a  dopiero potem dostrzegli, dzięcioł o  czerwonym łepku wystukujący dziurę w  strzelistej sośnie, – wszystko to zachwycało nie tylko ośmiolatka, ale też ją. Nawet nieporuszona dotychczas Marysia co jakiś czas przyglądała się z  zainteresowaniem, choć sekundę później dołączała sarkastyczny komentarz. Przy rozwidleniu Julia zastanawiała się chwilę nad wyborem dalszej drogi. Logicznie rzecz biorąc, skoro ze wzgórza widziała, że dolinka – przed którą ostrzegał Waldek – znajdowała się po prawej, a  wioska po lewej, powinni pójść lewą ścieżką. Była wprawdzie mniej wydeptana niż prawa, ale nadal całkiem dobrze widoczna. Julia miała sporo doświadczenia w terenie i dosyć dobrą orientację, co było spuścizną po pieszych wędrówkach z  czasów dzieciństwa. Ojciec Julii nie uznawał innej turystyki niż piesza, przynajmniej w czasach, kiedy był w pełni sił. Teraz w zupełności wystarczała mu ukochana działka. Rozdała dzieciom po jabłku, które okazały się kwaśne i twarde, po czym ruszyła w lewo. Las okazał się znacznie większy, niż myślała. Dochodząc do każdego zakrętu ścieżki, miała nadzieję, że w  końcu zobaczą pola otaczające widzianą z  góry wioskę, ale las ciągnął się i  ciągnął. O  popołudniowym skwarze dawno już zapomnieli, a  słońce schowało się za jednym z  wysokich wzgórz, okrywając okolicę cieniem. Szli jeszcze przez kilkanaście minut i  gdy Julia miała już podjąć decyzję o  powrocie, drzewa niespodziewanie zaczęły się przerzedzać. Gdzieś między nimi mignęły ściany jakiegoś większego budynku. –  U … Chyba wreszcie jesteśmy – powiedziała nieprzekonana Julia, najpewniej po to, by dodać sobie otuchy. Las nie był już tak przyjazny jak w  promieniach słońca, jednak postanowiła, że skoro zaszli tak daleko, to zrobią zakupy i od razu wrócą. Wyszli na szeroką polanę, na której stało kilka budynków. Największy z  nich – kościół lub cerkiew – zbudowano z  szerokich desek, które przybrały czarnobrązowy odcień. Widząc resztki dachu,

Julia wywnioskowała, że świątynia została kiedyś spalona. Mogła przysiąc, że nadal czuć charakterystyczny zapach dymu, choć rozsądek podpowiadał, że to niemożliwe. Mały cmentarz, przytulony do jednej ze ścian świątyni był ledwie widoczny spod pokrywającej nagrobki plątaniny pnączy, mchów i  suchej trawy. Kilka krzywych drewnianych krzyży zarosło tak, że nie sposób było zgadnąć, do jakiego wyznania należą. – O kurczę… – Marysia ściągnęła z uszu słuchawki, wpatrując się w niezwykły krajobraz. Otaczające polanę drzewa chyliły się ku zabudowaniom, jakby chciały nakryć je zieloną kopułą. Ścieżka biegła przez sam środek doliny. – To chyba nie jest ta wioska, do której mieliśmy tra ć? Julia nie odpowiedziała. Od jakiegoś czasu robiło się ciemniej i  zimniej. Cień rzucany przez rozciągające się nad doliną wzgórze wydłużył się. Julia poczuła, jak w  jej dłonie wsuwają się z  jednej strony drobna i  gorąca ręka Jakuba, a  z  drugiej chłodna dłoń Marysi. Cała trójka usłyszała za sobą szelest, ale choć było jeszcze widno, nie zobaczyli nikogo. Gdzieś obok trzasnęła sucha gałązka. Chyba tylko dlatego postanowiła iść dalej. – Mamo, boję się – szepnął Kuba, ściskając mocniej jej rękę. – To nic, to tylko las – przekonywała bardziej siebie niż jego. Najchętniej odwróciłaby się na pięcie i  pognała, skąd przyszli, ciągnąc za sobą dzieciaki, ale właśnie stamtąd dochodziły niepokojące dźwięki. Nie pozostawało im nic innego, jak tylko pójść ścieżką w głąb dolinki. Ruszyli przed siebie w milczeniu. Kilkadziesiąt metrów od kościoła natra li na pozostałości pierwszych domów. W  całej dolinie mogło ich być raptem kilkanaście. Po niektórych pozostał tylko dół wypełniony kamieniami i  poczerniałym, jakby spalonym drewnem. Inne zachowały się w  formie niewysokiego kamiennego murka albo komina obrośniętego pnączem. Te w  najlepszym stanie miały dwie lub trzy ściany, jednak żaden z  nich nie posiadał dachu. Resztki murów, puste piwnice, kilkanaście zdziczałych drzew owocowych. Wieś musiała przestać istnieć wiele dziesięcioleci temu. – Mamo, słyszysz?

Gdy Marysia zadała pytanie i spojrzała jej w oczy, Julia zobaczyła w nich strach. Przystanęli na chwilę i zaczeli nasłuchiwać. Szelesty i trzaski na szczęście ucichły. – Nie, nic nie słyszę – odpowiedziała szeptem. –  No właśnie. Nie śpiewają ptaki, nie słychać świerszczy ani much, ani innych owadów. Nawet ta sucha trawa prawie nie szumi… – Dziewczyna także zniżyła głos do szeptu. Miała rację. Marysia od urodzenia miała świetny słuch i  wychwytywała dźwięki, których dorośli często nie słyszeli. Nie zaszkodziło mu nawet katowanie tym okropnym jazgotem, którego nastolatka słuchała od roku. Kompletna cisza przeraziła Julię bardziej niż wcześniej słyszane niepokojące dźwięki. Na domiar złego zaczęło się ściemniać. Spojrzała na komórkę. Niemożliwe! Zegar na ekranie wskazywał prawie dwudziestą. Trudno było jej uwierzyć, by szli przez las aż tyle czasu, ale jeszcze trudniej że o  tej porze – na początku lipca zapada zmrok. Przełknęła ślinę, gorączkowo szukając rozwiązania. Ból wywołany nagłym ściśnięciem jej dłoni przez Jakuba wyrwał ją z  zamyślenia. Spojrzała na syna, który wybałuszał oczy, wpatrując się w  ścianę lasu dokładnie w  miejscu, gdzie sami z  niego wyszli. Julia zmrużyła oczy i  ujrzała trzy lub cztery postacie powolnym krokiem idące w  stronę kościoła. Przemykały pomiędzy drzewami, nie zwracając uwagi na trójkę wystraszonych turystów. Widziała wyraźnie, że mieli na sobie długie przeciwdeszczowe płaszcze w kolorze wojskowej zieleni. –  Je… – Głos uwiązł jej w  gardle, więc spróbowała ponownie. – Jest tu kto? – zawołała. Tamci ludzie i tak wiedzieli, że tu są. Jej głos odbił się echem od ściany lasu. Postacie zniknęły za ścianą świątyni i  więcej się nie pojawiły. Gdzieś daleko zawyło jakieś zwierzę, pies lub wilk, co tylko spotęgowało atmosferę grozy. Julia poczuła, jak miękną jej nogi. Bała się pewnie tak bardzo jak Kuba i Marysia, choć starała się tego nie okazywać. Słaby wiatr kołysał koronami drzew, których pnie wydawały z  siebie serię trzasków i  jęknięć. Jakby tego było mało,

znów usłyszeli trzaśnięcie suchej gałęzi. Coś lub ktoś chodził po lesie. „Nie, to się nie dzieje, to tylko moja wyobraźnia” – pomyślała. Strach ściskał jej gardło. – Mamo, ja chcę wracać. – Marysia szarpnęła ją za rękę. Julia też tego bardzo chciała, ale jeszcze bardziej bała się powrotu do leśnej ścieżki. – Mamo, słyszysz, ja chcę już wracać. –  Ja też, kochanie, zaraz coś wymyślimy. – Poczuła, że jej córka drży. Oddech nastolatki niebezpiecznie przyspieszył. –  Ja się, kurwa, boję! – Dziewczyna podniosła głos, na granicy paniki. Wiedziała, że za nim jest tuż tylko płacz. – Zrób coś, do cholery! –  Ciszej, Mania, wystraszysz Kubę albo ściągniesz nam na głowę jakieś nieszczęście – próbowała uspokoić córkę. Przytuliła ją, a Marysia załkała. – Mamo. – Tym razem to Jakub ciągnął ją za bluzkę. Julia nie patrzyła na niego. Miała wzrok utkwiony w ścianie lasu, jednak zdawało się to nie mieć większego sensu. Kontury drzew zaczynały się już rozmazywać. – Mamo, chyba się zsikałem… Julia spojrzała na syna. Na jego beżowych spodenkach powiększała się ciemna plama. Nie zdążyła zareagować, kiedy kątem oka dostrzegła postać wychodzącą z  lasu po przeciwległej stronie polany. W  zapadającym zmroku nie mogła rozróżnić szczegółów, ale widziała, że ktoś się do nich zbliża. Sięgnęła do torby i nerwowo zaczęła w niej szperać. Poczuła się nieco pewniej, gdy tra ła na znajomy kształt. Wyjęła pojemnik z  gazem i  wyszła krok przed dzieci. Prawie zemdlała, gdy usłyszała znajomy głos. –  Julia? – Waldek wyłonił się z  mroku i  przyjrzał się im z nieskrywaną troską. – Co wy tu robicie? – Waldek! Dzięki Bogu! – odetchnęła z ulgą. – Zabłądziliśmy… –  Cóż, w  takim razie wszyscy powinniśmy cieszyć się z  tego niespodziewanego spotkania – powiedział z  uśmiechem, choć on także rozglądał się wokół z  wyraźnym niepokojem. Wyczuła od niego wyraźną woń alkoholu, jednak to było w  tej chwili jej

najmniejsze zmartwienie. – Chodźcie, nie powinniśmy tu zostawać ani chwili dłużej. Wyciągnął rękę do Jakuba. Chłopiec ochoczo wsunął w nią swoją małą dłoń. Julia objęła ramieniem Marysię, która próbowała się uspokoić. – Co to za miejsce? – spytała, starając się dotrzymać mu kroku. – Widzieliśmy jakichś lu… – Tu była kiedyś wioska – przerwał jej z pewną ostrością w głosie. – Ludzi przesiedlili, a o wsi wszyscy zapomnieli. Czasami zagląda tu straż leśna albo kłusownicy. Nic więcej nie powiedział. Po wejściu w  las włączył niewielką latarkę, chyba po to, by było im raźniej. Kiedy opuścili dolinę i  wyszli z  cienia górującego nad nią wzgórza, zrobiło się jaśniej. Ptaki ponownie rozśpiewały się, ogłaszając koniec dnia, a  ostatnie promienie słońca nieśmiało przebijały gęstwinę liści. Julia nie mogła wprost uwierzyć, jak bardzo zmienił się krajobraz. Waldek poprowadził ich skrótami, narzucając szybkie tempo, ale nikt się nie skarżył. Po godzinie zobaczyli koryto znajomej rzeczki i  kształt domu rysujący się ostro na tle ciemniejącego nieba. Przed domem stał uaz Waldka. Julia zastanawiała się, jak to możliwe, skoro Waldek przyszedł do nich z zupełnie innej strony, ale uznała, że zapyta go o to później. Dzieci zdążyły się już uspokoić w trakcie marszu, a  powrót do kwatery przyjęły z  nieskrywaną radością. Nawet Marysia wydawała się zadowolona. Zanim weszli do domu, Waldek odpiął plandekę z  tyłu auta i  wyciągnął plastikową skrzynkę, w  której piętrzyły się różnego rodzaju kiełbasy, szynki, wielki wiejski chleb i  mnóstwo słoików z  niewiadomą zawartością. Na zapach wędzonki Julia poczuła, jak skręca się jej żołądek. –  Ja naszykuję kolację – powiedział gospodarz, wchodząc do domu – a wy się oporządźcie. Kiedy weszli na górę, Marysia rzuciła się na łóżko, ukrywając twarz w  poduszce. Julia przygotowała ubranie na zmianę dla Jakuba i  zaprowadziła syna pod prysznic. Mimo że był już bardzo samodzielny, czuła, że jest to jedna z tych chwil, kiedy powinna się nim zaopiekować.

–  O  kurczę! – wykrzyknęła, kiedy wyszedł spod prysznica. – Ale masz skórę… Wytarła go pospiesznie, aby móc przyjrzeć się jej dokładniej. Skóra Jakuba była gładka i  aksamitna w  dotyku, a  w  miejscach dotychczas pokrytych skrzepami krwi po głębokich zadrapaniach widać było jedynie niewielkie różowe ślady. Dopiero teraz Julia zdała sobie sprawę, że przez cały dzień ani razu nie widziała Jakuba drapiącego się. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Skóra jej syna nie wyglądała tak dobrze od lat. Przechodząc w  kierunku kuchni, w  której Waldek szykował kolację, zauważyła, że drzwi do jednego z pokojów są uchylone, a ze środka pada światło. W  zamku tkwił niewielki klucz. Nie mogąc oprzeć się ciekawości, zajrzała do środka. Pomieszczenie nie było duże, a  większość wolnej powierzchni zajmowały wszelkiego rodzaju słoje, słoiki, buteleczki i woreczki. Pod su tem umieszczono drewniany drążek, z  którego kwiatami do dołu wisiały pęki suszonych roślin. Na oparciu starego drewnianego krzesła wisiała wielka torba z grubego płótna. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że kiedy Waldek znalazł ich na polanie, miał ją ze sobą. Na jednej ze ścian Julia dostrzegła półkę z  pokaźnym księgozbiorem o  tematyce zielarskiej, a  biurko zastawione było prostymi narzędziami zielarskimi, które nawet ona znała. To musiał być pokój dziadka Waldemara. Otrząsnęła się z  rozmyślań, w  które wprowadziło ją niezwykłe pomieszczenie, i starannie przymknęła drzwi. *** – O rany, to jest fantastyczne. Delektowała się, wsuwając do ust kolejny plaster cienko skrojonej szynki. Była zupełnie inna niż te, które można było kupić w  sklepach, mimo że Julia nigdy nie oszczędzała na jedzeniu i  starała się kupować produkty naprawdę wysokiej jakości. Żałowała, że Marysia – powróciwszy do swojego kiepskiego humoru, dodatkowo popsutego popołudniową przygodą – nie zechciała do nich dołączyć. Nawet jej zasmakowałyby te wszystkie pyszności.

Szynka, którą przywiózł Waldek, była krucha i  soczysta, ale nie ociekająca solanką, tak lubianą przez zakłady mięsne. Zresztą mogłaby utonąć w  morzu innych smakołyków, które ze skrzynki tra ły prosto na stół. Pajda wiejskiego chleba była tak wielka, że musiała ją podzielić pomiędzy siebie a  Kubę. Ze zdziwieniem przypatrywała się synowi, który pochłaniał właśnie kolejny kawałek dosyć tłustej kiełbasy. W domu gardził nawet tą z piersi kurczaka. – Mogę zapytać, skąd masz takie pyszności? –  Od przyjaciół. Mieszkają niedaleko – odpowiedział zdawkowo Waldek, nie zagłębiając się w szczegóły. Postawił na stole szklany dzbanek, do którego wcześniej nalał wrzątku i zatopił w nim niewielki woreczek z bardzo drobnej siatki. Julia wpatrywała się w  wydobywające się z  niego ciemne smugi. Tańczyły w  przejrzystej wodzie, coraz bardziej ją zabarwiając. Waldek podchwycił jej pytające spojrzenie i rozwiał wątpliwości. – Rumianek, melisa, chmiel i  waleriana. Odrobina zielonej herbaty. Po dzisiejszych przeżyciach dobrze wam to zrobi. – Czy tam były duchy? – zapytał Jakub z pełną buzią. – Raczej kłusownicy. Zapuszczają się tam czasami, żeby zastawić sidła. Odwrócił wzrok, udając, że czegoś szuka. Nie umknęło to uwadze Julii. – Bałem się. A ty się nie boisz chodzić po lesie samemu? –  Nie, znam te lasy jak własną kieszeń. Pewnie tak samo zagubiony jak ty ja czułbym się w twoich okolicach. – Byłeś kiedyś w Gdańsku? – Chłopiec przełknął i ugryzł następny kęs. –  Nie, nigdy. – Mężczyzna spuścił wzrok. Przez chwilę zagościła w  nim jakaś tęsknota, a  może smutek. Julia nie potra ła tego rozszyfrować. – Ale mam nadzieję, że kiedyś pojadę. Pewnie jest piękny, co? Oprowadzisz mnie, jak kiedyś cię odwiedzę? –  Pewnie! Pokażę ci moje ulubione miejsca. – Oczy Jakuba aż błysnęły z entuzjazmu. Kiedy kwadrans później po długim wywodzie, co i  w  jakiej kolejności obejrzą, Jakub ziewnął, Julia wysłała go na górę. Gdy zabroniła chłopcu zabierać ze sobą Klozeta, Waldek zaśmiał się

i  pokręcił głową, ale nic nie powiedział. W  końcu, po krótkich protestach, Kuba podreptał po schodach. Popołudniowa wyprawa ob tująca we wrażenia bardzo go wymęczyła. „A  może to przygotowany przez Waldka napar zadziałał?” – zastanawiała się. Kiedy chłopiec zniknął na górze, zapadła cisza. Dopiero teraz Julia usłyszała szum wody. Marysia mogła brać prysznic godzinami. Tak było od tamtych wydarzeń. Jakby raz po razie próbowała zmyć z siebie niewidzialny brud. –  Napijesz się czegoś? – Waldek wyciągnął z  kredensu kamionkową butelkę i dwa małe kieliszki. – Na odprężenie. – Sama nie wiem… – powiedziała, myśląc o dzieciach. Tak dawno nie piła alkoholu, za każdym razem bała się, że będzie musiała zabrać któreś z nich do lekarza albo wezwać pogotowie. Zakrawało to jednak na nerwicę. Gospodarz czekał z pytaniem wypisanym na twarzy. – W sumie dlaczego nie? Co to? – Zeszłoroczna pigwówka. Odkorkował butelkę i  dał jej powąchać. Poza wonią alkoholu poczuła delikatny owocowy zapach. Letni, przyjemny. Waldek nalał do kieliszków złocisty płyn i postawił jeden z nich przed Julią. – Mogę cię o coś zapytać? – A cóż to za pytanie? – Skrzywił się, ale po chwili uśmiechnął. – Naprawdę chcesz mi oddać taką władzę, żebym decydował, czy możesz zadać pytanie, czy nie? Teraz to Julia się uśmiechnęła. Nie sposób było odmówić mu logiki. Zastanawiała się, ile razy w  życiu zadała w  ten sposób pytanie. W końcu wróciła myślami do rzeczywistości. –  Nie powiedziałeś całej prawdy Jakubowi? – Utkwiła w  nim wzrok. – Co tam było? –  Nie wiem. – Wzruszył ramionami i  nabrał powietrza. – To dziwne miejsce, ale nie chciałbym, żebyś uznała mnie za wariata. –  Po tym, co dziś widziałam, sama nie jestem pewna, czy nie zwariowałam – powiedziała, upijając niewielki łyk. Nalewka była mocna i  słodka. Dopiero kiedy zniknął smak spirytusu, wyczuła przepyszny intensywny aromat pigwy.

Waldek podniósł się z krzesła i na chwilę zniknął w salonie. Kiedy wrócił, miał w  dłoni złożony kilka razy pożółkły kawałek papieru. Ostrożnie go rozłożył i Julia zobaczyła, że to mapa. –  Znalazłem ją kiedyś w  papierach dziadka – wyjaśnił, wygładzając papier dłonią. Wskazał palcem na punkt w  narożniku mapy. – Tutaj jest zakole Czarciego Potoku. Stąd wyszliście i  tędy poszliście w stronę doliny. Julia powiodła wzrokiem za jego palcem przesuwającym się po mapie. Była to w zasadzie wykreślona nieco wyblakłym już tuszem plątanina linii symbolizujących okoliczne wzgórza i  ubogą infrastrukturę. Rozpoznała drogę, kilka strumieni bez nazw, ale dopiero grupa małych prostokątów rozrzuconych bezładnie na otoczonym wzniesieniami terenie przykuła jej uwagę. –  Przed wojną była tam wioska. Nazywała się Strzeżne. Te pozostałości po kilku chatach i kapliczce to prawie wszystko, co się tam znajdowało. Ludzie żyli spokojnie, ominęła ich nawet wojenna zawierucha, bo i  po co ktokolwiek miałby interesować się tymi kilkunastoma domami na końcu świata? –  Myślałam, że wioskę zniszczono w  czasie wojny. – Julia oderwała wzrok od mapy i spojrzała na Waldka. – Dużo się ostatnio mówiło o UPA i banderowcach. Mężczyzna pokręcił nieznacznie głową i nabrał głośno powietrza. –  To skomplikowana historia. Ta wieś nie miała żadnego znaczenia, nawet trudno było ją odnaleźć w  tych chaszczach. Mówiono, że mieszka tam zaledwie kilkanaście rodzin i  jakaś pomylona starucha. Ludzie żyli tam ze zbieractwa i  kilku małych poletek uprawnych. Wydawało się, że przetrwa wojnę bez szwanku. – Ale tak się nie stało? –  Nie. Wojna dobiegała już końca. Pewnego razu mieszkańcy usłyszeli warkot silników, a  do wsi zajechała ciężarówka z Niemcami i esesmanem, którego syn dostał na służbie pomieszania zmysłów. Podobno chłopak zwariował podczas likwidacji getta w  Warszawie. Nikt nie potra ł mu pomóc. U  tego esesmana służył jakiś facet z Dukli. To od niego dowiedział się, że w Strzeżnem żyje szeptucha, wiedźma, która umnie leczyć to, czego lekarze nie

potra ą. Szczególnie dobrze radziła sobie z przestrachem, kołtunem i złym okiem. – To jakieś tutejsze nazwy chorób? – zdziwiła się Julia. – Raczej ludowych bajań. – Waldek uśmiechnął się pod nosem. – W  każdym razie o cer przyjechał z  kompanią wojska. Mieszkańcy wsi zaprowadzili go do szeptuchy, a  żołnierze rozsiedli się, zaczęli grać w  karty, zaczepiać baby. Szybko się jednak znudzili i  zaczęli domagać obiadu. Wieśniacy dali im to, co mieli. Kilka garnków z kaszą i gulaszem. Nie zdążyli nawet sięgnąć po łyżki, gdyż okazało się, że wiedźma nie chciała gadać z  „czarcim synem”. Napluła mu na mundur i  chciała wygonić go z  chaty. To była prawie ślepa starucha, a przejrzała go na wylot. –  Odważna kobieta, ale pewnie nie skończyło się to dla niej dobrze? – Niemca tra ł szlag. Wydał rozkaz, żeby spacy kować wieś, więc niemieccy żołnierze zabrali się za to, co potra li robić najlepiej. Ludzie zaczęli uciekać w las, a zagniewana starucha, zanim o cer ją zastrzelił, przepowiedziała śmierć wszystkim, którzy naruszyli spokój wioski. Zanim naziści odjechali, podłożyli ogień pod wszystkimi zabudowaniami. Stało się jednak tak, jak przewidziała wiedźma: strzały i dym zwabiły oddział partyzantów, który krwawo rozprawił się z  żołnierzami. Żaden nie uszedł z  życiem. Po wszystkim partyzanci, głodujący od wielu dni, rzucili się na gary z  jedzeniem. Nikt nie mógł ich ostrzec, że jedzenie zostało zatrute przez mieszkańców. Umarli tam, gdzie siedzieli. Jeszcze raz przepowiednia okazała się prawdą. Od tego czasu mówi się, że Strzeżne to przeklęte miejsce, takie, gdzie duchy nie mogą zaznać spokoju. Jak ktoś zabłądzi w  tamte okolice, to czasami widuje postacie przypominające żołnierzy albo mieszkańców. Podobno ktoś nawet widział staruchę kuśtykającą o lasce przez wieś. Julia poczuła gęsią skórkę na całym ciele. Dobrze, że nie znała tej opowieści, zanim tra li do ruin Strzeżnego. – Czy… – Zdała sobie sprawę, że zastygła z kieliszkiem w połowie drogi do ust, zasłuchana w  opowieść Waldka. – Czy ktoś uratował się z tej wioski?

–  Tak, kilka osób. Jedną z  nich był mój dziadek. Pozostali przy życiu mieszkańcy wrócili i  pochowali swoich oraz partyzantów. Niemców zostawili tak, jak leżeli. Nikt jednak nie chciał już tam mieszkać, ludzie wynieśli się do krewnych w  okolicznych miejscowościach. Dziadek czasami chodził tam odwiedzać grób rodziców. No i  zbierać zioła. Mówił, że nigdzie nie rosną takie dorodne jak tam. –  Aż trudno w  to uwierzyć. Taka piękna okolica, a  ziemia widziała tyle łez i nieszczęścia. – Potrząsnęła głową, cały czas czując gęsią skórkę. Musiała zmienić temat, inaczej nie mogłaby spokojnie zasnąć. – Coś jeszcze nie daje mi spokoju. Mogę… – Pokręciła głową i roześmiała się pod nosem. Tym razem Waldek nie skomentował, lecz skinął głową w geście przyzwolenia. – O co chodzi z tym szeptunem czy szeptuchem? Dlaczego tutejsi tak cię nazywają? Naprawdę leczysz ludzi? Milczał, obracając w  palcach kieliszek, na którego dnie znajdowała się resztka złocistego trunku. –  Byłaś we wsi – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Cóż, nie lubimy się za bardzo z miejscowymi, ale to już pewnie wiesz. – To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Uśmiechnęła się, patrząc w  jego ciemne oczy. Tym razem nie spuścił wzroku. –  Ludzie ubzdurali sobie, że jestem szeptunem. Wiesz, tak jak te babki, co modlitwą i ziołami potra ą wyleczyć wszystkie choroby. – A nie jesteś? Podobno okoliczni mieszkańcy leczyli się u ciebie? – Nie jestem. – Dopił zawartość swojego kieliszka i uzupełnił oba. – Sprzedawałem im suszone zioła, nalewki i… inne rzeczy. Czasami wystarczała im rozmowa, wysłuchanie ich problemów. – Ale wiedziałeś, że taplanie się w błocie pomoże Kubie, prawda? Wzięła od niego kieliszek. Dobrze znała odpowiedź na swoje pytanie. – Wiedziałem. To w zasadzie nie błoto, tylko borowina. Podobno bardzo dobra. Badali ją kiedyś naukowcy z  jakiejś uczelni. Lepsza niż inne w  okolicy, ale jest jej mało i  z  ekonomicznego punktu widzenia wydobywanie nie ma sensu. Borowinę też sprzedawałem,

tak jak mój dziadek. Okoliczni mieszkańcy nawet nie wiedzą, co mają pod nosem. – Nie chcą z niej korzystać? –  Boją się Czarciego Potoku – westchnął ciężko. – Nasłuchali się bajań o  szatańskiej wodzie i  wolą kąpać się w  tej zimnej Łysawce, zamiast skorzystać z dobrodziejstw potoku. – Kazałeś nam się kąpać w Czarcim Potoku?! – fuknęła na niego, udając oburzenie, a  on roześmiał się serdecznym, donośnym śmiechem. – Jakoś skrzętnie pominąłeś tę nazwę, opowiadając nam o okolicy. –  Nie chciałem, żebyście się zniechęcili do tej wody – odpowiedział, przeczesując bujną czarną czuprynę. Jego włosy były gęste niczym futro niedźwiedzia. – To świetna woda termalna. Ma źródło niedaleko, mogę wam kiedyś pokazać. Ona też ma dobroczynny wpływ na skórę. –  Jednak jesteś szeptunem. – Tym razem to ona wybuchła śmiechem. Waldek przewrócił oczami, doskonale odczytując zaczepkę. – Dużo wiesz o tym wszystkim. Skinął głową, jakby komplement sprawił mu przyjemność. –  Co dolega twojej córce? – zapytał, przybierając poważniejszy wyraz twarzy. Przez chwilę zastanawiała się, ile może mu powiedzieć. W końcu uznała, że nie ma sensu ukrywać przed nim czegokolwiek. Nadal słyszała szum prysznica, co uspokoiło ją o  tyle, że Marysia ich nie podsłucha. –  Wpadła kiedyś w  złe towarzystwo. Zakochała się w  niewłaściwym chłopaku, który zrobił z  niej swoją zabawkę. Któregoś dnia oszukała mnie, mówiąc, że idzie na noc do koleżanki. W  tajemnicy pojechali gdzieś nad morze. – Julia poczuła, jak w gardle rośnie jej wielka gula. O tym, co się stało, znacznie łatwiej było myśleć niż mówić. – Wróciła następnego dnia w  strasznym stanie. Nie wiem, co dokładnie tam zaszło. Myślałam, że została zgwałcona, ale zaprzeczała tak bardzo, że jej uwierzyłam. Myślę, że i tak nie powiedziała mi wszystkiego. Dopiero po miesiącu dała się namówić na wizytę u ginekologa. – Spojrzała na Waldka wymownie.

– Na szczęście nie zostałam babcią, ale od tego wyjazdu Marysia już nie jest taka sama. Zrobiła z  siebie to czarne straszydło, bo chyba ubzdurała sobie, że to ją ochroni przed następnymi zwyrodnialcami. Zamknęła się w sobie i w żaden sposób nie mogę jej pomóc. Prawie co noc śni koszmary. Jestem pewna, że właśnie o  tym, co się wydarzyło. Krzyczy przez sen albo budzi się i płacze do rana. Słucha jakiejś depresyjnej muzyki i  boję się, że kiedyś coś sobie zrobi. Próbowałam namówić ją na wizytę u  psychologa, psychiatry. Wszystko odrzuca. Zamknęła się w  tym swoim strasznym świecie i nikogo do niego nie wpuszcza. – Cóż… Dziewczyna sporo przeszła. Trudno jej się dziwić, że tak się zamyka. –  Gdyby był z  nami mój mąż, na pewno byłoby inaczej. – Wierzchem dłoni wytarła łzę. Ostatkiem sił powstrzymywała płacz, nie chcąc na dobre rozkleić się przy Waldku. – Już naprawdę nie wiem, jak mam pomóc swoim dzieciom. Po tym, jak Marysia wróciła z  Władysławowa, Julię dręczyły potworne wyrzuty sumienia, związane zarówno z  tym, że nie była wystarczająco czujna i  dała się oszukać córce, jak i  z  tym, co stało się po jej powrocie. Do dziś nie wiedziała, jak powinna była się zachować. Może – nie – na pewno, gdyby miała wsparcie męża, wszystko potoczyłoby się inaczej. Czuła, że córka nie powiedziała jej całej prawdy, jednak nie chciała jej zbyt mocno naciskać. Do tej pory nie miały przed sobą tajemnic większych niż ta, który chłopak podoba się Marysi albo jaki dług wobec administracji ma Julia. Ta sytuacja nie dawała jej spokoju. Cały czas miała wrażenie, że coś przegapiła, a poczucie winy rosło w niej niczym guz. – Myślę, że to nie one najbardziej potrzebują pomocy. Nakrył jej dłoń swoją. Była ciepła i  zaskakująco miękka. Na zatroskanym obliczu pojawiła się zmarszczka, zupełnie niepasująca do pogodnej twarzy Waldka. Julia drgnęła, czując, jak oblewa się rumieńcem. Tak dawno nie była z mężczyzną, że ten dotyk podziałał na nią elektryzująco.

Rozdział 5

Marysia Szczęsna była do bólu typową nastolatką, choć skrycie marzyła, aby było inaczej. Nie wyróżniała się ani urodą, ani ubiorem, ani zainteresowaniami. A  przynajmniej tak o  sobie myślała. W rzeczywistości bowiem wiele osób zwracało uwagę na jej długie błyszczące włosy koloru dojrzałej pszenicy, a  ładny i  częsty uśmiech szybko zjednywał jej ludzi. Przeciętność, którą Marysia często sobie przypisywała, wynikała raczej z  jej wrodzonej skromności i  braku pewności siebie niż z  obiektywnej oceny sytuacji. Miało to jednak również swoje pozytywne strony. Zazwyczaj nie wyróżniała się z  tłumu, co czyniło ją niewidoczną dla nauczycieli i jeśli w dzienniku nie brakowało jej ocen, zwykle nie była wzywana do tablicy, a to budziło skrytą zazdrość u wielu rówieśników. Mimo że w  gimnazjum na Morenie była od pierwszej klasy, nie zdążyła się z  nimi szczególnie mocno związać. Czuła, że relacje, w  które koledzy i  koleżanki z  klasy wchodzili jeszcze w  szkole podstawowej, były silne. Wiedziała, że dla nich zawsze będzie obca, nawet gdyby gimnazjum miało trwać jeszcze dziesięć lat, więc bez specjalnego żalu pędziła po lekcjach na zajęcia z  rysunku i  malarstwa w  osiedlowym domu kultury. Nie były może na najwyższym poziomie, ale dawały jej sporo satysfakcji i poczucie, że powoli rozwija swój talent. Marzyła o  tym, by mamę było kiedyś stać na zapisanie jej do profesjonalnej szkoły rysunku, ale od kiedy ojciec przestał przysyłać pieniądze, wiedziała, że to niemożliwe. –  Siema, Mania – usłyszała za sobą głos, zanim zdążyła wyjść poza teren szkoły. Nie musiała się oglądać, bowiem krok zrównał z  nią wysoki szczupły chłopak w  modnej bluzie i  czapce z  daszkiem. Pod pachą niósł zeszyt i deskorolkę. – Znamy się? – zapytała nieśmiało. Na twarzy nastolatka wykwitł zawadiacki uśmiech.

–  Jestem Karol. – Wyciągnął dłoń, którą lekko uścisnęła. – Z trzeciej C. Moja siostra Dominika chodzi z tobą do klasy. –  Ach. – Marysia zamyśliła się. Nie była w  zbyt dobrych stosunkach z krzykliwą i wyzywająco ubraną Dominiką Wasilewską, która zresztą sama wykluczyła ją z kręgu towarzyskiego. – No tak. –  Domi wspominała, że nieźle ogarniasz matmę, szczególnie gury geometryczne i bryły. Może mogłabyś mi pomóc? – Ja? – zdziwiła się. – Są przecież w mojej klasie lepsi ode mnie z matmy… –  No, niby są. – Chłopak postawił deskę na asfalcie i  objechał Marysię dookoła. – Ale Domi mówi, że to nerdy. Szykują się do jakiejś olimpiady i  nie wytykają nosa z  domu. Z  tobą podobno można normalnie pogadać. „Szkoda, że Dominika tego nie robi” – pomyślała Marysia, ale ugryzła się w  język. Nie chciała robić chłopakowi przykrości. Poza tym wyglądało na to, że jest zupełnie inny niż siostra. Przez chwilę szli w  milczeniu. Marysia zastanawiała się nad rzuconą propozycją. Czuła, że nie chodzi tylko o wspólną naukę, ale nie miała nic przeciwko temu. Chciała w  końcu poznać jakiegoś chłopaka, a Karol wydawał się całkiem miłym gościem. –  W  sumie czemu nie? – Poprawiła pasek teczki na rysunki zsuwający się jej z ramienia. – Może jutro po lekcjach w bibliotece? – Biblioteki są dla lamusów. Nie mogę się tam skupić. Wbijaj do mnie na chatę – powiedział Karol, a  widząc niepewność w  jej oczach, dodał: – Moi starzy się ucieszą, że ktoś mi wreszcie pomoże ogarniać matmę. – A Domi nie może tego zrobić? – zdziwiła się Marysia. –  Sorry za szczerość, ale moja siorka to tępa dzida. Ma w  dupie budę, bo wie, że tatuś i tak ustawi ją w życiu. Zresztą sama wiesz, że nie jest zbyt bystra… Wiedziała, ale mimo wszystko wstyd było tak otwarcie rozmawiać o  tym z  jej bratem. Przemyślała jeszcze krótko zaproszenie i  zgodziła się. W  końcu co złego mogło się stać pod okiem jego rodziców? –  Serio?! Wasyl zaprosił cię na chatę? – Oliwia, przyjaciółka Marysi, usłyszawszy o  propozycji Karola, wybałuszyła na nią oczy,

by po chwili zmrużyć je niczym kocica. – Uważaj na niego. Podobno szybkie numerki lubi tak samo jak szybkie samochody. – A ty co? – oburzyła się Mania. – Zazdrosna? Uważaj, bo powiem Maćkowi. A jak cię rzuci, to sama go przygarnę. – Dała przyjaciółce sójkę w bok. Oliwka parsknęła śmiechem, ucinając temat. Była najbliższą przyjaciółką Marysi, ale jej zazdrość często bywała powodem ich kon iktów. Następnego popołudnia Marysia podjechała trzy przystanki autobusem i udała się pod przysłany SMS-em adres. Ulica Szczodra w  pełni zasługiwała na swoją nazwę. Po obu jej stronach pyszniły się okazałe domy jednorodzinne, przed którymi stało wiele luksusowych aut. Znalezienie domu Karola w  Google Maps na nic się zdało, bo pod wskazanym adresem na mapie była tylko wielka dziura. W  rzeczywistości znajdował się tam imponujących rozmiarów dom z jasną elewacją uzupełnioną drewnem. W otwartej bramie, do połowy wysunięty na chodnik, stał czarny jaguar z uruchomionym silnikiem. Zanim Marysia zdążyła pomyśleć, że to nieostrożne, z domu wyszedł mężczyzna w garniturze. Wiatr miotał wzorzystym krawatem gustownie dobranym do koszuli. – Dzień dobry – przywitała się, ale pan Wasilewski nie słyszał jej. Rozmawiał przez telefon. Najwyraźniej się spieszył. Znała go tylko z  widzenia i  opowiadań mamy, która za każdym razem wypominała nieco ostentacyjnego jaguara, którym zajeżdżał pod szkołę i  parkował byle gdzie. Dziewczyna weszła po szerokich schodach i  zadzwoniła do drzwi. Dopiero po dłuższym czasie usłyszała kroki. –  O, siema. – Karol ubrany w  krótkie spodenki i  T-shirt z  popularnym memem uśmiechnął się szeroko. – Wchodź. Chyba właśnie minęłaś się z moim starym, co? –  Tak, chyba tak – przyznała Marysia, zagłębiając się w  przyjemnie chłodne wnętrze domu, który w  środku robił jeszcze większe wrażenie niż od zewnątrz. Kimkolwiek byli rodzice Karola i Dominiki, nie kryli się ze swoim bogactwem. –  Dobra, chodź na górę. – Chłopak zaprowadził ją na piętro po szerokich, wyłożonych błyszczącymi ka ami schodach.

– Wow, nieźle mieszkasz – stwierdziła, rozglądając się po pokoju chłopaka. Był chyba większy niż całe mieszkanie jej rodziny. Na antresoli stało wielkie łóżko, a  pod nią znajdowało się coś, o  czym marzył chyba każdy nastolatek: wielki ekran podłączony do konsoli oraz fotela wyposażonego w  drążek kierowniczy i  pada. Na ruchomym blacie zamontowano klawiaturę. –  Moje małe centrum multimedialne – powiedział dumnie Karol, widząc jej wzrok. Cóż, nie dało się ukryć, że pokój zrobił na Marysi wielkie wrażenie, chyba nawet większe niż reszta domu. Zdziwiła się, kiedy zaprowadził ją do biurka, na którym znajdowały się notebook i  podręczniki do matematyki. Wyglądało na to, że rzeczywiście chciał się uczyć. Zanim usiedli do matematyki, zaproponował jej coś do picia i  na chwilę zniknął, by wrócić ze szklanką coli z  lodem i cytryną. Karol miał spore braki w  materiale. Choć był pojętny i  szybko łapał zależności matematycznych formuł, równie prędko się zniechęcał i  dekoncentrował. Mimo że popołudnie upłynęło im na nauce przeplatanej rozmowami, zakończyło się nieśmiałym pocałunkiem na kanapie. Choć Marysia była onieśmielona i  zażenowana swoim brakiem wprawy, pierwszy pocałunek zapamiętała jako przyjemne doświadczenie. Wyszła od niego z  wypiekami na twarzy i  dziwnym uczuciem w  podbrzuszu, które bardziej doświadczona przyjaciółka nazwała motylkami. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Widywali się z  Karolem tak często, jak tylko mogli. Zwykle na przerwach w  szkole lub po lekcjach. Kilka razy dała mu się zaciągnąć do toalety, gdzie oddawali się namiętnym pocałunkom. Swoją nieobecność na lekcji Marysia musiała później tłumaczyć wizytą u higienistki. –  Mania… – Któregoś wieczora Julia rozpoczęła rozmowę, spoglądając na córkę z uwagą. Na razie znała chłopaka z opowiadań Marysi, jednak widząc malinkę na jej szyi, postanowiła podjąć temat. – Mam nadzieję, że jesteś ostrożna z Karolem. – Oj, mamoooo. – Nastolatka przewróciła oczami. – Nie bzykamy się, jeśli o to ci chodzi.

–  A  mogłabyś o  tym mówić mniej obcesowo? – obruszyła się Julia. – Przyprowadź go kiedyś, chętnie go poznam. Jaki on jest? –  Normalny. – Mania wzruszyła ramionami, a  widząc powątpiewanie w  oczach matki, dodała: – No dobra, może jest trochę rozpuszczony. Ty wiesz, że on ma w garażu swoje porsche? – Kochanie, jak nie chcesz, żebym zeszła na zawał, to oszczędź mi takich rewelacji. Chyba nie jeździ nim bez prawa jazdy? – No, czasem jeździ. – Marysia spuściła oczy, a na jej policzkach wykwitł rumieniec. Julia nie musiała zgadywać. –  Pojechałaś z  nim! – Julia bezbłędnie odczytała to w  twarzy córki. – Ale tylko raz! – Mania, proszę cię. Wiem, że jesteś rozsądną dziewczyną i znasz milion takich historii, które zazwyczaj kończą się na przydrożnym drzewie. Nie chcę, żebyś została bohaterką jednej z nich. – Oj, mamooo… To było tylko raz. –  O  jeden raz za dużo. – Julia spojrzała surowo na córkę, ale szybko złagodniała. Wiedziała, że tylko tak może tra ć do rozsądku dziewczyny. – Obiecaj mi, że nie będziesz z  nim jeździła. Przynajmniej do czasu, kiedy zrobi prawo jazdy i  trochę okrzepnie za kółkiem. Jeszcze porsche… – No dobra, dobra. – Marysia westchnęła ciężko. Wracały do tej rozmowy co jakiś czas i  nastolatka wiedziała, że matka nie ufa jej do końca, a już na pewno nie ufa jej chłopakowi, choć Karol Wasilewski był nim już od miesiąca. Tym bardziej nie mogła powiedzieć jej o  planowanym wyjeździe do należącego do jego rodziców apartamentu we Władysławowie. Cóż, czasami sprawdzała się zasada: mniej wie, lepiej śpi. Wprawdzie sama Marysia początkowo opierała się namowom, ale obecność Dominiki i jeszcze jednej koleżanki z klasy uspokoiła ją. W końcu gimnazjum kończy się raz w życiu i za trzy lata mordęgi z – jak uważała Mania – na wpół upośledzoną klasą należy się jakaś nagroda, której w  domu raczej nie mogła się spodziewać. Ojciec od dawna nie przyjeżdżał z Norwegii, a mama coraz częściej liczyła wydatki.

Musiała się nieźle nagimnastykować, aby utkać misterną intrygę, dzięki której mogła wyrwać się na imprezę do Władysławowa. Pomogła jej w tym Oliwia, która również została zaproszona. Któryś z kolegów Karola skorzystał na tym, że przyjaciółka właśnie rozstała się z  chłopakiem. Dziewczęta wspólnie zaplanowały wyjazd i  postanowiły kryć się wzajemnie, sprzedając swoim rodzicom tę samą historię. Apartament państwa Wasilewskich we Władysławowie urządzony był z  równym, a  może nawet większym przepychem niż ich dom. Usytuowany na ostatnim piętrze trzykondygnacyjnego budynku, z  wielkim tarasem wychodzącym wprost na otwarte morze, zaszokował większość nastolatków. Część z  nich Marysia znała i  wiedziała, że żyją na podobnym poziomie co ona. Wyraźnie widziała zmieszanie na ich twarzach. Tylko Patryk, sąsiad Karola, nie wydawał się w żaden sposób zaskoczony. –  No dobra. – Gospodarz niedbale rzucił plecak i  zakręcił się na pięcie. – Dla kogo drineczka, dla kogo lufeczka? Kilku kolegów roześmiało się, jednak ich śmiech został zagłuszony przez muzykę. Dominika uruchomiła właśnie olbrzymi zestaw kina domowego, na którym poleciało karaoke. –  Mania, co pijesz? – Karol objął ją w  pasie i  pociągnął do ustawionego pod ścianą baru obsługiwanego przez profesjonalnego barmana. – Mojito, margarita, a może czyściocha? –  Na razie sok wystarczy – powiedziała, rozglądając się po apartamencie. –  No coś ty! Skończyliśmy jebaną gimbazę, trzeba zaszaleć! – Chłopak złożył zamówienie i  przyglądał się, jak barman miesza składniki na mojito w  shakerze. Po chwili podał Marysi szklankę ozdobioną liściem świeżej mięty i plasterkiem cytryny. Mimo że w ciągu godziny apartament zapełnił się ludźmi, Marysia czuła się bardzo samotna. Karol ciągnął znajomych do baru, a kiedy wyposażył już w  drinki wszystkich gości, przystąpił do picia z  kolegami, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Z  Gdańska przyjechały jeszcze dwie ekipy z ich szkoły, a razem z nimi w końcu Oliwia.

–  Oli! Dobrze, że jesteś. – Dziewczyna próbowała przekrzyczeć muzykę. – Myślałam, że starzy cię nakryli. Już się bałam, że przesiedzę cały wieczór sama. –  No coś ty! A  gdzie Karol? – Oliwia rozejrzała się, jednak nie wyłowiła go z tłumu. – Pije z kumplami. – Marysia spuściła wzrok. Gdyby wiedziała, że tak to się potoczy, chyba jednak zostałaby w  domu. Wprawdzie nie oczekiwała, że zostanie królową balu, ale zainteresowanie ze strony chłopaka byłoby mile widziane. – Chuj z nim. Och, pardon my French. – Przyjaciółka roześmiawszy się, stuknęła szklanką w  szklankę Marysi, a  widząc jej zmieszaną minę, dodała: – Nie to miałam na myśli. Chodziło mi o to, że same potra my się zabawić. A w ogóle to świetnie wyglądasz! Rzeczywiście, specjalnie na tę okazję Marysia włożyła czerwoną letnią sukienkę z falbanami i buty na obcasie, które miała także na balu gimnazjalnym. Były już całkiem nieźle rozchodzone. Rozpuszczone włosy falami spadały na ramiona, tworząc wspaniały kontrast z kolorem sukienki. Spodziewając się chłodnego wieczoru, Marysia zabrała także obszerny szal, którym owinęła się, gdy zapadł zmrok. Od morza powiało bryzą, a  dziewczęta wraz z  kilkoma innymi osobami chcącymi porozmawiać w spokoju rozsiadły się na tarasie. Deski wciąż jeszcze oddawały ciepło nagromadzone w ciągu dnia. –  Mania, chodź potańczyć! – Karol ukazał się w  przeszklonych drzwiach. Był spocony, a  jego mokre włosy sterczały we wszystkich kierunkach. Kiedy zobaczył niezdecydowanie w oczach dziewczyny, podszedł i  pociągnął ją za rękę. Marysia nie protestowała, ciesząc się, że wreszcie sobie o niej przypomniał. Wewnątrz było duszno i gorąco, a światła zastąpiła dyskotekowa kula i kolorowe lasery. Kilka par oddawało się igraszkom w różnych zakamarkach mieszkania, ale większość osób skakała na zaimprowizowanym parkiecie. Karol pociągnął Marysię w  sam środek tłumu i  nachalnie przywarł do jej warg. Wyraźnie czuła bijącą od niego woń alkoholu. Po kilkunastu piosenkach była

zgrzana niemal tak samo jak on i  ucieszyła się z  chwili przerwy pomiędzy zmianą utworów. – Masz. Karol podał jej szklankę soku pomarańczowego, kiedy wróciła z  toalety. Drugą trzymał dla siebie. Odkręciwszy butelkę wódki, dolał jej do swojego soku, po czym spojrzał pytająco na Marysię. Ku jego rozczarowaniu pokręciła głową. Wrócili do tańca. Dominika w  roli didżejki nie dawała gościom chwili wytchnienia. Po kilku utworach Marysi zakręciło się w głowie. Ostatkiem sił ściągnęła Karola z parkietu. – Co jest, mała? – wybełkotał, starając się trzymać prosto. Wzrok miał błędny. – Źle się czuję! – krzyknęła mu do ucha. – Możemy gdzieś usiąść? –  Jasne. – Chłopak pociągnął ją za rękę w  stronę jednego z pokojów. O  dziwo, był zupełnie pusty. W  niewielkiej, kameralnie oświetlonej sypialni było przyjemnie chłodno. Oprócz drzwi, którymi weszli, w  jednej z  bocznych ścian zauważyła przesuwane, prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia. –  O  rany! – Marysia poczuła nieznośne mrowienie na języku. Serce biło jej jak oszalałe. – Nic się nie martw, mała, to zaraz przejdzie. Karol położył dłoń na jej udzie i  wsunął ją pod sukienkę. Zrozumiała w lot. –  Dodałeś mi czegoś do drinka? – Spojrzała na niego z  gniewem i strąciła jego rękę. –  Takie małe ku-miku na rozluźnienie. No, nie bądź taką sztywną pizdą. Przywarł do niej raz jeszcze. Dziewczyna próbowała się odsunąć, ale był szybszy. – Zostaw mnie! – A co ty odpierdalasz? – Jego głos nagle się zmienił. Przyciągnął nastolatkę do siebie, po czym usiadł na niej okrakiem i  zaczął rozpinać rozporek. – Przecież wiesz, po co tu przyjechałaś. –  Karol, puść mnie! – Marysia próbowała się uwolnić, ale był zaskakująco ciężki, a  może to narkotyki odebrały jej siłę. – Puść

mnie, kurwa! Słyszysz? –  Zamknij się. – Chłopak rozpiął spodnie, nie zważając na jej protesty. Sięgnął do jej majtek i  zerwał je jednym ruchem, powodując eksplozję bólu. Wyciągnął członka z bokserek i skinął na nią. – No, bierz się za niego. – Spierdalaj! – krzyknęła, jednak widząc, że chłopak ma problemy z osiągnięciem wzwodu, odetchnęła z ulgą. Pociągnął za dekolt, odsłaniając jej piersi. Zebrała w  sobie wszystkie siły i  chwyciwszy go za głowę, przywarła do jego policzka. Poczuła w  ustach jego porośniętą delikatnym zarostem skórę i zacisnęła zęby. – Aaaaa! – wrzasnął i odskoczył od niej jak oparzony, wywracając się o opuszczone do kolan spodnie. Poczuła w  ustach metaliczny smak krwi. Popłynęła mu między palcami, gdy złapał się za policzek. – Ty suko! Zobacz, co mi zrobiłaś. Drzwi otworzyły się na oścież i  stanęło w  nich dwóch imprezowiczów, nieco starszych od nich. Najwyraźniej zwabił ich krzyk chłopaka i  poczuli się w  obowiązku, by go ratować. Obejmowali się za ramiona i  w  pewnej chwili pomyślała, że są kochankami i chcą skorzystać z sypialni. Dopiero po chwili dotarło do niej, że tak właśnie manifestują swoją przyjaźń pijani mężczyźni. Spojrzeli na zakrwawionego Karola mocującego się z  bokserkami i spodniami, po czym ryknęli śmiechem. – Nooo, Wasyl! – Gdy już się uspokoili, jeden z nich gwizdnął na widok roznegliżowanej Marysi próbującej niezdarnie zakryć się rąbkiem pościeli. – Naszykowałeś dupeczkę, a  sprzęt odmówił posłuszeństwa? –  Ładnie cię urządziła – roześmiał się drugi, spoglądając na krwawiący policzek Karola. – Lubię takie charakterki. Była zbyt przerażona, aby cokolwiek zrobić. Nawet wtedy, gdy obaj weszli do pomieszczenia i zamknęli za sobą drzwi, przekręcając klucz w zamku. Gdy mocno zbudowany dwudziestolatek odepchnął Karola od łóżka, uciekła ku wezgłowiu. Na niewiele się to zdało, gdyż po chwili był już przy niej.

– Nie martw się, mała. – Położył szorstką dłoń na jej nagim udzie i  przejechał językiem po górnej wardze. Bijący od niego odór alkoholu był jeszcze silniejszy niż u Karola. – My ci dogodzimy. –  Nie! – wrzasnęła. Próbowała uciec, ale nie było dokąd. – Nie chcę! – Wszystkie tak mówicie, a później chciałybyście więcej. Osiłek poluzował pasek przy szortach. – Nie! Zamachnęła się, ale z łatwością pochwycił jej dłoń. Roześmiał się i  przyciągnął ją do siebie. Próbowała krzyczeć i  wyrywać się, ale chłopak sprytnie ją unieruchomił, jedną dłonią zakrywając usta, a  drugą uwalniając nabrzmiałego członka. Okładała go pięściami, ale nie wyglądało na to, by w  jakikolwiek sposób to odczuł. Siłą rozchylił jej nogi. Poczuła chłód, jaki łza zostawiła na jej policzku, a po chwili ból rozdzierający jej krocze. Zamknęła oczy i żałowała, że nie może zamknąć uszu. Oddech chłopaka był równomierny, ale wkrótce zaczął przyspieszać. Niebawem jego ciało wyprężyło się, a Marysia pogrążyła się w niemym szlochu. Myliła się, myśląc, że to koniec. Zanim jej oprawca zdążył się z niej zsunąć, jego kolega już czekał przygotowany. Zgwałcili ją jeszcze dwa razy, zanim odeszli, zostawiając półnagą na zakrwawionej pościeli. Chwilę później już ich nie było, został tylko koszmar, który jej zgotowali. Obolała podniosła się z łóżka, chcąc jak najszybciej wydostać się z mieszkania i zawiadomić policję. Dopiero teraz zobaczyła, że Karol przez cały czas był w pokoju. Chłopak nie spuszczał z niej wzroku. Poprawiła sukienkę i zaczęła szukać rozrzuconych po pokoju butów, ale nigdzie nie mogła ich znaleźć. – Ty świnio! – krzyknęła do niego. – Jak mogłeś?! – Co teraz? – Obracał nerwowo telefon w dłoni. – Chcesz coś na uspokojenie? Moja matka ma całą szafkę prochów. –  Jak to, kurwa, co teraz? – Zignorowała jego idiotyczne propozycje i wytarła oczy wierzchem dłoni. – Idę na policję. –  Nigdzie nie pójdziesz. – Chwycił ją za nadgarstek i  boleśnie wykręcił. Potrząsnął telefonem trzymanym w dłoni. – Piśnij słówko, a za tydzień cała szkoła zobaczy, jak cię przeruchali. I twoja matka też.

Chciała wyjść, ale oparł się o drzwi, zagradzając drogę. Niewiele myśląc, ruszyła do bocznych, przesuwnych drzwi i płynnym ruchem odsunęła je na całą szerokość. Oczami pełnymi łez zobaczyła Oliwię, która z  sukienką zadartą ponad nagie piersi klęczała pomiędzy dwoma facetami, zadowalając jednego z  nich ustami. Drugi – poczerwieniały z  wysiłku na twarzy – wbijał się w  nią od tyłu. Dziewczyna przez sekundę patrzyła na Marysię, ale jej wzrok był nieprzytomny. O  mały włos nie przypłaciłaby tej sekundy zawahania pochwyceniem przez Karola. W  ostatniej chwili zerwała się do biegu, czując palce zaciskające się na falbanie jej sukienki, jednak gładki materiał wyśliznął mu się z  rąk. Obijając się o  gości na parkiecie, nadal pląsających w tanecznej ekstazie, dotarła do drzwi. Cudem po drodze udało się jej znaleźć torebkę. Dzięki swojemu instynktowi samozachowawczemu jakoś zapamiętała rozkład pomieszczeń. Z korytarza wzięła czyjeś buty i wybiegła z budynku. Następnego dnia rano zjawiła się w  domu. Czerwona od płaczu, z  rozmazanym makijażem. Nadal nie mogła uwierzyć, że Karol naćpał ją czymś paskudnym i  pozwolił zgwałcić swoim kumplom. Szczęśliwym zrządzeniem losu w  środku nocy złapała stopa i  tak dojechała do domu. Musiała kłamać. Nie o tym, że nie nocowała u Oliwii. W tej chwili był to najmniejszy problem, którego konsekwencje była gotowa ponieść. Musiała kłamać o całej reszcie. Starała się być wiarygodna, ale mimo pozornego spokoju w  środku cała się trzęsła, odpowiadając na każde pytanie. Nie mogła opowiedzieć o  gwałcie, ale już w  drodze do domu wymyśliła historię o  nieudanym pierwszym razie i  zerwaniu z  Karolem. Dopiero kiedy otarcia zniknęły i  Marysia miała pewność, że ślad po koszmarze pozostał tylko w  jej głowie, dała się matce zaciągnąć do ginekologa, dla świętego spokoju. Matki i  jej. Jeszcze nigdy nie płakała tak bardzo jak tego wieczora, gdy dowiedziała się, że nie jest w  ciąży, jednak przez następne miesiące żyła w  lęku tak potwornym, że jedynym lekarstwem na niego wydawało się tylko samobójstwo. Nikt, nawet jej matka, nie wiedział, jak wiele kosztowało ją utrzymanie się przy życiu.

Rozdział 6

Zjedli śniadanie na werandzie, rozkoszując się delikatnym wiatrem wiejącym od północy. Liście rozłożystego dębu poruszały się w  nieustającej symfonii. Julia z  zachwytem obserwowała gładką skórę Jakuba, za to na Marysię patrzyła z  coraz większym lękiem o  jej przyszłość. Nastolatka siedziała na wiklinowym fotelu ze wzrokiem wlepionym w  ekran laptopa, ziewając co jakiś czas po nieprzespanej nocy. Obudziła się z  krzykiem około drugiej i  tym razem Julia miała pewność, że Waldek wszystko doskonale słyszał. Dźwięk przychodzącego połączenia wyrwał ją z zamyślenia. –  Cześć, kochanie. – Mama Julii zaszczebiotała do słuchawki. – No i jak tam wasze wczasy? Wprawdzie od czasu przyjazdu Julia odbyła z  rodzicami kilka rozmów telefonicznych, ale były krótkie z  uwagi na słaby zasięg. Tym razem słyszała matkę wyraźnie i  bez zakłóceń. Uznała, że opowie tyle, żeby zaspokoić jej ciekawość. Może wtedy matka da jej kilka dni spokoju. –  Dobrze – przyznała, spoglądając na dzieci. – Spodobałoby się wam tutaj. Cisza i  spokój. Dzieciaki wypoczywają, a  Kubie bardzo poprawiła się skóra. – A widzisz! – zatriumfowała pani Szymańska. – Nie mówiłam, że ten uzdrowiciel wam pomoże? –  Oj, mamo. To nie żaden uzdrowiciel. Po prostu wynajmujemy u niego kwaterę. – Jest chociaż miły? Różnie to z góralami bywa… – Jest w porządku. – Julia nie chciała wdawać się w szczegóły. – Dba o nas, jak potra . – Tata pyta, jak auto. – Mama powtórzyła Julii słowa ojca, które ta i tak doskonale słyszała. – Nadal nie możemy uwierzyć, że to się wam przytra ło. Co za pech. –  Nadal w  warsztacie. Mechanik mówi, że naprawa trochę potrwa, bo model jest nietypowy.

–  Już dawno mówiłem, że masz sprzedać ten złom – zawołał do słuchawki ojciec. Widocznie mama włączyła rozmowę na tryb głośnomówiący. – Przecież dołożylibyśmy ci na coś nowszego. – Tato, przerabialiśmy już ten temat. W tej chwili i tak nic z tym nie zrobimy. Musimy czekać – przyznała Julia i zastanowiła się, jak długo to jeszcze może potrwać. Wprawdzie czasu na razie mieli pod dostatkiem, ale w końcu będą musieli wyjechać. Rozmawiała jeszcze chwilę, wypytując rodziców o zdrowie, kiedy do jej uszu dobiegł hałas. Skończyła rozmowę, wypatrując źródła dźwięku. Warkot silnika mozolnie pchającego wysłużonego uaza pod górę usłyszeli na długo przed tym, jak terenówka pojawiła się na podwórku. W  końcu wdrapała się na wzgórze, a  kierowca zaparkował w  cieniu drzewa. Przez opuszczone szyby doskonale widzieli gospodarza siedzącego za kierownicą. Waldek wysiadł, zabierając z  siedzenia pasażera karton po butach. Niespiesznym krokiem, do którego Julia zdążyła się już przyzwyczaić, ruszył w  ich kierunku. Wszedł po schodach i  stanął przed Marysią, która obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Najwyraźniej nie zrobiło ono na nim wrażenia. Gdy dziewczyna ściągnęła z  uszu słuchawki, otworzył karton i  wyjął z  niego malutkiego czarnego kota. –  Masz, to dla ciebie – powiedział, kładąc kociaka na brzuchu zaskoczonej nastolatki. – Jeszcze nie ma imienia. To dziewczynka. –  Ale… – Marysia przełknęła ślinę i  spojrzała po wszystkich zdezorientowana. Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami to w kociaka, to w nich. – Ale co ja mam z nim zrobić? – Nie wiem, jest twój – powiedział Waldek, patrząc wymownie na Julię, która nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Spiorunowała go wzrokiem, ale postanowiła rozprawić się z nim, kiedy dzieci nie będą widziały. Co do kotki, to na pewno nie zabiorą jej do domu. O nie. Kotka zamiauczała cichutko, rozglądając się po nowym otoczeniu. Była cała czarna, z  wyjątkiem niewielkiej białej łatki na szyi przypominającej obrożę. –  Ale słodka… – Marysia wzięła ją ostrożnie na ręce. Gdy kotka polizała jej dłoń, dziewczynie zaszkliły się oczy. – A  co się z  nią stanie, jak wyjedziemy?

– Nie wiem, kochanie. – Julia usiłowała kupić sobie trochę czasu. Głównie po to, by zabić Waldka. – To… trochę mnie zaskoczyło. – Mama i tak nie pozwoli ci jej zabrać – prychnął milczący dotąd Kuba. – Wiesz, jak nie znosi kotów. Marysia poczuła się zaatakowana. Julia wiedziała, że dziewczyna radzi sobie w takich sytuacjach bardzo słabo i nawet taki maluch jak Kuba potra ł zdobyć nad nią przewagę. – Zamknij się i idź lepiej grzebać w błocie, debilu! – krzyknęła na niego. Głos drżał jej ze zdenerwowania. Waldek chrząknął i  przykucnął koło nastolatki. –  Jak chcesz ją trochę oswoić, to zabierz ją do pokoju. Dla niej wszystko tutaj jest nowe i  wielkie. W  mniejszym pomieszczeniu szybciej nabierze do ciebie zaufania. Możesz też znaleźć jakąś miseczkę i  dać jej trochę jedzenia. – Waldek wyciągnął z  kieszeni niewielką puszkę karmy dla kociąt. – Dzięki. Marysia podniosła się z fotela, układając kotkę na ramieniu i tuląc do niej policzek. Sięgnęła po karmę i zniknęła wewnątrz domu. –  Co ci strzeliło do głowy?! – syknęła Julia, gdy tylko odesłała Kubę na huśtawkę. Była naprawdę wściekła i  nie zamierzała tego ukrywać. Nie znosiła zwierząt domowych, a  już najbardziej ze wszystkich nie znosiła kotów. – Co ja z nią teraz zrobię? –  Z  kotką czy z  córką? – Roześmiał się szczerze, widząc irytację w  jej wzroku. – Chciałaś sposobu na Marysię, to masz. Oto jeden z  nich. Powiedz mi, kiedy ostatnio widziałaś łzy szczęścia w  jej oczach? Zastanawiała się chwilę nad ciętą ripostą, ale w  końcu kłapnęła tylko niemo ustami. Wiedziała, że mężczyzna ma rację. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Pochłonięci swoimi myślami wpatrywali się w rozległy krajobraz Beskidu. Wyraz rozbawienia na twarzy Waldka szybko ustąpił. Zamiast niego zobaczyła zatroskanie i  coś jeszcze, czego nie potra ła nazwać. Teraz, gdy tak siedział zamyślony, znów mogła mu się uważnie przyjrzeć. Zwykle szybko wychwytywał na sobie jej wzrok.

Pomyślała, że może mieć niecałe czterdzieści lat. Nawet w pełnym blasku prażącego słońca jego oczy zachowały głęboką ciemnobrązową barwę. Miał gęste, czarne jak smoła włosy, na których nie było ani śladu siwizny czy łysienia. Niejeden mężczyzna w tym wieku pozazdrościłby mu czupryny jak u nastolatka. Równie ciemny był kilkudniowy zarost Waldka, dodający mu pewnej dzikości i  nieokrzesania. Skupienie przywołało na jego czoło poziomą zmarszczkę. – Są większe tragedie niż posiadanie kota – powiedział po długim namyśle, tak jakby stoczył ze sobą walkę. – Jak chcesz, porozmawiam wieczorem z Marysią. Może będę potra ł jej pomóc. – Co? W jaki sposób? – Cóż, myślę sobie, że jest pewna metoda, która może sprawdzić się w jej przypadku – powiedział, pocierając brodę. Usłyszeli szybkie kroki Marysi. Waldek spojrzał na Julię z  uwagą. – Wrócimy do tej rozmowy wieczorem. Drzwi wejściowe odskoczyły gwałtownie i  z  hukiem uderzyły o  ścianę. Marysia przez moment stała zaskoczona hałasem. Miała rozmazany makijaż, a  po jej twarzy spływały łzy. Zanim Julia zdążyła cokolwiek powiedzieć, dziewczyna zbiegła po schodach. – Mania! – krzyknęła Julia, podrywając się z krzesła. Rzuciła się w  pogoń za córką. Na szczęście Marysia nie była typem lekkoatletki. Regularnie olewała lekcje wuefu. W przeciwieństwie do Kuby od zabaw ruchowych wolała rysowanie lub czytanie, a  rower stojący w  piwnicy obrósł kurzem niczym warstwą szarego futra. Julia w myślach dziękowała sobie za ostatnie miesiące, w  trakcie których od czasu do czasu zmuszała się do biegania po okalających Morenę lasach. Tylko dlatego, że Marysia miała kilka sekund przewagi, udało jej się odbiec tak daleko. Julia dopadła ją prawie w połowie drogi do Czarciego Potoku. – Mania! Chwyciła dziewczynę za koszulkę, ale ta wyszarpnęła się, tracąc równowagę. Wytrącona z  rytmu nastolatka przewróciła się, zdzierając skórę na kolanie, jednak nie zwróciła na to uwagi. Julia ze zdziwieniem obserwowała, jak córka próbuje się podnieść i biec dalej. Tym razem chwyciła ją za nadgarstek.

– Mania, do cholery! Co się stało? Marysia nie odpowiedziała, zaniosła się jedynie szlochem. Znów była małą bezbronną dziewczynką. Julia podeszła i  objęła córkę ramieniem. Dziewczyna poddała się temu gestowi bliskości bez oporu. – Marysia, mów do mnie. Co się stało? Coś z kotem? – Nie. – Dziewczyna wydusiła pierwsze słowo, gwałtownie łapiąc urywany oddech. – Nie z kotem. Z kotem… Z kotem wszystko okej. – To o co chodzi? – To wszystko jest bez sensu… Marysia znów zaniosła się płaczem. Po twarzy popłynęły kolejne czarne łzy. –  Kochanie, wszystko się ułoży, zobaczysz. Z  każdej sytuacji jest wyjście. – Julia próbowała uspokoić córkę, licząc, że wkrótce dowie się, co jest powodem gwałtownego załamania. Z  doświadczenia wiedziała, że humory nastolatek, a Mani w szczególności, są niczym tornado wpadające pomiędzy stragany z  gwoźdźmi i  balonami. – Weźmiemy tego cholernego sierściucha, jeśli tak bardzo ci na tym zależy. Jak tata wróci… –  Czy ty, kurwa, nic nie rozumiesz? – Dziewczyna spojrzała na matkę, a  jej twarz wykrzywił grymas. Rozpacz zamieniła się we wściekłość. – Właśnie o  to chodzi, że on nie wróci! NIE WRÓCI, rozumiesz? – Co ty mówisz, Mania? Odsunęła się od córki na krok niczym odepchnięta. Miała bardzo złe przeczucia. Coś podpowiadało jej, że za tymi słowami kryje się więcej. Znacznie więcej. –  Zostawił nas tutaj i  nie zamierza wracać. – Nastolatka mimo płaczu starała się mówić. Co jakiś czas kilkakrotnie spazmatycznie pociągała nosem. – Urządził się w tej pierdolonej Norwegii i ma nas głęboko w dupie. Wszyscy wiedzieli, że on nie wróci, tylko ty byłaś taka naiwna… – Zamknij się! Julia czuła, jak coś w  niej pęka. Gniew uderzył jej do głowy, odbierając kontrolę nad zachowaniem. Niespodziewanie dla siebie

wzięła zamach i  uderzyła córkę w  twarz. Dziewczyna upadła na trawę, zaskoczona ciosem i złapała się za puchnący policzek. –  O  Boże, Mania, przepraszam! – Julia doskoczyła do córki i  przytuliła ją. – Przepraszam, kochanie! Nie wiem, co mnie napadło. Przepraszam. – Czuła, jak wzbierają w niej łzy. Po chwili płakały obie, tuląc się do siebie na trawie. *** – Od kiedy wiesz? Spojrzała na córkę, która zdążyła już zmyć rozmazany makijaż. Wyglądała znacznie lepiej niż Julia, która z  zaczerwienionymi oczami i  spuchniętą od płaczu twarzą wpatrywała się w  ekran komputera. Na otwartym facebookowym pro lu ktoś zamieścił zdjęcia. Wysoki uśmiechnięty mężczyzna trzymał w  rękach kilkudniowego noworodka. Obok stała sięgająca mu do ramienia śniada kobieta odziana w  hidżab. Zdjęcie podpisano „Nasz mały skarb”. Mężczyzną na zdjęciu był bez wątpienia jej mąż. –  Od kilku miesięcy. – Marysia usiadła na łóżku obok matki. – Tra łam na niego zupełnie przypadkiem. Tata Leny Michalskiej pracuje na platformie. Jakiś czas temu Lena polubiła zdjęcie, które jej ojciec wstawił na Fejsa. Zdziwiłam się, jak zobaczyłam na nim tatę. Ale jeszcze bardziej tym, że ktoś oznaczył go jako Chris Lucker. –  Krzysztof Szczęsny – szepnęła, dotykając ekranu. Spojrzała na córkę, czując, jak jej twarz zalewa rumieniec wstydu. Zerknęła na wciąż zaczerwieniony policzek Marysi. Ukryła twarz w  dłoniach. – Jak mogłam być taka głupia? Dopiero teraz do niej dotarło, że wszyscy wokół widzieli, co się dzieje, tylko ona była jak zaślepiona. Ignorowała oczywiste sygnały, jakby jej instynkt – dotąd rzadko ją zawodzący – zabłądził we mgle. To dlatego Krzysztof przyjeżdżał coraz rzadziej, a  kiedy już przyjechał, bywał w  domu krótko. Sprawiał wrażenie nieobecnego, często wychodził z  kumplami na piwo, zamiast cieszyć się czasem, który mógł spędzić z  rodziną. Stałe rozdrażnienie męża Julia przypisywała trudnościom w  ponownej aklimatyzacji, zapewniając

samą siebie, że gdy Krzysztof przyjedzie już na stałe, wszystko się ułoży. W  trakcie każdego pobytu zostawiał Julii kilka lub kilkanaście tysięcy złotych, zapewniając o  stale rosnących oszczędnościach, tak jakby wizja wspólnej dostatniej przyszłości była wciąż aktualna. Julia wmawiała sobie, że da radę znieść to wszystko, by zapewnić sobie i  rodzinie spokój i  bezpieczeństwo na długie lata. Teraz zrozumiała, że przez to swoje zaślepienie pozbawiła ich właśnie tego. –  To nie twoja wina. – Marysia popatrzyła na matkę ze współczuciem. – No dobra, może trochę twoja też. Jakbyś słuchała dziadków, no i  czasem mnie, to szybciej przejrzałabyś na oczy. Dziadek Jurek przecież nieraz ci mówił, że nie podoba mu się wyjazd taty. Julia czuła, jakby cały świat zwalił jej się właśnie na głowę. To, co brała za fundament rodziny, okazało się bańką mydlaną, która pękła przy pierwszym dotknięciu. Gdyby nie siedziała, nogi na pewno ugięłyby się pod nią. Straciła oparcie, chociaż tak naprawdę to straciła iluzję tego oparcia. Nagle okazało się, że ich małżeństwo było jedynie ułudą. Dopiero teraz, gdy córka wykrzyczała jej prawdę prosto w twarz, zrozumiała, że od wielu lat była sama, tylko o tym nie wiedziała. A  raczej nie chciała dopuścić tego do siebie. Była sama, gdy Jakub trzy razy leżał w szpitalu z zapaleniem płuc. Była sama, gdy Marysia kończyła podstawówkę, gdy zepsuła się cholerna pralka i gdy nawaliło auto na środku Grunwaldzkiej. Była sama, gdy dwukrotnie otrzymała awans zawodowy. Nie, nie otrzymała. Zapracowała na niego. Wreszcie była sama jako kobieta i jako żona. Kiedy przyjeżdżał Krzysztof, miała nadzieję na gorący, namiętny seks, na ocean czułości od stęsknionego męża. A  teraz okazało się, że tęskniła tylko ona. Głupia, głupia, głupia! Rzuciła się na łóżko i ukryła twarz w dłoniach. – Chcesz zostać sama? Córka stanęła nad nią. Czarna kotka bawiła się pod jej bluzką, co jakiś czas przebijając materiał ostrymi pazurkami. W  odpowiedzi Julia pokiwała jedynie głową, czując nadchodzącą falę płaczu. Przez następne trzy dni funkcjonowała jak w  transie, czując, że pogrąża się w  czarnej rozpaczy. W  środku jej duszy ziała wielka

dziura, której nic nie mogło wypełnić. Nawet dzieci, które tak bardzo kochała. Przez trzy doby trwała w  odrętwieniu, starając się nie martwić córki i syna. Chociaż chciała z nimi rozmawiać, chodzić nad rzekę, bawić się, przez cały czas czuła, jakby była sterowana przez kogoś z  zewnątrz. To było silniejsze od niej. Po raz pierwszy od dawna pragnęła się poddać i jak nigdy dotąd rozumiała Marysię miesiącami zalegającą na kanapie. Nie mogła znaleźć w  sobie siły, by wstać z łóżka i zrobić cokolwiek, co przypominałoby życie. Gdyby nie to, że Waldek zajął się dziećmi – jej dziećmi – do tego wszystkiego doszłyby jeszcze wyrzuty sumienia, że są pozbawione opieki. Ich radosne głosy działały na nią jak życiodajna kroplówka. Julia miała nadzieję, że drugi raz nie pomyliła się tak strasznie w  stosunku do mężczyzny. Że ten obcy człowiek nie skrzywdzi jej dzieci. Ale gdy słyszała ich śmiech na podwórku – śmiech Marysi, którego nie słyszała przez wieczność – uspokajała się. *** Waldemar Jóźwiak nie bał się wilków, kłusowników ani straży leśnej. Nie bał się poukrywanych sideł, potrzasków na niedźwiedzie, kleszczy i żmij zygzakowatych. Ani niczego innego, co skrywało się w  okolicznych lasach. Jedyne, czego Waldemar Jóźwiak naprawdę się bał, to dzieci. Nigdy tak naprawdę nie miał z nimi do czynienia. W zasadzie nie miał rodziny, więc odwiedziny krewnych z  nowo narodzonym, pełzającym, raczkującym lub biegającym potomstwem były po prostu niemożliwe. Czasami widywał okoliczne dzieciaki podkradające się do jego domu, ale gdy tylko zauważały ruch w obejściu, puszczały się z krzykiem w dół zbocza. Przywykł już do tego, że nazywały go czarownikiem, klątwiarzem, szamanem. Z  tym większym zdziwieniem odkrywał, że w  gruncie rzeczy dzieci nie są tak groźne, jak myślał. A  już na pewno nie dzieci w  wieku Jakuba i  Marysi. Kiedy wyczuł, że Julia potrzebuje czasu dla siebie, postanowił zająć się nimi i… całkiem nieźle dawał sobie

radę. Pewnie nie potra łby obsłużyć noworodka, ale ze szkolniakami sprawa wyglądała znacznie prościej. Ze zdziwieniem przyznawał, że polubił żywiołowego Jakuba, ale także wycofaną, re eksyjną Marysię. To były dobrze ułożone dzieci, zupełnie inne niż on w  tym wieku, choć bywały chwile, że widział w  nich zahartowanie życiem. Jego życie także zahartowało. Pewnie dlatego szybko znaleźli wspólny język. Nie pamiętał swojej matki. Według wszelkich założeń psychologii nie miał prawa pamiętać. Znał ją tylko ze zdjęć zalegających na dnie obitego purpurowym aksamitem pudła, które babcia zwykła trzymać w  szu adzie z  bielizną. Z  niewyraźnej czarno-białej fotogra i spoglądała na niego poważna dziewczyna o  pospolitej urodzie. Na białej sukience z  haftowanymi motywami góralskimi układały się dwa grube warkocze. Szyję oplatał sznur grubych drewnianych korali, zapewne czerwonych. W  jej twarzy rozpoznawał oczy dziadka, ale całą resztę matka z  pewnością odziedziczyła po babci. Czasami wydawało mu się, że cała okolica zna dobrze jego matkę. Cała poza nim. To była głośna historia. Przez długi czas stanowiła ważną rozrywkę dla okolicznych mieszkańców, którzy chętnie przyglądali się rozwojowi sytuacji. O Bożenie Jóźwiak pewnie nikt nawet by nie wspomniał, gdyby nie to, że stała się bohaterką może nie skandalu obyczajowego, ale przynajmniej pewnej sensacji. Tę historię opowiadano sobie wieczorami, chcąc wzbudzić u  słuchacza dreszczyk emocji. Ludzie długo gadali, jak to Marko, słowacki Rom, przyjeżdżał co tydzień na targowisko w Dukli. Handlował cygańskim rękodziełem, znajdując nabywców głównie wśród turystów. Haftowane chusty, rzeźbione laski z  kutymi uchwytami, kolczyki. Trochę mniej lub bardziej użytecznych szpargałów. Trzy stoiska dalej matka Waldka, Bożena, sprzedawała miody i  inne wyroby pszczelarskie, które przygotowywał jej ojciec. Marko szybko wpadł jej w  oko. Był przystojny, smagły, bardzo obrotny w mowie i w handlu. Ludzie na targowisku lubili go. Potra ł zabawić ich nie tylko wesołymi historiami, ale też pokazać sztuczkę z  kartami lub kośćmi. Wysławiał się przy tym poprawnie w  trzech językach: polskim,

słowackim i  cygańskim. Nie przypominał prostego biednego Roma, jakich pełno za słowacką granicą. Spotykali się najpierw w  kolejce do przyczepy kempingowej, w  której sprzedawano herbatę, potem po kryjomu. Oboje wiedzieli, że ojciec dziewczyny tak łatwo nie zaakceptuje ich związku. W  małej społeczności nie dało się długo utrzymać tajemnicy. Kiedy stary Jóźwiak dowiedział się, że jego córka ukrywa przed nim spotkania z Cyganem, wpadł w szał. Zamknął dziewczynę w pokoju na piętrze i trzymał pod kluczem. Za wszelką cenę chciał odciąć ją od spotkań z Markiem, licząc, że chłopak się zniechęci. Trzymałby ją pewnie długo, gdyby się nie okazało, że Bożena jest w  ciąży. Jóźwiak wypytał córkę, kto jest sprawcą tej hańby, po czym wsiadł w  samochód i  pojechał za słowacką granicę, by na cygańskiej wsi odszukać Marka. Pewnie nie wróciłby żywy z takiej wyprawy, gdyby nie to, że kilka lat wcześniej uratował życie miejscowemu wójtowi – po cygańsku starszemu – Raszajowi. Raszaj miał wobec polskiego zielarza dług wdzięczności i  darzył go dużym szacunkiem. Usiedli przy stole, wypili butelkę samogonu i  uradzili, że Marko ożeni się z  Bożeną. Raszaj chciał im nawet podarować chałupę w swojej wiosce, ale Jóźwiak wolał mieć córkę na oku. Poza tym nie ufał Markowi. W  końcu ustalili, że młodzi zamieszkają w  Bukowym Młynie, razem z  Jóźwiakami. Bożena miała zająć się dzieckiem, a  Marko pomagać w  handlu miodem, nalewkami i  ziołami. Waldemar wyszedł z  domu starszego spokojniejszy o  los swojej rodziny. Wiedział, że jak Raszaj powie, tak będzie i  chłopak nie sprzeciwi się, choćby sam pomysł nie przypadł mu do gustu. Zresztą zdanie młodego Cygana nie miało tutaj znaczenia. Musiał wypić piwo, którego nawarzył. Kilka tygodni później Marko zamieszkał u Jóźwiaków, ku uciesze Bożeny. Wyglądało na to, że młodzi rzeczywiście się kochają, choć Waldemar Jóźwiak długo pozostawał sceptyczny. Musiał jednak przyznać, że Marko się starał, przynajmniej na początku. Dzień, w którym urodził się mały Waldek, mieszkańcy Bukowego i  okolic zapamiętali doskonale. Od kilku dni lało tak strasznie, że miejscowej akuszerce ledwie udało się dotrzeć do wysoko położonego domu Jóźwiaków. Nawet traktor, który prowadził jej

zięć, ślizgał się na błotnistej drodze, a  ostatni odcinek kobiecina musiała pokonać piechotą, brnąc po kostki w  spływającej koleiną wodzie. Tego wieczora przeszła przez Bukowy Młyn powódź tak wielka, że podobnej nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy. Wzburzona do granic możliwości Łysawka podmyła skarpę i  zrujnowała kilka najbliżej stojących domów oraz odebrała życie ich mieszkańcom. Dokładnie dwanaście żyć. Do dziś na brzegu widać resztki fundamentów. Nikt nie ośmielił się ponownie zbudować tam domu. Kiedy akuszerce opowiedziano, co wydarzyło się, gdy odbierała poród młodej Jóźwiakowej, kobiecina wzięła to za zły omen, o czym nie omieszkała rozpowiedzieć całej wsi. Najbliżsi sąsiedzi wiedzieli, jak trudnym dzieckiem był mały Walduś. Jakby obraził się na to, że został powołany na świat w  takim momencie. Kolki nie opuszczały go do trzeciego miesiąca, choć dziadek dwoił się i  troił, przygotowując napary z  kminku, kopru, majeranku, kocimiętki, melisy i  jeszcze wielu innych, sobie tylko znanych ziół. Noc w  noc krzyk małego Waldusia nie dawał zasnąć pozostałym domownikom. Zdarzał się też bezdech, z którego cudem uratowano go kilka razy. Chłopiec płakał całymi nocami i nie chciał przystawiać się do piersi. Gdy był spokojny, wszyscy podziwiali jego urodę. Ciemnobrązowe oczy podkreślone były piękną oprawą w  postaci długich rzęs i wyraźnych brwi, a prawie czarne włosy współgrały ze śniadą karnacją skóry. Opowiadano, że Marko nie był dobrym ojcem. Znikał na całe dnie, a kiedy wracał, był zupełnie pijany. Nie pomagały ani prośby Bożeny i  jej matki, ani groźby starego Waldemara, który straszył chłopaka Raszajem. Za to świetnie dogadywał się z bratem Bożeny, Rafałem. Wspólnie włóczyli się całymi dniami i  pili za zdobyte gdzieś pieniądze. Młody Cygan miał też niedobry wpływ na matkę małego Waldka. Ciągle snuł opowieści o  pięknym życiu, namawiał do wyjazdu z  Polski. Roztaczał niesamowite wizje dostatku, który miał im zapewnić daleki kuzyn mieszkający z  rodziną pod Londynem. Od kiedy jej pierworodny syn pojawił się na świecie, Bożena starała się, jak mogła, jednak z każdym dniem czuła, że sytuacja ją

przerasta. Krzyk Waldusia świdrował jej w  uszach, piersi bolały, jednak nie tak bardzo jak świadomość, że to dopiero początek. Była coraz bardziej przybita i  coraz chętniej słuchała kolorowych opowieści Marka o pięknym życiu. Pewnego dnia oboje zniknęli, pozostawiając w  kołysce śpiącego Waldka. Kiedy płacz chłopca nie ustawał i  dziadkowie wreszcie do niego poszli, nie mieli wątpliwości, że ich córka dała się uwieść szatańskim podszeptom Marka. Stary Jóźwiak wsiadł w  samochód i  pojechał do wsi Raszaja, ale ten tylko rozłożył ręce. Był równie bezradny. Młodzi przepadli jak igła w stogu siana. Nie było tajemnicą, że mały Waldek przysparzał dziadkom zarówno radości, jak i  trosk. Jóźwiak od najmłodszych lat uczył chłopca szacunku do otaczającego świata, do przyrody i do drugiego człowieka, choć uchodził za dosyć szorstkiego i  nie miał do ludzi cierpliwości. Jedyną osobą niezadowoloną z  obecności chłopca w  rodzinie był jego wujek Rafał. Pracował w  rzeszowskiej fabryce i  mieszkał w  hotelu robotniczym. Czasami przyjeżdżał, ale jego wizyty nie były mile widziane i  prawie zawsze kończyły się awanturą. Waldek był zbyt mały, by rozumieć, o  co chodzi Rafałowi. Gdy dziadków nie było w  pobliżu, a  wuj akurat przyjechał, sączył chłopcu do ucha jad. Opowiadał mu historię o  matce, która uciekła z  Cyganem. O  ojcu złodzieju i  pijaku. W  ukryciu podszczypywał go, a  czasem i  uderzył, jak nikt nie patrzył. Kiedy Rafał ożenił się z  wdową spod Tarnowa i  przestał nachodzić rodziców, chłopiec odzyskał spokój. Dopiero po latach zrozumiał, że Rafał został wyrzucony z  domu, jednak nigdy nie dowiedział się, z jakiego powodu. Waldek nie miał łatwego dzieciństwa. Czasami czuł się w  domu jak intruz, niepożądany gość, szczególnie gdy dziadek znikał na dłuższy czas, a Waldek zostawał tylko z babcią. Czuł, że nie traktuje go tak, jak inne babcie zwykły traktować swoje wnuki. Wprawdzie nigdy nie uchybiła swoim obowiązkom wobec wnuka, ale nie zaznał z  jej strony zbyt wiele ciepła. Dopiero wiele lat później zrozumiał, że straszne rzeczy, których doświadczyła, gdy była młoda, pozbawiły ją tego ciepła na zawsze.

Gdy tylko rozpoczął naukę w  szkole, szybko usłyszał od życzliwych, że jest „cygańskim bękartem”, „złodziejem” i  „brudasem”. Chłopiec, choć wzrostem i  budową ciała nie dorównywał swoim prześladowcom, miał zacięty charakter i  szedł do bójki nawet ze znacznie silniejszym przeciwnikiem, co nieraz skutkowało wybitym mleczakiem albo zdartą skórą. Dziadek Waldemar interweniował, gdzie się dało, i  zawsze bronił wnuka, choć coraz mniej osób było mu przychylnych. Los obchodził się z rodziną Jóźwiaków nader okrutnie. W  roku, kiedy Waldek przyjął pierwszą komunię, lato było deszczowe i  zimne. Owoce nie rosły, zboże gniło na polach. Kilka owiec zostało rozszarpanych przez wilki, a  Łysawka znów wylała, choć nie tak strasznie jak kiedyś. Pamiętliwi mieszkańcy od razu połączyli fakty. Ktoś rozpuścił we wsi plotkę, że na rodzinie Jóźwiaków ciąży cygańska klątwa. Że Bożena, nie mogąc znieść pijaństwa Marka, utopiła go w  Czarcim Potoku i  wraz ze swoim ojcem ukryła ciało na mokradłach, tak aby nigdy nie zostało odnalezione. Plotka żyła własnym życiem i  z  roku na rok ewoluowała. Ludzie mówili, że jego matka rozkochała w  sobie Cygana, a  gdy chłopak się urodził, ojciec wbrew jej woli chciał zabrać syna na Słowację, do swojej rodziny. Innym razem gadali, że którejś nocy, gdy mały miał trzy lata, banda pijanych Cyganów porwała jego i matkę. Chłopak wrócił do domu starych Jóźwiaków sam, a  matki i  Cygana nigdy nie odnaleziono. Słowaccy Romowie nie chcieli go, bo był przeklęty. Przez plotki i  pomówienia ludzie w  okolicy zaczęli się odwracać od Jóźwiaków. Szacunek, którym wcześniej ich darzono, szybko znikał. Wkrótce zostali odizolowani od społeczności. Na zioła, kremy i  maści nagle przestał być popyt, a  nalewki stary Jóźwiak zaczął opróżniać sam. Miód latami zalegał na półkach spiżarni. Nie opłacało się już utrzymywać pasieki, więc zamknął interes. W  pensjonacie z  roku na rok ubywało letników. Pokoje przez większą część sezonu stały puste, choć babcia trzymała je zawsze gotowe na przyjazd niespodziewanych gości. „Przeklęte dziecko” zdawało się rzeczywiście odciskać piętno na całej rodzinie.

Waldek część tych opowieści znał od babci, część od dziadka, a częścią – wbrew jego woli – poczęstowali go okoliczni mieszkańcy. Ze smutkiem obserwował, jak dziadkowie zapadają się w  sobie, przygnieceni niechęcią miejscowych. – To już koniec, nikt więcej do nas nie przyjedzie. Wiesz czemu, prawda? Doskonale pamiętał skierowane do dziadka słowa babci Jadwigi po tym, jak zamknęła drzwi za ostatnimi letnikami. Telefony urwały się, a  stugębna plotka dotarła daleko, bardzo daleko. Nawet jeżeli ktoś zjawiał się i  wynajmował pokój, rezygnował po kilku dniach bez podania przyczyny, często nie żądając zwrotu pieniędzy za opłacony pobyt. Po prostu znikał. Babcia raz po raz spoglądała z zatroskaniem na dziadka Waldemara. – Trzeba będzie pomyśleć, skąd brać pieniądze. – Już nie kracz, stara. Jakoś damy sobie radę. Zielarz zwykle wytrzymywał zmartwione spojrzenie żony. Ale tamtego dnia dziadek wydawał się jakiś inny, jakby coś w  nim pękło. Waldek pamiętał, że od tego momentu często wychodził z domu na długie godziny, a czasami nie było go przez kilka dni. –  Dziadku, gdzie ty ciągle znikasz? – zapytał któregoś razu po jego powrocie. –  Kiedyś wszystkiego się dowiesz – mruknął staruszek i  opadł ciężko na bujany fotel. – Wszystko ci pokażę. Dotrzymał słowa. W  trzynaste urodziny zabrał wnuka do Strzeżnego. Nadal żywe było wspomnienie tajemniczości tego miejsca, które okoliczna ludność omijała szerokim łukiem. Nawet w  piękny majowy poranek okolica wydawała się upiorna. Zrujnowane domy zdawały się wypatrywać pustymi okiennicami mieszkańców, którzy mieli nigdy nie powrócić. Drzewa chyliły się ku zabudowaniom, a  ich pnie pojękiwały w  rytm kołysania na wietrze. Przez cały czas Waldek czuł się obserwowany, choć nikogo nie było w zasięgu wzroku. Dziadek był milczący i skupiony. W jednym z domów odsłonili przysypaną spróchniałym drewnem podłogę, w której znajdowało się zamaskowane wejście do piwnicy. W  obszernym, wyłożonym drewnem pomieszczeniu, oświetlonym snopem wpadającego przez właz światła oraz mrugającym

płomieniem lampy naftowej, znajdowała się tajemnicza aparatura złożona z  piecyka, kotła i  mnóstwa poplątanych rurek, których znaczenie poznał Waldek znacznie później. –  Masz. – Dziadek podał mu brudną szklankę wypełnioną do połowy przezroczystym płynem. Chłopak powąchał i  się skrzywił. Zapach wiercił w  nosie i  nie zachęcał do spróbowania. Stary Jóźwiak klepnął wnuka w plecy. – Pij duszkiem. Kiedy Waldek wypił, poczuł, jak w jego przełyk wlewa się płynny ogień. Krzyknął i  przez długą chwilę próbował złapać oddech. Rozkaszlał się potężnie, opierając się ręką o  zimną ścianę piwnicy. Miał wrażenie, że w jego trzewiach płynie lawa. Patrzył na dziadka wytrzeszczonymi oczami, ale ten roześmiał się pod nosem. Przysunął zapaloną wcześniej naftową lampkę. Z  półeczki nad kotłem wyjął zniszczoną książkę, pokazując wnukowi okładkę – Mistrz i  Małgorzata. Chłopak nigdy o  niej nie słyszał. Przerzucił pożółkłe kartki i  otworzył na wybranej stronie. Gdy tylko Waldek przestał kaszleć, przeczytał: – To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata. –  Na litość boską, królowo – zachrypiał – czy ośmieliłbym się 1 nalać damie wódki? To czysty spirytus . Zaśmiał się, ale Waldek nie widział w  tym nic śmiesznego. Nie teraz, kiedy czuł w  żołądku ogień i  zbierało mu się na wymioty. Zrozumiał to dopiero po latach. –  To wszystko będzie kiedyś twoje. – Dziadek pogłaskał go po głowie. – Ale zanim to nastąpi, musisz się dużo nauczyć. To tutaj to twoja polisa na życie. – Co to jest polisa, dziadku? Starzec machnął ręką, nie siląc się na wyjaśnienia. –  Zioła, maści i  napary mogą sprzedawać się lepiej, gorzej lub wcale. Tak samo z  miodem. Na pokojach możesz kogoś mieć albo nie mieć nikogo. Może kiedyś ludzka zawiść minie i będziesz mógł robić to co my do tej pory. Jednak o  jednym musisz wiedzieć.

Obojętnie, czy zapanuje tutaj złoto, dolar, czy rubel, zawsze najbardziej uniwersalną walutą w  tych okolicach był i  będzie samogon. Bimber. Księżycówka. Albo u  nas, albo u  Cyganów dostaniesz za niego wszystko, czego potrzebujesz: jedzenie, pieniądze, opał. Jest takie powiedzenie: kto ma owce, ten ma, co chce. To samo można powiedzieć o bimbrze, tylko się nie rymuje. Już wtedy Waldek uważał, że mógłby rzucić wszystko, by pobierać nauki u  dziadka, jednak stary Jóźwiak nie pozwolił wnukowi opuścić szkoły. Chłopiec miał mu to za złe i wspominał ów czas z goryczą. Rówieśnicy nie dawali mu żyć, a nauczyciele patrzyli na to przez palce, jednak to ostatnie dwa lata nauki Waldek chciał wymazać z  pamięci. To właśnie wtedy tra ł do ośrodka wychowawczego. Po dwóch latach, gdy w młodzieżowym ośrodku wychowawczym ukończył szkołę, powrócił do dziadków. Jóźwiakowie od razu zauważyli, że ich wnuk jest odmieniony. Choć chłopiec podrósł i zmężniał, w jego oczach czaił się strach. Mogli się tylko domyślać, co przeszedł w  ośrodku. Ze względu na odległość i  stan zdrowia odwiedzili wnuka tylko kilka razy. W  ostatnich latach bardzo podupadli, często chorowali. Próbowali delikatnie podpytywać, jednak Waldek nie chciał o tym rozmawiać, więc szybko zaniechali dociekania. Przez następne lata Waldek uczył się każdego etapu destylacji bimbru i  wszystkich szczegółów związanych z  jego pędzeniem. Dziadek zebrał imponującą wiedzę i potra ł wykorzystać receptury z  różnych rejonów Polski. Śliwowica Łącka, Księżycówka z  Kujaw, 1410 zwany przez dziadka „Grunwaldem”. Stary Jóźwiak za każdym razem cierpliwie tłumaczył wnukowi tajniki rzemiosła, przestrzegając przed popełnieniem prostych błędów. Zachęcał Waldka do eksperymentów, pokazywał zioła, których można było użyć, by wzbogacić smak samogonu. Szybko zauważył, że chłopak ma fenomenalną pamięć do ziół. Potra ł nazwać i rozpoznać każde z nich nawet po krótkim okazaniu. Kiedy dziadek był trzeźwy – a  zdarzało się to coraz rzadziej – uczył go zielarstwa. Zbierali zioła w czasie pełni. Zgodnie z tradycją to wtedy osiągały one apogeum swojej mocy. Od dziadka dowiedział

się, że to właśnie podczas pełni księżyca odbywały się sabaty czarownic. Wyobrażał sobie, jak rozczochrane, lekko pijane kobiety poszukiwały legendarnego kwiatu paproci. Dziadek śmiał się wtedy i rozdzielał ludowe wierzenia od rzeczywistości, w której uzbrojone w  wiklinowe kosze i  lniane worki zielarki przeczesywały las w  poszukiwaniu młodych pędów sosnowych, żywokostu, głogu, dziewanny i czarnego bzu. Z  czasem Waldek nauczył się korzystać z  tego wszystkiego, co oferowała okoliczna przyroda. Ze zdumieniem odkrył u  siebie pęd do wiedzy, który jego dziadek wyczuł w  nim już dawno. W przerwach między doglądaniem bimbru uczył się przygotowywać susze ziołowe, herbatki, nalewki i  maści na wszelkie dolegliwości. Kiedy nie studiował starych zielników dziadka upstrzonych zapiskami, gdzie i  o  jakiej porze występują zioła w  największej ob tości, czytał podsuwane przez staruszków książki, które czasami zostawiali letnicy. W długie zimowe wieczory w odciętej od świata chacie słuchał opowieści starego Jóźwiaka o historii Rzeczpospolitej, dziejach Beskidów i  Bieszczadów, wywodów babci Jadwigi o hodowli zwierząt i prowadzeniu domowego warzywnika. Niestety z  biegiem lat dziadkowie dziwaczeli i  zamykali się w  sobie. Babcia Jadwiga całymi dniami przesiadywała w  oknie i  narzekała, dziadek Waldek zaś coraz więcej pił, a  coraz mniej dzielił się z wnukiem swoją wiedzą. W  przeciwieństwie do rówieśników Waldek nie mógł pochwalić się niczym więcej niż świadectwem ukończenia podstawówki, jednak nie uważał, że został czegoś pozbawiony. Dopiero gdy wiele lat później poznał pojęcie obowiązku szkolnego, ze zdumieniem stwierdził, że nikt nigdy nie wymagał od jego dziadków, by posyłali go dalej do szkoły. Widocznie wszystkim w okolicy było to na rękę. Babcia umarła, jeszcze zanim wszedł w wiek dorosły. Waldek nie płakał za nią. Od zawsze czuł, że jest coś niedobrego pomiędzy nim, jego matką i starą Jóźwiakową. Nie miał z babcią Jadwigą dobrego kontaktu. Ledwie go tolerowała w  domu. Pochowali ją na niewielkim cmentarzu przy kościele w Tylawie. Trzy lata później w tym samym grobie spoczął dziadek Waldemar. Umarł nagle, w  fotelu, któregoś deszczowego jesiennego dnia.

Chłopak wiedział, że to alkohol zabił dziadka. Staruszek zgasł jak świeczka na wietrze. Waldek spodziewał się, że to kiedyś nastanie, choć nie tak szybko. Dziadek Waldemar usychał bez babci. Bez jej herbaty słodzonej miodem i ciasta ze śliwkami, które pachniało już daleko od domu. Brakowało mu jej zrzędzenia, przeganiania ścierką od garnków i nazywania starym łajdakiem. Pił też znacznie więcej, niż powinien w swoim wieku. Na pogrzebie oprócz wnuka i  kilkunastu Cyganów zjawił się jedynie Rafał z  żoną. Wielkim czarnym SUV-em zajechali na błotnisty parking przy cmentarzu. Waldek widział te pełne pogardy spojrzenia rzucane w  stronę Raszaja i  kilku innych Cyganów. Pogrążony w  rozpaczy chłopak nawet nie przeczuwał, że najgorsze dopiero przed nim. – To jest, kurwa, niemożliwe! – krzyczał Rafał, opluwając biurko radcy prawnego śliną. Godzinę po stypie urzędnik z  Dukli odczytywał testament dziadka. – Jak to, kurwa, dom należy do Waldka? – Taka była wola pana ojca – powiedział spokojnie radca. – Jeżeli ma pan wątpliwości, to może pan wystąpić do sądu o  jego podważenie. Zapewniam jednak, że dokument został sporządzony zgodnie ze wszystkimi rygorami prawa, kiedy pana ojciec był w pełni władz zycznych i umysłowych. Zresztą był do końca życia – uciął, zanim syn starego Jóźwiaka zdobył się na jakikolwiek komentarz. – To niemożliwe, że zapisał wszystko temu bękartowi. Wuj wyciągnął w  stronę Waldka palec, na którym pysznił się wielki złoty sygnet. Chłopak stał nieco z boku i milczał, pogrążony w  żałobie. Dom był ostatnią rzeczą, którą w  tej chwili się martwił, ale nie zamierzał go oddawać. Po pierwsze, dlatego, że nie miałby się gdzie podziać, a  po drugie, nie taka była wola dziadka, a  jemu ufał bezgranicznie. Rafał wyszedł z biura radcy, trzaskając drzwiami tak, że zadzwoniły osadzone w nich szybki. Waldek zajął wskazane przez starszego urzędnika miejsce i  wysłuchał dokładnie instrukcji dotyczących formalności, które musiał załatwić. Gdy wrócił do domu, po raz pierwszy poczuł się samotny. Naprawdę samotny. Przesiedział cały wieczór na kanapie, nie

zapalając nawet światła. Myślał o  matce, zastanawiając się, czy ułożyła sobie życie na nowo, czy jest szczęśliwa, czy ma dzieci, wreszcie czy myśli czasami o  nim. Na dobrą sprawę nie wiedział, czy jeszcze żyje. W  jakiś podświadomy, ukryty głęboko w  duszy sposób tęsknił za nią, a  tego wieczora bardzo odczuwał jej brak. Brakowało mu też babci Jadwigi i  dziadka Waldka, choć czuł to zupełnie inaczej. Oni odeszli, bo taka była kolej rzeczy. Jego matka zniknęła w  sposób zupełnie niewytłumaczalny, z  czym nadal nie mógł się pogodzić. O ojcu nie myślał prawie wcale. Po tym, co usłyszał od dziadków i  podczas licznych wizyt u  Raszaja, nie chciał go znać. Dziwił się jednak bardzo, jak łatwo udało się Cyganowi uwieść jego matkę. Po tylu latach wspomnienia stawały się coraz bledsze, niczym stara fotogra a. *** Nie znał historii Julii i jej rodziny, jednak tych kilka scen z ich życia utwierdziło go w  przekonaniu, że całej trójce czegoś brakuje. Sam też doznał podobnego de cytu. Widział to w  oczach Jakuba, który w  krótkich przerwach pomiędzy swoją bieganiną przysiadał i  rozmyślał. Widział to w  gniewie i  buncie Marysi, która całą sobą krzyczała, że bardzo za czymś tęskni. Wreszcie smutne oczy Julii powiedziały mu najwięcej. –  Krzysztof wyjechał do Norwegii sześć lat temu – zaczęła, gdy dzieci zostały nieco z tyłu, zrywając rosnące przy ścieżce jagody. Waldek prowadził całą trójkę do miejsca, o którym nie chciał zbyt wiele mówić. Miała to być niespodzianka. Julii udało się wyciągnąć jedynie tyle, że jest to urokliwy zakątek, o którym nikt oprócz niego nie wie. – Myślałam, że wróci po roku. Wiesz, wynagrodzenia są tam niesamowicie duże. Miał zarobić na dom, a  po powrocie założyć rmę doradczą. Ale mijały lata, a  on nie wracał. W  każde opuszczone święta, w każde samotne wakacje wmawiałam sobie, że

to już ostatni raz. – Objęła się ramionami, jakby poczuła chłód, co w południowym skwarze wydawało się niemożliwe. – Nie znam się na tych sprawach, ale wydaje mi się, że ty i twoje dzieci już dosyć się nacierpieliście – powiedział ostrożnie. Nie miał doświadczenia w  takich rozmowach i  bał się, że ją urazi. – Pomyślałaś, żeby otwarcie z nimi o tym porozmawiać? –  Z  Marysią już rozmawiałam. Bardziej boję się o  Kubusia. Jest bardzo wrażliwym dzieckiem i  nie chcę psuć mu tego cudownego czasu, który tu ma. –  On czuje, że coś wisi w  powietrzu. Widzę to w  jego oczach. Dzieci nie są głupie. Może wiedzieć więcej, niż ci się wydaje – powiedział. Przez chwilę szli w  milczeniu. W  głębi duszy Julia wiedziała, że Waldek ma rację. – A ty? – zmieniła temat. – Masz kogoś? –  Nie. – Uśmiechnął się pod nosem. Ściszył głos, słysząc, że dołączyły do nich dzieci. Szły kilka kroków za nimi, wpychając do ust całe garście jagód. – Jakbyś nie zauważyła po wyglądzie domu, to nie mam nikogo od dawna. – Więc jednak ktoś był? –  Dawno temu – przyznał, przeczesując palcami gęste włosy. – Prawie dziesięć lat temu. Przyjechała do mnie studentka etnologii. Chciała zrobić badania do magisterki na temat wierzeń i  legend z  tutejszych terenów. Zamieszkała u  mnie i  nawet dobrze się dogadywaliśmy. Wszystko było w  porządku, dopóki nie zaczęła rozmawiać z  miejscowymi. Wystraszyła się tych wszystkich bzdur, które o mnie wygadują. Wiesz, cygańska klątwa i tak dalej. – I uwierzyła? – Chyba tak. – Wzruszył ramionami i nie kontynuował tematu. – Nie czujesz się samotny na tym odludziu? Marysia niespodziewanie włączyła się do rozmowy. Drgnęli oboje, zaskoczeni, że dzieci są tak blisko. Nie wiedzieli, od jakiego czasu przysłuchiwali się ich rozmowie. – Nie jestem samotny – odpowiedział Waldek. Zszedł na pobocze i  wpuścił dzieciaki pomiędzy nich. Przez chwilę szli w  milczeniu, rozkoszując się śpiewem ptaków

i koncertem świerszczy rezydujących nieopodal drogi. – To trochę jak w tej historii… Niedaleko stąd mieszkał pewien stary gospodarz. Miał żonę, córkę i  małe gospodarstwo, które może nie przynosiło kokosów, ale zapewniało godne życie. Gospodarz wysłał córkę na studia. Gdy dziewczyna porządnie się wykształciła, zamieszkała w dużym mieście, nie pamiętam dokładnie jakim, i  tam wyszła za mąż. Lata mijały. Gospodarz zestarzał się, a  jego żona umarła. Sprzedał całą ziemię, którą miał, wszystkie maszyny i  zwierzęta hodowlane – nie potrzebował ich już, bo nie miał siły i  chęci do pracy. Za wszystko dostał wystarczająco dużo pieniędzy, by dożyć swoich dni w dostatku. W  starym domu mieszkał tylko on, kot, pies i  stara jak świat sowa. Gospodarz codziennie odwiedzał żyjącego niedaleko brata oraz grób swojej żony. Pewnego dnia pod dom zajechał samochód, z  którego wysiedli córka i jej mąż. –  Tato, nie możesz dalej żyć na tym odludziu sam – powiedziała córka prawie natychmiast po wejściu i zabrała się za pakowanie jego rzeczy. –  Ale ja nie jestem tu sam – odpowiedział ze zdziwieniem gospodarz. –  Jesteś już stary i  nie możesz żyć bez bieżącej wody i  ogrzanego domu. – Kobieta nie ustępowała pomimo oporu ojca. – A co z moimi zwierzętami? – dopytywał ojciec. –  Kota możesz zabrać. Psa oddamy do sąsiadów, za dużo z  nim kłopotu w mieście. A sowa niech tu zostanie, jeśli się jej podoba. Skołowany staruszek próbował protestować, ale w  końcu i  tak niemal siłą został wepchnięty do samochodu. Córka zawiozła go do miasta i  urządziła w  mieszkaniu, w  wielkim bloku o  dziesięciu wejściach i piętnastu piętrach. –  Tutaj będzie ci dobrze. Mieszkamy niedaleko, będziemy cię odwiedzać – zapewniła. Przez pierwsze dni staruszek siedział w  oknie i  obserwował obcy krajobraz. Wszystko było tam inne niż w  domu. Początkowo go to

ciekawiło, ale szybko się znudził, a  potem zniechęcił. Zamiast zieleni dookoła widział beton. Zamiast szumu potoku hałasowały mknące po ulicach auta, tramwaje i  autobusy. Sąsiedzi nie znali się z  imienia, dzieci z  piętra naśmiewały, że staruszek „śmierdzi wiochą”, a  przerażony jazgotem wiertarki kot uciekł przy pierwszej okazji i  przejechał go samochód. Córka – pochłonięta obowiązkami – odwiedzała go raz w  tygodniu, przywożąc zakupy. Kiedy nie miała czasu, robił to ktoś z  jej wielkiej korporacji. Dopiero teraz staruszek poczuł się przeraźliwie samotny. Pewnego dnia, gdy córka przywiozła zakupy, ze zgrozą stwierdziła, że mieszkanie jest puste. Przez długi czas szukali jej ojca w  mieście. Dopiero gdy zgłosili to na policję i z pomocą funkcjonariuszy przejrzeli zapisy monitoringu, zobaczyli, jak staruszek wsiada do pociągu. Córka wiedziała od razu, dokąd pojechał ojciec. Kiedy zajechała na rodzinne podwórko, znalazła ojca w ulubionym bujanym fotelu, z ulubioną fajką na kolanach. Staruszek nie żył. Jego brat powiedział na pogrzebie, że staruszek umarł nie ze starości, ale z  samotności. W  swoim gospodarstwie miał ulubione zwierzęta, choć bardzo brakowało mu kota, miał życzliwych sąsiadów, grób ukochanej żony na pobliskim cmentarzu. Tu nie był samotny tak jak w  mieście. Kto wie, ile jeszcze by pożył, gdyby zostawiono go w spokoju? Waldek skończył mówić, spoglądając na całą trójkę. –  Czy ta opowieść jest prawdziwa? – spytał Kuba, przeskakując kępę pokrzyw. – Cóż, w jakiejś części na pewno – odparł. – O, już jesteśmy. – I nie brakuje ci nikogo? – spytała Julia, ale nie odpowiedział. Przyspieszył kroku i wysforował się na czoło. Drzewa przerzedziły się, ustępując miejsca skałom porośniętym dywanami zielonego mchu. Całość tworzyła niewielką rozpadlinę, rodzaj skalnego korytarza. Waldek poprowadził ich, zagłębiając się w  jar. Dotarli do miejsca, w  którym ze ściany wypływał strumień i  znikał pomiędzy kamieniami. Woda była krystalicznie czysta, a wpadające wąską szczeliną promienie słońca mieniły się, rzucając

tęczową poświatę na skały. Ścieżka kończyła się zieloną ścianą pnączy, którym najwyraźniej dobrze było w cieniu wąwozu. – Koniec trasy? – spytał lekko zawiedzionym głosem Jakub. Przewodnik spojrzał na niego z  ukosa, po czym chwycił pęk splątanych pnączy i  odchylił je, ukazując wejście do jaskini. Zdjął buty, nakazując im zrobić to samo, a  wpuściwszy wszystkich do środka, zapalił niewielką latarkę i przepchnął się naprzód, omiatając wilgotne ściany promieniem światła. Przez chwilę ich oczy przyzwyczajały się do ciemności, a stopy do lodowatej wody, w  której brodzili niemal po kostki. Korytarz prowadzący w  głąb jaskini miał mniej więcej półtora metra wysokości i  tylko Kuba mógł iść, nie schylając się. Pokonali kilka metrów, chwytając się skał, kiedy ściany jaskini zaczął rozświetlać delikatny blask opalizującego w wodzie światła. Ich oczom ukazała się sporych rozmiarów komnata, do której promienie słońca wpadały przez naturalny, umieszczony wysoko świetlik. –  Jak tu pięknie – jęknęła Julia, nie mogąc oderwać wzroku od otaczającej ich feerii barw. Odbite od wody światło słoneczne tańczyło na ścianach, strumień delikatnie szumiał, omywając im stopy, a  dźwięk spadających kropel odbijał się echem. – Niech zgadnę, dziadek cię tutaj przyprowadzał? – Nie. – Waldek roześmiał się, a echo zwielokrotniło jego głos. – Akurat tę jaskinię odkryłem zupełnie przypadkowo. – To znasz ich więcej? – zainteresował się Jakub. –  Pewnie, jest ich mnóstwo w  okolicy. Mniejsze, większe, ale to jest jedyna mi znana jaskinia z takim świetlikiem. I najpiękniejsza. – Hej! Co to? – Marysia wygrzebała z wody i podniosła do światła niewielki kawałek skały porośnięty kryształowym grzebieniem o  oletowej barwie. – Wygląda jak ametyst. – Waldek podszedł do dziewczyny i wyjął jej kamień z  dłoni. Obejrzał go pod słońce, po czym oddał nastolatce. – Masz szczęście. Ametyst w tych stronach to rzadkość. –  Nie wiedziałam, że tutaj w  ogóle są kamienie szlachetne – powiedziała Julia, również biorąc go do ręki. Rzucał piękny oletowy blask.

–  Są. Czasami turyści znajdują je, choć głównie agaty, rzadko inne. Ametystu dawno już nie widziałem. Masz naprawdę dużo szczęścia, ten kamień ma właściwości magiczne, zapewnia właścicielowi spokojny sen. Puścił oko do Marysi, która uśmiechnęła się i schowała znalezisko do kieszeni. Podziwiali wnętrze jaskini jeszcze przez kilka minut, ciesząc się osobliwym doświadczeniem zobaczenia czegoś niedostępnego dla zwykłych turystów. To miejsce było niczym wrota do innego wymiaru. Powrót do rzeczywistości był więc nieco rozczarowujący, pomimo że stanowił ją piękny beskidzki las. Szczególnie mocno odczuł to Jakub, który był zawiedziony brakiem znaleziska dorównującego temu, na które tra ła siostra. –  Spokojnie, dla niego też coś mam – powiedział Waldek, gdy Julia podzieliła się swoimi spostrzeżeniami. – Jak to też? – prawie wykrzyknęła ze zdziwienia. Chwycił ją za łokieć i  położył dłoń na ustach, uciszając. Pod dotykiem ciepłych palców przeszedł ją dreszcz. Gdy spojrzała w jego ciemne oczy, zobaczyła, że skrzą się wesołym blaskiem. *** W połowie drogi na wzgórze, na którym znajdował się dom Waldka, zobaczyli, że w  cieniu wielkiego dębu zaparkował policyjny radiowóz. Gdy cała czwórka zbliżyła się do obejścia, ze sfatygowanego volkswagena wysiadło dwóch funkcjonariuszy. Chwilę później otworzyły się tylne drzwi, z  których wytoczył się okrągły mężczyzna w lnianych spodniach i przepoconej koszuli. – Oho, będą kłopoty – mruknął Waldek, osłaniając oczy od słońca. –  Dzień dobry, panie Jóźwiak. – Starszy stopniem policjant zatknął kciuki za pas, przyjmując pozę słynnego strażnika Teksasu. Ob ty wąs i lustrzanki potęgowały to wrażenie. Gospodarz skinął mu głową i  spojrzał na pozostałych dwóch. Sierżant nie spuszczał z niego wzroku. – Podobno znów zajmuje się pan leczeniem?

– Ja? – Waldek zdziwiony uniósł brwi i uśmiechnął się kpiąco. – Nic podobnego. No chyba że za leczenie uważacie panowie spacery po okolicy i opalanie się nad rzeką. – Nie rób z siebie większego idioty, niż jesteś, Jóźwiak – warknął otyły mężczyzna, ocierając czoło chusteczką. Spojrzał na Julię zza okularów w  drucianej oprawce. Nie musiał się odzywać, by wiedziała, że jest niesympatyczny i arogancki. Miała nosa do takich ludzi. – Niech pani uważa. To niebezpieczny człowiek. Szarlatan i oszust. –  Nie większy niż pan, doktorze Grodzicki. – Uśmiech zniknął z  twarzy Waldka, a  jego oczy pociemniały. – Czy muszę panu przypominać, że za podobne oszczerstwa względem mojego dziadka stawał pan przed sądem? – To nie ma nic do rzeczy! – oburzył się lekarz. Mężczyzna znów zwrócił się do Julii: – Muszę panią ostrzec przed jego szarlatańskimi praktykami. To nie ma nic wspólnego z medycyną! –  Ale on nikogo nie leczy. – Julia uśmiechnęła się. – Jesteśmy znajomymi. Dawno się nie widzieliśmy i  przyjechaliśmy w  odwiedziny. Pech chciał, że podczas burzy zepsuł nam się samochód. – Czy to prawda? – Sierżant spojrzał na Waldka, który po długiej chwili milczenia skinął mu głową. Funkcjonariusz chwycił za klamkę radiowozu i otworzył drzwi. – W takim razie nic tu po nas. Mówiłem wam, doktorze, że to strata czasu. –  Wypraszam sobie! – Grodzicki napuszył się i  poczerwieniał. – Przecież widać, że oni kłamią! Musi być jakiś sposób. Weźcie ich na przesłuchanie. –  Wsiadaj pan albo odjeżdżamy sami – warknął policjant wyraźnie zniecierpliwiony. Przez uchylone okno wyciągnął dłoń w  stronę Julii. – Proszę, tutaj są namiary na komisariat, w  razie gdyby zaszła taka potrzeba. –  Nie zajdzie. – Julia wyjęła wizytówkę spomiędzy palców sierżanta i schowała do kieszeni. – Proszę się o nas nie martwić. – Do widzenia – rzucił sierżant, zanim podniósł szybę. Nawet przez zamknięte okna słyszała, jak z  tylnego siedzenia lekarz perorował, namawiając funkcjonariuszy do interwencji.

Rozklekotany radiowóz stoczył się drogą, wzbijając tuman kurzu. –  Czy to źli ludzie? – zapytał Jakub, kiedy samochód zniknął z pola widzenia. – Nie wiem, czy można ich tak nazwać. Nie mnie oceniać, kto jest dobry, a kto zły – powiedział Waldek, położywszy dłoń na ramieniu chłopca. – Kiedyś zapytałem dziadka o złych ludzi, którzy dokuczali mi w  szkole. Opowiedział mi wtedy o  starym Indianinie, który nauczał swoje wnuki o złu i dobru. W pewnej chwili powiedział im: „Wewnątrz mnie od zawsze toczy się straszliwa walka. Walczą dwa wilki. Jeden to złość, chciwość, zazdrość, smutek, kłamstwa i arogancja”. – A drugi? –„Drugi to radość, miłość, przyjaźń, prawda, zgoda, życzliwość i  wiara. Taka sama walka będzie odbywała się także w  każdym z  was”, powiedział stary Indianin. Dzieci przez chwilę myślały nad opowieścią, po czym jedno z  nich zapytało: „Dziadku, a  który z  wilków wygra?”. „Ten, którego nakarmisz”, odpowiedział stary Indianin. –  Fajna opowieść – rozchmurzył się Jakub, który słuchał w skupieniu. – Idę nakarmić swojego radosnego wilka! Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, pognał w  stronę huśtawki na drzewie. –  Oni tak często? – spytała, gdy rozsiedli się na werandzie, popijając lemoniadę, którą Waldek przyrządził z  cytryn, miodu, mięty i zaczerpniętej z pompy wody. Była lodowata i  cudownie orzeźwiała. Miętowy aromat był tak intensywny, że wręcz wiercił w  nosie. Nie dziwiło to Julii. Tutaj wszystko było „bardziej”. Zioła intensywniejsze i  bardziej aromatyczne, owoce i warzywa bardziej okazałe. Obiecała sobie, że przed wyjazdem zapakuje tyle ziół i przypraw, ile zdoła zebrać. Była pewna, że jej matka doceni miętę, którą uwielbiała. Zapowiadało się leniwe popołudnie. Marysia poszła nakarmić kotkę, a  Jakub osiągał właśnie nowe rekordy na huśtawce. Mogli więc spokojnie porozmawiać. Pytanie wyrwało Waldka z zadumy. –  Na szczęście coraz rzadziej. – Mężczyzna podrapał policzek porośnięty kilkudniową szczeciną. – Sierżant Kaniecki zna mnie od

dzieciaka. Zaczynał pracę w  policji, kiedy ja rozpoczynałem podstawówkę. Widzieliśmy się prawie co drugi dzień. – Dlaczego? – Wiesz, jak jest. – Uśmiechnął się, ale nie było w tym uśmiechu ani krzty wesołości. – Kowal zawinił, Cygana powiesili. Za każdym razem, jak coś zginęło w  szkole, byłem pierwszym podejrzanym. Z  czasem chłopacy z  klasy zorientowali się, jak to działa. Zaczęli podrzucać mi ukradzione nauczycielom fanty albo zgłaszać, że coś im zaginęło. Nie chcę powiedzieć, że niczego w  życiu nie ukradłem… –  A  ukradłeś? – Spojrzała na niego uważnie, starając się wychwycić kłamstwo. –  Czasami kradłem, ale nigdy rzeczy osobistych. Spożywkę ze stołówki szkolnej, drewno z  lasu, ryby ze stawów hodowlanych. Skoro i tak byłem oskarżany o kradzież, to dlaczego nie? Zwłaszcza wtedy, kiedy żyło nam się kiepsko. Babcia i  dziadek nigdy niczego mi nie odmówili, ale wiedziałem, że było ciężko. Wiem, że to słabe tłumaczenie, ale chciałem jakoś im pomóc. Możesz mi nie uwierzyć, ale moje pochodzenie nie ma nic do rzeczy. Zrobiłbym tak samo, nawet gdyby mój ojciec nie był Cyganem. – Nie jest łatwo z tą cygańską krwią, co? –  Nie jest. – Waldek pokiwał głową w  zadumie. – Prawda jest taka, że ani rodziców, ani pochodzenia się nie wybiera. Różni są Cyganie, różni są Polacy. Kiedyś ci pokażę… Podniósł wzrok. W jego oczach znów zapaliła się wesoła iskierka. – A  ty? Ukradłaś coś kiedyś? – Żebyś wiedział! – Roześmiała się szczerze. Już od kilku dni myślała o  tym, jak swobodnie czuła się w  jego obecności. Mogli rozmawiać o  wszystkim, płynnie przechodzić od płaczu do śmiechu. Był zaskakująco towarzyski. Po tym, co usłyszała we wsi, spodziewała się, że wkrótce zobaczy, jak maska gościnnego gospodarza opada. Dni jednak mijały, a  nic takiego się nie działo. Była na to wyczulona. Wiedziałaby, jeszcze zanim postanowiłby się zdemaskować. – Byłam w  wieku Kubusia, kiedy zwinęłam z  półki w  sklepie paczkę gum do żucia. Oczywiście nie wsunęłam ich sobie do

kieszeni, tylko wrzuciłam koleżance do plecaka, która stała się nieświadomą współsprawczynią. – Pomimo upływu lat poczuła, jak rumieni się na to wspomnienie. Tym razem to Waldek się roześmiał. – Kuba! – krzyknął, przywołując chłopca również gestem. Ośmiolatek zeskoczył z  huśtawki w  połowie jej ruchu, przyprawiając Julię o szybsze bicie serca. Niepotrzebnie, wylądował bowiem ze zwinnością małpy i pognał do nich niczym wiatr. Na jego rumianej od słońca twarzy malował się uśmiech. – Co jest? – spytał, opróżniając szklankę lemoniady. – Nie pij duszkiem takiego zimnego – skarciła go Julia, a Waldek skrzywił się na te słowa. – Będzie cię bolało gardło. –  Słuchaj, potrzebuję twojej pomocy. – Gospodarz sięgnął po leżącą na stole gałązkę i podał ją chłopcu. – Skończyła się mięta do lemoniady. Pójdziesz naciąć świeżej? Jakub przytaknął z  zapałem, a  Waldek wydobył zza pazuchy pochewkę z  nożem. Odpiął zatrzask i  wyciągnął błyszczące ostrze. Nożyk nie był duży, ozdobiony rękojeścią z jeleniego poroża. –  Jest dla ciebie, ale pamiętaj, że to nie zabawka. – Mężczyzna spojrzał Jakubowi w  oczy. Julia wiedziała, że to jeden z  tych momentów, kiedy mężczyźni osiągają porozumienie. – Nóż może uratować ci życie, ale może też zrobić krzywdę. Obiecaj mi, że nie będziesz się nim bawił. – Obiecuję. Chłopiec wpatrywał się w ostrze szeroko otwartymi oczami. –  No, to leć. – Waldek wsunął je do skórzanej pochewki i  przypasał mu grubym rzemieniem. – Wiesz, gdzie rośnie. Kilka gałązek wystarczy. I  uważaj na koguta. Rzadko kiedy jest w humorze. –  Myślisz, że to dobry pomysł? Julia spojrzała na Waldka z powątpiewaniem. Była przeciwna nawet zabawkowej broni. Nigdy nie kupiła Kubie plastikowego noża czy pistoletu. – Tak sądzę. Każdy mężczyzna musi mieć nóż. Ja dostałem swój, gdy byłem młodszy niż on. Nóż i misję. – Tak niebezpieczną jak ta z kogutem? – próbowała żartować. Wyczytał przyganę i niepokój w jej słowach.

– Spokojnie, młody nie zrobi sobie krzywdy. W mieście czyha na niego tysiąc dużo groźniejszych niebezpieczeństw niż kawałek stali, prawda? –  No niby prawda… – Trudno było dyskutować z  takim argumentem. –  Przypomnij sobie swoje dzieciństwo. Nigdy nie robiłaś nic niebezpiecznego? – spytał, a Julia odpłynęła we wspomnienia. Była córką żołnierza i  nieraz bawiła się na terenie jednostek wojskowych. Waldek miał rację. Jej zabawy były sto razy gorsze niż to, co robiły obecnie dzieci. Jak wtedy, kiedy walczyła z bratem na świetlówki udające miecze świetlne. Jedna z  nich rozprysła się na tysiąc kawałków, cudem omijając ich oczy. Albo wtedy, kiedy znaleźli starą lodówkę, którą po rozmontowaniu spławili na jezioro. Do dziś nie wiedziała, jak udało im się wypłynąć tym złomem prawie na środek. Pamiętała lanie, które spuścił im ojciec po ściągnięciu lodówki na brzeg wynajętą motorówką. Kiedy z  takiej łobuziary stała się drżącą o wszystko matką? –  To prawda, robiłam. – Uśmiechnęła się i  opadła na wiklinowy fotel, sącząc resztę lemoniady. –  Pamiętasz naszą wcześniejszą rozmowę o  Marysi? – Waldek nagle spoważniał. Odstawiła szklankę i poprawiła się w fotelu. – Jasne. Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Powiedział. Z  każdym zdaniem jej uśmiech gasł, ustępując miejsca niepewności. Wahała się jeszcze długo po tym, jak skończyli rozmowę.

Rozdział 7

Kiedy weszli na górę, Kuba smacznie spał, a jego oddech mieszał się z  cichym stukotem klawiszy laptopa, z  którego korzystała Marysia. Spod słuchawek dochodziły dźwięki mocnego rocka. Twarz dziewczyny oświetlona bladą poświatą ekranu sprawiała upiorne wrażenie, którego nie było w  stanie zmyć ciepłe światło lampki nocnej. Na jej brzuchu spała zwinięta w kłębek kotka. Gdy Marysia zorientowała się, że nie jest sama, ściągnęła jedną słuchawkę. Obrzuciwszy krótkim spojrzeniem matkę, przeniosła wzrok na Waldka, a  w  powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie. Mężczyzna wyminął stojącą w  drzwiach Julię i  przysiadł na łóżku naprzeciwko dziewczyny. –  Słuchaj… – zawahał się, ale wytrzymał jej spojrzenie – trochę rozmawialiśmy z twoją mamą o problemach ze spaniem, które masz. –  No i? – Marysia zsunęła słuchawki na kark i  umościła się na łóżku. – Być może jest sposób, aby ci pomóc… – Tylko nie mów, że chcesz mnie nafaszerować jakimiś ziołami – syknęła, przybierając zacięty wyraz twarzy. Przeszyła wzrokiem milczącą dotąd matkę. – Co mu powiedziałaś? –  Właściwie niewiele. – Waldek wybawił Julię z  opresji, za co była mu wdzięczna. Tym bardziej że powiedziała mu sporo. – Słyszałem, że budzisz się w  nocy z  krzykiem. Potem trudno ci zasnąć. Dziewczyna milczała, analizując jego słowa. –  Nie zamierzam ci podawać żadnych ziół, choć mocny napar z  melisy mógłby trochę pomóc. – Obrzucił Marysię uważnym spojrzeniem. W słabym świetle jego oczy przypominały węgle. – Nie gwarantuję, że to coś da, ale na pewno nie zaszkodzi. Chciałabyś spróbować pozbyć się swojego kłopotu? –  Cóż, chyba tak… – odparła po chwili milczenia, najwyraźniej intensywnie kalkulując bilans zysków i strat.

Waldek zbliżył się i  delikatnym ruchem przeniósł kotkę do leżącego na podłodze kartonu, po czym zajął miejsce naprzeciw Marysi. –  Dobrze. Chciałbym teraz, abyś uważnie wsłuchała się w  to, co mówię. Usiądź wygodnie. Zamknij oczy i  weź przyjemny, głęboki oddech. Zacznij się odprężać, rozluźniać każdy centymetr swojego ciała. Wdychaj i  wydychaj powietrze, zwracając uwagę na rytm swojego oddechu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Wszystko, co cię teraz otacza, nie jest ważne. Skup się na swoim ciele. Twoje mięśnie stają się coraz bardziej rozluźnione, a  twój oddech równomierny i spokojny. Głos Waldka był łagodny i  głęboki. Zdawało się, że wypełnia każdy zakamarek pokoju. Julia mimowolnie także mu się poddała, mimo że kierowany był do jej córki. Zdumiało ją, jak wielką zmianę te kilka zdań wywołało w Marysi. Widać było, jak napięcie odpływa z jej ciała, a na twarzy maluje się wyraz spokoju i odprężenia. Julia oparła się o futrynę i zamknęła oczy. –  Twoje powieki stają się ciężkie i równie rozluźnione jak reszta twojego ciała – kontynuował Waldek monotonnym głosem. – Teraz zdejmij cały ciężar ze swoich nóg. Poczuj, jak stają się wolne, odprężone. Weź głęboki wdech, a razem z wydechem puść mięśnie ściskające brzuch. Poczuj, jak się rozluźnia. Teraz zdejmij ciężar ze swojego karku i  ramion. Jesteś coraz bardziej zrelaksowana, odczuwasz ogromną ulgę. Następnie zdejmij ciężar z głowy. Staje się lekka jak reszta ciała. Czujesz, że zaczynasz pływać, dryfować po oceanie spokoju. Jesteś coraz bardziej odprężona i zrelaksowana. Waldek zrobił niewielką przerwę. Ani Marysia, ani Julia nie poruszyły się. –  Za chwilę zacznę odliczać od dziesięciu do jednego, a  ty wyobraź sobie, że schodzisz po stopniach. Z każdym stopniem twoje ciało jest coraz bardziej odprężone. Dziesięć, jesteś rozluźniona i  zrelaksowana. Dziewięć, twoje ciało jest lekkie. Osiem, dryfujesz pozbawiona wszelkiego ciężaru. Siedem. Teraz wyobraź sobie, że schody prowadzą do wyjątkowego miejsca. Sześć. Jest to najbardziej spokojne i bezpieczne miejsce, jakie znasz. Pięć. Z każdym kolejnym krokiem odprężasz się coraz bardziej. Cztery, oddychasz spokojnie

i  głęboko. Trzy, łagodnie i  lekko schodzisz po ostatnich stopniach. Dwa, wreszcie docierasz do swojego wyjątkowego miejsca. Jeden. Jesteś w  swoim wyjątkowym miejscu. Jest to najbezpieczniejsze miejsce, jakie znasz. Rozsiądź się wygodnie i  poczuj, jak przepływają przez ciebie spokój i  energia. Jesteś sama i  nie ma nikogo, kto mógłby ci przeszkodzić. Jest ci dobrze, a  twoje ciało wypełnia się spokojem i ciepłem. Mężczyzna zawiesił głos, lecz wydawało się, że jego słowa rozbrzmiewają nadal. Powieki Julii były ciężkie, a  ciało niemal osuwało się na podłogę. Czuła, że dzieje się coś ważnego, ale nie była w  stanie przezwyciężyć błogości, w  jaką wprawił ją głos Waldka. Po chwili przerwy zaczął mówić dalej: – Dziś będziesz spała spokojnie. W miejscu, gdzie jesteś, nic ci nie zagraża. Nie musisz nigdzie iść ani nic robić. Pozwól swojemu ciału dryfować, ciesz się jego lekkością i  odprężeniem. Pozwól sobie opadać i  dryfować, opadać i  dryfować, dopóki nie zapadniesz w  zdrowy, spokojny sen. Poczuj, jak dźwięki otoczenia stają się coraz dalsze i  dalsze. Twój oddech jest spokojny, a  twoje myśli wyciszają się i wyciszają. Ułóż się wygodnie i poczuj, jak twoje ciało zapada się w  miękkie posłanie, jak dopasowuje się do niego. Teraz zaśniesz zdrowym, ciepłym, miłym snem, a  rano obudzisz się wypoczęta. Twoje ciało jest coraz cięższe, całkowicie rozluźniona zasypiasz. Śpisz. Waldek zamilkł, a  jego głos zastąpił miarowy oddech Marysi i Jakuba. Minęła dłuższa chwila, zanim Julia się ocknęła. Zmrużyła oczy od światła, a gdy wzrok ponownie się przyzwyczaił, zobaczyła, że Marysia śpi z  dłońmi złożonymi pod policzkiem. W  niemal embrionalnej pozycji dziewczyna wyglądała na kruchą i bezbronną. Przeniosła spojrzenie na Waldka i ich oczy spotkały się. – O rany – szepnęła. – Sama prawie zasnęłam. – Cóż, w zasadzie to tak działa. Powinienem był cię uprzedzić, ale chciałem, żebyś miała pewność, że twoja córka jest bezpieczna. – Czy to była… – Julia nie mogła opanować ziewnięcia. Waldek podniósł się z łóżka, na którym przysiadł, i zbliżył się. – Czy ty ją naprawdę zahipnotyzowałeś? Tam, na werandzie, myślałam, że żartujesz…

–  To słowo ma w  sobie coś magicznego, co nie? – powiedział i wzdrygnął się. Jego pamięć przywołała wspomnienia, kiedy babcia Jadwiga karciła go za używanie zwrotu „co nie”. Mało kto wiedział, że nie była rodowitą góralką. Była rzeszowianką, która przyjechała do Bukowego Młyna z  miłości do męża. Nie miał dobrych wspomnień związanych z  babcią, ale był wdzięczny, że nie wypędziła go z domu. Odkąd pamiętał, była zimna i niedostępna. Nie zmieniło się to aż do końca jej życia, choć uczciwie musiał przyznać, że traktowała go dobrze. Zeszli na dół i  usiedli na werandzie. To było zdecydowanie najprzyjemniejsze miejsce w  domu. O  tej porze upał zelżał już na tyle, by mogli cieszyć się spokojnym wieczorem. Koncert świerszczy trwał w najlepsze, a delikatny wiatr zachęcał do tańca miliony liści wiekowego dębu. Niebo na zachodzie gubiło właśnie ostatnie różowe i  pomarańczowe akcenty, pozostałość po malowniczym zachodzie słońca. To mógł być raj. Julia nie wiedziała, czy to z  powodu wypowiedzianych przez Waldka słów, czy też pierwszego wieczora, kiedy nie drżała o swoje dzieci, ale czuła, jakby z jej ramion zdjęto właśnie ogromny ciężar. Doskonale znany jej ucisk w żołądku, który odczuwała, gdy tylko nadchodziła noc, tym razem w  ogóle się nie pojawił. Aż trudno jej było uwierzyć, że Kuba spał spokojnie, nie ryjąc paznokciami krwawych ran na brzuchu i udach. Nie rzucał się po posłaniu, złorzecząc na swędzącą skórę. Pragnęła, by Marysia równie spokojnie przespała noc. Do tego stopnia, że była gotowa uwierzyć w magiczną moc hipnozy. „I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu wyśmiałam za to rodziców” – uzmysłowiła sobie. Wiedziała, że bez porządnych przeprosin się nie obejdzie. Rozmyślania przerwał Waldek, wychodząc z  domu z  dwiema butelkami piwa, które już zdążyły pokryć się rosą. Gdy tylko rozsiadł się w  wiklinowym fotelu, na jego kolana wskoczył Klozet. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie widziała wielkiego kocura przez kilka dni. Jak gdyby nigdy nic zaczął się myć. – Kochasz go? – spytał Waldek, odchylając się do tyłu tak, że fotel zaskrzypiał ciężko.

–  Cóż, teraz to jestem na niego przede wszystkim wściekła – odpowiedziała, upijając solidny łyk piwa. – Tak naprawdę to nie wiem, na czym stoję. Kiedy Marysia opowiedziała mi to wszystko, poczułam się tak, jakbym od dawna była rozwiedziona. Albo owdowiała. – Więc? Kochasz? – drążył, jakby nie słyszał jej odpowiedzi. –  Chyba już… – Poczuła, jak w  gardle rośnie jej wielka gula. Wiedziała, ale wypowiedzenie tego na głos wydawało się niemal zycznie niemożliwe. Kolejny raz pociągnęła z  butelki, aby zyskać na czasie. – Kiedyś go kochałam do szaleństwa, ale od jakiegoś czasu przestałam to czuć. – Od kiedy wyjechał? – Od kiedy zaczął wracać do domu obcy człowiek – przyznała ze smutkiem. – Zakochaliśmy się w  sobie, jak oboje byliśmy na studiach. Zawsze zastanawiało mnie, co widzi w takiej szarej myszy jak ja, ale kiedy się pobraliśmy, czułam, jakbym chwyciła Pana Boga za nogi. Kilka pierwszych lat naszego małżeństwa było bajką. Żyliśmy skromnie, ale szczęśliwie. Cieszyliśmy się z  każdego kupionego mebla, każdego drobiazgu, który upiększał nasz dom. Na wczasy wyjeżdżaliśmy na Kaszuby i Mazury. Nie zamieniłabym tego czasu na żadną egzotykę. – To czemu wyjechał? – zapytał Waldek, wpatrując się w gasnący horyzont. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. –  Tu się właśnie różniliśmy. Mnie wystarczało nasze mieszkanie, jemu marzył się dom. Ja mogłabym jeździć do końca życia naszą starą toyotą, on chciał koniecznie nowe auto. Kaszuby i Mazury też przestały mu wystarczać. W  rmie, w  której pracował, zarabiał nieźle, nawet jak na gdańskie warunki, ale z  uwagi na Kubę ja nie mogłam pracować, więc pieniędzy wprawdzie nam nie brakowało, jednak na luksusy też nie było nas stać. A koledzy z  rmy zmieniali auta, mieszkania i  partnerki. – Zamyśliła się. Nieraz rozmawiali z  Krzysztofem o  tym, kto się rozwiódł, a  kto przeprowadził do luksusowego osiedla w Orłowie. Jaka była głupia, myśląc, że są tacy wyjątkowi. Że ich to nie dotyczy. – Byłam przeciwna wyjazdowi, ale Krzysiek zapewniał, że to tylko na kilka miesięcy. Uwierzyłam mu,

a  potem do domu zaczął przyjeżdżać obcy człowiek. To, co działo się później, to jakieś szaleństwo… Przez chwilę słuchali rozbrzmiewającego koncertu cykad. Wydawało się, że muzykalne owady siedzą pod każdą deską tarasu, pod każdym meblem. – Znasz opowieść o miłości i szaleństwie? – spytał, wyrywając ją z  zamyślenia. Gdy pokręciła przecząco głową, pogłaskał ułożonego do snu Klozeta. – Opowiadała mi ją kiedyś babcia. Dawno, dawno temu istniała kraina zamieszkiwana przez wszystkie ludzkie uczucia, emocje i  cechy. Kiedy Znudzenie zaczęło ziewać, a  Senność szukała miejsca do spania, dzika i  nieokiełznana pomysłowość wykrzyknęła: – Zabawmy się teraz w chowanego! – W chowanego? A co to takiego? – spytała Ciekawość, nie mogąc powstrzymać swojej natury. –  To taka zabawa – wyjaśniła Mądrość. – Ktoś zakrywa oczy i  liczy do stu, a  wszyscy inni się chowają. Kiedy doliczy do stu, zaczyna szukać i jego zadaniem jest odnaleźć wszystkich. W następnej kolejce jego miejsce zajmuje pierwsza odnaleziona osoba. –  Ja pierwsze, ja pierwsze! – zaczęło skakać i  wykrzykiwać Szaleństwo. Chcąc nie chcąc prawie wszyscy zgodzili się na zabawę. Entuzjazm ogarnęło podekscytowanie i  zaczął tańczyć w  towarzystwie Euforii. Radość przekonała do zabawy Wątpliwość, a nawet Apatię, której nigdy niczym nie dało się zainteresować. Jednak nie wszystkim podobała się zabawa. Prawda nie chciała się chować – wiedziała, że i tak zostanie odkryta. Znudzenie znudziło się, jeszcze zanim rozpoczęło się liczenie. Kłamstwo miało nogi zbyt krótkie, żeby pobiec do kryjówki, a Duma, którą gryzło, że to nie jej pomysł, stwierdziła, że zabawa jest głupia. Tchórzostwo bało się zaryzykować i  wolało zostać na miejscu, a  Egoizm chciał bawić się sam. – Raz, dwa, trzy – zaczęło liczyć Szaleństwo, zakrywając oczy. Najszybciej schowało się Lenistwo, położywszy się w  głębokiej trawie. Wiara pofrunęła do nieba, a  Zazdrość schowała się w  cieniu

Triumfu, który z kolei wspiął się o własnych siłach na najwyższą górę w okolicy. Wspaniałomyślność długo nie mogła znaleźć dla siebie odpowiedniej kryjówki, gdyż wszystkie odstępowała swoim przyjaciołom: nocne niebo dla Piękności, dziupla – w  sam raz dla Nieśmiałości, motyle skrzydła stworzono dla Zmysłowości, powiew wiatru okazał się natomiast najlepszy dla Wolności. W  końcu Wspaniałomyślność schowała się za promieniem słońca. Oszustwo zaszyło się na dnie oceanów, a  może oszukało i  tak naprawdę ukryło się za chmurą? W  sam środek wulkanu w  przypływie gorących emocji wskoczyły Pasja i  Pożądanie. Zapomniałem, gdzie w  końcu schowało się Zapomnienie. Gdy Szaleństwo doliczyło do dziewięćdziesięciu dziewięciu, Miłość jeszcze nie zdołała znaleźć sobie odpowiedniego miejsca. W  ostatniej chwili odkryła jednak ogród różany i  schowała się wśród pięknych czerwonych róż. – Sto!– krzyknęło na końcu Szaleństwo i zaczęło szukać. Oczywiście jako pierwsze odnalazło schowane tuż obok Lenistwo. Jeszcze łatwiejsze okazało się odnalezienie Wątpliwości, która niestety nie potra ła się zdecydować, gdzie ma się schować. Wiarę rozmawiającą z  Bogiem słychać było z  daleka. Pasja i  Pożądanie wybuchły razem z  wulkanem i  same się odkryły. Następnie, przez przypadek, Szaleństwo odnalazło Zazdrość, która z  zazdrości zdradziła kryjówkę Triumfu. Trochę zmęczone szukaniem Szaleństwo przysiadło na chwilę pod nocnym niebem i  w  ten sposób znalazło Piękność. I  tak wszyscy zostali znalezieni. Smutek zdradził się sam, płacząc w  jaskini, a  Zapomnienie… cóż, już dawno zapomniało, że bawi się w chowanego. Do znalezienia pozostała tylko Miłość. Szaleństwo zaglądało wszędzie. Sprawdzało każdą dziuplę, strumyk, kamień. Wspięło się nawet na szczyty gór i już, już miało się poddać, gdy odkryło ogród, w  którym pyszniły się czerwone róże. Zniecierpliwione przetrząsało gałęzie okazałego krzewu, aż powietrze rozdarł przeraźliwy okrzyk bólu. To różane kolce poraniły Miłość w  oczy. Szaleństwu zrobiło się przykro, że zraniło Miłość. Zaczęło prosić i błagać o przebaczenie, aż w końcu poprzysięgło, że do końca życia będzie jej przewodnikiem.

To właśnie od tego czasu, gdy uczucia bawiły się w  chowanego, Miłość jest ślepa i zawsze towarzyszy jej Szaleństwo. Waldek zakończył historię i  sięgnął po butelkę. Julia wytarła ukradkiem oczy, śmiejąc się w  duchu, że ta opowieść tak ją poruszyła. Musiała ją koniecznie zapamiętać i opowiedzieć swoim dzieciom. Albo nie, postanowiła, że poprosi Waldka, żeby to zrobił. Sposób, w  jaki mówił, przypominał nieco recytowanie wiersza, czego jej nauczycielskie ucho nie omieszkało wyłapać. Nie zmieniało to faktu, że musiał mieć doskonałą pamięć, skoro opowiedział tę historię bez zająknięcia. Ob towała w  tyle nazw i szczegółów, że zapamiętanie jej było wręcz nieprawdopodobne. A  może był to po prostu rezultat powtarzania jej dziesiątki, jeśli nie setki razy? –  Dziękuję, to piękna opowieść – powiedziała, gdy już była pewna, że głos jej nie zadrży. – I  taka prawdziwa. Twoja babcia musiała być mądrą kobietą. –  Była. Gdyby nie ona, pewnie nie byłbym tym, kim jestem. – Waldek roześmiał się krótko, ale zaraz potem spochmurniał, a nad jego brwiami ukazała się niewielka zmarszczka. Julia wyczuła, że nie powiedział jej całej prawdy. Porozmawiali jeszcze trochę na niezobowiązujące tematy, po czym Julia pożegnała się z  gospodarzem. Ogarniała ją coraz większa senność, nie wiadomo, czy spowodowana mimowolnym udziałem w seansie hipnozy, czy wypitym piwem. Wzięła chłodny prysznic, a  przed snem przeczytała kolejne kilkanaście stron Krzyżaków, zastanawiając się, czy Marysia rzeczywiście spokojnie prześpi noc. *** Waldek jeszcze długo siedział na werandzie, sącząc powoli piwo. Nawet Klozet zdążył się wyspać na jego kolanach i  zniknął, udając się na nocne polowanie. Niebo rozgwieździło się na dobre. Co jakiś czas rozbłyskała na nim iskierka spadającej gwiazdy.

Myślał o Julii. W przedziwny sposób ta kobieta i jej sympatyczne dzieciaki wtargnęły w  jego monotonne, choć niezobowiązujące życie. Podobała mu się, nie mógł temu zaprzeczyć. I nie chodziło tu wyłącznie o  atrakcyjność zyczną, choć jej szczupła sylwetka i wyraźnie zarysowane piersi robiły na nim wrażenie. Podobało mu się to, jak mówi, jak się uśmiecha. Nietrudno było dostrzec jej wyjątkową wrażliwość, ale również pewien hart ducha. Sporo przeszła i  przez ostatnie lata nie było jej łatwo, a  jednak na jej upstrzonej piegami twarzy szczery uśmiech pojawiał się raz za razem. Musiał przyznać, że jej naturalność i  brak uprzedzeń pociągały go szczególnie mocno, pewnie trochę ze względu na to, że stanowiły towar de cytowy w jego życiu. Dokończył trzecią butelkę piwa i odstawił ją na stół. Gdy zaczęła drżeć mu powieka, poczuł strach. Zaraz potem przyszedł ból głowy tak silny, jak gdyby jego czaszkę przewiercano właśnie wiertarką z  włączonym udarem. Wiedział, co zdarzy się za chwilę. Gdy ostre jak brzytwa wiertło wdarło się głęboko w  mózg, w  jego umyśle rozbłysło światło. *** Marysia otworzyła drzwi i  weszła do mieszkania, stawiając w  korytarzu reklamówki z  zakupami. Ściągnąwszy płaszcz i  buty, zaniosła sprawunki do kuchni. W  mieszkaniu było chłodno, ale nie przejęła się tym zbytnio. W końcu przychodziła tu tylko na nocleg. Praca w  korporacji pochłaniała niemal całe jej życie. Chętnie brała nadgodziny, uczestniczyła w  konferencjach i  projektach. Wszystko, byle nie musieć siedzieć samotnie w  czterech ścianach swojego małego mieszkania. Samotności nie rozwiewała nawet wiekowa kotka, która najwyraźniej przyzwyczaiła się do ciągłej nieobecności właścicielki i chętnie obsługiwała automatyczny karmnik. Maria nie chodziła do pracy – ona w  niej żyła. Nie uczestniczyła jedynie w spotkaniach i wyjazdach integracyjnych. Pijani mężczyźni – w ogóle mężczyźni – przerażali ją do granic możliwości. Kiedy już udało się jej zająć stanowisko w dziale rmy obstawianym głównie

przez kobiety, nie zamierzała go opuścić, nawet za cenę utraty awansu. Panicznie bała się zmian, a ryzyko tra enia do działu, gdzie większość pracowników stanowiliby mężczyźni, doprowadzało ją do histerii. Nie – tu było jej dobrze. Wrzuciła do mikrofalówki paczkę mrożonych warzyw i  wyjęła z lodówki butelkę wina. Zostało o wiele mniej, niż się spodziewała. Pierwszy kieliszek wypiła duszkiem. Aby napełnić drugi, otworzyła kolejną butelkę, notując w  pamięci, by kupić kilka przy okazji wizyty w supermarkecie. Wprawdzie od dawna obiecywała sobie, że ograniczy zarówno kupowanie, jak i  picie alkoholu, ale te plany jakoś nie zbiegały się z  rzeczywistością. Dosypała karmy do automatycznego karmnika dla kota, który kosztował prawie połowę jej pensji, po czym zaczęła przygotowywać kąpiel. Weszła do wanny, gdy tylko para wypełniła pomieszczenie. To była chwila dla niej. Kupiła nawet specjalną deskę, która stanowiła podest dla kieliszka wina i  tabletu. Bywało, że siedziała w  wannie ponad godzinę, co jakiś czas odkręcając stopą kurek z  gorącą wodą. Przejrzała maile z pracy i zastanowiła się nad planami na weekend. W końcu będzie musiała odwiedzić mamę i brata. Te wizyty sprawiały jej coraz mniej przyjemności. Z  goryczą myślała o  tym, jak potoczyło się ich życie. Przewrotnie. Pamiętała siebie jako zbuntowaną nastolatkę obwiniającą cały świat o  swoją krzywdę. Na szczęście nastąpił zwrot, który spowodował przekierowanie jej gniewu na osiąganie sukcesu. Liceum skończyła jako trzecia najlepsza w  klasie, studia z  księgowości i  nansów ukończyła bez większego problemu, zakuwając dniami i  nocami. W  końcu nic innego nie miała do roboty, za to miała dość obserwowania użalającej się nad sobą matki, która całymi dniami rozwiązywała krzyżówki albo oglądała seriale, siedząc na ulubionym fotelu, z nogami okrytymi kocem. Miała też dosyć awantur z  bratem, który z  uroczego dzieciaka przeistoczył się w  chuligana o  wyglądzie niewiniątka. Jakub sprawiał matce coraz więcej kłopotów, coraz częściej widywał się z dzielnicowym i swoim kuratorem. Wyprowadziła się z domu, gdy tylko było to możliwe, mając dosyć podkradania jej pieniędzy przez

brata czy myszkowania w rzeczach osobistych. Już wtedy wyglądał źle. Jakub widział to zupełnie inaczej. Nienawidził zadzierającej nosa siostry, która zdradziła rodzinę na rzecz kariery. To dlatego, że się wybiła – miała własne mieszkanie i dobrą pracę w dużej korporacji – uważała jego i matkę za gorszych. Za ludzi, którzy przegrali życie. A  Jakub dopiero zamierzał w  nie zagrać. Co prawda już w  trakcie rozgrzewki zaliczył kilka wpadek – szczególnie dotkliwa była ta, w  której razem z  kumplami pobił i  okradł lokalnego biznesmena – ale na szczęście, gdy się przydarzyły, był jeszcze nieletni i wszystko zakończyło się jedynie nadzorem kuratora. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego jako dorosły człowiek nadal go ma. Nie spędzało mu to jednak snu z  powiek. Na potrzeby wizyty kuratora mógł udawać przykładnego obywatela. Po skończeniu zawodówki nie zagrzał miejsca w  jednej pracy dłużej niż kilka tygodni. Z reguły była to wina mało wyrozumiałych pracodawców, dla których godzina spóźnienia lub wzięcie kilku dni urlopu na żądanie stawało się problemem nie do przeskoczenia. To prawda, że zaliczył przypał w  stoczni, kiedy już pierwszego dnia obrobił szafki innych pracowników, ale miał wtedy potężnego kaca, którego zaleczenie musiał jakoś s nansować, a  w  tak dużej rmie nie było mowy o  zaliczce. Na szczęście co weekend można było pobalować z ziomkami z osiedla. Jakub doskonale wiedział, gdzie za kilkanaście złotych można dostać dobre dopalacze. Takie, przy których będzie mógł pobawić się całą noc i nie zrobią mu z mózgu galarety. Jakub wiódł proste życie, usiane prostymi troskami i  prostymi rozrywkami. Tylko czasami, w  przypływie pijackiej empatii, dostrzegał, jak bardzo zmieniła się mama. Julia czuła się źle każdego dnia, kiedy pojawiał się napięciowy ból pleców lub migrena. A  że pojawiały się na zmianę i  niemal codziennie, nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni cieszyła się dobrym samopoczuciem. Julia nie lubiła patrzeć w  przeszłość. Spoglądanie w  nią było jak jedzenie nieobranego grejpfruta. Soczysty owoc w  końcu i  tak pozostawiał gorzki smak. Jak dobrze się zastanowiła, to nie miała na co narzekać. Nie było dobrze, ale nie było też tragicznie. Marysia wyszła na ludzi, Jakub przeżywał

nieco spóźniony okres dojrzewania i  najwidoczniej musiał się wyszumieć. Chciała, by życie dzieci wyglądało inaczej niż jej. Starała się powiedzieć im, że młodość jest jak woda nabrana w  dłonie: ilekolwiek by się człowiek starał, jak bardzo zaciskałby palce – ona i tak ucieknie. I właśnie tak się czuła – jakby nie tylko młodość, ale też całe życie przeciekało jej przez palce. Nie miała jednak siły, aby cokolwiek w nim zmienić. Rytm – szkoła, obowiązki domowe, telewizja, sen – tak głęboko wrył się w  jej życie, że nie potra ła go zmienić. Tylko czasami tęskniła za okresem, kiedy była szczęśliwa. Czasami, bo ta tęsknota powodowała tylko ból – taki, który nie dał się uśmierzyć żadnymi lekami, bo na samotność nie było lekarstwa. *** Waldek zmrużył oczy i  zacisnął powieki z  całej siły, starając się przetrzymać ból. Krew z  nosa bryznęła strumieniem, zostawiając wielką ciemną plamę na jego szarym podkoszulku. Skronie pulsowały tępym bólem. Przyłożył dłonie do nosa i  starał się zatamować krwawienie. W słabym świetle księżyca krew na palcach wydawała się czarna jak smoła. Sięgnął po leżącą na deskach werandy serwetkę i  zrobił z  niej tampony, które wetknął do nozdrzy. Znał doskonale wszystko to, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich chwil, jednak wizje powróciły po raz pierwszy od wielu lat. *** Obudziła się przed dziećmi, ale została w  łóżku, rozmyślając o  ostatnich wydarzeniach. Ku jej zaskoczeniu to, co zrobił wczoraj Waldek, rzeczywiście podziałało na Marysię albo było niezwykłym zbiegiem okoliczności. Wprawdzie jak przez mgłę przypominała sobie, że córka miała moment mniej spokojnego snu, ale ograniczył się on do pomruczenia i rozkopania kołdry, a nie ataku paniki.

Kiedy dzieci wstały, ogarnęli sypialnię i  zeszli na dół, by przygotować śniadanie. Na kuchennym stole czekała na nich niedbale wyrwana z  zeszytu kartka z  informacją, że Waldek wyjechał i wróci dopiero jutro. –  Dobrze spałaś? – zapytała córkę Julia najbardziej neutralnym głosem, na jaki mogła się zdobyć. – Mhm… – odpowiedziała Marysia z pełnymi ustami. Trudno było się oprzeć zapachowi wędzonej szynki, którą gospodarz pozostawił w  lodówce. Dziewczyna przełknęła i  dokończyła: – Nawet nie pamiętam, jak zasnęłam. Chyba Waldek był u  nas w  pokoju, prawda? – Tak, ale tylko na chwilę. –  Po co? – Nastolatka zmarszczyła brwi. Była spostrzegawcza i  domyślna. Równie dobrze jak Julia potra ła czytać z  ludzkich twarzy. –  Chciał zobaczyć, czy kotka nie robi szkód – odpowiedziała, zanurzając głowę w szafce z talerzami. Nie zastanowiła się, czy powinna powiedzieć Mani o  hipnozie, a  ona najwyraźniej zupełnie nie zdawała sobie sprawy, co zaszło. Julia nie była pewna, jak córka przyjęłaby taką wiadomość. –  Właśnie! Mia! – wykrzyknęła Marysia i pognała na górę. Przez chwilę nawoływała kotkę, po czym zeszła do kuchni, obejmując ją czule. Śniadania na świeżym powietrzu stały się ich rytuałem. Julia z przyjemnością spoglądała na dzieci zajadające z wielkim apetytem przygotowane kanapki. W  domu zazwyczaj marudziły albo codziennie domagały się płatków z  mlekiem, zwykle tych czekoladowych, co przy pełnej lodówce doprowadzało Julię do wściekłości. Nie wierzyła własnym oczom, gdy widziała, jak Kuba wsuwa pół pęta kiełbasy, a Marysia pakuje na kanapkę gruby plaster szynki, nie okroiwszy jej przedtem z  warstewki tłuszczu. W  domu zrobiłaby to bez wahania. Siedząca na deskach werandy Mia – bo tak Marysia ochrzciła kotkę – lizała właśnie łapkę po skończonym posiłku. – Mamo, chyba ktoś jedzie – powiedział Jakub, wpychając do ust ostatni kęs kiełbasy.

Rzeczywiście, po szutrowej drodze z dużą prędkością zbliżało się terenowe auto, wzbijając za sobą tuman kurzu. Minęła chwila, gdy wielkie czarne audi zatrzymało się na podwórku, nieopodal schodów na werandę. Kierowca zgasił silnik, ale został w  samochodzie. Drzwi pasażera otworzyły się i  wysiadł z  nich dobrze zbudowany mężczyzna, który wyglądał tak, jakby wyszedł prosto z  siłowni. Czarny T-shirt opinał jego opalony tors, a  ze spodenkami w  tym samym kolorze kontrastowały białe adidasy i skarpetki. Uważnie rozejrzał się po podwórku, zatrzymując wzrok na dłużej w  okolicach werandy. Gdy otworzył tylne drzwi, wysiadł z  nich mężczyzna około sześćdziesiątki, ubrany w  białe polo, kremowe szorty i kapelusz typu panama. Z kieszeni spodenek wyjął okulary, które rozłożył jednym ruchem i wsunął na oczy. Mężczyźni zamienili kilka słów, po czym starszy ruszył w  stronę schodów, a  młodszy wyciągnął papierosa i  zapalił go, niedbale opierając się o  maskę samochodu. Julia wytarła dłonie i  usta serwetką, po czym podniosła się z  krzesła, stając na szczycie schodów. Nieznajomy pokonał spokojnie kilka stopni i zatrzymał się na ostatnim z  nich, niemal zrównując się z  Julią wzrostem. Zdjął okulary i  spojrzał na nią ciemnymi oczami, bardzo podobnymi do oczu Waldka. Mimo że miał nieprzyjemny wyraz twarzy i  brzydką czerwoną bliznę na szyi, było w  nim coś, co wskazywało na pokrewieństwo z gospodarzem. – Jest Cygan? – zapytał chropawym głosem. – Nie, nie ma go od wczoraj. A kim pan jest? – Jesteś jego kobietą? Zignorował pytanie Julii i skrzywił się, zadając swoje, jakby ktoś zmusił go do wypicia czegoś gorzkiego. Ściągnął kapelusz, ukazując przerzedzone kruczoczarne włosy obsypane łupieżem. Zaniedbana fryzura wyraźnie kłóciła się ze śnieżnobiałym polo i  resztą eleganckiego ubioru. – Nie, nie jestem. Wynajęliśmy u niego kwaterę. – Niech pani tylko nie mówi, że przyjechaliście się u niego leczyć? – W jego wzroku czaiła się kpina. Zwróciła uwagę na to, że mężczyzna jednak przeszedł na bardziej o cjalny ton.

– To już nie powinno pana interesować – ucięła krótko. Złościła ją ta rozmowa, ale zarówno nieznajomy, jak i  jego towarzysze nie wyglądali na miłych gości i  bała się użyć ostrzejszego tonu. – A więc jednak! – roześmiał się pod nosem. – Sądziłem, że obrósł dostatecznie złą sławą w  okolicy, ale widać myliłem się. Proszę posłuchać: to oszust najgorszego sortu. Robi szemrane interesy z Cyganami i naciąga ludzi na swoje magiczne mikstury. – Wygląda na to, że zna go pan bardzo dobrze. – Julia wzięła się pod boki. Ta rozmowa zaczynała ją złościć. – Pani mi nadal nie wierzy, co? Proszę zapytać tego lumpa o jego leczenie u czubków. – Mężczyzna znów roześmiał się jadowicie. – Słucham? – Sądziła, że się przesłyszała, jednak po chwili zaczął do niej docierać prawdziwy sens jego słów. Zauważyła niespokojne poruszenie u dzieci, które w milczeniu przysłuchiwały się rozmowie. –  Nie powiedział pani? To pewnie o  tym umarlaku, którego załatwił, też nie? – Ciągnął, widząc, jak Julia purpurowieje na twarzy. – Cóż, nie będę zajmował cennego czasu. Niech mu pani powie, że Rafał czeka na kasę. Do końca miesiąca ma się zjawić z  całą sumą. W  końcu nie chcielibyśmy, aby coś się komuś stało, prawda? – Spojrzał wymownie na dzieci, a Julię zmroziło. – Przekażę. Tylko tyle dała radę powiedzieć. Mężczyźni wsiedli do auta i odjechali, zostawiając chmurę kurzu i niepokój. Poczuła, jak zimny pot spływa jej po plecach. Nogi miała jak z waty, a w środku trzęsła się, nie wiedząc, czy bardziej ze strachu, czy z  wściekłości. Po raz kolejny w  ciągu kilku dni została oszukana przez mężczyznę, któremu zaufała. Najwyraźniej traciła swój naturalny instynkt. – Oni karmią tego złego wilka, prawda? – spytał Jakub, ściskając jej mokrą od potu dłoń, ale nie odpowiedziała. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że syn od dłuższego czasu trzyma ją za rękę, a Marysia stoi tuż za jej plecami. –  Obawiam się, kochanie, że to oni mogą być tymi złymi wilkami…

Rozdział 8

Czekała na niego cały następny dzień, nie mogąc skupić się na niczym. Dzieciaki chętnie skorzystały z  kąpieli w  rzeczce, a  Kuba dodatkowo z  kąpieli błotnej, ale mimo że poszła tam z  nimi i  rozłożyła się w  cieniu, próbując czytać książkę, nie była w  stanie się zrelaksować. Jej myśli raz po raz wracały do spotkania przed domem, które nadal przyprawiało ją o  gęsią skórkę. Kiedy Kuba i Marysia zniknęli wieczorem w pokoju, odetchnęła z ulgą. Dopiero teraz mogła spokojnie poukładać myśli i  skupić się na swoich emocjach. Z  lodówki wzięła ostatnią butelkę piwa i  usiadła na fotelu, wpatrując się w dogasający zmierzch. Była wściekła. Zawiedziona. Rozczarowana. I  zdezorientowana. Gdyby Waldek był na miejscu, od razu mogłoby dojść do konfrontacji. Wygarnęłaby mu wtedy wszystko, co leżało jej na wątrobie. O  jego znikaniu, szemranych interesach i  ukrywaniu, czym zajmuje się naprawdę. Może to wszystko, co się wydarzyło podczas ich pobytu w  Bukowym Młynie, nie było zasługą Waldka? Może poprawa stanu skóry Kuby i spokojny sen Marysi były jedynie wynikiem zmiany klimatu i bezstresowego spędzania czasu na łonie natury? Nie, upomniała samą siebie, to nie może być prawda. Nie chciała, by wściekłość i doznany zawód przysłoniły jej sprawiedliwy osąd. Ryk ciężko pracującego silnika samochodu wyrwał ją z  zamyślenia. Gdy uaz wtoczył się na podwórko, poderwała się z fotela. Drzwi auta otworzyły się i  z  wnętrza wygramolił się Waldek. Księżyc dawał niewiele światła, ale wyraźnie widziała, że mężczyzna lekko się zatacza. No tak, brakowało jeszcze tego, żeby był pijany. Emocje jednak wzięły górę i poczuła, że musi dać im upust. Stanęła na werandzie, krzyżując ramiona. Waldek wszedł ciężko po schodach i spojrzał na Julię, uśmiechając się głupkowato. Jej uwagi nie uszedł sposób, w  jaki na nią spojrzał. Doskonale widziała jego

wzrok wędrujący od jej sandałów, poprzez beżową sukienkę w  kwiaty odsłaniającą smukłe ramiona, po opalony dekolt. Posłała mu gromiące spojrzenie. Waldek spłoszył się przyłapany na gorącym uczynku. – Cześć? – Uniósł brwi, widząc jej bojową postawę. – Masz mi coś do powiedzenia? –  Co na przykład? Że pięknie wyglądasz? – Uśmiechnął się pod nosem. Najwyraźniej dobry nastrój go nie opuszczał. –  Może to, że leczyłeś się psychiatrycznie i  nie raczyłeś mi tego powiedzieć? A może to, że masz na sumieniu jakiegoś faceta, który przyjechał się do ciebie leczyć? – wyliczała. Irytował ją spokój, z jakim Waldek wysłuchiwał jej zarzutów. Zacisnęła pięść i uderzyła go w obojczyk. – A może wreszcie to, że naraziłeś mnie i moje dzieci na wizytę jakiejś cholernej ma i, której wisisz kasę? Zamierzyła się po raz kolejny, ale złapał ją za nadgarstek. Siłą rzeczy znalazła się blisko niego. Wystarczająco blisko, aby poczuć zapach alkoholu. Paradoksalnie – zdała sobie z  tego sprawę w  tym momencie – to on zachowywał się bardziej trzeźwo. – Uspokój się, to wszystko ci wyjaśnię. Uśmiechnął się rozbrajająco i rozluźnił chwyt. Było w tym ruchu jednak coś takiego, co spowodowało, że dotyk jego dłoni trwał ułamek sekundy dłużej, niż powinien. – Lepiej, żeby to miało ręce i nogi – fuknęła. –  Domyślam się, że odwiedził cię Rafał – bardziej stwierdził, niż zapytał, gdy już usiedli przy stole. – Jak zwykle wszystko przeinaczył, ale stawiam, co mam, że zrobił to celowo. Nigdy nie leczyłem się psychiatrycznie, choć nie uważam, aby było w tym coś złego. Od szesnastego roku życia jestem pod opieką neurologa, ale dla takiego tłuka jak on to pewnie bez różnicy. – A co ci jest? – Ciekawość Julii jak zwykle zwyciężyła. –  Nie do końca wiadomo… – Wzruszył ramionami. Przez chwilę wahał się, ale podjął wątek. – Byłem już u  wielu specjalistów, jeszcze jak dziadkowie żyli. Prawie nigdy nie było jednoznacznej diagnozy. Nieswoista aktywność mózgu, rozsynchronizowane półkule, zaburzenia napadowe. – A możesz trochę jaśniej? Dlaczego poszedłeś do neurologa?

–  Cóż. – Waldek wiedział, jak to zabrzmi. Zanim dokończył, podrapał się po czole, przysłaniając oczy. – Co jakiś czas mam… wizje. –  Chcesz mi powiedzieć, że jesteś jasnowidzem? – Julia wolała upewnić się, że dobrze rozumie to, co mówi Waldek. – Nie, to tak nie działa. To bardziej przypomina sen, tylko taki, po którym budzisz się na ogromnym kacu. Co prawda widzę w  nich przeszłość albo przyszłość ludzi, których znam, ale zawsze jest to jedna z  możliwych wersji. Wystarczy, że stanie się coś nieoczekiwanego lub przypadkowego, żeby zmienić koleje losu. Zresztą ostatnią wizję miałem dawno temu. Celowo pominął to, co wydarzyło się poprzedniego wieczora. – Czy któraś się sprawdziła? –  Pierwsze widzenie miałem w  wieku szesnastu lat. Widziałem w niej, jak mojego psa przejeżdża samochód. Przez wiele lat robiłem wszystko, żeby trzymać go z dala od dróg. Cały czas miałem go na oku. Kilka lat później, kiedy był już stary i  głuchy, rozjechało go auto na naszym podwórku. Teraz nie miewam ich już tak często. I dobrze. Po każdej wizji czuję się, jakby ktoś przepuścił mnie przez młynek. Wiesz, osłabienie, krwotoki z  nosa, zawroty głowy, wymioty. Lekarze podejrzewają, że widzenia mogą mieć związek z moim stanem emocjonalnym, choć wiem, że wielu z nich w ogóle mi nie uwierzyło. –  Sam chyba rozumiesz, że nie jest to coś, co słyszy się codziennie. – Julia czuła, jak gniew z niej odpływa. Spokój Waldka zaczął się jej udzielać. – A ten facet, o którym mówił Rafał? –  To już zupełnie inna historia. – Przeczesał włosy palcami. – Jakieś dziesięć lat temu przyjechał gość z  Poznania. Przed pięćdziesiątką, bogaty, z  własną rmą. I  tętniakiem. Był tak umiejscowiony, że lekarze podobno byli bezradni. Uparł się, że mam go poddać kuracji, i  na nic zdały się tłumaczenia, że nie jestem lekarzem. Posiedział u mnie przez kilka dni, płacił za nocleg jak za zboże. Próbował mnie przez ten czas urobić. Proponował, że zostawi mi swojego wypasionego mercedesa albo zapisze dom pod Poznaniem, jak go wyleczę. Był chory, ale też chory z obłędu, w jaki wpędził go tętniak. Za nic nie dawał się przekonać. Ostatniego

wieczora nawaliliśmy się samogonem. Miałem wtedy wizję, w której zobaczyłem jego śmierć, zmasakrowane ciało na stole w  kostnicy, w  końcu pogrzeb i  załamaną rodzinę. Opowiedziałem mu rano, co widziałem. Że nie zabije go rak, tylko wypadek. Zachowywał się tak, jakby go to otrzeźwiło, jakby dostał obuchem w  łeb. Zaczęła się stara śpiewka, że jestem szarlatanem, oszustem, że nie potra ę mu pomóc, więc wymyślam sobie wizje. Zwinął się w ciągu godziny. – I co? – Julia czuła, że to nie koniec. –  Następnego dnia zapukała policja. Facet miał wypadek na autostradzie. Gdyby nie ten merc, z  gościa nie byłoby co zbierać, a  tak przynajmniej ciało było w  całości. Znaleźli we wraku kartkę z moim nazwiskiem i adresem. Rodzina potwierdziła, że od tygodnia był u mnie. – Postawili ci zarzuty? –  Początkowo chcieli. Zwinęli mnie na dołek, na czterdzieści osiem. Prokurator już wietrzył medialną nagonkę. Wszyscy zacierali ręce. Wreszcie mogliby zabrać się za tych wszystkich uzdrowicieli i szeptuchy na Podlasiu. Jakiś spec od medycyny sądowej orzekł, że śmierć nastąpiła w  wyniku pęknięcia tętniaka. Miał wylew. Jadąc dwie stówy na godzinę, wbił się pod naczepę tira. –  Przeprosili cię chociaż za tę pomyłkę? Domagałeś się odszkodowania? Za taką wpadkę mógłbyś od nich wyciągnąć niezłą sumkę… –  Niby przeprosili, ale wiesz, jak jest… – Waldek odchylił się w  bujanym fotelu. – Jak wtedy, gdy spotyka się dwóch kumpli. Jeden mówi: „Wiesz co, Karol, nie przychodź już do nas do domu”, na co drugi pyta: „Jak to, co się stało?”, na co pierwszy: „Wiesz, jak byłeś u  nas ostatnio, to zginęło nam trzysta złotych”, drugi się oburza: „Chyba nie myślisz, że to ja?!”, na co pierwszy mówi: „Nie, nie… Pieniądze się znalazły, ale wiesz… Niesmak pozostał”. –  No tak. – Julia roześmiała się szczerze, czując, jak resztki gniewu na Waldka odpływają w  nicość. Wyjaśnienia brzmiały przekonująco, a poza tym chciała – tak bardzo chciała – mu wierzyć. Miała już dość kłamstw w  swoim życiu. – Dlaczego ten Rafał tak bardzo cię nie znosi?

– To brat mojej matki. Nigdy mnie nie lubił. Pewnie dlatego, że w pewnym sensie odebrałem mu ojca, ale przede wszystkim uważa, że to jemu należy się dom, którego zresztą nie potrzebuje. Dla świętego spokoju go spłacam. –  Jak to?! – oburzyła się. – Przecież dom otrzymałeś zgodnie z prawem. Dlaczego to robisz? –  Cóż, pewnie dlatego, że Rafał ma bardzo mocne argumenty, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Waldek spuścił wzrok. Wiedziała. Doskonale pamiętała ludzi, z  którymi przyjechał jego wuj. – Rafał popadł ostatnio w długi i wiem, że mi nie odpuści. –  Myślałam, że ożenił się z  jakąś bogatą wdową. – Julia wróciła pamięcią do jednej z  ich niezliczonych rozmów. – To chyba ma dosyć pieniędzy? –  Ożenił się ze starą wdową po właścicielu zakładu utylizacji zwierząt. Nikt jej nie chciał, bo baba uparła się, że będzie mieszkać w domu, w którym żyła ze świętej pamięci mężem. Problem w tym, że chałupa znajduje się na tej samej posesji co zakład utylizacyjny. Możesz więc sobie wyobrazić, jak tam jest. Ale widać Rafałowi kasa pachniała bardziej niż martwe zwierzęta. Robi się na ma osa, ale tak naprawdę to wciąż wioskowy gnojek. W  każdym razie nie jest typem czułego mężusia. Puszczał żonę kantem, a  gdy ta się zorientowała, zakręciła mu kurek z kasą. – I teraz wyzyskuje ciebie – raczej stwierdziła, niż zapytała. Waldek nic nie odpowiedział i  przez długą chwilę siedzieli zatopieni w swoich myślach. – Ostatnie pytanie. Gdzie ty tak ciągle znikasz? I  czemu zawsze wracasz na gazie? Sorry, że jestem taka wścibska, ale jak zacznę, to już nie mogę się powstrzymać. Waldek odetchnął z ulgą, że nie zapytała go o Arka ani ośrodek. Miał nadzieję, że plotkarze z  Bukowego Młyna jakoś ominęli ten temat. Nie chciał o  tym rozmawiać. Nawet nie chciał o  tym pamiętać. –  Trochę handluję na Słowacji. A  tam, gdzie to robię, picie jest formą podtrzymywania kontaktów.

– Ładnie tam jest? – zaciekawiła się Julia. – Nigdy nie byłam na Słowacji, choć to tak blisko. No a stąd to w ogóle rzut beretem. – Chodź. Wstał z  fotela, nie odpowiadając na pytanie, i  pociągnął ją za rękę. W  niewytłumaczalny sposób uległa mu, nie pytając nawet, dokąd idą. Waldek ściągnął z linki na pranie jej chustę, którą zwykle owijała głowę, chroniąc się przed gorącem. Zrolował, po czym zawiązał Julii oczy. –  Ej! – wykrzyknęła zaskoczona, czując jednocześnie dreszcz emocji przed nieznanym. Dreszcz, którego nie czuła od dawna. – A dzieciaki? – Śpią. Poczuła, że prowadzi ją żwirowatą ścieżką. – W tej fazie księżyca śpi się najlepiej. Nic im nie będzie. Zresztą niedługo wrócimy. Żwir chrzęścił pod ich stopami jeszcze kilka minut, po czym weszli w  wysoką trawę. Waldek zmienił chwyt i  prowadził Julię w  nieznane, ująwszy ją pod łokieć. Wyraźnie czuła teraz jego zapach: mieszankę potu, alkoholu, piżma i czegoś jeszcze, czego nie potra ła nazwać. –  Znasz mit o  Perseuszu? – zapytał, kiedy wyszli na równiejszy, choć mocno nachylony teren. – O rany – westchnęła. – To było milion lat temu. A co, chcesz mi opowiedzieć? –  Perseusz był wnukiem władcy Argos, Akrizjosa. Kiedy król usłyszał od wyroczni przepowiednię, że zginie z  rąk własnego wnuka, przeraził się. Kazał zamknąć swoją jedyną córkę, Danae, w  najwyższej wieży pałacu tak, aby żaden mężczyzna nie mógł przekroczyć progu. Jednak Zeus, władca wszystkich bogów i pies na baby, pod postacią deszczu dostał się do komnaty przez szczelinę w  dachu. Dziewczyna przyjęła go, a  owocem ich romansu był Perseusz. Danae ukrywała przed wszystkimi to, że powiła dziecko. Jednak gdy władca Argos odkrył tajemnicę córki, rozkazał zamknąć Danae i niemowlę w skrzyni i zatopić na dnie morza. Los okazał się jednak łaskawy. Rozszalał się sztorm i  fale wyrzuciły skrzynię na brzeg, gdzie znalazł ją rybak.

Waldek niespodziewanie przerwał i  jeszcze bardziej niespodziewanie ujął ją w  pasie, drugą ręką przytrzymując łokieć. Poczuła na biodrze ciepło jego dłoni. Przeprowadził ją przez coś, co jak sobie wyobrażała, jest wielkim powalonym drzewem i  chyba w istocie nim było. – Lata płynęły – podjął Waldek, walcząc o równy oddech – a gdy Perseusz był już dorosły, rybaka odwiedził jego brat, Polidektes, władca wyspy. Ujrzawszy matkę młodzieńca, zapałał ku niej namiętnością. Ale na straży jej czci stał teraz Perseusz i  dopiero pozbycie się chłopaka otworzyłoby Polidektesowi drogę do serca Danae. Przebiegły władca zaprosił Perseusza na przyjęcie, podczas którego młodzieniec nieopatrznie zobowiązał się o arować Polidektesowi głowę gorgony. Związany słowem musiał wkrótce wyruszyć na poszukiwanie gorgon. A były to trzy straszliwe bestie: Steno, Euriale i  Meduza. Zamiast włosów na głowach miały setki węży, a  szkaradna, wywołująca dreszcze mina wykrzywiała ich twarze. Steno i  Euriale były nieśmiertelne, zatem Perseusz postanowił zabić trzecią z nich, Meduzę. Pokrzywy. – Słucham? – zdziwiła się. Dzięki zasłoniętym oczom dała się całkowicie przenieść w  świat starożytnych mitów. –  Muszę cię przenieść, tutaj są pokrzywy do pasa. – Bardziej oświadczył, niż zapytał o pozwolenie. Poczuła, jak unosi ją bez wysiłku. Opadła swobodnie na jego ramię, czując oddech łaskoczący jej kark. Przeszli ledwie kilkanaście kroków, kiedy postawił ją na ziemi i  Julia niemal żałowała, że podróż w ramionach Waldka tak szybko się skończyła. –  No, teraz będzie lepiej – wysapał. Marsz pod górę z  pasażerką w ramionach musiał kosztować go sporo wysiłku. – Zanim Perseusz wyruszył do walki, uzbroił się odpowiednio: od nimf pożyczył skrzydlate sandały, dzięki którym można było latać, sakwę, do której zamierzał włożyć głowę gorgony, oraz hełm, który czynił tego, kto go nosi, niewidzialnym. Oprócz tych prezentów Perseusz dostał także od Hermesa ostry sierp, a  od Ateny wypolerowaną spiżową tarczę. Ta jednak spojrzeniem zamieniała w kamień…

–  Au! – wrzasnęła, gdy coś oparzyło jej łydkę. – Czy ty znowu wprowadziłeś mnie w pokrzywy? – Starałem się nie, ale jakieś pojedyncze mogą się znaleźć. Dobra, wskakuj. – Poczuła, jak rozwiera ramiona i  nawet z  zawiązanymi oczami była w  stanie w  nie wskoczyć. – Gdy Perseusz odnalazł bestie, te właśnie spały po sutym posiłku. Kiedy był wystarczająco blisko Meduzy, szybkim ruchem przeciął jej szyję sierpem, pochwycił głowę i  wsadził do sakwy. Pozostałe bestie zbudziły się i  Perseusz szybko odleciał, a  ponieważ był niewidzialny, nie zauważyły go. Kiedy przelatywał nad brzegiem morza, ujrzał dziewczynę piękniejszą od boginek. Była to Andromeda. Za swoją pychę została przykuta do skały i skazana na pożarcie przez smoka. Perseusz oszukał go i zabił. Wkrótce Perseusz i Andromeda pobrali się i powrócili na Serifos. Okazało się, że podczas ich nieobecności Polidektes usiłował uwieść Danae. Perseusz odkrył intrygę i  postanowił ukarać niecnego władcę. Na jego oczach wyciągnął z  sakwy głowę Meduzy i  król oraz jego dworzanie zamienili się w kamień. No, już prawie jesteśmy. – O rany, ale ty masz pamięć – westchnęła, oczarowana nie tylko treścią, ale też sposobem opowiadania. Po raz kolejny czuła się zahipnotyzowana jego głębokim, dźwięcznym głosem. – No, chyba że czytasz mitologię do poduszki. – Nie, nie czytam – roześmiał się szczerze. – Mam nadzieję, że cię nie zanudziłem. Zaraz kończę. –  Nie musisz, o  ile dalej będziesz mnie niósł. – Julia również dołączyła do jego śmiechu. –  Będę. Już niedaleko. W  każdym razie Perseusz wraz z  żoną i matką udali się do Argos. Po drodze zatrzymali się, bowiem był to czas igrzysk olimpijskich. Perseusz także wziął udział w  zawodach, nie wiedząc, że wśród widzów jest jego dziadek, Akrizjos. Gdy młodzieniec rzucił dyskiem, ten zabił dziadka, uderzając go w  głowę. Przepowiednia wyroczni wypełniła się więc co do słowa. Wkrótce po nieszczęśliwym wypadku Perseusz urządził Akrizjosowi pogrzeb i  zasiadł na tronie w  Argos, gdzie panował długo i szczęśliwie, a po śmierci został wyniesiony przez bogów na niebo

tuż obok Andromedy. No, jesteśmy. – Postawił ją na twardym podłożu i zsunął jej apaszkę. Chciała coś powiedzieć, ale zaparło jej dech w piersiach. Oto stała na wielkim głazie przypominającym stół, usadowionym na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się widok na całą okolicę. Linia drzew kończyła się kilkadziesiąt metrów niżej, nie zasłaniając horyzontu. Nad ich głowami rozpościerało się niebo tak rozgwieżdżone, że Julia mogłaby uwierzyć, że znajdują się na innej planecie. Na szczęście księżyc odsłonił tylko wąski sierp, nie przyćmiewając gwiazd po swojej stronie, jednak po przeciwnej niebo było usiane nimi od linii horyzontu aż po sam zenit. Przez długą chwilę wpatrywała się w zachwycie. –  Widziałeś?! – Pisnęła, gdy zobaczyła spadającą gwiazdę i ścisnęła Waldka za ramię. – Spadająca gwiazda! – Daj sobie chwilę, to zobaczysz ich o wiele więcej – powiedział, siadając na ciepłym jeszcze głazie. Powoli, by nie stracić nic ze wspaniałego widoku, usiadła obok. Następna spadająca gwiazda rozjaśniła niebo. Była o wiele większa od poprzedniej. Julia mogła wręcz przysiąc, że koniec jej „ogona” miał zielonkawą barwę. – O rany… – westchnęła po raz kolejny. – Ależ są piękne. – Opowiadając mit o  Perseuszu, nie chciałem ci zrobić powtórki ze szkoły. – Ujął dłoń Julii, wskazał jej palcem na jedną z  jasnych gwiazd i  nakreślił linię przebiegającą przez kilka innych. – To jest właśnie gwiazdozbiór Perseusza. Z  niego wysypują się Perseidy, czyli te spadające gwiazdy. Mówi się, że wielki wojownik ostrzy miecz, a to są iskry. Tam obok jest Andromeda. Są na zawsze razem, tak jak chciał tego Perseusz. – Nie mogłeś mnie uprzedzić, że twoja opowieść będzie miała taki nał? – Trąciła go łokciem w  bok i  roześmiała się. – Słuchałabym uważniej. Swoją drogą masz niezłą wiedzę. –  Mówiłem ci, że rózga babci Jadzi zapewniła mi wszechstronne wykształcenie? Jego oczy lśniły w  ciemności. Błąkał się w  nich ten sam wesoły ognik, który już dość dobrze znała. – Wspominałeś o babci, ale o rózdze już nie…

– Cóż, nie byłem zbyt chętnym do nauki uczniem. Zwykle o wiele bardziej od tego, co w książkach, interesował mnie widok za oknem. – Nie dziwię się… Mogłaby tak siedzieć i  wpatrywać się w  gwiazdy godzinami. Co jakiś czas obracali się, a  Waldek objaśniał nowy kawałek nieba. Herkules, Łabędź, Lutnia, Strzelec, Wielka i  Mała Niedźwiedzica. Dopiero teraz Julia zdała sobie sprawę, że Wielki i Mały Wóz mają kontynuację w  postaci niedźwiedzich łap. Te dwa gwiazdozbiory umiała rozpoznać bezbłędnie, jednak w  Trójmieście nie było szans, by zobaczyć je w  całej okazałości. Tutaj niebo usiane było gwiazdami aż po sam horyzont. Niespodziewanie ich palce zetknęły się, ale żadne nie cofnęło dłoni. Julia spojrzała na Waldka. W  jego oczach zobaczyła teraz nieśmiałość i  tęsknotę za czymś, o  co bał się poprosić. Za czymś, czego ona pragnęła jeszcze bardziej. Dotknęła dłonią jego szorstkiego od zarostu policzka i  przyciągnęła Waldka do siebie. Poddał się temu niczym spragniony pieszczot kot, a gdy się zbliżył, pocałowała go. Z  początku nieśmiało, chwilę później łapczywie oddał jej pocałunek. Poczuła jego ciepłą dłoń sunącą w górę po jego ramieniu, by po chwili wpleść się mocnym uściskiem w  jej włosy. Podniosła się, nie odrywając swoich ust od jego, i usiadła okrakiem na jego udach. Jej letnia kwiecista sukienka wydawała się do tego wprost stworzona i w głębi ducha Julia cieszyła się, że nie włożyła szortów. Czuła przyspieszone bicie swojego serca. Do diabła! Waliło jak oszalałe. Ich gorące oddechy zmieszały się ze sobą. Całowali się coraz zachłanniej, ale Julia czuła, że inicjatywa należy do niej. Ściągnęła mu podkoszulek, rozkoszując się piżmową wonią męskiego ciała. Skóra Waldka pachniała nie tylko mężczyzną. Pachniała także słońcem, lasem i  świeżym powietrzem. W  świetle gwiazd wydawała się oliwkowoczarna. Jęknęła cicho, czując jego delikatny dotyk na swoich plecach. Gdy opuścił ramiączka jej sukienki, wstała, wysuwając się z  niej bezszelestnie. Niemal omdlała z  rozkoszy, gdy przywarł ustami do jej brzucha i przyciągnął ją do siebie. Teraz to on przejął inicjatywę i  skrzętnie z  tego korzystał. Jego ręce podobnie jak pocałunki były wszędzie. Odchyliła się do tyłu, pozwalając, by przeniósł pieszczoty

na jej piersi. Och, jak dawno tego nie czuła! Teraz Julia wpiła się palcami w  jego czuprynę. Pod jego oliwkową skórą prężyły się mięśnie. Dopiero teraz zauważyła, że jest dobrze zbudowany. Ale nie przesadnie umięśniony, jego zwarta sylwetka przywodziła raczej na myśl lekkoatletę. Przerwał pocałunki na chwilę, tylko po to, by wysunąć się z  obszarpanych dżinsowych spodenek. Zadrżała, gdy uświadomiła sobie, że dzielą ich tylko dwie warstwy cienkiego materiału ich bielizny. Czuła pod nimi jego nabrzmiały członek. Dreszcz przeszedł przez jej całe ciało, gdy wreszcie stali się jednością. Waldek nie spieszył się i w głębi ducha Julia dziękowała mu za to. Kochali się powoli, smakując każdą chwilę, każdy moment spędzony na wciąż nagrzanym od słońca głazie. Kochali się w  najcudowniejszej scenerii, jaką Julia mogła sobie wymarzyć. Kiedy wyprężała się, zadzierając głowę, widziała wokół siebie tylko gwiazdy. Co jakiś czas niebo rozświetlała długa iskra ciągnąca za sobą cienki ogon. Orgazm przyszedł niespodziewanie i uderzył w nią z  siłą huraganu, rozrywając każdą część jej ciała na atomy. Krzyknęła i wbiła paznokcie w jego nagi tors. Waldek znalazł się na szczycie tuż po niej, kiedy przeszywający ją impuls jeszcze na dobre nie zniknął. Położyła głowę na jego piersiach i leżeli tak jeszcze długo, ciesząc się ciepłem oddawanym przez wielki kamień. Waldek otoczył ją ramieniem i  bawił się pasmem jasnych włosów, nakręcając je na palec wskazujący. Była mu wdzięczna. Dał jej coś, czego tak bardzo potrzebowała. Dał jej bliskość. A  to, że zapakował ją w  niezwykły, upstrzony gwiazdami letniego nieba papier, stanowiło wartość dodaną. –  A  to skąd? – zapytała, gdy już włożyła sukienkę. Wodziła palcem po jego plecach pokrytych cienkimi długimi bliznami. Czuła te lekko wypukłe miejsca pod opuszkiem. Jego plecy były nimi usiane. –  To? – W  jego głosie zabrzmiała taka gorycz, że natychmiast pożałowała pytania. Niezwykły czar chwili prysnął. – To pamiątki z dzieciństwa – odpowiedział, nie patrząc na Julię.

Rozdział 9

– Cygan, frajerze! – Jasnowłosy chłopiec pchnął Waldka, korzystając z  nieuwagi wue sty. Arek był dokładnym przeciwieństwem smagłego kolegi z  klasy. Prawie o  głowę wyższy, przysadzisty jedenastolatek wyróżniał się jasną cerą i  mnóstwem piegów okraszających jego pucułowatą twarz. – Miałeś mi podać. Waldek rozejrzał się, bezskutecznie szukając spojrzenia nauczyciela. Pan Henryk był zajęty rozmową z  koleżanką po fachu uczącą grupy dziewcząt. Zamiast tego natra ł na zimny błysk w  oczach Mateusza, zwanego Bułą, z powodu jego ojca – piekarza. Razem z Arkiem stanowili duet, który dawał się Waldkowi we znaki od wielu miesięcy. – Auuu! Podcięty brzydkim faulem Waldek wywrócił się, ale tym razem nauczyciel odgwizdał rzut wolny. Chłopiec uznał, że najbezpieczniej będzie zejść z  boiska. Przysiadł za wytyczoną kredą linią i  zaczął masować obolałe kolano. – Psorze, mogę zejść do szatni? Puchnie mi kolano… –  Tak, tak. – Pochłonięty rozmową nauczyciel nie zwrócił na niego uwagi, więc chłopiec, kuśtykając, oddalił się z boiska. W  duchu cieszył się, że tak szybko został wyeliminowany z  gry. Chłopcy z  klasy faulowali go ze szczególnym upodobaniem. Był niemal pewien, że założyli się po cichu, kto go ładniej „skosi”. Od samego początku lekcji widział ich kpiące uśmiechy i porozumiewawcze spojrzenia. Szybko się przebrał i sięgnął po dezodorant, który dostał od babci na urodziny. Wykorzystał jego resztkę i  wrzucił puste opakowanie do śmietnika. Otworzył plecak i upewnił się, że pojemnik z ciastem, który zabrał z domu, nadal w nim jest. Gdy wczoraj Ola złożyła mu życzenia i wręczyła niewielkie zawiniątko przepasane żółtą wstążką, oniemiał z wrażenia. – Skąd wiesz, że mam urodziny?

Spojrzał na dziewczynę, obracając prezent w dłoniach. Czekała na niego w  szatni, podczas gdy Waldek odbywał kolejną rozmowę z wychowawcą. – Widziałam w dzienniku – przyznała, rumieniąc się. Teraz wstydził się, że nawet jej nie podziękował, tylko obrócił na pięcie i  wybiegł ze szkoły. Dopiero w  połowie drogi do domu odpakował ozdobny papier, w  który owinięty był prawdziwy szwajcarski scyzoryk. Wieczorem, po niewielkiej uroczystości spędzonej jedynie w  towarzystwie dziadków, zapakował kawałek tortu do pustego pojemnika po lodach. Obiecał sobie, że zdobędzie się na odwagę i  naprawi swój wczorajszy błąd. Dopiero wtedy pomyślał, że Ola była jedyną osobą z klasy, która od czasu do czasu zamieniała z nim parę słów. I bardzo mu się podobała. Poszedł pod klasę, w  której miała się rozpocząć kolejna lekcja, i usiadł pod ścianą, oparłszy zgrzane plecy o chłodny beton. Kolano powoli przestawało boleć i przez dobry kwadrans mógł nacieszyć się ciszą. Dzwonek wyrwał go z  rozmyślań, a  chwilę później pojawiły się dziewczęta, które pierwsze skończyły lekcję wuefu. Spomiędzy nich wyłowił spojrzenie Oli i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. – Dzięki za prezent – mruknął, gdy wchodzili do klasy. Specjalnie odczekał na moment, kiedy tłum uczniów popchnie go w  jej kierunku. Niby przypadkiem poddał się temu. – Pójdziemy po lekcjach nad rzekę? Mam ciasto… –  Idź, brudasie, a  nie tarasujesz wejście – warknął jeden z kolegów, zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć. Kiwnęła tylko głową, a po chwili porwał ją potok wlewających się do klasy uczniów. Ostatnią lekcję ledwie wysiedział, nie mogąc skupić się na tym, co mówi nauczycielka matematyki. Całe szczęście nie wywołała go tym razem do odpowiedzi, a  tym samym nie naraziła na ośmieszenie. Nie dość, że zapewne nie znałby rozwiązania zadania, to jeszcze nie byłby w  stanie o  nim myśleć. Chłopiec, z  którym spotkał się w  wejściu, szeptał właśnie do ucha Arkowi, a  ten błysnął oczami w  stronę Waldka i  uśmiechnął się złośliwie. Trzy kwadranse ciągnęły się w  nieskończoność, ale dźwięk dzwonka zabrzmiał jak zbawienie. Przez całą końcówkę lekcji Waldek wpatrywał się

w okno z niepokojem, że z niewielkich obłoków sunących po niebie zacznie padać deszcz, niwecząc jego plan. Na szczęście były to próżne obawy. Pobiegł do szatni, chcąc się upewnić, że Ola dobrze go zrozumiała. – Oddawaj to, debilu! Niewysoka dziewczyna podskakiwała, starając się sięgnąć swój plecak, który Arek trzymał wysoko nad głową. Zaskoczyło to Waldka, bowiem Ola nie należała nigdy ani do wrogów, ani przyjaciół klasowego zbója. Była jedynie trochę szarą myszką, o  której wszyscy przypominali sobie w  przypadku wyjątkowo trudnej pracy domowej. – Aport! Piegowaty osiłek rzucił plecak swojemu przybocznemu. Buła złapał go w  locie i  czmychnął w  stronę korytarza. Ola pognała za nim, ale Waldek rzucił swój plecak w  kąt i  dobiegł pierwszy do wyjścia z  szatni. Był znacznie szybszy od Oli. Gdyby nie pobolewające kolano, z łatwością dogoniłby Bułę. Syn piekarza miał jednak znaczną przewagę czasową. Waldek dopadł go dopiero na drugim piętrze szkoły, gdy uciekinier pośliznął się na umytej przez sprzątaczki podłodze. Gdzieś z tyłu rozbrzmiewały kroki Oli. Waldek wykorzystał moment, kiedy Buła podnosił się z podłogi, i sięgnął po plecak dziewczyny, jednak nie był wystarczająco szybki. Chłopcy przez chwilę szarpali się, zanim dobiegła zdyszana Ola. –  Oddawaj to – syknęła do Mateusza, miotając w  jego kierunku gromy. Szarpnęła za materiał, wyrywając Waldkowi ramiączko. – Dawaj to albo idę do Sowy. Na dźwięk nazwiska wychowawczyni, która nie należała do najbardziej wyrozumiałych, Buła rozluźnił uścisk. Podniósł się z mokrej podłogi i ruszył truchtem w stronę szatni. –  Dzięki. – Dziewczyna uśmiechnęła się do Waldka i  spuściła wzrok. Była dosyć nieśmiała i  to, że zdobyła się na wręczenie mu prezentu, musiało ją dużo kosztować. Tym bardziej doceniał jej gest. – Idę po plecak. Spotkamy się koło kiosku? – zapytał, wycierając mokre ręce o koszulkę. – Jasne – przytaknęła. – Koło kiosku.

Schody prowadzące na parter, a potem te do położonej w piwnicy szatni pokonał w  kilku susach, przeskakując wiele stopni naraz. Zignorował panujący w  szatni smród i  pognał za szkołę, gdzie czekała na niego Ola. Stąd było już bardzo blisko do płynącej przez Duklę rzeczki Jasiołki, której leniwy nurt pozwalał na przyjemne przesiadywanie na brzegu. Wyminęli remontowany chodnik, na którym robotnicy układali kostkę brukową. –  Uuuu, patrz, Buła, jakie gołąbeczki – roześmiał się stojący za przystankiem PKS-u Arek, w którego dłoni tkwił papieros. Jego kompan nie skomentował, tylko posłał im złośliwy uśmiech. Zeszli nad rzekę, nic do siebie nie mówiąc, nieco zawstydzeni całą sytuacją. Waldek domyślał się, że to, iż inni widzą Olę w  jego towarzystwie, musiało być dla dziewczyny krępujące. Odezwał się dopiero, gdy usiedli na kamieniach w cieniu pobliskich drzew. –  Dzięki za scyzoryk – powiedział, spoglądając na Olę. Miała śmiejące się, zielone oczy i jasne, lekko kręcone włosy. Aż dziw, że zobaczył to dopiero teraz. Przez skromny sposób ubierania się łatwo ginęła w tłumie. – Jest super. – Przywiózł mi go mój wujek – uśmiechnęła się nieznacznie – ze Szwajcarii. Waldek rozwiązał plecak i sięgnął po plastikowe pudełko, w które zapakował babciny tort zawinięty w  kawałek folii aluminiowej. Czuł, jak drżą mu ręce. Przez chwilę mocował się z  wieczkiem, a  gdy wreszcie zdołał je zdjąć, w  ich nozdrza uderzył potworny smród. W  rozwiniętej folii zamiast ciasta tkwił ogromny stolec. Waldek wypuścił pudełko z  ręki, czując, jak się czerwieni, w  przeciwieństwie do Oli, której twarz przybrała bladozielony odcień. Dziewczyna przytknęła dłoń do ust, starając się opanować mdłości. Z  pobliskiego mostka dobiegł ich śmiech Arka i  jego kompana. –  Co za skurwysyn… – Waldek poczuł, jak gniew uderza mu do głowy. Zerwał się z kamienia i pognał w ich stronę, czując, jak wiatr chłodzi mu rozgrzane do czerwoności policzki. – Waldek! To nic… – Usłyszał za sobą krzyk Oli, jednak było już za późno, aby się opanować.

W kilku susach pokonał dzielący ich dystans, nie zważając na ból kolana. Gdy wbiegł na mostek, Arek i  Mateusz cofnęli się o  kilka kroków, widząc wyraz jego twarzy i zaciśnięte pięści. – Cygan ma szajbę. – Buła trącił kolegę łokciem. – Wiejemy. Nie musiał go długo namawiać. Chłopcy zerwali się do biegu, a  po kilkudziesięciu metrach rozdzielili się. Waldek pobiegł za Arkiem, nie mając wątpliwości, kto był inicjatorem całego incydentu. Arek przebiegł przez wygładzony piasek remontowanego chodnika, zostawiając w nim głębokie ślady i wzbudzając oburzenie wśród jedzących obiad robotników. Waldek wbiegł za nim. Skoczył rosłemu chłopakowi na plecy. Obaj runęli, wzbijając tumany pyłu. Zanim Arek zdążył się podnieść, drobniejszy i  zwinniejszy chłopiec usiadł mu na klatce piersiowej, przyciskając go z całej siły do podłoża. Osiłek zdzielił go w szczękę, ale znieczulony adrenaliną Waldek ledwie odczuł cios. Nawet nie wiedział, kiedy w  jego ręce znalazł się jeden z  kamieni brukowych. Zacisnąwszy na nim palce, rąbnął Arka w  twarz, rozbijając jego piegowaty nos. Ciepła krew obryzgała mu dłoń. Zanim robotnicy zdążyli ich rozdzielić, uderzył go jeszcze kilka razy, zamieniając twarz chłopaka w  krwawą miazgę. To, co działo się potem, ledwie pamiętał. Jak klatki zatrzymanego lmu pojawiały się szczątki wspomnień. Chłodna krata radiowozu, zawstydzające go przesłuchania, sędzia chwytająca za każde niewłaściwe słowo. Wreszcie dziadek, którego wybuch na sali sądowej utwierdził wszystkich w przekonaniu, że chłopak nie tylko jest niebezpieczny dla otoczenia, ale też musiał to wynieść z domu. – W oparciu o materiał dowodowy oraz opinię ze szkoły i poradni pedagogiczno-psychologicznej, a  także wobec wcześniejszych wykroczeń w  postaci kradzieży sąd dopatrzył się w  zachowaniu nieletniego przejawów postępującej demoralizacji i  z  dniem dzisiejszym orzeka o  potrzebie zastosowania środka wychowawczego w  postaci umieszczenia nieletniego Waldemara Jóźwiaka w  młodzieżowym ośrodku wychowawczym. – To zdanie wryło się głęboko w pamięć Waldka. I na zawsze miało zmienić jego życie.

*** W  ciągu kilku tygodni dziadkowie otrzymali pismo zobowiązujące do doprowadzenia wnuka do Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego w  Srebrzycy. Dziadek Waldek z  ciężkim sercem odwiózł wnuka do ośrodka, ale babcia nawet się z  nim nie pożegnała. Przez całą drogę nie zamienili prawie słowa, ale chłopak wiedział, że dla dziadka jest to tak samo trudne doświadczenie jak dla niego samego. Ośrodek w  niczym nie przypominał budynków widzianych do tej pory przez Waldka. Gmaszysko siedemnastowiecznego dworku, wraz z  przylegającym do niego parkiem i  kilkoma zabudowaniami użytkowymi zostało ulokowane w  samym środku Puszczy Solskiej. Jeśli nawet komuś przyszłoby do głowy uciec z  ośrodka, to do najbliższej wsi, w  której znajdował się sklep lub przystanek PKS-u, było ponad trzydzieści kilometrów. Waldek tra ł do grupy osiemnastu chłopców w  wieku od trzynastu do szesnastu lat. Osobną grupę stanowili tak zwani garusi – najstarsi i najbardziej zdemoralizowani. Szybko poznał rytm życia ośrodka. Sztandarowymi punktami programu były pobudka o  szóstej, poranna gimnastyka, posiłki i  lekcje prowadzone w  ośrodkowej szkole. Po lekcjach i  obiedzie następował czas przeznaczony na naukę własną, w  którym można było zaobserwować pełną kreatywność wychowanków ośrodka. Chłopcy – zazwyczaj o  większym niż mniejszym poziomie demoralizacji – kombinowali, jak mogli, byle nie skalać się słowem pisanym. Zamiast odrabiania lekcji, nauki własnej czy czytania lektur korzystano z  ukrywanych w  najprzemyślniejszych schowkach papierosów, wymyślając sposoby na wypalenie ich w  tajemnicy przed wychowawcami „świerszczyków”, ale najbardziej popularne były rozgrywki w karty, a już wszelkie rekordy biła gra w pieniążka. Trzech lub czterech graczy siadało wokół stolika i  rozkręcało monetę, najlepiej ciężką, pięciozłotową. Zadanie każdego z  uczestników polegało na pstrykaniu w  obracającą się monetę, co miało nadać jej coraz większą szybkość. Ten gracz, który

spowodował wypadnięcie pięciozłotówki poza stół lub jej zatrzymanie, musiał ponieść karę – przykładał zaciśniętą pięść do stołu, a pozostali uderzali w jego knykcie monetą, rozpędzając ją do monstrualnej prędkości. Waldek szybko poznał zasady gry, a  jego zwinne palce często pozwalały mu uniknąć przegranej, jednak bywały takie dni, gdy to on wskakiwał do łóżka z  krwawiącymi dłońmi. –  Chawco, idziemy na Orlika? – zapytał Waldek wydelegowany przez grupę. Słowo „chawco” stanowiło jeden z  elementów ośrodkowego slangu, który chłopiec szybko przyswoił. Już nawet nie pamiętał momentu, kiedy zaczął w  ten sposób zastępować zwrot „wychowawco”. Pełnej nazwy używały tylko nowe „cioty”. –  Idźcie. – Starszy wychowawca dogasił papierosa w  wielkiej popielniczce pełnej petów, po czym wyjął z  szafy poszarpaną piłkę i  rzucił Waldkowi. – Józik, jesteś za nią odpowiedzialny. Jak przyniesiesz kapcia, to następną kupujesz z kieszonkowego. – Jasne, chawco. Ujął piłkę pod pachę i  pomaszerował do czekających już chłopaków. W  budynku ośrodka nie wolno było jej kopać i doskonale o tym wiedział. Już raz piłka zniknęła na tydzień, kiedy nieopatrznie odbił ją podpuszczony przez jednego z  kolegów. Gdy tylko masywne drzwi się rozwarły, cała grupa pognała z  krzykiem w stronę boiska. Półtora roku później Waldek znał każdy kąt ośrodka jak własną kieszeń. Wiedział niemal wszystko o  wychowawcach, do tego stopnia, że potra ł po tonie głosu rozpoznać ich nastrój, wiedział, z  którymi chłopcami może się zaprzyjaźnić, a  których powinien unikać. Potra ł zorganizować sobie dodatkową porcję jedzenia za pomoc w  kuchni, przemycić papierosy, którymi wkupywał się w  łaski „garusów”, a  knykcie już dawno pokryły się twardymi bliznami, z łatwością opierającymi się uderzeniom pieniążka. Nauczył się również kilku przydatnych umiejętności, o  których dorośli niekoniecznie musieli wiedzieć. Szybko poznał sposoby na wywołanie gorączki, symulowanie zapalenia spojówek. Za kilka papierosów odstępował swój czas przy zawieszonym na ścianie

telefonie, z  czego również skrzętnie korzystał. Była to wprawdzie najprostsza i  niewyobrażalnie zniszczona nokia, ale pozwalała na porozmawianie z  bliskimi bez wiedzy wychowawców. Oczywiście kilka razy oberwało mu się od starszych chłopaków, ale niezbyt dotkliwie, więc zaliczył to do obowiązkowych punktów ośrodkowego życia. Tym bardziej że nie stał się o arą – dobrze grał w  piłkę, nie donosił i  dostarczał „garusom” papierosy, o  ile tylko ubłagał dziadka, żeby przywiózł mu kilka paczek, które potem przemycał sobie tylko znanymi sposobami. Waldek miał więc pełne prawo przypuszczać, że ostatnie pół roku „na Sreberku” upłynie spokojnie – a potem, cóż, potem zakończy podstawówkę i być może sąd uchyli mu dalszy pobyt w ośrodku. – Nowy przyjechał – rozdarł się Bobek, najmłodszy w grupie. Przerwali grę, obserwując, jak z  granatowego volkswagena wysiada jasnowłosy chłopak. Z  tyłu był łudząco podobny do Arka i Waldkowi przez chwilę serce zabiło mocniej. Wprawdzie był niższy i  szczuplejszy, niż pamiętał, jednak odprowadzający go mężczyzna wydawał się znajomy. Podchodząc do siatki okalającej boisko, spojrzał na rejestrację. RKR! Zanim chłopak zdążył się odwrócić, zniknął za masywnymi drzwiami ośrodka. – Józik, grasz, ćmoku? – Kermit szturchnął go w bok. – Jo, gram. Waldek z trudem oderwał się od siatki. Jeszcze tego samego dnia dowiedział się, że nowy ma na imię Mateusz, więc kamień spadł mu z serca. Przez kilka kolejnych dni nie miał okazji, by lepiej przyjrzeć się nowemu, ale doszły do niego słuchy, że chłopak szpanuje kasą i  rozdaje papierosy na lewo i  prawo. Myśli Waldka były jednak zaprzątnięte turniejem tenisa stołowego, który zawalił. Mimo że radził sobie w  tej dyscyplinie bardzo dobrze, zajął dopiero czwarte miejsce, sprawiając zawód zarówno kadrze, jak i  innym mieszkańcom Srebrzycy. Najbardziej rozczarowany był wychowawca prowadzący zajęcia sportowe, który po skończonym turnieju odsunął Waldka od intensywnych treningów. Pozbawiony zajęcia chłopak szybko został przydzielony do prac ogrodowych, które na szczęście lubił. Kiedy tylko nikt nie patrzył,

Waldek szedł do najmniej uczęszczanego zakątka ogrodu, który szczególnie sobie upodobał. Za kompostownikiem rosły tam dzikie konopie. Chętnie kursował z  taczką, wyręczając w  tym zadaniu innych chłopców. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, zrywał dojrzałe kwiatostany, z  których robił susz świetnie nadający się do palenia. Po zmieszaniu go z ususzoną miętą Waldek przygotowywał kilka skrętów stanowiących najcenniejszy towar w  ośrodku. Do tej pory nie mógł się nadziwić, że „plantacja” konopi nie została jeszcze odkryta, ale przypisywał to sąsiedztwu śmierdzącego kompostownika. Tym razem jednak pracował w zupełnie innej, choć równie opustoszałej części ogrodu, pieląc ścieżkę i  zakładając plastikowe opaski mocujące pergolę. Usłyszał kroki na żwirowej ścieżce i  przerwał pracę. Przystanął, opierając się o  motykę. Po chwili zza krzaków wyłoniła się grupa „garusów”. Szli w  jego stronę, kołysząc się na boki, jak to mieli w  zwyczaju. Kozik, Robercik i  Kowal – ośrodkowa elita. Pomiędzy nimi kroczył nowy, uśmiechając się pod nosem. Cała czwórka paliła papierosy. –  Co, szczurek? Kiedy dziadzia przyjeżdża? – zapytał Kozik, będący nieformalnym przywódcą grupy. Swoją ksywę zawdzięczał nie tylko nazwisku, ale też ostrości w sposobie bycia. Nie był najstarszym wychowankiem w Srebrzycy, ale zdecydowanie najbardziej zdemoralizowanym, a  przy tym mocno ograniczonym. Błędnie połączył sprzedawane przez Waldka skręty z  wizytami jego dziadka, przekonany, że to on dostarcza wnukowi „wykupne”. –  Na razie nie, dopiero co był. – Śniady chłopiec wytarł wierzchem dłoni spocone czoło. Przeczuwał, że ta rozmowa nie skończy się dobrze. –  Ty – ryży, chuderlawy Robert pstryknął w  niego petem, który odbił mu się od ramienia – kolega mówi, że jesteś Cygan i złodziej. Podobno napadłeś na jego brata. – Kłamie! Chłopak rzucił wściekłe spojrzenie w  kierunku nowego. Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć uważniej. Wtedy na boisku niewiele się pomylił. Wprawdzie nie był uderzająco podobny do Arka, jednak po

dłuższej obserwacji nie sposób było nie powiązać ich ze sobą. Dopiero teraz Waldek przypomniał sobie, że brat Arka – chyba Mateusz – był wprawdzie dwa lata starszy, ale starannie omijał szkołę i dwa razy powtarzał klasę. – Pozdrowienia od Arcziego, frajerze. Brat znienawidzonego wroga postąpił krok naprzód i splunął pod nogi Waldkowi, który upuszczając motykę, zerwał się do ucieczki. Robert był jednak szybszy. Chwilę później otoczyła ich cała reszta. Sił na stawianie oporu starczyło tylko na krótki czas. Potem mocne ręce starszych chłopaków go unieruchomiły. – Silny, skurwiel – sapnął Kozik, przygniatając go kolanem. Waldek skrzywił się, gdy do jego nozdrzy dotarł kwaśny odór jego oddechu przesiąkniętego tytoniowym dymem. Zawlekli go za pergolę i  za pomocą kilku plastikowych opasek uwiązali do wystającego z trawnika kranu. Waldek szarpnął i napiął mięśnie, ale opaski boleśnie wpiły mu się w  skórę. Doskonale wiedział, jakie są mocne. Mateusz ściągnął skórzany pasek, na którym trzymały się jego szorty. Strzelił nim dwa razy na pokaz, po czym wziął zamach i  trzasnął Waldka w  plecy. Chłopiec poczuł pieczenie tuż przy kręgosłupie i  zawył. Kozik ściągnął klapka, a  następnie zdjął skarpetkę, którą wetknął spętanemu w  usta, rozwierając je z siłą imadła. Pomimo starań Waldkowi nie udało się jej wypluć. – To za mojego brachola, chuju! Zrobiłeś z niego kalekę – rzucił, po czym poprawił uderzenie. Przekazał pas Kowalowi – otyłemu tępakowi, który słynął z  gnębienia młodszych wychowanków. Waldek kilka razy mu umknął, zanim zaczął wykupywać się papierosami i skrętami. – Nas nie oszukasz, brudasie. Kowal owinął pas wokół dłoni. Trzy lub cztery uderzenia spowodowały, że Waldkowi pociemniało przed oczami. –  Pamiętasz, jak mnie podjebałeś chawcom? – Kozik jednak nie zapomniał, jak Waldek oskarżył go o  kradzież. Starszy chłopak smagnął go po plecach pasem. Po ostatnim uderzeniu w  powietrzu zawisło kilka drobinek krwi. – To teraz trzeba za to zapłacić.

Bili go długo. Gdy Waldek tracił przytomność, zawsze znajdował się ktoś, kto kilkoma uderzeniami w  twarz przywracał go do rzeczywistości. Kiedy skończyli, cała czwórka oddała mocz na jego zakrwawione plecy. Gdy po wszystkim Kozik wyciągnął z  kieszeni niewielki nóż, Waldek nie czuł strachu. Ból przesłonił mu wszystkie inne uczucia i  w  zasadzie było mu obojętne, co się z  nim stanie. Przywódca „garusów” uśmiechnął się tylko szyderczo i  rozciął więżące chłopca opaski. Po prawie dwudziestu latach blizny wciąż bolały.

Rozdział 10

–  Czy nie moglibyśmy łowić w  Czarcim Potoku? – Jakub starał się przekrzyczeć ryk silnika zdezelowanego uaza. Skrzynka pustych butelek po wódce brzęczała w  bagażniku przy każdym wyboju. – Tam nie ma ryb. – Waldek pokręcił głową. – Woda jest dla nich zbyt gorąca. Gdyby miała kilka stopni więcej i byłyby w  niej ryby, mógłbyś nabrać do wiadra zupy rybnej. – Puścił do chłopca oko, a ten się uśmiechnął. Spojrzał na mijany krajobraz, który hipnotyzował swoim pięknem. Wprawdzie słońce już dawno wstało, ale okoliczne łąki i  lasy wciąż jeszcze przykrywała kołderka mgły. Pomiędzy drzewa wkradały się promienie słońca, tak wyraźne, że przybierały niemal zyczną formę. –  Mój dziadek mówił, że to dotyk anioła – wyjaśnił Waldek, widząc fascynację chłopca. – Zwykle twardo stąpał po ziemi, ale te promienie zawsze go zachwycały. –  Są super. – Jakub pokiwał głową, nie odrywając od nich wzroku. Jechali prawie pół godziny, z  czego dość długo leśną drogą. Waldek zatrzymał auto na poboczu, w  miejscu, gdzie koleiny były już tak zarośnięte trawą, że z  trudem można było dopatrzyć się w nich drogi. Spod plandeki bagażnika wyciągnął dwie proste wędki zaopatrzone w  staromodne kołowrotki, pudełko po lodach, w  którym roiło się od przynęt, oraz siatkę na ryby. Przed wyruszeniem w  drogę obaj włożyli kalosze, jednak te dla Jakuba zostały wypchane solidną porcją zmiętych gazet. Chłopiec wyglądał w nich nieco komicznie, ale koniec końców spełniały swoje zadanie. Zresztą i tak nie czekał ich długi marsz. Idąc przez las, Waldek wspominał wydarzenia poprzedniego wieczora, który zakończył się niespodziewanie i  niezwykle. Wciąż

jeszcze czuł na sobie dotyk miękkich ust Julii. Zdawało mu się nawet, że kobieta pozostawiła na nim swój zmysłowy zapach. Szum strumienia usłyszeli już z daleka. Kiedy zeszli na brzeg, ich oczom ukazało się jego kilkudziesięciometrowe zakole zakończone niewielkim wodospadem, za którym rozłożyło się rozlewisko. Brzegi strumienia stanowiły mniejsze i  większe głazy, niektóre także zatopione w  jego nurcie. Wyraźnie widzieli miejsca, gdzie po kamieniach można było przejść na drugą stronę, nie mocząc nawet stopy. –  To najlepsze miejsce na pstrągi, ale jest daleko od drogi, więc mało kto tu zagląda – wyjaśnił Waldek, zrzucając plecak. Jeszcze w  domu zapakował do niego kilka dorodnych jabłek, kanapki z  serem i  manierkę z  wodą. Na jednym z  płaskich głazów rozłożyli pudełko z przynętami. Waldek pozwolił chłopcu dokładnie obejrzeć każdą z nich. – Która będzie dobra? Jakub spojrzał na niego swoimi dużymi oczami. Była w  nich ekscytacja, ale też coś jeszcze, czego Waldek nie potra ł nazwać. Nie miał dużego doświadczenia z  dziećmi, jednak intuicja podpowiadała mu, że coś chłopca trapi. – A którą byś wybrał? Jakub popatrzył uważnie i  pogmerał palcem w  pudełku. Znajdowały się w  nim różnego rodzaju przynęty, od metalowych błystek, poprzez drewniane, przypominające małe rybki, aż po gumowe robaki o  jaskrawych kolorach. Wybrał niewielką błystkę z  kotwiczką, na której okręcono kilka pasm czerwonej włóczki. Uniósł ją i pokazał Waldkowi. – Świetny wybór. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Czerwony kolor przyciąga uwagę pstrągów. – Co oznacza WJJ? – Chłopiec pokazał mu spód blaszki. Mężczyzna przetarł metal palcem. –  Ale jesteś spostrzegawczy! Waldek Jóźwiak junior oczywiście. Zrobiłem tę błystkę, kiedy byłem trochę starszy niż ty. Dziadek mi pokazał, jak się je robi. Używaliśmy starych puszek po konserwach. Naprawdę nigdy nie łowiłeś? – Nie, nigdy. – Jakub spuścił wzrok.

Przez następne pół godziny Waldek objaśnił chłopcu podstawy wędkarstwa, począwszy od trzymania wędki i zarzucania przynęty, a skończywszy na zacięciu i użyciu podbieraka. To, że Jakub nigdy nie był na rybach, Waldek wiedział z jednej z poprzednich rozmów, ale entuzjazm, z  jakim chłopiec zareagował na propozycję wędkowania o  czwartej rano, zaskoczył nawet jego. Na szczęście udało im się wymknąć, nie budząc Julii i Marysi. –  Dobra, tyle wystarczy na początek. Teraz spróbuj – zarządził Waldek, a Jakub obejrzał się na niego z niepewnością w oczach. Zarzucił przynętę, która wylądowała na przeciwległym brzegu. Waldek przejął wędkę i wyciągnął kotwiczkę z trawy. – Nie przejmuj się, zarzuć jeszcze raz. Po piątym razie błystka wylądowała w  wodzie. Chłopiec cierpliwie zarzucał raz za razem, a  Waldek przygotował swoją wędkę i  uzbroił ją w  przynętę. Szli w  górę strumienia, w  kierunku wodospadu i  rozlewiska, o  którym wiedział, że jest jednym z  ulubionych siedlisk pstrągów. Mężczyzna w  międzyczasie poczuł dwa brania, ale celowo wypłoszył ryby, chcąc, by pierwsza zdobycz należała do chłopca. Chwilę później okrzyk radości odbił się od ściany lasu. –  Waldek! Chyba coś mam! – Jakub stanął w  rozkroku na kamieniu w samym środku nurtu. – Zatnij! Wędka do góry! Ośmiolatek wziął zamach wędką i  poprawił pozycję, by stać pewniej. Raz po raz spoglądał na Waldka, żeby się upewnić, czy wszystko robi dobrze. – O rany, ale się szarpie! Chłopiec nie ukrywał ekscytacji. Waldek stanął na sąsiednim kamieniu, dzierżąc podbierak w  ręce. Chwilę później zatrzepotał w nim ładny, choć nieduży pstrąg. – Gratulacje! – Mężczyzna wyciągnął rybę z siatki. Tęczowa łuska pstrąga lśniła w  słońcu. Uścisnął chłodną rękę chłopca. – Twoja pierwsza zdobycz. – Dzięki! – Kuba uśmiechnął się, ukazując szereg białych zębów. – Nie wiedziałem, że to taka fajna zabawa.

Godzinę później mieli w  siatce osiem dorodnych ryb. Kilka małych wypuścili z powrotem do wody. Gdy doszli do wodospadu, postali chwilę, obserwując mgiełkę rozpylaną przez spadającą wodę, a  Kuba zachwycił się niewielką tęczą. W  wodzie co jakiś czas błyskała rybia łuska. Zawrócili, zarzucając wędki na przemian. W połowie drogi Waldek zarządził postój. Wybrali jeden z płaskich kamieni i  usiedli na nim, pochłaniając śniadanie. Apetyt chłopca zaskoczył Waldka, jednak doskonały nastrój zdawał się z  Kuby wyciekać niczym woda z dziurawego wiadra. – Coś cię martwi, prawda? – zapytał Waldek z pełnymi ustami. Zanim chłopiec odpowiedział, przełknął i popił wodą z manierki. –  Niedługo będziemy musieli wracać – powiedział, spuszczając głowę. –  Może nie tak szybko, jak ci się wydaje. Muszę o  tym porozmawiać z  twoją mamą. Wiem, że na razie jest tu dla ciebie pełno atrakcji, ale wkrótce się znudzisz i  zatęsknisz do dużego miasta. Do kina, do plaży, do kumpli z klasy. –  No właśnie… – Wydawało się, że Jakub posmutniał jeszcze bardziej. – Co, nie lubisz ich? Waldek starał się zajrzeć mu w oczy, ale chłopiec odwrócił wzrok. – To raczej oni nie lubią mnie. – Wszyscy? – No, nie… W mojej klasie jest takich dwóch z mojego bloku, co śmieją się, że nie mam ojca. A  przecież mam… – Ośmiolatek spojrzał na Waldka, a oczy szkliły mu się od łez. – Chyba wiem, co przeżywasz. – Mężczyzna westchnął i pogrzebał patykiem w  błocie na brzegu strumienia. – Też mnie cisnęli w  szkole. Jak nie za to, że mam ojca Cygana, to za to, że go nie mam. Zawsze znalazł się powód. Coś ci powiem. Jest taka opowieść jednego mądrego Hindusa. Pewien człowiek znalazł jajo orła. Zrobiło mu się go żal i  zabrał je ze sobą. Wsadził do kurnika i  pozwolił kurom je wysiedzieć. Mały orzeł wykluł się ze stadem piskląt i  razem z  nimi wyrósł. Całe życie zachowywał się jak kury z  gospodarstwa. Myślał, że jest podwórkowym kogutem. Drapał w  ziemi, szukając ziarna i  robaków. Piał, gdakał, a  nawet potra ł

przefrunąć kilka metrów. Dokładnie tak, jak robią to kury i koguty. Mijały lata i  orzeł zestarzał się. Pewnego dnia wysoko na niebie zobaczył wielkiego ptaka wspaniale szybującego w powietrzu. Stary orzeł długo patrzył w  niebo, nie mogąc nadziwić się majestatowi ptaka. „Co to jest?”, zapytał starego koguta, z  którym dzielił podwórko. „To jest orzeł, król ptaków. Ale nie myśl o  tym. Ty i  ja jesteśmy zupełnie inni niż on”. Tak więc stary orzeł więcej o tym nie myślał i umarł, wierząc, że jest zwykłym kogutem. A ty? Dasz sobie wmówić, że jesteś kogutem? Chłopiec wzruszył ramionami. Nie wydawał się przekonany, choć opowieść mu się podobała. – Myślisz, że ojciec do nas wróci? – Nie wiem. Nie jestem chyba właściwą osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Ja swojego nawet nie znam. I  nie za bardzo umiem o tym rozmawiać z innymi. – Dobrze sobie radzisz. Jakub poklepał go po ramieniu. Ten niespodziewany gest rozczulił mężczyznę. –  Chodźmy – Waldek dźwignął się z  kamienia i  odwrócił głowę, żeby chłopiec nie widział w  jego oczach łez – zanim twoja mama postawi na nogi wszystkie służby porządkowe w  obawie, że cię porwałem. *** –  O  rany, ale boskie! – Julia oblizała palce, odkładając dokładnie ogryziony z mięsa kręgosłup pstrąga, którego Waldek przyrządził na grillu. W zasadzie słowo „przyrządził” było nadużyciem, bo jedynie go naciął i rzucił na ruszt, wtykając w szczeliny płatki zmrożonego masła i gałązki świeżych ziół. – Gdzie je złowiliście? Na Słowacji? – Nie, po naszej stronie. Waldek uśmiechnął się, kończąc swoją rybę. Znad talerza posłał Julii wesołe spojrzenie, a  w  jego oczach błysnął glarny ognik. Na wspomnienie wydarzeń poprzedniej nocy Julia poczuła, jak oblewa się rumieńcem. Miała tylko nadzieję, że umknęło to uwadze dzieci.

Próbowała udawać, że nic się nie wydarzyło, ale zdawała sobie sprawę, że jej ciało właśnie wyjawia mu wszystko. – A może wybralibyśmy się tam po południu? Albo jutro? – Gdzie? – Uniósł brwi zdziwiony. – Na ryby? –  Nie, na Słowację. Jak tak często tam jeździsz, to pewnie znasz każdy kąt. Ani ja, ani dzieciaki nigdy tam nie byliśmy. A  swoją drogą to na ryby też moglibyśmy pojechać… – To prędzej. Miejsce, w które jeżdżę, nie jest ani dla dzieci, ani dla ciebie. – A to dlaczego? – obruszyła się. – Po prostu. – Wzruszył ramionami, na pozór obojętnie, ale Julia widziała, jak jego oczy pociemniały, a twarz się napięła. Mężczyzna przeczesał kruczoczarne włosy. Było w tym nieco nerwowości. – Nie spodobałoby się wam. – Phi! – prychnęła rozzłoszczona jego uwagą. Nie chciała mu się narzucać, więc postanowiła, że więcej nie będzie go o  to nagabywać. Skoro nie chce, to nie! Opadła ciężko na wiklinowy fotel, ocierając usta serwetką. – O matko! Nigdy w życiu nie zjadłam dwóch pstrągów naraz. O dziwo, gdy dowiedziała się, że Waldek zabrał Kubę na ryby, nie wściekła się. –  Były małe – mruknął gospodarz, nalewając do szklanek wyjętego z lodówki piwa. Zabrał swoją i  dosiadł się do Marysi, która zajęła drugi koniec stołu, rozkładając laptopa. Od dłuższego czasu siedziała ze wzrokiem wlepionym w  ekran. Mężczyzna ściągnął jej jedną słuchawkę i posłał pytające spojrzenie. – I po co on się sfotografował z tą colą? –  To nie cola, tylko kawa ze „Stara” – prychnęła, wywracając oczami. – Starbucks, taka kawiarnia. I nie mówi się „sfotografował”, bo to obciach, tylko zrobił sel e. Ale ty nic nie kumasz! – Mania! Julia obruszyła się. No dobrze, nawet przed sobą musiała przyznać, że wiedziała o  świecie współczesnych technologii – świecie współczesnej młodzieży – trochę więcej niż Waldek. Może nie była ekspertką, ale miała konto na Fejsie, choć nie zaglądała na

nie regularnie. Dzięki pracy w  liceum jako tako orientowała się, czym akurat żyje młodzież i jaki portal jest obecnie na topie. – Nadal nie wyjaśniłaś mi, po co się „zsel ł” z tą kawą. Waldek wydawał się niezrażony komentarzami Mani. W  ciągu godziny wyjaśniła mu po kolei znaczenie wszystkich nowych i  niezrozumiałych dla niego słów. Julia wiedziała jednak, że pomimo dobrych chęci z  obu stron nigdy nie dojdzie do pełnego zrozumienia. Po prostu pochodzili z  innych światów, choć w  tym przypadku przepaść kulturowa była tak duża, że należało raczej powiedzieć: z  różnych galaktyk. Jedyne, co im pozostało, to zaakceptować swoją odmienność, a  może nawet z  niej czerpać, poszerzając swoje horyzonty. I to dotyczyło ich obojga. –  Po prostu. Do tego służy Instagram. Żeby wszyscy znajomi mogli wiedzieć, co w danej chwili robisz, co lubisz, o czym myślisz. – Dziewczyna pociągnęła przez słomkę łyk lemoniady. –  Dobra, chyba nie chcę, żeby każdy wiedział, co myślę. Ale te mapy są fajne – powiedział Waldek, podnosząc się z krzesła. Kilka minut wcześniej dziewczyna zapoznała go z możliwościami map satelitarnych. Usiadł naprzeciw Julii i pochylił się w jej stronę. – Myślisz, że Mania mogłaby zostać z Jakubem wieczorem? –  No nie wiem… – zawahała się. W  Gdańsku zdarzało się, że zostawali sami, ale zwykle ograniczało się to do kilku godzin, kiedy wychodziła z koleżankami na drinka lub z okazji Dnia Nauczyciela, kiedy bawiła się z kadrą liceum. – A co? – Możemy się przejechać na drugą stronę granicy, jeśli tak bardzo chcesz – powiedział, nie patrząc jej w oczy. –  W  nocy? – Spojrzała na niego zdziwiona, zastanawiając się, co wpłynęło na zmianę stanowiska. Najwyraźniej przemyślał sprawę raz jeszcze. Być może wspomnienia z  ich pierwszej „randki” miały tu swój udział i  przeważyły szalę. Julia nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wydarzenia z ostatniej nocy powtórzyły się. Liczyła na to, że Waldek pomyślał podobnie. –  No, nie patrz tak na mnie. To tylko parę kilometrów stąd. Dobra, może kilkanaście. Wrócilibyśmy koło północy.

–  Jedźcie – wtrąciła Marysia, nie odrywając wzroku od komputera. – Zajmę się tym gnomem. – Mania! Dorośli rozmawiają – fuknęła na nią Julia. Przez dłuższą chwilę myślała nad pomysłem Waldka. Czym innym było wejście – co prawda z  zawiązanymi oczami – na pobliskie wzgórze, a  czym innym wyprawa na Słowację. Wprawdzie przekonywał ją argument o bliskości granicy, a przede wszystkim to, że w niewytłumaczalny dla siebie sposób ufała Waldkowi. Martwiło ją tylko jedno: jego najwyraźniej żywiący wrogie zamiary zawistny wuj. – A Rafał? – zapytała, przygryzając wargę. – Co, jeśli się tu zjawi? – Na pewno tego nie zrobi. Rzadko tu zagląda, a skoro dał mi czas do końca miesiąca, to się tu wcześniej nie pofatyguje. Spodziewa się, że to ja do niego pojadę. – A pojedziesz? – Jeszcze nie wiem – powiedział na pozór spokojnie, ale czuła, że nie jest to wcale dla niego łatwe. – Rafałem nie musisz się przejmować. Nie pałamy do siebie sympatią i  nie widujemy się częściej, niż to konieczne. –  Cóż. W  takim razie chyba mnie przekonałeś – odrzekła, posyłając mu ciepły uśmiech. –  No to załatwione. – Gospodarz zatarł ręce. – Pojedziemy, jak tylko upał zelżeje. Klima w limuzynie mi się zepsuła. – Puścił do niej oko. Popołudnie spędzili nad Czarcim Potokiem. Marysia z  Julią korzystały z dobrodziejstw kąpieli – zarówno tych słonecznych, jak i  wodnych. Waldek spał na kocu rozłożonym w  cieniu okazałej brzozy, a  Jakub budował zamek z  błota borowinowego. Wrócili na kolację złożoną z  reszty grillowanych ryb i  sałatki z  kozim serem przygotowanej przez Marysię. Kiedy Julia i  Kuba zajęli się sprzątaniem po kolacji, Marysia wskoczyła na rozwieszony pomiędzy dwiema młodymi brzózkami hamak. Umykając przed ostrymi pazurkami i  zębami kotki baraszkującej w  zakamarkach bluzki, obserwowała zachodzące słońce. Wielki okrąg niespiesznie chował się za wzgórzem, oblewając niebo pomarańczowym światłem. Obróciła głowę, słysząc

szelest trawy. To Waldek stanął u wezgłowia hamaka i poruszył go, wprawiając w nieco silniejsze kołysanie. – Wiesz, że tylko czarownice mogą patrzeć prosto w słońce i nic się z nimi nie dzieje? – To miał być komplement? – spytała, nie oglądając się. – Czy po prostu mnie straszysz? –  Według dawnych wierzeń z  zachodzącego słońca można było wiele wywróżyć. Czerwone, znacznie ciemniejsze niż dziś, oznaczało wojnę, głód lub śmierć, a  dla nowożeńców smutne życie. Zachodzące za chmurę przepowiadało zmianę pogody. – Waldek przerwał na chwilę i odchrząknął. Gdy zaczął mówić, jego głos był głęboki i  kojący. –  Spójrz, jak jest intensywnie pomarańczowe. Wiesz, że gdy zamkniesz oczy, nadal będziesz je widziała? – Pochylił się nieco i  upewniwszy się, że dziewczyna ma zamknięte powieki, ponownie wprawił hamak w  delikatne kołysanie. – Poczuj, jak ostatnie promienie ogrzewają ci skórę. Jest przyjemnie ciepła i  odprężona. Weź głęboki oddech. Poczuj, jak rześkie wieczorne powietrze wypełnia cię całą. Twoje powieki stają się ciężkie, coraz cięższe… Mężczyzna mówił monotonnym głosem, a  Marysia czuła, że spokój wypełnia ją całą. Ziewnęła i  zatopiła się w  przyjemnym kołysaniu. Po chwili jej świadomość poddała się całkowicie i  odpłynęła w  niebyt. Waldek powtórzył większość tego, co powiedział za pierwszym razem. Kiedy wprowadził dziewczynę w jej bezpieczne miejsce, wiedział, że jest teraz w fazie głębokiego transu. Już podczas pierwszego seansu wyczuł, jak bardzo poddaje się sugestii. –  Jesteś całkowicie bezpieczna i  zrelaksowana. Wszystkie negatywne wydarzenia, które miały miejsce w twoim życiu, bledną i tracą na znaczeniu. Wiesz, że możesz zostawić za sobą swoje lęki i  obawy. Jesteś w  bezpiecznym miejscu. Nikt i  nic nie może ci zagrozić. Stajesz się silniejsza, bardziej pewna siebie. Czujesz, jak twoje ciało wypełniają moc, energia i siła. Zaczynasz panować nad lękiem i  niepokojem. Wyobraź je sobie jako jeden z  obrazów wiszących w  wielkiej muzealnej sali. Może przedstawiać wojnę, cierpienie, a  może walkę. Oglądasz go, ale nie zatrzymujesz się.

Przechodzisz dalej, a obraz powoli znika ci z oczu. Teraz wiesz, że wszystko, co wydarzyło się w twoim życiu i napawa cię lękiem, jest za tobą. Odliczę teraz od dziesięciu do jednego, a  ty obudzisz się zrelaksowana. Po twoim strachu nie będzie śladu. Zaczynasz się budzić. Dziesięć… Kończył odliczać, gdy otworzyły się drzwi i stanęła w nich Julia. Zbiegła po schodach, by rozwiesić wilgotne ręczniki kuchenne na linkach, po czym skierowała się w  ich stronę. W  ostatnich promieniach słońca, ubrana w  znoszone szorty i  kraciastą koszulę związaną tak, że odsłaniała opalony brzuch, wyglądała wyjątkowo pociągająco. Całe szczęście, że właśnie kończył odliczanie, bo ten widok niemal wytrącił go z rytmu. – Jeden. Budzisz się – zakończył, bujając mocniej hamakiem. –  O  czym gadacie? – Julia osłoniła dłonią oczy, wpatrując się w ostatni fragment gasnącej pomarańczy. –  O  słońcu. – Marysia zamrugała oczami, jakby zgubiła wątek. Przez chwilę próbowała zebrać myśli. – Chyba… Julia spojrzała pytającym wzrokiem na Waldka, ale ten jedynie skinął głową. Zrozumiała. –  No, wszystko gotowe. Idę się przebrać i  możemy jechać – zarządziła, odwracając się na pięcie. W ciągu kwadransa oboje byli gotowi. – Pamiętaj, nikomu nie otwierajcie. I nie majstrujcie przy bojlerze – wyliczała Julia, chodząc krok w krok za córką. –  Oj, mamooooo! – Mania wydęła wargi i  przewróciła oczami. – Nie mam pięciu lat. Gnom też nie. Nie spinaj się, tylko jedź i  baw się dobrze. Julia wiedziała, że córka ma rację, i postanowiła za wszelką cenę opanować swoje nadopiekuńcze zapędy. „Zapomniał wół, jak cielęciem był” – pomyślała. Ojciec, mimo protestów matki, szybko rzucił ją na głęboką wodę. W  wieku piętnastu lat Julia potra ła rozstawić namiot, rozpalić ognisko i  przygotować proste posiłki w  warunkach polowych. To właśnie podczas tych wszystkich wypraw, kiedy całą rodziną jeździli na biwaki, rozbudziła się w niej żądza przygód. Nie miała jeszcze osiemnastu lat, gdy wraz z  koleżanką z  sąsiedniej klatki pojechały autostopem do Jury

Krakowsko-Częstochowskiej. I  choć jej matka umierała wtedy ze strachu i starała się go nie okazywać, Julia i tak wiedziała. Dziwiła się wtedy, bo przecież uważała, że jest dorosła. Teraz nie była w  stanie wyobrazić sobie, że za rok czy dwa na podobny pomysł może wpaść Marysia. „No tak, ale czasy były wtedy inne” – przyszło jej do głowy. Dziś nikt nie odważyłby się puścić swojego dziecka stopem na drugi koniec Polski. – Jestem pod telefonem, jak coś. Ucałowała dzieci. Miała nadzieję, że w miejscu, do którego jadą, będzie miała zasięg. Ani Jakub, ani Marysia nie wydawali się szczególnie zaniepokojeni. Chwilę wcześniej Waldek raz jeszcze objaśnił im co i  jak. Poprawiła zsuwającą się z  ramienia torbę w  indiańskie wzory, do której zapakowała kilka drobiazgów. Włożyła na siebie lekką sukienkę w  marynarskie pasy, z  wąskim granatowym kołnierzykiem. Może nie nadawała się na eleganckie przyjęcie, ale na niezobowiązujące spotkanie była w  sam raz. Poza tym białe pasy ładnie podkreślały jej opalone nogi. Wnętrze uaza, pomimo wielogodzinnego postoju w  cieniu, wciąż było gorące i  duszne. Gdy tylko wsiedli, Julia poczuła się jak w  machinie czasu. Dokładnie takim samym samochodem jeździła z  ojcem. Wóz Waldka był wprawdzie brudniejszy i  bardziej zaniedbany, ale w  środku unosił się ten sam zapach smarów, oleju i skajowego obicia rozgrzanych siedzeń. Było coś jeszcze, z  czego zdała sobie sprawę po chwili. Została z  Waldkiem sam na sam, i  to całkiem „legalnie”. Oprócz woni niesprzątanego samochodu wyczuła zapach swojego towarzysza. Delikatny, piżmowy i męski, pomieszany z nutą rozgrzanej słońcem skóry. Przywodził na myśl przygodę. Julia poczuła przyjemne łaskotanie w brzuchu i posłała mężczyźnie ciepły uśmiech. Waldek uruchomił silnik, który wprawił auto w  wibracje. Pierwszy bieg wszedł ze zgrzytem, a  ruszający uaz jęknął ciężko. Julia uchyliła niewielką trójkątną szybkę i  pomachała dzieciom. Zanim dom zniknął jej z oczu, zobaczyła, jak Jakub pędzi w stronę huśtawki, a Marysia z kotką układa się na kocu i zaczyna się z nią przekomarzać. Umówiła się z  nimi, że zostaną na dworze najwyżej do zmierzchu, który miał nastąpić niebawem.

– To dokąd właściwie jedziemy? – spytała, kładąc dłoń na brzegu siedzenia. Przez przypadek ich dłonie zetknęły się, ale żadne nie cofnęło ręki. Julia zastanawiała się od poprzedniego wieczora, co powinna zrobić. Jak potraktować to, co wydarzyło się tam, na górze? Formalnie była w  związku małżeńskim, ale im więcej czasu upływało od pamiętnej kłótni z  Marysią, tym bardziej czuła się wolna. Dopiero teraz uzmysławiała sobie, że podczas ostatniego pobytu Krzysztofa w  Polsce nawet ze sobą nie spali. Zrzuciła to wtedy na karb jego zmęczenia podróżą i  swojego napięcia przedmiesiączkowego, choć dobrze wiedziała, że wcześniej ani jedno, ani drugie nie stanowiłoby przeszkody. Najbardziej jednak bolało ją to, że z uczuć, które do niego żywiła, pozostały tylko żal, rozczarowanie i złość. To nadal nie rozwiązywało kwestii Waldka. Czy mogła go potraktować jak wakacyjny romans? Chciałaby, aby tak było, ale gdzieś głęboko czuła, że obudziło się w niej coś więcej. Miała dosyć cholernego wibratora i  własnych palców. Ona też domagała się prawa do przyjemności i  zaspokajania swoich potrzeb. Jej mąż – choć coraz częściej myślała o nim już jako o byłym mężu – nie miał takich dylematów. Dlaczego ona miałaby w  tej sytuacji odmówić sobie bliskości, której tak dawno nie czuła? –  Do Raszaja. To słowacki Rom, przyjaźnił się z  dziadkiem. Dziadek mnie tam zabierał i  też go polubiłem – wyjaśnił Waldek, wpatrując się w drogę. Julia zauważyła, że jadą tą samą trasą, którą poszła kiedyś z  dziećmi. Miała tylko nadzieję, że nie prowadzi w  stronę Strzeżnego. O  tej porze musiało być tam jeszcze okropniej niż wtedy. – Nie wiedziałam, że twój dziadek przyjaźnił się z Romami. – Raczej tylko z Raszajem. To ich starszy, czyli wójt. Poznali się, kiedy dziadek poszedł głęboko w  las po jakieś rzadkie zioła. Przeszedł na słowacką stronę. Miał już wracać, kiedy natknął się na nieprzytomnego człowieka. Okazało się, że Raszaj wyszedł na polowanie, jak to miał w  zwyczaju, i  wpadł w  sidła zastawione na niedźwiedzia. Facet prawie się wykrwawił i  gdyby nie pomoc

dziadka, pewnie by tam umarł. Niemal stracił nogę, ale uszedł z  życiem, za co darzył dziadka ogromnym szacunkiem. To on wypłacił dos, kiedy moja matka zaszła w ciążę z chłopakiem z jego wsi. – Dos? – zdziwiła się. Nigdy nie słyszała takiego określenia. –  Taki cygański zwyczaj. Coś jak posag, tylko wnoszony przez mężczyznę. Mój ojciec nie miał grosza przy duszy, jego rodzina też, więc ze względu na swój dług wobec dziadka Raszaj nie szczędził pieniędzy. Na Polakach suma nie zrobiłaby pewnie wielkiego wrażenia, ale dla Cyganów to był majątek. –  Co się stało z  twoimi rodzicami? – spytała, pamiętając dziwne opowieści, które usłyszała w sklepie. – Uciekli gdzieś za granicę. Do Anglii chyba. Nawet Raszaj nie był w  stanie ich wytropić, choć niedaleko Londynu mieszka kilku jego kuzynów. –  Nie było łatwo wychowywać się bez rodziców… – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Nie mam do nich pretensji – odpowiedział, przeczesując dłonią bujną czuprynę. – Byli młodzi, głupi. Sam nie wiem, jak bym postąpił. – A ty właściwie czujesz się bardziej Polakiem czy Cy… Romem? –  Hmm… – zastanowił się przez chwilę. – I  tu jest pies pogrzebany. Jestem trochę jak spławik w  wodzie: pół na powierzchni, pół pod wodą. Dla obu narodów zawsze byłem obcy. Polacy traktują mnie jak Roma, a Romowie jak Polaka. – A jak jest naprawdę? – Nie myślę o tym zbyt często. Ani dobry ze mnie Polak, ani Rom. Nie podlegam romanipen. – Romanipen? – Julia słyszała to określenie po raz pierwszy. –  To taki romski zbiór zasad. Niepisany kodeks, za którego złamanie grożą konsekwencje. Mnie nie dotyczy, bo nie jestem pełnokrwistym Cyganem. Nie jestem też gadziem. – Czyli nie-Romem? – W zasadzie to gorzej. Określenia gadzio, busno, pajo w łagodnym tłumaczeniu to obcy, ale bardziej dosłownie to cham, nieczysty. – Waldek dodał gazu, wjeżdżając na niewielkie wzgórze. W  połowie

drogi skręcił w las i jechał jakby niewidocznym szlakiem pomiędzy drzewami. – Nie mówią tak o mnie, głównie ze względu na szacunek do mojego dziadka. No i  wiele by stracili, gdybym się obraził. – Uśmiechnął się do Julii właśnie w momencie, w którym zjechali ze wzgórza na płaską polanę. Z  przerażeniem uświadomiła sobie, że naprawdę wjechali do Strzeżnego. – No chyba sobie żartujesz. – Położyła dłoń na jego przedramieniu i ścisnęła lekko. – Nie bój się. Oprócz nas nikogo tu nie ma – uspokoił ją. – Skąd ta pewność? –  Znam ten las lepiej, możesz sobie wyobrazić. Poza tym okoliczna ludność unika tego miejsca nawet w dzień… Pojazd toczył się wolno na drugim biegu, pokonując nierówności na drodze. Waldek podjechał do jednego z ostatnich zabudowań, do którego Julia z  dziećmi nie dotarła, kiedy zabłądzili. Pozostałości wsi wyglądały dokładnie tak samo jak wtedy, ale w  jego towarzystwie nie czuła strachu. W  jakiś dziwny sposób zdawał się pasować do tego miejsca. –  Chodź – skinął w  kierunku jednego z  niewielu ocalałych domostw, którego ściany porosły okazałym bluszczem – pokażę ci coś. Julia niechętnie wysiadła z  terenówki. Szybko dołączyła do Waldka, ujmując jego dłoń. Rozejrzała się, ale nie zobaczyła nic niepokojącego. Weszli do środka, a  Waldek wyjął z  kieszeni niewielką latarkę i  omiótł podłogę światłem. Rozgarnął kilka wiotkich łodyg bluszczu, a  spod warstwy suchych liści wydobył okrągły uchwyt. Gdy za niego pociągnął, oczom Julii ukazał się właz w podłodze i schody prowadzące do piwnicy. Zszedł pierwszy, po czym gestem zaprosił ją, by poszła za nim. Zrobiła to, ostrożnie stawiając kroki na drewnianych stopniach, które skrzypiały niemiłosiernie. Zanim zeszła z  ostatniego, Waldek zapalił niewielką lampę oliwną. Płomyk migotał i  tańczył, dopóki nie został nakryty kloszem. Piwnica była zaskakująco obszerna, zapewne tak duża jak postawiony nad nią dom. Było w  niej równie gorąco jak na

zewnątrz, choć intuicja podpowiadała Julii, że powinno być znacznie chłodniej. Zostało tam niewiele wolnego miejsca, bowiem trzy z  czterech ścian zajmowały skomplikowane plątaniny rurek, spiral, kolb i  zbiorników. Tajemnica temperatury pomieszczenia wyjaśniła się, gdy Waldek otworzył niewielki piecyk i wzruszył żar pogrzebaczem. –  Konstrukcja mojego dziadka – powiedział, wskazując na urządzenie, do którego podłączony był akumulator – popycha powoli drewno do piecyka, dzięki czemu nie trzeba go stale doglądać. – Wow. Ale tak właściwie co to jest? –  Polmos Strzeżne – powiedział, puszczając do niej oko. – Moje główne źródło utrzymania. Sięgnął po gąsiorek stojący pod najbliższym destylatorem, a z jednej z półek zdjął szklankę, która kiedyś musiała być słoikiem z  musztardą. Wytarł ją rantem koszuli i  nalał z  gąsiora na dwa palce. – Masz, posmakuj. – Wyciągnął szklankę w stronę Julii. Przejęła ją ostrożnie i powąchała zawartość. Obawiała się jakiegoś obrzydliwego zapachu spirytusu, a w  najlepszym wypadku bimbru. Ze zdziwieniem rozpoznała znajomy aromat. – Hej! Znam ten zapach. To dżin! – wykrzyknęła i upiła niewielki łyk. Poczuła, jak na jej języku rozlewa się gorąco, które natychmiast powędrowało do przełyku i żołądka. Zakaszlała i otarła ręką usta. – O Jezu! Ale ogień! Nigdy nie piłam takiego mocnego dżinu. –  Słowacy mówią na to borovićka. – Uśmiechnął się z  dumą. – Faktycznie jest trochę mocniejsza niż to, co kupuje się w sklepie. – Trochę? Ile to ma? – Julia oddała mu szklankę. Waldek opróżnił jej zawartość bez mrugnięcia okiem. Chuchnął i odstawił naczynie na półkę. – Z sześćdziesiąt procent. Nie jest znowu takie mocne. –  Mówisz do kogoś, kto nigdy w  życiu nie pił czystej wódki. A  dżin bez toniku może ze dwa razy. Myślałam, że w  takich urządzeniach pędzi się jedynie bimber. – Nie tylko. Można eksperymentować. Ten destylat jałowcowy to moja receptura, jest w nim dodatek kilku ziół. Prawie nie ma po nim

kaca. Pomożesz mi? – Wskazał na kilka stojących nieopodal schodów gąsiorków. –  Jasne – odrzekła, czując, jak ogień we wnętrznościach powoli się wypala, pozostawiając przyjemne ciepło, a w ustach miły aromat jałowca. Załadowali na pakę samochodu łącznie siedem gąsiorów z  alkoholem. Waldek zabezpieczył je gazetami i  szmatami tak, by nie zbiły się podczas dalszej jazdy. Zanim odjechali, dołożył do dozownika równo naciętych drewnianych polan, po czym starannie zamaskował wejście. – Czy to nie dymi? – zainteresowała się, gdy ruszali. –  Dymi, ale wylot komina jest w  tych ruinach kościoła. Zanim dym się wydostanie, zdąży się rozproszyć. A  kościół jest spalony, więc zapach dymu nikogo nie dziwi. –  Sądziliśmy, że to pogorzelisko tak pachnie. – Wróciła myślami do ich przypadkowej wizyty w opuszczonej miejscowości. – Po tylu latach to niemożliwe, ale jeśli ktokolwiek tu zabłądzi, to chcę, żeby właśnie tak pomyślał. Zresztą od dawna nikt się tu nie kręci… –  Oprócz nas. – Na wspomnienie tamtej wizyty Julię przeszedł dreszcz. –  No tak, oprócz was. Mówiłem, żeby tu nie przychodzić? To miejsce ma złą sławę. – Mówiłeś. A ty się nie boisz? – Mnie w dziwny sposób nic złego tu nigdy nie spotkało. Mojego dziadka też. Miałem nawet wrażenie, że lubił tu przychodzić. Chociaż znam kilka historii opowiadanych przez ludzi, którzy zapuścili się tutaj po zmroku. Niektórzy w  ogóle nie wrócili, ale równie dobrze mogą to być tylko plotki. Waldek zapuścił silnik i  ruszył. Terenówka podskakiwała na wybojach, a załadowane gąsiory dzwoniły pomimo prowizorycznego zabezpieczenia. Światła omiatały wąski pasek terenu w  coraz szybciej zapadającym zmroku. Wprawdzie niebo nosiło jeszcze delikatną smugę pomarańczy, jednak gęste korony drzew zabierały resztę światła. Wreszcie Waldek wyjechał na coś, co bardziej przypominało drogę, a dzwonienie z tyłu chwilowo ucichło.

Julia obserwowała krajobraz za oknem. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy ani nawet zabudowań, w  których ta mogłaby zamieszkać. Pomyślała, że gdyby chciała ukryć się przed całym światem tak, by nikt jej nie odnalazł, przyjechałaby właśnie tutaj. To miejsce było mocno oderwane od rzeczywistości, którą znała: od korków, kolejek przy kasie, rachunków za telefon, wywiadówek, hałaśliwych sąsiadów, zafajdanych trawników, niemiłych urzędników – aż abstrakcyjne. Wcale nie dziwiła się Waldkowi, że nie chciał stąd wyjechać. Z  rozmyślań wyrwał ją widok światła latarni widocznej parę kilometrów od miejsca, w  którym wyjechali z  lasu. Mdłe światełko wydawało się przytłoczone przez ogrom otaczającej je przyrody. Pomimo starań Waldka i  jazdy slalomem samochód co jakiś czas podskakiwał, wzbudzając w  bagażniku koncert brzęknięć. Mimo to szutrowa droga poznaczona dziurami i  dołami wydawała się autostradą w porównaniu z leśnymi ostępami, które opuścili. –  To Trávnica – powiedział Waldek, wskazując palcem na majaczące w zapadającym zmroku budynki. Nie widziała ich dokładnie. Stanowiły raczej regularny kontur na pofałdowanym, pokrytym połaciami lasu obszarze. Po kilku minutach jazdy zaczęły nabierać wyrazistości. Zbliżyli się do zabudowań, a  Julia zauważyła, że składają się one głównie z  szałasów i  chat, które wyglądały, jakby za chwilę miały się rozpaść. Większość zbudowano z  krzywych desek przykrytych kawałkiem blachy falistej lub eternitu. Tylko nieliczne budynki miały ściany z  pustaków lub cegieł. Gdzieniegdzie widziała pootwierane drzwi, ale w  większości chat zamiast nich widniał rozwieszony koc lub folia. Jednak nie to przeraziło ją najbardziej. W  świetle samochodowych re ektorów co jakiś czas widziała siedzących przed domami ludzi, którzy obserwowali dogasający dzień. Kilka razy poboczem przemknął wychudzony pies. Przed niektórymi zabudowaniami paliły się ogniska skupiające wokół garstki mieszkańców. Podnosili dłonie w geście powitania. Waldek skręcił i  terenówka, rzężąc niemiłosiernie, zaczęła wspinać się na niewielkie wzgórze. Po chwili dojechali do miejsca, które najwyraźniej stanowiło centrum osady. Stojące tu budynki

były niewielkie, ale w  zdecydowanie lepszym stanie niż te, które mijali wcześniej. Większość z  nich miała nawet drzwi. Na kawałku płaskiego terenu, gdzie zieleń została wydeptana do cna, postawiono betonową latarnię zalewającą okolicę pomarańczowym światłem. Zastygła po opadach glina wciąż jeszcze nosiła głębokie ślady stóp. Wokół latarni było tłoczno i gwarno, tak jakby mieszkańcy wioski ciągnęli do jej światła niczym ogromne ćmy. Zgraja dzieci, w której znajdowały się zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, ganiała po glinie za obszarpaną piłką. Na dźwięk zbliżającego się auta gra została przerwana. Kilku starszych mieszkańców siedziało na ławce zrobionej z  dwóch pieńków i  grubej deski, ćmiąc papierosy. Wszędzie wokół zalegały hałdy śmieci, wyściełając niemal każdą wolną przestrzeń. W  rogu prowizorycznego boiska znajdowała się wyłożona betonowymi płytami niecka z odpływem w postaci rowka. Tuż nad nią wystawał kran, z którego kapała woda. Było to jedyne miejsce utrzymane w  jako takim porządku. Widocznie mieszkańcy darzyli bieżącą wodę dużym szacunkiem. Waldek zatrzymał samochód, ale nie zgasił silnika. Dzieciaki w jednym momencie obskoczyły pojazd. Dopiero teraz zobaczyła, że mają umorusane twarze i  w  większości poruszają się boso. Kilkanaście par czarnych oczu spoglądało w  okna samochodu, a brudne roześmiane buzie przekrzykiwały się nawzajem. –  Wuja Waldi! Wuja Waldi! – krzyczały dzieciaki, okładając dłońmi blachy samochodu. Waldek sięgnął za siedzenie i wyciągnął nową piłkę. Uchylił drzwi i  wyrzucił ją dzieciom, które szybko posłały futbolówkę na środek boiska. – Straszne z nich urwisy. Co tydzień przywożę im nową – wyjaśnił wciąż oniemiałej Julii. W  półmroku nie widziała zbyt wiele, ale i  tak poraziło ją to, co zobaczyła. Tak wielkiej biedy, tak przygnębiającej nędzy nie widziała jeszcze nigdy w  życiu. No, może poza programami w  telewizji, ale zwykle dotyczyły one Afryki, a  nie terenu położonego kilka kilometrów od polskiej granicy. Waldek ruszył, zostawiając oświetlony i  gwarny plac za sobą. Skierował auto w  stronę jedynego piętrowego, murowanego

budynku w całej wsi. Dom Raszaja był znacznie bardziej okazały niż inne zabudowania pomimo nieotynkowanych ścian i  błyskających bielą pustaków. Niewielkie podwórko zajmował blaszany garaż, przy którym zgromadzono stertę opon. Obok niego przy zbitej z  płyt budzie ujadał wielki kudłaty pies o posklejanej brudem i odchodami sierści. Waldek zaparkował przed wejściem, w  bezpiecznej odległości od uwiązanej na łańcuchu bestii, która niemal wyrywała budę z ziemi. Zgasił silnik. Zanim wysiedli, na schodach zapaliło się światło i zszedł po nich starszy korpulentny człowiek, nieznacznie utykając. Mężczyźni przywitali się serdecznie i zamienili kilka zdań, po czym Waldek dał Julii znać, że może do nich dołączyć. Otworzyła drzwi, modląc się, aby kudłaty potwór nie zerwał się z  łańcucha. Szybko przemknęła przed rozgrzaną maską samochodu. –  Papa Raszaj, to moja przyjaciółka, Julia. – Waldek przedstawił ją, nieznacznie przyciągając do siebie. – To papa Raszaj, o którym ci opowiadałem. –  Dobrývečer. – Stary Rom wyciągnął dłoń. Ściskając ją, Julia poczuła, że jest szorstka i  chropowata niczym papier ścierny. Gospodarz wskazał na schody. – Prosím, prosím. Weszli po schodach do niewielkiej, dusznej sieni. Na kilku haczykach zawieszono taką liczbę kurtek, bluz, czapek i kapeluszy, że ciężko było rozróżnić, co jest czym. Niemal cała podłoga zastawiona była różnego rodzaju i  rozmiaru obuwiem, najczęściej bardzo zniszczonym. Idąc śladem Waldka, Julia ściągnęła buty, czując ziarenka piasku przyklejające się do wilgotnych stóp. Raszaj przepchnął się w  wąskim korytarzyku i  kuśtykając, zaprowadził ich do większego pomieszczenia stanowiącego rodzaj salonu. Podłogę wyściełał dywan w tureckie wzory, który podobnie jak meblościanka na wysoki połysk najlepsze czasy miał już za sobą. Ściany pomieszczenia pociągnięto białą farbą, na której gdzieniegdzie wykwitły ogniska grzyba. Na obszernej rogówce siedziało siedmioro dzieci w  wieku Jakuba, może nieco starszych, i  trójka dorosłych. Dwie kobiety, które mogły być rówieśniczkami Julii, obierały jabłka, wybierając je ze stojącej na ławie wielkiej plastikowej misy. Choć było niemiłosiernie ciepło, nosiły długie

kolorowe spódnice. Ich czarne, splecione w  warkocze włosy ginęły pod wzorzystymi chustami. Obok nich siedział szczupły zarośnięty mężczyzna. Wszyscy oglądali telewizję na niewielkim kineskopowym telewizorze i  nie zwrócili większej uwagi na przybyszów. –  Koniec tego gapienia się. Goście przyszli – powiedział po słowacku gospodarz. Zapewne celowo w  języku, który choć trochę mogła zrozumieć, by nie budzić w niej niepokoju. Julię zdumiało, że na jedno słowo starego Roma wszyscy rozpierzchli się w  kilkanaście sekund, pozostawiając opustoszały salon. –  No, Waldi, Jula, siadajcie. Mirela, czaj! – zakrzyknął i  zaprosił ich gestem do zajęcia miejsc na kanapie. Dopiero teraz Julia mogła mu się przyjrzeć uważniej. Twarz miał okrągłą i  zarośniętą, a  spod krzaczastych brwi spoglądały na nich podkreślone wieloma zmarszczkami oczy. Mężczyzna nosił sprany Tshirt i krótkie spodenki odsłaniające wyraźną szarą bliznę na łydce. Podniesiony głos gospodarza przypomniał jej, że takie gapienie się mogłoby zostać potraktowane jak zniewaga. Jak również milion innych rzeczy, o  których nie miała pojęcia. Raszaj krzyknął raz jeszcze, aby upewnić się, że został usłyszany: – Mirela, dej no czaju! Julia usłyszała krzątaninę w  pomieszczeniu obok. Zanim gospodarz usiadł, wyciągnął z  barku w  meblościance trzy kieliszki i kamionkową butelkę. Chwilę później popłynął z niej złocisty płyn o  słodkawym zapachu. Ufała, że nie jest aż tak mocny jak jałowcówka, którą poczęstował ją Waldek, choć znając zamiłowanie miejscowych do mocnych trunków, mogła to być próżna nadzieja. –  Na zdrowie! – Raszaj wzniósł toast. Stuknęli się kieliszkami i  Julia z  ulgą poczuła, że trunek jest słodki, lekko ziołowy i  nie aż tak mocny, jak się spodziewała. – Bardzo dobre – pochwaliła gospodarza. – Tradycyjny cygański alkohol. Nalewka na gałganie – powiedział Waldek, a Rom skinął głową w geście potwierdzenia. – Na gałganie? Nigdy o tym nie słyszałam. To jakieś zioło?

–  W  Polsce prawie nie występuje pod taką nazwą. Raczej znane jako traganek. Nie jest zbyt popularny, ale można z  niego zrobić dobre herbaty ziołowe. No i świetną nalewkę. – Mój papa mówił, że gałgan rozpędza złe duchy i uspokaja dygot u  człowieka – powiedział Raszaj zaskakująco płynną polszczyzną, jednak z wyraźnym akcentem, w którym przebrzmiewały słowackie i romskie nuty. Zanim zdążył cokolwiek dodać, w  drzwiach prowadzących do sąsiedniego pomieszczenia ukazała się starsza kobieta odziana w tradycyjną cygańską spódnicę, czerwono-czarną bluzkę oraz sznur korali. Na ramiona narzuciła ciemną wzorzystą chustę. Cyganka wniosła tacę, na której stał emaliowany imbryk, trzy szklanki oraz miseczka z cukrem w kostkach. –  Dobry wieczór, mateczko. – Waldek wstał i  uchwycił jej dłoń, przykładając ją sobie do czoła. Julia również się przywitała, trochę niezręcznie podając rękę przez ławę. –  Dobry, dobry – zamruczała staruszka i  uważnie spojrzała na Julię, która niemal czuła, jak Cyganka prześwietla ją na wylot. –  No, Waldi, co tam? – zapytał Raszaj, nalewając do szklanek mocnej herbaty. Postawił naczynia przed gośćmi, po czym wrzucił do swojego cztery kostki cukru i pomieszał, dzwoniąc niemiłosiernie. –  Po staremu. – Waldek wyciągnął rękę i  przejął łyżeczkę. – Letnicy jeszcze nie uciekli ode mnie. –  Widzę, widzę. – Gospodarz uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe od tytoniu zęby. Był to jednak uśmiech szczery i ciepły. – To dobry chłopak, Jula. Nie da was skrzywdzić. A  właśnie. Chłopaki mówili, że widzieli Rafała w  Dukli. Ten ścierwojad znów cię nęka? – To nic. Nie kłopoczcie się, papa Raszaj. Dam sobie z nim radę. – Dam albo nie dam. – Stary Cygan ciężko westchnął. – Jak chcesz, to powiedz, wyślę chłopaków do tej jego rakarni. – Nie trzeba. – Waldek utkwił wzrok w herbacie. Ożywił się, gdy zmienił temat. – Przywiozłem ci trochę towaru. – To dobrze, bardzo dobrze, Waldi. Co tam masz dobrego?

–  Mocną borovićkę, dwa gąsiory grunwaldu i  dziesięć litrów śliwowicy. – Śliwowica? Już? – zdziwił się Raszaj. Wstał od stołu i podszedł do barku, wydobywając z niego gruby plik banknotów. Waldek wychylił do końca kieliszek nalewki, otarł usta i powiedział: –  Zima była krótka w  tym roku, a  gorąco jest już od maja, to węgierki szybko dojrzały. Ale następna partia będzie jeszcze lepsza. Tylko borowićka jest na zeszłorocznym jałowcu. Świeżych owoców jeszcze nie ma. –  Tu masz za ostatnie dwie dostawy. – Stary Cygan wręczył Waldkowi pieniądze, które ten niedbale rzucił na ławę. – Stanka ma dla ciebie wszystko gotowe. – Dzięki – odrzekł, siorbiąc herbatę. –  Dobra! – Raszaj klasnął w  dłonie. – Dosyć o  interesach! Niech pani opowiada, co was sprowadza w te strony. Julia zaczęła opowiadać i  na dobrą sprawę nie zorientowała się nawet, kiedy się rozgadała. Stary Cygan był uważnym słuchaczem, a  po paru kieliszkach i  jemu rozwiązał się język. Zanim Julia się zorientowała, salon zapełnił gwar głosów mieszkańców domu zwabionych dobrym humorem seniora rodu. Na ławie pojawiły się przekąski, których pochodzenia Julia mogła się tylko domyślać. Marynowane grzybki rozpoznała bez trudu, podobnie jak gorące podpłomyki świeżo upieczone przez gospodynię. Ich obłędny zapach roznosił się po całym domu. Zaskoczyły ją smażone świńskie skórki, które przypominały nieco prażynki krewetkowe, lecz były od nich znacznie bardziej tłuste, mimo to smaczne. Nie przypadła jej zaś do gustu kon tura z  czerwonej cebuli, do której gospodyni dodała za dużo octu. Wszystkie przysmaki znikały ze stołu w  mgnieniu oka, jednak baczono, by to Julia jako pierwsza poczęstowała się donoszonymi co chwila specjałami. Przed północą wygnano dzieci do spania, a  córki i  zięciowie Raszaja, mocno już podchmieleni, też zaczęli się rozchodzić. Julia co jakiś czas zerkała na telefon, ale dwie kreski sygnału i  lakoniczna wiadomość od Marysi, że „gnom zasnął”, były wystarczająco

uspokajające. Gdy salon opustoszał, a stary Rom zrobił się wyraźnie senny, Waldek ciężko dźwignął się z kanapy. –  Na nas już pora. – Wsadził do kieszeni gruby plik banknotów, który przez cały wieczór leżał na ławie, pomiędzy półmiskami. – Stanka jeszcze nie śpi? –  Nie. Ona jest jak nietoperz – wybełkotał Raszaj. Najwyraźniej nie tylko Julia czuła działanie alkoholu. – Stanka! – zawołał, a  po chwili na schodach wybrzmiały kroki. Jedna z  dziewcząt, które krzątały się, podając do stołu, stanęła tuż za kanapą. – Zaprowadź Waldiego do spiżarni i daj mu, co chce. – Żegnajcie, papa Raszaj. Waldek wyciągnął dłoń, sądząc, że stary nie będzie w  stanie podnieść się z  kanapy, ale ten ku zaskoczeniu wszystkich dźwignął się, chwiejnie stając na nogach. Chwilę później wylewnie pożegnał się zarówno z Waldkiem, jak i Julią. Przywołana dziewczyna zaprowadziła oboje na tył domu, gdzie drzwi niewielkiej ziemianki pilnowała druga kudłata bestia. Ujadający wściekle pies zamilkł na jedno słowo Stanki, zakręcił dwa kółka, dzwoniąc grubym łańcuchem, i  ułożył się w  kłębek przed wielką budą zrobioną ze starej pralki. Cyganka otworzyła zamek i pociągnęła za uchwyt. Drzwi otworzyły się ciężko. –  No, Waldi. – Ujęła mężczyznę pod łokieć, zupełnie ignorując Julię. – Bierz, co chcesz – dodała. Julia miała wrażenie, że jej słowa aż kipią od podtekstu. Już wcześniej zauważyła, że spojrzenia młodych Cyganek często uciekały ku jej towarzyszowi. Dziewczęta bardzo umiejętnie, acz uprzejmie ignorowały gdańszczankę. Waldek wziął jedną z  plastikowych skrzynek leżących przy wejściu i  zagłębił się do wnętrza ziemianki oświetlanej przez niewielką lampę warsztatową. Wybrał kilka rzeczy i zanim Julia zdążyła na dobre wejść do środka, wycofał się. –  Dzięki, Stanka – mruknął, uciekając wzrokiem. – Mam już wszystko. Pożegnali się krótko, po czym Waldek uruchomił zdezelowanego uaza. Chłód nocy stanowił przyjemną odmianę po upalnym dniu. Tuż po północy wioska była cicha i wydawało się, że wszelkie życie

w  niej zamarło. Centralny plac wykorzystywany jako boisko opustoszał. Przejeżdżając tamtędy, Julia miała wrażenie, że słyszy nawet kapanie wody z  nieszczelnego kranu. Światło re ektorów omiatało nędzne chatynki, a  na poboczu kilka razy błysnęły oczy jakiegoś zwierzęcia. Wprawdzie Waldek wypił nieco alkoholu, ale wyglądało na to, że nie ma on na niego wpływu. Prowadził pewnie, a  może tak tylko wydawało się Julii, którą kołysanie i  miarowy warkot silnika przyprawiły o senność. –  Straszna bieda… – Ziewnęła przeciągle, zakrywając usta wierzchem dłoni. –  Nie tylko tutaj tak jest. – Waldek intensywnie wpatrywał się w drogę za szybą. – Z czego ci ludzie żyją? – Z lasów. Latem są prawie samowystarczalni. Grzyby, dziczyzna, owoce leśne. Polują, zbierają, potem sprzedają w  okolicznych miasteczkach po słowackiej i  polskiej stronie granicy. No i  kradną. Głównie złom, ale czasami otwierają plandekę jakiegoś zbłąkanego tira. –  Nie myślałeś nigdy, że ty… – Chciała ubrać to w  takie słowa, żeby go nie urazić. –  Że ja co? – Spojrzał na Julię, odrywając na sekundę wzrok od drogi. –  No, że ich rozpijasz. W  końcu wozisz im tyle alkoholu, i  to jakiego mocnego. – Nie, nie. – Waldek roześmiał się szczerze. – Oni nie piją tego, co im przywożę. To za dobry towar. Handlują tym w  okolicy. Co się dalej z  tym dzieje, nie wiem. Podejrzewam, że w  końcu tra a do turystów albo bogatych gospodarzy. Nie chcę się chwalić, ale śliwowica wychodzi mi lepsza niż Łącka, a  jałowcówkę od dżinu odróżnia tylko to, że moja jest mocniejsza. – Nie wyglądali na abstynentów… – mruknęła nieprzekonana. – Bo nie są. Piją jakieś tanie gówna albo to, co sami upędzą. A że brakuje im wiedzy, sprzętu i  surowców, to zwykle wychodzi im jakaś berbelucha. –  Nalewka, którą piliśmy, wydawała się przyzwoita. Mnie smakowała.

– Bo Raszaja i jego rodziny nie możesz mierzyć tą samą miarą co reszty wsi. – Pokiwał w  zamyśleniu głową. – Pamiętaj, że jest ich starszym. – A czy w takim razie nie powinien bardziej dbać o swoich ludzi? Przy ich nędznych chałupkach jego willa wygląda jak pałac. Waldek zaśmiał się i znów pokręcił głową. –  Kiedy po raz pierwszy przyprowadził mnie tu mój dziadek, wioska wyglądała o  wiele gorzej. Te domy z  podmurówką, które widziałaś, postawiono z  kasy wójta. W  blaszanym garażu Raszaja stoi stara łada, jedyny sprawny pojazd w osadzie. Jego zięć wozi nią ludzi do szpitala, kiedy babki nie są w  stanie poradzić sobie z chorobą. To dzięki Raszajowi we wsi jest prąd i bieżąca woda, bo pociągnął instalację na swój koszt. Co prawda takie luksusy ma tylko kilka domów, ale to i  tak lepiej niż w  innych cygańskich osadach. – Innych? – zdziwiła się. – To jest ich więcej? –  Jasne! Całe mnóstwo. Na Słowacji mieszka bardzo dużo Romów. Niektóre osady przypominają Trávnicę. Wiele z  nich jest dużo biedniejszych niż ta. Czasami żyją w  dużych miastach, jak w dzielnicy Luník w Koszycach. –  Dlaczego właściwie oni są tacy biedni? – zastanawiała się głośno. Mimo że Cyganie istnieli w jej świadomości, nigdy nie zagłębiała się w problemy tej narodowości, zresztą w Gdańsku można było ich spotkać tylko latem, na głównych deptakach. Przynajmniej tak się jej wydawało. –  Bo to wolny naród. Nie potra ą się zasymilować, bo zamiast ogólnie przyjętych zasad społecznych mają swoje: romanipen. W  ogóle to wszystko przypomina błędne koło. Nikt ich nie chce zatrudniać, bo nie mają wykształcenia. Nie mają wykształcenia, bo nie chodzą do słowackich szkół. Nie chodzą do słowackich szkół, bo ich na to nie stać. Nie stać ich… – …bo nie pracują – dokończyła za niego. Mężczyzna przytaknął. –  To jest bardzo skomplikowane. I  chyba tylko Cyganie potra ą zrozumieć samych Cyganów.

–  Ciebie w  każdym razie lubią i  szanują. – Spojrzała na twarz Waldka oświetloną lampkami tablicy rozdzielczej. Jego oczy przypominały dwa żarzące się węgle. – Nie mają wyjścia. Robimy dobre, uczciwe interesy, ale tak jak ci wspominałem, nigdy nie będę dla nich w  pełni Romem. Połowa spławika zawsze pozostaje po drugiej stronie… Milcząc, minęli Strzeżne, które w ciemności, rozświetlanej jedynie re ektorami terenówki, wyglądało wyjątkowo upiornie. Pasma gęstej mgły wyłaniały się znad wysokiej trawy, przyprawiając Julię o  dreszcze. Odetchnęła z  ulgą, gdy minęli las i  wyjechali na gruntową drogę prowadzącą do wzgórza, na którym położony był dom. U  podnóża wzniesienia Waldek zjechał na pobocze. Silnik zakaszlał i zgasł. –  Co się stało? Skończyło się paliwo? – spytała wystraszona. Nie miała najmniejszej ochoty na marsz pod górę. –  Bynajmniej – roześmiał się. – To raczej moja samokontrola się wyczerpała. Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Poczuła ulgę, bo jej myśli od początku dzisiejszego wyjazdu krążyły wokół jego ciała, jednak nie chcąc wyjść na napaloną desperatkę, tym razem trzymała temperament w  ryzach. Waldek najwyraźniej dobrze odrobił zadanie domowe. Jego pocałunki były namiętne i  zdecydowane, pozbawione wczorajszego napięcia. Z  każdą chwilą czuła rosnące pożądanie i  wkrótce wnętrze samochodu wypełniły dźwięki rozkoszy, przed którymi żadne z  nich nie było w  stanie się powstrzymać. Cokolwiek mogło się stać tej nocy, miała ochotę poddać się temu bez reszty.

Rozdział 11

Waldkowi wydawało się, że ma w  głowie za dużo myśli. O  wiele więcej, niż jego mózg jest w stanie pomieścić, dlatego cieszył się, że może odbyć samotną wędrówkę. Musiał przewentylować głowę i  poukładać to, co w  ostatnim czasie się w  niej nagromadziło. Przystanął w cieniu rozłożystego buku, żeby napić się wody. Wciąż była przyjemnie chłodna. Zdjął koszulkę i  oganiając się nią od komarów i much, ruszył w  dalszą drogę. Została mu może godzina marszu. Znał ten las dość dobrze, choć o  niebo lepiej orientował się w terenach położonych bliżej domu. Dzięki temu, że zabrał ze sobą plecak i rolkę woreczków strunowych, mógł po drodze zebrać nieco składników, które później zamierzał wykorzystać. Wrotycz nie tylko świetnie nadawał się do odpędzania much i komarów, ale też leczył wiele chorób. Z  leśnych poziomek można było zrobić syrop na przeziębienie albo – w wersji dla dorosłych – nalewkę o podobnych właściwościach. Kwiaty rumianku miały tysiąc zastosowań, a wyczuł je już z daleka. O tej porze roku pachniały wyjątkowo intensywnie. Przystanął dopiero nad niewielkim skupiskiem jaskrów, zastanawiając się, czy ma jeszcze ich zapas. –  Po co je zbierać, skoro to trucizna? – spytał kiedyś dziadka, który stanął przed podobnym dylematem jak on teraz. –  Wszystko jest trucizną, decyduje tylko dawka. – Stary Jóźwiak wyraźnie był w  nastroju pedagogicznym, wspartym szklanką samogonu wypitą w swojej destylarni. – Tak przynajmniej twierdził jakiś niemiecki alchemik. Wiele znanych trucizn w małych dawkach ma właściwości lecznicze. Występująca w  wilczych jagodach atropina na przykład… Uśmiechnął się w myślach, wspominając jego długi wykład, który do teraz uważał za jeden z  najbardziej wartościowych. Po namyśle schylił się i  zebrał kilka niewielkich żółtych kwiatków. Starannie zapakował je do plecaka i ruszył dalej.

Tego ranka wstał przed wszystkimi. Kręcił się po obejściu, kiedy chwilę po ósmej na piętrze rozległ się dźwięk telefonu Julii. W  końcu otrzymała wiadomość od mechanika, że auto jest gotowe i  można je odebrać. Kiedy zeszła półprzytomna po schodach, walcząc z  sennością i  kacem, którego zaprosiła w  nocy, smakując nalewki, zaoferował, że może pójść po samochód. Przyjęła jego propozycję z ulgą. Faktycznie wyglądała słabo. Nie powinien był jej pozwolić pić po powrocie z Trávnicy, gdzieś około drugiej w nocy, jednak utrzymywała, że kilka kieliszków malinówki jej nie zaszkodzi. Zaszkodziło, o  czym świadczył drżący głos. Nie pozostawiła złudzeń co do swojego stanu, kiedy dopadła do dzbanka wody z  cytryną i  miętą przygotowanego zawczasu przez Waldka, nie rozglądając się nawet za szklanką. Z  uśmiechem patrzył, jak łapczywie opróżniała jego zawartość. Skończywszy, wręczyła mu grubą kopertę z  gotówką, w  której znajdowało się nie tylko wynagrodzenie dla mechanika, ale też zapłata za niemal dwa tygodnie spędzone pod dachem Waldka. Na nic zdały się jego protesty. Dzięki temu, że szedł od godziny, miał czas na uporządkowanie myśli, jednak za nic nie chciały wpadać do przygotowanych przez jego umysł szu adek. A przez ostatnie dwa tygodnie naprawdę miał o  czym myśleć. Rodzina Julii wtargnęła w  jego życie jak tornado, wrzucając wszystko w  wielki wir zmian. Na próżno jednak szukał oka cyklonu, w  którym mógłby znaleźć coś stałego. Julia była zjawiskiem całkowicie wymykającym się wszelkim klasy kacjom. Nie próbował nawet zaprzeczać, że gdańszczanka podobała mu się, że była nie tylko atrakcyjną kobietą, ale też wspaniałą towarzyszką, troskliwą i wyrozumiałą matką. Gdyby wiedział, że taki związek ma przyszłość, skoczyłby za nią w  ogień. Tylko że doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma. Do pokonania byłoby zbyt wiele przeszkód, poza tym prawdopodobnie chodziło o  wakacyjny romans, o  który nie miałby do Julii pretensji. Była kobietą „skądś”. Całe życie jej i  dzieciaków było w  Gdańsku. Praca, szkoły, dziadkowie, znajomi. Poza tym co mógł im zaoferować? Dom na końcu świata? Życie z facetem, którego jedynym źródłem dochodu jest pędzenie bimbru?

Który za jedynych przyjaciół ma żyjących w  nędzy słowackich Cyganów? Nie miał nic, czym mógłby im zaimponować. Myśl o ich wspólnej przyszłości wprawiła go w  zażenowanie. Zbyt śmiała i utopijna, była tylko fantazją. Wyszedł z  lasu na szosę utkaną z  dziesiątek łat, spomiędzy których ledwie widoczne były jaśniejsze fragmenty oryginalnego asfaltu. Skręcił, obierając trasę na Mszanę, malutką osadę obejmującą kilka rozrzuconych wzdłuż drogi domów. Waldek się bał. W  pamięci wciąż jeszcze tkwił ślad po epizodzie z  Martyną, choć minęło już tak wiele lat. Historia lubi się powtarzać. Tam też zgodził się na niezobowiązującą znajomość, bo dziewczyna bardzo mu się podobała. Oczywiście zakochał się po uszy. Co więcej, uwierzył w przyszłość tego związku. Na samą myśl o ich ostatniej rozmowie poczuł, jak czerwienią mu się czubki uszu. – Mała, a może przeniosłabyś się tutaj? – zaproponował któregoś wieczora, kiedy alkohol rozwiązał mu język. – Tutaj? Na stałe? – Dziewczyna wybuchła śmiechem i pogłaskała go po zarośniętym policzku. – Waldi, nie obraź się, ale mam dopiero dwadzieścia cztery lata. Nie mogę spędzić reszty życia w tej zabitej dechami dziurze. Nie zrozum mnie źle. Jesteś sympatycznym facetem i  chętnie jeszcze do ciebie przyjadę, ale jakoś nie widzę naszej wspólnej przyszłości. Żyjemy w  dwóch różnych światach i one się nie zazębiają prawie w żadnym punkcie. –  W  takim razie po co to wszystko? – zapytał, mając na myśli ostatnie tygodnie spędzone razem. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo był zaślepiony. Tylko on zapewniał ją, jak bardzo jest zakochany. Tylko on snuł plany wspólnej przyszłości. Głupie, idiotyczne fantazje. Postanowił zaryzykować raz jeszcze. – A gdybym to ja przeniósł się do Warszawy? –  Ty? – zapytała zdziwiona Martyna. Po chwili pokręciła głową, wzbudzając do życia burzę naturalnych blond loków. – To jakby wrzucić lwa w  sam środek miasta. Jesteś zbyt dziki, za mocno przywiązany do wolności, żeby żyć w Wawie. – I tylko o to chodzi? – Czuł, że nie mówi mu całej prawdy. – Czy raczej o to, że taki prostak jak ja nie umiałby sobie tam poradzić?

–  Waldek, a  co ty byś tam robił? – Dziewczyna spuściła oczy. – Chcesz tyrać na czarno gdzieś na rynku? Szatkować warzywa w jakimś podłym barze? –  Tylko na tyle byłoby mnie stać, prawda? – Waldek zrzucił z siebie jej ramiona i wyszedł. Właśnie o  to chodziło. Nie miał nic, co mógłby zaoferować kobiecie. Był prostym pół-Cyganem, któremu ledwie udało się skończyć podstawówkę. Nie miał nic prócz tego, co pozostawili mu w  spadku dziadkowie. I  taka była prawda. Prawda, której się wstydził, choć jeszcze bardziej wstydził się tego, że okłamał Julię, wymyślając bajeczkę o  dziewczynie wystraszonej plotkami na jego temat. Nie chciał jej już więcej oszukiwać. Wiedział, że będzie w  końcu musiał zdobyć się na szczerość. I  nie było to jedyne kłamstwo, które musiał wyprostować. Widok przerzedzających się drzew wyrwał go z  rozmyślań. Wkrótce tra ł na leśną drogę prowadzącą na obrzeża Dukli. Stamtąd było już niedaleko do warsztatu pana Zenona. Włożył koszulkę, która zdążyła już przeschnąć. Pomacał kieszeń obszarpanych krótkich bojówek, żeby się upewnić, że koperta wciąż jest na miejscu. Leśna droga znienacka wpadała w ulicę Polną. Po kilkuset metrach Waldek ujrzał bramę posesji, na której znajdował się zakład naprawy pojazdów. Niebieskie przeszklone drzwi były uchylone, a  nad otwartą maską dużego kombi pochylał się jeden z mechaników. – Dzień dobry. – Waldek zastukał w jedną z szyb, starając się, by dźwięk nie został zagłuszony przez radio. Mechanik, młody chłopak z rękami czarnymi od smaru, podniósł wzrok znad silnika pojazdu. – Przyszedłem po tę camry. – To do szefa, biuro jest z tyłu. – Pracownik obrzucił go uważnym spojrzeniem i ruchem głowy wskazał wejście. Biuro pana Zenona, w  przeciwieństwie do reszty zakładu, stanowiło przykład czystego chaosu. Na wszystkich możliwych powierzchniach płaskich zalegały sterty papierów, faktur, części zamiennych, karteczek z numerami telefonów i adresami. Właściciel siedział za biurkiem, na którym nie było już skrawka wolnego

miejsca, i przeglądał gruby segregator. Usłyszawszy kroki, podniósł wzrok znad dokumentów. – A, to pan. – Mężczyzna otworzył szu adę i wyciągnął kluczyki do toyoty. – Myślałem, że przyjedzie pani Julia. –  Nie mogła. Ale mam wszystko, co trzeba. – Waldek wyciągnął kopertę i postukał w nią palcem. –  Wie pan, nie mogę tak wydać wozu na gębę. – Pan Zenek podrapał się czarnym od smaru palcem w  rzadką czuprynę. Uciekł wzrokiem przed spojrzeniem Waldka, który od razu zorientował się, o co chodzi. – Muszę zadzwonić. – Spoko. Waldek poczęstował się cukierkiem z wielkiego słoja stojącego na parapecie, wyszedł przed biuro i  przez chwilę przypatrywał się pracy mechaników. Z  pomieszczenia dobiegały szczątki rozmowy właściciela warsztatu. W końcu został zaproszony do biura. –  Wszystko w  porządku. – Otyły mężczyzna pogrzebał w  papierach i  wyciągnął przybrudzoną fakturę. – Tutaj ma pan wykaz napraw. Robocizna i  te części, które udało się kupić w hurtowni. Kilka jest z giełdy samochodowej w Poznaniu, ale pani Julia wszystko wie. Razem będzie tysiąc sześćset. A tak przy okazji, ma pan jakiś cudowny środek na, no wie pan… – właściciel ściszył głos – hemoroidy? –  Nie ma pan do mnie tyle zaufania, żeby wydać samochód znajomej, a  chce powierzyć mi pan swoją dupę? – Waldek uśmiechnął się i  pokręcił z  niedowierzaniem głową, po czym wyciągnął z koperty całą przygotowaną kwotę i podał bez liczenia. – Proszę. A najlepszy środek na hemoroidy to… środek dupy. –  Bardzo śmieszne, chłopcze. – Wzrok pana Zenona stał się lodowaty, a  w  głosie próżno było szukać słyszanych wcześniej rubasznych akcentów. – Tu są kluczyki i faktura. Waldek przewietrzył przez chwilę nagrzany samochód, obrzucając co jakiś czas zaniepokojonym spojrzeniem automatyczną skrzynię biegów. Nigdy nie jeździł takim autem i  musiały wystarczyć mu szczątki gdzieś zasłyszanych informacji o  jego obsłudze. Uruchomił silnik. Zatrzęsło nieco nadwoziem, po czym zaczął pracować cicho i  równomiernie. Raz jeszcze spojrzał pod kierownicę, uważnie

lustrując oba pedały. Gaz i  hamulec. Cóż, nie wyglądało to na wielką lozo ę. Nacisnął delikatnie prawy pedał. Silnik ożył i samochód potoczył się powoli przez podwórko warsztatu. –  Jakoś dojadę – mruknął do siebie, po czym włączył się do ruchu, skręcając w drogę na Barwinek. Docisnął gaz i  przez kolejnych kilka kilometrów cieszył się lekkością, z  jaką obszerna gablota płynęła po szosie. W  połowie drogi między miejscowościami poczuł drżenie kierownicy, więc czym prędzej zjechał na pobocze. – No bez jaj. Tylko nie guma… Drżenie wzmogło się, mimo że zatrzymał pojazd. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że to nie kierownica wpada w  niekontrolowane wibracje, tylko jego ręka. Sekundę później całe jego ciało dygotało w  konwulsjach, niemal wyrywając z  mocowania pas bezpieczeństwa. To, co początkowo wziął za oślepiający promień słońca, było dobrze znanym zwiastunem bólu. Białe światło znów rozbłysło w jego głowie. Gdy otworzył oczy, leżał na szutrowym podjeździe i  krwawił ob cie, a nad jego głową rozgrywała się walka. Kilku Cyganów biło się z  czwórką mężczyzn. Pomiędzy walczącymi zobaczył również Julię. Próbując zerwać się z  ziemi, by wyciągnąć zdezorientowaną kobietę z kotłowaniny, poczuł ogromny ból w podbrzuszu. Spojrzał w  dół. Spod podwiniętego podkoszulka wyzierała wielka rana, z której przy każdym ruchu wypływała ciemna, prawie czarna krew. Dopiero teraz poczuł wiercący w  nosie smród, który musiał być odorem jego własnych wnętrzności. Próbował rozejrzeć się po otoczeniu, ale jego oczy zaczęły zachodzić mgłą. Umierał, co do tego nie miał cienia wątpliwości. Światło w  jego głowie błysnęło raz jeszcze i zgasło, odsyłając go w nicość. Otworzył oczy, czując, jak ból rozsadza mu czaszkę. Pod nosem zastygła strużka krwi, przesiąknął nią także podkoszulek. Jak długo tu tkwił? Poczuł falę nadchodzących mdłości. Otworzył drzwi i zwymiotował na pobocze. Przez długą chwilę ból w czaszce był tak nieznośny, że Waldek nie był w stanie zrobić nic poza czekaniem, aż zelżeje. Gdy to nastąpiło, sięgnął po paczkę chusteczek tkwiącą w kieszeni drzwi i ukręcił z nich tampony, które wetknął w nozdrza.

Odpiął pas i wysiadł z samochodu. Lejąca się krew jakimś cudem nie pochlapała beżowej tapicerki wozu, co przyjął z ulgą. Zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie stał, płynął strumień. Ostrożnie przeszedł przez metalową barierkę, wciąż jeszcze czując drżenie nóg. Ściągnął podkoszulek i zanurzył go w wodzie, barwiąc ją szkarłatem na kilka długich chwil. Obmył twarz. Zimna woda przyniosła ulgę i otrzeźwienie. Wrócił do auta i  usiadł w  otwartych drzwiach, oddychając głęboko. To, co przed chwilą widział, było najwyraźniej jego własną śmiercią. Czy tak właśnie miał zginąć? W  bójce, z  rozciętym brzuchem? Wizje miały to do siebie, że rzadko dawały jasną odpowiedź na jakiekolwiek pytania. Postać Julii mogła być jakąś wskazówką, ale gdzie, kiedy i czy w ogóle dojdzie do bójki? Przecież nie mógł, tak jak kiedyś w przypadku swojego psa, chronić się przed wszystkim, co go otacza. Zajął miejsce za kierownicą, opierając głowę na nagrzanym słońcem zagłówku. Nadal był potwornie słaby i  nie chciał w  takim stanie pokazywać się Julii i  dzieciakom. Niedaleko miejsca, w  którym zjechał na pobocze, znajdował się leśny parking. Przejechawszy kilkaset metrów, wjechał w las i zaparkował w cieniu gęsto rosnących sosen. Odchylił siedzenie i  zamknął powieki. Po chwili spał głęboko.

Rozdział 12

Gdy tylko poczuła, że poranny kac mija, zwinęła się z łóżka i poszła pod prysznic. Dzieciaków nigdzie nie było, ale nie martwiło jej to zbytnio. Letnia woda przyniosła natychmiastową ulgę. Julia ubrała lekką koszulkę na ramiączkach i  szorty, po czym zeszła na dół. Na stole leżała karteczka informująca, że Marysia i  Jakub są nad potokiem. Zaparzyła mocną kawę i  przygotowała śniadanie, które, miała taką nadzieję, będzie mogła jakoś przełknąć. Prawie podskoczyła, gdy o  jej nogi otarła się kotka. Zwierzę zamiauczało, dając wyraźny sygnał, że jest głodne. Wyjęła z  lodówki puszkę karmy i  nałożyła nieco do małej miski stojącej tuż obok wielkiej michy Klozeta. Swoją drogą nie widziała wielkiego kocura już dobrych kilka dni. Przypomniała sobie słowa taty, że na kaca najlepszy jest ruch. Emerytowany wojskowy miał w  tym zakresie spore doświadczenie. Julia pamiętała czasy, kiedy ojciec dosyć często przychodził zawiany. Całe szczęście, że zwykle upijał się na wesoło. Jeszcze za czasów studenckich po zakrapianej imprezie potra ła obudzić się o piątej czy szóstej rano, nawet jeśli oznaczało to tylko trzy czy cztery godziny snu. Wstępowała w  nią wtedy jakaś niespożyta energia. Sprzątała, prała, prasowała i  nadrabiała wszystkie zaległości, które powstały w  ciągu tygodnia. Kac przychodził później, zazwyczaj w  porze obiadu. Cóż, albo tutejszy alkohol działał inaczej, albo się zestarzała. Zabrała ze stołu kubek z  kawą i  kanapkę, po czym wyszła przed dom. Po Waldku nadal nie było śladu, mimo że dochodziła jedenasta. Była mu nieopisanie wdzięczna, że zgodził się odebrać samochód. Zeszła zboczem w  kierunku potoku. W  sam raz, by natknąć się na scenę, która wprawiła ją w osłupienie. Marysia, nasunąwszy na nos przeciwsłoneczne okulary, a na czoło czapkę z  daszkiem, wylegiwała się właśnie na składanym płóciennym leżaku pożyczonym od Waldka. W  tym czasie Jakub

przygotowywał się do ataku, lepiąc pokaźne kule borowinowego błota. Zatknęła usta, gdy jedna z  nich poszybowała w  stronę drzemiącej Mani. Szykowała się niezła awantura. Wprawdzie pierwsza kula nie tra ła w  cel, ale druga rozbryznęła się na szczupłym opalonym brzuchu dziewczyny, która zerwała się z leżaka jak oparzona. – Ty gnomie! – wrzasnęła i ruszyła w stronę brata. – Nie daruję ci tego! Jakub roześmiał się, aż echo poniosło, i  zaczął miotać kolejne kule. Zanim Marysia do niego dobiegła, została tra ona jeszcze dwukrotnie. Skoczyła na brata zwinnie niczym kotka na polowaniu i  wepchnęła go w  błoto, siadając okrakiem. Julia miała już ruszyć synowi na ratunek, ale ku jej zaskoczeniu rodzeństwo nie wdało się w  regularną walkę. Teraz to siostra smarowała malca błotem, wzbudzając lawinę śmiechu. Jakub, podobnie jak ona, wszędzie miał łaskotki. Ta scena wzruszyła ją do cna. Wierzchem dłoni otarła płynące łzy i po raz pierwszy od wielu lat były to łzy szczęścia. Uszczęśliwiało ją ich szczęście. Tego, co działo się przed jej oczami, nie sposób było inaczej nazwać. Przez chwilę obserwowała szamoczące się rodzeństwo. W  końcu Marysia dała bratu spokój i  oboje poszli opłukać się w  ciepłych wodach Czarciego Potoku, po czym jak gdyby nigdy nic wrócili do swoich zajęć. – Dzień dobry, słoneczka. Zeszła na brzeg, starając się nie rozlać kawy. – Cześć, mamo. – Mania poprawiła czapkę i ponownie usadowiła się w leżaku. –  Gdzie Waldek? – zainteresował się Kuba, wracając do wykopywania niewielkiej zatoczki, do której co rusz wpuszczał wodę z potoku. – Poszedł po nasz samochód. Jest już naprawiony. – Będziemy musieli wracać? – Ośmiolatek wbił w nią spojrzenie, ale Julia czuła na plecach również wzrok Marysi. Bała się tego pytania, ale wiedziała, że ono wkrótce padnie. Sama wielokrotnie się nad tym zastanawiała. Wprawdzie wynajmowali pokój u Waldka, ale relacja z nim rozwinęła się o wiele bardziej, niż

mogła przypuszczać, kiedy pojawili się tu po raz pierwszy. Niesprawny samochód był dobrym pretekstem, ale ten powód właśnie przestawał być aktualny. Wkrótce trzeba będzie zagrać w otwarte karty i Julia doskonale o tym wiedziała. –  Nie wiem – odpowiedziała, odgryzając mały kęs kanapki. – Muszę pogadać o tym z Waldkiem. –  Mamo, zostańmy jeszcze trochę. Proooooszę. – Chłopiec nie odrywał od niej wzroku. – Mania, powiedz coś! – No, moglibyśmy jeszcze zostać parę dni. Nie jest tutaj tak źle – powiedziała dziewczyna, co jak na nią było wręcz wybuchem optymizmu. – Zobaczymy – powiedziała Julia, ucinając dalszą dyskusję. Musiała przyznać, że chętnie zostałaby tutaj nie tylko ze względu na dzieciaki. Waldek obudził w  niej coś, czego dawno nie czuła, i  chciała, by trwało to jak najdłużej. Nie bała się, że ją skrzywdzi. Była w końcu dużą dziewczynką. Obawiała się raczej tego, że to ona i dzieciaki mogą stanowić dla niego pewien rodzaj ograniczenia. Posiedzieli nad potokiem jeszcze pół godziny, ale wisząca w  powietrzu niepewność wyraźnie zagęściła atmosferę. Wrócili do domu, by schronić się przed południowym słońcem. Z  ogródka na tyłach domu Julia wybrała kilka sztuk włoszczyzny i  trzy dorodne cukinie. Nastawiła wywar na zupę, dorzucając połówkę kury z zamrażalnika. – Słuchajcie – postanowiła, patrząc na dzieci siedzące na kanapie. – Posprzątajmy tu trochę. Waldkowi na pewno będzie miło. O  dziwo, zgodziły się bez marudzenia. O  ile zapał Kuby był dla niej czymś naturalnym i wpisującym się w jego żywiołowość, o tyle postawa Marysi po raz kolejny tego dnia mile ją zaskoczyła. W ciągu trzech kolejnych godzin postawili dom na głowie, omijając jednak prywatne pomieszczenia gospodarza. Na piętrze udało się uprzątnąć kolejny pokój. Julia pozwoliła sobie na wyrzucenie kilku bezwartościowych przedmiotów, mając nadzieję, że właściciel będzie miał na ich temat dokładnie takie samo zdanie. Dom został gruntownie odkurzony, obie łazienki starannie wyczyściła Marysia, a  Kuba pozmywał wszystkie walające się naczynia. Kiedy w  końcu

opadli zmęczeni na wiklinowe fotele znajdujące się na werandzie, dom lśnił czystością, wprawiając całą trójkę w niekłamaną dumę. – Mia! – pisnęła Marysia, widząc kotkę wdrapującą się na schody. Wciąż były dla młodego zwierzaka wyzwaniem. Leżący w  cieniu dębu Klozet pozornie nie zwracał na nią uwagi, jednak dziewczyna miała wrażenie, że czujnym okiem gospodarza obserwuje kotkę. W  żaden sposób nie czuł się zagrożony jej obecnością, nadal był królem podwórka. – Gdzieś ty była, mała kozo? – Koza! – wykrzyknął Jakub i zerwał się z fotela. Zniknął wewnątrz domu, by po chwili pojawić się na ganku z  emaliowanym wiadrem. Waldek już kilka dni temu nauczył ich, jak doić Celinę, jednak Julia musiała przyznać, że jej syn robił to z  wyjątkową wprawą. Zanim zdążyła coś powiedzieć, chłopiec pognał przez podwórko niczym wiatr, płosząc zdezorientowane kury. Jej dzieci były szczęśliwe. „Tak bardzo, jak już od dawna nie były” – pomyślała. Poczuła, jak w jej głowie przesuwają się okienka kalendarza. Dni umykały w  zastraszającym tempie i  miała świadomość, że wkrótce ta sielanka się skończy. Gdyby komukolwiek ze swoich znajomych powiedziała o  tym wszystkim: o  „magicznym” błocie, o  hipnozie, Cyganach, o  serdecznych ludziach i  mrocznych, zapomnianych miejscach, uznaliby, że zwariowała. Albo przynajmniej fantazjuje i wyolbrzymia. Uświadomiła sobie, jak w  ciągu zaledwie kilku tygodni zmieniły się dzieci. Marysia powoli rozstawała się z  wizerunkiem deathmetalowego upiora. Już kilka dni temu Julia zauważyła, że we włosach córki pojawiły się odrosty w  pięknym miodowym kolorze. Dziewczyna nie zadawała sobie trudu, by codziennie nakładać mocny czarny makijaż. Skóra potraktowana dużą – momentami zbyt dużą, czego Julia nie mogła sobie wybaczyć – ilością słońca nabrała zdrowego brzoskwiniowego odcienia. Suche, poznaczone ranami i  strupami ciało Jakuba było już tylko przykrym wspomnieniem. Teraz ośmiolatek był gładki i dobrze odżywiony. Musiała przyznać, że nie miał takiej skóry od czasu, kiedy się urodził.

Ale to była tylko część zmian, jakie Julia obserwowała w swoich dzieciach. Te bardziej istotne były niewidoczne z  zewnątrz, lecz czujne oko matki wyłapywało je bezbłędnie. Jakub stawał się małym zdobywcą. To on pierwszy wchodził pod zimną wodę górskiego wodospadu, doił kozę, wybierał jajka i  walczył z  podwórkowym kogutem niemogącym znieść obcego na swoim terenie. Z  małego Kubusia wyrastał prawdziwy poszukiwacz przygód. Podarowany przez Waldka nóż rzeczywiście stał się nie zabawką, tylko narzędziem przydatnym niemal w każdej sytuacji. Julia przestała go nawet upominać, kiedy wyjmował ostrze z ziemi, nadziewał na nie kawałek kiełbasy i ze śmiechem napychał nią sobie buzię. Kiedy pomyślała o  Marysi, po raz kolejny poczuła, jak kamień spada jej z serca. Prawie się rozpłakała, kiedy w  drodze do potoku córka objęła ją w  pasie i  położyła nagrzaną słońcem głowę na jej ramieniu. Gdyby ktoś pokazał jej ten obrazek miesiąc temu, popukałaby się znacząco w  głowę. To, że Mania przesypiała całe noce – ba! spała czasami do dziesiątej – przyniosło jej niewysłowioną ulgę. Jakże była za to wdzięczna Waldkowi! Jeszcze czasami nasłuchiwała w  pełnym napięcia oczekiwaniu, gdy dziewczyna kręciła się w  łóżku, ale nie był to już niespokojny sen zakończony krzykiem. Obserwując dzieci, przeniosła się na hamak. Liście młodych brzózek, wśród których został rozwieszony, tańczyły na delikatnym, ledwie wyczuwalnym wietrze. Było gorąco, ale drzewa dawały przyjemny cień. Julia poczuła nawracającego kaca. Cała poranna energia została dobrze spożytkowana. Opadła na szorstki materiał z poczuciem zadowolenia, a miarowy ruch hamaka szybko ukołysał ją do snu. Obudził ją dźwięk zamykanych drzwi samochodu. Nie sposób było określić, czy spała trzy minuty, czy trzy godziny. Odgarnęła z  twarzy włosy zarzucone podmuchem wiatru, na który wszyscy czekali z  utęsknieniem. Wsparła się na łokciach i  zobaczyła toyotę stojącą na podjeździe. – Dzień dobry, śpiąca królewno. Waldek postawił pieniek obok hamaka i  usiadł. Pomimo uśmiechu, którym ją obdarzył, wyczytała w jego twarzy napięcie.

–  Dzień dobry! – Ziewnęła przeciągle, spoglądając na słońce przezierające przez drobne brzozowe listki. Sądząc po tym, jak się przesunęło, musiała spać około godziny. – Wszystko w  porządku z autem? –  Tak. – Mężczyzna wrzucił kluczyki do hamaka. – Pan Zenek kazał cię pozdrowić. – Dzięki. Nie robił problemów z wydaniem auta? –  Po tym, jak do ciebie zadzwonił, to nie… – Waldek odwrócił wzrok i utkwił go w krajobrazie. –  Waldek, o  co chodzi? – Złapała za jego dłoń. Była szorstka i  wilgotna od potu. – Widzę, że coś cię trapi. Może po prostu mi powiedz. – Pewnie teraz, kiedy auto jest zrobione, wyjedziecie? Spojrzał na nią. To, co zobaczyła w  jego oczach, było czystą samotnością. Julii zrobiło się go żal. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z  tego, jak musiało wyglądać jego życie przed ich przyjazdem i  jak może wyglądać po wyjeździe. Słowaccy Cyganie byli tylko namiastką przyjaciół, a  po polskiej stronie Waldek nie miał nikogo, z kim mógłby porozmawiać, pobyć, pójść na piwo. Nie wspominając już o rodzinie, której właściwie nie miał. Wyobrażenie dni, tygodni i  miesięcy spędzonych jedynie w  towarzystwie kilku zwierząt przytłoczyło ją. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo, bardzo był samotny. – Nie chcielibyśmy ci sprawiać kłopotu… – Cóż, rozumiem – uciął krótko. Znała tę reakcję. Prawie wszyscy mężczyźni zachowywali się tak samo. Nie umieli poprosić ani przyznać się do słabości. Mimo wszystko uśmiechnęła się w duchu. –  Daj mi dokończyć. Chodzi mi o  to, że bardzo chętnie zostaniemy, jeśli to nie problem. Mamy jeszcze ponad miesiąc wakacji i żadnych konkretnych planów. Dzieciaki będą zachwycone. Spojrzał na nią z  wdzięcznością i  uśmiechnął się. Pewnie pocałowałby Julię – a  przynajmniej miała nadzieję, że mógłby to zrobić – gdyby nie to, że zza rogu domu wyłonił się umorusany Jakub. Nachylony w stronę Julii Waldek odskoczył jak oparzony.

–  Słuchaj, chcieliśmy pozwiedzać okolicę. Może zabrałbyś się z nami? – spytała, nie puszczając jego dłoni. –  Pewnie, a  gdzie chcecie iść? Może wejdziemy na Kieł albo pójdziemy na jarmark ludowy do Zawadki? –  Nie. Teraz to my cię gdzieś zabierzemy. Myślałam, żeby pojechać z  dzieciakami nad Solinę i  pokazać im choć kawałek Bieszczadów. Mógłbyś być naszym przewodnikiem. –  Raczej nie… – Waldek podrapał szorstki policzek i  spojrzał na Julię zawstydzony. – Nigdy tam nie byłem. –  Co?! Jak to? – oburzyła się, ale spojrzawszy na niego, poczuła się głupio. Przecież wiedziała, że nie miał łatwego dzieciństwa i to, co było oczywiste dla niej, mogło być zupełnie nieoczywiste dla niego. – Nieważne. Jedziesz z  nami – zadecydowała i  zeskoczyła z hamaka. Poczuła, jak znów wstępuje w nią energia. *** –  Jedziemy na wycieczkę! – wykrzyknął Jakub, niemal przyprawiając matkę o zawał. Prawie po omacku sięgnęła po telefon. Zegar wskazywał wpół do siódmej. Marzyła, by pospać jeszcze godzinkę, ale pozbyła się złudzeń, gdy tylko usłyszała skrzypienie sprężyn na łóżku Marysi. –  Ma-nia, wsta-waj! – Jakub skakał po posłaniu siostry i  głośno sylabizował. – Ma-nia, wsta-waj! – O rany – jęknęła Marysia i nakryła głowę poduszką, spod której wydobył się przytłumiony głos. – Spadaj, gnomie. Chłopiec nie dał za wygraną i  kwadrans później obie były na nogach. Wisielczy humor Marysi minął zaskakująco szybko, a mocna kawa przygotowana przez Waldka w  okamgnieniu postawiła Julię na nogi. –  Wszystko załatwione – powiedział, gdy skończyli śniadanie, podczas którego Julia zauważyła na kredensie komórkę Waldka… Stara nokia była podłączona do ładowarki. Obok niej leżał niewielki notes z  numerami telefonów. Widząc jej spojrzenie, pospieszył

z  wyjaśnieniem: – Dzwoniłem do Raszaja. Jego córka przyjedzie doglądać zwierząt. Kiwnęła głową. To pozwoli nie ograniczać ich wycieczki do jednego dnia. –  Gotowi? – spytała, kiedy już się spakowali i  znieśli bagaże na dół. Waldek postawił obok schodów niewielki wojskowy plecak typu kostka. –  Gotowi! – krzyknął Kuba, a  Marysia skinęła głową, potwierdzając entuzjazm brata. –  Idźcie do samochodu, ja się tylko przebiorę. – Waldek spojrzał przepraszająco na bojówki, z  którymi się nie rozstawał, i wyciągniętą koszulkę. Już wcześniej zdecydowali, że pojadą toyotą należącą do Julii. Była pewniejsza niż zdezelowany uaz i o niebo bardziej komfortowa. Zanim nawiewy zdołały jako tako schłodzić nagrzane wnętrze, na schodach pojawił się Waldek, przeskakując je w dwóch susach. –  Wow! – Mania uniosła okulary przeciwsłoneczne, by lepiej mu się przyjrzeć. – Rzeczywiście, wow – przyznała Julia. Waldek miał na sobie chabrowe polo, krótkie spodenki z jasnego dźinsu i  białe trampki. Na gęstej uczesanej czuprynie mocno trzymały się okulary przeciwsłoneczne. Stylizacja idealnie podkreślała jego ciemną karnację. Julia musiała przyznać, że wyglądał bardzo przystojnie i  spokojnie mógłby się wtopić w  tłum w Saint-Tropez czy Monte Carlo. Waldek był chodzącym przykładem tego, że szata czasem jednak zdobi człowieka. – No co? – spytał, widząc ich zdziwione spojrzenia.Cieszył się, że jednak kiedyś za namową Martyny zaopatrzył się w  jeden porządniejszy komplet, który co prawda kilka lat przeleżał w sza e, ale teraz bardzo się przydał. – Nic. Wsiadaj, przystojniaku. – Julia wrzuciła na tylne siedzenie niewielką torebkę i  sama rozsiadła się na rozgrzanym skórzanym fotelu. Wydobyła ze schowka ciemne okulary, założyła je i spojrzała w lusterko. – To co, dzieciaki, dokąd najpierw?

–  Nad Solniczkę! – wykrzyknął Jakub, moszcząc się na podwyższanym siedzisku. – Nad Solinę, krasnalu – fuknęła na niego Mania, ale nie zdołała przy tym ukryć uśmiechu. Julia też się uśmiechnęła i  przesunęła dźwignię skrzyni biegów w położenie do jazdy. Zanim ruszyła, ustawiła płytę w odtwarzaczu na Somebody. I need somebody Somebody like you Everybody needs somebody I need somebody Hey what about you Everybody needs somebody2 Uwielbiała energetyczne kawałki Bryana Adamsa znacznie bardziej niż jego ballady i  zamierzała raczyć nimi współpasażerów bez względu na ich opinię. Jak na razie klasyka rocka nikomu nie przeszkadzała. Szybko dojechali do Tylawy, gdzie skręcili w  drogę wojewódzką numer 897, która wydawała się znacznie ciekawsza niż krajowa prowadząca przez Iwonicz, Rymanów i Sanok. Trasa, którą wybrali, wiodła prosto do Ustrzyk Górnych, legendarnej stolicy Bieszczadów. Kiedy ostatnie zabudowania zniknęły z  pola widzenia, Julia poprawiła się w  fotelu i  poczuła, że jazda w  nieznane sprawia jej niesamowitą przyjemność. Mogła przypuszczać, że to uczucie udzieliło się także pasażerom, bowiem nikt się nie odzywał, wszyscy byli zapatrzeni w  zmieniające się za oknem widoki. Podkręciła głośność muzyki. Summer of ‘69 – według Julii jeden z  najbardziej udanych kawałków Adamsa – świetnie wpisywał się w  otaczający ich krajobraz. Toyota mknęła rozgrzaną szosą, sprawnie omijając nierówności, a wpadający przez uchylony szyberdach wiatr tańczył w  ich włosach. Przy refrenie Julia zaczęła śpiewać razem z wokalistą.

–  Uwielbiam tę piosenkę! – krzyknęła, kiedy wybrzmiewały ostatnie akordy utworu. –  Widzę. – Waldek uśmiechnął się, zsuwając okulary na nos. – O czym jest? –  O  młodości Bryana Adamsa. O  pierwszej kupionej gitarze, pierwszej dziewczynie i  wszystkim tym, co wydarzyło się latem sześćdziesiątego dziewiątego. Taki jest zresztą tytuł tej piosenki. Summer of ’69. Lato 1969. I  o  tym, że czas płynie, ludzie dorastają i  zostają im tylko wspomnienia. Śpiewa: „to były najlepsze dni mojego życia”. „Zupełnie tak jak moje teraz” – pomyślała, ale nie powiedziała nic więcej. No dobrze, kiedyś była szczęśliwa, ale było to tak dawno temu, że niemal zapomniała, jakie to uczucie. To, co przeżywała teraz, było niczym druga młodość. Zanim dotarli nad Jezioro Solińskie, zatrzymywali się kilkanaście razy na przydrożnych parkingach. Postoje nie tylko dawały wytchnienie od panującego w  aucie upału, ale też pozwalały się nacieszyć pięknym krajobrazem. W  miarę jak zbliżali się do serca Bieszczadów, Julia widziała coraz więcej miejsc, w  których chciała się zatrzymać i podziwiać ich piękno. –  O  rany! Ale wysoko! – zawołał Jakub, spoglądając w  dół solińskiej zapory. Julia przedarła się przez gęsty tłum turystów. Wielkość zapory przerażała ją, na szczęście barierki były znacznie wyższe od jej syna, który by spojrzeć w  dół, musiał wetknąć głowę pomiędzy ich poręcze. – Tam są namalowane jakieś zwierzęta. Marysia wychyliła się przez barierkę i  wskazała palcem na olbrzymią ścianę. Julia poczuła, jak wilgotnieją jej ręce. Miała potworny lęk wysokości, który właśnie dał o sobie znać. Wolała się trzymać bezpiecznego środka deptaka, choć musiała przyznać, że widok rzeczywiście był imponujący. –  To chyba charakterystyczne gatunki zwierząt występujących w  Bieszczadach – zauważył Waldek, dołączywszy do Mani. – Jest wilk, ryś, orzeł. Na dole są ryby, ale pewnie będzie je lepiej widać z innej strony. O, jest też tutejsza najgroźniejsza bestia.

– Gdzie? – Dziewczyna wychyliła się za barierkę jeszcze bardziej, przyprawiając Julię o szybsze bicie serca. –  Tu. – Wskazał podbródkiem na nastolatkę i  roześmiał się szczerze. –  Bardzo śmieszne! – Marysia fuknęła i  przepchnęła się między Waldkiem a matką, udając oburzenie. Tym razem to Julia parsknęła śmiechem. Spędzili jeszcze jakiś czas na zaporze, ciesząc oczy jej ogromem. Po obejrzeniu niezliczonej liczby straganów z  przykrością stwierdziła, że towary w nich sprzedawane niekoniecznie wpisywały się w  klimat Bieszczadów. Szczególnie wyroby z  bursztynu i  muszelek, które jak podejrzewała, były chińskiego pochodzenia. Bałtyk takich nie „produkował”. Z ulgą opuścili zatłoczoną zaporę i w ciągu godziny dojechali do Sanoka, gdzie Julia zarządziła przerwę na obiad. W  niewielkiej restauracyjce o nazwie Niebo w gębie znaleźli stolik na przyjemnie zacienionym patio. Z niewiadomych powodów atmosfera zgęstniała. Dzieciaki wydawały się nieco zmęczone podróżą, ale Waldek od dłuższego czasu zatopiony był w  swoich myślach. Jego ogorzała twarz przybierała chwilami nieco posępny wyraz. – Mania, idźcie na lody. – Julia wsunęła córce banknot w dłoń. – Te, które mijaliśmy po drugiej stronie rynku, wyglądały świetnie. – Dobra. – Dziewczyna wytarła usta serwetką i skinęła na brata. – Chodź, skrzacie, może będą mieli twoje ulubione, smerfowe. Zanim Julia zebrała się na rozmowę, zamówiła kawę dla siebie i  Waldka. On wybrał zwykłą parzoną, natomiast widok latte macchiato w  menu wprawił ją niemal w  ekscytację. To, co w  Gdańsku było codziennością – już kilka lat temu sprawili sobie porządny ekspres – tutaj wydawało się luksusem. Ze zdziwieniem przyznała, że człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrych rzeczy. – Waldi, co jest? – zapytała, oblizując łyżeczkę. – Słucham? – Mężczyzna drgnął, wyrwany z rozmyślań. –  Pytam, co jest. Od wczoraj jesteś milczący. Jeśli zmieniłeś zdanie co do naszego pobytu u ciebie, po prostu powiedz. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Milczał jeszcze przez chwilę, jakby starając się ubrać myśli w  słowa. Zauważyła, że kiedy się

denerwuje, ma nawyk wyłamywania palców. – Nie, oczywiście, że nie… – zaczął, wciąż mierząc się ze słowami, które najwyraźniej nie przychodziły mu łatwo. – Po prostu nie daje mi spokoju to, że cię oszukałem. Was. A jednak! Julia poczuła, jak jej serce zamiera, a w umyśle rośnie dobrze znana czarna dziura, w  której umieszczała wszystkie swoje życiowe zawody. Za każdym razem, kiedy czuła się oszukana, jej myśli tra ały w  to właśnie miejsce. I  jakimś cudem prawie zawsze oszukiwali ją mężczyźni. Musiała mieć w  sobie coś takiego, co ich do tego prowokowało. W  ciągu sekundy przez głowę przebiegły jej wszystkie możliwe warianty oszustwa. Waldek ma żonę. Ma żonę za granicą. Ma żonę wśród Cyganów. Nie nazywa się Waldek i  nie jest wnukiem Jóźwiaka. Jest złodziejem. Jest pijakiem. Jest narkomanem. Jest pedo lem. Ma HIV. Z trudem zahamowała rozpędzoną wyobraźnię, dochodząc do wniosku, że najlepiej będzie posłuchać, co mężczyzna ma do powiedzenia. – Jak to oszukałeś? – Teraz to jej przyszło z trudem wymówienie tych kilku słów. –  Nie jestem taki, jak sobie to wyobrażacie. – Waldek nie przestawał wyłamywać palców. Jeśli miało mu to pomóc, postanowiła nie przeszkadzać. – Pamiętasz te wszystkie opowieści? – No jasne. – Pokiwała głową. – Nie pochodzą od mojej babci, tylko… z internetu. – Z internetu? – zdziwiła się. –  Moi dziadkowie byli... jak to powiedzieć, aby źle nie zabrzmiało? – Potarł czoło, a  potem zmusił się, by spojrzeć Julii w  oczy. – Specy czni. Babcia Jadwiga znała się na gospodarstwie i nauczyła mnie mnóstwa rzeczy, ale nie miała do mnie serca. Była zimna i niedostępna. Pod koniec życia przez te wszystkie problemy zapadła się w  sobie. Całymi dniami przesiadywała na werandzie, skubiąc słonecznik latem albo robiąc na drutach zimą. Może i znała jakieś opowieści, ale niespecjalnie chciała się nimi dzielić. – A dziadek? Przecież był znanym zielarzem. –  To prawda. Ale był też alkoholikiem. To pewnie dlatego moja matka uciekła z  domu. Miała dosyć wiecznych awantur,

poszturchiwań, przepychanek, które dziadek urządzał, gdy tylko wracał do domu. Gdy był trzeźwy, potra ł być naprawdę wspaniałym człowiekiem. Mądrym, z ogromną wiedzą, ale chorym. Kiedy był trzeźwy, to czegoś mnie uczył, ale nie zdarzało się to zbyt często. Nauczył mnie głównie pędzenia znakomitego bimbru. – Ale skąd w takim razie u ciebie taka wiedza? Wiesz, zielarstwo, legendy, opowieści… –  Pewnie właśnie stąd. Szybko zrozumiałem, że jeśli sam się czegoś nie nauczę, to przez całe życie będę tylko biednym głupim Cyganem. W  szkole mnie nie chcieli i  nie lubili, dziadkowie cóż… po prostu mnie mieli, czy tego chcieli, czy nie. Przez całą jesień i  zimę siedziałem i  studiowałem dziadkowe zielniki, odręczne zapiski i  książki, które miał. Wiosną i  latem starałem się przełożyć to na praktykę. Chodziłem z  dziadkiem i  zbierałem zioła, robiłem wywary, nalewki, maści. W momentach, kiedy był trzeźwy, dało się od niego wiele nauczyć. To ja namówiłem go, żeby kupił komputer i dał zrobić stronę internetową, żeby jakoś wiązać koniec z końcem. Kiedy umarł, całe dnie przesiadywałem w necie. Przeczytałem kilka fajnych opowieści i  legend. Tak długo wmawiałem sobie, że mogłaby mi je opowiedzieć moja babcia, że w  końcu sam w  to uwierzyłem. Waldek spuścił wzrok i przez chwilę panowało milczenie. – Cóż, chyba nie stało się nic strasznego. – Julia przerwała ciszę, ciesząc się w duchu z tego, co usłyszała. To dawało odpowiedzi na wiele nurtujących ją pytań. – To jeszcze nie wszystko – powiedział Waldek. Zmroziła ją myśl, że jej radość była przedwczesna. – Pamiętasz tę dziewczynę, o której ci wspominałem? – Tak. Ta studentka etnologii? –  Mhm. – Mężczyzna upił duży łyk przestudzonej kawy. – Nie uciekła dlatego, że wystraszyła się pogłosek na mój temat. Uciekła, bo wystraszyła się życia, jakie prowadzę. Nie winię jej za to. Miała przed sobą perspektywy, wolała robić karierę, żyć w  wielkim mieście, a  nie na zadupiu na końcu świata. Na pewno jest kimś, a decydując się na życie tutaj, zostałaby…

–  Nikim? – dokończyła za niego Julia, a  Waldek pokiwał w zamyśleniu głową. Przysunęła nieco krzesło, zbliżając się do niego, i  nakryła jego dłoń swoją. Poczuła, jak lekko drży. To wyznanie musiało go sporo kosztować. – Nie próbuj być kimś. Bądź sobą, jak często lubił powtarzać mój tato, kiedy starałam się upodobnić do moich koleżanek. Mój ojciec też nie jest szczególnie wysoko wykształconym człowiekiem – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Ale zawsze uważałam, że jest znacznie mądrzejszy niż ja. Co więcej, mądrzejszy od całej rzeszy świetnie wykształconych ludzi. Ale jest to mądrość wypływająca z  życia i  doświadczenia. Zdziwiłbyś się, ile z  powiedzeń, które wpajał swoim żołnierzom, jest prostym przełożeniem tego, co dzieje się w naszym życiu. Julia przymknęła oczy i  wywołała z  pamięci słowa ojca. Powtarzał je tak często, że wryły się jej głęboko w umysł. –  Jeśli natarcie posuwa się do przodu bez przeszkód, właśnie wchodzisz w pułapkę. Im głupszy dowódca, tym trudniejsze zadanie mu powierzają. Jeśli brakuje ci wszystkiego z wyjątkiem wrogów, to znaczy, że bitwa trwa. Jedyny teren, który naprawdę kontrolujesz, to ten, na którym właśnie stoisz. I  tak dalej. Większości zapomniałam, ale było tego naprawdę mnóstwo. –  Dzięki, że próbujesz mnie pocieszyć, mimo że powinnaś być wściekła za to, co zrobiłem. – Odwzajemnił jej spojrzenie i uśmiechnął się przepraszająco. – Tylko głupcy nie popełniają błędów. – To też twój ojciec? – Nie – odpowiedziała, śmiejąc się szczerze. – Sokrates. Policzki Waldka poczerwieniały nieco, a  Julii po jego wyznaniu spadł kamień z  serca. Nie czuła się oszukana. Rozumiała, dlaczego Waldek to zrobił. Już od dłuższego czasu widziała, z  jak wieloma kompleksami zmaga się ten smagły mężczyzna. Ledwie skończyli rozmawiać, gdy pojawiły się dzieci kończące swoje porcje lodów. Sądząc po wyglądzie buzi Jakuba, gałki musiały być dosyć spore. Opuścili restaurację i włóczyli się jeszcze jakiś czas po Sanoku, który ku zaskoczeniu Julii okazał się bardzo

przyjemnym, wolnym od natłoku turystów miasteczkiem. Nie kipiał może od atrakcji, ale przepiękny rynek cieszył oko i  pozwalał spędzić czas w  spokojnej sielskiej atmosferze. Zachwyciło ją także tempo życia, tak różne od trójmiejskiego. Droga powrotna minęła szybko, głównie dlatego, że Waldek zajął miejsce za kierownicą, pozwalając Julii odpocząć. Słońce chyliło się już ku horyzontowi, przybierając dobrze znaną pomarańczową barwę. Nagrzana karoseria toyoty pokryła się wieloma odcieniami. Julia otworzyła szyberdach i  wysunęła rękę, łapiąc nagrzane powietrze. Kwiecistą apaszkę tarmosił wpadający do środka wiatr, a ostatnie promienie słońca przyjemnie ogrzewały jej nagie ramiona. – Mogłabym tak jechać bez końca. – Uśmiechnęła się i odwróciła do Waldka, opierając skroń o zagłówek. Ze zdziwieniem spojrzała w jego lustrzanki, widząc w nich swoje odbicie. Uśmiechnięte, rozpromienione odbicie. Pomyślała, że wygląda o wiele młodziej niż jeszcze miesiąc temu. I tak właśnie się czuła. Młodo i  seksownie, choć ta myśl wciąż wywoływała w  niej uczucie skrępowania. W  końcu była matką dwójki dorastających dzieci. Nic nie odpowiedział, ale odwzajemnił jej uśmiech, jakby czytając w myślach. Minęli Duklę, kiedy po pomarańczowej łunie rozlewającej się po całym niebie pozostało tylko wspomnienie. Wkrótce na bezchmurnym niebie rozbłysły tysiące gwiazd doskonale widocznych nawet przez przybrudzoną owadami szybę. –  Dziś przypada maksimum roju Perseidów – powiedział, gdy skręcili w  drogę prowadzącą do Bukowego Młyna. – Może zabierzemy dzieciaki na Babi Garb? – spytał, spoglądając w lusterko na śpiącą dwójkę. –  Superpomysł! Będą zachwycone. Nawet nie wiem, czy kiedyś widziały spadającą gwiazdę. Nie mówiłeś, że to wzgórze nosi taką piękną nazwę… –  Miałem wtedy inne rzeczy w  głowie. – Uśmiechnął się przepraszająco i wzruszył ramionami. –  No tak. Mity i  te sprawy. A  właśnie, musisz im opowiedzieć o Perseuszu i Andromedzie, to przy okazji czegoś się nauczą.

Zajechali przed dom, który bez zapalonych świateł sprawiał nieco ponure wrażenie. Gdy Waldek zgasił silnik i  światła, zapadły kompletne ciemności. Gdyby nie jego niewielka latarka oraz ta włączona przez Marysię w telefonie, mogliby nie tra ć do wejścia. –  Weźcie latarki i  idźcie na wzgórze. Ja nakarmię zwierzęta. Stanka pewnie pokpiła sprawę. Lubię ich, ale nie zawsze dotrzymują słowa – powiedział, słysząc odgłosy wygłodniałych zwierząt. Już wcześniej Julia zdążyła zapoznać dzieci z  ostatnią atrakcją tego dnia. Jakub zakrzyknął z  radości, aż echo poniosło, podekscytowany tym, że nie musi iść jeszcze do łóżka, ale biorąc pod uwagę to, ile czasu przespał w aucie, nie miało to w tej chwili żadnego uzasadnienia. Zanim Julia zdążyła dotrzeć z dziećmi do połowy wzgórza, udało im się zobaczyć kilka spadających meteorów ciągnących za sobą jasne ogony. Jakub i Julia byli pod wielkim wrażeniem, ale Julia też musiała przyznać, że to niezwykłe zjawisko ją poruszyło. Kiedy dotarli na szczyt, zostali wręcz otoczeni morzem gwiazd. Co jakiś czas jedna z nich rozbłyskała jasno na niebie, wprawiając całą trójkę w zachwyt. –  Mamo, ktoś jedzie. – Jakub stanął na wielkim głazie i  wskazał palcem na drogę do Bukowego Młyna. Rzeczywiście, pod górę mozolnie wspinało się auto, rzucając przed siebie długi snop jasnego światła. Nie pomyślała, że jest w  tym coś niepokojącego. Ot, zapewne jeden z  mieszkańców wracających późno do domu, dopóki pojazd nie skręcił w  polną drogę prowadzącą do domu Waldka. A  kiedy w  połowie wzgórza kierowca zgasił światła, była pewna, że za chwilę wydarzy się coś niedobrego.

Rozdział 13

Zarzucony na głowę jutowy worek pachniał ziemią i  ziemniakami, co w przeciwieństwie do bolącego brzucha i metalicznego posmaku krwi w ustach nasuwało przyjemne skojarzenia. Pomimo panujących ciemności Waldek zamknął oczy i  po przechyłach nadwozia próbował się zorientować, dokąd jadą. Tak naprawdę wiedział, ale śledzenie trasy w  jakiś sposób uspokajało go. Przynajmniej ten fragment podróży był do przewidzenia. Waldek był na siebie zły. Głównie za to, że dał się podejść jak dzieciak. Już dawno powinien był sprawić sobie psa, który ostrzegłby go w takiej sytuacji. Na Klozeta nie mógł liczyć. Spasiony kocur obraził się za to, że Waldek zaprzyjaźnił się z  Julią i dzieciakami, co oznaczało mniej czasu dla niego. Podeszli go, gdy karmił świnie. Maciora i cztery warchlaki robiły tyle hałasu, że nie usłyszał podjeżdżającego pod dom audi. Gdy wychodził z  chlewu za domem, zarzucono mu na głowę jutowy worek. Przez chwilę próbował walczyć, ale potężny cios w  brzuch pozbawił go tchu. Wepchnięto go do samochodu, którego wnętrze znał. Raz czy dwa jechał nim, siedząc tak jak teraz pomiędzy osiłkami Rafała. Chłodna trzeszcząca skóra tylnej kanapy oraz techno najgorszego sortu nie pozostawiały wątpliwości. I jeszcze ten okropny waniliowy zapach do auta, który przebijał nawet przez jutowy worek. Uśmiechnął się pod nosem, zastanawiając się, dlaczego stawiał opór. Przecież przeznaczenia nie sposób było uniknąć i wiedział, że w  krótkim czasie przyjdzie mu się z  nim zmierzyć. Można było przed nim uciekać, ale w  końcu i  tak cię dopadało. Poczuł ulgę, kiedy grana z  głośników łupanka zaszumiała i  radio zmieniło częstotliwość, najwyraźniej utraciwszy zasięg. Przez chwilę w kabinie rozbrzmiewał znajomy głos Bryana Adamsa śpiewającego kojącą balladę, dopóki nie został brutalnie przełączony przez kierowcę. Wnętrze znów wypełniły basy, ale ta chwila

z  kanadyjskim rockmanem wystarczyła, by obudzić w  Waldku wspomnienia z  podróży mogącej okazać się ostatnią przyjemną wycieczką w  jego życiu. Przymknął oczy i  przywołał wszystkie cudowne chwile, które dzielił z Julią i dzieciakami. Jechali nieco ponad godzinę. Kierowca z jednym z pasażerów co jakiś czas rozmawiali, ale muzyka skutecznie zagłuszała słowa. Wreszcie SUV zwolnił i skręcił w  żwirową drogę. Waldek wyraźnie słyszał chrzęst pod kołami i domyślał się, że właśnie dojeżdżają do celu. Smród, który dotarł do jego nozdrzy chwilę później, tylko potwierdził te przypuszczenia. Kierowca zgasił silnik i  przez moment zapanowała cisza, przerywana jedynie mlaśnięciami zamykanych drzwi. Po dłuższej chwili został brutalnie wyciągnięty z  auta i  rzucony na kolana. Ściągnięto worek, a  jasne światło sodowych lamp oślepiło go. – Panowie, panowie – usłyszał miękki głos niewątpliwie należący do Rafała – po co ta brutalność? Przecież jesteśmy rodziną… Waldek powoli zaczął odzyskiwać wzrok. Znajdowali się na wielkim placu rozciągniętym pomiędzy dużym domem i budynkami gospodarczymi postawionymi w kształt litery U. Na podwórku stało kilka ciężarówek z  zamontowanymi żurawiami przeładunkowymi, a  powietrze wypełniał mdły odór padliny. Waldek starał się opanować wzbierające wymioty, ale obolały żołądek bynajmniej nie ułatwiał tego zadania. – Cóż, nie jest to zapewne twoje sanatorium, ale nikt jeszcze nie padł od tego smrodu trupem. – Rafał zaśmiał się jak szalony i  poklepał Waldka po policzku. – Nie padł trupem, rozumiesz grę słów? Waldek skinął głową, ale pozostał poważny. Spojrzał na wuja, który również w jednej chwili spoważniał. –  Dobra, koniec żartów. Bierzcie go. – Skinął na osiłków, którzy pochwycili poturbowanego mężczyznę w kleszcze. Zaprowadzili go do wielkiej hali, w której smród padliny stał się wprost nie do zniesienia. W  narożniku znajdowało się niewielkie, zawalone papierami biuro. Wystawiono z niego krzesło, do którego ludzie Rafała go przywiązali. Chwilę później stanęły przed nim stolik i lampka rozpraszająca mrok w promieniu kilku metrów. Wuj

zajął miejsce naprzeciwko, rozpinając skórzaną kamizelkę, by uwolnić brzuch. Jeden z  ochroniarzy podał mu zieloną teczkę, z  której Rafał wyjął dokumenty. Przez chwilę przyglądał im się z uwagą, po czym wyłożył je na stół. –  Rozumiem, że nie masz dla mnie kasy? – Spojrzał na Waldka, unosząc brwi, pokryte łupieżem tak samo jak czarne włosy. Związany mężczyzna milczał, więc Rafał kontynuował: – No jasne, że nie masz. Jesteś nieudacznikiem i  gołodupcem. A poza tym złodziejem. – Nic ci nie ukradłem – syknął Waldek, wbijając w niego wzrok. –  Mylisz się. Dom powinien należeć do mnie. Byłem w  końcu prawowitym spadkobiercą, zanim ty zacząłeś rościć sobie prawa do mojego dziedzictwa. – Niczego nie rościłem. Taka była wola twojego ojca. Rafał przesunął po stole papiery i  długopis, po czym skinął na goryla, dając znak do uwolnienia pojmanego. Gdy lina została poluzowana, Waldek próbował oswobodzić obie ręce, ale osiłek przytrzymał jedną z nich i na powrót uwiązał do krzesła. –  To umowa sprzedaży domu. – Wuj skinął głową w  kierunku dokumentów. – Podpisz i wynoś się. Dostaniesz dwadzieścia tysięcy, żebyś mógł jakoś zacząć nowe życie. Ciesz się, bo mógłbym cię zmusić do podpisania i wywalić stąd z niczym. –  Pierdol się! – Waldek kopnął stół, który przesunął się o  pół metra, uderzając krawędzią w brzuch Rafała. Mężczyzna zgiął się wpół i jęknął. –  Uch! – Przez kilka sekund wuj Waldka zbierał oddech, przytrzymując się laru podtrzymującego strop. – O  kurwa, jak boli… –  Zapamiętaj to dobrze. – Waldek roześmiał się nerwowo. – Nigdzie się nie wybieram. –  Tak chcesz pogrywać? – wycedził wuj przez zęby, nie starając się ukryć złości. – Andrzej, przekonaj go. Goryl Rafała ruszył w  stronę Waldka. Potężny mężczyzna stanął za jego plecami i  chwycił za przywiązaną do krzesła dłoń. Przez chwilę mocował się z zaciśniętą przez więźnia pięścią, ale w końcu ją rozwarł i  chwycił w  sękate palce kciuk Waldka. Przekręcił dłoń,

a staw chrupnął, wysyłając do mózgu falę bólu. Krzyk rozdarł ciszę, odbijając się od ścian pomieszczenia. –  Mamy jeszcze kilka sposobów i  nigdzie nam się nie spieszy. – Rafał pomasował obolały brzuch i  ryknął: – Podpisuj, kurwa, te papiery! Waldek roześmiał się i splunął na stół. Plwocina nie tra ła jednak w  dokumenty. Sekundę później poczuł, jak stalowy chwyt niemal wyrywa mu palec wskazujący. Kolejne chrupnięcie zostało zagłuszone przez krzyk Waldka. Nie sądził, że wytrzyma długo, ale nie chciał dać wujowi satysfakcji. *** Kiedy Julia zbiegła ze wzgórza, światła czarnego audi dawno zniknęły. W  powietrzu pozostała tylko chmura wznieconego przez samochód kurzu. Wbiegła do domu, zapalając wszystkie światła. Klozet spojrzał na nią ze zdziwieniem, odrywając się na chwilę od wieczornej toalety. Dopadła do komody, na której widziała kiedyś notes i  komórkę Waldka, i  w  panice otwierała kolejne szu ady. Dopiero w  trzeciej zobaczyła plątaninę kabli i  stos papierów, spomiędzy których wydobyła niewielki notes. Był mało używany i  ciasno upchane kartki zamknęły się dwa razy, zanim odszukała właściwy numer. Leżąca w szu adzie komórka okazała się rozładowana, więc sięgnęła po swój telefon. Drżącą dłonią wybrała numer. Długo wsłuchiwała się w sygnał, zanim po drugiej stronie usłyszała zmęczony głos. –  Panie Raszaj, to ja, Julia. Znajoma Waldka – powiedziała, zbierając myśli. – Aaa… Jula. Co się stało? –  Ludzie Rafała porwali Waldka! – Podeszła do okna, chcąc się upewnić, że dzieci nie zabłądzą. Schodziły właśnie ze wzgórza, kierując się w stronę domu. – Wsadzili go do samochodu i pojechali! Przez chwilę w słuchawce zapanowała cisza tak głęboka, że Julia zastanawiała się, czy nie zerwało połączenia.

– Masz samochód? – spytał Raszaj, który najwyraźniej ułożył już jakiś plan. – Mam. – Spotkamy się za godzinę w Dukli. Przy drodze na Rzeszów jest kościół, czekaj na parkingu naprzeciwko niego. – Jasne. Ale jak chcecie go znaleźć? –  Wiem, gdzie jest. U  Rafała. A  gdzie znajduje się jego zakład, będzie wiedział mój kuzyn. Szkoda czasu. Do zobaczenia. – Rozmówca rozłączył się. Przez chwilę myślała, że spanikuje, ale kilka głębokich wdechów pozwoliło opanować emocje. – Mania, wydarzyło się coś niedobrego – mówiła w pośpiechu, ale starała się, by jej głos brzmiał spokojnie. – Waldek jest w niebezpieczeństwie. Muszę mu pomóc. – Ale to znaczy, że ty też będziesz w niebezpieczeństwie… – Nie mam czasu, żeby ci to teraz dokładnie tłumaczyć. Nie jadę tam sama, tylko z przyjaciółmi Waldka. Proszę cię, zajmij się Kubą. Zostawiła dzieci w  domu, w  pośpiechu przekazując instrukcje. Były wystraszone, ale nie protestowały. Na wszelki wypadek wymontowała fotelik Kuby. Ruszyła, wzbijając tumany kurzu. Kwadrans później była we wskazanym miejscu, nie chcąc się spóźnić. Jak się okazało, słusznie, bo kilkanaście minut przed ustaloną godziną spotkania na parking wtoczyła się łada kombi. Z  bagażnika wyskoczyło czterech mężczyzn. Młodych, ogorzałych, w  bojowych nastrojach. Pozostali siedzieli w  środku. Łącznie było osiem, może dziewięć osób. Nie marnowała czasu na dokładne liczenie. Raszaj odkręcił okno i wychylił się w stronę Julii. – Oni pojadą z tobą. – Wskazał na chłopaków głową. – Już wiem, gdzie to jest. Łada ruszyła, wyrzucając z tłumika chmurę niebieskawego dymu. Mężczyźni, nie czekając na zaproszenie, zapakowali się do toyoty. Zapięcie pasów zupełnie zignorowali. Uczynili to dopiero, kiedy Julia spojrzała na nich znacząco. Ruszyła ostro, doganiając po chwili samochód Raszaja. Stara łada wprawdzie łamała wszystkie przepisy dotyczące prędkości, ale toyota szybko ją doścignęła. Na szczęście dochodziła północ i  na drodze niewiele się działo. Niecałą godzinę

później stary Cygan zjechał na pobocze i zabrał jakiegoś mężczyznę, zapewne przewodnika po okolicy. Jechali jeszcze przez jakiś czas, po czym skręcili w  polną drogę wysypaną żwirem, a  Julia poczuła smród padliny. Wiedziała, że dojechali na miejsce. *** Najemnicy Rafała mieli dobre tempo. W  ciągu pół godziny zdążyli złamać Waldkowi trzy palce i  nos, wybić dwa trzonowe zęby, a  teraz jeden z  nich wyjął potężny nóż wojskowy i  wbił go w  blat stołu. –  Dobra, żarty się skończyły – warknął rozzłoszczony Rafał. – Podpisuj ten pieprzony papier. Waldek poprawił się na krześle i sięgnął po długopis. Przez chwilę musiał uspokoić drżącą dłoń. Uważał, że i  tak wystarczająco długo stawiał opór. Niedanie satysfakcji wujowi to jedno, ale skazanie się na długotrwałe tortury to zupełnie inna sprawa. Oprawcy sprawili, że osiągnął próg bólu, który uznał za wystarczający. –  Po co ci w  ogóle ta chałupa? – Spojrzał na wuja lewym, pozbawionym opuchlizny okiem. Prawe spuchło tak bardzo, że powieki zacisnęły się, zamykając dopływ światła. –  Sprzedam ją razem z  ziemią. Prędzej czy później znajdzie się kupiec, a jak nie, to opuszczę cenę. – Po co ci kasa? Mało masz? – Waldek rozejrzał się po hali. – Ta stara pizda nie chce się podzielić swoim majątkiem. – Starszy mężczyzna westchnął ciężko. – Ubzdurała sobie, że jak będzie dysponować forsą, to utrzyma mnie w ryzach. Głupia cipa. Rafał spojrzał na najemników i cała trójka roześmiała się. –  A  poza tym dom powinien należeć do mnie. To przez ciebie stary mnie wygnał! – wrzasnął, opluwając się śliną. –  To dziadek cię wydziedziczył. – Waldek wzruszył ramionami, wciąż nie podpisując umowy. – Ja nie miałem z tym nic wspólnego. –  Ty nic nie rozumiesz, co? Nie powiedzieli ci? – Rafał spojrzał uważnie na siedzącego naprzeciwko niego siostrzeńca i  parsknął

śmiechem. Śmiał się obłąkańczo przez długą chwilę, w końcu jednak spoważniał. – To nie Marko jest twoim ojcem, tylko ja. –  Nie pierdol, Rafał… – Waldek obrzucił go pełnym powątpiewania spojrzeniem. –  Nigdy nie widziałeś podobieństwa między nami? – spytał, a myśli Waldka powędrowały do pudła ze zdjęciami. Rzeczywiście, oglądając zdjęcia z  dzieciństwa matki i  jej brata, kilka razy pomyślał, że jest podobny do wujka. Obaj mieli ciemne oczy i włosy, a ich karnacja była tak skora do opalenizny, że słońce od zawsze nadawało jej smagłą barwę. – Jak to… – wydukał. Zanim dokończył, głośno przełknął ślinę. – Jak to możliwe? – Twoja matka była głupią dziewuchą. I łatwowierną. Jak zaczęła prowadzać się z  tym Cyganem, to od razu wiedziałem, że będzie chciała się z  nim puścić. Kiedyś się poszarpaliśmy, no i  jakoś tak wyszło… –  Zgwałciłeś ją! – wrzasnął Waldek i  próbował wyrwać się z krzesła, uwalniając falę bólu w okaleczonej dłoni. – Zgwałciłeś ją, ty skurwielu! To dlatego dziadek wyrzucił cię z  domu! Dowiedział się, co jej zrobiłeś. – Nie nazwałbym tego gwałtem, tylko braterską miłością. Gdybym wiedział, że tak to się skończy, nie tknąłbym tej szmaty palcem. – Rafał skrzywił się na samo wspomnienie. Dźwięk pojazdów wjeżdżających na plac przerwał dyskusję. Ochroniarze Rafała doskoczyli do uchylonej bramy, którą ciężarówki dostarczały padlinę do hali. Waldek wykorzystał zamieszanie i wspierając się na zdrowej ręce, przesadził stół, ciągnąc za sobą krzesło. Rzucił się na zdezorientowanego Rafała i po chwili wylądowali na podłodze. Papiery leżące na stole rozsypały się na ziemi. – Ty świnio! Ty gnido! Waldek wyprowadził cios głową, rozkwaszając Rafałowi nos. Mężczyzna zawył i  opadł ciężko na podłogę, obryzgując krwią wszystko wokół. Ochroniarze wybiegli na plac, skąd zaczęły dochodzić odgłosy walki. Waldek dźwignął się i  uwolnił z  więzów. Zanim wyszedł, kilka razy kopnął Rafała w twarz, wyładowując całą

złość. Chwilę później był już na zewnątrz, osłaniając oczy przed światłami re ektorów. – Waldek! – krzyknęła Julia, biegnąc w jego stronę. Zrobił w  jej kierunku kilka kroków, gdy jego bok przeszył potworny ból. Ciało mężczyzny wyprężyło się. Postąpił jeszcze dwa kroki i  upadł na twarz. W  jego plecach tkwił ogromny wojskowy nóż, wbity niemal po rękojeść. Dopiero teraz Julia zobaczyła ledwie trzymającego się na nogach Rafała. Jego twarz raz po raz zalewała fala krwi, którą ścierał rękawem. W  dłoni trzymał pistolet. Wycelował w  Julię. Kobieta zastygła jak sparaliżowana, nie mogąc zdobyć się nawet na unik. Po raz pierwszy spoglądała śmierci prosto w lufę. Chwilę przed wystrzałem widok przesłonił jej jakiś cień. Ułamek sekundy później przeraźliwy huk rozdarł powietrze, a  błysk trzech wystrzałów rozświetlił ściany budynków niczym esz aparatu. Cygan, który w  ostatniej chwili zasłonił Julię, upadł, a  reszta jego towarzyszy rzuciła się na Rafała, któremu krew po raz kolejny zalała twarz. Zanim zdążył ją zetrzeć i  ponownie wycelować, mężczyźni dopadli do niego, okładając go, gdzie się dało. – Dość! – krzyknęła Julia, a jej głos odbił się echem. Gdy chciała, potra ła wrzasnąć naprawdę głośno. To była jedna z  umiejętności, które nabyła jako nauczyciel. Mało pedagogiczna, ale skuteczna. – Dość już zabijania! Cyganie przerwali atak. – Ratujcie jego. – Wskazała głową na postrzelonego chłopaka, do którego dokuśtykał Raszaj. Ona sama podbiegła do Waldka. Obróciła ciało ostrożnie, tak by nóż nie zranił go jeszcze bardziej. Mężczyzna był cały we krwi. Wytarła go skrawkiem bluzki i sięgnęła po telefon. Już raz ratowała w  Gdańsku nieprzytomną kobietę i  doskonale pamiętała, co trzeba powiedzieć dyspozytorowi. Podała niezbędne informacje i rozłączyła się. –  Proszę cię, wytrzymaj. – Położyła głowę Waldka na swoich kolanach i gładziła jego zlepione krwią włosy. – Karetka już jedzie… – Tak to wszystko widziałem. Wiedziałem, co się stanie, ale nasza podróż była najlepszą rzeczą, jaką przeżyłem. – Po policzku spłynęła

mu łza, a jego oczy zaszły mgłą. Rozkaszlał się krwią. –  Ciiii… – Położyła mu palec na ustach. Z  oddali słychać było sygnał służb ratunkowych. – Będzie dobrze. Już jadą. – Julka. – Otworzył oczy i przełknął ślinę. Mówił z trudem. Przez chwilę milczał, po czym zdobył się na uśmiech. – Jak to dobrze, że zdążyłem się jeszcze zakochać, zanim…

Epilog

Stała pomiędzy dwoma grobami, patrząc, jak delikatny wiatr porusza płomieniami wewnątrz zniczy. Wiekowe sosny otaczające mały cmentarz także kołysały się w  jego rytm. Tym razem była tu sama, choć w  poprzednich latach zawsze towarzyszyły jej dzieci. Wolała przychodzić kilka dni wcześniej, nadal nie mogąc przekonać się do cygańskiego zwyczaju świętowania nad grobami połączonego ze spożywaniem alkoholu, choć musiała przyznać, że romskie nagrobki robiły niesamowite wrażenie. Raz jeszcze poprawiła kwiaty leżące na płycie nagrobka. Była prosta, zrobiona z  taniej imitacji granitu, ale to, co zwracało szczególną uwagę, było nad nią. Tam, gdzie zwykle przymocowywano tablicę, na której umieszczano epita um, widniała drewniana konstrukcja zwieńczona skośnym daszkiem. Poniżej znajdował się równoramienny krzyż, a  pod nim tablica upamiętniająca zmarłego, na której opisano historię jego życia. Całość skupiała się wokół namalowanego niewprawną ręką portretu stanowiącego najlepszy przykład wciąż żywej sztuki ludowej. Niezwykłą konstrukcję pomalowano na niebiesko, dekorując daszek, krzyż i  tablicę różnokolorowymi zdobieniami przywodzącymi na myśl łowickie wycinanki. Julia rozejrzała się wokół, wyrwana z  rozmyślań stukaniem dzięcioła. Była tu sama, ale nie bała się. Romski cmentarz zupełnie nie przypominał polskiego, a  tablice nagrobne zdawały się emanować radością, że ci oto zmarli cieszą się życiem wiecznym u  boku Pana. Powoli przyzwyczajała się do odrębności cygańskich zwyczajów, jednak wciąż jeszcze pojawiały się takie, które potra ły ją zaskoczyć. To już trzy lata. Trzy lata, podczas których tak wiele się zmieniło. Doskonale pamiętała każdy dzień. Krzysztof zadzwonił, kiedy wrócili do Gdańska, a  na ich skórze wciąż jeszcze unosił się zapach słońca i  beskidzkich lasów. Nie owijając w  bawełnę, powiedziała mu, co o  nim sądzi. Początkowo

próbował się wypierać, ale przyparty do muru do wszystkiego się przyznał. Rozwiedli się szybko. Krzysztof nie pojawił się w sądzie, załatwił wszystko przez pełnomocnika. Był tchórzem. Cholernym tchórzem, który po tym wszystkim, co im zrobił, nie potra ł spojrzeć w  oczy ani dzieciom, ani jej. Wiatr zawiał mocniej, a na niebie pojawiły się deszczowe chmury. Raz jeszcze spojrzała na nagrobki, odmawiając w  duchu krótką modlitwę za zmarłych. Starała się nie wracać pamięcią do tamtych strasznych dni, kiedy wciąż czuła na swoich rękach krew. Wsiadła do zaparkowanej na poboczu toyoty i  wąską drogą ruszyła w  kierunku polskiej granicy. Niespełna godzinę później była na miejscu. Spoglądając na dom, zdała sobie sprawę, że to tu zmieniło się całe jej życie. – Zdążyłaś przed deszczem. Waldek wyłonił się zza węgła, wycierając dłonie w ręcznik. Jego ręce były pokryte drobnymi trocinami, które powplatały się w gęste owłosienie. Prawdę mówiąc, trociny pokrywały go całego. Podszedł do Julii, zanim zdążyła zamknąć drzwi samochodu, i  złożył na jej ustach pocałunek. Pachniał potem i  żywicą, co razem tworzyło obezwładniającą kompozycję. – Mogłeś pojechać ze mną. – Oplotła go ramionami i pocałowała. – Dziś na cmentarzu nie było nikogo. –  Wiem, ale powinienem tam być z  ich rodzinami. – Waldek spojrzał na nadciągające chmury. Wiedziała, że ma rację. Wprawdzie Besnika, młodego Cygana, który uratował Julii życie, przyjmując na siebie trzy kule, znał słabo, ale za to przez Raszaja był traktowany jak członek rodziny. Stary, kulawy Rom zmarł niemal równo rok po masakrze, jaka dokonała się w zakładzie utylizacyjnym. Po śmierci Besnika Waldek spędził kilka dni w  szpitalu, odpowiadając na pytania prokuratora, ale gdy tylko doszedł do siebie, pojechał do Trávnicy, aby wspierać rodzinę zabitego. Julia dokładnie pamiętała pogrzeb i  przygotowania do niego. Zdumiało ją nie tylko czuwanie przy zmarłym, ale też ścisły post oraz zakaz mycia się i  czesania przez trzy dni od jego śmierci.

Ułożone na katafalku ciało chłopaka odświętnie ubrano, kładąc na twarz biały kawałek materiału z  wyciętym otworem. Romowie wierzyli, że przez ten czas dusza zmarłego błąka się między żywymi i w ten sposób może powrócić do ciała. Kiedy pochowano Besnika, a  uroczystości żałobne miały się ku końcowi, Raszaj zaprosił ich oboje na rozmowę. Gdy Cygan ciężko opadł na kanapę, zobaczyła, że jest zmęczony. Milczeli długo, aż słodka herbata, która pojawiła się na stole, wystygła. Staruszek otworzył leżącą na kanapie książkę i  wyciągnął z  niej czarno-białą sfatygowaną fotogra ę. – Podobny, prawda? – Podał Waldkowi zdjęcie. Julia przysunęła się do niego i  ze zdziwieniem zobaczyła, że widniejący na nim mężczyzna do złudzenia przypominał młodego Jóźwiaka. Te same oczy, ten sam zawadiacki uśmiech błąkający się na ustach. –  Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Waldek odłożył fotogra ę na stół i  przez długą chwilę obserwował, jak jego rozmówca zbiera myśli. –  Twój dziadek nie chciał, abyś kiedykolwiek się dowiedział. To hańba dla każdego rodzica, że wychował na swojej piersi taką żmiję. Wygnał Rafała z domu, jak tylko dowiedział się o całej sytuacji. – Po co więc Rafał mi to wszystko opowiedział? Jaki miał cel, by podawać się za mojego ojca? –  Jest złym i  chorym człowiekiem. – Stary Rom podrapał się po siwym zaroście. – Wiedziałem to już wtedy, kiedy pohańbił swoją siostrę. Ale na pewno nie jesteś jego synem. – Skąd ta pewność? –  Podobieństwo między wami to tylko zbieg okoliczności. Spójrz na zdjęcie. Jeszcze niedawno wyglądałeś dokładnie tak samo jak Marko w tym wieku. –  To co się stało z  nim i  mamą Waldka? – wtrąciła Julia zaciekawiona całą historią. –  Wyjechali, kiedy Bożena przestała sobie dawać ze sobą radę. Mimo że urodziła zdrowego ślicznego syna, ciągle wydawało się jej, że wszyscy wokół będą myśleli, że został poczęty przez Rafała. Wyjechała razem z  Markiem, kiedy sprawy zaszły za daleko.

Najpierw próbowała zabić siebie, a później… – Głos starego Cygana załamał się. – …mnie – dokończył Waldek, błądząc nieobecnym wzrokiem po ścianie, a Raszaj jedynie przytaknął. –  Twoi dziadkowie zdecydowali, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Młodzi wyjechali i słuch po nich zaginął. Wszystko inne to plotki, które ludzie powtarzali całymi latami. –  Dlaczego mi to mówisz? – Waldek zadał pytanie, które nurtowało także Julię. – Dlatego, że twój dziadek nie zdążył. Wiele razy mówił mi o tym, że chciał, ale bał się, jak ta wiadomość na ciebie wpłynie. Umarł nagle, więc ten obowiązek spadł na mnie. Przez długą chwilę panowała cisza, a każde z nich zatopione było w swoich myślach. W końcu to Raszaj postanowił ją przerwać. –  Ja też umieram, Waldi. – Stary Cygan sięgnął do kieszeni i  wyciągnął fajkę, którą nabił tytoniem. – Czuję, jak słabnę, a w moich akach zalęgło się coś, z czym nie można wygrać. Oboje wiedzieli, że starzec ma rację. Dopiero teraz wszystko połączyło się w jedną całość. Raszaj nie był zmęczony. Umierał. Miał podkrążone oczy i wymizerowaną twarz, na której malował się ból. Waldek zawstydził się, że dopiero teraz to dostrzegł. – Może powinieneś udać się do szpitala? – Nie, Waldi. Mój czas dobiegł końca. Na to żaden szpital nie ma lekarstwa. Raszaj umarł niecały rok po tej rozmowie. Wciąż żywe było wspomnienie ostatnich słów, które wypowiedział słabym głosem, kiedy Julia i  Waldek przybyli się z  nim pożegnać. Rak pożarł już wtedy jego trzewia, pozostawiając wycieńczonego chorobą człowieka. W  melodyjnym cygańskim języku powiedział coś, co Waldek przetłumaczył jej dużo później, gdy wrócili już do domu. Coś, o czym Julia wiedziała, że zapamięta to do końca życia. –  Widzę mojego ojca, moją matkę, moich braci i  siostry – wyszeptał konający staruszek. Przełknął ślinę i  kontynuował: – Słyszę wezwanie moich dziadów i pradziadów. Czeka na mnie długi szereg moich przodków. Udam się z  nimi do Wielkiego Taboru, który przez wieczność podąża w stronę słońca.

Zamknął oczy, a  jego serce stanęło chwilę później. Pomimo wielkiego bólu, który trawił go od środka, twarz Raszaja rozpogodziła się. Cyganie pochowali go tuż obok młodego Besnika, a Julia co roku o tej samej porze pojawiała się, aby położyć na ich grobach kwiaty i zapalić znicz. –  Chodź, pokażę ci coś. – Waldek wyrwał ją z  rzeki wspomnień i pociągnął na tył domu. Podwórko zostało zasypane trocinami, a  ze ściany wystawała pokaźna konstrukcja z pachnącego żywicą drewna. Na drabinie stał Kuba, który rytmicznie uderzał młotkiem w kolejne gwoździe. – Nieźle, ale myślałam, że pójdzie wam z tym szybciej. Chciałam, żebyśmy pojechali razem na zakupy. Trzeba przywieźć coś do jedzenia na weekend. –  Już zrobiłem. – Waldek otrzepał ręce z  resztek drewna. – Jak wracałem z urzędu pracy. Spojrzała na niego z ukosa, chcąc sprawdzić, czy żartuje. –  Tak, wiem, jak to brzmi. – Wywrócił oczami. – Cygan w urzędzie pracy. Ha, ha, ha. Zmierzwiła jego czarną czuprynę, wytrząsając nieco trocin. – Oj, Waldek, nie o to mi chodziło. Posłał jej zaczepny uśmiech. –  Wiem. Nie martw się, nie zamierzam walczyć ze stereotypami. Naczelnik urzędu potrzebował bimbru na wesele swojej córki. Wziął więcej, niż się spodziewałem. W zasadzie to wyczyścił mi zapasy. Waldek pogrzebał w  kieszeni i  wyjął gruby rulon pieniędzy ściągniętych gumką recepturką. – Gotowe! Stojący na drabinie Kuba wbił ostatni gwóźdź i zszedł na ziemię. Wciąż był zwinny jak kot, ale teraz niemal o  głowę wyższy niż wtedy, gdy przyjechali tu po raz pierwszy. Razem z  trzema Cyganami z  Trávnicy pomagali Waldkowi rozbudować dom. Drewniany szkielet, który Julia miała przed sobą, stanowił podstawę jej wymarzonego ogrodu zimowego. Jakże wiele zmieniło się przez te trzy lata.

Po raz kolejny nie mogła się nadziwić, jak to się stało, że nagle ich dom znalazł się siedemset kilometrów dalej niż dotychczas. Gdy tylko Waldek wydobrzał, skończyły się przesłuchania, Besnika pochowano, a  wakacje dobiegły końca, Julia spakowała bagaże i  z  ciężkim sercem ruszyła do Gdańska. Waldek nie zatrzymywał ich, choć w  jego oczach był jedynie smutek. Miała wrażenie, że wszyscy myśleli o  tym samym, jednak nikt nie zebrał się na odwagę, by to powiedzieć. Wrócili w ponurych nastrojach, a gdy zasiedli z rodzicami Julii do niedzielnego obiadu, zapadła niezręczna cisza. Państwo Szymańscy, którzy oczekiwali obszernej relacji z  Beskidów popartej tysiącem zdjęć, nie mogli uwierzyć w  to, co widzą. Cała trójka milcząco wpatrywała się w pływające w talerzu oka rosołu. –  Jezus Maria, co tam się stało? – Pani Szymańska nie mogła okiełznać swojej ciekawości. Kuba spuścił głowę, a kiedy Marysia spojrzała na dziadków, po jej twarzy płynęły łzy. – Ktoś wam coś złego zrobił, tak? – Dziadek Jurek wpatrywał się w  całą trójkę. Wiele w  życiu widział, ale po raz pierwszy nic nie rozumiał. Kompletnie nic. –  Nie, tato, wszystko w  porządku. – Julia zamieszała łyżką w zupie, ale nie tknęła jej. – Mhm, właśnie widzę. Dobrze, nie chcecie, to nie mówcie. Trwało to trzy dni. We wtorek emerytowany wojskowy Jerzy Szymański, spoglądając na wnuki i  córkę, powziął jedną ze swoich życiowych decyzji. W  pośpiechu dojadł mielonego z  ziemniakami i  mizerią i  wychylił duszkiem całą szklankę kompotu z  ulubionym „gruzem”, jak nazywał pływające w nim owoce. – Dosyć tego. Wytarł usta serwetką. Z szafki w przedpokoju wyciągnął saszetkę z  dokumentami, a  chwilę później wyprowadził z  garażu wiekową skodę favorit z przebiegiem zbliżonym do wózka dziecięcego. Potem zrobił coś, co w jego sześćdziesięcioletnim życiu dotychczas się nie wydarzyło – zniknął na kilka dni. Pytania Julii o to zniknięcie pani Szymańska zbywała pobłażliwym uśmiechem, który doprowadzał córkę do szału. Choć znała ojca dobrze, a  może właśnie dlatego,

w najśmielszych snach nie przypuszczałaby, że Jerzy Szymański jest prawie siedemset kilometrów od domu. Wrzesień rozpoczął się wielką niewiadomą. Po raz pierwszy od wielu lat Julia nie czuła radości, wracając do pracy. Nie to, żeby dwumiesięczny urlop jej się znudził. Wakacje pozostawiły po sobie nieulotną tęsknotę, którą każde z  nich obawiało się wypowiedzieć głośno. Zdała sobie z  tego sprawę dopiero wtedy, gdy zobaczyła Kubę idącego w kierunku głównego wejścia do jego szkoły. Idącego! Zwykle Jakub był niczym Forrest Gump – nawet gdy gdzieś szedł, to biegł. Nie mogła też nie myśleć o  ojcu, który najwyraźniej obraził się na nią i zniknął – jak się domyślała – na działce. Zwykle tak się zachowywał, kiedy coś go trapiło. Zapewne siedział tam teraz w  poczuciu, że zmarnowała te dziesięć tysięcy złotych. Gdy tylko pożegnała się z niewidzianymi przez dwa miesiące uczniami, wyszła ze szkoły zatopiona w niewesołych myślach. –  Wow! A  to kto? – Magda, polonistka, dołączyła do Julii w drodze do furtki, wskazując ruchem głowy na stojącego przy niej mężczyznę. Waldek dzierżył w  dłoni wielki bukiet polnych kwiatów, wśród których pyszniły się soczyście oletowe wrzosy. W  krótkich spodenkach, okularach przeciwsłonecznych i  koszulce w  kratkę wyglądał jak uczeń, który zapomniał, że wakacje dobiegły końca. Jego oliwkowa skóra błyszczała w słońcu. –  Co ty tu robisz? – Julia zdziwiła się, zatrzymując się kilka kroków od niego. Serce waliło jej jak oszalałe. –  Przyjechałem… – Waldek zawahał się, ale po trwającej wieczność sekundzie podszedł do niej i  pocałował ją namiętnie. Nasunął okulary na czoło i  przeszył ją swoimi ciemnymi oczami. – Przyjechałem, żeby zabrać was do domu… Zanim dokończył, rzuciła mu się na szyję, nie zważając na kwiaty. Wbiła się łapczywie w  jego usta, potem przywarła do niego całym ciałem, chłonąc jego naturalny, męski zapach. Nie zastanawiała się długo, choć obawiała się, że zarówno dzieci, jak i  jej rodzice zareagują na pomysł przeprowadzki w  Beskidy znaczącym stukaniem w czoło. Zupełnie niepotrzebnie. Jakoś nagle okazało się, że wszyscy wokół spodziewali się takiego rozwiązania.

Julia zastanawiała się, dlaczego sama tak długo go nie widziała, i uznała, że wciąż tkwi w przeszłości. Nawet jeśli rana pozostawiona przez Krzysztofa się zagoiła, to i  tak została po niej paskudna swędząca blizna, która ją blokowała. Spędzili w  Trójmieście jeszcze dwa tygodnie, korzystając z wyjątkowo słonecznego września. Waldek zachwycał się właściwie wszystkim, co Jakub mu pokazywał: szerokimi plażami na Stogach i  Górkach Zachodnich, morską bryzą, boiskami i  placami zabaw skrytymi w  przeróżnych zakamarkach Moreny. Wieczorami Julia pozwalała odkrywać mu zupełnie inne oblicze Gdańska – przepiękną starówkę, klimatyczne knajpki, w których ruch – nawet we wrześniu – zamierał dopiero w okolicach północy, romantyczny park Oliwski. Szybko jednak zauważyła, że wielkomiejski zgiełk zaczyna go męczyć. Waldek coraz częściej uciekał na długie wędrówki po trójmiejskich lasach, które choć trochę przypominały te znane jak własna kieszeń. Wkrótce Julię pochłonęły obowiązki związane z przygotowaniem do przeprowadzki, z  których lwią część i  tak wziął na siebie jej ojciec. Jak zwykle mogła liczyć na jego żołnierską solidność. Cieszyła się, że tak polubił Waldka, choć po powrocie napomknął, że kiedy poznał historię chłopaka i  opinię, jaką ten cieszył się w  okolicy, nie był zachwycony. Na szczęście znów zadziałało jego wyczucie ludzi i  postanowił dać mu szansę. Co prawda po weekendzie spędzonym z  młodym Jóźwiakiem przez następny miesiąc nie chciał tknąć alkoholu, ale widocznie w  ten sposób chłopak znalazł ze starym żołnierzem wspólny język. Ku swojemu zdziwieniu Julia odkryła, że zarówno ona, jak i  dzieci po powrocie do Bukowego Młyna czuły się swobodnie, a dom, który jeszcze niedawno wydawał się tajemniczy i obcy, teraz nie krył żadnych sekretów. Zresztą zanim na dobre się wprowadzili, Waldek zdążył go znacznie odmienić. Zawalone szpargałami pokoje zostały opróżnione i  odświeżone. Ogrom wykonanej pracy wskazywał na to, że gospodarz nie działał sam. Kolejnym zaskoczeniem było to, jak szybko udało się jej znaleźć pracę. Dyrektorowi zespołu szkół w Dukli aż trudno było uwierzyć, że nauczycielka z  takim doświadczeniem zawodowym chce podjąć

pracę w  małomiasteczkowej szkole. Przyjął ją bez wahania, jednak przez pierwsze miesiące jakby oczekiwał z jej strony wypowiedzenia przekonany, że Julia zapragnie powrotu do wielkiego miasta. Kiedy nic takiego nie nastąpiło, dał się poznać jako sympatyczny i serdeczny szef, który jak się później okazało, znacznie pomógł jej w odczarowaniu wizerunku Waldka. Ten pierwszy rok w Beskidach okazał się przełomowy nie tylko dla niej i  dzieciaków, ale też dla niego. Z  rozmyślań wyrwał ją ryk silnika nadjeżdżającego uaza. Usłyszała dźwięk zaciąganego hamulca ręcznego, a po chwili z auta wytoczyła się Marysia objuczona niezliczoną ilością sprzętu fotogra cznego. Dziewczyna z  niepokojem spojrzała w  niebo, przyglądając się ciemnym chmurom. Julia mogła się założyć, że córka wróciła pamięcią do dnia ich przyjazdu, kiedy piorun uderzył w  ich samochód. Zawsze, gdy burzowe chmury zbierały się nad Bukowym Młynem, myślała o tym samym. –  Cześć, mamcik. – Marysia ucałowała ją w  policzek i  ostrożnie ułożyła sprzęt na zasypanym trocinami stole stolarskim. Obrzuciła uważnym spojrzeniem powstającą konstrukcję. – Cześć, chłopaki. Widzę, że nie próżnowaliście. Julia uśmiechnęła się, gdy Waldek i  Jakub tylko pokiwali głowami. Obaj trzymali ołówki kreślarskie w  ustach i  wyznaczali miejsca mocowania kolejnych belek. – Jak poszło? – Julia spojrzała znacząco na sprzęt fotogra czny. – Chyba nieźle. – Marysia ściągnęła czapkę z daszkiem i związała włosy w  koński ogon. – Te chmury dają niesamowite tło. Maryla, siostra Besnika, obiecała, że następnym razem zabierze mnie do Luníka w Koszycach. Ma tam kuzyna, który mnie oprowadzi. Za każdym razem, gdy patrzyła na córkę, nie mogła się nadziwić, jak szybko dorosła. Nie tylko pięknie się zaokrągliła, ale też dojrzała psychicznie, pozostawiając za sobą przeszłość, a  to dzięki wielkiej pomocy Waldka. Wprawdzie ku rozczarowaniu Julii porzuciła rysowanie na rzecz fotogra i, ale szybko zaczęła osiągać sukcesy w tej dziedzinie. Jej cykl fotogra i o słowackich Romach mógł stać się zarówno przepustką do pracy fotoreporterki, jak i  bramą do prestiżowej uczelni.

A  Waldek? Cóż, w  życiu Waldka zmieniło się wszystko i  nic. Nagle okazało się, że rozbrzmiewający w domu śmiech dzieci będzie się w  nim niósł przez długie lata. Co rano mógł budzić się u  boku kobiety swojego życia, ciesząc się, że ona również znalazła swoje miejsce na ziemi, choćby miało być ono w  niewielkiej wiosce na końcu świata. Nie starał się na siłę zastąpić dzieciom ojca, ale w  naturalny sposób to on wskazywał im reguły i  zasady w  domu, choć Julię czasami drażnił jego liberalizm. Nadal pędził najmocniejszy bimber w okolicy, a słowaccy Cyganie kupowali każdą jego ilość. Od kiedy Raszaja zastąpił jego najstarszy syn, Waldek nie nadążał z  zamówieniami. Chłopak miał ewidentną smykałkę do handlu i  szybko wyprzedawał dostarczany alkohol, zamieniając go na grube pliki gotówki, które Waldek przyjmował z  zadowoleniem. Swój czas musiał jednak podzielić pomiędzy bimbrownictwo a  pszczelarstwo, bo Julia nalegała, żeby zajął się również legalną działalnością. Wprawdzie nie było mu to potrzebne, ale zrobił to dla niej. Cyganie za półdarmo postawili na końcu jego posesji trzydzieści przepięknych i funkcjonalnych uli, a za pieniądze uzyskane ze sprzedaży mieszkania Julia wypełniła je pszczelimi rodzinami. Z  zadowoleniem obserwowała, jak Waldek z  pasją i  zaangażowaniem zajął się produkcją miodu. Oczywiście nie omieszkał części pszczelego urobku przeznaczyć na miód pitny, który w połączeniu z jego doskonałym spirytusem – o ile mogła tak nazwać okrutnie mocny płyn – przekonał nie tylko Cyganów, ale też sceptycznych i  ostrożnych sąsiadów. Szczególnie gustował w  nim dyrektor szkoły, w której pracowała Julia. Bagażnik jego wiekowego mercedesa co sobota wypełniał się słoikami i  butelkami ze złocistą zawartością. Czasy, kiedy Waldek stanowił odłączone ogniwo społecznego łańcucha, należały do przeszłości. Kiedy dom Jóźwiaków wypełnił się życiem, a  jego mieszkańcom wiodło się całkiem nieźle, sąsiedzi uznali, że cygańska klątwa została odczarowana, choć tylko Julia wiedziała, ile szeptanego marketingu i rozdanych słoików miodu ją to kosztowało. Z  czasem mieszkańcy Bukowego Młyna przestali oczekiwać w napięciu nieszczęścia, jakie na rodzinę miał sprowadzić

ich wioskowy szeptun. Chętnie kupowali Jóźwiakowy miód, zarówno ten zwykły, jak i  pitny, choć niekiedy któryś nieśmiało zapytał, czy Waldek nie pomógłby mu na korzonki. Nadal wierzyli w  jego magiczne zdolności i  z  nadzieją na wyzdrowienie przełamywali strach. Za każdym razem, gdy Julia patrzyła w  jego ciemne, pełne wesołych ogników oczy, zastanawiała się, czy nie użył swojej magii, aby zaczarować ją i dzieci. Być może we wszystkich tych ludowych bajaniach o  czarownicach i  szeptunach kryła się jednak odrobina prawdy? Pomyślała, że nawet gdyby tak faktycznie było, nie miałaby nic przeciwko.

Podziękowania

Jeśli Wy, drogie Czytelniczki i  Czytelnicy, odnosicie wrażenie, że historie jak ta pisze samo życie, to macie rację. Pomysł osnucia fabuły wokół losów człowieka mającego związek ze społecznością Romów narodził się podczas mojej podróży w Beskid Niski, tuż przy granicy ze Słowacją. Wielokrotnie miałem tam okazję obserwować ludzi narodowości romskiej przyjeżdżających na zakupy. Zwykle spotykali się z  niechęcią i  szyderstwami, a  w  najlepszym wpadku z  rezerwą. Przypomniało mi to czasy, kiedy jako student byłem wolontariuszem pomagającym w nauce dzieciom Romów. Już wtedy zaintrygował mnie ich niezwykle barwny i  jakże inny od naszego świat: zwyczaje, obyczaje, kodeks moralny, ale także codzienność, w wielu przypadkach niełatwa. Romowie należą do jednej z  tych grup społecznych w  Polsce, które często dotyka wykluczenie. Oczywiście takich grup jest znacznie więcej i  gdyby przyjrzeć się uważnie postaci Waldka, to można by go zaklasy kować przynajmniej do kilku. Do wspomnianego wyżej wykluczenia społecznego często przyczyniają się stereotypy i  tym samym nakręcają błędne koło – jeśli osoba wykluczona nie znajdzie w  sobie dosyć siły i  motywacji, pozostaje jej jedno: wejść w  wyznaczoną rolę społeczną, umacniając tym samym stereotyp. Tak jak w poprzednich moich powieściach – Tam gdzie jesteś oraz Szczęście z piernika – tutaj też prawdziwe miejsca, fakty, wydarzenia przeplatają się z  kcją literacką. Podczas pisania tej powieści korzystałem ze zbyt wielu źródeł, aby je teraz wszystkie wymieniać. Wszelkie podobieństwo postaci do osób żyjących jest przypadkowe i  niezamierzone. Wszystkie powstały w  mojej wyobraźni, choć sytuacje, w  których znajdują się bohaterowie, są jak najbardziej realne. Chciałbym podziękować mojej żonie Małgosi za to, że zabrała mnie w  podróż na drugi koniec Polski. Gdyby nie Ty, pomysł na

Szeptuna nigdy by się nie narodził. Całe szczęście, że oboje lubimy podróże małe i  duże, choć te małe chyba nawet bardziej. To daje nadzieję na rychłe znalezienie inspiracji do kolejnych powieści. Ogromne podziękowania należą się moim bliskim, którzy tak bardzo wspierają mnie w  pisarskim rzemiośle. Moi synowie, choć mają dopiero kilka lat, ekscytują się za każdym razem, kiedy widzą moją książkę na półce w  księgarni lub na zdjęciu w  sieci. Ta dziecięca, nieskrępowana radość jest źródłem mojej motywacji i daje ogromną energię do pracy. Dziękuję moim rodzicom i teściom za to, że tak wytrwale kibicują powstawaniu każdego rozdziału mojej książki. Za to jestem także wdzięczny mojej siostrze Magdzie i  szwagierce Ani. Mam nadzieję, że każda z  moich książek będzie Wam dostarczała wielu niezapomnianych wrażeń. Szeptun nie tra łby do Was w  takiej formie, gdyby nie ludzie, którzy potra ą oszlifować wychodzący spod palców autora tekst. Mam tu na myśli zarówno moich betaczytelników: moją żonę Małgosię, Michała, Marcelinę, Kasię, którzy dostarczają mi cennych informacji zwrotnych jeszcze na etapie powstawania powieści, jak i  zespół Wydawnictwa W.A.B., który sprawnie i  profesjonalnie opiekuje się tekstem od momentu jego otrzymania aż do końcowego kształtu w  postaci pięknie wydanej książki. Wykonujecie kawał dobrej roboty! Największe podziękowania należą się jednak Wam, Czytelnikom. Za to, że zdecydowaliście się sięgnąć po moją książkę (po raz pierwszy lub kolejny). Mam nadzieję, że Szeptun dostarczył Wam wielu emocji, zaciekawił i oczarował. Dziękuję za każdą wiadomość, która do mnie tra a, i niezmiennie zachęcam, żebyście nadal dzielili się ze mną swoimi wrażeniami z  lektury. Możecie to zrobić mailowo: [email protected]. Znajdziecie mnie też bez problemu na Facebooku i  Instagramie. Na każdą wiadomość postaram się odpowiedzieć tak szybko, jak będę mógł. Mam nadzieję, że spotkamy się na kartach moich powieści jeszcze niejeden raz. Jeśli kogoś pominąłem w  podziękowaniach, to z  góry przepraszam. W moim życiu sporo się dzieje i to również mogło się

zdarzyć. Na pewno przypomni mi się to po jakimś czasie i  wtedy złożę takiej osobie szczere wyrazy wdzięczności.

1

  M. Bułhakow, Mistrz i  Małgorzata, tłum. I. Lewandowska, W. Dąbrowski, Muza, Warszawa 2001. 2

  tekst: Bryan Adams, Jim Vallance; polskie tłumaczenie za: https://www.tekstowo.pl/piosenka,bryan_adams,somebody.html (dostęp 23.12.2020), autor przekładu nieznany. Potrzebuję kogoś Kogoś takiego jak ty Każdy potrzebuje kogoś Potrzebuję kogoś Hej, może ciebie? Każdy potrzebuje kogoś

Redaktor inicjujący: Agnieszka Trzeszkowska Redaktor prowadząca: Ida Świerkocka Redakcja: Kamila Recław Korekta: Anna Salwa, Magdalena Matuszewska Projekt okładki: Katarzyna Ewa Legendź  Gra ka wykorzystana na okładce: © Dmitriy Bilous / Trevillion Images Projekt typogra czny i łamanie: pagegraph.pl  Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48 tel. 22 826 08 82, 22 828 98 08 [email protected] gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-8986-0 Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.
Betcher Tomasz - Szeptun

Related documents

223 Pages • 64,003 Words • PDF • 1.2 MB

125 Pages • 46,546 Words • PDF • 827.7 KB

8 Pages • 3,346 Words • PDF • 68.9 KB

212 Pages • 92,311 Words • PDF • 1.4 MB