Dziewczyna ze Szczepankowa - Maria Ulatowska & Jacek Skowronski

224 Pages • 106,107 Words • PDF • 2.2 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:38

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2019

Projekt okładki Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce © martinhosmart/iStockphoto.com

Redaktor prowadzący Anna Derengowska

Redakcja Ewa Witan

Korekta Katarzyna Kusojć Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8169-615-9

Warszawa 2019

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

…Gdy ci się kiedyś przyśni

na przykład gałązka wiśni,

to wiedz, że to znaczy szczęście – bo wiśnia we śnie znaczy, że koniec twej rozpaczy i że będziesz szczęśliwy

coraz częściej…

Konstanty Ildefons Gałczyński Gałązka wiśni, 1935, Teatrzyk Zielona Gęś

Pamięci Piotra M.

WSTĘP

Macie przed sobą, Drodzy Czytelnicy, powieść pod tytułem Dziewczyna ze Szczepankowa. Jesteśmy pewni, iż domyślacie się, że jak zawsze w naszych książkach bohaterów będzie kilkoro. Tytułowa dziewczyna to oczywiście Zojka, teraz już na progu dorosłości. Towarzyszą jej osoby znane z poprzednich tomów Cyklu Szczepankowskiego i kilka zupełnie nowych. Mamy nadzieję, że te nowe postacie też polubicie. Akcja książki toczy się w latach, które tak naprawdę są dopiero przed nami. Po prostu nasi młodzi bohaterowie szybko dorośli. Jednak w naszej książce i w tych trochę przyszłych czasach, o których piszemy, w dalszym ciągu trzeba się uczyć, miłość istnieje nadal, a ludzkie reakcje, emocje i odczucia też w dalszym ciągu są takie same. Mamy nadzieję, że przyjmiecie z sympatią naszą Dziewczynę. Maria Ulatowska i Jacek Skowroński

Rozdział I KRZYSZTOF

Rok maturalny spadł na Krzyśka tak jakoś znienacka, przytłaczając go wieloma konsekwencjami, o których nie myślał dotąd za wiele. Oczywiście i w szkole, i w domu słyszał już wcześniej o nadchodzącej wielkimi krokami „dorosłości”, konieczności wyboru kierunku dalszej nauki i tym podobnych sprawach, sprowadzających się w istocie do podjęcia znacznie większej odpowiedzialności za własne decyzje i dalsze życie. Tyle że dotąd była to czysta abstrakcja, rzeczy odległe w czasie i mówiło się o nich, jakby dotyczyły kogoś innego. Aż tu raptem wraz z rozpoczęciem roku szkolnego wszystko uległo zmianie. Podczas wakacji Krzysiek był jeszcze zwykłym nastolatkiem, któremu pobłażliwie pozwala się bujać w obłokach i nie wymaga przesadnej odpowiedzialności, a teraz nagle zaczęto go traktować jak dojrzałego człowieka. Z wszelkimi tego konsekwencjami. On sam, jak każdy młody chłopak, z utęsknieniem wyglądał momentu, gdy stanie się dojrzały, samodzielny i przestaną obowiązywać go zwyczajowe nakazy, a zwłaszcza zakazy… Chciał zakosztować szeroko rozumianej wolności. Nie znaczyło to bynajmniej, że dotąd rodzice patrzyli mu na ręce i zamęczali bzdurnymi zabiegami wychowawczymi, niemniej jednak był od nich w pełni zależny, zarówno w prozaicznej kwestii kieszonkowego, jak i co do układania sobie wolnego czasu w ferie lub wakacje. A wiek dojrzewania ma przecież swoje prawa, budzą się hormony, ciekawość życia i świata domaga się zaspokojenia, nawet gdyby wiązało się to z popełnianiem drobnych błędów i ponoszeniem pierwszych życiowych porażek. Rodzice, oczywiście, usiłują chronić przed nimi swoje pociechy. Jakby zapomnieli, że sami mieli kiedyś po kilkanaście lat. I z jaką nostalgią wspominają pierwsze prywatki, pierwsze samodzielne wyjazdy, pierwsze nieśmiałe pocałunki… Od pierwszych dni w klasie maturalnej Krzysiek poczuł, że coś się jednak zmieniło. Byli inaczej traktowani przez nauczycieli, rosły wymagania, zarazem oczekiwano, że młodzi ludzie podejmą dojrzałe decyzje co do wyboru przyszłych studiów. Również w domu rodzice nie wtrącali się już tak bardzo w jego czas wolny, wystarczało, jak uprzedził, że wróci później lub nawet zostanie na noc u kolegi, z którym powtarzają materiał z fizyki. Co najczęściej było prawdą, choć nie zawsze… Po cóż jednak niepokoić starszych nadmierną szczerością, skoro i tak nie robił niczego złego? Owszem, wiedział już, jak smakuje papieros czy kieliszek alkoholu, ale było to wyłącznie zaspokojenie naturalnej ciekawości zakończone stwierdzeniem, że owe używki to nie jego bajka i zupełnie go nie interesują. Istniały rzeczy o niebo ciekawsze. Krzysztof uwielbiał sport, a zwłaszcza pływanie i piłkę nożną. Często chodzili z Zojką na basen, a także polecali sobie wzajemnie książki do przeczytania. Zdarzało im się przegadać pół nocy, w pokoju jednego albo drugiego, przy małej lampce lub w ogóle bez światła. O przyszłości, urządzaniu sobie życia, śmiałych zamiarach zwiedzania świata. Snutych w sekrecie planów nawet nie nazywali wspólnymi, nie musieli, to rozumiało się samo przez się. Krzyśkowi trudno byłoby wyobrazić sobie kogoś bliższego od Zojki, nawet gdy wszedł w wiek, kiedy zaczyna się najpierw dostrzegać płeć przeciwną, a potem myśleć o jej konkretnych przedstawicielkach. Wprawdzie był towarzyski i lubiany wśród rówieśników, nie przejawiał jednak przesadnej przebojowości w kontaktach z dziewczynami. Najważniejsza dlań była Zojka, przybrana siostra.

Ale ona po prostu zawsze była obok, po swojemu zwariowana, nienarzucająca się, acz coraz dojrzalsza, ładniejsza i zgrabniejsza. Nadawali na tych samych falach, byli jak dwie idealnie pasujące do siebie części tej samej całości. Może zbyt idealnie… Bo stało się jakoś tak, że to inne dziewczyny uświadomiły Krzyśkowi, iż chyba jest dość atrakcyjnym chłopakiem. Przez jakiś czas nie bardzo wiedział, co z tym fantem robić, czy jakoś ów fakt wykorzystać, ot, tak niewinnie, rzecz jasna. Bo co by mówić, owa płeć przeciwna nie bez powodu była nazywana piękną. A duża jej część istotnie zasługiwała na takie określenie. Mimo wszystko jednak nie zabiegał specjalnie o nawiązywanie kontaktów z dziewczynami, zajęty sportem, nauką, Zojką i tysiącem innych spraw. Oraz czymś, co stanowiło jego hobby i wciąż pogłębiającą się pasję, jaką zaraziła go niegdyś babcia Krystyna. Lubił wracać myślami do tamtego momentu, jak się okazało, bardziej brzemiennego w skutki, niż komukolwiek mogło się przyśnić…

Był wtedy w piątej lub szóstej klasie podstawówki. Czasem zachodził po szkole, sam albo z Zojką, zależnie od układu lekcji, na Chmielną do babci Krystyny. Babcia miała w mieszkaniu mnóstwo najróżniejszego rodzaju ciekawostek, zebranych za granicą pamiątek, obrazków, zdjęć oraz wspomnień, którymi chętnie dzieliła się z wnukami. No i w lodówce zawsze trzymała jakieś łakocie, co też nie było bez znaczenia. Pewnego razu zostawiła chłopca samego, ponieważ omal nie zapomniała o umówionej wizycie lekarskiej, toteż przyszykowała się w pośpiechu i oświadczyła, że wróci najdalej za dwie godziny, a on niech się zajmie, czym chce. Poogląda albumy na przykład. Krzysiek nie miał nic przeciwko temu. Zaczął, jak było do przewidzenia, od wizyty w kuchni, gdzie stała blacha z cieplutkim jeszcze makowcem. Jako dobrze wychowany młody człowiek odkroił jedynie malutki kawałeczek, tak dla spróbowania. Drugi był również bardzo malutki. I trzeci… W rezultacie z blachy, nie wiadomo kiedy, zniknęło pół ciasta. Następnie skoro babcia sama powiedziała, by robił, co chce, zrobił coś, co od dawna go korciło, czyli zajrzał do sporego pięknego kuferka z błyszczącymi miedzianymi okuciami i skórzanymi uchwytami, który stał w pokoju. Babcia nazywała kuferek kolonialnym, co chłopcu kojarzyło się z podróżami parowcem, dżunglą i dalekimi wyprawami. Gdy teraz otworzył wieko, ujrzał w środku trochę mniejszych i większych pudełek, jakieś okrągłe ebonitowe pojemniki oraz coś, co wyglądało na stary aparat fotograficzny, wielki jak na obecne standardy, trochę porysowany, z wystającym obiektywem i masą pokręteł, także na bokach. Rupieć zapewne. Z przodu znajdowała się blaszka z wygrawerowanym napisem Hasselblad. Krzysztof pokombinował trochę, pragnąc się domyślić, jak ten staruszek działa, nie znalazł jednak okienka, przez które można było obserwować fotografowany obiekt, nie udało mu się również otworzyć aparatu, aby obejrzeć wnętrze. Czyli nie nadawał się do niczego, z pewnością był popsuty, więc chłopiec odłożył go na bok. Za to zawartość pudełek okazała się interesująca. Zawierały wyłącznie czarno-białe zdjęcia, na wielu rozpoznał babcię, dużo, dużo młodszą, przypominającą postać z dawnych filmów czy obrazów, ubraną bowiem i uczesaną jakoś tak… niedzisiejszo. No i te widoki wspaniałych gór, krajobrazy jak z westernów oraz jedyne w swoim rodzaju drapacze chmur w Nowym Jorku! Albo te rozpoznawalne przez wszystkich obiekty Waszyngtonu! Wszystko wskazywało, że babcia, teraz mieszkająca skromnie na Chmielnej, miała nadzwyczaj ciekawe życie. Zafascynowany wyjmował kolejne fotografie i rozkładał je na dywanie… Nie usłyszał, jak wróciła od lekarza, dopiero jej głos przywołał go do rzeczywistości: – Krzysiek, a cóż ty mi tu za wystawę zrobiłeś?! – E… no, ja tylko zajrzałem do kufra. – Nie był pewien, czy babcia nie gniewa się za to szperanie po kątach, więc prędko dodał: – Mogę zaraz to posprzątać. Ale zdjęcia są super!

– No ba! – przyznała bez fałszywej skromności. – Sama je robiłam. – Wszystkie? – Oprócz tych, na których jestem. – Krystyna przysiadła obok chłopca na dywanie i z niejakim wzruszeniem ogarnęła wzrokiem fotografie. – Przydałoby się o nie zadbać. Kupić parę albumów, posegregować datami i miejscami. – Babciu, pomogę ci – zaofiarował się ochoczo. – A robiłaś je tym aparatem? Dziwny jakiś… – Skrzywił się, okazując całkowity brak szacunku dla rupiecia ze śladami długiej eksploatacji. – W dodatku popsuty, nie? – Skąd ten wniosek, młody człowieku? A, rozumiem, usiłowałeś go włączyć? – Ale niczego nie naciskałem – zastrzegł się Krzysiek. Krystyna sięgnęła po aparat, chwilę przyglądała mu się z pewną nostalgią w oku, po czym sprawiła, że ożył w jej dłoniach, jakby była magikiem. Pstryk – i odskoczyła tylna klapka, ukazując miejsce na rolkę z filmem. Pstryk – i u góry rozwarły się blaszki, tworząc wystający parawanik. Pokręciła obiektywem i kazała Krzysiowi tam zajrzeć. Dzięki jakimś sztuczkom z lusterkami zobaczył wnętrze pokoju, które nagle jakby się skurczyło i dosłownie tkwiło we wnętrzu aparatu. Pokazała mu, gdzie nacisnąć, by wykonać zdjęcie z charakterystycznym trzaskiem otwierającej się przesłony. Krzyś był oczarowany. Natychmiast podniósł się i pstrykał dookoła, oczywiście „na sucho”, gdyż w środku nie było kliszy. Gdy podszedł do okna, by popatrzeć przez obiektyw na panoramę miasta, obraz zrobił się zamazany. Jednak wiedziony intuicją, spróbował pokręcić obręczami na obiektywie i po chwili złapał całkiem niezłą ostrość. – Szkoda, że nie ma już klisz do takich aparatów – westchnął z żalem. – Co ty mówisz, oczywiście, że są. Wciąż można je kupić. – Ale to pewnie już i tak przeżytek…? – spytał ostrożnie, żeby nie urazić babci. – Oryginalny hasselblad nigdy nie będzie przeżytkiem. Ta firma to jeden z najlepszych producentów sprzętu fotograficznego, choć od kilkunastu lat robi już wyłącznie cyfrówki. Ale musisz wiedzieć, że właśnie aparatami Hasselblad kosmonauci programu Apollo wykonali pierwsze zdjęcia z Księżyca. – O rany, ale czad! – Zgadzam się z tobą, młody człowieku… – mruknęła roztargnionym głosem Krystyna. Zaglądała właśnie do kufra, gdzie leżało kilka okrąg­łych pojemniczków z czarnego plastiku. Było w nich trochę klisz z fotografiami, których wciąż jakoś nie wywołała. Tyle się działo po powrocie do kraju, że prawie zapomniała o tych filmach. Swą pasję fotograficzną kontynuowała, rzecz jasna, miała niezłą kolekcję sprzętu nowszej generacji. Ale… – Krzysiu, chciałbyś zobaczyć parę magicznych sztuczek? Takie fotograficzne czary-mary? – No pewnie! – W takim razie chodź do małego pokoju, urządzimy sobie… seans wywoływania duchów. – Babcia zaśmiała się z własnego żartu, który, jak się wkrótce okazało, wcale nie był tak do końca żartem. Krystyna nabrała energii, wyraźnie znalazła się w swym żywiole. Do tego czuła się po trosze niczym mistrz wtajemniczający ucznia w tajemne arkana sztuki. Właściwie nawet nie ucznia, najwyżej widza i pomocnika, ale i tak była dosyć podekscytowana. Powyciągała z pawlacza jakieś kuwety, słoiczki oraz walizeczkę, w której, jak wyjaśniła, znajdował się powiększalnik. Nazwa nic wnukowi nie mówiła. Następnie we dwójkę zabrali się do zaciemniania pokoiku. Podobno było to niezwykle ważne, nawet promyczek światła dziennego nie miał prawa przedrzeć się przez kotary, dotąd zawsze rozsunięte, toteż chłopiec nie zwrócił na nie wcześniej uwagi. Później pomagał babci rozpuszczać we właściwych proporcjach

odczynniki, napełnić kuwety i rozciągnąć nad stołem linkę z metalowymi klamerkami, a na koniec wypakowali i złożyli powiększalnik. Wiele dzieciaków znudziłoby się tymi czynnościami, lecz Krzyś, o dziwo, czuł coraz większą ciekawość. Krystyna dokładnie zamknęła drzwi i przez moment w pokoiku zapanowały iście egipskie ciemności, po czym włączyła lampkę dającą przyćmione pomarańczowe światło. A wtedy zaczęła się magia. Trochę drżącymi palcami umieściła pierwszą kliszę w szczelinie powiększalnika, pod spód zaś wsunęła szklaną płytkę. Padały niezrozumiałe określenia: kondensor, filtr czerwony, szybka rozpraszająca, które tylko wzmagały ciekawość Krzysia. Krystyna denerwowała się trochę, gdyż nie była pewna stanu klisz, które tak wiele lat leżały w ukryciu, a nie chciała sprawić zawodu wnukowi. Umieściła pod spodem papier i naświetlała przez ściśle określony czas. Ku rozczarowaniu Krzyśka, po zgaszeniu źródła światła w powiększalniku widoczny przez chwilę obraz natychmiast znikał z papieru. – Nie martw się, teraz będzie najlepsze – pocieszyła wnuka, pewna już, że klisze zachowały się w miarę nieźle. Kazała mu zanurzyć papier w jednej i drugiej kąpieli, po czym zawiesić go na rozciągniętej lince i… czekać. Przez moment chłopiec sądził, że babcia zakpiła sobie z jego łatwowierności, ale tylko przez chwilę. Wkrótce zapomniał o wszystkim dookoła, wpatrzony w wyłaniające się na papierze obrazy zarejestrowane, kiedy go jeszcze nie było na świecie. Na zdjęciach rozpoznał Nowy Jork, Statuę Wolności, wieżę Eiffla… Nawet Warszawę, choć jakąś niepodobną do dzisiejszej, bo Pałac Kultury górował samotnie w panoramie miasta, a Zamek Królewski przedstawiał sobą istną ruinę. I absolutnie nie przeszkadzało mu, że wszystkie fotografie są czarno-białe. Uznał, że takie właśnie powinny być! Nawet współczesne, choć nie umiałby wytłumaczyć dlaczego. Chyba chodziło o ich tajemniczy urok; nastrój zaklętej w obrazie chwili pozostawiał większe pole dla wyobraźni… – Babciu, będę do ciebie przychodził i nauczysz mnie wszystkiego, dobrze?! – zawołał z wypiekami na twarzy. Był zupełnie pewien, że żaden z jego kumpli nie umiałby wywołać własnoręcznie zdjęcia. – Jeśli naprawdę chcesz, to bardzo proszę. Przychodź w każdej chwili. – Mówiłaś, że można dostać klisze, prawda? – Owszem, fotografia analogowa wraca powoli do łask. – A taki aparat, na początek, gdzie można by dostać…? Krystyna uważnie przyjrzała się widocznym w oczach wnuka emocjom, po czym pomyślała o swoim pięknym hasselbladzie. Był już trochę przestarzały, a z drugiej strony, jako w pełni sprawny egzemplarz kolekcjonerski, wart dużo więcej od najlepszych współczesnych aparatów. Wiadomo, chłopak dziś się zapali, jutro zapomni. Typowy słomiany zapał, sama przez to przechodziła. Ale mógłby spróbować, powinna mieć jeszcze na pawlaczu działającego zenita. Radziecki aparat, w swoim czasie najlepszy w demoludach i zupełnie niezły. Na zgaszenie czy też rozdmuchanie iskry zainteresowania wnuka będzie w sam raz. A potem ewentualnie można pomyśleć o czymś lepszym. – Zaczekaj na mnie, Krzysiu. Muszę poszukać czegoś w pawlaczu…

Tak więc Krzysiek nie narzekał na brak zainteresowań. Aż tu nagle na horyzoncie pojawiła się Iza. Przypadkiem, zupełnie nieprzewidywalnie. Właściwie znikąd. Jak to najczęściej w życiu bywa.

Tamtego dnia Krzysiek znalazł w księgarni przy Krakowskim Przedmieściu angielskie wydanie Krótkiej historii czasu Stephena Hawkinga. Nie mógł się oprzeć pokusie kupienia tej kultowej pozycji o najbardziej fascynujących odkryciach współczesnej fizyki i wydatnie uszczuplił kończące się już kieszonkowe. Ale co tam, musiał mieć tę książkę i już! Było ciepłe jesienne popołudnie, nie chciało mu się jechać zatłoczonym jak zwykle o tej porze autobusem, ruszył więc do domu na skróty przez Ogród Saski. Niezliczoną ilość razy spacerował tędy z Tejką, znał każdą ścieżkę, toteż częściej zerkał do świeżo nabytej książki niż na alejkę. W pewnym momencie potknął się, jak sądził, o jakiś kamień czy strąconą wiatrem gałąź i o mało nie wylądował jak długi na ziemi. – Ślepy jesteś czy co?! – usłyszał za plecami. – Jak leziesz, mogłeś mi złamać nogę. Obejrzał się i momentalnie pojął, że przez nieuwagę zahaczył o wyciągnięte stopy siedzącej na ławce dziewczyny. Była mniej więcej w jego wieku, miała rozpuszczone kruczoczarne włosy. Jej ostre spojrzenie wskazywało na silną osobowość. – Przepraszam – rzucił, widząc, jak dziewczyna masuje sobie stopę. – Zagapiłem się w książkę. – Co tam masz, Chatkę Puchatka? – odburknęła. Bez słowa pokazał jej okładkę. Zamierzał pójść w swoją stronę, lecz nieznajoma uśmiechnęła się niespodziewanie, a jej nieprzyjazna mina zniknęła. – Sorry, to moja wina. Jak się czasem zamyślę, to zapominam, gdzie jestem. Wyciągnęłam nogi na pół chodnika, zapominając, że przecież tędy chodzą ludzie. Jakaś myśl sprawiła, że Krzysiek omal nie parsknął śmiechem. Dziewczyna to zauważyła. – Co cię tak bawi? – spytała, podejrzliwie marszcząc brwi. – Nic takiego. Wyobraziłem sobie tylko, że dzwonimy po karetkę i wyjaśniamy, jak to się stało, że ja złamałem ci nogę, a ty mi, powiedzmy, rękę… Otworzyła szeroko oczy, najwyraźniej wyobrażając sobie tę scenę, a potem roześmiała się głośno. – Pomyśleliby, że pobiliśmy się o coś. – Albo że cię napadłem w parku. – Krzysiek usiłował przybrać groźną minę, co jednakże nie bardzo mu się udało. – Nikt by nie uwierzył, nie wyglądasz na zbira. – A na kogo? Splotła ręce przed sobą i przechyliła na bok głowę, udając, że głęboko się zastanawia. – Bo ja wiem…? W tej chwili wyglądasz, jakbyś się zgubił i nie wiedział, którędy iść dalej. Jej słowa sprawiły, że Krzysztof poczuł się trochę głupio, stojąc tak na środku chodnika, kiedy jego rozmówczyni siedziała w swobodnej pozie na ławce. Zauważył, że nie miała ze sobą niczego, prócz wystającego z kieszeni bluzki telefonu. – A ty co tutaj robisz? Nie widziałem cię nigdy. – Czemu miałbyś mnie widzieć? – Bo prawie codziennie przychodzę do parku z psem. – Aha. Ja nie mam psa, niestety. I chyba nieprędko będę miała. – Nie lubisz zwierząt? – zdziwił się. – Lubię, nie o to chodzi – odparła, przenosząc spojrzenie gdzieś w przestrzeń. – Po prostu mam inne plany. Posiadanie psa nie bardzo się w nich mieści. Krzysiek pomyślał, że dziewczyna jest pewnie z kimś umówiona i pora iść w swoją stronę. Jednak ona znów odwróciła głowę w jego kierunku i niespodziewanie wyciągnęła rękę. – Mam na imię Iza.

– Krzysiek. Chyba jednak nie była umówiona. Albo tamten ktoś bardzo się spóźniał… Teraz Krzysztof nie mógł już tak po prostu odejść. I wcale nie miał na to ochoty. Podał jej dłoń, po czym usiadł obok na ławce. Nieprzesadnie blisko, na tyle jednak, że poczuł się trochę onieśmielony. Zwłaszcza że znał już niektóre dziewczyńskie gierki i wcale nie był pewien, czy ta Iza po prostu nie wykorzystuje sytuacji, zamierzając posłużyć się nim, by dać prztyczka w nos temu komuś, kto powinien zaraz się zjawić. Wprawdzie dziewczyna wyglądała na szczerą duszę, ale słyszał, że takie ponoć są najgorsze… – Co tu właściwie robisz, bez powodu przyszłaś sobie na spacer do parku? – spytał na wszelki wypadek, sądząc, że wywnioskuje coś z jej zachowania i odpowiedzi. Milczała przez chwilę, jakby wahając się, w jakim kierunku kontynuować rozmowę. Ten chłopak miał w sobie coś, czego na ogół brakowało jej kolegom ze szkoły. Nie wyglądał na starszego, ale przy nim jej niby-kumple wyglądali szczeniacko. Miał fajne, trochę nieśmiałe spojrzenie i blond czuprynę, nieco rozwich­rzoną wiatrem. – Mam coś do przemyślenia, tu przynajmniej nic mi nie przeszkadza – powiedziała otwarcie. – No, pod warunkiem że ktoś nie zacznie kopać po kostkach. – Co do przemyślenia? – Krzysiek zadał mało taktowne pytanie. Niezrażony uszczypliwością dziewczyny, chciał się dowiedzieć o niej czegoś więcej. – Jestem w klasie maturalnej… – Ja też – wtrącił. – Poważnie? – Wyglądała na trochę zdziwioną. – No to łatwiej zrozumiesz. Nie mogę się zdecydować, jakie wybrać studia. – Hmm… – Rozmowa zaczynała dotykać poważnych kwestii. Krzysiek nie tak sobie wyobrażał pierwszą randkę. Ale skąd mu w ogóle przyszło do głowy, że to spotkanie ma coś wspólnego z randką? Bo Iza przedstawiła się pierwsza, nie dając mu odejść? Tak wyszło, nic więcej. Westchnął w myślach i spytał rzeczowym tonem: – A jakie kierunki bierzesz pod uwagę? – Pójdę do Akademii Morskiej w Gdyni albo do Dęblina na lotnictwo i kosmonautykę ze specjalnością pilotaż samolotów – oświadczyła pewnym siebie tonem, jakby chodziło o kurs malowania paznokci. – Trudny wybór, prawda? – ciągnęła rozmarzonym tonem. – Morze albo niebo. Szkoda, że nie można mieć jednego i drugiego… Krzyśka dosłownie zamurowało. Izka miała marzenia i nie wahała się podążać za nimi. On też miał marzenia, w gruncie rzeczy podobne, tylko że bardziej rozmyte, odległe, mniej skonkretyzowane. Sam myślał trochę o Akademii Morskiej w Gdyni, jednakże zgadzał się z Zojką, że pływanie całymi miesiącami w stalowym pudle, po wyznaczonej z góry trasie, niezupełnie odpowiada temu, co ich pociągało. Udając zamyślenie, zerkał ukradkiem na dziewczynę. Podobała mu się, chciał czymś jej zaimponować, lecz co miał powiedzieć? Że pójdzie na geografię i języki obce, aby w przyszłości móc podróżować po świecie i starać się jakoś na tym zarabiać? Śmiechu warte. Pewnie będzie zakuwał do jakiegoś durnego egzaminu albo kolokwium, kiedy ją posadzą za sterami odrzutowca… – Coś się tak zamyślił? Krzysiek drgnął i pospiesznie usiłował wykoncypować coś sensownego. – Latanie jest chyba ciekawsze… – Też tak uważam – zgodziła się z wyraźnym entuzjazmem. – Ciągnie cię do wojska? – Próbował wyobrazić sobie Izę w mundurze lotnika. – Nigdy w życiu! – obruszyła się dziewczyna. – Miałabym ciągle słuchać rozkazów i salutować komu popadnie? W Dęblinie jest również Wyższa Szkoła Lotnictwa Cywilnego.

Mimo wszystko to mu jakoś bardziej pasowało do Izy, choć wiedział, że kobiety są przyjmowane do szkół wojskowych i dobrze sobie w nich radzą. – A ty gdzie zamierzasz pójść po maturze? – padło pytanie, którego obawiał się od dłuższej chwili. – Jeszcze się nie zdecydowałem – odparł dyplomatycznie. – Tyle rzeczy mnie interesuje, że ciągle się rozglądam. – Czuję, że chcesz zostać słynnym naukowcem – rzuciła nieco żartobliwym tonem, spoglądając znacząco na trzymaną przez Krzyśka książkę. – Oksford czy Cambridge? – Ciekawa myśl, muszę to wziąć pod uwagę. – Z udawanym zastanowieniem pokiwał głową. – W każdym razie złożę papiery na kilka kierunków. Teraz wszyscy tak robią. – Wiadomo. Ale zawsze jest ten jeden, na który najbardziej chcesz się dostać – zauważyła, przyglądając mu się ciekawie. – Na moje oko pragniesz zostać znanym sportowcem albo odkrywcą. – Z czego wnioskujesz? – Krzysiek poczuł się mile połechtany. – Z tego, że da się z tobą pogadać i nie wyglądasz na jakiegoś lebiegę. Znów nie wiedział, czy dziewczyna kpi sobie z niego, czy mówi poważnie. Ale tak czy inaczej, podsunęła mu myśl, której dotąd nie brał pod uwagę. A właściwie dwie myśli, obydwie zupełnie innego rodzaju. Zerknął na Izę i pochwycił jej zabarwione ciekawością spojrzenie. Nieco kpiące i jakby zachęcające czy nawet prowokujące, wszystko razem. – Słuchaj, ta szkoła lotnicza pewnie stawia ostre wymagania kandydatom? – rzucił niby to obojętnie, tak dla podtrzymania pogawędki. – Ostre? Jak dla kogo. – Lekceważąco machnęła dłonią. – Podstawą są dobre oceny z matury i przejście badań lekarskich. Początek to nie problem, ale na czwartym semestrze lotnictwa i kosmonautyki wybiera się specjalność. To już nie przelewki, nie każdy dostanie się na pilotaż. – Dlaczego? Dziewczyna zaczęła wyliczać na palcach: – Trzeba mieć orzeczenie lotniczo-lekarskie klasy pierwszej, dobrą średnią z trzech pierwszych semestrów, zdać specjalny egzamin z angielskiego oraz posiadać licencję pilota samolotów turystycznych. – Masz tę licencję? – Od miesiąca – uśmiechnęła się dumnie – w wakacje zaliczyłam ostatnie loty i zdałam egzamin. Krzysiek opuścił ramiona w poczuciu porażki, bo kolejny raz poczuł się gorszy i nieatrakcyjny, nie mogąc jej niczym zaimponować. Wyglądało na to, że pierwsza dziewczyna, która… no, może nie zawróciła mu w głowie, ale na pewno poważnie go zainteresowała, jest poza jego zasięgiem. Naprawdę pora się zbierać do domu, nic tu po nim… Iza chyba domyśliła się powodu jego zmarkotniałej raptem miny, ponieważ szturchnęła go przyjacielsko łokciem i powiedziała: – Licencję można zrobić w aeroklubie warszawskim albo na miejscu w Dęblinie. Ma się na to trzy semestry. Fajna rzecz, bo przy okazji człowiek może się przekonać, czy naprawdę lubi latać i ma do tego predyspozycje. – A ty lubisz? – Kocham! To najwspanialsza rzecz na świecie. Chłopak poczuł przypływ optymizmu. Przecież sama powiedziała, że nie jest lebiegą, a w razie czego Waśka z pewnością mu pomoże. Tak, to jest myśl! Krzyśkowi szybciej zabiło

serce. – Słuchaj… – Przecież słucham? – zdziwiła się Iza. – Nie odpowiedziałaś na pytanie, co tutaj robisz. Czy chodzisz często do parku, czy tylko wyjątkowo dziś tu zbłądziłaś? – O, jaki ciekawski – odrzekła, ale bez szczególnej uszczypliwości. Jednak albo pytanie było jej z jakichś powodów nie w smak, albo lubiła być tajemnicza, gdyż rzuciła jedynie: – Zdaje się, że i tak wiesz o mnie więcej niż ja o tobie. – Dałoby się coś z tym zrobić, gdybyś chciała. Krzysiek dostrzegł, że dziewczyna zmrużyła oczy i zadrgały jej kąciki ust. To chyba był dobry znak. Czekał, teraz piłeczka była po jej stronie. – Późno się robi – stwierdziła, zerknąwszy na wyświetlacz telefonu. – Mógłbym tu przyjść jutro o tej porze – zaproponował Krzysiek. – To przyjdź. – A ty przyjdziesz? – Jeśli dam radę – uniosła się z ławki – ale któregoś dnia przyjdę. Podoba mi się tutaj. Odeszła już kawałek, ale jeszcze się odwróciła i zobaczywszy, że Krzysztof odprowadza ją wzrokiem, pomachała mu dłonią. Nie miał pojęcia, co myśleć o jej zachowaniu, brakowało mu doświadczenia w bliższych kontaktach z dziewczynami. Była zainteresowana czy też spławiła go po prostu, zabawiwszy się z nim w kotka i myszkę? Żałował, że nie poprosił jej o numer telefonu, ale natychmiast uświadomił sobie, że tak jest może i lepiej. Miał wydzwaniać, paplać o niczym, napraszać się o spotkanie? Jakoś nie widział się w roli podrywacza, a chyba tak by to wyglądało. A tutaj mogła przyjść lub nie, on również niczego nie musiał. Przynajmniej jedno nie będzie się narzucało drugiemu, a jeśli znów się spotkają, będzie znaczyć, że obydwoje tego chcieli. Wracając do domu, nie przestawał myśleć o Izie. Podobała mu się jej trochę południowa uroda, jednak nie tylko o wygląd chodziło. Miała w sobie coś, czego brakowało wielu innym dziewczynom, choćby jego koleżankom z klasy. Owo coś posiadała także Zojka – pozbawioną fałszu odwagę robienia rzeczy, na które miała ochotę, choćby dla innych były zupełnie szalone. Ale Zojka to Zojka, zawsze bliska, dostępna, jak prawdziwa siostra. Iza niosła za sobą powiew czegoś nowego, ekscytującego. Ciekawe, czy tylko się zgrywała, opowiadając, że ma licencję pilota i chce iść na studia do szkoły lotniczej? Nie był pewien, ale wiedział jedno. Bardzo chciał ją jeszcze zobaczyć.

Izie spodobał się ten chłopak z rozwichrzoną blond czupryną, lubiący czytać w oryginale książki popularnonaukowe. Wprawdzie z rozmowy wynikało, że jest jej rówieśnikiem, a generalnie wolała trochę starszych, ale nie mogła go nazwać szczeniakiem, jak paru kolegów ze szkoły. Krzysiek wyglądał na sportowca, był poważny, ale nie sprawiał wrażenia ponuraka. Pewne wyczuwalne onieśmielenie dodawało mu jedynie uroku w jej oczach. Niemal alergicznie reagowała na zaczepki tępaków, którym się zdawało, że każda dziewczyna tylko czeka na niewybredne wychwalanie jej walorów. Nie ona. Iza mieszkała z matką na ostatnim piętrze zabytkowej, starej kamienicy w rogu Rynku Nowego Mias­ta. Mogłoby się wydawać, że to wyśmienite miejsce, a przestronne, wysokie pokoje biją na głowę typowe klitki w warszawskich blokowiskach, lecz prawda była zupełnie inna. Bliskość Starówki oznaczała tłumy turystów i niemilknące do późnej nocy odgłosy urządzanych tam imprez, zwłaszcza latem. W pobliżu znajdowały się jedynie słabo zaopatrzone

i drogie sklepiki, pełno było za to restauracji i knajpek z lejącym się strumieniami alkoholem. Iza słabo pamiętała ojca, który zostawił ją z matką i przepadł gdzieś za granicą, nie dając najmniejszego znaku życia. Jedyne, co jej po nim pozostało, to uroda. Ciemne włosy, śniada cera i zgrabna, szczupła sylwetka. Z rzadkich wspomnień mamy wynikało, że był typem lekkoducha, a stabilizacja i życie rodzinne plasowały się gdzieś na końcu w jego systemie wartości. Mama pracowała jako kelnerka w szacownej staromiejskiej restauracji, więc finansowo wiodło im się jako tako, jednakże Iza ani się nie chwaliła jej profesją, ani tym bardziej nie zamierzała pójść drogą rodzicielki. Dziewczyna inaczej widziała pewne sprawy i już dawno stwierdziła, że nie odpowiada jej harówka w świątek piątek do późnej nocy, zawieranie przelotnych znajomości, z których nic nie wynika, i mieszkanie w starej kamienicy z maskowanymi farbą śladami grzyba na ścianach, a także trzeszczącymi przy każdym kroku deskami podłogi. Może i miało to swoje uroki, lecz dziewczyna ich nie dostrzegała. Matka niczego jej nie nakazywała ani nie broniła, co mogło się różnie skończyć, jednak w przypadku Izy wyszło tylko na dobre. Podczas gdy koleżanki pasjonowały się durnymi serialami dla nastolatek albo wypasionymi smartfonami czy też wyłaziły ze skóry, aby zaistnieć na portalach randkowych, ona biegała na basen, zrobiła najpierw kurs szybowcowy, potem zaś uzyskała licencję pilota samolotów turystycznych. Uczyła się nieźle, w szkole nie miała problemów. No, może poza jednym. Jakoś los poskąpił jej zdolności językowych i jej angielski, mimo usilnych starań, był ciągle dosyć kulawy. Może ten Krzysiek by ją podciągnął…? Idąc po schodach, Iza wróciła myślami do poznanego w parku chłopaka. Mniejsza o ten angielski, nie była przecież taka wyrachowana, żeby kontynuować tę znajomość wyłącznie dla jakichś korzyści. Zauważyła jego zainteresowanie, co tu ukrywać, sprowokowała je nawet, zdawała sobie wszakże sprawę, że raczej nic z tego nie będzie… Wybierała się do szkoły lotniczej w Dęblinie, on zaś z pewnością planował jakieś spokojne studia uniwersyteckie. Wprawdzie nie oznajmił tego wprost, jednakże wynikało to jasno z jego zachowania i kontekstu całej rozmowy. Czyli nie powinna się w żaden sposób angażować ani tym bardziej robić mu nadziei. To jasne, proste i oczywiste. Tyle że mimo wszystko… Chciała go jeszcze zobaczyć.

Spotkali się następnego dnia w Ogrodzie Saskim. Krzysiek nie wziął ze sobą Tejki, przypominającej diabła tasmańskiego suczki, ponieważ doszedł do wniosku, że nadzwyczaj żywa psina usiłowałaby nawiązać jak najbliższą znajomość z Izką, dopraszając się pieszczot oraz zabawy, i w rezultacie nie mogliby nawet spokojnie pogadać. Nie mówiąc już o jakimś trzymaniu się za ręce czy czymś podobnym, co mogłoby oznaczać, że… może zaczną się widywać częściej. Znów rozmawiali głównie o przyszłych studiach. Iza zwróciła uwagę, że Krzysiek najwyraźniej szukał w internecie szczegółów o uczelni w Dęblinie, już wiedział, że jest tam akademik, i zebrał nawet nieco informacji o samym mieście. Zastanawiała się, czy jedynie chciał mieć temat do rozmowy, czy też kryło się za tym coś więcej… Nie zapytała jednak wprost. Wszak do składania papierów na studia pozostało jeszcze kilka miesięcy. Nie wiadomo, czy wtedy w ogóle będą jeszcze o sobie pamiętać. Poszli na Starówkę na lody, na koniec odprowadził ją pod kamienicę na Rynku Nowego Miasta i wymienili się numerami telefonów. Podali sobie ręce, ale nie doszło do pocałunku na do widzenia. Chyba obydwoje czuli, że to jeszcze nie ten moment. Ona chciała wyjechać na studia do innego miasta, on raczej nie, choć nie był jeszcze zdecydowany…

Rozdział II ZOJKA

Zojka nie mogła się doczekać osiemnastych urodzin. Lista „Co zrobię, jak będę pełnoletnia” wydłużała się, ale na pierwszym miejscu nadal był punkt: „1. Zmienić imię. Nie Zofia, a Zoja”. – Mamo, czy mogłabyś mi dać mój akt urodzenia? – poprosiła Olgę. – Składam wniosek o urzędową zmianę imienia – uprzedziła pytanie, którego się spodziewała. – Moja samodzielna córeczka – ucieszyła się Olga, a wieczorem opowiedziała o tym Adamowi. Odrzekł, że przecież od zawsze wiedzieli, iż to zrobi. – Tylko nie zdawałem sobie sprawy z tego, że czas tak szybko leci. Dzieciaki przestały być dziećmi, trochę szkoda.

Gdy dzieciaki były tylko dziećmi, Biernaccy nie tworzyli jeszcze rodziny1. Zojka mieszkała w domu dziecka prowadzonym w Szczepankowie przez Fundację Czerwony Śnieg, założoną dzięki pieniądzom od Matyldy Ulęckiej pochodzącym z zapisu testamentowego2. Olga i Adam dopiero się poznawali, a babcia Krysia nie znała wówczas swego męża, Stefana3, który wtedy jeszcze był Wiechciem. „Dzieciaki”, czyli Zojka i Krzyś, syn Adama, poznały się nad Jeziorem Szczepankowskim, tropiąc tajemnicę z czasów drugiej wojny światowej. Ich przyjaźń stała się tak głęboka, że uznali się za rodzeństwo i wzorem bohaterów powieści Karola Maya zawarli braterstwo krwi. Stali się nierozłączni, na wszystko mieli takie samo spojrzenie, a ich marzenia co do przyszłości też były jednakowe. Chcieli stać się prawdziwą rodziną, co się spełniło, gdyż Olga i Adam pokochali się, pobrali i postanowili adoptować Zojkę. Wtedy braterstwo krwi między Krzysiem i Zojką się uprawomocniło.

Gdy ZOJA Biernacka otrzymała decyzję administracyjną o zmianie imienia, oprawiła dokument w ramki i powiesiła w swoim pokoju. Oczywiście przedtem pokazała go każdemu członkowi rodziny. – Właściwie nic się nie zmieniło – orzekł Krzysiek. – Nikt nigdy nie mówił na ciebie Zosia. – Mówili. Na przykład w szkole. Na olimpiadach, w których brałam udział. Nawet w mojej bibliotece. Bo wszędzie, gdzie się zapisywałam, musiałam podawać dawne imię. – „Dawne imię” w ustach Zojki brzmiało zwycięsko! – A teraz, kiedy na przykład będę składać papiery na studia, w rubryce imię i nazwisko napiszę już: Zoja Biernacka. – Chyba że przedtem wyjdziesz za mąż i zmienisz nazwisko – błysnął wątpliwym dowcipem Krzysztof, narażając się na pełne pogardy spojrzenie siostry. – Już, już, sunia. – Zoja otwierała drzwi łazienki. – Najpierw ja, szybciutko, i już idziemy. Tejka trzymała smycz w zębach i usiłowała powarkiwać, co niezbyt dobrze jej

wychodziło. Ale gdy pani wyjęła jej tę smycz z zębów, psu (suczce!) udało się wyartykułować szczęśliwe szczeknięcie. Spacer był wszak najwspanialszym momentem dnia. I nie chodziło o potrzeby fizjologiczne, gdyż te każdy pies załatwia przecież po prostu przy okazji. No, chyba że jest chory, lecz ona, Tejka, nigdy nie chorowała. Ale samym szczęściem jest właśnie spacer. Gdy Zojka zdołała wreszcie założyć obrożę radośnie wiercącej się suczce i przypiąć smycz, a potem na wszelki wypadek wpakowała do plecaczka (bez którego nie ruszała się z domu) i tak niepotrzebny kaganiec, otworzyły się drzwi do mieszkania Biernackich. W przedpokoju najpierw pokazał się czarny nosek Bagheery, a za nim, oczywiście, cała okazała sylwetka kotki z Rukławek. – Czemu nikt z was nie odbiera telefonu? – Za Baghe­­e­rą do mieszkania wkroczyła babcia Krysia z bardzo zdenerwowaną miną. Zojka rzuciła okiem na swoją komórkę, leżącą na stole w pokoju. Obok spoczywała ładowarka, podłączona jedynie do aparatu. Kontakt był nieco wyżej, pusty. Włączyła więc ładowarkę, ale telefon i tak zostawiła, teraz po prostu musiał się podładować. – No, nie wiem, babciu. Krzysia nie ma, jeszcze nie wrócił ze szkoły – spojrzała na wiszący w salonie zegar – chociaż już dawno powinien być w domu. Ostatnio wraca o różnych porach. W szkole telefon wyłącza, pewnie zapomniał włączyć. Mama, jak to mama, kiedy ma dyżur w redakcji, telefon może sobie dzwonić, a ona odbiera tylko te służbowe. A tata… – zamilkła, bo Adam właśnie wkraczał do mieszkania. – Ja muszę wyjść z Tejką, zaraz wracam, zostaniesz u nas trochę, prawda? – I już jej nie było, bo suczka zaczęła niepokojąco popiskiwać. Zojka początkowo miała zamiar odwiedzić zaprzyjaźnione kaczuszki w Ogrodzie Saskim, ale pobiegła na plac Defilad, najkrótszą drogą, przez Raoula Wallenberga, ponieważ teraz chciała wrócić jak najszybciej, bo i babcia, i Bagheera… Dobrze, że ten nasz pies jest taki anielski, mimo swego diabelskiego wyglądu, pomyślała dziewczyna, zadowolona, że zwierzaki Biernackich świetnie się ze sobą dogadują. Suczka błyskawicznie zrobiła, co musiała, Zojka szybko sprzątnęła i już chciała wracać, gdy Tejka, jakby wiedząc, że spacer się kończy, pociągnęła swoją panią jeszcze w stronę fontanny, stojącej tam od zachodniej strony Pałacu Kultury. – Stój, sunia, co cię opętało? – Zojka była przecież od niej silniejsza, ale mały diabeł ciągnął jak szalony. Po chwili najmłodsza Biernacka, teraz już Zoja, zrozumiała, czemu Tejka tak prze do przodu. Otóż na ławce przed fontanną, na szczęście plecami do nich obu, siedział Krzyś. Nie, nie, nie Krzyś, tylko Krzysztof. Dorosły młodzieniec z… dziewczyną, którą lekko obejmował prawym ramieniem, a ona odrzucała do tyłu wstrętne czarne włosy, na pewno farbowane, i śmiała się w głos. Zojka gwałtownie zahamowała piętami. Suczka nawet nie pisnęła, bo o mały włos, a zostałaby uduszona gwałtownym ruchem obroży, którą smycz ścisnęła bezlitośnie. Aha, pomyślała siostra Dorosłego Młodzieńca, to tyle w temacie, dlaczego Krzyś nie odbiera telefonu. Zdołała odciągnąć stamtąd Tejkę i prawie galopem wróciła na plac Grzybowski. Rodzice i babcia siedzieli przy stole, pijąc kawę, a obiad stał w garnkach na kuchence, czekając na tego członka rodziny, który się spóźniał. – Jesteś, Zojeczko słoneczko. Babcia lubiła tak mówić na swoją ulubioną wnuczkę. „Jedyną wnuczkę, babciu, jedyną, nie ulubioną” – protestowała Zojka, słysząc, iż jest „ulubioną”. „Jedyną i ulubioną” – przekomarzała się z nią jej jedyna i ulubiona babcia. – Za tydzień przyjeżdżam do Warszawy na kilka dni, oczywiście też z kotką. Muszę pomóc koleżance, znacie ją, to Celina. Będzie miała jakiś niewielki zabieg w szpitalu. Dzisiaj ją odwiozłam, za tydzień mam ją odebrać, zrobić zakupy, coś ugotować, takie tam drobiazgi. Jej ukochany akurat teraz musiał wyjechać za granicę, a ona nie ma bliskich znajomych ani rodziny

– tłumaczyła Krystyna. – Zojeczko, czy mogłabym na ciebie liczyć w kwestii kilku spacerów z Bagheerą? Jak widzicie, nie chodzi przy nodze, a na smyczy. Bardzo ładnie zresztą to robi, wszyscy przechodnie ją podziwiają. Sami dziwimy się, że zgadza się na tę smycz i nawet wygląda na zadowoloną z takich spacerów. Traktujemy ją trochę jak pieska, a psa przecież trzeba wyprowadzać. Stefan zaś… no, wiecie, raz jest w domu, raz nie. – Ależ, babciu, oczywiście. I ja, i zapewne Krzysiek chętnie tym się zajmiemy. – Czym zapewne chętnie i ja się zajmę? – padło od drzwi, Krzysztof bowiem właśnie wchodził do domu. – Przepraszam za spóźnienie, przeciągnęły mi się zajęcia w szkole. Ach, ty łgarzu! – pomyślała Zojka, na szczęście wstrzymała się z wygłoszeniem tej uwagi na głos. Zdążę sobie z tobą pogadać, dodała jeszcze w myślach. Na obiad były gołąbki, jakby Olga wiedziała, że Krystyna przyjedzie. A to było coś w rodzaju niespodzianki, babcia-mama-teściowa nie mogła przecież nikogo powiadomić, że jedzie, bo nikt nie odbierał telefonu. A zresztą gołąbki i tak (na szczęście, pomyślała Olga) zostały zrobione wczoraj. Było ich tyle, że gość mógł zjeść dwa. Dwa zjadł też Krzysztof, a jeden – nieplanowo – połknęła Tejka. Bagheera daniem wzgardziła. – Jak to dobrze, że narobiłam tych gołąbków na dwa dni – szepnęła Olga do Adama, kiedy wkładali do zmywarki talerze. I pusty garnek po dzisiejszym drugim daniu. Adam przytulił żonę i szepnął jej do ucha, że gołąbki gołąbkami, ale chciałby, iżby już był wieczór. Cały czas, bez względu na obiadowe menu, kochał ją równie mocno jak na początku znajomości. Ona jego też. Gdy przynieśli kawę i domową lemoniadę (wodę mineralną z cytryną i zmiksowanymi truskawkami), przy stole trwały rozmowy o wakacjach. – Szczepankowo czy Rukławki? – chciała wiedzieć Zojka. – Tato – odezwał się wyjątkowo dziś milczący Krzysztof. – Czy są jakieś kursy szybowcowe? – Szybowcowe? – Ojciec nie zrozumiał. – No, chodzi mi o latanie na szybowcach. – Nie mam pojęcia, synu. Na pewno gdzieś są. Ale to chyba nie tak, że idziesz i się zapisujesz. Najpierw pewnie trzeba przejść jakieś badania lekarskie. – Adam spojrzał na Olgę. – Czemu pytasz? Zanim Krzyś odpowiedział, wzrok ojca spoczął w rezultacie na Zojce. Wyglądała jak ogłuszona. Aha, zrozumiał Adam, siostra nic nie wie. – Bo, no wiesz – wił się Krzysztof, który też na nią spojrzał – dzisiaj do nas do szkoły przyszedł taki porucznik z Dęblina. I opowiadał o lotnictwie, samolotach, studiach. A Ben i Piotrek od razu postanowili, że zapiszą się przynajmniej na takie kursy szybowcowe. Więc pomyślałem, że może ja też… Jeślibyś się zgodził, oczywiście. Jeślibyście się zgodzili – poprawił się, patrząc na Olgę. I zaraz potem na babcię, od której też wiele zależało. Zojkę skwapliwie omijał spojrzeniem. A ona pomyślała, jakie to dziwne, że tylko klasa Krzyśka wiedziała o wizycie porucznika z Dęblina. Na ogół o takich spotkaniach było wiadomo kilka dni przed faktem, odbywały się w auli i mógł w nich uczestniczyć każdy, kto chciał. Ciekawe, pomyślała, czy ów „porucznik” ma takie wstrętne długie, czarne włosy… Tego dnia na obiad były schabowe z ćwiartkami kapusty polanej masełkiem z tartą bułką,

popisowe danie Haliny, zapewne podawane następnie w wielu domach, których mieszkańcy odwiedzali Szczepankowo. U Biernackich także, dziś głównie dlatego, że znowu do stolicy zjeżdżała babcia Krysia, która tę wizytę zdołała już uzgodnić telefonicznie. Bagheera miała przez kilka dni zamieszkać na placu Grzybowskim, a jej pani na Żoliborzu, u Celiny. Ale jechała tam jutro rano. Teraz zjawiła się u Biernackich, po obiedzie miała zostawić u nich kotkę, a sama zanocować u siebie na Chmielnej i rano odebrać koleżankę ze szpitala. Zabieg Celiny okazał się operacją, po której jakaś domowa pomoc była niezbędna, ale obie już przecież uzgodniły to ze sobą. – Kilka dni, Krysiu – mówiła Celina. – Ile będzie trzeba – zapewniała przyjaciółka. Tak więc teraz babcia Krysia pałaszowała schaboszczaka u Biernackich, a rozmowa przy stole dotyczyła, jak najczęściej bywało, wnuków. – Krzysiu – zwróciła się do niego. – Czy już poskładałeś papiery na studia? Wiem, że i ty, i Zojka marzycie o podróżach, więc chyba obydwoje pójdziecie na geografię? – Właśnie kompletuję dokumenty – odparł. – Startuję na geografię, tak, ale nie tylko. Myślę też o filologii angielskiej lub iberystyce oraz o studiach fotograficznych. Z tymi ostatnimi największy kłopot to lokalizacja, najlepsza katedra fotografii jest bowiem w Poznaniu. – Przerwał na chwilę i spojrzał na siostrę. Słuchała z uwagą. Tylko czemu wyglądała tak, jak gdyby wiedziała, że za chwilę usłyszy coś, co jej się nie spodoba… – A ostatnio myślę też, coraz częściej, o studiach lotniczych, w Dęblinie. Jeszcze nie złożyłem tam papierów – dodał szybko. W tym momencie głośno szurnęło krzesło. To Zojka gwałtownie wstała od stołu i szybko pobiegła do łazienki. Zaniepokojona Olga zastukała w drzwi. – Córeczko? – spytała. – Wszystko w porządku? Nie, nic nie było w porządku. Ale dziewczyna wydusiła z siebie: – Tak, tak, mamo. Po prostu coś mi weszło między zęby i strasznie przeszkadza. Jej głos rzeczywiście wydawał się dziwny, zniekształcony, ale nie tak, jakby coś utkwiło jej między zębami. Raczej jakby miała coś w gardle… Zoja wiedziała nawet co. Serce. Zojka ciągle odkładała planowaną rozmowę z bratem. Najpierw uznała, że da mu szansę. Wiedziała już, że się zorientował, iż ona zauważyła, że coś jest nie w porządku. Zawsze wszystko sobie mówili, zawsze wspólnie snuli plany, opracowywali projekty, nawet takie bardzo przyszłościowe. A teraz Krzysztof, nie tylko bez porozumienia z nią, ale w ogóle nawet bez słowa informacji, powiadamia rodzinę, że ma zamiar zostać… pilotem?! Niech więc się opamięta i sam zacznie rozmowę na ten drażliwy temat. Pilotem, też coś! Może myśli, że ona zostanie stewardesą? Przez chwilę pomyślała, że przecież kobiety także mogą pilotować samoloty. Tyle że jej to nie pociągało. Owszem, pragnęła być podróżniczką. Wielką podróżniczką. Ale nie chciała, żeby to był jej zawód. No, fotografia owszem. Ten pomysł nawet jej się podobał. Na studia lingwistyczne też chętnie by poszła, najchętniej na lingwistykę stosowaną, szalenie modny kierunek, bo poznawanie jednego języka to dla niej za mało. Cóż to za podróżniczka ze znajomością na przykład tylko angielskiego? Przecież świat to przynajmniej jeszcze francuski i hiszpański. I dodatkowo przydałoby się coś egzotycznego, chiński, suahili, hindi, któryś z nich, ale jeszcze ma przeszło rok, żeby się zdecydować. A ten – Dęblin, no doprawdy! – Znowu ja mam dyżur? – Dziewczyna spojrzała na rozmachany ogonek suczki, która najwidoczniej już warowała przy drzwiach, czekając na kogoś z domowników. Przecież wszyscy

powinni wiedzieć, że pies chce wyjść, więc już dawno powinni być w domu, mówiły pełne wyrzutu oczy domowej diablicy Biernackich. Anielskiej diablicy, żeby nie było wątpliwości, mówiła mordka, słodko uśmiechnięta mimo tych oskarżycielskich spojrzeń. Zojka złapała leżącą na kuchennym blacie torbę z pokruszonym pieczywem – Olga dobrze wiedziała, że jej córka lubi karmić ptaki – zapięła Tejce smycz i zbieg­ły ze schodów. W Ogrodzie Saskim pojawiało się sporo wron, lecz żadna nie dała się Zoi obłaskawić, wszystkie były czujne i płochliwe. Dziewczyna wiedziała jednak, że Kajka4 jest jedyna na świecie, i nie wymagała przyjaźni od warszawskich wron. I prawda była taka, że pieczywo jadły najmniej chętnie. Ale zawsze jakiś amator się trafił, więc w domu nikt nie wyrzucał kawałeczków chleba. Zojka tak się zamyśliła, że nie zauważyła, kiedy doszły do bocznego wejścia ogrodu, tego od Marszałkowskiej, na rogu Królewskiej. Dziewczyna pilnowała tylko, żeby przypadkiem gdzieś nie została pamiątka po Tejce, i nie rozglądała się, gdzie idą. I tak była pewna, że suczka trafi do stawu z kaczuszkami. Tam zlatywało się wszelkie ptactwo i torba z okruszkami przydawała się za każdym razem. Raptem Zojka usłyszała dwa piski – z tego jeden Tejki, która nie tylko piskiem, ale i mocnym szarpaniem smyczy dawała znać, że zauważyła coś niesłychanie ciekawego, ekscytującego, radosnego i tu, właśnie tu, trzeba się zatrzymać. Tak podskakiwała, że zadumana Zojka prawie wypuściła smycz z ręki. Drugi pisk był niewątpliwie głosem ludzkim, a raczej „dziewczyńskim”. Oczywiście Zojka, choć człowiek, któremu często zdarzały się okazje do radości, nigdy nie okazywała uczuć w ten sposób. Bo też była mało „dziewczyńska”, fakt. – Oj, oj, popatrz, jaki śmieszny pies – piszczała istota płci żeńskiej, siedząca na ławce obok… Krzysia. Czerwonego w tej chwili jak burak, z bardzo zakłopotaną miną. Zojka z premedytacją puściła Tejkę, która niczym pocisk wystrzelony z katapulty rzuciła się na szyję swojemu panu. Pisk jego towarzyszki podniósł się o oktawę, a wyraz twarzy Zoi dał jej bratu wiele do myślenia. – Izka, to moja suczka, Tejka. – Wstał z ławki, złapał za uchwyt smyczy i wręczył tę końcówkę Zojce. Twoja suczka? – chciała wrzasnąć oburzona współwłaścicielka suczki, ale nie zdążyła wyartykułować ani słowa, bo Krzysztof kontynuował prezentację swojej rodziny. – A to moja siostra, Zosia. – Skinął głową w stronę Zoi. Którą totalnie zatkało. „Zosia”? „Zosia”?! Chciała go walnąć w głowę, natychmiast, czymkolwiek. Ale miała w ręku tylko torbę z okruchami pieczywa i jakoś zrobiło jej się żal nienakarmionych ptaszków. Nie będzie ich przecież pozbawiać pożywienia tylko dlatego, że jej brat okazał się takim podlecem. Potworem. Zdrajcą! Sprzeniewierzeńcem! Mocno pociągnęła psinę, aż ta ze zdziwienia znowu zapiszczała. Potem prawie biegiem skierowała się w stronę domu. Po chwili jednak odwróciła się jeszcze i wrzasnęła w kierunku ławki, na której siedział jej brat z czarnowłosym „porucznikiem”. – I żebyś od jutra był wcześniej w domu, bo trzeba jeszcze wyprowadzać Bagheerę, zapomniałeś? A ja po szkole mam wolne tylko pół godziny, bo przecież potem lecę na hindi. – Na co ona leci? Zojka nie słuchała dalszej rozmowy tamtych dwojga, rozumiejąc, że dzisiaj i tak to ona musi wyprowadzić kotkę. Nawet to lubiła, bo jeszcze mało osób chodziło na spacery z kotami na smyczy i zawierała ciekawe znajomości. Gdyby chciała, to miałaby już ze dwóch (a może trzech?) wielbicieli, jeden nawet zapraszał ją do kina. Ją! Do kina! Głupek, czyż nie? Ale dobra, nie mógł przecież wiedzieć, że ma w domu taki sprzęt, na którym może sobie obejrzeć każdy film wyemitowany w dowolnym języku. Korzystała z tego, bo lubiła uczyć się języków.

– O, mamo, jesteś w domu, jak to dobrze – ucieszyła się Zojka, zdejmując Tejce obrożę. Suczka kręciła się już niecierpliwie, bo z kuchni dolatywały interesujące zapachy. Mielone kotlety, przecież rozpoznawała. Uwielbiała je, a jakoś rzadko ją nimi karmiono. Zdecydowanie wolała taki przysmak od tych suchych chrupek, wsypywanych hojnie do miski. Niech je sobie zjada Bagheera, ona, Tejka, połknie kotlecik, oby tylko jej się trafił. – Myj ręce, kochana, już ci stawiam talerz na stole. – „Myj ręce” było zawsze, nawet gdy któreś dziecko już wychodziło z łazienki z demonstracyjnie mokrymi rękami. – Wiem, że się spieszysz na swój hinduski. – Mama! – Zojka zamachała ręką, ale zaraz ujrzała przekorne błyski w oczach Olgi. – Zawsze mnie wkręcisz! Tak, Olga uwielbiała wkręcać Zoję. Córka tak zabawnie marszczyła wtedy czoło, fałdując je w tysiąc zmarszczek, aż Olga martwiła się, że te bruzdy zostaną Zoi na zawsze. Ale po chwili na buzi dziewczyny ukazywał się promienny uśmiech, rozświetlający wszystko dookoła nawet w ciemny wieczór. O tym, że nie istnieje język hinduski i że jest wyłącznie hindi, wiedziała już od dawna nie tylko Olga, ale i wszyscy Biernaccy. Bielakowie też. Zojka zastanowiła się przez chwilę, czy od dzisiaj tę różnicę będzie też znała przefarbowana blondynka Krzysia. „Izka”! – no, doprawdy, a cóż to za imię… – Mamo, poznałam dzisiaj… – Spojrzała na wyświet­lacz komórki i przerwała rozmowę. Najpóźniej za trzy minuty powinna wyjść z domu. Jej nauczycielka, choć zawsze była taka jak jej imię, Sasmita (czyli wiecznie uśmiechnięta), bardzo lubiła punktualność i gdy Zojka się spóźniała, jej roześmiana twarz trochę pochmurniała. A wtedy Zojka musiała w języku hindi tłumaczyć przyczynę swojego spóźnienia. I na ogół nie wystarczało powiedzieć: mujhe kutte ko chalana pada, bo to, że musiała wyprowadzić psa, nie było dla Sasmity żadnym wytłumaczeniem. – Mamusiu, opowiem ci wieczorem. – Dziewczyna zerwała się błyskawicznie od stołu, ale raptem jej spojrzenie padło na Bagheerę. Kotka nie wyglądała na sprag­nioną spaceru. Wylegiwała się bezczelnie rozłożona na posłaniu Tejki, a suczka, nie protestując, leżała pod fotelem Krzysztofa. Którego jeszcze nie było w domu. Zojka machnęła ręką na tego sprzeniewierzeńca, jej pleno titulo brata, o jego podłości opowie później, teraz musi lecieć. Spojrzała jeszcze raz na kociczkę. – Mamo, jesteś aniołem, wiesz? Dziękuję za wyprowadzenie Bagheery. I w ogóle bardzo cię kocham. Pa! – I już zamykała za sobą drzwi. Zdążyła jeszcze usłyszeć: „A gdzie ten Krzyś?”, ale o ile jeszcze kilka dni temu wymyśliłaby na poczekaniu jakąś akademię ku czci, dodatkowy trening golfa czy konieczność zrobienia zakupów ulubionemu stareńkiemu nauczycielowi, który uczył ich matematyki, dziś nie obchodziło jej, czy Krzyś będzie miał kłopoty z powodu spóźnienia na obiad, czy nie. I właściwie bardzo by się cieszyła, gdyby miał. – Krzyśka jeszcze nie ma, nie musisz się tak spieszyć – triumfalnie ogłosiła ojcu, widząc, jak skacze po dwa stopnie po schodach. – Ja już jadłam, lecę na język, mama w domu, tylko mój braciszek jeszcze nie dotarł. Widać niegłodny. Adam wyczuł ironię w głosie córki. O, czymś jej się naraził, stwierdził w myślach, wielce zdziwiony. Zdziwiony, bo do tej pory jego dzieci były jak dwie połówki jabłka. Zawsze nierozłączni, zawsze tego samego zdania, zawsze solidarni. Czyżby jakaś „trzecia”? „Trzeci”? – pomyślał, wiedziony chyba szóstym zmysłem ojcowskim. A Zojka, nieświadoma zamętu w jego głowie, wiedząc, że i tak się spóźni, układała sobie w głowie tekst wytłumaczenia. Powie: main ek billee ke saath chalane par tha. Chyba tak będzie

dobrze, może spacer z kotem to właściwsze usprawiedliwienie. Nauka języków szła jej doskonale i nawet z tak trudnym językiem jak „hinduski” całkiem nieźle sobie radziła. W każdym razie Sasmita była z niej zadowolona. Zojka na chwilę przymknęła oczy, mogła sobie na to pozwolić, bo właśnie zapaliło się czerwone światło na pasach, gdzie zawsze przechodziła na drugą stronę Marszałkowskiej. Ten moment zadumy był jej potrzebny, bo chciała podziękować wszystkim bóstwom, jakie znała, łącznie z hinduskimi, o których opowiadała jej Sasmita, za to, że tak wspaniale ułożyło jej się w życiu. Już nie była „dziewczynką, która lubiła uciekać”…

Gdy wróciła z lekcji hindi, Krzysztof był już w domu. Ale nie wystawiał nosa ze swojego pokoju, chociaż wiedział, że siostra przyszła. Musiał nawet usłyszeć pytanie – nie do niego skierowane – czy trzeba wyprowadzić Tejkę. – Nie, córeczko – padła odpowiedź ojca. – Krzyś był z nią jakieś pół godziny temu. Ale z Bagheerą możesz wyjść. Wyszła więc. Jednak nie do Ogrodu Saskiego, bo była już dzisiaj zmęczona. Ruszyła swoją ulubioną najprostszą drogą, obok pomnika Janusza Korczaka, przez plac Defilad, do fontanny. I zaraz przy fontannie wydarzyło się nieszczęście. Kotka idąca obok niej, spokojnie i z wdziękiem, raptem głośno pisnęła, podnosząc w górę prawą przednią łapkę. Kapała z niej krew. Dość mocno. Zojka na moment straciła głowę, łzy napłynęły jej do oczu, stanęła i nie wiedziała, co zrobić. Obok niej przechodziła jakaś para młodych ludzi, kobieta, widząc, co się stało, wyjęła z torebki chusteczkę higieniczną i podała ją Zojce, wskazując wymownie na łapę Bagheery. A mężczyzna wskazał na przeciwną stronę Świętokrzyskiej. – Tam, zaraz przy Wallenberga, jest klinika weterynaryjna. Może trzeba kotu zszyć tę łapkę. Ach, Zojka klepnęła się ręką w czoło, przecież z tysiąc razy tamtędy już przechodziła. Wzięła zszokowaną kocicę na ręce, uśmiechnęła się z wdzięcznością do tamtych dwojga i pognała przed siebie. Gdy wpadła do kliniki, siedziało tam sporo osób ze swymi ulubieńcami. Ale wszyscy, zobaczywszy zakrwawioną rękę dziewczyny oraz broczącego krwią kota, skinęli głowami, ustępując im miejsca. Akurat z gabi­netu wychodziła jakaś kobieta z bernardynem w kolczatce. – Pfff – prychnęła Bagheera na widok olbrzyma, który nawet nie raczył na nią spojrzeć. Zojka wbiegła do gabinetu i nie musiała nic mówić. Młody lekarz (chyba lekarz), w śnieżnobiałym fartuchu, przebrał się czy co, pomyślała Zojka, zdziwiona bielą stroju, wskazał ręką coś w rodzaju kozetki z wgłębieniem, gdzie miała położyć biedną kocicę. Bagheera, nie rozumiejąc, co się dzieje, wyrywała się gwałtownie i miauczała, fukając ze złością. – No, już, już – przemówił do niej lekarz. – Jesteś taka piękna, wyglądasz zupełnie jak czarna pantera, tylko zminiaturyzowana. Pokaż łapkę. – Psss, pheee – zaprotestowała kotka, w dalszym ciągu wijąc się w ramionach Zojki tak mocno, że ta nie mogła sobie z nią poradzić. – To rzeczywiście czarna pantera, Bagheera. – Zojka przedstawiła pacjentkę. – I silna jak niedźwiedź Baloo. – Daj mi ją, miłośniczko mojej ulubionej lektury. – Lekarz uśmiechnął się, biorąc delikatnie z jej ramion kocicę, która nagle spokorniała, uspokoiła się i dała ułożyć we wgłębieniu kozetki, a potem bez protestu pozwoliła obejrzeć sobie łapkę. Weterynarz sięgnął do pojemnika z wyjałowionymi narzędziami, zręcznie wyciągnął z opuszka łapy dość spory kawałek szkła i pokazał go Zojce. – Nadepnęła na stłuczoną butelkę, niestety, pełno tu takich szklanych

okruchów. Zaraz ci to zdezynfekuję i nie będzie śladu. – Przemawiając uspokajającym głosem do kotki, zrobił, co należało, przykleił opatrunek i założył specjalną skarpetkę, która miała za zadanie chronić opatrunek choćby przed ciekawskim noskiem i ostrymi ząbkami, usiłującymi zedrzeć wszystko, co na kota nałożono. – Daję w pakiecie drugą skarpetkę, a wieczorem proszę jeszcze zabandażować jej tę łapkę aż po szyję, żeby niczego nie zdarła. Do rana skaleczenie powinno na tyle się zagoić, że nawet jeśli będzie lizać to miejsce, nic sobie nie zrobi. Gdyby wdała się gorączka lub działo się coś niepokojącego, proszę do mnie zadzwonić. O każdej porze. Proszę, moja prywatna wizytówka. – Podał Zojce mały karteluszek. – Bardzo dziękuję, panie doktorze. – Dziewczyna prawie dygnęła. – Ile jestem winna? – To pytanie trochę ją zakłopotało, bo w kieszeni kurtki miała może jakieś piętnaście złotych w drobnych. Idąc na spacer z kotem, na ogół nie zabierała ze sobą pieniędzy. – Jestem dumny z poznania Bagheery. – Młody lekarz uśmiechnął się sympatycznie. – I ciebie bardzo miło mi poznać. Jesteś mi winna duże lody, zadzwoń, jak znajdziesz trochę czasu. Tylko nie daj mi długo czekać, bo ja namiętnie lubię lody. – O rety! – wyrwało się Zojce. – Dziękuję raz jeszcze. Zadzwonię. Ja też lubię lody. Po wyjściu przyjrzała się wizytówce. „Dr n. med. Jan Korczak”. „O rety” – mruknęła już tylko do siebie, bo ten „dr n. med.” jej zaimponował. Jan Korczak (nomen omen miejsce wypadku) wyglądał może na dwadzieścia, no, dwadzieścia jeden lat. A musiał mieć ciut-ciut więcej. Ale przecież nie jest dla mnie za stary; podniosła dumnie głowę i odpędziła sprzed oczu obraz czarnowłosego, niewątpliwie ufarbowanego, wampa. Minął tydzień. Podczas jednej z kolejnych kolacji Krzysztof ogłosił, że poskładał już papiery na wszystkie kierunki studiów, o których mówił, dodając, że na pilotaż w Dęblinie też. Na otwarte kilka lat temu studia cywilne. Łypnął przy tym na siostrę, ale Zojka udała, że nie zwraca uwagi na jego słowa. Olga szybko spojrzała na męża. Obydwoje byli zmartwieni tymi „cichymi dniami” między dotychczas idealnie zgranym rodzeństwem. – Tato? – Krzysztof spojrzał na ojca. – Mogę… – Wciągnął powietrze i zaczął jeszcze raz: – Mamo, tato, mogę jutro zaprosić na kolację koleżankę? – Ze szkoły? – spytała Olga. Po chwili dodała, że właściwie wszystko jedno, skąd ta koleżanka, jak przyjdzie, to ją przedstawi. – Oczywiście, że możesz. Kolacja będzie o dziewiętnastej. Masz jakieś preferencje kulinarne? To znaczy pod kątem koleżanki? Może czegoś nie lubi? – Nie lubi jedynie wątróbki, ale u nas w domu i tak nikt nie jada wątróbki. Zojka demonstracyjnie wstała od stołu i zaczęła zbierać talerze, choć zarówno Krzyś, jak i Adam nie zakończyli jeszcze posiłku. Kolacja była z serii ich ulubionych, obsmażane placuszki z cukinii, pozawijane w grube plastry aromatycznego boczku. A obok po dwa (dla Adama trzy) sadzone jajka. Do tego góra surówki z rzodkiewki, cykorii, pomidora, ogórka, roszponki i czarnych oliwek, a wszystko polane olejem lnianym. Zojka już zjadła, Olga też. – Panowie sprzątną po sobie, dobrze? – Dziewczyna pytająco spojrzała na ojca. – Bo ja jeszcze muszę wyskoczyć na chwilę, tu, niedaleko. O, wezmę ze sobą Tejkę. Mała diablica, która doskonale rozumiała wszystko, co mówili Biernaccy, a szczególnie gdy w jakimś zdaniu pojawiały się magiczne słowa: „spacer”, „idę”, „wychodzę” oraz oczywiście jej imię, już stała obok swojej pani, trzymając smycz w zębach. – Ty mądry diabełku! – Adam roześmiał się, poklepując suczkę po łebku. – Idź, córeczko,

my tu sobie poradzimy. Ale, ale… – zatrzymał się z talerzami w rękach – gdzie ty idziesz? Już późno. Może Krzysztof cię odprowadzi? – O nie, bardzo dziękuję. Akurat tam, gdzie idę, jest jak najmniej potrzebny. Zresztą, widzisz, wcale się nie wyrywa ze swoim towarzystwem. Złapała telefon, wsunęła bose nogi w sandały, zapięła Tejce obrożę ze smyczą i już jej nie było. – Hej, synu, co jest? – Adam zmierzwił chłopcu włosy, nie zauważając, że ten się uchylił. Dorosły Krzysztof nie lubił już gestów kierowanych kiedyś do Krzysia. – Pokłóciliście się? – naciskał ojciec. – A skąd. – Chłopak wzruszył ramionami. – Zojka chyba jest zazdrosna o Izkę – wykrztusił z wymuszonym uśmiechem. W końcu musiał coś powiedzieć, a ta mała zołza pewnie będzie jutro okropnie nieuprzejma, dobrze więc, żeby rodzice potrafili w porę zareagować. – Izka to twój jutrzejszy gość, tak? – Olga właściwie nawet nie musiała pytać, po prostu wiedziała i już. I oczywiście, instynktownie, czuła jakąś niechęć do tej dziewczyny. Najprawdopodobniej wyczuwała nastawienie Zojki i, rzecz jasna, z góry popierała córkę. – Tak, mamo. – Krzysztof nieczęsto mówił do niej „mamo”. Dawniej tak, dawniej powtarzał to jak papużka, za Zojką. – Krzysiu – tłumaczyła mu Olga – byłabym dumna, będąc twoją mamą. Ale mamę ma się tylko jedną. – No, przecież wiem – odpowiadał jej wtedy. – Ale jak mam do ciebie mówić? Ciociu? To bez sensu. Zojka jest moją siostrą i twoją córką, choć i ona miała kiedyś inną mamę. Wiem, wiem – uprzedzał protesty – to nie jej mama, tylko kobieta, która ją urodziła. Ale to są teraz szczegóły. Moja siostra mówi do ciebie „mamo”, więc i ja będę tak mówił. Dobrze? – Przechylał głowę i zaglądał Oldze w oczy, a ona już nie chciała zaprzeczać. W głębi ducha była szczęśliwa, mając dwoje dzieci. Takich dzieci.

Teraz Krzyś, nie, nie Krzyś, tylko Krzysztof był już DOROSŁY i akcentował to w sposób, jaki uważał za stosowny. Nie używał tak często słowa „mama”, nie wiedząc jeszcze, iż brzmi ono tym piękniej, im ta mama jest starsza… Obecnie nazywał Olgę mamą najczęściej wtedy, gdy chciał coś od niej uzyskać. A teraz chciał, żeby jego Izę, dziewczynę, w której, jak sądził, się zakochał, to właśnie Olga przyjęła najcieplej. Wiedział przecież, że zawsze trzymała stronę Zojki. A ta, z jakichś nieznanych mu przyczyn, z góry Izki nie ­lubiła.

Zojka, tak, Zojka Izki nie lubiła. Dla niej ta dziewczyna była brzydka i sztuczna. I wyglądała na głupią. Na pewno nie wie, co to diabeł tasmański, i na pewno z niczym jej się nie kojarzy imię Bagheera. I… o rety, rety… jest przekonana, że ona, Zoja, ma na imię Zosia. Ten sprzeniewierzeniec to sprawił. Jak się odwołuje braterstwo krwi? Czy to już jest na zawsze? Musi przekartkować Maya i Alfreda Szklarskiego, może tam gdzieś coś znajdzie. Jeśli nie powie jej tego Inczuczuna, to bosman Nowicki na pewno będzie wiedział. – Bosman Nowicki? – Zojka dopiero teraz zorientowała się, że stoi przed kliniką, w której pracuje doktor Korczak, i ostatnie słowa wymówiła do siebie na głos. Znajdowała się w ramionach pana doktora, który właśnie jej tłumaczył, że o mało go nie staranowała. – Widzę, że czytaliśmy te same książki. Dokładnie. Ja jeszcze zaczytywałem się w Przygodach doktora

Dolittle. – Ależ ja też, oczywiście. Mój pies tylko dlatego nie ma na imię Jip, że to suczka. Polinezja wydawało mi się za długie, poza tym Tejka, jeśli już przypomina jakieś zwierzę, to z pewnością nie papugę… – Doskonale wiem, jakie zwierzę przypomina Tejka, tylko nie chciałem tego mówić, żebyś nie pomyślała, że się wymądrzam. I tak pewnie każdy ci to powtarza i już jesteś tym znudzona. – Nie, nie każdy, panie doktorze. Niektórzy mówią: „ojejej, jaki śmieszny pies” – zapiszczała głosem Izki, rozbawiając tym weterynarza do łez. – To dopiero jesteś znudzona! – Śmiał się już głośno. – Ale posłuchaj, jeśli przyszłaś, żeby mnie zaprosić na obiecane lody, to musisz przestać mówić do mnie „panie doktorze”. A czas jest świetny, bo właśnie skończyłem dyżur. Mam na imię Jan, ale nie lubię tej formy. Mów do mnie Jasiek, dobrze? Zojka pomyślała o kilku sprawach naraz. Że musi przestać wychodzić z domu bez pieniędzy. Że z pewnością znajdą wiele wspólnych tematów do obgadania, nawet kwestię nielubienia własnych imion. Że jak ona wygląda, na pewno jak czupiradło. I że… że on na szczęście nie ma czarnych włosów. A co najważniejsze – że chyba już wie, jak się czuje ktoś zakochany! To znaczy jak się czuje ktoś, kto zaczyna się zakochiwać, bo tak od razu przecież, od pierwszego wejrzenia… No dobrze, od drugiego. Czy Krzyś też dwa razy widział Izkę? I raptem na myśl o bracie i tej czarnej paskudzie poczuła łzy pod powiekami. Dlaczego chce jej się płakać? Przecież Krzyś nie przestał być jej bratem, choć rzeczywiście ostatnio trochę się od siebie odsunęli. Jakby miał dla niej mniej czasu. Czasu, który poświęcał tej całej Izce, niech ją diabli. W takim razie dobrze, ona, Zojka, poświęci trochę czasu panu doktorowi weterynarii. A czy zaczyna się zakochiwać, czy to tylko złudzenie, się zobaczy! Na lody wszakże nie poszli, ponieważ Zojka czuła się zobowiązana do wypełnienia obietnicy, a znowu nie wzięła ze sobą pieniędzy. Jako człowiek honorowy nie zniosłaby, gdyby to jednak Jasiek musiał zapłacić rachunek. Innym razem czemu nie, ale ten pierwszy należał do niej. Uczciwie więc powiedziała panu doktorowi, że nie dzisiaj, i umówili się na dzień następny. Zupełnie zapomniała, że właśnie jutro na kolację miała przyjść Iza. A co tam, pomyślała, gdy sobie o tym przypomniała, przecież to nie mój gość. Jakoś się wywinę. 1 Patrz Pewnego lata w Szczepankowie, Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, Prószyński i S-ka, 2018. 2 Patrz Tylko milion, autorzy i wydawnictwo jw., 2017. 3 Patrz Niecodzienny upominek, autorzy i wydawnictwo jw., 2018. 4 Szczepankowska wrona, zaprzyjaźniona z Zojką, występuje w poprzednich tomach Cyklu Szczepankowskiego.

Rozdział III IZA

Na początku ich znajomości Iza była przekonana, że spotkają się z Krzyśkiem parokrotnie i na tym koniec, jak bywało wcześniej z innymi chłopakami. Dobrze to znała. Jej nietuzinkowa uroda robiła piorunujące wrażenie, budząc męskie westchnienia tudzież zawistne komentarze potencjalnych rywalek. To działo się samo, właściwie nie musiała nic robić. Omijała szerokim łukiem wszelkich krzykaczy, szpanerów i pozerów, czując przez skórę, że zależy im tylko na jednym. Jej przyjaźnie czy nawet młodzieńcze związki nie trwały za długo. Patrząc na swoje koleżanki, dochodziła do wniosku, że to raczej reguła niż wyjątek. Bo koledzy ze szkoły byli zbyt niedojrzali, inni znów nachalni, a one szukały… same nie wiedziały dokładnie kogo. Kończyło się kolejnym siniakiem na duszy, na szczęście z reguły powierzchownym i niezbyt bolesnym. Czemu z Krzyśkiem miałoby być inaczej…? Może lepiej z góry dać sobie spokój i skupić się na własnych życiowych planach? Zresztą co to w ogóle za rozterki i dylematy? – pomyślała, wychodząc z domu. Będzie, co będzie. Nie robiła tajemnicy z faktu, że zamierza się usamodzielnić, wyjeżdżając na studia lotnicze do Dęblina. Krzysztof wprawdzie wyrażał podziw dla jej odwagi, przebąkiwał nawet, iż coraz mocniej rozważa podobne posunięcie, ale Iza była sceptyczna. Wyglądał na kogoś mocno związanego z domem i rodziną, kto najlepiej czuje się w znanym sobie środowisku. To było jedynie wrażenie, może mylne, gdyż tak naprawdę niewiele jeszcze o nim wiedziała. I na odwrót. W każdym razie choć podobał jej się z wyglądu i charakteru, był jakiś taki… jakby trochę zbyt poukładany na jej gust, jednak to wrażenie mogło być mylne. Ją pociągały przygody, zamierzała się wyrwać z dusznego i zatęchłego kąta, za jaki uważała własny dom. A czego Krzysztof chciał od życia? Tego wciąż nie wiedziała. Niemniej, mimo niewątpliwego zauroczenia osobą chłopaka, jego uśmiechem, wzrokiem i pierwszymi nieśmiałymi dotknięciami, nie zamierzała w żaden sposób wpływać na przyszłe decyzje Krzyśka. Czasem wprawdzie przemknęło jej przez głowę, jak fajnie byłoby razem wyjechać, zamieszkać w jednym akademiku, wspólnie przeżywać ekscytujące doświadczenia podczas nauki latania, poznawać się coraz lepiej i snuć dalekosiężne plany… Ale nie uczyniła na ten temat najmniejszej nawet uwagi. To powinien być wyłącznie jego wybór. Ostatnim, czego pragnęła, byłoby obserwowanie jego zawodu, gdyby się okazało, że lotnictwo nie jest jednak jego pasją, a wybrał te studia wyłącznie z jej powodu. Co innego, gdyby sam się zdecydował i oznajmił jej to z tym swoim zniewalającym uśmiechem… – Cześć, Izka – powitał ją Krzysiek, kiedy tylko uchyliła drzwi kamienicy. Wyglądał na trochę zdyszanego. – Ale korki w mieście, mówię ci, ledwie zdążyłem. Już lepiej byłoby chyba iść na piechotę. – Mogłeś zadzwonić, najwyżej posiedziałabym dłużej w domu. – Odwzajemniła krótki pocałunek. – Gdzie idziemy? – Przed siebie – odparł żartobliwie. – Byle nie z zamkniętymi oczyma, bo diabli wiedzą, gdzie nas poniesie. – Oj tam, najwyżej wpadniemy do Wisły. Ciepło jest, nie ma problemu. – Już widzę, jak musiałbyś się tłumaczyć w domu. Słonko świeci, ani chmurki na niebie, a ty wracasz przemoczony do suchej nitki… – Iza zachichotała.

Jednakże nawiązanie do jego domu nie było tak całkiem przypadkowe i nie wynikało jedynie z kontekstu. Po tamtym niezbyt fortunnym spotkaniu w parku z siostrą Krzysztofa, Zosią, miała ochotę dowiedzieć się więcej o jego sytuacji rodzinnej, ale nie chciała pytać wprost na samym początku znajomości. Na razie wiedziała, że mają przemiłą psinę o urodzie… no, wyjątkowej. A Izka lubiła wszystko, co wyjątkowe. Wiedziała też, bo trudno było nie zauważyć, iż ta Zośka od początku objawiała nieprzychylny, niemal wrogi stosunek do niej. Tylko czemu, u licha, siostra miałaby żywić z góry urazę do znajomych brata? Iza pragnęła to zrozumieć, zanim – ewentualnie – zdecyduje się bardziej zaangażować. – Powiedziałbym, zgodnie z prawdą… – odrzekł Krzysiek, spoglądając na nią znacząco – że ratowałem niedoszłego topielca. – Jakie zgodnie z prawdą?! Przecież ja umiem pływać! – Właśnie tacy najczęściej się topią. Gubi ich zbytnia pewność siebie. – Mądrala. – Pokazała mu język. – Uważasz, że jestem zbyt pewna siebie? – Nie mam pojęcia, za krótko się znamy. Na razie bardzo mi się to podoba – odparł z rozbrajającą otwartością. Co z kolei bardzo spodobało się dziewczynie. Prawdą było, że żaden z kumpli Krzyśka nie miał sympatii posiadającej licencję pilota. Kiedy opowiadali o swych podbojach, czasem prawdziwych, lecz nierzadko wyimaginowanych, nutą przewodnią była zawsze uroda dziewczyny, a nie jej charakter czy jakieś wybitne osiągnięcia. Pod tym względem Izka biła wszystkie na głowę, co na owym etapie było dla Krzyśka bardziej utrapieniem niż powodem do dumy. Bo ciągle wątpił, czy ma jej czym wystarczająco zaimponować, by dłużej utrzymać tę znajomość. Nie mówiąc już nawet o czymś więcej niż trzymanie za rękę albo niewinny pocałunek w parku… Iza zdawała sobie doskonale sprawę z własnej urody, której nie musiała właściwie w żaden sposób poprawiać, aby robić wrażenie, o jakim inne wchodzące w dorosłe życie dziewczyny mogły tylko pomarzyć. Dochodziło do tego, że koleżanki unikały pokazywania się w jej towarzystwie, uważając – niebezpodstawnie zresztą – iż przypominałyby trochę ćmę siedzącą obok motyla. Tyle że Izie, wbrew pozorom, nie układało się w życiu jak w pięknej wyśnionej bajce. Częściej była nagabywana i zaczepiana w prostacki sposób niż postrzegana jako ktoś, z kim można porozmawiać, połazić, obgadać problem czy zwyczajnie pójść do kina. Nie miała przyjaciół, takich od serca, w domu na ogół mijała się z matką w przelocie, kiedy tamta wracała zmęczona, z zesztywniałą od wymuszonego uśmiechania się do klientów twarzą. Dlatego Izie właśnie podobał się Krzysiek, z tymi rozwichrzonymi włosami, szczerym uśmiechem i brakiem oklepanych sztubackich odzywek. W jego obecności nic nie było wymuszone, mogli sobie nawet pomilczeć, jak teraz, kiedy szli Kamiennymi Schodkami w stronę Wisły. Oczywiście pomilczeć w rozsądnych granicach – bądź co bądź Izka była normalną nastolatką. Owszem, dorosłą, lecz wciąż nastolatką. A nastolatki nade wszystko lubią gawędzić i są z natury ciekawskie. Nie wytrzymała więc długo i postarała się skierować rozmowę, tak trochę ogródkami, na frapujący ją temat: – Wiesz, gdzie mieszkam, a ty? Zdaje się, że blisko Ogrodu Saskiego? – Przy placu Grzybowskim. – Wzruszył ramionami i się skrzywił. – Głupie miejsce, choć starsi twierdzą, że to znakomita lokalizacja. Też mi coś. Wszędzie tylko bloki i domy pasujące do siebie jak flądra do nosorożca. – Izka parsknęła, ubawiona tym wymyślnym porównaniem. Krzysiek też się uśmiechnął, jednakże nieco smętnie. – Samochody słychać nawet przez zamknięte okna, wielka mi atrakcja. Ciesz się, że mieszkasz prawie na Starówce, zazdroszczę… – A czego znowu?! – przerwała w porę jego nieuzasadnione zachwyty. – Wiecznie hałasy, podchmieleni turyści zaczepiający wieczorem dziewczyny i szukający wiadomych wrażeń… Najbliższa galeria handlowa godzinę jazdy stąd, najpierw autobusem, potem

tramwajem. – Ale sam Rynek Nowego Miasta ma swój klimat, dwa kroki i jest Barbakan, a dalej kolorowe kamieniczki… – rozmarzył się Krzysiek. – Twoja też jest super. Z tymi oknami na poddaszu, ozdobnymi gzymsami i kominami wygląda, jakby mieszkała tam jakaś arystokracja. No wiesz, panowie w cylindrach i frakach, panie w sukniach do ziemi, z białymi parasolkami nad głową, wychodzą i przywołują jedną ze stojących na rynku dorożek… – Dorożki, owszem, stoją. Tylko są cztery razy droższe od taksówek – sprowadziła go na ziemię Iza. – Ale w domu masz fajnie, co? – nie dawał się wciąż do końca przekonać. – Te wysokie sufity i widok z okien. Ja ze swojego pokoju widzę tylko sąsiedni blok, już wolałbym sobie okna gazetami zakleić. – Widok? Owszem, z jednej strony fajny, trochę Wisły widać i drzewa na praskiej stronie. I to już koniec zalet naszego mieszkania – oznajmiła skrzywiona. A zauważywszy pełną niedowierzania minę swojego towarzysza, zerknęła z wahaniem na godzinę w telefonie i zaproponowała trochę zaczepnym i rozdrażnionym tonem: – Możemy iść do mnie, sam się przekonasz, jak mieszkam. – Ale… – Krzysiek zastanawiał się, czy to już ten etap, kiedy można iść do dziewczyny jakby nigdy nic. Ciekawe, jak go przedstawi, jeśli ktoś będzie w domu? – Mieszkam tylko z matką, jest teraz w pracy. – Wydawało się, że odgadła jego myśli. Co zresztą nie było trudne. Żeby nie wspinać się z powrotem po Kamiennych Schodkach, poprowadziła go nieco okrężną drogą, ciasnymi, pokrytymi brukiem uliczkami. Wkrótce znaleźli się w pobliżu Barbakanu. Skoro Krzysiek sam nie wracał do tematu, Iza zaryzykowała pytanie: – A jak tam u ciebie w domu? Twoja siostra, Zosia, mnie chyba nie lubi. Wtedy w parku zachowywała się trochę dziwnie, jakby miała mi coś za złe… – Wydaje ci się – bąknął Krzysiek. – A w ogóle mogła być trochę zła, bo przejęzyczyłem się, nazywając ją Zosią. Na imię ma Zoja, wszyscy mówią do niej Zojka. – Chyba chodziło o coś więcej, my, dziewczyny, dostrzegamy takie rzeczy. Twoja siostra wyglądała, jakbym zrobiła jej jakąś krzywdę. – Ona nie jest moją rodzoną siostrą. Wychowywała się w różnych domach dziecka, z których najczęściej uciekała. Nie miała łatwo, wierz mi… – W głosie chłopaka było coś takiego, że Izę aż przeszły ciarki. Czuła, że mógłby jej opowiedzieć dużo, dużo więcej, ale nie stanie się to dziś. I pewnie nie jutro. – To dłuższa historia, niezbyt wesoła. Przynajmniej do momentu, kiedy mój ojciec i Olga zdecydowali się ją zaadoptować. – Olga? Mówisz mamie po imieniu? – W oczach Izy błysnęło uznanie, a nawet coś na kształt zazdrości. – Większość rodziców chciałaby chyba, żebyśmy nigdy nie stali się dorośli, a wy tak po prostu zwracacie się do siebie na ty? To strasznie fajne, sama chciałabym ze swoją matką mieć takie kumpelskie relacje… – Umilkła, widząc, że z każdym jej słowem chłopak coraz mocniej pochmurnieje i odwraca wzrok. Twarz mu zastygła, jakby zamykał się w sobie. Dziewczynę zmroziła jego reakcja. – Sorry, powiedziałam coś nie tak? – Moja mama zginęła kilka lat temu w zamachu terrorystycznym w Paryżu – wyjaśnił głuchym głosem po chwili. – Byłem z nią wtedy. Pojechaliśmy, bo wygrałem bilety na koncert. Trwał jeszcze rok szkolny, więc mama trochę się sprzeciwiała, ale ją przekonaliśmy z ojcem. Więc można powiedzieć, że umarła przeze mnie… Nie mógł dalej mówić, bo dawno, zdawałoby się, zapomniane obrazy tragicznych wydarzeń w paryskim teatrze Bataclan wróciły, jakby stało się to wczoraj. Widać było, jak Krzysztof usiłuje się opanować, by nie zacząć płakać niczym mały chłopiec. – Przepraszam.

Odetchnął głęboko i potrząsnął głową. – Nie musisz przepraszać, skąd miałaś wiedzieć? W każdym razie jesteśmy taką trochę dziwną rodziną, pozszywaną z kawałków. – Uśmiechnął się z przymusem. – Nawet nasz pies to znajda. Iza odpowiedziała mu słabym uśmiechem, nadal wstrząśnięta. Miała żal do samej siebie o tę nadmierną ciekawość. Niepotrzebnie wspominała o siostrze Krzyśka, okazuje się, przybranej, o jego mamie, okazuje się, zmarłej… Jak tu teraz rozmawiać? Miałaby w rewanżu opowiedzieć o ojcu, którego prawie nie pamiętała? Pomysł przyprowadzenia go do domu nagle wydał jej się idiotyczny i całkiem przedwczesny. Ładna mi randka, na której zamiast się śmiać i przekomarzać, gadają o zamachach i śmierci. Zresztą… on jest jak malowany, ale od początku wiedziała, że to chłopak nie dla niej. Z nosem w książkach naukowych, dob­rze ułożony, ani razu nawet leciutko nie zaklął. Niby same atuty, ale… Czy na pewno właśnie tego szukała u chłopaka? Po co go zwodzić, robić jakieś nadzieje, kiedy sama czym prędzej chciała się wyrwać z domu, zostać zawodowym pilotem i zacząć czerpać z życia, ile się tylko da. Jakoś nie dostrzegała u Krzyśka tej awanturniczej cechy charakteru i żądzy wielkiej przygody, które mogłyby ich połączyć jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na dłużej… Krzysiek już wrócił do siebie i starał się prowadzić żartobliwą rozmowę. Izka ją podtrzymywała, zastanawiając się jednocześnie, czy nie lepiej przerwać tę znajomość, póki da się to zrobić w miarę bezboleśnie, czy też zostawić wszystko swemu biegowi; lecz wtedy sam los, jak to ma w zwyczaju, wziął sprawy we własne ręce. A ściślej mówiąc, uczyniło to trzech podchmielonych gości, którzy stanęli na ich drodze. Młodzi ludzie zeszli wąziutkimi krętymi schodkami z Barbakanu i ruszyli obsadzoną drzewami alejką. Iza, tam wychowana, znała wszelkie uliczki, zaułki i drogi na skróty przez podwórza, gdzie nikt obcy nie próbowałby się nawet zapuścić, gdyż nie przyszłoby mu do głowy, że można tamtędy przejść. Raptem z ławki ukrytej między śmietnikiem a jakimś bujnym iglastym krzewem rozleg­ło się natarczywe: – Ej, wy! Izka nawet nie spojrzała w tamtą stronę, Krzysiek jednak zwolnił zdziwiony i obrócił w bok głowę. – Idziemy, nie zatrzymuj się – syknęła dziewczyna. Było już jednak za późno. Zza śmietnika wyłoniło się dwóch młodych mężczyzn, całkowicie tarasując wąski chodnik. Byli nieogoleni i brudni, jakby mieli w zwyczaju sypiać tam, gdzie ich akurat noc zastanie. Na dwa metry cuchnęło od nich tanim alkoholem, ale wyglądali na sprawnych i silnych. Trzeci, znacznie mocniej podchmielony, zgramolił się właśnie z ławki, zamykając drogę odwrotu. To on wołał, być może dla odwrócenia uwagi, kiedy jego kumple zaczaili się na ofiarę. – Patrz, Borsuk, w drugi dzień na wolności taka laska nam się trafia. – Jeden z oprychów oblizał się obleśnie. – A mówiłeś, że tu tylko staruszki drepczą. Jego kumpel, zwany Borsukiem, zaśmiał się tylko, ukazując pieńki popsutych zębów. Iza rozejrzała się w popłochu, ale nie znalazła drogi ucieczki. Z jednej strony na wyciągnięcie ręki znajdowała się kamienica, z drugiej mur, odrapany, lecz wystarczająco wysoki. Oprychy dobrze wybrały miejsce. – Czego chcecie? – spytała głośno, jakby liczyła, że jej głos usłyszy przez okno ktoś z kamienicy i zechce zainterweniować. – A jak myślisz? – Prowodyr wskazał palcem Krzyśka. – Młody, wyskakuj z kasy. Krzysiek pospiesznie wyciągnął z kieszeni parę banknotów i drobnych; ręce tak mu się trzęsły, że pieniądze rozsypały się pod nogi. Iza odwróciła głowę, nie mogąc na to patrzeć. Nie

znosiła mięczaków. Sama też się bała, może jak jeszcze nigdy w życiu, ale zacisnęła zęby, aby tego nie okazać. Prowodyr skrzywił się z pogardą i skinieniem głowy wskazał wejście do murowanego śmietnika. Nie spuszczał zachłannego spojrzenia z dziewczyny. – Do środka, migiem, żebym nie musiał powtarzać. – Po co mamy tam wchodzić? – spytała Iza, choć dobrze wiedziała, co tym łobuzom chodzi po głowie. – Ja sobie pójdę, dałem wam wszystko, puśćcie mnie… – wybąkał płaczliwie Krzysiek. – Nie znam jej nawet, zaczepiła mnie w parku. Iza myślała, że się przesłyszała, dopiero po chwili dotarło do niej, jak bardzo się pomyliła co do tego chłopaka. Lęk i odraza wobec napastujących ich szumowin nie zdołały zatrzeć okropnego poczucia zawodu. – Masz mnie za debila, gnojku?! – warknął prowodyr. – Zaraz byś narobił rabanu. Do środka, oboje! Popatrzysz sobie, młody. – Chodź, Iza, nie mamy wyboru… Krzysiek wyciągnął do niej rękę, ale odskoczyła, jakby ujrzała węża. W odruchu rozpaczy otworzyła usta i wydarła się na całe gardło. I wtedy stało się kilka rzeczy naraz, których później nie umiała odtworzyć w pamięci. Trzeci, najgorzej trzymający się na nogach i najstarszy zbir klęczał na chodniku, łapczywie zbierając rozsypane przez chłopaka pieniądze. Prowodyr z wykrzywioną wściekłością twarzą rzucił się do Izki, żeby ją uciszyć i zawlec do śmietnika. W tym samym momencie Krzysiek ruszył na niego i z całym rozpędem, popartym masą ciała, wyrżnął napastnika głową gdzieś w okolice brody. Tamten runął na plecy, jakby się zderzył z ciężarówką. Borsuk popatrzył niedowierzająco na kumpla, po czym uniósł i zacisnął pięści. Jedynie tyle zdążył zrobić, bo Krzysiek już wziął zamach nogą i potężnym kopnięciem w kolano zwalił faceta z nóg. Trzeci uniósł głowę i z przerażeniem zaczął się cofać gdzieś w zarośla. Nie liczył się już. Podobnie jak dwaj pozostali. Iza nie rozumiała jeszcze, czego była świadkiem, nie docierało do niej, co zaszło. Patrzyła, jak Krzysiek wyciąga telefon i pewnie wstukuje numer. Ręce w ogóle mu się nie trzęsły. W kilku składnych zdaniach przekazał komuś wszelkie niezbędne informacje, schował aparat i spojrzał na nią z troską. Była w szoku, oddychała szybko, w obronnym geście obejmując dłońmi ramiona. Chciał jej powiedzieć coś łagodnego, uspokajającego, lecz Iza odezwała się pierwsza: – Przepraszam… – Za co? – Uniósł brwi w wyrazie zdumienia. – Za to, co sobie pomyślałam… – Otarła napływające do oczu łzy. – Za wszystko… Odwróciła się nagle i pobiegła chodnikiem wzdłuż starej kamienicy. Po paru chwilach skręciła w jakiś zaułek i zniknęła chłopakowi z oczu. Spojrzał na jęczących i usiłujących dojść do siebie oprychów. Prowodyr leżał na boku i wciąż spazmatycznie łapał powietrze. Borsuk ściskał kolano nienaturalnie wygiętej nogi. Czekało go co najmniej kilka tygodni w gipsie, o ile obejdzie się bez operacji. Krzysiek umiał sobie radzić, chociaż na pierwszy rzut oka nie sprawiał takiego wrażenia. To Waśka nauczył go paru pożytecznych sposobów zachowania w miejskiej dżungli. Nie sądził, że owe lekcje tak prędko okażą się przydatne. Jedyne, czego Krzysiek pragnął w tamtym momencie, to pobiec za dziewczyną, objąć ją i uspokoić, że jest bezpieczna. Nie chciał, aby teraz była sama, zdana jedynie na własne myśli i ukazujące się w głowie wizje tego, co mogło się stać. Już miał to zrobić, machnąwszy ręką na

bandziorów i konieczność składania wyjaśnień, kiedy w miejscu, gdzie skręciła Iza, zatrzymał się radiowóz z migającym kogutem. Dwaj umundurowani policjanci, zapewne z patrolu, wysiedli i ruszyli w ich kierunku. I raptem okazało się, że całe zajście obserwowało wiele oczu, co więcej, świadkowie mieli całkiem sporo do powiedzenia. – To on, to ten – babina w rozczłapanych kapciach wskazywała laską Krzyśka – rzucił się na nich! Ile było krzyku, panie władzo, myślałam, że zawału dostanę… – Nie tak, inaczej było, to dziewucha zaczęła – spros­tował grubas w podkoszulku, wychylający się z okna na parterze. – Szła pierwsza, dobrze widziałem. Taka, co to ich tu pełno się włóczy wieczorami, naćpana pewnie… – No, już dobrze, Stefek, nic ci nie zrobią. – Gruba kobieta o przetłuszczonych włosach usiłowała wyciąg­nąć z zarośli trzeciego z oprychów, który zupełnie nie ucierpiał, powaliła go za to reszta wina wychłeptanego pospiesznie na ukojenie nerwów. – Choć, Stefek, do domu, położysz się… – Oni szli spokojnie i rozmawiali, to tamci coś od nich chcieli, zaszli im drogę. – Staruszek z aparatem słuchowym w uchu usiłował przedstawić właściwy przebieg zajścia. – Ci wyrokowcy… Reszta świadków zaczęła mówić jednocześnie, przekrzykując się i uwypuklając własne wersje wydarzenia. Tymczasem zajechała karetka, sanitariusze przystąpili do oględzin poszkodowanych. Funkcjonariusze usiłowali połapać się w zajściu i spisywali zeznania. Krzyśka chwilowo o nic nie pytano, bo raz, że inni mieli wiele do powiedzenia, a dwa, że stał trochę z boku. Nie przysłuchiwał się, co mówili ludzie, gdyż miał co innego w głowie i wcale nie pchał się do składania wyjaśnień. Błysnęło mu, że bardziej jest potrzebny Izie niż tutaj, gdzie wszystko było jego zdaniem jasne. Odwrócił się i uczynił parę kroków w kierunku, w którym pobiegła… – Hej, kolego, a ty dokąd?! – osadził go w miejscu ostry głos jednego z policjantów. – Idę do swojej… koleżanki. Ona potrzebuje pomocy. – Najpierw pozwól tutaj – zarządził funkcjonariusz nieznoszącym sprzeciwu głosem. Krzysiek zbliżył się bez przesadnego pośpiechu. – Masz jakieś dokumenty? – Jesteśmy na ty? – spytał spokojnie chłopak, choć w środku wszystko się w nim gotowało. – Nie przypominam sobie. Chciałbym zobaczyć pana legitymację. – O, mądrala nam się trafił, na komendzie zaśpiewasz inaczej. Policjant wydobył niechętnie legitymację i mignął mu przed oczyma. Krzysiek zerknął pobieżnie. – A teraz gadaj, co tu zaszło, jeśli nie chcesz mieć kłopotów. Chłopak wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział, gdyż zauważył zatrzymujący się nieoznakowany samochód, z którego wysiadł komisarz Maślak. Do niego właśnie zadzwonił tuż po rozróbie, pewien, że tamten nie zbagatelizuje sprawy i uruchomi, kogo trzeba. Maślak był dawnym znajomym rodziny Biernackich, poznali się kilka lata wcześniej, gdy babcia Krystyna o mało nie padła ofiarą oszustwa „na wnuczka”. Złapał też drania, który zimą porzucił Tejkę w śmietnikowym kontenerze. Miał wtedy niski stopień, właśnie skończył szkołę oficerską. Posterunkowi musieli go znać, bo choć był w cywilnym ubraniu, zasalutowali pospiesznie. – Nadkomisarz Maślak – przedstawił się reszcie obecnych. – Co tu zaszło? – Mamy napad. Wygląda na tę chwilę, że młodzi postanowili powyżywać się na pijaczkach. Mamy chłopaka, dziewczyna zwiała, ale ją znajdziemy. – To ciekawe… – skwitował przybyły. – A nie przyszło wam do głowy, że to mogła być obrona konieczna?

– Ustali się, panie nadkomisarzu. Tyle że chłopak nie chce nic mówić, tylko się stawia. Maślak przyjrzał się uważnie poszkodowanym przez Krzyśka oprychom. Pochylił się nad leżącym na noszach Borsukiem i bezceremonialnie zaczął grzebać mu w kieszeniach. Wyciągnął jakiś pomięty papier, prędko przeleciał go wzrokiem i podsunął posterunkowemu pod nos. – Wiecie, co to jest? – E… zwolnienie z zakładu karnego. – Za co siedział? – E… Za wielokrotne rozboje z ciężkim uszkodzeniem ciała. – Dalej uważacie za najbardziej prawdopodobne, iż ci biedacy zostali napadnięci przez dwoje maturzystów? – No nie. Ale świadkowie… – Łabędzki, ty chyba do końca życia zostaniesz posterunkowym – przerwał mu nadkomisarz – chyba że wprowadzą nam niższy stopień w policji. Pół godziny później Krzysiek usiadł na ławce Rynku Nowego Miasta, spoglądając w okna starej narożnej kamienicy. Przed chwilą wysłał Izie wiadomość: „Jestem na dole. Przyjdź, jeśli możesz, będę czekał”. Mijały minuty, odpowiedź nie nadchodziła. Pomyślał, że posiedzi tutaj choćby do wieczora, ale nie zrobi nic więcej. Miała prawo być w szoku po tym, co jej groziło. Jego aktorski popis wyniesiony ze szkoły u Waśki, mimo że od początku do końca celowy, też musiał nią wstrząs­nąć. Lebiega i bohater. Z piekła do nieba. W jednej chwili zdradzona, by w następnej płonąć ze wstydu, że w niego zwątpiła. Mimo skupienia na napastnikach widział emocje na twarzy Izy i wiedział, co czuła. A później… uciekła. Kto odgadnie, co po czymś takim może się dziać w głowie dziewczyny? Kobiety raczej, skoro i on chciał być uważany za mężczyznę. W każdym razie postanowił nie narzucać się jej, by nie wyglądało to na dopraszanie się dowodów wdzięczności… Raptem poczuł, że czyjeś dłonie zakrywają mu oczy. – Zgadnij kto? – To był jej głos. Trochę drżący i z nutą sztucznej wesołości, ale na pewno jej. – A co wygram, jak zgadnę? – Przytrzymał jej dłonie, jakby się obawiał, że dziewczyna znów zwieje, już na zawsze rozpłynie się we mgle niczym senna zjawa. Milczała chwilę. Słyszał stukot kopyt koni ciągnących dorożkę i koła podskakujące na bruku. Wreszcie odparła: – Spełnię jedno życzenie. – Każde? – Tak. – Jesteś dziewczyną, którą poznałem w parku. – To za mało, mogło być ich wiele… – Ale tylko jedna potrafi pilotować samoloty. Iza, wciąż stojąc z tyłu, objęła go mocno i przytuliła policzek do jego policzka. Jej był trochę mokry, tak się wydawało Krzysztofowi. Chciał, żeby ta chwila nie miała końca, czuł większą bliskość, niż gdyby tulili się w jakimś ustronnym miejscu, mogąc posunąć się nawet dalej i robić wszystko, na co by im przyszła ochota. Zakochiwał się chyba… Nie, zakochał się już wcześniej. Kochał ją. Nagle puściła go, obiegła ławkę i usiadła obok. Potrząsnęła głową, by włosy rozsypały się i ułożyły same. – Nie byłam w domu. Kiedy stamtąd uciekłam, nie wiedziałam, co robić, dokąd iść…

w ogóle niczego nie rozumiałam! – wyrzuciła z siebie. – Krążyłam w pobliżu, z daleka widziałam policję i pogotowie. Ale nie chciałam podchodzić i opowiadać, co się stało, a zwłaszcza do czego te zapite bandziory chciały mnie zmusić. – Przeszedł ją dreszcz. Zamknęła oczy. – Rozumiesz? – Tak, dobrze rozumiem. – Też nie chciał do tego wracać. – I jeszcze raz bardzo cię przepraszam. – Za co, nie musisz. – Nieprawda. Za to, że wzięłam cię za tchórza i… nawet gorzej, za kogoś zdolnego mnie przehandlować, wręcz wcisnąć im w łapy w zamian za własne bezpieczeństwo. – Odwróciła głowę, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. – Boże, jakie miałam szczęście, że cię poznałam. – Widać nieźle mi poszło – zauważył Krzysiek. – A prawdziwe szczęście to mieli oni, że dali się nabrać na moje płaczliwe jęki. – Bo…? – Bo niczego się po mnie nie spodziewali, a ja ich miałem rozpracowanych jak na treningu u Waśki. Rozsypałem pieniądze, więc ten pijaczek zaczął je zbierać i był wyłączony. Borsuk słuchał, co powie prowodyr, a tego sama mi wystawiłaś swoim niesamowitym wrzas­kiem. – Wzruszył ramionami. – Uliczne bandziory, ­łatwizna. Aż zerknęła na niego kątem oka. Nie, to ten sam blondynek z rozwichrzonymi włosami, zaczytujący się Hawkingiem. Nie żaden napakowany na siłowni buc, dla którego rozkwaszenie komuś nosa jest powodem do dumy i przechwałek. – A jakbyś od początku im się postawił i kazał iść w diabły? – To nie mój styl, nie zależy mi na bójce, prędzej bym wiał, niż się stawiał. Oczywiście gdybym był sam… – Krzysiek splatał i rozplatał dłonie. Nie czuł się dob­rze w roli rycerza na białym koniu, bohatera. Nie lubił się przechwalać, nie cierpiał tego u innych. Westchnął i odrzekł, jakby opowiadał o zasadach gry w tenisa: – Waśka nauczył mnie wielu rzeczy. Wypróbowanych na ulicy chwytów, bo te z sal treningowych uważa za zwykłą gimnastykę. Zawsze kładł nacisk na zimną krew i myślenie. Po pierwsze, do końca unikać starcia. Ale jeśli nie ma się wyboru, zapomnieć o wszystkim, o jakichkolwiek zasadach, i jeśli już walczyć, to tak, żeby zrobić prawdziwą krzywdę. Nie ja im, to oni mnie. Koniec, nie ma nic pośrodku. Prawda jest taka, że jakbym od początku im się stawiał, mogłoby się skończyć nieciekawie dla wszystkich… Waśka zawsze powtarzał: „Oszukuj, jeśli tylko masz okazję, bo jesteś mądrzejszy”. Ma swoje ulubione powiedzonka, na przykład takie: Głaza bojatsia, a ruki diełajut. Nie zrozumiała; czuła tylko, że przysłowie jest jakieś wieloznaczne, a jego znaczenie zależy od sytuacji. Nigdy wcześniej go nie słyszała. – Kto to jest ten Waśka? – spytała zaciekawiona. – Już o nim wspominałeś. Krzysiek ożywił się na wspomnienie wujka, a bardziej przyjaciela i mentora. – To Rosjanin, przyjaciel naszej rodziny. Był komandosem, najemnikiem, podróżnikiem i… chyba łatwiej powiedzieć, kim nie był i czego się w życiu nie chwytał. Chciałbym być taki jak on. No, nie zewnętrznie, rozumiesz, ale w środku. Kiedyś opowiem ci o nim więcej, bo gdybym teraz zaczął, to nie skończyłbym do rana. – Fajnych masz przyjaciół – westchnęła i dodała z żalem: – Ja nikogo takiego nie poznałam. Znajomi mamy to… nie ta kategoria. – Co za problem, pojedziemy do niego kiedyś, ucieszy się. Tylko go nie podrywaj. – Pogroził jej palcem z udawanym marsem na twarzy. – Poważnie? Myślałam, że on mieszka gdzieś na końcu świata. – Albo że go sobie wymyśliłem, żeby ci zaimponować, co? – zapytał Krzysiek pół żartem, pół serio.

– Tego akurat o tobie nie pomyślałam. – A co pomyślałaś? Zmierzchało powoli, latarnie jeszcze nie zapłonęły, nie zauważył więc nagłego rumieńca na policzkach dziewczyny. Bo rzeczywiście coś sobie pomyślała. Że on mógłby być tym pierwszym, którego… ale takich rzeczy nie mówi się przecież głośno. Ciekawe, czy on też o tym myślał? – Waśka mieszka całkiem blisko, na Mazurach. To wyprawa na dzień albo parę dni, zależy. Wystarczy zadzwonić i go uprzedzić. – To super! – ucieszyła się. – A prawda, zgadłeś, że to ja zasłoniłam ci oczy, więc masz prawo do jednego życzenia. – Każdego? – upewnił się raz jeszcze. Wcale o tym nie zapomniał. – Tak. – Mam życzenie. Ale zachowam je sobie na później i kiedyś wypowiem. Już otwierała usta, trochę rozczarowana jego unikiem, kiedy Krzysiek ją uprzedził, raptownie zmieniając temat: – Słuchaj, wpadłabyś do nas kiedyś na obiad lub kolację? Iza potrząsnęła głową, przywołana tym pytaniem do rzeczywistości. – Co, nie chcesz? Czemu nie? – Opacznie zrozumiał jej reakcję. – Pewnie, że wpadnę, co za pytanie. Umówimy się któregoś dnia – obiecała. Nagle uniosła głowę i spojrzała na górne piętro narożnej kamienicy. – Kurczę, matka wróciła z pracy, w kuchni pali się światło. Muszę lecieć, miałam zrobić coś na kolację i muszę powtórzyć historię, jutro piszemy sprawdzian. Pożegnali się miło, ale tak jakoś… pospiesznie. Przynajmniej zdaniem Krzyśka. I znów nie wiedział, co ma o tym myśleć. Kiedyś zapytałby Zojkę i polegał na jej zdaniu. Tym razem jednak nie mógł tego zrobić. Nie mogę czy nie chcę? – pytał sam siebie, wracając do domu przez Starówkę. Jakby to była jakaś różnica. I właściwie nie rozumiał swojej rozterki. Ale chyba raczej nie chciał. Przecież z tą Izką to jedna wielka niewiadoma… Wieczorem, leżąc już w łóżku, przy zgaszonym w pokoju świetle, zaczął rozmyślać o szkole lotniczej w Dęblinie. Sondowani tak na próbę rodzice pokazywali, że nie mieliby chyba nic przeciw temu. Co innego Zojka. Dobrze widział, co się z nią działo. Zbyt dobrze się znali, by jedno w lot nie wychwytywało emocji drugiego. Miała do niego wielki żal. Że dowiaduje się ostatnia…? O Izkę…? Najłatwiej byłoby wstać, zapukać do jej pokoju i porozmawiać. Czemu więc tego nie zrobi, co się zmieniło? Zapukał cicho w ścianę. Siostra odpowiedziała tym samym. PUK, PUK. Jesteś tam? Jestem. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby któreś z nich zdecydowało się na coś więcej, na rozmowę. A może niczego by to nie zmieniło…

Rozdział IV JASIEK

Mamo, tato, to jest Iza. – Krzysztof spojrzał na siostrę. – Ty już ją znasz – dodał. – Moja przyjaciółka i przyszła koleżanka ze szkoły lotniczej. – No, jest tak, jak myślałam – cicho burknęła pod nosem Zojka – to właśnie czarnowłosy „porucznik”. – Iza Koniecpolska – przedstawił się gość, wręczając pani domu jedną czerwoną różę. – O rany, hrabini – burczała dalej Zojka. Olga usłyszała słowa córki i popatrzyła na nią karcąco. Spokojnie, mamo, dało się wyczytać z oczu dziewczyny, przecież ja nic nie mówię. Zjedli kopytka z gulaszem i buraczkami, a potem gorącą szarlotkę z lodami. Po deserze rozmowa zeszła na najbardziej ciekawy temat, studia. – A ty? – Gość zwrócił się do Zoi. – Jaki kierunek wybrałaś? – Mam jeszcze przeszło rok na decyzję – odpowiedziała zapytana. – Waham się między lingwistyką stosowaną, fotografiką a medycyną. – Tę medycynę wymyśliła na poczekaniu, nigdy nie myślała o tym, żeby zostać lekarzem, ale wobec lotnictwa i kosmonautyki musiała znaleźć jakieś przebicie. – Pociąga mnie medycyna podróży, a ściś­lej mówiąc, medycyna tropikalna. Tyle że chyba musiałabym studiować w Gdyni, a tam podobno bardzo trudno się dostać, więc jeszcze nie wiem, na co się zdecyduję. Krzysztof otworzył szeroko oczy, słysząc o najnowszej pasji jego siostry. Medycyna tropikalna? Nigdy nic na ten temat nie mówiła. Ale fakt, ostatnio jakoś mniej ze sobą rozmawiali. – Zojeczko, a jak łapka Bagheery? Rozmawiałam wprawdzie wczoraj z babcią Krysią, ale zapomniałam o to spytać. – Olga, zaskoczona tą medycyną podróży, chciała koniecznie zmienić temat, żeby nie wyszło na jaw, że niczego nie wie o planach córki. – Bagera? Kto to taki? Jakie dziwne imię – włączyła się do rozmowy „hrabini” Koniecpolska. – Czy ty kiedykolwiek przeczytałaś jakąś książkę? – nie wytrzymała Zojka. Krzysztof zgromił ją wzrokiem i wytłumaczył swojej przyjaciółce znaczenie imienia kotki babci. Iza, rzeczywiście, Księgi dżungli nie czytała, ale o chłopcu wychowywanym w dżungli przez wilki słyszała. Nie pamiętała tylko imion pozostałych zwierząt pomagających wilkom w tym trudnym zadaniu. Natomiast jeśli chodzi o czytanie w ogóle, to owszem, czytała dość sporo. Widocznie jednak nie tyle, co siedzące przed nią rodzeństwo. Zojka odsunęła z hałasem krzesło od stołu i wyjaś­niła, że ma dzisiaj dodatkową lekcję hindi, gdyż jej nauczycielka w przyszłym tygodniu na kilka dni wy­jeżdża. – Jeszcze tylko wyjdę na króciutko z Tejką, mamo, dobrze? A Krzyś z Izą na pewno pomogą ci przy sprzątaniu ze stołu. Złapała smycz, założyła obrożę stojącemu już przy drzwiach psu i po chwili była przed domem. Zerknęła na wyświetlacz komórki, do umówionego spotkania z Jaśkiem miała przeszło pół godziny, akurat zdąży „odsiusiać” suczkę. Pobiegły w stronę placu Defilad, po chwili były już przy trawnikach. Suchych i żółtych, bo od trzech tygodni nie spadła ani kropla deszczu. Tejka

kucnęła, a Zojka odruchowo spojrzała na załatwiającą się psinę, sprawdzając, czy nie trzeba czegoś sprzątnąć. Ale nie tym razem, teraz sunia tylko zrobiła siusiu. Jednak jej panią zaniepokoił kolor moczu, był ciemnoróżowy. Co ona zjadła? – pomyślała Zojka i po chwili przypomniała sobie, że na obiad między innymi były buraczki. No tak, wszystko jasne, uspokoiła się, dumając jednocześnie, jak to się stało, że te buraczki dziwnym trafem wylądowały w psim żołądku. I pęcherzu, jak widać. Ale nie miała czasu na dłuższe zastanawianie się, pochodziła jeszcze trochę z Tejką wzdłuż trawników, suczka jednak nie miała już ochoty na dalsze załatwianie potrzeb fizjologicznych, wróciły więc do domu. – Mamo, to ja lecę. – Dziewczyna złapała plecaczek i jeszcze tylko, stojąc przy drzwiach, przypomniała sobie o dobrych manierach. – Cześć, Izka, trzymaj się – pożegnała gościa. Gdy dotarła do kliniki, pan doktor już stał na zewnątrz. – Czy ty zawsze biegasz? – zapytał. – Chodzić nie lubisz? Pytam, bo właśnie chciałem ci zaproponować spacer. Na Chmielną, na najlepsze lody w Warszawie. Rządzę się, chociaż to ty stawiasz, nie myśl, że zapomniałem. – Uśmiechnął się i wziął ją za rękę, a jej serce się rozpłynęło. Szli, trzymając się za ręce jak zakochana para (co ja z tym zakochaniem, pomyślała trochę zła na siebie Zojka), i gadali, gadali, gadali. Głównie mówił Jan, to znaczy Jasiek, sprowokowany zresztą przez dziewczynę. Spytała go bowiem, czemu właśnie wybrał ten, a nie inny kierunek studiów. Opowiedział jej więc o wszystkich swoich zwierzakach z dzieciństwa, o tym, jak przeżywał ich choroby i zgony i jak w chwili, gdy w jego ramionach kończyła życie najukochańsza suczka Pysia, obiecał sobie, że nauczy się leczyć zwierzęta. Myśli o studiowaniu weterynarii nie porzucił nawet w chwili, gdy jego ojciec, chirurg i naukowiec, został ważną figurą na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym i namawiał go na „normalną” medycynę. – Tato – odparł – dla mnie weterynaria jest najważniejszą i najnormalniejszą medycyną. I wyzwaniem, bo chyba łatwiej leczyć tych, którzy mówią, co ich boli. – Przypomniał sobie tę rozmowę i natychmiast posmutniał. – Co się stało? – Zojka bezbłędnie wyłapała zmianę nastroju. – Ach, wiesz, zawsze tak reaguję na wspomnienie ojca. Zmarł niedawno, na szczęście zdążył się nacieszyć moim doktoratem. Zażartował, że chociaż taka korzyść z tej mojej zabawy w doktora Ojboli. Ale widziałem, że był ze mnie dumny. – Zamilkł na chwilę. – A po Pysi nie miałem już innego psa. Kota też nie. Mama nie chciała, a ja wiedziałem, że nie będę miał czasu na właściwą opiekę nad zwierzakiem. Gdy przeprowadziłem się do mieszkania po babci, tym bardziej uważałem, że nie dam sobie rady z własnym stworzeniem. Za wszystkie moje uznaję więc te, które leczę. – Moim pierwszym zwierzakiem była… – Zojka zawiesiła głos – wrona. – I opowiedziała mu o Kajce. A potem, z rozpędu, jeszcze o Szczepankowie i o tym, jak stała się Biernacką. – Tejkę i Bagheerę mam od niedawna, z tym że kotka jest właściwie babcina. Ale często bywa u nas, poznałeś ją przecież. – I ciebie za jej pośrednictwem, więc bardzo ją lubię. Mam nadzieję, że z łapką wszystko dobrze? – Ach, śladu nie ma. Ale wiesz, mam pytanie. – Zojka opowiedziała mu o różowym siusianiu Tejki, zastanawiając się, czy to mogło być efektem ewentualnego zjedzenia buraczków. Choć powątpiewała, czy psina w ogóle dobrała się do obiadu, bo w zasadzie nie miała takiej możliwości. – Poobserwuj ją, a najlepiej przyprowadź do mnie, zrobię jej USG, bo może to jakiś kłopot z pęcherzem – zaniepokoił się doktor. I okazało się, że rzeczywiście to kłopot z pęcherzem. Mianowicie w pęcherzu Tejki

zalegało kilka kamyków. – Dobrze, że w porę to zauważyłaś – powiedział Jasiek. – Niezbędna jest operacja.

Cała rodzina Biernackich siedziała w poczekalni przychodni weterynaryjnej, w której pracował Jan Korczak, a on, w sali operacyjnej, wyjmował kamienie z pęcherza Tejki. Zoja raptem wstała i mówiąc: „Nie wytrzymam tego”, wybiegła z przychodni. Krzyś tylko spojrzał na rodziców, skinął uspokajająco ręką i szybko wyszedł za siostrą. Stała oparta o najbliższe drzewo i płakała rozpaczliwie. – No już nie rycz. – Przytulił ją mocno. – Ja, twój brat, ci mówię, że wszystko będzie dobrze. – Ale… – łkała Zojka – bo ty i ta Izka… Przecież nie to chciała powiedzieć. Przecież nie płakała z powodu Izy. Przecież Iza czy nie, Krzysiek zawsze będzie jej bratem i nic tego nie zmieni. Wiedziała o tym, ale w momencie rozpaczy i jakiejś dziwnej ulgi, że brat jednak jest przy niej, powiedziała coś, co owszem, nurtowało ją i martwiło, choć w tej chwili najbardziej martwiła się o Tejkę. Czemu więc w ogóle mówi o czymś innym? Krzysztof też był tym zdziwiony, ale raptem uznał, że właściwie to nie bardzo. Że podświadomie czekał na jakiś protest czy pretensje, jakąś reakcję Zojki na jego znajomość z Izką. – No cicho, już dobrze – uspokajał łkającą siostrę. – Powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Z przychodni wyszli rodzice, Adam trzymał w ramionach spore zawiniątko. Olga wskazała ręką w kierunku placu Grzybowskiego i poszli w stronę domu. – Ona jeszcze śpi – wyjaśnił Adam. – Ma założony cewnik i trzeba pilnować, żeby nie wylizywała sobie szwów. Pan doktor powiedział, że wszystko poszło dob­rze, kamienie zostały usunięte, pęcherz zacerowany. Rehabilitacja potrwa może tydzień, znacie powiedzenie, że goi się jak na psie? Więc rany Tejki też zagoją się jak na psie i za kilka dni będzie po sprawie. Doktor Korczak przez cały ten czas będzie codziennie do nas przychodził, robił suczce zastrzyki, podawał antybiotyk i sprawdzał ogólny stan jej zdrowia. Dzisiejszej nocy trzeba przy niej posiedzieć, przypilnować, żeby nie rozgryzła sobie szwów i nie wyciągnęła cewnika. – Nie ma sprawy – natychmiast zgłosiła się Zojka. – Będę przy niej. – I ja – dopowiedział Krzyś. Siedzieli więc całą rodziną, bo rodzice chcieli, żeby młodzież pospała chociaż kilka godzin, ale tamci dwoje twardo trwali przy Tejce bez przerwy. Przenieśli jej legowisko do pokoju Zojki i siedzieli na tapczanie, oparci plecami o ścianę, wpatrując się w suczkę, która przespała całą noc. Rano wstała, ze zdziwieniem obwąchała okolice rany, a jej państwo czujnie obserwowali, czy nie zamierza zrobić sobie czegoś niedozwolonego. Jednak mądra psina nie ruszyła ani szwów, ani cewnika. W nocy Krzysztof kilka razy zwilżał Tejce pyszczek, bo wydawało mu się, że wysuwała język, jakby szukając czegoś do picia. I pewnie tak było, bo kiedy wstała, na trochę niepewnych łapkach powędrowała do kuchni i najpierw napiła się wody. Potem stanęła nad miską, z której zazwyczaj jadła, i z wyraźnym oburzeniem spojrzała na patrzących na nią Krzysia i Zojkę. Gdzie moje jedzenie? – mówiła jej mina. Olga, która właśnie weszła do kuchni, wyjęła z lodówki przygotowane wczoraj wieczorem mielone mięso i nakarmiła sunię, podając jej małe porcje z ręki. Adam stanął w drzwiach, z podziwem kręcąc głową. – Najprawdopodobniej zniesie doskonale całą rekonwalescencję – powiedział. – Całe szczęście, że dzisiaj sobota – dodał. – Wy – wskazał głową rodzeństwo – kładźcie się teraz spać, a my z mamą obejmujemy dyżur przy pacjentce. Doktor Korczak ma wpaść około pierwszej,

obudzimy was godzinę wcześniej. Rekonwalescencja Tejki trwała niespełna tydzień. Po kilku dniach weterynarz zaprzestał podawania antybiotyku, ponieważ sunia nie miała gorączki i wydawało się, że jedyną rzeczą, jaka jej przeszkadza, był zakaz wskakiwania na tapczan w pokoju Zojki. Do kapiących wszędzie kropelek z cewnika wszyscy Biernaccy, wraz z samą suczką Biernacką, szybko musieli się przyzwyczaić, a po tym tygodniu doktor wyjął cewnik i w zasadzie było po sprawie. Oczywiście każdy członek rodziny wychodzący z Tejką na spacer wpatrywał się w nią uważnie, gdy siusiała, ale nic różowego więcej się nie pojawiło. Zojka zaczęła regularnie spotykać się z Jaśkiem, a po kilku takich spotkaniach, gdy wysłuchała opowieści o pacjentach kliniki i kłopotach z brakiem personelu pomocniczego, zaproponowała swą wolontariacką pomoc i wpadała do kliniki, gdy tylko mogła. Asystowała przy zmienianiu opatrunków, sprzątała gabinet zabiegowy, utrzymując go w sterylnej niemal czystości, przytrzymywała zwierzaki podczas badań, słowem: robiła wszystko, do czego tylko mogła się przydać. Jej relacje z panem doktorem nie były wyłącznie zawodowe, była nim oczarowana. I pomyślała, że rozumie, dlaczego Krzyś mógł się zainteresować inną niż ona dziewczyną. Pierwszy raz w życiu odkryła, że na świecie są też inni chłopcy, nie tylko Krzysztof. A w zasadzie – inni mężczyźni, gdyż Jasiek był o dwanaście lat od niej starszy, choć na tyle starszego nie wyglądał. Był szczupły, sprężysty, gibki, miał jasne, stale za długie włosy. A jeśli chodzi o wybór studiów – wiedziała już na pewno, idzie na weterynarię. W Warszawie był taki kierunek na SGGW. Prywatnych uczelni weterynaryjnych w ogóle nie ma. Nauka trwała jedenaście semestrów, czyli pięć i pół roku. Kandydatów obowiązywał konkurs świadectw, a o przyjęciu decydował poziom zdanej matury i stopnie z biologii oraz chemii. Progi ustawiono bardzo wysoko, a rekrutacja na studia weterynaryjne była analogiczna jak na studia medyczne. Dziewczyna zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę, na szczęście biologia zawsze stanowiła jej ulubiony przedmiot i przez wszystkie lata nauki Zojka miała z niej najlepsze stopnie. Dwa razy brała udział w olimpiadach biologicznych i w ubiegłym roku zajęła szóste miejsce. Była niepocieszona, bo czworo najlepszych uczestników weszło w skład reprezentacji Polski podczas międzynarodowej olimpiady biologicznej. Jednak reszta rodziny, przyjaciele i znajomi puchli z dumy. Szóste miejsce wśród uczestników z całego kraju to naprawdę rewelacyjny wynik. O biologię Zojka była zatem spokojna. Z chemii też stała nie najgorzej, lecz nie tak dobrze jak z biologii. Wiedziała więc, że musi jak najlepiej zdać na maturze chemię w zakresie rozszerzonym. Dlatego chociaż sama doskonale dawała sobie radę, poprosiła rodziców o coś w rodzaju korepetycji, a raczej konsultacji sprawdzających z tego przedmiotu. Jej decyzja o kierunku studiów zaskoczyła trochę całą rodzinę, ale oczywiście wszyscy poparli ten wybór i oferowali wszelką pomoc. – Wiesz? – Któregoś wieczoru Olga, przytulona do Adama, tak jak obydwoje lubili najbardziej, z głową na jego ramieniu i nogą oplecioną wokół jego nogi, rozpoczęła rozmowę o decyzji córki. – Właściwie bardzo się cieszę z tej weterynarii. Bałam się, że Zojka ostatecznie wybierze medycynę tropikalną. I zawsze kiedy by jej nie było w domu, jak już skończyłaby te studia, panikowałabym, że właśnie zaraziła się żółtą febrą czy inną krwawą dyzenterią. Od leczonych zwierzaków raczej niczym się nie zarazi, prawda? Chyba… – dodała po chwili i z oburzeniem stwierdziła, że jej mąż właśnie sobie smacznie zasnął. A ona miała jeszcze dalszy plan na resztę wieczoru. Krzysiek trochę był o tę weterynarię zazdrosny. Bo, mimo całej wdzięczności do doktora Korczaka za wyleczenie Tejki, jakoś dziwnie nie lubił tego faceta. Nie lubił i już.

Rozdział V KRYSTYNA

Krystyna kończyła już opiekę nad przyjaciółką; jeszcze tylko miała zabrać Bagheerę, której na łapce nie pozostał nawet najmniejszy ślad po skaleczeniu, i wracać do stęsknionego małżonka. Aż tu raptem pojawił się kłopot. Kłopot – to za mało powiedziane. Miała wielki, poważny problem. Choć jeśli wziąć pod uwagę wielkość, dziesięć milimetrów to przecież niewiele. Maleństwo, można powiedzieć. Ale to maleństwo znajdowało się w jej lewej piersi i było nowotworem. Dowiedziała się o tym właśnie pod koniec pielęgnowania Celiny. Nie musiała już wtedy bez przerwy siedzieć przy przyjaciółce, w zasadzie to chodziła po zakupy, coś tam gotowała i tyle. Celina dość szybko dochodziła do siebie, na szczęście mogła się samodzielnie poruszać po mieszkaniu, więc kąpiele, toaleta, dotarcie do kuchni i zaparzenie kawy to nie było coś, co by ją przerastało. Po zakupy wolała jeszcze nie wychodzić, więc Krystyna robiła je za nią, ale w zasadzie jej koleżeńska pomoc powoli się kończyła. Poza wszystkim za dwa dni wracał Konstanty i teraz już on miał się zajmować Celiną. Pozostały dwa dni na decyzję, co robić. Ponieważ opieka nad Celiną nie była uciążliwa i Krystyna mogła swobodnie wychodzić również w innych celach niż zakupy, postanowiła, że zrobi coś, co odkładała już dwa lata. Gryzło ją to, bo w tej kwestii była sumienna i bardzo się pilnowała. Chodziło mianowicie o mammografię, którą od wielu, wielu lat robiła co roku, a z powodu sensacji, w jakie ostatnimi czasy obfitowało jej życie, nawet się nie zorientowała, że minęły już dwa lata, a ona tego badania nie wykonała. Badania ważnego dla każdej kobiety, począwszy od, powiedzmy, ukończenia trzydziestego piątego roku, a dla niej, Krystyny, o tyle ważniejszego, że jej mama, a także siostra mamy chorowały i umarły na raka piersi. Oczywiście od tamtego czasu medycyna uczyniła wielki postęp, teraz raka piersi można prawie całkowicie wyleczyć, jednak warunkiem jest jego wczesne wykrycie. Dlatego nie wystarczyło jedno badanie na kilka lat. Najwłaściwszą częstotliwością były dwa lata, a dla kobiet obciążonych genetycznie nawet rok. Mammografia albo USG piersi, na przemian. Krystyna badała się przez wiele lat z rzędu, a ponieważ wszystkie analizy wypadały pomyślnie, nawet nie pomyślała, że tym razem może coś wyjść nie tak. Postanowiła zrobić sobie mammografię, bo akurat była w Warszawie, miała nadmiar wolnego czasu i przypomniała sobie, że w ubiegłym roku chyba to zaniedbała. Chyba? No, dobrze, sprawdzi. Przed badaniem pojechała do siebie, na Chmielną, wyciągnęła z szafy cały plik różnych wyników badań (te mammograficzne leżały razem) i ze zgrozą zobaczyła, że ostatnio badała piersi prawie trzy lata temu. Nie dwa, jak uważała dotychczas. Trzy. Ale przecież skoro dotychczas wszystko było w porządku, to teraz nie mog­ło się nic zmienić. – Pani Krystyna Bielak? – Następnego dnia po badaniu usłyszała w komórce męski głos, gdy przestawszy już się dziwić, kto też może dzwonić o dziewiątej wieczorem z nieznanego numeru, odebrała połączenie. – Jestem lekarzem radiologiem, mam dyżur w Lux Medzie i właśnie opisuję pani zdjęcia mammograficzne. Z przykrością muszę stwierdzić, że najprawdopodobniej nie wszystko jest w porządku i trzeba wykonać dodatkowe badania. W pierwszej kolejności USG piersi. Zapraszam więc do nas w miarę szybko.

– Ale co, panie doktorze, ale jak to? – usiłowała czegoś się dowiedzieć zdenerwowana Krystyna, ale lekarz raz jeszcze powiedział: „Zapraszamy do nas”, i się rozłączył. – To jakiś lekarz od mammografii – powiedziała do Celiny, która przewiercała ją pytającym wzrokiem. – Coś wyszło nie tak w badaniu i muszę jeszcze zrobić przynajmniej USG. – O cholera – usłyszała od przyjaciółki. – To od razu dzwoń, zapisuj się. Krystyna tylko postukała palcem w zegarek i zaczęła pakować swoje drobiazgi, które wzięła do Celiny na te kilka dni. Na szczęście parę godzin wcześniej dzwonił Kostek, że już doleciał do Warszawy, jest u siebie, odpocznie i jutro melduje się na Bielanach. Krystyna mogła więc bez przeszkód wrócić na Chmielną. Teraz tylko zastanawiała się, czy następne badania robić z marszu też w warszawskim Lux Medzie, czy pojechać do Rukławek i spokojnie przebadać się w Biskupcu lub Olsztynie. Zadała to pytanie Stefanowi, do którego zadzwoniła już późnym wieczorem ze swojego mieszkania. Po tym, jak sto razy upewniła się, czy może zostawić Celinę samą na noc. – O czym ty mówisz? – zdenerwował się Stefan, zadając to bezsensowne pytanie. – Przepraszam – zreflektował się natychmiast – jestem oszołomiony. Chciałbym, żebyś już tu była i żebyśmy mogli przejść przez to razem, ale jako lekarz wiem, że w takich przypadkach wskazany jest pośpiech. A w dodatku jednak Warszawa ma dużo lepsze centrum onkologiczne niż Olsztyn. Zrób więc tam przynajmniej to USG i ewentualnie idź na konsultację do jakiegoś lekarza. – Jakiegoś? – Krystynie zadrżał głos. – Czyli onkologa, tak? Bo mówisz o Centrum Onkologii. A może to tylko tłuszczak? Albo gruczolak? Złe zdjęcie? A ty już przesądziłeś, że to nowotwór. – Krysiu, najpierw zrób to USG. I w każdej minucie pamiętaj, że cię kocham, myślę o tobie i bardzo się martwię. – Stefan rozłączył się szybko i zadzwonił do ordynatora swojego oddziału w Biskupcu. – Wiem, że już późno, mam tylko nadzieję, że jeszcze nie spałeś. Mam prośbę, pilną, o dodatkowy urlop. Zamiast tygodnia proszę o dziesięć dni. I to od jutra. Rozumiem, że stawiam cię w kłopotliwej sytuacji, ale żona ma problemy zdrowotne, jest teraz w Warszawie i muszę być przy niej. Rano wyjeżdżam. Bardzo przepraszam. Stefan miał dla Krystyny niespodziankę. Za trzy dni od jutra mieli lecieć na Maderę, w taką bardzo spóźnioną podróż poślubną. Zebrało mu się sporo zaległego urlopu i wreszcie zdołał wytargować tydzień wolnego. Wykupił tę wycieczkę, nic nie mówiąc Krystynie, no cóż, to miała być prawdziwa niespodzianka. A tu niespodziankę, niestety bardzo niemiłą, sprawiła mu, im obojgu, Krystyna. Z Rukławek wyjechał w środku nocy. I tak nie mógłby spać, a chciał być przy żonie od pierwszej chwili jej, hmmm, nowego życia. Raczej już wiedział, że to nie tłuszczak i nie gruczolak. Specjalista umiałby je odróżnić i nie dzwoniłby tak nagle do pacjentki. A zresztą, cokolwiek by to było, zapewne będzie wymagało interwencji chirurgicznej i Stefan chciał towarzyszyć Krystynie choćby podczas wstępnej konsultacji lekarskiej. Na Chmielnej pojawił się przed szóstą rano. – Przepraszam, że cię budzę – powiedział żonie przez telefon, stojąc przed blokiem. – Ale jestem na dole, a kluczy nie mam, wpuść mnie więc. – I nacisnął przycisk domofonu. – Bagheera jest jeszcze na placu Grzybowskim, im do tej pory nic nie powiedziałam. – Krystyna nie musiała przecież tłumaczyć komu. – Chciałam najpierw się upewnić. Cieszę się, że jesteś, ale naprawdę nie musiałeś przyjeżdżać. Choćby teraz. Jeszcze przecież parę rzeczy musi się wyjaśnić. – Chcę być przy tobie podczas tych wyjaśnień – tłumaczył Stefan. – A poza tym… –

W końcu powiedział o tej Maderze. – Przywiozłem trochę twoich ciuchów, bo gdyby się okazało, że jednak możemy pojechać, pewnie nie miałabyś w co się ubrać. Niestety badanie USG potwierdziło najgorsze. To nie był tłuszczak ani gruczolak. To nowotwór, w lewej piersi, na dodatek już z przerzutami do węzłów chłonnych. Konsultacja u profesora, który był kierownikiem kliniki na Wawelskiej, potwierdziła wstępne diagnozy, Krystyna miała się stawić w klinice w celu rozpoczęcia leczenia. – Ale najpierw proszę jeszcze zrobić biopsję, z oznaczeniem receptorów, i zgłosić się z wynikami. – Jak bardzo jest to pilne, panie profesorze? – Krystyna chciała wytargować ten wyjazd na Maderę, może ich ostatnie spokojne dni. Choć już raczej długo nic nie będzie „spokojne”. Kiedy profesor zrozumiał, że chodzi o wyjazd zagraniczny, zezwolił na tygodniowe przesunięcie leczenia. No i potem cała karuzela ruszyła. Biopsja, receptory, wstępna opinia lekarzy badających, cóż, wszystko potwierdzało to, o czym Bielakowie już wiedzieli. Nie wiedzieli tylko jeszcze, że nowotwór w piersi miał czwarty stopień, a przerzuty do węzłów w lewej pasze skumulowały się do guza o trzycentymetrowej średnicy. Te wiadomości spadły na nich po powrocie z Madery, gdzie twardo unikali rozmów o chorobie i zachwycali się pięknem wyspy. – Wiesz? – tylko raz powiedziała Krystyna. – Jednak trochę czuję, że coś mnie gnębi. Bo szybciej się męczę niż zwykle. – To chyba nie tak, bo i ja szybko się męczę – odparł Stefan. – Przecież tu każda droga biegnie pod górę. Czy idziemy gdzieś, czy wracamy, stale jest pod górę. Owszem, cała Madera wydawała się jedną wielką górą. Ale jakże piękną i zachwycającą! I Krystyna, i Stefan byli nią zauroczeni. Jeździli na wszystkie wycieczki i zwiedzili wyspę wzdłuż i wszerz. Różnorodna, obfita i bujna roślinność sprawiła, że Maderę nazywano wyspą wiecznej wiosny – lub pływającym ogrodem Atlantyku – stale tu coś kwitło, wyrastało, pachniało i rozsypywało płatki. Tylko plaże nie były piękne, piasek miały czarny, wulkaniczny i Krystyna bała się, że wyjdzie pomazana w czarne placki. Jednak – o dziwo – okazał się całkiem miękki i nie brudził. Właśnie tam Stefan znalazł czarne serduszko z wulkanicznego żużlu, idealnie wypłukane przez ocean, tak uformowane, jakby było zrobione przez najlepszego rzeźbiarza. – Krysiu, popatrz tylko, co znalazłem. – Wyciągnął dłoń, na której leżało owo dzieło natury. – Sam Bóg daje znak, że wszystko będzie dobrze. – Nie był wierzący, ale to serduszko, leżące na plaży, jakby przez tysiące lat czekało tam na niego, wydawało się po prostu istnym cudem. Nie chciało im się wyjeżdżać, ale przecież w końcu musieli. Wrócili więc do Polski, do Warszawy i rzeczywistości. Wiadomości o stopniu nowotworu Krystyny bardzo ich przeraziły, Stefan prawie chciał porzucić pracę, żeby stale być przy żonie. Miała przejść chemioterapię, kilka etapów, następnie planowano operację, a po niej kolejny cykl chemii. – Jakże mogę cię tu samą zostawić? – Naprawdę był zdesperowany. – Zasięgałem opinii o klinice przy Wawelskiej i wszyscy uważają, że trafiłaś, jak można najlepiej. Centrum na Ursynowie ma dużo gorszą opinię. Choć niekoniecznie zasłużoną. – Stefan wiedział, co mówi, naprawdę zgłębił temat dokładnie. – A o profesorze i lekarce, do której cię skierowano na czas leczenia chemioterapią, też zebrałem same pozytywne opinie. – Rozumiecie więc – przemawiał teraz do całej rodziny Biernackich, zebranej przy obiedzie w mieszkaniu na placu Grzybowskim – że wolałbym, aby moja żona, a wasza mama i babcia, leczyła się tu, w Warszawie. Ale zapewne rozumiecie także, że nie wiem, czy mogę ją tu zostawić. – W jego oczach błysnęły autentyczne łzy.

Oczywiście usłyszał mnóstwo zapewnień o opiece, pomocy i towarzyszeniu jego żonie podczas całej kuracji. Tamci poczuli się prawie obrażeni, że Stefan ma jakieś wątpliwości. Choć Adam pomyślał, że gdyby coś podobnego przytrafiło się Oldze, on sam chyba prędzej rzuciłby pracę, niż pozwolił, by nawet na jedną wizytę poszła bez niego. Ale to trwało tylko jedną chwilę. Naprawdę rozumiał, że Stefan nie może odejść ze szpitala w Biskupcu, a choćby i znalazł sobie pracę w którymś ze szpitali warszawskich, Krystyna nigdy by się na to nie zgodziła. Dlatego że kochała dom w Rukławkach. Jak również dlatego, że w pobliżu było Szczepankowo i leśna chatka Wiechcia. No i przecież nie zostanie sama, bo ma w Warszawie całą rodzinę, a także dobrze znany, przyjazny i „udeptany” własny kąt, w którym może spokojnie odpoczywać. A o zaopatrzenie we wszystko i towarzystwo, kiedy tylko zechce, nie będzie musiała prosić. To się po prostu samo przez się rozumiało. Tak więc postanowiono, że Krystyna zostaje i rozpoczyna leczenie w klinice przy Wawelskiej, a Stefan będzie przyjeżdżał, kiedy tylko mu się uda. A zatem wcale nie tak często, pomyślała Krystyna, jakoś nie tak bardzo tym zgnębiona. Wiedziała, że mąż tylko by ją deprymował, bo poza swoją chorobą denerwowałaby się jeszcze tym, że on się zamartwia. A tak – będzie sobie leżeć, kiedy zechce, wychodzić z domu, kiedy zechce, i robić, co tylko zechce. Natomiast kwestię swojego samopoczucia po chemioterapii miała już z góry opracowaną. Po prostu nie przyjęła do wiadomości, że mogą ją dotknąć wszystkie te skutki uboczne, o których czytała w ulotkach otrzymanych od lekarki. Tak jak nie przyjęła do wiadomości, że z nowotworu czwartego stopnia wychodzi zaledwie dwadzieścia pięć procent chorych. Bo choćby to było nawet tylko pięć procent, ona i tak znajdzie się w tym zwycięskim ułamku statystyki.

Rozdział VI ADRIAN Oraz pewna Julia, która nie każdemu musi się podobać… Krysiu, możesz rozmawiać? Bo dzwonię do taty, ale tylko włącza się poczta głosowa. Nie chcę się nagrywać, bo sam nigdy takich wiadomości nie odsłuchuję, więc… Ale rozumiem, pewnie pan doktor ma jakąś operację. A tak w ogóle to wielkie dzień dobry! – Nie takie znów wielkie i nie taki dobry – wymknęło się Krystynie, która właśnie pożegnała męża, dzielnie zostając w Warszawie, ze swoją chorobą, swoim planem leczenia, ze stertą książek naszykowanych na czas, kiedy z powodu tych pochemicznych działań ubocznych będzie leżeć w łóżku i czytać. I z zapchaną po brzegi lodówką, a także z jeszcze bardziej zapchaną zamrażarką, jakby nigdzie dookoła nie było żadnych sklepów ani knajpek, ani placu Grzybowskiego, gdzie zawsze jest coś do zjedzenia, aczkolwiek kuchnia Olgi… No nie, przecież tego nie powie, wszystko można zjeść i już! – Gdzie jesteś i na jak długo przyjechałeś? – Jestem w Warszawie, w mieszkaniu cioci, to znaczy teraz moim, bo nic z nim nie zrobiłem, mam je i tyle. Przynajmniej na razie. A zostać mogę, ile chcę, przyjechałem, bo po prostu chcę odpocząć. Po prostu odpocząć! Wpadłem na pomysł, żeby schować się w Polsce. Czyli tam, gdzie raczej niewiele osób będzie za mną latało, prosząc o autograf, o wspólne zdjęcie i tak dalej. Nie będę wam przeszkadzał, jak jutro przyjadę? Mam teraz trochę czasu, a o zmianach zawodowych opowiem osobiście. – Chyba nie doceniasz polskich kibiców. Kogo jak kogo, ale Adriana Kruila z pewnością rozpoznają na ulicy. A odwagi, żeby poprosić o autograf i tak dalej, z pewnością im nie zabraknie. – Nawet w Rukławkach? I w Szczepankowie? – Oczywiście, ale wierzę, że łatwo sobie poradzisz. Jakoś cię przebierzemy. Wiesz, czapeczka z daszkiem, z Barbadosu, ciemne okulary, jakiś złachany T-shirt, zdaj się na mnie. A w kwestii przeszkadzania żartujesz chyba. Nigdy nam nie będziesz przeszkadzał, tylko widzisz, właśnie nastąpiły pewne komplikacje. Tata jest w Rukławkach, a ja tutaj, na Chmielnej, i pojutrze mam… – Krystyna się zawahała. Mówić mu czy nie? Nie, trzeba powiedzieć, to nie jest jakaś krótkotrwała niedyspozycja, która przejdzie po paru dniach. Adrian jest najbliższym krewnym Stefana, a więc tak jakby i jej, czyli ma prawo o wszystkim wiedzieć. – Możesz do mnie wpaść? Najlepiej jeszcze dziś, jeżeli nie jesteś zmęczony. A najpóźniej jutro. – Stało się coś złego? – Był wyraźnie zaniepokojony. – Oczywiście, że mogę wpaść. Będę za godzinę. – Kiedy ta pierwsza wizyta? Pojadę z tobą, jeśli pozwolisz – powiedział syn jej męża po wysłuchaniu tego, co opowiedziała mu o swojej chorobie. Udawał spokojnego, nawet nie było widać, że błyskawicznie podjął tę decyzję. Krystyna była wzruszona. I wzruszony był także Stefan, kiedy zreferowała mu wszystko wieczorem przez telefon. – Dodzwonił się do mnie. Mamy się skontaktować po twojej pierwszej wizycie na Wawelskiej. A tam najpierw było pobranie krwi, potem czekanie na wyniki i wizyta u lekarza.

Krystyna dostała skierowanie na pierwszy wlew i od razu także na wszczepienie portu naczyniowego na następny dzień. Po tym wszystkim miała przeszło dwa tygodnie „wolnego”, kroplówki zostały rozpisane co trzy tygodnie, o ile pozwolą na to wyniki badań krwi (przede wszystkim ilość białych ciałek). Przed następną chemią musiała jeszcze raz wykonać badanie USG, tutaj, na Wawelskiej. Na dwa tygodnie pojechali więc do Rukławek. – Adrian jest cudowny – opowiadała wieczorem Krystyna mężowi, przytulona do niego już w łóżku. – Towarzyszył mi przez cały czas, przesiedział dzielnie trzy godziny w ciągu mojej kroplówki. Nawet nie wziął nic do czytania. Ja zresztą też nie, bo nie miałam pojęcia, że to aż tyle czasu będzie trwało. Ani jak to wygląda. Teraz już wiem, nie jest tak źle. Leżysz sobie na wygodnym łóżku, z regulowanym oparciem, więc można też siedzieć i czytać. Adrian wykupił pół kiosku i przyniósł mnóstwo różnych pism, czytaliśmy je po kolei. Następnym razem wezmę książkę. I oczywiście dam sobie radę sama. Żebyś nie ważył się myśleć, że musisz przyjechać. Popatrz, zniosłam to wszystko i moje samopoczucie nie jest złe. Zresztą mamy przecież kontakt i gdyby co, możesz być w Warszawie po kilku godzinach. A teraz przytul mnie mocno i śpimy. Zasnęli, chociaż nie od razu. * Adrian chciał opowiedzieć ojcu, i oczywiście Krystynie, o Julii. Teraz, gdy zakończył karierę czynnego gracza, mógł swobodnie dysponować czasem i pomyślał, że najwyższa pora na założenie rodziny. Do tej pory jego kontakty z płcią przeciwną były krótkie i mało satysfakcjonujące. Nie tylko dlatego, że nie prowadził regularnego trybu życia, jego koledzy jakoś sobie z tym poradzili i prawie każdy miał jakąś partnerkę. On zaś nie potrafił zbudować trwałego związku, najprawdopodobniej wciąż nie pozwalała na to trauma z przeszłości. Brak pełnej rodziny utrwalił mu się jako obraz dzieciństwa; Adrian pamiętał czasy, kiedy szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego ojciec go nie chciał. Miał też wielu kolegów pochodzących z rozwiedzionych rodzin i widział, że tamci przeżywają podobne rozterki. Nie podobał mu się brak stałości, a im był starszy, tym bardziej zdawał sobie sprawę z powszechności tego zjawiska. Nie chciał takiego życia, nie wyobrażał sobie, że kiedyś mógłby skazać swoje dziecko na podobne doświadczenia. I wtedy w jego życie wkroczyła Krystyna5, podała mu ojca na tacy, co wiele zmieniło w rozumieniu świata przez Adriana. Pojął, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda, i że na żadne zmiany w życiu nie jest za późno. Z Julią byli razem od trzech lat, ale gdyby tak policzyć dni, a nawet nie dni, lecz wspólnie spędzane godziny, może uzbierałby się rok. A może niecały. Julia skończyła trzydzieści lat, pragnęła mieć dziecko, a on jeszcze nie był na to gotowy. Uważał, że gdyby zdecydował się na taki krok, powinien być odpowiedzialnym ojcem. Ojcem, który wychowuje własne dziecko, oczywiście wraz z jego matką. Niańki, opiekunki, żłobki i tym podobne instytucje owszem, ale obok. Nie w zamian. No więc dopiero teraz mógł o tym pomyśleć. Jego praca, zawód, hobby i pasja, wszystko, czym była dlań gra w piłkę, przestały być najważniejsze, dostrzegł, że życie ma również inne aspekty. Z Julią czuł się dobrze, o ile można tak twierdzić na podstawie krótkich kontaktów w ciągu tych trzech wspólnie spędzonych lat. Miała teraz przyjechać do Polski, właściwie nie znała tego kraju, choć była tu dwa razy, z grupą kibiców drużyny Adriana jeżdżącą na ważniejsze mecze. Tak się poznali, podczas którejś z fet po wygranym meczu. Niekiedy widywali się w innym kraju, podczas innego spotkania, ale najczęściej te okruchy wspólnego czasu spędzali w mieście będącym matecznikiem drużyny. Julia tam się urodziła, tam się uczyła i teraz

pracowała jako księgowa. Lubiła swój zawód, kochała cyfry i manewrowanie nimi było jej życiem. Adrian chciał jej pokazać swój kraj, przedstawić swoją rodzinę, a także poznać zdanie Krystyny. Ojca oczywiście też, ale w tym wypadku opinię Krystyny uważał za ważniejszą. Pragnął też pomieszkać z Julią cały miesiąc, bez przerwy, tak długo być ze sobą jeszcze im się nie zdarzyło. Zdawał sobie sprawę, że miesiąc to po prostu okruch, ale wierzył w metodę małych kroków, ponadto ufał Krystynie i żywił przekonanie, że wystarczy jej miesiąc na wyrobienie sobie opinii, która oczywiście nie musiała być przesądzająca. W zasadzie był zdecydowany na to małżeństwo, tylko ta jego wredna podświadomość szukała potwierdzenia. Nie przypuszczał, że żona jego ojca będzie się zmagać z własnym poważnym problemem. Teraz był bliski odwołania wizyty Julii. Nie chciał absorbować rodziny swoimi sprawami, wszak miało być miło i przyjemnie, a narobi im kłopotów. – Tak rzadko się widujemy. – Postanowił, że przynajmniej trochę o wszystkim opowie kobiecie, która stała mu się tak bliska. – Jesteśmy w kontakcie, owszem, ale co rozmowa bezpośrednia, to nie mejle i SMS-y – zakomunikował odkrywczo, nie wiedząc, jak zacząć. – Co chcesz mi powiedzieć? – Krystyna się zaśmiała. – Żenisz się, tak? Adrian osłupiał. – Już wczoraj wspomniałam twojemu ojcu, że tak myślę. Wyglądasz zupełnie inaczej niż dotychczas. Jesteś po prostu promienny. Osłupienie Adriana trwało długą chwilę. Potem po­wiedział sobie, że przecież to Krystyna, zatem nie warto się zastanawiać, skąd ona wie. Po prostu trzeba wierzyć w jej instynkt, o czym przekonał się prawie rok temu. Na sugestię, że zmieni swoje plany, bo Krystyna jest chora, zareagowała gwałtownym protestem. – Nawet o tym nie myśl – powiedziała. – Bardzo chcę poznać twoją wybrankę, a moja choroba nie stanowi żadnej przeszkody. Przecież nie będziecie mi siedzieć na głowie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli poczuję się gorzej, po prostu ci o tym powiem. Na razie, jak widzisz, nie jest tragicznie i jakoś sobie daję radę. I rzeczywiście nie było tragicznie. Nawet została włączona do programu naukowego. Co pewien czas kompleksowo badano jej stan fizyczny, gdyż dla lekarzy była ciekawym przypadkiem. Okazało się, że nowotwór, na jaki zapadła, często występuje u kobiet trzydziesto-, trzydziestopięcioletnich. W grupie wiekowej Krystyny ów typ prawie się nie zdarzał. Kontrolowano reakcję złośliwych komórek na zastosowane leki i dotychczasowe wyniki wskazywały, że wybrana chemia bardzo dob­rze się sprawdza. Chore komórki obumierały, a skutki uboczne, tak drastyczne u większości chorych, u Krystyny prawie się nie pojawiły, a jeśli już, to w bardzo niewielkim stopniu. – Pani doktor – tłumaczyła badającej ją lekarce – proszę się nie dziwić. Jest dobrze, bo po prostu tak założyłam. Owszem, zachorowałam i jest to okropne. Ale przetrzymam wszystko, bo jestem silna i nigdy w życiu się nie poddaję. Po prostu postanowiłam wygrać z rakiem i realizuję swoje postanowienie. – No i to jest godne naśladowania. Proszę tak trzymać. Bardzo podziwiam pani postawę. Tyle młodych kobiet po prostu się załamuje i pozwala wygrać nowotworowi – odrzekła lekarka. – A stan psychiczny ma w tej chorobie bardzo duże znaczenie. Wierzę, że następne badanie pokaże dalszy pozytywny efekt le­czenia. – Inaczej być nie może – tłumaczyła Krystyna Adrianowi. – Wierzę, że nic w życiu nie dzieje się bez sensu. Nie po to los połączył mnie i twojego ojca i sprowadził ciebie, żeby teraz tak szybko nas rozdzielić. Jedź do Warszawy, odbierz Julię, pokaż jej miasto i przywieź dziewczynę do nas. Będę tu jeszcze dwa tygodnie, może wycyrklujesz tak, żeby pobyć trochę w Rukławkach, a potem wrócimy razem.

* Julia tańczyła bez chwili przerwy. Zmieniała w tańcu partnerów, a może to oni ją zmieniali, nie zwracała na to uwagi. Dziękowała niebiosom, że oparła się pokusie, by włożyć eleganckie buty, i ma na nogach wygodne sandały. Zresztą wszyscy, którzy razem z nią się tu znaleźli, ubrani byli na sportowo. Tak jak zawsze. Muzyka raptem zwolniła i nagle wszystko ucich­ło. Rozedrgany parkiet przestał się poruszać, tancerze znieruchomieli. Julia podniosła oczy i zobaczyła, że stoi naprzeciwko swojego idola. Tego, dla którego zjawiła się tu cała jej grupa. Fanklub Adriana Kruila. Ów piłkarz uwielbiany był nie tylko w Niemczech. Na takie zloty z okazji ważniejszych meczów często przyjeżdżali też cudzoziemcy, z Polski także, tym bardziej że Adrian był przecież Polakiem, obywatelstwa nie zmienił. Dyskdżokej niespodziewanie się ocknął i z głośników popłynęła powolna, rozkołysana melodia. Osoby stojące obok siebie połączyły się w pary i zaczęły tańczyć. Julia zauważyła, że Adrian wyciągnął ramiona przed siebie, ale raczej nie widział, kto przed nim stoi. Wyglądał, jakby mu było wszystko jedno. Przyszedł tu, oczekiwano od niego, że będzie się bawił ze swoimi kibicami, więc to robił. Jeszcze jakieś pół godziny, na ogół godzina to jego norma. Postąpiła naprzód i znalaz­ła się w jego objęciach. Nawet nie musiała uważać na kroki, kołysali się tylko w rytm muzyki. – Jak masz na imię, niebiańska istoto? – Ze zdumieniem usłyszała kretyńską odzywkę. Nie przypuszczała, że jej idol, idol setek tysięcy fanów na całym świecie, jest taki prymitywny. Niewiele myśląc, powiedziała mu to. Otworzył oczy i spojrzał na nią, teraz dopiero po raz pierwszy. – Przepraszam. – Lekko ścisnął jej dłoń. – Jestem taki zmęczony. W ogóle nie myślę, co mówię. Dziękuję za bezpośredniość, chyba pierwszy raz się z nią spotykam. Każdy z zachwytem przyjmuje moje słowa, a ja nawet się nie zastanawiam, co mówię. I tak się zaczęło. Zgodziła się nazajutrz zjeść z nim kolację, w ogóle nie myśląc o powrocie. Wraz z całą grupą przyjechała tu autokarem, a teraz nie miała pojęcia, czym i jak wróci. Wyznała to ze śmiechem Adrianowi w trakcie kolacji, a on nie zaproponował, że przecież może zanocować w jego hotelowym apartamencie. Po prostu odstawił kieliszek z winem, które pili do posiłku, i powiedział, że ma się niczym nie martwić. – Smakuje ci jedzenie? – Ależ oczywiście… (Kaczka po burgundzku, opiekane ćwiartki ziemniaków, sałatka z pomidorów). – Więc jedz spokojnie. Odwiozę cię do domu. – Ale… to dwieście kilometrów… – Nic się nie martw, mam bardzo dobry samochód. Uwierzyła mu, bo jakżeby inaczej. Od tego momentu stali się parą, o ile można tak powiedzieć o dwójce ludzi widujących się nieregularnie, od czasu do czasu. Zwykle bez wcześniejszej zapowiedzi, zawsze wtedy, gdy to on dał hasło do spotkania. Julia godziła się na to, bo wiedziała, że to żadne wyrachowanie z jego strony. Tylko po prostu o wszystkim decydowała jego praca. Praca, miłość, hobby, pasja. Piłka nożna. Zawody, treningi, spotkania, mecze, wielkie mecze, mistrzostwa. Jego życie. Ona, Julia, na razie plasowała się gdzieś w tle. I… kochała go. Trzeci rok. Dopiero niedawno Adrian zaczął się przed nią otwierać. Wyznał, że chyba odnalazł ojca. Dotąd niczego nie wiedziała – nikt nie wiedział – o jego rodzinie. Adrian nigdy nie wyjeżdżał do domu na żadne święta, nigdy nie mówił o swoim życiu, o swojej rodzinie, rodzicach czy

ewentualnym rodzeństwie, wujkach, ciociach… Choć grzebała w internecie – innego źródła wiedzy nie miała – nie zdołała niczego znaleźć. Aż tu niedawno, ni z tego, ni z owego, opowiedział jej o pewnej dziennikarce z Warszawy i rewelacjach, których się od niej dowiedział na temat jego ojca. O pierwszym w życiu spotkaniu ojca z synem. O ślubie ojca z tą dziennikarką. O swoich rozterkach, wahaniach, przeżyciach. I o tym, że kończy karierę czynnego piłkarza, więc może pomyśleć o założeniu rodziny. – Czy to oświadczyny? – spytała z drżeniem w głosie. Jakoś wydawało jej się, że ta chwila powinna inaczej wyglądać. On chyba też tak myślał, bo zawahał się przez moment. – Jeśli masz na myśli tę celebrację z wyjmowaniem pierścionka i przyklękaniem na jedno kolano, to nie, nie oświadczyny – odrzekł spokojnie. – To po prostu pomysł, chciałbym, abyśmy wspólnie go rozważyli. A na razie zapraszam cię do mojej ojczyzny, jadę tam na kilka tygodni, trochę na odpoczynek, trochę aby przemyśleć kilka propozycji zawodowych. A także chciałbym nieco pobyć z ojcem i jego żoną. Do tej pory właściwie nie miałem okazji poznać ich bliżej. My w zasadzie też nie znamy się bliżej, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Teraz mielibyśmy okazję to nadrobić. Oczywiście wyraziła zgodę. Adrian wyjeżdżał już za kilka dni, Julia zamierzała dojechać, jak tylko pozałat­wia swoje sprawy zawodowe. Jej nieobecność w pracy miała zdecydowanie przekraczać przysługujący czas urlopu, więc albo uzyska urlop bezpłatny, albo rozwiąże umowę o pracę. I oto teraz była w Warszawie, a za kilka dni wyjeżdżają do Rukławek. Spotkania z rodzicami Adriana, to znaczy z ojcem i macochą (choć Adrian nigdy tak o niej nie mówił, może raz, w żartach), Julia bała się bardziej niż wspólnego miesiąca, który mieli spędzić w warszawskim mieszkaniu jej ukochanego. Prawda, nigdy nie przebywali razem tyle czasu, ale jaka ona jest, Adrian już wiedział. No, może nie znał wszystkich jej wad (choć przecież tak naprawdę nie ma żadnych), ale jeśli coś naprawdę będzie mu przeszkadzało (na przykład rozrzucanie ubrań), to ona się poprawi. Natomiast tam, dokąd jadą, nikt jej nie zna, ona też niczego o nich nie wie, poza tym, że są cudowni i wspaniali, szczególnie Krystyna. Julia już się najeżała na myśl o owej wspaniałości. Adrianowi tak bardzo zależało na opinii tamtej kobiety, to było widać na pierwszy rzut oka. A jeśli ona, Julia, Krystynie się nie spodoba? To co? Stefana jakoś mniej się obawiała. Przecież to facet, a z facetami na ogół dawała sobie radę. Dotychczas. Tyle że to nie tylko facet, lecz także ojciec jej ukochanego… No i wątpli­wości powracały. * Warszawę oceniła tak średnio, lecz jeszcze jej w zasadzie nie oglądała. To, co widziała, było nawet ładne, tylko jakieś takie… bez wyrazu, nie do ostatecznego zachwytu, na przykład jak Praga, którą znała i w której zakochała się od pierwszego wejrzenia. W Warszawie spodobało jej się Stare Miasto, choć zdziwiła się (znowu porównując je z Pragą), że jest takie małe. Centrum wydało jej się bezbarwne, a dużo więcej w tym mieście nie widziała, bo przyjechała do Polski zaledwie przed kilkoma dniami i mieli niewiele czasu na przechadzki. Mieszkanie Adriana okazało się małe, choć trzypokojowe, ale były to zaledwie pokoiki. Umeblowane zupełnie nie w jej guście, jednak wiedziała przecież, że Adrian tu nie mieszka i nie tknął niczego, zostawiając wszystko tak, jak było za życia cioci, po której te czterdzieści osiem metrów odziedziczył. Zwiedzanie Warszawy i kilku innych miejsc w Polsce jeszcze przed nią, wspólne spędzanie czasu z Adrianem także. Czekała na to z niecierpliwością i tego nie bała się wcale. Bała się natomiast tego, co miało nastąpić dosłownie za chwilę, bo właśnie jechali na Mazury i lada moment, jak obwieścił Adrian, będą w Rukławkach.

Przed bramą wjazdową na posesję stał komitet powitalny. Adrian zatelefonował do ojca, gdy wjechali w las. – Rozwijajcie czerwony dywan, nadjeżdżamy. – Dywanu nie było, lecz przed bramą, już otwartą, stała sympatycznie wyglądająca para, a między nimi siedział czarny jak smoła kot z zieloną obróżką. Adrian wyskoczył z samochodu i zanim Julia zdążyła się zorientować, stanął przy drzwiach od strony pasażera, otwierając je przed nią. – Poznaj moją rodzinę – powiedział, podając jej szarmancko rękę. – Krysiu, tato, to jest Julia. Dziewczyna wyciągnęła dłoń w stronę kobiety i zaraz szybko ją cofnęła, przypominając sobie, że to raczej osoba starsza powinna pierwsza wykonać ten gest. Żadne gesty nie były jednak potrzebne, gdyż Krystyna po prostu mocno ją objęła i przytuliła z taką serdecznością, że wszelkie słowa wydawały się zbędne. – Gorąco cię witamy – odezwała się jednak. – Mój angielski trochę zardzewiał, ale z pewnością się dogadamy. Po niemiecku trochę rozumiem, z mówieniem gorzej. Za to ojciec Adriana zna biegle obydwa języki, więc w razie czego będzie tłumaczem. – Może dopuścisz mnie do naszego gościa. – Stefan, który stał tuż obok, wyłuskał ją z objęć żony i przytrzymał za ramiona. Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem uściskał ją lekko i pocałował w policzek. – Adrian miał rację, jesteś śliczna. Bardzo się cieszę, że mogłaś do nas przyjechać. Siedzący przy bramie kot okazał się kotką, a ta totalnie gościa zlekceważyła. Na wyciągniętą do pogłaskania rękę Julii nawet nie spojrzała, podniosła się wdzięcznie, wygięła grzbiet i z podniesionym puszystym ogonkiem pomaszerowała w głąb ogrodu. O płci czarnego stworzenia poinformowała Julię Krystyna. Imię kotki początkowo było dla Julii trudne do zapamiętania, dziewczyna nie czytała bowiem Księgi dżungli, co bardzo ją zdeprymowało. – Do czegoś ci się przyznam – szepnęła jej do ucha Krystyna, gdy po powitaniach i złożeniu bagaży w przeznaczonym dla gości pokoju wszyscy znaleźli się już na werandzie, pijąc kawę i łasuchując (na stole było mnóstwo ciastek). – Ja przeczytałam Księgę dżungli dopiero po tym, jak Bagheera stała się moją kotką. Nazwała ją tak moja wnuczka i oświeciła mnie co do źródła, z którego zaczerpnęła to imię – powiedziała już głośno. – Zojkę poznasz, Krzysztofa, mojego wnuka, też. Niedługo kończy się rok szkolny i cała rodzina przyjedzie do Szczepankowa, to taki nasz drugi dom, zapewne wiesz już o tym od Adriana. – Właściwie to Julia mało jeszcze wie o całej mojej rodzinie i jej ulubionych miejscach. Choć nasza znajomość trwa już trzy lata, w sumie niewiele czasu spędziliśmy tak naprawdę razem – odezwał się Adrian. – Chcemy teraz to nadrobić. A moją najmilszą dziewczynę ze Szczepankowa przedstawię Julii z największą przyjemnością. Nie mogę się już doczekać jej przyjazdu i naszej wizyty w tym niezwykłym miejscu. Przedstawię ci też Kajkę, ale nie powiem na razie, kto to taki, bo chcę, żebyś miała niespodziankę. Adrian z przyjemnością patrzył na uśmiechniętą Krystynę. Rozsiadł się wygodnie na werandowej wiklinowej kanapie, wyłożonej miękkimi poduchami, i rozkoszował się chwilą, pogodą, poczęstunkiem i widokiem swoich najbliższych. Tak mało brakowało, żeby nie byli obecni w jego życiu, tak mało brakowało, żeby jego życie stało się o tyle uboższe. To, co miał teraz, czyli rodzinę i jej bliskość, zawdzięczał tej, która stanowiła spoiwo. Tej, która siedziała obok, uśmiechając się do wszystkich, i nie było po niej widać, że toczy walkę o życie. Za tydzień musiała być w szpitalu i Adrian chciał tam być z nią. Miał nadzieję, że do tego czasu przyjadą Olga, Adam oraz wnuki Krystyny i Julia przez dwa dni zostanie z nimi w Szczepankowie. Jeszcze z nią na ten temat nie rozmawiał, niech trochę okrzepnie. Jeśli jej nie zaakceptują lub

jeśli ona nie polubi jego rodziny (jak łatwo przychodziło mu już teraz mówić o nich „rodzina”, gdy myślał o Biernackich i Bielakach, oczywiście), zabierze ją do Warszawy i na czas, który będzie spędzał z Krystyną na Wawelskiej, zostawi w bielańskim mieszkaniu. Dziewczyna da sobie radę sama przez te kilka godzin. A on musiał, nie, nie musiał, chciał być wtedy przy żonie ojca. Jego najlepszej przyjaciółce. Która przez ten tydzień z pewnością wyrobi sobie opinię o Julii. Nade wszystko był ciekaw, co o jego dziewczynie myśli właś­nie Krystyna. Obserwował jej reakcję bardzo uważnie. Reakcję ojca także. O pewnych sprawach nie wiedział. – Wiesz, Krysiu – powiedział do żony Stefan. – Nie mogę jakoś się przekonać do tej Julii. Owszem, jest ładna, stara się być miła, ale… – Spojrzał na nią i zamilkł. Nie pomogła mu, czekała na dalszy ciąg. – Księgowa!!! – Prawie wypluł to słowo. – Jak można być księgową i na dodatek kochać swoją pracę? Zmarnować lata studiów? W ogóle wybrać taki kierunek? – Ty poważnie? – zdziwiła się Krystyna. – Zapewniam cię, że można kochać każdą pracę, jeśli znajduje się przyjemność w jej wykonywaniu. Księgowa to bardzo pożyteczny zawód, a ustawianie cyfr w równym szeregu, by ułatwić życie nieborakom, którzy tego nie potrafią, może być naprawdę ekscytujące. To jak rozwiązywanie krzyżówek, gdzie trzeba dopasować każdą literkę. W księgowości musi pasować każda cyferka, inaczej rozpadają się fortuny. – Krysiu, przecież to potwornie nudne. – Stefan się nie poddawał. – I nie rozumiem, jak Adrian może wytrzymać z taką dziewczyną. Czy nie zauważyłaś, że ona nie ma żadnych zainteresowań… – No, przynajmniej jedno ma – wpadła mu w słowo. – Interesuje się piłką nożną i naszym Adrianem. Udobruchany owym „naszym Adrianem”, zakończył tę niezręczną rozmowę i mocno przytulił Krystynę. Takiej drugiej kobiety nie ma na całym świecie, pomyślał. No cóż, przecież nie mogę wymagać od kandydatki na żonę mojego syna, żeby na przykład umiała robić piękne fotografie.

Wspólny tydzień w Rukławkach minął bardzo szybko. Adrian obwiózł Julię po Warmii i Mazurach, wszędzie bardzo jej się podobało. Najbardziej jednak zachwyciła się Szczepankowem. Wysłuchała opowieści o tym, jak powstał integracyjny ośrodek dla sierot, utworzony przez Fundację Czerwony Śnieg, którą założyła Matylda Ulęcka z odziedziczonych przez nią pieniędzy; jak do niego trafiła Zosia Bielańska i jak doszło do tego, że dziewczynka w niedługim czasie przeistoczyła się w Zojkę Biernacką. Poznała niezwykłą Kajkę, dystyngowaną Lady – z pozoru – bo tak naprawdę zwariowaną, i cały tamtejszy zwierzyniec. Polubiła całą szczepankowską załogę, a przede wszystkim przemiłych właścicieli i stałych gości ośrodka. Ale największe wrażenie zrobiła na niej niezwykła uroda tego miejsca i niepowtarzalny klimat każdego skrawka przyrody otaczającej z pozoru zwykłe jezioro. I zwykły las pełen jego zwykłych mieszkańców. Ptaków, lisów, jeleni, saren, zajęcy, dzików, jeży, borsuków, wydr, wiewiórek i innej drobnej zwierzyny. Wszechobecny zapach sosnowych igieł, delikatny plusk fal przy najmniejszym nawet wietrze, poranne mgły nad jeziorem, żółto-pomarańczowo-czerwony zachód słońca. Widok siedzących na pomostach wędkarzy i świst zarzucanych wędek, gdy polowali na Niego, Króla Jeziora, szczupaka. Szmer trzcin delikatnie kołyszących się na wietrze i tirlikanie przemieszczających się pośród sitowia ptasich rezydentów. Stuku-puku-stuk dzięcioła, który stale powiększał swoje gniazdo, przygotowując je na przyszłoroczny ożenek, bo w tym

roku na żonę i dzieci zrobiło się już za późno. Wszystkim tym Julia była oczarowana. Widziała w życiu kilka jezior, oczywiście. Jeździła po nich motorówkami, pływała jachtami, łódkami i kajakami. Ale nigdzie nie zaznała takiej magii, wywodzącej się z wyczuwanej wszelkimi zmysłami ciszy, w której wszystko wydawało się piękniejsze i bardziej wyraziste. Czas płynął tu wolniej. Natomiast zapachy były wyraźniejsze. Z chęcią została w Szczepankowie sama przez dwa dni. Sama, czyli bez Adriana, który wyruszył z Krystyną do szpitala na jej kolejną dawkę chemii. Sama, ale w towarzystwie rodziny Biernackich, z którymi nawiązała serdeczne stosunki. Obejrzała wszystkie tajemne miejsca Zojki i Krzysia, zwiedziła słynny bunkier, w którym kilka lat temu dzieciaki, jakimi wówczas oboje byli, znalazły dokumenty z drugiej wojny światowej, poszukiwane przez ojca Stefana i nie tylko przez niego. Sama, ale w gronie stałych gości Szczepankowa, którzy uczyli ją łowić ryby i pokazywali miejsca, gdzie były całe łany poziomek i jagodowe dywany. Oglądała ptasie gniazda, siedliska wydr i tajemnicze norki, z których czasami wychylały się ruchliwe czarne noski. Nigdy w życiu nie spędziła czasu w tak atrakcyjny sposób. Choć były to tylko dwa dni, jej wydawało się, że minęło ich dużo, dużo więcej. I gdy Adrian z Krystyną zajechali po nią w drodze powrotnej do Rukławek, naprawdę nie chciało jej się wyjeżdżać. W Szczepankowie była wolna i swobodna, gorąco polubiła Zojkę i Krzysia, widziała łączące ich więzy i jakimś szóstym zmysłem wyczuwała, że chyba jest w tym coś więcej niż tylko rodzinna więź. W Rukławkach ogarniało ją skrępowanie. Wydawało jej się, że Stefan coś ma jej do zarzucenia, nie mogła tylko zrozumieć co. Bo chyba nie chodziło mu o jej wegetariańskie zapędy? – Wiecie? – powiedziała przy którejś kolacji, jak zwyk­le bardzo smacznej i obfitej. Na stole królowały dwa półmiski wędlin, takich własnej roboty, domowej produkcji sąsiadów Stefana i Krystyny. Tamci hodowali świnki, mieli stado drobiu i dwie krowy. Brakowało im tylko piekarni i gdyby ją mieli, nie potrzebowaliby w ogóle nigdy chodzić do żadnego sklepu. Chyba że po sól, pieprz i inne przyprawy. Mogliby prowadzić własną restaurację, ale im się nie chciało. Swoje wyroby sprzedawali sąsiadom oraz turystom. Wędzili nie tylko szynki, balerony i kiełbasy, lecz także ryby, oczywiście własnoręcznie złowione. W jeziorze Dadaj było ich pod dostatkiem, zdarzały się nawet węgorze. Tak więc państwo Bielakowie zawsze mieli przednie jadło, bo doktora ze Szczepankowa (Stefan znany był i w Rukławkach ze swej profesji) zaopatrywano w pierwszej kolejności. – Całkiem poważnie myślę o przejściu na wegetarianizm. Myślałam, że tylko Niemcy są tacy mięsożerni, ale widzę, że Polacy im nie ustępują. A ja już chyba mam żyły zapchane cholesterolem. – Ależ, Julio – Stefan aż podskoczył na krześle – mięso jest najzdrowszym pokarmem. Mówię ci to jako lekarz. Oczywiście należy zachować umiar we wszystkim, w odżywianiu się także. Nie byłoby zdrowe jedzenie wyłącznie mięsa, ale nie jest także zdrowy jego brak. Nie chciałabyś chyba, by twoje dzieci chowały się wyłącznie na diecie warzywnej. Dalszą dyskusję na ten temat przerwała Krystyna, robiąc – chyba celowo – zamieszanie przy sprzątaniu ze stołu, podając kawę, herbatę i soki. Miała jeszcze ciasto, ale wolała nie wnosić do posiłku dodatkowego cholesterolu, jak się później przyznała Stefanowi. Wracali więc teraz do Rukławek. Krystyna milczała, bo to nie było całkiem tak, że chemia, którą ją faszerowano, nie dawała żadnych skutków ubocznych. Oczywiście dawała, ale nie aż tak straszne, jak opisywano w ulotkach. Albo na forach, na które zaglądała, dowiedziawszy się, że jest chora. I właśnie dyskusje i opisy złego samopoczucia, które można

było tam znaleźć, spowodowały, że Krystyna podjęła dwa postanowienia. Po pierwsze: nie będzie już więcej buszować po necie w poszukiwaniu informacji, porad i zwierzeń pacjentów szpitali onkologicznych. Po drugie: jej nie dotyczą żadne skutki uboczne, u niej chemia niszczy tylko chore komórki, zdrowe pozostają i dają sobie radę. Mimo to czasami jednak coś tam odczuwała, miała mdłości (ale nie codziennie i niezbyt silne) i była osłabiona, co ją niepomiernie irytowało, no bo jak to? Ona się męczy przy wejściu z poziomu Jeziora Szczepankowskiego na poziom ośrodka? Ona? Zdobywczyni wielu tatrzańskich szczytów (no, dobrze, na Rysy nie weszła, nawet nie próbowała). Cóż, że chodziła po górach sto lat temu, teraz może już pokonywać tylko mniejsze wzniesienia. Ale „wzniesienie szczepankowskie” nie jest nawet pagórkiem. Więc była zirytowana i zmartwiona. Najważniejsze jednak, co pokaże kolejne badanie kontrolne, dotąd pani doktor jest z niej bardzo zadowolona i niech tak będzie dalej. – Jestem zachwycona Szczepankowem. – Julii nie zamykały się usta, opowiadała obojgu o swoich wrażeniach. – I jestem zachwycona, Krysiu, twoimi wnukami. Zojka to piękna dziewczyna, a w dodatku bardzo mąd­ra. Bardzo mi imponuje jej znajomość języków. Angielski, niemiecki, francuski i hindi. Rewelacja. I powiedziała, że jeszcze ma zamiar poznać przynajmniej hiszpański oraz podszlifować rosyjski i chiński. Tyle języków, no, no! – Kręciła głową. – A ty znasz angielski i francuski – odrzekła Krystyna. – Wszędzie dasz sobie radę. – No i niemiecki. – Julia zachichotała. – Angielski mamy w szkołach, dla nas jest dość łatwy, a francuskiego nauczyła mnie mama. Moja babcia urodziła się w Paryżu, tam poznała swojego przyszłego męża, Niemca. To była taka trudna wojenna miłość, która przetrwała. Historia na książkę, szkoda, że nie umiem pisać. – Janusz i Matylda6 umieją, może kiedyś uda im się spotkać z twoją babcią. – Niestety, ona już nie żyje. Dziadek zresztą też nie. A kto to Janusz i Matylda? – Nie słyszałaś o nich? To oni założyli Fundację Czerwony Śnieg. – Ach tak – przypomniała sobie Julia. – Opowiadała mi o tym właścicielka ośrodka. To też historia na książkę. Wasze życie, a szczególnie to, co dotyczy Adriana, jest również materiałem na książkę, pomyślała Krystyna. Mam nadzieję, że od teraz będzie to wyłącznie miła i serdeczna powieść obyczajowa, dumała dalej, przypominając sobie, jak jechali we dwoje do Warszawy. – Krysiu, odpowiesz mi szczerze? – zapytał ją wtedy Adrian. – Co myślisz o Julii? – Szczerze… – Zamyśliła się. – Za mało ją znam, żeby już mieć o niej wyrobione zdanie. Tak na pierwszy rzut oka jest ładna, miła, mocno w tobie zakochana. Bardzo chce zrobić na nas dobre wrażenie, zależy jej, to widać. Ale tak do końca nie wiem, co naprawdę myśli, co umie, co czuje, czego oczekuje od życia. I od ciebie. Generalnie wyczuwam w niej pozytywne wibracje, a wiesz, że moja intuicja raczej nie zawodzi. – Bo tata… – zawahał się – chyba jakoś nią się nie zachwycił. Wiem, popełnia gafy, na przykład cała ta rozmowa o żyłach pełnych cholesterolu przy stole tak pięknie i apetycznie zastawionym przez ciebie… Ale to drobiazg. Natomiast niepokoją mnie drobne szpileczki i podchwytliwe pytania. O cel życia, rodzaj zainteresowań, dalszą przyszłość zawodową. Zupełnie jakby to od Julii, jej zarobków i kariery zależała przyszłość naszego małżeństwa i ewentualnych dzieci. A ja chcę, jeśli się pobierzemy, sam utrzymać rodzinę. Żona może pracować albo i nie. – I wychowywać dzieci? Typowa Hausfrau, tak? – zirytowała się Krystyna. – Krysiu! – No, dobrze, dobrze, przepraszam. Ojciec ma tylko ciebie, cudem odnalezione dziecko. Uwielbia cię, jeśli jeszcze tego nie wiesz. Od każdej kandydatki na twoją żonę będzie oczekiwał, że jest co najmniej Skłodowską-Curie, Hypatią z Aleksandrii, Joanną d’Arc i jakąś Margaret

Thatcher w jednej osobie. A ja ci powiem tylko tyle: towarzyszka życia, co tyczy oczywiście także towarzysza, nie może być nudna, musi rozumieć każdą twoją fanaberię i umieć cię kochać. To wystarczy. Resztę, o ile ma istnieć jakaś reszta, sobie wypracujecie. * Minął miesiąc pobytu Julii w Polsce. Adrian czasami zostawiał ją samą na kilka dni i leciał do Londynu, Paryża czy Madrytu. Nie zabierał dziewczyny ze sobą, choć mógłby, bo chciał, żeby przyzwyczaiła się do tego, że on ma swoje sprawy, swoje życie zawodowe, swoje zajęcia. Miał do rozważenia kilka propozycji, które omawiał ze swoim menedżerem, Benem Deckermannem.­ Plany dotyczące tego, czym Adrian będzie się zajmował, gdy skończy czynną karierę piłkarską, powstawały już prawie od roku. Ben był bardzo aktywny i sprawnie działał. Wyszukiwał możliwości, zbierał informacje, rozsyłał oferty. Negocjował. Dawał sobie doskonale radę sam, ale przy wielu rozmowach obecność jego klienta była niezbędna. Adrianowi nawet do głowy nie przyszło, żeby konsultować z Julią miejsce ich przyszłego zamieszkania. Pojedzie tam, gdzie on, a czy będzie tam zwykłą Hausfrau, czy znajdzie sobie jakieś zajęcie, to już jej sprawa. Wiedziała, w jakim punkcie jest teraz jego kariera zawodowa, a raczej jego przyszłość, i spokojnie czekała, co będzie. Swoją karierę na razie zawiesiła na kołku, przecież nie mogła przeciągać urlopu w nieskończoność, nawet bezpłatnego, rozwiązała więc umowę o pracę i choć cały czas się martwiła, co dalej, nie zawracała tym głowy Adrianowi. Krystyna nie myliła się, twierdząc, że Julia bardzo go kocha. Kochała go tak mocno, że godziła się na rolę „drugich skrzypiec” w ich związku, przedkładając jego plany i potrzeby ponad swoje dobro. Mimo różnych aluzji do tej pory z jego strony nie padła jeszcze żadna wyraźna propozycja stałego związku, co dla Julii oznaczało jedynie małżeństwo. Już trzy lata przeżyli tak „obok siebie”, czas płynął, a ona marzyła o dziecku. Ale w rodzinie. Myślała, że zaproszenie do Polski, do ojca i jego żony, stanie się momentem przełomowym. W każdej chwili spodziewała się owego przyklęknięcia na kolano i pierścionka, przecież w zasadzie Adrian chyba jej to obiecał? Ale nic takiego nie następowało. Nie opowiadał także o swoich dalszych planach, choć oczywiście wiedziała, co się dzieje. Szukał dla siebie przyszłości, ale sam. To znaczy z Benem. Niestety, bez niej. Dlatego pewnego wieczoru, gdy Adrian wyciągnął ku niej kwadratowe pudełeczko, po prostu zaniemówiła. – Klękać nie będę, ale może bez tego przyjmiesz ten pierścionek. – Otworzył aksamitne wieczko, a ze środka zamrugało oprawione w złoto szafirowe oczko otoczone dwunastoma brylancikami. Każdy osadzony był w złotej łódeczce, całość wyglądała jak najdelikatniejszy kwiat. Zatkało ją, brakło jej tchu, nie mogła się poruszyć. Nie dlatego, że w życiu nie widziała piękniejszego pierścionka, po prostu dlatego, że nie wierzyła, iż dzieje się to naprawdę. – Ja, jaaa… – Nie zdołała wykrztusić nic więcej. Objęła go, jak mogła najmocniej, i zaczęła kiwać potakująco głową. – Bardzo ekspresyjnie wyrażasz swój entuzjazm – zaśmiał się Adrian. – Bo wiesz… – dopiero teraz zaczęła płakać – bo już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz. Czekałam na ten moment, wyobrażałam go sobie wiele razy, ale minęło już tyle czasu, a ty nic. Sądziłam, że może nie spodobałam się twojemu ojcu albo, co gorsza, Krystynie. Albo że po prostu się rozmyśliłeś i nie chcesz mnie. – A ty mnie chcesz? – spytał cicho. – Jestem dość trudnym partnerem. – Chcę cię, chcę, chcę! – Zerwała się z fotela i zaczęła tańczyć po pokoju. – Nawet o nic nie pytasz? Gdzie będziemy mieszkać, co będę robić. I co z twoją pracą? – Nic mnie to nie obchodzi. Mieszkać, jeśli z tobą, mogę wszędzie. No, może

z wyjątkiem Alaski, bo wiesz, zmarzlak ze mnie. Ale tam nie grają w piłkę nożną, więc jestem pewna, że Alaska mi nie grozi. A inne rzeczy? Praca? Nasze życie? Przecież wszystko się ułoży. Albo już zostało poukładane, przecież cię znam. 5 Patrz Niespodziewany upominek, Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, Prószyński i S-ka, 2018. 6 Bohaterowie powieści Tylko milion Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego. Występują też w poprzednich tomach Cyklu Szczepankowskiego.

Rozdział VII HELENA

Gnała konno przez las, popędzając wierzchowca ostrogami. Pościg był blisko, coraz bliżej, wiedziała o tym, bo słyszała z tyłu coraz głośniejszy stukot kopyt, podobny do grzmotu sunącej po zboczu kamiennej lawiny. Bała się obejrzeć, aby jakaś gałąź nie strąciła jej z siodła. Nie wiedziała, gdzie jest ani kim są jej prześladowcy, jedyne, co czuła, to przerażenie i absolutną pewność, że nie może dać się złapać. Musiała wytrzymać i za wszelką cenę dotrzeć do obozu, gdzie czekał Waśka. On ją uratuje! Przegoni, wytłucze bandytów, a potem weźmie ją w objęcia. Dla Waśki nie istniały rzeczy niemożliwe. Żeby tylko wytrzymała. Ilu ich jest, czego od niej chcą?! Nie wytrzymała i obejrzała się jednak, usiłując przeniknąć wzrokiem gęstwinę. Wystarczyła ta jedna chwila nieuwagi, by jej koń zmylił drogę, potknął się na jakimś wądole i runął na ziemię, wyrzucając ją z siodła… – Waśka!!! Helena szarpnęła się, chwytając oddech, oczekując wstrząsu i bólu, ale w tej samej chwili dotarło do niej, że leży we własnym łóżku… Sama. Znów sama, bo jej mąż latał gdzieś po Polsce tym swoim helikopterem ratunkowym. A czasami nawet dalej, gdyż ich służba nie znała granic, zdarzało się, że byli wzywani na pomoc do sąsiednich krajów dotkniętych jakimś kataklizmem. Albo po prostu śmigłowiec Waśki akurat znalazł się najbliżej jakiegoś poszkodowanego turysty. Helena wiedziała oczywiście, gdzie przebywa jej mąż i kiedy wróci. A raczej kiedy powinien wrócić, o ile nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, bezmyślni turyści doznają chwilowego przypływu rozsądku, ucichną nawałnice, trąby powietrzne powędrują w rodzinne strony, czyli, zdaje się, do Ameryki, gdzie ich miejsce, a małe i niegroźne pożary dadzą się ugasić z pomocą gaśnicy i paru wiader wody. Nie protestowała, kiedy Waśka w domu odbierał telefon, i natychmiast dostrzegała zacięte spojrzenie męża, wyostrzające się rysy jego twarzy, szybszy oddech; wszystko to oznaczało, że ktoś gdzieś potrzebuje pomocy. To było przecież ważniejsze niż popołudniowy grill w ogródku czy dawno obiecana Soni wyprawa do wesołego miasteczka. Ważniejsze niż… wszystko inne. Helena zdawała sobie sprawę, że takie rozumowanie jest bez sensu, przecież na szali leżało ludzkie życie. Wiedziała, na co się godzi, decydując się na bycie z Waśką. Wiedziała…? Tylko czy naprawdę? A gdyby teraz, właśnie w tej chwili, zadzwoniła do niego i powiedziała, że bardzo, ale to bardzo go potrzebuje? Bezwiednie wyciągnęła rękę w stronę aparatu leżącego obok na nocnej szafce. Ale nie mogła się zdecydować. Waśka by się zaniepokoił na pewno, usiłowałby dociec, co ją gnębi i czy to coś nie może zaczekać. Naturalnie, że może. Wszystko można odkładać, aż… Aż zadzwoni telefon. Ale to nie będzie Waśka. Dyspozytor pogotowia lotniczego oświadczy, że śmigłowiec jej męża miał awarię i zniknął z radaru. Trwają poszukiwania… A wtedy ona poczuje dreszcz. Strachu, a także emocji, których przed ślubem nawet u siebie nie podejrzewała. Doigrał się, sam się prosił, bo gdzie najniebezpieczniej, tam pierwszy zgłaszał się na ochotnika. Korzystano z tego, bo przecież był najlepszy. Wciąż prag­nął coś

udowodnić, żyć na własny rachunek, pewien swej szczęśliwej gwiazdy. Lecz jak długo można być najlepszym? Po przekroczeniu pięćdziesiątki powinien zejść na ziemię, niemal dosłownie, zostać instruktorem pilotażu, skoków spadochronowych czy czego go tam nauczyli w komandosach. Tyle że Waśka tak nie zrobi, Helena była o tym coraz mocniej przeświadczona po latach wspólnego życia. Jej mąż jest z innego świata, z innej galaktyki. To właśnie urzekło ją w nim od pierwszego momentu, gdy przed laty w Rzymie, gdzie usiłowała łapać jakieś dorywcze zajęcia, by utrzymać się na powierzchni, coraz mniej wierząc, że znajdzie partnera na więcej niż jedną noc – napotkała spojrzenie jego zielonych oczu. Trochę zbyt długie i zbyt intensywne, by nie miało nic znaczyć. Później wyznał jej, że przypominała mu kogoś. Ale to nie miało znaczenia, w każdym razie starała się robić wszystko, żeby nie miało. Wszakże byli dla siebie stworzeni. ON – wagabunda, poruszający się po całym świecie jak po rodzinnym mieście, ogorzały i muskularny. Gdy był w nastroju, umiał snuć fascynujące opowieści o wydarzeniach, w których brał udział. ONA – miała już dość niepewnej walki w sądzie o przysługujący jej po matce kawałek warszawskiego mieszkania, a zarazem rozwiały się jej widoki na dob­rą pracę, poddała się więc pierwszemu impulsowi i z jednym plecakiem ruszyła na wędrówkę po Europie. Bardzo długo szukała jakiegoś miejsca, o którym mogłaby powiedzieć: „moje”. Walka, a raczej z coraz mniejszą wiarą podejmowane próby znalezienia sobie mężczyzny, partnera, będącego w stanie zaakceptować jej liczne szaleństwa i niełatwy charakter, kończyły się kolejnymi niepowodzeniami. Wszak nie tak dawno miała za sobą trzydziestkę, a teraz majaczyła przed nią czterdziestka. Był pewien żołnierz Gwardii Szwajcarskiej, ich ukradkowe spotkania w najbardziej ukrytych miejscach w Rzymie dodawały romansowi dreszczu emocji, który Helena tak lubiła. Jednak gwardzista raz bardzo chciał, to znów wolał czekać, aż skończy mu się okres służby. A co wtedy? – pytała go w myślach. Zrzucisz te śmieszne pantalony i hełm, po czym zawieziesz mnie do Szwajcarii? Albo otrzymasz awans i następny wieloletni kontrakt… Wtedy spotkała Waśkę. Było tak mało prawdopodobne, iż kiedykolwiek się spotkają. Lecz gdy do tego doszło, raczej nie mogli obojętnie pójść każde w swoją stronę. I nie rozeszli się już. Przeciwnie, wszystko ich zbliżało. Podobali się sobie, a także wypełniała ich podobna żądza przygód. Waśka też nie miał żadnego własnego miejsca, jednak on go po prostu nie potrzebował, ponieważ czuł się jak u siebie w każdym zakątku świata. Helena nie była typem zazdrosnej o wszystko sekutnicy, ufała Waśce, a w zamian otrzymywała niejeden dowód przywiązania i zwykłego szacunku dla jej opinii, poglądów i pomysłów. Bawiło ją, gdy na ulicy oglądały się za nim zarówno kobiety, jak i mężczyźni. One z ciekawością, a nawet słabo skrywaną (pewnie specjalnie słabo) ekscytacją. Oni zaś z niepokojem zerkali na człowieka, którego awanturniczą przeszłość można było odczytać z postawy, blizny na twarzy, a także będącej niemal drugą skórą skórzanej kurtki, której próżno by szukać w najlepszych katalogach wysyłkowych. Uspokajali się jednak prędko, trochę czulej obejmując swoje towarzyszki. Która kobieta miałaby odwagę rzucić się w wir nieznanego życia u boku tego przystojnego zawadiaki, nie wiedząc nawet, gdzie się obudzi za tydzień, za miesiąc, za rok? Żadna normalna! Mylili się. Ich szczęście, że nie umieli czytać w myślach swoim partnerkom… – Mamusiu, czy to ty krzyczałaś? – W progu sypialni stała Sonia, trzymając za łapkę ukochaną przytulankę, misia z oczkami z guzików.

Jako ulubienica całej swojej, częściowo przyszywanej rodziny miała mnóstwo wspaniałych zabawek, ale miś był jej najlepszym przyjacielem. Waśka, który podarował go córeczce na czwarte urodziny, opowiadał, że znalazł go na peronie dworca, siedzącego na ławce, jakby w oczekiwaniu na pociąg. Miało się to zdarzyć podczas jednej z jego nielicznych podróży do Rosji, przynajmniej tych, o których wiedziała Helena… Może to nawet była prawda, w każdym razie Sonia z miejsca pokochała misia znajdę i nawet usiłowała rozmawiać z nim po rosyjsku, święcie przekonana, że pluszak wszystko rozumie. Przychodziło jej to z łatwością, ponieważ Waśka od początku oswajał ją z tym językiem, opowiadał bajki i po prostu zwracał się do córeczki po rosyjsku. Dziewczynka dała misiowi na imię Misza. – Nie krzyczałam… – zaprzeczyła automatycznie Helena, ale zaraz uprzytomniła sobie, że niepotrzebnie. Ośmioletnia Sonia już wiele rozumiała i nie dawała się zbyć byle czym. – Zresztą możliwe, kochanie, chyba przyśniło mi się coś nieprzyjemnego… – Albo strasznego? – Dziewczynka podbiegła i bez ceregieli władowała się pod kołdrę. – Opowiesz mi? Uwielbiała wszelkie niesamowite i straszne opo­wieści, pod warunkiem wszakże, iż dobrze się kończyły. Jak prawie wszystkie bajki. Tylko baśnie Andersena, niektóre przynajmniej, były zdaniem Heleny smutne i miały przygnębiające zakończenie. Czasami nawet wydawały się zbyt „dorosłe”, jakby w zamierzeniu autora pisane nie tylko dla dzieci. Dziewczynka z zapałkami dla jednych miała pogodne zakończenie, dla innych wręcz przeciwnie… – Mamo, no co ci się przyśniło? – Nie pamiętam – nie miała ochoty przypominać sobie snu, który zmusił ją do krzyku – wiesz, kochanie, widać nie był z tych naprawdę strasznych. – Tylko tak mówisz, bo nie chce ci się… – dąsała się Sonia. – Tata by pamiętał i zaraz mi opowiedział. No jasne, tata wszystko robił najlepiej! Pod warunkiem że akurat był w domu. – No dobrze, uspokój się już i posłuchaj… – Helena westchnęła. Zaczekała, aż córka ułoży się wygodnie na poduszce i sprawdzi, czy jej miś również będzie wszystko słyszał, po czym zaczęła opowiadać wymyśloną na poczekaniu historyjkę: – Dawno temu pewna dziewczynka ze szlachetnego rodu marzyła od dziecka, aby zostać rycerzem. Brać udział w potyczkach, walkach z nieprzyjaciółmi i wojnach, gdzie zdobywało się bogate łupy i powiększało terytorium królestwa. – Ja też bym tak chciała – wtrąciła rezolutnie Sonia. I natychmiast z powątpiewaniem zmarszczyła nosek. – Ale przecież wtedy dziewczynka nie mogła być rycerzem! A dzisiaj może? – Zapamiętaj sobie raz na zawsze, moja mała kobietko, że dzisiaj dziewczyna wszystko może! – Tak, ale jeśli tylko rodzice pozwolą… – Mała pociągnęła nosem, a następnie wyrecytowała całą litanię: – Zawsze słyszę: „Nie ruszaj tego, bo się sparzysz”, „Nie właź tam, bo zlecisz”, „Ten film będziesz mogła obejrzeć, kiedy dorośniesz”, „Możesz wyjść na dwór, ale żebym widziała z okna, co robisz”… – Kochanie, chyba się nie rozumiemy, przecież niezupełnie o to chodziło. Jest całkiem normalne, że rodzice ostrzegają dzieci przed zagrożeniem, zawsze tak było. Nawet zwierzęta to robią. Widziałaś, jak kotka pilnuje swoich małych? Nie pozwala się im oddalić z legowiska i jedno piś­nięcie wystarczy, by w sekundę znalazła się przy kociaku. – Pewnie, że widziałam, podrapała mnie, o tu. – Sonia pokazała różową rysę od kociego pazurka. – To nie jej wina, podeszłaś cichutko z tyłu, więc się przestraszyła. Dziewczynka zgodnie kiwnęła głową, ale nie dała się odwieść od wywołanego przy

okazji tematu. – Mamo, to kiedy ja wreszcie będę wszystko mogła? No pięknie, znowu te trudne pytania. Ale co robić, taki wiek, sama kiedyś zadawała podobne mamie, babci i komu się tylko dało. Miała chęć odpowiedzieć: Nigdy nie będziesz mogła wszystkiego, nawet jak dorośniesz. Są sprawy, których w żaden sposób nie da się wytłumaczyć dziecku. Trzeba najpierw wiele przeżyć, aby móc wyjaśnić coś samemu sobie. A przynajmniej próbować, bo czasami się nie udaje. – Jeszcze minie parę lat, nim osiągniesz samodzielność – odparła dyplomatycznie Helena. Dziewczynka usiadła na poduszce i zaczęła rezolutnie tłumaczyć misiowi: – Ja i tak wszystko wiem, koleżanki mi powiedziały. Bo widzisz, Misza, musisz mieć osiemnaście lat, dostajesz wtedy taki dokument i jak go już masz, to robisz wszystko, na co masz ochotę. Prawda, mamo? – Owszem, jednak w pewnych granicach… Ale Sonia nie miała ochoty słuchać o żadnych granicach. Tym bardziej że w jej pokoju rozdzwonił się budzik i prawie jednocześnie komórka Heleny wydała serię dźwięków o narastającej głośności. Dziewczynka pobiegła do swojej łazienki, gdzie czekało przygotowane uprzedniego wieczoru ubranie do szkoły. Helena zaś poszła do „małżeńskiej” łazienki, większej, wyposażonej we wszelkie nowinki, szerokie okno i stojącą na środku wannę. Początkowo cieszyła się z takiego luksusu, gdyż dobrze pamiętała obijanie się po lichych pokojach do wynajęcia czy pomieszkiwanie kątem u włoskich znajomych, po pewnym czasie jednak po prostu przestała go dostrzegać. Mieli z Waśką nie za wielki, ale piękny dom z ogrodem na obrzeżach Biskupca. Prawie w lesie, w pobliżu paru rzeczek i jezior. Tak, uwili sobie naprawdę urocze gniazdko, ale Helena miała poczucie, że doceniłaby to naprawdę dopiero, gdyby wracali tu po jakiejś dalekiej, pełnej przygód podróży. Albo ze zorganizowanej przez Waśkę wyprawy dla bogatych snobów, w trudno dostępne górskie rejony, w której oczywiście uczestniczyłaby także ona. Czy choćby z włóczęgi wynajętym camperem po Rosji. Waśka nawet przebąkiwał coś takiego raz i drugi, ale wszystko się rozmywało, bo najpierw trzeba było dokończyć remont domu, później przyszła na świat Sonia, potem znów nie bardzo mogli dopasować urlopy… I tak z roku na rok nic się nie zmieniało. Oprócz jednego. Helena zaczęła dostrzegać w lustrze, że wcale nie staje się coraz młodsza. Waśka podśmiewał się z jej rzucanych, niby mimochodem, uwag na ten temat, ona jednak wiedziała swoje. Wiedziała i już, mimo że mąż, oczywiście, kiedy pojawił się w domu, demonstrował nieprzemijające zainteresowanie jej osobą, często wcale nie potrzebowali do tego łóżka… Uwielbiała tę jego fantazję. Ale to wszystko prędko się kończyło i zostawała sama z córką, bo znów leciał kogoś ratować. Miał swoje zabawki i poczucie szczęścia. Z jednej strony była z niego dumna, z drugiej nienawidziła jego pracy. Coraz wyraźniej czuła, że jest tylko miłym dodatkiem do tego, co naprawdę go fascynowało. Helena przeszła do kuchni, by przyszykować śniadanie i coś do szkoły dla córki. Nie przestawała rozmyślać o własnym położeniu. Przed ślubem niczego nie ustalali, gdyż wydawało się to zupełnie niepotrzebne. Waśka przyciągał przygody, w jednej nawet sama uczestniczyła, właśnie przy tej okazji się poznali7. Był wiecznym włóczęgą, a jego znajomość języków i liczne umiejętności gwarantowały znalezienie ciekawego zajęcia w każdym zakątku świata… Helena nie miała wątpliwości, że życie z tym mężczyzną będzie pasmem przygód, o jakich nawet nie śmiała marzyć. Może już nie tak szalonych i niebezpiecznych jak wcześniej, ale jej życie przestanie być pasmem wzlotów i upadków, nudy oraz borykania się z prozaicznymi problemami dnia codziennego. Tyle że, nie wiedzieć jak i czemu, wszystko potoczyło się zupełnie innym torem…

Waśka raptem postanowił się ustatkować. Znalazł sobie pracę w pogotowiu lotniczym i spełniał się w niej, to był jego żywioł. Być może we własnym pojęciu wiódł żywot statecznego ojca rodziny, opiekując się dwiema bliskimi mu istotami. Ale przecież nie tak to miało wyglądać… Helenie znajomi załatwili posadę w niedużej aptece, jednej z kilku w mieście. Szczerze nienawidziła swojego zajęcia. Myślała początkowo, że jakoś przywyknie, lecz z czasem robiło się tylko gorzej. Trafiła w sam środek niepojętych dla niej układów i układzików. Wszyscy dookoła znali się od dziecka, wiedzieli, kto i z kim, kiedy i dlaczego, a czego nie wiedzieli, to sobie dopowiadali. Za plecami Heleny nie milkły szepty. Najpierw obowiązkowe szczere uśmiechy, potem dużo niewinnych pytań i sama nie wiedziała, kiedy zwierzyła się pracującym z nią kobietom ze wszystkiego, nawet z tego, co wolałaby zachować dla siebie… Ale były takie przejęte jej losem, a ona, niestety, kompletnie nie znała małomiasteczkowej mentalności. Przez lata tułaczki i rozpaczliwego niekiedy szukania dla siebie miejsca Helena przywykła do ciągłych zmian otoczenia, poznawania nowych ludzi, zawierania niezobowiązujących znajomości. W jej dotychczasowym świecie plotki nie miały żyznego gruntu, więc nie przejmowała się nimi ani nie umiała wyłapać najlepszego momentu, by ukręcić im łeb. Tu było inaczej. Sukcesywnie, od osób „życzliwych”, dowiadywała się o sobie rzeczy… dla niej zupełnie nowych! Zostawiła w Warszawie schorowaną i żyjącą w skrajnej biedzie matkę… Nie wyjechała z kraju za pracą, tylko za cudzym mężem. Który jednak prędko zorientował się w jej intencjach i przestał ją wspierać finansowo… Strażnik z watykańskiej Gwardii Szwajcarskiej najpierw z jej powodu porzucił służbę, a następnie popełnił samobójstwo… Waśka był bogaty, miał konta w wielu zagranicznych bankach, lecz skrupulatnie wydzielał jej pieniądze na życie… Złapała go na ciążę. A czy na pewno z nim, to, oczywiście, wyłącznie ich sprawa… Posiadała w Rzymie na własność mieszkanie (które w niektórych oczach, uszach i wyobrażeniach rozrosło się do dwupoziomowego apartamentu), utrzymywane dzięki organizowanym tam schadzkom z zamożnymi znajomymi… Ciekawe, jak wyglądały te schadzki – zachodziła w głowę Helena, usłyszawszy ową rewelację, wyszeptaną z niekłamanym podziwem przez nowo przyjętą do apteki uczennicę – telepatyczne??? Przecież na krok nie ruszała się z Biskupca. Początkowo bawiły ją nawet owe rozbuchane fantazje i powtarzała niektóre Waśce, by mogli pośmiać się razem. Jej mąż, jak to on, machał ręką, mówiąc, że ludzie prędko się znudzą i znajdą sobie nowy obiekt zainteresowania, po czym szedł naprawiać rynnę albo narąbać drewna do kominka. Nie kupowali gotowych brykietów. Waśka twierdził, że brak im właściwego żywicznego zapachu, no i rąbanie drzewa zapewniało trochę ruchu. Helena miała wrażenie, iż o ile ona czuła się często jak zwykła kura domowa, on przypominał czasem zamkniętego w ciasnej klatce tygrysa. Zwłaszcza kiedy był w domu… WAŚKA – Waśka, zostawmy to wszystko i wyjedźmy gdzieś – rzuciła kiedyś Helena, ot tak, luźnym tonem. Zauważył jednakże, iż uważnie obserwowała jego reakcję. Coś się za tym kryło, bez dwóch zdań. – A Sonia? Choć przecież moglibyśmy ją zabrać, zależy, co byśmy robili… – dodał. – Dom by się sprzedało albo wynajęło. Mam znajomych na całym świecie, obydwoje znamy języki, dalibyśmy sobie radę – ciągnął tonem czysto teoretycznych rozważań. – Sonia też,

niejedni tak żyją, zresztą ma jeszcze przyszywanych dziadków, Halinę i Piotra. Siedzieli w wiklinowych fotelach na tarasie domu. Przed nimi roztaczała się szeroka panorama dzikich łąk, leśnych pagórków i połyskującego za koronami drzew jeziora. Przepiękny widok, pomyślała Helena. Tylko zawsze ten sam. – Wiesz, kochanie… – Waśka zrobił ruch, jakby sięgał do kieszeni w poszukiwaniu cygara. Jednak jego słynna skórzana kurtka wisiała przy drzwiach na dole, a od urodzenia się Soni nigdy nie palił w domu. – Miałem trochę telefonów z różnymi propozycjami. Od agencji i osób prywatnych. Ale odmówiłem. Jeszcze nie czas. Helena dosłownie zamarła, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. Może to właśnie był dobry moment i doszliby do jakiegoś porozumienia i planów na przyszłość, gdyby nie gorycz rozlewająca się w jej sercu. Waśka miał propozycje i o niczym jej nie powiedział?! Nie zasługiwała na odrobinę zaufania? Czego się znów obawiał, że ona nie podoła wyzwaniom? Czy może tak mu się spodobało to ustabilizowane życie, że nie pragnął już żadnych zmian? No jasne, miał przecież swoje latające nad chmurami zabawki. A żona… W czym żona jest lepsza od helikoptera? Maszyna pod jego ręką nie zboczy na metr z kursu, ona zaś ma jakieś durne wymagania i marzenia. – Widzisz, to nie tak, że nie chciałbym się stąd ruszyć i nie zauważam, jaka się czujesz uwiązana – podjął Waśka. – Myślę, że kiedyś to zrobię… zrobimy – poprawił się prędko. Ale owo małe przejęzyczenie sprawiło, że Helena poczuła się, jakby ktoś przesunął ostrym paznokciem po jej sercu. Zagoi się, jednak rysa już pozostanie. – Po prostu gdy byłem sam, mogłem robić wszystko na własny rachunek, nie dbając o jutro ani o to, czy ktokolwiek będzie po mnie płakał, jeśli nie wrócę z wyprawy. Kiedy spotkałem ciebie, zamarzyło mi się, że będziemy mieli własny jacht. Duży, pełnomorski. Moglibyśmy pływać od portu do portu, bez planu, czasem wziąć nadzianych pasażerów, żeby było na koszty, i wio. Znam ludzi, którzy tak żyją. No takie miałem pomysły, kiedy cię tylko ujrzałem… – Ja też – wyrwało się Helenie. – Nigdy nie wspominałaś… – Wspominałam, tylko innymi słowami. Pamiętasz nasze rozmowy, kiedy jeszcze nie było Soni? O tym, jak ci zazdroszczę poznawania świata. Że nie zależy mi na dobrej posadzie i pieniądzach. Ani na wielkim domu, którego nie da się ruszyć, chyba że wyrywając go z fundamentami. Zapomniałeś? Waśka bez słowa pokręcił głową. Helena niemal słyszała jego myśli, w których dominowały same rozterki. Właściwie nie powinno go tu być, tak często balansował na granicy śmierci. Stracił kogoś najbliższego na świecie i nie zależało mu wtedy na życiu. Ktoś by powiedział, że na własne życzenie szukał zguby, on jednak tylko prag­nął zapomnienia. A gdyby znalazł je w objęciach śmierci… Tak mu widać było pisane, godził się z typowym rosyjskim fatalizmem. Lecz kiedy sytuacja się zmieniła, poznał Helenę, urodziła im się córeczka, dawny komandos i najemnik znów poczuł prawdziwą wolę życia. Docenił jego wartość. Zapragnął tej jedynej stworzyć stabilizację, prawdziwy dom, zżytą rodzinę. I raptem uświadomił sobie, że zwyczajnie przesadził w drugą stronę… Jak mogło mu przyjść do głowy, że Helena, odważna i szczera, o niespokojnej naturze, niebojąca się wyzwań, że właśnie ona rzuciła mu się na szyję w poszukiwaniu stabilizacji? W dodatku znając jego przeszłość, która powinna odstraszyć większość kobiet? Przynajmniej na dłuższą metę, gdy już zaspokoją ciekawość. Helena była inna. Tak mu się wydawało na początku, kiedy pierwszy raz spojrzeli sobie w oczy. Teraz miał wrażenie, że chyba się mylił, że coś z niej uleciało. Nie w sensie fizycznym, ale w sferze jedności dusz i marzeń. Może po prostu ją zawiódł, nazywając rzeczy po imieniu. Nie wychodzi się za komandosa, najemnika, żeglarza i przewodnika po najtrudniejszych górskich

trasach, aby zajmować się przydomowym ogródkiem. On miał swój śmigłowiec i dreszczyk emocji w trakcie akcji ratunkowych. A ona co miała? Czekanie w domu na męża… Spodziewała się czegoś więcej? Ale przecież tak naprawdę jej głównym marzeniem było dziecko. Omal nie doszło do rozstania, gdy wytęsknione maleństwo nie pojawiało się na świecie. Zjawiło się jednak i oboje poczuli się szczęśliwi. Jakby już niczego więcej nie potrzebowali. Lecz Waśka miał jeszcze coś, swoją pracę, której Helena, zdaje się, po prostu nienawidziła. Uwielbiała córeczkę i dla niej gotowa była poświęcić wszystko. Marzenia o jachcie, podróżach… Tak, w poprzednim życiu owszem, teraz już nie. Przecież powiedziała wyraźnie: „Gdyby nie było Soni…”. Ale córeczka była i to ona stała się najważniejsza. Tak więc Waśka coraz częściej miał poczucie porażki. Wydawało mu się, że Helenę sobie po prostu wydumał. Jego żona nie była typem eksploratorki. Czasami tylko robiła coś szalonego, lecz nigdy nie wymyśliła nic sama. Nie poprowadziłaby wyprawy przez pustynię, nie znalazłaby skarbu, nawet gdyby miała przed nosem najbardziej czytelną mapę. Sonia zawołała coś z głębi domu i Helena natychmiast pobiegła zobaczyć, o co chodzi. Tymczasem Waśka niewidzącym wzrokiem spoglądał na roztaczającą się z tarasu panoramę. Pora na zmiany? Może jednak nie zawiedzie się na Helenie. Może i ją porwie marzenie o niespodziewanej przygodzie. Wszak nawet coś o tym wspominała. Odnowi więc dawne znajomości, porozgląda się w portach za jachtami na sprzedaż albo do wynajęcia na dłużej, poszuka ciekawych propozycji. Powoli, nie natychmiast i nie od razu. Wszystko będzie wymagało miesięcy przygotowań, może nawet, ze względu na Sonię, rozciągnie się na lata. Najpierw wyrwą się na trochę, potem gdzieś dalej. A kiedyś może stanie się tak, że nie określą pory powrotu. Może wcale nie będą chcieli wracać do tej ich koszmarnie nudnej stabilizacji. Waśka poczuł przypływ adrenaliny i wiary w siebie. Uda im się! Po to się urodzili i wreszcie spotkali. Dobrze, a dziecko? No, jakoś to będzie, nie oni jedni mają dziecko. Na razie postanowił zatrzymać wszystko w sekrecie. Jest tyle spraw do załatwienia, a Helena nie mogłaby spać po nocach, snując coraz mniej realistyczne plany. Od tego miała wszak jego. Zrobi jej niespodziankę; obiecał sobie, że będzie to najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymała. Oby tylko wykazała jeszcze trochę cierpliwości… No i on musi nabrać przekonania, że ten prezent naprawdę jest najpiękniejszy. Helena wróciła na taras, trzymając córeczkę za rękę. Odezwała się pierwsza: – Waśka, kochany, wracając do naszej rozmowy. Czy ani przez chwilę nie przyszło ci do głowy, że może jestem jakaś pokręcona, ale… Prawda, nie zależy mi na dobrej posadzie i pieniądzach. Ani na wielkim domu, którego nie da się ruszyć, chyba że, żartując, sam odleci. Ale już nie teraz. Właśnie to chciałam ci wytłumaczyć. Natychmiast sama wyrwałabym pierwszy kamień spod tych fundamentów, gdyby nie Sonia. Ona zmieniła mój system wartości, ona jest moim najwyższym dobrem. Żadne przygody, nawet najbardziej ekscytujące, żadne przeżycia, jakie jesteś mi teraz w stanie zaoferować, nie są warte rozstania z córką. Ma babcię i dziadka, powiadasz? A rodziców? Gdzie byliby jej rodzice, kiedy stłukłaby sobie kolano, dostała zły stopień, zakochała się po raz pierwszy? Przerwał jej sygnał telefonu. Tego służbowego, który jej mąż miał obowiązek zawsze odebrać. Zrobił to, idąc już do salonu, gdzie po chwili zbierał jedną ręką swoje rzeczy do torby. – Kiedy to się stało…? – Słuchał w milczeniu. – Ile czasu nie ma z nimi kontaktu…? Litwini mają trochę bliżej… Tak, wiem, że mamy lepsze wyposażenie w szpitalu… W porządku, już jadę. Helena nawet nie próbowała kontynuować rozmowy, w takim momencie nie miało to sensu. Jednakże tym razem Waśka zwlekał z wyjściem w zupełnie dla niego nietypowy sposób. Długą chwilę stał w bezruchu ze spakowaną już torbą, jakby zupełnie zapomniał, po co to zrobił.

Wreszcie wyszedł na taras, pocałował żonę i córkę. Objął Helenę i szepnął jej do ucha: – Wiem, jak się czujesz. Byłem trochę ślepy, wybacz mi. To się zmieni, obiecuję. – Naprawdę? Kiedy? I w jaki sposób? – Tego nie wiem, mam pewne zobowiązania, trzeba wszystko dobrze przygotować i nie palić za sobą mos­tów – odrzekł pospiesznie i wybiegł z domu, jak gdyby nie chciał rozmawiać o szczegółach. On jej po prostu nie rozumiał. A ona jego? Chyba jednak tak. Wiedziała, że jej mąż nie wytrzymałby w pracy, w której spędzałby osiem godzin dziennie, przeznaczając resztę czasu dla rodziny. Helena nie była do końca przekonana, czy naprawdę miał jakiś pomysł na inne życie i pragnął go równie mocno jak ona, czy też odsunął problem na kiedyś tam, byle nie słuchać teraz jej narzekań. Nie, Waśka nie jest taki! Ale przecież sama dostrzegła, że bardzo się zmienił od ich ślubu, a jeszcze bardziej potem, po tak niespodziewanych narodzinach Soni8, prawdziwego daru losu, ich największego szczęścia. HELENA Od tej rozmowy minęło kilka miesięcy, które Helenie wydawały się całymi latami. Może dlatego, że najgorzej znosiła jesień i zimę. Pomijając już nawet nieprzychylną aurę, Waśka miał wtedy najwięcej zajęcia w pogotowiu lotniczym, ona zaś wyrabiała w aptece nadgodziny, obsługując chrypiących i kaszlących ludzi, którzy najczęściej pytali o reklamowane w telewizji suplementy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki likwidujące wszelkie kaszle, gorączki, bóle i łamania. Gdyby chcieć zastosować wszystkie te „nieszkodliwe” specyfiki, w zasadzie należałoby się nimi żywić, gdyż nie zostałoby już w żołądku miejsca na nic innego. Helena nieraz miała ochotę wykrzyczeć: „A do lekarza pójść to nie łaska?! Może ten kaszel albo bóle są pierwszym objawem czegoś naprawdę poważnego?”. Powstrzymywała się jednak, zdając sobie sprawę, że klient prędzej pójdzie do innej apteki, a tu już nie wróci, niż przyzna, że dał się omamić reklamie obiecującej natychmiastowe, cudowne wręcz uzdrowienie. Pełna emocji, tłumiąc w sobie poczucie stłamszenia, czekała, sama nie wiedząc na co. Lata spędzone w ich pięknie odnowionym domu, usytuowanym tak, iż widoki miała jak marzenie, w dodatku u boku ukochanego mężczyzny, tego naprawdę jedynego, uświadomiły jej ostatecznie, że jednak nie tak to miało wyglądać. Podejrzewała, że podobnie jak ona czuje się rozczarowana postawą męża, tak Waśka jest nią zawiedziony. Jakim cudem najszczęśliwsza była kiedyś w Rzymie, nie mając stałego kąta ani większego grosza przy duszy? Nie wiedząc, co będzie robiła za tydzień lub miesiąc, lecz nie za bardzo się tym przejmując. Jedyne, co wówczas posiadała, to marzenia. Wolność, brak zobowiązań i poczucie, że ma jeszcze czas, dużo czasu. Z owych lat pozostały tylko wspomnienia. Waśka, jej Waśka, jedyny prawdziwy, należał do tego dawnego życia, nie obecnego. Jak miała sprawić, żeby wrócił tamten mężczyzna i zrobił coś absolutnie nieoczekiwanego, niekonwencjonalnego, zakrawającego na czyste szaleństwo? Coś, co ubarwiłoby jej życie, jej, nie tylko jego, jednak z uwzględnieniem Soni. Obiecał jej coś, ale chyba zapomniał… Może po prostu czeka na wakacje. W końcu przez dwa miesiące Sonia da sobie radę bez rodziców, a oni jakoś zniosą te kilkadziesiąt dni bez córki. A Helena zapamięta te dwa miesiące żeglugi po morzach i oceanach świata, zresztą oboje to zapamiętają, na zawsze. Gdyby tak kupili jacht… mogliby go po wakacjach czarterować, a po roku znowu zorganizować jakąś wyprawę. Może nawet z Sonią. No, nie jest to absolutne szaleństwo, ale w jej sytuacji, gdy

stała się mazurską kurą domową, byłoby to przeżycie wręcz ekstremalne.

Dzwonek telefonu wyrwał Helenę z przygnębiających rozmyślań. Właśnie szykowała dla Soni kanapki do szkoły, podczas gdy córka rozprawiała się z jajkiem na miękko. Umorusała się przy tym nawet umiarkowanie, więc nie trzeba będzie jej przebierać przed wyjściem z domu. – Halo, słucham? – rzuciła, nie poznawszy numeru. – No nareszcie! – ucieszyła się jakaś kobieta, której głos, choć dawno niesłyszany, wydał się Helenie znajomy. Była tego pewna, mimo że nie potrafiła przywołać w pamięci właściwej osoby. – Od paru dni szukam cię jak głupia po całym Rzymie. Gdzie jesteś? – No, w domu… – odparła niezbyt mądrze, wciąż usiłując dopasować głos do jakiejś znajomej twarzy. – Ale gdzie, u licha?! Zapadłaś się jak kamień w wodę, stary numer nie odpowiada, znajomi z Rzymu i okolic podają sprzeczne wersje, z których wynika, że zostałaś porwana, byłaś zamieszana w handel narkotykami, siedzisz w więzieniu, to znów że w ostatniej chwili uciekłaś z jakimś podejrzanym dezerterem czy najemnikiem. Ile z tego jest prawdą? – Prawie wszystko – zaśmiała się Helena, bo wreszcie odgadła, kto do niej dzwoni. Wanda! Sama zainteresowana nie lubiła własnego imienia, choć Włosi wymawiali je uroczo i śpiewnie, wręcz rozkoszując się egzotycznym brzmieniem. Z Wandą dzieliły niegdyś klitkę w dzielnicy studenckiej San Lorenzo, bardzo hałaśliwej, pełnej knajpek, gdzie można było rozerwać się na wiele sposobów, ale też narazić się na różne przygody, zwłaszcza po zmroku. Potem koleżanka zahaczyła się na statkach wycieczkowych, odbywających rejsy po Morzu Śródziemnym, jako recepcjonistka, a w praktyce pracownica od wszystkiego. Żartowała, że raz-dwa znajdzie sobie bogatego męża, ostatecznie nawet całkiem schorowanego (ale koniecznie bogatego!), by móc bez wysiłku i szybko stać się dziedziczką fortuny. Obiecywała, że da znać, kiedy tylko zwolni się miejsce na statku, ale widać nie było to takie proste. Nie odezwała się od tamtego czasu… – No gadaj, co tam u ciebie? I jak mnie namierzyłaś? – zapytała Helena. – A co będę się rozwodzić przez telefon. Wsiadaj w metro, pociąg czy co tam znajdziesz pod ręką i przyjeżdżaj. Byle prędko. Mieszkam przy Via Valadier, masz teraz czas? – Najwyraźniej tamta sądziła, że dawna przyjaciółka wciąż jest we Włoszech. Faktem było, iż gdy po wielu perturbacjach uczuciowych i wewnętrznych walkach Helena wyszła wreszcie za Waśkę, nie poinformowała o tym wielu znajomych. Bo ci we Włoszech praktycznie wszyscy należeli do kategorii – dziś są, jutro może ich nie być. Wtedy wszystko spadło na nią jak grom z jasnego nieba, a zwłaszcza tak upragniona i zarazem nieoczekiwana ciąża. Wyjazd do Polski, ślub, dom, dziecko, a wreszcie szereg osób starających się, w najlepszej wierze, stworzyć dla niej coś na kształt rodziny… Prawie zapomniała o dawnym życiu, jednak z czasem coraz częściej wracała do niego myślami, zastanawiając się, czyby nie odnowić dawnych znajomości… I jak na zawołanie odzywa się Wanda. Zaraz – Helena poczuła się trochę dotknięta – nie widziały się ponad osiem lat, a tamta nagle przypomniała sobie o dawnej koleżance? Może wpadła w kłopoty i czegoś od niej potrzebuje? O nie, nie tak prędko. – Słuchaj, Wanda, tyle lat milczałaś, myślałam czasem, że nie żyjesz – wygarnęła bez ogródek, żeby nie było tak słodko. – Dzwoniłam, ale słyszałam tylko, że połączenie nie może być zrealizowane… Potem sama zmieniłam numer, tak wyszło. Więc powiedz chociaż z grubsza, co się z tobą działo?

– To się nie uda w dwóch słowach, Elena. Tamta użyła włoskiej wersji jej imienia, sprawiając, że wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. A zarazem poczucie, że wszystko jest inne, a ona dużo starsza, i że nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody. – Ale tak w skrócie, niech ci będzie. Przypominasz sobie, jak gadałam, że poszukam sobie męża z forsą, który zapisze mi wszystko i zrobi uprzejmość, odchodząc z tego świata? – A co mam nie pamiętać. Ja bym jednak wolała normalnego, niechby nawet biedaka, ale rozumiesz, takiego do rzeczy… – Przecież ja też! – prychnęła Wanda. – Ale ci wszyscy Włosi to jakaś inna rasa, tylko by robili słodkie oczka i nosili na rękach jak księżniczkę, oczywiście do czasu, gdy wpadnie takiemu w oko nowa zdobycz. – Nie wszyscy… – Jak ten twój gwardzista, co? – wypaliła bezmyślnie Wanda i natychmiast się zmitygowała: – Sorry… On chyba już nie… no, nie wchodzi w grę? – No litości, znudził mi się. Już nawet nie pamiętam, jak miał na imię – skwitowała Helena, nie do końca zgodnie z prawdą. – Aha, to i dobrze, nic by z tego nie było. A ja się nie odzywałam, bo nie mogłam. – Nie mogłaś? – Sceptycyzm w głosie Heleny dałoby się kroić nożem. – Nie uwierzysz, ale już w pierwszym rejsie znalaz­łam męża. Idealnego. – Co??? Nie wierzę – odparła, by skłonić Wandę do zwierzeń. Co za historia. W Biskupcu oczywiście nie mogło się zdarzyć nic podobnego. A ona dowiaduje się po latach! – Tak, idealnego z mojego punktu widzenia… – potwierdziła Wanda, tyle że w jej tonie próżno byłoby doszukiwać się entuzjazmu. – Samotny, starszy o pół wieku, a nawet ciut więcej, lecz dystyngowany, z koneksjami, bywały w świecie, to się czuło. Żebyś widziała, jak wszyscy wokół niego skakali. Więc zakręciłam się, on nie był od tego, żeby nie zauważyć… Udawał, że traktuje mnie jak wnuczkę, ale wnuczkom kupuje się lody, nie pierścionki… rozumiesz? – Chyba rozumiem. Jednak odezwać się mogłaś. – Nie mogłam, cholera, naprawdę nie mogłam. Bo widzisz, nie jestem jakąś wampirzycą. To były żarty, te o bogatym ramolu, którego wyślę do piachu. A skoro taki się trafił, to chciałam być miła, ale nic więcej. Tylko że trafiłam na z pozoru dystyngowanego światowca z tytułem szlacheckim, wyobraź to sobie, który w istocie był skończonym paranoikiem i wariatem! Helena nie bardzo umiała sobie wyobrazić tę sy­tuację, tym bardziej zachłannie słuchała więc dalszego ciągu. Sonia, zdumiona ilością pojawiających się na stole kanapek, którymi już w tym momencie mogłaby obdzielić pół klasy, usiłowała wyłapać coś zrozumiałego z rozmowy mamy. – On… nie wiem, chyba wyczuł pismo nosem… Zaprosił mnie do swojej posiadłości w Holandii. I zaproponował ślub. – A ty co? – No, zgadnij. Helena przypomniała sobie ich klitkę bez wygód w San Lorenzo oraz ciągłe uganianie się za nędznie opłacanymi dorywczymi zajęciami, a także paru pełnych uroku Włochów, którzy tak prędko się wszystkim nudzili. I już nie musiała zgadywać. – Zgodziłaś się. – Tak, niestety tak. – Możesz to rozwinąć? – Helenę zdziwił głos przyjaciółki. Brzmiał ponuro, jakby cytowała własny nekrolog. – Ulriviendrick odciął mnie od świata… Dosłownie. Kazał pozbyć się telefonu, nie miał

w posiadłości internetu, telewizji ani nawet głupiego radia. Moje dokumenty, akt ślubu, w ogóle wszystko trzymał pod kluczem w sejfie. Zatrudniał ochroniarzy, całość była monitorowana w dzień i w nocy. Miał służbę, która nie tyle pracowała, ile pilnowała każdego mojego kroku. Nigdzie nie jeździłam sama, nawet po zakupy, jakie robi czasem każda kobieta. Na zewnątrz opanowany i grzeczny, w istocie cierpiał na chorobę dwubiegunową połączoną z manią prześladowczą. Na najmniejszą wzmiankę o leczeniu wpadał w szał. Twierdził, że ktoś może mnie porwać, a potem go szantażować. O, głupi nie był… Chciał mnie mieć na wyłączność. Wiesz, nawet nie był jakiś strasznie męczący… wystarczała mu świadomość posiadania, poczucie własności. – Ja bym mu zwiała – oświadczyła Helena, mocno już wciągnięta w tę historię i ciekawa jej zakończenia. – Nawet bez dokumentów. – Nieraz o tym myślałam. – Ale…? – Zapisał mi wszystko. Po jego śmierci miałam zostać prawdziwą dziedziczką, panią na włościach. – Czekaj… – zastanawiała się Helena – możesz swobodnie dzwonić, szukałaś mnie w Rzymie, czy to znaczy, że… umarł i jesteś dziedziczką? – Zgadza się – wycedziła z niezrozumiałą irytacją Wanda. – Ulriviendrick odszedł niedawno, niech mu ziemia lekką będzie, a ja zostałam dziedziczką partykuły „van” przed nazwiskiem. – Tylko tego? – domyśliła się Helena. – Owszem. Nazywam się obecnie Wanda van Bosch-Dziwońska. Ale było, minęło. Odnawiam stare kontakty. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile z tym zachodu po paru latach nieobecności. – Świetnie, że się odezwałaś – powiedziała z nieco sztucznym entuzjazmem Helena. Chciała się spotkać, pogadać z kimś, polecieć na parę dni do Rzymu, w ogóle pooddychać tamtym powietrzem, choćby to miały być rzymskie spaliny. Ale jak tu się wyrwać z Biskupca… – Słuchaj, dostałam twój numer okrężną drogą od znajomej, która zapytała znajomego, który też musiał kogoś tam zagadnąć… Ale każdy znał jakieś plotki o tobie, jeśli choć połowa jest prawdą, to bijesz mnie na głowę. – Myślę, że więcej niż połowa – zaśmiała się mimowolnie Helena. Wciąż jednak nie mogła się zdobyć na wyznanie, że osiadła na stałe w Biskupcu i wiedzie życie absolutnie niezgodne z jej charakterem. Dlatego spytała prędko: – A ty co, mieszkasz w Rzymie, masz kogoś, co w ogóle porabiasz? – Wychodzę za mąż. – Znowu?! – Nie, nie, to nie to samo. Bruno jest uroczy, trochę młodszy ode mnie, jego rodzina od razu mnie polubiła. Mają własne winnice i całkiem dobrze im się powodzi. Helena domyśliła się przyczyny owej szybkiej akceptacji. Wanda była naturalną blondynką, co Włosi uważali za szalenie egzotyczne i atrakcyjne. No i to „van” przed nazwiskiem. – To kiedy wpadniesz? Dalej mieszkasz w Rzymie? – Nie… Nieco dalej. I teraz nie bardzo mogę… – Ale na wesele przyjedziesz? I potem zostaniesz trochę, u Bruna jest mnóstwo miejsca. Musimy się nagadać za wszystkie czasy! – Nie wiem, czy mi się uda. Kiedy to będzie? – Równiutko za dwa tygodnie – oznajmiła Wanda i dodała stanowczym tonem: – Musisz!

Stań na głowie, ale przyjeżdżaj. Najlepiej przez Rzym, załatwię, że kumpel podrzuci cię do nas samochodem. Pamiętasz Luigiego? Będzie w siódmym niebie. Prawdę mówiąc, to on w końcu wytropił twój numer. Luigi… Wspomnienia tamtych zwariowanych czasów powróciły do Heleny, jakby to było wczoraj albo jakiś wehikuł przeniósł ją do przeszłości. Niestety, prawie natychmiast rzeczywistość przemówiła głosikiem Soni: – Mamo, spóźnimy się do szkoły. – Wiem, słonko, jeszcze sekundka… Nie, to nie do ciebie – wyjaśniła Wandzie i zakończyła prędko: – Słuchaj, teraz nie mam już czasu, odezwę się później. A w ogóle to gratuluję i dzięki, że o mnie pamiętałaś! Przerwała połączenie, pragnąc uniknąć bardziej szczegółowych wyjaśnień. Następnie czym prędzej wyszykowała córkę i odwiozła ją do szkoły. Szczęściem tego dnia Sonia zaczynała zajęcia od drugiej lekcji, toteż spóźniły się tylko parę minut. W aptece miała dziś drugą zmianę, więc w ogóle nie musiała się spieszyć. Sonię ze szkoły odbierała sąsiadka, której syn chodził do tej samej klasy. Przez resztę dnia Helena była rozkojarzona i wyjątkowo mało kontaktowa. Musiała przemyśleć sprawę zaproszenia na włoskie wesele przyjaciółki, która objawiła się tak niespodziewanie po tylu latach. Będzie z tym trochę problemów… Co powie Waśka? Kto zaopiekuje się Sonią? Wpaść tylko i wracać czy zostać u Wandy parę dni? No i w co się ubrać?! Ostatnie pytanie świadczyło dobitnie, że pomimo wątpliwości właściwie od początku była zdecydowana jechać. Obojętnie, czy Waśka będzie się krzywił. Zresztą czemu miałby się nie zgodzić? Nie był typem zazdroś­nika i dobrze wiedział, że prócz niego nie istniał dla niej żaden inny mężczyzna. Inaczej dawno by jej tu nie było… Cudownie byłoby wybrać się razem, rozmarzyła się. Pić wino, tańczyć do białego świtu, a przy okazji pokazać się wszystkim dawnym znajomym. Właśnie z Waśką, na którego wystarczyło spojrzeć, by poczuć zapach dżungli, przygód i najsmakowitszych stron życia. Zwłaszcza że Wanda wspomniała coś o krążących na jej temat plotkach… No więc potwierdzą się, i to z nawiązką, a co! Była tak podekscytowana, że natychmiast wyjęła telefon i wybrała numer męża. Nie odebrał, co oznaczało, że jest w powietrzu. Wtedy nie mógł prowadzić prywatnych rozmów, to zrozumiałe, ale mimo wszystko poczuła rozczarowanie. To nie miało tak wyglądać, że ona jest uwiązana do domu, dziecka i nudnej jak segregowanie śmieci pracy. Następnego dnia zatelefonowała do Haliny i poprosiła ją o zaopiekowanie się przez jakiś tydzień Sonią. Wyjaśniła, że dawno niewidziana koleżanka zaprosiła ją do Włoch na swoje wesele. Właścicielka szczepankowskiego ośrodka zgodziła się natychmiast, ucieszyła się nawet, bo oboje z Piotrem przepadali za Sonią, traktując ją jak własną wnuczkę. Ustaliły, że mała zamieszka na ten tydzień w Szczepankowie, a Piotr będzie ją woził do szkoły w Biskupcu. Klamka zapadła. Helena pomyślała, że będzie to pierwszy sprawdzian, jak też dziewczynka daje sobie radę przez kilka dni bez mamusi. Choć oczywiście Waśka będzie pod ręką i z pewnością codziennie zajrzy do córeczki. Zrobiła w internecie rezerwację na lot, potwierdziła Wandzie przyjazd, ta zaś skontaktowała ją z Luigim, wciąż przekonana, iż Helena mieszka gdzieś w okolicach Rzymu. Na razie nie mówiła nic Waśce, którego zresztą nie było w domu. Wróci, to pogadają. Albo i nie… Oczywiście on się dowie, raczej prędzej niż później, od Haliny albo poprzez świetnie działającą w tym zaścianku pocztę pantoflową. Może wreszcie zrozumie, że ona czuje się jak w klatce, choćby i pozłacanej, i pierwszy zaproponuje, że fajnie byłoby zjawić się na tym włoskim weselu

razem. Taki gest z jego strony wiele by dla niej znaczył… WAŚKA Waśka istotnie dowiedział się dość szybko, choć stało się to zupełnie przypadkowo, gdy spotkał Halinę w sklepie w Biskupcu. Opowiedziała mu o prośbie Heleny w najlepszej wierze, nie przeczuwając, że o niczym nie wiedział. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Udawał, iż wie o planowanym przez Helenę wyjeździe, a w kwestii zorganizowania opieki dla Soni zostawił żonie wolną rękę. Zresztą wysłuchawszy wszystkiego, nie zdziwił się nawet specjalnie, gdyż dopiero jechał do domu, a widać sprawa wynikła dość nagle i żona po prostu czekała, aż on wróci. Widział poza tym, że próbowała się z nim porozumieć, ale wtedy nie mógł odebrać połączenia. To jasne jak słońce. Ufał Helenie i nie obawiał się żadnej głupoty z jej strony. A nawet zaczął się zastanawiać… Hmm, to włoskie wesele jest za dwa tygodnie. Mógłby się postarać o trochę wolnego, czemu nie. Kochał pilotować śmigłowce, wszyscy o tym wiedzieli, zawsze był dyspozycyjny i bez marudzenia brał dyżury za kolegów, którym coś wypadło, toteż kierownictwo z pewnością nie będzie robić trudności. A choćby i protestowali, najwyżej pokaże im środkowy palec, jeśli jego kobieta o szarych oczach, w których utonął już dawno temu, poprosi, by jej towarzyszył. Zrobiłby to dla niej. Nie był ślepy, widział, co się dzieje z Heleną, choć nadrabiała miną. Córka dawała jej, jemu oczywiście też, wiele szczęścia, ale dawna fascynacja życiem gdzieś zniknęła. Sam czuł, że czas na zmiany. On wiecznie był w ruchu, nosiło go po zapomnianych przez Boga i ludzi miejscach, toteż pragnął zakosztować stabilizacji, ale jej smak powoli go znużył. Miał parę pomysłów, intensywnie, choć po cichu, badał możliwości ich realizacji. Jak choćby ów jacht pełnomorski, którym żeglowaliby, gdzie oczy poniosą i sztormy pozwolą. Helena sama się zdradziła, iż o tym marzy, lecz tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy, jak takie życie jest dalekie od baś­ni i powierzchownie pojmowanej romantyki. Trzeba być gotowym na niewygody i stawianie czoła problemom, których nie sposób przewidzieć. Czasem prozaicznym, czasem śmiertelnie groźnym. W zamian dostaje się wolność. Wolność od wszelkiego przymusu, zakazów i nakazów, jakiej nie można mieć za żadne pieniądze. Bo jak wycenić wschód słońca nad bezkresnym horyzontem, szum wiatru we włosach, smak świeżo złowionej ryby, która nie przeleżała paru tygodni w chłodni? Nie wiedział, czy Helena jest na to wszystko gotowa, czy też jedynie tak jej się wydaje i goni za jakimiś swoimi mrzonkami. Ale Waśka był gotów spróbować, z nią właś­nie. Lecz jest jeszcze córka… Która stała się największą miłością jego życia. Kwestia kupna jachtu i utrzymania się nie stanowiła problemu. Dawny komandos i najemnik był bogaty, zarówno w sensie doświadczenia, jak i materialnym. Z tym drugim ani się nie obnosił, ani nie przywiązywał do tego wagi. W swoim czasie zarabiał niewiarygodne sumy za usługi oferowane obrzydliwie ociekającym forsą snobom. Stanu jego funduszy nie znała nawet Helena, a mówiąc prawdę, sam miał o nim jedynie przybliżone pojęcie. Posiadał konta w renomowanych bankach, a także w tych o wątpliwej reputacji. A Sonia? Jest zbyt mała, aby ciągnąć ją za sobą, choć nie byłaby wyjątkiem. Znał dzieci paru niespokojnych duchów, wiodących życie w nieustającej podróży, i zawsze wyrastały na wspaniałych ludzi. Nie spotkał się z przypadkiem, aby jakieś zeszło na złą drogę. Może dlatego, że złe drogi istnieją tam, gdzie spotyka się złych ludzi. Ale tak czy inaczej, Sonia wymagała opieki, poza tym musiała się uczyć i nie wolno jej tak nagle wyrwać z bezpiecznego świata, w którym się wychowywała. Jednak mieli z kim zostawiać córkę i mogli ją zabierać na wakacje,

a nawet wracać na zimę do domu w Biskupcu. Nic nie musieli, mogli robić wszystko. A jednak nie wszystko. Wiedział, że Helena nie zostawiłaby dziecka na długo, on zresztą też. Sama myśl o tym, że w jego życiu nie byłoby Soni choćby przez kilka miesięcy, mroziła mu krew w żyłach. Owszem, później tak, lecz teraz córeczka jest jeszcze za mała na samodzielność. Waśka nie miał pojęcia, czy nie wyobraża sobie za wiele, czy kiedykolwiek im się uda, ale był zdecydowany spróbować. Robił plany, mimo że wiedział, że nie są coraz młodsi. Ale co tam, zawsze jest czas na marzenia. Lecz najpierw pojadą z Heleną do Włoch. Wracał do domu przejęty i podekscytowany, czekając, aż Helena to zaproponuje i opowie o tej dawnej przyjaciółce. A on zrewanżuje się jej w sposób, jakiego nawet w snach sobie nie wyobrażała. W Zatoce Neapolitańskiej cumował jacht. Jeszcze nie należał do nich, najpierw trzeba wszystko wypróbować. Nazywał się „Vento”, czyli po włosku wiatr. Ale kiedy już go kupi, zmieni nazwę na imię kobiety o szarych oczach. W domu Helena najpierw wyściskała go nadspodziewanie czule, potem była kolacja w ogrodzie. A jeszcze później, gdy już położyli Sonieczkę spać, spędzili wyjątkową noc. Taką, jakie się zdarzały, gdy jeszcze nie byli małżeństwem. Zasnęli dopiero nad ranem. Lecz Helena nawet jednym słówkiem nie wspomniała o planowanym wyjeździe na wesele przyjaciółki. Ani przy kolacji, ani w nocy, ani następnego dnia. Ani nawet później, gdy zbliżał się termin wylotu i zadzwonił jego służbowy telefon. Waśka dłużej niż zwykle pakował torbę, zwlekając z opuszczeniem domu. Jedno słowo z jej strony, a zadzwoniłby i oświadczył, że jest niedysponowany. Ale to słowo nie padło. Pocałowała go tylko ze łzami w oczach, inaczej niż zwykle. Czuł, że coś jest nie tak, ale postanowił okazać jej zaufanie, nie przyznawać się do zawodu, jaki odczuwał, pozwolić jej zrobić to, co uznała za słuszne. Może właśnie tego potrzebowała. Porozmawiają, jak wróci… HELENA Halina, mimo że Waśka próbował robić dobrą minę do złej gry, zorientowała się podczas ich przypadkowego spotkania, że nic nie wiedział o tym, iż żona chce zostawić u nich Sonię i wyjechać na tydzień do Włoch. Wyczytała to z jego oczu, a kobieca mądrość i solidarność skłoniły ją, by jeszcze nim zdążył dojechać do domu, zatelefonować do Heleny i ją uprzedzić. Ta uspokoiła przyjaciółkę, że po prostu nie chciała zaprzątać mu głowy, kiedy był w pracy. Już jedzie? Świetnie, to zaraz porozmawiają. Jednakże Waśka, choć już przecież wiedział o zaplanowanej eskapadzie, zachował się jakoś dziwnie. Niezrozumiale. Wręcz podejrzanie. Po prostu nie zrobił niczego, nie wykazał nawet cienia zainteresowania sprawą. Za to rozmawiał niby zwyczajnie i miło, jak to zwykle po kilkudniowej nieobecności. Był nawet czulszy… A przecież wiedział. To musiało coś znaczyć. Tylko co…? Więc powodowana jakąś przekorą, rodzajem wewnętrznego buntu, Helena zwlekała z rozmową. Waśka również. Kryła się w tym jakaś obustronna dziecinada, nieuzasadniona właściwie i nieracjonalna, ale gdzie jest napisane, że dojrzali ludzie zawsze muszą postępować racjonalnie? Helena czekała, co z tego wyniknie. Waśka też. Tylko że przeciągające się oczekiwanie, aż druga strona przełamie się pierwsza, sprawiło, że było coraz trudniej się zdecydować. Helena tłumaczyła sobie, że zapewne mąż pragnie zademonstrować, iż daje jej wolną rękę… Ale też zależy mu na niej, widziała to w jego spojrzeniu. Kobieta zawsze czuje, czy jest kochana. Odwzajemniała mu się tym samym. Kochała go do szaleństwa. Jednak zamknęła się w sobie, zła na niego, zła na siebie, zła na wszystko. Najbardziej

jednak na siebie za dziecinadę, jaką zaprezentowała. Wyjedzie więc, odetchnie i zabawi się, skoro Waśka godził się na to bez słowa. Porozmawiają, jak wróci… Luigi czekał na nią w hali przylotów, jak niegdyś promienny, śniady i nonszalancki. Przywitał Helenę ognistym spojrzeniem, w którym kryło się typowo włoskie zaproszenie do flirtu. Nieważne, poważnego czy na żarty. Już taki był i nie zmieni się nigdy. Zasypał ją nie całkiem braterskimi pocałunkami i potokiem słów. – Mio amato! Jak zawsze najpiękniejsza. Helena zarumieniła się, choć doskonale wiedziała, że on wygłasza podobne słowa zachwytu kilka razy dziennie i do różnych kobiet. Chwycił zgrabną walizeczkę Heleny, złapał ją za rękę i pociągnął do wyjścia. – Czemu nie przyleciałaś wczoraj? Wszyscy goście już są, musimy się spieszyć, bo zaczną bez nas! – Niech zaczynają – odparła. – Ja muszę się najpierw przebrać. Nie wystąpię w dżinsach i koszuli w kratkę. – Przebierzesz się w samochodzie. – Luigi błysnął zębami w uśmiechu. – Chciałbyś! – Pokazała mu język. – La mia bella! Jasne, że bym chciał. Podprowadził ją do niezbyt przepisowo zaparkowanego alfa romeo i z nonszalancją otworzył drzwiczki. Wsiedli i ruszył z kopyta. – Zajedźmy najpierw do ich domu, dobrze? – zapro­ponowała Helena. – Naprawdę muszę się przebrać w sukienkę. Kupiłam ją specjalnie na ślub. Jechali nadmorską Via Aurelia, łączącą Rzym z Pizą. Widok domków z ogródkami, za którymi roztaczał się bezkresny morski błękit, zapierał dech w piersiach. – A po co do domu! – zawołał Luigi, spoglądając na nią błyszczącymi oczyma południowca. – Zobacz, ile tu plaż po drodze. Przebierzesz się na brzegu, przedtem możemy się nawet wykąpać! – Patrz lepiej na drogę i przestań marzyć – fuknęła, niezbyt przejęta jego próbami namówienia jej na małe zboczenie z drogi. Miał to we krwi, nie byłby sobą, gdyby nie spróbował. Tego dnia jednak oczy błyszczały mu podejrzanie, co gorsza, kompletnie ignorował znaki ograniczenia prędkości. Pociągnęła nosem i wyczuła zapach wina. – Luigi, ile już wypiłeś? Zwolnij trochę. – Nic dziś nie piłem. – Położył prawą dłoń na sercu w geście solennego zapewnienia. – Ale nie przeczę, wczoraj bawiliśmy się prawie do świtu. Rozumiesz, wieczór kawalerski… Nie było na niego siły. Zawsze ten sam lekkoduch. – Zwolnij, muszę umalować usta. – Helena wyciąg­nęła kosmetyczkę, pragnąc tym chytrym sposobem zmusić Włocha do ostrożniejszej jazdy. – Jeśli będzie tak kołysało, wymażę sobie twarz jak Indianin. Luigi rozciągnął usta w uśmiechu i zwrócił zaczepne nieco spojrzenie na swą pasażerkę. Helena grzebała w kosmetyczce. Kiedy uniosła wzrok, zdążyła ujrzeć wyrastający przed maską samochodu betonowy słup… Od zderzenia dzieliły ich sekundy. Z przerażającą pewnością wiedziała, że to koniec. Jej życia, pragnień, wszystkiego. Nie zobaczy już Soni, nie porozmawia z Waśką, nie wyjaśni niczego, nie powie ostatni raz, że kocha go jak nikogo na świecie… Huk i trzask łamanego metalu rozniosły się po całej okolicy. Samochody zatrzymywały

się, ludzie wybiegali z domów. Wyciągnięto Luigiego zza kierownicy. Był oszołomiony, z rozciętego czoła płynęła mu krew, ale trzymał się na nogach. Pasażerki nie udało się wyciąg­nąć. Betonowy słup wbił się w samochód od strony Heleny, miażdżąc ją całą. Kilkadziesiąt kilometrów dalej młoda para wychodziła właśnie z kościoła. Grała orkiestra, sypały się kwiaty, padały życzenia szczęścia. Niedługo później nowożeńcy i tłum gości zajechali do sali weselnej. Najpierw przemawiali rodzice, Wanda spełniła tradycyjny toast, potem zaczęła się biesiada i zabawa. Panna młoda rozglądała się wśród gości, rozdając uśmiechy i pozdrowienia, wciąż jednak nie mogła dostrzec Heleny i Luigiego. No tak, Luigi był zawsze niepoprawny i niegdyś bardzo zapatrzony w Helenę. Ona niby opędzała się i nie robiła mu nadziei, ale kto tam wie, jak było naprawdę. Więc zapewne spóźnią się trochę… WAŚKA Gdy Waśka otrzymał wiadomość o wypadku żony, był akurat w bazie śmigłowców na dyżurze. Oznajmił szefowi, że bierze bezterminowy urlop bezpłatny. Tamten zgodził się, bo i tak nie miał wyboru. Śmierć kogoś bliskiego była aż nadto wystarczającym powodem. Pilotowanie śmigłowca ratunkowego wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, nie mógł robić tego ktoś, kto właśnie doznał takiej traumy, gdy nie było pewne, że pozbierał się psychicznie. Nawet jeśli jest to najlepszy pilot. Waśka najpierw pojechał do Szczepankowa i powiedział Soni. Nie zwlekał, nie usiłował kryć przed córeczką prawdy, bo oznaczałoby to jedynie odkładanie nieuniknionego, a im później by się do tego zabrał, tym byłoby trudniej. Oczywiście z dziećmi rozmawia się o sprawach ostatecznych trochę inaczej niż z dorosłymi. Ale tylko trochę. Najgorsze było, że choć Sonia rozumiała, co się stało, nie chciała, nie potrafiła uwierzyć, że już nigdy nie zobaczy mamy, nie usłyszy jej głosu, nie znajdzie pocieszenia w ramionach Heleny, gdy przydarzy się jej coś złego. A Waśce trudno było znaleźć właściwe słowa, aby wytłumaczyć córeczce, dlaczego właśnie ją spotkało coś tak niesprawiedliwego. Tulił dziewczynkę w ramionach i szeptał, że mama tak naprawdę jest gdzieś w niebie… czeka, patrzy na nich z góry i chciałaby, żeby się nie martwili. Bo kiedyś się spotkają. Sam przeżył i widział zbyt wiele, żeby jeszcze w to wierzyć. Nawet pragnął wierzyć, ale nie potrafił. Za to Sonia mu uwierzyła. – Tato, to będziesz bliżej mamy, bo latasz tak wysoko – stwierdziła z rozbrajającą naiwnością dziecka. – Powiedz jej, że ją bardzo kocham, dobrze? Myślał, że pęknie mu serce, gdy jej to obiecywał. Potem poinformował przyjaciół. Sucho, lakonicznie, krótko. Tylko ich, bo jego żona nie miała bliskiej rodziny. Poleciał do Rzymu i zajął się formalnościami. Helena posiadała włoskie obywatelstwo, co ułatwiło sprawę.

W przylegającym do klasztoru benedyktynek kościółku Chiesa di San Paolo panował chłód. Stare mury, pamiętające najazdy tureckie i trzęsienie ziemi w osiemnastym wieku, nie wpuszczały z zewnątrz upału. Waśka nie tłumaczył nikomu, dlaczego wybrał właśnie ten kościółek w Sorrento, niewielkiej miejscowości słynącej z przepięknych widoków na Zatokę Neapolitańską i Wezuwiusz, na miejsce ostatniego pożegnania z Heleną. Na otoczonej świecami i białymi liliami kolumience stała urna z prochami. Siedział w pierwszej ławce, choć tak naprawdę mógłby siedzieć w ostatniej, tak niewiele do niego docierało. Jakieś urywki stonowanej muzyki, słowa księdza o przemijaniu i nadziei… Albo

w ogóle mógłby przyjść na sam koniec uroczystości, tak by wolał. Niewielki kościół był wąski, obok Waśki znalaz­ło się miejsce tylko dla Zojki i Soni. Reszta przyjaciół ulokowała się za nimi. Krzysiek z rodzicami, Krystyna i Stefan, Halina. Zjawili się także Matylda z Januszem i jeszcze parę osób. Wszyscy, którzy znali Helenę, nikt nie zawiódł. Nawet Wanda i wyglądający jak cień samego siebie Luigi. Ten ostatni przed ceremonią podszedł do Waśki i łamiącym się głosem wyjaśnił, kim jest. Chyba chciał prosić o wybaczenie, ale dostrzegł, że tamten patrzy gdzieś w bok i nie reaguje na jego słowa. Pomyślał z niejaką ulgą, że mąż kobiety, którą właściwie zabił, nie zna włoskiego. Nikt nie wyprowadził go z błędu. Potem wszyscy podchodzili do niego i składali kondolencje. Wcale nie zrobiło mu się lżej. Cóż, taki zwyczaj. Ale widział w oczach przyjaciół żal i smutek, może nawet większy, niż sam odczuwał, bo on w trakcie załat­wiania formalności miał czas, aby się oswoić z nową sytuacją. Nie, nie do końca nową, już raz to przeżywał… Gdzieś daleko, dawno i jednak inaczej… Teraz przyrzekł sobie, że trzeciego razu nie będzie. Uprzedził lojalnie przybyłych, żeby nie spodziewali się normalnej ceremonii pogrzebowej. Ale nie chciał niczego więcej wyjaśniać, poprzestał na tym, że jeśli zechcą przyjechać, to zaprasza do kościoła w Sorrento, ale tylko tam, nie na cmentarz. Dlaczego? Ponieważ obiecał coś Helenie i sobie. Chciał spełnić jej marzenie, choćby w ten jedyny sposób, jaki mu przyszedł do głowy, choćby w istocie był to tylko pusty gest… Ale dla niego nie był. Szepnął Soni, że obiecał coś mamie, więc musi to teraz zrobić, wyjaśni wszystko, jak wróci. Dziewczynka zgodziła się, bo znała tatę i wiedziała, że jak coś obieca, to na pewno dotrzyma słowa. – A kiedy wrócisz? – Nie wiem dokładnie… To również Sonia rozumiała. Odkąd pamiętała, nigdy nie było wiadomo, kiedy tata wróci do domu. Zojka trochę się domyślała, co zamierzał, inni raczej nie. Przyjaciele oraz znajomi wyszli z kościoła i tak jak prosił Waśka, nie czekali na niego. W środku zostało kilka włoskich staruszek. Może spodziewały się normalnej mszy lub po prostu nie miały nic innego do roboty. Waśka odczekał jeszcze chwilę, po czym zdjął urnę z kolumienki i opuścił kościół. Przeszedł kilkadziesiąt metrów do bocznej ulicy Via Vittorio Veneto. Dotarcie do portu nie zajęło mu nawet dziesięciu minut. Jacht „Vento” cumował wśród innych, ale wyróżniał się, przyciągając uwagę żeglarskiego bractwa oraz turystów. Był nieco większy od reszty, miał dwa maszty i nie wykonano go z nowoczesnych tworzyw sztucznych, lecz prawie w całości z drewna. Waśka wypłynął z portu na silniku, lecz zanim jeszcze opuścił Zatokę Neapolitańską, postawił żagiel na jednym z masztów. Drugiego nie użył, już nigdzie się nie spieszył. Żeglował całą noc, orientując się w kursie po gwiazdach. Nie używał przyrządów nawigacyjnych, kierunek był mu obojętny. Trochę jak w jego dotychczasowym życiu… O świcie opuścił żagiel, pozwalając, by „Vento” dryfował powoli, niesiony łagodnymi falami. Urna stała cały czas na pokładzie. Waśka otworzył ją, wysunął w wyciągniętych rękach za burtę i przechylił. Prochy Heleny wysypały się do morza. Nie trwało to długo. Następnie wciągnął obydwa żagle i obrał kurs na Cieśninę Gibraltarską. Czekała go niełatwa dla samotnika żegluga, gdyż dwumasztowym jachtem trudno sterować w pojedynkę. Za dwa lub trzy dni wypłynie na Ocean Atlantycki, a potem… Któż to wie. Wiedział, że musi wrócić do życia i postarać się, aby było ono w miarę normalne i ustabilizowane. Przecież obiecał to Soni. Ale nie mógł przypuszczać, że stanie się to prędzej,

niż sobie wyobrażał i zamierzał. Bo otrzyma niespodziewane wezwanie od kogoś, na kim równie mocno mu zależało… 7 Patrz Tylko milion, Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, Prószyński i S-ka, 2017. 8 Patrz Pewnego lata w Szczepankowie, Maria Ulatowska i Jacek Skowroński, Prószyński i S-ka, 2018.

Rozdział VIII KRYSTYNA I STEFAN Oraz parę innych osób, z których nie wszystkie dobrze życzą Bielakom… Helmut przeciągnął się, wyrzucając ramiona w górę. Nareszcie zaczął się odprężać i znikało powoli drętwienie karku. Zawsze tak się czuł, gdy musiał załatwiać sprawę za czyimś pośrednictwem. Ale przecież nie wszystko mógł zrobić osobiście. I nigdy nie chodziło w takich przypadkach o fizyczną możliwość lub niemożliwość. Dałby sobie radę sam ze wszystkim i do wszystkiego był zdolny. Czasami jednak pewne rzeczy po prostu musiały być wykonane innymi rękami. Zemsta była dla niego najważniejsza. Nigdy nie darował nikomu żadnej zniewagi. A już krzywdy… Bo wyrządzono mu krzywdę. I choć od tamtych wydarzeń minęło już siedem lat, spokojnie czekał na najlepszą okazję. Uczyniono mu zło. Stało się najgorsze, co stać się mogło. Za jednym zamachem utracił perspektywę świetlanej przyszłości, majątek, wpływy, stanowisko, uznanie środowiska i możliwość realizacji swoich idei, które były dla niego najważniejsze od młodych lat. Sprawił to człowiek, który powinien być mu najbliższy. Jego brat. Odszczepieniec, co dla Helmuta było niezrozumiałe. Choć w zasadzie nie powinno, bo jednak to byt kształtuje świadomość. A świadomości Stefana, nawet nie Brühla, tylko, tfu!, Bielaka, nie kształtował ich wspaniały ojciec, którego nazwisko, gdyby nie splot przeciwnych okoliczności, byłoby dziś z dumą wymawiane przez wszystkich Niemców. Ale jeszcze będzie. Obiecywał to sobie przez ostatnie lata, kiedy starał się uratować to, co się dało, odsuwając plany zemsty na czas dalszy. Jego ukształtowała inna rzeczywistość, choć odgrodzona jedną tylko granicą. Lecz mimo wszystko wspólna krew to podobno coś, co zobowiązuje. Krewnemu, a już z pewnością bratu, należy się pomoc. Nie zdrada. On, Helmut, ofiarował temu durnemu Polakowi możliwość wyrwania się z zatęchłego kraju i zapewne podzieliłby się z tamtym, w jakiejś części oczywiście, zyskami. A on co? Ech… No cóż, sam wybrał. Helmut stracił pozycję w swojej partii i z wielkim trudem, niemałym nakładem środków, wybronił się przed więzieniem. Lecz nie stracił przecież wszystkiego. Był przezorny i to, co miał, porozdzielał na różne pakiety, które przechowywał w kilku miejscach. Władzy nie utrzymał, ale pozostało mu grono wiernych przyjaciół. Przyjaciół oraz tych, którzy się bali. Umiejętnie stwarzał pozory, że zdążył uratować z bunkra wiele dokumentów obciążających zbrodniami wojennymi szanowane dziś nazwiska. Samych sprawców oraz ich potomków, którzy jeszcze mieli wiele do stracenia i mogliby wiele stracić, gdyby nie byli ulegli. Tak, świadomość panowania nad losem innych jest wspaniałym uczuciem. A zemsta najlepiej smakuje na zimno. Wrogów najlepiej dopaść wtedy, gdy się tego nie spodziewają. I z najmniej oczekiwanej strony. Więc przez ten czas, gdy się przyczaił, odzyskał wpływy i znaczenie, Helmut zdołał już uśpić czujność zdrajcy… Tamci dwaj, Jakub i Marek, polskie głupki, zostali dawno wyeliminowani. Gdyby nie ich opieszałość i lenistwo, wtedy, na Mazurach, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. A oni, zamiast działać, paplali na prawo i lewo, jakby nie wiedzieli, że nawet drzewa w lesie mają uszy. I dali się podejść dwójce dzieciaków. Mein Gott, zwykłych szczeniaków! Ale to już załatwione. Teraz kolej na braciszka. Usunięcie go z grona żywych byłoby proste, lecz to zbyt mało, bez

względu na rodzaj eliminacji. To musi być krzywda, z której poczuciem będzie żył do końca swoich żałosnych dni. Być może krótko, jeśli ponownie zacznie topić smutki w alkoholu. Będzie to katastrofa dla paru bliskich mu osób, dla których dawny Wiecheć zdążył się stać ostoją, a nawet zyskać ich prawdziwą miłość… Bo i o tym Helmut wiedział, miał bardzo sprawny wywiad. Lecz kompletnie go nie wzruszało, że niszcząc życie jednej osoby, zniszczy je przy okazji wielu innym. Taki jest ten świat. Przetrwają najsilniejsi. To właśnie oni, a nie jakieś łajzy, troszczące się wyłącznie o słabszych i chorych, zbudują nowy ład. A wszystko w bielusieńkich rękawiczkach, on sam nie pojawi się w Polsce, nie zbliży do braciszka na odległość wzroku. Nie musi. Ma wszak wspaniałego syna, spadkobiercę nazwiska Brühlów. Chłopak, od dziecka wychowywany w ideałach narodowych i kulcie dla jedynej słusznej sprawy, dzięki koneksjom ojca, ale i osobistym przymiotom doskonale ustawiony u progu życia. Był już właścicielem dwóch gazet. Może nie takich z najwyższej półki. Ale na pewno z tej „właściwej”! REWIZJA? O świcie w całym domu rozległ się łomot, jakby waliły się ściany. Ucichł na moment, kiedy rozbudzona nim Krystyna usiadła na łóżku. Przez chwilę miała nadzieję, że to pozostałości złego snu albo, powiedzmy, nagłe gradobicie wyolbrzymione przez umysł, nie w pełni jeszcze sprawny o tej szaleńczo wczesnej porze. A może właśnie zaczynają się skutki uboczne chemioterapii, o których została poinformowana w sposób absolutnie załamujący? Lekarka prowadząca na Wawelskiej wręczyła jej po prostu kilka gęsto zadrukowanych kartek z wyszczególnieniem możliwych konsekwencji uderzenia chemią w jej nowotwór. Gdyby połowa (nie, nawet jedna setna!) z tych wszystkich zagrożeń miała wystąpić, Krystyna zamieniłaby się w jakiegoś półżywego upiora, bez szans na wyzdrowienie. Co za szczęście, że miała przy sobie Stefana. Pozwolił jej wprawdzie przestudiować listę zagrożeń, natychmiast jednak wyjaśnił autorytatywnym tonem, o co chodzi z tymi ostrzeżeniami. Otóż nawet jeżeli jakieś powik­łanie pojawia się u ułamka promila pacjentów, producenci lekarstw mają ustawowy obowiązek uprzedzać o takiej możliwości. Nie tyle chodzi o kwestie moralno-etyczne, ile raczej o zabezpieczenie przed ewentualnymi procesami o niedoinformowanie pacjenta przed uzyskaniem zgody na leczenie. Takie czasy. Wszyscy chcą być kryci, mieć papierek z podpisem na każdą ewentualność. Ale w rezultacie chory, po przestudiowaniu ostrzeżeń dotyczących działania danego leku, miał prawo poczuć się jedną nogą po tamtej stronie… Ciekawe, czemu jeszcze nie poustawiano przed każdym domem czy blokiem mieszkalnym wielkich tablic zawierających listę zagrożeń dla obywatela, który beztrosko zdecydował się opuścić mieszkanie, zamiast w nim się zabarykadować… Rany, głupieję, co za bzdury mi do głowy przychodzą? – zbeształa się w myślach i postanowiła spróbować jeszcze pospać, przytulając się do pochrapującego z lekka męża. Ale wtedy z dołu ponownie dobiegło walenie i nie było już wątpliwości. Ktoś łomotał do drzwi! Szarpnęła za ramię Stefana, który po nocnym dyżurze spał wyjątkowo twardo. Przez te wszystkie lata nauczył się podsypiać na szpitalnych kozetkach, gdy akurat nic się nie działo, a także ignorować odgłosy zamykających się drzwi i zaglądających po coś pielęgniarek. – Stefan, obudź się – nie pozwoliła mu odwrócić się na drugi bok – ktoś nam się dobija do domu! – Cooo… – mruknął głucho i przeciągle niczym wyrwany z zimowego snu niedźwiedź. Jednak dobiegających z dołu hałasów nie dało się dłużej ignorować. – Czego tam?! – zawołał w stronę uchylonych drzwi sypialni, za którymi były schody na parter. – Już idę!

Klął w myślach, ale nie na głos, bo zdawał sobie sprawę, że jako lekarz musi być gotów do niesienia pomocy w nagłych nieszczęśliwych wypadkach. Jeśli mógł wtedy pomóc, samo to było nagrodą za wszelkie niedogodności. W piżamie i kapciach zbiegł po drewnianych stopniach, myśląc z niepokojem, co za katastrofa mogła się wydarzyć w ich spokojnych Rukławkach lub w okolicy. Bo nic innego przecież nie mogło spowodować alarmu o czwartej trzydzieści rano. Miał rację, to była katastrofa. Tyle że dotyczyła właśnie jego. Zawołał raz jeszcze, żeby się dłużej nie dobijano, bo już idzie. Kiedy tylko przesunął skobel solidnych dwuskrzydłowych drzwi z ciemnego dębu, które tak podobały się Krystynie, natychmiast obie połówki rozwarły się szeroko, silnie pchnięte od zewnątrz. Do sieni wpad­li funkcjonariusze z bronią, w hełmach i kompletnym umundurowaniu antyterrorystycznym. – Policja! Na ziemię! Nie ruszać się! – padały rozkazy wywrzaskiwane nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Wszyscy na ziemię, szeroko ręce! W zasięgu ich wzroku znajdował się jedynie Stefan, tak zaskoczony i skołowany, że niezdolny do podjęcia jakiegokolwiek działania. Stał po prostu dalej, w piżamie i kapciach, wodząc dookoła nierozumiejącym wzrokiem. Po głowie kołatały mu się strzępy rozbieganych myśli. Jakiś idiotyczny żart…? Napadli ich bandyci przebierańcy?! Prędzej pomyłka… Ale w okolicy nie mieszkał żaden bandzior czy gangster, coś by się o tym mówiło… Antyterroryści, czy kim tam byli uzbrojeni funkcjonariusze, nie zostawili mu czasu na snucie dalszych domysłów, a tym bardziej domaganie się wyjaśnień. Dwóch powaliło go brutalnie na podłogę i skuło mu ręce za plecami. Przycisnęli Stefana rękoma i kolanami, co uniemożliwiało mu jakikolwiek ruch, jak również głębsze zaczerpnięcie powietrza. Reszta napastników – bo z perspektywy Bielaków zachowanie tamtych wyglądało na dobrze zorganizowany napad z bronią – rozbiegła się po całym domu. Siedząca na słupku u poręczy schodów Bagheera nastroszyła sierść i wydała przeciągły syk, ukazując ostre zęby, kiedy dwóch obcych z donośnym tupotem buciorów wbiegło na górę. Zaalarmowana niecodziennymi odgłosami z dołu Krystyna nie wytrzymała, narzuciła szlafrok i zamierzała wyjść z sypialni, kiedy dosłownie zderzyła się z dwoma ubranymi na czarno mężczyznami w kominiarkach i hełmach. – Policja, na ziemię! Nie ruszać się! Zaszokowana Krystyna cofnęła się z przestrachem i usiadła bez sił na łóżku. Była tak wstrząśnięta, w dodatku zgubiła kapeć i wyglądała tak niegroźnie, że funkcjonariusze nie powtórzyli kategorycznego rozkazu, by padła na ziemię. Jeden pozostał, jakby chcąc mieć ją na oku, drugi opuścił sypialnię, dołączając do reszty penetrującej dom. – Co tu się dzieje! Kim wy jesteście? Jakim prawem odbyło się to… wtargnięcie?! Człowiek w czerni nie odpowiedział, podszedł do okna i został przy nim, wyglądając na zewnątrz. Miał przy tym na oku Krystynę. Odezwał się, dopiero gdy ta, ochłonąwszy nieco, uznała, że bezczynne siedzenie w niewiedzy tylko pogarsza jej samopoczucie, więc spróbowała wstać z łóżka. – Proszę pozostać na miejscu. – Mimo owego „proszę” zabrzmiało to jak rozkaz. – Jestem przecież w swoim domu, mogę chyba pójść do toalety? Krystyna nie odczuwała w istocie takiej potrzeby, jednakże spróbowała nawiązać kontakt, jakikolwiek, z zamaskowanym funkcjonariuszem. Wybadać trochę sytuację… – Do toalety może pani się udać wyłącznie pod nadzorem. – Pańskim nadzorem? – Zesztywniała. Następnie dodała, chcąc go wyprowadzić z równowagi i może uzyskać jakieś wyjaśnienia: – Nie chodzę do toalety z zamaskowanymi zboczeńcami.

– Słusznie. – Nie dał się jednak sprowokować, widać był dobrze wyszkolony. – Będzie się pani mogła udać z naszą funkcjonariuszką, kiedy się pojawi… – Czyli kiedy? – Jak zakończy swoje zadanie. Tyle ugrała i się dowiedziała. Czyli nic. Niemniej jednak minął już pierwszy szok i nabrała pewności, że wszystko jest jakąś koszmarną pomyłką, za którą policja będzie ich gęsto przepraszać. Od czasu do czasu w mediach pojawiały się informacje o podobnych wpadkach organów ścigania. Ktoś pomylił adresy albo uzyskał błędne informacje i dokonywano nalotu na Bogu ducha winnych ludzi. Kończyło się różnie, bo niektórzy reagują nieprzewidywalnie, gdy ktoś ni z tego, ni z owego wrzeszczy, wyłamuje drzwi, po czym usiłuje obezwładnić obecnych, nawet jeśli podaje się za policję. Mieszkańcy usiłowali się bronić, przekonani o swej niewinności, więc w starciu z wyszkolonymi antyterrorystami doznawali mniejszych i większych urazów. Potem następowały konferencje prasowe, przeprosiny i obietnice odszkodowania. Ale jakie odszkodowanie może zaleczyć traumę, zwłaszcza gdy w domu znajdowały się dzieci, które widziały, co dzieje się z ich rodzicami… W całym domu wciąż było słychać ruch, bieganinę, odgłosy otwieranych i zamykanych mebli. Rewizja? – domyśliła się Krystyna. Ale jakim prawem? I gdzie jest Stefan?! Wstała z łóżka i ruszyła biegiem do drzwi, wykorzystując zaskoczenie i przewagę, jaką miała nad pilnującym jej mężczyzną, który częściej patrzył za okno niż na nią. – Stać! – usłyszała, ale była już na korytarzu. Jednak niczego więcej nie zdołała zdziałać, nigdzie nie dostrzegła Stefana, po schodach zaś szedł mężczyzna w garniturze i z wypchaną teczką w ręku. Zmierzył Krystynę poważnym, by nie rzec ponurym, wzrokiem. Przyzwyczajona do wiary w pierwsze wrażenie Krystyna sklasyfikowała go natychmiast jako karierowicza i oślizg­łego szczura, maskującego wrodzone tchórzostwo wyuczoną wyniosłością na twarzy. Więcej nie zdąży­ła zaobserwować, gdyż zagrodził jej drogę. Oczywiście w asyście dwóch funkcjonariuszy i trzeciego, który właśnie wybiegł z sypialni. Tacy ludzie nie pojawiają się bez asysty i ochrony. – Gdzie mój mąż, chcę go zobaczyć! – oświadczyła, ciasno zawiązując pasek szlafroka. – I może mi ktoś wreszcie wyjaśni, co tu się dzieje, co to za nocne najście? – O, i już mijamy się z prawdą. – Mężczyzna w garniturze skrzywił się ironicznie. – Jest ładny poranek i nie miało miejsca żadne najście. – Czekam na wyjaśnienia. – To się doskonale składa, bo ja również. – Pytałam o męża… – Rozumiem. Też bym się na pani miejscu zaczął martwić. Zacznijmy od tego, że mąż z pewnością posiada w domu skrytkę czy miejsce, gdzie chowa cenne rzeczy. O których wolałby nie informować ogółu. Im prędzej nam ją pani pokaże, tym mniej narobimy tu bałaganu i – głos mężczyzny ociekał wprost jadowitą uprzejmością – ewentualnych szkód przy zrywaniu boazerii… Krystyna w lot pojęła, że facet jest lub uważa się za kogoś ważnego. Idzie za tym poczucie władzy, dla niektórych upajające. Zaatakować, wypalić z największego działa i czekać na skutki, oto jego zawodowe motto. Z błagalnym wyrazem twarzy postąpiła pół kroku w stronę mężczyzny, który uśmiechnął się z wyższością, widząc, jak ofiara kruszeje. Wtem jednak uniosła głowę i warknęła: – Gadaj, co się dzieje, szczurze jeden, albo won z mojego domu! A wy – zwróciła głowę do uzbrojonej obstawy – tylko dotknijcie mnie palcem, to będziecie mieli sprawę o przekroczenie uprawnień i nieuzasadnione użycie siły wobec bardzo ciężko chorej kobiety.

Kominiarki nie pozwalały odczytać odczuć malujących się na twarzach funkcjonariuszy. W przeciwieństwie do faceta nazwanego przez nią szczurem. – Niech pani powściągnie swój język, gdyż mogę kazać panią skuć i zawieźć na komisariat oraz oskarżyć o zniesławienie… – Więc na co pan czeka? Chętnie zeznam, jak nieznany mi zupełnie człowiek, który nie raczył wypełnić obowiązku przedstawienia się przy wtargnięciu na teren prywatnej posesji, najpierw żąda wydania mu cennych rzeczy, a następnie grozi użyciem przemocy i straszy oskarżeniami. Z radością powtórzę to w sądzie, słowo w słowo. Mężczyzna zacisnął zęby, miała go. Mógł się w sądzie powoływać na nadzwyczajne okoliczności, gdyby ta baba go pozwała, więc raczej nic mu nie groziło, ale podobna sprawa z pewnością nie pomoże w karierze. A to był priorytet. Natychmiast, niczym wytrawny aktor, zmienił postawę wobec Krystyny. Spojrzał z namysłem, dając jej sygnał, że docenia inteligencję przeciwnika, a następnie spokojnym gestem wyjął z zanadrza dokumenty oraz jakieś urzędowe pismo. – Prokurator okręgowy Auksencjusz Zarzeczny – wyczytała z legitymacji. – A więc to pan? – Pani o mnie słyszała? – zapytał bez szczególnego zdziwienia. Wszak był nie byle kim. – Istotnie. Kiedy ostatni raz o panu słyszałam, to było, zaraz… siedem czy osiem lat temu, usiłował pan wywęszyć aferę w szczepankowskim ośrodku. Ale coś kiepsko to panu szło, nic nie trzymało się kupy, dopiero Olga podsunęła panu internetowego naciągacza, którego nie potrafił pan samodzielnie złapać… – Bzdura! – wszedł jej w słowo. – To była od początku do końca kontrolowana przeze mnie sprawa, a pani Olga stała się jedynie mało znaczącym świadkiem. – Wyraźnie nie w smak mu były te wspominki, jednakże nie byłby sobą, gdyby nie oświadczył na koniec: – Materiał dowodowy uznano za wzorcowy, sprawca znalazł się pod kluczem, a ja dostałem premię i awans. – Przedtem skłoniwszy zawoalowaną groźbą naczelnego Olgi, aby ten nie zdecydował się opublikować jej reportażu z całości wydarzeń… – skwitowała z sarkazmem Krystyna i znów zerknęła w jego legitymację. – O, jaka ładna kariera. Z rejonowego został pan od razu prokuratorem okręgowym. Po następnym roku już regionalnym. Niezwykłe, wyżej już tylko prokuratura krajowa, o ile się orientuję. Z czyjego nadania, bo te podpisy ministrów są takie nieczytelne… Na „zet” chyba jakiś? – Już pani wie, kim jestem – oświadczył, czym prędzej odbierając jej legitymację. – I zapewniam, że nie przyszedłem tutaj, aby sobie żartować. Krystyna również nie była w nastroju do żartów, jednakże absolutne przeświadczenie o krystalicznej uczciwości Stefana sprawiało, że trzymała się zupełnie dob­rze. Oraz przekonanie, iż nie żyją w kraju bezprawia (co jednak nie dla wszystkich było już takie oczywiste), toteż zaistniałe z pewnością nieporozumienie da się pros­to wyjaśnić… Urzędowy papier był nakazem przeszukania ich posesji w związku z podejrzeniem popełnienia przestępstwa i możliwością postawienia zarzutów z paragrafów, które Krystynie nic nie mówiły. Z treści dowiedziała się jedynie, że podejrzanym jest Stefan Bielak, a z mętnie brzmiących formułek prawnych wywnioskowała, iż sprawa dotyczy przyjmowania korzyści majątkowych w zamian za „ponadplanowe” zabiegi operacyjne. – Wyjaśni mi pan wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi? – zdobyła się na w miarę uprzejmy ton. – Przecież od tego jestem, zgadza się? – Mam nadzieję… – mruknęła. – Co proszę, nie dosłyszałem?

– Mam nadzieję, że usiądziemy gdzieś wreszcie i usłyszę wyjaśnienia. – A tak… – Prokurator rozejrzał się po piętrze, jak gdyby szukał wzrokiem zacisznego miejsca. Wszędzie krzątali się podlegli mu ludzie. Przywołał jednego ręką. Odeszli na bok i o czymś szeptali. Tamten kręcił przecząco głową. Auksencjusz wyglądał na nieco rozczarowanego, zachował jednak kamienny wyraz twarzy. Odprawił podwładnego i powiedział: – Chodźmy gdzieś na dół, może do gabinetu pana Bielaka? W odpowiedzi Krystyna wzruszyła ramionami. Może być gabinet, choć w istocie był to raczej ich salonik z biurkiem, regałami pełnymi książek i wyjściem na taras, gdzie lubili toczyć pogawędki, pijąc popołudniową kawę. Doskwierało jej, że była jedynie w szlafroku narzuconym na nocną koszulę. – Chciałabym się ubrać – oświadczyła. – Dobrze, gdzie? – W sypialni mam garderobę. Prokurator zapytał podwładnego, czy sypialnia została przeszukana, a uzyskawszy potwierdzenie, wyraził zgodę. Sam zszedł na dół ze swą nieodłączną wypchaną teczką w ręku. Krystyna nie zamierzała się stroić, lecz jedynie poczuć się lepiej w normalnym ubraniu. W kieszeni szlaf­roka miała telefon, jakoś nikt o niego nie pytał. Wybrała numer Stefana, lecz tylko po to, by się dowiedzieć, że „abonent czasowo niedostępny”. Spodziewała się tego, ale i tak poczuła rozczarowanie. Była zdana wyłącznie na siebie. Przez chwilę rozważała pomysł, by zadzwonić do Adama lub Haliny, jednak prędko go odrzuciła. To jeszcze nie pora, sama wie i rozumie zbyt mało, by wciągać bliskich i znajomych w kłopoty, które lada chwila mogą okazać się horrendalną bzdurą. Muszą, po prostu nie mogło być inaczej. Innego zakończenia do siebie nie dopuszczała. W garderobie włożyła pierwszą z brzegu sukienkę, wsunęła jakieś pantofle na gołe stopy, przed lustrem z grubsza poprawiła sfatygowaną po nocy fryzurę i zeszła na dół. Przekraczając próg saloniku-gabinetu, poczuła się, jakby wchodziła do obcego pomieszczenia. W fotelu za biurkiem siedział prokurator, na blacie postawił teczkę. Wydawała się teraz znacznie mniej wypchana niż przed paroma minutami, Krystyna zwróciła na to uwagę jedynie dlatego, iż wolała obserwować cokolwiek niż oślizgłe oblicze Auksencjusza Zarzecznego, nawet teczkę. Stanowiła jakby atrybut władzy i znaczenia osoby czy też piastowanego stanowiska, w każdym razie w jego mniemaniu. W mniemaniu Krystyny symbolizowała megalomanię Jego Szczurowatości. – Widzę, że tu nie robiliście rewizji – powiedziała, wodząc oczyma po regałach i szafkach. – Rozumiem, wolicie zaglądać ludziom do sypialni… – Zdziwiłaby się pani, ale ze statystyki wynika, że to najczęściej wybierane miejsce przechowywania wszelkich nielegalnych lub kompromitujących przedmiotów. – Podniósł się z fotela Stefana, co Krystyna przyjęła z trochę irracjonalnym zadowoleniem. To nie było jego miejsce! Przemierzył gabinet, wychylił się na korytarz i zawołał kogoś. Do pomieszczenia wszedł podwładny, z którym rozmawiał wcześniej. Krystyna od pierwszej chwili ochrzciła go mianem prokuratorskiego przydupasa. Tak wyglądał, tak się zachowywał, a być może i pachniał w specyficzny sposób, ale tego doświadczenia Krystyna nie zamierzała przeprowadzać. Auksencjusz wydał dyspozycję: – Walenty, rozejrzyj się tutaj. Zwróć szczególną uwagę na regały z książkami, czy za nimi nie ma czegoś schowanego. Zresztą sam wiesz, co robić. Walenty mruknął coś służbiście i zabrał się do dzieła. Krystyna usiłowała nie patrzeć w jego stronę, jednakże nie potrafiła się powstrzymać. Ten służbista robił swoje ze względnym poszanowaniem cudzego mienia. Nie wywalał niczego na podłogę, starał się, by przejrzane rzeczy trafiały na swoje miejsce. Nie przynosiło to wielkiej ulgi Krystynie, bo faktem było, że jakieś gnidy pałętały się po jej domu, zaglądając, gdzie im się podobało. Po jej domu!

– Powie mi pan wreszcie, po co ta cała rewizja? – Przeszukanie to nie rewizja, jeśli mamy być ściśli – skorygował. I gadaj tu z takim, kiedy on nie ma zamiaru odpowiedzieć na najprostsze pytanie. – Co tu się, do diabła, dzieje?! – wybuchnęła doprowadzona już do ostateczności. – Dowiem się wreszcie? Szczurza gęba prokuratora wydłużyła się jeszcze bardziej w wyrazie wystudiowanego zdumienia. – Została pani przecież poinformowana, przy świadkach przedstawiłem pani nakaz przeszukania posesji, wystawiony przez prokuratora regionalnego. – Czyli przez pana. – Krystynie przypomniał się pokazany jej dokument wypełniony prawniczym bełkotem, który rozumiała piąte przez dziesiąte, zwłaszcza zapoznając się z jego treścią przed piątą rano. – Istotnie. – Gdzie mój mąż? Chcę się z nim zobaczyć. – A… – Przyglądał jej się z namysłem, mającym zapewne oznaczać: „To zależy wyłącznie ode mnie”. Krystyna postanowiła, że jeśli zaraz nie usłyszy czegoś konkretnego, rzuci w niego stojącą na komódce kryształową popielniczką. Potem niech się dzieje, co chce, ona miała dość! Jednak Auksencjusz znał się na ludziach i wiedział, do jakiego stopnia może przeciągać strunę, inaczej nie zaszedłby tak wysoko. Zerknął na zegarek. – Pani mąż jest właśnie przewożony do właściwej komendy, gdzie odbędzie się wstępne przesłuchanie. Potem zapewne zaproszę go do prokuratury i zadam kilka pytań zależnych między innymi od tego, co tutaj znajdziemy… – Zabraliście go w samej piżamie?! – To wydało jej się w tym momencie najważniejsze. – W kajdankach? – Takie są procedury. Opanowała się z najwyższym trudem, świadoma, że tylko rozważnym postępowaniem może coś osiągnąć. Jeśli choćby zdzieli przez łeb Jego Szczurowatość, znajdzie się w try miga w areszcie i tyle jej z tego przyjdzie. – Chciałbym coś pani zaproponować – odezwał się Auksencjusz. – Słucham – odparła wbrew sobie. Znów zajął fotel Stefana i rozparł się wygodnie. – Otóż wspólnie z niemiecką policją prowadzimy zakrojone na szeroką skalę śledztwo. Dotyczy, w ogólnych zarysach, nieplanowanych i niezgłaszanych wcześniej operacji w szpitalach albo prywatnych klinikach, zabiegów przeprowadzanych poza kolejnością, bez jasnych i udokumentowanych wskazań medycznych. Rozumie pani? Krystyna ani drgnęła, choć siłą rzeczy, będąc żoną znanego chirurga, coś tam do niej docierało. – Krótko mówiąc, chodzi o poważne zabiegi dokonywane poza kolejnością, z oczywistym uszczerbkiem dla zwykłych pacjentów czekających na termin, właściwego dawcę i organ do przeszczepu. I u nas, i za granicą istnieje wielu ludzi gotowych płacić ogromne pieniądze za tego rodzaju usługi. – Czemu pan mi to mówi? – spytała głuchym głosem. – Ponieważ wiem, że pan Stefan Bielak siedzi w tym po uszy. Przyjmuje młodocianych pacjentów, również z Niemiec, i przeprowadza ponadplanowe, nigdzie nierejestrowane operacje. – Przecież to niemożliwe, pan bredzi! – Krystyna nie zdołała powstrzymać emocji. – W szpitalu natychmiast by się zorientowano, przecież każda operacja wymaga personelu,

narzędzi, aparatury, kart zdrowia i dziesiątek analiz. Ktoś doniósł na Stefana, tak? Jakiś niezadowolony pacjent? A pan dobudowuje sobie do tego teorie spis­kowe, węsząc aferę, która wyniesie pana do prokuratury krajowej? – Błysk w szczurowatych oczach świadczył, że przynajmniej z tym ostatnim trafiła w dziesiątkę. – Człowieku, zbłaźnisz się tylko. U nas nic nie znajdziesz, bo po prostu Stefan nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. A ręczę, że szpital jest czysty, bo nie dałoby się utrzymać w tajemnicy operacji dokonywanych poza kolejnością. – I tu się pani myli. – Jej żarliwa przemowa nie zrobiła spodziewanego wrażenia na Auksencjuszu. – Kiedy w grę wchodzą duże pieniądze, wszystko da się zorganizować. Wystarczy tylko dobrać odpowiedni personel na zmianie, wygospodarować wolną salę operacyjną i już. Każdy każdego kryje, nikt się nie wychyli. Zresztą część nielegalnych zabiegów jest wykonywana w zaprzyjaźnionych klinikach prywatnych… – To niech pan tam jedzie i złapie ich na gorącym uczynku, cóż prostszego? – Bo widzi pani, ja nie chcę złapać pojedynczego wykonawcy, tylko zgarnąć całą organizację. – Wspomniał pan coś o jakiejś propozycji… – przypomniała sobie. Szef prokuratury regionalnej niby mimochodem położył rękę na teczce, jakby porozumiewawczo spoglądając Krystynie w oczy. Następnie odezwał się posępnym tonem: – Cenię pani męża, nie ja jeden zresztą, dlatego byłoby mi przykro, gdyby miał się stać największą ofiarą tej całej afery. Jak już wspomniałem, nie interesuje mnie jedna uwikłana osoba, ale sieć powiązań, sposoby przekazywania sobie informacji o pacjentach oraz ich potrzebach. Skąd zdobywane są organy do przeszczepu, gdzie przetrzymywane, jak odbywają się przepływy pieniężne. Dlatego gdybym dowiedział się od pani, powiedzmy, paru nazwisk, kilku faktów albo gdyby wpłynęła pani na męża, by wyjawił te informacje, nawet nie do protokołu… Mógłby odpowiadać z wolnej stopy i otrzymać wyrok w zawieszeniu… – Krystyna nabrała powietrza, chcąc powiedzieć coś raczej nieparlamentarnego, lecz prokurator uniósł dłoń i mówił dalej, nie dopuszczając jej do głosu: – Gdyby zaś pani lub jego informacje okazały się kluczowe dla sprawy, mogę osobiście zagwarantować, że pan Bielak nie poniesie odpowiedzialności. Wystąpi jedynie jako świadek. Inaczej, nie będę owijał w bawełnę, wszystko może skupić się na nim. Nie muszę chyba wspominać, że kilka lat w więzieniu to dla lekarza jak wyrok śmierci. Popatrzył z triumfem, miał ją w garści, a dzięki temu złamie i jej męża. Jakie to było proste, robił tak już wiele razy. Umiejąca doskonale rozpoznawać ludzkie charaktery i emocje, Krystyna czuła w tym wyraźny fałsz. A on nie docenił jej inteligencji, gdyż natychmiast zadała sobie parę pytań, od pewnego już czasu kiełkujących jej w głowie. Czemu pojawili się tak spektakularnie o świcie, skoro mając tak mocne dowody, mogli uczynić to w każdej chwili? Czemu prokurator rozmawia z nią, najwyraźniej niczego nie rejestrując, jakby czynił to nieoficjalnie? Czemu przeszukanie odbywa się bez świadków, choćby sąsiada, bo chyba przepisy tego wymagają? Wszystko układało się w całość świadczącą, że tamci strzelają w ciemno. Ale dlaczego akurat w Stefana??? Nie mogli wybrać gorzej, każdy, dosłownie każdy, kto go zna lub miał z nim styczność jako pacjent, potwierdzi jego pełne oddanie pracy i krystaliczną uczciwość. Tak, nie mają na czym się oprzeć poza jakimś absurdalnym donosem, doszła do wnios­ku Krystyna, więc prokurator zorganizował akcję, której w razie niepowodzenia będzie mógł się wyprzeć albo nazwać prewencyjną, i jeszcze zbierze za nią pochwały. Niby że nie lekceważy niczego, nawet mało wiarygodnego donosu.

Inna sprawa, że każdy profesjonalista, niekoniecznie lekarz, tylko fachowiec w swojej branży, potrafiłby wskazać tego lub tamtego, kto jest trochę na bakier z uczciwością. A nawet taki odprysk informacji Zarzeczny umiałby rozdmuchać metodą kolejnych zastraszeń, tak czy inaczej, zbierając pochwały i punktując u przełożonych. Krystynie ulżyło, bo uznała, iż prędko dojdą do wniosku, że ona i zwłaszcza Stefan są dla prokuratury bezużyteczni. Ślepy strzał, nic więcej. Postanowiła wykurzyć więc jak najprędzej nieproszonych gości. Potem pomyśli, co dalej. – Czy nie powinno być jakiegoś świadka rewizji, na przykład sąsiada? – zapytała niespodziewanie. Zarzeczny skrzywił się i wzruszył ramionami. – Już mówiłem, że to przeszukanie, nie rewizja. W nadzwyczajnych okolicznościach może się odbyć bez świadków, na wniosek prokuratora. – A jakie to nadzwyczajne… – zaczęła sarkastycznym tonem, kiedy w pokoju rozległ się podekscytowany głos prokuratorskiego zausznika, o którego obecności zdążyła tymczasem zapomnieć: – Panie prokuratorze, chyba coś znalazłem. Obecni w gabinecie odwrócili się jak na komendę. Walenty wyciągał zza rzędu książek grubą szarą kopertę sporego formatu. Zbliżył się do przełożonego i położył przed nim na biurku znalezisko. Krystyna zmarszczyła brwi; nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek widziała u nich coś podobnego. Nawet w starej walizeczce Stefana, gdzie przechowywał pamiątki po matce i ojcu. Prokurator złapał za brzeg koperty, uniósł i pozwolił, by zawartość wysypała się na blat. Na jego twarz wpłynął pełen satysfakcji uśmiech. Zszokowana Krystyna spoglądała na coś przypominającego dokumentację medyczną, jakieś listy z nazwiskami i innymi danymi oraz pieniądze. Dużo pieniędzy. Pliki banknotów niemieckich, amerykańskich i polskich, o wysokich nominałach. – Walenty, natychmiast sporządzisz protokół. Miejsce, czas i okoliczności znalezienia dowodów. A pani podpisze łaskawie. – Spojrzał jej w oczy z niekłamanym triumfem. – Chyba że przedtem miałaby pani nam coś do powiedzenia…? Nie miała niczego do powiedzenia. I nie podpisała protokołu. Mimo nalegań i perswazji prokuratora odmówiła kategorycznie, niewzruszona nawet groźbą aresztu. Ktoś wrabiał jej męża, sama najlepiej o tym wiedziała, ktoś podrzucił kopertę z dokumentacją i pieniędzmi, których w jej domu jeszcze wczoraj nie było. Znała tu każdy kąt, a tej koperty nie widziała na oczy! A pomijając już uczciwość Stefana i to, że nie miał przed nią tajemnic, nie byłby takim durniem, żeby chować coś takiego we włas­nym domu. Dwa lata był Wiechciem, odseparowanym od życia odmieńcem, mieszkającym w drewnianej chatce w lesie. Znał dziesiątki kryjówek, które Jego Szczurowatości nigdy nie wpadłyby do głowy. Coś jej się w tym wszystkim diabelnie nie podobało, oczywiście poza usilnymi próbami wikłania jej Stefana w lekarskie afery, z którymi nie miał absolutnie nic wspólnego, coś tu śmierdziało… Gdyby tylko zdołała sobie przypomnieć pewien szczegół, czuła, że ważny… Ale nie miała głowy do myślenia, ponieważ wokół krzątali się jeszcze funkcjonariusze, powoli zwijając manatki. Nim opuścili dom, Auksencjusz poinformował ją wyniosłym tonem, że Stefan Bielak zostaje zatrzymany z możliwością przedłużenia aresztu przez sąd do trzech miesięcy. Ona niebawem zostanie wezwana na przesłuchanie. Jego propozycja wciąż pozostaje w mocy, choć w obecnych okolicznościach musiałby otrzymać naprawdę niebagatelne informacje… Kiedy wreszcie została sama, zaparzyła sobie kawę i wyjęła telefon, by znaleźć dobrego adwokata oraz powiadomić rodzinę o sytuacji. W tym momencie przypomniała sobie, co

zwróciło jej uwagę i sprawiło, że tak się zaparła i nie podpisała protokołu. Teczka prokuratora. Kiedy Krystyna wchodziła do ich saloniku-gabinetu, teczka stała na biurku i wyglądała na wyraźnie cieńszą. Auksencjusz zaś przebywał sam w pokoju, dopiero potem wezwał Walentego, zlecając mu przeszukanie. Szczególną uwagę kazał zwrócić na regały z książkami…

Rozdział IX PANI MECENAS

Minęło parę godzin, pora przestała być już tak masakrycznie wczesna. Wiedząc, że wiadomość i tak się rozejdzie lotem błyskawicy, Krystyna zatelefonowała do rodziny i najbliższych znajomych, po czym wsiadła w samochód i pojechała do Szczytna, wyszukawszy zawczasu kilka najbardziej renomowanych kancelarii adwokackich. W pierwszej musiała odczekać pół godziny, aż mecenas od spraw karnych (bo chyba o taką chodziło, uznała) będzie wolny. Siedziała w gustownie urządzonej poczekalni, lecz i tak czas dłużył jej się okropnie. Dostała kawę i wodę, ale nie były to lekarstwa zdolne ukoić narastający w niej niepokój. Wreszcie poproszono ją do gabinetu mecenasa Hańtowicza. Okazał się doskonale ubranym panem w średnim wieku, o sprężystych ruchach i budzącym zaufanie spojrzeniu. Z wszelkimi rewerencjami wskazał jej wygodny fotel, a sam zajął miejsce za biurkiem i poprosił o wyłuszczenie sprawy, dodając przy tym otuchy roztaczaną aurą profesjonalizmu i życzliwości. – Panie mecenasie, dziś przed piątą rano wdarła się do naszego domu policja i aresztowała mojego męża… – zaczęła Krystyna. – Kim jest pani mąż? – zapytał mecenas, łatwo oceniwszy, że klientka nie należy do kategorii mętów społecznych. Pewnie mąż jest przedsiębiorcą, czyli kwestie łapówek, korupcji i tak dalej. Nieźle. Takie sprawy się ciągną i bywają kosztowne. Oczywiście dla zatrzymanego… – Mąż jest lekarzem, chirurgiem dziecięcym. Brwi Hańtowicza drgnęły lekko. Dawno nie miał sprawy o odszkodowanie za błędy medyczne. Też nieźle. Ale w takim razie skąd to poranne aresztowanie? Dziwne. – Jak to się odbyło? Na jakiej podstawie aresztowano pani męża? – Tego dokładnie nie wiem… – westchnęła, mecenas zaś pomyślał: No jasne, zaczyna się. – Załomotali do drzwi o świcie, najpierw skuli i zabrali Stefana, potem zaczęli przeszukiwać dom. Po jakimś czasie prokurator pokazał mi podpisany przez siebie nakaz, z którego niewiele zrozumiałam – ciągnęła jakoś rozpaczliwie. – A prokurator zadawał mi dziwne pytania, niczego nie wyjaśniając ani nie zapisując, sugerował tylko, że może pójść z nami na jakiś układ. – Jest pani pewna, że taka była dokładnie kolejność? – Zmarszczył brwi Hańtowicz. Błędy proceduralne podczas aresztowania były wodą na jego młyn. Dzięki nim można cudownie przeciągać sprawy, powoływać biegłych, zwracać się do sądu z wnioskami, a nawet, od czasu do czasu, wygrać jakąś sprawę. – Otrzymała pani jakiś dokument? – Jeszcze nie. – Krystyna wolała unikać jego wzroku, bo całkiem nieźle wyobrażała sobie, jak w oczach prawnika wygląda takie postępowanie. Aresztowali jej męża, a ona nie zażądała najgłupszego papierka. Musiała to jakoś usprawiedliwić: – Wtedy nie pomyślałam o tym, byłam dosłownie w szoku, a później postanowiłam, że pójdę najpierw do adwokata. Coraz lepiej, ucieszył się w myślach mecenas, błędy proceduralne aż warczą. – Wspomniała pani, że był obecny prokurator – odezwał się uspokajającym tonem, sięgając po notatnik. – Przedstawił się? Zapamiętała pani jego nazwisko? – Tak. Nazywa się Auksencjusz Zarzeczny.

Hańtowicz oderwał długopis od notatnika, nawet nie zapisawszy imienia. Krystyna uznała, iż nie usłyszał dokładnie, więc powtórzyła: – Zarzeczny, panie mecenasie, Auksencjusz. – Tak, rozumiem. Jest prokuratorem regionalnym. Zmiana w zachowaniu prawnika była tak wyraźna, że Krystyna już się nie odzywała, czekając po prostu, co z tego wyniknie. Prawnik spochmurniał i uciekł gdzieś wzrokiem. – Przykro mi, nie mogę się podjąć tej sprawy. Widzi pani, mam kilka napiętych terminów, sądziłem, że coś drobnego wcisnę, jednak nie dam rady. Rozumie pani? Naprawdę mi przykro. Rozumiała więcej, niż mogłoby się wydawać. Tylko ślepy nie widział, iż odkąd politycy przejęli kontrolę nad wymiarem sprawiedliwości, namnożyło się nietykalnych pupilków ministra na eksponowanych stanowiskach. Prokurator Auksencjusz Zarzeczny miał takie chody i plecy, że adwokat wolał obchodzić go na kilometr. Większość szarych obywateli bezsilnie wzruszała ramionami, sądząc, że ich i tak to nie dotknie. Na ogół nie dotykało. W przeciwieństwie do Krystyny. Wstała bez słowa i ruszyła do wyjścia. Jednak zanim trzasnęła za sobą drzwiami, obejrzała się i wycedziła: – Siedzi pan taki skurczony za swoim biurkiem. Takim pana zapamiętam. Do następnej kancelarii dotarła w kwadrans i rów­nież musiała odczekać swoje. W gabinecie przezornie, aby na darmo nie tracić czasu, zaczęła od wymienienia nazwiska prokuratora, który aresztował jej męża. Prawnik z miejsca oświadczył, że nie zajmie się tą sprawą. Jest zawalony robotą. – To dlaczego w ogóle mnie pan przyjął? – Ponieważ mam niekompetentną sekretarkę – oświadczył bez drgnięcia powieki. – Kazałem jej przyjmować jedynie umówionych wcześniej klientów. Żegnam panią. Krystyna wstała i spróbowała z innej beczki: – Może przynajmniej mógłby mi pan polecić kogoś… – Nie mógłbym. Otworzył jakieś akta i zagłębił się w nie, dając wyraźnie znać, że dalsza rozmowa jest bezprzedmiotowa. Krystyna miała ochotę kopnąć w biurko. Jednak zamiast tego zbliżyła się i zapukała w blat. Prawnik, chcąc nie chcąc, uniósł głowę. Wolnym ruchem obróciła akta o sto osiemdziesiąt stopni. – Tak lepiej, panie obrońco uciśnionych. Czytanie do góry nogami psuje wzrok. Opuszczała już kancelarię, zamierzając się udać pod następny adres, kiedy usłyszała za sobą niezbyt głośne wołanie: – Proszę pani, może pani zaczekać chwilkę na zewnątrz? Dziewczyna za biurkiem miała zaczerwienione policzki. Przyłożyła palec do ust i zerknęła na drzwi gabinetu, który Krystyna właśnie opuściła. Notowała coś prędko. Krystyna zaczekała więc na chodniku. Może po dwu minutach tamta pojawiła się na dole. Wyglądała, jakby dopiero przekroczyła dwudziestkę, miała szczere, jasne spojrzenie. – Przepraszam, że panią zatrzymuję, ale przypadkiem słyszałam wszystko przez interkom. – Dziewczyna sprawiała wrażenie nieźle wkurzonej. – Ten stary drań powiedział o mnie: niekompetentna?! Sukinsyn zwala na mnie czarną robotę, nie płacąc nadgodzin, robi awanse, sugeruje, że gdybym była przystępniejsza… Tfu! – Rozumiem, ale proszę nie brać tego tak osobiście… – Ma pani rację, nie w tym rzecz, zresztą szkoda czasu. – Machnęła ręką. – Studiuję

prawo i mam tutaj praktyki. Może mogłabym pomóc. – Pani? – zdziwiła się Krystyna. – A jakim cudem? – Nie ja. Moja siostra właśnie zrobiła aplikację i otworzyła własną kancelarię. Na początek lepiej wprawdzie zahaczyć się w znanym biurze i wyrobić sobie nazwisko, ale ona się zaparła. Rodzice trochę pomogli, kiedy przyrzekła, że jeśli przez dwa lata nie wyjdzie na swoje, to jednak poszuka pracy w renomowanej firmie. Podała Krystynie karteczkę z adresem. – I co, pani siostra podjęłaby się mojej sprawy, wiedząc, z kim staje w szranki? – zapytała z powątpiewaniem Krystyna. Dziewczyna wdzięcznym ruchem odrzuciła wpadającą w oczy grzywkę. – Jeśli nie ona, to kto? – odparła logicznie. – Niby racja… – Krystyna wciąż miała wątpliwości i było je słychać w jej głosie. – Ale taki prokurator z koneksjami może jej mocno nabruździć. Albo całkiem utrącić karierę. – Albo ona jemu. Nie zna jej pani. Jest przebiegła i paru takich, co ją lekceważyli, nieźle się sparzyło. Wielki Pan Prokurator również ma co nieco do stracenia… – A kiedy pani siostra otworzyła tę swoją praktykę? Dziewczyna roześmiała się beztrosko. – Wczoraj. Będzie pani jej pierwszą klientką. – Pobieg­ła z powrotem do swoich zajęć. Kiedy Krystyna została sama, wsiadła do samochodu i ponownie rozważyła sytuację. Wciąż było wcześnie. Wciąż nie miała dokładnych wiadomości o Stefanie. Wciąż nie wiedziała, na czym stoi. Do kogo się zwrócić? Żaden prawnik z wyrobionym nazwiskiem nie zechce wziąć sprawy, w którą angażował się prokurator Auksencjusz Zarzeczny. Żeby chociaż Waśka był pod ręką… Krystyna jeszcze raz spojrzała na otrzymaną przed chwilą kartkę, przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła pod wskazany adres. W uszach dźwięczały jej słowa: „Jeśli nie ona, to kto?”.

Zajechała pod dość pospolity dom z jasnym niegdyś, teraz poszarzałym od kurzu i spalin tynkiem, gdzieniegdzie pękającym. Dwupiętrowy budynek z poddaszem, miał dach niedawno pokryty blachodachówką, posesja odgrodzona była od ulicy próchniejącymi sztachetami. Przy wejściu znajdowała się wyraźnie nowa tabliczka z kutej artystycznie stali, z wybitym dłutem napisem: ADWOKAT KLAUDIA ŚMIERTKA, LOK. 11. Spoglądając na nietypową tabliczkę, bardziej odpowiednią dla artysty niż prawnika, Krystyna uznała, że świeżo upieczona pani mecenas od początku postanowiła w jakiś sposób się wyróżnić. Jakby samo nazwisko nie wystarczyło… Wdrapała się po trzeszczących schodach, słusznie przewidując, że lokal numer jedenaście będzie na poddaszu. Znów skucha. Kancelarie prawnicze sytuuje się nisko, względnie w budynkach z windami, dla maksymalnego ułatwienia dostępu potrzebującym. Może chociaż sam lokal robi pozytywne wrażenie, informując potencjalnego klienta, że trafił we właściwe miejsce i może liczyć na profesjonalizm mecenasa? Okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Krystyna nie znalazła dzwonka przy drzwiach, zapukała więc, zastanawiając się w duchu, co dalej, bo już na schodach oswoiła się z myślą, że młodziutka i kompletnie niedoświadczona adwokat Śmiertka raczej zabawia się w prawnika, niż myśli o prawdziwej karierze. A choćby i była pełna ideałów oraz zapału, Auksencjusz Zarzeczny rozjedzie ją niczym czołg, a stanie się to, jeszcze zanim dojdzie do sprawy w sądzie. Ze środka dobiegł nieartykułowany okrzyk, który wzięła za zaproszenie. Nacisnęła

klamkę i weszła. Wszelkie wyobrażenia Krystyny o wyglądzie jednoosobowej kancelarii adwokackiej momentalnie legły w gruzach. Znalazła się w sporym pomieszczeniu o łamanych sufitach, jak to na poddaszu. Okna wyglądały na celowo powiększone, ponieważ sięgały do podłogi z grubych prostych desek. Środek zajmował masywny stół z monitorem komputerowym i zupełnie czystym blokiem w kratkę do robienia notatek. Wokół stało sześć krzeseł o artystycznie wykonanych oparciach, co raczej nie przekładało się na wygodę. Żadne nie wyróżniało się czymś, co sugerowałoby, iż jest przeznaczone dla pani mecenas, a reszta dla ewentualnych klientów. Kolejne złamanie reguły mówiącej, że przybyły powinien czuć respekt przed prawnikiem i jego pozycją. Obok pięknego pieca wykonanego ze wspaniale zdobionych kafli stała trzydrzwiowa antyczna biblioteczka. Przeszklone drzwiczki ukazywały zawartość, która w małej tylko części dotyczyła zagadnień prawnych, reszta była dość przypadkowym zbiorem beletrystyki. Zaledwie jedną półkę zajmowały segregatory. Brak opisów na grzbietach oznaczał, że prawdopodobnie wciąż są pus­te. Nie było więcej mebli, przeważającą część miejsca na ścianach zajmowały wykonane subtelną, jakby niedokończoną kreską rysunki tuszem, węglem i ołówkiem oraz fotografie, w większości czarno-białe. Wysoka kobieta w dżinsach i czarnym swetrze z podciągniętymi do łokci rękawami stała boso przed wielką białą płachtą, przypiętą do ściany, i dodawała czarnym ołówkiem kreski, zdawałoby się, na chybił trafił. Na widok stojącej w progu Krystyny, najwyraźniej zdumionej oglądanym wnętrzem, kobieta z niejakim ociąganiem położyła węgiel do rysowania na podłodze, wytarła dłonie zwisającą z kieszeni chustką i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na swoje dzieło, ruszyła w stronę gościa. Najwyraźniej nieoczekiwanego. – Klaudia Śmiertka. – Podała rękę Krystynie. Z bliska wyglądała na jakieś trzydzieści lat, dało się zauważyć, że jest wysportowana, miała bystre, wręcz przenikliwe spojrzenie. Krótko ścięte po chłopięcemu, ciemne włosy nigdy nie podobały się Krystynie u kobiet. Musiała jednakże przyznać, że taka fryzura pasowała do tej kobiety. – Przepraszam za mój strój, nie spodziewałam się gościa. – Krystyna Bielak. Skierowała mnie tutaj pani siostra… – Kochana Aśka! – Klaudia się roześmiała. – Jest zakochana w moich rysunkach i sądzi, że cały świat podziela jej zachwyty. A to jedynie moja amatorszczyzna. No dobrze, proszę oglądać, gdyby się pani któryś spodobał, proszę tylko powiedzieć. Zaraz zapakuję. – Ale ja… – zaczęła Krystyna, lecz pani mecenas nie dała jej dokończyć: – Pierwszy rysunek zawsze oddaję gratis. Tak sobie postanowiłam. Chyba lepiej, jeśli powędrują w świat, do ludzi, niżby miały tu zajmować miejsce, kurzyć się i niszczeć? Krystyna miała wyrobione oko. Może nie była to wielka sztuka, ale na pewno ciekawe, indywidualne spojrzenie artystki na świat, przyrodę, stare domy i ludzi. Artystki o naturalnym spojrzeniu, nieskażonym akademickim wykształceniem. Wszakże nie przyszła tu, by tracić czas na oglądanie rysunków. Zresztą popatrzeć może, tylko przy okazji. Lepsze to niż siadanie za stołem i ponowne wyłuszczanie sprawy, bo finał i tak łatwo mogła przewidzieć… Zbliżyła się do pierwszej ściany z rysunkami, choć prawie ich nie widziała, bo raptem przyszło jej do głowy rozwiązanie niwelujące dużą część napięcia i strachu. Adrian! Jego stać na prawnika, najlepiej niemieckiego, który nie przejmie się jakimś tam Auksencjuszem. Zaraz, czy zagraniczny prawnik może reprezentować kogoś przed naszym sądem…? – Podoba się pani? Pytanie spowodowało, iż Krystyna skupiła wzrok na niewielkim rysuneczku piórkiem. Przedstawiał fontannę w zarośniętym, wręcz dzikim parku. Strugi wody sprawiały, że łatwiej było wyobrazić sobie, niż zobaczyć, postać ukrytą w środku. To mogła być kobieta, mężczyzna

czy też jakieś zwierzę… zależy, kto patrzył i co chciał zobaczyć. – Tam w środku fontanny pluszcze się wrona. – O!… Jeszcze nikt nie dostrzegł tam wrony. Cieszę się. Obrazek należy do pani, zaraz zapakuję. – Proszę się nie spieszyć. Może się pani rozmyślić. – Naprawdę? – zapytała z namysłem Klaudia. – Pani nie przyszła tu po obrazek, zgadza się? Więc po co? – Adres naprawdę dostałam od pani siostry. Po tym, jak w jej kancelarii dosłownie mnie spławiono. To była już druga. Pan mecenas nie ma czasu i już, koniec kropka. – Nie mieli czasu? Niebywałe – odrzekła z namysłem mecenas Śmiertka. – To stara wymówka prawnicza, kiedy nie chcą brać wątpliwej sprawy. Ciekawe, co ich tak zniechęciło? – Nazwisko prokuratora, który dziś rano wdarł się do naszego domu i aresztował mojego męża – stwierdziła Krystyna. Następnie wylała się z niej cała reszta, mówiła nieskładnie i prędko, jakby przekonana, iż jeśli tylko przerwie na chwilę, to już nie dokończy. Jak w dwóch poprzednich kancelariach. – Mąż w kajdankach jechał już do aresztu, mnie nawet nie pozwolili wyjść z sypialni, więc nic o tym nie wiedziałam. Prokurator pokazywał nakaz podpisany przez siebie samego, namawiał nas do współpracy, obiecując zwolnienie, wycofanie zarzutów, co tylko bym chciała. Potem zrobili rewizję i coś niby znaleźli, choć mogę przysiąc, że on przyniósł to coś w teczce, więc nie podpisałam protokołu, chociaż nalegał i groził… Mój mąż jest lekarzem, chirurgiem dziecięcym. Ja… Co tam ja, nie znajdzie się nikt, kto by podważał jego uczciwość i umiejętności. Poznaliśmy się siedem lat temu, kiedy jeszcze dla wielu był Wiechciem, potem uratował tyle dzieci, tyle beznadziejnych przypadków, że opisy zabiegów trafiały do zagranicznych pism medycznych. Lekarze z Europy przyjeżdżali do szpitala w Biskupcu na naukę. A teraz go aresztowali, prokurator mówił coś o trzech miesiącach. Ja znam swojego męża, boję się, tak się boję, że jak teraz straci reputację, to już się drugi raz nie podniesie… Załamała się w końcu. Może sprawił to fakt, iż wreszcie ktoś jej wysłuchał. I poczucie osamotnienia w zbliżających się kłopotach. Niemal zapomniała o własnej chorobie, ale kiedy uświadomiła sobie, co musiał przeżywać zamknięty za murami Stefan, wiedząc, że nawet nie uściśnie jej dłoni w najważniejszych momentach leczenia, łzy popłynęły jej po twarzy niepohamowaną strugą. Klaudia słuchała cierpliwie, starając się, by narastające współczucie nie przysłoniło jej jasności spojrzenia. Naraz drgnęła i szeroko otworzyła oczy. – Powiedziała pani: „Wiecheć”. Pani mąż to Stefan Bielak? – Tak. Dla Stefana praca, dom, a teraz jeszcze ja… są wszystkim. – A ten prokurator jak się nazywa? – Auksencjusz Zarzeczny. Jest… – Wiem, kim jest. W naszym środowisku wszyscy wiedzą. – I co pani zrobi? – To, co należy. Klaudia wyciągnęła z szafy jakiś skoroszyt. W środku tkwiły różnego rodzaju formularze. Wpisała, gdzie należy, dane Krystyny, numer jej telefonu i krótki opis sprawy, z jaką ta się do niej zwróciła. Następnie zadała Krystynie mnóstwo pytań, by uzyskać jak najlepszy obraz sytuacji. Zajęło jej to około kwadransa, po czym energicznie wstała zza stołu. – Tyle na razie, jeśli chodzi o panią. Proszę wracać do domu i czekać na wiadomości ode mnie. Broń Boże proszę nie zgłaszać się do prokuratury ani na policję. Gdyby panią nachodzili albo telefonowali, odsyła ich pani do mnie. Wiem, że chciałaby się pani zobaczyć z mężem, ale teraz ja panią reprezentuję i wiem, jak się poruszać pewnymi krętymi korytarzami. Pora, abym

wkroczyła. Zmieniła dżinsy na czarne spodnie z kantem, włożyła pantofle, opuściła rękawy swetra i narzuciła prosty żakiet. Spod stołu wyciągnęła płócienną teczkę z rysunkiem wzbijającego się do lotu orła, do środka włożyła laptop, telefon, portfel, klucze oraz parę wypełnionych przed momentem kartek. Przyciętych na chłopaka włosów nie musiała czesać, poprawiła je tylko palcami. Jej twarz nie nosiła śladu makijażu. Z artystki amatorki w minutę przedzierzgnęła się w adwokata. Wciąż jakby nieco ekstrawaganckiego, ale jednak. – Jeszcze kwestia honorarium… – zaczęła Krystyna. – Przyrzekłam sobie, że pierwszą sprawę poprowadzę pro publico bono. Nawet nie śniłam, że trafi mi się coś takiego kalibru. – Przecież pani szanse są… – Krystyna nie wiedziała, jakich słów użyć, by nie urazić jej, a równocześnie dać znać, że przyjmie rezygnację na każdym etapie. – Zwracałam się już do innych, zrozumiem, jeśli prędzej czy później… – Nad tymi „innymi” mam kolosalną przewagę – przerwała jej mecenas Śmiertka. – Wie pani jaką? Krystyna jedynie popatrzyła zdziwiona. – Ja jeszcze nie przegrałam żadnej sprawy! Był czwartek, zbliżało się południe. Tego dnia mecenas dokonała tyle, że załatwiła Krystynie widzenie nazajutrz ze Stefanem. Był oszołomiony, skołowany, dopytywał się, co z jej zdrowiem, jak sobie radzi, w ogóle nie dopuszczając myśli o jakimś dłuższym aresztowaniu. Wszak ludzie niewinni najlepiej wiedzą, że są niewinni. Szkopuł, że tylko oni… Krystyna biła się z myślami, czy alarmować Adriana, w końcu się przełamała i zadzwoniła do niego. Syn Stefana powinien wiedzieć, co zaszło. Wszyscy ogromnie się martwili, najbardziej chyba Zojka. Adam z Olgą postanowili rzucić wszystko i następnego dnia pojechać do matki. Ich dzieci obiecały przyjechać w sobotę. Krzysztof akurat musiał zawieźć papiery z podaniem o przyjęcie na studia lotnicze w Dęblinie, Zojkę czekały ostatnie sprawdziany. Jeszcze tylko brakowało, żeby coś zawalili, a w Rukławkach i tak niewiele mogli zrobić czy pomóc. Szkoda, że od śmierci Heleny Waśka przepadł jak kamień w wodę. Wprawdzie zdania co do metod stosowanych przez dawnego komandosa i najemnika były podzielone, wszakże każdy z członków rodziny przyznawał w skrytości ducha, że Waśka… mógł się okazać ostatnią deską ratunku. Ale nie było z nim kontaktu – umieściwszy Sonię pod dobrą opieką w szczepankowskim ośrodku, wyjechał i nie dawał znaku życia. Zojka przypomniała sobie pewną rozmowę z nim sprzed lat i zaczęła się zastanawiać, czy już nadszedł ten moment…

Siedzieli wtedy na szczepankowskim pomoście, powoli zapadał zmierzch. – Wujku, nie opuścisz mnie nigdy? – zapytała w pewnej chwili dziewczynka. – Nie bój się, miłoczka, ciebie nigdy. Nawet jeśli się zdarzy, że będę musiał gdzieś wyjechać w tajemnicy, zawsze wrócę. – A jak właśnie wtedy będziesz mi potrzebny? Waśka spoważniał i umilkł na długą chwilę. Cóż z tego, że rozmawiał z dzieckiem? Nie zwykł rzucać słów na wiatr. – Nic złego cię nie spotka, urodziłaś się pod szczęś­liwą gwiazdą. – Sam mówiłeś, że nie wiadomo, która jest czyja… – Dziewczynka popatrzyła w niebo, szukając jakiejś spadającej gwiazdy. Tak bardzo chciała wyrazić życzenie. Jedno jedyne. –

Chciałabym mieć taki malutki guziczek i wiedzieć, że kiedy go nacisnę, ty zawsze przybędziesz z pomocą. Waśka poruszył się, jakby dreszcz przeszedł mu po plecach. I oczy zrobiły się dziwnie wilgotne. A przecież nie było wiatru. – Wiem, wujku, że takie guziczki nie istnieją… Nie martw się, nie jestem już taka mała. – Nie istnieją, to prawda. Ale jest inny sposób. Zna go tylko parę osób rozsianych po całym świecie, takich, którym najbardziej ufam i powierzyłbym im własne życie. – Objął dziewczynkę silnym ramieniem i dokończył szeptem: – Gdybyś kiedyś naprawdę potrzebowała pomocy, na przykład byłoby zagrożone twoje życie albo kogoś bardzo ci bliskiego, a mnie akurat tu nie będzie, zrób tak… Wyjaśnił Zojce, jak znaleźć w internecie pewną dobrze zakamuflowaną stronę dla weteranów Legii Cudzoziemskiej. Kiedy wrócili do ośrodka, pokazał jej to na przenośnym komputerze. Zdradził dziewczynce hasło do logowania, było skomplikowane, jednak nie pozwolił go zapisać, powtarzała więc tak długo, aż zapamiętała. Potem pokazał, gdzie wpisać wiadomość, gdyby jej był bardzo, ale to bardzo potrzebny. – I wtedy natychmiast przyjedziesz? – upewniła się rozradowana. Jednak twarz Waśki pozostała poważna. – To nie takie proste, miłoczka. Przyjadę, kiedy dam radę i jeśli będę… – Chciał powiedzieć: „jeszcze żył”, ale zreflektował się w ostatniej chwili: – Jeśli będę mógł. Zojce tyle wystarczyło. Mieli swoją tajemnicę i nie wątpiła, że wujek Waśka w razie czego nie zignoruje jej wezwania. Tak się jedynie asekuruje, jak to dorośli… Obecnie już pełnoletnia Zojka nadal wierzyła w Waś­kę, choć rozumiała, że nawet on nie wyskoczy jak królik z kapelusza. Nie odegra też roli samotnego szeryfa, rozprawiającego się z nękającym ich prokuratorem. Ale… Waśka to Waśka i jego obecność z pewnością by nie zaszkodziła. A powód był więcej niż poważny. Babcia Krystyna powiedziała wystarczająco wiele, by dziewczyna pojęła, że wujkowi Wiechciowi grozi odsunięcie od ukochanej pracy oraz inne ciężkie zarzuty, za które idzie się do więzienia. To się nie mogło zdarzyć! Kiedy Olga i Adam pakowali rzeczy przed nagłym wyjazdem do babci, dziewczyna zamknęła się w pokoju i włączyła komputer. Stronę dla weteranów Legii Cudzoziemskiej znalazła po pokonaniu paru barier i celowo ustawionych przez jej twórców zmyłek. Miała nadzieję, że przez lata hasło nie wywietrzało jej z głowy. Zgodnie z poleceniem Waśki nie zapisywała go nigdzie. Ale powtarzała sobie czasem szeptem, w trudniejszych chwilach, traktując je jak rodzaj zaklęcia. Pomagało. Wpisała je teraz uważnie w okienko, pamiętając, iż ma tylko jedną próbę i nie może się pomylić. Bo wtedy system weźmie ją za intruza i całkowicie zablokuje dostęp. Okej, udało się! Zgodnie ze wskazówkami Waśki odnalazła użytkownika kryjącego się pod pseudonimem Mosquito i napisała prywatną wiadomość: „Rudolf. Potrzebuję pomocy. Zojka”. Nic więcej nie mogła zrobić. I mówiąc szczerze, za bardzo nie wierzyła, że jej poczynania odniosą skutek. Jednak machina ruszyła. Tajemniczy Mosquito odebrał napisaną po polsku wiadomość, chociaż jej nie zrozumiał. Natomiast doskonale wiedział, kim jest Rudolf. Należało go znaleźć i przekazać informację. Była ważna. Tutaj inne nie docierały. Rudolf oraz inni straceńcy, o których świat wolałby nie pamiętać, a najlepiej w ogóle nie wiedzieć, mieli niepisaną umowę, że póki oddychają i są zdolni do działania, będą się wspierać w wypadku wyższej konieczności, a każdy zostawi wskazówki, jak do niego dotrzeć. Ostatnia informacja od Rudolfa głosiła, że wypływa jachtem z pewnego portu w Ameryce Południowej. Mosquito zatelefonował do kapitanatu portu Cartagena w Kolumbii, a następnie zadzwonił w jeszcze kilka miejsc. Nie czekał długo, Rudolf

odezwał się, wysłuchał wiadomości i na tym koniec. Tak to zawsze się odbywało. W środku nocy Zojkę obudził natarczywy sygnał telefonu. – Witaj, miłoczka, szto słucziłos’? – Poprzez trzaski w eterze usłyszała głos Waśki. Był łagodny i ciepły, lecz także pełen niepokoju. – Jestem ci potrzebny? – T… tak… – Zojka przez chwilę połykała łzy, nie będąc w stanie nic więcej powiedzieć. Waśka wyczuwał, co się z nią dzieje, i czekał, pozwalając jej dojść do siebie. – Jak szybko dałbyś radę przyjechać…? Rozmawiali jeszcze kilka minut, ponieważ chciał się dowiedzieć jak najwięcej. Połączenie co chwila się rwało, sygnał to zanikał, to wracał, aż wreszcie umilkł definitywnie. Waśka nie zdążył wyjaśnić ani gdzie jest, ani czy i kiedy da radę się zjawić… Nie miała więc pojęcia, że znajdował się w powiet­rzu, siedział za sterami niewielkiego prywatnego odrzutowca Gulfstream G550, zdążając w stronę Europy Środkowej. Właściciel gulfstreama zaś tkwił za kołem sterowym dalekomorskiego jachtu, odbijającego od wybrzeża w pewnym państewku Ameryki Południowej. Również w piątek mecenas Śmiertka cały dzień wydeptywała ścieżki w prokuraturze, zbierała informacje w szpitalu, gdzie pracował Stefan, grzebała w internecie, szukała oficjalnych, lecz przede wszystkim ukrywanych i nieoficjalnych informacji. Była praktycznie nieuchwytna, dopiero późnym wieczorem dała znać Krystynie, że coraz lepiej ogarnia sytuację. Ta jednak nie wiedziała, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie… Na miejscu była już Olga z Adamem. Adrian dzwonił parokrotnie z Niemiec, dopytując się, czy on sam może coś zrobić, żeby pomóc ojcu. Krystyna za każdym razem opowiadała o porannym widzeniu ze Stefanem, dodając, że będzie więcej wiedzieć po rozmowie z reprezentującą ich panią mecenas, więc niech czeka na wieści. Adrian zrozumiał z tego tyle, iż jest gorzej, niż przypuszczał. Nie uprzedzając nikogo, zabukował sobie najbliższy lot z Hamburga do Warszawy. Na miejscu zamierzał wynająć samochód. W sobotę, w porze śniadania, nieoczekiwanie zjechała do Rukławek mecenas Śmiertka. Krystyna powitała ją z nadzieją, jednak Klaudia wpadła jak po ogień, a przywitawszy się z rodziną Biernackich, nieomal siłą wyprowadziła swą klientkę na dwór. – Co się dzieje, czemu mnie pani wyciąga z domu? – zaniepokoiła się Krystyna. – To moi najbliżsi, przy nich można o wszystkim rozmawiać. – Nie o to chodzi, pani Krystyno. – Tym razem była w wyjątkowo krótkiej spódnicy, przynajmniej jak na prawniczkę, dosyć obcisłej. Do tego prosta biała bluzka na guziki, także jakoś niekojarząca się z zawodem adwokata. Dziwne, bo wcześniej pani mecenas sprawiała wrażenie osoby umiejącej się ubierać stosownie do okoliczności. Krystynie przemknęło przez głowę, iż może Klaudia chce, aby w prokuraturze ją zlekceważyli i nie brali poważnie? – A o co chodzi, stało się coś? – Owszem. Sprawa dotyczy korupcji w służbie zdrowia, jakiejś hipotetycznej zmowy o międzynarodowych mackach, i jest, jak to oni określają, rozwojowa. – Na przedramieniu prawniczki usiadła pszczoła, Klaudia trzepnęła ją odruchowo, lecz owad już zdążył ją użąd­lić. Skrzywiła się tylko lekko i popatrzyła z niejakim współczuciem na leżącego u jej stóp owada. – I po co ci to było, szkoda cię. Wybacz mała, moja wina… – Potrząsnęła głową, prędko wracając do rzeczywistości. – Pani Krystyno, wiem… No dobrze, przypuszczam, że ze względu na rodzaj sprawy oraz osobę prokuratora nadzorującego założono u pani w domu podsłuch. Jak również w telefonie stacjonarnym i samochodzie. – Kiedy, przecież bym zauważyła… – Bez żartów. No tak, podczas porannego najazdu policji na ich dom okazji było bez liku. – Więc co mam robić, poszukać tego czegoś…?

– Nic podobnego. Proszę normalnie rozmawiać, jeździć, gdzie pani chce, i zachowywać się jak zwykle. O ile, rzecz jasna, można czegoś takiego od pani wymagać w tych okolicznościach. W końcu pani mąż nie uczynił niczego karalnego, nie macie nic do ukrycia. – Dziękuję za te słowa i zaufanie. – Krystynie stanęły łzy w oczach. – Ja nie ufam nikomu – Klaudia na moment spochmurniała – i na ogół dobrze na tym wychodzę. Ale pan Bielak, legendarny Wiecheć, to inna kategoria człowieka. Za mało takich zostało, aby pozwolić zrobić któremuś krzywdę. Krystyna była dobrą obserwatorką. Wyczuła, że ta kobieta, mimo swego młodego wieku, przeszła niejedno. I że musiała walczyć o siebie, o swą niezależność. – Pani mecenas, proszę mi coś obiecać. – Zamieniam się w słuch. – Klaudia się uśmiechnęła, jak kameleon zmieniając się w radosną i pełną wiary w ludzi kobietę. Umiejętność godna podziwu i przydatna, zwłaszcza prawnikowi, zauważyła w myślach Krystyna, nim wyłuszczyła swą prośbę: – Proszę przyrzec, że jeśli… nie wiem, jak to ująć… Ale jeżeli nie będzie mogła pani nic zrobić albo będzie pani groziło na przykład wykluczenie z zawodu, wtedy pani się wycofa. – Nie mówi pani poważnie, prawda? – Jak najpoważniej. Zetknęłam się już wcześniej z Auksencjuszem Zarzecznym, toteż wiem, ile może i do czego jest zdolny. – Cokolwiek pani o nim wie, to mało, ja wiem więcej, zapewniam – stwierdziła chłodnym tonem Klaudia. – Natomiast o mnie nic pani nie wie, więc proszę się o mnie nie troszczyć. Najwyżej będę chodzić po ulicach, szkicować kamieniczki i przechodniów. Ale tych, których ja będę chciała, a nie których ktoś mi wskaże. Jeszcze jeden dowód, jak wiele przeszła, pomyślała ogarnięta nagłym współczuciem Krystyna, z wierzchu zahartowana, natomiast w środku… – Dobrze, przepraszam, nie wracajmy już do tego – powiedziała. – Co pani teraz zamierza? – Popracować nad sprawą, rzecz jasna. – Przecież mamy sobotę, prokuratura nieczynna… – Urząd nieczynny dla interesantów – poprawiła ją mecenas Śmiertka – natomiast policja i prokuratorzy są na nogach, węsząc, gdzie się da. Wiem już sporo o kulisach sprawy, mam nadzieję dowiedzieć się więcej swoimi kanałami. Adwokat dostający pierwszą w życiu sprawę ma jakieś własne „kanały”? – pomyślała sceptycznie Krystyna. Mimo całej sympatii do prawniczki uznała, że ta po prostu udaje szalenie otrzaskaną, podczas gdy w istocie niewiele może. – Widzę po pani minie, że waha się pani, czy postawić na mnie krzyżyk, czy wstrzymać się jeszcze trochę – zauważyła z lekkim przekąsem Klaudia, bez szczególnej pretensji w głosie. – Co może taka nieopierzona adwokatka, choćby połknęła wszystkie podręczniki prawa, tak pani myśli? Proszę sobie wyobrazić, że czasem zdziała więcej niż ustosunkowany i dobrze osadzony w środowisku starszy adwokat. System jest pełen dziur, do których tamci nie odważą się zajrzeć. W przeciwieństwie do mnie. Wszędzie pracują ludzie, oto pierwsze słabe ogniwo. Wszystkie dokumenty trafiają na dyski komputerowe, kolejne słabe ogniwo. Krążą pogłoski, plotki, istnieją animozje personalne i spory kompetencyjne, znów słabe ogniwo systemu. Wystarczy czy mam mówić dalej? – Wystarczy, i tak połowy nie zrozumiałam – odparła Krystyna. – Proszę mi tylko powiedzieć, kiedy wreszcie dowiem się czegoś konkretnego. Mecenas zamyśliła się chwilę, spoglądając na dom i pięknie utrzymaną posesję.

– Dziś będę mocno zajęta, w nocy również… – W nocy? – To pora, kiedy najlepiej buszuje się po ciemnej stronie internetu. Enigmatyczna w zamyśle odpowiedź dała Krystynie do myślenia. Słyszała o „ciemnej stronie internetu”, zdaje się, od Adama, a może od Olgi przy okazji omawiania jakiegoś jej artykułu? Nieistotne. W każdym razie wiedziała, że określa się tak tę część sieci komputerowej, gdzie dzieje się wszystko, co nielegalne. Można tam kupić broń, narkotyki oraz załatwić o wiele, wiele więcej… Także usługi hakerów, gotowych włamać się do dowolnej instytucji i spenetrować dysk dowolnego komputera. Coś szeptało Krystynie, że pani mecenas do tego właśnie nawiązuje. Miała jednak na tyle rozsądku, by nie pytać otwarcie. – Spotkajmy się w niedzielę. To najlepszy dzień, dzieje się najmniej, nawet prokuratura i policja muszą kiedyś odpocząć. – Dobrze, a gdzie? – Byle nie tutaj, z wiadomych powodów. U mnie też lepiej nie… z podobnych powodów. Proszę coś zaproponować. – Jest taki ośrodek w Szczepankowie, z dobrym domowym jedzeniem, pokojami, jeziorem i pomostami dla wędkarzy. Właścicielka to moja serdeczna przyjaciółka… – Wystarczy, wiem, gdzie to jest – ucieszyła się Klaudia. – Najlepiej jedźcie tam wszyscy od razu, poczuje się pani lepiej w miejscu, gdzie nie trzeba uważać na każde słowo, będę po południu. Aha, i nie dzwońcie tam ani głośno nie rozmawiajcie o wyjeździe. Rozumie pani, ściany mają uszy… A teraz do widzenia, bo czas goni. Pobiegła do trochę sfatygowanej terenówki w kolorze butelkowej zieleni, widać nabytej z drugiej ręki, wskoczyła za kierownicę, a potem ruszyła z kopyta, wzbijając na żwirówce tumany kurzu – i tyle ją widzieli. Krystyna, czując się trochę, jakby grała w filmie szpiegowskim, zawołała Olgę i Adama do łazienki, puściła głośno prysznic i wyjawiła podejrzenia oraz radę prawniczki. Całą rodziną zgodnie uznali, iż pomysł przeniesienia się do ośrodka w Szczepankowie jest doskonały. Jeszcze dziś dojadą tam Zojka z Krzyśkiem, uprzedzeni telefonicznie przez Adama (to raczej niemożliwe, aby również oni byli podsłuchiwani), i znajdą się tam wszyscy w komplecie. Krystyna była przekonana, iż Halinę taki najazd niezmiernie ucieszy, więc dokończyli śniadanie i prędko się spakowali. Załadowali klamoty do dwóch samochodów, ponieważ Krystyna nie chciała tracić swobody ruchów i wolała mieć swoje auto pod ręką. Ruszyli jedno za drugim żwirówką, kończącą się ostrym zakrętem, za którym wjeżdżało się na mało uczęszczaną asfaltową szosę. Żadne nie zauważyło podążającego za nimi w bezpiecznej odległości niepozornego auta osobowego o nieokreślonej barwie i tablicy rejestracyjnej zachlapanej błotem. Pierwsza Krystyna, a za nią Adam skręcili na asfalt i dodali gazu. Prawie w tym samym momencie zza drzewa wysunęła się jakaś zwinna postać z pudłem w ręku i czym prędzej opróżniła jego zawartość blisko prawej krawędzi asfaltówki. Osobówka o zachlapanych błotem numerach pojawiła się po niecałej minucie, kierowca skręcił ostro i dodał gazu. Pod kołami rozległ się chrzęst gniecionego szkła i syk uciekającego z opon powietrza. Znikająca wśród drzew i krzaków mecenas Klaudia Śmiertka uśmiechnęła się złośliwie. Potłuczone butelki sprawdzają się idealnie! Zanim odwiedziła Krystynę, przygotowała się na podobną okoliczność, podejrzewając, że Zarzeczny nie poprzestanie na podsłuchu. Za bardzo ciekła mu ślina na myśl o kolejnym awansie i wejściu wreszcie do przedsionka wielkiej polityki, by czegokolwiek zaniedbał. Brakuje wielkiej afery, takiej przez duże A? To się ją stworzy. Informacje od Egona Brühla, podane prosto na tacy, spadły jak z nieba. Powiązania i dowody były wprawdzie wątpliwe, w najlepszym razie

naciągane, istniały jednakże sposoby, aby to wszystko uwiarygodnić… Rozprawiwszy się z przyczepionym Krystynie ogonem, pani mecenas ruszyła okrężną drogą do terenówki. Zarzeczny prędzej pomyśli, że to jakieś miejscowe dzieciaki dla kawału rozsypały szkło na szosie, niż że ktoś nie zawaha się walczyć z nim jego własną bronią. To pewne. Samouwielbienie zaćmiewa wzrok.

Rozdział X PO KRUCHYM LODZIE ŁATWIEJ STĄPAĆ WE DWÓJKĘ

Dotarła wreszcie do samochodu, z ulgą opadła na miejsce kierowcy i odetchnęła głęboko. Nagle, nim zdołała temu przeszkodzić, otworzyły się drzwi od strony pasażera i w fotelu usiadł mężczyzna w skórzanej kurtce. – Widziałem, co pani zrobiła. – Naprawdę…? – Zdrętwiała, czyżby jednak byli sprytniejsi? – Tak. Sam bym to zrobił, no, może efekt byłby bardziej spektakularny… – Nie rozumiem. Kim pan jest? Nieznajomy wyciągnął rękę. – Wszyscy mówią mi Waśka. Mecenas Śmiertka prędko przeanalizowała w myślach sytuację. Słyszała o nim od Krystyny i podczas rozmowy ze Stefanem Bielakiem w areszcie. A także wcześniej. Dobrze byłoby mieć go po swojej stronie. O ile był człowiekiem, za którego się podawał. Ale to prędko się wyjaśni. Podała mu dłoń. – Na mnie mówią Klaudia.

Zojka z Krzyśkiem przyjechali pekaesem do Biskupca, skąd zabrała ich samochodem Olga. Niewiele rozmawiali po drodze, tak samo gdy byli już w ośrodku. Jakby wszyscy się umówili, że nie będą snuć żadnych spekulacji i wracać do sprawy aresztowania Stefana. Czekali na wieści od pani mecenas, ta jednak przez całą sobotę nie dała znaku życia. Niemniej jednak nie udało się wciąż omijać przykrych tematów, ponieważ niespodziewanie przyjechał Adrian. Zadzwonił jeszcze z Warszawy, z samochodu, na szczęście Krystyna wykazała się refleksem i niemal nie dając mu dojść do głosu, wyjaśniła, że nie zastanie nikogo w Rukławkach, ale czy pamięta, gdzie odbyło się przyjęcie weselne po ślubie jej i ojca. – No jasne, że pamiętam! To było… – Nie mów! – wrzasnęła w słuchawkę, Adrian zaś omal nie wpadł na poprzedzające go auto. – Nic więcej nie mów, ani słowa, tylko przyjeżdżaj, okej? Zgodnie z poleceniem nie powiedział już ani słowa, aż ujrzał na ekraniku telefonu, że połączenie zostało przerwane. Zrozumiał jedno – jego przybrana matka (bo słowo „macocha” było dlań nie do przyjęcia) żyje w jakimś okropnym stresie i naprawdę przyda się tam jego obecność. Jednakże jego przyjazd siłą rzeczy od nowa rozpętał dyskusję i szukanie sposobów wyjścia z pułapki. Halina proponowała skrzyknąć mieszkańców Biskupca i zorganizować demonstrację pod siedzibą prokuratury w Szczytnie… Olga szkicowała w myślach drapieżny artykuł o działaniu wymiaru sprawiedliwości po upolitycznieniu go przez ludzi opętanych żądzą władzy… Adam zastanawiał się głośno nad założeniem strony internetowej dla osób czujących się poszkodowanymi przez prokuraturę… Krystyna liczyła już tylko na panią mecenas, drżąc w duchu o przyszłość Stefana

i swoją… Adrian oświadczył, iż jeśli ta jakaś… Śmiertka w poniedziałek nie wyciągnie ojca z aresztu, zaangażują najlepszą międzynarodową kancelarię prawną i nie odpuszczą, choćby sprawa miała się skończyć przed Trybunałem w Strasburgu. Koszty nie grają roli… Przynajmniej w ten sposób wypełniali sobie jakoś czas, bo dla nikogo nie było tajemnicą, że dla Stefana najdotkliwszą krzywdą będzie zniszczona reputacja. Oskarżenia i przeciągające się postępowanie pozostawią nieuchronną rysę, nic nie przywróci utraconego zaufania pacjentów. Ludzie zaczną szeptać za plecami, wskazywać go sobie palcami, gadać, że zawsze był jakiś dziwny, słać anonimy, aż w końcu szpital zwolni go dla świętego spokoju. A mógł jedynie leczyć ciężko chore dzieci. Albo być Wiechciem, człowiekiem bez przeszłości i przyszłości…

Zojka z Krzysztofem starali się nie brać w tym wszystkim udziału. Niewiele mogli pomóc, przynajmniej na tym etapie. Tylko podtrzymywać na duchu babcię. Ale póki nie było pewnych informacji, co dalej z wujkiem Stefanem, mieli poczucie kompletnej nieprzydatności. Do tego Zojka czuła się zawiedziona nieobecnością Waśki… Nie powinna, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że ich przyjaciel mógł mieć trudności z przyjazdem, zresztą przecież sam także walczył z własnymi demonami. Była dorosła, czuła się dorosła, więc starała się go zrozumieć i nie żywić żalu. Po obiedzie, nawet nie umawiając się wcześniej, młodzi Biernaccy wyszli z ośrodka i powędrowali dobrze znanymi ścieżkami w stronę zagubionej w lesie chatki. Krzysiek zabrał swój nieodłączny aparat fotograficzny Hasselblad XPan II, model z dwa tysiące trzeciego roku, robiący zdjęcia na niemal zapomnianej już kliszy, w dodatku również panoramiczne! Najcudowniejszy prezent od babci Krystyny, która zamówiła do niego ręcznej roboty futerał z utwardzanej skóry, z wypisanym imieniem wnuka. Aparat budził powszechny zachwyt, chociaż bardziej wyglądem niż czym innym. Niektórzy ludzie nawet nie wierzyli, gdy Krzysztof wyjaśniał, że nie może wyświetlić i pokazać fotografii ot tak, bo w środku jest klisza, którą trzeba dopiero własnoręcznie wywołać w ciemni. A ci, co wierzyli, pukali się w czoło. Tyle zachodu dla zwykłego zdjęcia? Czemu nie kupi sobie cyfrówki? Nawet Zojka sądziła, że brat prędko ciśnie aparat w kąt i znajdzie sobie inne hobby. Tak się nie stało. A zdjęcia, zazwyczaj czarno-białe, niezwykle się jej podobały, choć wszystkich nie widziała, obejrzała właściwie całkiem niewiele. Krzysiek miał stos albumów i odatowane pudełka z wywołanymi już kliszami, lecz gdy prosiła, by je pooglądali razem, odpowiadał, że może kiedyś, bo są bardzo osobiste… bardzo szczególne. Nie jest gotów, by pokazać je światu, nawet jej. Na razie. Cóż, nie to nie, szanowała jego decyzję, gdyż widziała, że to dla niego coś o wyjątkowym znaczeniu, że mówił prawdę. Lubiła za to słuchać, jak z zapałem opowiadał o tradycyjnej fotografii, czasem pokazując jakieś pojedyncze zdjęcie. – Słuchaj, ten aparat może robić zdjęcia panoramiczne na zwykłej kliszy! Wyobrażasz to sobie? Są genialne, sama zobacz. Właściwie ani jedno nie jest doskonałe, ale właśnie o to chodzi. W tym cały urok i magia. Każde zdjęcie ma jakąś drobną wadę, nieostrość, rozmycie czy ziarnistość. W grę wchodzą nie tylko umiejętności, celowe triki, na przykład z ustawianiem przesłony, których wciąż się uczę, ale i specyfika konkretnego filmu. Ale przez to są autentyczne. W naturze nie ma doskonałych postaci ludzkich, idealnych domów czy krajobrazów. Najpiękniejsze są właśnie te drobne różnice, ta indywidualność, o ile uda się ją dostrzec i zatrzymać w kadrze. Niedoskonałości widziane pod innym kątem, w innym oświetleniu potrafią dosłownie oczarować. Na tym polega piękno. Rozumiesz, Zojka?

Rozumiała, tak jej się wydawało, gdy patrzyła na utrwalone przez niego krajobrazy, które niby tak dob­rze znała, ale zwykle okazywało się, że nie do końca. Chciała wiedzieć, jak wygląda na zdjęciach Krzyśka, bo była niemal pewna, że czasem robił jej fotografie. Albo po prostu stała blisko, gdy coś innego go zaciekawiło. – Masz jakieś zdjęcie Izy? – spytała kiedyś. – Nie mam. Jakoś nigdy się nie złożyło. Coś jej szeptało, że mówił prawdę. I nie wiedzieć czemu sprawiło jej to przyjemność. Tamtej soboty, idąc do chatki w lesie, Zojka nie spieszyła się, widząc, jak Krzysiek co jakiś czas sięga po aparat. Nie za często to robił. Film miał raptem kilkadziesiąt klatek, cóż to jest przy tysiącach w cyfrówkach, a wymiana, jeśli akurat miał zapasowy, była kłopotliwa i wymagała uwagi. Pstrykał więc oszczędnie, za to z większą uwagą, i rzadko uważał jakieś ujęcie za kompletnie zmarnowane. Pierwsza znalazła się przy chatce Wiechcia, czyli wujka Stefana. Wyglądało na to, że ktoś tu czasem zaglądał, obejście było wysprzątane, okiennice starannie domknięte. Sięgnęła po klucz ukryty między belkami. Leżał tam, jak zawsze. Zojka otworzyła drzwi i weszła. Z nostalgią popatrzyła na proste meble, fantazyjne korzenie na półkach, kuchnię z fajerkami. Wciągnęła głęboko w płuca zapach drewna, węgli, lasu, a także… specyficzny aromat dymu z cygara. Nie, to chyba niemożliwe. Podeszła do wiadra na opał i dostrzegła wrzucony tam niedopałek cygara. Waśka! Nie zawiódł jej jednak. Więc czemu nie wrócił do swojego domu, nie odwiedził Soni, w ogóle jeszcze nikomu się nie pokazał? Cóż, widać, jak to on, miał swoje powody… A skoro tak, to ona też będzie milczeć. W niedzielę narzucony przez mecenas Śmiertkę nakaz ukrywania się, bo to w istocie oznaczał pobyt całej rodziny w Szczepankowie, oraz kategoryczny zakaz omawiania sytuacji przez telefon, czy to z Klaudią, czy z kimkolwiek innym, stały się dla wszystkich prawie nie do zniesienia. Bezczynne czekanie nie leżało w niczyim charakterze i powodowało powolną, ale wyczuwalną utratę wiary w panią mecenas. Jedynie Zojka nie poddawała się ogólnemu przygnębieniu, uśmiechała się tajemniczo i jakby celowo stroniła od reszty towarzystwa. Zauważył to jedynie jej brat, bo inni nie mieli głowy, zajęci robieniem dobrej miny do złej gry. Dziewczyna wyszła z ośrodka, ale nie drzwiami, przeskoczyła po pros­tu przez barierkę na balkonie i wylądowała w miękkiej trawie. Krzysiek akurat stał przed oknem w swoim pokoju. Widząc, jak skręciła trochę w bok od normalnej ścieżki nad jezioro, bez namysłu ruszył w ślady siostry. Zaśmiał się bezgłośnie na myśl, że zawsze tak było, ona pierwsza gdzieś gnała, wołało ją coś, jakiś głos w duszy, czy też po prostu dawne dziecięce ucieczki weszły jej w krew. A on zawsze podążał za nią. No, prawie zawsze… Jak byli młodsi. Teraz ich drogi miały się rozejść bardziej niż kiedykolwiek. Gdy to pojawiała się, to znów znikała między drzewami, przypomniał sobie o aparacie. Został w pokoju. A niech to! Dobrze wiedział, że najlepsze ujęcia przechodziły mu koło nosa, kiedy nie miał ze sobą hasselblada. To było jak prawo natury, pewne, wielokrotnie sprawdzone. Prychnął ze złością i czym prędzej wrócił do pokoju. Co tam, zawsze potrafił znaleźć Zojkę. Tak jak i ona jego.

Krystyna nie mogła się powstrzymać, przed porą głównego posiłku zadzwoniła do pani mecenas. „Abonent czasowo niedostępny” – poinformował ją obojętny głos, jak się zdawało, z nutą pewnej ironii. Pokręciła przecząco głową, dostrzegając spojrzenia Olgi i Adama. Nic

z tego, trzeba czekać. W porze mniej więcej podwieczorku Halina zaprosiła do przeszklonego atrium grupkę swoich gości, naprawdę przejętych losem Doktora ze Szczepankowa, jak zaczęła go nazywać okolica, odkąd przestał być Wiechciem. Stefanem był dla najbliższych. Dreptała tam i z powrotem, donosząc a to ciasto, a to dzbanek kawy czy też butelkę wina i korkociąg. Niestety, rozmowa się nie kleiła, na stole brakowało już miejsca, a nikt jakoś nie miał ochoty na miejscowe rarytasy. Nawet wino nie zyskało powodzenia. Pani mecenas spóźniała się. Po jakimś czasie do towarzystwa dołączyli młodzi Biernaccy i oboje zaczęli pałaszować ciasto z właściwym sobie młodzieńczym apetytem. Zwłaszcza że nie było ich na obiedzie. Adam z Olgą nie czynili im z tego powodu żadnych uwag, zdarzało się to już nie raz, w dodatku ich dzieci tak naprawdę nie były już dziećmi. A Szczepankowo stało się ich drugim domem. Zwłaszcza Zojki. Minęła dziewiętnasta. Pani mecenas spóźniała się coraz bardziej… Halina zachodziła w głowę, co by tu zrobić, aby jakoś uspokoić gości, wykazujących już wyraźnie całą gamę emocji. Od przygnębienia poprzez irytację po wyraźną złość wskutek przeciągającej się bezczynności. I wtedy zza okna dał się słyszeć warkot silnika i chrzęst opon na żwirze. Psy rozszczekały się, lecz zaraz umilkły, z pewnością rozpoznawszy tego, kto zajechał pod dom. Obecni popatrzyli na siebie z niejakim rozczarowaniem. Psy nie znały pani mecenas, toteż nie dałyby się tak natychmiast obłaskawić. – Zobaczę, kogo tam niesie… – zaczęła Halina, lecz nagle głos zamarł jej na ustach. Do atrium wszedł blady i wymizerowany, z niepewnym jeszcze uśmiechem na twarzy… Stefan! Krystyna nie wierzyła własnym oczom, ale to był on, więc zerwała się, przewracając krzesło, i padli sobie w objęcia, jakby się nie widzieli sto lat, a nie raptem kilka dni. Nieśmiały grymas na twarzy Stefana przerodził się w uśmiech pełen niekłamanego szczęścia. Następna pojawiła się mecenas Śmiertka, w tej samej obcisłej spódnicy i białej, pomiętej teraz i przybrudzonej bluzce, w której Krystyna widziała ją po raz ostatni. Nie przejmując się ogólnym zamieszaniem, jakie wywołało ich przybycie, Klaudia dostawiła do stołu krzesło, usiad­ła, nalała do kieliszka po brzegi wina i wypiła duszkiem. – Uff… – Odetchnęła głęboko. – Tego mi było trzeba! Od ponad czterdziestu ośmiu godzin jesteśmy na nogach. Czuję się jak po tygodniu w szkole przetrwania. To był istny majstersztyk, nasze postępowanie powinno trafić do podręczników. Ale nie trafi… – zachichotała, widać wcale tym faktem niezmartwiona. – Może i lepiej… – Jesteśmy…? Wasze postępowanie…? – Krystynie nie umknęła ta liczba mnoga. – Pani pracowała z kimś, o kim nie wiem? – Waśka! – zawołała Zojka, natychmiast rozwiązując zagadkę. Podbiegła, bo właśnie wszedł, i dosłownie wskoczyła na niego, jakby wciąż była jedenastoletnią dziewczynką. Dla dawnego komandosa różnica ciężaru była niczym. Uściskał swą ulubienicę jak najdroższy skarb i szepnął jej na ucho: – A co, nie wierzyłaś, że przyjadę, przyznaj się. – Wierzyłam! – odszepnęła z pełnym przekonaniem. – A od wczoraj wiedziałam, że jesteś w pobliżu, więc wszystko musi się dobrze skończyć. – Ty jedna wiedziałaś, a nikt inny się nie zorientował? – prowokował Zojkę pełnym niedowierzania tonem, stawiając ją wreszcie na ziemi. – Akurat, teraz to możesz sobie mówić, co chcesz. – Oj, oj… Ktoś tu mnie nie docenia! – Pogroziła mu palcem. I wyjaśniła z jawną

satysfakcją: – W chatce Wiechcia wyczułam dym z cygara. A w wiadrze zostawiłeś niedopałek. Opuszczasz się, kiedyś byś nie popełnił takiego błędu… – To nie był błąd, tylko wiadomość. Zojce rozświetliły się oczy, kiedy dotarło do niej, co powiedział. To była wiadomość dla niej. Tylko dla niej. I od razu ją zrozumiała! Tymczasem wszyscy zdążyli się już wyściskać, niektórzy parokrotnie, więc zaczęli zajmować miejsca przy stole, oczekując sprawozdania. Pani mecenas kończyła drugi kieliszek wina, w ruch poszedł dzbanek z kawą i inne napoje, co widząc, Halina podreptała do kredensu, gdzie trzymała trunki na specjalne okazje. Znalazł się nawet ararat dla Waśki, który usiadł na parapecie szeroko otwartego okna i wyciągnął z kieszeni kurtki cygaro. Dym ulatywał na zewnątrz i nie przeszkadzał innym. Zresztą tego wieczora nic by nikomu nie przeszkadzało. Wszyscy czekali w napięciu na relację z ostatnich wydarzeń. Zaczęła pani mecenas: – Nie wszyscy z państwa zdążyli mnie poznać, więc zacznijmy od tego. Jestem adwokatem świeżo po aplikacji, to była moja pierwsza sprawa. Mam trzydzieści cztery lata… – Studia trochę się przeciągnęły… – zauważył ktoś, chyba Olga. – Rzeczywiście, zaważyły pewne sprawy osobiste, ale to nie ma nic do rzeczy – skwitowała prawniczka chłodnym tonem. Krystyna ją rozumiała, wszak już wcześniej doszła do wniosku, że ta kobieta przeszła to i owo w życiu. – Nazywam się Klaudia Śmiertka. Chyba je zmienię… – zafrasowała się raptem – może odstraszać klientów. – Ani się waż! – wtrąciła stanowczo Krystyna. – Takie nazwisko to istny dar. Zwraca uwagę, nie można go zapomnieć, nigdy nie będziesz jednym z tysięcy anonimowych adwokatów. To nazwisko stanie się głośne, jestem tego pewna. – Powiedzmy… – Prawniczka machnęła ręką i wróciła do zasadniczego tematu: – Po informacji od pani Krystyny o okolicznościach aresztowania jej męża stało się dla mnie jasne, że to prokurator podrzucił dokumentację i pieniądze. Nasuwają się dwa pytania: dlaczego to zrobił i skąd wziął owe dokumenty? Oraz trzecie: co zawierały? Najpierw jako pełnomocnik prawny załatwiłam sobie i pani Krystynie widzenie ze Stefanem Bielakiem. Nic nie wniosło. I dobrze. – Jak to dobrze? – zdziwił się Adrian. – Zwyczajnie. Ludzie niewinni nie potrafią się bronić, ponieważ nie mają czym. Nie szykują sobie zawczasu alibi, nie prowadzą szczegółowych zapisków, co i kiedy robili, bo i po co? – No tak, rozumiem, gdyby ojciec się bronił na wszelkie sposoby, sypał nazwiskami i oskarżał, kogo się da, nabrałaby pani podejrzeń. – Właśnie, już pan zrozumiał. Dalej musiałam dotrzeć do niby to obciążających go materiałów. I tu zaczęły się schody. Prokurator regionalny odsyłał do rejonowego, bo tylko on prowadzi ogólny nadzór nad podległymi mu jednostkami. Prokurator rejonowy jest w terenie. Kiedy go wreszcie dopadłam, okazało się, że dokumenty są w drodze. Co oznacza w tłumaczeniu na polski, iż dokładnie wiadomo, gdzie się znajdują, ale komuś zależy, bym obejrzała je jak najpóźniej. Najlepiej, jak już sąd wyda postanowienie o trzymiesięcznym areszcie. Na szczęście musieli je wprowadzić do systemu, zrobić skany i opis, ponieważ inaczej sędzia nie miałby materiału do orzekania. Wprawdzie mógłby wydać postanowienie, opierając się na wniosku Auksencjusza Zarzecznego, jednakże ja, jako pełnomocnik Stefana Bielaka, mogłabym wnieść szereg zastrzeżeń wobec procedury zatrzymania podejrzanego. – I powołać się na to, że nie przedstawiono pani materiałów prokuratury – podsunęła Krystyna. – Też. Choć tę kwestię by przeskoczyli, powołując się na ograniczenia czasowe. Po czym

sąd zarządza przerwę, obrońca otrzymuje dokumenty i rozprawa zostaje wznowiona. Jeśli wszystko odbyło się, jak przypuszczałam, prokurator podrzucił takie dokumenty, że przedłużenie aresztu miał gwarantowane. – A błędy proceduralne przy aresztowaniu? – Niestety, pani Krystyno, to nie Ameryka. U nas nie mają takiego znaczenia. W dodatku jest tylko pani słowo przeciwko słowu prokuratora, że było tak, jak pani twierdzi. – Nie wierzę, że tak to działa. – Na ogół nie działa. Państwa sprawa jest wyjątkowa. Zarzeczny chciał sobie z niej zrobić trampolinę do dalszej kariery. Ja mu wyskoczyłam jak diabeł z pudełka, bo założył, iż żaden renomowany adwokat nie zechce stanąć z nim w szranki i skończy się na przydzielonym z urzędu. Tyle że w jego oczach ja czy obrońca z urzędu to wszystko jedno… – Koszmar. – Nie, normalka. Nie poszłam na posiedzenie sądu, jedynie wystosowałam pismo z zastrzeżeniami, żeby był ślad. Sąd bez wahania przedłużył areszt do trzech miesięcy. – Ale… – Krystyna dotknęła ramienia Stefana, jakby pragnęła się upewnić, że mąż siedzi obok. – Kiedy nic się nie da zrobić, trzeba się skupić na reszcie – oświadczyła Śmiertka, kończąc kieliszek wina. Trzeci. – Nie byłam na rozprawie, lecz znałam treść dokumentów i dalszą linię postępowania prokuratora Zarzecznego. – Skąd? – Adrian pierwszy zadał nurtujące wszystkich pytanie. Mecenas popatrzyła w ciemne okno. Kiedy się odezwała, widać było, że starannie dobiera słowa: – Wszystko, co ktoś zapisze w sieci, na serwerach lub zabezpieczonych dyskach komputerowych, ktoś inny może odczytać. Nie ma zabezpieczeń nie do pokonania. To kwestia sprzętu i umiejętności, dotarcia do właściwego człowieka. Tyle mam na ten temat do powiedzenia. Krystyna przypomniała sobie zapowiedź młodej prawniczki, że zamierza pracować w nocy, mimo że urzędy są zamknięte. Po ciemnej stronie internetu. – W sobotę rano wiedziałam już wszystko. Niedawno do prokuratora regionalnego w Lublinie zgłosił się Egon Brühl, syn Helmuta Brühla, jak państwo wiedzą, poróżnionego z bratem, Stefanem. Ponoć zwróciła się do niego niemiecka rodzina, jakoby poszkodowana przez Stefana Bielaka, polskiego chirurga, który za sowitym wynagrodzeniem zorganizował poza kolejnością operację ich dziecka. Operacja się nie powiodła, z powodu oczywistych błędów lekarskich, a dziecko wróciło w trumnie i zostało skremowane. Pan Bielak wyparł się wszystkiego oraz odmówił zwrotu pieniędzy. – A niby dlaczego przyszli z tym akurat do Egona? – Bo nie mieli do kogo, byli w rozpaczy, a dziwnym trafem dowiedzieli się, że Bielak jest jego stryjem i że są mocno skłóceni… Takie tam mało wiarygodne wyjaś­nienia, ale praktycznie nie sposób ich podważyć. Stefan, który wiedział o tym z mowy prokuratorskiej w trakcie posiedzenia sądu, tylko bezsilnie zaciskał ręce. – Egon Brühl oświadczył, iż czuł się niejako zmuszony do wyjaśnienia tej sprawy, skoro zarzuty dotyczyły jego krewnego. Rzekomo zaczął na własną rękę prowadzić śledztwo, w rezultacie czego dostarczył dokumentację leczenia dzieci, które zmarły wskutek źle przeprowadzonych operacji. Oraz pieniądze, rzekomo odzyskane przez część rodziców od Bielaka w zamian za ich milczenie. – Przecież to się kupy nie trzyma!

– Spokojnie, dojdziemy do prawdziwego wyjaśnienia. W każdym razie z perspektywy tamtego prokuratora wyglądało to wiarygodnie, postanowił więc zaangażować się osobiście. A nawet „pomóc” trochę wymiarowi sprawiedliwości, podrzucając w domu państwa wiadomą kopertę. – Przecież z czasem wszystko by się wyjaśniło! – wybuchnęła Krystyna. – Sprawdzono by wyjazdy męża, policja porozmawiałaby po swojemu z owymi „poszkodowanymi” rodzicami, sprawdzono by konta męża, ewidencję leków w szpitalu. Wyszłaby piramidalna bzdura i odbiła się rykoszetem na tym Zarzecznym! – Otóż niekoniecznie. Po pierwsze, on uwierzył, że wpadł na ślad grubej afery i we własnym mniemaniu oddaje przysługę wymiarowi sprawiedliwości. Na wszelki jednak wypadek prokuratorem prowadzącym sprawę został jego podwładny. Zrozumcie, policja prowadzi mnóstwo śledztw nadzorowanych przez prokuraturę, jeśli jakieś utknie i nawet okaże się strzałem w płot, w masie nie ma to znaczenia. – To znaczy… – zamyśliła się Krystyna – że jeśli nawet dużym nakładem kosztów uzyskalibyśmy wreszcie w kolejnych instancjach uniewinnienie, ten cały Auksencjusz byłby czyściutki jak świeżo wykąpane niemowlę, chociaż praktycznie mam pewność, że osobiście podłożył te niby-dowody. Tylko Stefan wyszedłby z tego uwalany błotem nie do zmycia. – Albo i gorzej. – Pani mecenas dopiła wino. – Co jeszcze? Przecież nie wsadzą go, tyle ustaliliśmy chyba. Zresztą siedzi tu obok, już nie jest w areszcie. – Spokojnie, pani Krystyno, wyjaśniam, jak przedstawiała się sprawa z perspektywy Zarzecznego, co miał nadzieję ugrać, póki na scenę nie wkroczyłam ja z panem Waśką. – Klaudia zerknęła w stronę Rosjanina, lecz ten siedział spokojnie na parapecie, jakby nic go nie dotyczyło. – Otóż głośne aresztowanie znanego chirurga pociągnęłoby za sobą szeroko zakrojone śledztwo, przesłuchania w środowisku medycznym, sprawdzanie dokumentów szpitalnych oraz całą masę innych czynności śledczych. A nie ma środowisk absolutnie, kryształowo czystych, zgadza się? Gdzieś znaleźliby luki w dokumentacji, u kogoś niedobór leków, to znów trudne do uzasadnienia wpłaty na konto. Zaczęłoby się donoszenie, byle tylko wybielić siebie, i byłaby z tego jakaś afera lub choćby aferka do rozdmuchania. Czyli… pełny sukces prokuratury. Awanse, nagrody i punkty u trzymających władzę. Proste. – Ale tak nie będzie? – zapytała zdenerwowana Krystyna. Mecenas Śmiertka nalała sobie czwarty kieliszek wina i rozsiadła się wygodnie. Zapanowała cisza, wszyscy czuli, że prawniczka ma w kapeluszu ślicznego królika, którego zaraz wyciągnie. – Wiemy już, co się miało i powinno stać. Ale do tego nie dojdzie, choć mało brakowało… Więc tak. W sobotę rano wiedziałam, że Egon dostarczył spreparowane dowody, a prokurator zaczął grę o wysoką stawkę. Jadąc do pani, przewidziałam podsłuchy i to, że będziecie pod obserwacją, toteż poprosiłam, by nie korzystać z telefonu i zmienić miejsce pobytu. Zatem wszyscy pojechaliście grzecznie do Szczepankowa… – Przecież mogli obserwować dom i ich śledzić! – zauważył Krzysztof, chłonący każde słowo prawniczki. – Brawo, młody człowieku. Dojeżdżając, zauważyłam niepozorną osobówkę z zabłoconymi numerami, której kierowca nie miał w tamtym miejscu nic do roboty. Więc skłoniłam panią Krystynę z rodziną do opuszczenia domu, a sama zaparkowałam spory kawałek w bok na leśnej przecince i podkradłam się do skrętu na asfalt. Po półgodzinie przejechaliście tamtędy dwoma samochodami, a w ślad za nimi w bezpiecznej odległości sunęła owa osobówka. Niestety, zatroszczyłam się, aby nie ujechała daleko.

– Jak pani to zrobiła? – zapytał bez tchu Krzysztof. – Wysypałam na asfalt potłuczone butelki. – Czad! – Ja myślę. – Pani mecenas skinęła głową, zadowolona z siebie. – Liczę, że mnie nie wydacie, bo to jednak przestępstwo. – Ale uzasadnione. – Tak, owszem… Wróciłam do swojego wozu, a tam już czekał na mnie jakiś facet… – O cholera! – wymknęło się Krystynie. – Załatwiła go pani? – zaciekawił się Krzysztof. – Ghym… Facet miał skórzaną kurtkę i bez pytania władował się na siedzenie pasażera. Myślałam, że już po mnie, umoczyłam na całej linii. Wtedy przedstawił się jako… – Waśka! – zawołała gromko Zojka. – Swoją drogą skoro wszyscy go dobrze znacie, szkoda, że nikt mnie nie uprzedził… – Przerwała na chwilę i machnęła ręką. – Nieważne. Ważne, że dosyć szybko przekonał mnie do współpracy i zaczęliśmy wspólnie układać kawałki puzzli we właściwych miejscach. Do tej pory wiedziałam tylko o Egonie Brühlu, sprawdziłam jego rodzinę i zobaczyłam, że Stefan Bielak to stryj Egona. Waśka przedstawił mi wypadki sprzed paru lat, czyli odkrycie pewnego poniemieckiego bunkra i związane z tym nadzieje brata Stefana, Helmuta Brühla. Zawiedzione i zaprzepaszczone, co uczyniło go śmiertelnym wrogiem pana Stefana. W nocy dogrzebałam się do informacji, że Egon jest zameldowany w jednym z lubelskich hoteli. Pojechaliśmy tam i… – zwróciła się do Waśki, spokojnie popijającego koniak – może teraz ty przejmiesz pałeczkę? – Nie ma potrzeby, świetnie ci idzie. To twój dzień. – Dzięki. Jak wolisz. Jechaliśmy około trzech godzin, po drodze Waśka odbył parę rozmów telefonicznych, rozmawiając głównie po niemiecku. Pod hotelem w Lublinie kazał czekać, wysiedliśmy, dopiero kiedy odebrał jakąś wiadomość. Nie zdradził mi, czego dotyczyła, i… mówiąc prawdę, jestem mu za to wdzięczna. Potem dyskretnie ominęliśmy hotelową recepcję i zapukaliśmy do pokoju Egona… – Włamaliśmy się, skacząc z balkonu pokoju piętro wyżej – skorygował od niechcenia Waśka. – Bądź dokładna. – Do jednego przestępstwa już się przyznałam… – Zapominasz o zhakowaniu komputerów w prokuraturze. – To drugie. Włamanie trzecie… – Nic nie wyjdzie poza te ściany, ręczę za to. Klaudia westchnęła z nieco teatralną rezygnacją, osłabiła opory kolejną porcją wina i kontynuowała: – Egon był kompletnie zaskoczony. Właśnie oglądał telewizję. Waśka zakneblował go i przywiązał do łóżka. Następnie otworzył jego komputer, poszukał czegoś i pokazał mu relację na żywo z jakichś pożarów w Niemczech. To płonęły redakcje dwóch lokalnych gazet o nastawieniu nacjonalistycznym, należących do Egona. Facet po prostu zesztywniał z przerażenia, bałam się, że dostanie zawału. Następnie Waśka wyjął strzykawkę z przezroczystym płynem i uciął sobie z Egonem pogawędkę. Mówił do niego wyłącznie po rosyjsku. Widać było, że bratanek Stefana świetnie rozumie, a nawet jeśli nie, w ogóle się nie odzywał. Najprawdopodobniej brał Waśkę za przedstawiciela rosyjskich służb specjalnych. Wszyscy znamy ich metody, więc nic dziwnego, że tamten nawet nie próbował zmyślać, tylko ze łzami w oczach wyznał grzechy, obawiając się choćby jednym słówkiem spytać, czemuż to rosyjskie służby miałyby się nim interesować. Może uroiło mu się, że Stefan zoperował z sukcesem dziecko jakiegoś rosyjskiego dygnitarza, a ten mu się teraz odwdzięcza? Mniejsza

o to. Wyznał prędko, że zamierzali z ojcem pogrążyć Stefana Bielaka i pozbawić go wszystkiego, co miało dlań znaczenie. Żeby cierpiał. Wielu rodziców w Niemczech wysyła dzieci na zagraniczne zabiegi, które nie wszystkie kończą się dobrze. Wmawiali tym biedakom, że doktor Bielak jeździł po świecie i dokonywał płatnych zabiegów w podejrzanych klinikach. Przedstawiali się jako jedni z poszkodowanych, którzy zbierają dowody, toteż otrzymywali prawdziwą dokumentację chorób dzieci i oświadczenie, że to Stefan Bielak dokonywał operacji. Niektórzy z rodziców odmawiali, ponieważ nie spotykali go, będąc z dziećmi w owych klinikach. Ale wielu dało się przekonać, że przecież nie wiedzieli, kto naprawdę wykonywał zabiegi, nie było ich wszak na sali operacyjnej. Zrozpaczeni rodzice, co przecież zupełnie naturalne, pragnęli, by ktoś poniósł odpowiedzialność za śmierć dzieci. Tym sposobem obaj Brühlowie zgromadzili sporo wiarygodnie wyglądających dokumentów. Przy kiepskim obrońcy Stefanowi groził pokaźny wyrok, nawet gdyby proces miał być poszlakowy. Wiadomo, jak to działa, taka pokazówka ku chwale nowego ministra… – Wynająłbym ojcu najlepszych europejskich adwokatów, nie ma mowy, żeby w końcu nie doszło do uniewinnienia! – oświadczył z mocą Adrian. – Oczywiście, sama bym do tego doprowadziła – zgodziła się prawniczka. – Ale w której instancji? Ile miesięcy czy lat pan doktor przesiedziałby w celi? Po wyjściu nie miałby do czego wracać. O to przecież chodziło Helmutowi i Egonowi, zyskaliby satysfakcję. – Co zrobiliście dalej? – Krystyna uznała, że już dość tych rozważań na temat piekła, jakiego uniknęli. – Egon, przekonany, że lada chwila może zginąć z rąk Waśki, opowiedział wszystko dokładnie i zgodził się zeznawać przed prokuratorem. Więc pojechaliśmy do niego. – Gdzie, kiedy, w sobotę? – zdziwiła się Krystyna. – Pewni ludzie mają nienormowany czas pracy, a właściwie pracują cały czas. Pojechaliśmy w środku nocy do domu prokuratora rejonowego w Szczytnie i przedstawiliśmy mu Egona Brühla oraz jego pełne zeznanie, które zainteresowany z chęcią potwierdził osobiście. – Niesamowite, tak po prostu? – Niezupełnie. Waśka staranował bramę samochodem Egona i zanim pod domem pojawili się ochroniarze, minęło kilka minut, w trakcie których przekonał pana prokuratora, by nas jednak wysłuchał, inaczej pan Auksencjusz Zarzeczny będzie miał do niego uzasadnione pretensje. – Przekonał…? – Krzysiek chętnie posłuchałby więcej o metodach Waśki. – Wystarczyło poprosić – rzucił od okna komandos. – Następnie wszyscy udaliśmy się do Lublina, do domu prokuratora regionalnego. Obyło się bez taranowania bramy. Podwładny wyjaśnił sprawę Zarzecznemu, my dorzuciliśmy swoje i wyszło na to, że pan prokurator poczuł wdzięczność za uchronienie go przed kompromitacją. Oczywiście wywikłałby się, jak każdy zdolny politykier, zrzucając odpowiedzialność na swoich ludzi, lecz smrodek by pozostał. To było dziś rano. Wydał polecenie zamknięcia sprawy. Nie będą ścigać Helmuta i Egona za fałszywe zeznania, bo… chodzi o uniknięcie owego ewentualnego smrodku. Nie było sprawy i już. Ze względu na krążące już plotki dyrektor szpitala w Biskupcu otrzyma oficjalne podziękowanie za pomoc doktora Bielaka, który na prośbę prokuratury zgodził się wziąć udział w policyjnej prowokacji. Wszystko w temacie. – Jakie wszystko? – Krystyna nie dała się zbyć. – Stefan jest wolny, a przecież mamy niedzielę. Nie wierzę, że sądy pracują w święto i zwalniają ludzi z aresztu, bo tak nam się podoba. – Rzeczywiście, to się nie zdarza. Jednakże telefon ministra do naczelnika aresztu i opieprzenie go za bałagan oraz gubienie faksów, w szczególności tego z nakazem

natychmiastowego zwolnienia doktora Bielaka, mogą zdziałać cuda. – Sam minister interweniował, no, no! – Krzysiek był pod wrażeniem. Mecenas Śmiertka nie uznała za konieczne informować, iż wśród jej licznych talentów wysoko plasuje się umiejętność naśladowania głosów znanych ludzi… Wszyscy byli szczęśliwi i rozradowani. Krystyna i Stefan nie mogli nacieszyć się sobą. Inni gratulowali im szczerze szczęśliwego zakończenia kłopotów. Stefan martwił się o zdrowie żony i przebieg kuracji, w zasadzie tylko o tym myślał. Krystyna zauważyła, że Klaudia tryska humorem, lecz jest naprawdę zmęczona. Pewnie już chętnie pożegnałaby się z nimi, ale siedziała na krześle jakby na siłę, tylko czasem zerkając ukradkiem w stronę pogrążonego w zadumie Rosjanina. Ten raz i drugi pochwycił jej spojrzenie. Czyżby coś się za tym kryło? – pomyślała Krystyna. Niemożliwe. Tyle ich dzieli… Wiek, choć to może nie taka znów bariera… Ale Waśka wyglądał, jakby przeżył już swoje i nie miał ochoty na więcej. A ona… – Pójdę przywitać się z Sonią, a rano zabiorę ją do domu – rzucił teraz komandos i traktując to jak po­żegnanie, zsunął się z parapetu na dwór i zniknął w mroku.

Rozdział XI ZOJKA i JASIEK

Koniec roku szkolnego dla Zojki oznaczał, że to jej ostatnie uczniowskie wakacje. Przed nią matura, a potem już będą wakacje przedstudenckie. Długie. Nie wątpiła, że zda maturę i dostanie się na studia. Wiedziała jednak, że kierunek, który wybrała, jest bardzo oblegany, a więc musi nie tylko świetnie zdać egzamin dojrzałości, ale również mieć jak najlepsze wyniki z wybranych przedmiotów. Czyli oczywiście z języków. Oraz, co ją zdziwiło, z matematyki. Ważna jest też historia. Matematyki się nie bała, historii… trochę. Ostatecznie nie można być najlepszym ze wszystkich przedmiotów. Ale przecież to w końcu tylko kwestia powtórzenia materiału, a pamięć miała świetną. Rezygnacją z weterynarii zadziwiła całą rodzinę. – Mamo, przepraszam, że naraziłam was na koszty związane z korepetycjami z chemii. Naprawdę chciałam iść na weterynarię, ale nie mogę. Praca w klinice Jaśka unaoczniła mi to bardzo dobitnie. Nie mogę patrzeć na cierpienie zwierząt i nawet to, że mogłabym im pomagać, nie spowodowało zmiany mojego nastawienia. Prawie mdleję, gdy jakieś zwierzę nie przetrzymuje operacji. Jestem za słaba psychicznie i nic nie mogę na to poradzić. Jasiek starał się tłumaczyć mi różne aspekty tego zawodu, ale nic nie wskórał. Nie mogę i już. O wiele łatwiej przychodziłoby mi operowanie ludzi. Chociaż… też nie wiem, co zrobiłabym, gdyby na stole operacyjnym umarło mi dziecko. Ciągle tu myślę o wujku Stefanie. Nie, zdecydowanie wszystko, co ma związek z medycyną, nie jest dla mnie. – Córeczko, wybór studiów to bardzo ważna decyzja. Może zaważyć na całym twoim życiu. Nie przepraszaj za korepetycje, rolą rodziców jest wspierać dziecko, a jeśli ono gdzieś popełni jakiś błąd lub po prostu początkowo dokona mylnego wyboru, lepiej sprostować to od razu, niż brnąć dalej tylko dlatego, że już zostały poniesione jakieś koszty. – Olga przytuliła mocno Zojkę i powiedziała jeszcze, że nie martwi się zmianą jej decyzji, zdziwiła się tylko, bo myślała, że ta weterynaria jest dla niej wymarzona. – Wiem, jak kochasz zwierzęta, rozumiałam twój wybór. Ale rozumiem też, jak się czujesz, kiedy nie można nic zrobić. Cokolwiek wybierzesz, obydwoje z ojcem będziemy cię popierać. A gdybyś potrzebowała jakiejś pomocy, oczywiście także finansowej, nie wahaj się o nią poprosić. – Lingwistyka stosowana, to bardzo oczywisty wybór. – Gdy Olga powtórzyła Krystynie tę rozmowę, babcia od razu wiedziała, o co chodzi. – W zasadzie nigdy nie wierzyłam w tę jej weterynarię. Rozumiałam tylko powody, dla których chciała wybrać ten zawód. Ale przecież Zojka od dziecka twierdziła, że będzie podróżniczką. – Wielką, bardzo znaną podróżniczką – dodał Krzyś, który właśnie wszedł do mieszkania i drapał za uszami witającą go Tejkę. – Babciu, jak długo będziesz tym razem w Warszawie? – Jutro rano wracam, jestem tu z Adrianem, który wozi mnie niczym osobisty kierowca. Ale placki kartoflane wam zrobię, właściwie głównie dlatego przyszłam. – Szkoda, że nie zostaniesz dłużej, chciałbym się poradzić w pewnej kwestii.

– Krzysiu, przecież lada moment zjedziecie do Szczepankowa, będziemy mieli całe dwa miesiące na roz­mowy. – Czy ktoś wychodził z Tejką? – Do mieszkania wpad­ła Zojka, poklepała szalejącą z radości suczkę i zarzuciła babci ręce na szyję. – Jak się czujesz, kochana babciu? Rano miałaś chemię, tak? Może połóż się chociaż na chwilę w moim pokoju, odpocznij sobie. – Moja najtroskliwsza dziewczynka – rozczuliła się Krystyna. – Nie martw się o mnie, skarbie, naprawdę nie czuję się źle. Mój organizm uodparniał się przez tyle lat, że teraz wystarczy mu siły i energii na całą chemię świata. Tylko spójrz na mnie, czy ja wyglądam na chorą? Rzeczywiście, nie wyglądała. Leciutki makijaż i bardzo twarzowa, świetnie dobrana peruka sprawiały, że Krystyna nie wyglądała na babcię, a już na pewno nie na chorą babcię. Mówiąc o swoim dobrym samopoczuciu, nie przesadzała. Czasami odczuwała lekkie mdłości, szybciej niż zwykle się męczyła, ale, na szczęście, to wszystko. Najbardziej przeżyła moment, w którym zaczęły jej wypadać włosy. Stało się to błyskawicznie. Myła głowę, a gdy zabrała się do wycierania, w ręczniku zostawały grube pasma. Potarła włosy ręką i już miała w palcach całe pukle. Rozszlochała się w głos i, jak dziecko, z płaczem zadzwoniła do tego, który teraz był dla niej najważniejszy. – O Matko Boska, Krysiu, co się stało? – Stefan prawie nie mógł mówić. – Nie płacz, moja kochana. Już wsiadam w samochód, za kilka godzin będę u ciebie. – Włosy – wykrztusiła przez łzy Krystyna. – Nie mam włooosów. Uuumyyłam głowę i wszystkie wypadły. – Och, tak się wystraszyłem. – Stefan aż przysiadł uspokojony, ale przecież nie do końca. Ona tam płacze, jego silna, dzielna żona. Nie pokonała jej wiadomość o chorobie, ale załamała się po utracie włosów. – Słoneczko najmilsze, nie martw się. Tak miało być i spodziewaliśmy się tego. Włosy odrosną, zapewniam cię. A ja kocham cię z włosami i bez. Przecież wiesz. Wiesz o tym, prawda? – Ale… ale… – Szlochy ucichły. – Jak to dobrze, że wcześniej kupiliśmy tę perukę. Przepraszam, że tak cię wystraszyłam. Już dobrze. Wystarczyło, żebym usłyszała twój głos. I twoje „kocham cię”. Pewnie, że wiem. Codziennie dziękuję losowi za twoją obecność w moim życiu. Oczywiście nie przyjeżdżaj, ja jeszcze dzisiaj zostanę w Warszawie, na kolację jestem zaproszona na plac Grzybowski, jutro będę w Rukławkach. Teraz już przyzwyczaiła się do chodzenia w peruce, kupiła sobie nawet drugą, na zmianę. Nikt, kto nie wiedział, nawet przez chwilę nie pomyślał, że ta zawadiacka fryzurka to nie jej własne włosy. Chwała niech będzie najróżniejszym wynalazkom i ciągłemu ich ulepszaniu. – Czy Adrian przyjdzie na obiad? – spytała Zojka, która bardzo polubiła swojego… Zaraz, kim on dla niej jest? Wujkiem? A może stryjkiem, bo jeśli Adrian byłby synem babci Krystyny, oznaczałoby to, że jest bratem Adama. Ale skoro tak naprawdę nie jest synem jej babci, babcia zaś nie jest jej babcią, a Adam nie jest jej ojcem, to Adrian jest po prostu… Adrianem. I to odpowiadało jej najbardziej. Nie warto komplikować oczywistości. – Nie, on ma dzisiaj jakieś spotkanie gdzieś na Woli. Coś piłkarskiego, nie wiem dokładnie, o co chodzi. Jesteśmy umówieni jutro o dziewiątej, u mnie. Jemy śniadanie i wyruszamy do Rukławek. – Babciu, daj buziaka, bo ja muszę lecieć. – Zojka wyskoczyła zza stołu, zaniosła do zmywarki kilka talerzy, tych opróżnionych, spojrzała przepraszająco na rodzinę i już jej nie było. – Ona ciągle pomaga w tej klinice weterynaryjnej – powiedziała Olga, ze zdziwieniem spoglądając na pionową zmarszczkę, jaka się pojawiła na czole Krzysztofa. – Nie wchodzi już jednak do sali operacyjnej. Zmienia opatrunki, utrzymuje porządek w lekach, czasami urzęduje

przy telefonie. – I przynosi pizzę panu lekarzowi – wyzłośliwił się Krzyś, który nigdy nie mówił o Korczaku „pan doktor”. – Krzysiu, to kiedy będziecie w Szczepankowie? Czy może najpierw zajedziecie do Rukławek? – Babcia chciała zmienić temat, wiedząc, że chłopak nie przepada za sympatią siostry. – Osiądziemy w Szczepankowie – odpowiedział Adam, uśmiechając się do matki. – I nie mów, że robimy tak, aby oszczędzić ci pracy. Przecież wiesz, że Halina obraziłaby się na nas, gdybyśmy nie zatrzymali się w ośrodku. A do Rukławek i tak będziemy co chwilę zaglądać, jak zawsze. – Zdaje się, że upiekło mi się tarcie ziemniaków. Widzę, że i ty gdzieś musisz pędzić. – Krystyna zauważyła, że wnuk spogląda na wyświetlacz telefonu, sprawdzając godzinę. Ach, te uzależnienia od komórek, pomyślała. Przecież zegar, piękny zabytkowy becker, wisiał dokładnie naprzeciwko Krzysia. – Leć, leć, kochany, placki zrobię wam w Rukławkach. – A co tam u Adriana? – spytała Olga. Jej dziennikarska natura kazała dowiadywać się o wszystko, a syna Stefana bardzo polubiła. Drażniło ją, że nie może sobie wyrobić konkretnego zdania o Julii. Według niej ta dziewczyna była jakaś taka… bezbarwna. Ale może jemu jest potrzebna właśnie taka kobieta? Uległa, spolegliwa, potulna. – Jak to, nie wiecie? Adrian się oświadczył, a Julia oczywiście przyjęła. Jeszcze nie podjął decyzji co do dalszej drogi zawodowej, podobno ma kilka dobrych propozycji, ale nie chcemy, aby sądził, że zamierzamy mu doradzać czy coś takiego, więc nie pytamy. Będzie gotów, to sam powie. Dzwoni do nas bardzo często, ale to raczej on chce się czegoś dowiedzieć, nie my. Pyta, oczywiście, o moje samopoczucie i stale wyraża gotowość pomocy. – A kiedy ślub? – Właśnie nie wiadomo. Bo Adrian czeka na rezultaty mojej kuracji. No i chce się urządzić w nowym domu. Nie przyjmuje do wiadomości, że moglibyśmy przyjechać na sam ślub, powiedzmy, na trzy dni. Zaprasza, żebyśmy przyjechali na dłużej, i – oczywiście z grzeczności – oczekuje, że mu pomogę przy urządzeniu pokoi. Odczuć przyszłej żony, jak się wydaje, raczej nie bierze pod uwagę, co bardzo mnie niepokoi. Miałabym trudne zadanie. – Z którym niewątpliwie poradzisz sobie doskonale. – Olga wniosła kawę, ciasta nie było, bo organizm Krystyny obecnie źle reagował na słodycze. * – Dobrze, że tu jesteście, Zojeczko. Sonia jest bardzo przybita, a ja sam nie umiem jej pocieszyć. – Waśka pocierał czoło dłonią, po chwili przesunął palce na policzek i gdy wyczuł szorstkość zarostu, skrzywił się. – Powinienem ją zabrać do domu, ale widzisz, sam o siebie nie umiem zadbać, więc dziecko… – Ależ, wujku, ona tu nikomu nie przeszkadza, a my naprawdę z przyjemnością się nią zajmujemy. Zojka umilkła na chwilę i nieznacznym ruchem głowy wskazała Wasilijowi niewysoką, szczupłą kobietę, ubraną w długą spódnicę z falbanami, szeroką i powiewającą wokół jej postaci. Miała też na sobie białą bluzkę z koronkowymi wstawkami. Z długich do łokci rękawów zwisały pozwijane we frędzelki wstążki. Nieznajoma miała w uszach duże srebrne koła, ozdobione małymi kryształkami, rozsiewające błyski przy każdym poruszeniu głową. W pasie przewiązana była cienkim srebrnym łańcuszkiem i taki sam łańcuszek, tylko dużo krótszy, zdobił jej szyję. Ta nieco dziwna osoba trzymała za rękę córkę Waśki. Sonia wsłuchiwała się z otwartą

buzią w jej słowa i była tak wpatrzona w swoją rozmówczynię, że nawet nie zauważyła ojca. – To jest… chyba… – zastanawiał się Waśka, zdając sobie sprawę, że widział już kiedyś tę kobietę. Tylko ostatnio tak jakoś myśli mu się mąciły. Spał może ze trzy noce temu. Ale jemu, dawnemu komandosowi, brak snu nie był obcy. To nie bezsenność tak go otępiała. To tabletki, które kazał mu brać przyjaciel Stefana, psychiatra i neurolog w jednym. A on jak idiota zaczął te proszki łykać. Ale ostatni połknął już wczoraj i koniec z tym. A ta pani to… już wiedział. Miejscowe „dziwo”, jak mówiono, kiedyś wielka artystka, teraz malująca portrety na zamówienie: podobno nikt tak nie malował dzieci, psów i koni. Stawiała też kabałę, odczyniała uroki, uprzedzała o chorobach, za te przepowiednie nie biorąc pieniędzy. Czasami sprzedawała jakieś zioła, śpiewała na weselach. Pojawiała się na rynku w Biskupcu, ale nieregularnie. Nikt nie wiedział, jak się nazywa ani gdzie mieszka. – To taka miejscowa znachorka, babka, szeptucha. Co ona tu robi? – Patrzysz na panią Emilię? – Jak spod ziemi wyłoniła się obok nich Olga. – Ja już wszystko o niej wiem. Mam nadzieję, że zgodzi się na rozmowę, byłby świetny artykuł. – Mamo, jesteś lepszym wywiadowcą od wujka – roześmiała się Zoja, zerkając na skonfundowanego Waśkę. Potrząsał głową, jakby chciał z niej zrzucić wszystkie swoje troski. Nie było to jednak takie proste, choć obecność tej „prawie rodziny”, bo tak już traktował Biernackich i Bielaków, ujmowała mu sporo kłopotów. Już nawet mógł niekiedy wyprostować ramiona. – Pani Emilia – kontynuowała Olga – odpowiedziała na ogłoszenie fundacji poszukującej opiekunki do dziewczynek. Stała się najlepszą kandydatką, bo dogaduje się po chińsku. A poza tym ma w sobie coś, co przyciąga do niej dzieci. Choć podobno – Olga zamilk­ła na chwilę – …nie wiem, czy powinnam powtarzać plotki… podobno dla własnej córki nie była najlepszą matką. Dziewczyna zniknęła zaraz po osiągnięciu pełnoletności i od tamtej pory nikt jej nie widział. – Więc idę porozmawiać z Haliną – Waśka leciutko przytulił Zojkę – i uciekam. Muszę odespać i doprowadzić się do porządku. Sonię jeszcze tu zostawię, dopóki nie znajdę w Biskupcu jakiejś opiekunki. Choć właściwie tu byłoby jej najlepiej… Ja nie jestem teraz najlepszym towarzystwem dla małej dziewczynki. Może Halina mi kogoś poleci. – Wujku, niczym się nie martw. My z Krzysiem będziemy się Sonią opiekować. Mama z tatą zapewne także. Olga potwierdzała jej słowa, kiwając głową. – Teraz są wakacje, ma tu towarzystwo innych dziewczynek i kilka bardzo dobrych opiekunek. Może będzie jej łatwiej, choć z pewnością potrzebuje ojca. Ale przecież możesz tu często zaglądać, a przedtem też nie miała zbyt dużo twojej obecności, raczej cię w domu nie było, niż byłeś – dodała jeszcze Zojka. * – Chodź, Soniu, poszukamy Kajki. – Zojka wyciąg­nęła rękę i drobna łapka wsunęła się w jej dłoń. Mała ożywiła się na chwilę, ale zaraz z powrotem wykrzywiła buzię w podkówkę. – Czy mama mnie widzi? – spytała dziewczynka. – Tata mówił, że tak, ale pani Emilia twierdzi, że nie powinnam w to wierzyć. Ale przecież muszę wierzyć tacie, prawda? I chciałabym, żeby mnie widziała. Wtedy nie mogłabym być smutna, bo mama by się martwiła. – Kochana moja – Zojka mocno zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać – jesteś taka mądra. Ale wiesz co? Muszę ci wyznać, że nie mam pewności, czy twoja mama cię widzi, czy

nie. Musimy tak postępować, jakby cię widziała. A smutek nie jest niczym złym. Umówmy się tylko, że jak będziesz naprawdę bardzo, bardzo smutna, przybiegniesz do mnie… – …albo do mnie – wtrącił Krzyś. – …i posmucimy się razem, dobrze? I pamiętaj zawsze, że masz jeszcze tatę, który bardzo, bardzo cię kocha. I zawsze jest przy tobie, nawet wtedy, gdy na przykład lata gdzieś daleko swoim helikopterem. Przy tacie też możesz czasami być smutna, tylko musisz mu zawsze powiedzieć, co czujesz. – A teraz chodźmy do Kajki. – Krzyś wziął Sonię za drugą rączkę. – Pamiętaj, że trzeba zachowywać się cicho i podejść ostrożnie. Ona ma teraz pisklęta. Nie chcemy jej wystraszyć, prawda? Czarnowłosa główka poruszyła się kilkakrotnie w górę i w dół, twarzyczka małej rozjaśniła się w uśmiechu, dziewczynka na chwilę zapomniała o swoim nieszczęściu, wypatrując wrony. – Musisz być cicho – wyszeptała do Tejki, a diabełek tasmański pomachał ogonkiem na znak, że rozumie polecenie. Kajka siedziała na gałęzi obok gniazda, z którego wystawało pięć szeroko rozwartych dziobów. – Kreee – zaskrzeczała cicho na widok całej grupy. Poznała oczywiście Zojkę, ale trzy osoby to dla niej było teraz za dużo. Gniazdo nie było dokładnie osłonięte, niedawno nad okolicą szalała gwałtowna burza, która uszkodziła większość drzew. Rozłożysty stary buk, gdzie znajdowało się gniazdo, także ucierpiał. Główny konar, stanowiący podporę plątaniny gałęzi, ocalał, ale drobniejsze gałązki, otaczające konstrukcję, połamały się i zdmuchnął je wiatr. Na szczęście buk Kajki i jej rodziny nie rósł bezpośrednio przy drodze i właściwie raczej nikt do niego nie podchodził. – Nie denerwuj się, to tylko my – odezwała się cichym głosem Zojka. – Kraa – przytaknęło ptaszysko, a goście wycofali się powoli i spokojnie. Nawet Tejka chyba rozumiała powagę sytuacji, bo odeszła bezszelestnie i zaraz wyskoczyła na ścieżkę, skąd buk był już prawie niewidoczny. * – To co? – Krzyś kończył śniadanie. Siedząca naprzeciwko niego Zojka już zjadła swoją porcję i teraz wyglądała tak, jakby najbardziej ze wszystkiego, co można zrobić, chciała wstać od stołu i pobiec gdzieś, gdzieś… Na spotkanie swojego gościa? – Dzisiaj ten wielki dzień? Przyjeżdża pan weterynarz? Tejka się ucieszy. – Ja też się ucieszę, kochany braciszku. Mój cudowny, kochany braciszku. – Zojka przeczesała włosy palcami i potrząsnęła głową. Od kiedy podcięła włosy, był to jej częsty gest. Krzysztof nie lubił nowej fryzury siostry; dawna, wystrzępiona podobała mu się o wiele bardziej. – Zjad­łeś już? To chodźmy, sprawdzimy szybciutko, co u Kajki. – Bo co? Chcesz pokazać jej gniazdo panu lekarzowi? – Nie umiał opanować złośliwości. Nawet chciał, ale nie mógł. Nie potrafił znieść myśli, że do ICH Szczepankowa wedrze się ten, ten… doktorzyna od siedmiu boleści. Wiedział, że jest niesprawiedliwy, wiedział, że doktor Korczak to świetny, zaangażowany lekarz, co zresztą udowodnił nawet przy chorobie Tejki. Krzysztof nie mógł jednak opanować swoich irracjonalnych odczuć. Irracjonalnych? Przecież Zojka jest JEGO. Jego? Nagle usłyszał swoją myśl. Co mu wlazło do tej głowy? No jego, jego, wie przecież, jego siostrą. I nie przestała nią być od siedmiu lat. Więc o co chodzi? Ale on nie zaprasza nikogo do Szczepankowa. Nawet Izy. Choć, gdyby tak miał być

sprawiedliwy, myśl o zaproszeniu tu Izy chodziła mu po głowie. I pewnie by to zrobił, już, już miał przedstawić głośno swoją propozycję, ale Iza w tej samej chwili oświadczyła, że ma już plany na lato i jeśli chciałby, mógłby się przyłączyć. Zesztywniał więc natychmiast, bo do tej pory uważał, że wszelkie inicjatywy powinny zawsze należeć do mężczyzny (Zojka oświadczyłaby, że chyba wieki mu się pomyliły), i uciął rozmowę o lecie. Do wakacyjnych planów powrócili zresztą później, lecz nie było mowy o Szczepankowie. Zojka wstała, ze złością odsunęła krzesło od stołu i wybiegła z jadalni. Oczywiście poszedł za siostrą, zauważając po drodze zdziwienie na twarzy ojca. Olga nie wyglądała na zdziwioną, raczej na zmartwioną. Dogonił dziewczynę po kilku krokach, wiedział przecież, w którą stronę poszła. Widział przed sobą czarny ogonek Tejki, który poruszał się miarowo jak wahadło zegara – tik-tak, tik-tak. Czas odmierzony, jestem. Puk, puk, lekko zastukał otwartą dłonią w ramię siostry. – No, nie złość się, będę grzeczny, obiecuję. – Przechylił głowę. – Zgoda? – Ech, ty głupku. – Zojka wyciągnęła dłoń i splotła palce z jego palcami. I już wszystko w porządku. Jak zawsze. Czerpał otuchę z tych splecionych palców, a Zojka czerpała z nich energię do życia. Jakby nikogo innego nie było na świecie. Przynajmniej przez te ostatnie siedem lat. * „Dojeżdżam – ukazało się na wyświetlaczu telefonu. – O ile nie pomyliłem drogi, bo tu tylko las i las” – po chwili pojawił się jeszcze ten dopisek. Zojka wyszła z pokoju i stanęła przed główną bramą. Po chwili jednak dostrzegła jakiś samochód podjeżdżający do bramy bocznej. Tak, to auto Jaśka. Zanim dziewczyna tam dotarła, przybiegł Krzysztof, który przecież nie pozwoliłby, żeby sama się męczyła z odciąganiem wrót, choć w sumie takie ciężkie nie były. Ale obiecał, że będzie uprzejmy, zaczynał więc realizować swoje postanowienie. Nawet pomógł Jaśkowi zanieść rzeczy do przeznaczonego dlań pokoju (wprawdzie tamten miał tylko jeden plecak, ale za to cały pęk wędek i toreb z akcesoriami wędkarskimi). – Miłego pobytu – rzucił jeszcze i zniknął, nie czekając na podziękowania. Zojka odczekała z „pakietem powitalnym” dla jej gościa do momentu, w którym usłyszała stukot zamykanych drzwi. I wtedy zarzuciła panu doktorowi ręce na szyję, całując go lekko w usta. Więcej nie chciała, więc natychmiast się odsunęła i włączyła czajnik. – Herbatka powitalna? – A może być kawa? No tak, zapomniała, pan doktor kawą się odżywiał. Ale kawa też była przygotowana, więc to żaden kłopot. – A teraz chodź, obejrzysz moje ulubione miejsce na ziemi. – Już stała przy drzwiach, zniecierpliwiona tym, że Jasiek grzebie w plecaku i zaczyna go rozpakowywać. – Rozpakujesz się później. Tak, była niecierpliwa. A on pedantyczny. I coraz częściej zaczynało ją to denerwować. Kiedyś powiedział, że lekarz nie może sobie pozwolić na chaos, wtedy to rozumiała, teraz mniej. Chciała… wszystko naraz. A on chciał po prostu po kolei. Trochę to nudne, prawda, Krzysiu? O, znowu to zrobiła, rozmawiała z Krzysztofem w myślach, chociaż mogła po prostu przejść parę kroków i już będzie przed jego pokojem. Tylko czy on jest u siebie? To niepojęte, być razem w Szczepankowie i nie chodzić wszędzie ramię w ramię. Ale przecież brat nie ucieknie, a ona teraz ma tu Jaśka. Który stoi obok, odłożywszy plecak, i ze zdziwioną miną czeka, aż Zojka

odejdzie od drzwi i wreszcie pójdą oglądać te szczepankowskie cuda świata, o których opowiadała mu przez ostatnie pół roku. Oczywiście najpierw poznał Kajkę, chociaż na dół, do nich, nie sfrunęła, ale to rozumiał. Jej „kraaa” było jednoznacznym pozdrowieniem. Dla Zojki, bo jego przecież nie znała. – Myślałam, że może… – zaczęła dziewczyna, a on natychmiast pojął, co chce powiedzieć. – Tak od razu mi nie zaufa. – Pokręcił głową. – Przecież nie ma już piskląt. – To nic, jednak ja jestem obcy, za dużo tu teraz ludzi. Poza tym to nie jest wasza kryjówka, prawda? Tam, na tej polance, o której mi opowiadałaś, byłaby bardziej na swoim terenie. Wszystko rozumiał, ale Zojka i tak była rozczarowana. Bo na przykład Krzysia Kajka zaakceptowała natychmiast… Nie zdążyli obejrzeć jeszcze ani kawałka Szczepankowa, gdy raptem zabrzmiał gong wzywający na obiad. A po obiedzie Olga i Adam zaprosili ich na kawę. Tym razem mieszkali w domku Janusza i Matyldy9, gdzie znajdował się spory taras, więc tam było najwygodniej. Słonko przebijało się przez gęstwinę sosnowych i brzozowych gałązek, rysując drobne wzory na posadzce tarasu, dookoła słychać było ptasie trele i brzęczenie drobnych owadów, powiewał lekki wiaterek i piękno tego miejsca jak zwykle oczarowało wszystkich obecnych. – Mógłbym tu zostać na zawsze – westchnął pan doktor, zdobywając trochę punktów u swojej dziewczyny. Która, częściej niż na niego, patrzyła na pionową zmarszczkę na czole brata i natychmiast zaczynała myśleć o wrześniu. Bo kiedy ona już zacznie szkołę, jej brat i, tfu, tfu, kandydatka na bratową (och nie, przecież to niemożliwe!) mają gdzieś razem spędzić dwa tygodnie. Zojka nawet nie miała pojęcia, dokąd się wybierają, bo nie pytała, a Krzyś nie mówił. Wystarczyło tylko, że wiedziała, iż tamci wybierają się we dwoje, i chyba na myśl o tym na jej czole ukazywała się głębsza zmarszczka niż ta u Krzysia. Dni upływały szybko, pogoda sprzyjała wycieczkom, samochód Jaśka dzielnie połykał mazurskie kilometry, objechali kawał tej wspaniałej krainy, podziwiali wielkie jeziora i znane turystyczne miejscowości, ale i tak najbardziej podobało im się w Szczepankowie. Uroku tej małej dziurki w lesie za Dźwierzutami, nad połyskliwym cichym jeziorem, nic nie było w stanie przebić. Pan doktor weterynarz dzielnie trwał na pomoście, zasadzając się na szczupaka, ale kudy tam! Pan Włodek tylko śmiał się z niego. Szeptał do Zojki, że nie taki spinning, nie takie rzuty, nie takie błystki. Ale w niczym to nie umniejszało zapału Jaśka, który i tak twierdził, że woli niczego nie złowić, bo przecież nie chciałby zrobić krzywdy żadnej rybie. A siedzieć sobie z wędką po prostu lubił i już. Zwłaszcza że obok na krzesełku turystycznym siedziała Zojka, czytając książki. Stare książki, wygrzebywane z biblioteczki Haliny. Teraz przypominała sobie po kolei przygody Pana Samochodzika, rozśmieszając tym swojego chłopaka, który mówił, że jeśli już miałaby czytać starocie, to wolałby Sienkiewiczowską Trylogię. Krzysztof błąkał się samotnie po okolicy i nie bardzo wiedział, czym się zająć. Rano wszyscy wspólnie jed­li śniadanie, potem tutejszą tradycją stała się kawa na tarasie u Biernackich, a następnie każdy szedł w swoją stronę. Olga z Adamem ruszali w las, mieli swoje trasy, które nigdy im się nie znudziły. Po pokonaniu jakiegoś odcinka siadali na mchu i wyjmowali drugie śniadanie, składające się na ogół z kawałków drożdżowego placka, ustawianego przez Halinę na stołach w jadalni, bez wyliczania, każdy mógł sobie wziąć tyle, ile chciał. Nigdy go nie zabrakło, gdy ciasto się kończyło, gospodyni po prostu stawiała następne.

Czasami po zjedzeniu placka i wypiciu kawy z termosu, rozleniwieni ciepłem, miękkością mchu i zapachem sosnowych olejków unoszącym się dookoła, po prostu rozkładali się na wznak, wystawiali twarze ku słońcu i leniwie gadali, gadali, gadali… Ostatnio o Zojce i jej gościu. Lubili Jaśka, pardon, pana doktora!, ale nawet nie pomyśleli, że to dla ich córeczki ten jedyny. Przed dziewczyną matura, studia, a potem kilka lat studenckiego życia. Prawie jej tego zazdrościli (może matury najmniej), gdyż sami chcieliby wrócić do tych szalonych czasów. – Wydaje mi się, że pan doktor jest dla naszego pędziwiatra zbyt poważny. – Olga przysunęła się do męża i oparła głowę na jego piersi. Było tak dobrze, miło, cieplutko. Wszystko pachniało, szeleściło, świergotało, chrobotało. – A Krzyś go nie lubi. – Krzyś chyba nie lubiłby żadnego chłopaka Zojki. Po prostu jest o nią zazdrosny – ogłosił odkrywczo Adam, który doskonale rozumiał uczucia syna. On też nie zniósłby, gdyby ktoś się kręcił koło jego dziewczyny. Powiedział to żonie. – Ale… oszalałeś? Przecież Zojka jest jego siostrą, nie dziewczyną. – Olga też widziała, co się święci, ale nie chciała, po prostu nie mogła dopuścić do siebie tej myśli. – Tak nie do końca właściwie. Adam chciał jeszcze dodać, że brat o siostrę też może być zazdrosny, szczególnie gdy rodzeństwo, mniejsza o to, prawdziwe czy też powiązane wskutek adopcji (o braterstwie krwi nawet nie wiedział), łączą tak mocne więzi jak tych dwoje. Od siedmiu lat. Jednak właśnie to zdanie wypowiedziała w tej chwili Olga. Ich też łączyły mocne więzi, rozumieli się bez słów. Przytulił żonę mocniej i zaczął żałować, że polana, na której zajadali placek drożdżowy, jest taka odkryta. Jutro muszą znaleźć jakiś bardziej osłonięty zakątek. – Wiem, panie B., co panu chodzi po głowie – roześmiała się Olga. – Nic z tego, nabieraj apetytu na kolację. – Ja? Coś mi chodzi po głowie? Mrówka może? Bo mam nadzieję, że nie pająk! – Adam, jak większość prawdziwych mężczyzn, panicznie bał się pająków. Krzysztof dzisiaj też wybrał się do lasu. Poszedł w inną stronę, nie tam, gdzie zawsze biegali z Zojką. Nie chciał się natknąć na nią i tego jej Jaśka. Wiedział, że nie wyjechali poza ośrodek, samochód pana doktora stał na parkingu. Na żadnym pomoście wędkarskim ich nie było, sprawdził wszystkie. Nie żeby ich szukał, ot, zrobił sobie spacer. Podejrzewał, że poszli na polankę Zojki. Odczuł to jako wyjątkowe sprzeniewierzenie. To miejsce było ich; jego, Krzysztofa, i jego siostry. A Zojka zaprowadziła tam kogoś obcego… Był wściekły, chociaż tak naprawdę nie wiedział, gdzie oni są. Ale nie zniży się do szukania. Ruszył w lewo, raz obejdzie jezioro zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wędrował sobie niespiesznie, aż usłyszał swoje imię. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. To były głosy ojca i Olgi. Rozmawiali o tym, że on, Krzysztof, jest zazdrosny o siostrę! On? Zazdrosny? A ma powód? Przecież jest dla Zojki całym światem, zawsze tak mówiła i nie wątpił w jej szczerość. To tylko ten weterynarz jest taki namolny. Przyjechał do Szczepankowa, widział to kto? O tym, że bez zaproszenia by nie przyjechał, Krzyś nie pomyślał. Choć w tej właśnie chwili pomyślał, wycofując się po cichu, bo nie chciał zakłócać spokoju rodziców. Postanowił, że będzie trochę milszy dla gościa swojej siostry, bo rzeczywiście wyglądało na to, jakby był zazdrosny. Wrócił na teren ośrodka; sprawdził – samochód Jaśka nadal stał na parkingu, a tamci dwoje właśnie wyłaniali się z nadjeziornego lasu. Zojka trzymała w ręku pokręcony korzeń, zbierała takie okazy. On je oczyszczał, polerował i pociągał żywicą. Mieli w domu kilka półek z takimi pamiątkami. – Idziemy na ryby? – zapytał z uśmiechem (miał nadzieję, że nie widzieli, jak nieszczerym). – A pojedziesz ze mną do Biskupca? – Jan Korczak wskazał ręką samochód. – Muszę

uzupełnić niedobory. Pokończyły mi się robaki, zanęty, haczyki i inne akcesoria. Zojka, jak próbuję ją namówić na wyprawę po robaki, staje dęba. – Jasne, jadę. Poczekaj tylko chwilę, zmienię buty i wezmę gotówkę. – Krzysztof śmignął obok samochodu i po paru minutach był z powrotem, myśląc, że to dziwne, Zojka nie chce jechać po robaki? Nie pamiętał, żeby jego siostra kiedykolwiek ich się brzydziła. Szybciej wyciągała z ziemi dżdżownice, niż on zdołał odwracać skiby saperką. – To co, nie jedziesz z nami? – Pan doktor, dla formalności, raz jeszcze zapytał dziewczynę, a ona przecząco pokręciła głową. – Frombork na mnie czeka, jedźcie sami. – I już jej nie było. – Zojka czyta Nienackiego – wyjaśnił Krzyś, nie wdając się w szczegóły. Był zdania, że albo ktoś zna Pana Samochodzika, albo nie. Wsiedli w samochód i ruszyli. Janek z fasonem wyjechał ze szczepankowskiego podjazdu, skręcając w lewo. Nagle zza zakrętu wyłoniła się wielka ciężarówka. Huk, trzask, chwilowa jasność i ciemność… A potem zapłakana Zojka przy szpitalnym łóżku. Przez chwilę widział ją wyraźnie. – Nie płacz – powiedział. – Ja żyję. – I ponownie zapadł w ciemność. Na zewnątrz było wczesne popołudnie, słońce prześwitywało przez okienne żaluzje. Ale dla Zojki wokoło panował ponury mrok. Nie mogła przestać płakać. Jedynie fakt, że ściskane przez nią palce leżącej na łóżku ręki poruszały się lekko, pozwalał jej oddychać. 9 Patrz Historia spisana atramentem, Tylko milion i poprzednie tomy Cyklu Szczepankowskiego Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego.

Rozdział XII EMILIA Lata siedemdziesiąte XX wieku. Poznajemy pewną artystkę, która nie całkiem ze swej woli osiadła w Biskupcu. Oraz tej artystki życie bieżące… Mamo, to jest nasz nowy dom? Sześcioletnia Jagna biegała z przejęciem po sporym ogrodzie, łagodnie opadającym ku powierzchni jeziora Kraksy. Jezioro nie wchodziło w obręb posiadłości, ale na dole znajdowała się furtka, starannie zamykana na kilka dobrych zamków. Jeśli ktoś miał do nich klucze, z łatwością mógł się znaleźć nad jeziorem. Chyba jednak niewielu chętnych korzystało z zasobów wodnych tego niezbyt wielkiego akwenu, choć podobno obficie zasiedlały go liny i szczupaki, kładka wędkarska, którą tam kiedyś zbudowano, obecnie była bowiem w stanie praktycznie nienadającym się do użycia. Emilii jednak to nie obchodziło, chciała tylko jak najprędzej jakoś osadzić siebie i córkę w tym domiszczu, a potem natychmiast zniknąć stamtąd. Najlepiej na zawsze. Oczywiście bez córki, która była jej kulą u nogi. „Kula” jednak nic o tym nie wiedziała, ogród jej się podobał, dom, taki trochę tajemniczy, stary, z różnymi zakamarkami, też. Rządziła w nim pani Urszula Raczyńska, dziesiąta woda po kisielu ze strony starego Ewarysta (bo był też i młodszy, obecny właściciel posiadłości), a może jego pierwszej żony, nikt tego nie sprawdzał; siłą rzeczy od wielu lat rezydentka, która opiekowała się małym kuzyneczkiem od jego urodzenia, i teraz, jak twierdziła, wystarczy jej sił, by zająć się tym uroczym diabełkiem, przybyłym do nich wraz z żoną Ewarysta (młodszego). Czterdzieści lat to jeszcze całkiem odpowiedni wiek do pełnienia funkcji niani i opiekunki małej, sześcioletniej dziewczynki. Więc pani Urszula była zadowolona, mąż Emilii także, tylko Emilia czuła się coraz gorzej. Siadywała na ławce, wykonanej z jednego drewnianego pnia, wyłożonej kilkoma miękkimi poduchami, paliła cienką, długą cygaretkę i spoglądała przed siebie. Przed oczami nie miała jednak pięknego lasu ani tafli wody, ani fruwających ważek. Nie słyszała śpiewu ptaków, szumu wiatru, szelestu wysokich traw, pluskania fal. Widziała Paryż. Ten, który musiała tak wcześnie opuścić przez swoją głupotę. Głupotę, naiwność, otumanienie. I brak zdecydowania, bo przecież wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Wtedy, w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym, musiała przyjechać, dosłownie „na chwilę”, do Polski, wymagały tego sprawy spadkowe po matce. „Chwila” przeciągnęła się do trzech lat, gdzieś tam po drodze owocując dzieckiem. Emilia wróciła do Paryża, gdy tylko mogła, zostawiwszy córkę u przeszczęśliwej z tego powodu siostry. Teraz przed jej oczami przesuwały się wspomnienia. Była tam, w najpiękniejszym mieście świata, w latach jej cudownej młodości. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku pojechała do Paryża z matką, malarką. Matka umarła pół roku później, a Emilia zaczepiła się w cygańskiej bohemie i została. Zaczęła tkać kilimy i makatki i tak się rozpoczęła jej kariera artystyczna. Miała wówczas zaledwie szesnaście lat, ale dała sobie radę. Nauczyła się wszystkiego, nawet tego, jak przeżyć dzień, mając tylko jedną bagietkę. Sięgając do wspomnień, widziała barwny tłum na Place du Tertre, zbiegała schodkami i słyszała świst metra wjeżdżającego na jej stację, Abbesses. Wdrapywała się na ósme piętro

starej kamienicy i już otwierała drzwi na swój strych. Pełen pajęczyn, kurzu, przeciągów i szpar, przez które często kapał deszcz. Ale nie na jej prace, te były jak najstaranniej zabezpieczone. Stanowiły najcenniejszy majątek Emilii i były całym jej życiem. Makatki, kilimy, makramy. Sprzedawała je na wzgórzu Montmartre, miała swój kącik tuż obok bazyliki. Musiała bardzo się natrudzić, żeby utrzymać to miejsce, ale pomógł jej w tym Albert. Stary gardien od pierwszego wejrzenia polubił delikatną, drobną, kasztanowłosą dziewczynę, która codziennie ciągnęła wózek na chyboczących się kółkach, załadowany swoimi wyrobami tkackimi. Z obu kieszeni czegoś w rodzaju fartucha, który miała na sobie niezależnie od pogody, zawsze wystawało kilka bagietek. Czasami były przełożone wędliną, czasami nie. Gdy pierwszy raz ujrzała Alberta, ten tak sugestywnie przełykał ślinę, wpatrzony w jej obiad, że bez wahania wyciągnęła jedną z kanapek, najhojniej wypełnioną pieczonym kurczakiem, i podała mu z zachęcającym uśmiechem. Od tej pory miała w nim opiekuna, przyjaciela, mecenasa i menedżera. Kierował ku niej klientów, sprowadzał ich z każdego kąta placu, i zawsze sprzedawała wszystkie prace. A kiedyś… Nagle coś ją rozproszyło, płosząc wspomnienia... I raptem zrobił się rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty szósty, a przed nią, u jej stóp, siedziała Jaga, nudząc: „Mamusiu, pobaw się ze mną”. Emilia machnęła niecierpliwie ręką i mówiąc: „Później, maluchu, teraz mamusia jest zajęta”, przywołała gestem Urszulę. Jakie to biedne dziecko, pomyślała przyszywana ciocia dziewczynki. Już gorszej żony Ewaryst nie mógł sobie wybrać. – Słyszę, co myślisz – wysyczała Emilia. – Ja nie jestem złą matką, tylko po prostu nie mam teraz czasu dla dziecka. Ty tu dla niej jesteś. Urszula przeżegnała się ukradkiem i szybko złapała dziewczynkę za rączkę. Tak, wierzyła, że Emilia słyszy jej myśli, nie raz się o tym przekonała. I nie tylko ona. Wiedźma, babka, szeptucha, mruczano na widok tej niewydarzonej żony Ewarysta na rynku w Biskupcu. Stawiała kabałę, wróżyła z rozrzuconych kamieni. Pukała palcem wskazującym lewej ręki w kostkę obojczykową stojącej przed nią osoby i wsłuchiwała się w delikatny dźwięk. Gdy któregoś dnia, dla zabawy, stanął przed nią wójt, zastukała w jego obojczyk tylko raz i w tej chwili przestała się uśmiechać. – Niech pan natychmiast idzie do lekarza – poleciła. Nie posłuchał jej, ot, głupie babskie gadanie, pomyślał. A po dwóch dniach już nie żył. Od tej pory nikt już nie prosił o wróżenie z obojczyka, wzrosła natomiast kolejka w przychodni lekarskiej. W okresie letnim Emilia obrastała w bogactwo. Jej wyroby tkackie schodziły na pniu, klienci kupowali każdą rzecz, którą przyniosła na rynek. Ale nie sprzedawała wszystkiego. Najlepsze dzieła układała w jednym z wielu pokoi w domu Ewarysta, nawiązane z ogromnym trudem, po latach paryskie kontakty były nadzwyczaj obiecujące. Z wielkim pietyzmem gromadziła najciekawsze prace i czekała. Czekała na właściwy moment. Była cierp­liwa. W końcu czegoś się doczekała. Córka skończyła osiemnaście lat, zdała maturę i zniknęła. Z Biskupca i życia matki. Ani Emilia, ani jej mąż nie przejęli się tym faktem. Ona trochę podpytywała Urszulę, ta jednak odpowiedziała tylko, że trzeba było wcześniej się troszczyć o dziecko. Teraz Jagna już nie jest dzieckiem i jeśli nie chce, nie musi nikomu się opowiadać.

I znowu powróciły wspomnienia… Na początku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku na jednym z licznych przyjęć organizowanych przez brać artystyczną, spotykającą się obok bazyliki Sacré-Coeur, Emilia spotkała Ewarysta Raczyńskiego. Co tam robił, nie

wiedziała i tak naprawdę mało ją to interesowało. Artystą z całą pewnością nie był, mecenasem sztuki raczej też nie. W każdym razie przyszedł tam, dostrzegł Emilię, a ona jego i po pół roku, po serii niemiłych wydarzeń w jej życiu, ni z tego, ni z owego poprosił ją o rękę. Oczywiście przyjęła jego propozycję, o lepszej nie mogłaby marzyć. Poza wszystkim „Emilia Raczyńska” dobrze brzmiało. Lepiej niż Emilia Kociołek, zdecydowanie lepiej. Choć tego „Kociołka”, miała nadzieję, nikt nie pamiętał. Występowała pod pseudonimem „Emi Tissu”, takie podpisy haftowała w prawym dolnym rogu każdej pracy jako swój artystyczny autograf. Emila Tissu. Wyglądało ładnie i dobrze brzmiało. Ici Emi Tissu – zapowiadano artystkę, gdy otwierano jej wystawę, na wernisażu, w galerii i tak dalej. Po wyjściu za mąż zlikwidowała wszystkie swoje sprawy w Paryżu. Zabrała tylko pokaźny pakiet wspomnień. Prawie zapomniana córka powitała ją płaczem, od którego normalną matkę zabolałoby serce. Ale nie Emilię. Po dwóch godzinach Jagna siedziała jej na kolanach i już nie pytała ciotki, kim jest ta obca pani, co tak ją ściska. Dziewczynką przez te lata nieobecności matki opiekowała się siostra Emilii, Elwira, która chyba z żalu, że zabrano jej Jagnę, zmarła w dwa miesiące po powrocie Emilii. A pani Raczyńska rozpoczęła nowe życie w Polsce, z mężem oraz prawie nową córką. I natychmiast zaczęła się nudzić. Całe dnie wspominała życie w Paryżu i, traktując to jako wprawki, siedziała nad swoimi „robótkami”. Na razie prawie zupełnie zrezygnowała z dużych form na rzecz cudeniek szydełkowych i dzierganych na drutach. Duże prace wykonywała wolniej, jedną, dwie rocznie. Były to tkane makatki, a właściwie makaty, przedstawiające pory roku. Przedwiośnie i wiosna w rozkwicie. Początek i pełnia lata. Babie lato i jesień w całej swojej rudo-złotej wspaniałości. Wieś otulona padającym nieśmiało pierwszym śniegiem i zmierzch zimy, z roztopami i topniejącym lodem. Każda z tych prac stanowiła dzieło sztuki. Tyle że w Polsce nie było już żadnego Jeana-Pierre’a, który dostrzegłby ich piękno, zachwycił się i zorganizował przynajmniej wernisaż. Emilia gromadziła więc te swoje skarby na strychu w domu nad Kraksami, gdzie nie było nigdzie żadnych dziur w dachu, nie strzelały pioruny ani nie świszczały wiatry. Marzyła, rozmyślała i… nudziła się, no cóż. Aż pewnego dnia prawie nie zauważyła śmierci męża. Zmarł nagle, mając zaledwie czterdzieści pięć lat. Gdyby nie przybiegła do niej z płaczem Urszula, pewnie biedny Ewaryst zastygłby jak lodowa bryła w swoim łóżku, w swoim pokoju, przyległym do swojej łazienki. Bo tak mieszkali przez te ostatnie lata, każde u siebie. A później, niedługo później, o mały włos nie zauważyłaby, że przy posiłkach brak kolejnej osoby, czyli jej własnej córki. Która osiągnęła pełnoletność i rozpoczęła nowe życie. Gdzieś w miejscu z całą pewnością oddalonym od Biskupca. Po tej jednej próbie odpytania Urszuli, gdzie się podziała osoba o imieniu Jagna będąca jej córką, i nie uzyskawszy na to pytanie odpowiedzi, Emilia po prostu przyjęła do wiadomości nowy stan liczebny swojej rodziny. Po prostu ona i pseudokuzynka męża. Koniec kropka. „Pewnie zamieszkała u tatusia”, orzekłby Ewaryst, gdyby jeszcze wtedy żył. Z pewnością by tak powiedział i byłby o tym święcie przekonany. Zawsze był bowiem o Tadeusza zazdrosny i nie wierzył, że ten nie istnieje w życiu Jagi ani też w życiu jej matki. Prawda była taka, że Tadeusz do osiemnastego roku życia córki przysyłał dla niej pieniądze, uprzedził jednak, że owa pomoc skończy się natychmiast, jeśli któraś z nich – matka lub córka – spróbuje go niepokoić. Jego w ich życiu nie będzie i od tego warunku nie ma odwołania. Emilii taki układ odpowiadał, a Jaga od dawna już nie pytała o ojca. A kto był tak naprawdę jej ojcem, wiedziała tylko matka dziewczynki. Prawdziwy ojciec został powiadomiony o narodzinach córki, ale jego reakcja na to podniosłe wydarzenie była taka, jakiej Emilia się spodziewała, załatwiła więc sprawę po

swojemu. Potrząsnęła głową, odsuwając niechciane myśli. A co ona tak nagle o ojcu, o dziecku… Po co? Teraz jest idealnie i oto właśnie Jean-Pierre z powrotem wkracza w jej życie. Będzie miała, wreszcie będzie miała, BĘDZIE MIAŁA swoją wielką wystawę. Od wyjazdu z Paryża minęło dwanaście lat, mamy rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty ósmy, ona jest ciągle młoda i piękna. Mąż nie żył, mieszkała w Biskupcu, bo nie było innego wyjścia. Lecz teraz wszystko zaczynało się od początku. Wdrapała się do pracowni i chyba po raz setny ostrożnie przejrzała starannie wyselekcjonowane prace. Tak, wybrała najlepsze, jutro przybywa ekipa, by zapakować jej dzieła, a potem wyruszą à Paris. Via Berlin, Hanower, Akwizgran, Liège, Mons, Cambrai, Saint-Denis. Piękna trasa. Szkoda, że nie będzie czasu na podziwianie widoków. Ale może w drodze powrotnej? Kiedyś tam… Emilia z upodobaniem wtrącała w myślach francuskie słówka. Już układały jej się zgrabnie w całe zwroty, zaczynała mówić – cóż, że do siebie – na głos, upajając się melodią tego języka. Nie mogła się doczekać wyjazdu. – Allo? Jean-Pierre? – Nawet nie wiedziała, że jej palec, bezwiednie stukający w stół obok telefonu, trafił w aparat, nacisnęła klawisz szybkiego wybierania przypisany jej marszandowi. Marszandowi i kochankowi z szalonych lat siedemdziesiątych. Ostatnio właściwie tylko z nim się łączyła. – Je pars demain – ogłosiła, chyba szósty raz w ciągu dzisiejszego dnia, i roześmiała się perliście. Szczęśliwa, oto jak się czuła. Było, jak przewidywała. Wystawa odniosła oszałamiający sukces. Wszystkie, dosłownie wszystkie prace sprzedały się natychmiast. Emilia notowała i notowała zamówienia na następne, nie mogąc nadążyć z pisaniem. Jean-Pierre pomagał jej z zapałem, chyba bardziej szczęśliwy od niej. Wszak do jego kieszeni płynęły strumieniem pieniądze, a całą robotę odwaliła ona, obecnie jego najlepsza klientka. Która oczywiście też zarobiła niezłą sumę. Cudem udało mu się wynająć dla Emilii jej dawną pracownię na ósmym piętrze starej kamienicy nie tak daleko Place du Tertre, gdzie dojeżdżała metrem ze stacji Abbesses. Mimo że minęło wiele lat, lokal stał pusty. Może tylko teraz i może tylko dlatego, że to ósme piętro tak naprawdę w Polsce byłoby dwunastym i wiodły na nie baaardzo wysokie, kręcone schody. Szpary w dachu powiększyły się znacznie, ale w sklepach nie brakowało folii i Emilia, przy pomocy Jeana-Pierre’a, który z czasem ponownie stał się kimś więcej niż tylko marszandem, potrafiła sobie poradzić z tym problemem. Pracowała, ile tylko mogła; tkała, dziergała, wyszywała, splatała; czegokolwiek się dotknęła, stawało się to bez mała dziełem sztuki. Wykonywała prace, na które zebrała zamówienia podczas wystawy, mniejsze robótki, powstające ot tak, niejako dla rozrywki, sprzedawała na Place du Tertre, wożąc je tam wózkiem, tylko nieco już nowocześniejszym i lżejszym od tamtego pierwszego. Fartuch też miała nowy, ale kieszeni w nim było mnóstwo i, jak dawniej, z każdej wystawała bagietka, bardziej lub mniej obficie przełożona a to kurczakiem, a to szynką czy też różnymi gatunkami sera, po prostu jak we Francji. Albert, stary gardien, którego Emilia dawniej dokarmiała, nie żył już, lecz był ktoś, kto przejął jego obowiązki. Claude, rudy jak marchewka i jak marchewka długi i chudy. Wiecznie głodny, z wdzięcznością przyjmował darmowe jedzenie. I, jak dawniej Albert, teraz on dbał o Emilię. Pilnował jej miejsca przy bazylice i zawsze udawało mu się gdzieś tam wcisnąć jej wózek. Cały ten okres prosperity trwał długie pięć lat. Raptem Jean-Pierre zginął w wypadku samochodowym, właściciel pracowni podniósł czynsz prawie dwukrotnie, choć stan lokalu stale się pogarszał, a Claude niewyjaśnionym sposobem zniknął z Place du Tertre. Emilia, przygnębiona tymi wszystkimi zdarzeniami, przekazała środki pieniężne do banku w Polsce,

spakowała dobytek w dwa kufry i z licznymi przesiadkami dotarła do Olsztyna. Wracała do Biskupca, nie wiedziała bowiem, co z sobą zrobić. Tkwiła w domiszczu nad Kraksami, lata przeciekały jej między palcami, każdego dnia było to samo – rynek w Biskupcu, ławka nad jeziorem, rynek w Biskupcu, ławka nad… Myślała, że oszaleje.

Aż pewnego dnia na rynku w Biskupcu zostało wywieszone ogłoszenie, które Emilia przeczytała. „Integracyjny ośrodek opiekuńczy dla sierot, prowadzony przez Fundację Czerwony Śnieg w Szczepankowie, poszukuje odpowiedzialnej osoby na stanowisko opiekunki. Bardzo mile widziana znajomość języka mandaryńskiego. Zgłoszenia (tu następował adres i numer telefonu)”.

Odpowiedzialna osoba? Ze znajomością mandaryńskiego? Przecież to wymarzona praca dla niej. Fakt, przez pół roku Emilia mieszkała z Jeanem-Pierre’em w Szanghaju. Tam nauczyła się sztuki kaligrafii, którą później niejednokrotnie stosowała w swoich pracach. Wrócili do Paryża, bo Jean-Pierre zdobył nowego klienta, chińskiego artystę malującego pędzelkiem na jedwabiu. Robił karierę, a Jean-Pierre robił przy nim pieniądze. Cheng-ho chciał jak najlepiej mówić po francusku, toteż Emilia pomagała mu w nauce, a sama uczyła się od niego chińskiego. Opanowała wtedy podstawowe zwroty, kilka formułek grzecznościowych i parę elementarnych określeń najprostszych czynności. Teraz uznała, że z pewnością nieźle sobie poradzi z mówieniem po chińsku, a że minęło już tyle lat? Bùyào pǎo zhème kuài – proszę, potrafi upomnieć dziecko, żeby nie biegało. A czegóż więcej wymagać od opiekunki, prawda? Emilia powiadomiła więc Urszulę, że chwilowo na wpół zamyka dom w Biskupcu i przenosi się do Szczepankowa. Wprawdzie nawet nie była na rozmowie kwalifikacyjnej i jeszcze nie została przyjęta do pracy, ale nie miało to znaczenia. Uznała, że tak będzie, a gdy ona, Emilia, coś postanowiła, zawsze tak się działo. Zdenerwowanej Urszuli oświadczyła, że jej nerwy są bardzo nie na miejscu. Nikt jej stąd przecież nie wyrzuca, przeciwnie, ona, Emilia, jest przekonana, że kuzynka wszystkiego dopilnuje i nie będzie tu żadnych problemów, a gdyby co, to znajdzie Emilię w Szczepankowie. No i oczywiście, jak przewidywała, w fundacji przyjęto ją z otwartymi ramionami. Może istotnie dlatego, że umiała powiedzieć parę słów, które brzmiały jak język chiński. A dziewczynka, która akurat przyjechała z opiekunką do Biskupca, bo potrzebowała nowych butów, zapytana, co mówi ta pani, ukłoniła się przed Emilią i odpowiadając na pytanie, wyrecytowała polski przekład usłyszanego zdania, które brzmiało: „Nie biegaj tak szybko”. Fēicháng gǎnxiè nǐ – podziękowała Emilia – i teraz z kolei ona złożyła tradycyjny chiński ukłon. Tak rozpoczęła się szczepankowska przygoda Emilii Raczyńskiej.

Rozdział XIII PAN DOKTOR JAN KORCZAK Wypadek i co dalej? Coś mocno trzymało w uwięzi jego palce. Nie było to bolesne, czuł ból prawie w całym ciele, a w palcach nie. Wsączało się w nie dziwne ciepło, a to coś, co je trzymało, poruszało się od czasu do czasu, przekazując sygnał: „Jestem tu, pilnuję, nie martw się, damy radę”. Powoli rozjaśniało mu się przed oczami. Wisiało nad nim mnóstwo różnych przewodów, a między nimi jaś­niały ogromne oczy, z których kapały łzy. – Wujku! Oczy zamrugały, łzy pociekły mocniej, a po chwili obeschły, twarz zaś właścicielki owych oczu rozjaśniła się w uśmiechu. I stało się tak, jakby do ponurej salki wdarły się promienie słoneczne. – Wujku! – Siedząca przy łóżku postać drgnęła, zeskoczyła z krzesła i szeroko otworzyła drzwi. – Otworzył oczy! Wujku! Jeszcze nie wybrzmiały te „wujki”, gdy doktor Stefan Bielak wkroczył do izolatki, w której leżał jego najważniejszy pacjent. Właściwie nie tyle jego, ile całego szpitala, a co pacjentowi jest, dopiero sprawdzano. Na razie wiadomo było z całą pewnością tylko to, że ma pęknięte dwa żebra i złamany kciuk lewej ręki. Neurolog podejrzewał lekki obrzęk mózgu, naczyniopochodny. Właśnie przygotowywano pacjenta do tomografii komputerowej, gdy Zojka obwieściła wszem wobec, że jej przyjaciel się wybudził. Za Stefanem do izolatki wbiegł Krzysztof, a za nim w drzwiach pojawiła się babcia Krysia. – Proszę, aby wszyscy opuścili salę. – Pielęgniarka w czepku z czarnym paskiem stanowczo protestowała przeciwko temu najazdowi. – Tak, tak, wyjdźcie, wszyscy – poparł ją doktor Bielak. – Ty też – zwrócił się do Zojki. Podziałało, wyszli natychmiast i zbili się w grupkę w rogu korytarza, patrząc, jak Jaśka wiozą gdzieś na szpitalnym łóżku. – Jedziemy na tomografię. Poczekajcie na mnie w kawiarni na dole, przyjdę do was, jak tylko będę coś wiedział. A byłoby najlepiej, gdybyście pojechali do Szczepankowa, dzisiaj i tak już nic się nie będzie działo. Spojrzeli na niego, jakby wygłosił największą herezję świata. Odejść stąd? Teraz? – Wujku! – Oburzenie w głosie Zojki można by kroić nożem. Stefan skinął więc tylko ręką, uśmiechnął się pokrzepiająco i szybkim krokiem poszedł za uwożonym gdzieś Janem Korczakiem. Też lekarzem, lecz weterynarii.

Jasiek, gdy już był w stanie w miarę jasno myśleć, i tak nie mógł sobie przypomnieć, co i jak się stało. Pamiętał tylko, że wsiedli do samochodu i mieli jechać do Biskupca, żeby uzupełnić akcesoria wędkarskie. Przed wyjazdem ze szczepankowskiej drogi zdecydował, że pojadą do Szczytna, w Biskupcu już był i trochę poznał miasto. – A może pojedziemy do Szczytna? – spytał Krzysztofa, odwracając głowę, gdy zaczął już skręcać w lewo. I tylko ten ruch głową pamiętał. Następne, co zobaczył, to siedząca przy nim zapłakana Zojka, jasne lampy nad głową i kable oplatające jego klatkę piersiową.

Jego pasażer nie ucierpiał prawie wcale. Miał sińce od pasów, obolałe żebra, brzydki czerwony guz na czole i małą szramę nad okiem. To wszystko. Cały impet uderzenia poszedł na lewą stronę, Jasiek wyjechał przed ciężarówkę, która po prostu w niego stuknęła. Tylko stuknęła, a mogło być dużo gorzej.

Najbardziej bał się niesprawności kciuka. Chirurg potrzebuje wszak obydwu rąk. O obrzęk mózgu się nie martwił. Tomografia nie wykazała żadnych niepokojących stanów. Po prostu zwykły naczyniowy, pourazowy obrzęk. Nic, czego nie można by wyleczyć farmakologicznie. Żebra bolą jak diabli i to, niestety, trochę potrwa. Ale uznał, że i tak miał wielkie szczęście. A przede wszystkim był szczęśliwy, że Krzysztof nie odniósł większych obrażeń. Wyobrażał sobie, co zrobiłaby mu Zojka, gdyby coś stało się jej bratu. Coś dużo gorszego niż kilka zadrapań. Zojka… zamyślił się. Młodziutka jeszcze, a dojrzała. Przeżyła więcej niż każda inna nastolatka. A jednocześnie pozostała dość dziecinna. Pociągała go jako kobieta, choć jeszcze kobiety w niej nie było widać. Zdecydowanie nie, choć nie miał na myśli jej fizycznego wyglądu. W zasadzie tej „fizyczności” w niej nie dostrzegał. Szczupła, długonoga, przypominała źrebaka. Po źrebięcemu niezgrabna i po źrebięcemu urocza. Smukła, pięknie sklepione pęciny, pozostając przy tej końskiej terminologii; duże, wyraziste oczy, nie brązowe jednak, jak prawie u każdego źrebaka, tylko niebieskozielone. Duże, wcale nie dziewczęce dłonie, krótko obcięte paznokcie. Tak krótko, że nie dało się ich obgryzać. A sądził, że miałaby do tego skłonności i że taka forma manikiuru została wymuszona przez wewnętrzny zakaz gryzienia palców. Usta, analizował dalej, o, te zdecydowanie kobiece. Całował je nieraz i bardzo mu się to podobało. Jej? Chyba też, ale raczej nie miała ochoty na nic więcej. A może to on nie umiał jej zachęcić? On? Nie umiał? Ej, chyba nie. Przecież to za nim, „doktorem od dzieci”, nazywanym tak na wydziale z powodu nazwiska, wędrowały spojrzenia co drugiej studentki. Po ukończeniu studiów jakoś nie miał czasu na damsko-męskie rozrywki. A może nie o czas tu chodziło, tylko o brak odpowiedniego obiektu? Raz, pół roku po rozpoczęciu pracy zawodowej, już „na poważnie”, w klinice przy Świętokrzyskiej (róg Wallenberga) przybiegła do niego zapłakana dziewczyna z przejechanym kotem. Nie jej, tylko kotem, którego przejechała swoim małym citroënem. Zwierzaka, niestety, nie udało się uratować, ale między Jaśkiem a dziewczyną coś zaiskrzyło. Alicja, bo tak miała na imię, była klasycznym rudzielcem, ze wszystkimi cechami tego typu urody. Czyli z bladą, świetlistą cerą (okej), piegami (bardzo okej) i wściekłym, klasycznie rudzielcowatym charakterem (wcale nie okej). I przez tę cechę, która nie była okej, ich znajomość nie potrwała długo. – Siedzę tu i siedzę jak ten kołek, a ty co? Jakaś ładna pacjentka się trafiła? – syczała. – Przecież umówiliśmy się przy wejściu od Królewskiej, nie od Marszałkowskiej – warczała. – Nie masz drobnych? Przecież to tylko dwa pięćdziesiąt, sknero – szeptała tym ciszej, im bardziej była wściekła. Miła też bywała, czasami. Na spacerze, gdy już dokładnie zrozumiał, gdzie się umówili i przy którym wejściu. W kinie, gdy tylko zdążyli na spektakl, bo jemu udało się w miarę szybko dokończyć zszywanie małej psiej łapki pogryzionej przez dużego brytana. Przy jedzeniu lodów, gdy miał odpowiedni zasób gotówki w kieszeni (nie tylko kartę płatniczą). W filharmonii, do której ciągała go z uporem maniaka, choć dobrze wiedziała, że on lubi tylko jazz. A nie Czajkowskiego czy jakiegoś tam Rachmaninowa. – Węża leczysz? Gada wziąłeś do ręki? A co może być wężowi?

– Nóżki go rozbolały – nie wytrzymał. – Żmiję też bym leczył, gdyby zachorowała. Wolałbym chyba… – Nie dokończył, ale nie musiał. Drzwi kliniki przy Świętokrzyskiej chyba nigdy nie doświadczyły takiego przeciągu, bo też i żadnego innego dnia nie trzasnęły tak głośno jak wtedy. A Alicji nikt już tam więcej nie widział. Miewał dziewczyny i po Alicji, to oczywiste, był normalnym mężczyzną, z normalnymi potrzebami. Ale nigdy jakoś z żadną nie nawiązał dłuższego kontaktu. Dopiero Zojka zdołała zainteresować go na dłużej, choć przecież w ogóle o to nie zabiegała. On chciał i bał się. Ona w ogóle nie myślała o związku. On był zbyt dojrzały, żeby się wplątywać w miłosną historię z dziewczyną przed maturą. Ona była zbyt niedojrzała na jakąkolwiek miłosną historię. Poza tym ten jej brat. Jan znał całą historię adopcji Zojki, wiedział też, że Krzysztof, jeśli już uznać go za brata dziewczyny, był nim raczej z tytułu zawartego przez nich braterstwa krwi, a nie z racji papierkowego „urodzinnienia”. I bardzo, bardzo podejrzewał, że uczucie, którym darzy się tych dwoje, nie jest zgoła rodzinne. – Puk, puk, mogę, panie doktorze? – Do izolatki zajrzało trochę niedogolone oblicze Waśki. – Jasne, właź, proszę. – Akurat teraz ta wizyta ucieszyła go najbardziej. – Tylko leż, nie próbuj wstawać – uprzedził go Rosjanin, widząc niepewne ruchy pacjenta, który był chyba numerem jeden w całym szpitalu. Przynajmniej z punktu widzenia pewnej dziewczynki, którą dawny komandos kochał jak młodszą siostrę. Dużo młodszą, to jasne. Ale tak naprawdę tylko Stefan znał wiek Waśki. I nie zamierzał nikomu zdradzać sekretu. Zresztą nikt przecież nie pytał. Wasilij po prostu nie miał wieku. W zasadzie właśnie on był CZŁOWIEKIEM XXI WIEKU. – Twój samochód chyba jednak ostatecznie wyzionął ducha. Jasiek skrzywił się na tę wiadomość. Jeździł swoim autem osiem lat, a kupił je, gdy miało już dziesięć. Teraz więc osiągnęłoby pełnoletność, gdyby nie to, że zachciało mu się skręcać do Szczytna, a nie, jak zazwyczaj, do Biskupca. – Miałem nadzieję, że go ożywisz. – Próbował potargować się z Wasilijem. – Nic się nie da zrobić, naprawdę? – Wiem, że Zojka uważa mnie za cudotwórcę. – Rosjanin się uśmiechnął. – Ale ty jesteś od niej wyższy i powinieneś być mądrzejszy. Jasne, że mogę go uruchomić, tylko przecież nie chodzi o to, żebyś po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów miał następny wypadek. Bo zawiedzie silnik, hamulce albo choćby sprzęgło. Nie masz już samochodu i musisz się z tym pogodzić. Teraz sobie zdrowiej spokojnie, przygotowując się do zarabiania na nowe auto. A jak będziesz już gotów, aby coś kupić, służę radą i pomocą. – Niestety… – zaczął Jan i urwał. – Tak, obawiam się, że masz rację. – Waśka od razu wiedział, co miał usłyszeć. – Jak wy to mówicie? Z tej mąki pieczywa nie będzie? – Chleba – automatycznie poprawił go Jasiek. – Dobrze, chleba – zgodził się komandos. – Wiesz przecież, co chcę powiedzieć. Zoja nie jest dla ciebie. Ona już ma partnera do końca życia. Choć może jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. A więc pan doktor uzyskał potwierdzenie czegoś, czego się domyślał. Ten wypadek i to, że Zojka tak bardzo go przeżyła, niewiele znaczył. Dziewczyna jest wrażliwa, przejęła się sytuacją, ale nic poza tym. I tak samo albo bardziej martwiła się o Krzysztofa, choć – na

szczęście – jemu nic się nie stało. Teraz więc trzeba zrobić dobrą minę i jakoś zakończyć ten związek, który tak naprawdę nie miał szans na stanie się prawdziwym związkiem. I wcale nie z uwagi na to, że Jan Korczak był, jak to określił Waśka, wyższy i mądrzejszy. Musi to zrobić w taki sposób, by nie urazić dumy dziewczyny i jak najmniej zranić własne serce. Które w ogóle nie chciało przyjąć do wiadomości żadnego zerwania. Stukało – nie-nie, tak-tak – tłumacząc mu, że powinien jeszcze trochę poczekać. Że może ten jej Krzysztof… na studiach… już teraz jest jakaś Iza, może więc… Jeszcze zobaczę, postanowił i zadowolony z podjętej decyzji, odwrócił się twarzą do ściany z zamiarem lekkiej drzemki. Nie dana mu jednak była. – Śpisz? – wionęło cichuteńkim szeptem od drzwi. Zojka, bo była to ona oczywiście, przemknęła obok pielęgniarek i wniknęła przez drzwi do pokoju Jaśka cichuteńko jak duch. Wniknęła, wionęła… Tchnienie wiatru… Coś mu się zaczęło majaczyć… Jeden wiatr – w polu wiał, Drugi wiatr – w sadzie grał, Cichuteńko, leciuteńko, Liście pieścił i szeleścił, Mdlał…10 Wiersze recytuje? On? Chyba śpi, rzeczywiście. – Śpię, jasne, i śni mi się piękna królewna. Na jawie takich nie ma – odpowiedział równie cicho najważniejszy pacjent, sykając, gdy został uszczypnięty w odwrócony w stronę pokoju pośladek. – Za co? – zapytał tonem skrzywdzonego dziecka. – Nie ma pięknych królewien? – usłyszał. – Pewnie, że nie ma. Bo jest tylko jedna. Ta, którą właśnie obraziłeś. I która już sobie idzie. – Która zostaje. – Błyskawicznie odwrócił się od ściany i jęknął rozdzierająco. Zapomniał, że ma mocno stłuczone żebra, którym takie ruchy nie służą. – Co jest? – Zojka natychmiast przypadła do łóżka. – Boli cię coś? Zadzwonić po pielęgniarkę? – Uff – stęknął, bo bezwiednie oparła się o jego prawy bok, urażając bolące miejsca. Stłuczenia nie lubiły w ogóle żadnych dotknięć, nawet najlżejszych, a już opieranie się o nie było wręcz przestępstwem. – Nie, nie, nic nie rób, usiądź tylko na krzesełku, tu, obok, i nie opieraj się o moje poobtłukiwane ciało, moja piękna królewno. Najpiękniejsza. – Piękna wystarczy, skoro jest tylko jedna na świecie. Zojka usiadła na wskazanym krześle i zamyśliła się głęboko. Przyszła powiedzieć, że jutro wyjeżdżają, ona, rodzice i Krzysiek. Chciała też powiedzieć, że w Warszawie muszą mieć trochę więcej czasu, każde z nich dla siebie. Ona przede wszystkim, bo ma przed sobą maturę. Nie pamiętała już, czy wspomniała Jankowi, że nie idzie na weterynarię. Właściwie była prawie pewna, że nie, gdyż jakoś nigdy dotąd temat lingwistyki stosowanej nie wypłynął w ich rozmowach. Gdy mieli czas tylko i wyłącznie dla siebie, w zasadzie przeważnie się całowali, rzadko rozmawiali. To całowanie było nawet miłe, tyle że jakieś takie… mało ekscytujące. Czasami większy dreszcz czuła, gdy Krzyś przypadkowo ją przytulił. Krzysztof… Zaraz, co ona

z tym Krzysztofem? No więc najpierw matura, potem koniecznie musi się dostać na studia, a później się zobaczy. Na razie wskazana byłaby jakaś przerwa. Tylko jak o tym powiedzieć temu poobijanemu biedakowi, który widzi w niej królewnę (choć poniekąd to wymusiła)? Może po prostu na razie zostawić sprawy własnemu biegowi? – Więc jestem niezmotoryzowany… – usłyszała fragment relacji z jego rozmowy z Waśką. – Oj, a my mieliśmy jutro wyjechać. Właśnie to chciałam ci powiedzieć. Ale zaraz się dowiem… – Wybiegła nagle z pokoju. A po chwili zjawiła się ponownie, ze Stefanem u boku. – Wujek mówi, że w zasadzie jutro mógłby cię wypisać. Jeżeli spełnisz wszystkie warunki, które ci poda. Więc posłuchaj go uważnie, a ja wyjdę przed szpital i zadzwonię do mamy, żeby zapytać, o ile możemy opóźnić wyjazd. – Największym problemem będzie zapięcie pasów – usłyszała od Jaśka, gdy po kilku minutach wróciła. – Ale doktor Bielak mówi, że wystawi mi zaświadczenie szpitalne o dolegliwościach uniemożliwiających jazdę w pasach i jeśli będę siedział z tyłu, pomiędzy dwiema osobami, jakoś ewentualnego mandatu da się uniknąć. Oczywiście jazda musi być jak najbardziej bezwstrząsowa i dość powolna. Więc jeśli twoja rodzina zgodzi się na to, pojutrze mogę zostać wypisany. Jutro chcą mi jeszcze zrobić jakieś prześwietlenie. – Załatwione – ucieszyła się Zojka. – To ja lecę, bo tata miał podjechać pod szpital i pewnie już czeka. Zadzwoń, jak będziesz coś wiedział o terminie tego jutrzejszego badania, ciocia Halina mówiła, że ma w planie jakieś zakupy w Biskupcu, więc z nią przyjadę. Trzasnęły drzwi i tyle ją widział. Nawet nie zdążył podziękować, ale w porządku, zrobi to jutro. Wszystkie inne sprawy, włącznie, a może nawet przede wszystkim, z wyzdrowieniem, załatwi w Warszawie.

Pierwsza wizyta doktora Korczaka w Szczepankowie zdecydowanie nie była udana. Choć tak naprawdę, wziąwszy wszystko pod uwagę, mogło się skończyć zdecydowanie gorzej. Teraz przed nim Warszawa, kilka życiowych decyzji, rehabilitacja. Miał nadzieję, że będzie już tylko lepiej. 10 Dwa wiatry, Julian Tuwim.

Rozdział XIV WAKACJE IZY i KRZYŚKA

Lipiec i większą część sierpnia Iza spędziła, jak powiedziała Krzyśkowi, u bliskiej kuzynki w Szkocji. Całe szczęście, że on odniósł się do wspomnianego pokrewieństwa z typowo męskim brakiem zainteresowania, nie wypytując o koligacje rodzinne. Niby nie problem, coś tam by wymyśliła, przecież nie sprawdzałby w urzędach. Jednak prawda była taka, że to matka nakręciła Izie ten wyjazd, może nie bezpośrednio, ale rzecz wyklarowała się i doszła do skutku za sprawą jej koleżanki, Tamary, która kilka lat wcześniej poznała w Warszawie pewnego Szkota. Pracowały z mamą Izy w tej samej staromiejskiej restauracji i pewnego razu większa anglojęzyczna grupka spędzała tam wieczór, pijąc więcej piwa, niż jedząc. Rozmawiali i śmiali się trochę za głośno, lecz mimo to ich zachowanie było w miarę kulturalne, i nie dawali obsłudze powodów do interwencji czy też innym gościom pretekstów do narzekań. Codzienność, można by rzec, gdyby nie to, że chudemu Szkotowi o bladej skórze i rudawej czuprynie, którego twarz w wątpliwy sposób zdobiły wąsy z opadającymi smętnie końcami, wyjątkowo spodobała się jedna z kelnerek. Drobniutka, jasna blondynka, o cerze tak przejrzystej, że mogło to sugerować jakąś chorobę, w ogóle raczej nijaka, trudna do opisania, a tym bardziej do zapamiętania. Lecz jemu się spodobała i już. Może z powodu kiepskiego oświet­lenia, lekkiego rauszu albo dlatego, iż sam był dosyć nijaki… Zagadnął ją parę razy, a nawet wstał od stołu i specjalnie jej poszukał, a potem się przedstawił: Roy jakiś tam. Dodał, że na pewno jeszcze tu zajrzy albo nawet poczeka na nią do zamknięcia lokalu. Znów codzienność, wszak powszechnie wiadomo, że turyści szukają przeróżnych wrażeń, w tym atrakcji, na jakie z różnych względów nie mogą sobie pozwolić w domu. Angielski Tamary był znośny, udawała jednak, że nie rozumie, ma dużo pracy, i zgrabnie wyślizgiwała się natrętowi, aż w końcu chyba pojął, że w tym strumyku ryb nie nałowi, i dał jej spokój. Jednak wychodząc, znów ją odszukał i zapewnił solennie, że będzie o niej myślał i jeszcze przyjedzie. Daje słowo. Skinęła uprzejmie głową, a ze wzruszeniem ramionami zaczekała, aż Szkot powróci do swego niecierpliwiącego się już towarzystwa. Tyle że stała się dziwna rzecz, jakie po prostu czasami się zdarzają w życiu, choć trudno je wytłumaczyć. Oczywiście Roy nie pojawił się ani nazajutrz, ani w następnych dniach, jednak Tamara nie mogła zapomnieć jego szczupłej sylwetki i nijakiej, raczej smętnej twarzy, dla której określenie „pospolita” byłoby przesadnym komplementem. W rezultacie samotna, bezbarwna kobieta przed czterdziestką, bez przeszłości, o jakiej warto by opowiadać, nie potrafiła wyrzucić z pamięci nijakiego Szkota, choć ten jedynie zwrócił na nią uwagę. Nie potrafiła przez tydzień, no, może i miesiąc. Najwyżej dwa. Ale Roy słowa dotrzymał, gdyż po roku przyjechał. Do restauracji przyszedł sam, jakby pragnął zakomunikować, że jest tylko jedna przyczyna, dla jakiej wrócił. A przecież Tamara mogła być chora, zmienić pracę albo akurat wziąć urlop… Jednak była tam wtedy i od pierwszego momentu przypomniała sobie chudego Szkota ze smętnie opuszczonymi końcami wąsów. Ich spojrzenia się spotkały i obydwoje wiedzieli, że to nie przypadek. Roy siedział do wieczora, obsługiwany wyłącznie przez nią. Już nie udawała, że nie radzi sobie z angielskim. Do restauracji więcej nie przyszedł, co wszakże nie oznaczało, iż zniknął

z horyzontu. Wręcz przeciwnie… Iza była wtedy na bieżąco z informacjami, bo jej matka, Weronika, po mężu Koniecpolska, przyjaźniła się bliżej z Tamarą. Po prostu obydwie pracowały najdłużej w owej restauracji, reszta personelu zmieniała się w zasadzie co sezon, więc znały się najlepiej oraz miały do siebie zaufanie. W każdym razie Tamara i Roy spotykali się dalej, tylko już nie w miejscu jej pracy. Tydzień, drugi, trzeci… Po miesiącu Tamara zwolniła się w sposób, jakiego nikt się po niej nie spodziewał. Po prostu wzięła od szefa wypłatę i oświadczyła, że odchodzi. To wszystko, żadnych wyjaśnień. Nawet matka Izy była w niejakim szoku, choć ona jedna wiedziała, co tak naprawdę się stało. A stało się to, że Tamara zrobiła najgłupszą rzecz w życiu, najbardziej nieodpowiedzialną i ryzykowną. Sprzedała swoją kawalerkę za marne pieniądze pierwszemu chętnemu, jaki się nawinął, spakowała dobytek do dosłownie paru walizek, po czym wyjechała do niewielkiej szkockiej mieściny Scone, gdzie Roy się urodził i mieszkał przez całe życie. Weronika usiłowała ją powstrzymać, a przynajmniej trochę przystopować, przekonana, że przyjaciółce coś zaćmiło umysł i dlatego rzuca się niczym w przepaść w ramiona pierwszego mężczyzny, który trochę poważniej nią się zainteresował. Jakiegoś chudego Szkota, równie nijakiego jak ona sama, bez wątpienia szukającego sobie darmowej gosposi i domowego popychadła, bo nie miał szans u żadnej w miarę wyględnej kobiety. Lecz przyjaciółka była głucha i ślepa, nie trafiały do niej argumenty, że mężczyznę należy trochę poznać, nim spali się za sobą wszystkie mosty. W każdym razie Weronika była pewna, że Tamara za jakiś czas wróci bez grosza przy duszy, zawiedziona, zniszczona psychicznie, a może nawet fizycznie… Stało się dokładnie na odwrót. Zamieszkali w domku po rodzicach Roya, wzięli normalny ślub, a po trzech latach dorobili się trójki dzieciaków. Iza pamiętała, jak na zaproszenie matki zjawili się u nich całą gromadką rok wcześniej. Trzy małe rudzielce, promieniejąca szczęściem Tamara oraz Roy, którego wąsy teraz sterczały podkręcone zawadiacko w górę. Czasem o psach mówi się, iż są tak brzydkie, że aż ładne. Iza uznała w duchu, że to zdanie idealnie oddaje wrażenie na widok tej szkocko-polskiej rodzinki. W rewanżu za gościnę Tamara zaprosiła córkę przyjaciółki na wakacje do Scone, dodając, że mogłaby pomóc przy dzieciakach, bo Roy pracuje w piekarni, z czego nie ma kokosów, ona wciąż jest zajęta w domu, więc praktycznie nie mają czasu dla siebie. Do tego Iza podszkoli się w angielskim, a gdyby chciała, to pomogą jej znaleźć dodatkowe niemęczące zajęcie i wróci z paroma funtami w kieszeni. Dziewczyna zgodziła się chętnie. Nigdy jeszcze nie była za granicą, jakoś się nie złożyło. Tylko Krzyśkowi nie wyjaśniła do końca, co zamierza, bo wrodzona ambicja szeptała jej, że trochę głupio jechać do nędznej zapewne pracy, nawet w Szkocji, podczas gdy on będzie miał normalne wakacje w ośrodku nad jeziorem. Mogła z nim się wybrać, mama sfinansowałaby pobyt w Szczepankowie, ale Iza wolała zobaczyć i poznać coś nowego. Wszyscy dostrzegali jej wyjątkową urodę, lecz ona chciała naprawdę BYĆ wyjątkowa. Stąd kurs pilotażu, szkoła lotnicza i stała czujność, czy aby coś, jakaś życiowa szansa nie przechodzi jej koło nosa… Postanowiła więc zobaczyć Szkocję, nauczyć się czegoś i przy okazji trochę zarobić w porządnej walucie, a na resztę wakacji wyskoczyć gdzieś z Krzyśkiem, dzieląc się niesamowitymi wrażeniami z pobytu w Wielkiej Brytanii. W rezultacie rozczarowała się srodze. Praktycznie nie widziała niczego, czym mogłaby się pochwalić. Tkwiła uwiązana na miejscu, krążąc jedynie między zabałaganionym domkiem a drugą stroną ulicy, gdzie znajdowała się piekarnia, w której pracował Roy. Zatrudnili ją tam, nie wiadomo właściwie w jakim charakterze, praktyka dopiero pokazała, że jako pomoc do

wszystkiego, ze sprzątaniem na czele. Pracowała od naprawdę bladego świtu do przedpołudnia, kiedy to z półek znikały ostatnie poranne wypieki, a potem biegła do domku na posiłek szykowany przez Tamarę, coś typu spóźnione śniadanie albo wczesny lunch. Zwykle gospodarze wsiadali później w samochód i jechali sobie gdzieś, beztrosko oznajmiając, że może robić, co chce, ma do dyspozycji cały dom i ogródek. Jakby zapomnieli, że wraz z trójką dzieciaków na głowie… Nawet dość grzecznych, mimo to absorbujących. Prawdopodobnie Tamara i Roy byli tak sprag­nieni oddechu od codziennego domowego kołowrotu, że widzieli w Izie dar niebios i nawet nie przyszło im do głowy spytać, czy taki układ jej odpowiada. No, niby, wyjeżdżając, wiedziała, na co się pisze. Niemniej jednak zapewne prędko by zwiała, gdyby nie błagalne spojrzenie Tamary, którym ta witała ją po powrocie z piekarni. Oraz gdyby nie tygodniówki wypłacane jej skrupulatnie, z których nic praktycznie nie wydawała, bo nie było okazji. No i kontakt z Krzyśkiem zrobił się jakiś dziwny. Niby rozmawiali regularnie przez telefon i wysyłali do siebie mejle, ale miała wrażenie, że chłopak jest jakiś przygaszony i odległy… Może miał żal, że wyjechała sama? Chyba nie kryło się za tym nic więcej? Jeśli nawet, to jej nagły powrót niczego by nie zmienił. A na wrzesień wciąż byli umówieni. Iza zagryzła zęby i postanowiła wytrwać, szlifując angielski i zbierając nowe doświadczenia. Oraz wypłacane w funtach tygodniówki. Prawdę mówiąc, to one przeważyły szalę. Miała swój mały plan i pewien pomysł, o którym nie mówiła nikomu… * Krzysiek wdrapywał się po schodach na ostatnie piętro kamienicy Izy. Wypchany plecak ciążył mu niemiłosiernie. Powinniśmy umówić się na dole, pomyślał, lecz zaraz się pocieszył, że nie mieli w planach górskich wędrówek. W zasadzie niczego nie mieli w planach, tylko ruszyć przed siebie autostopem, nie zastanawiając się, gdzie wylądują pod koniec dnia. To była propozycja Izy, która niezmiernie się mu spodobała. Znaczy ta propozycja, ale oczywiście dziewczyna również. Miał tylko nadzieję, iż napotkają wystarczająco wielu życzliwych kierowców. Tego akurat nie był pewien, lecz Iza z takim entuzjazmem podchodziła do własnego pomysłu, że wyszedłby na ofiarę losu, zgłaszając zastrzeżenia. Ledwie parę dni wcześniej wróciła z tej całej Szkocji, jeszcze nie zdążyli się zobaczyć, bo była zajęta jakimiś swoimi tajemniczymi sprawami, on zaś nie ciągnął jej za język, gdyż wolał normalne rozmowy od telefonicznych pogawędek. Sam wykorzystał ten czas w ciemni, wywołując zdjęcia. Wykonywane najczęściej w tajemnicy jednej tylko osobie… Z pewnych względów wolał, aby nikt o tym nie wiedział, nawet Iza. A może nawet szczególnie ona. Tym bardziej że mieli dla siebie prawie cały wrzesień. Było co opowiadać, bo niespodziewanie całkiem wiele wydarzyło się w Szczepankowie, a raczej w okolicy. Śmierć Heleny, aresztowanie wujka Stefana, wypadek… Nie, chyba wiele z tego trzeba sobie darować, pomyślał, bo nie są to tematy na wieczorne rozmowy z dziewczyną. Ona też trochę zbywała jego pytania o Szkocję, ciekawe, co się za tym kryło? Wreszcie pokonał cztery piętra, stanął przed właściwymi drzwiami i wcisnął dzwonek. Szczęknęła zasuwa, ze środka dobiegł odgłos oddalających się pospiesznie kroków. Krzysiek uśmiechnął się domyślnie, wchodząc do mieszkania. Był dobre pół godziny wcześniej, a prawie żadna dziewczyna nie lubi pokazywać się komuś nie do końca „zrobiona”, jak to zwykła z przekąsem określać Zojka. Osobiście nie przepadał za przesadnie „zrobionymi” dziewczynami, na szczęście Izce wiele nie było trzeba, bo nie miała czego retuszować tymi wszystkimi kosmetykami, w jakich sam diabeł by się nie rozeznał. – Zaczekaj w moim pokoju, jeszcze się szykuję – usłyszał z głębi mieszkania, po czym stuknęły drzwi od łazienki.

Był u Izy parę razy, zostawił więc plecak w przedpokoju i skierował się do znanego już sobie miejsca. W jej pokoju panowała taka atmosfera, że od razu czuł się tam dobrze. Meble były prawie antykami i bardzo pasowały właśnie do starej kamienicy z trzeszczącą podłogą. Pewien dysonans stanowiła zajmująca pół ściany, obok solidnego biurka, mata z przypiętymi medalami, dyplomami, ozdobami z pamiątkowymi napisami i zdjęciami. Tym chłopak przyjrzał się ze szczególną uwagą. Spodziewał się obrazków z jakichś szkolnych oraz sportowych imprez, odkrył jednakże, że są to raczej fotki artystyczne, przynajmniej w zamierzeniu, wszystkie z jego dziewczyną na pierwszym planie. Poznał, iż były robione jedną ręką, może rok lub dwa wcześniej. W studiu i w plenerze. Byłyby nawet niezłe, gdyby fotograf umiał zachować proporcje między postacią dziewczyny i tłem, gdyż krajobraz nie powinien schodzić na odleg­ły plan. Izę należało ukazać jako element otoczenia, co tym mocniej podkreśliłoby jej niebanalny wygląd. On by tak zrobił. Jednak jeszcze nie nadszedł właściwy moment. Wolał fotografować skrycie, w samotności, łapać chwile, które innym wydają się nieistotne, a jemu intuicja szeptała, że są ważne. Czasem po wywołaniu wielu zdjęć zostawało jedno lub dwa, w których dostrzegał owo „coś”. Wciąż jednak nie czuł się gotów, by sprawdzić, czy ktoś inny również to dostrzega… W każdym razie z Izą tak by się nie udało, czuł, że za bardzo lubiła pierwszy plan i natychmiast chciałaby pozować. Nie przeszkadzało mu to, ale dla takich zdjęć w zupełności wystarczał aparat w telefonie. – Podobają ci się? – rozległo się za jego plecami. – Robił je jeden znajomy mamy. Nie jakiś amator, tylko prawdziwy fotograf. – To widać – bąknął Krzysiek, odsuwając własne przemyślenia na dalszy plan. – Wyszłaś fantastycznie. – No, chyba nie najgorzej – przyznała z udawaną skromnością. Była w dżinsach i bluzce z podwiniętymi rękawami. Lśniące czarne włosy niby od niechcenia odrzuciła na ramię. Obok szafy stały dwie pokaźne torby i spore szare pudło przewiązane sznurkiem. – Słuchaj, chcesz to wszystko ze sobą taszczyć…? – zapytał Krzysiek tonem, który proste pytanie zmienił tak, że powinno brzmieć: Ile z tego będę musiał za tobą targać?! – Mój ty rycerzu – mruknęła niby do siebie. – Zanieś mi tylko to pudło, zgoda? – No zobaczymy, jak nam z tym pójdzie. – Chłopak złapał za sznurek, w środku coś pobrzękiwało, ale nie było przesadnie ciężkie. – Gdzie najlepiej załapać się na autostop? – zapytał, uzmysłowiwszy sobie, że właściwie niczego nie ustalili. – Niedaleko – machnęła beztrosko ręką – i zdziwisz się, dokąd dziś zajedziemy. – O ile ktoś nas weźmie z tyloma bambetlami… – westchnął pod nosem. – Mówiłeś coś? – Nic takiego… – Ruszył pospiesznie po swój plecak. Co tam. Na dworzec kolejowy nie było przesadnie daleko, nie zamierzał narzekać już na samym początku. Najwyżej stracą trochę czasu, machając na przejeżdżające samochody, skoro tak się uparła. Wyszli na osłoneczniony Rynek Nowego Mias­ta, Izka ruszyła pierwsza i wcale nie wyglądało, by dźwiganie wypchanych toreb sprawiało jej przy­jemność. Zrobiwszy zaledwie kilkadziesiąt kroków, postawiła obie na bruku w pobliżu grupki japońskich turystów fotografujących w podnieceniu nie architekturę, tylko… zaparkowanego przy chodniku volkswagena garbusa. Krzysiek chrząknął i rzucił dziewczynie rozbawione spojrzenie, wskazując rozentuzjazmowanych Japończyków. Choć musiał przyznać, że samochodzik wyglądał obłędnie, zupełnie nie przypominał starocia z ubiegłego wieku. Wszystko w nim lśniło, łącznie ze zderzakami i felgami, miał nawet zamontowany na dachu bagażnik. Przypominał trochę wielką żabę z wyłupiastymi ślepiami. No

i ten kolor! – Izka, stań przy tym żółtym garbusku, oni pomdleją z zachwytu – zażartował. – Fajny pomysł – zaśmiała się. – A ten kolor lakieru to sand yellow. Japończycy opuścili aparaty i rozstąpili się, gdy podchodziła do samochodu, lecz unieśli je znowu, gdy wyjęła kluczyki i odblokowała zamki. Następnie jakby nigdy nic otworzyła drzwiczki, po czym uniosła przednią maskę. – No nie stój tak! – zawołała, ledwie powstrzymując śmiech. – Pakujemy się. One mają małe bagażniki, ale od czego tylne siedzenia? – To… twój? Tylko kiwnęła głową i roześmiała się wreszcie, widząc zbaraniałą minę Krzyśka. Jednak warto było się pomęczyć te dwa miesiące!

Rozdział XV GARBUSEM PRZEZ KRAJ

Zamrugał oczyma, ale prędko wziął się w garść. Włożył do bagażnika pudło i jedną z toreb, drugą oraz plecak umieścił na tylnej kanapie. Gdy sadowił się na miejscu pasażera, siedząca za kierownicą Iza zdążyła już uruchomić silnik. Pomachała jeszcze Japończykom i ruszyli. – Izka, nie wierzę, uszczypnij mnie. – Jak pan sobie życzy. – Skubnęła go pod żebrem. – Pomogło? – Uff, ale mnie wkręciłaś… Ta cała gadka o autostopie… Jesteś niesamowita, wiesz? – A ty uwierzyłeś, że jeździłabym czym popadnie, nie wiadomo z kim i dokąd? – Wzdrygnęła się na samą myśl. – Nie wiem, czy jestem na tyle odważna. Najważniejsze, że nie muszę się o tym przekonywać. Jak ci się podoba nasza żółta pokraka? – Kapitalna! – Yhym. Zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli czegoś chcę, a nie stać mnie na najlepsze, to niech będzie przynajmniej wyjątkowe. Krzysiek kiwnął głową, to pasowało do Izy. A pewna dwuznaczność ukryta w jej wypowiedzi… pasowała również. – Ale skąd go masz? W ogóle mało ich zostało, a jeszcze w takim stanie? Musiał być diabelnie drogi. – E… niezupełnie. – Zarumieniła się trochę, a nawet jakby zmieszała. – Jeszcze miesiąc temu wyglądał, jakby pisane mu było wyłącznie złomowisko. – Poważnie? I co się stało? – No dobrze, już ci się przyznam… – Iza zerknęła w lusterko, co trochę wyglądało, jakby uciekała wzrokiem. – Te dwa miesiące w Szkocji to nie była wycieczka, tylko harówka. Tamara i Roy mają trójkę dzieciaków i nie przelewa im się, ale radzą sobie, jak mogą, rozumiesz? Krzysiek skinął głową, choć w istocie niewiele jeszcze rozumiał. Już miał zapytać o powiązania rodzinne z tą jakąś Tamarą, jednak dziewczyna ciągnęła opowieść: – Pomagałam im trochę, przy okazji dorabiając w piekarni. Świetni ludzie, tylko mało obrotni. Ale nie w tym rzecz. Roy od parunastu lat jeździł właśnie garbusem, jakoś go utrzymywał na chodzie z pomocą brata, który prowadzi warsztat samochodowy w Scone. Pewnego razu zwierzył mi się, że zrobi Tamarze niespodziankę, bo ma już na widoku większe auto, używane, ale w porządnym stanie. Volkswagena zaś odda bratu na części, bo generalny remont kosztowałby krocie, a z trójką dzieciaków i tak ledwie się w nim mieszczą. Nadążasz? – Na razie tak – przyznał, bo coś mu zaczęło świtać. – Traf chciał, że Roy opowiadał mi o swoich planach w obecności brata, Gilchrista. Fajne imię, nie? Ja rzuciłam, ot tak, że szkoda garbuska, a tamten mruknął, że zastanawia się jeszcze, czy jednak nie wyremontować staruszka gruntownie i nie opylić jakiemuś kolekcjonerowi, tylko nie ma czasu i środków. No to ja luźno spytałam, ile by to kosztowało. Wyszło, że nie tak znów sporo, ale to rzecz względna… Coś tam zarabiałam, ale i tak by zabrakło. No i widzisz, po paru dniach Roy wziął mnie na bok i oświadczył, że rozmawiał z bratem, wyliczyli, że tych moich pieniędzy powinno wystarczyć. Nawet z uwzględnieniem nowego lakieru. A potem już poszło

z górki. Prawie codziennie zaglądałam do warsztatu Gilchrista i dosłownie na moich oczach stary rzęch zamieniał się w to, czym dzisiaj jedziemy… – Fantastyczna historia! – zauważył Krzysiek i dodał z pełnym przekonaniem: – Jesteś niesamowita. Iza odwdzięczyła mu się słodkim uśmiechem i zmrużyła powieki. Ucieszyło ją uznanie chłopaka, nawet zyskane za cenę lekkiego rozminięcia się z prawdą. Bo sprawa była trochę bardziej skomplikowana, niż wynikało z jej opowieści. Miała drugie dno, którym był… Gilchrist. Młodszy od brata, ale w tym samym typie, mało atrakcyjny, smętny i blady chudzielec. Smukła i śniada Iza wydała mu się egzotyczną istotą i zadurzył się w niej od pierwszego wejrzenia. Trudno jej było tego nie dostrzec, a jeszcze trudniej oprzeć się pokusie wykorzystania do własnych celów… Ale przecież niczego mu nie obiecywała. Jej zarobionych funtów nie starczyłoby, oczywiście, na gruntowne odszykowanie garbusa, jednak pełen urojonych nadziei Gilchrist kombinował, łatał, sprowadzał części i lakier, dokładając do remontu ze swojej kieszeni. W rezultacie na prom wjechała własnym, zwracającym powszechne zainteresowanie aut­kiem. Z brzegu machali jej Tamara z Royem i dzieciakami oraz Gilchrist. Wszyscy przekonani, a chyba najbardziej brat Roya, że ujrzą ją jeszcze. I to dość szybko… Cóż, plany Izy były zgoła odmienne. Naprawdę nikomu niczego nie obiecywała! – Wyglądasz jak… – Krzysiek przez chwilę szukał najtrafniejszego porównania – jak kotka, która złapała i zjadła mysz. – Kotka? Może być. Ale o myszach nawet mi nie wspominaj! – Boisz się myszy?! – Przy tobie, no wiesz? Miałam na myśli stronę kulinarną…

Wspólny wyjazd okazał się niezapomnianą przygodą, był dla obojga testem i szkołą radzenia sobie z różnymi sytuacjami, jakie zawsze mogą każdemu się przydarzyć w drodze. Najważniejsze, że mieli okazję lepiej się poznać, i to w warunkach, gdy zostali zdani wyłącznie na siebie. Nie dysponowali przesadnymi zasobami pieniężnymi, zwłaszcza Iza, która wprawdzie coś tam dostała od matki, ale jakoś nie przewidziała, że przyjdzie jej zapłacić podatek za sprowadzony samochód. Krzysiek zaś nie chciał za mocno drenować kieszeni rodziców przed czekającym go wyjazdem do Dęblina. Wszak nie obejdzie się tam bez ich wsparcia finansowego. Akademik, podręczniki, jedzenie, nie wspominając już o drobnych przyjemnościach, jak kino czy pójście z dziewczyną do kawiarni. Oczywiście zamierzał poszukać sobie dodatkowego źródła dochodów, jednakże wątpliwe było, aby i wtedy zdołał się samodzielnie utrzymać. Oczywiście Olga i Adam nie robili z tego problemu, ale on sam, skoro wybijał się na niezależność, podjąwszy decyzję o studiach w innym mieście, czuł się zobowiązany przejść w maksymalnym możliwym stopniu na własny garnuszek. W każdym razie podczas wrześniowego wypadu musieli oszczędzać, a Izie wychodziło to nawet lepiej niż jemu. Krzysztof przekonał się niebawem, że umiała dostrzec i bez żenady wykorzystać wszelkie okazje, i to nie zastanawiając się zanadto, czy mu się to podoba, czy nie. Momentami coś mu szeptało, że o jej charakterze wie znacznie mniej, niż sądził. Co z jednej strony było ciekawe, takie oczekiwanie nieoczekiwanego, jednak w dłuższej perspektywie… Ale o jakiej dłuższej perspektywie się rozmyśla, mając dziewiętnaście lat i będąc zakochanym? Żyje się chwilą w beztroskim przeświadczeniu, że każda kolejna może być tylko lepsza. Iza zaoszczędziła już na pierwszym tankowaniu paliwa. Zupełnie przypadkowo. Choć te „przypadki” zdarzały się częściej, po prostu jakby same się do niej kleiły… Podjechali na stację benzynową, zatrzymała się za stojącym przy dystrybutorze białym

volvo, a Krzysiek popędził do sklepu po napoje i jakiś prowiant. Miał też zamówić kawę, którą chcieli wypić przy stoliku, kiedy Iza skończy tankowanie. Kierowca białego cacka z wysokiej półki rzucił raczej lekceważące spojrzenie na ich garbuska po liftingu. Sam również usiłował prezentować się jak ktoś z wyższej półki, choć nawet najelegantszy garnitur, celowo eksponowany drogi zegarek i niewątpliwie markowe buty w niewystarczającym stopniu odwracały uwagę od wylewającego się brzucha i wzrostu dżokeja. Facet nie spieszył się, po nabraniu paliwa zaczął z namaszczeniem przecierać lusterka. Niecierpliwa z natury Iza miała ochotę wcisnąć klakson i wyciągnąć przez okno rękę ułożoną w jednoznacznym dla kierowców geście, lecz pohamowała się, żeby nie prowokować scysji. Nigdy się nie awanturowała, będąc na z góry straconej pozycji. Co zaś się tyczy prowokowania, tu nie bez racji uważała się za mistrzynię… Wysiadła, przeciągnęła się jak kotka i potrząsnęła głową, rozrzucając włosy na ramiona. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu rzuciła w stronę małego grubaska: – Co za wóz. Chciałabym przejechać się kiedyś takim. – Naprawdę? – Właściciel volvo wciągnął, na ile się dało, brzuch i przełknął ślinę. – Pani samochodzik też niebrzydki. – E tam, ledwie się telepie. – Daleko pani jedzie…? – zainteresował się, najwyraźniej nieświadom, że nie była sama. – Nie mam określonych planów urlopowych, to nudne. Chyba zajadę gdzieś nad morze. – Gdyby się pani nie spieszyło – facet zbliżał się z szerokim uśmiechem – mógłbym polecić ciekawe miejsce. Bo tak się składa, że jestem właścicielem pensjonatu nad jeziorem w Jasińcu. To niedaleko. Dla pani znalazłby się niedrogi pokój z tarasem, a może nawet zupełnie… – urwał, szukając we wzroku dziewczyny zachęty. Albo sygnału, że posunął się za daleko. – O, a dałby mi pan pojeździć swoim wozem? – Ile dusza zapragnie! – Przemyślę to – oznajmiła Iza, którą awanse właściciela pensjonatu tyleż bawiły, co niecierpliwiły. – To może ja pójdę zapłacić, a pani tymczasem się zastanowi? – rzucił na poły żartobliwym tonem. Teraz już poczuła niesmak. Musiałbyś najpierw schudnąć ze dwadzieścia kilo i urosnąć pół metra, pomyślała. – Nie mam nad czym się zastanawiać – mruknęła. Odwróciła się i ruszyła do garbusa. Facet chyba zrozumiał ją właściwie, bo bez dalszych uwag odprowadził volvo na bok i zniknął w budyneczku stacji benzynowej. Podjechała do dystrybutora i zaczęła tankowanie, tymczasem w ogródku pod rozstawionymi parasolami pojawił się Krzysiek. Postawił na stoliku parujące kubki i zamachał do niej wesoło. Iza, skończywszy nabierać paliwo, odjechała garbusem jak najdalej od białego vol­vo, którego właściciel coś długo nie wychodził z budynku. Prawie wpadła nań w rozsuwanych drzwiach. Przepuścił ją z komiczną galanterią kurdupla usiłującego pokazać klasę i chyba mrugnął do dziewczyny albo też wleciało mu coś do oka. Iza zbliżyła się do kontuaru i powiedziała: – Za paliwo. Stanowisko czwarte. – Ale… – dziewczyna z obsługi zrobiła zdumioną minę i dla pewności zerknęła w monitor – tamten pan już zapłacił. Iza błyskawicznie pojęła, co zaszło. Nie zamierzała jednak odkręcać sprawy. Jego problem, sam chciał, dureń skończony! Przecież niczego mu nie sugerowała… Poszła do toalety,

a kiedy wróciła do ogródka, żeby napić się z Krzyśkiem kawy, białego volvo nie było już pod stacją. Po powrocie do garbusa Krzysiek zobaczył wizytówkę wsuniętą za wycieraczkę. – Pensjonat „Czarny Bocian” w Jasińcu. Przystań, kajaki, rowery wodne… – przeczytał zaintrygowany. – Ciekawie wygląda, zajrzymy tam? – Nigdy w życiu. – Czemu, nie lubisz wody? – Był autentycznie zdziwiony. – Lubię pływanie na wszystkim, co się unosi na wodzie – zaśmiała się Iza. – Ale pięciogwiazdkowy pensjonat, w którym płacisz nawet za spuszczenie wody w toalecie?! Lepiej zatrzymać się na kempingu, a forsę wydawać na przyjemności, nie uważasz? Mogę nawet spać w lesie albo w stogu siana, jeśli mi przyjdzie ochota. – Trzymam cię za słowo – ucieszył się Krzysiek. Obawiał się trochę, że jego towarzyszka będzie kapryśna i roszczeniowa w stopniu, jakiego on nie potrafi zaspokoić. A tu proszę, gotowa spać w stogu siana! – Tylko gdzie my we wrześniu siano znajdziemy… I rzeczywiście, stogu nie znaleźli, po części dlatego, że wcale go nie szukali. Tym bardziej że, jak to o tej porze roku, pogoda zrobiła się zmienna, a piękne, prawie upalne dni przeplatały się z mżystymi i posępnymi. Zresztą kempingi oferowały praktycznie wszystko, czego trzeba turystom w ich wieku. Zwłaszcza że pudło z pobrzękującą zawartością okazało się kompletnym turystycznym zestawem do gotowania. Z butlą gazową, menażkami, kociołkiem do umieszczania w ognis­ku i sztućcami. Wystarczało trochę ziemniaków, jakie gdzieniegdzie zostały jeszcze na polu, wykopywanych przez młodych ludzi… no, ukradkiem. Krzysiek czuł przy tym pewne wewnętrzne opory, z czego Iza otwarcie się podśmiewała. Musiał jednak przyznać, że te ziemniaki, okraszone choćby słoniną, smakowały mu jak nigdy w życiu. A jej nie chodziło w tym wypadku o oszczędzanie, na ziemniaki było ich stać, tylko raczej o dreszczyk emocji, bez którego nie umiała się obejść. Gdy zajeżdżali do kolejnego ośrodka kempingowego, zwykle szła do recepcji sama i najczęściej udawało jej się wytargować zupełnie wyjątkową zniżkę, zwłaszcza jeśli siedział tam mężczyzna. Umiała robić wrażenie, przychodziło jej to bez wysiłku, nie odczuwała przy tym szczególnych oporów. To również nie do końca odpowiadało Krzyśkowi, który miał szczerą i prostolinijną naturę. Wolałby, aby to jemu poświęcała całą uwagę, resztę płci męskiej traktując jak powietrze. Nie chciał być zazdros­ny o byle kogo, ale… no, po prostu był. Jednak Iza zawsze potrafiła stłumić w zarodku rodzące mu się w sercu wątp­liwości. Bo prawdą też było, że Krzysiek szalenie jej się podobał, imponował jej charakter chłopaka, tak różniącego się od beznadziejnie niedojrzałych rówieśników. Do tego w razie potrzeby umiał się bić jak komandos, znał jednego z najsłynniejszych piłkarzy świata, był zgodny i nie ciosał jej kołków na głowie z byle powodu. Niemal ideał. Czemu „niemal”? Bo czasem wydawał się jakby nieobecny, błądził myślami w rejonach, do których nie miała wstępu. Czuła to wyraźnie. – O czym myślisz? – pytała, kiedy płynęli łódką albo, na przykład, siedzieli przy ognisku, a chłopak milkł nag­le, spoglądając gdzieś w dal zamyślonym wzrokiem. Odpowiadał różnie. O tobie... O przyszłości... O niczym ważnym… O nas… O tym, dokąd zajedziemy jutro… Iza podejrzewała, że ani razu nie był zupełnie szczery. Cóż, każdy ma prawo do swoich mniejszych i większych tajemnic, wszak sama je miała. Niemniej całkiem dobrze się dogadywali i rozumieli, również w kwestiach intymnych. Tyle że obydwoje więcej o tym myśleli, niż w istocie robili. Wbrew poglądom o rozpasaniu współczesnej młodzieży dla Krzysztofa byłby to

pierwszy raz. Dla Izy nie, jakkolwiek napomykała coś przeciwnego. Nie mając przy tym wyrzutów sumienia ani wyraźniejszego poczucia, że go okłamuje. Ponieważ te wcześniejsze doświadczenia zupełnie się dla niej nie liczyły. Za pierwszym razem chyba była zakochana. Niestety, jednostronnie… Za drugim młody nauczyciel zupełnie stracił dla niej głowę. Więc przynajmniej nie musiała wkuwać znienawidzonej fizyki… No i jeszcze tamten fotograf, o którego zdjęcia ponoć biły się najlepsze agencje modelek. Pomyłka. Oraz lekcja na przyszłość… Ale to tylko jej sprawy, jej sekrety, było, minęło. Nie lubiła oglądać się za siebie, czynić rozrachunków. Wolała patrzeć w przód. Każde czuło obawę, jak to im wyjdzie, czy sprostają oczekiwaniom drugiej strony, czy potem nic się nie zmieni… Więc w cichym porozumieniu pozostawili sprawy swojemu biegowi. Co wydawało się trochę zabawne, trochę podniecające i dodawało ich wyprawie pewnego nieprzewidzianego powabu. Smaczku nawet. Uroku eksperymentu, nie całkiem bezpiecznego, stanowiącego tym większą pokusę. Spali razem, o ile tylko warunki pozwalały. Były długie pocałunki i, trochę nieskoordynowane z początku, pieszczoty. Zapewne doszłoby do czegoś więcej, to wydawało się nieuniknione, tyle że Iza chciała tego i zarazem nie chciała. Krzysiek był tak wychowany i skonstruowany psychicznie, że nie cieszyło go nic wymuszonego na siłę, jeśli się angażował, to całym sobą i we wszystkich aspektach. Natomiast wychowana bez ojca Iza miała – nie do końca świadomie – wpojone przez matkę i zakodowane w umyśle przeświadczenie, że gdy mężczyzna dostanie już, czego chce, prędko mu się to znudzi i szuka nowych wrażeń. Nawet całkiem uzasadnione przekonanie o własnej urodzie nie naruszało tego poglądu. Potrafiła prowokować, manipulować męskim uwielbieniem, posuwając się w tym dosyć daleko, lecz gdzieś w głębi duszy najmocniej obawiała się porzucenia. Nie samotności, ta raczej jej nie groziła, ale właśnie głębszego zaangażowania, za które przyjdzie jej zapłacić jak Weronice. Pod tym względem była dziwnie krucha, co maskowała wyuczoną przebojowością. To głupie, niemądre, niedojrzałe, powtarzała sobie, szukając i nie znajdując fałszu w oczach Krzyśka. Ale dlaczego miała stracić swój największy atut, nie mając niczego więcej do zaoferowania? – zastanawiała się z nie wiadomo po kim odziedziczonym wyrachowaniem. To nie była prawda. Miała wiele do zaoferowania, gdyby zaangażowała się sercem i duszą. Zwłaszcza że Krzysiek wybrał studia lotnicze, zarażony jej pasją, aby być bliżej niej. Czy ona by za nim pobiegła w odwrotną stronę? Iza była realistką, więc jej odpowiedź brzmiała, że raczej nie.

Ta ich wyprawa, trochę na wariackich papierach, przebiegała wyjątkowo przyjemnie. Żółty garbus budził powszechne zainteresowanie, wyróżniając się na drodze niczym paw w kurniku. Bawili się świetnie, bo wszystko było nowym doświadczeniem, po prostu absolutnie niecodzienną przygodą. Być może nie do powtórzenia, ale czy warto o tym myśleć? Każdy dzień był inny, dosłownie każda godzina, gdyż zgodnie z początkowym założeniem jechali po prostu przed siebie, nie patrząc na mapy ani żadne GPS-y. Krzysiek był pod nieustannym wrażeniem tego, jak bardzo Iza potrafiła czerpać radość z życia. Jej spontaniczności, pogody ducha i wiary w siebie. Jego dziewczyna nigdy nie wynajdywała na siłę problemów. Nie załatwią sobie noclegu? Phi, to rozłożą siedzenia w samochodzie i prześpią się nie gorzej niż w namiocie.

Trafił się wyjątkowo, jak na wrzesień, piękny dzionek, który spędzali leniwie nad odkrytym przypadkiem jeziorem, i nie chciało im się odjeżdżać, by poszukać sklepu, a w brzuchach już grała orkiestra. To nic, mają przecież siatkę jabłek z tej zdziczałej jabłoni zauważonej po drodze; można je nawet nadziać na patyki i upiec nad ogniskiem, żeby nie było tak zwyczajnie. Nie zerknęła w porę na wskaźnik paliwa, a tu raptem silnik zakrztusił się i ma zamiar zgasnąć. Niech więc Krzysiek schowa się w krzakach, ona zaś przysiądzie ze zrozpaczoną miną na masce. Może założy się, że nie minie kwadrans, a zatrzyma się obok jakiś dobry samarytanin z pełnym kanistrem w bagażniku? Krzysztof wolał się nie zakładać. I dobrze zrobił. Cała Iza. Wprawdzie momentami coś mu szeptało, że zbytnio ją idealizuje, przymykając oczy na pewne cechy charakteru, jakich nie powinien tak bezdyskusyjnie akceptować… lecz nigdy nie trwało to długo. Młodzieńcze zauroczenia mają do siebie to, iż z czasem mijają, ale gdy trwają, żadna siła nie zdoła nic na nie poradzić. Każda miłość ma swoje prawa, tak było i będzie zawsze. Wierzy się bezgranicznie we wspólną przyszłość, miłość i oddanie aż po jakiś mglisty kres życia. Iza, w głębi duszy, też w to wierzyła. Fascynujące egoistki również bywają sentymentalne, jeśli im z tym po drodze… W tamtym czasie Krzysiek był mężczyzną jej życia. Nie mówiła mu tego głośno, ale poza tym, że kapitalnie się prezentował, również diabelnie jej imponował. Często ciągnęła go za język, chcąc się dowiedzieć więcej o Adrianie, Waśce, a nawet Zojce, która z niejasnych powodów jej nie znosiła, nie usiłując nawet tego ukryć. O ile o tamtych opowiadał chętnie, z nieskrywaną przyjemnością, o tyle unikał dłuższej rozmowy o siostrze. Czemu, do licha?! Coś się za tym kryło i koniecznie pragnęła to rozwikłać. Całkiem niespodziewanie trafiła się okazja ku temu. Jak te przypadki dziwnie się układają…

Rozdział XVI KRYSTYNA

Wpół leżała, wpół siedziała na specjalnie wyprofilowanym łóżku w sali chemioterapii dziennej w klinice onkologii przy Wawelskiej. Była zadowolona, że wyniki badań krwi pozwoliły jej na przyjęcie kolejnej dawki leków w kroplówce, podpiętej do portu naczyniowego pod obojczykiem. Wszczepienie portu jest zabiegiem (operacją?) mało przyjemnym i owo miejsce długo potem się goi, ale taki port to w istocie błogosławieństwo, teraz kroplówka (w zasadzie kroplówki, bo jest ich kilka różnych) to jedno malutkie wkłucie, kawałek plastra i przez trzy, cztery godziny sączy się w chore ciało chemia. Taka, która ma uzdrawiać, nie szkodzić, jak kiedyś. Nic cię nie boli, a jedyną niedogodnością jest ograniczona swoboda w poruszaniu, choć i do łazienki da się pójść, popychając przy sobie stojak z zawieszonymi woreczkami, zawierającymi różne medykamenty. Osoby towarzyszące chorym mogą wchodzić do sali, porozmawiać, potrzymać za rękę, przynieść kanapkę (w pomieszczeniu na dole jest kiosk, dość obficie zaopatrzony), kawę, herbatę czy sok. I być obok, co jest bardzo ważne. Krystynie tym razem towarzyszył Stefan. Zakończyła pierwszą sesję chemioterapii, tej najgorszej, czerwonej. Nawet nie chciała znać jej składników, czytaniem ulotek obarczyła męża, który mówił jej w trakcie lektury: „Tego nie będzie, to nie o tobie, z tym sobie poradzimy”. – Czego złego mam się spodziewać? – pytała bezradnie, przerażona wielością czytanych przez niego folderów. – Niczym się nie denerwuj, ja cię będę obserwować i gdyby zaczęło się dziać coś złego, z pewnością zauważę. Musisz mi tylko mówić o każdym nietypowym objawie lub odczuciu. Do tej pory nic takiego się nie działo, a minęło już dwanaście tygodni, nie, właściwie trzynaście, bo raz wyniki krwi, a dokładniej mówiąc poziom białych krwinek, wskazały na konieczność wzmocnienia organizmu i Krystyna otrzymała serię zastrzyków w brzuch, które zresztą nauczyła się sama sobie robić; wtedy chemię przesunięto o tydzień. Zastrzyki okazały się skuteczne, następne badanie krwi wykazało poprawę i leczenie kontynuowano. Taką serię kilku zastrzyków Krystynie zaaplikowano tylko raz jeszcze, w zasadzie profilaktycznie, bo od tej pory białe ciałka krwi utrzymywały się w normie. Teraz następnym etapem był paklitaksel (co tydzień) i herceptyna (osiemnaście podskórnych podań co trzy tygodnie). Krystyna słuchała rozmowy Stefana z lekarką prowadzącą i trochę jeżyły jej się włosy na głowie. W zasadzie nie tyle włosy, co drobniutka szczecinka, niestety siwa, która pojawiła się w miejscu włosów. Włosy odrosną, jak ją zapewniano, tylko nikt nie chciał powiedzieć kiedy. Dobra, trudno, ma dwie piękne peruki i dwa bardzo twarzowe czepeczki. A że ich nienawidzi… jej sprawa. Jeśli chodzi o skutki uboczne następnych etapów chemioterapii, nic nowego w zasadzie jej nie czekało. Bóle brzucha, biegunka lub zaparcia, osłabienie, gorączka, bóle głowy, mdłości, wymioty, bóle kostno-stawowe, bóle mięśni, wysypka skórna, niewydolność mięśnia sercowego, kardiomiopatia, brak apetytu, depresja, bezsenność, astma… Przestała słuchać. Przecież z nią nic takiego się nie dzieje, prawda? I nie będzie działo – odpowiadały oczy Stefana, który widział jej przerażenie i, co tu mówić, sam był przerażony. Nawet bardziej niż ona, bo jako lekarz wiedział więcej.

Po pierwszej dawce herceptyny Krystynę zatrzymano na sześciogodzinnej obserwacji. Siedzieli zatem obok siebie w salce dla gości (Krystyna nie chciała już leżeć i nie musiała) na drugim piętrze oddziału chemioterapii i czytali książki. Albo tylko trzymali się za ręce i rozmawiali. O Adrianie i Julii. O dzieciakach, które tak szybko urosły. O rybach, jakie jeszcze złapią. O tym, że udało im się odnaleźć w życiu. I o tym – Krystyna – co by teraz zrobiła, gdyby on nie pojawił się w jej życiu. I o tym – Stefan – co by było (a w zasadzie czego by nie było), gdyby ona nie wkroczyła w jego życie. Kochali się tak mocno, że było to wręcz namacalne, a z ręki Stefana do ręki Krystyny przepływała energia, dająca jej bodaj więcej niż wszystkie herceptyny świata. – I z tą stomią można spokojnie żyć, niech pani powie to mężowi. – Tak bardzo wymiotuję, gorzej niż w początkach ciąży. – A mnie swędzi skóra na rękach, patrz pani, jakie mam czerwone plamy. – Która żyła dzisiaj? Już jestem tak pokłuta, że chyba nie mam żadnego miejsca do następnego wkłucia. – Bo port trzeba sobie dać wszczepić, droga pani, port naczyniowy. – ……….

Takie fascynujące rozmowy dobiegały z sali, w której leżały pacjentki przyjmujące wlewy. Nie zwracali na to uwagi, mieli siebie obok i to było najważniejsze. Ale przecież ja umrę, przebiegło przez myśl Krystynie i aż się wzdrygnęła. – Co jest, słoneczko? – Stefan wyczuwał wszystko. – Umrę – wypowiedziała to słowo i natychmiast chciała, żeby nie wybrzmiało. Wybrzmiało jednak i Stefan spojrzał na nią ze źle ukrywaną rozpaczą. – Każdy umrze. Kiedyś. Ja też. – Ty? – przeraziła się Krystyna. Ale przecież, przecież to ja jestem chora, chciała powiedzieć i raptem zdała sobie sprawę z bezsensowności tej rozmowy. – Czarny Kocie Mój – przywołała ulubione określenie – przepraszam, niepotrzebnie gadam głupstwa, wiem. Ale bez względu na to, czy wiedziała albo na ile wiedziała, że gada głupstwa, nagle miała wiele do przemyślenia. Teraz jednak natychmiast chciała zmienić temat. – A może poszedłbyś do apteki? Pogrzebała w torbie i wyciągnęła czarną teczkę, w której gromadziła wszystkie wyniki dotychczasowych badań. Z dzisiejszej wizyty wyszła z receptą na ferrum lek. Ten środek miał wzmocnić Krystynę, której spadła hemoglobina, i właśnie osłabienie było dla niej najbardziej dolegliwym skutkiem ubocznym całej terapii. – Choć czy ja wiem? Może nie będę brała tego żelaza? – A to dlaczego? – spytał Stefan, który już wstał i wyciągał rękę po receptę, gotów iść wszędzie, gdzie tylko mu każe, do apteki też. – Bo… – Zarumieniona Krystyna wyciągnęła w jego stronę telefon komórkowy. Na ekranie był opis zapisanego jej przez lekarkę medykamentu. Widniała tam między innymi informacja, żeby szczególnie starannie myć zęby po każdym zażyciu leku, gdyż łatwo może dojść do żelazistych przebarwień. – Będę wy… wyglądać jak stara, zardzewiała brona – wyszlochała w udręce. Strasznie zrobiła się ostatnio przewrażliwiona i łatwo płakała.

Stefan popatrzył na nią z niedowierzaniem i nagle zaczął się śmiać jak szalony. Nie mógł przestać, aż łzy pociekły mu po twarzy. Krystyna z oburzenia przestała płakać. – Ty, ty się śmiejesz ze mnie? – Ach, przepraszam – wystękał. – Ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że powiedziałaś „brona”, co było logiczne, a nie „wrona”, jak usłyszałem. I kiedy wyobraziłem sobie starą, zardzewiałą Kajkę, nie mog­łem opanować śmiechu. – Przytulił ją mocno i wziął receptę. – Damy radę z utrzymaniem białych zębów, nie martw się. Idę wykupić lekarstwo, wracam za chwilę, wiesz, że apteka jest tu blisko. Przynieść ci coś? Sok z czarnej porzeczki? – Wyjątkowo go lubiła. – Nic nie chcę, tylko szybko wracaj. A zardzewiała Kajka to rzeczywiście zabawny obrazek. Natomiast to, że nie zaprzeczasz, iż mogę wyglądać jak brona, mniej lub bardziej zardzewiała, raczej mnie nie śmieszy – prychnęła. Stefan wyszedł, a ona pogrążyła się w rozmyślaniach. Nie będzie rozmawiać ze Stefanem o swojej śmierci, to bezsensowne. Choć w pewnym momencie będzie musiała. Miała bowiem plan, który musi zdążyć przeprowadzić. Mimo całego swojego optymizmu, który zresztą siadał jej ostatnio, gdzieś tam, w głębi duszy, była przeświadczona, że przecież ta choroba jest śmiertelna. Może dlatego, że ostatnio gorzej się czuła. Pomimo tego, co mówiła lekarka, przeprowadzająca okresowe badania w ramach programu naukowego, którym objęto Krystynę. „Pani Krystyno, efekt jest spektakularny, guz w pani węźle pachowym zniknął. A ten mały złośliwiec w lewej piersi jeszcze zmalał tak, że gdyby nie znacznik, wszczepiony dwa miesiące temu, żaden chirurg by go nie znalazł”. „Piotrze, pisz: w granicach normy. Warstwa korowa jeden–dwa milimetry. Rewelacja. No, tego ostatniego nie pisz, to moje uznanie, którego nie wstawia się do raportu medycznego. Pani Krystyno, moje gratulacje” – dodała jeszcze. Ale czego jej gratulowała? Że rak trochę zmalał? Przecież wszyscy się tego spodziewali po chemii. Krystyna nie wiedziała, że pani doktor w istocie gratuluje jej stanu psychicznego, pozytywnego myślenia i stuprocentowego przekonania, że nic, co złe, nie może jej dotknąć. Że absolutnie i z całą pewnością pokona chorobę, a podczas tych zmagań jak najmniej ucierpi. Owszem, Krystyna tak myślała i to właśnie głosiła wszem wobec. Choćby dlatego, że musiała pocieszać rodzinę, a przede wszystkim Stefana. Jako lekarz bardziej może wierzył w tradycyjne środki medyczne, ale pozytywna energia żony też bardzo go podnosiła na duchu. Utwierdzał Krystynę w przekonaniu, że będzie właśnie tak, jak ona myśli, i że odrzucenie stereotypu poddającej się bez walki pacjentki nie tylko jej wyjdzie na dobre. Nauczy takiej postawy inne kobiety przyjmujące chemię. Nawet jeśli tylko kilka, warto. Bo przecież w swojej praktyce lekarskiej też widział cuda, jakie potrafiło zdziałać pozytywne myślenie. – Jestem. – Właśnie zmaterializował się obok niej cichutko. – Obok apteki jest sklep spożywczy, kupiłem twój przysmak, bo był. Paprykowana słoninka. Mięciutka i pachnąca jak masełko. – To jedźmy już do domu. – Krystyna zdecydowanym krokiem podeszła do stanowiska pielęgniarek obsługujących pacjentów na oddziale chemioterapii dziennej. – Minęło sześć godzin od momentu, kiedy podały mi panie herceptynę. Nie mam żadnych niepokojących objawów, czuję się dobrze i odmeldowuję się do domu. – Za chwilę – powiedziała pielęgniarka, biorąc do ręki aparat do mierzenia ciśnienia. – Sto trzydzieści na osiemdziesiąt. Puls siedemdziesiąt pięć – zameldowała do telefonu. Kiedy i z kim się połączyła, nie zauważył nawet Stefan, bacznie obserwujący całą scenę, by w razie czego wspomóc żonę swym lekarskim autorytetem. – Trzydzieści sześć i cztery – dodała jeszcze

pielęgniarka, najprawdopodobniej odpowiadając na pytanie o wysokość temperatury. – Jak się pani czuje? – zwróciła się do Krystyny. – Mówi, że bardzo dobrze, panie doktorze – powtórzyła dokładnie odpowiedź. – Nie, myślę, że nie ma potrzeby. Widać, że pacjentka naprawdę dobrze się czuje. I po tym wywiadzie mogli wreszcie wyjść z gmachu onkologii.

Rozdział XVII W DRODZE DO…

Jechali właśnie dwupasmową drogą, nie zwracając większej uwagi na drogowskazy i nazwy mijanych miejscowości, kiedy u Krzyśka w kieszeni zawibrował telefon. – Cześć, kumplu, co tam u ciebie, gdzie jesteś? – rozległo się w słuchawce. – Adrian? – ucieszył się Krzysiek. Ale i zdziwił, bo słynny piłkarz po raz pierwszy odezwał się do niego bezpośrednio. – Fajnie cię słyszeć, jesteś w kraju? – Niezupełnie – odparł tamten i roześmiał się z włas­nego określenia. Wszak trudno być gdzieś tylko częściowo. – No mów, co porabiasz, bo mam pewną sprawę. Przysłuchująca się rozmowie Iza z pewnym opóźnieniem pojęła, kto dzwonił do jej chłopaka, a kiedy to do niej dotarło, omal nie staranowała tablicy z napisem, nomen omen, „Nowiny Wielkie”. – No, jadę właśnie żółtym volkswagenem garbusem ze swoją… Z Izą – zająknął się trochę, bo określenie „dziewczyna” było jakieś takie pospolite. Koleżanka tym bardziej. – Od października zaczynamy razem studia lotnicze, słyszałeś o tym pewnie, więc tak sobie wyskoczyliśmy w Polskę… – Ach tak, rozumiem. I gratuluję – rzucił tamten domyślnym tonem. Wcześniej został już jako tako wprowadzony przez Krystynę i ojca w aktualności rodzinne, choć bez szczegółów. – Pozdrów ode mnie Izę. A gdzie konkretnie jesteście? – No… nie wiem. – Jak można tego nie wiedzieć? Zgubiliście się czy co? – Znaczy nie wiem dokładnie, bo jedziemy po prostu przed siebie… – Takim to dobrze – westchnął Adrian, który dawno zapomniał, co to wolność i incognito. Rozpoznawalność bywała prawdziwym utrapieniem. – Słuchajcie, bratki, nie mielibyście ochoty zabłądzić na chwilę nad nasze mazurskie jezioro? Ja zapraszam. – Nie wiem. Znaczy nie wiem, czy zdążymy, bo jesteśmy chyba gdzieś nad Odrą, blisko granicy niemieckiej… – Zerknął na Izę, która kiwnęła potwierdzająco głową. Ani przez sekundę nie miał wątpliwości, o jakim jeziorze wspomina Adrian. – Ale o co właściwie chodzi, na co zapraszasz? – Coś taki ciekawy, dowiesz się na miejscu – zaśmiał się jego rozmówca. – Za dwa dni, stroje wieczorowe zbędne, a nawet zakazane. To jak, zdążycie? – Dwa dni? – Znów spojrzał pytająco na Izę. Dziewczyna zorientowała się z przebiegu rozmowy, że gwiazda futbolu gdzieś ich zaprasza, i jeszcze energiczniej skinęła głową. Bardzo chciała poznać Adriana. A przez dwa dni dotrze choćby do Szwecji, nawet gdyby trzeba było jechać również nocą! – Powinniśmy dać radę… – Świetnie. To kończę, bo muszę obdzwonić jeszcze parę osób – oznajmił Adrian, dorzucając żartobliwym tonem: – Tylko nie sprowadźcie mi żadnych dziennikarzy! Okej? – Postaramy się. Krzysiek wyjaśnił dziewczynie, że jego zdaniem Adrian zaplanował coś w rodzaju przyjęcia dla rodziny i bliskich znajomych w Szczepankowie. Podejrzewał, iż ma to związek

z Julią. Być może również z jego planami zawodowymi, ponieważ były piłkarz tej klasy z pewnością otrzymał jakieś ciekawe oferty trenerskie. Ale chłopak stawiał raczej na Julię i związane z tym plany osobiste Adriana. – Co to za jedna? – zainteresowała się Iza. – Kiedyś wierna kibicka, a obecnie… jego narzeczona. – Ładna? – spytała niby to grzecznościowo, acz z dziwną uwagą oczekiwała odpowiedzi. – Świetna – odparł chłopak, mając na myśli bardziej miłe usposobienie Julii niż jej wygląd. Choć jej urodzie nie mógł niczego zarzucić, oprócz tego, że nie była już nastolatką. – A on ile ma lat? – drążyła Iza, jakby czytała mu w myślach. – Prawie czterdzieści. – Krzysiek celowo przesadził nieco z wiekiem Adriana. Co jego dziewczyna wychwyciła bez pudła. – Super, jak dla faceta to najlepszy wiek – orzekła przekornie. – No nie, dajże spokój, dwa razy starszy ode mnie. – Zazdrośnik! Krzysiek najchętniej przyłożyłby jej w siedzenie, gdyż była bliższa prawdy, niż jej się zdawało. Niestety w samochodzie było to niewykonalne, więc Izce się upiekło. Na razie… * Szczepankowo przywitało ich jesiennym kolorem liści, za to nietypową, wręcz upalną pogodą. A może i już nawet typową, wszak eksperci od paru lat alarmowali o zmianach klimatycznych. Spowodowanych, jakżeby inaczej, przez nastawioną konsumpcyjnie ludzkość. No, nie całą, tylko przedstawicieli przemysłu i polityków, dla których stan środowiska plasował się na końcu listy priorytetów. Smutne i raczej nieodwracalne. Jednakże pasażerowie żółtego garbusa nie zastanawiali się nad sprawami, na które nie mieli najmniejszego wpływu. Piękna pogoda cieszyła ich niezmiernie, ponieważ dodatkowo uatrakcyjniała przedłużone na wrzesień wakacje. Byli też podekscytowani tajemniczym zaproszeniem od Adriana. Każde na swój sposób. Krzysiek cieszył się, że zobaczy przyjaciół, Iza zaś nie mogła się doczekać poznania słynnego piłkarza. Waśka też ją ciekawił, bo słyszała o nim zupełnie niesamowite historie. Do tego pozna lepiej rodzinę swojego chłopaka. Może nawet przekona do siebie tę jego siostrę… A jak nie, to nie, nie będzie płakała z tego powodu. Garbusa prowadził teraz Krzysiek, bo dobrze znał drogę. Brama ośrodka była szeroko otwarta, więc zaparkował obok paru innych samochodów, wśród których zdecydowanie wyróżniała się sportowa beemka z rozsuwanym dachem. – To wóz Adriana, co nie? – domyśliła się Iza. – Bezsprzecznie. Kto by tam u nas jeździł czymś takim. Kosztuje majątek i strach gdzieś zaparkować, bo tylko przyciąga złodziei. Kiedy wysiedli, pierwsze na powitanie rzuciły się psy, towarzyskie i szczęśliwe, że mają kogo obskakiwać. Wszak było właściwie po sezonie, a tu proszę, znów goście! A każdy pies dobrze wie, że do gości należy się łasić i przymilać, za co z pewnością odwdzięczą się wynoszonymi ze stołówki przysmakami. Donośne szczekanie czworonogów wywabiło z budynku parę z przybyłych wcześniej osób. – Świetnie, że jesteście, moi kochani! – Krystyna serdecznie objęła wnuka i jego sympatię. Jej zdaniem wyglądali razem uroczo. Waśka, bo Iza nie miała cienia wątpliwości, iż to mógł być tylko on – ogorzały mężczyzna w skórzanej kurtce, któremu nie staje się na drodze, jeśli ma się choćby szczątkowy instynkt samozachowawczy – przewiercił ją na wylot oczyma. Trudno osądzić, jakie wysnuł wnioski. Po prostu uniósł dłoń i przybił Izie piątkę, bez żadnej czułostkowości, ale tym mocniej

poczuła, że ma u niego kredyt zaufania. Rosjanin uściskał Krzysztofa, lecz zwrócił się do niej: – Słyszałem od swojego druha, że pilotujesz samoloty. – Niespodziewanie mrugnął, trochę szelmowsko i jakby zaczepnie. – Mam fajny śmigłowiec, gdybyś chciała, mógłbym przy okazji pokazać ci parę sztuczek, jakich nie dowiesz się od żadnego instruktora… O co mu chodzi? Poczuła się dość niepewnie, bo zazwyczaj to ona prowokowała innych. Sprawdzał ją? – Nigdy nie pilotowałam śmigłowca… – A ja nigdy nie grałem na saksofonie. Dosłownie zabrakło jej języka w gębie. Jej, która facetów owijała sobie wokół małego palca u nogi. Waśka miał w sobie coś z samotnego wilka napotkanego na drodze. Nie wiadomo, czy stać nieruchomo, patrząc mu w oczy, czy lepiej próbować wycofać się chyłkiem… – Ho, ho, aleś zmężniał. – Stefan zwichrzył i tak niesforną czuprynę Krzyśka, po czym zwrócił się żartobliwie, ale z wyraźnym uznaniem, do Izy: – Pani to chyba miała cygańskich przodków. Ach, gdybym był młodszy… – To co? – Krystyna z groźną miną ujęła się pod boki. Stefana uratowało pojawienie się Zojki. Zbliżała się właśnie do zgromadzonych, ale szła jakoś sztywno, z zastygłą twarzą, zupełnie niepodobna do siebie. Zatrzymała się może trzy kroki od nich i rozejrzała dziwnie bezradnie. – Zojka, co się stało?! – zawołał Krzysiek, widząc pojawiające się na policzkach siostry łzy. – Nic, tylko… Od rana szukam Kajki. Wszędzie. Wołałam ją, ale bez skutku. Przecież z daleka poznaje mój głos i zawsze przylatuje. Boję się, że… Wszyscy obecni raptem zamilkli, prysła gdzieś roztaczająca się dookoła radość. Iza pociągnęła Krzyśka za rękaw. – Kto to jest ta Kajka? – spytała szeptem. – Opowiadałem ci przecież. To zaprzyjaźniona z nami od lat wrona. A, prawda, Zojka znalazła ją kiedyś chorą i uratowała… Izie, kiedy słuchała całej historii przy wieczornym ognisku, wydało się to nawet wzruszające. Wtedy otarła parę łez z oczu. Ale teraz usuwało ją, Izę, z centrum uwagi… Tyle roztkliwiania się nad jakąś wroną?! – pomyślała zdziwiona. Pełno tych kraczących nad głową żałobnych ptaszysk w mieście, są niemal jak robactwo. Miała jednak na tyle przyzwoitości, aby głośno nie wyrażać swych odczuć. Zwłaszcza że wszyscy byli mocno przejęci zniknięciem Kajki. Nawet Adrian, który już zmierzał w ich kierunku, w towarzystwie wysokiej dziewczyny, a w zasadzie kobiety o niezwykle pogodnym wyrazie twarzy. Idąc, rozmawiał po niemiecku przez telefon. Z wyrazu twarzy Zojki oraz rozlegających się urywków piłkarz wyciągnął właściwe wnioski. Szybko zakończył rozmowę. Przedstawił nowo przybyłych Julii i chwilowo na tym poprzestał, gdyż najwspanialsze nawet wieści nie powinny być wygłaszane w tak zwarzonej atmosferze. – Musimy jej poszukać, wszyscy, jak tu stoimy. – Nie zna was wszystkich, przestraszy się tylko. – Zojka pokręciła głową, usiłując się opanować. – Muszę ją znaleźć, nie byłam jeszcze w paru miejscach. Adrian, przepraszam… Nie dokończyła, ale dla wszystkich było jasne, co chciała powiedzieć. Była w klasie maturalnej, na wyrwanie się do Szczepankowa miała jedynie sobotę i niedzielę, do czego Adrian z niejakim trudem dostosował swoje plany, przekładając spotkanie z właścicielem jednego z najsłynniejszych angielskich klubów. Wakaty na obiecujących stanowiskach trenerskich nie zdarzają się zbyt często, a on nie miał jeszcze na tym polu ugruntowanej pozycji. Jedynie przebieg kariery zawodniczej i wyrobione nazwisko dawały mu pewien kredyt zaufania.

Jednakże na każde wolne akurat miejsce czyhało kilku kandydatów… Piłkarz, który tłumaczył coś Julii, rozumiejącej jedynie pojedyncze polskie słowa, zapewnił pospiesznie: – Nie przepraszaj, kuzynko, tylko znajdź swoją przyjaciółkę. Inaczej do końca życia nie daruję sobie, że widziałem ją tylko na zdjęciach. Jasiek, który przywiózł tu Zojkę, z racji uprawianego zawodu poczuł się niejako zobligowany do zajęcia stanowiska. I wypowiedzenia głośno tego, co wszyscy przeczuwali. A jeśli nawet nie, to któż miał uświadomić im prawdę, jeśli nie weterynarz? – Zoja, długo się znacie z Kajką, prawda? – zaczął ostrożnie. – Z dziesięć lat? – Prawie… – Ale nie wiadomo, ile miała, kiedy ją znalazłaś. Może rok, może pięć, któż to może wiedzieć? – Przyciągnął dziewczynę do siebie. – Wiesz, wrony mają trudne życie i zazwyczaj kilkanaście lat to dla nich i tak sporo… Zojka wyrwała się z jego ramion i zasłoniła dłońmi uszy. Jasiek umilkł bezradnie. Miał dobre intencje i kochał swój zawód. Oprócz tych chwil, gdy musiał oznajmiać znękanym właścicielom zwierząt nieuchronną prawdę. Teraz pożałował swojej szczerości, widząc niemal wrogie spojrzenie, jakim Zojka odgrodziła się od niego. Przejdzie jej, wiadomo. A z drugiej strony żeby przez jakąś tam głupią wronę… – Kajce nic nie jest, wiedziałabym o tym – powiedziała Zojka z całą mocą i wiarą, na jakie potrafiła się zdobyć. Ochłonęła już i wzięła się w garść, przynajmniej zewnętrznie. – Idę jej szukać. Sama. Jeśli ja jej nie znajdę, to nikt z was tym bardziej. Ruszyła prędkim krokiem, nie dając nikomu okazji do protestów ani złożenia oferty pomocy czy jakiegoś tam apelowania do rozsądku. Kto ją znał, wiedział, że byłoby to bezskuteczne. Zatem reszta zebranych na szczepankowskim dziedzińcu po prostu przyjęła do wiadomości decyzję Zojki, co nie oznaczało, że nie mieli własnych refleksji na jej temat. Adrian pomyślał, że całkiem nieźle rozumie tę dziewczynę, która pewnie nigdy nie zamieni się w dojrzałą, stateczną i poukładaną kobietę. I dobrze! Julia myślała podobnie, sama była trochę szalona, gnając tyle czasu w ślad za Adrianem. Wierna kibicka? Nawet on nie domyślał się chyba, że kryło się za tym o wiele, wiele więcej… Stefan odprowadził wzrokiem tę, której pojawienie się uratowało mu kiedyś życie… Krystyna zastanawiała się, czy na miejscu dziewczyny tak długo traktowanej przez otoczenie jak trudny do okiełznania odmieniec miałaby tyle odwagi, determinacji i ufności, by doczekać się odmiany losu… Olga z Adamem, przytrzymując wyrywającą się za Zojką Tejkę, popatrzyli na siebie w cichym porozumieniu, zawartym dawno temu. Bo oni właściwie nie wybrali sobie córki, to ona ich wybrała. Jak mały porzucony kociak, nie całkiem ufny, ale łaknący miłości i opieki. A koty, nawet już te dorosłe, chadzają własnymi ścieżkami… Krzyśkowi zrobiło się przykro, że jego siostra… nie, po prostu Zojka… nie poprosiła, żeby poszedł z nią szukać Kajki. Jeszcze całkiem niedawno tak właśnie by zrobiła. Chyba wiedział, dlaczego teraz postąpiła inaczej… Jasiek uznał, że jego sympatia jest wyjątkowo niestabilna emocjonalnie. Nie umie się pogodzić z nieuniknionym. Wyrośnie z tego, miejmy nadzieję. A teraz potrzebuje odrobiny samotności, więc nie będzie jej się narzucał… Iza postrzegała w Zojce swe przeciwieństwo. Tylko tyle, nie traciła czasu na głębsze analizy, gdyż i tak nie zanosiło się, by miały utrzymywać bliższe kontakty. Bardziej zainteresowali ją inni, zwłaszcza Adrian, co rozumiało się samo przez się. Taka znajomość! Postara się nie pozwolić jej zwiędnąć. A co przyniesie przyszłość, niezależnie od tego, czy

z Krzyśkiem im się dob­rze ułoży, jeszcze się zobaczy… Waśka, jak to on, wiedział swoje, lecz nie dawał innym dostępu do swoich przemyśleń. Widział i doświadczył w życiu więcej niż inni, może dlatego nie usiłował prostować niczyich ścieżek. Gdy Zojka opuściła towarzystwo, zamierzając do skutku szukać Kajki, również gdzieś zniknął. Zrobił to w taki sposób, że nikt nawet nie dostrzegł jak i kiedy… Z chwilowej ogólnej zadumy pierwszy otrząsnął się Adrian. Wszak to on ich wszystkich ściągnął do Szczepankowa, do tego z nie byle jakiej okazji, więc również powinien teraz zatroszczyć się, żeby wszyscy dobrze zapamiętali ów dzień. – Słuchajcie, Zojka na pewno niedługo wróci, mamy wprost wymarzoną pogodę, ogarnijcie się, proszę, albo róbcie, co tam sobie chcecie, ale chcę wszystkich widzieć o siedemnastej przy pomostach! Okej? – Zaraz… no tak… – Krystyna ugryzła się w język, wszak najlepiej wiedziała o planach syna Stefana. Była wzruszona i dumna, że właśnie jej okazywał tyle zaufania. – Biedna Halina tkwi w kuchni, wszystko ma na głowie. Idę do niej. – To ja też, na pewno się przydam – zaofiarowała się Olga. – Dobrze, tyle nas tam wystarczy – orzekła Krystyna. – Panowie mogą tymczasem też zrobić coś pożytecznego, na przykład narąbać drewna. – Już przygotowane. – Stefan machnął ręką. – Nie wiem jak inni, ale ja mam ochotę napić się kawy. Mocnej! – A może by na rybki… – rzucił Adam. Dopiero co minęło południe, wyglądało na to, że wszyscy trochę na siłę starają się wynaleźć sobie jakieś zajęcia do wyznaczonej przez Adriana pory. Tymczasem Julia nie odrywała wzroku od żółtego garbusa Izy. Co nie uszło uwagi jego właścicielki, gdyż w ogóle mało co uchodziło jej uwadze. Krzysiek wyjął właśnie ich bagaże i niósł do budynku. – Podoba ci się mój wóz? – spytała po angielsku Iza, z satysfakcją stwierdzając, iż dwa miesiące w Szkocji, pomijając inne korzyści, zdecydowanie poprawiły jej wymowę i zasób słów. – To jeden z ostatnich klasycznych modeli, żadnych przeróbek, części od producenta. Wszystko autentyczne, dobra niemiecka robota. Tuż po generalnym remoncie. – Widzę. Po prostu marzenie! – Oj tam, Adrian kupi ci lamborghini. Julia spojrzała na nią jakoś dziwnie i wzruszyła ramionami. – Zdziwisz się, ale jakoś mi nie zależy. Jeśli człowieka stać na wszystko, dosłownie na wszystko, to rzeczy przestają mieć wartość. Zgadzasz się? – Trudno mi to powiedzieć, nigdy nie byłam w takiej sytuacji – odparła ostrożnie Iza, choć w istocie uważała, że Julii odbiło od nadmiaru szczęścia. Przynajmniej nie puści Adriana z torbami. – Twój samochód ma duszę – ciągnęła narzeczona piłkarza. – Pochodzę ze wschodnich Niemiec, kiedyś mieliśmy garbusa, co wówczas było rzadkością. Królowały trabanty. Ojciec kupił garbusa po znajomości i wszyscy nam go diabelnie zazdrościli. – Nie dziwię się. – A wiesz, ciekawa sprawa, ale mam wrażenie, że teraz jest podobnie. Gdybym jechała takim odpicowanym cacuszkiem po Dortmundzie, robiłby większe wrażenie od najnowszej beemki. Te pokraki naprawdę mają duszę. – Naprawdę chciałabyś mieć taki samochód…? – spytała Iza bez żadnej szczególnej intonacji w głosie, ale spod przymrużonych rzęs bystro przyglądała się Niemce. – Mowa! A ojciec by chyba oszalał na jego widok. Staruszek kocha te auta.

Izie coś błysnęło w oku, lecz zaraz machnęła ręką. – Trochę ich jeszcze zostało. – Prawda – zgodziła się Julia. – Tyle że… powiem ci w zaufaniu, że ojciec nie wie jeszcze o mnie i Adrianie… – Serio?! – Tak. No bo widzisz, dla mnie samej to wszystko wygląda na jakiś sen. – Popatrzyła swoimi ogromnymi oczyma dookoła, jakby rzeczywiście nie wiedziała, gdzie jest i co ma się niedługo wydarzyć. Iza całkiem nieźle umiała sobie wyobrazić, co tamta przeżywa. Wszak sama nieraz marzyła o kimś w rodzaju rycerza na białym koniu… Tylko ilu dziewczynom spełniają się takie sny, jednej na milion? – Tak fajnie by było zajechać garbusem pod dom, bez uprzedzenia, zawołać tatę i wręczyć mu kluczyki. Oczywiście zajechać z Adrianem i powiedzieć całą resztę… Raptem w polu widzenia pojawił się Krzysiek. Julia potrząsnęła energicznie głową i znów stała się pogodną dziewczyną o miłym usposobieniu i bardzo długich nogach. Położyła palec na ustach. – To było między nami, dobrze? Teraz lecę wykąpać się i przyszykować. Iza kiwnęła głową. – Mamy sporo wolnego czasu, nie chciałabyś się przejść? – zaproponował Krzysztof. – Może potem. Pamiętaj, że jechaliśmy prawie całą noc, a przedtem sypialiśmy, gdzie się dało. Kiedy ja ostatni raz widziałam prysznic? Pewnie wyglądam jak hipiska. – Dobra, spoko. – Chłopak rozumiał, że samopoczucie dziewczyny czasem wymagało zatroszczenia się o swą powierzchowność. Fakt, że Iza wyglądała cały czas wystrzałowo, niczego tu nie zmieniał. W zasadzie spodziewał się takiego obrotu sprawy, było mu to nawet z pewnych względów na rękę. – A ja powałęsam się trochę, nigdy nie wiadomo… Urwał, trafiony niespodziewanie spadającą z drzewa dorodną szyszką, nim zdążył wyjaśnić, co miał na myśli. Iza roześmiała się z jego miny, ale zaraz oklapła, ziewnęła szeroko i machnęła ręką, dając znać, że chce już zająć się sobą, jest zmęczona, ledwie kontaktuje i najlepiej, żeby na razie nie usiłował jej nigdzie ze sobą ciągnąć. Powędrował więc w sobie tylko znanym kierunku i zaraz zniknął jej z oczu za rogiem budynku. Zauważyła mimochodem, iż przewiesił sobie przez ramię futerał z tym swoim niezwykłym i cennym aparatem fotograficznym na klisze. Czy nie mówił, że nie zabierze go na ich wrześniową włóczęgę? E, może tylko jej się wydawało, że go wziął teraz. Bo dotychczas nie wyciągnął go ani razu… Nieważne zresztą, miała co innego na głowie. Wyjęła smartfon, odszukała i sprawdziła coś szybko w internecie. Następnie udała się na poszukiwanie Adriana. Znalazła go w towarzystwie Stefana i Adama, pijących czarną jak smoła kawę. Na stoliku stała też elegancka srebrna piersiówka. Widać panowie nie odmówili sobie kropelki koniaku do kawy. – Panie Adrianie, można na słówko? – zagadnęła, nim któryś zdążył zaprosić ją do towarzystwa. – Co za „panie”, nie rób ze mnie starego grzyba – zaśmiał się zagadnięty. – Sorry, ale spotkanie z kimś tak sławnym może każdego onieśmielić… – Bo umiem czasem trafić w piłkę? Też mi coś. – Mrugnął porozumiewawczo. – I w dodatku mi za to płacą. Niemniej jednak przeprosił pozostałych i zaintrygowany udał się za dziewczyną. Miał nadzieję, że nie chodziło o autograf czy wspólne zdjęcie do wklejenia na jakiś portal społecznościowy, wolałby, aby sympatia Krzyśka miała więcej klasy. Była diabelnie ładna, wręcz olśniewająca, a z doświadczenia wiedział, że niekoniecznie idzie to w parze z cechami charakteru tudzież bogatą osobowością. Inna sprawa, że jego środowisko nie składało się

z samych wybitnych jednostek stanowiących wzór dla młodzieży. Było raczej regułą niż wyjątkiem, że gwiazdy futbolu lubiły wykorzystywać popularność, a ich życie prywatne nie zawierało bynajmniej materiału na romantyczno-sielski serial… – Wiesz, rozmawiałam troszkę z Julią… – zagadnęła Iza, kiedy usiedli na prostej ławce pod rozłożystym dębem. – Co za fantastyczna historia, o tym, jak się poznaliście i w ogóle. Tak się cieszę! – No, ja też – mruknął zachęcająco Adrian, domyślając się, iż to tylko wstęp. – Znasz jej rodziców? – Przelotnie, bo jakoś się nie złożyło… – odparł zdziwiony pytaniem. – Dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie, jakbym była szpiegiem nasłanym przez jakiś brukowiec. – Nawet mi to przez myśl nie przeszło. – A co ci przeszło? – spytała trochę figlarnym tonem. Że chcesz mnie poderwać, pomyślał. Głośno zaś odrzekł: – Że chcesz mnie zaprosić do jakiejś akcji charytatywnej, w której sama uczestniczysz, albo organizujecie jakieś zbieranie podpisów za lub przeciw czemuś czy coś w tym rodzaju. Może koszulkę z podpisem na auk­cję dla chorego dziecka? Jeśli tak, to nie krępuj się, nie ma sprawy. W każdym razie pomyślałem, że chodzi o coś szczytnego i wzniosłego – podsumował z miną sugerującą lekkie znudzenie. Musiał mieć podobnych propozycji od groma i jeszcze trochę. – No i jak, zgad­łem? – E tam, kula w płot. – Iza wykrzywiła się, jakby rozgryzła zgniły orzech. – Już bym wolała… – Co takiego? – Żebyś powiedział prawdę. To mu się nawet spodobało. Mały flircik? No, no, masz tupet, dziewczyno. – To może ty zacznij, co? – No już dobrze, choć pewnie zrobię z siebie idiotkę. – Wzruszyła ramionami. – Twoja Julia jest kapitalna, z miejsca ją polubiłam i tak sobie pogadałyśmy po babsku… Wiedziałeś, że ona uwielbia volkswageny garbusy, a właściwie jej ojciec? – Nie miałem pojęcia. Znamy się bliżej od niedawna. – Moja żółta pokraka strasznie się jej spodobała. Założę się, że teraz, kiedy tu sobie rozmawiamy, chodzi wokół niego i mu się przygląda. – No co ty, mówisz poważnie? – Adrian już unosił się z ławki, ale Iza przytrzymała go za ramię. – Oj, żartowałam. W każdym razie z tym zakładaniem się. Julia powiedziała mi w sekrecie, że jej ojciec nic nie wie o waszych planach…? – Mówiłem ci, że znam go tylko przelotnie. Jeśli mu nie powiedziała, to ode mnie się nie dowiedział – odparł zniecierpliwiony Adrian. – Więc co z tym garbusem? Nie przeczę, że jest świetny, gasi wyglądem nawet moją beemkę, ale nie rozumiem… – Faceci! – prychnęła. – Zawsze trzeba im wykładać kawę na ławę, sami niczego się nie domyślą. A raczej myślą, że jak narzeczona dostanie pierścionek z brylantem lub innym szafirem, to mdleje jak w starym filmie… – Skąd wiesz, że mam dla Julii pierścionek z szafirem?! Nikomu nie mówiłem! – Domyśliłam się. – Pokazała mu czubek języka. – Przecież widzę kolor jej oczu. Adrian poruszył się niespokojnie i zamyślił na chwilę. – Usiłujesz mi powiedzieć, że zachowałem się jak dureń, idąc po linii najmniejszego oporu. Masz słuszność, cholera, powinienem trochę się zastanowić…

– Ależ nie, źle mnie zrozumiałeś. Jasne, że pierścionki są super i Julia będzie w siódmym niebie, o to się nie martw. Tylko szepnęła mi tak na ucho, że jak zobaczyła mój samochodzik, przypomniały jej się dawne czasy we wschodnich Niemczech i ojciec, który jedyny nie jeździł trabantem z tekturową karoserią… Adrian poderwał się z ławki. – Czekaj, nie kończ. Przekonamy się, czy mężczyźni potrafią być domyślni. Więc sądzę, że Julii zamarzyło się, aby sprawić ojcu niespodziankę w postaci pięknego, autentycznego garbusa. – Ciepło… – To czemu mi nie powiedziała? – Nie wiem. Ty znasz ją lepiej… Adrian uprzytomnił sobie, że narzeczona nigdy o nic go nie prosiła. A już na pewno nie o pieniądze. Jakby za wszelką cenę pragnęła zademonstrować, że dla niej liczy się tylko on, Adrian, a nie jego sława i stan konta w banku. Wolała, gdy spotykali się we dwójkę w jakiejś cichej knajpce niż na oficjalnych imprezach w świetle reflektorów i fleszy. Lubiła, kiedy naciągał głęboko na czoło czapkę z daszkiem i szli sobie nierozpoznani weneckimi uliczkami. Fundowała mu lody albo frytki, co było takie zabawne i miłe. Umiała zachować się w salonach i godziła z przypisaną jej na przyszłość rolą osoby powszechnie znanej dzięki małżeństwu z gwiazdą medialną, lecz nie zamierzała tego wykorzystywać. Więc i nie poprosi go, by pomógł jej sprawić radość ojcu. Mimo że dla niego to pestka. Bo wyglądałoby to na zwyczajny kaprys. Ale przecież prezent to coś zupełnie innego! Adrian z ożywieniem spojrzał na swą rozmówczynię. Bystra dziewuszka, nie ma co. Ale nie brałaby go na bok bez powodu… – Iza, twój wóz to tylko przeróbka czy egzemplarz kolekcjonerski? – Kolekcjonerski. A przegląd przeszedł śpiewająco, jest praktycznie spod igły. – Sprzedałabyś mi go? – Jak na rasowego napastnika przystało, natychmiast przeszedł do rzeczy. – No wreszcie… – Z ubolewaniem pokręciła głową. – Tylko słuchaj, nie myśl, że chcę na nim zarobić i szukam, jak to się mówi, jelenia. Julia naprawdę chodziła wokół niego taka jakaś rozanielona i po prostu, od słowa do słowa, tak wyszło, że mi się zwierzyła. Nawet teraz głupio mi jakoś, że przyleciałam z tym do ciebie… – Świetnie postąpiłaś. – Bo widzisz, i tak bym go sprzedała po wakacjach. Idę do szkoły lotniczej z internatem, więc na co mi wóz, który rzuca się w oczy jak jedyna bombka na choince? – wyjaśniła, zresztą zgodnie z prawdą. – Gdzie bym go trzymała? Ukradliby mi go w try miga albo porysowali i tyle bym się nacieszyła. Zresztą każdy samochód to skarbonka. Paliwo, naprawy, ubezpieczenie i diabli wiedzą co jeszcze. Dla ciebie to pewnie abstrakcja, ale jako studentka muszę liczyć każdy grosz. Więc gdybym go mogła oddać w dobre ręce, sprawiając przy okazji komuś radość, to nad czym się zastanawiać? – Super. To daj mi kluczyki, papiery i co tam jeszcze masz. Jakąś umowę załatwimy potem u pierwszego lepszego prawnika. Podekscytowany Adrian zaczął chodzić obok ławki, spoglądając niecierpliwie na dziewczynę, która ani drgnęła. – No co tak siedzisz… A, prawda – palnął się dłonią w czoło – przecież ci muszę za niego zapłacić. – Wcale nie. – Jak to nie? – W pierwszej chwili nie zrozumiał. – Znaczy przelewem, bo nie wożę ze sobą większej gotówki. Podasz mi tylko numer konta i cenę, resztą się nie kłopocz.

– Adrian, posłuchaj uważnie i przyjmij do wiadomości, że… – Iza, zrobiwszy efektowną pauzę, wstała i wykonała przed nim głęboki teatralny ukłon – żółty garbusek jest prezentem ode mnie dla was obojga. Nie chcę za niego ani grosza. Niech dobrze służy wam albo tacie Julii! – Ale przecież ty… – zająknął się, gdyż nawet on, który od dawna nie musiał się troszczyć o pieniądze, całkiem nieźle znał wartość dóbr materialnych. – Sama właśnie mówiłaś, że będziesz skromną studentką, a tu chcesz nam zrobić taki prezent? – A co, fajny, nie? – Roześmiała się beztrosko z jego bezcennej miny. – Bądź poważna, ja nie mogę… Iza zbliżyła się na krok do tylekroć podziwianego w telewizji piłkarza, który na żywo wydawał się znacznie zwyczajniejszy, co zresztą niczego mu nie ujmowało. Położyła Adrianowi ręce na ramionach i musiała unieść głowę, aby spojrzeć mu w oczy. – Słuchaj, pozwól mi zrobić coś, na co mam wielką ochotę. Sprawię wam radość, a sobie może nawet większą. – Naprawdę wyglądała na szczęśliwą, aż promieniała. Adrianem targały sprzeczne emocje, przez chwilę bił się z myślami, czy to będzie w porządku, ale raz-dwa wytłumaczył sobie, że znajdzie wiele okazji do rewanżu. Pomyślał nawet przez mgnienie oka, że gdyby spotkał Izę przed Julią… Nie, dosyć! Ale fakt, że ta dziewczyna coś w sobie miała… Podarować im samochód! – Jesteś… a co tam! – Złapał ją w objęcia i uściskał, zapominając o własnej sile. Iza jakoś przeżyła ten moment, gdy nie mogła złapać oddechu. – Ale czemu właściwie mnie uprzedziłaś, zamiast zachować niespodziankę na ostatnią chwilę? – Jak to czemu? – Znów pokazała mu koniec języka. – Żebyś nie wyskakiwał mi tam z pieniędzmi. Wiesz, jak bym się czuła? Prezent to prezent! Adrian pokręcił głową i odszedł wyraźnie ucieszony, wyobrażając sobie radość narzeczonej. Iza usiadła na ławce i powoli wypuściła powietrze z płuc. Tak naprawdę uprzedziła go wcześniej, bo w istocie zamierzała nieźle zarobić na żółtej pokrace i po rozmowie z Julią szybko sprawdziła ceny w internecie. Faktycznie, taki wóz tylko by jej zawadzał. Ale w trakcie rozmowy z Adrianem, kiedy już dochodzili do kwestii finansowych, przyszła jej do głowy nowa myśl, zupełnie spontaniczna, wręcz kłócąca się z jej charakterem, za to… wysoce perspektywiczna. Może nawet genialna! Przyszłościowa. Nie zarobiła wprawdzie na garbusie całkiem pokaźnej kwoty, na jaką liczyła, wracając nim do kraju, lecz zamiast tego zyskała dwójkę nadzwyczajnych przyjaciół. Znanych, ustosunkowanych, światowych. Bezcenna inwestycja w siebie i przyszłość. Bo tamci, rzecz jasna, będą się czuli zobligowani do jakiegoś rodzaju rewanżu… A pomijając nawet kryjące się w tym wyrachowanie, zwyczajnie wolała czasem zaryzykować i nawet potem żałować, że coś, co zrobiła, nie wyszło, niż żałować, że czegoś nie spróbowała. Aby wygrać, najpierw trzeba postawić. Za którymś razem po prostu musi się udać!

Rozdział XVIII RADA OD PRZYJACIELA

Tymczasem jedna osoba nie odczuwała przenikającej szczepankowski ośrodek atmosfery radosnego oczekiwania. Podobna w ruchach i zachowaniu do zabłąkanej sarny, Zojka przemierzała dzikie i zarośnięte okolice jeziora w poszukiwaniu swojej przyjaciółki oraz powierniczki Kajki. Jasiek nie musiał jej mówić, ile żyją wrony. W ogóle jej to nie obchodziło, nic a nic! Kochała Kajkę, tęskniła za nią przez większą część roku, kiedy nie mogły się widzieć, za to powitania zawsze były pełne niepohamowanej rozkrakanej radości. Zojka wiedziała, że nic nie trwa wiecznie, a natura jest bezduszna i kiedyś nadejdzie moment, gdy już nie usłyszy radosnego krakania Kajki. Tyle że wiedzieć a przyjąć do wiadomości były to dwie osobne kwestie. Nie respektowała mnóstwa rzeczy, oczywistych dla innych. Ze skorej do ucieczek sieroty, uwielbiającej opuszczone domostwa, zakurzone strychy i ciasne kryjówki pod schodami, wyrosła zgrabna dziewczyna o szczerej twarzy, niesfornej, jakby czesanej wiatrem, jasnej czuprynie i niebanalnej urodzie. Była dość drobnej budowy, ale zwinności i kondycji pozazdrościłby jej każdy. Pozostało w niej coś z tamtej sieroty, krnąbrnej i trudnej, lecz tak naprawdę pragnącej tylko zwykłej, nieżądającej niczego w zamian miłości. Bo ludzie już tacy są, że najbardziej pragną niemożliwego… I spełniło się, choć nikt nie dawał jej szansy. Zojka wreszcie kochała i była kochaną. Spadł na nią aż niepokojący nadmiar uczucia, bo dostawała je od Olgi i Adama, Krzysia, Krystyny, Stefana, Kajki i wreszcie Tejki. W głębi duszy nigdy nie pozbyła się obawy, że to zbyt piękne, że po prostu nie zasługuje na tyle dobrego. Przecież była tylko niewydarzoną sierotą, niczym więcej. Ale wbrew temu, co czasami myślała, przybywało wokół ludzi, których bez wahania nazywała bliskimi. Halina i Piotr, no i Waśka. Ten ostatni bardzo jej przypominał postać Włóczykija z Doliny Muminków. Powiedziała mu to kiedyś. Uśmiał się trochę, ale zaraz przyznał, że nie czytał tej książki, ot, nie wpadła mu w ręce, kiedy był chłopcem. Więc podarowała mu ją na najbliższe urodziny. Był autentycznie wzruszony. Z biegiem lat coraz lepiej pojmowała, że każdego kocha jakoś inaczej. Olgę i Adama jak najprawdziwszych rodziców, bo nimi naprawdę byli od samego początku. Wujka Stefana, czyli Wiechcia, i babcię Krystynę oraz Waśkę jak członków rodziny, bez których świat nie mógłby już dla niej istnieć. Kajkę i Tejkę po prostu kochała, a w tej odwzajemnianej bez reszty miłości nie było miejsca na zdradę, wyrachowanie ani zawiść. Został jeszcze Krzysiek. Jego właśnie kochała najbardziej „inaczej” od wszystkich. I na nim najmocniej się zawiod­ła, tylko na nim, na nikim innym. A może za wiele sobie wyobrażała…? Sama go czymś zraziła? Potem ta ciemnowłosa strzyga wdarła się między nich jak tajfun. Skradła jej coś, co do niej nie należało! Zojka przejrzała tamtą na wylot, po kobiecemu rozszyfrowała jej gierki i charakterek, toteż była pewna, że to się nie skończy dobrze… Albo też całkowicie się myliła, zaślepiona własnym poczuciem straty, i będzie musiała przełknąć gorycz, pozostając już na zawsze bliską, nawet szczerze kochaną… ale tylko siostrą. Nie miała pojęcia, że Krzysiek poszedł jej szukać, ogarnięty jakimiś złymi przeczuciami. Przedzierając się im tylko znanymi dróżkami, czuł ciężar aparatu, choć nie pamiętał, żeby wyjmował go ze schowka w plecaku. Musiał zrobić to bezwiednie.

Ukryty za pniem starej sosny, Waśka mógł godzinami stać nieruchomo i jak nikt inny potrafił wtapiać się w otoczenie. Ułatwiała mu to skórzana kurtka, pamiętająca więcej, niż on sam chciałby pamiętać, oraz brudnozielone spodnie. Widział przemykającą w pobliżu Zojkę, która unosiła głowę, wołając czasem Kajkę, to znów zatrzymywała się niezdecydowana, zamyślona, smutna i niepodobna do siebie. Rosjanin odczekał parę minut, zamierzając pójść śladem swej młodej przyjaciółki. Tak na wszelki wypadek, gdyż owładnął nim niewytłumaczalny racjonalnie niepokój. Nie chciał być natrętny, lecz to coś w jej oczach, co widywał już wcześniej u innych… Trzaśnięcie łamanej gałązki zatrzymało go na miejscu. Na ścieżce pojawił się Krzysiek. Nie szedł dokładnie śladem Zojki, obrał jednak ten sam kierunek. Waśka zaczekał, aż chłopak skryje się za drzewami, po czym odwrócił się i podążył w zupełnie inną stronę. Na jego twarzy błąkał się słaby uśmieszek. Waśka nie lubił się wtrącać w niczyje sprawy i udzielać dobrych rad, zwłaszcza nieproszony. Miał już pewność, że tym razem obejdzie się bez jego ingerencji. Choć może zrozumienie pewnych spraw zajmie tym dwojgu jeszcze sporo czasu. Jemu zajęło zbyt wiele…

Zojka obeszła stary domek Wiechcia, sprawdziła okiennice i nawet nacisnęła klamkę, ale na tym poprzestała, nie szukała klucza, aby wejść do środka. Wystarczała jej świadomość, że domek stoi, jest zadbany – to rzucało się w oczy – i czeka sobie, ukryty w lesie, na kogoś, komu właśnie będzie potrzebna życiowa przystań. Gwizdnęła na palcach i zawołała: – Kajka, Kajkaaaa! Nie doczekała się łopotu skrzydeł i odzewu. Powoli do niej docierało, że tamci mogli mieć rację. A ona nie była już małą dziewczynką, która tupie nogą, żądając, by wszystko układało się po jej myśli. Zresztą nigdy taka nie była. Wrony żyją krótko, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia... Natura jest niesprawiedliwa, bezduszna, okrutna. A przy tym tak nieskończenie piękna, jak gdyby chciała zrekompensować tym swoje żelazne wyroki, od których nie ma odwołania… – Kraaa! Czarny, podobny do ogromnego nietoperza kształt szybował gdzieś w koronach drzew, a po chwili z wrodzoną gracją spłynął do stóp dziewczyny. Zojka natychmiast przysiadła w trawie i nie zważając na kłujące przez ubranie pazurki, pozwoliła przyjaciółce łazić po sobie, skubać się za włosy masywnym dziobem i demonstrować wronią radość ze spotkania. – Wiedziałam, no po prostu wiedziałam… – szeptała do Kajki, śmiejąc się przez łzy. – No i gdzie ty przepad­łaś, tak się o ciebie bałam, wytłumacz się, no? Mimo że dziewczyna miała niezachwiane przekonanie o mądrości przyjaciółki i rozumieniu przez nią wszystkiego, tamta mogła jedynie zademonstrować po wroniemu swoje przywiązanie. Porozumienie istniało, jednakże niewerbalne. Kajka oczywiście świetnie wiedziała, co się z nią działo, wyczuła też, iż Zojka ma o coś pretensję, lecz na tym koniec. Gdyby umiała mówić, chętnie wyjaśniłaby przyjaciółce i opiekunce, że w grę wchodziły pewne zawirowania osobiste. Wrony łączą się w pary na całe życie, są bardzo wierne sobie nawzajem i oddane. Gdy jeden z ptaków nagle gdzieś zniknie, najczęściej porwany przez drapieżnika, drugi nawołuje go w charakterystyczny, rozpoznawalny dla tej jednej jedynej pary sposób. Nawet przez długie miesiące. Na szczęście zawirowania osobiste Kajki były innej natury. Otóż wrony to ptaki stadne,

raczej miejskie, i do takiego życia znakomicie się przystosowały. Przebiegłe, spostrzegawcze i ostrożne, wykształciły wiele przydatnych w miejskiej dżungli umiejętności. Jednak Kajce, ranionej kiedyś przez jakiegoś łobuza, odratowanej i na poły oswojonej przez dziewczynkę, obce były zwyczaje i zachowania wroniej społeczności. Nie oddalała się od ośrodka, gdzie nawet pod nieobecność Zojki traktowana była jako swego rodzaju rezydentka. Zimą miała do dyspozycji szopę z niewielkim, zawsze uchylonym okienkiem, nie musiała szukać kryjówek ani żywić się po śmietnikach nadpsutymi resztkami. Właścicielka Szczepankowa nie skąpiła jej smakołyków, którymi, prawdę mówiąc, mogłoby się pożywić znacznie większe zwierzę. Jednak Kajka jakoś dawała im radę, co nieodmiennie wprawiało Halinę w szczere zdumienie. Byłaby jeszcze mocniej zdumiona, gdyby wiedziała, iż wrona dokarmia… dwa zaprzyjaźnione lisy. Miks i Maks, wychowankowie Stefana z okresu, kiedy był znany jako Wiecheć, najpierw tworzyły z Kajką zgraną trójkę urwisów, a gdy podrosły, ich relacje uległy pewnej zmianie, jednakże nie na tyle, aby lisy uważały wronę za potencjalną przekąskę. Zwłaszcza że swego czasu wybiła im z łebków podobne pomysły, posługując się ostrym dziobem. Przyjaźnie międzygatunkowe, acz nieczęste, nie są tak rzadkie, jak by się mogło wydawać. W każdym razie w sroższych momentach zimy Kajka nie dała lisom zginąć, one zaś dzięki temu trzymały się z dala od ludzkich siedzib i nie porywały kur ani innego drobiu. Wracając jednak do przyczyn nieobecności wrony, należy wyjaśnić, że jako dobrze odżywiona, dorodna i piękna przedstawicielka swego gatunku łatwo znalazła partnera. Ów spryciarz pewnej wiosny odłączył się od miejskiego stada, gdzie jako młodzik stał nisko w hierarchii, więc miał mizerne szanse na oczarowanie wolnej samiczki. Wprawdzie prezentował się nieźle, niemniej jednak dostałby tylko łupnia od starszych konkurentów. I kiedyś nad jeziorem wypatrzył właśnie Kajkę, która na pomoście posilała się resztką wędkarskiej przynęty. Wiosna i zew natury sprawiły, że zostali parą. Jak to u przedstawicieli rodziny krukowatych – parą na całe życie. Tyle że partner Kajki nie zapomniał życia w miejskim stadzie. Tęsknił do gwaru, towarzystwa innych wron, kłótni i ryzykanckich złodziejskich eskapad. Do śmietników i obiecująco pełnych worków, które rozrywa się dziobem. Do tego wszystkiego, w czym się wychował. Toteż po odchowaniu młodych, co zbiegało się z końcem wakacji, wracał do miasta. Ciągnął za sobą partnerkę, Kajka jednak nie umiała się odnaleźć w miejskiej dżungli, była osowiała i nerwowa. Inne wrony brały to za oznakę słabości, lecz gdy któraś usiłowała podkraść coś tej nowej, spotykała ją sroga nauczka. Pióra aż fruwały wszędzie dookoła, bo zaprawiona w potyczkach z Miksem i Maksem Kajka nie dała sobie dmuchać w kaszę. Tęskniła jednak za Zojką i całą resztą szczepankowskich atrakcji i dość szybko tam wracała. Jej partner pogodził się z tym i ani myślał jej porzucać. Każdej wiosny pojawiał się w gnieździe. A teraz właśnie Zojka trafiła na moment powrotu przyjaciółki. Ale ta nie umiała wyjaśnić jej, co robiła, za to mogła okazać radość. Co też ochoczo czyniła.

Krzysiek z daleka obserwował tę scenę. Zojka położyła się brzuchem na trawie, podparła łokciami i zaczęła coś mówić. Kajka przekrzywiała łebek, jakby słuchała uważnie zwierzeń dziewczyny, niekiedy odpowiadając krótkim kraknięciem. Nie rozumiała, ale lubiła ogromnie, jak Zojka do niej mówi. A były to istotnie zwierzenia. Chłopak mógł jedynie zgadywać, czego dotyczyły… Ale nie chciał o tym myśleć, chociaż sam czuł się dziwnie zagubiony i rozdarty wewnętrznie. Mimo naprawdę świetnych chwil z Izą jakoś przestał być pewien swoich życiowych wyborów. Może to dobry moment, aby podejść i pogadać od serca z Zojką? Spytać, co ją gnębi? Nawet pokłócić się o… o co właściwie? O Jaśka? Też coś! Tamten był sztywny jak

jakiś profesor i tylko patrzeć, jak zacznie łysieć. Tylko że tego nie mógł powiedzieć. O Izie też nie chciał rozmawiać, czuł, że to drażliwy temat, Zojka jej nie znosiła. Więc musiałby się tłumaczyć, przekonywać, usprawiedliwiać… A do tego się nie zniży! Ale chciał dać jej jakiś sygnał, żeby wiedziała, iż cokolwiek się stało czy stanie, zawarte przez nich braterstwo krwi trwa na zawsze. Chciał roznieść w pył barierę, która stanęła między nimi. Może to właściwy moment, lepszego nie znajdzie, skoro on wkrótce będzie już tylko rzadkim gościem w domu… – No i teraz wiesz już wszystko – westchnęła oparta na łokciach Zojka. – Tyle, co ja i nikt więcej na całym świecie, rozumiesz? – Kraaa! – I co mi radzisz? Wygarnąć wszystko otwarcie czy czekać, aż to on przejrzy na oczy i zrozumie… – Kraaaaa! – Wiedziałam. – Dziewczyna kiwnęła głową, jakby odpowiedź wrony była jasna jak słońce i w pełni ją satysfakcjonowała. – Masz rację, tak zrobię. – Kraaa! – Dobrze, dobrze, widzę, że już ci się nudzi. To co robimy? Mam jeszcze sporo czasu, ty decydujesz. Przez oblepione liśćmi gałęzie Krzysiek zobaczył, jak Zojka raptem poderwała się z ziemi, a jednocześnie Kajka wzbiła się w górę i poszybowała w stronę jeziora. Dziewczyna pobiegła za nią jak młoda sarna, prawie natychmiast znikając mu z oczu. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że była w letniej sukience, której barwy zlewały się niczym na oglądanym z daleka obrazie; wzorzys­tej, ale nierażącej oczu, niczym przekwitająca już łąka. Tak wyglądałaby Pani Jesień, gdyby zdecydowała się przybrać ludzką postać. Nie zdziwiłby się, gdyby Zojka jednak go zauważyła. Kiedyś dałaby mu o tym znać jakoś po swojemu… Tak czy inaczej, już gdzieś uciekła, okazja minęła i to by było tyle na temat najwłaściwszych momentów na rozmowy od serca… Miał wrażenie, że toczy się między nimi jakaś gra. Nie powinno tak być, jednak było. Dziwna, trochę dziecinna, niepotrzebna. I niekonwencjonalna. Bo gry mają do siebie to, że zwykle jedna osoba zwycięża, druga przegrywa. Lecz są i takie, w których przegrywają obydwie strony. Krzysiek wstał, otrzepał się z igliwia i pajęczyn, po czym spojrzał w niebo. Wciąż było ciepło jak w środku lata, jednak pod koniec września popołudniowe słońce wędrowało dość nisko, poniżej koron drzew, niczym pomarańczowa ognista kula. Dawało to niezwykłe refleksy światła, tańczącego wśród malowanych jesiennymi barwami liści. Chłopak jak urzeczony bezwiednie sięgnął po aparat. Właściwe ustawienie przesłony, ogniskowej i reszty parametrów wymagało wyczucia chwili, intuicji oraz talentu, niemającego niczego wspólnego z technicznym opanowaniem sprzętu. Brak automatyki oraz czarno-biała klisza dla innych oznaczałyby zmarnowanie szansy na wyjątkowe ujęcie, jednakże Krzyśka fascynowała nieostrość, gra odcieniami szarości, gdy brakowało barw, a jednak tam były. Pojawiały się w oku patrzącego, jeśli chciał i umiał je dostrzec. Natura nigdy nie przybiera odpowiedniej pozy na życzenie, toteż efekt końcowy ujawniał się dopiero po wywołaniu zdjęcia i zawsze był zagadką. Filmy leżały często tygodniami i miesiącami, aż w końcu brał je do zaimprowizowanej u babci Krystyny ciemni. Lubił to uczucie, gdy po swoistym odleżeniu się klisz zaczynał je wywoływać, a potem robić zdjęcia. Wyciągał szczypczykami mokry papier fotograficzny, przypinał klamerkami do rozciągniętej na wysokości oczu żyłki i obserwował wyłaniające się z wolna obrazy…

Tego dnia, gdy poprzedzana przez wronę Zojka znalazła się poza zasięgiem jego wzroku, Krzysztof powędrował tam, gdzie było jaśniej i dawało się uchwycić dalszą i szerszą perspektywę. Niezupełnie przypadkowo obrał ten kierunek. Szedł tędy nie pierwszy raz, nawet nie drugi ani trzeci. Od lat była to jedna z ich ulubionych tras właśnie w Szczepankowie. Podobnie jak nie całkiem przypadkowo i bezwiednie wyciągnął z plecaka aparat, wybierając się na poszukiwanie Zojki… Wcześniej bywało, że szli razem do chatki Wiechcia czy poniemieckiego bunkra albo po prostu na grzyby. Niekiedy znów wędrówki po okolicy zamieniały się w coś w rodzaju podchodów, gdy Zojka, gnana jakimś impulsem, opuszczała ośrodek, nie zwracając uwagi ani na pogodę, ani porę dnia. Zwykle udawało mu się ją odnaleźć, z wyjątkiem momentów, kiedy tego nie chciała. Zazwyczaj starał się, aby nie odkryła jego obecności w pobliżu. Choć nigdy tak naprawdę nie był pewien, czy mu to wychodziło… Z czasem, nie wiedząc o tym, stała się przewodniczką Krzysztofa, wprowadziła go gdzieś, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy zajrzeć. Niekiedy była jedynie głosem, to znów zamazaną postacią, podobną do baśniowych zjaw wiodących wędrowców do zgubnych przepaści lub wskazującą zbłąkanym właściwą drogę. Trochę też inspiracją, a nawet muzą. Czemu jej tego nigdy nie wyznał? Sam nie wiedział. Może z obawy, że Zojka go wyśmieje? Nie, to nieprawda. Raczej uważał, że jego zdjęcia są za słabe… Nie, także nie w tym rzecz. Wiedziała przecież, że ją fotografował, wspomniał jej o tym raz i drugi, tak mimochodem. Oczywiście okazała zainteresowanie, lecz nie nalegała, by je pokazał, gdy tłumaczył, że to jeszcze nie to, co chciał osiągnąć, że nie wyszły dobrze, że później… Jego fotografie mówiły więcej niż słowa. A pewne sprawy należy zacząć od słów. Które być może nigdy między nimi nie padną… Trzciny kołysały się na wietrze niczym łan dojrzałego zboża. Krzysiek dojrzał miejsce przy ścieżce, gdzie kiedyś, jako dzieciaki, odkryli piękną dziką łączkę z kawałkiem piaszczystego brzegu nad jeziorem. Ukrytego między gęstymi krzakami przejścia strzegły wybujałe pokrzywy. Sekret polegał na wykonaniu długiego skoku we właściwym miejscu, potem już nie groziło poparzenie, bo dalej podłoże z jakichś powodów pokrzywom nie odpowiadało. Chłopak był ciekaw, czy łączka pozostała ich sekretem. Trzymając łokcie blisko siebie, wykonał skok, przedramiona zapiekły go w miejscach, gdzie otarły się o zdrad­liwe listki, ale nawet nie syknął. Trochę skulony posuwał się dalej. Wszystko było podobne, a jednak się różniło, bo wszak przyroda nie stoi w miejscu, coś się rozrasta, coś obumiera, on sam zaś nie był już szczuplutkim chłopaczkiem, któremu łatwo wcisnąć się w każdą szczelinę. Po paru krokach otworzyła się przed nim wolna przestrzeń, Krzysiek zrobił jeszcze krok i, nie wychodząc na polankę, by nie spłoszyć nastroju, stanął jak zaczarowany. Tatarak chwiał się i szemrał, zmarszczona zmiennymi powiewami wiatru tafla jeziora odbijała pomarańczowe promienie słoneczne, chwilami aż rażąc oczy, po niebie płynęła dostojnie czapla z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Wszędzie snuły się nici babiego lata, zwykle niedostrzegalne, lecz tu właśnie wyjątkowo dobrze widoczne. Chłopak uniósł aparat i zaczął naciskać spust migawki… Raptem skądś pojawiła się Zojka, wbiegła po kolana do jeziora, pochyliła się i wyrzuciła w górę garść wody, ochlapując siebie i krążącą nad jej głową wronę. Jednocześnie tuż obok zakotłowało się pod powierzchnią, ogromny szczupak wyskoczył jak srebrzysta torpeda, łapiąc w locie umykającą w popłochu płotkę. Dziewczyna wrzasnęła, usiłowała odskoczyć i straciła równowagę. Pluśnięcia pogrążającego się na powrót w toni szczupaka i upadającej w fale Zojki zlały się w jeden przeraźliwie donośny chlupot. Podobnie jak wrzask pikującej na ratunek Kajki. Krzysiek znów nacisnął spust migawki, przewinął kliszę do następnej klatki, znów nacisnął i znów, i jeszcze, aż poczuł, że skończył się film. Zojka siedziała przy brzegu i uspokajała wciąż zdenerwowaną wronę.

Pomyślał, że to będzie najlepsze jego zdjęcie, absolutnie niepowtarzalne! O ile pstryknął w idealnym momencie, a obraz nie rozmazał się za mocno, gdyż scena była niezwykle dynamiczna. Jeśli odległość i ostrość były właściwie ustawione. Ech, niczego nie mógł być pewien, póki nie wywoła filmu. Miał przy sobie jeszcze jedną rolkę, lecz nawet nie pomyślał o wymianie. Takie chwile nie zdarzają się dwa razy. Właściwie żadne. Jak to w życiu… * O siedemnastej wszyscy stawili się nad jeziorem, jak prosił Adrian. Było właściwie… ani podniośle, ani uroczyście – dokładnie tak, jak chciał. Trzaskające wysoko ognisko, turystyczne krzesełka, zaostrzone patyki na kiełbaski, pieczywo oraz przeróżne napoje. Trochę ciasta domowej roboty, ale bez przesady, jakieś sałatki, wszystko proste, swojskie i regionalne. Jeśli nawet ten i ów poczuł się zdziwiony „zwyczajnością” imprezy urządzonej przez eksgwiazdę futbolu, nie dawał tego po sobie poznać. Prawda była taka, że jak to w rodzinie i między bliskimi znajomymi każdy znał (lub się domyślał) powodu zaproszenia. Gdy już wszyscy się zebrali, Adrian wziął Julię za rękę i zawołał radośnie: – Kochani, pozwólcie, że jeszcze raz przedstawię Julię. Teraz już jako moją oficjalną narzeczoną. Rozległy się gromkie oklaski, goście ruszyli z gratulacjami, uściskami i życzeniami szczęścia. Znalazły się bukiety kwiatów, a nawet drobne zaręczynowe prezenty, choć oficjalnie niby nikt nic nie wiedział wcześniej. Wprawdzie Julia zaczęła już uczyć się języka polskiego, jednak tylko się domyślała znaczenia dolatujących zewsząd słów. Na szczęście nie było to trudne. Adrian cieszył się ze swobodnej atmosfery na jego zaręczynach. Co za odmiana po tych wszystkich przyjęciach, rautach na cześć oraz licznych fetach po zdobyciu przez drużynę kolejnego trofeum. Być może jeszcze za tym zatęskni, ale chwilowo miał powyżej uszu uciążliwych dowodów popularności. Uff, udało się! Gdy już wszyscy myśleli, że czeka ich tylko pieczenie kiełbasek i trunki, wedle upodobania i gustu, wybuchła prawdziwa bomba! Do Julii podeszła Iza i z uśmiechem wręczyła jej kluczyki od żółtego garbusa. – To prezent ode mnie dla was – oświadczyła po polsku i natychmiast powtórzyła po angielsku. Julia nie mogła uwierzyć, wydało jej się, że czegoś nie zrozumiała, to z pewnością musiała być pomyłka! Ale nie. W jej oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Bo tak naprawdę dopiero wtedy do niej dotarło, że wszystko to dzieje się naprawdę, wyjdzie za Adriana, a jej życie… zmieni się w sposób wprost niewyobrażalny. Już się zmienia! Nie ona jedna była w szoku. Dosłownie wszyscy patrzyli na Izę jak na niebywałe zjawisko. Nawet Zojka musiała przyznać w duchu, że chyba się pomyliła co do tej dziewczyny, że przemawiała przez nią zazdrość… Nie, tamta nie przekonała jej do siebie. To było niemożliwe. Niemniej jednak uczyniła piękny gest, jakiego Zojka się po niej nie spodziewała. Odbierając siostrze Krzysia argumenty i zarazem zamykając jej usta. Choć ona i tak nie zamierzała wciskać się między tych dwoje. A już z pewnością nie teraz. Krzysztof natomiast zachodził w głowę, czemu Iza go nie uprzedziła, czy jedynie dlatego, że cieszyła się, mogąc sprawić wszystkim taką niespodziankę? Jakkolwiek by było, jego dziewczyna skradła show i stała się gwiazdą wieczoru. Co napełniało go dumą, było nadzwyczaj przyjemne. Tym bardziej że Iza promieniała, trzymała się blisko niego oraz co rusz posyłała mu pełne uczucia spojrzenia, pod którymi topniały i rozwiewały się jego wszelkie wcześniejsze rozterki.

Tak, wszystkim udzielił się dobry nastrój. Zapanował rozgardiasz i zamieszanie, bo każdy robił, co tylko chciał. Ten piekł kiełbaski, tamten pił szampana z plastikowego kubka, ktoś inny zachwycał się zapierającym dech zachodem słońca. Krystyna plotkowała z Olgą i Haliną. Tematem byli młodzi ludzie, bo tak się jakoś złożyło, że do Szczepankowa zawitały trzy pary. Każda w różnym stadium zażyłości, co tym bardziej skłaniało do rozważań o ich bliższej i dalszej przyszłości… Panowie raczej nie plotkowali, ich rozmowy przy piwie dotyczyły głównie spraw bieżących o ciężarze gatunkowym mogącym zaważyć bez mała na losach świata. Czyli lawirowali między polityką a sportem. O kobietach raczej nie rozmawiali, ponieważ własny stan obecny zadowalał prawie każdego. Prawie… Zojka nie lubiła siedzenia i wygłaszania grzecznościowych uwag, toteż łaziła sobie tu i tam z dymiącą kiełbaską na patyku. Jasiek zawzięcie dyskutował z Adamem; zbliżywszy się, wyłapała słowa: – …Škoda poszła mocno do przodu, odkąd montują niemieckie silniki. – Niemieckie to może z nazwy, ale na chińskich podzespołach składanych za oceanem. Już lepiej wziąć japończyka, nawet z drugiej ręki. Byle nie włoszczyznę, bo raz, że oryginalnych części nie zdobędziesz, dwa… Fascynujące, doprawdy. Zojka zmieniła kierunek. Po drugiej stronie ogniska Adrian dolewał właśnie szampana stojącym obok osobom. – …zorganizować wystawę, jestem w tym dobra. – Iza wyłuszczała coś z ożywieniem Julii. – Musiałabym tylko znać wasze plany i harmonogram zajęć, żeby z niczym nie kolidowało. – Niesamowity pomysł – odparła Julia. – Ojciec kolekcjonuje modele samochodów, odkąd pamiętam. Nie uwierzyłabyś, jak wygląda nasz dom, dosłownie brak miejsca na ścianach. Ma kontakty na całym świecie, a parę egzemplarzy to istne białe kruki wśród modeli. Nieraz myślał o pokazaniu tego wszystkiego publiczności, ale przecież nie w domu… – To może objazdowa, co? – Iza myślała głośno. – Najpierw Dortmund, potem Monachium, Berlin, a dalej już propozycje z Europy powinny same napływać. – Pogadamy i ustalimy wszystko po ślubie – wtrącił się Adrian. – Przyjedziecie oczywiście z Krzyśkiem? Zojka oddaliła się, nie czekając na odpowiedź. Słyszała zresztą radosny śmiech Izy, toteż w zestawieniu z wcześniejszą rozmową przekonanie, że dziewczyna brata przerasta ją pod każdym względem, ugruntowało się w niej niczym chroniczny ból gdzieś w środku. Nie na tyle mocny, by uniemożliwiać codzienną egzystencję, czasem zanikający na chwilę, a nawet na dłużej, lecz niedający o sobie zapomnieć. Zojka oddaliła się nieco i usiadła na kłodzie, w zasięgu blasku wielkiego ogniska. U jej stóp legła najedzona po czubek ogona Tejka. Dziewczyna nie rozmyślała o Jaśku, był dla niej otwartą książką. Wciąż jeszcze otwartą, choć gdzieś pod koniec, na ostatnim rozdziale. Obserwowała Krzyśka. Jeszcze rano wydawało jej się, iż mają sobie coś do powiedzenia. Teraz nie była pewna… Poczuła, jak ktoś przysiadł obok, i ze zdumieniem dostrzegła mecenas Śmiertkę. No tak, Adrian zaprosił też bliskich znajomych, a prawniczka odegrała ważną rolę w niedawnych wypadkach dotyczących jego ojca. Właściwie we dwoje z Waśką oczyścili wujka Stefana z naprawdę poważnych zarzutów, które mogły zniszczyć mu dalszą karierę. Nie zauważyła jej wcześniej, widać pani adwokat się spóźniła, może zatrzymały ją sprawy zawodowe. – Cześć. – Klaudia podała jej kubek z jakimś białym winem. Sama miała drugi i butelkę, którą umieściła na ziemi między stopami. – Co tam słychać?

– Sama widzisz… – Zojka pamiętała, że były na ty. Ciekawe, czemu Klaudia nie szukała Waśki, tylko przysiadła tutaj z boku? Nim zdążyła o to spytać, sprawa poniekąd wyjaśniła się sama. Od strony znajdującego się niedaleko pomostu rozbrzmiały początkowo ciche tony jakiegoś instrumentu. Łagodna melodia to wznosiła się, to opadała, wydawało się, że dobiega wprost z głębi odbijającego gwiazdy jeziora. Rozbawione towarzystwo powoli milkło, w miarę jak muzyka nabierała mocy i zaczęła opowiadać jakąś historię. Dźwięczała w niej skarga i nadzieja. To musiał być znany wszystkim utwór, może filmowy, jednak w tej interpretacji i okolicznościach miało się wrażenie, iż został skomponowany wyłącznie po to, aby usłyszano go tu i teraz. Zojka wytężyła swój koci wzrok i na końcu pomostu dostrzegła sylwetkę mężczyzny z saksofonem. Waśka. Poznałaby zawsze i wszędzie. Nie miała pojęcia, że potrafi grać na saksofonie, jeszcze tylu rzeczy o nim nie wiedziała. I zapewne nie dowie się nigdy… Przeniosła wzrok na strzelające, niby w akompaniamencie, płomienie ogniska. Krzysiek odszedł kawałek dalej i stał równie zasłuchany jak ona. Jego postać również poznałaby zawsze i w każdych okolicznościach… – Opowiedz mi coś o nim, wiem tak niewiele – raptem odezwała się siedząca obok Klaudia. – Możesz? – Czemu nie… – odrzekła nieco zdziwiona Zojka. Saksofon wciąż grał. – Poznaliśmy się jako dzieciaki, tutaj w Szczepankowie. Jestem sierotą, uciekałam, skąd się dało… Było mi dobrze w tutejszym ośrodku, chyba najlepiej, ale też bym w końcu uciekła, gdyby nie on… Gdyby nie oni, Olga i Adam. To długa historia, w końcu mnie zaadoptowali. Więc Krzysiek naprawdę nie jest moim bratem, nie rodzonym, ale między nami nic… – Czekaj, mówisz o Krzyśku, a ja chciałam usłyszeć coś o Waśce. Zojka przez chwilę zbierała myśli. No tak, poniosło ją, jakże mogła nie zrozumieć od razu, kogo dotyczy pytanie. Zobaczyła, że Klaudia z natężeniem wpatruje się w skraj pomostu, gdzie stał Rosjanin. – Waśka to… Włóczykij. – Nie rozumiem. – Nie czytałaś Doliny Muminków? – Aaaa… Czytałam, wiele razy, nawet mam ją jeszcze gdzieś w domu. – Waśka mi go przypomina. – Zojka westchnęła głęboko. – Wiesz, Włóczykij to mój ulubiony bohater. – Mój też. – Powiedz mu to. – No, nie wiem… to trudne. – Dlaczego? – Bo musiałabym powiedzieć o wiele więcej… Zojka nie ciągnęła Klaudii za język. Wystarczało to, co widziała i czuła. Umilkły tony saksofonu, z wolna powrócił gwar bawiących się przy ognisku gości. Pani mecenas gdzieś odeszła, Zojka nie widziała również Krzyśka. Ani pomostu, gdyż właśnie jakaś większa chmura przysłoniła księżyc. Wstała i zadowolona, że nikt się nią nie interesuje, nawet Jasiek, ruszyła w stronę brzegu jeziora. Potrzebowała rady przyjaciela. Prostej, jasnej i niepodszytej zaciemniającymi wszystko emocjami. Kiedyś udzielił jej takiej rady wujek Wiecheć. Kochała go, lecz akurat z nim nie umiałaby rozmawiać o tym, co było teraz dla niej ważne. Powoli weszła na pomost. Najpierw wiódł prosto w wodę, po czym skręcał w lewo, kończąc się niewielką platformą dla wędkarzy. Stąpała ostrożnie i cicho po deskach osnutych

unoszącą się z wody wilgocią. Dostrzegła wreszcie dwie postaci, obrócone tyłem do niej na ławeczce. Obok Waśki nie siedziała jednak Klaudia, tylko Krzysiek. Chyba zapytał o coś, bo Rosjanin przez chwilę patrzył gdzieś nieruchomo przed siebie. Wreszcie odezwał się, nie odwracając głowy, jakby mówił do siebie: – Musisz znaleźć odwagę zadania sobie jednego prawdziwego pytania. Co chcesz robić w życiu? A potem zacząć to robić. Zojka najostrożniej, jak mogła, wycofała się i zeszła z pomostu. Szła po radę do przyjaciela. I choć nie zadała uprag­nionego pytania, otrzymała na nie odpowiedź…

Rozdział XIX WARSZAWA, RUKŁAWKI, SZCZEPANKOWO Początek jesieni. Notatki Krystyny Po następnej chemii pojechali na Chmielną, bo choć początkowo chcieli wracać tego samego dnia do Rukławek, teraz jednak Stefan nawet nie zamierzał pytać żony, jak się czuje. Był pewien, co by usłyszał, ale przecież sam dobrze wiedział, jak ona się czuje. I na niego źle oddziaływał ten czas spędzony w szpitalu. Dalsze trzy, cztery godziny na siedząco? W samochodzie? O nie, nie dziś. Dziś on również był wyjątkowo zmęczony, na co pewnie miała wpływ także pogoda, zimna i dżdżysta. – Synu, jesteśmy w Warszawie. – Krystyna zadzwoniła do Adama. – Ale zostaniemy na Chmielnej, spędziliśmy pół dnia w Centrum Onkologii i siedzenia, jako takiego, mamy na tyle dosyć, że nie wracamy dzisiaj do domu, żeby już nie siedzieć nawet w samochodzie. Jeśli chcecie, to wpadnijcie do nas, ale bez żadnej aprowizacji, nie zapraszamy was na kolację, tylko ewentualnie na kawę czy herbatę. – A tak naprawdę to niekoniecznie. – Stefan przejął słuchawkę. – Wiecie, mama się nie przyzna, ale jest zmęczona, przecież widzę. Ponownie przyjeżdżamy do Warszawy za tydzień, a potem może nawet zostaniemy tu obydwoje przez następny tydzień, od chemii do chemii, bo teraz te sesje są co siedem dni, z tym że w co trzecim tygodniu dodatkowo będzie coś więcej, mniejsza o nazwę. – Słuchał przez chwilę. – Nie, nie, wszystko w porządku, jak najlepszym. Naprawdę rzetelnie się tu twoją mamą zajmują, uwierz mi, wiem, co mówię. – Umilkł. – A to już oddaję słuchawkę Krystynie. – Olga – zameldował, przekazując telefon, i wymownie wskazał ręką na kanapę. Rozesłał ją, włączył telewizor i teraz najchętniej odpocząłby przy relacji z jakiegoś turnieju snookera, który lubili obydwoje. Krystyna żywo interesowała się sportem, oczywiście przede wszystkim piłką nożną, i naprawdę bardzo żałowała, że Adrian zakończył karierę. Teraz nie wiedziała, której drużynie kibicować, czekała, aż pasierb podejmie decyzję o swojej dalszej drodze zawodowej. Miała nadzieję, że będzie to ten klub angielski, o którym przypadkiem (no, dobrze, prawie przypadkiem) od niego usłyszała, kiedy przez telefon zapraszał przyjaciela na wielce tajemnicze spotkanie pod koniec września w Szczepankowie. Dla niej nie było takie tajemnicze, poznała i polubiła Julię, toteż domyślała się, o co chodzi, jednakże nie będzie mu psuć uciechy i nikomu o niczym nie wspomni, postanowiła wtedy. Co zapewne i tak okazało się zbyteczne, bo rodzina i bliscy znajomi nie byli ślepi ani głusi… – Za tydzień jemy obiad na placu Grzybowskim. – Krystyna odłożyła telefon i padła na kanapę. – Bądź aniołem, zrób herbatę – poprosiła, ale właściwie niepotrzebnie, bo herbata już stała na małym stoliku obok. Stefan dobrze wiedział, co lubi jego żona, i herbata taka właśnie była. Zielona, gorzka i pachnąca. Obejrzeli coś w telewizji, wysłuchali prognozy pogody, porozmawiali chwilę o Krzysiu, który od pierwszego października stał się już studentem szkoły lotniczej. Krystyna była z niego bardzo dumna. Pilot, no, no. Choć tak w głębi serca czuła jakieś rozżalenie. Pilot? Naprawdę? Ale przecież… jego hobby? Pasja właściwie? Miała pewną nadzieję, pielęgnowaną w duszy od kilku lat. Od momentu, gdy na twarzy jej wnuka ukazało się najpierw niedowierzanie, potem zachwyt i rodzaj uwielbienia.

– Babciu! – szepnął, gdy ujrzał, co się wyłania na kliszy, wyciągniętej z kuwety z jakimś tajemniczym płynem. Szepnął – on, który zawsze krzyczał! – Babciu, to cud! I od tej pory ów „cud”, który dotychczas był tylko jej udziałem, stał się ich wspólną pasją, zamiłowaniem, fantazją, namiętnością i prawie obsesją. Zapadli na chorobę zwaną manią fotografiki, a właściwie Krzyś został zarażony, bo Krystyna miała tę chorobę już od jakichś pięćdziesięciu lat. Przynajmniej tak długo. A teraz… lotnictwo??? Takie proste, łatwe i nudne. No, może nie całkiem, ale… Jednak babcie są od tego, aby wnuki wspierać, nie krytykować. Chce być pilotem? Dobrze. Ona, babcia, trzyma kciuki.

Stefan spał. Krystyna nie. Leżała, wierciła się, przekręcała z miejsca na miejsce. W końcu ostrożnie wyszła z łóżka i poszła do drugiego pokoju. Cichutko przymknęła drzwi, otuliła się kołdrą na kanapie (wszak była rozesłana, nikt nie posłał jej później), zapaliła lampkę nad głową i złapała leżący na szafce bloczek kartek, długopis i dyżurne okulary. Porozrzucane w kilku miejscach mieszkania. Identyczne zatrzęsienie okularowe miała w Rukławkach, w Szczepankowie, a nawet w chatce Wiechcia. Krzyś – zapisała – dyskretnie podowiadywać się o ten Dęblin, wprosić się tam w odwiedziny. Może kupić mu jakąś skórzaną pilotkę. O właśnie, poprosi Waśkę, on znajdzie coś odpowiedniego na targu staroci w Olsztynie. Ta Iza, zadumała się. Ładna dziewczyna. Atrakcyjna. Ale czy nie zbyt wystrzałowa dla Krzysia, w końcu zwykłego chłopaka? Zapatrzyła się w napisane słowo: „zwykłego”. Najpierw poczuła się z siebie dumna. O proszę, babcia, a jaka obiektywna. No, ale wiedziała przecież, że to nieprawda. Nie to, że nie jest obiektywna. Nieprawda, że Krzyś jest zwykły. Który tak młody człowiek widział hasselblada? Trzymał go w ręku? Robił nim zdjęcia? Czuł i rozumiał tego króla fotografii? Iza nie pojmie tego z pewnością. Krystyna miała niejasne wrażenie, że ta dziewczyna doceniłaby najwyżej jakiś najnowocześniejszy aparat cyfrowy. Może leicę (o ile poznałaby się na takim sprzęcie), ewentualnie, z tych tańszych, a jednak bardzo drogich – canona czy nikona. Ceny hasselblada nawet nie umiałaby sobie wyobrazić, a zresztą w tej chwili Krystyna także nie była w stanie jej określić. Wiedziała tylko, że nie zamieniłaby swojego starego, ukochanego aparatu na najnowocześniejszą leicę, nawet tę kosztującą około stu tysięcy. Cóż jej po cenie, gdyby nie wiedziała, w którym miejscu ta leica ma duszę? A może krzywdzi ten aparat? Dobrze, pomyś­li o nim kiedyś, później. Wracając do Izy, Krystyna chciała tylko mieć nadzieję, że Krzyś za bardzo się nie sparzy na tej gorącej znajomości. Bo że w ogóle się poparzy, tego była pewna. Jako dobra obserwatorka, z wyćwiczonym okiem, doskonale widziała manipulacje dziewczyny. Pomysł z podarowaniem Julii, och, i Adrianowi oczywiście, swojego żółtego volkswagena garbusa był mistrzowski. Ale już umizgi do Adriana i, co najśmieszniejsze, do Waśki były grą innego rodzaju. Miała wrażenie, że Krzysztof co nieco dostrzegał. Ale może nie, bo mężczyźni… Zojka – kochane, kochane dziecko. Czułe, wrażliwe, pełne miłości do świata, chociaż ten świat tak bardzo je ukrzywdził. Śliczna, zgrabna, urocza, miła dziewczyna; bardzo inteligentna, bystra i lotna – o nie, w tym wypadku Krystyna w ogóle nie miała zamiaru być obiektywna. A właściwie była, bo wszystko, co przed chwilą zanotowała o wnuczce, to przecież sama prawda.

Mogłaby znaleźć jeszcze wiele różnych pozytywnych cech Zojki, ale nie ma potrzeby przesadzać. Tych parę słów wystarczy. Dziewczyna szła przez życie czysto, mimo że życie ją tak zbrukało. Nie, nie zbrukało, usiłowało zbrukać. Lecz dała sobie radę. Naturalnie z pomocą dobrych ludzi. Haliny, Piotra, założycieli i pracowników Fundacji Czerwony Śnieg, i, oczywiście, ich, Biernackich. Skrupulatnie dodała jeszcze do tej listy Stefana (w zasadzie – Wiechcia) i Waśkę. Listą, która tworzyła się ze wszystkich jej notatek, zajmie się odrębnie. To też było w projekcie, który właśnie budowała od podstaw. Jeszcze tylko zanotuje refleksję o tym, co widzi (wyczuwa) w duszy wnuczki. Widziała, że Zojka obdarza miłością swoich najbliższych i ma do nich absolutne zaufanie. Najbardziej kocha Krzysia. Kocha? Jak brata? Może powinna napisać: najbardziej jest związana z Krzysiem (o ich braterstwie krwi wiedziała od obojga). Ale kocha? Choć przecież to oczywiste, dobrego brata się kocha, a Krzysztof był dobrym bratem. Zamknęła na chwilę oczy i przypomniała sobie parę zdarzeń ze wspólnej przeszłości tamtych dwojga. Ucieczka Zojki, wszystkie ich wakacje w Szczepankowie. Miłość do Kajki, jej niedawne zaginięcie. Miłość do Tejki. Można powiedzieć, że były to zwierzęta Zojki, ale przecież ona pierwsza włączyłaby do tej wspólnoty Krzysia. Brata. Krystyna chciałaby mieć wątpliwości, ale w relacjach między tą dwójką nie wyczuwała już miłości rodzeństwa. Przeszkód właściwie żadnych nie ma, Zojka nawet nie musiałaby zmieniać nazwiska. Ale… Ale właściwie co? A ten doktor Korczak? Przecież to taki dobry człowiek. Nawet zwierzęta go lubią. Co w sumie jest dość dziwne, jeśli wziąć pod uwagę jego zawód. Zwierzęta wyczuwają zapach weterynarzy, leków, kliniki, krwi. I niechętnie reagują na źródła takich zapachów. Nieraz widziała, jak przy Wallenberga prowadzone na smyczy psy gwałtownie chciały przechodzić na drugą stronę ulicy, a niektórzy właściciele czworonogów brali je na ręce, gdy musieli odwiedzić klinikę. W Szczepankowie, po tym wypadku wnuczka bardziej była przejęta stanem Krzysztofa, któremu tak naprawdę nic strasznego się nie stało. Siedziała przy Jaśku w szpitalu, owszem; telefonowała do Stefana, pytając go o doktora Korczaka, ale to wszystko. Potem wrócili do Warszawy, nawet pan Jan zabrał się z Biernackimi, bo jego samochód poszedł na złom. Czy kontaktują się teraz? Jeśli nawet, to zapewne sporadycznie. Gdyby było inaczej, Krystyna spotkałaby przyjaciela Zojki na przykład na którejś kolacji u Olgi i Adama. Nie była pewna, czy doktor Korczak zostanie na jej liście. – A co ty tu robisz sama, po nocy? – W drzwiach stał Stefan, mrugając oczami, bo lampa nad głową Krystyny świeciła mu prosto w twarz. – Nie mogłam spać, więc przyszłam tutaj, bo bardzo się kręciłam, bałam się, że zaraz cię obudzę. A ty tak rzadko możesz się w pełni wyspać. – No i znowu mi się nie udało. A wolę się obudzić, bo ty się kręcisz obok, niż obudzić się i nie zobaczyć cię u mojego boku. – Położył się przy niej, objął ją i dodał zaraz: – Zawsze o tym pamiętaj. – Po następnej chwili, tym razem nieco dłuższej, ponowił pytanie o to, co właściwie robi jego żona po nocy. – Książkę piszesz czy co? Cóż znaczy ten gruby plik kartek? – Wziął do ręki cały pakiet ze stolika. – O, a tu jest pusta, znaczy niezapisana kartka z moim imieniem. Zaczynam się niepokoić. – Ach, to… – Krystyna zaczęła się kręcić niespokojnie. Wprawdzie zamierzała powiedzieć mu wszystko, ale jeszcze nie teraz. Tylko jak skończy. Jeszcze nie przemyślała

całości. Dopiero tworzy listę. – Robię notatki… ale ty się zaraz zdenerwujesz… Och, Matko Święta. – Tak, naprawdę zaraz się zdenerwuję, jeśli nie powiesz mi natychmiast, co ty wymyślasz. – No, mówię przecież. Notatki. – Krysiu! – Do… do testamentu. – Spojrzała na niego z wahaniem. – Aha. – Zrozumiał w końcu. – To widzę, że jeszcze nie zostałem niczym obdarowany. Adam i Olga też nie. Otworzyła jedno zaciśnięte oko. Po chwili drugie. Nic się nie działo. Nie miał złej miny, nie warczał na nią. Patrzył tylko. Z troską, smutkiem i ogromną miłością. – Krysiu – powiedział. – Wiesz, że kilka lat żyłem jako Wiecheć. Dobra materialne nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Liczy się tylko twoje zdrowie. A jeśli chcesz napisać testament czy szesnaście testamentów, mogę ci jedynie kibicować. I pomóc. Tylko pamiętaj, już nigdy nie rób niczego beze mnie. Dobrze? – Och, jaka ja jestem szczęśliwa, że mam ciebie, Kocie Mój. Ani to, ani nic innego nie miało być zrobione bez ciebie. Jak ci powiedziałam, dopiero robię notatki. Omówimy wszystko razem, jak skończę. Dobrze? – Mrugnęła doń, kończąc swą wypowiedź jego zapytaniem.

Na dziś, a właściwie na tę noc, koniec z notatkami, robieniem listy i myśleniem o chorobie. Wtuliła się w Stefana, który przyjemnie grzał jak piecyk, pokręciła się trochę, ale tylko trochę, tak żeby wiedział, że ona tu jest, a potem zasnęła i spała nieprzerwanie do ósmej rano. Stefana nie było. Nie tylko w łóżku. Nie było go ani w łazience, ani w żadnym z pokoi. Kiedy już miała wpaść w panikę, stuknęły drzwi wejściowe i w całym mieszkaniu rozniósł się przepiękny zapach świeżego pieczywa. To oraz wspomnienie paprykowanej słoninki, czekającej w lodówce (sporo zostało z kolacji), spowodowało u Krystyny ślinotok. – Wstajesz, śpiochu? – Stefan zachęcająco pomachał siatką, jeszcze mocniej rozsiewając wokół obłędny zapach świeżego chleba. – Ja już myję ręce i robię kanapki. Nie musiał wypowiedzieć ani jednego z tych słów. Mycie rąk miał we krwi, jako chirurg przecież, a kanapki na śniadanie robił zawsze, ilekroć był w domu. Na Chmielnej, w Rukławkach, Szczepankowie czy też w Wiechciowej chatce. Właściwie jesteśmy potentatami, pomyślała Krystyna. W tylu miejscach możemy mieszkać. Zjedli, sprzątnęli i już odjeżdżali. Jeszcze tylko kilka obowiązkowych telefonów. Do Adama, Olgi, SMS-y do Zojki i Krzysia. A na końcu zadzwoniła do Szczepankowa. – Halinko, wracamy, najpierw zajedziemy do was. Jedziemy przez Pasym, może przywieźć trochę sielaw? – Doskonały pomysł. Kup dużo, dziewczynki z ośrodka się ucieszą. No i my też. W Pasymiu kupili też dwa bochenki doskonałego chleba w tamtejszej piekarni. Stefan celowo wybrał tę trasę, znał upodobanie żony do świeżego pieczywa, a tutejsza piekarnia jeszcze nigdy ich nie zawiodła. Świeży chleb i bułeczki sprzedawano tam o każdej porze dnia. – Jak się czujesz, słoneczko? – Już się martwiłam, że nie pytasz. – Krystyna się uśmiechnęła. – Czuję się, jakbym była całkiem zdrowa. Jakbym trochę oszukiwała. Bo przecież wszyscy o mnie się troszczą i dbają, a nic mi nie jest. Stefan tylko westchnął. Zdjął jedną rękę z kierownicy, ujął dłoń żony i ucałował jej

wnętrze. – Trochę złego jednak ci jest – próbował zażartować. – Myślisz, że ot tak, dla fantazji, lekarze marnowaliby taki drogi lek jak herceptyna? * Drzewa migały, przesuwając się po obu stronach drogi. Gubiły żółto-czerwone liście, które wirowały w obłędnym tańcu na wietrze. Wpadając na szybę samochodu, zostawały między wycieraczkami lub ześliz­giwały się z maski. Krystyna pomyślała, że tak mokra jesień jest niebezpieczna, leżący na jezdni barwny dywan z liści może zachwycić, ale też stwarza zagrożenie. Na szczęście Stefan jechał dość wolno, a ruch na drodze był niewielki. Nie czuli zmęczenia, ale nie musieli się spieszyć, więc gdy ujrzeli skręt do stacji benzynowej, spojrzeli na siebie i jednocześnie skinęli głowami. – Mam nadzieję, że będą mieli espresso – mruknęła Krystyna, wielbicielka kawy. Mieli, i to nawet niezłe. Odpoczęli więc w spokoju jakieś piętnaście minut, a potem już bardzo szybko znaleźli się w Pasymiu. Zrobili zakupy i teraz siedzieli na werandzie Haliny, która dzieliła na porcje przywiezione przez nich sielawy. – Oczywiście zjemy je na kolację? – Krystynie aż leciała ślinka. Stefan entuzjastycznie kiwał głową, zadowolony, jak zawsze, gdy żona miała apetyt. Bo różnie z tym bywało. – Krysiu, słoneczko, zostaniesz u Haliny? – Objął wzrokiem obie panie. – Bo ja już pojechałbym do szpitala, wrócę jutro, mam dyżur. Teraz już nie zdążę cię zawieźć do Rukławek. Wiem, że Halina pożyczyłaby ci swój samochód, ale byłbym spokojniejszy, gdybyś jednak została tu na noc. Przyjadę jutro, zjemy obiad i spokojnie sobie razem wrócimy. – Ale się wprosił. – Krystyna mrugnęła do Haliny, która energicznie kiwała głową. – Pewnie, niech zostanie, przecież musimy zjeść te sielawy. A tobie – skinęła ręką w stronę Stefana – zaraz zrobię kilka kanapek. Nie dam ci ryb luzem, bo koledzy ci je pożrą. A z kanapek chyba nie wyjedzą? Krystyna nie była zadowolona. Wolałaby pojechać do domu. U Haliny było wygodnie i miło, ale ona kochała Rukławki i ciągle do nich tęskniła. Ale w porządku, niech Stefan będzie spokojny. A ona może skończy swoje notatki. * No i znowu była w domu. W DOMU. Tak niedługo tu mieszkali, a tak dużo ten dom dla niej znaczył. Najprawdopodobniej jej ostatni dom w życiu. Miała jednak wrażenie, że nie ostatni, lecz pierwszy. Nie liczyły się lata spędzone z Tadeuszem w kamienicy przy Wilczej, nie liczył się plac Grzybowski ani Chmielna. Jej domem były Rukławki. I był Stefan. Oni razem. Dla nich obojga domem mogła być tylko i wyłącznie chatka Wiechcia. Byle byli razem. Na razie są. I będą, żadna choroba ich nie rozdzieli, bez względu na to, jakie myśli dręczyły ją ostatnio. Nie będzie im się poddawać i tyle. Wyciągnęła zapisane kartki, przejrzała je ponownie. Krzyś, Zojka, to jasne, jej priorytety. Stefan – jej miłość, życie, jej największy priorytet. Ale nie w tej sprawie. Bo przecież poza miłością, tęsknotą i bólem niczego więcej zapisać mu nie może. Już wiedział, że te notatki mają posłużyć do sporządzenia testamentu i… wyśmiał ją. Tak po dżentelmeńsku. Bo cóż ona może mu dać z rzeczy materialnych? Pół domu? Mieszkanie? Konto w banku? I tak większa część będzie jego, z racji wspólnoty małżeńskiej. Chyba że czymś, na przykład mieszkaniem, zadysponuje inaczej. Tak jak zamierzała. Tyle że jemu w ogóle na żadnym spadku nie zależało. Dał sobie radę w chatce Wiechcia, da sobie radę bez jej śmiesznego majątku.

Ale… O właśnie, jest coś, co stanowi jej własność wyodrębnioną, i jeśli mu tego wyraźnie nie przekaże, zdaje się, że redakcje będą mogły zgłaszać jakieś zastrzeżenia. Chodzi o prawa autorskie do jej zdjęć i wywiadu z Adrianem. A więc to będzie pierwszy punkt jej testamentu. Chciała, żeby Stefan miał po niej coś szczególnego. Trzeba tylko znaleźć jakiegoś dobrego notariusza, może Halina zna kogoś takiego. Inne dobra materialne? Mieszkanie będzie dla Krzysia albo dla Zojki, jeszcze tego dokładnie nie przemyślała. Jej połowa domu, wiadomo, Stefana i Adama, nawet zapisywać tego nie musi. Konto w banku? I tak jest wspólne, Stefan może korzystać z niego i bez testamentu. Zresztą na tym koncie przeważającą większość wpływów stanowią jego zarobki. Jej emerytura jest na… jogurtowe żelki. A wpływy z jej praw autorskich są na osobnym koncie, takim tylko jej. No, ale o tym już zadecydowała, prawa autorskie będą dla Stefana. Zresztą Stefan powiedział jej kiedyś, że świat bez niej nie miałby sensu. Więc nie była taka pewna, czy gdyby jej zabrakło, nie zakopałby się z powrotem w chatce, zostawiając innym cały ten bezsensowny świat. Na myśl o tym Krystynę rozbolało serce. Przecież ona nie może umrzeć ze świadomością, że świat Stefana przestanie istnieć. Że znowu będzie Wiechciem, zaprzepaści wszystkie swoje dotychczasowe dokonania, może znowu zacznie pić… Wyszło jej więc, że w ogóle nie może umrzeć. Przynajmniej nie przed mężem. WAŚKA, SONIA, EMILIA Waśka wracał ze Szczepankowa. Zdecydowanie zbyt rzadko widywał córkę. Sonia za każdym razem płakała, gdy odjeżdżał, a jemu wtedy pękało serce. Dziewczynka dobrze się czuła w ośrodku, lubiła koleżanki i opiekunki. Ale dom to dom. Miesiąc temu Sonia rozpoczęła naukę w drugiej klasie i powinna wrócić do swojej szkoły w Biskupcu, a ona dalej mieszkała w Szczepankowie. Waśka nie mógł podjąć żadnej rozsądnej decyzji. Halina proponowała mu, żeby jeszcze zostawił u nich córeczkę, niechby miała czas, by dojść do siebie po śmierci matki. W domu wszystko będzie przypominało małej o mamie, a poza tym – kto miałby się tam opiekować dzieckiem? Waśki przecież częściej nie ma, niż jest, tak samo jak wcześniej, za życia Heleny. Tyle że wtedy zawsze był ktoś w domu. Ktoś… Krystyna radziła, żeby jak najprędzej znalazł jakąś opiekunkę, co umożliwiłoby Soni kontynuację nauki tam, gdzie ją zaczęła, z tymi samymi nauczycielkami, tymi samymi dziećmi w klasie, tym samym programem nauczania. W Szczepankowie dziewczynki miały indywidualny tok nauczania, były w różnym wieku, inaczej więc się nie dało. Niby gdy ma się osiem lat, to nic takiego, ale Krystyna uważała, że dzieci powinny żyć według jak najprostszych reguł. I dla Soni najprostszym rozwiązaniem byłoby właśnie wrócić do domu, zamieszkać z ojcem, choćby nawet wpadał on do tego domu zbyt rzadko. Szybciej oswoiłaby się z traumą po stracie matki, przebywając w znajomym środowisku. Tak właśnie było z Krzysiem, bardzo przeżywał śmierć matki, ale mieszkał z ojcem, który wprawdzie też czasami za długo pracował i syn nie widywał go nieraz przez kilka dni, był jednak obok i dawał chłopcu poczucie stabilizacji. Owszem, Krzyś miał jeszcze ją, babcię, która w tym czasie stanowiła dla niego opokę, a Sonia nie miała nikogo takiego, poza – być może – Haliną, która zaraz po ojcu stała się dla dziewczynki najbliższą osobą. Ale Halina miała przecież tyle na głowie, że nie mogła jeszcze być zastępczą babcią Soni. Właśnie, babcia. Babcia zastępcza. Krystynie zaczęło coś świtać. Poszukiwania opiekunki w Biskupcu, Rukławkach i okolicach spełzały na niczym, po prostu nie było odpowiedniej osoby. Aż wreszcie pojawiła się pani Emilia. Mimo ogromnej różnicy wieku te dwie umiały świetnie się dogadać, jakby mentalnie były w tym samym wieku. Dla Emilii Sonia stanowiła wyzwanie, choć była dziewczynką tak odmienną od Jagi, jej córki, jak, powiedzmy, Emilia różniła się od Krystyny. Jedna skrajna egocentryczka, druga altruistka,

a przecież obydwie umiały się dogadać z cudzymi dziećmi jak z własnymi. Choć, oczywiście, altruistka miała łatwiej. Babcia zastępcza… Naturalnie Krystyna nie miała pojęcia o charakterze kobiety, którą po cichu wytypowała na babcię zastępczą. Niczego nie wiedziała o jej życiu, znała tylko plotki. Paryż, kariera, nagły ślub i powrót do Polski. Córka, która skończyła osiemnaście lat i zniknęła. Niespodziewana śmierć męża. Duży, tajemniczy, pusty dom na obrzeżach Biskupca. Przyszywana kuzynka, w połowie opiekunka dziecka, w połowie gosposia, cała rezydentka. O, jak się tak zastanowić, to zebrało się tych informacji całkiem sporo. Co jeszcze wie? Że zupełnie niedawno pani Emilia była w okolicy uważana za znachorkę, szeptuchę, niemal czarownicę. Że sprzedawała na rynku swoje prace, malowała portreciki na zamówienie, śpiewała na weselach, imieninach i innych imprezach, przygrywając sobie na bandżo. Potem na pewien czas zniknęła i nagle wyłoniła się z niebytu jako opiekunka w szczepankowskim ośrodku. Ale czy byłaby dobra dla Soni? I dlaczego nikt nie potrafił nic powiedzieć o jej córce? Krystyna nawet nie wiedziała, jak się nazywała ta dziewczynka, ile miała teraz lat i w ogóle dlaczego porzuciła rodzinny dom. Dla Emilii Sonia była ideałem dziecka. Grzeczna, nierozkapryszona, cicha i spokojna, płakała tylko z rzadka i nigdy bez przyczyny. Emilia była dla niej autorytetem w każdej dziedzinie życia, mała wierzyła w jej słowa bez zastrzeżeń, nawet ojciec nie mówił nigdy nic mądrzejszego. Z otwartą buzią wpatrywała się w druty migające w rękach opiekunki, a czasami, kiedy jej pozwolono, stawała za plecami Emilii, patrząc, jak spod rąk artystki wyłania się zimowy pejzaż lub pole pełne maków i chabrów. Waśka widział, jakie uczucia wzbudza w jego córeczce ta dziwna kobieta, wieczna hipiska, tak skrajnie różniąca się od stereotypu babci. A jednak była dla dziewczynki wzorem, Sonia podziwiała ją i słuchała jej bez zastrzeżeń. Czasami nawet czuł się zazdrosny. – Krysiu, co myślisz o tej pani Emilii? – Rosjanin właś­nie pożegnał się z Sonią i zajrzał jeszcze na chwilę do Krystyny, która wciąż czekała na Stefana. Po zakończeniu dyżuru miał tu po nią przyjechać. Wybierali się do Olsztyna, by obejrzeć w zaprzyjaźnionym antykwariacie stary obraz, piękny pejzaż zimowy. Krystyna nie lubiła pustych ścian w pokojach, a w Rukławkach zostało jeszcze trochę miejsca na obrazy. Uwielbiała dekorować swój – ich – dom. – A to ciekawe. – Uśmiechnęła się teraz do Waśki. – Właśnie o niej myślałam. Mało o niej wiem, ale widzę, jak twoje dziecko do niej lgnie. Sonia nigdy nie miała babci, a myślę, że chciałaby mieć. Czy pani Emilia się sprawdzi w tej roli? Może warto spróbować? Jeśli okaże się, że nie jest odpowiednią osobą, przecież zawsze będzie mogła tu wrócić. Rozmawiałeś z Haliną? – Halina mówi to samo, co ty. – No to teraz porozmawiaj z Sonią. I w efekcie decyzji Waśki, który pogadał jeszcze ze Stefanem oraz Olgą i Zojką, Sonia zyskała babcię. Pani Emilia odniosła się do tej propozycji z wielkim entuzjazmem. W końcu opieka nad jedną dziewczynką to nie zajmowanie się kilkoma, w tym takimi, które mówią tylko po chińsku. Na dodatek udało się jej wynegocjować bardzo dobre warunki. Dostała na swoje potrzeby całe piętro domu Buranów, gdzie można było urządzić pracownię. Soboty i niedziele miałaby wolne – no, teoretycznie, bo gdyby Waśka otrzymał pilne wezwanie z pracy, byłby to oczywiście priorytet. Godziła się na to. Sonia nie posiadała się z radości. W sobotę lub niedzielę, jeśli tata miał pilne zlecenie i musiał lecieć, by komuś pomóc, obie panie, starsza i młodsza, wsiadały w wysłużone domowe auto Heleny, będące zawsze w doskonałym stanie technicznym, i jechały na rynek w Biskupcu. Wiozły tam prace Emilii, która powróciła do dziergania, wyszywania, tkania i malowania.

I znowu jej dzieła miały wielkie wzięcie, toteż była szczęśliwa jak dawniej. Sonia również – może nie tyle szczęśliwa, bo jednak ciągle tęskniła za mamą, ile zadowolona, jako że miała przynajmniej kogoś, kto poświęcał jej całe dni i był dla niej opoką. Pewnej soboty, gdy Stefan musiał wpaść do szpitala – „wpaść” było określeniem eufemistycznym, gdyż tak naprawdę to jechał tam i przepadał na kilka godzin – Krystyna nie chciała siedzieć sama w domu, pojechała więc z mężem. Jej samochodem, czyli to raczej on jechał z nią, żartowała. – Wpadnę na bazarek, zrobię zakupy, podobno są grzyby – cieszyła się. – A poza tym zajrzę do centrum handlowego, może mają nową dostawę firanek. Zaczęła od wizyty na rynku. Kupiła rydze – rydze! – jabłka, śliwki i gruszki. Swoich owoców jeszcze nie mieli, wprawdzie koło domu był spory ogród, ale Krystyna dopiero jakiś rok temu kupiła i zasadziła kilka drzew owocowych. Sama nie mogła się nadziwić, czemu wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Może dlatego, że jeszcze do niedawna była takim beznadziejnym mieszczuchem. I nagle dostrzegła znajomą postać. Nieduża dziewczynka siedziała prawie nieruchomo na drewnianym koziołku. Wiatr rozwiewał jej ciemne włosy, a niebieskie oczy wypatrywały czegoś gdzieś tam daleko, może w ogóle poza światem. To była Sonia, która chyba pozowała do portretu, bo siedząca przed nią Emilia szkicowała coś pilnie, nie zważając na tłumek gapiów, którzy ustawili się dookoła, z uwagą śledząc postępy pracy artystki. Krystyna też podeszła cichutko i przyjrzała się szkicowi. Można było dostrzec wyraźne podobieństwo; rysunek przestawał już być szkicem, przemieniał się w obraz. Naprawdę doskonały. Emilia jej nie zauważyła. Krystyna wątpiła, czy artystka widziała cokolwiek poza swoją modelką. Za to Sonia ją zobaczyła, ale tylko leciutko drgnęły jej wargi, nawet nie poruszyła głową. Krystyna położyła palec na ustach, dając znak, że rozumie konieczność zachowania ciszy i spokoju. Zaczęła powoli się oddalać, idąc tyłem, bo nie mogła oderwać oczu od portreciku. I raptem aż drgnęła, bo wpadła na świetny, jej zdaniem, pomysł. Przecież niedługo będą święta. Niby dopiero październik, ale przecież czas pędzi jak szalony. A poza tym Krystynę czekała operacja, niedługo, a po niej… Nie wiedziała, jak się będzie czuła. Pewne sprawy musi załatwić wcześniej. Lubiła mieć wszystko uporządkowane i nie odkładała niczego na potem. A ten portrecik byłby idealnym, najlepszym prezentem gwiazdkowym dla Wasilija. I natychmiast wpadła na następny genialny pomysł. Zamówi u pani Emilii swój portret, będzie miała prezent dla Adriana. No, dobrze, zgoda, że to trochę próżne, ale była przekonana, że jej pasierb (nigdy nie polubi tego słowa) naprawdę się ucieszy z takiego prezentu. Wróciła do artystki i jej modelki. Właśnie zbierały się do odejścia. Poprosiła Emilię o chwilę rozmowy i przedstawiła jej obydwa swoje pomysły. Zostały przyjęte z radością. Ucieszyła się też Sonia, słysząc, że tata będzie miał jej portrecik. – Tylko, Soniu, to tajemnica. Wiemy, że potrafisz dochować sekretu. – Dziewczynka z przejęciem pokiwała głową i podniosła w górę dwa palce lewej ręki. – Przyrzekam – obiecała. NOTATKI KRYSTYNY Krystyna upewniła się, że Stefan musi zostać jeszcze kilka godzin w szpitalu. Właśnie przywieziono ofiarę wypadku motocyklowego. Chłopak miał pękniętą śledzionę. A chirurg był przecież na miejscu, nieważne, że wpadł na chwilę i dzisiaj nie pełnił dyżuru. To tak w kwestii ogólnych narzekań na służbę zdrowia, pomyślała Krystyna, słysząc ową wiadomość. Pojechała więc do Szczepankowa pogadać z Haliną. Musiała jej opowiedzieć o swoich pomysłach z portrecikami.

Nie pogadały jednak, bo przyjaciółki… nie było. Na powitanie wyszła Kamila, córka Haliny, która przyjechała na kilka dni, bo u jej matki nasiliły się problemy z kolanem i kiedyś wreszcie trzeba było zrobić niezbędne badania i podjąć konieczne decyzje. Jako że bolące kolano nie pozwalało na prowadzenie samochodu, do olsztyńskiego szpitala, gdzie pracował ortopeda Haliny, zawiózł ją Włodek, wieloletni przyjaciel, prawie rezydent w Szczepankowie, który szczęśliwie przyjechał na ostatnie w tym roku łowienie ryb. – Masz chyba jakąś zmowę z moim szczupakiem – żartował. – Zawsze wymyślisz coś, żebym tylko nie mógł go złapać. – Raz już go złapałeś – niefortunnie wspomniała Halina, przywołując incydent z „upiornymi bliźniakami”. – Chyba do śmierci będę o tym pamiętał. – Włodek skrzywił się, otwierając przed nią drzwi toyoty. No i właśnie o tym opowiadała teraz Kamila, postawiwszy przed gościem wyśmienitą kawę z cynamonem, jaką tylko ona umiała przyrządzić. Pogawędziły chwilę, potem córka Haliny wróciła do swoich zajęć, a Krystyna spytała, czy może skorzystać „ze swojego” pokoju. Chciała już tu, w spokoju, poczekać na telefon od Stefana, a dopóki nie musiała jechać po męża, postanowiła skończyć swoje testamentowe notatki. Wszak dzień operacji zbliżał się wielkimi krokami, a Krystyna… miała swoje przeczucia. O których oczywiście nikomu nie mog­ła powiedzieć, bo każdy zaraz na nią fukał i warczał. Nawet Waśka. Po kawie ulokowała się w szczepankowskim pokoju, usiadła na kanapie oparta bokiem, jak lubiła. Przed sobą trzymała kartki, chciała już zakończyć te notatki testamentowe. A więc – Stefan – jemu, jako zapis wyodrębniony, przekaże swoje prawa autorskie, a poza tym całą resztę tego, co posiada, z wyjątkiem mieszkania przy Chmielnej. Mieszkanie będzie kolejnym zapisem wyodrębnionym, przekaże je Zojce i Krzysztofowi, w częściach po pięćdziesiąt procent. Miała nadzieję, że na długo zostanie wspólnym mieszkaniem obojga. Do chwili, kiedy… może zrobi się dla nich za małe. Bo że będą razem i że założą rodzinę, Krystyna już teraz nie wątpiła. Za długo żyła na świecie, żeby nie dostrzec tak silnego uczucia, a o tym, że miłość łącząca oboje nie jest uczuciem siostrzano-braterskim, wiedziała na długo przedtem, zanim zrozumiały to dzieciaki. Którymi przecież od dawna już nie byli. Dla Stefana Krystyna przeznaczyła jeszcze delbanę, stary zegarek jej ojca, przechowywany z wielką pieczołowitością przez wszystkie te lata, odwdzięczający się doskonałą kondycją, w czym utwierdzały ją coroczne przeglądy dokonywane przez znakomitego zegarmistrza. Portreciki, o których z początku pomyślała „testamentowo”, zostaną wręczone jako prezenty świąteczne. Chciała zobaczyć miny obdarowanych i już się na to cieszyła. Szczególnie zależało jej na zobaczeniu reakcji Adriana. Na szkicu przeznaczonym dla niego siedziała za biurkiem, wpatrując się ze zmarszczonym czołem w ekran laptopa, i gryzła ołówek. Rysunek wypadł tak rewelacyjnie, że Krystyna poprosiła, żeby autorka namalowała z niego portret olejny. Jeśli się nie spodoba obdarowanemu, trudno, na pewno Adrian, jako człowiek kulturalny, tego nie powie. Ale ona i tak pozna po jego minie, co myśli naprawdę. Z pewnością zrozumie przekaz obrazu. To przecież przypomnienie o sławetnym wywiadzie, opublikowanym w „Szerokich Perspektywach”, po którym ojciec i syn się spotkali. Przejrzała jeszcze raz wszystkie swoje notatki. Zrezyg­nowała z obdarowywania – jak początkowo pragnęła – poszczególnych osób odrębnymi prezentami. To pomysł bez sensu. Ci „poszczególni” niczego po niej nie potrzebują. Dobra pamięć to wszystko, a tę – Krystyna miała taką nadzieję – zachowają i bez podarków. Natomiast Adam i Olga znaczyli dla niej dużo więcej, a jednak Krystyna nie miała najmniejszego pojęcia, które rzeczy mogłaby im przekazać. Nie miała niczego szczególnego, czego nie mieli jej syn i synowa. Z jednym wyjątkiem, dość osobliwym.

Otóż Krystyna posiadała coś, co było przedmiotem niekontrolowanej zazdrości wszystkich jej krewnych i znajomych – gdy tylko ów przedmiot ujrzeli. Był to wyjątkowej urody samowar z Tuły, wykonany ze srebra, z emaliowanymi inkrustacjami. Unikatowy egzemplarz, z wygrawerowaną imienną dedykacją dla kogoś niezidentyfikowanego. Kupił go ojciec Krystyny na targu staroci w Waszyngtonie na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w czasach, gdy był pracownikiem ambasady polskiej w Stanach Zjednoczonych. W tej chwili to wyjątkowej urody cudo zdobiło kominek domu w Rukławkach, ale Krystyna była przekonana, że Stefan się nie obrazi, jeśli ona podaruje samowar Adamowi i Oldze. Wprawdzie na placu Grzybowskim nie było kominka, ale syn i synowa z całą pewnością potrafią znaleźć w swoim mieszkaniu odpowiednie miejsce dla tej pamiątki.

Rozdział XX KRZYSZTOF, IZA Studia w Dęblinie Krzysztofowi właściwie najbardziej podobały się pierwsze dni i tygodnie studiów. Wszystko było nowe, interesujące i należało jak najprędzej się połapać w uczelnianych obyczajach, a także niuansach studenckiego życia. Akademik przypominał prosty i schludny hotel, o bardzo, niestety, ścisłym regulaminie dotyczącym spraw porządkowych, przyjmowania gości oraz wchodzenia i wychodzenia w godzinach nocnych. Niemniej jednak, jak świat światem, studencka brać zawsze radziła sobie z podobnymi komplikacjami, a dęblińscy żacy nie byli tu wyjątkiem. Raz-dwa starsi koledzy wyjaśnili pierwszoroczniakom, co i jak robić, aby nie podpaść uczelnianym władzom. Nawet nie z czystego altruizmu, ale by nie dawać kierownictwu pretekstu do bliższego przyglądania się pewnym aspektom życia w akademiku. Tak więc regulamin wisiał sobie spokojnie w ładnych ramkach za szkłem, a życie studentów toczyło się równie spokojnie, przynajmniej dla postronnego obserwatora… Krzysztof nie był ofermą i radził sobie całkiem dob­rze. Na każdym piętrze znajdowało się pomieszczenie kuchenne, ze stolikami, szafkami, lodówką, kilkoma płytami indukcyjnymi, którymi dla zwiększenia bezpieczeństwa mieszkańców zastąpiono tradycyjne gazowe palniki. W naturalny sposób owa kuchniostołówka stała się centrum spotkań i wymiany najświeższych informacji tudzież miejscem nawiązywania znajomości i umawiania na wszelkiego rodzaju, mniej lub bardziej otwarte, imprezy. Tak, pozauczelniane życie studenckie zdecydowanie mu się podobało, unikał jedynie towarzystwa kolegów nadmiernie gustujących w używkach. Tamci zresztą wykruszali się dosyć szybko, ponieważ kierownictwo szkoły lotniczej siłą rzeczy zwracało baczną uwagę na zachowanie przyszłych pilotów i konstruktorów maszyn latających. Może i tamci nie wiedzieli wszystkiego, ale byli to ludzie bystrzy i kompetentni. Jednak sama nauka i wykłady okazały się dla Krzysztofa pewnego rodzaju zderzeniem z nieprzyjemną rzeczywistością. Kierunek „lotnictwo i kosmonautyka” – brzmiało to imponująco i dumnie. Tyle że na pierwszych semestrach przeważały przedmioty techniczne, pełne szczegółowych zagadnień z dziedziny inżynierii materiałowej, nie dość, że trudno przyswajalnych, to jeszcze jakoś beznadziejnie oderwanych od realnego świata. Przynajmniej zdaniem chłopaka. Czuł się tak, jakby w szkole gastronomicznej musiał wkuwać wzór chemiczny jajecznicy na boczku, zamiast uczyć się jej smażenia. Samoloty widywał, owszem. Ale tylko z daleka… Sport i zajęcia fizyczne szły mu za to doskonale, co bardzo się liczyło w szkole lotniczej, dlatego zagryzał zęby i zakuwał do egzaminów, licząc, że z czasem przywyknie, a program studiów będzie bardziej odpowiadał jego humanistycznym zainteresowaniom. Z Izą układało mu się nieźle. Jednak owo „nieźle” nie było dokładnie tym, czego się spodziewał i o czym myślał, podejmując wiele miesięcy wcześniej nieco szaloną, zdaniem najbliższych, i karkołomną w istocie decyzję o złożeniu papierów na tę właśnie uczelnię. Jego dziewczyna, jak to ona, brylowała w akademiku, ścigana głodnymi męskimi spojrzeniami, egzaminy zaś zdawała w większości celująco. Była piekielnie i wszechstronnie uzdolniona, czemu Krzysiek nie mógł zaprzeczyć, lecz nie uchodziło jego uwadze, że wykładowcy też ludzie

i czasami zdawali się w ogóle nie słuchać odpowiedzi Izy, przebywając myślami w zgoła innych rejonach niż sala egzaminacyjna… Udało jej się nawet zorganizować międzyuczelniany mecz piłki nożnej ze studencką drużyną z Niemiec. Patronował temu wydarzeniu sam Adrian Kruil, który też wręczył zwycięzcom ufundowany przez siebie puchar. Od tej chwili Izę znali lub przynajmniej kojarzyli wszyscy w Dęblinie. Ale co tam, nie dawała mu przesadnych powodów do zazdrości, bardziej zajęta łapaniem punktów, gdzie tylko się dało, niż odpowiadaniem na czynione jej awanse. Krzysiek był jej bezpieczną przystanią, wiedziała, że zawsze może na niego liczyć. I tak to trwało, ani lepiej, ani gorzej, po prostu „nieźle”. Ich domek z kart stał sobie całkiem spokojnie, przybywało nawet pięter, istniała być może szansa uczynienia z niego jakiejś trwalszej konstrukcji, mogącej przetrwać dłużej. Wszak każda bliska znajomość, oprócz szczerego uczucia i chęci bycia razem, wymaga niewielkich kompromisów, godzenia się z tym, iż druga strona nigdy nie stanie się skończonym ideałem. Inaczej ludzkość wymarłaby w sposób naturalny. A im było nieźle razem. Tylko lub aż… nieźle. Działo się tak aż do końcówki drugiego semestru… Krzysiek przeszedł korytarzem akademika i zatrzymał się przed pokojem, który Iza dzieliła z dwiema koleżankami. Minęła dopiero siedemnasta, lecz pod sufitem paliły się już jarzeniówki. Na drzwiach przyklejonych było kilka kolorowych karteczek, których układ i barwa stanowiły ogólnie przyjęty sposób porozumiewania się lokatorek. Wiadomo, że studenci chcą mieć czasem pokój wyłącznie dla siebie, choćby przez kilka godzin, z łatwych do odgadnięcia powodów. Krzysiek nie został wtajemniczony w kod ustalony między zamieszkującymi tutaj dziewczynami, w dodatku wpadł bez uprzedzenia, gdyż z powodu choroby wykładowcy odpadły mu dwie godziny zajęć, toteż najpierw zapukał. Mógłby wcześniej zadzwonić, lecz jak każdy młody człowiek lubił sprawiać swojej ukochanej niespodzianki. Zapukał najpierw zwyczajnie, a potem w ich umówiony sposób, wystukując końcami palców kawałek marsza Radetzkiego. Nic mu z tego nie przyszło, ponieważ w akademiku rozbrzmiewały odgłosy charakterystyczne dla bloku mieszkalnego, za ścianą grało radio, trzaskały drzwi, ktoś kogoś wołał od strony schodów. Krzysztof nie był pewien, czy z pokoju dobiegło zaproszenie do wejścia, ale nacisnął klamkę. Nie widząc nikogo przed sobą, wsunął głowę i zawołał: – Iza?! Zza rozsuwanych drzwi mikroskopijnej łazienki z prysznicem dobiegły słowa: – To ty? Podaj mi ręcznik. Rozpoznał głos Izy. Rozejrzał się, nie chcąc grzebać w szafach, jednak nigdzie na wierzchu nie dostrzegł żadnego ręcznika. – Nie widzę… – zawołał w stronę łazienki, gdzie Iza właśnie puściła wodę. – Leżą na grzejniku pod oknem, panie spostrzegawczy! – odkrzyknęła. Rzeczywiście wisiały tam dwa czy trzy. Mógł się sam domyślić, gdyż kaloryfery już grzały, chociaż nie na całą moc. Iza trochę przykręciła strumień wody. – Ale nie teraz, przynieś ten żółty, jak się skończę pluskać – zakończyła i znów puściła mocny strumień. – Nie widzę żadnego, będziesz musiała sama przyjść i poszukać – oświadczył niby to z żalem, że nie może być pomocny. Niestety nie był pewien, czy go usłyszała. Nie szkodzi, zawoła jeszcze raz, kiedy Iza wyłączy wodę. Często tak się przekomarzali i było to nie mniej ekscytujące od wszystkiego, co następowało później… Tymczasem pomyślał, czy nie zaparzyć kawy albo herbaty, ale uznał, iż to może poczekać. Niewykluczone, że nawet trochę dłużej, bo skoro nie było jej współlokatorek…

Nagle drzwi otworzyły się bez pukania i do pokoju wkroczył pewnym krokiem zastępca dziekana. Całkiem młody, ale już z kilkoma tytułami przed nazwiskiem. Znieruchomiał, niemile zaskoczony obecnością Krzyśka. – Eeee… – Przybyły rozejrzał się dziwnym wzrokiem. – To pokój numer czterdzieści sześć? – Tak – potwierdził chłopak, szykując się na reprymendę za… Za co właściwie? Studenci byli pełnoletni, w wolnym czasie mogli odwiedzać, kogo chcieli. No tak, ale zdarzały się wypadki kradzieży, a on był sam w nie swoim pokoju, co tamtemu dawało punkt zaczepienia. Jeśli chciałby być wredny i złośliwy. A taką właś­nie miał opinię. Tyle że zastępca dziekana sam wyglądał jak uczniak przydybany na czymś nielegalnym. Zamiast zwyczajowego garnituru miał na sobie dżinsy i wypuszczoną ze spodni koszulę. Jeszcze tylko opaska na włosy i jakieś koraliki, a przypominałby hipisa. W ręku trzymał tekturową teczkę, którą po chwili namysłu położył na stole. – Proszę przekazać pani… – zaciął się, jakby zapomniał nazwiska, a imieniem nie wypadało się posługiwać – że przyniosłem formularze, o które prosiła. Skontaktuję się z nią później. I już go nie było. Zdumiewające! Co ta Izka kombinowała? Bo że tak było w istocie, Krzysiek nie miał wątp­liwości. Znał ją za dobrze. A do dziekanatu chodziło się samemu po prośbie, tamci niczego nikomu nigdy nie przynosili do pokoju! W łazience wciąż lała się woda, usiadł więc przy stoliku i zaintrygowany otworzył teczkę. Na samym wierzchu leżał formularz zgłoszeniowy dla studentów ubiegających się o wyjazd zagraniczny w ramach programu Erasmus. Pod spodem były niezbędne druczki do wypełnienia, wzór listu motywacyjnego i tym podobne papiery. Na koniec zobaczył listę uczelni partnerskich, które miały jeszcze wolne miejsca dla Dęblina. Uwagę Krzyśka wzbudziły dwie rzeczy. Nazwisko i imię Izy, wpisane w formularzu zgłoszeniowym, oraz podkreś­lona nazwa uczelni, do której aplikowała: Technical University of Madrid, HISZPANIA. Zamknął teczkę i w zamyśleniu podszedł do okna. Na parapecie stał odtwarzacz, Krzysiek bezmyślnie wsunął do niego jakąś płytę… Iza zakręciła wodę. Oczywiście miała coś do wytarcia i włożenia na siebie, gdyż przekomarzanki swoją drogą, a kontrolowanie sytuacji swoją. Przetarła włosy, potrząsnęła głową i zerknęła w lustro. Z satysfakcją stwierdziła, że do twarzy jej zarówno z ułożoną, jak i mokrą fryzurą. Już miała zawołać, że prosi o ręcznik, kiedy raptem wydało się jej, że coś jest nie tak. Z pokoju dochodziły dźwięki jakiejś muzyki. Odsunęła harmonijkowe drzwi na tyle, aby wysunąć głowę, i dostrzegła zatopionego w myślach Krzyśka. Oraz leżącą na stole teczkę. Miała rozwiązane sznurki. Więc tamten ją przyniósł, a Krzysiek zajrzał do środka. Nie roztrząsała, jak do tego doszło, co za głupi przypadek wmieszał się w sprawę. Ważne było jedynie, że nie zdążyła powiedzieć mu pierwsza. W dobiegających do niej dźwiękach rozpoznała piosenkę I’m Your Man Leonarda Cohena. Miała ochotę się rozpłakać, a potem uciec gdzieś, gdzie nie dogonią jej te słowa, gdzie nie będzie głupich luster i jeszcze głupszych facetów pogwizdujących na jej widok. Ale przede wszystkim chciało jej się płakać. Jej, która zawsze miała w nosie, co świat sobie o niej pomyśli! Twardej na zewnątrz, a tak miękkiej w środku… Nie, nieprawda! Podeszła do Krzyśka i oparła brodę gdzieś obok jego szyi. – Przeczytałeś, prawda? Szkoda, głupio wyszło, chciałam sama ci powiedzieć. Odwrócił się; nie odepchnął jej, tylko jakoś niezręcznie oparł ręce na jej ramionach i popatrzył Izie głęboko w oczy. Z żalem i smutkiem. Z mokrych włosów dziewczyny na jego dłonie spływały kropelki wody.

– Madryt, Hiszpania… Kiedy jedziesz? – Od nowego semestru. Od razu po wakacjach. – A na jak długo? – Na… Do końca studiów. Przylgnęła do niego i oparła policzek o jego szyję. – Krzysiek, posłuchaj, to się da załatwić. Ja… mam dojście przez takiego jednego z dziekanatu, on rozdziela miejsca, opiniuje, dopisze we wniosku, co będzie trzeba, i takie tam. – A twój hiszpański…? – Przecież wybrałam go jako język dodatkowy i jakoś mi idzie. – To łatwizna, co nie? – Uśmiechnął się blado. – Przestań, proszę cię, nic nie rozumiesz! – Omal się wreszcie nie rozpłakała. Ale musiała mu to powiedzieć. Właśnie teraz. Zrobić coś dla niego i… dla siebie. – Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak ty. I wiem, czuję, że więcej nie spotkam. Przyjechałeś tu dla mnie… Nie, nie zaprzeczaj, wiedziałam od początku. Powiedz tylko słowo, że tego chcesz, a zostanę. Podrę te cholerne papiery i zostanę! Pomyślała, że to bardzo trudna decyzja. Przez moment zastanowiła się, co zrobiłaby, gdyby powiedział: „Zostań”. Krzysiek objął ją mocno. Słyszał i czuł bicie jej serca, miał pod palcami nagą skórę. Przypuszczał, że mówiła szczerze, że w głębi duszy była o niebo lepsza, niż ją niektórzy postrzegali. Sądził, że zostałaby, gdyby ją o to poprosił. Ale wiedział też, że nie byłaby szczęśliwa. Przypomniały mu się słowa Waśki: „Musisz znaleźć odwagę zadania sobie jednego prawdziwego pytania. Co chcesz robić w życiu? A potem zacząć to robić”. Oni oboje chcieli robić coś zupełnie innego…

Nie poprosił Izy, aby została. Nie zrobił tego tamtego dnia ani później. Ona zaś wciąż była z nim, ale nie wracała do tematu. Jakby w ogóle nie zaistniał. Krzysiek przyłożył się, aby zaliczyć drugi semestr szkoły lotniczej, po czym zabrał stamtąd papiery. Zamierzał zająć się na poważnie fotografią i postanowił poszukać uczelni mającej taki kierunek. Odwiózł Izę na lotnisko, kiedy wylatywała do Madrytu.

Rozdział XXI O ZOJCE i KRZYSZTOFIE Oraz powstałych przy okazji paru niewiadomych… Załatwił sprawę trochę po „amerykańsku”, gdyż tam rodziców informuje się o pewnych sprawach często po faktach, nawet tak ważnych jak ślub czy zmiana miejsca zamieszkania związana z nową pracą. Co oczywiście nie jest żadną regułą, po prostu Ameryka to kraj, gdzie obywateli od najmłodszych lat przyucza się do brania spraw we własne ręce. Ale Krzysiek nie rozmyślał o różnicach kulturowo-społecznych między narodami, kiedy otwierał własnym kluczem drzwi mieszkania Biernackich. Swojego domu, który opuścił na rok, dostawszy się do szkoły lotniczej. Oczywiście wracał, kiedy tylko miał jakąś przerwę w zajęciach, a w jego pokoju zawsze czekała świeża pościel, jakby wcale stamtąd nie wyjeżdżał. Wszyscy spodziewali się, że Krzysztof wróci na przerwę wakacyjną, nie wiedzieli jedynie, którego dnia, bo wiadomo, egzaminy lubią się przeciągać, a studenci też nie rozjeżdżają się z miejsca po kraju, bo są dorośli i mają jakieś tam swoje sprawy… Nie uprzedzał nikogo ani o dniu przyjazdu, ani o decyzji opuszczenia na zawsze dęblińskiej uczelni. Co by mu z tego przyszło? Nie mógł ani nie chciał opowiadać przez telefon wszystkiego z detalami, toteż zostawiłby rodzinę zamartwiającą się, że coś jest nie w porządku, że coś mu nie poszło, ma jakieś problemy, które ukrywał aż do końca. Trochę tak i było, ale nie ma to jak wyjaś­nić sytuację w bezpośredniej rozmowie, już w domu. Nie zamierzał wyjawić wszystkiego, miał nadzieję, że nie będą za mocno drążyć, nawet jeśli nieobecność Izy da im do myślenia… Był przygotowany na pytania o dalsze plany. Ale nie do udzielania odpowiedzi, bo sam jeszcze dokładnie jej nie znał. Musiał ochłonąć i sam zadać sobie parę zasadniczych pytań… Jednakże idąc po schodach, czuł jakąś wewnętrzną radość, że wraca do domu, do swoich bliskich, jakby z wygnania. Wraca z podniesionym czołem, bo nie zrezygnował, zaliczył pierwszy rok, zdał wszystkie egzaminy, nikt nie powie, że po prostu nie dał sobie rady. A na kurs pilotażu pójdzie do aeroklubu, kiedy i jeśli w ogóle będzie miał ochotę. Bo praktyczna strona jego natury mówiła, iż coś takiego na niewiele mu się przyda, skoro nie zanosi się na to, aby miał być kiedyś tak obrzydliwie bogaty, iż stać go będzie na kaprys w postaci prywatnego samolotu. Ta romantyczna zaś dodawała, że może sobie być skończonym biedakiem, byle mu wystarczało na klisze, papier i odczynniki do wywoływania fotografii. Było już popołudnie, liczył, że wszyscy są w domu, więc wiadomo, uściski i powitania, wspólny posiłek, wszyscy spragnieni wieści, co tutaj się działo, a co tam, i jakoś w ogólnym rozgardiaszu uniknie zbyt wielu szczegółowych tłumaczeń i pytań. Otworzył więc drzwi i zdążył oprzeć plecak w kącie, kiedy Tejka już biegła do niego radosnym galopem, przebierając krótkimi łapkami. Za żadne skarby nie zdążyłaby wyhamować, na szczęście ukląkł i złapał na ręce ich osobistego diabełka tasmańskiego. – Co tam się wyrabia?! – Zojka wyjrzała ze swego pokoju, wywabiona harmiderem i pełnymi szczęścia piskami. – Nic strasznego, tylko syn marnotrawny wrócił do domu – odparł wesoło Krzyś. Co w gruncie rzeczy było dość bliskie prawdy. Przywitali się lekkim uściskiem i pocałunkiem w powietrzu. Trochę czulej niż zwykli

znajomi, którzy dawno się nie widzieli, ale z zachowaniem pewnego dystansu. – Gdzie wszyscy? – zapytał Krzysiek, drapiąc za uchem Tejkę. – Olga ma jakąś fuchę w redakcji i wróci później, a gdzie jest Adam, to nie wiem. – Zojka wzruszyła ramionami. – Może podlewa kwiatki u babci Krystyny? Krystyna zabrała swoje parapetowe roślinki do domu w Rukławkach, więc Adam z pewnością nie miał nic do roboty w jej mieszkaniu. Widać Zojka chciała zakomunikować, że nie jest wścibska. Albo też że nikt nie spodziewał się dziś jego powrotu. – Wiesz… trochę się u mnie zmieniło, dlatego nie dzwoniłem – westchnął, nawiązując do wiszącego w powietrzu zdziwienia. Jeśli sądził, że Zojka zasypie go pytaniami, domagając się wyjaśnień, a potem poprze albo zgani podjętą decyzję, lecz w każdym razie będzie głęboko przejęta, to spotkał go zawód. Dziewczyna patrzyła na szalejącą wokół nich Tejkę i rzuciła tonem raczej obojętnym: – Pewnie jesteś głodny, co? – Trochę. Był głodny, i to jak! Ale to przecież nie takie znów ważne. Dotarło do niego, że przede wszystkim czuje się zawiedziony dosyć oziębłym powitaniem. Suchym. No, jest w domu i w porządku. Miał ochotę zagryźć usta i bez słowa pójść do swojego pokoju. Tyle że to by było szczeniackie. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak tęsknił za Zojką, jak brakowało mu jej bliskości, poczucia tej jedynej i niepowtarzalnej więzi. Tych przegadanych prawie po świt nocy, kiedy snuli fantastyczne plany, jakby na świecie nie było rzeczy niemożliwych, a proza życia w ogóle ich nie dotyczyła. Wiedział, że ta więź chyba do końca nie zniknęła, a jeśli w tej chwili wydawała się słaba niczym pajęcza nić, to w dużej mierze jego wina. I jeśli teraz czegoś nie zrobi, to… Zawsze trudniej odbudować coś, co się uprzednio zburzyło. – Zojka… – Tak? – Wciąż wodziła wzrokiem za Tejką, która wyciągała psie zabawki z sobie tylko znanych kątów i znosiła do nóg swego tak długo niewidzianego pana. Krzysiek złapał Zojkę za ręce, przyciągnął do siebie, a potem powiedział jej szeptem, na ucho, jakby najbardziej mu zależało, aby wiedziała, że to, co usłyszy, było przeznaczone wyłącznie dla niej: – Strasznie mi ciebie brakowało. Zrobiła ruch, jakby chciała wyrwać się z jego ramion, ale kiedy trzymał ją nadal, położyła mu głowę na ramieniu. – Mnie też ciebie brakowało. – Rzuciłem Dęblin, nie wracam tam. I w ogóle sparzyłem się… Ale to nieważne. – A co jest ważne? Zawahał się. Chciał opowiedzieć, jak wyszło z Izą, zapytać o Jaśka… I w ogóle przeczuwał, że czeka ich parę trudnych tematów. Których nie załatwi się w pięć minut. – Robię jakieś tam plany, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mam ci tyle do powiedzenia. Tylko nie teraz, najpierw pogadam z rodzicami, żeby mieć to już za sobą. A potem… – Co potem? – Zapukam do ciebie wieczorem, porozmawiamy, jak kiedyś, chcesz? – Jasne. – Wysunęła się z jego uścisku i ruszyła w stronę kuchni. Dodała jeszcze, nie odwracając głowy, aby nie dostrzegł w jej oczach łez: – Gadaj sobie, co chcesz, a ja wiem, że jesteś głodny. – Trochę… No jak wilk! – To weź tego rozszczekanego diabła na spacer, bo inaczej nigdy się nie uspokoi. A ja tymczasem przygotuję nam coś do jedzenia.

– Świetny pomysł. – Ja przecież zawsze mam świetne pomysły, zapomniałeś? Łaził z Tejką dobre pół godziny, żeby zmęczyć ją i siebie oraz poukładać sobie co nieco w głowie. Udało się tylko to pierwsze, a i to połowicznie, bo ich ukochana psina żywotnością mogła zawstydzić rasowego teriera. Krzysiek nie czuł się ani zmęczony, ani poukładany, za to głodny za czterech. Zojka to przewidziała, bo gdy tylko wrócili ze spaceru, z rozkoszą wciągnął w nozdrza dolatujące z kuchni zapachy. Zojka nie siliła się na nic wyszukanego (zapewne zmuszona aktualną zawartością lodówki), jednakże dziesięć, tak, dziesięć!, jajek sadzonych z ziemniakami okraszonymi rumianymi skwarkami – podzielone w nierównych proporcjach między trzech domowników, gdyż Tejka obraziłaby się śmiertelnie, gdyby miała się jedynie oblizywać – zniknęło z talerzy znacznie szybciej, niż trwało przygotowanie tej niewyszukanej potrawy. Ale i tak przepysznej! Krzysiek musiał przyznać, że za tym również tęsknił. Potem było trochę leniuchowania i luźnej rozmowy, tak w ramach zasłużonej sjesty, kolejny spacer z psem i rozpakowywanie plecaka. Krzysztof zadzwonił do babci, a ich rozmowa trwała dobre pół godziny. Krystyna uspokoiła go najpierw w kwestii swojego zdrowia, gdyż zaczął od ostrożnych pytań o jej samopoczucie i przebieg leczenia. Przyjął to z wielką ulgą, dopytywał się, kiedy przyjedzie do Warszawy albo może on wybierze się do nich, i już się cieszył na spotkanie z babcią i wujkiem Stefanem. Jednak Krystyna od pierwszych słów wnuka wyczuła, że coś tam się u niego dzieje nieciekawego, że jest jakiś nieswój… Nie dała się zwieść wesołym tonom w jego głosie, zwłaszcza że jakoś prędko uciął pytania o swoje wakacyjne plany. Zapytała więc o Izę, ot tak, lekko, bez zbytniej ciekawości. Kiedy odparł, że to już właściwie zamknięty rozdział, wszystko stało się jasne. Przynajmniej z grubsza… Nie chciała być wścibska, ale nie mogła tak przejść do porządku nad problemami Krzyśka, gdyż tylko by się potem zamartwiała. Zatem dyplomatycznie prowadząc rozmowę, od słowa do słowa poznała prawdę oraz dalsze, słabo jeszcze sprecyzowane zamiary wnuka dotyczące poważniejszego zajęcia się fotografią. Tu akurat mogła pomóc, rozpytać się, służyć radą i wskazówkami. Jednak co nagle, to po diable; rozumiała, że chłopak musi najpierw trochę odetchnąć i dojść do siebie. Ufali sobie nawzajem, Krzysztof wiedział, że może bez obaw zwierzyć się babci ze wszystkiego, i tak się umówili, kiedy tylko nadarzy się pierwsza sposobność. Trochę podniesiony na duchu, czekał więc teraz na rozmowę z rodzicami. Zojka nie narzucała mu się, niech już ma to za sobą, a potem pogadają sobie wieczorem. Adam wstąpił po Olgę do redakcji i gdy wrócili razem, z pewnym zdumieniem ujrzeli syna w domu. – Czemu nas nie uprzedziłeś? Całe szczęście, że wstąpiliśmy po drodze do sklepu, bo na kolację jedlibyśmy jajka sadzone. – Uradowana Olga wyściskała Krzysia, ale i pogroziła mu palcem. – Telefon zgubiłeś czy co? – Obawiam się, że jajek już nie ma – wtrąciła Zojka. – Aha, rozumiem… – Olga westchnęła z udawanym ubolewaniem. – Słuchajcie, musimy pogadać – zaczął chłopak, pomagając zanieść do kuchni siatki z zakupami. – Tylko może nie tak na stojąco i… – I nie na głodnego – dokończył Adam, czochrając syna po głowie. I on, i Olga dostrzegli w oczach Krzysztofa, że ten ma im coś ważnego do zakomunikowania. Wymienili lekko zaniepokojone spojrzenia, ale wszyscy byli dorośli, a poważne rozmowy wymagają też normalnych warunków. Olga zerknęła na kuchenny zegar i zarządziła: – Rodzinko droga, zrobimy tak: Zojka pomoże mi przyszykować kolację, panowie nie są nam tu potrzebni. Idźcie i weźcie ze sobą psa, bo ten jedzeniowy odkurzacz i tak wygląda jak

baryłka na czterech łapach. Spotykamy się, powiedzmy, za pół godziny przy stole. Okej? Panowie skinęli głowami i zeszli jej z oczu. O ustalonej porze Krzysiek wychylił się z pokoju, puszczając przodem Tejkę. Po chwili w salonie rozległo się proszące poszczekiwanie, oznaczające niezbicie, iż posiłek czeka na stole. Chłopak podejrzewał, że mimo zrozumienia okazywanego mu zawsze przez rodziców dzisiejsza rozmowa może mieć trudny przebieg. Wcześniej pogodzili się już z faktem, że zostanie pilotem i praktycznie od zaraz na zawsze wyniesie się z domu. Po roku zaś zmienia zdanie i mimo to nadal chce, żeby traktowali go poważnie? A zwłaszcza jego pasję, z którą sam dobrze nie wie, co począć. Ech, stało się i kropka. No nic, byle zacząć rozmowę… Zaczęła Olga, i to dopiero pod koniec kolacji. Prosto z mostu, widząc, że inaczej chyba nic z chłopaka nie wydusi: – Krzysiek, no powiedz wreszcie, co tam w szkole? Jak egzaminy? – Wszystko pozdawane, średnia powyżej czterech… – bąknął. I raptem odechciało mu się zwlekania i kluczenia. O jego decyzji wiedziała już Zojka i babcia Krystyna, co sobie teraz pomyślą rodzice, jeśli się zorientują, iż dowiedzieli się ostatni? Zależało mu, aby traktowali go poważnie, więc powinien zachować się również poważnie. – Słuchajcie, powiem wam od razu, że zabrałem dokumenty z Dęblina i już tam nie wrócę. To był trudny rok, ale naprawdę niestracony. Zakuwałem jakieś materiałoznawstwo i wyprowadzałem wzory na efekt Coriolisa, trenowałem i przechodziłem testy psychologiczne, ale też powolutku rozumiałem coraz lepiej, z czym wiąże się zawód pilota i w ogóle lotnictwo. To nie jakaś bajka, tylko odpowiedzialna praca, jak maszynisty czy zawodowego kierowcy. Coś, co trzeba kochać, a przynajmniej lubić. I w końcu pojąłem, że to nie dla mnie. Zapadło milczenie, które przerwał Adam trochę dziwnie brzmiącym pytaniem: – Kiedy? – Co kiedy…? – Chodzi mi o to, kiedy doszedłeś do wniosku, że nie chcesz być pilotem. – No… parę tygodni temu – odparł niepewnie chłopak, nie rozumiejąc, o co chodzi ojcu. – A potem zdałeś wszystkie egzaminy, zabrałeś papiery i odmeldowałeś się w dziekanacie? – Uważasz, że postąpiłem pochopnie? Adam spojrzał mu głęboko w oczy i niespodziewanie wyciągnął do syna rękę nad stołem. – Przybij piątkę. Nie, myślę, że postąpiłeś odpowiedzialnie. Szczeniak by po prostu spakował manatki i tyle by go widzieli. Ty zachowałeś się jak dojrzały mężczyzna. Szanuję to. Również uważam, że ten rok w szkole lotniczej nie był stracony. Olga kiwnęła głową, pokazując, że w pełni zgadza się z opinią męża. Krzysiek odetchnął z tak ewidentną ulgą, że aż zdmuchnął serwetkę ze stołu. Rozumieli go. Nawet jeśli w ich oczach wciąż malowała się troska. Rzecz jasna, teraz padnie pytanie, co dalej. – Krzysiu – zaczęła miękko Olga – co zamierzasz robić dalej? Jeśli nie za wcześnie na takie pytanie. Na razie są wakacje, nikt ci ich nie odbiera, kiedyś jednak się skończą. Od konieczności udzielenia natychmiastowej odpowiedzi wybawiła go Tejka, która dopadła zdmuchniętej ze stołu serwetki i najpierw usiłowała połknąć zdobycz, a po chwili wypluła ją, krztusząc się przy tym i charcząc. Cała rodzina rzuciła się suce na ratunek. Jakoś wyciąg­nęli jej z pyska papierowe strzępki. Dla pewności, że ich pupilce nic nie zalega w gardle, otrzymała kilka nadprogramowych plasterków wędliny. Apetyt, z jakim je pochłonęła, uspokoił Biernackich. Zrobiło się późno, zaczęli więc sprzątać ze stołu, ale Krzysiek czuł się zobligowany, by nie omijać zasygnalizowanego w pytaniu Olgi problemu. Gdyż istotnie był to problem.

Interesowała go fotografia, ale zdawał sobie sprawę, że to dość hermetyczna dziedzina, w której trudno się wybić lub przynajmniej zaistnieć, by móc czerpać z tego zajęcia przyzwoite dochody. Bo przecież nie interesowała go praca w jakimś zakładzie, gdzie robiłby zdjęcia paszportowe i wywoływał fotki z wakacji. Czyli musi poszukać studiów jakoś ocierających się o jego pasję, dających jednak szersze perspektywy. Najpierw pogadać z paroma osobami i rozejrzeć się samemu, aby znów nie władować się w coś, co po roku przestanie go interesować… – Dajcie mi trochę czasu, nie chciałbym podejmować pochopnych decyzji – oznajmił, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Słusznie – mruknął Adam. – Rzecz jasna – dodała Olga. Chłopak momentalnie pojął, że rodzice niepokoją się bardziej, niż to okazują. Był im wdzięczny, że nie naciskali. Oraz że nie padło ani jedno pytanie o Izę. Widać nie musieli pytać, pamiętali jeszcze, jak to jest być w jego wieku i zakochiwać się na zabój, by później żałować… Nie, nie żałował! Już od pewnego czasu czuł, że związek z Izą nie ma przyszłości. To nie była jej wina ani tym bardziej jego. Nie rozstali się w żaden dramatyczny sposób, robiąc sobie nawzajem wyrzuty i definitywnie kończąc znajomość. Była jednak pewna dziwna rzecz, którą nagle sobie uświadomił. Nigdy nie zrobił jej ani jednego zdjęcia… Poza fotkami pstrykanymi komórką. – Kto pierwszy zajmuje łazienkę? – zapytała pół żartem, pół serio Olga. – Nie patrzcie na mnie – prychnęła Zojka – nigdzie się jutro nie wybieram. – Losujemy? – Adam z Krzyśkiem odezwali się równocześnie, co rozbawiło wszystkich. Wyglądali jak młodsza i starsza wersja tej samej osoby. Poradzili sobie w prosty sposób, bez dalszych przepychanek. Krzysiek zajął się rozpakowywaniem swoich rzeczy, co trwało niemalże do północy. Kiedy skończył, wokoło panowała już cisza i spokój, jakby był sam w mieszkaniu. Pomarudził jeszcze w łazience, bo co by mówić, prysznic w akademiku w ogóle się nie umywał do normalnej wanny! Potem wrócił do siebie i zapukał lekko w ścianę, przygotowany, że zmorzona snem Zojka nie odpowie. No nic, jeszcze zdążą pogadać… Odpowiedziała niemal natychmiast. Jak dawniej, wcześniej niż rok temu. Kiedy wszedł do jej pokoju, Zojka siedziała na tapczanie oparta plecami o ścianę. Na biurku stała włączona lampka nocna. Krzysiek popatrzył na fotel, ale dziewczyna przesunęła się trochę, jakby robiąc mu miejsce obok, choć zmieściłby się i bez tego. – Fajnie, że wróciłeś. – Dobrze coś takiego usłyszeć. – Usadowił się obok niej. – Czuję się, jakbym nigdy nie wyjeżdżał. Nie skomentowała tego. Jej odczucia były trochę inne. – Co tam u Jaśka? – spytał. – Nie wiem. – Jak to…? – Po prostu, było, minęło. Jasiek był w porządku, ale trochę za bardzo… ustabilizowany. Po co ciągnąć coś, co nie ma przyszłości. Mam rację? – I to jaką – odparł. Ta wiadomość go nie zaskoczyła. Nie przepadał za Jaśkiem, choć nie okazywał tego tak demonstracyjnie jak Zojka swojej niechęci do Izy. Weterynarz był jego zdaniem za stary, nazbyt poukładany, za… No właśnie, za bardzo ustabilizowany. – Wróciłeś, bo nie układało się wam z Izką? – Zojka od razu wzięła byka za rogi. Chciała to wiedzieć. Musiała i już!

– To było aż takie jasne? – Nie wiem, ty mi powiedz. Krzysiek zrozumiał, że to jedyny moment, aby powiedzieć prawdę, tak z głębi serca. Bo jeśli teraz się wymiga, zmieni temat, rzuci coś wymijającego, może tym samym przerwać nić, która ciągle ich łączyła. – To narastało stopniowo. Wiesz, jak to jest, na początku się myśli, że jakieś tam drobne rozbieżności poglądów na życie czy coś niepasującego w zachowaniu to normalka. Ludzie się różnią, z czasem można się dopasować i dotrzeć. Ty może widziałaś więcej, ja byłem głupio zauroczony czy jak by to nazwać… Taka dziewczyna zwróciła na mnie uwagę! Niesamowite. – Znaczy jaka? – nie wytrzymała Zojka, którą coś mocno zakłuło w środku. – Superrzęsy, włosy, nogi do szyi i takie rzeczy? – Zojka, ty jej zupełnie nie znałaś. Nie wiesz, jak miała w domu, dlaczego tak się rozpychała łokciami. Uroda… no, fajnie, tylko wszystko się opatrzy, jeśli nic się pod tym nie kryje. Iza po prostu bała się, aby nie powtórzyć drogi swojej matki. Nie znam się na psychologii, tak to sobie wydumałem, ale chyba trafnie. Mam ją winić, że chce zajść najwyżej, jak tylko to możliwe? – Dlatego puściła cię z wiatrem… – Nie, to wyglądało zupełnie inaczej. – Mało brakowało, żeby uniósł się honorem i wyszedł z pokoju. Naprawdę przez chwilę był tego bliski. Ale nie. Zojka miała wyraźny żal do niego, pewnie trochę słusznie, ale trochę i nie. Może to jednak był kiepski moment na wyjaśnienia i otwieranie przed nią duszy, ale czy będzie jakiś lepszy? – Widzisz… Iza załatwiła sobie dalsze studia w Madrycie. Gdybym bardzo chciał, pewnie załatwiłaby i dla mnie miejsce. – No to… – Poczekaj, daj mi skończyć, proszę. Bo widzisz, mam też wrażenie, że gdybym poprosił, zrezygnowałaby i została ze mną w Dęblinie. Zojka milczała. Przypomniała jej się sprawa żółtego garbusa podarowanego Julii. Nikt jej nie wmówi, że Iza zrobiła to bezinteresownie. Ta dziewczyna z wdziękiem i konsekwencją otwierała sobie różne drogi kariery. Czy jej brat naprawdę wierzył, że zostałaby z nim w tym Dęblinie? – Słuchaj, może ona tylko tak mówiła, a mimo to pojechałaby do Madrytu? Myślałeś o tym? – Nie za bardzo, bo już rozumiałem, że nasze drogi i tak się rozejdą. Nie byliśmy sobie przeznaczeni. – Chyba nie, braciszku – potwierdziła zgnębionym głosem Zojka. Bo tak od zawsze jakoś myślała, że to oni oboje są sobie przeznaczeni… Ale potem jemu zdarzyła się Izka, a jej Jasiek. Właśnie, zdarzyli się. Jak grypa albo złamana noga. Tylko Krzysiek niepotrzebnie użył tych słów o przeznaczeniu i znów zabolało. Wszyscy dookoła mówili, że Krzysiek z Izą są taką ładną parą. A ona, Zojka, po nocach łykała łzy i tak bardzo pragnęła, żeby wrócił. Nic więcej. No, żeby jeszcze czasem zapukał w ścianę jak dzisiaj… Gdyby tego nie zrobił, to i tak siedziałaby do rana, wpatrując się w ścianę i zagryzając usta. Los jest taki przewrotny, dał jej, nic niewartej znajdzie, prawdziwą kochającą rodzinę. Niepotrzebnie chciała więcej. Była taka głupia… – Zojka, ty płaczesz? – Krzysiek zobaczył spływającą po jej policzku łzę. Otarł ją, poruszony do głębi, ale pojawiła się następna. – Co się stało? – Nie, nic, zostaw mnie już. Dokończymy rozmowę kiedy indziej. Nie słuchał, przygarnął ją do siebie z poczuciem, że chyba rozumie, a jeśli nie, to do diabła z tym, nie wszystko da się przełożyć na słowa i definicje, porozkładać na elementy jak obrazek z puzzli i ułożyć z nich inny. Wystarczy, że jego serce rozumiało, na głowę przyjdzie

czas później. – Zostaw mnie – powtórzyła, obracając głowę w stronę ciemnego okna. – Mój biedny mały głuptasie – szeptał Krzysiek, gładząc jej włosy. – Nigdy więcej cię nie zostawię. Choćby świat się walił, już nigdy. Jeśli zapłonie, to ugaszę go dla ciebie. A jeśli zechcesz, to go podpalę dla ciebie. A gdybyś chciała gdzieś uciec, to ucieknę z tobą, choćby w tej chwili… – Teraz gadasz głupoty… – Kocham cię. Zawsze tak było. Zojka przestała oddychać. Czekała, aż doda: siostrzyczko. Nie zrobił tego. Pierwszy raz. Ale i tak nie wierzyła. – Ja wiem, że tylko tak mówisz. Ona zadzwoni albo napisze i znikniesz, zapomnisz, odejdziesz, jakby zawołał cię sam anioł. Gdzie mi tam do niej, gwiazdy pierwszej wielkości… – Ty jednym spojrzeniem gasisz gwiazdy. Całe gwiazdozbiory i galaktyki. Tak ładnie mówił. Jej Krzyś, Krzysiek, jedyna miłość jej życia. A raczej ładnie kłamał. Nie miała mu tego za złe. Są kłamstwa złe i szlachetne. To było dobre kłamstwo i miała tylko nadzieję, że troszeczkę w nie wierzył. Ona nie umiała. Nie odzywała się tak długo, iż panująca cisza zaczęła go przytłaczać. – Chciałbym na poważnie zająć się fotografią – powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy. – Może i nic z tego nie wyjdzie, ale… Waśka powiedział mi coś, co mnie utwierdziło i już w ogóle zniechęciło do lotnictwa. – Tak, zrób to, ja wiem, że masz talent. – Zojka jakby ocknęła się z letargu. Świetnie pamiętała tamte podsłuchane słowa Waśki. – Szkoda, że się na tym nie znam i nawet nie widziałam twoich zdjęć. – Trochę widziałaś. – Tylko te, które chciałeś mi pokazać – zauważyła z wyrzutem. I dodała, nim pomyślała, że lepiej ugryźć się w język: – Pewnie dlatego, że masz na nich głównie tę swoją… Poczuła, jak Krzysiek zesztywniał. Jego ciepły, wspierający uścisk zrobił się nagle chłodny. Niemal odczuła spadek temperatury, jakby pokój zasnuła zimna mgła. – Nie mam ani jednego jej zdjęcia. Nigdy nie zrobiłem. – Naprawdę? Dlaczego? Chciał powiedzieć, że nie wie, tak wyszło. Ale prawda była inna, lecz dopiero teraz do końca zdał sobie z tego sprawę. – Bo nie mam dobrego aparatu, takiego wypasionego, z bajerami, który od razu wyświetla zdjęcia i przenosi na komputer albo wysyła i umieszcza, gdzie się chce, w internecie. – Masz najlepszy aparat na świecie, zawsze tak mówiłeś. – Ale robię tylko czarno-białe zdjęcia. Dla mnie są w nich ukryte barwy i dużo, dużo więcej. Jednak nie każdy potrafi je dostrzec. – Puścił Zojkę, jakby miał dość tej rozmowy i chciał już wyjść. Dlaczego, znów powiedziała coś nie tak? Teraz to jej wina? Oczywiście w końcu się pogodzą i znów będą przyjaciółmi jak starszy brat i siostra. Ale ona nie chciała, żeby byli tylko bratem i siostrą… W półmroku poszukała dłoni Krzyśka. Znalazła ją i stało się coś niemalże magicznego, czas zawirował, wzajemne żale i rozczarowania pierzchły niczym przestraszone nagłym błyskiem światła karaluchy. Wiadomo, że wrócą, kiedy znów zgaśnie światło. Ale właśnie w tamtej chwili oboje zrozumieli, podświadomie, bez ubierania myśli w słowa, że to od nich zależy, czy iskry zamienią się w ogień. – Nie wiesz o tym, ale tobie robiłem wiele zdjęć, od dawna. Dużo więcej, niż chciałem się

przyznać… – powiedział trochę niepewnym tonem Krzysiek. Bo jak miał to wytłumaczyć? Okazało się, że nie musiał. – Wiem. – Jak to…? – Zapomniałeś, że wychowała mnie ulica, że kiedy uciekałam z tych domów, które były jak więzienia, musiałam się nauczyć rozglądać wokół jak ścigane zwierzątko. Potem miałam już was, prawdziwą rodzinę, ale pewne odruchy zostają na zawsze. Dlatego rozglądam się, nawet jeśli nie muszę, i dostrzegam więcej niż inni. – Właściwie… tak podejrzewałem. Tylko nigdy się nie przyznałaś, dlaczego? – Bo nie chciałeś mi pokazać tych zdjęć. – W jej głosie był i wyrzut, i zaczepka. – Zrobisz to w końcu? – Tak, obiecuję. Tylko daj mi trochę czasu, bo widzisz, wielu klisz jeszcze nie wywołałem, muszę posiedzieć nad nimi w ciemni. – No dobrze, poczekam, ile tylko chcesz, ale obiecaj mi jedno. – Co takiego? Zojka jakby zawahała się na chwilę. Ale nie byłaby sobą, gdyby nie dokończyła i zostało coś niedopowiedzianego. Znów byli blisko ze sobą i nie chciała, żeby zaczęli się oddalać. – Mówiłeś, że tej twojej Izce nigdy nie robiłeś zdjęć. Proszę o jedno. Niech tak już zostanie. – Nawet o tym nie myśl. To już zamknięty rozdział, nie zajrzę do niego więcej. Znów się przysunęła i oparła mu głowę na ramieniu. Jej Krzysiek wrócił. Tylko jej. Nic więcej nie miało znaczenia.

Kilka dni później do Warszawy przyjechali Bielakowie. Głównym powodem była czekająca Krystynę kolejna dawka chemii na Wawelskiej. Głównym, acz nie jedynym i nawet nie najważniejszym z jej osobistego punktu widzenia. Zwłaszcza że nowotwór się cofał, rokowania przedoperacyjne były bardzo pozytywne. A Krystyna nawet była zadowolona, że wreszcie coś odwraca jej uwagę od choroby i zaprząta głowę. Czyli życiowe zawirowania wnuka, gdyż była pewna, że nie rzucił szkoły lotniczej, bo studia okazały się zbyt ciężkie albo zwyczajnie nie szła mu nauka. Jej wnuk taki nie był. Pomoże mu, jeśli potrafi, a w każdym razie chłopaka wesprze i wysłucha, o ile Krzysztof tego zechce. Bo z dwudziestolatkami bywa różnie, niektórym wydaje się, że starsze pokolenia kompletnie nie potrafią ich zrozumieć… Jej też kiedyś tak się wydawało. Zadzwonili i umówili się na obiad u Adama. Tak było najwygodniej, rodzinnie i po domowemu. A Olga z Zojką sprawiły wszystkim – a zwłaszcza panom – kapitalną niespodziankę w postaci pieczonej kaczki. Ściślej rzecz ujmując, nawet dwóch, bo na obiedzie miało być sześć dorosłych osób, a także Tejka, której w kontekście uczestnictwa w posiłku absolutnie nie należało pomijać. Krystyna, niestety, nie miała apetytu, bywały takie dni i nic nie mogła na to poradzić. Coś tam sobie skubała, ale głównie słuchała, obserwowała i wyciągała wnios­ki… I z każdą chwilą jej nastrój się poprawiał. Z kilku niebagatelnych powodów. Olga i Adam byli zatroskani jej stanem zdrowia, niemniej jednak z rzucanych uwag wynikało, że u Biernackich panuje spokój i raczej normalna domowa atmosfera. Zojka była pogodna, z ożywieniem opowiadała o wrażeniach z niedawnych egzaminów maturalnych i sporych szansach, że ze swoimi wynikami dostanie się na wymarzoną lingwistykę na warszawskim uniwerku. Wszak języki obce stanowiły pasję przyszłej podróżniczki!

Krzysztof bez specjalnych emocji i żalu przyznawał, że lotnictwo nie jest jego powołaniem. Tak przecież bywa, że w jego wieku popełnia się pomyłki w wyborze drogi życiowej. Nikt w rodzinie nie czynił mu z tego powodu wyrzutów. Krystynę cieszyło niezmiernie, że chłopak nie jest zgnębiony, tylko raczej pełen optymizmu. Oświadczył dość stanowczo, że ma już sprecyzowane plany, ale żeby go nie naciskali, bo chciałby jeszcze to i owo przemyśleć. Toteż nie naciskali, uznając, iż ten rok w Dęblinie absolutnie nie był stracony i czegoś go jednak nauczył. Krzysztof wydoroślał, zmężniał, choć dla Krystyny wciąż był chłopcem. Jak to ukochany wnuk. I zauważyła coś jeszcze. Jakby iskierkę przeskakującą pomiędzy nim a Zojką, kiedy od czasu do czasu zerkali na siebie… Może nadawała temu nadmierne znaczenie, ale coś jej szeptało, że chyba nie. Czas pokaże, czy miała rację. W każdym razie jej nastrój poprawiał się z każdą chwilą. Mimo że w spojrzeniu wnuka, wyraźnie kierowanym w jej stronę, dostrzegała pewną niecierpliwość i ślad niepokoju. Miała wrażenie, że Krzyś chce z nią porozmawiać i tylko czeka na sposobność. Nie myliła się; kiedy już zjedli, zagadnął ją: – Babciu, pokazałbym ci parę zdjęć, chcesz? Mam je w pokoju. To akurat nikogo nie zdziwiło, wszak wszyscy wiedzieli, że to Krystyna zaraziła Krzysztofa swoją pasją, podarowała mu wspaniały aparat i nauczyła paru technicznych rzeczy. Kiedy znaleźli się w jego pokoju, chłopak od razu przeszedł do rzeczy: – Zdjęcia to tylko pretekst, tak naprawdę chciałem się ciebie poradzić… – Zamieniam się w słuch. – Krystyna usiadła na tapczanie, śląc wnukowi zachęcający uśmiech. – Wiesz, zrobiłem rozeznanie i naprawdę mam pomysł na życie, tylko nie wiem, czy się uda. – No, śmiało, wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć. – Nie ma właściwie studiów ściśle fotograficznych… – Wiem, u nas w kraju nie ma – przyznała. – Właśnie, a z pewnych powodów wolałbym zostać w Warszawie. Uniosła pytająco brwi, czując, że owe powody to nie tylko szukanie pretekstu. Ale nie chciała go pytać, młodzi ludzie mają prawo do swych sekretów. – Chciałbym więc się dostać do Warszawskiej Szkoły Filmowej. Mógłbym studiować reżyserię w trybie dziennym oraz równocześnie fotografię zaocznie. Krystyna zastanowiła się chwilę i odparła z pełnym przekonaniem: – Kapitalny pomysł, Krzysiu. Naprawdę tak myślę. Bo widzisz, fotograf, taki z prawdziwego zdarzenia, nie jakiś tam rzemieślnik, powinien mieć szersze spojrzenie, wiedzę, a także sporo doświadczenia w pracy z ludźmi i obrazem oraz ogólne rozeznanie w kulturze. – Zmrużyła oczy. – Ale widzę, że coś cię martwi? – No tak… Rekrutacja jest w połowie września. Najpierw trzeba dostarczyć swoje prace, mogą być fotografie, to mi akurat pasuje. Ale potem jest rozmowa kwalifikacyjna. – I obawiasz się, czy dasz sobie radę? – domyśliła się natychmiast. – Właśnie. – Słuchaj, znam twoje prace, jeśli zechcesz, pomogę ci coś wybrać. Jestem pewna, że zrobisz dobre wrażenie na komisji. – Naprawdę tak myślisz? – Oczywiście. Widziałam w życiu tysiące fotografii, zwykle miernych. Twoje są dużo lepsze. – Ale jest jeszcze inny kłopot. Nie rozmawiałem jeszcze o tym z rodzicami…

– No śmiało, mów. – Gdybym się dostał, to studia kosztują kilkanaście tysięcy rocznie. Wiem, że oni by mi zapłacili, nawet gdyby mieli wziąć kredyt, ale ja nie chcę żyć na cudzy koszt. Nie i już. Krystyna zmarszczyła brwi. Jej zdaniem to nie był wielki problem, Adam z Olgą i ona ze Stefanem złożyliby się na czesne. Ale rozumiała stanowisko Krzyśka. – Słuchaj, nie myśl o tym teraz. Dorobisz sobie jakoś i będzie dobrze, wiem o tym. – Tak myślisz…? – Jestem pewna. A teraz skup się na skompletowaniu fotografii dla komisji kwalifikacyjnej. Dam ci klucze od mieszkania, korzystaj z ciemni, ile tylko chcesz. – Dziękuję, babciu, wiesz, że jesteś fantastyczna? – No… ktoś już mi to mówił. – Zaśmiała się do włas­nych myśli. – I pamiętaj, że w każdej chwili możesz się poradzić, gdybyś nie był czegoś pewien. Krzysiek rzucił jej się na szyję, jakby był wciąż małym chłopcem. Wierzyła w niego!

Krystyna dawno nie czuła się tak wspaniale.

Rozdział XXII DNI I MIESIĄCE PŁYNĄCE JAK SPOKOJNA RZEKA Lecz tak mało jest rzek bez meandrów, zakoli i mielizn… Krzysztof na dobre zapomniał o lotnictwie, zaprzątało go wyłącznie jedno – za wszelką cenę pragnął się dostać na studia w Warszawskiej Szkole Filmowej. Tak więc przez dwa miesiące poprzedzające rozmowę kwalifikacyjną prawie nie zauważył, że są wakacje, czyli czas łapania oddechu, luzu i, jak to się przyjęło określać, ładowania akumulatorów. Jak przewidująca okazała się babcia Krystyna, powierzając mu klucze od mieszkania przy Chmielnej. Z jednej strony okazała Krzyśkowi wyjątkowe zaufanie, bo chłopak sam najlepiej wiedział, co wyprawiałoby paru jego kumpli, gdyby dać im do dyspozycji samodzielne lokum i zostawić wolną rękę… Cóż, młodzież zawsze lubiła poszaleć i badać nieznane tereny, lecz kiedyś miała dosyć ograniczone możliwości. Krzysiek nie należał do wyjątków, niemniej istniały sfery życia, jakich nie usiłował zgłębiać, gdyż go kompletnie nie pociągały. W dużej mierze dzięki zdroworozsądkowemu podejściu Adama i Olgi, jako że ci nigdy nie zabraniali rygorystycznie niczego swoim dzieciakom. Zakazy potrafią uczynić każdą rzecz jeszcze bardziej kuszącą, wartą spróbowania, choćby na przekór. Krzysiek miał na tyle dużo wyobraźni, aby nie musieć próbować wątpliwych przyjemności oferowanych na każdym kroku przez współczesny świat. Alkohol zmieniał niektórych ludzi w chodzących (póki mogli) bełkoczących klownów, na co mu to? Narkotyki odbierały rozum, wolę i zdrowie, by w końcu zabić. A on chciał żyć. Prawdziwą, nie jakąś tam podkręcaną i fałszywą, pełnią życia. Oczywiście Krystyna nie analizowała tak dogłębnie i we wszystkich aspektach charakteru Krzysia, powierzając mu swoje mieszkanie. Nie musiała, wszak dobrze znała własnego wnuka. Zresztą cóż warta byłaby rodzina, wzajemna miłość i przywiązanie bez odrobiny zaufania oraz wiary? Tak więc Krzysztof dosłownie zatracił się w dążeniu do realizacji swej prawdziwej pasji. W drugim pokoiku Krystyny, tym przekształconym w ciemnię fotograficzną, spędzał tyle czasu, iż często nie miał pojęcia, jaka jest pora dnia. Wyrzucał sobie teraz, że wolał biegać z aparatem, odkładając na później całą techniczną obróbkę swoich prac. Coś tam oczywiście wywoływał i przenosił na papier fotograficzny, ale głównie po to, by się przekonać, czy robi postępy. Ułamek tego pokazał swego czasu Zojce, trochę więcej babci, która nie szczędziła wskazówek i pochwał, ale sam czuł, że to jeszcze nie to, co chciał osiągnąć… A teraz miał tyle klisz do wywołania! Tyle materiału do przejrzenia, posegregowania i… zniszczenia. Tak, właśnie tak. Coraz lepiej uświadamiał sobie, iż jeśli zależy mu na perłach, to musi się nauczyć odrzucać kamyki, choćby i ładne, ale bezwartościowe. W koszu lądowały czasem całe klisze, jeśli uznawał zdjęcia za niewiele warte. W swoim prawdziwym domu stał się niemal gościem, najczęściej tylko porywał coś z lodówki, rzadko zostawał też na noc. Zojka odwiedzała go u babci, jednakże nieregularnie, ponieważ nie chciała się narzucać z radami w sprawach, na których zupełnie się nie znała. Bywało nawet, iż wpadała na Chmielną, a widząc zamknięte drzwi ciemni, szykowała bratu w kuchni parę kanapek, czasem zostawiała coś treściwszego w garnku do podgrzania i wychodziła. Wiedziała, że doceniał owe starania i był

jej wdzięczny, bo na drugi dzień, jeśli nawet nie było go w mieszkaniu albo siedział akurat w ciemni, zastawała naczynia wymiecione do czysta i karteczkę z ciepłym podziękowaniem. I jakimś fajnym, malutkim rysuneczkiem, zrozumiałym tylko dla niej. Wrony, liska albo na przykład puszczającego do niej oko szczupaka. Wprawdzie wolałaby już w pełni odzyskać Krzyśka, a nie tak mieć go obok, lecz wciąż zaabsorbowanego, niemniej jednak postanowiła stłumić zniecierpliwienie. Wszak sama pełna napięcia oczekiwała pojawienia się listy kandydatów przyjętych na jej wymarzoną lingwistykę. A potem z niepokojem sprawdzała, czy znalazło się tam jej nazwisko. I dostała się! Dowiedzieli się o tym kilka tygodni przed czekającą Krzyśka rozmową kwalifikacyjną. On zresztą zrobił jej niespodziankę, wcześniej od niej pojawiając się przed tablicą, na której wywieszano wyniki rekrutacji. Tego naprawdę się nie spodziewała, a znaczyło to dla niej więcej niż najpiękniejsze wyznania. Potem poszli na lody, kawę, długi spacer, ów dzień zdawał się nie mieć końca, a zarazem upływał zbyt prędko. Tak to już jest z najpiękniejszymi chwilami w życiu. A potem, aż do połowy września, czyli terminu rozmowy kwalifikacyjnej Krzysztofa, sama Zojka siedziała jak na szpilkach, bo przecież gdyby… Nie! Kiedy on dostanie się do tej swojej wymarzonej Warszawskiej Szkoły Filmowej (bo jakżeby inaczej?!), to dziwnym trafem oboje znajdą się na pierwszym roku studiów. Czyli będą szli ręka w rękę, nareszcie w tym samym tempie. Wprawdzie na innych uczelniach, ale w tym samym mieście. Babcia Krystyna zapowiedziała już tak niby mimochodem, że jej mieszkanie jest do ich swobodnej dyspozycji. Wiadomo przecież, iż studenci przed sesją egzaminacyjną potrzebują spokojnego kąta, często zarywają noce i tak dalej. W ogóle nie ma o czym mówić! Zojka była zupełnie pewna, że Krystyna jakoś dostrzeg­ła tę nagłą zmianę w relacjach ich obojga. Zresztą ona sama uważała, że nie muszą czekać aż do ukończenia studiów… Nie, dość, nie będzie o tym myśleć. Inne sprawy były na razie pilniejsze. Krzysiek spędzał już mniej czasu, wywołując zdjęcia. Pokazał jej nawet zbiór fotografii krajobrazowych. Mimo że czarno-białe, była nimi po prostu oczarowana. Wszystkim, grą cieni i światła, srebrzystymi pajęczynami z kropelkami rosy, świtem nad jeziorem i nawet tęczą, której brak naturalnych barw dodawał jakiegoś głębszego wyrazu. – Są piękne – powiedziała absolutnie szczerze. – Czy to te zamierzasz pokazać komisji? – Nie. – Nie…? Wyjaśnił prędko, że sam przygotował już zestaw do prezentacji. Zależało mu, aby to był jego własny wybór. Bez podpowiedzi i sugestii Krystyny oraz Zojki. – Rozumiem – powiedziała. – Chcesz, żeby to ciebie przyjęli, a nie babcię Krystynę? No, może ująłby to inaczej, ale przyznał, że trafiła w sedno.

Oczywiście nie mogła wejść z nim na rozmowę kwalifikacyjną. Czekała na korytarzu, może bardziej zdenerwowana od Krzyśka, choć takich rzeczy nie da się zmierzyć. Naturalnie świat się nie zawali, jeśli go nie przyjmą, jednak sprawy trochę się skomplikują. Wszystko wyglądało prawie jak na ustnym egzaminie maturalnym, z jedną, lecz zasadniczą różnicą. Tam znał wszystkich nauczycieli, a oni znali jego. Komisja rekrutacyjna w Szkole Filmowej, jak Krzysztof natychmiast zauważył, składała się zaś z osób powszechnie rozpoznawalnych, w tym jednej lub dwu naprawdę wybitnych w dziedzinie twórczości filmowej. To mogło podziałać deprymująco na kandydata. Jednakże zebrani spoglądali nań przyjaźnie, doskonale zapewne wiedząc, co dzieje się w duszy zdającego.

– Proszę nam opowiedzieć własnymi słowami o swoich pracach – polecił przewodniczący. Zdjęcia Krzysztofa leżały w pewnym nieładzie przed członkami komisji. Chłopak nie potrafił się zorientować, czy tamci w ogóle je przeglądali. Tyle że właśnie takiego pytania się nie spodziewał. Sądził, że będą chcieli poznać jego motywację do podjęcia studiów filmowych, zapytają o poglądy na sztukę, sprawdzą znajomość historii kinematografii – do tego wszystkiego przygotował się, jak mógł najlepiej. A tu pad­ło pytanie, które odebrał jako niemalże intymne. A co najmniej podchwytliwe. Przeleciało mu przez głowę, że ci ludzie podjęli już decyzję, zapewne negatywną, gdyż inni kandydaci, z którymi miał okazję porozmawiać, przygotowali na prezentację własne filmy, wykonane nowoczesnymi kamerami, a nie jakieś tam czarno-białe fotki. W końcu zdawali na reżyserię filmową. Komisja chce go spławić i tyle. Myśl ta, paradoksalnie, sprawiła, że nagle się uspokoił. Cały stres gdzieś uleciał, Krzysztof wstał z niewygodnego krzesełka i zaczął mówić, jakby dla zabicia czasu opowiadał coś współpasażerom w przedziale pociągu: – Nigdy nie nakręciłem nawet krótkiego filmu, bo po prostu nie mam kamery. Słysząc to, znany reżyser zmarszczył brwi. Chłopak nie potrafił odgadnąć, czy to oznaka irytacji, że ktoś taki zabiera im czas, czy też pewnego zaintrygowania. – Ale od paru lat robię zdjęcia, wyłącznie na kliszy i tylko czarno-białe. To pasjonujące, bo nigdy nie wiadomo, co pozostanie z ujęcia, kiedy już ustawi się przesłonę, czas i całą resztę parametrów. Tak się złożyło, że mam jeden z najlepszych aparatów świata, ale to rzecz zupełnie drugorzędna. Istotne jest, że trzeba się nauczyć patrzeć jakby wszystkimi zmysłami, ciągle się tego uczę. Świat nie jest idealny, każdy ma prawo widzieć go inaczej, dostrzegać na zdjęciach inne szczegóły, interpretować je po swojemu. Najlepsze zdjęcia wychodzą, gdy w ogóle się tego nie planuje, jedynie spogląda w obiektyw… Opowiadał właściwie o wszystkim. O starym kufrze babci, do którego zajrzał pewnego razu. O aparacie, który w pierwszej chwili wydał mu się przedpotopowym rupieciem, a w istocie był cudem techniki, wykonanym z iście zegarmistrzowską precyzją. O powolnym wyłanianiu się obrazu na jeszcze mokrym od odczynników papierze fotograficznym. O zmagającym się z wiatrem samotnym drzewie, które wciąż trwało, i fotografował je rok po roku, tego samego dnia o tej samej porze. Trwało nieugięcie, choć na każdym kolejnym zdjęciu było już inne. Cała komisja słuchała go z godną podziwu cierpliwością. Najpewniej nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z podobną prezentacją. Wreszcie przewodniczący chrząknął głośno. – Fascynująco pan opowiada, przyznaję. Tyle że reżyseria filmowa raczej nie jest… – Daruj sobie – przerwał mu sędziwy kolega, prawdziwy mistrz w swej profesji. W ręku trzymał zdjęcie, na którym, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie było niczego. Tylko połać śniegu i odciśnięte ślady wronich łapek. Tworzyły dziwny, zawiły wzór, jakby ptak chciał zostawić wiadomość. Nie wiadomo komu i w jakim języku. – Chcę tego chłopaka, może go czegoś nauczę – oznajmił reszcie komisji. I mruknął ciszej, jakby do siebie: – Albo prędzej on mnie…

Więc go przyjęli! Pozostawała jeszcze sprawa opłacania czesnego, czyli kosztów naprawdę niebagatelnych. Przynajmniej z punktu widzenia Krzysztofa. Wiedział oczywiście, że rodzice pomogliby bez mrugnięcia okiem, biorąc na siebie dodatkowe obciążenie finansowe. Nie chciał jednak być przez następnych parę lat dla nich ciężarem, czuł się dorosły, a to zobowiązywało. Dlatego poważnie przemyśliwał nad sposobami zarabiania jakiegoś grosza,

choćby wieczorami czy nawet po nocach, powiedzmy, jako barman, portier albo ochroniarz. Wtedy z niespodziewaną pomocą wystąpił wujek Stefan. Oczywiście Krystyna maczała w tym palce, czego nikt nie musiał wiedzieć… W każdym razie Stefan zaproponował, że sfinansuje chłopakowi naukę. Jako uznany chirurg zarabiał doskonale i mógł sobie pozwolić na taki gest, nawet nie uszczuplając zanadto swoich dochodów. Oświadczył, że Krzysiek ma się nie martwić i zająć wyłącznie przekuwaniem pasji w rzetelną profesję. Krótko i rzeczowo. Chłopak miał jednak swoją dumę. Nie odrzucił oferty, lecz uparł się, by potraktować ją jako pożyczkę, którą zwróci w przyszłości, kiedy tylko da radę. Stefan zgodził się, czując, iż inaczej uraziłby ambicję młodego człowieka. Najwyraźniej Krzysiek wierzył w siebie. A taka wiara to więcej niż połowa sukcesu! Blisko dwa lata później Krzysiek odebrał SMS-a od Zojki: „Walczę z tornadem i tajfunem”. Nawiązanie do zawieruch klimatycznych oznaczało w ich prywatnym kodzie, że trafiły jej się dodatkowe zajęcia. Może nadprogramowe korepetycje albo pilne tłumaczenie dla jakiejś firmy, z którą współpracowała. Zojka wychodziła z założenia, iż praktyka czyni mistrza, toteż starała się, by mieć jak najwięcej kontaktu z poznawanymi na studiach językami. I obcokrajowcami, jeśli trafiła się okazja. Udało jej się nawet dostać do małej grupy uczącej się hindi. Dawała sobie radę doskonale, ponieważ miała już przecież za sobą podstawy tego języka. Z rozrzewnieniem wspominała lekcje z Sasmitą i swoje nieudolne tłumaczenia, że spóźniła się, bo musiała wyprowadzić kota. Powolutku wyrabiała sobie markę i nawiązywała przydatne znajomości, biorąc najróżnorodniejsze zlecenia. A otrzymywała ich sporo, ponieważ mniej dbała o stronę finansową, skupiając się raczej na szlifowaniu swych lingwistycznych umiejętności. Miała więc mnóstwo dodatkowych zajęć, gdyż zleceniodawcy polecali ją swoim znajomym. Czasami także odbierała obcokrajowców z lotniska i pilotowała ich podczas pobytu w Warszawie, co lubiła najbardziej; niestety, mogła to robić jedynie w weekendy i w okresie wakacji, gdyż studia dzienne nie dawały możliwości dowolnego dysponowania swoim czasem. Krzyśka również mocno pochłaniały zajęcia w Szkole Filmowej, zwłaszcza że oprócz reżyserii studiował zaocznie na kierunku fotografia. Pozostawało im więc niewiele wolnego czasu, choć nie odbierali tego jako udręki, wszak obydwoje realizowali własne pasje! Krzysiek odpisał Zojce, żeby walczyła dzielnie i dała znać, kiedy wyjdzie z nawałnic. Zastanowił się, co zrobić z resztą dnia. Wiosenna pogoda skłaniała do spaceru, zwłaszcza że akurat był niedaleko Starówki. Tyle że miał pewne wyrzuty sumienia wobec Olgi i Adama (nie mówiąc już o Tejce), ponieważ w zasadzie stał się gościem w domu, gdzie mieszkał wyłącznie teoretycznie. Bo w praktyce przeprowadził się do mieszkania babci, rzecz jasna, za jej przyzwoleniem. I cichą aprobatą. Orientowała się dosyć dobrze, co jest między nim a Zojką, i cieszyła ją myśl, że młodzi wreszcie odnaleźli szczęście. Niby każde podążało własną ścieżką, ale równolegle i co najważniejsze, w tym samym kierunku. Snuli nawet pewne plany, z początku nieśmiałe i jakby obliczone na wybadanie, co powiedziałaby na to reszta rodziny… Z każdym dniem jednak ich zamiary krystalizowały się coraz wyraźniej. Za to absolutnie nikt nie wiedział, że Krzysztof wziął udział w International Photography Awards, czyli jednym z najbardziej znanych i prestiżowych konkursów fotograficznych na świecie. Wysłał serię swoich zdjęć i teraz pozostało tylko czekać. Nie robił sobie żadnych nadziei, bo konkurencja była wprost porażająca. Laureatów kilkunastu konkursowych kategorii zapraszano do Nowego Jorku na Lucie Awards Ceremony, uroczystość, na której ogłaszano, kto

zdobył główną nagrodę, to znaczy słynną statuetkę Lucie oraz ogromną kwotę w dolarach. A to już oznaczało prawdziwy przedsionek sławy. Tym bardziej iż nagrodzone i wyróżnione prace prezentowano w słynnej galerii sztuki Farmani Gallery w Los Angeles, a także na wielu zagranicznych festiwalach fotograficznych oraz w „Lucie Magazine”. Wszystko to było dla Krzyśka niczym marzenie o podróży w kosmos. Kuszące. Gdyby choć dali mu jakieś wyróżnienie, ale… Cóż, zawsze warto mieć nadzieję i powiedzieć sobie: przynajmniej spróbowałem. Lada dzień miały zapaść rozstrzygnięcia, może już nawet zapadły, jednakże nie robił sobie złudzeń, nawet nie śledził na bieżąco konkursu w internecie. Może jeszcze kiedyś spróbuje znowu wysłać tam swoje prace, gdy już jakoś zaistnieje na rodzimym podwórku, a przede wszystkim kiedy nauczy się więcej. A w ogóle to zaczął od zbyt wielkiego kalibru, jest przecież mnóstwo skromniejszych konkursów, czyż w Szkole Filmowej nie wbijali mu do głowy, że karierę buduje się powoli, lecz konsekwentnie, krok po kroku? Teraz też by się nie wygłupiał z tym International Photography Awards, gdyby nie to, że wreszcie wywołał kliszę sprzed dwóch, nie, chyba trzech lat. Nie tyle o niej zapomniał czy też chciał, by się odleżała, ile trochę się obawiał ją tknąć. Scenę z babim latem, niebywałymi refleksami światła na wodzie i wyskakującym z niej szczupakiem miał dosłownie wyrytą pod powiekami. Była niebywała, unikatowa, wręcz absolutnie niemożliwa. Takie rzeczy zdarzają się wyłącznie, gdy nikt nie patrzy, to chyba prawo natury. Z pewnością nie uchwycił jej na kliszy, bo kto by tam zdążył w tym jednym jedynym, zupełnie nieprzewidywalnym momencie uruchomić migawkę. Niewykonalne po prostu. Ale ona tam była. W czerni i bieli… Rozmyślając o różnych projektach, zaszedł jednak, nawet nie wiedząc kiedy, na Starówkę. Pogodna aura i odrobina wolnego czasu były wystarczającym powodem. Kusiła go kawa pod parasolem na rynku albo lody, choć bez Zojki obydwie propozycje traciły wiele ze swej atrakcyjności. Ale cóż, jutro też jest dzień, może będzie mniej zalatana i przynajmniej znajdzie chwilę, by zajrzeć na kolację do mieszkanka Krystyny. Obojętnie, jak późno przyjdzie, już on się postara o coś miłego dla podniebienia… – Krzysiek! To naprawdę ty? Zrobił jeszcze kilka kroków, z opóźnieniem skojarzywszy, że to pytanie mogło być skierowane do niego. Rozejrzał się dookoła i natychmiast ją dostrzegł. Iza. Szła w jego stronę, jak zawsze zwracając uwagę otoczenia, pod pachą trzymała jakieś pudełko. – No, nie stój jak pomnik! – zaśmiała się, cmokając go w policzek. Cofnęła się trochę i popatrzyła na niego uważnie. – Świetnie wyglądasz, co porabiasz? – Zupełnie się nie zmieniłaś – odparł, nie całkiem zgodnie z prawdą. Była bardziej opalona, rysy trochę jej się wyostrzyły, nie ujmując niczego urodzie. Ale dla niego nie była już tamtą Izą. Podświadomie zdziwił się, że wydała mu się niby ta sama, a jednak… jakaś obca. – Studiuję reżyserię filmową i fotografię. – Łał! – To jej wyraźnie zaimponowało. Zwłaszcza reżyseria. – A ja ciągle w Madrycie. Na początku było ciężko, wiesz, ten mój hiszpański… Ale jakoś przetrwałam i teraz jest z górki. – Gratuluję. Przemknęło mu, żeby zaproponować, by usiedli pogadać w jakiejś kafejce, lecz Iza odezwała się pierwsza: – Wpadłam na parę dni, bo było kilka spraw… zresztą to nieistotne. Tylko mam kłopot. – Pokazała mu pudełko pełne napisów w różnych językach. Jeden szczególnie rzucał się w oczy: LEICA M10 Body Silver. – To prezent i za diabła nie mogę sobie z nim poradzić. – Prezent…?

– Właśnie – przytaknęła. Nie wyjaśniając od kogo i z jakiej okazji, ciągnęła z nieszczęśliwą miną: – Jakaś cyfrowa lustrzanka, cokolwiek to znaczy, z tyloma bajerami, że dosłownie mózg siada. Cudo i strasznie by mi się przydało w Madrycie, tylko nie mogę sobie z nim dać rady. – Spojrzała na niego z nadzieją: – Słuchaj, może byś mnie nauczył obsługi? Studiujesz fotografię, tak? Dla ciebie to przecież pestka. Krzysiek zawahał się nieco. Choć nie używał cyfrowego sprzętu, jednak studiując fotografię, chcąc nie chcąc, był obeznany z tematem. I wiedział przypadkiem, że ten konkretny model kosztuje tyle, co średniej klasy samochód. Ładny prezent… Wszakże nie widział powodów, żeby jej nie pomóc. O ile będzie umiał. – Izka, słuchaj, używam zupełnie innego aparatu, ten jest dla mnie prawie tak obcy jak dla ciebie. Ale jeśli masz instrukcję, to mógłbym nad nią posiedzieć i popatrzeć, jak się go obsługuje… – Super! Instrukcja jest w środku. – Ucieszyła się i wręczyła mu pudełko, najwyraźniej uznając sprawę za załatwioną. – Tylko widzisz, teraz nie mam czasu, spieszę się gdzieś. Umówimy się jakoś na później? Nie zmieniłeś numeru telefonu? – No nie. Tylko mieszkam gdzie indziej. – A gdzie, daleko? Podał jej adres Krystyny. Trochę bezmyślnie, ale właściwie czemu miałby tego nie robić? – To bliziutko, nie ma sprawy. – Mrugnęła i posłała mu jeden z katalogu swych wdzięcznych uśmiechów. – Sorry, naprawdę muszę już lecieć. No i został sam, z małym, ale dosyć ciężkim pudełkiem. W dodatku wartym prawie majątek. No, pięknie się załatwił. Jednak aparat był świetny i Krzysztof miał ochotę dokładnie go obejrzeć. Nigdy nie wiadomo, czy taka umiejętność nie przyda mu się w przyszłości. Dobra, zrobi to, a kiedy Izka zatelefonuje, umówią się gdzieś na mieście. Nie ma problemu. Pospieszył do mieszkanka Krystyny, bo raz, że szkoda mu było czasu, a dwa, wolał nie chodzić z tak kosztowną zabawką pod pachą. Instrukcja okazała się bardzo szczegółowa i pozwoliła krok po kroku zapoznać się z najważniejszymi funkcjami. Najważniejszymi, ponieważ chłopak uznał, że bajery typu krzywa tonalna obrazu czy kompensacja nachylenia Izce i tak do niczego się nie przydadzą. Mimo wszystko zaznajomienie się z leicą zajęło mu bite dwie godziny. Ale przyniosło satysfakcję. Skoro czegoś już się podejmował, nie lubił nawalać. Zjadł coś, po czym bawił się jeszcze niektórymi, bardziej wyszukanymi funkcjami aparatu, kiedy rozległ się sygnał domofonu. Czyżby Zojka znów zapomniała kluczy? Zdarzało jej się czasami, bo w przeciwieństwie do niego była tu bardziej gościem niż lokatorką. Pobiegł do przedpokoju, zdjął słuchawkę i wcisnął przycisk otwierający klatkę. Odsunął zasuwę, po czym zajrzał do kuchni, bo przez to ślęczenie nad instrukcją obsługi aparatu zupełnie zapomniał zatroszczyć się o zawartość lodówki. Przynajmniej zostało trochę jajek. Wyszukana kolacyjka z Zojką będzie musiała poczekać do następnego razu… Z korytarza rozległ się natarczywy dzwonek. Co się dzieje, u licha, czyżby to jednak nie Zojka? W zasadzie chyba na nią za wcześnie… Otworzył drzwi, za którymi stała Iza. – No, trafiłam jak po sznureczku, bo w bloku obok mieszka moja koleżanka. – Czemu najpierw nie zadzwoniłaś? – A co, masz gości? – Zerknęła ciekawie nad jego ramieniem w głąb mieszkania. Dostrzegła jedynie pewien nieład, przy odrobinie dobrej woli dający się nazwać artystycznym. – E, nie. – Odsunął się, zapraszając ją do środka. Trochę go zaskoczyła i zburzyła plany na wieczór, ale cóż miał zrobić, rozmawiać na klatce schodowej? – To mieszkanie babci, ona przeniosła się do domu na Mazurach, więc siedzę tu sobie na razie.

– Sam? – zaciekawiła się niby to grzecznościowo, zdejmując wiosenny płaszczyk. – Na ogół… – Dobra, dobra, nie jestem wścibska – rzuciła z przekorą w oczach – nie chcesz, to możesz nie mówić. Spostrzegawczej dziewczynie nie umknęły drobiaz­gi, świadczące, iż jakaś przedstawicielka płci pięknej przynajmniej tu bywa. Wazonik z prawie świeżymi kwiatami, na stoliku ładnie osadzona świeczka, serwetki i pudełko kremu do rąk, w przedpokoju kapcie zdecydowanie za małe dla Krzysztofa. Iza była pewna, że gdyby zajrzała do szafy albo łazienki, znalazłoby się więcej podobnych dowodów. To zdecydowanie nie było lokum samotnego mężczyzny. Nieważne, nie jej sprawa. Wszystko między nimi należało do przeszłości, sama całkiem wygodnie urządziła się już w Madrycie. Ani jej było w głowie coś tam kombinować z Krzyśkiem. Trudno jednak zaprzeczyć, że pewien sentyment pozostał. Czasem nawet żałowała, że nie mieli podobnych celów i charakterów. Ona parła do przodu, chwytając wszelkie okazje, często sama je prowokowała. Dla niego ważniejsze było realizować się w tym, co najbardziej lubił, choćby nie miał z tego żadnych profitów. Nie, jednak nie jest im pisane, pomyślała. Machnęła ręką i przeszła do swojej sprawy. – Jak tam ci idzie z aparatem, rozszyfrowałeś go? – No jasne, łatwizna – odparł. – Zaraz ci wszystko pokażę. Wytłumaczył jej najbardziej przystępnie, gdzie są najważniejsze przyciski i do czego służą. Potem przeszedł do kwestii trudniejszych, lecz tylko trochę. Zamiast skomplikowanego ustawiania parametrów poprzez kręcenie obręczami obiektywu w tym aparacie ustawiało się małym pokrętłem rodzaj planowanego zdjęcia: portret, krajobraz, wieczór, panorama, obiekt w ruchu i tym podobne. Umieszczona wewnątrz elektronika automatycznie robiła resztę. Można też było przełączyć leicę na tryb ręcznego ustawiania, ale to nie dla Izy. Krzysiek uważał, że równie dobre zdjęcia mogłaby robić przyzwoitym aparatem za kilkaset złotych, zamiast używać tak zaawansowanego cudu techniki. Jednakże skoro to był prezent… Widać komuś musiało na niej bardzo zależeć. Na koniec, bo nie uśmiechało mu się przeciąganie tej wizyty, kazał dziewczynie wykonać parę zdjęć, aby je sobie obejrzeli na ekraniku. Powie jej, jak skorygować ewentualne błędy. W zasadzie już nieźle sobie radziła, jedynie miała kłopoty z uchwyceniem właściwych proporcji, stosowała zbytnie przybliżenie, przez co obcinała istotne fragmenty fotografowanego obiektu. Jego na przykład sfotografowała od kolan do szyi. Wyszło tak komicznie, że śmiali się obydwoje i trudno im było przestać. Dlatego też nie usłyszeli, że Zojka właśnie weszła do mieszkania. Wcale nie zapomniała kluczy. Słysząc wesołe głosy, zastygła w przedpokoju. Rozpoznała śmiech Krzyśka, ten drugi również… – Kapitalnie wyszedłeś, zachowam to zdjęcie! – oświadczyła Iza. – A proszę, i tak mnie nikt nie rozpozna. Daj ten aparat i stań… Nie, nie przy oknie, bo nie będzie cię widać. Teraz dobrze. Popatrz, tak to się robi. W pierwszej chwili Zojka chciała wyjść, po prostu stamtąd uciec. Kiedyś by tak postąpiła, ale nie była już tamtą zamkniętą we własnym świecie dziewczyną. Nauczyła się, że pewne sprawy trzeba najpierw wyjaś­nić. A później postąpić, jak należy. Choć w zasadzie podjęła już decyzję. Raz mogła dać się nabrać. Ale tylko raz! Z przedpokoju dostrzegała jedynie Izę, przyjmującą jakieś, w jej pojęciu wyszukane, pozy. Oczywiście nie widziała nic dookoła siebie. Zojka zaniosła siatkę z zakupami do kuchni i z rozmachem postawiła na stole. Następnie zaczęła przekładać produkty do lodówki. Musieli ją usłyszeć. Chyba że byli zbyt zajęci…

odnawianiem znajomości. Która ponoć była zamkniętym rozdziałem. Jednak ją usłyszeli, a w każdym razie Krzysiek. – Zojka. – Uśmiechnął się niepewnie i dorzucił, tylko pogarszając sytuację: – Mogłaś zadzwonić. Sądziłem, że przyjdziesz później. – Nie da się nie zauważyć, że tak sądziłeś… – Oj, nie bocz się. Ona mnie trochę zaskoczyła – ciągnął z determinacją, mimo że jego słowa zdawały się odbijać od Zojki. – Spotkałem ją zupełnym przypadkiem, poprosiła o małą przysługę, więc nie widziałem powodu… Na progu kuchni stanęła Iza. – Cześć, Zośka – rzuciła nie wiadomo, czy z roztarg­nienia, czy też celowo, pamiętając, jak dziewczyna nie znosiła tego imienia. Nie czekała zresztą na reakcję, tylko trąciła poufale Krzyśka. – Teraz muszę lecieć, ale wiesz, zawsze możesz liczyć na rewanż. Cmoknęła go w policzek i chwilę później zatrzas­nęły się za nią drzwi. Krzysiek miał nadzieję, że na zawsze, i właśnie zamierzał przedstawić Zojce splot zupełnie niewinnych okoliczności, które sprowadziły tu Izę. Zojka była wyraźnie wściekła, nawet ją rozumiał, ale przecież nie zrobił niczego niegodziwego. Wyciągnął rękę, aby pogładzić włosy dziewczyny i jakoś załagodzić atmosferę. – Nie podchodź do mnie, rozumiesz?! – nakazała stanowczo Zojka. Chłód w jej głosie mógłby chyba zamrozić jezioro. – Ani teraz, ani nigdy w przyszłości. Nie potrzebuję ciebie ani ty mnie i niech tak już zostanie. – Słuchaj, naprawdę spotkałem ją przypadkiem, właściwie to ona mnie zauważyła i poprosiła o pomoc… – Dosyć, Krzysiek, głuchy jesteś?! Nie chcę cię widzieć ani słyszeć. – Zojka, posłuchaj, tyle chyba możesz… Odwróciła się do otwartego kuchennego okna, czując pod powiekami łzy. Nie chciała, żeby je zobaczył. – Obiecałeś mi kiedyś, że nigdy nie zrobisz jej zdjęcia, nigdy – powiedziała głucho. Krzysiek uprzytomnił sobie, że niezupełnie tak się wyraził, jednak trudno mu było zaprzeczyć, że podobna obietnica padła. – A teraz wracam wcześniej i co widzę? Ją, czującą się jak u siebie, i ciebie, wodzącego za nią obiektywem aparatu. – To nie mój, wiesz przecież… – niezręcznie usiłował się tłumaczyć, ale Zojka wiedziała swoje. – No pewnie. Czerń i biel rezerwujesz dla rzeczy bardziej pospolitych, zwykłych prochów. – Gdybyś zdołała choć chwilę posłuchać i trochę mi zaufać, wszystko wyjaśnię. – Już raz to zrobiłam i z jakim skutkiem? – Zojka, proszę… Wzruszyła ramionami. Czekał. Zaczęła się odwracać, nie zważając, że chłopak ujrzy jej łzy. Coś go dławiło w gardle, zabrakło mu słów, kiedy najbardziej ich potrzebował. Ale już miał je w głowie, były na końcu języka… Skrzypnęły drzwi wyjściowe, wróciła Iza. Zajrzała do kuchni i jakby nie dostrzegłszy napięcia w rozgrywającej się tam scenie, oznajmiła beztrosko: – Kurczę, z tego wszystkiego zapomniałabym prezentu! Śmignęła do pokoju, skąd po chwili wybiegła z pudełkiem pod pachą. – Prezent… – szepnęła niemal bezdźwięcznie Zojka. – I wszystko jasne. Czuła się, jakby najpierw zamarzło jej serce, a potem rozprysło się na tysiące kawałków.

Których nigdy nie zdoła poskładać w całość. Najchętniej wyskoczyłaby przez okno. Ale nie. Raczej pokaże, że sama umie ułożyć sobie życie i jest coś warta. Niech sobie robią, co chcą, nie będzie nikomu kulą u nogi. Tylko dlaczego ją zwodził i okłamywał? A w końcu poczuł się tak pewnie, że nie tylko spotykał się z tamtą, ale i dawał jej prezenty? Spotykał w… ich mieszkanku. Bo tak myślała o tym miejscu od pewnego czasu. Ale nigdy więcej, nie ma i nie będzie żadnego „ich”. Dudniło jej w uszach, kiedy wychodziła, nie słyszała słów Krzyśka, który coś mówił. Jakieś niezrozumiałe durnoty, nic, co miałaby jeszcze ochotę usłyszeć. Na koniec wyciągnęła z kieszeni klucze i rzuciła na podłogę, jakby raptem zaczęły parzyć ją w rękę. Coś jednak do niej dotarło, nim zatrzasnęła za sobą drzwi, i wciąż tłuk­ło jej się po głowie: – Zojka, to nie tak… Właśnie tak. – Nie rozumiesz… Rozumiem. – Posłuchaj… Nie! Zbiegła po schodach, choć nikt jej nie gonił, wypadła na dwór i oprzytomniała, dopiero kiedy zaczęli się za nią oglądać przechodnie. Kilka godzin snuła się po Starówce i parku, jeszcze po ciemku, kiedy zrobiło się trochę niebezpiecznie. Nie dbała o to. Chciała znaleźć się jak najdalej stąd, najlepiej na drugim końcu świata. Wróciła do domu późno, ale Adam i Olga byli do tego przyzwyczajeni, więc obyło się bez nagabywania i wymówek. Długo nie mogła zasnąć. Biła się z myślami. Na pewno nie zadzwoni do niego pierwsza. Ale Krzysiek mógłby… Jeśli istniało wyjaśnienie, bodaj cień wyjaśnienia, w które zdolna byłaby uwierzyć… Nie uwierzy, oczywiście, lecz przynajmniej nie rozstaną się w taki sposób, z nienawiścią i pogardą. Czuła się tak głęboko zraniona, że nie przypuszczała, iż to w ogóle możliwe. Jednak nie potrafiła nienawidzić Krzyśka… Ale telefon milczał. Było to jak milczące przyznanie się, bo cóż by innego? Rano Zojka przypomniała sobie o pewnym zleceniu dla asystentki tłumaczki, które odrzuciła, bo praca trwałaby za długo i miejsce było zbyt odległe, choć firma zapewniała przelot i hotel. Lecz owo miasto kusiło zarówno nowoczesną architekturą, jak i tchnieniem egzotyki. Tylko że znajdowało się tak daleko, gdzieś na samym końcu świata. Teraz jednak nic nie było zbyt odległe, aby zapomnieć…

Krzysztof stał w przedpokoju i trzymał jeszcze ciep­łe, należące do Zojki klucze. Nie mógł zrozumieć, jak do tego wszystkiego doszło, czuł się, jakby świat nagle rozsypał się na kawałki. Jakby Zojka spoliczkowała go za coś, do czego w ogóle nie doszło! Jak mogła choćby przez chwilę pomyśleć, że on i Iza wciąż mają coś wspólnego ze sobą? Był zdruzgotany, ale i zraniony. Nie dał jej nigdy powodu, aby tak nagle przestała mu ufać. Owszem, Zojka zobaczyła coś, co wyglądało niezręcznie, ale Izka sama zaraz wyszła. Zapominając o prezencie, który przecież nic nie znaczył, Krzysztof nawet nie wiedział, od kogo dostała ten aparat. Lecz Zojka zdawała się wiedzieć i stworzyła sobie pasującą historyjkę, a całkowicie zignorowała jego próby wyjaś­nień. Jak to jest, że dwoje kochających się ludzi nie potrafi sobie wytłumaczyć zwykłego nieporozumienia? Był zdruzgotany brakiem zaufania Zojki. Wręcz upokorzony. Minie jej,

wiadomo, i wtedy wszystko sobie wyjaś­nią. Ale nie odezwie się pierwszy, o nie! Snuł się po mieszkaniu jak cień, przesiedział godzinę w fotelu, potem usiłował popracować nad czymś w ciemni, lecz nic mu nie wychodziło, aż w końcu dotarło do niego, że zrobiło się późno. Lodówkę miał pełną, jednak na myśl o jedzeniu robiło mu się niedobrze. Obmył się więc pobieżnie i wsunął pod koc na nierozłożonej wersalce. Nie mógł zasnąć. Tak bardzo chciał, żeby zadzwoniła… Ale telefon milczał. Był piątek. Krzysiek nie poszedł na zajęcia, jakoś tam się wytłumaczy. W sobotę zadzwoniła Olga z zaproszeniem na obiad, ale wymówił się pilną pracą, którą ma oddać w przyszłym tygodniu, więc musi nad nią poślęczeć. W niedzielę odezwał się Adam, pytał, czy nie pomógłby z wymianą lusterka w samochodzie. Usłyszał od syna tę samą wymówkę. Krzysiek tęsknił bardziej, niż chciałby się przyznać sam przed sobą. Wciąż oczekiwał jakiegoś sygnału od Zojki, który jednak nie nadchodził. Jeśli czuł się winien, to wyłącznie tego, iż z miejsca nie wyjaśnił sytuacji, i to tak, aby rozwiać wszelkie ewentualne wątp­liwości. Inna sprawa, że Zojka nie ułatwiła mu zadania, krzywdząc go podejrzeniami, zamiast wysłuchać. Ale już powoli się łamał. Wiedział, że ona była częściej oszukiwana przez życie, choć i on miał swoje za sobą. Po trzech milczących dniach potrzebował już tylko pretekstu, najdrobniejszego znaku z jej strony. Czegokolwiek, byle nie tej przeraźliwie dźwięczącej ciszy! W poniedziałek, obudziwszy się, włączył komputer. Może coś napisała, choć nie był to ich zwykły sposób porozumiewania się. Wśród natłoku spamu i kretyńskich ofert wyróżniała się jedna wiadomość o tytule: INTERNATIONAL PHOTOGRAPHY AWARDS. Aha, pewnie grzecznie dziękują za udział i życzą powodzenia w rozwijaniu pasji, pomyślał, klikając w tekst. Mają program, który dziesiątkom tysięcy uczestników rozsyła identyczną, kropka w kropkę, odpowiedź. Której miejsce jest w koszu, w zasadzie powinna wylądować tam bez otwierania… Na szczęście nie wylądowała. Przeczytał raz, drugi, trzeci… jakby raptem znajomość angielskiego, zamiast ułatwiać, zaczęła utrudniać czytanie ze zrozumieniem. To chyba jakiś żart… Wydrukował kilka załączników i z takim natężeniem wpatrywał się w pokryte tekstem kartki, jakby sądził, iż umysł płata mu figla. Bo to, co widział, było po prostu niemożliwe. Wybrał podany w powiadomieniu numer, zapominając o różnicy czasu. Ktoś jednak odebrał. – Lucie Awards, if it’s urgent, call in the morning. Krzysiek właśnie uświadomił sobie, że w Stanach jest późna noc, więc zapewne traci czas i pieniądze. Mimo to ciągnął z determinacją: – I’m calling from Poland, I have received an invitation... – OK, name? – Widać przygotowali się na okoliczność, że będą bombardowani telefonami z całego świata, z najróżniejszych stref czasowych. – Krzysztof Biernacki. – OK, one moment. Kristof… Biernaski… Poland… – Ktoś tam po drugiej stronie kuli ziemskiej wstukiwał podane dane tak, jak je zrozumiał. Słychać było lekkie uderzenia w klawisze. A jednak musiał widnieć na liście, bo głos zza oceanu dla pewności spytał o dokładny adres, po czym potwierdził zaproszenie do Nowego Jorku na Lucie Awards Ceremony oraz upewnił się, czy dotarły wszystkie dokumenty i voucher na bilet lotniczy. Tak, dotarły. Krzysiek od trzech dni nie zaglądał do poczty, nie miał nastroju, a teraz okazało się, że powinien wylecieć dzisiaj, a najpóźniej jutro.

Jak w transie spakował do niewielkiego plecaka czarną koszulę, bieliznę, aparat i co mu tam jeszcze przyszło do głowy, w której miał nie tyle pustkę, co nieujarzmioną plątaninę myśli. Potem zostawił wszystko na środku pokoju, zabierając jedynie wyplute przez drukarkę dokumenty, i udał się do szkoły. Zjawił się oczywiście za wcześnie, w dziekanacie powitały go zakryte okienka. Jednakże z końca korytarza widać już było dziekana, który zmierzał, ziewając, do swojego gabinetu. – Jakiś problem, chłopcze? – spytał warującego pod drzwiami studenta. Wyraz twarzy Krzysztofa nieco zaniepokoił dziekana. Przez lata parania się artystyczną profesją widział niejedno, teraz wydawało mu się, że chłopak jest pod wpływem jakiejś używki. – Panie profesorze, potrzebuję paru dni urlopu, może tygodnia albo dwóch. – To złóż podanie w dziekanacie. – Ale ja potrzebuję już, na wczoraj – oświadczył z determinacją Krzysiek. – Czyli chcesz podeptać regulamin szkoły, sterroryzować władze uczelni i bimbając na naukę, spędzić dwa tygodnie w Darłowie z jakąś nową sympatią! – odparł groźnie dziekan. Wyglądał jak sędzia szykujący się do wydania wyroku skazującego, od którego nie ma odwołania. Na szczęście Krzysztof poznał już trochę owego starszego aktora, uwielbiającego grać także poza sceną. – Zgadza się, straceńcze?! – Co do joty, panie profesorze, z wyjątkiem Darłowa. Chodzi o Nowy Jork i zaproszenie na galę Lucie Awards Ceremony. To oczywiście zmieniało sytuację. Dziekan wprawdzie trochę marudził, tak dla zasady (bo jeszcze wyszedłby z wprawy), jednakże zapoznawszy się z dokumentami, nie czynił przeszkód, a wręcz przeciwnie. Skreślił też parę słów do opiekuna grupy Krzyśka. Posunął się nawet do tego, że osobiście zadzwonił do biura LOT-u, rezerwując chłopakowi bilet na wieczorny lot do Nowego Jorku. Wymagało to znacznego kunsztu aktorskiego, popartego znanym i szanowanym nazwiskiem, gdyż wszystkie miejsca mieli zabukowane. Ale nic nie jest niemożliwe, gdy dysponuje się głosem zdolnym, jak w pewnej sztuce, w której zagrał, wstrzymywać ruszające z dworca pociągi… Na koniec życzył Krzysztofowi powodzenia. – A gdybyś wrócił bez statuetki, to się nie martw. Może tak byłoby lepiej? – Lepiej…? – Kiedyś zrozumiesz – westchnął starszy aktor. – Kiedy u progu kariery zdobywa się laury, jedni to wytrzymują, inni nie. Czasem po wielkim sukcesie trzeba się długo podnosić… Krzysztof dopiero po opuszczeniu gabinetu dziekana zrozumiał w pełni, co go spotkało. I postanowił, że obojętnie, co zaszło, pierwsza dowie się Zojka. Bo właściwie wszystko to zrobił z myślą o niej. Dla niej. Przecież bez niej nic nie miałoby sensu. Zmieniała się w jego oczach, najpierw była koleżanką, potem młodszą siostrą, a zarazem wieczną zagadką i inspiracją. A potem już stała się wszystkim, jedyną osobą, którą widział, zamykając oczy. Może nawet znalazłby się sposób, aby i ona była z nim na tej nowojorskiej gali? Kwestie paszportowe, finansowe i transportowe stanowiły istotną przeszkodę, jednak… nie dla Waśki! Krzysztof jak na skrzydłach pognał do domu Biernackich. Drzwi otworzyła mu Olga, z głębi mieszkania nadbiegała już Tejka, popiskując radośnie. – Cześć, gdzie Zojka? – Czubkami palców zsunął buty. – Mam jej coś ogromnie ważnego do powiedzenia! No, wam też, ale najpierw jej. – Nie ma Zojki… – To ja poczekam u niej, aż wróci. Albo zadzwonię, bo, kurczę, zrobiło się mało czasu. – Czekaj, Krzysiek – zastopowała go Olga – przecież jej nie ma… A ty tak wpadasz do niej… Nic nie rozumiem. – Jak to nie ma? A kiedy wróci?

– Nie wiadomo dokładnie. – Olga westchnęła z dziwną u niej bezradnością. – Za kilka dni chyba. Byłam, wszyscy byliśmy przekonani, że ty wiesz najlepiej, a teraz zaczynam się martwić. Krzysiek złapał się za głowę i przysiadł na szafce z butami. Natychmiast przypomniała mu się poprzednia ucieczka Zojki. Wtedy też nikt nie zawinił, a nieporozumienie skończyło się szpitalem. Zagryzł wargi prawie do krwi. Czemu nie pobiegł za nią po schodach i nie wyjaśnił wszystkiego?! Winien czy nie, liczyła się tylko ona. Żeby tylko nie zrobiła niczego głupiego… Pal licho Nowy Jork, są sprawy ważniejsze. Opanował się trochę i podniósł oczy na Olgę. – To w końcu co się z nią dzieje? – No, wzięła zlecenie dla asystentki tłumaczki z hindi, załatwiła sobie wolne na uniwerku i dziś rano wyjechała. – Dokąd? – Do Bombaju. – Olga wyczuła, że jest świadkiem rozgrywającego się na jej oczach dramatu. Czemu nic nie wiedziała, może potrafiłaby pomóc? Albo zaszkodzić… Skoro dorosłe już dzieci postanowiły wziąć sprawy we własne ręce, to chyba nie powinna się wtrącać. – Myśleliśmy z Adamem, że wiesz. Zojka na pytanie o ciebie tylko machała ręką. Zajęty, ma swoje problemy… Adam odwiózł ją na lotnisko. Krzysiek gorączkowo wybrał w telefonie numer Zojki; formułka wygłoszona w śpiewnym, kompletnie nieznanym mu języku oznaczała zapewne, że abonent jest niedostępny. – Krzysiek, coś zaszło między wami? – odważyła się zapytać Olga. – Nie, nie wiem, nie powinno… – odparł, jedynie potęgując jej niepokój. Raptem ożywił się i wstał. – Zaraz, może zostawiła mi wiadomość w pokoju? Pobiegł tam, lecz niczego nie znalazł. Odwrócił się do okna i zagryzł palce. Przecież niczego złego nie zrobiłem, nie zasłużyłem… – Krzysiu? Olga zbliżyła się cicho, objęła go i przytuliła do siebie. Położył głowę na jej ramieniu i rozpłakał się, jakby wciąż miał jedenaście lat. Nie pocieszała go, nie próbowała nic zrobić. Potrzebował ciepła i spokojnej akceptacji. Był dorosły, ale wciąż w wieku, kiedy wszystko odczuwa się podwójnie mocno. Może zresztą ten wiek nie kończy się nigdy? – pomyślała. Wreszcie usiedli na tapczanie i Krzysztof opowiedział jej wszystko. Nie tylko dlatego, że czuł narastający w sercu Olgi niepokój. Wszyscy wiedzieli, że potrafiła zdobyć się na skrajności, jakie nikomu nie przyszłyby na myśl. Krzysiek nie mógł jej teraz zostawić, nie informując o niczym. Sam też potrzebował wsparcia i otuchy. Dlatego wyznał Oldze wszystko. No, prawie… Nie robiła żadnych uwag ani wyrzutów, nie powiedziała niczego banalnego, że o wszystkim dowiaduje się na końcu. Też miała kiedyś dwadzieścia lat i pamiętała, jak wtedy jest. Nie przestała się niepokoić, ale starała się przekonać Krzysztofa, iż żadne mosty nie zostały spalone. Kiedy nikt nie widział, napisał na kartce parę słów do Zojki i wsunął ją pod poduszkę. Dziewczyna mogła przecież wrócić pierwsza. Teraz tym bardziej zależało mu na zdobyciu choćby najmniejszego wyróżnienia w konkursie fotograficznym. Tylko on wiedział dlaczego… Kiedy po południu pojawił się w domu Adam, sytuacja była już jako tako opanowana. – Zjedz coś – Olga uśmiechnęła się zachęcająco, stawiając na stole talerz pierogów obficie okraszonych skwarkami – bo przed dwudziestą pierwszą musimy odwieźć Krzyśka na lotnisko. Adam, który zdążył w przelocie nadziać na widelec pieroga, zastygł z nim przy ustach. – Jak to na lotnisko?! Dokąd leci? Przedtem Zojka, teraz on, co się dzieje, może mi ktoś wyjaśnić?

– Oj, jedz spokojnie. Krzysiek leci do Nowego Jorku na… Adam zakrztusił się i połowa pieroga wypadła mu z ust na podłogę. Tejka tylko na to czekała; po chwili podłoga lśniła w tym miejscu jak wyfroterowana. – Leci na galę Lucie Awards Ceremony, wieńczącą światowy konkurs fotograficzny – dokończyła Olga. – Dostał specjalne zaproszenie, jego praca została zakwalifikowana do głównego konkursu. Wszyscy wyróżnieni dostali zaproszenia. – Wszyscy? To ilu ich jest? – Chyba kilkunastu, z całego świata. Reszta to uczestniczący w gali goście. Adam tylko gwizdnął z uznaniem. To było coś! – A gdzie Krzysiek, kiedy jedziemy? – Poszedł do mieszkania Krystyny po bagaż. – Kto już wie o wszystkim, Krystyna, Adrian, Waśka? – Tylko Krystyna, reszta jeszcze nie musi – wyjaśniła Olga. Krzysiek obiecał zadzwonić do babci. Wyjaśnił, że chciał najpierw powiedzieć Zojce, ale w tej sytuacji… Krystyna nigdy by mu nie wybaczyła ukrywania czegoś tak niezwykłej wagi. Zwłaszcza wiadomości związanej z jej ukochaną dziedziną. Nie pogniewa się za dotychczasową tajemnicę, bo na pewno doskonale rozumie, że wcześniej nie chciał tego rozgłaszać. Za to teraz! Dla Krystyny to oczywiste, że samo zaproszenie na galę jest już nobilitacją. – No nie mogę, najpierw Zojka, potem on. Ale im się udało! Olga ukradkiem otarła powieki, po czym napiła się wina. Nie pragnęła niczego więcej, tylko żeby ich dzieciom naprawdę się udało.

Parę godzin później Krzysztof umieścił skromny bagaż podręczny w schowku i zajął miejsce przy oknie. Mimo zapewnień przewoźnika o obłożeniu pasażerami miejsce obok było puste. Jakby czekało na tę jedną jedyną osobę, którą tak chciałby teraz mieć przy sobie… A może on to wszystko źle zrozumiał? Może Zojka jedynie skorzystała z okazji i zrobiła to, co już dawno zamierzała? Po prostu nie lubiła być odrzucana, dlatego tak źle znosiła jego znajomość z Izą. Potem chyba nie udawała. A jeszcze później zwyczajnie jej się znudził. Wiecznie siedział w ciemni jak nieznoszący światła robal, ona zaś kochała światło, słońce, zieleń i zapach lasu. Zostawiła go, dostrzegłszy znakomity pretekst, wprost trudno o lepszy… Nie! Niemożliwe, nie ona! Znali się jak nikt, umieli wysyłać sobie myśli bez względu na odległość. Dniami i nocami planowali wspólne przedsięwzięcia, zawarli braterstwo krwi, jedno nie mogło istnieć bez drugiego. Więc kto popełnił błąd…? Może nikt. Tak się zdarza w życiu, że pozory bierze się za prawdę i na odwrót. W pierwszej chwili nie dała mu szansy na wyjaśnienia, potem on uniósł się dumą, a przekorny los dodał coś od siebie, sprawiając, że rozjechali się na krańce świata. Ale przecież on wróci, ona również. Krzysiek wierzył w miłość Zojki. Niezachwianie i na zawsze. Ale… To maleńkie ziarenko niepewności zdążyło już wypuścić kiełek w jego sercu. Nie miał pojęcia, że właśnie w tej chwili Zojkę ogarnęły podobne myśli. Przewracała się z boku na bok na niewygodnym łóżku w pokoju hotelowym, lecz sen nie nadchodził. Czemu jej to zrobił, no, czemu? Mówił, że spotkał tamtą przypadkiem… Może i tak, nie wyglądała na zadomowioną, zresztą ona, Zojka, natychmiast zauważyłaby, gdyby Iza choć raz pojawiła się wcześniej w mieszkaniu Krystyny. Ale jakkolwiek było, złamał obietnicę. Miał nie robić jej zdjęć, nigdy. Dla Zojki było to jak ślubowanie dozgonnej wierności. Dlatego z początku się

załamała, choć udawała niewzruszoną i dumną. Rzucić klucze i odejść, piękny gest, niemal tragiczny. A może Krzysiek wcale nie złamał obietnicy, przynajmniej tak jak ją pojmował? To by go rozgrzeszało. Nie całkiem. Trochę jednak tak… Czemu więc nie pobiegł za nią ani nie zadzwonił, choć tak czekała na jakiś gest z jego strony? Lecz jeśli nie czuł się winien i naprawdę nie był, mógł pomyśleć, że to ona skorzystała z nadarzającej się okazji. Porzuciła go i pognała w świat za własnymi marzeniami. Nie, nie pomyślałby tego! Nie on. Musi dać mu jakiś znak, że nie uciekła, jest, że czeka… Pragnęła go odzyskać albo umrzeć. Nie istniało nic pośredniego. Nie umiałaby żyć z pustym sercem. Był środek nocy, nie wiedziała nawet, która godzina jest tutaj ani tam. Usiadła na łóżku, otworzyła laptop, a potem pocztę. Napisała kilka słów, które komuś postronnemu mogłyby się wydać bez znaczenia. Jakaś niedokończona wiadomość, wysłana przypadkowo… Ale gdyby Krzysztof ją odebrał i zrozumiał, wszystko inne przestałoby się liczyć.

Rozdział XXIII MECENAS ŚMIERTKA

Krystyna nie pomyliła się, przewidując, iż po spektakularnym uniewinnieniu Stefana od zarzutów o korupcję, w którym tak istotną rolę odegrała mecenas Śmiertka, fama o bystrej i nieugiętej prawniczce rozejdzie się szeroko i sprowadzi jej wielu klientów. Tamta sprawa była w zasadzie jej pierwszą, a mogła okazać się ostatnią, gdyż Klaudia stanęła w szranki z naprawdę bardzo silnymi przeciwnikami, mając przeciw sobie cały system. I tylko jednego pomocnika, za to naprawdę nieocenionego – Waśkę. Wspólnie stawili czoło machinie, choć ta wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna była ich zmiażdżyć. Wszakże udało im się powstrzymać jej tryby metodami, które, oględnie rzecz określając, plasowały się na granicy prawa, a to należy uznać za subtelne niedopowiedzenie. Cóż, Waśka kierował się w życiu wyłącznie własnym sumieniem. Klaudia zaś zrezygnowałaby z wykonywania swojego zawodu, gdyby przepisy prawa wiązały jej ręce, gdy czyjaś niewinność była oczywista. Tak więc klientów pojawiało się wielu, jednakże spraw brała mało. Zdecydowanie odmawiała prowadzenia spraw rozwodowych, spadkowych, a także rozstrzygania sąsiedzkich sporów w sądzie. W tego typu kwestiach zwykle każda ze stron miała swoje racje, a ona nie chciała stawać po niczyjej, rozumiejąc, że jej umiejętności pognębią na ogół biedniejszego z przeciwników, którego nie stać na przyzwoitego adwokata. Prawnik z sumieniem i poczuciem przyzwoitości? Taka po prostu była. Pracowałaby nawet za darmo, gdyby wiedziała, że bez jej pomocy komuś stanie się krzywda. Czyli majątku na swojej działalności nie zrobi, co zresztą nie miało dla niej pierwszorzędnego znaczenia. Zawsze mogła zrezygnować z praktyki adwokackiej i zająć się grafiką. Prawdopodobnie twórczość artystyczna pozwoliłaby jej najwyżej związać koniec z końcem, ale przynajmniej mogłaby robić to, co lubi. Nie porzuciła całkiem swojego zawodu, ponieważ czasami trafiały jej się ciekawe sprawy. Zresztą to była tylko część prawdy, połowa czy może nawet ta mniejsza. Drugą był… Waśka. Pomagał jej czasami, kiedy go poprosiła. Zjawiał się cicho, robił swoje i znikał. Ten trochę już starszy facet miał życiorys wypisany na twarzy, w całym sposobie zachowania, w wystudiowanej skrytości, której w żaden sposób nie potrafiła przełamać. Nie pozwalał na to. Z zasłyszanych tu i tam opowieści wiedziała, że tułał się przez wiele lat po świecie, podejmując się różnych straceńczych misji, że stracił dwie najbliższe osoby. Ale sam nigdy nie wspominał o tym, co go spotkało. Ona też była nie najmłodsza, przynajmniej we włas­nym pojęciu, i także po przejściach, o których wolałaby zapomnieć, gdyby tylko zdołała. Dlatego została prawnikiem. Nie dlatego, że jej ktoś kiedyś pomógł i uważała, że powinna odwdzięczyć się w taki właśnie sposób. Wręcz przeciwnie; nie znalazła pomocy, kiedy naprawdę jej potrzebowała. To jednak nie uczyniło z niej zamkniętej w sobie, pełnej gniewu istoty nienawidzącej ludzi. Nie złamało jej. Lecz studia prawnicze rozczarowały Klaudię, podobnie jak próba rozkręcenia praktyki… Wtedy w jej życiu pojawił się Waśka. Znał cały świat, lecz rzadko o tym opowiadał. Umiał prowadzić i pilotować dosłownie wszystkie pojazdy. Pieniądze traktował z absolutną nonszalancją. Stanowił zagadkę, nie umiała

dociec, co w nim tkwi. I miał również w sobie owo coś, czego nie umiałaby nazwać, ale za co gotowa byłaby na wiele… Niczego od niej nie chciał, nie zaprosił jej do kawiarni ani do siebie. Do czego była nawet przyzwyczajona, bo swym wyglądem przyciągała uwagę mężczyzn i nauczyła się skutecznie bronić przed ich zaczepkami. Lecz Waśka traktował ją jak kumpla. Podejrzewała, iż niedawna śmierć żony odmieniła go, zmusiła do zastanowienia się i wyciągnięcia wniosków z przeszłości. I Klaudia szanowała to, lecz nie potrafiła odgadnąć, jakie one były. Czekał, aż minie żałoba? Czy może tragiczne przeżycia wpłynęły na niego w bardziej radykalny sposób? Fizycznie przypominał potężne drzewo, opierające się wichurom i walącym w nie piorunom, wciąż silne i nieugięte, niemal wbrew prawom natury. Psychicznie zaś był jak skała. Bezwzględny, nieustępliwy, wierny samemu sobie. Przynajmniej z zewnątrz. Bo na tym obrazie pojawiały się rysy i głębsze pęknięcia. Klaudia dostrzegała je w tych rzadkich chwilach, gdy czasem się zamyślał i spoglądał gdzieś daleko. Albo w głąb siebie. Miał wtedy w oczach tęsknotę i smutek… Które zaraz gasły, pozostawały jedynie kocie, widzące wszystko źrenice. Wiele o nim myślała. Za często. Niepotrzebnie. Bo to nie mogło przynieść niczego dobrego. Możliwe też, że źle go oceniała, całkowicie się myliła. Może chciała widzieć w nim więcej, niż naprawdę kryło się w jego duszy? Ona była gotowa na coś więcej, choćby to miało się okazać jeszcze jedną pomyłką. On najwyraźniej nie żywił podobnych pragnień. Dlaczego? Odpowiedź, a przynajmniej jej część, nadeszła, gdy, jak to zazwyczaj bywa, zupełnie się tego nie spodziewała… Po pewnej sprawie w sądzie, gdy powołała Waśkę na świadka, Rosjanin zaproponował, że odprowadzi ją do domu. – Przecież przyjechałeś samochodem? – zdziwiła się. – Lubię spacery, ty nie? – Tak, zwłaszcza gdy zapowiada się na deszcz. – Spojrzała w pokryte szarymi chmurami niebo. – Nie jesteśmy z cukru. Powędrowali na skróty przez park, nie spiesząc się i niewiele rozmawiając. Nie wiadomo, o czym rozmyślał Waśka, rzadko pozwalał, by ktoś mógł cokolwiek odgadnąć z jego twarzy. Klaudia starała się nie zastanawiać za wiele, zwłaszcza nie robić sobie żadnych nadziei. Jednakże to Waśka zaproponował spacer, co było raczej do niego niepodobne... Lub oznaczało, że znała go bardzo powierzchownie, o co zresztą sam zadbał, nie prowokując, a wręcz unikając sytuacji sprzyjających zacieśnieniu znajomości. Niemniej tym razem nie rozstali się, jak zwykle, po zakończeniu rozprawy i wreszcie z jego inicjatywy. Gdyby chodziło o kogoś innego, widziałaby w tym coś więcej poza uprzejmością, już by się zastanawiała, czy ma w domu wino i coś do postawienia na stole. Ewentualnie kombinowałaby, jak rozstać się w miarę uprzejmie, ale zdecydowanie, najlepiej jeszcze przed domem, gdyby facet był jej kompletnie obojętny. Jak większość, których znała. Na ławce siedziało paru młodzieńców, nawet z jakąś prezencją, nieźle ubranych, na oko dysponujących nadmiarem czasu i dość ograniczoną liczbą pomysłów na jego wypełnienie. Na widok Klaudii szturchnęli się łokciami, robiąc miejsce w środku. – Pani tak się nie spieszy, prosimy do nas! Mamy wejściówki na wieczór do klubu. Dają nawet szampana, będzie wesoło. Klaudia i Waśka przeszli obok, nie poświęcając natrętom cienia zainteresowania. Czego tamci nie omieszkali skomentować po swojemu: – Ale tyłeczek! No, laska, nie zadzieraj nosa, tatuś przecież pozwoli, no nie? – Durnie! – syknęła Śmiertka.

Waśka nie odezwał się słowem. – Odprowadź ojca i wracaj, będziemy tu czekać… – rozległo się z tyłu. Klaudia wiedziała, że Waśka mógłby połamać tamtym ręce i nogi, ale sprawiał wrażenie zupełnie nieporuszonego. Pomimo to powietrze stało się jakby gęstsze, parkowa zieleń poszarzała, uleciała gdzieś beztroska atmosfera spokojnego spaceru. Deszczowa aura miała z tym niewiele wspólnego. – Wejdziesz na górę? – spytała pani mecenas, gdy zatrzymali się przed jej kamienicą. – Nie chcę być teraz sama. Zrobię coś do picia. Sama czuła, że zabrzmiało to nieco sztywno, ale nie było jej stać na nic więcej. Waśka zawahał się jakby, lecz skinął głową. Na górze przyglądał się jej pracom porozwieszanym na ścianach, podczas gdy Klaudia postawiła na stoliku butelkę wina, kieliszki i jakieś słone przekąski. – Otworzysz? – zaproponowała, wskazując wino. – Zawsze mam kłopot z korkiem. Waśka nie wziął korkociągu, zdjął but, włożył do niego butelkę i zaczął rytmicznie walić w podłogę. Po każdym uderzeniu korek wysuwał się odrobinę, aż wreszcie dało się go chwycić palcami i wyciągnąć. – Robiliśmy tak w Południowej Afryce, kiedy mieliśmy czas i spokój. – A jak nie mieliście? – Utrącaliśmy szyjkę. Napełnił jej kieliszek, sobie wlał parę kropli na samo dno. – Nie lubisz wina? – spytała Klaudia. – Mam chyba trochę wódki w lodówce. – Zapominasz – upił niewielki łyk wina – że muszę wrócić samochodem do domu. – Nie musisz… – odrzekła, spoglądając gdzieś w stronę okna. O parapet zabębniły pierwsze krople deszczu. – Zresztą zaraz się rozpada. – Chcesz mi pożyczyć parasol? – Nie. Chcę, żebyś został. Waśka zrozumiał. Musiał zrozumieć. Sięgnął po butelkę i dopełnił swój kieliszek, tym razem do końca. Potem wypił połowę, wstał i zdecydowanym krokiem ruszył do drzwi. – Dziękuję, muszę już iść. – Powiedział to tak, jakby jej tam wcale nie było. – Waśka, dlaczego… Dlaczego mi to robisz? – Przypomnij sobie słowa tych chłopaków w parku. – Położył dłoń na klamce. – Oni mieli rację. Słyszała jego kroki na schodach i odgłos zatrzaskujących się na dole drzwi. Nie, nie mieli! Udowodnię ci to. Daj mi tylko szansę…

Rozdział XXIV „GDY CI SIĘ KIEDYŚ PRZYŚNI NA PRZYKŁAD GAŁĄZKA WIŚNI…”

Samolot Krzysztofa wylądował na lotnisku imienia Kennedy’ego w Nowym Jorku o drugiej dwadzieścia lokalnego czasu. Czyli praktycznie w środku nocy. Odprawa znacznie się różniła od tego, czego nasłuchał się od Krystyny o czasach, gdy obowiązywały wizy. Wtedy nawet mając ten dokument, można było zostać odprawionym z kwitkiem przez oficera imigracyjnego, praktycznie bez podania przyczyny. Delikwentowi pozostawał powrót do kraju, nie było odwołania. Wszystko przeszło niemal bez kłopotu. Niemal, ponieważ młody wiek Krzyśka w połączeniu z faktem posiadania jedynie bagażu podręcznego wywołał niejaką podejrzliwość urzędnika. Rozwianą szybko, gdy na obcesowo brzmiące pytanie o cel przybycia do Stanów Krzysztof pokazał zaproszenie do słynnej Carnegie Hall na Manhattanie. Nie wiadomo, czy funkcjonariusz był fanem fotografii, możliwe jednak, że słyszał o tym wydarzeniu, ponieważ na widok dokumentu rozpogodził się i z uniesionym kciukiem życzył chłopakowi powodzenia. Miał trochę szczęścia, gdyż podczas wielogodzinnego lotu siłą rzeczy zapoznał się nieco z najbliższymi towarzyszami podróży i teraz, stojąc nieco bezradnie w hali przylotów, usłyszał: – Panie Krzysztofie, pomóc w czymś? – zagadnęła go kobieta w średnim wieku, odwiedzająca z mężem brata. – Właściwie… – uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem – gdyby mi państwo podpowiedzieli, jak najtaniej dostać się na Manhattan, byłbym bardzo wdzięczny. Oczywiście najprościej byłoby wziąć taksówkę, jednak fundusze Krzyśka były stosunkowo skromne, a gala rozpoczynała się dopiero wieczorem. Musiał coś ze sobą zrobić przez resztę nocy i praktycznie cały dzień, chciał coś zjeść, może kupić parę skromnych pamiątek, a nawet się nie orientował, jaką wyrwę w budżecie może mu uczynić jazda nowojorską taksówką. W każdym razie niebagatelną. – Manhattan, co za przypadek! – zawołała kobieta, porozumiała się wzrokiem z mężem i zaproponowała: – Mój brat mieszka blisko Central Parku, zmieścimy się wszyscy do samochodu. Proszę z nami, czeka na zewnątrz. To było prawdziwe zrządzenie losu, ponieważ Krzysztof zdążył sprawdzić, jeszcze w Warszawie, że Carnegie Hall, gdzie odbywała się Lucie Awards Ceremony, dosłownie sąsiaduje z najsłynniejszym nowojorskim parkiem. Odprawa na lotnisku była dość szczegółowa, ze względu na wciąż istniejące zagrożenie terrorystyczne, i trwała blisko godzinę, podróż z uczynnymi znajomymi tyle samo. Padło, oczywiście, uprzejme zaproszenie – bądź co bądź rodaka – na śniadanie, lecz Krzysztof wymówił się, a właściwie zwyczajnie wyłgał, że niby ma zarezerwowany pokój w hotelu, do tego czeka go parę spotkań i jakieś formalności do załatwienia, więc z ogromnym żalem musi odmówić. I tym sposobem został sam z podręcznym plecakiem w centrum bodaj najsłynniejszej dzielnicy świata. Zbliżała się piąta rano, Manhattan budził się do życia. O ile w ogóle zasypiał, gdyż wielość przechodniów, samochodów i migających neonów zdawała się temu przeczyć. Krzysiek już teraz był nieco oszołomiony i przytłoczony piętrzącymi się ze wszech stron drapaczami chmur, a przecież było naprawdę wcześnie.

Znalazł pustą ławkę przy ścieżce dla biegaczy. Za plecami miał bujną zieleń Central Parku, przed sobą wieżowce dosłownie sięgające nieba. Jakby otoczenie chciało tym mocniej podkreślić, że być może wkrótce nastąpi wydarzenie jego życia. Ale jego niebo było gdzie indziej. Wyciągnął z plecaka komputer, odnalazł pocztę i kliknął, pragnąc napisać parę słów do Zojki. Takich, które tylko ona zrozumie. Lecz wiadomość od niej przyszła pierwsza, wysłana, gdy jeszcze był w samolocie. Gdy ci się kiedyś przyśni na przykład gałązka wiśni… Świat zawirował, a potem zamarł i zastygł jakby w oczekiwaniu. Krzysztof wiedział, że ta magiczna chwila nie powtórzy się już nigdy więcej. Gdzieś tam, na drugim końcu świata, zagubiona jak on dziewczyna czekała na odpowiedź. Teraz nie liczyło się jednak, czy się zagubili, tylko czy się odnajdą… Natychmiast rozpoznał początek ulubionego wiersza Zojki. I wystukał odpowiedź na jej wiadomość: …to wiedz, że to znaczy szczęście – bo wiśnia we śnie znaczy, że koniec twej rozpaczy i że będziesz szczęśliwy coraz częściej. Poprzestał na tym, choć czuł, że mógłby pisać do wieczora, a jeszcze byłoby mu mało. Czasem jednak mniej znaczy więcej. Zojka zrozumie. Reszta dnia minęła mu jak w transie na włóczeniu się po parku i ulicach Manhattanu. Gdy już poznał ich schemat, nie mógł się zgubić, gdyż biegły równolegle i prostopadle, a nazwami były po prostu ich numery ustawione w logicznym ciągu. Wyjątek stanowił słynny Broadway i kilka innych. Nieocenionym punktem rozpoznawczym była Statua Wolności za rzeką Hudson czy Empire State Building. Krzysztof jadł hot dogi z budek, fotografował nowojorskie wiewiórki, drapacze chmur i ulice z przesuwającymi się masami ludzi. Lecz przez cały czas czuł się trochę nie na miejscu, dziwnie rozkojarzony i samotny w tym ludzkim mrowisku. Chciał, żeby już było po wszystkim, aby mógł wracać z jakimś tam pamiątkowym dyplomem, a najbardziej, aby już nigdy i nigdzie nie ruszać się bez Zojki. Co innego, gdyby tu z nim była… Na jakąś godzinę przed rozpoczęciem gali zaszedł na kawę do restauracji w pobliżu Carnegie Hall. W przestronnej toalecie z lustrami obmył się z kurzu, wydobył z plecaka czarną koszulę i takiż krawat, po czym przebrał się i przygładził niesforną blond czuprynę. W nadesłanej mejlem informacji sugestia co do ubioru brzmiała: strój koktajlowy lub czarny krawat, toteż chłopak uznał, że spełnił wymagania formalne. Dobrze, że nie życzyli sobie fraków, westchnął – i podążył na uroczystość. Hostessa dokładnie sprawdziła zaproszenie, zerkając na Krzyśka jakby niepewnie, aż wreszcie skierowała go do ogromnej sali z balkonami i sceną niczym w operze. Kiedy wskazała mu miejsce w pierwszym rzędzie, odkrył wreszcie powody jej rozterki. Siedzieli tam wszyscy zaproszeni finaliści, niektórzy nerwowo ściskali w dłoniach zaproszenia, inni, ci starsi, zapewne należący do elity profesjonalistów, udawali pełny luz graniczący ze zblazowaniem. Niemniej wszyscy mężczyźni mieli na sobie wieczorowe marynarki, jasne koszule i w większości muchy pod szyją. Krzysiek wyróżniał się więc z tego grona, zwracając uwagę pozostałych. Pomyślał, że dopiero by tu pasował Waśka w swej nieodłącznej skórzanej kurtce, zachciało mu się śmiać i do reszty zeszło z niego napięcie. Znalezienie się tu stanowiło sukces sam w sobie; w głębi duszy nie był nawet pewien, czy zasłużony. Nie uważał swoich prac za wybitne ani nawet wyjątkowe, po prostu starał się dostrzec i utrwalić ukryte piękno natury. Tak jak on je widział, a nie reszta artystów i wybitnych znawców tematu… Raptem przygasły światła, ucichły szmery na widowni i zaczęło się…

Najpierw były przemówienia, tak uwielbiane przez organizatorów. Następnie prezentacja gości specjalnych. Dalej wysłuchano krótkiego utworu symfonicznego, wykonanego, o dziwo, na fortepianie, wiolonczeli i perkusji. Sponsorzy również mieli swoje do powiedzenia, nawet jakby więcej niż inni, co należało przeczekać jak ból zęba. Rozpoczęła się prezentacja prac finalistów, które wyświetlano na wielkim ekranie. Większość fotografii była tak zaawansowana technicznie i wymuskana w trakcie późniejszej obróbki, że Krzysiek poczuł się jak domorosły konstruktor amator w fabryce rakiet kosmicznych. Zgłoszone przez niego zdjęcie pokazywano przez kilka sekund – tyle prowadzący potrzebował na przedstawienie autora i tytułu. Jak reszta prac wywołało serię stosownych oklasków, ale też pomruk w sali. Zaskoczenia czy nawet konsternacji, gdyż było tak inne od pozostałych. Z pewnością niedoskonałe, jak niedoskonała potrafi być sama natura, lecz zrobione w zupełnie wyjątkowym momencie. Cóż, przynajmniej zaistniał, co miało swoją wartość, zwłaszcza na początku kariery. Krzysiek z ulgą skonstatował, iż na widowni jest tak ciemno, że mógłby wstać i opuścić salę, a nikt by tego nawet nie zauważył. Jutro i tak nie będą pamiętali ani jego twarzy, ani nazwiska. Za to zdjęcie przez rok będzie krążyło po różnych galeriach i czasopismach, nie tylko fotograficznych, opowiadając pewną zaklętą w nim historię. Niby zastygłą scenę, ale mającą swój początek i ciąg dalszy… Został jednak i z ciekawością śledził przyznawanie nagród w poszczególnych kategoriach. Mocniej zabiło mu serce, gdy przyszła kolej na Nature Photographer of the Year, lecz oczywiście nawet nie marzył o takim laurze. I dobrze, bo zdobył go Afrykanin o trudnym do wymówienia nazwisku. Wreszcie przyznano tytuł Fotografa Roku, czemu towarzyszyły owacje i kilka zdań wygłoszonych wzruszonym głosem przez zwycięzcę. Krzysiek był zadowolony, że to już koniec, przeżył coś naprawdę fajnego, ale myślami był już zupełnie gdzie indziej, gdy ze sceny padły słowa: – Laureatem nagrody w kategorii Odkrycie Roku jest Krzysztof Biernacki z Polski za pracę pod tytułem Dziewczyna ze Szczepankowa. Nazwisko i tytuł zdjęcia zostały tak pokaleczone przez Amerykanina prowadzącego galę, że do Krzyśka w pierwszej chwili nie dotarło, o kim mowa. Zaraz jednak na ekranie pojawiło się zdjęcie jego autorstwa i reflektor wyłuskał go pośród osób siedzących w pierwszym rzędzie. Raptem znalazł się w centrum uwagi, nie wiedzieć kiedy stanął na scenie, pamiętał później jak przez mgłę, że odbierał piękną srebrzystą statuetkę, mówił coś do mikrofonu, przyjmował gratulacje i uściski dłoni… Z pokonkursowego bankietu wymknął się chyłkiem, mając dość wina, ciasteczek, grzecznościowych rozmów i dobrych rad od poklepujących go z pewną wyniosłością profesjonalistów. Dopiero na ulicy, gdy odetchnął nocnym nowojorskim powietrzem, uświadomił sobie do reszty, co zaszło. Jakimś cudem nie zgubił plecaka, cięższego o wagę statuetki Lucie, cenniejszego z powodu pokaźnej sumy wypisanej na czeku. Teraz już zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko. Na miejscu wydobył voucher na bilet do Warszawy i zaczął się rozglądać po tablicach świetlnych w poszukiwaniu najbliższego lotu. Mógł wracać za kilka godzin, ale nie miał pojęcia, czy znajdzie się miejsce. Cała ta wyprawa była jakaś wariacka, choć zwieńczona sukcesem, który wciąż w pełni nie docierał do Krzysztofa. Kiedy zbliżał się do stanowiska sprzedaży biletów, by zasięgnąć stosownych informacji, ni z tego, ni z owego w głowie rozbrzmiał mu głos Zojki, szepczący początek wiersza Gałczyńskiego: „Gdy ci się kiedyś przyśni na przykład gałązka wiśni…”. – Dzień dobry, dokąd pan leci? – spytała po angielsku kobieta w uniformie. – Mam pytanie, czy można wykorzystać voucher na bilet do Polski na jakiejś innej trasie? – W zasadzie się tego nie robi – odparła z powątpiewaniem, dodała jednak: – Ale to

zależy od przewoźnika, kierunku i ewentualnych wolnych miejsc. A dokąd chciałby pan lecieć? – Do Japonii. Na wyspę Honsiu. Może zdążę, nim przekwitną wiśnie… * Zojka była oszołomiona ogromem Bombaju, a także obecnymi na każdym kroku kontrastami. Czuła się też przytłoczona zgiełkiem i zapachami, jakich próżno szukać w Europie. Wożona na konferencje i odstawiana z powrotem do hotelu, oglądała miasto głównie przez szyby samochodu. Tylko w nielicznych wolnych chwilach wymykała się na piesze spacery. Nigdy wcześ­niej nie widziała naraz tylu ludzi na chodnikach czy też wciśniętych do autobusów. Z daleka dostrzegała dwumilionowe slumsy z tektury i blachy, ale też mijała na ulicach rolls-royce’y, jaguary czy ferrari i podziwiała pełne przepychu posiadłości otoczone palmami. Wszystko dlatego, że Bombaj to indyjska wersja Los Angeles, mieszczą się tu studia filmowe, a milionerzy i znane na całym subkontynencie gwiazdy Bollywood mają swoje luksusowe siedziby. Poszczęściło jej się, bo zamieszkała z polską delegacją biznesową w nowoczesnym hotelu przy nadmorskiej promenadzie. W zasadzie była tylko tłumaczką zachowującego się dosyć wyniośle przedsiębiorcy z branży surowcowej oraz jego zastępcy. Obydwaj starsi już mężczyźni odnosili się z dosyć wyczuwalnym lekceważeniem w stosunku do otoczenia. Zojka nie sądziła, aby wynikało to z faktu posiadania wysokich stanowisk, wpływów oraz wielkich pieniędzy, dających jakąś tam władzę nad ludźmi. Takimi trzeba się urodzić. Zadufanymi w sobie, gburowatymi pyszałkami, mającymi za nic maluczkich dookoła. Przynajmniej nie groziły jej żadne niestosowne propozycje z ich strony, bo ci dwaj, wyjąwszy spotkania z miejscowymi przedsiębiorcami, rozmawiali wyłącznie o kwestiach finansowych. Rozważali w kółko, jak zorientowała się Zojka, pewne niejasne w świetle przepisów niuanse prawne dotyczące prowadzonych interesów, objawiając absolutny brak zainteresowania innymi aspektami życia. Zresztą może i poznawali owe inne aspekty, lecz po cichu, wieczorami, w klubach czy restauracjach, od których roiło się wzdłuż nadmorskiej promenady. Co zresztą Zojki kompletnie nie obchodziło. Jeśli wychodziła, to sama, prawie ukradkiem. Wolała mieszać się z tłumem i słuchać nocnego tętna Bombaju. Znajomość hindi z miejsca zjednywała jej sympatię tutejszych mieszkańców i prędko zaczęła sobie dawać radę lepiej, niż gdyby miała przewodnika. Na samą pracę nie mogła narzekać, zwłaszcza że większość rozmów i negocjacji prowadzono po angielsku, z czym zatrudniający ją biznesmeni jako tako sobie radzili. Ale nie tak jak ona, toteż woleli ją mieć pod ręką. Do tego tłumaczyła różne dokumenty i przepisy miejscowego prawa, a także sprawdzała zgodność sporządzanych w dwóch językach umów. Cały czas jednak traktowano ją jak pracownika niskiego szczebla, niemal z łaski zabierając na okolicznościowe przyjęcia. Szef zwracał się do Zojki wyłącznie po nazwisku i ani razu nie przedstawił jej potencjalnym indyjskim wspólnikom czy miejscowym notablom. Jasno dawał do zrozumienia, że to dla niej zaklęte rewiry i tak ma pozostać. Miała skromnie się ubierać, by nie rzucać się w oczy, nie nosić biżuterii i nie robić zbyt mocnego makijażu, co całkowicie jej odpowiadało. Wszak nie była hostessą, których pełno kręciło się w salach konferencyjnych. Choć po cichu przyznawała, że śniade indyjskie hostessy były ujmująco uprzejme i zachowywały się bardzo profesjonalnie. Trzeciego czy czwartego dnia pobytu w Bombaju okrojona do najważniejszych person delegacja udała się na spotkanie z miejscowym potentatem branży eksportowej. Należała do niego część portu, a także statki i baza kontenerowa. Z rozmów szefostwa oraz jeszcze sztywniejszego niż zwykle zachowania obu Zojka wywnioskowała, że będzie to punkt kulminacyjny wszelkich wstępnych rozmów i negocjacji, od którego zależało powodzenie ich

zamierzeń. Przekładające się na dziesiątki milionów rupii indyjskich, co dla dziewczyny było zupełną abstrakcją. Przysłanej limuzynie przebicie się przez korki do centrum metropolii zajęło blisko dwie godziny, co było zapewne wkalkulowane z góry. Wóz zajechał do podziemnego garażu pod nowoczesnym biurowcem, gdzie przejęła ich wysoka brunetka w szykownej garsonce. Miała europejskie rysy, przedstawiła się jako Dagmar i wyjaśniła, że jest osobistą asystentką pana Bihaliego Maharshaia, ich gospodarza. Zawiozła gości windą na siedemdziesiąte piętro i wprowadziła do gabinetu. Był tak ogromny, jakby zajmował niemal całe piętro biurowca, okna od podłogi do sufitu oferowały wspaniały widok na urozmaiconą panoramę Bombaju. – Pan Maharshai przeprasza za spóźnienie, nawet on nie jest w stanie wygrać z tutejszymi korkami. – Dagmar wskazała im fotele otoczone niskimi palmami i zaproponowała coś do picia. – Powinien przybyć lada chwila. Zojka, skarcona czy też przywołana do porządku surowym wzrokiem szefa, zamiast opaść na wygodny fotel, przystawiła sobie plastikowe krzesełko. Ale nie siadała jeszcze, stanęła tyłem do gbura, chłonęła widok z okna. Rzeczywiście, nie musieli długo czekać na miejscowego potentata. Okazał się postacią daleko odbiegającą od wyobrażeń Zojki. Całkiem młody, szczupły Hindus czuł się zupełnie swobodnie w garniturze europejskiego kroju. Był wesoły i bezpośredni, przywitał ich bez pośrednictwa Dagmar, posługując się doskonałą angielszczyzną. Niemniej jednak hierarchia była rzeczą ważną w kastowym społeczeństwie, więc Zojce tylko skinął uprzejmie głową z daleka, usiadł w fotelu i z miejsca przeszedł do interesów. Widać było, że jego czas jest cenny. Zojka zajęła miejsce na przygotowanym wcześniej krzesełku i wyjęła notatnik. Grunt pod ostateczne ustalenia biznesowe został przygotowany wcześniej, toteż rozmowa toczyła się sprawnie i nie dawała dziewczynie większego pola do popisu. Bihali Maharshai raz i drugi zatrzymał na niej przelotne spojrzenie, po czym zmarszczył brwi, jak gdyby usiłował coś sobie skojarzyć albo przypomnieć. W miarę trwania negocjacji zdarzało się to coraz częściej, momentami wręcz nie odrywał od niej wzroku. Zojka czuła się zażenowana, nie wiedziała, jak ma rozumieć zainteresowanie gospodarza, zwłaszcza że jej polski szef również je zauważył. Wyraźnie go to drażniło, wszak on tu się liczył, a nie jakaś tam niewydarzona studentka! Tymczasem pan Maharshai zaskoczył wszystkich, zwracając się bezpośrednio do Zojki w swym ojczystym hindi: – Tak mi się wydaje, że to ty… – Że co ja? – zdumiała się, automatycznie odpowiadając w hindi. – Widziałem cię wczoraj. I dziś, nawet kilka razy. – Ale ja nigdzie się nie ruszałam… Pan Bihali roześmiał się swobodnie, ubawiony jej miną. – Oprócz branży transportowej sporo inwestuję w przemysł filmowy – wyjaśnił, przechodząc na angielski. – Interesuję się sztuką, wiele przebywam wśród artystów i aktorów, dlatego mam wyrobione oko. Tak, dziewczyno, widziałem cię z całą pewnością, i to niedawno. A może lepiej powiedzieć, że ujrzałem twojego ducha…? Zojka nie wiedziała, co odpowiedzieć na tę dwuznacznie brzmiącą wypowiedź. Czyżby hinduski potentat finansowy czynił jej jakieś zawoalowane propozycje? – Nie wiem, o czym pan mówi, i nie interesuje mnie to – wypaliła głośno i bez ogródek, jak miała w zwyczaju. – Co ty wyprawiasz – syknął po polsku jej szef. – Uśmiechaj się i bądź milsza, bo nam zepsujesz interes. Jak odejdziemy z kwitkiem, to ci wystawię taką opinię, że nie zatrudnią cię nawet w szatni!

– W czym rzecz, jakiś kłopot? – zainteresował się pan Maharshai. – Jeśli o mnie chodzi, to nie – Zojka wróciła do angielskiego – ale chętnie przetłumaczę… – Ani się waż! – wycedził szef przez zęby i zwrócił się do Hindusa: – Czy możemy wrócić do interesów? – Interesy to nuda, powinien pan bardziej interesować się sztuką – odparł z westchnieniem potentat. – Ale dobrze, wszystko już uzgodniliśmy, resztą zajmą się nasi prawnicy. Dagmar? Asystentka podała mu plik papierów, na których on oraz przyszły polski kontrahent złożyli podpisy. Następnie gospodarz szepnął coś Dagmar, która zaraz opuściła gabinet, a potem z wielką uprzejmością zaproponował gościom przejażdżkę po mieście, obiecując przy okazji pewną niespodziankę. Co należało, rzecz jasna, potraktować jako gest życzliwości i swoiste przyklepanie dalszej współpracy. Pan Maharshai zwiózł ich windą do podziemnego garażu, gdzie czekała już limuzyna z szoferem. Rozleg­ła metropolia wprost przytłaczała swą różnorodnością, zgiełkiem i nieustannym ruchem, feerią barw w witrynach wielkich marketów oraz niezliczonymi straganami i kramikami, gdzie oferowano rzeczy, jakie mogły się jedynie przyśnić Europejczykowi. Zojka aż bała się mrugać, aby czegoś nie przeoczyć, najchętniej co rusz prosiłaby kierowcę, by się zatrzymał, albo w ogóle by wysiadła i poszła pieszo. Co nie wchodziło, niestety, w grę, jednak po kilkunastu minutach pan Maharshai sam kazał stanąć kierowcy. Wysiadł i skinął na Zojkę, nie bardzo się interesując, czy pozostali ruszą w ich ślady. Podprowadził dziewczynę pod okrągły budynek, nieco podobny z zewnątrz do starych paryskich siedzib magnackich. Przyozdobiono go kolumnami, miał niewiele okien, za to liczne kamienne ozdoby i zewnętrzne galeryjki. Całość była otoczona wysokimi prętami z kutego żelaza. – Proszę, oto nasza Narodowa Galeria Sztuki Współczesnej – wyjaśnił potentat. – Nadal uważasz, że nie mog­łem cię widzieć wcześniej? Zojka wciąż nie rozumiała, o co mu chodzi. Uniosła wzrok i w tym momencie omal nie zemdlała z wrażenia, gdy wreszcie do niej dotarło, co widzi. Nad wejściem, na ogromnym billboardzie umieszczono zapowiedź najbliższej wystawy fotograficznej, czyli prac wyróżnionych na International Photography Awards. Było tam jedno czarno-białe zdjęcie z tytułem wystawy u góry. Zojce wydawało się, że śni, że pomieszało jej się w głowie, że ten Hindus czymś ich napoił i dlatego ona teraz dostrzega rzeczy nieistniejące, niemożliwe. Ale billboard nie kłamał. Zasnute niby wiotką pajęczyną i kropelkami rosy zdjęcie przedstawiało wyłaniającego się z rozbryzgów wody srebrzystego szczupaka, nad nim rozmazaną skrzydlatą plamę i dziewczynę, zdającą się biec boso po powierzchni wody, jakby była rusałką lub nimfą z jakiegoś baśniowego świata. Jedno jedyne zdjęcie, zamrożona w czasie chwila, ale zdawało się opowiadać jakąś historię, rozpoczętą dużo wcześniej i wciąż niezakończoną. Wszystkie baśnie mają tytuły i ta też miała. Umieszczono go na dole kadru: „Dziewczyna ze Szczepankowa. Photo by Krzysztof Biernacki”. – No i co, teraz wierzysz, że cię widziałem? – usłyszała wypowiedziane w hindi pytanie. Tylko skinęła głową, bo głos odmówił jej posłuszeństwa. Pan Maharshai stał nieopodal i uśmiechał się, jakby znał całą jej historię. Ale to było przecież niemożliwe. Po prostu ta fotografia w nieuchronny sposób uruchamiała wyobraźnię każdego, kto choć na chwilę zatrzymał na niej wzrok. Obyty w artystycznym światku Hindus podsumował swe myśli znanym hinduskim przysłowiem, nie pamiętał, gdzie i kiedy po raz

pierwszy zasłyszanym: – Piękna dziewczyna jest jak potok, w którym toną mędrcy… * Kiedy Olga z Adamem witali Zojkę na lotnisku, jej pierwsze pytanie brzmiało: – Gdzie Krzysiek? Czemu nie przyjechał z wami? – Nie wiemy… – westchnęła Olga i widząc w oczach córki wielki znak zapytania, uściśliła: – To znaczy nie wiemy, gdzie jest, bo po prostu jeszcze nie wrócił ze Stanów. – Raptem klepnęła się w czoło. – Zaraz, bo ty chyba nic nie wiesz. Tak się jakoś rozjechaliście, ty pierwsza, potem on, i wyglądało, jakbyście się posprzeczali czy coś w tym rodzaju… Niepokoiła się, to było widać gołym okiem. Pragnęła wszystkiego się dowiedzieć, nie naruszając za bardzo prywatności Zojki. Młodzi ludzie mają prawo do własnych wyborów. Sama ich tak wychowywała i tego uczyła. – Wiedzieć to już wiem. – Zojka machnęła ręką. – Od wczoraj. Od czego internet? – To znaczy, że jednak zaszło między wami coś nieprzyjemnego? – Skąd takie podejrzenie? – spytała dziewczyna, niby to bardzo poważnie, ale Oldze nie umknęły wesołe iskierki w jej oczach. Co powinno oznaczać, że tymczasem w relacjach obojga nastąpiła poprawa. – No, bo skoro dowiadujesz się z internetu, że Krzysiek jest w Stanach… – Olga wypuściła próbną sondę. – Oj, tak wyszło, nie ma o czym mówić. – Zojka ani myślała wszystkiego tłumaczyć. Przynajmniej dopóki sama nie będzie do końca pewna… – A z internetu dowiedziałam się, że ogłosili go odkryciem roku tego konkursu. Ale czad! – Zwłaszcza to zdjęcie – włączył się Adam – coś niebywałego. Kiedy babcia Krystyna zadzwoniła i dosłownie zażądała, żebyśmy obejrzeli relację z gali w Nowym Jorku, już czułem, że coś się kroi. Ale sama fotografia dosłownie strąciła mnie z fotela. – W jego głosie słychać było podziw, a także ojcowską dumę. – Zorientowaliśmy się, oczywiście, gdzie je zrobił i kiedy, ale jakim cudem się udało, to wciąż zachodzę w głowę. No i jak zmusiliście tego szczupaka do wyskoczenia z wody?! – Zmusiliśmy? Ja nawet nie wiedziałam, że Krzysiek jest w pobliżu z aparatem. – Nie uwierzę, że nie maczałaś w tym paluszków. – Chyba nie sądzisz, że wytresowaliśmy szczupaka? – A kto was tam wie. Nie zdziwiłbym się zanadto. – Adam, nie zagaduj mi jej. – Olga przerwała ich żarty. – Ja chcę się natychmiast dowiedzieć, co jest z Krzyśkiem! Naraz wszyscy uprzytomnili sobie, że chłopak nagle zniknął im z oczu. Nie wiadomo jak i kiedy. Niby rodzice wiedzieli, co się z nim dzieje, lecz nie do końca… – Myślałam, że Krzysiek już jest w domu. – Zojka popatrzyła na nich z nagłym lękiem. – A ja miałam nadzieję, że się kontaktowaliście i ty coś wiesz. – Mówiłem mu, żeby nie dzwonił bez wyraźnej potrzeby, bo różnica czasu i koszty… – Adam usiłował bronić syna. – Kontaktowaliśmy to za dużo powiedziane – mruknęła Zojka. – Nie rozumiem, możesz jaśniej? – To trudno wytłumaczyć… Olga miała na końcu języka, że może trudno byłoby wytłumaczyć lemurowi działanie lasera, ale ona jest ciut bystrzejsza od lemura, kiedy raptem spostrzegła, że Zojka tak oddaliła się od nich myślami, jakby przebywała w zupełnie innym miejscu i czasie. I tak było w istocie.

Dziewczyna przypomniała sobie, jak pełna smutku, nadziei i poczucia winy napisała do Krzyśka z Bombaju, on zaś odpowiedział po paru najdłuższych w jej życiu godzinach. Pisał z Nowego Jorku. Jakieś zainstalowane w poczcie zabezpieczenie samo podało lokalizację nadawcy, pytając, czy Zojka chce odebrać wiadomość. Chciała. A później było to zdjęcie, najwyraźniej wędrujące już po galeriach świata… Zaraz! Może wysłał następne mejle, tyle że nie sprawdziła, bo szef dosłownie nie dał jej wolnej minuty, a później spędziła wiele godzin w samolocie. Przecież Krzysztof wiedział, że wszyscy w domu się niepokoją, dałby znak, choćby jakąś okrężną drogą. Jeśli już nie chciał dzwonić, tłumaczyć co i dlaczego. Czemu nie wraca i nie melduje o najdrobniejszych zmianach planów. Osiągnął niezwykły sukces, a potem, jakby dla równowagi, zapragnął spełnić jakiś swój kaprys lub coś w tym guście. Niekoniecznie coś takiego, o czym zaraz by się chciało meldować rodzicom. Dobrze go rozumiała. Lecz coś by szepnął, by ich uspokoić, najpewniej za jej pośrednictwem, na pewno! Oboje lubili takie zabawy, trochę dziecinne, takie na zasadzie – przekaż starszym, że u mnie okej. A między wierszami będzie wiadomość tylko dla niej! – Czekajcie – sapnęła i pobiegła do przeszklonej ściany hali przylotów. Usiadła zwyczajnie na posadzce, wyciągnęła z plecaka laptop i zalogowała się do sieci. Była wiadomość. Niemożliwie długa, choć bez słów, jedynie z tytułem: „Gdy Ci się przyśni…”. Składała się z samych załączników. Ładowały się i ładowały, Zojce wydawało się, że trwa to całą wieczność. Ale gdy już się otworzyły… Zobaczyła fotografie wzgórz i parków pełnych drzewek, czarno-białe, więc z początku trudno było się zorientować, czy drzewka są w pełni rozkwitu, czy raczej obsypane śniegiem. Dopiero zbliżenia pojedynczych gałązek ukazywały otwierające się pąki kwiatów wiśni. – Jest wiadomość od Krzyśka – uspokoiła stojących nad nią Adama z Olgą. – I co, gdzie on się podział? – Jest w Kraju Kwitnącej Wiśni. – W Japonii?! – zdumiał się Adam. – Co on tam robi? – Sami zobaczcie. Po chwili cała trójka siedziała na posadzce, bez słowa przyglądając się fotografiom. Jak on to zrobił? – zastanawiała się Zojka. Jak udało mu się wywołać klisze gdzieś w Japonii i przenieść zdjęcia do pamięci komputera? No, ale jeśli się czegoś bardzo chce, zawsze znajdzie się sposób. – Niesamowite zdjęcia, nigdy nie widziałam czegoś podobnego – przyznała Olga. – Krzysiek wspomina, kiedy wróci? – Nie. Przysłał tylko zdjęcia. Ale niedługo wróci, wiem to. Olga chciała zapytać, skąd ta pewność, jednak się rozmyśliła. Bo rozjaśniona twarz córki powiedziała jej więcej niż jakiekolwiek słowa. Jeśli Zojka mówi, że wie, jest tak z pewnością i Krzysiek niedługo wróci. Olga zerknęła na Adama, ciekawa, czy coś zauważył poza zdjęciami. Chyba tak, bo wiózł ich do domu, nie nagabując Zojki o nic poza wrażeniami z Indii. Zapewne wysnuł własne wnioski i podobnie jak jego małżonka zdążył zauważyć, że ich dzieci dorosły i manifestują ów fakt coraz wyraźniej…

Krzysiek odezwał się nazajutrz, już z Warszawy. Leciał z przesiadkami, więc nie bardzo mógł wcześniej określić porę powrotu, a nawet konkretny dzień. Samoloty ogromnie skracają podróże, pod warunkiem że jest bezpośrednie połączenie. Między Honsiu a Warszawą takiego nie było.

Złapał parę godzin snu w mieszkanku babci, po czym zjawił się na śniadaniu u Biernackich. Tłumaczenie, iż jego samolot wylądował o trzeciej w nocy, niewiele dało, gdyż nie ominęła go bura od Olgi za takie znikanie im z oczu. Był na to przygotowany, wykazał stosowną skruchę, obiecał nawet, że w ramach pokuty pozmywa naczynia. – Jasne – burknęła Olga, balansująca między radością a poczuciem, że syn zbyt lekko to wszystko traktuje – postawisz naczynia na podłodze, poczekasz, aż Tejka wyliże do czysta, i schowasz do szafki? – Na to nie wpadłem, ale to jest myśl! – No nie, ja już nie wytrzymam. – Olga odsunęła krzesło i wstała. Miała podkrążone oczy i wyraźnie przybladłą cerę, jakby nie spała od paru dni. – Róbcie sobie, co chcecie, a mnie już dajcie spokój. Adamowi zrobiło się przykro, bo najlepiej wiedział, jak mocno przeżywała całą tę sytuację, gdy z dnia na dzień ich dzieci rozjechały się w różne strony świata. Niby tak chciały, niby wszystko planowo, niby szczęśliwe z nadarzającej się okazji… Tyle że tych „niby” było w jej poczuciu za wiele, a ostatecznie dobił ją ten brak kontaktu. To, że nie urodziła Krzysztofa ani Zojki, nie oznaczało, że mniej ich kochała. Mąż spostrzegł, że stłumiła na siłę emocje, ale dręczący ją smutek rozpanoszył się głębiej w środku i nie zamierzał zniknąć. Adam już wstawał i wyciągał do niej rękę, kiedy pierwszy zareagował Krzysiek. Zerwał się, dosłownie złapał Olgę w objęcia i wycisnął dwa pocałunki na jej policzkach. – Przepraszam, mamo, już się nie gniewaj. To było trochę bezmyślne z mojej strony, ale nie zapomniałem o was ani przez chwilę. Wiesz o tym? Olga rozpłakała się, nie mogła się powstrzymać. Za to jedno słowo „mamo” wybaczyłaby mu wszystkie grzechy świata! Zojka nie usiedziała za stołem, zaraz do nich dołączyła. – Kocham cię, mamo. I już nic więcej się nie liczyło. Warto było poniepokoić się trochę, aby usłyszeć te słowa. Olga wzięła się w garść i zagoniła rodzinę do sprzątania po śniadaniu. Przy okazji Tejce skapnęło kilka smakowitych kąsków. Oczywiście nie było żadnego zmywania, ani zwykłym sposobem, ani tym nowatorskim, z wykorzystaniem Tejki, ponieważ w zmywarce znalazło się wystarczająco dużo miejsca. A potem dopadła ich proza życia. Krzysiek musiał iść do szkoły, aby się zameldować, no i pochwalić statuetką Lucie. Wszak było czym! Zojka również wybierała się na zajęcia. Nawet Olga z Adamem, choć uprawiali wolne zawody, mieli do nadrobienia nieco zaległości w pracy. Trudno się mówi, pieniądze nie spadają z nieba. Zojka spakowała podejrzanie dużo do plecaka. Przed wyjściem zawróciła jeszcze od drzwi, zajrzała do ślęczącej nad jakimś artykułem Olgi i rzuciła jakby trochę niepewnym tonem: – Chyba dziś nie wrócę… – Co takiego?! – Olga przestraszyła się, że córka znowu gdzieś jedzie. – Znaczy zanocuję u Krzyśka. Chyba, jeszcze nie wiem… – Aha, no dobrze. To zdarzało się już nie raz, nie było czym się martwić. Olga chciała jeszcze zapytać, kiedy się spodziewać córki w domu, ale nie zdążyła. Bo Zojki nie było już w drzwiach. No cóż, musiała pogodzić się z myślą, że na pewne sprawy nie ma już wpływu. Podejrzewała jedynie, iż tym razem dziewczyna może na dłużej zadomowić się w mieszkaniu Krystyny. Trochę ją to zmartwiło, ale z drugiej strony…

Nagle zaśmiała się jak nastolatka. Będą mieli z Adamem wolną chatę! Prawdziwy luksus, dzielony jedynie z Tejką. Lecz ta nie wygada nikomu, cokolwiek by robili… Zdążyła już zapomnieć, jak to jest zostać tylko we dwoje, nie wątpiła wszak, że mąż dołoży starań, aby sobie przypomniała. Zojka nie miała dziś dużo zajęć ani żadnych umówionych korepetycji, pomyślała więc, że zrobi Krzyśkowi niespodziankę, przychodząc wcześniej na Chmielną. Po powrocie zastanie ją w mieszkaniu. Wprawdzie z tego rodzaju niespodziankami bywa różnie, bo równie dobrze on mógł pobiec na plac Grzybowski do niej, ale co tam, najwyżej musiałaby chwilę dłużej poczekać. Jednakże Krzysztof już przyszedł, zorientowała się zaraz po otwarciu drzwi, widząc za progiem jego buty. Dalej leżał nie do końca wypakowany plecak. Drzwi pokoiku służącego za ciemnię były zamknięte. Zojka uśmiechnęła się domyślnie i zapukała. – Jesteś tam? – Zojka…? Jestem, ale nie otwieraj, bo mi przeświet­lisz kliszę. – No dobrze, a kiedy kończysz? – Niedługo. Co, jak wiedziała już z doświadczenia, oznaczało od kilkunastu minut do dwóch lub trzech godzin, ponieważ Krzysiek w trakcie wywoływania klisz myślał tylko o swojej pracy i tracił rachubę czasu. Nie reagował wtedy na dzwonki do drzwi, zapewne dopiero trzęsienie ziemi wywabiłoby go z ciemni. Pod warunkiem że by je zauważył. Zojka spędziła czas oczekiwania, trochę sprzątając, ale bez przesady, sprawdziła, że w lodówce są jajka i jakieś szprotki, czyli kolacja z głowy. W przelocie zjadła dwa batoniki. Potem się wykąpała, bo wciąż czuła na sobie zapachy Bombaju, a zwłaszcza jakiejś mdłej mieszaniny cudzych perfum, śmieciowych posiłków i niewydolnej klimatyzacji, czym przesiąkła podczas kilkunastu godzin w samolotach. No i wlokła się za nią zmiana czasu, organizm wciąż nie wiedział, czy jest dzień, czy środek nocy. Kiedy się wytarła, powalczyła trochę z niesfornymi włosami i włożyła ulubioną bawełnianą piżamę z wzorem trójkątnych lisich pyszczków, znalazła na regale w pokoju książkę Fiedlera. Umościła się na kanapie, kładąc sobie pod plecy parę poduszek. Jednak czytanie jakoś jej nie szło, nie mogła się skupić na tekście, bo wciąż rozpraszały ją inne myśli. Wpadła tu, nie uprzedzając go, że raczej zostanie na noc, ale to w końcu nie po raz pierwszy… Krzysiek miał w ciemni wygodną kozetkę, w ogóle sobie nie przeszkadzali, kiedy wstawali o różnych porach, by iść na zajęcia… Co to było za przeżycie, po prostu szok i nieopanowane zdumienie, kiedy na ogromnym billboardzie, tysiące kilometrów stąd, ujrzała siebie. Naprawdę siebie! Właśnie to zdjęcie Krzysztof wysłał na jeden z najważniejszych konkursów świata! Wariat… Tylko wariat tak mógł postąpić. I nawet zdobył znaczące wyróżnienie, co już zupełnie zakrawało na absurd. Ale stało się. I chyba trochę było w tym jej zasługi… Zojka odłożyła książkę grzbietem do góry i oparła głowę na poduszkach. Nici z czytania, była zbyt rozchwiana emocjonalnie i najzwyczajniej zmęczona przeskakiwaniem stref czasowych. Usiłowała wytrzymać i nie zasnąć, lecz oczy przymykały jej się coraz częściej. Pod powiekami wykwitały jakieś pomieszane obrazy, niby seria zdjęć wyświetlanych na chybił trafił… A w głowie szumiały słowa: Gdy ci się kiedyś przyśni na przykład gałązka wiśni… Ocknęła się, czując, że jest otulona kołdrą po czubek nosa. Krzysiek widać już skończył wywoływać zdjęcia, przykrył ją i zgasił światło. Z łazienki dochodził szum wody. Wpadające

przez okno poblaski migających gdzieś na sąsiednich budynkach reklam tańczyły na suficie. Rozkopała trochę kołdrę, bo zrobiło się gorąco. Szum wody ustał, po dłuższej chwili skrzypnęły drzwi. Zojka nie poruszała się, przymknęła powieki, nasłuchując jego kroków. Ale niczego nie usłyszała. Pewnie był boso, dywan tłumił dźwięki, a on nie chciał jej budzić. Zaraz stukną domykające się drzwi małego pokoiku, jak zwykle… Nie stuknęły. Za to kołdra poruszyła się, jakby ktoś skubnął jej brzeg. – Śpisz? – spytał szeptem Krzysztof. – Nie. – Dlaczego? – Bo mi gorąco. – Chciałem ci coś powiedzieć… – Ja tobie też… – To kto zacznie? W ciemności nie widziała wyrazu jego oczu, ale poczuła dłonie we włosach. Zaraz potem pocałunek. Niby znany, lecz zupełnie inny, nowy. Delikatny i namiętny, choć to się powinno wykluczać. Krzysiek wsunął się pod kołdrę trochę jak kiedyś, gdy gadali sobie do późnej nocy. Teraz jednak było zupełnie inaczej. Zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. Obejmując go, wyczuła, że jest w samych spodenkach, ale nie myślała o tym. Nie myślała w ogóle, bo brakowało czasu między pocałunkami, zaciskaniem palców w jego włosach i walką z tą głupią kołdrą, która tak niemożliwie grzała. Piżama też grzała, a Krzysiek jakimś cudem zanurzył pod nią dłonie, sięgając nawet tam, gdzie wydawało się to niemożliwe. A potem… No dobrze, zrobiła to sama, bo on by do rana zdejmował z niej tę piżamę. Z jego spodenkami nie było tyle ambarasu, ale też pomogła, bo Krzysiek miał wciąż zajęte ręce… I już nic się nie liczyło poza ich bliskością, czas stanął w miejscu, a kiedy znów ruszył, był prawie ranek. Zanim zasnęli, powiedzieli sobie to coś, od czego właściwie mieli zacząć: – Kocham cię, wiesz? – Tak, wierzyłam w to od zawsze. Też ciebie kocham, wiesz? – Wiem. – Zarozumiały jesteś, wiesz? – Niech ci będzie, ale wiem coś jeszcze… – A co takiego? – Że jutro sobota i nie mamy zajęć! – To najlepsza wiadomość od piątku… – odparła sennym głosem Zojka. Naprawdę była wyczerpana i już odlatywała, dlatego wyrażała myśli trochę nieskładnie. – Najważniejsze, że nie poniedziałek… Moglibyśmy coś z tym zrobić. – Co zrobić? – Na przykład… pobrać się. – Naprawdę byś chciała? – Krzysiek aż uniósł się na łokciach. Serce zabiło mu tak mocno, że chyba było je słychać w całym pokoju. – Tak na poważnie? – Tak. Oczywiście nie mogli się pobrać nazajutrz i oboje wiedzieli, że nie o to Zojce chodziło. Ale teraz już chwila czy nawet miesiąc lub dwa nie miały większego znaczenia. Z taką myślą dużo łatwiej zasypiać, przemknęło jeszcze przez głowę Zojce, budzić się też dużo przyjemniej, ale z tym nie warto się spieszyć…

Rozdział XXV BO KTO BY IM ROBIŁ ZDJĘCIA…

I rzeczywiście było jeszcze przyjemniej. Wpadające oknem promienie słońca lizały ściany, mogli patrzeć na siebie, słuchać oddechów i bicia serc, a najważniejsze, że nie czekały ich żadne pilne sprawy. Zaraz po przebudzeniu nie rozmawiali nawet, bo po co, kiedy tyle można wyrazić muśnięciem ustami włosów, pocałunkiem w płatek ucha, potarciem stopą o stopę. Jakby uczyli się nowego języka, choć bez słów, jednak pełnego treści, którego nie mógł podsłuchać i zro­zumieć nikt poza nimi. A byli nadzwyczaj pilnymi uczniami… Jednak młode organizmy mają swoje prawa, Krzysiek pierwszy wspomniał nieśmiało o śniadaniu. – To leć do łazienki, tobie to zajmie mniej czasu, a potem kuchnia twoja – oznajmiła, przeciągając się, Zojka. – Kuchnia moja? Co to znaczy, myślałem… – Dziś twoja kolej robić śniadanie. – Nie przypominam sobie, by obowiązywał jakiś grafik. – Aha, więc wolisz przygotować obiad? Takie postawienie sprawy zmieniło sytuację, został pokonany siłą tego argumentu. Bo po prostu Zojka była prawdziwą mistrzynią w przygotowywaniu ciepłych posiłków nawet, zdawałoby się, z niczego! Kiedy zniknął w łazience, Zojka opadła głową na poduszkę, rozkosznie rozleniwiona i niebotycznie, wręcz zwariowanie szczęśliwa. Czy to się działo naprawdę? Był czas, gdy nikt nie dawał jej szansy na szczęście, sama jej sobie nie dawała. Koszmarne, samotne lata odciskające piętno na sercu i umyśle. Nigdy nie zapomniała otrzymanych od losu razów, bycia odrzuconą, odepchniętą, niechcianą sierotą. Wysunęła się spod kołdry i podniosła z dywanu piżamę w liski. I wtedy, w chwili największego szczęścia, skądś z przeszłości wpełzł znajomy, choć dawno nieodczuwany lęk… Kiedy ubrany w domowy dres Krzysiek, pogwizdując, opuścił łazienkę, zastał Zojkę siedzącą z podkulonymi nogami na łóżku i ocierającą łzy. Przypadł do niej w dwóch susach. – Co ci jest, kochanie moje, no co się stało?! – Bo… ja cię tak kocham. I boję się… – Ale czego?! Chwyciła się kurczowo jego ramion. Jakby był kołem ratunkowym, jedynym na bezkresnym oceanie. – Że cię stracę. Tulił ją i gładził po włosach, nic nie mówiąc. Wiedział więcej niż inni i potrafił zrozumieć. Chyba nikomu nie opowiedziała tyle, co jemu, podczas tych długich nocy, gdy dorośli już dawno spali. Nie prowadziła pamiętnika, nie miała żadnych zapisków, ufała tylko jemu. Jakby od początku wiedziała, że będą razem do końca albo… Nie było żadnego albo. On też to wiedział. Od początku ją kochał, choć z czasem to uczucie nabierało coraz to innych odcieni, dojrzewało, przechodziło próby… Może niepotrzebne, przysparzając jedynie cierpienia. Ale gdyby było inaczej, nie wiedzieliby tego co teraz. Łzy Zojki żłobiły mu piekące bruzdy na

sercu. Nikt oprócz niej się nie liczył. Krzysiek bardzo chciał ją o tym przekonać. – Odkąd poznaliśmy się jako dzieciaki, nie było chwili, żebym o tobie nie myślał. Najpierw chciałem, żebyś została moją siostrą, a gdyby się nie udało, planowałem, że uciekniemy razem. – Wiem, mówiłeś mi… – Otarła łzy wierzchem dłoni. Drugą mocno trzymała się jego ramienia. – A mówiłem, jak sobie wyobrażałem, że coś zamienia nas w dwa leśne zwierzątka? Liski albo wiewiórki, które mają swoje kryjówki i są zawsze razem? – Tak, pamiętam… – Uśmiechnęła się blado. – Bo zawsze cię kochałem. – Naprawdę? – Chodziłem za tobą ukradkiem i pilnowałem, żeby nie stała ci się krzywda. – Wiedziałam o tym. – Uśmiechnęła się już weselej. – No, chyba nie zawsze… – Zarumienił się niczym uczniak, a ona doskonale wiedziała dlaczego. Zdarzały jej się małe wpadki, częściej niż innym, a on wstydził się wtedy bardziej od niej. Uwielbiała to u niego. – Zawsze! – Przyciągnęła go i pocałowała. Po czym zmierzwiła mu świeżo umyte włosy. – I wiedziałam, że robiłeś mi zdjęcia. – No czasem… Jak przypadkiem weszłaś mi w kadr. – Czyli przyznajesz! – zawołała z triumfem. Krzysiek odetchnął, widząc, że Zojka wraca do siebie. Jeszcze miała ślady łez na policzkach, dobrze wiedział, że była bardziej krucha, niż na co dzień to okazywała. A zarazem niewyobrażalnie wprost ­silna. – Obiecywałeś, że mi je kiedyś pokażesz. No to jak, czemu nie teraz? – Wtedy już będziesz wszystko o mnie wiedziała… – Wyglądał na nieco zmieszanego albo zawstydzonego. – Ale dobrze. Pociągnął ją za sobą do ciemni i rozsunął zasłony, wpuszczając dzienne światło. W pokoiku pachniało odczynnikami, wyglądało trochę jak w laboratorium dawnych chemików, co nadawało mu swoisty klimat tajemniczości, bardzo odpowiadający Zojce. Pod stołem z powiększalnikiem, wanienkami oraz różnego rodzaju przyborami stał kufer. Podobny do tego z dużego pokoju, ale nowszy, w każdym razie nie tak odrapany. Krzysiek przeciągnął go pod samą kozetkę, gdzie przysiadła Zojka, i otworzył. Wewnątrz leżały, grzbietami do góry, dziesiątki albumów. – Proszę, od lewej są najstarsze. Zobaczysz je pierwsza. Sam nie przeglądałem ich nigdy tak po kolei, po prostu gdy zapełniał się kolejny, chowałem go do skrzyni. – Wręczył jej pierwszy. – Nawet nie pamiętam wszystkiego, co tam jest… – Babcia Krystyna też ich nie widziała? – Tylko niektóre. Prawdę mówiąc, niewiele. – A jak wybrałeś zdjęcia na konkurs? – One wszystkie właściwie pochodzą z jednej kliszy. Dziewczyna otworzyła album. W pierwszej chwili wydało jej się, że ogląda fotografie z początków ubiegłego wieku, wyłącznie czarno-białe, często nieostre lub poruszone. Ale nie mogły być stare, gdyż prędko zaczęła rozpoznawać znajome miejsca. Takie, jakie były przed paroma co najmniej latami, bo dziś już wyglądały nieco inaczej. Na niektórych dostrzegała siebie, to biegnącą dokądś wśród drzew, to rozmawiającą z Kajką, to znów siedzącą samotnie, zamyśloną. Nie zawsze łatwo było ją rozpoznać, bo niekiedy przypominała cień drzewa albo była niewyraźną, jakby nie do końca rzeczywistą postacią, może pojawiającą się jedynie

we wrażeniach przeglądającego fotografie… Krzysiek kładł jej na kolanach następne albumy. Była w nich coraz starsza i dojrzalsza, zarówno ona, jak i otaczająca ją przyroda. Zojce wydawało się to dziwną podróżą przez minione lata, dziwną, bo ukazaną z perspektywy kogoś najbliższego, kochanego tak mocno, że czasami aż bolało. Bolało, gdyż wtedy był tylko… starszym bratem. Patrząc na te wszystkie fotografie, zrozumiała, że nie robił ich bez powodu, jedynie dla wprawy. Bo oprócz natury, fotografowanej w najciekawszych momentach, i prócz niej na zdjęciach nie było nikogo więcej. Tylko Ona. Oparła głowę na jego ramieniu i wspólnie przyglądali się minionym chwilom. Zojka już nie płakała, nie obawiała się niczego, co miało nadejść. Zojka właściwie nie mówiła Oldze, że zamierza się przenieść na Chmielną na stałe. Po prostu nie mogła być pewna, jak się sprawy ułożą. Ale często wpadała na plac Grzybowski i za każdym razem ubywało parę jej rzeczy. Poważniejszą rozmowę z Krzyśkiem odkładała na późniejszy czas, ponieważ uważała, nie bez racji, iż mężczyźni nie lubią być poddawani presji, nawet drobnej, gdy w zasadzie i tak wszystko jasne. Oboje wiedzieli, że będą ze sobą. Dlatego powściągała wrodzoną niecierpliwość, ile się tylko dało, czyli… przez tydzień. Wieczorem wmaszerowała do pokoju z tacą pełną ciastek. Zgasiła górne światło i włączyła stojącą w rogu lampę. – Rany! – ucieszył się Krzysiek, siedzący na kanapie. – Co za święto dzisiaj? – Zaraz musi być święto, żebym wiedziała, co lubią mali chłopcy? Postawiła ciastka na kanapie i usiadła obok niego. – No to mali chłopcy mają wielki dylemat… – westchnął, usiłując przybrać pełen rozterki wyraz twarzy. – Czego dotyczy ten dylemat, może pomogę? – Czy wolę cię całować, czy jeść ciastka. – Zmarszczył brwi i oparł brodę na dłoni niczym filozof roztrząsający jeden z fundamentalnych aspektów istoty bytu. – Więc może zejdę ci z oczu, wybór będzie łatwie… Nie dokończyła, gdyż Krzysiek błyskawicznie dał dowód, że takie dylematy dla niego nie istnieją. Do ciastek mogli się zabrać dopiero po ładnych paru minutach. – Wiesz… – Zojka ugryzła kawałek babeczki – jak jeszcze byłam tamtą sierotą i uciekałam z kolejnych domów, jadłam byle co albo nic i nocowałam w ciasnych komórkach, to wyobrażałam sobie, że nagle na dworze widać światła, słychać tętent kopyt. Później otwierają się drzwi, ktoś podaje mi rękę i wyprowadza na dwór. A potem… – głos zaczął się jej łamać – potem… Krzysiek przestał jeść. Odłożył resztę ciastka i położył rękę na dłoni Zojki. Na palcach zostały mu okruszki, które lepiły się do skóry obojga, ale teraz żadnemu to nie przeszkadzało. – Potem był ślub. Piękny, w jakimś ogromnym kościele. Miałam na sobie długą białą suknię i szłam do ołtarza przy dźwiękach organów. Suknia ciągnęła się po ziemi, zdawała się nie mieć końca, jakby uszyto ją z mgły i tęczy. Śniłam o tym całymi nocami, aż w końcu budził mnie głód albo zimno… I już wiedziałam, że to się nigdy nie zdarzy. Może komuś innemu tak, lecz nie mnie. Krzysiek przyciągnął ją i szepnął: – Zdarzy się, kochanie, tylko trochę inaczej. – Tak? – Nie weźmiemy ślubu kościelnego, to nie dla nas, prawda? Ale wszystko inne zrobimy, jak trzeba. Ślub cywilny, przyjęcie dla najbliższych i tych, którzy coś dla nas znaczą, a potem

miesiąc miodowy. – Tak bym chciała już czuć obrączkę na palcu. Wiem, może to głupie, ale dopiero wtedy chyba naprawdę przestanę się bać, że mi coś ciebie odbierze. – Więc może za miesiąc? Chyba wcześniej się nie da. Zojka przez chwilę nie mogła oddychać. Tak, to się działo naprawdę! I wcale nie musiała Krzyśka namawiać, niczego perswadować, on również chciał jak najprędzej! – Może i dałoby się wcześniej – zaśmiała się przez łzy. – Ale Olga, Adam, Krystyna i cała reszta nigdy by nam nie wybaczyli, gdybyśmy pewnego dnia zapukali do drzwi i pokazali obrączki na palcach oraz świadectwo ślubu. – W końcu by wybaczyli. Ale… – Ale? – Kto by nam robił zdjęcia?!

Rozdział XXVI JAK TO W RODZINIE

Minęły trzy lata od wykrycia nowotworu u Krystyny, dwa i pół roku temu miała operację. Potem jeszcze kolejnych kilka miesięcy leczenia herceptyną. Teraz badania kontrolne od prawie roku nie wykazywały w organizmie pacjentki komórek nowotworowych, a badania krwi były w normie i Krystyna czuła się dobrze. Czasami, gdy zamykała oczy, widziała salę numer sto jeden, w której leżała przed operacją i potem. Uchylają się drzwi i niespodziewanie wchodzi Stefan. – Nie mogłem wytrzymać w domu – mówi cały rozjaśniony uśmiechem na widok rozradowanej Krystyny. – Przyniosłem ci kolacyjkę. – Wyjmuje z plecaka jakiś pakuneczek. Krystyna nigdy w życiu nie widziała tak starannie i dokładnie opakowanych kanapek. Owinięte srebrną folią spożywczą, potem włożone do plastikowej torebki i jeszcze, na koniec, opakowane w śniadaniowy pergamin. A wszystko razem dodatkowo okręcone zieloną, cienką gumką. – Ta gumka rozłożyła mnie na łopatki. Wzruszyła prawie do łez – opowiadała ową historię wszystkim znajomym. I oczywiście całej rodzinie, do której zaliczali się również gospodarze i najwytrwalsi goście Szczepankowa. – W sumie ten pobyt w szpitalu nie był taki straszny. Operacja przeszła szybko, pooperacyjnych powikłań nie było, bóli też nie. Rehabilitacja dała spodziewane efekty. Najgorsza była jedna noc, podczas której nowa pacjentka w naszej sali dała artystyczny popis chrapania. O matko, a mówi się, że to mężczyźni chrapią. Ta pani wygrałaby każdy konkurs, gdyby je robiono. Ale było, minęło i teraz oby nic się nie zmieniło – kończyła szpitalne wspomnienia Krystyna. – Babciu, ale już dobrze się czujesz? Obecna na rodzinnej kolacji Zojka, słysząc te wspomnienia, zawsze przypominała sobie dzień, w którym Krystyna pierwszy raz opowiedziała o swojej chorobie. Dreszcze, jakie ją wtedy opanowały, pojawiały się jeszcze do dziś, szczególnie gdy babcia miała jakieś cienie pod oczami albo trochę więcej niż zazwyczaj zmarszczek na czole. – Dobrze, Zojeczko. Właśnie dzisiaj odebrałam kolejne wyniki badań kontrolnych. I nadal jest tam wpis mówiący o tym, że poziom markerów w normie. Komórek nowotworowych brak. Ale dość o moim zdrowiu. – Krystyna podziękowała spojrzeniem za kawę, którą bez pytania postawiła przed nią wnuczka. – Powiedzcie mi, gdzie Krzysztof i jakie ma dalsze plany. – Krzysiek jest w tej swojej szkole – odpowiedziała Zojka. – Prawie wcale stamtąd nie wychodzi. A jak nie siedzi w szkole, to tkwi na Chmielnej, w ciemni. Prawie w ogóle go nie widuję – pożaliła się dziewczyna. I nagle się rozpłakała. – O Jezu, co ci jest, malutka? – Olga zerwała się z krzesła, stanęła za krzesłem Zojki i mocno ją objęła. Krystyna nic nie mówiła, tylko usiadła na kanapie i gestem, znanym dziewczynie od dziesięciu lat, poklepała miejsce obok siebie. Zojka podeszła do kanapy i wtuliła się w babcię, jak to robiła zawsze, gdy tylko miała jakiś kłopot czy zmartwienie. Olga usiadła z drugiej strony córki.

– Mów, tylko wszystko – poprosiła. – „Gdy ci się kiedyś przyśni na przykład gałązka wiś­ni…” – zadeklamowała Zojka. Wyrecytowała jeszcze kawałek wiersza i wyjaśniła: – To moja korespondencja z Krzysiem z tamtych dni, kiedy był w Nowym Jorku i na Honsiu. Ale opowiem wam od początku. – I zaczęła od momentu, w którym weszła do mieszkania Krystyny, a tam była Izka. – Potem oczywiście się pogodziliśmy. Zrozumiałam, że byłam po prostu głupio, szaleńczo wprost zazdrosna, a facet – prawda, mamo? babciu? – w ogóle inaczej pojmuje pewne rzeczy niż my, kobiety. Krystyna spojrzała ponad głową wnuczki-kobiety na swoją synową i obydwie naraz mrugnęły do siebie. – I postanowiliśmy, że nie będziemy czekać do końca studiów. Chcemy się pobrać już teraz, jak najszybciej. – Kontynuowała swoją przemowę, konsekwentnie zaczynając zdania od „I”. – I chcieliśmy zrobić to w kościele w Biskupcu. W kościele za rynkiem. Dwie trochę starsze kobiety z rodziny Biernackich ponownie spojrzały na siebie. Tym razem nie mrugały, obydwie miały brwi podniesione aż pod włosy. – W kościele? – Krystyna nie wytrzymała. Przerwała tyradę Zojki, bo oświadczenie o tym ślubie w kościele bardzo ją zdziwiło. Żaden członek rodziny nie chodził do kościoła, owszem, obchodzili święta, ale wyłącznie z powodów tradycyjnych. Religia nigdy nie była w ich domu obecna. Po prostu nikt nie czuł takiej potrzeby. – Wiem, pewnie myślicie, że to straszna hipokryzja – odparła Zojka. – Długo biłam się z myślami. Bo kościoła jako takiego nie potrzebuję, nikt mnie tego nie nauczył. I może właśnie dlatego, kiedy jako mała dziewczynka, jeszcze w domu dziecka, wyobrażałam sobie dorosłe życie, marzyłam głównie o rodzinie, takiej klasycznej. O mężu, dwójce dzieci, domu z ogródkiem, z psem i kotem. Wyobrażałam sobie też ślub, ja w długiej, białej sukni, koniecznie z trenem i welonem. Na którym mam wianek z cynii. Idę w tej sukni po czerwonym dywanie, powoli, drobnymi kroczkami, do celu. A celem jest ołtarz, przed którym stoi ON, mój wyśniony i wymarzony mężczyzna, za chwilę mąż. – Zamilkła, pozwalając, aby obraz pięknej, młodej dziewczyny w białej sukni utrwalił się pod powiekami babci i mamy. – Widzicie to? Falujący tren, welon, cynie… Olga i Krystyna widziały to wszystko, chociaż obydwie patrzyły przez łzy. Zrozumiały, że Zojka chce spełnić swoje największe dziecięce marzenie. Ślub w białej sukni. Z muzyką organową, zapachem świec, słowami: „Ja, Krzysztof, biorę sobie ciebie, Zoju, za żonę… i przysięgam, że cię nie opuszczę aż do śmierci…”. A potem opadające płatki kwiatów i ziarenka ryżu, i biała limuzyna, dalej już te wyobrażenia każda z nich miała inne. Krystyna widziała wielkie przyjęcie w Szczepankowie (najpierw myślała o Rukławkach, ale tam jednak było mniej miejsca niż u Haliny, która zresztą nigdy w życiu nie zgodziłaby się na wesele gdzie indziej). Olga „urządzała przyjęcie” w Sali Kongresowej PKiN, bo było to jedyne miejsce godne takiej uroczystości. A Zojka? Zojka najchętniej widziałaby swoich najbliższych w chatce wujka Wiechcia. Nie lubiła zgromadzeń, peszyły ją i stresowały, a już własne wesele było nie do ogarnięcia umysłem. Jej ślubne marzenia kończyły się na marszu weselnym Feliksa Mendelssohna, rozbrzmiewającym przy wyjściu z kościoła. – Tylko… – Krystyna zawahała się przez chwilę – wiesz, termin. Czy w ogóle masz pojęcie o kościelnych terminach? I na jakieś zapowiedzi trzeba dawać, i chyba chodzić na nauki przedślubne. To trwa i trwa, nie wyrobicie się do jesieni. – Ciocia Halina wszystko nam załatwi – odpowiedziała bez chwili wahania przyszła panna młoda. – Albo wujek Waśka – dodała po sekundzie.

– No, wiem, Waśka może wszystko. Ale w tej sprawie tak mocno bym na niego nie liczyła – uśmiechnęła się Krystyna. I tu myliła się bardzo. Bo Waśka zapamiętale grał w pokera z jednym z księży z wybranego przez Zojkę kościoła. I w oczko. Nie na pieniądze, tylko na miętowe cukierki, przysmak obu panów. Nie robili tego często, cóż, obydwaj nie narzekali na nadmiar czasu, ale jak już się spotkali na kartach, potrafili przesiedzieć całą noc. Więc Zojka mogła być spokojna, Waśka, jak zwykle, nie zawiedzie. – Mamo, babciu, ale co w ogóle myślicie? Nie uważacie, że jednak powinniśmy najpierw skończyć studia? – I tak wiemy, że całe życie spędzicie razem. A jeśli nawet wcześniej niż po studiach przytrafi się wam dzieciaczek, przecież macie nas do pomocy. Na pewno ze wszystkim sobie razem poradzimy. – Olga wstała i podeszła do barku. – Zaraz Adam przyjdzie z pracy. Jego spotkanie miało się skończyć tak mniej więcej o tej porze. Nie będziemy jednak na niego czekać, mam ochotę uczcić tę wiadomość kieliszkiem naszego ulubionego białego wina. Co wy na to? – Wyjęłaś mi to z ust. Te słowa o pomocy i kieliszku wina. A ojcu opowiesz wszystko teraz, sama czy przyjdziesz na przykład jutro z Krzysiem? – Krystyna podnios­ła się i zaczęła zbierać ze stołu talerzyki po kolacji. To, że pozwoliła, by tak długo stały, oznaczało, iż naprawdę w wyjątkowy sposób przeżywała całą tę rodzinno-kolacyjną rozmowę. Normalnie natychmiast sprzątała ze stołu wszystkie naczynia. – Nie mamy, niestety, żadnych słodkości do wina – zmartwiła się Olga. – A kto tak powiedział? – Jej teściowa podniosła się z krzesła i przyniosła z przedpokoju podłużny pakunek, przezornie opakowany w plastikową torbę, by uchronić zawartość przed pyszczkiem Tejki. Dla tego tasmańskiego diabełka pożywienie nie dzieliło się na to dla ludzi i inne, dla psów. Pokarmem dla psów mogło być wszystko. Do przyniesionego przez Krystynę makowca jednak suczka nie zdołała się dobrać. Ale nie ma co jej żałować, i tak przez całą kolację warowała pod stołem, trącając nosem, po sprawiedliwości, każdą z pań równomiernie. I otrzymywała po cichu swoje porcje od każdej. – No dobrze. – Zojka wzięła z rąk babci ciasto, podeszła do kuchennego blatu i sprawnie pokroiła makowiec w plasterki. Położyła kilka kawałów na talerzyku, przeniosła je na stół, a następnie wróciła do części kuchennej i okryła resztę folią. – Wy czekajcie, jak sobie chcecie, ale ja na tatę nie czekam, makowiec babci nie może przede mną stać bezkarnie. „Zjada mi się” natychmiast – ogłosiła mała, łakoma dziewczynka, nic to, że za chwilę dorosła szczęś­liwa mężatka. – No dobrze – po chwili powróciła do przemowy rozpoczętej przed krojeniem ciasta. – Widzę, że ślub kościelny przełknęłyście, i dziękuję wam za to. Jak to pięknie, że zrozumiałyście marzenia zaszczutego, nieszczęśliwego dzieciaka, jakim byłam te kilkanaście lat temu. I jakim, dzięki wam, być przestałam. – Wstała i obdarowała całusami obydwie najbliższe sobie kobiety. – Ale ślubu kościelnego nie będzie. Rozmawialiśmy o tym z Krzysiem i postanowiliśmy… – Opowieść o ślubnym postanowieniu zawisła na chwilę w powiet­rzu, bo w tym momencie spod stołu wyprysnęła Tejka i do mieszkania wszedł Adam. – Co postanowiliście z Krzysiem? – zapytał, usłyszawszy ostatnie słowa córki. – Głodny jesteś? – padło jednocześnie z ust kochającej małżonki. – Nie, dziękuję, spotkanie zakończyło się obiadem. Ale nie odmówię kawałka, a nawet dwóch, makowca. To twoje dzieło, mamo, prawda? A ty opowiadaj, co tam u was – zwrócił się do Zojki. – Szykuje nam się ślub w rodzinie. – Olga spojrzała z uśmiechem na córkę. – Och, mamo, mieliśmy razem z Krzysiem przyjść tu z tą wiadomością. Ja wam tylko

opowiedziałam o swoich dziecięcych marzeniach. Zojka wstała, bo wyłączył się ekspres, przyniosła dwie filiżanki z kawą i spojrzała pytająco na ojca. – Tak, ja też proszę o kawę. Wiesz jaką. A na oficjalne wiadomości o ślubie poczekam do jutrzejszego obiadu. Dłużej nie wytrzymam. – Czyli jutro obiad na placu Grzybowskim. – Zojka zrobiła ucieszoną minę. – Czy może być schabowy z kapustą? Babciu? – Mnie już tu nie będzie. Stefan spodziewał się nawet, że wrócę dzisiaj. Ja zresztą też już do niego tęsknię. – I ja umiem zrobić ten przysmak Haliny. – Olga przestała opowiadać Adamowi o dziecięcym wyobrażeniu ich córki o tym, jak powinien wyglądać ślub, biała suknia, Mendelssohn i tak dalej, i zwróciła się do Zojki z udawanym oburzeniem w głosie: – Nie myśl, że tylko wasza babcia potrafi gotować. No, tak Zojka nie myślała, uważała tylko, że nikt nie gotuje lepiej niż ich babcia. Ale przecież tego nie powie… – Na placu Grzybowskim. Zaraz wracam, właśnie zjedliśmy kolację. Na jutro nic nie planuj, bo jesteśmy zaproszeni na obiad, będzie szczepankowski przysmak. – Spojrzała na wyświetlacz komórki, sprawdziła godzinę i odłożyła telefon na szafkę stojącą obok stołu. – Krzyś pozdrawia całą rodzinkę i cieszy się z zaproszenia. A skoro mama już opowiedziała tacie o moim marzeniu o ślubie kościelnym, dodam tylko, że i Krzysiowi jest ono znane. Przez chwilę nawet zastanawialiśmy się nad tym pomysłem, doszliśmy jednak do wnios­ku, że byłoby to nieuczciwe. Nic nas nie wiąże z religią, cała nasza rodzina nie chodzi do kościoła, a ja pewnie nawet nie zostałam ochrzczona. Wiem, że wszystkie te przeszkody dałoby się obejść, ale aż tak mi na tym nie zależy. W ogóle moglibyśmy do końca życia być razem bez żadnej rejestracji, gdyby nie to, że papierek o urzędowym zalegalizowaniu naszego związku w niektórych sytuacjach jest po prostu niezbędny. Babciu – spojrzała na Krystynę – czy mogłabyś się dowiedzieć w Urzędzie Stanu Cywilnego w Biskupcu o terminy? I zapytaj, czy można zapisać się elektronicznie, czy koniecznie musimy przyjechać. – Według mnie koniecznie powinniście przyjechać – zażartowała Krystyna.

Rozdział XXVII ACH, CO TO BYŁ ZA ŚLUB…

Adrian ze zdumieniem wyjął ze skrzynki pocztowej dużą sztywną kopertę zaadresowaną do Adriana i Julii Kruilów. Zdziwił się, bo po pierwsze: kto teraz przysyła listy?; po drugie: Kruilów? – przecież oni jeszcze nie wzięli ślubu. Choć właściwie, zastanowił się, mogliby już przecież to zrobić. Może trzeba o tym pomyśleć? I, tak dumając o ślubie, wyjął z koperty ozdobny kartonik z zaproszeniem na ślub właśnie. Ślub Zojki i Krzysia. Ach, jak się ucieszył. – Jak się czujesz, kochana Krysiu? – zapytał, połączywszy się z macochą. – Przepraszam, że ostatnio tak rzadko się odzywam, ale finalizowałem swoje sprawy i na nic nie miałem czasu. Ale już wszystko pozapinane na ostatni guzik, oficjalnie od pierwszego października rozpoczynam pracę jako trener jednej z najlepszych, a pod moim kierownictwem, mam nadzieję, najlepszej, drużyny angielskiej. Teraz mam trochę czasu i chciałbym wpaść do Polski. Będziecie mogli nas przyjąć? – Specjalnie nic nie powiedział o otrzymanym od młodych zaproszeniu na ślub, bo chciał usłyszeć tę wiadomość od Krystyny. – Możecie przyjeżdżać, kiedy chcecie, bylebyście jechali przez Pasym i kupili mi tam sielawy. – Krystyna się zaśmiała, żeby Adrian sądził, że ona żartuje, lecz mówiła całkiem serio. Za sielawy oddałaby każde inne danie. Ale pasierb znał jej upodobania kulinarne i wiedział, że wcale nie żartowała. – Krysiu, przecież wiem. – A na ślub, mam nadzieję, przyjedziecie? – odezwali się jednocześnie. – Właśnie stoję przy skrzynce pocztowej, przed chwilą wyjąłem kopertę z zaproszeniem. Oczywiście przyjedziemy. Będziemy u was dzień wcześniej, jeśli można. Rzecz jasna, jadąc przez Pasym. Krysiu, mam tylko małe zmartwienie, nie umiem wymyślić prezentu ślubnego, a przecież musi być wyjątkowy. – Sama mam z tym problem, choć oni twierdzą, że ode mnie życzą sobie tylko fotografii. Jasne, że zrobię im zdjęcia, ale tego nie można traktować jako prezent. To dla mnie wielka przyjemność – powiedziała Krystyna. – A w ogóle tak bardzo się cieszę z tego ślubu. Chociaż byłam przekonana, że prędzej czy później do niego dojdzie. Oni po prostu zostali dla siebie stworzeni. – Do zobaczenia więc, Krysiu, niedługo. Zadzwonię z Pasymia, bo może będziesz jeszcze coś chciała poza sielawami. – O tak – przypomniała sobie Krystyna. – Dwa bochenki chleba z tamtejszej piekarni. Każdy ci ją wskaże, z rynku to dwa kroki. Adrian obiecał przywieźć chleb i rozłączył rozmowę. A gdy wchodził do domu, wiedział już, co kupi nowożeńcom w prezencie ślubnym. Najnowszy model hatchbacka BMW. Nie za duży na warunki miejskie, parametry ma bardzo dobre, sylwetka powinna im się spodobać. Kolor? Pomyślał, że spokojny, neutralny granat będzie w sam raz. Albo może biały? Zastanowi się jeszcze. Wiedział, że młodzi mieszkają, przynajmniej na razie, u Krystyny, a ona ma pod blokiem garaż, auto nie będzie więc kusiło wandali, przynajmniej w nocy. *

Waśka wyjął ze skrzynki pocztowej ozdobną kopertę. Nawet nie musiał jej otwierać, żeby sprawdzić, co jest w środku. Od samego początku znał plany swoich młodych przyjaciół z Warszawy. Bardzo się cieszył i był wzruszony ich prośbą, aby został świadkiem tego donios­łego wydarzenia. Drugim świadkiem miała być Halina. Waśka uznał, że najwyższy czas kupić garnitur. Wiedział wprawdzie, że jego nieśmiertelna skórzana kurtka nie przeszkadzałaby ani Zojce, ani Krzysiowi, chciał jednak uhonorować to wydarzenie najlepiej, jak umiał. – Halinko, pojedziesz ze mną do Olsztyna? – poprosił, a Halina, gdy usłyszała powód, dla którego ma odbyć tę podróż, osłupiała. – Garnitur!!! Nie wiem, czy w całym Olsztynie dostanie się coś odpowiedniego dla ciebie. – Waśka miał wspaniałą sylwetkę, toteż najlepiej byłoby uszyć garnitur na miarę. Ale nie w Olsztynie, tylko w Paryżu. Na realizację tego pomysłu nie było jednak czasu. Pojechali więc do Olsztyna. Tam, w Galerii Warmińskiej, w sklepie jednej z najlepszych światowych marek, Waśka przeistoczył się w dżentelmena najwyższej klasy. Jakim zresztą był zawsze, teraz jednak stał się świetnie ubranym dżentelmenem. Z klasą i wykwintną elegancją. Jego szerokie ramiona w marynarce wydawały się jeszcze szersze, a długie nogi w doskonale leżących spodniach z miękkiej wełenki i czarnych wypolerowanych butach z najlepszej jakościowo skóry były jeszcze dłuższe. I tylko włosy wiły mu się, jak zwykle, niesfornie na karku. – Waśka! – Halina trochę zaniemówiła, gdy przyjaciel wyszedł z przebieralni, żeby się pokazać. – Wyglądasz… wyglądasz, no, wyglądasz, jakby to miał być twój ślub. Jej zachwyt podzielały, zdaje się, dwie młode sprzedawczynie. Widać to było w ich spojrzeniach. Wyraźnie było widać. Waśka czuł się tym wszystkim skrępowany i zażenowany. Uciekł więc jak najszybciej z powrotem do przebieralni i wychynął stamtąd już jako zwykły Wasilij, w skórzanej kurtce. W której zresztą też wyglądał wspaniale. * Stefan wziął do ręki ozdobny kartonik, stojący na obramowaniu kominka. „Zoja Biernacka i Krzysztof Biernacki… zapraszają… na…”. Och, przecież to już w tę sobotę, pomyślał przerażony, bo przypomniał sobie poranną rozmowę z ordynatorem. – Dobrze, rozumiem, będę. – Obiecał wziąć sobotni dyżur za lekarza, któremu w tym dniu urodzić ma się dziecko. I co on ma teraz zrobić??? – Stary, życie mi ratujesz. – Ściskał rękę Michalaka, kolegi, którego ubłagał o zamianę dyżurów. Michalak w sobotę, on, Stefan, w niedzielę. Nic to, że nie będzie spał w sobotnią noc. Jego praca nie ucierpi, jedna zarwana noc to wszak normalka w tym zawodzie. Najważniejsze, że będzie na ślubie i weselu. A może nawet uda mu się ze dwie godzinki podrzemać, przecież Halina na pewno będzie miała jakiś wolny pokój. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że w sobotę masz dyżur? – Krystyna weszła do salonu i ujrzała, jak Stefan z dziwną miną ogląda trzymane w ręku zaproszenie na ślub dzieciaków. – Po prostu masz w głowie jakiś radar. – Nawet przez chwilę nie chciał udawać, że jest inaczej niż w rzeczywistości. Opowiedział żonie całą historię, właściwie zadowolony z siebie, że udało mu się wybrnąć z tej okropnej sytuacji. – Ale przecież… – zaczęła Krystyna i już nie musiała mówić dalej. Wiedziała, że nic się nie stanie, chociaż mogło się stać wiele. Stefan był z żelaza i jedna nieprzespana noc to dla niego fraszka. Alkoholu przecież i tak nie pił, więc nie groził mu nawet kac. Po prostu mniej się natańczy i tyle. Opcja, że mogłoby go zabraknąć w tym dniu, w ogóle nie wchodziła w grę. *

Emilia stała przed Waśką z pytającą miną. – Po ślubie pojedziemy ze wszystkimi do Szczepankowa i około ósmej wrócimy do domu, dobrze? Oczywiście nie będę nic piła, natomiast jeść… No, coś tam zjem. I przypilnuję, żeby Sonia nie pochłonęła za dużo weselnego tortu. Wezmę domowe auto, żeby nie sprawiać nikomu kłopotu. – Ależ oczywiście, doskonale. Przecież Sonia by mi nie wybaczyła, gdyby nie obejrzała ślubu swoich, umownie mówiąc, kuzynów. – A właściwie jakie są relacje rodzinne między Sonią a młodymi? – W chwili gdy wybrzmiało to pytanie, Emilia uszczypnęła się ze złością w udo. Czyż nie obiecała sobie, że nie będzie wtykała nosa w prywatne sprawy Buranów? Co ją opętało? Przecież tak naprawdę w ogóle jej nie obchodziło, czy Sonia jest czyjąś wnuczką, kuzynką, przybraną siostrą, czy osobą obcą, zaprzyjaźnioną li tylko. A właściwie tatuś jest zaprzyjaźniony. – Och, pardonne-moi! – wykrzyknęła. – W ogóle nie chciałam o to zapytać. – Ależ może pani pytać – odparł zdziwiony Waśka. – To żadna tajemnica. Jesteśmy po prostu tak mocno złączeni przyjacielskimi więzami, że traktujemy się jak rodzina. Najbliższa. Ja właściwie nie mam nikogo bliższego. Poza parą pewnych pisarzy, Matyldą Ulęcką i Januszem Skalickim11, założycielami znanej pani Fundacji Czerwony Śnieg. To żadna tajemnica – powtórzył jeszcze raz i ucieszył się, że spotka na ślubie swoich przyjaciół. Matylda i Janusz oczywiście zostali także zaproszeni. – Natomiast chciałam zapytać, czy mogę pożyczyć to zdjęcie, które stoi na kominku. Jest tam Zojka ze swoim diabłem tasmańskim. Chciałabym skorzystać z fotografii i naszkicować młodym ich psiaka w prezencie. Na pewno takiego prezentu nie dostaną od nikogo. – Świetny pomysł, na pewno się ucieszą. Oczywiście zdjęcie jest do pani dyspozycji. – I jeszcze jedno pytanie. – Emilia zawahała się chwilę. Może nie powinna, może to zostanie odebrane jako krytyka? Zarzut, że ojciec za mało dba o córkę? Ale co tam, ten Rosjanin jest na tyle niekonwencjonalny, że z pewnością taka głupia myśl nie przyjdzie mu do głowy. – Czy mogę kupić Soni jakiś strój na tę uroczystość? – O takie rzeczy nawet proszę nie pytać, pani Emilio. Ma pani całkowicie wolną rękę. * Pani mecenas Śmiertka otworzyła kopertę i wpatrywała się zdziwiona w kartkę, która była w środku. Zaproszenie na ślub – i wesele (podkreślone) młodych Biernackich. Ale… jak to? To oni nie są rodzeństwem? Zaraz, zaraz, chyba ta dziewczyna została przysposobiona. Tak, racja, już sobie przypomina. Zojkę też pamiętała doskonale. Przed oczami stanęła jej scena, gdy opowiadali, wraz z Waśką, o okolicznościach uwolnienia Stefana. Widziała Zojkę, która przekomarzała się z siedzącym na parapecie Rosjaninem, widziała, jak na siebie patrzyli. Od razu było jasne, że są sobie bardzo bliscy. Tak, już prawie zapomniała o tej sprawie, mimo iż była bardzo ważna w jej zawodowej karierze. I Waśka stał się dla niej bardzo ważny. Niestety, ona dla niego nie… No cóż, trudno, teraz będzie miała okazję znaleźć się znowu blisko niego. Nie rezygnowała tak łatwo, miała czas. Ale czy on miał? Tego nie wiedziała, choć powiedział jej kiedyś coś, z czego mogła zrozumieć, że czas, a właściwie różnica czasu ma dla niego znaczenie. Chyba że to tylko taki wybieg taktyczny. Dobrze, świetnie, będzie okazja, by podrążyć temat. Spojrzała na trzymany w ręku kartonik. Kiedy to? Za dwa tygodnie, doskonale. Zdąży coś zrobić z włosami i w ogóle ze swoim wyglądem. Postanowiła rzucić tego Rosjanina na kolana. Za tydzień musi być w Warszawie, pójdzie do jakiegoś centrum handlowego i kupi sobie taką kreację, że każdy facet na świecie po prostu padnie. Nie wiedziała tylko, że dla Waśki ciuchy

w ogóle nie istnieją. Nic go nie obchodzą żadne kreacje świata. Ale Klaudia miała plan. * Matylda weszła do pokoju, machając trzymaną w ręku kopertą. – Co tam masz? – zaciekawił się Janusz. – Jedziemy na ślub i wesele. Do Szczepankowa. – Kto się żeni? – Krzyś Biernacki – uśmiechnęła się. – Z Zojką – dodała, żeby nie było już następnego pytania. – Dawno tam nie zaglądaliśmy, nie wiemy, co się dzieje – powiedział Janusz, ale Matylda już nie słyszała. Rozmawiała z Haliną. – Przyjedziemy, oczywiście. Nie dawaj nikomu naszego domku. Będziemy kilka dni wcześniej. Przywieźć coś? A grzyby są? Cudownie! Rozłączyła się i otworzyła drzwi szafy. – Opowiedz, czego się… – zaczął Janusz, ale zauważył jej błędny wzrok i nie skończył pytania. Wiedział, co teraz będzie. Ona nie ma się w co ubrać i muszą iść do galerii. Nie „ona musi”, tylko „oni muszą”. Ale może to i dobrze, bo tak naprawdę to i on nie miał się w co ubrać. – Hej! – Zamachał ręką przed jej oczami. – Powiedz tylko, kiedy ten ślub. Gdy usłyszał datę, sprawdził w kalendarzu, czy niczego nie mają w planie na ten dzień. Szczęśliwie mieli wolny weekend, a właściwie nawet cały tydzień, od soboty poprzedzającej radosne wydarzenie. Zakomunikował to Matyldzie i zaczął wkładać buty. Ona już stała w przedpokoju, ubrana w swoją ulubioną kurtkę. Wiedziała, bo przecież najczęściej porozumiewali się bez słów, że on doskonale zdaje sobie sprawę, co teraz się wydarzy. Mają ekstrawyjście, wyjazd nawet, trzeba więc uzupełnić garderobę. Koniec kropka. * Jaka ładna para, pomyślał burmistrz Biskupca, a zarazem kierownik Urzędu Stanu Cywilnego. Wiedział, że narzeczeni są z Warszawy, i poczuł dumę, choć bowiem mieli taki wybór, z jakiegoś powodu zdecydowali się na jego miasto. On, gdyby mógł, wybrałby Pałac Ślubów na Starym Mieście w stolicy. Ale tam pewnie długo się czeka, a młodym czasami… bardzo się spieszy. Zerknął dyskretnie na brzuszek dziewczyny. Nie, nie wyglądało na to, żeby musieli się spieszyć. Czemu więc tu? Ach, kto tam trafi za młodymi, westchnął filozoficznie i ruchem ręki zaprosił wszystkich do sali. Stanęli przed nim – pan młody w ciemnogranatowym garniturze, nieskazitelnie uprasowanej białej koszuli, z krawatem w granatowo-czerwono-błękitne ukośne paseczki. Smukły młodzieniec o szerokich ramionach i blond włosach, które – co było widać – nie podlegały woli grzebienia. Na oparciu krzesła, co było niezwykłe, ale przecież niezabronione, wisiał duży, chyba dość stary, aparat fotograficzny, którym aż do momentu rozpoczęcia uroczystości przyszły małżonek robił zdjęcia – przyszłej małżonce, kierownikowi USC, za jego zgodą, i zgromadzonym w sali gościom. Tych ostatnich zebrało się sporo, zajęte były prawie wszystkie krzesła. Burmistrz usłyszał uwagę skierowaną przez pannę młodą do przyszłego małżonka: „Patrz, ilu ludzi, przeszło połowy w ogóle nie znam”. Zastanowił się nad tymi słowami – celebryci jacyś czy kto? Kto i dlaczego przychodzi na ślub osób, których nie zna? Nie, Krzyś i Zojka nie byli celebrytami, a jednak mieszkańcy Biskupca znali ich choćby ze słyszenia. A jeśli nie ich, to albo Halinę, albo Waśkę, albo Doktora ze Szczepankowa, albo słyszeli o ośrodku w Szczepankowie, albo czytali książki popularnej pary pisarzy, jakimi byli

Janusz i Matylda, albo też słyszeli o bardzo głośnej sprawie prowadzonej przez prokuratora Auksencjusza Zarzecznego, w której spektakularną rolę odegrała mecenas Śmiertka, albo… po prostu lubili chodzić na śluby. Nie było tajemnicą, kto pojawi się na tej uroczystości, a nawet jeśli byłoby, wiadomo przecież, że jeśli ktoś chce, wszystkiego się dowie. A więc obecność tylu znakomitości sprowadziła taki tłum ludzi, jakiego pan burmistrz dawno nie widział. Panna młoda też była zgrabna i smukła, a wrażenie to jeszcze potęgował cienki jasnopopielaty kostium, zgrabnie wcięty w pasie i doskonale dopasowany do figury. W wycięciu żakietu połyskiwało małe srebrne serduszko, oprócz którego nie miała żadnej biżuterii, co działało zdecydowanie na korzyść jej ogólnego wizerunku. Jasne włosy, krótko ostrzyżone, też chyba nie bardzo poddawały się grzebieniowi i stercząc na wszystkie strony, nadawały dziewczynie nieco łobuzerski wygląd. Łagodził to jednak wyraz dużych oczu, rzadko spotykanego zielononiebieskiego koloru. Patrzyły z niezwykłą ufnością, a w chwilach, gdy spoczywały na panu młodym, promieniowały ogromną miłością, widoczną nawet dla najgorliwszych cyników. Pan młody odpowiadał jej zresztą wzrokiem mówiącym to samo. W pewnym momencie wyciągnął rękę i poprawił ułożenie jednej z miniaturowych cynii w ślubnym bukiecie trzymanym przez jego dziewczynę, a gest ten był tak pełen miłości i czułości, a może spowodowało to spojrzenie młodego człowieka, że przez całą salę przebiegły westchnienia, niektórzy zaś z gości dyskretnie pociągnęli nosami. Krzysztof nawet tego nie zauważył. Zajęty był powtarzaniem w myślach słów przysięgi małżeńskiej, których nauczył się na pamięć przed ślubem, szukając w internecie wszelkich informacji na ten temat. Powtarzał teraz sobie jej tekst: „Świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny, uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński z Zoją i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”, nie wiedząc nawet, że szepcze bezgłośnie te słowa. Pośród informacji, jakie były w internecie, znalazł i taką, że ktoś zaczął się jąkać i stękać i nie mógł powtórzyć tej formułki, mimo że stojący przed nim urzędnik podpowiadał mu słowo po słowie. Krzysztof bał się panicznie, że i jemu może przydarzyć się coś takiego. Publiczne wystąpienia nie były jego mocną stroną. Po obu stronach młodej pary siedzieli świadkowie. Po stronie Zojki Waśka, wytworny jak nigdy. Ciemnoszary garnitur, koszula tak błękitna, że prawie biała, granatowy krawat w dyskretne białe punkciki. Ogorzała cera, wyprostowana muskularna sylwetka, trochę za długie, szpakowate włosy i zielone, kocie oczy stanowiły kombinację, której nie mogła oprzeć się chyba żadna kobieta. Przynajmniej tak uważała siedząca w drugim rzędzie gości pewna pani mecenas. Po stronie Krzysztofa zaś Halina, ubrana w elegancką szmaragdową garsonkę z białą koszulową bluzką. Ładnie wymodelowane ciemne włosy z jaśniejszymi pasemkami, dyskretny makijaż, a przede wszystkim olśniewający uśmiech, nieschodzący z jej ust przez całą ceremonię – wszystko to sprawiało, że wyglądała nader korzystnie. Cała czwórka robiła duże wrażenie, nie tylko na panu burmistrzu. Który właśnie wygłaszał swoją przemowę. Był człowiekiem starej daty, wypowiedział więc na koniec formułkę, z której już zrezygnowano na ślubach cywilnych. „Jeśli ktoś zna powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte, niech powie to teraz” – oświadczył i właśnie zamierzał ogłosić, iż siedząca przed nim para została małżeństwem, gdy raptem w sali doszło do pewnego zamieszania, spowodowanego przesunięciem jednego z dość gęsto ustawionych krzeseł. Zgrzytliwy dźwięk zagłuszył słowa wypowiedziane przez kobietę, która nagle wstała ze swojego miejsca. Widząc pytające spojrzenie urzędnika, niezadowolonego, iż przerwała mu wystąpienie, powtórzyła zdecydowanym tonem: – Ja znam powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte. – I zamilkła. Urzędnika, który pierwszy raz w życiu spotkał się z taką sytuacją, mimo że swoją funkcję

sprawował już dziewiąty rok, zamurowało. Wpatrzył się w stojącą w piątym rzędzie krzeseł kobietę. – Ale… chwileczkę… Kim pani jest? – wyjąkał wreszcie. – Jej matką. 11 Patrz Tylko milion i wcześniejsze tomy Cyklu Szczepankowskiego Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego.

POSŁOWIE

Jej matką? Skąd? Dlaczego? Jak to? Cóż, sami chcielibyśmy wiedzieć. Musimy więc do tych informacji jakoś dotrzeć. Jeśli nam się to uda, opowiemy wszystko w czwartej części. A na razie chcemy zdradzić, że wątek choroby nowotworowej Krystyny, babci Krzysia i Zojki, oparty jest na prawdziwej historii. Bohaterka naszej książki wygrała swoją walkę z rakiem. Jej pierwowzór jeszcze walczy. Ale mocno wierzymy, że także wygra. Trzymajmy wszyscy za nią kciuki. Życzymy miłej lektury, autorzy: Maria Ulatowska i Jacek Skowroński

Spis treści WSTĘP Rozdział I. KRZYSZTOF Rozdział II. ZOJKA Rozdział III. IZA Rozdział IV. JASIEK Rozdział V. KRYSTYNA Rozdział VI. ADRIAN Rozdział VII. HELENA Rozdział VIII. KRYSTYNA I STEFAN Rozdział IX. PANI MECENAS Rozdział X. PO KRUCHYM LODZIE ŁATWIEJ STĄPAĆ WE DWÓJKĘ Rozdział XI. ZOJKA i JASIEK Rozdział XII. EMILIA Rozdział XIII. PAN DOKTOR JAN KORCZAK Rozdział XIV. WAKACJE IZY i KRZYŚKA Rozdział XV. GARBUSEM PRZEZ KRAJ Rozdział XVI. KRYSTYNA Rozdział XVII. W DRODZE DO… Rozdział XVIII. RADA OD PRZYJACIELA Rozdział XIX. WARSZAWA, RUKŁAWKI, SZCZEPANKOWO Rozdział XX. KRZYSZTOF, IZA Rozdział XXI. O ZOJCE i KRZYSZTOFIE Rozdział XXII. DNI I MIESIĄCE PŁYNĄCE JAK SPOKOJNA RZEKA Rozdział XXIII. MECENAS ŚMIERTKA Rozdział XXIV. „GDY CI SIĘ KIEDYŚ PRZYŚNI NA PRZYKŁAD GAŁĄZKA WIŚNI…” Rozdział XXV. BO KTO BY IM ROBIŁ ZDJĘCIA… Rozdział XXVI. JAK TO W RODZINIE Rozdział XXVII. ACH, CO TO BYŁ ZA ŚLUB… POSŁOWIE
Dziewczyna ze Szczepankowa - Maria Ulatowska & Jacek Skowronski

Related documents

224 Pages • 106,107 Words • PDF • 2.2 MB

67 Pages • 26,313 Words • PDF • 223.1 KB

68 Pages • PDF • 25.6 MB

1 Pages • PDF • 44.3 KB

455 Pages • 113,298 Words • PDF • 2.1 MB

921 Pages • PDF • 4.4 MB

290 Pages • 53,846 Words • PDF • 981.5 KB

134 Pages • 45,964 Words • PDF • 687.7 KB

15 Pages • 5,519 Words • PDF • 322.3 KB

132 Pages • 44,807 Words • PDF • 2.9 MB

2 Pages • 374 Words • PDF • 268.1 KB

247 Pages • 89,080 Words • PDF • 1.2 MB