Dracula (Bram Stoker)

584 Pages • 139,560 Words • PDF • 1.9 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:22

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


BRAM STOKER

DRACULA Przełożył Marek Król

Kolejność, w jakiej przedstawiono poniższe zapiski, stanie się dla czytelnika jasna w toku lektury. Pominięto wszystkie szczegóły

nieistotne dla sprawy, by ta opowieść, w której prawdziwość dziś i tak już niemal nie sposób uwierzyć, obejmowała wyłącznie suche fakty. Żadna ze składających się na nią relacji dotyczących przeszłych wydarzeń nie może być przy tym obarczona jakimikolwiek błędami wynikającymi ze słabości ludzkiej pamięci, bowiem wszystkie notatki sporządzane były na bieżąco, chociaż każda z nich prezentuje jedynie punkt widzenia i zakres wiedzy jej autora.

ROZDZIAŁ I Z NOTATEK JONATHANA HARKERA (stenogram) 3 maja. Bistńtz. - Wyjazd z Monachium 1 maja o 8.35 wieczorem, przyjazd do Wiednia wczesnym rankiem dnia następnego; planowo mieliśmy przyjechać o 6.46, ale pociąg miał godzinę spóźnienia. Budapeszt, sądząc z tego, co udało mi się zobaczyć z okien pociągu i podczas krótkiego spaceru po ulicach miasta, jest chyba cudownym miejscem. Nie chciałem się zbytnio oddalać od stacji, ponieważ przyjechaliśmy z opóźnieniem, a w dalszą drogę mieliśmy wyruszyć w miarę możliwości zgodnie z rozkładem. Miałem nieodparte wrażenie, że właśnie tam przekraczam granicę pomiędzy Zachodem a Wschodem. Najbardziej zachodni ze wspaniałych mostów na Dunaju, który w tym miejscu jest niezmiernie szeroki i głęboki, wprowadził nas wprost w świat tradycji wyrosłych pod panowaniem tureckim. Wyjechaliśmy mniej więcej zgodnie z rozkładem i po zapadnięciu zmroku dotarliśmy do Klausenburga. Zatrzymałem się na noc w Hotel Royale. Na obiad - a raczej na kolację - zjadłem kurczaka z papryką, który był po prostu wyśmienity, choć niezmiernie trudno ugasić po nim pragnienie. (Zapam.: zdobyć przepis dla Miny.) Zapytałem o tę potrawę kelnera, a on powiedział, że nazywa się „paprika hendl” i ponieważ jest to lokalna specjalność, powinienem ją spotkać w całych Karpatach. Przekonałem się, że bardzo mi się tu przydaje znajomość tych kilku niemieckich słów; nawet sobie nie wyobrażam, jak bym mógł sobie tutaj

bez nich poradzić. Ponieważ w Londynie miałem nieco wolnego czasu, odwiedziłem British Museum i w tamtejszej bibliotece przejrzałem mapy i książki dotyczące Transylwanii. Przyszło mi do głowy, że nieco wiedzy na temat tego kraju na pewno mi się przyda w kontaktach z przedstawicielem miejscowej arystokracji. Okazało się, że wymieniony przez niego region leży na wschodnich rubieżach tego kraju, w samym sercu Karpat, w miejscu, gdzie zbiegają się granice trzech państw: Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny. To jedno z najdzikszych i najmniej znanych miejsc w Europie. Nie udało mi się znaleźć ani jednej mapy czy opracowania podającego dokładniejszą lokalizację zamku Dracula. Jak dotąd nie sporządzono bowiem żadnych map tego” regionu, które można by porównać z mapami naszego urzędu kartograficznego. Przekonałem się jednak zarazem, że Bistritz, miasto wymienione przez hrabiego Draculę jako siedziba urzędu pocztowego, jest nawet dosyć znane. Dołączę w tym miejscu kilka sporządzonych przeze mnie notatek, by pomogły mi odświeżyć pamięć, kiedy będę opowiadał Minie o moich wojażach. Ludność Transylwanii składa się z przedstawicieli czterech odrębnych narodowości; na południu żyją Sasi przemieszani z Wołochami - potomkami starożytnych Daków; na zachodzie Madziarzy, a na wschodzie i na północy - Szeklerzy. Znajdę się pośród tych ostatnich, którzy, jak sami uważają, pochodzą wprost od Attyli i Hunów. Nie jest to wykluczone, ponieważ, gdy w jedenastym wieku kraj ten podbili Madziarzy, Hunowie już go zamieszkiwali. Przeczytałem gdzieś, że w tym łuku Karpat nagromadziły się wszystkie znane na świecie

przesądy, jak gdyby znajdowało się tam centrum jakiegoś ogromnego wiru zbiorowej wyobraźni; jeśli tak rzeczywiście jest, ta podróż może być bardzo interesującym doświadczeniem. (Zapam.: Poprosić hrabiego, żeby mi wszystko o nich opowiedział.) Chociaż łóżko było dość wygodne, nie spałem zbyt dobrze. Nawiedzały mnie najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze sny, jakie sobie tylko można wyobrazić. Może zawinił pies, który przez całą noc wył pod moim oknem, albo papryka, bo choć wypiłem całą wodę, jaka była w karafce, nadal mnie suszyło. Zasnąłem dopiero nad ranem i obudziło mnie natarczywe stukanie do drzwi, musiałem więc chyba spać dosyć mocno. Na śniadanie znów była papryka, rodzaj kleiku z kukurydzianej mąki, który nazywają tu „mamałygą” oraz faszerowane bakłażany wyśmienita potrawa zwana „impletata”. (Zapam.: także zdobyć przepis.) Musiałem się spieszyć ze śniadaniem, ponieważ pociąg odjeżdżał przed ósmą - a raczej powinien był odjechać, bo gdy o 7.30 dobiegłem do stacji, jeszcze przez godzinę siedziałem w wagonie, zanim wreszcie ruszyliśmy. Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym mniej punktualnie kursują pociągi. Jak z tym musi być w Chinach? Przez cały dzień wlekliśmy się wolno poprzez kraj pełen cudowności. Od czasu do czasu mijaliśmy niewielkie miasteczka albo zameczki położone na szczytach stromych wzgórz; takie same można zobaczyć w starych mszałach. Niekiedy jechaliśmy wzdłuż rzek i strumieni, a szerokie pasma nagich kamieni po obu brzegach wskazywały, że zdarzają się tam gwałtowne powodzie. Trzeba wielkiej masy wody i bardzo wartkiego nurtu, by tak wymyć brzegi. Na każdej stacji napotykaliśmy grupy - a czasami nawet tłumy - ludzi w

najprzeróżniejszych

strojach.

Część

przypominała

angielskich

wieśniaków, albo chłopów, których widywałem, przejeżdżając przez Francję i Niemcy: w krótkich marynarkach, okrągłych kapeluszach i spodniach domowej roboty. Inni wyglądali o wiele bardziej malowniczo. Kobiety z daleka prezentowały się bardzo ładnie - co innego, gdy się do nich podeszło nieco bliżej - ale były bardzo szerokie w talii. Wszystkie miały na sobie białe bluzki z obszernymi rękawami, a większość także szerokie pasy, do których poprzyczepiane były jakieś mniejsze paseczki; wszystko to trzepotało niczym sukienka baletnicy; pod spodem oczywiście nosiły halki. Najdziwniejsze ze wszystkich postaci, jakie zdarzyło nam się po drodze napotkać, to Słowacy. Wyglądają bardziej dziko, niż cała reszta, w swych wielkich pasterskich kapeluszach, ogromnych, workowatych spodniach brudnobiałej barwy, białych, lnianych koszulach i przeogromnych - szerokich niemal na stopę ciężkich, skórzanych pasach, ponabijanych mosiężnymi ćwiekami. Nogawki spodni wpuszczają w cholewy wysokich butów. Noszą długie czarne włosy i ogromne czarne wąsy. Są bardzo malowniczy, ale nie ujmują swym wyglądem. Na scenie niewątpliwie wyznaczono by im rolę jakiejś bandy wschodnich zbójców. Jak mi jednak powiedziano, są absolutnie niegroźni i raczej nieśmiali. Już po zmierzchu dotarliśmy do Bistritz; to bardzo interesująca miejscowość o długiej historii. Leżąc prawie na samej granicy ponieważ za przełęczą Borsa rozciąga się już Bukowina - miasto miało bardzo burzliwe dzieje, które pozostawiły tam liczne ślady. Pięćdziesiąt lat temu zostało spustoszone przez pięć wielkich pożarów. Na samym początku siedemnastego wieku przeżyło trzytygodniowe oblężenie, co

kosztowało życie 13 000 ludzi - ofiar samej wojny, której w dodatku towarzyszyły głód i zaraza. Hrabia Dracula skierował mnie do hotelu Golden Krone, który okazał się bardzo staroświecki - zresztą ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, bo chcę rzecz jasna zobaczyć jak najwięcej tego rodzaju osobliwości. Najwyraźniej mnie tam oczekiwano, ponieważ kiedy podszedłem do drzwi, stanąłem twarzą w twarz z wesołą starszą kobietą, ubraną w zwykłą chłopską sukienkę - białą halkę, z długą dwuczęściową (z przodu i z tyłu) zapaską z kolorowego materiału, dopasowaną do ciała nieco bardziej, niż nakazywałaby to skromność. Kiedy podszedłem i ukłoniłem się, powiedziała: „Herr Anglik?”. „Tak - odparłem. - Jonathan Harker”. Uśmiechnęła się i powiedziała coś do starszego mężczyzny w białej koszuli, który stanął zaraz za nią. Na chwilę gdzieś się oddalił i zaraz powrócił z listem:

Drogi przyjacielu, witam w Karpatach. Z niecierpliwością oczekuję naszego spotkania. Niech pan śpi dobrze dziś w nocy. Jutro o trzeciej odjeżdża dyliżans do Bukowiny. Ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsa będzie na pana czekał mój powóz, który dowiezie pana na miejsce. Mam nadzieję, że podróż z Londynu była udana, a pobyt w moim pięknym kraju będzie przyjemny. Pański oddany przyjaciel DRACULA

4 maja. - Dowiedziałem się, że także mój gospodarz otrzymał od

hrabiego list, w którym polecił mu zarezerwować dla mnie najlepsze miejsce w dyliżansie. Kiedy jednak zacząłem wypytywać go o szczegóły, odniosłem wrażenie, że rozmawia ze mną bardzo niechętnie i udaje, że nie jest w stanie zrozumieć mojego niemieckiego. To nie mogła być prawda, ponieważ aż do tej chwili nie miał z tym żadnych problemów, a przynajmniej odpowiadał na moje pytania tak precyzyjnie, jak gdyby wszystko doskonale rozumiał. On i jego żona - owa starsza pani, która mnie powitała - spoglądali po sobie z przestrachem. Wymamrotał tylko, że w liście przesłano pieniądze i że nic więcej nie wic. Kiedy go spytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy może mi coś opowiedzieć o jego zamku, oboje z żoną szybko się przeżegnali i stwierdziwszy, że nic a nic na ten temat nie wiedzą, po prostu odmówili dalszej rozmowy. Do odjazdu dyliżansu pozostało już zbyt mało czasu, bym mógł zasięgnąć języka gdzie indziej, ale to wszystko wydało mi się bardzo tajemnicze i dosyć deprymujące. Gdy miałem już wychodzić, do mego pokoju weszła starsza pani i krzyknęła histerycznie: „Musi pan tam jechać?! Ach, młody Herr Anglik, musi pan?!”. Była tak zdenerwowana, że najwyraźniej przestała panować nad swym językiem i mieszała niemiecki z jakimś innym, nieznanym mi narzeczem. Żeby ją zrozumieć, musiałem mozolnie o wszystko ją wypytać. Kiedy jej oświadczyłem, że muszę jechać, i to natychmiast, oraz że jestem zaangażowany w bardzo ważną transakcję, zapytała: „Czy pan wie, jaki dzisiaj dzień?”. Odparłem, że czwarty maja. Pokręciła głową i powtórzyła: „O tak! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, co to za dzień?”.

Kiedy powiedziałem, że nie rozumiem, o co jej chodzi, ciągnęła dalej: „Dzisiaj wigilia Świętego Grzegorza. Czy pan wie, że dziś, kiedy zegar wybije północ, wszystkie złe siły tego świata będą miały pełną władzę? Czy pan wie, gdzie pan jedzie i do czego pan jedzie?”. Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo zdenerwowana, więc starałem się ją uspokoić, ale bezskutecznie. W końcu padła na kolana i błagała mnie, abym nie jechał, a przynajmniej poczekał z wyjazdem dzień lub dwa. To wszystko było dosyć groteskowe, ale mimo to odczułem jakiś niepokój. Mam jednak do załatwienia poważny interes i nie mogę pozwolić, aby cokolwiek mi w tym przeszkodziło. Spróbowałem więc podnieść ją z kolan i, starając się zachować powagę, zapewniłem, że jestem wdzięczny za jej troskę, ale obowiązki są najważniejsze i muszę jechać. Wtedy wstała i otarła oczy, a następnie zdjęła z szyi krucyfiks i podała mi go. Nie wiedziałem, co robić, bowiem jako członka Kościoła Anglikańskiego uczono mnie, abym takie rzeczy uważał do pewnego stopnia za bałwochwalstwo. Niemniej wydawało mi się, że bardzo nieuprzejmie będzie odmówić tej starszej pani, która miała takie dobre intencje i była w tak okropnym stanie ducha. Chyba zauważyła malującą się na mej twarzy rozterkę, bowiem sama zawiesiła mi na szyi różaniec, rzekła: „Niech pan to zrobi dla matki”, i wyszła z pokoju. Piszę to wszystko, oczekując na dyliżans, który - oczywiście się spóźnia. A krucyfiks ciągle jest na mojej szyi. Nie wiem, czy sprawił to lęk tej starszej pani, ale jestem trochę rozstrojony. Jeśli ten brulion miałby dotrzeć do Miny przede mną, niech jej przekaże moje pożegnanie. Oho, nadjeżdża dyliżans!

5 maja. Zamek. - Szarość poranka ustąpiła i słońce jest już wysoko nad odległym horyzontem, który wydaje się jakby postrzępiony; czy to są drzewa, czy wzgórza - nie wiem - bowiem jest tak odległy, że rzeczy duże mieszają się z małymi. Nie jestem senny, a ponieważ rano będę mógł spać do woli, naturalnie piszę, czekając, aż nadejdzie sen. Muszę dziś zanotować wiele bardzo dziwnych rzeczy, więc aby ci, którzy będą to kiedyś czytali, nic pomyśleli sobie, że przed wyjazdem z Bistritz zbytnio pofolgowałem sobie przy stole, opiszę dokładnie, co zjadłem na kolację. To coś nazywa się tutaj „zbójnickim befsztykiem”; są to kawałki boczku, cebuli i wołowiny, doprawione papryką, nadziane na patyczki i pieczone nad ogniem; potrawa prosta jak londyńskie „cat's meat”! Popijałem to winem Golden Mediasch, nieco cierpkim, niemniej dość przyjemnym w smaku. Wypiłem go tylko kilka kieliszków, i to wszystko. Kiedy wsiadałem do dyliżansu, woźnicy nie było jeszcze na koźle i zobaczyłem, jak rozmawia z właścicielką oberży. Bez cienia wątpliwości mówili o mnie, ponieważ od czasu do czasu rzucali w moją stronę

ukradkowe

spojrzenia.

Także

niektórzy

spośród

ludzi

okupujących ławkę przed oberżą, zwanych tutaj „roznosicielami słów”, podeszli do nich i przysłuchiwali się rozmowie; potem oni także mi się przyglądali - większość z wielkim współczuciem. W rozmowie często powtarzało się kilka słów, dziwnych słów, bowiem w tłumie byli przedstawiciele rozmaitych narodowości. Ukradkiem wyciągnąłem z torby mój wielojęzyczny słownik i sprawdziłem, co one znaczą. Muszę przyznać, że nie podniosło mnie to na duchu; było wśród nich słowo „Ordog” czyli Szatan, „pokoi” - piekło, „stregoica” - wiedźma, a także

„vrolok” i „vlkoslak”; dwa ostatnie mają to samo znaczenie, przy czym pierwsze pochodzi z języka słowackiego, a drugie z serbskiego, a oznaczają coś, co jest albo wilkołakiem albo wampirem. (Zapam.: Muszę wypytać hrabiego o te przesądy.) Kiedy wreszcie ruszyliśmy, wszyscy ludzie stojący przed wejściem do oberży - a zdążył już się zgromadzić spory tłumek - zaczęli się żegnać znakiem krzyża i wyciągać w moją stronę dwa palce. Udało mi się - choć z pewnymi kłopotami - wydobyć od jednego z moich współpasażerów, co oznacza ten gest. Początkowo w ogóle nie chciał ze mną o tym rozmawiać, ale kiedy się dowiedział, że jestem Anglikiem, wyjaśnił, że ten gest chroni przed złymi urokami. Nie było to zbyt przyjemne odkrycie; wyruszałem wszak w nieznane, by spotkać się z obcym mi zupełnie człowiekiem. Wszyscy byli jednak tak pełni życzliwości i współczucia, że bardzo mnie to poruszyło. Nigdy nie zapomnę mego ostatniego spojrzenia na dziedziniec oberży i tego tłumu malowniczych postaci żegnających się znakiem krzyża, otaczających szerokie wrota oberży, na tle bujnego listowia oleandrów i drzewek pomarańczowych w zielonych donicach ustawionych na środku dziedzińca. Wtedy nasz woźnica, którego szerokie lniane portki, zwane tu „goca”, przesłoniły cały kozioł, strzelił ze swego ogromnego bata ponad czwórką zaprzężonych parami niewielkich koników i ruszyliśmy. W cudownej scenerii, w jakiej przyszło nam podróżować, wkrótce zapomniałem o lękach związanych z duchami, choć gdybym znał język, a raczej języki, którymi posługiwali się moi współpasażerowie, pewnie nie pozbyłbym się ich tak łatwo. Przed nami rozpościerał się zielony, pofalowany, porośnięty lasami teren; gdzieniegdzie urozmaicały go

strome wzgórza, których wierzchołki wieńczyły kępy drzew lub wiejskie domy. Domy zwrócone były do drogi szczytowymi ścianami pozbawionymi okien. Wszędzie rosło mnóstwo kwitnących drzew owocowych - jabłoni, śliw, grusz i czereśni i gdy przejeżdżaliśmy obok nich, widziałem ścielącą się u ich stóp zieloną trawę przyozdobioną opadłymi płatkami kwiatów. Pomiędzy tymi wzgórzami, zwanymi tutaj Mittel Land, wiła się droga; czasami całkiem ginęła na porosłych trawą zakrętach, to znów biegła w cieniu ciągnących się po obu jej stronach sosnowych lasów, które to tu, to tam spływały ze wzgórz na podobieństwo języków ognia. Droga była bardzo wyboista, lecz mimo to pędziliśmy tak, jakbyśmy lecieli, unosząc się nad nią w gorączkowym pośpiechu. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, co ten pośpiech oznacza, ale woźnica najwyraźniej za wszelką cenę pragnął dotrzeć jak najszybciej do przełęczy Borsa. Powiedziano mi, że latem ta droga jest doskonała, lecz zabrakło czasu, by doprowadzić ją do porządku po zimowych śniegach. Pod tym względem stanowi ona wyjątek od ogólnej reguły rządzącej drogami w Karpatach, ponieważ zgodnie z wielowiekową tradycją drogi te nie są utrzymywane w zbyt dobrym stanie. W dawnych czasach hospodarzy nie naprawiali ich, aby Turcy nie pomyśleli, że przygotowują się do sprowadzenia obcych wojsk i nie rozpoczęli wojny, która i tak zawsze wisiała na włosku. Za zielonymi, pofalowanymi wzgórzami Mittel Landu wyrastały potężne lesiste stoki, ciągnące się aż do wyniosłych stromizn samych Karpat. Górowały nad nami po obu stronach drogi w popołudniowym słońcu, które podkreślało wszystkie wspaniałe barwy tego przepięknego górskiego łańcucha: ciemny błękit i fiolet cieni górskich szczytów,

zieleń i brąz tam, gdzie trawa i skała mieszały się ze sobą oraz nieskończoną perspektywę postrzępionych skał i ostrych grani, ginących gdzieś w oddali, gdzie dostojnie wznosiły się ośnieżone szczyty. Od czasu do czasu góry zdawały się rozcinać potężne szczeliny, poprzez które - gdy słońce zaczęło się obniżać - raz po raz widać było białe refleksy wodospadów. Kiedy zatoczyliśmy łuk u podstawy jednego z takich wzgórz, a przed naszymi oczami rozpostarł się widok wyniosłego, ośnieżonego szczytu, który, gdy tak jechaliśmy naszą krętą drogą, wydawał się wyrastać prosto przed nami, jeden z podróżnych dotknął mego ramienia: „Niech pan patrzy! Isten szek! - »Siedzisko Boga«!” - powiedział i przeżegnał się z wielkim szacunkiem. Droga wiła się coraz dalej, a słońce za nami coraz bardziej obniżało się ku zachodowi; wokół nas zaczęły się skradać wieczorne cienie. Kontrastował z nimi tamten ośnieżony szczyt, ciągle jeszcze w pełnym słońcu, który jakby świecił delikatnym i zimnym, różowym światłem. Tu i ówdzie mijaliśmy Czechów i Słowaków, nieodmiennie odzianych w swe malownicze stroje. Z przykrością zauważyłem, że bardzo powszechne jest tutaj wole. Przy drodze stało wiele krzyży i kiedy przejeżdżaliśmy obok nich, wszyscy moi towarzysze nabożnie się żegnali. Co jakiś czas mijaliśmy wieśniaka lub wieśniaczkę klęczących przed kapliczką; kiedy się zbliżaliśmy, nawet nie odwracali głowy, lecz najwyraźniej tak głęboko pogrążeni byli w modlitwie, że nic z zewnątrz do nich nie docierało. Wiele rzeczy było tu dla mnie zupełnie nowych; na przykład stogi siana umieszczane na drzewach, a także mijane od czasu do czasu kępy przepięknych brzóz, których białe pnie lśniły niczym srebro poprzez

delikatną zieleń liści. Od czasu do czasu mijaliśmy leiterwagon - zwykły chłopski wóz z długimi, jakby wężowymi kręgami, pomyślanymi w taki sposób, aby jak najlepiej sprawdzał się na nierównościach dróg. Na każdym takim wozie siedziała spora grupa powracających do domu wieśniaków - Czechów w białych lub Słowaków w barwionych baranich kożuchach - przy czym ci ostatni dzierżyli niczym lance swoje długie, zakończone toporkami laski. Kiedy zapadł wieczór, bardzo się ochłodziło, a gęstniejący półmrok zdawał się łączyć mroczne zarysy drzew - dębów, buków i sosen - w jedną ciemną mglistość, choć w dolinach, wcinających się głęboko pomiędzy wzgórza, w miarę jak wspinaliśmy się na przełęcz, to tu, to tam wystrzelały w górę ciemne jodły, odcinające się wyraźnie na tle leżącego jeszcze na zboczach śniegu. Niekiedy droga wiodła przez sosnowy bór, który w ciemności wydawał się zamykać ponad nami niczym dach, a wielkie masy pokrywającej drzewa szarości wytwarzały szczególnie niesamowity i uroczysty nastrój, co działało na myśli i podsycało ponure fantazje, zrodzone nieco wcześniej, kiedy zachodzące słońce w niesamowity sposób podkreśliło kontury chmur, które w Karpatach, niesione wiatrem, wydają się bez końca szybować poprzez doliny na podobieństwo duchów. Niekiedy wzgórza były tak strome, że - pomimo pośpiechu naszego woźnicy - konie szły bardzo wolno. Chciałem raz wysiąść i pomaszerować obok dyliżansu, tak jak to robimy u nas, ale woźnica nie chciał nawet o tym słyszeć. „Nie, nie! - powiedział. - Tu nie wolno chodzić! Psy są za ostre!”. Potem jeszcze dodał: „A przed snem może pan mieć jeszcze sporo takich atrakcji”. Najwyraźniej miał to być jakiś ponury żart, ponieważ rozejrzał się po twarzach pozostałych pasażerów,

szukając na nich uśmiechu aprobaty. Zatrzymał się tylko raz, na krótką chwilę, aby zapalić latarnie. Kiedy zapadł zmrok, wśród pasażerów dało się odczuć pewne poruszenie; przez cały czas - jeden po drugim - mówili coś do woźnicy, jakby przynaglali go do jeszcze większego pośpiechu. A on bezlitośnie popędzał konie długim batem i dzikim krzykiem zmuszał je do jeszcze większego wysiłku. W pewnej chwili ujrzałem przed nami w ciemności coś jakby plamę szarego światła, jak gdyby pomiędzy wzgórzami była tam jakaś przerwa. Poruszenie wśród pasażerów jeszcze bardziej wzrosło; pędzący dyliżans trząsł się na swych skórzanych resorach i kołysał jak łódź miotana przez wzburzone fale. Musiałem się mocno trzymać. Droga pięła się coraz wyżej, a my zdawaliśmy się unosić nad nią w szalonym pędzie. W pewnej chwili z obu stron do drogi zbliżyły się góry, jakby chciały nas uciszyć swoim spojrzeniem. Wjeżdżaliśmy na przełęcz Borsa. Wtedy kilku pasażerów wręczyło mi rozmaite podarki; obdarowywali mnie nimi z taką powagą, że nie miałem odwagi odmówić. Choć były dziwaczne, każdy został mi wręczony z prostotą, w dobrej

wierze,

z

uprzejmym

słowem

i

błogosławieństwem.

Towarzyszyły temu owe dziwne, świadczące o ich lęku, symboliczne gesty, które widziałem już wcześniej przed oberżą w Bistritz: znak krzyża i wyciągnięte palce mające uchronić przed złym urokiem. Kiedy potem gnaliśmy dalej, woźnica pochylił się do przodu, a siedzący po obu stronach pasażerowie, wyciągając szyje przez burty dyliżansu, z przejęciem wypatrywali czegoś w ciemności. Było dla mnie jasne, że dzieje się - albo zaraz ma się wydarzyć - coś bardzo ekscytującego, ale choć wszystkich pytałem, co to ma być, nikt nie spieszył z

wyjaśnieniem. Ten stan ogólnego podniecenia utrzymywał się przez chwilę, aż w końcu ujrzeliśmy przed sobą przełęcz otwierającą się na wschód. Było ciemno; nad naszymi głowami przetaczały się chmury, a w powietrzu wisiało ciężkie i przytłaczające przeczucie burzy. Zdawało się, jakby ten górski łańcuch oddzielał od siebie dwie różne masy powietrza, a my właśnie wjechaliśmy w tę burzową. Teraz i ja zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zawieźć do hrabiego. W każdej chwili spodziewałem się ujrzeć w ciemności światło jego latarni. Ale wszędzie było ciemno. Jedyne światło dawały migotliwe płomienie naszych własnych latarń, a para unosząca się z naszych zmordowanych koni utworzyła w jego blasku biały obłok. Ujrzeliśmy ciągnącą się przed nami białą, piaszczystą drogę, ale nie było na niej ani śladu jakiegokolwiek pojazdu. Pasażerowie cofnęli się do wnętrza z westchnieniem ulgi, które wobec mego rozczarowania zabrzmiało niczym drwina. Zacząłem się już zastanawiać, co w tej sytuacji powinienem zrobić, kiedy woźnica, spojrzawszy na zegarek, powiedział coś do pozostałych pasażerów tak cicho, że prawie nic nie usłyszałem. Zdawało mi się, że stwierdził: „Godzinę przed czasem”. Potem, zwracając się do mnie, odezwał się w niemczyźnie jeszcze gorszej niż moja: „Nie ma powozu. Chyba jednak na Herr Anglik nikt tu nie czeka. Teraz pojedzie na Bukowinę i wróci jutro albo pojutrze. Najlepiej pojutrze”. Kiedy to mówił, konie zaczęły gwałtownie rżeć, parskać i szarpać uprząż, tak że musiał ściągnąć wodze. Wtedy, przy akompaniamencie krzyków wieśniaków i wśród zbiorowego żegnania się, podjechała do

nas z tyłu zaprzężona w czwórkę koni kolasa i zatrzymała się obok dyliżansu. Kiedy znalazła się w kręgu światła naszych latarń, ujrzałem tamte konie: wspaniałe, czarne jak węgiel zwierzęta. Powoził nimi wysoki człowiek z długą brązową brodą, w wielkim czarnym kapeluszu, zupełnie zakrywającym jego twarz. Dojrzałem tylko blask oczu, które, gdy odwrócił się w naszą stronę, zalśniły czerwono w świetle lampy. Rzekł do naszego woźnicy: „Jesteś dziś wcześniej, przyjacielu”. W odpowiedzi mężczyzna zdołał tylko wyjąkać: „Herr Anglik bardzo się spieszył”, na co nieznajomy odparł: „I pewnie dlatego chciałeś go wieźć dalej na Bukowinę. Nie oszukasz mnie, przyjacielu! Za dużo wiem, a moje konie są szybkie”. Przy tych słowach uśmiechnął się, a światło latami oświetliło jego usta o surowym wyrazie, bardzo czerwonych wargach i zębach, które wyglądały na bardzo ostre i były białe niczym kość słoniowa. Jeden z moich towarzyszy podróży wyrecytował szeptem wers z Lenory Burgera

Denn die Todten reiten schnell. – (Bowiem zmarli podróżują szybko.)

Dziwny woźnica niechybnie usłyszał te słowa, ponieważ podniósł na niego wzrok i promiennie się uśmiechnął. Pasażer natychmiast odwrócił twarz, wyciągając jednocześnie dwa palce i żegnając się



Burger Gottfried August (1747 - 1794) - pisarz niemiecki, przedstawiciel okresu Sturm und Drang (przyp. red.).

znakiem krzyża. „Daj mi bagaże Herr Anglika” - rzekł tamten człowiek, na co nadzwyczaj skwapliwie podano mu moje torby, które natychmiast znalazły się w drugim powozie. Wtedy i ja, nie schodząc na ziemię, przeskoczyłem bezpośrednio do kolasy, która dotykała niemal bokiem dyliżansu, a ponadto dopomógł mi tamten woźnica, podając mi rękę i chwytając w stalowym uścisku. Musiał być nieprawdopodobnie silny. Bez słowa machnął wodzami, konie zawróciły i pognały przed siebie. Zanurzyliśmy się w okrywających przełęcz ciemnościach. Kiedy spojrzałem za siebie, w świetle latami ujrzałem obłok pary buchającej z koni zaprzęgniętych do dyliżansu i wychylające się z niego postaci moich byłych współtowarzyszy podróży, żegnających się jak jeden mąż znakiem krzyża. Potem woźnica strzelił z bata, krzyknął na konie i dyliżans szybko ruszył w dalszą drogę na Bukowinę. Kiedy zniknęli w ciemności, przeszedł mnie dziwny dreszcz i poczułem się bardzo samotny, mimo iż na ramiona miałem narzuconą pelerynę, kolana okryte pledem, a woźnica odezwał się do mnie doskonałą niemczyzną: „Noc jest chłodna, mein Herr, a mój pan, hrabia, przykazał mi dobrze się panem zaopiekować. Jeśli ma pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy (rodzaj lokalnej brandy)”. Nie skosztowałem jej nawet, ale sama myśl, że ona tam jest, była pocieszająca. Czułem się nieco dziwnie i byłem dość wystraszony. Gdyby wtedy pojawiła się jakakolwiek alternatywa, pewnie chętnie bym z niej skorzystał, zamiast podejmować tę nocną wyprawę w nieznane. Powóz mknął szybko prostą drogą; potem zrobiliśmy pełny zwrot i pomknęliśmy kolejną prostą. Odniosłem wrażenie, że po wielekroć

przejeżdżamy przez te same miejsca. Zapamiętałem więc kilka charakterystycznych punktów i przekonałem się, że tak jest w rzeczywistości. Chciałem zapytać woźnicę, co to wszystko znaczy, ale nie miałem dość odwagi. Pomyślałem, że jeśli to przedłużanie naszej podróży jest celowe, to w mojej sytuacji jakikolwiek sprzeciw i tak nic da. Z czasem zacząłem jednak być ciekaw, ile trwa nasza podróż, więc przyświecając sobie zapałką, spojrzałem na zegarek. Za kilka minut miała minąć północ. Zdrętwiałem z przerażenia; myślę, że przyczyniły się do tego moje ostatnie doświadczenia, które wzmocniły jeszcze pokutujące gdzieś we mnie powszechne przesądy na temat północy. Oczekiwałem jej z mdłym uciskiem w żołądku. Wtedy daleko przed nami, w jakiejś wiejskiej zagrodzie zaczął wyć pies. To było długie, przejmujące zawodzenie, jakby przepełnione strachem. Zaraz podjął je inny pies, a potem jeszcze jeden i kolejny; w końcu rozpętała się prawdziwa orgia wycia, które, niesione wiatrem zawiewającym teraz lekko na przełęczy, zdawało się dolatywać z każdego zakątka, z tak daleka, jak tylko dało się uchwycić wyobraźnią poprzez mroki nocy. Na ten odgłos konie zaczęły szarpać się w uprzęży i stawać dęba, ale woźnica powiedział coś do nich uspokajająco, a one natychmiast się uciszyły; nadal jednak się trzęsły i spływały potem, jak gdyby zmęczone ucieczką przed czymś, co je śmiertelnie przeraziło. Potem gdzieś z bardzo daleka, od piętrzących się po obu stronach drogi górskich szczytów, doleciało do nas wycie głośniejsze i bardziej przeszywające - wycie wilków. Wystraszyło i mnie, i konie, ponieważ ja chciałem natychmiast wyskoczyć z kolasy i uciekać, a one znowu zaczęły się szaleńczo szarpać i stawać dęba, tak że woźnica musiał użyć

wszystkich sił, ażeby nie poniosły. Po kilku minutach moje uszy przyzwyczaiły się do tego dźwięku, a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica mógł zejść z kozła i do nich podejść. Głaskał je i uspokajał, coś im przy tym szepcząc do uszu; tak czynią - słyszałem - poskramiacze koni. Przyniosło to nadzwyczajny efekt, bowiem po tych pieszczotach zaprzęgiem znów dało się powozić, choć rumaki nadal drżały na całym ciele. Woźnica ponownie wdrapał się na kozioł i, machnąwszy wodzami, ruszył gwałtownie przed siebie. Tym razem, dojechawszy do przeciwległego końca przełęczy, skręcił nagle ostro w prawo, w wąską leśną drogę. Już po chwili jechaliśmy wśród drzew, które miejscami tworzyły nad drogą łukowate sklepienie, a my poruszaliśmy się pod nim niczym w tunelu; i znów zaczęły nam towarzyszyć wielkie, ponure skalne turnie. Chociaż byliśmy osłonięci od wiatru, słyszeliśmy go; wiał z coraz większą siłą, zawodził i wył pośród skał, a gałęzie drzew biły o siebie nad naszymi głowami. Robiło się coraz zimniej i zaczął padać drobny śnieg, przypominający puder; po krótkim czasie zarówno nas, jak i wszystko wokół, przykrył jednolity biały całun. Silny wiatr wciąż niósł ze sobą wycie psów, choć w miarę jak posuwaliśmy się naprzód, stawało się ono coraz słabsze. Za to wycie wilków rozlegało się coraz bliżej, jak gdyby się zbliżały, otaczając nas ze wszystkich stron. Byłem śmiertelnie przerażony - podobnie jak konie - ale woźnicy najwyraźniej ani trochę to nie przeszkadzało. Nieustannie rozglądał się na boki, choć ja w tych ciemnościach nie byłem w stanie dojrzeć absolutnie nic. Nagle z lewej strony ujrzałem migoczący w oddali, słaby, niebieski płomień. Woźnica zauważył go w tym samym momencie;

natychmiast wstrzymał konie i, zeskoczywszy na ziemię, zniknął w ciemności. Nie wiedziałem, co począć, tym bardziej że wycie wilków rozlegało się coraz bliżej. Kiedy biłem się z myślami, woźnica ponownie się pojawił, bez słowa zajął miejsce na koźle i podjęliśmy naszą przerwaną podróż. Musiałem chyba zasnąć i we śnie przeżywać to zdarzenie jeszcze wiele razy, bo miałem wrażenie, że powtarza się ono bez końca; teraz - z perspektywy czasu - przypomina to raczej jakiś straszny senny koszmar. Raz płomień pojawił się tak blisko drogi, że mimo otaczających nas ciemności mogłem dokładnie obserwować ruchy woźnicy. Pospiesznie podszedł tam, gdzie widać było płomień - chyba bardzo słaby, bo nie był w stanie oświetlić niczego wokół - i zebrawszy kilka kamieni, coś z nich ułożył. Wtedy zaszło bardzo dziwne zjawisko optyczne: kiedy ten człowiek znalazł się pomiędzy mną a płomieniem, wcale go nie przesłonił i przez cały czas widziałem jego upiorne migotanie. Bardzo mnie to wystraszyło, ale że efekt trwał tylko krótką chwilę, doszedłem do wniosku, że to moje oczy mnie zawiodły, zmęczone długim wpatrywaniem się w mrok. Potem przez jakiś czas nie było błękitnych płomieni i pędziliśmy przez mrok, otoczeni jedynie wyciem wilków, które najwyraźniej podążały za nami w jakimś ruchomym kręgu. Za którymś razem woźnica zapuścił się dużo dalej w las, a podczas jego nieobecności konie zaczęły się przeraźliwie trząść, parskać i głośno rżeć z przerażenia. Nie umiałem sobie wytłumaczyć tego zachowania, ponieważ wycie wilków całkowicie ustało. Jednak właśnie wtedy ponad górującą nad nami, porośniętą sośniną, postrzępioną, skalną granią pojawił się księżyc, który dotąd wędrował po niebie przesłonięty

ciemnymi chmurami. W jego świetle ujrzałem, że otacza nas pierścień wilków. Miały białe, wyszczerzone zęby, wywieszone czerwone jęzory, długie, muskularne łapy i gęstą, splecioną w kudły sierść. W tej ponurej ciszy były po stokroć bardziej przerażające niż wtedy, gdy słychać było ich wycie. Siedziałem sparaliżowany ze strachu. Tylko wtedy, gdy człowiek stanie twarzą w twarz z czymś tak przerażającym, można pojąć, co naprawdę znaczą te słowa. Jak gdyby pod wpływem księżycowego światła, wszystkie wilki zaczęły jednocześnie wyć. Konie stanęły dęba i rozpaczliwie rozglądały się wokół, przewracając ze strachu oczami. Jednak ten przerażający żywy pierścień otaczał je ze wszystkich stron i uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Zacząłem przyzywać woźnicę; chciałem się przez nie przedrzeć i pomóc mu wrócić do kolasy. To była jedyna szansa. Krzyczałem i waliłem dłonią w boczną ścianę powozu w nadziei, że hałas wystraszy stojące najbliżej wilki, co pozwoli woźnicy przedostać się do dwukółki. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazł, ale kiedy usłyszałem jego podniesiony głos, któremu nadał ton władczej komendy, i spojrzałem w kierunku, skąd on dobiegał, ujrzałem go stojącego na drodze. Kiedy zaczął machać swymi długimi rękami, jak gdyby usuwał jakąś niewidzialną przeszkodę, wilki poczęły się cofać. Właśnie wtedy kolejna ciemna chmura przesłoniła tarczę księżyca i ponownie otoczyły nas ciemności. Kiedy znów mogłem coś zobaczyć, woźnica sadowił się na koźle, a wilków nie było nigdzie widać. Ta cała scena była tak dziwna i niesamowita, że ogarnął mnie paraliżujący strach, tak że nie śmiałem przemówić, ani nawet się poruszyć. Droga wydawała się nie mieć

końca; pędziliśmy teraz niemal w zupełnych ciemnościach, ponieważ przetaczające się po niebie chmury po raz kolejny przesłoniły księżyc. Jechaliśmy pod górę, od czasu do czasu przerywając naszą wspinaczkę szybkimi zjazdami; jednak przez cały czas pięliśmy się coraz wyżej i wyżej. W pewnym momencie dotarło do mnie, że woźnica zatrzymuje konie na dziedzińcu jakiegoś ogromnego, zrujnowanego zamku, z którego wysokich, ciemnych okien nie wydostawał się najmniejszy nawet promień światła, a popękane mury obronne odcinały się czarną postrzępioną linią na tle rozświetlonego księżycową poświatą nieba.

ROZDZIAŁ II Z NOTATEK JONATHANA HARKERA (ciąg dalszy) 5 maja. - Musiałem chyba zasnąć, bo inaczej z pewnością nie przegapiłbym momentu naszego przybycia do tego niezwykłego miejsca. W mroku dziedziniec sprawiał wrażenie bardzo rozległego, ale ponieważ było tam kilka ciemnych łukowatych przejść, być może wydawał się większy, niż był w rzeczywistości. Nie miałem jeszcze okazji ujrzeć go w świetle dziennym. Kiedy kolasa się zatrzymała, woźnica zeskoczył i wyciągnął rękę, by pomóc mi wysiąść. Znów uderzyła mnie olbrzymia siła tego człowieka. Jego ręka sprawiała wrażenie stalowego imadła, które, gdyby tylko chciał, z łatwością mogłoby zmiażdżyć moją dłoń. Potem wyjął z powozu bagaże i położył je na ziemi, tam gdzie stałem, przed ogromną, bardzo wiekową bramą, nabijaną wielkimi żelaznymi ćwiekami, osadzoną w masywnym kamiennym portalu. Nawet w tym nikłym świetle można było dostrzec, że kamienie zdobiły rzeźbienia, zniszczone już jednak przez czas i surowy klimat. Kiedy tak stałem, woźnica ponownie wskoczył na kozioł i popędził konie, które ostro ruszyły do przodu i dwukółka zniknęła w jednym z ciemnych łukowatych pasaży. Stałem w milczeniu, nie ruszając się z miejsca, bo zupełnie nie wiedziałem, co mam teraz robić. Nigdzie nie było nawet śladu jakiegokolwiek dzwonka czy kołatki. Nie miałem też wielkiej nadziei na to, że mój głos zdoła przeniknąć przez te ponure mury i ciemne okna.

Oczekiwanie dłużyło mi się bez końca i czułem, jak znów ogarnia mnie lęk i osaczają wątpliwości. Co to za miejsce? Kim są jego mieszkańcy? W jaką ponurą awanturę się wdałem? Czy mam to traktować jak zwykłe wydarzenie w życiu urzędnika notarialnego, wysłanego celem objaśnienia

obcokrajowcowi

szczegółów

zakupu

londyńskiej

posiadłości? Urzędnika notarialnego! Minie to by się nie spodobało! Już notariusza - ponieważ przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, że udało mi się z powodzeniem złożyć egzamin. Jestem już więc prawdziwym notariuszem! Zacząłem przecierać oczy i szczypać się, chcąc się upewnić, czy to nie sen. To wszystko robiło na mnie bowiem wrażenie jakiegoś przerażającego sennego koszmaru i przez cały czas miałem cichą nadzieję, że nagle obudzę się we własnym domu, a świt przenikał będzie do pokoju przez zasłonięte okna. Takie uczucie zdarzało mi się od czasu do czasu rankiem, po dniu wypełnionym wytężoną pracą. Ale moje ciało przeszło pozytywnie test szczypania, a oczy najwyraźniej nie ulegały złudzeniu. Nie śniłem i rzeczywiście byłem w Karpatach. Jedyne, co teraz mogłem zrobić, to uzbroić się w cierpliwość i czekać nadejścia poranka. Właśnie

kiedy

doszedłem

do

tego

wniosku,

usłyszałem

dochodzący zza wielkiej bramy odgłos ciężkich kroków, a przez szpary dostrzegłem zbliżający się blask lampy. Potem rozległ się brzęk łańcuchów i szczęk masywnej zasuwy. Z głośnym zgrzytem, który wskazywał na to, że zamek od dawna nie był używany, przekręcono klucz i wielka brama się uchyliła. Stanął w niej wysoki starzec, gładko ogolony, z wyjątkiem długich, siwych wąsów, od stóp do głów ubrany na czarno. W ręku

trzymał starodawną srebrną lampę, której płomień, nieosłonięty żadnym kloszem, migotał w przeciągu spowodowanym otwarciem wrót, rzucając wokół długie, drżące cienie. Eleganckim gestem prawej ręki starzec zaprosił mnie do środka, mówiąc: „Witam w moim domu! Proszę, niech pan wejdzie z własnej i nieprzymuszonej woli!”. Jego angielszczyzna była bez zarzutu, choć mówił z dość dziwną intonacją. Nie uczynił najmniejszego ruchu w moim kierunku, lecz stał jak posąg, jak gdyby tamten gest powitania zmienił go w kamień. Jednak gdy tylko przestąpiłem próg, gwałtownie ruszył do przodu i podał mi rękę; siła jego uścisku wywołała na mej twarzy grymas bólu; nie złagodził tego nawet lodowaty chłód jego dłoni - przypominała bardziej dłoń trupa niż żywego człowieka. Powtórzył: „Witam w moim domu. Proszę wejść swobodnie, a opuści go pan bezpiecznie. I proszę pozostawić tu cząstkę tego szczęścia, które niesie pan ze sobą!”. Jego silny uścisk tak bardzo przypominał uścisk woźnicy - którego twarzy nie udało mi się przecież zobaczyć - że przez moment zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to jedna i ta sama osoba. Chcąc się upewnić, spytałem: „Hrabia Dracula?”. Skłonił się dwornie i odparł: „Jestem Dracula. I witam pana, panie Harker, w moim domu. Proszę wejść; nocne powietrze jest chłodne, a pan musi się posilić i wypocząć”. Mówiąc te słowa, postawił lampę na kamiennym gzymsie, wyszedł

za bramę i wziął mój bagaż. Wniósł go do środka, zanim jeszcze zdążyłem go powstrzymać. Protestowałem, lecz on nalegał: „Ależ nie, wszak jest pan moim gościem. Już późno i służba ma wolne, proszę więc pozwolić, że sam zadbam o pańskie wygody”. Nie ustąpił i niósł moje walizki przez całą długość korytarza, po szerokich i krętych schodach, a potem kolejnym ogromnym korytarzem, na którego kamiennej podłodze nasze kroki odbijały się głośnym echem. Na jego końcu otworzył ciężkie drzwi, a ja uradowałem się, widząc jasno oświetlony pokój, gdzie stał nakryty do kolacji stół, a w ogromnym kominku jasno płonęły wielkie polana. Hrabia zatrzymał się, odłożył bagaże, zamknął za sobą drzwi i przeszedł na drugi koniec pokoju, gdzie otworzył kolejne drzwi, prowadzące do małego, ośmiokątnego pomieszczenia najwyraźniej pozbawionego okien i oświetlonego wyłącznie przez jedną lampę. Na przeciwległej ścianie tego pomieszczenia znajdowały się kolejne drzwi, które hrabia także otworzył i gestem zaprosił mnie do środka. To był także bardzo miły widok; była to bowiem wielka, jasno oświetlona sypialnia, nagrzana przez płonące w kominku polana; suty ogień głucho dudnił w szerokim kominie. Hrabia sam wstawił do środka mój bagaż i wycofał się; zanim jeszcze zamknął za sobą drzwi, powiedział: „Na pewno będzie się pan chciał odświeżyć po podróży. Mam nadzieję, że znajdzie pan tu wszystko, czego mu będzie trzeba. Kiedy pan skończy, proszę przejść do pokoju obok, gdzie będzie na pana czekać kolacja”. Światło, ciepło i uprzejme przyjęcie ze strony hrabiego najwyraźniej rozproszyły wszystkie moje wątpliwości i lęki. Kiedy

powróciłem do normalnego stanu ducha, zdałem sobie sprawę, że umieram z głodu, więc po pospiesznej toalecie przeszedłem do sąsiedniego pokoju. Kolacja była już na stole. Mój gospodarz, który stał, opierając się o kamienny gzyms wielkiego kominka, pełnym gracji ruchem ręki wskazał stół i powiedział: „Proszę spocząć i częstować się wedle uznania. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, iż się do niego nie przyłączę, ale jestem już po obiedzie, a nie mam w zwyczaju jadać kolacji”. Podałem mu opieczętowany list, który powierzył mi pan Hawkins. Otworzył go i przeczytał z uwagą. Potem, z ujmującym uśmiechem, podał mi go do przeczytania. Zwłaszcza jeden z fragmentów sprawił mi dużą satysfakcję:

Bardzo żałuję, iż atak podagry (dolegliwość ta stale mnie prześladuje) na jakiś czas absolutnie uniemożliwia mi jakąkolwiek podróż; z przyjemnością jednak komunikuję panu, iż mogę wysłać odpowiedniego zastępcę, do którego mam pełne zaufanie. To młody człowiek, utalentowany i pełen energii, a przy tym bardzo lojalny. Jest dyskretny i pracuje u mnie już od swych młodych lat. W czasie swego pobytu u pana będzie gotów służyć panu pomocą na każde życzenie i wykona wszelkie pańskie instrukcje.

Hrabia sam podszedł do stołu i zdjął pokrywką z naczynia. Od razu poczułem zapach wspaniałego pieczonego kurczaka, który wraz z odrobiną sera, sałaty i butelką starego tokaju, z której wypiłem zaledwie

dwa kieliszki, stanowił moją kolacją. Kiedy jadłem, hrabia wypytywał mnie o podróż, a ja stopniowo opowiedziałem mu o wszystkich moich przeżyciach. Do tego czasu zdążyłem skończyć posiłek i zgodnie z sugestią mojego gospodarza, przysunąłem krzesło do kominka i zapaliłem cygaro, które mi zaproponował, przepraszając jednocześnie, że sam nie będzie mi towarzyszył. Teraz mogłem mu się wreszcie dokładnie przypatrzeć i przekonałem się, że jest to człowiek o bardzo charakterystycznej fizjonomii. Jego twarz ma bardzo, bardzo wyraziste, ostre rysy; wydatny i cienki nos zakończony jest charakterystycznymi łukowatymi nozdrzami; ma wysokie i wypukłe czoło, a jego włosy, choć rzadkie w okolicach skroni, są poza tym bardzo gęste. Ma bardzo wydatne brwi, stykające się niemal ze sobą powyżej nasady nosa, a ich nadzwyczajna gęstość powoduje, że zwijają się w loki. Usta - na ile byłem je w stanie dojrzeć pod sumiastymi wąsami - są stale zaciśnięte, co w połączeniu z wystającymi na wargi, bardzo białymi, ostrymi zębami nadaje tej twarzy wyraz

okrucieństwa.

Uderzająca

czerwień

warg

wskazuje

na

niesamowitą witalność hrabiego - jak na człowieka w tym wieku. Poza tym ma białe i nadzwyczaj spiczasto zakończone uszy, szeroką i silną szczękę, a policzki mocne, choć wychudłe. Nad tym wszystkim dominuje ogólne wrażenie nadzwyczajnej bladości. Dotąd widziałem jedynie grzbiety jego dłoni, które spoczywały na kolanach i w świetle płomienia kominka wydawały się raczej białe i delikatne; widząc je teraz z bliska, zauważyłem, że są raczej szorstkie szerokie, z krótkimi i grubymi palcami. Co najdziwniejsze, jego dłonie

owłosione są także od wewnątrz. Ostro zakończone paznokcie są długie i wypielęgnowane. Kiedy w pewnym momencie hrabia pochylił się nade mną i przypadkowo dotknąłem jego dłoni, przeszedł mnie dreszcz. Poczułem też straszne mdłości, co spowodował być może obrzydliwy zapach dochodzący z jego ust. Nie byłem w stanie tego ukryć. Hrabia to zauważył; odsunął się ode mnie i z ponurym uśmiechem, który jeszcze bardziej odsłonił jego wystające zęby, wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie kominka. Na chwilę zapadła cisza. Kiedy spojrzałem w okno, ujrzałem pierwszy, ledwo jaśniejący promień nadchodzącego świtu. Wszystko pogrążone było w dziwnym bezruchu, ale kiedy wytężyłem słuch, usłyszałem - jakby gdzieś daleko w dolinie - wycie wielu wilków. Oczy hrabiego rozbłysły i rzekł: „Proszę ich posłuchać - dzieci nocy! Jakaż to wspaniała muzyka!”. Widząc - jak przypuszczam - moją dość niewyraźną minę, dodał: „Drogi panie! Wy - mieszkańcy miast - nie jesteście w stanie wczuć się w duszę myśliwego”. Potem wstał i stwierdził: „Musi pan być bardzo zmęczony. Sypialnia jest przygotowana, a jutro proszę spać tak długo, jak tylko będzie pan miał ochotę. Wrócę dopiero po południu. A więc dobrej nocy i przyjemnych snów!”. Kłaniając się z gracją, otworzył przede mną drzwi do ośmiobocznego pokoiku, a ja wszedłem do sypialni... Biję się z myślami; opadają mnie rozmaite wątpliwości i lęki; mam dziwne przeczucia, których nie odważyłbym się wyznać nawet w cichości mej własnej duszy. Boże miej mnie w swej opiece, choćby ze względu na tych, którzy są mi drodzy!

7 maja. - Znów jest wczesny poranek, ale przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny odpoczywałem i spędzałem czas na beztroskim nieróbstwie. Spałem do późna i nikt mnie nie budził. Kiedy się ubrałem i wszedłem do pokoju, gdzie poprzedniego wieczora jadłem kolację, znalazłem śniadanie, które zdążyło już wystygnąć; jedynie kawa była nadal gorąca, ponieważ dzbanek ustawiono na ruszcie kominka. Na stole leżał liścik:

Przez jakiś czas mnie nie będzie. Proszę nie czekać. D.

Zasiadłem więc do stołu i delektowałem się pożywnym posiłkiem. Kiedy już zaspokoiłem głód, zacząłem szukać dzwonka, aby przywołać służbę, ale niczego takiego nie znalazłem. Jeśli wziąć pod uwagę otaczające mnie zewsząd dowody nadzwyczajnego bogactwa, niektóre mankamenty tego domostwa muszą się wydać nieco dziwne. Złota zastawa stołowa wykonana jest z takim mistrzostwem, że jej wartość musi być niebotyczna. Zasłony i obicia krzeseł i sof, a także kotary mego łoża uszyte są z najkosztowniejszych i najpiękniejszych tkanin i także musiały mieć niewiarygodną wartość w czasach, kiedy zostały wykonane; mają już bowiem po kilkaset lat - chociaż nadal są we wspaniałym stanie. Bardzo podobne widziałem w Hampton Court, ale tamte były już poprzecierane, postrzępione i zjedzone przez mole. W żadnym z pokoi nie ma natomiast ani jednego lustra. Nie ma go nawet na mojej toaletce, więc żeby się ogolić i uczesać, musiałem wyjąć z torby małe lusterko do golenia. Nigdzie też jeszcze nie widziałem

służby, ani też nie słyszałem w pobliżu zamku żadnych dźwięków - poza wyciem wilków. Kiedy skończyłem posiłek - nie wiem, czy nazwać go śniadaniem czy obiadem, ponieważ spożywałem go pomiędzy piątą a szóstą po południu - rozejrzałem się za czymś do czytania; nie chciałem bez zgody hrabiego opuszczać mego apartamentu. W pokoju nie było zupełnie nic - żadnej książki, gazety, ani nawet materiałów do pisania, ale za kolejnymi znajdującymi się w pokoju drzwiami znalazłem coś w rodzaju biblioteki. Próbowałem też otworzyć drzwi znajdujące się naprzeciwko sypialni, ale przekonałem się, że są zamknięte. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu, w bibliotece znalazłem mnóstwo angielskich książek - zajmowały całe półki; były tam również oprawione woluminy z rocznikami gazet i czasopism. Także stojący na środku stół zarzucony był angielskimi gazetami i czasopismami, choć brakowało pośród nich całkiem świeżych numerów. Książki dotyczyły najprzeróżniejszych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii politycznej, botaniki, geologii, prawa - wszystkie miały jednak związek z Anglią, życiem w tym kraju i panującymi w nim zwyczajami. Były tam nawet takie wydawnictwa, jak londyńska książka telefoniczna, czerwona księga i błękitna księga - Almanach Whitakera czy rejestry korpusu oficerskiego armii i marynarki wojennej, a także - ten widok sprawił mi pewną przyjemność - rejestr prawników. Kiedy przeglądałem książki, otworzyły się drzwi i wszedł hrabia. Pozdrowił mnie serdecznie i wyraził nadzieję, że w nocy dobrze spałem. Potem mówił dalej:



Książka zawierająca adresy osób należących do wyższych sfer (przyp. tłum.).

„Cieszę się, że odkrył pan to miejsce; jestem pewien, że znajdzie pan tu wiele interesujących dla siebie rzeczy. To moi przyjaciele - tu położył rękę na książkach - którzy od kilku lat, od kiedy wpadłem na pomysł wyjazdu do Londynu, byli dla mnie naprawdę dobrymi kompanami,

w

towarzystwie

których

spędziłem

bardzo

wiele

przyjemnych godzin. Dzięki nim poznałem pańską wspaniałą Anglię; a poznać ją, to znaczy ją pokochać. Nie mogę się już doczekać chwili, gdy będę się mógł przespacerować po ruchliwych ulicach waszego wielkiego Londynu, znaleźć się w samym centrum tego ludzkiego wiru i pędu, uczestniczyć w jego życiu, przemianach, śmierci i wszystkim, co czyni go tym, czym jest. Niestety! Jak dotąd znam pański język jedynie z książek. Chciałbym, aby pan, mój przyjacielu, nauczył mnie biegle się nim posługiwać”. „Ależ hrabio - odparłem - mówi pan po angielsku doskonale!”. Skłonił się z powagą. „Dziękuję, przyjacielu, za pańską aż nazbyt pochlebną ocenę, niemniej obawiam się, że jeszcze bardzo wiele przede mną. Co prawda znam już gramatykę i słowa, ale jeszcze nie wiem, jak je wypowiadać”. „Naprawdę - powtórzyłem - mówi pan doskonale”. „Nie do końca - odparł. - Wiem, że gdybym teraz się przeprowadził i zaczął rozmawiać w Londynie, wszyscy rozpoznaliby we mnie obcokrajowca. To mi nie wystarczy. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem. Zwykli ludzie mnie znają i jestem dla nich panem. Ale cudzoziemiec w obcym sobie kraju jest nikim. Ludzie go nie znają; a jeśli go nie znają, to mają go za nic. Wystarczy, jeśli będę taki sam jak reszta, tak by nikt nie zatrzymywał się na mój widok albo, słysząc, jak

mówię, nie przerywał mi wpół słowa, by z rzucić wyższością: »Aha, cudzoziemiec!«. Tak długo byłem panem, że muszę być nim nadal, a przynajmniej nie dopuszczę do tego, by ktoś okazywał mi wyższość. Przybywa pan do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeter, żeby mi opowiedzieć o mojej nowej posiadłości w Londynie. Ufam, że pozostanie pan u mnie nieco dłużej, tak bym poprzez nasze rozmowy nauczył się angielskiej intonacji. Bardzo bym chciał, aby wytykał pan błędy w mojej wymowie, nawet te najdrobniejsze. Przykro mi, że tak długo mnie dziś nie było, ale wiem, że wybaczy pan komuś, kto ma na głowie tyle ważnych spraw”. Zapewniłem go oczywiście, że bardzo chętnie mu pomogę i zapytałem, czy mogę przychodzić do tego pokoju, kiedy mi tylko przyjdzie na to ochota. Odparł: „Oczywiście” - i dodał: - „Może się pan poruszać po całym zamku, z wyjątkiem tych pomieszczeń, których drzwi są zamknięte i których rzecz jasna nie będzie pan próbował otwierać. Mam powody, by wszystko było tu urządzone tak, jak jest, i gdyby to pan był na moim miejscu i wiedział to, co ja wiem, pewnie lepiej by pan to rozumiał”. Odparłem, że oczywiście jestem tego pewien, a on ciągnął dalej: „Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Nasze obyczaje są odmienne od waszych i spotka tu pan wiele dziwnych rzeczy. Ale, ale, przecież z tego, co mi pan opowiadał o swych dotychczasowych doświadczeniach, wynika, że coś już pan wie na ten temat”. Ta uwaga hrabiego dała nam asumpt do długiej rozmowy, a ponieważ było oczywiste, że on chce dużo mówić, choćby tylko dla

samego mówienia, zasypywałem go pytaniami na temat tego, co mnie tu dotychczas spotkało lub co udało mi się zauważyć. Czasami udawał, że czegoś nie rozumie, odbiegał od tematu lub zmieniał kierunek rozmowy, ale generalnie na wszystkie moje pytania odpowiadał dosyć szczerze. Kiedy nabrałem nieco śmiałości, odważyłem się go zapytać o niektóre dziwne zdarzenia poprzedniej nocy, na przykład o to, dlaczego woźnica podchodził do błękitnych płomieni. Czy to prawda, że one wskazują miejsca, gdzie ukryte jest złoto? Wyjaśnił, iż wierzy się tu powszechnie, że podczas jednej jedynej nocy w ciągu całego roku - a była to rzeczywiście ta poprzednia noc - kiedy złe duchy uzyskują pełnię władzy, taki błękitny płomień ukazuje się nad każdym miejscem, gdzie ukryty jest jakiś skarb. „Co do tego - ciągnął dalej - że na terenach, przez które jechał pan ostatniej nocy, zostały ukryte skarby, nie ma najmniejszych wątpliwości, ponieważ od stuleci walczyli o nie ze sobą Wołosi, Sasi i Turcy. Mało jest więc tu miejsc, których nie ubogaciła ludzka krew - krew patriotów lub najeźdźców. Dawnymi czasy dużo się tu działo. Kiedy wkraczały hordy Austriaków i Wągrów, patriotyczni obrońcy - kobiety i mężczyźni, starcy i dzieci - wychodzili im naprzeciw i oczekiwali na nich ukryci w turniach ponad przełęczami, skąd mogli siać zniszczenie, spuszczając na nich lawiny. Kiedy zaś najeźdźcy triumfowali, nie znajdowali prawie nic, bowiem wszystko było już dawno ukryte w życzliwej ziemi”. „Ale jakim sposobem - rzekłem - mogły przetrwać w ukryciu przez tak długi czas, jeśli istnieje tak niezawodna wskazówka i wystarczy zadać sobie tylko nieco trudu, by jej poszukać?”. Hrabia uśmiechnął się szeroko, a gdy jego wargi się rozchyliły,

odsłoniły niesamowite, długie i ostre zęby, jak u psa. Odparł: „Bo wieśniacy to tchórze i głupcy! Ognie pojawiają się wyłącznie jednej nocy. I tej właśnie nocy żaden mieszkaniec tego kraju, jeśli nie musi, nie wystawi nawet nosa za drzwi. A nawet, drogi panie, gdyby wystawił, to i tak nie wiedziałby, co ma robić. Przecież nawet ten wieśniak, o którym mi pan wspominał i który oznaczył miejsce, gdzie pojawił się płomień, nie odnajdzie go za dnia. Mogę przysiąc, że nawet pan nie odnalazłby teraz tych miejsc!”. „Co do tego, panie hrabio, ma pan zupełną rację - odparłem. - Nie mam zielonego pojęcia, gdzie ich szukać”. Potem rozmowa zeszła na inne tematy. „Proszę - powiedział w końcu hrabia - opowiedzieć mi o Londynie i o domu, o który panowie się dla mnie wystarali”. Przeprosiwszy za to zaniedbanie, poszedłem do sypialni po dokumenty, spoczywające nadal w podróżnej torbie. Kiedy je porządkowałem, z sąsiedniego pokoju dobiegł do mnie brzęk porcelany i sreber, a kiedy po chwili przez niego przechodziłem, zobaczyłem, że sprzątnięto ze stołu i zapalono lampę, bowiem zdążyło się już zrobić całkiem ciemno. Lampy paliły się także w gabinecie czy też bibliotece i tam właśnie zastałem hrabiego, który, leżąc na sofie, czytał (sic!) podręcznik do angielskiego Bradshawa. Kiedy wszedłem, sprzątnął ze stołu wszystkie książki i gazety. Zagłębiliśmy się w plany, akty własności i liczby. Interesowało go absolutnie wszystko i zadawał tysiące pytań dotyczących samej posiadłości i jej otoczenia. Niewątpliwie wcześniej przestudiował wszystko, co tylko mógł zdobyć na temat tej okolicy, ponieważ na koniec naszej rozmowy wiedział o niej z

pewnością o wiele więcej niż ja. Kiedy o tym wspomniałem, odparł: „No cóż, przyjacielu, a czy nie powinienem tak właśnie postąpić? Kiedy tam pojadę, będę wszak zupełnie sam, a mój przyjaciel Harker Jonathan - o, przepraszam, to zwyczaj mego kraju, aby stawiać nazwisko przed imieniem - a więc mój przyjaciel Jonathan Harker już mnie wtedy opuści i nie będzie mnie mógł poprawiać i wspierać. Będzie wszak w Exeter, wiele mil stamtąd, pracując prawdopodobnie nad jakimiś dokumentami wraz z innym moim przyjacielem, Peterem Hawkinsem. Tak właśnie będzie!”. Omówiliśmy szczegóły transakcji zakupu posiadłości w Purfleet. Kiedy zapoznałem go z wszystkimi faktami, uzyskałem jego podpis na niezbędnych dokumentach i napisaliśmy list do pana Hawkinsa. Potem zaczął mnie wypytywać, w jaki sposób natrafiłem na tak dogodne miejsce. Odczytałem mu notatki sporządzone przeze mnie podczas poszukiwań; dołączę je także do tych zapisków: W Purfleet przy jednej z bocznych dróg natrafiłem na miejsce, które wydaje się odpowiednie; zdewastowana tablica informuje, że posiadłość jest na sprzedaż. Otaczają bardzo stary, wysoki mur, zbudowany z wielkich kamieni, którego już od wielu lat nikt nie naprawiał. Pozamykane na głucho bramy wykonane są z grubego, starego dębu i okute przeżartym rdzą żelazem. Posiadłość

nosi

nazwę

Carfax,

co

bez

wątpienia

jest

zniekształconą postacią dawnego Quatre Face; każdy z boków domu skierowany jest bowiem dokładnie w jedną ze stron świata. Cała



Dawn. ang. Cztery twarze (przyp. tłum.).

posiadłość obejmuje około dwudziestu akrów i otoczona jest wspomnianym już solidnym kamiennym murem. Rosnące tam drzewa czynią ją miejscami ponurą; znajduje się tam także głęboka, ciemna sadzawka albo raczej niewielkie jeziorko, niewątpliwie zasilane przez jakieś źródła, ponieważ woda jest przejrzysta i, wypływając, tworzy sporych rozmiarów strumień. Dom jest bardzo obszerny i jak sądzę, swą historią sięga średniowiecza, ponieważ jedna z jego części zbudowana jest z bardzo grubych kamieni i posiada nieliczne, wysoko umieszczone okna, chronione grubymi, żelaznymi kratami. Wygląda jak część jakiegoś prastarego donżonu i przylega do starej kaplicy albo kościoła. Nie udało mi się wejść do tej części budynku, ponieważ nie miałem klucza do drzwi łączących ją z resztą domu; zrobiłem jedynie moim Kodakiem kilka zdjęć z różnych perspektyw. Do tej najstarszej części dobudowano dom; jest tak nieregularny, że mogę tylko zgadywać, ile zajmuje powierzchni; na pewno bardzo dużo. W pobliżu znajduje się tylko kilka budynków, z których jeden - bardzo obszerny - wybudowano całkiem niedawno i utworzono w nim prywatny zakład dla umysłowo chorych. Nie jest on jednak widoczny z terenu posiadłości.

Kiedy skończyłem, hrabia stwierdził: „Bardzo się cieszę się, że dom jest taki stary i duży. Sam pochodzę ze starego rodu i konieczność mieszkania w nowych murach dosłownie by mnie zabiła. Żaden dom nie nadaje się wszak do zamieszkania po jednym dniu, a przecież stulecie to tylko kilka dni. Raduje mnie też obecność tej starej kaplicy. Nam, transylwańskiej szlachcie, wstrętna jest 

Jednostka powierzchni równa mniej więcej 0.4 ha (przyp. tłum.).

już sama myśl, że nasze kości będą spoczywać razem z prochami gminu. Nie szukam także rozrywek ani radości, ani też nie chcę sycić zmysłów nadmiarem słońca czy mieniącej się jego blaskiem wody; to przyjemności przeznaczone dla ludzi młodych i beztroskich. A ja nie jestem już miody. Te wszystkie lata wypełnione trudami i opłakiwaniem zmarłych sprawiły, że moje serce odwykło od radości. A przecież mury mego zamku też się już kruszą; wiele tu cienia, a przez popękane blanki i okna wiatr napełnia jego wnętrze chłodem. Uwielbiam cień i mrok i kiedy tylko mogę, lubię pozostawać sam na sam ze swymi myślami”. W wyrazie jego twarzy było coś, co przeczyło tym słowom; a może to tylko jej rysy spowodowały, że malujący się na niej uśmiech wydał mi się posępny i pełen nienawiści. Wtedy przeprosił mnie i wyszedł, prosząc wcześniej o zebranie wszystkich dokumentów. Nie było go jakiś czas, więc zacząłem przeglądać porozkładane wokół książki. Jedną z nich był atlas, otwarty rzecz jasna - na Anglii, jak gdyby właśnie tę mapę szczególnie często studiowano. Kiedy się jej dokładniej przyjrzałem, odkryłem niewielkie znaczki mające postać kółeczek; jedno z nich było niedaleko Londynu, na wschód od miasta, najwyraźniej w miejscu, w którym znajdowała się jego nowa posiadłość. Pozostałe dwa oznaczały Exeter i Whitby na wybrzeżu, w hrabstwie Yorkshire. Hrabiego nie było ponad pół godziny. „Ach - rzekł po powrocie pan ciągle w książkach? To dobrze! Ale nie wolno panu bez przerwy pracować! Proszę za mną powiedziano mi, że pańska kolacja jest już gotowa”. Wziął mnie pod rękę i przeszliśmy do pokoju obok, gdzie na stole czekała na mnie wspaniała kolacja. Hrabia ponownie przeprosił,

mówiąc, że zjadł obiad poza domem. Ale podobnie jak poprzedniego wieczora usiadł przy mnie i kiedy jadłem, ucięliśmy sobie pogawędkę. Po kolacji - tak samo jak poprzednio - zapaliłem cygaro, a hrabia siedział, rozprawiając i zadając mi pytania na najprzeróżniejsze tematy. Po kilku godzinach poczułem, że zrobiło się już bardzo późno; nie odezwałem się jednak ani słowem, bowiem czułem się zobowiązany do spełniania wszelkich życzeń mojego gospodarza. Nie byłem śpiący; wzmocnił mnie długi sen poprzedniej nocy. Nie mogłem jednak opanować tego uczucia chłodu, które zawsze ogarnia człowieka o świcie i które w pewien sposób przypomina początek odpływu. Powiada się, że ludzie leżący na łożu śmierci umierają zwykle właśnie o świcie lub wtedy, kiedy zaczyna się odpływ. Bez trudu uwierzy w to każdy, kto choć raz musiał, pokonując zmęczenie, czuwać o świcie i na własnej skórze doświadczył tej nagłej zmiany atmosfery. Nagle usłyszeliśmy pianie koguta, które w czystym powietrzu poranka rozległo się z nadnaturalną wyrazistością. Hrabia Dracula, podrywając się na nogi, rzekł: „To już znów ranek! To karygodne, że tak długo trzymałem pana na nogach! Powinien pan być mniej zajmujący w swych opowieściach o moim nowym drogim kraju - Anglii, tak bym przy panu nie zapominał, jak szybko płynie czas”. I złożywszy mi dworny ukłon, wyszedł. Poszedłem do sypialni i uniosłem zasłony; na zewnątrz nie dostrzegłem

jednak

niczego

ciekawego.

Okno

wychodziło

na

dziedziniec i mogłem się jedynie napawać ciepłą szarością jaśniejącego nieba. Opuściłem ponownie zasłony i zanotowałem wydarzenia całego dnia.

8 maja. - Zaczynałem się już obawiać, czy moje zapiski nie stają się nazbyt rozwlekłe, ale teraz jestem zadowolony, że moja relacja od początku była tak szczegółowa. W tym miejscu i we wszystkim, co się tu znajduje, jest bowiem coś tak niezwykłego, że ani na chwilę nie opuszcza mnie uczucie niepokoju. Chciałbym być już bezpieczny, gdzieś daleko stąd, a najlepiej, gdybym wcale nie musiał tu przyjeżdżać. Może to wpływ tego dziwacznego, nocnego trybu życia, który tu prowadzę. Daj Boże, żeby to było to! Znosiłbym to lepiej, gdybym tylko mógł tu z kimś porozmawiać; ale nikogo takiego tu nie ma. Mogę rozmawiać jedynie z hrabią, a on... Zaczynam się obawiać, że jestem w tym miejscu jedyną żyjącą duszą. Postaram się, by moja relacja była tak prozaiczna, jak prozaiczne mogą być suche fakty. Nie wolno mi puszczać wodzy fantazji, bo całkiem upadnę na duchu, a jeśli tak się stanie, już po mnie. Opowiem od razu, jakie jest moje położenie, albo przynajmniej, jak ja je oceniam. Spałem tylko kilka godzin; wstałem, czując, że sen już nie przyjdzie. Zawiesiłem koło okna swoje lusterko i właśnie zaczynałem się golić, kiedy nagle poczułem na ramieniu czyjąś rękę i usłyszałem głos hrabiego, mówiący mi: „Dzień dobry!”. Przestraszyłem się; zdumiało mnie, że nie zauważyłem go w lusterku, w którym odbijał się wszak cały pokój! Drgnęła mi przy tym ręka i nieznacznie się zaciąłem, choć nie od razu to zauważyłem. Odpowiedziałem na pozdrowienie hrabiego i znów spojrzałem w lustro, żeby sprawdzić, jak to się mogło stać. Tym razem nie mogło być już żadnych wątpliwości! Ten człowiek stał zaraz za mną - widziałem go kątem oka - a jednak w lustrze nie było jego odbicia! Widać było cały pokój za moimi plecami, ale nie było w

nim ani śladu człowieka - oczywiście poza mną samym. To zdumiewające odkrycie, wieńczące długą serię innych niesamowitych zdarzeń, zwiększyło jeszcze to niejasne uczucie niepokoju, które opanowuje mnie zawsze, ilekroć hrabia znajduje się gdzieś w pobliżu. W tym momencie zauważyłem, że krwawię, a krew spływa mi po brodzie. Odłożyłem brzytwę i odwróciłem się, szukając plastra. Kiedy hrabia ujrzał moją twarz, w jego oczach zapłonął jakiś demoniczny szał i niespodziewanie złapał mnie za gardło. Odsunąłem się, a jego dłoń dotknęła różańca, na którym zawieszony był krucyfiks. To go natychmiast odmieniło i furia minęła tak błyskawicznie, że miałem wrażenie, jakby w ogóle nic nie zaszło. „Proszę uważać - powiedział - proszę bardzo uważać na skaleczenia. W tym kraju są bardziej niebezpieczne, niż mogłoby się to panu wydawać”. Potem, chwytając lusterko, ciągnął dalej: „Ach, to jest ta nędzna rzecz, przez którą zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek! Nikczemne świecidełko, wytwór ludzkiej próżności! Do diabła z nim!”. I otworzywszy ciężkie okno jednym ruchem swej straszliwej ręki, wyrzucił lusterko, które roztrzaskało się na tysiące kawałków na kamieniach leżącego daleko w dole dziedzińca. Potem wyszedł bez słowa. Brak lusterka jest bardzo uciążliwy, bo zupełnie nie wiem, jak się mam teraz golić; będę się chyba przeglądał w kopercie zegarka albo w denku kubka do golenia; na szczęście jest metalowy. Kiedy wszedłem do jadalni, śniadanie stało już na stole, ale nigdzie nie było hrabiego. Zjadłem więc w samotności. To dziwne, ale jak dotąd nigdy nie widziałem, żeby hrabia coś jadł albo pił. To bardzo

osobliwy człowiek! Po śniadaniu rozejrzałem się nieco po zamku. Wyszedłem na schody i znalazłem pokój z oknami wychodzącymi na południe. Widok był wspaniały, zwłaszcza z miejsca, w którym się znajdowałem i z którego mogłem go w całości ogarnąć. Zamek stoi na samej krawędzi straszliwej przepaści. Rzucony z okna kamień mógłby spadać i tysiąc stóp, o nic nie uderzając! Jak okiem sięgnąć, widać jedynie zielone morze wierzchołków drzew, od czasu do czasu przecięte głęboką szczeliną w miejscu, gdzie jest przepaść. Tu i ówdzie dostrzec można srebrne nitki rzek, wijących się w głębokich leśnych wąwozach. Nie mam jednak ochoty opisywać piękna tej krainy, bowiem kiedy skończyłem podziwiać widoki, powróciłem do moich poszukiwań. Drzwi, drzwi, wszędzie drzwi, a wszystkie zamknięte i zaryglowane. Poza oknami w zamkowych ścianach nie ma stąd żadnego wyjścia. Ten zamek to prawdziwe więzienie, a ja jestem jego więźniem!



Jedna stopa to około 30 centymetrów (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ III Z NOTATEK JONATHANA HARKERA (ciąg dalszy) Kiedy uświadomiłem sobie, że jestem uwięziony, owładnęło mną jakieś szaleństwo. Biegałem w kółko po schodach, próbując otworzyć każde napotkane drzwi i wyglądając przez każde okno, jakie udało mi się znaleźć. Szybko jednak ogarnęło mnie poczucie beznadziejności. Kiedy teraz, po kilku godzinach, spoglądam wstecz, myślę, że na jakiś czas musiałem chyba postradać zmysły, bo zachowywałem się jak zamknięty w pułapce szczur. Kiedy jednak ostatecznie uzmysłowiłem sobie, że nie ma dla mnie żadnej nadziei, usiadłem spokojnie - równie spokojnie, jak spokojnie podchodziłem do wszystkiego w swoim dotychczasowym życiu - i zacząłem się zastanawiać, co mam dalej robić. Nadal się nad tym zastanawiam i ciągle jeszcze nie doszedłem do żadnych konstruktywnych wniosków. Jednego jestem pewien: nie mogę się z niczym zdradzić przed hrabią. Przecież on i tak doskonale wie, że jestem więźniem - wszak to on mnie uwięził i niewątpliwie miał po temu jakiś powód. Gdybym mu zatem zaufał, bez wątpienia zacząłby mnie zwodzić. Na razie mój plan sprowadza się więc do tego, że nie będę mu zdradzał, co wiem i czego się obawiam, a oczy będę miał szeroko otwarte. Albo to wszystko są dziecinne rojenia mojej chorej wyobraźni, albo rzeczywiście znalazłem się w poważnej opresji. A jeśli prawdą jest to drugie, to muszę zmobilizować wszystkie władze mego umysłu, żeby się z niej wydostać.

Właśnie kiedy doszedłem do tego wniosku, usłyszałem, jak na dole zamyka się wielka brama, i od razu się domyśliłem, że to wrócił hrabia. Nie zjawił się od razu w bibliotece, więc ostrożnie zakradłem się do sypialni i zastałem go, jak ścielił łóżko. Jego niecodzienne zachowanie potwierdziło jedynie to, co i tak przez cały czas podejrzewałem: w zamku nie ma żadnej służby. Kiedy później przez szparę w drzwiach jadalni zobaczyłem, jak nakrywa do stołu, nie miałem już żadnych wątpliwości. Jeśli sam hrabia zajmuje się tym, co powinno należeć do służby, to niechybnie nie ma tu nikogo innego. Przestraszyłem się, bo w takim razie to sam hrabia musiał powozić kolasą, która mnie tu przywiozła, a więc potrafi - czego dowiódł po drodze - jednym gestem rąk poskromić stado wilków! Cóż to wszystko znaczy? Dlaczego ci wszyscy ludzie w Bistritz i w dyliżansie tak bardzo się o mnie bali? Dlaczego dostałem od nich krucyfiks, czosnek, dziką różą i jarząb? Niech Bóg błogosławi tej dobrej kobiecie, która zawiesiła mi na szyi krucyfiks! Ilekroć go dotykam, zawsze daje mi siłą i ukojenie. To dziwne, że coś, co uczono mnie traktować z niechęcią, jako przejaw bałwochwalstwa, w chwili, kiedy jestem samotny i zagubiony, okazuje się tak pomocne. Czy owa siła tkwi w istocie samej tej rzeczy, czy też jest to jedynie medium, materialny znak przywołujący wspomnienia pełne ciepła i spokoju? Kiedyś - jeśli to w ogóle będzie możliwe - muszę to dokładnie zbadać i wyciągnąć z tego jakieś wnioski na przyszłość. Ale najpierw muszę się dowiedzieć o hrabim Draculi wszystkiego, co tylko się da; może w ten sposób uda mi się to wszystko zrozumieć. Dziś wieczorem spróbuję tak pokierować rozmową, żeby zaczął mówić o sobie. Muszę jednak, być bardzo ostrożny, żeby nie wzbudzić w nim

żadnych podejrzeń. Północ. - Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Zadałem mu kilka pytań o dzieje Transylwanii, a on bardzo zapalił się do tego tematu. Opowiadał o rzeczach i ludziach - a zwłaszcza o bitwach - i robił to tak plastycznie, jakby sam w tym wszystkim uczestniczył. Wyjaśnił mi to później, mówiąc, że dla bojara duma z rodu i nazwiska jest dumą osobistą; że ich chwała jest jego własną chwałą, a ich los jego własnym losem. Kiedy mówił o swym rodzie, zawsze używał słowa „my”; liczby mnogiej używał też czasem, mówiąc o sobie - jak król. Szkoda, że nie mogę dokładnie odtworzyć jego słów, bo było to dla mnie ogromnie fascynujące doświadczenie. Miałem wrażenie, że zawarł w swych opowieściach całą historię tego kraju. W miarę opowiadania coraz bardziej się zapalał i chodził po pokoju, szarpiąc swe długie siwe wąsy i chwytając wszystko, na czym spoczęła jego dłoń, jakby miał to zaraz zmiażdżyć siłą własnych mięśni. Jedną z jego opowieści postaram się tu odtworzyć tak wiernie, jak tylko potrafię, bo przedstawia ona dzieje jego własnego ludu. „My, Szeklerzy, mamy prawo do dumy, bowiem w naszych żyłach płynie krew wielu dzielnych ludów, które walczyły jak lwy za swych władców. Właśnie tutaj, do tego kotła europejskich narodów, plemię Ugrów przeniosło z Islandii tego samego ducha walki, którym obdarzyli ich Thor i Wodin i którym Wikingowie tak straszliwie zasłynęli na wybrzeżach całej Europy - tak, tak, a także Azji i Afryki - że ludzie brali ich za wilkołaki. Kiedy przybyli w te strony, napotkali Hunów, których wojenny szał przetoczył się wcześniej poprzez ziemię na podobieństwo żywego płomienia, a mordowane przez nich ludy opowiadały, że w ich

żyłach płynie krew dawnych czarownic, co wyrzucone ongiś ze Scytii, parzyły się na pustyni z diabłami. Głupcy! Jakiż diabeł albo wiedźma byli kiedykolwiek tak potężni jak Attyia, którego krew naprawdę płynęła w ich żyłach!”. Tu wznios! ramiona. „Czy może więc dziwić, że byliśmy narodem zdobywców? Że byliśmy dumni? Że kiedy Madziarzy, Lombardowie, Awarowie, Bułgarzy czy Turcy wlewali się tysiącami przez nasze granice, my ich stąd wypieraliśmy? Czy to dziwne, że kiedy Arpad wraz ze swymi legionami przetoczył się przez swą węgierską ojczyznę i dotarł do naszych granic, napotkał tam nas? Że Honfoglalas został ostatecznie pokonany właśnie tutaj? A kiedy węgierska nawałnica postępowała na wschód, Szeklerzy zostali uznani przez zwycięskich Madziarów za bratni lud i to właśnie nam przez wieki powierzano strzeżenie granicy z państwem Turków; powierzono nam nawet więcej: wieczną służbę na granicy, bowiem jak mawiają Turcy »woda śpi, a wróg nie śpi nigdy«. Który spośród Czterech Narodów z większą radością niż my podejmował »krwawy miecz« albo na wojenne wezwanie szybciej stawiał się pod sztandarami Króla? A kiedy odkupiono wielką hańbę mojego narodu, hańbę Kosowa, gdzie sztandary Wołochów i Madziarów upadły przed półksiężycem? Przecież to właśnie człowiek z mego rodu jako wojewoda przekroczył Dunaj i pobił Turka na jego własnej ziemi! To był właśnie Dracula! To jego własny nikczemny brat, kiedy on upadł, sprzedał jego ludzi Turkom, sprowadzając na nich hańbę niewolnictwa! Czyż to nie ten sam Dracula natchnął później innego ze swego rodu, który w późniejszych już czasach raz po raz przekraczał ze swymi

wojskami wielką rzekę i uderzał na ziemię turecką? Który, gdy został pobity, powracał raz po raz, choć sam jeden uchodził z krwawego pola bitwy, gdzie jego oddziały zostały wycięte do nogi, bo wiedział, że sam może ostatecznie zatriumfować? Mówili, że myślał wyłącznie o sobie. Ba! A czymże są wieśniacy bez wodza!? Czym kończy się wojna, kiedy nie ma umysłu i serca, które by ją poprowadziły? A kiedy po bitwie pod Mohaczem zrzuciliśmy wreszcie węgierskie jarzmo, to znowu my, z rodu Dracula, byliśmy wśród ich przywódców, bowiem nasz duch nie mógł znieść myśli o niewoli. Młody człowieku, Szeklerzy - i ród Dracula jako ich serce, umysł i miecz - mogą się pochwalić taką przeszłością, jak a nigdy nie stanie się udziałem takich nuworyszy, jak Habsburgowie czy Romanowowie. Dni wojen należą już do przeszłości. Krew jest zbyt cenna dziś - w czasach niehonorowego pokoju; a chwała starożytnych ludów istnieje już tylko w opowieściach”. Zbliżał się świt i poszliśmy spać. (Zapam.: ten dziennik okropnie przypomina początek Baśni 1001 nocy, ponieważ wszystko się w nim kończy o pianiu koguta - albo ducha ojca Hamleta.) 12 maja. - Zacznę od faktów - nagich, suchych i pewnych faktów, co do których nie może być żadnych wątpliwości. Nie wolno mi ich mieszać z subiektywnymi wrażeniami, opierającymi się z konieczności na moich własnych obserwacjach i pamięci. Poprzedniego wieczora, kiedy hrabia przyszedł do mnie ze swej komnaty, zaczął od pytań dotyczących prawa i zasad przeprowadzania określonych transakcji. Cały dzień spędziłem mozolnie nad książkami i - aby tylko zająć czymś myśli - powtórnie przebrnąłem przez niektóre zagadnienia, będące

przedmiotem mojego egzaminu w Lincoln's Inn. W pytaniach hrabiego była pewna metoda, więc postaram się je odtworzyć w takiej kolejności, w jakiej on je zadawał; ta wiedza może się kiedyś przydać. Najpierw zapytał, czy w Anglii człowiek może zatrudnić dwóch lub więcej prawników. Odparłem, że jeśli tylko chce, może ich mieć nawet i dziesięciu, ale że angażowanie do przeprowadzenia tej samej transakcji więcej niż jednego prawnika nie ma uzasadnienia, ponieważ i tak jednocześnie może działać tylko jeden, a ich zmiana byłaby bez wątpienia działaniem wbrew własnym interesom. Wydawało się, że w pełni to zrozumiał. Zapytał następnie, czy z jakichkolwiek praktycznych względów byłoby kłopotliwe posiadanie jednego człowieka do prowadzenia - powiedzmy - operacji bankowych, a innego do powiedzmy - nadzorowania przewozów morskich, na wypadek, gdyby pomoc tego drugiego okazała się niezbędna w jakimś miejscu odległym od siedziby prawnika zajmującego się bankowością. Poprosiłem, aby wyjaśnił mi to bardziej szczegółowo, bym przez przypadek nie wprowadził go w błąd. Powiedział: „Weźmy na przykład taką sytuację. Mój i pański przyjaciel, pan Peter Hawkins, nie wychodząc z cienia waszej pięknej katedry w Exeter, które to miasto leży wszak dość daleko od Londynu, kupuje dla mnie za pośrednictwem pana szlachetnej osoby - posiadłość w Londynie. Wspaniale! I powiem szczerze, bo inaczej uznałby to pan może za dziwactwo, że specjalnie zwróciłem się o pomoc do kogoś, kto mieszka tak daleko od Londynu, aby przy wyborze kierowano się wyłącznie



Jedna z czterech londyńskich korporacji adwokackich, mających wyłączne prawo dopuszczania do zawodu adwokata; także nazwa grupy budynków będących własnością tej korporacji (przyp. tłum.).

moimi życzeniami, a nie czyimś interesem. Londyńczyk mógłby chcieć upiec przy tej okazji własną pieczeń albo pieczeń któregoś ze swych przyjaciół. Szukałem więc poza miastem plenipotenta, którego decyzje będą motywowane wyłącznie moim interesem. Przypuśćmy teraz, że prowadzę mnóstwo różnych interesów i chcę przywieźć jakiś towar, powiedzmy do Newcastle, Durham, Harwich albo Dover. Czy nie byłoby prościej, gdybym wysłał takiego prawnika do któregoś z tych portów?”. Odparłem, że tak oczywiście byłoby najprościej, ale że my, prawnicy, dysponujemy systemem przedstawicielstw, więc każdy prawnik może zlecić wykonanie stosownej czynności w dowolnym miejscu. W ten sposób klient, powierzając swoje interesy w ręce jednego człowieka, może bez żadnych dodatkowych problemów zagwarantować realizację wszelkich swoich zleceń. „Ale - wtrącił - mogę również samodzielnie kierować moimi sprawami, prawda?”. „Oczywiście - odparłem - i tak właśnie często robią ludzie interesu, którzy nie życzą sobie, aby ktoś miał wgląd w ich wszystkie sprawy”. „To dobrze!” - powiedział, a następnie przeszedł do pytań na temat sposobów organizowania przewozu towarów oraz związanych z tym formalności, a także wszelkiego rodzaju problemów, jakie mogą się przy tej okazji pojawić, a przed którymi - zachowując należytą przezorność można się ustrzec. Wyjaśniłem mu wszystkie te zagadnienia, na ile tylko byłem w stanie; byłby z niego wspaniały prawnik, bo nie ma takiej rzeczy, o której by wcześniej nie pomyślał. Jak na człowieka, który

nigdy nie był w Anglii i który najwyraźniej nigdy nie zajmował się prowadzeniem interesów, posiadał fantastyczną wiedzę i przenikliwość. Kiedy zadowolił się już w pełni moimi informacjami, które, jeśli tylko mógł, sprawdzał w książkach, nagle wstał i zapytał: „Czy pisał już pan do naszego przyjaciela, pana Petera Hawkinsa albo do kogoś innego?”. Z pewną goryczą w sercu odparłem, że jeszcze nie, ponieważ jak dotąd

nie

dostrzegłem

żadnej

możliwości

wysłania

listu

do

kogokolwiek. „Więc proszę napisać teraz, mój młody przyjacielu - odparł, kładąc mi na ramieniu swą ciężką rękę - proszę napisać do naszego przyjaciela i do kogo pan jeszcze sobie życzy; i proszę wspomnieć, jeśli łaska, że zostanie pan tu jeszcze przez miesiąc, licząc od dzisiaj”. „Życzy pan sobie, abym został aż tak długo?” - zapytałem, a na samą myśl serce przeszył mi chłód. „Ależ tak, bardzo tego pragnę i nie przyjmę odmowy. Kiedy twój pan, lub jeśli pan woli, pański pracodawca, wysyłał tu pana jako swego przedstawiciela, było jasne, że będzie się pan kierował wyłącznie moimi potrzebami. Przecież nic poskąpiłem wam pieniędzy, prawda?”. Czyż mogłem zrobić coś innego, jak tylko pokornie się zgodzić? Działałem w imieniu pana Hawkinsa, a nie we własnym, i musiałem myśleć o nim, a nie o sobie; poza tym, kiedy hrabia Dracula mówił do mnie te słowa, w jego oczach i postawie było to coś, co przypomniało mi, że jestem więźniem, który i tak nie ma żadnego wyboru. Mój ukłon hrabia potraktował jako swoje zwycięstwo, a wyraz rezygnacji na mej twarzy jako znak swojej dominacji; natychmiast też zaczął to

wykorzystywać,

choć

we

właściwy

sobie,

delikatny

sposób,

wykluczający jednocześnie możliwość jakiegokolwiek sprzeciwu. „Bądź łaskaw, mój drogi, młody przyjacielu, nie poruszać w swoich listach innych spraw, poza interesami. Pana znajomych bez wątpienia ucieszy wiadomość, że u pana wszystko w porządku i że z niecierpliwością oczekuje pan powrotu do domu. Czyż nie?”. Mówiąc to, podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. Były z bardzo cienkiego papieru. Spojrzałem na nie, a potem na niego i widząc, jak się spokojnie uśmiecha, wysuwając na krwistoczerwoną, dolną wargę swoje wystające, ostre, psie zęby, zrozumiałem bez słów, że powinienem bardzo uważać, co piszę, bo on będzie mógł to przeczytać. Postanowiłem więc, że teraz sporządzę jedynie formalne notatki, a całą resztę opiszę później i w tajemnicy prześlę panu Hawkinsowi oraz Minie, ponieważ ona zna stenografię, której hrabia nie będzie może umiał odczytać, nawet gdyby list dostał się w jego ręce. Kiedy już napisałem swoje dwa listy, usiadłem cicho z boku i zacząłem czytać książkę, gdy tymczasem hrabia skreślił kilka krótkich listów, sprawdzając coś podczas pisania w leżących na biurku książkach. Polem wziął moje listy i dołączył do swojej korespondencji, po czym schował przybory do pisania. Jak tylko zamknęły się za nim drzwi, nachyliłem się nad stołem i spojrzałem na listy, które leżały adresami w dół. Nie miałem wyrzutów sumienia, bo czułem, że muszę się ratować w każdy dostępny sposób. Jeden z listów adresowany był do Samuela F. Billingtona, Whitby, The Crescent nr 7; inny do Herr Leutnera, do Warny; trzeci do Coutss & Co., w Londynie, a czwarty do Herren Klopstocka & Billreutha.

bankierów z Budapesztu. Drugi i czwarty list nie były jeszcze zapieczętowane. Właśnie miałem do nich zajrzeć, kiedy kątem oka dostrzegłem, że ktoś naciska klamkę. Opadłem na krzesło; w ostatniej chwili zdążyłem jeszcze ułożyć listy tak, jak leżały wcześniej, i chwycić książkę, zanim hrabia, trzymając w ręku kolejny list, wszedł do pokoju. Wziął ze stołu całą korespondencję i starannie ją opieczętował, a następnie, zwracając się do mnie, rzekł: „Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, ale dziś wieczór mam bardzo dużo pracy. Ufam, że niczego panu nie zabraknie”. Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i po krótkiej pauzie dodał: „Proszę przyjąć moją radę, mój drogi, młody przyjacielu - a właściwie moją bardzo poważną przestrogę. Jeśli opuszcza pan te pokoje, proszę pod żadnym pozorem nie nocować w jakiejkolwiek innej części zamku. To stara i pełna wspomnień

budowla,

a

tych,

którzy zasypiają

bez

należytej

przezorności, nawiedzają tu bardzo złe sny. Proszę więc na siebie uważać! Jeżeli zacznie pana ogarniać senność, albo poczuje pan, że może się tak stać w niedługim czasie, wtedy niech pan spieszy do swej sypialni bądź do tych pokoi, w których może pan bezpiecznie odpocząć. Jeśli jednak nie zachowa pan w tym względzie należytej ostrożności, wtedy...”. Swą przemowę zakończył makabrycznym gestem oznaczającym, iż w takim przypadku umywa ręce. Doskonale go zrozumiałem;, mam jedynie wątpliwości, czy jakikolwiek senny koszmar może być bardziej przerażający niż ta nadnaturalna, straszna sieć mroku i tajemnicy, która najwyraźniej zaczyna się wokół mnie zaciskać. Później. - Potwierdzam ostatnie napisane przeze mnie wcześniej

słowa, ale tym razem nie może już być mowy o żadnych wątpliwościach. Niestraszny mi nocleg w jakimkolwiek miejscu, byleby jego tam nie było. Nad wezgłowiem łóżka zawiesiłem krucyfiks; mam nadzieję, że dzięki niemu mój sen będzie wolny od koszmarów; i on tam pozostanie. Kiedy hrabia wyszedł, poszedłem do sypialni. Po chwili, nie słysząc żadnych dźwięków, opuściłem ją i kamiennymi schodami wspiąłem się do miejsca, z którego można było wyjrzeć na południe. W porównaniu z ciasnotą i mrokiem dziedzińca ta ogromna przestrzeń, choć nieosiągalna, dawała pewne poczucie wolności. Patrząc na nią choć była to noc - czułem, że rzeczywiście jestem w więzieniu, i miałem wrażenie, że duszę się z braku świeżego powietrza. To wpływ tego nocnego trybu życia. Mam zszarpane nerwy. Zaczynam się bać własnego cienia, a wyobraźnia podsuwa mi najstraszniejsze obrazy. Bóg jeden wie, że to przeklęte miejsce uzasadnia wszelkie najgorsze obawy! Upajałem się tym pięknym widokiem, kąpałem w żółtym świetle księżyca, aż stało się niemal tak jasno, jak w dzień. W tej łagodnej poświacie odległe wzgórza zlewały się ze sobą, a cienie w dolinach i wąwozach nabrały barwy czarnego atłasu. Samo piękno zdawało się dodawać mi otuchy. Każdy haust świeżego powietrza przynosił ulgę i uspokajał. Kiedy wychyliłem się przez okno, mój wzrok przyciągnął jakiś ruch piętro niżej, nieco na lewo ode mnie, gdzie, jak wnioskowałem z układu pokoi, musiały wychodzić okna hrabiego. Okno, przy którym stałem, było wysokie i głębokie, przedzielone kamiennym filarem i chociaż dawało się na nim zauważyć niszczący wpływ klimatu, było jeszcze całe, wyjąwszy szyby i drewnianą ramę,

których najwyraźniej brakowało już od dawna. Cofnąłem się poza kamienne obramowanie i ostrożnie wyjrzałem. Zobaczyłem wystającą z okna głowę hrabiego. Nie dostrzegłem twarzy, ale poznałem go po szyi, a także po ruchach pleców i ramion. W każdym razie nie mogłem się mylić co do rąk, które miałem sposobność wiele razy dokładnie sobie obejrzeć. Najpierw potraktowałem ten widok jak atrakcję; to niesamowite, jaką rozrywką dla więźnia mogą być nawet zwykłe drobiazgi. Szybko pojawiło się jednak przerażenie i wstręt, kiedy ujrzałem, jak cała postać hrabiego wyłania się z okna i zaczyna pełznąć po zamkowej ścianie w przerażającą otchłań, głową w dół. Peleryna rozpościerała się wokół niego na podobieństwo ogromnych skrzydeł. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Pomyślałem, że to złudzenie wywołane przez światło księżyca albo jakaś dziwna gra cieni. Ale kiedy patrzyłem dalej, nie mogło już być mowy o złudzeniu. Widziałem jak palce rąk i stóp czepiają się kamieni, spomiędzy których czas wykruszył już całą zaprawę; w ten sposób, wykorzystując każdy występ i nierówność muru, hrabia posuwał się bardzo sprawnie w dół, zupełnie jak pełznąca po ścianie jaszczurka. Cóż to za człowiek, albo raczej stworzenie w człowieczej powłoce? To straszliwe miejsce napełnia mnie przerażeniem. Boję się, bardzo się boję i nie ma dla mnie ucieczki. Jestem otoczony przez straszne siły. o których nie śmiem nawet myśleć... 15 maja. - Jeszcze raz zaobserwowałem hrabiego, gdy schodził po murze na podobieństwo jaszczurki. Posuwał się ukosem: kilkaset stóp w dół i dobry kawałek w lewo. Kiedy jego głowa zniknęła w jakiejś dziurze albo oknie, wychyliłem się nieco bardziej, usiłując coś jeszcze

wypatrzyć. Bez skutku - odległość była zbyt wielka, by można spojrzeć pod odpowiednim kątem. Wiedziałem jednak, że nie ma go w zamku i postanowiłem wykorzystać tę sposobność i spenetrować te jego rejony, w które do tej pory nie odważyłem się zapuścić. Wróciłem do pokoju i wziąłem lampę. Próbowałem otwierać po kolei wszystkie drzwi, ale tak jak się spodziewałem, były pozamykane, a zamki miały stosunkowo nowe. Kamiennymi schodami zszedłem do hallu - tego samego, w którym się znalazłem, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem progi zamku. Bez większych trudności udało mi się odsunąć zasuwy i odpiąć wielkie łańcuchy, jednak wielkie wejściowe wrota były zamknięte na klucz, a klucza nigdzie nie było. Pewnie jest w komnacie hrabiego. Kiedyś zostawi otwarte drzwi, a wtedy muszę go zdobyć i uciec. Dalej penetrowałem rozmaite schody i korytarze, próbując otworzyć napotykane drzwi. Jeden lub dwa niewielkie pokoje przylegające do hallu były otwarte, ale nie zauważyłem w nich niczego ciekawego tylko trochę starych mebli zakurzonych przez czas i nadgryzionych przez mole. Wreszcie u szczytu schodów znalazłem drzwi, które, choć początkowo wydawały się zamknięte, ustąpiły nieco pod naciskiem. Pchnąłem mocniej i okazało się, że nie są zamknięte na klucz, a jedynie pod własnym ciężarem opadły trochę na zawiasach i osiadły na podłodze. Taka okazja mogła się już nigdy nie powtórzyć, więc wytężyłem wszystkie siły i po wielu próbach udało mi się je uchylić na tyle, że mogłem wśliznąć się do środka. Znajdowałem się teraz piętro niżej i nieco na prawo od pokoi, które poznałem wcześniej. Apartament ciągnął się w kierunku południowego skrzydła zamku, a okna ostatniego pokoju wychodziły na zachód i na południe. Z obu stron znajdowało się

strome urwisko. Zamek wzniesiono w rogu wielkiej skały, więc z trzech stron był absolutnie niedostępny; tu, poza zasięgiem procy, łuku czy muszkietu, można było sobie pozwolić na wielkie okna, dające więcej światła, co czyniło tę część bardziej komfortową od pomieszczeń pełniących funkcje obronne. Ku zachodowi ciągnęła się rozległa dolina, za którą, w oddali, wznosiły się postrzępione górskie twierdze, piętrzące się nagimi skałami, szczyt obok szczytu; w ich pęknięcia i szczeliny wczepiały się korzenie jarzębu i głogu. Ta część zamku niewątpliwie była użytkowana w dawniejszych czasach, ponieważ meble robiły wrażenie bardziej wystawnych od tych, które widywałem wcześniej. W oknach nie było zasłon i żółte światło księżyca, wpadające do środka przez szybki w kształcie rombu, pozwalało nawet rozróżniać kolory, jednocześnie skrywając choć trochę przed wzrokiem zalegające wszędzie grube pokłady kurzu oraz skutki niszczącego działania czasu i moli. Miałem wrażenie, że lampa nie dodaje zbyt wiele światła do blasku księżycowej poświaty, ale cieszyłem się, że mam ją ze sobą, bowiem to miejsce przenikała mrożąca serce i przyprawiająca o drżenie, straszliwa atmosfera opuszczenia. Wszystko było jednak lepsze od samotnego przebywania w pokojach, które obrzydziła mi obecność hrabiego. Kiedy udało mi się nieco opanować nerwy, ogarnął mnie błogi spokój. Siedzę teraz przy niewielkim dębowym stoliku, gdzie dawnymi czasy siadała może jakaś piękna dama, aby w zadumie i z wypiekami na twarzy napisać miłosny list pełen błędów ortograficznych, i zapisuję w moim dzienniku wszystko, co się zdarzyło od czasu, kiedy zamknąłem go po raz ostatni. Choć mamy bardzo nowoczesny dziewiętnasty wiek, to, o ile moje zmysły mnie nie oszukują, dawne stulecia miały - i wciąż

jeszcze mają - moc, której nie jest w stanie pokonać zwykła „nowoczesność”. Później: ranek 16 maja. - Niech Bóg nie dopuści, bym oszalał proszę już tylko o to. Bezpieczeństwo i poczucie bezpieczeństwa to już przeszłość. Mogę już tylko mieć nadzieję, że dopóki żyję, nie popadnę w szaleństwo - jeśli rzecz jasna już się to nie stało. Jeśli zaś jestem przy zdrowych zmysłach, to zaiste o szaleństwo przyprawia mnie myśl, że ze wszystkich plugawych rzeczy, które czają się w tym ohydnym miejscu, hrabia jest najmniej przerażający i u niego tylko mogę szukać ochrony; nawet jeśli tylko do czasu, kiedy przestanie mnie potrzebować. Wielki Boże! Boże łaskawy! Ześlij na mnie spokój, bowiem inaczej niechybnie czeka mnie obłęd! Teraz zaczynam rozumieć pewne rzeczy, które dotąd stanowiły dla mnie zagadkę. Aż do dzisiaj nie wiedziałem bowiem, co miał na myśli Szekspir, kiedy w usta Hamleta włożył słowa:

My tablets! quick, my tablets! Tis meet that I put it down...

Teraz, kiedy mam wrażenie, jakbym już postradał zmysły albo był od tego zaledwie o krok, ja także szukam ukojenia w moich zapiskach. Nawyk regularnego notowania musi mi pomóc odnaleźć spokój. Tajemnicze ostrzeżenie hrabiego, które wtedy napełniło mnie takim lękiem, teraz, kiedy o nim myślę, przeraża mnie jeszcze bardziej. W przyszłości będzie miał on bowiem nade mną straszliwą władzę: będę 

Niedokładny cytat z Hamleta Szekspira (akt I, scena 5); w rzeczywistości ten wers brzmi: My tabies meet it is I set it down... - Moje tabliczki - to wszystko / Trzeba zapisać..., przekł. M. Słomczyńskiego (przyp. tłum.).

się lękał zwątpić w jakiekolwiek jego słowo! Kiedy skończyłem moje zapiski i szczęśliwym zrządzeniem losu schowałem brulion i pióro do kieszeni, poczułem znużenie. Przemknęło mi przez myśl ostrzeżenie hrabiego, ale zignorowanie go sprawiło mi wielką przyjemność. Ogarniała mnie coraz większa senność, a wraz z nią rósł upór - jej nieodłączny towarzysz. Łagodne światło księżyca działało kojąco, a rozległa przestrzeń za oknem dawała poczucie wolności, które tak ożywczo na mnie podziałało. Postanowiłem więc nie wracać tej nocy do tamtych ponurych pomieszczeń, ale przespać się tutaj, gdzie dawnymi czasy wiodące słodki żywot damy zasiadały do śpiewu, podczas gdy na ich delikatnych piersiach kładł się ciężarem smutek z powodu nieobecności ich mężczyzn, uczestniczących właśnie w jakiejś okrutnej wojennej wyprawie. Wysunąłem z rogu wielką kanapę, tak bym leżąc, mógł podziwiać wspaniały widok rozpościerający się na wschód i na południe i - nie dbając o kurz - ułożyłem się do snu. Musiałem chyba zasnąć; mam przynajmniej taką nadzieję, choć jednocześnie obawiam się, że jednak nie spałem; wszystko, co się później wydarzyło, było bowiem zdumiewająco realne - tak realne, że nawet teraz, siedząc tu, w jasnym świetle poranka, nie mogę uwierzyć, że to był tylko sen. Nie byłem sam. Pokój nie zmienił się w najmniejszym szczególe od czasu, jak do niego wszedłem. W jasnej księżycowej poświacie widziałem na podłodze ślady swoich stóp odciśnięte tam, gdzie naruszyłem nagromadzone przez wieki pokłady kurzu. Przede mną, oświetlone księżycowym światłem, stały trzy młode kobiety - damy, sądząc z ich ubioru i zachowania. Kiedy je ujrzałem, pomyślałem, że

śnię, bowiem choć światło padało zza ich pleców, nie rzucały na podłogę żadnego cienia. Podeszły bliżej i przez pewien czas bacznie mi się przyglądały, a potem zaczęły coś do siebie szeptać. Dwie z nich miały ciemne włosy i orle nosy - podobne do hrabiego - i wielkie, ciemne, przenikliwe oczy, które w bladożółtym świetle księżyca wydawały

się

niemal

czerwone.

Trzecia

miała

jasne

włosy,

najjaśniejsze, jakie sobie tylko można wyobrazić, opadające na ramiona złocistą burzą i oczy przypominające swą barwą blade szafiry. Wydawało mi się, że skądś znam jej twarz; kojarzyła mi się z którymś z moich nocnych lęków, ale w tamtej chwili nie byłem sobie w stanie tego przypomnieć. Wszystkie trzy miały olśniewająco białe zęby, błyszczące niczym perły na tle ich zmysłowych warg o barwie rubinu. Było w nich coś, co napełniło mnie niepokojem, pragnieniem, a jednocześnie śmiertelnym przerażeniem. W sercu czułem niegodziwą, płonącą żądzę; pragnąłem, by zaczęły mnie całować swymi rubinowymi wargami. Nie powinienem tego pisać, bowiem któregoś dnia może to trafić do rąk Miny i sprawić jej ból. Ale taka właśnie jest prawda. Szeptały do siebie i śmiały się, a ich srebrzysty i melodyjny śmiech był jednocześnie tak zimny, że pomyślałem, iż takiego dźwięku nie mogłyby wydać miękkie ludzkie wargi. Było to jak nieznośne dla ucha i przyprawiające o mrowienie na całym ciele dźwięki, które wprawna ręka zdolna jest wydobyć, pocierając o brzeg szklanki. Jasnowłosa dziewczyna z kokieterią kręciła głową, a pozostałe ją ponaglały. Jedna z nich rzekła: „No idź! Ty pierwsza, a my po tobie! Masz prawo być pierwsza!”. Druga dodała: „Jest młody i silny; jego pocałunków wystarczy dla nas

wszystkich”. Leżałem bez ruchu, obserwując je spod przymkniętych powiek, w męce rozkosznego oczekiwania. Jasnowłosa podeszła i pochyliła się nade mną, tak że poczułem na twarzy jej oddech. Z jednej strony był słodki, słodki jak miód, i wywoływał mrowienie - tak samo jak jej głos. Jednak pod tą słodyczą kryła się gorycz, odrażająca gorycz, taka sama, jaką można wyczuć w zapachu krwi. Bałem się otworzyć szerzej oczy, ale i tak wszystko dokładnie widziałem spod przymkniętych powiek. Jasnowłosa uklękła i pochyliła się nade mną z wyrazem triumfu na twarzy. Była w tym jakaś przewrotna zmysłowość - ekscytująca i odrażająca zarazem. Kiedy schyliła głowę, oblizała się, zupełnie jak zwierzę. W świetle księżyca widziałem jej błyszczące od wilgoci szkarłatne wargi i czerwony język, który wysunęła poza białe, ostre zęby. Jej głowa wędrowała coraz niżej i niżej, aż usta znalazły się poniżej moich ust i brody i zatrzymały się na wysokości gardła. Usłyszałem mlaśnięcie języka oblizującego wargi i zęby, a na szyi poczułem jej gorący oddech. Poczułem mrowienie w okolicach gardła; takiego samego doznaje się, gdy do twego ciała zbliża się ręka, która zaraz ma cię zacząć łaskotać. Na wrażliwej skórze szyi czułem miękki, przyprawiający o drżenie dotyk jej warg i twardy nacisk muskających ją zaledwie dwóch ostrych zębów. Zamknąłem oczy w bezwolnej ekstazie i czekałem - czekałem z bijącym mocno sercem. W tym samym momencie do mojej świadomości dotarło błyskawicznie zupełnie inne wrażenie. Odczułem obecność hrabiego i straszliwą wściekłość, która z niego emanowała. Kiedy odruchowo otworzyłem oczy, ujrzałem, jak jego silna ręka zaciska się na smukłej

szyi jasnowłosej kobiety i odciąga ją ode mnie z gigantyczną mocą; ujrzałem jej niebieskie oczy kipiące furią, zgrzytające wściekle białe zęby i blade policzki, które gniew okrył rumieńcem. Ale trzeba było widzieć hrabiego! Nigdy wcześniej nawet nie wyobrażałem sobie takiej wściekłości i furii - nawet u demonów zamieszkujących piekielne otchłanie. Jego oczy dosłownie płonęły. Pałały tak krwistą czerwienią, jakby z oczodołów buchały ognie piekielne. Rysy jego trupio bladej twarzy były ostre, jak napięte do granic struny; krzaczaste brwi zbiegające się u nasady nosa przypominały falujący pręt rozgrzanego do białości metalu. Gwałtownie odrzucił kobietę od siebie, a potem zrobił ruch w stronę pozostałych, jakby je odpędzał. To był ten sam władczy gest, jakiego użył wobec wilków. Głosem, który chociaż cichy i niemal na granicy szeptu, zarazem wydawał się rozcinać powietrze i rozbrzmiewać w całym pokoju, zawołał: „Jak śmiecie go dotykać!? Jak śmiecie choćby na niego patrzeć, kiedy ja tego zakazałem!? Do tyłu, już! Ten człowiek należy do mnie! Dajcie mu spokój, albo będziecie miały ze mną do czynienia!”. Jasnowłosa dziewczyna, śmiejąc się ze sprośną kokieterią, zwróciła się do niego: „Ty nigdy nie kochałeś! Nigdy nie kochasz!”. Na te słowa przyłączyły się do niej pozostałe kobiety i w całym pokoju rozległ się śmiech tak nienaturalny, zimny i bezduszny, że słysząc go, omal nie zemdlałem. Tak swoją radość okazują tylko demony. Wtedy hrabia spojrzał na mnie badawczo i szepnął: „Ja też potrafię kochać. Przecież same wiecie, jak było kiedyś. Prawda? Obiecuję wam, że kiedy z nim skończę, będziecie go mogły

całować do woli. A teraz precz! Precz! Muszę go obudzić; mamy coś do zrobienia”. „A dzisiaj mamy się obejść smakiem?” - powiedziała jedna z nich, śmiejąc się cicho i wskazując na worek, który hrabia rzucił wcześniej na podłogę i który poruszał się, jakby schowano w nim coś żywego. W odpowiedzi Dracula tylko skinął głową. Jedna z kobiet przyskoczyła zaraz i otworzyła zawiniątko. Jeśli słuch mnie nie zawiódł, rozległo się sapanie i cichutki jęk, jakby na wpół uduszonego dziecka. Kobiety ciasno otoczyły worek, podczas gdy ja nie mogłem się poruszyć zdrętwiały z przerażenia. Kiedy znów spojrzałem w tamtym kierunku, już ich nie było; wraz z nimi zniknęła straszliwa torba. Tam, gdzie wcześniej stały, nie było żadnych drzwi, a nie mogły przejść obok mnie, tak bym tego nie zauważył. Wyglądało, jakby rozpłynęły się w promieniach księżycowej poświaty i przez okno wypłynęły na zewnątrz, bowiem zanim zupełnie zniknęły, widziałem tam jeszcze przez moment ich niewyraźne, rozmyte kształty. Wtedy przerażenie wzięło górę i straciłem świadomość.

ROZDZIAŁ IV Z NOTATEK JONATHANA HARKERA (ciąg dalszy) Obudziłem się we własnym łóżku. Jeśli to wszystko mi się nie przyśniło, musiał mnie tu przynieść hrabia. Próbowałem to jakoś rozstrzygnąć, ale nie zdołałem dojść do żadnych ostatecznych wniosków. Co prawda przemawiało za tym wiele szczegółów: moje ubranie zostało poskładane i ułożone inaczej, niż to zwykle robię, a zegarek pozostał nienakręcony, choć zawsze go nakręcam, zanim się położę, nie są to jednak dowody ostateczne. Może to na przykład świadczyć jedynie o tym, iż mój umysł zadziałał inaczej niż zwykle, a przecież miałem powody do zdenerwowania. Muszę poszukać dowodów. Jedno mnie cieszy: jeśli to rzeczywiście hrabia mnie tutaj przyniósł i zdjął ze mnie ubranie, musiał się bardzo spieszyć, bowiem kieszenie pozostały nietknięte. Jestem pewien, że nie mógłby tolerować takiej zagadki, jaką byłby dla niego ten dziennik. Z pewnością by go zabrał lub zniszczył. Rozglądam się po pokoju; choć wcześniej był dla mnie siedliskiem lęków, teraz stał się czymś w rodzaju sanktuarium; nic nie może być bowiem bardziej przerażające od tamtych straszliwych kobiet, które chciały - które chcą - ssać moją krew. 18 maja. - Chciałem obejrzeć tamten pokój w świetle dnia; muszę poznać prawdę. Okazało się jednak, że drzwi u szczytu schodów są zamknięte na głucho. Zatrzaśnięto je z taką siłą, że odłupał się kawałek framugi. Zauważyłem, że drzwi nie zostały zamknięte na klucz, lecz

unieruchomiono je jakoś od wewnątrz. Obawiam się więc, że to nie był sen, i muszę przyjąć takie założenie. 19 maja. - Nie mam już najmniejszych wątpliwości, że znalazłem się w pułapce. Wczoraj wieczorem hrabia bardzo uprzejmie poprosił mnie o napisanie trzech kolejnych listów; w jednym z nich miałem oznajmić, że moja praca tutaj dobiega końca i że za kilka dni powinienem wyruszyć do domu; w drugim, że wyjeżdżam następnego ranka, a w trzecim, że już opuściłem zamek i przybyłem do Bistritz. Chętnie bym się zbuntował, ale doszedłem do wniosku, że otwarta kłótnia z hrabią byłaby szaleństwem w sytuacji, gdy jestem zdany na jego łaskę. Odmowa wzbudziłaby tylko jego podejrzliwość i niechybnie wywołałaby atak złości. On jest świadom, że wiem zbyt dużo i że nie może pozwolić mi przeżyć, gdyż byłbym dla niego zbyt dużym zagrożeniem. Moja jedyna szansa to gra na zwłokę. Może jeszcze wydarzy się coś, co stworzy mi szansę ucieczki. W jego oczach ujrzałem cień tej samej furii, z jaką odrzucał od siebie tamtą jasnowłosą kobietę. Wyjaśnił mi, że jest tu niewiele stacji pocztowych i nie można na nich do końca polegać oraz że owe listy zapewnią spokój moim przyjaciołom. Zapewnił mnie także, że dwa ostatnie listy zostaną wysłane z Bistritz jedynie w sytuacji, gdybym chciał przedłużyć mój pobyt. Uczynił to tak przekonująco, że jakikolwiek sprzeciw wzbudziłby u niego nowe podejrzenia. Udałem więc, że się zgadzam, i zapytałem, jak je datować. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał, a potem rzekł: „Pierwszy ma nosić datę 12 czerwca, drugi - 19 czerwca, a trzeci 29 czerwca”. Teraz już wiem, ile mi jeszcze zostało życia! Boże dopomóż!

28 maja. - Pojawiła się szansa ucieczki, albo przynajmniej wysłania do domu jakiegoś listu. Na zamkowym dziedzińcu rozbiła obozowisko banda Cyganów. To Romani. Pisałem już o nich. Można ich spotkać jedynie w tym zakątku świata, choć są zaprzyjaźnieni z Cyganami żyjącymi na całym świecie. Są ich tysiące na Węgrzech i w Transylwanii; żyją poza prawem. Z reguły wiążą się z jakimś wielkim możnowładcą lub bojarem i przybierają jego imię. Nie znają lęku i poza własnymi przesądami nie wyznają żadnej religii, a mówią jedynie w swojej odmianie języka romani. Napiszę kilka listów do domu i spróbuję je wysłać za ich pośrednictwem. Zawarłem już z nimi znajomość; próbowałem z mojego okna nawiązać rozmowę. Zdjęli kapelusze i nisko się kłaniali; czynili przy tym wiele znaków, których znaczenia nie zrozumiałem, podobnie jak języka, w jakim do mnie przemawiali... Napisałem listy. List do Miny stenografowałem i po prostu poproszę pana Hawkinsa, żeby się z nią skontaktował. Przedstawiłem w nim moją sytuację, choć bez tych okropności, które nadal są jedynie moim przypuszczeniem. Gdyby się tego wszystkiego dowiedziała, byłoby to dla niej ogromnym wstrząsem i śmiertelnie by ją przeraziło. Poza tym jeśli listy nie dojdą, hrabia nie pozna jeszcze mojej tajemnicy i nie dowie się, ile o nim wiem... Podałem listy; rzuciłem je przez kraty z okna sypialni wraz ze złotą monetą i jak tylko umiałem, dałem na migi do zrozumienia, iż chcę, aby je wysłano. Człowiek, który je podniósł, przycisnął je do serca i skłonił się głęboko. Potem ukrył je w czapce. Nic więcej nie mogłem zrobić. Przekradłem się z powrotem do biblioteki i zacząłem coś czytać.

Ponieważ hrabia nie nadchodził, wróciłem do moich notatek... W końcu zjawił się hrabia. Usiadł przy mnie i otwierając dwa przyniesione przez siebie listy, odezwał się bardzo spokojnie: „Dali mi je Cyganie i choć nie wiem, skąd się tu wzięły, rzecz jasna zajmę się nimi. Zobaczmy!”. Zaczął je czytać. „Jeden jest od pana do mojego przyjaciela Petera Hawkinsa, a ten drugi... - zauważył dziwne symbole, twarz pociemniała mu z gniewu, a w oczach pojawił się straszny błysk. - ...ten drugi to jakieś plugastwo, zniewaga dla przyjaźni i gościnności! Nie jest podpisany, więc nie musimy się nim wcale przejmować”. Spokojnie przytrzymał list i kopertę w ogniu lampy, aż doszczętnie spłonęły. Potem ciągnął dalej: „List do Hawkinsa oczywiście wyślę, skoro jest od pana. Pańskie listy są dla mnie świętością. Wybacz mi, mój przyjacielu, że nieświadomie go otwarłem. Czy zechciałby go pan ponownie opieczętować?”. Podał mi list i z eleganckim ukłonem wręczył mi czystą kopertę. Mogłem jedynie na nowo go zaadresować i oddać mu bez słowa. Kiedy wyszedł z pokoju, usłyszałem jak w zamku cicho obraca się klucz. Po minucie podszedłem do drzwi i spróbowałem je otworzyć. Były zamknięte. Kiedy po godzinie lub dwóch hrabia cicho wszedł do pokoju, obudziło mnie to, bowiem zdążyłem usnąć na sofie. Był bardzo uprzejmy, a nawet na swój sposób radosny, a spostrzegłszy, że spałem, rzekł: „Jest pan zmęczony, przyjacielu? Proszę się położyć. To panu na pewno doda sił. Dziś wieczorem mogę nie mieć przyjemności z panem rozmawiać, gdyż czeka na mnie bardzo wiele zajęć. Ale proszę, pan

niech koniecznie wypocznie”. Posłusznie poszedłem do sypialni, położyłem się do łóżka i - co dość dziwne - smacznie zasnąłem i spałem, nie śniąc o niczym. Widać także w rozpaczy trafiają się chwile uspokojenia. 31 maja. - Rano, zaraz po przebudzeniu, postanowiłem ukryć przy sobie nieco papieru i kopert, aby, gdy nadarzy się sposobność, móc napisać list. Ale tu znów czekała mnie szokująca niespodzianka! Zniknęły wszystkie, nawet najmniejsze skrawki papieru, a wraz z nimi wszystkie moje zapiski, notatki na temat kolei i podróży, akredytywa; zniknęło wszystko, co mogło mi się przydać, gdybym zdołał wydostać się z zamku. Usiadłem na chwilę, aby nieco ochłonąć, i wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Zajrzałem do kufra i do szafy, gdzie trzymałem ubrania. Nie było ubrania, w którym odbyłem podróż, a także płaszcza i pledu; znikły bez śladu. To wygląda na jakieś nowe łotrostwo hrabiego... 17 czerwca. - Dziś rano, kiedy bijąc się z myślami, siedziałem na brzegu łóżka, usłyszałem strzelanie z bata i stukot końskich kopyt na biegnącej

poniżej

dziedzińca

kamienistej

ścieżce.

Z

radością

pospieszyłem do okna i zobaczyłem, jak na dziedziniec wtaczają się dwa wielkie wozy, każdy ciągnięty przez osiem rosłych koni. Każdą parę trzymał za uzdę Słowak w wielkim kapeluszu, nabijanym ćwiekami pasie, brudnej baranicy i wysokich butach. Wszyscy woźnice dzierżyli w rękach swoje długie laski. Podbiegłem do drzwi; chciałem zejść i spróbować się do nich dostać przez główny hall, bowiem jak sądziłem, to wejście mogło zostać dla nich otwarte. Znów szok; moje drzwi były zamknięte od zewnątrz.

Podbiegłem więc do okna i zacząłem do nich krzyczeć. Patrzyli na mnie z głupim wyrazem twarzy i pokazywali mnie sobie palcami, ale właśnie wtedy pojawił się „hetman” Cyganów i widząc, że wskazują na moje okno, coś do nich powiedział, na co wszyscy się roześmiali. Od tego momentu żadne moje wysiłki, żaden żałosny krzyk ani pełne bólu błagania nie skłoniły ich już nawet do spojrzenia w moją stronę. Rozmyślnie odwracali twarz w innym kierunku. Na wozach leżały wielkie, prostokątne skrzynie z uchwytami z grubej liny; sądząc z tego, z jaką łatwością Słowacy je przenosili, i z głuchego dźwięku, jaki wydawały przy wszelkich gwałtowniejszych uderzeniach, były puste. Kiedy je wyładowali i ułożyli w rogu dziedzińca w wielką stertę, Cyganie wręczyli im jakieś pieniądze, a ci, spluwając na nie na szczęście, leniwie podeszli do swych koni. Po chwili strzelanie z batów ucichło w oddali. 24 czerwca, nad ranem. - Ostatniego wieczoru hrabia wyszedł wcześniej i zamknął się w swojej komnacie. Jak tylko zebrałem się na odwagę, pobiegłem krętymi schodami i wyjrzałem przez okno wychodzące na południe. Pomyślałem, że dobrze będzie mieć na hrabiego oko, bo coś się szykuje. Cyganie ciągle są na zamku i wykonują jakieś prace. Wiem to, bowiem od czasu do czasu słyszę odległe, stłumione odgłosy, jakby motyki i szpadla; to z pewnością zwieńczenie jakiegoś kolejnego skończonego łotrostwa. Stałem przy oknie już prawie pół godziny, kiedy ujrzałem, jak coś wypełza przez okno hrabiego. Cofnąłem się i patrzyłem; z okna wyłonił się jakiś człowiek. Szokujące było dla mnie odkrycie, że ma on na sobie mój strój podróżny; przez ramię miał przerzucony ten sam straszliwy

worek, który pamiętnej nocy zabrały tamte trzy kobiety. Nie mogło być wątpliwości, co do celu jego wyprawy - i do tego w moim stroju! A więc to jest jego nowy szatański pomysł: sprawi, że ludzie zobaczą mnie - tak przynajmniej będą sądzili. Będzie więc dowód, że widziano mnie w tych wioskach i miasteczkach, jak sam nadaję swoje listy; poza tym każda wyrządzona przez niego nikczemność, zostanie przez miejscową ludność przypisana mojej osobie. Myśl, że to może trwa nadal, budzi we mnie wściekłość. Chociaż jestem tu zamknięty jak więzień, nie mam tej ochrony ze strony prawa, która jest przywilejem i pociechą dla prawdziwych przestępców. Postanowiłem wypatrywać powrotu hrabiego i przez długi czas wytrwale siedziałem przy oknie. W pewnej chwili zauważyłem jakieś osobliwe drobiny unoszące się w promieniach księżyca. Przypominały drobinki kurzu; wirowaty i gromadziły się, tworząc całe obłoczki. Obserwując je, poczułem odprężenie i ogarnął mnie spokój. Wygodniej usadowiłem się w oknie, aby bez przeszkód móc się cieszyć powietrznym widowiskiem. Coś mnie jednak zaalarmowało; to było przeciągłe, żałosne wycie psów, gdzieś daleko, w dolinie, która pozostawała skryta przed moim wzrokiem. Miałem wrażenie, że wycie dźwięczy mi w uszach coraz głośniej, a szybujące drobiny kurzu przybierały coraz to nowe kształty, jakby tańczyły do tej melodii w świetle księżyca. Z wielkim trudem starałem wyrwać się z tego letargu, do czego mocno popychał mnie mój instynkt; nie, to walczyła moja dusza, a moja na wpół już zapomniana wrażliwość uporczywie próbowała odpowiedzieć na to wezwanie. Byłem zahipnotyzowany! Pył wirował coraz szybciej, a promienie

księżyca wydawały się drżeć, biegnąc ku mnie poprzez otaczające je zewsząd masy mroku. Skupiały się coraz bardziej, aż ułożyły się w niewyraźny zarys zjawy. Wtedy zerwałem się na równe nogi - już w pełni władzy nad mymi zmysłami - i z wielkim krzykiem uciekłem z tego miejsca. Zjawa stopniowo materializowała się z promieni księżyca i przybierała kształty trzech upiornych kobiet, mających już niedługo stać się mym przeznaczeniem. We własnym pokoju, do którego nie wpadało światło księżyca i gdzie jasno płonęła lampa, poczułem się nieco bezpieczniej. Po kilku godzinach usłyszałem jakieś poruszenie w komnacie hrabiego - coś jakby stłumione kwilenie. Potem zaległa cisza, głucha, straszna cisza, która przejęła mnie dreszczem. Z bijącym mocno sercem spróbowałem otworzyć drzwi; byłem jednak zamknięty w swym więzieniu i bezsilny. Usiadłem i rozpłakałem się. Wtedy usłyszałem dochodzący z dziedzińca pełen rozpaczy krzyk kobiety. Podbiegłem do okna i uniosłem je, po czym wyjrzałem przez kraty. Istotnie stała tam kobieta z rozwichrzonymi włosami, przyciskając ręce do piersi, jakby zmęczona wyczerpującym biegiem. Opierała się o bramę. Kiedy ujrzała w oknie moją twarz, ruszyła w moją stronę i krzyknęła głosem, w którym brzmiała groźba: „Potworze, oddaj mi moje dziecko!”. Potem padła na kolana i wznosząc ręce nad głowę, wykrzykiwała raz po raz te słowa głosem, który rozdzierał mi serce. Zaczęła szarpać włosy, bić się w piersi i poddawać wszelkim torturom, do jakich przywodzi ludzi rozpacz. Na koniec rzuciła się przed siebie i choć już jej nie widziałem, usłyszałem uderzenia gołych rąk o bramę.

Gdzieś wysoko nade mną, prawdopodobnie na wieży, rozległ się głos hrabiego. Mówił coś tym swoim donośnym, metalicznym szeptem. Jakby w odpowiedzi na jego wezwanie zewsząd rozległo się wycie wilków. Po niedługim czasie przez szerokie wejście wpadło wilcze stado i zalało dziedziniec, jak spiętrzona woda, kiedy gwałtownie otworzy się śluzę. Kobieta nie wydała żadnego krzyku, a wycie wilków trwało bardzo krótko. Po chwili zaczęły pojedynczo wybiegać, oblizując wargi. Nie odczuwałem żalu po tej kobiecie; domyślałem się, co spotkało jej dziecko, i wiedziałem, że śmierć była dla niej zbawieniem. Co począć? Co mogę zrobić? Jakim sposobem uda mi się zbiec z tej niewoli, w której trzymają mnie noc, mrok i strach? 25 czerwca, ranek. - Nikt, dla kogo noc nie była źródłem cierpienia, nie zdaje sobie sprawy, jak drogi sercu i przyjemny dla oka może być poranek. Kiedy słońce podniosło się już na tyle, że oświetliło szczyt wielkiej bramy znajdującej się naprzeciwko mojego okna, najwyższy oświetlony punkt, którego sięgały prześwitujące promienie, wydał mi się niczym gołąb wypuszczony z arki Noego. Moje lęki opadły ze mnie, jak gdyby były jakimś mglistym całunem, który wyparował w cieple dnia. Muszę zacząć działać, dopóki jest we mnie odwaga dnia. Poprzedniego wieczora odwieziono na pocztę jeden z moich postdatowanych listów - pierwszy z tej fatalnej serii, mającej zetrzeć z powierzchni ziemi wszelkie ślady mojego istnienia. Nie myśleć o tym! Działać! Jak dotąd zawsze byłem dręczony i terroryzowany nocą. To noc niosła ze sobą niebezpieczeństwo i lęk. Jeszcze nigdy nie widziałem

hrabiego w dziennym świetle. Czy to możliwe, że on śpi, gdy inni czuwają, a czuwa, gdy inni śpią? Gdybym tylko zdołał dostać się do jego komnaty! Ale to niemożliwe. Drzwi są zawsze zamknięte; nigdy tam nie wejdę. Jest jedna droga, jeśli znajdzie się ktoś, kto ośmieli się z niej skorzystać. A właściwie dlaczego nie? Przecież to, co udaje się jemu, może się udać także innym! Przecież sam widziałem, jak wypełzał ze swego okna; dlaczego nie miałbym pójść za jego przykładem i nie dostać się tam przez okno? Szanse są rozpaczliwie małe, ale moja sytuacja jest jeszcze bardziej rozpaczliwa. Zaryzykuję. W najgorszym razie czeka mnie śmierć. Wolę umrzeć jak człowiek, a nie jak szlachtowany cielak; przecież ciągle jest przede mną ta przerażająca perspektywa. Boże wspomóż mnie w mym przedsięwzięciu! Jeśli mi się nie uda - żegnaj Mino! Żegnaj i ty, mój wierny przyjacielu, który byłeś dla mnie niczym drugi ojciec! Żegnajcie wszyscy i raz jeszcze ty, Mino! Tego samego dnia, później. - Podjąłem próbę i z Bożą pomocą zdołałem bezpiecznie powrócić do mego pokoju. Muszę zanotować po kolei wszystkie szczegóły. Aby odwaga nie zdążyła mnie opuścić, od razu poszedłem do okna w południowej ścianie i wyszedłem przez nie na wąski kamienny gzyms, biegnący po tej stronie wzdłuż zamku. Kamienie były duże i grubo ciosane, a czas wykruszył spajającą je zaprawę. Zdjąłem buty i ruszyłem tą przerażającą drogą. Raz jeden spojrzałem w dół, by się upewnić, że nagłe spojrzenie w tę straszliwą otchłań mnie nie pokona, ale potem nie zwracałem już oczu

w

tamtą

stronę. Dosyć dobrze pamiętałem kierunek i odległość, i podążałem w tamtą stronę najsprawniej, jak to tylko możliwe. Chyba tylko

ogromnemu napięciu zawdzięczam, że nie miałem zawrotów głowy i w zaskakująco krótkim czasie stanąłem na parapecie okna hrabiego. Uniosłem okno. Kiedy jednak z nogami do przodu wśliznąłem się przez nie do środka, znowu ogarnął mnie lęk. Rozejrzałem się, szukając hrabiego; niespodziewanie dla samego siebie odkryłem jednak z ulgą, że w pokoju nie ma nikogo. Pomieszczenie było niemal zupełnie pozbawione sprzętów, a te, które się tam znajdowały, były dosyć dziwne i sprawiały wrażenie, jakby ich nigdy nie używano. Meble były utrzymane w podobnym stylu, jak te w pokojach od południa i pokrywała je równie gruba warstwa kurzu. Rozejrzałem się za kluczem, ale nie było go w zaniku, a nigdzie indziej nie mogłem go znaleźć. W rogu pokoju znalazłem za to wielki stos złota. Leżały tam najrozmaitsze złote monety - rzymskie, brytyjskie, austriackie, węgierskie, greckie i tureckie - wszystkie pokryte grubą warstwą kurzu, jak gdyby leżały tu już od bardzo dawna. Pośród tych, które udało mi się rozpoznać, wszystkie miały ponad trzysta lat. Były tam także złote łańcuchy i ozdoby, niektóre wysadzane drogimi kamieniami; wszystkie stare i pokryte patyną. W rogu zauważyłem ciężkie drzwi. Spróbowałem je otworzyć. Skoro nie znalazłem klucza do pokoju, ani też klucza do drzwi prowadzących na dziedziniec - co stanowiło główny cel mojej wyprawy - musiałem szukać dalej, bo inaczej wszystkie moje wysiłki okazałyby się daremne. Drzwi były otwarte, a ciągnący się za nimi kamienny korytarz kończył się krętymi schodami, które wiodły stromo w dół. Zszedłem nimi, bardzo ostrożnie stawiając kroki, bowiem jedynym źródłem światła były tu wykute w grubych murach wąskie otwory strzelnicze. Na dole natrafiłem na ciemny korytarz przypominający

tunel, z którego dolatywał mdlący, trupi odór - odór świeżo rozkopanej, zatęchłej ziemi. W miarę jak się posuwałem, zapach stawał się coraz bardziej intensywny. W końcu dotarłem do uchylonych, masywnych drzwi i znalazłem się w starej, zrujnowanej kaplicy, pełniącej najwyraźniej funkcję cmentarza. Miała na wpół zawalony dach, a w dwóch miejscach znajdowały się stopnie prowadzące do grobowych krypt, z których jednak niedawno wybrano ziemię i umieszczono w wielkich drewnianych skrzyniach - najwyraźniej tych przywiezionych przez Słowaków. Nie było tam żywego ducha; szukałem jakiegoś innego wyjścia, ale bezskutecznie. Wtedy, aby niczego nie przeoczyć, przeczesałem każdy cal ziemi. Zszedłem nawet do krypt, gdzie niemal nie docierało dzienne światło, chociaż moja dusza zamierała tam z przerażenia. W dwóch pierwszych kryptach zauważyłem jedynie fragmenty starych trumien i grube pokłady kurzu; jednak w trzeciej dokonałem ważnego odkrycia. W jednej z wielkich skrzyń, których w sumie jest pięćdziesiąt, na świeżo wsypanej ziemi leżał hrabia! Był martwy lub spał; nie byłem w stanie tego jednoznacznie stwierdzić, bowiem choć oczy miał otwarte i nieruchome, jednak bez tej szklistości charakterystycznej dla śmierci. Także jego policzki mimo śmiertelnej bladości zachowały ciepłotę - co wskazywało na to, że żyje - a wargi były czerwone jak zwykłe. Nie można w nim było jednak dostrzec choćby śladu ruchu; brak było pulsu, oddechu czy bicia serca. Pochyliłem się nad nim, by znaleźć jakiekolwiek oznaki życia, lecz na próżno. Nie mógł tu leżeć długo, ponieważ zapach ziemi ulotniłby się już po kilku godzinach. Obok skrzyni leżało wieko, w którym było kilka otworów. Pomyślałem, że

może mieć klucze przy sobie, ale kiedy zacząłem go przeszukiwać i spojrzałem w jego martwe oczy, ujrzałem w nich - mimo że były martwe i nie dostrzegały ani mnie samego ani mojej obecności - tyle nienawiści, że uciekłem z tego miejsca i opuściwszy komnatę hrabiego przez okno, wspiąłem się ponownie po zamkowej ścianie. Padłem, dysząc, na łóżko i próbowałem zebrać myśli. 29 czerwca. - Na dzisiaj datowany był ostatni z moich listów, a hrabia postarał się dostarczyć dowodów jego autentyczności, gdyż po raz kolejny widziałem, jak w moim ubraniu opuszcza zamek przez to samo okno. Kiedy tak spełzał w dół na podobieństwo wielkiej jaszczurki, żałowałem, że nie mam przy sobie strzelby albo innej broni, z której mógłbym go zabić. Obawiam się zresztą, że żadna broń wykonana ludzką ręką nie będzie w stanie uczynić mu najmniejszej krzywdy. Nie miałem odwagi czekać na jego powrót, obawiałem się bowiem, że znów ujrzę owe trzy upiorne siostry. Wróciłem do biblioteki i tam zasnąłem przy lekturze. Zbudził mnie hrabia, który stał nade mną i spoglądając z najbardziej posępną miną, jaką tylko można sobie wyobrazić na ludzkiej twarzy, rzekł: „Jutro musimy się rozstać, przyjacielu. Pan wraca do swojej pięknej Anglii, a ja zabieram się do pewnego przedsięwzięcia, które może sprawić, że już nigdy się nie spotkamy. Pana listy do domu zostały wysłane. Jutro już mnie tu nie będzie, ale jeśli chodzi o pana podróż, wszystko jest już przygotowane. Rankiem przyjadą Cyganie, którzy mają tu jeszcze coś do zrobienia, a także kilku Słowaków. Kiedy odjadą, zabierze pana mój powóz i zawiezie na przełęcz Borsa; tam przesiądzie

się pan na dyliżans z Bukowiny do Bistritz. Ufam, że kiedyś jeszcze zobaczę pana w zamku Dracula”. Nie wierzyłem mu i postanowiłem sprawdzić, czy jest szczery. Szczery! Użycie tego słowa w odniesieniu do tego potwora wydaje się profanacją. Zapytałem wprost: „Dlaczego nie mogę wyjechać jeszcze dziś wieczór?”. „Ponieważ, drogi panie, nie ma powozu ani woźnicy; musiał wyjechać z pewną misją”. „Ależ z przyjemnością się przespaceruję. Pragnę wyruszyć natychmiast”. Uśmiechnął się, a jego uśmiech był tak delikatny, łagodny i diaboliczny! zarazem, że byłem absolutnie pewien, że skrywa się za nim jakiś podstęp. Zapytał: „A pański bagaż?”. „Nie zależy mi na nim. Później po niego przyślę”. Hrabia wstał i rzekł bardzo uprzejmie, a przy tym tak przekonująco, że przecierałem oczy ze zdumienia: „W języku angielskim macie powiedzenie, które jest bardzo bliskie memu sercu, bowiem wedle jego ducha postępują nasi bojarzy: » Witaj tego, co przybywa, a poganiaj tego, co odjeżdża«. Chodź zatem ze mną, mój drogi, młody przyjacielu. Nie będziesz przebywał w mym domu ani godziny wbrew swej woli, choć rozstanie z tobą i tak nagłe pragnienie wyjazdu napełniają mnie smutkiem. Chodź!”. Z powagą i dostojeństwem kroczył przede mną po schodach i przez hall, niosąc w ręku lampę. Nagle stanął. „Słuchaj!”.

Gdzieś bardzo blisko odezwało się mnóstwo wilczych głosów. Wydawało się, jakby zaczęły wyć na dany przez niego znak, zupełnie jak wielka orkiestra, która rozbrzmiewa pod batutą dyrygenta. Po chwili swym dostojnym krokiem ruszył do drzwi, odsunął wielkie zasuwy, zdjął ciężkie łańcuchy i zaczął je otwierać. Ku memu ogromnemu zdziwieniu zauważyłem, że nie były zamknięte na klucz. Rozejrzałem się wokół, ale nigdzie żadnego nie dostrzegłem. Kiedy drzwi zaczęły się otwierać, wycie wilków stało się jeszcze donośniejsze i bardziej zajadłe. Ich czerwone, kłapiące zębami pyski oraz łapy uzbrojone w tępe pazury, zaczęły się wciskać do środka przez uchylone drzwi. Zdałem sobie sprawę, że sprzeciwianie się hrabiemu nie ma w tym momencie sensu. Byłem bezsilny, gdy miał pod swą komendą takich sprzymierzeńców. Niemniej drzwi nadal się z wolna otwierały, a przejście zagradzało jedynie ciało hrabiego. Nagle uderzyła mnie myśl, że może to właśnie jest chwila i sposób, w jaki ma się dokonać mój los: miałem być rzucony wilkom na pożarcie - i to na własną prośbę! Diaboliczna nikczemność takiego pomysłu bardzo pasowała do hrabiego, więc w ostatniej chwili zawołałem: „Proszę zamknąć drzwi. Poczekam do rana!”, po czym ukryłem twarz w dłoniach, by nie dostrzegł w mych oczach łez gorzkiego rozczarowania. Jednym ruchem potężnego ramienia hrabia zatrzasnął drzwi, a ogromne zasuwy, powracając na swoje miejsce, szczęknęły, wypełniając cały hall dudniącym echem. W milczeniu wróciliśmy do biblioteki, a po minucie lub dwóch poszedłem do sypialni. Po raz ostatni spojrzałem na hrabiego, jak

posyłał mi całusa, z czerwonym blaskiem triumfu w oczach i uśmiechem, jakiego w piekle nie powstydziłby się Judasz. Kiedy już byłem w pokoju i właśnie miałem układać się do snu, wydało mi się, jakbym usłyszał pod drzwiami jakieś szepty. Podkradłem się cicho i nasłuchiwałem. Jeśli dobrze słyszałem, to był głos hrabiego: „Wracajcie do siebie! Wasz czas jeszcze nie nadszedł! Czekajcie! Bądźcie cierpliwe! Jutro w nocy! Jutrzejsza noc należy do was!”. Odpowiedział

mu

wybuch

cichego,

dźwięcznego

śmiechu.

Z

wściekłością otwarłem drzwi i ujrzałem za nimi te trzy straszliwe kobiety oblizujące wargi. Gdy się pojawiłem, wszystkie wybuchnęły przerażającym śmiechem i uciekły. Wróciłem do pokoju i padłem na kolana. Czy to mój koniec? Jutro! Jutro! Panie, pomóż mi i tym, którzy mnie kochają! 30 czerwca, rano. - To mogą być ostatnie słowa, jakie zapisuję w tym dzienniku. Obudziłem się przed świtem i od razu padłem na kolana; chcę być gotowy, kiedy zjawi się śmierć. W końcu poczułem w powietrzu tę charakterystyczną subtelną zmianę i wiedziałem, że nadszedł ranek. Potem usłyszałem pianie koguta, którego wyczekiwałem z prawdziwym utęsknieniem i poczułem, że jestem bezpieczny. Z lekkim sercem otworzyłem drzwi i zbiegłem do hallu. Poprzedniego wieczora widziałem przecież, że hrabia nie zamknął drzwi na klucz, więc teraz droga ucieczki stała przede mną otworem. Drżącymi z niecierpliwości rękami zdjąłem łańcuchy i odsunąłem masywne zasuwy. Ale drzwi nawet nie drgnęły. Ogarnęła mnie rozpacz. Ciągnąłem za nie, szarpałem, aż - mimo iż były tak masywne - zaczęły się trząść w

zawiasach. Dostrzegłem zamknięty zamek. Hrabia musiał je zamknąć po moim odejściu. Ogarnęło mnie wtedy dzikie pragnienie zdobycia klucza za wszelką cenę i zdecydowałem, że znów przejdę po ścianie zamku i dostanę się do komnaty hrabiego. Może mnie zabije, ale nawet śmierć wydawała mi się teraz mniejszym złem. Bez chwili zwłoki pospieszyłem do okna wychodzącego na wschód i zszedłem po ścianie - dokładnie tak samo jak wcześniej. Pokój hrabiego był pusty, ale tego przecież oczekiwałem. Nigdzie nie widziałem klucza, natomiast stos złota leżał tam nadal. Przez znajome drzwi, kręte schody i ciemny korytarz dotarłem do starej kaplicy. Doskonale wiedziałem, gdzie znajdę tego potwora. Wielka skrzynia stała w tym samym miejscu koło ściany, lecz tym razem leżało już na niej wieko - jeszcze nie zamocowane, choć gwoździe były już na swoich miejscach i czekały tylko, żeby je dobić. Wiedziałem, że muszę przeszukać ciało, więc uniosłem wieko i oparłem je o ścianę. Wtedy zobaczyłem coś, co napełniło moją duszę przerażeniem. W skrzyni leżał hrabia, lecz wyglądał, jakby był o połowę młodszy; jego białe włosy i wąsy stały się stalowoszare. policzki się zaokrągliły, a na białej skórze pojawił się lekki rumieniec. Usta były czerwieńsze niż kiedykolwiek i widniały na nich krople świeżej krwi, które z kącików ust spływały na brodę i szyję. Nawet jego głęboko osadzone, płonące oczy wyglądały tak, jak gdyby ktoś umieścił je w spuchniętym ciele, bowiem powieki i worki pod oczami także były nabrzmiałe. Wydawało się, jakby ta ohydna kreatura była po prostu opita krwią. Leżał tam, jak obrzydliwa, odurzona z przejedzenia

pijawka. Kiedy pochyliłem się nad nim, zadrżałem z obrzydzenia i wszystkie moje zmysły zaprotestowały przeciwko temu zbliżeniu; musiałem go jednak przeszukać, gdyż w przeciwnym razie byłem zgubiony. Nadchodząca noc mogła być świadkiem, jak moje własne ciało zostanie przeznaczone na podobny bankiet dla tamtej upiornej trójki. Przeszukałem go bardzo dokładnie, ale nigdzie nie było nawet śladu klucza. Przerwałem i spojrzałem na hrabiego. Na jego obrzmiałej twarzy pojawił się fałszywy uśmiech, który doprowadził mnie do wściekłości. Oto było stworzenie, któremu ja sam pomagałem przenieść się do Londynu, gdzie - być może przez całe następne stulecia - wśród milionów jego mieszkańców będzie mogło zaspokajać swoją żądzę krwi oraz stworzyć nowy, stale rozszerzający się krąg półdemonów żerujących na bezbronnych ludzkich istotach. Ta myśl doprowadziła mnie do szału. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, aby natychmiast uwolnić świat od tego potwora. Nie miałem pod ręką żadnej broni, ale zauważyłem łopatę, której użyto do napełnienia skrzyni. Uniosłem ją wysoko nad głowę i uderzyłem krawędzią w znienawidzoną twarz. Lecz wtedy jego głowa wykonała obrót w moją stronę, a oczy wbiły się we mnie, błyszczące i straszne jak u bazyliszka. To spojrzenie mnie sparaliżowało; łopata obróciła się w moich rękach i ześliznęła się po twarzy, raniąc go jedynie głęboko powyżej czoła. Potem wypadła mi z ręki z drugiej strony skrzyni, a kiedy ją podnosiłem, zahaczyła o brzeg wieka, które opadło i skryło tę okropną istotę przed moim wzrokiem. Moje ostatnie spojrzenie padło na obrzmiałą twarz, zakrwawioną i zamarłą w złośliwym grymasie rodem z najniższych kręgów piekieł. Długo zastanawiałem się, co mam dalej robić, lecz mój

rozgorączkowany umysł odmówił mi posłuszeństwa i tak trwałem, pogrążając się w coraz większej rozpaczy. Po jakimś czasie z oddali dotarły do mnie zbliżające się wesołe cygańskie pieśni, zagłuszane przez odgłosy toczących się ciężkich kół i strzelanie z bata. To byli Cyganie i Słowacy, o których mówił hrabia. Rozejrzawszy się po raz ostatni wokół siebie i spojrzawszy na skrzynię skrywającą to plugawe ciało, wybiegłem stamtąd i wróciłem do komnaty hrabiego. Byłem zdecydowany uciec, gdy tylko otworzą się drzwi. Wytężyłem słuch i usłyszałem na dole zgrzyt klucza w wielkim zamku i otwierające się ciężkie wrota. Musiał więc istnieć jakiś inny sposób dostania się do zamku lub też ktoś musiał mieć klucz do jednych z tych zamkniętych drzwi. Potem dobiegł mnie stukot kroków wielu ludzi, które rozległy się głośnym echem, a następnie ucichły w jakimś korytarzu. Chciałem znów biec do krypty, gdzie mógłbym znaleźć jakieś rozwiązanie, jednak w tym samym momencie jakiś gwałtowny podmuch wiatru zatrzasnął drzwi prowadzące na kręte schody z taką silą że zalegający na progu kurz wzbił się w powietrze. Kiedy podbiegłem, by je otworzyć, okazało się, że są zatrzaśnięte na głucho. Znów byłem więźniem, a wokół mnie coraz bardziej zaciskała się sieć przeznaczenia. Kiedy piszę te słowa, ze znajdującego się poniżej korytarza docierają do mnie odgłosy kroków wielu ludzi i łoskot przekładanych ciężarów - bez wątpienia tych wielkich, wypełnionych ziemią skrzyń. Rozległ się stukot młotków, zabijają skrzynię. Teraz znowu słyszę ciężkie kroki w hallu i podążające za nimi inne leniwe kroki. Drzwi się zamykają i słychać grzechot łańcuchów; w zamku zgrzyta klucz. Słyszę, jak wyciągają go z zamka. Potem jeszcze jedne

drzwi otwierają się i zamykają. Zgrzyt zamka i zasuwy. Znowu coś słychać! Poprzez dziedziniec i kamienny podjazd toczą się ciężkie koła, słychać trzask batów i chór Cyganów. Potem wszystko cichnie w oddali. Zostałem w zamku sam z tymi strasznymi kobietami. Do diabła! To Mina jest kobietą, a ona nie ma przecież z nimi nic wspólnego! To diablice z piekła rodem! Nie zostanę tu z nimi. Spróbuję zejść po ścianie dalej niż dotychczas. Wezmę ze sobą trochę złota; może mi się później przydać. Może uda mi się znaleźć jakieś wyjście z tego strasznego miejsca. A potem do domu! Do najbliższego i najszybszego pociągu! Jak najdalej od tego przeklętego miejsca, przeklętego kraju, gdzie diabeł i jego dzieci nadal stąpają po ziemi! Wolę już zdać się na łaskę Boga, niż tych potworów; a urwisko jest strome i wysokie. U jego stóp człowiek może zasnąć na wieki jak człowiek. Żegnajcie wszyscy! Żegnaj, Mino!

ROZDZIAŁ V KORESPONDENCJA LUCY I MINY List panny Miny Murray do panny Lucy Westenra 9 maja Moja najdroższa Lucy, wybacz, że tak długo nie pisałam, ale jestem po prostu przytłoczona pracą. Życie nauczycielki bywa czasami bardzo ciężkie. Nie mogę się już doczekać przyjazdu do ciebie nad morze. Wreszcie będziemy miały dosyć czasu na rozmowy i marzenia. Ostatnio mam bardzo dużo zajęć, bo chcę dotrzymać kroku Jonathanowi, więc pilnie ćwiczę się w stenografowaniu. Kiedy się już pobierzemy, będę mogła pomagać mu w pracy. Jeśli będę wystarczająco biegła, zdołam zanotować wszystko, czego sobie zażyczy, a potem przepisać to na maszynie - co też pilnie ćwiczę. Czasami używamy stenografa w naszej korespondencji, a Jonathan, który jest teraz za granicą, prowadzi podczas swojej podróży stenograficzny diariusz. Kiedy do ciebie przyjadę, ja też będę prowadziła taki dziennik. To nie będzie jeden z tych płytkich, sztampowych dzienników, ale rodzaj raptularza, gdzie będę mogła zapisywać moje myśli i spostrzeżenia, kiedy tylko odczuję taką potrzebę. Nie sądzę, aby znalazło się w nim wiele rzeczy interesujących dla obcych ludzi. Ale też nie dla nich będzie on przeznaczony. Któregoś dnia pokażę go może Jonathanowi, jeśli tylko znajdzie się tam coś, czym warto będzie się z nim podzielić; ale tak naprawdę, to tylko ćwiczenie. Spróbuję naśladować dzienniki innych pań: będę zbierać opinie, opisy, notować rozmowy. Ktoś mi powiedział, że

przy odrobinie wprawy można dokładnie zapamiętać wszystko, co się wydarzy i co się usłyszy w ciągu całego dnia. No, zobaczymy. Kiedy się spotkamy, zdradzę ci moje wszystkie malutkie plany. Właśnie otrzymałam z Transylwanii kilka słów skreślonych w pośpiechu przez Jonathana. Ma się dobrze i wraca mniej więcej za tydzień. Nie mogę się już doczekać jego opowieści. Podróżowanie po obcych krajach musi być takie przyjemne. Zastanawiam się, czy kiedyś my - to znaczy ja i Jonathan - będziemy mieli okazję zwiedzać je razem. Zegar właśnie wybił dziesiątą. Do widzenia. Twoja kochająca MINA Kiedy będziesz do mnie pisać, opowiedz mi o wszystkich nowinach. Od bardzo dawna nie miałam od ciebie żadnych wieści. Docierają tu do mnie jakieś plotki, zwłaszcza o pewnym wysokim, przystojnym, kędzierzawym dżentelmenie???

List Lucy Westenra do Miny Murray Chatham Street 17 środa Moja najdroższa Mino, muszę przyznać, że jesteś bardzo niesprawiedliwa, zarzucając mi opieszałość w korespondencji. Od naszego rozstania napisałam do ciebie dwa razy, a twój ostatni list był dopiero drugim. Poza tym naprawdę nie mam nic ciekawego do powiedzenia. W mieście jest bardzo przyjemnie; sporo bywamy w galeriach, chodzimy na spacery i urządzamy sobie konne przejażdżki po parku. Zaś ów wysoki, kędzierzawy mężczyzna to

- jak przypuszczam - osoba, która towarzyszyła mi na ostatnim koncercie. Ktoś najwyraźniej opowiada jakieś niestworzone historie. To był pan Holmwood. Często nas odwiedza; mama bardzo dobrze się czuje w jego towarzystwie; mają wiele wspólnych lematów. Jakiś czas temu poznaliśmy człowieka, który nadawałby się w sam raz dla ciebie oczywiście gdybyś nie była już zaręczona z Jonathanem. To wspaniała partia; jest przystojny, zamożny i dobrze urodzony. To lekarz i do lego naprawdę bystry. Wyobraź sobie tylko: ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat, a już kieruje całym wielkim zakładem dla umysłowo chorych. Przedstawił mi go pan Holmwood, a potem on sam przyszedł do nas z wizytą i teraz bywa dość często. Myślę, że to jeden z najbardziej stanowczych, a jednocześnie najspokojniejszych ludzi, jakich zdarzyło mi się kiedykolwiek poznać. Sprawia wrażenie, jakby absolutnie nic nie było go w stanie poruszyć. Mogę sobie wyobrazić, jak cudownie panuje nad swymi pacjentami. Ma dziwny zwyczaj patrzenia ludziom prosto w oczy, jakby chciał odczytać ich myśli. Próbuje tego także na mnie, ale pochlebiam sobie, że w tym przypadku ma ciężki orzech do zgryzienia. Moje lusterko mi to mówi. Próbowałaś kiedyś odczytać coś ze swojej twarzy? Bo ja tak i mogę cię zapewnić, że bardzo wiele można się przy tym nauczyć. Jeśli jeszcze nigdy tego nie próbowałaś, możesz mieć z tym więcej problemów, niż sobie wyobrażasz. On powiada, że dostarczam mu okazji do ciekawych studiów psychologicznych, a ja skromnie sobie myślę, że chyba ma rację. Jak doskonale wiesz, nie interesuję się na tyle strojami, abym mogła ci przedstawić nowe mody. Stroje to nudziarstwo. Znowu mówię slangiem, ale to nic. Artur co dzień mi to powtarza. No i wygadałam się. Mino, od czasu, kiedy byłyśmy

jeszcze dziećmi, zawsze mówiłyśmy sobie absolutnie wszystko. Spałyśmy razem, jadałyśmy razem, razem śmiałyśmy się i płakały. I teraz, choć pewnie już się wszystkiego domyślasz, chciałabym ci powiedzieć jeszcze więcej. Jeszcze nie odgadłaś? Kocham go! Policzki mi płoną, kiedy to piszę, bo chociaż myślę, że on też mnie kocha, jeszcze mi tego nie powiedział. Ale, Mino, kocham go! Kocham go! Kocham! No, ulżyło mi. Szkoda, moja droga, że nie jesteśmy teraz razem i nie siedzimy - jak to kiedyś często bywało - w negliżu przy kominku i że nie mogę dokładnie opowiedzieć ci, co czuję. Nie wiem, jak się zdobyłam na to, by o tym napisać - nawet do ciebie. Obawiam się, że powinnam natychmiast przestać, albo nawet potargać ten list, ale nie mogę przerwać, bo tak bardzo chcę ci o tym wszystkim opowiedzieć. Napisz do mnie od razu i powiedz, co o tym wszystkim myślisz. Mino, muszę kończyć. Dobranoc. Wspominaj mnie w swych modlitwach; i Mino - módl się za moje szczęście. LUCY P.S. Nie muszę ci chyba mówić, że to tajemnica. Jeszcze raz dobranoc. L.

List Lucy Westenra do Miny Murray 24 maja Najdroższa Mino, dzięki! Dzięki! Dzięki za twój uroczy list! Tak się cieszę, że mogłam ci o tym wszystkim opowiedzieć. Jeszcze raz się przekonałam, jak dobrze mnie rozumiesz.

Moja droga, teraz już wiem, co to znaczy wpaść z deszczu pod rynnę. Ile mądrości jest w takich powiedzeniach! Choć we wrześniu skończę dwadzieścia lat, do dzisiaj nikt mi się nie oświadczał przynajmniej tak naprawdę. A dziś otrzymałam aż trzy propozycje małżeństwa! Możesz to sobie wyobrazić!? Potrójne oświadczyny jednego dnia! Czy to nie straszne? Naprawdę żal mi tamtych dwóch biednych chłopców! Ach, Mino, jestem taka szczęśliwa, że sama nie wiem, co mam ze sobą zrobić! Trzy razy oświadczyny! Ale, na miłość Boską, nie mów o tym żadnej z dziewcząt, bo sobie pomyślą nie wiadomo co, a poza tym mogą się czuć pokrzywdzone i upokorzone, jeśli pierwszego dnia po powrocie do domu nie dostaną przynajmniej sześciu propozycji. Niektóre dziewczęta są takie próżne... Ja i ty, kochana Mino, ponieważ jesteśmy już zaręczone i niedługo staniemy się statecznymi, starymi mężatkami, możemy mieć próżność w pogardzie. Muszę ci opowiedzieć o tej trójce, ale tobie nic wolno nikomu tego powtórzyć - oczywiście z wyjątkiem Jonathana. Jemu na pewno o tym opowiesz, boja na twoim miejscu na pewno opowiedziałabym Arturowi. Kobieta powinna wszystko mówić swojemu mężowi - prawda moja droga? Muszę więc być obiektywna. Mężczyźni lubią, kiedy kobiety - a zwłaszcza ich żony - są równie obiektywne, jak oni sami. A kobiety, obawiam się, nie zawsze są tak obiektywne, jak powinny. No więc, moja droga, numer jeden zjawił się przed samym obiadem. Już ci o nim opowiadałam, to dr John Seward - ten z zakładu dla umysłowo chorych, z silną szczęką i wysokim czołem. Starał się zachować spokój, ale widziałam, że był bardzo zdenerwowany. Najwyraźniej każdego kroku wyuczył się na pamięć, ale i tak prawie udało mu się usiąść na swym

jedwabnym kapeluszu. Opanowani mężczyźni zwykle tego nie robią. Potem, żeby pokazać, jaki jest spokojny, bawił się lancetem w taki sposób, że niemal zaczęłam krzyczeć z przerażenia. Rozmawiał ze mną bardzo bezpośrednio. Powiedział, że choć zna mnie tak krótko, jestem mu bardzo droga i że miałby wspaniałe życie, gdybym zechciała wnieść w nie radość i służyć mu pomocą. Miał jeszcze zamiar dodać, jaki będzie nieszczęśliwy, jeśli go odrzucę, ale kiedy w moich oczach zobaczył łzy, zaczął się tłumaczyć, że nie wie, co go podkusiło i że absolutnie nie chce przysparzać mi zmartwień. Potem zapytał, czy jest możliwe, abym z czasem mogła go pokochać. Kiedy pokręciłam głową, jego ręce lekko zadrżały i z pewnym wahaniem spytał, czy ktoś już ma miejsce w moim sercu. Był taki miły; przysięgał, że nie chce, abym mu zdradzała moje sekrety; pragnie to wiedzieć jedynie dlatego, że jeśli serce kobiety jest jeszcze wolne, mężczyzna może mieć nadzieję. I wtedy, Mino, poczułam, że mam obowiązek powiedzieć mu, że rzeczywiście ktoś taki już jest. Nie zdradziłam mu nic więcej. Wtedy wstał, ujął moje dłonie i powiedział, że ma szczerą nadzieję, że będę szczęśliwa. Było w tym tyle siły i powagi, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebowała pomocy przyjaciela, zwrócę się do niego przed wszystkimi innymi. Och, kochana Mino, nie mogę powstrzymać się od płaczu, musisz mi więc wybaczyć te kleksy. Kiedy ktoś ci się oświadcza, jest ci bardzo miło, no wiesz, ale wcale nie jest przyjemnie, kiedy musisz patrzeć, jak biedak, który na pewno szczerze cię kocha, odchodzi ze złamanym sercem, a ty wiesz, że obojętnie, co by w tym momencie powiedział, ty i tak pozostaniesz z dala od jego życia. Moja droga, na razie kończę; jestem bardzo przygnębiona, choć jednocześnie taka

szczęśliwa.

Wieczór. Właśnie wyszedł Artur i jestem w lepszym stanie ducha niż wtedy, kiedy przerwałam pisanie; mogę ci teraz dokończyć relację o wydarzeniach dnia. No więc, moja droga, numer dwa zjawił się po obiedzie. To bardzo miły chłopiec, Amerykanin z Teksasu. Wygląda tak młodo i świeżo, że aż trudno uwierzyć, że był już w tylu miejscach i przeżył tyle przygód. Współczuję biednej Desdemonie, w której uszy wlewał się taki niebezpieczny strumień; nawet jeśli to czynił Murzyn. Myślę, że my kobiety jesteśmy tchórzami i wydaje się nam, że mężczyzna uchroni nas przed naszymi lękami i dlatego wychodzimy za niego za mąż. Teraz już wiem, co bym zrobiła, gdybym była mężczyzną i chciała sprawić, żeby pokochała mnie jakaś dziewczyna. A właściwie to nie wiem. Był tam bowiem pan Morris, który opowiadał nam swoje historie, a Artur nigdy nic nie opowiedział, a mimo to... Ale wyprzedzam wypadki. Pan Quincey P. Morris spotkał się ze mną sam na sam. Mam wrażenie, że mężczyzna zawsze potrafi znaleźć dziewczynę, kiedy jest sama. A właściwie nie, bo Artur próbował dwa razy, a ja pomagałam mu w tym, jak mogłam. Teraz nie wstydzę się już do tego przyznać. Muszę cię uprzedzić, że pan Morris nie zawsze mówi slangiem - to znaczy nie mówi tak do ludzi, których nie zna, ani w ich obecności. Tak naprawdę jest bardzo wykształcony i ma świetne maniery. Ale od czasu, kiedy zobaczył, jak bardzo bawi mnie słuchanie, jak ktoś mówi amerykańskim slangiem, nie przepuścił żadnej okazji, żeby mi czegoś śmiesznego nie opowiedzieć. Oczywiście tylko wtedy,

kiedy nikogo z obecnych nie mogło to zaszokować. Obawiam się, moja droga, że chyba musi wymyślać te wszystkie powiedzonka, bo za bardzo pasują do jego opowieści. Ale ze slangiem tak właśnie jest. Nie wiem, czy sama kiedykolwiek będę mówiła slangiem; nie wiem, czy to się spodoba Arturowi, bo jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby sam go używał. No więc, pan Morris usiadł obok mnie i z całych sił starał się robić wrażenie szczęśliwego i radosnego, ale widziałam, że jest bardzo zdenerwowany. Ujął moją dłoń i powiedział, niby żartem, ale bardzo, bardzo uroczo: „Panno Lucy, wiem, że taki chłop jak ja, to nie jest wart, żeby choć zapinki u pani bucików poprawić, ale tak sobie miarkuję, że jak się pani uprze czekać na takiego, co to będzie tego wart, to chyba przyjdzie pani stanąć w rzędzie z tymi siedmioma pannami, co to te lampy dźwigają. No to czy nie stanęłaby pani ze mną w jednym zaprzęgu, żeby razem pociągnąć ten wózek?”. Było w tym tyle humoru i radości, że odmówić mu było o wiele łatwiej niż biednemu drowi Sewardowi. Powiedziałam - na tyle żartobliwie, na ile tylko umiałam - że osobiście nie mam bladego pojęcie o zaprzęganiu i że mnie samej jeszcze nikt nie zmusił do nałożenia uprzęży. Wtedy zaczął się tłumaczyć, że mówił półżartem i żebym mu wybaczyła, jeśli to było niestosowne w tak ważnej chwili. Kiedy to mówił, rzeczywiście miał bardzo poważną minę i ta powaga trochę mi się udzieliła. Wiem, Mino, że będziesz mnie uważać za okropną kokietkę, ale nie mogłam opanować radości i dumy, że to już drugi tego dnia. Wtedy, moja droga, zanim jeszcze zdążyłam się odezwać, zaczął wylewać z siebie całe potoki miłości, kładąc serce i duszę u moich stóp.

Wyglądał przy tym tak poważnie, że już nigdy nie przyjdzie mi do głowy, że w takich sytuacjach mężczyzna z radości zawsze żartuje i nigdy nie umie zachować powagi. Pewnie zobaczył w moich oczach coś, co kazało mu przestać, ponieważ nagle odezwał się z tą męską pasją, za którą - gdybym była wolna - mogłabym go pokochać. „Lucy,

wiem,

że

jest

pani

uczciwą

dziewczyną.

Nie

przemawiałbym tu do pani, gdybym nie wierzył, że aż do najgłębszych pokładów duszy jest pani zrobiona z najczystszego kruszcu. Proszę mi powiedzieć, jak przyjaciel przyjacielowi, czy jest ktoś, na kim pani zależy? Jeśli tak, to już nigdy więcej nie zakłócę pani spokoju, choć pozostanę - jeśli mi pani pozwoli - pani oddanym przyjacielem”. Moja droga Mino, dlaczego mężczyźni są tacy szlachetni, podczas gdy my, kobiety, prawie wcale na nich nie zasługujemy? Na przykład ja: niemal zażartowałam sobie z tego człowieka, który jest prawdziwym dżentelmenem, i to o wielkim sercu. Wybuchnęłam płaczem - obawiam się, moja droga, że uznasz ten list za bardzo niedbały i nadmiernie ckliwy - i było mi bardzo smutno. Dlaczego dziewczynie nie wolno poślubić trzech mężczyzn, albo tylu, ilu tylko chciałoby się z nią ożenić? To zaoszczędziłoby nam tych wszystkich problemów! Ale to przecież jakieś herezje i nie powinnam w ogóle mówić takich rzeczy. Cieszę się, że mimo łez byłam w stanie spojrzeć w odważne oczy pana Morrisa i powiedzieć mu wprost: „Tak, jest ktoś, kogo kocham, choć on jeszcze mi nie powiedział, że coś do mnie czuje”. Dobrze zrobiłam, że byłam z nim szczera, ponieważ twarz mu się rozjaśniła, chwycił mnie za ręce - chyba nawet sama mu je podałam - i

powiedział serdecznie: „Odważna z pani dziewczyna! Lepiej się spóźnić do pani, niż być na czas, by zdobyć jakąkolwiek inną dziewczynę na świecie. Proszę nie płakać, moja droga. Jeśli to z mojego powodu, to muszę powiedzieć, że ze mnie twardy gość i dam sobie z tym radę. A jeśli ten drugi nie wie jeszcze o swoim szczęściu, to niech lepiej szybko się za nim rozejrzy, bo inaczej będzie miał ze mną do czynienia. Moja droga, pani uczciwość i hart ducha spowodowały, że ma pani we mnie przyjaciela; to o wiele rzadsze niż mieć ukochanego. W każdym razie na pewno mniej w tym egoizmu. Czeka mnie dość samotna wędrówka pomiędzy tym a tamtym światem. Czy nie należy mi się jeden jedyny pocałunek na drogę? On zabierze ode mnie złe myśli - teraz i potem. Teraz może mnie pani jeszcze pocałować, jeśli pani tylko chce, jeżeli ten fajny gość - a to musi być fajny gość, moja droga, świetny gość, bo inaczej by go pani nie pokochała - jeszcze nic pani nie powiedział”. To mnie ostatecznie przekonało. Mino, bo to było tak odważne i urocze z jego strony, a przy tym tak bardzo szlachetne w stosunku do rywala, prawda? I był taki smutny; więc go pocałowałam. Wstał, trzymając mnie ciągle za ręce i kiedy tak spoglądał na mnie z góry obawiam się, że bardzo się wtedy zarumieniłam - rzekł: „Moja droga, trzymam panią teraz za rękę, a pani mnie pocałowała; jeśli to nie uczyni z nas przyjaciół, to już nic nie zdoła tego dokonać. Jestem pani. wdzięczny za jej ujmującą szczerość. Do widzenia”. Uścisnął mi rękę i, nałożywszy kapelusz, wyszedł z pokoju, nie oglądając się za siebie - bez jednej łzy, drżenia, czy najmniejszego

wahania. Płaczę jak dziecko. Och, dlaczego taki człowiek musi być nieszczęśliwy, gdy wokół jest tyle dziewcząt, które chętnie całowałyby ziemię, po której stąpa? Wiem, że sama bym do nich należała - gdybym tylko była wolna. Ale nie chcę być wolna. Moja droga, to mnie zupełnie rozstroiło i czuję, że teraz nie jestem w stanie pisać o moim szczęściu; i nie chcę ci opowiadać o numerze trzy, gdy te smutne myśli mącą jeszcze moje szczęście. Kochająca jak zawsze LUCY P.S. A jeśli chodzi o numer trzy - to przecież nie muszę ci o nim opowiadać, prawda? Poza tym wszystko stało się tak nagle; miałam wrażenie, że w tej samej chwili, gdy znalazł się w pokoju, otoczyły mnie jego ramiona i zaczął mnie całować. Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa i nie wiem, co ja takiego zrobiłam, żeby na to zasłużyć. W przyszłości będę się musiała bardzo starać, żeby pokazać, jak bardzo jestem Mu wdzięczna za całą Jego dobroć, której znakiem jest taki ukochany, taki mąż i taki przyjaciel. Do zobaczenia.

DZIENNIK DRA SEWARDA (nagrany na fonograf) 25 kwietnia. - Kompletny zanik apetytu. Nie mogę jeść, nie mogę odpoczywać, więc zamiast tego - dziennik. Od chwili, kiedy wczoraj dostałem kosza, czuję w sobie jakąś pustkę; nic nie wydaje się na tyle ważne, aby warto się było tym zajmować... Ponieważ wiem, że w takiej

sytuacji jedynym lekarstwem jest praca, zająłem się pacjentami, a zwłaszcza jednym, który dostarcza mi bardzo interesującego materiału do badań. Jego pomysły są tak niezwykłe, a on sam tak odmienny od zwykłych szaleńców, że postanowiłem go poznać, na ile tylko będę w stanie. Mam wrażenie, że dziś bardziej niż kiedykolwiek zbliżyłem się do jądra jego tajemnicy. Wypytałem go o wszystkie szczegóły jego urojeń. Było w tym widzę to teraz - nieco okrucieństwa. Jakbym usiłował go utwierdzić w jego szaleństwie. W kontaktach z pacjentami zawsze unikam tego jak ognia. (Zapam.: w jakich okolicznościach nie chciałbym tego uniknąć?) „Omnia Romae venalia sunt”. Piekło ma swoją cenę! (verb. sap.) Jeśli za tą instynktowną skłonnością coś się kryje, warto będzie to kiedyś dokładnie zbadać, więc najlepiej będzie zacząć od razu; a zatem: R.M. Renfield, wiek 59 lat - sangwinik; ogromna siła fizyczna; chorobliwie pobudliwy; okresy przygnębienia kończące się jakąś idee fixe, której nie jestem w stanie ogarnąć. Sądzę, że to jego sangwiniczny temperament w połączeniu z jakimś niepokojem mającym swe źródło poza nim samym, doprowadza u niego do zaburzeń umysłowych; potencjalnie groźny dla otoczenia, jeśli tylko nie jest egoistą. U egoistów ostrożność stanowi bezpieczną barierę - zarówno dla ich przeciwników, jak i dla nich samych. Osobiście uważam, że jeśli punktem stałym jest własne ja, to siła dośrodkowa jest zawsze równoważona przez siłę odśrodkową; kiedy zaś punktem stałym jest obowiązek, jakaś idea, dominuje ta ostatnia siła i tylko jakiś przypadek, albo seria przypadków, może ją zrównoważyć. 

Z łac.: Wszystko w Rzymie jest na sprzedaż (przyp. red.).

List Quinceya R Morrisa do sędziego Artura Holmwooda 25 maja Drogi Art, już nieraz snuliśmy opowieści przy obozowym ognisku na prerii, opatrywaliśmy sobie nawzajem rany po tym, jak próbowaliśmy wylądować na Markizach, wznosiliśmy toasty na brzegu Titicaca. Ale jest jeszcze wiele historii do opowiedzenia, ran do zaleczenia i toastów do wypicia. Czy nie moglibyśmy się tym zająć jutro wieczorem przy moim obozowym ognisku? Nie waham się z zaproszeniem, bo skądinąd wiem, że pewna dama umówiła się gdzieś na kolację i masz wolny wieczór. Oprócz nas będzie jeszcze tylko jedna osoba - nasz stary przyjaciel z Korei, Jack Seward. Poużalamy się trochę nad sobą nad szklanicą wina i wypijemy za zdrowie najszczęśliwszego człowieka na świecie; tego, któremu udało się zdobyć najszlachetniejsze serce, jakie kiedykolwiek stworzył Bóg, najbardziej godne tego, by je zdobywać. Solennie gwarantujemy serdeczne powitanie i gorące przyjęcie i przyrzekamy zatrzymać cię w domu, jeśli wypijesz zbyt dużo, by pewne piękne oczy mogły cię. oglądać. Przybywaj! Jak zwykle oddany QVINCEY R MORRIS

Telegram od Artura Holmwooda do Quinceya P Morrisa 26 maja Możesz na mnie liczyć. Mam bardzo ciekawe wieści. ART

ROZDZIAŁ VI KORESPONDENCJA MINY MURRAY 24 lipca, Whitby. - Lucy wyjechała po mnie na stację. Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak pięknej i kwitnącej. Pojechałyśmy do domu przy Crescent, gdzie wynajmują pokoje. To urocze miejsce. Niewielka rzeczka o nazwie Esk płynie głęboką doliną, rozszerzającą się w pobliżu portu. Jej brzegi łączy wiadukt, wsparty na wysokich filarach, dzięki któremu

widok

wydaje

się

jeszcze

rozleglejszy,

niż

jest

w

rzeczywistości. Zbocza tej cudownie zielonej doliny są tak strome, że kiedy stoi się na górze, to dopóki człowiek nie znajdzie się na samej krawędzi zbocza i nie może spojrzeć w dół, widzi tylko to, co jest po drugiej stronie. Domy starego miasteczka, leżącego w dość sporym oddaleniu, mają czerwone dachy i odnosi się wrażenie, jakby były poukładane jeden na drugim - zupełnie jak na rycinach z widokiem Norymbergi. Nad miasteczkiem górują ruiny Opactwa Whitby, splądrowanego niegdyś przez Duńczyków; to w jego scenerii rozgrywa się ta część Marmionu, w której dziewczyna zostaje zamurowana w ścianie. Są wielkie i majestatyczne, pełne piękna i romantyzmu. Istnieje legenda, iż w jednym z okien ukazuje się Biała Dama. Pomiędzy opactwem a miastem znajduje się kolejny kościół - parafialny - otoczony dużym cmentarzem z mnóstwem nagrobków. Moim zdaniem to najładniejsze miejsce w Withby, ponieważ leży nad samym miastem i roztacza się z niego widok na cały port i zatokę aż po wychodzący



Poemat Waltera Scotta (1771 - 1832), szkockiego poety i pisarza, autora takich powieści, jak Ivanhoe i Rob Roy (przyp. red.).

daleko w morze przylądek o nazwie Kettleness. Zbocza są tak strome, że kiedyś osunął się fragment brzegu i część grobów została zniszczona. W jednym miejscu widać jeszcze fragmenty kamiennych nagrobków, wystające z piaszczystej ścieżki biegnącej daleko poniżej. Cmentarz przecinają alejki z ławkami; całymi dniami przesiaduje na nich mnóstwo ludzi podziwiających fantastyczny widok i chłonących morską bryzę. Ja też będę tu często przychodziła i pracowała. Tu właśnie teraz siedzę i piszę, z książką na kolanach, przysłuchując się rozmowie trzech siedzących obok staruszków. Pewnie całymi dniami nie robią nic innego, jak tylko siedzą i rozmawiają. Pode mną rozciąga się port, na przeciwległym krańcu ograniczony wychodzącą w morze długą granitową ścianą, skręcającą przy końcu na zewnątrz, w połowie której znajduje się latarnia morska. Od niej biegnie umocniona nabrzeże, a jego bliższy kraniec tworzy coś w rodzaju odwrotnie zgiętego! łokcia, zaś na samym końcu stoi druga latarnia morska. Pomiędzy tymi dwoma pirsami znajduje się wąskie wejście do portu, które zaraz potem gwałtownie się rozszerza. Najładniej jest podczas przypływu, bowiem kiedy jest odpływ, woda znika niemal zupełnie i pozostaje tylko Esk toczący swój nurt pomiędzy piaszczystymi brzegami, z których od czasu do czasu wyrastają pojedyncze skały. Po tej stronie wejścia do portu, od strony otwartego morza, wyrasta z wody) wielka rafa, której długa prawie na pół mili ostra krawędź zaczyna się niemal dokładnie za południową latarnią morską. Na końcu rafy znajduje się boja z dzwonem, która podczas złej pogody huśta się na falach i wydaje żałobne dźwięki. Istnieje legenda, że gdy zaginie statek, na otwartym morzu słychać

dźwięk dzwonów. Muszę o to zapytać tego starszego człowieka, który się tutaj zbliża... To bardzo zabawny staruszek. Musi być wiekowy, bo jego twarz jest sękata i poskręcana jak kora drzewa. Powiedział, że ma prawie sto lat i że kiedy się bili pod Waterloo, on był marynarzem we flocie rybackiej na Grenlandii. Obawiam się, że to sceptyk, ponieważ kiedy spytałam go o dzwony na morzu i Białą Damę z opactwa, odparł bardzo szorstko: „Ja bych sobie tym głowy nie zawracał, panienko. To stare dzieje. Nie żebych mówił, że tego nigdy nie było, ale na pewno nie za moich czasów. To dobre dla takich tam różnych przyjezdnych, podróżników i temu podobnych, ale już na pewno nie dla takiej miłej młodej panienki, jak panienka. Takie dejmy na to szczury lądowe z takiego Yorku albo z Leeds, co to ino jedzą solone śledzie, herbatę piją i rozglądają się, gdzie by tu tanio kupić trochę gagatu - tacy to uwierzą we wszystko. Ja tak se ino myślę, komu się chce opowiadać te wszystkie bujdy; nawet w gazecie jest pełno tych gupot”. Pomyślałam, że mogę się od niego dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, więc zapytałam, czy mógłby mi opowiedzieć, jak się dawniej łowiło wieloryby. Kiedy właśnie miał zacząć, zegar wybił szóstą, a on powoli i z wysiłkiem wstał, mówiąc: „Muszę do domu panienko. Wnusia nie lubi, jak herbata stygnie, a nogi już nic te; i schodów dużo; poza tym już mi kiszki przysychają do kręgosłupa”. Pokuśtykał do domu i widziałam jak - w miarę swych sił spiesznie schodzi w dół. Te schody to wspaniałe dopełnienie tego

miejsca. Prowadzą z miasteczka do samego kościoła; setki stopni - sama nic wiem ile - układających się w delikatny skręt. Wznoszą się tak łagodnie, że z łatwością można by po nich jeździć konno. Chyba miały jakiś związek z opactwem. Też już pójdę. Lucy z matką wybrały się gdzieś z grzecznościową wizytą, więc sobie ją darowałam. Do tej pory powinny już wrócić. 1 sierpnia. - Przyszłam tu godzinę temu z Lucy i odbyłyśmy niezmiernie interesującą rozmowę z moim leciwym przyjacielem i jego dwoma nieodstępującymi go na krok towarzyszami. Najwyraźniej jest dla nich wyrocznią; kiedy był młodszy, musiał być bardzo despotyczny: nie zdarza się, aby przyznał komuś rację i wszystkich traktuje z góry. Jak mu brakuje argumentów, to ich przekrzykuje, a milczenie zawsze odbiera jako aprobatę. Lucy wygląda naprawdę uroczo w swojej białej, batystowej sukience; od czasu, jak tu przebywa, nabrała pięknych kolorów. Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy się tam pojawimy, nasi staruszkowie już tam na nas czekają i zawsze się do nas przysiadają. Ona jest taka miła dla starszych ludzi; chyba cała trójka zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia. Nawet mój staruszek jej ustępuje i się z nią nie sprzecza, za to mnie dostaje się od niego w dwójnasób. Naprowadziłam go na temat legend, a on natychmiast rozpoczął swoje kazanie. Muszę je zapisać i zapamiętać: „To gupoty, czyste gupoty i tyle! To, co się gada o tych całych klątwach, znakach, duchach, straszydłach, to wszystko po to, żeby można było straszyć dzieci i gupkowate kobiety. Wszystko duby smalone! Te wszystkie znaki i ostrzeżenia to nic ino wynalazek proboszczów i różnych takich naganiaczy, żeby ludzi nastraszyć i

obrzydzić, a potem żeby ich naciągać. Złość mnie bierze, jak se o tym pomyślę. Czemu im nie starcza, że drukują cygaństwa w gazecie i mówią na kazaniu? Muszą wypisywać je na grobie? Niech no się panienka rozejrzy, gdzie tylko panienka chce. Wszystko, co tu napisane, tak po pańsku, to zwykły kant; te kamienie aż się gną pod tymi łgarstwami. »Tu spoczywa ciało« albo »Świętej pamięci«; na każdym pisze coś takiego, a nawet w co drugim nikt nie leży; a o połowie tych, co leżą, ludzie to by woleli zapomnieć; gdzie im tam do świętości! Łgarstwa, jedne łgarstwa - jak nie o tym, to o tamtym. Do diabła, ale będzie bajzel, jak w Dzień Sądu wszystkie się tu zlezą w tych swoich szmatach i będą chcieli wyciągać z ziemi te kamienie, żeby pokazać, jacy byli dobrzy; niektórzy to się będą trząść ze strachu, a ręce to będą mieli takie zmacerowane i śliskie od leżenia w morzu, że nic nie będą mogli chwycić”. Z pełnej zadowolenia miny staruszka i z tego, jak wodził naokoło oczami, oczekując wyrazów aprobaty ze strony swych towarzyszy, wywnioskowałam, że się popisuje; chciałam, żeby mówił dalej, więc wtrąciłam: „Ależ panie Swales, pan nie może mówić tego wszystkiego poważnie! Przecież wszystkie nagrobki nie mogą kłamać!”. „Akurat! Może i są takie, co to na nich tak całkiem nie nałgali, ale i tak napisali za dobrze; bo tu niektórzy myślą, że kałuża to morze - jak to jest ich kałuża. Same łgarstwa. Niech se tu panienka przyjdzie i obejrzy sobie cmentorz”. Skinęłam głową, bo pomyślałam sobie, że tak będzie lepiej, choć nie do końca wiedziałam, czego ode mnie chce. Tylko tyle, że to ma coś wspólnego z grobami. On zaś ciągnął dalej: „I

panienka se myśli, że pod tymi kamieniami są ludzie?”. Znów przytaknęłam. „I to jest właśnie łgarstwo. Dużo tych grobów jest pustych jak tabakiera starego Duna w piątek wieczór”. Dał kuksańca jednemu ze swych towarzyszy i wszyscy się roześmiali. „I, do diabła, jak by miało być inaczej? Niech no panienka patrzy na ten z samego brzegu; niech no panienka czyta!”. Podeszłam do wskazanego nagrobka i przeczytałam: „Edward Spencelagh; kapitan; zamordowany przez piratów u wybrzeży Andros, w kwietniu 1854 roku, w wieku lat 30”. Kiedy do nich wróciłam, pan Swales ciągnął dalej: „Ciekawość, kto by go tu miał niby przywieźć? »Zamordowany u wybrzeży Andrus«! A panienka se myślała, że on tu leży, pod spodem! Mogę panience pokazać z tuzin ludzi, co leżą w morzu, tam, koło Grenlandii - wskazał ręką na północ - albo tam, gdzie zaniósł ich prąd. To te wszystkie groby koło panienki. Panienka ma młode oczy, to se może poczytać te łgarstwa, co' to na nich powypisywali temi małymi literami. Ten tu, Braithwaite Lowrey - ja jego ojca znałem - zginął na „Lively” koło Grenlandii koło osiemset dwudziestego; albo Andrew Woodhouse, też tam utonął w 1777; albo John Paxton, co to następnego roku utopił się koło przylądka Farewell; jeszcze ten stary piernik John Rawlings, co to jego dziadek pływał razem ze mną - poszedł na dno w Zatoce Fińskiej koło roku pięćdziesiątego. Czy panienka myśli, że jak zabrzmi trąba, to wszystkie te ludzie będą musiały gnać tu do Whitby? Założę się, że tak! Mówię panience, że jak tu przyjdą, to się będą deptać po nogach i rozpychać łokciami tak samo, jak my, kiedy w dawnych czasach urządzaliśmy se bitki na lodzie - od rana do wieczora - a potem

żeśmy lizali rany przy polarnej zorzy”. Była to niewątpliwie lokalna atrakcja, ponieważ staruszek na samo wspomnienie zaczął głośno rechotać, a jego towarzysze przyłączyli się do niego z wielkim ukontentowaniem. „Ale - wtrąciłam - z pewnością nie do końca ma pan rację, ponieważ zakłada pan, że ci wszyscy biedni ludzie, albo raczej ich dusze, w Dzień Sądu będą musieli zabrać ze sobą swoje nagrobki. Myśli pan, że to naprawdę będzie konieczne?”. „A po co innego by były? Niech mi panienka powie!”. „No, chyba dla przyjemności krewnych”. „Panienka se myśli, że dla przyjemności krewnych! - w jego głosie zabrzmiała pogarda. - Jak te łgarstwa mają sprawiać krewnym przyjemność? Przecie wszyscy o tym wiedzą!”. Wskazał na kamień leżący u naszych stóp, na którym, w pobliżu krawędzi urwiska, ustawiona była ławka. „Niech no panienka przeczyta, co tam pisze”. Z mojego miejsca widziałam litery do góry nogami, ale Lucy siedziała z właściwej strony, więc schyliła się i przeczytała: „Świętej pamięci George Cannon, który zmarł w nadziei na zmartwychwstanie 29 lipca 1873 roku, spadając ze skał w Kettleness. Ten grób, dla swego jedynego ukochanego syna ufundowała pogrążona w smutku matka - wdowa. Naprawdę, panie Swales, nie widzę w tym nic śmiesznego!”. Lucy wygłosiła ten komentarz bardzo poważnie, a nawet nieco surowo. „Nic śmiesznego!? Ha! Ha! To temu, że panienka nie wie, że ta niby zasmucona matka to była straszna jędza i ona go nienawidziła, bo to był łobuz - zwykły drań. On jej tak bardzo nienawidził, że z tej

nienawiści sam się zabił; i to tylko po to, żeby nie dostała grosza z ubezpieczenia, co go sobie zapłacił. Prawie se łeb odstrzelił ze starego muszkietu, co go używali do straszenia wron. I taka jest prawda. A jak się rozchodzi o tą niby nadzieję na zmartwychwstanie, to sam żem wiele razy słyszał, jak mówił, że chce iść do piekła; ta jego matka to była taka dewota, że on był pewny, że ona pójdzie do nieba, a on nie chciał być tam, gdzie ona. No to czy ten kamień - mówiąc te słowa, postukał w niego laską - to nie jest jedno łgarstwo? I czy Gabrielowi nie zrobi się niedobrze, kiedy Geordie, sapiąc, stanie przed nim z tym kamieniem na grzbiecie i powie, że ma dowód?”. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale Lucy, wstając z miejsca, zmieniła temat: „Dlaczego pan nam o tym mówi? To moje ulubione miejsce i nie chcę go zmieniać; a teraz wiem, że muszę siedzieć nad grobem samobójcy”. „Panience nic od tego nie będzie, a biedny Geordie może się i cieszy, że wreszcie taka ślicznotka siada mu na kolanach. Panience nie stanie się od tego żadna krzywda. Ja tu przychodzę prawie dwadzieścia lat i żadna krzywda mnie się od tego nie stała. Niech się panienka nie martwi ani tymi, co tu leżą, ani tymi, co ich tu nie ma. Bać to się panienka będzie wtedy, jak panienka zobaczy, że te kamienie uciekają i tu zostaje puste pole. O, zegar bije; muszę lecieć. Sługa uniżony pięknych pań!”. I pokuśtykał na dół. Siedziałyśmy tam z Lucy jeszcze przez chwilę, a widok był tak piękny, że z zachwytu wzięłyśmy się za ręce. Znów zaczęła mi

opowiadać o Arturze i ich nadchodzącym ślubie. To napełniło mnie smutkiem, bowiem już od miesiąca nie miałam żadnych wieści od Jonathana. Tego samego dnia. - Znowu tu jestem, tym razem sama; jest mi bardzo smutno. Znów nie było żadnego listu. Mam tylko nadzieję, że Jonathanowi nic się nie stało. Zegar właśnie wybił dziewiątą. Widzę światła miasteczka czasem rozproszone, czasem ułożone w szeregi - to ulice - a czasem pojedyncze. Biegną w górę Esku i giną tam, gdzie zakręca dolina. Z lewej widok przesłania mi czarna linia dachu stojącego obok opactwa starego domostwa. Gdzieś za mną słychać w oddali beczenie pasących się na polach owiec i jagniąt, a poniżej na brukowanej drodze stukają kopyta jakiegoś osiołka. Na molo orkiestra gra walca, a nieco dalej, na jednej z bocznych uliczek trwa spotkanie Armii Zbawienia. Orkiestry nie słyszą się nawzajem, ale stąd widzę je i słyszę obie. Ciekawe, gdzie jest Jonathan i czy o mnie myśli. Szkoda, że go tu ze mną nie ma. DZIENNIK DRA SEWARDA 5 czerwca. - W miarę jak coraz lepiej rozumiem Renfielda, jego przypadek wydaje mi się coraz bardziej interesujący. Niektóre z jego cech są bardzo rozwinięte: egoizm, dyskrecja i upór w dążeniu do celu. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, jaki to cel. Wydaje się, że ma jakiś dokładnie ustalony plan, ale nie zdołałem go jeszcze rozgryźć. Jego pozytywną cechą jest miłość do zwierząt, chociaż przybiera ona tak dziwaczne formy, że czasami wydaje mi się, że jest po prostu niezwykle okrutny. Lubi bardzo dziwne zwierzęta. Jego aktualnym hobby jest

łapanie much. Ma ich tak wiele, że musiałem otwarcie wyrazić swoją dezaprobatę. Ku mojemu zdumieniu nie wpadł w szał, jak tego oczekiwałem, ale przyjął to z powagą. Przez chwilę się nad czymś zastanawiał, a potem powiedział: „Mogę je potrzymać jeszcze trzy dni? Potem się ich pozbędę”. Oczywiście się zgodziłem. Muszę go obserwować. 18 czerwca. - Teraz zainteresował się pająkami i trzyma w pudełku kilka dużych sztuk. Przez cały czas dokarmia je muchami i liczba tych ostatnich gwałtownie spada, chociaż wcześniej poświęcił połowę własnego jedzenia, żeby zwabić je do pokoju. 1 lipca. - Jego pająki stają się takim samym utrapieniem, jak wcześniej muchy i dziś oznajmiłem mu, że musi się ich pozbyć. Kiedy to usłyszał, bardzo posmutniał, więc dodałem, że w każdym razie musi się pozbyć ich części. Z ochotą przystał na to rozwiązanie, więc podobnie jak wcześniej - dałem mu nieco czasu na zredukowanie rozmiarów hodowli. Wtedy zobaczyłem coś, co napełniło mnie odrazą. Kiedy z głośnym bzyczeniem wpadła do pokoju obrzydliwa mucha plujka, napęczniała po uczcie na jakiejś padlinie, złapał ją, przez kilka chwil trzymał ją podniecony w palcach i zanim się zorientowałem, co ma zamiar zrobić, włożył ją do ust i połknął. Zrugałem go za to, ale on spokojnie przekonywał mnie, że była bardzo smaczna i pożywna; że to jest życie, mocne życie, które jemu też dało życie. To naprowadziło mnie na pewną myśl, albo raczej zalążek myśli. Muszę zaobserwować, jak będzie się pozbywał swoich pająków. Niewątpliwie zajmuje go jakiś trudny problem, ponieważ bez przerwy notuje coś w swoim niewielkim zeszycie. Jego stronice wypełniają ogromne ilości cyfr; zwykle

poszczególne liczby sumowane są grupami, a potem dodawane są otrzymane w ten sposób sumy; jak gdyby rozkładał” jakieś wyliczenie, jak to określają księgowi. 8 lipca. - W jego szaleństwie jest metoda, a mój zalążek myśli nabiera kształtów. Wkrótce ukształtuje się ostatecznie, a wtedy - o nieświadoma części mojego umysłu! - będziesz musiała ustąpić przed swoim świadomym bratem. Przez kilka dni trzymałem się z dala od naszego przyjaciela, żeby łatwiej zauważyć zachodzące w nim zmiany. Nic się jednak nie zmieniło, z wyjątkiem tego, że rozstał się z częścią swoich dotychczasowych pupili, przygarniając w to miejsce nowego. Jakimś cudem udało mu się złapać wróbla i już częściowo go oswoił. Jego metoda oswajania jest chyba dość prosta, bowiem liczba pająków radykalnie się zmniejszyła. Niemniej te, które nadal żyją, są obficie karmione muchami, nieustannie wabionymi zapachem jedzenia. 19 lipca. - Odnotowaliśmy pewien postęp. Mój przyjaciel ma już całą kolonię wróbli, a jego muchy i pająki zniknęły niemal bez śladu. Kiedy do niego wszedłem, podbiegł do mnie i powiedział, że chciałby mnie prosić o wielką przysługę - bardzo wielką przysługę; kiedy to mówił, łasił się do mnie jak pies. Zapytałem go, o co chodzi. W odpowiedzi, w jego głosie i zachowaniu pojawiło się coś w rodzaju ekstazy: „O kotka! O malutkiego, rozbrykanego kotka o lśniącej sierści, z którym mógłbym się bawić, którego mógłbym uczyć i karmić, karmić, karmić!”. W pewnym sensie spodziewałem się takiej prośby. Zauważyłem bowiem, że jego kolejni ulubieńcy charakteryzowali się coraz

większymi rozmiarami i ruchliwością i niezbyt mnie obchodziło, że jego wdzięczna rodzinka oswojonych wróbli zostanie wkrótce unicestwiona w taki sam sposób, jak wcześniej muchy i pająki. Odparłem, że się tym zajmę i zapytałem, czy nie chciałby raczej dorosłego kota, niż małego kotka. Zdradziła go żarliwość, z jaką odpowiedział: „O tak! Bardzo chciałbym dużego kota! Prosiłem o małego kotka tyko dlatego, że się bałem, że dużego mi pan nie da! Bo przecież nikt nie odmówiłby mi małego kotka, prawda?”. Pokręciłem głową i wyraziłem obawę, że nie będzie to możliwe od razu, ale zapewniłem, że się tym zajmę. Na jego obliczu odmalowało się rozczarowanie, a nawet odczytałem z niego zagrożenie dla siebie; podchwyciłem bowiem jego gwałtowne, ukradkowe spojrzenie, w którym kryła się chęć mordu. Ten człowiek, to najwyraźniej nie w pełni rozwinięty

przypadek

niebezpiecznego

dla

otoczenia

maniaka.

Potraktuję jego obecną zachciankę jak i zobaczę, co z tego wyniknie; wtedy będę wiedział więcej. 10 wieczorem. - Ponownie go odwiedziłem i zastałem go siedzące' w zadumie w kącie pokoju. Kiedy wszedłem, padł przede mną na kolan i błagał mnie, abym mu pozwolił trzymać kota; że od tego zależy jego zbawienie. Byłem nieugięty i stanowczo stwierdziłem, że go nie dostanie, na co bez słowa wstał i usiadł w tym samym kącie, w którym go zastałem i zaczął obgryzać paznokcie. Odwiedzę go wczesnym rankiem. 20 lipca. - Odwiedziłem Renfielda wczesnym rankiem, jeszcze przed obchodem dyżurnego pielęgniarza. Nie spał i nucił jakąś melodię. Właśnie: rozsypywał na parapecie zachomikowany gdzieś cukier, więc

najwyraźniej na powrót rozpoczynał chwytanie much - radośnie i ochoczo. Rozejrzałem się za ptakami i, nie widząc ich, spytałem, co się z nimi stało. Nie odwracając! nawet głowy, odparł, że wszystkie odleciały. Po pokoju walało się trochę piór, a na poduszce widać było ślady krwi. Nie odezwałem się ani słowem, ale po wyjściu powiedziałem dozorcy, by mnie informował, gdyby w ciągu dnia wydarzyło się coś dziwnego. 11

przedpołudniem.

-

Właśnie

przyszedł

pielęgniarz

i

poinformował mnie, że Renfield bardzo źle się czuje i zwymiotował mnóstwo piór. „Ja myślę, pani doktorze - powiedział - że on pozjadał te swoje ptaki; że je zjadł na surowo!”. 11 wieczorem. - Wieczorem podałem Renfieldowi opiat na tyle mocny, że zdołał uśpić nawet jego, i zabrałem jego notatnik, aby go przejrzeć. Myśl, która ostatnio kiełkowała w mojej głowie, jest już kompletna, a teoria potwierdzona. To szczególnego rodzaju maniak. Będę musiał dla niego opracować nową klasyfikację i nazwać go maniakiem zoofagicznym (jedzącym życie); pragnie on bowiem wchłonąć w siebie tyle życia, ile tylko się da i zaplanował, że dokona tego na drodze kumulacji. Dał do zjedzenia jednemu pająkowi wiele much, a jednemu ptakowi wiele pająków i chciał, aby jeden kot zjadł wiele ptaków. Jakie byłyby kolejne etapy? Może nawet warto by było dokończyć ten eksperyment. Byłoby to możliwe, gdyby tylko znaleźć wystarczający powód. Kiedyś ludzie szydzili z wiwisekcji, a dziś uważnie śledzą ich wyniki. Dlaczegóż by nie rozwijać nauki także w jej najtrudniejszym i najbardziej kluczowym obszarze - w dziedzinie poznawania ludzkiego mózgu? Gdybym tylko posiadł tajemnicę jednego

takiego umysłu - gdybym zdobył klucz do fantazji choćby jednego szaleńca - mógłbym rozwinąć własną dziedzinę wiedzy do poziomu, przy którym fizjologia Burdona - Sandersona czy wiedza o mózgu Ferriera byłyby warte śmiechu. Gdybym tylko miał wystarczający powód! Nie mogę bez przerwy tego roztrząsać, bo pokusa jest zbyt silna; dobry powód mógłby przeważyć szalę - wszak i ja mogłem się urodzić z wyjątkowym mózgiem! Jakże precyzyjne było rozumowanie tego człowieka! Tacy są wszyscy szaleńcy - oczywiście w pewnych granicach. Ciekawe, na ile żywotów ocenia człowieka? A może tylko na jeden? Dokładnie zamknął wcześniejsze rachunki, a dziś otworzył nowy rejestr. Ilu z nas otwiera nowy rejestr każdego dnia swego żywota? Osobiście mam wrażenie, jakby właśnie wczoraj całe moje życie skończyło się wraz z nadzieją że naprawdę otwieram nowy rejestr. I tak już będzie do końca, dopóki nie podsumuje mnie Wielki Rejestrator i nie zamknie mojej księgi głównej bilansem zysków i strat. O Lucy, Lucy, nie mogę się gniewać ani na ciebie, ani na mojego przyjaciela, którego szczęście jest twoim szczęściem; pozostało mi dalej czekać bez nadziei i pracować. Pracować! Pracować! Gdybym tylko miał tak mocny powód, jak mój biedny szalony przyjaciel! Dobry, nieegoistyczny powód, który nakłoniłby mnie do pracy! To naprawdę byłoby szczęście! Z NOTATEK MINY MURRAY 26 lipca. - Jestem pełna niepokoju i pisanie bardzo mnie uspokaja. To jest tak, jakby się do siebie szeptało i słuchało jednocześnie. Także w

stenografii jest coś takiego, co odróżnia ją od pisma. Mój niepokój bierze się z myśli o Lucy i Jonathanie. Od jakiegoś czasu nie miałam od Jonathana żadnych wieści i bardzo się tym martwiłam. Jednak wczoraj drogi pan Hawkins, który zawsze jest taki miły, przesłał mi otrzymany od niego list. Pisałam do niego już wcześniej, pytając, czy ma jakieś wieści, a on teraz odpisał, że otrzymał właśnie list, do którego jest dołączona wiadomość dla mnie. To tylko jedna linijka, datowana na Zamku Dracula; Jonathan informuje mnie, że właśnie wyrusza do domu. To zupełnie do niego niepodobne; nie rozumiem tego i bardzo się martwię. Potem Lucy, choć przecież pobyt tutaj bardzo jej służy, powróciła do dawnego nawyku lunatykowania. Jej matka rozmawiała ze mną na ten temat i zadecydowałyśmy, że każdej nocy mam zamykać drzwi naszego pokoju na klucz. Pani Westenra jest przekonana, że lunatycy zawsze wychodzą na dach albo spacerują krawędzią urwiska; potem nagle się budzą i spadają z rozpaczliwym krzykiem, który rozlega się wokół głośnym echem. Biedactwo, to normalne, że się martwi. Zdradziła mi, że jej mąż - ojciec Lucy - miał ten sam nawyk; wstawał w nocy, ubierał się i wychodził z domu - oczywiście jeśli go ktoś nie zatrzymał. Jesienią Lucy ma wyjść za mąż i już projektuje swoją suknię ślubną i planuje dekorację domu. Doskonale ją rozumiem, bo robię dokładnie to samo, tyle że my z Jonathanem zaczniemy nasze wspólne życie bardzo skromnie i będziemy po prostu musieli starać się jakoś wiązać koniec z końcem. Pan Holmwood - to znaczy sędzia Holmwood, jedyny syn lorda Goldaminga - przybędzie tu, jak tylko będzie mógł wyjechać z, miasta, ponieważ jego ojciec nie czuje się najlepiej; myślę, że kochana Lucy liczy już chwile, które ją od tego dzielą. Koniecznie

chce go zabrać na nasza ławeczkę na urwisku, kolo kościoła, i pokazać, jakie Whitby jest piękne. Pewnie to oczekiwanie tak na nią wpływa; kiedy on przyjedzie, wszystko na pewno wróci do normy. 27 lipca. - Żadnych wieści od Jonathana. Bardzo się o niego martwię, choć sama nie wiem dlaczego. Tak bym chciała, żeby napisał choćby jedną linijkę. Lucy lunatykuje częściej, niż kiedykolwiek przedtem i każdej nocy mnie budzi, chodząc po pokoju. Na szczęście jest tak gorąco, że na pewno się nie przeziębi. Niemniej niepokój i bezustanne wybijanie ze snu zaczynają już u mnie powodować rozdrażnienie i bezsenność. Dzięki Bogu Lucy jest w dobrym zdrowiu. Pana Holmwooda wezwano nagle do Ring, do ojca, który poważnie zachorował. Lucy bardzo się denerwuje tym, że spotkanie się odwleka, ale to nie ma wpływu na jej kwitnący wygląd. To silna kruszyna, a jej policzki są prześlicznie zaróżowione. Straciła ten wcześniejszy anemiczny! wygląd. Modlę się, żeby tak już zostało. 3 sierpnia. - Za nami kolejny tydzień bez żadnych wieści od Jonathana. Nie pisał nawet do pana Hawkinsa, który się ze mną skontaktował. Mam tylko nadzieję, że się nie rozchorował. Ale wtedy pewnie by napisał. Patrzę na ten jego ostatni list i ciągle mi się wydaje, że coś jest z nim nie w porządku. Tc słowa brzmią tak, jakby pisała je jakaś obca ręka, choć to przecież jego charakter pisma. Nie mam co do tego wątpliwości. W ostatnim tygodniu Lucy) lunatykowała jakby rzadziej, ale jest w niej jakieś dziwne napięcie, którego nie pojmuję. Mam wrażenie, jakby mnie obserwowała - nawet we śnie. Próbuje otworzyć drzwi, a kiedy przekonuje się, że są zamknięte, chodzi po pokoju i szuka klucza.

6 sierpnia. - Kolejne trzy dni bez wiadomości. Ta niepewność staje się straszna. Gdybym tylko wiedziała, pod jaki adres napisać albo gdzie się udać, czułabym się spokojniejsza, ale od ostatniego listu absolutnie nikt nie miał od niego żadnych wieści. Pozostaje mi tylko modlić się o cierpliwość. Lucy jest bardziej pobudzona niż zwykle, ale poza tym czuje się dobrze. Ostatnia noc była dość burzliwa, a rybacy mówią, że możemy się spodziewać sztormu. Muszę popróbować obserwacji meteorologicznych i nauczyć się odczytywać pogodowe symptomy. Dziś jest szaro i kiedy piszę te słowa, słońce skrywa się za gęstymi chmurami, gdzieś wysoko nad Kettleness. Wszystko jest szare - z wyjątkiem zielonej trawy, która w tym otoczeniu wygląda jak szmaragd. Szare, ziemiste skały; szare chmury, poprzetykane na krańcach pojedynczymi promieniami słońca, wiszące nad szarym morzem, w głąb którego na podobieństwo szarych palców ciągną się piaszczyste łachy. Morze przewala się z rykiem nad płyciznami i piaszczystymi mieliznami, przykryte morską mgiełką wdzierającą się w głąb lądu. Horyzont zginął w szarej mgle. Wszystko tworzy jeden bezkres. Chmury przypominają gigantyczne skały, a znad morza dochodzi pomruk, który zdaje się zapowiadać jakieś nieszczęście. Na plaży od czasu do czasu widać ciemne postaci, niektóre do połowy skryte we mgle, przypominające „ludzi idących jak drzewa”. Łodzie rybackie na wyścigi płyną do portu; wznoszą się i nurkują na falach, dopływają do przystani, kładąc się niemal na burtę. O, nadchodzi stary pan Swales. Kieruje się wprost ku mnie i po ruchu, jakim unosi kapelusz, można poznać, że ma chęć porozmawiać... Uderzyła mnie zmiana w zachowaniu tego biednego, staruszka.

Kiedy przysiadł obok mnie, odezwał się bardzo cichym głosem: „Chciałbych panience coś powiedzieć”. Widziałam, że czuje się nieswojo, więc wzięłam go za jego biedną, starą, pomarszczoną rękę i poprosiłam, żeby mówił ze mną całkiem otwarcie; więc, trzymając ciągle swoją dłoń w mojej, rzekł: „Chyba żem cię wystraszył, kochaneczko, tym bajdurzeniem o umrzykach i tern podobnych rzeczach; aleja tak po prawdzie nie myślę i chciałbym, żeby panienka to wiedziała, jak mnie już nie będzie. My stare, co to jedną nogą już na tamtym świecie, nie lubimy o tym myśleć i nie lubimy się tego bać; dlatego żem sobie robił z tego żarty, żeby samemu sobie dodać ducha. Ale żeby mi tak język usechł, panienko, żebym się bał umierania, to nie, ani trochę; ale jakbym tylko miał co do powiedzenia, to bym chciał; chyba mój czas już blisko, bo żem stary, a człek nie może już się spodziewać, że dożyje setki; a ja żem jest jej już tak blisko, że Starzec chyba zaczął ostrzyć kosę. Widzi panienka, już zaczynam o tym pleść; starego psa nie da się już oduczyć szczekać. Już niedługo Anioł Śmierci zagra mi na swojej trąbie. Ale, ale, niech panienka nie lamentuje - dodał, widząc moje łzy - nawet jakby przyszedł dziesiaj w nocy, to bym się przed nim nie chował. Bo to życie to przecie tylko czekanie na coś nowego; a tak po prawdzie to w życiu tylko na śmierć możemy liczyć. A ja żem jest nawet zadowolony, że ona przyjdzie, kochaneczko, i to już niezadługo. Ona może nawet już idzie, kiedy my tu tak patrzymy i myślimy. Może jest w tym wietrze, tam nad morzem, co to niesie ze sobą zatratę, ruinację, wielkie zmartwienie i żal. Niech no panienka patrzy! - zawołał nagle - W tym wietrze i w tym brzegu tam po drugiej stronie jest coś, co brzmi, wygląda, smakuje i

pachnie jak śmierć. To jest w powietrzu; czuję, że to do nas idzie. Niech tylko Pan Bóg sprawi, żebym był wesół, jak przyjdzie na mnie czas!”. Pobożnie wzniósł ręce do góry i zdjął kapelusz. Jego usta poruszały się, jakby się modlił. Po kilku minutach milczenia wstał, uścisnął mi rękę, pobłogosławił mnie, pożegnał się i pokuśtykał przed siebie. Ta rozmowa bardzo mnie poruszyła i jeszcze bardziej wytrąciła z równowagi. Ucieszyłam się więc, gdy pojawił się strażnik morski ze swoją lunetą pod pachą. Zatrzymał się jak zwykle, żeby ze mną porozmawiać, ale przez cały czas przypatrywał się jakiemuś dziwnemu statkowi. „Nie wiem, co to za jedni - powiedział - wygląda jak Rosjanin, ale dziwnie się kręci. Chyba nie wiedzą, co mają robić; przecie widzą, że sztorm idzie; jakby się nie mogli zdecydować, czy uciekać na północ, na morze, czy się chować. Niech pani patrzy! Dziwnie płynie, jakby nim nikt nie sterował; płynie tam, gdzie wiatr dmuchnie. Jutro o tej porze będziemy o nich wiedzieć więcej”.

ROZDZIAŁ VII WYCINEK Z „THE DAILYGRAPH Z 8 SIERPNIA (wklejony do notatnika Miny Murray) Od naszego korespondenta Whitby Miał tu właśnie miejsce jeden z największych i najbardziej niespodziewanych sztormów, jakie kiedykolwiek odnotowano. Tego dnia było dość parno, ale w sierpniu to nic nadzwyczajnego. Sobotni wieczór był przepiękny i tłumy letników zaludniły Mulgrave Woods, Zatokę Robin Hooda, Rig Mili, Runswick, Staithes i wiele innych miejsc w okolicach Whitby. Parowce „Emma” i „Scarborough” odbyły swoje spacerowe rejsy wzdłuż wybrzeża i wszędzie panował ożywiony ruch. Piękna pogoda utrzymała się aż do popołudnia. Wtedy miejscowi plotkarze, którzy systematycznie odwiedzają cmentarz przy kościele na Wschodnim Klifie i z jego wysokości podziwiają wspaniałą panoramę morza, zwrócili uwagę na chmury piętrzące się wysoko na północno wschodnim niebie. Wiał dość łagodny, południowo - zachodni wiatr, określany w meteorologicznym żargonie jako „dwójka: lekka bryza”. Pełniący służbę strażnik morski niezwłocznie złożył odpowiedni meldunek, a pewien stary rybak, który już od ponad pół wieku obserwuje pogodę ze Wschodniego Klifu, stanowczo przepowiadał nadejście niespodziewanego sztormu. Zachodzące słońce ubarwiło otaczające

chmury,

tworząc

widok

tak

malowniczy,

że

na

przykościelnym cmentarzu zebrał się tłumek, a ludzie, spacerując

brzegiem klifu, podziwiali niecodzienne widowisko. Zanim jeszcze słońce skryło się za czarnym masywem Kettleness, wystrzelającym stromo na zachodzie, jego drogę naznaczyły kłębowiska chmur we wszystkich barwach zachodu - płomiennych, purpurowych, różowych, zielonych, fioletowych oraz we wszystkich odcieniach złota. Od tego wielobarwnego tła odcinały się jedynie to tu to tam niewielkie czarne łaty, niczym jakieś kolosalne sylwetki wycięte z czarnego papieru. Także malarze nie przegapili tego niecodziennego widowiska i bez wątpienia niektóre szkice Preludium przed Wielkim Sztormem uświetnią w maju przyszłego roku ściany Akademii Królewskiej. Kilku kapitanów podjęło decyzję, aby ich „brukowce” albo „muły”, jak w swym Żargonie nazywają rozmaite klasy statków, pozostały w porcie do przejścia sztormu. Wieczorem wiatr zupełnie ucichł i o północy zaległa martwa cisza przesycona parnym, gorącym powietrzem. Towarzyszyło jej to dojmująco napięcie, które na chwilę przed burzą odczuwają osoby o wrażliwej naturze. Na morzu widać było tylko pojedyncze światła, ponieważ nawet przybrzeżne parowce, „tulące się” zwykle do brzegu, teraz trzymały się od niego z dala, i w zasięgu wzroku pozostawało jedynie kilka rybackich łodzi. Pojawił się też jeden jedyny żaglowiec; był to obcy szkuner idący pod pełnymi żaglami - najwyraźniej na zachód. Dopóki pozostawał w polu widzenia zgromadzonych tłumnie gapiów, tematem wielu komentarzy była głupia brawura albo ignorancja jego oficerów. Próbowano sygnalizować, aby w obliczu zagrożenia zrzucili część żagli. Przed zapadnięciem zmroku widziano go, jak z leniwie trzepocącymi na wietrze żaglami łagodnie sunął po falującym morzu.

Tak leniwie, jak namalowany statek na namalowanym morzu.

Krótko przed dziesiątą bezruch powietrza stał się wprost trudny do zniesienia, a cisza była taka, że można było wyraźnie usłyszeć beczenie owiec w głębi lądu i szczekanie psów w miasteczku; jedyny dysonans w tej wielkiej' harmonii ciszy natury stanowiła orkiestra, grająca na molo żywe, francuskie w swym klimacie melodie. Krótko po północy od strony morza doleciał dziwny dźwięk, a wysoko ponad głowami rozległo się niesamowite, ciche, głuche dudnienie. Wtedy niespodziewanie rozszalała się burza. Cała przyroda wpadła w konwulsje z taką gwałtownością, że nawet wtedy trudno było w nią uwierzyć, a po czasie nie da się jej w pełni odtworzyć. Fale zaczęły się wznosić z rosnącą furią, a każda następna była wyższa od poprzedniczki, aż w przeciągu kilku minut morze, które zaledwie przed kilkoma chwilami było całkiem gładkie, przeistoczyło się w ryczącego i pochłaniającego wszystko potwora. Białe bałwany szaleńczo uderzały o płaskie plaże i wspinały się na wznoszące się ku górze klify; inne rozbijały się o nabrzeża, a morska piana pokrywała lampy w latarniach morskich, wieńczących kraniec każdego z pirsów portu Whitby. Wiatr huczał na podobieństwo grzmotu i uderzał z taką siłą. że nawet silnym mężczyznom trudno było ustać się na nogach i mocno się musieli przytrzymywać żelaznych barierek. Niezbędne okazało się usunięcie z pirsów wszystkich gapiów, gdyż w przeciwnym razie liczba śmiertelnych ofiar byłaby tej nocy wielokrotnie wyższa. Kolejnym zagrożeniem stały się masy morskiej mgły, które napłynęły nad ląd.

Białe, pełne wilgoci tumany przesuwały się wolno jak duchy, a były tak wilgotne i zimne, że łatwo było sobie wyobrazić, iż to rzeczywiście duchy tych, co zaginęli na morzu, oślizgłymi martwymi rękami dotykają swych żyjących braci i wielu ludzi drżało, czując na ciele ten dotyk. Chwilami mgła się przerzedzała, a wtedy w blasku jasnych i szybkich] błyskawic można było dojrzeć całe połacie morza; po nich rozlegały się tak donośne grzmoty, iż wydawało się, że całe niebo trzęsie się od potężnych kroków burzy. Można było wtedy ujrzeć niewypowiedzianie majestatyczne i niezmiernie zajmujące sceny: morze przewalało się wielkimi jak góry falami, z których każda wyrzucała w niebo ogromne masy białej piany, porywanej następnie przez wichurę i w postaci wielkiego wiru wyrzucanej wprost w kosmos; to tu, to tam jakaś łódź rybacka ze strzępami żagli na maszcie, płynęła szaleńczo, szukając schronienia przed wichrem; od czasu do czasu mignęły białe skrzydła miotanego wichurą

morskiego

ptaka. W

najwyższym

punkcie

Wschodniego Klifu przygotowano do sprawdzenia nowy, nieużywany jeszcze dotąd reflektor. Obsługa uruchomiła go i w przerwach pomiędzy falami napływającej mgły, omiatała nim powierzchnię morza. Raz czy dwa okazał się bardzo pożyteczny, kiedy jakaś łódź rybacka, do której fale wdzierały się już przez burty i która szukała schronienia w porcie, mogła dzięki zbawczemu światłu uniknąć zderzenia z pirsem. Kiedy wszystkie łodzie znalazły się już bezpiecznie w przystani, z piersi zebranego na brzegu tłumu wydobył się okrzyk radości; przez chwilę opierał się rykowi nawałnicy, ale zaraz potem zagłuszył go jej kolejny atak. Po pewnym czasie w światłach reflektora pojawił się szkuner płynący pod pełnymi żaglami w pewnej odległości od brzegu -

najwyraźniej ten sam, który widziano wcześniej. Wiatr zdążył tymczasem zmienić kierunek na wschodni i wśród znajdujących się na klifie widzów zapanowało poruszenie, gdy zdali sobie sprawę, w jak straszliwym niebezpieczeństwie znalazł się żaglowiec. Pomiędzy nim a portem znajdowała się bowiem wielka, płaska skała, od której ucierpiało już tyle dzielnych statków, a przy takim wietrze szkuner nie miał szans na wejście do portu. Było już co prawda blisko maksymalnego przypływu, ale fale były tak ogromne, że tworzone przez nie doliny niemal całkowicie odsłaniały przybrzeżne płycizny, szkuner zaś, idąc pod pełnymi żaglami, płynął z taką prędkością, że - jak mawiał pewien wilk morski - „jeśli w ogóle gdzieś trafi, to chyba do piekła”. Wtedy napłynęła kolejna fala mgły - największa z dotychczasowych. W tym ogromnym, przesiąkniętym wilgocią tumanie, który pokrył wszystko na podobieństwo szarego całunu, ludzie mogli jedynie nasłuchiwać, jako że w tej wilgotnej wacie ryk wichury, grzmoty i głuchy odgłos potężnych morskich bałwanów słychać było jeszcze wyraźniej niż przedtem. Światło reflektora skierowano na wejście do portu po drugiej stronie wschodniego pirsu, gdzie, jak sądzono, nastąpi kolizja, i wszyscy czekali w napięciu, Nagle wiatr zmienił się na północno - wschodni i rozwiał mgłę. Wtedy - to chyba cud - zgromadzeni ujrzeli, jak pomiędzy pirsami szybciej niż wiatr Przepłynął dziwny szkuner, nadal idący pod pełnymi żaglami i przeskakujący w wielkim pędzie z fali na falę, i bezpiecznie schronił się w porcie. Towarzyszyło mu światło reflektora i pośród tych, którzy zdołali mu się dokładnie przyjrzeć, zapanowało poruszenie, gdyż do koła sterowego przywiązane było ciało ze zwisającą bezwładnie głową, chwiejącą się upiornie na wszystkie strony przy każdym ruchu

statku. Na pokładzie nie widziało się żadnych innych ludzkich postaci. Wszyscy aż oniemieli ze zdumienia, bowiem zdali sobie nagle sprawę, że ten statek cudem odnalazł drogę do portu, nieprowadzony żadną ludzką ręką! Cała scena rozegrała się oczywiście znacznie szybciej, niż autorowi zajęło napisanie tych słów. Szkuner nie zatrzymał się przy nabrzeżu, ale, przemknąwszy przez cały port, osiadł na piasku i żwirze, który przypływy i sztormy osadziły u południowo - wschodniego krańca pirsu wychodzącego spod] Wschodniego Klifu, nazywanego przez miejscowych pirsem Tatę Hill. Zatrzymaniu statku na mieliźnie towarzyszył wielki wstrząs. Wszystkie drzewce, liny i sztagi napięły się, a górne części masztów wraz z takielunkiem runęły z trzaskiem w dół. Ale najdziwniejsze było to, że w tym samym momencie, kiedy żaglowiec dotknął piasku, spod pokładu wyskoczył ogromny pies, jak gdyby jego też wyrzucił stamtąd wstrząs, pobiegł na dziób i wyskoczył na brzeg. Ruszył prosto w stronę stromego klifu, tam gdzie ponad ścieżką zawisł cmentarz, tak stromy, że niektóre z płaskich nagrobków - zwanych w miejscowej gwarze „throff steans” czyli „kamienie przejścia” - rzeczywiście wystają ze zbocza na podobieństwo wielkich stopni w miejscu, gdzie osunął się podtrzymujący je klif. Pies zniknął w ciemności, która poza kręgiem światła pochodzącego z reflektora wydawała się jeszcze bardziej intensywna. Tak się złożyło, że na pirsie Tatę Hill nie było w tym momencie nikogo, ponieważ mieszkańcy pobliskich domostw byli albo we własnym łóżku, albo na klifie, wysoko nad portem. Pierwszą osobą, która wdrapała się na pokład, był strażnik morski. Od razu pobiegł w stronę pirsu, a ludzie obsługujący reflektor, kiedy już sprawdzili wejście

do portu, oświetlili wyrzucony na brzeg statek. Strażnik skierował się na rufę, a kiedy znalazł się koło steru, pochylił się, by go dokładniej obejrzeć i natychmiast się cofnął, jakby pod wpływem jakiegoś nagłego wzruszenia. To najwyraźniej wzbudziło powszechną ciekawość, bowiem sporo ludzi puściło się pędem na brzeg. Z Zachodniego Klifu koło Drawbridge do pirsu Tatę Hill jest dość daleko, ale wasz korespondent jest zupełnie niezłym biegaczem i udało mu się znacznie wyprzedzić tłum. Kiedy przybiegłem na miejsce, zastałem już jednak na pirsie tłum luda a strażnik wraz z policją nie wpuszczali nikogo na pokład. Dzięki uprzejmości

kapitana

portu

pozwolono

mi,

jak

o

waszemu

korespondentowi, wejść pokład i byłem jednym z niewielu, którzy ujrzeli owego martwego marynarza, kiedy był jeszcze przywiązany do steru. Nic dziwnego, że strażnik mógł być zaskoczony albo nawet przerażony, bowiem nieczęsto można zobaczyć taki widok. Ten człowiek był po prostu na stałe przymocowany do steru za ręce, przywiązane jedna nad drugą do szprychy kola sterowego. Pomiędzy dłoń znajdującą się bliżej środka a drzewce wciśnięto krucyfiks, a przyczepiony do niego różaniec oplatał oba nadgarstki i sam ster. Wszystko to razem było jeszcze mocno obwiązane sznurem. Ten biedak zapewne kiedyś siedział, ale potężne uderzenia wiatru w żagle poruszały sterem i obracały go tam i z powrotem, tak że sznury, którymi był skrępowany, poprzecinały ciało do kości. Sporządzono dokładny opis zastanej sytuacji, a lekarz - chirurg J.M. Caffyn, zamieszkały przy East Elliot Place 33 - który przybył zaraz po mnie, po obejrzeniu zwłok oświadczył, że ten człowiek musiał być martwy od co najmniej dwóch

dni. W kieszeni tego nieszczęśnika odkryliśmy starannie zakorkowaną butelkę. Znajdował się w niej niewielki zwitek papieru. Jak się okazało, stanowił on część dziennika pokładowego. Strażnik orzekł, że mężczyzna musiał sam się przywiązać, zaciskając węzły zębami. Fakt, że był on pierwszą osobą, która weszła na pokład, mógł później zaoszczędzić pewnych komplikacji przed Sądem Admiralicji, ponieważ strażnik morski nie może sobie rościć praw do uratowanego majątku. Jest to natomiast prawem pierwszego cywila, który się znajdzie na każdym wraku. Mimo to i tak rozpuściły się prawnicze języki, a pewien młody student prawa twierdzi głośno, że prawa właściciela nie zostały uszanowane, gdyż majątek zatrzymano z naruszeniem przepisów o dobrach martwej ręki, skoro ster, jak o symbol, jeśli nie dowód przekazania własności, był trzymany w martwej ręce. Nie trzeba chyba dodawać, że ciało sternika zostało z najwyższym szacunkiem wyniesione z miejsca, w którym pełnił on swą zaszczytną ostatnią wachtę, z niezłomnością równie szlachetną jak u młodego Casablanki; umieszczono je w kostnicy, gdzie będzie oczekiwało na sekcję. Ten nagły sztorm już mija i jego siła słabnie; tłumy rozchodzą się do domów, a niebo zaczyna się czerwienić nad bezleśną wyżyną Yorkshire'u. Do następnego wydania prześlę kolejne szczegóły na temat opuszczonego statku, który w tak cudowny sposób znalazł poprzez sztorm drogę do portu.

Whitby 9 sierpnia. - Dalszy ciąg zdarzeń zapoczątkowanych przez niecodzienne przybycie opuszczonego statku podczas sztormu był chyba

jeszcze bardziej zdumiewający. Okazuje się, że to płynący z Warny rosyjski szkuner o nazwie „Demeter”. Oprócz niewielkiego ładunku pewnej liczby wielkich drewnianych skrzyń wypełnionych ziemią niemal cały statek wypełnia balast w postaci srebrnego piasku. Adresatem ładunku był adwokat z Whitby, pan S.F. Billington, zamieszkały przy Crescent nr 7, który dziś rano wszedł na pokład i formalnie odebrał adresowany do siebie fracht. Rosyjski konsul, działając w imieniu przewoźnika, przejął formalnie w posiadanie statek, uregulował wszystkie opłaty portowe itp. Dziś nie rozmawia się tu o niczym innym. Przedstawiciele Izby Handlowej bardzo pieczołowicie sprawdzili, czy nie doszło do naruszenia jakichkolwiek przepisów. Ponieważ zdarzenie ma charakter sensacyjny, pragną niewątpliwie, aby w przyszłości nie było podstaw do jakichkolwiek skarg. Powszechne zainteresowanie wzbudził także pies, który wyskoczył ze statku, i spora liczba członków Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, mającego w Whitby bardzo mocną pozycję, chciała temu zwierzęciu jakoś dopomóc. Jednak ku rozczarowaniu wszystkich, nie udało się go odnaleźć. Najwyraźniej w ogóle nie ma go w mieście. Prawdopodobnie wystraszony pognał na wrzosowiska. Niektórzy są przerażeni taką perspektywą, bowiem pies wyglądał na bardzo ostre zwierzę i może stanowić zagrożenie. Wczesnym rankiem na drodze w pobliżu pirsu Tatę Hill, niedaleko domu handlarza węglem znaleziono ciało należącego do niego innego dużego psa - mieszańca z domieszką mastiffa. Przed śmiercią pies najwyraźniej walczył z jakąś dziką bestią, ponieważ miał rozszarpane gardło i rozpłatany - najpewniej pazurem brzuch.

Później. - Dzięki uprzejmości inspektora z Izby Handlowej pozwolono mi przejrzeć dziennik pokładowy „Demeter”. Z wyjątkiem ostatnich trzech dni rejsu prowadzony był bez zarzutu i nie zawierał nic szczególnie interesującego, z wyjątkiem informacji o zaginięciu kolejnych marynarzy. O wiele bardziej interesujący jest skrawek papieru znaleziony w butelce, przebadany dziś w ramach dochodzenia. W całym swoim życiu nie natrafiłem na historię równie niesamowitą jak ta, która wyłania się z tych dokumentów. Ponieważ nie ma żadnego powodu, by czynić z nich tajemnicę, pozwolono mi je wykorzystać i przekazać wam ich tekst. Pominę techniczne szczegóły związane z nawigacją i przewozem frachtu. Wygląda na to, że kapitan statku, zanim całkiem nie zwariował, ogarnięty był jakąś manią, narastającą w nim nieustannie podczas całej podróży. Oczywiście moje twierdzenie należy przyjmować z pewną dozą ostrożności, gdyż przepisuję tekst dziennika w pośpiechu, pod dyktando urzędnika rosyjskiego konsulatu, który uprzejmie zgodził się go dla mnie przetłumaczyć. DZIENNIK POKŁADOWY „DEMETER” Z Warny do Whitby Zapisano 18 lipca - Dzieją się tu tak dziwne rzeczy, że od dziś aż do końca podróży będę prowadził bardzo szczegółowe zapiski. 6 lipca zakończyliśmy załadunek; wieziemy jakiś srebrny piasek i skrzynie nie z ziemią. W południe stawiamy żagle. Wieje dość silny wschodni wiatr. Załoga - pięciu marynarzy, dwóch oficerów, kucharz i ja (kapitan). 11 lipca o świcie osiągnęliśmy Bosfor. Na pokładzie zjawił się

turecki celnik. Bakszysz. Żadnych problemów. O czwartej po południu podnosimy kotwicę. 12 lipca przechodzimy przez Dardanele. Następni celnicy i łódź straży morskiej. Znów bakszysz. Celnicy skrupulatni, ale sprawni. Chcą, żebyśmy szybko wypłynęli. Po zmroku wychodzimy na Morze Egejskie. 13 lipca mijamy przylądek Matapan. Załoga jest z czegoś niezadowolona. Wyglądają na przerażonych, ale nic nie mówią. 14 lipca z załogą dzieje się coś niepokojącego. To wszystko twardzi ludzie, którzy pływali ze mną już wcześniej. Pierwszy oficer też nie ma pojęcia, o co im może chodzić. Powiedzieli mu tylko, że coś tu jest i wszyscy się przeżegnali. Pierwszy stracił cierpliwość i uderzył jednego z nich. Oczekiwałem gwałtownej awantury, ale wszystko skończyło się spokojnie. 16 lipca rano pierwszy zameldował, że zaginął jeden z marynarzy Pietrowskij. Nie był w stanie tego wyjaśnić. Wieczorem marynarz przejął wachtę na bakburcie; został zluzowany przez Abramowa, ale nie pojawił się w koi. Ludzie przygnębieni jeszcze bardziej niż dotąd. Mówią, że spodziewali się czegoś takiego, ale pytani, odpowiadają w kółko, że na pokładzie coś jest. Pierwszy coraz bardziej rozdrażniony; obawiam się, że będziemy mieli kłopoty. 17 lipca, wczoraj przyszedł do mojej kajuty jeden z marynarzy, Olgaren, i ze strachem w głosie powiedział, że jego zdaniem na pokładzie jest jakiś obcy człowiek. Powiedział, że kiedy podczas wachty krył się przed deszczem za pokładówką, zobaczył, jak zejściówką wyszedł na pokład jakiś wysoki chudzielec, który nie przypominał żadnego z marynarzy, a potem poszedł w stronę dziobu i zniknął.

Olgaren ruszył za nim, ale kiedy doszedł na dziób, nie zastał tam nikogo, a wszystkie luki były pozamykane. To zabobonny człowiek i wpadł w panikę; obawiam się, że panika może się rozprzestrzeniać. Zęby temu zapobiec, zarządzam dziś przeszukanie całego statku. Jeszcze tego samego dnia zebrałem całą załogę i powiedziałem marynarzom, że skoro im się wydaje, że na statku jest ktoś obcy, zarządzam przeszukanie wszystkich pomieszczeń od dziobu po rufę. Pierwszy był bardzo niezadowolony; powiedział, że to głupota, że takie pomysły tylko zdemoralizują ludzi i że postara się ich z tego wyleczyć drzewcem od kabestanu. Kazałem mu przejąć ster, a ja z resztą załogi zaczęliśmy dokładnie przeszukiwać statek. Trzymaliśmy się blisko siebie, przyświecając sobie latarniami; zajrzeliby w każdą dziurę. Ponieważ były tam tylko te wielkie drewniane skrzynie, człowiek nie miałby się gdzie schować. Kiedy skończyliśmy, ludzie poczuli dużą ulgę i z ochotą wrócili do pracy. Pierwszy trochę się krzywił, ale nic nie mówił. 22 lipca. - Sztorm przez ostatnie trzy dni; cała załoga zajęta przy żaglach - nie mieli czasu, żeby się bać. Wygląda, że o wszystkim zapomnieli. Pierwszy zadowolony i wszyscy w dobrych humorach. Pochwaliłem ludzi za prącej przy złej pogodzie. Minęliśmy Gibraltar i przeszliśmy przez cieśninę. Wszystko] idzie dobrze. 24 lipca. - Nad statkiem zawisło chyba jakieś przekleństwo. Już i tak mieliśmy o jednego człowieka za mało - idziemy do Zatoki Biskajskiej wprost w zawieruchę - a do tego ostatniej nocy zaginął jeszcze jeden marynarz. Po prostu zniknął. Tak jak ten poprzedni zszedł z wachty i nikt go więcej nie widział. Wszyscy przerażeni; proszą

o podwójne wachty, bo boją się być sami. Pierwszy wściekły. Chyba będą kłopoty, bo albo on albo oni użyją siły. 28 lipca. - Cztery dni piekła. Miotało nami jakbyśmy wpadli w wielki wir; wiał huragan. Nikt nie zmrużył oka. Ludzie są wykończeni. Nie wiadomo, kim obsadzać wachty, bo nikt nie ma siły. Drugi oficer zgłosił się na ochotnika do steru i na wachtę, żeby pozostali mogli złapać kilka godzin snu. Wiatr cichnie; morze ciągle bardzo wzburzone, ale już się tego tak bardzo nie odczuwa, bo statek nabrał stabilności. 29 lipca. - Następna tragedia. Dziś w nocy wystawiliśmy pojedynczą wachtę, bo ludzie byli zbyt zmęczeni i nie było obsady na podwójną. Kiedy poranna wachta wyszła na pokład, nie zastała nikogo poza sternikiem. Zaczęli krzyczeć i wszyscy się zbiegli. Dokładne przeszukanie też nic nie dało. Zostaliśmy bez drugiego oficera i ze spanikowaną załogą. Zgodziliśmy się z pierwszym, że odtąd musimy nosić broń i czekać na coś, co wskaże przyczynę. 30 lipca. - Ostatnia noc. Radość, że dochodzimy do Anglii. Pogoda świetna. Idziemy pod pełnymi żaglami. Byłem wykończony i głęboko spałem, kiedy obudził mnie pierwszy i powiedział, że zaginęli obaj marynarze z wachty i sternik. Zostałem tylko ja, pierwszy i dwóch marynarzy. 1 sierpnia. - Dwa dni mgły; nie widzieliśmy ani jednego żagla. Miałem nadzieję, że na Kanale La Manche będę mógł nadać sygnał o pomoc albo gdzieś zawinąć. Za mało nas, żeby pracować przy żaglach, więc musimy iść pełnym wiatrem. Postanawiamy nie zrzucać żagli, bo potem nie będzie ich można postawić. Dryfujemy ku jakiemuś straszliwemu

przeznaczeniu.

Pierwszy

jeszcze

bardziej

zdemoralizowany niż marynarze. Jego twardy charakter, obrócił się chyba teraz przeciwko niemu. Ludzie już się tak nie trzęsą ze strachu, pracują cierpliwie, choć apatycznie, przygotowani na najgorsze. Ci dwaj to Rosjanie, a pierwszy to Rumun. 2 sierpnia, północ - Po kilku chwilach snu wyrwał mnie z niego krzyk, dochodzący najwyraźniej zza bakburty. We mgle nie mogliśmy nic zobaczyć. Wybiegłem na pokład i natknąłem się na Pierwszego. Mówi, że też wybiegł, kiedy usłyszał krzyk, ale po marynarzu, który był na wachcie, ani śladu. Jeszcze jeden. Panie zmiłuj się nad nami! Pierwszy twierdzi, że musieliśmy już minąć Dover, bo jak mgła się trochę uniosła, widział North Foreland; wtedy właśnie usłyszał krzyk. Jeśli to prawda, to jesteśmy już na Morzu Północnym i tylko jeden Bóg może nas poprowadzić w tej mgle, która jakby przesuwała się razem z nami. Ale Bóg chyba nas opuścił. 3 sierpnia. - O północy poszedłem zluzować marynarza przy sterze, ale kiedy tam dotarłem, nie spotkałem żywej duszy. Wiatr był stały, a ponieważ szliśmy pełnym wiatrem, nie musieliśmy halsować. Bałem się zostawić ster bez opieki, więc zawołałem pierwszego. Po kilku chwilach wyskoczył w bieliźnie na pokład. Miał dziki wzrok i wyglądał strasznie. Podszedł do mnie bardzo blisko i wyszeptał chrapliwie, przykładając mi usta do ucha, jakby się bał, że ktoś nas podsłucha: „To tu jest; teraz to wiem. Widziałem to podczas wachty zeszłej nocy; coś jak człowiek: wysokie i chude, i przeraźliwie blade. To było na dziobie i patrzyło w morze. Podkradłem się i poczęstowałem to nożem, ale przeszedł przez to jak przez powietrze”. Mówiąc te słowa, wyjął nóż i zaczął nim gwałtownie wymachiwać. Potem ciągnął dalej:

„Ale to gdzieś tam jest i ja to znajdę. To jest w ładowni, może w jednej z tych skrzyń. Porozkręcam je po kolei i sprawdzę. Pan niech zostanie przy sterze”. Z czujnym spojrzeniem oraz palcem na wargach zszedł pod pokład. Gwałtowne podmuchy wiatru uderzały z różnych stron, więc ani na chwilę nie mogłem odejść od steru. Zobaczyłem go jeszcze, jak wyszedł na pokład, niosąc skrzynię narzędziową i latarnię, a potem zniknął w przedniej zejściówce. Najwyraźniej kompletnie oszalał i powstrzymywanie go nie miało w ogóle sensu. Tym wielkim skrzyniom nic się nie stanie; według listów przewozowych jest w nich ziemia i przesuwanie jej nie zaszkodzi. Więc teraz pilnuję steru i robię te notatki. Pozostaje mi tylko mieć ufność w Bogu i czekać, aż mgła się rozwieje. Wtedy, jeśli wiatr nie zaniesie mnie do jakiegoś portu, zrzucę żagle i wezwę pomocy... To już prawie koniec. Kiedy już zaczynałem mieć nadzieję, że pierwszy się uspokoi - słyszałem dochodzące z ładowni stuki, a praca była tym, czego teraz najbardziej potrzebował - z zejściówki doleciał nagle pełen przerażenia wrzask, który ściął mi krew w żyłach. Pierwszy wyleciał na pokład jak pocisk; prawdziwy szaleniec z wywróconymi w amoku

oczyma

i twarzą

wykrzywioną

grymasem przerażenia.

„Ratunku!” - zawołał i omiótł wzrokiem otaczający nas całun mgły. Przerażenie przeszło w rozpacz i rzekł do mnie głuchym głosem: „Pan też tam powinien zejść, kapitanie, zanim jeszcze nie Jest za późno. On tam jest. Teraz znam jego tajemnicę. Morze mnie przed nim ocali; już tylko to mi zostało!”. Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć czy choćby ruszyć w jego kierunku, wskoczył na nadburcie i rzucił się do morza. Myślą, że teraz i ja znam już tę tajemnicę. To był szaleniec, który

pozbył się wszystkich ludzi, jednego po drugim, a teraz sam za nimi skoczył. Boże dopomóż! Jak mam się wytłumaczyć w porcie z tych wszystkich okropności?. Jeśli w ogóle do niego dotrę... Czy to się w ogóle kiedyś stanie? 4 sierpnia. - Ciągle mgła, przez którą nie jest się w stanie przebić wschodzące słońce. Wiem, że wschodzi tylko dlatego, że jestem marynarzem. Nie miałem odwagi zejść pod pokład, bałem się zostawić ster. Musiałem tu siedzieć przez całą noc i zobaczyłem to - jego! Wybacz mi, Boże, ale pierwszy dobrze zrobił, skacząc za burtę. Już lepiej umrzeć jak mężczyzna; żaden mężczyzna nie może mieć nic przeciwko marynarskiej śmierci w morskiej wodzie. Ale jestem kapitanem i nie wolno mi porzucić statku. Zaskoczą tego demona albo potwora; kiedy zaczną mnie opuszczać siły, przywiążę sobie ręce do koła sterowego, a razem z nimi przywiążę to, czego on - to! - nie odważy się dotknąć. Wtedy nieważne czy wiatry będą sprzyjające, czy nie, ocalę duszę i kapitański honor. Jestem coraz słabszy, a nadchodzi noc. Jak on jeszcze raz spojrzy mi w oczy, mogę nie mieć dość czasu, żeby cokolwiek zrobić... Jak się rozbijemy, to może ktoś odnajdzie tę butelkę i może zrozumie; jak nie... cóż, wtedy przynajmniej wszyscy będą wiedzieć, że do końca byłem wierny memu powołaniu. Bóg, Najświętsza Panienka i wszyscy święci pomogą mojej biednej, ciemnej duszy wypełnić ten obowiązek...

Oczywiście werdykt był sprawą otwartą. Nie było żadnego ostatecznego dowodu; nikt nie jest teraz w stanie stwierdzić, czy to ten człowiek popełnił te wszystkie morderstwa. Niemal wszyscy uważają,

że kapitan jest po prostu bohaterem i należy mu się uroczysty pogrzeb. Ustalono już, że jego ciało) zostanie przewiezione w procesji łodzi nieco w górę rzeki Esk, a potem z powrotem na pirs Tatę Mili, skąd zostanie przeniesione schodami do Opactwa i pochowane na cmentarzu znajdującym się na klifie. Zgłosili się już właściciele ponad stu łodzi, którzy chcą mu towarzyszyć w ostatniej drodze. Po wielkim psie zaginął wszelki ślad; wszyscy bardzo tego żałują, a przy obecnym stanie opinii publicznej zostałby, jak sądzę, przygarnięty przez miasto. Jutro odbędzie się pogrzeb; w ten sposób zakończy się ta kolejna „morska zagadka”. Z NOTATEK MINY MURRAY 8 sierpnia. - Przez całą noc Lucy była bardzo niespokojna i ja też nie mogłam zasnąć. Szalała okropna burza i kiedy tak huczało w kominach, aż się cała trzęsłam. Mocniejsze podmuchy brzmiały jak bardzo odległe odgłosy armat. Dziwne, ale Lucy ani razu się nie zbudziła, choć dwa razy wstawałaś i ubierała się. Na szczęście za każdym razem budziłam się na czas i udawało mi się ją rozebrać i zaprowadzić z powrotem do łóżka bez wyrywania ze snu. To bardzo dziwna rzecz, to lunatykowanie. Jak tylko Lucy napotka na jakiś fizyczny opór, jej intencje - jeśli w ogóle jakieś ma - natychmiast się gdzieś rozpływają, a ona znów zachowuje się całkiem normalnie. Wstałyśmy wcześnie rano i wybrałyśmy się do portu, bo byłyśmy bardzo ciekawe, czy w nocy nie wydarzyło się nic ciekawego. Było tam bardzo niewielu ludzi i chociaż jasno świeciło słońce, a powietrze było przejrzyste i rześkie, wielkie i ponure fale, które, z powodu wieńczących

je białych jak śnieg bałwanów wydawały się niemal czarne, wdzierały się przez wąskie wejście do portu, zupełnie jakby ktoś, przeciskając się przez tłum, rozpychał się łokciami. Z jakiegoś powodu poczułam ulgę, że ostatniej nocy Jonathan nie był na morzu, tylko na lądzie. Ale... ach! Czy on jest na lądzie czy na morzu? Gdzie jest i jak się miewa? Gdybym tylko wiedziała, co robić, zrobiłabym wszystko! 10 sierpnia. - Dzisiejszy pogrzeb biednego kapitana był bardzo wzruszający. Przypłynęły chyba wszystkie łodzie z portu, a kapitanowie nieśli trumnę od pirsu Tate Hill aż na sam cmentarz. Razem z Lucy wcześniej zajęłyśmy miejsce na naszej ławeczce, podczas gdy procesja łodzi popłynęła w górę rzeki do Wiaduktu i z powrotem. Miałyśmy stamtąd wspaniały widok i mogłyśmy śledzić procesję niemal na całej trasie. Pochowali tego biedaka niedaleko naszej ławki, więc stojąc na niej, doskonale wszystko widziałyśmy. Biedną Lucy chyba bardzo to wszystko wzruszyło. Przez cały czas była bardzo niespokojna i nie mogłam odpędzić od siebie myśli, że to jej sny tak na nią wpływają. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie chce zdradzić przyczyny swoich niepokojów. A może sama jej nie zna? Pośród przyczyn jest z pewnością i ta, że biedny pan Swales został dziś rano znaleziony przy naszej ławce martwy, ze złamanym karkiem. Jak stwierdził doktor, musiał spaść z ławki do tyłu, kiedy coś go bardzo przestraszyło; jego twarz zastygła bowiem w grymasie przerażenia, który, jak mówili później mężczyźni, nawet ich przejmował dreszczem. Biedny staruszek! A może jego umierające oczy ujrzały śmierć? Lucy jest taka urocza i wrażliwa, że na pewno odczuwa różne rzeczy mocniej niż inni. Teraz poruszył ją pewien drobiazg, na który ja, choć przecież bardzo lubię

zwierzęta, zupełnie nie zwróciłam uwagi. Jeden z mężczyzn, przychodzących

tu

często,

żeby

sobie

popatrzeć

na

łodzie,

przyprowadził ze sobą psa. Ten pies zawsze mu towarzyszy. Obaj są bardzo spokojni i jeszcze nigdy nie widziałam tego człowieka rozgniewanego, ani też nie słyszałam, żeby ten pies szczekał. Otóż przez cały pogrzeb pies nie chciał się zbliżyć do swego pana, który siedział z nami na ławce; trzymał się w odległości kilku jardów i przez cały czas ujadał i wył. Jego pan przemawiał do niego - najpierw spokojnie, a potem z coraz większym gniewem. Pies ani nie chciał podejść, ani się nie uciszył; wpadł w jakiś amok: miał dzikie oczy i całą sierść najeżoną jak ogon u kota, kiedy mruczuś znajdzie się na ścieżce wojennej. W końcu mężczyzna także wpadł w złość, przyskoczył do psa i kopnął go, a potem wziął go za kark i zaciągnął, a właściwie rzucił na nagrobek, do którego przymocowana była nasza ławeczka. W tej samej chwili, kiedy biedne stworzenie dotknęło nagrobka, momentalnie się uciszyło i zaczęło dygotać na całym ciele. Nie próbowało uciekać, tylko skuliło się całe drżące. Przedstawiało sobą tak żałosny widok, że próbowałam je jakoś uspokoić - choć bez najmniejszego efektu. Lucy także było go bardzo żal, ale nawet nie próbowała go dotykać i tylko spoglądała na niego z jakimś cierpieniem w oczach. Obawiam się, że jest zbyt wrażliwa, by przejść przez życie bez problemów. Jestem pewna, że to się jej dzisiaj przyśni. Te wszystkie rzeczy - statek przyprowadzony do portu przez nieboszczyka, to, że był uwiązany do steru z różańcem w dłoniach, wzruszający pogrzeb i ten pies - to rozwścieczony, to znów przerażony - to wszystko odciśnie się w jej snach. Myślę, że dobrze jej zrobi fizyczne zmęczenie, więc zabiorę ją na

długi spacer klifem - aż do Zatoki Robin Hooda i z powrotem. To jej powinno odebrać ochotę na nocne eskapady.

ROZDZIAŁ VIII Z NOTATEK MINY MURRAY Tego samego dnia, 11.00 wieczorem. - Ależ jestem zmęczona! Gdyby nie to, że prowadzenie tego dziennika uważam za swój obowiązek, dziś wieczorem w ogóle bym do niego nie zajrzała. Spacer był cudowny Lucy po chwili się rozpogodziła, głównie, jak sądzę, dzięki pewnym kochanym krowom, które, rycząc, podeszły do nas na łące koło latarni morskiej i tak nas wystraszyły, że wszystkie złe myśli natychmiast zniknęły. Zapomniałyśmy chyba o wszystkim, poza oczywiście - naszym strachem; to najwyraźniej „oczyściło” nasze umysły i dodało nam energii. Niedaleko Zatoki Robin Hooda, w uroczej, staroświeckiej,

niewielkiej

karczmie,

której

wykuszowe

okna

wychodziły wprost na pokryty wodorostami, skalisty morski brzeg, zjadłyśmy „obfity podwieczorek”. W „New Woman” na pewno byliby zaszokowani naszym apetytem. Jakie to szczęście, że mężczyźni są bardziej tolerancyjni! Potem poszłyśmy do domu, odpoczywając po drodze kilka, a raczej sporo razy, z sercem ściśniętym lękiem przed tamtymi dzikimi bykami. Lucy rzeczywiście była bardzo zmęczona i chciałyśmy jak najszybciej wymknąć się do łóżka, jednak odwiedził nas młody wikary i pani Westenra zaprosiła go na kolację. Przez cały czas musiałyśmy walczyć z sennością; w moim przypadku walka była bardzo ciężka i pochlebiam sobie, że jestem dość heroiczna. Myślę, że biskupi powinni się kiedyś zebrać i zadbać o wychowanie wikarych nowego typu, którzy niezależnie od tego, jak by się nie nalegało, nigdy nie przyjmą zaproszenia na kolację i którzy wiedzą, kiedy dziewczęta są

zmęczone. Lucy śpi i oddycha spokojnie. Jej policzki są bardziej zaróżowione niż zwykle i wygląda bardzo słodko. Jeśli pan Holmwood zakochał się w niej, widząc ją tylko w salonie, ciekawa jestem, co by powiedział, gdyby ją teraz zobaczył. Autorki piszące w „New Woman” na pewno kiedyś zaproponują, aby mężczyźni i kobiety, zanim się ze sobą zaręczą, mogli się nawzajem oglądać podczas snu. Chociaż myślę, że w przyszłości Nowa Kobieta nie będzie się zniżała do przyjmowania oświadczyn; sama będzie się oświadczała. I będzie w tym dobra! Jest w tym pewna pociecha. Tak się cieszę, że kochanej Lucy się poprawiło! Wierzę, że najgorsze ma już za sobą i że jej problemy ze snami już się skończyły. Byłabym całkiem szczęśliwa, gdybym tylko wiewała, czy Jonathan... Niech go Bóg błogosławi i ochrania. 11 sierpnia, 3 nad ranem. - Znów dziennik. Ze zdenerwowania i tak nie zasnę, więc równie dobrze mogę pisać. To było straszne przeżycie! Zasnęłam zaraz po tym, jak zamknęłam dziennik. Nagle obudziłam się i usiadłam na łóżku bardzo przestraszona, z uczuciem jakiejś pustki wokół siebie. W pokoju było ciemno, więc nie mogłam dojrzeć Lucy; podeszłam do jej łóżka i poszukałam jej po omacku. Nie było nikogo. Zapaliłam zapałkę i przekonałam się, że nie ma jej w pokoju. Drzwi nie były zamknięte na klucz, choć przed zaśnięciem na pewno je zamknęłam. Nie chciałam budzić jej matki, która ostatnio czuła się znacznie gorzej, więc narzuciłam coś na siebie i poszłam jej szukać. Kiedy wychodziłam z pokoju, przyszło mi do głowy, że jakąś wskazówką, co do jej lunatycznych zamiarów, może być ubranie, które na siebie włożyła. Szlafrok oznacza dom; sukienka - wyjście z domu. Okazało się, że zarówno szlafrok jak i sukienka są na swoim miejscu.

„Dzięki Bogu - pomyślałam sobie - w samej koszuli nie mogła odejść daleko”. Zbiegłam na dół i zajrzałam do salonu. Nie ma! Potem zaglądałam jeszcze do wszystkich innych otwartych pokoi, jakie były w domu, a moje serce ściskał coraz większy lęk. W końcu podeszłam do drzwi wejściowych i okazało się, że są otwarte. Nie były co prawda otwarte na oścież, ale nawet niezatrzaśnięte. Mieszkańcy tego domu każdego wieczora bardzo starannie zamykają drzwi, więc dotarło do mnie, że Lucy musiała wyjść na zewnątrz tak, jak spała. Nie było czasu na rozważanie, co się mogło stać; myśli i tak mieszał mi dominujący nad wszystkim, niejasny lęk. Narzuciłam na siebie duży, gruby szal i wybiegłam z domu. Gdy wyszłam na Crescent, zegar bił właśnie pierwszą, a wokół nie było żywej duszy. Pobiegłam przez North Terrace, ale nigdzie nie dostrzegłam żadnej białej postaci, jaką spodziewałam się ujrzeć. Stojąc na krawędzi Zachodniego Klifu, ponad pirsem, spojrzałam na drugą stronę portu, na Wschodni Klif, w nadziei bądź z lękiem - nie jestem do końca pewna - że zobaczę Lucy na naszej ulubionej ławce. Była jasna pełnia, ale po niebie sunęły szybko ciemne, masywne chmury, które dekorowały całą scenerię ulotną dioramą światłocienia. Przez chwilę nie widziałam zupełnie nic, gdyż chmury ocieniły właśnie kościół Najświętszej Marii Panny i jego otoczenie. Potem, kiedy odpłynęły, ujrzałam wynurzające się z mroku ruiny Opactwa i w miarę jak przesuwała się krawędź ostrej jak cięcie miecza, wąskiej smugi światła, stopniowo z mroku wyłaniał się kościół i cmentarz. Moje oczekiwania, niezależnie od tego, jakie w istocie były, zostały spełnione, bowiem srebrne światło księżyca padło w końcu na śnieżnobiałą postać na wpół leżącą na naszej ulubionej ławce. Kolejne chmury napłynęły

zbyt szybko, bym mogła zobaczyć coś więcej, bowiem cień wyparł światło niemal natychmiast, ale zdawało mi się, jakby za ławką, na której jaśniała biała postać, stało coś ciemnego i pochylało się nad nią. Co to było - człowiek czy zwierzę - tego nie byłam w stanie stwierdzić. Nie czekałam, by jeszcze raz spojrzeć w tamtą stronę, ale po stromych stopniach zbiegłam w dół do pirsu, potem wzdłuż niego i obok targu rybnego aż do mostu, który jest jedynym przejściem do Wschodniego Klifu. Miasto zdawało się wymarłe; po drodze nie spotkałam ani żywej duszy. Byłam z tego zadowolona, bowiem nie chciałam, aby ktoś ujrzał Lucy w tym opłakanym stanie. Upływający czas i pokonywany przeze mnie dystans wydawały się nie mieć końca. Kiedy z mozołem wspinałam się po niekończących się stopniach prowadzących do Opactwa, drżały mi kolana i z trudnością łapałam oddech. Musiałam biec bardzo szybko, a mimo to wydawało mi się, jakby moje stopy były obciążone ołowiem, a każdy staw w moim ciele pokryty był rdzą. Kiedy już niemal dotarłam na górę, ujrzałam ławkę i białą postać; byłam już na tyle blisko, że widziałam ją mimo okrywającego to miejsce cienia. Nad wpółleżącą białą postacią bez wątpienia schylało się coś długiego i czarnego. Krzyknęłam przerażona „Lucy! Lucy!”, a to coś podniosło głowę i z miejsca, w którym stałam, dojrzałam białą twarz i czerwone, płonące oczy. Lucy nie zareagowała, a ja pobiegłam do wejścia na cmentarz. Kiedy tam wchodziłam, ławkę przesłonił mi kościół i na mniej więcej minutę straciłam ją z oczu. Kiedy ją znowu ujrzałam, chmury już odpłynęły, a księżyc świecił tak jasno, że dokładnie widziałam jej na wpół leżącą postać z głową ułożoną na oparciu ławki. Była sama i obok niej nie było śladu żadnej innej żywej istoty.

Kiedy się nad nią pochyliłam, przekonałam się, że nadal śpi. Miała rozchylone wargi i oddychała, robiąc długie i gwałtowne wdechy, jakby za każdym razem chciała za wszelką cenę wypełnić powietrzem całe płuca. Kiedy się do niej zbliżyłam, uniosła rękę i szczelnie owinęła szyję kołnierzem swojej nocnej koszuli. Kiedy to robiła, przez jej ciało przebiegł lekki dreszcz, jakby nagle zrobiło się jej zimno. Otuliłam ją swoim ciepłym szalem, owijając nim dodatkowo jej szyję; lękałam się, że w tym negliżu nocne powietrze spowoduje u niej jakieś poważne przeziębienie. Nie chciałam jej od razu budzić, aby więc mieć wolne ręce, spięłam szal pod brodą przy pomocy agrafki, ale ze zdenerwowania musiałam ją przy tym ukłuć, bowiem po jakimś czasie, gdy jej oddech się uspokoił, znów przyłożyła rękę do szyi i jęknęła. Kiedy już ją starannie otuliłam, na jej bose stopy wsunęłam moje buty i zaczęłam ją bardzo delikatnie budzić. Początkowo nie reagowała; stopniowo stawała się jednak coraz bardziej niespokojna, od czasu do czasu pojękiwała i wzdychała, Ponieważ czas upływał bardzo szybko, a z wielu względów chciałam jak najszybciej znaleźć się z nią w domu, zaczęłam nią coraz bardziej energicznie potrząsać, aż w końcu otworzyła oczy i oprzytomniała. Sprawiała wrażenie, jakby wcale nie była zdziwiona moim widokiem, ponieważ oczywiście nie od razu zdała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Lucy zawsze wygląda ślicznie, kiedy się budzi i nawet w takiej sytuacji, kiedy musiała być przemarznięta do szpiku kości i zszokowana faktem, iż budzi się w negliżu, w środku nocy, na cmentarzu, nie straciła swego uroku. Zadrżała lekko i przytuliła się do mnie; kiedy jej poleciłam, aby natychmiast poszła ze mną do domu, uniosła się bez słowa, posłuszna niczym dziecko. Podczas marszu żwir

ranił mnie w stopy i Lucy zauważyła na mej twarzy grymas bólu. Zatrzymała się i nalegała, abym wzięła od niej buty; nie zgodziłam się. Kiedy wyszłyśmy z cmentarza i znalazłyśmy się na ścieżce, na której po burzy została kałuża, umazałam nogi w błocie, tak by ktoś, kogo mogłybyśmy spotkać w drodze do domu nie zauważył moich bosych stóp. Fortuna nam sprzyjała i dotarłyśmy do domu, nie napotkawszy nikogo. Raz zauważyłyśmy jakiegoś nie całkiem trzeźwego człowieka, idącego przed nami ulicą, ale skryłyśmy się w bramie i poczekałyśmy, dopóki nie zniknął w jednymi z tych charakterystycznych stromych zaułków, które w Szkocji nazywają „wynds”. Serce przez cały czas biło mi tak mocno, że czasami myślałam, że zemdleję. Było przepełnione niepokojem o Lucy - nie tylko o jej zdrowie, by nie zaszkodził jej chłód, ale także ojej reputację w przypadku, gdyby ktoś się dowiedział o tym nocnym zdarzeniu. Kiedy dotarłyśmy do domu i wymyłyśmy stopy, a potem wspólnie zmówiłyśmy dziękczynną modlitwę, utuliłam ją do snu. Przed zaśnięciem poprosiła - a nawet zażądała ode mnie - abym nikomu, nawet jej matce, nie wspominała o tej lunatycznej przygodzie. Początkowo wahałam się, czy powinnam się do tego zobowiązać; kiedy jednak przypomniałam sobie, w jakim stanie jest zdrowie jej matki i uświadomiłam, jak ją to zmartwi, a w dodatku jak ludzie mogą przeinaczyć tę historię - nie, jak z pewnością ją przeinaczą - gdyby wydostała się na zewnątrz, pomyślałam sobie, że rozsądniej będzie się zgodzić. Mam nadzieję, że postąpiłam słusznie. Zamknęłam drzwi na klucz, który przywiązałam sobie do nadgarstka; może już nic się nie wydarzy. Lucy śpi głęboko; daleko nad morzem zaczyna świtać...

Tego samego dnia, w południe. - Na razie wszystko w porządku. Lucy spała dotąd, aż ją obudziłam, i chyba nawet nie przewróciła się z boku na bok. Wydaje się, że nocna przygoda ani trochę jej nie zaszkodziła; wprost przeciwnie, wpłynęła na nią korzystnie, bowiem dziś rano wygląda tak dobrze, jak nie wyglądała już od wielu tygodni. Było mi bardzo przykro, kiedy zauważyłam, że moja niezdarność w posługiwaniu się agrafką stała się przyczyną zranienia. I to zranienia, które mogło mieć poważne skutki, ponieważ przebiłam jej skórę na szyi. Musiałam przekłuć na wylot jakąś fałdkę, bo zostały po tym dwa niewielkie czerwone punkciki jak nakłucia szpilką, a na wstążce koszuli nocnej widać kroplę krwi. Kiedy ją przepraszałam, roześmiała się tylko i pogłaskała mnie po twarzy; przysięgała, że nawet tego nie poczuła. Na szczęście nie będzie blizny, bo ranka jest malutka. Tego samego dnia, wieczór. - To był udany dzień. Powietrze było przejrzyste, słońce jasno świeciło i wiała chłodna bryza. Wzięłyśmy ze sobą drugie śniadanie i wybrałyśmy się do Mulgrave Woods; pani Westenra jechała drogą, a my z Lucy szłyśmy ścieżką wzdłuż klifu i spotkałyśmy się przy bramie. Było mi trochę ciężko na duchu, bo nie mogłam odegnać od siebie myśli, jak absolutne byłoby moje szczęście, gdyby Jonathan był tu ze mną. Ale cóż! Muszę być cierpliwa. Wieczorem spacerowałyśmy po Cassino Terrace i słuchałyśmy dobrej muzyki Spohra i Mackenziego; położyłyśmy się wcześnie. Lucy jest chyba spokojniejsza niż ostatnio i zaraz zasnęła. Zamknę drzwi, a klucz zabezpieczę jak poprzednio, choć dziś w nocy nie spodziewam się żadnych problemów. 12 sierpnia. - Moje nadzieje okazały się płonne, ponieważ w ciągu

nocy Lucy budziła mnie dwukrotnie, chcąc się wydostać z pokoju. Wydawało się, że nawet we śnie zamknięte drzwi wywołują u niej złość i wróciła do łóżka bardzo niechętnie. Zbudziłam się o świcie i słyszałam ćwierkanie ptaków za oknem. Lucy także się przebudziła i ucieszyłam się, że wygląda jeszcze lepiej, niż poprzedniego ranka. Sprawiała wrażenie, jakby wróciła jej cała radość życia; przyszła i przytuliła się do mnie, a potem opowiedziała mi wszystko o Arturze. Wyznałam jej, jak martwię się o Jonathana, a ona próbowała mnie pocieszać. No i trochę się jej udało, bo choć ludzka sympatia nie jest w stanie odmienić faktów, może je jednak uczynić nieco znośniejszymi. 13 sierpnia. - Kolejny spokojny dzień; a potem do łóżka z kluczem na nadgarstku jak poprzednio. Znów przebudziłam się w nocy i zastałam Lucy siedzącą na łóżku, gdy - nadal pogrążona we śnie - wskazywała na okno. Cicho wstałam, odsunęłam zasłony i wyjrzałam. Księżyc świecił jasno, a delikatne refleksy światła z morza i z nieba łączyły się w jedną, wielką, niewypowiedzianie piękną, bezgłośną tajemnicę. Pomiędzy mną a tą księżycową iluminacją krążył nietoperz. Raz czy dwa razy podleciał całkiem blisko, ale chyba się mnie przestraszył, bo odleciał przez zatokę w kierunku opactwa. Kiedy się odwróciłam, Lucy już leżała i spokojnie spała. Nie poruszyła się już do samego rana. 14 sierpnia. - Cały dzień na Wschodnim Klifie, spędzony na czytaniu i pisaniu. Lucy zakochała się chyba w tym widoku nie mniej niż ja, i bardzo trudno ją od niego oderwać, nawet kiedy trzeba wracać na obiad, podwieczorek albo kolację. Dziś po południu poczyniła dziwną uwagę. Wracałyśmy na kolację i jak zwykle zatrzymałyśmy się u szczytu schodów prowadzących do zachodniego Pirsu, aby napawać się

piękną panoramą. Zachodzące słońce, zwieszone nisko nad horyzontem, właśnie chowało się za Kettleness; jego czerwone promienie padały na Wschodni Klif i Opactwo i wszystko skąpane było w przepięknym różowym blasku. Milczałyśmy przez chwilę, aż nagle Lucy mruknęła do siebie: „Znów te jego czerwone oczy! Dokładnie takie same”. Uderzyło mnie to dziwne i wypowiedziane zupełnie bez związku z czymkolwiek stwierdzenie. Stanęłam nieco bokiem, by móc ją obserwować, a jednocześnie nie sprawiać wrażenia, że się w nią nachalnie wpatruję. Zauważy, łam, że zapadła w jakiś półsen, a jej twarz przybrała bardzo dziwny wyraz, który trudno mi teraz określić. Nie odezwałam się ani słowem, tylko podążyłam wzrokiem za jej spojrzeniem. Najwyraźniej spoglądała na naszą ławkę, gdzie teraz siedziała samotnie jakaś ciemna postać. Wystraszyłam się trochę, bo przez chwilę i mnie wydawało się, że tamten nieznajomy ma wielkie oczy jarzące się niczym dwa płomienie. Już kolejne spojrzenie uzmysłowiło na jednak, że to było tylko złudzenie. Czerwone promienie słońca padały na okna; stojącego tuż za naszą ławką kościoła Najświętszej Marii Panny i w miarę jak słońce się obniżało, kąt załamania i odbicia światła zmienił się na tyle, że miało się wrażenie, jak gdyby światło się poruszyło. Zwróciłam jej uwagę na ten szczególny efekt, a ona, choć natychmiast znów stała się sobą, nadal sprawiała wrażenie przygnębionej; może myślała o tej straszliwej nocy, tam na górze. Nigdy o tym nie rozmawiamy, więc i tym razem nie odezwałam się ani słowem i poszłyśmy do domu na kolację. Lucy rozbolała głowa i położyła się wcześnie do łóżka. Zobaczyłam, że śpi, więc sama wyszłam na krótki spacer. Wędrowałam wzdłuż klifów na zachód i owładnął mną

słodki smutek, bo rozmyślałam o Jonathanie. Kiedy, wracając, zbliżyłam się do naszego domu - a księżyc świecił bardzo jasno, tak jasno, że chociaż frontony domów w tej części Crescent znajdowały się w cieniu, wszystko było doskonale widać - spojrzałam na nasze okno i ujrzałam jak wychyla się z niego głowa Lucy. Pomyślałam, że może patrzy na mnie, więc pomachałam jej chusteczką. Nie zauważyła mnie jednak, ani nie zrobiła najmniejszego ruchu. Właśnie w tym momencie księżyc wyłonił się zza rogu budynku i oświetlił okno. To bez wątpienia była Lucy. Leżała z głową opartą o parapet i zamkniętymi oczami. Była pogrążona w głębokim śnie, a obok niej na parapecie siedziało coś, co wyglądało jak sporych rozmiarów ptak. Przestraszyłam się, że się przeziębi, więc pobiegłam na górę, kiedy jednak weszłam do pokoju, ona wracała już do łóżka, nadal pogrążona we śnie, ciężko oddychając. Rękę przyłożyła do gardła, jak gdyby chciała osłonić je przed zimnem. Nie budziłam jej, tylko ciepło ją otuliłam. Potem sprawdziłam, czy drzwi są zamknięte na klucz, a okno szczelnie domknięte.

Ona wygląda tak słodko, kiedy śpi; ale jest bledsza niż zwykle i ma podkrążone oczy, co bardzo mnie martwi. Obawiam się, że ma jakieś zmartwienie. Chciałabym się dowiedzieć, o co chodzi. 15 sierpnia. - Wstałam później niż zwykle. Lucy była osłabiona i apatyczna; przespała dzwonek na śniadanie. Podczas śniadania spotkała nas szczęśliwa niespodzianka. Ojciec Artura czuje się już lepiej i nie chce odwlekać ślubu. Lucy przepełniona jest cichą radością, a jej matka jest zarazem zadowolona i smutna. Później wyznała mi dlaczego. Smuci się, że nie będzie już miała Lucy tylko dla siebie, ale zarazem cieszy, że

już wkrótce jej córka będzie miała kogoś, kto się nią zaopiekuje. Biedna, kochana lady Westenra! Wyznała mi, że żyje z wyrokiem śmierci. Nie zdradziła tego Lucy i mnie też zobowiązała do zachowania absolutnej tajemnicy. Dowiedziała się od lekarza, że jej serce jest coraz słabsze i zostało jej najwyżej kilka miesięcy życia. W każdej chwili, nawet teraz, najdrobniejszy wstrząs niemal na pewno by ją zabił. Jak to dobrze, że utrzymaliśmy przed nią w tajemnicy wydarzenia tamtej strasznej nocy, kiedy Lucy we śnie chodziła po klifie. 17 sierpnia. - Nie pisałam przez całe dwa dni. Nie miałam do tego serca. Mam wrażenie, jakby jakiś ciemny całun zaczął spowijać nasze szczęście. Żadnych wieści od Jonathana, Lucy jest coraz słabsza, a jej matka odlicza już swe ostatnie godziny. Nie mam pojęcia, dlaczego Lucy tak słabnie. Dużo je i śpi, często przebywa na świeżym powietrzu, a mimo to przez cały czas rumieńce na jej policzkach coraz bardziej bledną, a ona sama z dnia na dzień jest coraz słabsza. Nocą słyszę jej ciężki oddech, jak gdyby brakowało jej powietrza. Klucz od drzwi zawsze na noc przywiązuję do nadgarstka, a ona wstaje, chodzi po pokoju i siada w otwartym oknie. Kiedy przebudziłam się ostatniej nocy, znalazłam ją wychyloną przez okno i nie byłam w stanie jej obudzić. Była nieprzytomna. Kiedy w końcu udało mi sieją docucić, leciała mi przez ręce i cichutko pojękiwała pomiędzy długimi, bolesnymi chwilami, w których walczyła o oddech. Gdy ją spytałam, jak się znalazła przy oknie, ona tylko pokręciła głową i odwróciła twarz. Mam tylko nadzieję, że jej choroba nie jest skutkiem tamtego nieszczęśliwego ukłucia agrafką. Właśnie dokładnie obejrzałam sobie jej gardło, bowiem leży głęboko uśpiona; te malutkie ranki jeszcze się nie zagoiły. Nadal są

otwarte i chyba nawet większe niż wcześniej, a ich brzegi stały się lekko białawe. Przypominają białe kropeczki z czerwonym punktem pośrodku. Jeśli do dwóch dni się nie zagoją, będę nalegała, aby obejrzał je lekarz.

list z kancelarii adwokackiej Samuel F. Billington & Syn w Whitby do panów Cartera, Patersona & Spółki w Londynie 17 sierpnia Szanowni Panowie, niniejszym przesyłamy panom listy przewozowe towarów wyekspediowanych

za

pośrednictwem

Great

Nothern

Railway.

Przesyłka, którą należy dostarczyć do Carfax, niedaleko Purfleet, jest do odebrania od zaraz na stacji towarowej King's Cross. Dom jest obecnie niezamieszkany,

ale

proszę

skorzystać

z

dołączonych

kluczy

oznaczonych etykietkami. Proszę złożyć skrzynie, w liczbie pięćdziesięciu, które stanowią rzeczoną przesyłkę, w częściowo zrujnowanej części domu, oznaczonej na dołączonym szkicu jako „A”. Panów plenipotent z łatwością rozpozna wzmiankowane miejsce, gdyż jest to stara kaplica przy rezydencji. Przesyłka wyjeżdża pociągiem dziś wieczorem o 9.30 i znajdzie się na King's Cross jutro po południu, o 4.30. Ponieważ nasz klient życzy sobie, aby dostarczono ją jak najszybciej, będziemy zobowiązani, jeśli wysłannicy panów oczekiwać będą we wspomnianym terminie na King's Cross i bez zwłoki dostarczą przesyłkę do miejsca przeznaczenia. Celem uniknięcia jakichkolwiek opóźnień, mogących wyniknąć z rutynowych wymogów dotyczących wszelkich płatności, załączamy czek na dziesięć

funtów, odbiór

którego prosimy

pokwitować. Jeśli opłaty okażą się niższe od tej sumy, resztę prosimy odesłać, jeśli zaś ją przekroczą, na każde żądanie natychmiast wyślemy czek na pokrycie wspomnianej różnicy. Opuszczając dom, proszę zostawić klucze w głównym hallu, gdzie; będzie je mógł odebrać właściciel, który dysponuje własnym duplikatem klucza. Bardzo prosimy nie traktować naszej usilnej prośby o jak najszybsze działanie jako naruszenia dobrych obyczajów handlowych. Z wyrazami szacunku dla szanownych panów SAMUEL F. BILLINGTON & SYN

List panów Cartera, Patersona i Spółki, w Londynie, do panów Billingtona i Syna, w Whitby 21 sierpnia Szanowni panowie, pozwalamy sobie potwierdzić otrzymanie sumy 10 funtów i odesłać czek na sumę 1 funta, 17 szylingów i 9 pensów, jaka pozostała po dokonaniu niezbędnych opłat, co potwierdza dołączony rachunek. Przesyłka została dostarczona dokładnie według instrukcji, a klucze pozostawiono w głównym hallu, zgodnie ze wskazówkami. Z wyrazami szacunku dla szanownych panów CARTER, PATERSON I SPÓŁKA Z NOTATEK MINY MURRAY 18 sierpnia. - Jestem dziś szczęśliwa i piszę, siedząc na mojej cmentarnej ławeczce. Lucy czuje się znacznie lepiej. Ostatniej nocy spała bardzo dobrze i nie wydarzyło się nic niepokojącego. Na policzki

wracają jej chyba rumieńce, choć nadal jest bardzo blada i wymizerowana. Mogłabym to zrozumieć, gdyby miała anemię, ale to z pewnością nie to. Jest żywa i radosna. Nie ma już śladu po tej jej nienaturalnej małomówności i właśnie przypomniała mi - tak jakby trzeba mi to było przypominać - tamtą noc i że to właśnie tu, na tej ławce znalazłam ją uśpioną. Potem dla żartu zastukała obcasem w kamienną płytę i powiedziała: „Moje biedne stopki nie robiły wtedy tyle hałasu! Biedny stary pan Swales powiedziałby pewnie, że nie chciałam zbudzić Geordiego”. Ponieważ najwyraźniej miała ochotę do rozmowy, spytałam ją, czy tamtej nocy coś jej się śniło. Zanim odpowiedziała, zmarszczyła czoło w ten uroczy sposób, który Artur - nazywam go Arturem tylko dlatego, że ona tak o nim mówi - tak kocha. I wcale mu się nie dziwię. Potem ciągnęła sennie, jakby usiłując coś sobie przypomnieć: „To nie był zwykły sen; wszystko wyglądało bardzo realnie. Chciałam tu przyjść - sama nie wiem dlaczego, bo jednocześnie czegoś się bałam. Nie wiem czego. Pamiętam, choć chyba wtedy spałam, jak idę ulicami i przechodzę przez most. Kiedy na nim byłam, w wodzie rzuciła się ryba i przechyliłam się przez poręcz, żeby ją zobaczyć. Słyszałam wycie wielu psów. Jak gdyby całe miasto było pełne psów i kiedy weszłam na schody, wszystkie naraz zaczęły wyć. Pamiętam też jak przez mgłę - coś wysokiego i ciemnego, z czerwonymi oczyma, takimi samymi, jakie zobaczyłyśmy wtedy o zachodzie słońca; i jeszcze coś bardzo słodkiego i gorzkiego zarazem, co otaczało mnie ze wszystkich stron. A potem jakbym zanurzyła się w głębokiej, zielonej wodzie; w moich uszach rozbrzmiewał śpiew; podobno tak się dzieje,

kiedy człowiek tonie. A potem wszystko się oddaliło; miałam wrażenie, jakby moja dusza opuściła ciało i płynęła w powietrzu. W pewnej chwili wydawało mi się, że jestem dokładnie nad Zachodnią Latarnią. Wtedy ogarnęło mnie jakieś dręczące uczucie, jak gdybym znalazła się w środku trzęsienia ziemi; wróciłam i ujrzałam ciebie, jak potrząsasz moim ciałem. Widziałam, że to robisz, zanim jeszcze to poczułam”. Wtedy zaczęła się śmiać. To wszystko było dość niesamowite i słuchałam jej, wstrzymując oddech. Opowieść zaniepokoiła mnie i pomyślałam, że lepiej będzie skierować jej myśli na jakiś inny temat. Kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o czymś innym, Lucy na powrót stała się sobą. Kiedy wracałyśmy do domu, orzeźwiająca bryza podniosła ją na duchu, a jej blade policzki naprawdę się zaróżowiły. Jej matka bardzo się ucieszyła, widząc ją w takim stanie, spędziłyśmy razem bardzo szczęśliwy wieczór. 19 sierpnia. Radość, radość, radość! Choć może nie do końca. Wreszcie jakieś wieści o Jonathanie. Kochany Jonathan był chory i dlatego nie pisał. Teraz, kiedy to już wiem, nie boję się o tym mówić ani pisać. Pan Hawkins przesłał mi list od niego i napisał też od siebie. To bardzo miło z jego strony. Rano wyjeżdżam i jadę do Jonathana; jeśli to będzie konieczne, pomogę go pielęgnować, a potem przywiozę go do domu. Pan Hawkins powiedział, że byłoby dobrze, gdybyśmy się tam pobrali. Płakałam nad listem tej dobrej siostry tak długo, aż kartka, którą schowałam na piersi, była całkiem mokra od łez. To przecież list z wieściami o Jonathanie i muszę go nosić blisko serca, skoro w mym sercu jest Jonathan. Podróż jest już zaplanowana, a bagaże spakowane. Biorę tylko jedną suknię na zmianę; Lucy zabierze mój kufer do

Londynu i przechowa go do czasu, kiedy po niego poślę, bo może się zdarzyć, że... Nie napiszę już ani słowa więcej; zachowam to dla Jonathana, mojego męża. Dopóki się nie spotkamy, list, który on widział i którego dotykał, musi być dla mnie jedyną pociechą.

List siostry Agaty ze Szpitala Św. Józefa i Najświętszej Marii Panny w Budapeszcie do panny Wilhelminy Murray 12 sierpnia Droga pani, piszę z woli pana Jonathana Harkera, który sam nie ma na to dość sił, choć dzięki Bogu, Świętemu Józefowi i Przenajświętszej Panience stan jego zdrowia szybko się poprawia. Przebywa pod naszą opieką już od niemal sześciu tygodni, cierpiąc na ostre zapalenie opon mózgowych. Pragnie,

abym

przekazała

pani

od

niego

wyrazy

miłości

i

poinformowała ją, iż tą samą pocztą wysyłam napisany w jego imieniu list do pana Petera Hawkinsa zamieszkałego w Exeter, w którym przesyła mu on wyrazy szacunku, przeprasza za opóźnienie i informuje, że polecona mu misja została wypełniona. Musi przez kilka tygodni wypocząć w naszym sanatorium w górach, lecz potem bezzwłocznie powróci do domu. Prosi także, abym poinformowała panią, że nie posiada przy sobie wystarczającej ilości pieniędzy, a chciałby zapłacić za pobyt tutaj, tak aby innym potrzebującym nie zabrakło pomocy. Niech panią Bóg błogosławi! Pozostająca z najszczerszą sympatią SIOSTRA AGATA

P.S. Mój pacjent teraz śpi; otwieram ten list, aby poinformować panią o czymś jeszcze. Opowiadał mi wiele o pani i zdradził, że wkrótce ma pani zostać jego żoną. Niech Bóg pobłogosławi wam obojgu! On przeżył jakiś straszny wstrząs - tak mówi nasz doktor - i w malignie wykrzykiwał jakieś straszne rzeczy; coś o wilkach, truciźnie i krwi; o duchach i demonach; aż sarna boję się o tym mówić. Proszę dbać o to, aby jeszcze przez długi czas nic w tym rodzaju nie zakłócało jego spokoju; ślady takiej choroby nie znikają tak łatwo. Powinniśmy byli do pani napisać już dawno, ale nie wiedzieliśmy zupełnie nic o jego przyjaciołach, a tego, co on mówił, nikt nie mógł zrozumieć. Przyjechał pociągiem z Klausenburga, a konduktor dowiedział się od zawiadowcy, że wpadł na stację, krzycząc, że chce bilet do domu. Widząc z jego gwałtownego zachowania, że to Anglik, dali mu bilet do najdalszej stacji, do jakiej dojeżdżał pociąg jadący w tym kierunku. Zapewniam panią, że ma tutaj dobrą opiekę. Swoją uprzejmością i łagodnością zdobył serca wszystkich. Naprawdę ma się coraz lepiej i nie wątpię, że za kilka tygodni całkiem wróci do zdrowia. Ale na wszelki wypadek proszę na niego uważać. Przed wami - modlę się o to do Boga, Świętego

Józefa

i

Przenajświętszej

Panienki

- jeszcze

wiele

szczęśliwych lat. DZIENNIK DRA SEWARDA 19 sierpnia. - Ostatniej nocy dziwna i nagła zmiana w Renfieldzie. Około ósmej zaczął przejawiać oznaki podniecenia i węszyć jak pies myśliwski, kiedy wystawia zwierzynę. Pielęgniarz był zaskoczony jego zachowaniem, a wiedząc o moim zainteresowaniu jego osobą, zachęcił

go do rozmowy. Renfield traktuje zwykle pielęgniarzy z szacunkiem, niekiedy przechodzącym w służalczość; ale dziś wieczór - tak mi powiedział pielęgniarz - był bardzo wyniosły i nie zniżył się do rozmowy z nim. Stwierdził tylko: „Nie chcę z tobą rozmawiać; ty się teraz nie liczysz; Pan jest już blisko”. Pielęgniarz uważa, że opanowała go nagle jakaś nowa religijna mania. Jeśli to prawda, to musimy być przygotowani na problemy, ponieważ silny mężczyzna owładnięty zarazem manią zabijania i manią religijną może być niebezpieczny. To straszna kombinacja. O dziewiątej sam go odwiedziłem. Wobec mnie zachowywał się podobnie jak wcześniej wobec pielęgniarza; zgodnie z jego wysublimowanym poczuciem własnej wartości, pomiędzy mną a pielęgniarzem nie ma właściwie żadnej różnicy. To mi wygląda na manię religijną; wkrótce zacznie mu się pewnie wydawać, że sam jest Bogiem. Te nieskończenie małe różnice pomiędzy ludźmi są zbyt błahe dla Wszechmocnej Istoty, Jak łatwo zdradzają się ci szaleńcy! Prawdziwy Bóg dba o to, aby nie zginął ani jeden wróbel; Bóg będący wytworem ludzkiej próżności nie strzegą żadnej różnicy pomiędzy wróblem a orłem. Gdyby tylko ludzie wiedzieli! Przez następne pół godziny lub nieco dłużej podniecenie Renfielda nieustannie rosło. Udawałem, że na niego nie patrzę, ale jednocześnie bacznie go obserwowałem. Nagle pojawiło się u niego to rozbiegane spojrzenie, które widzimy zawsze wtedy, gdy szaleniec uczepi się jakiejś myśli, a wrazi z nim te charakterystyczne nieskoordynowane ruchy głowy i tułowia, taki dobrze znane naszym pielęgniarzom. Uspokoił się,

potulnie przysiadł na brzegu łóżka i wpatrywał się w przestrzeń pozbawionymi wyrazu oczyma. Pomyślałem, że sprawdzę, czyjego apatia jest prawdziwa, czy to tylko poza., Spróbowałem go namówić na rozmowę o jego zwierzyńcu. Ten temat zawsze go absorbował. Początkowo nie było żadnej reakcji, ale po pewnym czasie rzekł cierpko: „Do diabła z nimi! Nic mnie już nie obchodzą”. „Co? - spytałem. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nic cię nie obchodzą pająki!”. (Pająki to jego aktualne hobby, a jego notatnik nadal wypełniają kolumny zapisanych drobnym maczkiem cyfr.) Jego odpowiedź była bardzo enigmatyczna: „Druhny cieszą oczy tych, którzy czekają na pojawienie się oblubienicy; ale kiedy ona się zbliży, druhny już tak nie błyszczą dla oczu, co zajęte są już czym innym”. Nie chciał mi nic wyjaśnić i do końca mojej wizyty uparcie milczał, siedząc na łóżku. Jestem bardzo zmęczony i w złym nastroju. Nie mogę przestać myśleć o Lucy i o tym, jak wszystko mogłoby się inaczej ułożyć. Jeśli od razu nie zasnę - chloral, współczesny Morfeusz ( C2 H C L3 O. H2 O ) ! Muszę uważać, żeby się od niego nie uzależnić. Nie, dzisiaj go nie wezmę! Myślałem przecież] o Lucy i obraziłbym ją, gdybym połączył te dwie rzeczy. Nawet gdybym w ogóle miał nie spać... Cieszę się z tego postanowienia; a jeszcze bardziej z tego, że udało mi się go dotrzymać. Leżałem, przewracając się z boku na bok i właśnie usłyszałem, jak zegar wybił drugą, kiedy wpadł do mnie nocny strażnik; przysłali go z oddziału z wiadomością, że Renfield uciekł. Natychmiast

narzuciłem coś na siebie i zbiegłem na dół; mój pacjent jest zbyt niebezpieczny, by można mu było pozwolić swobodnie się poruszać. W przypadku spotkania z kimś obcym jego obsesje mogą stanowić zagrożenie. W pokoju pacjenta czekał na mnie pielęgniarz. Powiedział, że gdy niecałe dziesięć minut wcześniej zajrzał do środka przez judasz, pacjent leżał w łóżku i najwyraźniej spał. Jego uwagę przyciągnął dźwięk rozbijanego okna. Gdy przybiegł z powrotem, ujrzał, jak stopy Renfielda znikają za oknem; natychmiast posłał po mnie. Renfield miał na sobie tylko koszulę nocną i nie może być daleko. Pielęgniarz uznał, że lepiej się będzie przypatrzyć, dokąd biegnie pacjent, niż go ścigać, zanim bowiem dotarłby do drzwi wyjściowych, mógłby stracić go z oczu. To zwalisty mężczyzna i nie dałby rady wyskoczyć przez okno. Ja jestem szczupły, więc z jego pomocą udało mi się przez nie przecisnąć nogami do przodu, a ponieważ byliśmy jedynie kilka stóp nad ziemią, wylądowałem bez szwanku. Pielęgniarz powiedział, że pacjent skręcił w lewo i pobiegł prosto przed siebie, więc także pobiegłem co sił w tamtą stronę. Kiedy przebyłem pas drzew, dostrzegłem białą postać wspinającą się na wysoki mur, oddzielający teren zakładu od posesji, na której stoi opuszczony dom. Natychmiast pobiegłem z powrotem i poleciłem strażnikowi, by wziął ze sobą trzech albo czterech ludzi i natychmiast dołączył do mnie na terenie posiadłości Carfax, na wypadek, gdyby nasz przyjaciel okazał się niebezpieczny. Sam wziąłem drabinę i przedostałem się przez mur. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak Renfield znika za rogiem, więc pobiegłem za nim. Znalazłem go na drugim końcu budynku; przywarł do dębowych, okutych żelazem drzwi kaplicy i najwyraźniej z kimś przez

nie rozmawiał. Obawiałem się podejść na tyle blisko, bym mógł usłyszeć, co mówi, bo mógłby się wystraszyć i uciec. Ściganie zbłąkanego roju pszczół jest niczym w porównaniu z pościgiem za półnagim wariatem, którego opanował szał ucieczki. Po kilku minutach zauważyłem jednak, że nie zwraca on w ogóle uwagi na to, co dzieje się wokół niego, więc odważyłem się przysunąć nieco bliżej, tym bardziej, że moi ludzie przedostali się już przez mur i też zaczęli się do niego zbliżać. Usłyszałem, jak mówi: „Jestem na twoje rozkazy, Panie. Jestem twoim niewolnikiem, a ty mnie wynagrodzisz, bo będę ci wiemy. Czciłem cię już od dawna, gdy byłeś jeszcze daleko. Teraz jesteś tutaj, a ja czekam na twoje rozkazy. Ty mnie nie pominiesz, prawda, mój Panie, rozdając wszelkie dobra?”. W każdym razie to samolubny biedak. Ciągle myśli o bochenkach chleba i rybach, nawet gdy jest przekonany, że rozmawia z Panem. Jego manie tworzą przedziwną kombinację. Kiedy go osaczyliśmy, walczył jak tygrys. Jest nieprawdopodobnie silny i bardziej przypominał wtedy dziką bestię niż człowieka. Nigdy wcześniej nie widziałem wariata ogarniętego takim szałem; i mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczę. To prawdziwe szczęście, że w odpowiednim czasie przekonaliśmy się, jaki jest silny i niebezpieczny. Ze swoją siłą i determinacją mógłby narobić wiele złego, zanim zdążylibyśmy go unieszkodliwić. W każdym razie teraz już nie stanowi zagrożenia. Sam Jack Sheppard nie uwolniłby się z tego kaftana bezpieczeństwa, którym go skrępowaliśmy, przykuwając dodatkowo do ściany w pokoju z „miękkimi” ścianami. Jego krzyki są chwilami przerażające, ale jeszcze straszniejsza jest następująca po nich cisza, ponieważ z każdego jego ruchu emanuje żądza mordu.

Właśnie po raz pierwszy wypowiedział spójne zdanie: „Będę cierpliwy. Panie. To już niedługo, niedługo!”. Posłuchałem go i też tu przyszedłem. Byłem zbyt poruszony, by zasnąć ale pamiętnik ukoił moje nerwy i myślę, że dziś będę w stanie nieco się przespać.

ROZDZIAŁ IX LIST MINY HARKER DO LUCY WESTENRA Budapeszt, 24 sierpnia Najdroższa Lucy, wiem, że bardzo chciałabyś się dowiedzieć, co się ze mną działo po naszym rozstaniu na stacji w Whitby. No więc, moja droga, do Hull dotarłam bez żadnych przeszkód, tam złapałam statek do Hamburga, a potem pociągiem dojechałam tutaj. Z całej podróży prawie nic nie pamiętam, poza tym, że przez cały czas myślałam o tym, że jadą do Jonathana i że będę się musiała nim opiekować, więc powinnam jak najwięcej spać. W końcu spotkałam się z moim ukochanym; był taki wychudzony, blady i słaby. Z jego kochanych oczu uleciała gdzieś cała stanowczość i znikła ta pełna spokoju godność, która, jak ci mówiłam, malowała się zawsze na jego twarzy. To wrak człowieka. Nie pamięta, co się z nim działo od długiego czasu, a przynajmniej pragnie, abym w to uwierzyła; postanowiłam, że nie będę go o nic wypytywać. Przeżył jakiś straszny wstrząs i obawiam się, że gdybyśmy próbowali przywołać tamte wspomnienia, jego biedny mózg mógłby tego nie wytrzymać. Siostra Agata, bardzo dobra istota i urodzona pielęgniarka, mówiła mi, że w malignie opowiadał straszne rzeczy. Prosiłam, żeby mi o tym opowiedziała, ale ona tylko żegnała się znakiem krzyża i zarzekała się, że nigdy mi tego nie powtórzy, że majaczenia chorego to tajemnica Pana Boga i pielęgniarka, która je pozna, pełniąc swoje obowiązki, musi uszanować okazane jej zaufanie. To kochana, dobra dusza; następnego dnia, gdy zobaczyła, że się tym zamartwiam, sama wróciła do tego

tematu i zapewniwszy mnie po raz kolejny, że nie może mi powiedzieć, o czym majaczyło moje kochane biedactwo, dodała: „Mogę pani, moja droga, powiedzieć tylko tyle, że on sam nie zrobił nic złego; i pani, jako jego przyszła żona, nie ma powodu do obaw. Nie zapomniał o pani ani o tym, co jest pani winien. Jego lęki dotyczą wielkich i strasznych rzeczy, o których nie mogą dyskutować zwykli śmiertelnicy”. Ta złota kobieta pomyślała pewnie, że mogłabym podejrzewać moje kochane biedactwo o to; że zakochało się w innej dziewczynie. Co za pomysł! Ja zazdrosna o Jonathana! A jednak, moja droga, powiem ci w sekrecie, że poczułam dreszczyk radości, kiedy upewniłam się, że to nie inna kobieta jest przyczyną tych Problemów. Siedzę teraz przy łóżku i patrzę na jego uśpioną twarz. O, budzi się!... Kiedy się przebudził, poprosił o swój płaszcz; chciał coś z niego wyjąć. Poprosiłam siostrę Agatę, a ona przyniosła jego rzeczy. Pośród nich dostrzegłam jego notatnik i właśnie miałam go zamiar poprosić, by pozwolił mi do niego zajrzeć domyślałam się, że mogę w nim znaleźć jakąś wskazówkę! dotyczącą jego problemów - ale on wyczytał chyba to życzenie z mojego spojrzenia, bo od razu poprosił, bym siadła przy oknie, mówiąc, że pragnie być przez chwilę sam. Potem przywołał mnie do siebie, a kiedy podeszłam jego dłoń spoczywała na notatniku; rzekł do mnie z wielką powagą: „Wilhelmino - a ja już wiedziałam, że jest śmiertelnie poważny, ponieważ, odkąd poprosił mnie o rękę, nigdy się tak do mnie nie zwracał - znasz, kochana, moje poglądy na temat zaufania pomiędzy mężem a żoną; że nie powinno być między nimi żadnych sekretów, żadnej skrytości. Przeżyłem wielki wstrząs i kiedy próbuję o tym teraz myśleć,

mam zawroty głowy i już sam nie wiem, czy to wszystko prawda, czy tylko sen szaleńca. Wiesz, że miałem zapalenie opon mózgowych, a to oznacza szaleństwo. Tajemnica kryje się tutaj, aleja nie chcę jej poznać. Pragnę się zająć naszym obecnym życiem i naszym małżeństwem”. Bowiem, moja droga, postanowiliśmy się pobrać, jak tylko uda nam się załatwić wszelkie formalności. „Czy chcesz, Wilhelmino, pozostać razem ze mną w niewiedzy? Oto notatnik. Zabierz go i zatrzymaj. Jeśli chcesz - przeczytaj. Aleja nie chcę wiedzieć, co się w nim znajduje. Chyba że wydarzy się coś, co zmusi mnie do tego, bym powrócił do zapisanych tam strasznych godzin, które były snem albo jawą, rzeczywistością lub obłędem”. Opadł na poduszkę wyczerpany, a ja wsunęłam pod nią notatnik i pocałowałam go. Poprosiłam siostrę Agatę, aby ubłagała przełożonego, by pozwolił nam wziąć ślub jeszcze dziś po południu; właśnie czekam na odpowiedź...

Przyszła siostra Agata i powiedziała, że posłali już po kapelana Anglikańskiego Kościoła Misyjnego. Weźmiemy ślub najdalej za godzinę albo gdy tylko Jonathan się obudzi... Moja kochana Lucy, ta chwila nadeszła i przeminęła. Mam bardzo poważny nastrój, ale jednocześnie jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Jonathan] spał nieco ponad godzinę; wszystko było już przygotowane, a on usiadł] w łóżku wsparty o poduszki. Powiedział swoje „tak” stanowczym i mocnym] głosem. Mnie zaś niemal odebrało mowę; serce miałam tak przepełnione wzruszeniem, że nawet te proste słowa nie mogły przejść mi przez gardło. Kochane siostry były takie miłe! Proszę Cię, Boże, abym nigdy, przenigdy nie zapomniała o tych ludziach, ani o

poważnych i słodkich obowiązkach, jakie dzisiaj na siebie przyjęłam. Muszę ci opowiedzieć o moim prezencie ślubnym. Kiedy kapelan i siostry zostawili mnie samą z moim mężem - ach Lucy, po raz pierwszy napisałam słowa „mój mąż”! - więc kiedy zostałam sama z moim mężem, wyjęłam spod poduszki jego notatnik, zawinęłam go w biały papier i przewiązałam kawałkiem błękitnej wstążki, którą wcześniej miałam na szyi. potem opieczętowałam węzeł lakiem, jako pieczęci używając ślubnej obrączki. Potem ucałowałam go i pokazałam mężowi. Zapewniłam go, że nigdy nie złamię tej pieczęci, tak by przez całe życie była dla nas widocznym znakiem tego, iż ufamy sobie nawzajem; chyba że będzie to ważne dla niego albo będzie tego wymagać wypełnienie jakiejś moralnej powinności. Wtedy wziął mnie za rękę - och, Lucy! Po raz pierwszy ujął dłoń swojej żony! - i powiedział, że to najwspanialszy prezent na świecie i że jeśli będzie trzeba, to jeszcze raz przejdzie przez całą swoją przeszłość, aby ją ostatecznie pokonać. Kochane biedactwo miał oczywiście na myśli tylko część przeszłości, ale jego umysł nie panuje jeszcze nad czasem i nie zdziwię się, jeśli na początku będą mu się mieszały nie tylko miesiące, ale i lata. Cóż mogłam na to powiedzieć? Mogłam tylko dodać, że jestem najszczęśliwszą kobietą na całym świecie i że nie mam nic do ofiarowania poza mną samą, moim życiem i moim zaufaniem, i że wraz z tym ofiarowuję mu swoją miłość i służbę do końca moich dni. I, moja droga, kiedy mnie pocałował i przytulił do siebie tymi biednymi, słabymi ramionami, to było to tak, jakbyśmy sobie złożyli uroczyste ślubowanie. Kochana Lucy, wiesz, dlaczego mówię ci to wszystko? Nie tylko

dlatego, że sprawia mi to tyle radości, ale dlatego, że zawsze byłaś mi bardzo droga. To był dla mnie przywilej, iż mogłam być twą przyjaciółką i przewodniczką, kiedy przyjechałaś ze szkoły, żeby przygotować się do wejścia w życie. Chciałam, byś oczyma bardzo szczęśliwej żony ujrzała, dokąd może nas zaprowadzić poczucie obowiązku. Ty w swym małżeństwie możesz być równie szczęśliwa, jak ja. Moja kochana, proszę Wszechmogącego Boga, by twoje życie było takie, na jakie się zapowiada: długim słonecznym dniem, bez srogich wichrów, zapominania o swych powinnościach czy wzajemnej nieufności. Nie wolno mi życzyć ci życia bez bólu, bo on i tak na pewno się pojawi; mam jednak nadzieję, że zawsze będziesz tak szczęśliwa, jak ja jestem teraz. Do widzenia, moja droga. Bez zwłoki nadam ten list i może wkrótce znów do ciebie napiszę. Muszę już kończyć, bo Jonathan się budzi. Muszę zająć się swoim mężem! Zawsze kochająca MINA HARKER

List Lucy Westenra do Miny Harker Whitby, 30 sierpnia Najdroższa Mino, przesyłam tysiące pocałunków; obyście już niedługo wrócili z mężem do domu. Bardzo bym chciała, żebyście przyjechali na tyle szybko, by móc spędzić tu jeszcze z nami trochę czasu. W tym rześkim morskim powietrzu Jonathan szybko powróciłby do sił - tak jak ja. Mam wilczy apetyt, jestem pełna życia i dobrze śpię. Pewnie ucieszy cię wiadomość, że całkiem przestałam lunatykować. Nie wyszłam z łóżka

już chyba od tygodnia; to znaczy nie wychodzę z niego po tym, jak się wieczorem położę. Artur mówi, że tyję. A właśnie, zapomniałam ci powiedzieć, że Artur jest tu z nami. Chodzimy na spacery, urządzamy sobie przejażdżki - konno i powozem - pływamy łódką, gramy w tenisa i łowimy ryby; jeszcze nigdy go tak nie kochałam. On też twierdzi, że kocha mnie jeszcze mocniej, ale wątpię, czy to prawda, bo kiedyś powiedział, że już nie mógłby mnie bardziej kochać. Ale to przecież bzdura. A oto i on; woła mnie. Więc na razie to by było na tyle od twojej kochającej LUCY P.S. - Mama przesyła uściski. Biedactwo chyba czuje się trochę lepiej. P.P.S. - Ślub zaplanowany na 28 września. DZIENNIK DRA SEWARDA 20 sierpnia. - Przypadek Renfielda staje się coraz bardziej interesujący. Uspokoił się do tego stopnia, że są okresy, w których jego furia znika niemal zupełnie. Przez pierwszy tydzień od tamtego ataku jego gwałtowność nie malała ani na chwilę. Jednak pewnej nocy, zaraz po wschodzie księżyca, nagle siei uspokoił i zaczął do siebie mamrotać: „Teraz mogę czekać; teraz mogę czekać”. Pielęgniarz niezwłocznie mnie o tym powiadomił, więc natychmiast zbiegłem na dół, aby mu się przyjrzeć. Nadal był w kaftanie bezpieczeństwa, w pokoju z miękkimi ścianami, ale z jego twarzy zniknął ten dziwny wyraz, a jego oczy odzyskały coś z dawnej błagalnej - można by nawet powiedzieć „służalczej” - łagodności. Byłem usatysfakcjonowany jego stanem, więc

wydałem polecenie uwolnienia go z kaftana. Pielęgniarze mieli opory, alej w końcu spełnili moje życzenie bez protestu. To dziwne, ale pacjent panował nad sobą na tyle, by zauważyć ich nieufność; zbliżył się potem do mnie i szepnął, zerkając na nich przez cały czas kątem oka: „Im się wydaje, że mógłbym panu zrobić krzywdę! Coś takiego ja panu! Głupcy”. To było uspokajające: choć to biedny szaleniec, a jednak dostrzega różnicę pomiędzy mną a innymi. Niemniej nie do końca rozumiem jego myśl. Czy mam przez to rozumieć, że jego zdaniem mamy ze sobą coś wspólnego, tak że powinniśmy się trzymać razem? Czy też potrzebne jest mu po prostu moje dobre samopoczucie, bo liczy na to, że wyprosi ode mnie coś bardzo ważnego? Dziś już nic nie powie. Nie skuszę go, proponując mu kociaka czy nawet dorosłą kotkę. Powie tylko: „Nie dbam o koty. Muszę teraz przemyśleć bardzo wiele spraw i mogę czekać; mogę czekać”. Po chwili zostawiłem go samego. Pielęgniarz mówi, że był spokojny niemal do świtu; wtedy jego podniecenie znów zaczęło rosnąć, aż w końcu przeszło w napad agresji zakończony paroksyzmem szału, który tak go wyczerpał, że zapadł w rodzaj śpiączki. Przez trzy noce powtarzał się ten sam scenariusz - agresja przez cały dzień, potem spokój od wschodu księżyca do wschodu słońca. Chciałbym znaleźć do tego jakiś klucz. Sprawia wrażenie, jakby był pod wpływem jakichś zewnętrznych sił, które to pojawiają się, to znikają. Mam pomysł! Dziś w nocy przeciwstawimy przemyślności szaleńca przemyślność ludzi przy zdrowych zmysłach. Wcześniej uciekł bez naszej pomocy, teraz ucieknie przy naszym współudziale. Damy mu po temu okazję i przygotujemy ludzi, którzy, jeśli okaże się to konieczne,

będą go śledzić. 23 sierpnia. - „Zawsze wydarza się to, czego się nie spodziewamy”. Jakim znawcą życia był Disraeli! Kiedy nasz ptaszek przekonał się, że klatka jest otwarta, wcale z niej nie wyfrunął, więc wszystkie nasze staranne przygotowania poszły na marne. W każdym razie udowodniliśmy jedno: stany wyciszenia trwają u niego zawsze przez dłuższy czas. W przyszłości będziemy więc mogli na kilka godzin dziennie rozluźniać jego więzy. Pielęgniarzowi, który ma służbę w nocy, wydałem polecenie, aby, kiedy pacjent się uspokoi, po prostu zamknąć go w pokoju z miękkimi ścianami i skrępować ponownie dopiero godzinę przed świtem. Niech choćby ciało tego biedaka odczuje jakąś ulgę, nawet jeśli jego umysł nie jest zdolny tego docenić. Oho, wołają mnie! Znów niespodzianka! Pacjent znowu uciekł! Później. - Kolejna nocna przygoda. Renfield sprytnie wykorzystał moment, kiedy pielęgniarz wchodził do jego pokoju, by dokonać inspekcji. Wtedy nagle się zerwał, wyminął go i pobiegł korytarzem. Zwołałem pielęgniarzy, aby poszli jego śladem. Znów przedostaliśmy się na teren posiadłości z opuszczonym domem i znaleźliśmy go dokładnie w tym samym miejscu przywierającego ciasno do drzwi starej kaplicy Kiedy mnie ujrzał, wpadł w szał i gdyby pielęgniarze w porę go nie obezwładnili, niechybnie spróbowałby mnie zabić. Kiedy staraliśmy się go opanować, zdarzyła się dziwna rzecz. W pewnym momencie podwoił wysiłki, a potem równie nagle się uspokoił. Instynktownie rozejrzałem się wokół, ale nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi.



Disraeli Beniamin (1804 - 1881) - brytyjski premier, przywódca i twórca programu Partii Konserwatywnej (przyp. red.).

Wtedy podążyłem wzrokiem za spojrzeniem pacjenta, ale na rozjaśnionym

księżycową

poświatą

niebie

także

niczego

nie

zauważyłem, poza wielkim nietoperzem, który bezszelestnie jak duch odleciał na zachód. Nietoperze zwykle zataczają kręgi, a ten leciał zdecydowanie w jednym kierunku, jak gdyby wiedział, gdzie lub po co leci. Pacjent z każdą chwilą coraz bardziej się uspokajał, aż wreszcie stwierdził: „Nie musicie mnie wiązać; sam pójdę!”. Bez najmniejszych problemów wróciliśmy do zakładu. W jego spokoju jest jednak coś złowieszczego i długo nie zapomnę tej nocy... DZIENNIK LUCY WESTENRA Hillingham, 24 sierpnia. - Muszę wziąć przykład z Miny i zacząć prowadzić systematyczne notatki. Kiedy się spotkamy, będzie jak znalazł, dając nam temat do naszych niekończących się rozmów. Swoją drogą ciekawe, kiedy to nastąpi. Szkoda, że jej tu ze mną nie ma, bo czuję się taka nieszczęśliwa. Ostatniej nocy miałam chyba podobne sny jak w Whitby. Może to sprawa zmiany powietrza albo powrotu do domu. Pozostało mi rano wrażenie czegoś ciemnego i strasznego, bo choć zupełnie nic nie pamiętam, jest we mnie jakiś niejasny lęk i czuję się bardzo osłabiona. Kiedy Artur przyszedł na obiad, widać było, że jest zasmucony moim wyglądem i nie był w stanie całkiem się rozchmurzyć. Ciekawe, czy mogłabym dziś w nocy spać w pokoju mamy; spróbuję wymyślić jakąś wymówkę. 25 sierpnia. - Kolejna źle przespana noc. Mama nie podchwyciła mojej propozycji. Sama chyba nie czuje się najlepiej i chce to przede mną ukryć. Próbowałam walczyć z sennością i przez chwilę nawet mi

się to udawało; kiedy jednak zegar wybił dwunastą, wybudziło mnie to z drzemki, musiałam więc chyba wcześniej zasnąć. Usłyszałam coś w rodzaju skrobania albo bicia skrzydeł o okno, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, a ponieważ nic więcej nie pamiętam, chyba znów zasnęłam. Kolejne koszmary. Szkoda tylko, że nic nie pamiętam. Dziś rano jestem strasznie osłabiona. Twarz mam trupio bladą i boli mnie gardło. Chyba coś jest nie w porządku z moimi płucami, bo nie mogę zaczerpnąć wystarczająco dużo powietrza. Spróbuję być weselsza, kiedy przyjdzie Artur, bo wiem, że będzie bardzo cierpiał, kiedy ujrzy mnie w tym stanie.

List Artura Holmwooda do dra Sewarda Albermarle Hotel, 31 sierpnia Drogi Jacku, chciałem prosić cię o przysługę. Lucy jest chora; to znaczy nie zapadła na jakąś określoną chorobę, ale bardzo źle wygląda i z każdym dniem jej stan się pogarsza. Pytałem ją o przyczyny; nie śmiem pytać jej matki, bo przy jej stanie zdrowia, niepokojenie jej pytaniami o córkę mogłoby mieć fatalne skutki. Pani Westenra wyznała mi, że jej los jest już przesądzony - choroba serca - choć biedna Lucy jeszcze o tym nie wie. Jestem pewien, że coś dręczy umysł mojej kochanej dziewczynki. Odchodzę od zmysłów, kiedy o niej myślę; jej widok rozdziera mi serce. Powiedziałem, że mam zamiar poprosić cię, byś ją zbadał i choć początkowo oponowała - wiem dlaczego, stary druhu - w końcu się zgodziła. Zdaję sobie sprawę, przyjacielu, jak bardzo będzie to dla ciebie trudne, ale to dla jej dobra, więc ani mnie nie wolno zwlekać z prośbą,

ani tobie z działaniem. Przyjedź do Hillingham jutro na obiad, na drugą, tak by nie wzbudzić podejrzeń u pani Westenra. Po obiedzie Lucy znajdzie sposobność, by porozmawiać z tobą na osobności. Ja zjawię się na podwieczorek, więc będziemy mogli wyjść razem. Jestem pełen najwyższego niepokoju i chciałbym porozmawiać z tobą w cztery oczy jak najszybciej po tym, jak się z nią zobaczysz. Liczę na ciebie! ARTUR

Telegram Artura Holmwooda do Sewarda 2 września Wezwano mnie do ojca, który gorzej się poczuł. Napisz do mnie do Ring wieczorną pocztą. Jeśli to konieczne, zatelegrafuj.

List dra Sewarda do Artura Holmwooda 2 września Drogi przyjacielu, jeśli chodzi o stan zdrowia panny Westenra, to spieszę ci donieść, iż moim zdaniem nie mamy tu do czynienia z żadnym zakłóceniem funkcjonowania organizmu, ani też z żadną znaną mi chorobą. Jednocześnie w najmniejszym stopniu nie satysfakcjonuje mnie jej wygląd; przygnębiająca jest różnica pomiędzy jej obecnym stanem, a tym obrazem, który zapamiętałem od czasu naszego poprzedniego spotkania. Musisz rzecz jasna pamiętać o tym, że nie miałem możności przeprowadzić badania w takim zakresie, w jakim bym sobie życzył; nasza przyjaźń stanowi tu pewną przeszkodę, której nawet medycyna ani zawodowe nawyki nie są w stanie pokonać. Najlepiej przedstawię

dokładnie fakty, pozostawiając ci - w pewnej mierze - wyciągnięcie wniosków. Oto, co zrobiłem, i co proponuję robić dalej. Zastałem pannę Westenra pozornie w doskonałym nastroju. Obecna była także jej matka i wystarczyło kilka chwil, bym nabrał pewności, że Lucy robi! wszystko, aby nie dać jej powodu do zmartwień. Nie mam wątpliwości, że domyśla się, a może nawet wie, jak bardzo musi być ostrożna. Jedliśmy sami i kiedy tak wszyscy sililiśmy się na wesołość, nasze starania zostały wynagrodzone, bowiem pojawiła się wśród nas jakaś nieudawana radość. Potem pani Westenra poszła odpocząć i zostaliśmy z Lucy sami. Przeszliśmy do jej buduaru i dopóki się tam nie znalazła, okazywała wesołość, ponieważ co chwilą przechodził ktoś ze służby. Kiedy jednak drzwi się za nami zamknęły, maska opadła z jej twarzy, a ona sama osunęła się na krzesło z głębokim westchnieniem i ukryła oczy w dłoniach. Kiedy spostrzegłem, że jej dobry nastrój zniknął, skorzystałem z tego, by spróbować postawić diagnozę. Z ujmującą prostotą stwierdziła: „Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jak nie znoszę mówić o sobie”. Przypomniałem jej, że tajemnica lekarska to rzecz święta i że ty bardzo się o nią niepokoisz. Od razu pojęła, o co mi chodzi i rozwiązała ten problem jednym zdaniem. „Może pan powiedzieć Arturowi absolutnie wszystko, co uzna pan za stosowne. Nie dbam o siebie, ale dla niego wszystko!”. Mam więc w tej kwestii rozwiązane ręce. Już

na

pierwszy

rzut

oka

dostrzegłem

u

niej

oznaki

niedokrwistości, ale nie zauważyłem normalnych symptomów anemii, a zrządzeniem losu otrzymałem możliwość zbadania jakości jej krwi, bowiem podczas otwierania zacinającego się okna puściła blokada i

rozbite szkło lekko zraniło Lucy w rękę. Sama rana nie była poważna, ale dzięki temu mogłem zabezpieczyć kilka kropel jej krwi, które następnie poddałem badaniu. Analiza jakościowa nie wykazała odchyleń od normy, co wskazuje, jak sądzę, na dobry ogólny stan zdrowia. Także inne aspekty fizyczne ku mojemu zadowoleniu nie dają powodów do niepokoju; lecz ponieważ jej stan musi mieć jakąś przyczynę, nabrałem przekonania, że tkwi ona w psychice. Pacjentka uskarża się na okresowe trudności w oddychaniu, a także na ciężki, letargiczny sen z towarzyszeniem przerażających koszmarów sennych, z których jednak po przebudzeniu nic nie pamięta. Wyznała, iż jako dziecko lunatykowała i że nawyk ten powrócił podczas pobytu w Whitby. Pewnej nocy w somnambulicznym transie wyszła z domu i trafiła aż na Wschodni Klif, gdzie odnalazła ją panna Murray. Zapewniła mnie jednak, że ostatnio takie epizody się nie powtarzały. Nic mam pewności, co do diagnozy, więc zrobiłem to, co w tej sytuacji wydaje mi się najlepsze: napisałem do mojego starego przyjaciela i mistrza, profesora Van Helsinga z Amsterdamu, który o rzadkich chorobach wie więcej, niż ktokolwiek inny. Poprosiłem go, by tu przyjechał, a ponieważ mówiłeś, że pokryjesz wszelkie koszty, wspomniałem mu, kim jesteś i co łączy cię z panną Westenra. Zrobiłem to, mój drogi przyjacielu, jedynie dlatego, że chciałem być posłuszny twoim życzeniom, sam bowiem jestem bardzo dumny i szczęśliwy, że mogą dla niej uczynić wszystko, co tylko jest w mojej mocy. Z pewnych osobistych powodów Van Helsing także zrobi dla mnie wszystko. Niezależnie jednak od tego, na jakich zasadach się tu znajdzie, musimy zaakceptować jego życzenia. Robi wrażenie osoby apodyktycznej, ale wynika to stąd, iż lepiej, niż ktokolwiek inny wie, o

czym mówi. To filozof i metafizyk, a także jeden z najznamienitszych żyjących naukowców; ma przy tym, jak sądzę, absolutnie otwarty umysł. Te wszystkie cechy, wraz z żelaznymi nerwami, zimną krwią, niezłomną wolą, umiejętnością samokontroli i tolerancją, które u niego przekraczają poziom zwykłych cnót i osiągają poziom prawdziwego daru, a także najlepszym i najszczerszym sercem, jakie bije w piersi żyjącego człowieka - to jego wyposażenie, dzięki któremu z takim skutkiem może prowadzić swoją szlachetną pracę dla dobra ludzkości. Sprawdza się zarówno jako teoretyk, jak i jako praktyk, bowiem jego wiedza jest równie rozległa, jak jego wszechobejmująca sympatia dla ludzi. Mówię ci to wszystko, abyś wiedział, dlaczego pokładam w tym człowieku taką wiarę. Poprosiłem, aby przybył niezwłocznie. Jutro znów odwiedzę pannę Westenra. Mam się z nią spotkać w Stores, aby moje zbyt częste wizyty nie wzbudziły niepokoju u jej mamy. Zawsze oddany JOHN SEWARD

List Abrahama Van Helsinga, dra nauk medycznych, filozofii i literatury do dra Sewarda 2 września Mój bardzo dobry przyjacielu, kiedy otrzymałem twój list, już pędzę do ciebie. Przez traf prawdziwie szczęśliwy mogę od razu ruszyć się, bez żadnej krzywdy dla tych, którzy mi zaufali. Gdyby los inaczej zechciał, byłoby to niestety bardzo niedobre dla tych, którzy mi zaufali, bowiem jadę do mojego przyjaciela, kiedy mnie wzywa, żebym pomagał ludziom dla niego

drogim. Powiedz swojemu przyjacielowi, że kiedy tak szybko wyssałeś z mojej rany truciznę gangreny z tamtego noża, który wtedy naszemu zbyt nerwowemu przyjacielowi ześliznął się, więcej dla niego uczyniłeś - jeśli on mej pomocy potrzebuje, a ty mnie o nią prosisz - niż kiedykolwiek los dla niego uczynił. Ale to tylko dodatkowa przyjemność, zrobić coś dla niego, twojego przyjaciela; to do ciebie przyjeżdżam. Pokoje zarezerwuj mi więc w hotelu Great Eastem. żebym blisko pod twoją ręką mógł być, i proszą to zorganizować tak, żebyśmy mogli zobaczyć młodą damę jutro niezbyt późno, bo jest to prawdopodobne, że jeszcze tego samego wieczora wrócić tu będę musiał. Ale jeśli konieczne, może za trzy dni znowu przyjadę i dłużej zostanę, jeśli trzeba będzie. Do tego czasu żegnaj, mój przyjacielu Johnie. VAN HELSING

List dra Sewarda do sędziego Artura Holmwooda 3 września Drogi Art, Van Helsing przyjechał i wyjechał. Pojechaliśmy do Hillingham. Lucy tak to wszystko zorganizowała, że jej matka poszła gdzieś na obiad, więc zostaliśmy sami. Van Helsing zbadał pacjentkę bardzo wnikliwie. Będę mógł ci coś doradzić, kiedy zda mi z tego dokładnie sprawę, bo rzecz jasna nie byłem obecny przy badaniu. Obawiam się, że jest dość zatroskany, choć on sam mówi, że musi to jeszcze przemyśleć. Kiedy mu opowiedziałem o naszej przyjaźni i o tym, jakie masz do mnie w tej materii zaufanie, odparł: „Ty jemu wszystko otwarcie powiedzieć

musisz, co ty myślisz. Możesz jemu też powiedzieć, co ja myślę, jak ty się umiesz tego domyślić. Nie, nie żartuję. To nie żarty, ale życie samo, a może śmierć bardziej nawet”. Spytałem, co chce przez, to powiedzieć, bowiem, kiedy ze mną rozmawiał, miał bardzo poważną i zatroskaną minę. To było wtedy, kiedy już wrócił do miasta i piliśmy herbatę; przed jego powrotem do Amsterdamu. Jednak nic więcej mi nie powiedział. Nie gniewaj się jednak na niego, Art, bo ta jego powściągliwość oznacza, że cały swój umysł zaprzągł do pracy dla jej dobra. Możesz być pewien, iż kiedy; nadejdzie pora, wszystko nam dokładnie wyjaśni. Powiedziałem mu więc, że zdam ci po prostu sprawę z przebiegu naszej wizyty, jak gdybym pisał reportaż dla „The Daily Telegraph”. Zbył to milczeniem; zauważył jedynie, że w Londynie jest teraz mniej sadzy niż w czasach, kiedy tu studiował. Jutro mam otrzymać jego sprawozdanie, jeśli tylko zdoła je przygotować. W każdym razie ma do mnie napisać. Teraz o samej wizycie. Lucy była weselsza, niż tego dnia, gdy widziałem ją po raz pierwszy i z pewnością wyglądała lepiej. Z jej twarzy zniknęła do pewnego stopnia ta trupia bladość, która tak cię wcześniej martwiła; także jej oddech powrócił już do normy. Była dla profesora bardzo miła (jak zresztą zawsze) i starała się, ażeby czuł się jak najbardziej swobodnie. Widziałem jednak, że kosztowało ją to bardzo wiele wysiłku. Myślę, że Van Helsing tez to spostrzegł, bo spod swych krzaczastych brwi rzucił to charakterystycznej krótkie spojrzenie. Zaczął z nią gwarzyć na wszystkie możliwe tematy - oprócz nas i chorób - a czynił to z takim kunsztem, że w pewnej chwili udawane ożywienie Lucy omal nie stało się faktem. Nie zmieniając tonu, delikatnie skierował rozmowę na cel naszej wizyty i stwierdził z wielką elegancją:

„Droga moja panienko, przyjemność moja jest ogromna, bowiem pani jesteś tak bardzo kochana. Jest ona bardzo wielka, moja droga, nawet gdyby prawdą było, co chyba nią nie jest, jak mi się zdaje. Powiedzieli mi, że w nastroju złym jesteś i upiornie blada. A ja im mówię »Akurat!«„. Pstryknął palcami w moją stronę i ciągnął dalej: „Ale my pokażemy im, jak bardzo oni mylą się. Jak on - tu wskazał na mnie, dokładnie takim samym gestem i z takim samym spojrzeniem, jak wtedy, gdy przedstawiał mnie swoim studentom, albo kiedy zaszły pewne szczególne okoliczności, o których nigdy nie omieszka mi przypomnieć - może coś o młodych damach wiedzieć? Z tymi swoimi wariatami zabawia się, szczęście im wraca, a tych wariatów to wraca tym, co ich kochają. Ciężka praca, a... ach, ale ludziom tyle szczęścia dawać można i to największa nagroda. Ale o młodych damach?! Żony żadnej, ani córki, a młodzi nie młodym zwierzają się, ale takim jak ja, starym, którzy i smutków już wiele znają i wiedzą, skąd one biorą się. Tak i, moja droga, do ogrodu go wyślemy, żeby sobie papieroska przypalił, a my pogawędkę utniemy sobie”. Postąpiłem zgodnie z sugestią i wybrałem się na przechadzkę. W końcu profesor podszedł do okna i przywołał mnie z powrotem. Miał poważny wyraz twarzy, choć powiedział: „Pacjentkę dokładnie zbadałem, ale przyczyna nie w funkcjach organizmu leży. Zgadzam się, że utrata krwi duża tu była; ale już nie ma. Jednak o żadnej anemii mowy być nie może. Ma pokojówkę przysłać, to ją wypytam, żeby coś nie przegapić. Dobrze wiem, co powie. Ale przyczyna jakaś być musi, bo wszystko na tym świecie swoją przyczynę ma. Ja muszę teraz do domu jechać i tam dokładnie nad tym pomyślę. A ty każdego dnia

telegram przysyłać mi będziesz; i jeśli będzie trzeba, ja znów przyjadę. Ta choroba - bo zdrowia brak to choroba - interesuje mnie bardzo; a i nasza młoda dama bardzo urocza. Ona mnie zaczarowała i jak już nie dla ciebie albo dla tej choroby - to dla niej samej ja tu przyjadę”. Jak już wspomniałem, nie chciał na razie powiedzieć nic więcej nawet kiedy rozmawialiśmy w cztery oczy. Wiesz zatem teraz tyle, co ja. Będę tu czuwał. Mam nadzieję, że twój biedny ojciec czuje się już lepiej. To musi być dla ciebie straszna sytuacja, drogi przyjacielu, kiedy jesteś rozdarty pomiędzy dwojgiem tak drogich sobie ludzi. Wiem, że kierujesz się poczuciem obowiązku wobec ojca; słusznie. Jeśli to się okaże niezbędne, zawiadomię cię, abyś mógł natychmiast przyjechać do Lucy. Tak więc nie martw się na zapas i czekaj na wiadomości ode mnie. DZIENNIK DRA SEWARDA 4 września. - Nasz zoofagiczny pacjent nadal absorbuje nasza uwagę Miał tylko jeden atak; doszło do niego wczoraj o bardzo nietypowej porze Na krótko przed północą zaczął objawiać niepokój. Pielęgniarz znał już te symptomy, więc natychmiast wezwał pomoc. Na szczęście ludzie przybiegli w samą porę, kiedy bowiem wybiła północ, gwałtowność Renfielda przy. brała takie rozmiary, że musieli wytężyć wszystkie siły, aby go okiełznać. Już po około pięciu minutach zaczął się uspokajać, aż w końcu popadł w stan apatii, w którym pozostaje do chwili obecnej. Pielęgniarz powiedział, że podczas ataku Renfield wydawał przerażające okrzyki; kiedy się tam zjawiłem, musiałem uspokajać innych pacjentów, których to wydarzenie bardzo przeraziło.

To zrozumiałe, skoro te dźwięki nawet mnie wytrąciły z równowagi, choć przecież znajdowałem się w znacznym oddaleniu. W zakładzie minęła już pora obiadowa, a mój pacjent nadal siedzi zamyślony w kącie, z beznamiętnym, posępnym i zbolałym wyrazem twarzy, który raczej coś sugeruje, niż bezpośrednio wyraża. Nie potrafię tego w żaden sposób zinterpretować. Później. - W moim pacjencie zaszła kolejna zmiana. Zajrzałem do niego o piątej i zobaczyłem, że znów jest tak szczęśliwy i zadowolony jak dawniej. Łapał muchy i zjadał je, a liczbę swoich ofiar odnotowywał, robiąc paznokciem rysy na krawędzi drzwi, tam gdzie miękkie obicie tworzyło niewielką szparę. Kiedy mnie ujrzał, podszedł i przeprosił za swoje zachowanie; jednocześnie bardzo pokornie i z wielką uniżonością zapytał, czy mógłbym go przenieść z powrotem do jego pokoju i oddać mu notatnik. Uznałem, że dobrze będzie mu ustąpić, więc znów jest w swoim pokoju. Otwarł na oścież okno, a na parapecie rozsypał cukier, który dostał do herbaty, i zbiera obfite musze żniwo. Nie zjada ich jednak od razu, ale jak dawniej wkłada do pudełka; już zaczął penetrować wszystkie zakamarki pokoju w poszukiwaniu pająka. Próbowałem go skłonić do rozmowy na temat tych kilku ostatnich dni; bardzo by mi się przydała jakakolwiek wskazówka dotycząca tego, o czym on myśli. On jednak nie podjął tematu. Przez chwilę jakby bardzo posmutniał, a potem rzekł nieobecnym głosem, bardziej do siebie niż do mnie: „Wszystko przepadło! Przepadło! Zostawił mnie. Nie ma już teraz dla mnie nadziei... Chyba że sam to zrobię!”. Potem nagle zwrócił się do mnie i rzekł zdecydowanie: „Panie doktorze, czy byłby pan tak miły i

zechciał mi dostarczyć nieco więcej cukru? Myślę, że cukier dobrze mi robi”. „Muchom też?” - spytałem. „Tak! Muchy bardzo go lubią, a ja lubię muchy. A więc i ja go lubię”. A niektórzy ignoranci uważają, że szaleńcy nie potrafią rozumować. Załatwiłem mu podwójną porcję cukru i gdy wychodziłem, był chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jaka szkoda, że nie mogę przeniknąć jego umysłu. północ. - W chorym nastąpiła kolejna przemiana. Właśnie wróciłem od panny Westenra, która wygląda już znacznie lepiej, i stałem przy bramie, podziwiając zachód słońca, kiedy znów usłyszałem znajome wrzaski. Ponieważ jego pokój znajduje się z tej strony budynku, dochodziły do mnie o wiele wyraźniej niż rano. To był dla mnie prawdziwy szok, kiedy odwróciłem wzrok od przymglonego piękna zachodzącego nad Londynem słońca, z jego jaskrawym światłem, głębokimi cieniami i tymi wszystkimi wspaniałymi pastelowymi niuansami, które w takich chwilach przyozdabiają nawet najpaskudniejsze chmury i najpaskudniejszą wodę, i w jednej chwili dotarła do mnie cala ponura surowość tego budynku, wzniesionego z zimnego

kamienia

i

wypełnionego

żywym

nieszczęściem,

i

uświadomiłem sobie, jak samotne jest moje serce, które musi to wszystko dźwigać. Wszedłem do pacjenta w chwili, gdy słońce właśnie chowało się za horyzont; przez okno dostrzegłem jeszcze jego niknący, czerwony dysk. Zaczął się uspokajać; kiedy zaś zupełnie znikło za horyzontem, bezwładnie wyśliznął się z podtrzymujących go rąk i upadł

na podłogę. Niesamowita jest zdolność szaleńców do szybkiego odzyskiwania sił umysłowych; już po kilku minutach wstał zupełnie spokojny i rozejrzał się wokół siebie. Dałem pielęgniarzom znak, żeby go puścili, chciałem się bowiem przekonać, co zrobi. Podszedł prosto do okna i zmiótł z parapetu cały cukier; następnie wziął pudełko z muchami, opróżnił je za oknem i wyrzucił; potem zamknął okno i usiadł na łóżku. Bardzo mnie to zaskoczyło, więc spytałem: „Nie chcesz już trzymać much?”. „Nie - odparł - mam już tego wszystkiego dosyć!”. To naprawdę niesamowicie interesujący przypadek. Chciałbym móc zrozumieć jego umysł albo przynajmniej powód jego nagłych ataków. Stop; może coś stanie się jaśniejsze, kiedy dowiemy się, dlaczego dziś miał atak w południe i o zachodzie słońca. Czy to możliwe, żeby słońce wywierało na niektóre natury jakiś szkodliwy wpływ, tak samo jak na inne wpływa niekiedy księżyc? Przekonamy się.

Telegram, Seward, Londyn, do Van Helsinga w Amsterdamie 4 września Pacjentka dziś w jeszcze lepszym stanie.

Telegram, Seward, Londyn, do Van Helsinga w Amsterdamie 5 września Pacjentka czuje się o wiele lepiej. Dobry apetyt; sen bez zakłóceń; dobry nastrój, wracają rumieńce.

Telegram, Seward, Londyn, do Van Helsinga w Amsterdamie

6 września Przerażająca zmiana na gorsze. Proszę natychmiast przyjechać. Do pańskiego przyjazdu wstrzymam się z zawiadamianiem Holmwooda.

ROZDZIAŁ X LIST DRA SEWARDA DO SĘDZIEGO ARTURA HOLMWOODA 6 września Drogi Art, nie mam dziś dla ciebie dobrych wieści. Rano u Lucy wystąpiło lekkie pogorszenie. Miało to ten dobry skutek, że pani Westenra, która naturalnie bardzo zaniepokoiła się jej stanem, sama zwróciła się do mnie o profesjonalną konsultację. Skorzystałem z tej sposobności i powiedziałem jej, że przyjeżdża do mnie mój dawny nauczyciel, profesor Van Helsing, wysokiej klasy specjalista, i że Lucy znajdzie się zarówno pod moją, jak i pod jego opieką. Tak więc teraz możemy tu przychodzić, nie wzbudzając tym u niej niepotrzebnego niepokoju; każdy wstrząs oznaczałby w jej przypadku nagłą śmierć, a to mogłoby mieć katastrofalne następstwa także dla Lucy w tym stanie, w jakim się teraz znajduje. Problemy otaczają nas ze wszystkich stron - nas wszystkich, mój drogi przyjacielu - ale z Bożą pomocą jakoś damy sobie z nimi radę. Kiedy uznam to za konieczne, napiszę do ciebie, możesz więc spokojnie przyjąć, że jeśli nie ma ode mnie żadnej korespondencji, to znaczy, że po prostu, że nie mam dla ciebie żadnych nowych wieści. Piszący te słowa w pośpiechu Jak zawsze oddany JOHN SEWARD DZIENNIK DRA SEWARDA 7 września. - Pierwsze słowa, jakie usłyszałem od Van Helsinga na

Liverpool Street, brzmiały: „Czy

naszemu

młodemu

przyjacielowi,

znaczy

się

jej

narzeczonemu, ty cokolwiek powiedział?”. „Nie - odparłem - tak jak napisałem w depeszy, czekałem z tym do naszego spotkania. Poinformowałem go tylko listownie, że pan przyjeżdża, ponieważ panna Westenra nie czuje się zbyt dobrze, i że go zawiadomię, jeśli będzie taka potrzeba”. „Dobrze, bardzo dobrze, mój dobry przyjacielu - rzekł - bardzo, bardzo dobrze. Lepiej niech on jeszcze nie dowiaduje się. Może zresztą nigdy się nie dowie. O to się modlę; ale jeśli tak trzeba będzie, to my jemu wszystko powiemy. I, mój drogi przyjacielu Johnie, pozwól że ja tobie też coś powiem. Ty wariatami zajmujesz się. Każdy człowiek jest troszku wariat; i ty tak samo, jak dyskretny jesteś z tymi swoimi szaleńcami, tak bądź i dyskretny z szaleńcami Bożymi - z całą resztą świata, rozumie się. Nie mówisz ty swoim wariatom, co robisz, ani zarówno dlaczego to robisz; nie zdradzasz ty im, co myślisz. Tak i teraz, ty swoją wiedzę dla siebie zatrzymasz; tam ona będzie, gdzie spokojnie spoczywać może, gromadzić się i rozmnażać. Tak ona będzie tylko tutaj i tutaj”. Tu dotknął mego czoła, a potem piersi w miejscu, gdzie jest; serce; potem dotknął siebie. „Tak i moje myśli ja teraz dla siebie zachowam i dopiero później je przed tobą odkryję”. „Po co ta zwłoka? - zapytałem. - To mogłoby nam dać jakąś korzyść.' Moglibyśmy podjąć jakieś decyzje”. Zatrzymał się, spojrzał na mnie i rzekł: „Mój dobry przyjacielu Johnie, jak kukurydza na polu wzrasta, jeszcze nim dojrzeje i kiedy w niej jeszcze mleko matki ziemi jest, a

słońce złocić jej jeszcze nie zaczęło, rolnik kolbę zrywa, między swemi szorstkimi rękami ją rozciera, zielone łuski wydmuchuje i mówi: »Patrzcie! toż ładna kukurydza! Jak przyjdzie pora, dobry zbiór będzie«„. Wyznałem mu, że nie dostrzegam tu żadnego związku. W odpowiedzi pociągnął mnie żartobliwie za ucho, tak samo jak robił to dawniej podczas swoich wykładów, i powiedział: „Dobry rolnik wtedy to mówi, kiedy on to już wie, ale nie wcześniej. Ale żaden dobry rolnik zasianej kukurydzy nie wykopie, żeby sprawdzić, czy już rosnąć zaczęła; tak dziecko zrobić by mogło, które się w rolnika bawi, a nie ten, co z tego żyje. Czy ty już rozumiesz, mój przyjacielu Johnie? I ja swoje ziarna kukurydzy mam, ale Natura popracować jeszcze nad nimi musi, żeby one kiełkować zaczęły; chyba, że nie zaczną, ale jest nadzieja. I tak ja z tym zaczekam, aż kolby pęcznieć; poczną”. Przerwał, bo najwyraźniej uznał, że zrozumiałem. Potem ciągnął już bardzo poważnie: „Ty zawsze pilnym studentem byłeś i w swoich zeszytach ty zawsze więcej przypadków opisanych miałeś, niż inni. Wtedy to ty byłeś tylko student; teraz ty mistrz jesteś, ale mam nadzieję, że ten dobry nawyk to on u ciebie pozostał. Pamiętaj, mój przyjacielu, że wiedza silniejsza niż pamięć, a temu, co słabsze, ufać nie powinno się. Więc jeśli nawet ty teraz tej zbożnej praktyki nie praktykujesz, to ci tylko powiem, że przypadek naszej drogiej panienki może być - powtarzam: może - tak dla nas, jak i dla innych interesujący, że tamta cała reszta może - jak to wy mawiacie - schować się. Notuj dokładnie - a wszystko jest ważne. Ty zapisuj nawet to, w co wątpisz albo czego się tylko

domyślasz, bo potem ciekawe być może, na ile twoje przypuszczenia trafne były. To na porażkach uczymy się, a nie na sukcesach!”. Kiedy opisałem mu symptomy Lucy - te same co poprzednio tylko o wiele bardziej nasilone - zasępił się, ale nie odezwał się nawet słowem. Wziął ze sobą torbę, w której trzymał wiele najrozmaitszych instrumentów i lekarstw. Dawno temu, podczas jednego ze swych wykładów, nazwał wyposażenie profesora wyspecjalizowanego w sztuce leczenia ludzi „upiornymi akcesoriami naszej profesji dobroczynnej”. Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, powitała nas pani Westenra. Była przejęta, ale nie tak bardzo, jak się tego spodziewałem. W jakimś przypływie wielkoduszności Natura sprawia, iż nawet śmierć kryje w sobie jakieś antidotum na to przerażenie, które wywołuje w ludziach. Przynajmniej w przypadku pani Westenra, gdzie najmniejszy wstrząs mógłby się okazać fatalny w skutkach, wszelkie niedotyczące jej bezpośrednio sprawy - nawet te przerażające zmiany, jakie zaszły w jej córce, z którą była przecież tak bardzo związana - z jakiejś przyczyny wydawały się do niej nie docierać. W podobny sposób każde obce ciało Pani Natura otacza odporną tkanką, która jest w stanie zapobiec szkodom, jakie mógłby wyrządzić bezpośredni kontakt. Jeśli to jest jakaś fizjologiczna postać egoizmu, to powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim kogokolwiek potępimy za egoizm, bowiem jego przyczyny mogą leżeć głębiej, niż się to nam dzisiaj wydaje. Wykorzystałem swoją wiedzę na temat tej fazy duchowej patologii i zaleciłem jej, aby nie zamartwiała się stanem Lucy ani nawet nie myślała o jej chorobie więcej, niż to absolutnie konieczne. Chętnie na to przystała; tak chętnie, że znów ujrzałem w tym rękę walczącej o jej

życie Natury. Zaprowadzono nas z Van Helsingiem do pokoju Lucy. Jeśli to, co zobaczyłem wczoraj, było dla mnie wstrząsem, dzisiejszy widok był po prostu porażający. Była przeraźliwie, śmiertelnie blada; wydawało się jakby nawet jej wargi i dziąsła utraciły resztki naturalnej czerwieni; wyraźnie zarysowały się kości twarzy; patrzenie i słuchanie, jak oddycha, sprawiało wręcz fizyczny ból. Twarz Van Helsinga zastygła niczym bryła marmuru, a ściągnięte brwi połączyły się u nasady nosa. Lucy leżała bez ruchu i sprawiała wrażenie, jakby nie miała dość siły, by się odezwać; przez chwilę wszyscy trwaliśmy więc w milczeniu. Potem Van Helsing skinął na mnie i po cichu wyszliśmy z pokoju. Kiedy tylko zamknęły się za nami drzwi, ruszył korytarzem do sąsiedniego pokoju, który okazał się otwarty. Wepchnął mnie do niego i zamknął za nami drzwi. „Boże mój! - powiedział. - To straszne! Nie ma czasu do stracenia! Ona umrze od niedokrwienia, które akcję serca zatrzyma. Transfuzja potrzebna i to zaraz. Ty to zrobisz, czyja mam tym zająć się?”. „Jestem młodszy i silniejszy, profesorze. Ja to zrobię”. „To ty natychmiast przygotuj się. Przyniosę torbę. Mam potrzebne narzędzia” Schodząc na dół, usłyszeliśmy stukanie do drzwi wejściowych. Kiedy weszliśmy do hallu, służąca właśnie je otworzyła, a do środka wpadł Artur Podbiegł do mnie i odezwał się dramatycznym szeptem: „Jack, tak się martwiłem! Starałem się odczytać to, co ukryłeś między wierszami i umierałem z niepokoju. Ojciec poczuł się lepiej, więc natychmiast przyjechałem tutaj, żeby sprawdzić, co się dzieje. Czy to dr Van Helsing? Jestem panu niezmiernie wdzięczny za przybycie,

sir!”. Jego widok zdenerwował profesora; jego zdaniem w tak ważnej chwili nic nie powinno nam przeszkadzać. Kiedy jednak spostrzegł jego krzepką sylwetkę i wyczuł emanującą z niego silną, młodą męskość, w jego oczach pojawił się błysk. Podając mu na powitanie rękę, już bez wahania zwrócił się do niego głosem, w którym dźwięczała powaga: „Pan jest w samą porę, sir. Pan to naszej panienki narzeczony, jak ja domyślam się. Jej stan zły, bardzo zły. Nie, moje dziecko, tak nie można - dodał, bowiem Artur nagle zbladł i opadł na krzesło bliski omdlenia. - Pan ma jej pomóc. Pan więcej niż ktokolwiek inny uczynić może, a ze wszystkich rzeczy odwaga najważniejsza będzie”. „Co mam robić? - zapytał gardłowym głosem Artur. - Proszę mi tylko powiedzieć, a uczynię to. Moje życie należy do niej i oddam za nią ostatnią kroplę krwi z moich żył”. Profesor ma ogromne poczucie humoru i dzięki temu, że znam go już od dawna, udało mi się wychwycić tę subtelną żartobliwą nutę, która zabrzmiała w jego słowach: „Młodzieńcze, aż tyle to ja od ciebie nie żądam; ostatniej kropli to ja od ciebie nie chcę”. „Co mam robić?” - oczy Artura płonęły, a nozdrza drżały z napięcia. Van Helsing poklepał go po ramieniu. „Chodźmy! powiedział. - Pan mężczyzna jesteś, a nam mężczyzna właśnie niezmiernie potrzebny. Pan się bardziej do tego nada, niż ja czy mój dobry przyjaciel John”. Artur najwyraźniej nie domyślał się, o co może chodzić, ale profesor wszystko mu spokojnie objaśnił:

„Młoda panienka w złym stanie; w złym bardzo. Krwi jej trzeba; jak ona jej nie dostanie, to umrze. Skonsultowawszy się z moim przyjacielem Johnem, zrobimy zabieg, transfuzją krwi zwany. Krew przenosić będziemy z żył, w których jej pełno, do tych, co jej nie mają. John miał własną krew oddać, bo młodszy i silniejszy ode mnie - w tym momencie Artur podał mi rękę i w milczeniu mocno ją uścisnął - ale teraz pan tu jest, a pan lepszy niż my - stary czy młody - którzy w dziedzinie myśli trudzimy się. Nasze nerwy nie tak spokojne, a krew nie tak jasna, jak pańska!”. Artur zwrócił się do niego i rzekł: „Gdyby pan tylko wiedział, z jaką radością bym za nią umarł, zrozumiałby pan...”. Przerwał, gdyż wzruszenie odebrało mu głos. „Pan dobry chłopiec jesteś! - powiedział Van Helsing. - Już niedługo szczęśliwy pan będzie, żeś pan wszystko zrobił dla tej, którą pan tak kochasz. Teraz za mną poproszę i niech pan nic nie mówi. Jak my skończymy, to pan ją raz pocałuje, ale potem pan zaraz wyjdzie. Jak dam znak, pan wyjść musi. Bardzo proszę, żeby pan z madam nie rozmawiał; zna pan jej stan! U niej teraz najmniejszego wzburzenia być nie może, a jakby ona o tym dowiedziała się, to wzburzenie pewne. Idziemy!”. Poszliśmy na górę, do pokoju Lucy. Profesor polecił Arturowi pozostać na korytarzu. Lucy obróciła głowę i spojrzała na nas, ale nie odezwała się ani słowem. Nie spała, ale była po prostu zbyt słaba, by mogła się zdobyć na taki wysiłek. Jej spojrzenie było jednak wystarczająco wymowne. Van Helsing wyjął z torby jakieś narzędzia,

które ułożył na stoliku poza zasięgiem jej wzroku. Potem przygotował narkotyk i, zbliżając się do łóżka, powiedział pogodnie: „A teraz panienka lekarstwo zażyje. Będzie jak grzeczne dziecko i wypije wszyściutko. Widzisz, trochę cię podniosę, żeby lepiej było łykać. O, właśnie”. Choć z trudnością, jednak udało się jej przełknąć miksturę. To zdumiewające, ile czasu musieliśmy czekać, aby narkotyk zaczął działać. To najlepiej dowodziło, jak była osłabiona. Zdawało się, że to trwa bez końca, zanim wreszcie sen zaczął przymykać jej powieki. W końcu jednak narkotyk dowiódł swej mocy - zapadła w głęboki sen. Kiedy profesor uznał, że można zaczynać, wezwał do pokoju Artura i polecił mu zdjąć surdut. Potem dodał: „Może ją pan teraz pocałować, zanim ja tamten stolik przyniosę. Mój przyjaciel John mi pomoże”. W ten sposób, kiedy się nad nią pochylał, żaden z nas nie patrzył w tamtym kierunku. Van Helsing rzekł, zwracając się do mnie: „On taki młody i silny, a jego krew taka czysta, że defibrynacji my robić nie musimy”. Następnie szybko, ale absolutnie zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej, Profesor Van Helsing przeprowadził zabieg transfuzji. Z czasem na policzki biednej Lucy zaczęło powracało coś, co można by nazwać życiem, a twarz Artura, choć coraz bledsza, jaśniała wręcz radością. Po jakimś czasie zacząłem się coraz bardziej niepokoić, bowiem, choć Artur był bardzo silnym mężczyzną, utrata dużej ilości krwi zaczynała być coraz bardziej widoczna. To mi uświadomiło, jakie obciążenie musiał znieść organizm Lucy, skoro to, co tak osłabiło

Artura, ją zdołało jedynie częściowo przywrócić do sił. Ale twarz profesora pozostała niewzruszona i stał tak z zegarkiem w ręku, spoglądając to na pacjentkę, to na Artura. Słyszałem bicie własnego serca. Wreszcie odezwał się ściszonym głosem: „Wystarczy. Nie traćmy ani chwili. Ty opatrz jego, a ja nią zajmę się”. Widziałem, jak bardzo Artur jest osłabiony. Kiedy już opatrzyłem mu ranę i właśnie brałem go pod ramię, by go wyprowadzić Van Helsing, nie odwracając nawet głowy - ten człowiek sprawia wrażenie jakby miał oczy dookoła głowy rzekł: „Ja sobie myślę, że nasz dzielny młodzieniec na kolejnego buziaka zasłużył sobie”. I dokończył opatrunek, a następnie poprawił poduszkę. W tym momencie zsunęła się nieco wąska, czarna, aksamitka, którą Lucy zawsze nosiła na szyi spiętą otrzymaną od narzeczonego, starą, diamentową zapinką, i odsłoniła znajdujący się na jej szyi czerwony znak. Artur wcale go nie zauważył, ale usłyszałem, jak Van Helsing głęboko wciągnął powietrze, co jest u niego znakiem wielkiego poruszenia. W tym momencie nie skomentował tego jednak w żaden sposób, a jedynie, zwracając się ku mnie, polecił: „Ty teraz stąd naszego dzielnego młodzieńca zabierz; niech się porto napije i sobie trochę poleży. Potem niech do domu idzie i odpoczywa; ma dużo spać i jeść, żeby odzyskał to, co swojej ukochanej oddał. W żadnym razie zostać tu nie może. Czekaj! Pewnie pana interesuje wynik zabiegu, sir. Zapewniam, że on zupełnym powodzeniem zakończył się. Tym razem pan jej życie ocalił i może pan iść do domu i odpocząć ze spokojnym umysłem, bo dostała od pana wszystko, co mogła dostać. Powiem jej o tym, jak tylko ona trochę lepiej poczuje się. Będzie pana bardzo kochała

za to, co pan dla niej zrobił. Do widzenia!”. Po wyjściu Artura wróciłem do pokoju chorej. Lucy spokojnie spała, ale jej oddech był nieco mocniejszy. Widziałem, jak pod kołdrą jej pierś unosi się! regularnie. Koło łóżka siedział Van Helsing i wpatrywał się w nią z uwagą. Aksamitka znów była nasunięta na czerwony znak. Zapytałem szeptem: „Co pan sądzi na temat tego znaku na szyi?”. „A ty co sądzisz?”. „Jeszcze go dokładnie nie obejrzałem” - odparłem i zacząłem rozluźniać wstążkę. Bezpośrednio nad zewnętrzną żyłą szyjną widniały dwa nakłucia; nie były duże, ale nie wyglądały dobrze. Nie zauważyłem co prawda oznak infekcji, ale ich brzegi były białe i zgniecione, jak gdyby ktoś je czymś tarł. Natychmiast przyszło mi do głowy, że to właśnie ta rana - niezależnie od tego, co ją spowodowało - mogła być przyczyną utraty krwi. Jednak równie szybko odrzuciłem tę myśl jako absurdalną, bowiem w takim przypadku całe łóżko czerwieniłoby się od krwi, którą ta dziewczyna musiałaby stracić, by pokryć się taką bladością, jaką widzieliśmy u niej przed transfuzją. „Więc?” - odezwał się Van Helsing. „Nie mam pojęcia” - odparłem. Profesor wstał. „Dzisiaj wieczorem muszę do Amsterdamu” powiedział. „Mam tam potrzebne książki i inne rzeczy. Ty tu musisz przez całą noc zostać i z oka jej spuszczać nie możesz”. „Będę miał do pomocy pielęgniarkę?” - zapytałem. „Lepszych pielęgniarzy niż my ona mieć nie będzie. Przez całą noc jej pilnuj; niech się dobrze odżywia i niech jej nic nie niepokoi. Nie

wolno ci zasnąć; później wyśpimy się. Wrócę najszybciej, jak będę mógł. Wtedy zaczniemy”. „Zaczniemy? - powiedziałem. - Co pan, na Boga, chce przez to powiedzieć?”. „Zobaczymy!” - odparł, wychodząc pospiesznie z pokoju. Po chwili jednak wrócił, wsunął głowę przez drzwi i powiedział, unosząc ostrzegawczo palec: „Pamiętaj, ty za nią odpowiadasz. Jak ją zostawisz i coś jej się stanie, to nie będziesz mógł potem spokojnie spać!”. DZIENNIK DRA SEWARDA (ciąg dalszy) 8 sierpnia. - Przez całą noc siedziałem u Lucy. Opiat działał aż do świtu i przebudziła się sama; wyglądała zupełnie inaczej niż przed zabiegiem. Wrócił jej nawet dobry nastrój i była pełna radosnego wigoru; można było jednak dostrzec ślady tamtego krańcowego wyczerpania. Kiedy poinformowałem panią Westenra, że dr Van Helsing polecił mi przez cały czas jej doglądać, niemal wyśmiała ten pomysł, twierdząc, że przecież jej córka już odzyskała siły i jest w doskonałym nastroju. Byłem jednak stanowczy i poczyniłem niezbędne przygotowania. Kiedy służąca przysposobiła ją już do snu, zjawiłem się w pokoju, zjadłszy wcześniej kolację, i usiadłem koło łóżka. Nie tylko nie dostrzegłem z jej strony żadnych oznak sprzeciwu, lecz ilekroć nasze spojrzenia się spotkały, widziałem w jej oczach wdzięczność. Długo leżała i kiedy w końcu wydawało się, że zaśnie, odniosłem wrażenie, że zbiera wszystkie siły, żeby otrząsnąć się ze snu. To samo powtórzyło się

jeszcze kilka razy, przy czym z biegiem czasu kosztowało ją to coraz więcej wysiłku i powtarzało się coraz częściej. Stało się dla mnie jasne, że z całych sił walczy ze snem, więc zapytałem: „Nie chce pani zasnąć?”. „Nie; boję się”. „Boi się pani spać?! Dlaczego?! Przecież wszyscy pragniemy tego błogosławieństwa, jakim jest sen!”. „Nie ja - dla mnie sen jest zapowiedzią koszmaru!”. „Koszmaru?! Co na Boga chce pani przez to powiedzieć?!”. „Sama nie wiem; naprawdę nie wiem! I to jest właśnie takie przerażające Moje osłabienie bierze się ze snu; aż drętwieję na samą myśl”. „Ale dziś, moja droga, może pani spać spokojnie. Jestem przy pani i mogę pani obiecać, że nic się nie wydarzy”. „Chyba mogę panu zaufać!”. Podchwyciłem tę jej uwagę i natychmiast wtrąciłem: „Obiecuję, że obudzę panią natychmiast, jak tylko zobaczę u pani jakiekolwiek objawy sennych koszmarów”. „Zrobi pan to? Naprawdę? Jaki pan jest dla mnie dobry! W takim razie zaraz zasypiam!” - niemal jednocześnie z tymi słowami z jej piersi wydobyło się głębokie westchnienie ulgi i zapadła w sen. Czuwałem przy niej przez całą noc. Nawet się nie poruszyła, tylko spała - głębokim, spokojnym, dającym zdrowie i życie snem. Usta miała nieco rozchylone, a pierś unosiła się i opadała z regularnością wahadła. Na jej twarzy zagościł uśmiech i byłem pewien, że żaden koszmar nie zakłócił tej nocy jej spokoju.

Wczesnym rankiem przyszła pokojówka i zostawiłem pacjentkę pod jej opieką, a sam wróciłem do domu, bowiem miałem wiele pilnych zajęć. Wysłałem krótkie depesze do Van Helsinga i Artura, opisując rewelacyjne skutki transfuzji. Cały dzień zajmowały mnie obowiązki zawodowe, ponieważ zdążyło się nagromadzić wiele zaległości. Było już ciemno, kiedy w końcu mogłem się zainteresować swoim zoofagicznym pacjentem. Sprawozdanie było zadowalające. Przez całą minioną dobę był spokojny. Kiedy jadłem kolację, przyszedł telegram z Amsterdamu od Van Helsinga, który sugerował, bym dziś wieczorem także był obecny w Hillingham, bowiem mogę się tam przydać. Zapowiadał też, że wyrusza wieczornym dyliżansem pocztowym i dołączy do mnie wczesnym rankiem. 9 września. - Kiedy dotarłem do Hillingham, byłem bardzo zmęczony. Od dwóch nocy niemal nie zmrużyłem oka i mój umysł zaczynał już odczuwać owo odrętwienie, które wskazuje na wyczerpanie mózgu. Lucy nie spała i była w pogodnym nastroju. Kiedy podaliśmy sobie ręce, spojrzała mi przenikliwie w oczy i rzekła: „Dziś w nocy żadnego siedzenia. Jest pan przemęczony, a ja czuję się' znów zupełnie dobrze; naprawdę; i jeśli ktoś ma dzisiaj czuwać, to ja będę czuwać przy panu”. Nie spierałem się z nią, tylko zszedłem na kolację. Lucy zeszła ze mną i jej czarujące towarzystwo dodało życia wyśmienitemu posiłkowi, który dopełniłem kilkoma kieliszkami bardziej niż doskonałego porto. Potem zabrała mnie na górę i wprowadziła do pokoju przylegającego do jej sypialni, gdzie na kominku palił się bardzo przyjemny ogień. „Teraz - powiedziała - pan tu zostaje. Zostawię te drzwi otwarte i

otworzę także drzwi do mojego pokoju. Może się pan przynajmniej położyć na sofie; i tak wiem, że nic nie zmusi was, lekarzy, byście położyli się do łóżka, kiedy w polu waszego widzenia znajduje się jakiś pacjent. Jak będę czegoś potrzebować, zawołam, a pan może się natychmiast u mnie zjawić”. Uległem; byłem absolutnie wykończony i czułem, że nie jestem w stanie nawet siedzieć. Tak więc, na jej ponowną obietnicę, że mnie zawoła, jak tylko będzie czegoś potrzebowała, położyłem się na sofie i zapomniałem o całym Bożym świecie. DZIENNIK LUCY WESTENRA 9 września. - Jestem dziś wieczór bardzo szczęśliwa. Byłam tak strasznie słaba, że sama możliwość myślenia i poruszania się jest jak promienie słońca po długim okresie wschodniego wiatru szalejącego po stalowoszarym niebie. Czuję bliskość Artura, jakby jego obecność otaczała mnie ciepłem. Sądzę, że choroba i osłabienie potęgują egoizm i zwracają nasz wewnętrzny zmysł i sympatię ku nam samym, podczas gdy zdrowie i siła oddają ster w ręce Miłości, która w myślach i uczuciach może wędrować tam, gdzie tylko zapragnie. Dobrze wiem, przy kim są moje myśli. Gdyby tylko Artur wiedział! O mój kochany, kiedy śpisz, muszą cię swędzieć uszy, tak jak mnie swędzą, kiedy się budzę. Ten błogi odpoczynek ostatniej nocy! Tak doskonale spałam pod opieką drogiego, dobrego doktora Sewarda. Dziś w nocy także nie obawiam się zasnąć, ponieważ on jest blisko, w zasięgu głosu. Wielkie dzięki wam wszystkim, że jesteście dla mnie tacy dobrzy! Dziękuję za to Bogu! Dobranoc, Arturze.

DZIENNIK DRA SEWARDA 10 września. - Jak tylko sobie uświadomiłem, że na moim czole spoczywa dłoń profesora, natychmiast się przebudziłem. To jedna z tych rzeczy, których nauczyliśmy się w zakładzie dla obłąkanych. „Jak tam nasza pacjentka?”. „Czuła się całkiem dobrze, kiedy ją opuszczałem, albo raczej kiedy ona opuszczała mnie” - odparłem. „Rzućmy okiem” - powiedział. Razem weszliśmy do pokoju. Rolety były opuszczone i podszedłem do okna, aby je delikatnie unieść, Podczas gdy Van Helsing swoimi kocimi ruchami zbliżył się do łóżka. Kiedy uniosłem rolety i pokój zalało światło poranka, usłyszałem, jak profesor wciąga z sykiem powietrze, a ponieważ wiedziałem, że robi to tylko w wyjątkowych sytuacjach, serce przeszył mi natychmiast śmiertelny strach. Kiedy do niego wróciłem, odsunął się. gwałtownie od łóżka, a okrzyk przerażenia, „Gott in Himmel!”, który wyrwał się z jego piersi, był wystarczająco wymowny. Uniósł rękę i wskazał na łóżko, a jego stalowa twarz była zmartwiała i trupio blada. Poczułem, że uginają się pode mną kolana. Na łóżku leżała biedna Lucy. Najwyraźniej była nieprzytomna. Jeszcze nie widziałem jej tak bladej i wymizerowanej. Nawet jej wargi były białe, a dziąsła jakby się zapadły, odsłaniając zęby, jak to się czasami dzieje u ludzi przechodzących jakąś przewlekłą chorobą. Van Helsing chciał tupnąć w gniewie, ale zadziałał u niego instynkt, który rozwinął się w nim przez lata życia i długo pielęgnowanych nawyków;

opuścił więc nogę powoli i rzekł: „Szybko! Przynieśże brandy!”. Pobiegłem do jadalni i wróciłem z karafką. Najpierw zwilżył jej biedne zbielałe wargi, a potem wspólnie natarliśmy jej dłonie, nadgarstki i serce. Sprawdził puls i po kilku chwilach dręczącej niepewności powiedział: „Jeszcze nie za późno. Serce bije, choć ono już bardzo słabe. Nasza praca cała zmarnowana; od samego początku zaczynać musimy. Nic ma tu z nami młodego Artura, więc tym razem, mój przyjacielu Johnie, ciebie prosić muszą”. Mówiąc te słowa, przeszukiwał swoją lekarską torbę i wydobywał z niej narzędzia do transfuzji. Zdjąłem surdut i podwinąłem rękaw koszuli. Nie można było w tym momencie zastosować opiatów - nie było zresztą takiej potrzeby. Bez chwili zwłoki przystąpiliśmy do zabiegu. Po pewnym czasie - dla mnie nie była to krótka chwila, ponieważ pobieranie krwi z żył, niezależnie od tego, jak chętnie ktoś ją oddaje, zawsze jest okropnym przeżyciem - Van Helsing uniósł palec w ostrzegawczym geście. „Teraz ty się nie ruszaj - powiedział - ja się obawiam, że jak jej nieco siły wrócą, przebudzić się może a to bardzo niebezpieczne byłoby, bardzo niebezpieczne. Przed tym ja się zabezpieczę, morfinę jej pod skórę podając”. Delikatnie, a jednocześnie bardzo sprawnie zrobił zastrzyk, który przyniósł niezłe efekty, bowiem omdlenie zaczęło jakby przechodzić ii niej w narkotyczny letarg. Z uczuciem osobistej dumy mogłem obserwować, jak na zbielałe wargi i policzki wkrada się ponownie nieśmiały cień koloru. Żaden mężczyzna, zanim sam tego nic doświadczy, nie zdaje sobie sprawy, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy jego własna krew jest przetaczana do żył

kobiety, którą kocha. Profesor obserwował mnie uważnie. „Starczy - powiedział. „Już? - zaprotestowałem. - Od Arta pobrał pan dużo więcej”. Na to uśmiechnął się do mnie z melancholią i odparł: „On kocha ją, to narzeczony. A ty pracę masz, wielkie mnóstwo pracy do zrobienia i dla niej, i dla innych; a to na razie wystarczy”. Kiedy zakończył transfuzję, opatrzył Lucy, podczas gdy ja palcem ucisnąłem nacięcie na mojej ręce. Leżałem, czekając aż będzie miał trochę czasu, żeby się mną zająć; kręciło mi się w głowie i miałem lekkie mdłości. Po jakimś czasie opatrzył i moją ranę, a potem wysłał mnie na dół, bym się napił wina. Kiedy wychodziłem z pokoju, podszedł do mnie i ściszonym głosem powiedział: „Pamiętaj, nikomu ani słowa o tym nie powiesz! Nawet naszemu młodemu kochankowi, jakby tu zjawił się. Nieuchronnie wystraszyłby się, a poza tym zazdrosny byłby. Cicho sza!”. Kiedy wróciłem do niego, spojrzał na mnie uważnie i rzekł: „To z tobą aż tak źle nie jest. Do pokoju teraz idź i na sofie przez chwilę odpocznij; potem porządne śniadanie zjedz i wracaj”. Bez sprzeciwu wykonałem jego polecenia; wiedziałem, że są słuszne i mądre. Zrobiłem, co do mnie należało, a teraz moim obowiązkiem było odzyskać siły. Czułem się bardzo osłabiony i dlatego opadło ze mnie częściowo zdumienie z powodu tego, co się stało. Jednak zasypiając na sofie, bez przerwy zastanawiałem się, dlaczego doszło u Lucy do tego regresu w leczeniu i w jaki sposób bez żadnego śladu mogło z niej ujść aż tyle krwi. Musiałem chyba ciągnąć te rozważania we śnie, bowiem - czy to we śnie, czy na jawie - moje myśli

nieustannie powracały do owych nakłuć na jej szyi, które - choć niewielkie - wywoływały mój niepokój ze względu na swe postrzępione, jakby zużyte brzegi. Lucy spała do późna twardym snem. Po przebudzeniu czuła się dość dobrze i miała całkiem sporo sił - choć dużo mniej, niż jeszcze dzień wcześniej. Kiedy Van Helsing ją obejrzał, wyszedł na spacer, pozostawiając ją mej pieczy i polecając mi jednocześnie, abym pod żadnym pozorem ani na moment od niej nie odchodził. Usłyszałem jeszcze jego głos, gdy w hallu pytał o drogę do najbliższego biura telegrafu. Lucy gawędziła ze mną swobodnie i sprawiała wrażenie, jakby nie miała Pojęcia, że cokolwiek się wydarzyło. Przez cały czas starałem się zajmować czymś jej uwagę i utrzymywać ją w dobrym nastroju. Kiedy odwiedziła ją matka, sprawiała wrażenie, jakby nie dostrzegała żadnych zmian; rzekła do mnie z wdzięcznością: „Tak wiele panu zawdzięczamy, doktorze; tyle pan dla nas zrobił; ale nie może się pan tak przepracowywać. Pan też jest blady. Potrzeba panu żony, która zaopiekowałaby się panem i nieco pana dopilnowała. Właśnie - żony!”. Na te słowa Lucy oblała się rumieńcem, choć tylko na moment, bo jej bidne, wycieńczone żyły nie mogły długo zatrzymać tej dodatkowej porcji krwi, która dopłynęła do głowy. Organizm zareagował na to jeszcze głębszą bladością. Zwróciła ku mnie błagalne spojrzenie. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową, kładąc palec na ustach; z westchnieniem ulgi opadła na poduszki. Van Helsing wrócił po kilku godzinach i rzekł do mnie: „Idź ty

teraz do domu, najedz się i napij do syta. Sił nabierz. Ja tu zostaję dziś w nocy i przy naszej panience posiedzę. Ten przypadek razem obserwować musimy, ale nikogo innego nam wtajemniczać nie wolno. Mam po temu powody bardzo poważne. Nie, nie pytaj; myśl sobie, co chcesz. I myśleć ty nie bój się; nawet o tym, co teraz najbardziej nieprawdopodobne wydaje się. Dobranoc”. W hallu podeszły do mnie dwie służące i zapytały, czy obie albo przynajmniej jedna z nich nie mogłaby posiedzieć przy pannie Lucy. Błagały, abym im na to zezwolił; a kiedy powiedziałem, iż jest życzeniem doktora Van Helsinga, aby czuwał przy niej wyłącznie któryś z nas dwóch, prosiły mnie żałośnie, abym się za nimi wstawił u „tego zagranicznego dżentelmena”. Bardzo poruszyła mnie ich dobroć. Może dlatego, że teraz ja też jestem słaby, a może dlatego, że okazały takie przywiązanie do Lucy. Przez cały czas spotykam się z podobnymi przykładami kobiecej dobroci. Wróciłem do zakładu akurat, by zjeść spóźniony obiad; zrobiłem obchód - wszystko w porządku; spisuję to, czekając na sen. Właśnie nadchodzi. 11 września. - Po południu poszedłem do Hillingham. Van Helsinga zastałem w doskonałym nastroju, a Lucy także czuje się znacznie lepiej. Krótko po moim przybyciu profesor otrzymał dużą paczkę z zagranicy. Otworzył ją specjalnie robiąc wokół tego wiele zamieszania, i wyjął wielki bukiet białych kwiatów. „Te kwiaty dla pani, panno Lucy” - powiedział. „Dla mnie!? Ach, doktorze Van Helsing...!”. „Tak, droga moja... aleja nie dla pani przyjemności ich tu sprowadziłem. To lekarstwo”. W tym momencie Lucy skrzywiła się.

„Ale żadnego wywaru robić z nich nie będziemy, takiego, który by panią o mdłości przyprawiał, więc tego czarującego noska marszczyć wcale nie trzeba; inaczej mojego przyjaciela Artura uprzedzić muszę, co niestety znieść będzie musiał, tę piękność, którą tak kocha, tak bardzo zdeformowaną widząc. Aha, moja piękna! Widzę, że ten prześliczny nosek już się na powrót wygładził. No więc one mają medyczne działanie, ale ty jeszcze nie wiesz jakie. Zawieszę je w twoim oknie;! śliczny wianuszek z nich zrobię i na szyi ci go powieszę; sen wtedy lepszy będzie. O tak! Te kwiaty, tak samo jak kwiaty lotosu, o kłopotach zapominać każą. A ich zapach wodę Lety przypomina, a jeszcze i tę z fontanny młodości, co jej na Florydzie konkwistadorzy szukali, a którą znaleźli jak. już dla nich za późno było”. Kiedy tak do niej przemawiał, Lucy przyglądała się uważnie kwiatom i wąchała je. W końcu rzuciła je, mówiąc na poły żartobliwie, a na poły ze wstrętem: „Profesorze, myślę, że pan sobie ze mnie żartuje. Przecież to zwykły czosnek!”. Ku mojemu zaskoczeniu Van Helsing wstał i wysuwając do przodu swoją mocną szczękę oraz marszcząc brwi tak, że aż się ze sobą połączyły, rzekł bardzo surowo: „Żartów proszę sobie ze mnie nie stroić! Ja nie żartuję! Nigdy! I wszystko, co tu robię, poważny swój cel ma! I ja panią przestrzegam, żeby pani nie sprzeciwiała się! Jak nie dla własnego dobra, to przynajmniej dla dobra innych!”. Potem, widząc, jak bardzo przeraziło to - i nie ma się czemu dziwić - biedną Lucy, ciągnął już nieco spokojniej: „Panienko droga, proszę mnie nie obawiać się! To wszystko

dla pani dobra! Te zwyczajne kwiaty cenne dla pani własności mają. Widzi pani, sam je w pani pokoju kładę. Sam wieniec robię, który pani koniecznie nosić ma. Ale o tym cicho sza! Ani słowa innym, którzy bardzo wścibscy są! Musimy przestrzegać reguł, a jedna z nich to przykaż milczenia! Wtedy pani silna i zdrowa, w ramionach, co tam na panią czekają, znajdzie się. Teraz przez chwilę siedzieć bez ruchu. Chodź no, mój przyjacielu Johnie, pokój czosnkiem przyozdobić mi pomożesz, czosnkiem, który do nas aż z Haarlemu przybył, gdzie mój dobry przyjaciel Venderpool przez cały rok w szklarniach zioła uprawia. Właśnie w tej sprawie wczoraj w telegrafie byłem, bo inaczej za nic byśmy tu ich dzisiaj mieć nie mogli”. Weszliśmy do pokoju z kwiatami w rękach. Działania profesora były rzeczywiście dziwne i próżno by szukać podobnych zaleceń w którejkolwiek ze znanych mi farmakopei. Najpierw dokładnie zamknął okno; następnie natarł kwiatami okienne ramy, jak gdyby chciał się upewnić, że całe powietrze, jakie z zewnątrz dostanie się do pokoju, przeniknięte będzie zapachem czosnku. Następnie natarł nimi framugę drzwi: po obu bokach, u dołu i u góry, a także kominek. To wszystko wydało mi się dosyć śmieszne, więc powiedziałem: „No cóż, panie profesorze, wszystko, co pan robi ma zawsze jakieś uzasadnienie, ale przyznam, że to jest dla mnie prawdziwa zagadka. Całe szczęście, że nie ma tu z nami żadnego sceptyka, bo pewnie by powiedział, że to jakaś magiczna sztuczka, która ma odstraszyć złe moce”. „I tak być może... - odparł ściszonym głosem profesor, plotąc wieniec, który Lucy miała nosić na szyi.

Następnie poczekaliśmy, aż Lucy dopełni wieczornej toalety, a kiedy leżała już w łóżku, Van Helsing własnoręcznie zawiesił jej na szyi wieniec z kwiatów czosnku. Jego ostatnie skierowane do niej słowa brzmiały: „Bardzo panienką proszę uważać i go nie potargać. Nawet jeśli będzie panience duszno, dziś w nocy okna ni drzwi proszę nie otwierać”. „Obiecuję! - odparta Lucy. - I serdecznie dziękuję wam za całą dobroć jaką mi okazujecie! Czym sobie zasłużyłam na takich przyjaciół?!”. Kiedy opuściliśmy dom powozem, który na mnie czekał, Van Helsing powiedział: „Dziś w nocy można spać spokojnie; i tego ja właśnie potrzebuję. Dwie noce w podróży, w jeden dzień czytania mnóstwo, a w drugi nerwów i znów noc bez zmrużenia oka przesiedziana. Czekam jutro wczesnym rankiem; razem w odwiedziny do naszej uroczej panienki wybierzemy się; przez »czary« na pewno silniejsza będzie. Zobaczysz!”. Wydawał się tak pewny siebie, że ja, pamiętając chyba moją własną pewność dwie noce wcześniej, a potem jej opłakany efekt, poczułem niepokój i nieokreślony lęk. To chyba na skutek osłabienia zawahałem się i nie powiedziałem o tym mojemu przyjacielowi, potęgując w sobie jedynie to uczucie, jakby łez, które nie zostały jeszcze wylane.

ROZDZIAŁ XI DZIENNIK LUCY WESTENRA 12 września. - Jacy oni wszyscy są dla mnie dobrzy! Po prostu uwielbiam tego kochanego dra Van Helsinga. Zastanawiam się tylko, dlaczego tak mu zależało na tych kwiatach. Naprawdę mnie wystraszył tą swoją gwałtowną przemową. Ale chyba musiał mieć rację, bo już poczułam ulgę. Jakoś nie przeraża mnie już myśl, że dziś w nocy będę tu całkiem sama i bez obaw kładę się spać. Nie będzie mi przeszkadzało żadne trzepotanie skrzydeł za oknem, ani nic takiego. Jaką okropną walkę musiałam ostatnio ze sobą toczyć, żeby nie zasnąć... cierpienie z braku snu, cierpienie z lęku przed snem, niosącym mi te koszmary, o których nic nie wiem. Jakże szczęśliwi są ci ludzie, w których życiu nie ma obaw, nie ma przerażenia; dla których sen jest conocnym błogosławieństwem i przynosi wyłącznie przyjemne sny. Leżę tu dziś wieczór, pełna nadziei na sen, jak Ofelia w dramacie „w dziewiczym wianku z panieńskim bukietem”. Wcześniej nie lubiłam czosnku, ale dziś wydaje mi się cudowny! W jego zapachu jest jakiś spokój; czuję, że zasypiam. Dobranoc wszystkim! DZIENNIK DRA SEWARDA 13 września. - Wstąpiłem do hotelu Berkeley i jak zwykle zastałem Van Helsinga w pełnej gotowości. Powóz już czekał. Profesor zabrał ze sobą torbę, z którą teraz w ogóle się nie rozstaje. Spróbuję dokładnie przedstawić, co się wydarzyło. Do Hillingham 

W. Szekspir, Hamlet, akt V, sc. 1 (przyp. tłum.).

przyjechaliśmy o ósmej. Ranek był prześliczny, jak gdyby tym jasnym słońcem i rześkością wczesnej jesieni natury pragnęła zwieńczyć swe doroczne dzieło. Liście nabierały już najrozmaitszych barw, lecz jeszcze nie zaczęły opadać z drzew. Kiedy weszliśmy do środka, spotkaliśmy panią Westenra, która właśnie wychodziła z salonu. Ona zawsze wcześnie wstaje. Ciepło się z nami Przywitała i rzekła: „Pewnie ucieszy was wiadomość, że Lucy czuje się lepiej. Kochane dziecko Jeszcze śpi. Zajrzałam tylko do jej pokoju; nie wchodziłam, żeby jej nie zbudzić”. Profesor się uśmiechnął i wyglądał na bardzo rozradowanego. Zatarł energicznie ręce i powiedział: „Aha! Wiedziałem, że diagnoza dobra! Kuracja już działać zaczyna!”, na co ona odparła: „Nie powinien pan wszystkiego przypisywać sobie, panie doktorze. Trochę w tym i mojej zasługi”. „O czym pani mówi, madam?” - spytał profesor. „Niepokoiłam się w nocy o to kochane dziecko i weszłam do jej pokoju. Spała bardzo mocno. Tak mocno, że nie obudziło jej nawet moje wejście. Ale w pokoju było strasznie duszno. Wszędzie było mnóstwo tych okropnych, mocno pachnących kwiatów; miała je nawet na szyi. Przestraszyłam się, że ten ciężki zapach zaszkodzi mojemu kochanemu dziecku, kiedy jest taka osłabiona, więc zabrałam je wszystkie i uchyliłam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Jestem pewna, że będzie pan zadowolony, jak ją pan zobaczy”. Poszła do swego buduaru, gdzie zwykle jada wczesne śniadania. Kiedy z nami rozmawiała, obserwowałem twarz profesora; stała się trupio blada. Panował nad sobą, dopóki była z nami ta biedna kobieta;

znał jej stan i wiedział, jak groźny byłby dla niej najmniejszy wstrząs. Nawet się do niej uśmiechnął, otwierając przed nią drzwi jej pokoju. Ale kiedy zniknęła, natychmiast pociągnął mnie za sobą do jadalni i zamknął za nami drzwi. Wtedy po raz pierwszy w życiu ujrzałem Van Helsinga załamanego. W niemym geście rozpaczy wzniósł ręce nad głowę, a potem machnął nimi bezsilnie; w końcu opadł na krzesło i, trzymając twarz w dłoniach, zaczął głośno szlochać, jakby z samych głębi swego serca. Potem znowu wzniósł ramiona, jak gdyby zwracał się do całego wszechświata. „Boże! Boże! Boże! - powtarzał. - Co myśmy takiego zrobili, co takiego to biedactwo zrobiło, że los tak nas doświadcza? Czy to jakie fatum jeszcze z pogańskich czasów, że takie rzeczy dzieją się? Toż ta biedna matka, nieświadomie i w dobrej wierze, ciało i duszę swojej córki gubi; a nam nawet powiedzieć jej tego nie wolno, nawet ostrzec, bo inaczej ona umrze, a wtedy umrą obie. Dlaczego to nas tak nęka? Dlaczego wszystkie złe moce przeciwko nam sprzysięgły się?”. Nagle poderwał się na równe nogi. „Idziemy - powiedział - chodź, działać trzeba! Diabły czy nie diabły, a nawet jak to i wszystkie diabły naraz, i tak żadnego znaczenia to nie ma. I tak z nimi bić się będziemy”. Wrócił do drzwi hallu po swoją torbę, a potem razem poszliśmy na górę do pokoju Lucy. Tak jak poprzednio uniosłem rolety, podczas gdy Van Helsing podszedł do łóżka. Tym razem nie zaskoczył go już widok tej biednej twarzy, pokrytej tą samą, woskowatą bladością. Na jego surowym i smutnym obliczu malował się wyraz bezgranicznej litości. „Tak jak spodziewałem się” - wymamrotał, wciągając z sykiem

powietrze, w ten charakterystyczny, znaczący sposób. Bez słowa podszedł do drzwi i zamknął je na klucz, a zaraz potem zaczął na małym stoliku rozkładać narzędzia do kolejnej transfuzji. Już wcześniej było dla mnie jasne, że nie da się tego uniknąć, więc zacząłem zdejmować surdut, ale on powstrzymał mnie gestem ręki. „Nie! - powiedział. Dzisiaj ty zabieg przeprowadzisz. Ja będę dawcą. Ty i tak już osłabiony jesteś”. Mówiąc to, zdjął surdut i podwinął rękaw koszuli. Znów zabieg; znów narkotyk; i znów trupio blade policzki nieznacznie się zarumieniły, a oddech się wyrównał, wskazując na zdrowy sen. Tym razem to ja czuwałem, podczas gdy Van Helsing odpoczywał i nabierał sił. Skorzystał z nadarzającej się sposobności, by zakomunikować pani Westenra, iż bez porozumienia z nami nie wolno niczego usuwać z pokoju Lucy; że kwiaty mają działanie lecznicze, a wdychanie ich zapachu to jeden z elementów kuracji. Przejął też opiekę nad pacjentką, mówiąc, iż tej i następnej nocy sam będzie przy niej czuwał i da mi znać, kiedy będzie mnie potrzebował. Po godzinie Lucy się przebudziła, wypoczęta i świeża, jak gdyby te straszne przeżycia nie pozostawiły na niej żadnych śladów. Co to wszystko znaczy? Zaczynam się zastanawiać, czy fakt, iż bez końca przebywam wśród szaleńców, nie zaczyna się odbijać na stanie mojego umysłu. DZIENNIK LUCY WESTENRA 17 września. - Cztery spokojne dni i noce. Jestem już taka silna, że prawie się nie poznaję. Mam uczucie, jakbym właśnie obudziła się z

jakiegoś długiego koszmaru, by ujrzeć cudowne słońce i poczuć rześkie powietrze poranka. Mam niejasne wspomnienie długiego okresu oczekiwania i lęku; ciemności, w której nie było nawet miejsca na ból nadziei, co czyni cierpienie jeszcze bardziej dojmującym. Potem długie okresy niepamięci i powracanie do życia niczym nurek, który, wynurzając się, musi walczyć z wielkim ciśnieniem wody. Od kiedy jest jednak ze mną doktor Van Helsing, wszystkie złe sny minęły. Te wszystkie przerażające dźwięki, doprowadzające mnie niemal do szaleństwa - to bicie skrzydeł w okna, te dalekie głosy, które zdawały się rozlegać tuż obok mnie, ostre dźwięki, które dobiegały nie wiedzieć skąd i kazały mi robić, sama nie wiem co; to wszystko ucichło. Teraz kładę się spać bez najmniejszej obawy. Nawet nie próbuję walczyć z sennością. Polubiłam czosnek i każdego dnia dostaję z Haarlemu świeżą dostawę. Dziś wieczorem dr Van Helsing wyjeżdża na jeden dzień do Amsterdamu. Ale mną nie trzeba się już tak opiekować. Czuję się na tyle dobrze, że mogę już zostać sama. Dziekuję Bogu za mamę, za kochanego Artura i za wszystkich przyjaciół, którzy byli dla nas tacy dobrzy! Nawet nie odczuję zmiany, ponieważ ostatniej nocy dr Van Helsing dużo czasu przespał na swoim krześle. Dwa razy widziałam go śpiącego, kiedy budziłam się w nocy; ale nie bałam się znowu zasnąć, chociaż gałęzie czy nietoperze, czy jeszcze coś innego tłukło się strasznie o szyby.

„The Pall Mail Gazette „, 18 września UCIECZKA WILKA NIEBEZPIECZNA PRZYGODA NASZEGO REPORTERA

Wywiad z dozorcą z ogrodu zoologicznego Po wielu poszukiwaniach i niemal tylu niepowodzeniach, nieustannie powtarzając niczym zaklęcie słowa „Pall Mail Gazetce”, dotarłem w końcu do dozorcy pracującego w tej części ogrodu zoologicznego, w której znajduje się wybieg dla wilków. Thomas Bilder mieszka w jednym z domków stojących na wydzielonym terenie za wybiegiem słoni i kiedy tam dotarłem, właśnie zasiadał do herbaty. Thomas i jego żona to starsi, bardzo gościnni ludzie; nie mają dzieci, a jeśli przyjęcie, którego u nich doświadczyłem, nie było dla nich wyjątkowo wystawne, to powodzi im się całkiem nieźle. Dozorca nie chciał ze mną rozmawiać na tematy, jak się sam wyraził, „fachowe”, dopóki nie zjedliśmy kolacji i nie poczuliśmy się syci i zadowoleni. Kiedy już sprzątnięto ze stołu, on zapalił swoją ulubioną fajkę i rzekł: „Teraz, to mnie możecie wielmożny panie pytać, o co się wam ino spodoba. Przebaczcie proszę, żem nie chciał z wami mówić o fachowych sprawach przed jedzeniem, ale ze mną to jest tak, jak z tymi moimi wilkami, szakalami i hienami: zanim je o coś spytam, to też im daję żreć podwieczorek”. „Jak to - spytam?” - zainteresowałem się, chcąc wciągnąć go w rozmowę. „Ano, można takiemu kijem w łeb dać - to jest jeden sposób; ale można i za uchem poskrobać, jak jaki bogaty dżentelmen zechce, żeby jeden z. drugim jego paniusi jakie sztuczki pokazywał. Tak po łbie to je mogę walić, jak są głodne, ale ze skrobaniem to zawsze czekam, aż skończą - dajmy na to - tę swoją kawkę i sherry. Mówię wam - dodał

nieco filozoficznie - natura tych bydląt toczka w toczkę podobna do naszej. Choćby wy, dajmy na to, przychodzicie i wypytujecie mnie o moją robotę; a ze mnie już taki stary upierdliwy dudrok, że jakby nie te wasze cholerne pół funciaka, to prędzej by mnie diabli wzięli, niż bym wam co powiedział. Nawet jak żeście mnie pod włos chcieli wziąć i żeście się spytali, czy trzeba pytać o zezwolenie nadintendenta. to, bez obrazy, ale czy żem wam nie powiedział, żebyście se poszli w cholerę?”. „Powiedział pan”. „No to jak żeście wtedy powiedzieli, że pójdziecie, gdzie trzeba i powiecie, że tak na was bluzgam, toście jakby mnie w łeb walnęli; ale te pół funciaka to wszystko wyprostowało. Ja żem draki nie chciał, no to żem czekał na tę michę i wył, tak samo jak te moje wilki. Ale teraz, Bóg mi świadkiem, jak moja stara już mnie kawałem ciasta zatkała i przepłukała herbatą z tego cholernego starego imbryka, to już nic mi do szczęścia nie trzeba i możecie mnie drapać za uchem, ile wlezie, i nawet na was nie zawarczę. No to pyłejcie. Coś mi się widzi, żeście tu przyszli pytać o tego wilka, co to nam uciekł”. „No właśnie. Chciałbym poznać pana zdanie na ten temat. Proszę mi po prostu opowiedzieć, jak to się stało, a jak już poznam fakty, powie mi pan, dlaczego pana zdaniem do tego doszło i jak to się wszystko skończy”. „W porządku, kierowniku. To było tak. Tego wilka to my żeśmy nazywali Bersicker; były trzy takie szare wilczyska, co to je Jamrach przywiózł z Norwegii, a my żeśmy je odkupili cztery lata temu. Niczego sobie było bydlę i nijakiego kłopotu z nim nie było. Mniej bym się zdziwił, jakby to każdy inny zwierzak zwiał, jak on. Ale widać wilkom

nie trza wierzyć, tak jak i babom”. „Nie słuchejcie go! - wtrąciła się ze śmiechem pani Thomasowa Bilderowa. - Tak długo gada z tymi bydlętami, że sam jest jak stare wilczysko, niech skonam! Ale to poczciwy chłop!”. „No to, proszę wielmożnego pana, to było wczorej, ze dwie godziny po karmieniu, kiedy pierwszy raz żem coś usłyszał. W klatce u małp posłanie żem wtedy robił dla tej młodej pumy, co jest chora; ale kiedy żem usłyszał to szczekanie i wycie, to zaraz żem przyszedł nazad. Bersicker rzucał się przy kratach, jakby chciał wyjść. W ten dzień to w ogóle mało ludzi było, a przy wilkach to był tylko jeden taki - chudy drągal, z krzywym nosem i spiczastą brodą, na której mu rosła kępka siwych włosów. Wyglądał na twardego i zimnego gościa i miał sakramencko czerwone oczy. Nie bardzo mi się spodobał, bo wyglądało, jakby to on te bydlęta tak rozeźlił. Na rękach miał białe giemzowe rękawiczki; pokazał na zwierzaki i powiedział: »Panie dozorco, te wilki najwyraźniej coś zdenerwowało«. A ja mu na to: »Może wy?« - bo nie lubię takich cudaków. Ale on się nie zeźlił, tylko wyszczerzył te swoje białe, ostre zębiska. »O nie, one by mnie polubiły « - mówi. »O tak, na pewno by was polubiły - powiedziałem toczka w toczkę jak ten cudok. - One bardzo lubią dostać w porze herbatki kosteczkę lub dwie na Przeczyszczenie ząbków; a wy ich na sobie trochę macie«. Dziwne, ale jak bydlęta zobaczyły, że z nim gadam, to się zaraz uspokoiły a jak żem podszedł do Bersickera, to mi się dał poskrobać za uchem. Wtedy on też podszedł i - pomyślcie se tylko - też wyciąga ku niemu łapę i skrobie to poczciwe wilczysko po uchu!

»Uważejcie - powiadam - Bersicker jest szybki«. »To nic - powiada - jestem do nich przyzwyczajony.« »Toście z naszego fachu?« - spytałem i żem zdjął kapelusz, bo jak ktoś handluje wilkami i tak dalej, to dozorca z zoo musi być jego najlepszy przyjaciel. »Nie - powiedział - właściwie to nie jestem z branży, ale kiedyś udało mi się oswoić kilka z nich«. Kapelusza uchylił jak jaki lord i poszedł. Stary Bersicker patrzał za nim, aż tamten nie zniknął, a potem jak się położył w kącie to już stamtąd nie wylazł przez cały wieczór. A w nocy, jak się tylko pokazał księżyc, to wszystkie wilki zaczęły naraz wyć. Całkiem bez powodu! Nikogo tam nie było, ino ktoś w parku za ogrodem chyba wołał na psa. Raz czy dwa żem wyszedł, coby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale nic się nie działo. A potem naraz przestały. A przed samą północą, jak żem poszedł się rozejrzeć ostatni raz przed snem i żem podszedł do klatki starego Bersickera, to pręty były już wyłamane i wygięte, a klatka pusta. Tyle wiem”. „Czy nikt więcej niczego nie widział?”. „Jeden ogrodnik, co tu u nas pracuje, wracał wtedy po jednym głębszym do domu i widział, jak przez żywopłot skoczył jakiś duży szary pies. Tak bynajmniej mówi, ale ja bym se za to głowy uciąć nie dał, bo on wtedy nic o tym nie pisnął swojej ślubnej i dopiero, jak się wydało, że wilczysko uciekło, a my przez całą noc uganiali się za nim po parku, to jemu się przypomniało, że coś widział. Po mojemu to ten jeden mu za bardzo poszedł do głowy”. „Panie Bilder, czy potrafi pan jakoś wyjaśnić tę ucieczkę?”. „Wiecie - odparł z podejrzaną skromnością - myślę, że tak, ale nie

wiem, czy będziecie zadowoleni z tego, co wam powiem”. „Na pewno. Kto, jeśli nie ktoś taki jak pan, kto zna zwierzęta z własnego doświadczenia, mógłby się pokusić o wydanie opinii na ten temat?”. „No to, proszę wielmożnego pana, mnie się to widzi tak. Ten wilk, to chyba uciekł - bo mu się po prostu nie chciało tu już dłużej siedzieć”. Gromki wybuch śmiechu, jakim Thomas i jego żona skwitowali ten żart, dowodził, że nie byłem jego pierwszą ofiarą, a całe to wyjaśnienie, to po prostu wyrafinowany dowcip. Nie mogłem mierzyć się w żartach z takim mistrzem jak Thomas, ale pomyślałem sobie, że znam pewniejszą drogę do jego serca, więc powiedziałem: „Panie Bilder, załóżmy, że na tamto pół suwerena juz pan zapracował; a ten jego braciszek tylko czeka, kiedy mi pan opowie, jak to się wszystko według pana skończy”. „Pewnie, pewnie - odparł z werwą - wybaczcie mi ten żarcik, ale moja stara ciągle na mnie mrugała, żebym pana nabrał”. „Nigdy w życiu!” - zaprzeczyła starsza kobieta. „Ja to se myślę tak: ten wilk to się gdzieś schował. Ten ogrodnik, co to nic nie pamiętał, powiedział, że on rwał na północ szybciej niż koń; aleja mu nie wierzę, bo, proszę wielmożnego pana, wilk nie da rady tak rwać - jak dajmy na to pies - bo on nie ma do tego budowy. Wilk to jest taki prędki ino w bajkach. Pewnie, jak się zbiorą w stado i jeszcze polują na coś, co się ich boi jeszcze bardziej niż one, wtedy one mogą narobić kupę hałasu i to zagryźć, wszystko jedno, co to jest. Ale niech tu skonom, że w prawdziwym życiu to podła kreatura, ani w połowie tak sprytna i odważna jak dobry pies. I pół ćwierci tak waleczna. A to

wilczysko w ogóle nie jest nauczone walczyć, ani nawet samo se nie znajdzie jedzenia, więc ani chybi siedzi gdzieś w parku schowany i trzęsie się ze strachu, a jak se w ogóle coś myśli, to pewnie się zastanawia, kto mu da śniadanie. Albo zapadł się gdzieś w jakiej piwnicy. Ale będzie, jak jaka kucharka zobaczy po ciemku te świecące, zielone ślepia! Jak nie będzie miał co zryć, na pewno będzie czegoś szukać i może się zjawić u jakiegoś rzeźnika. A jak nie, to może być i tak, że jak jakaś dziewczyna do dziecka sobie pójdzie gdzieś z jakimś żołnierzykiem i zostawi dzieciaka w wózku - no to wtedy bym się nie zdziwił, jakby liczba ludności się zmniejszyła o głowę. To wszystko”. Właśnie wręczałem mu pół suwerena, kiedy coś stuknęło w okno, a twarz pana Bildera ze zdziwienia podwoiła swą naturalną długość. „A niech mnie - powiedział - jak to nie stary Bersicker! Sam wrócił!”. Podszedł do drzwi i otworzył je. Wydało mi się to nad wyraz nieroztropne. Zawsze uważałem, że dzikie zwierzę najlepiej wygląda wtedy, gdy pomiędzy nim a mną znajduje się jakaś bariera, której trwałość nie pozostawia żadnych wątpliwości. Pewne osobiste doświadczenie jeszcze umocniło mnie w tym przeświadczeniu. A jednak nie majak przyzwyczajenie, bowiem Bilder i jego żona odnosili się do tego wilka tak, jak ja potraktowałbym psa. Natomiast samo zwierzę było tak spokojne i dobrze ułożone, jak ów patriarcha wszystkich bajkowych wilków, niegdysiejszy przyjaciel Czerwonego Kapturka, kiedy w przebraniu starał się zdobyć jego zaufanie. Cała scena stanowiła trudne do opisania połączenie humoru i patosu. Oto ten sam straszliwy wilk, który przez pół dnia paraliżował

cały Londyn i z powodu którego wszystkie dzieci drżały ze strachu, zjawia się, najwyraźniej skruszony, i jest przyjmowany i hołubiony niczym prawdziwy wilczy syn marnotrawny. Stary Bilder obejrzał go dokładnie z pełną czułości troską, a kiedy skończył, rzekł: „Ja żem dobrze wiedział, że biedaczysko wpadnie w jakieś tarapaty; mówiłem, prawda? Ma pokaleczoną głowę i pełno w niej szkła. Pewno skakał przez jakiś cholerny mur, czy coś w tym rodzaju. Wstyd, że ludziom wolno kłaść na murze tłuczone butelki. Potem to właśnie tak wygląda. Chodź no tu, Bersicker”. Wziął wilka i zamknął go w klatce z kawałem mięsa, który spełniał - przynajmniej jeśli chodzi o wielkość - elementarne kryteria dobrze

odżywionego

cielaka,

a

potem

poszedł

zawiadomić

przełożonych. I ja także odszedłem, aby jako jedyny korespondent w mieście przekazać wam tę informację na temat dzisiejszej dziwnej ucieczki z zoo. DZIENNIK DRA SEWARDA 17

września.

-

Po

obiedzie

siedziałem

w

gabinecie

i

porządkowałem księgi, w czym z powodu nawału innych zajęć i częstych wizyt u Lucy. miałem niestety poważne zaległości. Nagle gwałtownie otworzyły się drzwi i wpadł mój pacjent, którego oblicze wykrzywiała dzika furia. Siedziałem osłupiały, bowiem nie było dotąd wypadku, aby pacjent samowolnie wtargnął do gabinetu dyrektora. W mgnieniu oka rzucił się na mnie. W ręku trzymał wielki kuchenny nóż i kiedy dotarło do mnie, że rzeczywiście jest niebezpieczny, chciałem się

schować za biurkiem. Był jednak dla mnie za szybki i zbyt silny. Nie zdołałem bowiem jeszcze złapać równowagi, kiedy zaatakował i dość poważnie zranił mnie w lewy nadgarstek. Zanim jednak ponowił atak, zdołałem się wyprostować i już po chwili leżał na podłodze, rozciągnięty na plecach. Rana obficie krwawiła i na dywanie pojawiła się spora plama krwi. Zobaczyłem, że mój przyjaciel nie ma już zamiaru atakować, więc zająłem się opatrzeniem nadgarstka, przez cały czas mając jednak na oku leżącą na ziemi postać. Kiedy wpadli sanitariusze, przyjrzeliśmy się mu uważniej; to co robił, przyprawiło mnie o mdłości. Leżał na podłodze na brzuchu i wylizywał zupełnie jak pies - krew, która wypłynęła mi z rany. Sanitariusze bez najmniejszego problemu skrępowali go kaftanem bezpieczeństwa, a on, ku mojemu zdumieniu, zupełnie spokojnie wyszedł z nimi, powtarzając jedynie raz po raz: „Krew to życie! Krew to życie!”. Nie mogę sobie teraz pozwolić na utratę krwi: ostatnio straciłem jej tak dużo, że może mi to zaszkodzić; zaczynam też odczuwać skutki długotrwałego przemęczenia związanego z chorobą Lucy, z jej przerażającymi nawrotami. Jestem rozstrojony i przemęczony; trzeba mi odpoczynku, odpoczynku, odpoczynku. Szczęśliwie Van Helsing mnie nie wzywał, więc nie musiałem rezygnować ze snu; dziś w nocy nie mógłbym się bez niego obyć.

Telegram; Van Helsing, Antwerpia, do Sewarda, Carfax (przesłany do Carfax w hrabstwie Sussex, ponieważ nie podano nazwy hrabstwa; dostarczony adresatowi z dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem) 17 września

Dziś wieczór musisz być w Hillingham. Pilnuj jej przez cały czas; często sprawdzaj, czy kwiatów nikt nie ruszał; to bardzo ważne; nie zawiedź mnie. Zaraz po moim powrocie spotkamy się. DZIENNIK, DRA SEWARDA 18 września. - Właśnie wychodzę na pociąg do Londynu. Telegram od Van Helsinga napełnił mnie ogromnym niepokojem. Cała noc spóźnienia, a gorzkie doświadczenie nauczyło mnie, co się może stać w ciągu jednej nocy. Możliwe oczywiście, że wszystko będzie w porządku, ale co mogło się wydarzyć? Bez wątpienia wisi nad nami jakieś straszliwe fatum, które sprawia, że każde najmniejsze wydarzenie krzyżuje nam wszystkie nasze plany. Zabiorę ze sobą ten cylinder i będę mógł dokończyć nagranie na fonografie Lucy. NOTATKA POZOSTAWIONA PRZEZ LUCY WESTENRA 17 września. Noc. - Piszę te słowa, by nikt w żadnym przypadku nie miał przeze mnie najmniejszych nieprzyjemności. To dokładna relacja z tego, co wydarzyło się ostatniej nocy. Mam uczucie, że umieram z osłabienia i ledwo mogę pisać, ale muszę to opisać, na wypadek gdybym zmarła. Położyłam się spać jak zwykle, sprawdziwszy uprzednio, czy kwiaty są ułożone tak, jak polecił dr Van Helsing; szybko zasnęłam. Obudziło mnie to dobrze znane bicie skrzydeł w okno, które zaczęło się po moim lunatycznym spacerze po klifie w Whitby, kiedy uratowała mnie Mina. Nie bałam się, ale żałowałam, że - wbrew zapowiedzi dra Van Helsinga - w pokoju obok nie ma dra Sewarda i nie

mogę go zawołać. Starałam się zasnąć, ale nie mogłam. Ogarnął mnie znów ten paniczny lęk przed zaśnięciem i postanowiłam czuwać. Przewrotny sen zaczął mnie ogarniać właśnie wtedy, kiedy tego nie chciałam. Ponieważ bałam się samotności, otworzyłam drzwi i zawołałam: „Jest tam ktoś?”. Nikt nie odpowiedział. Nie chciałam budzić mamy, więc znów zamknęłam drzwi. Wtedy w krzakach za oknem usłyszałam coś jakby wycie psa, tylko bardziej przeszywające i niższe. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz, ale nie dostrzegłam niczego z wyjątkiem wielkiego nietoperza; to pewnie on bił skrzydłami w okno. Wróciłam do łóżka, zdecydowana, że nie zasnę. Wtedy otworzyły się drzwi i do środka zajrzała mama; widząc, że jeszcze nie śpię, weszła i usiadła obok mnie. Odezwała się do mnie jeszcze czulej niż zwykle: „Martwiłam się o ciebie, kochanie, i przyszłam sprawdzić, czy wszystko w porządku”. Bałam się, że się przeziębi, więc poprosiłam, żeby ze mną spała; położyła się obok mnie; nie zdjęła szlafroka, bo - jak powiedziała miała zostać tylko na chwilę, a potem wrócić do siebie. Kiedy tak leżałyśmy objęte, znów doleciał nas trzepot skrzydeł i uderzenia w okno; zaskoczona, a nawet nieco przestraszona zawołała: „Co to?”. Starałam się ją uspokoić, tak że w końcu się położyła, ale słyszałam jak mocno bije jej kochane, biedne serce. Po chwili z krzaków znów rozległo się przeciągłe wycie, a zaraz potem coś uderzyło w okno i na podłogę posypało się szkło. Zasłona się uchyliła, poruszona wiatrem, który wdarł się do środka, a w rozbitym oknie pojawił się łeb wielkiego, wychudłego, szarego wilka. Mama krzyknęła z przerażenia i starała

unieść się do pozycji siedzącej, chwytając się desperacko wszystkiego, co mogło jej w tym pomóc. Między innymi chwyciła kwiatowy wieniec, który zgodnie z surowym poleceniem dra Van Helsinga miałam na szyi, i zerwała go ze mnie. Usiadła na sekundę lub dwie, wskazując na wilka, a potem z jej gardła wydobyły się dziwne i straszne chrapliwe dźwięki i upadła, jakby rażona piorunem, głową uderzając mnie w czoło, tak, że na chwilę zakręciło mi się w głowie. Miałam wrażenie, jakby cały pokój i wszystko, co się w nim znajduje wirowało wokół mnie. Przez cały czas wpatrywałam się w okno, ale wilk cofnął łeb, a mnie wydało się, jakby wiatr zaczął przez nie wwiewać miliardy malutkich drobinek, które zaczęły krążyć w powietrzu niczym słup kurzu widywany przez podróżników na pustyni, kiedy wieje samum. Próbowałam się poruszyć, ale byłam pod wpływem jakiegoś czaru, a w dodatku biedne ciało mojej kochanej mamy, które już zaczęło stygnąć - bowiem jej kochane serce przestało bić - przygniatało mnie do łóżka. Na chwilę straciłam świadomość. Chyba nie trwało to długo - lecz był to straszny czas - gdy odzyskałam przytomność. Gdzieś niedaleko bił dzwon; wyły wszystkie psy z okolicy; a w krzakach, najwyraźniej tuż za oknem, śpiewał słowik. Byłam oszołomiona bólem, przerażeniem i słabością, ale głos słowika zdawał mi się głosem mojej mamy, która wróciła, by przynieść mi pociechę. Wszystkie te dźwięki najprawdopodobniej obudziły też służące, bo za drzwiami usłyszałam tupot ich bosych stóp. Zawołałam je, a one weszły do środka. Kiedy zobaczyły, co się stało i co przygniata mnie na łóżku, zaczęły krzyczeć. Przez wybite okno wpadł podmuch wiatru i zatrzasnął drzwi. Uniosły ciało mojej ukochanej matki, a gdy

wstałam z łóżka, ułożyły ją na nim i nakryły prześcieradłem. Były tak roztrzęsione, że poleciłam im, by poszły do jadalni i wypiły po kieliszku wina. Drzwi na moment gwałtownie się otwarły, a potem ponownie zatrzasnęły. Służące wrzasnęły, a potem razem poszły do jadalni. Ja zaś ułożyłam wszystkie kwiaty na piersi mojej najdroższej mamy. Kiedy skończyłam, przypomniałam sobie słowa dra Van Helsinga, ale nie chciałam ich już zdejmować, a poza tym mogła przy mnie teraz posiedzieć któraś ze służących. Zdziwiło mnie, że tak długo nie wracają. Zawołałam, lecz nie było odpowiedzi. Zeszłam do jadalni. Kiedy zobaczyłam, co się stało, serce podeszło mi do gardła. Wszystkie cztery leżały bezwładnie na podłodze, ciężko dysząc. Na stole stała w połowie opróżniona karafka sherry, a wokół roznosił się dziwny, ostry zapach. Coś mnie tknęło i wzięłam do ręki karafkę. Pachniała laudanum, a spoglądając na kredens, przekonałam się, że buteleczka, z której korzysta - ach, korzystał! - lekarz mamy, jest pusta. Co mam począć? Co począć? Wróciłam do pokoju, gdzie leży mama. Nie mogę jej tu zostawić i jestem zupełnie sama, z wyjątkiem służących, które ktoś uśpił. Sama z nieboszczykiem! Nie odważę się wyjść z domu, bo przez rozbite okno słychać wycie wilka. Powietrze wydaje się pełne drobinek, unoszących się i wirujących w podmuchach przedostających się przez okno, a lampy palą się przyciemnionym niebieskim światłem. Co począć? Boże, miej mnie dzisiejszej nocy w swej opiece! Ukryję tę kartkę na piersi; znajdą ją, kiedy będą mnie przygotowywać do pochówku. Moja kochana mama odeszła! Czas i na mnie! Jeśli nie przeżyję tej nocy - żegnaj, kochany Arturze. Zostań z Bogiem i niech dobry Bóg mnie także otoczy swą

opieką!

ROZDZIAŁ XII DZIENNIK DRA SEWARDA 18 września. - Natychmiast pojechałem do Hillingham i przybyłem na miejsce dosyć wcześnie. Kazałem dorożkarzowi stanąć przy bramie i poszedłem alejką w stronę domu. Cicho zastukałem do drzwi, a potem zadzwoniłem najdelikatniej, jak mogłem, bo nie chciałem budzić Lucy ani jej matki i miałem nadzieję, że sprowadzę jedynie do drzwi służącą. Po dłuższej chwili, ponieważ nikt nie odpowiadał na dzwonek, ponownie zastukałem i zadzwoniłem; znów bez odpowiedzi. Zacząłem psioczyć pod nosem na lenistwo służby, która najwyraźniej do tej pory wyleguje się jeszcze w łóżku - a była już dziesiąta. Znów zastukałem i zadzwoniłem, choć już o wiele bardziej natarczywie; nadal żadnej reakcji. Do tej chwili myślałem, że to po prostu niedbalstwo służby, ale teraz zaczął mnie ogarniać paniczny lęk. Czy ta pustka to kolejne ogniwo w łańcuchu przeznaczenia, który najwyraźniej zaciska się wokół nas? Czy to nie jest przypadkiem dom śmierci, do którego nie udało mi się dotrzeć na czas? Jeśli Lucy miała właśnie jeden z tych strasznych momentów pogorszenia, minuty a nawet sekundy spóźnienia mogą oznaczać dla niej całe długie godziny zagrożenia. Obszedłem dom w poszukiwaniu jakiegokolwiek wejścia. Nic nie znalazłem. Wszystkie drzwi i okna były zamknięte na głucho. Nie wiedząc, co począć, wróciłem do drzwi wejściowych. Wtedy usłyszałem tętent kopyt pędzących koni. Zatrzymały się przy bramie i po kilku sekundach ujrzałem biegnącego alejką Van Helsinga. Gdy mnie zobaczył, wykrztusił:

„A, to ty; więc ty dopiero przyjechałeś. Co z nią? Czy już za późno? Czy ty mojego telegramu nie dostałeś?”. Odpowiedziałem możliwie składnie, że telegram otrzymałem wczesnym rankiem i bezzwłocznie tu przyjechałem oraz że jak dotąd nie udało mi się przyciągnąć uwagi żadnego z domowników. Milczał przez chwilę, a następnie zdjął kapelusz, mówiąc: „W takim razie ja się boję, że za późno przybyliśmy. Niech się stanie wola Boża!”. Potem ze swą zwykłą energią która zawsze udziela się otoczeniu, ciągnął dalej: „Idziemy! Jak żadnego wejścia otwartego nie znajdziemy, będziemy sobie musieli jakieś zrobić. Czas tu najważniejszy”. Poszliśmy na tył domu, tam gdzie wychodziło kuchenne okno. Profesor! wyjął z torby niewielką piłę chirurgiczną i, podając mi ja wskazał na chroniące je żelazne kraty. Niezwłocznie przystąpiłem do dzieła i po krótkim czasie przeciąłem trzy z nich. Potem przy pomocy długiego i cienkiego noża podważyliśmy zasuwki i otworzyliśmy okno. Podsadziłem profesora i wdrapałem się za nim. Ani w kuchni ani w przylegających do niej pokojach służby nie było żywego ducha. Zaglądaliśmy do wszystkich mijanych pomieszczeń, aż w końcu w jadalni, którą rozjaśniały jedynie wąskie smugi światła przedostającego się przez zamknięte okiennice, znaleźliśmy leżące na podłodze cztery służące. Już na pierwszy rzut oka widać było, że żyją, bowiem ich głośne oddechy i unoszący się w pokoju ostry zapach laudanum nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do ich stanu. Spojrzeliśmy po sobie, a kiedy stamtąd wyszliśmy, profesor powiedział: „Później nimi zajmiemy się”. Poszliśmy na górę. do pokoju Lucy. Przez chwilę

nasłuchiwaliśmy pod drzwiami, ale nie dochodził stamtąd najmniejszy szmer.

Z

pobladłymi

twarzami,

drżącymi

rękami

delikatnie

otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do środka. Jak mam opisać to, co ujrzeliśmy? Na łóżku leżały dwie kobiety Lucy i jej matka. Ta ostatnia leżała na środku, nakryta białym prześcieradłem,

którego

skraj

uniesiony

podmuchem

wiatru

wdzierającego się przez rozbite okno odsłonił wychudzoną, pokrytą śmiertelną bladością twarz z malującym się na niej wyrazem przerażenia. Obok leżała Lucy, ze swą bladą twarzyczką jeszcze bardziej mizerną niż zwykle. Kwiaty, które zwykle nosiła na szyi, były ułożone na piersi jej matki. Na odsłoniętej szyi dziewczyny widoczne były te dwie niewielkie ranki, które widzieliśmy już wcześniej, a które teraz były zbielałe i zmiażdżone. Profesor bez słowa pochylił się nad łóżkiem, niemal dotykając uchem piersi biednej Lucy; nagle szybko odwrócił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał, i zrywając się na równe nogi, zawołał: „Jeszcze nie za późno! Szybko! Brandy!”. Pobiegłem na dół i wróciłem z brandy. Upewniłem się, że nie jest zatruta, jak karafka sherry, którą znalazłem na stole. Oddech służących stał się niespokojny, więc pomyślałem, że narkotyk pewnie przestaje działać. Nie traciłem jednak czasu na to, by się upewnić, lecz natychmiast wróciłem do Van Helsinga. Podobnie jak robił to wcześniej, natarł brandy jej wargi i dziąsła, a także nadgarstki i dłonie. Powiedział: „Wszystko, co teraz zrobić można. Obudź służące. Po twarzy mokrym ręcznikiem trzepnąć możesz; i to mocno. Niech w piecach napalą, w domu nagrzeją i ciepłą kąpiel przygotują. Ta biedna istotka tak samo zimna, jak ta, co tu obok leży. Rozgrzać ją trzeba, zanim coś

innego zrobić będzie można”. Natychmiast zszedłem na dół i bez większych problemów obudziłem trzy śpiące kobiety. Czwarta była młoda dziewczyna i narkotyk najwyraźniej podziałał na nią o wiele mocniej, więc przeniosłem ją na sofę i pozwoliłem spać dalej Pozostałe były początkowo oszołomione, ale kiedy wróciła im pamięć, zaczęty histerycznie płakać. Zganiłem je surowo i nie zezwoliłem na żadne rozmowy. Powiedziałem, że wystarczającym nieszczęściem jest utrata jednego życia i że jeśli się nie pospieszą, stracą także pannę Lucy. Tak jak leżały - na wpół ubrane - ruszyły, szlochając, do pracy i zaczęły rozpalać ogień i grzać wodę. Na szczęście w piecu i pod bojlerem jeszcze całkiem nie wygasło, więc gorącej wody było pod dostatkiem. Przygotowaliśmy kąpiel, wzięliśmy Lucy i, tak jak leżała, włożyliśmy ją do wanny. Kiedy nacieraliśmy jej kończyny, rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Jedna ze służących wybiegła, narzuciła coś na siebie i otworzyła. Kiedy wróciła, szepnęła, że przyszedł jakiś człowiek z wiadomością od pana Holmwooda. Kazałem powtórzyć temu człowiekowi, że musi trochę poczekać, bo teraz nie możemy się z nim widzieć. Wyszła przekazać moje polecenia, a ja w nawale pracy zupełnie o nim zapomniałem. Jeszcze nigdy nie widziałem profesora działającego z tak ogromną determinacją. Zdawałem sobie sprawę - podobnie jak on - że właśnie bierzemy się za bary ze śmiercią i w którymś momencie podzieliłem się z nim tą myślą. Jego odpowiedź była dla mnie niezrozumiała, choć mówił to ze śmiertelną powagą: „Gdyby to tylko to, to bym już odejść jej pozwolił, gdzie spokój

wieczny znajdzie, bo i promyczka nadziei dla niej nie widzę”. Powrócił do przerwanej pracy z nowym i - jeśli to w ogóle możliwe - jeszcze większym zapałem. Ciepło najwyraźniej zaczęło dawać pierwsze efekty. Już nieco wyraźniej można było usłyszeć przez stetoskop bicie serca, a pierś zaczęła unosić się w oddechu w zauważalny dla oka sposób. Twarz Van Helsinga niemal się rozpromieniła, a kiedyśmy wyjęli ją z kąpieli i owijali w gorące prześcieradła, by ją osuszyć, powiedział: „Pierwsza bitwa wygrana! Szach królowi!”. Przenieśliśmy chorą do przygotowanego wcześniej pokoju, ułożyli ją na łóżku i wlaliśmy jej do gardła kilka kropel brandy. Zauważyłem, że Van Helsing zawiązał jej na szyi miękką, jedwabną chusteczkę. Nadal nie odzyskiwała przytomności i była w najgorszym stanie, w jakim kiedykolwiek zdarzyło nam sieją widzieć. Van Helsing przywołał jedną z kobiet i polecił, by została z Lucy i nie spuszczała jej z oka, dopóki nie wrócimy, a potem skinął na mnie i wyszliśmy z pokoju. „Musimy się naradzić, co dalej robić nam trzeba” - rzeki, gdy schodziliśmy po schodach. Kiedy znaleźliśmy się w hallu, otworzył drzwi jadalni i weszliśmy do środka, a on starannie je za nami zamknął. Co prawda okiennice były otwarte, ale rolety zostały już opuszczone, zgodnie z tą etykietą śmierci, której tak starannie przestrzega każda pochodząca z klas niższych Angielka. W pokoju panował więc półmrok, ale nam nie trzeba było więcej światła. Zasępienie na twarzy Van Helsinga nieco zelżało pod wpływem głębokiego namysłu. Najwyraźniej łamał sobie nad czymś głowę; odczekałem więc chwilę, aż wreszcie

powiedział: „Co począć? Dokąd o pomoc zwrócić się? Jeszcze jedna transfuzja konieczna, i to szybko, albo życie tego biednego dziewczęcia nie będzie warte złamanego szeląga. Ty już wyczerpany jesteś. Ja też. Obawiam się, czy tym kobietom - zaufać można, nawet jak odwagi tyle będą miały, żeby się zgodzić. Jak znaleźć kogoś, kto dla niej żyły sobie otworzy?”. „A może ja?”. Ten głos, który dobiegał z sofy stojącej w przeciwległym kącie pokoju, napełnił mnie ulgą i radością, należał bowiem do Quinceya Morrisa. Na jego dźwięk Van Helsing poderwał się zdenerwowany, lecz gdy zawołałem: „Quincey Morris!” i podbiegłem do niego z wyciągniętymi ramionami, oblicze profesora złagodniało i pojawił się na nim wyraz zadowolenia. „Cóż cię tu przywiodło?” - zawołałem, kiedy podaliśmy sobie ręce. „Głównie chyba Art”. Wręczył mi telegram:

Od trzech dni nie miałem żadnych wieści od Sewarda; bardzo się niepokoję. Sam nie mogę jechać. Stan ojca bez zmian. Daj znać, jak się czuje Lucy. Nie zwlekaj. HOLMWOOD

„Chyba się zjawiam w samą porę. Wiesz, że wystarczy, jak mi powiecie, co mam robić”.

Van Helsing podskoczył ku niemu, ujął go za rękę i patrząc mu prosto w oczy, rzekł: „Kiedy kobieta w opałach jest, to krew odważnego mężczyzny najlepsze na świecie antidotum. Pan jest prawdziwy mężczyzna. Choćby i diabeł ze wszystkich sił z nami walczył, Bóg ludzi nam posyła, kiedy tego najbardziej potrzebujemy”. Jeszcze raz przeprowadziliśmy ten koszmarny zabieg. Nie mam odwagi opisywać go tu ze szczegółami. Lucy musiała przeżyć ogromny wstrząs, który osłabił ją o wiele bardziej niż poprzednie, bo choć wpompowaliśmy jej do żył mnóstwo krwi, w przeciwieństwie do poprzednich transfuzji nie było żadnej reakcji. Straszny to był widok, jak walczyła o powrót do życia. Jednak praca serca i płuc stopniowo się poprawiała, a Van Helsing - tak jak poprzednio - podał jej podskórnie morfinę - i to z dobrym skutkiem. Omdlenie przeto w głęboki sen. Profesor czuwał przy chorej, a ja zszedłem na dół z Quinceyem Morrisem i posiałem jedną ze służących, by zapłaciła czekającemu przy bramie dorożkarzowi. Quincey wypił nieco wina; zostawiłem go leżącego na kanapie i poleciłem kucharce przygotować pożywne śniadanie. Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl i wróciłem do pokoju, w którym leżała Lucy. Kiedy cicho wszedłem, zastałem Van Helsinga z kilkoma kartkami papieru w ręce. Siedział z głową wspartą na ręku; najwyraźniej coś czytał i nad czymś głęboko dumał. Na jego twarzy pojawił się wyraz ponurej satysfakcji, jak u kogoś, kto właśnie rozstrzygnął jakąś wątpliwość. Wręczył mi kartkę, mówiąc tylko: „To wypadło Lucy, kiedy do kąpieli ją nieśliśmy”. Po przeczytaniu stałem, wpatrując się w profesora, a po chwili

milczenia spytałem: „Na litość Boską, co to wszystko znaczy? Czy ona była - albo jest szalona? Cóż to za straszliwe niebezpieczeństwo?”. Byłem tak oszołomiony, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Van Helsing wyjął mi kartkę z ręki i rzeki: „Ty teraz tym nie zajmuj się. Na razie zapomnij. W swoim czasie wszystkiego dowiesz się i wszystko dla ciebie jasne się stanie. Ale to później. Ale ty coś powiedzieć mi chciałeś?”. To przywróciło mnie do rzeczywistości. „Chciałem porozmawiać o akcie zgonu. Jeśli nie będziemy wystarczająco przezorni, narazimy się na dochodzenie koronera i w takim przypadku i tak będziemy musieli mieć taki dokument. Mam nadzieję, że dochodzenia uda nam się uniknąć, bo ono - jeśli już nic innego - na pewno zabije biedną Lucy. Przecież wiemy obaj i wie to także lekarz, który opiekował się panią Westenra, że była chora na serce; możemy potwierdzić, że taka właśnie była przyczyna zgonu. Wypełnijmy ten formularz od razu, a ja zaniosę go do urzędu i przy okazji załatwię wszystko w domu pogrzebowym”. „Zgoda! Mój przyjacielu Johnie! Dobrze pomyślane! Prawda, że panna Lucy osaczeniem przez wrogie siły udręczona, ale w przyjaciołach, co ją kochają, wielkie szczęście znajduje. Jeden, drugi, trzeci wszyscy dla niej swoje żyły otwierają, poza tylko jednym starcem. Tak, tak, wiem mój przyjacielu Johnie. Ślepy nie jestem! Za to kocham cię bardziej jeszcze. Teraz ruszaj!”. W hallu spotkałem Quinceya Morrisa z telegramem do Artura, w którym informował go, że pani Westenra nie żyje i że Lucy także jest chora, choć jej stan się polepsza; a także, iż jesteśmy tu z Van

Helsingiem. Poinformowałem go, dokąd idę, a on poprosił, abym nie tracił czasu; kiedy jednak wychodziłem, powiedział: „Czy, jak wrócisz, moglibyśmy zamienić słowo na osobności?”. Skinąłem głową i wyszedłem. W urzędzie wszystko poszło gładko i umówiłem się z miejscowym grabarzem, że wieczorem przyjdzie wziąć miarę na trumnę i ustalić szczegóły pogrzebu. Kiedy wróciłem, Quincey już na mnie czekał. Powiedziałem, że z nim porozmawiam, jak tylko się dowiem, jak się czuje Lucy, i poszedłem do jej pokoju. Nadal spała, a profesor najwyraźniej nie ruszał się ze swego miejsca przy łóżku. Ponieważ na mój widok przyłożył palec do ust, najwyraźniej spodziewał się jej rychłego przebudzenia i nie chciał ponaglać natury. Zszedłem więc do Quinceya i przeszliśmy do pokoju śniadaniowego, w którym rolety nie były opuszczone i który był nieco weselszy, a raczej nieco mniej smutny, od pozostałych. Kiedy zostaliśmy sami, powiedział: „Jacku Sewardzie, nie chcę się pchać tam, gdzie nie powinienem, ale to nie jest zwykła sytuacja. Wiesz, że kochałem tę dziewczynę i chciałem się z nią żenić. I chociaż to już zamknięty rozdział, bardzo mnie martwi to, co się z nią dzieje. Co jej jest? Kiedy weszliście do tamtego pokoju, ten Holender - a widzę, że to wspaniały facet powiedział, że musicie zrobić jeszcze jedną transfuzję i że obaj jesteście już wyczerpani. Wiem, że wy, lekarze, zawsze jesteście bardzo dyskretni i raczej nie zdradzacie wyników waszych poufnych konsultacji. Ale sprawa nie jest zwyczajna i obojętnie, o co tu chodzi, ja zrobiłem, co do mnie należało. Prawda?”. „Bez wątpienia” - odparłem, a on ciągnął dalej:

„Zakładam, że ty i Van Helsing już wcześniej robiliście to, co ja zrobiłem dzisiaj. Czy tak?”. „W rzeczy samej”. „I, jak zgaduję, Art też brał w tym udział. Kiedy byłem u niego cztery dni temu, wyglądał bardzo dziwnie. Nie widziałem, żeby ktoś tak szybko stracił siły, od czasu, kiedy byłem w pampasach i miałem ulubioną klacz, którą nocą puszczałem na pastwisko. Którejś nocy dopadł ją jeden z tych ich wielkich nietoperzy, nazywanych tam wampirami; sam się nażarł i zostawił otwarte żyły, tak że nie zostało w niej nawet tyle krwi, żeby mogła ustać na nogach; musiałem ją zastrzelić, tak jak leżała. Jack, jeśli tylko możesz mi to powiedzieć, nie naruszając tajemnicy zawodowej - Artur był pierwszy, prawda?”. Kiedy to mówił, biedak sprawiał wrażenie bardzo zmartwionego. Rozdzierała go niepewność, a chodziło przecież o kobietę, którą kochał. Bolało go to tym bardziej, że nie miał najmniejszego pojęcia, jaka to straszna tajemnica najwyraźniej otacza Lucy. Serce mu krwawiło i musiał zebrać cały hart ducha - a miał go w sobie niemało - żeby jakoś się trzymać. „W rzeczy samej” - odpowiedziałem mu tymi samymi słowami, choć po chwili wahania, ponieważ czułem, że nie powinienem zdradzać niczego, co profesor chciał utrzymać w tajemnicy; ale on i tak wiedział już tak wiele, i tak wiele się domyślał, że nie było powodu, by mu nie odpowiadać. „Ile to trwa?”. „Około dziesięciu dni”. „Dziesięć dni! Domyślam się więc, Jacku Sewardzie, że przez ten

czas w żyłach tego biednego, ślicznego stworzenia, które tak wszyscy kochamy, znalazła się krew czterech silnych mężczyzn. Na Boga, przecież jej ciało by tego nie pomieściło!”. Potem zbliżył się do mnie i gwałtownie ciągnął dalej, zniżając głos: „Jak ją straciła?”. Pokręciłem głową. „To właśnie - powiedziałem - jest największa zagadka. Van Helsing po prostu wariuje z tego powodu, a i ja czuję, że pomału tracę zmysły. Nawet nie próbuję zgadywać. Kilka niewinnych skądinąd wydarzeń obróciło wniwecz wszystkie nasze kalkulacje związane z bezpieczeństwem Lucy. Ale to się więcej nie powtórzy. Zostaniemy tu, aż wszystko się skończy - dobrze albo źle”. Quincey wyciągnął rękę. „Możecie mną dysponować - powiedział. - Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić, a ja to zrobię”. Kiedy Lucy przebudziła się późnym popołudniem, w pierwszym odruchu zaczęła czegoś szukać na piersiach. Ku mojemu zdumieniu wyciągnęła ten sam list, który wcześniej Van Helsing dał mi do przeczytania. Widocznie profesor starannie odłożył go tam, skąd wcześniej wypadł, obawiając się, że jego brak wystraszy Lucy. Wtedy jej wzrok spoczął na Van Helsingu i na mnie, a jej twarz się rozjaśniła. Potem rozejrzała się po pokoju i gdy zobaczyła, gdzie się znajduje, wstrząsnął nią dreszcz. Zaczęła głośno płakać i zakryła bladą twarzyczkę swymi słabymi, wychudzonymi dłońmi. Wiedzieliśmy, co to znaczy: dotarło do niej, że jej matka nie żyje. Robiliśmy, co w naszej mocy, żeby ją pocieszyć. Nasze współczucie bez wątpienia złagodziło nieco jej ból, ale ogromna rozpacz jeszcze bardzo długo dawała o sobie znać bezgłośnym, słabiutkim łkaniem. Zapewniliśmy ją, że od tej chwili

przynajmniej jeden z nas stale będzie przy niej czuwał i chyba ją to trochę uspokoiło. O zmierzchu zapadła w drzemkę. Wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Nie budząc się ze snu, wyjęła schowaną na piersiach kartkę i rozdarła ją na dwie części. Van Helsing podszedł do niej i wyjął z jej dłoni kawałki papieru, a mimo to ona nadal wykonywała ruchy, jakby go darła. W końcu uniosła obie dłonie i otwarła je nagle „rozrzucając” nieistniejące skrawki. Van Helsinga najwyraźniej zaskoczyło to zachowanie; zmarszczył brwi, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał, ale nie rzekł ani słowa. 19 września. - Przez całą noc się budziła, trawiona nieustannym lękiem przed zaśnięciem i coraz słabsza z każdym kolejnym przebudzeniem. Profesor i ja czuwaliśmy na zmianę i nawet przez chwilę nie zostawiliśmy jej samej. Quincey Morris nie zdradził nam swoich planów, ale zorientowałem się. że przez całą noc trzymał straż, chodząc wokół domu. Światło dnia ujawniło spustoszenia, jakie dokonały się w organizmie biednej Lucy. Ledwo mogła ruszać głową, a ta odrobina pożywienia, którą zdołała przełknąć najwyraźniej ani trochę jej nie wzmocniła. Od czasu do czasu zapadała w sen i zauważyliśmy z Van Helsingiem, że w zależności od tego, czy spała, czy czuwała, zachodziły w niej pewne zmiany. Podczas snu sprawiała wrażenie silniejszej, choć jednocześnie jakoś bardziej wymizerowanej, a jej oddech stawał się spokojniejszy. W otwartych ustach widać było, jak blade dziąsła coraz bardziej odsłaniają zęby, które wydawały się przez to dłuższe i bardziej ostre niż normalnie. Kiedy się budziła, jej delikatne oczy najwyraźniej nadawały twarzy inny wyraz, bowiem znów powracała do swego

naturalnego wyglądu, choć teraz był to po prostu wygląd osoby umierającej. Po południu zapytała o Artura i wysłaliśmy do niego telegram. Quincey wyjechał po niego na stację. Artur zjawił się przed szóstą, gdy właśnie zachodziło słońce pełne i ciepłe - a jego czerwone światło wpadało przez okno i dodawało nieco barwy bladym policzkom dziewczyny. Kiedy ją ujrzał, silne wzruszenie nie dało mu wykrztusić z siebie nawet jednego słowa; także żaden z nas nie był w stanie nic powiedzieć. Podczas ostatnich godzin epizody snu - czy raczej czegoś w rodzaju letargu, który pojawił się w miejsce snu - stały się częstsze, a co za tym idzie, krótsze stały się okresy, kiedy można się z nią było porozumieć. Jednak obecność Artura najwyraźniej podziałała na nią pobudzająco. Lucy nieco się ożywiła i rozmawiała z nim bardziej przytomnie, niż z nami od czasu, jak tu przybyliśmy. Także i on starał się maksymalnie zmobilizować i w jej towarzystwie był tak pogodny, jak tylko potrafił, więc wszystkie te chwile zostały w miarę możności wykorzystane jak najlepiej. Już prawie pierwsza i on siedzi przy niej z Van Helsingiem. Za kwadrans mam ich zmienić i nagrywam ten tekst na fonografie Lucy. Będą się chcieli przespać do szóstej. Obawiam się, że jutrzejszy dzień będzie, ostatnim dniem naszego czuwania, ponieważ ten ostatni wstrząs był chyba zbyt wielki, jak na jej siły. To biedne dziecko nie wróci już do siebie. Dobry Boże, miej nas w swej opiece!

List Miny Harker do Lucy Westenra (nieprzeczytany przez adresatkę) 17 września Najdroższa Lucy,

całe wieki nie miałam od ciebie żadnych wieści; sama zresztą też nie pisałam. Wiem jednak, że kiedy dowiesz się tego wszystkiego, co mam ci do Przekazania, to mi wybaczysz. No więc mój mąż wrócił już do zdrowia,” kiedy Pojechaliśmy do Exeter, oczekiwał na nas powóz, a w nim pan Hawkins (choć właśnie miał atak podagry). Zabrał nas do siebie, gdzie czekały przytulne i wygodne pokoje, a potem razem zjedliśmy kolacją. Po kolacji pan Hawkins powiedział: „Moi drodzy, pragnę wypić za wasze zdrowie i pomyślność; i niech wam los błogosławi. Znam was oboje od dziecka i było mi dane z dumą i miłością patrzeć, jak dorastacie. Chciałbym, abyście tu ze mną zamieszkali. Nie mam dzieci; wszyscy odeszli, a ja cały mój majątek zapisałem wam w testamencie”. Rozpłakałam się, kochana Lucy, kiedy Jonathan i staruszek padli sobie w objęcia. To był bardzo, bardzo szczęśliwy wieczór. No więc mieszkamy teraz w tym pięknym, starym domu; z okien mojej sypialni i saloniku widać rosnące na dziedzińcu katedry ogromne wiązy, których czarne pnie odcinają się wyraźnie na tle żółtego kamienia jej murów. Nad głową słyszę gawrony; bez przerwy kraczą: gawędzą i plotkują, jak to mają w zwyczaju - podobnie zresztą jak ludzie. Nie muszę ci chyba mówić, że jestem bardzo zajęta urządzaniem wszystkiego i prowadzeniem domu. Jonathan i pan Hawkins pracują razem od rana do wieczora, bo ponieważ Jonathan został wspólnikiem, pan Hawkins chce mu przedstawić klientów firmy. Jak się czuje Twoja kochana mama? Bardzo bym chciała wpaść na dzień lub dwa do miasta, żeby się z tobą zobaczyć, ale przy tych wszystkich obowiązkach na razie się nie odważę; także Jonathan wciąż

jeszcze wymaga mojej opieki. Zaczyna nabierać ciała, ale ta długa choroba strasznie go osłabiła. Jeszcze teraz od czasu do czasu podrywa się w śnie i budzi, cały drżący, tak że długo muszę go potem uspokajać. Jednak dzięki Bogu te ataki stają z biegiem czasu coraz rzadsze i ufam, że kiedyś całkiem ustaną. Skoro opowiedziałam ci już o sobie, pozwól, że zapytam, co u ciebie. Kiedy wychodzisz za mąż i gdzie? Kto będzie przewodniczył ceremonii? Jaką będziesz miała suknię? Ślub będzie publiczny czy prywatny? Napisz mi o tym wszystkim, moja droga; napisz mi w ogóle o wszystkim, bo wszystko, co dotyczy ciebie, jest mi drogie. Jonathan prosi, abym ci przesłała jego „uniżone służby”, ale myślę, że to za mało, jak na młodszego wspólnika poważnej firmy Hawkins & Harker, więc skoro ty mnie kochasz i on mnie kocha, i ja kocham ciebie we wszystkich sensach i odmianach tego słowa, to przesyłam ci po prostu wyrazy jego miłości. Do widzenia, najdroższa Lucy, i niech ci Bóg błogosławi. Twoja MINA HARKER

Sprawozdanie dra Patricka Hennesseya dla dra Johna Sewarda 20 września Szanowny panie, zgodnie z pana życzeniem przesyłam sprawozdanie dotyczące całości

spraw

powierzonych

mojej

pieczy.

Więcej

mam

do

zakomunikowania na temat jednego z naszych pacjentów - Renfielda. Miał kolejny atak, którego finał mógł być tragiczny, lecz który szczęśliwym zbiegiem okoliczności, mimo iż pacjent pozostawał bez

nadzoru, zakończył się szczęśliwie. Dziś po południu do pustego domu stojącego na graniczącej z naszym zakładem posesji - tego samego, gdzie, jak pan na pewno sobie przypomina, ten pacjent uciekał wcześniej już dwukrotnie - przyjechał wóz firmy przewozowej z dwoma ludźmi. Zatrzymali się przy naszej bramie, chcąc zapytać portiera o drogę, ponieważ byli nietutejsi. Ja sam paliłem wtedy poobiednie cygaro, wyglądając przez okno gabinetu, więc widziałem, jak jeden z nich idzie w kierunku naszego budynku. Kiedy przechodził koło okna pokoju Renfielda, pacjent zaczął go lżyć, używając przy tym wszystkich najobrzydliwszych przekleństw, jakie mu tylko przyszły do głowy. Przyjezdny,

który

najwyraźniej

był

przyzwoitym

człowiekiem,

powiedział tylko, żeby ten „rozdarty łachudra się zamknął”, na co nasz pacjent oskarżył tamtego o to, że go obrabował i że chciał go zamordować. Zagroził też, że mu na to nie pozwoli, nawet gdyby miał za to zadyndać na stryczku. Otworzyłem okno i dałem mężczyźnie znak, by nie zwracał uwagi na słowa Renfielda, a ten, rozejrzawszy się wokół siebie i uświadomiwszy sobie, gdzie się znalazł, stwierdził tylko: „W porządku proszę pana, w domu wariatów człowiek to się może nasłuchać czego bądź. Wyrazy współczucia dla pana i kierownika tego całego interesu, że musicie tu mieszkać z tymi straszydłami”. Potem uprzejmie zapytał o drogę, a ja objaśniłem mu, gdzie znajduje się brama tamtej posesji; odszedł ścigany groźbami, obelgami i przekleństwami naszego pacjenta. Zszedłem na dół, ponieważ chciałem się przekonać, czy temu wybuchowi wściekłości można przypisać jakąś realną przyczynę, skoro zwykle człowiek ten zachowuje się całkiem poprawnie i poza tamtymi gwałtownymi atakami nic podobnego nie miało nigdy

miejsca Ku mojemu osłupieniu był już zupełnie spokojny i bardzo przyjaźnie usposobiony. Chciałem go sprowokować do rozmowy na temat tamtego incydentu, ale on uparcie twierdził, że nie ma pojęcia, o co mi chodzi, aż w końcu uwierzyłem, że go w ogóle nie pamięta. Przykro mi to stwierdzić, ale był to kolejny przykład jego przebiegłości, bowiem niecałe pół godziny później znów o nim usłyszałem. Tym razem wyłamał okno i pobiegł alejką. Zawołałem na pomoc sanitariuszy i pobiegłem za nim; obawiałem się, że może chcieć komuś zrobić jakąś krzywdę. Moje obawy okazały się w pełni uzasadnione, kiedy ujrzałem ten sam wóz, który wcześniej przejechał obok zakładu, a na nim jakieś wielkie drewniane skrzynie. Mężczyźni ocierali pot z czoła i mieli zaczerwienione twarze, jakby po gwałtownym wysiłku. Zanim zdołałem dopaść Renfielda, rzucił się na nich i odepchnąwszy jednego z nich od wozu, zaczął tłuc jego głową o ziemię. Jestem przekonany, że gdybym go wtedy nie obezwładnił, zabiłby tego człowieka na miejscu. Drugi z mężczyzn zeskoczył z wozu i zdzielił Renfielda w głowę trzonkiem swego ciężkiego bata. To był straszny cios, ale on jakby go w ogóle nie poczuł; złapał tego drugiego i zaczął walczyć z trzema na raz, miotając nami na wszystkie strony, jakbyśmy byli małymi kociętami; a wie pan przecież doskonale, że nie jestem lekki i tamci dwaj to też nie były ułomki. Początkowo walczył w milczeniu; ale kiedy uzyskaliśmy nad nim przewagę, a

sanitariusze

zaczęli go krępować

kaftanem

bezpieczeństwa, zaczął wykrzykiwać: „Nie dopuszczę do tego! Nie mogą mnie okraść! Nie dam się mordować na raty! Będę walczył za mojego Pana i Mistrza!” i tym podobne brednie. Wiele wysiłku kosztowało nas przeniesienie go z powrotem do budynku i umieszczenie

w pokoju z miękkimi ścianami. Jeden z sanitariuszy, Hardy, przypłacił to złamaniem palca. Złożyłem go już i Hardy czuje się dobrze. Przewoźnicy początkowo grozili, że wystąpią o odszkodowanie i dopilnują, żeby nas surowo ukarano. Oprócz gróźb były tam jednak i zawoalowane tłumaczenia, dlaczego zostali pobici przez jednego chuderlawego szaleńca. Twierdzili, że gdyby nie stracili tylu sił przy dźwiganiu tych ciężkich skrzyń, szybko by sobie z nim dali radę. Inny powód swej porażki widzieli w nadzwyczajnym odwodnieniu organizmu spowodowanym pracą w pyle i w karygodnym oddaleniu tego miejsca od jakichkolwiek publicznych instytucji rozrywkowych. Pojąłem, do czego zmierzają, i po szklanicy grogu, a raczej po kilku solidnych szklanicach, a także z suwerenem w ręce każdy, zaczęli bagatelizować napaść i przysięgać, że dla przyjemności spotkania z takim „cholernie fajnym gościem”, jak niżej podpisany, są gotowi każdego dnia walczyć z jeszcze gorszymi wariatami. Na wszelki wypadek zanotowałem ich nazwiska i adresy. Oto one: Jack Smollet, Dudding's Rents, King George's Road, Great Walworth, oraz Thomas Snelling, Peter Parley's Row, Guide Court, Bethnal Green. Obaj są pracownikami firmy Harris i Synowie, Przedsiębiorstwo Transportowe, Orange Master 's Yard, Soho. Będę pana informował o każdym interesującym wydarzeniu, a jeśli to będzie niezbędne, natychmiast zadepeszuję. Z wyrazami szacunku PATRICK HENNESSEY

List Miny Harker do Lucy Westenra (nieprzeczytany przez adresatką) 18 września

Najdroższa Lucy, spadł na nas straszny cios. Nagle zmarł pan Hawkins. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że dla nas to przecież nic takiego, ale oboje tak go pokochaliśmy, że czujemy się tak, jakbyśmy stracili ojca. Nigdy nie znałam moich własnych rodziców, dlatego śmierć tego staruszka jest dla mnie tym większym ciosem. Jonathan jest niezmiernie przygnębiony. Nie tylko dlatego, że odczuwa smutek, wielki smutek, po stracie tego kochanego, dobrego człowieka, który przez całe życie był jego przyjacielem, a pod sam koniec życia traktował go jak własnego syna i pozostawił mu cały majątek, będący dla nas, ludzi wychowanych w skromnych warunkach, bogactwem, o jakim wcześniej nawet nam się nie śniło. Jonathana dręczy coś jeszcze. Powiada, że przygniata go ogrom spoczywającej na nim odpowiedzialności. Zaczyna wątpić w siebie. Staram się podnieść go na duchu i moja wiara w niego wzmacnia jego wiarę w siebie. Jednak mocno się teraz na nim odbija tamten straszny wstrząs. To okropne, że taka kochana, prosta, szlachetna i silna natura jak jego, natura, która - z pomocą naszego kochanego, dobrego przyjaciela - pozwoliła mu w ciągu kilku lat awansować z urzędnika na wspólnika firmy, może zostać tak okaleczona, że znika cała jej siła. Wybacz mi, moja droga, że obarczam cię moimi kłopotami, kiedy jesteś taka

szczęśliwa,

ale

muszę

się

komuś

wyżalić;

konieczność

zachowywania wobec Jonathana pozorów odwagi i pogody tak wiele mnie kosztuje, a tu zupełnie nie mam się komu zwierzyć. Bardzo się obawiam przyjazdu do Londynu (musimy tam być pojutrze); w swej ostatniej woli biedny pan Hawkins wyraził życzenie, iż pragnie być pochowany w grobowcu obok swego ojca. Ponieważ nie ma żadnych

krewnych, Jonathan musi pełnić rolę głównego żałobnika. Jeśli tylko będę miała chwilkę, postaram się z tobą spotkać. Wybacz, że zakłócam ci spokój. Niech cię Bóg błogosławi. Twoja kochająca MINA HARKER DZIENNIK DRA SEWARDA 20 września. - Jedynie mocne postanowienie i nawyk każą mi spisywać dzisiaj te uwagi. Jestem pogrążony w takiej rozpaczy i pełen odrazy do świata i wszystkich jego rzeczy, że nie obeszłoby mnie nawet, gdybym w tej chwili usłyszał trzepot skrzydeł anioła śmierci. Ostatnio ten trzepot rozlegał się zresztą kilkakrotnie: matka Lucy, ojciec Artura, a teraz... Zresztą po kolei. O umówionej porze zmieniłem Van Helsinga przy łożu Lucy. Chcieliśmy, żeby także Artur nieco odpoczął; początkowo odmówił, jednak w końcu zgodził się, gdy mu wyjaśniłem, że będziemy potrzebowali jego pomocy za dnia i że jeśli wszyscy będziemy padać ze zmęczenia, może to mieć opłakane skutki dla Lucy. Van Helsing był bardzo troskliwy. „Idziemy, moje dziecko - powiedział - idziemy razem. Ty jesteś chory i słaby; przez żałobę przeszedłeś i przez duchową udrękę, które twoje siły także nadwerężyły. Sam zostać nie możesz, bo samotność to lęk i nerwowe napięcie. Idziemy do salonu, gdzie na kominku duży ogień pali się i są tam dwie sofy. Ty na jednej odpoczniesz, a ja na drugiej, i naszą sympatią wzajemnie pocieszymy się; nawet i rozmawiać nie trzeba, to może i pośniemy”. Artur poszedł za nim, rzuciwszy wpierw przez ramię przeciągłe spojrzenie na twarz

Lucy, białą niemal tak jak pościel, na której spoczywała. Leżała bardzo spokojnie, a ja rozejrzałem się po pokoju, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Zauważyłem, że zarówno w tym pokoju, jak i w sąsiednim, profesor obficie użył swego remedium w postaci czosnku. Obwieszone nim były wszystkie okna, a na szyi Lucy, na jedwabnej chusteczce, którą Van Helsing zabronił jej zdejmować, spoczywał dość niezgrabny wieniec tych samych, silnie pachnących kwiatów. Lucy oddychała ciężko, a jej twarz wyglądała po prostu strasznie. Otwarte usta odsłaniały blade dziąsła, a w przyćmionym świetle jej zęby wydawały się jeszcze dłuższe i ostrzejsze niż rano. Jakaś dziwna gra świateł sprawiła, że szczególnie kły sprawiały wrażenie dłuższych od całej reszty. Usiadłem przy niej, a ona poruszyła się niespokojnie. W tej samej chwili dobiegł mnie głuchy trzepot albo raczej bicie skrzydeł o szyby. Podszedłem po cichu do okna i uchyliwszy nieco róg rolety wyjrzałem na zewnątrz. Była pełnia i bez trudu dostrzegłem, że przyczyną

hałasu

jest wielki

nietoperz,

który,

bez

wątpienia

przywabiony tu przez światło - choć, jak wspomniałem, było przyćmione - latał, zataczając kręgi i raz po raz uderzał skrzydłami w okno. Kiedy wróciłem na swoje miejsce, zauważyłem, że Lucy lekko się poruszyła i zerwała z szyi wieniec kwiatów czosnku. Poprawiłem go, na ile mogłem, i usiadłem, przypatrując się jej. Po jakimś czasie przebudziła się, a ja nakarmiłem ją. zgodnie z zaleceniami Van Helsinga. Jadła niewiele i bardzo powoli. Wydawało się, że podświadoma wola walki o życie i odzyskanie sił, towarzysząca jej dotąd w chorobie, zupełnie ją opuściła. Uderzyło mnie też, że w tej samej chwili, w której odzyskała świadomość, mocno przycisnęła do

siebie kwiaty czosnku. To było bardzo dziwne, ale ilekroć zapadała w ten swój letargiczny sen i zaczynała głośno dyszeć, odpychała kwiaty od siebie; a kiedy się budziła, znów je do siebie przygarniała. Nie mogę się co do tego mylić, gdyż w trakcie następnych długich godzin zasypiała i budziła się wiele razy i ta sytuacja zawsze się powtarzała. O szóstej zjawił się Van Helsing, by mnie zluzować. Artur właśnie się zdrzemnął i profesor pozwolił mu spać. Kiedy spojrzał na twarz Lucy, usłyszałem jak z sykiem wciąga powietrze i rzekł do mnie chrapliwym szeptem: „Unieś roletę; trzeba światła!'„. Potem nachylił się nad nią i niemal dotykając jej nosem, dokładnie ją obejrzał. Usunął kwiaty i zdjął jej z szyi jedwabną chusteczkę. Kiedy to zrobił, aż odskoczył i mogłem usłyszeć jego zduszony okrzyk „Mein Gott!”. Ja też się nad nią pochyliłem, a kiedy zobaczyłem to, co on, przeszedł mnie dziwny dreszcz. Rany na szyi zniknęły bez śladu! Przez następne pięć minut Van Helsing stał bez ruchu, wpatrując się w nią z grobową miną. Potem zwrócił się do mnie i cicho rzekł: „Ona umiera. To już długo nie potrwa. Pamiętaj, to bardzo ważne będzie, czy świadoma umrze, czy we śnie. Zbudź tego biednego chłopca, żeby był przy odejściu; on nam ufa, a my mu to obiecaliśmy”. Poszedłem do jadalni i obudziłem Artura. Przez chwilę był nieco zdezorientowany, ale kiedy ujrzał smugi dziennego światła wpadające przez szpary w okiennicach, pomyślał, że już po wszystkim i zaczął głośno lamentować. Zapewniłem go, że Lucy nadal śpi, a potem możliwie delikatnie powiedziałem, że obawiamy się z Van Helsingiem, iż koniec jest już bliski. Ukrył twarz w dłoniach i padł obok sofy na

kolana; pozostał tak może przez minutę, pogrążony w modlitwie, a jego ramionami wstrząsało łkanie. Ująłem go pod rękę i uniosłem. „Chodź powiedziałem - przyjacielu; musisz przywołać cały hart ducha, jaki posiadasz. Tak będzie lepiej dla nie”. Kiedy weszliśmy do pokoju Lucy, zauważyłem, że zapobiegliwy jak zwykle Van Helsing wszystko uporządkował i urządził tak, by wnętrze wyglądało jak najbardziej pogodnie. Nawet uczesał chorą, tak że jej włosy spoczywały na poduszce jak dawniej - w błyszczących splotach. Kiedy weszliśmy do środka, Lucy otworzyła oczy i, widząc Artura, szepnęła cicho: „Arturze! Mój kochany! Tak się cieszę, że tu jesteś!”. On już się schylał, by ją pocałować, kiedy Van Helsing odciągnął go do tyłu. „Nie! - szepnął. - Jeszcze nie trzeba! Weź ją za rękę, to jej większą ulgę przyniesie”. Artur posłusznie ujął ją za rękę i uklęknął koło wezgłowia. Wyglądała Przepięknie; jej łagodne rysy dopełniało anielskie piękno oczu. Powoli zamknęła oczy i zasnęła. Przez chwilę jej pierś unosiła się spokojnie, a oddech Przypominał oddech zmęczonego dziecka. Niezauważalnie zaszła w niej jednak ta sama dziwna zmiana, którą obserwowałem nocą. Jej oddech stał się ciężki i głośny, usta się rozchyliły, a cofnięte blade dziąsła potęgowały wrażenie zębów dłuższych i ostrzejszych niż kiedykolwiek dotąd. W jakimś dziwnym półśnie otwarła oczy, których spojrzenie było jednocześnie puste i zimne, i odezwała się miękkim i zmysłowym głosem, jakiego jeszcze nigdy u niej nie słyszałem:

„Arturze! Mój kochany! Tak się cieszę, że tu jesteś! Pocałuj mnie!”. Artur skwapliwie pochylił się, by spełnić jej życzenie, lecz w tym samym momencie Van Helsing, którego - podobnie jak mnie - zaskoczył głos Lucy, doskoczył do niego, chwycił go obiema rękami za szyję i odciągnął z siłą, jakiej nigdy bym się po nim nie spodziewał, niemal rzucając go w przeciwległy kąt pokoju. „Nie! Na litość Boską! - zawołał. - Ty tego nie rób, bo jej i swoją duszę zgubisz!” - i stanął między nimi jak rozjuszony lew. Artur był tak zszokowany, że przez chwilę zupełnie nie wiedział, jak ma zareagować; zanim jednak poddał się jakiemuś gwałtownemu impulsowi, zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje i stał w milczeniu, czekając na rozwój wypadków. Razem z Van Helsingiem nie spuszczaliśmy oczu z Lucy i zauważyliśmy, jak przez jej twarz przemknął jak cień spazm wściekłości; zgrzytnęła zębami. Potem zamknęła oczy i zaczęła ciężko dyszeć. Krótko po tym, jak je ponownie otworzyła - znów łagodne jak zwykle - wyciągnęła swoją biedną, bladą i wychudłą rączkę, ujęła wielką, brązową dłoń Van Helsinga, przyciągnęła ją do siebie i pocałowała. „Mój prawdziwy przyjaciel - powiedziała głosem słabym, lecz pełnym niewypowiedzianej słodyczy. - Mój i jego! Niech pan go strzeże i przywróci mu spokój ducha!”. „Przysięgam!” - rzekł z najwyższą powagą, klękając obok niej i unosząc rękę, jak ktoś, kto składa uroczystą przysięgę. Potem zwrócił się do Artura i powiedział: - „Chodź tu, dziecko, za rękę ją weź i w czoło

ucałuj; ale raz tylko”. Ich oczy spotkały się zamiast ust; i tak się rozstali. Oczy Lucy się zamknęły; a Van Helsing, który z wielką uwagą czuwał nad wszystkim, wziął Artura za rękę i odciągnął od narzeczonej. Oddech Lucy ponownie stał się ciężki i głośny, aż w końcu ustał. „Koniec - powiedział Van Helsing. - Nie żyje”. Chwyciłem Artura pod rękę i zaprowadziłem go do salonu, gdzie usiadł i ukrył twarz w dłoniach; na widok tego szlochającego człowieka sam niemal nie wybuchnąłem płaczem. Wróciłem do pokoju i zastałem Van Helsinga, jak przypatrywał się biednej Lucy z miną bardziej grobową niż kiedykolwiek. W jej wyglądzie zaszła jakaś zmiana. Śmierć przywróciła jej częściowo dawną urodę, wygładzając czoło i policzki. Nawet wargi straciły swą śmiertelną bladość. Wyglądało to tak, jakby krew, zbędna już sercu, chciała złagodzić surowy obraz śmierci.

Jej sen konaniem zdawał się, A zgon się zdaje snem.

Stanąłem obok Van Helsinga i rzekłem: „To biedactwo nareszcie zyskało spokój. To koniec!”. Na te słowa zwrócił się ku mnie i odparł z ponurą powagą: „Nic podobnego! Niestety! To początek dopiero!”. Kiedy go spytałem, co chce przez to powiedzieć, pokręcił tylko głową i rzekł: „Na razie nic zrobić nie można. Czekać trzeba”.

ROZDZIAŁ XIII DZIENNIK DRA SEWARDA (ciąg dalszy) Pogrzeb został zamówiony na następny dzień, tak by można było pochować Lucy razem z jej matką. Zająłem się tymi wszystkimi okropnymi formalnościami, a miejski grabarz dowiódł, że jego pracownicy są dotknięci - albo obdarzeni - tym samym rodzajem służalczej uprzejmości, co on! sam. Nawet kobieta, która przygotowuje zmarłych do pochówku, gdy wyszła z pokoju, gdzie zmarła Lucy, pół profesjonalnie, pół konfidencjonalnie stwierdziła: „Ona ma bardzo piękne ciało, sir. Obsługiwać ją to dla mnie zaszczyt. Nie przesadzę, jeśli powiem, że to zaszczyt dla całej naszej firmy!”. Zauważyłem, że Van Helsing przez cały czas starał się trzymać w pobliżu. Było to możliwe ze względu na panujący w całym domu rozgardiasz Nie było pod ręką żadnych krewnych, a ponieważ Artur musiał nazajutrz wracać do siebie, by zająć się pogrzebem ojca, nie zdołaliśmy zawiadomić nikogo, kogo w tej sytuacji należałoby wezwać. W tych okolicznościach wzięliśmy z Van Helsingiem na siebie obowiązek przejrzenia dokumentów i temu podobne czynności. Profesor nalegał, by mógł sam przejrzeć papiery Lucy. Zapytałem go o powody, ponieważ obawiałem się, że jako cudzoziemiec może nie znać wymogów angielskiego prawa, przez co mógłby spowodować jakieś niepotrzebne komplikacje. Odparł:

„Wiem, wiem. Ale zapominasz, że prawnikiem też jestem. To jednak nie dla prawa jest rzecz. Tak samo jak wtedy z koronerem. I inne rzeczy są, których uniknąć trzeba. Tam więcej takich papierów być może”. Mówiąc to, wyciągnął z portfela notatkę, którą Lucy ukryła na piersi, a potem potargała w śnie. „Jak adres prawnika pani Westenra znajdziesz, to jej papier} opieczętuj i do niego jeszcze dziś wieczorem napisz. Ja w nocy po tym i po dawnym pokoju panienki Lucy rozejrzę się i tego, co tu może być, sam poszukam. Nie byłoby to dobrze, gdyby jej wyznania w ręce niepowołanych osób trafiły”. Zająłem się tym, co mi polecił: w ciągu półtorej godziny znalazłem nazwisko i adres prawnika pani Westenra i napisałem do niego. Wszystkie dokumenty tej biednej kobiety były w najlepszym porządku; znalazłem nawet wyraźne dyspozycje co do pochówku. Ledwo zapieczętowałem list, kiedy ku memu zaskoczeniu do pokoju wkroczył Van Helsing, pytając: „Czy pomóc, mój przyjacielu Johnie? Do roboty już nic nie mam i jeśli masz takie życzenie, jestem do usług”. „Znalazł pan to, czego szukał?” - zapytałem, a on odparł: „Niczego szczególnego ja nie szukałem. Nadzieję tylko miałem, że znajdę - no i znalazłem - wszystko, co po niej zostało: listów kilka, notatek i dziennik dopiero co zaczęty. Mam je tu ze sobą, ale na razie o nich rozmawiać nie będziemy. Jutro wieczorem tego biednego chłopca odwiedzę i za jego pozwoleniem z niektórych z nich skorzystam”. Kiedy już skończyliśmy, powiedział:

„A teraz, mój przyjacielu Johnie, spać chyba iść możemy. Obu nam snu trzeba i wypoczynku, by na nowo sił nabrać. Jutro wiele pracy, ale dziś tu już do roboty nic nie ma. Niestety!”. Zanim udaliśmy się na spoczynek, poszliśmy jeszcze raz popatrzeć na biedną Lucy. Grabarz dobrze wykonał swoje zadanie, bowiem pokój został zmieniony w małą „chapelle ardente”. Było tam mnóstwo pięknych białych kwiatów, przez co widok śmierci stał się o wiele mniej odpychający. Twarz dziewczyny nakryta była skrajem całunu. Kiedy profesor go uchylił, obu nas zdumiało piękno tej twarzy, jasno oświetlonej światłem wysokich, woskowych świec. Powrócił na nią po śmierci cały jej urok, a godziny, które minęły od zgonu, zamiast pozostawić ślady „bezlitosnych dłoni śmierci”, przywróciły jej całe piękno życia, tak że doprawdy nie mogłem uwierzyć, że patrzę na zwłoki. Profesor obrzucił ją zasępionym spojrzeniem. On jej nie kochał jak ja, więc w jego oczach nie było śladu łez. Rzekł do mnie: „Ty tu zostań, dopóki ja nie wrócę”, i opuścił pokój. Powrócił z naręczem białych kwiatów czosnku, których świeże, nieotwarte jeszcze pudełko czekało na niego w hallu, i porozkładał je pośród innych kwiatów leżących na łóżku i porozkładanych wokół niego. Następnie rozpiął kołnierzyk i zdjął z szyi złoty krucyfiks, który położył na ustach zmarłej. Nakrył twarz całunem i wyszliśmy. Właśnie rozbierałem się w swoim pokoju, kiedy, zastukawszy wcześniej do drzwi, wszedł ze słowami: „Chciałbym, żebyś jutro przed wieczorem sprowadził komplet 

Z franc.: kaplica żałobna (przyp. red.).

skalpeli do sekcji”. „Czy autopsja jest niezbędna?” - zapytałem. „I jest, i nie jest. Chcę zrobić operację, ale nie taką, o jakiej ty myślisz. Powiem ci, ale ani słowa nikomu. Chcę głowę jej odciąć i serce jej z piersi wyjąć. Szokuje to ciebie? Chirurga? Jak ja pamiętam, to tobie powieka nawet nie drgała, kiedy tyś robił operacje, co w nich ludzkie życie stawką było lub śmierć i kiedy inni drżenia opanować nie mogli? Ale przecież tyś ją kochał, mój drogi przyjacielu Johnie. Ja o tym nie zapomniałem i to ja operację przeprowadzę, a ty asystować mi tylko będziesz. Najchętniej już dziś bym to zrobił, ale nie można ze względu na Artura. Po pogrzebie ojca pewno będzie ją chciał zobaczyć - będzie chciał to zobaczyć. Ale kiedy już ciało w trumnie zamkną, w nocy przyjdziemy, kiedy wszyscy zasną. Odkręcimy wieko i zrobimy zabieg; potem znów ją zamkniemy, tak że nikt prócz nas niczego domyślać się nie będzie”. „Ale po co to wszystko!? Przecież ta dziewczyna nie żyje! Po co bez potrzeby kaleczyć jej biedne szczątki!? Jeśli nie jest konieczna sekcja i nic nie da - jej, nam, nauce, ludzkiej wiedzy - to po co to robić? Robić coś takiego bez potrzeby - to potworność!”. W odpowiedzi położył mi rękę na ramieniu i rzekł z ogromną czułością w głosie: „Mój przyjacielu Johnie, twemu krwawiącemu sercu ja bardzo współczuję; kocham cię przez to jeszcze bardziej. Gdybym tylko mógł, na siebie to brzemię bym wziął, które ty dźwigać musisz. Ale są pewne sprawy, o jakich ty teraz nic nie wiesz, ale ty je poznasz i wdzięczny mi za to będziesz, choć nie będą one przyjemne dla ciebie. John, mój druhu,

jesteś mi przyjacielem już od bardzo wielu lat i czy choć raz widziałeś, żebym ja coś bez powodu zrobił? Mogę błądzić - człowiek jestem tylko; ale zawsze wiem, po co robię to, co robię. Czy nie dlatego ty po mnie posłałeś, kiedy tu poważne kłopoty zaczęły się? Dlatego! A czy ciebie nie zdumiało ani nie przeraziło, że ja Arturowi ukochanej pocałować nie dałem i ze wszystkich sił jego odepchnąłem? Przecież ona umierała! A tak zrobiłem! I ty sam potem widziałeś, jak mi za to spojrzeniem oczu pięknych i umierających i głosem słabiutkim dziękowała! A potem jeszcze moją starą, szorstką dłoń pocałowała i pobłogosławiła? A przecież tak było! No więc powody mam, i to poważne, żeby zrobić to, co chcę zrobić. Przez wiele lat ty mi ufałeś i przez ostatnie tygodnie we mnie wierzyłeś, a działy się rzeczy tak dziwne, że każdy by zrozumiał, gdybyś ty we mnie zwątpił. To mi jeszcze trochę zaufaj, mój przyjacielu Johnie. Bo jak mi ufać przestaniesz, to mnie zmusisz, bym z tobą moimi myślami podzielił się, a na to może jeszcze nie pora. A jak bez twojej wiary we mnie zrobić to będę musiał - a zrobię, choćbyś ty jej nie miał to z ciężkim sercem przyjdzie mi tego dokonać i w wielkiej, wielkiej samotności; a wtedy każda pomoc i otucha mnie potrzebna będzie!' Przerwał na chwilę, a potem ciągnął z równie wielkim namaszczeniem: „Moj przyjacielu Johnie, przed nami dni niesamowite i straszne. Przejdźmy je razem, a koniec pomyślny będzie. Będziesz miał we mnie wiarę?”. Podałem mu rękę i przyrzekłem pełne zaufanie. Kiedy wyszedł, stanąłem w otwartych drzwiach i patrzyłem, jak wchodzi do swego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Kiedy tak stałem zupełnie bez ruchu,

ujrzałem, jak jedna ze służących bezszelestnie przemyka korytarzem była odwrócona do mnie plecami, więc mnie nie dostrzegła - i wchodzi do pokoju, gdzie leżała Lucy. Ten widok bardzo mnie poruszył. Oddanie jest przecież tak rzadkie i dlatego tak bardzo wdzięczni jesteśmy wszystkim, którzy z własnej woli okazują je tym, których kochamy. Ta biedna dziewczyna przemogła naturalne przerażenie, jakie budzi w nas śmierć i poszła czuwać przy marach swej ukochanej pani, by jej biedne ciało nie leżało samotnie, zanim nie zostanie złożone w miejscu wiecznego spoczynku. Musiałem spać długo i głęboko, bowiem słońce stało już wysoko na niebie, kiedy zbudziło mnie wejście Van Helsinga. Podszedł do łóżka i powiedział: „Nie musisz już skalpelami przejmować się; nie będziemy nic robić”. „Dlaczego?” - zapytałem, bo ton, jakim przemawiał do mnie ostatniej nocy, zrobił na mnie wielkie wrażenie. „Ponieważ - stwierdził ponuro - już za późno - albo za wcześnie. Patrz! - pokazał mi mały złoty krucyfiks. - Ukradli go w nocy”. „To skąd pan go ma?”. „Bo go tej podłej kreaturze zabrałem, co go ukradła, tej kobiecie, co za jednym zamachem ograbiła zmarłą i żyjących. Na pewno spotkają za to kara, ale nie z mojej ręki; nie wiedziała, co naprawdę czyni, i w swej nieświadomości - po prostu ukradła. Teraz czekać trzeba”. Wyszedł, mówiąc te słowa i zostawił mnie z kolejną tajemnicą, nową zagadką, z którą musiałem się zmierzyć. Przedpołudnie minęło w bardzo ponurym nastroju, a w południe

zjawił się prawnik, pan Marquand z firmy Wholeman, Synowie, Marquand & Lidderdale. Był bardzo uprzejmy i wyraził nam wdzięczność za to, co dotąd zrobiliśmy; potem sam zajął się wszystkim. Podczas lunchu zdradził nam, że już od jakiegoś czasu pani Westenra obawiała się, że umrze nagle na serce i dlatego zdążyła uporządkować wszystkie swoje sprawy. Poinformował nas, że z wyjątkiem pewnej wyłączonej z dziedziczenia posiadłości należącej do ojca Lucy, która obecnie, przy braku spadkobiercy w linii prostej, przejdzie w posiadanie odległej gałęzi rodu, cały majątek - zarówno osobisty jak i nieruchomości - przypada Arturowi Holmwoodowi. Potem ciągnął dalej: „Szczerze mówiąc, robiliśmy wszystko, by zapobiec tego rodzaju rozporządzeniom testamentowym i wskazywaliśmy na możliwość takiego rozwoju Wypadków, który pozostawi jej córkę bez grosza, albo przynajmniej

odbierze

Jej

swobodę

podejmowania

decyzji

matrymonialnych. Nasz nacisk był tak mocny, że doszło niemal między nami do konfliktu na tym tle, bowiem w pewnym momencie pani Westenra zapytała nas wprost, czy jesteśmy gotowi spełnić jej życzenia, czy nie. W tej sytuacji nie mieliśmy już oczywiście wyjścia i musieliśmy wyrazić zgodę. W zasadzie to my mieliśmy rację i w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto, dowiedlibyśmy, na podstawie logiki wydarzeń, iż nasz osąd był adekwatny. Muszę jednak przyznać, że w zaistniałych okolicznościach, przy jakimkolwiek innym rozporządzeniu, spełnienie jej woli byłoby niemożliwe. W sytuacji, kiedy pani Westenra zmarła przed swoją córką, ta ostatnia weszłaby w posiadanie majątku nawet gdyby przeżyła matkę zaledwie o pięć minut i przy braku testamentu - a jego sporządzenie byłoby w tych okolicznościach

praktycznie niemożliwe - majątek zostałby po jej śmierci uznany za nieobjęty testamentem. W takim przypadku lord Godalming, choć to mój serdeczny przyjaciel, nie miałby do niego żadnych praw; a spadkobiercy, choć to dalecy krewni, prawdopodobnie nic odstąpiliby od swych słusznych praw z sentymentu do zupełnie obcego człowieka. Zapewniam was, moi panowie, że w rezultacie jestem bardzo zadowolony; absolutnie zadowolony”. To był dobry człowiek, ale jego zadowolenie z powodu tak mało istotnego aspektu tej tak wielkiej tragedii - aspektu, którym był zainteresowany ze względów zawodowych - stanowiło doskonałą lekcję poglądową na temat granic ludzkiego współczucia i zrozumienia dla innych. Wkrótce wyszedł, ale zapowiedział, że wpadnie później, żeby się spotkać z lordem Goldamingiem. Jego wizyta przyniosła nam jednak pewną ulgę; przekonała nas mianowicie, że nie powinniśmy się obawiać, iż otoczenie będzie przyjmować nasze działania z niechęcią. Artur miał się zjawić o piątej, więc niedługo przed tą godziną poszliśmy do pokoju, w którym leżała zmarła. A właściwie zmarłe, bowiem przeniesiono tam już także matkę Lucy. Grabarz, człowiek bardzo oddany swej sztuce, z tego, co miał do swej dyspozycji, zrobił odpowiednią dekorację, i w całym pokoju zapanowała atmosfera domu pogrzebowego, która natychmiast napełniła nas przygnębieniem. Van Helsing polecił przywrócenie wcześniejszego wystroju, wyjaśniając, iż wkrótce zjawi się lord Goldaming i kiedy zobaczy, że wszystkie rzeczy jego narzeczonej pozostawiono w spokoju, oszczędzi mu to bólu. Grabarz był najwyraźniej zaszokowany własną głupotą, bo dołożył wszelkich starań,

by wszystko powróciło do stanu z poprzedniego wieczora; kiedy więc zjawił się Artur, udało się zaoszczędzić mu niepotrzebnych wzruszeń. Biedaczysko!

Sprawiał

wrażenie

człowieka

kompletnie

zdruzgotanego i nawet jego niezachwiana dotąd męskość zdawała się ustępować pod ciężarem srogich doświadczeń. Wiem, że był mocno związany z ojcem; jego utrata - i to w takim momencie - musiała być dla niego strasznym ciosem. Do mnie odnosił się jak zwykle serdecznie, a wobec Van Helsinga zachowywał się z ujmującą uprzejmością. Nie mogłem się jednak uwolnić od myśli, że z jakiegoś powodu czuje się skrępowany. Profesor także to zauważył i ruchem słowy polecił mi, bym zaprowadził go na górę. Tak też zrobiłem i zostawiłem 20 pod drzwiami pokoju, pomyślałem bowiem, że będzie chciał zostać z nią sam. On jednak wziął mnie za rękę i pociągnął do środka, mówiąc chrapliwie: „Ty też ją kochałeś, stary druhu; powiedziała mi o tym i żaden z przyjaciół nie był bliższy jej sercu, niż ty. Nie wiem, jak ci dziękować za wszystko, co dla niej zrobiłeś. Jeszcze nie mogę...”. Tu nagle coś w nim pękło; zarzucił mi ręce na ramiona i oparł głowę na mej piersi, łkając: „Och, Jack, Jack! Co mam począć? Wydaje mi się, jakby całe życie ode mnie odeszło i na całym świecie nie było już nic, dla czego warto by żyć!”. Pocieszałem go, jak tylko umiałem. W takich sytuacjach mężczyźni nie potrzebują nadmiernej wylewności. Uścisk ręki, objęcie ramieniem, westchnienie - oto wyrazy współczucia bliskie męskiemu sercu. Stałem w milczeniu, aż przestał płakać, a wtedy powiedziałem do niego łagodnie:

„Chodź, popatrzymy na nią”. Razem zbliżyliśmy się do śmiertelnego łoża, a ja uniosłem całun z jej twarzy. Mój Boże! Jakaż była piękna! Z każdą mijającą godziną wydawała się coraz bardziej powabna. To mnie zdumiało, a nawet nieco przestraszyło. Przez ciało Artura przeszedł dreszcz, aż w końcu zaczął się cały trząść, miotany niepewnością, jak febrą. W końcu, po długim milczeniu, odezwał się do mnie słabym szeptem: „Jack, czy ona naprawdę nie żyje?”. Zapewniłem go ze smutkiem, że taka właśnie jest prawda, i dodałem - bowiem chciałem jak najszybciej odsunąć od niego tę straszną niepewność - że często zdarza się, iż po śmierci wygładzają się rysy twarzy, a nawet powraca ona do swego młodzieńczego piękna. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy śmierć poprzedzona jest długim lub ciężkim

cierpieniem.

To

wyjaśnienie

najwyraźniej

rozproszyło

wszystkie jego wątpliwości; przez chwilę klęczał koło zmarłej i patrzył na nią z uwielbieniem, a potem wstał. Zapowiedziałem mu, ze widzi ją po raz ostatni, ponieważ przygotowano już trumnę. Wrócił więc do łoża, ujął martwą dłoń narzeczonej i złożył na niej pocałunek. Potem pochylił się nad nią i pocałował ją w czoło, a odchodząc, spoglądał jeszcze z miłością za siebie. Zostawiłem go w salonie i powiedziałem Van Helsingowi, że Artur już się pożegnał. Profesor poszedł więc do kuchni i polecił pracownikom domu Pogrzebowego, aby kontynuowali przygotowania i zamknęli trumnę. Kiedy Ponownie wyszedł z pokoju, powiedziałem mu o pytaniu Artura, a on rzekł: „Ja mu się wcale nie dziwię. Teraz nawet sam przez chwilę

miałem wątpliwości”. Obiad zjedliśmy razem i widziałem, że biedny Art ze wszystkich sił stara się nie okazywać rozpaczy. Van Helsing przez cały posiłek nie odezwał się nawet słowem, ale kiedy zapaliliśmy cygara, rzekł: „Milordzie...” - ale Artur natychmiast wszedł mu w słowo: „Nie, na miłość Boską, bez tego tytułu! Przynajmniej jeszcze nie teraz! Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pana urazić; ale moja strata jest jeszcze bardzo świeża”. Profesor odparł z sympatią: „Tytułu użyłem dlatego, że nie wiem, co mam robić. Nie wolno mi mówić »pan«, a pokochałem cię - tak, mój drogi chłopcze, pokochałem jako Artura”. Artur wyciągnął rękę i przyjaźnie ujął dłoń staruszka. „Proszę się do mnie zwracać tak, jak uzna pan za stosowne powiedział. - Mam tylko nadzieję, że na zawsze zachowam tytuł pana przyjaciela. I muszę powiedzieć, że brak mi słów, by podziękować za wszystko, co pan zrobił, dla mojej ukochanej”. Przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej: „Wiem, że rozumiała pana dobroć nawet lepiej ode mnie; i jeśli w tym czasie zachowałem się niegrzecznie lub w jakiś sposób niestosownie - pamięta pan - profesor skinął głową - bardzo proszę, aby pan mi wybaczył”. Van Helsing odpowiedział uprzejmie, choć zarazem z wielką powagą: „Ja dobrze wiem, że tobie wtedy trudno było mi zaufać, bo kiedy tak niezwyczajne okoliczności są, wtedy żeby zaufać, trzeba rozumieć. I może twego zaufania ja jeszcze będę potrzebował, a ty nie będziesz

mógł - nie wolno ci będzie - jeszcze wszystkiego rozumieć. Ale przyjdzie czas, kiedy ty we mnie do końca uwierzysz i już wszystko rozumieć będziesz, jakby to wszystko słońce oświetliło. I wtedy wdzięczny mi będziesz za wszystko, co ja zrobiłem, tak ze względu na ciebie, jak i na innych, i na to biedactwo, które chronić przysięgałem”. „Nie mam co do tego wątpliwości, drogi panie - powiedział ciepło Artur. - Będę panu ufał we wszystkim. Wiem i wierzę, że ma pan bardzo szlachetne serce, że jest pan szczerym przyjacielem Jacka i że był pan także jej wielkim przyjacielem. Zrobi pan, co uzna za stosowne”. Profesor kilka razy chrząknął, jakby chciał coś powiedzieć, aż w końcu przemówił: „A czyja mógłbym ciebie już teraz o coś poprosić?”. „Oczywiście”. „Czy ty wiesz, że pani Westenra tobie cały swój majątek zostawiła?”. „Nie! Biedna kobieta... Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy”. „A jeśli twoje wszystko jest, wedle własnej woli rozporządzać tym możesz. Pozwól mi dokumenty i listy Lucy przeczytać. I nie o moją ciekawość tu chodzi. Powód mam, który - ja tobie na to słowo daję - ona by przyjęła. Ja je tu ze sobą mam. Wziąłem je, zanim jeszcze dowiedzieliśmy się, że wszystko to do ciebie należeć będzie. Nie chciałem, żeby w niepowołane ręce one dostały się. Żeby żadne obce oko nie mogło przez te słowa w jej duszę wejrzeć. Ja je zatrzymam, jak mi pozwolisz; bo i ty czytać ich jeszcze nie powinieneś, a u mnie one bezpieczne będą. Ani jedno słowo nie zginie; a kiedy przyjdzie pora, wszystko z powrotem dostaniesz. Wiem, to trudne, ale ty to dla Lucy

zrobisz, nieprawdaż?”. Artur odpowiedział z wielką serdecznością, zupełnie tak samo jak dawniej: „Doktorze Van Helsing, może pan robić wszystko, co uzna pan za stosowne. Czuję, że w ten sposób spełniam wolę mojej zmarłej narzeczonej. I nie będę niepokoił pana pytaniami, dopóki nie nadejdzie właściwa pora”. Profesor powstał, mówiąc z namaszczeniem: „Rację ty masz zupełną. To dla nas wszystkich bardzo bolesne będzie; ale to ani cały ból, ani nie ostatni. Wszystkich nas - a głównie ciebie, mój drogi chłopcze - przeprawa przez wzburzone wody czeka, zanim do spokojnej zatoki wpłynąć nam się uda. Odważnym być trzeba i bezinteresownym, a jak zrobimy, co do nas należy, wszystko się dobrze skończy!”. Tej nocy spałem na sofie w pokoju Artura. Van Helsing w ogóle się nie kładł. Chodził to tu, to tam, jak gdyby patrolował dom, i ani na chwilę nie spuszczał z oka pokoju, gdzie w trumnie leżała Lucy przykryta kwiatami dzikiego czosnku, które - poprzez aromat lilii i róż napełniały noc swym ciężkim i nieznośnym zapachem. Z NOTATEK MINY HARKER 22 września. W pociągu do Exeter. - Jonathan śpi. Wydaje się, jakby to było wczoraj, kiedy po raz ostatni coś notowałam, a jednak ile się od tego czasu wydarzyło! Tam w Whitby cały świat przede mną Jonathan daleko i żadnych wieści od niego; a teraz jestem jego żoną, on jest prawnikiem, wspólnikiem w firmie,

człowiekiem bogatym. Szef firmy, pan Hawkins nie żyje, a Jonathan ma kolejny atak, który może mu bardzo zaszkodzić. Kiedyś może mnie o to zapytać, więc dokładnie wszystko notuję. Nie mam już takiej wprawy w stenografii - cóż potrafi z nami zrobić nieoczekiwany uśmiech losu! więc w każdym razie dobrze będzie poćwiczyć... Pogrzeb był bardzo uroczysty i zarazem skromny. Byliśmy tylko my, kilkoro służby i dwóch lub trzech starych przyjaciół z Exeter, jego londyński agent i dżentelmen reprezentujący pana Johna Paxtona, przewodniczącego Stowarzyszenia Prawników. Staliśmy z Jonathanem obok siebie i czuliśmy że straciliśmy najlepszego i najukochańszego przyjaciela... Do miasta wróciliśmy w milczeniu, autobusem do Hyde Park Corner. Jonathan pomyślał, że będę chciała wstąpić do Row, więc usiedliśmy; było tara jednak bardzo mało ludzi, a widok wielu wolnych krzeseł sprawiał wrażenie smutku i opuszczenia. Przypomniało nam się puste krzesło w naszym domu. Wstaliśmy więc i poszliśmy Piccadilly. Jonathan trzymał mnie za rękę, jak za dawnych czasów, zanim jeszcze poszłam do szkoły. Uważałam to za niestosowne, kiedy bowiem przez kilka lat uczy się inne dziewczęta etykiety i dobrych manier, nie da się nie przesiąknąć ich pedanterią. Ale to był Jonathan, mój mąż; nie znaliśmy mijających nas osób - a nawet gdybyśmy je znali, nic by to nas nie obchodziło. I tak szliśmy. Przyglądałam się właśnie jakiejś pięknej dziewczynie w ogromnym kapeluszu, siedzącej w powozie obok Giulia o, kiedy poczułam ból w ramieniu, które Jonathan ścisnął z całych sił, szepcząc: „Mój Boże!”. Przez cały czas jestem pełna niepokoju o jego zdrowie; martwię się, że jakiś nerwowy atak może go znów rozstroić;

natychmiast spojrzałam więc na niego i spytałam, co go tak zdenerwowało. Był bardzo blady, a oczy niemal wyszły mu z orbit, jak gdyby się czegoś przeraził albo coś go bardzo zaskoczyło. Wpatrywał się w wysokiego, chudego mężczyznę z haczykowatym nosem, czarnymi wąsami i wystającą brodą, który także obserwował tę ładną dziewczynę. Tak się w nią wpatrywał, że wcale nas nie zauważył, więc mogłam mu się dokładnie przyjrzeć. To nie była twarz dobrego człowieka. Była zimna, okrutna i zmysłowa, a jego długie białe zęby, które na tle bardzo czerwonych warg wydawały się jeszcze bielsze, były ostre jak u zwierzęcia. Jonathan nie mógł oderwać od niego oczu, aż się przelękłam, że tamten nas zauważy. Obawiałam się jego reakcji, ponieważ wyglądał na człowieka gwałtownego i złośliwego. Zapytałam Jonathana, co wyprowadziło go z równowagi, na co on, myśląc najwyraźniej, iż wiem to, co on, spytał: „Nie widzisz, kto to jest?”. „Nie. mój kochany - odparłam - nie znam tego człowieka. Kto to?”. Jego słowa były dla mnie szokiem i napełniły mnie przerażeniem, bowiem wypowiedział je tak, jakby nie wiedział, że mówi do mnie, własnej żony. „To przecież on!”. Biedak najwyraźniej był czymś przerażony - ogromnie przerażony. Jestem pewna, że gdyby mnie tam nie było i nie miałby się na kim wesprzeć, osunąłby się na ziemię. Nie mógł oderwać od niego oczu. Ze sklepu wyszedł jakiś mężczyzna, niosąc niewielką paczkę; podał ją kobiecie w powozie, a ta odjechała. Ciemnowłosy mężczyzna także nie spuszczał jej z oka, a kiedy powóz oddalił się Piccadilly, podążył w tym

samym kierunku i zaraz zatrzymał przejeżdżającego fiakra. Jonathan odprowadził go wzrokiem i rzekł jakby do siebie: „To przecież hrabia, ale jaki miody! O Boże, jeśli to prawda...! Mój Boże! Gdybym tylko mógł się upewnić!”. Był tak wzburzony, że nie chciałam moimi pytaniami kierować jego myśli ku temu człowiekowi, więc milczałam. Delikatnie pociągnęłam go za sobą, a on, trzymając mnie pod ramię, bezwolnie pozwolił się prowadzić. Przeszliśmy kawałek i usiedliśmy na chwilę w Green Park. To był gorący dzień - jak na jesień - a ta wygodna ławka stała w miłym cieniu. Po kilku minutach wpatrywania się w przestrzeń Jonathan zamknął oczy i bez słowa zasnął z głową opartą na mym ramieniu. Uznałam, że sen dobrze mu zrobi, więc go nie budziłam. Po około dwudziestu minutach zbudził się i odezwał się do mnie radośnie: „Mino, dlaczego zasnąłem? Wybacz mi to karygodne zachowanie. Chodźmy gdzieś na filiżankę kawy”. Najwyraźniej zapomniał o ciemnowłosym nieznajomym, podobnie jak podczas choroby wyrzucił ze swej pamięci wszystko to, o czym teraz przypomniało mu to spotkanie. Martwi mnie to zapadanie w niepamięć; to może się okazać szkodliwe dla mózgu. Nie mogę go o nic pytać; obawiam się, że przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku. Muszę się jednak czegoś dowiedzieć na temat tamtej podróży. Obawiam się, że nadszedł czas, kiedy trzeba otworzyć paczkę i przeczytać to, co się w niej znajduje. Ach, Jonathanie, wiem, że mi wybaczysz, nawet jeśli nie powinnam tego robić, ale to dla twojego dobra. Później. - Powrót do domu niezmiernie smutny; nie ma już tej kochanej duszy, która uczyniła dla nas tyle dobrego. Po tym lekkim

nawrocie choroby Jonathan nadal blady i osłabiony; przyszedł telegram od jakiegoś Van Helsinga:

Zmuszony jestem przekazać smutną wiadomość, iż pani Westenra zmarła pięć dni temu, a przedwczoraj odeszła Lucy - Pogrzeb odbył się dzisiaj.

Kilka słów, a ileż w nich smutku! Biedna pani Westenra! Biedna Lucy! Odeszły, by już do nas nie powrócić! Biedny Artur, z którego życia ubyło tyle miłości! Dobry Boże, wspieraj nas w naszych troskach! DZIENNIK DRA SEWARDA 22 września. - Już po wszystkim. Artur wrócił do Ring, zabierając ze sobą Quinceya Morrisa. Cóż to za wspaniały przyjaciel, ten Quincey! Jestem święcie przekonany, że śmierć Lucy była dla niego równie bolesna, jak dla nas, jednak przez cały czas trzymał się bardzo dzielnie. Jeśli Ameryka będzie wydawać więcej takich ludzi, bez wątpienia stanie się światową potęgą. Van Helsing wypoczywa przed podróżą. Dziś wieczorem, wyjeżdża do Amsterdamu, ale wraca już jutro wieczorem. Musi tam coś osobiście załatwić. Potem jeśli będzie mógł, zatrzyma się u mnie. Mówi, że ma coś do zrobienia w Londynie i że to może mu zająć trochę czasu. Biedny staruszek! Obawiam się, że przejścia ostatniego tygodnia nadwerężyły nawet jego stalową siłę. Widziałem, że podczas całego pogrzebu, musiał się mocno przed czymś powstrzymywać. Kiedy już było po wszystkim, staliśmy obok Artura, a ten biedak mówił o swoim udziale w transfuzji, kiedy przetaczaliśmy jego

krew do żył Lucy. Widziałem, że twarz Van Helsinga na przemian to czerwieniła się, to bladła. Artur powiedział, że od tego momentu czuł się tak, jakby już byli małżeństwem i że przed Bogiem Lucy była jego żoną. Żaden z nas ani słowem nie zdradził, że były jeszcze inne transfuzje - i żaden z nas nigdy tego nie zrobi. Artur i Quincey razem wyszli na stację, a my z Van Helsingiem przyszliśmy tutaj. Kiedy znaleźliśmy się sami w powozie, profesor wpadł w prawdziwą histerię. Potem zaprzeczał, jakoby to była histeria i twierdził, że tak objawiło się jego poczucie humoru, które w tamtych tragicznych okolicznościach przybrało taki właśnie kształt. Zaczął się śmiać, aż w końcu śmiech przeszedł w płacz, tak że musieliśmy zaciągnąć rolety, bowiem ktoś, kto ujrzałby tę scenę, mógłby ją niewłaściwie zinterpretować. Potem płacz znowu przeszedł w śmiech, a potem płakał i śmiał się jednocześnie, zupełnie jak kobieta. Próbowałem być zasadniczy, podobnie jak w takich okolicznościach postępuje się z kobietami, ale nic to nie dało. Mężczyźni i kobiety w tak różny sposób okazują psychiczną siłę i słabość! Kiedy na jego twarz powrócił dawny wyraz powagi i surowości, zapytałem go, dlaczego właśnie w teraz opanowała go taka wesołość. Odpowiedział w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób; jego odpowiedź była bowiem zarazem logiczna, przekonująca jak i bardzo tajemnicza. Powiedział: „Ty tego nie pojmujesz, mój przyjacielu Johnie. Ty nie myśl, że ja nie jestem smutny, nawet jak ja się śmieją. Widzisz, płakałem i wtedy, kiedy krztusiłem się ze śmiechu. Ale nie myśl też, że mi jest smutno, kiedy płaczę, bo śmiech, on wtedy i tak się zjawia. Pamiętaj, że śmiech, który sam do twoich drzwi puka i pyta się: »Mogę wejść?«, to nie jest prawdziwy śmiech. Nie! To jest król i on przychodzi, kiedy chce i jak

chce. Nikogo o pozwolenie nie pyta; właściwych momentów nie wybiera. Mówi tylko: »Jestem!«. Patrz, na przykład, z powodu tej dziewczyny tak uroczej i tak jeszcze młodej, moje serce bardzo cierpiało; swoją krew jej dałem, choć stary jestem i zniszczony życiem; swój czas jej ofiarowałem, umiejętności i sen; innych cierpiących, którymi się opiekuję, samym sobie zostawiłem, żeby ona wszystko miała. A jednak nad jej grobem śmiać się potrafię - śmiać się, kiedy glina z łopaty kościelnego na jej trumną pada i mówi: »Łup! Łup!« mojemu sercu, aż ono krew moim policzkom odbierze. Moje serce krwawiło z powodu tego biednego chłopca - kochanego chłopca; on jest w wieku mojego syna. I byłem tak szczęśliwy, że on żyje, bo ma takie same włosy i oczy. Teraz ty już wiesz, dlaczego ja go tak bardzo kocham. I nawet kiedy mówi rzeczy, które moje mężowskie serce na wskroś przeszywają, moje ojcowskie serce do niego wyrywa się, jak do nikogo innego - nawet do ciebie, mój przyjacielu Johnie. Myśmy nadto równi doświadczeniem, jak na ojca i syna. I nawet w takiej chwili Król Śmiech zjawia się i do ucha mi ryczy: »Jestem! Jestem!«, aż krew znów we mnie tańczyć zaczyna i na moje policzki nakłada trochę tego słońca, co je ze sobą niesie. Mój przyjacielu Johnie, to dziwny świat, smutny świat, pełno w nim tajemnic, niedoli i przeciwności losu; ale kiedy Król Śmiech zjawia się, wtedy wszystko tańczy, jak on zagra. Serca cierpiące i kości zbielałe na cmentarzu, i łzy, które palą, po twarzy płynąc wszystko tańczy do tej muzyki, która z jego pozbawionych uśmiechu ust płynie. I wierz mi, mój przyjacielu Johnie, że to dobrze, że on tu zjawia się. My ludzie, jak liny jesteśmy: coś je w rozmaitych kierunkach ciągnie i napina. Wtedy łzy pojawiają się; i tak jak deszcz prawdziwe

liny wzmacnia, one nas wzmacniają, chyba że napięcie zbyt duże i coś w nas pęka. Ale wtedy, jak słońce, Król Śmiech zjawia się i owo napięcie zmniejsza; i już znów do naszych zajęć wrócić możemy, jakie by tam one nie były”. Nie chciałem go zranić, udając, że nie rozumiem, co ma na myśli, ale ponieważ nie pojąłem jeszcze do końca przyczyny jego śmiechu, zapytałem go o to. Odpowiedział mi już innym tonem, z ponurym wyrazem twarzy: „Ach, to wszystko jedna gorzka ironia; ta piękna, obwieszona kwiatami kobieta, która wyglądała tak świeżo, jak samo życie, tak że jeden po drugim zastanawialiśmy się, czy naprawdę zmarła; leży w tym wspaniałym marmurowym grobowcu na ustronnym cmentarzu, gdzie tak wielu jej krewnych spoczywa, razem z matką, która tak ją kochała i którą ona kochała; i ten święty dzwon, co bił »Dyń! Dyń! Dyń!« tak smutno i wolno; i ci świątobliwi mężczyźni, w białych anielskich szatach, udający, że coś tam ze swych ksiąg czytają, choć ich oczy ani na chwilę na literach nie zatrzymały się. I my wszyscy z głowami pokornie schylonymi. I na co to wszystko? Przecież ona nie żyje! Prawda?”. „Dla żyjących, profesorze - powiedziałem. - Nadal nie widzę w tym nic śmiesznego. Pańskie wyjaśnienia uczyniły całą rzecz jeszcze bardziej zagadkową. A jeśli nawet sam pogrzeb był komiczny, to jest przecież Art i jego tragedia! Przecież on ma rozdarte serce!”. „Właśnie! Czy on aby nie wspomniał, że przetoczenie jego krwi do jej żył prawdziwe małżeństwo z nich uczyniło?”. „Tak i ta myśl była mu droga i niosła ze sobą ukojenie”.

„No i właśnie. Ale jest jeden problem, mój przyjacielu Johnie. Co z innymi transfuzjami? Ha? Ta słodka dziewica splamiona poliandrią okazuje się, a ja, z moją biedną żoną, która dla mnie umarła, choć wedle kościelnego prawa żyje, acz nie przy zdrowych zmysłach - nawet ja, wierny mąż, bigamistą okazuję się!”. „Dalej nie widzę, z czego tu się śmiać!” - powiedziałem. Nie byłem specjalnie zadowolony, że staruszek wygaduje takie rzeczy. Położył mi rękę na ramieniu i rzekł: „Mój przyjacielu Johnie, ty mi wybacz, jeśli to ciebie zabolało. Nie zdradziłem ja swoich uczuć przed innymi, których by to zranić mogło, ale tylko przed tobą, mój przyjacielu, bo tobie jednemu zaufać mogę. Gdybyś ty w moje serce mógł wejrzeć, kiedy chce mi się na śmiech zbiera! Gdybyś ty to mógł zrobić, kiedy śmiechem wybucham! Gdybyś ty to mógł zrobić teraz, kiedy Król Śmiech już swoją koronę spakował i wszystkie manatki, bo odchodzi daleko, daleko ode mnie i to na długi, bardzo długi czas - wtedy może mnie najbardziej ze wszystkich byś pożałował!”. Poruszyła mnie szczerość w jego głosie. Zapytałem, dlaczego. „Boja wiem!”. I tak oto rozproszyliśmy się po świecie. Dla wielu z nas zaczynają się dni ponurej samotności. Lucy spoczywa w rodzinnym grobowcu, wspaniałym domu śmierci na ustronnym cmentarzu, z dala od pulsującego życiem Londynu, gdzie powietrze jest rześkie, a słońce wstaje nad Hampstead Hill i gdzie dzikie kwiaty rosną nietknięte ludzką ręką. Mogę więc zakończyć ten dziennik; i Bóg jeden wie, czy

kiedykolwiek zacznę następny. Jeśli tak się stanie, albo jeśli kiedykolwiek otworzę go ponownie, będzie on już dotyczyć innych ludzi i innych spraw. Więc na koniec, tu gdzie opisałem romans mego życia, zanim wrócę do codziennych spraw, ze smutkiem i bez żadnej nadziei mówię FINIS.

„Westminster Gazetce”, 25 września TAJEMNICZE WYDARZENIA W HAMPSTEAD W okolicach Hampstead miało ostatnio miejsce kilka zdarzeń, których przebieg pozwala je umieścić w jednym rzędzie z tymi, o jakich mówiły nagłówki Horror w Kensington, Kobieta nożownik czy Kobieta w czerni. W przeciągu ostatnich dwóch lub trzech dni zdarzyło się tu mianowicie kilka wypadków zabłądzenia dzieci lub ich późniejszego powrotu z zabawy na Heath. Dzieci były zbyt małe, by można od nich uzyskać zadowalające wyjaśnienia, ale we wszystkich przypadkach powtarzała się informacja o „białej damie”. Dzieci odnajdywano późną nocą, a dwoje dopiero wczesnym rankiem dnia następnego. Okoliczni mieszkańcy przypuszczają, że to pierwsze z zaginionych dzieci usprawiedliwiło swoją nieobecność zaproszeniem ich na przechadzkę przez „białą damę”, a pozostałe podchwyciły to jako dobrą wymówkę. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że ulubioną zabawą naszych dzieci jest obecnie wabienie się nawzajem za pomocą rozmaitych sztuczek. Nasz korespondent donosi, iż można pęknąć ze śmiechu, obserwując maluchy udające „białą damę”. Jak twierdzi, porównanie tego z 

Z łac.: koniec (przyp. red).

rzeczywistością mogłoby być pokazową lekcją groteski dla niektórych naszych karykaturzystów. To, iż rola „białej damy” stała się tak popularna w tych przedstawieniach na świeżym powietrzu, potwierdza tylko

najogólniejsze

prawidła

rządzące

ludzką

naturą.

Nasz

korespondent prostodusznie wyznaje, że nawet Ellen Terry nie mogłaby być aż tak atrakcyjna, jak to przedstawiają te umorusane szkraby. Jest też poważna strona całego zagadnienia. Niektóre dzieci, a właściwie wszystkie zaginione, miały na szyi nieznaczne zranienia. Rany sprawiały wrażenie, jakby zrobił je szczur lub mały pies, i choć każda z nich z osobna nie jest poważna, wszystkie razem pokazują, że zwierzę, które się za nimi kryje, działa wedle jakiejś stałej reguły. Policja dostała polecenie zwrócenia szczególnie bacznej uwagi na pozostające bez opieki dzieci - zwłaszcza małe - i psy bawiące się w okolicach Hampstead Heath, zwłaszcza te bezpańskie, wałęsające się po okolicy.

„Westminster Gazetce”, 25 września Dodatek specjalny HORROR W HAMPSTEAD NASTĘPNE RANNE DZIECKO BIAŁA DAMA Otrzymaliśmy właśnie informację, iż kolejne dziecko, które zaginęło wczoraj wieczorem, zostało rano znalezione pod krzakiem kolcolistu na Hampstead Heath od strony Shooter's Hill, w najrzadziej uczęszczanej części Heath. Na szyi dziecka zauważono takie same 

Terry Ellen (1874 - 1928) - aktorka angielska (przyp. red.).

niewielkie ranki. Dziecko było bardzo osłabione i wyglądało na krańcowo wyczerpane. Także i ono, kiedy przyszło już nieco do siebie, powtórzyło znaną z wcześniejszych relacji opowieść o tym, że zostało tam zwabione przez Białą Damę.

ROZDZIAŁ XIV Z NOTATEK MINY HARKER 23 września. - Po bardzo ciężkiej nocy Jonathan czuje się już nieco lepiej. Tak się cieszę, że ma dużo pracy, bowiem to odsuwa jego myśli od tamtych strasznych rzeczy. Cieszy mnie także, że nie przytłacza go już odpowiedzialność wynikająca z nowego stanowiska. Byłam pewna, że pozostanie sobą i teraz jestem bardzo dumna, widząc, jak mój Jonathan u szczytu kariery jest w stanie sprostać wszystkim obowiązkom, które na niego spadły. Pewnie wróci późno, bo zapowiedział, że nie będzie w domu na obiad. Prace domowe już skończone, więc wezmę jego dziennik podróży i zamknę się w swoim pokoju, żeby poczytać... 24 września. - Wczoraj wieczorem nie miałam sił, żeby cokolwiek pisać; tak mną wstrząsnęły zapiski Jonathana. Biedactwo! Ile się musiał nacierpieć! Nieważne, czy to wszystko prawda, czy tylko wytwór jego wyobraźni. Ciekawe, czy jest w tym choćby ziarnko prawdy. A może pisał te wszystkie okropne rzeczy już po tym, jak dostał zapalenia opon mózgowych? A może jednak był jakiś powód? Chyba nigdy się tego nie dowiem, bo sama nie będę miała odwagi, by wrócić do tego tematu... Ale ten człowiek, którego spotkaliśmy wczoraj! Jonathan sprawiał wrażenie, jakby był absolutnie pewien... Biedak! Myślę, że to pogrzeb tak go rozstroił i wywołał te skojarzenia... On sam w to wszystko wierzy. Pamiętam, jak w dniu naszego ślubu powiedział: „Chyba że wydarzy się coś, co zmusi mnie do tego, bym powrócił do zapisanych tam strasznych godzin, które były snem albo jawą, rzeczywistością lub

obłędem”. Coś musi to wszystko ze sobą łączyć... Ten przerażający hrabia wybierał się do Londynu... Jeśli to wszystko prawda, a on rzeczywiście się tu zjawił razem ze swoimi milionami... Wtedy może się też pojawić ten obowiązek, o którym mówił Jonathan; a jeśli tak się stanie, to nie będzie się można przed nim uchylić... Muszę być na to przygotowana. Zaraz wezmę maszynę do pisania i zacznę to wszystko przepisywać. Jeśli to będzie konieczne, inni też będą mogli to przeczytać, a poza tym będę wtedy mogła chronić mojego biednego Jonathana i opowiadać o tym zamiast niego, a on nie będzie musiał ciągle do tego wracać. Jeśli pozbędzie się kiedyś swoich lęków, może zechce mi o wszystkim opowiedzieć, a wtedy będę wiedziała, o co pytać; więcej się dowiem i będę mogła podnieść go na duchu.

List Van Helsinga do pani Harker 24 września (poufne) Droga pani, o wybaczenie pokornie błagam, iż do pani pisać ośmielam się, będąc zupełnie obcym pani człowiekiem, który jedynie jakiś czas temu smutne wieści o śmierci panny Lucy Westenra pani przekazał - Dzięki uprzejmości lorda Godalminga zostałem upoważniony do przejrzenia korespondencji panny Westenra i innych dokumentów, jakie po niej pozostały, bowiem kilka istotnych kwestii niezmiernie mnie zajmuje. Znalazłem tam kilka listów od pani i z nich jasno widać, w jak wielkiej byłyście zażyłości i jak bardzo pani ją kochała. Ach madam Mino, właśnie w imię tej miłości ja o pomoc panią błagam. Proszę także w

imieniu innych, aby pomogła pani naprawić zło i uniknąć wielu strasznych problemów - straszniejszych, niż pani to sobie wyobrazić może. Czy moglibyśmy spotkać się? Może mi pani zaufać. Przyjacielem jestem doktora Sewarda i lorda Goldaminga (to znaczy Artura, panny Lucy narzeczonego). Na razie nic nikomu wyjawić nie mogę. Przyjadę do Exeter, jak tylko potwierdzenie dostanę, że pani mi ten zaszczyt uczyni i ze mną spotka się i również oznaczy także czas i miejsce. Jeszcze raz o wybaczenie panią proszę. Czytałem pani listy do biednej Lucy i wiem, ile w pani jest dobra i jak pani mąż cierpi; bardzo więc panią błagam, jeśli to możliwe, żeby mu pani nie mówiła nic, gdyż to zaszkodzić mu może. Jeszcze raz o wybaczenie proszę. VAN HELSING

Telegram pani Harker do Van Helsinga 25 września Proszę przyjechać dzisiaj pociągiem kwadrans po dziesiątej, jeśli uda się go panu złapać. Mogę się z panem zobaczyć, kiedy pan tylko przybędzie. WILHELMINA HARKER Z NOTATEK MINY HARKER 25 września. - W miarę jak zbliża się przyjazd dra Van Helsinga, narasta we mnie ogromne podniecenie; z jakiegoś powodu wydaje mi się bowiem, że będzie on mógł rzucić nieco światła na tamto smutne doświadczenie Jonathana. Poza tym, skoro opiekował się Lucy podczas jej choroby, będzie mi mógł o niej opowiedzieć. To musi być powód

jego przyjazdu! Pewnie mu chodzi o Lucy i jej lunatyczne napady, a nie o Jonathana! A więc teraz jeszcze nie poznam prawdy! Ale jestem niemądra! Ten straszny dziennik zawładnął moją wyobraźnią i rzuca swój cień na wszystko wokół. No jasne, że mu chodzi o Lucy! Biedactwo znów zaczęło wtedy lunatykować i to tamta okropna noc na klifie musiała wywołać u niej tę chorobę. W nawale własnych problemów niemal zapomniałam, jaka później była chora. Pewnie mu powiedziała, jak we śnie chodziła po klifie i że ja też o tym wiem, i on teraz pewnie chce, żebym mu opowiedziała o szczegółach, by mógł to wszystko lepiej zrozumieć. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłam, nie mówiąc o niczym pani Westenra; nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby jakieś moje działanie - lub jego brak - stało się przyczyną choćby cząstki tych nieszczęść, które spadły na biedną Lucy. Mam nadzieję, że Van Helsing też nie będzie mnie za to ganił. Przeszłam ostatnio przez tyle kłopotów i zmartwień, że następnych bym już chyba teraz nie zniosła. Myślę, że czasami płacz bardzo dobrze nam robi; oczyszcza atmosferę - zupełnie jak deszcz. To pewnie wczorajsza lektura dziennika tak mnie rozstroiła; i jeszcze Jonathan wyszedł rano i nie będzie go przez cały dzień i noc; to pierwsze tak długie rozstanie od naszego ślubu. Mam nadzieję, że mój ukochany będzie o siebie dbał i nic go nie zdenerwuje. Już druga i niedługo zjawi się ten doktor. Nie będę wspominać o dzienniku Jonathana, chyba że mnie o to zapyta. Tak się cieszę, że przepisałam mój własny dziennik; kiedy zapyta mnie o Lucy, po prostu mu go wręczę. To zaoszczędzi niepotrzebnych pytań. Później. - Pojechał. Cóż to było za niesamowite spotkanie! Aż mi

się kręci w głowie! Jakby mi się to wszystko przyśniło! Czy to w ogóle możliwe? Choćby w niewielkim ułamku! Gdybym wcześniej nie przeczytała dziennika Jonathana, nigdy nie dopuściłabym nawet do siebie takiej myśli! Biedny, kochany Jonathan! Ile on się musiał nacierpieć! Proszę Cię, dobry Boże, aby już nigdy nie wywołało to u niego rozstroju nerwowego! Postaram się go przed tym uchronić. Z drugiej strony, świadomość, że jego oczy, uszy i umysł na pewno go nie omamiły i że to wszystko prawda - choć straszna i o przerażających konsekwencjach - może się nawet stać dla niego pocieszeniem i wsparciem. Może to właśnie niepewność jest dla niego największym ciężarem, więc kiedy się ją usunie, a on się przekona, czy to wszystko był sen czy jawa, będzie zadowolony i lepiej to wszystko zniesie. Dr Van Helsing musi być dobrym, a jednocześnie bardzo inteligentnym człowiekiem, jeśli jest przyjacielem Artura i dra Sewarda i jeżeli oni sprowadzili go tutaj aż z Holandii, żeby opiekował się Lucy. Spotkanie z nim napełniło mnie przekonaniem, że to dobry i miły człowiek o szlachetnej naturze. Gdy tu jutro przyjdzie, zapytam go o Jonathana; a wtedy, daj Boże, wszystkie jego smutki i niepokoje znajdą swój szczęśliwy koniec. Kiedyś planowałam, że będę się ćwiczyć w sztuce przeprowadzania wywiadów. Pewien przyjaciel Jonathana, który pracuje w „Exeter News”, powiedział, że taka praca wymaga przede wszystkim doskonałej pamięci; człowiek musi być zdolny do spisania wszystkiego, co usłyszy, nawet, jeśli pewne fragmenty trzeba odtwarzać „post factum”. To właśnie był wspaniały przykład wywiadu; postaram się go zanotować słowo w słowo. 

Z łac.: po fakcie, po wydarzeniu (przyp. red.).

O wpół do trzeciej rozległo się pukanie. Zebrałam całą swoją odwagę i czekałam. Po kilku minutach Mary otworzyła drzwi i zaanonsowała: „Doktor Van Helsing”. Wstałam i ukłoniłam się, a on podszedł do mnie. To mężczyzna średniego wzrostu, o mocnej budowie, wyprostowany, z szeroką piersią, proporcjonalnie wyrastającą z tułowia szyją i harmonijnie osadzoną głową. Uderza elegancja, z jaką nią porusza, która wskazuje na mądrość i siłę. Sama głowa ma szlachetne kształty, stosowną wielkość, jest szeroka i wysklepiona za uszami. Na gładko ogolonej twarzy rysuje się mocna, kwadratowa broda, duże, zdradzające stanowczość, ruchliwe usta, proporcjonalny nos, raczej prosty, lecz z ruchliwymi, wrażliwymi nozdrzami, które wydają się poszerzać, kiedy marszczy swe krzaczaste brwi i zaciska usta. Ma szerokie i szlachetne czoło, które początkowo wznosi się niemal pionowo, by potem skierować się ku tyłowi głowy ponad dwoma szeroko rozmieszczonymi guzkami czy fałdami. Taka budowa czoła powoduje, że jego rudawe włosy nie mogą w naturalny sposób opadać do przodu, lecz jedynie w tył i na boki. Jego duże, ciemnoniebieskie, bardzo szeroko osadzone oczy są ruchliwe i - w zależności od nastroju - czułe albo zimne. Powiedział: „Pani Harker, nieprawdaż?” - przytaknęłam skinieniem głowy. „Wcześniej panna Mina Murray?” - znów przytaknęłam. „Przybyłem tu, żeby właśnie z Miną Murray spotkać się, przyjaciółką tego biednego dziecka, Lucy Westenra. Madam Mino, to z powodu zmarłej przybywam do pani”. „Sir - odparłam - to, że był pan przyjacielem Lucy Westenra i opiekował się nią, daje panu pełne prawo do dysponowania moją

osobą”. I wyciągnęłam do niego rękę. Ujął ją i rzekł z rozczuleniem: „Ach, madam Mino, byłem pewien, że przyjaciółka tej biednej, niewinnej istoty dobrym człowiekiem być musi; a teraz naocznie o tym przekonuję się” - zakończył z eleganckim ukłonem. Zapytałam go, w jakiej sprawie chciał się ze mną widzieć, a on od razu przeszedł do rzeczy: „Ja listy pani do panny Lucy przeczytałem. Proszę o wybaczenie, ale moje dochodzenie od czegoś zacząć musiałem, a nikt potrzebnych informacji udzielić mi nie mógł. Wiem, że pani z nią w Whitby była. Ona czasem coś w dzienniku zapisywała. Niech pani nie dziwi się, madam Mino; dopiero po pani wyjeździe prowadzić go zaczęła, z pani przykład biorąc. W tym pamiętniku pewne wydarzenia ze swoim lunatykowaniem wiąże, kiedy - jak pisze - pani ją uratowała. Więc chociaż zakłopotany bardzo jestem, do pani przychodzę i proszę, by w swej życzliwości opowiedziała mi pani wszystko, co jest jej na ten temat wiadome”. „Myślę, doktorze Van Helsing, że mogę panu o tym opowiedzieć dość dokładnie”. „To pani dobrą pamięć do faktów ma, do szczegółów? U młodych dam to nie jest wcale częste”. „Ależ nie, panie doktorze, tylko w odpowiednim momencie wszystko zapisałam i jeśli pan sobie życzy, mogę to panu teraz pokazać”. „Niezmiernie wdzięczny pani będę, madam Mino. Wielką przysługę mi pani w ten sposób uczyni”.

Nie mogłam sobie darować tego niewinnego wybiegu - myślę, że to ma coś wspólnego ze smakiem tamtego pierwszego jabłka, który ciągle jeszcze mamy w ustach - i podałam mu dziennik w stenogramie. Przyjął go z pełnym wdzięczności ukłonem i powiedział: „Mogę przeczytać?”. „Jeśli pan sobie życzy” - odparłam tak niewinnie, jak tylko mogłam. Otworzył go i w tym samym momencie mina mu zrzedła. Wstał i skłonił się. „Ależ z pani inteligentna kobieta! - powiedział. - Już od dawna wiedziałem, że pan Jonathan ma za co losowi dziękować, ale teraz ja widzę, że jego małżonka wszelkimi możliwymi zaletami jest obdarzona. Czy honor mi pani uczyni i pomoże z tym zapoznać się? Niestety! Nie znam stenografii”. Mój kpiarski nastrój szybko wyparował i było mi niemal wstyd; wyjęłam więc z koszyka na przybory do szycia przepisaną na maszynie kopię dziennika i podałam mu. „Proszę mi wybaczyć - powiedziałam - ale nie mogłam się powstrzymać; domyśliłam się, że to o biednej Lucy będzie pan chciał ze mną rozmawiać, więc żeby nie musiał pan czekać - nie chodzi o mnie, ale wiem, iż pana czas jest cenny - przepisałam go dla pana na maszynie”. Wziął go ode mnie, a jego oczy zalśniły ze wzruszenia. „Bardzo pani dobra - powiedział. - Czy od razu przeczytać to mogę? Może zapytać o coś będę musiał, jak skończę”. „Jak najbardziej - odparłam - proszę czytać, a ja tymczasem wydam dyspozycje,

by podano

nam lunch;

będziemy

mogli

porozmawiać przy jedzeniu”. Skinął głową, a potem usadowił się na krześle tyłem do światła i zaczął w skupieniu czytać, podczas gdy ja zajęłam się lunchem głównie po to, by mu nic przeszkadzać. Gdy wróciłam, chodził gorączkowo po pokoju, a jego twarz zdradzała wielkie podniecenie. Podbiegł do mnie i wziął mnie za ręce. „Ach, madam Mino! - powiedział. - Mnie słów brakuje, żeby wyrazić, ile ja pani zawdzięczam! Ten dokument jak blask słońca jest. co mrok rozświetla! Jak brama otwarta! Ja oszołomiony, oślepiony tym światłem jestem! Ale słońcu chmury zawsze towarzyszą. Choć tego pani teraz nie zrozumie; lego pani pojąć nic może. Ale ja pani tak wdzięczny jestem! Jest pani bardzo mądra”. Powiedział to wszystko bardzo uroczyście. „Jeśli Abraham Van Helsing będzie mógł kiedyś coś dla pani albo dla was obojga zrobić, mam nadzieję, że da mi pani znać. Możliwość służenia pani moją przyjaźnią ogromną przyjemność mi sprawi; nie tylko przyjaźnią, a i tym, czego kiedyś nauczyłem się, wszystkim, co zrobić umiem - to wszystko do dyspozycji pani będzie i tych, których pani kocha. Jedne rzeczy mrokiem życie napełniają, a inne światłem. Pani jest światła pełna. Będzie pani dobre i szczęśliwe życie miała, a mąż pani pociechę w pani znajdzie”. „Ależ panie doktorze, zbyt wysoko mnie pan ocenia, a poza tym wcale mnie pan nie zna”. „Ja pani nie znam! Ja, starzec, co cale swoje życie na studiowaniu ludzi strawił! Ja, co w badaniu mózgu i wszystkiego, co do niego należy i co z niego wynika, wyspecjalizowałem się! Poza tym ja przecież pani dziennik przeczytałem, który w swej łaskawości pani dla mnie

przepisała; w nim z każdego słowa prawda przebija. Ja, com pani uroczy list do biednej Lucy przeczytał, a w nim pani o swoim małżeństwie i zaufaniu opowiada ja miałbym pani nie znać! Ach, madam Mino, dobre kobiety o swoim życiu, o każdym dniu, każdej godzinie i minucie, takie rzeczy opowiadają, co je anioły czytać mogą; i my, mężczyźni, którzy to poznać pragniemy, coś z oczu anioła w sobie mamy. Pani mąż to natura wielce szlachetna, i pani także, bo pani ufa, a tam, gdzie nikczemny charakter jest, zaufania być nie może. A mąż? Niech mi pani coś o nim powie. Czy już dobrze się czuje? Czy gorączka minęła i siły odzyskał?”. Pomyślałam, że skorzystam z okazji i wypytam go o Jonathana, więc powiedziałam: „Już niemal zupełnie wyzdrowiał, jednak śmierć pana Hawkinsa była dla niego wielkim wstrząsem”. Przerwał mi w pół słowa; „A tak. Wiem. wiem. Ja dwa pani ostatnie listy czytałem”. Ciągnęłam dalej: „Myślę, że to go rozstroiło, bowiem kiedy w czwartek byliśmy w mieście, przeżył jakiś wstrząs”. „Wstrząs, tak szybko po zapaleniu opon mózgowych! To niedobrze. Co za wstrząs?”. „Wydawało mu się, że ujrzał kogoś, kto przypomniał mu coś strasznego, coś, co go doprowadziło do zapalenia opon mózgowych”. Poczułam nagle,

jak

to

wszystko

zaczyna

mnie

przytłaczać.

Współczucie dla Jonathana, horror, którego doświadczył, przerażająca tajemnica jego dziennika i lęk, który tkwił we mnie od tamtego czasu wszystko to opadło mnie w jednej chwili. Chyba wpadłam w histerię,

bowiem rzuciłam się przed nim na kolana i, wyciągając ku niemu ręce, błagałam, by uzdrowił mego męża. Wziął mnie za ręce, uniósł z klęczek i posadził na sofie, a sam usiadł obok. Przez cały czas trzymał mnie za rękę i przemawiał do mnie z ogromną czułością w głosie: „Moje życie monotonne i samotne jest. Tyle w nim pracy, że czasu na przyjaźnie nie było. Ale od czasu, gdy mój przyjaciel John Seward tutaj mnie wezwał, spotkałem tylu dobrych ludzi i tyle szlachetności ujrzały moje oczy, że teraz bardziej niż dotąd moją samotność odczuwać zacząłem; a z biegiem lat ona coraz większa staje się. Niech mi pani uwierzy, że pełen szacunku dla pani tutaj przybyłem, a pani nadzieję mi dała - nie, że znajdę to, czego szukam, ale nadzieję, że są jeszcze dobre kobiety, które życie szczęśliwym uczynić mogą. dobre kobiety, których życie i prawda nauką stać się mogą dla tych dzieci, co się dopiero narodzić mają. Ja się cieszę, bardzo się cieszę, że ja dla pani użyteczny być mogę, bo jak mąż pani cierpi, to jego cierpienie należy do tych, które ja badam i w których doświadczenie mam. I ja pani obiecuję, że z radością wszystko dla niego zrobię, co będę mógł, wszystko, żeby jego życie silne i męskie było, a pani życie szczęśliwe stało się. A teraz musi pani jeść. Pani przepracowana i niepokój panią trawi. Mąż Jonathan nie będzie chciał pani ujrzeć takiej bladej; a jak u kogoś, kogo kocha, zobaczy coś, czego nie chce, to na pewno mu to na dobre nie wyjdzie. Więc dla niego jeść pani musi i uśmiechać się. Opowiedziała mi już pani o Lucy i o tym rozmawiać więcej nie będziemy, żeby to pani nie przygnębiało. Zostanę dziś w Exeter na noc, bo przemyśleć to wszystko chcę, co mi pani powiedziała, a kiedy ja to już przemyślę, to sobie pozwolę jeszcze kilka pytań pani zadać. Wtedy pani opowie o kłopotach

pani męża Jonathana, na ile pani umieć będzie. Ale jeszcze nie teraz. Teraz musi pani jeść. Potem mi pani o wszystkim opowie”. Po lunchu, kiedy wróciliśmy do salonu, powiedział: „Teraz niech pani opowiada”. I gdy musiałam przemówić do tego wielkiego, uczonego człowieka, zaczęłam się obawiać, że uzna mnie za głupią i słabą, a Jonathana za szaleńca. Przecież ten jego dziennik jest taki dziwny, zawahałam się więc. On był jednak tak miły i uprzejmy, a poza tym obiecał mi pomóc, więc zaufałam mu, tak że powiedziałam: „Doktorze Van Helsing, to, co mam panu do powiedzenia, jest tak dziwaczne, że z góry proszę, aby pan nie śmiał się ze mnie czy z mojego męża. Od wczoraj dręczą mnie wątpliwości: proszę o delikatność i o to. by nie uznał mnie pan za głupią z tego powodu, że w ogóle przyszło mi do głowy uwierzyć w pewne bardzo dziwne rzeczy”. Zapewnił mnie o tym zarówno swym zachowaniem, jak i słowami, mówiąc: „Moja droga, gdyby pani tylko wiedziała, jak materia, która mnie tu sprowadza, dziwna jest, to by pani sama śmiać się zaczęła. Ja się przekonałem, że żadnych przekonań w pogardzie mieć nie wolno, nawet tych bardzo, bardzo dziwnych. Zawsze otwarty umysł zachować starałem się i to nie żadne tam codzienne sprawy zamknąć by go mogły, ale sprawy dziwne, nadzwyczajne sprawy, przy których człowiek zastanawia się, czy to już szaleństwo, czy jeszcze nie”. „Dzięki, wielkie dzięki! Zdjął mi pan kamień z serca. Jeśli pan pozwoli, dam panu coś do przeczytania. To długi tekst, ale przepisałam go na maszynie. Tam znajdzie pan wszystko na temat naszych kłopotów - moich i Jonathana. To kopia dziennika, który prowadził, będąc za

granicą, i w którym wszystko opisał. Sama nic nie powiem; proszę przeczytać i osądzić. A wtedy, gdy się spotkamy, może w swej uprzejmości zdradzi mi pan, co pan o tym wszystkim myśli”. „Obiecuję - powiedział, a ja podałam mu dziennik. - Jeśli wolno mi będzie, to rankiem, najwcześniej, jak tylko będę mógł, ja do pani i pani męża przyjdę”. „Jonathan będzie w domu dopiero o wpół do dwunastej; musi więc pan koniecznie przyjść do nas na lunch; wtedy będzie się pan mógł z nim spotkać. Może pan potem złapać pospieszny o 3.34, którym dojedzie pan na Paddington przed ósmą”. Był zaskoczony, że z pamięci recytuję kolejowy rozkład jazdy, ale przecież nie może wiedzieć, że nauczyłam się rozkładów jazdy wszystkich pociągów wyjeżdżających i przyjeżdżających do Exeter, tak bym, w razie gdyby Jonathan się spieszył, mogła mu w tym względzie służyć pomocą. Wziął papiery i wyszedł, a ja siedziałam, rozmyślając, sama nie wiem o czym.

List Van Helsinga do pani Harker {doręczony przez posłańca) 25 września, godzina 6 po południu Droga madam Mino, przeczytałem ten tak wspaniały dziennik pani męża. Może pani spać spokojnie. Choć to wszystko straszne i dziwne jest, to prawda! Daję głowę. Większe to zagrożenie dla innych jest, natomiast i on, i pani możecie spać spokojnie. To szlachetny człowiek. Moje doświadczenie mi mówi i o tym zapewnić panią mogę, że u kogoś takiego, kto - tak jak

on to zrobił - po murze do tamtego pokoju zszedł i w dodatku dwa razy, żaden wstrząs trwałego uszczerbku na zdrowiu nie spowoduje. Jego umysł i serce są w porządku. Mogę to przysiąc, zanim jeszcze go widzieć mogłem. Niech pani więc spokojna będzie. Będę miał do niego bardzo dużo pytań na temat pewnych innych spraw. Bardzo się cieszę, że dziś zobaczymy się, bo w jednej chwili tylu nowych rzeczy ja się dowiedziałem, że jestem oszołomiony, jak nigdy dotąd, i nad tym wszystkim zastanowić się muszę. Z najgłębszym poważaniem ABRAHAM VAN HELSING

List pani Harker do Van Helsinga 25 września, godzina 6.30 po południu Drogi doktorze Van Helsing, stukrotne dzięki za pana wielce uprzejmy list, którym zdjął pan z mego serca wielki ciężar. Niemniej jednak, jeśli to prawda, to jakież okropności istnieją na tym świecie i jakie to straszne, jeśli ten człowiek ten potwór - rzeczywiście znalazł się w Londynie! Nawet boję się o tym myśleć. Właśnie kiedy do pana pisałam, dostałam depeszę od Jonathana, w której zawiadamia mnie, że jeszcze dziś wieczorem o 6.25 wyjeżdża z Launceston i będzie tutaj o 10.18, tak bym wieczorem nie była sama i niczego się nie bała. Czy zatem zamiast lunchu mógłby więc zjeść pan z nami śniadanie? Jadamy o ósmej; mam nadzieję, że to nie jest dla pana zbyt wcześnie. Jeśli pan się bardzo spieszy, może pan wyjechać pociągiem o 10.30. który przyjeżdża do Paddington o 2.35. Proszę nie odpowiadać na ten list, a ja uznam, że brak wiadomości od pana

oznacza, że zjawi się pan u nas na śniadaniu. Szczerze panu oddana i wdzięczna przyjaciółka MINA HARKER Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 26 września. - Myślałem, że już nigdy niczego nie zapiszę w tym dzienniku, ale właśnie nadszedł ten czas. Kiedy wczoraj wróciłem do domu, Mina czekała na mnie z kolacją, a kiedy jedliśmy, opowiedziała mi o wizycie Van Helsinga i o tym, że dała mu nasze dwa dzienniki, które przepisała na maszynie, i jeszcze, jak bardzo się o mnie niepokoiła. Pokazała mi list tego doktora; twierdzi, że wszystko, co opisałem, to prawda. Kiedy się o tym dowiedziałem, stałem się nowym człowiekiem. To chyba brak wiary w realność tego wszystkiego tak mnie przytłaczał. Czułem się bezsilny, zagubiony i pełen niewiary. Ale teraz, kiedy już wiem, niczego się nie obawiam - nawet hrabiego, A jednak udało mu się dostać do Londynu i to jego wtedy ujrzałem. Odmłodniał - i to jeszcze jak! Jeśli Van Helsing jest choć w niewielkim stopniu taki jakim przedstawia go Mina, to to jest właśnie człowiek, który zdemaskuje i schwyta hrabiego. Rozmawialiśmy o tym wszystkim do późnej nocy. Teraz Mina się ubiera, a ja za kilka minut jadę do hotelu i przywiozę go tutaj. Chyba zaskoczył go mój widok. Kiedy wszedłem do jego pokoju i przedstawiłem się, wziął mnie za ramię, zwrócił moją twarz do światła i przez krótką chwilę bacznie mi się przyglądał, a następnie stwierdził: „Ależ madam Mina powiedziała, że pan chory jest, że pan wstrząs jakiś przeżył”. To było bardzo zabawne, kiedy usłyszałem, jak ten miły,

starszy człowiek, którego oblicze wskazuje na dużą wewnętrzną siłę. nazywa moją żonę „madam Miną”. Uśmiechnąłem się i odparłem: „Rzeczywiście byłem chory i przeszedłem wstrząs, ale pan zdołał mnie już uleczyć”. „A to jakimże sposobem?”. „Swoim wczorajszym listem do Miny. Targały mną wątpliwości i cały świat stał się dla mnie przez to trochę nierealny; nie wiedziałem, do czego mogę mieć zaufanie - nawet czy mogę ufać świadectwu swoich zmysłów. A nie wiedząc tego - nie wiedziałem, co mam robić. Mogłem więc tylko pracować, trzymając się utartych szlaków życiowej rutyny. Rutyna przestała jednak wystarczać i straciłem zaufanie do samego siebie. Panie doktorze, nie zdaje pan sobie sprawy, co to znaczy zwątpić we wszystko, nawet w siebie. Z pewnością pan tego nie wie - nie, mając takie brwi jak pańskie”. Najwyraźniej sprawiło mu to zadowolenie; roześmiał się i powiedział: „Ach tak! Więc pan fizjonomistą jest! Każda godzina u was spędzona nową naukę mi niesie. Z największą przyjemnością zjem z państwem śniadanie. Proszę wybaczyć tę pochwałę z ust starca płynącą, ale posiadanie takiej żony jak pańska to wielkie szczęście”. Mógłbym przez cały dzień słuchać, jak wychwala Mine, więc tylko skinąłem głową i stałem w milczeniu. „To jedna z tych kobiet, co je własnoręcznie Najwyższy ulepił, żeby widzialnym świadectwem były, że kiedyś niebo na nas czeka, a jego światło i tu, na ziemię dobiega. Jest tak szczera, miła i szlachetna, i egoizmu w niej tak niewiele. Niech mi pan wierzy, że w tej epoce, egoizmem i sceptycyzmem na wskroś

przenikniętej, to bardzo dużo. Co do pana, sir. ja możność miałem przeczytać wszystkie listy, które biedna panna Lucy dostała i w niektórych mowa o panu jest, więc od jakiegoś już czasu z relacji innych osób pana znałem. Ale dopiero wczoraj wieczorem ja pana prawdziwe poznałem. Poda mi pan rękę, nieprawdaż? I do końca naszych dni przyjaciółmi zostaniemy”. Uścisnęliśmy sobie dłonie, a on był tak poważny i uprzejmy, że z wrażenia nie mogłem wydobyć z siebie głosu. „Czy teraz - powiedział - ja pana o pomoc poprosić mogę? Wielkie zadanie przede mną i do niego wiedza potrzebna jest. Tu pan mi bardzo pomóc może. Czy mógłby mi pan opowiedzieć, co przed wyjazdem do Transylwanii zdarzyło się? Potem może jeszcze o coś prosił będę, ale na razie tyle wystarczy”. „Proszę pana - odparłem - czy pańskie zadanie ma związek z hrabią?”. „W rzeczy samej” - odparł z wielką powagą. „Zatem jestem z panem duszą i ciałem. Skoro wybiera się pan pociągiem o 10.30, nie zdąży pan teraz przeczytać tych papierów; ale spakuję je dla pana i będzie pan mógł je przeczytać podczas podróży”. Po

śniadaniu

odprowadziłem

go

na

stację.

Kiedy

się

rozstawaliśmy, powiedział: „Może pan do miasta przyjedzie, kiedy ja wiadomość panu przyślę; i madam Mine niech pan też ze sobą przywiezie”. „Przyjedziemy oboje, kiedy pan sobie tylko zażyczy” - odparłem. Kupiłem dla niego poranną prasę, a także londyńskie gazety z poprzedniego wieczora i kiedy rozmawialiśmy przez okno wagonu,

czekając, aż pociąg ruszy, on je przeglądał. W pewnym momencie najwyraźniej dostrzegł coś w jednej z nich - to była „Westminster Gazette”, poznałem to po kolorze - i gwałtownie zbladł. Przeczytał coś z wielką uwagą, mrucząc do siebie: „Mein Gott! Mein Gott! Tak szybko! Tak szybko!”. Chyba całkiem zapomniał, że tam jestem. Właśnie wtedy rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg ruszył. To przywołało go do rzeczywistości; wychylił się przez okno i pomachał do mnie ręką, wołając: „Ukłony dla madam Miny! Napiszę jak najszybciej!”. DZIENNIK DRA SEWARDA 26 września. Chyba nic na tym świecie naprawdę się nie kończy. Nie minął nawet tydzień od chwili, gdy napisałem „Finis”, a już zaczynam od nowa, czy może raczej podejmuję tamte zapiski. Aż do dzisiejszego popołudnia nie miałem powodu, by cokolwiek notować. Renfield pod każdym względem powrócił do tego, co było u niego normą. Zawzięcie zajmował się swoimi muchami i zaczął już przechodzić do pająków. Nie sprawiał więc najmniejszych kłopotów. Otrzymałem napisany w niedzielę list od Artura; wnioskuję z niego, że jakoś się trzyma. Jest przy nim Quincey Morris; to bardzo dobrze, bo on zawsze tryska humorem. Quincey też skreślił kilka słów i to od niego dowiedziałem się, że Artur zaczyna odzyskiwać dawną pogodę ducha. O nich więc jestem spokojny. Jeśli zaś chodzi o mnie, zacząłem pracować z dawnym entuzjazmem, więc miałem chyba prawo uważać, że rana pozostawioną w mej duszy przez biedną Lucy zaczęła się zabliźniać. Jednak teraz jakby ktoś ją na nowo otworzył i tylko Bóg jeden wie, jak to się wszystko skończy. Van Helsingowi też się chyba wydaje, że wie.

ale to. co daje się z niego wyciągnąć, zaostrza tylko moją ciekawość. Wczoraj pojechał do Exeter i został tam na noc. Dziś wrócił i koło wpół do szóstej wpadł do mojego pokoju, od samych drzwi wciskając mi w ręce wczorajszy numer „Westminster Gazette”. „Co ty na to powiesz?” - zapytał, kiedy, odsunąwszy się już nieco ode mnie, stał ze splecionymi na piersiach rękami. Zacząłem przeglądać gazetę, bowiem nie miałem zielonego pojęcia, o co mu może chodzić. On wyrwał mi ją jednak z rąk i wskazał na artykuł o dzieciach z Hampstead, które ktoś wywabia z domu. Nic mi to nie mówiło, dopóki nie dotarłem do miejsca, gdzie była mowa o niewielkich rankach na szyjach dzieci. Nagle to do mnie dotarło i podniosłem wzrok. „No i...?” - zapytał. „Tak jak u biednej Lucy”. „Co o tym myślisz?”. „Po prostu, że istnieje jakaś wspólna przyczyna. Cokolwiek zraniło ją, zraniło także te dzieci”. Nie do końca pojąłem jego odpowiedź: „To prawda - ale tylko pośrednio'„. „Co pan chce przez to powiedzieć, panie profesorze?” - zapytałem. Już chciałem zbagatelizować ten jego poważny ton - w końcu cztery dni odpoczynku, wolne od wypalającego wewnętrznie i szarpiącego nerwy niepokoju, pozwoliły mi odzyskać nieco pogodę ducha - ale widok jego twarzy natychmiast mnie otrzeźwił. Nigdy, nawet wtedy, gdy byliśmy zrozpaczeni losem biednej Lucy, jego mina nie była tak grobowa. „Proszę mówić! - rzekłem. - Ja nie zaryzykuję żadnej tezy.

Zupełnie nie wiem, co o tym myśleć i nie mam dość danych, żeby choć snuć jakieś domysły”. „Czy ty chcesz mi powiedzieć, mój przyjacielu Johnie, że ty nawet nie podejrzewasz, co zabiło biedną Lucy? Nawet po tych wszystkich wskazówkach, tych wszystkich wydarzeniach, które przecież widziałeś, i po tym, co ja mówiłem?”. „Przyczyną śmierci było wyczerpanie nerwowe spowodowane utratą dużej ilości krwi”. „A skąd taka duża krwi utrata, ha?”. Pokręciłem głową. Podszedł, usiadł obok mnie i ciągnął dalej: „Ty inteligentnym człowiekiem jesteś, mój przyjacielu

Johnie, rozumujesz logicznie

i śmiałe

myśli

formułujesz. Ale przesądy ciebie ograniczają. Oczy i uszy zamykasz; jak coś poza zwykłe sprawy wykracza, to ty już do tego znaczenia nie przywiązujesz. A nie myślisz ty, że są pewne rzeczy, których pojąć nie jesteś w stanie? Że jedni ludzie takie rzeczy dojrzeć potrafią, których inni wcale nie widzą? Są sprawy - dawne i całkiem nowe - których ludzkie oczy dojrzeć nie mogą tylko dlatego, bo ludzie wiedzą - albo się im wydaje, że wiedzą - coś, czego od innych ludzi dowiedzieli się. To właśnie naszej nauki wada, że ona wszystko wyjaśnić chce; a jak czegoś wyjaśnić nie może, to mówi, że nic tam do wyjaśnienia nie ma. A jednak każdego dnia widzimy, jak wokół nas nowe poglądy pojawiają się, które same za nowe uważają się, a które tak naprawdę stare są, a tylko młode udają, niczym wystrojone damy w operze. W reinkarnację chyba nie wierzysz, prawda? Ani w duchów materializację? Nie? Ani w astralne ciała? Nieprawdaż? Ani w możliwość myśli czytania? Prawda? Ani w hipnozę...”.

„Ależ tak - powiedziałem. - Przecież Charcot udowodnił istnienie tego fenomenu”. Uśmiechnął się i ciągnął dalej: „A więc ty jego istnienie uznajesz. Tak? I wtedy ty oczywiście rozumiesz, jak on przebiega i możesz w ślad za umysłem wielkiego Charcota iść - niestety już go między nami nie ma! - aż do samego wnętrza duszy pacjenta, którego on zahipnotyzował. Nie? Czy to znaczy, mój przyjacielu Johnie, że ty po prostu pewien fakt uznajesz, ale już wniosków z niego płynących uznawać nie chcesz? Nie? To powiedz mi - przecież ja też ludzki mózg badam - jak możesz hipnozę uznawać, a możliwość czytania myśli odrzucać? Pozwól, że ci powiem, mój dobry przyjacielu, że w nauce o elektryczności takie rzeczy dzisiaj robi się, które twórcy tej nauki za herezję by uznali; a i oni jeszcze trochę wcześniej jako czarownicy na stosie niechybnie by spłonęli. Zycie zawsze tajemnice w sobie kryje. Dla jakiej przyczyny Matuzalem dziewięćset lat żył, »Old Parr« sto sześćdziesiąt dziewięć, a biedna Lucy, w której biednych żyłach krew czterech mężczyzn płynęła, nawet jednego dnia nie przeżyła!? Bo jakby przeżyła choćby dzień, to uratować byśmy ją mogli. Czy ty tajemnicę życia i śmierci całą poznałeś? Czy całość porównawczej anatomii znasz i stwierdzić możesz, czemu jedni mężczyźni brutalni są, a inni nie? Czy ty mi powiedzieć możesz, dlaczego większość pająków po krótkim czasie zdycha, dużych rozmiarów nie osiągając, podczas gdy ten jeden wielki pająk od stuleci w wieży starego hiszpańskiego kościoła żył i przez cały czas rósł, aż pod sam życia koniec mógł ze wszystkich kościelnych lamp olej wypić? Czy powiedzieć umiesz, dlaczego w pampasach - i niestety nie tylko tam nietoperze żyją, które nocą żyły bydła i koni otwierają i krew im do cna

wysysają? Jak to możliwe, że na pewnych wyspach zachodnich mórz nietoperze mieszkają, co całymi dniami z drzew zwisają, tak że ci, którzy je widzieli, jako ogromne orzechy albo strąki je opisują, i które, kiedy marynarze z powodu gorąca śpią na pokładzie na nich spadają, a potem - rano - martwych ludzi znajduje się tak bladych jak panna Lucy?”. „Na Boga, panie profesorze! - zawołałem, zrywając się na równe nogi. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że Lucy została pokąsana przez takiego nietoperza?! Tu, w Londynie, w dziewiętnastym wieku?!”. Machnął ręką abym się uciszył i ciągnął dalej: „Czy ty mi umiesz powiedzieć, dlaczego żółwie dłużej żyją niż całe pokolenia ludzi? Dlaczego słoń całe dynastie przeżyć może? I dlaczego papuga inaczej nie zdycha, niż przez kota zagryziona czy psa lub też z powodu choroby? Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego ludzie wszystkich krajów i epok wierzą, że bywają, choć rzadko, tacy, którzy, gdyby im na to pozwolić, bez końca by żyli? Że są nieśmiertelni ludzie? Wiemy - bowiem nauka nam to poświadcza - że pewne ropuchy przez tysiące lat w skale zamknięte były, w jednym małym otworze, od czasu, kiedy Ziemia była jeszcze młoda. Albo jak hinduski fakir sprawić może, że umrze, pochowany zostanie, jego grób opieczętowany, a na nim kukurydza posiana, zebrana, ścięta i znów posiana, zebrana i ścięta, a potem ludzie przychodzą, nienaruszoną pieczęć zdejmują, a w środku fakir leży - wcale nie martwy - i on wstaje i idzie pomiędzy nich jak przedtem?”. Tu mu przerwałem. Zaczynałem się w tym wszystkim gubić. Ten natłok dziwów natury lub wręcz rzeczy z nią sprzecznych, rozpalił moją

wyobraźnię. Miałem niejasne wrażenie, że chce mi udzielić jakiejś lekcji, tak jak to robił dawniej, w swoim gabinecie w Amsterdamie. Ale wtedy wyłuszczał całą rzecz, tak bym przez cały czas pamiętał, o czym mówimy. Także i teraz, chociaż pozbawiony byłem tego wsparcia, pragnąłem podążać za tokiem jego wywodu, więc powiedziałem: „Panie profesorze, proszę potraktować mnie jeszcze raz jak swego ulubionego studenta. Proszę o tezę, bym w trakcie wywodu mógł się odwołać do pańskiej wiedzy. Teraz moje myśli miotają się niczym myśli szaleńca, zamiast kierować się ku jednej centralnej idei, jak myśli człowieka zdrowego na umyśle. Czuję się jak nowicjusz, któremu przyszło pośród mgły brnąć w bagnie i na ślepo musi skakać z jednej kępy trawy na drugą, nie wiedząc nawet, dokąd zmierza”. „Trafnie to ująłeś - odparł. - No to ci powiem. Moja teza jest taka: chcę, żebyś ty uwierzył”. „W co?”. „W rzeczy, w które uwierzyć nie możesz. Dam przykład Słyszałem kiedyś, że jeden Amerykanin tak definiował wiarę: »To, co pozwala nam wierzyć w rzeczy, o których wiemy, że są nieprawdziwe«. W jednym ja rację temu człowiekowi przyznaję. Bo on powiedzieć chciał, że otwarty umysł mieć będziemy i nie damy, żeby jakaś drobna prawda innej, wielkiej prawdzie na przeszkodzie stanęła, na podobieństwo małego kamyka, co cały kolejowy szlak zablokować może. Najpierw taka mała prawda zjawia się. Bardzo dobrze! Zachowamy ją i ocenimy, ale nic damy, żeby za całą prawdę świata zaczęła się uważać”. „A więc mam nie dopuścić, by moje wcześniejsze przekonania ograniczyły receptywność mojego umysłu odnośnie jakiejś dziwnej

materii. Czy trafnie odczytałem pańską lekcję?”. „Ty nadal moim ulubionym studentem jesteś. Ciebie uczyć warto. Teraz, kiedy już chcesz zrozumieć, to ty pierwszy krok zrobiłeś do tego, żeby rzeczywiście zrozumieć. Więc ty myślisz, że te ranki na szyjach dzieci z tej samej przyczyny powstały, co rany na szyi panny Lucy?”. „Tak sądzę”. Wstał i rzekł z posępną miną: „Więc ty w błędzie jesteś. Ach, żeby tak było! Lecz niestety! Tak nie jest! Jest gorzej, znacznie gorzej!”. „Na miłość Boską, profesorze Van Helsing, co pan chce przez to powiedzieć?!” - zawołałem. W geście rozpaczy opadł na krzesło i kryjąc twarz w dłoniach, rzekł: „To sama panna Lucy zrobiła!”.

ROZDZIAŁ XV DZIENNIK DRA SEWARDA (ciąg dalszy) Na moment wpadłem we wściekłość; to było tak, jakby za życia dał Lucy w twarz. Huknąłem dłonią w stół, wstałem i rzekłem do niego: „Doktorze Van Helsing, czy pan postradał zmysły?”. Uniósł głowę i spojrzał na mnie, a łagodny wyraz jego twarzy natychmiast mnie uspokoił. „Gdyby tylko! - powiedział. - Obłęd łatwiej znieść, niż taką prawdą. Ach, mój przyjacielu, jak ty sądzisz, dlaczego ja tak dookoła do tego zmierzałem? Dlaczego powiedzenie ci takiej prostej rzeczy tyle czasu mi zabrało? Czy dlatego, że cię nienawidzę i przez całe swoje życie nienawidziłem? Czy może dlatego, że ból ci sprawić chciałem? A może to zemsta jakaś spóźniona za to, że kiedyś przed straszliwą śmiercią mnie uratowałeś? Przecież wiesz, że nie!”. „Proszę o wybaczenie” - wtrąciłem, a on ciągnął dalej: „Mój przyjacielu, to dlatego, że ja najbardziej delikatny chciałem być, bo wiem, że ty tę uroczą damę kochałeś. Ale nawet teraz ja nie myślę, żebyś ty mi miał uwierzyć. Tak trudno abstrakcyjną prawdę od razu przyjąć, która nam się niemożliwa wydaje, bo zawsze w jej przeciwieństwo wierzyliśmy. Jeszcze trudniej tak smutną i konkretną prawdę przyjąć, kiedy kogoś takiego jak panna Lucy ona dotyczy. Dzisiaj wieczorem ja jej dowiodę. Czy odważysz się pójść ze mną?'. Nie byłem zdecydowany. Człowiek nie chce dowodzić takich

prawd; Byron wyłączył z tej kategorii zazdrość.

dowieść najbardziej nienawistnej prawdy...

Zauważył, że się waham, i rzekł: „To proste rozumowanie będzie; żadnej logiki szaleńca, żadnego we mgle skakania z kępy na kępę. Jak okaże się, że to nieprawda, obydwaj ulgę poczujemy, a w najgorszym razie żadnej szkody nikomu to nie przyniesie. A jak okaże się, że to prawda! Ach, stąd właśnie lęk bierze się! Ale lęk pomoże, bo w nim potrzeba wiary się kryje. Powiem ci, co my teraz zrobimy: do szpitala pójdziemy, żeby zobaczyć to dziecko. Dr Vincent z North Hospital, gdzie według gazety dziecko leży, to mój znajomy - i chyba twój też, jeśliś studiował w Amsterdamie. Jak już nie znajomym, to na pewno dwóm uczonym ten przypadek obejrzeć pozwoli. Nic mu nie powiemy, tylko tyle, że nasze motywu naukowe są. A potem...”. „A potem?”. Wyjął z kieszeni klucz i uniósł go do góry. „A potem ty i ja noc na cmentarzu spędzimy, gdzie Lucy leży. To klucz do grobowca. Dał mi go jeden grabarz, żebym go Arturowi oddał”. Serce mi zamarło, bowiem czułem, że czeka nas bardzo ciężka próba. Nie mogłem jednak nic na to poradzić, więc zebrałem całą swoją odwagę i powiedziałem, że powinniśmy się pospieszyć, bowiem jest już dobrze po południu. Dziecko nie spało. Zdążyło już wypocząć, co nieco zjeść i ogólnie

rzecz biorąc, jego stan był dobry. Dr Vincent zdjął mu z szyi opatrunek i pokazał nam ranki. Nie było wątpliwości, że są bardzo podobne do tych, które widzieliśmy na szyi Lucy. Były tylko mniejsze, a ich brzegi wyglądały bardziej świeżo. Zapytaliśmy Vincenta, jak tłumaczy ich obecność, a on odrzekł, że dziecko musiało zostać ugryzione przez jakieś zwierzę, być może przez szczura; ale on ze swej strony był skłonny przypuszczać, że zrobił to jeden z tych nietoperzy, które tak licznie zamieszkują północne, wysoko położone dzielnice Londynu. „Pośród wielu nieszkodliwych - powiedział - może się zawsze znaleźć jakiś dziki osobnik z południa, przedstawiciel jakiegoś groźniejszego gatunku. Mógł go ze sobą przywieźć jakiś marynarz, któremu potem uciekł. Możliwe też, że jakiemuś młodemu osobnikowi udało się uciec z ogrodu zoologicznego; może być nawet z gatunku wampirów. To się zdarza, przecież wiecie. Zaledwie dziesięć dni temu uciekł im wilk i, o ile pamiętam, widziano, jak zdążał właśnie w tym kierunku. Potem przez cały tydzień na Heath i na każdej ulicy dzieci bawiły się tylko w Czerwonego Kapturka, aż pojawiła się pogłoska o Białej Damie i teraz mamy kolejną wielką modę. Nawet ta kruszynka, kiedy się dzisiaj przebudziła, zapytała pielęgniarkę, czy może już wyjść. Kiedy pielęgniarka zapytała, dlaczego tak chce wychodzić, chłopczyk odparł, że chce się pobawić z Białą Damą”. „Mam nadzieję - odezwał się Van Helsing - że jak to dziecko do domu wypiszecie, przykażecie jego rodzicom, aby go z oczu nie spuszczali. Takie upodobanie do oddalania się od domu jest bardzo niebezpieczne; kolejna noc poza domem fatalne skutki mieć by mogła. Ale pewnie zatrzymacie go tu jeszcze przez kilka dni?”.

„Oczywiście, przynajmniej przez tydzień. A jeśli rany się nie wygoją, to nawet dłużej”. Wizyta w szpitalu zabrała nam więcej czasu, niż przewidywaliśmy i wyszliśmy stamtąd już po zachodzie słońca. Kiedy Van Helsing zobaczył, jak jest ciemno, powiedział: „Nie trzeba spieszyć się. Jest później, niż ja myślałem. Chodź, znajdziemy miejsce, gdzie coś zjeść można, a potem w drogę”. Kolację zjedliśmy w „Zamku Jacka Strawa”, wraz z dużą grupą cyklistów i innych gości, którzy wypełnili to miejsce przyjemnym gwarem. Wyszliśmy z gospody około dziesiątej. Było bardzo ciemno, a z rzadka rozrzucone lampy pogłębiały jeszcze ciemność, kiedy znajdowaliśmy się poza zasięgiem ich światła. Profesor najwyraźniej dobrze znał drogę, bo podążał przed siebie bez najmniejszego wahania, natomiast ja nie wiedziałem ani gdzie jesteśmy, ani w którą stronę mamy iść. W miarę jak się posuwaliśmy, napotykaliśmy coraz mniej ludzi, aż w końcu, ku swemu zaskoczeniu, natknęliśmy się na patrol konnej policji, jak zwykle patrolującej przedmieścia. W końcu dotarliśmy do cmentarnego muru, przez który przedostaliśmy się do środka. Z pewnymi kłopotami - było bowiem zupełnie ciemno i nie znaliśmy dobrze tego miejsca - odszukaliśmy grobowiec rodziny Westenra. Profesor wyjął klucz i otworzył skrzypiące drzwi. Potem odsunął się na bok i uprzejmym gestem - choć całkiem nieświadomie zaprosił, bym pierwszy wszedł do środka. To zaproszenie, to uprzejme ustąpienie mi pierwszeństwa było w tych okropnych okolicznościach pełne wysmakowanej ironii. Mój towarzysz spiesznie za mną podążył i przymknął drzwi, upewniwszy się wcześnie starannie, że zamek się nie

zatrzaśnie. Gdyby tak się stało, nasza sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia. Następnie sięgnął do torby i wyciągnąwszy świeczkę i pudełko zapałek, oświetlił wnętrze grobowca. Nawet przy dziennym świetle i ozdobiony girlandami świeżych kwiatów grobowiec robił posępne i makabryczne wrażenie. Teraz, po kilku dniach, kiedy kwiaty zwisały całkiem zeschnięte, ich biel zastąpiła barwa rdzy, a zieleń przeszła w brąz, kiedy pająki i karaluchy odzyskały swą tradycyjną dominację, kiedy nikły blask świecy padał na wypłowiały od upływu czasu kamień, inkrustowaną kurzem zaprawę murarską, pokryte rdzą, wilgotne żelazo, zaśniedziały mosiądz i srebrzenia, które już dawno utraciły swój pierwotny połysk, efekt był bardziej przygnębiający i odstręczając), niż można to sobie wyobrazić. Natrętnie nasuwała się myśl, że życie - to biologiczne - nie jest jedyną rzeczą przemijającą w sposób nieodwracalny. Van Helsing przystąpił do systematycznej pracy. Trzymając świecę tak. by móc odczytać tabliczki na trumnach - krople roztopionego olbrotu spadały i natychmiast, jak tylko dotknęły metalu, zastygały, tworząc białe plamki - upewnił się, w której trumnie spoczywa Lucy. Potem po raz kolejny sięgnął do torby i wyjął śrubokręt. „Co pan zamierza zrobić?” - zapytałem. „Trumnę otworzyć. Ty zaraz przekonasz się”. Niezwłocznie zaczął odkręcać śruby, aż w końcu uniósł wieko, spod którego ukazała się druga, ołowiana trumna. Ten widok był niemal ponad moje siły. To był taki sam afront wobec zmarłej, jak gdyby żywej zdjęto ubranie podczas snu. Chwyciłem go za rękę, by go powstrzymać. Powiedział tylko: „Zaraz zobaczysz” i znów zajrzał do torby, po czym

wyjął niewielką wyrzynarkę. Aż się wzdrygnąłem, gdy szybkim uderzeniem śrubokręta zrobił w ołowianej blasze niewielki otwór, jednak wystarczająco duży, by można weń wetknąć szpiczaste zakończenie wyrzynarki. Spodziewałem się obecności gazów gnilnych, ponieważ ciało leżało tam już od tygodnia. My lekarze, którzy musieliśmy poznać zagrożenia związane z naszą profesją, jesteśmy obyci z takimi rzeczami, więc profilaktycznie odsunąłem się w stronę drzwi. Ale profesor nie przerywał ani na chwilę. Wykonał długie na kilka stóp nacięcie wzdłuż jednego z boków ołowianego wieka, następnie w poprzek i wzdłuż drugiego boku. Chwyciwszy za koniec wyciętego w ten sposób fragmentu blachy, odgiął go i, przyświecając świecą, gestem polecił mi zajrzeć do środka. Podszedłem bliżej i zajrzałem. Trumna była pusta. Rzecz jasna nie spodziewałem się takiego widoku i był to dla mnie wielki wstrząs, ale Van Helsing pozostał niewzruszony. Teraz, gdy upewnił się, że ma rację, tym bardziej zdecydowany był zrealizować powzięty wcześniej zamiar. „Czy teraz jesteś zadowolony, mój przyjacielu Johnie?” - zapytał. Poczułem, że budzi się we mnie cały krytycyzm, w jaki wyposażyła mnie natura; odparłem: „Na razie przekonałem się tylko, że ciała Lucy nie ma w trumnie; a to dowodzi tylko jednego”. „Czego mianowicie, mój przyjacielu Johnie?”. „Że go tam nie ma”. „Rozumowanie bez zarzutu - stwierdził. - Ale czym brak ciała wyjaśnisz?”.

„Może jakaś hiena cmentarna? - zasugerowałem. - Mógł je też wykraść któryś z grabarzy”. Czułem, że wygaduję głupstwa, ale było to jedyne realne wytłumaczenie, jakie przychodziło mi do głowy. Profesor westchnął. „No dobrze! - powiedział. - Widać jeszcze innych dowodów nam trzeba. Idziemy!”. Nałożył wieko, spakował narzędzia, zdmuchnął świeczkę i także schował do ją torby. Wyszliśmy z grobowca. Profesor zamknął drzwi na klucz i wręczył mi go, mówiąc: „Będziesz go przy sobie trzymał? Lepiej, żebyś miał pewność”. Roześmiałem się - a muszę powiedzieć, że nie był to radosny śmiech - gestem nakazałem mu go schować. „Klucz niczego nic dowodzi - stwierdziłem - ktoś mógł zrobić duplikat; poza tym każdy może otworzyć taki zamek wytrychem”. Bez słowa schował klucz do kieszeni. Potem polecił mi obserwować jedną część cmentarza, podczas gdy on miał pilnować drugiej. Ukryłem się za cisem i stamtąd widziałem, jak przesuwa się jego ciemna sylwetka, aż przesłoniły mi ją nagrobki i drzewa. Podczas czuwania najbardziej doskwierała mi bezczynność. Po niedługim czasie usłyszałem, jak gdzieś daleko zegar wybija dwunastą, potem pierwszą i drugą. Zmarzłem i czułem się bardzo nieswojo. Byłem zły na profesora że wyciągnął mnie na tę eskapadę, a na siebie za to, że zgodziłem się wziąć w niej udział. Byłem zbyt przemarznięty i senny, by w pełni skupić się na obserwacji, ale jednocześnie za mało senny, by zawieść położone we mnie zaufanie. Wszystko to razem sprawiało, że byłem w okropnie ponurym nastroju. W pewnej chwili odwróciłem się i miałem wrażenie, że dostrzegam coś w rodzaju białej smugi, poruszającej się pomiędzy

cisami w odległej części cmentarza. W tym samym momencie jakiś ciemny kształt zaczął się pospiesznie przesuwać w jej kierunku od miejsca zajmowanego przez profesora. Wtedy ja także ruszyłem w tamtą stronę. Musiałem jednak, okrążać nagrobki i grobowce ogrodzone parkanami; potykałem się o groby. Niebo przykrywały chmury, a gdzieś w oddali odezwało się przedwczesne pianie koguta. W pewnym oddaleniu, za linią jałowców rozrzuconych wzdłuż ścieżki prowadzącej do kościoła, przemknęła w kierunku grobowca jakaś biała, niewyraźna postać. Sam grobowiec zasłaniały drzewa i nie zdołałem dostrzec, gdzie zniknęła. Z miejsca, gdzie ją ujrzałem po raz pierwszy, dobiegł mnie szelest wywołany przez jakiś bardziej rzeczywisty ruch, a kiedy się tam znalazłem, natknąłem się na profesora, który trzymał w ramionach małe dziecko. Gdy mnie ujrzał, wyciągnął je w moją stronę i powiedział: „Czy teraz jesteś już zadowolony?”. „Nie” - odparłem tonem, który sam natychmiast uznałem za agresywny. „Nie widzisz dziecka?”. „Tak, to dziecko; ale kto je tu przyniósł? A poza tym, czy jest ranne?” i zapytałem. „Zobaczymy” - rzekł profesor i równocześnie ruszyliśmy ku wyjściu z cmentarza - on ze śpiącym dzieckiem na rękach. Kiedy się już nieco oddaliliśmy, weszliśmy w kępę drzew i przy świetle zapałki obejrzeliśmy szyję dziecka. Nie było na niej ani jednego zadrapania czy szramy. „Miałem rację?” - zapytałem z triumfem. „Zdążyliśmy w samą porę” - stwierdził profesor z ulgą w głosie.

Odbyliśmy krótką naradę; trzeba było coś zrobić z dzieckiem. Jeśli zanieślibyśmy je na policję, musielibyśmy się jakoś wytłumaczyć z naszej nocnej wyprawy, a przynajmniej przedstawić okoliczności, w jakich je znaleźliśmy Zdecydowaliśmy więc, że weźmiemy je ze sobą na Heath i kiedy usłyszymy kroki policjanta, położymy je gdzieś, gdzie będzie musiał je znaleźć. Potem szybko wrócimy do domu. Wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Na skraju Hampstead Heath usłyszeliśmy ciężkie kroki policjanta; ponieważ rozglądał się wokół, przyświecając sobie latarnią, położyliśmy dziecko na chodniku i czekaliśmy, aż je zobaczy. Słysząc okrzyk zdumionego stróża porządku, oddaliliśmy się ukradkiem. Szczęśliwie obok „Hiszpanów” udało nam się złapać dorożkę i wróciliśmy do miasta. Nic mogę zasnąć, więc uzupełniam dziennik. Muszę spróbować złapać kilka godzin snu, ponieważ Van Helsing ma po mnie wpaść koło południa. Nalega, bym się z nim udał na kolejną ekspedycję. 27 września. - Dopiero o drugiej nadarzyła się sposobność zrealizowania naszego zamierzenia. Właśnie skończył się pogrzeb z godziny dwunastej i ostatnie grupki żałobników leniwie rozeszły się do domów. Z kępy olch, z której obserwowaliśmy cmentarz, ujrzeliśmy, jak kościelny zamyka za sobą bramę. Wiedzieliśmy, że aż do rana nikt nie będzie nas niepokoił, choć profesor zapewniał mnie, że zajmie nam to najwyżej godzinę. Znów miałem to okropne poczucie twardej rzeczywistości, przy którym jakikolwiek ruch wyobraźni wydawał się czymś

absolutnie

nie

na

miejscu.

Prześladowała

mnie

także

świadomość, jak prawo karze takie profanacje. Poza tym i tak uważałem to wszystko za bezcelowe. Już samo otwarcie ołowianej trumny, aby

sprawdzić, czy kobieta, która zmarła prawie tydzień wcześniej, rzeczywiście nie żyje, było czymś oburzającym, ale ponowne otwieranie grobowca, gdy wiedzieliśmy już, że trumna jest pusta - a przecież widzieliśmy to na własne oczy - należało uznać za szczyt głupoty. Wzruszyłem jednak tylko ramionami i nie odezwałem się ani słowem. Van Helsing i tak zawsze robił to, co sobie zamyślił, niezależnie od tego, jak wielki by to budziło sprzeciw. Wyjął klucz, otworzył kryptę i podobnie jak wcześniej - uprzejmym gestem wskazał, iż mam iść przodem. Miejsce nie było już tak przerażające jak poprzedniej nocy, ale w dziennym świetle robiło niewypowiedzianie przygnębiające wrażenie. Van Helsing podszedł do trumny Lucy, a ja podążyłem za nim. Schylił się i ponownie odgiął wieko ołowianej trumny. Wtedy przeszedł mnie dreszcz zdumienia i grozy. W trumnie leżała Lucy. Wyglądała zupełnie tak samo, jak tamtego wieczora przed pogrzebem. Jeszcze bardziej - jeśli to oczywiście możliwe - promieniała urodą; nigdy bym nie uwierzył, że nie żyje. Jej wargi były równie czerwone - nie, jeszcze czerwieńsze niż przedtem, a policzki pokrywał delikatny rumieniec. „Czy to jakiś trik?” - zapytałem. „Czy teraz już ciebie przekonałem?” - odpowiedział pytaniem na pytanie. Wyciągnął rękę i gestem, który przejął mnie dreszczem, rozchylił jej martwe wargi, ukazując białe zęby. „Patrz - ciągnął dalej - są jeszcze bardziej ostre. Tym i tym - tu dotknął jednego z kłów oraz zęba znajdującego się poniżej - dzieci pogryźć można. Czy już mi wierzysz, mój przyjacielu Johnie?”. Po raz kolejny przebudził się we mnie podszyty niechęcią

krytycyzm. Po prostu nie mogłem zaakceptować tej tak druzgocącej tezy, do której on chciał mnie przekonać. Wstydząc się własnego uporu, powiedziałem: „Ktoś mógł ją tu przynieść po tym, jak byliśmy tu ostatniej nocy”. „Taak? A któżby?”. „Nie wiem, ale najwyraźniej ktoś to zrobił”. „Ale ona od tygodnia nie żyje. Po tym czasie większość ludzi zupełnie inaczej by wyglądała”. Na to nie znalazłem żadnej odpowiedzi, więc nie odezwałem się ani słowem. Van Helsing jakby nie zauważył mojego milczenia. W każdym razie nie okazywał ani rozgoryczenia, ani triumfu. Uważnie wpatrywał się w twarz martwej kobiety, unosił powieki i przyglądał się jej oczom. Ponownie rozchylił wargi i dokładnie obejrzał zęby. Odwrócił się ku mnie i powiedział: „Jest w tym przypadku wampiryzmu coś, co go odróżnia od wszystkich innych, z rozmaitych relacji znanych. To coś w rodzaju podwójnego życia. Kiedy wampir ją ugryzł, ona w transie była, lunatykowała... Ach, ty przestraszyłeś się! Ty jeszcze wszystkiego nie wiesz, mój przyjacielu Johnie, ale niedługo się dowiesz... A potem też w transie najwygodniej mu było krew z niej wysysać. W transie umarła i w transie ożywa. Tym od innych różni się. Kiedy żywy trup u siebie w domu śpi - tu zatoczył ręką obszerny krąg, by wskazać, co jest „domem” wampira jego oblicze zwykle prawdziwą naturę ukazuje; ale kiedy ta, tak niegdyś urocza istota, żywym trupem być przestaje, w nicość zwykłej śmierci zapada. Widzisz, nie ma w niej zła i dlatego to takie straszne, że podczas snu zabić ją trzeba”.

To zmroziło mi krew w żyłach, a jednocześnie zacząłem zdawać sobie sprawę, że zaczynam akceptować teorie Van Helsinga. No ale jeśli naprawdę była martwa, cóż strasznego mogło być w jej zabiciu? Spojrzał na mnie i najwyraźniej zauważył zmianę na mojej twarzy, bowiem stwierdził niemal radośnie: „A więc ty już mi wierzysz?”. Odparłem: „Proszę nie naciskać. Jestem skłonny się z panem zgodzić.

Jak

ma

pan

zamiar

zrealizować

swoje

krwawe

przedsięwzięcie?”. „Głowę odetnę, usta czosnkiem napełnię, a korpus zaostrzonym kołkiem przebiję”. Aż się wzdrygnąłem na myśl o takim okaleczeniu ciała kobiety, którą. kiedyś kochałem. Jednak to uczucie nie było aż tak silne, jak bym się tego spodziewał. Rzeczywistą przyczyną moich gwałtownych reakcji stawała się obecność tego stworzenia, tego żywego trupa, jak je nazywał Van Helsing, który zaczynał budzić we mnie odrazą. Czy to możliwe, aby miłość była całkowicie subiektywna lub całkowicie obiektywna? Dość długo czekałem, aż Van Helsing coś powie, ale on stał w milczeniu, jakby bijąc się z myślami. W końcu z trzaskiem zamknął swoją torbę i rzekł: „Ja to wszystko przemyślałem i mnie się wydaje, że już wiem, co my zrobić mamy. Jest u mnie wielka ochota, żeby od razu, w tej chwili, zrobić to, co i tak zrobić mamy, ale inne zadania też nas czekają; i to tysiąc razy trudniejsze - bo ich nie znamy. To proste. Ona nikomu jeszcze życia nie odebrała, choć to tylko kwestia czasu. Teraz zrobić to, znaczy na zawsze ją od tego niebezpieczeństwa uwolnić. Ale my Artura

potrzebować możemy i jak mu wtedy o tym powiemy? Jeśli ty, co rany na szyi Lucy widziałeś, a potem w szpitalu takie same na szyi tamtego dziecka; ty, co ostatniej nocy pustą trumnę zobaczyłeś, a dzisiaj w niej widzisz tę kobietę, która tydzień po śmierci jeszcze piękniejsza i bardziej świeża jest, niż za życia - jeśli ty, który to wszystko wiesz i tamtą białą postać widziałeś, jak ostatniej nocy dziecko na cmentarz przyniosła, jeśli ty mimo to własnym zmysłom nie dowierzałeś, jak mam oczekiwać, że uwierzy mi Artur, który tego wszystkiego nie wie. Zwątpił we mnie, kiedy ja umierającej pocałować jemu nie dałem. Wybaczył mi, wiem, bo pomyślał, że to jakaś błędna idea przed odpowiednim pożegnaniem narzeczonej powstrzymać mi go kazała. Ale przecież on pomyśleć sobie może, że skutkiem jakiegoś jeszcze większego błędu tę kobietę żywcem tu pogrzebano; a w wyniku największej z naszych pomyłek, myją teraz uśmierciliśmy. Twierdził będzie, że to myśmy ją zabili i nasze obłędne idee. I to go na zawsze unieszczęśliwi. Ale nigdy pewny nie będzie i to właśnie będzie najgorsze. Czasem myślał będzie, że ta, co ją kochał, żywcem pogrzebana została; to nocne koszmary na niego ściągnie, w których on wyobrażał sobie będzie, jak bardzo cierpieć musiała. A potem znów pomyśli, że jego ukochana żywym trupem jednak była. Nie! Już raz ja mu powiedziałem i to mnie nauczyło bardzo wiele. Teraz, kiedy już wiem, że to wszystko prawda, sto tysięcy razy bardziej przekonany jestem, że on przez wstrząs przejść powinien. Biedak taką godzinę przeżyć musi, w której oblicze samego nieba mroczne mu się wyda. Dopiero wtedy my mu pomóc będziemy mogli i spokój na niego zesłać. Już wiem, co robić. Idziemy stąd. Ty dziś na noc do siebie wracaj, do zakładu, i zobacz, czy tam wszystko w porządku. Ja

tu, na cmentarzu w nocy coś do zrobienia mam. Jutro wieczorem ty do mnie do hotelu Berkeley przyjdziesz o dziesiątej. Po Artura poślę i po tego wspaniałego młodego człowieka z Ameryki, który jej swoją krew oddał. Czeka nas zadanie. Odprowadzę cię na Piccadilly i tam jakąś kolację zjem, bo przed zachodem słońca być tu z powrotem muszę”. Zamknęliśmy grobowiec i pokonując mur - co zresztą nie sprawiło nam żadnej trudności - wyszliśmy z cmentarza i pojechaliśmy na Piccadilly.

Notatka pozostawiona przez Van Helsinga w podróżnym kufrze w hotelu Berkeley, adresowana do dra Johna Sewarda (niedoręczona) 27 września Mój przyjacielu Johnie, piszę na wypadek, gdyby coś stać mi się miało. Idę na cmentarz. To dobrze, że ten żywy trup, panna Lucy, nie będzie mogła dziś grobowca opuścić, bo przez to jutro może bardziej spragniona będzie. Położę tutaj rzeczy, których ona bardzo nie lubi - czosnek i krucyfiks - i nimi drzwi grobowca opieczętuję. Ona jeszcze młodym żywym trupem jest i one na nią zadziałają. Poza tym mają ją tylko w środku zatrzymać; kiedy wrócić będzie chciała, wtedy za słabe być mogą; wtedy żywy trup zdesperowany jest i wszelkie słabe punkty on wykorzystuje. Przez całą noc, od zachodu do wschodu słońca, ja niedaleko będę i wszystkiego się dowiem, czego tylko będę mógł. Panny Lucy ja się nie boję ani też nie boję się o nią; tego drugiego boję się, przez którego ona teraz żywym trupem jest. Jego moc jej grób mu teraz znaleźć pozwala i schronienia w

nim szukać. On podstępny jest; wiem to od pana Jonathana, ale też z tego, jak nas oszukał, kiedy o życie panny Lucy z nami walczył, a my przegraliśmy Żywe trupy pod wieloma względami są bardzo potężne. Siła jego rąk sile dwudziestu ludzi się równa. A ten nawet te siły posiadł, które my czterej pannie Lucy przekazaliśmy. Poza tym może wilka wezwać i sam nie wiem, co jeszcze. Więc jak on tu dziś w nocy zjawi się, na pewno mnie znajdzie. Wtedy już nikt inny odszukać mnie nie zdoła - aż będzie za późno. Ale może się nie zjawi, bo przychodzić tu nie ma powodu. Ma obfitsze w zwierzynę łowisko niż cmentarz, na którym jedna będąca żywym trupem kobieta spoczywa i jeden starzec czuwa. Więc tylko na wszelki wypadek to wszystko piszę. Weź papiery, które razem z tym pismem spakowane są - dzienniki Harkera i całą resztę i je przeczytaj; potem odszukaj tamtego wielkiego żywego trupa, głowę jego odetnij, a serce spal albo kołkiem je przebij, tak by świat mógł od niego odpocząć. Jeśli tak będzie chciał los - żegnaj. VAN HELSING DZIENNIK DRA SEWARDA 28 września. - To niesamowite, ile może dać człowiekowi uczciwie przespana noc. Wczoraj byłem niemal skłonny zaakceptować obłąkańcze pomysły Van Helsinga, które teraz mnie odrzucają, jako zniewaga dla mego zdrowego rozsądku. Nie mam wątpliwości, że on sam w to wszystko wierzy. Zastanawiam się tylko, czy mogło mu się od czegoś pomieszać w głowie. Z pewnością musi istnieć jakieś racjonalne

wytłumaczenie tych wszystkich tajemniczych zdarzeń. Czy to możliwe, żeby profesor sam to wszystko zaaranżował? Gdyby rzeczywiście postradał zmysły, to przy swej nadzwyczajnej inteligencji mógłby z niezmierną łatwością realizować swe zamierzenia wynikające z jakiejś idee fixe. Niechętnie tak o nim myślę i gdyby się okazało, że Van Helsing rzeczywiście oszalał, byłby to prawie tak wielki cud, jak ten, którego świadkami byliśmy w grobowcu. Będę go jednak uważnie obserwował. Może uda mi się jakoś rozjaśnić tę tajemnicę. 29 września, rano. - Wczoraj przed dziesiątą wieczorem w pokoju Van Helsinga zjawili się Artur i Quincey. Van Helsing poinstruował nas, co mamy robić; zwrócił się zwłaszcza do Artura, jak gdyby wola nas wszystkich skupiała się właśnie w nim. Rozpoczął od stwierdzenia, iż ma nadzieję, że będziemy mu towarzyszyć, „ponieważ zadanie to bardzo poważne. Pewnie zaskoczył cię mój list, drogi chłopcze?”. Z tym pytaniem zwrócił się bezpośrednio do lorda Goldaminga. „Rzeczywiście. Nieco wyprowadził mnie z równowagi. Na mój dom spadło ostatnio tyle problemów, że nie zmartwiłoby mnie, gdyby los zaoszczędził mi kolejnych. Zaciekawiło mnie też, o co może panu chodzić. Zastanawialiśmy się nad tym z Cjuinceyem, ale im dłużej się zastanawialiśmy, tym bardziej cała sprawa wydawała się nam zagadkowa, tak że muszę przyznać, że jestem w kropce i nie mam pojęcia, o co może panu chodzić”. „Ani ja” - dorzucił lakonicznie Quincey Morris. „Och - powiedział profesor - a więc obaj o wiele bliżej początku jesteście, niż ten oto nasz przyjaciel John, który, by zacząć od początku, długą drogę wstecz przebyć musi”.

Byłem pewien, że zauważył, iż powróciłem do mojej sceptycznej postawy, choć nie skomentował tego ani jednym słowem. Potem, zwracając się do tamtej dwójki, oznajmił z wielką powagą w głosie: „Chciałbym od pana pozwolenie otrzymać, żebym dziś w nocy mógł zrobić to, co za właściwe uważam. Wiem, że o wiele proszę. I zrozumie pan o jak wiele dopiero wtedy, kiedy panu wyjawię, o co mi chodzi. Czy prosić więc mogę, żeby już teraz pan mi takiego pozwolenia udzielił, żeby potem, choć Przez jakiś czas gniewać się pan na mnie będzie - ukrywać nie będę, że tak stać się może - za nic pan nie obwiniał się?”. „Przynajmniej jest pan szczery - wtrącił się, Quincey. - Jestem z panem profesorem. Nie wiem jeszcze, do czego pan zmierza, ale mogą przysiąc, że jest pan uczciwy; i to mi wystarczy”. „Bardzo dziękuję - odparł z dumą Van Helsing. - Miałem honor do mych zaufanych przyjaciół pana zaliczyć i pana poparcie wiele dla mnie znaczy”. Wyciągnął ku niemu rękę, którą Quincey uścisnął. Wtedy odezwał się Artur: „Doktorze Van Helsing, bardzo nie lubię kupować »świni w worku«, jak mawiają w Szkocji, i jeśli miałoby to dotyczyć mojego honoru jako dżentelmena czy też mojej wiary jako chrześcijanina, nigdy bym nie uczynił takiego zobowiązania. Jeśli może mnie pan zapewnić, że to, co pan zamierza, nie narusza żadnej z tych dwóch rzeczy, wtedy natychmiast wyrażę zgodę. Choć, na mą głowę, nie mam pojęcia, do czego pan zmierza”. „Pana zastrzeżenia przyjmuję - odparł Van Helsing - i tylko bardzo pana proszę, żeby, gdy uzna pan za stosowne potępić to, co zrobią,

wpierw

dokładnie

to

rozważył,

czy

pańskich

zastrzeżeń

nie

naruszyłem”. „A więc zgoda! - powiedział Artur - to uczciwe postawienie sprawy. A teraz, kiedy to już ustaliliśmy, czy mogę zapytać, co mamy właściwie zrobić?”. „Chcę z wami - i to w tajemnicy - na cmentarz w Kingstead jechać”. Twarz Artura aż się wydłużyła, kiedy zapytał w zdumieniu: „Tam gdzie leży biedna Lucy?”. Profesor skinął głową. Artur ciągnął: „I co dalej?”. „I do grobowca wejdziemy!”. Artur poderwał się na równe nogi. „Panie profesorze, czy pan mówi poważnie, czy to jakiś potworny żart?! Proszą mi wybaczyć, widzą, że pan mówi poważnie”. Usiadł, ale siedział sztywno i dumnie, jak ktoś, kto czuje, że musi bronić swej godności. Zapadła cisza, którą przerwał kolejnym pytaniem: „A kiedy już będziemy w grobowcu?”. „Wtedy trumną otworzymy”. „Tego już za wiele! - powiedział z gniewem, ponownie wstając. Jestem skłonny cierpliwie wysłuchać rozsądnych propozycji, ale to... to zbezczeszczenie grobu tej, którą...”. Najwyraźniej oburzenie odebrało mu głos. Profesor spoglądał na niego ze współczuciem. „Gdybym mógł choćby trochę tego bólu panu oszczędzić, mój biedny przyjacielu - powiedział - Bóg jeden wie. że bym to zrobił. Ale dzisiejszej nocy ciernistą ścieżką wszyscy podążyć musimy; bo inaczej stopy, które tak kochasz, po wsze wieki w płomieniach brodzić będą!”.

Artur spojrzał na niego ze zmartwiałą, bladą twarzą: „Niech pan uważa, sir! Lepiej niech pan uważa!”. „Czy nie byłoby dobrze, gdyby tego, co mam do powiedzenia, pan posłuchał? - spytał Van Helsing. - Wtedy przynajmniej wiedzieć pan będzie, jak daleko moje zamiary sięgają. Mam mówić?”. „To rozsądna propozycja” - wtrącił Morris. Po chwili przerwy Van Helsing ciągnął dalej z wyraźnym wysiłkiem: „Panna Lucy nie żyje, prawda? Tak! Zatem żadnej krzywdy my już jej zrobić nie możemy. Ale jakby ona martwa nie była...”. Artur zerwał się na równe nogi. „Na miłość Boską! - krzyknął. - Co pan chce przez to powiedzieć? Czy ktoś popełnił jakiś błąd? Pogrzebano ją żywcem?” - jęczał rozdzierany cierpieniem, którego nawet nadzieja nie była w stanie złagodzić. „Nie powiedziałem, że ona żyje, moje dziecko. Nie to miałem na myśli. Mówię tylko, że ona żywym trupem być może!”. „Żywym trupem! Ale nie żywa! Co pan przez to rozumie? Co to za koszmar?”. „Są tajemnice, których znaczenia człowiek domyślać się tylko może i które, wiek za wiekiem, tylko po części może rozjaśniać. Uwierz mi, że właśnie przed jedną z nich stajemy. Ale ja jeszcze nie skończyłem. Czy ja mogę zmarłej pannie Lucy głowę uciąć?”. „Na litość Boską, nie! - krzyknął Artur, którym targały gwałtowne emocje. - Za nic w świecie nie zgodzę się na jakiekolwiek okaleczenie jej martwego ciała! Doktorze Van Helsing, posunął się pan za daleko!

Co ja panu zrobiłem, że poddaje mnie pan takiej torturze? Co uczyniła ta biedna dziewczyna, że chce pan tak zbezcześcić jej grób? Czy pan oszalał, że wygaduje pan takie rzeczy, czy też ja jestem szalony, że ich słucham? Niech pan się nie waży nawet myśleć o takiej profanacji; nie daję zgody na żadne pańskie działania. Moim obowiązkiem jest chronić jej grób przed gwałtem. I - na Boga - wypełnię go!”. Van Helsing powstał z miejsca i powiedział poważnie i zdecydowanie: „Drogi lordzie Goldaming, i ja mój obowiązek wypełnić muszę. Obowiązek wobec innych, wobec pana i wobec zmarłej. I - na Boga - ja go wypełnię! Ja teraz tylko o to proszę, żeby pan tam ze mną poszedł, patrzył i słuchał. A jak ja moją prośbę powtórzę i pan nie będzie chciał jej spełnić bardziej niż ja sam. wtedy - wtedy i tak swój obowiązek wypełnię, bez względu na konsekwencje! Potem, spełniając życzenie Waszej Lordowskiej Mości, oddam się do pańskiej dyspozycji, by z tego rachunki zdać, w miejscu i czasie, jakie pan sam wybrać raczy”. Jego głos zadrżał nieco, a on ciągnął dalej tonem pełnym współczucia: „Błagam jednak, by w złości pan ze mną nie szedł. W moim długim życiu. w którym robiłem rzeczy, co często nie były dla mnie przyjemne i moje serce bólem napełniały, jeszcze nigdy tak ciężkie zadanie przede mną nie stało. Proszę mi wierzyć, że gdy czas właściwy nadejdzie, pan o mnie opinię, zmieni i wtedy jedno spojrzenie wystarczy, żeby wspomnienie tej smutnej godziny z mojej pamięci całkiem wytrzeć; bo uczynię, co tylko w mojej mocy, aby pana od smutku uchronić. Proszę pomyśleć. Czemu tyle pracy bym sobie

zadawał i na tyle smutku się narażał? Przyjechałem z mojego kraju, żeby tyle dobrego zrobić, ile tylko będę potrafił. Przede wszystkim po to, żeby mojemu przyjacielowi Johnowi przyjemność sprawić, a także aby pewnej uroczej młodej damie pomóc, którą sam też pokochałem. Dałem jej - wstydzą się o tym mówić, ale w dobrej wierze to czynię - to, co i pan jej dał: krew z moich żył. Dałem ją ja, którego nie łączyły z nią - jak pana - więzy miłości, ale który po prostu był jej lekarzem i przyjacielem. Dni i noce jej oddałem - przed śmiercią i po śmierci; i jeśli moja śmierć może jej jakoś pomóc nawet teraz, kiedy stała się żywym trupem, bez wahania życie swoje oddam”. Wypowiedział to wszystko z niezmierną powagą i dumą i widziałem, że zrobiło to na Arturze wielkie wrażenie. Ujął dłoń starca i powiedział łamiącym się ze wzruszenia głosem: „Trudno mi nawet o tym myśleć i nie mogę tego zrozumieć, ale przynajmniej pójdę z panem i zaczekam”.

ROZDZIAŁ XVI DZIENNIK DRA SEWARDA (ciąg dalszy) Była dokładnie za kwadrans dwunasta, kiedy przez niewysoki mur przedostaliśmy się na teren cmentarza. Noc była ciemna, tylko od czasu do czasu światło księżyca przezierało przez szczeliny pomiędzy pędzącymi po niebie, ciemnymi chmurami. Z jakiegoś powodu wszyscy trzymaliśmy się bardzo blisko siebie, tylko Van Helsing, który wskazywał drogę, wysunął się nieco bardziej do przodu. Kiedy zbliżyliśmy się do grobowca, przyjrzałem się uważnie Arturowi, ponieważ obawiałem się, że bliskość miejsca obciążonego tak tragicznymi wspomnieniami może go rozstroić. Ale on trzymał się nadspodziewanie

dzielnie.

Doszedłem

do

wniosku,

że

aura

tajemniczości otaczająca nasze przedsięwzięcie musi w jakiś sposób równoważyć jego smutek. Profesor otworzył grobowiec i, widząc nasze zrozumiałe, wynikające z wielu różnych powodów wahanie, by jakoś rozwiązać ten problem, sam wszedł pierwszy. Reszta podążyła za nim, a on zamknął za nami drzwi. Zapalił „ślepą” latarnię i wskazał na trumnę. Artur zbliżył się do niej z wahaniem. Van Helsing rzekł do mnie: „Wczoraj ty tu ze mną byłeś. Czy ciało panny Lucy w tej trumnie leżało?”. „Tak”. Profesor zwrócił się do pozostałych ze słowami: „Panowie słyszeli; a jednak jest ktoś, kto wiary we mnie nie ma”.

Wyjął śrubokręt i znów zdjął wieko trumny. Artur przyglądał się temu blady jak ściana, jednak zachował milczenie. Kiedy wieko było już zdjęte, podszedł bliżej. Najwyraźniej nie wiedział, że wewnątrz jest jeszcze jedna, ołowiana trumna, albo przynajmniej o tym nie pomyślał. Kiedy zobaczył rozerwaną blachę, twarz momentalnie nabiegła mu krwią, lecz równie szybko Powróciła na nią trupia bladość. Nie odezwał się ani słowem. Van Helsing odgiął ołowianą blachę, a my zajrzeliśmy do środka i aż odskoczyliśmy zaskoczeni. Trumna znowu była pusta! Zapadła długa cisza. Przerwał ją dopiero Quincey Morris: „Panie profesorze, jestem z panem. Pańskie słowo mi wystarczy, W zwykłych okolicznościach nie zadałbym pytania, które zaraz zadam nie śmiałbym poddawać w wątpliwość pańskich słów. Ale w przypadku tej tajemnicy zwykłe pojęcia honoru i dyshonoru tracą znaczenie. Czy to pańskie dzieło?”. „Ja wam na wszystko, co dla mnie święte, przysięgam, że ja nawet nic dotknąłem jej. Było tak: dwie noce temu my z moim przyjacielem Sewardem tu przyszliśmy - zapewniam, że mieliśmy ku temu dobry powód. Otworzyłem tę trumnę, która wtedy jeszcze opieczętowana była i myśmy zobaczyli, że - tak jak teraz - ona pusta jest. Zaczailiśmy się i wśród drzew białą postać zobaczyliśmy, co tu zbliżała się. Potem za dnia przyszliśmy, a ona tu leżała. Prawda, mój przyjacielu Johnie?”. „Tak”. „Tamtej nocy w samą porę zdążyliśmy. Następne małe dziecko zginęło, a my, dzięki Bogu, między grobami je całe znaleźliśmy. Wczoraj o zachodzie słońca ja tutaj sam przyszedłem. Wtedy żywe trupy

poruszać się mogą. Przez całą noc czekałem, aż do wschodu słońca, ale nic się nie działo. Pewnie dlatego, że na zamku ja czosnek zawiesiłem, którego żywe trupy nie znoszą, i inne rzeczy, których one unikają. Ponieważ poprzedniej nocy ona z grobowca nie wyszła, to dziś wieczorem, przed zachodem słońca zabrałem czosnek i resztę rzeczy. I oto trumna pusta jest. O chwilę cierpliwości panów proszę. Jak dotąd dziwne to wszystko bardzo. Wy ze mną w ukryciu na zewnątrz poczekajcie, a rzeczy jeszcze dziwniejsze zobaczycie. Idziemy!” - i zamknął przesłonę latarni. Otworzył drzwi i wyszliśmy, a on zamknął je za nami na klucz. Jakże rześkie i świeże wydawało się nocne powietrze po tej przerażającej krypcie. Jak miły był widok płynących po niebie chmur i wydostających się spomiędzy nich krótkich przebłysków księżycowego światła. Zupełnie jak chwile smutku i radości w życiu człowieka. Jak przyjemnie było oddychać rześkim powietrzem, którego nie przenika atmosfera śmierci i rozkładu. Jak głęboko ludzkim doświadczeniem było ujrzeć czerwoną łunę na niebie ponad wzgórzem i usłyszeć z oddali przytłumiony szum, będący świadectwem życia wielkiego miasta. Każdy na swój sposób był poważny i opanowany. Artur był milczący i widziałem to - starał się zrozumieć stojący przed nami cel i rozwikłać sens tajemnicy. Ja sam byłem stosunkowo cierpliwy i znów niemal zdecydowany odrzucić wątpliwości i przyjąć wnioski Van Helsinga. Quincey Morris był flegmatyczny, jak bywają ci, którzy akceptują wszystko, cokolwiek niesie im los, czyniąc to z chłodną odwagą ludzi stawiających wszystko na jedną kartę. Ponieważ nic mógł zapalić, odciął sobie spora prymkę tytoniu i zaczął ją żuć. Zaś Van Helsing przez cały

czas był czymś zajęty. Najpierw wyjął z torby dużą ilość czegoś, co przypominało cieniutki wafel, starannie zawinięty w białą serwetkę. Potem wyjął dwie garście czegoś białawego, jakby ciasta czy kitu. Drobno pokruszył wafel i zmieszał z tamtą masą, ugniatając ją w rękach. Następnie uformował ją w wąskie paski, które zaczął wtykać w szpary pomiędzy drzwiami a framugą. Nie wiedziałem, po co to robi, a ponieważ stałem tuż obok niego, spytałem go o to. Artur i Quincey podeszli bliżej, bowiem ich także to zaciekawiło. Odparł: „Grób zamykam, żeby żywy trup wrócić do niego nie mógł”. „Czy to coś, co pan tam upycha, ma z tym jakiś związek? - zapytał Quincey. - Czy to jakiś podstęp?”. „Otóż to”. „Co pan tam upycha?” - tym razem zapytał Artur, a Van Helsing, odpowiadając, z szacunkiem uchylił kapelusza: „Święta Hostia. Ja ją z Amsterdamu przywiozłem. Dyspensę dostałem”. Ta odpowiedź zrobiła wrażenie nawet na największych sceptykach w naszym gronie. Każdy z nas poczuł, że w obliczu zadania tak poważnego, że każe profesorowi sięgać po najświętsze dla niego rzeczy, nie ma miejsca na brak zaufania. W pełnej szacunku ciszy zajęliśmy wyznaczone stanowiska, które choć znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie grobowca, ukryte były przed wzrokiem każdego, kto by się do niego zbliżał. Współczułem pozostałym, zwłaszcza Arturowi. Dzięki moim wcześniejszym wizytom nabrałem niejakiej wprawy w oglądaniu tego koszmaru, ale i tak miałem duszę na ramieniu - ja, który jeszcze godzinę temu odrzucałem wszelkie argumenty. Jeszcze nigdy nagrobki

nie wydawały mi się tak trupio blade; nigdy cyprysy, cisy czy jałowce w takim stopniu nie uosabiały przygnębiającej atmosfery pogrzebu; jeszcze nigdy trawa czy drzewa nie chwiały się ani nie szeleściły tak przygnębiająco; nigdy konary nie trzeszczały równie tajemniczo; i nigdy także dalekie wycie psów nie było równie złowrogim proroctwem. Na długi czas zapadła cisza; wielka bolesna pustka; w pewnej chwili rozległo się przenikliwe „tsss!” profesora. Wskazał na coś ręką. Na końcu cisowej alejki pojawiła się biała postać - niewyraźna biała postać, która trzymała przy piersi coś ciemnego. Postać zatrzymała się i w tym samym momencie przez sunące po niebie chmury przedarły się promienie księżyca i ukazały z przerażającą wyrazistością ciemnowłosą kobietę otuloną w śmiertelny całun. Nie widzieliśmy twarzy, bowiem pochylała się na czymś, co po chwili okazało się być jasnowłosym chłopcem. Po chwili ciszy dziecko króciutko zajęczało tym dźwiękiem, jaki przez sen wydają dzieci albo psy, kiedy śpią przy kominku i coś im się przyśni. Ruszyliśmy do przodu, ale ostrzegawczy gest schowanego za jednym z cisów profesora osadził nas na miejscu; biała Postać ponownie ruszyła przed siebie. Znajdowała się teraz wystarczająco blisko, byśmy mogli przyjrzeć się jej nieco dokładniej, tym bardziej, że chmury nie zdążyły jeszcze przykryć księżyca. Czułem, jak serce zamiera mi w piersi, obok usłyszałem stłumione westchnienie Artura, gdy rozpoznaliśmy rysy Lucy Westenra. To była Lucy, lecz jakże odmieniona! Jej cała słodycz zmieniła się w bezwzględne, bezgraniczne okrucieństwo, a czystość w zmysłowe wyuzdanie. Van Helsing wyszedł zza drzewa i my także, ponagleni jego gestem, opuściliśmy naszą kryjówką. We czterech stanęliśmy w szeregu przed wejściem do

grobowca. Van Helsing uniósł latarnię i odsunął zasłonę. W jasnym świetle, padającym wprost na twarz Lucy, mogliśmy dostrzec jej wargi szkarłatne od świeżej krwi, której strużka ściekała jej po brodzie, znacząc na czerwono jej batystowy całun. Przebiegł przez nas dreszcz przerażenia. W migotliwym świetle latarni zauważyłem, że nawet Van Helsingowi jego żelazne nerwy odmówiły posłuszeństwa. Artur stał tuż obok mnie i gdybym nie chwycił go za ramię i nie podtrzymał, niechybnie runąłby na ziemię. Kiedy Lucy - nazywam tę istotę Lucy, bowiem miała jej kształty nas dostrzegła, cofnęła się z gniewnym prychnięciem, takim samym, jakie wydaj je kot, kiedy się czegoś przestraszy. Obrzuciła nas spojrzeniem. Jej oczy kształtem i barwą przypominały oczy Lucy, jednak nie były już tak czyste i delikatne jak niegdyś, lecz przymglone i pełne piekielnego ognia. W tym momencie resztki miłości, jaką do niej żywiłem, zmieniły się w nienawiść i obrzydzenie; gdyby trzeba było ją zabić natychmiast, uczyniłbym to z dziką rozkoszą. Gdy na nas spojrzała, jej oczy zapłonęły potwornym blaskiem, a twarz wykrzywiła się w zmysłowym uśmiechu. O Boże, na ten widok aż cały zadrżałem! Niedbałym ruchem rzuciła na ziemię - bezlitosna niczym diablica - to dziecko, które do tej chwili kurczowo przyciskała do piersi, warcząc nad nim jak pies, trzymający w pysku kość. Dziecko głośno krzyknęło, a potem leżało tam. kwiląc. Było to tak okrutne, że z piersi Artura wyrwał się jęk; kiedy zaś ona zbliżyła się do niego z wyciągniętymi ramionami i wyuzdanym uśmiechem na twarzy, cofnął się i ukrył twarz w dłoniach. Ona jednak się nie zatrzymała i z sennym, zmysłowym wdziękiem rzekła: „Chodź tu do mnie, Arturze. Zostaw ich i chodź do mnie! Moje

ramiona tęsknią za tobą. Chodź, spoczniemy obok siebie! Chodź, mój mężu, chodź!”. W brzmieniu jej głosu było coś diabolicznie słodkiego, coś, co przypominało dzwonienie szkła i co rozbrzmiewało także w naszych uszach, choć jej słowa skierowane były do kogoś innego. Zaś Artur wyglądał, jakby ktoś rzucił na niego urok. Oderwał dłonie od twarzy i szeroko rozpostarł ramiona. Już miała w nie wpaść, kiedy Van Helsing skoczył do przodu i wsunął pomiędzy nich swój mały, złoty krucyfiks. Odskoczyła od niego z twarzą wykrzywioną nagle grymasem wściekłości i rzuciła się w kierunku grobowca. Zatrzymała się jednak w odległości stopy lub dwóch od wejścia, jakby jakaś przemożna siła nie pozwalała jej iść dalej. Odwróciła się do nas i wtedy w jasnych promieniach księżyca - a także w świetle latami, która dzięki żelaznym nerwom Van Helsinga nawet nie drgnęła ujrzeliśmy jej twarz. Nigdy wcześniej na żadnej twarzy nie widziałem takiego połączenia zdumienia i wściekłości i mam nadzieję, że już nigdy oczy żadnego śmiertelnika nie ujrzą takiego widoku. Pokryta przepięknym rumieńcem twarz zsiniała, oczy zdawały się miotać iskry piekielnego ognia, brwi były tak zmarszczone, jak gdyby zamiast fałdów skóry były tam zwoje węży wychodzące z głowy meduzy, a jej słodkie, zbroczone krwią usta były szeroko otwarte jak w greckich i japońskich maskach przedstawiających cierpienie. Jeśli kiedykolwiek jakakolwiek twarz oznaczała śmierć - gdyby wzrok mógł zabijać - to właśnie taką twarz ujrzeliśmy w tamtym momencie. I tak przez pełne pół minuty, które nam wydawało się wiecznością, tkwiła pomiędzy uniesionym krucyfiksem a opieczętowanym świętą

pieczęcią, jedynym dostępnym jej wejściem do grobowca. Ciszę przerwał Van Helsing, kiedy zapytał Artura: „Powiedz, przyjacielu. Czy mam moje zamierzenie do końca doprowadzić?”. Artur padł na kolana, ukrył twarz w dłoniach i odparł: „Niech pan czyni, co pan uważa za stosowne, przyjacielu; co pan uważa za stosowne. Ten horror musi się skończyć!”, i zaczął szlochać. Podeszliśmy do niego z Quinceyem i w zieliśmy go pod ręce. Usłyszeliśmy szczęk opuszczanej zasłony w latarni; potem Van Helsing podszedł do grobowca i częściowo usunął ze szpar umieszczoną tam wcześniej świętość. Kiedy się odsunął, zdumieni i przerażeni ujrzeliśmy, jak ta kobieta, której cielesna powłoka była wcześniej równie rzeczywista jak nasze, wnika do środka przez szczelinę tak wąską, że z trudnością zmieściłoby się w niej ostrze noża. Poczuliśmy wielką ulgę, gdy zobaczyliśmy, jak profesor spokojnie na powrót uszczelnia drzwi swoim kitem. Kiedy skończył, podniósł z ziemi dziecko i powiedział: „Chodźcie, przyjaciele; do jutra nie mamy tu nic do roboty. W południe pogrzeb jest, więc przyjdziemy zaraz po nim. Przyjaciele zmarłego przed drugą rozejdą się i kiedy kościelny bramę zamknie, my tu już będziemy. Potem wiele pracy nas czeka; ale innej niż dzisiaj. Jeśli o to maleństwo rozchodzi się, to ona mu dużej krzywdy nie zrobiła i jutro wieczorem już całkiem zdrowe będzie. Zostawimy je gdzieś, gdzie znajdzie je policja, tak samo jak tamtej nocy; a potem do domu!”. Potem, zbliżywszy się do Artura, rzekł: „Mój przyjacielu Arturze, to dla ciebie trudny sprawdzian był; ale

kiedy po jakimś czasie za siebie spojrzysz, zrozumiesz, że on był niezbędny. Teraz, moje dziecko, czujesz, jakbyś wzburzone wody przemierzał, ale z Bożą pomocą już jutro o tej porze na spokojne wody wpłyniesz; więc nie lamentuj nadmiernie. Dopiero wtedy o wybaczenie ja cię poproszę”. Artur i Quincey wrócili razem ze mną do domu i po drodze usiłowaliśmy dodać sobie nawzajem otuchy. Dziecko pozostawiliśmy w bezpiecznym miejscu. Byliśmy bardzo, bardzo zmęczeni. Spaliśmy więc, nie wiedząc do końca czy śpimy, czy nie. 29 września, noc. - Na krótko przed godziną dwunastą we trzech Artur Quincey i ja - przyjechaliśmy po profesora. To dziwne, ale każdy z osobną uznał, że najodpowiedniejszy na tę okazję będzie czarny strój. Artur nosił się oczywiście na czarno ze wzglądu na swą głęboką żałobę, ale nami dwoma kierował instynkt. Na cmentarz dotarliśmy o wpół do drugiej i przechadzaliśmy się po nim, starając się nie rzucać nikomu w oczy; kiedy grabarze zakończyli pracę, a kościelny, przekonany, że wszyscy już wyszli, zamknął bramę, mieliśmy cały cmentarz tylko dla siebie. Tym razem zamiast swej niewielkiej czarnej torby Van Helsing miał ze sobą inną - długą i skórzaną, przypominającą te, w jakich nosi się sprzęt do krykieta; najwyraźniej była dosyć ciężka. Kiedy zostaliśmy sami i dobiegł do nas cichnący odgłos ostatnich oddalających się kroków, w milczeniu, jakby na rozkaz, podążyliśmy za profesorem do grobowca. Otworzył drzwi i weszliśmy do środka, zamykając je za sobą. Van Helsing wyjął z torby latarnię, którą natychmiast zapalił, a także dwie woskowe świece, które po zapaleniu umocował - nadtapiając wcześniej ich końce na innych trumnach, tak by

przy ich świetle można było pracować. Kiedy ponownie uniósł wieko trumny, zajrzeliśmy tam wszyscy - Artur drżał przy tym jak osika - i zobaczyliśmy, że spoczywa w niej ciało w całym swym śmiertelnym pięknie. Jednak w mym sercu nie było miłości, a jedynie nienawiść do tego złego Czegoś, co przyjęło kształty Lucy, jednak bez jej duszy. Widziałem, że nawet twarz Artura, w miarę jak patrzył, przybrała twardy wyraz. W końcu powiedział do Van Helsinga: „Czy to naprawdę Lucy, czy tylko jakiś demon, który przybrał jej kształty?”. „To jej ciało, a jednocześnie nie ono. Ale ty chwilę zaczekaj, a zobaczysz ją taką, jaka była; i jest”. Kiedy tam leżała, wyglądała tak. jakby z Lucy zrobiono jakąś karykaturę rodem z sennego koszmaru. Ostro zakończone zęby, zbroczone krwią, zmysłowe usta - na widok których przechodził dreszcz - cały ten jej zmysłowy i pozbawiony duchowości wygląd był niczym jakaś diabelska drwina z uroczej czystości Lucy. Van Helsing w charakterystyczny dla siebie metodyczny sposób zaczął wyjmować z torby rozmaite rzeczy i układać je tak, by były gotowe do użycia. Najpierw wyjął kolbę lutowniczą i trochę cyny, a potem niewielką lampę na olej; kiedy zapalił ją w rogu grobowca, zaczęła wydzielać gaz, który spalał się, dając bardzo gorący, niebieski płomień. Potem przyszła kolej na chirurgiczne lancety, które ułożył lak. by były w zasięgu ręki i w końcu na okrągły drewniany kołek, gruby na mniej więcej dwa i pół trzy cale i długi na około trzy stopy. Jeden z jego końców był zahartowany w ogniu i zaostrzony. Za nim pojawił się ciężki młot, taki sam, jakiego używa się do rozłupywania brył węgla. Na mnie

obserwowanie przygotowań lekarza do jakiegokolwiek zabiegu działa stymulująco i dodaje mi energii, ale u Artura i Quinceya widok tych rzeczy wywołał konsternację. Żaden nie stracił jednak odwagi i obaj zachowali spokój i milczenie. Kiedy wszystko było gotowe, Van Helsing powiedział: „Zanim zaczniemy, pozwólcie, że coś wam powiem; jest to wiedza z tradycji ludowej zaczerpnięta i doświadczeń starożytności, a także pochodząca od wszystkich tych, którzy moc żywych trupów badali. Kiedy ktoś żywym trupem staje się, spada na niego przekleństwo nieśmiertelności; nie może umrzeć, ale wiek za wiekiem nowe ofiary gromadzić musi i ilość zła na świecie powiększać. Bo każdy, kto umrze jako żywego trupa ofiara, sam żywym trupem staje się i zaczyna na ludzi polować. I tak krąg nieustannie poszerza się, niczym kręgi na wodzie, kiedy kamień się do niej wrzuci. Mój przyjacielu Arturze, gdybyś ty pocałował biedną Lucy przed śmiercią albo ostatniej nocy, kiedy w ramiona brać ją chciałeś, z czasem, po śmierci, i ty sam nosferatu stałbyś się, jak je na wschodzie Europy zwą, i nowe żywe trupy ty byś tworzył, podobne do tego, który takim przerażeniem nas napełnił. Kariera tej nieszczęsnej młodej damy dopiero się jednak zaczęła. Z tamtymi dziećmi, którym ona krew ssała, jeszcze tak najgorzej nie jest. Ale jak ona dalej żyć będzie - jako żywy trup - coraz więcej krwi tracić będą i jej mocą przyciągani, będą do niej powracać; aż jej usta plugawe krew z nich ze szczętem wyciągną. Ale jak ona prawdziwie umrze, wtedy wszystko skończy się; ranki na ich szyjach znikną, a one do swych zabaw wrócą, nie wiedząc nawet, co je spotkało. Ale najważniejsze, że kiedy ten żywy trup spocznie jako prawdziwy zmarły, wtedy dusza tej uroczej damy,

którą my wszyscy kochamy znowu wolna będzie. Zamiast zło każdej nocy czynić i każdego dnia degenerować się na skutek jego asymilacji, należne sobie miejsce wśród aniołów zajmie. Tak więc, mój przyjacielu, ta ręka, która zada cios, co ją uwolni, błogosławieństwem dla niej będzie. Ja zrobić to mogę, ale czy nie ma tu kogoś, kto do tego większe prawo posiada? Czy to nie będzie radość, gdy potem, w ciszy nocy, kiedy sen nie przyjdzie, będzie można pomyśleć sobie: »To dzięki mojej ręce wśród gwiazd znalazła się; to była ręka tego spośród ludzi, który ją ukochał najbardziej; ręka, którą sama by wybrała, gdyby jej to dane było«. Powiedz mi, czy tu ktoś taki jest?”. Spojrzeliśmy na Artura. Także on zrozumiał - jak my wszyscy jaka wielkoduszność kryła się za tą propozycją, by to właśnie jego ręka przywrócono nam Lucy jako święte, a nie odrażające wspomnienie. Zrobił krok do przodu i stwierdził mężnie, choć ręka mu drżała, a twarz była blada jak ściana: „Moi najprawdziwsi przyjaciele, dziękuję wam z głębi mojego zbolałego serca. Powiedzcie mi tylko, co mam robić, a nie zawaham się!”. Van Helsing położył mu dłoń na ramieniu i rzekł: „Dzielny młodzieniec! To tylko jedna chwila będzie. Tym kołkiem przebić ją trzeba. Kłamać cię nie chcę - widok to przerażający, ale długo to trwało nie będzie, a radość potem ból przeważy; kiedy z tego grobowca wyjdziesz nad ziemią unosić się będziesz. Ale jak zaczniesz, zawahać nie możesz się. Pamiętaj, że my, twoi szczerzy przyjaciele, tu z tobą jesteśmy i przez cały czas za ciebie modlimy się”. „Dalej! - rzekł chrapliwym głosem Artur. - Proszę mi powiedzieć,

co mam robić”. „Ten kołek w lewą rękę weź, tak byś go nad jej sercem umieścić mógł, a młot weź do prawej. A kiedy my modlitwę za zmarłych odmawiać zaczniemy - ja przeczytam, mam tu książkę, a oni za mną powtarzać będą - ty w imię Boże uderzaj, żeby nasza ukochana zmarła spokój odzyskała, a żywy trup w niepamięć odszedł”. Artur ujął kołek i młot, a gdy już raz podjął jakąś decyzję, ręka mu nigdy nie drżała. Van Helsing otworzył mszał i zaczął czytać, a Quincey i ja powtarzaliśmy za nim, na tyle, na ile umieliśmy. Artur umieścił ostrze tuż ponad jej sercem i gdy tam spojrzałem, zobaczyłem, jak jej białe ciało ugina się pod nim. Wtedy uderzył z całych sił. Leżąca w trumnie istota skręciła się w potwornym paroksyzmie, a spomiędzy jej otwartych czerwonych warg wydobył się straszny, ścinający krew w żyłach wrzask. Jej ciało zaczęło się trząść, drżeć i wyginać w dzikich konwulsjach; zaczęła zgrzytać swymi białymi, ostrymi zębami, aż przegryzła wargi i usta wypełniły się szkarłatną pianą. Ale Artur nawet nie drgnął. Wyglądał jak Thor, kiedy jego pewne ramię unosiło się i opadało, pogrążając coraz głębiej dobroczynny kołek, podczas gdy wokół niego zbierała się tryskająca z przebitego serca krew. Jego twarz była nieruchoma i emanowało z niej poczucie obowiązku; jej widok dodawał nam odwagi, więc nasze głosy wypełniły całą tę niewielką kryptę. Wtedy jej konwulsje zaczęły się zmniejszać, przestała zgrzytać zębami, a twarz już nie dygotała. W końcu spoczęła bez ruchu. Nasze straszliwe zadanie zostało wypełnione. Młot wypadł Arturowi z dłoni. On sam zachwiał się i niechybnie

byłby upadł, gdybyśmy go nie chwycili. Ciężko dyszał, a z czoła kapały mu wielkie krople potu. To musiało być dla niego straszne przeżycie. I gdyby nie powodowało nim coś więcej niż względy czysto ludzkie, nigdy by się na to nie zdobył. Przez kilka minut byliśmy tak pochłonięci jego osobą, że nawet nie spojrzeliśmy w kierunku trumny. Kiedy to zrobiliśmy, stanęliśmy jak wryci. Wpatrywaliśmy się w nią tak intensywnie, że Artur, który wcześniej usiadł na podłodze, podniósł się i zbliżył do nas. W tym momencie jego twarz zajaśniała dziwnym światłem radości, które rozproszyło zalegający na niej wcześniej mrok. W trumnie nie leżała już tamta zła istota, która napawała nas takim przerażeniem i której nienawidziliśmy do tego stopnia, że dzieło jej zniszczenia potraktowaliśmy jako przywilej dla tego z nas, który miał do tego największe prawo. Leżała tam Lucy, taka, jaką znaliśmy za życia, z twarzą promieniejącą niezrównanym urokiem i czystością. To prawda, podobnie jak za życia nosiła też na sobie ślady trosk, bólu i wycieńczenia, ale te były nam tak drogie, bowiem były widomym znakiem prawdy o niej, prawdy, którą my znaliśmy. Wszyscy jak jeden mąż poczuliśmy, że ten święty spokój, opromieniający jej wycieńczoną twarz i całą postać, był jedynie ziemskim znakiem, symbolem spokoju wiecznego. Van Helsing zbliżył się do Artura, położył mu rękę na ramieniu i rzekł: „A teraz, mój przyjacielu Arturze, drogi chłopcze, czy ty mi wybaczasz?”. W tym momencie z Artura uszło całe to straszne napięcie. Ujął dłoń starca, uniósł ją do ust i przycisnął do nich, mówiąc:

„Wybaczyć! Niech pana Bóg błogosławi, że mojej ukochanej przywrócił pan duszę, a mojej duszy spokój”. Objął profesora i złożywszy mu głowę na piersi, przez chwilę bezgłośnie szlochał, a my staliśmy bez ruchu. Kiedy uniósł głowę, Van Helsing rzekł do niego: „Teraz, moje dziecko, pocałować ją możesz. Ucałuj jej martwe wargi, jeśli chcesz, bo ona by tego chciała. To już nie jest szczerząca się w uśmiechu diablica - tamta zła istota już nie istnieje i do końca wieczności nie odrodzi się. To już nie jest diabelski żywy trup. To zmarła w Bogu kobieta, której dusza jest już z Nim!”. Artur pochylił się i pocałował ją. Potem poprosiliśmy ich, żeby razem z

Quinceyem wyszli

z

grobowca.

My z

profesorem

odpiłowaliśmy wystającą z ciała część kołka, pozostawiając tkwiące w piersi ostrze. Potem odcięliśmy głowę i napełnili usta czosnkiem. W końcu zalutowaliśmy ołowianą trumnę, przykręciliśmy wieko i zebrawszy nasze rzeczy, wyszliśmy z grobowca. Po zaniknięciu drzwi profesor wręczył klucz Arturowi. Na zewnątrz było rześko, świeciło słońce i śpiewały ptaki; wydawało się, jakby w całej naturze panował zupełnie odmienny nastrój. Wszędzie panowała radość, pogoda i spokój, bowiem z nas samych opadło już napięcie i byliśmy zadowoleni, choć nasza radość była bardzo stonowana. Zanim się stamtąd oddaliliśmy, Van Helsing powiedział: „No, moi przyjaciele, pierwszy etap naszej pracy za sobą już mamy - ten najstraszniejszy. Ale ciągle ważniejsze zadanie przed nami stoi: samą przyczynę naszych nieszczęść odnaleźć musimy i jej istnieniu

kres położyć. Mam informacje, którymi się posłużymy; ale to zadanie czasu wymaga, trudne jest i niebezpieczne. Pomożecie? Wierzyć w końcu wszyscy nauczyliśmy się - prawda? Czy jakiś obowiązek stąd dla nas nie wynika? Tak! Czy sobie nie przyrzekniemy, że razem do gorzkiego końca dotrzemy?”. Po kolei uścisnęliśmy jego dłoń i złożyliśmy obietnicę. Kiedy wyruszaliśmy, profesor dodał jeszcze: „Za dwa dni od dziś o siódmej wieczorem na kolacji u naszego przyjaciela Johna spotykamy się. Zaproszę na nią dwie osoby, których wy jeszcze nie znacie. Wtedy ja o wszystkim wam opowiem i we wszystko was wtajemniczę. Mój przyjacielu Johnie, odprowadź mnie do domu, bo muszę z tobą wiele spraw skonsultować i ty mi pomóc możesz. Dziś wieczorem ja do Amsterdamu wyjeżdżam, ale jutro wieczorem wracam. Wtedy my nasze wielkie poszukiwania zaczniemy. Ale najpierw ja muszę wam dużo opowiedzieć, tak żebyście wiedzieli, co robić i czego unikać. Wtedy znów obietnicę sobie złożymy; bo przed nami zadanie straszne, a jak już zaczniemy, to pod żadnym pozorem wycofać nam się nie wolno”.

ROZDZIAŁ XVII DZIENNIK DRA SEWARDA (ciąg dalszy) Kiedy przybyliśmy do hotelu Berkeley, okazało się, że na Van Helsinga oczekuje telegram:

Przyjeżdżam pociągiem. Jonathan w Whitby. Ważne wieści. MINA HARKER

Profesor był zachwycony. „Ach, ta wspaniała madam Mina powiedział - prawdziwa perła pośród kobiet! Przyjeżdża... ale ja zostać nie mogę. Musisz ją do siebie zabrać, mój przyjacielu Johnie. Musisz po nią na stację wyjechać. Depeszę „en route” wyślij jej, żeby twoim widokiem zaskoczona nie była'„. Kiedy telegram został wysłany, profesor zasiadł nad filiżanką herbaty. Opowiedział mi o dzienniku, który Jonathan Harker prowadził podczas swojego pobytu za granicą i wręczył mi jego maszynopis, jak również maszynopis dziennika pani Harker, który prowadziła, goszcząc w Whitby. „Tyje weź - powiedział - i przestudiuj bardzo dokładnie. Wtedy jak wrócę, ty będziesz wszystkie fakty znał; to w naszych poszukiwaniach nam pomoże. I pilnuj ich, bo to skarb prawdziwy. Całą swoją wiarę zmobilizować przy nich będziesz musiał - nawet ty, co takie doświadczenia za sobą masz, jak dzisiejsze. To, co tam zapisane jest 

Z franc.: w drodze, po drodze (przyp. red).

przy tych słowach z powagą położył rękę na paczce papierów początkiem końca dla ciebie być może, dla mnie i dla wielu innych, albo zapowiedzią końca dla jednego z żywych trupów po tej ziemi chodzących. Ty to wszystko dokładnie przeczytaj, ja cię proszę, z otwartym umysłem. A jak coś do tej historii dodać możesz, zrób to, bo każdy szczegół ważny - Ty też te wszystkie dziwne zdarzenia w dzienniku opisywałeś, prawda? Tak! Więc jak się spotkamy, to sobie wszystko razem przeczytamy”. Zaczął przygotowywać się do podróży i po niedługim czasie pojechał na Liverpool Street. Ja zaś skierowałem się na dworzec Paddington, gdzie dotarłem piętnaście minut przed przyjazdem pociągu. Tłum, który, jak to zwykle bywa, mrowił się na peronie po przyjeździe! pociągu, zdążył stopnieć i zacząłem się już niepokoić, czy przypadkiem nie minąłem się z moim gościem, kiedy podeszła do mnie urocza i subtelna dziewczyna i, obrzuciwszy mnie krótkim spojrzeniem, rzekła: „Doktor Seward, nieprawdaż?”. „A więc mam przyjemność z panią Harker!” - odparłem natychmiast, na co ona podała mi rękę. „Znam pana z opisu biednej Lucy, ale...” - przerwała w pół zdania, a na twarzy wykwitł jej rumieniec. W odpowiedzi ja także się zarumieniłem i ten bezsłowny dialog pozwolił nam przełamać pierwsze lody. Wziąłem jej bagaże, pośród których była także maszyna do pisania, i pojechaliśmy metrem na Fenchurch Street. Wcześniej wysłałem depeszę do mojej gosposi, aby niezwłocznie przygotowała dla pani Harker salonik i sypialnię. Przybyliśmy na miejsce bez żadnych przeszkód. Wiedziała

oczywiście, że to zakład dla umysłowo chorych, ale kiedy weszliśmy do środka, zauważyłem, że nie mogła opanować lekkiego drżenia. Powiedziała, że najchętniej przeszłaby od razu do mojego gabinetu, ponieważ ma mi wiele do powiedzenia, więc teraz, czekając na jej przyjście, kończę mój fonograficzny zapis. Nie miałem jak dotąd okazji zajrzeć do papierów, które dostałem od Van Helsinga, choć leżą tu przede mną. Muszę ją czymś zająć, żebym miał czas na lekturę. Ona nie zdaje sobie sprawy, jak cenny jest dla nas czas, ani też, jak ważne czeka nas zadanie. Muszę uważać, żeby jej nie przestraszyć. Oto i ona! Z NOTATEK MINY HARKER 29 września. - Jak tylko doprowadziłam się do porządku po podróży, zeszłam do gabinetu dra Sewarda. Stanęłam na chwilę pod drzwiami, bowiem wydawało mi się, że z kimś rozmawia. Ponieważ jednak nalegał, abym się pospieszyła, zapukałam i gdy usłyszałam: „Proszę!”, weszłam do środka. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu był całkiem sam. a przed nim na stole stało coś, co znałam z opisu, i co od razu rozpoznałam jako fonografii Nigdy jeszcze nie widziałam tego urządzenia i bardzo mnie ono zaintrygowało. „Mam nadzieję, że nie czekał pan zbyt długo - powiedziałam - ale stałam chwilę pod drzwiami, gdyż wydawało mi się, że pan z kimś rozmawia, a więc nie jest sam”. „Ach - rzekł z uśmiechem - uzupełniałem tylko mój dziennik”. „Dziennik?” - zapytałam zaskoczona. „Tak - odparł - zapisuję go na tym urządzeniu”. Przy tych słowach,

położył rękę na fonografie. Byłam bardzo podekscytowana, więc bez namysłu wypaliłam: „To jeszcze lepsze niż stenografia! Czy mogłabym tego posłuchać?”. „Ależ oczywiście” - odparł skwapliwie i natychmiast wstał, by go uruchomić. Zatrzymał się. jednak wpół kroku, a na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania. „W rzeczy samej - zaczął z zakłopotaniem - tam nie ma nic oprócz mojego dziennika, a on w całości, no prawie w całości, dotyczy moich osobistych spraw; to mogłoby być dość krępujące, to znaczy... chciałem powiedzieć...”. Przerwał, a ja próbowałam znaleźć jakieś wyjście z tej kłopotliwej sytuacji: „Opiekował się pan Lucy pod sam koniec jej życia. Proszę mi pozwolić posłuchać o tym, jak zmarła; będę niezmiernie wdzięczna za każdą informację na jej temat. Była mi bardzo droga”. Ku memu zaskoczeniu gwałtownie odmówił, wyraźnie czymś przerażony: „Ojej śmierci!? Za nic w świecie!”. „Ale dlaczego?” - zapytałam, bowiem zaczęło mnie ogarniać jakieś straszne przeczucie. Znów przerwał i widziałam, że pospiesznie szuka jakiejś wymówki. W końcu zdołał wykrztusić: „Widzi pani, ja jeszcze nie wiem, jak odnaleźć określony fragment dziennika”. Kiedy to mówił, przyszło mu coś do głowy i z nieświadomą prostodusznością dokończył całkowicie odmiennym tonem, mówiąc z naiwnością dziecka: „To najszczersza prawda. Słowo honoru!”. Nie

mogłam się powstrzymać od uśmiechu, na który on zareagował nerwowym grymasem. „Tym razem się wygadałem! - przyznał. - Ale czy pani wie, że choć prowadzę ten dziennik już od kilku miesięcy, nigdy nie przyszło mi do głowy, jak będę mógł znaleźć określony wpis, jeśli będę go sobie chciał przypomnieć?”. W tym momencie byłam już pewna, że dziennik lekarza, który opiekował się Lucy, może zawierać coś, co poszerzy naszą wiedzę na temat tamtej straszliwej istoty, więc powiedziałam nieco zuchwale: „Zatem, panie doktorze, może będzie lepiej, jak przepiszę go panu na maszynie”. Słysząc to, zbladł jak ściana i odparł: „Nie! Nie! I jeszcze raz nie! Za nic w świecie nie pozwolę, aby poznała Pani tę straszliwą historię!”. A więc jednak straszliwą! Moja intuicja była słuszna! Przez chwilę szukałam w myślach jakiegoś argumentu i, błądząc wzrokiem po pokoju, nieświadomie wypatrywałam czegoś, co mogłoby mi pomóc. Nagle spostrzegłam leżący na stole stos kartek maszynopisu. Jego spojrzenie podążyło za moim i w lot zrozumiał moje intencje. „Nie zna mnie pan - powiedziałam. - - Ale kiedy pan to przeczyta to mój dziennik i przepisany przeze mnie na maszynie dziennik mojego męża po - zna mnie pan lepiej. Nie zawahałam się przelać na papier mych najskrytszych myśli; ale oczywiście na razie mnie pan nie zna i nie powinnam oczekiwać, że mi pan zaufa aż do tego stopnia”. To bez wątpienia szlachetny mężczyzna; biedna Lucy miała co do tego słuszność. Wstał i otworzył wielką szufladę, w której w idealnym porządku leżało wiele metalowych, pustych w środku cylindrów

pokrytych ciemnym woskiem. Powiedział: „Ma pani rację; nie ufałem pani, bo pani dobrze nie znałem. Ale teraz już wiem, z kim mam do czynienia. I pozwoli pani, że dodam, iż powinienem zdać sobie z tego sprawę już dawno. Wiem, że Lucy pani o mnie opowiadała, bo mnie opowiadała o pani. Czy pozwoli pani wynagrodzić sobie tę nieufność w jedyny sposób, jaki przychodzi mi teraz do głowy? Proszę wziąć te cylindry i przesłuchać je wszystkie. Pierwszych sześć dotyczy moich osobistych spraw i nie ma tam nic przerażającego. Wtedy pani także pozna mnie nieco lepiej. Do tego czasu podadzą nam kolację. A ja przejrzę te dokumenty i wtedy może też lepiej będę rozumiał pewne sprawy”. Przeniósł fonograf do mojego saloniku i sam mi go nastawił. Na pewno dowiem się czegoś przyjemnego, bo będę mogła z drugiej strony spojrzeć na ten miłosny epizod, który już częściowo poznałam... DZIENNIK, DRA SEWARDA 29 września. - Byłem tak zaabsorbowany lekturą tego kapitalnego dziennika Jonathana Harkera i dziennika jego żony, że w ogóle nie zauważyłem, kiedy nadeszła pora kolacji. Gdy weszła pokojówka, by mnie zawiadomić, że kolacja gotowa, pani Harker była ciągle u siebie, więc powiedziałem: „Pewnie jest zmęczona; poczekajmy z kolacją jeszcze jakąś godzinę” i znów zabrałem się do lektury. Właśnie skończyłem czytać dziennik pani Harker. kiedy weszła. Wyglądała niezwykle uroczo, ale jednocześnie miała na twarzy wielki smutek, a jej oczy były czerwone od płaczu. Bardzo mnie to poruszyło. Bóg jeden wie, że ostatnio sam miałem wiele powodów do płaczu i odmówiono mi

pociechy. Teraz widok tych pięknych oczu błyszczących jeszcze od łez, przeniknął wprost do mego serca. Odezwałem się więc najdelikatniej, jak tylko umiałem: „Obawiam się, że stałem się przyczyną pani cierpienia”. „Ach nie, to nie moje cierpienie - odparła - ale pański smutek, który przejął mnie do głębi. To cudowna maszyna, ale jej zapis jest prawdziwy do granic okrucieństwa. Wyczytałam z niej, z samego brzmienia pańskiego głosu, jak wielki ból nosi pan w sercu. To było jak krzyk duszy skierowany do Wszechmogącego. Już nikt więcej nie powinien słuchać wypowiadanych przez pana słów! Niech pan spojrzy. Chciałam się na coś przydać i przepisałam to na maszynie. Teraz już nikt nie będzie musiał słuchać bicia pańskiego serca”. „Nikt nie musi się o tym dowiedzieć, i nikt się nie dowie” powiedziałem cicho. Na te słowa położyła swą dłoń na mojej i rzekła z wielką powagą: „Ale oni muszą to poznać!”. „Muszą? Dlaczego?” - zapytałem. „Ponieważ to część tej strasznej historii, część opowieści o śmierci biednej Lucy i o tym, jak do niej doszło. Ponieważ w czekającej nas walce, walce o uwolnienie świata od tego straszliwego monstrum, musimy dysponować wszelką dostępną wiedzą i pomocą. Myślę, że cylindry, które mi pan dał, zawierają więcej, niż pana zdaniem miałam się z nich dowiedzieć. W pańskiej relacji jest wiele informacji, które rzucają światło na tę mroczną tajemnicę. Pozwoli pan, abym mu pomogła, prawda? Wiem już wszystko do pewnego momentu i rozumiem - choć pański dziennik doprowadził mnie zaledwie do 7

września - w jaki sposób biedna Lucy została osaczona i jakimi sposobami doprowadzono do tego. by dopełnił się jej straszny los. Od spotkania z profesorem Van Helsingiem pracowaliśmy z Jonathanem dzień i noc. Teraz on pojechał do Whitby, żeby zebrać więcej informacji, i jutro tu przyjedzie, by nam pomóc. Pomiędzy nami nie może być żadnych sekretów; działając razem, przy absolutnym zaufaniu, bez wątpienia będziemy silniejsi, niż gdyby ktoś z nas pozostawał w cieniu”. Spojrzała na mnie tak czarująco, a jednocześnie cała jej postać emanowała

taką

odwagą

i

zdecydowaniem,

że

bez

wahania

podporządkowałem się jej życzeniom. „Zrobi pani - powiedziałem - jak uzna pani za stosowne. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli się mylę. Dowie się pani jeszcze o tylu strasznych rzeczach! Ale jeśli dotarła pani aż do tego miejsca na drodze do śmierci biednej Lucy, wiem, że zadowoli panią jedynie poznanie całej prawdy. Właściwie koniec, sam koniec, może dać pani odrobinę spokoju. Chodźmy, kolacja gotowa. Musimy zachować siły na to, co nas czeka; przed nami ciężkie i straszne zadanie. Kiedy się pani posili, dowie się pani całej reszty, a ja odpowiem na wszystkie pani pytania - jeśli tylko czegoś pani nic zrozumie; choć dla nas, którzy tam byliśmy, wszystko było zupełnie jasne”. Z NOTATEK MINY HARKER 29 września. - Po kolacji poszliśmy z doktorem Sewardem do jego gabinetu. On przyniósł z mojego pokoju fonograf, a ja wzięłam maszynę do pisania. Umieścił mnie w wygodnym fotelu i tak ustawił fonograf, że

mogłam go obsługiwać, nie ruszając się z miejsca, a także pokazał, jak w razie potrzeby mam go zatrzymać. Sam bardzo roztropnie usiadł do mnie tyłem, abym mogła się czuć jak najbardziej swobodnie, i zaczął czytać. Włożyłam do uszu tę rozwidloną metalową część i zaczęłam słuchać. Kiedy ta straszliwa opowieść o śmierci Lucy i o tym wszystkim, co nastąpiło po niej, dobiegła końca, bez sił opadłam na fotel. Na szczęście nie mam skłonności do omdleń. Kiedy dr Seward to zobaczył, zerwał się na równe nogi z okrzykiem przerażenia, podbiegł do kredensu i nalał mi brandy, która po kilku minutach postawiła mnie nieco na nogi. Byłam w szoku i gdyby nie to, że w tym całym morzu okropieństw pojawił się ów promyczek światła, że Lucy odzyskała nareszcie spokój, chyba musiałoby się to skończyć atakiem histerii. To wszystko jest tak dziwne, tajemnicze i nieprawdopodobne, że gdybym nie znała przejść Jonathana w Transylwanii, nie dałabym temu wszystkiemu wiary. I tak nie do końca wiedziałam, w co mam wierzyć, więc pozbyłam się tego problemu, zajmując się czym innym. Zdjęłam osłonę z mojej maszyny do pisania i powiedziałam do dra Sewarda: „Proszę mi teraz pozwolić to wszystko przepisać. Musimy się przygotować na przyjazd dra Van Helsinga. Wysłałam telegram do Jonathana, aby po powrocie z Whitby przyjechał prosto tutaj. W tej sprawie najważniejsze są daty i myślę, że pożytecznie będzie przygotować zawczasu wszystkie materiały i uporządkować je chronologicznie. Wspominał pan, że przyjeżdżają także lord Goldaming i pan Morris. Przygotujmy się na tyle, abyśmy mogli im zrelacjonować wszystkie fakty?'.

Nastawił fonograf na wolne obroty, a ja zaczęłam spisywać tekst od początku siódmego cylindra. Użyłam kalki, więc zrobiłam trzy kopie, tak samo jak w przypadku pozostałych części dziennika. Pisałam do późna, lecz dr Seward odszedł do swych zajęć, ponieważ musiał dokonać wieczornego obchodu. Kiedy wrócił, usiadł obok mnie i ponownie zajął się lekturą, tak że nie czułam się taka samotna. To bardzo dobry i życzliwy człowiek; świat jest chyba pełen dobrych ludzi, nawet jeśli są na nim także monstra. Zanim się z nim rozstałam, przypomniałam sobie, co Jonathan zapisał w swym dzienniku na temat wzburzenia profesora po przeczytaniu na stacji w Lxeter wiadomości z jakiejś popołudniówki. Widząc, że dr Seward przechowuje starsze numery gazet, pożyczyłam od niego stosy „Westminster Gazette” i „Pall Mail Gazette” i zaniosłam je do swego pokoju. Pamiętam jak bardzo artykuły z „Dailygraph” i „Whitby Gazette”, z których zrobiłam wycinki, pomogły nam zrozumieć te dramatyczne wydarzenia w Whitby związane z przybyciem hrabiego Draculi; przejrzę te numery, które ukazały się od tamtego dnia i może znajdę coś. co rzuci na tę sprawę jakieś nowe światło. I tak nie chce mi się spać, a to zajęcie mnie uspokoi. DZIENNIK, DRA SEWARDA 30 września. - O dziewiątej przyjechał pan Harker. Depeszę od żony otrzymał tuż przed wyjazdem. Sądząc z twarzy, jest niezwykle inteligentny i energiczny. Jeśli jego zapiski nie kłamią - a moje własne niezwykłe przeżycia pozwalają zakładać, że nie - jest także człowiekiem o nerwach ze stali. To ponowne zejście do krypty to zaiste dowód

niezwykłej odwagi. Po przeczytaniu jego relacji spodziewałem się prawdziwego okazu nadludzkiej męskości, a nie cichego dżentelmena, który się dziś u nas zjawił i który swą aparycją przypomina raczej biznesmena. Później. - Po obiedzie Harkerowie wrócili do swego pokoju i kiedy przed momentem przechodziłem koło ich drzwi, usłyszałem stukot maszyny do pisania. Są bardzo wytrwali. Pani Harker mówi, że łączą ze sobą w porządku chronologicznym każdy posiadany przez siebie skrawek informacji. Harker zdobył korespondencję pomiędzy odbiorcą skrzyń w Whitby a przewoźnikami, którzy zajmowali się ich transportem. Teraz czyta przygotowany przez swoją żonę maszynopis mojego dziennika. Ciekawe, co oboje będą o mnie myśleć. Ale oto i on... To dziwne, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że sąsiedni dom może być kryjówką hrabiego! Bóg jeden wie, że zachowanie Renfielda dostarczyło nam dość informacji! Do dziennika dołączony był plik listów dotyczących zakupu tego domu. Gdybyśmy je mieli wcześniej, moglibyśmy uratować biedną Lucy! Dosyć! Takie rozważania wpędzą mnie w obłęd. Harker znów wyszedł segregować swoje materiały. Mówi, że do kolacji będzie w stanie ustalić kolejność wszystkich wydarzeń. Uważa, że wcześniej powinienem zobaczyć się z Renfieldem, ponieważ dotąd był on jakby sygnalizatorem przyjazdów i wyjazdów hrabiego. Ja jeszcze tego nie dostrzegam, ale myślę, że jak poznam wszystkie daty, to coś się wyjaśni. Jak to dobrze, że pani Harker przepisała mój dziennik na maszynie! Inaczej nigdy nie zauważylibyśmy tych zbieżności...

Renfield siedział spokojnie w swoim pokoju z założonymi rękami i miło się uśmiechał. Sprawiał wrażenie najnormalniejszego człowieka pod słońcem. Usiadłem i zacząłem z nim gawędzić na najrozmaitsze tematy; zachowywał się bardzo naturalnie. Z własnej inicjatywy wspomniał o powrocie do domu; wedle mojej wiedzy nie poruszał tego tematu

od

początku

pobytu

w

zakładzie.

Mówił

o

swym

natychmiastowym zwolnieniu z dużą dozą pewności. Myślę, że gdybym nie rozmawiał wcześniej z Harkerem, nie czytał listów i nie zestawił ich z datami jego ataków, to po krótkiej obserwacji byłbym gotów podpisać jego zwolnienie. W obecnej sytuacji jestem jednak bardzo podejrzliwy. Wszystkie jego ataki były w jakiś sposób związane z bliskością hrabiego. Co zatem oznacza to jego absolutne zadowolenie? Czy to możliwe, że instynktownie wyczuwa ostateczny triumf wampira? Zaczekajmy; on sam jest zoofagiem, a podczas swoich napadów szału obok drzwi kaplicy tego opuszczonego domu, zawsze mówił o jakimś „mistrzu”. To wydaje się potwierdzać naszą hipotezę. Po chwili wyszedłem; mój przyjaciel jest teraz za bardzo przy zdrowych zmysłach, aby bezpiecznie było go zbyt szczegółowo przepytywać. Mógłby nabrać podejrzeń, a wtedy... Więc go zostawiłem. Jego spokój jest jednak bardzo podejrzany, więc poleciłem pielęgniarzowi, żeby często do niego zaglądał i na wszelki wypadek miał pod ręką kaftan bezpieczeństwa. Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 29 września, w pociągu do Londynu. - Kiedy otrzymałem uprzejmy list od pana Billingtona, w którym informował mnie, iż udzieli mi wszelkich posiadanych przez siebie informacji, pomyślałem, że

najlepiej będzie

samemu

pojechać do Whitby i na miejscu

przeprowadzić niezbędne dochodzenie. Moim głównym celem jest teraz ustalenie miejsca w Londynie, gdzie znajduje się tamten straszny ładunek należący do hrabiego. Będziemy się nim mogli potem zająć. Billington junior to bardzo przyjemny gość; wyszedł po mnie na stację i zawiózł do domu swego ojca, gdzie obaj postanowili, że koniecznie muszę zostać na noc. To bardzo gościnni ludzie, tą prawdziwą gościnnością z Yorkshire: oferują gościowi wszystko i jednocześnie pozostawiają dużo swobody. Wiedzieli, że jestem bardzo zajęty i nie zostanę długo, więc pan Billington wcześniej przygotował wszystkie dokumenty związane z ekspedycją skrzyń. Aż zdrętwiałem, kiedy ponownie ujrzałem jeden z tych listów, które widziałem na stole u hrabiego, zanim jeszcze poznałem jego diaboliczne plany. Cała rzecz została starannie przemyślana, a potem systematycznie i precyzyjnie wykonana. Był chyba przygotowany na wszelkie przeszkody, jakie mogły się znaleźć na jego drodze do realizacji tego planu. Można powiedzieć, że nic nie pozostawił przypadkowi, a absolutna dokładność, z jaką zostały wypełnione jego instrukcje, była po prostu logicznym wynikiem jego zapobiegliwości. Znalazłem fakturę i przepisałem ją: „Pięćdziesiąt skrzyń zwykłej ziemi do użytku naukowego”. Także kopia listu do Cartera & Pattersona oraz. ich odpowiedź. Zrobiłem kopie obu pism. To były już wszystka informacje, jakich mógł mi udzielić pan Billington, więc poszedłem do portu i spotkałem się ze strażnikami morskimi, celnikami i kapitanem portu. Wszyscy mieli coś do powiedzenia na temat tamtego niecodziennego zdarzenia, które znalazło już swoje stałe miejsce w lokalnej tradycji; wszyscy jedna ograniczyli się do prostego

opisu: „Pięćdziesiąt skrzyń zwykłej ziemi” - Wtedy zwróciłem się do zawiadowcy stacji; on uprzejmie skontaktował mnie z ludźmi odbierającymi skrzynie. Ich wykaz zgadzał się dokładnie z moją listą i nie mieli nic do dodania, z wyjątkiem tego, że skrzynie były „diabelnie ciężkie” i przenoszenie ich było okropną harówką. Jeden z nich dodał, że najgorsze w tym wszystkim było to, że nie znalazł się żaden dżentelmen „taki jak pan, prezesie”, który dałby im płynny dowód na to, że docenia ich wysiłek; inny doprecyzował, że wtedy tak się odwodnili, że jeszcze teraz to czują. Kie muszę chyba dodawać, że przed odejściem dołożyłem wszelkich starań, aby stosownie wynagrodzić im tamto ogromne niedopatrzenie. 30 września. - Zawiadowca był na tyle uprzejmy, że dał mi list polecający do swego starego kolegi, zawiadowcy na King's Cross. Kiedy więc rankiem tam przybyłem, mogłem go wypytać o okoliczności przybycia skrzyń. Także i on skontaktował mnie bezpośrednio z właściwymi pracownikami kolei i mogłem się przekonać, że ich wykazy również zgadzały się z oryginalną fakturą. Chociaż w tym przypadku niebezpieczeństwo równie drastycznego odwodnienia było minimalne, jednak i tu w bardzo subtelny sposób wspomniano o tej niedogodności, której znów „ex post facto” musiałem jakoś zaradzić. Stamtąd udałem się do centralnego biura Cartera & Pattersona, gdzie także spotkałem się z bardzo życzliwym przyjęciem. Odszukano informacje dotyczące tej transakcji w księdze kasowej i rejestrze korespondencji i natychmiast zatelefonowano do biura na King's Cross po dodatkowe szczegóły. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ludzie, 

Z łac.: po fakcie (przyp. red.).

którzy wtedy zajmowali się przeładunkiem, nie mieli akurat nic do roboty, więc natychmiast przysłano ich do nas. Jeden z nich miał ze sobą list przewozowy i komplet dokumentów związanych z dostawą skrzyń do Carfax. Także i tym razem liczba skrzyń w wykazach zgadzała się co do joty. Tragarze oświadczyli, że są w stanie uzupełnić te skąpe informacje pewnymi szczegółami, ale szybko przekonałem się, że ich wspomnienia dotyczą niemal wyłącznie ogromnej uciążliwości pracy w pyle i wynikającego stąd nieprawdopodobnego pragnienia. Kiedy podjąłem próbę zneutralizowania tych wielce szkodliwych choć przecież zarazem dobroczynnych skutków przy pomocy jedynej obowiązującej na tym terenie waluty, jeden z mężczyzn zauważył: „Ta chałupa, prezesie, to straszna rudera. Jeszczem takiej nie widział, jak tu stoję! Nikt tam pewnie nie właził od stu lat! Kurzu to było tyle, że jakby się człowiek w nim położył, to by się wyspał jak na pierzynie. A smród! Aż nos wykręcało! A ta stara kaplica to już zupełne dno! Myśleliśmy tylko z kumplem, jak by najprędzej stamtąd zwiać! Mówię panu, nie wsadziłbym tam nosa po ciemku!”. Byłem skłonny mu uwierzyć, ponieważ też tam byłem. Ale gdyby on wiedział o tym domu to, co ja, jego stawka byłaby bez wątpienia o niebo wyższa. Jednego jestem już pewien: że wszystkie skrzynie, które przypłynęły z Warny do Whitby w ładowniach „Demeter”, dotarły bezpiecznie do starej kaplicy w Carfax. Powinno ich tam zatem być pięćdziesiąt, chyba że od tego czasu którąś przeniesiono - czego się zresztą obawiam, znając dziennik dra Sewarda. Spróbuję dotrzeć do tragarza, który zabierał skrzynie z Carfax,

kiedy zaatakował ich Renfield. Idąc za tym tropem możemy się wiele dowiedzieć. Później. - Mina pracowała przez cały dzień i udało się nam uporządkować wszystkie dokumenty. Z NOTATEK MINY HARKER 30 września. - Jestem tak zadowolona, że nie mogę usiedzieć na miejscu. Myślę, że to reakcja na prześladujący mnie wcześniej lęk, czy te okropne wydarzenia i ponowne otwarcie starych ran nie zaszkodzą Jonathanowi. Żegnając go przed wyjazdem do Whitby, starałam się niczego po sobie nie pokazywać, ale cała aż drżałam z obawy. Jednak wysiłek dobrze mu zrobił. Jeszcze nigdy nie był tak zdecydowany, silny i pełen wulkanicznej energii, jak teraz. Jest dokładnie tak, jak przewidywał kochany profesor Van Helsing: to mocny charakter i pod presją, która zniszczyłaby każdą słabszą naturę, staje się jeszcze mocniejszy. Powrócił pełen życia, nadziei i determinacji; jesteśmy przygotowani na wieczór. Ja sama jestem dziwnie podniecona. Myślę, że powinno się odczuwać litość wobec czegoś, co jest tak ścigane, jak hrabia. Bo hrabia to właściwie Coś - nie ludzka istota, ani nawet zwierzę. Wystarczy przeczytać relację dra Sewarda dotyczącą śmierci biednej Lucy i tego, co nastąpiło później, żeby z serca zniknęły resztki litości. Później. - Lord Goldaming i pan Morris przybyli wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Dr Seward wyszedł coś załatwić i zabrał ze sobą Jonathana, więc to ja musiałam ich powitać. Było to dla mnie bolesne spotkanie, ponieważ przypomniało mi ono wszystkie nadzieje biednej

Lucy sprzed zaledwie kilku miesięcy. Oczywiście słyszeli o mnie od Lucy, a poza tym zdaje się. że także dr Van Helsing sporo „trąbił na mój temat”, jak to ujął pan Morris. Biedacy... żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, że wiem o ich oświadczynach. Nie wiedzieli, jak się wobec mnie zachować, ponieważ nie mieli pewności, ile wiem; starali się zatem nie wykraczać w rozmowie poza całkowicie neutralne tematy. Ja jednak wszystko wcześniej przemyślałam i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie od razu zapoznać ich z najnowszymi wydarzeniami. Wiem z dziennika dra Sewarda, że byli obecni przy śmierci Lucy - tej prawdziwej - więc nie muszę się obawiać, że za wcześnie zdradzę jakiś sekret. Powiedziałam im więc, tak składnie, jak tylko umiałam, że przeczytałam wszystkie dokumenty i dzienniki, a także, że wraz z mężem przepisaliśmy je wszystkie na maszynie i uporządkowali pod względem chronologii. Dałam im po jednej kopii, aby mogli zapoznać się z tym w bibliotece. Kiedy Lord Goldaming wziął do ręki swoją kopię - a był to spory plik papierów - zapytał: „Czy pani to wszystko sama przepisała, pani Harker?”. Skinęłam głową, a on ciągnął dalej: „Nie do końca rozumiem, o co chodzi, ale jesteście tacy życzliwi i pracowaliście tak rzetelnie i energicznie, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko w ciemno zaakceptować wasze propozycje i spróbować wam jakoś pomóc. Jeśli chodzi o przyjmowanie do wiadomości faktów, dostałem już lekcję w rodzaju tych, które uczą pokory do końca życia. Poza tym wiem, że kochała pani moją biedną Lucy...”. Po tych słowach odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach. W jego głosie słychać było tłumione łzy. Pan Morris z instynktowną

delikatnością położył mu tylko rękę na ramieniu, a potem bez słowa wyszedł z pokoju. W kobiecej naturze jest chyba coś takiego, co pozwala mężczyznom w ich towarzystwie jawnie okazywać rozpacz i wyrażać najbardziej intymne uczucia, bez poczucia, że uwłacza to ich męskości. Kiedy bowiem zostaliśmy z lordem Goldamingiem sami, ten siadł na sofie i już zupełnie otwarcie dał ujście swej rozpaczy. Usiadłam obok niego i wzięłam go za rękę. Mam nadzieję, że nie pomyślał sobie, że jestem zbyt śmiała i że jeśli sobie to kiedyś przypomni, taka myśl nigdy nie przyjdzie mu do głowy. Jestem niesprawiedliwa; przecież wiem, że nigdy tak sobie nie pomyśli - jest na to zbyt wielkim dżentelmenem. Widziałam, że serce mu krwawi, więc powiedziałam: „Kochałam Lucy i wiem, co was łączyło. Byłyśmy jak siostry, a teraz jej nie ma; czy pozwoli pan, abym w pańskiej niedoli była dla pana jak siostra? Wiem, przez co pan przeszedł, choć nie śmiem nawet sobie wyobrażać, jak głęboki jest pański smutek. Jeśli sympatia i współczucie mogą panu pomóc w tym nieszczęściu, czy pozwoli pan, abym mu mogła tym służyć - choćby ze względu na Lucy?”. W jednej chwili ten biedny człowiek bez reszty pogrążył się w rozpaczy. Zdawało się, jakby wszystko, co ostatnio przeżył, znalazło teraz ujście. Wpadł w całkowitą histerię i wzniósł do góry ręce w geście krańcowej rozpaczy. Wstał. a potem znowu usiadł, a łzy strumieniem spływały mu po policzkach. Moje współczucie dla niego nie miało granic; bezwiednie otwarłam ramiona, a on, łkając, oparł głowę na mym ramieniu i płakał jak zmęczone dziecko, a całym jego ciałem wstrząsały spazmy. My, kobiety, zawsze mamy w sobie coś z matek i kiedy zbudzi się

w nas owego macierzyńskiego ducha, wznosimy się ponad to, co mniej ważne. Poczułam się tak, jakby ta spoczywająca na moim ramieniu głowa tego rosłego pogrążonego w rozpaczy mężczyzny, była głową dziecka, które kiedyś może spocznie na mej piersi, i gładziłam go po włosach niczym własne dziecko. Nie zastanawiałam się w tym momencie, jakie to wszystko było niecodzienne. Rychło przestał łkać i, przepraszając za swe zachowanie, podniósł się z klęczek, choć nie starał się już kryć swych uczuć. Wyznał, że przez ostatnie dni i noce - dręczące dni i bezsenne noce - nie miał nikogo, z kim mógłby o tym pomówić, a człowiek musi rozmawiać, kiedy spada na niego smutek. Nie było kobiety, która mogłaby mu okazać współczucie, ani też - ze względu na owe okropne okoliczności - z którą mógłby otwarcie porozmawiać. „Dopiero teraz wiem, jak bardzo cierpiałem - powiedział, kiedy jego oczy już nieco obeschły - ale nawet teraz nie mogę jeszcze wiedzieć - i nigdy nie będzie wiedział nikt inny - jak wiele znaczyło dla mnie dzisiaj pani współczucie. Pewnie z czasem zrozumiem to lepiej i proszę mi wierzyć, że choć już dziś jestem pani dłużnikiem, moja wdzięczność będzie rosła wraz z tą świadomością. Proszę pozwolić, abym do końca życia mógł być dla pani jak brat - ze względu na Lucy!”. „Ze względu na Lucy!” - powtórzyłam. „Tak, i ze względu na panią - dodał - bo jeśli szacunek i wdzięczność mężczyzny są w ogóle coś warte, pani je dziś zdobyła. Jeśli kiedykolwiek będzie pani potrzebować pomocy mężczyzny, proszę mi wierzyć, nie będzie pani o nią wołać na próżno. Da Bóg, że taki czas nigdy nie przesłoni słońca w pani życiu, ale jeśli by tak się stało, proszę

mi obiecać, że da mi pani znać”. Mówił to z taką powagą, a jego żal był jeszcze taki świeży, że pomyślałam, iż doda mu to otuchy, więc powiedziałam: „Obiecuję!”. Kiedy przechodziłam korytarzem, zobaczyłam pana Morrisa wyglądającego przez okno. Odwrócił się, słysząc moje kroki. „Jak się czuje Art?” - zapytał, a widząc moje zaczerwienione oczy, dodał: „Widzę, że pani go pocieszała. Biedaczysko! On tego teraz bardzo potrzebuje. W problemach sercowych mężczyźnie może pomóc tylko kobieta, a on teraz nie ma nikogo, kto by go mógł pocieszyć”. Ten człowiek tak dzielnie znosił własne nieszczęście, że na samą myśl o tym ból przeszył mi serce. Zauważyłam, że w ręku trzyma manuskrypt i wiedziałam, że gdy go już przeczyta, przekona się, jak wiele wiem; powiedziałam więc: „Chciałabym móc pocieszyć wszystkich, których serca cierpią. Czy zgodzi się pan, bym została jego przyjaciółką, i zwróci się do mnie, jeśli będzie potrzebował otuchy? Później pan zrozumie, dlaczego teraz to mówię”. Zdał sobie sprawę, że mówię poważnie; schylił się, ujął moją dłoń, uniósł ją do ust i pocałował. Pomyślałam, że tak dzielnej i bezinteresownej duszy należy się coś więcej i pod wpływem nagłego impulsu nachyliłam się ku niemu i też go pocałowałam. Łzy zakręciły mu się w oczach, a wzruszenie na chwilę odebrało mu głos; potem odezwał się już całkiem spokojnie: „Moja mała dziewczynko, nigdy, przenigdy nie pożałuje pani swej płynącej z głębi serca dobroci!”.

Po czym poszedł do gabinetu do swego przyjaciela. „Mała dziewczynko!” - te same słowa, którymi kiedyś zwrócił się do Lucy, a przecież dowiódł, że był jej prawdziwym przyjacielem!

ROZDZIAŁ XVIII DZIENNIK DRA SEWARDA 30 września. - Wróciłem o piątej; okazało się, że Goldaming i Morris nie tylko już przyjechali, ale że zdążyli już także przestudiować przygotowane przez Harkera i jego wspaniałą małżonkę transkrypty różnych dzienników i listów. Harker nie wrócił jeszcze od tego przewoźnika, o którym jakiś czas temu poinformował mnie w liście dr Hennessey. Pani Harker podała herbatę i uczciwie mogę przyznać, że po raz pierwszy, odkąd tu zamieszkałem, to miejsce przypomina dom. Kiedy skończyliśmy, pani Harker powiedziała: „Doktorze Seward, czy mogę prosić pana o przysługę? Chciałabym zobaczyć pańskiego pacjenta, tego Renfielda. Proszę mi pozwolić. To, co pan o nim napisał w swoim dzienniku, jest takie zajmujące!”. Wyglądała tak uroczo i pociągająco, że nie mogłem jej odmówić; nie było zresztą po temu powodów. Poszliśmy razem. Kiedy weszliśmy do jego pokoju, powiedziałem, że pewna dama pragnie się z nim widzieć, na co on zapytał po prostu: „Dlaczego?”. „Ogląda dom i pragnie się spotkać ze wszystkimi, którzy tu mieszkają” - odparłem. „Oczywiście - powiedział - proszę ją zaprosić, muszę tylko wcześniej posprzątać”. Miał bardzo szczególną metodę robienia porządków: zanim zdołałem go powstrzymać, połknął po prostu wszystkie trzymane przez siebie w pudełkach muchy i pająki. Najwyraźniej był zazdrosny lub

obawiał się jakiejś ingerencji z naszej strony. Kiedy już skończył swój obrzydliwy posiłek, pogodnie stwierdził: „Teraz może pan poprosić tę damę”; usiadł na skraju łóżka ze spuszczoną głową, ale z otwartymi oczami, więc kiedy weszła, od razu ją zobaczył. Przemknęło mi przez myśl, że może mieć jakieś złe zamian,'; pamiętam przecież, jaki był spokojny, zanim zaatakował mnie w gabinecie; stanąłem więc w takim miejscu, by móc go natychmiast chwycić, gdyby próbował na nią skoczyć. Weszła do środka ze swobodnym wdziękiem, który natychmiast musiał wzbudzić respekt u każdego szaleńca - ponieważ swoboda jest jedną z tych cech, do których większość z nich odnosi się z wielkim szacunkiem. Podeszła do niego z uśmiechem i wyciągnęła rękę. „Dobry wieczór, panie Renfield - powiedziała. - Widzi pan, znam pana z opowieści doktora Sewarda”. Nie odpowiedział od razu, tylko, marszcząc brwi, przyglądał się jej w skupieniu. Jego spojrzenie wyrażało namysł, a po chwili także wątpliwości. Ku memu ogromnemu zdumieniu powiedział: „Pani nie jest tą dziewczyną, z którą pan doktor chciał się ożenić, prawda? Nie, to nie może być pani, bo, widzi pani, tamta nie żyje”. Pani Harker odparła z uśmiechem: „Ależ nie! Wyszłam za mąż, jeszcze zanim poznaliśmy się z doktorem Sewardem. Nazywam się Harker”. „To co pani tu robi?”. „Wraz z mężem gościmy u pana doktora”. „W takim razie proszę stąd wyjechać”. „Dlaczego?”. Pomyślałem, że - podobnie jak mnie - ta rozmowa może sprawiać

przykrość także pani Harker. Wtrąciłem więc: „Skąd wiesz, że chciałem się z kimś ożenić?”. Na chwilę oderwał od niej wzrok, skierował go na mnie i odezwał się z pogardą w głosie: „Głupie pytanie!”, i natychmiast ponownie zaczął się w nią wpatrywać. „Wcale tak nie uważam, panie Renfield” - broniła mnie pani Harker.

Odpowiedział jej

z

uprzejmością,

która

dorównywała

okazywanej mi pogardzie: „Pani to oczywiście rozumie, pani Harker, że kiedy jakiś człowiek jest powszechnie kochany i szanowany, jak nasz gospodarz, wszystko, co go dotyczy, stanowi przedmiot zainteresowania naszej małej społeczności. Doktor Seward jest kochany nie tylko przez rodzinę i przyjaciół, ale nawet przez swoich pacjentów, z których wielu ponieważ dalecy są od umysłowej równowagi - ma skłonność do odwracania skutków i przyczyn. Ponieważ sam jestem pensjonariuszem tego zakładu, mogę jedynie stwierdzić, że solistyczne skłonności niektórych jego mieszkańców powodują, że ich rozumowanie bywa obarczone błędem »non causa« i »ignoratio elenchi«”. Patrzyłem na niego z wytrzeszczonymi oczami. Oto mój ulubiony wariat - najbardziej wyrazisty przypadek tego rodzaju, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem - przemawia językiem elementarnej filozofii z manierą wytwornego dżentelmena. Zastanawiam się, czy to obecność pani Harker spowodowała, że w jego pamięci odezwała się jakaś struna. Jeśli ta nowa faza rozpoczęła się spontanicznie albo na skutek jej



Z łac.: dosł. nie przyczyna; błędna przyczyna (przyp. red.). Z łac.: nieznajomość dowodzonej rzeczy (przyp. red.).



nieświadomego oddziaływania, musi ona posiadać jakiś rzadki dar albo zdolność. Gawędziliśmy tak sobie przez jakiś czas; widząc, że pacjent jest najwyraźniej w miarę rozsądny, odważyła się, patrząc przy tym na mnie pytająco skierować rozmowę na najbardziej interesujący nas temat. Znów przeżyłem szok, ponieważ Renfield podszedł do pytania z bezstronnością absolutnie normalnego człowieka, a wspominając o pewnych problemach, podał nawet siebie jako przykład! „Przecież ja sam jestem przykładem człowieka o niecodziennych przekonaniach. Nic dziwnego, że moi przyjaciele podnieśli alarm i nalegali, aby umieszczono mnie pod nadzorem. Ubzdurałem sobie, że życie jest realnym bytem i do tego wiecznym; że konsumując wiele żywych istot, nawet tych będących niskimi formami życia, można przedłużać swoją egzystencję w nieskończoność. Czasami wierzyłem w to tak mocno, że próbowałem odebrać życie człowiekowi. Pan doktor na pewno zechce potwierdzić, iż kiedyś próbowałem go zabić, aby wzmocnić swoje siły witalne poprzez wchłonięcie przez moje ciało wraz z krwią - jego życia. Opierałem się rzecz jasna na Piśmie, które mówi: »Bowiem krew to życie«. Choć jeden przekupień handlujący pewnym panaceum do cna zwulgaryzował ten truizm. Prawda, panie doktorze?”. Odruchowo skinąłem głową; byłem tym wszystkim tak zdumiony, że zupełnie nie wiedziałem, co mam myśleć i mówić; trudno sobie było wyobrazić, że zaledwie pięć minut wcześniej na własne oczy widziałem, jak ten sam człowiek połyka pająki i muchy. Spojrzałem na zegarek i uświadomiłem sobie, że muszę już wyjeżdżać na stację po Van

Helsinga; powiedziałem więc pani Harker, że musimy już iść. Natychmiast wyszła, żegnając się wcześniej uprzejmie z Renfieldem: „Do widzenia; mam nadzieję, że będziemy się mogli widywać częściej i w przyjemniejszych dla pana okolicznościach!”, na co on, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, odparł: „Żegnaj, moja droga. Będę się modlił, abym już nigdy nie oglądał pani uroczej twarzyczki. Niech panią Bóg błogosławi!”. W drodze na stację chłopcy zostali daleko w tyle. Biedny Art wydaje się bardziej radosny, niż przez cały ten czas, od kiedy Lucy zachorowała po raz pierwszy, a i Quincey ma więcej ze swej dawnej pogody ducha. Van Helsing wyskoczył z wagonu ze zwinnością chłopca. Od razu mnie zauważył i pospiesznie ruszył w moim kierunku, wołając: „Ach, mój przyjacielu Johnie, jak leci? Dobrze? To wspaniale! Musiałem mnóstwo spraw załatwić, bo planuję na dłużej tu zostać. Udało mi się wszystko załatwić i mam wam wiele do powiedzenia. Czy jest madam Mina? Tak - A jej wspaniały mąż? A Artur i mój przyjaciel Quincey też są u ciebie? To bardzo dobrze!”. W drodze do domu opowiedziałem mu o wszystkim, co zaszło od jego wyjazdu i w jaki sposób, dzięki sugestiom pani Harker, mógł się na coś przydać mój dziennik. Profesor przerwał mi, mówiąc: „Ach ta cudowna madam Mina! Ona umysł ma jak mężczyzna - to znaczy jak mężczyzna wspaniałym umysłem obdarzony - a przy tym stuprocentowo kobiece serce. Uwierz mi, że dobry Bóg, takie połączenie tworząc, jakiś cel w tym miał. Mój przyjacielu Johnie, szczęśliwy los sprawił, że ta kobieta nam pomaga; jednak po dzisiejszym wieczorze

ona z tą straszną sprawą nic do czynienia już mieć nie może. To bardzo niedobre, że ona tyle ryzykuje. My mężczyźni zdeterminowani jesteśmy - przysięgę składaliśmy - żeby to monstrum zniszczyć. Ale to nie dla kobiety jest zajęcie. Nawet jak fizycznej żadnej szkody z tego dla niej nie będzie, serce może wielkiej ilości przerażających rzeczy nie wytrzymać. Cierpieniem to się skończyć może - na jawie, z powodu nerwów, i we śnie, z powodu koszmarów. Poza tym ona młoda, niedawno za mąż wyszła; kiedyś - a może i już teraz - może mieć o czym myśleć. Ty powiedziałeś, że to ona to wszystko przepisała, a teraz z nami naradzić się musi. Ale od jutra sami działamy”. Zgodziłem się z nim z pełnym przekonaniem, a potem zreferowałem, czego dowiedzieliśmy się podczas jego nieobecności: że dom sąsiadujący z naszym zakładem kupił Dracula. Był zdumiony i jednocześnie bardzo czymś zaniepokojony. „Gdybyśmy to wcześniej wiedzieli! - powiedział. - Moglibyśmy go dopaść i pannę Lucy uratować. Ale, jak to u was mówią »nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem«. My tego rozpamiętywać nie będziemy, tylko dalej na naszej drodze do celu postąpimy”. Potem zamilkł i nie odezwał się już więcej, aż wjechaliśmy w bramę zakładu. Zanim poszliśmy, żeby przygotować się do obiadu, powiedział do pani Harker: „Mój przyjaciel John mi zakomunikował, że pani, madam Mino, razem z mężem te wszystkie wydarzenia uporządkowała, które aż do tej chwili zdarzyły się”. „Nie do tej chwili, panie profesorze - odparła bez namysłu - ale do dzisiejszego ranka”.

„A dlaczego nie do tej chwili? My wiemy, jak wiele drobne szczegóły objaśnić mogą. Myśmy wszyscy nasze sekrety zdradzili i nikomu szkody to nie przyniosło”. Pani Harker zaczerwieniła się i, wyjmując z kieszeni kartkę papieru, rzekła: „Doktorze Van Helsing, proszę to przeczytać i zdecydować, czy należy dołączyć to do reszty. To zapis wydarzeń dzisiejszego dnia. Ja także dostrzegłam potrzebą zapisywania na bieżąco każdego zdarzenia, niezależnie od tego jak wydawało by się błahe. Ale uwagi zanotowane na tej kartce mają bardzo osobisty charakter. Czy muszę je dołączyć do reszty?”. Profesor przeczytał kartkę z wielką uwagą i oddał ją, mówiąc: „Pani jej dołączać nie musi, jeśli pani nie chce; ale ja proszę, żeby pani to zrobiła. Mąż pani jeszcze bardziej kochał panią będzie, a i my wszyscy, pani przyjaciele, jeszcze bardziej szanować panią będziemy, bardziej podziwiać i kochać”. Wzięła kartkę z promiennym uśmiechem, znów się czerwieniąc. A zatem mamy już wszystkie dokumenty - uporządkowane i kompletne. Profesor zabrał jedną kopię, aby przeczytać je po kolacji, a przed naszym spotkaniem, które ustaliliśmy na dziewiątą. Pozostali zdążyli wszystko przeczytać już wcześniej, gdy więc spotkamy się w gabinecie, wszyscy będą znali wszystkie fakty i będziemy mogli obmyślić plan bitwy z naszym straszliwym i tajemniczym wrogiem. Z NOTATEK MINY HARKER 30 września. - Kiedy dwie godziny po kolacji, którą zjedliśmy o

szóstej, spotkaliśmy się w gabinecie dra Sewarda, bezwiednie utworzyliśmy rodzaj rady czy komitetu. Profesor Van Helsing zajął główne miejsce przy stole, do którego gestem zaprosił go dr Seward, gdy tylko uczony wszedł do pokoju. Mnie posadzono po jego prawej stronie i poproszono, abym pełniła funkcję sekretarza. Jonathan usiadł obok mnie. Naprzeciwko nas zajęli miejsca lord Goldaming, dr Seward i pan Morris - lord Goldaming siedział najbliżej profesora, a dr Seward w środku. Profesor powiedział: „Chyba założyć możemy, że każdy z obecnych wszystkie fakty opisane w tych dokumentach zna”. Wszyscy potwierdziliśmy to skinieniem głowy, a on ciągnął dalej: „Najlepiej będzie, jak ja wam teraz wyjaśnię, z jakim przeciwnikiem walczyć nam przyszło. Historię tego człowieka wam opowiem, którą ustalić dla nas kazałem. Potem zastanowimy się, co robić, i właściwe decyzje podejmiemy. Oto na ziemi istoty żyją, które wampirami zwą. Niektórzy z nas już tego dowody widzieli. Ale nawet jakbyśmy dowodu pod postacią naszych własnych nieszczęść nie mieli, nauki i zapisy z przeszłości świadectw nam wiele dają, co dla każdego zdrowego na umyśle człowieka wystarczyć muszą. Ja przyznaję, że na początku sam do nich sceptycznie podchodziłem. I gdyby nie to, że przez długie lata w zachowywaniu otwartości umysłu się ćwiczyłem, też bym w to nie uwierzył, dopóki jakiś fakt prosto do ucha by mi nie ryknął: »Zobacz! Zobacz! Jestem dowodem! Jestem dowodem!«. Niestety! Gdybym ja wcześniej wiedział to, co wiem teraz - gdybym tego choćby domyślał się - jedno życie byśmy uratowali, tak drogie dla tych, co ją kochali. Ale

przepadło i teraz wszystko zrobić musimy, żeby nie zginęła już ani jedna biedna dusza, którą uratować będziemy mogli. Nosferatu po jednym ukąszeniu - jak pszczoła - nie umiera. Przeciwnie, silniejszy staje się i przez to więcej zła czynić zdolny. Ten wampir, co pośród nas się znalazł, sam w sobie siłę dwudziestu ludzi posiada; i bardziej przebiegły jest niż zwykli śmiertelnicy, bo od wieków ćwiczyć się w tym mógł; dalej, nekromancją on posługuje się, czyli - jak etymologia słowa wskazuje - przepowiadaniem przyszłości przez zmarłych i wszyscy zmarli, którzy w pobliżu znajdą się, na jego rozkazach pozostają. On jest brutalny, a nawet więcej niż brutalny - jest nadzwyczajnie bezlitosny i bez serca. W pewnych granicach może tam pojawiać się, gdzie tylko ochota mu przyjdzie - w jednej z wielu postaci. Może też - do pewnego stopnia - żywiołami sterować: burzą, mgłą, gromem; wszystkimi podlejszymi stworzeniami wedle swej woli dyrygować może: szczurami, sowami, nietoperzami, ćmami, lisami i wilkami. Zwiększać się i zmniejszać może, a czasem znikać i zjawiać się dla otoczenia niewidoczny. Od czego zatem my nasze przedsięwzięcie zaczniemy? Jak go znaleźć mamy? A jak go już znajdziemy - w jaki sposób zniszczyć? Moi przyjaciele, to trudne i przerażające zadanie; skutki jego takie być mogą, że nawet najodważniejsze serce przed nimi struchleje. Bo jeśli nam nie uda się, wtedy pewne jest, że on nas zwycięży. Co z nami wtedy stanie się? I nie o nasze życie tu chodzi. O życie nie dbam wcale. Ale tu nie życic i śmierć stawką jest. Najgorsze to, że i my podobni do niego staniemy się. Nocnymi monstrami będziemy na jego podobieństwo - bez serca i bez sumienia. Na ciała i dusze tych, których najbardziej kochamy, polować będziemy. Bramy niebieskie przed nami na wieki

zatrzasną się; bo któż je przed nami na nowo otworzyć mógłby? Do końca wieczności odrazę budzić będziemy jako plama na obliczu syna Bożego, strzała w ciele Tego, który za człowieka umarł. Ale powinność przed nami stoi; czy cofnąć się możemy? Ja mówię: nie! Ale ja stary jestem i życie z jego radościami, pięknymi miejscami, śpiewem ptaków, muzyką i miłością już za mną. Wy młodzi. Doświadczyliście smutku, ale przed wami jeszcze pięknych dni wiele. Co wy na to?”. Kiedy profesor mówił te słowa, Jonathan ujął moją dłoń. Widząc wyciągniętą ku mnie rękę, przestraszyłam się, bardzo się przestraszyłam, że chce się cofnąć w obliczu tak przerażającego niebezpieczeństwa. Ale jego dotyk podziałał ożywczo - tak był silny, pewny i zdecydowany. Dłoń odważnego człowieka mówi sama za siebie i nie trzeba nawet miłości kobiety, by ją usłyszeć. Kiedy profesor skończył, spojrzeliśmy sobie z Jonathanem głęboko w oczy nie musieliśmy nic mówić. „Zgłaszam Mine i siebie” - powiedział. „Może pan na mnie liczyć, profesorze” - lakonicznie jak zwykle rzucił Quincey Morris. „Jestem z panem - powiedział lord Goldaming - jeśli już nie z innego powodu, to choćby ze względu na Lucy”. Dr Seward po prostu skinął głową. Profesor wstał i położywszy na stole swój złoty krucyfiks, wyciągnął ręce. Ja ujęłam jego prawą dłoń, a Lord Goldaming lewą; Jonathan lewą ręką chwycił za moją prawą, a prawą wyciągnął w kierunku pana Morrisa. Kiedy więc wzięliśmy się już wszyscy za ręce, nasze uroczyste porozumienie zostało zawarte. Moje serce było pełne lęku, ale nie przyszło mi nawet przez myśl, by się

wycofać. Usiedliśmy, a dr Van Helsing kontynuował z uniesieniem, które wskazywało, że oto rozpoczęliśmy nasze ważne dzieło. Należało do niego podejść równie poważnie i rzeczowo, jak do innych życiowych przedsięwzięć: „Cóż, wy już teraz wiecie, z czym my walczyć mamy. Ale w tej walce u nas też pewne przewagi są. Po naszej stronie siła, która ze współpracy się bierze - siła, która wampirzemu gatunkowi niedostępna jest. Nauki całej zasoby na swój użytek mamy; w naszym myśleniu i działaniu wolni jesteśmy; poza tym pomiędzy nocą a dniem różnicy dla nas nie ma. Z naszych talentów do woli korzystać możemy. Mamy też nasze poświęcenie dla sprawy i nasz bezinteresowny cel. To bardzo dużo. Zobaczymy teraz jak daleko sięgają siły, które naprzeciw nas stoją i czego to stworzenie zrobić nie może. A dokładnie rzecz biorąc, rozważymy, jakim ograniczeniom wampiry podlegają - a ten w szczególności. Tylko tradycje i przesądy coś nam o tym powiedzieć mogą. Na pierwszy rzut oka to niewiele zdaje się, kiedy sprawa życia i śmierci dotyczy - a nawet czegoś więcej niż życie i śmierć. Ale my innego wyjścia nie mamy. Bo po pierwsze, na nich się oprzeć musimy - nic innego w dyspozycji swojej nie mając - a po drugie, w gruncie rzeczy wszystko do tradycji i przesądów sprowadza się. Czy u innych ludzi choć u nas już nie, niestety! - wiara w wampiry nie na nich właśnie opiera się? Kto z nas jeszcze rok temu za możliwe by to uznał - w połowie naszego naukowego, sceptycznego i rzeczowego dziewiętnastego stulecia? Nawet to, co nasze własne zmysły zaświadczały,

my jako nonsens odrzucaliśmy. Więc teraz wy przyjmijcie, że przekonania o istnieniu wampira, jego ograniczeniach i metodach zwalczania w tym momencie na tych samych podstawach opierają się. Bo wiedzieć musicie, że wszędzie on znany jest, gdzie człowiek żyje. W dawnej Grecji i Rzymie, w całych Niemczech świetnie on miewał się, we Francji, w Indiach, a nawet na Półwyspie; a w Chinach, tak pod każdym względem od nas odległych, nawet i tam on jest i strach po dziś dzień budzi. Śladem islandzkiego berserka podążał, diabelskiego Huna, Słowianina, Sasa, Madziara. Więc w naszym działaniu oprzeć się na czym mamy. To też wam powiem, że wiele z tych wierzeń nasze własne, bolesne przejścia potwierdzić już zdążyły. Wampir żyje bez końca i z upływu czasu on nie umiera. Najlepiej ma się wtedy, kiedy krwią żyjących żywić się może. My sami to widzieliśmy, że nawet odmłodnieć wtedy potrafi, że jego siły żywotne odradzać się mogą, kiedy ma dookoła obfitość tego szczególnego pożywienia. Ale bez tej diety - on słabnie; bo tego co inni on jeść nie może. Nawet nasz przyjaciel Jonathan, który przez kilka tygodni pod jednym dachem z nim mieszkał, nigdy nie widział, jak on je! Poza tym cienia nie rzuca; także i w lustrze nie odbija się - co też Jonathan widział. Siłę wielu ludzi ma - znowu Jonathan świadkiem, jak tamten drzwi przed wilkami zatrzasnął i wysiąść z dyliżansu jemu pomagał. Może w wilka zmieniać się, czego przypłynięcie statku do Whitby dowodem, kiedy psa rozszarpał; może nietoperzem być, w której to postaci pani Mina go na oknie w Whitby widziała, mój przyjaciel John zobaczył, jak z sąsiedniego domu wylatuje, a mój przyjaciel Quincey w oknie panny Lucy go ujrzał. We mgle się pojawia, którą wywołać umie - szlachetny kapitan tamtego

statku o tym zaświadczył; ale z tego, co my wiemy, ona tylko mały zasięg mieć może i wokół niego znajdować sic musi. W postaci pyłu on także poruszać się jest zdolny, przez księżycowe promienie niesiony - i to widział Jonathan, kiedy tamte trzy siostry w zamku Draculi obserwował. Może też bardzo mały stać się; my sami pannę Lucy widzieliśmy - niech spoczywa w pokoju - jak przez szczelinę w drzwiach grobowca prześlizguje się, która włosa szerokość miała. Może, kiedy sposób na to znajdzie, wszędzie się dostać i zewsząd się wydostać, nieważne, jak mocno to się zamknie, czy nawet w ogniu stopi - wy to lutowaniem nazywacie. Widzi w ciemności - to ważna umiejętność w świecie, którego połowa zawsze przed światłem jest skryta. Ale wiedzcie, że chociaż on to wszystko może, wolny nie jest. Nie więźniem bardziej on jeszcze jest, niż niewolnik na galerze czy szaleniec w swojej celi. Nie może pójść, dokąd zechce; choć tworem natury nie jest, musi niektórych jej prawideł przestrzegać. Dlaczego - tego my nie wiemy. Nigdzie wejść po raz pierwszy nie może inaczej, niż przez któregoś z domowników do środka zaproszony; potem jednak wedle swego uznania wchodzić już może. Jego moc ustaje - jak i u innych złych mocy - z dnia nadejściem. Tylko w pewnych porach ograniczoną swobodę mieć może. Kiedy w swojej sadybie nie jest, postać zmieniać może tylko w południe lub dokładnie o wschodzie i zachodzie słońca. O tym my z relacji innych wiemy, ale wywnioskować to można i z dokumentów, które mamy. Chociaż więc u niego pewien zakres swobody jest, kiedy swoją ziemną kryjówkę ma, kryjówkę w trumnie, piekielną kryjówką, miejsce bezbożne, jak to było w Whitby, kiedy w grobie tego samobójcy się schował, ale jak jej nic ma, zmieniać się może

tylko wtedy, kiedy jego czas przychodzi. Mówią też, że przez płynącą wodę może przejść tylko wtedy, gdy między przypływem a odpływem woda stoi albo podczas przypływu. A są rzeczy, co takie cierpienie mu sprawiają że całą swoją moc traci; to czosnek, który my już dobrze znamy, i przedmioty poświęcone, jak ten mój krucyfiks, co tu leży między nami nawet teraz, kiedy my się naradzamy. Wobec nich niczym jest i w ich obecności z daleka się trzyma i milczy z szacunkiem. Są i inne rzeczy, o których ja też wam opowiem, bo możemy ich w naszych poszukiwaniach potrzebować. Gałązka dzikiej róży na jego trumnie położona wyjść mu z niej nie pozwala; przestrzelenie trumny święconą kulą jego zabija i on wtedy prawdziwym zmarłym staje się. Wiemy też, że ciało mu kołkiem przebić można i głowę obciąć. Widzieliśmy to na nasze własne oczy. Jeśli tę naszą wiedzę zastosujemy, kiedy lokum tego niegdyś człowieka znajdziemy, możemy go w jego trumnie uwięzić i zniszczyć. Ale

on

bardzo

sprytny jest.

Mojego

przyjaciela

Arminia

z

budapeszteńskiego uniwersytetu prosiłem, żeby jego życiorys dla nas opracował. Oto, co mi o nim napisał, na podstawie tego, co mu się ustalić udało. To w rzeczy samej wojewoda Dracula musiał być, który przydomek swój zdobył, Turków nad wielką rzeką na tureckiej granicy zwyciężając. Jeśli to prawda, to nieprzeciętny był z niego człowiek. Zarówno bowiem w tamtych czasach jak i przez całe wieki potem, mówiono o nim jako o najsprytniejszym i najbardziej przebiegłym, a także najdzielniejszym z synów »ziemi za lasem«. Swój świetny umysł i żelazną wolę on w grobie zachował i jeszcze teraz my będziemy musieli z nimi zmierzyć się. Jak twierdzi Arminio, Draculowie świetny i

szlachetny ród

stanowili,

choć

niektórzy z

nich

byli

przez

współczesnych o kontakty ze Złym oskarżani. Jego tajemnice studiowali w słynnej szkole, co wśród gór nad jeziorem Hermanstadt znajdowała się, gdzie diabeł do co dziesiątego studenta prawo sobie rości. W dokumentach takie słowa jak „stregoica” - czarownica, ,,ordog” i „pokol” - szatan i piekło pojawiają się. W jednym z manuskryptów właśnie tego Draculę nazywa się „wampyr”, a to słowo dla nas aż nazbyt jest jasne. Ziemia, w której to zło wcielone przebywać może - ta sama, w której ciało tamtego wielkiego człowieka złożono i wielu wspaniałych kobiet - z ich rodowego grobowca pochodzić musi. Bo - co już samo przeraża - owo zło w dobru głęboko jest zakorzenione i w ziemi przenikniętej świętą pamięcią spoczywać musi”. Kiedy profesor ciągnął swój wywód, pan Morris uporczywie wpatrywał się w okno; w pewnym momencie po cichu wstał i wyszedł z pokoju. Na chwilę zapadła cisza, a potem profesor kontynuował: „Musimy ustalić, co robić nam trzeba. Informacji dużo mamy i musimy naszą batalię dokładnie zaplanować. Z wiadomości, które Jonathan nam przyniósł, wynika, że pięćdziesiąt skrzyń z ziemią z zamku do Whitby przybyło; wszystkie one do Carfax potem dostarczono. Wiadomo, że przynajmniej niektóre stąd usunięto. Ja myślę, że na początku my się powinniśmy upewnić, czy cała reszta nadal w domu za murem spoczywa, do którego myśmy już dzisiaj zaglądali, czy może jeszcze jakieś wywieziono. Jeśli tak, to odszukać musimy...”. W tym momencie gwałtownie nam przerwano. Przed domem rozległ się wystrzał z pistoletu; kula roztrzaskała szybę i odbiwszy się

rykoszetem od górnej części okiennej wnęki, utkwiła w przeciwległej ścianie pokoju. Obawiam się, że w głębi serca jestem tchórzem, bowiem głośno krzyknęłam. Wszyscy mężczyźni zerwali się na równe nogi; lord Goldaming podskoczył do okna i uniósł je. Wtedy usłyszeliśmy z zewnątrz głos pana Morrisa: „Przepraszam! Zdaje się, że was wystraszyłem. Jak wrócę, to wam wszystko opowiem”. Po chwili wszedł i powiedział: „Wybaczcie mi, a zwłaszcza pani, pani Harker; to nie było z mojej strony zbyt mądre; obawiam się, że musiałem was okropnie wystraszyć. Ale kiedy pan profesor do nas mówił, na parapecie usiadł wielki nietoperz. Po ostatnich wydarzeniach czuję do tych przeklętych bestii taką odrazę, że nie mogę na nie patrzeć; wyszedłem więc, żeby go zastrzelić; ostatnio robię to wieczorami, ilekroć jakiegoś zobaczę. Sam się ze mnie z tego powodu śmiałeś, Art”. „Trafił pan?” - zapytał dr Van Helsing. „Nie wiem; chyba nie, bo odleciał do lasu”. Nie mówiąc już nic więcej, zajął swoje miejsce, a profesor podjął przerwany wątek: „Każdą z tych skrzyń wytropić musimy; a kiedy już gotowi będziemy, musimy to monstrum schwytać albo zabić w jego legowisku; możemy też - nazwijmy to tak - wysterylizować ziemię, żeby już nigdy schronienia szukać w niej nie mógł. Wtedy w ludzkiej postaci przydybać go w końcu będziemy mogli pomiędzy południem a zachodem słońca i zetrzeć się z nim wtedy, kiedy on najsłabszy będzie. Jeśli chodzi o panią, madam Mino, pani udział w tej sprawie

dzisiejszy wieczór przerywa, aż do czasu, kiedy wszystko dobrze się skończy. Zbyt jest nam pani droga, byśmy na takie ryzyko narażać ją mogli. Po tym, jak się dziś rozejdziemy, pani już o nic pytać nie będzie, a kiedy właściwy czas przyjdzie, my pani wszystko opowiemy. My, mężczyźni, jesteśmy bardziej odporni. Pani naszą gwiazdą być musi i nadzieją, a my z większą swobodą działać będziemy, jak pani będzie bezpieczna”. Najwyraźniej wszyscy - nawet Jonathan - poczuli ulgę. Ja jednak pomyślałam, że to niedobrze, iż w obliczu takiego zagrożenia, z troski o mnie uszczuplają swe siły i przez to zmniejszają własne bezpieczeństwo. Ale już podjęli decyzję i - choć była to dla mnie gorzka pigułka mogłam jedynie przyjąć ich rycerską troskę o moją osobę. Pan Morris posumował dyskusję: „Ponieważ nie ma czasu do stracenia, głosuję za tym, byśmy natychmiast

sprawdzili

tamten

dom.

W

tej walce

czas

jest

najważniejszy, a nasze szybkie działanie może ocalić kolejną ofiarę”. Przyznaję, że gdy nadszedł czas działania, moja odwaga zaczęła mnie zawodzić, ale nie odezwałam się ani słowem, obawiałam się bowiem, że jeśli by się okazało, że jestem dla nich zawadą, mogliby całkowicie odsunąć mnie od swych narad. Właśnie poszli do Carfax i spróbują się dostać do tamtego domu. Jak to mężczyźni, poradzili mi, żebym położyła się spać. Tak jakby kobieta

mogła

spać,

kiedy ci,

których

kocha,



w

niebezpieczeństwie! Położę się i udam, że śpię, żeby po powrocie Jonathan nie musiał się martwić jeszcze i mną.

DZIENNIK DRA SEWARDA 1 października, 4 rano. - Kiedy już mieliśmy wychodzić, dostarczono mi pilną wiadomość od Renfielda, który pragnął się ze mną natychmiast zobaczyć, ponieważ ma mi coś niezmiernie ważnego do zakomunikowania. Poleciłem przekazać mu, że jestem zajęty i będę do jego dyspozycji rano. Pielęgniarz dodał: „On jest bardzo namolny, sir. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby się tak zachowywał. Jak pan się z nim teraz nie zobaczy, to może mieć jeden z tych swoich ataków”. Wiedziałem, że ten człowiek nie powiedziałby tego bez powodu, więc odparłem: „W porządku, idę”, i poprosiłem pozostałych, aby chwilę na mnie poczekali, ponieważ muszę się zobaczyć z jednym z pacjentów. „Weź mnie ze sobą mój przyjacielu Johnie - powiedział profesor. len przypadek, który w swoim dzienniku opisałeś, bardzo mnie zainteresował, a poza tym ma on związek z naszą sprawą. Bardzo bym chciał go zobaczyć, zwłaszcza gdy jego umysł w stanie wzburzenia znajduje się”. „Czy także mogę pójść?” - zapytał lord Goldaming. „I ja?” - dorzucił Quincey Morris. Skinąłem głową i wszyscy ruszyliśmy korytarzem. Pacjent był w stanie dużego podniecenia, lecz o wiele bardziej racjonalny w mowie i zachowaniu, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się to u niego widzieć. Była w nim jakaś nadzwyczajna samoświadomość, jakiej jeszcze

nigdy nie spotkałem u żadnego szaleńca. Zakładał przy tym, że jego argumentacja przeważy w konfrontacji z argumentami ludzi przy zdrowych zmysłach. Wszyscy czterej wkroczyliśmy do jego pokoju, ale pozostali na początku zachowywali milczenie. Renfield poprosił, abym natychmiast zwolnił go z zakładu i odesłał do domu. Argumentował, że został już zupełnie uleczony, a jako dowód przywoływał swój obecny stan całkowitej poczytalności. „Odwołuję się do pańskich przyjaciół - powiedział - może oni zechcą wydać osąd w mojej sprawie. A tak przy okazji, jeszcze mnie pan nie przedstawił”. Byłem tak tym wszystkim zdumiony, że nie dotarło do mnie, jak kuriozalne jest przedstawianie komukolwiek szaleńca w zakładzie dla obłąkanych. Poza tym w zachowaniu tego człowieka była godność osoby równej nam, więc bez namysłu dokonałem prezentacji: „Lord Goldaming, profesor Van Helsing, pan Quincey Morris z Teksasu; a to pan Renfield”. Podał wszystkim rękę, zwracając się do nich kolejno: „Lordzie Goldaming, miałem zaszczyt być sekundantem pańskiego ojca w Windham; z tego, iż posługuje się pan tym tytułem, wnoszę ze smutkiem, że nie ma go już wśród nas. Był kochany i szanowany przez wszystkich, którzy go znali. Słyszałem też, że w młodości odznaczył się jako

wynalazca

ponczu

z

płonącego

rumu,

bardzo

ochoczo

degustowanego przez wszystkich podczas derby. Panie Morris, może pan być dumny ze swego wspaniałego stanu. Jego przyjęcie do Unii stało się precedensem, który może mieć w przyszłości daleko idące



Zasada przyjęta przez prezydenta USA, Jamesa Monroego (1758 - 1831), zakładająca nieingerencję państw europejskich w sprawy Ameryki (przyp. red.).

konsekwencje, kiedy Biegun albo Tropiki ogłoszą światu swe przywiązanie dla gwiaździstego sztandaru. Siła tego traktatu może się okazać potężnym motorem ekspansji, kiedy doktryna Monroego zostanie już szczęśliwie włożona między polityczne bajki. Jakże mogę wyrazić, czym jest dla mnie możliwość poznania pana Van Helsinga! Sir, myślę, że nie muszę przepraszać za to, iż opuściłem wszystkie przysługujące panu tytuły. W odniesieniu do kogoś, kto dzięki odkryciu nieustannej ewolucji materii mózgowej zrewolucjonizował terapeutykę, wszelkie konwencjonalne formuły wydają się niestosowne, ponieważ czynią go one zaledwie jednym z wielu ludzi należących do danej kategorii. Biorę panów, którzy dzięki swej narodowości, cechom dziedzicznym i posiadanym przez siebie naturalnym zdolnościom, jesteście predestynowani do zajmowania w tym pędzącym naprzód świecie godnej siebie pozycji, na świadków, że jestem co najmniej równie normalny, jak ta większość ludzkości, która bez żadnych ograniczeń korzysta z przysługujących jej swobód. Jestem także pewien, że pan, doktorze Seward, który, będąc lekarzem, jest zarazem humanitarystą i jurystą medycznym, uzna za swój moralny obowiązek, potraktowanie mojego przypadku w sposób wyjątkowy”. Ta ostatnia kwestia wypowiedziana została tonem uprzejmym, choć z drugiej strony pełnym wewnętrznego przekonania, który nie był pozbawiony pewnego uroku. To, co usłyszeliśmy, wprawiło nas wszystkich w osłupienie. Jeśli chodzi o mnie, byłem przekonany, choć przecież znałem charakter i życie tego człowieka, iż został ze swego szaleństwa zupełnie uleczony. Czułem też mocną potrzebę oznajmienia mu, że jego stan w zupełności

mnie satysfakcjonuje oraz że dopilnuję, by załatwiono wszystkie formalności niezbędne do zwolnienia go z zakładu następnego ranka. Pomyślałem jednak, znając od dawna jego skłonność do nagłych przemian, że z tak poważną deklaracją lepiej będzie jeszcze zaczekać Ograniczyłem się więc do ogólnikowego stwierdzenia, iż jego stan najwyraźniej szybko się poprawia. Zapowiedziałem mu także, iż rankiem przyjdę do niego na dłuższą rozmowę i wtedy zastanowię się, jak dalece będę mógł wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom. To go w najmniejszym stopniu nie zadowoliło, gdyż odparł szybko: „Obawiam się jednak, panie doktorze, że pan nie rozumie, czego sobie życzę. Chcę wyjść natychmiast - tu i teraz, w przeciągu godziny, w tym momencie - jeśli pan łaskaw. Czas leci, a właśnie czas stanowi istotę naszej niepisanej umowy z kostuchą. Jestem pewien, że tak wspaniałemu lekarzowi, jak doktor Seward wystarczy przedłożyć to proste, choć niezmiernie istotne życzenie, aby zostało spełnione”. Spojrzał na mnie uważnie, a wyczytawszy na mojej twarzy odmowę, zwrócił swe przenikliwe spojrzenie ku pozostałym. Nie widząc żadnej reakcji, która by go satysfakcjonowała, ciągnął dalej: „Czy to możliwe, iżbym się omylił co do panów'?”. „Chyba tak” - odparłem otwarcie, choć natychmiast pomyślałem, że było to zbyt brutalne. Na długą chwilę zapadła cisza, a potem Renfield bardzo powoli powiedział: „Muszę więc chyba zmienić charakter mojej prośby. Proszę o to zatem jak o przysługę - fawor, przywilej, co tylko pan sobie życzy. Jestem skłonny pana błagać - nie z przyczyn osobistych, lecz ze względu na innych. Nie mogę panu podać wszystkich powodów, ale mogę pana

zapewnić, że nie są one błahe; przeciwnie - są racjonalne i nieegoistyczne oraz wynikają z najwyższego poczucia obowiązku. Gdyby mógł pan wejrzeć w moje serce. sir. w pełni zaakceptowałby pan uczucia, które mną powodują. Więcej nawet; zaliczyłby mnie pan do swych najlepszych i najprawdziwszych przyjaciół'. Ponownie obrzucił nas wszystkich badawczym spojrzeniem. Rosło we mnie przekonanie, że ta cała zmiana nastawienia to kolejna forma albo faza jego obłędu; zachęciłem go więc do dłuższej wypowiedzi, wiedząc z doświadczenia - że - jak wszyscy szaleńcy - w końcu się zdradzi. Van Helsing wpatrywał się w niego z najwyższą uwagą, a jego krzaczaste brwi niemal stykały się ze sobą. Odezwał się do Renfielda tonem, który wtedy mnie nie zdziwił, jednak zastanowił mnie później, kiedy o tym wszystkim myślałem; profesor zwrócił się do niego jak do kogoś równego sobie: „A więc nie może pan otwarcie podać powodów pańskiego życzenia, aby został pan dziś zwolniony? Ja panu gwarantuję, że jeśli one zadowolą choćby mnie - obcego, wolnego od uprzedzeń i posiadającego otwarty umysł człowieka - dr Seward na własne ryzyko i własną odpowiedzialność pana prośbę spełni”. Renfield pokręcił smutno głową z wyrazem przejmującego żalu na twarzy. Profesor ciągnął dalej: „Niech pan pomyśli. Żąda pan przywileju, do naszego rozumu odwołując się, bo wrażenie człowieka całkiem normalnego pan zrobić się stara; pan, w którego umysłowe zdrowie my mamy podstawy wątpić, ponieważ nadal podlega pan leczeniu w tym właśnie zakresie. Jeśli podjąć najmądrzejszej decyzji pan nam nie pomoże, to jak możemy ten

obowiązek wypełnić, który pan na nas nałożył? Niech pan będzie rozsądny i nam pomoże, a my, jeśli to tylko możliwe będzie, wszystko zrobimy, by pańskie życzenie spełnić”. Renfield znów pokręcił głową i powiedział: „Doktorze Van Helsing, nie mam nic więcej do powiedzenia. Pańskiej argumentacji nie można nic zarzucić i gdybym mógł coś panom powiedzieć, nie wahałbym się ani przez chwilę; ale w tej materii nie jestem panem samego siebie. Mogę tylko prosić, abyście mi zaufali. Jeśli mi odmówicie, na was spadnie odpowiedzialność”. Pomyślałem, że już najwyższy czas przerwać tę scenę, która stawała się komicznie poważna, więc ruszyłem w stronę drzwi, mówiąc: „Chodźmy już, przyjaciele. Mamy dużo pracy. Dobranoc!”. Kiedy jednak zbliżyłem się do drzwi, w pacjencie zaszła kolejna zmiana. Ruszył w moją stronę tak szybko, że przestraszyłem się, iż to kolejny z jego morderczych ataków. Moje obawy były jednak nieuzasadnione, ponieważ Renfield w błagalnym geście wzniósł ręce do góry i w tej poruszającej pozie powtórzył swoją prośbę. Kiedy spostrzegł, że nadmiar emocji działa na jego niekorzyść, bowiem przywraca między nami dawne relacje, wyraźnie stonował swoje zachowanie. Spojrzałem na Van Helsinga i w jego spojrzeniu wyczytałem przekonanie podobne do mojego; przyjąłem więc postawę bardziej stanowczą, a może nawet surową, i gestem pokazałem Renfieldowi, że jego wysiłki są daremne. Takie stany rosnącego podniecenia widywałem u niego już wcześniej, kiedy prosił o coś, o czym w danym momencie dużo myślał; tak było wtedy, gdy chciał dostać kota. Byłem więc przygotowany na to, że także i teraz zapadnie

w końcu w stan ponurej rezygnacji. Moje przewidywania nie okazały się jednak trafne; kiedy przekonał się, że jego apele nie przyniosą pożądanego efektu, wpadł w jakiś amok. Padł na kolana, wzniósł w górę ręce, załamując je w żałosnym błaganiu i wyrzucił z siebie gwałtowny potok próśb, któremu towarzyszyły strumienie spływających po policzkach łez, a jego twarz wyrażała najwyższe natężenie emocji: „Proszę pana, doktorze Seward, błagam pana, niech pan mnie natychmiast wypuści z tego budynku. Niech pan mnie wyśle, gdzie pan tylko chce i jak pan chce. Niech pan ze mną pośle strażników z pejczami i łańcuchami; niech mnie zapną w kaftan bezpieczeństwa, zakują w kajdany, a nawet wsadzą do więzienia. Ale proszę mnie stąd zabrać. Nie zdaje pan sobie sprawy, co pan czyni, zostawiając mnie tutaj. To, co mówię, płynie z głębi mego serca - z samego wnętrza duszy. Nie wiecie, komu i jak bardzo szkodzicie. A ja nie mogę wam tego powiedzieć. Biada mi! Ale nie mogę! Na wszystko, co dla was święte, na wszystko co dla was drogie, na tę miłość, którą utraciliście, na nadzieję, która jeszcze w was żyje, na Wszechmogącego, zabierzcie mnie stąd i uratujcie mą duszę! Słyszysz, człowieku? Nie rozumiesz? Czy nigdy się nie nauczysz? Nie widzisz, że nie jestem szalony i mówię zupełnie poważnie? Że nie jestem wariatem w napadzie szału, ale zdrowym na umyśle człowiekiem, który walczy o swą duszę? Wysłuchajcie mnie! Wysłuchajcie! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie! Wypuśćcie!”. Pomyślałem, że im dłużej to będzie trwać, tym gwałtowniejszy będzie miało przebieg, aż skończy się kolejnym atakiem. Wziąłem go więc za rękę i uniosłem z klęczek. „Niech pan wstanie - powiedziałem stanowczo - i skończmy już z

tym. Widzieliśmy już dosyć. Niech się pan położy i postara uspokoić”. Nagle zamarł i przez kilka chwil intensywnie mi się przypatrywał. Potem podniósł się bez słowa, podszedł do łóżka i usiadł na brzegu. Tak jak oczekiwałem, przyszło załamanie - tak samo jak poprzednio. Kiedy jako ostatni opuszczałem pokój, odezwał się cichym i uprzejmym głosem: „Ufam, doktorze Seward, że będzie pan pamiętał, iż zrobiłem dzisiaj wszystko, żeby pana przekonać”.

ROZDZIAŁ XIX Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 1 października, 5 rano. - Na poszukiwania wyruszyłem wraz z pozostałymi z lekkim sercem, gdyż jeszcze nigdy nie widziałem Miny tak silnej i w równie dobrym nastroju. Tak się cieszę, że wycofała się bez sprzeciwu i pozwoliła wykonać to zadanie nam - mężczyznom. Jej udział w tym przerażającym przedsięwzięciu napełniał mnie lękiem, ale teraz, gdy już zrobiła, co do niej należało, i ponieważ to dzięki jej energii, bystrości i zapobiegliwości wszystkie wydarzenia zostały tak uporządkowane, że ich sens stał się dla nas jasny, ma pełne prawo uważać swoją część pracy za wykonaną i resztę powierzyć nam. Chyba wszystkich wyprowadziła nieco z równowagi wizyta u Renfielda. Po wyjściu z jego pokoju nikt nie odezwał się ani słowem aż do powrotu do gabinetu. Wtedy pan Morris rzekł do dra Sewarda: „Słuchaj, Jack, jeśli ten człowiek nie próbował nas nabrać, to jest najnormalniejszym wariatem, jakiego w życiu widziałem. Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, że miał w tym jakiś ważny cel; jeśli tak, to odebranie mu tej szansy, o którą prosił, było dość okrutne”. Lord Goldaming i ja milczeliśmy, natomiast Van Helsing dodał: „Mój przyjacielu Johnie, ty wiesz więcej niż ja na temat ludzi obłąkanych i bardzo mnie to cieszy, boja się obawiam, że gdybym to ja tę decyzję podjąć miał, to ja bym go uwolnił, jeszcze przed tym ostatnim wybuchem histerii. Ale życie cały czas nas czegoś uczy i naszą misję mając na względzie, nie możemy - jak powiedziałby mój przyjaciel Quincey - niczego zostawić losowi. Dobrze się stało, jak się stało”.

Dr Seward odpowiedział chyba im obu, mówiąc w zamyśleniu: „Nie jestem pewien, ale zgadzam się z panem. Gdyby to był zwyczajny szaleniec, to może bym zaryzykował i mu zaufał; ale najwyraźniej jest w jakiś tajemny sposób powiązany z hrabią i dlatego obawiam się, że zaspokojenie jego zachcianek byłoby błędem. Nie zapomnę, jak z niemal takim samym zapałem błagał o kota, a potem chciał mi rozszarpać gardło własnymi zębami. Poza tym nazywał hrabiego »panem i mistrzem« i może chce się wydostać tylko po to, aby mu pomóc w jakimś diabolicznym przedsięwzięciu. Ta odrażająca istota ma do pomocy wilki, szczury i członków własnego gatunku, więc nie wzgardzi też, jak sądzę, usługami kompletnego szaleńca. Choć - to prawda - wyglądało, że mówi bardzo poważnie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, ze podjęliśmy właściwą decyzję. W obliczu naszego zadania takie rzeczy wyprowadzają człowieka z równowagi”. Profesor podszedł do niego i, kładąc mu dłoń na ramieniu, powiedział tym swoim poważnym, a jednocześnie uprzejmym tonem: „Ty się nie obawiaj, mój przyjacielu Johnie. W tej smutnej i strasznej sprawie próbujemy po prostu zrobić to, co do nas należy. Tylko na swój osąd i na zmiłowanie dobrego Boga liczyć możemy”. Wrócił lord Goldaming, który kilka minut wcześniej wymknął się z pokoju. Pokazał wszystkim mały srebrny gwizdek i powiedział: „To opuszczone miejsce może być pełne szczurów; mam coś na nie”. Przeszliśmy przez mur i ruszyliśmy w stronę domu, trzymając się w cieniu, jaki rzucały na trawnik drzewa oświetlane światłem księżyca. Kiedy weszliśmy na ganek, profesor otworzył torbę i wyjął z niej wiele

rozmaitych przedmiotów, które podzielił na cztery części - najwyraźniej przeznaczając dla każdego z nas po jednej. Potem rzekł: „Moi przyjaciele, na bardzo niebezpieczny teren wchodzimy i rozmaitej broni będziemy tam potrzebować. Nasz przeciwnik to nie jest po prostu duch. Pamiętajcie, że on siłę dwudziestu mężczyzn ma, a w dodatku nasze karki i tchawice takie same jak u reszty ludzi, więc on złamać i zmiażdżyć je może, a jego samą siłą nie pokona się. Silny mężczyzna albo kilku mężczyzn czasami jego obezwładnić zdoła, ale nie są w stanie takiej krzywdy jemu uczynić, jaką on nam zrobić może. Przed jego dotykiem chronić się zatem trzeba. To na sercu trzymajcie mówiąc to, uniósł mały srebrny krzyżyk i podał go mnie, ponieważ stałem najbliżej. - Te kwiaty na szyi zawieście - tu podał mi wieniec zeschniętych kwiatów czosnku. - A na bardziej ziemskich przeciwników weźmy ten rewolwer i nóż. Elektryczne lampki też przydadzą się; na piersi umocować je można. I na koniec to najważniejsze, czego nie wolno nam bez potrzeby bezcześcić”. Była to porcja Świętej Hostii, którą wsunął do koperty i podał mi. Podobnie wyposażył każdego z pozostałych. „Mój przyjacielu Johnie, gdzie my mamy nasze uniwersalne klucze? Może nie będzie trzeba przez okno włamywać się, jak kiedyś do panny Lucy!”. Dr Seward próbował dopasować jeden albo dwa uniwersalne klucze; bez wątpienia przydała mu się manualna sprawność chirurga. W końcu któryś okazał się właściwy; po kilku ruchach w prawo i w lewo zamek ustąpił ze zgrzytem. Naparliśmy na drzwi; zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały i drzwi wolno się uchyliły. Ta chwila niepokojąco

przypominała opisane w dzienniku dra Sewarda otwarcie grobowca panny Westenra. Chyba wszystkich uderzyło to podobieństwo, bowiem cofnęli się jak jeden mąż. Pierwszy ruszył profesor i wkroczył do środka przez uchylone drzwi. „In manus tuas, Domine!” - powiedział, żegnając się, gdy przekraczał próg. Drzwi zamknęliśmy za sobą, bowiem inaczej światło naszych lampek mogłoby przyciągnąć uwagę jakiegoś przechodnia. Profesor pieczołowicie sprawdził zamek, bo w wypadku, gdybyśmy nie mogli otworzyć ich od środka, musielibyśmy szybko pomyśleć o poszukaniu sobie innej drogi ucieczki. Potem zapaliliśmy lampki i rozpoczęliśmy przeszukanie. Światło tworzyło różne fantastyczne formy: światła lamp krzyżowały się ze sobą, a nasze ciała rzucały ogromne cienie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że pośród nas jest jeszcze coś. Chyba to ponure otoczenie wywołało we mnie wspomnienie straszliwych przeżyć w Transylwanii. Nie byłem w tym odosobniony, bo zauważyłem, że inni także - tak samo jak ja - oglądają się za siebie na każdy dźwięk i widząc każdy nowy cień. Wszędzie leżała gruba warstwa kurzu. Podłoga była nim pokryta na grubość kilku cali, z wyjątkiem miejsc, w których widniały świeże ślady stóp; zbity kurz tworzył tam skorupę na tyle grubą, że mogły się w niej odcisnąć ćwieki butów. Także na ścianach zdążył się odłożyć gruby kożuch kurzu, a w kątach zwisały ogromne pajęczyny, które - pokryte kurzem i częściowo porozrywane pod własnym ciężarem - wyglądały jak stare poszarpane gałgany. Na stole w hallu leżał wielki pęk kluczy, a 

Z łac.: w Twoje ręce, Panie (przyp. red.).

każdy z nich opatrzony był pożółkłą ze starości etykietą. Najwyraźniej używano ich kilka razy, bowiem w zaścielającym stół obrusie z kurzu widać było „rozdarcia” - podobne do tych, jakie się odsłoniły, kiedy profesor zabrał klucze. Następnie zwrócił się do mnie i rzekł: „Ty to miejsce znasz, Jonathanie. Ty jego plany kopiowałeś i więcej niż my o nim wiesz. Którędy do kaplicy?”. Miałem pewne pojęcie, gdzie się ona znajduje, choć podczas mojej poprzedniej wizyty nie wpuszczono mnie tam; poprowadziłem więc pozostałych i po kilku pomyłkach znalazłem się przed niskimi, łukowatymi, okutymi żelazem, dębowymi drzwiami. „To tutaj” powiedział profesor, gdy skierował lampę na niewielki plan domu, przekopiowany z mojej korespondencji dotyczącej jego zakupu. Z pewnymi problemami odszukaliśmy w pliku odpowiedni klucz i otworzyliśmy drzwi. Byliśmy przygotowani na nieprzyjemny zapach, ponieważ już kiedy je otwieraliśmy, przez szpary docierał do nas słaby odór, jednak żaden z nas nie spodziewał się aż takiego smrodu. Nikt z pozostałych

nie

spotkał

się

nigdy

z

hrabią

w

zamkniętym

pomieszczeniu, a kiedy ja się z nim widywałem, (o albo akurat pościł, albo kiedy opił się świeżą krwią spotykaliśmy się w zrujnowanym budynku, w którym hulał wiatr. Ale to pomieszczenie było ciasne i zamknięte, a długi okres jego nieużywania spowodował, że stojące w nim od dawna powietrze zaczęło okrutnie cuchnąć. Było czuć zapach ziemi, niczym jakieś suche miazmaty, zmieszany z jakimś o wiele bardziej obrzydliwym smrodem. Jak go opisać? Był w nim odór śmierci, a także ostry i drażniący zapach krwi; zdawało się przy tym, jakby sam rozkład ulegał tu rozkładowi. Ohyda! Robi mi się niedobrze na samo

wspomnienie. Jakby każdy oddech tego potwora na stałe przywierał do tego miejsca i czynił go jeszcze bardziej odrażającym. W normalnych okolicznościach taki odór byłby dla nas przeszkodą nie do pokonania; ale to nie była zwykła sytuacja, a doniosłe i straszliwe zadanie, które przed nami stało, dawało nam siłę, która była czymś więcej, niż tylko zwykłą siłą fizyczną. Więc choć pierwsze zetknięcie z tym wywołującym mdłości smrodem spowodowało, że odruchowo cofnęliśmy się wszyscy, już w następnej chwili przystąpiliśmy do pracy, jakby to odrażające miejsce było różanym ogrodem. Dokładnie

przeszukaliśmy

całe

pomieszczenie;

kiedy

zaczynaliśmy, profesor powiedział: „Najpierw sprawdzić musimy, ile zostało skrzyń; potem w każdy kąt zajrzymy, do każdej dziury i szpary, żeby jakiś ślad znaleźć, który nam powie, co z resztą stało się”. Ponieważ skrzynie były ogromne i nie można ich było z niczym pomylić, wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwierdzić, ile nadal się tam znajduje. Z pięćdziesięciu zostało zaledwie dwadzieścia dziewięć! W pewnej chwili ogarnął mnie lęk; widząc, jak lord Goldaming nagle się odwraca i przez niskie drzwi zagląda w głąb znajdującego za nim ciemnego korytarza, podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem i na moment serce zamarło mi w piersi. Miałem wrażenie, że dostrzegam złą twarz hrabiego, odcinającą się w mroku jaśniejszą plamą: grzbiet nosa, czerwone oczy, czerwone wargi i jego trupią bladość. To trwało tylko ułamek sekundy, kiedy bowiem lord Goldaming stwierdził: „Zdawało mi się, że widzę jakąś twarz, ale to tylko cienie”, i powrócił do

przeszukania, skierowałem w tamtą stronę światło lampki i wszedłem do korytarza. Nie było tam nikogo; nie było też żadnych zakamarków, drzwi czy szpar, tylko grube ściany, tak że nawet hrabia nie zdołałby się tam niegdzie ukryć. Doszedłem do wniosku, że to strach pobudził moją wyobraźnię i nie odezwałem się ani słowem. Po kilku minutach ujrzałem, jak Morris nagle wycofuje się szybko z kąta, w który właśnie zaglądał. Śledziliśmy uważnie jego ruchy, bowiem zaczął w nas nagle narastać jakiś niepokój. W pewnej chwili ujrzeliśmy mnóstwo błyszczących jak gwiazdy, fosforyzujących punkcików. Odruchowo cofnęliśmy się. W całym pomieszczeniu zaroiło się od szczurów. Przez chwilę staliśmy jak sparaliżowani - wszyscy z wyjątkiem lorda Goldaminga; najwyraźniej był przygotowany na taką okoliczność. Podbiegł do wielkich, okutych żelazem, dębowych drzwi, tych samych, które dr Seward opisał od zewnątrz i które ja też już wcześniej widziałem, przekręcił klucz i odsunąwszy ogromną zasuwę, otwarł drzwi na oścież. Potem wyjął z kieszeni swój srebrny gwizdek i zagwizdał,

wydając

cichy,

lecz

bardzo

przenikliwy

dźwięk.

Odpowiedziało mu szczekanie psów gdzieś za domem dra Sewarda, a po około minucie zza rogu wypadły trzy teriery. Odruchowo przesunęliśmy się w stronę drzwi i zauważyłem wtedy, że w warstwie kurzu pozostały jakieś ślady; to tędy wyniesiono brakujące skrzynie. Wystarczyła ta krótka chwila, aby liczba szczurów gwałtownie wzrosła. Roiły się już wszędzie, a w świetle lampy ich kłębiące się ciemne ciała i błyszczące, złowrogie oczy wyglądały jak ziemny wał, który obsiadły świetliki. Psy wpadły z impetem, ale w progu stanęły jak wryte i zawarczały; potem

jednocześnie uniosły pyski i zaczęły żałośnie wyć. Szczurów były już tysiące i zaczęły wylewać się na zewnątrz. Lord Goldaming uniósł jednego z psów i postawił go na podłodze. Gdy tylko jego łapy dotknęły podłoża, najwyraźniej odzyskał odwagę i rzucił się na swych naturalnych wrogów. Szczury zaczęły przed nim umykać tak prędko, że nim zdołał wytrząsnąć życie z tuzina, dla pozostałych psów - które w podobny sposób zostały wniesione do środka - pozostało już niewiele zdobyczy, ponieważ wszystkie szczury zdążyły gdzieś zniknąć. Odnosiło się wrażenie, jak gdyby wraz z nimi z tego miejsca zniknęła jakaś zła siła, ponieważ psy zaczęły naraz radośnie szczekać i dokazywać: przypadały do swych leżących bez życia wrogów, tarmosiły ich i podrzucały wysoko w powietrze. Chyba wszyscy odczuliśmy nowy przypływ otuchy. Sam nie wiem. czy sprawiło to oczyszczenie trupiej atmosfery po otwarciu drzwi kaplicy, czy też ulga, jaką odczuliśmy po wyjściu na zewnątrz. W każdym jednak razie przerażenie z nas opadło, a i powód naszej wizyty stracił co nieco na swym ponurym znaczeniu, choć ani trochę nie zmniejszyło to naszego zapału. Zamknęliśmy drzwi do kaplicy i wziąwszy ze sobą psy, zaczęliśmy przeszukiwać dom. Nie znaleźliśmy niczego poza nadzwyczajnymi ilościami kurzu i moimi własnymi śladami, które zostawiłem tam podczas pierwszej wizyty. Także psy ani przez chwilę nie okazały niepokoju, i nawet gdy wróciliśmy do kaplicy, dokazywały, jak gdyby to było letnie polowanie na króliki. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, na wschodzie pojawiły się pierwsze zwiastuny świtu. Dr Van Helsing wyszukał w pliku klucz do drzwi

wejściowych i starannie je zamknął, po czym schował klucz do kieszeni. „Jak dotąd - powiedział - dzisiejsza noc naszym wielkim sukcesem okazała się. Nikomu nic się nie stało, czego wcześniej ja się bardzo obawiałem, a w dodatku ustaliliśmy, ilu brakuje skrzyń. Najbardziej zaś cieszy mnie to, że nasz pierwszy - a może być, że i najbardziej niebezpieczny - krok bez naszej uroczej madam Miny zrobiony został i bez zakłócania jej myśli i snów widokiem, dźwiękiem i zapachem horroru, którego może już nigdy zapomnieć by nie mogła. Jedną ważną lekcję my tu jeszcze odebraliśmy, jeśli oczywiście „a particulari” stwierdzić to można: te bezrozumne stworzenia, co na rozkazach hrabiego pozostają, jego duchowym mocom nie podlegają; bo te szczury, które na pewno na jego wezwanie tu zjawiły się - tak samo jak kiedyś, gdy twoje odejście widział i krzyki tej biednej matki słyszał i z zamkowych murów wilki wezwał - choć się pojawiły, jednak przed pieskami mojego przyjaciela Artura umknęły. Mamy przed sobą inne jeszcze rzeczy do zrobienia, inne niebezpieczeństwa, inne lęki; a to monstrum nie wykorzystało swej władzy nad bezrozumnym światem dziś w nocy po raz ostatni. Niech będzie - zniknął. I dobrze! To daje nam szansę zaszachowania go w tej partii, w której ludzkie dusze są stawką. A teraz do domu. Świta, a my z naszej pierwszej nocnej pracy mamy prawo być zadowoleni. Możliwe, że wiele dni i nocy pełnych niebezpieczeństw przed sobą jeszcze mamy. Ale musimy dalej iść i przed żadnym niebezpieczeństwem nie cofniemy się”. Gdy wróciliśmy, dom pogrążony był w ciszy, którą przerywały jedynie okrzyki jakiegoś biednego stworzenia znajdującego się w jednej 

Z łac.: ze szczegółu (przyp. red).

z odległych sal i ciche jęki dochodzące z pokoju Renfielda. Ten biedak jak wszyscy szaleńcy na pewno torturował się niepotrzebnymi, bolesnymi myślami. Na palcach wszedłem do naszego pokoju i zastałem Mine pogrążoną we śnie. Oddychała tak lekko, że musiałem się nad nią nachylić, by usłyszeć jej oddech. Była chyba nieco bledsza niż zwykle. Mam nadzieję, że nie zdenerwowało jej nasze wieczorne spotkanie. Niezmiernie się cieszę, że nie będzie brała udziału w naszych przyszłych działaniach, a nawet w naszych naradach. To dla kobiety zbyt wielkie obciążenie. Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy, jednak teraz się o tym przekonałem. Cieszę się więc, że tak zadecydowaliśmy. Nawet słuchanie o pewnych rzeczach mogłoby ją wystraszyć. A ukrywanie ich przed nią - gdyby zaczęła coś podejrzewać - byłoby jeszcze gorsze. Zatem nasze dzieło musi być dla niej jak zatrzaśnięta na głucho księga, co najmniej do czasu, gdy będziemy jej mogli oznajmić, że już po wszystkim i świat jest już wolny od tego monstrum z piekła rodem. Chyba będzie trudno przestać o tym rozmawiać, przy takim zaufaniu, jakie jest między nami; ale muszę być stanowczy; jutro spuszczę na naszą nocną wyprawę zasłonę tajemnicy i nie zgodzę się na żadne rozmowy na ten temat. Prześpię się na sofie, żeby jej nie budzić. 1 października, później. - Jak pewnie można było przewidzieć, wszyscy zaspaliśmy; wczorajszy dzień był pełen pracy, a noc także nie przyniosła odpoczynku. Nawet Mina musiała odczuwać wyczerpanie, bo choć obudziłem się. gdy słońce stało już. wysoko na niebie, ona dalej spała i musiałem zawołać dwa albo trzy razy, zanim się obudziła. Była tak zaspana, że przez kilka chwil w ogóle mnie nie poznawała i

przypatrywała mi się z przerażeniem w oczach, jak ktoś, kto właśnie przebudził się z jakiegoś koszmaru. Poskarżyła się, że jest jeszcze bardzo zmęczona, więc pozwoliłem jej zostać w łóżku. Wiemy już, że wywieziono dwadzieścia jeden skrzyń, a jeśli za którymś razem zabrano kilka naraz, będziemy mogli je wszystkie odnaleźć. To oczywiście bardzo uprościłoby nasze zadanie, a im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej. Muszę dziś odwiedzić Thomasa Snellinga. DZIENNIK DRA SEWARDA 1 października. - Zbliżało się już południe, kiedy obudziło mnie wejście profesora. Był bardziej radosny niż zwykle i widać było, że po ostatniej nocy spadł mu z serca wielki ciężar. Przez chwilę rozmawialiśmy o tych wydarzeniach, a potem on niespodziewanie stwierdził: „Twój pacjent mnie bardzo interesuje. Mogę go dziś rano razem z tobą odwiedzić? Ale jak jesteś zbyt zajęty, to mogę pójść sam - jeśli to tylko możliwe. Spotkanie szaleńca, który snuje filozoficzne dywagacje i tak poprawnie rozumuje, to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie”. Miałem do zrobienia coś, czego nie mogłem odkładać, więc powiedziałem, że byłoby najlepiej, gdyby poszedł sam, bo wtedy nie musiałby na mnie czekać. Wezwałem sanitariusza i udzieliłem mu niezbędnych instrukcji. Zanim profesor opuścił pokój, ostrzegłem go przed uleganiem fałszywemu wrażeniu, jakie może na nim wywrzeć mój pacjent. „Ależ - odpowiedział - chciałbym, żeby on mi opowiedział o sobie i swoich rojeniach na temat konsumowania żywych istot. Z twego

wczorajszego wpisu do pamiętnika dowiedziałem się, że on wyznał pani Minie, że kiedyś w to wierzył. Dlaczego ty uśmiechasz się, mój przyjacielu Johnie?”. „Proszę mi wybaczyć - odpadem - ale odpowiedź znajduje się tutaj”. Położyłem rękę na maszynopisie. „Kiedy nasz zupełnie normalny i wielce uczony wariat wyznawał, jak to kiedyś pożerał życie, miał usta pełne much i pająków, które połknął zaledwie chwilę wcześniej, zanim pani Harker weszła do pokoju”. Słysząc to, z kolei Van Helsing się uśmiechnął. „Dobrze! powiedział. - Ty dobrą pamięć masz, mój przyjacielu Johnie. Powinienem o tym pamiętać. A. przecież to właśnie figle, jakie nam płatają nasze myślenie i pamięć, powodują, że studiowanie chorób umysłowych jest tak fascynujące. Może z rojeń tego szaleńca więcej niż z nauk największych mędrców dowiem się? Kto wie?”. Wróciłem do pracy i rychło udało mi się skończyć. Wydawało mi się, że minęło bardzo niewiele czasu, a Van Helsing był już z powrotem w gabinecie. „Nie przeszkadzam?” - zapytał uprzejmie, stając w drzwiach. „Ależ nie - odparłem. - Proszę wejść. Właśnie skończyłem. Jak pan chce, mogę teraz z panem pójść”. „To nie jest konieczne; ja już się z nim widziałem”. „No i...?”. „Ja się obawiam, że on niezbyt wysoko mnie ceni. Nasza rozmowa bardzo krótka była. Kiedy do niego wszedłem, siedział na stołku, na środku pokoju, z łokciami opartymi na kolanach, a minę miał bardzo niezadowoloną i posępną. Odezwałem się do niego najbardziej

przyjaźnie, jak tylko umiałem, i tyle szacunku mu okazałem, ile uważałem za stosowne. Z jego strony nie było żadnej reakcji. »Nie poznajesz mnie?« - zapytałem. Jego odpowiedź nie bardzo zachęcająca była: »Znam cię dobrze; ty jesteś ten stary dureń Van Helsing. Wynoś się stąd razem ze swoimi idiotycznymi teoriami na temat mózgu. Niech diabli wezmą wszystkich twardogłowych Holendrów!«. Potem już ani słowem do mnie nie odezwał się; pogrążony w swych ponurych rozmyślaniach siedział i na mnie najmniejszej uwagi nie zwracał, jak gdyby w ogóle mnie tam nie było. I tak szansę straciłem, żeby tym razem czegoś od tego tak inteligentnego szaleńca nauczyć się. Spróbuję pociechy poszukać w rozmowie z tą uroczą duszą - madam Miną. Mój przyjacielu Johnie, brak mi słów, żeby wyrazić, jak się cieszę, że na ból i zmartwienia ona nie będzie już narażona. Tak lepiej, choć jej pomocy brakować nam bardzo będzie”. „W zupełności się z panem zgadzam - stwierdziłem dobitnie, bowiem pragnąłem utrzymać go w tym postanowieniu. - Lepiej, jeśli pani Harker nie będzie się w to angażować. To ciężkie doświadczenie nawet dla nas, ludzi obytych w świecie, którym zdarzało się już bywać w różnych trudnych sytuacjach. To nie jest odpowiednie zajęcie dla kobiety i gdyby nadal była w to zaangażowana, w przyszłości niechybnie zrujnowałoby to jej zdrowie”. Tak więc Van Helsing poszedł konferować z Harkerami; Quincey i Art wyruszyli tropem skrzyń. Ja skończę to, co mam na dziś do zrobienia, i wieczorem spotkamy się na kolejnej naradzie.

Z NOTATEK MINY HARKER 1 października. - To dziwne uczucie, kiedy ludzie mają przed tobą tajemnice; przez tyle lat mieliśmy do siebie z Jonathanem pełne zaufanie, a teraz widzę, jak unika pewnych tematów - i to tych najważniejszych. Wczorajsze trudy spowodowały, że spałam do późna, i choć Jonathan też zaspał, w sta. jednak przede mną. Zanim wyszedł, trochę ze sobą rozmawialiśmy: był uroczy i czuły, ale ani słowem nie wspomniał o tym, co zaszło podczas wizyty w domu hrabiego. A przecież musiał wiedzieć, jak bardzo się martwię! Biedaczysko! Dla niego to było chyba jeszcze trudniejsze niż dla mnie. Wszyscy uznali, że będzie lepiej, jeśli nie będę już brała udziału w tym straszliwym przedsięwzięciu, a ja ustąpiłam. Ale już sama myśl, że on ma przede mną jakieś tajemnice...! Więc teraz głupia płaczę, choć przecież wiem, że kryje się za tym wielka miłość mojego męża i ogromna, ogromna życzliwość tych wszystkich silnych mężczyzn... To mi dobrze zrobiło. No cóż, pewnego dnia Jonathan o wszystkim mi opowie; i żeby nie daj Boże, nigdy nawet przez moment nie pomyślał, że ja też coś przed nim ukrywam, nadal prowadzę moje notatki. Jeśli kiedykolwiek będzie miał wątpliwości, czy mu ufam, to mu je pokażę i jego kochane oczy będą mogły odczytać wszystkie moje najskrytsze myśli. Czuję się dziś dziwnie smutna i przygnębiona. To chyba reakcja na wczorajsze podniecenie. Wczoraj wieczorem, kiedy mężczyźni wyszli, położyłam się do łóżka, po prostu dlatego, że oni mi tak poradzili. Nie chciało mi się spać; dręczył mnie niepokój. Myślałam o tym wszystkim, co się wydarzyło od

czasu, jak Jonathan przyjechał do mnie do Londynu. To wszystko przypomina jakąś straszną tragedię, w której los uparcie dąży do upatrzonego z góry zakończenia. Cokolwiek człowiek zrobi, nieważne jak by to było słuszne, przynosi jak najgorsze skutki. Gdybym nie pojechała do Whitby, być może biedna Lucy byłaby tu teraz z nami. Przed moim przyjazdem wcale nie odwiedzała cmentarza, a gdyby nie chodziła tam za dnia, nie poszłaby i we śnie, i to monstrum nie mogłoby jej zniszczyć. Dlaczego w ogóle pojechałam do Whitby? Znowu płaczę! Zastanawiam się, co się dzisiaj ze mną dzieje. Muszę to jakoś ukryć przed Jonathanem, bo gdyby się dowiedział, że płakałam dwa razy jednego ranka - ja, która nigdy nie płakałam nad sobą i która z jego powodu nie uroniłam nawet jednej łezki - jego kochane serce z niepokoju wyskoczyłoby pewnie z piersi. Spróbuję zachować pogodną twarz i nawet jeśli najdzie mnie płaczliwy nastrój, nie dam tego po sobie poznać. To chyba jedna z tych lekcji, które my - biedne kobiety musimy odebrać od życia... Zupełnie nie pamiętam, jak zasnęłam. Pamiętam tylko, że usłyszałam nagłe ujadanie psów i mnóstwo dziwnych dźwięków - coś jakby modły, tyle że bardzo gwałtowne - dochodzących ze znajdującego się gdzieś pod naszą sypialnią pokoju pana Renfielda. Potem zapadła cisza tak głęboka, że aż się wystraszyłam; wstałam z łóżka i wyjrzałam przez okno. Wszystko wokół pogrążone było w ciemności i ciszy. Czarne cienie rzucane przez księżycową poświatę niosły ze sobą własną milczącą tajemnicę. Wszystko zamarło w bezruchu, ponure i nieuchronne jak śmierć lub przeznaczenie. Pewnie dlatego przyszło mi wtedy do głowy, że pasemko białej mgły, które bardzo wolno

przesuwało się po trawie w kierunku domu, to żywa i mająca zdolność odczuwania istota. To chwilowe oderwanie myśli chyba dobrze mi zrobiło, bo kiedy wróciłam do łóżka, poczułam, że ogarnia mnie jakiś bezwład. Przez chwilę leżałam, lecz nadal nie mogłam zasnąć, więc znów wyjrzałam przez okno. Mgła się rozszerzała i zdążyła się już przybliżyć do domu; gdy tak gęstniała przy ścianie, wydawało się, jakby chciała się wkraść do środka. Tamten biedak zaczął mówić jeszcze głośniej i choć nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych słów, z tonu domyśliłam się, że o coś błaga. Potem dobiegły mnie odgłosy walki - to pewnie sanitariusze zaczęli się z nim szamotać. Byłam tak przerażona, że wśliznęłam się do łóżka, nakryłam się razem z głową i zatkałam uszy palcami. To całkiem wybiło mnie ze snu - tak mi się przynajmniej wydawało; musiałam jednak zasnąć, bo - z wyjątkiem snów - nie pamiętam już nic aż do rana, kiedy obudził mnie Jonathan. Zorientowanie się, gdzie jestem i że to Jonathan się nade mną schyla, zajęło mi trochę czasu i kosztowało nieco wysiłku. Mój sen był bardzo szczególny, a zarazem typowy dla sytuacji, kiedy myśli snute na jawie mieszają się ze snem lub znajdują w nim swój dalszy ciąg. Zdawało mi się, że śpię, a jednocześnie czekam na powrót Jonathana. Bardzo się o niego martwiłam i byłam zupełnie pozbawiona sił; nie mogłam wykonać żadnego ruchu. Moje stopy, ręce i umysł były jakby czymś obciążone, tak że nic nie przebiegało w swym zwykłym tempie. Więc jednocześnie niespokojnie spałam i myślałam. Potem zaczęło do mnie docierać, że powietrze zrobiło się ciężkie, wilgotne i zimne. Odkryłam twarz i z zaskoczeniem zauważyłam, że wokół zrobiło się ciemno. Gazowa lampa, którą zostawiłam dla Jonathana zapaloną,

choć z przykręconym płomieniem, była teraz jedynie niewielką czerwoną plamką we mgle, która najwyraźniej dostawała się z zewnątrz i coraz bardziej gęstniała. Wtedy przypomniałam sobie, że zanim położyłam się do łóżka, zamknęłam okno. Chciałam wstać i sprawdzić, ale moje członki - a nawet moją wolę - spętał jakiś śmiertelny bezwład. Trwałam w nim, leżąc bez ruchu. Zamknęłam oczy, lecz widziałam wszystko przez opuszczone powieki. (To niewiarygodne, jakie figle mogą nam plątać nasze sny i jak pojemna jest nasza wyobraźnia.) Mgła ciągle gęstniała i w końcu zobaczyłam, że na podobieństwo dymu albo pary z gotującej się wody, dostaje się do środka nie przez okno, ale przez szpary w drzwiach. Stawała się coraz gęstsza, aż zaczęła układać się w coś w rodzaju kolumny, a na jej końcu widać było płomień gazowej lampy jarzący się niczym czerwone oko. Wszystko zaczęło wirować w mojej głowie, tak jak kolumna, która wirowała teraz w pokoju, a z niej dobiegały do mnie słowa Pisma: „słup obłoku podczas dnia, a podczas nocy słup ognia”. Czy ten sen ma być dla mnie jakąś duchową wskazówką? Kolumna zawierała w sobie zarówno drogowskaz dzienny, jak i nocny, bowiem ogień był w czerwonym oku, które w związku z tą myślą ponownie przyciągnęło moją uwagę. Kiedy na nie spojrzałam, płomień się podzielił i świecił poprzez mgłę niczym dwoje czerwonych oczu, takich samych, o jakich majaczyła Lucy, kiedy na klifie zachodzące słońce odbiło się w oknach kościoła Najświętszej Marii Panny. Nagle przyszła mi do głowy przerażająca myśl, że w takich właśnie okolicznościach Jonathan widział tamte trzy okropne kobiety wynurzające się w świetle księżyca z wirującej mgły, i musiałam chyba zemdleć we śnie, bowiem wszystko przykryła ciemność. Ostatnim

wysiłkiem sennej wyobraźni ujrzałam tylko wyłaniającą się z mgły i pochylającą się nade mną upiornie bladą twarz. Muszę uważać, bo nadmiar takich snów może mnie doprowadzić do pomieszania zmysłów. Poprosiłabym dra Van Helsinga albo dra Sewarda, żeby przepisali mi coś na sen, ale obawiam się, że zanadto ich zmartwię. Gdyby dowiedzieli się o tym koszmarze, ich niepokój o mnie jeszcze by się zwiększył. Dzisiaj postaram się zasnąć bez pomocy, a jak mi się nie uda, jutro poproszę ich o dawkę chloralu. Jedna dawka mi nie zaszkodzi, a pozwoli przynajmniej spokojnie przespać całą noc, bo po ostatniej czuję się bardziej zmęczona, niż gdybym w ogóle nie spała. 2 października, 10 wieczorem. - Ostatnią noc przespałam, nie śniąc o niczym. Musiałam spać bardzo mocno, bo nie zbudziłam się nawet wtedy, gdy kładł się Jonathan. Jednak i tym razem sen nie odświeżył moich sił, bo dziś rano obudziłam się słaba i niemrawa. Przez cały wczorajszy dzień próbowałam coś czytać, albo po prostu drzemałam. Po południu pan Renfield poprosił o spotkanie ze mną. Biedak był bardzo uprzejmy i kiedy do niego weszłam, pocałował mnie w rękę i życzył mi Bożego błogosławieństwa. Bardzo mnie to poruszyło. Płaczę, kiedy o nim myślę. To moja nowa słabość, na którą też muszę uważać. Gdyby Jonathan wiedział, że płakałam, byłby bardzo nieszczęśliwy. Wszyscy byli poza domem aż do kolacji i wrócili bardzo zmęczeni. Robiłam, co mogłam, aby poprawić im humor i chyba dobrze mi to zrobiło, bo całkiem zapomniałam o zmęczeniu. Po kolacji odesłali mnie do łóżka, a sami - jak mi oznajmili - wyszli na cygaro; ale ja wiem, że chcieli sobie nawzajem zrelacjonować wydarzenia całego dnia. Z zachowania Jonathana

wywnioskowałam,

że

ma

im

coś

ważnego

do

zakomunikowania. O dziwo, nic byłam wcale senna, więc zanim wyszli, poskarżyłam się drowi Sewardowi. że poprzedniej nocy bardzo źle spałam i poprosiłam go o jakieś opiaty. Bardzo chętnie przygotował porcję jakiejś mikstury, którą mi wręczył, mówiąc, że jest bardzo słaba, więc na pewno mi nie zaszkodzi. Wypiłam ją i czekam na sen, ale on nadal nie nadchodzi. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłam, bo gdy wreszcie poczułam zbliżający się sen, pojawił się lęk, czy nie zrobiłam głupio, pozbawiając się możliwości przebudzenia. Mogę tego potrzebować. Nadchodzi sen. Dobranoc.

ROZDZIAŁ XX Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 1 października, wieczór. - Znalazłem Thomasa Snellinga w jego domu w Bethnal Green, ale nie był niestety w stanie, w którym mógłby sobie cokolwiek przypomnieć. Okazało się, że już sama perspektywa wypicia piwa, jaką otwierała przed nim moja wizyta, to dla niego zbyt dużo i nieco zbyt wcześnie zaczął oczekiwaną hulankę. Dowiedziałem się jednak od jego żony, która zdaje się być przyzwoitą i biedną kobietą, że Snelling był tylko pomocnikiem Smolleta, i to ten drugi odpowiadał za całość zlecenia. Pojechałem więc do Walworth i zastałem pana Josepha Smoletta w domu w samej koszuli, pijącego ze spodka spóźnioną herbatę. To przyzwoity i inteligentny facet, przykład dobrego robotnika z głową na karku, na którym można polegać. Dobrze pamiętał zdarzenie ze skrzyniami. Z jakiejś tajemniczej kieszeni znajdującej się w okolicach siedzenia spodni wydobył notes z kartkami przyozdobionymi cudownymi oślimi uszami, wypełniony iście hieroglificznymi wpisami, sporządzanymi przy pomocy grubego, do połowy zużytego ołówka. Odczytał mi miejsce przeznaczenia wziętych z Carfax skrzyń. Sześć zawiózł na Chicksand Street 197 w Mile End, New Town, a kolejnych sześć zostawi) przy Jamaica Lane w Bermondsey. Jeśli więc hrabia miał zamiar rozproszyć po Londynie swoje odrażające kryjówki, te adresy zostały wybrane jako cel pierwszej z przesyłek, tak by później mógł swobodnie rozwieźć skrzynie w kolejne miejsca. Systematyczność tego działania wskazywała, że nie zamierza ograniczać się jedynie do tych dwóch części Londynu. Do tej pory zdążył się już ulokować na

wschodnim krańcu północnego brzegu Tamizy, we wschodniej części południowego brzegu i na południu. Także północna i zachodnia część miasta były z pewnością objęte jego diabolicznym planem, nie mówiąc już o samym City i sercu modnego Londynu leżącym w południowo zachodniej i zachodniej jego części. Zapytałem Smolleta, czy z Carfax wywieziono jeszcze jakieś skrzynie. Odparł: „Ludzki z was chłop, kierowniku - dałem mu wcześniej pół suwerena - to wam powiem wszystko, co wiem, jak na spowiedzi. Słyszałem, jak taki jeden gość, co się nazywa Bloxam, opowiadał ze cztery dni temu »Pod królikiem i ogarami« w Pincher's Alley, jak to on i jeden jego kumpel strasznie się nałykali kurzu przy jednej takiej robocie, co ją mieli w jednym starym domu w Purfleet. Takiej roboty jak ta to nie ma co dzień, więc tak se myślę, że Sam Bloxam może coś wam powiedzieć”. Spytałem, czy mógłby mnie poinformować, gdzie go znajdę. Za adres obiecałem mu kolejne pół suwerena. Przełknął więc głośno resztę herbaty i wstał, mówiąc, że od razu zacznie poszukiwania. Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach i rzucił: „Słuchajcie no, kierowniku, nie macie tu co siedzieć. Może znajdę Sama od razu, a może i nic; ale on i tak wam dziś nic nie powie. Jak zacznie chlać, to nie umie skończyć. Jak mi dacie kopertę z adresem i znaczkiem, to jak się czego dowiem, to jeszcze z wieczora do was napiszę. I najlepiej go łapać wcześnie z rana, bo inaczej się z nim rozminiecie. Sam zawsze wstaje z rana, nawet jak się uchleje”. To była bardzo rozsądna propozycja, więc jedno z dzieci wzięło

pensa i poszło kupić kopertę i arkusz papieru (mogło zatrzymać resztę). Kiedy dziewczynka wróciła, zaadresowałem kopertę i nakleiłem znaczek, a gdy Smollet po raz kolejny solennie obiecał, że jak tylko się dowie, to przyśle mi adres, ruszyłem do domu. W każdym razie jesteśmy na tropie. Jestem zmęczony i bardzo chce mi się spać. Mina śpi głęboko i jest jakby trochę zbyt blada; jej oczy wyglądają tak, jakby płakała. Biedactwo! Na pewno bardzo się przejmuje tym, że wszystko trzymamy przed nią w sekrecie i przez to jeszcze bardziej zamartwia się o mnie i o pozostałych. Ale tak jest najlepiej. Wolę, żeby teraz była rozczarowana i zmartwiona, niż gdyby później miała przechodzić załamanie nerwowe. Nasi dwaj lekarze słusznie nalegali, aby odsunąć ją od tych wszystkich przerażających spraw. Muszę być stanowczy, bo to przede wszystkim na mnie spoczywa ciężar zachowania tajemnicy. Pod żadnym pozorem nie podejmę w rozmowie z nią tego tematu. Może to nawet nie będzie takie trudne, bo ona sama też jakby go unikała i od czasu, kiedy oznajmiliśmy jej naszą decyzję, w ogóle nie wspomina o hrabim i jego postępkach. 2 października, wieczór. - To był długi, wyczerpujący i zarazem ekscytujący dzień. Pierwszą poranną pocztą otrzymałem zaadresowaną przez siebie kopertę, która kryła brudny skrawek papieru; widniał na nim sporządzony ołówkiem stolarskim przez nienawykłą do pisania rękę napis:

Sam Bloxam, Korkrans 4 Poters Cort, Bartel Street, Walworth. Pytejcie II poborcy.

List przyszedł, kiedy byłem jeszcze w łóżku, więc wstałem szybko, nie budząc Miny. Nie wyglądała dobrze; była blada i najwyraźniej przemęczona. Postanowiłem, że nie będę jej budzić, a jak wrócę z moich poszukiwań, wyślę ją do Exeter. We własnym domu, gdzie pochłoną ją codzienne zajęcia, będzie chyba szczęśliwsza niż tutaj, gdzie jest pośród nas, a jednocześnie pozostaje w zupełnej niewiedzy. Tylko przez chwilę widziałem się z drem Sewardem, którego wtajemniczyłem w cel mojej podróży, obiecując, jak tylko się czegoś dowiem, wrócić i zrelacjonować wszystko pozostałym. Pojechałem do Walworth i odszukałem - z pewnymi problemami - Potter's Court. Zmyliła mnie nieco ortografia pana Smolleta i zamiast o Potter's Court pytałem o Poter's Court. Kiedy się tam już jednak znalazłem, bez najmniejszych trudności odszukałem dom z pokojami do wynajęcia Corcorana. Kiedy mężczyznę, który pojawił się przy drzwiach, spytałem o poborcę, pokręcił głową i odparł „Nie znom go. Tu go ni ma. Nawet żem o nim nie słyszoł. W całej okolicy taki nie mieszko”. Wyjąłem list Smolleta i kiedy go ponownie czytałem, przyszło mi do głowy, że cały sekret znów może tkwić w ortografii. „A kim pan jest?” - zapytałem. „Jo je dozorca” - odparł. Zrozumiałem, że jestem na właściwym tropie; znów zmylił mnie zapis słów. Półkoronówka natychmiast oddała do mej dyspozycji całą wiedzę pana dozorcy i dowiedziałem się, że pan Bloxam, który ostatniej nocy odespał u Corcorana wczorajszą hulankę, o piątej rano wyruszył do pracy do Popiar. Nie potrafił mi powiedzieć, gdzie dokładnie pracuje Bloxam, ale zaświtało mu, że to jakiś „wymyśny

magazyn”.

Zmuszony

byłem

wyruszyć

do

Popiar,

wyposażony jedynie w tę skąpą informację. Dopiero po dwunastej udało

mi się wpaść na ślad budynku odpowiadającego temu określeniu. To było w małej knajpce, gdzie robotnicy jedli obiad. Jeden z nich powiedział, że na rogu Cross Angel Street powstała nowa chłodnia; ona niewątpliwie spełniała kryteria „wymyśnego magazynu”. Niezwłocznie tam pojechałem. Dzięki rozmowie z aroganckim dozorcą i jeszcze bardziej aroganckim brygadzistą - obu obłaskawiłem odpowiednią monetą - znowu znalazłem się na tropie Bloxama. Posłano po niego, kiedy zasugerowałem, że za przywilej zadania mu kilku pytań dotyczących pewnej prywatnej sprawy, gotów jestem zapłacić brygadziście równowartość jego dniówki. Bloxam, choć grubiański w mowie i zachowaniu, okazał się wystarczająco inteligentny. Kiedy za informację przyrzekłem mu odpowiednią zapłatę i wręczyłem zaliczkę, powiedział, że specjalnie do tego celu wynajętym przez siebie konnym wozem odbył dwa kursy pomiędzy Carfax i pewnym domem przy Piccadilly, podczas których przewiózł dziewięć wielkich - „francowacie ciężkich” - skrzyń. Zapytałem o numer tego domu przy Piccadilly, na co odparł: „Zapomniałech, kierowniku, ale to było zaraz koło tego dużego, białego kościoła albo czegosik takiego; dopiero co go pobudowali. To też był stary i brudny dom, no ale kudy mu tam do tego, skąd my brali te francowate skrzynie!”. „A jak dostaliście się do środka, kiedy oba domy były puste?”. „Tam był ten staruch, co mnie najął do pomocy w tamtem domu w Purfleet. Pomógł mi nosić te skrzynie i składać na lorę. Niech mnie szlag trafi, jak to nie był najmocniejszy gość, jakiego żem w życiu spotkał; a był stary, z białemi wąsami i taki chudy, że chyba wcale

cienia nie rzucał!”. Na te słowa przeszedł mnie dreszcz. „Chwytał swój koniec, jakby to była skrzynka z herbatą, a co ja żem się nasapał, żeby ją unieść! A przecie ze mnie tyż nie bela co!”. „A jak weszliście do tego domu na Piccadilly?” - zapytałem. „On tam tyż był. Musioł wyjechać zaroz po mnie i przyjechoł tam przede mnom, bo kiedy żem zadzwonił, to mi sam otwarł drzwi i pomógł zatargać te skrzynie do sieni”. „Wszystkie dziewięć?” - spytałem. „No przecie; pięć za pierwszem kursem i cztery za drugim. To była taka francowata robota, że som nie wiem, jak żem potem dojechoł do domu”. Przerwałem mu: „A skrzynie zostały w hallu?”. „No przecie; to była wielko sień i nic w niej nie było”. Spróbowałem jeszcze raz skierować rozmowę na interesujący mnie temat: „Nie mieliście klucza?”. „No przecie, że nie. Pan starszy sam otwarł drzwi, a potem zamknął, jak żem odjechoł. Nie pamientom, jak to było za ostatnim razem, ale to temu, żem popił piwa”. „I nic pamiętacie jaki to był numer?”. „No ni; ale od razu go znajdziecie. To taki wysoki dom z frontem z kamienia, łukiem i wysokimi schodami do wejścia. Dobrze żem se zapamientoł te francowate schody, bo żech musioł po nich targać te skrzynie z trzema takimi leserami, co chcieli zarobić trochę forsy.

Starszy pan im dał po szylingu, ale jak zobaczyli, ile to roboty, to chcieli więcej; on ino wziął jednego za rękę, jakby go chciał z tych schodów zrzucić, to se poszli; a bluzgali na niego, ile wlezie”. Pomyślałem, że ten opis wystarczy, bym bez żadnego problemu odnalazł tamten budynek, więc, zapłaciwszy mojemu nowemu przyjacielowi za informację, ruszyłem na Piccadilly. Znów zła wiadomość: hrabia najwyraźniej może sam przenosić skrzynie z ziemią. Jeśli tak, to nie ma czasu do stracenia. Skrzynie są już bowiem tak rozlokowane, że w dowolnym momencie może dokończyć dzieła bez żadnych świadków. Wysiadłem z powozu na Piccadilly Circus i poszedłem na zachód. Kiedy minąłem Junior Constitutional, ujrzałem budynek na tyle odpowiadający opisowi, że uznałem, że to musi być nowe, przygotowane przez Draculę, siedlisko. Dom wyglądał na niezamieszkany od bardzo dawna. Okna pokryte były kurzem, a okiennice pozamykane. Całą fasadę przyczernił czas, a farba pokrywająca kiedyś żelazne części niemal zupełnie się już ztuszczyła. Jeszcze niedawno na frontowym balkonie była najwyraźniej zawieszona jakaś tablica; ktoś ją jednak brutalnie zerwał, gdyż pozostały po niej tylko podtrzymujące ją pionowe belki. Za balustradą zobaczyłem kilka takich niezamocowanych tablic, których krawędzie byty chyba białe. Dużo bym dał, żeby ją zobaczyć; mógłbym wtedy ustalić właściciela budynku. Dotychczasowe poszukiwania i to, co wiem o zakupie Carfax, mówi mi, że znajdując poprzedniego właściciela, zyskałbym dostęp do domu. Teraz jednak od strony Piccadilly nie miałem już czego szukać; poszedłem więc na tyły budynku, by sprawdzić, czy lam nie odkryję

czegoś ciekawego. Stajnie były czynne, ponieważ większość domów przy Piccadilly była zamieszkana. Zapytałem jednego czy dwóch stajennych i ich pomocników, czynie mogą mi czegoś powiedzieć na temat tego pustego domu. Jeden z nich słyszał, że ktoś go ostatnio kupił, ale nie wie od kogo. Pamięta jednak, że jeszcze do niedawna wisiała tu tablica z informacją, że dom jest wystawiony na sprzedaż i na pewno czegoś się dowiem u pośrednika, w firmie Mitchell, Sons & Candy - bo zdaje mu się, że widział na niej ich nazwę. Nie chciałem być zbyt natarczywy, by mój rozmówca nie zaczął się domyślać, jakie to dla mnie ważne, więc, podziękowawszy mu w znany już sposób, pożegnałem się i odszedłem. Zaczął zapadać zmrok i szybko zbliżała się jesienna noc, więc nie chciałem tracić ani minuty. Znalazłem adres firmy Mitchell, Sons & Candy w książce adresowej Berkeley i rychło zjawiłem się w ich biurze przy Sackville Street. Dżentelmen, który mnie przyjął, był bardzo grzeczny, lecz dużo mniej komunikatywny. Oznajmiwszy mi, że dom przy Piccadilly - który podczas całej naszej rozmowy określał mianem „rezydencji” - został już sprzedany, uznał temat za wyczerpany. Gdy go spytałem, kto jest nabywcą, otworzył nieco szerzej oczy i po krótkiej pauzie powtórzył: „Ona została sprzedana, sir”. „Proszę wybaczyć - stwierdziłem co najmniej równie grzecznie ale istnieją pewne szczególne powody, dla których chciałbym się dowiedzieć, kto jest nabywcą”. Znów chwilę milczał z uniesionymi wysoko do góry brwiami. „Budynek został sprzedany, sir” - brzmiała kolejna lakoniczna odpowiedź.

„Z pewnością - wtrąciłem - nie ma pan nic przeciwko podzieleniu się ze mną tą informacją”. „Właśnie że mam - odparł. - Dane klientów są absolutnie bezpieczne w rękach firmy Mitchell, Sons & Candy” Najwyraźniej był to skrupulant pierwszej wody i jakakolwiek dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Pomyślałem, że najłatwiej będzie mi dojść z nim do porozumienia na jego własnym gruncie; stwierdziłem więc: „Pana klienci, sir, mają wielkie szczęście, że na straży ich tajemnic stoi tak roztropny człowiek. Sam jestem profesjonalistą - tu podałem mu wizytówkę. - Nie kieruje mną pusta ciekawość. Działam w imieniu lorda Goldaminga, a on pragnie się czegoś dowiedzieć o tej nieruchomości, która wedle jego wiedzy była ostatnio wystawiona na sprzedaż”. Te słowa nadały całej sprawie zupełnie nowego wymiaru. Odparł: „Bardzo bym chciał panu służyć, panie Harker, a zwłaszcza chciałbym móc służyć jego lordowskiej mości. Kiedy był jeszcze sędzią Arturem Holmwoodem, wynajmowaliśmy dla niego kancelarię. Jeśli da mi pan adres jego lordowskiej mości, porozumiem się z zarządem i wieczorną pocztą prześle. mu wiadomość - niezależnie od tego, jaka będzie. Sprawi rai wielką przyjemność, jeśli tylko będziemy mogli odejść od naszych zasad na tyle, by udzielić jego lordowskiej mości informacji, o którą się do nas zwraca”. Pragnąłem zachować w nim przyjaciela, a nie uczynić z niego wroga, więc uprzejmie podziękowałem, podałem adres dra Sewarda i wyszedłem. Zapadł zmrok, a ja byłem zmęczony i głodny. Wypiłem filiżankę herbaty w Aerated Bread Company i następnym pociągiem

wróciłem do Purfleet. Wszystkich zasiałem już w domu. Mina była blada i wyglądała na zmęczoną, ale w swej szlachetności ze wszystkich sił starała się robić wrażenie ożywionej i radosnej. Serce mi się ściska, kiedy sobie pomyślę, że muszę cokolwiek przed nią ukrywać i powiększać tym jej niepokój. Dzięki Bogu to ostatni wieczór, kiedy ona będzie z dala patrzeć na nasze narady, a my nie będziemy jej mogli okazać naszego zaufania. Przestrzeganie tamtego mądrego postanowienia o odsunięciu jej od naszego ponurego przedsięwzięcia kosztowało mnie bardzo wiele wysiłku. Chyba się z tym pogodziła. A może sam temat stał się dla niej nieznośny, bo każda, nawet przypadkowa wzmianka przyprawia ją o drżenie. Jak to dobrze, że na czas podjęliśmy tamtą, decyzję, bo przy takiej wrażliwości, to wszystko, o czym się dowiadujemy, byłoby dla niej prawdziwą torturą. Dopóki nie zostaliśmy sami, nie mogłem opowiedzieć pozostałym o moich ustaleniach. Po kolacji, po której była jeszcze chwila muzyki, aby - nawet między sobą

- zachować

pozory normalności,

odprowadziłem Mine do pokoju, żeby się położyła. Kochana dziewczyna miała dla mnie jeszcze więcej uczucia niż zwykle i przytuliła się do mnie, jakby chciała mnie przy sobie zatrzymać. Mieliśmy jednak do omówienia wiele spraw i musiałem ją zostawić. Dzięki Bogu to, że przestaliśmy się sobie ze wszystkiego zwierzać, ani trochę nas nie poróżniło. Kiedy zszedłem na dół, pozostali siedzieli już w gabinecie przy kominku. W pociągu uzupełniłem mój dziennik i teraz, by zapoznać ich ze zdobytymi przez siebie informacjami, po prostu im go odczytałem.

Kiedy skończyłem, odezwał się Van Helsing: „Kawał świetnej roboty wykonałeś, mój przyjacielu Jonathanie. Bez wątpienia jesteśmy na tropie brakujących skrzyń. Jak w tamtym domu wszystkie znajdziemy, nasza praca będzie bliska końca. Jeśli jednak jakichś brakować będzie, będziemy musieli szukać, aż je odnajdziemy. Wtedy ostatni cios mu zadamy, który sprawi, że ta nędzna istota umrze naprawdę”. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, aż niespodziewanie odezwał się pan Morris: „Słuchajcie! Ale jak my się dostaniemy do środka?”. „Raz już się nam udało” - rzucił szybko lord Goldaming. „Ależ Art, teraz to zupełnie co innego. Włamaliśmy się do domu w Carfax, ale tam osłaniały nas ciemności i ogrodzony murem park. Włamanie przy Piccadilly to całkiem inna sprawa - w dzień czy w nocy. Wyznam, że nie mam pojęcia, jak się tam można dostać, chyba że ten poczciwina z agencji pośrednictwa załatwi nam jakiś klucz. Może gdy rano dostaniesz od niego list, będziemy wiedzieć coś więcej”. Lord Goldaming zmarszczył brwi; wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Po chwili przystanął i powiedział, zwracając się to do jednego, to do drugiego z nas: „Quincey zachował chłodną głowę. To włamanie to poważna sprawa; raz się nam powiodło, ale teraz czeka nas trudne zadanie - chyba że się nam uda znaleźć klucze hrabiego”. Ponieważ przed nadejściem poranka nic właściwie nie można już było zrobić, a rozsądek nakazywał poczekać na wieści od Mitchella, zdecydowaliśmy się zaczekać do śniadania. Jeszcze przez dłuższą

chwilę paliliśmy i omawialiśmy rozmaite aspekty naszej sprawy. Ja wykorzystałem ten czas na doprowadzenie dziennika do tej chwili. Jestem bardzo senny i pójdę się położyć... Ostatnia linijka. Mina śpi głęboko i regularnie oddycha. Ma nieco zmarszczone czoło, jakby nawet przez sen nad czymś się zastanawiała. Nadal jest zbyt blada, ale wygląda już lepiej niż rano. Mam nadzieję, że jutro uda mi się to wszystko naprawić. W naszym domu w Exeter stanie się na powrót sobą Ależ jestem śpiący! DZIENNIK DRA SEWARDA 1 października. - Renfield nie przestaje mnie zadziwiać. Jego nastroje zmieniają się tak często, że nie jestem w stanie za tym nadążyć; a ponieważ zawsze oznaczają coś więcej niż tylko jego aktualne samopoczucie, stanowią bardzo ciekawy przedmiot badań. Tego ranka, kiedy poszedłem, żeby się z nim zobaczyć po tym, jak odmówił rozmowy z Van Helsingiem, sprawia wrażenie człowieka, który sprawuje pełną kontrolę nad własnym losem. I tak rzeczywiście było subiektywnie rzecz biorąc. Sprawy tego świata najwyraźniej zupełnie przestały go zajmować. Z wysokości spoglądał na słabości i pragnienia nas - zwykłych śmiertelników. Pomyślałem, że wykorzystam tę okazję i może dowiem się o nim czegoś nowego, więc spytałem: „Jak tam muchy?”. Uśmiechnął się do mnie z wyższością - taki uśmiech mógłby się pojawić na twarzy Malvolia - i odparł: „Mucha, drogi panie, posiada jedną uderzającą właściwość: jej skrzydła przywodzą na myśl lotność mocy duchowych. Starożytni mieli 

Postać z Wieczoru Trzech Króli Szekspira (przyp. red.).

więc rację, przyrównując duszę do motyla!”. Pomyślałem, że wyciągnę z tej analogii wszelkie logiczne konsekwencje, więc szybko wtrąciłem: „Czy ścigasz teraz jakąś konkretną duszę?”. Szaleństwo wzięło w nim górę nad rozumem, a na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania, kiedy, kręcąc głową, z rzadko u niego oglądaną determinacją odparł: „Ach nie! Nie! Żadnych dusz! Życie - to wszystko, czego pragnę”. Rozchmurzył się: „Zresztą teraz właściwie wszystko mi jedno. Życie jest w porządku. Mam wszystko, czego mi trzeba. Musi się pan postarać o nowego pacjenta, doktorze, jeśli chce pan dalej badać zoofagię!”. Zbiło mnie to nieco z tropu, więc dalej ciągnąłem go za język: „A więc jesteś władcą życia? Bogiem, jak sądzę?”. Uśmiechnął się z niewymowną wyższością: „Ależ nie! Jestem jak najdalszy od przypisywania sobie atrybutów boskości! Nie jestem nawet brany przez Niego pod uwagę, szczególnie w działaniach duchowych. Rzekłbym raczej, że moja sytuacja intelektualna - biorąc pod uwagę wyłącznie sprawy ziemskie przypomina nieco duchową sytuację Enocha”. Moim zdaniem to była poza. Nie byłem w tym momencie w stanie uchwycić związku jego sytuacji z Enochem; spytałem więc otwarcie, choć zdawałem sobie sprawę, że tym samym poniżam się w oczach tego szaleńca: „Dlaczego właśnie Enocha?”. „Bo on przechadzał się z Bogiem”. Nadal nie mogłem dostrzec żadnej analogii, ale nie chciałem się do

tego przyznać. Wróciłem więc do tego, co powiedział wcześniej: „Więc nie dbasz o życie i nie zależy ci na duszach. Dlaczego?”. Chcąc zbić go z tropu, zadałem to pytanie zdecydowanie, a nawet z pewną surowością w głosie. Udało się; natychmiast bowiem nieświadomie powrócił do dawnej uniżoności, skłonił się przede mną nisko, a nawet zaczął się do mnie łasić, i odparł: „Nie chcę żadnych dusz! Naprawdę! Żadnych! Nawet gdybym je miał, nie umiałbym ich wykorzystać! Byłyby dla mnie bezużyteczne! Nie mógłbym ich zjeść ani...”. Nagle przerwał, a jego twarz natychmiast przybrała dawny, przebiegły wyraz, niczym tafla wody, którą zmarszczył nagły podmuch wiatru. „A życie - panie doktorze - cóż to w końcu jest życie? Kiedy masz już wszystko, czego potrzebujesz i wiesz, że już nigdy niczego nie będzie ci brakowało - to jest wszystko. Mam przyjaciół - dobrych przyjaciół - jak pan, doktorze Seward - rzekł, obrzucając mnie chytrym spojrzeniem. - Wiem, że nigdy nie zabraknie mi środków do życia!”. Myślę, że poprzez mgłę swego szaleństwa dostrzegł we mnie jakiś opór, bowiem natychmiast sięgnął do ostatecznej broni, jaka zawsze zostaje takim jak on - do upartego milczenia. Po chwili zrozumiałem, że nie ma sensu więcej do niego zagadywać. Siedział z chmurną miną, więc wyszedłem. Tego samego dnia posłał po mnie. Normalnie nie poszedłbym tam bez określonego powodu, ale on tak bardzo mnie teraz interesuje, że zrobiłem to z przyjemnością. Poza tym cieszę się, że mam czym wypełnić czas. Harkera nie ma - bada swoje tropy; podobnie lord Goldaming i Quincey. Van Helsing siedzi w moim gabinecie i zawzięcie

studiuje materiały przygotowane przez Harkerów. Sądzi chyba, że dokładna znajomość wszystkich szczegółów naprowadzi go na jakiś ślad. Nie chce, żeby mu przeszkadzać bez ważnego powodu. Wziąłbym go ze sobą do pacjenta, ale po tym, jak ostatnim razem został potraktowany, chyba nic będzie chciał tam pójść. Był też inny powód: przy osobach trzecich Renfield może nie być tak otwarty, jak wtedy, gdy jesteśmy sami. Zastałem go siedzącego na stołku na środku pokoju; ta pozycja wskazuje zwykle na obecność u niego jakiejś umysłowej energii. Gdy wszedłem, natychmiast zagaił rozmowę, jak gdyby czekał z tym pytaniem na wargach: „Co z tymi duszami?”. Wtedy było już jasne, że moje domysły są prawdziwe. Podświadome procesy myślowe były obecne nawet u tego szaleńca. Postanowiłem wydobyć z niego wszystko to, co dotąd przede mną skrywał. „A co ty o nich sądzisz?” - spytałem. Przez chwilę nie odpowiadał, tylko rozglądał się wokół siebie, jakby się spodziewał, że znajdzie tam jakąś inspirację. „Nie chcę żadnych dusz!” - stwierdził słabym, przepraszającym tonem. Najwyraźniej to owładnęło jego umysłem, więc postanowiłem to wykorzystać - „być okrutnym z dobroci serca”. Powiedziałem więc: „Lubisz życie i pragniesz go?”. „O tak! Ale to nic takiego, nie musi się pan niczego obawiać!”. „Ale - zapytałem - jak można wziąć życie, nie biorąc zarazem duszy?”. To pytanie najwyraźniej zbiło go z tropu, więc ciągnąłem dalej:

„To będzie przyjemne, jak kiedyś stąd wyfruniesz wraz z duszami tysięcy much, pająków, ptaków i kotów, bzyczących, ćwierkających i miauczących wokół ciebie. Wziąłeś ich życie, więc musisz jakoś znieść ich dusze!”. Musiało mu to przemówić do wyobraźni, bo zatkał uszy i zamknął oczy, zaciskając je mocno, jak mały chłopiec, kiedy myje mu się twarz mydłem. Było w tym coś patetycznego, co mnie ujęło. Było to także bardzo pouczające, bowiem zdałem sobie sprawę, że oto mam przed sobą dziecko - po prostu dziecko, choć o rysach zniszczonych przez czas i z siwym zarostem na twarzy. Jego umysł najwyraźniej doznawał jakiegoś wzburzenia, a wiedząc, jak w przeszłości podczas tego rodzaju stanów objaśniał rzeczy, których najwyraźniej nie znał, pomyślałem, że wejdę w jego umysł na tyle, na ile tylko będę mógł i będę mu towarzyszył. Pierwszym krokiem było odzyskanie zaufania, więc mówiąc bardzo głośno, tak by mógł to usłyszeć mimo zasłoniętych uszu, spytałem: „Chciałbyś trochę cukru, żeby muchy znowu tu przyleciały?”. Natychmiast jakby się ocknął; pokręcił głową z uśmiechem i odparł: „Nie! Muchy to przecież takie mizerne stworzenia”. A po chwili dodał: „Ale i tak nie chcę, żeby wokół mnie bzyczały ich dusze”. „To może pająki?” - ciągnąłem dalej. „Do diabła z pająkami! Jaki z nich pożytek? Nie ma w nich nic do jedzenia, albo...” - nagle przerwał, jakby przypomniał sobie o jakimś zakazie. „A więc to tak! - pomyślałem sobie. - Już drugi raz milknie przy

słowie »pić«; co to może znaczyć?”. Renfield sprawiał wrażenie, jakby zdał sobie sprawę, że powiedział za dużo, bowiem chcąc odwrócić moją uwagę, pospiesznie ciągnął dalej: „Zupełnie mi na tym nie zależy. »Szczury i myszy, i jeleń taki mały« - tak to stoi u Szekspira; »kurza karma ze spiżarni« można powiedzieć. Dałem już sobie spokój z tymi nonsensami. Teraz, kiedy wiem, jakie otwierają się przede mną perspektywy, oferować mi niższe drapieżniki to tyle, co kazać człowiekowi jeść molekuły przy pomocy chińskich pałeczek”. „Rozumiem - powiedziałem - chcesz czegoś większego, w czym mógłbyś zatopić zęby? Co powiesz na słonia na śniadanie?”. „Co za bzdury pan gada!” - był coraz przytomniejszy, więc pomyślałem, że go nieco przycisnę. „Zastanawiam się - powiedziałem tonem głębokiego namysłu jaką słoń ma duszę!”. Uzyskałem zamierzony efekt, bowiem natychmiast zszedł ze swych wyżyn i stał się na powrót dzieckiem. „Nie chcę ani duszy słonia, ani żadnej innej!'„ powiedział. Przez kilka chwil siedział przygnębiony. Nagle poderwał się na równe nogi z błyszczącymi

oczami

i

wszystkimi

symptomami

umysłowego

podniecenia. „Do diabła z tobą i twoimi duszami - wrzasnął. - Dlaczego mnie nimi dręczysz? Czy za mało mam bez tego zmartwień? Za mało cierpię? Czy jeszcze to musi rozpraszać moją uwagę?”. Na jego obliczu malowała się taka wrogość, że zacząłem się obawiać, czy to nie kolejny napad morderczych instynktów, więc

użyłem gwizdka. W tym samym momencie uspokoił się i powiedział przepraszająco: „Proszę mi wybaczyć, panie doktorze; zapomniałem się. Nie potrzebuję wcale pomocy. Natłok zmartwień powoduje, że łatwo się unoszę. Gdyby pan tylko wiedział, co mnie teraz zajmuje i jakim problemom muszę stawić czoło, współczułby mi pan, tolerowałby pan moje zachowanie i darował moje wybuchy. Proszę nie krępować mnie kaftanem bezpieczeństwa. Muszę się nad czymś zastanowić, a kiedy moje ciało jest skrępowane, nie mogę swobodnie myśleć. Jestem pewien, że pan to zrozumie!”. Bez wątpienia był w stanie nad sobą zapanować, więc kiedy zjawili się sanitariusze, powiedziałem, że wszystko jest w porządku, a oni się wycofali. Renfield uważnie obserwował, jak wychodzą. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, z wielką godnością, a zarazem z przyjaźnią w głosie oznajmił: „Doktorze Seward, okazał mi pan wiele serca. Proszę mi wierzyć, że jestem panu bardzo, ale to bardzo wdzięczny!”. Pomyślałem, że najlepiej będzie go zostawić w takim właśnie nastroju,

więc

wyszedłem.

Stan

tego

człowieka

jest

bardzo

zastanawiający. Kilka punktów tworzy chyba coś, co amerykańscy reporterzy nazywają „historią” - jeśli tylko udałoby się je ułożyć we właściwej kolejności. Oto one: Nie chce wypowiedzieć słowa „pić”. Odczuwa lęk na myśl, że zostanie obciążony jakąś „duszą”. Nie obawia się pragnienia „życia” w przyszłości. Gardzi niższymi formami życia, choć obawia się, że będzie

ścigany przez ich dusze. Ich logika wskazuje na jedno: on ma pewność, że posiądzie jakąś wyższą formę życia. Lęka się konsekwencji - brzemienia, jakim jest dusza. Jemu musi chodzić o ludzkie życie! Ale skąd ta pewność? Dobry Boże! Hrabia musiał go odwiedzić i uknuł tu jakiś nowy diabelski spisek! Później. - Po obchodzie poszedłem do Van Helsinga i opowiedziałem mu o moich podejrzeniach. Momentalnie spoważniał. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co mu powiedziałem, a potem poprosił, żebym zaprowadził go do Renfielda. Tak też zrobiłem. Kiedy zbliżyliśmy siej do drzwi, usłyszeliśmy, jak nasz szaleniec radośnie sobie podśpiewuje - tak samo, jak zwykł to czynić kiedyś - teraz wydaje się, że było to tak bardzo dawno temu. Kiedy weszliśmy do środka, ujrzeliśmy zdumieni, że tak samo jak dawniej rozsypał cukier, a muchy ospałe przed zimą - bzycząc, zaczęły się już gromadzić w pokoju. Próbowaliśmy nakłonić go do rozmowy na interesujący nas temat, ale z jego strony nie było żadnej reakcji. Nie przerywał śpiewania, jak gdyby w ogóle nas tam nie było. Wydostał skądś skrawek papieru, który składał w coś w rodzaju brulionu. Musieliśmy wyjść, wiedząc dokładnie tyle samo, co wcześniej. To naprawdę niecodzienny przypadek; dziś wieczorem musimy go obserwować.

List firmy Mitchell. Sons & Candy do lorda Goldaminga 1 października

Milordzie, jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że możemy uczynić zadość pańskim życzeniom. Zgodnie z życzeniem Waszej Lordowskiej Mości, wyrażonym w pana imieniu przez pana Harkera, pozwalamy sobie przekazać następujące informacje dotyczące sprzedaży i zakupu nieruchomości przy Piccadilly Street nr 347. Sprzedającym są wykonawcy testamentu śp. Archibalda Winter - Suffielda. Nabywcą zaś przybyły z zagranicy szlachcic, hrabia de Ville, który dokonał zakupu osobiście, płacąc gotówką „z ręki do ręki”, jeśli Wasza Lordowska Mość raczy wybaczyć to potoczne wyrażenie. Poza tym nic o nim nie wiemy. Uniżeni słudzy waszej lordowskiej mości MITCHELL, SONS & CANDY DZIENNIK DRA SEWARDA 2

października.

-

Ostatniej

nocy

poleciłem

jednemu

z

pracowników, by czuwał na korytarzu i szczegółowo odnotowywał wszystkie dźwięki, jakie usłyszy w pokoju Renfielda, a jeśli wydarzy się coś dziwnego, ma mnie natychmiast zawiadomić. Po kolacji zasiedliśmy w gabinecie przy kominku - pani Harker już wcześniej udała się na spoczynek - i omawialiśmy wydarzenia dnia, a także to, co udało się nam ustalić. Tylko Harker mógł się pochwalić jakimiś osiągnięciami i mamy nadzieję, że zdobyte przez niego informacje okażą się pomocne. Zanim się położyłem, zaszedłem do pokoju pacjenta i zajrzałem przez judasza. Głęboko spał, a jego pierś unosiła się i opadała w regularnym oddechu. Rankiem pielęgniarz, którego zostawiłem na straży, zameldował

mi, że nieco po północy Renfield był niespokojny i nieco głośniej odmawiał swoje modlitwy. Spytałem, czy to już wszystko, a on odparł, że nic więcej nie słyszał. W jego zachowaniu było coś podejrzanego, więc zapytałem go otwarcie, czy przypadkiem nie zasnął. Zaprzeczył, jakoby spał, ale przyznał, że przez chwilę się „zdrzemnął”. Szkoda, że na ludziach nie można polegać, jeśli się ich nie pilnuje. Harker wyszedł sprawdzać swoje informacje, a Art i Quincey zajmują się końmi. Goldaming uważa, że powinniśmy mieć zawsze konie w gotowości, bo jeśli zdobędziemy informacje, których szukamy, nie będzie czasu do stracenia. Pomiędzy wschodem a zachodem słońca musimy wysterylizować całą tę przywiezioną z zagranicy ziemię; w ten sposób będziemy mogli schwytać hrabiego, gdy jest najsłabszy, i odciąć go od wszystkich kryjówek. Van Helsing wybrał się do British Museum w poszukiwaniu autorytetów w dziedzinie dawnej medycyny. Lekarze brali kiedyś pod uwagę rzeczy, których istnienia ich następcy nie przyjmują do wiadomości, a profesor szuka leków przeciwko działaniu czarownic i demonów, jakie mogą nam się później przydać. Czasami mi się wydaje, że wszyscy poszaleliśmy i w którymś momencie przebudzimy się z tego obłędu w kaftanach bezpieczeństwa. Później. - Znów się spotkaliśmy. Chyba w końcu wpadliśmy na jakiś trop i jutro podejmiemy działania, które doprowadzą nas do końca. Zastanawiam się, czy spokój Renfielda ma z tym jakiś związek. Jego nastroje były tak ściśle związane z działaniami hrabiego, że zbliżający się koniec tego monstrum także w jakiś subtelny sposób mógł do niego dotrzeć. Gdybyśmy tylko mogli jakoś stwierdzić, co zaszło w jego umyśle pomiędzy naszą wczorajszą kłótnią a jego powrotem do

chwytania much. Mogłoby nam to wiele powiedzieć. Od jakiegoś czasu jest u niego całkiem cicho... A czy ten wrzask nie dochodzi czasem z jego pokoju? Wpadł do mnie pielęgniarz, krzycząc, że Renfield miał chyba jakiś wypadek. Słyszał, jak wrzeszczy. Kiedy wszedł do jego pokoju, znalazł go leżącego na podłodze twarzą do ziemi, całego we krwi. Muszę tam natychmiast iść...

ROZDZIAŁ XXI DZIENNIK DRA SEWARDA 3 października. - Muszę dokładnie zanotować - na tyle, na ile jestem to w stanie odtworzyć - wszystko, co zaszło od czasu, kiedy dokonałem poprzedniego wpisu. Nie mogą pominąć żadnego szczegółu; to wymaga absolutnego spokoju. Kiedy wszedłem do pokoju Renfielda, leżał na podłodze, na lewym boku, w lśniącej kałuży krwi. Kiedy spróbowałem go odwrócić, natychmiast zauważyłem, jak straszliwie jest poraniony. Wydawało się, że pomiędzy poszczególnymi częściami jego ciała nic ma tej jedności celów, która charakteryzuje osoby przy zdrowych zmysłach, nawet jeśli pogrążone są w letargu. Kiedy ukazała się jego twarz, zobaczyłem, że jest okropnie poobijana, jak gdyby ktoś tłukł nią o podłogę. To właśnie z ran na twarzy wypłynęła krew, tworząc na podłodze kałużę. Gdy go odwróciłem, pielęgniarz, klęczący z drugiej strony ciała, powiedział: „Myślę, sir, że on ma skręcony kark. Proszę spojrzeć, prawa ręka i noga, i połowa twarzy są sparaliżowane”. Pielęgniarz nie był w stanie zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Najwyraźniej był oszołomiony; marszcząc brwi, powiedział: „Nie rozumiem dwóch rzeczy. Mógł to zrobić ze swoją twarzą, uderzając głową w podłogę. Widziałem, jak jedna młoda kobieta zrobiła coś takiego w zakładzie dla obłąkanych w Eversfield, zanim ktokolwiek zdołał ją zatrzymać. Mógł też chyba skręcić kark, spadając z łóżka, jeśli upadek byłby wystarczająco nieszczęśliwy. Ale za nic w świecie nie jestem sobie w stanie wyobrazić, w jaki sposób mógł zrobić obie te

rzeczy naraz. Mając skręcony kark, nie mógł uderzać głową; a jeśli jego twarz wyglądałaby tak, zanim jeszcze spadł z łóżka, zostawiłby przecież jakieś ślady”. Powiedziałem do niego: „Proszę pójść do dra Van Helsinga i poprosić go, żeby tu zaraz przyszedł. Jest mi potrzebny natychmiast”. Wybiegł, a po kilku minutach pojawił się profesor w szlafroku i pantoflach. Uważnie obejrzał leżącego na podłodze Renfielda, a potem zwrócił się do mnie. Chyba trafnie odczytał moje spojrzenie, bowiem spokojnie - najwyraźniej na użytek sanitariusza - stwierdził: „Cóż to za straszny wypadek jest! Pacjent będzie wymagał bacznej obserwacji i starannej opieki. Ja zostanę z tobą, ale najpierw ubiorę się. Jak na mnie zaczekasz, to za kilka minut tu z powrotem będę”. Pacjent zaczął charczeć i było jasne, że jest poważnie ranny. Van Helsing wrócił bardzo szybko, niosąc ze sobą torbę chirurgiczną. Najwyraźniej zdążył już wszystko przemyśleć i podjął decyzję co do dalszego działania. Jeszcze zanim spojrzał na pacjenta, szepnął do mnie: „Ty pielęgniarza odeślij. Musimy być z nim sami, kiedy po operacji obudzi się”. Powiedziałem więc: „Myślę, że to na razie wszystko, Simmons. Na razie nic więcej nie możemy dla niego zrobić. Proszę zrobić obchód, a dr Van Helsing przeprowadzi zabieg. Proszę dać mi natychmiast znać, gdyby gdziekolwiek zauważył pan coś niezwykłego”. Pielęgniarz wyszedł, a my zaczęliśmy dokładnie badać pacjenta. Rany na twarzy były powierzchowne. Najpoważniejsze było wgłębienie wskazujące na złamanie czaszki, przebiegające dokładnie tam, gdzie

zlokalizowany jest ośrodek ruchowy. Profesor myślał przez chwilę, a potem powiedział: „Musimy ciśnienie zmniejszyć i normalne warunki przywrócić, na ile to możliwe. Szybkość, z jaką wylew nastąpił, wskazuje, że rany bardzo poważne są. Objął chyba cały ośrodek ruchowy. Wylewy krwi do mózgu szybko się powiększają, więc natychmiast trepanować musimy, albo za późno będzie”. Kiedy mówił te słowa, rozległo się ciche pukanie do drzwi. Podszedłem i otworzyłem je; na korytarzu stali Artur i Quincey w piżamach i pantoflach. Ten pierwszy rzekł: „Usłyszałem, jak twój człowiek wzywał dra Van Helsinga i opowiadał mu, co się stało. Więc obudziłem Quinceya, a właściwie po prostu go zawołałem, bo jeszcze nie spał. Zdarzenia biegną za szybko i są zbyt dziwne, żeby można było spokojnie spać. Myślałem właśnie o tym, że jutro wieczorem już nic nie będzie takie samo, jak wcześniej. Musimy spojrzeć wstecz i w przyszłość nieco dokładniej niż dotąd. Możemy wejść?”. Skinąłem głową i uchyliłem drzwi; weszli, a ja natychmiast za nimi zamknąłem. Kiedy Quincey zauważył pozycję i stan pacjenta, a także straszną kałużę krwi, rzekł cicho: „O Boże! Co mu się stało? Biedaczysko!”. Zrelacjonowałem mu krótko całe zdarzenie i dodałem, że naszym zdaniem po operacji Renfield odzyska świadomość przynajmniej na krótko. Natychmiast podszedł do łóżka i usiadł na brzegu, a Goldaming przysiadł obok niego. Wszyscy czekaliśmy cierpliwie. „Tak długo czekać będziemy - powiedział Van Helsing - aż będzie

można najlepsze miejsce do trepanacji ustalić, co krwiaka najsprawniej usunąć pozwoli, bo pewien jestem, że wewnętrzny krwotok powiększa się”. Minuty oczekiwania mijały przerażająco wolno. Moje serce było pełne lęku, a z twarzy Van Helsinga mogłem odczytać, że on też obawia się tego, co ma nastąpić. Bałem sic tego, co mógł powiedzieć Renfield. Bałem się nawet o tym myśleć, ale wiedziałem, co musi nastąpić, bowiem czytałem o ludziach, którzy słyszeli zbliżającą się śmierć. Pacjent oddychał ciężko i nierówno, tak że wydawało się, iż w każdej chwili może otworzyć oczy i przemówić. Potem jego oddech stał się dłuższy i bardziej chrapliwy, a on sam popadł w stan głębokiej nieświadomości. We mnie nieustannie narastało napięcie - we mnie, w człowieku obytym z chorobą i śmiercią. Niemal słyszałem bicie własnego serca, a nagłe uderzenia krwi do głowy dźwięczały mi w skroniach niczym dudnienie młota. Cisza stała się w końcu nie do zniesienia. Przyjrzałem się moim towarzyszom; ich zaczerwienione twarze i spocone czoła świadczyły o tym, że przeżywają podobne tortury. Byliśmy w takim napięciu, jak gdyby w najmniej spodziewanym momencie nad naszymi głowami zagrzmiał jakiś ogromny dzwon. W końcu stało się widoczne, że pacjent szybko słabnie. Mógł umrzeć w każdej chwili. Spojrzałem na profesora i napotkałem jego utkwiony we mnie wzrok. Z wielką powagą powiedział: „Nie ma chwili do stracenia. Jego słowa cenę wielu istnień ludzkich mieć mogą. Przemyślałem to, kiedy tak tu stałem. Stawką dusza człowieka być może! Będziemy operować tuż nad uchem”. Zabieg przeprowadziliśmy w całkowitym milczeniu. Przez kilka

kolejnych chwil oddech nadal był chrapliwy. Potem stał się tak długi, że wydawało się. iż rozerwie mu płuca. Nagle otworzył oczy. Wpatrywał się przed siebie błędnym i bezradnym wzrokiem. Trwał tak przez chwilę, a potem jego spojrzenie złagodniało i pojawił się w nim ton radosnego zaskoczenia; spomiędzy warg dobyło się westchnienie ulgi. Poruszył się konwulsyjnie, a następnie rzekł: „Ja już będę spokojny, panie doktorze. Proszę im powiedzieć, żeby mi zdjęli ten kaftan. Miałem straszny sen i jestem taki słaby, że nie mogę się w ogóle ruszyć. Co się stało z moją twarzą? Mam wrażenie, jakby była spuchnięta i okropnie piecze”. Próbował obrócić głowę, ale nawet ten niewielki wysiłek spowodował, że jego oczy stały się szkliste, więc delikatnie ułożyłem ją z powrotem. Wtedy cichym i poważnym głosem odezwał się Van Helsing: „Proszę nam opowiedzieć swój sen, panie Renfield”. Kiedy pacjent go usłyszał, jego pokiereszowana twarz rozjaśniła się, a on powiedział: „Ach, to doktor Van Helsing. Jak to dobrze, że pan tu jest. Proszę mi dać trochę wody; wargi całkiem mi wyschły. A ja spróbuję wszystko panu opowiedzieć. Śniło mi się...” - przerwał i zdawało się, że zemdlał. Zawołałem cicho do Quinceya: „Brandy - w moim gabinecie - szybko!”. Wybiegł, a po chwili wrócił, niosąc szklankę, karafkę brandy i drugą wody. Zwilżyliśmy spieczone

wargi i pacjent szybko odżył.

Najwyraźniej jego uszkodzony mózg w tym czasie pracował, ponieważ kiedy powrócił do przytomności, spojrzał na mnie przenikliwie, z tak przejmującym wyrazem zakłopotania na twarzy, że nie zapomnę tego do

końca życia. Powiedział: „Nie będę się oszukiwał. To nie był sen, ale ponura rzeczywistość - omiótł wzrokiem cały pokój. Kiedy ujrzał dwie postaci siedzące cierpliwie na skraju łóżka, ciągnął dalej: - Gdybym już wcześniej nie był tego pewien, ich widok wszystko by mi wyjaśnił”. Na moment przymknął oczy - nie z powodu bólu czy senności, ale świadomie, jak gdyby próbował zmobilizować wszystkie władze umysłowe. Kiedy je ponownie otworzył, rzekł pospiesznie i z większą niż dotąd energią: „Szybko, panie doktorze, szybko! Umieram! Czuję, że zostało mi już tylko kilka minut! Potem czeka mnie śmierć - albo coś jeszcze gorszego! Dajcie mi trochę brandy! Muszę wam coś powiedzieć, zanim umrę; albo zanim jeszcze wcześniej umrze mój biedny, zmaltretowany mózg. Dziękuję! To było tamtej nocy, kiedy zostawiliście mnie samego, po tym, jak błagałem was, żebyście mnie stąd wypuścili. Nie mogłem wtedy wszystkiego powiedzieć, bo czułem, że coś mi wiąże język, ale poza tym byłem tak samo normalny, jak teraz. Jeszcze długo po tym, jak wyszliście, pogrążony byłem w kompletnej rozpaczy; zdawało mi się, że to trwa całe wieki. Potem nagle spłynął na mnie spokój. Mój mózg najwyraźniej znowu ochłódł i zdałem sobie sprawę, gdzie jestem. Słyszałem szczekanie psów za domem, ale nie tam, gdzie był On!”. Przy tych słowach Van Helsing nawet nie mrugnął, tylko odszukał dłonią moją rękę i silnie ją ścisnął. Nie zdradził się jednak. Skinął nieznacznie głową i powiedział cicho: „Proszę mówić dalej”. Renfield kontynuował: „Zjawił się przy oknie w obłoku mgły, jak wiele razy wcześniej; tym razem był jednak cielesny - a nie jak duch - i wlepiał we mnie

dzikie spojrzenie. Jego czerwone wargi rozchyliły się w uśmiechu, a białe, ostre zęby błysnęły w świetle księżyca, kiedy odwrócił się, żeby ponad pasem drzew spojrzeć tam, skąd dochodziło szczekanie. Nie zaprosiłbym Go do środka, chociaż dobrze wiedziałem, że bardzo chce wejść - przecież cały czas tego chciał. Wtedy zaczął mi obiecywać różne rzeczy - nie mówił, ale robił je”. Profesor mu przerwał: „Jak?”. „One po prostu się stawały. Tak samo jak z tymi muchami, które przysyłał do mnie w słoneczne dni. Ogromne, tłuste muchy ze stalowo szafirowymi skrzydłami. A nocą wielkie ćmy z czaszką i piszczelami na grzbiecie”. Van Helsing pokiwał głową, kiedy odruchowo szepnął do mnie: „Acherontia atropos z rodziny Sphingidae - wy ją nazywacie »trupia główka«!”. Pacjent ciągnął dalej, nie przerywając: „Potem zaczął szeptać: »Szczury! Szczury! Szczury! Setki, tysiące, miliony szczurów, każdy z jednym życiem; i psy, które je zjedzą, i koty też. Czyste życie! Sama czerwona krew, w której kryją się całe lata życia, a nic zwykłe bzyczące muchy!«. Zacząłem się z Niego śmiać, bo chciałem zobaczyć, co potrafi. Wtedy w jego domu, tam daleko, za tymi ciemnymi drzewami, zawyły psy. Gestem przyzwał mnie do okna. Wstałem i wyjrzałem na zewnątrz, a On uniósł rękę i zdawało się, jakby kogoś wzywał, tyle że nie używał przy tym żadnych słów. Trawę zaczęła pokrywać jakaś ciemna masa, zbliżając się ku nam na podobieństwo płomieni. Wtedy On rozsunął mgłę, a ja zobaczyłem, że

to tysiące szczurów, z błyszczącymi, czerwonymi ślepiami - takimi samymi jak jego, tylko mniejszymi. Podniósł rękę. a one się zatrzymały; miałem wrażenie, jakby mówił: »Całe to życie będzie twoje i jeszcze więcej ci dam jeszcze wspanialszych żywych istnień, przez całe wieki. jeśli ukorzysz się przede mną i oddasz mi hołd!«. Wtedy przed mymi oczami pojawiła się czerwona chmura, jakby w kolorze krwi; zanim się zorientowałem, co robię, otworzyłem okno, mówiąc: »Wejdź, mój Panie i Mistrzu!«. Szczurów już nie było, ale On wśliznął się do środka przez okno - choć uchyliłem je ledwie na cal - zupełnie tak samo. jak księżyc, który wiele razy wchodził przez najmniejszą szczelinę i stawał przede mną w całej swej wspaniałości”. Głos mu osłabł, więc znów zwilżyłem mu usta brandy, a on podjął swoją opowieść; najwyraźniej jednak jego pamięć przez cały ten czas pracowała, ponieważ zaczął od zdarzeń późniejszych niż te, na których przerwał. Już miałem zwrócić mu na to uwagę, lecz Van Helsing szepnął: „Niech mówi dalej; ty mu nie przerywaj; i tak wrócić nie będzie w stanie, a jak wątek straci, może w ogóle już nic nie powiedzieć”. Renfield kontynuował: „Przez cały dzień czekałem na jakiś znak od Niego, ale On nie przysłał mi nawet jednej plujki; kiedy w zeszedł księżyc, byłem już na Niego bardzo zły, więc kiedy bez pukania wśliznął się przez okno choć było zamknięte - wpadłem we wściekłość. Uśmiechał się szyderczo, a Jego biała twarz z czerwonymi, błyszczącymi oczami patrzyła na mnie z obłoku mgły. Zachowywał się tak, jakby był u siebie i jakbym ja był dla niego nikim. Nawet miał inny zapach - poczułem to, kiedy przechodził obok mnie. Nie mogłem Go zatrzymać. Z jakiegoś powodu pomyślałem,

że to pani Harker weszła do pokoju”. Dwaj siedzący na łóżku mężczyźni podnieśli się i podeszli bliżej, stając za nim, tak że nie mógł ich dojrzeć, a oni mogli lepiej słyszeć. Żaden nie odezwał się ani słowem, za to profesor poderwał się wyraźnie czymś poruszony; jego twarz stała się jeszcze bardziej ponura i zacięta. Renfield tego niej zauważył i ciągnął dalej: „Kiedy pani Harker odwiedziła mnie tego popołudnia, nie była już tą sam i osobą; jakby ktoś w imbryku rozcieńczył herbatę”. Na te słowa drgnęliśmy wszyscy, ale zachowaliśmy milczenie. On mówił dalej: „Nie wiedziałem, że tu jest, dopóki się nie odezwała. I wyglądała zupełnie inaczej. Nie lubię bladych ludzi; wolę tych, którzy mają w sobie pod dostatkiem krwi, a ona robiła wrażenie, jakby cała krew z niej uszła. Wtedy nie myślałem o tym długo, ale kiedy wyszła, zacząłem się nad tym zastanawiać i wpadłem w szał, kiedy sobie uświadomiłem, że to On wyciąga z niej życie”. W tym momencie poczułem, że wszyscy zadrżeliśmy. Nadal staliśmy jednak nieruchomo. „Kiedy więc pojawił się dziś wieczorem, czekałem już na Niego. Zobaczyłem, jak do pokoju przedostaje się mgiełka i mocno ją chwyciłem. Słyszałem kiedyś, że szaleńcy posiadają nadnaturalną siłę, a o ile mi wiadomo, ja byłem obłąkany - a przynajmniej od czasu do czasu bywałem - więc postanowiłem użyć mojej siły. On też to zrozumiał. Wyszedł z mgły, żeby ze mną walczyć. Trzymałem mocno i pomyślałem, że muszę go pokonać, bo nie mogę pozwolić, żeby jej zabrał jeszcze chociaż trochę życia. Aż ujrzałem Jego oczy. Przepalały się przeze mnie i moja siła stała się jak woda. Wyśliznął mi się, a kiedy próbowałem się Go uczepić, uniósł mnie do góry i rzucił o podłogę. Przed oczami pojawiła

mi się czerwona chmura i rozległ się dźwięk grzmotu, a mgiełka zaczęła się wydostawać na korytarz pod zamkniętymi drzwiami”. Głos stał się słabszy, a oddech chrapliwy. Van Helsing odruchowo wstał. „Wiemy, że najgorsze stało się - powiedział. - On tu jest i wiemy dlaczego. Może jeszcze nic jest za późno. Weźmy broń - tę samą, co tamtej nocy, ale czasu nie marnujmy; nie ma chwili do stracenia”. Nie musieliśmy mówić o strachu ani o determinacji - były w każdym z nas. Pobiegliśmy do pokoi i zabraliśmy te same rzeczy, które mieliśmy ze sobą, wchodząc do domu hrabiego. Profesor miał je przy sobie już wcześniej i kiedy spotkaliśmy się na korytarzu, wskazał na nie znacząco i rzekł: „Ja nigdy z nimi nie rozstaję się; i do końca tej ponurej sprawy tak będzie, i wy także rozsądni być musicie. To zwyczajny przeciwnik nie jest. Niestety! Wielka szkoda, że droga madam Mina ucierpieć musiała!”. Przerwał; jego głos zaczął się łamać. Sam nie wiem, czy w moim sercu więcej było wściekłości, czy przerażenia. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami Harkerów. Art i Quincey cofnęli się, a ten ostatni powiedział: „Czy na pewno powinniśmy ją niepokoić?”. „Musimy - odparł stanowczo Van Helsing. - Jeśli drzwi zamknięte będą, ja je wyważę”. „Czy to jej nie przerazi? Włamywanie się do pokoju kobiety nie jest czymś zwyczajnym!”. Van Helsing stwierdził z wielką powagą:

„Masz rację, jak zwykle; ale to sprawa życia i śmierci. Wszystkie pokoje są do pokoju doktora podobne; a nawet gdyby tak nie było, dla mnie dzisiaj wszystkie takie same są. Mój przyjacielu Johnie, jak ja gałkę przekręcę, a drzwi zamknięte będą, naprzyj na nie ramieniem; i wy też, moi przyjaciele. Teraz!”. Mówiąc te słowa, przekręcił gałkę, ale drzwi nie ustąpiły. Naparliśmy na nie; otwarły się z trzaskiem i wszyscy niemal wpadliśmy do pokoju głową do przodu. Profesor rzeczywiście upadł i kiedy podnosił się z kolan, mogłem zajrzeć do pokoju. To, co ujrzałem, napełniło mnie przerażeniem. Poczułem, jak włosy stają mi dęba, a serce zamiera w piersi. Księżyc świecił na tyle jasno, że mimo grubych, żółtych kotar, w pokoju było dosyć światła, by można było wszystko wyraźnie zobaczyć. Na łóżku przy oknie leżał Jonathan Harker z mocno zaczerwienioną twarzą i ciężko oddychał, jakby był zamroczony. Na brzegu łóżka, tyłem do niego klęczała jego żona. Obok niej stał wysoki, chudy mężczyzna w czerni. Był zwrócony do nas tyłem, ale jak tylko ujrzeliśmy jego twarz, natychmiast rozpoznaliśmy w nim hrabiego. Lewą ręką trzymał obie dłonie pani Harker i odciągał jej ręce, tak że były całkiem wyprostowane; prawą chwycił ją z tyłu za szyję i przycisnął jej twarz do swej piersi. Jej biała nocna koszula była poplamiona krwią; strużka spływała także po torsie mężczyzny, wyłaniającym się z rozerwanej na piersiach koszuli. W jakiś straszliwy sposób przypominało to scenę, gdy dziecko siłą wkłada pyszczek kota do miski z mlekiem, chcąc go zmusić do picia. Kiedy wpadliśmy do pokoju, hrabia spojrzał na nas, a na jego twarzy pojawił się ten sam piekielny wyraz, który znałem z opisów.

Oczy rozpaliły się czerwono w jakiejś diabelskiej furii. Ogromne nozdrza białego, orlego nosa rozwarły się szeroko i zaczęły drgać, a białe, ostre zęby skryte częściowo za ociekającymi krwią, pełnymi wargami, kłapnęły jak kły jakiejś dzikiej bestii. Brutalnie odepchnął swoją ofiarę na łóżko, a ona opadła bezwładnie, jak gdyby ktoś zrzucił ją z dużej wysokości; potem odwrócił się i rzucił na nas. Profesor zdążył już się jednak podnieść i wyciągnął w jego stronę zawiniątko ze Świętą Hostią. Hrabia nagle zamarł - - dokładnie tak samo, jak biedna Lucy koło swojego grobowca - a potem skurczył się i cofnął. I tak się cofał i kurczył, kiedy my z uniesionymi krucyfiksami zbliżaliśmy się do niego. Nagle zrobiło się całkiem ciemno, bowiem księżyc przesłoniła przesuwająca się po niebie ciemna chmura; a kiedy Quincey zdołał zapalić lampę gazową, ujrzeliśmy już tylko niewielki obłoczek mgły. Kiedy patrzyliśmy na niego, zaczął wydostawać się z pokoju szparą pod drzwiami, które po gwałtownym otwarciu zdążyły już siłą odrzutu wrócić na - swoje dawne miejsce. Van Helsing, Art i ja ruszyliśmy w kierunku pani Harker zdążyła już zaczerpnąć powietrza i zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie i z taką rozpaczą w głosie, że pomyślałem sobie, iż ten krzyk będzie mi dźwięczał w uszach aż do końca moich dni. Przez kilka chwil leżała bezwładnie, a biel jej trupio bladej twarzy podkreślała krew, czerwieniąca się na jej wargach, policzkach i brodzie. Strużka krwi spływała także z jej szyi. Oczy miała oszalałe z przerażenia. Zakryła twarz swymi zmaltretowanymi rękami, których biała skóra nosiła na sobie ślady straszliwego uścisku hrabiego, i rozległo się ciche, niewymownie smutne zawodzenie, przy którym tamten przeraźliwy krzyk wydawał się jedynie krótką erupcją

ogromnego smutku. Profesor podszedł do niej i delikatnie okrył jej ciało, podczas gdy Art, spojrzawszy na jej twarz, natychmiast wybiegł z pokoju. Van Helsing szepnął do mnie: „Jonathan zamroczony; wiemy, że wampir takie rzeczy robić umie. Dopóki biedna madam Mina do siebie nie przyjdzie, my dla niej zrobić nic nie możemy; muszę obudzić jego!”. Zamoczył skraj ręcznika w zimnej wodzie i zaczął nim delikatnie uderzać Harkera po twarzy; jego żona przez cały czas trzymała twarz ukrytą w dłoniach, a jej szloch wprost rozdzierał serce. Uniosłem zasłonę i wyjrzałem przez okno. Księżyc znów świecił bardzo jasno. Zobaczyłem, jak Quincey Morris biegnie przez trawnik i niknie w cieniu wielkiego cisu. Zastanowiło mnie, po co to robi, ale w tym samym momencie usłyszałem krótki okrzyk Harkera. Częściowo wróciła mu świadomość, a on spojrzał w kierunku łóżka. Na jego twarzy - co było zresztą całkiem zrozumiałe - pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. Przez kilka sekund trwał w stuporze, a potem najwyraźniej w jednej chwili powrócił do pełnej świadomości i aż podskoczył. Ten szybki nich wywołał reakcję jego żony, która wyciągnęła ku niemu ramiona, jakby chciała go nimi objąć. Jednak natychmiast znów je cofnęła i, zsunąwszy razem łokcie, zakryła twarz dłońmi i zadrżała tak mocno, że aż zatrzęsło się pod nią łóżko. „Na miłość Boską, co to wszystko ma znaczyć?! - zawołał Harker. - Doktorze Seward, doktorze Van Helsing, o co chodzi? Co tu się stało? Co się z nią dzieje? Mina, kochanie, co ci jest? Co znaczy ta krew? O Boże! A więc stało się!” - i uniósłszy się na kolana, gwałtownie bił z rozpaczy rękoma. „Boże pomóż nami Pomóż jej! Jej!”. Błyskawicznie

zeskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. W obliczu potrzeby natychmiastowego działania przebudziła się cała jego męskość. „Co się stało? Powiedzcie! - powtarzał nieustannie. - Doktorze Van Helsing, wiem, że pan kocha Mine! Niech pan ją ratuje! To jeszcze nie mogło zajść za daleko! Proszę jej pilnować, a ja poszukam jego!”. Pomimo całego przerażenia i cierpienia, do jego żony dotarło, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo; chwyciła go i zawołała: „Nie! Nie, Jonathanie, nie możesz mnie teraz zostawić! Bóg jeden wie, że już dosyć dzisiaj wycierpiałam; nie chcę się jeszcze lękać, że on cię skrzywdzi! Musisz tu przy mnie zostać! Zostać z przyjaciółmi, którzy będą nad tobą czuwać!” - powtarzała gorączkowo. Kiedy uległ jej błaganiom, przyciągnęła go do siebie, tak że musiał usiąść na skraju łóżka, i przywarła do niego gwałtownie. Wraz z Van Helsingiem staraliśmy się uspokoić oboje. Profesor uniósł swój mały złoty krucyfiks i powiedział z cudownym spokojem: „Proszę się nie obawiać, moja droga. My tutaj jesteśmy; a dopóki to blisko pani jest, żadne zło dostępu do pani nie ma. Dzisiaj pani bezpieczna; a my uspokoić musimy się i wspólnie naradzić”. Zadrżała i zamilkła, wsparłszy głowę na piersi męża. Kiedy ją uniosła, jego biała nocna koszula była poplamiona krwią w tych miejscach, gdzie dotykały jej wargi Miny i gdzie spadały krople wypływające z niewielkiej rany na jej szyi. Gdy tylko to spostrzegła, cofnęła się z cichym jękiem i pośród spazmatycznych łkań wyszeptała: „Jestem nieczysta! Nieczysta! Nie mogę go już dotykać ani całować! Czy to ja mam być teraz jego najgorszym wrogiem, którego powinien się najbardziej obawiać?”.

Słysząc te słowa, jej mąż odparł zdecydowanie: „To nonsens, Mino. Przykro mi, że muszę tego słuchać. Nigdy nie zgodziłbym się słuchać takich słów o tobie i nie będę ich słuchał także od ciebie. Niechaj Bóg sądzi mnie wedle moich czynów i niech ześle na mnie jeszcze większe cierpienie, niż to, którego doświadczyłem przez ostatnią godzinę, jeśli z mojej winy coś stanie między nami!”. Wyciągnął ku niej ramiona i przygarnął ją do piersi; przez chwilę spoczywała tam, wciąż szlochając. Spojrzał na nas ponad jej pochyloną głową; w jego oczach błyszczały łzy a nozdrza drgały; usta miał zaciśnięte, jakby były ze stali. Po chwili szloch kobiety nieco się uspokoił, a wtedy on zwrócił się do mnie, starając się mówić z wystudiowanym spokojem, co, jak wyczułem, kosztowało go ogromnie wiele wysiłku: „A teraz, doktorze Seward, proszę mi o wszystkim opowiedzieć. Zdaję sobie doskonale sprawę, co tu zaszło, chciałbym jednak poznać szczegóły”. Przedstawiłem mu dokładnie cale zdarzenie, a on słuchał mnie z pozorną obojętnością. Ale kiedy mówiłem, jak bezlitosne ręce hrabiego trzymały jego żonę w tej strasznej i wstrętnej pozycji, z ustami przytkniętymi do otwartej rany na jego piersi, oczy mu rozbłysły, a nozdrza znów zaczęły nerwowo drgać. Nawet w takim momencie poczyniłem interesującą obserwację; podczas gdy jego widoczną ponad pochyloną

głową

żony,

naznaczoną

cierpieniem,

bladą

twarz

wykrzywiały konwulsje, jego ręce czule gładziły jej zmierzwione włosy. Właśnie w chwili, kiedy skończyłem, do drzwi zastukali Quincey i Goldaming. Weszli, słysząc nasze zaproszenie. Van Helsing spojrzał na

mnie pytająco. Pojąłem, że chce wykorzystać ich wejście, by jeśli to możliwe, odwrócić uwagę nieszczęśliwych małżonków od samych siebie. Kiedy skinieniem wyraziłem moją aprobatę, spytał ich, co widzieli i robili. Lord Goldaming odparł: „Nie widziałem go ani na korytarzu, ani w żadnym z naszych pokoi. Zajrzałem do gabinetu, ale chociaż tam był, udało mu się ulotnić. Ale zdążył...” - zamilkł nagle, spoglądając na leżącą na łóżku bezwładną postać. Van Helsing stwierdził dobitnie: „Mów dalej, mój przyjacielu Arturze. Żadnych tajemnic my już tu nie chcemy. Teraz cała nasza nadzieja w tym, że absolutnie wszystkiego dowiemy się. Powiedz nam wszystko”. Więc Art ciągnął dalej: „On tam był i chociaż to mogło trwać zaledwie kilka chwil, bardzo dobrze je wykorzystał. Wszystkie rękopisy zostały spalone; w białym popiele jeszcze pełzały niebieskie płomyki ognia. Także cylindry z twojego fonografu zostały wrzucone do ognia, a wosk jeszcze go podsycił”. Przerwałem mu: „Dzięki Bogu w sejfie jest jeszcze jedna kopia!”. Jego twarz na moment się rozjaśniła, ale natychmiast spoważniał i podjął swoją relację: „Zbiegłem na dół, ale nigdzie nie dostrzegłem żadnych znaków jego bytności. Zajrzałem do pokoju Renfielda, ale i tam nie było po nim śladu, z wyjątkiem...” - znów przerwał. „Proszę mówić dalej” - powiedział chrapliwie Harker. Lord Goldaming skłonił głowę i zwilżywszy językiem wargi, dokończył: „... z wyjątkiem tego, że ten nieszczęśnik nie żyje”. Pani Harker uniosła głowę i spoglądając na nas kolejno, rzekła uroczyście: „Niech się stanie wola Boża!”.

Nie mogłem pozbyć się podejrzenia, że Art coś przed nami ukrywa, ale ponieważ uznałem, że musi mieć po temu jakiś powód, zachowałem to dla siebie. Van Helsing zwrócił się do Morrisa i zapytał: „A ty, mój przyjacielu Quinceyu, masz nam coś do powiedzenia?”. „Co nieco - odparł zapytany. - W końcu może być tego więcej, ale na razie nie mogę powiedzieć. Pomyślałem, że dobrze będzie wiedzieć, gdzie uda się hrabia, kiedy opuści ten dom. Nie widziałem go, ale zauważyłem nietoperza, który wyleciał z okna pokoju Renfielda i poleciał na zachód. Spodziewałem się, że zobaczę, jak pod którąś ze swych postaci będzie wracał do Carfax, ale najwyraźniej znalazł sobie jakąś inną kryjówkę. Dziś w nocy na pewno już tu nie wróci, bo niebo na zachodzie zaczyna się już czerwienic, więc świt już blisko. Jutro czeka nas dużo pracy!”. Ostatnie słowa wypowiedział przez zaciśnięte zęby. Na kilka minut zaległa cisza; wydawało mi się, że słyszę bicie naszych serc. W końcu odezwał się Van Helsing, kładąc bardzo delikatnie dłoń na głowie pani Harker: „A teraz, madam Mino - biedna, kochana madam Mino - proszę nam dokładnie opowiedzieć, co się wydarzyło. Bóg jeden wic, że ja pani bólu sprawiać nie chcę, ale my wszystkie szczegóły poznać musimy. Teraz szybciej działać musimy, bardziej zdecydowanie i z większą determinacją niż dotąd. Dzień ostatecznej rozgrywki zbliża się, jeśli ona w ogóle nastąpić ma. A teraz my mamy okazję czegoś nowego dowiedzieć się”. Ta biedna kobieta zadrżała i widziałem, jak bardzo napięte ma nerwy, kiedy jeszcze mocniej przyciągnęła do siebie męża i jeszcze

bardziej pochyliła wspartą na jego piersi głowę. Potem jednak uniosła ją dumnie i podała rękę Van Helsingowi. Ten ujął ją mocno i złożył na niej pełen szacunku pocałunek. Druga ręka zamknięta była w uścisku męża, który otoczył ją też opiekuńczo ramieniem. Po krótkiej chwili, kiedy najwyraźniej zbierała myśli, zaczęła mówić: „Zażyłam środek na sen - ten sam, który dostałam od pana - ale długo nie zaczynał działać. Miałam wrażenie, że sen coraz bardziej się ode mnie oddala i w głowie zaczęły mi się tłoczyć tysiące przerażających fantazji, a wszystkie one dotyczyły śmierci i wampirów, krwi, bólu i nieszczęść”. Jej mąż odruchowo jęknął, więc zwróciła się do niego z wielką miłością: „Nie martw się tak, mój kochany. Musisz być odważny i silny, i wspomóc mnie w tym strasznym zadaniu. Gdybyś tylko wiedział, jak ciężko mi opowiadać o tych wszystkich okropnych rzeczach, wtedy zrozumiałbyś, jak bardzo potrzebuję twojego wsparcia. No więc zrozumiałam, że moja wola musi pomóc medycynie, więc postanowiłam zasnąć. Sen musiał nadejść wkrótce potem, bo już nic więcej nic pamiętam. Nie przebudziło mnie nawet przyjście Jonathana, bo kiedy się ocknęłam, już przy mnie leżał. W pokoju była ta sama biała mgiełka, którą widziałam już wcześniej. Nie jestem pewna, czy o tym wiecie; jeśli nie, znajdziecie to w moim dzienniku; później wam go pokażę. Poczułam też ten sam niejasny lęk i miałam to samo poczucie, że ktoś obcy jest w pokoju. Chciałam obudzić Jonathana, ale spał tak mocno, jakby to on - a nie ja - wziął środek nasenny. Pomimo wielu prób, nie udało mi się go dobudzić. Bardzo mnie to zatrwożyło i ze strachem rozglądałam się wokół. Wtedy dosłownie serce we mnie zamarło: tuż obok łóżka stał wysoki, chudy mężczyzna, cały w czerni.

Wyglądało to tak, jak gdyby wyłonił się z mgły - albo raczej, jak gdyby mgła przemieniła się w jego postać, ponieważ zupełnie zniknęła. Doskonale pamiętam opisy tych, co go widzieli, więc od razu go poznałam. Twarz jak woskowa maska; długi, orli nos, na który padało światło, tworząc cienką białą linię; rozchylone czerwone wargi, a pomiędzy nimi białe, ostre zęby; i takie same czerwone oczy, jakie kiedyś widziałam o zachodzie słońca w oknach kościoła Najświętszej Marii Panny w Whitby. Wiedziałam także o czerwonej bliźnie na czole tam gdzie uderzył go Jonathan. Serce zamarło mi w piersi z przerażenia i nie zaczęłam krzyczeć tylko dlatego, że leżałam jak sparaliżowana. Wtedy on, wskazując na Jonathana, odezwał się takim bardzo przenikliwym szeptem: »Cisza! Jeśli choć piśniesz, to na twoich oczach roztrzaskam mu czaszkę«. Byłam zbyt przerażona i oszołomiona, żeby cokolwiek powiedzieć albo uczynić nawet najmniejszy ruch. Z drwiącym uśmiechem na ustach położył mi rękę na ramieniu i, trzymając mnie w mocnym uścisku, drugą odsłonił mi szyję, mówiąc: »Najpierw się nieco pokrzepię w nagrodę za mój wysiłek. Bądź cicho; nie po raz pierwszy gaszę pragnienie z twoich żył«. Byłam oszołomiona i - co najdziwniejsze - nie chciałam mu się sprzeciwiać. To chyba część tego straszliwego przekleństwa, że tak właśnie się dzieje, kiedy on dotyka swoją ofiarę. I... ach! Boże! Zlituj się nade mną! Przytknął do mojej szyi swoje cuchnące wargi!”. Jej mąż znów jęknął. Jeszcze mocniej ścisnęła jego rękę i spojrzała na niego ze współczuciem, jakby to on został ranny, a potem ciągnęła dalej: „Czułam, że siły mnie opuszczają i byłam na wpół omdlała. Nie

wiem, ile to trwało, ale zdawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim oderwał ode mnie swoje plugawe, wykrzywione drwiącym grymasem usta. Zobaczyłam na nich świeżą krew!”. To wspomnienie okazało się dla niej zbyt silne; zwisła bezwładnie i gdyby nie ramię męża, byłaby upadla. Z najwyższym trudem opanowała się jednak i powróciła do przerwanego opowiadania: „Wtedy powiedział z drwiną w głosie: »A więc i ty sprzymierzyłaś się z innymi przeciwko mnie! Pomagasz tym mężczyznom na mnie polować i przeszkadzać mi w realizacji moich planów! Ty już wiesz, a i oni też częściowo już wiedzą, a niedługo dowiedzą się tego w całej pełni, co to znaczy, wejść mi w drogę. Powinni oszczędzać siły, by bronić własnego domu. I kiedy oni spiskowali przeciwko mnie - mnie, co przewodziłem całym narodom i knułem intrygi w ich imieniu, walczyłem za nie całe wieki wcześniej, zanim ci ludzie przyszli na świat! - ja uderzyłem w nich. I ty, najbardziej wielbiona przez nich wszystkich, jesteś teraz dla mnie ciałem z mego ciała, krwią z mej krwi, kością z mej kości, a teraz także obfitą i szczodrą winną prasą. W końcu staniesz się mą towarzyszką i pomocnicą. I ty zostaniesz pomszczona, bowiem każdy z nich będzie na twoje rozkazy. Ale na razie musisz ponieść karę za to, co zrobiłaś. Pomagałaś im psuć mi szyki, a teraz będziesz przybywać na każde me wezwanie. Kiedy mój umysł powie ci: 'Przyjdź!', przebędziesz lądy i morza, by się stawić na to wezwanie. A na razie zrobisz to!«. Rozsunął koszulę i długim, ostrym paznokciem otworzył jedną z żył na swej piersi. Kiedy zaczęła z niej wypływać krew, jedną dłonią mocno chwycił moje obie ręce, a drugą złapał mnie za szyję i przycisnął moje usta do rany, tak że nie chcąc się udławić,

musiałam przełknąć nieco... O Boże! Mój Boże! Co ja zrobiłam? Co zrobiłam, że zasłużyłam na taki los? Przecież zawsze starałam się być potulna i postępować właściwie! Boże, zmiłuj się nade mną! Spójrz na mą biedną duszę, która znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Zlituj się nad tymi, którym jest ona droga!”. Po tych słowach zaczęła pocierać swoje wargi, jak gdyby chciała je oczyścić. Podczas jej opowieści niebo na wschodzie zaczęło się różowić i wszystko stawało się coraz lepiej widoczne. Harker siedział nieruchomo i bez słowa. Jednak w toku owej straszliwej opowieści ponad jego obliczem pojawił się jakiś szary ton, pogłębiający się w coraz jaśniejszym świetle poranka, aż w pierwszych czerwonych promieniach wschodzącego słońca, jego twarz odcięła się ciemną plamą na tle zupełnie białych włosów. Ustaliliśmy, że jeden z nas pozostanie w zasięgu głosu nieszczęśliwych małżonków do czasu, aż będziemy mogli się spotkać i podjąć decyzję co do dalszych działań. Jednego jestem absolutnie pewien: podczas swej długiej, całodziennej drogi, słońce nie wzejdzie dziś ponad żadnym domem, w którym byłoby więcej rozpaczy, niż w tym.

ROZDZIAŁ XXII Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 3 października. - Prowadzę nadal ten dziennik tylko dlatego, że muszę coś robić, żeby nie zwariować. Jest szósta; za pół godziny mamy się spotkać w gabinecie i coś zjeść. Dr Van Helsing i dr Seward jednym głosem stwierdzili, że w przeciwnym razie nie będziemy mieli sił do wytężonej pracy. A Bóg jeden wie, że dziś trzeba będzie dać z siebie wszystko. Muszę wypełniać pisaniem każdą wolną chwilę, bo nie mam odwagi o tym wszystkim myśleć. Trzeba zanotować wszystkie zdarzenia - te ważne i te najdrobniejsze. W ostatecznym rozrachunku właśnie te ostatnie mogą okazać się najistotniejsze. A poza rym nic, czego mógłbym się z nich dowiedzieć, czy to będzie ważne, czy nie, nie jest już w stanie pogorszyć naszego położenia - Miny i mojego. Mimo wszystko musimy mieć wiarę i nadzieję. Biedna Mina, zalewając się łzami, które spływały po jej kochanych policzkach, powiedziała mi przed chwilą, że to właśnie nieszczęścia są najlepszym sprawdzianem dla naszej wiary; że musimy ufać, a Bóg będzie nas do końca wspierał. Do końca! Jakiego końca?... Do pracy! Do pracy! Kiedy dr Van Helsing i dr Seward wrócili z pokoju biednego Renfielda, zajęliśmy się tym, co niezbędne. Na początku dr Seward poinformował nas, że kiedy wraz z drem Van Helsingiem zeszli do pokoju piętro niżej, znaleźli Renfielda leżącego bezwładnie na podłodze. Miał potłuczoną twarz i połamane kości szyi. Dr Seward przepytał dyżurującego na korytarzu pielęgniarza, czy tamten czegoś nie słyszał. Pielęgniarz stwierdził, że kiedy tam siedział -

przyzna! potem, że w tym czasie na wpół drzemał - z pokoju Renfielda dobiegły go jakieś podniesione głosy. Potem Renfield kilkakrotnie zawołał: „Boże!” „Boże!” i słychać było odgłos upadku. Kiedy pielęgniarz wszedł do pokoju, znalazł pacjenta leżącego na podłodze twarzą do ziemi - dokładnie tak samo, jak go później zastali obaj lekarze. Van Helsing dopytywał się jeszcze, czy słychać było „głosy” czy „głos”, ale pielęgniarz nie był pewien; najpierw wydawało mu się. że słyszy dwa głosy, ale skoro nic zastał potem w pokoju nikogo innego, musiał słyszeć tylko jeden. Mógł za to przysiąc, że pacjent wypowiedział słowo „Bóg”. Kiedy zostaliśmy sami, dr Seward stwierdził - że chce uniknąć zamieszania wokół tej sprawy. Wchodziło bowiem w grę śledztwo koronera, a przedstawienie prawdziwego przebiegu zdarzeń na nic by się ssie zdało, bo i tak nikt by w to nie uwierzył. W tej sytuacji uznał, że na podstawie zeznania pielęgniarza może wystawić akt zgonu stwierdzający, iż śmierć była skutkiem nieszczęśliwego wypadku i nastąpiła w wyniku upadku pacjenta z łóżka. W przypadku gdyby koroner zażądał formalnego dochodzenia, doprowadzi ono bez wątpienia do takich samych wniosków. Zaczęliśmy się zastanawiać, jaki powinien być nasz następny krok. Przede wszystkim postanowiliśmy wtajemniczyć we wszystko Mine. Odtąd już niczego, niezależnie jak byłoby bolesne, nie będziemy trzymać przed nią w sekrecie. Zgodziła się, że to najmądrzejsze rozwiązanie. Rozczuliła nas jej odwaga przy całym bólu i ogromnej rozpaczy, w jakiej była pogrążona. „Między nami nic może być już więcej żadnych tajemnic! - powiedziała. - - Niestety! Wcześniej było ich aż nazbyt wiele. Poza tym nie ma już chyba na świecie takiej rzeczy,

która mogłaby jeszcze zwiększyć moje cierpienia! Wszystko, cokolwiek może się wydarzyć, będzie dla mnie źródłem nowej nadziei i odwagi!”. Kiedy to mówiła, Van Helsing uważnie się jej przyglądał; w pewnym momencie niespodziewanie jej przerwał, choć mówił bardzo spokojnie: „Ależ madam Mino, czy pani niczego nie obawia się? Nie o siebie, ale o innych, którym pani zagrażać może po tym, co się stało?”. Jej twarz stężała i tylko oczy błyszczały poświęceniem niczym u męczennika; odparła: „Nie! Ponieważ już podjęłam decyzję!”. „Jakąż to?” - zapytał delikatnie, podczas gdy pozostali zamarli bez ruchu; każdy z nas miał niejasne przeczucie, co ona może mieć na myśli. Odpowiedziała z wielką prostotą, jak gdyby stwierdzała jakiś zwykły fakt: „Ponieważ jeśli zauważę w sobie, a będę się sobie bacznie przyglądać, jakikolwiek znak, że mogę skrzywdzić kogoś, kogo kocham - umrę!”. „Chyba pani nie zabije się?” - zapytał ochrypłym głosem profesor. „Zrobię to, jeśli nie znajdzie się jakiś przyjaciel, który mnie kocha i który zechce zaoszczędzić mi bólu i wyręczy mnie w tym akcie rozpaczy”. Mówiąc te słowa, spojrzała na niego znacząco. Wstał, podszedł do niej i kładąc jej dłoń na głowie, zapewnił ją uroczyście: „Moje dziecko, jeśli twoje dobro tego wymagać będzie, na pewno ktoś taki znajdzie się. Ja sam, zdając rachunek przed Najwyższym, mógłbym wziąć taki akt eutanazji na swoje sumienie choćby w tej chwili - gdyby to tylko najlepsze rozwiązanie było. Nie - gdyby ono chociaż

bezpieczne było! Ale, moje dziecko... - na moment wzruszenie odebrało mu mowę; stłumił dławiący go szloch i ciągnął dalej: - Są tu tacy, co pomiędzy tobą a śmiercią staną. Ty umrzeć nie możesz; z żadnej ręki, a już na pewno nic z własnej. Tobie umrzeć nie wolno, dopóki naprawdę nic umarł ten, który twoje słodkie życie skalał. Jeśli bowiem on nadal żywym trupem będzie, śmierć podobną do niego cię uczyni! Nie, ty żyć musisz!

Musisz

o

życie

walczyć,

choćby

śmierć

tobie

niewypowiedzianym błogosławieństwem wydawała się! Musisz walczyć z samą śmiercią, choćby w bólu przyszła do ciebie albo w radości w dzień

albo

w

nocy,

kiedy

bezpieczna

będziesz

albo

w

niebezpieczeństwie! Na twą żywą duszę, ja ci umierać zakazuję! Nie! Ja ci o śmierci zakazuję nawet myśleć, dopóki to straszliwe zło istnieć nie przestanie!”. Moje biedactwo śmiertelnie zbladło i zaczęło się konwulsyjnie trząść, jak ruchome piaski w porze przypływu. Milczeliśmy; nie byliśmy w stanie uczynić najmniejszego gestu. W końcu nieco się uspokoiła i, zwracając się do niego i wyciągając ku niemu rękę, powiedziała słodko, choć jednocześnie z jakże wielkim smutkiem: „Obiecuję panu, mój przyjacielu, że, jeśli tylko Bóg mi żyć pozwoli, będę walczyła o życie, aż jeśli taka będzie Jego wola - ten horror się skończy”. Była tak dobra i odważna, że poczuliśmy wszyscy, jak w naszych sercach wzbiera siła i determinacja do walki o nią i zaczęliśmy dyskutować o tym, co mamy robić. Powiedziałem jej, że wszystkie papiery są w sejfie i że ma tam odtąd trzymać wszelkie dokumenty, dzienniki i nagrania, z których będziemy korzystać. Jak wcześniej, ma

się też zajmować protokołowaniem naszych narad. Była bardzo zadowolona, że będzie miała zajęcie - jeśli słowo „zadowolona” jest odpowiednie w tym ponurym kontekście. Jak zwykle Van Helsing przemyślał wszystko szybciej niż inni i miał już gotowy plan działania. „To chyba dobrze - powiedział - że kiedy po wizycie w Carfax my naradzaliśmy się, to my tamtych skrzyń postanowiliśmy nie ruszać. Inaczej hrabia nasze zamiary niechybnie by odgadł i coś by wymyślił, żeby nam przy innych skrzyniach przeszkodzić. A tak naszych planów on nie zna. Więcej nawet; wielce jest prawdopodobne, że on w ogóle sprawy sobie nie zdaje z tego, że my jego legowiska wysterylizować możemy, tak że on nie będzie już z nich mógł korzystać jak dawniej. O ich rozmieszczeniu już tyle wiemy, że jak tylko dom na Piccadilly sprawdzimy, wszystkie brakujące skrzynie wyśledzić będziemy mogli. Dzisiaj jest więc nasz dzień i w nim nasza nadzieja. Słońce, które dzisiaj rano nad naszym smutkiem wzeszło, podczas swej drogi będzie nas strzegło. Dopóki nie zajdzie, monstrum tę postać zachować musi. jaką w tej chwili posiada. Poza swój ziemny schowek wyjść nie zdoła. Nie może w powietrzu rozpłynąć się ani uciec przez jakąś szparę czy szczelinę. Kiedy przez drzwi przechodzi, jak każdy śmiertelnik otworzyć je musi. Trzeba więc dzisiaj wszystkie jego kryjówki znaleźć i wysterylizować. Wtedy - jeśli wcześniej go nie schwytamy i nie zniszczymy - my jego zmusimy, żeby schronienia w takim miejscu szukał, gdzie schwytanie i unicestwienie go w odpowiednim czasie pewne będzie”. W tym momencie zerwałem się na równe nogi, bo nie mogłem

odegnać od siebie myśli, że minuty i sekundy, wypełnione wcześniej życiem i szczęściem Miny, teraz błyskawicznie nam umykają i przez ten czas, który strawiliśmy na rozmowę, mogliśmy już zacząć działać. Van Helsing uniósł ostrzegawczo rękę. „Nie, mój przyjacielu Johnatanie - powiedział - pośpiech bardzo złym doradcą jest, jak mówi wasze przysłowie. My działać będziemy i to szybko - kiedy czas właściwy po temu przyjdzie. Ale zastanów się, klucz do rozwiązania całej sprawy najpewniej w domu przy Piccadilly znajduje się. Urabia mógł kupić wiele domów. Musi więc mieć umowy, klucze i tym podobne rzeczy. Musi mieć papier do pisania i książeczkę czekową. Musi gdzieś wiele rzeczy trzymać. Czemu nie właśnie w tym spokojnym miejscu, które pośrodku leży, i gdzie wchodzić i wychodzić może od frontu albo od tyłu o każdej porze, i nikt go w tłumie przechodniów nie zauważy? Ten dom my przeszukać musimy. A jak się dowiemy, co tam jest, to zrobimy coś, co nasz przyjaciel Artur w swoim myśliwskim języku »polowaniem z nagonką« nazywa i naszego starego lisa poszczujemy. Zgoda?”. „To chodźmy tam od razu! - zawołałem. - Marnujemy tylko bezcenny czas!”. Profesor nawet się nie poruszył; rzekł tylko: „A jak my się do tamtego domu przy Piccadilly dostaniemy?”. „Wszystko jedno! - zawołałem. - Jak będzie trzeba, to się włamiemy!”. „A wasza policja? Gdzie wtedy będzie i co na to powie?”. Stałem osłupiały; wiedziałem jednak, że jeśli profesor nie chce się spieszyć, ma po temu jakiś ważny powód. Więc powiedziałem tak

spokojnie, jak tylko mogłem: „Proszę tego nie odwlekać dłużej, niż to absolutnie konieczne; jestem pewien, że pan rozumie, co teraz przeżywam”. „Oczywiście, moje dziecko, oczywiście. Ja twojego cierpienia powiększać nie chcę. Ale zastanów się, co my teraz zrobić możemy, kiedy wszyscy jeszcze w domach? Jak się normalny ruch zacznie, to będzie dla nas odpowiednia pora. Długo nad tym myślałem i tak mi się wydaje, że najprostsze rozwiązania najlepsze są. My chcemy do budynku dostać się, ale nic mamy klucza, prawda?”. Skinąłem głową. „Przypuśćmy, że ty naprawdę właścicielem tego domu jesteś i do niego dostać się nie możesz. Załóżmy też, że umysłu włamywacza nie masz; co zrobisz?”. „Wynajmę dobrego ślusarza, żeby otworzył zamek”. „A wasza policja, czy ona ci nie przeszkodzi?”. „Nie! Jeśli tylko będą wiedzieli, że ten człowiek został oficjalnie wynajęty”. „A więc - mówiąc to, spojrzał na mnie przenikliwie - tylko sumienie tego, kto go wynajmuje, problem tu stanowi i przekonanie policjantów, że on czyste sumienie ma. Wasza policja w odczytywaniu ludzkich serc bardzo sprawna być musi i bardzo gorliwa, jeśli ona się tym zajmuje! Nie, nie, mój przyjacielu Jonathanie; w tym waszym Londynie albo w każdym innym mieście na świecie i sto pustych domów otworzyć można; i jak to się zrobi, tak jak się powinno i we właściwym czasie, nikt w tym przeszkadzał nie będzie. Czytałem kiedyś o jednym człowieku, co miał w tym waszym Londynie wspaniały dom. Kiedyś do Szwajcarii na lato wyjechał i swój dom pozamykał, a jakiś

włamywacz szybę w oknie od tyłu rozbił i wszedł do środka. Potem okiennice od frontu otworzył i chodził sobie tam i z powrotem przez frontowe drzwi na oczach policjantów! Potem jeszcze aukcję zorganizował i całkiem oficjalnie ją ogłosił, na wielkiej tablicy. A kiedy dzień aukcji nadszedł, przez wielki dom aukcyjny on cały majątek tamtego człowieka sprzedał. Potem jeszcze dom odsprzedał komuś z branży budowlanej i umówił się, że tamten w określonym czasie go zburzy i gruz wywiezie. A wasza policja i inne władze we wszystkim pomoc mu okazywały. A kiedy właściciel z wakacji w Szwajcarii wrócił, tam, gdzie wcześniej stał jego dom, już tylko puste miejsce zastał. I to wszystko „lege artis” zrobione zostało! Więc my też tak zrobić musimy. Nie pójdziemy tam tak wcześnie, żeby policjant, który przecież teraz zbyt wiele do roboty nie ma, nie pomyślał sobie, że to przecież dosyć dziwne. Pójdziemy po dziesiątej, kiedy dookoła duży ruch będzie i kiedy takie rzeczy prawdziwy właściciel domu by robił”. Musiałem mu przyznać rację, a wyraz rozpaczy malujący się na twarzy Miny nieco zelżał; wraz z dobrą radą pojawiła się nadzieja. Van Helsing ciągnął zaś dalej: „A kiedy już w środku znajdziemy się, to my tam więcej wskazówek znaleźć możemy. Ale ktoś z nas pozostać tam musi, kiedy reszta innych miejsc szukać będzie, gdzie skrzynie z ziemią ukryte być mogą - w Bermondsey i Mile End”. Tu podniósł się lord Goldaming. „Myślę, że mogę się przydać powiedział. - Zadepeszuję do moich ludzi, żeby przygotowali konie i powozy”. 

Z łac.: według zasad sztuki (przyp. red.)

„Posłuchaj, przyjacielu - wtrącił Morris - to rzeczywiście świetny pomysł, żeby wszystko było gotowe na wypadek, gdybyśmy sobie chcieli pojeździć konno, ale czy nie uważasz, że któryś z twoich eleganckich, przyozdobionych heraldycznymi ornamentami powozów stojący na podjeździe w Walworth albo Mile End zbytnio zwracałby na siebie uwagę? Jadąc na wschód albo na południe, powinniśmy raczej wziąć dorożkę i wysiąść z niej w pewnej odległości od celu podróży”. „Nasz przyjaciel Quincey ma rację! - odezwał się profesor. - Jego głowa ma w sobie to coś, co wy olejem nazywacie. Mamy przed sobą trudne zadanie i najlepiej będzie, jak nas nikt nie zobaczy”. Mina wykazywała coraz większe zainteresowanie tematem rozmowy i cieszyło mnie, że to zaangażowanie, którego wymaga nasza misja, pomaga jej zapomnieć o straszliwych przeżyciach ostatniej nocy. Była bardzo, bardzo blada - niemal jak trup - i tak bardzo schudła, że jej zapadnięte wargi bardziej niż zwykle odsłoniły zęby. Nie wspominałem o tym, żeby niepotrzebnie nie sprawiać jej bólu, ale serce we mnie zamiera na myśl, co się z nią dzieje od chwili, kiedy hrabia wyssał jej krew. Jak dotąd nie widać, by jej zęby stawały się bardziej ostro zakończone, ale minęło jeszcze niewiele czasu i należy się obawiać, że to jeszcze przed nami. Kiedy

zaczęliśmy

planować

kolejność

działań

i

sposób

rozdysponowania naszych sił, pojawiły się nowe wątpliwości. Ostatecznie zgodziliśmy się, że zanim jeszcze wyruszymy na Piccadilly, powinniśmy unicestwić to legowisko hrabiego, które znajduje się najbliżej. Nawet gdyby odkrył ten fakt zbyt wcześnie i tak będziemy go wyprzedzać w naszym dziele zniszczenia, a jego obecność w czysto

materialnej formie i w fazie największego osłabienia, mogłaby nam dostarczyć jakichś nowych wskazówek. Jeśli zaś chodzi o podział zadań, profesor zasugerował, abyśmy po wizycie w Carfax wszyscy pojechali do domu przy Piccadilly, gdzie następnie pozostaną obaj lekarze wraz ze mną, podczas gdy lord Goldaming i Quincey odnajdą i zniszczą kryjówki w Walworth i Mile End. Profesor stanowczo twierdził, że istnieje możliwość - a może nawet duże prawdopodobieństwo - iż hrabia pojawi się przy Piccadilly w ciągu dnia i w takim wypadku będziemy się tam z nim mogli zmierzyć, albo przynajmniej połączyć nasze wszystkie siły w pościgu. Gorąco zaprotestowałem przeciwko temu planowi w tym punkcie, który dotyczył mojego udziału, ponieważ powiedziałem, że mam zamiar zostać i chronić Mine. Byłem zdecydowany obstawać przy swoim, ale Mina nie chciała nawet słuchać moich argumentów. Powiedziała, że mogę być użyteczny, w razie gdyby pojawiły się jakieś problemy prawne; że papiery Draculi mogą zawierać jakieś wskazówki, które dzięki doświadczeniom z Transylwanii tylko ja będę w stanie odczytać; i że w tej sytuacji musimy zmobilizować wszystkie siły, by móc stawić czoła nadzwyczajnej mocy hrabiego. Musiałem ustąpić, bowiem Mina była nieugięta; stwierdziła, że w naszym wspólnym działaniu leży ostatnia nadzieja dla niej. „Jeśli zaś chodzi o mnie - dodała - to ja się nie boję. Jest już tak źle, że gorzej być nie może. Wszystko, co się odtąd wydarzy, musi nieść ze sobą nieco nadziei lub pociechy. Idź, mój mężu! Bóg mnie uchroni, jeśli taka będzie Jego wola - czy ktoś tu ze mną będzie, czy nie”. Wtedy zerwałem się z miejsca z okrzykiem: „Więc w imię Boże, chodźmy od razu, bo czas ucieka! Hrabia może się pojawić

przy Piccadilly wcześniej, niż sądzimy”. „Tak się nie stanie!” - wtrącił Van Helsing, unosząc do góry rękę. „Dlaczego?” - zapytałem. „Czy zapomniałeś - odparł, o dziwo, z uśmiechem - że skoro ostatniej nocy on do syta opił się, teraz do późna spał będzie?”. Czy zapomniałem?! Czy w ogóle będę mógł to kiedyś zapomnieć?! Czy ktokolwiek z nas zapomni kiedyś te straszliwe sceny? Mina ze wszystkich sił starała się zachować rezolutny wyraz twarzy, ale cierpienie wzięło górę; zakryła twarz rękoma i cała zaczęła się trząść, cicho jęcząc. Van Helsing z pewnością nie chciał jej przypominać tamtych straszliwych przeżyć. Po prostu w intelektualnym wysiłku zapomniał o niej i jej roli w tych wydarzeniach. Kiedy dotarło do niego, co powiedział, przeraziła go własna bezmyślność i starał się ją pocieszyć. „Ach madam Mino - powiedział - kochana madam Mino! Szkoda, że spośród wszystkich, którzy panią uwielbieniem darzą, właśnie mnie coś tak nieroztropnego powiedzieć się zdarzyło. Te moje głupie stare wargi i głupia stara głowa na to nie zasługują. Ala pani o tym pamiętać nie będzie, prawda?”. Mówiąc to, skłonił się nisko. Ujęła jego dłoń i, spoglądając na niego przez łzy, powiedziała schrypniętym głosem: „Nie, nie zapomnę, bo powinnam o tym pamiętać. Oprócz tego mam wiele związanych z panem drogich memu sercu wspomnień i będę je przechowywała wszystkie razem. Już wkrótce musicie wychodzić; śniadanie gotowe, a trzeba jeść, bo musimy być silni”. Śniadanie przebiegło w dziwnej atmosferze. Staraliśmy się

zachować pogodę i dodawać sobie nawzajem otuchy, a Mina była najbardziej ożywiona i najradośniejsza z nas wszystkich. Po śniadaniu Van Helsing powstał i rzekł: „A teraz moi przyjaciele, do dzieła - do strasznego dzieła. Czy jesteśmy dostatecznie uzbrojeni, tak jak tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy legowisko naszego wroga odwiedziliśmy? Czy jesteśmy przygotowani tak na atak ducha, jak i istoty cielesnej?”. Przytaknęliśmy wszyscy. „To dobrze. Pani Mino, jest tu pani dosyć bezpieczna, przynajmniej do zachodu słońca. A my wrócimy wcześniej - jeśli w ogóle wrócimy! Ale zanim panią opuścimy, ja chcę upewnić się, że pani jest zabezpieczona przed bezpośrednim atakiem. Kiedy pani była tu na dole, ja pani pokój przygotowałem i umieściłem w nim te rzeczy, które my już wszyscy znamy, tak że on tam nie wejdzie. A teraz panią samą zabezpieczyć chcę. Ja pani czoła tym kawałkiem Świętej Hostii dotykam, w imię Ojca i Syna i...”. Rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Kiedy profesor przytknął Hostię do czoła Miny, zaczęła palić jej skórę, jak gdyby to był kawałek rozgrzanego do białości metalu. Umysł mojego biedactwa podpowiedział jej znaczenie tego faktu równie szybko, jak jej nerwy zareagowały na ból. Ten podwójny cios był tak dotkliwy, że jej zmaltretowana dusza musiała dać w tym krzyku ujście całej swej udręce. Szybko jednak umysł znalazł odpowiednie słowa. Echo krzyku nie zdążyło jeszcze wybrzmieć w naszych uszach, kiedy Mina, ogłuszona poniżeniem, które ją spotkało, padła na kolana i zakrywając twarz włosami, jak niegdyś trędowaci okrywali je swymi opończami, wydała z siebie pełen żałości jęk:

„Jestem nieczysta! Nawet Wszechmogący unika mego zbrukanego ciała! Będę musiała nosić na czole to znamię hańby aż do Dnia Sądu!”. Wszyscy milczeli. Padłem obok niej w bezsilnym bólu i przygarnąłem ją mocno do siebie. Przez kilka minut nasze przepełnione smutkiem serca biły jednym rytmem, a otaczający nas przyjaciele odwracali oczy wypełnione łzami w bezgłośnym płaczu. W końcu Van Helsing zwrócił się do niej z takim uniesieniem, że nie mogłem oprzeć się myśli, iż przemawia w natchnieniu, a wypowiadane przez niego słowa nie pochodzą od niego: „Możliwe, że będziesz musiała ten znak nosić, aż Bóg od niego cię uwolni, co na pewno uczyni w Dniu Sądu, kiedy całe zło tej ziemi i swoich dzieci, które na niej pomieścił, naprawi. Kochana madam Mino! Obyśmy wszyscy, którzy panią kochamy, tego dnia doczekać mogli, w którym to czerwone znamię, znak Boskiej wiedzy o tym, co się stało, zniknie i twe czoło tak czystym pozostawi, jak czyste jest twe serce. Bo jestem pewien, że to znamię zniknie, gdy Bóg uzna za stosowne zdjąć z nas to brzemię, które nam tak teraz ciąży. Do tego czasu nasz krzyż dźwigać będziemy, tak samo, jak uczynił to Jego Syn, woli swego Ojca posłuszny. Może my też Jego narzędziem jesteśmy i jak tamten do jego wymagań dorastamy poprzez ciosy i wstyd, łzy i krew, przez zwątpienia i lęki, przez to wszystko, co o różnicy pomiędzy człowiekiem a Bogiem stanowi”. Jego słowa, w których była nadzieja i otucha, nakazywały poddać się Opatrzności. Poczuliśmy to oboje z Miną i jednocześnie ujęliśmy dłonie tego starca i ucałowaliśmy je. Potem bez słowa uklękliśmy wszyscy i, trzymając się za ręce, przyrzekliśmy sobie szczerość. My,

mężczyźni, zobowiązaliśmy się unieść ten woal smutku, który przykrywa twarz tej, którą wszyscy - każdy na swój sposób - kochamy. I modliliśmy się, by Bóg nas wspierał i kierował nami w naszym strasznym przedsięwzięciu. Czas był najwyższy ruszać. Pożegnałem się z Miną. Tego rozstania żadne z nas nie zapomni do końca życia. I wyruszyliśmy. Co do jednej rzeczy jestem pewien: jeśli okaże się, że Mina jest skazana na los wampira, nie pozostanie sama w tej nieznanej i strasznej dziedzinie. Zapewne właśnie dlatego w dawnych czasach jeden wampir oznaczał pojawienie się wielu innych. Podobnie jak ich odrażające ciała mogły spocząć jedynie w poświęconej ziemi, tak najświętsza miłość była najlepszym werbownikiem do ich upiornych szeregów. Bez najmniejszych problemów dostaliśmy się do Carfax i zastaliśmy wszystko na tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Aż trudno było uwierzyć, że w tak prozaicznym otoczeniu, w tak zaniedbanym, zakurzonym i zrujnowanym miejscu, było miejsce na tak wielki lęk, jakiego już zdążyliśmy doświadczyć. Gdyby nie to, że byliśmy tak zdeterminowani i gdyby nie nasze straszliwe wspomnienia, które pobudzały nas do działania, pewnie nie bylibyśmy w stanie kontynuować

naszego

dzieła.

Nie

znaleźliśmy

tam

żadnych

dokumentów, ani też oznak, że ktokolwiek przebywał w tym domu, a leżące w starej kaplicy skrzynie wyglądały dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy widzieliśmy je ostatnim razem. Kiedy stanęliśmy przed Van Helsingiem, zwrócił się do nas podniosłym tonem: „A teraz, moi przyjaciele, my mamy do wypełnienia zadanie. Wysterylizować musimy tę uświęconą wspomnieniami ziemię, którą on

z dalekich krajów tu sprowadził i do tak ohydnego celu wykorzystał. Wybrał właśnie ją, bo święta była. Dlatego my jego własną bronią go pobijemy i jeszcze bardziej świętą ją uczynimy. Wcześniej ona poświęcona została, by człowiek mógł z niej czynić taki użytek, teraz my Bogu ją poświęcimy”. Mówiąc te słowa, wyjął z torby wielki śrubokręt i klucz francuski i już po chwili jedna ze skrzyń została otwarta. Ziemia cuchnęła stęchlizną, ale my nie zwracaliśmy na to najmniejszej uwagi, koncentrując się na tym, co robi profesor. A on wyjął z pudełka ułamek Świętej Hostii, położył go z szacunkiem na ziemi, a potem przy naszej pomocy zamknął i przykręcił na powrót wieko. W taki sam sposób postąpiliśmy z wszystkimi pozostałymi skrzyniami; pozostawiliśmy je na miejscu, jak gdyby nikt ich nie dotykał, ale w każdej znajdował się teraz kawałek Hostii. Kiedy już zamknęliśmy za sobą drzwi, profesor rzekł z powagą: „Zrobiliśmy już dużo. Jak ze wszystkimi nam równie dobrze pójdzie, to jeszcze dzisiejszy zachód słońca może zajaśnieć na czole madam Miny tak białym jak kość słoniowa, bez żadnego znamienia”. Kiedy, kierując się na stację, przechodziliśmy przez trawnik, naszym oczom ukazał się fronton zakładu. Spojrzałem uważnie i w oknie naszego pokoju dostrzegłem Mine. Pomachałem jej ręką i skinąłem głową, dając w ten sposób znak, że wykonaliśmy nasze zadanie bez przeszkód. Ona także skinęła, że wszystko zrozumiała. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, była jej ręka, machająca do mnie na pożegnanie. Szliśmy na stacje, z bardzo ciężkim sercem; mało brakowało, a spóźnilibyśmy się na pociąg, który, gdy znaleźliśmy się na

peronie, właśnie wtaczał się na stację. Wpisu dokonałem w pociągu. Piccadilly, 12.30. - Kiedy mieliśmy właśnie skręcić na Fenchurch Street, lord Goldaming rzekł do mnie: „Poszukamy ślusarza z Quinceyem. Będzie lepiej, jak pana z nami nie będzie, na wypadek gdyby pojawiły się jakieś problemy. W tych okolicznościach włamanie się do pustego domu nie jest dla nas tak groźne, ale pan jest prawnikiem i Stowarzyszenie Prawnicze mogłoby orzec, że powinien pan lepiej znać przepisy”. Miałem skrupuły, że nie będę z nimi dzielił wszelkich niebezpieczeństw, nawet tych, które grożą mi niesławą, ale on ciągnął dalej: „Poza tym, im nas będzie mniej, tym mniej będziemy zwracać na siebie uwagę. Mój tytuł wystarczy i na ślusarza, i na każdego policjanta, który może się tam pojawić. Niech pan lepiej pójdzie z Jackiem i profesorem do Green Park; znajdźcie sobie jakieś miejsce, z którego będziecie

mogli obserwować dom.

Przyjdziecie, jak drzwi będą już otwarte i odprawimy ślusarza. Będziemy na was wyglądać i wpuścimy was do środka”. „Dobra myśl!” - stwierdził Van Helsing i na tym stanęło. Goldaming i Morris odjechali dorożką, a my wzięliśmy inną i podążyliśmy za nimi. Na rogu Arlington Street nasza grupka wysiadła z dorożki i niespiesznie ruszyła w kierunku Green Park. Serce zabiło mi mocniej, kiedy ujrzałem ten budynek, z którym wiązaliśmy tyle nadziei i który tkwił tam, ponury i milczący w swym opuszczeniu, kontrastując z pełnym życia i zadbanym sąsiedztwem. By nie zwracać na siebie uwagi, usiedliśmy na ławce - skąd był dobry widok na dom - i zapaliliśmy cygara. Czas wlókł się niemiłosiernie.

W końcu podjechała dorożka i bez pośpiechu wysiedli z niej lord Goldaming i Morris. Z kozła zeskoczył krępy mężczyzna z wiklinowym koszykiem na narzędzia. Morris zapłacił dorożkarzowi, który uchylił kapelusza i odjechał. Pozostała dwójka wspięła się po schodach, a lord Goldaming pokazał, co trzeba zrobić. Ślusarz, nie spiesząc się, zdjął surdut i zawiesił go na jednym z kolców zdobiących poręcz schodów, rozmawiając jednocześnie z policjantem, który akurat tamtędy przechodził. Policjant skinął przyzwalająco, a tamten człowiek przyklęknął obok swej torby. Po krótkich poszukiwaniach, wyjął stosowny zestaw narzędzi i starannie je przed sobą porozkładał. Potem wstał, obejrzał dziurkę od klucza, dmuchnął w nią i powiedział coś do swych pracodawców. Lord Goldaming uśmiechnął się, a tamten człowiek uniósł duży pęk kluczy. Jeden z nich włożył do zamka, jak gdyby próbował go otworzyć. Po chwili w ten sam sposób wypróbował drugi, a potem trzeci. W końcu, po lekkim pchnięciu, drzwi ustąpiły i cała trójka zniknęła w hallu. Siedzieliśmy bez ruchu; moje cygaro paliło się jak szalone, ale to, które trzymał Van Helsing, całkiem zgasło. Czekaliśmy cierpliwie, aż ujrzeliśmy, jak ślusarz wychodzi i chwyta za swoją torbę. Potem przytrzymał sobie drzwi kolanem, dopasowując do zamka klucz, który podał lordowi Goldamingowi; z kolei ten wyjął portfel i coś mu wręczył. Mężczyzna uchylił kapelusza, wziął torbę, nałożył surdut i odszedł. Nikt nie zwrócił na tę scenę najmniejszej uwagi. Kiedy ten człowiek się oddalił, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i zastukaliśmy do drzwi. Natychmiast otworzył je Quincey Morris; obok niego stał lord Goldaming i właśnie zapalał cygaro.

„To miejsce jest przesiąknięte zapachem zła” - rzekł ten ostatni, gdy już wszyscy znaleźliśmy się w środku. Miał rację; unosił się tam podobny zapach, jak w starej kaplicy w Carfax i doświadczenie mówiło nam, że hrabia dosyć swobodnie korzystał z tego lokum. Zaczęliśmy przeszukiwać budynek, trzymając się razem na wypadek ataku. Wiedzieliśmy bowiem, że mamy silnego i przebiegłego przeciwnika, a nie byliśmy jeszcze pewni, czy przypadkiem go tam nie ma. W jadalni, znajdującej się po drugiej stronie hallu, leżało osiem skrzyń z ziemią. Tylko osiem - z dziewięciu, których szukaliśmy! A więc to jeszcze nie koniec naszego dzieła; nie spoczniemy, dopóki nie znajdziemy tej ostatniej. Wpierw otworzyliśmy okiennice; okna wychodziły na wąski, wybrukowany dziedziniec i przypominającą fronton miniaturowego domku, pozbawioną okien ścianę stajni. Przy braku okien nie musieliśmy się obawiać, że ktoś może nas stamtąd obserwować. Nie traciliśmy czasu na oględziny skrzyń. Przyniesionymi przez siebie narzędziami otworzyliśmy je, jedną po drugiej, i zrobiliśmy z nimi to samo, co wcześniej z tymi w kaplicy. Teraz byliśmy już pewni, że hrabiego nie ma w budynku i zaczęliśmy poszukiwać jakichś śladów jego bytności. Pobieżny przegląd wszystkich pomieszczeń od piwnicy po strych przekonał nas, że nigdzie z wyjątkiem jadalni nie ma żadnych należących do hrabiego rzeczy; zbadaliśmy je wszystkie bardzo pieczołowicie. Leżały w nieładzie, porozkładane na ogromnym stole. Był tam wielki stos dokumentów potwierdzających prawo własności domu przy Piccadilly; dokumenty potwierdzające zakup domów w Mile End i Bermondscy, papier listowy, koperty, pióra i atrament. Wszystko

było osłonięte od kurzu papierem pakowym. Była tam także szczotka do ubrania, szczotka do włosów i grzebień, a także dzbanek i miednica; w tej ostatniej stała brudna woda, zaczerwieniona - jak gdyby od krwi. Na końcu leżał stos najrozmaitszych kluczy - prawdopodobnie z innych domów. Kiedy zbadaliśmy to ostatnie znalezisko, lord Goldaming i Quincey Morris, zanotowawszy dokładne adresy domów we wschodniej i południowej części Londynu, spięli wszystkie klucze w jeden wielki pęk i wyruszyli, by unieszkodliwić skrzynie znajdujące się w pozostałych miejscach. My zostaliśmy i niecierpliwie czekamy na ich powrót - lub na pojawienie się hrabiego.

ROZDZIAŁ XXIII DZIENNIK DRA SEWARDA 3 października. - Kiedy czekaliśmy na powrót Goldaminga i Quinceya, czas potwornie nam się dłużył. Profesor starał się utrzymać nasze umysły w aktywności i przez cały czas wynajdował dla nich jakieś zajęcie. Cel tych zabiegów - jakże wielkoduszny - stał się dla mnie jasny, kiedy dostrzegłem spojrzenia, jakie Van Helsing od czasu do czasu rzucał w stronę Harkera. Trudno wprost patrzeć na jego rozpacz. Jeszcze wczoraj to był otwarty, szczęśliwy człowiek, o mocnym, młodym spojrzeniu, twarzy pełnej energii i ciemnobrązowych włosach. Dziś to wynędzniały starzec, którego siwizna doskonale pasuje do zapadniętych, gorejących oczu i naznaczonej cierpieniem twarzy Tylko jego energia pozostała niezmieniona; ciągle jest jak żywy płomień. To może być dla niego zbawienne, bo jeśli wszystko pójdzie dobrze, dzięki temu łatwiej mu będzie przetrwać ten najgorszy czas. Potem będzie mógł jakby na nowo się przebudzić i powrócić do rzeczywistości. Biedak! Moje problemy wydawały mi się ogromne, ale to...! Profesor zdaje sobie z tego doskonale sprawę i robi, co może, żeby zająć czymś jego umysł. To, co mówił, było - w tych okolicznościach - niezmiernie zajmujące. Oto jego słowa - jeśli je dobrze pamiętam: „Od kiedy dokumenty dotyczące tego monstrum ja w swych rękach mam, przez cały czas starannie je studiuję; a im dłużej to robię, tym bardziej koniecznym mi się zdaje całkowite usunięcie jego z powierzchni ziemi. W tych papierach mnóstwo dowodów jest. że on się rozwija; nie tylko moc jego wzrasta, ale i wiedza o własnych

możliwościach. Jak się dowiedziałem z badań mojego przyjaciela Arminiusa z Budapesztu, w życiu doczesnym on nadzwyczajnym człowiekiem był. Żołnierzem, mężem stanu i alchemikiem - w tej ostatniej profesji szczyty wiedzy naukowej tamtych czasów osiągnął. Był niezwykle inteligentny, niewiarygodną miał zdolność pojmowania i serce, które ani lęku nie znało, ani wyrzutów sumienia. Miał nawet odwagę do akademii czarnoksięskiej wstąpić i nic było w tamtych czasach takiej dziedziny wiedzy, której on by nie studiował. Jego władze umysłowe śmierć fizyczną przetrwały, choć, jak się zdaje, pamięć jakiegoś uszczerbku doznała. Pod pewnymi względami jego umysł był i jest - umysłem dziecka; ale on bez przerwy dojrzewa i to, co kiedyś u niego dziecinne było, teraz już dorosłą postać ma - on eksperymentuje i to skutecznie. Gdyby nasze drogi nie przecięły się, on by się stał - i jak my z nim teraz przegramy, jeszcze stać się może - ojcem nowego gatunku stworzeń, którego droga poprzez śmierć, a nie życie wieść musi”. Harker jęknął i rzekł: „I to wszystko sprzysięgło się przeciwko mojej ukochanej! Ale jak on eksperymentuje? Jeśli będziemy to wiedzieli, łatwiej nam będzie go pokonać!”. „Od chwili przybycia on przez cały czas swoją moc sprawdza spokojnie i powoli; jego wielki dziecinny umysł funkcjonuje bez zarzutu. Na szczęście ten umysł jeszcze dziecinny jest; gdyby bowiem od razu na pewne rzeczy on porwał się, już dawno nie byłoby w naszej mocy go pokonać. Ale on sukcesu pragnie, a człowieka, który przed sobą całe wieki ma, stać na to, by poczekać i w pośpiechu on działać nie

musi. „Festina lente” - to jego motto być może. „Nadal nie rozumiem - powiedział ze zniecierpliwieniem Harker proszę mówić nieco jaśniej! Może to smutek i zmartwienia spowolniły mój umysł”. Profesor z czułością położył mu rękę na ramieniu i rzekł: „Moje dziecko ja tobie wszystko jasno wyłożę. Czy nie pojmujesz, jak

w

ostatnim

czasie

to

monstrum

wiedzę

zdobywało,

eksperymentując? Jak pacjenta z upodobaniem do zoofagii wykorzystał, aby do domu naszego przyjaciela Johna się dostać? Bo nasz wampir za pierwszym razem przez któregoś z mieszkańców do domu zaproszony zostać musi - chociaż potem kiedy chce i jak chce wchodzić może. Ale są jeszcze ważniejsze eksperymenty. Czy nie widać, jak najpierw te wszystkie wielkie skrzynie przez innych przewożone były, bo on myślał, że tak być musi. Ale jego wielki dziecinny umysł przez cały czas rozwijał się i on zastanawiać się zaczął, czy przypadkiem nie mógłby sam tych skrzyń przenosić. Więc najpierw pomagać zaczął; potem, jak się przekonał, że to możliwe, spróbował je przenosić już bez niczyjej pomocy. Tak się naprzód posuwa i te swoje groby rozmieszcza; i tylko on wie, gdzie one ukryte są. Mógł sobie umyślić, że je gdzieś głęboko pod ziemią zakopie. Będzie ich używał tylko w nocy, albo w takim czasie, kiedy będzie mógł swoją postać zmieniać i wtedy swoje zadanie one spełnią; i nikt nie będzie wiedział, że on tam ukrywa się! Ale, moje dziecko, nie wpadaj w desperację; on za późno tę wiedzę posiadł! Poza tą jedną, myśmy już wszystkie jego kryjówki wysterylizowali, a przed zachodem słońca i tamtą znajdziemy. Wtedy nie będzie się miał gdzie 

Z łac.: Śpiesz się powoli (przyp. tłum).

skryć. Dziś rano nasze wyjście opóźniałem, żebyśmy pewność mieli. Czy my nie mamy do stracenia więcej niż on? Więc i bardziej ostrożni być musimy! Według mojego zegarka minęła godzina i, jeśli wszystko dobrze poszło, nasi przyjaciele Arthur i Quincey już tu do nas jadą. To nasz dzień i musimy w sposób niezawodny działać - nawet jeśli wolno tak żeby żadnej szansy nie przegapić. Rozumiesz? Kiedy tamci tu wrócą pięciu nas będzie!”. Kiedy mówił te słowa, poderwało nas na nogi stukanie do drzwi wejściowych; podwójne stuknięcie, typowe dla listonoszy. To był goniec z telegrafu. Jednocześnie ruszyliśmy do hallu, ale Van Helsing dał ręką znak, byśmy zachowali ciszę, i sam podszedł do drzwi. Goniec wręczył mu depeszę. Profesor zamknął drzwi i, spojrzawszy na nazwisko adresata, otworzył ją i głośno odczytał jej treść:

Uważajcie na D. Dopiero co - o 12.45 - wybiegi z Carfax i popędził na południe. Najwyraźniej robi obchód i może chcieć się z wami spotkać. MINA

Zaległa cisza, którą przerwał głos Jonathana Harkera: „Bogu niech będą dzięki! A więc wkrótce się spotkamy!”. Van Helsing odwrócił się do niego szybko i powiedział: „Bóg na swój własny sposób zadziała i w wybranym przez siebie czasie. Nie obawiaj się i jeszcze nie ciesz; bo to, czego teraz sobie życzymy, naszą zgubą okazać się może”. „Nie dbam teraz o nic - odparł tamten gwałtownie - poza tym, by

zetrzeć tego potwora z powierzchni ziemi. Duszę bym za to oddał!”. „Cicho! Cicho, moje dziecko! - wtrącił Van Helsing. - Bóg duszami nie kupczy; a diabeł, choć może i kupi, to słowa nie dotrzyma. Ale Bóg litościwy i sprawiedliwy jest; twoje cierpienie on zna i poświęcenie dla drogiej madam Miny też. Pomyśl tylko, jak by ona cierpiała, gdyby twoje szalone słowa usłyszała. O żadnego z nas ty się nie bój; wszyscy tej sprawie poświęciliśmy się i ona dzisiaj swój koniec znajdzie. Nadchodzi czas działania; w dzień moc tego wampira mocy człowieka nie przekracza i tak będzie do zachodu słońca. Droga trochę czasu mu zabierze. Patrzcie, jest dwadzieścia po pierwszej! a zanim on tu pojawi się, jeszcze trochę czasu minie. Musimy mieć nadzieję, że lord Arthur i Quincey pierwsi tu będą”. Mniej więcej pół godziny po dostarczeniu telegramu od pani Harker ktoś krótko i zdecydowanie zastukał do drzwi wejściowych. Zabrzmiało to całkiem zwyczajnie; dokładnie tak samo każdej godziny stukają do drzwi tysiące dżentelmenów. Ale na ten dźwięk serca zabiły nam głośniej. Spojrzeliśmy po sobie i razem ruszyliśmy do hallu. Przygotowaliśmy oręż - duchowy w lewej, a ziemski w prawej ręce. Van Helsing odsunął zasuwę i uchyliwszy tylko nieco drzwi, od razu się cofnął, z rękami gotowymi do walki. Radość, która zagościła w naszych sercach, musiała odbić się też na naszych twarzach, kiedy na progu ujrzeliśmy lorda Goldaminga i Quinceya Morrisa. Szybko weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi; kiedy przechodzili przez hall, pierwszy z nich powiedział: „W porządku. Odnaleźliśmy oba miejsca; w każdym było po sześć skrzyń; zniszczyliśmy wszystkie!”.

„Zniszczyliście?” - zapytał profesor. „Dla niego jakby były zniszczone!”. Na chwilę zapadła cisza, a potem odezwał się Quincey: „Pozostało nam tylko czekać, ale jak nie pojawi się do piątej, musimy wracać; nie możemy zostawić pani Harker samej po zachodzie słońca”. „On tu będzie już niedługo - powiedział Van Helsing, który właśnie przeglądał swój notatnik. - Słuchajcie uważnie, według telegramu madam Miny, on z Carfax na południe ruszył. To znaczy, że chciał przez rzekę przedostać się, a to może zrobić tylko między odpływem a przypływem, czyli parę minut przed pierwszą. I to też ważne, że on na południe kierował się. Na razie więc chyba tylko coś podejrzewa i najpierw chce sprawdzić miejsce, w którym najmniej spodziewa się nas zastać. Jestem pewien, że zjawił się w Bermondsey zaraz po waszym wyjściu. Jeśli go tu jeszcze nie ma, potem musiał pójść do Mile End. To mu też trochę czasu zabrało, bo musiał jakoś przez rzekę przedostać się. Wierzcie mi, moi drodzy, my już długo na niego czekać nie będziemy. Jakiś plan ataku ustalić trzeba, żeby żadnej nadarzającej się okazji nie zmarnować. Uciszcie się, bo nie ma czasu do stracenia. Naszą broń miejcie w pogotowiu! Bądźcie gotowi!”. Mówiąc te słowa, uniósł rękę w ostrzegawczym geście, gdyż w tej samej chwili rozległ się dźwięk klucza, który ktoś bardzo delikatnie wsunął do zamka w drzwiach wejściowych. Nawet w takim momencie nie mogłem wyjść z podziwu dla sposobu, w jaki ten spośród nas, który nam zawsze przewodził, po raz kolejny zaznaczył swój autorytet. Podczas wszystkich naszych

wspólnych polowań i przygód w najrozmaitszych zakątkach świata, nieodmiennie to Quincey Morris układał plan działania, a my z Arturem w

naturalny

sposób

się

mu

podporządkowywaliśmy.

Teraz

instynktownie powróciliśmy do tego układu. Quincey, rozejrzawszy się po pokoju, błyskawicznie zaplanował atak i bez jednego słowa, gestem wskazał każdemu jego miejsce. Van Helsing, Harker i ja stanęliśmy zaraz za drzwiami, tak by kiedy się otworzą, profesor mógł je zablokować, a my dwaj byśmy znaleźli się pomiędzy nimi a przybyszem. Goldaming stanął za nami, a Quincey przed nami, obaj poza zasięgiem wzroku wchodzącego, gotowi skoczyć w kierunku okna. Czekaliśmy w wielkim napięciu, które każdą sekundę wydłużało w nieskończoność. Z hallu dobiegł do nas odgłos wolnych, ostrożnie stawianych kroków; hrabia

najwyraźniej

był

przygotowany na

niespodziankę

- a

przynajmniej się jej obawiał. Nagle jednym długim skokiem Dracula znalazł się w pokoju; przemknął obok nas tak szybko, że nikt nie zdołał nawet unieść ręki, by go zatrzymać. Jego ruchy przypominały ruchy pantery i było w nich coś tak bardzo nieludzkiego, że najwyraźniej to otrzeźwiło nas po szoku wywołanym jego gwałtownym wtargnięciem. Pierwszy ruszył Harker, który błyskawicznie rzucił się w stronę drzwi prowadzących do pokoju leżącego od frontu budynku. Kiedy hrabia nas ujrzał, jego twarz wykrzywił straszliwy grymas i obnażył swoje długie i ostre kły. Ale ten diabelski uśmiech równie szybko przeszedł w zimne i pogardliwe spojrzenie - niczym u lwa. Wyraz jego twarzy zmienił się po raz kolejny, kiedy wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy się na niego. Wielka szkoda, że nie zdołaliśmy uzgodnić szczegółowego planu działania, bo

nie było wiadomo, co każdy z nas ma robić. Nie wiedziałem też, czy broń, która dla nas, ludzi, bywa zabójcza, okaże się skuteczna także w przypadku wampira. Harker najwyraźniej postanowił to sprawdzić, bowiem dobył swój ogromny sztylet kukri i zadał nim niespodziewane i szybkie cięcie. Było bardzo mocne i chybiło hrabiego tylko dzięki diabolicznej szybkości, z jaką zrobił unik. Jeszcze sekunda, a ostra jak brzytwa stal zagłębiłaby się w jego sercu, a tak koniec ostrza przeciął jedynie materiał surduta, a przez dziurę posypały się banknoty i brzęczące złote monety. Na twarzy hrabiego odmalowała się tak piekielna wściekłość, że przez chwilę bałem się o Harkera, choć zobaczyłem, jak swym straszliwym nożem natychmiast zadaje kolejny cios. Chciałem mu pomóc, więc, trzymając w rękach krucyfiks i Hostię, odruchowo postąpiłem naprzód. Czułem, jak przez me ramię przepływa potężna energia, toteż nie byłem wcale zaskoczony, gdy ujrzałem, że monstrum cofa się przed nami, kiedy w sukurs przyszli mi pozostali. Nie da się opisać tego wyrazu nienawiści, chęci mordu i piekielnej wściekłości połączonej z ogromnym zaskoczeniem, który pojawił się na obliczu hrabiego. Jego woskowata twarz stała się zielonożółta; wyraźnie widać było płonące oczy, a czerwona blizna odcinała się na tle bladego czoła niczym pulsująca rana. W następnym momencie wampir zanurkował błyskawicznie pod ramię Harkera, zanim jeszcze ten zdołał zadać kolejny cios, i - porwawszy z podłogi garść monet - przemknął przez pokój i rzucił się do okna. Pośród brzęku szkła i refleksów rzucanych przez rozpryskujące się odłamki upadł na wybrukowany chodnik pod oknem; zadźwięczało złoto, jak gdyby na bruk upadło kilka 

Długi, zakrzywiony nóż, używany przez Gurków (przyp. tłum.).

suwerenów. Podbiegliśmy do okna i zobaczyliśmy, jak hrabia, który przy upadku nie odniósł najmniejszej szkody, podrywa się z ziemi. Przeciął dziedziniec i jednym silnym pchnięciem otworzył wrota stajni. Wtedy odwrócił się do nas i powiedział: „Myśleliście, że mi przeszkodzicie! Wy, co z tymi swoimi bladymi gębami wyglądacie jak barany idące na rzeź! Jeszcze tego pożałujecie! Wszyscy! Myślicie, że nie zostawiliście mi już żadnego miejsca, gdzie mógłbym spocząć, ale się mylicie! Moja zemsta dopiero się zaczyna! Rozciągnę ją na wieki, a czas jest moim sprzymierzeńcem! Te dziewczęta, które wy wszyscy tak kochacie, już i tak są moje, a dzięki nim wy - i inni - też będziecie należeć do mnie; jak marionetki spełniające każdy mój rozkaz i szakale polujące dla mnie, kiedy będę głodny. Phi!”. Z pogardliwym grymasem na twarzy zniknął w środku i usłyszeliśmy tylko zgrzyt zardzewiałej zasuwy, kiedy zamykał za sobą wrota. Potem dobiegł do nas dźwięk otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi z drugiej strony budynku. Kiedy uświadomiliśmy sobie, jak trudno będzie go dogonić przez stajnię, ruszyliśmy do hallu. Pierwszy odezwał się profesor: „Czegoś nas to jednak nauczyło. A nawet całkiem sporo! Choć jego przemowa buńczuczna była, on się nas boi; boi się czasu i boi się własnej nędzy. Inaczej dlaczego by się tak spieszył? Ton głosu go zdradził, albo moje stare uszy już mnie zawodzą. I po co pieniądze wziął? Idźcie za nim szybko. Przecież wy myśliwi jesteście i na dzikie bestie polujecie; a to właśnie polowanie jest. Ja dopilnuję, żeby tu już

nic dla niego do użytku nie nadawało się - jeśliby tu wrócić umyślił”. To mówiąc, schował do kieszeni resztę leżących na podłodze pieniędzy, zabrał plik tytułów własności, leżący na stole, tak jak go zostawił Harker, a całą resztę wrzucił do kominka i podpalił. Goldaming i Morris wybiegli na dziedziniec, a Harker śladem hrabiego wyskoczył przez okno. Niestety wrota stajni były zaryglowane, a kiedy już udało sieje otworzyć, po wampirze nie było ani śladu. Razem z Van Helsingiem pobiegliśmy jeszcze na drugą stronę budynku, ale stajnie były opuszczone i nikt nic widział, jak hrabia z nich wychodził. Było już późne popołudnie i do zachodu słońca nie zostało wiele czasu. Musieliśmy przyznać, że gra była na razie skończona; z ciężkim sercem zgodziliśmy się z profesorem, kiedy powiedział: „Wracajmy do madam Miny - biednej, drogiej madam Miny. Na razie nic więcej zrobić się nie da, a tam my ją przynajmniej chronić możemy. Ale wy rąk nie załamujcie. Została tylko jedna skrzynia i musimy spróbować ją odnaleźć. Jak nam się uda, wszystko jeszcze szczęśliwie skończyć się może”. Widziałem, że stara się mówić z jak największym przekonaniem, by dodać otuchy Harkerowi. Biedak był kompletnie załamany; raz po raz wydawał z siebie przeciągłe jęki, których nie był w stanie w sobie zdusić. Myślał o żonie. Ze smutkiem w sercach wróciliśmy do mnie, gdzie zastaliśmy oczekującą nas panią Harker. Pogodny wyraz jej twarzy dowodził wielkiego hartu ducha i absolutnego braku egoizmu. Kiedy ujrzała nasze twarze, zbladła jak kreda. Zamknęła na chwilę oczy, jak gdyby w cichej modlitwie, a potem rzekła z pogodą w głosie: „Nigdy nie zdołam się wam odwdzięczyć. Ach, mój kochany! -

mówiąc te słowa ujęła w dłonie siwą głowę męża i złożyła na niej pocałunek. - Złóż tu swą umęczoną głowę i odpocznij nieco. Wszystko będzie dobrze, mój drogi! Bóg nas ochroni, jeśli taka będzie jego wola”. Biedak w odpowiedzi tylko jęknął. W jego ogromnej rozpaczy nie było miejsca na słowa. Kolację zjedliśmy razem. Rozmowa była zdawkowa, ale najwyraźniej podniosła nas wszystkich na duchu. Zadziałał pewnie zwykły zwierzęcy efekt napełnienia żołądka - nikt z nas nie miał bowiem niczego w ustach od śniadania - albo poczucie, że jesteśmy razem. Nie ulega jednak wątpliwości, że poczuliśmy się nieco mniej nieszczęśliwi i zaczęliśmy spoglądać w przyszłość z pewną nadzieją. Zgodnie z danym wcześniej przyrzeczeniem, opowiedzieliśmy pani Harker o wszystkim, co się wcześniej zdarzyło. I chociaż bladła niczym śnieg, kiedy słuchała o grożących jej mężowi niebezpieczeństwach, i oblewała

się

rumieńcem,

gdy

opowieść

świadczyła

o

jego

bezgranicznym oddaniu, wszystkiego wysłuchała bardzo dzielnie i spokojnie. Kiedy doszliśmy do zuchwałego ataku Harkera na hrabiego, przytuliła się do jego ramienia, jak gdyby jej objęcia mogły go uchronić przed niebezpieczeństwem. Jednak nie odezwała się ani słowem aż do końca naszej relacji. Wtedy, nie wypuszczając z uścisku mężowskiej ręki, wstała i przemówiła. Ach, gdybym mógł jakoś oddać tę scenę! Widok tej uroczej i dobrej kobiety promieniejącej pięknem młodości podkreślonym jeszcze przez jej ożywienie, z czerwonym znamieniem na czole, którego była świadoma, a na którego widok my zgrzytaliśmy zębami, pamiętając, w jakich okolicznościach się pojawiło. Jej słodycz i dobroć wobec naszej ponurej nienawiści. Jej delikatna ufność naprzeciw

wszystkich naszych lęków i wątpliwości. I my, ze świadomością, że dopóki jest tak naznaczona, to przy całej jej dobroci, czystości i wierze, Bóg ją od siebie odepchnął. „Jonathanie - powiedziała, a jej przepełnione miłością i czułością słowa zabrzmiały jak najpiękniejsza muzyka - kochany Jonathanie, i wy, moi prawdziwi, najprawdziwsi przyjaciele; chciałabym, żebyście w tym straszliwym czasie o czymś pamiętali. Wiem, że musicie walczyć, że musicie niszczyć, tak jak unicestwiliście tamtą fałszywą Lucy, by ta prawdziwa mogła żyć życiem wiecznym. Ale to nie jest dzieło nienawiści. A ta biedna dusza, która stała się przyczyną tych wszystkich nieszczęść, godna jest najwyższej litości. Pomyślcie tylko, jak bardzo się będzie radował, kiedy zniszczycie jego gorszą część, a ta lepsza będzie mogła dostąpić duchowej nieśmiertelności. Wy także powinniście się nad nim litować, choć nie może wam to przeszkodzić w dziele jego unicestwienia”. Kiedy mówiła te słowa, zobaczyłem jak twarz jej męża ciemnieje i zastyga w grymasie, jak gdyby cierpienie wysuszyło w nim wszystkie życiowe soki. Odruchowo z całej siły zacisnął dłoń na ręce żony, aż zbielały mu kłykcie. Nawet nie drgnęła, choć jestem pewien, że ból musiał być bardzo dotkliwy. Spojrzała tylko na niego z jeszcze większą słodyczą. Kiedy przerwała, zerwał się na równe nogi, niemal wyrywając dłoń z jej uścisku, i rzekł: „Oby Bóg sprawił, że wpadnie mi w ręce, a położą koniec jego ziemskiemu życiu. A jeśli jeszcze mógłbym posłać jego duszę na wsze czasy do piekła, chętnie bym to uczynił!”. „Cicho! Cicho, na miłość Boską! Nie mów takich rzeczy,

Jonathanie, mój mężu, bo przerażenie odbiera mi siły! Pomyśl tylko, mój kochany - bo ja rozmyślałam nad tym przez cały ten długi, bardzo długi dzień - że... może... któregoś dnia... że ja też mogę kiedyś potrzebować takiego zmiłowania; i że ktoś inny, kto tak jak ty będzie miał słuszny powód do gniewu, odmówi mi go! Ach, mężu! Gdyby to tylko było możliwe, oszczędziłabym ci takich myśli. Modlę się, żeby Bóg wziął twe gwałtowne słowa za lament kochającego i zrozpaczonego człowieka. Boże, niechaj te białe włosy będą dowodem na to, ile on przecierpiał, on, który w całym swoim życiu nikomu nie zrobił nic złego, a na którego spadło tyle nieszczęść”. Wtedy my wszyscy - sami mężczyźni - zalaliśmy się łzami. Nie było sposobu, by się przed nimi obronić, i szlochaliśmy, wcale się z tym nie kryjąc. Ona też płakała; przekonała się jednak, że jej ujmująca przemowa odniosła pożądany skutek. Mąż padł przed nią na kolana i otoczywszy ją ramieniem, ukrył twarz w fałdach jej sukni. Na dany przez Van Helsinga znak cicho wyszliśmy z pokoju, zostawiając te dwa kochające się serca sam na sam z Bogiem. Zanim Harkerowie udali się na spoczynek, profesor zabezpieczył ich pokój przed wampirem i zapewnił panią Harker, że może spać spokojnie. Próbowała samą siebie przekonać, że to prawda i najpewniej ze względu na męża - starała się sprawiać wrażenie zadowolonej. Była bardzo dzielna i myślę, że ta dzielność została nagrodzona. Van

Helsing przygotował dzwonek, by w

razie

niebezpieczeństwa mogli wezwać pomocy. Kiedy się położyli, umówiliśmy się z Quinceyem i Goldamingiem, że przez całą noc będziemy po kolei czuwać nad bezpieczeństwem tej biednej kobiety. Pierwszy

czuwa Quincey, więc reszta kładzie się natychmiast spać. Goldaming już śpi, bo trzyma straż jako drugi. Ponieważ ja też już skończyłem, zaraz się kładę. Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 3 na 4 października, przed północą. - Myślałem, że wczorajszy dzień nigdy się nie skończy. Z utęsknieniem wyczekiwałem snu w jakiejś naiwnej wierze, że po przebudzeniu przekonam się, że coś się zmieniło; a każda zmiana musi przecież oznaczać poprawę. Zanim się rozeszliśmy, zastanawialiśmy się nad kolejnymi posunięciami, ale bez rezultatu. Wiedzieliśmy jedynie, że została jedna skrzynia i tylko hrabia wie, gdzie ona jest. Jeśli się ukryje, możemy go szukać latami; a w tym czasie...! Ta perspektywa jest tak straszna, że nawet nie chcę o tym teraz myśleć. Wiem jedno: jeśli jakakolwiek kobieta była kiedyś wzorem doskonałości, to właśnie moje skrzywdzone biedactwo. Kocham ją tysiąc razy bardziej za tę litość, której dowiodła ostatniego wieczora; litość, przy której moja nienawiść do tego potwora wydaje się taka nikczemna. Jestem pewien, że Bóg nie dopuści do tego, by świat utracił taką istotę. W tym dla mnie nadzieja. Wszyscy dryfujemy na skały, a nadzieja to teraz nasza jedyna kotwica. Dzięki Bogu Mina śpi i najwyraźniej nic jej się nie śni. Boję się nawet myśleć, jakie mogłaby mieć teraz sny. Od zachodu słońca nie widziałem u niej takiego spokoju. Wtedy przez chwilę zagościł na jej twarzy wyraz odprężenia, jak wiosna po marcowych zawiejach. Pomyślałem, że spowodowała to delikatna czerwień zachodzącego słońca, ale teraz sądzę, że to chyba musiało być coś innego. Mnie nie chce się spać, chociaż jestem wycieńczony -

śmiertelnie wycieńczony. Muszę jakoś spróbować zasnąć; muszę myśleć o dniu jutrzejszym, a nie będzie dla mnie spoczynku, zanim... Później. - Musiałem zasnąć, bo obudziła mnie Mina, która siedziała na łóżku i wyglądała na przestraszoną. Widziałem to doskonale, bo zostawiliśmy zapalone światło. Ostrzegawczym gestem zakryła mi dłonią usta i szepnęła do ucha: „Cicho! Ktoś jest na korytarzu!”. Wstałem po cichu, podszedłem do drzwi i delikatnie je uchyliłem. Za nimi, rozciągnięty na materacu, leżał - czuwając - pan Morris. Uniósł rękę, bym zachował ciszę i szepnął: „Spokojnie! Proszę wracać do łóżka! Wszystko w porządku! Któryś z nas będzie tu przez cały czas, aż do rana. Nie chcemy ryzykować!”. Jego spojrzenie i gestykulacja nie dopuszczały dyskusji, więc wróciłem do pokoju i opowiedziałem o wszystkim Minie. Westchnęła, a na jej mizernej, bladej twarzyczce zagościł cień uśmiechu, kiedy mnie objęła i cicho powiedziała: „Bogu niech będą dzięki za tych dobrych, dzielnych mężczyzn!”. Z westchnieniem ułożyła się na powrót do snu. Piszę, ponieważ zupełnie nie chce mi się spać, chociaż znów muszę spróbować zasnąć. 4 października, rano. - Mina obudziła mnie w nocy jeszcze raz. Tym razem oboje zasnęliśmy głęboko, bowiem nadchodzący świt odcinał się już szarością w prostokątach okien, a płomień gazowej lampy nie tworzył już świetlistego kręgu, a jedynie niewielki jasny punkt. Powiedziała szybko: „Zawołaj profesora. Muszę się zaraz z nim zobaczyć”.

„Po co?” - zapytałem. „Mam pewien pomysł. Chyba pojawił się w nocy i dojrzał w mojej głowie bez mej wiedzy. On musi mnie przed świtem zahipnotyzować, a wtedy ja będę mogła mówić. Pospiesz się, najdroższy, mamy niewiele czasu”. Podszedłem do drzwi. Tym razem na materacu odpoczywał dr Seward, który na mój widok zerwał się na równe nogi. „Czy coś się stało?” - zapytał niespokojnie. „Nie - odparłem - ale Mina chce się natychmiast widzieć z drem Van Helsingiem”. „Pójdę po niego” - rzekł i pobiegł do pokoju profesora. Po dwóch albo trzech minutach Van Helsing, ubrany jedynie w szlafrok, był już u nas w pokoju, a pod drzwiami razem z drem Sewardem stał pan Morris i lord Goldaming, którzy chcieli się dowiedzieć, co się stało. Kiedy profesor ujrzał Mine, miejsce niepokoju zajął na jego twarzy uśmiech - prawdziwy uśmiech. Rzekł, zacierając ręce: „Ach. moja droga madam Mino, to prawdziwa zmiana! Proszę, proszę! Mój przyjacielu Jonathanie, nasza droga madam Mina do nas wróciła - taka sama jak dawniej!”. Potem, zwracając się do niej, powiedział z ożywieniem: „A po co ja potrzebny pani jestem? Bez jakiejś potrzeby pani o tej porze nie wzywałaby mnie”. „Proszę mnie zahipnotyzować - powiedziała. - Proszę to zrobić jeszcze przed świtem, bo czuję, że wtedy będę panu mogła wszystko swobodnie powiedzieć. Proszę się pospieszyć, bo mamy bardzo niewiele czasu!”.

Bez słowa usadowił ją na łóżku. Patrząc na nią w skupieniu, zaczął przesuwać przed jej twarzą to jedną, to drugą rękę, ruchem zaczynającym się powyżej jej głowy i schodzącym w dół. Mina wpatrywała się w niego przez kilka minut, podczas których moje serce waliło jak młot, przeczuwałem bowiem, że czeka nas jakieś dramatyczne zdarzenie. Powoli zamknęła oczy i zamarła bez ruchu; jedynie ledwo widoczne falowanie piersi świadczyło o tym, że ciągle żyje. Profesor zrobił jeszcze kilka ruchów i przerwał. Spostrzegłem, że jego czoło pokryło się obficie potem. Mina otworzyła oczy. Ale to już nie była ta sama kobieta. Wpatrywała się w dal i przemawiała sennym głosem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszałem. Ruchem ręki profesor nakazał milczenie, a jednocześnie skinieniem polecił mi, bym wprowadził pozostałych. Weszli na palcach, zamykając za sobą drzwi i stanęli obok łóżka. Wyglądało, że Mina ich nic dostrzega. Ciszę przerwał Van Helsing, który mówił cichym, jednostajnym głosem, tak by nie zakłócić toku jej myśli: „Gdzie jesteś?”. Odpowiedziała obojętnym tonem: „Nie wiem. Nie ma takiego miejsca, które sen mógłby nazwać własnym”. Na kilka minut zapadła cisza. Mina siedziała sztywno, a profesor stał, nie spuszczając z niej wzroku. Inni też stali, nie śmiejąc nawet głośniej odetchnąć. W pokoju robiło się coraz jaśniej; nie odwracając oczu od twarzy Miny, dr Van Helsing gestem polecił mi unieść rolety. Kiedy to zrobiłem, właśnie zaczynał wstawać dzień. Na niebie pojawiła się czerwona smuga, a cały pokój wypełniło różowe światło. W tym

samym momencie profesor znowu się odezwał: „Gdzie teraz jesteś?”. Odpowiedź została wypowiedziana takim samym sennym tonem, ale już z określoną intencją; brzmiało to tak, jakby próbowała coś zinterpretować. Taki sam ton zdarzało mi się u niej słyszeć, kiedy czytała swoje notatki. „Nie wiem. To takie dziwne!”. „Co widzisz?”. „Nic; tu jest ciemno”. „A co słyszysz?” - cierpliwym głosie profesora wyczułem ton napięcia. „Plusk wody. Chlupoce gdzieś obok, coś jakby niewielkie fale. Słyszę je na zewnątrz”. „Jesteś na statku?”. Spojrzeliśmy po sobie, chcąc wyczytać coś nawzajem ze swych twarzy. Baliśmy się o tym myśleć. Odpowiedź nadeszła szybko: „Tak!”. „Co jeszcze słyszysz?” „Kroki ludzi, którzy biegają mi nad głową; skrzypienie łańcucha i głośny terkot kabestanu”. „Co robisz?”. „Nie mogę się ruszyć; ani trochę! To jest jak śmierć!”. Głos ucichł, przechodząc w miarowy oddech, typowy dla kogoś, kto bardzo głęboko śpi; znów zamknęła oczy. Do tego czasu słońce zdążyło już wzejść i pokój zalało jasne światło dnia. Dr Van Helsing położył ręce na ramionach Miny i

delikatnie ułożył ją na poduszce. Przez kilka chwil leżała niczym śpiące dziecko, a potem przebudziła się z głębokim westchnieniem i zaczęła się rozglądać wokół siebie, zaskoczona, że widzi nas wszystkich. Powiedziała tylko: „Mówiłam coś przez sen?”. Wydawało się, że pojęła wszystko bez słów, choć bardzo chciała się dowiedzieć, co nam powiedziała. Profesor powtórzył jej całą rozmowę, a ona rzekła: „W takim razie nie ma chwili do stracenia! Może jeszcze nie jest za późno!”. Pan Morris i Lord Goldaming ruszyli ku drzwiom, ale zatrzymał ich spokojny głos profesora: „Stójcie, przyjaciele. Ten statek, gdziekolwiek był, w czasie kiedy pani Harker do nas mówiła, właśnie podnosił kotwicę. W tej chwili w waszym ogromnym londyńskim porcie bardzo wiele statków kotwicę podnosi. Który z nich jest ten właściwy? Dzięki Bogu my znowu cenne wskazówki zdobyliśmy, ale jeszcze nie wiemy, dokąd nas one zaprowadzić mają. My trochę ślepi byliśmy, jak to ludzie, bo kiedy my za siebie oglądamy się, widzimy to, co i wcześniej moglibyśmy zobaczyć, przed siebie spoglądając, gdybyśmy tylko umieli dojrzeć to, co ujrzeć byśmy mogli! Niestety! - To moje zdanie to prawdziwa łamigłówka jest, prawda? - Teraz wiemy, po co hrabia tamte rozsypane pieniądze z podłogi zbierał, chociaż Jonathan tak zaciekle go atakował, że nawet on przerażony był. O ucieczce on myślał. Słyszycie - o ucieczce! Zrozumiał, że z jedną jedyną skrzynią i grupą mężczyzn, co mu po piętach depczą, w Londynie on szans nie ma. Więc on tę ostatnią skrzynię na jakiś statek zabrał i teraz odpływa. Myśli, że ucieknie, ale

niedoczekanie! Ruszamy za nim! Tally ho! - jak mawia nasz przyjaciel Artur, kiedy na siebie swój czerwony surdut nakłada. Nasz stary lis szczwany jest, bardzo szczwany; i my też musimy być szczwani. Ja też szczwany jestem; wy mi tylko chwilę dajcie, a ja dojdę do tego, co on planuje. Tymczasem spokojnie odpocząć możemy, bo pomiędzy nim a nami woda jest, której on przekraczać nie zechce i której zresztą by nie przebył - nawet gdyby chciał - chyba, że statek gdzieś do brzegu by przybił, a i wtedy tylko podczas przypływu albo pomiędzy pływami. I słońce już wzeszło; cały dzień, aż do zachodu do nas należy. Kąpiel weźmy, przebierzmy się i zjedzmy śniadanie; bardzo nam wszystkim tego potrzeba. Możemy jeść spokojnie, bo on nie jest już na tej samej ziemi, co my”. Mina spojrzała na niego pytająco i zapytała: „To po co go w ogóle dalej ścigać, jeśli stąd uciekł?”. Profesor pogładził ją po dłoni i odparł: „Proszę mnie teraz o nic nie pytać. Przy śniadaniu na wszystkie pytania odpowiem”. Nie powiedział nic więcej i rozeszliśmy się do pokoi, by się ubrać. Po śniadaniu Mina powtórzyła swoje pytanie. Przez dłuższą chwilę patrzył na nią poważnie, a potem rzekł - a w jego głosie słychać było smutek: „Ponieważ, moja droga, droga madam Mino, teraz odnalezienie go ważniejsze jeszcze jest; my tego dokonać musimy, nawet gdybyśmy do samych piekieł ścigać go mieli!”. Pobladła i cichym głosem spytała: 

Okrzyk wydawany przez myśliwych podczas polowań na lisy (przyp. tłum.).

„A dlaczego?”. „Ponieważ - powiedział z powagą - on może całe wieki żyć, a pani tylko śmiertelną kobietą jest. To czasu my się teraz obawiać musimy teraz, kiedy już pani jego znak na swej szyi nosi”. Udało mi się ją schwycić w samą porę, kiedy osunęła się zemdlona.

ROZDZIAŁ XXIV DZIENNIK FONOGRAFICZNY DRA SEWARDA (nagranie dokonane przez Van Helsinga) Informacja dla Jonathana Harkera. Pan z drogą madam Miną tutaj zostaje. My na poszukiwania ruszamy - jeśli tak dobrze powiedzieć jest, bo szukamy wszak tylko potwierdzenia tego, co i tak już wiemy. Ale pan tu zostaje i zajmuje się nią dzisiaj. To pana najświętszy obowiązek jest i najlepsze, co pan teraz zrobić może. Dziś go tu z pewnością nie będzie. Chcę panu powiedzieć, co my czterej już wiemy, bo im już powiedziałem. On - nasz wróg wyjechał; do swojego zamku w Transylwanii on wraca. Ja tego absolutnie pewien jestem, jak gdyby jakaś wielka ognista ręka na ścianie to wypisała. On na to przygotowany był i ostatnia skrzynia gdzieś do załadunku na statek gotowa leżała. To dlatego pieniędzy on potrzebował i dlatego tak się spieszył, żebyśmy go przed zachodem słońca nie schwytali. W tym jego ostatnia nadzieja była; mógł się jeszcze w grobowcu schować, w którym, jak myślał, biedna panna Lucy - taka sama jak on - z otwartymi rękami go przyjmie. Ale nie miał już w ogóle czasu, więc z tej ostatniej drogi ratunku skorzystał - ze swego ostatniego ziemnego szańca, można tak powiedzieć. On sprytny jest; bardzo sprytny! On wiedział, że tu gra dla niego skończona. Więc zdecydował, że wraca do domu. Znalazł statek jadący w tym kierunku i wszedł na niego. My teraz idziemy i dowiemy się, jaki to statek i dokąd on płynie. Jak się tego dowiemy, wrócimy i wszystko panu opowiemy. Wtedy pan i

madam Mina w nowej nadziei pocieszenie znajdziecie. Bo to będzie nadzieja, jeśli się nad tym zastanowić, że nie wszystko jeszcze stracone. Temu stworzeniu, które my ścigamy, jemu dotarcie do Londynu setki lat zajęło; a jednak my jednego dnia, kiedy jego kwatery znajdujemy, jego z nich wyganiamy. Moc jego granice swoje ma, choć potężny jest i wiele krzywd może zrobić, a nie cierpi, jak my. Ale my też silni jesteśmy każdy na swój sposób; a jeszcze silniejsi razem. Nie trać więc ducha, szanowny mężu madam Miny. Ta bitwa dopiero zaczęła się i na koniec zwycięstwo nasze będzie. To jest pewne, jak to, że Bóg spoczywa na wysokościach i swoje dzieci strzeże. Dlatego ze spokojem czekajcie, aż wrócimy. VAN HELSING Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 4 października. - Kiedy przekazałem Minie fonograficzną wiadomość od Van Helsinga, biedna dziewczyna wyraźnie się rozpogodziła. Już sama pewność, że hrabiego nie ma w kraju, dodała jej otuchy. A to znaczy, że będzie teraz silniejsza. Jeśli zaś chodzi o mnie. teraz, kiedy nie stoimy już twarzą w twarz z tym straszliwym niebezpieczeństwem, niemal trudno mi uwierzyć w jego istnienie. Nawet moje własne przerażające przejścia w zamku Dracula wydają mi się jakimś dawno zapomnianym snem. Tutaj, w rześkim jesiennym powietrzu, w jasnym słońcu... Niestety! Nie da się w to nie wierzyć! W trakcie tych rozmyślań mój wzrok padł na czerwone znamię na białym czole mojego kochanego biedactwa. Dopóki ono tam jest, nie da się nie wierzyć. A potem samo

jego wspomnienie będzie tę wiarę podsycać. Wraz z Miną boimy się bezczynności, więc raz po raz przeglądaliśmy wszystkie dzienniki. Z jakiegoś powodu - choć za każdym razem wszystko wydaje się coraz bardziej realne - ból i lęk jest coraz mniejszy. Towarzyszy nam stale poczucie nadrzędnego celu i to podnosi nas na duchu. Mina mówi, że w ostatecznym rozrachunku być może jesteśmy narzędziem dobra. Możliwe! Będę się starał o tym myśleć tak samo jak ona. Jeszcze nie rozmawialiśmy ze sobą o przyszłości. Lepiej będzie, jak z tym poczekamy, aż profesor i pozostali powrócą z poszukiwań. Z NOTATEK MINY MARKER 5 października, 5. po południu. - Narada w sprawie wyników poszukiwań. Obecni: profesor Van Helsing, lord Goldaming, dr Seward. pan Quincey Morris, Jonathan Harker, Mina Harker. Dr Van Helsing przedstawił działania podjęte w dniu dzisiejszym, celem ustalenia, na jakim statku i w jakim kierunku uciekł Dracula: „Ponieważ wiedziałem, że on do Transylwanii powrócić chce, pewien byłem, ze przez ujście Dunaju płynąć musi albo gdzieś indziej przez Morze Czarne, ponieważ tą właśnie drogą on tutaj przybył. Poruszaliśmy się w przygnębiającej ciemności. »Omne ignotum pro magnifico«; dlatego z bardzo ciężkim sercem szukać statku zaczęliśmy, który ostatniej nocy w stronę Morza Czarnego wypłynął. Hrabia na żaglowcu był, ponieważ madam Mina o stawianiu żagli nam powiedziała. Ten szczegół na tyle ważny nie jest. żeby go umieszczać w liście wychodzących statków w »Timesie«, więc za radą lorda 

Z łac.: Wszystko, co nieznane, wydaje się wspaniałe (przyp. red.).

Goldaminga my do waszego Lloyda poszliśmy, gdzie wszystkie wypływające statki - nawet te najmniejsze - notują. Tam myśmy dowiedzieli się, że tylko jeden statek, z dzisiejszym odpływem wypływający, na Morze Czarne kurs wziął. To »Caryca Katarzyna«, z Doolittle's Wharf do Warny, a potem dalej w górę Dunaju płynąca. »Tak! - powiedziałem - Urabia na tym statku jest«. Jedziemy do Doolittle's Wharf i tam człowieka znajdujemy w takim małym drewnianym kantorku, że ten człowiek od tego kantorka większy się zdawał. Od niego informacje zdobyliśmy o celu »Carycy Katarzyny«. On bardzo przeklina i czerwoną twarz ma, i jest bardzo głośny, ale to dobry człek; a kiedy jeszcze Quincey dał mu coś, co z kieszeni wyciągnął i co z brzękiem potoczyło się, a tamten człowiek do takiej malutkiej sakiewki to wsunął, którą potem głęboko pod ubraniem schował, to on wtedy jeszcze lepszym człekiem stał się i naszym pokornym sługą. Poszedł z nami i wielu ludzi pytał - bardzo gburowatych i bardzo spoconych; oni też by byli bardzo dobrzy ludzie, gdyby jeszcze im tak ciągle pić nie chciało się. Mówią dużo o pieprzu, cholerze i jeszcze inne rzeczy, których nie zrozumiałem, choć mi się zdaje, że wiem, co oni na myśli mieli. Jednakowoż wszystko nam powiedzieli, czego myśmy się dowiedzieć chcieli. Oni nam powiedzieli, że wczoraj po południu, koło piątej, jakiś człowiek tam zjawił się i jemu bardzo się spieszyło. Wysoki, chudy i blady, z długim nosem, bardzo białymi zębami i oczami, które jakby płonęły. Cały na czarno, z wyjątkiem słomkowego kapelusza, który ani do stroju, ani do pory dnia nie pasował. Że pieniędzmi szastał i chciał szybko dowiedzieć się, jaki statek na Morze Czarne wypływa i gdzie on

dokładnie płynie. Ktoś go do biura zaprowadził, a potem na statek. Ale on na pokład nic wszedł, tylko koło trapu zatrzymał się i prosił, żeby kapitan do niego wyszedł. Kapitan przyszedł, jak się dowiedział, że sowicie wynagrodzony zostanie. I chociaż na początku strasznie przeklinał, w końcu na warunki tego człowieka się zgodził. Wtedy chudy człowiek odszedł, a ktoś inny mu pokazał, gdzie wóz z końmi wynająć można. On tam poszedł i niedługo wrócił, samemu powożąc wozem, na którym ogromna skrzynia znajdowała się. Sam ją wyładował, choć na statek kilku ludzi przenosić ją potem musiało. Kapitan szczegółowe instrukcje od niego dostał, jak i gdzie ją ulokować. Kapitanowi to bardzo nie spodobało się i w wielu różnych językach on przeklinał. Powiedział, że jak tamten chce, to może na pokład wejść i sprawdzić, gdzie ją ustawili. Ale ten człowiek odmówił i powiedział, że przyjdzie później, bo teraz bardzo dużo różnych spraw załatwić musi. Na to kapitan odparł, żeby się lepiej pospieszył - tu znowu coś o cholerze wspomniał - bo statek odpłynie - z pieprzem - przed końcem przypływu - z cholerą. Wtedy tamten chudy człowiek uśmiecha się i mówi, że oczywiście, kapitan odpłynąć musi, kiedy najlepsza pora będzie, ale że on się zdziwi, jak mu się tak szybko odbić uda. Kapitan znowu przeklinać zaczął - bardzo wielojęzycznie - a chudzielec się kłania i mówi, że ośmieli się jeszcze raz jego uprzejmości nadużyć i przed wyruszeniem na morze na pokładzie się zjawić. Na koniec kapitan - jeszcze bardziej czerwony niż przedtem i jeszcze bardziej wielojęzyczny, powiedział, że żadnego Francuza - z pieprzem i cholerą na swoim statku - też z pieprzem - nie chce. Tamten zapytał jeszcze, czy gdzieś w okolicy znajdzie sklep, w którym formularze na nadanie

frachtu kupić można - i odszedł. Nikt nie wiedział, gdzie stamtąd poszedł; zresztą »pies go trącał«, jak mi powiedzieli, bo co innego na głowie mieli - znowu coś z pieprzem. Bo szybko okazało się, że »Caryca Katarzyna« zgodnie z planem nie wypłynie. Z rzeki lekka mgiełka zaczęła podnosić się, aż wszystko w gęstej mgle się skryło. Znów w wielu językach, z cholerą i pieprzem, ale nic nie można było na to poradzić. Woda się podnosiła, aż kapitan bać się zaczął, że całkiem ten przypływ straci. Nie był więc w przyjaznym nastroju kiedy podczas najwyższego przyboju ten człowiek po trapie wszedł i zapytał, czy może zobaczyć, gdzie jego skrzynię umieszczono. Kapitan odparł, że najlepiej by było, jakby on razem z tą swoją skrzynią - znowu wiele pieprzu i cholery - do diabła sobie poszedł. Ale ten chudy człowiek nie obraża się i z oficerem pod pokład schodzi, sprawdzić, gdzie jego skrzynia leży. Kiedy na górę wrócił, chwilę we mgle na pokładzie postał. Musiał odejść niezauważony, bo potem już nikt go nie widział. Nikt o nim też specjalnie nie myślał, bo zaraz mgła przerzedzać zaczęła się i potem całkiem ustąpiła. Moi wiecznie spragnieni przyjaciele, mówiący językiem, w którym tyle jest pieprzu i cholery, strasznie się śmiali, opowiadając, jak to kapitan przeklinał jeszcze bardziej wielojęzycznie niż zazwyczaj i był jeszcze bardziej malowniczy, kiedy on dowiedział się od innych marynarzy, którzy płynęli w górę i w dół rzeki, że oni prawic żadnej mgły nie spotkali, z wyjątkiem tej przy nabrzeżu. Statek jednak w morze wraz z odpływem wyszedł i na pewno do rana zdążył już daleko w stronę ujścia rzeki odpłynąć. Więc kiedy oni nam to opowiadali, był już daleko w morzu.

Zatem, droga madam Mino, trochę czasu na odpoczynek teraz mamy. bo nasz wróg na morzu jest i, pod swymi rozkazami mgłę mając, prosto do ujścia Dunaju zmierza. Żegluga zawsze sporo czasu zabiera, bo nigdy za szybko nie płynie się. Jak lądem ruszymy, to od niego szybsi będziemy i tam się z nim spotkamy. Nadzieję mieć tylko trzeba, że to pomiędzy wschodem a zachodem słońca zdarzy się i on wtedy w skrzyni siedział będzie. Wtedy on z nami walczyć nie zdoła i na naszą łaskę zdany będzie. Mamy wiele dni na przygotowanie planu. Wiemy dokładnie, gdzie on zmierza, bo z właścicielem statku widzieliśmy się, który nam listy przewozowe pokazał i wszystkie inne dokumenty. Nasza skrzynia w Warnie wyląduje i agentowi o nazwisku Ristić ma być przekazana, który odpowiednie pełnomocnictwa przedstawi. Na tym rola naszego przyjaciela kupca zakończy się. Kiedy on pyta, czy coś nie jest w porządku, że on może zadzwonić i wywiedzieć się w Warnie, mówimy »nie«; bo do tego, co mamy zrobić, nie trzeba nam policji ani celników. Sami to zrobić musimy i po swojemu”. Kiedy dr Van Helsing skończył, zapytałam go, czy hrabia na pewno pozostał na pokładzie. Odrzekł: „Niepodważalny dowód mamy; rano pani sama nam go dała w hipnotycznym transie”. Zapytałam go znowu, czy to rzeczywiście konieczne, aby ścigać hrabiego, bo... Ach! Przeraża mnie myśl, że Jonathan mnie opuści, a jestem pewna, że dołączy do pozostałych. Odpowiedział z rosnącą pasją; zaczął spokojnie, jednak w miarę jak mówił, rósł w nim gniew i siła. aż w końcu nie mogliśmy już mieć wątpliwości na czym - przynajmniej po części polega jego przewaga, która od tak dawna czyni go mistrzem pośród ludzi:

„Tak to konieczne! Konieczne i jeszcze raz konieczne! Po pierwsze ze względu na panią, a po drugie ze względu na resztę ludzkości. Ten potwór już wiele krzywd uczynił - na ile mu pozwalały jego obecne możliwości i krótki czas; a to przecież niemal nieświadome niczego ciało jest, po omacku swoje ograniczone możliwości rozpoznające. Objaśniłem to już innym; pani, droga madam Mino, z fonografu mojego przyjaciela Johna wszystkiego się dowie albo z tego drugiego, co do pani męża należy. Ja im wyjaśniłem, że to zadanie, jakim było opuszczenie przez niego własnej - jałowej, bo pozbawionej ludzi - ziemi i przybycie do nowego kraju, w którym ludzkie istnienia dostępne są w równej obfitości, jak pędy kukurydzy na polu, a więc to zadanie całe stulecia mu zajęło. Gdyby jakiś inny żywy trup chciał tego dokonać, nie starczyłoby mu na to wszystkich stuleci, co od początku świata upłynęły i tych, co jeszcze przed nami. W jakiś cudowny sposób wszystkie tajemne, ukryte i potężne siły natury hrabiego wesprzeć musiały. Już samo miejsce, gdzie mieszkał przez te wszystkie wieki, żywym trupem będąc, geologicznych i chemicznych tajemnic jest pełne. Głębokie jaskinie tam są i szczeliny, które nie wiadomo dokąd sięgają. Były tam kiedyś wulkany, a z ich otworów woda o dziwnych właściwościach nadal wydobywa się albo gazy, co zabić mogą lub życie dają. Pewne kombinacje tych tajemnych sił, które w nieznany nam sposób na

fizyczne

życie

wpływają, coś magnetycznego

lub

elektrycznego bez wątpienia w sobie mają. Także i on od początku wspaniałe własności posiadał. W ciężkich, wojennych czasach podziwiany był, bo u niego bardziej stalowe nerwy, subtelniejszy umysł i odważniejsze serce niż u innych ludzi były. W tajemny sposób jakaś

żywotna zasada w nim skumulowała się. I tak jak jego ciało silne pozostaje, rozwija się i kwitnie, tak samo jego umysł. I to wszystko bez pomocy sił nieczystych, które też niewątpliwie mu służą; te muszą bowiem ulec siłom, które od dobra pochodzą i je symbolizują. A teraz on tym samym dla nas stał się. Zainfekował panią - proszę mi wybaczyć, moja droga, że takie rzeczy mówić muszę, ale to wyłącznie dla pani dobra. Zainfekował panią tak przemyślnie, że on nic więcej robić nie musi, wystarczy, że pani będzie żyła, tak samo urocza, jak dawniej, aż w stosownym czasie śmierć, która przez Boga każdemu człowiekowi naznaczona jest, do niego panią upodobni. To się stać nie może! Przysięgaliśmy, że tak się nie stanie! W ten sposób my wykonawcami woli samego Boga jesteśmy, aby świat i ludzie, za których Jego Syn umarł, na pastwę monstrów nie byli wydawani, których samo istnienie obrazę Jego majestatu stanowi. Pozwolił nam już jedną duszę odzyskać, a teraz niczym dawni krzyżowcy wyruszamy, by ich więcej ocalić. I tak jak oni w kierunku wschodzącego słońca podążymy, a jeśli w walce zginiemy, to śmierć w dobrej sprawie będzie”. Na chwilę przerwał, a ja wtrąciłem: „Ale czy hrabia nie będzie dość przebiegły? Czy skoro musiał uchodzić z Anglii, nie będzie jej omijał, tak jak tygrys omija wioski, w których go wcześniej osaczono?”. „Aha! - powiedział. - To porównanie mi się podoba! Twój ludojad, jak w Indiach tygrysa nazywają, który ludzkiej krwi posmakował, już o inną zdobycz nie dba, lecz nieustannie krąży, aż kolejną ludzką ofiarę upoluje. My też z naszej wioski tygrysa ludojada przegnaliśmy; i on także nigdy krążyć nie przestanie. Nie, on nie zrezygnuje i nie schowa

się gdzieś daleko. W swym życiu - w swym żywym życiu - granicę turecką przekraczał i wroga na jego własnej ziemi atakował. Wypierano go z powrotem; czy rezygnował? Nie! Powracał raz po raz. Zwróćcie uwagę na jego niezłomność i wytrwałość. Przy swym dziecięcym umyśle, on do pomysłu wyjazdu do wielkiego miasta bardzo długo dochodził. Co więc robi? Znajduje najbardziej obiecujące miejsce na całej ziemi. Potem do metodycznych przygotowań przystępuje. Cierpliwie swą siłę odkrywa i tkwiące w nim moce. Nowych języków się uczy. Nowe zasady życia społecznego studiuje, nowe otoczenie, politykę, prawo, finanse, naukę, obyczaje nowego kraju i nowych ludzi, którzy od jego czasów bardzo zmienili się. To tylko jego apetyt zaostrza i zwiększa pragnienie. Nie, to rozwój jego umysłu wzmaga, bowiem pokazuje mu, jak słuszne były jego przypuszczenia. Wszystkiego dokonał sam; zupełnie sam! Ze zrujnowanego grobowca w jakimś zapomnianym kraju! Czego jeszcze może dokonać, kiedy wielki świat myśli otworem przed nim stanie? On, który - wiemy o tym - ze śmierci śmiać się może; który pośród chorób zabijających całe narody rozkwitać może. Ach, gdyby ktoś taki był wysłańcem Boga, a nie diabła, ileż dobrej siły wniósłby do naszego starego świata! Ale my mamy obowiązek świat od niego uwolnić. Nasze działanie ciche i sekretne być musi, bowiem w tym oświeconym stuleciu, kiedy ludzie nie wierzą nawet w to, co na własne oczy widzą, wątpliwości mędrców jego największą siłą będą. Staną się zarazem jego zbroją i bronią, którą zniszczy nas - swych wrogów, którzy własne dusze narażają, dla bezpieczeństwa tej, którą kochają, dla dobra ludzkości i chwały Boga”. W wyniku ogólnej dyskusji ustalono, że dziś nie możemy podjąć

żadnych decyzji; że powinniśmy się z tym przespać i spróbować wyciągnąć właściwe wnioski. Jutro, kiedy się spotkamy przy śniadaniu, wymienimy opinie i podejmiemy decyzje co do dalszych działań. *** Dziś wieczorem czuję cudowny spokój i ukojenie. Jak gdyby przestała mnie prześladować czyjaś obecność. Może... Nie dokończyłam myśli; nie mogłam. Spostrzegłam bowiem w lustrze czerwone znamię na mym czole; wiem, że ciągle jestem nieczysta. DZIENNIK DRA SEWARDA 5 października. - Wstaliśmy wcześnie i myślę, że sen bardzo dobrze nam wszystkim zrobił. Kiedy spotkaliśmy się przy wczesnym śniadaniu, było więcej radości, niż ktokolwiek z nas spodziewał się jeszcze kiedykolwiek doświadczyć. To naprawdę cudowne, jak odporna jest ludzka natura. Niech tylko w jakikolwiek sposób - choćby poprzez śmierć - zostanie usunięte to, co stoi na przeszkodzie, a natychmiast powraca nadzieja i radość. Kiedy tak siedzieliśmy przy stole, co rusz przecierałem oczy ze zdumienia i zastanawiałem się, czy te wszystkie minione wydarzenia nie były tylko snem. Do rzeczywistości przywołał mnie dopiero widok czerwonego znamienia na czole pani Harker. Nawet teraz, kiedy z pełną powagą rozważam całą rzecz, wydaje mi się niemal niemożliwe, aby przyczyna wszystkich naszych zmartwień nadal istniała. Nawet pani Harker sprawia wrażenie, jakby na dłuższe chwile zapominała o swym nieszczęściu; tylko od czasu do czasu, kiedy coś jej o tym przypomni,

myśli o tym straszliwym znamieniu. Za pół godziny mamy się spotkać tu, w gabinecie, i zadecydować, co dalej robić. Dostrzegam tylko jedną bezpośrednią trudność - i jest to raczej sprawa intuicji niż racjonalnego namysłu: będziemy musieli rozmawiać ze sobą całkiem otwarcie, a mam wrażenie, że coś w tajemniczy sposób wiąże usta biednej pani Harker. Wiem, że wyciąga samodzielne wnioski, a znając ją, jestem przekonany, że muszą być inteligentne i prawdziwe. Ale nie może się nimi podzielić. Wspomniałem o tym Van Helsingowi i mamy to przedyskutować, kiedy będziemy sami. Moim zdaniem zaczyna działać ta straszna trucizna, która dostała się do jej żył. Hrabia miał swoje powody, kiedy udzielił jej - jak to określił Van Helsing - „wampirycznego krwawego chrztu”. Cóż, widocznie nawet z dobrych rzeczy można wydobyć trucizny; w epoce, w której istnienie ptomain jest niewiadomą, nie powinniśmy się niczemu dziwić! Wiem jedno: jeśli w kwestii milczenia pani Harker mój instynkt podpowiada mi prawdę, stoimy wobec poważnego problemu - wobec nieznanego zagrożenia. Ta sama siła, która teraz nakazuje jej milczenie, może nakazać jej mówić. Nie śmiem dłużej o tym myśleć, bo nawet w myślach nie chcę obrazić tej szlachetnej kobiety! Van Helsing przyjdzie do mnie nieco wcześniej niż pozostali. Spróbuję porozmawiać z nim na ten temat. Później. - Kiedy przyszedł profesor, omówiliśmy aktualny stan rzeczy. Widziałem, że coś mu chodzi po głowie i chciałby o tym porozmawiać, ale waha się, czy powinien podejmować ten temat. Przez chwilę mówił ogródkami, a potem nagle stwierdził: „Przyjacielu Johnie, jest coś, o czym my powinniśmy przynajmniej na początku - na osobności porozmawiać. Potem i resztę

możemy w to wtajemniczyć” - przerwał, więc czekałem; po chwili ciągnął dalej: - Madam Mina, nasza biedna, droga madam Mina - ona zmienia się”. Przebiegł mnie zimny dreszcz, bo w ten sposób potwierdzały się moje najgorsze obawy. Van Helsing kontynuował: „Po smutnych doświadczeniach z panną Lucy, tym razem przezorni być musimy, zanim jeszcze sprawy za daleko nie zajdą. W rzeczy samej teraz nasze zadanie jeszcze trudniejsze niż przedtem, a ten nowy problem powoduje, że każda godzina jest na wagę złota. Dostrzegam w jej fizjonomii zmiany dla wampirów typowe. Na razie jeszcze prawie niewidoczne są, ale bezstronne oko już wkrótce z łatwością dostrzec będzie je mogło. Jej zęby ostrzejsze są, a spojrzenie od czasu do czasu zimne staje się. Ale to jeszcze nie wszystko; ona teraz często milczy; tak samo było z panną Lucy. Nic nie mówiła - nawet wtedy, kiedy to, czego mieliśmy się później dowiedzieć, na kartce spisała. Moja obawa jest taka. Jeśli madam Mina w hipnotycznym transie nam powiedzieć potrafi, co hrabia widzi i słyszy, to czy nie jest jeszcze bardziej prawdopodobne, że on, który ją pierwszy zahipnotyzował, który jej krew pił i sprawił, że ona jego krew piła, że on jej umysł zmusić może do wyjawienia mu wszystkiego, co ona wie?”. Przytaknąłem mu skinieniem głowy; on ciągnął dalej: „To my temu zapobiec musimy; w niewiedzy co do naszych zamierzeń trzymać ją trzeba; tego, czego nie będzie wiedziała, wyjawić nie będzie mogła. To bardzo przykre będzie! Na samą myśl o tym serce mi się kraje. Ale tak być musi. Kiedy my dzisiaj spotkamy się, powiem jej, że z powodu, którego jej wyjawić nie mogę, ona w naszych naradach udziału już więcej nie weźmie, a tylko

strzeżona przez nas będzie”. Otarł czoło zlane obficie potem na myśl o bólu, jaki będzie musiał sprawić tej biednej duszy, która już i tak przeszła tyle tortur. Wiedziałem, że będzie dla niego pewnym pocieszeniem, jeśli mu powiem, że doszedłem do tych samych wniosków; w każdym razie uchroni go to od bolesnych wątpliwości. Powiedziałem mu o tym i skutek był zgodny z moimi oczekiwaniami. Niedługo nasze ogólne zebranie. Van Helsing wyszedł, by się do niego przygotować, zwłaszcza do tego przykrego obowiązku. Myślę, że tak naprawdę chciał się pomodlić w samotności. Później. - Początek spotkania przyniósł Van Helsingowi i mnie wielką ulgę. Pani Marker przez swego męża przesłała wiadomość, że do nas nie dołączy, ponieważ, będzie lepiej, jeśli będziemy mogli swobodnie

przedyskutować

nasze

posunięcia

nieskrępowani jej

obecnością. Spojrzeliśmy po sobie z profesorem i chyba obaj odczuliśmy ulgę. Pomyślałem, że jeśli pani Harker sama dostrzegła zagrożenie, to dzięki temu uniknęliśmy zarówno dodatkowych cierpień, jak

i

wielkiego

niebezpieczeństwa.

W

tych

okolicznościach

postanowiliśmy - porozumiawszy się pytającym spojrzeniem, na które odpowiedzią był palec przyłożony do warg - zachować nasze podejrzenie w tajemnicy aż do momentu, kiedy znów będziemy się mogli naradzić na osobności. Przeszliśmy od razu do Planu Kampanii. Najpierw Van Helsing zarysował najważniejsze fakty: „Wczoraj rano »Caryca Katarzyna« opuściła Tamizę. Przy największej szybkości, jaką kiedykolwiek rozwinąć się jej udało, dotarcie do Warny co najmniej trzy tygodnie jej zajmie. My w przeciągu

trzech dni lądem tam dotrzeć możemy. Jeśli odejmiemy dwa dni, wiedząc o tym, jak hrabia pogodą manipulować może, i jeszcze cały dzień i noc, na możliwe opóźnienia w naszej podróży, całe dwa tygodnie nam zostają. Żeby więc bezpieczny margines zachować, najpóźniej siedemnastego wyjechać musimy. Wtedy i tak na pewno na dzień przed przybyciem statku w Warnie znajdziemy się i niezbędnych przygotowań dokonać będziemy mogli. Rzecz jasna wszyscy uzbrojeni będziemy uzbrojeni przeciwko złu, temu duchowemu i fizycznemu”. Tu wtrącił się Quincey Morris: „Jak rozumiem, hrabia pochodzi z kraju obfitującego w wilki i może się tak zdarzyć, że dotrze tam przed nami. Proponuję zatem, abyśmy do naszego arsenału dodali winchestery. Mam zaufanie do winchestera, kiedy czekają mnie tego rodzaju problemy. Pamiętasz Art, jak w Tobolsku ścigało nas stado? Co byśmy wtedy dali za to, by mieć po jednym takim wielostrzałowcu!”. „Dobrze! - powiedział Van Helsing. - Niech będą winchestery. Głowa Quinceya nigdy poniżej pewnego poziomu nie schodzi, ale najwyżej się wznosi wtedy, kiedy o polowanie chodzi, choć moja metafora może większym dyshonorem jest dla nauki, niż wilki zagrożeniem dla człowieka. Tymczasem my tu nic do roboty nie mamy, a jak sądzę, nikt z nas Warny nie zna, więc dlaczego wcześniej by tam nie pojechać? Czekanie tutaj krótsze nie będzie. Dziś i jutro na przygotowania nam wystarczy, a potem, jeśli wszystko dobrze pójdzie, nasza czwórka w podróż wyruszyć może”. „Czwórka?” - zapytał Harker, spoglądając na nas po kolei. „Oczywiście! - odparł szybko profesor. - Pan zostać musi, żeby

swoją uroczą żoną zająć się!”. Harker przez chwilę milczał, a potem odezwał się głuchym głosem: „Porozmawiamy o tym rano. Chcę się naradzić z Miną”. Pomyślałem, że teraz jest najlepsza pora, aby Van Helsing ostrzegł go, by nie wyjawiał jej naszych planów. Ale on nie zareagował. Spojrzałem na niego znacząco i chrząknąłem. W odpowiedzi przyłożył palec do ust i szybko się odwrócił. Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 5 października, po południu. - Po naszym porannym spotkaniu przez jakiś czas nie mogłem zebrać myśli. Rozwój wypadków wprawił mnie w zdumienie, co uniemożliwia aktywne myślenie. Zastanowiła mnie determinacja Miny, by nie brać udziału w dyskusji. Ponieważ nie miałem okazji tego z nią przedyskutować, jestem zdany na domysły. Nie przychodzi mi do głowy żadne rozwiązanie. Nie rozumiem też, dlaczego inni tak na to zareagowali. Ostatnim razem, kiedy na ten temat rozmawialiśmy, ustaliliśmy, że nie będziemy już mieli przed sobą żadnych tajemnic. Mina śpi, spokojnie i słodko, jak małe dziecko. Jej wargi tworzą łagodne łuki, a twarz promienieje szczęściem. Bogu niech będą dzięki, że zdarzają się jej jeszcze takie chwile. Później. - Jakie to wszystko dziwne! Siedziałem, obserwując pogodny sen Miny i sam byłem tak bliski szczęścia, jaki nie będę już chyba nigdy w życiu. Kiedy nadszedł wieczór, a zachodzące słońce pokryło ziemię długimi cieniami, panująca w pokoju cisza stawała się jakby coraz bardziej podniosła. Nagle Mina otworzyła oczy i,

spoglądając na mnie z czułością, rzekła: „Jonathanie, chcę, żebyś mi coś przyrzekł na swój honor, świętą przysięgą przed Bogiem, której nie złamiesz, choćbym padła przed tobą na kolana i błagała cię, zalewając się gorzkimi łzami. Szybko, musisz zaraz przysiąc”. „Mino - odparłem - nie mogę złożyć takiej przysięgi ot tak. Może nawet nie mam prawa jej złożyć”. „Ależ ukochany - powiedziała z taką mocą, że jej oczy zalśniły niczym dwie gwiazdy polarne - to jest przecież moje życzenie; i tu nie chodzi o mnie. Możesz zapytać dra Van Helsinga, czy nie mam racji; jeśli się ze mną nie zgodzi, będziesz mógł zrobić wedle swego uznania”. „Przysięgam!” - powiedziałem, a ona przez chwilę wyglądała na ogromnie uszczęśliwioną, choć nie można mówić o szczęściu, widząc czerwone znamię na jej czole. Powiedziała: „Przyrzeknij,

że

nie

zdradzisz

mi

żadnych

szczegółów

dotyczących kampanii przeciwko hrabiemu. Nie powiesz wprost ani nie dasz do zrozumienia; w żadnym momencie, dopóki noszę to na sobie!” i z wielką powagą wskazała na znamię. Zrozumiałem, że jest śmiertelnie poważna, więc rzekłem uroczyście: „Przysięgam!” - i kiedy to powiedziałem, poczułem natychmiast, jak między nami zamykają się jakieś niewidzialne drzwi. Później, północ. - Przez cały wieczór Mina była ożywiona i radosna. Do tego stopnia, że wszyscy pozostali nabrali otuchy, jak gdyby zainfekowała ich swoją radością; w rezultacie nawet ja odniosłem wrażenie, jakby ten całun smutku, który okrywa nas wszystkich, nieco

się uniósł. Wszyscy wcześnie udaliśmy się na spoczynek. Mina śpi jak dziecko; to nadzwyczajne, że może tak zasypiać pośród tych wszystkich koszmarów. Bogu za to niech będą dzięki, bo przynajmniej we śnie może zapomnieć o swych troskach. Może podziała na mnie jej przykład, tak jak jej radość dziś wieczorem. Spróbuję zasnąć. Ach, i obym nie miał żadnych snów! 6 października, rano. - Kolejna niespodzianka. Mina obudziła mnie bardzo wcześnie, niemal o tej samej porze co wczoraj, i poprosiła, bym sprowadził dra Van Helsinga. Pomyślałem, że chodzi jej o kolejny seans hipnotyczny i bez słowa po niego poszedłem. Najwyraźniej spodziewał się tego wezwania, kiedy bowiem wszedłem do jego pokoju, zastałem go kompletnie ubranego. Miał uchylone drzwi, więc słyszał, jak do niego idę. Przyszedł natychmiast; kiedy wszedł do naszego pokoju, zapytał Mine, czy może poprosić pozostałych. „Nie - odparła z prostotą - to nie będzie potrzebne. Przecież równie dobrze pan może im to powtórzyć. Otóż muszę jechać z wami”. To żądanie zaskoczyło dra Van Helsinga, podobnie zresztą jak mnie. Po chwili milczenia zapytał: „Dlaczego?” „Musicie wziąć mnie ze sobą. Ja będę bezpieczniejsza z wami, a wy ze mną”. „Ale dlaczego, droga pani Mino? Przecież pani wie, że zapewnienie pani bezpieczeństwa za nasz najświętszy obowiązek sobie poczytujemy. Znajdziemy się wśród niebezpieczeństw, które ze względu na... pewne okoliczności są dla pani - albo przynajmniej mogą być bardziej zabójcze niż dla nas”.

Przerwał zmieszany. Wskazała palcem na swe czoło i odparła: „Wiem. I właśnie dlatego muszę jechać. Teraz, kiedy wschodzi słońce, mogą to panu powiedzieć; później może znów nie będę w stanie tego uczynić. Wiem, że kiedy hrabia sobie tego zażyczy, i tak będę musiała się do niego udać. Wiem też, że jeśli mi każe, bym zrobiła to w tajemnicy, będę musiała was oszukać. Nawet Jonathana”. Bóg widział to spojrzenie, którym mnie obdarzyła, wypowiadając te słowa, i jeśli prawdą jest, że jeden z aniołów zapisuje wszystkie nasze uczynki, to spojrzenie będzie jej przynosić zaszczyt po wsze czasy. Jedyne, co mogłem, to ująć mocno jej dłoń; nie byłem w stanie wydusić z siebie nawet jednego słowa; moje wzruszenie było zbyt wielkie, bym mógł znaleźć ukojenie choćby we łzach. Ciągnęła dalej: „Jesteście silni i odważni. Jesteście silni razem, bowiem możecie stawić czoło temu, co złamałoby ludzką wytrzymałość jednego człowieka, gdyby musiałby mnie strzec sam. Poza tym mogę być użyteczna, bowiem hipnotyzując mnie, możecie się dowiedzieć tego, o czym nawet ja sama nie mam pojęcia”. Dr Van Helsing rzekł z wielką powagą: „Madam Mino, jak zwykle przed pani mądrością ja ustąpić muszę; pani z nami pojedzie i razem dokonamy tego, co jest naszym celem”. Kiedy

to

powiedział,

przeciągające

się

milczenie

Miny

spowodowało, że spojrzałem na nią. Opadła na poduszkę i zasnęła. Nie obudziła się nawet wtedy, gdy uniosłem rolety i cały pokój zalało słoneczne światło. Van Helsing dał mi znak, bym po cichu z nim wyszedł. Poszliśmy do niego, a już po chwili dołączyli lord Goldaming,

dr Seward i pan Morris. Profesor zrelacjonował im rozmowę z Miną, a potem ciągnął dalej: „Jeszcze przed południem wyruszamy do Warny. Teraz nowy element pojawił się: madam Mina. Ależ jej dusza jest szczera! Powiedzenie nam tego wszystkiego prawdziwą torturą dla niej być musiało; ale ona zupełną słuszność ma, a my na czas ostrzeżeni zostaliśmy. Żadnej nadarzającej się okazji nam zmarnować nie wolno i w Warnie, jak tylko statek przypłynie, do działania gotowi być musimy”. „Co dokładnie zrobimy?” - zapytał lakonicznie pan Morris. Profesor odpowiedział po chwili milczenia: „Najpierw

na

pokład

wejdziemy;

potem,

kiedy skrzynię

znajdziemy, gałązkę dzikiej róży my na niej położymy. Dobrzeją przymocujemy, bo dopóki ona tam będzie, nic skrzyni opuścić nie zdoła. Przynajmniej taki jest przesąd, a właśnie przesądom my teraz przede wszystkim ufać powinniśmy. Ludzie wierzyli w nie dawniej i nadal ich korzenie w wierze tkwią. Potem, kiedy sposobność się nadarzy, kiedy nikogo w pobliżu nie będzie, my skrzynię otworzymy - a potem wszystko już będzie w porządku”. „Nie będę czekał na żadną sposobność - powiedział Morris. Kiedy znajdę skrzynię, otworzę ją i zniszczę tego potwora, choćby patrzyło na mnie i tysiąc ludzi i choćbym w następnej chwili miał za to zostać starty z powierzchni ziemi!”. Odruchowo chwyciłem jego dłoń i przekonałem się, że jest twarda, jakby była wykuta z żelaza. Myślę, że właściwie zrozumiał moje spojrzenie; a przynajmniej mam taką nadzieję.

„Dobry z pana chłopiec - powiedział dr Van Helsing - odważny chłopiec. Quincey to prawdziwy mężczyzna i niech go za to Bóg błogosławi. Wierz mi, moje dziecko, że żaden z nas z tyłu nie zostanie i strach żadnego z nas nie powstrzyma. Ale zrobimy tak, jak powiedziałem; musimy tak zrobić. Ale w rzeczy samej... w rzeczy samej dzisiaj my jeszcze nie wiemy, co będziemy musieli zrobić. Tyle jeszcze wydarzyć się może; rzeczy taki obrót przybrać mogą, że nic z góry przewidzieć nie można. Wszyscy uzbrojeni będziemy, na wszystkie możliwe sposoby; a kiedy nadejdzie koniec, damy z siebie wszystko. Teraz wszystkie nasze sprawy trzeba nam uporządkować, wszystko, co naszych bliskich dotyczy i tych, którzy są od nas zależni, bo nikt z nas nie wie, jaki go koniec czeka, kiedy ani gdzie. Ja już to zrobiłem i ponieważ w tej sprawie nie mam już nic więcej do zrobienia, przygotowaniami do podróży zajmę się. Kupię bilety i tak dalej”. Nie było już nic do dodania, więc rozeszliśmy się. Uporządkuję teraz swoje ziemskie sprawy, żeby być przygotowanym na to, co może nastąpić... Później. - Gotowe; testament spisany, wszystko pozałatwiane. Mina - jeśli przeżyje - odziedziczy wszystko. Jeśli stanie się inaczej, wtedy dostaną to ci, którzy byli dla nas tacy dobrzy. Niedługo zajdzie słońce; przypomniał mi o tym niepokój Miny. Jestem pewien, że w jej umyśle jest coś, co objawi się, kiedy słońce całkiem zajdzie. Te chwile napełniają nas wszystkich wielkim niepokojem, bowiem każdy wschód i zachód słońca przynosi jakieś nowe niebezpieczeństwo, jakiś nowy ból, który - co daj Boże - stanie się drogą do szczęśliwego końca. Piszę to wszystko w moim dzienniku,

bowiem moja ukochana nie może tego teraz usłyszeć; jeśli jednak będzie to mogła kiedyś przeczytać, wszystko tu znajdzie. Woła mnie.

ROZDZIAŁ XXV DZIENNIK DRA SEWARDA 11 października, wieczór. - Jonathan Harker poprosił mnie, bym to zanotował, bowiem on - jak mówi - nie jest bezstronny, a pragnie zachować szczegółową relację. Chyba żaden z nas nie był zaskoczony, kiedy przed zachodem słońca zostaliśmy zaproszeni przez panią Harker. Zrozumieliśmy ostatnio, że wschód i zachód słońca to dla niej momenty szczególnej wolności, kiedy może się manifestować jej dawna osobowość, a żadna zewnętrzna siła jej nie kontroluje, nie ogranicza i do niczego jej nie popycha. Zaczyna się to około pół godziny przez zachodem lub wschodem słońca i trwa do chwili, gdy słońce jest już wysoko lub dopóki chmury są jeszcze oświetlane promieniami dobywającymi się zza horyzontu. Najpierw jest to rodzaj negatywnego stanu, jakby rozluźnienia więzów, po którym szybko następuje absolutna wolność. Kiedy jednak swoboda na powrót niknie, także i ta zmiana następuje bardzo szybko, a jej zapowiedzią jest jedynie dłuższe milczenie pani Harker. Kiedy spotkaliśmy się dziś wieczorem, była nieco napięta i wiele symptomów świadczyło o tym, że toczy się w niej jakaś wewnętrzna walka. Według mnie próbowała się gwałtownie wyswobodzić, kiedy to tylko było możliwe. Wystarczyło jednak zaledwie kilka minut, aby w pełni odzyskała kontrolę nad sobą. Wtedy, przywoławszy gestem męża, by usiadł obok niej na łóżku, na którym spoczywała, półleżąc, poprosiła, byśmy także i my ustawili nasze krzesła blisko niej. Wreszcie, trzymając

w dłoniach mężowską rękę, rzekła: „Być może po raz ostatni jesteśmy razem, wolni. Wiem, mój kochany; wiem, że ty będziesz ze mną aż do końca”. Skierowała te słowa do męża, którego dłoń wyraźnie zacisnęła się na dłoni żony. „Rano wyruszamy wypełnić naszą misję i Bóg jeden wie, co nas tam czeka. Dzięki waszej dobroci jadę z wami. Wiem, że wy - odważni i sumienni mężczyźni - zrobicie wszystko, co tylko można zrobić dla biednej słabej kobiety, której dusza jest już może stracona - nie, nie, jeszcze nie, ale na pewno jest zagrożona! Musicie jednak pamiętać, że ja jestem inna. W mojej krwi - w mojej duszy - znajduje się jad, który może mnie zniszczyć; który niechybnie mnie zniszczy, o ile nie pojawi się jakiś ratunek. Ach, moi przyjaciele, wiecie równie dobrze jak ja, że moja dusza jest w niebezpieczeństwie, i chociaż wiem, że istnieje pewne rozwiązanie, ani mnie, ani wam nie wolno go wybrać!”. I słodko spojrzała na każdego z nas, by na ostatku zatrzymać wzrok na swym mężu. „Co to za rozwiązanie? - zapytał chrapliwym głosem Van Helsing. - Cóż to za wyjście, które jest przed nami zamknięte?”. „Mogłabym umrzeć teraz - z własnej albo z obcej ręki - zanim jeszcze nie stało się większe zło. Wiem i wy też to doskonale wiecie, że gdybym była martwa, moglibyście uwolnić mą nieśmiertelną duszę, tak samo, jak uwolniliście duszę biednej Lucy. I gdyby chodziło tylko o samą śmierć, albo o lęk przed śmiercią, nie wahałabym się umrzeć tu i teraz, pośród kochających mnie przyjaciół. Ale tu nie chodzi tylko o śmierć. Nie wierzę, aby, kiedy jest jeszcze nadzieja i kiedy możemy zrobić coś dobrego, Bóg chciał mej śmierci. Dlatego rezygnuję z tej

pewności, jaką dałby mi spoczynek wieczny, i wkraczam w mrok, gdzie czaić się mogą najczarniejsze rzeczy, jakie kiedykolwiek nosiły ziemia i piekło!”. Milczeliśmy, bowiem intuicja podpowiadała nam, że to dopiero preludium. Wszystkie twarze były nieruchome, a oblicze Harkera dosłownie aż poszarzało. On może dokładniej niż inni domyślał się, co nas czeka. Ciągnęła dalej: „Oto mój wkład do naszej spółki”. Nie mogłem nie zanotować tej oryginalnej prawniczej frazy, której z całą powagą użyła w takich okolicznościach. „A jaki będzie wkład każdego z panów? Wiem, wasze życie - ciągnęła pospiesznie - ale to łatwe dla takich odważnych mężczyzn. Wasze życie należy do Boga i możecie Mu je oddać. Ale co dacie mnie?”. Spojrzała na nas pytająco, choć tym razem unikała wzroku męża. Quincey chyba zrozumiał. Skinął głową, a jej oblicze pojaśniało. „Powiem wam zatem otwarcie, czego od was oczekuję, bo tu nie może być pomiędzy nami żadnych niedomówień. Musicie mi przyrzec, wszyscy i każdy z osobna - nawet ty, mój ukochany mężu - że jeśli to się okaże konieczne, zabijecie mnie”. „Co to znaczy »konieczne«?” - to był głos Quinceya, jednak nienaturalnie cichy i pełen napięcia. „Kiedy będziecie przekonani, że jestem już tak odmieniona, iż najlepiej będzie, jeśli umrę. A kiedy moje ciało będzie już martwe, wtedy bez zwłoki przebijecie mnie kołkiem i odetniecie głowę; albo zrobicie cokolwiek innego, co zapewni mi spokój!”. Po chwili milczenia pierwszy podniósł się Quincey. Przyklęknął przed nią i ujmując jej dłoń, powiedział uroczyście:

„Jestem tylko prostym człowiekiem, który niczym nie zasłużył na takie wyróżnienie, ale przysięgam pani na wszystko, co dla mnie święte i drogie, że kiedy nadejdzie taka chwila, nie cofnę się przed obowiązkiem, który pani na nas nałożyła. Obiecuję pani także, że upewnię w tym pozostałych; że jeśli będę miał jakiekolwiek wątpliwości, uznam, że ta chwila nadeszła!”. „Przyjacielu!” - tylko tyle zdołała wykrztusić przez łzy, którymi się zalała, gdy, skłoniwszy się przed nim, ucałowała jego dłoń. „Ja także przysięgam, moja droga madam Mino!” - powiedział Van Helsing. „I ja!” - rzucił lord Goldaming, a każdy z nich przyklękał przed nią, by złożyć przysięgę. Po nich przyszła kolej na mnie, aż wreszcie zwrócił się do niej mąż, z omdlewającym wzrokiem i szaroziemistą cerą, która przytłumiła śnieżną białość jego włosów; zapytał: „Czyja także muszę przysięgać, moja żono?”. „Ty także, najukochańszy - powiedziała głosem, w którym brzmiało ogromne współczucie. - Nie wolno ci się wahać. Jesteś mi najbliższy, najdroższy, jesteś dla mnie całym światem; nasze dusze splecione są w jedną na całe życie i na resztę wieczności. Pomyśl, kochany, że były kiedyś czasy, gdy odważni mężczyźni zabijali swoje żony i kobiety, by nie wpadły w ręce wroga. I ręka im nie zadrżała tylko dlatego, że o śmierć błagały te, które kochali. To obowiązek mężczyzny wobec tych, których kocha, kiedy nadchodzi dla nich chwila bolesnej próby! I, mój kochany, jeśli już musi mnie spotkać śmierć z czyjejś ręki, niech to będzie ręka tego, który mnie kocha najbardziej. Doktorze Van Helsing nie zapomniałam, jak w przypadku biednej Lucy okazał pan

litość temu, który kochał... - przerwała, oblewając się rumieńcem, i zmieniła pierwotną myśl - temu, który miał największe prawo do tego, by dać jej wieczny spokój. Jeśli znów tak się zdarzy, pragnę, aby pan sprawił, by pośród szczęśliwych wspomnień mego męża znalazło się i to, że to właśnie jego kochająca ręka uwolniła mnie z tych straszliwych pęt, które mi nałożono”. „Przysięgam!” - zabrzmiał głuchy głos profesora. Pani Harker uśmiechnęła się - naprawdę się uśmiechnęła i z westchnieniem ulgi opadła na poduszkę; potem rzekła: „A teraz ostrzeżenie; ostrzeżenie, którego nigdy nie wolno wam zapomnieć. Chwila, o której mówiliśmy, jeśli nadejdzie, może nadejść szybko i nieoczekiwanie, i w takim przypadku nie możecie tego odwlekać, ale musicie wykorzystać pierwszą nadarzającą się okazję. W takiej chwili mogę być - nie! - ja wtedy będę sprzymierzona z waszym wrogiem przeciwko wam. Mam jeszcze jedną prośbę - powiedziała to bardzo uroczystym tonem. - Nie jest już tak ważna jak tamta, ale chciałabym, żebyście jeszcze coś dla mnie zrobili”. Wszyscy w milczeniu skinęliśmy głowami; jakiekolwiek słowa były zupełnie zbędne. „Chciałabym, żebyście teraz odczytali modlitwę za zmarłych”. Przerwał jej głęboki jęk męża; ujęła jego dłoń i, przycisnąwszy ją do serca, ciągnęła dalej: „Kiedyś i tak będziesz ją musiał nade mną odmówić. Jakkolwiek się to wszystko skończy, ona przyniesie nam wszystkim - lub przynajmniej niektórym z nas - ukojenie. Mam nadzieję, mój najmilszy, że to ty mi ją przeczytasz, bowiem wtedy pozostanie w mojej pamięci na zawsze zapisana twoim głosem -

cokolwiek się stanie!”. „Ależ najmilsza - błagał - śmierć jest jeszcze daleko przed tobą”. „Nie! - odparła, unosząc dłoń w geście przestrogi. - Jestem teraz pogrążona w śmierci głębiej, niż gdyby przygniatał mnie ciężar grobowej płyty!”. „Ach, żono moja, czyż naprawdę muszę ją czytać?” - spytał znów, zanim zaczął. Powiedziała tylko: „To mi przyniesie pociechę, mój mężu!”. Otwarła modlitewnik, a on zaczął czytać. Nie jestem w stanie - nikt nie byłby w stanie - oddać tej niecodziennej sceny - jej powagi, rozpaczy, smutku i grozy; a jednocześnie jej uroku! Nawet sceptyk, dla którego wszystko, co święte czy przepełnione uczuciami, jest zaledwie karykaturą gorzkiej prawdy, wzruszyłby się do głębi, gdyby ujrzał tę grupkę kochających się i oddanych sobie przyjaciół, klęczącą wokół tej zbolałej, pogrążonej w smutku kobiety; lub usłyszał jej męża, który pełnym czułej namiętności, często łamiącym się ze wzruszenia głosem odczytał prostą i piękną modlitwę za zmarłych: „Już więcej mówić nie mogę... słowa zawodzą... a głos w gardle mi uwiązł...!”. Intuicja jej nie zawiodła. Choć to wszystko było bardzo dziwne, a z perspektywy czasu mogło się wydać dziwaczne nawet nam, którzy wtedy odczuliśmy całą siłę tej chwili, modlitwa dodała nam otuchy; a cisza, która była znakiem końca swobody duszy pani Harker, nie była już tak pełna rozpaczy, jak wcześniej się tego obawialiśmy.

Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 15 października. Warna. - Charing Cross opuściliśmy rankiem 12 i jeszcze tego samego dnia wieczorem byliśmy w Paryżu, gdzie zajęliśmy zarezerwowane dla nas miejsca w Orient Expresie. Jechaliśmy przez całą noc i cały dzień; na miejsce przybyliśmy około piątej po południu. Lord Goldaming poszedł do konsulatu, by sprawdzić, czy nie ma do niego telegramu, podczas gdy pozostali rozlokowali się w tym hotelu hotelu Odessus. Podczas podróży zaszły może jakieś godne wzmianki zdarzenia, jednak zbyt niecierpliwie wyczekiwałem przyjazdu na miejsce, bym zwrócił na nie uwagę. Dopóki „Caryca Katarzyna” nie przypłynie do portu, wszystko będzie dla mnie obojętne. Dzięki Bogu Mina czuje się dobrze i wygląda, jakby nabierała sił. Jej twarz nabrała rumieńców. Dużo śpi; przespała niemal całą podróż. Tylko przed wschodem i zachodem słońca staje się bardzo ożywiona i czujna; w tych momentach Van Helsing zawsze ją hipnotyzuje. Początkowo wymagało to nieco wysiłku i wielu hipnotycznych gestów, ale teraz najwyraźniej poddaje się od razu, jak gdyby do tego nawykła, i nie potrzeba prawie żadnych zabiegów. Wydaje się, że w tych chwilach jego wola ma władzę nad jej myślami. Zawsze pytają, co widzi i słyszy. Na pierwsze pytanie odpowiada: „Nic; jest zupełnie ciemno”. A na drugie: „Słyszę fale uderzające o kadłub statku i przepływającą wodę. Żagle i liny pracują, a maszty i reje trzeszczą. Jest silny wiatr - słyszę, jak jęczy w linach, a dziób rozcina wysokie fale”.

Najwyraźniej „Caryca Katarzyna” jest ciągle na morzu, w drodze do Warny. Właśnie wrócił lord Goldaming. Dostał cztery telegramy - po jednym każdego dnia od naszego wyjazdu. Wszystkie mówiły to samo: Lloyd's nie otrzymał żadnych raportów o „Carycy Katarzynie”. Przed wyjazdem z Londynu zobowiązał swego agenta do przesyłania mu każdego dnia telegramu z wiadomością, czy były jakieś raporty o statku. Miał otrzymywać depesze nawet wtedy, gdyby raportów nie było; mógł więc być pewien, że w Londynie przez cały czas ktoś ma na wszystko oko. Zjedliśmy kolację i wcześnie udaliśmy się na spoczynek. Jutro mamy się spotkać z wicekonsulem i spróbować załatwić dla nas wstęp na pokład statku zaraz po jego wejściu do portu. Van Helsing mówi, że mamy szansę, jeśli dostaniemy się na pokład pomiędzy wschodem a zachodem słońca. Hrabia, nawet jeśli przyjmie postać nietoperza, nie może z własnej woli przebyć płynącej wody, a więc nie może opuścić statku. Ponieważ - nie chcąc budzić podejrzeń - nie ośmieli się przyoblec w postać człowieka, musi pozostać w skrzyni. Jeśli więc wejdziemy na pokład po wschodzie słońca, będzie zdany na naszą łaskę; możemy bowiem wtedy otworzyć skrzynię i zanim się zbudzi, zrobić z nim to samo, co z biedną Lucy. Nie dbamy o to, jaką mu wyświadczamy łaskę. Chyba nie będzie większych problemów z urzędnikami i marynarzami. Dzięki Bogu jest to kraj, w którym łapówka otwiera wszystkie drzwi, a mamy ze sobą dużo pieniędzy. Musimy tylko zadbać, aby statek nie mógł niespodziewanie wejść do portu pomiędzy zachodem a wschodem słońca, a wszystko będzie dobrze. Sądzę, że Sędzia Obfity Portfel rozstrzygnie tę sprawę po naszej myśli!

16 października. - Relacje Miny się nie zmieniają: uderzenia fal i przepływająca woda, ciemność i sprzyjające wiatry. Najwyraźniej przybyliśmy we właściwym czasie, a kiedy usłyszymy o „Carycy Katarzynie”, będziemy gotowi. Ponieważ musi przepłynąć Dardanele, na pewno nam o tym doniosą. *** 17 października. - Chyba wszystko jest już przygotowane na powitanie hrabiego powracającego z zagranicznych wojaży. Przed wyjazdem Goldaming poinformował firmę przewozową o swych podejrzeniach, iż wysłana za granicą skrzynia może zawierać przedmioty skradzione jego przyjacielowi i otrzymał połowiczną zgodę na jej otwarcie - na własną odpowiedzialność. Właściciel dał mu pismo, w którym polecał kapitanowi, by ten udzielił mu niezbędnej pomocy we wszystkich czynnościach podjętych przez niego na pokładzie statku, a także podobne upoważnienie adresowane do swego agenta w Warnie. Spotkaliśmy się z agentem, który był pod dużym wrażeniem uprzejmości Goldaminga i jesteśmy przekonani, że dołoży wszelkich starań, by nam pomóc. Ustaliliśmy, co zrobimy po otwarciu skrzyni. Jeśli hrabia w niej będzie, Van Helsing i Seward natychmiast odetną mu głowę i przebiją serce kołkiem. Morris, Goldaming i ja zadbamy o to, by nikt im w tym nie przeszkodził, nawet gdybyśmy musieli użyć broni, którą będziemy mieli pod ręką. Profesor mówi, że gdyby to się udało, ciało hrabiego wkrótce rozpadłoby się w proch. W takim przypadku, nawet jeśli ktoś zacząłby nas podejrzewać o morderstwo, nie byłoby żadnych dowodów. Ale nawet gdyby jego ciało miało się nie rozpaść, od tego zależy cała nasza przyszłość i może pewnego dnia ten wpis stanie

się dowodem, który uratuje nas przed szubienicą. Ja i tak zaryzykuję, wdzięczny Opatrzności, że w ogóle dostałem taką szansę. Mamy zamiar poruszyć niebo i ziemię, żeby dopiąć swego. Ustaliliśmy z pewnymi urzędnikami, że jak tylko „Caryca Katarzyna” zostanie zauważona, będziemy powiadomieni przez specjalnego posłańca. 24 października. - To już tydzień, jak czekamy. Codziennie telegramy do Goldaminga, ale we wszystkich to samo: „Żadnych meldunków”.

Niezmienne

odpowiedzi

Miny

podczas

hipnozy:

„Uderzające fale, płynąca woda i trzeszczenie masztów”.

Telegram od Rufusa Smitha, Lloyd's, Londyn, do Lorda Goldaminga, na ręce wicekonsula Jej Królewskiej Mości w Warnie 24 października Dziś rano „Caryca Katarzyna” przysłała meldunek z Dardaneli. DZIENNIK DRA SEWARDA 24 października. - Jakże brakuje mi mojego fonografu! Zapisywanie dziennika piórem okropnie mnie męczy, ale Van Helsing nalega, abym to robił. Byliśmy dziś ogromnie podekscytowani, kiedy Goldaming dostał telegram z Lloyd'sa. Teraz już wiem, co czuje żołnierz podczas bitwy, kiedy słyszy sygnał do ataku. Jedynie pani Harker nie okazywała żadnych emocji. W końcu to całkowicie zrozumiałe przecież dopilnowaliśmy, aby się o tym nie dowiedziała, i w jej obecności staraliśmy się niczego po sobie nie pokazywać. Jestem pewien, że dawniej by to zauważyła, niezależnie od tego, jak starannie byśmy się maskowali. Ale w przeciągu ostatnich trzech tygodni bardzo

się pod tym względem zmieniła. Jakby coraz bardziej pogrążała się w letargu i choć robi wrażenie silnej i zdrowej i nabrała nieco rumieńców, jej stan martwi Van Helsinga i mnie. Często o niej rozmawiamy, nie wspominając o tym jednak pozostałym uczestnikom wyprawy. Biednemu Harkerowi pękłoby serce - a z pewnością doprowadziłoby go to do rozstroju nerwowego - gdyby wiedział, że mamy chociaż cień podejrzenia.

Van

Helsing

zdradził

mi,

że

podczas

seansów

hipnotycznych bardzo dokładnie bada jej zęby, bowiem, jak twierdzi, dopóki nie zaczną stawać się ostrzejsze, nie ma bezpośredniego zagrożenia należałoby

ostateczną przemianą. Gdyby natomiast to nastąpiło, coś

przedsięwziąć!...

Obaj

wiemy,

co

należałoby

przedsięwziąć, choć nawet ze sobą głośno o tym nie rozmawiamy. Żaden z nas nie może się cofnąć przed wykonaniem tego zadania - choć sama myśl o nim napawa wstrętem. „Eutanazja” - cóż to za wspaniałe i kojące słowo! Jestem po stokroć wdzięczny temu, kto je wymyślił. Dopłynięcie tu z Dardaneli w tempie, w jakim „Caryca Katarzyna” przypłynęła z Londynu, zajmie zaledwie około 24 godzin. Powinna zatem przybić do portu rano, a ponieważ nie jest możliwe, aby przybyła wcześniej, kładziemy się wcześnie spać. Wstaniemy o pierwszej w nocy, by być w gotowości. 25 października, północ. - Żadnych wieści o przybyciu statku. Hipnotyczna relacja pani Harker była dzisiejszego ranka taka sama jak zwykle, więc nowe wiadomości mogą pojawić się w każdej chwili. Wszystkich mężczyzn ogarnęła gorączka; jedynie Harker jest spokojny. Jego ręce są zimne jak lód, a godzinę temu zastałem go ostrzącego swój wielki sztylet Gurków, z którym teraz ani na chwilę się nic rozstaje.

Mamę będą widoki hrabiego, jeśli ostrze kukri kiedykolwiek dotknie jego gardła, trzymane tą zdecydowaną, zimną ręką! Pani Harker nieco nas dzisiaj z Van Helsingiem zaniepokoiła. Około południa wpadła w jakiś dziwny letarg, który bardzo się nam nie podobał; choć nie powiedzieliśmy o tym reszcie, niezmiernie nas to zmartwiło. Przez cały ranek była bardzo niespokojna, więc kiedy dowiedzieliśmy się, że zasnęła, ucieszyliśmy się. Kiedy jednak jej mąż wspomniał, że spała tak mocno, iż nie mógł jej dobudzić, poszliśmy to sprawdzić. Oddychała normalnie i wyglądała tak zdrowo i spokojnie, że stwierdziliśmy, iż sen to dla niej najlepsze lekarstwo. Biedna dziewczyna ma tyle złych wspomnień, że nie ma nic dziwnego w tym, iż sen, który niesie ze sobą zapomnienie, dobrze na nią działa. Później. - Nasza opinia była trafna; gdy bowiem przebudziła się po pokrzepiającym, kilkugodzinnym śnie, wydawała się radośniejsza i silniejsza niż przez wiele ostatnich dni. O zachodzie słońca złożyła kolejną hipnotyczną relację. Gdziekolwiek na Morzu Czarnym hrabia się teraz znajduje, spieszy do celu. Ufam, że zmierza ku swemu przeznaczeniu! 26 października. - Kolejny dzień bez żadnych wieści o „Carycy Katarzynie”. Powinna już tu być. Najwyraźniej ciągle płynie, bowiem sprawozdanie złożone przez panią Harker o wschodzie słońca, brzmiało tak samo, jak zwykle. Możliwe, że żaglowiec zatrzymywał się od czasu do czasu z powodu mgły. Z niektórych parowców, które wpłynęły ostatniego wieczora, zaobserwowano tumany mgły na północ i na południe od portu. Musimy czuwać, ponieważ przybycie statku może zostać zasygnalizowane w każdej chwili.

27 października, północ. - To wszystko jest bardzo dziwne. Nie ma żadnych wieści o statku, na który czekamy. Wczoraj wieczorem i dziś rano relacja pani Harker była taka sama jak zwykle: „Uderzające fale i przepływająca szybko woda”, choć dodała, że „fale są bardzo słabe”. Telegramy z Londynu mówiły to samo : „Żadnych dalszych wieści”. Van Helsing jest ogromnie niespokojny i powiedział mi właśnie, że obawia się, iż hrabia się nam wymyka. Dodał znacząco: „Nie podobał mi się ten letarg pani Miny. Dusza i pamięć mogą w czasie transu robić dziwne rzeczy”. Właśnie miałem go poprosić o dodatkowe wyjaśnienia, kiedy wszedł Harker, a on ruchem ręki nakazał mi milczenie. Dziś o zachodzie słońca musimy spowodować, żeby pani Harker powiedziała nam więcej w stanie hipnozy.

Telegram od Rufusa Smitha, z Londynu, do Lorda Goldaminga, na ręce wicekonsula Jej Królewskiej Mości w Warnie 28 października „Caryca Katarzyna” melduje przybycie do Galati dziś o pierwszej. DZIENNIK DRA SEWARDA 28 października. - Telegram informujący o przybyciu statku do Galati nie był chyba dla nikogo z nas takim szokiem, jak można by się tego było spodziewać. To prawda, nie wiedzieliśmy dokładnie skąd, jak i kiedy coś na nas spadnie, domyślaliśmy się jednak, że wydarzy się coś niespodziewanego. Opóźnianie się przybycia statku do Warny utwierdziło nas w przekonaniu, że rozwój wydarzeń będzie odmienny od oczekiwanego. Pozostało nam tylko czekać, by przekonać się, gdzie

pojawi się zmiana. Niemniej jednak to była pewna niespodzianka. Myślę, że jakiś naturalny mechanizm sprawia, iż zawsze - nawet wbrew sobie - mamy nadzieję, iż wszystko będzie przebiegać tak, jak powinno, a nie tak, jak podpowiada nam nasza wiedza. Transcendentalizm jest latarnią morską dla aniołów, nawet jeśli dla człowieka jest tylko błędnym ognikiem. To było dziwne doświadczenie i każdy z nas przyjął je inaczej. Van Helsing na chwilę wzniósł ręce nad głowę, jak gdyby składał protest przed obliczem Wszechmogącego; nie wyrzekł jednak ani słowa i po kilku sekundach wstał z wyrazem determinacji na twarzy. Lord Goldaming okropnie pobladł i siedział, ciężko dysząc. Ja sam byłem na pół ogłuszony i spoglądałem w zdumieniu to na jednego, to na drugiego. Gestem, który tak dobrze znałem, Quincey Morris zacisnął pas. W dawnych czasach naszych wędrówek oznaczało to: „czas działać”. Twarz pani Harker stała się biała jak kreda, tak że znamię zapłonęło na czole bardzo wyraźnie; z pokorą złożyła ręce i spojrzała w górę, pogrążając się w modlitwie. Harker się uśmiechnął - naprawdę się uśmiechnął - mrocznym i gorzkim uśmiechem człowieka pozbawionego nadziei; jednocześnie jednak gestem dał wyraz czemuś całkiem innemu, bowiem jego ręce instynktownie spoczęły na rękojeści wielkiego noża kukri. „Kiedy odchodzi następny pociąg do Galati?” - Van Helsing nie skierował tego pytania do nikogo konkretnego. „Jutro rano o 6.30!”. Wytrzeszczyliśmy w zdumieniu oczy, bowiem odpowiedź padła z ust pani Harker. „Skąd na Boga pani to wie?” - zapytał Art.

„Zapomniał pan - a może pan po prostu nie wie, choć wie to Jonathan i dr Van Helsing - że mam kolejową manię. W naszym domu w Exeter uczyłam się na pamięć rozkładów jazdy, by w ten sposób pomóc mężowi. Niekiedy okazywało się to do tego stopnia przydatne, że teraz studiuję rozkłady jazdy w każdym miejscu, w którym się znajdę. Wiedziałam, że niezależnie od tego, jak będziemy podróżować do zamku Dracula, musimy przejeżdżać przez Galati, albo przynajmniej przez Bukareszt, więc dokładnie nauczyłam się godzin odjazdów pociągów. Niestety nie było ich zbyt wiele, bowiem jedyny jutrzejszy pociąg odchodzi właśnie o tej godzinie, którą panom podałam”. „Cóż za niewiarygodna kobieta!” - wymamrotał profesor. „Nie można wynająć dodatkowego pociągu poza rozkładem?” zapytał lord Goldaming. Van Helsing pokręcił głową: „Obawiam się, że nie. Ten kraj różni się znacznie od pańskiego czy od mojego. Nawet gdyby udało się nam taki pociąg wynająć i tak prawdopodobnie dojechałby na miejsce później niż normalny. Poza tym my przygotować musimy się i zastanowić nad tym wszystkim. Trzeba zacząć przygotowania do podróży. Ty, mój przyjacielu Arturze, na stację idź i kup bilety, tak żeby rano wszystko gotowe było. Czy ty, mój przyjacielu Jonathanie, mógłbyś do agenta tej firmy pójść, do której ten statek należy, i poprosić o list polecający do ich agenta w Galati, który do przeszukania statku by nas upoważniał, taki sam jak ten, który do tutejszego agenta dostaliśmy? A ty, Quinceyu Morrisie, do wicekonsula idź i poproś go, by pomoc swego kolegi z Galati nam zapewnił i przejazd nam ułatwił, tak byśmy niepotrzebnie czasu nie stracili, przez Dunaj się przeprawiając. John z

madam Miną zostanie i ze mną i my w tym czasie kilka spraw przedyskutujemy. Może wam to trochę zająć, więc nie martwcie się, że się spóźnicie, bo o zachodzie słońca ja tu z madam będę i o wszystko ją wypytam”. „A ja - powiedziała rezolutnie pani Harker i po raz pierwszy od wielu dni jej głos zabrzmiał tak samo jak dawniej - postaram się wam pomóc, jak tylko będę mogła; będę razem z wami myśleć i zapisywać dla was wszystko, tak samo jak dawniej. Czuję w sobie jakąś dziwną zmianę i jestem bardziej swobodna, niż to ostatnio bywało”. Na te słowa rozjaśniły się oblicza trzech młodych mężczyzn, bowiem zdali sobie sprawę ze znaczenia jej słów; ale Van Helsing i ja wymieniliśmy tylko zatroskane spojrzenia. Nie odezwaliśmy się jednak ani słowem. Kiedy pozostała trójka wyszła do swych zajęć, Van Helsing poprosił panią Harker, by przejrzała dzienniki i odnalazła tę część notatnika Harkera, która dotyczyła jego pobytu w zamku. Kiedy wyszła, zamykając za sobą drzwi, rzekł: „Myślimy o tym samym! Mów!”. „Coś się zmieniło. Boję się tej nadziei, bo może być zwodnicza”. „No właśnie. Wiesz, dlaczego o odszukanie rękopisu ja ją poprosiłem?”. „Nie! - odparłem. - O ile nie chodziło tylko o to, byśmy mogli zostać sami”. „Ty po części rację masz, mój przyjacielu Johnie, ale tylko po części. Ja ci coś powiedzieć chcę. I, ach, mój przyjacielu, ja wielkie ryzyko podejmuję - straszne ryzyko! Ale myślę, że tak trzeba. W chwili

kiedy madam wypowiedziała te słowa, które tak naszą uwagę przyciągnęły, ja doznałem natchnienia. Podczas tamtego transu trzy dni temu hrabia do niej swego ducha przysłał, by jej myśli odczytać; lub - co jeszcze bardziej prawdopodobne - do siebie na statek do skrzyni ją zabrał, gdzie woda płynie, tak samo jak o wschodzie i zachodzie słońca my to robimy. Wtedy on dowiedział się, że my tu jesteśmy; ona bowiem więcej do powiedzenia ma, swobodnie żyjąc, patrząc i słuchając, niż on w trumnie zamknięty. Teraz ze wszystkich sił umknąć nam on stara się. Na razie jej nie potrzebuje. Przy swej ogromnej wiedzy pewien jest, że ona na każde jego wezwanie przybędzie; ale on ją od siebie odciął. Wyłączył ją - a może to zrobić - spod swojej władzy, tak że ona przychodzić już do niego nie może. Ach, mam tylko nadzieją, że nasze ludzkie umysły, które tak długo człowiekowi służyły i Bożej łaski nie utraciły, jego dziecięcy umysł przewyższa., który przez stulecia w grobie spoczywał i jeszcze się nie rozwinął na tyle, by nam dorównać; poza tym on egoizmem kieruje się, a więc jest małostkowy. O, madam Mina nadchodzi; ani słowa o jej transie! Ona o nim nic nie wie; to ją przybije i w rozpacz wpędzi, a nam teraz całej jej nadziei potrzeba, całej odwagi, a zwłaszcza jej wspaniałego umysłu, który wyszkolony jest niczym umysł mężczyzny, a jednocześnie do uroczej kobiety należy i ma tę szczególną władzę przez hrabiego udzieloną, której on jej zupełnie odebrać nie może - choć sam o tym nie wie. Cii! Ja mówił będę, a ty się ucz! Ach, Johnie, mój przyjacielu, w my wielkich tarapatach jesteśmy i ja jeszcze nigdy tak nie bałem się. W Bogu cała nasza nadzieja. Cicho! Idzie!”. Myślałem, że profesor się załamie i wpadnie w histerię, tak jak

wtedy, gdy umarła Lucy, ale wielkim wysiłkiem zdołał się opanować i kiedy do pokoju tanecznym krokiem wkroczyła radosna pani Harker, która najwyraźniej przy pracy zapomniała o swoim nieszczęściu, był już wzorem olimpijskiego spokoju. Podała Van Helsingowi plik kartek maszynopisu. Zaczął je przeglądać z posępną miną, ale w miarę czytania jego oblicze się rozjaśniło. Potem, trzymając maszynopis w dwóch palcach, powiedział: „To jest lekcja - dla ciebie, mój przyjacielu Johnie, który już doświadczonym człowiekiem jesteś i dla pani, bardzo jeszcze młodej, droga madam Mino. Nigdy nie bójcie się myśleć. Kołatał mi się po głowie zalążek pewnej myśli, ale obawiałem się pozwolić jej rozwinąć skrzydła. Teraz, kiedy moja wiedza o wiele większa jest, do źródła tamtego zalążka mojej myśli ja wracam i przekonuję się, że to wcale nie jest zalążek, ale skończona myśl, choć jeszcze zbyt młoda, by mogła ze swych maleńkich skrzydełek skorzystać. Nie - jak w Brzydkim kaczątku mojego przyjaciela Hansa Andersena, to nie jest myśl - kaczątko, ale wielka myśl - łabędź, która dostojnie na swych wielkich skrzydłach szybuje, kiedy czas wreszcie nadszedł, by je wypróbowała. Widzicie, czytam tutaj to, co napisał Jonathan; »...natchnął później innego ze swego rodu, który w późniejszych już czasach raz po raz przekraczał ze swymi wojskami wielką rzekę i uderzał na ziemię turecką? Który, gdy został pobity, powracał raz po raz, choć sam jeden uchodził z krwawego pola bitwy, gdzie jego oddziały zostały wycięte do nogi, bo wiedział, że sam może ostatecznie zatriumfować?«. I cóż nam to mówi? Niewiele! Właśnie, że nie! Dziecięcy umysł hrabiego niczego nie rozumie; dlatego on tak otwarcie mówi. Wasze ludzkie umysły też niczego nie rozumieją.

I mój ludzki umysł niczego nie rozumie - aż do teraz. Nie rozumie! Ale pojawiają się też słowa kogoś innego, kto też bez myśli mówi, bowiem ona także nie wie, co to znaczy - co to mogłoby znaczyć. Podobnie są pierwiastki, które spoczywają; jednak gdy natura spowoduje, że ruszą i czegoś dotkną - wtedy bum! - i światło błyskawicy jasne na pół nieba rozbłyskuje, które oślepia, niszczy i zabija. Zarazem jednak ziemię rozświetla na wiele mil wokoło. Czyż nie tak? No więc wyjaśniam. Na początek - czy filozofię zbrodni kiedyś studiowaliście? »Tak« i »Nie«. Ty, Johnie - tak; bowiem to badanie szaleństwa jest. Pani - nic, madam Mino; bowiem pani ze zbrodnią żadnych kontaktów nie miała - poza jednym przypadkiem. Jednak pani umysł poprawnie pracuje i nie wnioskuje »a particulari ad universale«. Zbrodniarze jedną wspólną cechę mają. Ona tak powszechna jest, we wszystkich krajach i epokach, że nawet policjanci, którzy przecież na temat filozofii zbyt wiele nie wiedzą, empirycznie o jej istnieniu przekonują się. Ona ma empiryczna być. Zbrodniarz zawsze jeden rodzaj zbrodni popełnia - to znaczy prawdziwy zbrodniarz, który jest predestynowany do zbrodni i który niczego innego nie pragnie. Taki zbrodniarz w pełni rozwiniętego człowieczego umysłu nie ma. Jest sprytny, przebiegły i zaradny, ale jego umysł poziomu umysłu dorosłego człowieka nigdy nic osiąga. Pod wieloma względami to umysł dziecka. No więc nasz zbrodniarz także do zbrodni predestynowany jest; także i on ma umysł dziecka i to, co zrobił, właśnie bardzo dziecięce było. Mały ptaszek, rybka czy zwierzątko nie nabywa wiedzy, ogólnych zasad się ucząc, ale empirycznie; a kiedy już czegoś nauczy się, wtedy nowych rzeczy na tej bazie dokonuje. »Dos 

Z łac.: od szczegółu do ogółu (przyp. red.).

pou sto« - powiedział Archimedes. »Dajcie mi punkt podparcia, a uniosę ziemię!«. Zrobić coś raz - oto punkt podparcia, dzięki któremu umysł dziecka umysłem mężczyzny staje się; i do czasu, gdy czegoś więcej dokonać musi, za każdym razem dokładnie tak samo działa, jak to wcześniej robił! Ach, moja droga, ja widzę, że masz oczy otwarte i niczym w świetle błyskawicy wszystko, co trzeba, ty już ujrzałaś”. Bowiem pani Harker klasnęła w dłonie, a jej oczy rozbłysły. Ciągnął dalej: „Teraz pani niech mówi. Niech pani tym dwóm oschłym ludziom nauki powie, co pani swymi jakże bystrymi oczami widzi”. Wziął ją za rękę i trzymał, kiedy mówiła, przy czym tak ułożył palce - myślałem, że nieświadomie - iż spoczywały na jej pulsie. A ona rzekła: „Hrabia jest zbrodniarzem i należy do typu zbrodniczego. Tak by go sklasyfikowali Nordau i Lombroso, a jako zbrodniarz, ma niedoskonale ukształtowany umysł. Dlatego kiedy napotyka na trudności, musi szukać pomocy w nawykach. Kluczem jest jego przeszłość, a ten jej fragment, który znamy - i to z jego własnych ust świadczy o tym, iż kiedyś, gdy znalazł się w sytuacji, którą pan Morris nazwałby »potrzaskiem«, wrócił do ojczyzny z kraju, który chciał podbić, i tam, nie rezygnując z wcześniej obranego celu, przygotowywał się do nowego wysiłku. Potem wrócił lepiej wyposażony i zwyciężył. Więc teraz przybył do Londynu, by podbić nowy kraj. Został pobity, a kiedy nie było już nadziei na zwycięstwo i zagrożone było samo jego



Nordau Max (1849 - 1923) - lekarz, pisarz i działacz syjonistyczny (przyp. red.). Lombroso Cesare (1835 - 1909) - kryminolog antropolog i psychiatra wioski (przyp. red.).



istnienie, uciekł z powrotem do domu. Dokładnie tak samo, jak wcześniej przez Dunaj zbiegł z Turcji”. „Bardzo dobrze! Jest pani niezmiernie inteligentną kobietą!” powiedział z entuzjazmem Van Helsing, a mówiąc to, schylił się i ucałował jej dłoń. Po chwili odezwał się do mnie tak spokojnie, jak gdyby to była konsultacja w szpitalnej sali: „Zaledwie siedemdziesiąt dwa, przy takim podnieceniu; jest nadzieja”. Zwracając się ponownie do niej, powiedział z życzliwym oczekiwaniem: „Ale proszę dalej! O nim jeszcze więcej powiedzieć można. Proszę nie obawiać się; John i ja wiemy. Przynajmniej ja wiem i ja pani powiem, czy ma pani rację. Proszę mówić bez obaw”. „Spróbuję; proszę mi jednak wybaczyć, jeśli to zabrzmi egoistycznie”. „Nie! Proszę tego nie obawiać się; pani egoistką być musi; przecież to o pani właśnie teraz wszyscy myślimy”. „Zatem, ponieważ jest zbrodniarzem, jest egoistą; a ponieważ jego umysł jest małostkowy, a działania wypływają z egoizmu, ogranicza się do realizacji jednego celu. Dąży do jego realizacji bez żadnych skrupułów. Tak samo jak kiedyś uciekł za Dunaj, porzucając swoje wojska na pastwę wroga, tak i teraz jego jedynym celem jest zapewnienie sobie bezpieczeństwa. Nie dba o nic innego. A więc jego egoizm spowodował uwolnienie do pewnego stopnia mojej duszy spod tej straszliwej władzy, którą uzyskał nade mną tamtej okropnej nocy. Czułam to! Naprawdę czułam! Bogu niech będą dzięki za jego wielkie miłosierdzie! Moja dusza jest swobodniejsza, niż była dotąd, począwszy

od tamtej strasznej godziny! Prześladuje mnie tylko myśl, że w jakimś transie albo we śnie on może wykorzystać moją wiedzę do swych celów”. Profesor wstał: „On to już zrobił; dzięki temu nas tutaj w Warnie zostawił, podczas gdy wiozący go statek w otaczającej go mgle prosto do Galati pospieszył, gdzie bez wątpienia on sobie ucieczkę przygotował. Ale jego dziecinny umysł sięgnąć dalej już nie jest w stanie i może się zdarzyć, jak to często za zrządzeniem Bożej Opatrzności bywa, że to, co złoczyńca za korzystne dla siebie uważa, jego zgubą się stanie. Myśliwy w swoje własne sidła wpada, jak mówi psalmista. Bowiem teraz, kiedy on myśli, że my jego ślad straciliśmy i że ma nad nami przewagę wielu godzin, jego egoistyczny dziecinny umysł będzie mu szeptał, by się wyspał. Myśli też, że skoro od pani umysłu się odciął, pani też nic o nim wiedzieć nie może. I to jest właśnie jego błąd! Tamten straszliwy chrzest krwi, którego on pani udzielił, pozwala pani do niego duchem udać się, jak już to pani w okresach swobody robiła, kiedy słońce wschodzi i zachodzi. Teraz z mojej, a nie z jego woli pani się do niego uda; a tę moc czynienia dobra sobie i innym, cierpiąc z jego ręki, pani zdobyła. Jest to tym cenniejsze, że on sobie z tego sprawy nie zdaje i by sobie bezpieczeństwo zapewnić, odciął się nawet od możliwości dowiedzenia się, gdzie jesteśmy. Jednak my takimi egoistami nie jesteśmy i wierzymy, że w tych ciemnościach, w tych wielu mrocznych godzinach Bóg jest z nami. I my za nim pójdziemy; i nie cofniemy się, nawet jeśli groziło nam będzie, że podobni do niego staniemy się. Mój przyjacielu Johnie, to była wspaniała godzina i ona bardzo nas do celu przybliżyła.

Ty musisz teraz skrybą zostać i to wszystko spisać, tak by pozostali, kiedy wrócą, przeczytać to mogli; wtedy będą wiedzieli tyle, co my”. Więc zanotowałem wszystko w czasie, kiedy na nich czekaliśmy, a pani Harker zapisała na maszynie wszystko, co wydarzyło się od chwili, kiedy przyniosła manuskrypt.

ROZDZIAŁ XVI DZIENNIK DRA SEWARDA 20 października. - Piszę w pociągu z Warny do Galati. Wczoraj wieczorem zebraliśmy się przed zachodem słońca. Wszyscy zrobili to, co do nich należało, więc, na ile to tylko możliwe, jesteśmy przygotowani do podróży i do działania po przybyciu do Galati. W stosownym momencie pani Harker przygotowała się do seansu hipnotycznego i po dłuższych niż zwykle wysiłkach Van Helsinga, wpadła w trans. Zwykle wystarczy krótka zachęta, by zaczęła mówić, ale tym razem profesor musiał jej zadać wiele pytań i to dość natarczywie, zanim się czegokolwiek dowiedział. W końcu powiedziała: „Nic nie widzę. Stoimy. Nie słychać już plusku fal, tylko szum płynącej wody, która wiruje wokół cumy. Słyszę nawoływania, blisko i daleko, i skrzypienie wioseł w dulkach. Gdzieś wypaliło działo; echo wydaje się odległe. Nad głową słychać tupot nóg, ktoś ciągnie łańcuchy i liny. Co to? Pojawił się promień światła; czuję powiew świeżego powietrza”. Przerwała. Podniosła się z sofy, jakby pod wpływem jakiegoś impulsu i uniosła nad głowę obie ręce, z dłońmi odwróconymi ku górze, jak gdyby dźwigała jakiś ciężar. Wymieniliśmy się z Van Helsingiem porozumiewawczym spojrzeniem. Quincey tylko uniósł brwi i uważnie się jej przypatrywał, podczas gdy ręka Harkera odruchowo zacisnęła się na rękojeści kukri. Zapadła cisza. Wiedzieliśmy doskonale, że jej czas mija, czuliśmy jednak, że jakikolwiek nacisk nie ma sensu. Nagle usiadła, otworzyła oczy i odezwała się ze zwykłą słodyczą:

„Czy któryś z panów nic napiłby się herbaty? Musicie być zmęczeni!”. Nie mogliśmy sprawić jej przykrości, więc przystaliśmy na zaproszenie. Zaraz wyszła, by przygotować herbatę, a wtedy Van Helsing powiedział: „Widzicie przyjaciele, on już blisko lądu jest i swoją skrzynię opuścił. Ale musi jeszcze na brzeg dostać się. Nocą może się gdzieś schować, ale jeśli ktoś go na brzeg nie przeniesie albo statek brzegu nie dotknie, on na ląd nie przedostanie się. Jeżeli to w nocy będzie, on może postać zmienić i na brzeg przeskoczyć albo przelecieć, tak jak to zrobił w Whitby. Ale jeśli wcześniej dzień nastanie, wtedy, o ile ktoś go tam nie zaniesie, nie wymknie się. A jak ktoś go przenosił będzie, celnicy mogą odkryć, co skrzynia zawiera. Podsumowując, jeśli dziś wieczorem, albo najdalej przed świtem, jemu się zbiec na ląd nie uda, wtedy cały dzień straci. Wtedy zdążyć możemy; jeśli w nocy nie umknie, w dzień go dopadniemy - zamkniętego w skrzyni i bezbronnego. On odkryty zostać nie chce, więc we własnej osobie - świadomej i widzialnej wystąpić nie ośmieli się”. Nie było już nic więcej do powiedzenia, więc cierpliwie czekaliśmy do świtu; wtedy mogliśmy się dowiedzieć czegoś więcej od pani Harker. Wczesnym rankiem, wstrzymując oddech z niepokoju, czekaliśmy na jej relację. Wywołanie u niej hipnotycznego transu zajęło tym razem jeszcze więcej czasu, niż poprzednio i kiedy w końcu się to udało, do pełnego wschodu słońca pozostało rozpaczliwie mało czasu. Van Helsing włożył w hipnotyzowanie całą swą duszę; wreszcie, poddając

się jego woli, zaczęła mówić: „Jest ciemno. Słyszę plusk wody gdzieś obok mnie i trzeszczenie jakby drewno tarło o drewno”. Przerwała, a czerwone słońce wyjrzało zza horyzontu. Musimy czekać do wieczora. A więc jedziemy w kierunku Galati, targani niepewnością. Powinniśmy tam przybyć pomiędzy drugą a trzecią w nocy, ale już tu, w Bukareszcie mamy trzy godziny spóźnienia, więc na miejsce dotrzemy pewnie dobrze po wschodzie słońca. Do tego czasu będziemy więc mieli dwie hipnotyczne relacje pani Harker; któraś z nich - a może obie mogą rzucić więcej światła na aktualną sytuację. Później. - Zachód słońca przyszedł i minął. Na szczęście nic nam w tym czasie nie przeszkadzało; gdybyśmy akurat stali na stacji, trudno byłoby zapewnić niezbędny spokój i odosobnienie. Pani Harker poddała się hipnozie z jeszcze większymi oporami niż rankiem. Obawiam się, że jej zdolność odczytywania wrażeń hrabiego może się wyczerpywać, a przecież właśnie teraz najbardziej tego potrzebujemy. Zaczyna chyba pracować jej wyobraźnia. Dotąd, będąc w transie, ograniczała się do relacjonowania najprostszych faktów. Jeśli tak rzeczywiście będzie, może nas wprowadzić w błąd. Gdyby wraz z jej szczególną wiedzą o poczynaniach hrabiego wygasła równocześnie jego władza nad nią, byłoby się z czego cieszyć. Ale obawiam się, że stanie się inaczej. Kiedy wreszcie przemówiła, jej słowa były bardzo enigmatyczne: „Coś się dzieje. Czuję jakby zimny wiatr, który przepływa obok mnie. Słyszę - w oddali - jakieś pomieszane dźwięki; coś jakby ludzi mówiących jakimiś dziwnymi językami, gwałtownie spadającą wodę i

wycie wilków”. Przerwała i przeszedł ją dreszcz, który przez kilka sekund stopniowo się nasilał, aż w końcu zaczęła cała konwulsyjnie drżeć. Nie powiedziała nic więcej, mimo kategorycznych wezwań profesora. Kiedy wyszła z transu, była zimna, wyczerpana i bliska omdlenia, jednak jej umysł nadal był w stanie pobudzenia. Niczego nie pamiętała, lecz dopytywała się, co wcześniej mówiła, a kiedy jej powiedzieliśmy, przez długi czas trwała w głębokiej zadumie. 30 października, 7 rano. - Zbliżamy się do Galati i później mogę już nie mieć czasu na pisanie. Rano wszyscy z niepokojem wyczekiwaliśmy wschodu słońca. Wiedząc o tym, że coraz trudniej wywołać u pani Harker hipnotyczny trans, Van Helsing rozpoczął swoje zabiegi wcześniej niż zwykle. Jednak, podobnie jak wcześniej, pożądany efekt udało mu się uzyskać - choć z jeszcze większymi oporami dopiero na minutę przed wschodem słońca. Nie chcąc tracić cennego czasu, profesor błyskawicznie zadawał pytania, a ona odpowiadała z tą samą szybkością: „Jest ciemno. Słyszę szum wody na poziomie moich uszu i trzeszczenie drewna trącego o drewno. W oddali ryczy bydło. Jest jeszcze jakiś dźwięk... dziwny...”. Przerwała i gwałtowne zbladła. „Dalej! Mów! Rozkazuję ci!” - zawołał rozdzierającym głosem Van Helsing. W tym samym momencie w jego oczach pojawiła się rozpacz, gdyż wschodzące słońce zabarwiło czerwienią nawet bladą twarz pani Harker. Otworzyła oczy i wszyscy aż się wzdrygnęliśmy, kiedy ze słodyczą w głosie i najwyraźniej bardzo zatroskana rzekła: „Och, panie profesorze, dlaczego prosi mnie pan o coś, czego - jak

pan wie - nie mogę zrobić? Niczego nie pamiętam”. Wtedy, widząc zdumienie na naszych twarzach, pytała, zwracając się to do jednego, to do drugiego: „Co powiedziałam? Co zrobiłam? Wiem tylko tyle, że tu leżałam, pół śpiąc i słyszałam, jak pan mówi: »Dalej! Mów! Rozkazuję ci!«. To mnie tak rozśmieszyło, kiedy usłyszałam, jak mnie pan strofuje niczym niegrzeczne dziecko!”. „Ach, madam Mino - odparł ze smutkiem - to tylko dowodzi - jeśli w ogóle trzeba na to dowodu - jak bardzo panią kocham i szanuję, jeśli słowo, które dla pani własnego dobra nieco bardziej zdecydowanie niż zwykle wypowiedziane zostało, tak niecodzienne się zdaje, będąc poleceniem dla tej, której rozkazom z dumą sam bym się poddał!”. Słychać gwizd lokomotywy; dojeżdżamy do Galati. Płoniemy z niepokoju i niecierpliwości. Z NOTATEK MINY HARKER 30 października. - Pan Morris zawiózł mnie do hotelu, w którym telegraficznie zarezerwowaliśmy pokoje; on jeden mógł zostać zwolniony, bo nie mówi w żadnym obcym języku. Siły rozłożono mniej więcej tak samo jak w Warnie, tylko lord Goldaming udał się do wicekonsula, ponieważ jego pozycja gwarantuje przychylność tego urzędnika, a czas ogromnie nagli. Jonathan i obaj lekarze poszli do agenta linii przewozowej, aby zebrać dokładne informacje o przybyciu „Carycy Katarzyny”. Później. - Wrócił lord Goldaming. Konsul wyjechał, a wicekonsul zachorował, więc sprawy bieżące załatwia jakiś szeregowy urzędnik.

Był bardzo uprzejmy i zapewnił, że zrobi, co tylko będzie w jego mocy. Z NOTATEK JONATHANA MARKERA 30 października. - O dziewiątej dr Van Helsing, dr Seward i ja odwiedziliśmy panów Mackenzie & Steinkoffa, agentów londyńskiej firmy Hapgood. Już wcześniej dotarła do nich depesza z Londynu, będąca odpowiedzią na telegraficzną prośbę lorda Goldaminga, która zobowiązywała ich do udzielenia nam wszelkiej możliwej pomocy. Byli bardziej niż uprzejmi i od razu zabrali nas na pokład „Carycy Katarzyny”, która stała na kotwicy w rzecznym porcie. Tam poznaliśmy jej kapitana nazwiskiem Donelson, który zdał nam relację ze swej podróży. Powiedział, że jeszcze nigdy w życiu nie miał tak sprzyjających wiatrów. „Do kroćset! - rzekł. - Aż żeśmy się przestraszyli, że to się skończy jakimś nieszczęściem, żeby wyszło na równo. To żadna sprawa płynąć z Londynu na Czarne Morze z wiatrem, co wieje od rufy, jakby sam diabeł w żagle dmuchał. A czasami to żeśmy nie widzieli poza koniec własnego nosa. Czort jeden wiedział, czyśmy blisko jakiego statku, portu czy cypla; mgła na nas spadła i chyba z nami płynęła, a póki się nie podniosła i żeśmy z niej nie wyjrzeli, diabła było widać. Jak żeśmy szli przez Gibraltar, to nie było jak nadać sygnału i póki żeśmy nie doszli do Dardaneli i nie musieli czekać na zezwolenie na przejście, nic się nie pokazało w zasięgu wzroku czy głosu. Najpierw to żem chciał żagle zrzucić i filować na boki, aż się mgła nie podniesie. Ale żem se pomyślał sobie, że jak se diabeł uwidział nas na Morze Czarne w trymiga zapchać, to nas zapcha, czy tego chcemy, czy nie. Przecie w

niczym to się nie sprzeciwiało właścicielom łajby, a ładunkowi też nie mogło zaszkodzić. A i ten, co miał w tym jakiś interes, żeby nas tak ciągle popychać, też by się pewno nie obraził, że mu się nie sprzeciwiamy”. Ta

mieszanina

prostactwa

i

przebiegłości,

przesądów

i

rozumowania ekonomicznego rozbawiła Van Helsinga, który stwierdził z przekąsem: „Mój ty przyjacielu, ten diabeł sprytniejszy jest, niż niektórym wydaje się, i wie on dobrze, kiedy na godnego przeciwnika trafia!”. Skiper przyjął ten komplement nie bez pewnej przyjemności i ciągnął dalej: „Jak żeśmy przeszli Bosfor, ludzie zaczęli szemrać. Niektórzy głównie Rumuni - chcieli wyrzucić za burtę tę wielką skrzynię, którą przed samym wyjściem z Londynu przytargał tamten stary cudak. Od razu, jak go tylko zobaczyli, to dwa palce w jego stronę wyciągali, żeby się niby od złych uroków obronić. Do diabła z nimi! Te cudzoziemskie przesądy to zupełne dziwactwo! Zaraz kazałem im się zająć jakąś robotą. Ale jak ta mgła na nas siadła, oni zaś tam coś po swojemu odczyniali, ale chyba już im nie szło o to pudełeczko. No to żeśmy szli naprzód, a jak ta mgła nas przez pięć dni nie odstępowała, to po prostu pozwoliłem się nieść wiatrowi; no bo jak diabeł chciał gdzieś dojechać, to my z nim. A jak nie, to przecie filowaliśmy w tej mgle na przeszkody jak wszyscy diabli. No i faktycznie, przez cały czas droga spokojna była a wody pod kilem dosyć. Dwa dni temu, jak się rano słońce przez mgłę przebiło, to my się zorientowali, że na rzece stoimy - jak raz naprzeciw Galati. Rumuni wpadli w jakiś szał i chcieli - może i mieli rację -

wytargać tę skrzynię i wyrzucić do rzeki. Musiałem ich przekonywać drągiem od kabestana; a kiedy ostatni z pokładu się podniósł, trzymając się za łeb, to ich przekonałem, że urok nie urok, ale czyjaś własność i zaufanie właścicieli lepiej w moich rękach się mają niż w Dunaju. Wiecie, że oni już zdążyli wytargać tę skrzynię na pokład, żeby ją wyrzucić, ale że na niej pisało Galati via Warna, to żem se pomyślał, że zostawię ją tam gdzie leży, aż ją wyładuję w porcie i pozbędę się jej na dobre. Tego dnia nie było na pokładzie wiele roboty, bo przez noc i tak żeśmy musieli stać na kotwicy. Wcześnie rano, jakąś godzinę przed wschodem słońca, na pokładzie zjawił się jakiś człowiek z pismem z Londynu, żeby odebrać skrzynię dla jakiegoś tam hrabi Draculi. Oczywista nie było sprawy. On miał papier, a i ja się cieszyłem, że się tej cholernej skrzyni pozbędę, bo już mnie samego zaczynała wkurzać. Jak diabeł naprawdę miał na statku jakiś bagaż, to musi, że to była ta skrzynia - nic innego!”. „Jak się nazywał człowiek, który ją odebrał?” - zapytał dr Van Helsing z trudem kryjąc podniecenie. „W trymiga panu powiem!” - odparł kapitan i zszedł do kabiny. Kiedy wrócił, pokazał nam pokwitowanie podpisane „Immanuel Hildesheim”. Adres: Burgen - strasse 16. Kapitan nie miał nam nic więcej do powiedzenia, więc podziękowaliśmy i zeszliśmy ze statku. Hildesheima zastaliśmy w jego biurze; typ raczej hebrajski niż adelficki, z nosem jak owca i w fezie na głowie. Jego kolejne argumenty kończyły pauzy znaczone kolejnymi monetami - to my wstawialiśmy te znaki interpunkcyjne - i po krótkich targach podzielił się z nami wszystkim, co wiedział. Jego wiedza okazała się nieskomplikowana,

lecz dość ważna. Otóż otrzymał list z Londynu, w którym niejaki pan de Ville prosił go, by odebrał - jeśli to tylko możliwe przed wschodem słońca, aby uniknąć kontroli celnej - skrzynię, która przybędzie do Galati na pokładzie „Carycy Katarzyny”. Miał ją następnie przekazać niejakiemu Piotrowi Skińskiemu - człowiekowi, który prowadził interesy ze Słowakami zajmującymi się rzecznym handlem. Zapłatę stanowił

angielski

banknot,

który

wymienił

na

złoto

w

Międzynarodowym Banku Dunajskim. Kiedy zgłosił się do niego Skiński, wziął go na statek i by nie musieć opłacać tragarzy, od razu przekazał mu skrzynię. Nic więcej nie wiedział. Potem szukaliśmy Skińskiego, ale nie mogliśmy go znaleźć. Jeden z jego sąsiadów, który najwyraźniej nie pałał do niego nadmierną sympatią, powiedział, że dwa dni temu wyjechał, nikt nie wie dokąd. Potwierdził to właściciel domu, który przez posłańca otrzymał klucze wraz z należnym czynszem w angielskiej walucie. Było to wczoraj między dziesiątą a jedenastą wieczorem. Znów znaleźliśmy się w martwym punkcie. Podczas naszej rozmowy przybiegł jakiś człowiek i, ciężko dysząc, zakomunikował, że za murem cmentarza przy kościele Św. Piotra znaleziono ciało Skińskiego z rozerwanym gardłem, jakby rozszarpało go jakieś dzikie zwierzę. Nasi rozmówcy, pobiegli, by zobaczyć straszne widowisko; kobiety zaczęły krzyczeć, że „to robota jakiegoś Słowaka!”. Oddaliliśmy się pospiesznie, bojąc się, że możemy zostać wplątani w tę aferę i niepotrzebnie stracimy czas. W drodze powrotnej nie byliśmy w stanie sformułować żadnych wniosków. Byliśmy przekonani, że skrzynia jest dokądś przewożona

wodą; musieliśmy tylko odkryć dokąd. Z ciężkim sercem wróciliśmy do hotelu, do Miny. Kiedy się zebraliśmy, najpierw zaczęliśmy rozważać kwestię ponownego wtajemniczenia Miny we wszystkie szczegóły. Sytuacja staje się rozpaczliwa, a to jest jakaś szansa, nawet jeśli wiąże się z tym ryzyko.

Najpierw

jednak

zostałem

zwolniony

z

danego

jej

przyrzeczenia. Z NOTATEK MINY HARKER 30 października, wieczór. - Wszyscy byli tak zmęczeni i zniechęceni, że musieli odpocząć; skłoniłam ich, by się położyli na pół godziny, a ja w tym czasie zapiszę wszystko w pamiętniku. Jestem bardzo wdzięczna temu, kto wynalazł podróżną maszynę do pisania, a także panu Morrisowi za to, że skądś ją dla mnie zdobył. Byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdybym musiała to wszystko pisać piórem... Zrobione; biedny, kochany Jonathan, ile się musiał nacierpieć; i jak teraz musi cierpieć! Leży bezwładnie na kanapie i prawie nie oddycha.

Brwi

ma

zmarszczone

a

twarz

ściągniętą

bólem.

Biedaczysko... A może się tylko nad czymś zastanawia i to wyraz skupienia... Gdybym tylko mogła mu jakoś pomóc... Zrobią, co będą mogła... Na moją prośbę dr Van Helsing zebrał wszystkie dokumenty, których dotąd nie widziałam. Przejrzeje w czasie, kiedy odpoczywają, i może przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł. Spróbują naśladować profesora i przemyśleć wszystkie fakty bez uprzedzeń... Chyba dzięki Bożej Opatrzności coś odkryłam! Muszę tylko

przejrzeć mapy... Jestem pewna, że mam rację! Moje wnioski są gotowe; zbiorę wszystkich i podzielę się nimi. Niech sami ocenią; trzeba być dokładnym, a każda minuta się liczy. NOTATKA MINY HARKER (dołączona do jej dziennika) Problem: Hrabia Dracula musi dotrzeć do swego zamku. (a) Ktoś musi go tam zawieźć. To oczywiste, gdyby bowiem mógł się swobodnie poruszać, pewnie już dawno by się tam znalazł - jako człowiek, wilk, nietoperz, albo w jakiejś innej postaci. W sytuacji, kiedy jest do tego stopnia bezbronny - od świtu do zmierzchu zamknięty w drewnianej skrzyni - najpewniej obawia się, że ktoś go odkryje i stanie mu na przeszkodzie. (b) Jak go przewieźć? Spróbujmy wykluczyć poszczególne możliwości. Drogą? Koleją? Wodą? 1. Drogą. Niezliczone trudności, zwłaszcza przy opuszczaniu miasta. (a) Tam są ludzie, a ludzie są ciekawscy. Najmniejsze podejrzenie, aluzja czy wątpliwość co do znajdującego się w skrzyni ładunku oznacza jego koniec. (b) Trzeba przejść - przynajmniej jest taka możliwość - przez kontrolę celników albo urzędników podatkowych. (c) Tędy może za nim podążyć pościg. Tego się boi najbardziej i by nie zostać zdradzonym, odsuwa od siebie, na ile tylko może, nawet swą ofiarę - mnie! 2. Koleją. Nikt nie pilnuje skrzyni. Musiałby zaryzykować

opóźnienie, a to mogłoby mieć fatalne skutki, kiedy wrogowie są na jego tropie. Mógłby co prawda uciec nocą; ale co by się stało, gdyby się znalazł w obcym miejscu, bez kryjówki, w której mógłby się schronić? Tego na pewno chciałby uniknąć i nie będzie ryzykować. 3. Wodą. Z jednej strony to najbezpieczniejszy sposób, z drugiej najbardziej ryzykowny. Na wodzie - wyjąwszy noc - jest zupełnie bezsilny; a nawet nocą może jedynie wezwać mgłę, burzę, śnieg albo swoje wilki. A gdyby łódź się rozbiła, a jego pochłonęła rwąca woda, to nie ma przed nim żadnej nadziei. Mógłby co prawda swą mocą skierować łódź do brzegu, ale gdyby ten nie był przyjazny, a on nic mógłby się po nim swobodnie poruszać, jego sytuacja i tak byłaby rozpaczliwa. Wiemy, że znajduje się na wodzie, musimy się tylko upewnić gdzie. Musimy

przede

wszystkim

poznać

jego

dotychczasowe

posunięcia; to może rzucić pewne światło na jego dalsze plany. Najpierw trzeba się zastanowić, co zrobił jeszcze w Londynie, kiedy czas go naglił i musiał zorganizować ucieczkę najlepiej, jak umiał. Następnie trzeba się dowiedzieć, a także wywnioskować na podstawie znanych nam faktów, jakie działania przedsięwziął tu na miejscu. Jeśli chodzi o punkt pierwszy, to najwyraźniej od razu miał zamiar przypłynąć do Galati, a listy przewozowe wysłał do Warny jedynie po to, by nas zmylić, w przypadku gdybyśmy odkryli, w jaki sposób opuścił Anglię; jego bezpośrednim i jedynym celem była ucieczka. Dowodem na to jest wysłany do Immanucla Hildesheima list z poleceniem, aby ten

odebrał skrzynię przed wschodem słońca. Jest jeszcze instrukcja dla Piotra Skińskiego. Tu możemy tylko zgadywać, ale skoro Skiński zjawił się u Hildesheima, musiał dostać jakiś list lub wiadomość. Wiemy, że jak dotąd jego plan okazał skuteczny. „Caryca Katarzyna” przepłynęła swoją trasę w fenomenalnie krótkim czasie - tak krótkim, że aż wzbudziło to podejrzliwość kapitana Donelsona; ale jego wiara w przesądy połączona z przebiegłością spowodowała, że zachował się po myśli hrabiego i płynął we mgle gnany sprzyjającymi wiatrami, aż - całkiem po omacku - dopłynął do Galati. W tym punkcie organizacja okazała się skuteczna. Hildesheim odebrał skrzynię i przekazał ją Skińskiemu. Skiński ją przejął i tu nasz ślad się urywa. Wiemy tylko, że skrzynia jest teraz gdzieś na wodzie i posuwa się naprzód. Udało im się uniknąć celników i urzędników podatkowych jeśli tacy w ogóle znaleźli się na ich drodze. Dochodzimy teraz do tego, co hrabia musiał zrobić już po przypłynięciu - na lądzie w Galati. Skrzynia została przekazana Skińskiemu przed wschodem słońca. O wschodzie słońca hrabia mógł się ukazać we własnej postaci. Trzeba sobie zadać pytanie, dlaczego to właśnie Skińskiego wybrał sobie do pomocy? W dzienniku mojego męża Skiński wspomniany jest jako ktoś, kto prowadzi interesy ze Słowakami handlującymi na rzece; a uwaga tamtego człowieka. że to morderstwo to sprawka jakiegoś Słowaka, pokazuje powszechne nastawienie do tej grupy. Hrabia pragnął odosobnienia! Moje przypuszczenie jest następujące: w Londynie hrabia zdecydował, że wraca do swojego zamku wodą, ponieważ ta droga jest

najbezpieczniejsza i najbardziej sekretna. Wcześniej z zamku zabrali go Cyganie, a potem prawdopodobnie przekazali swój ładunek Słowakom, którzy zawieźli skrzynie do Warny, bowiem właśnie stamtąd zostały nadane statkiem do Londynu. Hrabia znał zatem ludzi, którzy mogli mu zorganizować taką podróż. Kiedy skrzynia była już na lądzie - przed wschodem albo po zachodzie słońca - wyszedł z niej, spotkał się ze Skińskim i wydał mu polecenia dotyczące zorganizowania przewozu skrzyni w górę którejś z rzek. Kiedy to zostało załatwione i hrabia wiedział, że wszystko toczy się już samo, zatarł ślady - tak przynajmniej sądził - mordując swojego agenta. Przestudiowałam mapę i przekonałam się, że dla Słowaków najdogodniejszy będzie Prut albo Seret. Przeczytałam, że w transie słyszałam ryczenie bydła, wodę przepływającą na poziomie moich uszu i skrzypienie drewna. Zamknięty w skrzyni hrabia był wtedy na rzece w otwartej łodzi, prawdopodobnie napędzanej wiosłami albo pychami bowiem brzegi są blisko, a łódź płynie pod prąd. Gdyby płynęli z prądem, nie byłoby słychać takich dźwięków. Oczywiście to może nie być ani Seret ani Prut, ale wtedy można szukać dalej. Z tych dwóch, łatwiejszy do nawigacji jest Prut, ale do Seretu wpada - koło miasta Fundu - rzeka Bystrzyca, która opływa przełęcz Borsa. Robi tam pętlę, która jest najbliższym zamku Dracula miejscem, do którego można się dostać wodą.

Z NOTATEK MINY HARKER (ciąg dalszy) Kiedy skończyłam czytać, Jonathan wziął mnie w ramiona i ucałował. Pozostali mi gratulowali, a dr Van Helsing powiedział: „Nasza droga madam Mina po raz kolejny naszą nauczycielką stała się. Jej oczy ujrzały tam, gdzie nasze całkiem ślepe były. Teraz znów na tropie jesteśmy i tym razem powieść nam się może. Nasz wróg jest bezsilny; kiedy go za dnia dogonimy i na wodzie, nasze dzieło skończone będzie. On nad nami przewagę ma, ale przyspieszyć nie może, bo wyjść ze skrzyni jemu nie wolno, jeśli tylko w ludziach, którzy go wiozą, podejrzeń wzbudzić nie chce. Takie podejrzenie spowoduje niechybnie, że go do rzeki wyrzucą, gdzie zginie. On o tym wie i ze skrzyni nie wyjdzie. Teraz na naradę wojenną, bo bez zwłoki zaplanować trzeba, co każdy z nas zrobić musi”. „Zdobędę szalupę parową i popłynę za nim” - powiedział lord Goldaming. „A ja konie i pojadę brzegiem, na wypadek gdyby gdzieś wylądował” - dodał pan Morris. „W porządku! - powiedział profesor. - Oba pomysły dobre są. Ale nikomu w pojedynkę podróżować nie wolno. Musimy siłę mieć, żebyśmy, jeśli taka konieczność zajdzie, inną siłę pokonać mogli. Słowak silny jest, gwałtowny i uzbrojony w prymitywną broń”. Mężczyźni uśmiechnęli się, bowiem mieli ze sobą niemal cały arsenał. Pierwszy odezwał się pan Morris: „Wziąłem kilka winchesterów. Są dość poręczne w tłoku, a lam

mogą być wilki. Pamiętajcie, że hrabia zabezpieczył się jeszcze na inne sposoby. Czegoś żądał, a pani Harker nie była tego w stanie usłyszeć ani zrozumieć. Musimy być przygotowani na każdą ewentualność”. Dr Seward dodał: „Najlepiej będzie, jak pojadę z Quinceyem. Jesteśmy wprawieni we wspólnych polowaniach i nasza dwójka, dobrze uzbrojona, może sprostać każdemu wyzwaniu. Ty też nie powinieneś być sam, Art. Może będzie trzeba walczyć ze Słowakami i jakiś przypadkowy cios - bo myślę, że nie będą mieli broni palnej - zniweczyłby nasze plany. Tym razem nie możemy niczego zostawić losowi. Nie spoczniemy, dopóki głowa hrabiego nie zostanie oddzielona od reszty ciała, a w jego przypadku reinkarnacja z pewnością nie jest możliwa”. Mówiąc te słowa, spojrzał na Jonathana, a Jonathan spojrzał na mnie. Widziałam, że moje biedactwo ma rozdartą duszę. Chciał oczywiście być przy mnie, ale właśnie płynąc łodzią, będzie miał największą możliwość zniszczyć... tego... wampira. (Dlaczego sic zawahałam przed napisaniem tego słowa?) Milczał przez chwilę, a wtedy odezwał się dr Van Helsing: „Mój przyjacielu Jonathanie. To dla ciebie zadanie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że młody jesteś, odważny i walczyć umiesz, a w ostateczności wszystkie siły potrzebne być mogą, po drugie ty do tego prawo masz, żeby zniszczyć to, co przyczyną takiej rozpaczy - twojej i twoich bliskich - stało się. Ty o madam Mine nie obawiaj się. Ona pod moją opieką zostanie - jeśli wolno mi będzie. Stary już jestem. Moje nogi tak szybkie w biegu już nie są; i do tak długiej jazdy w siodle ja nienawykły, do tropienia, ani do walki na śmierć i życie. Ale gdzie

indziej ja się przydać mogę i w inny sposób walczyć. I jeśli będzie trzeba, zginąć mogę - tak samo jak młodzi. Pozwólcie, że ja z wami moim planem podzielę się. Kiedy pan. lordzie Goldaming, razem z naszym przyjacielem Jonathanem swoją szybką parową łodzią w górę rzeki popłyniecie, a John razem z Quinceyem brzegu będą strzegli, na którym on mógłby wylądować, ja madam Mine do samego serca kraju wroga zabiorę. Kiedy ten stary lis w skrzyni zamknięty leży i rwącym nurtem rzeki płynie - a więc na ląd nie może przedostać się, kiedy on wieko swej trumny unieść się boi, żeby przerażeni Słowacy na jego zgubę go nie porzucili, my szlakiem pojedziemy, który przebył Jonathan: z Bistritz, przez przełęcz Borsa, aż do zamku Dracula. Tu nam hipnotyczne talenty pani Harker z pewnością pomogą i my drogę znajdziemy - ukrytą i mroczną dla innych - po pierwszym wschodzie słońca, gdy już blisko tego fatalnego miejsca znajdziemy się. Tam nas wiele pracy czeka; a trzeba też i inne miejsca poświęcić, żeby raz na zawsze to gniazdo żmij zniszczyć”. Tu gwałtownie przerwał mu Jonathan: „Czy chce pan powiedzieć, profesorze Van Helsing, że ma pan zamiar zabrać Mine, w jej nieszczęściu, naznaczoną tą diabelską chorobą, prosto w tę śmiertelną pułapkę?! Nigdy na to nie pozwolę! Nie ma mowy!”. Wzburzenie odebrało mu mowę; po chwili ciągnął dalej: „Czy pan wie, co to za miejsce? Czy pan widział to siedlisko piekielnego zła, gdzie każdy promyk księżycowego światła ożywa w potworne kształty, a każda unosząca się na wietrze drobina pyłu jest embrionem krwiożerczego monstrum? Czy kiedykolwiek czuł pan na swojej szyi dotyk warg wampira?”. Wtedy zwrócił się ku mnie, a kiedy

jego wzrok spoczął na mym czole, wzniósł w górę ręce z okrzykiem: „Boże! Czym myśmy sobie zasłużyli na takie cierpienia!” - i opadł bez sił na sofę. Uspokoił nas głos profesora, przemawiającego do nas jasnym i ujmującym głosem, który jakby wibrował w powietrzu: „Mój przyjacielu, pojadę tam tylko dlatego, by madam Mine od tego straszliwego miejsca uchronić. Niech Bóg broni, bym miał ją ze sobą do tego miejsca brać! Tam jest do zrobienia wiele pracy - bardzo wiele - której ona oglądać nie może. My wszyscy, z wyjątkiem Jonathana, widzieliśmy na własne oczy, co zrobić trzeba, zanim takie miejsce oczyszczone zostanie. Pamiętajcie, że nasza sytuacja bardzo trudna. Jeśli hrabia i tym razem nam umknie - a on przecież silny jest, przenikliwy i przebiegły - na całe wieki uśpić się może; a wtedy, gdy czas nadejdzie, nasza droga - tu ujął mnie za rękę - do niego pójdzie, by mu towarzystwa dotrzymać, na podobieństwo tych, które Jonathan widział. Opowiadałeś o ich złych ustach; ich sprośny śmiech słyszałeś, kiedy złapały tamten poruszający się worek, który hrabia im rzucił. Drżysz; a tak się przecież stać może. Wybacz, że tyle bólu ci sprawiam, ale to niezbędne. Przyjacielu, czyż to nie jest najwyższa konieczność, w obliczu której ja - jeśli tak będzie trzeba - swe życie gotów jestem oddać? Jeśli ktoś musiałby tam wejść i zostać, ja będę tym, który będzie musiał dotrzymać im towarzystwa”. „Niech pan robi to, co uważa za stosowne - powiedział Jonathan, którym wstrząsało łkanie. - Wszyscy jesteśmy w rękach Boga!”. Później. - Jakąż odczułam ulgę, kiedy zobaczyłam, jak działają ci odważni mężczyźni. Jakże kobiety mogłyby nie kochać mężczyzn, gdy

są tacy sumienni, szczerzy i dzielni! Skłoniło mnie to także do refleksji na temat cudownej mocy, jaką mają pieniądze. Czegóż można przy ich pomocy dokonać, jeśli tylko właściwie się nimi posłużyć! Jestem wdzięczna losowi za to, że lord Goldaming jest tak bogaty i że on oraz pan Morris, który także ma mnóstwo pieniędzy, tak szczodrze je wydają. W przeciwnym razie nasza mała ekspedycja nie mogłaby wyruszyć tak szybko i nie byłaby tak dobrze wyposażona. Ruszamy już za godzinę, a jeszcze nie minęły trzy godziny od naszej narady, kiedy to rozdzieliliśmy zadania. Lord Goldaming i Jonathan mają już wspaniałą parową szalupę, która pod parą oczekuje na wypłynięcie. Dr Seward i pan Morris dysponują szóstką przepięknych koni z doskonałą uprzężą. Mamy już wszystkie potrzebne mapy i taki ekwipunek, jaki sobie tylko można wymarzyć. Ja i profesor Van Helsing wyjeżdżamy o 11.40 wieczorem pociągiem do Wereszti, skąd powozem pojedziemy na przełęcz Borsa. Bierzemy ze sobą dużo gotówki, mamy bowiem kupić powóz i konie. Sami będziemy powozić, bo w tej sytuacji nie będziemy mogli nikomu zaufać. Profesor zna wiele języków, więc jakoś sobie poradzimy. Wszyscy mamy broń. Ja sama mam rewolwer dużego kalibru; Jonathan nie pozwoliłby mi wyruszyć nieuzbrojonej. Niestety! Nie mogę tylko mieć tej jednej broni, którą mają wszyscy pozostali. Zabrania mi tego znamię na mym czole. Kochany dr Van Helsing pociesza mnie, że jestem odpowiednio uzbrojona, ponieważ tam mogą być wilki; z każdą godziną robi się zimniej i co jakiś czas - niczym ostrzeżenie - przechodzą krótkie śnieżyce. Później. - Zebrałam całą odwagę, aby pożegnać się z moim ukochanym. Może się już nigdy nie spotkamy. Odwagi, Mino! Profesor

uważnie ci się przygląda. W jego spojrzeniu jest przestroga. Teraz już nie wolno płakać. Chyba że Bóg da nam uronić łzy szczęścia. Z NOTATNIKA JONATHANA HARKERA 30 października, noc. - Piszę przy świetle dobywającym się z paleniska maszyny parowej naszej szalupy. Lord Goldaming pilnuje ognia. Ma w tym duże doświadczenie, bo już od lat ma jedną taką szalupę na Tamizie, a drugą na Norfolk Broads. Jeśli chodzi o nasze plany, zdecydowaliśmy w końcu, że domysły Miny są słuszne i jeśli hrabia jako drogę ucieczki do swego zamku wybrał którąś z rzek, będzie to Seret i Bystrzyca, począwszy od jej ujścia do Seretu. Założyliśmy, że gdzieś około 47 stopnia szerokości geograficznej północnej, hrabia przetnie pas ziemi oddzielający rzekę od Karpat. Nie boimy się płynąć nocą z dużą prędkością pod prąd. Stan wody jest wysoki, a koryto wystarczająco szerokie, by żegluga - nawet w nocy - nie sprawiała najmniejszych trudności. Lord Goldaming radzi mi, żebym się na chwilę zdrzemnął, ponieważ na razie wystarczy, że będzie czuwał tylko jeden z nas. Ale sen nie przychodzi; jak miałbym spać, kiedy mojej ukochanej grozi takie niebezpieczeństwo! W dodatku znajdzie się w tamtym strasznym miejscu! Jedynym pocieszeniem jest to, że Bóg nad nami czuwa. Jedynie ta wiara mogłaby sprawić, że łatwiej byłoby nam umrzeć, niż żyć, i w ten sposób uwolnić się od wszystkich problemów. Pan Morris i dr Seward wyruszyli w swą długą podróż jeszcze przed nami. Mają się trzymać prawego brzegu w takim oddaleniu, by przez cały czas znajdować się wyżej niż rzeka i móc obserwować większy jej odcinek, a także uniknąć konieczności podróżowania wzdłuż jej mean-

drów. Na początek wzięli ze sobą dwóch ludzi do prowadzenia luzaków; czwórka jeźdźców nie powinna wzbudzać nadmiernego zainteresowania. Kiedy zwolnią tamtych ludzi - a stanie się to już niedługo - sami będą musieli doglądać koni. Może będziemy zmuszeni połączyć siły, a wtedy wszyscy ich dosiądziemy. Jedno z siodeł ma ruchomą kulę i jeśli zajdzie taka konieczność, można je będzie bez najmniejszych problemów przystosować dla Miny. To szaleńcza eskapada. Pędzimy poprzez ciemność, owiewani zimnem ciągnącym od rzeki; wraz z tajemniczymi odgłosami nocy powracają wspomnienia. Dryfujemy ku nieznanym miejscom i nieznanym szlakom; w świat mroku i przerażenia. Goldaming zamyka palenisko... 31 października. - Nadal płyniemy bardzo szybko. Wstał dzień, a Goldaming śpi. Ja czuwam. Panuje przenikliwe zimno; chociaż mamy na sobie grube kożuchy, ciepło paleniska jest w tej sytuacji prawdziwym błogosławieństwem. Jak dotąd minęliśmy zaledwie kilka łodzi i żadna z nich nie wiozła skrzyni, ani paki, ani niczego innego o podobnych rozmiarach. Za każdym razem, gdy kierowaliśmy na nie światło naszej elektrycznej lampy, płynący nimi ludzie z przerażeniem padali na kolana i zaczynali się modlić. 1 listopada, wieczór. - Przez cały dzień żadnych nowości. Nie spostrzegliśmy niczego,

co

przypominałoby

przedmiot

naszych

poszukiwań. Wpłynęliśmy już na Bystrzycę i jeśli nasze przypuszczenia były błędne, wszystko przepadło. Sprawdziliśmy wszystkie mijane łodzie - małe i duże. Dziś, wczesnym rankiem ludzie z jednej z załóg wzięli nas za łódź rządową i tak też się do nas odnieśli. Dostrzegliśmy w

tym sposób na ułatwienie sobie życia, więc w Fundu - tam gdzie Bystrzyca wpada do Seretu - zdobyliśmy rumuńską banderę, która teraz ostentacyjnie nad nami powiewa. Od tego czasu ten podstęp odnosił pożądany skutek w przypadku każdej z kontrolowanych przez nas łodzi. Traktowano nas z wielką uniżonością i bez najmniejszego sprzeciwu przyjmowano wszelkie nasze pytania i czynności. Jacyś Słowacy powiedzieli nam, że minęła ich wielka łódź płynąca z dużą szybkością, jak gdyby jej załoga była dwakroć liczniejsza. Było to dzień wcześniej, zanim dopłynęli do Fundu, a więc nie byli w stanie powiedzieć, czy tamci wpłynęli w Bystrzycę, czy też popłynęli dalej w górę Seretu. W Fundu nie słyszeliśmy o takiej łodzi, więc najpewniej minęła miasto nocą. Jestem bardzo senny; to pewnie sprawka zimna, a i organizm musi czasami odpocząć. Goldaming nalega, że będzie czuwał pierwszy. Niech go Bóg błogosławi za całą jego dobroć dla Miny i dla mnie. 2 listopada, rano. - Jest już całkiem jasno. Ten dobry człowiek nie obudził mnie. Powiedział, że to byłby grzech, bo spałem tak spokojnie, nie pamiętając o moich kłopotach. To bardzo egoistyczne z mojej strony, że spałem tak długo i pozwoliłem mu czuwać przez całą noc. Ale ma rację. Jestem dziś jak nowo narodzony i kiedy teraz siedzę i patrzę, jak on śpi, mogę sam robić wszystko co konieczne - czuwać nad maszyną, sterować i wypatrywać łodzi. Czuję, że wraca mi siła i energia. Zastanawiam się, gdzie są teraz Mina i Van Helsing. W środę w południe powinni byli dotrzeć do Wereszti. Zdobycie powozu i koni na pewno zajęło im trochę czasu, więc jeśli nie zmarnowali go zbyt wiele, powinni być gdzieś w okolicach przełęczy Borsa. Niech ich Bóg prowadzi i wspomaga! Aż się boję myśleć, co się może wydarzyć.

Gdybyśmy tylko mogli płynąć szybciej! Ale to niemożliwe. Maszyny dudnią i dają z siebie wszystko. Ciekawe jak sobie radzą dr Seward i pan Morris. Do rzeki wpadają niezliczone spływające z gór strumienie, ale że żaden z nich nie jest bardzo duży - przynajmniej o tej porze roku, choć bez wątpienia są straszne zimą czy w porze roztopów - nie będą poważną przeszkodą dla jeźdźców. Mam nadzieję, że ich ujrzymy, zanim jeszcze dotrzemy do Strasby. Jeśli bowiem do lego czasu nie schwytamy hrabiego, trzeba się będzie razem naradzić, co czynić dalej. DZIENNIK DRA SEWARDA 2 listopada. - Trzy dni w drodze. Żadnych istotnych zdarzeń, a nawet gdyby jakieś były to i tak brak mi czasu na pisanie; każda chwila jest na wagę złota. Odpoczywamy tylko tyle, ile potrzebują konie, ale obaj świetnie to znosimy. Przydaje się teraz nasza awanturnicza przeszłość. Musimy przeć do przodu, aż znów ujrzymy szalupę. 3 listopada. - Dowiedzieliśmy się w Fundu, że nasza łódź popłynęła w górę Bystrzycy. Szkoda, że jest tak zimno. Zapowiada się na śnieg; jeśli opady będą duże, to nas wstrzymają. W takim przypadku będziemy musieli zdobyć sanie i kontynuować naszą podróż na modłę rosyjską. 4 listopada. - Dziś dowiedzieliśmy się, że podczas pokonywania bystrzyc nasza łódź miała wypadek. Łodzie Słowaków, wspomagane linami i właściwie sterowane, nie mają z tym problemów. Jedna popłynęła w górę bystrzyc zaledwie kilka godzin wcześniej. Goldaming jest mechanikiem amatorem i najwyraźniej to on doprowadził szalupę do porządku. Ostatecznie przedostali się przez bystrzyce z pomocą

okolicznej ludności i na nowo podjęli pościg. Obawiam się, że wypadek uszkodził naszą łódź; chłopi mówią, że gdy już wpłynęła na spokojną wodę, to, dopóki nie zniknęła im z oczu, co pewien czas się zatrzymywała. Musimy się pospieszyć, bo już wkrótce może im być potrzebna nasza pomoc. Z NOTATEK MINY HARKER 31 października. - Do Wereszti przyjechaliśmy w południe. Profesor powiedział, że dziś o wschodzie słońca prawie w ogóle nie udało mu się mnie zahipnotyzować i zdołałam jedynie powiedzieć: „Ciemno i cicho”. Teraz wyszedł kupić powóz i konie. Mówi, że później spróbuje dokupić zapasowe konie, tak byśmy mogli je w drodze wymieniać. Mamy do przejechania ponad siedemdziesiąt mil. Kraj jest przepiękny i niezmiernie frapujący. Jak cudownie byłoby go zwiedzać w innych okolicznościach! Jak przyjemnie byłoby podróżować po nim tylko z Jonathanem! Zatrzymywać się, spotykać się z ludźmi, poznawać ich życie, wypełniać umysł i pamięć kolorami i malowniczością tego dzikiego, pięknego kraju i jego niezwykłych mieszkańców! Lecz niestety...! Później. - Wrócił dr Van Helsing. Ma powóz i konie; zjemy obiad i do godziny wyruszamy. Nasza gospodyni pakuje dla nas wielki kosz prowiantu; to chyba wystarczy dla kompanii wojska. Profesor nie protestuje i szepce mi do ucha, że może minąć nawet tydzień, zanim znów będziemy gdzieś mogli dostać coś do jedzenia. On także zrobił zakupy i posłaniec przyniósł mnóstwo kożuchów, koców i innych ciepłych rzeczy. Na pewno nie zmarzniemy.

*** Zaraz ruszamy. Aż się boję myśleć, co nas tam może czekać. Dosłownie jesteśmy w rękach Boskiej Opatrzności. On jeden wie, co się może zdarzyć i modlę się do Niego z głębi mej smutnej i przepełnionej pokorą duszy, by czuwał nad mym ukochanym mężem; aby, cokolwiek się stanie. Jonathan wiedział, że go kochałam i szanowałam bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić, i że moje ostatnie i najszczersze myśli zawsze będą przy nim.

ROZDZIAŁ XXVII Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 1 listopada. - Przez cały dzień posuwaliśmy się szybko naprzód. Konie chyba czują, że są dobrze traktowane, bowiem bez protestów, bardzo sprawnie pokonują całą drogę pomiędzy kolejnymi postojami. Zmienialiśmy je już wiele razy i żadne nie sprawiły nam zawodu, więc zaczynamy mieć nadzieję, że podróż przebiegnie bez najmniejszych problemów. Dr Van Helsing jest bardzo lakoniczny; mówi chłopom, że spieszy się do Bistritz i szczodrze płaci za zmianę koni. Zjadamy gorącą zupę, pijemy kawę albo herbatę i już nas nie ma. To cudowny, pełen uroków kraj. Ludzie są tu odważni, silni i prości i mają wiele sympatycznych cech. Są też bardzo, ale to bardzo przesądni. Kiedy w pierwszym domu, do którego wstąpiliśmy, obsługująca nas kobieta zauważyła znamię na moim czole, przeżegnała się i wyciągnęła w moim kierunku dwa palce, co miało ją ustrzec przed złym urokiem. Chyba specjalnie dodali do naszego jedzenia więcej czosnku, a ja go nie znoszą. Od tego czasu, aby uniknąć dalszych podejrzeń, zawsze dbam o to, by mieć na głowie kapelusz albo woalkę. Posuwamy się szybko do przodu, a ponieważ nie ma z nami woźnicy, który mógłby rozsiewać plotki na nasz temat, zdołaliśmy chyba wyprzedzić szerzące się o nas pogłoski. Obawiam się jednak, że lęk przed złym urokiem będzie za nami podążał przez całą drogę. Profesor jest niezmordowany; przez cały dzień nie spoczął ani przez chwilę, chociaż mnie zmusił do dłuższego snu. O zachodzie słońca poddał mnie hipnozie i. jak twierdzi, odpowiadałam jak zwykle: „Ciemność, plusk wody, skrzypienie drew-

na”. Więc nasz wróg jest nadal na wodzie. Boję się myśleć o Jonathanie, ale z jakiegoś powodu nie lękam się już o niego czy o siebie. Zapisuję to podczas postoju na jakiejś farmie, gdy czekamy na zmianę koni. Dr Van Helsing śpi. Biedak wygląda na bardzo strudzonego. Jest stary i siwy, ale jego usta są zaciśnięte - jak u zdobywcy. Nawet we śnie jest stanowczy. Kiedy ruszymy dalej, muszę go nakłonić do wypoczynku i sama zająć się powożeniem. Powiem mu, że przed nami jeszcze wiele dni drogi, a on powinien zachować siły na ten moment, kiedy będą najbardziej potrzebne... Wszystko gotowe; wkrótce ruszamy. 2 listopada, ranek. - Udało mi się i przez całą noc wymienialiśmy się przy wodzach. Nastał już dzień, słoneczny, choć zimny. Powietrze jest dziwnie ciężkie - mówię „ciężkie” z braku lepszego określenia. Chcę przez to powiedzieć, że oboje bardzo się w nim męczymy. Panuje przenikliwe zimno i tylko dzięki grubym kożuchom jest nam dość ciepło. O świcie Van Helsing poddał mnie hipnozie; mówi, że odpowiedziałam: „Ciemność, skrzypienie drewna i głośny szum wody”. A więc rzeka się zmienia. Mam nadzieję, że mój ukochany nie będzie się narażał bardziej, niż to konieczne. Wszystko w rękach Boga. 2 listopada, noc. - Cały dzień jazdy. Widoki stają się coraz bardziej rozległe, a wysokie iglice Karpat, które w Wereszti ledwo wystawały ponad horyzontem, takie malutkie i odległe, tutaj otaczają nas już zewsząd i górują nad nami niczym wyniosłe wieże. Jesteśmy w dobrym nastroju. Myślę, że staramy się dodać sobie nawzajem otuchy i w ten sposób rozweselamy samych siebie. Dr Van Helsing mówi, że najpóźniej rankiem osiągniemy przełęcz Borsa. Spotykamy bardzo niewiele ludzkich sadyb i profesor twierdzi, że przy ostatniej zmianie

będziemy musieli wziąć dodatkowe konie, bo później nie będzie już ich gdzie zmienić. Podczas ostatniej zmiany, wziął dwa dodatkowe konie, więc teraz mamy mocny, czterokonny zaprzęg. Kochane koniki są bardzo cierpliwe i dobre, i nie sprawiają nam najmniejszych problemów. Nie jesteśmy niepokojeni przez innych podróżnych, więc nawet ja mogę powozić. Na przełęcz dotrzemy za dnia; nie chcemy znaleźć się tam wcześniej. Nie spieszymy się więc i fundujemy sobie po kolei długie okresy odpoczynku. Ach, cóż nam przyniesie jutrzejszy dzień? Jedziemy do miejsca, w którym mój ukochany tyle wycierpiał. Oby Bóg pozwolił, że odnajdziemy właściwą drogę i w swej łaskawości raczył zaopiekować się moim mężem i tymi, którzy są nam bliscy, a którzy także znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ja sama niegodna jestem w Jego oczach. Niestety! Jestem nieczysta i będę taka, dopóki On nie zezwoli, bym stanęła przed Nim jako jedna z tych, którzy nie ściągają na siebie Jego gniewu. NOTATKA ABRAHAMA VAN HELSINGA 4 listopada. - Kieruję te słowa do mojego starego i prawdziwego przyjaciela dra Johna Sewarda, zamieszkałego przy Purfleet w Londynie, na wypadek, gdybym nie miał się już z nim zobaczyć. One wiele wyjaśnić mogą. Jest ranek i piszę przy ognisku, które - z pomocą madam Miny - przez całą noc podsycałem. Jest bardzo zimno. Tak zimno, że szare niebo nad nami pełne jest śniegu, co, gdy spadnie, już do wiosny pozostanie, bowiem ziemia jest już zmarznięta. To chyba na madam Mine podziałało, która przez cały dzień senna była i bardzo zmieniona. Śpi, śpi i śpi. Ona, która zwykle jest taka czujna, przez cały

dzień zupełnie nic nie zrobiła; nawet straciła apetyt. Nic w swoim malutkim notatniku nie zapisała, ona - która z takim oddaniem podczas każdej nadarzającej się okazji wszystko notowała. Coś mi mówi, że nie jest dobrze. Wieczorem nieco się ożywiła. Całodzienny sen pokrzepił ją, więc jest urocza i bystra jak zwykle. O wschodzie słońca hipnotyzować ją próbowałem, ale niestety bez żadnego efektu. Każdego dnia moje hipnotyczne zdolności coraz bardziej malały, aż wreszcie dzisiaj zupełnie mnie zawiodły. No cóż, niech się dzieje wola nieba, jakakolwiek jest i dokądkolwiek nas to zawiedzie. Przejdźmy do faktów, bo skoro madam Mina nie stenografuje, ja moim niezgrabnym pismem zastąpić ją muszę, tak by żaden dzień bez relacji nie pozostał. Na przełęcz Borsa wczoraj rano po wschodzie słońca dotarliśmy. Kiedy pierwsze oznaki świtu spostrzegłem, do seansu hipnotycznego przygotowałem się. Zatrzymaliśmy powóz i wysiedliśmy z niego, tak by nic nam nie przeszkadzało. Rozesłałem kożuchy, a madam Mina, ułożywszy się na nich, hipnozie poddała się, ale z jeszcze większymi niż wcześniej oporami i na jeszcze krócej. Padła ta sama co wcześniej odpowiedź: „Ciemność i szmer wody”. Potem ona obudziła się, świeża i promienna, i dalej ruszyliśmy, w krótkim czasie przełęcz osiągając. Wtedy jakby nagle wielki zapał się w niej obudził; jakaś nowa siła przemówić przez nią musiała, bowiem wskazała na jedną z dróg i powiedziała: „Tędy”. „Skąd pani wie?” - zapytałem. „Oczywiście, że wiem - odparła, a po chwili dodała: - Czyż nie

jechał tędy mój Jonathan i nie opisał swej podróży?”. Najpierw pomyślałem, że to trochę dziwne, ale szybko zrozumiałem, że tam tylko jedna taka boczna droga znajduje się. Ona bardzo rzadko używana jest i bardzo się różni od drogi, z której dyliżanse z Bukowiny do Bistritz korzystają - szerszej i używanej o wiele częściej. Pojechaliśmy nią. Kiedy inne drogi napotykaliśmy - nie zawsze byliśmy pewni, czy to w ogóle są drogi, bo zaniedbane były i pokryte świeżym śniegiem - tylko konie wiedziały, którędy iść. Ja wodze puściłem, a one przed siebie wytrwale brnęły. Od czasu do czasu napotykaliśmy miejsca, które Jonathan w swoim wspaniałym dzienniku opisał. Jechaliśmy tak przez wiele, wiele godzin. Na samym początkują madam Minie poradziłem, żeby spróbowała zasnąć; udało się. Spała przez cały czas, aż w końcu niepokoić zacząłem się i próbowałem ją obudzić. Ale, chociaż bardzo próbowałem, nie udało mi się to i spała dalej. Nie chciałem tego nazbyt gwałtownie zrobić, żeby jej broń Boże nie zaszkodzić, bo wiem, że bardzo cierpi i sen dla niej wybawieniem jest. Chyba też się zdrzemnąłem, bo nagle ogarnęło mnie poczucie winy, jak gdybym coś złego zrobił. Ocknąłem się wyprostowany, z wodzami w dłoniach, a nasze dobre koniki krok za krokiem człapały, jak zawsze. Spojrzałem na madam Mine i przekonałem się, że ciągle śpi. Już blisko do zachodu i słoneczne światło na śniegu ścieli się niczym żółta powódź, a my wielki, długi cień na strome zbocze góry rzucamy. Ciągle w górę wspinamy się. Wszystko jest - ach! - takie dzikie i skaliste, jak gdyby to był sam koniec świata. Wtedy ja madam Mine obudziłem. Tym razem problemu z tym

żadnego nie miałem i zaraz spróbowałem wprowadzić ją w hipnotyczny trans. Ale w ogóle nie zareagowała, jak gdyby mnie tu w ogóle nie było. Próbowałem i próbowałem, aż ciemno zrobiło się. Rozejrzałem się wokół i spostrzegłem, że słońce już całkiem zaszło. Madam Mina roześmiała się, więc uważniej się jej przyjrzałem. Jest pobudzona i nie wyglądała tak dobrze od tamtego dnia w Carfax, kiedy po raz pierwszy myśmy do domu hrabiego weszli. Byłem zdumiony i bardzo zaniepokojony, ale ona taka radosna była, czuła i troskliwa, że szybko o wszystkich obawach zapomniałem. Rozpaliłem ognisko, gdyż zapas drewna ze sobą wieziemy, a ona posiłek przygotowała, podczas gdy ja wyprzęgłem konie, a potem w osłoniętym miejscu je uwiązałem, by je nakarmić. Kiedy do ogniska wróciłem, kolacja była gotowa. Chciałem jej jedzenie podać, ale z uśmiechem powiedziała, że już jadła - że była taka głodna, iż już dłużej czekać nie mogła. Bardzo mi się to nie spodobało i miałem poważne wątpliwości; nie chciałem jej jednak przestraszyć i nic nie powiedziałem. Ona mi kolację podała, którą zjadłem sam. Potem owinęliśmy się kożuchami i leżeliśmy przy ognisku. Poradziłem jej, by się przespała, a ja w tym czasie czuwał będę. Zapomniałem jednak o swoim postanowieniu i kiedy nagle przypomniałem sobie, że miałem nie spać, zobaczyłem, że madam Mina leży spokojnie, choć rozbudzona i swymi błyszczącymi oczami we mnie się wpatruje. To samo jeszcze kilka razy powtórzyło się i w ten sposób do rana udało mi się złapać całkiem sporo snu. Kiedy się obudziłem, próbowałem ją zahipnotyzować; niestety, chociaż posłusznie oczy zamykała, zasnąć wcale nie mogła. Potem wstało słońce i podnosiło się coraz wyżej, a ona zasnęła - zbyt późno, ale za to tak głęboko, że się

obudzić nic mogła. Musiałem ją przenieść i śpiącą w powozie umieścić, kiedy już zaprzągłem konie i wszystko do odjazdu przygotowałem. Madam ciągle śpi i śpi; we śnie na zdrowszą i bardziej rumianą niż wcześniej wygląda. Nie podoba mi się to. Boję się! Boję! Boję! Boję się wszystkiego - nawet myśleć. Ale zawrócić nie mogę. To sprawa życia i śmierci, a nawet czegoś więcej, i cofnąć nam się nie wolno. 5 listopada, rano. - Muszę wszystko dokładnie zanotować, bo chociaż obaj wicie dziwnych rzeczy widzieliśmy, możesz sobie pomyśleć, że ja, Van Helsing, zmysły postradałem - że te straszne rzeczy i długie napięcie nerwowe w końcu rozum mi odebrały. Cały wczorajszy dzień w podróży spędziliśmy, coraz bardziej do gór się zbliżając i przemierzając coraz bardziej dzikie i odludne tereny. Jedziemy wśród stromych skał i wodospadów, a Natura ma tu chyba swój karnawał. Madam Mina ciągle śpi i śpi. I chociaż ja głód poczułem i zaspokoiłem go, jej dobudzić nie zdołałem - nawet na posiłek. Zacząłem się obawiać, że przekleństwo tego miejsca na nią podziałało przez wampiryczny chrzest napiętnowaną. „Cóż - powiedziałem sobie jeśli ona cały dzień prześpi, to mi nie będzie dane zasnąć nocą”. Kiedy myśmy tak tą wyboistą drogą jechali - bo droga bardzo stara jest i fatalnej jakości - głowa mi opadła i zasnąłem. Znów przebudziłem się z poczuciem winy i upływu czasu i zastałem madam Mine śpiącą, a słońce było już nisko. Wszystko się zmieniło; groźne góry od nas oddaliły się, a my do wierzchołka bardzo stromego wzgórza się zbliżaliśmy, na szczycie którego widać było zamek - dokładnie taki sam, jaki Jonathan w swoim dzienniku opisał. Widok ten jednocześnie ucieszył mnie i przeraził. Teraz bowiem naprawdę jesteśmy już blisko końca - na dobre

czy na złe. Obudziłem madam Mine i próbowałem ją zahipnotyzować, ale niestety, nie udało mi się to we właściwym czasie. Potem, zanim jeszcze ciemności zapadły - bo nawet po zachodzie słońca jego poświata jeszcze się od śniegu odbijała i przez pewien czas półmrok nas otaczał wyprzęgłem konie i jakie takie schronienie dla nich znalazłem, gdzie dałem im siana. Potem ognisko rozpaliłem i usadowiłem przy nim wygodnie w kożuchy okutaną madam Mine, która nie spała i niezmiernie była czarująca. Przygotowałem posiłek, ale ona jeść nie chciała; po prostu powiedziała, że nie jest głodna. Nie nalegałem, wiedząc, że i tak żadnego skutku to nie odniesie. Sam zjadłem, bo teraz siły za nas dwoje mieć muszę. Potem, obawiając się tego, co może się wydarzyć, wokół miejsca, w którym madam Mina siedziała, obszerny okrąg narysowałem i rozsypałem na nim nieco drobno rozkruzonej Hostii, by nas strzegła. Ona przez cały ten czas nieruchomo siedziała jakby wcale nie żyła. I bladła, bladła tak, że bielsza od śniegu stała się. Milczała, Ale kiedy bliżej podszedłem, ona się do mnie przytuliła bardzo mocno i czułem, jak jej biedna dusza całe jej ciało porusza, drżenie wywołując, które dla mnie było trudne do zniesienia. Kiedy się uspokoiła, odezwałem się do niej: „Nie podejdzie pani do ognia?”. Chciałem sprawdzić, jakie są jej możliwości. Posłusznie wstała, ale gdy krok do przodu zrobiła, stanęła jak wryta. „Dlaczego pani dalej nic idzie?” - zapytałem. Głową tylko pokręciła i wróciła na miejsce. Potem, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczyma kogoś, kto dopiero co się przebudził, powiedziała po prostu: „Nie mogę”, i zapadła w milczenie. Ucieszyłem

się, bo wiedziałem, że tego, czego ona nie może, nie mogą też ci, których się lękamy Choć jej ciało nadal na niebezpieczeństwo narażone było, przynajmniej jej dusza bezpieczna teraz była! Nagle konie zaczęły rżeć i rwać się z uwięzi. Musiałem je uspokajać. Kiedy moje ręce na grzbiecie poczuły, zarżały cicho, jakby z radości, i moje dłonie lizać zaczęły; przez jakiś czas były spokojne. Chodziłem tak do nich wiele razy, przez całą noc, aż wreszcie ta godzina chłodu nadeszła, gdy cała natura cichnie. Za każdym razem, kiedy ja do nich podchodziłem, uspokajały się. W owej godzinie chłodu, ognisko przygasać zaczęło i właśnie miałem podejść i drewna dołożyć, bowiem gęsty śnieg sypać zaczął i lodowata mgła podniosła się. Nawet w kompletnym mroku było jednak co nieco widać, jak zawsze, gdy śnieg leży. Nagle wydało mi się, jak gdyby śnieżne tumany i kłęby mgły kształty kobiet przyjmować zaczęły, w długich, zwiewnych szatach. Wszystko to w śmiertelnej ciszy działo się i tylko konie rżały, i kuliły się, jak gdyby ogromnie czymś przestraszone. Też zacząłem się bać; to był straszny lęk. Ale potem ja sobie uświadomiłem, że stoję w kręgu i spokój na mnie spłynął. Pomyślałem też, że to tylko zwidy, które noc stworzyła, mrok, a także mój wewnętrzny niepokój i obawa straszliwa. Było to tak, jakby wspomnienia wszystkich straszliwych doświadczeń Jonathana ze mną igrały; bowiem płatki śniegu i mgła wirować i krążyć zaczęły, aż mogłem dostrzec zarys postaci tych kobiet, które w zamku całować go miały. Wtedy konie zaczęły kulić się ze strachu, niżej i niżej, i jęczeć, zupełnie jak człowiek z bólu cierpiący. To nawet nie był szał przestrachem wywołany, który im wyrwać na wolność by się pozwolił. Kiedy te dziwaczne postaci zbliżyły się i kołem nas otoczyły, o moją

drogą madam Mine zacząłem lękać się. Spojrzałem na nią, ale siedziała spokojnie i uśmiechała się do mnie. Kiedy do ognia podejść chciałem, aby drew dołożyć, chwyciła mnie i zatrzymała, szepcąc głosem tak cichym, jaki się w snach słyszy: „Nie! Proszę nie odchodzić. Tu jest pan bezpieczny!”. Odwróciłem się do niej i powiedziałem, w oczy jej patrząc: „A pani? To o panią ja boję się!”, na co ona cicho roześmiała się nienaturalnym śmiechem i rzekła: „Boi się pan o mnie! Dlaczego o mnie? Jeśli chodzi o nie, na całym świecie nikt nie jest bardziej ode mnie bezpieczny”, a kiedy ja nad znaczeniem tych słów zastanawiałem się, podmuch wiatru płomień rozniecił i znamię na jej czole ujrzałem. Wtedy niestety ja już wszystko wiedziałem. A gdybym nawet nie wiedział, to i tak szybko bym się tego dowiedział, bowiem tamte krążące postaci z mgły i śniegu do nas się zbliżyły, trzymając się jednak poza świętym kręgiem. Wtedy one materializować się zaczęły, aż - jeśli tylko Bóg nie odebrał mi rozumu, bo na własne oczy to widziałem - aż trzy kobiety z krwi i kości przede mną stanęły, te same, które Jonathan w swym pokoju ujrzał, kiedy na jego szyi pocałunek złożyć chciały. Dobrze znałem te kołyszące się, krągłe kształty, jasne i okrutne oczy, białe zęby, rumieńce na twarzach i zmysłowe wargi. Uśmiechały się do biednej madam Miny; a kiedy w ciszy śmiech ich zabrzmiał, one swoje ramiona złączyły i wskazywały na nią, tymi słodkimi, dźwięcznymi głosami przemawiając, które według Jonathana tak nieznośnie urocze były, jak dźwięki ze szklanek wydobywane: „Chodź siostro! Chodź do nas! Chodź!”. Z obawą ku mej biednej madam Minie zwróciłem się i wtedy moje

serce radością rozgorzało; bowiem - ach! - przerażenie i obrzydzenie, które w tych uroczych oczach ujrzałem, wystarczyły, aby w mym sercu nadzieja zagościła. Bogu niech będą dzięki, że ona - jeszcze - jedną z nich nie była. Chwyciłem leżący najbliżej kawał drewna i, kawałek Hostii w ręku trzymając, wprost na nie ruszyłem, ku ognisku kierując się. Zaczęły się przede mną cofać, tym swoim cichym, strasznym śmiechem się śmiejąc. Dołożyłem do ognia i już ich nie obawiałem się. Zrozumiałem, że bezpieczni jesteśmy. Kiedy byłem uzbrojony w ten oręż, one się do mnie zbliżyć nie mogły; nie mogły się także zbliżyć do madam Miny, dopóki ona w kręgu pozostawała; a przecież nie mogła go opuścić z tych samych powodów, które im się do środka dostać nie pozwalały. Konie się uspokoiły i bez ruchu na ziemi leżały; stawały się coraz bielsze w miarę, jak coraz bardziej miękki śnieg je przykrywał. Zrozumiałem, że dla tych biednych stworzeń strach się już skończył. Pozostaliśmy tak, aż poprzez gęsty śnieg purpura świtu przenikać zaczęła. Byłem samotny, pełen lęku, żałości i uczucia grozy; ale kiedy piękne słońce ponad horyzont zaczęło wspinać się, we mnie życie wracać poczęło. Z pierwszymi promieniami świtu, straszliwe postaci roztopiły się w wirujących tumanach śniegu i mgły, a następnie w postaci kłębów przeźroczystego mroku w kierunku zamku odpłynęły i znikły. O świcie odruchowo do madam Miny zwróciłem się i próbowałem ją hipnotyzować, ale ona w głębokim śnie pogrążona leżała, w który nagle zapadła, i nie byłem w stanie jej obudzić. Spróbowałem przez sen ją hipnotyzować, ale z jej strony żadnej reakcji nie było. Wstał dzień. Nie chciałem jej budzić. Rozpaliłem ognisko i do koni zajrzałem; były

martwe. Mam tu dziś bardzo wiele roboty, czekam tylko, aż słońce wyżej będzie. Muszę bowiem do takich miejsc iść, gdzie słoneczne światło, choć śnieg je przesłania, bezpieczeństwo mi zapewni. Wzmocnię się śniadaniem, a potem moje straszliwe dzieło zacznę. Madam Mina nadal śpi i Bogu dzięki to spokojny sen. Z NOTATEK JONATHANA HARKERA 4 listopada, wieczór. - Wypadek naszej szalupy był dla nas straszną rzeczą. Gdyby nie on, pewnie już dawno dogonilibyśmy już tamtą łódź i moja kochana Mina byłaby już wolna. Boję się nawet myśleć o niej, gdzieś tam w pobliżu tamtego straszliwego miejsca. Mamy konie i posuwamy się lądem. Piszę w czasie, kiedy Goldaming czyni przygotowania do dalszej drogi. Mamy broń. Jeśli Cyganie będą chcieli walczyć, muszą bardzo uważać. Ach, gdyby tylko byli z nami Morris i Seward! Nie można tracić nadziei. Jeśli już nic napiszę - żegnaj Mino! Niech ci Bóg błogosławi i niech cię zachowa. DZIENNIK DRA SEWARDA 5 listopada. - O świcie ujrzeliśmy grupę Cyganów z wozem, oddalających się szybko od rzeki. Ściśle go otaczali i spieszyli się, jakby ich ktoś gonił. Pada lekki śnieżek i w powietrzu czuć dziwne pobudzenie. Może to grają nasze własne emocje, ale dziwnie spada ciśnienie. Gdzieś daleko słychać wycie wilków; śnieg sprowadza je z gór i niebezpieczeństwo czai się ze wszystkich stron, Konie są prawie gotowe i wkrótce ruszamy. Na końcu naszej podróży kogoś czeka śmierć. Bóg jeden wie kogo, gdzie, co, kiedy czy jak to się może stać...

NOTATKA DRA VAN HELSINGA 5 listopada, popołudnie. - Przynajmniej jestem przy zdrowych zmysłach. W każdym razie Bogu niech będą dzięki za tę łaskę, chociaż by się o tym przekonać, musiałem prawdziwy horror przeżyć. Zostawiłem madam Mine śpiącą w poświęconym kręgu i do zamku poszedłem. Pożyteczny okazał się kowalski młot, który powozem z Wereszti zabrałem; chociaż wrota otwarte były, ja je z zardzewiałych zawiasów wyłamałem, by jakaś zła wola lub nieszczęśliwy przypadek ich przede mną nie zamknęły, mnie w środku zatrzymując. Gorzkie doświadczenia Jonathana nauką w tym względzie mi były. Zapiski z jego dziennika pamiętając, drogę do starej kaplicy odnalazłem, bo wiedziałem, że to tam praca mnie czeka. Powietrze ciężkie było, jakby od oparów siarki, i co chwila u mnie zawroty głowy powodowało. Albo dudniło mi w uszach, albo gdzieś w oddali wycie wilków słyszałem. Pomyślałem o drogiej madam Minie i znalazłem siew bardzo trudnej sytuacji. Byłem między miotem a kowadłem. Nie ośmieliłem się jej ze sobą w to straszne miejsce zabrać i w poświęconym kręgu przed wampirami zabezpieczoną pozostawiłem; a teraz te wilki! Uznałem, że tu zadanie do wykonania mam, a jeśli chodzi o wilki, my musimy Bożej Opatrzności poddać się. W każdym razie to śmierć tylko, a z nią wolność. Więc za nią ja tego wyboru dokonałem. Gdyby o mnie chodziło, wybór byłby łatwy; paszcza wilka to lepsze miejsce spoczynku niż grób wampira. Zdecydowałem więc, że będę działał dalej. Wiedziałem, że co najmniej trzy groby znaleźć muszę - trzy zamieszkane groby. Szukałem i szukałem, aż jedną z nieb znalazłem.

Leżała w swoim wampirycznym śnie pogrążona, tak pełna życia i zmysłowego piękna, że aż cały zadrżałem, jak gdybym morderstwo miał popełnić. Nie mam wątpliwości, że w dawnych czasach, kiedy takie rzeczy zdarzały się, wielu mężczyzn, którzy takie zadanie jak moje podejmowali, w ostatniej chwili serce zawodziło, a potem i nerwy. Więc czekali, czekali, aż piękno i urok rozpustnej wampirzycy ich hipnotyzowały. Więc tkwili tak i tkwili aż do zachodu słońca, gdy wampiryczny sen kończył się. Wtedy piękne oczy otwierały się i miłosne spojrzenie ku nim rzucały, a zmysłowe usta do pocałunku nastawiały się. A człowiek słaby. W ten sposób kolejna ofiara do stada wampirów dołączała; kolejny człowiek ponure i odrażające szeregi żywych trupów powiększał!... W tym musi jakiś urok być, skoro nawet ja samą obecnością takiej istoty poruszony jestem, nawet - tak jak ona - leżącej w grobie nadkruszonym zębem czasu i kurzem sprzed stuleci przykrytym, mimo iż powietrze ten sam odrażający odór przepełniał, jakim legowiska hrabiego przesiąknięte były. Tak, byłem poruszony - ja, Van Helsing, przy całej mojej determinacji i przy wszystkich powodach, by jej nienawidzić - do głębi byłem poruszony i czekać chciałem; to uczucie moje władze umysłowe paraliżowało i blokowało duszę. Możliwe, że to brak snu działać zaczynał i to dziwne, duszące powietrze to pomieszczenie wypełniające. Z pewnością jednak w sen zapadałem, sen na jawie, typowy dla kogoś, kto czyjemuś urokowi poddaje się, kiedy poprzez wyciszone przez śnieg powietrze doleciało do mnie przeciągłe, ciche zawodzenie, tak przepełnione żałością i smutkiem, że jak dźwięk trąbki mnie rozbudziło. To był głos mojej drogiej madam Miny.

Ponownie wszystkie siły zebrałem i do mego straszliwego dzieła powróciłem. Podważywszy przykrywające grobowce płyty, znalazłem jeszcze jedną z sióstr, tę czarnowłosą. Nie odważyłem się jej dłużej przyglądać, by po raz kolejny ten zniewalający urok mną nic zawładnął; szukałem dalej, aż w końcu, w wielkim, wysokim grobowcu, jakby dla ukochanej osoby przeznaczonym, tę drugą jasnowłosą siostrę znalazłem, którą - podobnie jak Jonathan - widziałem, gdy z atomów mgły powstaje. Była tak śliczna, promieniowała takim pięknem, była tak nadzwyczajnie zmysłowa, że ten sam męski instynkt, który u niektórych przedstawicieli mojej płci potrzebę kochania wywołuje i chronienia przedstawicielek jej płci, spowodował, że emocje na nowo u mnie zawrót głowy wywołały. Jednak - Bogu niech będą dzięki! - zawodzenie mojej drogiej madam Miny jeszcze w mych uszach brzmiało; i zanim jeszcze czar zupełnie mną zawładnął, ja na odwagę zdobyłem się, by moje dzieło kontynuować. Wtedy - na ile to stwierdzić mogłem - już wszystkie znajdujące się w kaplicy grobowce przeszukać mi się udało, a ponieważ w nocy tylko trzy widma żywych trupów nas odwiedziły, uznałem, że żadnych innych tam nie ma. Był tam jeden grobowiec okazalszy od pozostałych; wielki, o szlachetnych proporcjach. Widniało na nim tylko jedno słowo: DRACULA A więc to był dom tego króla wampirów, któremu tak wiele innych monstrów służyło. Fakt, iż był pusty, ostatecznie potwierdził to, co już i tak wiedziałem. Zanim do mojego strasznego dzieła przystąpiłem, którego celem było przywrócenie tym kobietom ich śmiertelnych istot, włożyłem do grobu Draculi nieco Hostii i w ten sposób na zawsze go

przed nim - jako żywym trupem - zamknąłem. Potem przystąpiłem do wypełnienia mego straszliwego zadania, którego tak się obawiałem. Gdyby chodziło o jedną, to byłoby to względnie łatwe. Ale trzy! Przystępować do tego jeszcze dwa razy po tym, jak już raz przez ten horror się przeszło! Bo jeśli w przypadku uroczej panny Lucy było to tak okropne, po stokroć straszniejsze w przypadku tych nieznajomych będzie, które całe wieki przetrwać zdołały i które przemijający czas jeszcze wzmocnił; które - gdyby tylko mogły w obronie swego plugawego życia by walczyły?... Ach, mój przyjacielu Johnie, to była robota rzeźnika. Gdyby nie to, że odwagi dodawała mi myśl o innych zmarłych i o żywych, którzy w atmosferze lęku żyli, nie dałbym rady. Trzęsłem się i ciągle jeszcze się trzęsę, choć dzięki Bogu, dopóki wszystko nie było skończone, moje nerwy wytrzymały. Gdybym na pierwszej z tych twarzy spokoju, a potem radości nie ujrzał, na chwilę przed tym, kiedy jej ostateczny koniec nadszedł, co zaświadczało że jej dusza zdobyta została, ciągnąć tego dalej bym nie mógł. Nie wytrzymałbym tego straszliwego wrzasku, kiedy kołek ich ciało przeszywał; tych rzucających się i zwijających ciał i warg krwawą pianą pokrytych. Uciekłbym przerażony, mojej pracy nie ukończywszy. Ale już po wszystkim. I te biedne dusze - teraz już mogę je żałować i opłakiwać, kiedy o nich myślę, jak każda z nich w spokoju zasypiała prawdziwym snem wiecznym, na krótki moment, zanim nie zniknęły. Bowiem, mój przyjacielu Johnie, ledwo mój nóż każdej z nich głowę odciął, całe ciało rozpływać się zaczynało i na powrót w proch zmieniać, z którego kiedyś powstało, jak gdyby śmierć, która już całe wieki temu nadejść powinna, w końcu swoją obecność zamanifestowała,

mówiąc głośno: „Jestem!”. Zanim opuściłem zamek, wszystkie wejścia zabezpieczyłem, tak że hrabia już nigdy nie będzie mógł tu wejść jako żywy trup. Kiedy wszedłem do kręgu, w którym spała madam Mina, obudziła się i, widząc mnie, krzyknęła z trudnym do zniesienia bólem w głosie: „Chodźmy! - powiedziała. - Chodźmy z tego okropnego miejsca! Chodźmy na spotkanie mego męża, który - wiem to - jedzie tu do nas!”. Była osłabiona i blada, lecz jej oczy czyste były i błyszczał w nich zapał. Ucieszyłem się, widząc jej bladość i osłabienie, bowiem w mej pamięci było jeszcze świeże wspomnienie śpiących rumianych wampirzyc. I tak z wiarą i nadzieją, choć pełni obaw, na wschód wyruszamy, na spotkanie naszych przyjaciół - i jego - który, jak mi mówi madam Mina, także się tu zbliża. Z NOTATEK MINY HARKER 6 listopada. - Było już późne popołudnie, kiedy wraz z profesorem wyruszyliśmy na wschód, skąd, jak wiedziałam, nadjeżdża ku nam Jonathan. Nie szliśmy szybko, chociaż droga wiodła stromo w dół, bowiem musieliśmy nieść ciężkie kożuchy i koce. Nie chcieliśmy pozbawiać się ciepłych okryć w zimnie i śniegu. Musieliśmy też zabrać część naszych zapasów, bo jesteśmy tu jedynymi ludźmi, i jak dotąd, na tyle, na ile mogliśmy rozeznać w śnieżycy, nie ma tu nawet śladów ludzkich sadyb. Po przejściu mniej więcej mili, ciężki marsz zmęczył mnie i usiadłam, by odpocząć. Spojrzeliśmy za siebie i ujrzeliśmy kontury zamku Dracula odcinające się wyraźnie na tle nieba. Znaleźli-

śmy się bowiem o tyle poniżej poziomu zamku, że szczyty Karpat całkiem się za nim skryły. Ujrzeliśmy go w całej jego wspaniałości, zawieszony tysiąc stóp nad nami, na szczycie stromego urwiska, oddzielony przepaścią od sąsiednich szczytów. To miejsce miało w sobie coś dzikiego i tajemniczego. W oddali słyszeliśmy wycie wilków. Były daleko, ale ich głosy, choć przytłumione przez padający śnieg, napełniły nas przerażeniem. Zorientowałam się, że dr Van Helsing szuka jakiegoś strategicznego miejsca, gdzie bylibyśmy bardziej chronieni w razie ataku. Wyboista droga wiodła dalej w dół; widzieliśmy ją, mimo iż była zawiana śniegiem. Po chwili profesor dał mi znak, więc wstałam i dołączyłam do niego. Znalazł wspaniałe miejsce, rodzaj naturalnej skalnej niszy z wejściem pomiędzy dwoma głazami, przypominającym wrota. Wziął mnie za rękę i wprowadził do środka. „Proszę zobaczyć - powiedział - tu pani osłonięta będzie, a jeśli wilki zjawią się, będę się mógł nimi zająć po jednym”. Wniósł tam kożuchy i wymościł mi przytulne posłanie. Potem wyjął zapasy i chciał wmusić we mnie choć trochę jedzenia. Ale nie mogłam jeść. Sama myśl o jedzeniu była mi wstrętna i chociaż bardzo chciałam zrobić mu przyjemność, nie mogłam się do tego zmusić. Chyba go to zasmuciło, ale nie robił mi żadnych wymówek. Wyjął z torby lunetę i, stojąc na szczycie skały, badał horyzont. Nagle zawołał: „Niech pani patrzy, madam Mino! Niech pani patrzy!”. Poderwałam się i stanęłam obok niego; podał mi lunetę i ręką wskazał kierunek. Śnieg padał teraz obficiej i gwałtownie wirował wokół nas, bowiem zaczął wiać bardzo mocny wiatr. Jednak od czasu do

czasu w lukach pomiędzy tumanami śniegu mogłam obserwować obszar na wiele mil wokół; było to możliwe dzięki temu, że znajdowaliśmy się na dużej wysokości. Daleko przed nami, za rozległą, śnieżną pustynią, ujrzałam pokręconą, czarną wstęgę rzeki, która w tym miejscu wiła się licznymi meandrami. Na wprost nas i to wcale nie tak daleko - w rzeczywistości tak blisko, że zaskoczyło mnie, iż dotąd tego nie zauważyliśmy - posuwała się szybko grupa jeźdźców. Pośrodku jechał duży wóz, który na każdej większej nierówności przechylał się na boki, jak łódź na fali. Ponieważ na tle śniegu było ich widać dość wyraźnie, zauważyłam, że to jacyś chłopi albo Cyganie. Na wozie spoczywała wielka, kwadratowa skrzynia. Kiedy ją ujrzałam, mocniej zabiło mi serce, bo poczułam, że oto zbliża się koniec. Nadchodził wieczór i doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że po zachodzie słońca, to Coś, co dotąd było w niej uwięzione, na nowo odzyska wolność i pod jedną z wielu postaci będzie mogło uniknąć pościgu. Ze strachu odwróciłam sic do profesora, lecz ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie ma go przy mnie. Chwilę później ujrzałam go nieco poniżej. Kreślił wokół skały krąg - taki sam, w jakim schroniliśmy się poprzedniej nocy. Kiedy skończył, stanął znów obok mnie i rzekł: „Będzie tu pani bezpieczna, przynajmniej przed nim!”. Wziął ode mnie lunetę i podczas następnej chwili ciszy, omiótł spojrzeniem całą przestrzeń poniżej. „Widzi pani - powiedział - szybko jadą; konie smagają i galopują najszybciej, jak mogą”. Przerwał na chwilę, a potem ciągnął głuchym głosem: „Oni z zachodem słońca ścigają się. Może już być za późno! Niech się dzieje wola Boża!”.

Kolejny podmuch wiatru przesłonił wszystko śnieżnym tumanem. Po chwili wiatr przycichł i luneta znowu skierowała się ku równinie. Nagle rozległ się okrzyk: „Niech pani patrzy! Niech pani patrzy! Widzi pani, tam od południa dwóch jeźdźców ich dogania. To musi być Quincey i John. Proszę wziąć lunetę. Proszę patrzeć, zanim śnieg wszystko zasłoni!”. Wzięłam lunetę i spojrzałam. Ci dwaj jeźdźcy to rzeczywiście mogli być dr Seward i pan Morris. Byłam w każdym razie pewna, że żaden z nich to nie jest Jonathan. Jednocześnie wiedziałam, że Jonathan jest gdzieś niedaleko; rozejrzałam się i spostrzegłam dwie kolejne postaci pędzące na koniach na złamanie karku od północy. Jednym z nich był Jonathan, a drugim - jak sądziłam - musiał być lord Goldaming. Oni też ścigali grupę z wozem. Kiedy powiedziałam o tym profesorowi, krzyknął z radości jak uczniak i po chwili, kiedy śnieg ponownie uniemożliwił obserwację, przygotował swego winchestera, opierając go o głaz u wejścia do naszej kryjówki. „Będą tu o tym samym czasie powiedział

wtedy weźmiemy Cyganów

ze

wszystkich

stron”.

Chwyciłam mój rewolwer, ponieważ, gdy rozmawialiśmy, wycie wilków rozległo się głośniej i bliżej. Gdy śnieżyca na moment przycichła, wyjrzeliśmy znowu. Dziwny to był widok: wokół nas wielkimi płatami padał śnieg, a tam daleko słońce świeciło coraz jaśniej, w miarę jak chowało się za szczyty gór. Omiatając lunetą całe otoczenie, dojrzałam to tu, to tam ciemne punkty poruszające się pojedynczo, parami, trójkami lub w większych grupach. To wilki osaczały swoją zdobycz. Kiedy tak

czekaliśmy,

każda

chwila

przeciągała

się

w

nieskończoność. Wiatr smagał nas gwałtownymi podmuchami i omiatał tumanami miotanego z furią śniegu. Chwilami nie widzieliśmy nic na wyciągnięcie ręki; ale już po chwili, kiedy wiatr przeleciał koło nas z głuchym wyciem, jakby oczyścił powietrzną przestrzeń, tak że mogliśmy dostrzec nawet to, co znajdowało się bardzo daleko. Ostatnimi czasy byliśmy tak przyzwyczajeni do wypatrywania wschodów i zachodów słońca, że z dużą dokładnością mogliśmy je przewidzieć. Wiedzieliśmy więc, że słońce zajdzie już niedługo. Trudno nam było uwierzyć, że wedle naszych zegarków czekaliśmy prawie godzinę, aż te grupy zbliżyły się do siebie w pobliżu naszej kryjówki. Wiatr stał się jeszcze bardziej porywisty i nieprzyjemny i

zaczął wiać

bardziej

jednostajnie

z

północy.

Najwyraźniej odegnał śniegowe chmury, bowiem śnieg przestał padać, ograniczając się do chwilowych zadymek. Mogliśmy teraz wyraźnie rozróżnić ludzi w poszczególnych grupach - ściganych i ścigających. Co najdziwniejsze, ścigani nie zdawali sobie sprawy albo też w ogóle ich nie obchodziło, że ktoś ich ściga. Jednocześnie gnali z coraz większą szybkością, w miarę jak słońce opadało coraz niżej nad szczyty gór. Byli coraz bliżej. Wraz z profesorem skryliśmy się za naszą skałą i trzymaliśmy broń w pogotowiu. Widziałam, że był zdecydowany na wszystko, by tylko uniemożliwić im przejście. Nikt nie wiedział, że tam jesteśmy. Dwa głosy krzyknęły jednocześnie: „Stać!”. Jeden z nich należał do mojego Jonathana, choć ze zdenerwowania był bardzo podniesiony; ten drugi, należący do pana Morrisa, miał silny, zdecydowany ton spokojnej komendy. Cyganie mogli nie zrozumieć obcego języka, ale

ton nic pozostawiał żadnych wątpliwości - niezależnie od tego, w jakim języku wypowiedziane były słowa. Odruchowo zwolnili, a w tej samej chwili lord Goldaming i Jonathan podjechali z jednej strony, a dr Seward i pan Morris z drugiej. Przywódca Cyganów, okazale wyglądający mężczyzna, który na swym koniu wyglądał jak centaur, pomachał do nich, lecz jednocześnie ostrym głosem wydał swym towarzyszom polecenie, by jechali dalej. Popędzili konie, które pognały przed siebie. Ale czterej mężczyźni unieśli winchestery i w sposób, który nie pozostawiał już żadnych wątpliwości, nakazali im się zatrzymać. W tej samej chwili dr Van Helsing i ja wyłoniliśmy się zza skały i także w nich wymierzyliśmy. Widząc, że są okrążeni, mężczyźni ściągnęli wodze i zatrzymali się. Przywódca coś do nich powiedział, na co każdy z nich wyciągnął posiadaną przez siebie broń - nóż albo pistolet - i czekał gotowy do ataku. W jednej chwili wrogie strony stanęły naprzeciw siebie. Przywódca szybkim ruchem wodzy skierował konia na czoło i, wskazawszy wpierw na słońce - już bardzo nisko nad szczytami - a potem na zamek, powiedział coś, czego nie zrozumiałam. W odpowiedzi wszyscy czterej mężczyźni z naszej grupy zeskoczyli z koni i rzucili się w kierunku wozu. Powinnam być przerażona, widząc Jonathana w takim niebezpieczeństwie, ale że szał bitewny musiał ogarnąć także i mnie, nie czułam lęku, tylko ogromne, dojmujące pragnienie działania. Widząc nasze zdecydowanie, przywódca Cyganów wydał kolejne rozkazy. Jego ludzie

natychmiast

otoczyli

wóz;

uczynili

to

w

dość

mało

uporządkowany sposób, z wielkiej gorliwości zderzając się ze sobą i popychając się nawzajem.

Pośród tego zamieszania ujrzałam, jak Jonathan z jednej, a Quincey z drugiej strony tego ludzkiego pierścienia, starają się utorować sobie drogę do wozu. Było jasne, że są zdecydowani tego dokonać, zanim jeszcze zajdzie słońce. Wydawało się, że nic nie jest w stanie ich powstrzymać czy choćby opóźnić. Najwyraźniej nie zwracali uwagi ani na wymierzone w nich strzelby czy błyskające noże stojących przed nimi Cyganów, ani też na rozlegające się za nimi wycie wilków. Impet i wytrwałość Jonathana najwyraźniej onieśmieliły tych, którzy stali pomiędzy nim a wozem; odruchowo rozstąpili się na boki i pozwolili mu przejść. A on w jednej chwili wskoczył na wóz i z nadludzką siłą uniósł wielką skrzynię, a następnie rzucił ją na ziemię. W tym samym czasie pan Morris musiał użyć siły, aby utorować sobie drogę poprzez pierścień znajdujących się z jego strony Cyganów. Przez cały czas, wstrzymując oddech, patrzyłam na Jonathana, ale kątem oka widziałam, jak Morris desperacko prze do przodu i dostrzegłam błysk cygańskich noży, które cięły go, kiedy przebijał sobie przez nie przejście. Parował ciosy swoim wielkim nożem bowie i początkowo myślałam, że także i jemu udało się przebrnąć bez szwanku. Kiedy jednak znalazł się koło Jonathana, który tymczasem zdążył już zeskoczyć z wozu, spostrzegłam, że lewą rękę przyciska do boku, a spomiędzy palców cieknie mu krew. Mimo to nie zwlekał i gdy Jonathan z desperacką energią zajął się jednym końcem skrzyni, próbując podważyć wieko sztyletem kukri, on szaleńczo zaatakował drugi koniec swoim bowie. Wysiłki obu mężczyzn sprawiły, że wieko zaczęło ustępować. Gwoździe puściły z krótkim trzaskiem i wieko potoczyło się na bok. Do tego czasu Cyganie, widząc, iż są na muszkach winchesterów i

na łasce lorda Goldaminga oraz dra Sewarda, poddali się i przestali stawiać opór. Słońce już niemal dotykało górskich szczytów i cała grupa rzucała na śnieg długie cienie. Wtedy ujrzałam hrabiego. Leżał w skrzyni na ziemi, która po gwałtownym upadku nieco go przysypała. Był śmiertelnie blady, niczym woskowa figura, a jego czerwone oczy groźnie spoglądały tym mściwym spojrzeniem, które tak dobrze znałam. Kiedy na niego spojrzałam, jego oczy dostrzegły właśnie zachodzące słońce i wyraz nienawiści przeszedł w wyraz triumfu. Ale w tym samym momencie błysnął wielki nóż Jonathana i padł cios. Krzyknęłam, gdy ujrzałam, jak przechodzi przez gardło hrabiego; jednocześnie bowie pana Morrisa zagłębił się w serce wampira. To było jak cud; na naszych oczach, w ciągu sekundy całe jego ciało rozpadło się w proch i zniknęło. Do końca życia będę się radować, że w tej ostatniej chwili, pojawił się na jego twarzy wyraz spokoju, którego nigdy bym się tam nie spodziewała. Zamek Dracula odcinał się teraz na tle czerwonego nieba i promienie zachodzącego słońca oświetlały każdy kamień w jego pokruszonych blankach. Cyganie, którzy doszli do wniosku, że to my spowodowaliśmy nadnaturalne zniknięcie zmarłego, bez słowa zawrócili konie i odjechali w panice, jak gdyby ratowali własne życie. Ci, którzy nic mieli koni, wskoczyli na wóz i wołali do swych towarzyszy, by ci ich nie porzucali. Wilki, które tymczasem zdążyły wycofać się na bezpieczną odległość, podążyły ich śladem, zostawiając nas w spokoju. Pan Morris, który upadł na ziemię, uniósł się na łokciu,

przyciskając rękę do boku. Spomiędzy jego palców nadal płynęła krew. Podbiegłam do niego, bowiem poświęcony krąg już mnie nie wstrzymywał; to samo uczynili obaj lekarze. Jonathan przyklęknął za nim i ranny wsparł głowę na jego ramieniu. Z westchnieniem ujął moją dłoń tą ręką, która nie była zbroczona krwią. Jego uścisk był bardzo słaby. Musiał ujrzeć na mej twarzy to cierpienie, które wypełniało moje serce, bo uśmiechnął się do mnie i powiedział: „Jestem taki szczęśliwy, że mogłem się na coś przydać! Boże! zawołał nagle, usiłując usiąść i wskazując na mnie ręką. - Warto było za to umrzeć! Patrzcie!”. Słońce dotykało właśnie wierzchołka górskiego szczytu i jego czerwony blask oświetlił moją twarz, tak że cała była skąpana w różowym świetle. Wiedzeni tym samym impulsem, wszyscy mężczyźni jednocześnie padli na kolana, a w ich oczach, których spojrzenie podążyło za jego palcem wypisane było żarliwe i głębokie: „amen!”. Umierający dodał: „Bogu Najwyższemu niech będą dzięki za to, że nasz wysiłek nie poszedł na darmo! Patrzcie! Jej czoło jest bielsze od śniegu! Przekleństwo minęło!”. I ku naszej rozpaczy, z uśmiechem i w ciszy, ten mężny dżentelmen skonał.

ZAKOŃCZENIE Siedem lat temu przeszliśmy przez piekło, ale szczęście, które od tego czasu stało się udziałem niektórych z nas, wynagradza tamten ból. Dla mnie i dla Miny dodatkową radością jest fakt, że nasz synek urodził się w tym samym dniu, w którym zginął Quincey Morris. Matka Quinceya - wiem to na pewno - w skrytości ducha wierzy, że cząstka ducha naszego dzielnego przyjaciela znalazła się w tym dziecku. Chłopiec nosi imiona po wszystkich członkach naszej grupy, ale mówimy na niego Quincey. Latem tego roku wybraliśmy się do Transylwanii i przejechaliśmy ten kraj, który dla nas był i jest pełen żywych i strasznych wspomnień. Trudno nam teraz uwierzyć, że to, co wcześniej widzieliśmy na własne oczy i słyszeliśmy na własne uszy, w ogóle się zdarzyło. Wszystkie ślady tamtych zdarzeń zdążyły się już zatrzeć, tylko zamek stoi tak samo jak wtedy, górując nad tą odludną krainą. Po powrocie zaczęliśmy znowu rozmawiać na temat dawnych czasów; wszyscy mogliśmy już na nie spojrzeć bez emocji, bowiem zarówno Goldaming, jak i Seward szczęśliwie się ożenili. Wyjąłem z sejfu wszystkie dokumenty, które spoczywały tam od naszego powrotu przed laty. Uderzył nas fakt, że wśród takiej masy materiału składającego się na tę relację, nie ma prawie żadnych oryginalnych dokumentów! Tylko ogromna liczba stron maszynopisu plus zapisane później bruliony Miny, Sewarda i mój, a także notatka Van Helsinga. Nie mogliśmy więc liczyć na to, że ktokolwiek mógłby to potraktować jako dowód prawdziwości tak nieprawdopodobnej historii. Van Helsing,

trzymając na kolanach naszego syna, podsumował to następującym stwierdzeniem: „A po co nam dowody; przecież nikt nam wierzyć nie musi. Pewnego dnia ten chłopiec przekona się, jak śmiałą kobietą jest jego matka. Zna już jej urok i pełną miłości troskliwość, a kiedyś on dowie się, jak to kilku mężczyzn lak bardzo ją pokochało, że odważyli się dla niej na bardzo, bardzo wiele”. JONATHAN HARKER

POSŁOWIE Mit wampira wyrasta z najdawniejszych legend i lęków ludzkości przed ciemnością i czającym się w niej niebezpieczeństwem, a także przed istotami, które podstępnie pozbawiają swoje ofiary życia, zakradając się w nocy i wysysając krew, uważaną w większości kultur za źródło życia. Samo słowo „wampir” ma pochodzić jakoby od słowiańskiego upir, upiór, choć anglosaskie etymologie wywodzą je również ze źródłosłowów węgierskich lub tureckich - za każdym razem kierując nas ku Europie Wschodniej i pograniczu słowiańsko rumuńskicmu, czyli rodzinnym stronom najsłynniejszego z wampirów księcia czy też hrabiego Draculi. Istoty takie pojawiają się w mitologiach starożytnych od późnego średniowiecza, zaś wampir i wampiryzm stają się przedmiotem rozważań fizjologów i teologów - o sposobach walki z wampirami wspomina słynny Młot na czarownice Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera (1484), zaś do XVIII wieku włącznie powstawały traktaty usiłujące wytłumaczyć naukowo to zjawisko. Wampiry pojawiały się także w utworach literackich, ale do XIX wieku nie zyskały osobnego statusu: niewiele różniły się od upiorów, strzyg i innych nocnych straszydeł. Nowoczesny wampir pojawił się w literaturze europejskiej w 1819 za pośrednictwem lekarza i przyjaciela lorda Byrona, niejakiego Johna Polidoriego, który w niewielkiej powieści zatytułowanej Wampir stworzył nowy wzorzec tej postaci: zamiast oprzeć się na ludowych przekazach i koncepcjach wampira, prototypem swojego bohatera

uczynił nie kogo innego, jak samego Byrona, który zresztą również wspominał o postaciach wampirycznych w swojej twórczości. Lord Ruthven z tej powieści to zatem już nie nocny stwór ukrywający się na cmentarzach i zakradający ukradkiem do ludzkich siedzib, ale wyrafinowany arystokrata, groźny, ale i uwodzicielski. Nie potwór z długimi kłami, którego jedynym instynktem jest żądza krwi, ale istota wyglądająca jak człowiek, przeżywająca ludzkie emocje, doskonale maskująca się w ludzkim społeczeństwie. Ta nobilitacja ludowego mitu stała się podstawą kreacji postaci wampirów w XIX i XX wieku: od Brama Stokera po Annę Rice. Co ciekawe, sam Stoker, a za nim filmowy horror, powrócił do części przesądów i wierzeń ludowych, każąc wampirom na powrót spać w trumnach, lękać się krzyży i czosnku, prowadzić za sobą stada szczurów i roznosić zarazę. Ale o filmie za chwilę. Z kolei legenda o samym Draculi ma korzenie historyczne: pierwowzorem literackiego bohatera jest rumuński władyka z XV w. Vlad Tepes, ze względu na swoje okrucieństwo w postępowaniu zarówno z Turkami, jak i własnymi poddanymi zwany Falownikiem. Słynnego z powieści Brama Stokera imienia używał nie on sam, ale jego ojciec, Vlad Dracul, rządzący Transylwanią z namaszczenia cesarza niemieckiego Zygmunta, następnie osadzony na tronie wołoskim z tytułem książęcym. Znaczenie przydomka Dracul cześć przekazów wywodzi od rodowego herbu przedstawiającego smoka (łac. draco, rum. dracu), część od Zakonu Smoka, sekretnego bractwa rycerskiego mającego bronić chrześcijaństwo przed najazdem tureckim. Historia mówi, że Vlad Tepes miał powody do nienawiści do Turków: jako

dziecko dostał się wraz z ojcem i bratem do tureckiej niewoli, gdzie pozostał jako zakładnik gwarantujący lojalność osadzonego z powrotem na marionetkowym tronie ojca. Ojciec został parę lat później zamordowany, a jego najstarszy syn pogrzebany żywcem przez wołoskich bojarów za współpracę z Turkami. Nie powstrzymało to Vlada od przyjęcia pomocy paszy, kiedy postanowił odzyskać wołoski tron; ale już kilka lat później widzimy go na czele kampanii antytureckiej, w której wsławił się taktyką terroru: ciała wszystkich poległych kazał wbijać na pale, żeby wzbudzić strach wśród oddziałów wroga. Ze względu na literackie dzieje hrabiego Draculi interesująca jest dla nas jedna legenda dotycząca jego panowania i tureckiej wyprawy. Otóż wedle opowieści legendarnej żona Vlada na wieść o zbliżaniu się Turków rzuciła się z wieży zamku do rzeki, aby uniknąć dostania się w jasyr. Historyczny Vlad usiłował szukać zemsty i odzyskać tron z pomocą króla węgierskiego Macieja Korwina, ale ten uznał za bardziej właściwe osadzenie porywczego władyki w więzieniu w Wyszehradzie. Vlad zdołał odzyskać wolność i tron (miała mu w tym pomóc konwersja na katolicyzm i ożenek z Węgierką), ale tylko na dwa lata - w 1476 został zamordowany. Jego dzieje były opowiadane na dworach europejskich już za jego życia - wspominać o nim na dworze cesarskim miał kronikarz czesko niemiecki Michał Beheim, a w 1482 r. miała ukazać się jego biografia pióra ruskiego kronikarza. W następnych stuleciach rodowy przydomek Dracul zaczęto coraz częściej kojarzyć z innym rumuńskim znaczeniem tego słowa - diabeł. Stąd był już tylko krok do posądzenia krwawego

władyki o wampiryzm. Najważniejszym wydarzeniem w literackim żywocie Draculi okazał się jednak dopiero rok 1897, kiedy to irlandzki dziennikarz Bram Stoker opublikował powieść Dracula, w której elementy historycznego przekazu splotły się z romantyczną wizją nieśmiertelnego, czy raczej nieumarłego wampira i równie romantycznym motywem wiecznej miłości, która jest w stanie przekroczyć „oceany czasu”, jak mówi książę Vlad do Miny w filmie Francisa Forda Coppoli. Sama powieść jest literacko raczej mierna: w czasach, kiedy do głosu dochodzą modernistyczne nowinki (w literackim świecie aktywni są już Joseph Conrad, Rudyard Kipling, Henry James, Herbert George Wells), Stoker pisze dzieło, które swoją formą mieści się wśród wczesnych powieści z przełomu XVIII i XIX wieku: powieść składającą się wyłącznie z listów i fragmentów dzienników bohaterów, podobnie jak Frankenstein Mary Shelley, powstały dokładnie w tym samym czasie i miejscu co Wampir Polidoriego. Co więc sprawiło, że powieść ta odbiła się tak szerokim echem w kulturze europejskiej? Z całą pewnością podobnie jak twórczość pisarza wybitnego, jakim był Oscar Wilde, a nawet bardziej przeciętnego, czyli Roberta Louisa Stevensona, skupiła w sobie wiktoriańskie lęki i wydobyła na wierzch tłumione żądze, ubierając je w na pół fantastyczny kostium - jak Portret Doriana Graya czy Doktor Jekyil i pan Hyde. Erotyczne pobudzenie Lucy, ambiwalencja uczuć niewinnej Miny, fascynująca i odrażająca zarazem postać tytułowego bohatera - to wszystko były w wiktoriańskim społeczeństwie tematy tabu, które w literaturze realistycznej dopiero zaczynały znajdować miejsce. Zarazem zaś powieść Stokera posiada należycie po wiktoriańsku - w każdym razie na

pozór - rozpisane role: pozytywnymi bohaterami są ci wszyscy, którzy z wampirem walczą, a jest to skądinąd galeria całkiem ciekawie zarysowanych postaci. Jaki potencjał drzemie w tej powieści, odkryło dopiero kino. Pierwsza adaptacja powstała już w 1922, ale ze względu na sprzeciw spadkobierców Stokera, musiała nosić zmieniony tytuł, inaczej także nazywali się wszyscy bohaterowie. W Nosferatu, symfonii grozy (Nosferatu, eine Symphonie des Grauens) Friedricha Wilhelma Murnaua,

fiknie

uchodzącym

dziś

za

arcydzieło

wczesnego

ekspresjonizmu niemieckiego, zamiast księcia Draculi mamy hrabiego Orloka, zamiast Jonathana Harkera - Alexandra Granacha, zamiast Miny - Ellen, akcja zaś zaczyna się w nadreńskim mieście w miejsce Londynu, ale fabuła niczym właściwie nie różni się od tej stworzonej przez Stokera. Film Murnaua ma wielkie znaczenie kulturowe z jeszcze jednego powodu: z powodu konfliktu o prawa autorskie spopularyzował określenie „nosferatu”, którego etymologia jest jeszcze bardziej tajemnicza niż słowa wampir. Dracula doczekał się wielu jeszcze filmowych wcieleń, z których wiele nie miało już nic wspólnego z samą powieścią Stokera, by wspomnieć tu chociażby serię horrorów z angielskiego studia Hammer z Christopherem Lee w roli tytułowej. Do najważniejszych adaptacji literackiego pierwowzoru należą dziś Dracula Toda Browninga z Belą Lugosim (1931), Nosferatu wampir (Nosferatu: Phantom der Nacht) Wernera Herzoga, niemal dosłowny remake dzieła Murnaua (1979), w którym w rolę wampira wcielił się Klaus Kinsky, Miny zaś Isabelle Adjani, wreszcie Bram Stoker's Dracula Francisa Forda Coppoli (1992)

z gwiazdorską obsadą (Gary Oldman jako Dracula, Winorta Ryder jako Mina, Keanu Reeves jako Jonathan i Anthony Hopkins w roli Abrahama Van Helsinga), dzieło tyleż wiernie odtwarzające większość wątków i być może intencji powieści, co wychodzące daleko poza jej bezpośrednie treści i nadpisujące liczne interpretacje, fascynujące rozbuchaną formą i niezwykle nowoczesne w ujęciu wielu wątków, zwłaszcza tych związanych z tłumionym erotyzmem oryginału. Książę

Dracula

rządził

niepodzielnie

literackim

światem

wampirów do roku 1976, kiedy to w Ameryce ukazała się powieść mało znanej dotychczas pisarki Annę Rice, zatytułowana Wywiad z wampirem. Śmiała

obyczajowo, proponująca nowe rozwiązania

fabularne, antropologiczne i techniczne (dotychczas problemem był fakt, że wampiryzmem zarażała się każda ukąszona ofiara, co nie wytrzymywało logiki związanej ze statystyką) i znów bynajmniej nie wybitna literacko zawojowała świat i wyobraźnię czytelników, odsuwając nieco w cień staroświeckiego bohatera Brama Stokera. Niemniej to on, a nie znacznie ciekawszy jako kreacja literacka Lestat, pozostał synonimem czy też ikoną wampira, jednej z najbardziej fascynujących fantastycznych postaci: potężnej istoty, która siłą woli jest w stanie zmusić człowieka do uległości, a zarazem lęka się tego, co w świecie tak wszechobecne - słonecznego światła, które może ją w jednej chwili unicestwić, istoty nieśmiertelnej, a zarazem kruchej i wystawionej na niebezpieczeństwo nie mniej niż człowiek, którym kiedyś była. A coraz częściej również istoty, która osiągnąwszy ludzkie marzenie o nieśmiertelności, okupiła je wielką ceną i marzy o odzyskaniu człowieczeństwa. Literatura, zwłaszcza fantastyczna, nie

zapomniała o wampirach, które pojawiają się nierzadko w coraz ciekawszych wcieleniach, korzystając z tego, co na ich temat napisała klasyka literacka, wśród której Dracula Brama Stokera zajmuje do dziś poczesne miejsce. Agnieszka Fulińska

SPIS TREŚCI DRACULA................................................................................................ 1 ROZDZIAŁ I Z NOTATEK JONATHANA HARKERA ....................... 4 ROZDZIAŁ II Z NOTATEK JONATHANA HARKERA .................... 25 ROZDZIAŁ III Z NOTATEK JONATHANA HARKERA .................. 45 ROZDZIAŁ IV Z NOTATEK JONATHANA HARKERA .................. 65 ROZDZIAŁ V KORESPONDENCJA LUCY I MINY ......................... 85 ROZDZIAŁ VI KORESPONDENCJA MINY MURRAY ................... 98 ROZDZIAŁ VII WYCINEK Z „THE DAILYGRAPH Z 8 SIERPNIA ............................................................................................................... 117 ROZDZIAŁ VIII Z NOTATEK MINY MURRAY ............................. 137 ROZDZIAŁ IX LIST MINY HARKER DO LUCY WESTENRA ..... 159 ROZDZIAŁ X LIST DRA SEWARDA DO SĘDZIEGO ARTURA HOLMWOODA .................................................................................... 181 ROZDZIAŁ XI DZIENNIK LUCY WESTENRA .............................. 203 ROZDZIAŁ XII DZIENNIK DRA SEWARDA.................................. 221 ROZDZIAŁ XIII DZIENNIK DRA SEWARDA ................................ 246 ROZDZIAŁ XIV Z NOTATEK MINY HARKER .............................. 270 ROZDZIAŁ XV DZIENNIK DRA SEWARDA ................................. 294 ROZDZIAŁ XVI DZIENNIK DRA SEWARDA ................................ 315 ROZDZIAŁ XVII DZIENNIK DRA SEWARDA............................... 331 ROZDZIAŁ XVIII DZIENNIK DRA SEWARDA ............................. 352 ROZDZIAŁ XIX Z NOTATEK JONATHANA HARKERA ............. 377 ROZDZIAŁ XX Z NOTATEK JONATHANA HARKERA............... 396 ROZDZIAŁ XXI DZIENNIK DRA SEWARDA ................................ 418

ROZDZIAŁ XXII Z NOTATEK JONATHANA HARKERA ............ 439 ROZDZIAŁ XXIII DZIENNIK DRA SEWARDA ............................. 458 ROZDZIAŁ XXIV DZIENNIK FONOGRAFICZNY DRA SEWARDA ............................................................................................................... 479 ROZDZIAŁ XXV DZIENNIK DRA SEWARDA .............................. 501 ROZDZIAŁ XVI DZIENNIK DRA SEWARDA ................................ 524 ROZDZIAŁ XXVII Z NOTATEK JONATHANA HARKERA ......... 549 ZAKOŃCZENIE ................................................................................... 574 POSŁOWIE ........................................................................................... 576
Dracula (Bram Stoker)

Related documents

584 Pages • 139,560 Words • PDF • 1.9 MB

451 Pages • 164,768 Words • PDF • 10.5 MB