Bowden O. - Assassin\'s Creed - Czarna Bandera

211 Pages • 80,529 Words • PDF • 888.6 KB
Uploaded at 2021-09-24 17:12

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Oliver Bowden Assassin’s Creed®

CZARNA BANDERA

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

1719 (albo coś koło tego) Obciąłem człowiekowi nos. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było: w 1719 albo coś koło tego. Ani gdzie. Ale zdarzyło się to podczas abordażu na hiszpański bryg. Chcieliśmy im oczywiście zabrać zapasy. Chlubię się tym, że dbam o zaopatrzenie „Kawki”. Na pokładzie tamtego statku było jednak coś jeszcze. Coś, czego nie mieliśmy, a potrzebowaliśmy. Ktoś, mówiąc ściślej. Okrętowy kucharz. Nasz własny kuk i jego pomocnik nie żyli. Pomocnik został przyłapany na sikaniu do balastu, na co nie pozwalałem, dostał więc tradycyjną karę – kazaliśmy mu wypić kubek szczyn załogi. Muszę przyznać, że nie widziałem jeszcze, by karny kubek szczyn kogoś zabił, ale to właśnie spotkało pomocnika kucharza. Wypił szczyny, wieczorem położył się spać i już się nie obudził. Kuk przez jakiś czas radził sobie sam, ale lubił łyknąć rumu, a po łyku rumu lubił zaczerpnąć świeżego powietrza na achterdeku. Usłyszałem, jak się tłucze nad moją kajutą, tańczy gigę – potem tylko krzyk i plusk. Rozdzwonił się dzwonek, załoga wybiegła na pokład. Rzuciliśmy kotwicę, zapaliliśmy latarnie i pochodnie, ale po kucharzu nie było śladu. W kambuzie pracowało oczywiście jeszcze paru chłopców, ale to byli pomywacze; w kuchni potrafili jedynie zamieszać zupę albo obrać kartofle, od tamtej pory wszyscy więc żywiliśmy się surowizną. Żaden z nas nie potrafił nawet zagotować wody. Jakiś czas temu zdobyliśmy okręt wojenny. Wynieśliśmy z niego nowiutką baterię dział burtowych i całą ładownię broni: kordelasy, piki, muszkiety, pistolety, proch i kule. Od jednego z pojmanych marynarzy, który potem przeszedł pod moją komendę, dowiedziałem się, że na pewnym hiszpańskim statku zaopatrzeniowym służył wyjątkowo biegły kucharz. Chodziły słuchy, że niegdyś gotował na dworze, ale obraził czymś królową i go wygnano. Nie wierzyłem ani jednemu jego słowu, ale nie przeszkodziło mi to powtórzyć tej pogłoski i obiecać załodze, że ów kucharz będzie dla nas gotował jeszcze przed najbliższą niedzielą. Zawzięliśmy się więc na ten bryg, a kiedy go wytropiliśmy, zaatakowaliśmy bez zwłoki. Nasze nowe armaty bardzo się przydały. Podeszliśmy do brygu, tak by płynąć burta w burtę, i faszerowaliśmy go ołowiem, aż stał się wrakiem, z żaglami w strzępach i strzaskanym sterem. Statek już nabierał wody, kiedy moja załoga rzuciła się do abordażu, wspinając się na burty jak szczury, wśród smrodu prochu, trzasku muszkietów i pierwszych szczęknięć kordelasów. Jak zwykle byłem wśród moich ludzi, z kordem do szermierki i wysuniętym sekretnym ostrzem do walki w zwarciu. Skoczyło na mnie dwóch – z pierwszym rozprawiłem się szybko; tnąc go kordelasem w czubek głowy, rozpołowiłem mu trójgraniasty kapelusz i rozłupałem głowę niemal na pół. Padł na kolana z moim ostrzem między oczami; utkwiło ono tak głęboko, że kiedy szarpnąłem kordelas do siebie, trup poleciał razem z nim. Tymczasem dopadł mnie drugi marynarz, w oczach miał strach. Znać było, że nie nawykł do walki. Szybkim ruchem nadgarstka odciąłem mu nos, co wywołało zamierzony efekt – zatoczył się do tyłu, bryzgając krwią z dziury ziejącej w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był jego kinol. Ja zaś w końcu oburącz wyrwałem kordelas z czaszki pierwszego napastnika i mogłem ruszyć do dalszej walki. Wkrótce było po wszystkim, staraliśmy się ograniczyć, jak się tylko dało, straty wśród obcej załogi – wydałem instrukcje, by pod żadnym pozorem nic złego nie spotkało

kucharza: „cokolwiek się stanie, powiedziałem, kuka musimy wziąć żywcem”. Kiedy ich bryg zniknął pod wodą, a my odpłynęliśmy, zostawiając za sobą unoszący się dym prochowy i szczątki kadłuba kołyszące się na falach, zebraliśmy pojmaną załogę na pokładzie, by wyłowić spośród niej kucharza. Nie było chyba wśród nas takiego, któremu by nie ciekła ślinka i nie burczało w brzuchu. Nie uszło naszej uwadze, jak dobrze odżywiona jest tamta załoga. Nic a nic. To Caroline nauczyła mnie doceniać dobre jedzenie. Caroline, moja jedyna, prawdziwa miłość. Przez ten krótki – o wiele za krótki! – czas, który ze sobą spędziliśmy, sprawiła, że moje podniebienie stało się bardziej finezyjne i lubiłem sobie wyobrażać, że pochwalałaby moje podejście do jedzenia oraz to, że natchnąłem upodobaniem do luksusu swoją załogę, wiedząc – również to mi pokazała – że najedzony człowiek to człowiek zadowolony, a człowiek zadowolony jest mniej skłonny kwestionować rozkazy kapitana, dzięki czemu przez wszystkie lata na morzu nigdy nie groził mi bunt. Ani razu. – Tu jestem – powiedział kucharz, występując z szeregu. Tyle że zabrzmiało to raczej jak „Du jezdem”; miał zabandażowaną twarz, bo jakiś dureń obciął mu nos.

2

1711 Ale o czym to ja mówiłem? Caroline. Pytałaś, jak ją poznałem. To, jak zwykło się mawiać, dłuższa historia. Muszę się cofnąć bardzo daleko w przeszłość, do czasów, kiedy byłem zwyczajnym hodowcą owiec, kiedy nie miałem pojęcia o asasynach i templariuszach, o Czarnobrodym, o Benjaminie Hornigoldzie, o Nassau i Obserwatorium i tak by może było dalej, gdyby nie przypadkowe spotkanie w Auld Shillelagh pewnego upalnego letniego dnia w 1711 roku. Byłem jednym z tych młodych zawadiaków, co to lubią sobie wypić, chociaż często wpadałem przez to w tarapaty. Nie raz i nie dwa kończyło się to… incydentami, tak to nazwijmy, z których bynajmniej nie jestem dumny. Ale to krzyż, który trzeba dźwigać, kiedy ma się słabość do gorzałki; rzadko spotyka się pijaka o czystym sumieniu. Większość z nas przynajmniej raz w życiu myślała, żeby z tym skończyć, odmienić swoje życie, oddać się w służbę Bogu czy spróbować do czegoś dojść. Ale zaraz potem przychodzi południe i człowiek wie, że na ból głowy najlepszy jest klin, więc idzie do gospody. Gospody, o których mówię, znajdowały się w Bristolu, na południowo-wschodnim wybrzeżu kochanej starej Anglii, gdzie zimy były mroźne, a lata cudowne. Owego roku, tego szczególnego roku 1711, kiedy ją spotkałem, miałem zaledwie siedemnaście lat. I owszem – byłem wtedy pijany. W tamtych dniach bywałem pijany nader często. Może… no, nie przesadzajmy, nie chciałbym się stawiać w złym świetle. Ale często. Może nawet całkiem często. Mój dom stał na obrzeżach wioski Hatherton, dziesięć kilometrów od Bristolu. Mieliśmy małe gospodarstwo, hodowaliśmy owce. Ojciec zajmował się głównie zwierzętami. Zawsze tak było, obecność mojej osoby uwolniła go więc od tych aspektów hodowli, których nie znosił, czyli wypraw do miasta z towarem, targowania się z kupcami, handlowania, zawierania umów. Odkąd tylko osiągnąłem pełnoletniość, czytaj: nabrałem wyglądu na tyle dojrzałego, żeby moi kontrahenci traktowali mnie poważnie, tym właśnie się zajmowałem. A ojciec był zachwycony, mogąc mi to powierzyć. Na imię miał Bernard. Moja matka – Linette. Pochodzili ze Swansea, ale kiedy miałem dziesięć lat, przywędrowali do West Country. Wciąż mówiliśmy z walijskim akcentem. Nie przeszkadzało mi, że nas to wyróżnia. Byłem hodowcą owiec, a nie owcą. Ojciec i matka mawiali, że miałem gadane; zwłaszcza matka powtarzała mi, że jestem przystojnym młodzieńcem i że potrafiłbym omotać każdego. To prawda, chociaż mówię to sam o sobie – miałem łatwość do dam. Ujmijmy to tak: negocjacje szły mi o wiele lepiej z żonami kupców niż z ich mężami. To, jak spędzałem czas, zależało od pory roku. Od stycznia do maja kociły się owce, mieliśmy wtedy najwięcej pracy. W stodole byłem od bladego świtu, czy bolała mnie głowa, czy nie; musiałem sprawdzać, czy w nocy coś się urodziło. Jeśli tak, zabierałem okocone owce do jednej z mniejszych stodół i zamykałem w zagrodach – nazywaliśmy je kotnikami. Tam zajmował się nimi ojciec, a ja czyściłem żłoby, napełniałem je, wymieniałem siano i wodę. Matka zaś pieczołowicie zapisywała szczegóły nowych okoceń w dzienniku. Nie umiałem wtedy jeszcze pisać. Teraz oczywiście już tak, Caroline nauczyła mnie liter; ale wtedy nie umiałem, obowiązek ten przypadł więc matce, która sama radziła sobie z tym niewiele lepiej,

jednak była przynajmniej w stanie prowadzić notatki. Matka i ojciec uwielbiali ze sobą pracować. Między innymi właśnie dlatego ojciec wolał, żebym to ja wyprawiał się do miasta. On i moja matka byli jak zrośnięci. Nigdy nie widziałem, żeby dwoje ludzi tak się kochało i zarazem tak bardzo nie czuło potrzeby, żeby to okazywać. Widać było jak na dłoni, że są dla siebie stworzeni, a widok ten był jak balsam dla duszy. Jesienią wypuszczaliśmy barany na pastwiska, by pasły się z owcami i by na wiosnę na naszej farmie przyszło na świat więcej jagniąt. Trzeba było też zająć się łąkami, postawić i naprawić płoty i murki. Zimą, jeśli pogoda była bardzo zła, zamykaliśmy owce w stodołach, żeby miały ciepło do stycznia, kiedy to zaczynały wydawać na świat potomstwo. Za to latem mogłem rozwinąć skrzydła. W porze strzyżenia matka i ojciec brali na siebie większość obowiązków, a ja wyprawiałem się częściej do miasta, nie z tuszami na mięso, ale wozem wyładowanym wełną. A mając więcej okazji, coraz częściej odwiedzałem miejskie gospody. Można powiedzieć, że stałem się w nich stałym bywalcem, w swoim długim surducie, spodniach do kolan, białych pończochach i nieco wyświechtanym, brązowym, trójgraniastym kapeluszu, który lubiłem uważać za swój znak rozpoznawczy, bo matka mówiła, że pasuje mi do włosów (zawsze trochę za długich, ale za to w bardzo ładnym, piaskowym odcieniu). To w gospodach odkryłem, że mój dar wymowy poprawia się po paru kuflach ale w południe. Alkohol tak na człowieka działa, prawda? Rozwiązuje języki, usuwa zahamowania, osłabia sumienia… Nie żebym był wyjątkowo nieśmiały czy powściągliwy na trzeźwo, ale piwo wyostrzało mi dowcip. Poza tym dodatkowe dochody ze sprzedaży, które zawdzięczałem moim podlanym piwem zdolnościom negocjacyjnym, z nawiązką pokrywały koszty ale. A przynajmniej tak sobie wtedy powtarzałem. I było coś jeszcze oprócz głupiego przekonania, że Edward po kielichu jest lepszym handlarzem niż Edward trzeźwy – tym czymś był mój stan umysłu. Otóż uważałem, że jestem inny niż wszyscy. Nie, ja o tym wiedziałem. Bywało tak, że siedziałem w nocy sam i miałem pewność, że postrzegam świat w zupełnie wyjątkowy sposób. Teraz wiem, co to znaczy, ale wtedy nie umiałem tego ubrać w słowa, określić inaczej niż mówiąc, że czuję się inny. Dlatego właśnie, a może mimo to, uznałem, że nie chcę przez całe życie zajmować się owcami. Zrozumiałem to pierwszego dnia, kiedy obudziłem się na farmie jako pracownik, a nie jako dziecko. Zobaczyłem tam siebie, potem spojrzałem na ojca i dotarło do mnie, że to już nie zabawa, że kładąc się spać, będę marzył o żegludze po morzach i oceanach. Nie – to była moja przyszłość, do końca życia będę hodowcą owiec, będę pracował u ojca, ożenię się z miejscową dziewczyną, spłodzę chłopców i wychowam ich na hodowców owiec, takich jak ich ojciec, takich jak ich dziadek. Zobaczyłem całą swoją przyszłość ułożoną przede mną schludnie jak robocze ubranie na łóżku i zamiast poczuć ciepłą falę zadowolenia i szczęścia, byłem przerażony. Prawda więc była taka, i nie da się tego ująć delikatniej – przepraszam, ojcze, niech ci Bóg da wieczny odpoczynek – nienawidziłem swojego zajęcia. A po paru kuflach nienawidziłem go trochę mniej, i tyle. Czy zalewałem swoje śmiałe marzenia piwem? Zapewne. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Wiedziałem tylko, że na moim ramieniu, niczym parszywy kocur, przycupnęła jątrząca się niechęć do kierunku, w jakim zmierzało moje życie – czy, co gorsza, do tego, jakie już było. Być może byłem nieco niedyskretny co do moich prawdziwych uczuć. Raz czy dwa mogłem swoim kompanom od kieliszka dać do zrozumienia, że mnie w życiu czeka coś

lepszego niż ich. Co mogę powiedzieć? Byłem młodym, zarozumiałym pijakiem. To zabójcze połączenie nawet w najpomyślniejszych okolicznościach. A to zdecydowanie nie były najpomyślniejsze okoliczności. „Wydaje ci się, że jesteś od nas wszystkich lepszy, co?” Często to słyszałem. A przynajmniej coś w tym rodzaju. Być może dyplomatycznie należało zaprzeczyć, ale ja nie zaprzeczałem i bardzo często kończyło się na bijatyce. Może chciałem udowodnić, że jestem od nich lepszy we wszystkim, z mordobiciem włącznie. Może we własnym przekonaniu broniłem honoru rodziny. Mogłem być pijakiem. Cudzołożnikiem. Zarozumialcem. Lekkomyślnym głupcem. Ale nie byłem tchórzem. O nie, nigdy nie cofałem się przed walką. I tego lata moja lekkomyślność osiągnęła szczyt; byłem wtedy najbardziej pijany i najbardziej zadziorny, i ogólnie dla wszystkich męczący. Zarazem najbardziej skłonny, by pomóc młodej damie w opałach.

3

Zobaczyłem ją w Auld Shillelagh, gospodzie w połowie drogi między Hatherton a Bristolem, którą regularnie odwiedzałem; latem, kiedy matka i ojciec mozolili się w domu przy strzyżeniu owiec, a ja częściej jeździłem do miasta, „regularnie” oznaczało czasami kilka razy dziennie. Przyznaję, że z początku nie zwróciłem na nią uwagi, co było do mnie niepodobne, bo chlubiłem się, że zawsze dokładnie wiem, gdzie w okolicy są wszystkie piękne kobiety, a poza tym Shillelagh nie było miejscem, w którym często się je spotykało. Kobiety, owszem. Określonego rodzaju. Ale ta, widziałem to, nie była taka: była młoda, mniej więcej w moim wieku, ubrana w biały, lniany kornet i sukienkę. Wyglądała mi na miejscową. Jednak to nie strój zwrócił moją uwagę, lecz donośność jej głosu, który, trzeba przyznać, pozostawał w całkowitej sprzeczności z jej aparycją. Siedziała z trzema mężczyznami, starszymi niż ona, których natychmiast rozpoznałem: Tom Cobleigh, jego syn Seth i jakiś Julian, którego nazwiska zapomniałem, ale który z nimi pracował – z tymi trzema mężczyznami zdarzyło mi się już w przeszłości potykać na słowa, jeśli nie na pięści. Ludzie z rodzaju tych, którzy patrzyli na mnie z góry, bo uważali, że to ja patrzę na nich z góry, i którzy lubili mnie nie bardziej niż ja ich, czyli nieszczególnie. Siedzieli pochyleni na swoich stołkach i lustrowali dziewczynę lubieżnymi, łakomymi spojrzeniami, zdradzającymi zbójeckie zamiary, choć z pozoru rozpływali się w uśmiechach i łomotali pięściami w stół, zachęcając ją, by wypiła duszkiem kufel ale. Nie, nie wyglądała jak kobiety, które zazwyczaj pojawiają się w gospodach, ale najwyraźniej bardzo chciała tak właśnie się zachowywać. Kufel był prawie tak wielki jak ona sama; kiedy otarła usta wierzchem dłoni i łupnęła nim o stół, mężczyźni zaczęli wiwatować, krzykiem domagać się następnego i bez wątpienia ucieszyli się, widząc, że chwiała się lekko na swoim stołku. Pewnie nie mogli uwierzyć we własne szczęście. Trafił im się taki mały klejnocik. Patrzyłem, jak pozwalają dziewczynie wlać w siebie drugi kufel, tak samo hałaśliwie ciesząc się z jej sukcesu, a potem, kiedy tak jak przedtem otarła dłonią usta, kołysząc się przy tym jeszcze mocniej, popatrzyli po sobie. Ich spojrzenia zdawały się mówić: „Gotowe”. Tom i Julian wstali i zaczęli, wedle własnych słów, „odprowadzać” ją do drzwi, bo: „Za dużo wypiłaś, moja piękna, pora iść do domu, dobrze?”. – Do łóżka – dodał złośliwie Seth, myśląc, że mruczy pod nosem, chociaż słyszała go cała gospoda. – Zaprowadzimy cię do łóżka. Spojrzałem na barmana, który spuścił wzrok i wysmarkał się w fartuch. Gość siedzący obok mnie przy barze odwrócił się. Bydlaki. „Równie dobrze mogę wołać na pomoc kota”, pomyślałem, a potem z westchnieniem odstawiłem kufel, zsunąłem się ze stołka i poszedłem za Cobleighami na drogę. Zamrugałem, wychodząc z półmroku gospody w słoneczny blask. Stał tam mój wóz, prażąc się w upale, a obok niego drugi, który, jak uznałem, musiał należeć do Cobleighów. Po przeciwnej stronie drogi w głębi podwórza stał dom, ale gospodarza nigdzie nie było widać. Byliśmy na drodze sami: tylko ja, bracia Cobleigh, Julian i oczywiście dziewczyna. – No, no, Tom Cobleigh – powiedziałem. – Jakie to rzeczy można zobaczyć w takie piękne popołudnie. Na przykład ciebie i twoich kamratów, którzy się uchlali i do tego próbują upić biedną, bezbronną młodą damę. Dziewczyna oklapła, kiedy Tom Cobleigh puścił jej ramię i odwrócił się do mnie

z podniesionym groźnie palcem. – Nie mieszaj się w to, Edwardzie Kenwayu, ty młody nicponiu. Jesteś tak samo pijany jak ja i taki sam z ciebie świętoszek; nie będzie mnie ktoś taki pouczał. Seth i Julian też się odwrócili. Dziewczyna miała szkliste spojrzenie, jakby jej umysł zasnął, chociaż ciało jeszcze czuwało. – Cóż – uśmiechnąłem się – świętoszkiem może nie jestem, Tomie Cobleigh, ale nie muszę lać piwska w gardło dziewczyny, żeby ją zaciągnąć do łóżka, a już na pewno nie potrzebuję przy tym pomocy dwóch kamratów. Cobleigh poczerwieniał. – Ech, ty mały draniu, położę ją na wozie i zawiozę do domu, i tyle! – Nie wątpię, że chcesz ją położyć na wozie i zawieźć do domu. Martwi mnie raczej to, co planujesz zrobić między położeniem jej na wozie a domem. – To cię martwi, tak? Zaraz będzie cię martwić rozbita gęba i parę przetrąconych żeber, jak dalej będziesz wścibiał nos w nie swoje sprawy. Mrużąc oczy, rozejrzałem się po drodze. Drzewa rosnące wzdłuż niej lśniły w słońcu złotem i zielenią, w oddali majaczyła niewyraźna samotna postać na koniu. Zrobiłem krok do przodu. Jeśli wcześniej w mojej postawie była jakaś resztka serdeczności czy wyrozumienia, teraz zniknęły, jakby obdarzone własną wolą. Kiedy się odezwałem, w moim głosie dźwięczała stal. – Zostaw tę dziewczynę w spokoju, Tomie Cobleigh, bo nie ręczę za siebie. Wszyscy trzej popatrzyli po sobie. Po części zrobili, co kazałem. Puścili dziewczynę, która niemal z wdzięcznością osunęła się na ziemię, podparła jedną ręką i spojrzała na nas mętnym wzrokiem, najwyraźniej nie pojmując, że tu chodzi o jej osobę. Tymczasem patrzyłem na Cobleighów i ważyłem w myślach swoje szanse. Czy biłem się kiedykolwiek z trzema naraz? No, nie. Bo jeśli biłeś się z trzema naraz, to znaczyło, że nie tyle się biłeś, ile byłeś bity. „Dalej, Edwardzie Kenwayu”, powiedziałem sobie. Owszem, to trzech mężczyzn, ale jednym z nich jest Tom Cobleigh, nie ułomek, ale w wieku mojego ojca. Drugim – Seth Cobleigh, syn Toma. Jeśli wyobrazisz sobie osobę, która pomaga własnemu ojcu upić młodą dziewczynę, to już wiesz, jakim typem człowieka był Seth Cobleigh – podstępnym robakiem, który raczej ucieknie w mokrych portkach, niż stanie do walki. Co więcej, obaj byli pijani. Ale ja też byłem pijany. Poza tym mieli ze sobą Juliana, który – sądząc choćby po wyglądzie – bić się raczej potrafił. Miałem jednak pomysł. Gdybym tylko zdołał odpierać Cobleighów do czasu, aż nadjedzie ten samotny jeździec, którego widziałem w oddali, bilans sił byłby dla mnie korzystniejszy. W końcu, jeśli to porządny człowiek, na pewno się zatrzyma i mi pomoże. – No, Tomie Cobleigh – powiedziałem – macie nade mną przewagę, to jasne jak słońce, ale, widzicie, nie mógłbym spojrzeć swojej matce w oczy, wiedząc, że pozwoliłem tobie i twoim kamratom uprowadzić tę młodą ślicznotkę. Obejrzałem się na drogę, samotny jeździec zbliżał się. „Szybciej tam – pomyślałem. – Nie ociągaj się”. – Dlatego – ciągnąłem – nawet jeśli skończę pobity na miazgę w tym tu przydrożnym rowie, a wy odjedziecie z tą panienką, zrobię wszystko, żeby wam to jak najbardziej utrudnić. A może nawet poślę was do domu z podbitymi oczami i obolałymi jajami. Tom Cobleigh splunął, a potem przyjrzał mi się spod przymkniętych powiek. – Tak? Będziesz więc tak stał i gadał przez cały dzień czy weźmiesz się w końcu do roboty? Czas ucieka… – wyszczerzył się w podłym uśmiechu. – Mam co innego do roboty.

– To prawda, im dłużej zwlekasz, tym większa szansa, że ta mała wytrzeźwieje, co? – Coś ci powiem, Kenway, nuży mnie już to gadanie. – Cobleigh odwrócił się do Juliana. – Może tak damy temu łajdakowi nauczkę? Och, i jeszcze jedno, zanim zaczniemy, paniczu Kenway, niegodnyś swojej matce butów czyścić, rozumiesz? To mnie zabolało, nie waham się przyznać. Żeby ktoś taki jak Tom Cobleigh, o sumieniu wściekłego psa i o połowę odeń głupszy, potrafił sięgnąć w głąb mojej duszy, do mojego poczucia winy jak otwartej rany, a potem wsadzić w tę ranę paluch i przyprawić mnie o większe jeszcze cierpienia – no, to wzmogło moją determinację. Julian wypiął pierś i ruszył naprzód z groźnym pomrukiem. Dwa kroki ode mnie uniósł pięści, opuścił prawy bark i zamachnął się. Nie wiem, z kim dotąd się bił pod gospodami, ale na pewno z ludźmi mniej niż ja obytymi, bo zauważyłem już, że jest praworęczny, i jaśniej nie mógłby zasygnalizować swojego zamiaru. Kurz zawirował mi pod stopami, uchyliłem się bez trudu i sam wyprowadziłem cios w górę. Julian krzyknął z bólu, kiedy moja pięść trafiła go w szczękę. I gdyby był sam, byłoby już po walce. Ale właśnie dopadł mnie Tom Cobleigh. Zobaczyłem go kątem oka, ale nie zdążyłem zareagować i zanim się spostrzegłem, ogłuszyło mnie trafienie w skroń. Zachwiałem się nieco, odwróciłem i odpowiedziałem na jego atak, ale tylko machałem pięściami na oślep. Liczyłem na łut szczęścia, musiałem położyć przynajmniej jednego z nich, żeby wyrównać szanse. Ale żaden z moich ciosów nie sięgnął celu. Tom Cobleigh odskoczył, a Julian niepokojąco szybko otrząsnął się po pierwszym ciosie i znów się na mnie rzucił. Jego prawa pięść trafiła w moją szczękę. Zakręciło mną tak, że omal nie straciłem równowagi. Spadł mi kapelusz, włosy właziły do oczu, nic nie widziałem. I zgadnijcie, kto wtedy przyskoczył z buciorami. Ta gnida Seth Cobleigh, wykrzykując przy tym słowa zachęty dla ojca i Juliana jednocześnie. Poszczęściło się bydlakowi. Trafił mnie w brzuch, a że wcześniej straciłem równowagę, potknąłem się i upadłem. Upaść to najgorsze, co można zrobić podczas awantury. Jak upadniesz, to już koniec. Między ich nogami dojrzałem samotnego jeźdźca na drodze, który był teraz moim jedynym wybawieniem, może nawet jedyną szansą, by ujść z życiem. Ale to, co ujrzałem, sprawiło, że straciłem wszelką nadzieję. To nie był mężczyzna, kupiec, który zeskoczyłby z siodła i przybiegł mi na pomoc. Nie, samotnym jeźdźcem była kobieta. Siedziała w siodle okrakiem, nie bokiem, ale można było poznać, że to dama. Miała na sobie czepek i jasną letnią suknię i nim buciory Cobleighów zasłoniły mi widok i posypały się na mnie kopniaki, dostrzegłem jeszcze, że jest piękna. „No i co z tego”, pomyślałem. Uroda mnie nie uratuje. – Ej, wy tam – usłyszałem. – Wy trzej. Natychmiast przestańcie. Odwrócili się do niej, ściągnęli czapki i szurając stopami, ustawili się pospiesznie ciasno obok siebie, żeby zasłonić mnie, kaszlącego na ziemi. – Co tu się dzieje? – spytała nieznajoma surowo. Głos zdradzał, że jest młoda i choć nieszlachetnie urodzona, to na pewno z dobrego domu; ktoś taki nie mógł przecież jeździć bez towarzystwa? – Uczymy tego młodzieńca dobrych manier – wysapał Tom Cobleigh, zdyszany. Kopanie człowieka niemal na śmierć to wyczerpujące zajęcie. – Nie trzeba was do tego aż trzech, prawda? – odparła. Widziałem ją teraz, była dwa razy piękniejsza, niż mi się z początku wydawało. Patrzyła groźnie na Cobleighów, których całkiem zdjął wstyd. Zsiadła z konia. – A co ważniejsze, co robicie z tą tu młodą damą? – wskazała dziewczynę, która

wciąż siedziała pijana i skołowana na ziemi. – Och, wielmożna pani, za przeproszeniem wielmożnej pani, to nasza młoda przyjaciółka, która za dużo wypiła. Dama spochmurniała. – To z całą pewnością nie jest wasza młoda przyjaciółka, to służąca, i jeśli nie zawiozę jej z powrotem do domu, zanim moja matka odkryje, że jej nie ma, to będzie służącą bez pracy. Popatrzyła znacząco na każdego z nich. – Znam takich jak wy i chyba dobrze wiem, co tu się działo. Macie zostawić tego młodego człowieka w spokoju i zniknąć stąd, zanim postanowię zrobić w tej sprawie coś więcej. W ukłonach, zamiatając ziemię czapkami, Cobleighowie wgramolili się pospiesznie na swój wóz i po chwili ich nie było. Kobieta tymczasem przyklękła obok mnie. Jej ton się zmienił. Mówiła teraz ciszej, w jej głosie słychać było troskę. – Nazywam się Caroline Scott. Moja rodzina mieszka przy Hawkins Lane w Bristolu; zabiorę cię tam i opatrzę ci rany. – Nie mogę, moja pani – odparłem, siadając i usiłując się uśmiechnąć. – Mam pracę. Wstała, marszcząc brwi. – Rozumiem. Czy słusznie oceniłam sytuację? Podniosłem kapelusz i zacząłem otrzepywać go z kurzu. Wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem. – Tak, moja pani. – W takim razie jestem ci winna podziękowanie, tak samo jak Rose, kiedy wytrzeźwieje. To uparta dziewczyna, nie zawsze najposłuszniejsza, ale nie chcę, żeby przez jej impulsywność spotkała ją jakaś krzywda. To anioł, uznałem. Kiedy pomagałem im wsiąść na konia – Caroline trzymała Rose, która pijana kołysała się nad końskim karkiem – przyszła mi do głowy nagła myśl. – Czy będę mógł cię znów zobaczyć, moja pani? Żeby należycie ci podziękować, wyglądając przy tym nieco porządniej? Spojrzała na mnie z żalem. – Obawiam się, że mój ojciec nie byłby zadowolony – powiedziała, po czym ściągnęła wodze i odjechała. Tego wieczora siedziałem pod okapem domu, zapatrzony na łagodnie falujące pastwiska w zachodzącym słońcu. Zazwyczaj myślałem w takich chwilach o ucieczce przed spodziewaną przyszłością. Ale tamtego wieczora moje myśli zaprzątała Caroline. Caroline Scott z Hawkins Lane.

4

Dwa dni później obudził mnie krzyk. Pospiesznie naciągnąłem pludry i wyskoczyłem z pokoju w rozpiętej koszuli, wzuwając buty na bose stopy. Znałem ten krzyk. To była moja matka. Chwilę później krzyki przeszły w szloch, zagłuszony klątwami ojca. Łagodnymi wyzwiskami człowieka, który był dobrze wychowany. Po bójce pod Auld Shillelagh wróciłem do gospody, żeby zrobić coś z siniakami i skaleczeniami. Przytępić ból. A jak to zrobić lepiej niż jednym czy dwoma kufelkami? Dlatego po powrocie do domu nie wyglądałem najlepiej. Mówiąc „nie najlepiej”, myślę o kimś, kto wrócił z wojny, co przecież było bliskie prawdy: sińce na twarzy i karku, podarte ubranie. Ale też o kimś, kto za dużo wypił. Jedno i drugie rozzłościłoby ojca tak samo, więc pokłóciliśmy się, i ze wstydem przyznaję, że użyłem paru plugawych słów w obecności matki. Ojca to oczywiście rozwścieczyło i poczułem wierzch jego dłoni. Ale największy gniew wzbudziło w nim to, że burda, jak to nazwał (bo nie chciał słuchać, że broniłem czci damy i że na moim miejscu zrobiłby to samo), miała miejsce w czasie, kiedy powinienem pracować. Oni ciężko harowali, a ja się upijałem i wdawałem w bijatyki, kalałem dobre imię Kenwayów, a w tym konkretnym przypadku ściągałem jeszcze na siebie kłopoty w przyszłości. – Cobleighowie. – Ojciec załamał ręce w desperacji. – Ta zgraja łotrów. Musiałeś wybrać akurat ich, co? Nie zapomną ci tego, wiesz o tym? I rzeczywiście, rano wybiegłem z domu i ujrzałem ojca w roboczym ubraniu, pocieszającego matkę, która wtulała twarz w jego pierś i łkała cicho, odwrócona plecami do czegoś leżącego na ziemi. Na widok tego, co ich rano przywitało, zakryłem dłonią usta: w pociemniałym od krwi piachu leżały dwie martwe owce z poderżniętymi gardłami. Zostały tam ułożone, byśmy wiedzieli, że nie padły ofiarą lisa czy zdziczałego psa. Abyśmy wiedzieli, że zabito je nie bez powodu. Ku przestrodze. Z zemsty. – Cobleighowie – warknąłem, czując wściekłość gotującą się we mnie niczym wrzątek. Wraz z nią przyszło ostre ukłucie poczucia winy. Wszyscy wiedzieliśmy, że to skutek mojego postępowania. Ojciec nie patrzył na mnie. Na twarzy malował mu się smutek i lęk. Jak mówiłem, był powszechnie szanowanym człowiekiem i cenił sobie korzyści, które z tego płynęły: jego stosunki z konkurencją były nacechowane uprzejmością i szacunkiem. Nie lubił Cobleighów, oczywiście – kto ich lubił? – ale nigdy dotąd nie miał kłopotów ani z nimi, ani z nikim innym. To był pierwszy raz. To było dla nas coś nowego. – Wiem, co sobie myślisz, Edwardzie – powiedział. Zauważyłem, że nie mógł się zmusić, by na mnie spojrzeć; stał tylko i obejmował matkę ze wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali. – Ale nic z tego. – Co takiego sobie myślę, ojcze? – Myślisz, że ty to na nas sprowadziłeś. Myślisz, żeby wyrównać rachunki z Cobleighami. – No i? A co ty myślisz? Mamy im to puścić płazem? – Wskazałem dwa skrwawione truchła na ziemi. Zabite zwierzęta. Utracone źródło utrzymania. – Muszą za to zapłacić. – To niemożliwe – odparł po prostu.

– Co to znaczy, niemożliwe? – Dwa dni temu zaproponowano mi wstąpienie do pewnej organizacji, nazwano ją zrzeszeniem kupieckim. Popatrzyłem na ojca; przeszło mi przez myśl pytanie, czy widzę w nim samego siebie w przyszłości, i niech Bóg mnie pokarze, ale miałem żarliwą nadzieję, że nie. Kiedyś był przystojnym mężczyzną, ale teraz twarz miał pooraną bruzdami i ściągniętą. Szerokie rondo filcowego kapelusza zakrywało mu oczy, wiecznie przygasłe i zmęczone. – Chcieli, żebym się przyłączył – ciągnął – ale odmówiłem. Jak większość handlarzy w okolicy Cobleighowie się zgodzili. Są pod ochroną tego zrzeszenia, Edwardzie. Jak sądzisz, z jakiego innego powodu zrobiliby coś tak okrutnego? Mają protekcję. Zamknąłem oczy. – Co możemy zrobić? – Będziemy żyć dalej, Edwardzie, i mieć nadzieję, że na tym koniec, że Cobleighowie uznają, że plama na ich honorze została starta. – Po raz pierwszy zwrócił na mnie spojrzenie swoich zmęczonych, starych oczu. Nie było w nich nic, ani gniewu, ani wyrzutów. Tylko rezygnacja. – Czy mogę cię zostawić, żebyś to posprzątał, kiedy ja zajmę się matką? – Tak, ojcze – odparłem. Rodzice poszli z powrotem do domu. – Ojcze – zawołałem jeszcze, kiedy byli już w progu. – Czemu ty nie wstąpiłeś do tego zrzeszenia? – Któregoś dnia się dowiesz, jeśli kiedykolwiek dorośniesz – odpowiedział, nie odwracając się.

5

Moje myśli wróciły do Caroline. Postanowiłem sprawdzić, kim ona jest. Rozpytując na Hawkins Lane, dowiedziałem się, że jej ojciec, Emmett Scott, był bogatym kupcem herbacianym, którego większość klientów bez wątpienia uważała za dorobkiewicza, który jednak zdołał wśliznąć się w szeregi socjety. Ktoś mniej uparty niż ja, mniej pewny siebie, mógłby wybrać inną ścieżkę do serca Caroline niż ta, na którą się zdecydowałem. W końcu jej ojciec był dostawcą najprzedniejszych herbat dla możnych rodów West Country; miał pieniądze na tyle duże, by zatrudniać służbę w sporym domu przy Hawkins Lane – nie dla niego wstawanie o piątej rano, by nakarmić owce. Był człowiekiem zamożnym i wpływowym. Co powinienem był zrobić – nawet wiedząc, że to nic nie da – to przede wszystkim spróbować wkraść się w jego łaski. A gdybym choć spróbował, bardzo wielu późniejszych wydarzeń – bardzo wielu – można było uniknąć. Ale nie spróbowałem. Widzisz, byłem młody. A do tego zarozumiały, tak że trudno się dziwić, iż ludzie pokroju Toma Cobleigha mnie nienawidzili. Pomimo mojej społecznej kondycji uważałem, że dopraszanie się łaski kupca herbacianego jest poniżej mojej godności. Jedno wiem na pewno, jeśli się kocha kobiety – a ja kocham, nie wstydzę się do tego przyznać – dostrzega się coś pięknego w każdej z nich, nieważne, czy są klasycznymi pięknościami, czy nie. W przypadku Caroline jednak miałem nieszczęście zakochać się w kobiecie, której zewnętrzna uroda dorównywała wewnętrznemu pięknu i której wdzięki musiały oczywiście przyciągać innych adoratorów. Dlatego szybko dowiedziałem się, że wpadła w oko Matthew Hague’owi, synowi sir Aubreya Hague’a, największego bristolskiego ziemianina i dyrektora Kompanii Wschodnioindyjskiej. Z tego co mi powiedziano, młodzieniec Matthew był w naszym wieku, a do tego jak każdy nuworysz miał bardzo wygórowane mniemanie o sobie. Pragnął, by widziano w nim obrotnego kupca, takiego jakim był jego ojciec, choć było jasne, że nie ma żadnych talentów w tej dziedzinie. Co więcej, uważał się za filozofa i często dyktował swoje przemyślenia pisarzowi, który wszędzie mu towarzyszył z piórem i kałamarzem pod ręką, gotów zapisać, niezależnie od okoliczności, myśli Hague’a, takie jak: „Żart jest jak kamień rzucony w wodę, śmiech – jak kręgi, które się po niej rozchodzą”. Być może w jego przemyśleniach istotnie kryła się jakaś głębia. Wiem tylko, że nie zwróciłbym na niego uwagi – a wręcz dołączyłbym do tych, którzy śmiali się pogardliwie na dźwięk jego nazwiska – gdyby nie to, że okazywał zainteresowanie Caroline. Może nawet i to nie martwiłoby mnie tak bardzo, gdyby nie dwa inne czynniki. To, że jej ojciec, Emmett Scott, najwyraźniej przyrzekł ją młodemu Hague’owi, i to, że młody Hague, być może przez swoje protekcjonalne traktowanie innych, przez skłonność do popełniania rażących błędów w najprostszych nawet sprawach oraz umiejętność denerwowania ludzi, miał opiekuna, niejakiego Wilsona, który był nieokrzesanym osiłkiem, zwalistym, o jednym oku zawsze na wpół przymkniętym, i cieszył się opinią brutala. – Życie to nie bitwa, bo bitwy się wygrywa albo przegrywa. Życia natomiast należy doświadczać. – Matthew Hague miał podyktować to raz swojemu chudemu skrybie. Cóż, oczywiście, Matthew Hague w życiu wielu zmagań nie zaznał, po pierwsze dlatego, że był synem sir Aubreya Hague’a, po drugie zaś dlatego, że wszędzie chodził za nim wielki, brudny oprych.

Tak czy inaczej, postanowiłem wywiedzieć się, gdzie będzie Caroline pewnego słonecznego popołudnia. Jak? Cóż, można powiedzieć, że skorzystałem z przysługi, którą ktoś był mi winien. Pamiętacie Rose, służącą, którą ratowałem od losu gorszego niż śmierć? Przypomniałem jej o tym pewnego dnia – poszedłem za nią z Hawkins Lane na targ, a potem, kiedy szła między straganami z koszykiem na ręku, ignorując nawoływania kramarzy, przedstawiłem się. Oczywiście mnie nie poznała. – Nie mam pojęcia, kim pan jest, drogi panie – powiedziała, rzucając spłoszone spojrzenia na boki, jakby spodziewała się, że spomiędzy kramów wyskoczą jej chlebodawcy. – Za to ja dobrze wiem, kim ty jesteś, Rose – odparłem. – I to ja dostałem za ciebie lanie pod Auld Shillelagh tydzień temu. Choć byłaś pijana, pamiętasz, mam nadzieję, interwencję pewnego dobrego samarytanina? Z ociąganiem przytaknęła. Owszem, nie było godne dżentelmena wykorzystywać trudną sytuację młodej damy, żeby ją… cóż, nie użyłbym tu słowa „zaszantażować”, może raczej „nakłonić”, ale tak się to odbyło. Caroline mnie zauroczyła, a ponieważ nie umiałem się zbyt dobrze posługiwać piórem, uznałem, że spotkanie twarzą w twarz to najlepszy sposób na rozpoczęcie podboju jej serca. Miałem doskonałe gadane, pamiętasz? Sprawdzało się to w przypadku kupców i młodych dam poznawanych w gospodach. Czemu więc miałoby się nie sprawdzić z kimś lepiej urodzonym? Dowiedziałem się od Rose, że Caroline lubiła we wtorkowe popołudnia zażywać świeżego powietrza w bristolskim porcie. Ale, powiedziała służka, obejrzawszy się pospiesznie na boki, powinienem baczyć na pana Hague’a. I na jego służącego, Wilsona. Pan Hague jest zapatrzony w Caroline, twierdziła, i bywa o nią bardzo zazdrosny. I tak następnego ranka pojechałem do miasta, jak najszybciej pozbyłem się towaru, a potem poszedłem do portu. Powietrze było gęste od zapachów: morskiej soli, nawozu i wrzącej smoły. Słychać było głośne pokrzykiwania mew i pracujących tu dokerów rozładowujących i ładujących statki, których maszty kołysały się łagodnie na wietrze. Zrozumiałem, czemu Caroline może lubić tu przychodzić. Port kipiał życiem. Od ludzi z koszami pełnymi świeżo zerwanych jabłek czy z bażantami wiszącymi na sznurkach obwiniętych wokół ich szyi, po kupców, którzy wystawiali swoje kosze na nabrzeżu i nawoływali schodzących z pokładów majtków, i kobiety z tkaninami, wmawiające żeglarzom, że robią świetny interes. Były tam dzieci sprzedające kwiaty i hubki albo biegające między marynarzami i handlarzami, prawie tak samo anonimowe jak psy włóczące się po porcie, obwąchujące sterty śmieci i gnijącego jedzenia, zamiecione tam poprzedniego wieczora. Wśród nich była Caroline, która z kokardą na czepku, parasolką na ramieniu, i z Rose, idącą z pełnym szacunkiem kilka kroków za nią, wyglądała jak prawdziwa dama. Jednak jak zauważyłem – sam trzymałem się z daleka, czekając na odpowiedni moment – nie patrzyła z góry na to, co się działo wokół niej, choć przecież mogłaby. Widać było, że podobnie jak mnie, cieszy ją widok życia w każdej postaci. Zastanawiałem się, czy jak ja wygląda czasem na rozmigotane morze, na rozkołysane maszty statków, na mewy lecące w stronę krańca świata, i czy ciekawiło ją, jakie historie skrywają się za horyzontem? Mam romantyczne usposobienie, owszem, ale nie jestem romantycznym głupcem; po tamtym spotkaniu pod gospodą często się zastanawiałem, czy moja rosnąca słabość do Caroline nie jest w części tworem mojego własnego umysłu. W końcu była moją wybawicielką. Teraz jednak, idąc przez port, zakochałem się w niej po raz drugi. Czy zamierzałem odezwać się do Caroline w moim stroju hodowcy owiec? Oczywiście,

że nie. Dlatego wcześniej się przebrałem. Zmieniłem brudne buciory na trzewiki ze srebrnymi klamerkami, założyłem czyste, białe pończochy i ciemne pludry, na koszulę – świeżo wyprany surdut, a w miejsce mojego ulubionego brązowego kapelusza – nowy, pasujący do surduta. Wyglądałem, nie chwaląc się, bardzo elegancko – byłem młody, pewny siebie, a moim ojcem był miejscowy szanowany kupiec. Byłem Kenwayem. Przynajmniej to nazwisko coś znaczyło (pomimo moich wysiłków, by to zmienić). Był ze mną także młody ulicznik o imieniu Albert, którego opłaciłem, by coś dla mnie zrobił. Nie trzeba mieć wiele rozumu, by się domyślić, co to miało być: jego zadaniem było pomóc mi zaimponować pięknej Caroline. Jedna transakcja z kwiaciarką i miałem już wszystko, czego było mi trzeba. – Dobrze, pamiętasz plan – powiedziałem do Alberta, który popatrzył na mnie spod kapelusza oczami, które wydawały się o wiele starsze niż on sam, ze znudzoną, zblazowaną miną. – Jeszcze raz, przyjacielu… dasz ten bukiet kwiatów tamtej pięknej damie. Ona się zatrzyma. Powie do ciebie „Ach, młody człowieku, z jakiej to przyczyny wręczasz mi te kwiaty?”. A wtedy ty wskażesz tutaj. Pokazałem miejsce, gdzie ja miałem stać, dumny jak paw. A Caroline albo mnie rozpozna, albo przynajmniej będzie chciała podziękować tajemniczemu adoratorowi – poleci więc Albertowi mnie przyprowadzić, a wówczas ja przypuszczę zmasowany atak, korzystając ze swojego nieodpartego wdzięku. – A co ja będę z tego miał? – spytał Albert. – Co ty będziesz z tego miał? Może wdzięczność, że nie dam ci w ucho? Wykrzywił się w uśmiechu. – A może rozważysz skok z portowego nabrzeża? – Dobrze. – Ustąpiłem, wiedząc, że zostałem pokonany. – Dostaniesz pół pensa. – Pół pensa? Na więcej cię nie stać? – W istocie, mój chłopcze, nie stać mnie na więcej, zresztą podejść w porcie do pięknej kobiety i wręczyć jej kwiaty to chyba najłatwiejsza robota za pół pensa, jaką można sobie wyobrazić. – Nie będzie z nią zalotnika? – Albert rozejrzał się dookoła. I oczywiście, wkrótce miało się stać jasne, dlaczego o to pytał. Ale w tej chwili wziąłem jego zainteresowanie za czczą ciekawość. Zwykłą paplaninę. Luźną rozmowę. Powiedziałem mu więc, że nie, Caroline nie ma zalotnika, wcisnąłem mu bukiet oraz pół pensa i kazałem iść. Dopiero kiedy podszedł do niej, zauważyłem coś, co trzymał w drugiej ręce, i zrozumiałem, jaki popełniłem błąd. To był maleńki nożyk. A ulicznik wpatrywał się w ramię Caroline, z którego na wstążce zwisała sakiewka. O Boże. Rzezimieszek. Chłopiec był rzezimieszkiem. – Ty mały draniu – mruknąłem i natychmiast ruszyłem za Albertem przez port. Był w połowie drogi między mną i Caroline, ale że lichej postury, łatwiej przeciskał się przez gęsty tłum. Zobaczyłem Caroline, nieświadomą nadciągającego niebezpieczeństwa – i to niebezpieczeństwa, które sam, nie wiedząc o tym, na nią sprowadziłem. Zaraz potem ujrzałem trzech mężczyzn, którzy także szli w jej kierunku. Trzech mężczyzn, w których rozpoznałem: Matthew Hague’a, jego chudego pisarza i ochroniarza Wilsona. Wzdrygnąłem się w duchu. Jeszcze raz, kiedy dostrzegłem, że Wilson przeskakuje spojrzeniem od Caroline do Alberta i z powrotem. Dobry był, od razu rzucało się to w oczy. W jednej chwili zrozumiał, co się za chwilę wydarzy. Stanąłem. Przez moment byłem zupełnie skołowany. Nie miałem pojęcia, co robić.

– Ej! – krzyknął Wilson. Jego szorstki głos przebił się przez portowy gwar nieustannych rozmów, pokrzykiwań i nawoływań. – Ej, ty tam! – powtórzył i rzucił się do przodu. Ale Albert był już przy Caroline; jednym, niewiarygodnie szybkim i płynnym ruchem jego ręka wystrzeliła do przodu, tasiemka sakiewki Caroline została przecięta, a sam jedwabny woreczek spadł prosto w jego nadstawioną dłoń. Caroline nie zauważyła kradzieży, ale nie mogła nie dostrzec zwalistej sylwetki Wilsona pędzącej w jej stronę. Krzyknęła zaskoczona, on jednak wyminął ją w skoku i złapał Alberta za ramiona. – Ten mały złodziejaszek ma coś, co należy do panienki – ryknął Wilson, potrząsając złodziejem tak, że jedwabny mieszek upadł na bruk. Caroline popatrzyła na sakiewkę i na Alberta. – Czy to prawda? – spytała, choć dowód miała przed oczami; leżał właśnie w małym kopczyku końskiego łajna. – Podnieś to, podnieś – rozkazał Hague swojemu chudemu towarzyszowi. Właśnie przybiegli; zachowywał się, jakby to on sam pojmał chłopaka z nożem, a nie jego dwumetrowy ochroniarz. – Daj temu ulicznikowi nauczkę, Wilson. Hague pomachał ręką, jakby komuś obok przydarzyły się szczególnie smrodliwe wiatry. – Z przyjemnością, proszę pana. Wciąż dzieliło mnie od nich kilka kroków. Albert był mocno trzymany, ale odwrócił przerażone spojrzenie od Wilsona na mnie i kiedy nasze oczy się spotkały, zobaczyłem w nich błaganie. Zgrzytnąłem zębami. Mały bękart, zrujnował wszystkie moje plany, a teraz chciał, żebym mu pomógł. Co za bezczelność. Ale wtedy właśnie Wilson, trzymający Alberta jedną ręką za kark, rąbnął go pięścią w żołądek. To mi wystarczyło. To samo poczucie niesprawiedliwości, które dopadło mnie w gospodzie, teraz znów się obudziło. W jednej chwili ruszyłem przez tłum na pomoc. – Ej! – krzyknąłem. Wilson obejrzał się na mnie, a choć był szkaradny i większy ode mnie, przed chwilą widziałem, jak uderzył dziecko i krew we mnie zawrzała. Dżentelmen tak nie walczy, ale z doświadczenia, zarówno bijącego, jak i bitego, wiedziałem, że nie ma szybszego i pewniejszego sposobu, by kogoś powalić, więc tak właśnie zrobiłem. Wyprowadziłem cios kolanem. Kolanem w jego jaja, ściśle rzecz biorąc. Tak szybko i mocno, że wielki, rozwścieczony zabijaka w jednej chwili gotów na odparcie mojego ataku, w następnej zmienił się w skamlący na ziemi wrak, ściskający krocze. Nie bacząc na wrzaski oburzenia Matthew Hague’a, złapałem Alberta. – Przeproś panią – rozkazałem, grożąc mu palcem przed nosem. – Przepraszam, panienko – powiedział Albert potulnie. – A teraz zmykaj – powiedziałem i pchnąłem go w kierunku portu. Nie trzeba było go namawiać, zniknął w jednej chwili, co wywołało kolejne protesty Matthew Hague’a. Dziękowałem Bogu, że przynajmniej Alberta już nie ma i nie może mnie wydać. Uratowałem go przed gorszym laniem, ale moje zwycięstwo było krótkotrwałe i nie zdążyłem się nim nacieszyć. Wilson podniósł się już na nogi i chociaż jaja musiały go boleć jak diabli, czuł zapewne tylko wściekłość. Był szybki; zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, złapał mnie i mocno ścisnął. Próbowałem się wyrwać, opuściłem bark i uderzyłem go pięścią w splot słoneczny, ale nie miałem miejsca na porządny zamach i zablokował mnie ciałem. Stęknął z zadowolenia i z wysiłku, wlokąc mnie przez port. Ludzie rozbiegali się przed nim. W uczciwej walce miałbym jakąś szansę, ale Wilson wykorzystał swoją siłę i wzmożoną

w przypływie wściekłości szybkość i chwilę później przebierałem już nogami w powietrzu, lecąc z nabrzeża. Cóż, zawsze marzyłem o przygodach na morzu. Z dźwięczącym w uszach śmiechem podpłynąłem do najbliższej sznurowej drabinki i zacząłem piąć się w górę. Caroline, Rose, Hague i jego dwaj ludzie już zniknęli. Zobaczyłem, że z góry ktoś wyciąga do mnie pomocną dłoń. – Dalej, przyjacielu, pomogę ci – powiedział czyjś głos. Spojrzałem z wdzięcznością w górę, chcąc już ścisnąć dłoń mojego wybawcy, ale ujrzałem tylko wyszczerzoną gębę Toma Cobleigha nad krawędzią nabrzeża. – Cóż, tak to bywa, jak człowiek nie ma z sobą muszkietu – powiedział. Nie mogłem nic zrobić. Jego pięść wyrżnęła w moją twarz i spadłem z drabinki z powrotem do wody.

6

Tom Cobleigh zniknął, ale Wilson wrócił. Najpewniej dopilnował, by Hague i Caroline znaleźli się w jakimś bezpiecznym miejscu, po czym pognał pospiesznie do portu i znalazł mnie siedzącego na schodach, liżącego rany. Stanął przede mną, zasłaniając mi słońce, a ja popatrzyłem na niego zrezygnowany. – Jeśli wróciłeś, żeby spróbować tego jeszcze raz – powiedziałem – to tym razem nie pójdzie ci tak łatwo. – Nie wątpię – odparł, nawet nie mrugnąwszy okiem. – Ale nie przyszedłem wrzucać cię ponownie do wody, Kenway. Posłuchałem go uważniej. – Zgadza się, chłopcze, mam swoich szpiegów, a ci zaś mówią mi, że młody dżentelmen nazwiskiem Edward Kenway wypytywał o Caroline Scott. Ten sam młody dżentelmen nazwiskiem Edward Kenway brał udział w bójce pod Auld Shillelagh na drodze do Hatherton w zeszłym tygodniu. Owego dnia na drodze do Hatherton była także panna Scott, ponieważ jej służąca wymknęła się bez pozwolenia, a po bójce ty i panna Scott mieliście pretekst do rozmowy. Przysunął się tak blisko, że czułem smród zastarzałej kawy w jego oddechu. To był dowód – o ile ktoś go potrzebował – że nie bał się zupełnie ani mnie samego, ani mojej „groźnej” reputacji. – Czy jak dotąd wszystko się zgadza, paniczu Kenway? – Być może. Wilson pokiwał głową. – Tak sądziłem. Ile masz lat, chłopcze? Co? Siedemnaście? Mniej więcej tyle, ile panienka Scott. Coś mi się zdaje, że żywisz do niej jakieś uczucia, mam rację? – Być może. – Myślę, że mam. Powiem ci coś teraz i więcej tego nie powtórzę: panienka Scott jest przyrzeczona paniczowi Hague’owi. Ich związek ma błogosławieństwo rodziców obojga… Podźwignął mnie na nogi, przygważdżając mi ręce do boków. Zbyt mokry, zbyt zmaltretowany, zbyt zmęczony, by się opierać, wiedziałem, co mnie czeka. – Jeżeli jeszcze raz zobaczę, że się koło niej kręcisz albo próbujesz jakichś głupich sztuczek, żeby zwrócić na siebie jej uwagę, to spotka cię coś więcej niż tylko kąpiel w morzu. Czy wyrażam się jasno? Pokiwałem głową. – A to uderzenie kolanem w klejnoty, które zaraz otrzymam? Wilson uśmiechnął się ponuro. – Ach, to? To sprawa osobista. Dotrzymał słowa. Minęło sporo czasu, zanim byłem w stanie podnieść się z ziemi i dowlec do wozu. Nie tylko moje klejnoty rodowe ucierpiały – posiniaczona była także moja duma.

7

Wieczorem leżałem w łóżku i przeklinałem swojego pecha. Zmarnowałem szansę dotarcia do Caroline. Była dla mnie stracona. Wszystko przez tego chciwego łotra Alberta, nie wspominając już o Hague’u i jego kompanii; znów oberwałem od Toma Cobleigha, a ojciec popatrzył na mnie z ukosa, kiedy wróciłem do domu trochę później niż zwykle, do tego – mimo że się przebrałem – nieco wymięty. – Znowu szlajałeś się po gospodach? – spytał ponuro. – Bóg mi świadkiem, jeśli znów usłyszę, że szargasz nasze dobre imię… – Nie, ojcze, nic z tych rzeczy. Mylił się; w drodze powrotnej do domu nie byłem w gospodzie. Więcej nawet – od bijatyki pod Auld Shillelagh omijałem szerokim łukiem wszystkie takie przybytki. Wmawiałem sobie, że poznanie Caroline wywarło na mnie taki skutek. Otrzeźwiło mnie, najzupełniej. Teraz jednak sam już nie wiem. Zacząłem się zastanawiać – może tam właśnie było moje życie, wśród beczek z piwskiem i pijackich uśmiechów łatwych kobiet bez zębów i skrupułów, a po trzydziestu latach wożenia wełny na bristolski targ przestałoby mi to doskwierać; zapomniałbym o nadziei zobaczenia wielkiego świata, którą kiedyś hołubiłem. Zaczynałem stopniowo znów słyszeć nęcący zew gospód. Wtedy wydarzyły się dwie rzeczy, które wszystko zmieniły. Pierwsza przybrała postać dżentelmena, który pewnego słonecznego popołudnia usiadł obok mnie przy barze gospody „Jerzy i Smok” w Bristolu. Był to elegancko ubrany człowiek, miał bufiaste mankiety i kolorową chustę pod szyją. Zdjął kapelusz, położył go na kontuarze i wskazał mój kufel. – Czy mogę panu postawić następne, drogi panie? – spytał. Zabrzmiało to zdecydowanie inaczej niż „synu” czy „chłopcze”, które zazwyczaj słyszałem. Które musiałem znosić codziennie, jeśli nie co chwilę. – A komu miałbym dziękować za trunek? I czego oczekiwałby w zamian? – spytałem ostrożnie. – Być może tylko chwili rozmowy, przyjacielu – odparł nieznajomy z uśmiechem. Wyciągnął do mnie rękę. – Nazywam się Dylan Wallace, miło mi pana poznać, panie… Kenway, prawda? Po raz drugi w ciągu kilku dni spotkałem kogoś, kto znał moje nazwisko, choć nie miałem pojęcia skąd. – O, tak – powiedział, wciąż się uśmiechając („przynajmniej ten zachowuje się przyjaźniej niż Wilson”, pomyślałem). – znam pańskie nazwisko. Edward Kenway. Cieszy się pan w tych stronach nielichą reputacją. W istocie, widziałem pana w akcji osobiście. – Czyżby? – spojrzałem na niego czujnie, mrużąc oczy. – Jak najbardziej – rzekł. – Od ludzi, z którymi rozmawiałem, dowiedziałem się, że nieobce są panu drobne utarczki, ale mimo to z pewnością pamięta pan bójkę pod Auld Shillelagh przed kilkoma dniami. – Chyba nigdy już nie będę mógł o niej zapomnieć – odparłem z westchnieniem. – Cóż, powiem panu coś, drogi panie, prosto z mostu, bo robi pan wrażenie młodego człowieka, który ma swoje zdanie i którego do niczego nie namówię. Czy myślał pan kiedyś o wypłynięciu na morze? – Cóż, skoro pan o tym wspomina, panie Wallace, kiedyś rozważałem opuszczenie Bristolu i podążenie tą drogą, owszem.

– A więc co pana powstrzymuje? Pokręciłem głową. – To bardzo dobre pytanie. – Czy wie pan, kim są korsarze, drogi panie Kenway? Zaczął wyjaśniać, zanim zdążyłem odpowiedzieć. – To piraci, którzy dostają patent od Korony. Widzi pan, hiszpańscy donowie i Portugalczycy częstują się skarbami Nowego Świata; napełniają sobie kufry, a zadaniem korsarzy jest albo ich powstrzymać, albo zabrać im to, co sami zabierają. Rozumie pan? – Tak, wiem, kto to korsarz, bardzo dziękuję, panie Wallace. Wiem też, że nie można takiego postawić przed sądem za piractwo, dopóki nie atakuje statków należących do własnego kraju, prawda? – O tak, oczywiście, drogi panie Kenway. – Dylan Wallace szeroko się uśmiechnął. – Co by było, gdybym nachylił się nad kontuarem i wziął sobie kufel ale? To byłaby kradzież, prawda? Barman mógłby próbować mnie powstrzymać, ale gdybym mógł to zrobić bezkarnie? Gdyby moja kradzież miała królewskie przyzwolenie? O tym właśnie mówimy, panie Kenway. Ma pan sposobność wypłynąć na morza i oceany i nałupić tyle złota i kosztowności, ile tylko pomieści statek pańskiego kapitana. A przy tym nie tylko działałby pan za zgodą Jej Królewskiej Mości Anny, ale wręcz by się jej pan przysłużył. Słyszał pan o kapitanie Christopherze Newporcie, o Francisie Drake’u, o admirale sir Henrym Morganie – sami korsarze. Nie chciałby pan dodać do tej chwalebnej listy nazwiska Edwarda Kenwaya? – Co pan mówi? – Pytam, czy chciałby pan zostać korsarzem? Przyjrzałem mu się badawczo. – A jeśli obiecam się zastanowić, co będzie pan z tego miał? – Prowizję, oczywiście. – Czy zazwyczaj nie werbujecie załóg przemocą? – Nie ludzi pańskiego kalibru, panie Kenway. Nie ludzi, których postrzegamy jako materiał na oficera. – I to wszystko dlatego, że obiecująco wypadłem w bójce? – Przez to, jak się pan zachował podczas tej bójki, panie Kenway, we wszystkich jej aspektach. Pokiwałem głową. – Jeśli obiecam się nad tym zastanowić, czy to będzie znaczyło, że nie muszę się panu odwzajemniać kuflem ale?

8

Tego wieczora poszedłem spać przekonany, że muszę powiedzieć ojcu, iż moja przyszłość to nie hodowla owiec, lecz pełne przygód życie korsarza. Będzie zaiste zawiedziony, ale może też poczuje ulgę. Bez wątpienia byłem mu przydatny, nauczyłem się handlu i zajmowałem się nim z korzyścią dla rodziny. Do tego jednak dodajmy moje picie, rozróby i, oczywiście, zatarg z Cobleighami. Niedługo po tym, jak znaleźliśmy przed domem dwie zarżnięte owce, zdarzył się kolejny incydent. Obudziliśmy się i odkryliśmy, że w nocy ktoś rozpuścił nasze stado. Ojciec uważał, że ogrodzenie zostało rozmyślnie uszkodzone. Nie powiedziałem mu, co się wydarzyło w porcie, ale było jasne, że Tom Cobleigh wciąż żywi urazę – urazę, o której raczej prędko nie zapomni. To ja ściągnąłem kłopoty na głowę ojca. A mój wyjazd mógłby położyć kres tej wendetcie. Dlatego też kładąc się do łóżka, myślałem tylko o tym, jak wyznać moje zamiary ojcu. I jak ojciec przekaże tę wieść matce. Wtedy usłyszałem dźwięk dobiegający od okna. Stukanie. Wyjrzałem z lękiem na zewnątrz. Co spodziewałem się zobaczyć? Nie wiedziałem, ale wciąż dobrze pamiętałem Cobleighów. Zamiast nich jednak ujrzałem Caroline Scott, siedzącą na koniu w bladym świetle księżyca, jakby to sam Bóg oświetlał swoją latarnią jej urodę. Była ubrana jak do lekcji jazdy. Strój miała ciemny, na głowie cylinder, do tego białą koszulę i czarny surdut. W jednym ręku trzymała wodze, drugą dłoń unosiła w zamachu, szykując się, by cisnąć następną garścią żwiru w moje okno. Sam często używałem tej samej sztuczki, by zwrócić na siebie uwagę jakiejś przyjaciółki; pamiętałem dobrze trwogę na myśl o obudzeniu całego domu. Dlatego, rzucając kamykami w okna, zazwyczaj robiłem to z bezpiecznego oddalenia, zza muru. Caroline nie. Na tym właśnie polegała różnica w naszej kondycji społecznej. Nie bała się, że będzie musiała uciekać z butem w tyłku i spuchniętym uchem. Była Caroline Scott z Hawkins Lane w Bristolu. Adorował ją syn dyrektora Kompanii Wschodnioindyjskiej. Potajemna schadzka czy nie – a ta ani chybi była potajemna – nie dla niej chowanie się za murami. – No… – szepnęła. Zobaczyłem, jak jej oczy tańczą w blasku księżyca. – Będziesz mnie tu trzymał całą noc? Nie. W ułamku chwili znalazłem się na podwórzu obok niej. Wziąłem konia za wodze i poprowadziłem go dalej od domu. – To, co pan wczoraj zrobił… – powiedziała. – Naraził się pan na wielkie niebezpieczeństwo, żeby obronić tego złodziejaszka. (Tak, tak, wiem, co myślisz. Tak, owszem, miałem z tego powodu wyrzuty sumienia). (Ale niezbyt wielkie). – Niczego tak nie cierpię jak znęcania się, panno Scott – powiedziałem. Co przynajmniej było prawdą. – Tak sądziłam. Już dwa razy zaimponował mi pan niezwykłą szlachetnością swojego postępowania. – A fakt, że była pani przy tym obecna, dwukrotnie sprawił mi radość. – Intryguje mnie pan, panie Kenway. Pańskie zainteresowanie moją osobą również nie uszło mojej uwagi. Milczałem. Szliśmy tak przez chwilę. I choć nie padały żadne słowa, cisza nie była

pozbawiona znaczenia, jakbyśmy potwierdzali nasze wzajemne uczucie. Wydawało mi się, że przez gorąco bijące od konia i jego zapach czuję aromat jej pudru. Nigdy przedtem nie doświadczałem tak obecności drugiej osoby, jej bliskości. – Domyślam się, że powiedziano panu, że zostałam przyrzeczona komu innemu – powiedziała. Zatrzymaliśmy się na drodze. Po obu stronach ciągnęły się kamienne murki, a za nimi zielone pastwiska usiane stadkami białych owiec. Powietrze było ciepłe i suche, nawet najlżejszy powiew nie poruszał drzewami rosnącymi na linii horyzontu. Z oddali dobiegło zawodzenie zwierzęcia, w miłosnym uniesieniu lub może cierpiącego, ale z pewnością dzikiego; nagłe zamieszanie w zaroślach spłoszyło nas. Poczuliśmy się jak intruzi. Nieproszeni goście w mateczniku natury. – Nie sądzę… – Panie Kenway… – Proszę mi mówić Edward, panno Scott. – Cóż, ty możesz dalej zwracać się do mnie „panno Scott”. – Naprawdę? – Och, niech ci będzie, mów mi Caroline. – Dziękuję, panno Scott. Spojrzała na mnie z ukosa, jakby chcąc sprawdzić, czy z niej kpię. – Cóż, Edwardzie – podjęła. – Wiem doskonale, że o mnie rozpytywałeś. A choć nie robię sobie złudzeń, że wiem dokładnie, co ci powiedziano, najważniejszego chyba jesteś świadom: tego, że Caroline Scott jest przyrzeczona Matthew Hague’owi; że Matthew Hague zasypuje ją miłosnymi wierszami, że związek ten ma błogosławieństwo jego ojca oraz, oczywiście, jej ojca też. Mam rację? Przyznałem, że tyle mniej więcej się dowiedziałem. – Być może, mimo naszej krótkiej znajomości, domyśliłeś się, co sądzę o tym układzie? – Wolałbym nie mówić. – Niech więc ja to powiem. Na myśl o małżeństwie z Matthew Hague’em aż mnie mdli. Myślisz, że chcę spędzić życie w domu Hague’ów? Traktować mojego męża jak króla, udawać, że nie widzę jego romansów, prowadzić dom, krzyczeć na służbę, wybierać kwiaty i serwetki, chodzić w gości, zapraszać na herbatki, plotkować z innymi żonami? Myślisz, że chcę się zagrzebać tak głęboko w małostkach manier i etykiety, żebym nie mogła tam znaleźć samej siebie? Na razie żyję pomiędzy dwoma światami, Edwardzie, i widzę dobrze oba. Świat, który oglądam podczas wizyt w porcie, wydaje mi się najprawdziwszy. Najbardziej żywy. A co do Matthew Hague’a, nie cierpię go prawie tak samo jak jego wierszy. Nie myśl, że jestem bezbronną panienką w opałach, Edwardzie, bo to nieprawda. Nie przyjechałam tu prosić cię o pomoc. Przyjechałam ją zaoferować. – Przyjechałaś, żeby zaofiarować mi siebie? – Jeśli chcesz. Następny ruch należy do ciebie, ale jeśli go zrobisz, wiedz jedno: jakikolwiek związek między nami nie będzie miał błogosławieństwa mojego ojca. Za to będzie miał moje. – Wybacz, ale to nie tyle twój ojciec mnie niepokoi, ile człowiek, którego dla ciebie wybrał. – Czyli zniechęca cię myśl, że możesz stać się wrogiem Hague’ów? W tej chwili nic nie mogło mnie zniechęcić. – Nie, Caroline. – Taką miałam nadzieję.

Rozstaliśmy się, umówiwszy wpierw następne spotkanie. A potem nasz romans rozkwitł na dobre. Potrafiliśmy utrzymać go w sekrecie. Przez kilka miesięcy spotykaliśmy się wyłącznie na osobności: skradzione chwile, spędzone na spacerach po drogach między Bristolem a Hatherton, na przejażdżkach po łąkach. Aż któregoś dnia Caroline oznajmiła, że Matthew Hague planuje następnego ranka poprosić ją o rękę i serce omal nie przestało mi bić w piersi. Byłem gotów zrobić wszystko, byle jej nie stracić. Bo ją kochałem, bo nie mogłem myśleć o niczym innym, bo kiedy byliśmy razem, każda chwila była rozkoszą. Każde słowo, każdy gest Caroline były dla mnie jak nektar – cała ona, każdy rys jej sylwetki, jej zapach, jej śmiech, jej dworne maniery, jej inteligencja. Wszystko to przemknęło mi przez głowę, kiedy padłem na kolano i wziąłem ją za rękę, bo może to, co mówiła, nie było zaproszeniem, lecz pożegnaniem, a jeśli tak, cóż, przynajmniej moje upokorzenie nie stanie się powszechnym pośmiewiskiem, jego świadkami będą tylko ptaki na drzewach i krowy na łące, przyglądające się nam i sennie przeżuwające. – Caroline, czy zostaniesz moją żoną? – spytałem. Wstrzymałem oddech. Od samego początku przy każdym naszym spotkaniu, każdym skradzionym pocałunku wątpiłem we własne szczęście. Miałem wrażenie, jakbym był ofiarą żartu – spodziewałem się niemal ujrzeć Toma Cobleigha wyskakującego ze śmiechem z jakiegoś kąta. A jeśli nie, jeśli nie był to mściwy psikus, to może byłem dla Caroline tylko rozrywką, ostatnim romansem, nim spełni rodzinny obowiązek. – Ach, Edwardzie – uśmiechnęła się – już myślałam, że nigdy nie zapytasz.

9

Sprawa nie dawała mi jednak spokoju i następnego dnia pojechałem do miasta. Nogi zaniosły mnie na Hawkins Lane. Wiedziałem tylko, że Matthew Hague planował odwiedzić ją z rana. Stojąc przed szeregiem domów, wśród których był ten należący do niej, zastanawiałem się, czy Hague już tam jest, może właśnie się oświadcza. O Caroline jedno wiedziałem na pewno – była bardzo dzielną, może najdzielniejszą ze znanych mi kobiet, ale przecież odrzucała szansę spędzenia reszty życia w luksusie; co gorsza, narażała na skandal ojca i matkę. Aż za dobrze wiedziałem, jak ciężko jest zadowolić rodziców, jak bardzo kusi, by pójść wskazywaną przez nich drogą. Życie niespełnione, czy życie z brzemieniem poczucia winy – który z tych krzyży ciężej dźwigać? Kiedy stałem przed nią – a kochała mnie, byłem tego pewny – może decyzja była łatwiejsza. Ale w nocy, kiedy człowieka dopadają obawy i nachodzą wątpliwości? Może po prostu zmieniła zdanie i właśnie rumieniła się, przyjmując oświadczyny Matthew Hague’a, układając jednocześnie w myślach list do mnie. „Gdyby tak właśnie się stało – pomyślałem – cóż, zawsze miałem Dylana Wallace’a”. Ale wtedy kątem oka zobaczyłem, że frontowe drzwi się otwierają i pojawia się w nich Wilson, zaraz za nim pisarz i Matthew Hague, podający ramię Caroline. Rose zamknęła ten korowód i wszyscy ruszyli na przechadzkę. Trzymając się w pewnym oddaleniu, śledziłem ich całą drogę do portu, zachodząc w głowę, jakie Hague miał zamiary. Przecież nie mógł chcieć tego zrobić na nabrzeżu? Na brudnym, śmierdzącym, zatłoczonym nabrzeżu, gdzie czuć było łajnem i paloną smołą, świeżymi rybami i ludźmi, którzy właśnie wrócili z wielomiesięcznych rejsów, podczas których ani razu się nie kąpali. Szli w kierunku statku zacumowanego przy brzegu, wokół którego zebrała się grupa ludzi. Chyba był to szkuner, ale trudno było to stwierdzić, bo z rufy zwisała wielka płachta, zasłaniająca jego nazwę. Kiedy jednak zbliżyli się do niego, pomyślałem, że chyba wiem, co to takiego. Chyba wiem, jaki Hague ma plan. I rzeczywiście. Zatrzymali się przy statku. Wciąż ukryty przed ich wzrokiem, zobaczyłem, że Caroline nerwowo zerka na Matthew Hague’a i szkuner. Domyśliłem się, że ona również odgadła cel ich wizyty. Zanim się obejrzałem, Hague już przed nią klęczał, a załoga szkunera, Wilson i pisarz stali z rękami za plecami, gotowi zacząć wiwatować. Matthew Hague wyrecytował: – Moja droga, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? Caroline przełknęła ślinę. – Matthew… – wyjąkała – czy… czy musimy to robić właśnie tu? Spojrzał na nią z pobłażaniem, a potem zamaszystym gestem rozkazał ściągnąć płachtę z rufy szkunera. Naszym oczom ukazały się wyryte w drewnie, pozłacane litery nazwy statku: „Caroline”. – Czy jest lepsze miejsce, moja droga? Gdyby nie cała ta sytuacja, widok zbitej z tropu Caroline może nawet by mnie ubawił. Zazwyczaj była niezwykle pewna siebie. Zwątpienie i panika, które dostrzegłem w jej oczach, musiały być nowością tak dla niej samej, jak i dla mnie. – Matthew, muszę powiedzieć, że czuję się zakłopotana. – Moja droga, najdroższa Caroline, mój najpiękniejszy kwiecie… – powiedział

i nieznacznym gestem dał znak pisarzowi, który natychmiast zaczął szukać pióra, by zapisać poetycką twórczość swojego pana. – Jakże inaczej miałem pokazać ci swój małżeński dar? Muszę nalegać na odpowiedź. Proszę, tylu ludzi patrzy… I rzeczywiście, kiedy się rozejrzałem, zobaczyłem, że cały port stanął, wszyscy czekali na następne słowa Caroline, które brzmiały… – Nie, Matthew. Poderwał się tak gwałtownie, że jego pisarz musiał odskoczyć w tył i omal nie upadł. Spochmurniał, wydął wargi, z całych sił starał się zapanować nad sobą. Uśmiechnął się sztucznie. – Raczysz sobie niewinnie żartować? – Obawiam się, że nie, Matthew, obiecałam już rękę komu innemu. Hague wyprostował się jak struna, jakby chciał ją nastraszyć. Stojąc w tłumie, poczułem, że krew zaczyna się we mnie burzyć, i ruszyłem w ich stronę. – „Komu innemu” – zaskrzeczał. – A kimże jest ten „ktoś inny”? – To ja, proszę pana – oznajmiłem, przepchnąłem się przez tłum i stanąłem przed nim. Spojrzał na mnie, mrużąc powieki. – Ty – warknął. Wilson już wychodził zza jego pleców; w jego oczach widziałem wściekłość, że nie posłuchałem jego ostrzeżenia. I że sam wyszedł przez to na głupca. Hague powstrzymał go wyciągnięciem ręki. – Nie, Wilson – powiedział i dodał znacząco: – Nie tu. Nie teraz. Jestem pewien, że moja piękna pani jeszcze się zastanowi… Tłum zaszemrał, zaskoczony i jak mi się zdawało nieco rozbawiony; szmer ten rozległ się ponownie, kiedy Caroline powiedziała: – Nie, Matthew, Edward i ja pobieramy się. Odwrócił się do niej gwałtownie. – Czy twój ojciec o tym wie? – Jeszcze nie – odparła. – Ale mam przeczucie, że niedługo się dowie. Przez chwilę Hague stał i dygotał z wściekłości. Po raz pierwszy – ale jak się miało okazać, nie ostatni – współczułem mu. Zaraz potem warknął na gapiów, by wracali do swojej roboty, krzykiem rozkazał załodze szkunera powiesić płachtę na miejscu, potem zaś zawołał do Wilsona i pisarza, że opuszczają port. Odwrócił się przy tym ostentacyjnie plecami do Caroline i rzucił mi pełne nienawiści spojrzenie. Idący za nim Wilson popatrzył mi w oczy i wolno przeciągnął palcem po gardle. Nie powinienem był tego robić; Wilson nie był człowiekiem, którego należy prowokować, ale nie mogłem się powstrzymać; widząc jego pogróżkę, bezczelnie puściłem do niego oko.

10

I tak oto cały Bristol dowiedział się, że Edward Kenway, hodowca owiec wart marne siedemdziesiąt pięć funtów rocznie, ma poślubić Caroline Scott. Cóż to był za skandal: samo zamążpójście Caroline za człowieka z nizin już było tematem plotek. Fakt, że przy okazji odrzuciła Matthew Hague’a, wywołał spore zamieszanie i zastanawiam się, czy nie wyszło jej to ostatecznie na dobre, bo choć przygotowywałem się na zemstę – przez jakiś czas wypatrywałem Wilsona w każdym kącie, a co dzień rano pierwszemu spojrzeniu za okno towarzyszył lęk – nic takiego mnie nie spotkało. Nie natknąłem się nigdzie na Wilsona, nie odzywał się do mnie Matthew Hague. Ostatecznie zagrożenie dla naszego małżeństwa nie przyszło z zewnątrz – nie ze strony Cobleighów, Emmetta Scotta, Matthew Hague’a czy Wilsona. Przyszło od wewnątrz. Ode mnie. Miałem oczywiście pod dostatkiem czasu na zastanowienie, dlaczego tak się stało. Problem tkwił w tym, że wciąż wracałem myślami do spotkania z Dylanem Wallace’em i jego obietnicami bogactw z Indii Zachodnich. Chciałem tam pojechać i wrócić do Caroline jako bogacz. Zacząłem w tym widzieć jedyną szansę sukcesu. Jedyną możliwość, by zostać kimś, kto byłby jej wart. Bo owszem, spłynęła na mnie natychmiastowa chwała, czy może należałoby powiedzieć pozycja, związana z byciem mężem Caroline Scott, sprzątnięciem jej sprzed nosa Matthew Hague’owi, ale wkrótce potem nastąpiła… cóż, mogę to nazwać tylko stagnacją. Emmett Scott wymierzył swój najboleśniejszy cios na weselu. Powinniśmy chyba być wdzięczni, że on i matka Caroline zniżyli się do tego, by w ogóle przyjść. Choć ja bynajmniej wdzięczności nie czułem. Wolałbym, żeby trzymali się z daleka. Nie mogłem znieść widoku ojca, który mnąc w garści czapkę, gnie się w ukłonach przed Emmettem Scottem – choć ten nie był przecież arystokratą, lecz zwykłym kupcem, dzieliło go od nas nie pochodzenie, a wyłącznie pieniądze. Cieszyłem się jednak z ich przyjścia przez wzgląd na Caroline. Nie pochwalali naszego małżeństwa, co to, to nie, ale przynajmniej nie zamierzali wyrzekać się przez to córki. Podsłuchałem, jak jej matka mówi: „Chcemy, żebyś była szczęśliwa, Caroline” i wiedziałem, że czyni to wyłącznie w swoim imieniu. W oczach Emmetta Scotta nie dostrzegłem tego pragnienia. Zobaczyłem człowieka, któremu odebrano szansę wspięcia się wyżej na drabinie społecznego awansu, człowieka, którego marzenie o potędze i wpływach właśnie prysło. Przyszedł na ślub z przymusu, a może dla przyjemności wygłoszenia swojego oświadczenia na kościelnym dziedzińcu po złożeniu przysięgi. Emmett Scott miał czarne, zaczesane na czoło włosy, ciemne, zapadnięte policzki i usta ściągnięte trwale na kształt kociego odbytu. Na jego twarzy stale gościł grymas człowieka, który właśnie mocno wgryzł się w cytrynę. Z wyjątkiem chwili, kiedy to ułożył wargi w cienki uśmiech i powiedział: – Posagu nie będzie. Jego żona, matka Caroline, zamknęła oczy, lękała się tych słów i miała nadzieję, że nie padną. Mogłem się domyślić, że się o to kłócili, ale ostatnie słowo należało do Emmetta Scotta. Dlatego właśnie zamieszkaliśmy w szopie na farmie ojca. Urządziliśmy ją najlepiej, jak mogliśmy, ale wciąż była to szopa: ściany z patyków i błota, strzecha wymagająca naprawy. Nasze małżeństwo rozpoczęło się latem, kiedy dom był chłodnym schronieniem przed palącym słońcem, ale zimą, w wilgoci i wietrze, zupełnie nie przypominał schronienia. Caroline przywykła do mieszkania w murowanym domu, otoczona bristolskim życiem i służbą,

która zajmowała się praniem, gotowaniem, zaspokajaniem każdej zachcianki. Tu nie była bogata. Była biedaczką. Tak samo jak jej mąż, biedak bez perspektyw. Znów zacząłem odwiedzać gospody, ale nie byłem tym samym człowiekiem co kiedyś, w kawalerskich czasach, zadziornym, wesołym pijakiem, duszą towarzystwa. Teraz przygniatało mnie ciężkie brzemię. Siadałem plecami do wszystkich, zgarbiony, zadumany nad piwem, czując się, jakby wszyscy mnie obgadywali, jakby wszyscy mówili: „Tam siedzi Edward Kenway, który nie potrafi zapewnić dostatniego życia swojej żonie”. Oczywiście rozmawiałem o tym z Caroline. O swoim pomyśle zostania korsarzem. A choć nie powiedziała „nie” – bądź co bądź była moją żoną – nie powiedziała też „tak”, a w jej oczach zobaczyłem wątpliwości i obawę. – Nie chcę zostawiać cię samej, ale mogę wyjechać jako biedak i wrócić bogaty – powiedziałem. Jeślibym wyruszył, to bez jej błogosławieństwa. Gdybym to zrobił i zostawił ją samą w szopie na farmie, jej ojciec powiedziałby, że ją porzuciłem, a jej matka znienawidziłaby mnie za to, że unieszczęśliwiłem jej córkę. Nie było dla mnie wyjścia. – Czy to niebezpieczne? – spytała Caroline pewnego wieczora, kiedy opowiadałem jej o korsarstwie. – Nie płaciliby tyle, gdyby nie było – odparłem i niechętnie pozwoliła mi jechać. Jaki miała wybór? Ale nie chciałem jej zostawiać ze złamanym sercem. Pewnego ranka obudziłem się z pijackiego snu, mrugając w świetle poranka, i zobaczyłem Caroline już ubraną. – Nie chcę, żebyś jechał – powiedziała, odwróciła się i wyszła. Następnego wieczora siedziałem w „Ognistych Trunkach”. Chciałbym powiedzieć, że nie byłem sobą, że siedziałem plecami do sali, zgarbiony nad kuflem, pociągałem długie łyki ale, pogrążony w mrocznych rozmyślaniach i zapatrzony w niknący trunek. Ale smutna prawda jest taka, że to właśnie było moje zwykłe ja. Tamten młodszy człowiek, skory do żartu i uśmiechu, zniknął. Jego miejsce zajął inny, wciąż młody, ale przygarbiony pod brzemieniem trosk. Na farmie Caroline pomagała matce, którą z początku pomysł ten przeraził; twierdziła, że taka dama nie może pracować w gospodarstwie. Caroline tylko się roześmiała. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem, jak idzie przez podwórze, to samo, na którym kiedyś ujrzałem ją siedzącą na koniu, teraz zaś w białym czepku, roboczych butach, sukni i fartuchu, byłem dumny. W tej chwili jej roboczy strój przypominał mi wyłącznie o moich niedostatkach jako mężczyzny. Co gorsza, Caroline nie miała chyba nic przeciwko temu; wydawała się jedyną osobą w okolicy, która nie uważała swojego położenia za uwłaczające. Wszyscy inni tak właśnie myśleli, a nikt nie odczuwał tego boleśniej niż ja. – Napijesz się jeszcze? Rozpoznałem głos, który dobiegł mnie z tyłu, odwróciłem się i zobaczyłem go: Emmetta Scotta, ojca Caroline. Ostatni raz widziałem go na weselu, kiedy odmówił córce posagu. Teraz proponował swojemu znienawidzonemu zięciowi piwo. Ale tak to już jest z piciem. Kiedy pijesz tyle co ja – kiedy widzisz, że ale w kuflu jest coraz mniej, i zastanawiasz się, skąd weźmiesz następne – przyjmiesz poczęstunek od każdego. Nawet od Emmetta Scotta. Swojego zaprzysięgłego wroga. Człowieka, który nienawidzi cię niemal tak samo jak ty jego. Toteż przyjąłem jego propozycję. Scott kupił ale dla mnie i dla siebie, a potem

przyciągnął stołek, który zazgrzytał na kamiennej podłodze. Pamiętacie minę Emmetta Scotta? Ten grymas człowieka ssącego cytrynę? Teraz, kiedy rozmawiał ze mną, znienawidzonym Edwardem Kenwayem, wyglądał jeszcze gorzej. Gospoda była miejscem, w którym czułem się swobodnie, otoczeniem, w którym mogłem się zatracić, jemu jednak nie odpowiadała zupełnie. Co chwila oglądał się to przez jedno ramię, to przez drugie, jakby się bał, że ktoś znienacka zaatakuje go od tyłu. – Chyba nie mieliśmy nigdy okazji porozmawiać – zagaił. W odpowiedzi zaśmiałem się szyderczo: – Po pańskim wystąpieniu na ślubie to nie powinno dziwić, nieprawdaż? Oczywiście, że to alkohol rozluźnił mi język, dodał odwagi. Jak również fakt, że w bitwie o jego córkę wygrałem. W końcu jej serce należało do mnie. Trudno o większy dowód jej oddania niż wyrzeczenia, na które się zgodziła, by być ze mną. Nawet on musiał to widzieć. – Obaj jesteśmy ludźmi światowymi, Edwardzie – powiedział i widać było, że próbuje pokazać, kto kontroluje sytuację. Ale ja go przejrzałem. Zobaczyłem, kim jest naprawdę: przerażonym, podłym człowiekiem, pomiatanym przez wyżej postawionych, który niszczył wszystkich gorszych od siebie, prawdopodobnie bił służbę i żonę, który uważał, że tacy jak ja powinni kłaniać mu się w pas, tak jak moja matka i ojciec (wciąż czułem wściekłość na to wspomnienie) na ślubie. – Może załatwimy to jak ludzie interesu? Pociągnąłem długi łyk ale i spojrzałem mu w oczy. – Co masz na myśli, teściu? Jego twarz spoważniała. – Zostaw ją. Wypędź. Zrób, co chcesz. Daj jej wolność. Odeślij ją z powrotem do mnie. – A jeśli to zrobię? – Uczynię cię bogaczem. Dopiłem ale. Scott wskazał pusty kufel skinieniem głowy, a ja przytaknąłem. Zaczekałem, aż przyniesie następny, i opróżniłem go prawie duszkiem. Sala zaczynała wirować mi przed oczami. – Cóż, wiesz dobrze, co możesz zrobić ze swoją propozycją, prawda? – Edwardzie – powiedział, nachylając się do mnie. – Obaj wiemy, że nie jesteś w stanie jej utrzymać. Obaj wiemy, że siedzisz tu zrozpaczony, bo nie potrafisz zapewnić godnego życia mojej córce. Kochasz ją, wiem o tym, bo kiedyś byłem taki sam jak ty: byłem nikim. Popatrzyłem na niego, zaciskając zęby. – Nikim? – Och, przecież to prawda – warknął, odsuwając się. – Jesteś hodowcą owiec, chłopcze. – Co się stało z „Edwardem”? Myślałem, że rozmawiamy jak równy z równym. – Równy z równym? Nigdy nie będziesz mi równy, i dobrze o tym wiesz. – Mylisz się. Mam plany. – Słyszałem o twoich planach. Korsarstwo. Zdobycie bogactwa na morzu. Nie masz dość odwagi, Edwardzie Kenwayu. – Mam. – Jesteś na to za miękki. Pokazuję ci wyjście z dołka, który sam sobie wykopałeś, chłopcze. Sugeruję, byś bardzo dobrze się nad tym zastanowił. Dopiłem ale do końca.

– Mogę się nad tym zastanowić nad następnym kuflem? – Jak sobie życzysz. Na stole przede mną zmaterializował się nowy kufel, a ja zabrałem się za odsyłanie jego zawartości w niebyt. W głowie mi huczało. Scott miał rację. To było najboleśniejsze w całej tej rozmowie. Emmett Scott miał rację. Kochałem Caroline, ale nie mogłem jej utrzymać. A jeśli byłem prawdziwie kochającym mężem, to powinienem przyjąć jego ofertę. – Ona nie chce, żebym jechał – powiedziałem. – A ty chcesz? – Chcę, by wspierała moje plany. – Nigdy tego nie zrobi. – Mogę tylko mieć nadzieję. – Jeśli kocha cię tak, jak twierdzi, nigdy się nie zgodzi. Nawet w pijackim zwidzie nie mogłem podważyć jego logiki. Wiedziałem, że ma rację. On też to wiedział. – Narobiłeś sobie wrogów, Edwardzie Kenwayu. Wielu wrogów. W tym bardzo potężnych. Jak sądzisz, dlaczego się na tobie nie zemścili? – Boją się? – odparłem z pijacką zuchwałością. Scott prychnął. – Oczywiście, że się nie boją. Zostawili cię w spokoju przez wzgląd na Caroline. – W takim razie, gdybym przyjął twoją propozycję, nic nie powstrzymywałoby ich przed atakiem. – Nic oprócz mojej protekcji. Nie miałem co do tego pewności. Opróżniłem kufel do dna, Scott popadł w ponurą zadumę. Siedział tam do nocy, przypominając mi swoją obecnością, w jakiej znalazłem się pułapce. Kiedy spróbowałem wstać, nogi się pode mną ugięły i musiałem złapać się stołu, by nie upaść. Ojciec Caroline podparł mnie z obrzydzeniem malującym się na twarzy i zanim się obejrzałem, wiózł mnie do domu, nie dlatego, że bał się o moje bezpieczeństwo – chciał, by Caroline zobaczyła mnie w stanie upojenia. I zobaczyła, kiedy wtoczyłem się do domu ze śmiechem. Emmett Scott nadął się i powiedział: – Ten pijak to wrak człowieka, Caroline. Nie radzi sobie z życiem na lądzie, a co dopiero na morzu. Jeśli pojedzie do Indii Zachodnich, to ty ucierpisz najbardziej. – Ojcze… ojcze… Płakała, wzburzona. Runąłem na łóżko i zobaczyłem jego buty, kiedy wychodził. – Stara gnida – wymamrotałem. – Myli się co do mnie. – Mam taką nadzieję – odparła Caroline. Pozwoliłem się ponieść pijackiej wyobraźni. – Wierzysz mi, prawda? Wyobraź sobie, jak stoję na pokładzie statku zawijającego do portu. Oto jestem naprawdę kimś… Tysiąc dublonów sypie mi się z kieszeni jak krople deszczu. Widzę to… Kiedy na nią spojrzałem, kręciła głową. Nie wierzyła mi. A kiedy wytrzeźwiałem następnego dnia, pomyślałem tak samo. To była tylko, jak przypuszczam, kwestia czasu. Mój brak perspektyw stał się trzecią osobą w małżeństwie. Jeszcze raz rozważyłem, jakie mam wyjścia. Propozycję Emmetta Scotta, który oferował mi pieniądze w zamian za odzyskanie córki. Moje marzenia o pożeglowaniu w dal. Oba oznaczały złamane serce Caroline.

11

Następnego dnia pojechałem do Emmetta Scotta. Wróciłem na Hawkins Lane i zapukałem do drzwi, chcąc zażądać spotkania. Kto mógł mi otworzyć drzwi, jeśli nie Rose? – Pan Kenway – powiedziała zaskoczona, lekko się rumieniąc. Nastąpiła chwila zakłopotania. Poproszono mnie, żebym zaczekał, a chwilę potem zaprowadzono do gabinetu Emmetta Scotta, na środku którego stało wielkie biurko; ciemna boazeria nadawała mu poważną, mroczną atmosferę. Scott stał przed biurkiem. W półmroku, ze swoimi czarnymi włosami, trupim spojrzeniem i zapadniętymi policzkami wyglądał jak kruk. – A więc przemyślałeś moją ofertę? – powiedział. – Owszem – odparłem. – I uznałem, że powinienem przekazać panu odpowiedź najszybciej, jak to możliwe. Splótł ręce na piersi, a jego twarz wykrzywił tryumfalny uśmieszek. – Przyszedłeś więc z żądaniami? Ile jest warta moja córka? – A ile był pan skłonny zapłacić? – Byłem? Tym razem to ja się uśmiechnąłem, choć starałem się, nie przesadzić. Emmett Scott był groźny. Prowadziłem niebezpieczną grę z niebezpiecznym człowiekiem. – Tak. Postanowiłem jechać do Indii Zachodnich. Wiedziałem, gdzie szukać Dylana Wallace’a. Powiedziałem o swoim zamiarze Caroline. – Rozumiem. Scott udał, że się zastanawia, stukając opuszkami palców jednej dłoni o opuszki palców drugiej. – Ale nie zamierzasz tam zostać na stałe? – Nie. – Nie takie były warunki mojej oferty. – Owszem, niezupełnie takie – powiedziałem. – Co sprowadza się do kontrpropozycji. Rozwiązania, które, mam nadzieję, przypadnie panu do gustu. Jestem Kenwayem, panie Scott, mam swoją dumę. Ufam, że pan to rozumie. Proszę też zrozumieć, że kocham pana córkę, jakkolwiek może to pana boleć, i pragnę dla niej wszystkiego najlepszego. Zamierzam wrócić z moich wojaży jako człowiek bogaty i za zdobytą fortunę zapewnić Caroline życie, na jakie zasługuje. Życie, którego, jestem pewny, sam by pan dla niej chciał. Scott kiwał głową, choć grymas jego ust zdradzał głęboką pogardę, jaką budziła w nim ta myśl. – I? – Daję panu słowo, że nie wrócę w te strony, dopóki nie będę bogaty. – Rozumiem. – Daję też słowo, że nie powiem Caroline o tym, jak próbował ją pan odkupić. Scott spochmurniał. – Rozumiem. – Proszę tylko o danie mi szansy zdobycia takiego majątku – żebym mógł zapewnić Caroline życie na poziomie, do jakiego przywykła.

– Wciąż byłbyś jej mężem – nie tego chciałem. – Uważa mnie pan za nicponia, niewartego jej ręki. Mam nadzieję udowodnić, że się pan myli. Kiedy wypłynę, bez wątpienia będzie się pan z nią częściej widywał. Może, jeśli pańska nienawiść do mnie jest aż tak wielka, będzie pan mógł wykorzystać sytuację, by nastawić Caroline przeciwko mnie. O to właśnie chodzi, okazji panu nie zabraknie. Co więcej, na morzu mogę zginąć, a w takim wypadku Caroline wróci do pana na zawsze – jako wdowa wciąż w młodym wieku. Oto moja propozycja. W zamian proszę tylko o to, żeby pozwolił mi pan bez przeszkód zostać kimś. Scott pokiwał głową, zastanawiając się nad tym, a być może napawając się myślą o mojej śmierci na oceanie.

12

Dylan Wallace zamustrował mnie na „Cesarza”, stojącego na kotwicy w bristolskim porcie i wypływającego za dwa dni. Wróciłem do domu i powiedziałem o wszystkim matce, ojcu i Caroline. Oczywiście nie obyło się bez łez, wyrzutów i błagań, żebym został, ale byłem nieugięty. Caroline, zrozpaczona, wyjechała. Powiedziała, że potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć. Staliśmy na podwórzu i patrzyliśmy, jak odjeżdża galopem – do swojego rodzinnego domu. Przynajmniej przekaże tę wiadomość Emmettowi Scottowi, który będzie wiedział, że wywiązuję się z obietnicy. Mogłem tylko mieć nadzieję – czy raczej miałem wtedy nadzieję – że on też dotrzyma słowa. Kiedy tu siedzę i z tobą rozmawiam, wiele lat później, cóż, trzeba powiedzieć jasno, że nie wiem, czy to zrobił. Ale się dowiem. I to niedługo. A potem się policzymy… Ale nie wtedy. Wtedy byłem młody, głupi, zuchwały i zarozumiały. Tak zarozumiały, że kiedy Caroline odjechała, znów poszedłem pić i chyba odzyskałem dawny wigor, mówiąc każdemu, kto chciał mnie słuchać, że wypływam na morze, a państwo Kenwayowie już niedługo będą bardzo bogaci dzięki mojej odwadze. Rozkoszowałem się pogardliwymi spojrzeniami, docinkami, że pakuję się w coś, co mnie przerasta, albo że nie mam dość charakteru, żeby temu sprostać; że niedługo wrócę z podkulonym ogonem; że zawiodłem swojego ojca. Ani razu nie pozwoliłem, żeby z mojej twarzy zniknął uśmieszek. Mój znaczący uśmiech, który mówił: „Jeszcze zobaczycie”. Ale nawet opity piwskiem, na dzień przed wyjazdem – a może właśnie przez to – wciąż brałem sobie ich słowa do serca. Pytałem sam siebie: „Czy naprawdę jestem dość twardy, by prowadzić żywot korsarza? Czy rzeczywiście wrócę z podkulonym ogonem?”. I owszem, wiedziałem, że mogę zginąć. W tym mieli rację – istotnie sprawiłem zawód ojcu. Widziałem rozczarowanie w jego oczach, kiedy tylko przekazałem mu wiadomość o swoich zamiarach; zagościło w nich na stałe. Rozczarowanie i smutek; może dlatego, iż jego marzenie, że razem będziemy prowadzić farmę – choć i tak już pewnie blednące – ostatecznie legło w gruzach. Nie tylko wyjeżdżałem, żeby rozpocząć nowe życie – ja odrzucałem dotychczasowe. Życie, które stworzył dla siebie, mojej matki i mnie. Odrzucałem je. Uznałem, że mi to nie wystarcza. Być może nigdy nie przyszło mi do głowy, jak to wszystko mogło wpłynąć na stosunki Caroline z moimi rodzicami, ale sięgając teraz wstecz pamięcią, widzę, jak niedorzeczne było oczekiwanie, że moja żona po prostu zostanie na farmie. Którejś nocy wróciłem do domu i zastałem ją ubraną. – Dokąd to się wybierasz? – wybełkotałem; prawie cały wieczór spędziłem w gospodzie. Nie mogła spojrzeć mi w oczy. Obok niej na podłodze leżało zawiniątko z prześcieradła, nie pasujące do jej stroju – elegantszego niż zazwyczaj, co spostrzegłem, kiedy się jej dokładniej przyjrzałem. – Nie, ja… – W końcu jej spojrzenie napotkało moje. – Rodzice poprosili, żebym zamieszkała z nimi. I chciałabym to zrobić. – Co to znaczy „zamieszkała z nimi”? Mieszkasz tutaj. Ze mną. Powiedziała mi, że nie powinienem był rezygnować z pracy u ojca. Że muszę docenić

to, co mam. Cieszyć się, że mam ją. Przez piwne opary próbowałem powiedzieć jej, że się cieszę. Że wszystko, co robię, robię dla niej. Rozmawiała oczywiście z rodzicami, i choć spodziewałem się, że ta gnida, jej ojciec, będzie ją nastawiać przeciwko mnie, nie oczekiwałem, że zacznie mnie szkalować tak szybko. – Przyzwoite zarobki? – wściekłem się. – Te pieniądze to kpina! Chcesz przez całe życie być żoną wieśniaka? Powiedziałem to zbyt głośno. Popatrzyliśmy po sobie i wzdrygnąłem się na myśl, że ojciec mógł mnie usłyszeć. A potem Caroline wyszła. A ja wołałem za nią, wciąż próbując ją przekonać, żeby została. Bez skutku. Rano, kiedy wytrzeźwiałem i przypomniałem sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru, matka i ojciec patrzyli na mnie ponuro i z wyrzutem. Nie tylko polubili Caroline, wręcz ją pokochali. Ponieważ matka wiele lat temu straciła córkę, więc Caroline była dla niej jak odzyskane dziecko; była też dla nich pomocą na farmie, do tego pracującą za minimalną stawkę – mówiła, że chce po prostu pomóc… – Może zanim urodzi się dziecko? – mawiała matka i szturchała szczerzącego się wesoło ojca, na co Caroline robiła się czerwona jak burak i odpowiadała: – Może. Cóż, staraliśmy się. Oczywiście, kiedy wyjadę, to się skończy. Poza tym że była lubiana i pomagała na farmie, Caroline pomagała także matce w pisaniu i liczeniu. A teraz odeszła – odeszła, bo ja nie potrafiłem się cieszyć tym, co dał mi los. Odeszła, bo zamarzyły mi się przygody. Bo w piciu nie znajdowałem już ucieczki przed nudą. Pytała, dlaczego nie potrafiłem być z nią szczęśliwy? Byłem z nią szczęśliwy. Pytała, dlaczego nie potrafię cieszyć się życiem? Cóż, z mojego losu zadowolony nie byłem. Pojechałem do niej, spróbować przekonać ją do zmiany zdania. Wciąż była moją żoną, ja wciąż byłem jej mężem i robiłem to dla dobra naszego małżeństwa, dla dobra nas obojga. Myślę, że wmawiałem sobie, że to prawda. I może w pewnym nikłym stopniu tak było. Wiedziałem jednak, i ona pewnie też, że choć oczywiście chciałem zapewnić jej dostatnie życie, pragnąłem też zobaczyć świat poza Bristolem. Nic nie wskórałem. Caroline powiedziała, że boi się, że coś mi się stanie. Odparłem, że będę ostrożny; że wrócę z pieniędzmi albo po nią poślę. Że potrzebuję jej wiary we mnie. Ale pomimo błagań pozostała nieugięta. Przyszedł dzień mojego wyjazdu. Zostawiłem rodziców, spakowałem rzeczy, zarzuciłem je na koński grzbiet i wyruszyłem, czując te same pełne wyrzutu spojrzenia wwiercające mi się w plecy, dźgające jak groty strzał. Pojechałem z ciężkim sercem w zapadający mrok wieczoru i znalazłem „Cesarza”. Jednak zamiast spodziewanej krzątaniny – miał wypłynąć tego wieczoru – statek wyglądał na opustoszały. Jedynymi ludźmi na nabrzeżu było sześciu mężczyzn, których wziąłem za marynarzy – siedzieli na odwróconych beczkach, z bukłakami rumu w rękach, uprawiając hazard na skrzyni udającej stół. Popatrzyłem na nich i na „Cesarza”. Był to przerobiony statek kupiecki; wznosił się wysoko na wodzie. Pokłady miał puste, nie świeciły się na nim latarnie, relingi połyskiwały w świetle księżyca. Był jak śpiący olbrzym; mimo zaskoczenia panującą na nim ciszą byłem pod wrażeniem jego ogromu i majestatu. To na tych pokładach będę służyć. To na hamakach pod nimi będę spał. Na te maszty będę się wspinał. Miałem przed sobą swój nowy dom. Jeden z mężczyzn przyjrzał mi się uważnie. – W czym mogę pomóc? – spytał.

Przełknąłem ślinę; poczułem się bardzo młody i niedoświadczony i przeszło mi przez myśl, że być może to wszystko, co o mnie mówili – ojciec Caroline, pijacy w gospodach, nawet sama Caroline – to prawda. Że może istotnie nie nadaję się do życia na morzu. – Chciałem się zaciągnąć – odparłem. – Przysłał mnie Dylan Wallace. Mężczyźni parsknęli śmiechem; popatrzyli na mnie z jeszcze większym zainteresowaniem. – Dylan Wallace, ten werbownik, tak? – powiedział pierwszy. – Przysłał nam już jednego czy dwóch. Co potrafisz, chłopcze? – Pan Wallace uważał, że nadaję się do służby – odparłem z nadzieją, że zabrzmi to pewniej, niż się czułem. – Jak twoje oczy? – spytał któryś. – Widzę dobrze. – Nie boisz się wysokości? Wiedziałem, o co im chodzi, bo wskazali na najwyższy maszt „Cesarza” – na bocianie gniazdo, stanowisko obserwatora. – Pan Wallace widział mnie chyba raczej jako prostego marynarza. W rzeczywistości mówił o materiale na oficera, ale nie zamierzałem tego mówić tym tutaj. Byłem młody i speszony, a nie głupi. – No, a szyć umiesz, chłopcze? Kpili ze mnie, to pewne. – A co ma szycie wspólnego z korsarstwem? – spytałem, nieco bezczelnie mimo okoliczności. – Majtek musi umieć szyć, chłopcze – odparł inny. Podobnie jak pozostali miał posmarowany dziegciem harcap i tatuaże widoczne spod rękawów i kołnierza koszuli. – Musi też dobrze wiązać węzły. Umiesz wiązać węzły, chłopcze? – Mogę się nauczyć. Popatrzyłem na statek ze zwiniętymi żaglami, na olinowanie zwisające w precyzyjnych zwojach z masztów, na kadłub najeżony spiżowymi lufami armat wyzierających z pokładu artyleryjskiego. Wyobraziłem sobie siebie samego takim, jak mężczyźni siedzący przede mną na beczułkach, o twarzach ogorzałych i wysuszonych przez morze, o buńczucznie połyskujących oczach. Ludzie morza na wachcie. – Poza tym musisz umieć dużo innych rzeczy – dodał jeden z nich. – Zeskrobywać małże z kadłuba, smołować deski. – A kołysanie zniesiesz? – zapytał inny. Wszyscy się już ze mnie śmiali. – Wytrzyma ci żołądek, jak będą nas chłostać fale i huragany? – Pewnie tak – odparłem i z nagłą złością dodałem: – Ale nie dlatego pan Wallace myślał, że przydam się w załodze. Popatrzyli po sobie. Atmosfera jakby się trochę zmieniła. – Ach tak? – rzucił jeden z marynarzy, obracając się do mnie. Miał na sobie brudne, płócienne spodnie. – Czemuż to doświadczony werbownik uważał, że przydałbyś się w załodze? – Bo widział mnie w akcji i uznał, że poradziłbym sobie w bitwie. Tamten wstał. – Znaczy zabijaka? – Owszem, tak. – No, będziesz miał pod dostatkiem okazji, żeby się w tej dziedzinie sprawdzić, chłopcze, już od jutra. Może sam się z tobą sprawdzę, co?

– Co to znaczy „od jutra”? – spytałem. Marynarz usiadł z powrotem i wrócił do gry. – Jutro wypływamy. – Powiedziano mi, że dziś wieczorem. – Wypływamy jutro, chłopcze. Kapitana jeszcze nie ma. Odbijamy o brzasku. Opuściłem ich, wiedząc, że zrobiłem sobie chyba pierwszych wrogów na statku; miałem jednak wciąż czas, żeby to naprawić. Poszedłem po konia i zawróciłem do domu.

13

Pogalopowałem do Hatherton, do domu. Po co wracałem? Może po to, żeby powiedzieć rodzicom, jak bardzo mi przykro. Może po to, żeby wyjaśnić, co się dzieje w mojej głowie. W końcu byłem ich synem. Może ojciec zobaczy we mnie swoje obicie z młodości. I wybaczy mi. Bo kiedy jechałem tak drogą, dotarło do mnie nadzwyczaj jasno, że potrzebowałem jego wybaczenia. Ich obojga. Czy jest wobec tego dziwne, że byłem zamyślony i nie uważałem? Niedaleko domu, w miejscu, gdzie drzewa tworzyły wąską aleję, wyczułem poruszenie w zaroślach. Zatrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać. Kiedy człowiek mieszka na wsi, jest wyczulony na drobne zmiany otoczenia – a coś się właśnie zmieniło. Z góry dobiegł mnie przenikliwy gwizd, który mógł być tylko ostrzeżeniem; jednocześnie dostrzegłem ruch przed sobą – już na podwórzu naszej farmy. Z sercem walącym jak oszalałe popędziłem konia i pogalopowałem w tamtą stronę. Jednocześnie zobaczyłem charakterystyczny blask pochodni. Nie lampy, ale pochodni. Takiej, jaką się ze sobą zabiera, chcąc coś podpalić. Dostrzegłem biegnące postacie; w świetle ognia widać było, że mają na głowach kaptury. – Hej! – krzyknąłem, żeby obudzić rodziców i zarazem spłoszyć napastników. – Hej! Pochodnia koziołkując, zatoczyła łuk w powietrzu, zostawiając za sobą pomarańczowy ślad na tle nocnego nieba, i w deszczu iskier spadła na strzechę naszego domu. Strzecha była sucha niczym pieprz. Latem staraliśmy się polewać ją wodą w obawie przed pożarem, ale zawsze było coś ważniejszego do zrobienia i ostatni raz zmoczyliśmy ją chyba z tydzień temu, teraz z hukiem stanęła w płomieniach. Zobaczyłem kolejne sylwetki. Trzy, może cztery. A kiedy tylko wjechałem na podwórze i ściągnąłem wodze, jakiś kształt wypadł na mnie z boku, ręce chwyciły mnie za surdut i ściągnęły z konia. Gruchnąłem o ziemię, tracąc oddech. Obok siebie widziałem kamienie murku. Broń. Wtedy zamajaczyła nade mną postać – zakapturzona jak pozostałe zasłoniła sobą księżyc. Zanim zdążyłem zareagować, nieznajomy pochylił się – dostrzegłem przelotnie wydymający się materiał chusty na jego ustach; ciężko dyszał – i w twarz wyrżnęła mnie pięść. Wykręciłem się i następny cios spadł na mój kark. Obok napastnika pojawił się drugi. Zobaczyłem błysk stali – wiedziałem, że nic nie mogę zrobić i przygotowałem się na śmierć. Ale pierwszy powstrzymał nowo przybyłego krótkim „nie”. Zostałem uratowany od noża, ale nie od pobicia. Zgiąłem się wpół, kopnięty w brzuch. But – poznawałem ten but. Spadł na mnie jeszcze raz, i jeszcze, aż w końcu przestał i napastnik uciekł. Złapałem się za poobijany brzuch, przetoczyłem na kolana i zakaszlałem. Byłem na granicy utraty przytomności. Może nie powinienem się opierać. Myśl o omdleniu była bardzo kusząca. Niech brak przytomności zabierze ból. Niech przeniesie mnie gdzieś, gdzie nie ma ciężkich butów kopiących moje obolałe ciało. Dobiegł mnie tupot stóp uciekających napastników. Jakieś niewyraźne krzyki, beczenie przestraszonych owiec. Nie. Wciąż żyłem, prawda? Leżąc z nożem przy twarzy, dostałem drugą szansę i nie mogłem jej zmarnować. Musiałem uratować rodziców. I już wtedy wiedziałem, że ci, którzy to

zrobili, zapłacą mi za to. Właściciel butów pożałuje, że nie zabił mnie, kiedy miał okazję. Co do tego byłem pewny. Podniosłem się z trudem. Dym kłębił się na podwórzu jak ściana nadciągającej mgły. Jedna ze stodół już płonęła. Dom też. Musiałem ich obudzić, musiałem obudzić matkę i ojca. Otaczał mnie pomarańczowy poblask ognia. Usłyszałem za sobą tętent kopyt – obejrzałem się i zobaczyłem kilku uciekających jeźdźców. Zrobili swoje, gospodarstwo płonęło na dobre. Porwałem z ziemi kamień i już miałem cisnąć nim w ślad za odjeżdżającymi, ale miałem pilniejsze rzeczy na głowie – zamiast tego więc ze stęknięciem na poły z bólu, na poły z wysiłku posłałem go w szczytowe okno domu. Rzut był celny; modliłem się, żeby to wystarczyło do obudzenia rodziców. Dym zasnuwał gęsto podwórze, płomienie huczały niczym ognie piekielne. W zagrodach przejmująco beczały płonące żywcem owce. Pojawili się w drzwiach: ojciec przebijający się przez płomienie z matką na rękach. Twarz miał zaciętą, spojrzenie puste. Myślał tylko o tym, żeby ją uratować. Kiedy wyniósł matkę poza zasięg ognia i położył delikatnie na ziemi niedaleko mnie, wyprostował się i tak jak ja popatrzył bezradnie na płonący budynek. Pobiegliśmy do stodoły, z której nie dobiegały już pobekiwania owiec – nasze stado, źródło dochodu ojca, przepadło. I wtedy, z twarzą rozognioną i błyszczącą w blasku płomieni, mój ojciec zrobił coś, czego nigdy nie widziałem. Rozpłakał się. – Ojcze… – wyciągnąłem do niego ręce, ale on wyrwał mi się gniewnym ruchem, a kiedy się odwrócił, z twarzą poczerniałą od dymu i poznaczoną strugami łez, dygotał z ledwie powstrzymywanej wściekłości, jakby potrzebował całego wysiłku woli, żeby nie zacząć bić. Bić mnie. – Trucizna. Oto, czym jesteś – wycedził przez zęby. – Trucizną. Naszą zgubą. – Ojcze… – Wynoś się – warknął. – Wynoś się stąd. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Matka poruszyła się, jakby chciała zaprotestować. Nie chcąc być przyczyną kolejnego wybuchu wściekłości – wskoczyłem na konia i odjechałem. Widziałem ich wtedy po raz ostatni.

14

Gnałem przez noc; wściekłość i gorycz były moimi kompanami. Wjechałem do miasta i zatrzymałem się pod Auld Shillelagh, gdzie wszystko to się zaczęło. Wtoczyłem się do środka, z opuchniętą po pobiciu twarzą, jedną ręką wciąż ściskając obolałą pierś. Rozmowy w gospodzie ucichły. Wszyscy patrzyli na mnie. – Szukam Toma Cobleigha i tego szczura, jego syna – wykrztusiłem zdyszany, wodząc dookoła wściekłym spojrzeniem. – Byli tu? Wszyscy odwrócili się do mnie plecami. Wzruszali ramionami. – Nie chcemy tu żadnych kłopotów – powiedział zza kontuaru Jack, właściciel. – Dość już nam napytałeś biedy na całe życie, Edwardzie Kenwayu, bardzo dziękuję. – Wymówił to „bardzo dziękuję” jak jedno słowo. „Bardzodziękuję”. – Dowiecie się, co to kłopoty, jeśli ukrywacie Cobleighów – ostrzegłem i ruszyłem do baru. Jack sięgnął po zawieszony na gwoździu poza zasięgiem wzroku krótki pałasz, o którym jednak wiedziałem. Dopadłem go pierwszy, wyciągnąłem się tak, że ból w brzuchu poraził mnie jak ogniem, ale chwyciłem broń i jednym płynnym ruchem dobyłem z pochwy. Jack nie zdążył zareagować. W jednej chwili myślał o broni, w następnej chłodna stal dotykała jego gardła, „bardzodziękuję”. W gospodzie panował półmrok. W palenisku chybotał się ogień, czarne cienie tańczyły po ścianach, wieśniacy przyglądali mi się zmrużonymi, czujnymi oczami. – A teraz gadaj – powiedziałem, przysuwając pałasz do gardła Jacka, który aż się skrzywił – czy byli tu dziś Cobleighowie? – Nie miałeś czasem dziś wypłynąć na „Cesarzu”? To nie był oberżysta; pytanie zadał ktoś inny. Ktoś, kogo nie widziałem w półmroku. Nie poznawałem też głosu. – Owszem, zmieniły mi się plany i bardzo szczęśliwie się stało, bo inaczej moja matka i ojciec spłonęliby we własnych łóżkach – podniosłem głos. – Tego właśnie chcieliście? Bo tak by się stało. Wiedzieliście o tym? Zapadła taka cisza, że byłoby słychać brzęk upuszczonej szpilki. Przyglądali mi się z ciemności: oczy mężczyzn, z którymi piłem, a czasem się biłem, oczy kobiet, które brałem do łóżka. Mieli swoje sekrety i zamierzali ich dochować. Z zewnątrz dobiegł turkot i brzęk podjeżdżającego wozu. Wszyscy to usłyszeli. Napięcie w gospodzie jeszcze wzrosło. To mogli być Cobleighowie. Może przyjechali zapewnić sobie alibi. Wciąż przystawiając Jackowi ostrze do gardła, wywlokłem go zza kontuaru i pociągnąłem pod drzwi gospody. – Ani słowa – uprzedziłem. – Nikt się nie odzywa ani słowem, a gardło Jacka zostaje całe. Jedyna osoba, która musi dziś cierpieć, to ta, która spaliła farmę mojego ojca. Z zewnątrz dobiegły głosy. Poznałem Toma Cobleigha. Ustawiłem się za drzwiami, kiedy się otworzyły, za Jackiem niczym tarczą, ze sztychem wbitym w jego szyję. Panowała grobowa cisza i trzech mężczyzn natychmiast ją zauważyło, ale zrozumieli, że coś jest nie w porządku o ułamek sekundy za późno. Usłyszałem, jak gardłowy śmiech zamiera Cobleighowi na ustach, i zobaczyłem parę butów, które rozpoznałem – butów należących do Juliana. Toteż wyszedłem zza drzwi i przeszyłem go sztychem. „Trzeba było mnie zabić, kiedy miałeś sposobność”. Wyryją mi to na nagrobku.

Zatrzymany w progu Julian stał tylko i z rozdziawioną gębą wytrzeszczał oczy – najpierw na pałasz tkwiący w jego piersi, potem na mnie. Ostatnią rzeczą, jaką widział, była twarz jego zabójcy. Ostatnią zniewagą – wykasłane mi w twarz kropelki krwi, kiedy konał. Nie był to jedyny człowiek, którego w życiu zabiłem. W żadnym razie. Ale pierwszy. – Tom! To Kenway! – krzyknął ktoś w gospodzie, ale ostrzeżenie nie było potrzebne nawet komuś tak głupiemu jak Tom Cobleigh. Julianowi oczy zaszły mgłą, a potem zgasły. Zsunął się z mojej klingi i upadł w progu gospody niczym obity przez kompanów pijak. Za nim stali Tom Cobleigh i jego syn Seth, rozdziawiający usta jak ktoś, kto ujrzał ducha. A potem wszelkie myśli o odświeżającym kufelku ale i pełnych zadowolenia toastach na cześć nocnych rozrywek prysły i rzucili się do ucieczki. Trup Juliana zagradzał mi drogę, więc zyskali kilka cennych sekund, nim przez niego przelazłem, wybiegając w mrok. Seth potknął się i właśnie podnosił się z ziemi, a Tom, nie czekając na syna ani nie próbując mu pomóc, gnał na farmę po drugiej stronie gościńca. Dopadłem Setha w jednej chwili, wciąż z zakrwawioną bronią w ręce. Przemknęło mi przez myśl, by go po prostu zaszlachtować jak wieprza. Byłem rozwścieczony, a poza tym wszyscy mówią, że najtrudniej jest za pierwszym razem. Zresztą, czy nie wyświadczałbym światu przysługi, usuwając z niego Setha Cobleigha? Ale nie. Wiedziałem jeszcze, co to miłosierdzie. A do tego miałem wątpliwości. Była szansa – niewielka, ale jednak – że Setha z nimi nie było. Zamiast tego w biegu wyrżnąłem go mocno głowicą pałasza w potylicę i w nagrodę usłyszałem pełen oburzenia i bólu wrzask, z którym runął jak długi – miałem nadzieję, że nieprzytomny – na ziemię. Przeciąłem drogę i pognałem za Tomem. Wiem, co myślisz. Dowodu, że Tom tam był, też nie miałem. Ale wiedziałem to. Po prostu wiedziałem. Za drogą obejrzał się szybko przez ramię, a potem uchwycił się obiema rękami szczytu kamiennego muru i podciągnął się w górę. Na mój widok wydał z siebie cichy, przerażony skowyt. Zdążyłem pomyśleć, że choć jest dziarski jak na człowieka w swoim wieku – bez wątpienia żwawości dodawał mu strach – doganiałem go. Przerzuciłem broń do drugiej ręki, przeskoczyłem przez murek, wylądowałem po drugiej stronie i puściłem się w dalszą pogoń. Byłem tak blisko, że czułem jego smród, ale dopadł jakiegoś budynku i zniknął. Usłyszałem gdzieś w pobliżu szuranie stóp na kamieniach, jakby na podwórzu był ktoś jeszcze; przeszło mi przez myśl, że to Seth. A może właściciel farmy. Albo jeden z klientów gospody. Skupiony na szukaniu Toma Cobleigha, nie zwróciłem na to uwagi. Przykucnąłem przy ścianie, nasłuchując. Gdziekolwiek Cobleigh był, nie ruszał się. Obejrzałem się na lewo i prawo. Zobaczyłem tylko zabudowania farmy, czarne bryły na tle nocnej szarości; nie dobiegało mnie nic oprócz meczenia kozy i brzęczenia owadów. Po drugiej stronie gościńca jarzyły się okna gospody, ale panowała w niej cisza. Wtedy, w dokuczliwej niemal ciszy, usłyszałem chrzęst żwiru za rogiem budynku. Cobleigh się tam na mnie zaczaił. Zastanowiłem się szybko nad sytuacją. Spodziewał się, że wybiegnę na oślep zza rogu. Dlatego bardzo wolno, najciszej jak mogłem, ruszyłem w przeciwnym kierunku. Skrzywiłem się, zawadziwszy o jakieś kamienie; miałem nadzieję, że hałas nie poniósł się daleko. Podkradłem się cicho do rogu, tam przystanąłem i zacząłem nasłuchiwać. Jeśli miałem rację, Tom Cobleigh czaił się po drugiej stronie. Jeśli nie – mogłem spodziewać się noża wbitego w brzuch. Wstrzymując oddech, zaryzykowałem i ostrożnie wyjrzałem za róg.

Nie pomyliłem się. Na przeciwnym narożniku zobaczyłem Cobleigha. Stał plecami do mnie, w ręku ściskał nóż. Czekał, aż się pojawię, stanowił łatwy cel. Mógłbym dopaść go w trzech szybkich krokach i wbić mu ostrze w grzbiet, zanim zdążyłby mrugnąć. Ale nie – chciałem go wziąć żywcem. Chciałem wiedzieć, kim byli jego towarzysze. Kim był wysoki, przyozdobiony pierścieniami mężczyzna, który miał władzę powstrzymać Juliana przed zabiciem mnie. Dlatego postanowiłem go rozbroić. Skoczyłem naprzód, by odrąbać mu rękę. Taki miałem zamiar. Ale czy to zabrakło mi szermierczej wprawy, czy klinga okazała się zbyt tępa – tak czy inaczej, kiedy spuściłem ją oburącz na przedramię Toma Cobleigha, przecięła mu rękaw i zagłębiła się w ciało, ale nie odrąbała ręki. Przynajmniej upuścił nóż. Cobleigh wrzasnął i odskoczył. Złapał się za zranioną rękę, z której krew tryskała na ścianę szopy i na ziemię. W tej samej chwili zobaczyłem poruszenie w ciemnościach i przypomniałem sobie tamto szuranie, jakby kogoś trzeciego. Za późno. Z cienia wychynął człowiek – w świetle księżyca ujrzałem oczy pod kapturem, robocze ubranie i buty, które, jak na wieśniaka, wyglądały zbyt czysto. Biedaczysko Cobleigh. Niczego nie zauważył i nadział się plecami prosto na klingę obcego z taką siłą, że wyszła mu między żebrami, ociekająca krwią. Popatrzył na ostrze i stęknął po raz ostatni na ziemskim padole. Nieznajomy machnął bronią w bok, a trup, ześliznąwszy się z klingi, ciężko runął na ziemię. Jest takie powiedzenie: „Wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem”. Coś w tym rodzaju. Ale zawsze jest jakiś wyjątek, który potwierdza regułę, i w moim przypadku był to właśnie człowiek w kapturze, z zakrwawionym mieczem. Wciąż piekł mnie odcisk jego pierścienia na karku. Dlaczego zabił Toma Cobleigha, nie wiedziałem i nie obchodziło mnie to; z wojowniczym okrzykiem skoczyłem na niego, a ostrza naszych pałaszy zadźwięczały w nocnej ciszy jak dzwony. Odparował mój cios z łatwością. Jeden. Drugi. Już zepchnął mnie do defensywy, musiałem się bronić, niechlujnie i niewprawnie. Niedoświadczony szermierz? W ogóle nie byłem szermierzem. Równie dobrze mogłem bronić się pałką. Świszczącym cięciem obcy otworzył moje ramię; poczułem, jak ciepła krew spływa mi po ręku i przesiąka przez rękaw, potem zaś w ślad za nią wyciekła siła. Nie walczyliśmy już – raczej on się ze mną bawił. Bawił się ze mną, nim mnie zabije. – Pokaż mi twarz – wysapałem, ale on nie odpowiedział. Tylko rozbawione spojrzenie zdradzało, że w ogóle mnie usłyszał. A potem łuk jego cięcia zmylił mnie i zareagowałem za wolno, o wiele za wolno, żeby uchronić się przed drugim ciosem w ramię. Uderzył po raz trzeci i czwarty. Miałem świadomość, że tnie mnie z precyzją chirurga, dość mocno, by zabolało, ale nie tak, by trwale okaleczyć. Z pewnością wystarczyło to, by mnie rozbroić. I w końcu nie poczułem nawet, jak broń wypadła mi z palców. Usłyszałem tylko, jak uderza o ziemię, spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak skapuje na nią krew z poranionej ręki. Być może spodziewałem się, że zdejmie kaptur. Ale nie zrobił tego. Wymierzył sztych tuż pod moją brodę, a drugą ręką dał mi znak, żebym ukląkł. – Nie znasz mnie dobrze, jeśli myślisz, że umrę na kolanach, nieznajomy – powiedziałem, czując dziwny spokój w obliczu klęski i śmierci. – Jeśli nie robi ci to różnicy, będę stał. Odpowiedział głosem niskim i beznamiętnym, być może skrywając jego prawdziwe brzmienie. – Nie spotka cię dziś koniec, Edwardzie Kenwayu. Szkoda. Ale powiem ci tyle. Jeżeli

„Cesarz” wypłynie jutro z tobą na pokładzie, dzisiejsza noc będzie tylko pierwszą z wielu następnych dla każdego, kto nosi nazwisko Kenway. Odejdź o brzasku, a twojej matki i ojca nie spotka żadna krzywda. Jeśli jednak ten statek odpłynie bez ciebie, ucierpią. Wszyscy ucierpicie. Czy wyrażam się jasno? – A czy poznam tożsamość moich tak wspaniałomyślnych wrogów? – spytałem. – Nie. Musisz tylko wiedzieć, że są na świecie siły potężniejsze, niż mógłbyś sobie wyobrazić, Edwardzie Kenwayu. Dziś wieczór widziałeś je w działaniu. Ucierpiałeś z ich ręki. Niech to będzie koniec. Nigdy nie wracaj w te strony. A teraz, Edwardzie Kenwayu, uklękniesz. Jego broń uniosła się w górę, a głowica rąbnęła mnie w skroń. Kiedy się obudziłem, byłem na pokładzie „Cesarza”.

15

Przynajmniej tak mi się wydawało, taką miałem nadzieję. Głowa pulsowała mi bólem. Zwlokłem się z hamaka, postawiłem nogi na deskach i poleciałem do przodu. Upadłem z całym impetem na twarz. Jęcząc, leżałem przez chwilę na brzuchu, zachodząc w głowę, czemu czuję się tak pijany, skoro nie pamiętam, żebym coś pił. Tyle że, oczywiście, wcale pijany nie byłem. Jeśli jednak nie byłem pijany, to czemu podłoga się kołysała? Przechylała się to w jedną, to w drugą stronę; odczekałem chwilę, by się uspokoiła, ale w końcu zrozumiałem, że ciągłe kołysanie jest właśnie takie. Ciągłe. Nie zamierzało ustawać. Stanąłem niepewnie na nogach, szurając i ślizgając się w trocinach, rozkładając szeroko ręce jak ktoś, kto próbuje przejść po równoważni. Cały byłem obolały po laniu, jakie dostałem, ale powoli dochodziłem do siebie – moje rany nie były już takie świeże. Wtedy uderzyło mnie, że powietrze jest aż gęste od zapachu. Nie, nie od zapachu – od smrodu. Och, co to był za smród. Połączenie gówna, szczyn, potu i morskiej wody. Smród, który – jak się z czasem nauczyłem – pod pokładem każdego żaglowca był wyjątkowy i niepowtarzalny. Podobnie jak swój zapach ma każda rzeźnia czy gospoda, tak ma go i każdy statek. Przerażające, jak szybko człowiek się do niego przyzwyczaja. Śmierdzieli ludzie, a na „Cesarzu” było stu pięćdziesięciu marynarzy, którzy – jeśli nie przebywali na swoich stanowiskach, nie tkwili w olinowaniu albo nie tłoczyli się w kambuzie – spali przytuleni do armatnich lawet na pokładach artyleryjskich albo w hamakach bardzo podobnych do tego, w którym właśnie się obudziłem. Usłyszałem jednego z nich – zachichotał w ciemności, kiedy statkiem zakołysało, i poleciałem na drewniany słup, a zaraz potem na drugi, po przeciwnej stronie. Musiałem się nauczyć radzić sobie z kołysaniem. – Czy to „Cesarz”? – rzuciłem w ciemność. Skrzypienie kadłuba. Podobnie jak smród i kołysanie, było to coś, do czego musiałem się przyzwyczaić. – Ano, jesteś na „Cesarzu”. – Dobiegła mnie odpowiedź. – Jestem nowy na statku! – zawołałem, trzymając się z całych sił słupa. Usłyszałem chrapliwy rechot. – Co ty nie powiesz. – Jak daleko jesteśmy od lądu? – Dzień. Przynieśli cię tu śpiącego czy też nieprzytomnego. Za dużo gorzałki, moim zdaniem. – Coś w tym rodzaju – odparłem, wciąż kurczowo trzymając się słupa. Wróciłem do ostatnich wydarzeń, ale przypominało to rozdrapywanie świeżej rany. Za wcześnie, za bardzo bolało. Musiałem spróbować rozgryźć, co się właściwie stało. Musiałem stawić czoła sumieniu i napisać parę listów. Listów, których nie potrafiłbym napisać bez nauk Caroline, przypomniałem sobie z ukłuciem żalu. Ale to wszystko musiało zaczekać. Za sobą usłyszałem głośny, jękliwy zgrzyt. Obejrzałem się gwałtownie, zmrużyłem oczy w półmroku, a kiedy wzrok przywykł do ciemności, zobaczyłem kabestan. Z góry dobiegał tupot stóp i podniesione głosy załogi pracującej na pokładzie. Kabestan jęczał, skrzypiał i obracał się.

– Ciągnij! – usłyszałem dobiegający z góry krzyk. – Ciągnij! Mimo mojego położenia na chwilę znów zmieniłem się w zachwyconego chłopca. Rozejrzałem się dookoła. Po obu stronach zobaczyłem obłe sylwetki armat. Lufy połyskiwały matowo w ciemności. Na drugim końcu pokładu dostrzegłem drabinkę, zwisającą z otworu rzucającego dzienne światło. Ruszyłem w tamtą stronę i wspiąłem się na pokład. Szybko przekonałem się, jak moi towarzysze nauczyli się poruszać po statku. Nie dość, że ubierali się inaczej niż ludzie na lądzie – w krótkie kurtki, kraciaste koszule, długie, płócienne spodnie – to inaczej też chodzili. Ich ciała poruszały się wraz z żaglowcem; robili to instynktownie. Przez pierwsze kilka dni fale rzucały mną pod kadłubem od słupa do słupa; musiałem przyzwyczaić się do śmiechu, który towarzyszył mi za każdym razem, gdy leciałem jak długi na deski. Ale kiedy przyzwyczaiłem się już do smrodu pod pokładem, bezustannego skrzypienia drewna i świadomości, że od morskich otchłani dzieli mnie tylko parę nędznych desek i warstwy smoły, całkiem szybko nauczyłem się też poruszać w zgodzie z falami i z „Cesarzem”. I wkrótce chodziłem po statku tak jak wszyscy pozostali członkowie załogi. Moi kompani byli opaleni na brązowo, wszyscy jak jeden mąż. Większość nosiła na szyjach luźno zawiązane apaszki i chusty, miała tatuaże, brody i złote kolczyki. Na pokładzie byli też starsi marynarze, o ogorzałych, pomarszczonych twarzach przypominających stare, obrosłe naciekami świece, o oczach przymkniętych i czujnych – większość jednak była o jakieś dziesięć lat starsza ode mnie. Wkrótce odkryłem, że pochodzą ze wszystkich zakątków kraju – z Londynu, Szkocji, Walii i West Country. Wielu było czarnych; część była zbiegłymi niewolnikami, którzy znaleźli wolność na morzu, traktowani jak równi przez kapitana i bosmanów – czy może raczej traktowani jak jednakie ścierwo przez kapitana i bosmanów. Byli tam także ludzie z amerykańskich kolonii: z Bostonu, Charleston, Newport, Nowego Jorku i Salem. Zwykle nie rozstawali się z bronią: kordelasy, sztylety, pistolety. Zawsze więcej niż jeden – dowiedziałem się szybko, że to z obawy, iż pierwszy nie wypali przez zawilgocony ładunek. Lubili pić rum, wręcz niewiarygodnie plugawie się wysławiali i podobnie traktowali kobiety, a nic nie sprawiało im większej radości jak wrzaski i swary. Wszystkich ich jednak trzymały w garści rozkazy kapitana. Kapitan był Szkotem, nazywał się Alexander Dolzell. Wielki, zwalisty mężczyzna, rzadko się uśmiechał. Przestrzegał zasad i niczego tak nie lubił, jak nam o nich przypominać. Stojąc na rufowym kasztelu, z rękami na poręczy, patrzył na nas, zgromadzonych na pokładzie głównym i na forkasztelu, i ostrzegał, że każdy, kto zaśnie na służbie, zostanie wytarzany w smole i pierzu. Każdy, kto zostanie przyłapany z innym mężczyzną, zostanie wykastrowany. Nie wolno palić pod pokładem. Nie wolno szczać do zęzy. (Oczywiście, jak już ci mówiłem, tę zasadę zapożyczyłem, kiedy sam zostałem kapitanem). Byłem żółtodziobem, nowym na statku. Na tym etapie kariery nie przyszłoby mi nawet do głowy, żeby łamać jakieś zasady. Wkrótce zacząłem się odnajdować w rytmie życia na morzu. Nauczyłem się nie przewracać, nauczyłem się, której burty używać zależnie od wiatru, nauczyłem się jeść z łokciami na stole, by nie odjeżdżał mi talerz. Całe dnie spędzałem na bocianim gnieździe albo na wachcie. Nauczyłem się sondować dno na płyciźnie i poznałem podstawy nawigacji. A uczyłem się tego, słuchając marynarzy, którzy – o ile nie przesadzali akurat w opowieściach o bitwach z Hiszpanami – uwielbiali wtrącać w rozmowy okruchy żeglarskiej wiedzy: „Wieczór czerwony, żeglarz zachwycony. Czerwono o brzasku, żeglarz w potrzasku”.

Pogoda i wiatr – byliśmy ich niewolnikami. Kiedy robiło się źle, zwyczajną wesołość zastępowała posępna pracowitość, a codzienna praca na statku zmieniała się w walkę o przeżycie w huraganowym wichrze; posilaliśmy się naprędce w przerwach między zszywaniem żagli, łataniem kadłuba i wypompowywaniem wody. Wszystko to robiliśmy z cichą, skupioną desperacją ludzi ratujących własne życie. Było to bardzo wyczerpujące. Trzymali mnie na nogach, kazali wspinać się na olinowanie albo obsługiwać pompy pod pokładem, a minuty snu kradłem gdzieś w kącie, skulony pod burtą. A potem pogoda się poprawiała i życie wracało do normy. Przyglądałem się temu, co robili starsi marynarze, ich pijaństwu, hazardowi i słuchałem opowieści o uganianiu się za kobietami, i zrozumiałem, że moje wyczyny w Bristolu były całkiem niewinne. Niektórzy z tych, których spotykałem w gospodach West Country − ci, co uważali się za zatwardziałych pijaków i zabijaków – gdyby tylko tu byli i mogli zobaczyć moich kompanów w akcji! Bójki wybuchały bez żadnego powodu. W ruch szły noże, lała się krew. Przez pierwszy miesiąc na morzu słyszałem chrzęst łamanych gnatów częściej niż przez poprzednie siedemnaście lat życia. A nie zapominajcie: dorastałem w Swansea i Bristolu. Wszelka gwałtowność mijała jednak równie szybko, jak wybuchała. Mężczyźni, którzy jeszcze przed chwilą przystawiali sobie noże do gardeł, godzili się w niedźwiedzich uściskach, podobnie chyba bolesnych jak poprzednie razy, ale przynoszących pożądany rezultat. Prawo obowiązujące na pokładzie stanowiło, że wszelkie spory należy rozstrzygnąć na brzegu w pojedynku na kordy albo pistolety. Oczywiście nikomu na tym nie zależało. Co innego zwada, co innego perspektywa śmierci. Dlatego właśnie bójki najczęściej kończyły się tak szybko, jak się zaczynały. Kłótnie wybuchały i zaraz gasły. Z tego właśnie powodu prawdziwe zwady na pokładzie zdarzały się rzadko. I to mój pech zdecydował, że trafiło właśnie na mnie. Zdałem sobie z tego sprawę drugiego czy trzeciego dnia, bo czując na sobie czyjeś przeszywające spojrzenie, odwróciłem się i odpowiedziałem uśmiechem. Przyjaznym, jak mi się zdawało. Ale to, co dla jednego jest przyjaznym uśmiechem, dla drugiego wygląda jak arogancki grymas, i tamten tylko wściekł się jeszcze bardziej. Popatrzył na mnie wrogo, spode łba. Następnego dnia, idąc przez dolny pokład, dostałem kuksańca tak mocnego, że upadłem na kolana, a kiedy spojrzałem w górę, spodziewając się ujrzeć wyszczerzoną w uśmiechu twarz – „Mam cię!” – zobaczyłem tylko gniewny grymas tego samego mężczyzny co wczoraj; zerknął na mnie przez ramię, idąc na swoje stanowisko. Był potężnym typem, takim, któremu nikt nie chce podpaść. Ale wyglądało na to, że już mu podpadłem. Rozmawiałem później z Piętaszkiem, czarnym majtkiem, który często spał na sąsiednim hamaku. Kiedy opisałem mu człowieka, który mnie powalił, od razu odgadł, o kogo chodzi. – To Blaney. Blaney. Nikt nigdy nie nazywał go inaczej. Na moje nieszczęście Blaney mnie nienawidził. Nienawidził mnie szczerze i serdecznie. Pewnie miał jakiś powód. Ponieważ nigdy nie zamieniliśmy słowa, nie mógł to być powód sensowny; ważne, że istniał w głowie Blaneya, i właściwie tylko to się liczyło. To oraz fakt, że Blaney był potężny i według Piętaszka umiał władać białą bronią Jak pewnie się już domyśliłaś, Blaney był jednym z dżentelmenów, których spotkałem wieczorem przed wypłynięciem „Cesarza”. Wiem, co sobie myślisz: że to z nim rozmawiałem, że to on był gotów skarcić mnie za moją bezczelność. Cóż, nie; jeśli tak myślisz, to jesteś w błędzie. Blaney był jednym z siedzących przy skrzyni i grających w karty. Prostym, nieokrzesanym typem o wydatnym – tak można by to

nazwać – czole i gęstych brwiach, nieustannie ściągniętych, jakby wciąż nad czymś dumał. Tamtego wieczora nie zwróciłem na niego uwagi i kiedy teraz tak o tym myślę, może właśnie to było powodem jego wściekłości; może z tego zrodziła się uraza: poczuł się zignorowany. – Co on do mnie ma? – spytałem. Piętaszek odpowiedział wzruszeniem ramion i wymamrotał: − Nie zwracaj na niego uwagi. − Po czym zamknął oczy na znak, że nasza rozmowa dobiegła końca. Tak też postąpiłem. Zignorowałem Blaneya. To oczywiście rozjuszyło go jeszcze bardziej. Blaney nie życzył sobie, by ktoś go ignorował. Blaney chciał być zauważany. Chciał, żeby się go bano. To, że się go nie zlękłem, tylko rozpaliło jego nienawiść.

16

Tymczasem miałem na głowie inne rzeczy. Na przykład krążącą wśród załogi plotkę, że kapitan uważał, iż mamy za mało łupów. Od dwóch miesięcy nikogo nie napadliśmy; nie zarobiliśmy ani pół pensa i zaczynały się rozlegać pomruki niezadowolenia, które dochodziły w większości z jego kajuty. Publiczną tajemnicą było, że kapitan twierdzi, jakoby wywiązywał się ze swojej części umowy, ale niewiele dostawał w zamian. Jakiej umowy, spytasz? Cóż, jako korsarze byliśmy sługami Jej Królewskiej Mości; działaliśmy, lekko poza prawem morskim, w wojnie z Hiszpanami. W zamian, oczywiście, wolno nam było bezkarnie łupić hiszpańskie statki, czyli napadać do woli – i odkąd marynarze sięgali pamięcią, tak właśnie się działo. Na morzach było ich jednak coraz mniej. W porcie doszły nas słuchy, że wojna może się skończyć, że niedługo zostanie podpisany pokój. Kapitan Dolzell, cóż, trzeba mu przyznać, potrafił wybiegać spojrzeniem w przyszłość i orientować się, skąd wieje wiatr, a widząc w takiej prognozie brak łupów, postanowił zacząć działać poza warunkami, jakie zakreślały nasze listy kaperskie. Trafford, pierwszy oficer, stał obok niego. Kapitan Dolzell zdjął kapelusz, wytarł pot z czoła, założył go z powrotem i zwrócił się do nas wszystkich. – Po tej grabieży będziemy bogaci, chłopcy; kieszenie popękają wam w szwach od złota. Ale muszę was ostrzec, bo inaczej zaniechałbym swoich kapitańskich obowiązków, gdybym tego nie zrobił, że to zaiste ryzykowne przedsięwzięcie. Ryzykowne. Owszem. Ryzyko pojmania, osądzenia i śmierci na szubienicy. Podobno powieszonemu puszczają kiszki. Piratom zawiązywali spodnie w kostkach, żeby gówno się nie wylało. Tego upokorzenia bałem się bardziej niż czegokolwiek innego. Nie takim miała mnie zapamiętać Caroline – dyndającego na stryczku, śmierdzącego gównem. Nie po to wyjechałem z Bristolu, żeby zostać wyjętym spod prawa piratem. A gdybym został na statku i wziął udział w planie kapitana, tak właśnie by się stało. Mielibyśmy na karku połączone siły Kompanii Wschodnioindyjskiej i bez wątpienia marynarkę Jej Królewskiej Mości. Nie, nie zostałem korsarzem Jej Królewskiej Mości, by w końcu stać się piratem, ale zarazem jeśli kiedykolwiek miałem wrócić do domu, nie mogłem wrócić bez grosza. Przyszło mi do głowy, że gdybym powrócił jako bogacz, mógłbym wykupić swoją głowę, udobruchać wrogów. Tak więc nie, nie zamierzałem zostać piratem. Jeśli miałem zdobyć fortunę, to legalnie. Przestań się śmiać, proszę. Wiem, jak to naiwnie teraz brzmi. Wtedy jednak wciąż miałem w sobie zapał i marzenia. Kiedy więc kapitan przedstawił swoją propozycję, kiedy powiedział, że wie, iż nie wszyscy na pokładzie chcą brać udział w czymś tak niecnym, i że każdy, kto tego nie chce, ma to powiedzieć teraz albo zachować milczenie na wieki, żeby można było zorganizować jego wymustrowanie ze statku, chciałem wystąpić. Piętaszek powstrzymał mnie ukradkiem. Nie patrząc na mnie. Zatrzymał mnie tylko ręką, patrzył przed siebie i półgębkiem mruknął: „Czekaj”. Nie musiałem czekać długo, by się przekonać dlaczego. Pięciu marynarzy wystąpiło z szeregu, pięciu dobrych ludzi, którzy nie chcieli brać udziału w żadnym piractwie. Na rozkaz kapitana pierwszy oficer kazał wyrzucić ich

za burtę. Postanowiłem więc trzymać gębę na kłódkę. I coś jeszcze – będę służył pod kapitanem, ale tylko do czasu. Zgarnę swoją część łupu, a potem ucieknę. Zaciągnę się na jakiś inny okręt korsarski – w końcu byłem już doświadczonym wilkiem morskim – i będę się wypierał służby na „Cesarzu”, kiedy ta straszna zbrodnia została popełniona. Nie był to zbyt ambitny plan. Miał swoje wady, przyznaję, ale z drugiej strony znalazłem się między młotem a kowadłem, a żadne inne wyjście nie wydawało mi się atrakcyjne. Kiedy błagania i krzyki wyrzuconych za burtę ucichły w oddali, kapitan przedstawił nam swój plan. Nie posunął się do tego, by zaatakować Marynarkę Królewską, to byłoby samobójstwo. Znał jednak odpowiedni cel u zachodniego wybrzeża Afryki. Tam też w styczniu 1713 roku popłynął „Cesarz”.

17

Styczeń 1713 Żeglując między wyspami, rzucaliśmy kotwice w osłoniętych zatokach czy ujściach rzek i wysyłaliśmy na ląd ludzi po zaopatrzenie: drewno, wodę, piwo, wino, rum. Staliśmy na kotwicy po kilka dni; zabijaliśmy czas, łapiąc żółwie, by je zjeść, strzelając do ptaków albo polując na bydło, kozy i świnie, jeśli była taka możliwość. Raz musieliśmy przewrócić „Cesarza” na bok. W tym celu wyciągnęliśmy go na plażę, a potem za pomocą bloczków położyliśmy go na burcie. Pochodniami wypaliliśmy małże i wodorosty z dna, wymieniliśmy przegniłe deski i zasmołowaliśmy je pod okiem pokładowego cieśli, który zawsze niecierpliwie wyczekiwał takich okazji. Nic dziwnego; przy okazji przeprowadziliśmy naprawy masztów i żagli, mógł więc wydawać polecenia kwatermistrzowi, a także pierwszemu i drugiemu oficerowi, którzy nie mieli innego wyjścia, mogli tylko milczeć i robić, co kazał. To były szczęśliwe dni: łowiliśmy ryby, polowaliśmy i napawaliśmy się problemami naszych przełożonych. Kiedy w końcu przyszła pora wypływać, odebraliśmy to niemal jak rozczarowanie. Ale wypłynęliśmy. Statek, na który się zasadzaliśmy, był kupieckim żaglowcem należącym do Kompanii Wschodnioindyjskiej. Napotkaliśmy go u wybrzeży zachodniej Afryki. Pod pokładem słychać było wiele wątpliwości co do sensu tego przedsięwzięcia. Wiedzieliśmy, że napadając tak ważny, wyładowany towarami statek, staniemy się przestępcami ściganymi przez prawo. Ale kapitan powiedział, że te rejony morza patrolują tylko trzy okręty marynarki i dwa slupy, a jednostka Kompanii, „Amazońska Galera”, podobno wiezie skarby; że jeśli zatrzymamy ją na otwartych wodach, z dala od lądu, będziemy mogli ją splądrować bez przeszkód i uciec. Ale czy załoga „Galery” nas nie zidentyfikuje? Zastanawiałem się głośno. Czy nie doniosą marynarce, że napadł ich „Cesarz”? Piętaszek tylko na mnie spojrzał. Nie podobało mi się to. Wypatrzyliśmy ją trzeciego dnia łowów. – Żagiel na horyzoncie! – rozległo się z góry. Często słyszeliśmy ten okrzyk, więc nie obudził w nas większych nadziei. Patrzyliśmy tylko, jak kapitan naradza się z kwatermistrzem. Chwilę później poinformowali nas, że to „Galera”, i ruszyliśmy prosto w jej stronę. Kiedy podpłynęliśmy bliżej, wciągnęliśmy na maszt brytyjską flagę. „Galera” została na swoim kursie, uważając nas za angielskiego korsarza, sprzymierzeńca. Którym byliśmy. Teoretycznie. Nabiliśmy pistolety i sprawdziliśmy, czy kordelasy gładko wychodzą z pochew. Wyciągnięto haki do abordażu, obsadzono działa. Kiedy stanęliśmy burta w burtę i załoga „Galery” zobaczyła, że jesteśmy gotowi do bitwy, byliśmy już tak blisko, że widzieliśmy, jak załoga i oficerowie wpadają w panikę. Zmusiliśmy ich do zatrzymania się. Nasi ludzie popędzili do relingów i stanęli tam w gotowości, mierząc z pistoletów, nabijając falkonety albo tylko szczerząc zęby z dobytymi kordelasami w rękach. Nie miałem pistoletu, a mój oręż był zardzewiałym starociem, który kwatermistrz znalazł na dnie skrzyni, ale mimo to, wciśnięty między dwukrotnie ode mnie starszych, ale

dziesięć razy bardziej zaciekłych mężczyzn, robiłem co w mojej mocy, by dorównać ich groźnym minom i wyglądać równie przerażająco. Nasze działa były wymierzone w „Galerę”. Jedno słowo i zasypalibyśmy ich gradem kul, przełamali na pół i posłali na dno. Na twarzach załogi widać było przerażenie ludzi, którzy wpadli w pułapkę bez wyjścia. – Niech pokaże się wasz kapitan – zawołał nasz pierwszy oficer. Wyjął klepsydrę i zamaszystym ruchem postawił ją na relingu. – Niech się pokaże, zanim piasek się przesypie, bo otworzymy ogień. Wykorzystali prawie cały dany im czas, ale w końcu kapitan wyszedł na pokład, ubrany w najlepszy uniform, z miną, która miała być buńczuczna, ale nie zamaskowała strachu. Zrobił, co mu kazano. Kazał spuścić szalupę, a potem zlazł do niej i został przewieziony na nasz statek. W duchu mogłem mu tylko współczuć. Zdał się na naszą łaskę i niełaskę, by chronić swoją załogę, co było aktem godnym podziwu. Z wysoko uniesioną głową, wspiął się po drabince sznurowej na nasz pokład, wyszydzany przez majtków obsadzających falkonety na górnym pokładzie, którzy złapali go brutalnie za ramiona i wciągnęli przez reling. Kiedy postawili go na nogi, wyrwał się im z rąk, wyprostował dumnie, poprawił surdut i mankiety, a potem zażądał widzenia z naszym kapitanem. – Tu jestem – zawołał Dolzell, który zszedł z rufowego kasztelu razem z Traffordem. Miał na głowie trójgraniasty kapelusz założony na zawiązaną chustę, a w ręku kordelas. – Jak się nazywasz, kapitanie? – zapytał. – Jestem kapitan Benjamin Pritchard – odparł kwaśno dowódca statku kupieckiego – i żądam wyjaśnień, co to ma znaczyć. – Co to ma znaczyć – powtórzył Dolzell. Uśmiechał się nieznacznie. Chyba pierwszy raz w ogóle widziałem na jego twarzy uśmiech. Rozejrzał się wyniośle po załodze, a zgromadzeni majtkowie okrutnie zarechotali. – Tak – rzekł kapitan Pritchard. Mówił z arystokratycznym akcentem. Nie wiedzieć czemu przyszła mi na myśl Caroline. – O to właśnie mi chodzi. Zdaje pan sobie niechybnie sprawę, że mój statek należy do brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i że cieszymy się pełną ochroną marynarki Jej Królewskiej Mości? – Tak jak my – odparł Dolzell, wskazując flagę łopoczącą na maszcie. – Zrzekliście się tego przywileju w chwili, kiedy przemocą nas zatrzymaliście. Chyba że ma pan jakieś doskonałe wytłumaczenie, dlaczego tak postąpiliście. – Owszem, mam. Obejrzałem się na załogę „Galery”, nieruchomą pod lufami naszych armat, podobnie jak my sparaliżowaną dziwnymi wydarzeniami na pokładzie „Cesarza”. Dałoby się słyszeć brzęk spadającej na pokład szpilki – jedynymi odgłosami był chlupot fal o burty statków i poświst wiatru w olinowaniu. Kapitan Pritchard był zaskoczony. – Ma pan dobre wytłumaczenie? – Mam. – Rozumiem. Wobec tego chciałbym je usłyszeć. – Tak, kapitanie Pritchard. Zatrzymałem siłą pański statek, by moi ludzie mogli złupić wszystkie przewożone przez niego kosztowności. Widzi pan, ostatnimi czasy okropnie ciężko na morzu o sowity łup. Moi ludzie zaczynają się burzyć. Zastanawiają się, z czego zapłacę im za ten rejs. – Jest pan korsarzem, drogi panie – odparował kapitan Prichard. – Jeśli nie zmieni pan

swojego postępowania, zostanie pan piratem i wyjętym spod prawa morskiego zbrodniarzem. – Popatrzył na załogę. – Wszyscy będziecie ścigani. Marynarka Jej Królewskiej Mości dopadnie was i aresztuje. Powieszą was w doku w Wapping, a potem zakute w łańcuchy trupy wywieszą na pokaz. Tego właśnie chcecie? „Obszczacie się, konając. W smrodzie gówna”, pomyślałem. – Z tego, co słyszałem, Jej Królewska Mość jest o krok od podpisania pokoju z Hiszpanami i Portugalczykami. Moje usługi jako korsarza nie będą już potrzebne. Jak pan sądzi, jak postąpię wtedy? Kapitan Pritchard przełknął ślinę, na to bowiem nie było odpowiedzi. A ja po raz pierwszy zobaczyłem, jak kapitan Dolzell naprawdę się uśmiecha – dość szeroko, by ukazać połamane i poczerniałe zęby, przypominające stare nagrobki na zapomnianym cmentarzu. – A teraz, drogi panie, pójdźmy omówić, gdzie znajdują się skarby, które przypadkiem ma pan na pokładzie. Kapitan Pritchard chciał zaprotestować, ale Trafford złapał go za ramię i powlókł po schodach do kabiny nawigacyjnej. Załoga tymczasem odwróciła się do marynarzy na drugim statku i zapadła nieprzyjemna, groźna cisza. A potem dobiegły nas wrzaski. Wzdrygnąłem się i obejrzałem na drzwi kabiny, za którymi zniknęli. Zerknąwszy na Piętaszka, zobaczyłem, że on też na nie patrzył z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Co tam się dzieje? – spytałem. – Cicho. Nie tak głośno. A jak myślisz, co się tam może dziać? – Torturują go? Piętaszek przewrócił oczami. – A czego się spodziewałeś? Rumu i marynowanych warzyw? Wrzaski nie cichły. Mężczyźni na drugim statku, przed chwilą jeszcze patrzący na nas z wrogością, knując, kiedy przypuścić niespodziewany atak – jakbyśmy byli łajdakami i parobkami, którzy zostaną zaraz wychłostani niczym parszywe kundle – teraz mieli w oczach czystą grozę, strach, że oni będą następni. Czułem się dziwnie – to, co się działo, zarazem krępowało mnie i ośmielało. W życiu nieraz zadawałem ból i cierpienie, ale nigdy nie byłem zdolny do okrucieństwa dla samego okrucieństwa. Dolzell powiedziałby: „Nie dla samego okrucieństwa, chłopcze; żeby dowiedzieć się, gdzie jest ukryty skarb”. Ale byłaby to tylko część prawdy, bo kiedy zajęlibyśmy „Galerę”, szybko znaleźlibyśmy wszystkie wartościowe rzeczy na jej pokładzie. Nie, prawdziwym celem tortur kapitana była zmiana nastawienia jego ludzi. Zasianie grozy wśród załogi. Potem, po około kwadransie, kiedy wrzaski osiągnęły apogeum, kiedy ucichły okrutne chichoty majtków i nawet najbardziej bezlitośni spośród nich zaczęli się zastanawiać, czy nie zadano już dość cierpień tego dnia, drzwi do kabiny nawigacyjnej otworzyły się z łoskotem i stanęli w nich Dolzell z Traffordem. Z ponurą satysfakcją na twarzy kapitan powiódł spojrzeniem po swoich ludziach, potem po pełnych lęku twarzach załogi zdobytego statku, wyciągnął palec i powiedział: – Ty, chłopcze. Wskazywał na mnie. – Tak… jest, sir – wyjąkałem. – Do kabiny, chłopcze. Pilnuj kapitana, a my sprawdzimy, ile warte były jego informacje. Ty też. Wskazał kogoś jeszcze. Nie zobaczyłem kogo, bo pobiegłem na tylny pokład, przepychając się między falą marynarzy pchających się do relingu i gotowych do abordażu.

Potem zaś przeżyłem pierwszy wstrząs, kiedy wszedłem do kabiny nawigacyjnej i zobaczyłem kapitana Pritcharda. W kabinie znajdował się duży stół jadalny, odsunięty na bok, podobnie jak stół kwatermistrza, na którym leżały jego instrumenty nawigacyjne, mapy i tabele. Na środku siedział przywiązany do krzesła kapitan Pritchard, z rękami skrępowanymi z tyłu. W powietrzu unosił się jakiś słony zapach, którego nie umiałem zidentyfikować. Głowa zwisała mu na pierś. Słysząc odgłos otwieranych drzwi, podniósł ją i skupił na mnie spojrzenie zamglonych z bólu oczu. – Moje ręce – zaskrzeczał. – Co oni zrobili z moimi rękami? Zanim zdążyłem to sprawdzić, spotkała mnie druga niespodzianka – do kabiny wszedł drugi strażnik i okazał się nim nie kto inny, tylko Blaney. Niech to szlag. Zamknął za sobą drzwi. Powiódł spojrzeniem od poranionego kapitana Pritcharda do mnie. Z zewnątrz dobiegły okrzyki szykującej się do abordażu załogi, ale miałem wrażenie, że wszystko to dzieje się gdzieś daleko, że robią to jacyś obcy, nieznani nam ludzie. Nie spuszczając wzroku z Blaneya, obszedłem siedzącego kapitana i spojrzałem na jego związane ręce. Wtedy zrozumiałem, co to za dziwny odór. Był to smród palonego ciała.

18

Żeby zmusić Pritcharda do mówienia, Dolzell i Trafford wtykali mu między palce zapalone lonty. Walały się teraz na deskach pokładu, obok stał dzban z czymś, co po powąchaniu okazało się solanką – polewali nią jego rany, by bardziej bolały. Dłonie miał pokryte pęcherzami, w jednych miejscach zwęglone, w innych spękane i zakrwawione jak przypieczone tylko z wierzchu mięso. Rozejrzałem się za butelką wody, wciąż uważając na Blaneya, zastanawiając się, czemu się nie poruszył. Czemu się nie odezwał. Wreszcie skrócił moje oczekiwanie: – No, no – wycharczał – i oto jesteśmy razem. – Owszem… – odparłem sucho. – Co za szczęście, prawda? Zobaczyłem dzbanek z wodą na długim stole i ruszyłem w jego stronę. Blaney zignorował mój sarkazm. – Co niby chcesz zrobić? – Idę po wodę, by przemyć temu człowiekowi rany. – Kapitan nic nie mówił o opatrywaniu ran więźnia. – On cierpi, człowieku, nie widzisz? – Nie takim tonem, ty chłystku! – warknął Blaney z wściekłością, która zmroziła mi krew w żyłach. Ale nie zamierzałem dać tego po sobie poznać; wrodzona brawura sprawiała, że zawsze grałem zucha. – Mówisz, jakbyś przemyśliwał o bójce, Blaney. Miałem nadzieję, że brzmi to pewniej, niż się czułem. – A i owszem, może i myślę. Za pasem miał dwa pistolety i kordelas, ale tym, co zabłysło w jego ręku, zupełnie nie wiadomo skąd, był zakrzywiony sztylet. Przełknąłem ślinę. – I co niby planujesz zrobić, Blaney, kiedy zaraz zacznie się atak, a my pilnujemy kapitana? Nie wiem, co do mnie masz, jaką pielęgnujesz w sercu urazę, ale obawiam się, że będziesz musiał z nią zaczekać, chyba że masz jakiś lepszy pomysł. Blaney uśmiechnął się, błyskając złotym zębem. – Och, pomysłów mi nie brak, chłopcze. Myślę sobie, że kapitan mógł próbować uciec i cię przy tym zadźgał. A co powiesz na jeszcze lepszy? Może to ty mu pomogłeś. Rozwiązałeś więźnia i próbowałeś z nim uciec, a ja cię zatrzymałem, obu was przy tym zabijając. Ten pomysł podoba mi się nawet bardziej. Co ty na to? Wiedziałem, że nie żartuje. Blaney się nie spieszył. Bez wątpienia chciał uniknąć chłosty za pobicie mnie, ale teraz w końcu miał mnie na widelcu. Wtedy wydarzyło się coś, co sprawiło, że podjąłem taką a nie inną decyzję. Przyklęknąłem obok kapitana i coś zwróciło moją uwagę – pierścień, który miał na palcu. Gruby sygnet z symbolem, który rozpoznałem. W dniu, kiedy ocknąłem się na pokładzie „Cesarza”, znalazłem lustro i obejrzałem swoje obrażenia. Byłem pokaleczony, posiniaczony i podrapany; wyglądałem tak, jak wygląda pobity człowiek. Jeden ze śladów został mi po ciosie pięścią człowieka w kapturze. Jego pierścień zostawił mi ślad na skórze. Symbol krzyża. Ten sam krzyż zobaczyłem teraz na sygnecie kapitana Pritcharda.

Mimo cierpień nieszczęśnika nie zdołałem się powstrzymać. – Co to jest? Mój ton, nieco zbyt ostry i nieco za głośny, obudził podejrzenia Blaneya, który oderwał się od drzwi kabiny i ruszył w naszym kierunku. – Co takiego? – spytał Pritchard, ale Blaney już był obok nas. On też zobaczył pierścień, ale interesowało go nie tyle jego znaczenie, ile wartość; bez wahania i nie zważając na ból kapitana, ściągnął mu go z palca, obierając go przy tym z poparzonej, zwęglonej skóry. Kapitan wrzeszczał dość długo, a kiedy skończył, głowa opadła mu na pierś, a na podłogę kabiny pociekła długa strużka śliny. – Oddawaj go – powiedziałem do Blaneya. – Niby dlaczego? – Dajże spokój, Blaney… – zacząłem. Wtedy jednak coś usłyszałem… krzyk z zewnątrz. – Żagiel na horyzoncie! Nasza zwada nie poszła w niepamięć, została jedynie na chwilę odłożona na bok. – Zaczekaj tu – powiedział Blaney i z wyciągniętym sztyletem wyszedł z kabiny zobaczyć, co się dzieje. Otwarte drzwi przez chwilę pokazały ożywienie załogi na pokładzie, zanim kołysanie statku je zatrzasnęło. Obejrzałem się na kapitana Pritcharda, jęczącego z bólu. Nigdy nie chciałem być piratem. Byłem hodowcą owiec spod Bristolu. Owszem, szukałem przygód, ale uczciwych, nie plugawych. Nie byłem przestępcą wyjętym spod prawa. Nigdy nie chciałem brać udziału w torturowaniu niewinnych ludzi. – Rozwiąż mnie – powiedział kapitan głosem chrapliwym i zbolałym. – Mogę ci zagwarantować ułaskawienie. – Jeśli opowie mi pan o pierścieniu. Kapitan Pritchard wolno pokręcił głową na boki, jakby chciał pozbyć się bólu. – O pierścieniu, o jakim pierścieniu…? – spytał skonfundowany, próbując dojść, dlaczego ten młody majtek pyta go o coś pozbawionego w tej chwili znaczenia. – Tajemniczy człowiek, którego uważam za swojego wroga, nosił taki sam pierścień. Muszę wiedzieć, co on oznacza. Kapitan zebrał siły. – Oznacza wielką władzę, mój przyjacielu – odparł z wysiłkiem, ale wyraźnie. – Wielką potęgę, która może ci pomóc. – A jeśli ta wielka władza zostałaby użyta przeciwko mnie? – Tak też może być. – Sądzę, że już tak się stało. – Uwolnij mnie, to użyję swoich wpływów, by się tego dla ciebie dowiedzieć. Mogę naprawić każdą krzywdę, jaką ci wyrządzono. – Chodzi o kobietę, którą kocham. I o ludzi wielkiej władzy. Jego kolejne słowa przypomniały mi to, co tamtej nocy na farmie powiedział człowiek w kapturze. – Jest władza i władza. Klnę się na Biblię, chłopcze, cokolwiek cię dręczy, mogę temu zaradzić. Jakąkolwiek krzywdę ci wyrządzono, mogę ją naprawić. Moje palce już rozplątywały jego więzy, ale w chwili, gdy sznury opadły na podłogę, drzwi otworzyły się z łoskotem. W progu stanął kapitan Dolzell, z szaleństwem w oczach i kordem w garści. Za nim panowało wielkie zamieszanie. Ludzie, którzy chwilę temu byli gotowi napaść na „Amazońską Galerę”, zdyscyplinowani na tyle, na ile to możliwe

w przypadku korsarzy, teraz poszli w rozsypkę. Kapitan Dolzell wymówił tylko jedno słowo, ale to wystarczyło. – Korsarze.

19

– Sir? – spytałem. Na szczęście Dolzell był zbyt pochłonięty rozwojem wydarzeń, by zastanawiać się, co robię za krzesłem kapitana Pritcharda. – Korsarze się zbliżają! – zawołał. Zdjęty grozą, popatrzyłem na rozwiązane ręce kapitana Pritcharda. Kapitan się ożywił. Chociaż zachował dość przytomności umysłu, by trzymać ręce za plecami, nie zdołał się pohamować, by nie zakpić z Dolzella. – To Edward Thatch, płynie nam na ratunek. Lepiej uciekajcie, kapitanie. W przeciwieństwie do pana Edward Thatch to korsarz wierny Koronie i kiedy powiem mu, co się tu stało… W dwóch szybkich krokach Dolzell przyskoczył do niego i wbił mu oręż w brzuch. Przebity ostrzem, Pritchard zesztywniał na krześle. Gwałtownie odchylił głowę w tył, przez sekundę patrzył w moje oczy, a potem sflaczał i osunął się. – Nic nie powiesz swoim przyjaciołom – warknął Dolzell, wyciągając ostrze. Ręce Pritcharda zwisły luźno wzdłuż boków. – Ma rozwiązane ręce. – Dolzell popatrzył na mnie oskarżycielsko. – Sir, pańskie ostrze przecięło pęta – powiedziałem. To mu chyba wystarczyło; odwrócił się i wybiegł z kabiny. W tej samej chwili „Cesarz” zadygotał, później dowiedziałem się, że statek Thatcha uderzył w nas burtą. Niektórzy twierdzili, że kapitan biegł do walki i wstrząs wyrzucił go przez reling do wody. Inni utrzymywali, że mając przed oczami szubienicę w dokach Wapping, sam rzucił się do morza, by uniknąć schwytania. Porwałem z kabiny nawigacyjnej kordelas i pistolet, który wetknąłem za pas, a potem wybiegłem na pokład. Moim oczom ukazał się statek ogarnięty bitewną pożogą. Korsarze wdarli się od sterburty, z drugiej strony zaatakowała załoga „Galery”, wykorzystując szansę odparcia prześladowców. Wróg miał przytłaczającą przewagę liczebną; biegnąc naprzód, widziałem już, że bitwa jest przegrana. Po pokładzie lały się rzeki krwi, wszędzie widziałem ludzi, z którymi służyłem, martwych, zwisających z relingów, pokrytych ranami. Inni walczyli dalej. Grzmiały muszkiety i pistolety, ogłuszał nieustanny szczęk stali, wrzaski umierających i wojownicze okrzyki nacierających bukanierów. Miałem dziwne wrażenie, że nie biorę w tym wszystkim udziału. Nigdy nie byłem tchórzem, ale nie zdążyłem skrzyżować z nikim ostrza więcej niż dwa razy, zanim bitwa się skończyła. Wielu naszych zginęło. Pozostali zaczęli padać na kolana i rzucać broń na pokład, licząc na litość napastników. Inni dalej walczyli, w tym pierwszy oficer Trafford, a obok niego ktoś, kogo nie znałem; nazywał się chyba Melling. Na moich oczach dwóch bukanierów zaatakowało go jednocześnie, uderzając mieczami z taką siłą, że na nic zdałaby się tu jakakolwiek szermiercza wprawa; Melling z pociętą twarzą został zepchnięty pod reling. Wrzeszczał, kiedy obaj jednocześnie przeszyli go ostrzami. Zobaczyłem też Blaneya. A niedaleko – trzeciego kapitana, którego miałem poznać jako Edwarda Thatcha, a cały świat – wiele lat później – jako Czarnobrodego. Wyglądał tak, jak opisywała go legenda, choć jego broda nie była jeszcze tak długa: wysoki i chudy, o gęstych, ciemnych włosach. Walczył w największym ścisku, zbryzgany krwią, która ściekała z jego ostrza. Razem z jednym ze swoich ludzi ruszył przez pokład, a ja znalazłem się ramię w ramię

z dwoma innymi członkami załogi – Traffordem i Blaneyem. Blaney. Musiało trafić akurat na niego. Bitwa dobiegła końca. Zobaczyłem, że Blaney patrzy na mnie i Trafforda, a potem na Thatcha. W jego głowie zrodził się plan; zaraz potem zawołał do Thatcha. – Sir, mam ich wykończyć? Obrócił się i wyciągnął oręż w naszym kierunku. Rzucił mi przy tym wyjątkowo nienawistny uśmieszek. Obaj popatrzyliśmy na niego ze skrajnym niedowierzaniem. Jak on mógł? – Ty zaszkorbuciały, parszywy zęzopijco! – wrzasnął Trafford, rozwścieczony tą zdradą i rzucił się na Blaneya, tnąc kordelasem raczej z nadzieją, niż spodziewając się skutku, chyba że owym skutkiem była własna śmierć, bo tak właśnie się stało. Blaney z łatwością usunął się w bok i jednocześnie ciął Trafforda na odlew w pierś. Koszula pękła i natychmiast przesiąkła krwią. Trafford stęknął z bólu, ale nie powstrzymało go to przed następnym – niestety dla niego – jeszcze bardziej niecelnym atakiem. Blaney go za to ukarał, znów ciął kordelasem, zadawał cios za ciosem w twarz i pierś Trafforda, nawet kiedy ten upuścił już broń, padł na kolana i z cichym jękiem oraz krwią na ustach padł twarzą na pokład. Chwyciłem za miecz i rzuciłem się na Blaneya, ale mój atak był równie nieskuteczny jak starego nieszczęsnego Trafforda i Blaney bez żadnego wysiłku mnie rozbroił. Na pokładzie zapadła cisza, wszyscy, którzy pozostali przy życiu, patrzyli na nas, stojących przy drzwiach kabiny kapitana – tylko ja i Blaney pomiędzy bukanierami a kabiną. – Mam go wykończyć, sir? – spytał Blaney. Sztychem dotykał mojego gardła. Znów tryumfalnie się uśmiechał. Tłum korsarzy się rozstąpił, przepuszczając Edwarda Thatcha. – A czemuż to – machnął w kierunku Blaneya kordelasem, wciąż ociekającym krwią naszej załogi – czemuż to mówisz mi „sir”, chłopcze? Sztych ostrza Blaneya połaskotał moje gardło. – Mam nadzieję do pana dołączyć, sir – odparł Blaney – i dowieść mojej wierności. Thatch obrócił się do mnie. – A ty, młodzieńcze, co chciałeś wskórać, nie licząc śmierci z ręki towarzysza? Chciałbyś przyłączyć się do mojej załogi jako korsarz, czy umrzeć jako pirat, z ręki swojego towarzysza, czy też w domu, w Blighty? – Nigdy nie chciałem być piratem, sir – odparłem szybko. (Przestań się tak szczerzyć). – Chciałem tylko zarobić trochę grosza dla żony, sir, uczciwych pieniędzy, z którymi wróciłbym do Bristolu. (Do Bristolu, skąd mnie wygnano, i do żony, której nie mogłem zobaczyć. Ale postanowiłem nie zawracać Thatchowi głowy szczegółami). – Pewnie. – Zaśmiał się i zamaszystym gestem wskazał stłoczonych za sobą jeńców. – Ani chybi to samo powie każdy ocalały z waszej załogi. Każdy będzie się zaklinał, że nie zamierzał nigdy zostawać piratem. Powiedzą, że to kapitan im rozkazał. Że ich zmusił wbrew woli. – Kapitan rządził żelazną ręką, sir – odparłem. – I każdy, kto tak panu powie, będzie mówił prawdę. – A jak waszemu kapitanowi udało się was namówić do tego aktu piractwa, niechże usłyszę? – zapytał surowo Thatch. – Powiedział, że wkrótce i tak zostaniemy piratami, sir, kiedy zostanie podpisany traktat pokojowy. – Cóż, najpewniej miał słuszność – westchnął Thatch z namysłem. – Nie zaprzeczę.

Ale to żadne wytłumaczenie. – Uśmiechnął się szeroko. – Przynajmniej dopóki jestem korsarzem, związanym przysięgą, by chronić i bronić flotę Jej Królewskiej Mości, w tym czuwać nad statkami takimi jak „Amazońska Galera”. Żaden z ciebie szermierz, chłopcze, co? Pokręciłem głową. Thatch się zaśmiał. – To widać. Ale nie przeszkodziło ci to rzucić się na tego tu człowieka, co? Wiedziałeś, że spotka cię koniec z jego ręki. Czemu więc to zrobiłeś? Najeżyłem się. – Blaney okazał się zdrajcą, sir; krew mnie zalała. Thatch wbił kordelas w deski pokładu, oparł obie ręce na rękojeści i przyjrzał się nam obu. Na twarzy Blaneya, oprócz zwyczajnego gniewnego niezrozumienia, pojawiła się czujność. Wiedziałem, co czuł. Z zachowania Thatcha nie sposób było wywnioskować, po czyjej stał stronie. Kapitan wodził wzrokiem od Blaneya do mnie i z powrotem. – Mam pomysł – zagrzmiał nagle, i wszyscy na pokładzie w jednej chwili się rozluźnili. – Rozstrzygnijmy to pojedynkiem. Co wy na to, chłopcy? Nastrój załogi natychmiast się poprawił, a mnie ogarnęła czarna rozpacz. Ledwie wiedziałem, jak się trzyma miecz, Blaney zaś był doświadczonym szermierzem. Przesądzi sprawę w mgnieniu oka. Thatch się zaśmiał. – Ach, ale nie na miecze, chłopcy, bo widzieliśmy już, że ten tu umie się nim posługiwać. Nie, proponuję uczciwą walkę. Bez broni, nawet bez noży. Odpowiada ci to, chłopcze? Skinąłem głową, myśląc, że najbardziej odpowiadałoby mi, gdybym w ogóle nie musiał walczyć, ale pojedynek na pięści był najlepszą rzeczą, na jaką mogłem liczyć. – Wyśmienicie. – Thatch klasnął w dłonie, a jego wbity w deski miecz zadygotał. – Dalej, chłopcy, stańcie w krąg; niech ci dwaj dżentelmeni biorą się do roboty. Był rok 1713 i byłem pewny, że zaraz umrę. Teraz, kiedy o tym myślę – to było dwanaście lat temu, prawda? To był rok, w którym się urodziłaś.

20

– Zaczynajmy więc – rozkazał Thatch. Marynarze pospiesznie ustawili się w koło i wspięli na maszty. Zwisali z olinowania, siedzieli na relingach i wspinali się na palce na pokładach wszystkich trzech statków – kto żyw wyciągał szyję, by lepiej widzieć. Chcąc zaimponować gapiom, Blaney ściągnął koszulę, tak że został w samych pludrach. Świadom cherlawości mojego torsu, zrobiłem to samo. Potem podnieśliśmy pięści i zmierzyliśmy się wzrokiem. Mój przeciwnik uśmiechnął się do mnie spomiędzy uniesionych przedramion – pięści miał wielkie jak bochny i dwa razy twardsze, kłykcie niczym kamienne nosy posągów. Nie, nie była to walka na białą broń, na którą pewnie liczył, ale i tak nie trafił źle. Miał szansę zetrzeć mnie na proch za przyzwoleniem kapitana. Pobić mnie na śmierć, nie ryzykując posmakowania bata. Z pokładów i olinowania dobiegały krzyki marynarzy, szykujących się na dobrą bójkę. Dobrą, znaczy krwawą. Z samych okrzyków niełatwo było wywnioskować, czy mają faworyta, ale postawiłem się na ich miejscu: co chciałbym zobaczyć? Chciałbym zobaczyć rywalizację. „A więc dajmy im ją”, pomyślałem. Podniosłem pięści wyżej i przypomniałem sobie, jak bardzo Blaney dawał mi w kość od chwili, kiedy postawiłem nogę na pokładzie. Nikt inny. Tylko on. Ten tępy osioł. Tyle czasu poświęciłem na unikanie Blaneya i zachodzenie w głowę, czemu mnie nienawidzi, bo nie byłem już zarozumiałym smarkaczem, jak jeszcze niedawno. Życie na statku mnie z tego wyleczyło. Nieco wydoroślałem. Zmierzam do tego, że Blaney nie miał powodu mnie nienawidzić. Nagle zrozumiałem, jaki miał powód. Nienawidził mnie „bo tak”. Po prostu. A gdyby nie było pod ręką akurat mnie, znienawidziłby kogoś innego. Może któregoś z pomywaczy. Któregoś czarnego. Blaney po prostu lubił nienawidzić. Znienawidziłem go za to z wzajemnością i skondensowałem w sobie to uczucie, tę nienawiść. Zdziwiony jego wrogością? Przekułem to w nienawiść. Schodziłem mu z drogi każdego dnia? Przekułem to w nienawiść. Musiałem codziennie oglądać jego głupi, tępy ryj? Przekułem to w nienawiść. I dlatego właśnie pierwszy cios należał do mnie. Przyskoczyłem i nagromadzona wściekłość eksplodowała; wykorzystując swoją szybkość i niższy wzrost, wszedłem pod jego gardę i rąbnąłem go w splot słoneczny. Sapnął i zatoczył się do tyłu, odsłonił się bardziej z zaskoczenia niż bólu, zdążyłem jednak uskoczyć w lewo i uderzyć lewą ręką. Trafiłem go tuż nad prawym okiem i przez krótką, rozkoszną chwilę myślałem, że to wystarczy, by go powalić. Marynarze wydali z siebie ryk żądnej krwi aprobaty. To był dobry cios. Dość mocny, by pękła skóra, i po twarzy Blaneya popłynął czerwony strumyczek. Ale nie, to nie wystarczyło, by go załatwić na dobre. Gniewny grymas, stale goszczący na jego twarzy, był coraz wyraźniejszy. Dosięgłem go dwoma ciosami, on mnie – żadnym. Nie ruszył się nawet z miejsca. Odskoczyłem. Nigdy nie potrafiłem fikuśnie wywijać nogami, ale w porównaniu z Blaneyem byłem wprost tancerzem. Poza tym miałem przewagę – pierwsza krew należała do mnie, po mojej stronie byli gapie. Dawid kontra Goliat. – No chodź, ty tłusty draniu – szydziłem. – Chodź, tego właśnie chciałeś, odkąd postawiłem nogę na tym statku. Pokaż, co potrafisz, Blaney. Marynarze usłyszeli mnie i wznieśli okrzyk aprobaty, być może ujęła ich moja

bezczelność. Kątem oka zobaczyłem, że Thatch odrzuca głowę do tyłu i śmieje się serdecznie, jedną ręką trzymając się za brzuch. Żeby ocalić twarz, Blaney musiał coś zrobić. I trzeba mu to oddać – zrobił. Piętaszek mówił mi, że Blaney dobrze radzi sobie z kordem i że jest jednym z pierwszych, kiedy idzie o abordaż. Nie wspomniał, że wie także, co robić z pięściami. Ten szczegół przemilczał. A ja, nie wiedzieć czemu, nigdy nie miałem Blaneya za boksera. Jedną z morskich mądrości, których się nauczyłem, było „nigdy niczego nie zakładaj z góry”, a ja – przynajmniej w tym przypadku – ją zlekceważyłem. Moje zarozumialstwo po raz kolejny wpakowało mnie w kłopoty. Jakże szybko zmieniły się sympatie widzów po ciosie Blaneya! Podczas bójki nie wolno upaść. To najważniejsza, złota zasada. Nigdy nie upadaj w bójce. Ale nie miałem wyjścia – kiedy jego pięść dotarła do celu, w głowie rozdzwoniły mi się dzwony, padłem na pokład i wyplułem ząb na nitce krwi i śliny. Wszystko dwoiło mi się i tańczyło przed oczami. Wcześniej już, oczywiście, wiele razy dostawałem, ale nigdy – nigdy! – tak mocno. Pośród rosnącego bólu i ryku widzów, domagających się krwi, którą Blaney zamierzał im z przyjemnością ze mnie wytoczyć, nachylił się nade mną i przysunął twarz tak blisko, że poczułem jego smrodliwy oddech, przelewający się jak mgła nad poczerniałymi, popsutymi zębami. – „Tłusty łotr”, tak? – wycedził i charknął. Poczułem mokre plaśnięcie flegmy na twarzy. O „tłustym łotrze” trzeba powiedzieć jedno, szyderstwo to zawsze rozpala do czerwoności. Potem Blaney się wyprostował; jego but znalazł się tak blisko mojej twarzy, że widziałem pajęczynę pęknięć na skórze, i wciąż próbując otrząsnąć się z bólu, podniosłem rękę w żałosnej próbie osłony przed nieuniknionym kopnięciem. Spadło, owszem, ale nie na twarz, lecz prosto w brzuch; było tak mocne, że wyleciałem w powietrze i runąłem z powrotem na pokład. Kątem oka zobaczyłem Thatcha; wcześniej może łudziłem się myślą, że kibicuje w tej bójce mnie, ale śmiał się tak samo serdecznie jak wówczas, kiedy ja tłukłem Blaneya. Przetoczyłem się niezdarnie na bok i zobaczyłem zbliżającego się przeciwnika. Podniósł but, by zmiażdżyć mi głowę, i spojrzał na Thatcha. – Sir? – spytał. Do diabła z tym; nie zamierzałem czekać. Stękając z wysiłku, złapałem go za stopę, wykręciłem ją i posłałem go na deski. Wśród gapiów przeszedł szmer ponownego zainteresowania. Rozległy się gwizdy i krzyki, wiwaty i buczenie. Nie obchodziło ich, kto wygra. Chcieli tylko widowiska. Teraz jednak Blaney leżał; czując przypływ energii, rzuciłem się na niego, zacząłem go okładać pięściami. Wbiłem mu kolana w krocze i brzuch, i tłukłem jak dziecko w napadzie złości, w nikłej nadziei, że poszczęści mi się i go ogłuszę. Nie udało się. Szczęście mi dziś nie sprzyjało. Blaney złapał mnie za ręce, wykręcił je, wyrżnął wierzchem dłoni w twarz i poleciałem do tyłu. Usłyszałem chrupnięcie łamanego nosa, usta zalała mi ciepła krew. Blaney zakołysał się nade mną, tym razem nie czekając na pozwolenie Thatcha. Tym razem chciał zakończyć sprawę. W jego garści błysnął nóż… Huknął wystrzał i w czole Blaneya pojawił się otwór. Tłusty drań rozdziawił usta, osunął się na kolana i padł na pokład – martwy. Kiedy przejrzałem na oczy, zobaczyłem, że Thatch wyciąga do mnie rękę, by pomóc mi wstać. W drugiej trzymał pistolet, wciąż ciepły. – Mam wakat w załodze statku, chłopcze – powiedział. – Chcesz go zająć? Kiwnąłem głową, wstałem i spojrzałem na trupa Blaneya. Z krwawej dziury na jego czole unosiła się smużka dymu. „Trzeba było mnie zabić, kiedy miałeś okazję”, pomyślałem.

21

Marzec 1713 Wiele mil stąd, gdzieś, gdzie nie byłem i nie będę – choć w końcu nigdy nie jest za późno – przedstawiciele Anglii, Hiszpanii, Francji, Portugalii i Holandii usiedli do rokowań, by spisać traktaty, które miały zmienić życie nas wszystkich, zmusić nas do zmiany obranego kierunku, zdruzgotać nasze marzenia. Ale to dopiero miało nadejść. Na razie przyzwyczajałem się do nowego życia, które bardzo mi się podobało. Miałem szczęście, bo Edward Thatch miał do mnie słabość. Nazywał mnie zawadiaką i lubił mieć mnie przy sobie. Mawiał, że jestem jego prawą ręką, i tak właśnie było. Edward Thatch uratował mnie przed losem szubienicznika pod dowództwem kapitana Dolzella albo losem owych nieszczęśników wyrzuconych za burtę. To dzięki jego interwencji i dzięki temu, że wziął mnie pod swoje skrzydła, mogłem do czegoś dojść, wrócić do Bristolu i Caroline jako człowiek, który coś osiągnął, z wysoko uniesioną głową. I fakt, że – jak oboje wiemy – nic z tego nie wyszło, niczego tu nie zmienia. Moje życie na morzu niewiele się zmieniło, ale dostrzegałem jednak parę pozytywnych zmian. Przede wszystkim, oczywiście, nie było już Blaneya. Ostatni raz widziałem tego szkodnika, kiedy znikał pod powierzchnią morza niczym zdechły wieloryb. Nie było też kapitana Aleksandra Dolzella. W 1715 roku Brytyjczycy skazali go na śmierć. Kiedy zabrakło tej dwójki, życie na statku uległo natychmiastowej poprawie; a wiodłem życie korsarza. Napadaliśmy Hiszpanów i Portugalczyków, i kiedy tylko mogliśmy, braliśmy łupy. Oprócz umiejętności żeglarskich zacząłem nabywać także biegłości w szermierce. Thatch wziął mnie pod swoje skrzydła. Nauczyłem się od niego lepiej władać białą bronią, a także strzelać z pistoletów. Od Edwarda Thatcha przejąłem także pewną życiową filozofię, której z kolei on sam nauczył się od innego starszego bukaniera, pod którym służył i który także miał zostać moim nauczycielem. Od niejakiego Benjamina Hornigolda. A gdzie miałbym poznać Benjamina, jeśli nie w Nassau? Nie wiem, czy kiedykolwiek uważaliśmy port Nassau na wyspie New Providence w archipelagu Bahamów za „nasz”, bo nie mieliśmy tego w zwyczaju. Był jednak dla nas schronieniem – osłonięty z jednej strony stromymi urwiskami, z długą, spadzistą plażą schodzącą do płytkiego morza – za płytkiego dla okrętów Jej Królewskiej Mości – z nabrzeżem, przy którym rozładowywaliśmy łupy i zapasy, z fortecą na wzgórzu, wznoszącą się majestatycznie nad zbiorowiskiem bud, szop i walących się drewnianych tarasów. Oprócz tego, oczywiście, był tam cudowny port, w którym statki znajdowały schronienie przed żywiołami i wrogami. Ewentualny atak utrudniało dodatkowo cmentarzysko statków – szkielety spalonych i osadzonych na mieliźnie kadłubów były ostrzeżeniem dla nieostrożnych. Były tam palmy, powietrze pachnące wodą morską i smołą, tawerny i obfitość ryb. I byli tam Edward Thatch i Benjamin Hornigold. Polubiłem Benjamina. Był mentorem Czarnobrodego, tak jak Czarnobrody moim, a do tego po morzach i oceanach nie pływał nigdy lepszy żeglarz niż Benjamin Hornigold. I chociaż może ci się wydawać, że mówię tak tylko przez wzgląd na to, co się wydarzyło później, musisz mi wierzyć, że tak było – przysięgam. Zawsze uważałem, że Hornigold miał w sobie coś, co go różniło od innych. Wojskowy sposób noszenia się i orli nos szlachetnie

urodzonego angielskiego generała, ubierał się też inaczej, raczej jak żołnierz niż bukanier. Lubiłem go jednak. Może nie tak bardzo jak Edwarda, ale za to darzyłem go równie wielkim, jeśli nie większym, szacunkiem. W końcu to Benjamin przyczynił się do założenia Nassau. Samo to wystarczyło, by go lubić. W lipcu 1713 roku pływałem z Edwardem, kiedy podczas wyprawy na ląd zginął kwatermistrz. Dwa tygodnie później dostaliśmy wiadomość, a mnie wezwano do kabiny kapitana. – Potrafisz czytać, synu? – Tak, sir – odparłem i pomyślałem przelotnie o mojej żonie. Edward siedział obok stołu nawigacyjnego, a nie jak zwykle − za nim. Skrzyżował nogi w wysokich, czarnych butach, nosił czerwoną szarfę i cztery pistolety wiszące na szerokim, przerzuconym przez pierś skórzanym pasie. Obok niego leżały mapy i tabele astronomiczne, ale coś mi podpowiadało, że potrzebował przeczytać coś innego. – Potrzebny mi nowy kwatermistrz – oznajmił. – Och, sir, nie sądzę… Edward ryknął śmiechem i z uciechy uderzył się po udach. – Nie, synu, ja też „nie sądzę”. Jesteś za młody i brak ci doświadczenia na kwatermistrza. Nieprawdaż? Wbiłem wzrok w podłogę. – Podejdź tu – powiedział – i przeczytaj to. Zrobiłem, co kazał, i na głos przeczytałem krótkie obwieszczenie o rozejmie między Anglikami, Hiszpanami, Portugalczykami… – Czy to znaczy…? – spytałem. – W istocie, Edwardzie – odparł (pierwszy raz zwrócił się do mnie inaczej niż „synu” albo „chłopcze”, nigdy więcej tak mnie chyba nie nazwał). – To oznacza, że twój kapitan, Aleksander Dolzell, miał słuszność, i złote czasy dla korsarzy się skończyły. Później przekażę te wieści załodze. Czy ty zostaniesz ze mną? Popłynąłbym z nim na koniec świata, ale nie powiedziałem tego. Skinąłem tylko głową, jakbym miał jakiś wybór. Kapitan przyjrzał mi się. Gęste, czarne włosy i broda dodawały jego oczom przenikliwego połysku. – Zostaniesz piratem, Edwardzie, poszukiwanym zbrodniarzem. Jesteś pewny, że tego chcesz? Prawdę mówiąc − nie byłem, ale jakie miałem wyjście? Nie mogłem wrócić do Bristolu. Nie śmiałem tam wracać bez skrzyń pieniędzy, a jedynym sposobem, by je zdobyć, było zostać piratem. – Obierzemy kurs na Nassau – powiedział Thatch. – Obiecaliśmy spotkać się z Benjaminem, gdyby do tego doszło. Sądzę, że powinniśmy połączyć siły, bo po tym obwieszczeniu skurczą się nam załogi. Chciałbym cię mieć u boku, Edwardzie. Masz odwagę, serce i biegłość w bitwie, a poza tym zawsze przyda mi się ktoś, kto umie czytać i pisać. Pokiwałem głową, ucieszony z pochwały. Kiedy jednak wróciłem do swojego hamaka i zostałem sam, zacisnąłem powieki z obawy, że popłyną spod nich łzy. Nie wyruszyłem na morze, by zostać piratem. Och, oczywiście, rozumiałem, że nie mam innego wyjścia, jak pójść tą właśnie drogą. Inni też ją wybrali, w tym Edward Thatch. Ale mimo wszystko nie tego pragnąłem dla siebie. Nie chciałem zostawać wyjętym spod prawa łotrem. Jak jednak już powiedziałem, nie widziałem przed sobą innego wyboru. Od tej chwili

porzuciłem więc mrzonki, że wrócę do Bristolu jako człowiek o wysokiej pozycji. Mogłem co najwyżej liczyć, że powrócę jako człowiek zamożny. Moim celem stało się zgromadzenie bogactwa. Od tej chwili byłem piratem.

CZĘŚĆ DRUGA

22

Czerwiec 1715 Nie ma nic głośniejszego niż huk armatniego wystrzału. Zwłaszcza kiedy trafi wprost do twojego ucha. To takie uczucie, jakby uderzyła cię pustka. Pustka, która zdaje się miażdżyć twoje ciało. I sama nie wiesz, czy to wzrok płata ci figle, oszołomiony łoskotem, czy może świat istotnie się trzęsie. Najpewniej nie ma to nawet znaczenia. Gdzieś w oddali kula uderza w cel. Pękają deski kadłuba. Ludzie z pourywanymi kończynami, ludzie, którzy patrzą w dół, i w te kilka sekund pozostałego im życia orientują się, że odstrzeliło im połowę ciała, zaczynają wrzeszczeć. Jedyne, co słyszysz po wystrzale, to jęk pękającego kadłuba oraz wrzaski konających. Nie powiem, że z czasem można do tego przywyknąć – do huku armaty, do dziury, jaką zdaje się wydzierać w twoim świecie. Cała sztuka polega na tym, by szybko się otrząsnąć. Dojść do siebie szybciej niż przeciwnik. W ten sposób można zostać przy życiu. Kiedy Anglicy zaatakowali, znajdowaliśmy się niedaleko przylądka Buena Vista na Kubie. Nazywaliśmy ich Anglikami, chociaż Anglicy stanowili trzon naszej załogi; ja sam i w głębi serca, i z urodzenia byłem Anglikiem. Ale dla pirata nic to nie znaczyło. Byliśmy wrogami Jego Królewskiej Mości (po królowej Annie tron objął król Jerzy), wrogami Korony. A co za tym idzie, wrogami marynarki Jego Królewskiej Mości. Dlatego kiedy – „Żagiel na horyzoncie!” – zobaczyliśmy na horyzoncie czerwoną banderę, fregatę prującą fale w naszym kierunku i postacie krzątające się na pokładzie, zawołaliśmy: „Anglicy atakują! Anglicy atakują!”, nie bacząc na własną narodowość. Szybko nas dopadli. Próbowaliśmy zrobić zwrot i uciec spod ich sześciofuntówek, ale dogonili nas, przepłynęli nam przed dziobem tak blisko, że widzieliśmy białka oczu marynarzy, błyski złotych zębów i słońce połyskujące na stali dzierżonej przez nich broni. Wzdłuż ich burty rozkwitły płomienie – to zagrzmiały armaty. Stal rozdarła powietrze. Nasz kadłub zajęczał, pękając, kule trafiły w cel. Dzień był deszczowy, a dym prochowy zmienił go w deszczową noc. Wypełniał nam płuca i zmuszał do kaszlu, charczenia i plucia, wywoływał jeszcze większą panikę i zamieszanie. A potem to uczucie, że świat się wali, ten wstrząs i pytania, czy cię trafili i czy może nie żyjesz, czy tak właśnie jest w niebie? A może raczej – przynajmniej w moim przypadku – w piekle? I oczywiście tak tam właśnie musi być, bo piekło to dym, ogień, ból i wrzask. Dlatego w istocie nie miało znaczenia, czy żyjesz, czy nie, bo tak czy inaczej było się w piekle. Po pierwszej salwie osłoniłem się rękami. Miałem szczęście. Poczułem, jak drzazgi, które poszatkowałyby mi inaczej twarz i oczy, wbijają się w moje ramię; siła podmuchu była tak duża, że zatoczyłem się do tyłu, potknąłem i upadłem. Strzelali normalnymi kulami, kulami łańcuchowymi i wszelkim żelastwem, które przebijało dosłownie wszystko, jeśli tylko odległość nie była zbyt duża. Zrobiło to swoje. Anglików nie interesował abordaż. Jako piraci staraliśmy się wyrządzać naszym celom możliwie najmniejsze szkody. Naszym celem było zajęcie statku i splądrowanie go – nawet jeśli miałoby to trwać kilka dni. Ciężko łupić tonący żaglowiec. Ale Anglicy, a przynajmniej ci tutaj – albo wiedzieli, że nie mamy na pokładzie żadnych skarbów, albo ich to nie obchodziło – chcieli nas

po prostu zatopić. I byli w tym piekielnie skuteczni. Podniosłem się na nogi, poczułem, że coś ciepłego spływa mi po ręku, i zobaczyłem krew kapiącą na pokład. Skrzywiłem się, wyrwałem z ręki drewnianą drzazgę i wyrzuciłem ją; ledwie czułem ból, usiłując coś zobaczyć przez kłęby prochowego dymu i chłoszczący deszcz. Angielska załoga wzniosła tryumfalny okrzyk, mijając nas w pędzie od sterburty. Rozległy się trzaski i gwizd kul z muszkietów i skałkowych pistoletów. Nadleciały bomby dymne i granaty, wybuchając na pokładzie i wzmagając panujący chaos. Dławiący dym zawisł nad nami niczym śmiertelny całun. Zwłaszcza bomby wypuszczały gryzący, siarkowy gaz, który powalał ludzi na kolana, a powietrze zasnuwał tak czarnym, nieprzejrzystym oparem, że ciężko było cokolwiek zobaczyć, czy ocenić odległość. A mimo to ujrzałem go – zakapturzoną postać stojącą na forkasztelu. Stał nieruchomo z rękami skrzyżowanymi na piersiach, całym sobą okazując obojętność na wydarzenia dookoła. Znać to było po jego postawie i oczach błyskających spod kaptura. Oczach, które przez chwilę wpatrywały się wprost we mnie. A potem naszych napastników pochłonął dym. Zmieniliśmy się w statek widmo wśród armatnich wyziewów, w skwierczącym deszczu i duszących gazach bomb. Wokół rozlegały się straszne trzaski pękającego drewna i wrzaski ludzi. Wszędzie leżały trupy, rozciągnięte na połamanych deskach poplamionych krwią. Przez wyrwę w poszyciu zobaczyłem wodę wdzierającą się na dolne pokłady. Z góry dobiegła mnie jękliwa skarga drewna i odgłos darcia. Obejrzałem się w tamtym kierunku i zobaczyłem, że salwa kul łańcuchowych na wpół zniszczyła nasz grot. Martwy obserwator pozbawiony połowy głowy zwisał zaczepiony nogami o bocianie gniazdo; ludzie już wspinali się po relingach, by odciąć złamany maszt, ale było za późno. Statek już nabierał przechyłu, kolebał się na wodzie jak gruba baba w kąpieli. W końcu dym przerzedził się na tyle, że ujrzeliśmy, jak brytyjska fregata zawraca, by użyć swoich armat na sterburcie. Ale nagle szczęście przestało jej sprzyjać. Zanim podpłynęła na odległość strzału, ten sam wiatr, który rozpędził dym, osłabł, a wypełnione żagle Anglików sflaczały i fregata zwolniła. Dostaliśmy drugą szansę. – Do armat! – krzyknąłem. Ci członkowie załogi, którzy trzymali się jeszcze na nogach, pobiegli do dział. Sam obsługiwałem ruchomą armatę na relingu, i poczęstowaliśmy Anglików salwą, na którą nie mogli nic poradzić i która wyrządziła im prawie tyle samo szkód, ile oni nam. Teraz to my wznieśliśmy tryumfalny okrzyk. Klęska zmieniła się, jeśli nawet nie w zwycięstwo, to przynajmniej w szczęśliwą ucieczkę. Być może niektórzy z nas zaczęli się zastanawiać, jakie skarby mogą mieć na pokładzie Brytyjczycy; zobaczyłem paru ludzi – nielicznych optymistów – z bosakami, siekierami i marspiklami, gotowych przyciągnąć fregatę i wziąć się za nich. Ale wszystkie te plany zniweczyło coś, co nastąpiło potem. – Magazyn! – wrzasnął ktoś. – Zaraz wybuchnie! Rozległy się krzyki, a kiedy spojrzałem znad swojego falkonetu w stronę dziobu, ujrzałem płomienie wokół wyrwy w kadłubie. Tymczasem z rufy dobiegły okrzyki naszego dowódcy, kapitana Bramaha; z rufowego pokładu fregaty do akcji wkroczył człowiek w szatach. Dosłownie. Rozłożył ramiona, jednym skokiem znalazł się na relingu, a potem dał susa na nasz okręt. Przez ułamek sekundy, kiedy leciał, wyglądał jak orzeł, ciągnąc za sobą szaty, z ramionami rozłożonymi na kształt skrzydeł. Kapitan Bramah upadł. Kucając nad nim, zakapturzony mężczyzna cofnął rękę,

a z rękawa wyskoczyło mu ukryte ostrze. Ukryte ostrze – przez chwilę wpatrywałem się w nie jak zahipnotyzowany. W blasku płonącego pokładu zdawało się ożywać. A potem zakapturzony wbił je głęboko w ciało kapitana Bramaha. Stałem i gapiłem się z kordelasem w ręku. Za sobą słyszałem niewyraźne krzyki marynarzy, którzy bezskutecznie próbowali powstrzymać płomienie zmierzające do magazynu prochowego. „Wybuchnie”, pomyślałem z roztargnieniem. „Magazyn wybuchnie”. Wyobraziłem sobie ustawione w nim beczki z prochem. Okręt Anglików był tak blisko, że eksplozja rozerwałaby kadłuby obu jednostek. Wszystko to docierało do mnie, ale tylko jako odległe, niewyraźne myśli. Jak urzeczony wpatrywałem się w zakapturzonego nieznajomego. Zahipnotyzował mnie ten wysłannik śmierci, który nie zwracając uwagi na rzeź wokół, czekał na dogodną chwilę, by zaatakować. Starcie było skończone, kapitan Bramah nie żył. Zabójca obejrzał się znad jego zwłok i nasze spojrzenia znów się spotkały, tym razem jednak w jego oczach zapłonął ogień; w następnej chwili zerwał się na nogi, przesadził zwinnym susem trupa i runął na mnie. Podniosłem kordelas, nie zamierzając łatwo dać się odesłać w niebyt. A wtedy na rufie – w magazynie, gdzie nasi ludzie nie zdołali najwyraźniej stłumić ognia, zanim jego języki odnalazły beczki z prochem – rozległa się ogłuszająca eksplozja. Zdmuchnęło mnie z pokładu; zakreśliłem łuk w powietrzu i przez chwilę zaznałem doskonałego spokoju, nie wiedząc, czy żyję, czy umarłem, czy mam wciąż wszystkie kończyny – i przez tę chwilę zupełnie się tym nie martwiłem. Nie wiedziałem, gdzie wyląduję: czy rąbnę o pokład i skręcę sobie kark, czy nadzieję się na złamany maszt, czy runę w piekło płonącego składu prochowego. Czy może, co mnie spotkało, z pluskiem wpadnę do wody. Może żywy, może martwy, może przytomny, może nie. Unosiłem się pod powierzchnią i widziałem morze nad sobą: ruchome plamy czerni, szarości i ognistego oranżu płonących statków. Obok mnie pływały trupy, z wytrzeszczonymi oczami, jakby zaskoczone własną śmiercią. Barwiły wodę na czerwono i ciągnęły za sobą jelita i ścięgna niczym macki. Ujrzałem potrzaskany bezanmaszt, obracający się w wodzie, wlokący w głębinę ciała zaplątane w olinowanie. Pomyślałem o Caroline. O ojcu. Potem o swoich przygodach na „Cesarzu”. Pomyślałem o Nassau, gdzie było tylko jedno prawo: prawo piratów. I pomyślałem też o tym, jak z korsarza stałem się piratem pod okiem Edwarda – Edwarda Thatcha.

23

Przeróżne obrazy przemykały mi przez głowę, a ja szedłem na dno z otwartymi oczami, patrząc na to, co się działo dookoła mnie, na trupy, wraki… Widziałem wszystko, a jednak nic mnie to nie obchodziło. Jakby dotyczyło kogoś innego. Kiedy o tym teraz myślę, wiem, co to było, ten moment – nie trwał bowiem długo – kiedy tonąłem. Na krótką chwilę straciłem chęć do życia. W końcu Edward odradzał mi tę wyprawę. Przekonywał, bym nie płynął. „Kapitan Bramah to nic dobrego – powiedział. – Jeszcze wspomnisz moje słowa”. I miał rację. A ja miałem właśnie zapłacić życiem za swoją głupotę i chciwość. Wtem odzyskałem wolę przetrwania. Odnalazłem ją, ścisnąłem, potrząsnąłem nią mocno. Przycisnąłem do piersi i od tamtej pory nigdy nie wypuściłem. Zacząłem wierzgać nogami, zagarniać wodę rękami i pomknąłem ku powierzchni. Wyskoczyłem nad wodę i aż sapnąłem z braku powietrza, ale też na widok otaczającego mnie obrazu zniszczenia. Angielska fregata właśnie niknęła pod wodą, wciąż płonąc. Wszędzie dookoła na morzu kołysały się dopalające się skupiska szczątków, śmieci i oczywiście ludzie – rozbitkowie. A potem, tak jak się obawiałem, zaatakowały rekiny i rozległy się krzyki – z początku były to krzyki przerażenia, a potem, gdy drapieżcy bardziej zdecydowanie zabrali się do dzieła, krzyki bólu, coraz liczniejsze, w miarę przybywania rekinów. Krzyki, słyszane podczas bitew, choć przepełnione cierpieniem, były niczym w porównaniu z tymi, które teraz rozdzierały czarne od dymu powietrze. Byłem jednym ze szczęśliwców mających na tyle lekkie obrażenia, by nie zwrócić na siebie uwagi drapieżników, popłynąłem więc wpław do brzegu. W pewnej chwili potrącił mnie przepływający rekin, na szczęście spieszący na żer. Zaczepiłem stopą o coś w wodzie, jakby o płetwę, i modliłem się, bym nie krwawił na tyle, by odciągnąć rekina od obfitszego posiłku. Było okrutną ironią losu, że najciężej ranni zostali zaatakowani pierwsi. Mówię „zaatakowani”, ale wiesz, co mam na myśli. Zostali zjedzeni. Pożarci. Ilu ludzi ocalało z bitwy, tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że na moich oczach większość rozbitków skończyła jako strawa dla rekinów. Ja bezpiecznie dopłynąłem do plaży przylądka Buena Vista i tam upadłem, z ulgą i całkowicie wyczerpany; gdyby suchy ląd nie składał się tu wyłącznie z piasku, pewnie bym go ucałował. Straciłem kapelusz. Mój ukochany, trójgraniasty kapelusz, który nosiłem już jako chłopiec. Czego oczywiście nie mogłem wtedy wiedzieć, był to pierwszy krok na drodze do porzucenia przeszłości, pożegnanie z dawnym życiem. Jednak wciąż miałem swój kordelas, a mając wybór między zgubieniem kapelusza a kordelasa… Dlatego też, podziękowawszy wylewnie swojej szczęśliwej gwieździe, sprawdziłem, czy nie uratował się ktoś jeszcze – dobiegły mnie tylko słabe krzyki z oddali – potem przetoczyłem się na plecy, i wtem usłyszałem coś po lewej. Był to jęk. Obejrzałem się w tamtym kierunku i ujrzałem, że wydał go z siebie zabójca w powłóczystych szatach. Wypełzł z morza niedaleko ode mnie; miał szczęście, wielkie szczęście, że nie pożarły go rekiny, kiedy bowiem przeturlał się na plecy, zostawił na piasku karmazynową plamę. Leżał tak, jego pierś unosiła się i opadała, oddychał krótkimi, urywanymi spazmami, a rękami uciskał brzuch. Najwyraźniej miał tam ranę. – Tobie też się udało? – spytałem ze śmiechem. Cała ta sytuacja wydała mi się, nie

wiedzieć czemu, zabawna. Nawet po tych paru latach na morzu zostało we mnie coś z dawnego, bristolskiego zawadiaki, który zawsze kpił ze swojego położenia, jakkolwiek byłoby ponure. Tamten mnie zignorował. A przynajmniej nie zwrócił uwagi na docinek. – Hawana – jęknął. – Muszę się dostać do Hawany. Na te słowa znów się uśmiechnąłem. – Cóż, w takim razie raz dwa zbuduję dla nas nowy statek, dobrze? – Mogę ci zapłacić – wycedził przez zęby. – Czyż nie to piraci lubią najbardziej? Tysiąc skudów. To pobudziło moją ciekawość. – Mów dalej. – Zawieziesz mnie czy nie? – zapytał ostro. Jeden z nas był ciężko ranny i nie byłem to ja. Stanąłem nad nim, obejrzałem szaty, pod którymi, jak przypuszczałem, kryło się ostrze. Spodobało mi się. Miałem przeczucie, że człowiek posiadający takie ostrze może zajść daleko. Zwłaszcza w fachu, który wybrałem. Nie zapominajmy, że zanim wybuchła prochownia, ów człowiek chciał użyć tego ostrza przeciwko mnie. Możesz pomyśleć, że byłem nieczuły. Że byłem okrutny i bezwzględny. Ale zrozum, proszę, w takich sytuacjach trzeba robić wszystko, by przeżyć, a pierwsza zasada brzmi: jeśli stoisz na pokładzie płonącego statku i zamierzasz kogoś zabić, dokończ robotę. Zasada druga: jeśli ci się nie uda, lepiej nie oczekuj, że twoja niedoszła ofiara ci pomoże. I zasada trzecia: jeśli mimo to prosisz tę ofiarę o pomoc, nie należy raczej zaczynać od pogróżek. Z tych właśnie powodów proszę, byś mnie nie osądzała. Proszę, byś zrozumiała, dlaczego patrzyłem na niego tak obojętnie. – Nie masz tego złota przy sobie, prawda? Popatrzył na mnie, jego oczy rozbłysły i nagle, szybciej niżbym się spodziewał – czy nawet sobie wyobrażał – dobył kieszonkowego pistoletu i wbił mi go w brzuch. Zachwiałem się, bardziej z zaskoczenia niż od siły ciosu, zrobiłem kilka kroków do tyłu i klapnąłem na zadek. Jedną ręką ściskając ranę, drugą mierząc do mnie z pistoletu, mężczyzna podźwignął się na nogi. – Przeklęci piraci – warknął przez zaciśnięte zęby. Zobaczyłem, że jego palec bieleje na spuście. Usłyszałem szczęk kurka i zamknąłem oczy, spodziewając się wystrzału. Ale ten się nie rozległ. Oczywiście. W człowieku tym było coś zaiste nieziemskiego – jego wdzięk, jego szybkość, strój, dobór broni – ale był tylko człowiekiem, a żaden człowiek nie ma władzy nad morzem. Nawet on nie mógł zapobiec zamoknięciu prochu. Zasada czwarta: jeśli zamierzasz zignorować lekcję pierwszą, drugą i trzecią, najlepiej nie dobywaj pistoletu, w którym zamókł proch. Straciwszy przewagę, zabójca odwrócił się na pięcie i pobiegł ku linii drzew, jedną ręką wciąż trzymając się za poraniony brzuch, drugą roztrącając zarośla, w które wpadł, i zniknął mi z oczu. Przez chwilę siedziałem tak, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście: gdybym był kotem, to zużyłbym właśnie co najmniej trzy z dziewięciu żyć, i to tylko tego jednego dnia. Potem, nie namyślając się długo – no, może po krótkim namyśle, bo w końcu widziałem go w akcji i ranny czy nie, był niebezpieczny – ruszyłem w pościg. Miał coś, czego pragnąłem – ukryte ostrze. Słyszałem, jak przedziera się przez dżunglę przede mną. Biegłem za nim, nie bacząc na chłoszczące mnie po twarzy gałęzie i przeskakując korzenie. Zasłoniłem się wyciągniętą ręką przed grubym, zielonym liściem wielkości banjo i zobaczyłem na nim krwawy ślad dłoni.

Dobrze. Byłem na tropie. Z przodu dobiegł mnie jazgot spłoszonych ptaków, przebijających się przez sklepienie drzew, i pomyślałem, że nie muszę się martwić, iż go zgubię – cała dżungla trzęsła się od hałasu wywołanego jego niezdarną ucieczką. W brutalnej walce o przetrwanie stracił, jak się zdawało, swoją zwinność. – Idź za mną, a zginiesz! – Usłyszałem gdzieś przed sobą. Śmiałem w to wątpić. Chwile jego przewagi dobiegały końca. I nie myliłem się. Wpadłem na polanę, na której stał, zgięty wpół z bólu. Próbował zdecydować, którędy biec dalej, ale słysząc, jak wybiegam z zarośli, odwrócił się w moim kierunku: powoli, z grymasem bólu, niczym starzec. Wróciła jego duma; z błyskiem w oku i cichym świstem wysunął z prawego rękawa ukryte ostrze, które zalśniło w półmroku polany. Uderzyło mnie, że ostrze to musiało budzić strach wśród jego wrogów, a wzbudzić we wrogu strach – to połowa sukcesu. Klucz do zwycięstwa to sprawić, by ktoś się ciebie bał. Niestety, tak jak pasmo zwycięstw, skończyła się też jego zdolność do budzenia lęku. Kiedy tak stał, wyczerpany, zgięty bólem, jego szaty, kaptur i ostrze wyglądały niczym zabawki. Zabicie go nie sprawiło mi przyjemności; być może nawet nie zasłużył na śmierć. Nasz kapitan był okrutnym, bezlitosnym człowiekiem, lubiącym chłostę. Lubiącym ją tak bardzo, że zdarzało mu się wymierzać ją osobiście. Lubił też, jak to nazywał, „mianować kogoś gubernatorem swojej własnej wyspy”, czyli, innymi słowy, porzucać na odludziu. Nikt prócz jego własnej matki nie opłakiwałby zgonu naszego kapitana. Można by powiedzieć, że człowiek w szatach wyświadczył nam wszystkim przysługę. Ale zamierzał zabić także mnie. A zasada pierwsza brzmi, że jeśli chcesz kogoś zabić, to lepiej dokończ robotę. Jestem pewny, że wiedział o tym, umierając. Po wszystkim przetrząsnąłem jego rzeczy. Owszem, trup jeszcze nie ostygł. I nie, nie jestem z tego dumny, ale nie zapominaj, proszę, że byłem – jestem – piratem. Dlatego przetrząsnąłem jego rzeczy. Spod szat wydobyłem sakwę. „Hmm – pomyślałem. – Ukryty skarb”. Ale kiedy wysypałem jej zawartość na ziemię, by wyschła na słońcu, zobaczyłem… cóż, skarb to nie był. Dziwny sześcian z kryształu, z otworem na jednej ze ścian – być może ozdoba? (Później, oczywiście, dowiedziałem się, co to takiego, i bawiło mnie, jak mogłem pomyśleć, że to tylko ozdoba). Do tego kilka map, które odłożyłem na bok, oraz list ze złamaną pieczęcią, będący, jak zrozumiałem podczas jego lektury, kluczem do wszystkiego, czego chciałem od tego tajemniczego zabójcy… Señor Duncanie Walpole, Przyjmuję z wdzięcznością Pańską propozycję i nie mogę się doczekać Pańskiego przybycia. Jeśli istotnie posiada Pan informacje, na których nam zależy, jesteśmy w stanie sowicie Pana wynagrodzić. Choć nie znam Pana z widzenia, rozpoznam, jak sądzę, strój, rozsławiony – czy też raczej okryty niesławą – przez Pańskie sekretne zgromadzenie. Proszę więc spieszyć do Hawany i ufać, że zostanie Pan przyjęty jak brat. Wielkim zaszczytem będzie Pana w końcu poznać, señor, przydać oblicza Pańskiemu nazwisku i uścisnąć

Panu prawicę, mieniąc się Pańskim przyjacielem. Serce roście, widząc Pańskie poparcie dla naszej tajemnej i szlachetnej sprawy. Pański najpokorniejszy sługa Gubernator Laureano Torres y Ayala. Przeczytałem list dwukrotnie. Potem, na dokładkę, jeszcze raz. „Gubernator Torres z Hawany, tak?” – pomyślałem. „Sowicie wynagrodzić, tak?” W mojej głowie zaczął się formować plan. Pochowałem señor Duncana Walpole’a. Przynajmniej tyle byłem mu winien. Odszedł z tego świata tak, jak się na nim zjawił, czyli nago – bo potrzebne mi było jego ubranie, by rozpocząć swój podstęp; wierz mi lub nie, ale pasowało doskonale. Dobrze prezentowałem się w jego szatach; wyglądałem wiarygodnie. „Przekonywające odegranie roli – pomyślałem – to już zupełnie inna sprawa”. Człowiek, w którego się wcieliłem? Cóż, mówiłem ci już o aurze, którą roztaczał. Kiedy przymocowałem jego ukryte ostrze do swojego przedramienia i spróbowałem je wysunąć, cóż – nic się nie stało. Cofnąłem się myślą do chwili, kiedy robił to on sam, i usiłowałem go naśladować. Strzepnięcie nadgarstka. Jakiś specjalny ruch, rzecz jasna, by broń nie uruchomiła się przypadkiem. Strzepywałem nadgarstkiem. Wykręcałem rękę. Przebierałem palcami. Wszystko na próżno. Ostrze tkwiło uparcie w obudowie. Wyglądało pięknie i groźnie zarazem, ale skoro nie chciało się wysunąć, nie było z niego pożytku. Co miałem robić? Zabrać je ze sobą i próbować dalej? Mieć nadzieję, że w końcu rozwikłam jego zagadkę? Nie przekonywało mnie to. Miałem przeczucie, że z ostrzem wiąże się jakaś tajemna wiedza. Gdyby je przy mnie znaleziono, mogło mnie zdradzić. Z ciężkim sercem wyrzuciłem je, a potem odwróciłem się do grobu, który przygotowałem dla swej ofiary. – Panie Walpole – powiedziałem. – Odbierzmy pańską nagrodę.

24

Napotkałem ich na plaży przylądka Buena Vista następnego ranka: szkuner zakotwiczony w zatoce, łodzie wyciągnięte na brzeg i skrzynie rozładowane na piasku, ustawione w stosy albo przez strudzonych mężczyzn, którzy siedzieli teraz ze związanymi rękami, albo przez znudzonych angielskich żołnierzy, którzy ich pilnowali. Dlaczego mężczyzn związano, tego nie wiedziałem. Z całą pewnością nie wyglądali na piratów. Raczej na kupców. Niedługo miałem się tego dowiedzieć, zbliżała się bowiem łódź wiosłowa. – Komodor popłynął do Kingston – oznajmił jeden z żołnierzy. Podobnie jak pozostali, nosił trójgraniasty kapelusz, frak i muszkiet. – Mamy zarekwirować statek tego tłuściocha i popłynąć za nim. A więc to tak. Anglicy chcieli zabrać im statek. Byli nie lepsi od piratów. Kupcy lubią dobrze zjeść i się napić, toteż bywają tęgawi. Jeden z więźniów był jednak bardziej rumiany i pulchny niż jego towarzysze. To był ów „tłuścioch”, o którym mówili Anglicy, człowiek, którego poznałem jako Stede’a Bonneta. Na dźwięk słowa „Kingston” ożywił się i podniósł głowę; wcześniej wpatrywał się w piasek z miną człowieka, który zachodzi w głowę, jak znalazł się w takiej sytuacji i jak ma z niej wybrnąć. – Nie, nie – powiedział. – Płyniemy do Hawany. Jestem zwykłym kupcem… – Milcz, przeklęty piracie! – warknął podrażniony żołnierz i sypnął mu w twarz piachem spod buta. – Sir – skulił się kupiec. – Moja załoga i ja zatrzymaliśmy się tu tylko po to, by zabrać wodę i prowiant. Ten właśnie moment, z powodów znanych tylko sobie, towarzysze Stede’a Bonneta wybrali na ucieczkę. Była to raczej próba ucieczki. Ze związanymi rękami poderwali się na nogi i puścili ciężkim truchtem w stronę granicy lasu, skąd, ukryty, oglądałem całe zajście. Żołnierze, widząc to, podnieśli muszkiety. Wokół zagwizdały kule; zobaczyłem, że jeden z kupców pada w strudze krwi zmieszanej z materią mózgu. Drugi zwalił się ciężko z krzykiem. Tymczasem jeden z żołnierzy przystawił lufę muszkietu do głowy Bonneta. – Podaj mi jeden powód, bym nie przedziurawił ci łba – warknął. Biedny stary Bonnet – oskarżony o piractwo, pozbawiony statku, zaledwie sekundy dzieliły go od ołowianej kulki w mózgu. Zrobił jedyną rzecz, którą człowiek w jego położeniu mógł zrobić. Wrzasnął, zabełkotał, może nawet się zmoczył. – Eee… eee… Dobyłem kordelasa i wyłoniłem się z lasu, ze słońcem za plecami. Żołnierz rozdziawił usta. Nie wiem, na kogo wyglądałem, wyskakując ze słonecznego blasku w powłóczystych szatach i wymachując kordelasem, ale wystarczyło to, żeby na sekundę znieruchomiał. Żeby się zawahał. Sekunda ta kosztowała go życie. Ciąłem w górę. Rozprułem jego kamizelkę, tak że jego wnętrzności wypłynęły na piasek. Obróciłem się i wykorzystując rozpęd, przeciągnąłem ostrzem po gardle drugiego żołnierza, stojącego nieopodal. Obaj zginęli w mgnieniu oka, trzeci zaś dołączył do nich, przeszyty kordelasem; ześliznął się z ostrza i skonał, wijąc się na plaży. Wolną ręką wyszarpnąłem zza pasa sztylet, wbiłem go w oko czwartego, który poleciał do tyłu z okrzykiem bólu i zaskoczenia. Krew trysnęła spod rękojeści sztyletu, plamiąc zęby w rozwartych ustach.

Żołnierze wystrzelili wszystkie ładunki w uciekających kupców, a choć nie ociągali się z ładowaniem, wciąż nie mogli się równać z doświadczonym zabijaką. Na tym polega problem z żołnierzami Korony. Za bardzo polegają na muszkietach: świetnych do zastraszania tubylczych kobiet, ale już nie tak skutecznych w zwarciu z awanturnikiem, który nauczył się swojego fachu w gospodach Bristolu. Następny podnosił właśnie broń do ramienia, kiedy powaliłem go dwoma zdecydowanymi cięciami. Ostatni zdołał wystrzelić po raz drugi. Usłyszałem, jak kula przecina powietrze przed moim nosem, i zareagowałem instynktownie, tnąc żołnierza wściekle po ręce, aż puścił broń i padł na kolana. Z uniesionym ramieniem błagał o życie, ale sztych mojego kordelasa w gardło uciszył go. Padł bulgocząc, krew rozlała się po piasku, a ja stałem, ciężko dysząc i łapiąc oddech. Zgrzałem się w moich szatach, ale wiedziałem, że sprawiłem się dobrze. A kiedy Bonnet zaczął mi dziękować, mówiąc: „Na Boga, sir, uratował mnie pan. Tysiąckrotne dzięki!”, nie dziękował Edwardowi Kenwayowi, młodemu hodowcy owiec spod Bristolu. Moje życie zaczęło się na nowo. Nazywałem się Duncan Walpole. Stede Bonnet, jak się okazało, nie tylko stracił załogę, ale też nie potrafił żeglować. Uratowałem go przed konfiskatą statku przez Anglików, rekwirując go praktycznie w pojedynkę. Jedno nas łączyło. Obaj zmierzaliśmy do Hawany. Statek Bonneta był szybki, on sam zaś gadatliwy, ale sympatyczny, toteż wypłynęliśmy w drogę jak partnerzy – przynajmniej na razie. Poprosiłem, by opowiedział mi o sobie, a ja tymczasem trzymałem ster. Dowiedziałem się, że to bogaty, ale lękliwy człowiek, z wyraźną słabością do, nazwijmy to, wątpliwych sposobów zarabiania pieniędzy. Przede wszystkim bezustannie wypytywał o piratów. – Większość operuje w Cieśninie Zawietrznej między Kubą a Hispaniolą – odparłem, powściągając uśmiech. – Prawdę rzekłszy – odparł – nie powinienem się martwić o napaść piratów. Mam mały statek i nie wiozę niczego, co by miało dużą wartość. Trzcinę cukrową i jej produkty. Melasę, rum i tak dalej. Zaśmiałem się, wspominając własną załogę. – Nie ma wśród żywych pirata, który poniechałby beczułki rumu. Hawana była portem otoczonym przez las i wysokie drzewa palmowe. Ich bujne, zielone liście kołysały się łagodnie na wietrze, jakby zapraszając nasz szkuner do przystani. W gwarnym mieście białe, kamienne budynki o czerwonych dachach wyglądały na zapuszczone i zniszczone przez żywioły, wypalone słońcem i wychłostane wiatrem. Zacumowaliśmy. Bonnet zajął się swoimi sprawami, czyli podtrzymywaniem przyjacielskich stosunków z naszymi niedawnymi wrogami, Hiszpanami, a robił to za pomocą wielowiekowej odmiany dyplomacji – sprzedając im różne rzeczy. Wydawał się znać miasto, zamiast więc ruszać samotnie, zaczekałem, aż jego dyplomatyczna misja dobiegnie końca, i zgodziłem się towarzyszyć mu do gospody. Kiedy tam szliśmy, przyszło mi do głowy, że Edward Kenway, którym niegdyś byłem, nie mógłby się doczekać, aż trafimy na miejsce. Czułby właśnie narastające pragnienie. Mnie jednak nie ciągnęło do napitku – zastanawiałem się nad tym, kiedy szliśmy przez Hawanę, wymijając ludzi spieszących spalonymi słońcem ulicami, obserwowani podejrzliwie przez starców siedzących na progach. Przyjąłem tylko inne nazwisko i założyłem nowy strój, ale czułem się, jakbym dostał drugą szansę zostać… cóż… mężczyzną. Jakby Edward Kenway był tylko próbą, abym mógł wyciągnąć naukę z jego błędów. Duncan Walpole miał być człowiekiem, którym zawsze chciałem być. Dotarliśmy do gospody. Tawerny z przeszłości Edwarda Kenwaya były ciemnymi

spelunkami o niskich stropach i cieniach tańczących na ścianach; gdzie ludzie garbili się nad kuflami i rozmawiali półgębkiem. Tu, pod kubańskim słońcem, w gospodzie pod gołym niebem tłoczyli się żeglarze, ogorzali i bez grama zbędnego tłuszczu po miesiącach spędzonych na morzu, tędzy kupcy – oczywiście znajomi Benneta – i miejscowi; mężczyźni i dzieci z naręczami owoców na sprzedaż, kobiety oferujące swoje wdzięki. Bonnet zniknął, żeby spotkać się z umówionym człowiekiem. Kiedy siadałem, jakiś pijany majtek rzucił mi złe spojrzenie. Może mu się nie spodobałem – po sprawie z Blaneyem przywykłem do takich rzeczy – a może był po prostu człowiekiem sprawiedliwym i nie podobało mu się, że zwinąłem ale śpiącego pijaka. – Pomóc ci w czymś, przyjacielu? – spytałem znad zdobytego kufla. Żeglarz wydał ustami jakby cmoknięcie. – Dobrze spotkać rodaka w tych dzikich krajach – wybełkotał. – Sam jestem Anglikiem, czekam, aż następna wojna wezwie mnie na służbę. Skrzywiłem się kpiąco. – Szczęściarz ze starego króla Jerzego, co? Taki ochlaptus jak ty służy pod jego banderą. Żeglarz splunął na te słowa. – Ejże, szczurze! – powiedział. Z ustami lśniącymi od śliny pochylił się i zionął na mnie kwaśnym smrodem starego, trawionego od tygodnia alkoholu. – Już cię kiedyś widziałem, prawda? Trzymasz z tymi piratami z Nassau, nie? Zamarłem. Spojrzałem na Bonneta, stojącego plecami do mnie, potem na resztę tawerny. Nikt chyba nie usłyszał. Zignorowałem pijaka. Nachylił się znów, jeszcze nachalniej. – To ty, prawda? To… Mówił coraz głośniej. Kilku żeglarzy przy sąsiednim stole obejrzało się na nas. – To ty, prawda?! – prawie już krzyczał. Poderwałem się, wyciągnąłem go zza stołu i pchnąłem na ścianę. – Stul gębę, bo cię nafaszeruję ołowiem. Słyszysz? Popatrzył tępo. Jeśli zrozumiał choć słowo, to nie dał tego po sobie poznać. Zmrużył tylko oczy, przyjrzał mi się uważniej. – Edward, prawda? „A niech go…” Najskuteczniejszym sposobem uciszenia gadatliwego majtka w Hawanie jest przeciągnięcie mu nożem po gardle. Do innych należą: kolano w krocze i ten, który wybrałem – cios głową. Wyrżnąłem go czołem w twarz. Jego następne słowa skonały na łożu połamanych zębów, osunął się na podłogę i znieruchomiał. – Ty łajdaku. – Usłyszałem za sobą. Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą drugiego czerwonego na twarzy marynarza. Rozłożyłem ręce. Nie chcę żadnych kłopotów. Ale nie powstrzymało to prawego sierpa, który dosięgnął mojej twarzy. Próbowałem dojrzeć coś przez gęstą, szkarłatną zasłonę bólu, bo zjawiło się dwóch kolejnych żeglarzy. Zamachnąłem się, trafiłem coś i zyskałem w ten sposób kilka chwil, by się pozbierać. Dawny Edward Kenway, tak głęboko pogrzebany? Wydobyłem go z grobu. Bo gdziekolwiek się znajdziesz, czy to w Bristolu, czy w Hawanie, bójka w barze jest bójką w barze. Mówią, że ćwiczenie czyni mistrza, a choć za mistrza nigdy się nie uważałem, nie straciłem umiejętności wyszlifowanych w awanturniczej młodości, i już wkrótce trzej żeglarze leżeli w jęczącym kłębowisku rąk, nóg i połamanych mebli, nadających się już tylko na podpałkę. Otrzepywałem się właśnie, kiedy ktoś krzyknął: „Żołnierze!”. Natychmiast zrobiłem dwie

rzeczy: po pierwsze, popędziłem ulicami Hawany, by uciec przed czerwonymi na twarzach ludźmi z muszkietami; po drugie, starałem się nie zabłądzić. Udało mi się jedno i drugie. Wróciłem do Bonneta do gospody i odkryłem, że żołnierze skonfiskowali nie tylko jego cukier, ale i sakwę, którą zabrałem Duncanowi Walpole’owi. Sakwę, z którą jechałem do Torresa. „A niech to…” Stratę cukru Bonneta mogłem przeboleć. Ale nie sakwy.

25

Hawana to miasto, w którym można się wałęsać po ulicach, nie ściągając na siebie zbytniej uwagi. I to w zwykły dzień. Kiedy wieszają piratów na placu straceń, wałęsanie się jest nie tylko tolerowane, ale wręcz pożądane. Pokój między Anglią i Hiszpanią może i był chwiejny, ale w pewnych sprawach oba kraje były zgodne. Między innymi: oba nienawidziły piratów. A także: w obu krajach piratów skwapliwie wieszano. Dlatego też na szafocie przed nami stało trzech bukanierów ze związanymi rękami, patrzących szeroko otwartymi, przerażonymi oczami przez wiszące przed nimi stryczki. Nieopodal stał Hiszpan, którego nazywano El Tiburónem – potężny, brodaty mężczyzna o martwym spojrzeniu. Człowiek, który nigdy się nie odzywał, ponieważ nie mógł. Był niemową. Popatrzyłem na niego, potem na skazańców i odkryłem, że nie mogę znieść ich widoku, myśląc: „Tylko łaska Boska mnie przed tym uchroniła…”. Zresztą i tak nie przyszliśmy tu dla nich. Bonnet i ja staliśmy pod wypłowiałym od słońca kamiennym murem, wyglądając, jakbyśmy próżniacząc, czekali na egzekucję, zupełnie niezainteresowani rozmową plotkujących nieopodal hiszpańskich żołnierzy. Och, nie, skądże znowu. – Ciągle cię korci, by przejrzeć ładunek, który skonfiskowaliśmy wczoraj wieczorem? Podobno były tam skrzynie angielskiego cukru. – Owszem, zabrane temu kupcowi z Barbadosu. – Duncanie – mruknął Bonnet półgębkiem. – Oni mówią o moim cukrze. Spojrzałem na niego i kiwnąłem głową, wdzięczny za tłumaczenie. Żołnierze zaczęli rozmawiać o wczorajszej bijatyce w tawernie. Tymczasem oficer na podwyższeniu ogłosił egzekucję pierwszego mężczyzny. Wymienił jego zbrodnie i na koniec wyrecytował: „Niniejszym zostajesz skazany na śmierć przez powieszenie”. Na dany znak El Tiburón pociągnął dźwignię, klapa się otworzyła, ciała runęły w dół, a tłum chóralnie westchnął. Zmusiłem się, by spojrzeć na trzy rozhuśtane trupy, i uświadomiłem sobie, że wstrzymałem oddech na wypadek, gdyby prawdą okazało się to, co mi opowiadano o opróżnianiu trzewi. Ciała miały być wystawione na widok publiczny na szubienicach wokół miasta. Bonnet i ja widzieliśmy już coś takiego podczas podróży. Nie mieli tu litości dla piratów i chcieli, by świat o tym wiedział. Było mi gorąco w moich szatach, ale byłem w tym momencie wdzięczny za kamuflaż. Odeszliśmy; nasza wyprawa pod szubienicę zakończyła się zdobyciem potrzebnych informacji. Ładunek znajdował się w castillo. Wobec tego i my musieliśmy się tam udać.

26

Olbrzymi, szary, kamienny mur wznosił się wysoko w górę. Naprawdę zasłaniał słońce, czy było to tylko złudzenie? Tak czy inaczej czuliśmy się zziębnięci i zagubieni w jego cieniu, jak dwoje porzuconych dzieci. Trzeba to przyznać Kubańczykom, czy Hiszpanom, czy kto tam był odpowiedzialny za zbudowanie wielkiego Castillo de los Tres Reyes del Morro – wiedzieli, jak zbudować groźną twierdzę. Licząca około stu pięćdziesięciu lat, została wzniesiona bardzo solidnie i wyglądała, jakby miała tu stać co najmniej drugie tyle. Spojrzałem na morze i wyobraziłem sobie jej mury bombardowane salwami wojennych okrętów. Jakie wrażenie zrobiłyby na nich stalowe kule armatnie? Nieduże. Nie miałem zresztą okrętu. Dysponowałem tylko korzennym kupcem. Potrzebowałem więc chytrzejszego sposobu, by dostać się do środka. Miałem tę przewagę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał znaleźć się po drugiej stronie tych ponurych, ciemnych murów, tam bowiem hiszpańscy żołnierze torturami wymuszali zeznania od swoich więźniów, a może nawet na miejscu ich tracili. Tylko głupiec chciałby wejść tam, gdzie nie świeci słońce, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Mimo to nie można było dostać się tam ot, tak. „Ejże, przyjacielu, może nam powiesz, gdzie trzymacie łupy? Straciłem sakwę pełną ważnych dokumentów i dziwacznie wyglądający kryształ”. Dzięki więc Bogu za ladacznice. Nie dlatego, że czułem się rozochocony, ale dlatego, że objawił mi się sposób, jak wejść do środka – to znaczy do twierdzy. Owe córy nocy, siedzące na fortunie, cóż, one miały powód, żeby znaleźć się po drugiej stronie tych murów, więc kto lepiej niż one mógłby nas tam wprowadzić? – Szukasz towarzystwa, gringo? Potrzebujesz kobiety? – spytała jedna, podchodząc, kusząc piersiami, rubinowymi ustami i zamglonymi obietnicą oczyma. Zaprowadziłem ją dalej od murów fortecy. – Jak ci na imię? – spytałem. – Na imię, señor? – Mówisz po angielsku? – Nie, nie angielski. Uśmiechnąłem się. – Ale złoto to język, który wszyscy znamy, prawda? Owszem, okazało się, że Ruth znała język złota. Posługiwała się nim niemal płynnie. Podobnie jej koleżanka, Jacqueline. Bonnet kręcił się przy nas z chytrą miną. Przedstawiliśmy się sobie i po paru chwilach szliśmy już, śmiało i bezczelnie, do bramy twierdzy. Na szczycie podejścia obejrzałem się na miasto. Gwar, ścisk i duchota Hawany wydawały się zostawać z tyłu, jakby trzymały się na dystans od groźnych murów i wysokich wież castillo. Od fortecy biła jakaś złowrogość, niczym od mitycznej, morskiej bestii, jaka w opowieściach żeglarzy żyła w najgłębszych odmętach oceanów – tłustej i śmiertelnie niebezpiecznej. „Przestań!”, upomniałem się w myślach. Sam sobie napędzałem stracha. Mieliśmy plan, pora sprawdzić, czy wypali. Trzymając się roli krzepkiego opiekuna, załomotałem do furty. Zaczekaliśmy, aż ktoś otworzy. Na zewnątrz wyszło dwóch hiszpańskich żołnierzy z bagnetami na muszkietach. Zmierzyli nas wzrokiem od stóp do głów: mnie i Bonneta, wyjątkowo lubieżne spojrzenia rezerwując dla Ruth i Jacqueline.

Trzymałem się roli – wyglądałem nieprzystępnie. Ruth i Jacqueline grały swoje – były ponętne. Bonnet miał rozmawiać; część zrozumiałem sam, resztę opowiedział mi później. – Witajcie – rzekł. – Obawiam się, że żadna z moich dwóch przyjaciółek nie mówi po hiszpańsku, dlatego poproszono mnie, żebym to ja rozmawiał, a mój kolega – tu wskazał na mnie – ma zadbać o bezpieczeństwo dam. (Kłamstwo! Wstrzymałem oddech, jakby nad naszymi głowami widniał szyld zdradzający naszą nieuczciwość. Kłamstwo!). Żołnierze popatrzyli na dziewczyny, które zachęcone złotem, nie wspominając o paru szklaneczkach rumu, wyginały się i cmokały tak naturalnie, że nikt by nie pomyślał, iż wzięły za to pieniądze. Nie wystarczyło to jednak, żeby przekonać strażników, którzy już chcieli nas odpędzić i zniknąć na powrót w trzewiach przycupniętej, szarej bestii, kiedy Bonnet wymówił magiczne słowa: El Tiburón. Dziewczyny wezwał sam El Tiburón, kat, wyjaśnił, a strażnicy pobledli i popatrzyli po sobie z obawą. Widzieliśmy go oczywiście przy pracy. Nie potrzeba wielkich umiejętności, żeby pociągnąć za dźwignię, ale wymaga pewnego – jak to ująć? – mroku w duszy pociągnięcie dźwigni, która otwiera klapę i strąca trzech ludzi na śmierć. Dlatego też samo imię El Tiburóna budziło strach. Bonnet mrugnął porozumiewawczo i dodał, że El Tiburón lubi dziewczęta z Portugalii. A Ruth i Jacqueline, nie wychodząc z roli, zachichotały, posłały strażnikom całusy i zalotnie poprawiły biusty. – El Tiburón to prawa ręka gubernatora – powiedział jeden z żołnierzy podejrzliwie. – Dlaczego myślicie, że będzie w castillo? Przełknąłem ślinę. Serce zatłukło mi się w piersi i zerknąłem z ukosa na Bonneta. I tyle warte są jego informacje. – Mój drogi – uśmiechnął się Bonnet. – Czy naprawdę myślisz, że nasza obecność spotkałaby się z przychylnością gubernatora Torresa? El Tiburón musiałby szukać nowego zajęcia, gdyby gubernator odkrył jego schadzki z ladacznicami. A takie schadzki w jego własnym domu… Obejrzał się na boki, a żołnierze nadstawili uszu, spodziewając się kolejnych tajemnic. – Nie muszę chyba mówić, panowie – ciągnął Bennet – że posiadanie tej informacji stawia was w bardzo delikatnym położeniu. Z jednej strony wiecie o El Tiburónie, najgroźniejszym człowieku w Hawanie, nie zapominajmy… wiecie o nim coś, za co gotów byłby zapłacić, a może i zabić… – zawiesił głos, żeby jego słowa dotarły do słuchaczy – …byle nie wyszło to na jaw. To, jak postanowicie postąpić z tymi informacjami, bez wątpienia wpłynie na poziom wdzięczności El Tiburóna. Czy wyrażam się jasno, panowie? Dla mnie brzmiało to jak czcza gadanina, ale na wartownikach wywarło chyba pożądany efekt, bo w końcu odsunęli się na bok i nas wpuścili. Weszliśmy do środka. – Jadalnia – powiedział jeden z żołnierzy, wskazując krużganek otaczający dziedziniec, na którym staliśmy. – Powiedzcie im, że szukacie El Tiburóna, pokierują was. I niech te panie się zachowują, żebyście nie wyjawili prawdziwego powodu swojej obecności tutaj. Bonnet rzucił im swój najlepszy, oślizły uśmiech i ukłonił się, jednocześnie ukradkiem kiwając mi głową. Zostawiliśmy dwóch omamionych żołnierzy za sobą. Odłączyłem się i wspiąłem po schodach, z całych sił starając się wyglądać, jakbym miał wszelkie prawa tu być. Przynajmniej było spokojnie; nie licząc wartowników, nie widziałem wielu żołnierzy. Większość zebrała się chyba w jadalni.

Poszedłem prosto do skarbca, gdzie omal nie krzyknąłem z radości, znalazłszy sakwę ze wszystkimi dokumentami i kryształem. Schowałem ją i rozejrzałem się. Do licha. Jak na skarbiec, w pomieszczeniu było żałośnie mało skarbów. Nie licząc sakiewki z kilkoma złotymi monetami (które trafiły do mojej kieszeni), znajdowały się tu tylko skrzynie z cukrem Bonneta. Przyjrzałem się im. Uprzytomniłem sobie, że nie mamy jak ich stąd wynieść. Przykro mi, Bonnet, będą musiały zaczekać na następną okazję. Parę chwil później wróciłem do pozostałych; postanowili nie ryzykować z jadalnią i kręcili się po krużgankach, czekając nerwowo na mój powrót. Bonnetowi tak ulżyło na mój widok, że nie spytał nawet o cukier – tę przyjemność zostawiliśmy sobie na później. Ocierając pot z czoła, poprowadził nas z powrotem korytarzem i po schodach na dziedziniec, gdzie nasi znajomi strażnicy popatrzyli po sobie. – Rozumiem. Szybko wróciliście… Bonnet wzruszył ramionami. – Pytaliśmy w jadalni, ale nikt nie widział El Tiburóna. Może zaszła jakaś pomyłka. Może zaspokoił żądze gdzie indziej… – W takim razie powiemy mu, że tu byliście – oznajmił jeden z wartowników. Bonnet z aprobatą pokiwał głową. – Tak, zróbcie to, ale pamiętajcie, proszę, o dyskrecji. Strażnicy przytaknęli, jeden nawet postukał się palcem w bok nosa. Nasz sekret był u nich bezpieczny. Zatrzymaliśmy się w porcie niedaleko statku Bonneta. Dałem mu sakiewkę, którą zwinąłem ze skarbca w castillo. Uznałem, że tak wypada – żeby wynagrodzić mu stracony cukier. Nie byłem w końcu do cna złym człowiekiem. – Och, to niewielka strata – powiedział Bonnet, ale wziął pieniądze. – Długo tu zabawisz? – spytałem. – Owszem, kilka tygodni. Potem wracam na Barbados, na nudne łono rodziny. – Nie poddawaj się nudzie – powiedziałem. – Płyń do Nassau. Żyj tak, jak masz ochotę. Był już w połowie trapu; jego nowo zwerbowana załoga gotowała się do postawienia żagli. – Podobno w Nassau roi się od piratów – zaśmiał się. – To chyba dość podłe miejsce. Pomyślałem o tym. Pomyślałem o Nassau. – Nie, nie podłe – odparłem. – Wyzwolone. Bonnet się uśmiechnął. – Och, Boże, co to by była za przygoda. Ale nie, nie. Jestem mężem i ojcem. Mam obowiązki. Życie, Duncanie, nie może składać się z samych przyjemności i rozrywek. Zapomniałem na chwilę o mojej przybranej tożsamości i poczułem ukłucie wyrzutów sumienia. Bonnet był mi wielką pomocą. Nie wiem, co mnie opętało. Może poczucie winy. Ale mu powiedziałem. – Słuchaj, Bonnet. Tak naprawdę mam na imię Edward. Duncan to tylko przykrywka. – Ach… – uśmiechnął się. – Sekretne imię na twoje sekretne spotkanie z gubernatorem… – Owszem, z gubernatorem – odparłem. – Otóż to. Chyba już dość długo na mnie czeka.

27

Udałem się prosto do posiadłości gubernatora Torresa – wielkiej rezydencji, ukrytej za wysokimi murami i żelaznymi bramami, z dala od zgiełku Hawany. – Dzień dobry – powiedziałem do wartowników. – Pan Duncan Walpole z Anglii do gubernatora. Spodziewa się mnie, jak sądzę. – Tak, panie Walpole, proszę wejść. Łatwo poszło. Brama zaskrzypiała, jak to w upalny dzień. Wszedłem do środka i po raz pierwszy ujrzałem, jak żyje ta druga połowa. Otaczały mnie palmy i małe posągi na cokołach, dobiegał szmer wody. Co za kontrast z twierdzą: przepych zamiast brudu, barwność w miejsce fortecznej posępności. Dwaj wartownicy z szacunkiem, ale czujnie trzymali się za mną; słabo znałem hiszpański i wychwyciłem jedynie strzępy ich rozmowy; najwyraźniej spóźniłem się parę dni, najwyraźniej byłem asesino, asasynem; wymawiali to dziwacznie, z niezrozumiałym akcentem. Szedłem wyprostowany, z uniesioną głową, myśląc o tym, że muszę wytrwać w kamuflażu jeszcze tylko trochę. Podobało mi się bycie Duncanem Walpole’em – dobrze było porzucić skórę Edwarda Kenwaya; chwilami wręcz rozważałem, czy nie pożegnać się z nim na dobre. Część tego, co składało się na Duncana, z pewnością chciałem sobie zachować: jego strój, ale przede wszystkim jego styl walki. Jego sposób zachowania się. W tej chwili jednak najbardziej zależało mi na jego nagrodzie. Weszliśmy na dziedziniec, przypominający ten w twierdzy, tyle że tamten był kamiennym placem ćwiczeń, okolonym cienistymi krużgankami, ten zaś oazą rzeźb, bujnej roślinności i zdobionych galerii palacio, stanowiących oprawę dla błękitnego nieba i płonącego w oddali słońca. Było tam już dwóch mężczyzn. Obaj dobrze ubrani, ludzie z klasą, wytworni − zauważyłem. Trudniejsi do oszukania. Niedaleko nich stał stojak z bronią. Jeden z mężczyzn mierzył właśnie do celu z pistoletu. Drugi swój czyścił. Słysząc moje i wartowników kroki, strzelec obejrzał się, poirytowany najściem, a potem wzruszył ramionami, przybrał na powrót strzelecką pozę, zmrużył oczy i pociągnął za spust. Huk wystrzału poniósł się echem po dziedzińcu. Rozległ się wrzask spłoszonych ptaków. Z samego środka tarczy, kołyszącej się na trójnożnej podstawie, uniosła się smużka dymu. Strzelec z kpiącym uśmiechem obejrzał się na towarzysza, został nagrodzony pełnym podziwu uniesieniem brwi – tak rozmawiali ze sobą ludzie z wyższych sfer. Potem odwrócili się do mnie. „Jesteś Duncanem Walpole’em − powiedziałem sobie, starając się nie kulić pod ich spojrzeniami. − Jesteś Duncanem Walpole’em. Niebezpiecznym człowiekiem. Równym między równymi. Zaproszonym tu przez gubernatora”. – Dzień dobry, miły panie! – Mężczyzna, który czyścił pistolet, uśmiechnął się szeroko. Miał długie, siwiejące włosy, związane na karku, i twarz świadczącą o godzinach spędzonych na morzu. – Czy słusznie domniemywam, żeś jest Duncan Walpole? Przypomniałem sobie, jak Walpole się wysławiał. Grzecznie i wykwintnie. – W istocie – odparłem. Zabrzmiało to w moich ustach tak fałszywie, że nie zdziwiłbym się, gdyby tamten wymierzył we mnie broń i rozkazał wartownikom natychmiast mnie aresztować.

On jednak rzekł: – Tak też myślałem. – Po czym, wciąż rozpromieniony, ruszył przez dziedziniec, by podać mi dłoń twardą jak dębina. – Woodes Rogers, do usług. Woodes Rogers. Słyszałem o nim i tkwiący we mnie pirat pobladł, Woodes Rogers był bowiem biczem na takich jak ja. Dawny bukanier, poprzysiągł nienawiść wszystkim, którzy oddali się piractwu, i stawał na czele wypraw mających położyć kres ich działalności. Pirata, takiego jak Edward Kenway, z chęcią zaprowadziłby na szubienicę. „Ale ty jesteś Duncan Walpole”, powiedziałem sobie i ściskając mocno jego dłoń, spojrzałem mu prosto w oczy. Nie jesteś piratem, o nie. Skąd taka myśl. Równy między równymi. Gość gubernatora. Myśl ta, choć pokrzepiająca, przygasła w mojej głowie, kiedy zobaczyłem, że Rogers przypatruje mi się z ciekawością. Uśmiechał się przy tym pod nosem, jakby coś przyszło mu do głowy i nie wiedział, czy wypowiedzieć to na głos. – Muszę powiedzieć, że moja żona zupełnie nie ma oka do opisów – rzekł w końcu, poddając się najwyraźniej ciekawości. – Słucham? – Moja żona. Spotkał ją pan parę lat temu na balu maskowym u Percych. – Ach, istotnie… – Nazwała pana „diabelsko przystojnym”. Znać, że kłamała, by rozbudzić we mnie zazdrość. Zaśmiałem się, jakby opowiedział mi żart. Czy powinienem się obrazić, że nie uważał mnie za diabelsko przystojnego? Czy raczej się cieszyć, że dalej rozmawiamy? Nie spuszczając oka z jego pistoletu, zdecydowałem się na to drugie. Przedstawiono mnie ciemnowłosemu Francuzowi o czujnym spojrzeniu, nazwiskiem Julien DuCasse, który nazywał mnie „honorowym gościem” i wspominał o jakimś „zakonie”, do którego miałem wstąpić. Znów zostałem nazwany „asasynem”. Znów wymówiono to słowo z dziwnym naciskiem, którego nie rozumiałem. Asesino – asasyn – Asasyn. DuCasse wypytywał o szczerość mojego „przejścia” do „zakonu”, a ja przypomniałem sobie fragment listu Walpole’a: „Serce rośnie, widząc pańskie poparcie dla naszej tajemnej i szlachetnej sprawy”. „Jaka to mogła być tajemna i szlachetna sprawa?” − zastanawiałem się. – Nie zawiodę panów – powiedziałem niepewnie. Prawdę mówiąc, nie miałem bladego pojęcia, o czym on mówi. Chciałem tylko jedną ręką oddać sakwę, a drugą odebrać pękaty wór złota. A jeśli nie, to przynajmniej przerwać tę rozmowę, bo miałem wrażenie, że moja maskarada lada chwila zostanie odkryta. Ostatecznie poczułem ulgę, kiedy Woodes Rogers wyszczerzył się w uśmiechu – tak samo bez wątpienia uśmiechał się na myśl o szyjach piratów w katowskich stryczkach – klepnął mnie w plecy i zaprosił, bym z nimi postrzelał. Zgodziłem się chętnie – zrobiłbym wszystko, by przestali o mnie myśleć. Jednocześnie zacząłem rozmowę. – Jak się miewa pana żona, kapitanie Rogers? Jest tu, w Hawanie? Wstrzymałem oddech, przygotowując się na jego następne słowa: „Tak! Jest tu z nami! Kochanie, pamiętasz Duncana Walpole’a, prawda?”. On jednak odparł: – Och, nie. Nie widzieliśmy się przez ostatnie dwa lata. – Przykro mi to słyszeć – powiedziałem, ciesząc się w duchu na tę ratującą mi skórę

wiadomość. – Ufam, że miewa się dobrze – ciągnął Rogers; nuta tęsknoty w jego głosie przypomniała mi przelotnie moją własną utraconą miłość – ale… nie wiem tego na pewno. Spędziłem czternaście miesięcy na Madagaskarze, polując na piratów. Tak też słyszałem. – Ma pan na myśli Libertalię, pirackie miasto? Chodziło mi o Libertalię na Madagaskarze. Według legendy kapitan William Kidd zatrzymał się tam w 1697 roku i odpłynął z zaledwie połową załogi; resztę skusiło życie w pirackiej utopii, której motto brzmiało „za Boga i wolność”, z naciskiem na wolność. Oszczędzano tam życie jeńcom, zabijano tylko w ostateczności i sprawiedliwie dzielono się łupem, niezależnie od rangi i pozycji. Brzmiało to zbyt pięknie, by mogło być prawdą; wielu ludzi uważało Libertalię za mit, ale mnie zapewniano, że ona istnieje. Rogers się zaśmiał. – To, co zastałem na Madagaskarze, przypominało zaledwie pozostałości po smutnej orgii. Zbójecką norę. Nawet dzikie psy wydawały się wstydzić jej stanu. Co do dwudziestu czy trzydziestu mieszkających tam ludzi nie mogę powiedzieć, że byli obszarpani, ponieważ większość z nich w ogóle nie nosiła ubrań. Jak to się mówi, zdziczeli… Przypomniałem sobie Nassau, gdzie tak niskich standardów nie tolerowano – a przynajmniej nie za dnia. – Jak się pan z nimi uporał? – spytałem niewinnie. – Bardzo prosto. Większość piratów jest głupia jak małpy. Dałem im wybór… Przyjąć ułaskawienie i wrócić do Anglii jako biedni, ale wolni ludzie, albo ponieść śmierć przez powieszenie. Trzeba było włożyć trochę pracy, by wyłuskać spośród nich zbrodniarzy, ale w końcu się udało. W przyszłości zamierzam stosować tę taktykę w całych Indiach Zachodnich. – Ach – powiedziałem – zgaduję, że następnym pańskim celem będzie Nassau. – Bardzo słusznie, Duncanie. Istotnie… kiedy tylko wrócę do Anglii, zamierzam prosić króla Jerzego, by uczynił mnie swoim namiestnikiem na Bahamach. Gubernatorem. A więc to tak – Nassau rzeczywiście było jego następnym krokiem. Miejsce, które zacząłem traktować jak swój duchowy dom, było w niebezpieczeństwie – zawisło nad nim widmo armat i muszkietów. Albo podpisu pod dokumentem, nie mniej złowieszczego. Udało mi się popisać przy strzelaniu i czułem się zadowolony z siebie. Dlatego znów wróciłem myślami do nagrody. Kiedy tylko odbiorę pieniądze, będę mógł wrócić do Nassau, a tam – ostrzec Edwarda i Benjamina, że niesławny Woodes Rogers upatrzył sobie Bahamy i naszą małą, piracką republikę. Że chce się za nas zabrać. Wtedy usłyszałem otwierane pudełko i głos Rogersa: – Cudownie. Doskonale strzelasz, Duncanie. Równie dobrze radzisz sobie pewnie z ukrytym ostrzem, jak mniemam. „Ukryte ostrze − pomyślałem z roztargnieniem. − Ukryte ostrze?” – Gdybym tylko je miał – powiedział DuCasse, kiedy patrzyłem na kilka ostrzy ułożonych w pudle, takich jak to, które niechętnie wyrzuciłem na plaży przylądka Buena Vista. – Duncanie, a gdzie twoje? Nigdy nie widziałem żadnego Asasyna bez niego. Znów: asasyna. Z wielkiej litery; Asasyna. – Ach, niestety, zostało bezpowrotnie uszkodzone – odparłem. DuCasse wskazał kolekcję w skrzyni. – Wybierz więc któreś – powiedział miękkim głosem. Czy to jego silny, francuski

akcent, czy też miało to zabrzmieć raczej jak groźba niż propozycja? Zastanawiałem się, skąd te ostrza pochodzą. Od innych asasynów, oczywiście. (Ale asasynów czy Asasynów?). Walpole był jednym z nich, ale zamierzał odejść. Zdrajca? Ale co to był za „zakon”, do którego planował wstąpić? – To pamiątki – powiedział Julien. Ostrza zabitych. Sięgnąłem do skrzynki i wyjąłem jedno. Ostrze zalśniło, paski otarły się o moją skórę. W tym momencie mnie olśniło – oni chcieli, bym go użył. Chcieli mnie zobaczyć w akcji. Nieważne, czy była to próba, czy zabawa. Tak czy inaczej, chcieli zobaczyć, jak wprawnie posługuję się bronią, której nigdy nie używałem. Natychmiast złożyłem sobie w duchu gratulacje za to, że wyrzuciłem to draństwo (zdradziłoby mnie!), i jednocześnie przeklinałem się, że go nie zatrzymałem (mogłem poćwiczyć i do tej pory nauczyłbym się nim posługiwać!). Wyprostowałem się w szatach Duncana Walpole’a. Oszust. Teraz musiałem się w niego wcielić naprawdę – stać się nim. Patrzyli, jak przypinam broń. Kiepski żart o wyjściu z wprawy wywołał uprzejmy, ale wymuszony śmiech. Opuściłem rękaw, a potem, idąc, zacząłem zginać palce, poruszać nadgarstkiem i czekać na charakterystyczny ruch wysuwającego się ostrza. Broń Walpole’a była mokra, kiedy walczyliśmy. Kto wie – może istotnie była uszkodzona. Ta, naoliwiona i wypolerowana, będzie chyba współpracować. Modliłem się, by tak było. Wyobraziłem sobie ich miny, kiedy nie uda mi się jej uruchomić. „Na pewno jesteś tym, za kogo się podajesz? Straże!” Odruchowo zacząłem się rozglądać za najbliższą drogą ucieczki. Żałowałem, że nie zostawiłem tej przeklętej sakwy z dokumentami tam, gdzie ją znalazłem; że nie zostawiłem w ogóle tego całego Walpole’a w spokoju. Co takiego nie podobało mi się w życiu Edwarda Kenwaya? Byłem biedakiem, ale przynajmniej żywym. Mogłem właśnie siedzieć w Nassau, planować wyprawy z Edwardem i gapić się na Anne Bonny u Starego Avery’ego. Edward ostrzegał mnie, bym nie płynął z kapitanem Bramahem. Odkąd tylko mu o tym powiedziałem, ostrzegał, że Bramah to same kłopoty. Dlaczego, u diabła, nie posłuchałem? Moje rozmyślania przerwał głos Juliena DuCasse’a. – Duncanie… – wymawiał moje imię ‘dern-kern’ – czy zaszczycisz nas pokazem swojej techniki? Poddano mnie próbie. Każde pytanie, każde wyzwanie, jakie przede mną stawiali – wszystko to miało mnie zmusić, bym potwierdził swoją determinację. Jak dotąd zdawałem. Może nie z wyróżnieniem, ale zdawałem. Teraz jednak wyszliśmy z dziedzińca i moim oczom ukazał się nowo wybudowany plac do ćwiczeń – wysokie palmy rosły po obu stronach trawiastej alei, na końcu której stały tarcze strzelnicze, a za nimi rozciągał się staw, rozmigotany niczym talerz rozświetlonego słońcem błękitu. Wśród łuskowatych pni palm poruszały się cienie – strażnicy, na wypadek, gdybym próbował uciec. – Czekając na twoje przybycie, urządziliśmy tu małe pole ćwiczeń – powiedział Rogers. Przełknąłem ślinę. Moi gospodarze stanęli z boku w wyczekujących pozach. Rogers wciąż miał pistolet, trzymany luźno w dłoni, ale z palcem na spuście, a Julien wsparł rękę na rękojeści szpady. Sylwetki strażników za drzewami znieruchomiały. Nawet bzyczenie owadów i świergot ptaków

przycichły. – Szkoda byłoby nie zobaczyć cię w akcji. Woodes Rogers uśmiechnął się, ale spojrzenie miał lodowate. To właśnie moje szczęście – jedyną bronią, jaką miałem, nie potrafiłem się posługiwać. Nieważne. Poradzę sobie z nimi i tak. Dla dawnego bristolskiego zabijaki, który we mnie tkwił, byli tylko dwoma nachalnymi głąbami pod gospodą. Przypomniałem sobie, jak walczył Walpole, z doskonałą świadomością otoczenia. Jak powaliłby tę dwójkę, a potem spadł na najbliższych strażników, zanim zdążyliby unieść muszkiety. Tak, mogło mi się to udać, wziąć ich z zaskoczenia… „Już czas − pomyślałem. – Teraz”. Stanąłem mocno na nogach i zrobiłem zamach w tył, by wyprowadzić pierwszy cios. I ostrze się wysunęło.

28

– Och, wyśmienicie, Duncanie – zawołał Rogers, bijąc brawo. Popatrzyłem na niego, na DuCasse’a i na swój cień na trawie. Z wysuniętym ostrzem wyglądałem imponująco. Co więcej, wiedziałem, jak mi się to udało. Przez napięcie mięśni, zarówno ramienia, jak i przedramienia… – Imponujące – powiedział DuCasse. Podszedł bliżej, przytrzymał moją rękę, jednocześnie odchylając zapadkę, a potem bardzo ostrożnie otwartą dłonią wsunął ostrze z powrotem w obudowę. – A teraz zobaczmy to jeszcze raz. Nie odrywając od niego spojrzenia, cofnąłem się o krok i przyjąłem tę samą pozycję. Tym razem nie musiałem polegać na szczęściu, i choć nie wiedziałem do końca, co właściwie robię, miałem pewność, że się uda. Nie pytaj mnie, skąd – po prostu ją miałem. I rzeczywiście: ciach. Ostrze wysunęło się i zalśniło złowrogo w popołudniowym słońcu. – Trochę głośne – powiedziałem, wczuwając się w rolę. – Idealnie w ogóle nie powinno go być słychać. Poza tym nie jest złe. Ich próby ciągnęły się bez końca, ale wreszcie zacząłem odnosić wrażenie, że popisuję się dla ich rozrywki, a nie dla usunięcia podejrzeń. Testy dobiegły końca. Strażnicy zniknęli i nawet DuCasse, który dotąd nie krył podejrzliwości, rozluźnił się. Kiedy opuszczaliśmy plac treningowy, rozmawiał ze mną jak ze starym przyjacielem. – Asasyni dobrze cię wyszkolili, Duncanie – powiedział. „Asasyni”, powtórzyłem w myślach. A więc tak się nazywała ta grupa. Walpole był jej członkiem, ale zamierzał zdradzić swoich braci, podła gnida. Ale pytanie brzmi: zdradzić w zamian za co? – Wybrałeś doskonały moment, by ich porzucić. – To wielkie ryzyko – stwierdził Rogers. – Zdrada asasynów nigdy nie wychodzi nikomu na zdrowie. – Cóż – rzekłem z pewnym zadęciem – to samo można powiedzieć o piciu dobrych trunków, a mimo to mnie do nich ciągnie. Rogers się zaśmiał, a ja odwróciłem się do DuCasse’a. – A co ty tu robisz, miły panie? Jesteś znajomym gubernatora? Czy dopiero przyszłym znajomym, jak ja? – Ach, jestem… jak by to ująć? Handlarzem broni. Sprzedaję zdobyczne uzbrojenie. – Przemytnikiem, można by rzec – wtrącił Rogers. – Muszkiety, miecze, granaty. Jeśli czymś można zabić człowieka, ja to chętnie dostarczę – wyjaśnił Francuz. Dotarliśmy tymczasem na taras, gdzie po raz pierwszy ujrzałem gubernatora Torresa. Miał około siedemdziesięciu lat, ale nie był grubasem, jak to często bywa z bogaczami. Miał krótko przyciętą kozią bródkę, twarz opaloną, pomarszczoną i zwieńczoną zaczesanymi do przodu, rzednącymi siwymi włosami. Z dłonią na główce fajki o długim cybuchu czytał przez okrągłe binokle jakąś korespondencję. Nie podniósł wzroku – nie od razu. Oględzinami zajął się potężny, brodaty mężczyzna, stojący cierpliwie po jego prawej ręce ze skrzyżowanymi ramionami, nieruchomy niczym jedna z ogrodowych rzeźb i stokroć bardziej kamienny. Oczywiście natychmiast go rozpoznałem. Poprzedniego dnia widziałem, jak posyła na śmierć trzech piratów. Ba, jeszcze dziś rano udawałem, że sprowadzam dla niego ladacznice. To

był Hiszpan, El Tiburón, a choć powinienem był już przywyknąć do natarczywych kontroli moich gospodarzy, jego oczy wydawały się przewiercać mnie na wylot. Przez chwilę, kiedy tak się we mnie wpatrywał, byłem całkowicie pewny, że nie tylko rozmawiał z wartownikami w castillo, ale że podali mu mój dokładny rysopis; że lada chwila podniesie drżący palec, wymierzy go we mnie oskarżycielsko i zapyta, czego szukałem w twierdzy. – Wielki Mistrzu Torresie. To Rogers przerwał milczenie. – Przybył pan Duncan Walpole. Torres podniósł wzrok i przyjrzał mi się znad binokli. Kiwnął głową, a potem podał list El Tiburónowi – i dzięki Bogu, bo to znaczyło, że kat przestanie się we mnie wpatrywać. – Spodziewaliśmy się pana tydzień temu – powiedział Torres, ale bez wielkiej irytacji. – Proszę o wybaczenie, gubernatorze – odparłem. – Na mój statek napadli piraci i poszliśmy na dno. Przybyłem zaledwie wczoraj. Gubernator z namysłem pokiwał głową. – Pech. Ale czy udało się panu zabrać tym piratom przedmioty, które mi pan przyobiecał? Przytaknąłem, myśląc: „Jedną ręką daję sakwę, drugą ręką biorę złoto”. Wyciągnąłem zza pazuchy torbę i położyłem ją na niskim stoliku nieopodal kolan Torresa. Gubernator odłożył fajkę, a potem otworzył sakwę i wyjął mapy. Oczywiście obejrzałem je wcześniej i nic mi nie mówiły. Tak samo zresztą kryształ. Na nim jednak zrobiły wrażenie, bez dwóch zdań. – Nie do wiary – powiedział z podziwem. – Asasyni mają większe możliwości, niż przypuszczałem… Podniósł kryształ, obejrzał go zza okularów, obracając w palcach. Ta ozdoba, czy cokolwiek to było… cóż, dla niego to nie była ozdoba. Odłożył papiery i kryształ z powrotem do sakwy, a potem przyzwał El Tiburóna, który podszedł i ją zabrał. Torres chwycił mnie za rękę i zaczął nią energicznie potrząsać. – To zaszczyt w końcu pana poznać, Duncanie – powiedział. – Witam najserdeczniej. Panowie – wskazał pozostałych – mamy dużo do omówienia. Chodźmy… Zeszliśmy z tarasu, całą grupą przyjaciół. Wciąż ani słowa o przeklętej nagrodzie. Niech to szlag. Pakowałem się w coś, w czym zupełnie nie chciałem brać udziału.

29

Staliśmy wokół dużego, okrągłego stołu w gabinecie wewnątrz głównego budynku: ja, Torres, El Tiburón, DuCasse i Rogers. El Tiburón, który nie odstępował swojego pana, trzymał w rękach podłużną, wąską skrzynkę, przypominającą pudełko na cygara. Wydawało mi się tylko, czy wpatrywał się bezustannie we mnie? Przejrzał mnie jakoś czy ktoś go ostrzegł? „Panie, jakiś człowiek w dziwnych szatach szukał cię wcześniej w twierdzy”. Nie sądziłem, by tak było. Oprócz niego wszyscy pozostali wydawali się zrelaksowani, przyjmowali alkohol, którym częstował ich Torres, i przyjaźnie rozmawiali, kiedy sam sobie nalewał. Jak każdy dobry gospodarz zadbał, by najpierw napełnić szklanice gości, dziwiłem się jednak, że nie miał służby; potem pomyślałem, że to przez to, o czym w tym pokoju rozmawiano. Atmosfera może była luźna – przynajmniej na razie – ale Torres postawił przed drzwiami wartownika z gestem zdającym się mówić: „Wszystko, o czym tu będzie mowa, jest przeznaczone tylko dla naszych uszu”. Z każdą upływającą chwilą czułem się coraz mniej pewnie i żałowałem, że nie zwróciłem baczniejszej uwagi na fragment listu mówiący o „tajemnej i szlachetnej sprawie”. „Kiedy następnym razem będę się pod kogoś podszywał, pomyślałem, muszę pamiętać, by szerokim łukiem omijać szlachetne sprawy. Zwłaszcza jeśli to tajemne, szlachetne sprawy”. Teraz jednak wszyscy mieliśmy już szklanki i wzniesiono toast. – W końcu się zebraliśmy – powiedział Torres. – I to w tak międzynarodowym towarzystwie… Anglia, Francja, Hiszpania… Mieszkańcy smutnych, zepsutych imperiów. Na dany znak El Tiburón podszedł, otworzył skrzynkę i postawił ją na stole. Zobaczyłem czerwone, aksamitne wyściełanie i błysk metalu ze środka. Cokolwiek to było, wydawało się ważne; istotnie, Torres przestał się uśmiechać, naturalny błysk jego oczu zniknął, zastąpiony spojrzeniem o wiele poważniejszym. Rozpoczęła się najwyraźniej ważna ceremonia. – Teraz jesteście templariuszami – powiedział. – Sekretnymi i prawdziwymi prawodawcami świata. Wyciągnijcie ręce. Atmosferę serdeczności zastąpiła nagle powaga. Odstawiono szklanki. Szybko przesunąłem się w bok, widząc, że inni ustawili się w równych odstępach wokół stołu. Zaraz potem kazano mi wyciągnąć rękę. „Templariusze − pomyślałem. – A więc nimi byli”. Teraz być może brzmi to dziwnie, ale byłem spokojny – rozluźniłem się w przekonaniu, że to nic groźniejszego niż jakieś tajne stowarzyszenie. Głupi klub, jakich pełno, gromadzący nadętych głupców, których wielkie cele („sekretni i prawdziwi prawodawcy świata!” − też mi coś!) były tylko pustą gadaniną, pretekstem, by spierać się o pozbawione znaczenia tytuły i zabawki. „O jakie błahostki im chodzi?” − zastanawiałem się. I odkryłem, że mnie to nie obchodzi. Czemu miałoby obchodzić? Jako pirat odrzuciłem wszystkie prawa oprócz pirackich. Miałem wolność absolutną. Owszem, podlegałem zasadom, ale były to zasady morza, i podleganie im było koniecznością, by przeżyć, a nie drogą do poprawienia swojego statusu i paradowania w szarfach i błyskotkach. O co wadzili się z asasynami? Odkryłem, że to także mam w nosie. Dlatego byłem spokojny. Nie traktowałem ich poważnie. Torres włożył pierwszy sygnet na palec DuCasse’a. – Zapamiętaj nasz cel. Wskazywać drogę zabłąkanym duszom, dopóki nie odnajdą

spokojnej drogi. Drugi pierścień trafił na palec Rogera. – Prowadzić zbłąkane żądze, aż w sercach ostygnie pasja. „Czcza gadanina,” pomyślałem. Puste, nic nieznaczące słowa. Jedyny cel – przydać mówiącemu niezasłużonego autorytetu. Spójrzcie tylko, jak oni to chłoną, jakby to coś znaczyło. Głupcy, tak zaślepieni poczuciem własnego znaczenia, że nie widzą, iż nie sięga ono poza mury rezydencji. Nikogo nie obchodzicie, przyjaciele. Nikogo nie interesuje wasze tajne zgromadzenie. Torres zwracał się teraz do mnie. Włożył mi na palec trzeci pierścień. – Prowadzić zbłąkane umysły do bezpiecznej i trzeźwej myśli. „Trzeźwej − pomyślałem. − A to dopiero”. A potem spojrzałem na pierścień, który Torres włożył mi na palec, i przestało mi być do śmiechu. Już nie myślałem o templariuszach jako o żałosnym, tajnym stowarzyszeniu pozbawionym znaczenia poza własnym domem, bo na palcu miałem ten sam pierścień, który nosił Benjamin Pritchard, kapitan statku Kompanii Wschodnioindyjskiej, ten sam pierścień, który nosił człowiek w kapturze, przywódca grupy, która spaliła farmę mojego ojca; obaj ostrzegali mnie przed działaniem potężnych, strasznych sił. I pomyślałem, że nieważne, o co ci ludzie spierali się z asasynami, cóż, ja stoję po stronie asasynów. Na razie jednak postanowiłem grać na zwłokę. Torres się cofnął. – Na światłość ojca zrozumienia, niech nasze dzieło się rozpocznie – oznajmił. – Dziesiątki lat temu rada powierzyła mi zadanie zlokalizowania w Zachodnich Indiach zapomnianego miejsca, które nasi przodkowie nazywali Obserwatorium. Spójrzcie… Na stole przed nim leżały rozpostarte papiery z sakwy, rozłożone tam przez El Tiburóna. – Spójrzcie na te obrazy i powierzcie je swojej pamięci – dodał Torres. – Opowiadają bardzo starą i ważną historię. Od dwudziestu lat szukam tego Obserwatorium… Podobno znajduje się tam narzędzie o niewiarygodnej użyteczności i sile. Rodzaj sfery armilarnej, jeśli wolicie. Urządzenie, które dałoby nam władzę zlokalizowania i śledzenia każdego mężczyzny i kobiety na ziemi, nieważne, gdzie by byli. – Wyobraźcie sobie tylko, jakie znaczenie miałoby posiadanie takiej mocy. Nie byłoby więcej tajemnic wśród ludzi. Nie byłoby kłamstw. Oszustw. Tylko sprawiedliwość. Czysta sprawiedliwość. Oto, co skrywa Obserwatorium. A my musimy tym zawładnąć. To wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem o Obserwatorium. – Czy wiemy, gdzie się znajduje? – spytał Rogers. – Wkrótce się dowiemy – odparł Torres. – Bo w naszych rękach jest jedyny człowiek, który zna jego położenie. Mężczyzna nazwiskiem Roberts. Niegdyś nazywany Mędrcem. DuCasse parsknął pogardliwym śmiechem. – Minęło czterdzieści pięć lat, odkąd ktoś widział prawdziwego Mędrca. Skąd pewność, że ten jest autentyczny? – Mamy tę pewność – rzekł Torres. – Asasyni po niego przyjdą – stwierdził Rogers. Popatrzyłem na leżące przed nami dokumenty. Rysunki przedstawiające starożytnych ludzi budujących coś – najpewniej właśnie Obserwatorium. Niewolników łupiących głazy i dźwigających wielkie kamienne bloki. Wyglądali jak ludzie, ale nie całkiem. Jedno wiedziałem na pewno, że w mojej głowie zaczął się formować plan. To Obserwatorium, które tyle znaczyło dla templariuszy – ile byłoby warte? A konkretnie, ile mogło być warte dla kogoś, kto planował zemstę na ludziach, którzy spalili mu rodzinny dom?

Mały, kryształowy sześcian wciąż leżał na stole. Przyglądałem mu się z zaciekawieniem, tak samo jak na plaży przylądka Buena Vista. Torres go podniósł, odpowiadając jednocześnie Rogersowi. – Istotnie, asasyni po nas przyjdą, ale dzięki Duncanowi i informacjom, jakie nam dostarczył, niedługo już nie będą stanowić problemu. Jutro wszystko się wyjaśni, panowie, kiedy sami poznacie Mędrca. Tymczasem… napijmy się. Nasz gospodarz wskazał stolik z alkoholem, a kiedy wszyscy się odwrócili, porwałem szybko ze stołu i schowałem jedną z kart manuskryptu – rysunek Obserwatorium. W samą porę. Torres odwrócił się do nas, rozdając szklanki. – Znajdźmy Obserwatorium razem, bo za sprawą jego mocy upadną królowie, Kościół się nam pokłoni, a serca i umysły całego świata będą nasze. Wypiliśmy. Wszyscy razem, choć wiem na pewno, że piliśmy za powodzenie zupełnie różnych spraw.

30

Następnego dnia zaproszono mnie na spotkanie z moimi „braćmi templariuszami” w północnej przystani, gdzie miała przybić flota wioząca moją nagrodę i gdzie mogliśmy omówić dalsze plany. Zgodziłem się, starając się stworzyć wrażenie, że jestem gorliwym templariuszem, spiskującym z nowymi, dozgonnymi przyjaciółmi – w skrócie, knującym nad tym, jak zapanować nad „każdym mężczyzną i kobietą na Ziemi”. W duchu zamierzałem wziąć pieniądze, wymówić się jakkolwiek będzie trzeba i uciec. Nie mogłem się doczekać sposobności wydania majątku i podzielenia się zdobytymi informacjami z moimi kompanami w Nassau, a potem znalezienia Obserwatorium, złupienia go i przyczynienia się do upadku templariuszy. Wpierw jednak musiałem odebrać nagrodę. – Dzień dobry, Duncanie – pozdrowił mnie w dokach Woodes Rogers. Był przyjemny hawański poranek, słońce nie rozgrzało się jeszcze na dobre, a znad Zatoki Meksykańskiej wiał lekki wietrzyk. Ruszyłem za Rogersem i wtem usłyszałem czyjeś wołanie: – Edward! Witaj, Edwardzie! Przez chwilę myślałem, że zostałem wzięty za kogoś innego, choć obejrzałem się przez ramię. A potem sobie przypomniałem. Edward to ja. Ja byłem Edwardem. Głupim Edwardem, który przez niepotrzebne poczucie winy wyjawił swój sekret największemu plotkarzowi Hawany, Stede’owi Bonnetowi. – Znalazłem kupca na resztę mojego cukru. Muszę powiedzieć, że wziąłem niezłą cenę – zawołał przez port. Pomachałem mu – doskonała wiadomość – świadom spojrzenia Rogersa. – On cię nazwał Edwardem – stwierdził mój towarzysz. Na jego ustach wykwitł ten sam wredny uśmieszek co wczoraj. – Och, to kupiec, z którym tu przypłynąłem – wyjaśniłem, porozumiewawczo puszczając oko. – Z ostrożności podałem mu fałszywe imię. – Ach… dobra robota – odparł Rogers bez przekonania. Poczułem ulgę, kiedy opuściliśmy główny port i dołączyliśmy do tej samej grupy templariuszy, która zebrała się w rezydencji Torresa poprzedniego dnia. Uścisnęliśmy sobie dłonie, pierścienie bractwa zalśniły nowością na naszych palcach, pozdrowiliśmy się krótkimi skinieniami głowy. Bracia. Bracia w tajnym stowarzyszeniu. Potem Torres zaprowadził nas do zbudowanych w szeregu małych rybackich chat, nieopodal których kołysały się na wodzie przycumowane łódki. Nikogo tam nie było – jeszcze nie. Mieliśmy ten skrawek portu dla siebie i o to bez wątpienia chodziło; gubernator zaprowadził nas bowiem na sam skraj zabudowań, do chaty, przed którą stali strażnicy. W środku na odwróconej skrzyni siedział brodaty, obdarty, z ponurym, lecz wyzywającym spojrzeniem Mędrzec. Twarze moich towarzyszy zmieniły wyraz. Tak jak na obliczu Mędrca zdawał się rozgrywać konflikt między rezygnacją a wolą walki, tak i templariusze toczyli jakieś wewnętrzne zmagania; odwzajemnili jego spojrzenie z połączeniem litości i podziwu. – Oto i on – powiedział cicho, prawie nabożnym tonem Torres, z czego być może nie zdawał sobie sprawy. – Człowiek, którego zarówno templariusze, jak i asasyni szukali od ponad dziesięciu lat.

Zwrócił się do Mędrca: – Powiedziano mi, że nazywasz się Bartholomew Roberts. Czy to prawda? Roberts czy Mędrzec, czy jakkolwiek dziś go nazywaliśmy, milczał. Patrzył tylko ponuro na Torresa. Nie odrywając od niego wzroku, gubernator otworzył dłoń na wysokości ramienia. El Tiburón włożył mu w nią kryształowy sześcian. Ten sam, nad którym się zastanawiałem. Teraz miałem się dowiedzieć, czym jest. – Poznajesz to, jak sądzę? – spytał Torres. Bartholomew Roberts – Mędrzec – milczał. Może wiedział, co teraz nastąpi. Torres znów bowiem dał znak i przyniesiono mu skrzynię, na której usiadł naprzeciw Mędrca jak równy z równym, tyle że jeden z nich był gubernatorem Hawany, a drugi oberwańcem o dzikim spojrzeniu pustelnika i związanych rękach. To ku tym związanym rękom sięgnął Torres; nałożył kryształ na kciuk Mędrca. Przez dłuższą chwilę obaj się sobie przyglądali. Palce Torresa wydawały się robić coś z kciukiem drugiego mężczyzny, a potem do fiolki spłynęła pojedyncza kropla krwi. Patrzyłem na to, nie wiedząc, czego właściwie jestem świadkiem. Mędrzec zdawał się nie czuć bólu, a mimo to jego spojrzenie wędrowało kolejno między nami, jakby przeklinał nas wszystkich, ze mną włącznie; przeszył mnie wzrokiem tak wściekłym, że musiałem zwalczyć chęć, by się cofnąć. Po co, u licha, była im krew tego nieszczęśnika? Co to miało wspólnego z Obserwatorium? – Według starych podań krew Mędrca jest niezbędna, by wejść do Obserwatorium – powiedział szeptem DuCasse, jakby czytał w moich myślach. Zabieg dobiegł końca. Torres wstał ze skrzyni, nieco roztrzęsiony, i podniósł w górę fiolkę, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Światło przenikające przez wypełniony krwią kryształ barwiło jego dłoń czerwienią. – Mamy klucz – oznajmił. – Teraz potrzebne nam jest tylko położenie Obserwatorium. Być może pan Roberts zgodzi się je nam wyjawić. Machnięciem ręki przyzwał wartowników. – Przenieść go do mojej rezydencji. I to było wszystko. Upiorna operacja dobiegła końca; ucieszyłem się, zostawiając to dziwne miejsce za sobą, ruszyliśmy bowiem z powrotem do głównego portu, gdzie przybił statek. Ten, który wiózł skarb, jak miałem nadzieję. Ogromną nadzieję. – Tyle zamieszania o jednego człowieka – zagaiłem do Torresa, starając się, by zabrzmiało to swobodnie. – Obserwatorium to rzeczywiście coś tak wspaniałego? – Owszem – odparł gubernator. – Obserwatorium zostało zbudowane przez rasę prekursorów. Jego wartość jest nieoceniona. Przypomnieli mi się starożytni, których widziałem na ilustracjach w posiadłości. Czyżby to byli „prekursorzy” Torresa? – Chciałbym móc zostać i zobaczyć koniec tego dramatu – powiedział Rogers – ale muszę opuścić te wody i ruszać do Anglii. Torres kiwnął głową. W jego oczach pojawił się na powrót charakterystyczny błysk. – Oczywiście, kapitanie. Szczęśliwej drogi. Uścisnęli sobie dłonie. Bracia. Bracia z tajnego stowarzyszenia. Potem Rogers wymienił uściski dłoni i ze mną; wreszcie legendarny pogromca piratów odwrócił się i odszedł, by nadal być biczem na bukanierów na wszystkich morzach. Wiedziałem, że znów się spotkamy, ale miałem nadzieję, że dzień ten nie nadejdzie zbyt prędko.

Tymczasem podszedł do nas jeden z majtków i podał Torresowi coś, co mogło zawierać moje pieniądze. Choć sakwa nie wyglądała na aż tak ciężką, jak liczyłem. – Uważam to za pierwszą ratę długoterminowej inwestycji – rzekł gubernator, podając mi sakiewkę… podejrzanie lekką sakiewkę. – Dziękuję. Wziąłem ją ostrożnie, zgadując po jej wadze, że to nie koniec – a mam tu na myśli nie tylko pieniądze, ale i wyzwania, którym będę musiał stawić czoła. – Chciałbym, aby pan jutro był obecny przy przesłuchaniu. Proszę przyjść około południa – powiedział Torres. A więc to tak. Żeby odebrać resztę zapłaty, musiałem być świadkiem dalszych udręk Mędrca. Torres zostawił mnie i przez chwilę stałem na nabrzeżu, głęboko zamyślony. Potem ruszyłem się przygotować. Postanowiłem uwolnić Mędrca. Zastanawiam się, czemu tak zdecydowałem. Czemu po prostu nie wziąłem tych pieniędzy i nie dałem drapaka, czemu nie popłynąłem do Nassau północno-wschodnim przesmykiem? Z powrotem do Edwarda, Benjamina i uciech Starego Avery’ego? Chciałbym móc powiedzieć, że kierowała mną szlachetność, ale nie byłaby to cała prawda. W końcu Roberts mógł pomóc znaleźć Obserwatorium, to urządzenie do śledzenia ludzi. A ile coś takiego mogło być warte? Wystarczy, że sprzedam je właściwemu człowiekowi, a zostanę bogaczem – najbogatszym piratem w Indiach Zachodnich. Mógłbym wrócić do Caroline jako zamożny człowiek. Za moją decyzją, by go uwolnić, stała więc może tylko chciwość. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że pewnie chodziło o jedno i drugie. Tak czy inaczej, szybko tej decyzji pożałowałem.

31

Nocą mury posiadłości Torresa wyglądały jak czarna ściana pod szarym, bezgwiezdnym niebem. Owady grały swój koncert, prawie zagłuszając szmer wody i cichy szelest palmowych liści. Obejrzawszy się pośpiesznie na lewo i prawo – wyliczyłem podejście tak, by nie było w pobliżu żadnych wartowników – skoczyłem, podciągnąłem się na szczyt muru i znieruchomiałem, leżąc, łapiąc oddech i nasłuchując tupotu stóp, krzyków „Hej!” i szczęku dobywanych pałaszy… Potem, kiedy nic takiego nie nastąpiło – nie było słychać niczego oprócz owadów, wody i szeptu nocnego powiewu wśród drzew – zeskoczyłem na drugą stronę, na teren posiadłości gubernatora Hawany. Jak duch przekradłem się przez ogrody do domu, tam zaś, trzymając się blisko ścian, obszedłem wewnętrzny dziedziniec. Na prawym ramieniu czułem pokrzepiającą obecność ukrytego ostrza, na piersi przypiąłem pistolety. Z pasa pod płaszczem zwisał krótki kord, na głowę naciągnąłem kaptur. Czułem się niewidzialny. Czułem się zabójczo groźny. Czułem się, jakbym miał wymierzyć cios templariuszom, i choć uwolnienie Mędrca nie mogło się równać z krzywdą, jaką ich bracia wyrządzili mnie, choć w żaden sposób nie wyrównałoby rachunków, był to dobry początek. Pierwsze uderzenie. Co więcej, poznam położenie Obserwatorium i dotrę tam przed nimi. A to byłby cios o wiele, wiele dotkliwszy. To by ich zabolało. Pomyślę o tym, przeliczając pieniądze. Musiałem odgadnąć, gdzie gubernator trzymał swoich więźniów, ale nieskromnie powiem, że się nie pomyliłem. Było to małe skupisko budynków, oddzielone od rezydencji, otoczone wysokim murem i… Dziwne. Czemu drzwi są otwarte na oścież? Wśliznąłem się do środka. Pochodnie w uchwytach na ścianach oświetlały scenę rzezi. Czterech czy pięciu żołnierzy leżało martwych na ziemi, z rozprutymi gardłami, z rozszarpanymi piersiami. Nie miałem pojęcia, gdzie trzymano Mędrca. Ale jedno nie ulegało wątpliwości: już go tu nie było. Usłyszałem hałas za sobą zbyt późno, by sparować cios, ale dość wcześnie, by nie dać się ogłuszyć; padłem do przodu. Wylądowałem niezgrabnie na ziemi, ale zachowałem na tyle przytomności, by się natychmiast przetoczyć. Przeznaczona dla mnie pika wbiła się tam, gdzie jeszcze przed ułamkiem chwili leżałem. Jej drugi koniec ściskał zaskoczony żołnierz. Poderwałem się jednym skokiem, chwyciłem go za ramiona i obróciłem. Jednocześnie kopnąłem drzewce piki, łamiąc je, a potem pchnąłem żołnierza na ułomek. Nadziany na drzewce własnej broni, zadygotał jak wyrzucona na brzeg ryba, ale nie zostałem, by oglądać jego konwulsje. Biegł ku mnie drugi żołnierz, wściekły tak, jak wścieka się człowiek na widok śmierci przyjaciela. „A teraz − pomyślałem − zobaczymy, czy to działa za każdym razem”. Ciach. Ukryte ostrze zadziałało. Zatrzymałem stal napastnika własną stalą, odbiłem jego broń w bok i tym samym ruchem rozerżnąłem mu gardło. Zdążyłem dobyć korda na czas, by stawić czoła trzeciemu przeciwnikowi. Za nim biegło dwóch żołnierzy z muszkietami. Niedaleko zobaczyłem El Tiburóna, z pałaszem w ręku, ale opuszczonym – przyglądał się walce. Jeden

z żołnierzy skrzywił się i rozpoznałem ten grymas – widziałem go już wcześniej na twarzach marynarzy statku uczepionego linami abordażowymi do mojego. Wystrzelił w chwili, kiedy wbiłem zarazem kord i ukryte ostrze w ciało strażnika przede mną, jednocześnie się z nim obracając. Trup zadygotał, kiedy uderzyła w niego kula. Puściłem moją ludzką tarczę i wyciągnąłem sztylet zza pasa zabitego, modląc się, by moje oko było tak dobre jak zawsze, po niezliczonych godzinach spędzonych w domu na okaleczaniu pni drzew nożami do rzucania. Było. Załatwiłem nie pierwszego strzelca, w panice starającego się nabić muszkiet, ale drugiego, który padł z nożem wbitym między żebra. Jednym susem dopadłem pierwszego. Uderzyłem go w brzuch ukrytym ostrzem, zakaszlał i wyzionął ducha. Krople krwi zakreśliły łuk w nocnym powietrzu, kiedy wyrwałem klingę i odwróciłem się, by odpowiedzieć na atak El Tiburóna. Który nie nadszedł. El Tiburón się nie spieszył. Zamiast zaatakować od razu, stanął i bardzo swobodnie przerzucił broń z ręki do ręki, a potem skierował w moją stronę. I dobrze. Przynajmniej nie będzie dużo gadania. Prychnąłem i skoczyłem naprzód, zataczając ostrzami półkola w powietrzu, ażeby go zmylić, zdezorientować. Nie zmieniając wyrazu twarzy, szybkimi ruchami łokci i przedramion bez trudu zablokował mój atak. Skupiał się na lewej ręce, tej z kordem, i zanim zdążyłem się zorientować, co się dzieje, wytrącił mi go z zakrwawionych palców. Teraz ostrze. El Tiburón skupił się z kolei na nim, jakby wiedział, że to dla mnie nowość. Za nim na dziedzińcu zebrało się więcej żołnierzy i choć nie rozumiałem, co mówią, było to oczywiste: że nie mogę się mierzyć z El Tiburónem, że lada moment spotka mnie koniec. I tak też się stało. Ostatni atak zakończył się kontaktem jego pięści z moim podbródkiem. Poczułem, że obluzowało mi się parę zębów, obróciło mi głowę w tył i upadłem, najpierw na kolana, potem na twarz. Krew spłynęła mi po bokach pod szatą niczym pot, a resztki woli walki zdusił ból. El Tiburón podszedł bliżej. Przydepnął moje ostrze, unieruchamiając rękę; przeszło mi przez myśl, czy broń da się jakoś szybko odpiąć, choć nic by mi to nie dało, bo poczułem na karku sztych jego pałasza, gotowy do ostatecznego pchnięcia… – Wystarczy! – krzyknął ktoś od wejścia. Mrugając, by pozbyć się zalewającej oczy krwi, zobaczyłem, że żołnierze się rozstępują i przepuszczają Torresa, za którym szedł DuCasse. Dwaj templariusze odepchnęli bezceremonialnie El Tiburóna, który odstąpił z błyskiem irytacji w oku, jak myśliwy pozbawiony ofiary. Będę szczery, nie zmartwiło mnie to. Z trudem łapałem oddech. Usta zalała mi krew, którą wyplułem, kiedy Torres i DuCasse pochylili się nade mną niczym dwaj medycy badający pacjenta. Gdy Francuz sięgnął do mojej ręki, spodziewałem się, że poszuka pulsu, ale on z wprawą odpiął ukryte ostrze i wyrzucił je. Torres na mnie popatrzył; czy naprawdę był tak rozczarowany, jak wyglądał, czy może było to tylko na pokaz. Złapał mnie za drugą rękę, ściągnął z niej pierścień i schował go do kieszeni. – Jak się naprawdę nazywasz, łotrze? – spytał. Skoro mnie rozbroili, pozwolili mi usiąść. – Nazywam się, ee… kapitan Chędoż Się. Znów splunąłem, tym razem blisko buta DuCasse’a, który popatrzył na krwawą plwocinę i na mnie z grymasem niesmaku. – To tylko nędzny wieśniak. Chciał mnie uderzyć, ale Torres go powstrzymał. Patrzył na trupy, jakby oceniał sytuację. – Gdzie jest Mędrzec? – spytał. – Uwolniłeś go?

– Nie miałem z tym nic wspólnego, choć bardzo bym chciał – wykrztusiłem. Moim zdaniem, Mędrzec został albo uwolniony przez swoich przyjaciół asasynów, albo zorganizował sobie ucieczkę sam. Tak czy inaczej, nie było go tu – wymknął się niebezpieczeństwu, znając sekret, na którym wszystkim nam zależało: wiedzę o położeniu Obserwatorium. A moja wyprawa poszła na marne. Torres popatrzył na mnie i musiał dostrzec prawdę w moich oczach. Przynależność do templariuszy czyniła go moim wrogiem, ale miał w sobie coś, co mi się podobało, a przynajmniej budziło szacunek. Może coś we mnie dostrzegł, może wyczuł, że nie jesteśmy aż tak znów różni. Wiedziałem na pewno jedno: gdyby to zależało od DuCasse’a, oglądałbym teraz własne flaki wylewające się na ziemię. Torres jednak wstał i dał znak swoim ludziom. – Zabierzcie go do portu. Wyślijcie go do Sewilli z flotą wiozącą skarb. – Do Sewilli? – powtórzył DuCasse. – Tak. – Ale możemy go przesłuchać sami – zaprotestował Francuz. Usłyszałem w jego głosie okrutną zapowiedź. – W istocie… to będzie przyjemność. – Dlatego właśnie zamierzam powierzyć to zadanie naszym przyjaciołom w Hiszpanii – odparł Torres stanowczo. – Mam nadzieję, że to dla ciebie nie problem, Julienie? Nawet wpół przytomny z bólu usłyszałem irytację w głosie DuCasse’a. – Non, monsieur. Niemniej ogłuszył mnie z wielką przyjemnością.

32

Kiedy się ocknąłem, leżałem na deskach, które wyglądały na dolny pokład galeonu. Wielkiego galeonu używanego chyba do przewozu… ludzi. Nogi miałem skute żelaznymi kajdanami – wielkimi, zamocowanymi na stałe obejmami, rozrzuconymi po całym pokładzie. Niektóre były puste, inne nie. Niedaleko w półmroku majaczyły inne ciała. Siedziało tam więcej ludzi, chyba około tuzina, skutych tak samo jak ja, ale w jakim stanie – tego nie dało się wywnioskować z pojękiwań i mamrotania, które dobiegło moich uszu. Na drugim końcu ładowni leżał stos rzeczy, które uznałem za ich dobytek – ubrania, buty, kapelusze, skórzane pasy, worki i kufry. Wśród nich zobaczyłem swoje szaty, wciąż brudne i zakrwawione po walce w więzieniu. Pamiętasz, jak mówiłem, że pod pokładem na każdym statku śmierdzi inaczej? Cóż, tutaj smród był bardzo charakterystyczny. Śmierdziało nieszczęściem. Śmierdziało strachem. – Żryj szybko – powiedział czyjś głos. Przy moich bosych stopach wylądowała drewniana miska, a potem skórzane, czarne buty strażnika się oddaliły, zobaczyłem słońce w otwartej klapie i usłyszałem stukot wspinania się po schodkach. W misce był czerstwy, mączny suchar i gruda owsianki. Niedaleko mnie siedział czarnoskóry mężczyzna, podobnie jak ja przyglądał się jedzeniu z powątpiewaniem. – Jesteś głodny? – spytałem. Nie odpowiedział i nie sięgnął po jedzenie. Zamiast tego z wyrazem głębokiego skupienia na twarzy zaczął szarpać kajdany na nogach. Z początku myślałem, że marnuje czas, ale gmerając palcami między stopami i żelazem spojrzał na mnie, a choć milczał, dostrzegłem w jego oczach cień bolesnego doświadczenia. Przystawił dłoń do ust i przez chwilę przypominał myjącego się kota. Potem jednak wetknął palce w owsiankę, wymieszał papkę ze śliną i nasmarował nią stopę w kajdanach. Zrozumiałem już, co robił, i mogłem tylko patrzeć z podziwem i nadzieją, jak smaruje nogę, aż stała się dość śliska, by… Spróbuj. Popatrzył na mnie, uciszył moje słowa zachęty, zanim je wypowiedziałem, a potem jednocześnie przekręcił i pociągnął stopę. Krzyknąłby z bólu, gdyby nie to, że powstrzymał się najwyższym wysiłkiem woli. Kiedy jego stopa w końcu wyszła z okowów, była pokryta dość wstrętną mieszaniną krwi, śliny i owsianej papki. Ale była uwolniona. Zresztą żaden z nas nie miał na owsiankę ochoty. Mężczyzna obejrzał się na luk i drabinkę. Obaj spięliśmy się w duchu, czekając na pojawienie się strażnika. Potem zabrał się za drugą nogę i wkrótce był wolny. Przycupnąwszy z przechyloną głową, nasłuchiwał kroków nad nami, które wydawały się zbliżać do klapy, potem jednak na szczęście się oddaliły. Przez chwilę myślałem, że mnie zostawi. W końcu byliśmy sobie obcy; nie był mi nic winien. Czemu miałby tracić czas i pomagać mi, ryzykując własną wolnością? Ale zaraz potem, po krótkim wahaniu – może sam rozważał, czy rozsądnie jest mi pomagać – przyskoczył do mnie, obejrzał moje kajdany, po czym zniknął w ukrytej w mroku części pokładu za mną i wrócił z kluczami. Otwierając pęta, powiedział, że nazywa się Adewalé. Podziękowałem mu cicho, rozcierając kostki. – Jaki masz plan, przyjacielu? – spytałem. – Porwać statek – odparł wprost.

Spodobało mi się to. Najpierw jednak zabrałem swoje szaty i ukryte ostrze, a także powiększyłem wyposażenie o skórzane karwasze i kubrak. Tymczasem Adewalé, mój nowy druh, uwalniał pozostałych więźniów. Porwałem drugi pęk kluczy z gwoździa na ścianie i pomogłem mu. – Pomagam ci pod pewnym warunkiem – powiedziałem do pierwszego mężczyzny, do którego podbiegłem, otwierając jego kajdany. – Popłyniesz ze mną. – Za coś takiego poszedłbym za tobą do piekła, przyjacielu… Uwolnionych było już więcej niż skutych; być może ci na górze coś usłyszeli, bo luk się naraz otworzył i pierwszy strażnik, tupiąc, zbiegł na dół, ściskając kordelas w garści. – Hej! – zawołał, ale było to jego ostatnie słowo. Miałem już na ręku ukryte ostrze (przeszło mi przez myśl, że choć nosiłem je bardzo krótko, wydawało mi się znajome, zupełnie jakbym używał go od lat); strzepnąwszy przedramieniem, uruchomiłem je i natarłem na żołnierza, wbijając mu je głęboko w pierś. Nie był to atak potajemny, a cios zadałem tak mocno, że ostrze wyszło przez plecy i przygwoździło strażnika do stopni, dopóki go nie wyrwałem. Zobaczyłem buty oraz szpic broni kolejnego – nadciągały posiłki – i na tego już nie czekałem. Na odlew ciąłem go tuż pod kolanami. Wrzasnął i upadł, upuszczając broń, z jedną nogą rozciętą do kości i bryzgającą krwią po pokładzie. Tymczasem bunt rozgorzał na dobre. Uwolnieni mężczyźni biegli do stert skonfiskowanych rzeczy i wyciągali z nich swoje, zbroili się w kordelasy i pistolety, naciągali buty. Zobaczyłem, że wybuchają między nimi sprzeczki – już! – o to, co należy do kogo, ale nie było czasu bawić się w rozjemcę. Jeden cios w ucho i nasza nowa załoga była gotowa do działania. Nad sobą usłyszeliśmy pospieszny tupot stóp i paniczne krzyki po hiszpańsku; żołnierze przygotowywali się do stłumienia buntu. W tej właśnie chwili stało się coś jeszcze – statek przechylił się pod uderzeniem wiatru. Podchwyciłem spojrzenie Adewalé, który powiedział coś do mnie. Z ruchu ust wyczytałem: huragan. Pchnięty następnym uderzeniem wichru, statek znów się przechylił jak pod ciosem tarana. Czas działał teraz przeciwko nam; trzeba było szybko zwyciężyć i zająć statek, bo podmuchy, choć pełne wściekłości, były niczym – niczym – w porównaniu z potęgą rozszalałego huraganu. Jego nadejście można przewidzieć, mierząc przerwy między kolejnymi uderzeniami wiatru. Można przewidzieć, z której strony przyjdzie. Doświadczony żeglarz – a wtedy już nim byłem – potrafił go wykorzystać. Gdybyśmy szybko postawili żagle, moglibyśmy uciec każdemu pościgowi. Tak, właśnie tak. Grozę huraganu zastąpiła myśl, że możemy go użyć. Spożytkować wichurę, uciec Hiszpanom. Kilka słów do ucha Adewalégo i mój nowy przyjaciel pokiwał głową, po czym zaczął przekazywać plan reszcie. Hiszpanie spodziewali się, że wyjdziemy głównym lukiem. Oczekiwali nieskoordynowanego, chaotycznego szturmu na pokład rufowy. Niech więc zapłacą za to, że nas nie docenili. Rozkazawszy części ludzi zostać pod schodami i hałasować, jakby szykowali się do ataku, poprowadziłem resztę na rufę, gdzie przebiliśmy się do lazaretu, a potem bezszelestnie wspięliśmy po schodach do kambuza. Chwilę później wysypaliśmy się na główny pokład. Hiszpanie się nas nie spodziewali, stali zwróceni do nas plecami, mierząc z muszkietów do luku na tylnym pokładzie. Durnie. Lekkomyślni idioci, którzy nie tylko stali zwróceni do nas plecami, ale

i przygotowali muszkiety do starcia wręcz. Kosztowało ich to stal w brzuchach i noże w gardłach; tylny pokład zamienił się na krótko w pole bitwy. Bezlitośnie wykorzystaliśmy przewagę zaskoczenia, aż deski u naszych stóp zasłali konający i martwi Hiszpanie. Ci, co przeżyli, ratowali się skokiem za burtę, a my stanęliśmy, ażeby złapać oddech. Choć żagle były zwinięte, statek zakołysał się pod kolejnym uderzeniem wiatru. Huragan miał nadejść lada chwila. Na innych stojących w porcie statkach, należących do flotylli wiozącej skarb, widać było żołnierzy rozdających piki i muszkiety − przygotowania na nasz atak trwały. Potrzebowaliśmy szybszego statku. Adewalé miał taki na oku; prowadził już grupę naszych po trapie na nabrzeże. Żołnierze w porcie zginęli pod ich ciosami. Huknęły muszkiety, paru naszych padło, ale szturmowaliśmy sąsiedni galeon − piękny okręt, który już niedługo miał należeć do mnie. Wdarliśmy się na pokład. Ciemne niebo stanowiło odpowiednie tło bitwy i było przerażającym zwiastunem tego, co ma nadejść. Chłostał nas wiatr. Coraz silniejszy, uderzał powtarzającymi się porywami. Hiszpańscy żołnierze byli w rozsypce, widać było, że boją się nadciągającego sztormu tak samo jak zbuntowanych więźniów, niezdolni uniknąć ataku. Bitwa była krwawa i zacięta, ale szybko dobiegła końca, i galeon był nasz. Przeszło mi przez myśl, że Adewalé będzie chciał objąć dowodzenie; miał ku temu wszelkie prawa – nie dość, że mnie uwolnił, to poprowadził szturm, który zakończył się zdobyciem statku. Gdyby postanowił zostać kapitanem, musiałbym to uszanować, znaleźć sobie inny i pójść własną drogą. Ale nie. Adewalé chciał popłynąć ze mną jako kwatermistrz. Byłem mu ogromnie wdzięczny. Nie tylko za to, że chciał pode mną służyć, ale że nie zechciał wykorzystać swoich talentów gdzie indziej. Miałem w nim lojalnego kwatermistrza, który nigdy nie wszcząłby przeciwko mnie buntu, o ile tylko byłbym sprawiedliwym i uczciwym kapitanem. Wiedziałem to wtedy, na początku naszej przyjaźni, tak samo jak wiem teraz, po tylu wspólnie spędzonych latach. (Ach, gdyby nie Obserwatorium. Obserwatorium nas poróżniło). Odbiliśmy, kiedy tylko nadciągająca burza wydęła postawione pośpiesznie żagle. Wypłynęliśmy z portu; uderzył nas boczny podmuch, a ja obejrzałem się zza steru i zobaczyłem, jak wichura i deszcz chłoszczą pozostałe statki flotylli. Ich maszty kołysały się na boki niczym szalone wahadła, potem zaczęły o siebie uderzać. Uwięzione w porcie były bezbronne; ucieszyłem się, widząc, jak huragan roztrzaskuje je w drzazgi. Robiło się coraz zimniej. Pędzące przez niebo i zasłaniające słońce chmury gęstniały. Zaraz potem runął na nas wiatr, ulewa i rozbryzgi fal. Bałwany wokół nas rosły, niczym wyniosłe góry wody o spienionych szczytach, a każda chciała nas zatopić, ciskając z jednego wodnego wąwozu w następny. Ludzie czepiali się wszelkich uchwytów. Słyszałem krzyki nieszczęsnych majtków zmywanych z pokładu. Ugaszono ogień w kambuzie. Wszystkie luki i drzwi zaryglowano. Tylko najodważniejsi i najwprawniejsi odważyli się wspiąć na olinowanie, by spróbować zapanować nad żaglami. Fokmaszt pękł; lękałem się o grotmaszt i bezanmaszt, ale dzięki Bogu wytrzymały; podziękowałem w duchu za ten szybki, mocny statek, który zesłał nam los. Niebo zasnuwały czarne chmury, które rozstępowały się co jakiś czas i przepuszczały nieco słońca, jakby było ich więźniem, pogoda z nas drwiła. Płynęliśmy dalej. Trzech ludzi trzymało ster, inni czepiali się lin, jakbyśmy puszczali olbrzymi latawiec, rozpaczliwie usiłując nie dać się dogonić burzy. Zwolnić oznaczało poddać się jej. Poddać się – znaczyło umrzeć.

Ale nie zginęliśmy – nie tego dnia. Reszta flotylli w porcie poszła w drzazgi, ale jeden statek – tylko ten jeden, wiozący zbiegłych więźniów – uszedł. Nasi ludzie – szkieletowa załoga – poprzysięgli wierność mnie i Adewalé, i zgodzili się na moją propozycję, byśmy natychmiast ruszali do Nassau. W końcu tam wracałem, do Edwarda i Benjamina, do pirackiej republiki, za którą tak tęskniłem. Nie mogłem się doczekać, kiedy pokażę im mój statek. Mój nowiutki statek. Ochrzciłem go imieniem „Kawka”.

33

Wrzesień 1715 – Nazwałeś swój nowy galeon po jakimś zafajdanym ptaszysku? Gdyby powiedział to ktoś inny, wyciągnąłbym pistolet, może wysunął ukryte ostrze i kazałbym mu odszczekać te słowa. Ale to był Edward Thatch. Nie Czarnobrody, jeszcze nie. Nie wyhodował sobie póki co zarostu, któremu zawdzięczać miał swój słynny przydomek, ale biła już od niego brawura, będąca jego znakiem rozpoznawczym tak samo jak zapleciona w warkocze broda i przypalone lonty, które w nią wtykał. Benjamin też tam był. Siedział z Edwardem pod markizą z żaglowego płótna u Starego Avery’ego, tawernie na wzgórzu nad portem, jednym z moich ulubionych miejsc na świecie i pierwszym, do którego się udałem, przybywszy do Nassau. Miasto, co stwierdziłem z zadowoleniem, prawie się nie zmieniło: wciąż ten błękitny ocean, zdobyte statki na brzegu, angielskie flagi na ich masztach, palmy, byle jak sklecone chałupy, olbrzymi Fort Nassau górujący nad nami i flaga z trupią czaszką powiewająca nad nim na wschodnim wietrze. Kłamię; zmieniło się. Było gwarniejsze niż kiedyś. Jak się dowiedziałem, osiadło tu jakieś dziewięć setek mężczyzn i kobiet – z czego siedem setek piratów. W tym Edward i Benjamin – planujący rajdy i pijący na przemian. Niedaleko nas siedział inny pirat, w którym poznałem Jamesa Kidda, według niektórych syn Williama. Siedział sam. Skupiałem się jednak na swoich dawnych kompanach, którzy zgodnie wstali, by mnie przywitać. Nie obowiązywały tu formalności, nie było nacisku na uprzejmości i inne dyrdymały, które pętają zwyczajnych ludzi. Nie, przywitano mnie jak trzeba, po piracku – zostałem potężnie wyściskany przez Benjamina i Edwarda, dwie plagi Bahamów, a w rzeczywistości stare, do serca przyłóż draby, którym w oczach stanęły łzy wdzięczności na widok przyjaciela, który wywinął się z opresji. – Na Boga, jak dobrze cię widzieć – powiedział Benjamin. – Siadaj i napij się z nami. Edward przyjrzał się Adewalému. – Ahoj, Kenway. Kto to? – Adewalé, kwatermistrz na „Kawce”. Wtedy właśnie Edward zażartował z nazwy mojego statku. Żaden z nich nie skomentował jeszcze mojego stroju, ale być może tę przyjemność zostawili sobie na później. Po przywitaniu zmierzyli mnie bowiem obaj przeciągłymi, uważnymi spojrzeniami; zastanawiałem się, czy gapią się na mój strój, czy dziwują zmianie, jaka we mnie zaszła. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, byłem ledwie chłopcem. Wyrosłem jednak z lekkomyślnego, zarozumiałego nastolatka, marnotrawnego syna, kochającego, ale nieodpowiedzialnego męża na kogoś zupełnie innego – mężczyznę zahartowanego w bojach, mniej rozrzutnego w uczuciach, nie tak pochopnego w osądach, w wielu aspektach oziębłego – mężczyznę, który głęboko skrywał swoje prawdziwe namiętności. Być może moi dwaj starzy przyjaciele to dostrzegli? Może zobaczyli tę przemianę chłopca w mężczyznę? Powiedziałem im, że szukam ludzi do załogi. – Cóż… – rzekł Edward. – Kręcą się tu dziesiątki zręcznych marynarzy, ale bądź ostrożny. Dwa tygodnie temu przypłynął tu królewski statek, a jego załoga robi zamieszanie

i rozbija się, jakby byli u siebie. Nie podobało mi się to. Czyżby to była robota Woodesa Rogersa? Wysłał statek przodem na przeszpiegi? A może było jakieś inne wyjaśnienie? Templariusze. Może szukali mnie? Albo czegoś innego? Stawka była wysoka. Wiem – przyłożyłem się nielicho do jej podbicia. Werbując ludzi do załogi, dowiedziałem się więcej o obecności Anglików na Bahamach. Marynarze, z którymi ja i Adewalé rozmawialiśmy, widzieli żołnierzy w królewskich barwach. Brytyjczycy chcieli się nas pozbyć – cóż, oczywiście, że chcieli, byliśmy zadrą w sercu Jego Królewskiej Mości, wielką, brudną plamą na czerwonej banderze – ale odnosiło się wrażenie, że ich zainteresowanie się wzmogło. Dlatego też przy następnym spotkaniu u Starego Avery’ego z Edwardem, Benem i Jamesem Kiddem, który do nas dołączył, wypatrywałem czujnie obcych twarzy i nie podnosiłem głosu. – Słyszeliście kiedyś o miejscu zwanym Obserwatorium? – spytałem. Dużo o tym myślałem. W oczach Jamesa Kidda coś błysnęło. Spojrzałem na niego pytająco. Był młody – miał dziewiętnaście czy dwadzieścia lat, czyli nieco mniej niż ja, i tak jak ja był w gorącej wodzie kąpany. Kiedy więc Thatch i Hornigold pokręcili przecząco głowami, Kidd się odezwał. – Tak – rzekł. – Słyszałem o Obserwatorium. To stara legenda, tak jak Eldorado czy Fontanna Młodości. Zaprosiłem ich do stolika, gdzie obejrzawszy się dookoła w poszukiwaniu ewentualnych szpiegów, rozłożyłem ilustrację ukradzioną z rezydencji Torresa. Przed nami leżało, trochę wymięte, ale wyraźne przedstawienie Obserwatorium. Cała trójka moich towarzyszy popatrzyła na nie z zainteresowaniem. Jedni większym, inni mniejszym, niektórzy udając mniej zaciekawionych, niż byli w rzeczywistości. – Co słyszałeś? – spytałem Jamesa. – To podobno świątynia albo grobowiec. Skrywa jakiś skarb. – Ach, bujdy! – huknął Edward. – Wolisz bajki od złota? Edward nie wziął udziału w poszukiwaniach Obserwatorium. Wiedziałem, że tak będzie, od samego początku. Wiedziałem to, zanim w ogóle się odezwałem. Zależało mu na skarbach, które mógł zważyć; na skrzyniach pełnych monet, rdzawych od krwi poprzednich właścicieli. – To coś cenniejszego niż złoto, Thatch. To coś wartego dziesięć tysięcy razy więcej niż łup, który moglibyśmy zdobyć na dowolnym hiszpańskim statku. Ben też spoglądał z powątpiewaniem – właściwie jedynym człowiekiem, który słuchał mnie z uwagą, był James Kidd. – Zarabiamy na chleb, okradając króla i opłacając jego biedaków, chłopcze – powiedział Ben z przyganą. Szturchnął brudnym, ogorzałym palcem moją skradzioną ilustrację. – To nie fortuna; to wytwór fantazji. – Ale to łup, który mógłby nas urządzić na całe życie. Dwaj moi towarzysze – to była sól ziemi, najporządniejsi ludzie, z jakimi żeglowałem, ale przeklinałem ich brak wyobraźni. Mówili o dwóch czy trzech udanych rajdach, które dałyby nam utrzymanie przez kilka miesięcy – ja myślałem zaś o skarbie wystarczającym na całe życie! Nie mówiąc już o tym, że zrobiłby ze mnie dżentelmena, człowieka majętnego, mogącego myśleć o karierze. – Ciągle myślisz o tej lafiryndzie w Bristolu? – zakpił Ben, kiedy wspominałem o Caroline. – Jezusie, dajże spokój, chłopcze. Twoje miejsce jest w Nassau, nie w Anglii. Przez jakiś czas próbowałem sobie wmawiać, że to prawda, że powinienem skupić się na bardziej realnych zdobyczach. Pijąc, planując wyprawy, potem je przeprowadzając, potem opijając ich powodzenie i planując następne, miałem dużo czasu, by rozmyślać nad ironią losu;

stojąc wokół stołu z moimi „przyjaciółmi” templariuszami, uważałem ich za pomylonych i śmiesznych, tęskniłem za swoimi kamratami piratami, którzy mówili to, co myśleli, a myśl ich mknęła swobodnie. W Nassau jednak zastałem ludzi o ciasnych umysłach, mimo pozorów świadczących o czymś przeciwnym, mimo tego, co mówili, wbrew nawet symbolice czarnej flagi, którą sprezentowano mi pewnego skwarnego popołudnia. – Nie nosimy niczyich barw, szczycimy się ich brakiem – powiedział Edward. Patrzyliśmy na „Kawkę”, gdzie przy maszcie stał Adewalé. – Niech więc czarna bandera symbolizuje twoją wierność naturalnej człowieczej wolności. Należy do ciebie. Pływaj pod nią z dumą. Bandera powiewała na wietrze i byłem dumny – jakże byłem dumny. Byłem dumny z tego, co reprezentowała, i ze swojego w tym udziału. Przyczyniłem się do zbudowania czegoś dobrego, zadałem cios w imię wolności – prawdziwej wolności. A mimo to wciąż miałem ranę w sercu, w której tkwiły niczym zadra myśli o Caroline i o wyrządzonej mi krzywdzie. Widzisz, mój skarbie, wróciłem do Nassau jako człowiek odmieniony. Te głęboko skrywane namiętności? Czekałem na dzień, kiedy się im poddam. Tymczasem miałem na głowie inne sprawy, zwłaszcza poważne zagrożenie dla naszego sposobu życia. Pewnego wieczora siedzieliśmy wokół ogniska na plaży; nasze okręty, „Benjamin” i „Kawka”, były zacumowane przy brzegu. – Za rzeczpospolitą piracką, chłopcy – rzekł Thatch. – Dobrze się nam wiedzie i jesteśmy wolni, nie sięgają nas królewscy urzędnicy i poborcy. – Prawie pięciuset ludzi przysięgło wierność bractwu wybrzeża w Nassau. Nielicha liczba – powiedział James Kidd. Rzucił mi spojrzenie z ukosa, ale udałem, że go nie widzę. – To prawda – przytaknął Thatch i beknął. – Brak nam jednak solidnych umocnień. Gdyby flota królewska zaatakowała miasto, zdeptałaby nas. Złapałem podaną mi butelkę rumu, podniosłem ją pod światło księżyca, by zobaczyć, czy nie pływa w niej osad, a potem, zadowolony, wypiłem haust. – Znajdźmy więc Obserwatorium – podsunąłem. – Jeśli działa tak, jak twierdzą templariusze, będziemy niepokonani. Edward westchnął i sięgnął po flaszkę. Często o tym mówiłem. – Tylko znów nie te brednie, Kenway. To opowiastki dla chłopców. Chodzi mi o prawdziwe umocnienia. Ukraść galeon, przenieść wszystkie działa na jedną burtę. Ładnie by przyozdobił któryś z portów. Odezwał się Adewalé. – Niełatwo będzie porwać hiszpański galeon – mówił powoli, wyraźnie, z namysłem. – Masz jakiś na myśli? – Owszem, drogi panie – odparł Thatch, pijany. – I pokażę ci go. To krowa, tłusta i powolna. Tak oto postanowiliśmy zaatakować hiszpański galeon. Wtedy o tym oczywiście nie wiedziałem, ale czekało mnie spotkanie ze starymi przyjaciółmi, templariuszami.

34

Marzec 1716 Obraliśmy kurs mniej więcej na południowy wschód. Edward powiedział, że widział ten upatrzony galeon kręcący się przy południowych krańcach Bahamów. Wzięliśmy „Kawkę”. Po drodze zaczęliśmy rozmawiać z Jamesem Kiddem i wypytywać go o pochodzenie. – Bękart Williama Kidda, świeć Panie nad jego duszą, tak? – Edward Thatch był rozbawiony. – To prawda, co o sobie rozpowiadasz? We trzech staliśmy na pokładzie rufowym i podawaliśmy sobie lunetę, jakby to była flaszka rumu, po kolei wpatrując się w wieczorną mgłę tak gęstą, że równie dobrze moglibyśmy zaglądać w mleko. – Tak mi mówiła matka – odparł Kidd skromnie. – Jestem owocem namiętnej nocy tuż przed wyjazdem Williama do Londynu… Trudno było po jego głosie ocenić, czy irytowało go to pytanie. Taki już był. Edward Thatch na przykład nosił serce na dłoni. W jednej chwili był wściekły, w następnej wesoły. Nieważne, czy rozdawał potężne sierpowe, czy miażdżące, niedźwiedzie uściski po pijanemu – z Edwardem zawsze było wiadomo, na czym człowiek stoi. Jakiekolwiek karty miał Kidd, trzymał je przy orderach. Pamiętam rozmowę, którą odbyliśmy jakiś czas wcześniej. – Ukradłeś to przebranie jakiemuś dandysowi w Hawanie? – spytał mnie. – Nie, drogi panie – odparłem. – Zabrałem je trupowi… który chwilę wcześniej był żywy i mnie obrażał. – Ach… – westchnął Kidd, a w jego oczach błysnęło coś, czego nie umiałem odczytać… Nie zdołał jednak ukryć entuzjazmu, kiedy w końcu zobaczyliśmy poszukiwany galeon. – Ten statek to potwór, popatrzcie tylko, jaki wielki – rzekł. Edward prężył się dumny, jakby chcąc powiedzieć: „A nie mówiłem?”. – Tak jest – ostrzegł – i nie wytrzymamy z nim długo burta w burtę. Słyszysz, Kenway? Trzymajmy się na dystans, uderzymy, kiedy fortuna będzie nam sprzyjała. – Najpewniej pod osłoną ciemności – stwierdziłem z lunetą przy oku. Thatch miał rację. Statek był piękny. Doskonale przyozdobiłby nasz port i byłaby z niego imponująca pływająca bateria. Pozwoliliśmy galeonowi oddalić się ku majaczącej na horyzoncie plamie, którą wziąłem za wyspę. Wyspa Inagua, o ile dobrze zapamiętałem mapy, gdzie można było bezpiecznie zakotwiczyć w zacisznej zatoce, a bujna roślinność i liczne zwierzęta umożliwiały uzupełnianie zapasów. Edward to potwierdził. – Znam to miejsce. To naturalna twierdza, wykorzystywana przez francuskiego kapitana nazwiskiem DuCasse. – Juliena DuCasse’a?! – wykrzyknąłem, nie ukrywając zaskoczenia. – Templariusza? – Imię się zgadza – odparł Edward, nie zwróciwszy na to uwagi. – Nie wiedziałem, że ma taki tytuł. – Znam go – powiedziałem ponuro. – Jeśli zobaczy mój statek, pozna go, bo widział

go w Hawanie. Może się zastanawiać, kto na nim teraz pływa. Nie mogę ryzykować. – A ja nie chcę stracić tego galeonu – rzekł Edward. – Zastanówmy się… i może poczekamy do zmroku, zanim wskoczymy mu na pokład. Wykorzystałem ten czas, ażeby przemówić do załogi. Wspiąłem się na olinowanie i spojrzałem na marynarzy zebranych na głównym pokładzie. Między nimi stali Edward Thatch i James Kidd. Czekając, aż ucichną, zastanawiałem się, czy Edward na mój widok czuł dumę ze swojego młodego podopiecznego, człowieka, którego nauczył pirackiego życia. Miałem taką nadzieję. – Panowie! Jak każe zwyczaj, nie rzucamy się na oślep do bitki na rozkaz jakiegoś szaleńca, lecz działamy zgodnie z tym, co dyktuje nam nasz własny, zbiorowy obłęd! Ryknęli śmiechem. – Naszym celem jest galeon. Chcemy go zdobyć, bo przyniesie pożytek Nassau. Dlatego poddam to pod głosowanie… Wszyscy, którzy są za tym, żeby zaatakować zatokę i zająć statek, niech tupną i krzykną „tak!”. Załoga rykiem wyraziła aprobatę, bez jednego głosu sprzeciwu; sprawiło mi to wielką radość. – Kto jest przeciw, niech zaskomle „Nie!”. Nie odezwał się nikt. – Żadna królewska rada nie była nigdy tak jednomyślna! – ryknąłem. Załoga mi zawtórowała; spojrzałem na Jamesa Kidda, a zwłaszcza na Edwarda Thatcha, którzy promienieli aprobatą. Niedługo potem wpłynęliśmy do zatoki, o której myślałem: musiałem dopilnować, by zrobić porządek z Julienem DuCasse’em. Gdyby zobaczył „Kawkę” albo, co gorsza, mnie, i uciekł, mógłby powiedzieć swoim towarzyszom templariuszom, gdzie jestem, a tego nie chciałem. Nie mogłem do tego dopuścić, jeśli wciąż pragnąłem odszukać Obserwatorium, a wbrew temu, co myśleli niektórzy, wciąż z tego pomysłu nie zrezygnowałem. Przemyślałem sprawę, rozważyłem różne możliwości, ostatecznie zaś postanowiłem zrobić to, co musiałem: wyskoczyłem za burtę. No, nie od razu. Wpierw powiedziałem Edwardowi i Jamesowi o swoim planie, wyskoczyłem dopiero potem, kiedy dowiedzieli się, że zamierzam zaskoczyć DuCasse’a, zanim rozpocznie się główny atak. Popłynąłem do brzegu. Skradałem się jak duch w ciemnościach, myśląc przy tym o Duncanie Walpole’u, wspominając wieczór, kiedy włamałem się do rezydencji Torresa, i żywiąc gorącą nadzieję, że moja dzisiejsza wyprawa nie skończy się podobnie. Mijałem grupki żołnierzy DuCasse’a; nie znałem dobrze hiszpańskiego i wychwytywałem tylko urywki rozmów. Narzekali, że muszą szukać żywności na zapas. Kiedy dotarłem do obozu, zapadał już zmierzch. Przycupnąłem w zaroślach, nasłuchując głosów dobiegających spod krytej płótnem wiaty. Jeden rozpoznałem natychmiast: należący do Juliena DuCasse’a. Wiedziałem już, że DuCasse ma na wyspie posiadłość, w której bez wątpienia lubił odpoczywać po powrocie z wypraw, podczas których walczył o władzę nad światem. To, że nie przebywał tam teraz, oznaczało, że była to zaledwie krótka wizyta w celu uzupełnienia zaopatrzenia. Był tylko jeden problem. Mój dawny towarzysz templariusz siedział pod daszkiem otoczony strażnikami. Byli to rozeźleni, prawdopodobnie całkiem zniechęceni żołnierze, wściekli, że muszą uzupełniać zaopatrzenie, nie wspominając o tym, że DuCasse nie żałował im swojego ciętego języka. Ale wciąż byli to żołnierze. Rozejrzałem się po obozowisku. Na jego

drugim końcu było ognisko, które wypaliło się już niemal do cna. Blisko mnie piętrzyły się skrzynie i beczki; wodząc wzrokiem od nich do ogniska, dostrzegłem, że ustawiono je tu rozmyślnie. I rzeczywiście, kiedy się do nich podkradłem i przyjrzałem bliżej, zobaczyłem, że to beczki prochu. Sięgnąłem na plecy, gdzie trzymałem pistolet, ażeby nie zamókł. Mój proch był oczywiście wilgotny, ale dostęp do suchego właśnie przestał być problemem. Na środku obozowiska stało trzech żołnierzy. Mieli pełnić wartę, ale zaprzątała ich cicha rozmowa, której nie słyszałem. Pewnie przeklinali DuCasse’a. Inni chodzili tam i z powrotem, znosząc zapasy, głównie drewno na opał i beczułki, z których wylewała się woda, zaczerpnięta z pobliskiego strumienia. Nie była to raczej uczta z dziczyzny, na jaką DuCasse pewnie liczył. Trzymając się cienia i nie spuszczając oka z żołnierzy, podkradłem się do beczek. Wywierciłem otwór w dolnej, dość duży, żeby nabrać prochu w dłonie i usypać z niego ścieżkę wzdłuż skraju obozu, możliwie najbliżej ogniska. Prowadziła półkolem do beczek. Po jej drugiej stronie znajdował się daszek, pod którym siedział Julien DuCasse, pijąc i snując dalekosiężne plany zawładnięcia światem oraz wykrzykując obelgi pod adresem swoich krnąbrnych ludzi. Dobrze. Miałem ogień. Miałem ścieżkę prochową prowadzącą przez zarośla do beczek. Miałem żołnierzy czekających na wysadzenie w powietrze i Juliena DuCasse’a gotowego na chwilę prawdy. Teraz musiałem tylko rozplanować wszystko w czasie, tak by jakaś ciamajda nie zobaczyła mojego prowizorycznego lontu, nim go zdetonuję. Skulony podkradłem się do ogniska, a potem pstryknąłem rozżarzonym węgielkiem na proch. Zebrałem się w sobie, gotów na dźwięk, jaki będzie temu towarzyszył – pośród nocy wydawał się bardzo głośny – i podziękowałem Bogu, że żołnierze tak hałasowali. A potem, kiedy ogieniek oddalił się z sykiem, czekałem z nadzieją, myśląc, czy niechcący nie przerwałem gdzieś ścieżki; czy nie rozsypałem przez nieuwagę prochu na czymś mokrym; czy żaden z żołnierzy nie wróci przypadkiem w tej właśnie chwili… I oto jeden wrócił. Niósł coś w misce, może owoce. Ale czy to zapach, czy to odgłos zaalarmowały go; stanął na skraju polany i spojrzał w dół akurat w chwili, kiedy ogieniek przemknął tuż pod jego stopami. Podniósł wzrok i ułożył usta do krzyku o pomoc. Wyrwałem zza pasa sztylet, zamachnąłem się i rzuciłem. Znów podziękowałem w duchu sobie i Bogu za te popołudnia strawione na niszczeniu drzew w Bristolu; nóż trafił żołnierza gdzieś nad obojczykiem. Nie był to przesadnie celny rzut, ale wystarczył. Zamiast ostrzegawczego okrzyku żołnierz wydał zduszony charkot i osunął się na kolana, z rękami wokół szyi. Inni na polanie usłyszeli odgłos upadającego ciała i wysypujących się z miski owoców. Odwrócili się, żeby zobaczyć, co się stało. Wszyscy zrobili się czujni, ale nie miało to znaczenia, bo kiedy zdjęli z ramion muszkiety i podnieśli krzyk, nie wiedzieli, co ich czeka za chwilę. Nie zorientowali się nawet, co ich spotkało. Odwróciłem się, zakryłem dłońmi uszy i zwinąłem się w kłębek. Polaną wstrząsnęła eksplozja. Coś uderzyło mnie w plecy – coś miękkiego i mokrego, nie miałem ochoty się nad tym zastanawiać. Z oddalenia dobiegły mnie krzyki; wiedziałem, że lada chwila zjawi się więcej żołnierzy, odwróciłem się więc i wbiegłem na polanę, mijając rozrzucone strzępy ciał. Większość nie żyła, jeden błagał o śmierć. Biegłem przez gęsty, czarny dym i opadające węgle. DuCasse wyłonił się z namiotu, klnąc po francusku. Krzyczał, ażeby ktoś – ktokolwiek – zgasił ogień. Kaszląc, dławiąc się, machał ręką przed twarzą, by rozpędzić dym i drobiny płonącej sadzy. Wytężał wzrok, usiłując dojrzeć coś we mgle. I ujrzał mnie, stojącego przed nim. Wiem, że mnie poznał, bo powiedział: „Ty!”. Nic więcej rzec nie zdążył, bo przebiłem go

ostrzem. Nie wydało żadnego dźwięku. – Pamiętasz, co mi podarowałeś? – Ostrze z cichym mlaśnięciem wyszło z jego piersi. – Cóż, odwzajemniłem ci się jak trzeba. – Ty kurewski pomiocie! – Kaszlnął i twarz pokryły mu kropelki krwi. Wokół nas, niby diabelski śnieg, padały rozżarzone płatki sadzy. – Twardy jak kula z muszkietu i dwa razy bardziej tępy – wykrztusił, kiedy uchodziło z niego życie. – Przykro mi, przyjacielu. Ale nie mogłem ryzykować, że zdradzisz swoim towarzyszom templariuszom, że ciągle chodzę po świecie. – Żal mi cię, bukanierze. Po wszystkim, co widziałeś, po tym, jak pokazaliśmy ci nasz zakon, ty wciąż wybierasz bezcelowy żywot tępego opryszka. Na szyi miał coś, czego wcześniej nie widziałem. Klucz na łańcuszku. Zerwałem go bez wysiłku. – Drobna kradzież to szczyt twoich ambicji? – zakpił DuCasse. – Nie masz dość rozumu, by objąć nim rozmach naszych celów? Upadek wszystkich imperiów świata! Wolny i otwarty świat, bez pasożytów takich jak ty. Zamknął oczy, konając. – Oby piekło, do którego trafisz, było twoim własnym dziełem – powiedział i umarł. Gdzieś z tyłu usłyszałem wpadających na polanę żołnierzy. Wiedziałem, że pora uciekać. Z oddali doszły mnie nowe krzyki i odgłosy bitwy; to przybyła moja załoga. Zatoka i galeon wkrótce miały być nasze, nocne dzieło dobiegnie końca. Znikając w zaroślach, myślałem o ostatnich słowach DuCasse’a: „Oby piekło, do którego trafisz, było twoim własnym dziełem”. „Zobaczymy – pomyślałem. – Zobaczymy”.

CZĘŚĆ TRZECIA

35

Maj 1716 Dwa miesiące później byłem w Tulum na wschodnim wybrzeżu półwyspu Jukatan. Powód? Tajemniczy jak zawsze James Kidd i to, co pokazał mi na wyspie San Inagua. Teraz wiem, że czekał. Czekał, aż będę sam. Po śmierci DuCasse’a, porwaniu galeonu i… no, powiedzmy, „pozbyciu się” reszty ludzi Francuza, która to operacja sprowadziła się do wyboru między „dołącz do nas i zostań piratem” a „miłej kąpieli”, Thatch pożeglował galeonem do Nassau, zabierając większość ludzi ze sobą. Ja, Adewalé i Kidd zostaliśmy z bliżej nieokreślonym planem pobytu w zatoce. Miałem na myśli, oczywiście, odpoczynek na plaży i picie, aż skończą się zapasy rumu, po czym powrót do Nassau. „Och, umocniliście port beze mnie. Jaka szkoda, że mnie nie było i nie mogłem pomóc”. Coś w tym rodzaju. Co planował Kidd – cóż, skąd miałem wiedzieć? Przynajmniej do dnia, kiedy podszedł do mnie, powiedział, że ma mi coś do pokazania i zaprowadził mnie do kamieni Majów. – Dziwactwa, prawda? – powiedział. Nie mylił się. Z daleka wyglądały jak zwały gruzu, ale z bliska okazały się starannie ułożonymi, dziwnie rzeźbionymi kamiennymi blokami. – To właśnie jest pismo Majów? – spytałem, przyglądając się uważnie jednemu z bloków. – Czy raczej Azteków? Kiedy rozmawialiśmy, Kidd obdarzył mnie tym samym co zawsze, zdziwionym, przenikliwym spojrzeniem. Jeśli mam być szczery, czułem się nieswojo. Czemu zawsze miałem wrażenie, że chce mi coś powiedzieć? Karty, które trzymał tak blisko przy piersi – czasami kusiło mnie, by wykręcić mu ręce i je obejrzeć. Jednak instynkt podpowiadał mi, że dowiem się wszystkiego w swoim czasie. Jak się okazało, przeczucie to było słuszne. – Jak sobie radzisz z zagadkami, Edwardzie? – spytał James. – Nie gorzej niż inni – odparłem ostrożnie. – A co? – Moim zdaniem, masz do tego wrodzony talent. Wyczuwałem to już od dawna, widząc, jak działasz i myślisz. Jak postrzegasz świat. Dochodziliśmy do sedna sprawy. – Nie mam pewności. Teraz właśnie mówisz zagadkami, a ja nie rozumiem ani słowa. Kidd skinął głową. Cokolwiek chciał mi powiedzieć, nie zamierzał wyjawić wszystkiego naraz. – Wejdźmy na szczyt tego usypiska, dobrze? Pomożesz mi coś rozwikłać. Weszliśmy na kamienne rumowisko i przykucnęliśmy na szczycie. Kiedy James przyłożył dłoń do mojej nogi, spojrzałem na nią – była tak samo ogorzała i brudna jak dłoń każdego pirata, pokryta tą samą siatką drobnych skaleczeń i blizn, zdobytych na morzu. Ale mniejsza, o delikatniejszych palcach. Zastanowiłem się, co tam robiła. Jeśli… Ale nie. Na pewno nie. Odezwał się głosem poważniejszym niż dotąd, jak święty mąż pogrążony w rozmyślaniach. – Skup się i skoncentruj wszystkie zmysły. Sięgnij poza cień i dźwięk, głęboko w substancję rzeczy, aż zobaczysz i usłyszysz rodzaj migotania.

O czym on mówił? Ścisnął mnie mocniej za nogę. Powtarzał, ażebym się skupił, skoncentrował. Jego uścisk, całe jego zachowanie, zmuszało, by mu uwierzyć, rozwiewało moje wątpliwości, mój opór… I wtedy – wtedy zobaczyłem. Nie, nie zobaczyłem. Jak mam to wyjaśnić? Wyczułem. Wyczułem oczami. – Migotanie – powiedziałem cicho. Było w powietrzu wokół mnie, wszędzie dookoła, bardziej wyrazista wizja czegoś, czego doświadczyłem już wcześniej, siedząc w domu na farmie w Hatherton, późną nocą, kiedy we śnie, gdy mój umysł szybował nieskrępowany, świat nagle zrobił się jaśniejszy i wyraźniejszy. Każdy dźwięk był głośniejszy, widziałem rzeczy, których dotąd mój wzrok nie sięgał, a do tego to dziwne wrażenie, jakbym miał w sobie olbrzymią skarbnicę wiedzy, czekającą tylko, aż do niej sięgnę. Potrzebowałem jedynie klucza, by ją otworzyć. I siedząc tu, z dłonią Kidda ściskającą moją nogę, poczułem, że go znalazłem. Zrozumiałem, dlaczego przez te wszystkie lata czułem się wyjątkowy. – Rozumiesz? – syknął Kidd. – Chyba tak. Widziałem już coś takiego. Blask, jak światło księżyca na powierzchni morza. Jakbym używał wszystkich dźwięków jednocześnie, widział dźwięki i słyszał kształty. Zadziwiające połączenie. – Każdy człowiek nosi w sobie rodzaj intuicji – powiedział Kidd Tymczasem ja rozglądałem się dookoła jak człowiek, którego nagle przeniesiono do innego świata. Ślepiec, który nagle zaczął widzieć. – Miałem ten zmysł przez całe życie – odparłem – tyle że myślałem, że jest związany jakoś ze snami, czy coś w tym rodzaju. – Większość nigdy go nie odkrywa. Innym zajmuje to całe lata, nielicznym przychodzi równie naturalnie jak oddychanie. To, co czujesz, to światło życia. Wszystkiego, co żyło w przeszłości i teraz. Osad minionych sił witalnych. Wprawa. Intuicja. Każdy może udoskonalić zmysły, z którymi przyszedł na świat. Jeśli spróbuje. Rozstaliśmy się, umawiając następne spotkanie w Tulum. I dlatego właśnie stałem w upale i próbowałem się porozumieć z Indianką, która – kiedy się zjawiłem – stała obok czegoś, co przypominało gołębnik, i patrzyła na mnie zmrużonymi oczami. – Trzymasz je dla rozrywki? – spytałem. – Posłańcy – odparła łamaną angielszczyzną. – Tak się komunikujemy między wyspami. Tak dzielimy się informacjami… i zleceniami. – Zleceniami? – spytałem, myśląc o zabójstwach. Zlecenia zabójstw? Powiedziała mi, że Kidd czeka na mnie w świątyni, i poszła. Skąd wiedziała? I dlaczego idąc, miałem wrażenie, że czekają tu na moje przybycie? Dlaczego, przechodząc przez wioskę, składającą się głównie z niskich chatynek, czułem się, jakby tubylcy o mnie rozmawiali, milknąc i gapiąc się nieprzeniknionym wzrokiem, kiedy na nich patrzyłem? Niektórzy zakładali barwne, powłóczyste szaty i biżuterię, nosili włócznie i kije. Inni chodzili z nagimi torsami i w przepaskach biodrowych, byli wymalowani w tajemnicze wzory i nosili dziwne ozdoby, bransoletki ze srebra i złota oraz naszyjniki z paciorków z wisiorami z kości. Zastanawiałem się, czy tak jak w moim świecie obowiązywały wśród nich pojęcia rangi i klasy społecznej. I tak jak w Anglii dżentelmena można było rozpoznać po kroju ubrania i jakości laski, tutaj ludzie ze szczytu drabiny społecznej nosili lepsze szaty, bogatszą biżuterię i bardziej skomplikowane malunki na ciele. Może Nassau istotnie było jedynym miejscem, gdzie panowała wolność. A może sam się

tak tylko oszukiwałem. Wtedy dżungla się rozstąpiła i wyrosła przede mną wysoka piramida świątyni Majów. Przez jej środek w górę wiodły kamienne stopnie schodów. Stałem w zaroślach, przełykałem ślinę i zauważyłem wokół siebie świeżo ścięte gałęzie i łodygi. W gęstwinie wycięto niedawno ścieżkę – ruszyłem nią, aż dotarłem do drzwi u podnóża świątyni. Tędy? Tak. Tędy. Pomacałem kamienną framugę wrót, a potem z wysiłkiem je odciągnąłem, aż zdołałem wśliznąć się do środka. Znalazłem się w czymś, co wyglądało jak sień, ale nie panowała tu taka ciemność, jak się spodziewałem. Jakby ktoś zapalił już… – Kapitan Kenway – odezwał się głos w mroku. Nie rozpoznałem go; natychmiast dobyłem pistolet i zacząłem się obracać, wbijając wzrok w ciemność. Moi przeciwnicy mieli jednak przewagę zaskoczenia; ktoś wytrącił mi pistolet z ręki, jednocześnie chwytając mnie i unieruchamiając od tyłu. Migotliwe światło pochodni ukazało zakapturzone, ciemne postacie trzymających mnie ludzi, przede mną tymczasem z mroku wyłoniło się dwóch mężczyzn. Jednym z nich był James Kidd. Drugim – tubylec, zakapturzony jak pozostali, o twarzy nierozpoznawalnej w półmroku. Przez chwilę po prostu stał i patrzył na mnie. Patrzył tak, aż przestałem się szamotać i przeklinać Jamesa Kidda. Kiedy się uspokoiłem, rzekł: – Gdzie jest asasyn Duncan Walpole? Rzuciłem spojrzenie Kiddowi. Wzrokiem zapewnił mnie, że wszystko jest w porządku, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Nie wiem, dlaczego mu zaufałem. Przecież zwabił mnie w pułapkę. Mimo to rozluźniłem się. – Martwy i pogrzebany – odparłem, mając na myśli Walpole’a. Tubylec przede mną nastroszył się gniewnie; raczej to wyczułem, niż zobaczyłem, więc dodałem szybko: – Po tym, jak próbował mnie zabić. Tamten krótko, z namysłem skinął głową. – Nie tęsknimy za nim. Ale to ty dokończyłeś aktu jego zdrady. Dlaczego? – Moim celem były wyłącznie pieniądze – odparłem zuchwale. Tubylec podszedł bliżej, co pozwoliło mi się dobrze muprzyjrzeć. Miał ciemne włosy, poważne oczy o przenikliwym spojrzeniu oraz ciemną twarz, przyozdobioną malunkami. Był bardzo rozgniewany. – Pieniądze? – powtórzył zduszonym głosem. – To ma być dla mnie pociecha? – On ma zmysł, mentorze – powiedział James, przerywając mu. Zmysł. Tyle zrozumiałem. Ale teraz to: „mentorze”. Jakim cudem wódz Indian był mentorem dla Jamesa? Wzmianka o moim zmyśle chyba go uspokoiła. Człowieka, którego później nazywałem Ah Tabaiem. – James powiedział mi, że spotkałeś się z templariuszami w Hawanie – powiedział. – Czy widziałeś człowieka, którego nazywają Mędrcem? Przytaknąłem. – Czy poznałbyś jego twarz, gdybyś znów ją ujrzał? – spytał Ah Tabai. – Tak sądzę. Zamyślił się, a potem szybko podjął decyzję. – Muszę mieć pewność – rzekł. Razem ze swoimi ludźmi zniknął w ciemnościach, zostawiając mnie samego z Jamesem, który rzucił mi ostre spojrzenie i uciszył mnie

podniesioną dłonią, zanim zacząłem mu czynić wyrzuty. Wziął pochodnię, krzywiąc się na widok jej słabnącego, lichego światła, a potem schylony, ruszył wąskim korytarzem, wiodącym dalej w głąb świątyni. Sklepienie było tak niskie, że szliśmy niemal zgięci wpół, obaj świadomi, że coś może się czaić w tej liczącej tysiące lat budowli, że mogą nas czekać przykre niespodzianki. Podczas gdy w pierwszej komorze nasze głosy niosły się echem, tutaj tłumiły je ściany – wilgotna skała, która zdawała się na nas napierać. – Zwabiłeś mnie, niczego się niespodziewającego, prosto w tę kabałę, Kidd! Kim, u diabła, był ten błazen? – To Ah Tabai – odparł Kidd przez ramię. – Asasyn i mój mentor. – A więc wszyscy wyznajecie jakąś głupią religię? – Jesteśmy asasynami i kierujemy się kredo. Ale ono nie nakazuje nam działać ani zaniechać działania… Tylko zachować rozsądek. Przeszliśmy z niskiego tunelu w kolejny, ale tu przynajmniej mogliśmy się wyprostować. – Kredo – powiedziałem. – Och, opowiedz mi o tym, proszę. Z chęcią posłucham. – „Nic nie jest prawdą, wszystko jest dozwolone”. To jedyny pewnik na świecie. – „Wszystko jest dozwolone”? Podoba mi się to, podoba mi się, jak to brzmi. Myśleć, co chcę, robić, co mi się podoba… – Powtarzasz słowa jak papuga, Edwardzie, nie rozumiejąc, co znaczą. Zaśmiałem się krótko. – Nie mędrkuj, Kidd. Poszedłem za tobą jak za przyjacielem, a ty mnie oszukałeś. – Sprowadzając cię tu, uratowałem ci skórę. Ci ludzie chcieli cię zabić za zadawanie się z templariuszami. Wyperswadowałem im to. – No, to doskonale. – Owszem, całkiem dobrze. – A więc to was templariusze ścigają, tak? James Kidd się roześmiał. – Dopóki się nie zjawiłeś i wszystkiego nie popsułeś, to my ścigaliśmy ich. Bali się nas. Ale teraz mają przewagę. Aha… Kiedy tak szliśmy korytarzami, zewsząd dobiegały mnie dziwne odgłosy. – Ktoś tu z nami jest? – Możliwe. Jesteśmy tu intruzami. – Ktoś nas obserwuje? – Nie wątpię. Nasze słowa rozbrzmiewały ostro i głośno, niosły się echem po świątyni. Czy Kidd był tu już wcześniej? Nie powiedział tego, ale wiedział, jak otwierać napotykane drzwi, które schody i mosty wybierać. Pięliśmy się coraz wyżej, aż w końcu stanęliśmy przed ostatnią furtą. – Cokolwiek czeka na końcu tej drogi, oby było warte mojego czasu – powiedziałem z irytacją. – To będzie zależało tylko od ciebie – odparł Kidd zagadkowo. I w następnej chwili kamienie pod naszymi stopami się rozstąpiły i runęliśmy w dół, do wody.

36

Drogę blokowało rumowisko kamieni – kolejna przeszkoda – więc zanurkowaliśmy. W końcu, kiedy już zwątpiłem, czy zdołam wstrzymywać oddech choćby sekundę dłużej, wynurzyliśmy się w basenie na końcu dużej komory. Ruszyliśmy dalej i trafiliśmy do następnej komory, w której natknęliśmy się na popiersie mężczyzny, którego twarz rozpoznałem. – Jezu! – zawołałem. – To on. To Mędrzec! Ale ta rzeźba musi mieć przecież setki lat. – Jest jeszcze starsza – powiedział Kidd. Spojrzał na mnie i na popiersie. – Jesteś pewny, że to on? – Tak, ma charakterystyczne oczy. – Czy templariusze powiedzieli, po co im Mędrzec? Przypomniałem sobie z niesmakiem. – Utoczyli trochę jego krwi do małego, szklanego sześcianu. „Sześcianu, który im dałeś”, wspomniałem, ale nie czułem się winny. Bo niby czemu? – Takiego jak ten? – spytał Kidd. W jego ręku pojawiła się następna fiolka. – Tak. Chcieli go też wypytać o Obserwatorium, ale uciekł. Fiolka zniknęła z powrotem w głębinach sakwy Kidda. Zastanowił się nad czymś przez moment, po czym odwrócił się od popiersia Mędrca. – Zrobiliśmy już, co mieliśmy zrobić. Zawróciliśmy inną drogą, po schodach wiodących przez środek świątyni, aż dotarliśmy do czegoś, co wyglądało jak drzwi. Kiedy się odsunęły, zobaczyłem słońce – pierwszy raz od wielu godzin, jak mi się zdawało. Chwilę później, haust za haustem, wciągałem już do płuc świeże powietrze i zamiast jak zwykle przeklinać upał, cieszyłem się nim po wilgotnym chłodzie wnętrza budowli. Kidd zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Obejrzał się przez ramię, gestem nakazując mi nie hałasować i nie rzucać się w oczy. Nie wiedziałem, co się dzieje, ale zrobiłem, co mi kazał, i poszedłem za nim. Powoli i cicho pełzliśmy przed siebie, aż natrafiliśmy na Ah Tabaia ukrywającego się za głazem – ukrywającego się, bo z oddali dobiegał charakterystyczny, plebejski żargon angielskich żołnierzy. Czekaliśmy za głazem w milczeniu; Ah Tabai zwrócił na mnie swoje przenikliwe spojrzenie. – Posąg w świątyni – szepnął – czy to był człowiek, którego widziałeś w Hawanie? – Tak, jakby skórę zdjąć – odparłem, również szeptem. Ah Tabai odwrócił się i wyjrzał znad krawędzi głazu na żołnierzy. – Wygląda na to, że znaleziono następnego Mędrca – powiedział do siebie. – Wyścig do Obserwatorium rozpoczął się na nowo. Czy to źle, że poczułem dreszcz podniecenia? To dotyczyło już także mnie. – To dlatego szepczemy? – spytałem. – To twoje dzieło, kapitanie Kenway – odparł Ah Tabai cicho. – Mapy, które sprzedałeś templariuszom, zaprowadziły ich prosto do nas. A teraz słudzy dwóch imperiów wiedzą dokładnie, gdzie jesteśmy. Kidd zamierzał zaatakować żołnierzy. Bez wątpienia łatwiej przychodziło mu siec Anglików niż tubylców, ale Ah Tabai go powstrzymał. Trzymając Kidda za ramię, spojrzał na

mnie. – Mają też załogę Edwarda – powiedział. Wzdrygnąłem się. „Nie załogę. Nie Adewalégo i resztę”. Ale Ah Tabai, rzuciwszy mi jeszcze jedno pełne wyrzutu spojrzenie, zniknął. Zostawił jedynie coś, co musiało być dmuchawką. Kidd ją podniósł. – Weź ją – powiedział. – Nie zwrócisz na siebie uwagi i zabijesz mniej ludzi. Po czym dał mi kilka wskazówek, jak się nią posługiwać. „Czy to jakieś nowe wyzwanie? – zastanawiałem się. – Czy coś innego? Jestem szkolony? Oceniany? Niech spróbują – pomyślałem posępnie. – Nikt nie będzie mi rozkazywał. Odpowiadam tylko przed sobą i własnym sumieniem. Tajemne reguły, szmatki i świecidełka? Dziękuję, to nie dla mnie. Mogą sobie wsadzić to swoje kredo tam, gdzie słońce nie dochodzi. Poza tym do czego niby jestem im potrzebny? To przez zmysł? Przez moje bitewne przewagi! Tanio mnie nie dostaniecie, panowie”, pomyślałem, zbliżając się do skraju polany, na której siedzieli moi ludzie, plecami do siebie, ze związanymi rękami. Dobre chłopaki, nie stchórzyli przed Anglikami. – Daj mi wstać, głąbie, i zmierz się ze mną jak żołnierz! – Gdybyście tylko wiedzieli, co was czeka… Zwinęlibyście manatki i w nogi! Włożyłem do dmuchawki pierwszą strzałkę. Wiedziałem, co trzeba zrobić: wyeliminować angielskich żołnierzy po jednym, spróbować wyrównać nieco szanse. Jakiś nieszczęsny tubylec dał mi sposobność, jakiej potrzebowałem. Wyjąc z wściekłości, poderwał się na nogi i spróbował uciec. Ściągnął na siebie uwagę żołnierzy, wdzięcznych za rozrywkę; rozochoceni, unieśli muszkiety do ramion i oddali salwę. Trach! Trach! Jakby ktoś łamał gałęzie w lesie. Kiedy tubylec runął w czerwonej mgiełce, rozległy się śmiechy, ale żołnierze nie zauważyli, że jeden z nich bezgłośnie osunął się w poszycie, ściskając sterczącą z szyi strzałkę. Kiedy wrócili na polanę, zaszedłem ich od tyłu i tym razem strzeliłem w żołnierza zamykającego pochód. Złapałem go, zanim upadł; wciągając go w krzaki, podziękowałem Bogu za hałaśliwość moich ludzi. Nie mieli pojęcia o mojej obecności, ale nie mogliby mi bardziej pomóc, nawet gdybym im kazał. Jeden z żołnierzy odwrócił się na pięcie. – Ej – powiedział, nie widząc nigdzie towarzysza. – Gdzie jest Thompson? Ukryty w zaroślach załadowałem dmuchawkę następną strzałką i podniosłem ją do ust. Wziąłem szybki oddech, wydąłem policzki tak, jak pokazał mi Kidd. Trafiłem żołnierza poniżej linii szczęki; pewnie pomyślał, że ukąsił go komar – aż do chwili, kiedy kilka sekund później stracił przytomność. Tak lepiej. Ze swojej kryjówki w krzakach przeliczyłem siły przeciwnika. Trzech nie żyło, sześciu wciąż było na nogach; gdyby udało mi się załatwić jeszcze dwóch, zanim pozostali zorientują się, że ktoś ich eliminuje po kolei, cóż, z niedobitkami już bym sobie poradził. Ja i moje ukryte ostrze. Czy to oznaczało, że jestem teraz asasynem? Skoro zachowywałem się i myślałem jak jeden z nich? Czyż po tym, co się wydarzyło w Hatherton, nie ślubowałem walczyć z templariuszami? „Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”. Nie. Jestem wolny. Odpowiadam tylko przed sobą. Nie dla mnie jakieś kreda. Latami pragnąłem wyrwać się z okowów władzy. Nie zamierzałem teraz się tego wyrzekać. Żołnierze tymczasem zaczęli się rozglądać i zastanawiać, gdzie się podziali ich towarzysze. Zrozumiałem, że nie mogę już bawić się w skubanie ich po jednym. Musiałem pozbyć się wszystkich naraz. Sześciu na jednego. Miałem jednak przewagę zaskoczenia; wyskakując z zarośli, przede wszystkim przeciąłem ostrzem sznury krępujące Adewalégo. Rzucił się na poszukiwanie własnej

broni. W prawym ręku miałem ostrze, w lewym pistolet. Znalazłszy się między dwoma żołnierzami, z rozłożonymi na boki rękami, pociągnąłem spust pistoletu, jednocześnie tnąc prawą ręką i krzyżując ramiona przed sobą. Jeden żołnierz zginął z piersią przedziurawioną kulą, drugi z rozpłatanym gardłem. Rzuciłem wypalony pistolet, zakręciłem się w miejscu, wyrwałem drugi zza pasa i jednocześnie rozłożyłem ramiona. Dwa następne cele; tym razem ostrze rozorało czyjąś pierś, a kula trafiła czwartego żołnierza w usta. Odbiłem ostrzem uderzenie pałasza. Jeden z żołnierzy rzucił się na mnie z wyszczerzonymi zębami, nie dając mi czasu na wyciągnięcie trzeciego pistoletu. Przez chwilę wymienialiśmy ciosy; był lepszy, niż się spodziewałem, lepszy, niż miałem nadzieję. Kiedy traciłem cenne sekundy na ten pojedynek, jego towarzysz mierzył już do mnie z muszkietu, gotów pociągnąć za spust. Padłem na jedno kolano, pchnąłem ostrzem w górę i wbiłem je w bok przeciwnika. Brudna sztuczka. Podła sztuczka. W jego bolesnym wrzasku słychać było urażone angielskie poczucie honoru; nogi się pod nim ugięły i z łomotem padł na ziemię. Machnął na oślep bronią, ale nie powstrzymało mnie to przed wbiciem mu ostrza pod brodę, w sklepienie ust. Brudna sztuczka. Podła sztuczka. A do tego głupia. Byłem na ziemi (nigdy nie daj się przewrócić w walce), z ostrzem zakleszczonym w ciele przeciwnika. Jak cel na strzelnicy. Lewą dłonią sięgnąłem gorączkowo po pistolet, ale gdyby nie mokry proch w muszkiecie ostatniego żołnierza, byłoby już po mnie. Obejrzałem się na niego, zobaczyłem po jego twarzy, że zaraz strzeli. Wtedy jego pierś przebiła klinga Adewalégo. Odetchnąłem z ulgą, kiedy mój kwatermistrz pomógł mi wstać, wiedząc, że byłem bliski – bardzo bliski – śmierci. – Dziękuję, Adé. Uśmiechnął się, machnął ręką i razem popatrzyliśmy na żołnierza. Jego pierś uniosła się i opadła w ostatnim tchnieniu, dłoń drgnęła i znieruchomiała, a my zadumaliśmy się nad tym, jak inaczej mogło się to skończyć.

37

Wkrótce cała moja załoga była wolna. Stałem z Jamesem na plaży w Tulum – znów należącego do tubylców, a nie do żołnierzy czy handlarzy niewolników – patrząc na morze. Kidd, klnąc, podał mi lunetę. – Kto to? – spytałem. Wzdłuż linii horyzontu sunęła olbrzymia galera, z każdą chwilą coraz bardziej się oddalając. Ledwie dostrzegałem ludzi na pokładzie; zwłaszcza jeden sprawiał wrażenie, jakby komenderował pozostałymi. – Widzisz tego wyliniałego pryka? – zapytał Kidd. – To holenderski handlarz niewolników nazwiskiem Laurens Prins. Żyje teraz jak król na Jamajce. Łajdak, był naszym celem od lat i, niech to diabli, prawie go mieliśmy! Kidd miał rację. Prins był w Tulum, ale uciekł i nic mu już nie groziło. Bez wątpienia uznał swoją misję za nieudaną, ale przynajmniej uszedł cało. Kolejnym niezadowolonym asasynem był Ah Tabai, który przyłączył się do nas z miną tak poważną, że nie mogłem pohamować śmiechu. – Na Boga, z was to gromada wesołków, co? Wszędzie skrzywione gęby i zmarszczone brwi. Ah Tabai popatrzył na mnie z niechęcią. – Kapitanie Kenway. Twoje umiejętności robią wrażenie. – Ach, dzięki, przyjacielu. To wrodzony talent. Wydął wargi. – Jesteś jednak opryskliwy i zarozumiały, do tego paradujesz w stroju, na który nie zasłużyłeś. – Wszystko jest dozwolone – odparłem ze śmiechem. – Czy nie tak brzmi wasze motto? Wódz może był stary, ale miał muskularne ciało i poruszał się jak ktoś o wiele młodszy. Jego twarz wyglądała jak wyryta w drewnie, a w oczach miał coś bardzo mrocznego, coś odwiecznego i pozbawionego wieku zarazem. Jego przenikliwe spojrzenie speszyło mnie i przez chwilę myślałem, że się nie odezwie, że każe mi spalać się w żarze swojej pogardy. Aż w końcu przerwał to upiorne milczenie. – Rozgrzeszam cię z twoich błędów w Hawanie i gdzie indziej – powiedział – ale tu nie jesteś mile widziany. Z tymi słowy odszedł. James rzucił mi znaczące spojrzenie. – Przykro mi, przyjacielu, szkoda, że tak się to potoczyło – powiedział i zostawił mnie samego z własnymi myślami. „Przeklęci asasyni”, pomyślałem. Byli nie lepsi niż ci drudzy. I ta ich nadęta świętoszkowatość. Jesteśmy tym, jesteśmy tamtym. Jak księża w kraju, którzy czekali pod tawernami, przeklinali grzeszników i wzywali do pokuty. Którzy chcieli, byś bez przerwy czuł się winny. „Ale to nie asasyni spalili farmę twojemu ojcu, prawda? − pomyślałem. − To byli templariusze. I to asasyni pokazali ci, jak używać rozumu”. Westchnąwszy, postanowiłem załagodzić sprawy z Kiddem. Nie interesowała mnie ścieżka, którą dla mnie wybrali. Ale to, że spytali, że uznali mnie za nadającego się –przyznaję, że mi zaimponowało.

Znalazłem go przy tym samym gołębniku, przy którym wcześniej rozmawiałem z Indianką. Stał tam i majstrował przy swoim ukrytym ostrzu. – Wesolutkich masz kolegów – zagaiłem. Choć zmarszczył czoło, błysk w jego oku zdradził, że ucieszył się na mój widok. – Zasługujesz na pogardę, Edwardzie – rzekł jednak. – Udajesz jednego z nas, a przynosisz wstyd naszej sprawie. – A jaka to sprawa? Wypróbował ostrze – wysunął je i schował, wysunął i schował – po czym spojrzał na mnie. – Mówiąc bez ogródek… zabijamy ludzi. Templariuszy i ich sprzymierzeńców. Ludzi, którzy chcą władać wszystkimi krajami… Twierdzą przy tym, że robią to w imię pokoju i porządku. Tak, spotkałem już takich ludzi. Pragnących kontroli nad wszystkimi mieszkańcami świata – łamałem się z nimi chlebem. – Brzmi to jak ostatnie słowa DuCasse’a – powiedziałem. – Widzisz? Tak naprawdę chodzi im o władzę. O panowanie nad ludźmi. O odebranie nam wolności. A tę ostatnią – wolność – bardzo sobie ceniłem. – Od jak dawna należysz do asasynów? – spytałem. – Od dwóch lat. Poznałem Ah Tabaia w Spanish Town. Miał w sobie coś, co wzbudziło moje zaufanie; pewną mądrość. – I to wszystko jego pomysł? Ten klan? Kidd się roześmiał. – Och nie, asasyni i templariusze toczą wojnę od setek lat, na całym świecie. Mieszkańcy tego nowego świata wyznają podobne filozofie, odkąd tu żyją, a kiedy Europejczycy przybyli, nasze grupy w pewnym sensie… dopasowały się. Kultury, religie i języki dzielą ludzi… ale kredo asasynów ma w sobie coś, co przełamuje wszystkie bariery. Umiłowanie życia i wolności. – Kojarzy się to trochę z Nassau, prawda? – Trochę tak. Ale nie do końca. Gdy się rozstaliśmy, wiedziałem, że jeszcze się spotkamy.

38

Lipiec 1716 Kiedy piraci z Nassau skończyli gromić żołnierzy garnizonu Porto Guarico, wszedłem do skarbca fortu, zostawiając za sobą szczęk broni, huk wystrzałów muszkietów i krzyki umierających. Strząsnąłem krew z ostrza, zadowolony z wrażenia, jakie moje pojawienie się zrobiło na przebywającym tu człowieku. Był to gubernator Laureano Torres. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Okulary na nosie, schludnie przycięta broda, żywe, inteligentne oczy. Szybko otrząsnął się z szoku wywołanego moim widokiem. Za nim zaś – pieniądze. Dokładnie tak, jak obiecał Charles Vane… Plan urodził się dwa dni wcześniej. Siedziałem u Starego Avery’ego. W Nassau były oczywiście inne tawerny, a także inne burdele, i kłamałbym, mówiąc, że z nich nie korzystałem, ale zawsze wracałem do Starego Avery’ego, gdzie barmanka Anne Bonny podawała napitki (a nigdzie na świecie nikt równie powabny nie nachylał się nad beczką z kuflem w dłoni), gdzie spędziłem tyle radosnych godzin, podziwiając jej zacne siedzenie, zaśmiewając się z Edwardem i Benjaminem, gdzie piliśmy godzinami, jakby reszta świata nie istniała, i gdzie, wróciwszy z Tulum, odkryłem na nowo trawiące mnie pragnienie. Och tak. Zupełnie jak za dawnych czasów w Bristolu, im bardziej byłem niezadowolony, tym bardziej ciągnęło mnie do napitku. Wtedy oczywiście nie zdawałem sobie z tego sprawy, kojarzenie faktów nie przychodziło mi tak łatwo, jak powinno. Nie! Piłem po prostu, żeby ugasić pragnienie, ale ono tylko rosło; rozmyślałem o Obserwatorium i o tym, jak pasowało do moich planów wzbogacenia się i zaszkodzenia templariuszom; rozmyślałem o Jamesie Kiddzie i Caroline. Tamtego dnia musiałem wyglądać wyjątkowo ponuro, bo pierwszą rzeczą, jaką powiedział do mnie pirat Calico Jack Rackham, było: – Ej, ty tam, skąd taka smutna mina? Zakochałeś się? Popatrzyłem na niego przekrwionymi oczami. Byłem dość pijany, by chcieć się z nim bić, ale za bardzo pijany, by ten zamiar przekuć w czyn. Zresztą Calico Jack stał obok Charlesa Vane’a. Obaj dopiero co przybyli do Nassau, ale ich reputacja ich wyprzedzała. Byli na ustach każdego pirata, który tu bywał. Charles Vane był kapitanem „Obieżyświata”, a Calico Jack jego kwatermistrzem. Jack był Anglikiem, ale wychował się na Kubie, miał więc w sobie tę południowoamerykańską smagłość. Oprócz jaskrawych perkalowych strojów, którym zawdzięczał przydomek, nosił wielkie, okrągłe kolczyki i szarfę na głowie, podkreślającą wysokie czoło. I choć zabrzmi to, jakby kocioł przyganiał garnkowi, powiem tak: bezustannie pił. Oddech stale śmierdział mu alkoholem; ciemne oczy spoglądały ciężko i sennie. Vane tymczasem miał bystrzejszy umysł i bardziej cięty język, choć wyglądał gorzej. Miał długie, zmierzwione włosy, brodę i niechlujny strój. Obaj byli uzbrojeni w pistolety zatknięte za bandolety na piersiach oraz kordelasy. Śmierdzieli miesiącami spędzonymi na morzu. Żaden z nich nie budził zaufania: Calico Jack − nieobliczalny i wiecznie pijany, Vane − spięty, wystarczyło jedno nieostrożne słowo, by sprowokować go do wybuchu. Nie miał też nic przeciw oszukaniu własnej załogi. Mimo to obaj byli piratami. Należeli do nas. – Witajcie w Nassau, panowie – powiedziałem. – Każdy jest tu mile widziany, jeśli

sprawiedliwie się dokłada. Tu wypada wspomnieć: o Nassau, zwłaszcza o utrzymanie Nassau, troszczyliśmy się iście po piracku. W końcu można mieć dość porządku po miesiącach na morzu, gdzie dbałość o statek to po prostu kwestia przeżycia. Dlatego na lądzie, kiedy od porządku wokół nie zależy już twoje przetrwanie – a przynajmniej nie bezpośrednio – a jest to sprawa, którą raczej wypada się zajmować… Zmierzam do tego, że miasto było brudną dziurą: nasz wspaniały Fort Nassau się sypał, jego mury pękały; drewniane chaty się waliły, magazyny były brudne i zabałaganione, a nasze wychodki – cóż, wiem, że jak dotąd nie szczędziłem ci makabrycznych szczegółów mojego życia, ale tu powiem dość. Zdecydowanie najgorszy z tego wszystkiego był smród. Nie, nie z wychodków, choć ten też powalał – smród wiszący nad miastem, bijący ze stert gnijących zwierzęcych skór, które piraci zostawiali na brzegu. Kiedy wiatr wiał w odpowiednim kierunku – niech mnie kule biją. Dlatego trudno się dziwić Charlesowi Vane’owi, kiedy rozejrzał się – choć to przedni żart w ustach człowieka, który cuchnął po miesiącu spędzonym na morzu – i rzekł: – A więc to ma być ta nowa Libertalia? Śmierdzi tak samo jak wszystkie nory, które łupiłem przez ostatni rok. Obrażać własny chlew to jedno; kiedy robi to ktoś inny, to już zupełnie inna sprawa. Nagle masz chęć bronić swego. Puściłem jednak zaczepkę mimo uszu. – Dano mi do zrozumienia, że w Nassau można robić, co się chce – prychnął Calico Jack. Zanim jednak zdążyłem odpowiedzieć, przybyła odsiecz w osobie Edwarda Thatcha, który z rykiem – powitalnym, choć równie dobrze mógł to być wojenny zew – stanął na szczycie schodów i wbiegł na taras, jakby tawerna była statkiem, który zamierzał złupić. Do tego wyglądał zupełnie inaczej, bo do imponującej fryzury dodał długą, czarną brodę. Jak zwykle głodny poklasku, stanął przed nami, rozkładając ramiona. Patrzcie. Potem puścił do mnie oko i przeszedł na środek tarasu, zupełnie naturalnie skupiając na sobie uwagę. (Co było zabawne, kiedy się nad tym zastanowić, bo przy całej naszej gadaninie, że jesteśmy republiką, domem całkowitej wolności, wciąż przestrzegaliśmy własnej hierarchii, a w obecności Czarnobrodego nie było nigdy wątpliwości, kto kogo słucha). Vane wyszczerzył się w uśmiechu. Wraz z jego ponurym grymasem zniknęło panujące na tarasie napięcie. – Kapitan Thatch, jakem żyw. Cóż za wspaniała broda! Pogładził dłonią własny zarost, a Czarnobrody dumnie się wyprostował. – Po co wywieszać czarną banderę, kiedy wystarczy czarna broda? – rzekł ze śmiechem. Wtedy właśnie narodziła się jego legenda. W tamtej chwili przyjął przydomek „Czarnobrody”. Zaczął zaplatać brodę w warkocze. Podczas abordażu wtykał w nią zapalone lonty, budząc grozę we wszystkich, którzy go widzieli. Dzięki temu został najsłynniejszym piratem, nie tylko na Bahamach, nie tylko na Karaibach, ale na całym szerokim świecie. Edward nigdy nie był okrutnikiem, choć budził postrach. Ale podobnie jak asasyni, noszący długie szaty i ukryte ostrza, tak jak templariusze ze swoimi złowrogimi symbolami i powoływaniem się na potężne siły, Edward Thatch, Czarnobrody, doskonale wiedział, że to dobrze, kiedy wróg na dźwięk twojego imienia robi w gacie. Okazało się jednak, że piwsko, bezpieczne schronienie i dobre towarzystwo nie były jedynymi powodami, dla których Charles Vane i Calico Jack zaszczycili nas swoim towarzystwem. – Chodzą słuchy, że sam gubernator Kuby ma odebrać transport złota z pobliskiego

fortu – powiedział Vane, kiedy opróżniliśmy kufle i zapaliliśmy fajki. – Na razie leży tam ono i aż się prosi, żeby je zabrać. I tak właśnie wylądowaliśmy pod murami Porto Guarico… Cóż, bitwa była krótka, ale krwawa. Z załogami uzbrojonymi po zęby, z czarnymi flagami na masztach, wpłynęliśmy we cztery galeony na zatokę i na powitanie zasypaliśmy twierdzę ołowiem. Potem rzuciliśmy kotwice, wsiedliśmy do łodzi i pokonaliśmy płycizny, wykrzykując bojowe zawołania i szczerząc zęby. Pierwszy raz miałem okazję oglądać Czarnobrodego w akcji i rzeczywiście był to widok budzący grozę. Do bitwy odział się cały w czerń, a lonty w jego brodzie strzelały i iskrzyły, tak że wyglądał, jakby porósł żywymi wężami, do tego spowity w przerażający dym. Mało który żołnierz nie czmychnie, widząc coś podobnego, szarżującego nań po plaży. Wielu z nich właśnie tak postąpiło. Tych odważnych, którzy zostali, ażeby walczyć albo zginąć, spotkało to drugie. Zabiłem wielu z nich, z ostrzem w prawej ręce – stało się przedłużeniem mojego ramienia – z grzmiącym pistoletem w lewej. Kiedy wystrzelałem wszystkie, dobyłem kordelasa. Niektórzy z naszych ludzi nigdy dotąd nie widzieli akcji, więc przyznam się, że walczyłem także na pokaz; wirowałem jak w tańcu od przeciwnika do przeciwnika, jedną ręką tnąc żołnierzy, drugą do nich strzelając, powalając po dwóch, czasem trzech naraz. Kierowała mną nie zaciekłość ani żądza krwi – nie byłem zwierzęciem; w tym, co robiłem, nie było dzikości i okrucieństwa – lecz zwinność i doświadczenie. Moje zabijanie było swoistą sztuką. A potem, kiedy fort był już nasz, wszedłem do pomieszczenia, gdzie paląc fajkę, siedział Laureano Torres, w asyście dwóch żołnierzy nadzorując przeliczanie pieniędzy. Obaj po krótkiej zaledwie chwili byli martwi. Torres popatrzył z pogardą i niesmakiem na moje asasyńskie szaty – nieco sponiewierane, ale wciąż imponujące – oraz ostrze, które z szelestem schowało się pod moją pięść. Krew jego żołnierzy przesiąkła przez rękaw. – Ależ kłaniam się Waszej Ekscelencji – powiedziałem. – Tak mi mówiono, że mogę tu pana zastać. Zaśmiał się. – Znam twoją twarz, piracie. Ale kiedy ostatnio rozmawialiśmy, nosiłeś skradzione nazwisko. Duncan Walpole. Tęskniłem za nim. Tymczasem dołączył do nas Adewalé. Popatrzył na martwych żołnierzy i na gubernatora, być może wspominając, jak siedział zakuty w kajdany na jednym z jego statków. – Cóż Wielki Mistrz Templariuszy robi tak daleko od swojego castillo? – spytałem. Torres spojrzał na mnie wyniośle. – Wolałbym nie mówić. – A ja wolałbym nie obcinać ci warg i nie kazać ci ich zjeść – odparłem wesoło. Podziałało. Gubernator przewrócił oczami, ale stracił nieco dotychczasowej pewności siebie. – Po ucieczce Mędrca z Hawany wyznaczyliśmy nagrodę za jego schwytanie. Ktoś twierdzi, że go znalazł. To złoto ma być okupem. – Kto go znalazł? – spytałem. Torres się zawahał. Adewalé położył dłoń na głowicy kordelasa i przeszył templariusza nienawistnym spojrzeniem. – Handlarz niewolników nazwiskiem Laurens Prins – westchnął Torres. – Mieszka

w Kingston. Skinąłem głową. – Podoba nam się ta historyjka, Torres. I chcemy ci pomóc dokończyć tę sprawę. Ale zrobimy to po naszemu. Używając ciebie i twojego złota. Nie miał wyboru i wiedział o tym. Naszym następnym przystankiem było Kingston.

39

I tak wiele dni później ja i Adewalé szliśmy w dokuczliwym skwarze Kingston za gubernatorem, zmierzającym na spotkanie z Prinsem. Prins miał podobno w Kingston plantację trzciny cukrowej. Mędrzec dla niego pracował, ale Prins zwietrzył nagrodę i pomyślał, że może na tym zarobić. Czyli szturm na plantację? Nie. Za dużo strażników. Za duże ryzyko spłoszenia Mędrca. Poza tym nie wiedzieliśmy nawet na pewno, czy tam jest. Postanowiliśmy zamiast tego wykorzystać Torresa, żeby go kupił: Torres spotka się z Prinsem, da mu połowę złota i obieca drugą połowę w zamian za dostarczenie Mędrca. Wtedy ja i Adewalé, porwiemy go, ukryjemy, a potem wydobędziemy z niego sekret położenia Obserwatorium. I zostaniemy bogaczami. Proste, nie? Cóż mogło się nie powieść w tak chytrym planie? Odpowiedź wkrótce nadeszła, przybierając postać mojego starego druha Jamesa Kidda. Prins przywitał Torresa w porcie; był stary, gruby i spocony od upału. Oddalili się we dwóch, rozmawiając, otoczeni przez strażników – po dwóch z przodu i z tyłu. Czy Torres go ostrzeże? Być może. Gdyby to zrobił, Prins miał pod komendą dość ludzi, żeby bez trudu nas pokonać. Ale gubernator wiedział, że jeśli do tego dojdzie, pierwszy cios oręża wymierzę w jego gardło. A wtedy żaden z nas już nigdy więcej nie ujrzy Mędrca. Najśmieszniejsze jest to, że go nie zobaczyłem. Nie od razu. Wyczułem go raczej, czy też zdałem sobie sprawę z jego obecności. Zacząłem się mimowolnie rozglądać, tak jakbym nieoczekiwanie poczuł swąd spalenizny. Co to za zapach? Skąd dochodzi? Dopiero wtedy go zauważyłem. Sylwetkę na drugim końcu nabrzeża, wtopioną w tłum, ale dla mnie widoczną. Kiedy się odwróciła, poznałem, kto to: James Kidd. Nie wyglądał, jakby przyszedł tu zaczerpnąć świeżego powietrza albo podziwiać widoki. Sprowadziły go tu sprawy asasynów. Przyszedł tu zabić… Pytanie tylko: kogo? Prinsa? Torresa? Chryste! Trzymając się blisko portowego muru, podszedłem z Adewalé bliżej. Złapałem Kidda za ramię i wciągnąłem go w wąski zaułek między dwoma rybackimi chatami. – Edward, co ty tu robisz, u diabła? – Wił się w moim uścisku, ale trzymałem go bez wysiłku. (Później mnie to zastanawiało – jak łatwo przyszło mi przycisnąć go do ściany chaty). – Idę za tymi ludźmi do Mędrca – powiedziałem. – Możesz się wstrzymać, dopóki go nie zobaczymy? Kidd zdziwiony podniósł brwi. – Jest tutaj Mędrzec? – Owszem, przyjacielu, jest, a Prins właśnie nas do niego prowadzi. – Jezu. – Kidd skrzywił się, ale nie dawałem mu wyboru. – Powściągnę póki co moje ostrze, ale nie na długo. Torres i Prins oddalili się tymczasem i nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy ruszyć za nimi. Poszedłem w ślady Kidda i przeszedłem krótki kurs asasyńskiej sztuki niewidzialności. Sprawdzała się doskonale. Zachowując odpowiednią odległość, byliśmy niewidoczni, podchwytując jednocześnie strzępy rozmowy. Torres się zezłościł, że musi czekać. – Zmęczył mnie już ten spacer, Prins – powiedział. – Musimy już być blisko. Jak się okazało, byliśmy. Ale blisko czego? Nie plantacji Prinsa, to na pewno. Przed nami wznosił się zmurszały, drewniany płot i dziwny, niedorzeczny łuk bramy, prowadzący, jak się

zdawało, na cmentarz. – Tak, to tu – odparł Prins. – Zależy mi, byśmy się spotkali na neutralnym gruncie. Obawiam się, że nie ufam templariuszom, tak jak i wy z pewnością nie ufacie mnie. – Cóż, gdybym wiedział, że jest pan tak bojaźliwy, Prins, przyszedłbym z kwiatami – wymuszenie zażartował Torres i rozejrzawszy się po raz ostatni, wszedł na cmentarz. Prins się zaśmiał. – Ach, sam nie wiem, po co zadaję sobie tyle trudu… Chyba dla pieniędzy. Dla dużych sum. Ucichł. Wśliznęliśmy się na cmentarz za nimi, chowając się za przekrzywionymi nagrobkami i nie spuszczając wzroku z miejsca, gdzie zebrali się Torres, Prins i jego czterej ludzie. – Nadszedł czas – powiedział do mnie Kidd. – Nie. Póki nie zobaczymy Mędrca – odparłem stanowczo. Templariusz i handlarze niewolników dobijali targu. Z sakwy wiszącej u pasa Torres wyjął woreczek pobrzękujący złotem i upuścił go na wyciągniętą dłoń Prinsa. Judaszowa zapłata – tyle że nie srebro, a złoto. Prins zważył mieszek w dłoni, nie spuszczając wzroku z gubernatora. – To jedynie część zapłaty – powiedział Torres. Tylko nieznaczny tik w kąciku ust zdradzał, że nie jest tak opanowany jak zwykle. – Reszta czeka. Holender otworzył mieszek. – Boleję, że dla zysku sprzedaję członka własnej rasy, panie Torres. Nie dosłyszałem… Co takiego ten Roberts panu zrobił? – To jakaś forma protestanckiej pobożności, o której mi nie wiadomo? – Może innym razem – stwierdził Prins, a potem niespodziewanie rzucił mieszek z powrotem do Torresa, który go złapał. – Co?! Ale Prins już się odwrócił. Dał znak swoim strażnikom. – Następnym razem – zawołał do templariusza – niech pan dopilnuje, żeby nie był pan śledzony! I do swoich ludzi: – Zajmijcie się tym. Ale strażnicy nie rzucili się na Torresa, lecz na nas. Z wysuniętym ostrzem wyskoczyłem zza nagrobka i przywitałem pierwszego napastnika szybkim, pionowym cięciem w bok. To wystarczyło, by stanął jak wryty; minąłem go półobrotem i wbiłem mu ostrze z drugiej strony w szyję, rozcinając arterię i barwiąc dzień czerwienią. Upadł na kolana i umarł. Wytarłem krew z twarzy, zawirowałem i przebiłem napierśnik następnego. Trzeciemu wywinąłem się, wskakując na nagrobek. Zapłaciłem mu za jego niezdarność gorącą stalą. Huknął pistolet Adewalégo, czwarty strażnik padł i walka była skończona. Ale Kidd ruszył już w pościg za Prinsem. Obejrzawszy się ostatni raz na Torresa, oszołomionego nagłym rozwojem wypadków, krzyknąłem do Adewalégo i też puściłem się biegiem. – Miałeś swoją szansę, Kenway! – wrzasnął Kidd przez ramię, kiedy biegliśmy przez spieczone słońcem ulice. – Kidd, nie. Przestań, człowieku, możemy się dogadać. – Miałeś swoją szansę. Prins tymczasem domyślił się, co poszło nie tak: jego czterej najlepsi ludzie leżeli martwi

na cmentarzu – co za traf – a on został sam, ścigany po ulicach Kingston przez asasyna. Nie wiedział o tym, ale jego jedyną szansę na ocalenie stanowiłem ja. Nie sposób było się nad nim nie ulitować. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce, żeby Edward Kenway był jego ostatnią nadzieją. Dogoniłem Kidda, chwyciłem go w pasie i powaliłem na ziemię. (I klnę się na Boga – nie mówię tego tylko przez wzgląd na późniejsze wydarzenia – zdziwiłem się, jaki był lekki, jaki szczupły w pasie, kiedy go trzymałem). – Nie możesz go zabić, Kidd – wysapałem – dopóki nie znajdziemy Mędrca. – Tropię tego wieprza od tygodnia, zapamiętując, którędy się przemieszcza – odparł Kidd ze złością. – Znajduję nie jeden, ale dwa cele, a ty wszystko psujesz. Nasze twarze były tak blisko, że czułem bijący żar jego wściekłości. – Cierpliwości – powiedziałem. – Dopadniesz swoje ofiary. Odsunął się ze złością. – Dobrze więc – zgodził się. – Ale kiedy znajdziemy Mędrca, pomożesz mi zabić Prinsa. Rozumiesz? Splunęliśmy w dłonie i złączyliśmy je w uścisku. Wulkan wybuchł, ale teraz jakby się uspokoił, ruszyliśmy więc na plantację Prinsa. Musieliśmy się tam włamać. To się nazywa zapeszyć… Na wzgórzu nad plantacją znaleźliśmy platformę, na której się przez chwilę zatrzymaliśmy. Parzyłem na pracę w dole. Niewolnicy śpiewali smutno, tnąc trzcinę, która nieustannie szumiała na wietrze, kobiety zaś, zgięte wpół, uginały się pod ciężarem koszów ze zbiorami. Adewalé opowiadał mi o życiu na plantacji, o tym, że zebrana trzcina była przepuszczana między dwoma metalowymi walcami, które nierzadko wciągały komuś rękę. A kiedy do tego dochodziło, jedynym sposobem uwolnienia takiego nieszczęśnika było odrąbać mu ramię. Po zebraniu soku należało odparować wodę; wrzący wywar przywierał jak lep i parzył, zostawiając okropne blizny. – Niektórzy moi przyjaciele – mówił Adewalé – tracili oczy, palce i całe ręce. A jako niewolnicy nigdy nie usłyszeliśmy słowa pochwały, czy przeprosin. Przypomniałem sobie coś, co mi kiedyś powiedział: „Z moją skórą i moim głosem, gdzie mogę pojechać, żeby czuć się swobodnie?”. Zrozumiałem, że ludzie tacy jak Prins byli przyczyną nieszczęścia jego ludu; ich ideologia krańcowo różniła się od wszystkiego, w co wierzyliśmy w Nassau. Wierzyliśmy w życie i wolność. Nie w takie… ujarzmienie. W taką mękę. W to powolne umieranie. Zacisnąłem pięści. Kidd wyjął z kieszeni fajkę i paląc, obserwował poczynania pod nami. – Cały teren patrolują strażnicy – powiedział. – Wygląda mi na to, że kłopoty sygnalizują dzwonkami. Widzisz? O, tam. – Będzie trzeba je zniszczyć, zanim zapuścimy się w głąb plantacji – rzekłem z namysłem. Kątem oka zobaczyłem coś dziwnego – Kidd poślinił kciuk, a potem wetknął go w cybuch fajki, żeby ją zgasić. Cóż, samo w sobie nie było to dziwne – zdziwiło mnie to, co zrobił później. Zaczął bowiem wcierać sobie popiół w powieki. – Strażników jest zbyt wielu, żeby polegać wyłącznie na skradaniu się – powiedział. – Dlatego zrobię, co w mojej mocy, żeby odciągnąć ich uwagę. Łatwiej ci będzie ich wyciąć. Przyglądałem mu się, zachodząc w głowę, co u diabła wymyślił. Skaleczył się w palec kieszonkowym scyzorykiem, wycisnął kropelkę krwi i roztarł ją na ustach. Potem zdjął

kapelusz. Rozwiązał wstążkę, rozpuścił i ułożył włosy, tak że opadły mu na twarz. Poślinił kciuk i umył sobie nim twarz jak kot. A potem wetknął palce do ust, wyciągnął dwa kłębki waty, które wypychały mu policzki i rzucił je na ziemię. Podciągnął koszulę i zaczął rozwiązywać gorset. Zdjął go, odłożył, rozpiął górne guziki koszuli, rozchylił kołnierz i ukazał coś, co niewątpliwie było jego… cyckami. Zakręciło mi się w głowie. Jego cyckami? Nie. Jej cyckami. Bo kiedy w końcu oderwałem od nich wzrok i spojrzałem mu w twarz – nie! w jej twarz – zobaczyłem, że to wcale nie jest mężczyzna. – Nie masz na imię James, prawda? – spytałem, w sumie niepotrzebnie. Uśmiechnęła się. – Zazwyczaj nie. Chodź. A kiedy wstała, jej sylwetka się zmieniła; przedtem poruszała się i chodziła jak mężczyzna, teraz nie było już żadnych wątpliwości – miałem przed sobą kobietę. Która ruszyła już w dół zbocza, w stronę ogrodzenia plantacji. Potykając się i zsuwając, pobiegłem za nią. – Niech to licho, człowieku. Jakim cudem jesteś kobietą? – Chryste, Edwardzie, czy muszę to wyjaśniać? Mam zadanie do wykonania, później się ze mnie pośmiejesz. Ostatecznie jednak wcale nie było mi do śmiechu. Szczerze mówiąc, było zupełnie zrozumiałe, czemu przebierała się za mężczyznę. Żeglarze nie znosili kobiet na statkach. Uważali, że przynoszą pecha. Jeśli ta tajemnicza kobieta pragnęła wieść żywot żeglarza, to nim właśnie musiała się stać – żeglarzem. A kiedy się nad tym zastanowiłem, niezmiernie zaimponował mi jej tupet. Jakiej odwagi wymagało coś takiego! Powiem ci, moja słodka, poznałem wielu niezwykłych ludzi. Niektórych złych, innych dobrych. Najczęściej i dobrych, i złych zarazem, bo taka właśnie jest większość. Jeśli z kogoś miałabyś brać przykład, to chciałbym, żeby twoim wzorem była właśnie ona. Nazywała się Mary Read. Wiem, że nie zapomnisz. To była najodważniejsza kobieta, jaką poznałem, bez dwóch zdań.

40

Czekając na nią pod bramą, podsłuchałem rozmowy strażników. A więc Torres zdołał się wymknąć. Interesujące. A Prins zabarykadował się na plantacji, lękając się o swoje życie. Dobrze. Miałem nadzieję, że strach ściskał jego żołądek lodowatym uściskiem. Miałem nadzieję, że z przerażenia nie mógł w nocy spać. Nie mogłem się doczekać, kiedy ujrzę to w jego oczach, zabijając go. Najpierw jednak musiałem dostać się do środka. A do tego potrzebowałem… Oto i ona. Trzeba jej to przyznać, była doskonałą aktorką. Bóg jeden wie, jak długo utrzymywała nas wszystkich w mniemaniu, że jest mężczyzną, teraz zaś grała nową rolę, nie zmieniając płci, ale przekonując wartowników, że jest ranna. I robiła to piekielnie skutecznie. – Stać! – rozkazał żołnierz przy bramie. – Proszę, zostałam postrzelona – wycharczała. – Potrzebuję pomocy. – Chryste, Philips, popatrz na nią. Jest ranna. Bardziej litościwy z dwóch strażników podszedł do bramy i otworzył ją przed Mary. – Panie – jęknęła słabo. – Źle się czuję i jest mi słabo. Współczujący żołnierz podał jej ramię. – Niech was Bóg błogosławi, chłopcy – powiedziała i przekuśtykała przez bramę, która się za nimi zamknęła. Oczywiście nie widziałem tego ze swojego miejsca, ale usłyszałem: świst ostrza, stłumiony odgłos ciosów trafiających w ciało, cichy jęk towarzyszący uchodzącym resztkom życia, a potem głuchy łomot ciał padających na ziemię. Po chwili oboje byliśmy już w środku i biegliśmy w stronę rezydencji. Niewolnicy pewnie nas widzieli, ale musieliśmy mieć nadzieję, że nie narobią krzyku. Nasze modły zostały wysłuchane, bo niedługo potem zakradaliśmy się już do budynku, dając sobie sygnały dłońmi i przemykając bezgłośnie z pomieszczenia do pomieszczenia – aż natknęliśmy się na Prinsa, stojącego w altanie na dziedzińcu za domem. Przycupnęliśmy po obu stronach wejścia, zajrzeliśmy do środka i zobaczyliśmy go – stał plecami do nas, z rękami splecionymi na brzuchu, zapatrzony na swoją posiadłość, zadowolony ze swojego życia – tłusty handlarz niewolników, który zbudował fortunę na cierpieniu innych. Pamiętasz, jak mówiłem, że poznałem paru ludzi, którzy byli po prostu źli? Laurens Prins zajmował miejsce na samym szczycie tej listy. Popatrzyliśmy po sobie. Prins należał do Mary, ale z jakiegoś powodu (może dlatego, że chcieli mnie zwerbować?) machnęła ręką, żebym sam się tym zajął, a potem pobiegła, by przeszukać resztę posiadłości. Wstałem, wszedłem na dziedziniec, podkradłem się do altany i stanąłem za Laurensem Prinsem. I wysunąłem ostrze. Och, było dobrze naoliwione; jeśli chodzi o piratów, jednego można być pewnym, choć nie jesteśmy zanadto cywilizowani, choć zupełnie nie dbamy o nasze otoczenie – czego dowodem był stan Nassau – naszą broń utrzymywaliśmy w dobrym stanie. Wynikało to z tej samej filozofii, która nakazywała dbałość o stan okrętów. To była kwestia potrzeby. Kwestia przeżycia. Tak samo było z moim ostrzem. Kiedy zawilgło, czyściłem je dokładnie, oliwiłem do upadłego, dlatego ostatnimi czasy, kiedy je wysuwałem, nie wydawało niemal żadnego dźwięku. Było do tego stopnia ciche, że Prins go nie usłyszał.

Zakląłem i w końcu odwrócił się zaskoczony, może spodziewając się zobaczyć jednego ze swoich strażników; już zamierzał nakrzyczeć na niego za tę bezczelność, za to, że tak się do niego podkradł. Zamiast tego przebiłem go ostrzem. Wytrzeszczył szeroko oczy i znieruchomiał tak, kiedy opuściłem go na ziemię, nie wyciągając klingi. Trzymałem go, aż krew zalała mu płuca, a życie zaczęło z niego uchodzić. – Czemu wisisz nade mną jak łakomy kruk? – wycharczał. – Napawasz się cierpieniem starca? – Pan też ma na sumieniu niemało cierpienia, panie Prins – odparłem nieczule. – Można to chyba nazwać odpłatą. – Wy niedorzeczni zbóje i wasza filozofia – zakpił z żałosną pogardą konającego. – Chodzicie po świecie, ale nie potraficie go poruszyć. Uśmiechnąłem się do niego. – Źle odgadujesz moje motywy, starcze. Mnie chodzi tylko o parę sztuk złota. – Tak jak i mnie, chłopcze – odparł. – Tak jak i mnie… I umarł. Wychodziłem z altany, zostawiając w niej jego zwłoki, kiedy usłyszałem jakiś dochodzący z góry odgłos. Obejrzałem się i ujrzałem Mędrca Robertsa, dokładnie takiego, jakim go zapamiętałem, stojącego na balkonie. Trzymał Mary jako zakładniczkę, przystawiając pistolet do jej skroni. Do tego – spryciarz – trzymał ją za nadgarstek, żeby nie mogła wysunąć ostrza. – Znalazłam go! – zawołała, jakby nie przejmowała się zupełnie pistoletem przy głowie. Strzeliłby. Zdradzała to gorączka w jego spojrzeniu. Jego oczy płonęły. „Pamiętasz mnie, druhu? − pomyślałem. − Człowieka, który stał z boku, kiedy utaczali ci krwi?” Pamiętał. – Templariusz z Hawany – powiedział, kiwając głową. – Nie jestem templariuszem, przyjacielu – odkrzyknąłem. – To był tylko podstęp. Przyjechaliśmy tu uratować ci tyłek. (Miałem oczywiście na myśli: „Torturować cię, aż nam wyjawisz, gdzie jest Obserwatorium”). – Uratować mnie? Pracuję dla pana Prinsa. – Kiepsko wybierasz sobie panów. Zamierzał sprzedać cię templariuszom. Roberts przewrócił oczami. – Wygląda na to, że nikomu nie można ufać. Może się przy tym rozluźnił, bo Mary ten właśnie moment wybrała na działanie. Przeciągnęła obcasem po jego piszczeli, a kiedy krzyknął z bólu, wykręciła się w bok, wyrywając mu się z uścisku. Zamachnęła się na jego rękę z pistoletem, ale odepchnął ją, wycelował i wystrzelił. Chybił. Mary straciła równowagę. Roberts dostrzegł szansę, chwycił się balustrady balkonu i kopnął obiema nogami. Mary z krzykiem przeleciała przez poręcz, a ja już biegłem, żeby ją złapać, kiedy zdołała się czegoś chwycić i opadła na balkon poniżej. Mędrzec tymczasem wyciągnął następny pistolet, ale odgłos wystrzału zwabił żołnierzy. – Roberts! – krzyknąłem. Zamiast jednak strzelić do strażników, wypalił w dzwonek. Brzęk. Nie mógł spudłować i osiągnął zamierzony efekt: kiedy Mary zwinnie zeskoczyła z balkonu do mnie, jednocześnie wysuwając ostrze, ze wszystkich wejść na dziedziniec zaczęli wbiegać żołnierze. Stanęliśmy plecami do siebie, ale nie było czasu, by spokojnie ocenić siły wroga. Tamci wyciągali pistolety i muszkiety, więc rzuciliśmy się do walki. Przypadło ich chyba po sześciu na głowę. Dwunastu ludzi, którzy zginęli, walcząc

z mniejszą lub większą odwagą i wprawą, oraz przynajmniej jeden przypadek wątpliwej zdolności do jakiejkolwiek walki − ów biegł do ataku z zamkniętymi oczami i skamlał. Usłyszeliśmy tupot nadciągających posiłków i wiedzieliśmy, że najwyższa pora uciekać. Wybiegliśmy z dziedzińca i puściliśmy się pędem do bramy, wołając niewolników, żeby uciekali, wyswobodzili się. Gdyby nie dziesiątki ścigających nas żołnierzy, zatrzymalibyśmy się i zmusili ich do ucieczki. Nie wiem jednak, czy wykorzystali sposobność, jaką im daliśmy. Zatrzymaliśmy się w końcu, a kiedy skończyłem przeklinać pecha, który sprawił, że straciliśmy Robertsa, spytałem ją, jak się naprawdę nazywa. – Mama nazywała mnie Mary Read – odparła, a ja poczułem, że coś naciska mnie w krocze. Kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem, że to czubek jej ukrytego ostrza. Uśmiechała się, dzięki Bogu. – Ale nikomu o tym ani słowa – dodała – bo z ciebie też zrobię kobietę. I nigdy nikomu nie powiedziałem. W końcu to była kobieta, która potrafiła sikać na stojąco. Nie zamierzałem jej lekceważyć.

41

Styczeń 1718 Drogi Edwardzie, piszę ze smutnymi wieściami o Twoim ojcu, który zmarł miesiąc temu na zapalenie płuc. Nie cierpiał, do tego odszedł w moich objęciach, z czego się cieszę. Przynajmniej byliśmy razem do samego końca. Kiedy umierał, żyliśmy w nędzy, więc zaczęłam pracować w miejscowej tawernie, gdzie możesz pisać, jeśli chcesz. Doszły moich uszu wieści o Twoich wyczynach. Mówią, że jesteś sławnym piratem. Chciałabym, żebyś napisał do mnie i ukoił moje obawy w tej sprawie. Z żalem piszę, że od Twojego wyjazdu nie widziałam Caroline, nie mogę więc przekazać Ci żadnych wiadomości o jej zdrowiu. Matka Popatrzyłem na adres zwrotny. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać.

42

Cóż, wiem, że w początkach 1718 roku byłem w Nassau – a gdzieżby indziej, to był mój dom – ale szczerze mówiąc, pamiętam tylko urywki. Dlaczego? To pytanie musisz zadać jemu – temu cichemu głosikowi w głowie, który przekonuje, że przyda ci się jeszcze jeden kufel, kiedy wiesz, że masz już dość. Ten głosik zrobił się natarczywy i nie pozwalał mi minąć Starego Avery’ego bez zajrzenia do środka i zmarnowania całego dnia. Budziłem się potem na wpół żywy, wiedząc, że tylko jedno może mi pomóc – a serwowała to Anne Bonny, barmanka w Starym Averym. A potem, nigdy nie zgadniesz: wszystko – to przeklęte, błędne koło – zaczynało się na nowo. Owszem, teraz już się domyśliłem, że piłem, żeby zalać swoje niepowodzenie, ale tak to już jest z piciem, że kiedy człowiek pije, nie wie dlaczego. Nie dociera do niego, że picie to symptom, a nie lekarstwo. Siedziałem więc i patrzyłem, jak Nassau obraca się w ruinę. Byłem tak pijany, że zapominałem, jak mnie to brzydzi. Dzień za dniem spędzałem przy tym samym stoliku u Starego Avery’ego, albo gapiąc się na skradzioną ilustrację Obserwatorium, albo próbując sklecić list do matki lub do Caroline. Myślałem o ojcu. Zastanawiałem się, czy pożar domu przyspieszył jego śmierć. Zastanawiałem się, czy to też moja wina i wiedziałem, że odpowiedź na to pytanie jest powodem, dla którego moje listy do matki lądowały pomięte na podłodze tarasu. Nie byłem przy tym tak pochłonięty swoimi problemami, żeby zapomnieć o gapieniu się na rozkoszne siedzenie Anne Bonny, chociaż była niedostępna (to znaczy – oficjalnie niedostępna. Anne… powiedzmy tylko, że lubiła towarzystwo piratów, jeśli wiesz, co mam na myśli). Anne przybyła do Nassau ze swoim mężem Jamesem, bukanierem i cholernym szczęściarzem, skoro się z nią ożenił. Trzeba przy tym powiedzieć, że nasza Anne miała w sobie coś takiego… nie bała się rzucić komuś przychylnego spojrzenia i wszyscy się zastanawialiśmy, czy James Bonny nie miał z nią kłopotów. Założę się, że podawanie piwa u Starego Avery’ego nie było jego pomysłem. – W tym mieście są tylko szczyny i robactwo – narzekała, zdmuchując z oczu kosmyki włosów. Miała rację, ale mimo to została, opędzając się od awansów większości piratów, przyjmując zaś zaloty nielicznych szczęśliwców. Mniej więcej w tym czasie, kiedy taplałem się w nieszczęściu, spędzając dni na leczeniu jednego kaca i szykowaniu sobie następnego, doszły nas wieści o królewskiej amnestii. – To zasrana bzdura! Powiedział to Charles Vane. Jego słowa przebiły się przez przedpołudniowe, alkoholowe zamroczenie, nad którym ciężko pracowałem. Co takiego? – To podstęp! – zagrzmiał. – Żebyśmy zmiękli, nim zaatakują Nassau! Zobaczycie. Zapamiętajcie moje słowa. Co było podstępem? – To nie podstęp, Vane – powiedział Czarnobrody głosem zdradzającym niezwykłą powagę. – Słyszałem to z ust jednego oślizgłego bermudzkiego kapitana. Oferują amnestię dla każdego pirata, który jej zechce. Amnestia. Pozwoliłem, żeby to słowo zapadło mi głęboko w świadomość.

Hornigold też tam był. – Podstęp czy nie, uważam, że to jasne, iż Brytyjczycy mogą wrócić do Nassau – rzekł. – Bez wątpienia z wojskiem. Z braku lepszych pomysłów proponuję się przyczaić. Żadnego piractwa, żadnych napadów. Póki co nie róbmy niczego, co mogłoby rozdrażnić króla. – Królewski spokój to nie moje zmartwienie, Ben – upomniał go Czarnobrody. Benjamin odwrócił się do niego. – Będzie twoje, jak przyśle tu żołnierzy, żeby oskrobali tę wyspę do czysta z naszego osadu. Rozejrzyj się, człowieku, warto ginąć za to szambo? Oczywiście miał rację. Nassau z każdym dniem coraz bardziej cuchnęło przyprawiającym o mdłości połączeniem gówna, zastałej wody i gnijących trucheł. Ale mimo to, choć ciężko ci w to pewnie uwierzyć, to było nasze przyprawiające o mdłości połączenie gówna, zastałej wody i gnijących trucheł, i byliśmy gotowi się o to bić. Poza tym smród nie był znów aż tak dokuczliwy, kiedy się człowiek spił. – Tak, to nasza republika. Nasz pomysł – upierał się Czarnobrody. – Wolny kraj wolnych ludzi, pamiętasz? Może jest z pozoru dość plugawy. Ale czy o tę ideę nie warto walczyć? Benjamin odwrócił wzrok. Czyżby już podjął decyzję? Już wybrał? – Nie mam pewności – odrzekł. – Kiedy bowiem patrzę na owoce naszych lat pracy, widzę tylko chorobę… próżniactwo… głupotę. Pamiętasz, co mówiłem o Benjaminie? O tym, że ubierał się inaczej, nosił bardziej po wojskowemu? Kiedy teraz go wspominam, myślę, że nigdy tak naprawdę nie chciał być piratem; że ambicja pchała go w inną stronę, ku marynarce Jego Królewskiej Mości. Na przykład nigdy nie przepadał za napadaniem na statki, co było wśród nas rzadkością. Czarnobrody opowiadał, jak okręt pod jego komendą musiał raz przypuścić szturm na bahamski slup, żeby Benjamin mógł zabrać pasażerom kapelusze. Nic więcej, tylko kapelusze. Owszem, można pomyśleć, że to dlatego, że był mięczakiem i nie chciał ich za bardzo przerazić – i może to racja. Ale fakt pozostaje faktem, że z nas wszystkich Benjamin Hornigold był najmniej podobny do typowego pirata, jakby nie chciał do końca zaakceptować, że nim jest. Zważywszy na te okoliczności, nie powinienem być zaskoczony tym, co wydarzyło się potem.

43

Lipiec 1718 Najdroższa Caroline… I tyle tylko tym razem (miejsce: Stary Avery, to przecież chyba jasne) udało mi się napisać. – Ubierasz w słowa jakieś uczucia? Stała nade mną Anne, śniada i piękna. Uczta dla oczu. – Tylko krótki list do domu. Zresztą ona i tak pewnie już dawno o mnie zapomniała. Zmiąłem kartkę i cisnąłem ją w kąt. – Ach, masz twarde serce – powiedziała Anne, wracając za kontuar. – Powinno być bardziej miękkie. Tak, pomyślałem. Racja, dziewczyno. A to serce wydawało się roztapiać. Przez te kilka miesięcy, odkąd usłyszeliśmy o królewskiej amnestii, Nassau podzieliło się między tych, którzy z niej skorzystali, tych, którzy zamierzali z niej skorzystać (po jeszcze jednym, ostatnim napadzie) oraz zagorzałych wrogów amnestii, przeklinających całą resztę, którym przewodził Charles Vane i… Czarnobrody? Mój stary przyjaciel był ostrożny, ale kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że uznał, iż życie pirata nie jest już dla niego. Odpłynął z Nassau w poszukiwaniu łupów. Do naszych uszu dochodziły wieści o wielkich skarbach i dziwnych sojuszach. Zacząłem podejrzewać, że Czarnobrody opuścił Nassau, nie zamierzając tu wracać. (I nigdy, o ile wiem, nie wrócił). A ja? Cóż, z jednej strony, bałem się zaprzyjaźniać z Vanem. Z drugiej – nie chciałem korzystać z amnestii, co czyniło mnie jego sprzymierzeńcem, czy tego chciałem, czy nie. Vane czekał, aż przybędą jakobickie posiłki, ale się nie doczekał. Zaczął więc planować wyjazd, może założenie nowej pirackiej republiki gdzie indziej. Zamierzałem wziąć „Kawkę” i popłynąć z nim. Jakiż miałem wybór? A potem przyszedł ten poranek, kilka dni przed terminem wyruszenia; siedziałem na tarasie Starego Avery’ego, próbując napisać list do Caroline i gawędząc z Anne Bonny, kiedy usłyszeliśmy dobiegający z portu huk armat. To był jedenastolufowy salut i wiedzieliśmy dobrze, co się dzieje. Zostaliśmy uprzedzeni. Brytyjczycy przybywali, by przejąć kontrolę nad wyspą. I oto byli. Blokada zamknęła oba wejścia do portu. Okręty Jego Królewskiej Mości „Milford” i „Róża” stanowiły obstawę. Dwa wojenne okręty eskortujące flotyllę pięciu innych, wiozących żołnierzy, rzemieślników, zapasy, materiały budowlane – istna kolonia, która przybyła, żeby wykurzyć piratów, postawić Nassau na nogi i przywrócić mu należne poważanie. Prowadził ich okręt flagowy „Delicja”, który spuścił łodzie wiosłowe, mające pokonać cmentarzysko okrętów i wylądować na naszej plaży. Kiedy tam przybyliśmy, wraz z chyba każdym majtkiem z Nassau, pasażerowie właśnie wysiadali, a wśród nich nikt inny, jak mój stary znajomy Woodes Rogers. Był ogorzały i zadbany jak zwykle, choć wyglądał na bardziej przygnębionego. Pamiętasz jego obietnicę, że zostanie gubernatorem Hawany? Dotrzymał jej. Pamiętasz, jak mi mówił, że planuje wyplenić piratów z Nassau? Wyglądało na to, że to

przyrzeczenie także zamierza spełnić. Nigdy tak bardzo nie brakowało mi Czarnobrodego. Byłem pewny jednego – mój stary przyjaciel Edward Thatch wiedziałby, co robić. Połączenie instynktu i sprytu dodałoby mu skrzydeł niczym wiatr. – A niech mnie powieszą – powiedział stojący obok mnie Calico Jack (kusisz los, Jack). – Król Jerzy dość ma naszych swawoli. Kim jest ten ponurak? – To kapitan Woodes Rogers – odparłem. A ponieważ nie spieszyło mi się do odnawiania z nim znajomości, cofnąłem się w tłum, nie tak jednak daleko, żeby nie słyszeć, jak Rogers bierze od kogoś zwój i czyta go gromkim głosem: – Pragniemy pertraktować z ludźmi, którzy mienią się gubernatorami tej wyspy. Charles Vane, Ben Hornigold i Edward Thatch. Wystąpcie, jeśli łaska. Benjamin dał krok naprzód. – Wymuskany szczur – wycedził Jack. I nigdy nie padły prawdziwsze słowa. Jeśli bowiem można dokładnie wskazać chwilę, kiedy Nassau spotkał koniec, a nasze nadzieje na republikę rozwiały się jak dym, było to właśnie wtedy.

44

Listopad 1718 Dopiero kiedy go odnalazłem, uświadomiłem sobie, jak bardzo za nim tęskniłem. Nie mogłem wiedzieć, że niedługo stracę go na zawsze. Było to na plaży Północnej Karoliny, w zatoce Ocracoke, tuż przed świtem. Urządził libację – oczywiście – i nie spał całą noc – oczywiście. Plaża usiana była ogniskami, marynarze tańczyli gigę do wtóru skrzypek, inni podawali sobie bukłak z rumem i głośno rechotali. Na rożnie obracał się dzik; rozkoszny zapach sprawiał, że kiszki grały mi marsza. Może na plaży Ocracoke Czarnobrody założył własną piracką republikę? Może nie interesował go w ogóle powrót do Nassau i przywrócenie tam dawnych porządków? Charles Vane już tu był. Kiedy zbliżyłem się, brnąc w piasku i czując już smak rumu w ustach i dzika w żołądku, stał, najwyraźniej kończąc właśnie rozmowę z Czarnobrodym. – Wielceś mnie zawiódł, Thatch! – ryknął jadowicie. Zobaczył mnie i oznajmił: – Twierdzi, że postanowił tu zostać. Chędożyć go i obyście zawiśli wszyscy, którzy idziecie za tym żałosnym bękartem. Gdyby chodziło o kogoś innego niż Czarnobrody, Vane poderżnąłby mu gardło za zdradę sprawy. Ale nie zrobił tego, bo to był Czarnobrody. Gdyby chodziło o kogoś innego niż Vane, Czarnobrody kazałby go zakuć w kajdany za bezczelność. Ale nie zrobił tego. Czemu? Może przez wyrzuty sumienia, bo odwrócił się od piractwa. Może dlatego, że cokolwiek się myślało o Charlesie, nie sposób było nie podziwiać jego odwagi i oddania sprawie. Nikt nie walczył z amnestią zacieklej niż Charles. Nikt nie był większą zadrą w sercu Rogersa niż on. Przebił blokadę płonącym statkiem i zbiegł, a potem organizował rajdy na New Providence, robiąc co w jego mocy, by utrudnić Rogersowi władanie w oczekiwaniu na posiłki. Pomoc, na którą liczył, ubierała się do bitwy na czarno i znana był jako Czarnobrody. Ale kiedy tamtego kojącego poranka przybyłem na plażę, wyglądało na to, że ostatnie nadzieje Charlesa Vane’a legły w gruzach. Poszedł, kopiąc ze złością piasek, z dala od migotliwego ciepła ognisk, dygocząc z wściekłości. Patrzyliśmy za nim. Obejrzałem się na Czarnobrodego. Pasy miał rozpięte, płaszcz także, brzuch, którego się dorobił, rozpierał guziki koszuli. Milcząc, wskazał mi tylko miejsce na piasku obok siebie, podał butelkę wina i zaczekał, aż się napiję. – Ten człowiek to kutas – powiedział nieco pijanym głosem, machnąwszy ręką w kierunku, w którym oddalił się Charles Vane. „Ach − pomyślałem − ale zrządzeniem losu Edward Kenway, twój stary kamrat, pragnie tego samego, co ten kutas”. Vance może i był oddany sprawie, ale nie miał wiary w braci. Zawsze okrutny, ostatnio zrobił się jeszcze bardziej bezwzględny i dziki. Mówiono mi, że stosuje nową sztuczkę, torturując jeńców – przywiązuje ich do bukszprytu, wsadza im zapałki pod powieki, a potem je podpala. Nawet jego załoga zaczęła kwestionować te metody. Może Vane wiedział, tak samo jak ja, że Nassau potrzebowało przywódcy, który potrafił porwać za sobą ludzi. Nassau potrzebowało Czarnobrodego. Thatch wstał – Charles Vane był już tylko odległym punktem na horyzoncie – i gestem

kazał mi iść za sobą. – Wiem, że jestem dla ciebie jak rodzina, Kenway. – Wydawał się wzruszony. – Twoja wiara we mnie jest ujmująca. Ale teraz, kiedy Nassau przepadło, myślę, że dla mnie to już koniec. – Ja tak nie myślę, druhu – odparłem zgodnie z prawdą. – Ale nie zamierzam ci mieć za złe twojej decyzji. Kiwnął głową. – Jezu, Edwardzie. Żyjemy niczym z wielką dziurą w brzuchu, za każdym razem, kiedy bebechy wylewają się na ziemię, trzeba je pozbierać i wepchnąć z powrotem. Kiedy Ben i ja pierwszy raz przybiliśmy do Nassau, nie doceniłem, jak bardzo potrzeba tam ludzi z charakterem, żeby to miejsce rozwinęło się w pełni. Nie myliłem się jednak co do zepsucia, które się z tym wiąże. Idąc, przez chwilę nasłuchiwaliśmy szumu fal na piasku, cichego szmeru cofającego się morza. Może podobnie jak ja, myśląc o zepsuciu, Czarnobrody pomyślał o Benjaminie. – Kiedy ktoś raz posmakuje przywództwa, ciężko mu nie myśleć, dlaczego nie rządzi całym światem. Wskazał za siebie. – Wiem, że ci ludzie mają mnie za dobrego kapitana, ale niech mnie diabli, jak mnie to mierzi. Jestem arogancki. Brakuje mi opanowania, żeby dowodzić zza pleców innych. Pomyślałem, że wiem, o co mu chodzi. Wydawało mi się, że rozumiem. Ale nie spodobało mi się to – nie podobał mi się fakt, że Czarnobrody się od nas oddalał. Szliśmy dalej. – Wciąż szukasz tego całego Mędrca? – spytał Thatch. Powiedziałem, że tak, ale nie wspomniałem, że poszukiwania te polegają głównie na przesiadywaniu w Starym Averym nad kuflem i rozmyślaniu o Caroline. – Cóż, miesiąc temu, biorąc łup, usłyszałem, że jakiś Roberts pływa na niewolniczym statku „Księżniczka”. Może się tym zajmiesz? A więc to tak – cieśla o martwym spojrzeniu, człowiek o starożytnej wiedzy, porzucił plantację na rzecz statku niewolniczego. To miało sens. – „Księżniczka”. Bywaj, Thatch.

45

Oczywiście Brytyjczycy ścigali Czarnobrodego. Później dowiedziałem się, że dowodził nimi porucznik Maynard z „Perły”. Gubernator Wirginii wyznaczył nagrodę za głowę Thatcha po tym, jak kupcy narobili szumu na temat jego zwyczaju wypływania z zatoki Ocracoke i łupienia samotnych statków; gubernator lękał się, że wkrótce zatoka zmieni się w kolejne Nassau. Nie chciał mieć pod bokiem najsłynniejszego pirata na świecie. Dlatego wyznaczył za jego głowę nagrodę. I Brytyjczycy się po nią zgłosili. Z początku słyszeliśmy tylko szeptane przestrogi. „Anglicy się zbliżają. Anglicy się zbliżają”. Wyglądając przez armatnie luki „Przygody”, slupa Czarnobrodego, zobaczyliśmy, że zwodowali małą łódź i próbowali się do nas podkraść. Zniszczylibyśmy ich oczywiście ze szczętem, gdyby nie jedna sprawa. Jedna, ale kluczowa. Pamiętasz tę libację, o której mówiłem? Wino i pieczony dzik? Trwała dalej. Bardzo długo. Mieliśmy wszyscy ogromnego, gigantycznego kaca. Dlatego zdobyliśmy się jedynie na odpędzenie łodzi strzałem z armaty. Tego ranka było nas na pokładzie statku Czarnobrodego bardzo niewielu. Najwyżej dwudziestu. Ale byłem wśród nich i ja, nieświadom, że odegram rolę w tym, co się wydarzyło później: w końcu kariery najsłynniejszego pirata świata. Trzeba mu oddać sprawiedliwość: może i był skacowany – tak jak my wszyscy – ale znał wody wokół zatoki Ocracoke. Odpłynęliśmy, pospiesznie kierując się ku piaszczystym brzegom. Ludzie Maynarda ruszyli za nami. Wywiesili czerwoną banderę i nie pozostawili nam żadnych złudzeń co do zamiarów. Widziałem to w oczach Czarnobrodego. Mój stary przyjaciel Edward Thatch. Wszyscy na pokładzie „Przygody” tamtego dnia byliśmy pewni, że Anglikom chodzi wyłącznie o niego. W swojej deklaracji gubernator Wirginii wymienił z nazwiska tylko jednego pirata, i był nim Edward Thatch. Chyba wszyscy wiedzieliśmy, że to nie my jesteśmy prawdziwym celem tych upartych Anglików, że jest nim Czarnobrody. Mimo to nikt się nie poddał ani nie skoczył za burtę. Nie było wśród nas ani jednego, który nie byłby gotów za niego zginąć – takie budził oddanie i lojalność. Gdyby tylko wykorzystał to w służbie Nassau… Dzień był spokojny, nie mieliśmy wiatru w żaglach, więc musieliśmy uciec się do wioseł. Widzieliśmy białka oczu naszych prześladowców, oni widzieli nasze. Czarnobrody pobiegł na rufę, gdzie wychylił się przez reling i krzyknął nad nieruchomą wodą do Maynarda: – Do diabła, wy zbóje, coście za jedni? I skąd się wzięliście? Tamci nie odpowiedzieli, gapili się tylko na nas nieporuszenie. Pewnie chcieli wytrącić nas z równowagi. – Widzicie po naszej banderze, żeśmy nie piraci – ryknął Czarnobrody, wymachując rękami. Jego głos odbijał się dziwnym echem od stromych, piaszczystych brzegów po obu stronach wąskiego kanału. – Zwodujcie łódź, żeby wejść na nasz pokład. Zobaczycie, że nie jesteśmy piratami. – Nie mam wolnej łodzi! – odkrzyknął Maynard. Zapadła krótka cisza. – Zresztą niedługo wejdę na wasz pokład z mojego slupa. Czarnobrody zaklął i wzniósł szklankę rumu w toaście. – Obyście trafili do piekła, ty i twoi ludzie, tchórzliwe lalusie! Nie spodziewajcie się litości! – Nie oczekuję od ciebie litości, Edwardzie Thatchu, i sam też jej nie obiecuję.

Dwa slupy pod komendą Maynarda zbliżały się i pierwszy raz w życiu zobaczyłem, że mój przyjaciel, Edward Thatch, nie wie, co robić. Pierwszy raz w życiu ujrzałem w tych oczach strach. – Edwardzie… – powiedziałem, chcąc go zabrać na bok, usiąść z nim, tak jak robiliśmy to tyle razy u Starego Avery’ego, uknuć jakiś plan, ale tym razem nie po to, żeby zdobyć łup, lecz żeby uciec Anglikom. Czmychnąć w jakieś bezpieczne miejsce. Załoga wokół nas uwijała się w pijackim amoku. Sam Czarnobrody żłopał rum; w miarę jak się upijał, mówił coraz głośniej. A oczywiście im bardziej był pijany, tym mniej słuchał rozsądku, tym bardziej lekkomyślne i pochopne były jego działania. Rozkazał nabić armaty, a ponieważ nie miał kul, załadować je gwoździami i żelaznym złomem. – Edwardzie, nie… Próbowałem go powstrzymać, wiedząc, że musi być lepszy, mniej ryzykowny sposób, by wymknąć się Anglikom. Wiedząc, że ostrzelanie ich to podpisanie własnego wyroku śmierci. Mieli nad nami przewagę liczebną, mieli więcej dział. Ich żołnierze nie byli pijani ani skacowani, a w ich oczach płonął fanatyzm. Chcieli tylko jednego, a był nim Czarnobrody – pijany, zły, rozszalały i prawdopodobnie, w głębi ducha, śmiertelnie przerażony. Bum! Strzał poszedł bokiem, ale oślepiła nas ściana dymu i piachu. Przez długą chwilę czekaliśmy, wstrzymując oddech, żeby zobaczyć, co wskórała nasza salwa; słyszeliśmy tylko krzyki i trzask pękającego drewna. Cokolwiek zrobiliśmy, brzmiało to poważnie. Kiedy mgła opadła, zobaczyliśmy, że jeden ze ścigających nas statków skręcił w bok i osiadł na mieliźnie. Drugi także wydawał się trafiony, na pokładzie nie było załogi, kadłub był miejscami poszarpany i potrzaskany. Z ust naszych marynarzy wydobył się słaby, ale szczery wiwat i zaświtała nam nadzieja, że może jednak nie wszystko stracone. Czarnobrody popatrzył na mnie, stojącego obok przy relingu, i puścił oko. – Ten drugi wciąż płynie, Edwardzie – ostrzegłem go. – Odpowiedzą ogniem. I istotnie, odpowiedzieli. Strzelili kulami łańcuchowymi, które zniszczyły nam kliwer; zwycięskie okrzyki przeszły w jęki rozpaczy, bo nasz statek stracił żeglowność, zboczył ku brzegowi kanału i nabrał przechyłu, potrzaskanymi masztami zawadzając o strome zbocza. Ścigający nas slup podszedł do nas tymczasem od sterburty; mogliśmy się przekonać, jakimi siłami wciąż dysponowali. Wyglądało na to, że bardzo niewielkimi. Obok sternika stał Maynard, gestykulując i wołając: – Burta w burtę, burta w burtę! Wtedy właśnie Edward uznał, że najlepszą obroną jest atak. Dał załodze znak, żeby chwyciła za broń i przygotowała się do abordażu. Czekaliśmy z nabitymi pistoletami i kordelasami w garści, gotowi do ostatniej bitwy na bezludnym, wąskim kanale w Indiach Zachodnich. Spowił nas prochowy dym, jego gęste kłęby wisiały w powietrzu. Szczypał w oczy i przydawał tej scenie aury niesamowitości, jakby angielski slup był statkiem widmem, wyłaniającym się z upiornej mgły. Efekt ten wzmagał fakt, że pokłady miał puste. Widzieliśmy tylko mata przy sterze i Maynarda krzyczącego: „Burta w burtę, burta w burtę!”; przewracał przy tym oczami jak szaleniec. Jego widok, nie wspominając o stanie brytyjskiego okrętu, dał nam nadzieję – że może są w jeszcze gorszej kondycji, niż myśleliśmy w pierwszej chwili; że to jednak nie jest nasza ostatnia bitwa; że może przeżyjemy i uciekniemy. Jak się okazało, była to nadzieja złudna. Zapadła cisza, skulonych za relingiem dobiegały nas tylko coraz bardziej histeryczne wrzaski Maynarda. Ilu ludzi zostało przy życiu na pokładzie slupa, tego nie dało się stwierdzić,

ale jeden z nas miał co do tego pewność. – Zebrali cięgi, zostało ich najwyżej trzech albo czterech! – krzyknął Czarnobrody. Zauważyłem, że założył swój czarny kapelusz i zapalił lonty w brodzie. Spowijał go dym; kac minął, świecił się niczym diabeł. – Przeskoczymy do nich i posiekamy ich na kawałki. Tylko trzech albo czterech? Przecież musiało ocaleć ich więcej? W tym jednak momencie statki zetknęły się z hukiem i Czarnobrody z okrzykiem poprowadził nas przez reling „Przygody” na brytyjski slup, z okrutnym, wojennym wrzaskiem na ustach. Piraci runęli w stronę Maynarda i jego oficera przy sterze. Ale Maynard był równie dobrym aktorem co moja przyjaciółka Mary Read. Kiedy bowiem nasza załoga znalazła się na jego pokładzie, z jego twarzy zniknęło szaleństwo. – Teraz, żołnierze, teraz! – krzyknął. Luk na pokładzie rufowym się otworzył i wpadliśmy w pułapkę. Schowali się przed nami, udawali pokonanych, udawali martwych, żeby zwabić nas na pokład. A teraz się wysypali, jak szczury uciekające z zęzy, dwa tuziny przeciwko naszej dwunastce. Powietrze natychmiast rozbrzmiało szczękiem stali, hukiem wystrzałów i krzykami. Rzucił się na mnie jakiś żołnierz. Uderzyłem go w twarz, jednocześnie wysuwając ostrze. Uskoczyłem w bok przed fontanną krwi i smarków, która buchnęła mu z nosa. W drugim ręku miałem pistolet, ale usłyszałem wołanie Czarnobrodego: – Kenway! Leżał na pokładzie, mocno krwawił z rany na nodze, opędzał się kordelasem i wołał o pistolet. Rzuciłem mu swój; złapał go i zastrzelił żołnierza, który biegł na niego z uniesionym bronią. Ale już był martwy. Obaj to wiedzieliśmy. Wszyscy to wiedzieli. – W świecie bez złota bylibyśmy bohaterami! – krzyknął, kiedy go opadli. Maynard poprowadził na niego swoich ludzi. Czarnobrody, widząc prześladowcę, wyszczerzył zęby i machnął orężem. Maynard wrzasnął, bryzgając krwią z ręki, odskoczył i wypuścił broń. Zza pasa wyrwał pistolet, wypalił i trafił Edwarda w ramię, posyłając go z powrotem na kolana. Thatch stęknął i znów się zamachnął, niestrudzenie odpędzając napastników. Padali kolejni nasi ludzie. Wyciągnąłem drugi pistolet, strzeliłem i przyprawiłem jednemu z żołnierzy trzecie oko, ale opadli mnie niczym rój szerszeni. Rąbałem ich, ciąłem bezlitośnie. Świadomość, że każdy następny umrze tak samo, powstrzymała ich, dając mi szansę zerknąć przez ramię i ujrzeć, jak Edward ginie od tysiąca cięć, na kolanach, ale wciąż się nie poddając, otoczony przez tnące i rąbiące go pałaszami sępy. Z krzykiem rozpaczy i gniewu wyprostowałem się i zawirowałem z wyciągniętymi rękami. Moje ostrze zakreśliło okrąg śmierci, odrzucając żołnierzy do tyłu. Przejąłem inicjatywę, kopnąłem z wyskoku obunóż człowieka przede mną, odbiłem się od jego piersi i twarzy i wypadłem poza otaczający mnie pierścień napastników. Moje ostrze błysnęło w locie i dwaj żołnierze runęli z otwartymi żyłami; krew głośno chlusnęła na pokład. Wylądowałem, a potem rzuciłem się na pomoc przyjacielowi. Nie dobiegłem jednak. Z lewej rzucił się na mnie żeglarz, który mnie zatrzymał, istny wielkolud; zderzył się ze mną, a obaj poruszaliśmy się tak szybko, że żaden z nas nie zdołał wyhamować pędu i runęliśmy przez reling do wody. Spadając, zobaczyłem jeszcze rozerżnięte gardło przyjaciela, krew chlustającą mu na pierś i oczy uciekające pod czaszkę. Czarnobrody padł po raz ostatni.

46

Grudzień 1718 Nie wiesz, co to krzyk cierpienia, dopóki nie usłyszysz, jak wrzeszczy człowiek, któremu właśnie przestrzelono kolano. Taką właśnie karę wymierzył Charles Vane kapitanowi brytyjskiego statku niewolniczego, który zdobyliśmy. Tego samego statku, który omal nie zatopił żaglowca Vane’a, zmuszając „Kawkę” do podpłynięcia i zabrania jego ludzi na pokład. Vane był wściekły, ale nie powinien był tak tracić panowania nad sobą. W końcu cała ta ekspedycja była jego pomysłem. Wymyślił ten plan niedługo po śmierci Edwarda. – A więc Thatch wyciągnął kopyta? – powiedział, kiedy siedzieliśmy w kajucie kapitańskiej „Kawki”. Calico Jack spał pijany, zwisał z wyprostowanymi nogami z krzesła, jakby przecząc prawu ciążenia. On też nie chciał przyjąć królewskiej amnestii, więc byliśmy na niego skazani. – Ich było więcej – odparłem, mając na myśli śmierć Czarnobrodego; w głowie zagościł mi na powrót tamten makabryczny widok. – Nie mogłem się do niego przebić. Pamiętałem, jak spadam, jak widzę jego konanie, krew płynącą mu z gardła; jak rąbią go niczym wściekłego psa. Pociągnąłem długi haust rumu, żeby pozbyć się tego obrazu sprzed oczu. Podobno powiesili jego głowę na bukszprycie jako trofeum. A to nas nazywali łotrami. – Niech go diabli, odwagi mu nie brakło, ale w głębi serca nie umiał podjąć decyzji – powiedział Charles. Żłobił coś nożem w blacie mojego stołu. Komuś innemu kazałbym przestać, ale nie Charlesowi Vane’owi. Charlesowi Vane’owi pokonanemu przez Woodesa Rogersa. Charlesowi Vane’owi opłakującemu śmierć Czarnobrodego. A przede wszystkim – Charlesowi Vane’owi z nożem w ręku. Miał jednak słuszność. Nawet gdyby Czarnobrody uszedł cało, nie wątpiłem, że porzuciłby dotychczasowe życie. Edwarda Thatcha nie pociągała myśl o przewodzeniu naszej zgrai i prowadzeniu nas dokądkolwiek. Zamilkliśmy. Może obaj myśleliśmy o Nassau i o tym, jak odeszło w przeszłość. A może zastanawialiśmy się, co robić dalej, bo po paru chwilach Vane wziął głęboki oddech, zebrał się w sobie i uderzył pięściami w uda. – Dobra, Kenway – oznajmił. – Myślałem o tym twoim planie… O tym… Obserwatorium, o którym tyle gadałeś. Skąd wiemy, że ono istnieje? Zerknąłem na niego z ukosa, podejrzewając, że żartuje. Nie byłby w końcu pierwszy. Często wyśmiewano moje opowieści o Obserwatorium i nie miałem już do tego cierpliwości, przynajmniej nie w tej chwili. Ale Vane nie kpił, był śmiertelnie poważny; nachylał się ku mnie, czekając na odpowiedź. Calico Jack spał w najlepsze. – Znajdźmy statek niewolniczy o nazwie „Księżniczka”. Na pokładzie powinien być niejaki Roberts. On nas tam zaprowadzi. Charles się zastanowił. – Wszyscy handlarze niewolników pracują dla Królewskiej Kompanii Afrykańskiej. Poszukamy jakiegoś ich statku i popytamy. Niestety dla nas wszystkich, pierwszy napotkany statek Królewskiej Kompanii Afrykańskiej podziurawił statek Vane’a, „Obieżyświat”, i musieliśmy Charlesa ratować. Udało

nam się przynajmniej wedrzeć na ich pokład. Nasi ludzie uciszyli już załogę. Znaleźliśmy kapitana. – Kapitan twierdzi, że „Księżniczka” co kilka miesięcy wypływa z Kingston – powiedziałem Vane’owi. – Dobrze. Wytyczmy kurs – odparł Vane i decyzja zapadła: płyniemy do Kingston. Pojmany kapitan bez wątpienia wyszedłby z tego bez szwanku, gdyby nie zawołał ze złością: – Poszatkowaliście mi żagle i olinowanie, nicponie. Jesteście mi coś winni. Każdy, kto znał Charlesa Vane’a mógłby ci opowiedzieć, co niechybnie się zdarzy. Może nie ze szczegółami, ale ogólnie: okrucieństwo bez zmiłowania. I tak też się stało: Charles obrócił się na pięcie, wyciągnął pistolet i w paru szybkich krokach podszedł, wściekły, do kapitana. Przystawił mu lufę do kolana, drugą ręką zasłonił się przed krwią i pociągnął za spust. Stało się to bardzo szybko, zupełnie bez ceregieli. Potem Charles Vane odwrócił się i mnie wyminął. – Niech to diabli, Vane! – Och, Charles, ależ z ciebie ponury drab – powiedział Calico Jack. Był akurat trzeźwy, co szokowało prawie tak samo jak wrzaski kapitana, ale z drugiej strony najwyraźniej naszła go ochota podrażnić się z Vanem. Charles odwrócił się groźnie do swojego kwatermistrza. – Nie chędoż mi tu, Jack. – Będę, bo muszę, Charles – odwarknął Calico Jack. Zazwyczaj wesoły i spokojny pijak, dziś był chyba skłonny do podważania autorytetu Vane’a. – Chłopcy – rzucił i jakby na dany znak, jakby czekali tylko na sposobność, paru ludzi lojalnych Jackowi wystąpiło z bronią w ręku. Mieli przewagę liczebną, ale to nie powstrzymało Adewalégo przed sięgnięciem po kordelas. Dostał gardą miecza w twarz i runął na pokład. Ruszyłem mu na pomoc, ale zobaczyłem przed twarzą kilka luf pistoletów. – Widzicie… Naradziłem się z chłopcami, kiedy wy marnowaliście czas na tę zgraję – powiedział Calico Jack, wskazując pojmanego kapitana. – I doszliśmy do wniosku, że będę lepszym kapitanem niż wy, psy. Wskazał Adewalé. – Tego pewnie sprzedamy w Kingston za dziesiątaka. – Krew się we mnie burzyła. – Ale z wami dwoma nie mogę ryzykować. Ja, Charles i nasi ludzie byliśmy otoczeni, nie mogliśmy nic zrobić. Myśli wirowały mi w głowie jak oszalałe, nie mogłem zrozumieć, w którym momencie wszystko do tego stopnia się popsuło. Czyżbyśmy aż tak bardzo potrzebowali Czarnobrodego? Czy polegaliśmy na nim tak bardzo, że gdy go zabrakło, zaczęły się dziać straszne rzeczy? Na to wygląda. Na to wygląda. – Pożałujesz tego dnia, Rackham – syknąłem. – Większości z nich już żałuję – westchnął zbuntowany Calico Jack. Jego barwna, indyjska koszula była ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, bo jeden z jego ludzi podszedł do mnie z czarnym workiem i naciągnął mi go na głowę.

47

I tak znaleźliśmy się jako rozbitkowie na Providencii. Po miesiącu dryfowania na uszkodzonym „Obieżyświecie”. Jack zostawił nam jedzenie i broń, ale nie mogliśmy sterować statkiem, więc spędziliśmy miesiąc na morzu, bezskutecznie usiłując naprawić połamane maszty oraz porwane olinowanie, spędzając większość czasu przy pompach, żeby nie pójść na dno; miesiąc, przez który musiałem słuchać bezustannego wyrzekania i złorzeczeń Vane’a. Wściekły, wymachiwał rękami. – Dopadnę cię, Jacku Rackhamie! Wybebeszę cię. Wypruję ci jelita i zrobię z nich struny do cholernej lutni. Boże Narodzenie 1718 roku spędziliśmy na „Obieżyświecie”, kołyszącym się na falach niczym pusta butelka po rumie. Modliliśmy się o dobrą pogodę. Tylko we dwóch. Nie mieliśmy oczywiście kalendarza ani niczego takiego, więc nie wiedzieliśmy, kiedy wypadło Boże Narodzenie, ani którego dnia rok 1718 stał się 1719, ale gotów jestem się założyć, że święta te spędziłem, słuchając, jak Charles Vane obrzuca klątwami morze, niebo, mnie, a zwłaszcza swojego dawnego kamrata Calico Jacka Rackhama. – Dopadnę cię! Jeszcze zobaczysz, ty owrzodziały bękarcie! A kiedy próbowałem go uspokajać, dając do zrozumienia, że jego bezustanne wrzaski źle robiły naszemu morale, rzucał się na mnie. – Proszę, proszę, odezwał się sam lęk budzący Edward Kenway! – wył. – Powiedz no, kapitanie, jak się wykaraskać z tych opałów, jaki to masz genialny pomysł, żeby dopłynąć gdzieś statkiem bez żagli i steru? Jakim cudem się przez ten czas nie pozabijaliśmy, nie mam pojęcia, ale – na Boga – jakżeż się ucieszyliśmy, widząc ląd! Wrzeszczeliśmy z radości, ściskaliśmy się nawzajem, skakaliśmy. Spuściliśmy z uszkodzonego „Obieżyświata” łódź i w zapadającym zmierzchu powiosłowaliśmy do brzegu. Padliśmy na piasek, wyczerpani, ale szczęśliwi, że po miesiącu dryfowania w końcu znaleźliśmy ląd. Kiedy obudziliśmy się następnego ranka, zobaczyliśmy, że „Obieżyświat” osiadł na mieliźnie i przeklinaliśmy się nawzajem za to, że nie rzuciliśmy kotwicy. Potem zaś przeklęliśmy także swojego pecha, kiedy zrozumieliśmy, jak mała jest wysepka, na której byliśmy uwięzieni. Nazywała się Providencia i choć niewielka, miała swoją barwną historię. Do tego dość krwawą. Przez blisko wiek walczyli o nią angielscy koloniści, piraci i Hiszpanie. Czterdzieści lat wcześniej słynny pirat, kapitan Henry Morgan, zatknął tu swoją flagę, odebrał wyspę Hiszpanom i przez jakiś czas miał na niej swoją bazę wypadową. Kiedy ja i Vane wylądowaliśmy na Providencii, mieszkali na niej nieliczni koloniści, zbiegli niewolnicy i skazańcy oraz niedobitki rdzennych Indian Mosquito. Można było przeszukać opuszczony fort, ale niewiele z niego zostało. A przynajmniej nic do jedzenia i picia. Można było przepłynąć na sąsiednią Santa Catalinę, ale ona była jeszcze mniejsza. Czas spędzaliśmy zatem głównie na łowieniu ryb i szukaniu małży w niewielkich kałużach; przypadkiem tylko ścierając się z grupkami wędrujących tubylców, obszarpanych kolonistów albo poławiaczy żółwi. Zwłaszcza koloniści mieli przerażone, obłąkane miny, jakby nie mogli się zdecydować, zaatakować nas czy uciec, a byli równie skłonni do jednego i drugiego. Oczy mieli rozbiegane, a suche, spieczone usta dziwacznie drgały. Po jednym z takich starć odwróciłem się do Charlesa Vane’a, chcąc to skomentować

i zobaczyłem, że on też ma takie dzikie spojrzenie, że oczy też obracają mu się na wszystkie strony, a jego suche, spieczone usta drżą. Aż pewnego dnia nić trzymająca jego rozum w kupie w końcu pękła i Vane odszedł, żeby założyć nowe plemię. Jednoosobowe. Powinienem był spróbować mu to wyperswadować. „Charles, musimy trzymać się razem”. Ale miałem już dość Charlesa Vane’a, a poza tym bynajmniej nie zniknął na dobre. Na początek zaczął kraść moje ostrygi; wybiegał z dżungli, kudłaty i nieogolony, w poszarpanym stroju i z obłędem w oczach. Chwytał świeżo złowione ostrygi, wyzywał mnie od bękartów i znikał pospiesznie w zaroślach, z których jeszcze przez jakiś czas mi ubliżał. Całe dnie spędzałem na plaży, pływając, łowiąc ryby i wypatrując statków na horyzoncie, cały czas ze świadomością, iż Vane śledzi mnie z krzaków. Któregoś razu próbowałem przemówić mu do rozsądku. – Porozmawiasz ze mną, Vane? Czy będziesz trwał w tym szaleństwie? – Szaleństwie? – odparł. – Nie ma nic szalonego w walce o przetrwanie. – Nie zrobię ci krzywdy, ty wariacie. Dogadajmy się jak dżentelmeni. – Ach. Boże, łeb mi pęka od twojego gadania. A teraz zostaw mnie w spokoju! – Zostawię, jeśli przestaniesz mi kraść zebrane jedzenie i wodę. – Niczego nie przestanę, dopóki nie zapłacisz mi krwią. To przez ciebie szukaliśmy tych handlarzy niewolników. To przez ciebie Jack Rackham zabrał mi statek! Widzisz, co musiałem znosić? Vane tracił rozum. Winił mnie za rzeczy, za które sam był odpowiedzialny. To on zaproponował, żebyśmy ruszyli na poszukiwania Obserwatorium. To on wpędził nas w kłopoty, zabijając kapitana niewolniczego statku. Miałem tyle samo powodów by go nienawidzić, co on mnie. Różnica między nami polegała na tym, że ja nie postradałem rozumu. A przynajmniej jeszcze nie. Vane jednak robił, co mógł, żeby to zmienić. Popadał w coraz większe szaleństwo. – To przez ciebie i twoje bajeczki tu trafiliśmy, Kenway! Siedział w krzakach jak szczur, kucając między korzeniami, obejmując ramionami drzewa. Kisił się we własnym smrodzie i tchórzliwie obserwował mnie z ukrycia. Zaczęło mi świtać, że może spróbować mnie zabić. Dbałem o broń i choć nie nosiłem jej przy sobie – w ogóle chodziłem prawie goły – miałem ją zawsze pod ręką. Zanim się zorientowałem, z szaleńca wygrażającego mi z zarośli Vane zmienił się w groźnego wariata zastawiającego pułapki. Aż któregoś dnia uznałem, że mam dość. Musiałem zabić Charlesa Vane’a. Zabrałem się za to z ciężkim sercem. Rankiem, kiedy ruszyłem na poszukiwania, zastanawiałem się, czy lepiej mieć za towarzysza wariata, czy żyć samotnie. Ale to był wariat, który mnie nienawidził i który prawdopodobnie chciał mnie zabić. Wybór był prosty – albo on, albo ja. Znalazłem go u wodopoju, kucał z rękami między nogami, próbował rozpalić ogień i nucił pod nosem jakąś melodię bez słów. Był odwrócony do mnie plecami, łatwo było go zabić; próbowałem sobie wmówić, że miłosiernie skracam mu cierpienia. Podkradłem się i wysunąłem ostrze. Nie mogłem się jednak zmusić do ciosu w plecy. Zawahałem się i w tym momencie wpadłem w jego pułapkę. Sypnął mi gorącym popiołem w oczy, a gdy zatoczyłem się do tyłu, poderwał się z kordelasem w ręku i rozpoczął się pojedynek. Cięcie. Parada. Cięcie. Używałem ostrza jak głowni broni, odbijając nim jego ciosy i odpowiadając własnymi. I zastanawiałem się: czy uważał, że to ja zdradzam jego? Pewnie tak. Nienawiść dodawała mu sił i nagle przestał być żałosnym dzikusem, w którego się zmienił, w jego oku

pojawił się na powrót dawny waleczny błysk. Ale to nie wystarczyło, żeby zmienić przebieg starcia. Tygodnie spędzone na czajeniu się w krzakach i jedzeniu tego, co zdołał ukraść, osłabiły go; bez trudu rozbroiłem dawnego kompana. Nie zabiłem go jednak, schowałem ostrze, odpiąłem je i odrzuciłem, jednocześnie ściągając koszulę, i zaczęliśmy walczyć na pięści, prawie nadzy. Powaliłem go, zacząłem okładać, ale nagle się opanowałem. Wstałem zdyszany, z pięściami ociekającymi krwią. U moich stóp leżał Charles Vane. Zapuszczony, wyglądający jak pustelnik. Oczywiście sam też śmierdziałem, ale nie tak jak on. Czułem smród gówna, które zaschło mu na udach. Przekręcił się na ziemi, wypluł ząb w strużce śliny i zachichotał. Zachichotał jak szaleniec. – Ty mięczaku – powiedział. – Nie skończyłeś roboty. Pokręciłem głową. – To moja nagroda za wiarę w ludzi? Za przekonanie, że taki zęzowy szczur jak ty może przynajmniej raz na jakiś czas pójść po rozum do głowy? Może Hornigold miał rację. Może światu istotnie potrzeba ambitnych ludzi, żeby nie pozwolić takim jak ty wszystkiego zniszczyć. Charles się zaśmiał. – A może po prostu brak ci jaj, żeby żyć z wyrzutami sumienia. Splunąłem. – Nie czekaj na mnie w piekle, ty wrzodzie. Nieprędko się tam zjawię. Zostawiłem go tak. Później, kiedy zdobyłem łódź rybacką, zastanawiałem się, czy go ze sobą nie zabrać, ale uznałem, że nie. Niech Bóg mi wybaczy, nie mogłem już patrzeć na przeklętego Charlesa Vane’a.

48

Maj 1719 Po kilku miesiącach wróciłem na Inaguę, wdzięczny, że żyję i uradowany na widok swojej załogi. Tym bardziej, gdy zobaczyłem, jak oni ucieszyli się z mojego powrotu. „On żyje! Kapitan żyje!” Świętowali kilka dni, wypili wszystko, co mieli, a mnie aż serce topniało, kiedy na nich patrzyłem. Mary też tam była, ale wcielona w Jamesa Kidda, więc odpędziłem wszelkie myśli o jej łonie, przy innych nazywałem ją Jamesem, nawet przy Adewalé, który od mojego powrotu rzadko mnie odstępował, jakby nie chciał mnie tracić z oczu. Mary tymczasem miała wieści o moich znajomych – Stede Bonnet został powieszony w White Point. Biedny stary Stede. Mój przyjaciel kupiec, który najwyraźniej tak bardzo zmienił zdanie o piratach, że sam nim został. „Pirat dżentelmen”, tak go nazywali. Nosił wyjściowy surdut i polował przez jakiś czas na północnych trasach, zanim spotkał Czarnobrodego. Nawiązali współpracę, ale ponieważ Bonnet był takim samym kapitanem jak żeglarzem – czyli bardzo złym – jego załoga się zbuntowała i przeszła do Thatcha. Ostateczną zniewagą dla Bonneta był fakt, że musiał pozostać jako „gość” na „Zemście Królowej Anny” − okręcie Czarnobrodego. Cóż, istotnie nie była to zniewaga ostateczna – tą bowiem było pojmanie i powieszenie. Tymczasem w Nassau – w nieszczęsnym, podupadłym Nassau – James Bonny szpiegował dla Woodesa Rogersa, okrywając Anne większą hańbą, niż swą niewiernością ona kiedykolwiek okryła jego. Rogers zaś zadał śmiertelny cios piratom. Urządził pokaz siły – ośmiu powiesił w tamtejszym porcie i złamał opór reszty. Nawet zamach na jego życie został uknuty jakoś bez przekonania i bez trudu go udaremniono. Do tego – o radości – Calico Jack został złapany, a „Kawka” odzyskana. Okazało się, że przegrał z gorzałką. Korsarze w służbie gubernatora Jamajki dopadli go na południe od Kuby. Jack i jego ludzie zeszli na brzeg i odsypiali pijaństwo w namiotach, kiedy zjawili się bukanierzy. Uciekli więc do dżungli, a „Kawkę” zabrano. Parszywiec Rackham wrócił do Nassau, uprosił Rogersa o amnestię i włóczył się po tawernach, sprzedając kradzione zegarki i pończochy. – I co teraz? – spytała Mary, skończywszy. – Wciąż szukasz swojej uciekającej fortuny? – Owszem, i jestem blisko. Podobno Mędrzec wypływa z Kingston na statku o nazwie „Księżniczka”. Mary wstała, odwróciła się i ruszyła w stronę portu. – Użyj swojej ambicji w wyższym celu, Kenway. Znajdź Mędrca razem z nami. Oczywiście miała na myśli asasynów. Zapadło milczenie. – Nie pasuję do was, nie trawię waszej mistycznej gadki… Mary. Chcę posmakować dobrego życia… Łatwego życia. Potrząsnęła głową i odeszła. Obejrzała się jeszcze przez ramię. – Żaden uczciwy człowiek nie ma łatwego życia, Edwardzie. Najbardziej cierpi ten, kto sam wyrządza najwięcej cierpienia. Skoro „Księżniczka” wypływała z Kingston, to tam właśnie musiałem się udać.

Mój Boże, ależ to było piękne miasto. Z obozu uchodźców zmieniło się w największe miasto na Jamajce, co nie oznacza, że było szczególnie wielkie – zaledwie największe na Jamajce. Domy były nowe, ale i tak wyglądały niczym budy, w tle zaś piętrzyły się wzgórza porośnięte bujną zielenią i pieszczone chłodną morską bryzą, spływającą z Port Royal i łagodzącą nieco – tylko nieco – duchotę i skwar. Zakochałem się. W Kingston człowiek rozglądał się i zadawał sobie pytanie, czy tak właśnie mogłoby wyglądać Nassau, gdybyśmy go nie porzucili. Gdybyśmy nie dali się tak łatwo upodlić. Morze miało barwę najczystszego błękitu, kołysały się na nim zakotwiczone w zatoce statki. Urzeczony jego urodą i myślą o skarbach, jakie skrywało, pomyślałem o Bristolu. O tym, jak stałem w tamtejszym porcie, patrzyłem na morze i marzyłem o bogactwach i przygodach. Przygody znalazłem. Bogactwa? Cóż, kiedy koczowałem na Providencii, „Kawka” nie próżnowała. Wzięli trochę łupów. Doliczając do tego to, co już miałem w skarbcu, nie byłem bardzo bogaty, ale nie można było też mnie nazwać biedakiem. Może w końcu stałem się człowiekiem zamożnym. Gdybym tylko znalazł Obserwatorium. (Widzisz, skarbie, chciwość zgubiła już wielu ludzi). Przy nabrzeżu kołysały się łodzie, ale to nie one mnie interesowały. Stanąłem i podniosłem do oka lunetę, wypatrując na horyzoncie „Księżniczki”; tylko na chwilę zatrzymałem oko na wspaniale prezentującej się „Kawce”. Wokół kręcili się mieszkańcy i kupcy, oferujący wszystkie możliwe towary. Oraz żołnierze. Hiszpanie, w niebieskich surdutach i trójgraniastych kapeluszach, z muszkietami na ramionach. Dwaj właśnie mnie minęli, znudzeni plotkowali. – Co to za zamieszanie? Wszyscy się dziś zachowują, jakby ich ktoś dźgał w zadki. – Postawili nas w stan gotowości, bo przyjeżdża jakiś Hiszpan. Toreador, Torres, jakoś tak. A więc tu był. On i Rogers. Czyżby też wiedzieli o Mędrcu na „Księżniczce”? Potem zaś usłyszałem coś, co wydało mi się niezwykle interesujące. Jeden z żołnierzy powiedział: – Wiesz, co słyszałem? Podobno gubernator Rogers i kapitan Hornigold należą do jakiegoś tajnego stowarzyszenia. Sekretnego zakonu, złożonego z Francuzów, Hiszpanów, Włochów, a nawet paru Turków. „Templariusze”, pomyślałem. W tym samym momencie zobaczyłem machającego do mnie Adewalégo. Stał ze spoconym, wystraszonym marynarzem, którego przedstawił jako pracującego dla Królewskiej Kompanii Afrykańskiej. Nakłonił go do rozmowy sztyletem niepostrzeżenie przytkniętym do żeber. – Powiedz mu to, co mi mówiłeś – rozkazał. Marynarz był zdenerwowany. Ty pewnie też byś się tak czuła na jego miejscu. – Nie widziałem „Księżniczki” od ośmiu tygodni albo i lepiej – powiedział. – Co znaczy, że niedługo wróci. Puściliśmy go, a ja zacząłem rozważać to, czego się dowiedzieliśmy. „Księżniczki” tu nie było… jeszcze. Postanowiłem, że zostaniemy. Sprowadzę załogę na ląd, dopilnuję, żeby nie rozrabiała, nie zwracała na siebie uwagi… Adewalé odciągnął mnie na bok. – Zaczynam mieć dość uganiania się za tymi twoimi fantazjami, Edwardzie. Załoga tak samo. Tego mi tylko było trzeba. Buntu cholernej załogi. – Cierpliwości, przyjacielu – zapewniłem go. – Jesteśmy już blisko.

Tymczasem wpadłem na pewien pomysł. Znajdę Rogersa i Benjamina… Znalazłem. Zacząłem ich śledzić, pamiętając, czego się nauczyłem od Mary. Nie rzucałem się w oczy i używałem wyostrzonych zmysłów, żeby podsłuchać ich rozmowy. – Zaalarmowałeś ludzi? – mówił Rogers. – Mamy mało czasu. – Tak – odparł Hornigold. – Na rozdrożu będzie na nas czekało dwóch żołnierzy. – Bardzo dobrze. Ach, eskorta. Gdzie też on się może czaić? Nie chcąc dać się zaskoczyć, rozejrzałem się dookoła. Ale Hornigold tymczasem znów się odezwał. – Jeśli wolno spytać, sir: o co chodzi z tą przeklętą krwią, którą gromadzimy? – Torres twierdzi, że bez tej krwi Obserwatorium nie będzie poprawnie działało. – Co to znaczy, sir? – Jeśli chce się użyć Obserwatorium, by powiedzmy… szpiegować króla Jerzego, potrzeba do tego jego krwi. Innymi słowy mała kropla czyjejś krwi pozwala nam wejrzeć w jego codzienne życie. Bełkot. Nie przywiązywałem do niego wagi, czego później przyszło mi pożałować. – Czy to znaczy, że Torres zamierza mnie szpiegować? – spytał Benjamin. – Bo dopiero co dałem mu próbkę swojej. – Tak jak ja, kapitanie Hornigold. Tak jak wszyscy templariusze. To kwestia bezpieczeństwa. – I zaufania, rzekłbym. – Owszem, ale niech się pan nie lęka. Torres wysłał nasze próbki do bezpiecznej kryjówki templariuszy w Rio de Janeiro. Zapewniam pana, nie będziemy najważniejszymi celami Obserwatorium. – Tak, sir. To niewielka cena za to, co templariusze dali mi w zamian. – Otóż to… Wtedy właśnie napotkałem obstawę: nazwijmy ich osiłkiem numer jeden i osiłkiem numer dwa. – Pomóc w czymś szanownemu panu? „Aha − pomyślałem − a więc to są ci dwaj żołnierze, o których mówiliście”.

49

Osiłek numer jeden jest leworęczny, ale chce, bym myślał, że zacznie z prawej. Osiłek numer dwa nie ma dużego doświadczenia w bójkach. Jest zbyt rozluźniony. Myśli, że łatwo dam się obić. – A gdzie to się pan szanowny wybiera? – powiedział numer jeden. – Bo mój kolega i ja obserwujemy pana i, pan wybaczy, ale wygląda to zupełnie tak, jakbyś pan śledził panów Rogersa i Hornigolda i podsłuchiwał ich rozmowy… Rzeczeni panowie Rogers i Hornigold pozostawali nieświadomi tego, co ich obstawa robi w ich imieniu. I dobrze. Gorzej, że się oddalali, a ja wszystkiego się jeszcze nie dowiedziałem. Trzeba się pozbyć tych typów. Moją przewagą było ukryte ostrze. Przypiąłem je do prawej ręki. Kordelas też zawiesiłem z prawego boku, więc musiałbym po niego sięgnąć lewą. Doświadczony szermierz spodziewałby się, że mój atak nadejdzie z tego kierunku i odpowiednio by się zasłonił. Osiłek numer jeden był doświadczonym szermierzem. Widać to było po tym, jak wysunął stopę lekko w przód i ustawił ciało nieco bokiem (kiedy jednak przyjdzie co do czego, szybko zmieni pozycję i wykona zwód, żeby uderzyć z drugiej strony – to też wiedziałem); czuł, że dobędę broni lewą ręką. Żaden z nich nie przewidział, że mam ukryte ostrze, które pojawi się w prawej. Gapiliśmy się więc na siebie. Głównie ja i osiłek numer jeden. A potem zaatakowałem. Wyciągnąłem prawą rękę, markując obronę, i nagle – wysunięcie ostrza, cios – osiłek numer dwa sięgał jeszcze po broń, kiedy przebiłem mu gardło. Jednocześnie wyrwałem lewą ręką swój oręż zza pasa i zdołałem odbić pierwsze uderzenie osiłka numer jeden. Nasze klingi zadzwoniły od siły uderzenia. Numer dwa zabulgotał i umarł, krew lała się mu przez zaciśnięte na gardle palce, i szanse się wyrównały. Machnąłem kordem i ostrzem w kierunku numeru jeden i zobaczyłem, że jego pewność siebie – arogancję, można nawet rzec – zastąpił strach. Powinien był uciec. Pewnie bym go dogonił, ale i tak powinien był uciekać. Albo spróbować ostrzec swoich panów, że ktoś ich śledzi. Jakiś groźny człowiek. Człowiek o umiejętnościach asasyna. Ale on nie uciekł. Został i walczył, a choć umiał się bić i robił to z większą inteligencją i odwagą niż inni moi przeciwnicy, zgubiła go pycha, duma, która nie pozwoliła mu się poddać na oczach gapiów na kingstońskiej ulicy. A gdy nadszedł koniec – bo nadszedł, choć po zaciętej walce – dopilnowałem, żeby był szybki, i nie zadawałem zbędnych cierpień. Gapie usuwali mi się z drogi, kiedy pognałem w głąb portu, mając nadzieję dogonić Rogersa i Hornigolda. Udało mi się; dotarłem na nabrzeże i przycupnąłem obok dwóch pijaków pod murem przystani, podczas gdy ci spotkali się z trzecim człowiekiem, Laureanem Torresem. Ukłonili się na powitanie. Doskonale zdawali sobie sprawę ze swojej pozycji. Spuściłem wzrok – wydałem odgłos sugerujący: za dużo rumu – kiedy Torres omiótł spojrzeniem miejsce, gdzie się przyczaiłem, po czym przekazał pozostałym wiadomość. – Dwa tygodnie temu „Księżniczka” została zdobyta przez piratów – powiedział. – A o ile wiemy, Mędrzec Roberts był wciąż na pokładzie. Zakląłem w duchu. Gdyby tylko moi ludzie wiedzieli, jak blisko byli krótkich wakacji w Kingston. Teraz

jednak czekało nas polowanie na piratów. Tamci ruszyli, a ja wstałem i wmieszałem się w tłum, idąc za nimi. Używałem zmysłu. Słyszałem wszystko, co mówili. – A gdzie Mędrzec jest teraz? Czy to wiemy? – spytał Torres. – W Afryce, Wasza Ekscelencjo – odparł Rogers. – W Afryce… Na Boga, wiatry nie sprzyjają żegludze w tamte strony. – Zgadzam się, Wielki Mistrzu. Powinienem był pożeglować tam sam. Jedna z moich galer z łatwością i szybko by tam dotarła. – Galer niewolniczych? – spytał Torres z niezadowoleniem. – Kapitanie, prosiłem, żeby zaniechał pan tej obrzydliwej działalności. – Nie widzę różnicy między zniewalaniem niektórych ludzi, a zniewalaniem wszystkich – odparł Rogers. – Naszym celem jest przejąć ster całej ludzkości, nieprawdaż? – Zniewolone ciało podburza umysł do buntu – uciął Torres krótko – ale zniewól umysł, a ciało pójdzie za nim dobrowolnie. Rogers ustąpił. – Słuszna uwaga, Wielki Mistrzu. Dotarli tymczasem na skraj portu, gdzie przystanęli u wejścia do zapuszczonego magazynu, przez otwarte drzwi zaglądając do środka. Jacyś ludzie pozbywali się trupów, wynosili je na zewnątrz albo układali pod ścianą, być może w oczekiwaniu na załadunek na wóz albo statek. Albo też, bardziej prawdopodobnie, żeby wrzucić je prosto do morza. Torres zadał pytanie, które nie dawało spokoju mnie samemu. – Co tu się stało? Rogers uśmiechnął się blado. – To ludzie, którzy odmówili naszej uprzejmej prośbie o próbkę krwi. Głównie piraci i korsarze. Gubernator pokiwał głową. – Rozumiem. Wytężyłem uwagę, popatrzyłem na trupy – powykrzywiane ręce i nogi, niewidzące oczy. Ludzie tacy sami jak ja. – Wykorzystałem królewską amnestię jako pretekst, ażeby pobrać próbki krwi od jak największej liczby ludzi – powiedział Rogers. – Kiedy odmawiają, wieszam ich. Oczywiście nie przekraczam moich uprawnień. – Świetnie. Jeśli bowiem nie możemy upilnować wszystkich łotrów na świecie, to chociaż oczyśćmy z nich morza. Poszli dalej, kierując się do trapu zacumowanego niedaleko statku. Ruszyłem za nimi; podbiegłem i skryłem się za stertą skrzyń, aby posłuchać. – Proszę mi przypomnieć – rzekł Torres – gdzie dokładnie w Afryce mamy go szukać? – Principé, sir. To mała wysepka – odparł Hornigold. Torres i Rogers weszli po trapie, ale Benjamin został. Czemu? Dlaczego nie poszedł z nimi? Nagle zrozumiałem. Mrużąc oczy, wprawnym spojrzeniem żeglarza omiatał horyzont i przyglądał się statkom zakotwiczonym niczym wartownicy na skrzącym się oceanie, a zwłaszcza jednemu. Wtem doznałem wstrząsu – dotarło do mnie, gdzie jesteśmy i że widać stąd „Kawkę”. Hornigold stanął jak wmurowany, sięgnął do rękojeści oficerskiej szpady i powoli się obrócił. Wiedziałem, że mnie szuka, domyślając się, że gdziekolwiek jest „Kawka”, ja nie mogę być daleko.

– Edwardzie Kenwayu! – zawołał, omiatając wzrokiem port. – Wyobraź sobie, jak mnie zaskoczył widok zakotwiczonej tu twojej „Kawki”. Usłyszałeś wszystko, co chciałeś? Czy popłyniesz wyrwać Mędrca z naszych szponów? Kiedy teraz o tym myślę, to, co wtedy zrobiłem, wydaje mi się nieco pochopne. Ale nie mogłem przestać myśleć o tym, że Benjamin był kiedyś jednym z nas. Jednym z moich mentorów. Przyjacielem Edwarda Thatcha. A teraz pomagał nas zniszczyć. Krew się we mnie wzburzyła i wyszedłem zza skrzyń, żeby stawić mu czoła. – Bodajby cię zaraza, zdrajco. Sprzedałeś nas! – Bo znalazłem lepszą drogę – odparł Hornigold. Zamiast dobyć broni, dał znak ręką. Z magazynu za moimi plecami dobiegł mnie odgłos wyciąganych pałaszy. – Templariusze wiedzą, co to porządek, dyscyplina, hierarchia – ciągnął Benjamin. – Ale dla was takie rzeczy zawsze były niepojętą tajemnicą. Żegnaj, stary przyjacielu! Kiedyś byłeś żołnierzem, walczyłeś o coś ważnego. O coś więcej niż tylko o siebie! Oddalił się, prawie biegiem. Z magazynu przybiegła jego eskorta; zostałem od niego oddzielony półokręgiem zbrojnych. Zaskakując ich, ruszyłem szybko naprzód, chwyciłem marynarza, który bez większego pożytku wymachiwał bronią, i obróciłem go, pchając przed sobą jak tarczę. Jego buty ślizgały się na portowym bruku. Usłyszałem huk wystrzału i moja żywa tarcza dostała przeznaczoną dla mnie kulę. Wepchnąłem nieszczęśnika w szereg pozostałych i lewą ręką wyszarpnąłem pierwszy pistolet. Palnąłem jakiemuś drabowi w usta, schowałem pistolet i wydobyłem drugi, jednocześnie wysuwając ostrze i rozcinając pierś trzeciemu. Wystrzeliłem. Nie trafiłem tam, gdzie chciałem, ale kula zrobiła swoje i zatrzymała mężczyznę z kordelasem; padł na ziemię, ściskając brzuch rękami. Przypadłem nisko do ziemi i zawirowałem, podcinając następnego, którego wykończyłem szybkim i bezlitosnym pchnięciem ostrza w pierś. Poderwałem się zaraz i rozpędziłem dwóch ostatnich, którzy czmychnęli z przerażeniem na twarzach, nie chcąc dołączać do zabitych i pokrwawionych towarzyszy na bruku. Ja tymczasem pobiegłem do łodzi, żeby wrócić na „Kawkę”. Wiosłując do swojego statku, wyobraziłem sobie rozmowę ze swoim kwatermistrzem; będzie mi przypominał, że załodze nie w smak są moje poszukiwania. Nabiorą do nich przekonania, kiedy znajdziemy Obserwatorium. Kiedy znajdziemy Mędrca. Zajęło mi to miesiąc, ale tego dokonałem.

50

Lipiec 1719 Znalazłem go na Principé, po południu, w obozowisku pełnym trupów. Pora wspomnieć, czego się dowiedziałem o Mędrcu, Bartholomew Robertsie. Część z tego opowiedział mi później on sam, część inni. Łączyło nas to, że obaj byliśmy Walijczykami – ja ze Swansea, on z Casnewydd Bach. Poza tym zmienił imię z Johna na Bartholomew. Wypłynął na morze, kiedy miał zaledwie trzynaście lat, zaczynał jako cieśla, zanim stał się obiektem zainteresowania tajnego stowarzyszenia znanego jako templariusze. Na początku 1719 roku, ścigany zarówno przez nich, jak i przez asasynów, Mędrzec służył jako trzeci oficer na „Księżniczce”, tak jak mi powiedziano, pod komendą kapitana Abrahama Plumba. Jak się dowiedziałem w Kingston, na początku czerwca „Księżniczka” została zaatakowana przez pirackie statki: „Królewskiego Włóczęgę” i „Królewskiego Jamesa”, dowodzone przez kapitana Howella Davisa. Roberts, jak zwykle przebiegły, zdołał wkraść się w łaski Davisa. Wmówił mu – zbiegiem okoliczności także Walijczykowi – że jest doskonałym nawigatorem, co akurat mogło być prawdą. Co więcej, rozmawiał z nim po walijsku, co wytworzyło między nimi wyjątkową więź. Podobno Bartowi Robertsowi z początku nie uśmiechało się piractwo. Ale, jak się przekonasz, szybko nabrał w nim upodobania. A potem przybili do brzegów Principé. To jest „Królewski Włóczęga”, bo „Jamesa” trzeba było porzucić z powodu nienaprawialnych szkód wyrządzonych przez robaki okrętowe. „Włóczęga” popłynął na Principé, a ponieważ wywiesił angielską banderę, pozwolono mu przybić do portu, gdzie załoga odegrała rolę odwiedzających wyspę angielskich marynarzy. Według tego, co mi mówiono, kapitan Davis wymyślił plan. Zamierzał zaprosić gubernatora Principé na pokład „Włóczęgi”, niby to na obiad, a potem wziąć go jako zakładnika i zażądać za niego olbrzymiego okupu. Doskonały plan. Nie mógł się nie powieść. Kiedy jednak Davis poprowadził swoich ludzi na spotkanie z gubernatorem, sami wpadli w pułapkę w obozowisku po drodze. I tu na scenę wkraczam ja. Zakradłem się do obozu, na pobojowisko. Ognisko przygasło, leżał w nim jakiś trup, wolno się piekąc. Dookoła leżało więcej ciał. Żołnierzy i piratów. – Kapitan Kenway? – zawołał ktoś. Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem go: Mędrca. Być może ucieszyłbym się na jego widok, może pomyślałbym, że moja podróż dobiegła kresu, gdyby nie celował do mnie z pistoletu. Zachęcony jego gestem, podniosłem ręce do góry. – Znów paskudne okoliczności, Roberts. Nie możemy się ciągle tak spotykać. Uśmiechnął się ponuro. Czy życzył mi źle? W końcu nie wiedział, co zamierzałem. Przez głowę przemknęła mi szalona myśl, że nie byłbym zdziwiony, gdyby potrafił czytać w myślach. – Przestań mnie ścigać, to twoje życzenie się spełni – odparł. – Nie musisz tego robić. Wiesz, że dotrzymuję słowa.

Dżungla wokół nas ucichła. Bartholomew Roberts zastanawiał się. „To dziwne”, pomyślałem. Żaden z nas nie wiedział, co sądzić o drugim. Żaden z nas nie wiedział, czego chce drugi. Ja oczywiście wiedziałem, czego potrzebuję od niego, ale on? Czego chciał on? Wyczuwałem, że cokolwiek to jest, to na pewno rzecz bardziej mroczna i tajemnicza, niż potrafię sobie wyobrazić. Wiedziałem na pewno tylko tyle, że za Bartem Robertsem kroczyła śmierć, a ja nie byłem gotowy umierać. Jeszcze nie. Odezwał się. – Nasz kapitan Howell zginął dziś w zasadzce Portugalczyków. Uparty głupiec. Ostrzegałem go, żeby nie schodził na ląd. Roberts podszedł do ciała niedawno zmarłego kapitana. Uznając najwyraźniej, że nie jestem dla niego zagrożeniem, schował pistolet. Oczywiście. Zasadzka. Sądziłem, że wiem, kto za nią stoi. – To dzieło templariuszy – powiedziałem. – Tych samych, którzy wywieźli cię do Hawany. Przytaknął, potrząsając długimi włosami, jednocześnie się nad czymś namyślając. – Nie ma przed nimi ucieczki, co? Pewnie pora zacząć się im odgryzać? „Wreszcie mówisz do rzeczy”, pomyślałem. Kiedy tak rozmawialiśmy, Roberts ściągnął żeglarskie łachmany i założył wpierw pludry zabitego kapitana, potem jego koszulę. Koszula była poplamiona krwią, więc ją wyrzucił, wciągnął z powrotem swoją, po czym naciągnął na ramiona kapitański surdut. Rozwiązał tasiemkę i rozpuścił włosy, założył na głowę trójgraniasty kapelusz i powiewając zdobiącym go piórem, odwrócił się do mnie. To był już inny Bartholomew Roberts. Czas spędzony na statku przydał jego policzkom kolorów. Ciemne, kędzierzawe loki lśniły w słońcu; wyglądał dystyngowanie w czerwonym surducie i pludrach, białych pończochach i dopasowanym kapeluszu. Bukanier w każdym calu. Kapitan piratów w każdym calu. – A teraz – powiedział – musimy iść, zanim przybędą Portugalczycy. Musimy wracać na „Włóczęgę”. Muszę coś obwieścić załodze i chciałbym, żebyś był tego świadkiem. Wydawało mi się, że wiem, o co chodzi, i zaskoczyło mnie to – w końcu to tylko zwykły majtek – a zarazem nie zaskoczyło, bo to przecież Roberts. Mędrzec. I nigdy nie brakło mu asów w rękawie. („Pilnuj się, Kenway. On jest niebezpieczny”). Rzeczywiście, gdy przybyliśmy na „Włóczęgę”, gdzie marynarze czekali ze zdenerwowaniem na wieści o wyprawie, Roberts wskoczył na skrzynię, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. Wytrzeszczyli na niego oczy: zwykły majtek, do tego nowy na pokładzie, teraz w imponującym kapitańskim stroju. – Uczciwa służba to niska płaca i ciężka praca. Jako słudzy fortuny zaznajemy jednak obfitości i satysfakcji, przyjemności i swobód, wolności i władzy… Kto więc przy zdrowych zmysłach wybierałby uczciwe życie, kiedy jedyne, co grozi piratowi, to wyrzut w spojrzeniu tych, którym los nie przysporzył sił ani majestatu? Jestem wśród was od sześciu tygodni i przez ten czas przyjąłem wasz sposób życia, z takim przekonaniem, że przeraziłoby was, gdybyście ujrzeli odbite we mnie swoje namiętności. Ale… jeśli widzicie we mnie teraz kapitana, niech i tak będzie… Zostanę waszym cholernym kapitanem! Trzeba było mu to przyznać, wygłosił inspirującą przemowę. W kilku krótkich zdaniach potwierdzających swoje braterstwo z załogą sprawił, że jedli mu z ręki. Kiedy marynarze się rozeszli, podszedłem do niego, uznawszy, że pora odkryć karty. – Szukam Obserwatorium – powiedziałem. – Ludzie gadają, że jesteś jedynym człowiekiem, który może je znaleźć. – Ludzie mają rację.

Zmierzył mnie wzrokiem, chcąc potwierdzić swoje pierwsze wrażenie. – Choć mierzi mnie twój zapał, widzę w tobie ślad nieodkrytego geniuszu. – Wyciągnął do mnie rękę. – Jestem Bartholomew Roberts. – Edward. – Nie zdradzę ci teraz żadnych tajemnic – rzekł. Gapiłem się na niego, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Zamierzał kazać mi czekać.

51

Wrzesień 1719 Niech go diabli. Niech diabli wezmą tego Robertsa! Chciał, żebym czekał dwa miesiące. Bite dwa miesiące. A potem spotkał się z nim na zachód od Wysp Podwietrznych, na wschód od Puerto Rico. Mając za rękojmię tylko jego słowo, pożeglowałem „Kawką” z powrotem na San Inaguę. Tam dałem odpocząć załodze; braliśmy łupy, gdzie mogliśmy, a mój skarbiec się wypełniał. To chyba właśnie wtedy obciąłem nos pokładowemu kucharzowi. W chwilach wolnych od brania łupów i obcinania nosów siedziałem w domu, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Pisałem listy do Caroline, w których zapewniałem ją, że wkrótce wrócę jako zamożny człowiek, i martwiłem się o Obserwatorium, boleśnie świadom, że z nim właśnie wiążą się wszystkie moje nadzieje na majątek. A nadzieje te opierały się wyłącznie na obietnicy Bartholomew Robertsa. Co potem? Dla mojego ograniczonego umysłu Obserwatorium było skarbnicą potencjalnego, olbrzymiego bogactwa. Ale nawet gdybym je znalazł – nawet gdyby Bart Roberts dotrzymał słowa – to pozostawało źródłem potencjalnego bogactwa. Czy to nie Edward wyśmiewał samą myśl o nim? Pragnął złotych dublonów, tak powiedział. Może miał rację. Nawet gdybym znalazł tę zdumiewającą machinę, jak, u diabła, miałem z niej wycisnąć fortunę, na którą liczyłem? W końcu skoro można było na niej tyle zarobić, czemu nie zrobił tego Roberts? Bo miał jakiś inny cel. Myślałem też o swoich rodzicach. Wracałem myślą do pożaru gospodarstwa i na nowo rozmyślałem o zadaniu dotkliwego ciosu templariuszom, temu sekretnemu stowarzyszeniu, które za pomocą swoich wpływów i złota ścierało na proch każdego, kto mu stanął na drodze; każdego, kto im podpadł. Wciąż nie wiedziałem dokładnie, kto stał za spaleniem mojego rodzinnego domu. Ani po co to zrobili. To była zemsta na mnie, za poślubienie Caroline i upokorzenie Matthew Hague’a? Czy porachunki z moim ojcem, zwykła konkurencja w interesach? Podejrzewałem, że chodziło najpewniej o jedno i drugie. Może Kenwayów, tych przybyszów z Walii, którzy tak ich pohańbili, trzeba było po prostu trochę utemperować. Postanowiłem, że dowiem się tego na pewno. Któregoś dnia wrócę do Bristolu i się zemszczę. Nad tym też rozmyślałem. Aż we wrześniu przyszedł dzień, w którym zebrałem załogę i przyszykowaliśmy „Kawkę”, świeżo nasmołowaną, z naprawionymi masztami i linami, z gotowymi żaglami, z dobrze zaopatrzonym kambuzem oraz ładunkiem prochu i kul, i ruszyliśmy na spotkanie z Bartholomew Robertsem. Jak już mówiłem, nie dowiedziałem się chyba nigdy, co tak naprawdę chodziło mu po głowie. Miał swoje własne cele i nie zamierzał mi ich zdradzać. Bawiło go jednak moje zgadywanie. Lubił mieć mnie przy sobie. Kiedy się rozstawaliśmy, powiedział mi, że ma sprawy, którymi musi się zająć; później dowiedziałem się, że zabrał załogę z powrotem na Principé i pomścił śmierć kapitana Howella Davisa na mieszkańcach wyspy. Zaatakowali nocą, wyrżnęli tylu ludzi, ilu zdołali i uciekli, nie tylko unosząc łupy, ale też kładąc podwaliny pod przyszłą reputację Czarnego Barta: tajemniczego, odważnego i bezwzględnego, skorego do śmiałych, niespodziewanych ataków. Takich jak ten, do którego się

szykowaliśmy, na przykład. Kiedy Roberts się uparł, żeby „Kawka” towarzyszyła mu w rejsie wokół wybrzeża Brazylii do zatoki Todos os Santos. Nie musieliśmy długo czekać, żeby się dowiedzieć po co. Powodem była flotylla ni mniej, ni więcej, tylko czterdziestu dwóch portugalskich statków kupieckich. Do tego bez eskorty. Roberts bez zwłoki zajął jeden z płynących w pewnym oddaleniu statków, żeby rozpocząć „rozmowy” z kapitanem. Nie brałem w tym udziału, ale od posiniaczonego portugalskiego oficera dowiedział się, że na statku flagowym jest skrzynia, kufer wypełniony, jak mi powiedział, „kryształowymi fiolkami z krwią. Może pamiętasz?”. Fiolki z krwią. Jak mogłem zapomnieć? Zakotwiczyliśmy „Kawkę”, a ja zabrałem Adewalégo i pryzową załogę do Robertsa na jego przejęty portugalski statek. Dotąd trzymaliśmy się skraju flotylli, teraz jednak zdawała się rozdzielać i dostrzegliśmy szansę wdarcia się do jej środka. Statek flagowy sprawdzał swoje działa. Obserwowaliśmy to, kotwicząc w pewnej odległości. Bartholomew na mnie popatrzył. – Potrafisz działać z ukrycia, Edwardzie Kenwayu? – W rzeczy samej – odparłem. Obejrzał się na portugalski galeon. Kołysał się nieopodal brzegu; większość załogi znajdowała się na pokładzie artyleryjskim, strzelając w kierunku lądu. Nie byłoby lepszej okazji, by zakraść się na pokład, więc na znak dany przez Barta Robertsa dałem nurka za burtę i popłynąłem do galeonu z misją śmierci. Wspiąłem się po drabinie Jakubowej na pokład, gdzie podkradłem się bezszelestnie do pierwszego marynarza, wysunąłem ostrze, poderżnąłem mu szybko gardło, a potem położyłem go na pokładzie i zakryłem dłonią usta, aż skonał. Nie spuszczałem przy tym wzroku z obserwatorów i bocianiego gniazda. Drugiego wartownika pozbyłem się tak samo, a później ruszyłem po olinowaniu w górę. Obserwator w bocianim gnieździe przepatrywał horyzont, przesuwając lunetę z lewa na prawo, za statek zajęty przez Robertsa i z powrotem. Skupił na nim wzrok, wyostrzył; zastanawiałem się, czy nabiera podejrzeń. Może tak. Może zachodził w głowę, czemu marynarze na pokładzie nie wyglądają jak portugalscy kupcy. W końcu podjął decyzję. Opuścił lunetę i nabrał powietrza do krzyku. W tym momencie wskoczyłem na jego platformę, złapałem go za rękę i wbiłem mu ostrze pod pachę. Drugą ręką ścisnąłem go za szyję, żeby uciszyć wszelkie krzyki. Krew bryznęła mu z boku, wydał ostatnie tchnienie, a ja pozwoliłem mu opaść do bocianiego gniazda. Statek Barta podpłynął bliżej. Gdy schodziłem po linach w dół, oba żaglowce zetknęły się burtami i jego ludzie zaczęli przeskakiwać przez relingi. Z luku na pokładzie rufowym wyłonili się Portugalczycy, ale nie mieli żadnych szans. Z poderżniętymi gardłami wyrzucono ich za burtę. I już po kilku krwawych chwilach galeon należał do ludzi Barta Robertsa. Nie na wiele im się zdały ćwiczenia artyleryjskie. Złupiliśmy wszystko, co się dało. Majtek, który wyciągnął kufer na pokład i wyszczerzył się szeroko do kapitana, licząc na słowa pochwały, nie usłyszał żadnych. Roberts zignorował go i kazał przenieść skrzynię na swój ukradziony statek. Wtedy nagle obserwatorzy krzyknęli: „Żagiel na horyzoncie!”. Natychmiast zaczęliśmy biegiem wracać na drugi pokład; co wolniejsi wpadli nawet do morza, bo Roberts spiesznie odbił od statku flagowego i postawiliśmy żagle, uciekając przed dwoma portugalskimi okrętami wojennymi. Rozległ się huk muszkietów, ale byli za daleko, żeby nam coś zrobić. Dzięki Bogu, że płynęliśmy porwanym portugalskim statkiem; nie mieli ochoty strzelać do nas ze swoich baterii.

Jeszcze nie. Prawdopodobnie jeszcze się nie połapali w sytuacji. Wciąż się pewnie zastanawiali, co tu się, u diabła, wyrabia. Opłynęliśmy zatokę z żaglami brzemiennymi wiatrem; nasi ludzie rzucili się pod pokład, do armat. Przed nami kołysała się na kotwicy „Kawka”; modliłem się, by Adewalé rozstawił obserwatorów. Podziękowałem Bogu, że moim kwatermistrzem jest Adewalé, a nie Calico Jack, zatem mogę być pewny, że obserwatorzy zostali wystawieni. I modliłem się, żeby ci obserwatorzy właśnie w tej chwili przekazywali mu wiadomość, że statek Robertsa mknie ku nim z pełną prędkością, ścigany przez portugalską marynarkę, i żeby zajmowali stanowiska i wciągali kotwicę. Tak się właśnie stało. Chociaż byliśmy ścigani, wciąż miałem czas podziwiać coś, co dla moich oczu jest jednym z najpiękniejszych widoków na morzu. „Kawka”, z ludźmi na olinowaniu, z żaglami, które rozwijają się z gracją, są uwiązywane, a potem wypełniają się wiatrem z hukiem, który słychać było nawet z tak dużego oddalenia. Płynęliśmy tak szybko, że wkrótce się zrównaliśmy – „Kawka” też nabierała prędkości – i zamieniwszy parę słów z Robertsem, stanąłem na achterdeku. Przypomniał mi się Duncan Walpole, od którego cała ta podróż się zaczęła, a potem tak jak on kiedyś skoczyłem z powrotem na pokład „Kawki”. – Ach, nie masz to jak gorące wichry piekieł wiejące prosto w twarz! – usłyszałem okrzyk Robertsa, kiedy nasze statki zaczęły się oddalać. Rozkazałem obsadzić rufowe armaty. Nie mogłem już liczyć na to, że Portugalczycy będą się bali otworzyć ogień, ale ich dotychczasowa zwłoka drogo ich kosztowała, bo to „Kawka” utoczyła pierwszej krwi. Usłyszałem, jak nasze rufowe działa grzmią, a potem się cofają pod pokładem. Rozżarzone kule pomknęły nad powierzchnią oceanu i uderzyły w pierwszy okręt. Z poszarpanych dziur na dziobie i wzdłuż kadłuba sypnęło drzazgami, ludzie i ludzkie szczątki dołączyli do śmieci już unoszących się na wodzie. Dziób objęły pieniste skrzydła, kiedy poszedł w dół; wyobraziłem sobie, co musiało się dziać pod pokładem, wysiłek marynarzy przy pompach, ale statek nabierał wody za szybko i już wkrótce… Obrócił się w wodzie, przechylił, żagle mu obwisły. Moi marynarze wrzasnęli tryumfalnie, ale zza tonącego statku wyłonił się drugi. Wtedy właśnie Bartholomew Roberts postanowił wypróbować własne armaty. Jego salwa trafiła w cel tak samo jak moja; znów nasze oczy zostały nagrodzone widokiem portugalskiego okrętu ryjącego fale dziobem, z kadłubem, który wyglądał niczym ofiara ataku gigantycznego rekina. Już niedługo oba okręty mocno nabrały wody; drugi był uszkodzony ciężej niż pierwszy. Spuszczono szalupy, marynarze skakali za burtę, a portugalska marynarka przynajmniej na razie o nas zapomniała. Popłynęliśmy swoją drogą. Świętowaliśmy zwycięstwo przez kilka godzin, aż Roberts rozkazał obu statkom rzucić kotwice. Stanąłem na rufowym pokładzie, zastanawiając się, co znów wymyślił. Nabiłem pistolety, ostrze miałem w gotowości. Za pośrednictwem Adewalégo powiedziałem załodze, że na pierwszy znak jakiejkolwiek zdrady mają się bronić i za nic nie poddawać Robertsowi. Widziałem, jak traktował ludzi, których uważał za wrogów. Widziałem, jak traktował więźniów. On jednak wezwał mnie na swój statek; jego marynarze przerzucili mi linę. Najpierw ja, potem Adewalé przehuśtaliśmy się na jego pokład. Stanąłem przed Bartem; powietrze było gęste od napięcia, bo jeśli Roberts istotnie planował nas zdradzić, to właśnie miał sposobność.

Zacisnąłem pięść, dotykając mechanizmu zwalniającego ostrze. Cokolwiek jednak Roberts planował – a bez ryzyka pomyłki można było założyć, że coś planował – nie zamierzał wprowadzać tego w czyn teraz. Na dany znak dwaj jego marynarze podeszli do nas ze skrzynią zabraną z portugalskiego flagowca. – Oto mój łup – powiedział, nie spuszczając ze mnie wzroku. Była to skrzynia pełna krwi. To mi właśnie obiecał. Trudno było to nazwać fortuną, o którą mi chodziło. Ale zobaczymy. Zobaczymy. Dwie pary rąk postawiły kufer i otworzyły go. Załoga zebrała się wokół nas, żeby popatrzeć; przypomniał mi się dzień, kiedy biłem się z Blaneyem na pokładzie galeonu Edwarda Thatcha. Ci tutaj zrobili to samo. Wspięli się na maszty i olinowanie, stali na relingach, żeby lepiej widzieć. Kapitan sięgnął do skrzyni, wyjął jedną z fiolek i obejrzał ją pod światło. Gapie wydali pomruk rozczarowania. Tym razem nie ma złota, chłopcy. Nie ma srebrnych ósmaków. Przykro mi. Jedynie fiolki, których zawartość dla niewprawnego oka mogła przypominać wino, lecz ja wiedziałem, że to krew. Nieświadom rozczarowania załogi – zresztą bez wątpienia i tak miał ją na pewno gdzieś – Roberts jedna po drugiej oglądał fiolki. – Ach, widzę, że templariusze nie próżnowali… Odłożył fiolkę zwinnymi palcami, które zatańczyły nad rozmigotanymi kryształami, a potem wziął następną i podniósł do światła. Zgromadzeni wokół marynarze, rozczarowani rozwojem wydarzeń, zleźli z lin, zeskoczyli z relingów i zajęli się swoimi sprawami. Roberts zmrużył oczy, oglądając kolejny kryształ. – Krew Laurensa Prinsa – powiedział i rzucił go do mnie. – Teraz już bezużyteczna. Przyglądałem się bacznie, jak szybko przetrząsał zawartość skrzyni, wymieniając nazwiska. – Woodes Rogers. Ben Hornigold. Nawet sam Torres. Małe ilości, do specjalnego celu. Chodzi o coś związanego z Obserwatorium. Ale o co? Koniec ze zwodzeniem mnie obietnicami. Poczułem, że wzbiera we mnie gniew. Większość marynarzy Robertsa wróciła do pracy, kwatermistrz i pierwszy oficer stali w pobliżu, ale ja miałem ze sobą Adewalégo. Może przyszła pora pokazać Bartholomew Robertsowi, że nie żartuję. Może przyszedł czas, by dać mu do zrozumienia, że mam serdecznie dość zwodzenia. Może pora, żebym za pomocą ostrza przekonał go, by powiedział mi to, co chciałem usłyszeć. – Musisz mnie zaprowadzić do Obserwatorium, Roberts – rzekłem stanowczo. – Muszę wiedzieć, gdzie ono jest. Roberts puścił do mnie oko. – A po co, hę? Zwiniesz mi je spod nosa i sprzedasz? Czy raczej będziesz ze mną współpracował i razem powiększymy zyski? – Wszystko mi jedno, byle poprawić sobie los – powiedziałem ostrożnie. Roberts zatrzasnął skrzynię i oparł obie ręce na zaokrąglonym wieku. – Absurd. Moje motto brzmi: żyć krótko, ale wesoło. Na więcej optymizmu mnie nie stać. Zamyślił się. Wstrzymałem oddech. I znów ta myśl: „Co teraz?”. A potem spojrzał na mnie i z jego oczu zniknął figlarny błysk, zastąpiony powagą. – Dobrze, kapitanie Kenway. Zasłużyłeś, żeby popatrzeć. Uśmiechnąłem się. Nareszcie.

52

– Czujesz to, Adewalé? – powiedziałem, kiedy płynęliśmy za „Włóczęgą” wzdłuż wybrzeża Brazylii. – Tylko chwile dzielą nas od największego łupu na świecie. – Czuję tylko gorący wiatr w uszach – odparł enigmatycznie, twarzą do bryzy, łykając jej powiewy. Spojrzałem na niego. Po raz kolejny zalała mnie fala podziwu. Oto człowiek, który prawdopodobnie setki razy ratował mi życie, na pewno przynajmniej trzy. Oto najwierniejszy, najbardziej oddany i utalentowany kwatermistrz, o jakim mógł marzyć kapitan. Człowiek, który uciekł z niewoli, a mimo to wciąż musiał znosić docinki pospolitych buntowników takich jak Calico Jack, uważających się za lepszych od niego przez swój kolor skóry. Oto człowiek, który pokonał całe plugastwo, jakim obrzucało go życie, a było tego niemało, plugastwo, jakie zna tylko ktoś sprzedany w niewolę. Człowiek, który stał u mego boku na pokładzie „Kawki” dzień po dniu i nie domagał się za to fortuny, nie domagał się bogatych łupów, żądał tylko szacunku, na jaki zasługiwał, dość pieniędzy, by mieć za co żyć, miejsca do spania i posiłku przyrządzonego przez beznosego kuka. A jak ja mu odpłaciłem? Gadając bez końca o Obserwatorium. I wciąż to robiłem. – Dajże spokój. Kiedy weźmiemy ten skarb, będziemy ustawieni na całe życie. Wszyscy. Po stokroć. Adewalé skinął głową. – Jak sobie życzysz. „Kawka” była już blisko „Włóczęgi”. Spojrzałem nad pokładem na ich kapitana w tej samej chwili, kiedy on popatrzył na mnie. – Ahoj, Roberts! – zawołałem. – Rzucimy kotwicę i spotkamy się na brzegu. – Byłeś śledzony, kapitanie Kenway. Zastanawiam się, od jak dawna. Wyrwałem Adewalému lunetę i wspiąłem się po olinowaniu na bocianie gniazdo. Odepchnąłem obserwatora, przyłożyłem lunetę do oka. – Co to według ciebie jest, chłopcze? – warknąłem na niego. Był młody – tak młody jak ja, kiedy zaciągnąłem się na „Cesarza”. – To statek, sir, ale na tych wodach jest dużo statków, a był, myślałem, nie dość blisko, żeby wszczynać alarm. Zatrzasnąłem lunetę i popatrzyłem na niego ze złością. – W ogóle nie myślałeś, co? Ten statek to nie jest byle jaki statek, synu, to „Benjamin”. Chłopak zbladł. – Owszem, zgadza się, „Benjamin”. Dowodzony przez niejakiego Benjamina Hornigolda. Jeśli nas nie dogonił, to dlatego, że nie miał życzenia nas dogonić. Zacząłem schodzić na dół. – Ogłoś go więc, chłopcze! – krzyknąłem do obserwatora. – Ogłoś alarm, choćby spóźniony! – Żagiel na horyzoncie! Kubańskie wybrzeże mieliśmy po sterburcie, „Benjamina” za sobą. Stanąłem jednak za kołem sterowym i zacząłem zwrot. Ster zajęczał w proteście, załoga złapała się, czego mogła, a maszty przechyliły się na lewą burtę i zaczęliśmy zawracać. W końcu manewr się zakończył,

zrefowaliśmy żagle i rozpoczęliśmy mozolne zbliżanie do „Benjamina”. Tego się nie spodziewaliście, co, Benjaminowie? – Kapitanie, zastanów się dobrze, co chcesz zrobić – powiedział Adewalé. – Co ci się znów nie podoba, Adewalé? To Ben Hornigold, przypłynął nas tu pozabijać. – Tak jest, ten zdrajca musi umrzeć. Ale co potem? Możesz powiedzieć z całą pewnością, że zasługujesz na Obserwatorium bardziej niż on i jego templariusze? – Nie, nie mogę. I nie zamierzam nawet próbować. Ale jeśli masz lepszy pomysł, nie krępuj się, mów. – Zapomnij o Robertsie – powiedział Adewalé z nagłą pasją; rzadko go takim widywałem, zazwyczaj był bardzo opanowany. – Powiedz asasynom. Przyprowadź ich tu i pozwól im chronić Obserwatorium. – Tak jest, przyprowadzę ich tu. Jeśli tylko zgodzą się zapłacić mi za to okrągłą sumkę. Adewalé prychnął z odrazą i odszedł. Przed nami „Benjamin” zrobił zwrot – Hornigold nie miał najwyraźniej serca do bitwy – i zobaczyliśmy na jego masztach marynarzy refujących żagle. Pojawiły się wiosła i zaraz zaczęły zagarniać wodę; rozpoczął się wyścig wioślarzy. Przez długie chwile słyszałem tylko krzyki sternika, skrzypienie statku i chlupot wioseł. Stałem na dziobie „Kawki”, Hornigold na rufie „Benjamina” i wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem. Kiedy tak się ścigaliśmy, słońce schowało się za horyzontem, migocząc na pomarańczowo, zapadła noc i przyniosła wiatr z północy, który przedmuchał mgłę w głąb lądu. „Benjamin” przewidział to lepiej niż my. Zorientowaliśmy się, że wieje po tym, że tamci rozwinęli żagle i natychmiast zwiększyli dystans. Jakieś piętnaście minut później było ciemno, a mgła toczyła się kłębami w kierunku tej części kubańskiego wybrzeża, którą nazywają Diabelskim Grzbietem – skałom przypominającym kręgosłup olbrzyma. Księżyc zalewał to wszystko upiorną poświatą. – Czeka nas ciężki bój, jeśli Hornigold wciągnie nas głębiej w tę mgłę – ostrzegł Adewalé. Hornigold taki właśnie miał plan, ale popełnił duży błąd jak na tak doświadczonego żeglarza. Dał się ponieść wiatrowi. Podmuchy szły znad otwartego morza, z różnych stron wzdłuż wybrzeża, zmieniając plaże Diabelskiego Grzbietu w labirynt nieprzeniknionych warstw mgły i piasku. – Wiatr ciska nimi jak zabawką – powiedział Adewalé. Założyłem kaptur dla ochrony przed zimnym powiewem, które spadło na nas, kiedy tylko znaleźliśmy się w jego zasięgu. – Możemy to wykorzystać, żeby się do nich zbliżyć. Adewalé popatrzył na mnie. – O ile nas też nie rozniesie w drzazgi. Zrefowaliśmy żagle, ale załoga „Benjamina” nie była taka szybka. Ich statkiem ciskał wiatr. Widziałem, że próbują refować, ale w tych warunkach było to trudne. Jeden z nich spadł; podmuch przyniósł do nas jego krzyk. „Benjamin” miał kłopoty. Kołysał się na coraz bardziej wzburzonym morzu, chłostany wiatrem szarpiącym jego żagle, obracany to w jedną, to w drugą stronę. Zboczył blisko brzegów Grzbietu. Po pokładzie biegali marynarze. Kolejnego zdmuchnęło za burtę. Stracili panowanie nad statkiem, byli zdani na łaskę i niełaskę żywiołów. Stałem na forkasztelu, trzymając się jedną ręką, drugą wyciągając przed sobą; czułem wiatr na dłoni i nacisk ukrytego ostrza na przedramieniu i wiedziałem, że zanim noc się skończy, moja broń posmakuje krwi Hornigolda.

– Dasz radę to zrobić, bracie? Jesteś zdecydowany? Benjamin Hornigold, który nauczył mnie tak wiele o życiu na morzu. Benjamin Hornigold, człowiek, który stworzył i otoczył pieczą mojego największego przyjaciela, Edwarda Thatcha, mojego mentora. Nie, nie wiedziałem, czy dam radę. – Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że morze go pochłonie i wykona za mnie robotę – odparłem. – Ale zrobię, co będzie trzeba. Mój kwatermistrz. Niech Bóg ma go w opiece. Wiedział, jaki los czeka „Benjamina” jeszcze przed samymi Prządkami Losu. A kiedy statek uderzył burtą w wysoki brzeg, niczym porwany z morza przez podmuch wichury i wypluty w chmurę piachu i mgły, Adewalé zadbał, żebyśmy podpłynęli do niego burta w burtę. Zobaczyliśmy sylwetki marynarzy spadające z górnych pokładów, niewyraźne w półmroku. Wspiąłem się na reling forkasztelu, oparty jedną ręką o bukszpryt, a potem użyłem zmysłu, tak jak uczył mnie James Kidd. I wśród spadających ciał ludzi, którzy ześlizgiwali się z pokładu statku na rozmokły, piaszczysty brzeg lub do wody, wypatrzyłem sylwetkę Benjamina Hornigolda. – Wrócę tu – powiedziałem przez ramię. A potem skoczyłem.

53

Za mną rozpoczęła się kanonada muszkietów z „Kawki”; jednostronna bitwa między moimi ludźmi a załogą wyrzuconego na mieliznę „Benjamina”. Moje zmysły wróciły do normalnej postaci, ale Hornigold wyświadczył mi przysługę, wykrzykując do swoich marynarzy słowa zachęty na zmianę z przekleństwami. – Wyjątkowo kiepsko się tam spisaliście, chłopcy. Jeśli przeżyjemy ten dzień, klnę się na Boga, obedrę was wszystkich ze skóry, łajdacy. Stać mi tu, macie być gotowi na wszystko. Wtedy z mgły na pobliskiej piaszczystej wysepce wyłoniłem się ja; zamiast zastosować się do własnych słów, Benjamin dał nogę, pnąc się w górę pochyłości i znikając za jej szczytem. Moi ludzie zaczęli strzelać z moździerzy do zmykających marynarzy Hornigolda; znalazłem się w niebezpieczeństwie, bo granaty spadały dookoła mnie. Jeden eksplodował obok Benjamina, który zniknął mi z widoku po drugiej stronie wydmy w rozbryzgu krwi i piachu. Wspiąłem się za nim pospiesznie, ciekaw jego losu, i zapłaciłem za ten pośpiech – ciął mnie w ramię, utaczając krwi. Jednym ruchem okręciłem się, wysunąłem ostrze i odbiłem jego następny cios; stal spotkała stal i posypały się iskry. Siła uderzenia była tak duża, że potoczyłem się po zboczu wydmy. Benjamin skoczył za mną, wymachując kordelasem. Przyjąłem go na buty i odepchnąłem kopnięciem, a jego broń świsnęła mi przed nosem. Przetoczyłem się, poderwałem na nogi i rzuciłem za nim. Nasze ostrza znów się spotkały. Przez chwilę wymienialiśmy ciosy; Hornigold był dobry, ale ranny, ja zaś – młodszy i rozpalony ogniem zemsty, dlatego ciąłem go w ramię, w łokieć, w bark – aż nie mógł już ustać na nogach ani podnieść broni. Wtedy go dobiłem. – Mogłeś być człowiekiem, który walczy o coś ważnego – powiedział, konając. Jego usta starannie formułowały słowa. Zęby miał pokrwawione. – Ale teraz masz serce zabójcy. – No, to i tak o wiele lepsze niż twoje, Ben – odparłem. – Serce zdrajcy! Zdrajcy, co ma się za lepszego niż jego kamraci. – Bo tak jest. Co zrobiłeś, odkąd upadło Nassau? Siałeś tylko śmierć i zniszczenie. Straciłem panowanie nad sobą. – Przeszedłeś na stronę tych, których kiedyś nienawidziliśmy! – krzyknąłem. – Nie – odparł. Chciał złapać mnie za rękę, ale ze złością odtrąciłem jego dłonie. – Templariusze są inni. Żałuję, że tego nie dostrzegasz. Ale jeśli nie zejdziesz ze swojej drogi, przekonasz się w końcu, że idziesz nią tylko ty sam. A na jej końcu czeka stryczek. – Być może – rzekłem – ale teraz na świecie jest o jedną żmiję mniej. A mnie to wystarczy. Ale on już mnie nie słyszał. Nie żył.

54

– Czy łowca piratów nie żyje? – spytał Bartholomew Roberts. Spojrzałem na niego. Bartholomew Roberts, owa tajemnicza postać, Mędrzec, cieśla, który wkroczył na ścieżkę piractwa. Czy odwiedzał Obserwatorium po raz pierwszy? Po co byłem mu potrzebny ja? Tyle pytań – pytań, o których wiedziałem, że nigdy nie otrzymam na nie odpowiedzi. Byliśmy w zatoce Long Bay, przy północnych wybrzeżach Jamajki. Kiedy przybyłem, Roberts ładował właśnie pistolety. A potem zadał pytanie, na które odpowiedziałem: – Tak, padł z mojej ręki. Skinął głową i wrócił do poprzedniego zajęcia. Patrzyłem na niego i nagle poczułem nagły gniew. – Jak to jest, że tylko ty potrafisz znaleźć to, czego pożąda tylu innych? Zaśmiał się. – Urodziłem się z pamięcią o tym miejscu. Ze wspomnieniami z zupełnie innych czasów, jak sądzę. Jakbym… jakbym pamiętał raz przeżyte życie. Potrząsnąłem głową. Czy kiedykolwiek uwolnię się od tego mistycznego bełkotu? – Do diabła, człowieku, mówże z sensem. – Nie dziś. „Ani w żaden inny dzień”, pomyślałem ze złością, ale nie zdążyłem nic powiedzieć, bo z dżungli dobiegł nas jakiś dźwięk. Tubylcy? Może ściągnęły ich odgłosy bitwy stoczonej przez „Kawkę” i „Benjamina”. Niedobitki załogi Hornigolda zostały spędzone na pokład „Kawki”; powierzyłem to moim ludziom. Rozprawcie się z jeńcami i czekajcie na mój rychły powrót. Na spotkanie z Bartholomew Robertsem wyruszyłem sam. Roberts machnął ręką. – Ty przodem, kapitanie. Ścieżka przed nami jest niebezpieczna. Z tuzinem jego ludzi ruszyliśmy przez dżunglę, wycinając sobie drogę w gąszczu. Teren się wznosił. Zastanawiałem się, czy powinienem już widzieć to Obserwatorium? Czy to nie były wielkie budowle wznoszone na najwyższych szczytach? Zewsząd otaczała nas rozkołysana zieleń, zarośla i palmy. Jak okiem sięgnąć, nic poza tym, nie licząc naszych statków w zatoce. Przeszliśmy zaledwie kilkaset metrów, kiedy z otaczającej nas roślinności doszedł jakiś dźwięk; coś śmignęło z boku i jeden z ludzi Robertsa padł z mokrą, krwawą dziurą w miejscu potylicy. Potrafię rozpoznać cios maczugi, ale broń zniknęła tak samo szybko, jak się pojawiła. Marynarzy przeszedł dreszcz strachu. Dobyli pałaszy, ściągnęli muszkiety z pleców i wyrwali pistolety zza pasów. Przykucnęli w gotowości. – Mieszkający tu tubylcy stawią nam opór, Edwardzie – powiedział Roberts cicho, wpatrując się w zarośla, które skrywały swoje tajemnice w absolutnej ciszy. – Jesteś gotów ich odeprzeć, jeśli będzie trzeba? Zabijać, w razie konieczności? Wysunąłem ukryte ostrze. – Niedługo się odezwę. A potem przypadłem do ziemi, wturlałem się bokiem w gąszcz i stopiłem z nim w jedno.

55

Tubylcy dobrze znali swoje terytorium, ale ja zrobiłem coś, czego po prostu się nie spodziewali – zaatakowałem ich. Dlatego też pierwszy, którego napotkałem, był zaskoczony moim widokiem i zaskoczenie to okazało się jego zgubą. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową, czarne włosy związał na głowie, z jego maczugi wciąż parowała krew zabitego bukaniera. Wstrząśnięty, wytrzeszczył na mnie oczy. Tubylcy bronili tylko swojej ziemi. Bez satysfakcji wbiłem mu ostrze między żebra i miałem nadzieję, że spotkał go szybki koniec, ale zrobiłem to i ruszyłem dalej. W dżungli rozbrzmiały wystrzały i krzyki, ja jednak napotykałem kolejnych tubylców i zadawałem śmierć, aż w końcu bitwa wygasła i wróciłem do pozostałych. W starciu zginęło ośmiu ludzi. Większość tubylców padła od mojego ostrza. – Strażnicy Obserwatorium – powiedział Roberts. – Od jak dawna ich plemię tu mieszka? – spytałem. – Och… co najmniej od tysiąca lat albo i dłużej. To bardzo oddani ludzie. Bardzo groźni. Przyjrzałem się niedobitkom jego grupy – przerażonym ludziom, którzy widzieli, jak jeden po drugim padają ich towarzysze. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę, wciąż pnąc się pod górę, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu się na nie natknęliśmy – na szare, kamienne mury, kontrastujące żywo z jaskrawymi barwami dżungli, monolityczną budowlę wznoszącą się wysoko nad nami. Obserwatorium. Jakim cudem nikt go nie zobaczył? − dziwiłem się. Jakim cudem pozostało niewidzialne? – A więc to tu? – Tak, to prawie święte miejsce. Potrzeba tylko kropli mojej krwi… W ręku Robertsa pojawił się mały sztylet. Nie przestając patrzeć mi w oczy, ukłuł się w kciuk, a potem przyłożył palec z czerwoną kropelką do małego wgłębienia przy drzwiach. Zaczęły się otwierać. Wszyscy, cała szóstka, popatrzyliśmy po sobie. Tylko Bart Roberts wydawał się dobrze bawić. – I oto drzwi się otwierają – powiedział głosem sztukmistrza, prezentującego swoją sztuczkę – po prawie osiemdziesięciu tysiącach lat. Odsunął się na bok i gestem nakazał swoim ludziom wchodzić do środka. Wylęknieni marynarze popatrzyli po sobie, a potem wykonali rozkaz kapitana i ruszyli do drzwi… Wtedy zaś, z jakiegoś powodu znanego tylko sobie, Roberts ich pozabijał. Wszystkich czterech. Jedną ręką wbił sztylet w oczodół pierwszego i odepchnął go na bok, jednocześnie dobywając pistoletu i wypalając w twarz drugiego. Dwaj ostatni nie zdążyli nawet zareagować – Czarny Bart wyciągnął drugi pistolet, strzelił z przyłożenia w pierś trzeciemu, a czwartego przebił dobytym kordem. Owym czwartym był ten sam człowiek, który wyniósł wtedy skrzynię na pokład, który oczekiwał od Robertsa słów pochwały. Wydał dziwny, zduszony dźwięk. Roberts trzymał go przez krótką chwilę nabitego na ostrze, a potem wraził głownię po gardę i przekręcił. Marynarz zesztywniał, popatrzył na kapitana błagalnym, nierozumiejącym wzrokiem, a potem sflaczał, zsunął się z klingi i gruchnął na ziemię. Jego pierś uniosła się raz, drugi i znieruchomiała. Tyle śmierci. Tyle śmierci.

– Jezu, Roberts, oszalałeś? Strząsnął krew z kordelasa, a potem dokładnie wytarł klingę chustką. – Wręcz przeciwnie, Edwardzie. Ci wesołkowie postradaliby rozum na widok tego, co leży za tą bramą. Ale ty, jak podejrzewam, jesteś twardy i nie poddajesz się łatwo. Bierz teraz tę skrzynię i nieśmy ją dalej. Zrobiłem, jak kazał. Wiedziałem, że iść za nim to zły pomysł. Cholernie zły pomysł. Ale nie mogłem się powstrzymać. Za daleko już zaszedłem, żeby się teraz wycofywać. Wnętrze przypominało starożytną świątynię. – Brud i rozkład – powiedział Roberts. – Nie tak to zapamiętałem. Ale minęło w końcu ponad osiemdziesiąt mileniów. Rzuciłem mu podejrzliwe spojrzenie. Znów ten bełkot. – Och, do diabła tam, to niemożliwe. Roberts popatrzył na mnie z nieodgadnioną miną. – Stąpaj jak po kruchym lodzie, kapitanie. Po kamiennych stopniach zeszliśmy przez środek Obserwatorium do dużej komory z mostem. Wytężając wszystkie zmysły, rozejrzałem się dookoła, świadom gigantycznej przestrzeni. – Piękne, prawda…? – powiedział Roberts ściszonym głosem. – Tak – odparłem i odkryłem, że sam też szepcę. – Jak z bajki, z któregoś z tych starych poematów. – Kiedyś o tym miejscu krążyło wiele opowieści. Historii, które zmieniły się w pogłoski, te zaś w legendy. To nieunikniony proces, fakty stają się fikcją, a potem zupełnie przestają istnieć. Weszliśmy do kolejnej sali. Jedyne określenie, jakie do niej pasowało, to archiwum – olbrzymia przestrzeń pełna niskich półek, zastawionych setkami małych fiolek z krwią, takich, jakie mieliśmy w kufrze – takich samych jak ta, której na moich oczach Torres użył na Bartholomew Robertsie. – Fiolki z krwią. – Tak. Te kostki zawierają krew pradawnego ludu. To była wspaniała rasa, w swoim czasie. – Im więcej mówisz, człowieku, tym mniej rozumiem – powiedziałem z irytacją. – Pamiętaj tylko jedno: krew w tych fiolkach nie jest już warta ani jednego reala, dla nikogo. Kiedyś może znów będzie, ale nie w naszej epoce. Znajdowaliśmy się głęboko pod ziemią. Przeszliśmy przez archiwa do głównej auli Obserwatorium. Ona również onieśmielała ogromem; staliśmy przez chwilę i wyciągaliśmy szyje, rozglądając się po wielkiej, nakrytej kopułą sali. Po jednej stronie ziała czeluść; dobiegający z niej chlupot wskazywał obecność wody. Na środku zaś znajdowało się podwyższenie, pokryte wyżłobionym w kamieniu, zawiłym wzorem. Kiedy Roberts polecił mi odstawić skrzynię, dał się słyszeć cichy dźwięk. Słaby pomruk, z początku intrygujący, ale coraz głośniejszy… – Co to?! – Miałem wrażenie, że muszę krzyczeć, żeby mnie usłyszał, choć nie musiałem. – Ach, tak – odparł Roberts. – Zabezpieczenie. Zaczekaj chwilę. Ściany wokół nas rozjarzyły się, zapulsowały białym światłem, tyleż pięknym, co strasznym. Mędrzec podszedł do wyniesionej platformy i przyłożył dłoń do wyrytego zagłębienia pośrodku. Dźwięk natychmiast ucichł i w auli zapanowała cisza, choć ściany wciąż jaśniały.

– Co to za miejsce? – spytałem. – Wyobraź sobie, że to wielka luneta. Urządzenie zdolne ukazywać rzeczy z wielkiej odległości. Światło. Krew. To „urządzenie”. W głowie mi się zakręciło; mogłem tylko stać z rozdziawionymi ustami i patrzeć, jak Roberts sięga z wprawą do skrzyni, jakby robił to już dziesiątki razy. Wyjął fiolkę, obejrzał ją pod światło, tak samo jak w dniu, w którym zdobyliśmy kufer. Zadowolony pochylił się nad podwyższeniem i umieścił kryształ w środku. A wtedy coś się stało – coś, w co do tej pory zupełnie nie mogę uwierzyć. Światło bijące od ścian zafalowało jak mgła i zestaliło się nie w opar, lecz w obrazy, ciąg nieprzezroczystych obrazów, jakbym patrzył na coś przez okno, na…

56

Calico Jack Rackham, jakem żyw. Ale nie patrzyłem na niego. Nie. To było tak, jakbym nim był. Jakbym widział jego oczyma. Wiedziałem, że to Calico Jack tylko dlatego, że zobaczyłem indyjski materiał rękawa jego surduta. Szedł po stopniach do Starego Avery’ego. Serce zabiło mi mocniej na widok tawerny, jeszcze bardziej zapuszczonej i podupadłej niż kiedyś… Co oznaczało, że to nie jest obraz z przeszłości. Nie był to widok, który oglądałem sam, bo nigdy nie widziałem Starego Avery’ego w obecnym, godnym pożałowania stanie. Nie byłem w Nassau, odkąd wdała się tam prawdziwa gangrena. A mimo to… mimo to… miałem to przed oczami. – To jakieś przeklęte czary – wyjąkałem. – Nie. To Calico Jack Rackham… Gdzieś na świecie, w tym momencie. – W Nassau – powiedziałem, tyleż do Robertsa, co do siebie. – To się dzieje w tej chwili? Widzimy to przez jego oczy? – Tak. Nie mogę powiedzieć, że odwróciłem się z powrotem do tych obrazów. Znalazły się po prostu przede mną, jakbym był ich częścią, jakbym w nich tkwił. I w pewnym sensie tak było, bo kiedy Calico Jack się odwrócił, obraz przesunął się wraz z nim. Patrzyłem, jak on ogląda się na stół, przy którym z Jamesem Kiddem siedziała Anne Bonny. Obrzucił ją przeciągłym, lepkim spojrzeniem. A raczej pewne części jej ciała. Obleśny łotr. Ale wtedy – o mój Boże – ona obróciła się i rzuciła mu takie samo spojrzenie. Nieskrywanie lubieżne. To jej przychylne oko, o którym ci opowiadałem? Nie pożałowała mu go. Do stu diabłów. Oni mają romans. Mimo okoliczności – mimo cudów Obserwatorium – musiałem stłumić śmiech na myśl o Jamesie Bonnym, tym dwulicowym zdrajcy, chodzącym z rogami. Calico Jack? Ten zawszony szubrawiec porzucił mnie na morzu, więc nie pałałem do niego miłością. Ale zostawił nam broń, amunicję i żarcie, a poza tym, cóż, Anne grzała mu łoże, więc trzeba było oddać mu sprawiedliwość. Słuchał teraz, o czym Anne i James rozmawiają. – Sama nie wiem, Jim – mówiła Anne. – Nie mam bladego pojęcia, jak pilotować statek. To nie jest zajęcie dla kobiety. Do licha, co oni knują? – Bzdury. Widziałem dziesiątki dam, co refowały żagle i kręciły kabestanem. – A nauczysz mnie, jak się bić? Takim na przykład kordelasem? Może też jak strzelać z pistoletu? – Wszystkiego i nie tylko tego. Ale musisz tego naprawdę chcieć. I ciężko pracować. Prawdziwego sukcesu nie da się odnieść przypadkiem. Calico Jack potwierdził moje podejrzenia. Jego bezcielesny głos brzmiał, jakby odbijał się echem od kamiennych ścian. – Ej, chłoptasiu, to do mojej pani się tam zalecasz. Idźże, bo cię pokaleczę. – Całuj mnie w dupę, Rackham. „Chłoptaś” to ostatnie słowo, jakim powinieneś mnie

nazywać… „Ach tak? − pomyślałem. − Czyżby James Kidd zamierzał zdradzić swoją prawdziwą tożsamość?” James sięgnął pod koszulę, a Calico Jack się zarumienił. – Och, czyżby… chłoptasiu? Roberts wyjął kryształ ze sterowni Obserwatorium i obraz znikł. Przygryzłem wargi i pomyślałem o „Kawce”. Adéwalemu nie podobało się nasze obecne położenie. Z pewnością nie może się doczekać, żeby postawić żagle. Ale nie zrobi tego beze mnie. Czyżby? W tym jednak momencie poświata wypełniająca salę przed nami się zmieniła. Wszystkie myśli o zamiarach „Kawki” znikły, bo Roberts powiedział: – Spróbujmy kogoś innego. Gubernatora Woodesa Rogersa. I włożył w konsolę inną fiolkę. Przed nami ukazał się nowy obraz. Patrzyliśmy oczami Woodesa Rogersa. Stał przed nim Torres, parę kroków dalej – El Tiburón. Nagle pole widzenia wypełniła fiolka z krwią, podniesiona do oczu przez Rogersa. – To śmiały pomysł – powiedział. – Ale muszę się nad tym dobrze zastanowić. Po auli Obserwatorium rozeszło się echo odpowiedzi Torresa: – Wystarczy, że zasugeruje pan Izbie Gmin prostą przysięgę wierności. Przysięgę, jakiś gest i ceremonialne utoczenie kropli krwi z palca. Nic więcej. Chryste. Cokolwiek knuły Anne i Mary, było to nic w porównaniu z tą zgrają. Wciąż chcieli zapanować nad światem. A jak to zrobić? Przez angielski parlament. Odezwał się Rogers: – Ministrowie mogą sprawiać trudności, ale Izbę Lordów da się przekonać raczej łatwo. Przepadają wprost za nadmierną pompą i ceremoniałem. – Otóż to. Niech im pan powie, że to demonstracja wierności królowi… i sprzeciwu wobec buntujących się jakobitów. – Tak właśnie – odparł Rogers. – Najistotniejszym detalem jest krew. Musi pan pobrać próbkę od każdego. Chcemy być gotowi, kiedy znajdziemy Obserwatorium. – Zgoda. Roberts wyciągnął kostkę z konsolety i popatrzył na mnie z tryumfem w oczach. Teraz wiedzieliśmy, co knują templariusze. Co więcej, wyprzedzaliśmy ich o krok. Obrazy zniknęły, dziwna poświata także, a ja zachodziłem w głowę, czy sobie tego wszystkiego nie wyobraziłem. Roberts tymczasem wyjął coś z konsolety i podniósł do góry. Czaszkę. Czerep, do którego wkładał fiolki z krwią. – To cenne narzędzie, sam widzisz. – Czarnoksięstwo, ot co. – Niezupełnie. Każdy mechanizm, który wytwarza światłość tego urządzenia to rzecz namacalna i istniejąca. Starożytna, owszem, ale nie ma w tym nic nadprzyrodzonego czy dziwnego. Popatrzyłem na niego z powątpiewaniem. Sam się oszukujesz, druhu. Postanowiłem jednak nie drążyć tematu. – Będziemy teraz panami oceanów – powiedziałem. Chciałem potrzymać czaszkę, wyciągnąłem po nią rękę; przejęty pragnieniem poczucia jej ciężaru w dłoni poczułem drżenie, kiedy Roberts do mnie podszedł. Ale zamiast podać mi czerep, zdzielił mnie nim na odlew w twarz. Runąłem na podłogę Obserwatorium i ześliznąłem się przez krawędź czeluści. Spadałem. Po drodze obijałem się o głazy, chłostała mnie roślinność czepiająca się

kamiennych ścian, ale nie byłem w stanie jej chwycić i wyhamować upadku. Poczułem palący ból w boku, a potem runąłem do wody, dziękując Bogu, że miałem dość przytomności umysłu, by obrócić się w locie głową w dół. Przy upadku z tej wysokości mogło mi to uratować życie. Jednak wejście w wodę nie wyszło mi zbyt pięknie. Przebiłem z głośnym pluskiem powierzchnię i zacząłem się szamotać, łykając wodę, usiłując nie pozwolić, żeby ból w boku pociągnął mnie w głębinę. Kiedy w końcu się wynurzyłem i spojrzałem w górę, ujrzałem patrzącego na mnie Robertsa. – W moich zasadach nie ma słowa o lojalności, młody człowieku – zakpił. Jego głos odbijał się echem w przestrzeni między nami. – Odegrałeś swoją rolę, ale nasza spółka jest skończona. – Jesteś już trupem, Roberts! – ryknąłem, choć nie wyszło mi to zbyt przekonująco. Głos miałem słaby, a zresztą Roberts już zniknął, ja zaś byłem za bardzo zajęty dojmującym bólem w boku i szukaniem wyjścia z sytuacji. Kiedy się pozbierałem, odkryłem, że z mojego boku sterczy gałąź. Krew barwiła szaty czerwienią. Z wrzaskiem wyszarpnąłem patyk, odrzuciłem go i zgrzytnąłem zębami, przyciskając rękę do rany. Czułem, jak krew przesącza mi się między palcami. Roberts, ty bękarcie. Ty łotrze. Mimo bólu udało mi się jakoś wspiąć po ścianie jamy do Obserwatorium. Wróciłem drogą, którą tu przyszliśmy, przez salę z mostem, obok trupów przy wejściu. Pokuśtykałem z powrotem na plażę, ledwie żywy z bólu. Ale kiedy wytoczyłem się z wysokich traw na brzeg morza, to, co ujrzałem, przepełniło mnie jeszcze większą męką. „Kawka”, moja ukochana „Kawka” odpłynęła. Został tylko „Włóczęga”, zakotwiczony z dala od brzegu. Nieopodal zaś stała zacumowana łódź. Sternik i wioślarze siedzieli w niej jak milczący strażnicy z morzem za plecami, czekając na swojego kapitana – kapitana Bartholomew Robertsa, który stał przede mną. Przykucnął. Oczy mu rozbłysły i uśmiechnął się tym swoim dziwnym, pozbawionym radości uśmiechem. – Och… twoja „Kawka” odleciała, Edwardzie, tak? Na tym polega urok demokracji… Większość może przegłosować jednostkę. Owszem, mógłbyś popłynąć ze mną, ale masz temperament tak gorący, że spaliłbyś nas wszystkich na popiół. Na szczęście wiem, że królewska nagroda za twoją głowę jest niemała. I zamierzam ją zainkasować. Ból był zbyt wielki. Nie mogłem go dłużej znieść i zacząłem tracić przytomność. Ostatnie, co pamiętam, zanim ogarnęła mnie ciemność, to cicha kpina Bartholomew Robertsa. – Widziałeś kiedyś jamajskie więzienie od środka, chłopcze? Widziałeś?

CZĘŚĆ CZWARTA

57

Listopad 1720 Przez sześć miesięcy bardzo wiele może się wydarzyć. Ale przez te sześć miesięcy do listopada 1720 roku spotykało to innych ludzi. Ja gniłem w więzieniu w Kingston. Podczas gdy Bartholomew Roberts został budzącym największy postrach piratem na Karaibach, dowodząc eskadrą czterech okrętów, z flagową „Królewską Fortuną” na czele, ja bezskutecznie próbowałem zasnąć na podłodze celi tak ciasnej, że nie mogłem w niej rozprostować nóg. Wybierałem robaki z jedzenia i musiałem zatykać nos, żeby mi przeszło przez gardło. Piłem brudną wodę i modliłem się, żeby mnie nie zabiła. Patrzyłem na szare światło zza krat i nasłuchiwałem odgłosów więzienia: przekleństw, nocnych wrzasków, bezustannego szczęku, który nigdy nie cichł, jakby ktoś, gdzieś, cały dzień i noc grzechotał kubkiem po kratach… A czasami własnego głosu, żeby przypomnieć sobie, że wciąż żyję; przeklinałem wtedy swojego pecha, przeklinałem Robertsa, templariuszy, swoją załogę… Zostałem zdradzony – przez Robertsa, oczywiście, i to nie było zaskoczenie; ale też przez „Kawkę”. Czas spędzony w więzieniu dał mi dystans; zrozumiałem, że moja obsesja na punkcie Obserwatorium uczyniła mnie ślepym na potrzeby ludzi i przestałem ich winić za to, że zostawili mnie w Long Bay. Uznałem, że jeśli los pozwoli mi ich jeszcze kiedyś zobaczyć, powitam ich jak braci, powiem, że nie żywię do nich niechęci i sam poproszę o wybaczenie. Mimo to obraz „Kawki” odpływającej beze mnie palił mnie w myślach jak ogień. Już niedługo. Bez wątpienia zbliżał się mój proces – choć jeszcze mi o tym oczywiście nie powiedziano. A po procesie zostanę powieszony. Wczoraj było wieszanie. To znaczy – wieszanie piratów. Rozprawa odbyła się w Spanish Town i pięciu oskarżonych poszło następnego dnia na szubienicę w Gallows Point. Kolejnych sześciu powiesili dzień później w Kingston. Jednym z tych powieszonych wczoraj był kapitan John Rackham, znany nam wszystkim jako Calico Jack. Biedny stary Jack. Nie był dobrym człowiekiem, ale też nie nazbyt złym. A kto może o sobie powiedzieć coś więcej? Miałem nadzieję, że zdołali wlać w niego dość rumu, zanim wysłali go na stryczek. Żeby miał ciepło w drodze na tamten świat. Calico Jack miał jednak dwóch poruczników, których proces miał się rozpocząć właśnie dziś. Mnie samego mieli zaprowadzić do sądu, bo mogłem się tam przydać jako świadek, choć nie powiedzieli, której strony – obrony czy oskarżenia. Porucznikami tymi, widzisz, były Anne Bonny i Mary Read. Kryje się za tym dłuższa historia. Byłem jej świadkiem, poczynając od tego, co widziałem w Obserwatorium: Calico Jack i Anne Bonny byli kochankami. Jack użył swojego uroku, odbił ją Jamesowi (parszywemu gadowi) i zabrał na morze. Na pokładzie ubierała się jak mężczyzna. I nie była w tym osamotniona. Mary Read popłynęła z nimi, przebrana za Jamesa Kidda. Obie kobiety nosiły męskie surduty, długie spodnie i szarfy na szyjach. Obwieszały się pistoletami, kordelasami i nosiły się groźnie jak każdy mężczyzna – a były przy tym nawet bardziej niebezpieczne, bo miały więcej do udowodnienia. Przez jakiś czas pływali po okolicy i terroryzowali kupieckie statki, aż w końcu zatrzymali się na New Providence. Tam, 22 sierpnia roku Pańskiego 1720, Rackham i duża

część jego ludzi, w tym Anne i Mary, porwali z portu Nassau slup „William”. Oczywiście Woodes Rogers wiedział dobrze, kto za tym stoi. Wydał rozkazy i wysłał w pogoń za Calico Jackiem i jego załogą slup wyładowany żołnierzami. Ale stary Calico Jack miał dobrą passę i między kolejnymi popijawami atakował łodzie rybackie, kupieckie statki oraz szkuner. Rogersowi się to nie spodobało. Wysłał w pościg drugi okręt. Ale stary Calico Jack się nie przejął, przeniósł się tylko bardziej na zachód, aż po cypel Jamajki, gdzie napotkał korsarza kapitana Barneta. Ów zaś dostrzegł okazję zarobienia paru groszy w zamian za jego skórę. Statek Jacka został wzięty szturmem, a cała jego załoga się poddała – cała z wyjątkiem Mary i Anne. Z tego co słyszałem, Jack i jego załoga spili się nieludzko i kiedy zaatakowali ich ludzie Barneta, leżeli pijani, wręcz nieprzytomni. Mary i Anne przeklinały ich, walczyły jak lwice pistoletami i kordami, ale zostały obezwładnione, a potem całą tę zgraję przewieziono na drugi brzeg wyspy, do więzienia w Spanish Town. Jak mówiłem, Jacka już osądzili i powiesili. Teraz przyszła kolej na Anne i Mary. Niewiele widziałem w życiu sal sądowych, dzięki Bogu, ale i tak żadna nie była tak zatłoczona jak ta. Strażnicy poprowadzili mnie po kamiennych schodach do zakratowanych drzwi, otworzyli je, wepchnęli na galerię i kazali siadać. Popatrzyłem na nich ze zdumieniem. Co się dzieje? Oni jednak mnie zignorowali i stanęli plecami do ściany, z muszkietami w pogotowiu na wypadek, gdybym próbował ucieczki. Dokąd miałbym uciekać? Ręce miałem skute kajdanami, wszędzie dookoła siedzieli w ścisku ludzie – gapie, świadkowie… wszyscy przyszli zobaczyć dwie osławione piratki, Anne Bonny i Mary Read. Stały razem przed sędzią, który popatrzył na nie groźnie i postukał młotkiem. – Proszę odczytać zarzuty! – zawołał do urzędnika sądowego, który wstał i odchrząknął. – Sąd Jego Królewskiej Mości uznaje, że oskarżone, Mary Read i Anne Bonny, na piracki sposób zbrodniczo napadły i złupiły siedem łodzi rybackich. W zamieszaniu, jakie nastąpiło po tych słowach, wyczułem, że ktoś za mną siada. Dwie osoby – nie zwróciłem jednak na nie uwagi. – Sąd stwierdza także – ciągnął urzędnik – że oskarżone zasadziły się na morzu i złupiły dwa kupieckie slupy, narażając ich kapitanów i załogi na słuszną obawę o zdrowie i życie. A wtedy tocząca się przede mną rozprawa stała się dla mnie jedynie tłem, bo jeden z siedzących za mną mężczyzn pochylił się do mnie i odezwał: – Edward James Kenway… – Natychmiast rozpoznałem głos Woodesa Rogersa. – Urodzony w Swansea z ojca Anglika i matki Walijki. Ożeniony w wieku lat osiemnastu z panną Caroline Scott, teraz porzuconą. Podniosłem kajdany i obejrzałem się za siebie. Żaden z moich strażników się nie poruszył, ale przyglądali się nam bacznie. Obok Rogersa, dostojnego w każdym calu, siedział Laureano Torres, elegancki i spokojny, mimo duchoty sądowej sali. Nie przyszli tu jednak polować na piratów. Przyszli tu jako templariusze. – Podobno to piękna kobieta – rzekł Torres, skinąwszy mi głową na powitanie. – Jeśli tylko ją tkniecie, łotry… – warknąłem. Rogers nachylił się bliżej. Poczułem, że coś mnie szturcha, spojrzałem w dół i zobaczyłem lufę pistoletu

przytkniętą do mojego boku. Od czasu upadku w Obserwatorium jakimś cudem ominęła mnie gangrena czy zakażenie, ale rana nigdy się do końca nie wygoiła. Rogers oczywiście o tym nie wiedział; nie miał skąd. Ale i tak udało mu się trafić w nią lufą pistoletu. Skrzywiłem się. – Jeśli wiesz, gdzie jest Obserwatorium, mów natychmiast, a wyjdziesz stąd raz-dwa – powiedział. Oczywiście. To dlatego moja szyja nie trafiła jeszcze w katowski stryczek. – Rogers może przez jakiś czas trzymać brytyjskie ogary na uwięzi – powiedział Torres – ale taki będzie twój los, jeśli nie pójdziesz na współpracę. Wskazał salę sądową, gdzie przemawiał sędzia, gdzie świadkowie opowiadali o strasznych rzeczach, jakich dopuściły się Anne i Mary. Rzuciwszy swoje pogróżki, Torres i Rogers wstali. Jakaś kobieta opisywała właśnie szczegółowo, jak została napadnięta przez dwie piratki. Wiedziała, że to kobiety, jak powiedziała, „po wielkości ich piersi”. Sala sądowa śmiała się z tego do czasu, aż został uciszony stukotem sędziowskiego młotka, który zagłuszyło trzaśnięcie drzwi zamykających się za Rogersem i Torresem. Tymczasem Anne i Mary nie odezwały się ani słowem. „Co się stało? Zapomniałyście języka w gębie?” Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby nie miały czegoś do powiedzenia, tutaj jednak milczały jak grób. Opowiadano o ich wybrykach, a one ani razu nie próbowały prostować wyolbrzymień, nie pisnęły nawet, kiedy sąd uznał je winnymi. Milczały nawet wtedy, gdy zapytano je, czy znają jakiś powód, dla którego karą nie miałaby być śmierć. Nic. Toteż sędzia, nie znając tych dam i być może biorąc je za wstydliwe, wydał wyrok: śmierć przez powieszenie. Wtedy zaś – i dopiero wtedy – otworzyły usta. – Milordzie, wnosimy o łaskę przez wzgląd na brzuchy – powiedziała Mary Read, przerywając milczenie. – Co takiego? – zawołał pobladły sędzia. – Jesteśmy brzemienne – oznajmiła Anne Bonny. Podniósł się krzyk. Ciekaw byłem, czy oba bachory zmajstrował ten stary drań Calico Jack. – Nie wolno wieszać kobiety spodziewającej się dziecka, prawda?! – zawołała Anne, przekrzykując hałas. W sali zrobiło się wielkie zamieszanie. Jakby czytając mi w myślach, jeden ze strażników szturchnął mnie lufą muszkietu. Nawet o tym nie myśl. – Cisza! Cisza! – zawołał sędzia. – Jeśli to prawda, to wasza egzekucja zostanie wstrzymana, ale tylko do chwili rozwiązania. – Zdążę się wtedy dorobić brzucha drugi raz! – wrzasnęła Anne. I to była Anne, którą pamiętałem, z twarzą anioła i niewyparzonym jęzorem pyskatego majtka. Znów wybuchło zamieszanie, czerwony na twarzy sędzia tłukł młotkiem o ławę i kazał je wyprowadzić, i rozprawa zakończyła się w zamęcie.

58

– Edwardzie Kenwayu. Pamiętasz, jak mi kiedyś groziłeś, że obetniesz mi wargi i każesz mi je zjeść? W półmroku za drzwiami mojej celi zamajaczyła twarz Laureana Torresa, wciśnięta w okienko i podzielona prętami krat. – Ale tego nie zrobiłem – przypomniałem mu głosem ochrypłym od długiego nieużywania. – Ale byś zrobił. To prawda. – Ale nie zrobiłem. Uśmiechnął się. – Typowa piracka taktyka zastraszania: prostacka i nieskomplikowana. Co pan na to, Rogers? On też tam był. Woodes Rogers, słynny łowca piratów. Stał pod drzwiami mojej celi. – To dlatego odmawiacie mi jedzenia i wody? – wychrypiałem. – Och – zaśmiał się Torres. – Ależ to dopiero początek. Do tego dochodzi pewien drobiazg: wydobycie z ciebie położenia Obserwatorium. I drugi: to, co zrobiłeś z Hornigoldem. Dalej, pokażemy ci, co cię czeka. Straże! Zjawiło się dwóch mężczyzn, te same templariuszowskie osiłki, które zaprowadziły mnie do sądu. Torres i Rogers wyszli, a mi skuto ręce i nogi. A potem, szurając butami po kamiennej podłodze, zostałem zawleczony korytarzem na więzienny dziedziniec. Zamrugałem w oślepiającym słońcu, po raz pierwszy od tygodni odetchnąłem świeżym powietrzem, po czym, zupełnie niespodziewanie, znalazłem się za bramą więzienia. – Dokąd mnie wieziecie? – wycharczałem. Słońce za bardzo mnie oślepiało. Nie mogłem otworzyć oczu. Miałem wrażenie, że ktoś skleił mi powieki. Nie usłyszałem odpowiedzi. Słyszałem wokół siebie gwar Kingston. Odgłosy toczącego się normalnie codziennego życia. – Ile wam płacą? – próbowałem pytać. – Ile by to nie było, puśćcie mnie, a dam dwakroć więcej. Zatrzymali się. – Dobrzy z was ludzie, dobrzy ludzie – wymamrotałem. – Zrobię z was bogaczy. Tylko mnie… Dostałem pięścią w twarz. Pękła mi warga, coś mi chrupnęło w nosie, z którego polała się krew. Zakaszlałem i jęknąłem. Głowa poleciała mi do tyłu i ktoś się nade mną pochylił. – Zamknij. Się. Zamrugałem oczami, próbując skupić wzrok i zapamiętać twarz tego człowieka. – Zapłacisz mi za to… – wymamrotałem. Z ust ciekła mi krew i ślina. – Zapamiętaj sobie moje słowa, przyjacielu… – Zamknij się, bo następnym razem poczujesz sztych mojego sztyletu. Roześmiałem się. – Pieprzenie, przyjacielu. Twój pan potrzebuje mnie żywego. Zabij mnie, a zajmiesz moje miejsce w celi. Albo i gorzej. Przez zasłonę bólu, krwi i dokuczliwego światła zobaczyłem, że spochmurniał. – Jeszcze zobaczymy – warknął. – Zobaczymy.

Ruszyliśmy dalej. Plułem krwią, bezskutecznie próbowałem rozjaśnić sobie w głowie, aż znaleźliśmy się u stóp jakiejś drabiny. Usłyszałem ciche głosy Torresa i Rogersa, a potem dobiegające z góry skrzypienie. Podniosłem głowę, spojrzałem w górę i ujrzałem metalową klatkę. Jeden z osiłków wspiął się na drabinę i otworzył drzwiczki z jękiem zardzewiałego metalu. Słońce prażyło bezlitośnie. Chciałem coś powiedzieć, wyjaśnić, że jestem bardzo spragniony i mogę umrzeć w tym upale. A gdyby tak się stało – gdybym skonał – nigdy by się nie dowiedzieli, gdzie jest Obserwatorium. Będzie to wiedział tylko Czarny Bart, a to przecież przerażająca myśl – Czarny Bart dysponujący taką potęgą. „Właśnie teraz jej używa, prawda? To dlatego tak mu się wiedzie”. Ale nie miałem szansy tego powiedzieć, bo zamknęli mnie w klatce. Zamknęli mnie w klatce i zostawili na pastwę słońca. Żebym się powoli usmażył.

59

O zmierzchu dwaj moi przyjaciele wrócili i zabrali mnie z powrotem do celi. Nagrodą za przeżycie była woda, miska wody na podłodze celi, odrobina, którą mogłem sobie zwilżyć wargi, by pozostać przy życiu, zmoczyć pęcherze i bąble, których nabawiłem się od słońca. Przyszli Rogers i Torres. – Gdzie ono jest? Gdzie jest Obserwatorium? Uśmiechnąłem się do nich wyschniętymi, spękanymi ustami, ale nic nie powiedziałem. „Bezczelnie was okrada, prawda? To znaczy Roberts. Krzyżuje wszystkie wasze plany”. – Chcesz tam jutro wrócić? – Pewnie – szepnąłem. – Pewnie. Przyda mi się trochę świeżego powietrza. Nie prowadzili mnie tam codziennie. Czasami zostawałem w celi. Czasami wisiałem na słońcu tylko kilka godzin. – Gdzie to jest? Gdzie jest Obserwatorium? Czasami wyciągali mnie dopiero długo po zmroku. Ale po zachodzie słońca nie było tak źle. Siedziałem w ciasnej klatce zgarbiony jak człowiek uwięziony w wychodku, każdy mięsień i kość wyły z bólu; konałem z pragnienia i głodu, paliła poparzona skóra. Ale i tak nie było najgorzej. Przynajmniej zaszło słońce. – Gdzie ono jest? Gdzie jest Obserwatorium? „Z każdym dniem, który tu spędzam, on coraz bardziej wam dokucza, co? Każdy zmarnowany dzień to zwycięstwo Czarnego Barta nad templariuszami. Mam chociaż tyle”. – Chcesz tam jutro wrócić? – Pewnie. Nie wiedziałem, czy zniosę jeszcze jeden dzień. Miałem do nich dziwne zaufanie, że mnie nie zabiją. Ufałem, że moja determinacja jest większa niż ich. Wierzyłem w swoją wewnętrzną siłę. Spędziłem tam następny dzień, zgięty w klatce. A kiedy zapadła noc, usłyszałem, jak strażnicy ze mnie szydzą, jak się chełpią końcem Calico Jacka i aresztowaniem Charlesa Vane’a… „Charles Vane − pomyślałem. − Charles Vane… Pamiętam go. Próbował mnie zabić. Czy to ja próbowałem zabić jego?” Potem zaś rozległy się odgłosy krótkiego, zażartego starcia, łoskot padających ciał i zduszone jęki. I głos. – Dzień dobry, kapitanie Kenway. Mam dla ciebie prezent. Bardzo, bardzo powoli otworzyłem oczy. Na ziemi przede mną, szare w bladym świetle dnia, leżały dwa trupy. Moi przyjaciele, templariuszowskie draby. Obaj mieli poderżnięte gardła. Ich szyje ozdobiły dodatkowe, szkarłatne uśmiechy. Obok nich zaś, szukając w ich odzieży kluczy do klatki, kucał asasyn Ah Tabai. Sądziłem, że nigdy go już nie spotkam. W końcu Ah Tabai nie był największym wielbicielem Edwarda Kenwaya. Najpewniej chętnie poderżnąłby gardło także mnie, zamiast mnie uwalniać. Na szczęście zdecydował się na to drugie. Ale… – Nie pomyl się co do celu mojej obecności – powiedział, wspinając się na drabinę.

Dopasował klucz do zamka i łaskawie mnie złapał, kiedy poleciałem do przodu, omal nie wypadając z klatki. Miał przy sobie pękaty, skórzany bukłak i przystawił mi go do ust. Pijąc łapczywymi haustami, czułem, jak po policzkach spływają mi łzy ulgi i wdzięczności. – Przyszedłem po Anne i Mary – powiedział, pomagając mi zejść po drabinie. – Nie jesteś mi za to nic winien. Ale jeśli mi pomożesz, mogę ci przyrzec bezpieczną ucieczkę. Osunąłem się na ziemię. Ah Tabai poczekał, aż zbiorę siły i jeszcze raz podał mi bukłak. – Będzie mi potrzebna broń – powiedziałem po dłuższej chwili. Uśmiechnął się i podał mi ukryte ostrze. Dla asasyna był to bardzo znaczący gest – wręczyć ostrze komuś, kto się pod niego podszywa. Mocując je do ramienia, zrozumiałem, że spotkał mnie zaszczyt. Myśl ta dodała mi sił. Wstałem i wysunąłem ostrze, sprawdzając, jak działa i schowałem je z powrotem. Przyszła pora ruszyć na odsiecz Anne i Mary.

60

Ah Tabai powiedział, że musi zająć się odwracaniem uwagi. Ja tymczasem miałem poszukać obu kobiet. Dobrze. Wiedziałem, gdzie są przetrzymywane, i chwilę później, kiedy pierwsze eksplozje odwróciły uwagę straży, udało mi się wśliznąć na teren więzienia i dotrzeć do ich cel. Kiedy się tam zbliżyłem, usłyszałem wrzask i charakterystyczny głos Anne Bonny: – Pomóżcie jej, na litość boską! Sprowadźcie pomoc! Mary jest chora. Niech jej ktoś pomoże, proszę. W odpowiedzi rozległy się krzyki żołnierzy, próbujących ją uciszyć uderzeniami kolb muszkietów o kraty. Anne nie dała się zastraszyć, zaczęła na nich krzyczeć. – Ona jest chora! Proszę, ona jest chora! – wrzeszczała. – Ona umiera! – Umierający pirat, wielkie rzeczy – odparł jeden ze strażników. Biegłem już, serce waliło mi w piersi, czułem ból w boku, ale nie zwracałem na niego uwagi. Minąłem zakręt korytarza, jedną ręką podpierając się o chłodny mur, drugą uruchamiając ostrze. Strażnicy byli wytrąceni z równowagi przez eksplozje Ah Tabaia i krzyki Anne. Pierwszy odwrócił się i podniósł muszkiet, ale pchnąłem ostrzem w dół i w górę, pod żebra, jednocześnie łapiąc go drugą ręką za głowę. Ostrze odnalazło serce. Jego towarzysz odwrócił się na odgłos padającego ciała i wytrzeszczył oczy. Sięgnął po pistolet, ale dopadłem go, nim jego palce owinęły się wokół rękojeści; z okrzykiem skoczyłem i uderzyłem w dół, przebijając ostrzem także i jego. Głupi ruch. W moim stanie nie powinienem tak dokazywać. Natychmiast poczułem palący ból w boku. Ogień, który zapłonął w ranie, a potem rozlał się po całym ciele. Upadłem w kłębowisku rąk i nóg, z ostrzem, które wciąż tkwiło w ciele strażnika. Kiepsko wylądowałem, ale zdążyłem je wyszarpnąć i przetoczyłem się, by odeprzeć atak ostatniego żołnierza… Dzięki Bogu. Z prawej strony pojawił się Ah Tabai, z wysuniętym własnym ostrzem i chwilę później ostatni wartownik leżał martwy na kamiennej podłodze. Rzuciłem asasynowi pełne wdzięczności spojrzenie i odwróciliśmy się w kierunku cel. I krzyków. Cele były dwie, jedna obok drugiej. Anne stała, zrozpaczona, z twarzą wciśniętą między pręty krat. – Mary… – błagała. – Zajmijcie się Mary. Nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy. Odpiąłem klucze od pasa strażnika i otworzyłem drzwi celi. Mary leżała na niskiej, brudnej pryczy, z rękami pod głową. Jej pierś unosiła się i opadała słabo, a choć oczy miała otwarte, wpatrywała się w ścianę niewidzącym wzrokiem. – Mary – powiedziałem, nachylając się nad nią. – To ja. Edward. Oddychała miarowo, ale płytko. Nie poruszała się, patrzyła wciąż w ten sam punkt, mrugając, ale nie skupiając wzroku. Miała na sobie sukienkę, lecz w celi było zimno, a nie dostała żadnego koca. Nie miała wody, by zwilżyć spękane usta. Jej czoło lśniło od potu, a kiedy go dotknąłem, okazało się gorące jak kociołek na ogniu. – Gdzie dziecko? – spytałem. – Zabrali je – odparła Anne, stając w drzwiach. Łajdaki. Zacisnąłem pięści. – Nie mam pojęcia, gdzie ona jest – ciągnęła Anne, a potem nagle sama krzyknęła z bólu.

Jezu. Tego tylko nam trzeba. Dobrze, idziemy. Najdelikatniej jak mogłem, podniosłem Mary do pozycji siedzącej, zarzuciłem sobie jej ramię na szyję i wstałem. Moja własna rana pulsowała bólem, ale Mary krzyknęła i mogłem sobie tylko wyobrazić, jakie przeżywa katusze. Po porodzie potrzebowała odpoczynku. Jej ciało potrzebowało czasu, żeby odzyskać siły. – Oprzyj się na mnie, Mary… – powiedziałem. – Chodźmy. Dobiegły nas krzyki zbliżających się strażników. Sztuczki Ah Tabaia podziałały; dały nam potrzebny czas, ale żołnierze już się zorientowali, że to była przynęta. – Przeszukać wszystkie cele – usłyszałem. Ruszyliśmy powoli korytarzem prowadzącym z powrotem na dziedziniec. Ah Tabai i Anne pobiegli przodem. Ale Mary była ciężka, a ja osłabiony po dniach i nocach w klatce. Do tego rana w boku – Chryste, ależ boli! – coś musiało mi tam pęknąć, bo ból się wzmógł i poczułem ciepłą krew, spływającą na pasek pludrów. – Proszę, Mary, pomóż mi – błagałem, ale czułem, że opierała się na mnie coraz bardziej; traciła wolę walki, gorączka odbierała jej siły. – Zatrzymaj się. Proszę – jęczała. Oddychała z coraz większym trudem. Głowa kołysała się jej na boki. Kolana się pod nią ugięły i osunęła się na kamienną podłogę. Ah Tabai pomagał Anne, która ściskała rękami brzuch; odwrócili się, żeby nas ponaglić, bo z tyłu dobiegły kolejne krzyki i tupot nadbiegających żołnierzy. – Nikogo tu nie ma! – zawołał ktoś. A więc odkryli naszą ucieczkę. Znów tupot. Ah Tabai i Anne dotarli do drzwi dziedzińca. Czarny prostokąt pojaśniał i do korytarza wpadło nocne powietrze. Strażnicy za nami. Ah Tabai i Anne byli już po drugiej stronie dziedzińca, pod główną bramą, gdzie asasyn zaskoczył strażnika, który osuwał się właśnie po ścianie, konając. Anne krzyczała – potrzebowała pomocy. Wyszli przez furtkę w bramie więzienia, w noc rozświetloną pomarańczowymi łunami pożarów po eksplozjach Ah Tabaia. Ale Mary nie mogła iść dalej. Już nie. Skrzywiłem się, pochyliłem i dźwignąłem ją na ręce, czując, jak coś znów pęka mi w boku, rana, choć nabyta przed rokiem, nie mogła znieść dodatkowego obciążenia. – Mary… Dalej jej nie poniosę. Położyłem ją na bruku dziedzińca. Zewsząd dobiegał tupot butów i nawoływania żołnierzy. „Dobrze – pomyślałem. – Niech biegną. Tu będę się bronił. To równie dobre miejsce, by umrzeć, jak każde inne”. Mary popatrzyła na mnie, skupiła wzrok i zdołała się uśmiechnąć, zanim jej ciałem targnęła nowa fala bólu. – Nie giń za mnie – wykrztusiła. – Idź. Próbowałem zaprotestować. Ale ona miała rację. Ułożyłem ją jak najwygodniej na kamieniach. W oczach stanęły mi łzy. – Do diabła. To ty miałaś mnie przeżyć. Uśmiechnęła się upiornie. – Zrobiłam, co do mnie należało… Czy ty zrobisz to samo? Jej twarz rozmyła się, jakbym oglądał ją przez brylant. Otarłem łzy z oczu. – Mógłbym, gdybyś poszła ze mną – zachęciłem.

Nie odpowiedziała. Nie, proszę. Nie odchodź. Nie ty. – Mary…? Próbowała coś powiedzieć. Przyłożyłem ucho do jej ust. – Będę przy tobie, Kenway – szepnęła. Poczułem ciepło jej ostatniego oddechu. – Obiecuję. Wstałem i popatrzyłem na Mary Read, wiedząc, że nadejdzie czas, by ją opłakiwać. Będę wtedy wspominał kogoś wyjątkowego, może nawet najbardziej wyjątkowego ze wszystkich ludzi, których znałem. Na razie jednak myślałem tylko o tym, że brytyjscy żołnierze pozwolili tej dobrej kobiecie urodzić, odebrali jej dziecko, a potem zostawili ją w więziennej celi cierpiącą, w gorączce. Bez koca, którym mogłaby się okryć. Bez wody, którą mogłaby zwilżyć usta. Usłyszałem, jak pierwsi żołnierze wbiegają za mną na dziedziniec. W samą porę, by dać upust pragnieniu zemsty, zanim ucieknę. Wysunąłem ostrze i ruszyłem im na spotkanie.

61

Można chyba powiedzieć, że potem troszkę się napiłem. A w delirium widziałem twarze, postacie z przeszłości: Caroline, Woodesa Rogersa, Bartholomew Robertsa. A także duchy: Calico Jacka, Charlesa Vane’a, Benjamina Hornigolda, Edwarda Thatcha. I Mary Read. W końcu, po nie wiem jak długim pijackim ciągu, zjawił się ratunek w osobie Adewalégo. Znalazł mnie na plaży w Kingston. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kolejna zjawa, jeszcze jedna postać z moich wizji. Że przyszedł ze mnie drwić. Przypomnieć mi o moich ułomnościach. – Kapitanie Kenway, wyglądasz jak miska leguminy. Demon. Duch. Sztuczka, którą płata mi moja biedna, skacowana głowa. A właśnie, skoro o tym mowa, gdzie moja flaszka rumu? Dopiero kiedy wyciągnął do mnie rękę, a ja ją chwyciłem, spodziewając się, że jego palce rozwieją się jak dym, zrozumiałem, że jest prawdziwy. Jego dłoń była twarda jak drewno. Prawdziwa. Usiadłem. – Chryste, łeb mi chyba pęknie… Adewalé postawił mnie na nogi. – Wstajemy. Stanąłem, masując pulsującą bólem głowę. – Nie wiem, co mam teraz zrobić, Adewalé. Po tym, jak mnie zostawiłeś z Robertsem, powinienem cię nienawidzić. – Popatrzyłem na niego. – A ja się przede wszystkim piekielnie cieszę. – Ja też, bracie. Uradujesz się na wieść, że twoja „Kawka” ciągle jest w jednym kawałku. Chwycił mnie za ramię i wskazał na morze; być może to przez rum zrobiłem się tak podatny na wzruszenia, ale na widok „Kawki” łzy stanęły mi w oczach. Marynarze stali przy relingach, zwisali z olinowania, wychylali się z ambrazur armat rufowych; wszyscy, do ostatniego majtka patrzyli na plażę, na której stałem ja i Adewalé. „Wrócili”, pomyślałem i po policzku spłynęła mi łza, którą otarłem rękawem szat (pożegnalnego daru od Ah Tabaia, choć nie traktowałem ich z należnym szacunkiem). – Odpływamy? – spytałem, ale Adewalé już się oddalał, szedł po plaży w stronę lądu. – Odchodzisz?! – zawołałem za nim. – Tak, Edwardzie. Moje powołanie leży gdzie indziej. – Ale… – Kiedy twoje serce i głowa będą gotowe, odszukaj asasynów. Myślę, że wtedy zrozumiesz. Poszedłem za jego radą. Popłynąłem „Kawką” do Tulum, gdzie odkryłem swój nadprzyrodzony zmysł i poznałem Ah Tabaia. Zostawiwszy załogę na pokładzie, poszedłem go szukać, znalazłem jednak tylko pobojowisko. Wszedłem między dymiące, dogasające zgliszcza osady asasynów i zastałem tam Adewalégo. A więc to było jego powołanie. – Jezu, Adewalé, co to za diabelska sprawka? – To twoja sprawka, Edwardzie. Szkody, które wyrządziłeś sześć lat temu, nie zostały naprawione.

Skrzywiłem się. A więc to tak. Asasyni wciąż cierpieli z powodu map, które sprzedałem templariuszom. Popatrzyłem na niego. – Niełatwo mnie nazwać przyjacielem, prawda? To dlatego tu jesteś? – Walczyć u boku człowieka aż tak pochłoniętego zyskiem i własną chwałą nie jest łatwo, Edwardzie. Uznałem z czasem, że asasyni i ich kredo to sprawa bardziej wzniosła. Słowa Mary Read i Ah Tabaia mnie nie poruszyły, ale Adewalé dał się im przekonać. Żałowałem, że nie spróbowałem zrobić tego samego. – Czy byłem niesprawiedliwy? – spytał. Potrząsnąłem głową. – Całymi latami pływałem, gdzie chciałem, brałem, co mi się podobało, gdzieś mając tych, których krzywdziłem. A przecież jestem… mam skarby i reputację, i nie czuję się wcale mądrzejszy niż wówczas, kiedy opuszczałem rodzinny dom. Kiedy jednak patrzę za siebie, wspominam przebytą drogę… nie ma obok mnie nikogo, kogo bym kochał. Odezwał się nowy głos. Ah Tabai. – Jest jeszcze czas, żeby to naprawić, kapitanie Kenway. Obejrzałem się na niego. – Mary… zanim umarła, chciała, żebym spełnił jej prośbę. Żebym naprawił krzywdy, które wyrządziłem. Pomożecie mi? Ah Tabai pokiwał głową. Razem z Adewalém ruszył w stronę wioski, a ja poszedłem z nimi. – Mary cię lubiła, Edwardzie – zauważył Ah Tabai. – Dostrzegła w tobie coś, co dało jej nadzieję, że któregoś dnia możesz stanąć do walki po naszej stronie. – Przerwał. – Co sądzisz o naszym kredo? Obaj wiedzieliśmy, że sześć lat temu – Jezu, rok temu! – prychnąłbym tylko i nazwał je głupim. Teraz jednak moja odpowiedź była inna. – Trudno powiedzieć. Jeśli bowiem nic nie jest prawdą, to po co w cokolwiek wierzyć? A jeśli wszystko jest dozwolone… Czemu nie spełniać każdej swojej zachcianki? – Właśnie, czemu? – uśmiechnął się tajemniczo Ah Tabai. Myśli kotłowały się w mojej głowie, która pękała od nowych koncepcji. – Być może ta idea jest tylko zalążkiem mądrości, a nie jej ostateczną postacią – rzekłem. – To duży krok naprzód w porównaniu z Edwardem, którego poznałem wiele lat temu – powiedział Ah Tabai, z satysfakcją kiwając głową. – Edwardzie, możesz tu zostać. Podziękowałem mu. – Jak się miewa dziecko Anne? Ah Tabai pokręcił głową i spuścił wzrok w geście, który wszystko mi powiedział. – To silna kobieta, ale nie jest niepokonana. Wyobraziłem ją sobie na pokładzie „Williama”, wyzywającą marynarzy od tchórzy. Podobno strzelała z pistoletów do tych, którzy pijani chowali się pod pokładem. Mogłem w to uwierzyć. Potrafiłem sobie doskonale wyobrazić, jak strasznie i wspaniale musiała tamtego dnia wyglądać. Poszedłem do niej. Siedziała zapatrzona w korony drzew i morze. Usiadłem obok. Objęła ramionami kolana, obróciła ku mnie bladą twarz i uśmiechnęła się. – Edward. – Przykro mi z powodu twojej straty – powiedziałem. Wiedziałem to i owo o stracie. Dowiadywałem się coraz więcej z każdym dniem.

– Gdybym została w więzieniu, zabraliby mi go… – westchnęła, odwracając twarz do wiatru – …i teraz by żył. Może w ten sposób Bóg mówi mi, że nie nadaję się na matkę. Z tymi wszystkimi przekleństwami, piciem i rozbojami. – Tak jest, jesteś waleczna. W więzieniu słyszałem opowieści o sławnych Anne Bonny i Mary Read, stających oko w oko z królewską marynarką, tylko we dwie. Zaśmiała się i westchnęła zarazem. – To wszystko prawda. I wygralibyśmy wtedy, gdyby Jack i jego chłopcy nie spili się w ładowni. Ach… Edwardzie… Wszyscy już odeszli, prawda? Mary. Rackham. Thatch. I cała reszta. Brakuje mi ich, choć to była zgraja łotrów. Też to czujesz? Też jesteś taki pusty w środku? – Tak – powiedziałem. – Niech mnie diabli, tak. Przypomniałem sobie, jak Mary położyła mi dłoń na kolanie, i to samo zrobiłem teraz z Anne. Popatrzyła na moją rękę, wiedząc, że to tyle zaproszenie, co gest otuchy. A potem przykryła moją dłoń swoją, oparła głowę na mojej piersi i długo tak siedzieliśmy. Żadne z nas nic nie mówiło. Nie było potrzeby.

62

Kwiecień 1721 Przyszedł czas zabrać się do pracy. Zamknąć niedokończone sprawy, zająć się, czym trzeba; przyszedł czas zemsty na Torresie, Rogersie, Robertsie. Wszyscy oni musieli umrzeć. Stałem na pokładzie „Kawki” z Adewalém i Ah Tabaiem. – Znam moje cele wystarczająco dobrze. Ale jak ich znajdę? – Mamy szpiegów i informatorów w każdym mieście – rzekł Ah Tabai. – Odwiedź nasze kwatery, a tamtejsi asasyni cię poprowadzą. – To załatwia sprawę Torresa i Rogersa. Ale Bartholomew Robertsa nie znajdę w żadnym mieście. Znalezienie go może potrwać całe miesiące. – Albo lata – zgodził się Ah Tabai. – Ale jesteś człowiekiem zdolnym i dobrze sytuowanym, kapitanie Kenway. Wierzę, że go znajdziesz. Adewalé popatrzył na mnie. – A jeśli nie będziesz wiedział, co robić, nie lękaj się poprosić o radę swojego kwatermistrza – dodał z uśmiechem. Podziękowałem im skinieniem głowy, a potem wspiąłem się na achterdek. Ah Tabai i Adewalé zeszli po sztormtrapie do wiosłowej łodzi, kołyszącej się na falach obok statku. – Kwatermistrzu – powiedziałem – jaki obieramy kurs? Odwróciła się do mnie. Wyglądała olśniewająco w swoim pirackim stroju. – Na wschód, kapitanie, jeśli Kingston jest wciąż naszym celem. – Owszem, panno Bonny. Proszę wydać rozkazy. – Podnieść kotwicę i postawić żagle, chłopcy! – zawołała, cała rozpromieniona. – Płyniemy na Jamajkę! A więc Torres. W kwaterze w Kingston powiedziano mi, gdzie go znajdę: że jeszcze tego samego wieczora ma się zjawić na przyjęciu. Później nie było jasne, gdzie się uda; musiałem uderzyć dziś, czy mi się to podobało, czy nie. A więc – jak? Postanowiłem wcielić się w przyjezdnego dyplomatę, Ruggiero Ferraro. Przed wyruszeniem wyjąłem zza pazuchy list i wręczyłem go szefowi ekspozytury – list do „Caroline Scott Kenway z Hawkins Lane, Bristol”. Pytałem w nim o nią: „Jesteś bezpieczna? Jesteś zdrowa?”. Był to list pełen nadziei, ale też ciężki od trosk. Później tego wieczora znalazłem człowieka, którego szukałem, Ruggiero Ferraro. Bez ceregieli zabiłem go, zabrałem mu ubranie i przyłączyłem się do innych. Poszliśmy na przyjęcie i zostaliśmy serdecznie zaproszeni do środka. Wróciłem myślą do czasów, kiedy udawałem Duncana Walpole’a, kiedy pierwszy raz odwiedziłem rezydencję Torresa. Przypomniałem sobie tamto uczucie przytłoczenia przepychem, odmienności, onieśmielenia, ale też marzenia o fortunie, o zarobieniu łatwych pieniędzy. Teraz znów czegoś szukałem. Szukałem Woodesa Rogersa. Ale bogactwo nie było już moim głównym zmartwieniem. Teraz byłem asasynem. – Pan Ferraro, jak mniemam? – zaczepiła mnie ładna kobieta. – Nie mogę się napatrzeć na pański strój. Cóż za elegancja, co za barwy! Dziękuję pani, bardzo dziękuję. Ukłoniłem się nisko we włoskim stylu, jak miałem nadzieję. Może i była ładna, ale na razie miałem w życiu dość kobiet. Caroline czekającą w domu, nie wspominając o pewnych… uczuciach wobec Anne.

Wtedy, kiedy uświadomiłem sobie, że po włosku potrafię powiedzieć wyłącznie grazie, Woodes Rogers rozpoczął przemowę. – Panie i panowie, toast za mój krótki czas sprawowania władzy gubernatorskiej na Bahamach! Bowiem pod moim czujnym okiem ni mniej, ni więcej, ale aż trzystu piratów przyjęło królewską amnestię i zaprzysięgło wierność Koronie. Skrzywił się gorzko, sarkastycznie. – A pomimo moich sukcesów Jego Królewska Mość uznał za stosowne mnie odwołać i wezwać z powrotem do Anglii. Wyśmienicie! Zakończenie przemowy było gniewne i pełne wyrzutu i goście nie wiedzieli, jak mają to rozumieć. Podczas pobytu w Nassau, Rogers rozdawał religijne ulotki, próbując przekonać wesołych bukanierów z New Providence, by zarzucili pijaństwo i ladacznice, może więc nie był przyzwyczajony do alkoholu; uczestnicząc we własnym przyjęciu, wydawał się chwiać na nogach i gderał każdemu, kto miał pecha znaleźć się w pobliżu. – Na cześć niegodziwych, tępych zarozumialców, którzy rządzą światem z kijem w zadzie: Hura! Hura! Hura! Poszedł dalej; następny gość skrzywił się, słysząc jego marudzenie. – Wziąłem tych opryszków w Nassau za mordę, na Boga. I takie dostaję podziękowanie. Nie do wiary. Chodziłem za nim po sali, schodząc mu z oczu, wymieniając pozdrowienia z gośćmi. Ukłoniłem się chyba ze sto razy i tyleż samo wymamrotałem grazie. Aż w końcu Rogers chyba wyczerpał cierpliwość przyjaciół, kiedy bowiem ruszył w następny obchód, coraz więcej ludzi odwracało się do niego plecami. Zaraz potem zakołysał się, osamotniony w tłumie, rozejrzał dookoła, lecz jego niegdysiejsi przyjaciele prowadzili bardziej interesujące rozmowy. Przez chwilę mignął mi Woodes Rogers z dawnych czasów; wziął się w garść, ściągnął ramiona, wyprostował się i postanowił zaczerpnąć powietrza. Zorientowałem się, dokąd szedł, pewnie zanim on sam się zdecydował, łatwo więc było znaleźć się na balkonie przed nim i tam na niego zaczekać. A potem, kiedy się zjawił, zatopić ostrze w jego barku i zakrywając mu dłonią usta, opuścić go na podłogę i oprzeć o balustradę. Wszystko to wydarzyło się zbyt szybko, by zdołał stawić jakiś opór. Za szybko, aby był choć zaskoczony; próbował skupić na mnie pijackie, pełne bólu spojrzenie. – Kiedyś byłeś korsarzem – powiedziałem mu. – Jak to jest, że tak gardzisz żeglarzami tylko za to, że próbują do czegoś dojść? Popatrzył na moje ostrze, wciąż tkwiące w jego barku i szyi. Tylko to utrzymywało go przy życiu, bo kiedy bym je wyjął, otworzyłbym mu tętnicę, balkon spłynąłby jego krwią i Rogers byłby martwy przed upływem minuty. – Nigdy nie pojmiesz, co mną kierowało – odparł z sardonicznym śmiechem. – Ty, który całe życie spędziłeś na niweczeniu wszystkiego, co stanowi o pięknie naszej cywilizacji. – Ależ rozumiem – powiedziałem z uporem. – Widziałem Obserwatorium i znam jego moc. Użylibyście go do szpiegowania. Wy, templariusze, wykorzystywalibyście je, by szpiegować, szantażować i sabotować. Kiwnął głową, ale ruch ten sprawił mu ból. Krew przesiąkła jego koszulę i surdut. – Tak, ale wszystko to w wyższym celu. By zaprowadzić sprawiedliwość. By wyplenić kłamstwo i dążyć do prawdy. – Żaden człowiek nie potrzebuje takiej władzy. – A mimo to nie przeszkadza ci, że używa jej ten banita Roberts… Pokręciłem głową, by wyprowadzić go z błędu. – Nie. Odbiorę mu ją. Jeśli powiesz mi, gdzie on jest, powstrzymam Robertsa.

– Afryka – powiedział. A ja wyszarpnąłem ostrze. Krew bluznęła strugą z jego szyi i oklapł pod balustradą; śmierć odarła go z godności. Jakże różnił się od człowieka, którego poznałem wiele lat temu w rezydencji Torresa: ambitnego człowieka o uścisku ręki równie mocnym jak jego determinacja. A oto dokonał żywota nie dość, że z mojej ręki, to w pijackim majaku, w bagnie zgorzknienia i rozwianych marzeń. Choć wyplenił piratów w Nassau, nie dostał wsparcia koniecznego, by dokończyć to zadanie. Brytyjczycy odwrócili się od niego. Jego nadzieje na odbudowanie Nassau legły w gruzach. Krew rozlewała się kałużą na kamieniach dookoła mnie i starałem się w nią nie wdepnąć. Pierś Rogersa unosiła się wolno i opadała. Oczy miał na wpół zamknięte, oddychał coraz bardziej nieregularnie, w miarę jak uchodziło z niego życie. Nagle usłyszałem za sobą wrzask. Przestraszony, odwróciłem się i ujrzałem kobietę – jej elegancki strój kontrastował jaskrawo z jej zachowaniem, zakrywała dłonią usta i szeroko wytrzeszczała przerażone oczy. Rozległ się tupot stóp, na balkon wybiegły następne postacie. Nikt nie śmiał się na mnie rzucić, ale nikt też się nie cofał. Tylko patrzyli. Zakląłem, wstałem i skoczyłem na balustradę. Balkon po lewej zapełnił się gośćmi. – Grazie – powiedziałem do nich, a potem rozłożyłem ramiona i rzuciłem się w pustkę.

63

Luty 1722 A więc do Afryki, gdzie Czarny Bart – teraz budzący największy lęk, najbardziej osławiony pirat na Karaibach – wciąż wymykał się Brytyjczykom. Wiedziałem, jak mu się to udawało, oczywiście, że w jego posiadaniu była czaszka z Obserwatorium – za jej pomocą przewidywał każdy ruch wymierzony przeciwko niemu. Kiedy ruszyłem „Kawką” w pościg za Robertsem, on zdobył akurat francuskie statki i płynął nimi wzdłuż wybrzeża do Sierra Leone. Jego „Królewska Fortuna” pozostawała flagowym okrętem flotylli; żeglował na południowy wschód, bezustannie modyfikując swoje jednostki, po drodze napadając, łupiąc i plądrując. Był coraz lepiej uzbrojony, coraz potężniejszy i budził coraz większy lęk. Natknęliśmy się na odrażające dowody terroru sianego przez Barta w styczniu, kiedy wpłynęliśmy na pobojowisko – nie po bitwie, ale po masakrze. Roberts na pokładzie „Królewskiej Fortuny” zaatakował dwanaście żaglowców stojących na kotwicy w Whydah. Wszystkie się poddały, oprócz angielskiego statku niewolniczego „Jeżozwierz”; ich odmowa złożenia broni tak rozwścieczyła Robertsa, że rozkazał go zająć, a potem podpalić. Jego ludzie zalali pokłady smołą i podłożyli ogień, nie uwalniając uprzednio niewolników, wciąż skutych pod pokładem. Ci, którzy wyskoczyli za burtę, zostali rozszarpani przez rekiny, reszta spłonęła żywcem bądź utonęła. Okropna, straszna śmierć. Kiedy tam dopłynęliśmy, morze zasłane było szczątkami. Całą okolicę spowijał odrażający, czarny dym, a na wodzie unosił się wypalony niemal do linii wodnej kadłub „Jeżozwierza”. Zdegustowani tym, co zobaczyliśmy, popłynęliśmy tropem Robertsa na północ, a potem na Principé, gdzie rzucił kotwicę w zatoce i wysadził ludzi na ląd, by rozbić obóz i uzupełnić zapasy. Zaczekaliśmy. Kiedy zapadła noc, rozkazałem „Kawce” odczekać godzinę, a potem zaatakować „Królewską Fortunę”. Później popłynąłem łodzią na brzeg, naciągnąłem kaptur i ruszyłem ścieżką w głąb lądu, kierując się dobiegającymi z oddali krzykami i śpiewami. Kiedy podszedłem bliżej, do moich nozdrzy dotarł zapach ogniska. Przykucnąłem i ujrzałem jego blask, przebijający przez zarośla. Nie byłem w nastroju do brania jeńców, więc użyłem granatów. Tak jak ich kapitan słynął z tego, że był bezlitosny, bezlitosny byłem i ja. Kiedy obozowiskiem wstrząsnęły eksplozje, kiedy rozległy się krzyki i rozpełzła dusząca chmura czarnego dymu, wpadłem w sam środek z ostrzem i pistoletem w pogotowiu. Walka trwała krótko, ponieważ byłem bezwzględny. Nie miało znaczenia, że niektórzy z nich spali, inni byli nadzy, a większość nieuzbrojona. Być może wśród tych, którzy zginęli na klindze mojego ostrza, byli ci, co lali smołę na pokłady „Jeżozwierza”. Miałem taką nadzieję. Roberts nie stawił mi czoła. Złapał pochodnię i uciekł. Za nami rozbrzmiewały krzyki zmasakrowanych w obozowisku, ale porzuciłem konających i ruszyłem w pościg. Pobiegłem za Robertsem ścieżką prowadzącą do wieży strażniczej na wzniesieniu. – Kto mnie ściga?! – zawołał. – Czyś jest widmem, przybyłym, żeby mnie straszyć? Czy trupem człowieka, którego posłałem do piekła, co powrócił, by mnie dręczyć?

– Nie, Czarny Barcie Robertsie! – odkrzyknąłem. – To ja, Edward Kenway, przybyłem, by położyć kres twoim rządom terroru! Dopadł wieży i ruszył w górę. Pobiegłem za nim. Wyłoniłem się znów na szczycie i ujrzałem go, jak stoi na krawędzi, z otchłanią za plecami. Zatrzymałem się. Gdyby skoczył, straciłbym czaszkę. Nie mogłem pozwolić mu skoczyć. Jego ręka trzymająca pochodnię poruszyła się. Dawał znaki – ale komu? – Nie będę walczył, kiedy ty masz przewagę, chłopcze – powiedział, ciężko zdyszany. Odłożył pochodnię. On chce skoczyć. Rzuciłem się naprzód, żeby go złapać, ale już zniknął. Padłem na brzuch, wyjrzałem za krawędź i dopiero wtedy zobaczyłem to, co było przede mną ukryte, o czym Czarny Bart wiedział. To była „Królewska Fortuna”. W blasku jej latarni zobaczyłem, jak Roberts ląduje na pokładzie, otrzepuje się i zadziera głowę w górę, patrząc na szczyt urwiska, gdzie leżałem. Otoczyli go ludzie i zaraz musiałem odsunąć się od krawędzi, bo huknęły muszkiety i o skały dookoła zabębniły kule. Wtedy, w niewielkim oddaleniu, zobaczyłem „Kawkę”. W samą porę. Dobre chłopaki. Podniosłem pochodnię i zacząłem im dawać znaki; wkrótce przybliżyli się na tyle, że zobaczyłem Anne za sterem. Wiatr rozwiewał jej włosy, gdy podpływała pod urwisko, bym mógł… Skoczyłem. I rozpoczął się pościg. Płynęliśmy za Robertsem przez wąskie, skaliste przybrzeżne przesmyki, strzelając z armat, kiedy tylko mogliśmy. Jego ludzie palili do nas z moździerzy, odpowiadaliśmy ogniem z muszkietów i granatami ciskanymi, gdy odległość się zmniejszała. Wtedy – „Żagiel na horyzoncie!” – zjawił się brytyjski okręt wojenny „Jaskółka” i ze zgrozą uświadomiłem sobie, że im też chodzi o Robertsa. Kapitana tego ciężko uzbrojonego okrętu wyczyny Barta bez wątpienia rozsierdziły, tak samo jak mnie. Dać im wolną rękę? Nie. Nie mogłem dopuścić, by zatopili „Fortunę”. Roberts miał ze sobą czaszkę z Obserwatorium. Nie mogłem ryzykować, że pójdzie na dno i zaginie na zawsze. – Mają na pokładzie coś, co muszę im odebrać – powiedziałem Anne. – Muszę tam iść sam. Zagrzmiały działa, trzy jednostki zwarły się w walce, „Kawka” i „Jaskółka” przeciwko wspólnemu wrogowi, ale bynajmniej nie jako sprzymierzeńcy. Strzelano do nas ze wszystkich stron, kule Brytyjczyków dziurawiły nam relingi i szarpały żagle. Rozkazałem Anne szybko odpłynąć. Mnie czekała kąpiel. Niełatwo jest przepłynąć z jednego statku na drugi, zwłaszcza jeśli oba toczą bitwę. Ale z drugiej strony mało kto posiadał moją determinację. Sprzyjał mi wieczorny półmrok, nie wspominając już o tym, że załoga „Fortuny” i tak miała pełne ręce roboty. Kiedy wspiąłem się po burcie, zastałem na ich pokładzie bitewny chaos, przez który mogłem się przekradać niezauważony. Po drodze zebrałem niemało skalpów; poderżnąłem gardło pierwszemu oficerowi i zabiłem kwatermistrza, zanim znalazłem Czarnego Barta, który stawił mi czoła z wyciągniętym kordem. Zauważyłem, prawie z rozbawieniem, że się przebrał. Na spotkanie z Anglikami założył swój najlepszy strój: karmazynową kamizelkę i pludry, kapelusz z czerwonym piórem, na ramiona zarzucił dwa pistolety na jedwabnych pętlach. Jedyne co się

nie zmieniło, to jego oczy. Te ciemne oczy, w których bez wątpienia przeglądała się jego czarna, diabelska dusza. Zaczęliśmy walczyć, ale nie była to walka godna upamiętnienia. Czarny Bart Roberts był człowiekiem okrutnym, przebiegłym i mądrym, o ile można mówić o mądrości u kogoś tak wypranego z człowieczeństwa. Ale nie był szermierzem. – Na Jowisza! – zawołał. – Edward Kenway. Uwaga, jaką mi poświęcasz, wprost mnie wzrusza. Nie zaszczyciłem go odpowiedzią. Napierałem bezlitośnie, pokładając wiarę nie tyle w moich umiejętnościach – bo to byłaby arogancja dawnego Edwarda Kenwaya – ale w przekonaniu, że wyjdę z tego starcia zwycięsko. I tak się stało. W końcu Roberts runął na pokład, przebity ostrzem, pociągając mnie w dół za sobą. Uśmiechnął się, jego palce powędrowały do ostrza wbitego w jego pierś. – Życie krótkie, ale wesołe, zgodnie z obietnicą – powiedział. – Jak ja siebie dobrze znam.– Wciąż się uśmiechając, spojrzał mi w oczy. – A ty, Edwardzie? Znalazłeś już spokój duszy, którego szukasz? – Nie mierzę aż tak wysoko – odparłem. – Bo czymże jest pokój, jeśli nie przerwą między wojnami? Po jego twarzy przemknął wyraz zaskoczenia, jakby uważał mnie za niezdolnego do czegokolwiek poza świńskim pochrząkiwaniem i wrzaskliwym domaganiem się złota albo pełnego kufla. Jak przyjemnie było widzieć, że w ostatnich chwilach przed śmiercią Bartholomew Roberts był świadkiem mojej przemiany; wiedział, że jego śmierć z mojej ręki nie jest skutkiem chciwości, ale czegoś wznioślejszego. – Jesteś więc stoikiem – zaśmiał się. – Może myliłem się co do ciebie. Może jednak mógłbyś się jej do czegoś przydać. – Jej? – powtórzyłem zdumiony. – O kim mówisz? – Och… o tej, która czeka. W grobowcu. Miałem nadzieję ją odszukać, znów zobaczyć. Otworzyć drzwi świątyni i usłyszeć, jak wymawia znowu moje imię. Aita… Bełkot. Znów ten przeklęty, mistyczny bełkot. – Mówże z sensem, człowieku. – Urodziłem się za wcześnie, jak tylu przede mną. – Gdzie jest czaszka, Roberts? – spytałem, dość mając jego zagadek; nie mógł się ich wyrzec, nawet umierając. Wyciągnął ją zza pazuchy i podał mi drżącymi palcami. – Zniszcz to ciało, Edwardzie – powiedział, kiedy ją wziąłem. Uchodziły z niego resztki życia. – Templariusze… jeśli mnie dostaną… I skonał. A ja wyrzuciłem jego ciało za burtę nie dla niego, nie przez wzgląd na spokój jego duszy – lecz aby nie dostali go templariusze. Kimkolwiek – czymkolwiek – był Mędrzec, najbezpieczniejszym miejscem dla jego ciała było dno morza. A teraz, Wielki Mistrzu Torres, pora na ciebie.

64

Kiedy przed kilku dniami przybyłem do Hawany, zastałem miasto postawione w stan pogotowia. Torres, jak się wydawało, został ostrzeżony o moim przybyciu i nie zamierzał ryzykować: żołnierze patrolowali ulice, mieszkańców przeszukiwano i zmuszano do pokazywania twarzy, a sam Torres się ukrył – oczywiście w towarzystwie swojego zaufanego ochroniarza El Tiburóna. Użyłem czaszki z Obserwatorium. Pod czujnym okiem szefowej kwatery asasynów, Rhony Dinsmore, wziąłem fiolkę krwi Torresa w jedną rękę, a czaszkę w drugą. Rhona patrzyła, co robię, a ja się zastanawiałem, jak muszę dla niej wyglądać. Jak szaleniec? Magik? Ktoś używający starożytnej wiedzy? – Dzięki krwi gubernatora możemy widzieć jego oczami – powiedziałem. Wyglądała na zaintrygowaną, jednocześnie wątpiącą. Zresztą sam nie miałem co do tego wszystkiego pewności. Widziałem, jak to działa w Obserwatorium, ale na obrazach przywołanych w auli przez Robertsa. Tu próbowałem czegoś nowego. Niepotrzebnie się martwiłem. Czerwień krwi z fiolki zdawała się wypełniać wnętrze czerepu; oczodoły zaświeciły szkarłatem, a na wypolerowanym sklepieniu czaszki pojawiły się obrazy. Widzieliśmy to, co widział gubernator Laureano Torres, on zaś patrzył na… – To… to przy kościele – powiedziała Rhona ze zdumieniem. Natychmiast ruszyłem w pościg. Śledziłem Torresa aż do fortu, gdzie wpadłem w pułapkę. W którymś momencie miejsce gubernatora zajął jego sobowtór. To on padł pod moim ostrzem, a pod murami fortu, nieporuszony i milczący jak zwykle czekał na mnie El Tiburón. „Trzeba było mnie zabić, kiedy miałeś okazję”, pomyślałem. Bo kiedy ostatnim razem mnie pokonał, potykał się z innym Edwardem Kenwayem; od tamtej pory wiele się zmieniło – ja się zmieniłem – i miałem mu dużo do udowodnienia… Jeśli więc miał nadzieję pobić mnie tak łatwo jak wtedy, czekało go rozczarowanie. Ruszył ku mnie, zamarkował cios i szybko zmienił kierunek, ale przewidziałem to i bez trudu odparłem atak. Moja kontra skaleczyła go w policzek. Nie usłyszałem stęknięcia bólu – nie od El Tiburóna. Ale w jego zamglonych oczach pojawił się ledwie dostrzegalny błysk czegoś, czego nie było tam poprzednio. Strach. Dodało mi to animuszu skuteczniej niż szklanka najlepszego rumu i znów natarłem, błyskając ostrzem. Zmusiłem go do odwrotu, bronił się z lewej i prawej, próbował znaleźć słaby punkt w moim natarciu, ale nie mógł. Gdzie byli jego ludzie? Nie wezwał ich, przekonany, że zabije mnie z łatwością. „Jakże się pomylił”, pomyślałem nacierając. Uskoczyłem w lewo i ciąłem ostrzem na odlew, rozcinając mu tunikę i brzuch. Z rany polała się krew. To go spowolniło i osłabiło. Podpuściłem go bliżej, z zadowoleniem widząc, że jego ciosy stają się coraz bardziej chaotyczne i desperackie. Moje sięgały celu, zadając drobne, ale dotkliwe skaleczenia. Męczyłem go. Zwolnił znacznie, ból sprawił, że zapomniał o ostrożności. Znów udało mi się go sięgnąć kordelasem, ciąłem w górę ukrytym ostrzem i przekręciłem je w jego brzuchu. To musiał być śmiertelny cios. Ubranie El Tiburóna było poszarpane i pokrwawione. Krew z jego brzucha

rozbryzgiwała się na ziemi; zatoczył się z bólu i wyczerpania, popatrzył na mnie w milczeniu, ale z cierpieniem porażki malującym się w oczach. Aż w końcu go powaliłem. Leżał na ziemi, broczył życiodajną krwią i powoli konał pod bezlitosnym hawańskim słońcem. Pochyliłem się nad nim, przyłożyłem mu ostrze do gardła, gotów jednym pchnięciem wbić je pod brodę, do mózgu. Zadać mu szybką śmierć. – Raz mnie upokorzyłeś. Wyciągnąłem z tego lekcję i się poprawiłem… – powiedziałem mu. – Umieraj ze świadomością, że przy wszystkich naszych zatargach przyczyniłeś się do przemiany łajdaka w żołnierza. Dobiłem go. Ostrze wydało wilgotny, mlaszczący odgłos. – Odejdź z tego świata w wiekuisty pokój, pośród umarłych – powiedziałem do trupa i odszedłem.

65

Zdesperowany Torres umknął. Postanowił sam poszukać Obserwatorium. Ruszyłem „Kawką” w pościg. Coraz bardziej upadałem na duchu, bo z każdą mijającą godziną wciąż go nie widziałem, a zbliżaliśmy się coraz bardziej do Tulum. Znajdzie je? Czy wiedział już, gdzie ono jest? Wydusił to torturami z jakiegoś innego nieszczęśnika? Z asasyna? W końcu opłynęliśmy brzeg Tulum i ukazał się nam galeon Torresa stojący na kotwicy, otoczony kołyszącymi się wokół na falach mniejszymi jednostkami. Dostrzegliśmy błysk szkieł lunet i rozkazałem ostry zwrot na bakburtę. Chwilę później w burcie hiszpańskiego galeonu otworzyły się czarne ambrazury, a słońce zalśniło matowo na spiżowych lufach armat. Huk, błysk ognia i dymu i w nasz statek oraz w wodę dookoła uderzyły kule. Bitwa miała trwać długo, ale bez kapitana oraz, po jej naleganiach, bez kwatermistrza. Anne i ja zanurkowaliśmy z relingu w jasnobłękitną wodę i popłynęliśmy do brzegu. Tam zaś ruszyliśmy ścieżką prowadzącą do Obserwatorium. Nie upłynęło wiele czasu, kiedy natknęliśmy się na pierwsze trupy. Załoga galeonu walczyła o życie rażona salwami „Kawki”, podobnie zmagała się grupa Torresa. Wpadli w zasadzkę tubylców, strażników Obserwatorium. Z oddali dobiegły nas odgłosy walki: rozpaczliwe krzyki żołnierzy zamykających kolumnę, którzy bezskutecznie próbowali odeprzeć napastników. – Ta ziemia znajduje się pod protekcją króla Filipa. Każ swoim ludziom odstąpić albo zginiecie! Ale to ich czekała śmierć. Kiedy mijaliśmy miejsce starcia, zobaczyłem, że na przemian podnoszą zdziwione spojrzenia na monolityczną bryłę Obserwatorium – skąd to się tu wzięło? – i przepatrują otaczające ich wysokie trawy. Tak właśnie mieli zginąć: przerażeni i nic nierozumiejący. Przy wejściu do Obserwatorium leżały kolejne ciała, ale drzwi były otwarte i komuś najwyraźniej udało się dostać do środka. Anne kazała mi wejść; ona stanie na straży. I tak po raz drugi przestąpiłem próg tego dziwnego i świętego miejsca, gigantycznej świątyni. Przypomniałem sobie poprzedni raz, kiedy Roberts zamordował własnych ludzi, nie chcąc dopuścić, by to, co ujrzą w środku, pomieszało im zmysły. I rzeczywiście, kiedy tylko zakradłem się do wielkiego przedsionka, zobaczyłem uciekających z wrzaskiem przerażonych hiszpańskich żołnierzy. Oczy mieli puste, jakby tlące się w nich życie już zgasło. Biegnące trupy. Nie zwrócili na mnie uwagi, przepuściłem ich. Dobrze. Zajmą strażników Obserwatorium na zewnątrz. Poszedłem dalej, wspiąłem się po kamiennych schodach, minąłem salę z pomostem – znów przerażeni żołnierze – a potem skierowałem się do głównej sali kontrolnej. Byłem w połowie drogi, kiedy Obserwatorium zaczęło wibrować. Rozległ się ten sam miażdżący czaszkę dźwięk co podczas mojej pierwszej wizyty. Puściłem się biegiem, przepychając się między następnymi uciekinierami; wpadłem do auli, gdzie kamienie sypały się ze ścian, a całe Obserwatorium zdawało się trząść i rozpadać od monotonnego buczenia. Torres stał przy uniesionym panelu kontrolnym, starał się przekrzyczeć hałas, nawoływał strażników, którzy już uciekli albo właśnie uciekali, uskakując przed walącymi się z góry głazami. – Przeszukać teren! Znajdźcie sposób, żeby powstrzymać to szaleństwo! – wrzeszczał,

zakrywając rękami uszy. Odwrócił się i aż podskoczył na mój widok. – On tu jest! Zabić go! – krzyknął, wskazując mnie palcem. Z jego ust bryznęła ślina. W oczach miał coś, czego nie spodziewałem się u niego. Panikę. – Zabić go! Jedynie dwóch jego dzielnych, choć lekkomyślnych żołnierzy podjęło się tego wyzwania. Wśród drgań sali, która wydawała się rozpadać, szybko się z nimi rozprawiłem. Zostałem tylko ja i Torres. Wielki Mistrz Templariuszy rozejrzał się, popatrzył na zwłoki swoich żołnierzy i na mnie. Panika w jego oczach zniknęła. Wrócił Torres, którego pamiętałem, na jego twarzy zaś malowała się nie klęska, nie strach, nawet nie żal z powodu rychło czekającej go śmierci, ale zapał. – Mogliśmy współpracować, Edwardzie! – zawołał, wyciągając prosząco ręce. – Mogliśmy wziąć tę potęgę dla siebie i powalić te żałosne królestwa na kolana. Potrząsnął głową, jakby rozczarowało go moje postępowanie, jakbym był synem marnotrawnym. (Nie, przyjacielu, przykro mi, nie jestem już synem marnotrawnym). – Tkwi w tobie taki potencjał, Edwardzie – rzekł z naciskiem. – Tyle jeszcze możesz osiągnąć. Mógłbym ci pokazać wiele rzeczy, tajemnice, których nie potrafisz sobie nawet wyobrazić. Nie. On i jemu podobni więzili mnie i pozbawili życia moich przyjaciół. Poczynając od tamtej nocy w Bristolu, od pochodni ciśniętej w strzechę, templariusze sprowadzali na mnie same nieszczęścia. Pchnąłem ostrzem. Torres stęknął z bólu, w ustach wezbrała mu krew, pociekła po brodzie. – Zadowolony jesteś, że mnie mordujesz? – spytał cicho. Nie, nie byłem zadowolony. – Robię tylko, co muszę, Torres. Tak jak wy postąpilibyście ze mną. – Jak postąpiliśmy, rzekłbym – wykrztusił. – Nie masz już rodziny, nie masz przyjaciół, nie masz przyszłości. Straciłeś znacznie więcej niż my. – Być może, ale zabijając ciebie, kładę kres o wiele większemu złu, niż sam kiedykolwiek wyrządziłem. – Naprawdę w to wierzysz? – Chciałbyś zamknąć całą ludzkość w schludnym, zorganizowanym więzieniu: bezpiecznym i trzeźwym, ale nudnym ponad wszelkie wyobrażenie i pozbawionym ducha. Dlatego: tak! Po wszystkim, co widziałem i czego się nauczyłem przez te ostatnie lata, naprawdę w to wierzę. – Nie wstydzisz się swoich przekonań – powiedział. – Pasują ci… Byłem jak w transie. Buczenie Obserwatorium, łoskot walących się wokół kamieni, krzyki uciekających żołnierzy – wszystko to ucichło, kiedy rozmawiałem z Torresem, i wróciło dopiero, gdy ostatni oddech zgasł mu na ustach, a głowa opadła bezwładnie na kamienie. Z daleka dobiegły mnie odgłosy bitwy, bezlitośnie zabijanych żołnierzy, a potem do sali wpadli Anne, Adewalé i Ah Tabai. Ich broń ociekała krwią, lufy pistoletów dymiły. – Torres obudził w Obserwatorium coś groźnego – powiedziałem do Ah Tabaia. – Jesteśmy bezpieczni? – Myślę, że tak, jeśli odłożysz to na miejsce – odparł, wskazując czaszkę. Anne rozglądała się dookoła z rozdziawionymi ustami. Nawet częściowo zniszczona po kamiennej lawinie komnata była wciąż imponująca.

– Jak się nazywa to miejsce? – spytała z podziwem. – Szaleństwo kapitana Kenwaya – odparł Adewalé i posłał mi uśmiech. – Zamkniemy ją i wyrzucimy klucz – oznajmił Ah Tabai. – Dopóki nie pojawi się nowy Mędrzec, te drzwi pozostaną zamknięte. – Poprzednim razem były tu fiolki – powiedziałem mu – pełne krwi starożytnych, według Robertsa. Ale teraz ich nie ma. – A więc naszym zadaniem jest je odzyskać – westchnął Ah Tabai – zanim zwęszą to templariusze. Mógłbyś nam w tym pomóc. Mógłbym. Mógłbym. Ale… – Dopiero kiedy naprawię coś, co spartaczyłem w domu. Stary asasyn przytaknął, a potem, jakby nagle sobie o tym przypomniał, wyjął zza pazuchy i podał mi list. – Przyszedł w zeszłym tygodniu. Zostawili mnie samego, ażebym go przeczytał. I chyba wiesz, jakie były w nim wieści, prawda, moja słodka?

66

Październik 1722 Mieliśmy dobry powód do świętowania, więc świętowaliśmy. Jednak to, czego się dowiedziałem, pozbawiło mnie ochoty do pijaństwa, zostawiłem więc ucztowanie załodze „Kawki”. Marynarze rozniecili ogniska, piekli dziki, tańczyli i śpiewali, aż opadli z sił; padali tam, gdzie stali, po czym po krótkiej drzemce znów wstawali, chwytali za najbliższą flaszkę rumu i zaczynali od nowa. Siedziałem na tarasie domu z Adewalém i Ah Tabaiem. – Jak wam się tu podoba, panowie? – spytałem. Zaoferowałem im mój dom jako bazę wypadową. – Nada się do naszych celów – powiedział Ah Tabai. – Ale w długiej perspektywie musimy się rozproszyć. Żyć i działać pośród ludzi, których ochraniamy, tak jak nauczał kiedyś Altaïr Ibn-La’Ahad. – Cóż, dopóki to nie nastąpi, czujcie się jak u siebie. – Edwardzie… Wstałem, by odszukać Anne, ale zatrzymałem się i odwróciłem do Adewalégo. – Tak? – Kapitan Woodes Rogers przeżył – powiedział. Zakląłem, wspomniawszy, jak mi przeszkodzono. – Wrócił do Anglii. Upokorzony i w wielkich długach, ale nie mniej przez to groźny. – Dokończę dzieła, kiedy tam wrócę. Masz moje słowo. Adewalé skinął głową. Uściskaliśmy się przed rozstaniem, a ja poszedłem do Anne. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, z uśmiechem słuchając marynarskich pieśni, aż w końcu powiedziałem: – Za kilka miesięcy płynę do Londynu. Byłbym szczęśliwy, gdybyś była wtedy przy mnie. – Anglia to zły kierunek dla Irlandki – zaśmiała się. Kiwnąłem głową. Może tak będzie najlepiej. – Zostaniesz z asasynami? Pokręciła głową. – Nie. Nie mam w sercu tyle przekonania. A ty? – Kiedyś tak, kiedy zaznam spokoju, a serce mi ochłonie. W tym momencie usłyszeliśmy z daleka okrzyk – do zatoki wpływał statek. Popatrzyliśmy po sobie, oboje wiedząc, co to oznacza: nowe życie dla mnie, nowe życie dla niej. Kochałem ją na swój sposób i myślę, że ona kochała mnie, ale przyszła pora się rozstać. Pocałowaliśmy się na pożegnanie. – Jesteś dobrym człowiekiem, Edwardzie – powiedziała Anne. Oczy jej błyszczały, kiedy wstałem. – A jeśli nauczysz się siedzieć w jednym miejscu dłużej niż tydzień, będzie też z ciebie dobry ojciec. Zostawiłem ją i zszedłem na plażę, gdzie do portu wpływał duży statek. Opuszczono trap i pojawił się kapitan, trzymając za rękę małą dziewczynkę, promieniejącą jaśniej niż nadzieja, zaledwie dziewięcioletnią. Pomyślałem wtedy, że wyglądasz wypisz wymaluj jak twoja matka.

67

Byłaś jak aniołek. Jennifer Kenway, moja córka, o której istnieniu nie wiedziałem. Wyruszyłaś w podróż, wbrew woli swojego dziadka, ale z błogosławieństwem babki, wypłynęłaś na morze, żeby mnie odnaleźć i przekazać mi wiadomość. Moja ukochana nie żyła. (Dziwiłaś się, czemu nie płakałem, kiedy staliśmy w inaguańskim porcie? Ja też się dziwiłem, Jenny. Ja też). A podczas podróży powrotnej poznałem cię bliżej. Wciąż były jednak rzeczy, które musiałem przed tobą zataić, bo zostało mi jeszcze dużo do zrobienia. Mówiłem, że pozostały mi do załatwienia niedokończone sprawy. Cóż, tak było. Wciąż musiałem wyrównać pewne rachunki. Zabrałem do Bristolu szkieletową załogę, paru moich najbardziej zaufanych ludzi. Przepłynęliśmy Atlantyk. To była ciężka, męcząca podróż, znośna jedynie dzięki przystankowi na Azorach. Stamtąd popłynęliśmy na Wyspy Brytyjskie i do Bristolu. Do domu – miejsca, w którym nie byłem od ponad dziesięciu lat. Miejsca, do którego zabroniono mi wracać. Kiedy wpłynęliśmy na Kanał Bristolski, czarna bandera „Kawki” została ściągnięta, starannie złożona i umieszczona w skrzyni w mojej kajucie. Zamiast niej wciągnęliśmy na maszt czerwoną. Wystarczyło, byśmy mogli przybić do brzegu; zanim władze portu zorientowałyby się, że „Kawka” nie jest okrętem marynarki, ja byłbym już na brzegu, a statek na kotwicy gdzieś na pełnym morzu. Ujrzałem go po raz pierwszy od tak dawna – bristolski port. Zaparło mi dech w piersi. Uwielbiałem Kingston, Hawanę, a nade wszystko Nassau. Ale mimo to, co się wydarzyło – a może właśnie przez to – mój dom wciąż był tu. Ludzie oglądali się za mną, kiedy szedłem przez port; tajemnicza postać, odziana nie jak pirat; zupełnie inaczej. Być może co starsi mnie pamiętali: kupcy, z którymi handlowałem owcami, mężczyźni, z którymi piłem w tawernach, świętując wypłynięcie na morze. W ruch pójdą języki, rozejdą się plotki. Ciekaw byłem, jak daleko. Do Matthew Hague’a i Wilsona? Do Emmetta Scotta? Czy dowiedzą się, że Edward Kenway powrócił, silniejszy i potężniejszy niż kiedyś, i że ma rachunki do wyrównania? Znalazłem w mieście pensjonat i tam przenocowałem. Rano kupiłem konia, siodło i ruszyłem do Hatherton, nie zatrzymując się, aż dotarłem do starej farmy ojca. Nie wiem, po co tam pojechałem. Chciałem ją chyba po prostu zobaczyć. Przez długi czas patrzyłem – stałem w cieniu drzewa przy bramie i patrzyłem na swój stary dom. Został oczywiście przebudowany i tylko częściowo przypominał ten, w którym się wychowałem. Jedno, co pozostało niezmienione, to przybudówka: szopa, w której zaczęło się moje małżeństwo z Caroline. Szopa, w której poczęłaś się ty, Jennifer. Odjechałem stamtąd i w połowie drogi między Hatherton i Bristolem, na drodze, którą tak dobrze znałem, zatrzymałem się w równie znajomym miejscu. W Auld Shillelagh. Uwiązałem konia, sprawdziłem, czy ma wodę, a potem wszedłem do środka. Karczma wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałem: niskie stropy, mrok, który zdawał się sączyć ze ścian. Kiedy byłem tu ostatni raz, zabiłem człowieka. Pierwszego. Od tamtej pory wielu następnych padło pod moim ostrzem. I jeszcze wielu padnie. Za kontuarem stała kobieta po pięćdziesiątce. Kiedy podszedłem, ze znużeniem podniosła na mnie wzrok. – Witaj, matko.

68

Zaprowadziła mnie do stołu na uboczu, z dala od ciekawskich spojrzeń nielicznych gości. – A więc to prawda? – spytała. W jej długich włosach pojawiły się pasma siwizny. Twarz miała ściągniętą i zmęczoną. Minęło zaledwie (zaledwie?) dziesięć lat, odkąd ją ostatni raz widziałem, ale ona wyglądała, jakby postarzała się o dwadzieścia, trzydzieści, a może i więcej. Przeze mnie. – Że co jest prawdą, matko? – spytałem ostrożnie. – Jesteś piratem? – Nie, matko, nie jestem piratem. Już nie. Wstąpiłem do zakonu. – Zostałeś mnichem? – zmierzyła wzrokiem moje szaty. – Nie, matko. Nie mnichem. Kimś innym. Westchnęła, nieprzekonana. Właściciel za kontuarem wycierał kufle, nie spuszczając z nas wzroku. Nie podobało mu się, że matka przerwała pracę, ale nie zamierzał nic mówić. Nie w obecności pirata Edwarda Kenwaya. – I postanowiłeś wrócić, tak? – powiedziała. – Tak słyszałam. Podobno wpłynąłeś wczoraj do portu, wysiadłeś na brzeg z błyszczącego galeonu jak jakiś król. Oto ja, wielki Edward Kenway. Tego zawsze pragnąłeś, prawda? – Matko… – O tym bez przerwy gadałeś. Chciałeś ruszyć w świat i zbić fortunę, dojść do czegoś, stać się człowiekiem majętnym, prawda? I żeby to osiągnąć, zostałeś piratem, tak? – prychnęła pogardliwie. Nie pamiętałem, żeby moja matka zrobiła to kiedykolwiek przedtem. – Masz szczęście, że cię nie powiesili. Wciąż mogli, gdyby mnie złapali. – To już nie tak. Wróciłem, żeby wszystko naprawić. Matka skrzywiła się, jakby skosztowała czegoś ohydnego. Tego grymasu też u niej wcześniej nie widziałem. – Ach tak? A jak zamierzasz tego dokonać? Machnąłem ręką. – Na początek, nie będziesz musiała tu pracować. – Będę pracowała, gdzie mi się spodoba, młody człowieku – parsknęła. – Nie wyobrażaj sobie, że mnie spłacisz zrabowanym złotem. Złotem, które należało do innych, zanim musieli ci je oddać pod groźbą twojego oręża. Co? Czyż nie tak? – To nie tak, mamo – szepnąłem. Nagle poczułem się znów młody. Nie byłem już piratem, Edwardem Kenwayem. Nie tak to sobie wyobrażałem. Łzy, uściski, przeprosiny, obietnice. A nie coś takiego. Pochyliłem się. – Nie chcę, żeby tak to wyglądało, mamo – powiedziałem cicho. Uśmiechnęła się. – Na tym właśnie zawsze polegał twój problem, prawda, Edwardzie? Nigdy nie podobało ci się to, co masz. – Nie… – zacząłem, zdesperowany. – Chodzi mi o to… – Wiem, o co ci chodzi. Chodzi ci o to, że wszystko popsułeś, a potem nas zostawiłeś, żebyśmy po tobie posprzątali. Teraz masz piękne stroje i trochę grosza przy duszy i wydaje ci

się, że możesz tu wrócić i mnie spłacić. Jesteś wcale nie lepszy niż Hague, Scott i cała reszta. – Nie, nie, to nie tak. – Podobno wróciłeś z jakąś małą dziewczynką. To twoja córka? – Tak. Matka wydęła usta i pokiwała głową; w jej oczach pojawił się cień współczucia. – To ona powiedziała ci o Caroline, tak? Zacisnąłem pięści. – Ona. – Powiedziała ci, że Caroline zachorowała na ospę, ojciec odmówił jej leków i w końcu zmarła w ich domu na Hawkins Lane. To ci powiedziała? – To mi powiedziała, mamo, tak. Matka podrapała się w głowę i odwróciła wzrok. – Kochałam tę dziewczynę. Caroline. Naprawdę ją kochałam. Była dla mnie jak córka, dopóki nie odeszła. – Rzuciła mi pełne wyrzutu spojrzenie: to twoja wina. – Poszłam na pogrzeb, chciałam stanąć przy bramie cmentarza, pożegnać się z nią, ale był tam Scott i jego zgraja, Matthew Hague i ten cały Wilson. Odpędzili mnie. Powiedzieli, że nie jestem tam mile widziana. – Zapłacą za to, mamo – wycedziłem przez zęby. – Zapłacą za to, co zrobili. Matka szybko się na mnie obejrzała. – Ach tak? A jak za to zapłacą, Edwardzie? Powiedz mi. Zamierzasz ich pozabijać, tak? Szpadą? Z pistoletów? Chodzą słuchy, że ludzie, których szukasz, poukrywali się. – Mamo… – Ilu już zginęło z twojej ręki, co? Popatrzyłem na nią. Odpowiedź brzmiała: bardzo wielu. Matka dygotała. Z wściekłości. – Wydaje ci się, że to cię czyni mężczyzną, tak? – spytała i wiedziałem, że jej następne słowa zranią mnie mocniej, niż jakikolwiek miecz. – Wiesz, ilu ludzi zabił twój ojciec, Edwardzie? Żadnego. Ani jednego. A był mężczyzną dwakroć bardziej niż ty. Skrzywiłem się. – Nie bądź taka. Wiem, że mogłem postąpić inaczej. Żałuję, że nie postąpiłem. Ale teraz wróciłem – żeby naprawić szkody, których narobiłem. Matka pokręciła głową. – Nie, nie, nic nie rozumiesz, Edwardzie. Nie ma już żadnych szkód. Szkody trzeba było naprawiać, zanim uciekłeś. Trzeba było je naprawiać, kiedy twój ojciec i ja posprzątaliśmy szczątki domu i próbowaliśmy zacząć od początku. To go postarzyło o całe lata, Edwardzie. O lata. Szkody trzeba było naprawiać, kiedy nikt nie chciał z nami handlować. Nie dostaliśmy od ciebie ani jednego listu. Ani słowa. Urodziła się twoja córka, umarł twój ojciec, a od wielkiego odkrywcy – żadnego znaku. – Nic nie rozumiesz. Oni mi grozili. Grozili wam. Powiedzieli, że jeśli kiedykolwiek wrócę, skrzywdzą was. Matka oskarżycielsko wskazała mnie palcem. – Ty sam wyrządziłeś więcej krzywd, niż oni byli w stanie. A teraz wróciłeś, żeby znów narobić kłopotów, tak? – Trzeba wyrównać rachunki. Wstała. – Nie w moim imieniu. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Podniosła głos, zwracając się do wszystkich obecnych w tawernie. Było ich niewielu, ale

wieści szybko się rozchodzą. – Słyszycie mnie? – powiedziała głośno. – Wydziedziczam go. Wielkiego i słynnego pirata Edwarda Kenwaya. Nie ma ze mną nic wspólnego. Wsparta o blat stołu, nachyliła się do mnie i syknęła: – A teraz wynoś się, już nie mój synu. Wynoś się, zanim powiem żołnierzom, gdzie mogą znaleźć pirata Edwarda Kenwaya. Wyszedłem, a kiedy w drodze powrotnej do mojego pensjonatu w Bristolu zrozumiałem, że mam mokre policzki, pozwoliłem sobie na płacz, wdzięczny za jedno – że nie ma w pobliżu nikogo, kto zobaczyłby moje łzy i usłyszał moje żałosne zawodzenie.

69

A więc poukrywali się, wszyscy winni. Owszem, tamtej nocy było ich więcej, wśród nich Cobleighowie. Ale nie miałem ochoty ich ścigać; nie w smak mi było odbierać życie tym, którzy jedynie wykonywali polecenia. Szukałem tych, co te rozkazy wydali: Hague’a, Scotta oraz, oczywiście, człowieka, który wiele lat temu odcisnął mi na twarzy znak templariuszy. Wilsona. Ludzi, którzy się przede mną kryli. Których dowodem winy był sam fakt, że się ukrywali. Dobrze. Niech się chowają. Niech się trzęsą ze strachu. Wiedzieli, że po nich przyjdę. Wiedziałem to i ja. Dziś wieczorem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, Scott, Wilson i Hague będą martwi. Ponieważ się mnie spodziewali, musiałem prowadzić swoją operację dyskretniej. Kiedy następnego ranka wyszedłem z pensjonatu, wiedziałem, że obserwują mnie szpiedzy templariuszy. Zboczyłem do tawerny, którą znałem z dawnych czasów – na pewno lepiej niż ci, którzy mnie tropili – podziękowałem swojej szczęśliwej gwieździe, że wychodek wciąż był w tym samym miejscu. Wstrzymując oddech przed smrodem, szybko zdjąłem szatę i przebrałem się w strój, który zabrałem ze sobą z „Kawki”; ubranie, które ostatni raz nosiłem wiele, wiele miesięcy temu. Długą, zapinaną na guziki kamizelkę, spodnie do kolan, białe pończochy i wyświechtany, brązowy, trójgraniasty kapelusz. Tak wystrojony wyszedłem z tawerny na ulicę już jako inny człowiek, jak jeden z kupców spieszących na targ. Tam ją zastałem, dokładnie w miejscu, gdzie się spodziewałem. Szturchnąłem koszyk, który niosła na ramieniu, by wiedziała, że jestem za nią. – Dostałem twoją wiadomość – szepnąłem. – To dobrze – odparła Rose, nie odwracając głowy. Pochyliła się, żeby powąchać jakieś kwiaty. Obejrzawszy się szybko na lewo i prawo, wyciągnęła chustę i zawiązała ją sobie na głowie. – Za mną. Chwilę później zatrzymaliśmy się niedaleko walącej się stajni w opuszczonym narożniku targowiska. Popatrzyłem na budynek i nagle go rozpoznałem. Wiele lat temu tu oddawałem swojego konia. Wtedy stajnia była nowa i dogodnie usytuowana, ale z biegiem lat układ kramów się zmienił, wejścia na plac zostały przesunięte i przestano z niej korzystać. Teraz nadawała się tylko na miejsce potajemnych spotkań, takich jak nasze. – Spotkał pan pannę Jennifer, prawda? – powiedziała. Przełożyła koszyk na drugie ramię. Kiedy ją poznałem, w Auld Shillelagh, była dziewczyną. Teraz, dziesięć lat później, wciąż była atrakcyjna, ale nie miała już tej iskry, tego wewnętrznego buntu, który wtedy skłonił ją do ucieczki. Zawdzięczała to dekadzie mozolnej pracy. A jednak, niczym iskry dogasającego ogniska, zostały w niej resztki dawnej natury, bo przysłała mi list z prośbą o spotkanie, i oto była, a wraz z nią ważne dla mnie informacje. Między innymi, jak miałem nadzieję, miejsce pobytu jej pana i jego przyjaciół. – Tak – odpowiedziałem. – Spotkałem się z córką. Jest bezpieczna na moim okręcie. – Ma pańskie oczy. Skinąłem głową.

– Urodę ma po matce. – To śliczna dziewczynka. Wszyscy bardzo ją kochamy. – Ale uparta? Rose się uśmiechnęła. – O tak. Zawzięła się, że musi się z panem zobaczyć, kiedy panienka Caroline zmarła w zeszłym roku. – Dziwię się, że Emmett do tego dopuścił. Rose zaśmiała się sucho. – Nie pozwolił. To pani domu wszystko zorganizowała, ona i panienka Jennifer uknuły to razem. Pan dowiedział się dopiero, kiedy obudził się rano i panienki Jennifer nie było. Nie był zadowolony, nic a nic, proszę pana. – Miały miejsce jakieś spotkania? Rose popatrzyła na mnie poważnie. – Można tak powiedzieć, proszę pana, owszem. – Kto do niego przychodził, Rose? – Panicz Hague… – I Wilson? Przytaknęła. Wszyscy spiskowcy. – A gdzie są teraz? – Nie mam pojęcia, proszę pana – odparła. Westchnąłem. – To po co mnie tu zaprosiłaś, skoro nie masz mi nic do powiedzenia? Odwróciła się do mnie. – Chciałam powiedzieć, że nie wiem, gdzie się ukrywają, proszę pana, ale wiem, gdzie pan Scott zamierza być dziś wieczorem, bo dostałam polecenie, żeby przynieść mu świeże ubranie do jego biura. – Do magazynu? – Tak, proszę pana. Ma do odebrania jakiś towar. Zamierza być tam osobiście. Kazano mi przyjść, kiedy zapadnie noc. Przyjrzałem się jej uważnie i przeciągle. – Czemu, Rose? – spytałem. – Czemu mi pomagasz? Obejrzała się na boki. – Bo kiedyś uratował mnie pan od losu gorszego niż śmierć. Bo panienka Caroline pana kochała. Bo… – Bo co? – Bo ten człowiek patrzył, jak ona umiera. Nie pozwalał dać jej lekarstw, ani jej, ani pani Scott, kiedy obie chorowały. Pani Scott wyzdrowiała, ale pani Kenway nie. Wzdrygnąłem się, słysząc, gdy Caroline nazwała „panią Kenway”. Dawno już nikt tak o niej nie mówił. – Dlaczego odmówił im lekarstw? – Przez dumę, proszę pana. To on pierwszy zachorował, ale wyzdrowiał. Uważał, że pani Scott i pani Kenway też powinny same wyzdrowieć. Ale ona dostała takich okropnych pęcherzy na twarzy, proszę pana… Och, nigdy pan czegoś takiego nie widział… Podniosłem rękę, nie chcąc więcej słyszeć – chciałem zachować obraz Caroline takiej, jaką ją zapamiętałem. – W Londynie była epidemia, uważamy, że pan Scott stamtąd ją przywlókł. Nawet

królewska rodzina bała się choroby. – Ty się nie zaraziłaś? Rose popatrzyła na mnie, jakby czuła się winna. – Służba została zaszczepiona, proszę pana. Główny kamerdyner o to zadbał. Kazał nam zaprzysiąc milczenie. Westchnąłem. – Dobrze postąpił. Oszczędził ci wielkiego cierpienia. – Tak, proszę pana. Popatrzyłem na nią. – A więc dziś wieczór? – Dziś wieczór, proszę pana, tak.

70

I to musiało się stać dziś wieczór. – Jest pan Edwardem Kenwayem? – spytała. Moja gospodyni. Miała na imię Edith. Zapukała do drzwi i stanęła na progu, nie chcąc wchodzić dalej. Twarz miała pobladłą, głos jej drżał, a palce mięły rąbek fartucha. – Edwardem Kenwayem? – uśmiechnąłem się. – Skąd taki pomysł, Edith? Odchrząknęła. – Mówią, że statkiem przypłynął pewien człowiek. Odziany tak jak pan teraz, proszę pana. I że ten człowiek to Edward Kenway, który kiedyś nazywał Bristol swoim domem. Na jej policzki wrócił rumieniec; poczerwieniała wręcz. – A inni znów mówią, że ten Edward Kenway wrócił wyrównać stare porachunki i że ci, z którymi je ma, pochowali się, ale że to ludzie potężni i wpływowi, wezwali posiłki przeciwko panu… to znaczy jemu. – Rozumiem – powiedziałem ostrożnie. – A co to za posiłki? – Do Bristolu zmierza oddział wojska, proszę pana, mają tu być dziś wieczorem. – Rozumiem. I bez wątpienia udadzą się prosto tam, gdzie ów Edward Kenway przebywa, za czym ów Edward Kenway będzie zmuszony się bronić, wywiąże się z pewnością krwawa bitwa, wielu ludzi padnie trupem i powstaną wielkie szkody? Edith przełknęła ślinę. – Tak, proszę pana. – Cóż, bądź spokojna, Edith, że żadna z tych nieprzyjemności nie wydarzy się dziś wieczorem. Jestem przekonany, że Edward Kenway tego dopilnuje. A jedno wiem o nim na pewno. To prawda, że kiedyś był piratem i popełnił wiele niegodziwości, ale teraz wybrał inną drogę. Wie, że aby widzieć inaczej, musi myśleć inaczej. I zmienił swoje myślenie. Popatrzyła na mnie z wahaniem. – To bardzo dobrze, proszę pana. – Teraz cię opuszczę – powiedziałem – i bez wątpienia nigdy tu nie wrócę. – To bardzo dobrze, proszę pana. Na łóżku leżał tobołek z moimi rzeczami. Wziąłem go, zarzuciłem na ramię, potem się rozmyśliłem i zabrałem tylko to, czego potrzebowałem: czaszkę i małą sakiewkę z pieniędzmi, którą otworzyłem. Wcisnąłem złote monety w dłoń Edith. – Och, proszę pana, to bardzo hojna zapłata. – Byłaś dla mnie bardzo dobra, Edith – odparłem. Odsunęła się na bok. – Mam tu tylne wyjście, proszę pana. Udałem się do tawerny, w której czekał na mnie sternik „Kawki”, czekający na rozkazy. – Birtwistle. – Tak, sir? – Sprowadź „Kawkę” dziś wieczór do portu. Wypływamy. – Tak jest, sir. Potem poszedłem do dzielnicy magazynów, skradając się bocznymi uliczkami i dachami. Trzymałem się cienia i nie rzucałem w oczy. I pomyślałem: „Och, Mary, gdybyś tylko mogła mnie teraz widzieć”. Magazyn Scotta był jednym z wielu położonych niedaleko portu, nad dachami widać

było maszty zacumowanych statków. Większość magazynów była opustoszała, zamknięta na noc. Tylko ten jeden nosił ślady ludzkiej bytności: płonące pochodnie, rzucające migotliwy, pomarańczowy blask na mały plac załadunkowy, puste wozy w pobliżu, a pod zamkniętymi drzwiami – dwóch wartowników. Nie żołnierzy – czy ci przybyli już do miasta? – ale miejscowych opryszków, uderzających leniwie pałkami w otwarte dłonie. Prawdopodobnie myśleli, że to łatwa robótka, i nie mogli się doczekać kufla ale po wszystkim. Przyczaiłem się w ciemności i obserwowałem drzwi. Czy Scott już tam był? Ciągle rozważałem, kiedy ruszyć do akcji, gdy zjawiła się Rose. Miała na głowie tę samą chustę co przedtem, a w koszyku niosła stertę rzeczy dla Emmetta Scotta, swojego znienawidzonego pana. Osiłki przy drzwiach zatrzymały ją z lubieżnymi spojrzeniami. Trzymając się ściany przyległego magazynu, podkradłem się dość blisko, by ich słyszeć. – Jest tu pan Scott? – spytała Rose. – Ha – odparł jeden z opryszków z mocnym akcentem z West Country, szeroko się szczerząc w uśmiechu. – Cóż, to zależy, kto pyta, nieprawdaż, moja droga? – Mam dla niego ubranie. – Jesteś tą pokojówką, tak? – Zgadza się. – No, jest już w środku, więc lepiej wchodź. Byłem tak blisko, że zobaczyłem, jak Rose przewraca oczami, kiedy rozstąpili się i ją przepuścili. Dobrze. A więc Scott tu jest. W ciemności sprawdziłem, jak gładko wysuwa się ostrze. „Nie mogę się zanadto spieszyć”, pomyślałem. Nie wolno mi go zabić. Scott musiał mi sporo wyjaśnić, zanim umrze. Wychynąłem za róg magazynu. Od dwóch wartowników dzieliło mnie ledwie kilka kroków. Trzeba było tylko dogodnego momentu, żeby… Wewnątrz rozległ się wrzask. Rose. Nie mogłem już czekać, przyszła pora działać. Wyskoczyłem z ciemności, pokonałem dystans dzielący mnie od oprychów, wysunąłem ostrze i poderżnąłem gardło pierwszemu, zanim krzyk Rose zdążył ucichnąć. Drugi zaklął i zamachnął się pałką, ale chwyciłem go za rękę, pchnąłem na ścianę magazynu i wykończyłem ciosem w plecy. Osunął się po murze, a ja przykucnąłem przy magazynowej furcie i pchnąłem ją. Kula z muszkietu świsnęła mi nad głową. Przewrotem wturlałem się do środka; mignął mi magazyn zastawiony skrzyniami z herbatą, a na jego końcu galeria z kantorami. Na galerii stały trzy postacie. Jedna z nich na balustradzie, jakby zamierzała skoczyć z tych siedmiu czy więcej metrów na dół. Zatrzymałem się za stertą skrzyń, wyjrzałem za krawędź i natychmiast cofnąłem, kiedy kula uderzyła w drewno obok i zasypała mnie drzazgami. Ale szybkie spojrzenie wystarczyło, aby się upewnić, że tak, na galerii stały trzy osoby. Wilson, z pistoletem wycelowanym w moją kryjówkę. Obok niego Emmet Scott, zlany potem, drżącymi rękami próbujący naładować drugi pistolet i podać go Wilsonowi. A nad nimi Rose, kołysząca się niepewnie na balustradzie, przerażona. Krwawiła z ust. Bez wątpienia była to kara za jej ostrzegawczy krzyk. Miała związane ręce i pętlę na szyi. Przed upadkiem z tej prowizorycznej szubienicy powstrzymywał ją tylko chwyt Wilsona. Gdyby ją puścił, spadłaby. – Stój, Kenway! – zawołał, kiedy osiadł kurz. – Albo będziesz miał na sumieniu śmierć tej dziewczyny.

Rozbroją mnie. Zabiją, a potem powieszą Rose za zdradę. Nie, jeśli coś temu zaradzę. Wyciągnąłem zza pasa pistolet, sprawdziłem panewkę i proch. – Tamtej nocy to byłeś ty, Wilson, prawda? Przywódcą? To ty byłeś człowiekiem w kapturze? Musiałem to wiedzieć. Musiałem mieć pewność. – Tak, to ja. I gdyby to zależało ode mnie, wszyscy byście tamtej nocy zginęli. Omal się nie uśmiechnąłem. Miałeś swoją szansę. Rose na balustradzie zaskomlała ze strachu, ale wzięła się w garść. – A teraz wyrzuć ostrze, Kenway, nie mogę jej tak trzymać w nieskończoność – ostrzegł Wilson. – A ty, Emmet?! – zawołałem. – Byłeś tam? – Nie byłem! – odkrzyknął, czerwony na twarzy, przerażony. – Ale świętowałbyś moją śmierć? – Byłeś cierniem w moim boku, Kenway. – Twoja duma okazała się twoją zgubą, Scott. Twoja duma zgubiła nas wszystkich. – Nie wiesz, o czym mówisz. – Wiem, że pozwoliłeś umrzeć mojej ukochanej. – Również ją kochałem. – Dla mnie to nie jest miłość, Scott. – Nie zrozumiałbyś. – Rozumiem, że twoja ambicja i żądza władzy doprowadziła do śmierci wielu ludzi. Rozumiem, że teraz za to zapłacisz. Spod szaty wyjąłem nóż i zważyłem go w dłoni. To trochę co innego niż rzucanie w drzewa dla wprawy. Wstałem i przysunąłem się do krawędzi stosu skrzyń, powoli, głęboko oddychając. Gotów? Gotów. – Dalejże, Kenway! – zawołał Wilson. – Nie będziemy czekać całą… Wybiegłem zza osłony, wycelowałem, a potem jednocześnie cisnąłem nożem i wypaliłem z pistoletu. I rzut, i strzał były celne. Emmett Scott zakręcił się z dziurą w czole, upuszczając pistolet na deski galerii, Wilson zdążył odpowiedzieć ogniem, zanim mój nóż wbił mu się w bark. Z okrzykiem bólu zatoczył się w tył i osunął po ścianie oficyny. Krew tryskała spod wbitego noża, daremnie usiłował sięgnąć po pistolet. Jego kula dobiegła celu. Poczułem, jak uderza mnie w ramię, ale nie mogłem pozwolić, ażeby mnie powaliła. Nie mogłem nawet pozwolić, by mnie spowolniła. Bo Wilson puścił Rose. Spadała z ustami szeroko rozwartymi w krzyku, którego nie słyszałem przez stłumiony huk wystrzałów i ból. Spadała, lina się za nią rozwijała, a mnie przed oczami stanęła porażka – wizja naprężonego sznura, ciała zatrzymującego się z szarpnięciem i pękającego karku. Nie. W pełnym rozpędzie wpadłem na skrzynię, nie zwalniając biegu wskoczyłem na nią i odbiłem się. Skręciłem się w locie, wysunąłem ostrze i z jękiem wysiłku przeciąłem linę, jednocześnie chwytając Rose w pasie. Razem runęliśmy ciężko i boleśnie na kamienną podłogę magazynu.

Ale żywi. Z góry dobiegły mnie przekleństwa Wilsona. Wyrwałem zza pasa drugi pistolet i popatrzyłem między deskami nade mną; zobaczyłem migotanie światła i wypaliłem. Usłyszałem wrzask, a potem łoskot, z jakim Wilson wdarł się do kantoru. Podniosłem się z trudem. Rana bolała ogromnie, odezwała się też ta starsza, w boku. Kuśtykając, dotarłem do schodów i ruszyłem w górę, w pościg za Wilsonem. Wpadłem do kantoru, gdzie znalazłem otwarte tylne wyjście prowadzące na schody. Przystanąłem na ich szczycie, oparłem się o poręcz, żeby złapać oddech, i rozejrzałem się po okolicy. Ani śladu. Tylko odgłosy z zacumowanych statków z oddali i skrzek mew. Skupiłem się, używając zmysłu i coś usłyszałem. Ale nie Wilsona. Tym, co słyszałem, był tupot maszerujących żołnierzy, zbliżających się do portu. Idą. Żołnierze idą. Zakląłem i wróciłem do środka, żeby zobaczyć, co z Rose. Nic jej nie będzie. Wybiegłem znów na zewnątrz i ruszyłem krwawym śladem, jaki zostawił Wilson.

71

Byłaś bezpieczna w mojej kabinie. Spałaś. Dlatego nie wiesz, co się wydarzyło potem. I jestem za to wdzięczny. Dotarłem do portu i znalazłem Wilsona martwego. Skonał po drodze. Jego trup leżał u podnóża schodów. Zmierzał do statku, który rozpoznałem. Kiedy widziałem go ostatni raz, nosił imię „Caroline”, ale potem zmieniono je na cześć kobiety, którą Matthew Hague poślubił. Nazywał się „Charlotte”. Hague był na pokładzie. Człowiek czekający na śmierć, choć jeszcze o tym nie wiedział. W szarej mgle widziałem niewyraźne, rozmyte postacie przy rufowym relingu. Warty. Ale to bez znaczenia. Nic nie mogło mnie powstrzymać przed wejściem na pokład. Jeśli wartownicy widzieli albo słyszeli upadek Wilsona, pewnie pomyśleli, że to jakiś pijak. A jeżeli zobaczyli mnie pochylonego nad jego trupem, wzięli mnie pewnie za to samo. Nie obchodziłem ich. Jeszcze nie. Biegnąc wzdłuż portowego muru, naliczyłem ich czterech. Dotarłem do miejsca, gdzie stała zacumowana „Kawka”. Między statkami kołysała się mniejsza łódź żaglowa, przywiązana liną. Odwiązałem ją, pchnąłem i pobiegłem z powrotem na swój okręt. – Hanley – powiedziałem do kwatermistrza. – Tak, sir? – Przygotować armaty. Hanley siedział ze stopami na stole nawigacyjnym, ale pospiesznie je ściągnął. – Co? Ale po co, sir? I do stu diabłów, sir, co się panu stało?! – Kula w ramieniu. – Dopadł pan tych, o których chodziło? – Dwóch. – Przyprowadzę doktora… – Zostań, Hanley – warknąłem. – To może zaczekać. Posłuchaj, na sterburcie mamy statek, „Charlotte”. Na jego pokładzie jest trzeci człowiek, którego chcę dopaść. Przygotować działa na sterburcie i jeśli mój plan zawiedzie, macie go posłać na dno. Pobiegłem do drzwi kajuty, potem przystanąłem i odwróciłem się, skrzywiony z bólu. – Hanley? – Tak, sir? – Kwatermistrz patrzył na mnie z zatroskaną miną. – Każ też lepiej przygotować działa i wydaj broń załodze. Idą tu żołnierze. – Sir? Rzuciłem mu przepraszające spojrzenie. – Bądźcie gotowi, Hanley. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, znikniemy stąd błyskawicznie. Nie wyglądał na uspokojonego, przeciwnie, zatroskał się jeszcze bardziej. Uśmiechnąłem się do niego pocieszająco – miałem nadzieję – a potem wychodząc, zabrałem klin spod drzwi kajuty. Łódź żaglowa zaczęła dryfować na morze. Usłyszałem krzyk na pokładzie „Charlotte”, kiedy ją zauważyli. I śmiech. Głupcy. Wzięli to za dowcip, zamiast ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem. Skoczyłem za burtę, wylądowałem na kamiennym nabrzeżu i przebiegłem kilka metrów, które dzieliły mnie od rufy „Charlotte”. – Tu Wilson! – krzyknąłem, starając się naśladować głos martwego osiłka, i ruszyłem

w górę po drabince. Nad relingiem pojawiła się twarz; wyrżnąłem w nią pięścią, pociągnąłem strażnika i zrzuciłem go na kamienie w dole. Jego krzyk zaalarmował następnego, który przybiegł na, jak mu się zdawało, miejsce wypadku, ale zobaczył tylko mnie. Ostrze zalśniło w świetle księżyca i przeciągnąłem nim na odlew przez gardło wartownika. Nie zwracając uwagi na dwóch kolejnych, pobiegłem po pokładzie w stronę kajuty kapitana, zajrzałem przez okno i z zadowoleniem ujrzałem Matthew Hague’a, postarzałego Matthew Hague’a, do tego zmartwionego, stojącego przy stole. Miał ze sobą swojego pisarza. Obejrzałem się na dwóch wartowników biegnących do mnie niezdarnie po pokładzie i otworzyłem drzwi kajuty. – Ty – powiedziałem do pisarza. Hague upuścił trzymany puchar. Obaj wytrzeszczyli na mnie oczy. Zaryzykowałem jeszcze jedno spojrzenie na strażników. Zakląłem, zatrzasnąłem drzwi kajuty, zablokowałem je klinem i odwróciłem się do nich. „Mogli uciec”, powiedziałem sobie, kiedy umierali. Walka ze mną była ich wyborem. Po lewej ujrzałem otwierające się luki armatnie „Kawki” i wysuwające się z nich paszcze dział. Dobre chłopaki. Zobaczyłem na pokładzie marynarzy wymachujących muszkietami i pałaszami. – Trzeba pomóc, panie kapitanie?! – krzyknął ktoś. Nie trzeba było. Odwróciłem się do drzwi kajuty, wyciągnąłem spod nich klin i otworzyłem je szarpnięciem. – Dobrze, ostatnia szansa – rzuciłem do pisarza, który mnie nagle zaatakował. – Archer! – zaskowyczał Hague, ale żaden z nas go nie słuchał. Wywlokłem Archera z kajuty i zatrzasnąłem za nim drzwi. Hague był uwięziony. – Wynoś się ze statku – warknąłem do gryzipiórka, który nie potrzebował dalszych zachęt i pospiesznie czmychnął ku rufie. Dobiegł mnie rytmiczny tupot maszerujących żołnierzy, którzy zbliżyli się do portowego nabrzeża. – Smoła! – zawołałem do mojej załogi na drugim statku. – Beczki ze smołą, tylko prędko! Rzucono mi jedną z „Kawki”. Chwyciłem ją, otworzyłem i rozlałem smołę przy drzwiach kajuty. – Proszę… – jęczał w środku Hague. Dobijał się do zablokowanych klinem drzwi. – Proszę… Ale byłem głuchy na jego błagania. Żołnierze byli coraz bliżej. Dobiegł mnie stukot końskich kopyt, łoskot kół wozów. Zerknąłem na nabrzeże, spodziewając się zobaczyć na nim ich bagnety. Opróżniłem na pokład drugą beczkę smoły. Czy to wystarczy? Musi wystarczyć. Wreszcie ich zobaczyłem – muszkiety żołnierzy, którzy pojawili się na nabrzeżu. Jednocześnie oni ujrzeli mnie, ściągnęli broń z ramion i wycelowali. Załoga „Kawki” zrobiła to samo. Porwałem pochodnię i skoczyłem na olinowanie, po czym wspiąłem się dość wysoko, by upuściwszy żagiew, móc zeskoczyć i umknąć płomieniom. O ile wpierw by mnie nie ustrzelili. A wtedy padła komenda: – Nie strzelać!

72

Rozkaz dobiegł z powozu, który zatrzymał się w porcie; jego drzwi otworzyły się, zanim na dobre stanął w miejscu. Ze środka wyskoczyło dwóch mężczyzn: jeden ubrany jak sługa, który podstawił schodki drugiemu, wysokiemu, szczupłemu dżentelmenowi w eleganckim stroju. Potem wyłonił się trzeci. Tęgi pan w długiej, białej peruce, koszuli z falbanami i pięknym, satynowym surducie, bryczesach i butach do konnej jazdy. Wyglądał, jakby w swoim czasie rozkoszował się wieloma lunchami i wypił przy tej okazji wiele kieliszków porto i brandy. Sługa i wysoki wytrzeszczyli oczy, kiedy zobaczyli tyle wycelowanych w siebie luf. Przypadkiem lub celowo zatrzymali się na samym środku, mając żołnierzy z jednej strony, działa i muszkiety „Kawki” z drugiej, i mnie na olinowaniu, gotowego cisnąć płonącą pochodnię na pokład w dole. Tęgi dżentelmen poruszył ustami, jakby sprawdzał swoją gotowość do przemowy. Splótł dłonie na piersi, zakołysał się na piętach i zawołał do mnie: – Czy mam przyjemność rozmawiać z kapitanem Edwardem Kenwayem?! – A kimże pan jest?! – odkrzyknąłem. To wywołało szmer rozbawienia wśród żołnierzy na nabrzeżu. Tęgi jegomość się uśmiechnął. – Długo tu pana nie było, kapitanie Kenway. Zgodziłem się, że w istocie tak jest. Tamten cmoknął i uśmiechnął się. – W takim razie zrozumiałe, że nie wie pan, kim jestem. Sądzę jednak, że zna pan moje nazwisko. Brzmi ono Walpole. Sir Robert Walpole. Jestem pierwszym lordem skarbu, Kanclerzem Skarbu i przewodniczącym Izby Gmin. Myślałem o tym, jaki to imponujący tytuł, i że to musi być jeden z najpotężniejszych ludzi w kraju, kiedy… Walpole. To niemożliwe. Ale on kiwał głową. – W istocie, kapitanie Kenway. Duncan Walpole, człowiek, któremu odebrał pan życie i tożsamość, był moim kuzynem. Poczułem, że tracę rezon. W co on grał? I kim był wysoki mężczyzna u jego boku? Uderzyło mnie jego podobieństwo do Matthew Hague’a. Czyżby to był jego ojciec, sir Aubrey Hague? Walpole uspokajająco machnął ręką. – To nic wielkiego. Mój kuzyn nie tylko uwikłał się w sprawy, od których wolę trzymać się na dystans, ale był też zdrajcą. Posiadającym, obawiam się, wątły zmysł moralny. Był gotów sprzedać powierzone mu tajemnice temu, kto da więcej. Wstyd mi było, że nosił nazwisko Walpole. Uważam, że w pewnym sensie wyświadczył pan mojej rodzinie wielką przysługę. – Rozumiem! – zawołałem. – To dlatego jest pan tu? Żeby mi podziękować za zabicie pańskiego kuzyna? – Och nie, bynajmniej. – W takim razie czemu zawdzięczam tę przyjemność? Jak pan widzi, jestem zajęty innymi sprawami. Pochodnia zaskwierczała, kiedy machnąłem nią dla lepszego efektu. Z zamkniętej kajuty

„Charlotte” dobiegł łomot; to Hague próbował się wydostać. Poza tym panowała pełna napięcia cisza – żołnierze i żeglarze patrzyli na siebie wzdłuż luf muszkietów, jedni i drudzy czekając tylko na rozkaz. – Cóż, kapitanie Kenway, obawiam się, że to właśnie te sprawy nas tu sprowadziły! – zawołał Walpole. – Nie mogę bowiem pozwolić, by kontynuował pan swoje działania. Zamierzam wręcz poprosić, by cisnął pan tę pochodnię do morza i zszedł tu natychmiast. W przeciwnym razie, niestety, każę moim ludziom pana zestrzelić. Zarechotałem. – Zastrzelicie mnie, to moi ludzie odpowiedzą ogniem, sir Robercie. Obawiam się, że nawet pan sam może paść ofiarą krzyżowego ostrzału. Nie wspominając już o pana towarzyszu, sir Aubreyu Hague, jak mniemam? – Istotnie, kapitanie – odparł wysoki, występując do przodu. – Przyjechałem prosić o łaskę dla mojego syna. Widziałem, że ów syn jest dla niego rozczarowaniem. – Niech zobaczę pańskie palce – rozkazałem. Hague podniósł ręce. Błysnął pierścień templariuszy. Moje serce stwardniało. – I pańskie, sir Robercie. Dłonie Walpole’a pozostały splecione na brzuchu. – Nie zobaczy pan na moim palcu pierścienia, kapitanie Kenway. – Czemu to pana tak bawi? Z tego, co widziałem, templariusze mają w dużym poważaniu rangę i status. Skąd mam wiedzieć, że nie rozmawiam właśnie z ich Wielkim Mistrzem? Uśmiechnął się. – Bo żadna władza nie jest absolutna, kapitanie Kenway, a celem mojej obecności nie jest reprezentowanie żadnej ze stron. Moim celem jest zapobieżenie aktowi barbarzyństwa. Żachnąłem się. Barbarzyństwa? Nie przeszkadzało im, kiedy palili dom moich rodziców. Gdzie wtedy był sir Robert Walpole? Może popijał porto ze swoimi przyjaciółmi templariuszami? Gratulował sobie, że nie dał się wciągnąć w ich knowania. Oczywiście mógł sobie na to pozwolić. Jego bogactwo i władza były już mocno ugruntowane. Matthew Hague łkał i skamlał w kajucie. – Powrócił pan w te strony, by dokonać zemsty, jak mniemam?! – zawołał Walpole. – Owszem, są tu ludzie, z którymi mam rachunki do wyrównania. Walpole kiwnął głową. – Czy jednym z nich jest Woodes Rogers? Zaśmiałem się krótko, zaskoczony. – Tak. Jest jednym z nich. – Czy zrobiłoby panu różnicę, gdybym powiedział, że Rogers gnije właśnie w więzieniu za długi? Że rany, które mu pan zadał, zrujnowały mu straszliwie zdrowie? Że zakon odciął się od niego? Przez jego porywczość, przez handel niewolnikami. To złamany człowiek, kapitanie Kenway. Zastanawiam się, czy byłby pan skłonny uznać wasze rachunki za wyrównane? Miał rację. Co więcej mogłem uczynić Rogersowi, oprócz skrócenia jego cierpienia? – Nie on mnie w tej chwili zajmuje! – odkrzyknąłem. – Ten zaszczyt przypada człowiekowi w kajucie pode mną. Walpole uśmiechnął się smutno. – Głupi, płytki młodzieniec, podatny na wpływy innych. Musi mi pan uwierzyć na słowo, kapitanie Kenway, główni sprawcy pańskiego nieszczęścia zostali już uśmierceni z pańskiej ręki. Hańba, jakiej właśnie doznał Matthew, to wystarczająca kara za jego występek.

Wziąłem głęboki oddech. Przypomniała mi się matka, pytająca, ilu ludzi zabiłem. Okrucieństwo Czarnego Barta. Przypomniał mi się duch Mary Read, odwaga Adewalégo i wielkoduszność Czarnobrodego. I pomyślałem o tobie. Bo Torres mylił się, mówiąc, że nie mam nikogo. Miałem kogoś. Miałem ciebie. Ciebie, która promieniałaś nadzieją. – Chciałbym dziś panu złożyć propozycję, kapitanie Kenway – ciągnął Walpole. – Mam nadzieję, że uzna ją pan za korzystną i że w końcu spuścimy zasłonę zapomnienia na całe to smutne zajście. Przedstawił swoją ofertę. Wysłuchałem go. A kiedy skończył, dałem mu swoją odpowiedź i upuściłem pochodnię.

73

Oczywiście, rzuciłem ją do morza. Walpole zaoferował bowiem amnestię dla mnie i moich ludzi, i zobaczyłem, jak wszyscy oni obracają się ku mnie z nadzieją – ścigani zbrodniarze, którzy otrzymali szansę na czyste konto. Walpole zaoferował nam wszystkim, do ostatniego majtka, nowe życie. A także o wiele więcej. Posiadłość. Szansę zostania kimś, z kontaktami handlowymi w Londynie. Kiedy w końcu zszedłem z olinowania, żołnierze odłożyli muszkiety, a załoga „Kawki” się rozluźniła. Matthew Hague został uwolniony, pobiegł do ojca i cały we łzach zaczął mnie przepraszać, Walpole zaś ujął mnie za ramię i odprowadził na stronę. Powiedział, komu zostanę przedstawiony w Londynie: rodzinie Stephensonów-Oakleyów, prawnikowi oraz księgowemu nazwiskiem Birch, który pomoże mi w prowadzeniu nowego przedsięwzięcia. Moje miłosierdzie zostanie sowicie wynagrodzone, zapewnił. Obiecał dopilnować, bym stał się człowiekiem, jakim zawsze chciałem być: majętnym i poważanym. Oczywiście od tamtej pory nauczyłem się wymagać więcej od samego siebie. Ale pieniądze, interes i dom w Londynie były dobrą podwaliną pod nowe, bogatsze życie. Wprost świetną. Miejscem, w którym mogłem zająć się innymi sprawami. Sprawami asasynów. Ruszajmy więc, moja droga. Kurs na Londyn.

Spis postaci Adewalé – niewolnik, późniejszy kwatermistrz i asasyn Ah Tabai – asasyn Blaney – żeglarz Stede Bonnet – kupiec, później pirat Anne Bonny – barmanka u Starego Avery’ego, później piratka Seth Cobleigh – syn Toma Cobleigha Tom Cobleigh – ojciec Setha Cobleigha Alexander Dolzell – pierwszy kapitan Edwarda Julien DuCasse – templariusz El Tiburón – kat i ochroniarz Torresa Matthew Hague – odtrącony zalotnik Caroline Scott, syn sir Aubreya Hague’a Benjamin Hornigold – pirat, założyciel Nassau, templariusz Julian – przyjaciel Cobleighów Bernard Kenway – ojciec Edwarda Caroline Kenway, z domu Scott – żona Edwarda Edward Kenway – asasyn Jennifer (Jenny) Kenway – córka Edwarda i Caroline Linette Kenway – matka Edwarda James Kidd – pirat Laurens Prins – holenderski handlarz niewolników Jack Calico Rackham – pirat

Mary Read – podawała się za Jamesa Kidda, asasynka Bartholomew Roberts vel Czarny Bart – Mędrzec i pirat Woodes Rogers – templariusz, łowca piratów i, później, gubernator Bahamów Rose – służąca Scottów Emmett Scott – ojciec Caroline, kupiec herbaciany Pani Scott – matka Caroline Edward Thatch vel Czarnobrody – korsarz, później pirat Laureano Torres – templariusz, gubernator Hawany Charles Vane – pirat Dylan Wallace – werbownik Duncan Walpole – templariusz Wilson – sługa Matthew Hague’a
Bowden O. - Assassin\'s Creed - Czarna Bandera

Related documents

211 Pages • 80,529 Words • PDF • 888.6 KB

87 Pages • 28,461 Words • PDF • 345.8 KB

204 Pages • 101,277 Words • PDF • 1.7 MB

237 Pages • 111,085 Words • PDF • 1.4 MB

2 Pages • 204 Words • PDF • 157 KB

624 Pages • 127,366 Words • PDF • 2.5 MB

265 Pages • 75,265 Words • PDF • 1.4 MB

297 Pages • 81,950 Words • PDF • 851.4 KB

35 Pages • 7,723 Words • PDF • 1.8 MB

32 Pages • 13 Words • PDF • 5.5 MB

4 Pages • 353 Words • PDF • 561.8 KB

62 Pages • 20,199 Words • PDF • 375.5 KB