Graham Winston - POLDARK. Pogięta szpada

512 Pages • 144,648 Words • PDF • 2 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:47

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Tytuł oryginału: THE TWISTED SWORD Redakcja: Beata Kołodziejska Projekt okładki: Magdalena Zawadzka / Aureusart Zdjęcia na okładce: © Mark Owen / Arcangel, © ian woolcock / Shutterstock Korekta: Grażyna Milewska / Słowne Babki Redaktorka prowadząca: Daria Armańska Copyright © Winston Graham 1990. All rights reserved. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2018 Copyright © for the Polish translation by Tomasz Wyżyński, 2018 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

Wydanie I

ISBN 978-83-8015-748-4

Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa www.czarnaowca.pl Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: [email protected] Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: [email protected] Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: [email protected] Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Dla May

Wyrwij od miecza, Boże, duszę moję: a z ręki psiéj jedynaczkę moję. Księgi Psalmów, XXI, 21, przeł. Jakub Wujek

KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział pierwszy

I Kiedy Demelza Poldark zobaczyła jeźdźca zjeżdżającego w dolinę, od czterech dni bez przerwy lało. Z nieba opadały na ziemię powłóczyste fale drobnej mżawki niesione południowo-zachodnim wiatrem (raczej słabym). Chmury wisiały tuż nad lądem, zasłaniając wzburzone morze. Wąskie ścieżki zmieniły się w chlupocące bagniska. Demelza lubiła mżawki pojawiające się pod koniec stycznia po grudniowych sztormach. Prawie nie wpływały na pracę kopalni, bo większość robót prowadzono pod ziemią, a ludzie zatrudnieni na powierzchni byli przyzwyczajeni do wilgoci, jednak deszcz szkodził zbożu, choć w Namparze uprawiano go niewiele. Ośrodek majątku stanowił dwór należący do rodziny Poldarków. Po wyjściu z domu natychmiast ociekało się wodą, więc mimo ognia buzującego w kominkach we wszystkich pomieszczeniach panowała wilgoć. Zaciek na suficie biblioteki – Ross i Demelza planowali się nim zająć, lecz nigdy tego nie zrobili – powiększył się o jakieś dziesięć centymetrów, źle dopasowane okna przeciekały, na dywanach znajdowały się tu i tam mokre plamy, ale to nie drobne niedociągnięcia budowlane były najważniejsze, tylko stała obecność ludzi i ich ślady: zabłocone buty stojące przy drzwiach, mokre pończochy, które rozwieszono, by wyschły, płaszcze i opończe pachnące wilgotnym futrem, wilgotnym płótnem i wilgotnymi ludzkimi ciałami – deszcz wdzierał się do wnętrza domu. Nie należało się tym jednak przejmować: Nampara nie zawsze będzie brzydka i zaniedbana. Któregoś dnia, już wkrótce, znów stanie się piękna. Było tak ciepło, że w podmurowanych żywopłotach pojawiły się pierwsze żółte pąki pierwiosnków. Krople mżawki osiadającej na policzkach miały

słony smak – przypominały ukradkowy pocałunek. Było to zwodnicze, bo w pierwszej chwili nikt nie zdawał sobie sprawy, że moknie. Głębokie oddechy sprawiały przyjemność, powietrze wydawało się słone, czyste, świeże. Demelza nie mogła liczyć na towarzystwo starszych dzieci. Jeremy przebywał w Brukseli z niedawno poślubioną żoną – w dalszym ciągu służył w armii, lecz na szczęście nic mu nie groziło, ponieważ wojna się skończyła. Clowance zakochała się w Stephenie Carringtonie, młodym marynarzu, który nie budził sympatii w okolicy. Wyszła za niego za mąż i przeprowadziła się do Penryn. Demelza spędzała dużo czasu z Isabellą-Rose, mającą wkrótce skończyć trzynaście lat, oraz zaledwie dwuletnim Henrym. Ross stale namawiał żonę, by poświęcała mniej czasu na pracę w gospodarstwie –  „jesteś panią, niech inni wykonują najcięższe obowiązki” – ale przychodziło jej to z trudem, częściowo z powodu niskiego pochodzenia. Wciąż nie potrafiła o tym zapomnieć i nie umiała wydawać poleceń służącym, gdy sama mogła zrobić coś szybciej i lepiej. Drugą przyczyną była wrodzona energia, która jednak ostatnio nieco osłabła, więc mimo wszystko Demelza przestrzegała poleceń męża. W dalszym ciągu prowadziła aktywny tryb życia, lecz nie przemęczała się szczególnie. Dwa razy w tygodniu odwiedzała Juda i Prudie Paynterów. Chodziła z Isabellą-Rose na długie spacery po plaży albo wzdłuż klifu. Córka radośnie paplała, ciesząc się z różnych rzeczy – ze wszystkich dzieci była najbardziej podobna do Demelzy, równie spontaniczna, choć czasem dawało się zauważyć rys surowości, której matka nigdy nie okazywała. Demelza chodziła z Rossem do kopalni i spotykała go w połowie drogi do domu. Pracowała w ukochanym ogrodzie, gdzie rośliny jeszcze się nie przebudziły z zimowego snu. Gleba na wybrzeżu była tak piaszczysta, że nigdy nie zmieniała się w błoto. Demelza nadzorowała młóckę i przewiewanie owsa. Leczyła Malwę, czarnego kuca, z przeziębienia i gwałtownego kaszlu, stosując miksturę przeciwzapalną własnego wyrobu. Odwiedzała Caroline Enys, która stanowczo nie chciała opuszczać domu w czasie deszczu. Popijały razem herbatę i rozmawiały o życiu. Była zadowolona, ponieważ Ross niedawno wrócił do domu i z nowym zainteresowaniem zajmował się dwiema kopalniami oraz gospodarstwem. Czułaby się jeszcze lepiej, gdyby nie pewien nieprzyjemny fakt i konieczność podjęcia doniosłej decyzji. Była zdenerwowana, zwłaszcza kiedy budziła się

w półmroku nad ranem, a potem słuchała kapania kropel deszczu i jednostajnego oddechu leżącego obok męża. Przed wyjazdem z Londynu Ross spotkał się z premierem. Rozmawiali o możliwości wysłania Rossa do Paryża jako obserwatora mającego śledzić we współpracy z ambasadą brytyjską działania i nastroje armii francuskiej. Sprawa pozostała w zawieszeniu. Lord Liverpool czekał na dalszy rozwój wypadków, by podjąć ostateczną decyzję, a Ross wahał się, czy przyjąć propozycję kolejnej misji zagranicznej. Uzgodnili, że skontaktują się ponownie pod koniec lutego. Od tamtej pory wiele się wydarzyło. Ameryka i Anglia zawarły pokój. Należało oczekiwać, że książę Wellington pozostanie w Paryżu jako ambasador brytyjski, choć nie cieszył się popularnością w stolicy Francji –  może po prostu wskutek wyniku wojny. Wydawało się mało prawdopodobne, by książę z radością powitał kapitana Poldarka, bo wcześniej był niezadowolony z jego pojawienia się w charakterze obserwatora przed bitwą pod Buçaco w Portugalii. Słowo „szpieg” oficjalnie nie padło, jednak książę napisał do swojego brata, ministra spraw zagranicznych, i poskarżył się na obecność „neutralnego wysłannika rządu” na polu walki, bo uważał, że wysłali go niechętni mu członkowie gabinetu. Nie wiadomo, czy po powrocie do Anglii Wellington kiedykolwiek przeczytał świetny raport Poldarka wyrażający podziw dla jego działań, ale Ross z pewnością nie chciał uczestniczyć w misji, podczas której spotkałby się z podejrzliwością, a nie ze współpracą. Dlatego też na początku nowego roku perspektywa wezwania do Londynu i wyjazdu do Paryża wydawała się bardziej odległa. Zmniejszyły się również poranne lęki Demelzy. Aż nagle w Namparze pojawił się obcy mężczyzna w oficjalnym stroju; jechał przez mostek ze stukotem kopyt. Za chwilę zsiądzie z konia i stanie przed drzwiami frontowymi, ociekając wodą. W taką pogodę nie należy się martwić, że dwór wyda się brzydki lub zaniedbany – oczywiście pod warunkiem, że gość zna właścicieli i rozumie, że dom stanowi także ośrodek gospodarstwa rolnego. W przypadku obcych było inaczej. Kiedy Demelza zauważyła jeźdźca, przez następne cztery minuty biegała po salonie, zbierając buty, pończochy, peleryny i chustki, po czym schowała je do szaf. Błyskawicznie przetrzepała dywaniki, uprzątnęła stół, wykorzystując obrus jako worek, w którym znalazły się wszystkie niepotrzebne rzeczy, i wepchnęła go do szafy z książkami Rossa

o górnictwie. W tym momencie w drzwiach salonu pojawiła się wierna Jane Gimlett. – Bardzo przepraszam, pani, przyjechał dżentelmen, który chciałby się zobaczyć z kapitanem Poldarkiem. Nazywa się Phillips, pan Phillips. – Każ mu wejść do salonu. I poślij kogoś po kapitana Poldarka. Zdaje się, że ciągle jest w Wheal Grace. W istocie rzeczy Ross nie przebywał w kopalni, choć wcześniej ją odwiedził. Poprzedniego dnia pojechał po zakupy do Redruth z Matthew Markiem Martinem i Calem Trevailem. Mogliby załatwić wszystko sami, lecz podobnie jak Demelza Ross miał poczucie nietrwałości, niepewności, oczekiwania, przekonanie, że zostało niewiele czasu. Skłaniało go to do większego osobistego zaangażowania w prowadzenie kopalni i gospodarstwa. Między innymi przywiózł trzy cetnary ziemniaków, by uzupełnić zmniejszające się zapasy, worek guana i worek azotanu sodu przeznaczonego na pole młodej kapusty. Teraz zatrzymał się, by porozmawiać z dwoma wieśniakami, Ernem Lobbem i Sephusem Billingiem, którzy rozrzucali nawóz na polu i rozprowadzali go grabiami. Zauważył, że John Gimlett opuszcza dwór i zmierza w stronę Wheal Grace, po czym spostrzegł, że stary służący i przyjaciel idzie w jego kierunku. John przekazał Rossowi wiadomość o przybyszu i razem wrócili do domu. Demelza przebywała w salonie, rozmawiając z niskim młodym człowiekiem ubranym w czarny strój z ciemnymi mokrymi plamami na mankietach i kolanach. Nie był to mundur, lecz Ross się domyślił, że gościa łączy coś z wojskiem, bo miał postawę oficera. – Nazywam się Hubert Phillips, sir. Proszę wybaczyć, że podaję panu lewą rękę, ale prawa nie jest zupełnie sprawna. Ross dostrzegł, że gość ma tylko połowę dłoni z jednym palcem i kciukiem. – Phillips? – spytał. – Ściśle biorąc, porucznik, sir. Zostałem ranny pod Salamanką i wojsko zrezygnowało z moich usług. – W którym pułku pan służył? – Siódmym. Odnieśliśmy wspaniałe zwycięstwo. – Mam kuzyna w czterdziestym trzecim, w lekkiej dywizji. I syna w pięćdziesiątym drugim, w tej chwili w Brukseli.

Rozmowa na temat niedawnych działań wojennych trwała pięć minut. Tymczasem Demelza oblizywała wargi, poprawiała włosy i zastanawiała się, kiedy mężczyźni przejdą do rzeczy. Phillips wyjął pugilares, a następnie list. – Przywiozłem wiadomość od premiera, sir. Sprawa jest tak pilna, że nie chciał korzystać z poczty. Osobiście zwrócił na to uwagę. Szczerze mówiąc, sir, dotarcie do pana zajęło mi całe trzy dni, najpierw karetą pocztową, a następnie konno! Ross wziął list i wsunął palec pod pieczęć. – Skoro dojechał pan w trzy dni z Londynu do Nampary, musiał się pan naprawdę śpieszyć. Część dróg jest bardzo wyboista. Cieszę się, że trzyma pan w dłoni kieliszek. Proszę usiąść. Za pół godziny podamy obiad. Ufam, że zje go pan z nami? – Dziękuję, sir. W gruncie rzeczy… – Umilkł. Ross się uśmiechnął. – Tak? – Polecono mi czekać na pańską odpowiedź, sir. Jego lordowska mość prosił, by udzielił jej pan w ciągu dwudziestu czterech godzin. – Phillips zwrócił się w stronę Demelzy. – Pani, ponieważ jest to dość odludna okolica, mogę potrzebować noclegu. Jako żołnierz jestem przyzwyczajony do spartańskich warunków, więc mam nadzieję, że nie przysporzę państwu kłopotów. – Z przyjemnością pana przenocujemy – odparła Demelza. – Nasz dom nie jest pozbawiony wygód, choć jest mi przykro, że gościmy pana w czasie takiej ulewy. Nie zawsze jest u nas tak mokro. – Och, nie wątpię, pani. W lecie na pewno jest pięknie. Demelza w dalszym ciągu prowadziła uprzejmą konwersację, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi. Poczuła ulgę, że przybycie gościa nie ma nic wspólnego z Jeremym. Chociaż najstarszy ukochany syn nie był już narażony na niebezpieczeństwa związane z wojną, nie mogła się uwolnić od nieprzyjemnych lęków związanych z wcześniejszą eskapadą, w której uczestniczył. Nie wiedziała, co się może stać, nie była pewna dnia ani godziny. Podejrzewała – w tej chwili nie miała co do tego żadnych wątpliwości – że dwa lata wcześniej Jeremy wraz z dwoma przyjaciółmi w magiczny sposób, którego nikt nie rozumiał, obrabowali dyliżans pocztowy i jak dotąd

nie zostali zdemaskowani. Demelza wykorzystywała drobne wskazówki i okruchy informacji. Miała intuicję i doszła do wniosku, że jej syn to jeden z przestępców. W końcu, wczesną jesienią, odbyła niebezpieczną wyprawę do starej sztolni zwanej Drabiną Kellowa, gdzie w bocznym chodniku odnalazła ostateczne dowody, których poszukiwała. Wzbudziły w niej przerażenie. Trzy worki z inicjałami J, S i P albo B napisanymi czarnym atramentem, dokumenty, pieczęć Warleggana, damski pierścień i niewielki puchar miłości ze srebra z napisem Amor gignit omniam wygrawerowanym na boku. Puchar stał teraz na kredensie w jadalni w Namparze. W ostatnim liście Jeremy poprosił, by matka schowała go do szuflady w jego pokoju. Powinna o tym pamiętać. Ross oczywiście o niczym nie wiedział i nigdy się od niej nie dowie. Odkrycie było straszliwym, głębokim szokiem dla Demelzy. Wychowała się w rodzinie metodystów o surowych zasadach moralnych – choć ojciec był pijakiem i brutalem – lecz szybko nauczyła się od Rossa swobodnie podchodzić do religii: odwiedzał kościół w Sawle co najwyżej dwa razy w roku. Natychmiast przyjęła przekonania męża – lub ich brak – i czuła się doskonale. Nie miała żadnych problemów, a kiedy jej brat Samuel prosił, by myślała o zbawieniu duszy, grzecznie zmieniała temat rozmowy. Bardzo dobrze. Nie chciała niczego innego. Ale zabawa w rozbójnika… Schwytanych i osądzonych przestępców wieszano na szubienicy na rozstajach dróg w Bargus, a po odcięciu ze stryczka zwłoki grzebano w niepoświęconej ziemi. Chodziło o Jeremy’ego, jej pierworodnego syna, w przyszłości dziedzica majątku Rossa: przeszło czterdziestu hektarów ziemi, dwóch kopalni i szanowanego nazwiska. Ross był najbardziej znanym Poldarkiem w dziejach rodu, a jego przodkowie, choć często niespokojne duchy, od przeszło trzystu lat byli w Kornwalii ziemianami, sędziami, mistrzami polowań, dobroczyńcami Kościoła, miejscowymi notablami. Bardzo chciała porozmawiać o tej sprawie z mężem, lecz wiedziała, że to wykluczone. Instynktownie rozumiała, że Ross nigdy nie może się dowiedzieć. Mimo to pragnęła go spytać: Czy popełniliśmy jakiś błąd? Czy źle wychowaliśmy dzieci? Czy nie poznały dziesięciorga przykazań i nie zrozumiały, że trzeba je traktować poważnie? Czy nie miały zbyt łatwego dzieciństwa? Mogły robić, co chciały, chodzić, dokąd chciały. Czy pozostawienie im pełnej swobody nie spaczyło ich charakterów? Demelza była wychowywana byle jak, lana pasem przez pijanego ojca, gdy tylko

zdołał ją złapać. Co do Rossa, jego ojciec nie interesował się swoim jedynym synem, zwykle traktował go szorstko i ozięble. W odróżnieniu od rodziców Jeremy wychował się w cieplarnianych warunkach, był kochany i rozpieszczany. I wydawał się typowym tworem takiego wychowania: miał naturę artysty, silnie rozwinięte poczucie humoru, nienawidził okrucieństwa wobec zwierząt, nie mógł patrzeć na szlachtowanie świń, był zdolnym konstruktorem – nawet więcej niż zdolnym… Wysoki, niezgrabny, niekiedy apatyczny, miał spokojny, dobry charakter, dowcip. Jak to się stało, że ten młody człowiek popełnił czyn całkowicie niezgodny ze swoją naturą?!

II Ross skończył czytać list. Demelza wróciła myślami do teraźniejszości, do mniej niepokojących spraw. Złożył list, obrócił go w dłoniach, po czym podał żonie, co sprawiło, że porucznik Phillips ze zdziwieniem uniósł brwi. Demelza przeczytała: Drogi Kapitanie Poldark! Pamięta Pan naszą rozmowę z dwudziestego czwartego listopada zeszłego roku, gdy omawialiśmy Pański wyjazd do Paryża w misji specjalnej? Uzgodniliśmy, że da mi Pan znać do końca lutego, czy zechce się Pan podjąć tej misji, gdyby rząd Jego Królewskiej Mości w dalszym ciągu uważał ją za użyteczną. Od tamtego czasu wydarzenia toczą się szybko. Pokój z Ameryką przyniósł – i będzie przynosił – trwałe korzyści obu krajom. Jednak sytuacja we Francji jest coraz bardziej zagmatwana. Jak się Pan domyśla, otrzymuję szczegółowe informacje o wielu sprawach, lecz uważam, że pożytecznie byłoby dysponować dodatkowym obserwatorem, który składałby mi raporty oparte na własnych wrażeniach. Francja znów jest niezależnym krajem – na jej terytorium nie przebywają żadne obce wojska – ale to, jak rozwiąże swoje problemy, ma ogromne znaczenie dla reszty Europy. Książę Wellington zastąpi wicehrabiego Castlereagha jako reprezentant Anglii na kongresie wiedeńskim, co może nastąpić za trzy miesiące. Księżna pozostanie w Paryżu. Z tego powodu personel naszej ambasady będzie taki, jak Panu opisałem w czasie naszego spotkania. Naszym posłem zostanie krewny Wellingtona i jego adiutant w bitwie pod Buçaco, lord Fitzroy Somerset, którego Pan zna i który serdecznie Pana powita. Gdyby zgodził się Pan przyjąć misję, Pańskie obowiązki miałyby nieoficjalny charakter. Obecność Pana żony i rodziny byłaby ze wszech miar korzystna, gdyż

stworzyłaby wrażenie, że spędza Pan trzymiesięczny urlop we Francji. Znalazłszy się na miejscu, korzystając z otrzymanych rad, odwiedziłby Pan różne jednostki armii francuskiej – łatwo wymyślić odpowiednie preteksty – po czym składałby mi Pan raporty na temat aktualnych nastrojów wśród wojska. Naturalnie dysponowałby Pan znacznymi funduszami na pozyskanie tych informacji oraz na koszty wygodnego pobytu Pana i Pańskiej rodziny. Zdaję sobie sprawę, że termin jest krótszy, niż wyobrażałem sobie w listopadzie, jednak ufam, że w czasie kilku tygodni, odkąd powrócił Pan do domu, przemyślał Pan propozycję i podjął wstępną decyzję. Pozostaję etc. Liverpool Fife House, 26 stycznia 1815

Rozdział drugi

I W razie potrzeby gospodarstwo mogło przez kilka miesięcy działać samodzielnie. John Gimlett, chociaż nie był farmerem, miał dostatecznie dużo doświadczenia, by wydawać polecenia i kierować codziennymi pracami. Ben Carter, po okresie pijaństwa po ślubie Clowance, starał się zrehabilitować i kompetentnie zarządzał kopalnią. Wheal Grace przynosiła coraz większe straty, lecz Wheal Leisure regularnie dostarczała rudy dość dobrej jakości. Żyły, choć nie dawało się przewidzieć ich biegu, okazały się bogate, zwłaszcza w dawnych wyrobiskach kopalni Trevorgie. Horace Treneglos, zmarły przed wielu laty, mawiał, że ma wielki szacunek dla starożytnych, bo znali się na rzeczy. Kopalnia, założona w czasach rzymskich, później kilkakrotnie zamykana i otwierana, w dalszym ciągu mogła dostarczać miedzi, cynku, ołowiu i srebra. Wydawało się, że Poldarkom nie zabraknie chleba przynajmniej przez kilka lat. Również górnikom – Ross zamierzał o to zadbać. W hrabstwie, w którym nie pojawiły się jeszcze oznaki spodziewanego powojennego rozkwitu (zresztą nie pojawiły się one również w innych częściach Anglii), Nampara i otaczające ją wioski stanowiły niewielką enklawę, gdzie ludzie nie żyli w skrajnej nędzy. Rankiem trzydziestego stycznia Demelza pojechała do swojej najbliższej i najdroższej przyjaciółki. Upływ lat potraktował Caroline Enys mniej łagodnie niż Demelzę – porucznik Phillips przypuszczał, że z pewnością jest drugą żoną Rossa. Caroline, zawsze chuda, stała się nieco koścista, jednak ostra, przenikliwa inteligencja malująca się na jej twarzy kompensowała utratę młodzieńczej świeżości. – Och, to wszystko wyjaśnia – powiedziała. – Kiedy zobaczyłam twoje

rumieńce, pomyślałam, że Hugh Bodrugan wylazł z łóżka i robi ci lubieżne propozycje. I co postanowiliście? – Jeszcze nic – odparła Demelza. – Albo prawie nic. Udzielimy mu odpowiedzi w południe. – Daj spokój. Mam nadzieję, że się zgodzicie, prawda? Kto odrzuciłby propozycję premiera? Możliwość odwiedzenia Paryża na koszt Anglii! Wspaniałe trzy lub cztery miesiące w najbardziej wyrafinowanym mieście świata! – Właśnie tego się boję – odrzekła Demelza. – Nie znam ani słowa po francusku. Czułabym się zagubiona! – Nie wyobrażam sobie, żebyś mogła się czuć zagubiona w jakimkolwiek mieście. Te obawy nie przynoszą ci zaszczytu. Co sądzi Ross? – Mówi, że nie pojedzie beze mnie. – Bardzo słusznie. Więc wkrótce udzielisz odpowiedzi. Demelza oblizała wargi. – A gdybym powiedziała, że nie pojadę bez ciebie? Przez chwilę panowało milczenie. Caroline się roześmiała. – To byłoby głęboko niestosowne, ale zachowałabyś się jak prawdziwa przyjaciółka. Myślę, że należałoby również zapytać Dwighta. – W zeszłym roku planowałyśmy – musisz pamiętać, na pewno! – że pojedziemy razem do Paryża po zakończeniu wojny. Dlaczego nie mielibyście nam towarzyszyć? Dwight chciałby poznać francuskich naukowców, a kiedy mężczyźni byliby zajęci swoimi sprawami, mogłybyśmy zwiedzać Paryż. To byłoby wspaniałe! Caroline zmarszczyła brwi i spojrzała na szyby lśniące od deszczu. – Nie zaprzeczam, że to kusząca perspektywa. Ale czy nie wspomniałaś, że musielibyście bardzo szybko wyjechać? – Jeśli się zdecydujemy, tak. Na korytarzu rozległy się kroki, otworzyły się drzwi i do salonu wszedł Dwight. – Witaj, Demelzo! – powiedział. – Przed chwilą widziałem się z Rossem i wiem, że wszyscy jesteście zdrowi, więc nie wzywacie mnie jako lekarza. Dziwne, że moja żona przyjmuje cię ubrana tak wcześnie rano. Dwadzieścia pięć lat opieki nad chorymi nadało twarzy Dwighta posępny wygląd, lecz rozjaśniał się w towarzystwie przyjaciół. Po cierpieniach przeżytych w czasie internowania we Francji zawsze miał kłopoty zdrowotne

i, jak z irytacją mówiła Caroline, nieustannie zarażał się chorobami od wieśniaków, których leczył. Nie oszczędzał się, przed laty w więzieniu doszedł do wniosku, że umysł i wola mogą pokonać słabości ciała. Chociaż prowadził wygodne życie w odległym zakątku południowo-zachodniej Anglii i rzadko wyjeżdżał, stał się szeroko znany i korespondował z wieloma postępowymi myślicielami swojej epoki. – To nie prośba o pomoc w normalnym znaczeniu – zauważyła Caroline. Dwight pocałował Demelzę. – Widziałeś się z… – zaczęła. – Tak, z Rossem. Wracałem z Mingoose, bo Agneta dostała ataku padaczki. Wszystko mi powiedział. – O czym? – O propozycji, jaką otrzymaliście. I że musicie udzielić odpowiedzi do południa. – Oczywiście jadą! – powiedziała Caroline. – Nie mogą zaprzepaścić takiej okazji! Demelza chce, żebyśmy im towarzyszyli. – Podobnie Ross. – Więc pojedziesz, Dwighcie? – spytała rozpromieniona Demelza. –  Oboje pojedziecie do Paryża? Lekarz odłożył torbę. Mijając żonę, czule dotknął jej ramienia. – Jesteś mokry – rzekła Caroline oskarżycielskim tonem. Ogrzewał dłonie nad ogniem. – Rozmawialiśmy już o tym, prawda? Przyrzekliśmy sobie… Nie mogę natychmiast wyjechać… Gdybym miał być nieobecny przez sześć tygodni – może dwa miesiące? – musiałbym znaleźć kogoś bardziej inteligentnego niż Clotworthy, by przejął opiekę nad moją trzódką. Zdaje się, że w Exeter jest młody człowiek, który mógłby przyjechać, ale nie da się tego załatwić w jeden dzień. Powiedziałem Rossowi, że możemy pojechać na Wielkanoc. W tym roku przypada dość wcześnie: Wielki Piątek jest dwudziestego czwartego marca. – Wielkanoc! – powiedziała Demelza rozczarowanym tonem. – Zdaję sobie sprawę, że lepiej by było, gdybyśmy podróżowali razem. Rozumiem, że jeśli Ross przyjmie propozycję, musicie wyjechać w przyszłym tygodniu. Nie możemy tego zrobić. Poza tym Ross musi się wdrożyć do swoich zadań w Paryżu i na Wielkanoc prawdopodobnie będzie miał znacznie więcej wolnego czasu. My pojedziemy do Paryża prywatnie,

a Ross w charakterze półoficjalnego obserwatora. Kiedy przyjedziemy, będziemy spędzać cały czas w swoim towarzystwie – wykorzystując każdą wolną chwilę! – a później, Demelzo, pokażesz Caroline Paryż! Zapadło milczenie i słychać było tylko Horacego Trzeciego gryzącego kość. – Nie to miałam na myśli – odparła Demelza. Caroline pochyliła się i pogładziła ją po dłoni. – Ja także nie, ale przynajmniej raz sądzę, że Dwight może mieć rację. Wiosną Paryż będzie piękny i znajdziemy się tam wszyscy razem! Demelza pociągnęła kosmyk ciemnych włosów, w dalszym ciągu wilgotnych od deszczu. – Dwight, czy Paryż to bezpieczne miejsce dla dzieci? Lekarz odwrócił się od okna i wymienił spojrzenie z Caroline. – Jak mam odpowiedzieć na to pytanie? Wszędzie istnieją jakieś niebezpieczeństwa. Przypuszczam, że przestępczość w Paryżu nie jest większa niż w Londynie. – Nie takie zagrożenia miałam na myśli. Dwight również, lecz miał nadzieję, że nie będzie musiał odpowiedzieć wprost. W tej samej chwili do salonu weszła pani Myners z gorącą czekoladą zamówioną przez Caroline, więc uczestnicy rozmowy mieli chwilę wytchnienia. – Myślisz o kwestiach zdrowotnych? – spytał Dwight po wyjściu pani Myners. – Zawsze istnieją niebezpieczeństwa. W tym miesiącu w Plymouth pojawiła się cholera. – Ale nie w Namparze – odparła Demelza. Zapadło niezręczne milczenie. Wiele lat wcześniej Dwight leczył Demelzę i jej pierwszą córkę, gdy zachorowały na krup szalejący w okolicy, po czym Julia zmarła. – Nie mogę udzielić jednoznacznej odpowiedzi na twoje pytanie, moja droga – rzekł łagodnie. – Tysiące dzieci mieszka i dorasta w wielkich miastach i nie spotyka ich nic złego. Rozmawiałaś o tym z Rossem? – Nie. Nie mogłabym dyskutować z nim na takie tematy. – Kiedy Caroline spojrzała pytająco na przyjaciółkę, Demelza znów pociągnęła wysychający kosmyk włosów. – Nie chcę przerzucać na niego odpowiedzialności. Ani zarażać go lękiem. Caroline podała Dwightowi filiżankę czekolady, on zaś zaniósł ją

Demelzie. – Zabierzemy Sophie i Meliorę? – spytała pogodnie Caroline. Ona również straciła pierwsze dziecko, jednak postanowiła zadać to pytanie ze względu a Demelzę. Była to miara jej przyjaźni. – Naturalnie – odpowiedział Dwight.

II – Odpowiedź, którą udzieliłem hrabiemu Liverpool, jest oczywiście poufna – rzekł Ross. – Nie wiem jednak, w jakim stopniu zna pan zawartość listu, który pan przywiózł. – Nie znam jego treści, sir – odparł Hubert Phillips. – Wiem, że muszę natychmiast dostarczyć odpowiedź. Mam nadzieję, że dotrze do adresata trzeciego wieczorem. – Będzie to ciężka, męcząca jazda. Podróż morska jest zwykle wygodniejsza i równie szybka, ale niesprzyjające wiatry mogą czasem opóźnić przybycie statku o tydzień i wówczas wszystkie korzyści idą na marne. Phillips zapiął pas. – To moja pierwsza wizyta w Kornwalii. W lecie na pewno jest tu wyjątkowo pięknie. – Jeśli nie leje deszcz, zima też jest ładna – wtrąciła Demelza. – Mój stryj mieszkał za młodu w tych stronach. Często wspominał o kopalniach. Miło widzieć, że dwie z nich działają. Obie znajdują się na terenie pańskiego majątku, sir? – Tylko jedna. Lecz obie należą do mnie. – Zawsze są nazywane „wheal”, prawda? Co to znaczy? – Nie zawsze, ale zwykle. To od kornwalijskiego słowa „huel”, czyli dziura. Phillips złożył pocałunek na dłoni Demelzy. – Jestem głęboko wdzięczny za pani gościnność, madame. Za wszystko. Nawet moja peleryna jest zupełnie sucha. – Obawiam się, że stanie się znowu mokra – odpowiedziała. – Chociaż wiatr zmienił kierunek i chmury się rozstąpiły. Za godzinę albo dwie…

Phillips się uśmiechnął. – Niestety, nie mogę czekać. Poznanie państwa to dla mnie przyjemność i zaszczyt. Cieszę się również, że zawarłem znajomość z państwa pięknymi dziećmi. Jedno z dwojga pięknych dzieci opierało się o boazerię w pobliżu drzwi. Splotło ręce za plecami, uniosło stopę, opierając się piętą o podłogę, i spoglądało na Huberta Phillipsa z wyraźnym zainteresowaniem i podziwem. W czasie krótkiego pobytu młodego człowieka w Namparze Isabella-Rose była mniej hałaśliwa i niesforna niż zazwyczaj. Teraz poszła za rodzicami i gościem do czekającego konia. Phillips wziął wodze od Matthew Marka Martina i zajął miejsce w siodle. Zdjął kapelusz, Poldarkowie unieśli ręce w pożegnalnym geście i jeździec ruszył powoli w górę doliny. Demelza miała rację. Nad morzem pojawiła się smuga bladoniebieskiego błękitu, prawie nieróżniąca się od obłoków. Wiatr niósł dym z Wheal Leisure, gdzie niedawno dosypano węgla do paleniska, i ciemne kłęby zasłaniały smugę czystego nieba. Wrócili do salonu, zostawiwszy przed drzwiami Bellę, która w dalszym ciągu spoglądała za jeźdźcem malejącym w dali. Ross przykucnął i poprawił ogień. Płomienie oświetliły jego stanowczą, kościstą twarz. Demelza stała obok męża i przez chwilę milczała. Kiedy Ross się wyprostował, bardzo poważnie spojrzała na niego ciemnymi oczami. – A więc postanowione – rzekł Ross. – Postanowione. Ujął ją za rękę, która gładko wślizgnęła się w jego dłoń. – Będziemy bardzo zajęci w przyszłym tygodniu. – Mówiłeś o siedmiu dniach? – Obiecałem złożyć mu wizytę jedenastego albo dwunastego. – Och, czeka nas mnóstwo przygotowań! Mogę przyjechać z dziećmi trochę później? – Wolałbym nie. Byłbym spokojniejszy, gdybyśmy podróżowali po Francji razem. – Ja także! Nie uważasz, że spędzisz kilka dni w Londynie? – W liście Liverpoola było coś naglącego. Zupełnie tego nie pojmuję. – Nie rozumiem, dlaczego nie zostawią nas w spokoju! – odrzekła Demelza. – Czy przyjazd z Londynu rozstawnymi końmi nie jest bardzo

drogi? – Dwa szylingi za trzy kilometry. Może dwa szylingi i sześć pensów. Za czterysta pięćdziesiąt kilometrów wyjdzie spora kwota, zgadzam się. – Tak czy inaczej, jestem dumna, że tego nie zrobili. – Czego nie zrobili? – Nie zostawili cię w spokoju. – Nie jesteś zadowolona? Nie masz ochoty jechać do Paryża? – Myślę, że sprawi mi to przyjemność. Trochę się niepokoję samą podróżą. Ale czy Biblia nie mówi: „Gdzie się kolwiek obrócisz, pójdę”? 1. – Posłuszna żona, tak? – Posłuszna czy piękna? – Porucznik Phillips wyraźnie uznał cię za piękną. Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że bardzo się spodobał Belli. – Mnie się nie spodobał – odparła Demelza. – Ma za blisko osadzone oczy. Ross objął żonę ramieniem. – Wczoraj wieczorem już o tym rozmawialiśmy… Szkoda, że nie możemy zostawić w Namparze Jeremy’ego. Poza tym Ben nie zdążył dowieść, że dobrze pracuje. – Zacky czuje się lepiej. – Tak, lepiej. I nie sądzę, by Ben znowu zaczął pić. Musimy zawiadomić Clowance. I Verity. – Myślę, że gdybym miała trochę czasu, wolałabym pojechać i spotkać się z nimi osobiście. – Widziałaś je na Boże Narodzenie… – Jak wiesz, nie wspomniałam o perspektywie wyjazdu. Skoro mam spędzić trzy miesiące we Francji, wolałabym spotkać się wcześniej z Clowance. – Moim zdaniem to ona powinna przyjechać do Nampary. Czeka cię mnóstwo pracy z pakowaniem, żebyśmy byli gotowi na przyszły poniedziałek, poza tym trzeba się zająć innymi przygotowaniami. Nie zdążysz pojechać na cały dzień do Penryn. – Gdyby Clowance mogła odwiedzić Namparę, z pewnością byłoby to wygodniejsze. Mój Boże, zaczynam się denerwować! Mocno bije mi serce! – Mam nadzieję, że nie będę musiał wezwać doktora Enysa?

– Jaka szkoda, że Dwight i Caroline nie mogą pojechać z nami! Ross zauważył na progu Isabellę-Rose i uśmiechnął się do córki. – Chodź, Bello. Rozmawiamy o twojej przyszłości. – Naprawdę?! Cudownie! Co się dzieje? Powiedzcie szybko! – Pensja pani Hemple dla młodych panien. Oczywiście wiesz, że zgodnie z planem powinnaś rozpocząć naukę siedemnastego tego miesiąca. Bella lekko się skrzywiła. – O tak. Gromada dziewcząt… Ale co się zmieniło? Widzę po twojej twarzy, papo, że coś się zmieniło! – Coś się zmieniło – potwierdził Ross. Miał tak ponurą minę, że Bella zachichotała. – Papo, teraz już wiem, że to coś dobrego! – Czas pokaże. Pojedziesz do pani Hemple dopiero we wrześniu. Bella pisnęła z radości. Jej potężne struny głosowe wyraziły głębokie emocje. – Co takiego, papo?! Mamo! Jak cudownie! Chcecie powiedzieć, że do września nie będę musiała w ogóle chodzić do szkoły?! Fantastycznie! – Jeszcze nie podjęliśmy ostatecznej decyzji – odpowiedziała Demelza. – Okazało się, że waszego ojca zaproszono na trzy miesiące do Paryża, i wydaje się prawdopodobne, że z nim pojedziemy. Isabella-Rose podskoczyła wysoko. – Do Paryża?! We Francji?! Są tam gilotyny, prawda?! Papo, mamo, jesteście cudowni! Demelza, prawie uduszona potężnym uściskiem córki, popatrzyła na Rossa i wybuchnęła śmiechem. Wszyscy się śmiali. Drażniąc się z córką, Demelza zarzuciła ramiona na szyję Rossa i uścisnęła go w ten sam sposób. Entuzjazm Belli sprawił, że lęki się rozwiały. – Pokażesz mi gilotynę, Rossie? – spytała Demelza. – Zawsze chciałam ją zobaczyć. – Chyba ciągle tam jest, ale ostatnio rzadziej jej używają – odparł. – Ach, poza tym teatry, wystawy, tańce i bale – rzekła Bella. – I żadnej nauki w szkole! Znam już podstawy francuskiego. We wrześniu będę mówiła znacznie lepiej, pomyślcie tylko! Mały Henry, zwabiony hałasami, wyszedł z kuchni. Podążała za nim pani Kemp. Demelza uwolniła się od Rossa i Belli, wzięła go na ręce i pocałowała.

– Harry, ty też pojedziesz? – spytała. Pani Kemp nie weszła do salonu. Stała na progu, wycierając ręce fartuchem. – Ja też pojadę! – zaćwierkał Henry. – Ja też pojadę! A Kempie razem z nami! Demelza wymieniła spojrzenie z Rossem. Henrietta Kemp – nikt nigdy nie ośmielał się zwracać do niej po imieniu – miała około sześćdziesięciu pięciu lat. Początkowo pracowała jako niania u Teague’ów, a w Namparze pojawiła się jako okazjonalna nauczycielka muzyki niespełna dwudziestoletniej Demelzy, która już wtedy uważała panią Kemp za starą kobietę. Pani Kemp przeprowadziła się do Nampary w okresie dzieciństwa Clowance i została, z wyjątkiem kilku okresów nieobecności, jako pomoc, która w razie potrzeby może się zajmować dziećmi, uczyć je czytania i pisania, pielęgnować w czasie rzadkich chorób i zastępować nieobecną Demelzę. Pochodziła z Mount Ambrose w pobliżu Redruth. Nikt nigdy nie widział jej męża ani o nim nie słyszał, choć krążyły plotki, że wkrótce po zawarciu małżeństwa „zginął na morzu”. Wyglądała i zachowywała się jak prawdziwa stara panna, była praktykującą metodystką, ale dezaprobata dla braku dyscypliny w domu Poldarków nie wpływała na jej miłość do dzieci – i pierwszej uczennicy. Która teraz przypomniała sobie cytat z Biblii: „z ust niemowlątek i ssących” 2. Uznała, że nie może nic powiedzieć pani Kemp, nie porozmawiawszy wcześniej z Rossem. Nie mogę go zmuszać do płacenia za jeszcze jedną osobę – ale może zapłaci za to Anglia? Czy nie jest to normalne, że żona brytyjskiego emisariusza zabiera guwernantkę, by opiekowała się dziećmi? – Tak, kochany – zwróciła się do Henry’ego, który miał już dość przytulania i próbował zejść na ziemię. – Pojedziesz z nami, prawda? Przepłyniemy morze. – Morze! – zapiszczała Isabella-Rose. – Morze, wspaniałe morze! Pani Kemp, jedziemy do Francji, do Francji, do Francji! Je suis, tu es, il est. Nous sommes, vous êtes, ils ont! – Ils sont – poprawiła pani Kemp. – Bello, proszę, nie krzycz. Czy zostawić z panią Henry’ego, pani Poldark? – Tak, chyba tak – odpowiedziała Demelza. – Ross…

Ross uniósł dłoń. – Zaproszono mnie na trzy miesiące do Paryża, pani Kemp – rzekł. – Zabieram żonę i dzieci. Uważam – wszyscy uważamy – że powinna nam pani towarzyszyć. Pani Kemp mięła fartuch. Chociaż rzadko zajmowała się pracami domowymi, miała sękate ręce, jakby długie lata szorowała podłogi. – Wielkie nieba! Dokąd?! Do Paryża?! – Tak. – Matko święta! We Francji?! W tym okropnym kraju?! – W tym okropnym kraju, tak. Wyjedziemy za tydzień. Czy zechciałaby pani to przemyśleć? Pani Poldark odpowie na wszystkie pani pytania. Mogę pani dać – możemy pani dać – dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji.

Rozdział trzeci

I Pod koniec stycznia, tego samego dnia, gdy Demelza spostrzegła zmierzającego w dół doliny młodego przybysza, który zakłócił spokój panujący w Namparze, starsza córka Poldarków, Clowance Carrington, również została wytrącona z równowagi przez pewnego młodego człowieka, choć w inny sposób. Wybrała się na samotną przejażdżkę na Neronie. Stephen przebywał w domu – to znaczy na lądzie, nie na morzu – ale poszedł gdzieś w interesach, nie wyjaśniwszy, o co chodzi. Zwykle nie miał przed żoną sekretów, nieustannie opowiadał o swoich nadziejach i planach, więc przyjęła bez urazy ten chwilowy brak zaufania. Rankiem często jeździła konno, choć oczywiście wyglądało to inaczej niż w Namparze. W Penryn nie mogła galopować po wielkiej plaży zalewanej przez wzburzone fale. Zazwyczaj podążała pod górę wąskimi ścieżkami, aż docierała do wrzosowisk, z których rozciągał się widok na Falmouth. Później mogła kłusować, czasem galopować, podziwiając piękne krajobrazy klifów i dalekiego morza. Znajdowała się stosunkowo niedaleko Nampary, w pobliżu przylądka Land’s End, naprzeciwko kanału La Manche, nie zaś Atlantyku, i miała wrażenie, że morze jest inne. Nie było tu szerokich plaż jak na północnym wybrzeżu Kornwalii, piasek był bardziej miękki, przypływy i odpływy łagodniejsze, a klify, choć poszarpane i groźne, o połowę niższe. Clowance brakowało szumu morza uderzającego o skały poniżej Nampary, donośnego syku powietrza uchodzącego z pieczary w klifie, gdy przypływ osiągnął odpowiednią wysokość, zapachu wodorostów, pyłu wodnego, smaku soli na wargach. Nie przejmowała się tym. Była szczęśliwą mężatką, poślubiła ukochanego

mężczyznę, a tej zimy oboje świetnie się bawili – polowali przynajmniej raz w tygodniu, czasem dwa razy, często z lady Harriet Warleggan. Odkąd Stephen powierzył swoje interesy bankowi Warleggana, doskonale mu się powodziło. Wydawali dużo pieniędzy. Polowania nie były tanie, a raz w tygodniu po powrocie z łowów jedli kolację w Cardew z Harriet Warleggan, po czym grali w karty i kości. Oziębienie stosunków między George’em a jego synem Valentine’em pozbawiło Harriet towarzystwa młodych kompanów, którymi Valentine zwykle się otaczał, więc sama zapraszała część jego przyjaciół, na przykład Anthony’ego Trefusisa, Bena Sampsona, Percy’ego i Angelę Hillów oraz Ruth Smith. Goście przybywali do Cardew, jedli kolację, a później grali do świtu w karty. Clowance i Stephen należeli do tej grupy. Niekiedy spożywał z nimi posiłek sam George, ale najczęściej jadł kolację w swoim gabinecie albo wcześniej w towarzystwie córki Ursuli. Nigdy nie siadał do kart. Zupełnie nie pojmował, jak można uprawiać hazard dla przyjemności. Jednak zawsze odnosił się dość miło do Stephena i Clowance, choć ta ostatnia wyczuwała w nim głęboką rezerwę. Stephen nie zauważał oschłości Warleggana. Sądził, że utrzymuje dobre stosunki z jednym z najważniejszych obywateli Kornwalii, że stał się cenionym klientem banku i że czeka go wielka przyszłość. Postępował zgodnie z tymi założeniami. Penryn, gdzie mieszkali Stephen i Cowance, od niepamiętnych czasów było wolnym miastem przy ujściu rzeki Penryn, niewielką, położoną na wzgórzach osadą mającą około tysiąca mieszkańców. Szczyciło się swoją starożytną historią, znacznie dłuższą niż sąsiednie Falmouth, uznawane za parweniusza. Penryn otrzymało przywileje miejskie w tysiąc dwieście trzydziestym szóstym roku, czterysta lat przed Falmouth. Obie miejscowości zaciekle ze sobą rywalizowały, ponieważ Falmouth, dysponujące głębszym portem i większym nabrzeżem, odebrało Penryn dużą część handlu. Clowance nigdy wcześniej nie mieszkała w mieście i Penryn wydawało jej się dziwne, nieco tajemnicze. Wszyscy spotykani ludzie zachowywali się niezwykle układnie, niekiedy przypochlebnie. Jednak była tu obca, podobnie jak Stephen: oboje nie należeli do miejscowej społeczności. Clowance od dwudziestu lat prowadziła beztroskie życie, traktowała ludzi otwarcie, nie przejmowała się różnicami społecznymi. Jednym z powodów jej sukcesu towarzyskiego w Bowood, majątku Lansdowne’ów w Wiltshire, była nieświadomość, że musi dbać o swoją pozycję, brak pretensjonalności

i afektacji, naturalne zachowanie. W Namparze także traktowała spotykanych wieśniaków jak równych sobie. Ponieważ wszyscy wiedzieli, kim jest, nikt nie nadużywał jej zaufania. Penryn okazało się inne. Jego mieszkańcy uważali, że ludzie powinni należeć do jasno zdefiniowanych kategorii, a Clowance nie pasowała do żadnej z nich. Nazwisko Poldarków niewiele mówiło sąsiadom Carringtonów, lecz nikt nie wątpił, że Clowance to dama. Jej ojciec był nie tylko właścicielem kopalni, lecz również posłem do Izby Gmin (!). Uważano, że Stephen nie pasuje do tak szacownej rodziny – nawet nie pochodził z Kornwalii – jednak był wesoły, serdeczny, hojny i dobrze mu się powodziło. Stephen i Clowance wynajęli niewielki dom, jeden z kilku z widokiem na rzekę, byli spokrewnieni z Blameyami z Flushing i trzymali konie w stajniach Cambronów, którzy prowadzili gospodę Pod Świnią i Druciarzem. Poza tym uczestniczyli w polowaniach, co sprawiało, że należeli do wyższej sfery niż sąsiedzi. Tej zimy Clowance często myślała o swoim ukochanym bracie Jeremym i zastanawiała się, jak żyje w Brukseli z niedawno poślubioną, ładną żoną, którą zdobył z takim trudem. Nie potrafiła zapomnieć, że na początku Cuby odrzuciła zaloty Jeremy’ego i w wyjątkowo wyrachowany sposób zgodziła się bogato wyjść za mąż, czego życzyła sobie jej rodzina. Może teraz wszystko się ułoży, ale Clowance lepiej niż ktokolwiek znała głębię uczuć brata, pamiętała przypływy straszliwej melancholii, jaka go ogarniała, nieudane wysiłki, by sprawiać wrażenie wesołego i normalnego, gdy namiętność do Cuby doprowadzała go do desperacji. Był to rodzaj szaleństwa. Miała nadzieję, że to już przeszłość. Uważała, że w codziennym życiu, kiedy sytuacja się unormuje, bratowa może się okazać megierą. Z pewnością listy Jeremy’ego sugerowały, że jest szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. Jednak Clowance zdobędzie pewność dopiero wtedy, gdy znów go zobaczy. Mimo deszczu poszła do stajni, a miły chłopiec stajenny, Kimber, wyprowadził Nerona. Przez większą część tygodnia lało jak z cebra, lecz tego ranka pogoda na krótko się poprawiła i rzekę oświetliło słońce. W czasie przypływu między nabrzeżami a zacumowanymi statkami lśniła tafla wody przywodząca na myśl wypolerowaną klingę. Teraz znów się rozpadało, nad rzeką wisiała wilgotna mgła zmniejszająca widoczność do stu metrów. Wszystko wydawało się tajemnicze, nawet znajomy bruk znajomego miasta.

Ostatni dom znajdował się niedaleko, na końcu uliczki. Obok gospody Pod Świnią i Druciarzem mieścił się skład wyposażenia morskiego, a dalej noclegownia Mudda dla marynarzy, ciesząca się niezbyt dobrą sławą. Jeszcze dalej kuźnia specjalizująca się w wyrobie kotwic, dom celnika, zakład pretensjonalnej krawcowej o nazwisku Curnow i wreszcie dom Carringtonów. Gdy Clowance dotarła do domu panny Curnow, kobieta wyszła na ulicę. – Och, pani Carrington, jakąś godzinę temu odwiedził panią młody człowiek. Nie wiedziałam, kiedy pani wróci. – Przedstawił się? – spytała Clowance. – Nie, a ja nie pytałam, jak się nazywa. Ale powiedział, że wróci. Panna Curnow miała maleńkie świdrujące oczka. Trudno było powiedzieć, czy to skutek nieustannego szycia w kiepskim świetle, czy oznaka wyjątkowego wścibstwa połączonego z darem odkrywania cudzych tajemnic. Clowance była zwolenniczką drugiej teorii. Podziękowała sąsiadce i weszła do domu. Był bardzo mały, ale rozciągał się z niego ładny widok. Na parterze znajdowały się cztery pokoje, podobnie jak na piętrze – wszystkie mikroskopijne. Nie było ogrodu od frontu, jednak z tyłu każdego domu znajdowało się małe podwórko z prymitywną wygódką. Na podwórku Carringtonów stała pompa zaopatrująca w wodę siedem okolicznych budynków, więc stale krążyli tam sąsiedzi. Wcześniej Clowance spędzała większość czasu we wnętrzu domu, wykorzystując prawie zapomniane umiejętności szycia i haftu: uszyła pomarańczowe zasłony oblamowane koronką i zawiesiła je w oknach. Była pewna, że sąsiedzi uznali zasłony za skandalicznie krzykliwe, ale, co najważniejsze, bardzo się spodobały Stephenowi. Poprosił, by nie czekała na niego z obiadem, więc przygotowała tylko dla siebie pieczony pieróg z ziemniakami, warzywami i wołowiną. Podgrzała potrawę w niewielkim glinianym naczyniu, jeszcze ciepłym po porannym gotowaniu. Zdjęła kurtkę i buty do konnej jazdy, a później zjadła posiłek w pokoju od frontu. Przekroiła pieróg na pół i popijała go mlekiem. Ledwo skończyła, zauważyła młodego człowieka idącego brukowaną ulicą. Instynktownie poczuła, że to gość, o którym wspomniała panna Curnow, i zrozumiała dziwny, pytający wyraz jej oczu, w których malował się niepokój. Przybysz był odziany w łachmany i nosił krótką brodę, co w owej epoce zwykle oznaczało, że nie stać go na skorzystanie z usług

balwierza. Rzeczywiście, młody człowiek zatrzymał się przed domem i zapukał. Clowance zebrała ze stołu resztki obiadu, zaniosła do kuchni, wsunęła stopy w chodaki i otworzyła drzwi. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat – był wysoki, barczysty, jasnowłosy, miał wyraziste rysy i jasnobłękitne, przejrzyste oczy. Był szczupły, lecz nie wychudzony, i tylko strój sprawiał, że wydawał się zaniedbany: nosił spłowiałą koszulę, niegdyś prawdopodobnie granatową, rozdartą na barku i z jednym rękawem krótszym o dziesięć centymetrów, porządny kaftan z niebieskiej wełny, nowszy od reszty ubrana, szaroniebieskie drelichowe spodnie, połatane płótnem żaglowym i związane w kostkach sznurkiem, oraz podniszczone płócienne buty na gołych nogach. – Przepraszam, czy zastałem pana Carringtona? – spytał. Ochrypły głos, akcent z południowo-zachodniej Anglii, ale dość dobry. – Przykro mi, jest w tej chwili nieobecny. Spodziewam się go wkrótce. Chwila milczenia. – Jest pani jego żoną? – Tak. Mężczyzna się odwrócił i rozejrzał po ulicy, jakby szukał wzrokiem człowieka, z którym chciał się spotkać. – Pan w sprawie jednego z jego statków? – spytała Clowance. – No cóż… tylko w pewnym sensie… – Młody człowiek przygryzł kciuk i spojrzał na Clowance. – Niedawno zszedłem na ląd. Przypłynęliśmy o świcie. Annabelle, bryg, widać go w porcie. – O tak, widzę. – Z Liverpoolu, choć nasza stała baza to Bristol. Ładunek to świece, mydło, szczotki, liny i szpagat. Clownce popatrzyła obok młodego marynarza. Ze wzgórza biegła w dół stroma brukowana droga prowadząca do portu. – Myślę, że mąż zaraz się pojawi – powiedziała. – Widzę jego głowę. – Po chwili dodała: – Mówi pan, że jest pan z Bristolu? Znał pan Stephena, gdy tam mieszkał? Młody człowiek oblał się rumieńcem, obrócił się i spojrzał w miejsce wskazane przez Clowance. – Tak, proszę pani, znałem, choć nie widziałem go od kilku lat. Jestem jego synem, rozumie pani.

II – Najdroższa, mówiłem, że przed ślubem powinienem się przed tobą wyspowiadać – rzekł Stephen. – Próbowałem to zrobić przedtem albo potem, lecz zawsze powtarzałaś, żeby zostawić przeszłość w spokoju. Zachowałem się jak tchórz i milczałem. Postąpiłem jak tchórz. Nie ukrywam tego. Ale zastanów się, w jakiej byłem sytuacji. Już raz cię straciłem. Zerwałaś ze mną na przeszło rok. Miałem mętlik w głowie, nie wiedziałem, co robić. Gdybym ci powiedział, że byłem wcześniej żonaty, choćby bardzo dawno, mógłbym cię znowu stracić, prawda? Niezależnie od tego, jak to się skończyło. Leżeli wieczorem w łóżku przy dwóch zapalonych świecach, których płomienie kołysały się w podmuchach powietrza wpadającego przez okno uchylone na kilka centymetrów. Clowance nie odpowiedziała na pytanie męża. Nie potrafiła zrozumieć swoich uczuć ani wyjaśnić ich Stephenowi. – Nawet gdybyś ze mną nie zerwała… Gdybyś postanowiła mi przebaczyć, twoi rodzice nie byliby tacy łagodni. Twój ojciec spytał mnie kiedyś, czy mam żonę w każdym porcie, a ja go okłamałem. Nigdy by mi tego nie wybaczył, nigdy. – Więc musiałeś oszukać również mnie… – odparła po chwili. – Tak, już ci wyjaśniłem, dlaczego. Myślisz, że gdybym ci powiedział o Marion, nie wspomniałabyś o tym rodzicom? Jesteś prostolinijna, uczciwa. Naprawdę, naprawdę uczciwa. Wychowałaś się w uczciwej rodzinie, a ja zawsze ją podziwiałem i żałowałem, że moja nie była taka sama. Niestety, nie była. Tam, skąd pochodzę, życie wygląda inaczej, kochanie. Clowance wbiła wzrok w niski sufit. – A po naszym ślubie? – Byłem zbyt szczęśliwy. Chyba za bardzo. Uważałem, że co się stało, to się nie odstanie. Popełniłem błąd i nie mogłem go naprawić. Gdybym ci powiedział, miałbym czyste sumienie – ale za jaką cenę! Unieszczęśliwiłbym cię. Zepsułbym nasz miesiąc miodowy. Splamiłbym coś czystego. Więc dalej nic nie mówiłem… – Do dziś… – Tak, kochanie, do dziś.

Miał ochotę jej dotknąć, pieścić jej ciało. Leżała obok, a jej pierś ledwo dostrzegalnie unosiła się i opadała. Dobrze znał każdy centymetr jej nagiej skóry i wiedział, że potrafi ją podniecić. Jednak nie wykonał żadnego ruchu, uczył się powściągliwości. – Opowiedz mi o Marion – poprosiła. Milczał przez chwilę, a potem ciężko westchnął. – Mieliśmy po siedemnaście lat. Była córką kowala. Śmialiśmy się, żartowaliśmy jak chłopak i dziewczyna, świetnie się bawiliśmy, ale przestaliśmy się śmiać, gdy zrobiłem jej dziecko. Słyszałaś o prawie o bękartach? – Coś niecoś. – Jeśli dziewczyna spodziewa się dziecka i oskarża młodego człowieka o ojcostwo, a on nie chce się z nią ożenić, pakują go do więzienia. Wielu dobrych ludzi gnije w kazamatach z powodu tego prawa. Już raz siedziałem w więzieniu i nie miałem ochoty tam wrócić. Wziąłem z nią ślub. W następnym roku urodził się Jason. Nigdy nie mieszkaliśmy ze sobą jak mąż z żoną. Jej ojciec był wściekły, że zniszczyłem szanse córki na znalezienie bogatego męża. Marion mieszkała z rodzicami. Odwiedzałem ją od czasu do czasu, ale po narodzinach dziecka Marion obróciła się przeciwko mnie, więc rzadko ją widywałem. Później opuściłem okręg i zostałem stangretem u sir Edwarda Hope’a. Oczywiście musiałem płacić alimenty i rozpaczliwie brakowało mi pieniędzy. A potem… – Potem? – Kiedy Jason miał jakieś dziesięć lat, jego matka zmarła na ospę. Odszedłem ze służby u sir Edwarda Hope’a i zaciągnąłem się na statek. Przestałem płacić alimenty. Ostatni raz widziałem Jasona, gdy miał pięć lat, aż wreszcie pojawił się jak… jak… – Jak zły szeląg? – Boże, byłem dziś kompletnie zdumiony! Nie wierzyłem, że to on. Posłuchaj, kochanie, był to dla mnie prawie taki sam wstrząs jak dla ciebie. Matko Boska, oniemiałem! – Zostawiłam was samych, bo pomyślałam, że ci to odpowiada – rzekła Clowance. – Nie mam pojęcia, czego chce. Postanowił po prostu znowu się z tobą spotkać? – Nie. Jakiś skur… ktoś mu powiedział, że dobrze mi się powodzi w Kornwalii, więc zamierza to wykorzystać. Chciałby dostać pracę. Pływał

już na morzu, więc jeśli się zgodzisz, wezmę go na jeden ze statków, dam robotę i przyzwoite wynagrodzenie. Jeszcze nie wiem, czy zna się na żeglarstwie. Ma zaledwie osiemnaście lat… Wiem, wiem, wygląda na starszego – ta broda! – ale skończył osiemnaście lat i na razie nie może za wiele oczekiwać. Jednak mógłby trochę lepiej zarabiać… – Jeśli się zgodzę? – spytała Clowance. – Tak, kochanie. Wszystko zależy od ciebie. Możesz nie chcieć oglądać mojego syna. Zrozumiałbym, gdybyś nie miała ochoty go więcej widzieć. Więc musisz mi powiedzieć, co o tym sądzisz. Clowance zastanawiała się przez chwilę. – Nie jestem zbyt zadowolona, Stephenie, ale z innych powodów, niż przypuszczasz. Uważam, że mój smutek i moje rozczarowanie nie powinny szkodzić twojemu synowi. W końcu to nie jego wina, prawda? – Nie – odpowiedział z zażenowaniem Stephen. – Nie. – Chyba masz rację, gdy przypuszczasz, że nie mam ochoty często go oglądać, nie codziennie, bo będzie mi przypominał o nieprzyjemnych sprawach. Ale z pewnością jesteś mu coś winien, prawda? Nie okazałeś się szczególnie troskliwym ojcem, więc teraz możesz mu pomóc, skoro cię prosi. – Bardzo dobrze – rzekł Stephen. – Niech tak będzie. Cieszę się, że tak uważasz, kochanie. – Tak naprawdę byłam trochę zdziwiona, gdy wszedłeś do kuchni i powiedziałeś, że kazałeś mu odejść – ciągnęła Clowance. – Koniecznie musiał nocować u Mudda? Wszyscy wiemy, że to obskurny zajazd o złej reputacji. Mógł zostać u nas do rana. – Znowu pomyślałem, że może ci się to nie podobać. Jestem pewien, że jakoś sobie poradzi. Dałem mu pieniądze na nocleg, a jutro znajdę mu lepsze ubranie. Zapewniam cię, kochana, że prawie nie będziesz go oglądała. – Ale będzie obecny – powiedziała Clowance. – Tak… będzie obecny. Ciągle mi przypominając, że wyrządziłem ci krzywdę. Na dworze było bardzo cicho. Na zasłonach odbijały się płomienie dalekiego ogniska. Później na ciemnym niebie rozległ się pisk mewy. Clowance pomyślała, że Stephen w dalszym ciągu nie rozumie, co złego zrobił. Miłość oznacza, że kocha się kogoś takim, jakim jest, całkowicie, że zalety i wady nie mają znaczenia. Właśnie tego się nauczyłam w czasie rocznego rozstania ze Stephenem, pomyślała. Gdyby mi powiedział, że był

żonaty i że ma syna, co by to zmieniło? Zaakceptowałabym to tak samo jak fakt, że kiedyś zabił nożem marynarza w porcie w Plymouth. Później kłamał, by ratować własną skórę, gdy rozpoznał go Andrew Blamey. Wiem, że przed naszym ślubem flirtował z dziewczętami w Sawle i Grambler, i podejrzewam, że romansował z biedną Violet Kellow. Czy to, że się ożenił jako młody chłopak, to większy grzech niż pozostałe? Złe było to, że milczał, że wszystko przed nią ukrywał, licząc, że przy odrobinie szczęścia prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Zły był brak zaufania do niej, to, że nie potrafił szczerze o wszystkim opowiedzieć. Kiedy ludzie się kochają, nie powinni niczego przed sobą ukrywać. Mówił bez skrępowania o innych rzeczach. – Jeszcze nie śpisz? – spytał Stephen. – Nie. – To… Jason pojawił się w wyjątkowo złym dniu. – Dlaczego? – Bo mam dla ciebie niespodziankę. Miłą niespodziankę. Spodziewałem się, że będziesz uszczęśliwiona. Teraz… cóż, myślę, że nic nie sprawi ci prawdziwej przyjemności. Nie dziś wieczorem i chyba nie jutro. Jednak czuję, że muszę ci to powiedzieć. Zajmowałem się tym przez cały dzień. Dla ciebie. Przede wszystkim dla ciebie. – Nie wiem, Stephenie – odparła Clowance. – Nie mogę udawać, że jestem szczęśliwa, ale jeśli chcesz powiedzieć coś dobrego… – Myślę, że mogę powiedzieć coś dobrego. Znasz farmera Chudleigha? – Tylko ze słyszenia. Jest właścicielem pól nad miastem, prawda? – Tak. Poszedłem do niego dziś rano i spędziliśmy razem trzy godziny. Rezultat jest taki, że kupiłem przeszło hektar pola przylegającego do ścieżki dla koni prowadzącej do St Gluvias. Zamierzam tam zbudować dom! Clowance milczała przez chwilę. – To rzeczywiście niespodzianka, Stephenie. – Miła? – Bardzo miła. Nic mi o tym nie wspominałeś! – Chciałem ci zrobić wielką niespodziankę. Byłem także w warsztacie murarskim w Gluvias, właściciel nazywa się Jago. Mówi, że może zaczął kłaść fundamenty w przyszłym miesiącu! – Czy już… zdecydowałeś, jaki to ma być dom, jak duży, ile pokoi i tak dalej? Ponieważ…

– Jasne, że nie. To ty musisz zdecydować albo zrobimy to razem. Ekscytujące nowiny rozpraszały mdłości Clowance, które nie chciały ustąpić. – Musi być miejsce dla sześciu służących – ciągnął Stephen. – I powinny być stajnie, duże stajnie. Oczywiście na początku nie będziemy mieć wielu służących i koni, ale stajnie mogą się przydać później. – Kto za to zapłaci? Stać nas na taki wydatek? – Mój limit kredytowy w banku Warleggana na początku ustalono na dwa tysiące funtów, lecz ostatnio zwiększono do trzech tysięcy. Adolphus kosztował mnie tysiąc siedemset pięćdziesiąt gwinei, a odmalowanie i wyposażenie pochłonie kolejnych dwieście. Chasse Maréee i Lady Clowance powinny przynieść w przyszłym kwartale niewielkie zyski, więc mogę wydać trochę pieniędzy na dom dla mojej młodej żony – dom niewart ciebie, bo żaden nie byłby wart ciebie, ale taki, którego nie będziesz się wstydzić! Odejdźcie, mdłości, ciesz się kochającym mężem, który tak wiele chce dla ciebie zrobić. Nie tylko mówi czułe słówka, ale także okazuje miłość. Dumny mąż, z którego należy być dumnym. Kochający mąż, kłamliwy mąż. Dlaczego to drugie jest równie ważne jak pierwsze? – To bardzo miło z twojej strony, Stephenie – powiedziała. – Jestem… jestem zachwycona. Naprawdę. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Dziś zdarzyło się coś dziwnego. Nie mogę po prostu… po prostu przełknąć tego jak jakiegoś… wyciągu ze ślimaków na anemię. To się stało i jest mi przykro. – Mnie także. – Ale mam nadzieję, że za kilka dni wszystko będzie wyglądać inaczej. Jutro – albo kiedykolwiek chcesz – pójdę obejrzeć parcelę, gdzie zbudujemy nowy dom. Będę szczęśliwa, zachwycona… Znów leżeli w milczeniu, a tymczasem świece prawie się dopaliły. Na zasłonach w dalszym ciągu tańczyły płomienie dalekiego ogniska. Stephen wstał i wyjrzał przez okno. – Co to takiego? – spytała Clowance. – Tylko ognisko na kei. Dziwne, że się pali przy tej pogodzie. Wrócił do łóżka i zdmuchnął świece. – Będziesz spała? – Ile naprawdę masz lat, Stephenie?

– Trzydzieści siedem. – Rozumiem. – Odjąłem sobie trzy lata. – Czułam się za stary, zawsze czułem się dla ciebie za stary. Zapadło długie milczenie. – Śpisz? – zapytał. – Nie. – Wszystko wzięło się stąd, że za bardzo cię pragnąłem – powiedział. – Kiedy po raz pierwszy pomyślałem, że naprawdę mnie kochasz, bałem się, że stracę twoją miłość, stracę ciebie. Zrobiłbym wszystko, żeby cię zdobyć. Zrobiłbym wszystko, żeby cię zatrzymać. – Teraz mnie masz – odparła. – Na dobre i na złe. Nie ma już wyjścia. – Chciałabyś, żeby było? – Nie. – To sprawia, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. – Ja nie jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, Stephenie, ale nie potrafię znaleźć słów, by wyjaśnić, dlaczego. Może nie powinniśmy na razie o tym rozmawiać. Spróbujmy się przespać. – Problem polega na tym, że tak naprawdę na ciebie nie zasługuję – rzekł. – Wiem to od dnia, kiedy się poznaliśmy. – Nie powinieneś za często tego mówić. – Dlaczego? – Mogłabym ci uwierzyć. Zaśmiał się. – Teraz przypominasz matkę. – Czemu? – Jesteś dowcipna. Żartujesz. Nawet gdy nie budzę w tobie sympatii. Sympatia? Miłość? Tak, istnieje różnica. Przypadkiem lub intuicyjnie wybrał właściwe słowo. – Dobranoc, Stephenie – powiedziała. – Dobranoc, kochana.

III

Nazajutrz po południu Cal Trevail przywiózł list od matki Clowance, która pisała, że w przyszły poniedziałek wszyscy wyjeżdżają z Nampary do Paryża. Brak czasu i skomplikowane przygotowania sprawiają, że nie mogą złożyć pożegnalnej wizyty w Penryn. Czy Clowance mogłaby przyjechać do Nampary w środę lub czwartek i przenocować, by mogli jej opowiedzieć o swoich planach? Naturalnie, jeśli Stephen jest wolny, również byłby mile widzianym gościem. Cal dostarczył podobny list ciotce Verity i za godzinę miał wrócić po odpowiedź. Clowance powiedziała Calowi, że nie musi wracać, po czym nabazgrała krótki bilecik, przyjmując zaproszenie. Pośpiesznie zamieniła kilka słów ze Stephenem, który zgodnie z oczekiwaniami oznajmił, że nie będzie mógł pojechać. Wyjechała w środę rano, nie spotkawszy się wcześniej z Jasonem Carringtonem.

Rozdział czwarty

I Belgia była zasypana śniegiem. Odkąd porucznik Poldark z pięćdziesiątego drugiego regimentu piechoty z Oxfordshire przybył ze swoją niedawno poślubioną żoną z Gravesend do Antwerpii, a później do Brukseli, panowała brzydka pogoda. Rejs na kontynent okazał się nienajgorszy, morze było dość spokojne pod szarym, zachmurzonym niebem, jednak od tamtej pory stale padał śnieg. Pojechali do dawnej kwatery Jeremy’ego, lecz szybko przeprowadzili się do małego, ale przyjemnego apartamentu na rue Namur. W czasie pokoju obowiązki Jeremy’ego miały charakter symboliczny: uczestniczył w defiladach, niekiedy w kursach poświęconych strategii wojskowej, składał wymagane wizyty, wykonywał rozkazy wyższych oficerów. Resztę dnia spędzał z Cuby: jeździli na bale i soirée, poznawali angielskie rodziny przebywające w Brukseli ze względu na to, że jeden z ich członków służył w wojsku, odbywali przejażdżki konne w Forêt de Soignes kilka kilometrów na południe od Brukseli, czytali, rozmawiali, robili sprawunki i kochali się. Kochali się z zapałem nowożeńców – a nawet więcej. Od chwili, gdy niespełna cztery lata wcześniej Jeremy uciekał przed celnikami i udzieliła mu schronienia wyniosła panna Trevanion, istniała dla niego tylko jedna kobieta na świecie. Szaleńczo się w niej zakochał, jakby go coś opętało – inne kobiety w ogóle przestały go interesować. Czasami miłość jest tak silna, że staje się destrukcyjna, nie do wytrzymania, on jednak znosił ten stan przeszło cztery lata. Później, straciwszy jakąkolwiek nadzieję, posłuchał kontrowersyjnej rady ojca i pojechał do niej po raz ostatni, niczym złodziej wspiął się nocą po drabinie do zamku, w którym mieszkała, i w jakiś sposób ją przekonał – w dalszym ciągu nie rozumiał, jak to się stało – by z nim

pojechała. I pojechała. Uciekli razem jak w średniowiecznym romansie, a ona swawolnie oddała mu się jeszcze przed ślubem. Spełnił swoje najskrytsze marzenia; czasem zerkał ukradkiem na żonę, by przekonać samego siebie, że naprawdę udało mu się to osiągnąć w chłodnym, cynicznym świecie. Kiedy Valentine niespodziewanie poślubił Selinę Warleggan, Cuby pogodziła się z myślą, że czeka ją długi okres panieństwa. Zastanawiała się nawet, czy nie byłoby najlepiej, gdyby nigdy nie wyszła za mąż i mieszkała z matką, siostrą i bratem oraz dwójką jego dzieci w pięknym zamku, którego budowy jak dotąd nie ukończono. Aż nagle stanął przed nią wysoki mężczyzna w oficerskim mundurze. Jeremy dziwnie się zmienił: wydawał się starszy, znacznie bardziej zdecydowany. Poczuła, że ogarniają ją silne uczucia i pożądanie – nigdy wcześniej nie przeżyła czegoś podobnego. Nie wiedziała, co się dzieje, i nie rozumiała swoich uczuć… Jak dotąd nie miała żadnych wątpliwości, nie była rozczarowana, nie rozumowała racjonalnie. Czasem myślała o swojej rodzinie pozostawionej w Caerhays, lecz tylko jak o części dawnego życia. Można było odnieść wrażenie, że jej emocje w dziwny sposób się zablokowały, zupełnie nieświadomie, choć nastąpiło to za sprawą chłodnego, racjonalnego umysłu. Perspektywa poślubienia Valentine’a, czarującego młodego człowieka, który jej nie kochał, nie wywoływała żadnej reakcji emocjonalnej, a namiętna miłość Jeremy’ego, któremu zależało wyłącznie na niej, budziła jedynie lekki dreszczyk. Na szczęście dla Jeremy’ego tama została przerwana przez niego samego w odpowiedniej chwili. Naprawdę przerwana: kiedy runęła, Cuby poddała się razem z nią. Miała piękne ciało i znajdowała przyjemność w oferowaniu go mężowi, gdy tylko miał ochotę – skromnie, prowokująco, dziko, zależnie od nastroju. Kochali się, dopóki nie opadli z sił. Jednak w dalszym ciągu nie czuli się naprawdę zaspokojeni. Zaakceptowali się, nieco zbyt chętnie, zbyt radośnie. Jeremy nie budził w Cuby żadnych negatywnych uczuć, ona w nim również. Nawet dwie wizyty Lisy Dupont, dawnej kochanki Jeremy’ego, nie zmąciły ich szczęścia. Nawiązał romans z Lisą, gdy stracił wszelką nadzieję na zdobycie Cuby. Teraz już go nie interesowała. Po drugiej wizycie wzruszyła ramionami i znikła. Cuby powiedziała: „Ładna dziewczyna, ale moim zdaniem szybko utyje. Cieszę się, że bardziej ci się podobam”. Żyli wygodnie. Jeremy miał pieniądze w banku w Brukseli – łupy

z eskapady, o której wolał nie myśleć – a kiedy się wyczerpały, zaczął zaciągać długi. Cuby, przez wiele lat mieszkająca ze skąpym bratem, sugerowała ograniczenie wydatków, jednak Jeremy oświadczył, że otrzyma dywidendę z kopalni Wheal Leisure. Zamierzał spłacić wierzycieli po odejściu z wojska. Kiedy miało to nastąpić? Uważał, że dość szybko. W Europie panuje pokój, więc regiment prawdopodobnie wkrótce zostanie rozformowany. Co prawda, słyszał plotki, że sojusznicy nie mogą dojść do porozumienia na kongresie wiedeńskim, więc wydaje się prawdopodobne, że rząd brytyjski postanowi na razie utrzymywać w Europie jakieś oddziały. Wolałby odejść dopiero w październiku, co oznaczałoby, że przesłużył dwa lata. Później, gdyby wszystko poszło dobrze, mógłby sprzedać patent, choć nie był oficerem elitarnego pułku, a na następne Boże Narodzenie wróciłby do domu do Kornwalii. Tymczasem wygodnie żył w Brukseli. Cuby prawie nie zastanawiała się nad swoją dotychczasową egzystencją, ale trochę niepokoiło ją, że nie ma żadnych wiadomości z Caerhays – ani jednego słowa. Kiedy wreszcie nadszedł list, nerwowo złamała pieczęć i podeszła do okna, by go przeczytać. Był napisany przez matkę. Moja Najukochańsza Córko! Nie wiem, co w Ciebie wstąpiło, że uciekłaś w tajemnicy, oszukując całą rodzinę. Twój brat i ja – nie wspominając o Clemency – byliśmy głęboko wstrząśnięci, głęboko zasmuceni tym, co się stało. List, który zostawiłaś, w gruncie rzeczy niczego nie wyjaśniał, a zresztą sama napisałaś, że nie możesz niczego wytłumaczyć. Twoje późniejsze listy, choć bardziej szczegółowe, tak naprawdę nie wniosły niczego nowego. Wierzę, że nie zrobiliśmy ani nie powiedzieliśmy niczego, co mogło sprawić, że utraciliśmy Twoje zaufanie. Sądziliśmy że jesteś szczęśliwa i zadowolona z perspektywy małżeństwa z Valentine’em Warlegganem. Kiedy ten związek nie doszedł do skutku (nie z naszej winy), wydawało się, że masz zamiar czekać, podobnie jak my, aż pojawi się inny równie odpowiedni kandydat. Zamiast tego wybrałaś Jeremy’ego Poldarka. Miłego młodego człowieka i dżentelmena. W czasie wizyt u nas zachowywał się bardzo sympatycznie i wiem, że Clemency ma o nim doskonałą opinię. Ja – a także my wszyscy – życzymy Ci szczęścia. Czy zamieszkacie w Brukseli? Jak wiesz, mamy smutne wspomnienia dotyczące Walcheren, gdzie poległ Twój brat. To wielka ulga, że wojna wreszcie się skończyła, i dopóki zwycięzcy się nie pokłócą, możemy liczyć na długotrwały pokój.

Augustus w dalszym ciągu przebywa w Londynie. Pracuje w Ministerstwie Skarbu, napisałam mu o Twoim małżeństwie. Myślę, że John pojedzie w przyszłym miesiącu do stolicy, gdzie musi się zająć funduszami powierniczymi i innymi interesami. Od Bożego Narodzenia prawie cały czas pada, dni są ciepłe i smutne, lecz pojawiły się pierwiosnki i kamelie. Twoja kochająca matka Frances Bettesworth

Cuby dwukrotnie przeczytała list i pokazała go Jeremy’emu. Czytał go przez kilka minut, a następnie oddał z uśmiechem żonie. – Myślę, że twoja rodzina prawie ci wybaczyła. – Przyszedł również ten bilecik – odrzekła Cuby i wręczyła mu niewielki arkusz papieru. Wiadomość brzmiała: Najukochańsza Cuby, słodki Jeremy, jakże Wam zazdroszczę! Z wyrazami miłości Clemency

II Wydawało się, że Henrietta Kemp przezwyciężyła żywioną przez całe życie nieufność do Francuzów oraz dezaprobatę wobec rozpusty panującej w Paryżu, ponieważ w ciągu doby przyjęła zaproszenie Rossa. W następny poniedziałek wyruszyli w piątkę w podróż i dotarli do Londynu po męczącej podróży po rozmiękłych, wyboistych drogach. Zatrzymali się w mieszkaniu od lat wynajmowanym przez Rossa na George Street w dzielnicy Adelphi. Ross zawiadomił premiera o swoim przybyciu i otrzymał zaproszenie do Fife House na sobotę rano o dziesiątej. W piątek wieczorem zabrał Demelzę i Isabellę-Rose na przedstawienie do Theatre Royal przy Drury Lane. Prószył śnieg. Wystawiano komedię Thomasa Mortona Miasto i wieś. Reubena grał słynny Edmund Kean. Później zaprezentowano interludium muzyczne zatytułowane Rubiny i brylanty. Ross uznał spektakl za dość kiepski, ale podobał się Demelzie; oboje byli rozbawieni zachwytem Isabelli-Rose. Jej oczy lśniły jak brylanty wymienione w tytule sztuki. Wpatrywała się olśniona

w scenę, ściskając splecione dłonie, i wyszła z sali szczęśliwa. Ujrzała wizję, niczym Joanna d’Arc, lecz nie była to wizja o charakterze religijnym, tylko sztuczna, pozbawiona głębi, teatralna interpretacja życia. Wystarczało jej to. Urzekł ją blichtr, puder, makijaż, perfumy, nienaturalna deklamacja, wspaniałe pozory rzeczywistości. Po przedstawieniu, kiedy wychodzili, do Rossa zwrócił się jeden z widzów: – Kapitanie Poldark… Barczysty, dobrze ubrany młody człowiek o pobrużdżonej twarzy. Po chwili spojrzał na Demelzę. – Pani Poldark… Cóż za przyjemna niespodzianka! Edward Fitzmaurice. Na pewno pani pamięta… – Naturalnie! – odpowiedziała Demelza. – Jak się pan miewa, milordzie? Myślę, że nie zna pan naszej młodszej córki, Isabelli-Rose, prawda? Ruszyli przez tłum w stronę wyjścia, rozmawiając. Demelza po raz ostatni widziała lorda Edwarda nazajutrz rano po tym, jak Clowance odrzuciła jego oświadczyny, i spodziewała się, że będą się czuć skrępowani – z pewnością tak się czuli, gdy wyjeżdżali z Bowood – jednak wydawało się, że arystokrata już dawno zapomniał o doznanym rozczarowaniu. Może zdał sobie sprawę –  Demelza poczuła ukłucie w sercu, gdy o tym pomyślała – że to najszczęśliwsze rozwiązanie. Nieokiełznana, niezależna blondynka z Kornwalii nigdy nie dostosowałaby się do wspaniałego, lecz ceremonialnego życia towarzyskiego, jakie jej oferował. (W tej chwili Clowance była żoną przedsiębiorczego młodego człowieka, właściciela kilku statków. Mieszkali w niewielkim domu w Penryn. Kiedy córka po raz ostatni odwiedziła Namparę, Demelza zauważyła, że jest mniej wesoła niż zwykle i ma ciemne kręgi pod oczami). Naturalnie szybko pojawiło się pytanie o Clowance. Edward Fitzmaurice spoglądał na rząd karet, szukając wzrokiem własnej, i spytał, jak się miewa najstarsza córka państwa Poldarków. Czy jest mężatką? No cóż, trudno się temu dziwić, prawda? Jest szczęśliwa? Doskonale. Spędzili razem cudowny tydzień w Bowood. Szkoda, że wtedy tam pana nie było, sir. Kolejna prześliczna córka! Ile ma lat, piętnaście? Jak się miewa lady Isobel? A lord i lady Lansdowne? Brat i bratowa lorda Edwarda czuli się świetnie. Mieli dwóch synów. Isobel ciężko chorowała z powodu podagry i nawracających infekcji, lecz wróciła do zdrowia. Kupiła

nową trąbkę słuchową, która ponoć znacznie lepiej wzmacnia dźwięk niż poprzednia, choć lord Edward przyznał, że nie widzi różnicy. Nie, w dalszym ciągu nie jest żonaty, jest bardzo zaabsorbowany pracą w Izbie Gmin i innymi sprawami publicznymi. – Może w przyszłym tygodniu wypiliby państwo herbatę ze mną i ciotką w Lansdowne House? Henry i Louisa są na wsi, ale… – To bardzo miło z pana strony, jednak wybieramy się do Paryża – odparł Ross. – Myślę, że powinniśmy wyjechać w przyszły poniedziałek. – Paryża? Byłem tam w październiku. Znakomity pomysł. Domyślam się, że to wakacje? – Tak, wakacje… – Gdzie się państwo zatrzymają? – Przygotowano dla nas odpowiednią kwaterę. Fitzmaurice zauważył, że Ross się zawahał, gdy odpowiadał na pytanie, więc zerknął z lekkim uśmiechem na wysokiego Kornwalijczyka, uniósł brew i więcej nie indagował. – Przekona się pani, że Paryż to miasto zdumiewających kontrastów, pani Poldark. Pod pewnymi względami jest staroświecki w porównaniu z Londynem – jakby długoletnia wojna zahamowała rozwój. Bardzo brutalne miasto, jednak mieszka tam wielu cudownych ludzi. Jeśli ma pan chwilę czasu, kapitanie Poldark, podam panu nazwiska kilku przyjaciół, którzy, jestem pewien, z radością państwa poznają i pokażą państwu wszystko, co powinni państwo zobaczyć. – Dziękuję. Jestem wielce zobowiązany. – Proszę nie zapomnieć zabrać w podróż noży i widelców. Trudno o nie we Francji z powodu braku żelaza i innych metali. Pożegnali się po kilku minutach, a gdy znaleźli się poza zasięgiem jego słuchu, Bella wykrzyknęła: – Cóż za przystojny dżentelmen! – Mam wrażenie, że Bella uważa wszystkich mężczyzn za przystojnych – zauważył Ross. – Och, papo, czasem zachowujesz się jak potwór! Przecież jest miły, prawda? – Wyjątkowo miły – odparł Ross. – Chciałbym, żeby więcej ludzi było do niego podobnych. – Ja też – dodała Demelza.

III Ross ostatnio spotkał się z lordem Liverpoolem na Downing Street, lecz dziś pojechał do Fife House, osobistej rezydencji hrabiego wzniesionej przed około stu laty w dawnych prywatnych ogrodach pałacu Whitehall. Wprowadzono go do gabinetu premiera dokładnie w chwili, gdy zegar wybił dziesiątą. Lord Liverpool siedział przy kominku. Wstał, powitał Rossa i rzekł: – Cieszę się, że pan przyjechał, Poldark. Oczywiście zna pan Roberta Melville’a, prawda? – Tak, naturalnie. Miło mi pana widzieć, Melville. Robert Dundas był przyjacielem Pitta i wiernym stronnikiem lorda Liverpoola. W tysiąc osiemset jedenastym roku odziedziczył po ojcu tytuł lordowski. W następnym roku, kiedy po zabójstwie Spencera Percevala Liverpool sformował swój pierwszy gabinet, mianował Melville’a pierwszym lordem Admiralicji. Ross wiedział, że Melville w dalszym ciągu zajmuje to stanowisko. Można było tylko spekulować, jakie są przyczyny jego obecności… – Proszę nie sądzić, że chodzi o sprawy dotyczące Admiralicji – powiedział Liverpool, kładąc kres domysłom. – Robert Melville pomaga mi w różnych kwestiach związanych z sytuacją we Francji i zaprosiłem go jako starego przyjaciela, by pana poznał i posłuchał naszej rozmowy. Jak z pewnością pan się domyśla, nie jest to misja na zlecenie rządu. Wysyłam pana jako osobistego emisariusza, lecz gdyby doszło do sytuacji, że chciałby pan złożyć raport, a ja byłbym nieobecny, lord Melville może działać jako mój zastępca. – Byłbym spokojniejszy, milordzie, gdybym dokładniej wiedział, o jakich sytuacjach powinienem składać raporty – odparł Ross. Liverpool pociągnął za sznur dzwonka. – Wypije pan dla rozgrzewki kieliszek brandy? – Z przyjemnością, milordzie, dziękuję. – W Kornwalii pada śnieg? – spytał lord Melville. – Nie, głównie deszcz. I to dość często.

– Podróż musi być długa i męcząca? Trzy dni? – Mniej więcej. Ale i tak zamierzałem wkrótce wrócić do Londynu. Zainaugurowano nową sesję Izby Gmin, prawda? – W zeszły czwartek – odparł Liverpool. – Nie każdy jest tak pracowity jak pan, Poldark. – Nie zawsze jestem pracowity, ale dowiedziałem się, że trwają prace nad Ustawą zbożową, i chciałem zgłosić sprzeciw. Zapadła chwila ciszy, ponieważ wszedł lokaj z tacą i postawił ją na stoliku pod ścianą. Ross wykorzystał przerwę w rozmowie na podziwianie wspaniałych gobelinów, z których słynął Fife House i jego właściciel. – Niewątpliwie moglibyśmy kiedyś dłużej porozmawiać o Ustawie zbożowej – rzekł lord Liverpool. Nie jest to może najodpowiedniejszy moment. Naturalnie wiem, że jest pan zwolennikiem reform… Słyszał pan, że Canning bezpiecznie dotarł do Lizbony? – Tak. Dwa tygodnie temu otrzymałem od niego list. Gdy go pisał, nie mógł opuszczać swojej rezydencji z powodu artretyzmu i nie złożył jeszcze listów uwierzytelniających. – Ross poruszył obolałą kostką. – Jeśli chodzi o reformy, milordzie, może nie pora, by o tym dyskutować, ale muszę wyznać, że jestem rozczarowany i przygnębiony, że po zawarciu pokoju sytuacja w Anglii w ogóle się nie poprawiła. – Posuwamy się do przodu, ale powoli – zauważył Melville. – Wielu z nas, stronników rządu, uważało, podobnie jak ja, że należy poczekać z ważnymi reformami na pokonanie Bonapartego – ciągnął Ross. – Zdaje się, że to Wyndham pytał: „Czy można remontować dom w czasie tajfunu?”. Oczywiście Pitt wstrzymał reformy z powodu wojny. Ale teraz… teraz z pewnością trzeba znów je podjąć. Robotnicy pracujący na polach i w fabrykach powinni prowadzić przyzwoite, uczciwe życie. A jednak jedni ludzie głodują, a inni opływają w dostatki. Popijali brandy. Ross miał świadomość, że jego uwagi nie zostały dobrze przyjęte przez słuchaczy. – Proszę mi wierzyć, zdaję sobie sprawę z warunków panujących w kraju – odparł sucho Liverpool. – Gdyby chciał się pan zaangażować w prace parlamentu pod koniec obecnej sesji, mógłby pan wrócić na jakiś czas do domu. Byłby pan informowany o rozwoju sytuacji. Ustawa zbożowa z pewnością wejdzie pod obrady dopiero pod koniec marca, choć jestem pewien, że wcześniej będą się toczyć gorące dyskusje na jej temat.

Tymczasem stoimy przed innym problemem związanym z polityką zagraniczną. – Co oznacza, że powinienem pośpiesznie wyruszyć do Paryża? Lord Liverpool zatrzepotał powieką, mrużąc krótkowzroczne oczy. – Nie pośpiesznie, ale sądzę, że powinien pan tam pojechać. – Wolno spytać, dlaczego, milordzie? – Jak wspomniałem w czasie naszej poprzedniej rozmowy, niedawno – to znaczy w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy – do Francji wróciło przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy jeńców wojennych zwolnionych z obozów w Rosji, Prusach i Anglii. Wielu z nich ma bardzo przykre wspomnienia z niewoli i pragnie się zemścić. Jednocześnie powrót do Francji arystokratycznych emigrantów doprowadził do osłabienia doskonałej armii Bonapartego, gdyż stanowiska dowódcze objęli młodzi i starzy ludzie, którzy nie mają żadnych kwalifikacji oprócz starożytnej genealogii. Wszystko to wywołuje niezadowolenie i złość. Ross pochylił głowę. – Istotnie, rozumiem. – Nie wspomniałem panu – ciągnął lord Liverpool – że w październiku zeszłego roku wysłałem swojego brata, pułkownika Jenkinsona, w misji, którą można uznać za podobną do pańskiej. Wizytował drugi korpus piechoty w Valenciennes, dowodzony przez generała porucznika hrabiego Reille’a. Z jego raportów wynika, że w armii francuskiej panuje duże niezadowolenie, co wydaje się niepokojące. – Czy pułkownik Jenkinson opisał, jak się objawia to niezadowolenie? – Twierdzi, że w wojsku powstało mnóstwo tajnych stowarzyszeń. Wiele z nich ma charakter bonapartystyczny i zamierza zdetronizować Ludwika. Nie chcą przywracać władzy Napoleona, lecz obwołać cesarzem jego syna. Inni są zwolennikami księcia Orleanu. Jenkinson pisze, że wielu wyższych oficerów to rojaliści, ale prości żołnierze nienawidzą Ludwika i jego skorumpowanego dworu. – Jak mógłbym pomóc w tej sytuacji, milordzie? – Raporty mojego brata są wyjątkowo ponure i znacznie się różnią od raportów nowego ambasadora, który podkreśla poparcie dla Burbonów. Oczywiście Somerset jest bardzo młody. Choć jest odważnym oficerem, może brakować mu doświadczenia w polityce zagranicznej i dyplomacji. – Podobnie jak mnie – rzekł Ross.

– Myślę, że po abdykacji Bonapartego pojawiły się odpowiednie warunki, by Francja znów stała się członkiem wspólnoty narodów europejskich – ciągnął Liverpool. – Stabilna, silna Francja to jeden z najważniejszych celów naszej polityki zagranicznej. Bez niej Rosja i Prusy stałyby się zbyt mocne. Tymczasem w Wiedniu Talleyrand negocjuje honorowe rozwiązanie problemów związanych z niezależnością Belgii i granicą na Renie. Jeśli we Francji w trakcie obrad kongresu wiedeńskiego zapanuje anarchia i wybuchnie wojna domowa, będzie to poważny cios nie tylko dla Talleyranda, ale również dla naszej polityki zagranicznej dotyczącej przyszłego pokoju w Europie. Rossowi nalano drugi kieliszek brandy. Melville uśmiechnął się do gościa. – Już nie z przemytu, Poldark – powiedział. Uniósł kieliszek i spojrzał na niego pod światło. – Legalny import z Armagnac z opłaconym cłem. – Zapewne uważa pan wszystkich mieszkańców Kornwalii za przemytników, milordzie – odparł Ross. – A czy tak nie jest? Tylko raz odwiedziłem Kornwalię i odniosłem wrażenie, że to dość niekonwencjonalna społeczność. – Czy to dlatego chcą panowie, żebym się podjął tej… niekonwencjonalnej misji? – Posłałem po pana ze względu za pańskie dawne usługi oddane Koronie – rzekł Liverpool. – Zwłaszcza w czasie pańskiej ostatniej misji do Portugalii, gdy służył pan krajowi na wiele różnych sposobów. Ross wypił łyk armaniaku, za który zapłacono cło. Wydawało się, że Liverpool rozmawiał z Canningiem. – Chciałby pan, żebym współpracował z pańskim bratem, milordzie? – Nie. Wysłałem go na południe, by wysondował nastroje w Marsylii, a następnie udał się do Bordeaux, jeśli to możliwe. W tym regionie król prawie na pewno cieszy się większą sympatią niż w Paryżu. Ale potrzebuję niezależnej opinii innego rodzaju. Potrzebny jest ktoś, kto nie byłby związany ze mną w oczywisty sposób, nie pełniłby oficjalnej funkcji. Znana osobistość, która spędzałaby wakacje w Paryżu i mogłaby nawiązać kontakty towarzyskie z oficerami armii francuskiej. To, że nie mówi pan biegle po francusku, powinno być zaletą. Obecność rodziny zmniejszyłaby podejrzenia. – To trudna misja – powiedział Ross. – Istotnie. – I dość delikatna.

– Tak pan uważa? – Pamięta pan, milordzie, że generał Wellington był niezadowolony z mojej obecności pod Buçaco. Podejrzewał, że zostałem wysłany jako obserwator przez część członków gabinetu, którzy nie darzyli go sympatią. – Pamiętam, lecz udowodnił pan, że tak nie było. – Tak czy inaczej, książę nigdy nie okazywał mi przychylności. Byłoby mi przykro, gdyby Fitzroy Somerset uznał, że kazano mi śledzić jego działania w roli ambasadora! Lord Melville wyciągnął nogi w stronę ognia. Zaczynał przybierać na wadze. – Robert twierdzi, że jest pan przyjacielem Fitzroya Somerseta. – To za dużo powiedziane. Spotkaliśmy się trzy razy. Uważam, że darzy mnie sympatią, podobnie jak ja jego. – Cóż, nie sądzę… Mam nadzieję, że się nie mylę, ale nie przypuszczam, że miałby pan składać raporty na temat decyzji naszego posła. Powinien pan wyrobić sobie zdanie na temat sytuacji politycznej w Europie. Otrzymujemy sprzeczne raporty i potrzebujemy niezależnej opinii. To wszystko. Czy mam rację, Robercie? – Tak – odparł Liverpool. – Właśnie o to mi chodzi. – W istocie rzeczy prosimy pana o spędzenie wakacji w Paryżu, jak to robi wielu innych bogatych, utytułowanych Anglików – ciągnął Melville. – Niech się pan zastanowi nad tą propozycją i da nam znać. To wszystko. Myślę, że to kusząca perspektywa. – Tak, milordzie – przyznał Ross. – Zanim odejdę, czy zechciałby pan jeszcze podać mi jakieś argumenty przemawiające za Ustawą zbożową? Znam tylko kontrargumenty przeciwników. Może warto rozumieć racje obu stron. – Chętnie – odpowiedział Liverpool. – Obiecuję, że przekażę panu listę argumentów przed pana wyjazdem. Przede wszystkim powinien pan rozumieć, że gdyby inne kraje nie chroniły swojego rolnictwa, my również nie musielibyśmy tego robić. – Nie mam na myśli właścicieli gospodarstw, lecz robotników, zarówno na wsi, jak i w miastach. – Naturalnie, naturalnie… Oczywiście istnieje wiele argumentów za i przeciw… Zegar na korytarzu wybił pół godziny i prawie natychmiast zawtórował

mu mniejszy, srebrny zegar na kominku. Jego lordowska mość wyraźnie lubił dobrze wyregulowane zegary. – Kiedy chciałby pan, żebyśmy wyjechali, milordzie? Liverpool znów zamrugał. – Myślę, że jutro wieczorem. Książę regent wraca rano z Brighton i chciałbym, żeby pan się z nim spotkał przed odjazdem. Ross zrobił zdziwioną minę. – Ma to jakiś związek z misją? Zapadło milczenie. Melville znów napełnił kieliszek Rossa. – Nie jest on bezpośredni – odrzekł Liverpool. – Poprosiłem, żeby książę nadał panu tytuł baroneta. Uważam, że to niezbędna część przedsięwzięcia.

IV – Co takiego?! – zawołała Demelza. – Co mówisz, Ross?! – Na szczęście dzieci poszły na spacer z panią Kemp, bo byłyby zdumione tonem głosu matki. – Ty… Oni… Chcą, żebyś… Och, Ross… Och, Ross… – Chwyciła go za ramiona i pocałowała, wspinając się na palce. – Ale przecież już raz się nie zgodziłeś! Mówiłeś, że się nie zgadzasz! Rozmawialiśmy o tym w Namparze, gdy po raz pierwszy o tym wspomniałeś. Powiedziałeś, że odmówiłeś… – Doskonale pamiętam, co powiedziałem! – odparł z irytacją Ross. –  I tobie, i Liverpoolowi! Wtedy odmówiłem i teraz oczywiście też odmówiłem! Nie potrzebuję tytułu, na który nie zasługuję! Liverpool uparł się jak osioł, że koniecznie powinienem go przyjąć, bo to bardzo ważne. Melville mówił to samo. Uważają, że zwykły kapitan byłby za mało ważną postacią, by wykonać misję, ponieważ w Paryżu aż się roi od utytułowanych ludzi. Melville miał listę oficerów armii francuskiej. Prawie każdy to hrabia albo baron. Tytuły mają nawet ci, którzy awansowali w czasach Bonapartego – oczywiście pod warunkiem, że nie zostali książętami! Mój Boże, gdybym wcześniej o tym wiedział… Pocałowała go w kącik ust. – Odrzuciłbyś propozycję? – Tak!

– A teraz? Uwolnił się szorstko z objęć Demelzy, podszedł do okna i spojrzał na ulicę w dalszym ciągu pokrytą cienką warstwą śniegu, na pomarańczarkę i dziewczynę z wózkiem wypełnionym kapustą. Milczał przez chwilę, przypominając sobie rozmowę z Caroline Enys tuż po świętach. Caroline powiedziała: – Podobno zaproponowano ci tytuł baroneta. – Tak. – I odmówiłeś? – Tak. – Wolno spytać, dlaczego? Ross wyjaśnił. Caroline słuchała z serdeczną uwagą zarezerwowaną specjalnie dla jednego z najbliższych przyjaciół, a w jej oczach lśniły iskierki humoru. – Drogi Rossie, nie sądzisz, że popełniłeś błąd? – Możesz uważać, że popełniłem błąd, skoro kwestionujesz powody mojej decyzji. – Żyjesz w idealnym świecie, Rossie, a w idealnym świecie tytuły zostałyby zlikwidowane. Ale my nie żyjemy w idealnym świecie i tytuły istnieją. Czasami są użyteczne. Tytuł baroneta, ponieważ jest dziedziczny, w przyszłości może się okazać bardzo użyteczny dla Jeremy’ego, nawet jeśli ci na nim nie zależy. – Niech sam radzi sobie w życiu. Ludzie powinni stać na własnych nogach. – Naturalnie. Ale czy po twojej śmierci Jeremy i reszta twoich dzieci nie odziedziczy kopalni, dworu, gospodarstwa? Nie przypuszczam, że zamierzasz rozdać cały swój majątek ubogim. Czy pozostawienie synowi tytułu baroneta jest naprawdę takie okropne? Ross prychnął. – Argumentujesz jak kauzyperda. – Nie, argumentuję z miłości. I myślę o tym, jaką przyjemność sprawiłoby to Demelzie. – Demelzie?! Cóż za nonsens! Byłaby zdecydowanie przeciwna. Sama to powiedziała. – Niewątpliwie wtedy, gdy miała pewność, że odmówiłeś. Moim zdaniem byłaby zachwycona nawet nie tym, że nazywano by ją lady Poldark, ale

przynajmniej tym, że ty byłbyś sir Rossem! Spytaj dowolną kobietą, gdziekolwiek. Jakąkolwiek kobietę. Mówię poważnie, zapewniam cię. Rankiem zastanawiał się nad rozmową z Caroline w gabinecie lorda Liverpoola, gdy stał nad przepaścią. Gdyby znowu odmówił, czy oznaczałoby to odwołanie misji? Nie przypuszczał. Sugerowali to, ale czy blefowali? W końcu postanowił nie sprawdzać blefu. Wrócił od okna i dotknął ramienia Demelzy. – Nie chciałem cię zirytować. – A gdybyś nawet chciał? – odparła. – Nieważne. Masz powody, żeby się irytować, Ross. – Nie na ciebie. Odgarnęła z oka kosmyk włosów. – Dlaczego nie na mnie? Tak, powinieneś być na mnie zirytowany, bo nie widzę wielkich szkód z posiadania przez ciebie tego tytułu. „Sir” to niezbyt ważny tytuł, prawda? Czy musimy go używać po powrocie do Kornwalii? – Myślę, że będziesz się teraz nazywać lady Poldark – odparł. Uniosła dłonie do twarzy. – Boże, tak! – To pierwsze słowa, które wypowiedziałaś w mojej obecności. Chyba trzydzieści lat temu, prawda? – Jakie słowa? – Boże, tak. Skarżyłaś się na pijanych nicponi, którzy obcięli Garrickowi kawałek ogona! – To prawda! Ross… – Urwała. – Tak, kochanie? – Przebyłam długą drogę. – Oboje przebyliśmy długą drogę. Kiedy cię spotkałem, byłem zapijaczonym, na poły zbankrutowanym drobnym ziemianinem. Nie zdawałaś sobie sprawy, kogo udało ci się złapać! – Nie wiedziałam, że kogoś złapałam – odrzekła Demelza. Ross potarł nos. – Ja też nie wiedziałem, kogo udało mi się złapać. Wielkie nieba, był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Znów zapadło milczenie. Ross obserwował dziewczynę sprzedającą kapustę. Kiedy odwrócił się od okna, ze zdziwieniem spostrzegł, że po policzkach żony spływają łzy.

– Co się stało, Demelzo? – Rzadko mówisz mi komplementy, Ross. – Wielki Boże, oczywiście, że mówię ci komplementy! Robię to cały czas, tylko zapominasz! – Nie zapominam. Może nie są to komplementy tego rodzaju? Ross poczuł nagły przypływ czułości, który złagodził frustrację i irytację. Objął Demelzę, wyjął z rękawa chusteczkę i osuszył jej łzy. – To wszystko robota tego przeklętego Canninga – powiedział. –  Studiował z Liverpoolem w Oksfordzie, a później zawsze się przyjaźnili. Kiedy George wyjechał objąć stanowisko ambasadora w Lizbonie, umówił się z Liverpoolem, że jego stronnicy w Izbie Gmin zostaną nagrodzeni za lojalność. Liverpool wspomniał mi o tym w listopadzie! Boringdon otrzymał tytuł hrabiego, Huskisson dostał stanowiska komisarza lasów, LevesonGower został wicehrabią. A teraz zrobili mnie baronetem! – Czy… czy to ważne? – spytała Demelza, pochlipując. – Spokojnie, spokojnie – powiedział Ross, patrząc na płynące łzy. – Tak nie wolno. A jeśli wrócą dzieci? – Szybko nie wrócą – odparła. – Pojechały do Tower. – Jak długo jeszcze tam będą? – Och, chyba jakąś godzinę. – Pozwól, żebym cię wziął. Spojrzała na niego wielkimi oczami pełnymi łez. – O co ci chodzi? – A jak myślisz? Lubię to robić, kiedy płaczesz. – Kochany, to nie wypada, to niestosowne, nieprzyzwoite. W środku dnia?! Mamy przecież całą noc! – Mówisz jak Jud. – Nie rozśmieszaj mnie. – Powstrzymywała czkawkę. – Przestałaś już beczeć? – Tak. – Płakałaś z żalu, że zostałaś żoną baroneta. – Wiem, o co ci chodzi – powiedziała. – Dostałeś tytuł, przewróciło ci się w głowie i masz ochotę obłapiać służącą. Ale nie ma żadnej pod rękę, więc uważasz, że wystarczy żona. – Właśnie tak – mruknął Ross. – Właśnie tak… – Tak naprawdę twój tytuł w ogóle mnie nie obchodzi – rzekła. – Ale ty

ciągle jeszcze tak. – Powiedz mi to na piętrze – odparł Ross. – Och… – westchnęła. – Więc to się odbędzie na piętrze, tak?

Rozdział piąty

I W niedzielę po południu pojechali do Dover i wsiedli na statek pocztowy odpływający do Calais w poniedziałek o dziesiątej rano. Morze było wzburzone, a wiatry niesprzyjające i rejs trwał sześć godzin. Demelza, Bella i pani Kemp cierpiały na chorobę morską, ale nowy baronet i jego młodszy syn czuli się doskonale. Książę regent powiedział: – A zatem minęło pięć lat, prawda, kapitanie Poldark? – Dokładnie pięć, sir. – Próbował mnie pan pouczać, jaki znakomity wódz dowodzi moimi wojskami w Portugalii i jakie mam obowiązki wobec Anglii. – Tylko odpowiadałem na pańskie pytania, sir. – Nie tak to zapamiętałem. Tak czy inaczej, niezależnie od tego, czy mnie pan pouczał, czy nie, musi pan przyznać, że Anglia i jej książę regent spełnili swoją misję i ocalili Europę przed tyranem! – Tak, sir. I cała Anglia jest mu za to wdzięczna. – Z wyjątkiem wigów, co? Z wyjątkiem wigów. Ross pomyślał, że przyszły Jerzy IV niezbyt się postarzał w ciągu pięciu lat. Kiedy widział go po raz ostatni, dziedzic dynastii hanowerskiej sapał jak mops, chwiał się na nogach, miał twarz i ciało opuchnięte od nadmiaru jedzenia i picia – wydawał się zainteresowany głównie przyjemnościami i zaspokajaniem własnych zachcianek. Tylko raz czy dwa razy można było zauważyć przenikliwą inteligencję wynurzającą się spod fałdów tłuszczu. Teraz nie wyglądał gorzej, a nawet nieco lepiej. Podobno jego późniejsze kochanki nalegały, by prowadził bardziej umiarkowany tryb życia, co mu pomogło, a przynajmniej powstrzymało szybki proces degradacji.

Opowiadano, że stary ojciec księcia nie może chodzić i że stracił wzrok, słuch i mowę – reagował tylko na dotyk i zapachy. – Słyszałem, że wybiera się pan do Paryża w nowej misji. Na czym ona polega? Słysząc bezpośrednie pytanie, Ross się zawahał, po czym powiedział: – Rozumiem, że mam pełnić rolę obserwatora, sir. – Podobnie jak w Portugalii, co? No cóż, rozumiem. Mój gabinet – albo grupa jego członków – ma własne pomysły. Ufam, że pana misja obserwacyjna okaże się owocna. – Dziękuję, sir. Książę dotknął palcami rękojeści szpady. – Czy to prawda, Poldark, że lubi się pan pojedynkować? Kto rozpowiada takie historie?! – Wręcz przeciwnie, Wasza Wysokość. W czasie całego swojego życia uczestniczyłem w jednym pojedynku i jego rezultat nie sprawił mi satysfakcji. – Muszę coś panu powiedzieć, przyjacielu, ostrzec pana. Paryżanie mają w tej chwili manię na punkcie pojedynków. Nie wiem, czy dlatego, że nie mogą już prowadzić wojny i muszą wyrażać swoje emocje w inny sposób. Wszędzie dopatrują się zniewagi, a jeśli ją zauważą, bardzo szybko znajdzie się pan o szóstej rano na jakiejś polanie, drżąc z zimna, z pistoletami, sekundantami i resztą niezbędnych akcesoriów. Dobrze pan strzela? – Myślę, że znośnie. Ale nie jestem mistrzem. – Niech pan uważa na słowa i nie depce ludziom po odciskach. Nie lubię pojedynków. W Anglii są zakazane, jednak Francuzi uważają je za narodowy sport. – Doceniam ostrzeżenie Waszej Wysokości. Książę prychnął. – Francuzi to dziwny naród, prawda? Żadnego umiarkowania, żadnego poczucia humoru. Pamięta pan rozruchy Gordona? – Chyba przebywałem wtedy za granicą. – Może. Wybuchły jakieś trzydzieści pięć lat temu. Dziewięć lat przed tym nonsensem z Bastylią. Już nie pamiętam, od czego się zaczęły. Książę wydawał się tak zatopiony w myślach, że Ross zastanawiał się, czy nie zapomniał o celu audiencji. – Chyba miały coś wspólnego z człowiekiem o nazwisku Gordon. Tak czy

inaczej, Londyn oszalał. Ludność zwariowała. Rozbito wszystkie więzienia: Fleet, Marshalsea, King’s Bench. Podpalono gorzelnię – zdaje się Langdale’a – i wszystkim rozdawano gin. Podobno ludzie leżeli w rynsztokach i pili płynący gin. Później zaczęło się plądrowanie, podpalenia. Mój ojciec – wie pan, że nie był despotą, safandułą również nie – w końcu wysłał gwardię konną, która zaatakowała tłum szablami i bagnetami. Zginęło przeszło dwustu osiemdziesięciu ludzi. Około trzydziestu powieszono. Rozruchy natychmiast się skończyły. Nie znaleziono żadnych trupów, zwłoki wrzucono do strumienia Fleet. Do świtu zagipsowano dziury w murach, zbryzgane krwią ściany Banku Anglii nawet pobielono. Rano panował całkowity spokój. Nikt nie domagał się śledztwa, ani Izba Gmin, ani motłoch. Znacznie bardziej krwawy incydent niż Bastylia. Czy doprowadził do dwudziestoletniej rewolucji i rządów krwiożerczego dyktatora? Nie. Wszystko trwało jedną noc. Myślę, że Anglicy mają więcej rozsądku. – Tak się wydaje – powiedział Ross. Książę uniósł szpadę i ziewnął. – Cóż, myślę, że powinien pan przyklęknąć, sir. Taki jest zwyczaj, rozumie pan. Naturalnie pod warunkiem, że nie ma pan zbyt sztywnego karku… Proszę się nie obawiać, nie utnę panu głowy.

II Kiedy zatłoczony statek pocztowy dopłynął do Calais, panował zamęt i rozgardiasz. Poldarkowie mieli zarezerwowany pokój w najbardziej znanym, największym zajeździe należącym do monsieur Desseina, mającym sto trzydzieści miejsc i sześćdziesięciu służących. Mimo późnej pory Poldarkowie zebrali się w saloniku i zjedli kolację złożoną ze świeżych makreli, pieczeni cielęcej, jaj mew, a także wypili dzban czerwonego wina. Później wszyscy poszli spać i zapadli w głęboki sen, choć czasem budziły ich krzyki i tupot innych podróżnych. Nazajutrz rano musieli wyrobić nowe paszporty, a kiedy załatwili formalności i zapłacili rachunek, była już dziesiąta i czekał na nich dyliżans. Trzy wielkie konie, które szły stępa nierównymi ulicami, ciągnęły dwie

brzydkie karety o siedzeniach pogryzionych przez mole. Woźnica, mały śniady człowieczek w obszarpanej granatowej liberii, miał mosiężne kolczyki w uszach i sumiasty wąs, a pocztylion, w długiej niebieskiej bluzie, skórzanym fartuchu i ogromnych zabłoconych butach, wyglądał, jakby przed chwilą brodził w morzu. Powoli wyjechali z miasta w prószącym śniegu. Dyliżans zatrzymywał się co kilka godzin, by zmieniono konie. Minęli Boulogne, Samer, Cormont i dotarli do Montreuil, gdzie spędzili drugą noc i gdzie Bellę oraz Henry’ego pogryzły pluskwy. Henry – najczęściej nazywany Harrym – był wyjątkowo spokojnym dzieckiem i Demelza miała wrażenie, że bardzo przypomina Clowance w dzieciństwie. Nie odznaczał się nerwowością Jeremy’ego ani buntowniczością i uporem Belli. Jednak nie podobały mu się swędzące krostki na ciele i skarżył się na nie przez cały następny dzień podróży, która rozpoczęła się o szóstej rano i skończyła o piątej po południu w Amiens. Miejscowy zajazd okazał się lepszy, a gospodarz dał Poldarkom płyn łagodzący swędzenie. Demelza nie drzemała w czasie jazdy wyboistymi drogami. Siedziała obok Rossa i wyglądała przez okno. Patrzyła, słuchała, czasem wkładała dłonie pod pachy i dygotała z podniecenia. – Nie rozumiem ani słowa, Ross – powiedziała. – To gorsze niż bełkot. Wszyscy wyglądają tak ubogo! Wojna musiała ich dużo kosztować. Ale kraj! Jest podobny do Anglii, prawda? Nie widać wielkich różnic! – Spodziewałaś się zobaczyć coś innego? – O tak! To Francja. Byłeś tu wcześniej i wiesz, jak wygląda. Ale ja spodziewałam się zobaczyć obcy kraj. – To obcy kraj. – Gdyby nie język, można by pomyśleć, że to Anglia – uboga, biedna część Anglii. Drzewa wyglądają tak samo, choć są cieńsze; krowy wyglądają tak samo, choć są chudsze; psy wyglądają tak samo. – Też są chudsze? – Cóż, przypuszczam, że tak. I wszędzie jest więcej brudu. Kiedy dojedziemy do Paryża? – Myślę, że około czwartej. Dotarli do Chantilly, ładniejszej miejscowości, gdzie wzdłuż gościńca rosły wysokie drzewa, a między ciemnymi lasami pokrytymi śniegiem widać było gdzieniegdzie francuskie dwory, châteaux. Dyliżans mijał z turkotem

pola porośnięte krzewami mającymi zaledwie sześćdziesiąt centymetrów wysokości, a Ross wyjaśnił, że to winnice. Przybyli do Saint-Denis, gdzie się zatrzymali, by coś zjeść, i tuż przed zmrokiem ujrzeli ogromne bramy Paryża. Po obu stronach znajdowały się wysokie drewniane palisady pilnowane przez żołnierzy. Przybyszów obserwowali z ciekawością ulicznicy i obdarci gapie; w stronę dyliżansu krzyczały brudne kobiety stojące w drzwiach lepianek i drewnianych szop. Po sprawdzeniu paszportów Poldarkowie musieli się przesiąść do mniejszego prywatnego powozu, ponieważ dyliżans jechał do Notre-Dame. Znów ruszyli w drogę i podążali wąskimi, zatłoczonymi ulicami, przy których Londyn wydawał się przestronny. Pojazdy i hałaśliwe tłumy wypełniały całą przestrzeń między zrujnowanymi średniowiecznymi kamieniczkami, które zasłaniały ciemniejące niebo. Obok powozu biegły żebrzące dzieci, konie stawały dęba i ślizgały się w topniejącym śniegu. Widzieli przewrócone wozy, awanturujących się mężczyzn, zatłoczone tawerny, otwarte szamba, zdemoralizowanych żołnierzy. Wszędzie roiło się od żebraków, dopóki powóz nie wydostał się z najgorszej części starego miasta i z turkotem nie wyjechał na wielką otwartą przestrzeń placu Zgody. – Bello, właśnie tu stała gilotyna – powiedział Ross. – Widzisz ten ogrodzony kwadrat? To tam zginął król – poprzedni król – arystokraci, a później Danton, Robespierre i wiele tysięcy innych ofiar rewolucji. Żałuję, że ją usunięto, ale to jedyna dobra rzecz, jaką zrobił Napoleon. – Co za szkoda! – zawołała Bella. – Chciałabym zobaczyć egzekucję. – Na Boga, zrobił więcej dobrych rzeczy – dodał Ross, rozglądając się po okolicy po dwunastu latach nieobecności. – To zupełnie inne miasto! Cała ta dzielnica. Dwight będzie zaskoczony, gdy znowu zobaczy Paryż.

III Ambasada brytyjska mieściła się przy rue du Faubourg Saint-Honoré. Obszerny, ładny pałacyk należący niegdyś do księżnej Pauline Borghese stał się własnością Anglii dopiero niedawno, gdy Wellington osobiście zakupił go w imieniu rządu brytyjskiego. Mówiono, że zapłacił blisko milion starych franków.

Minęli wysoką bramę z kolumnadą, po czym wjechali z turkotem na dziedziniec. Po prawej stronie znajdowały się stajnie, a po lewej coś, co wyglądało na kuchnię. Wreszcie zatrzymali się przed ładnymi kamiennymi schodami prowadzącymi do drzwi frontowych pałacyku. Demelza, zmęczona i brudna po długiej podróży, w asyście dwojga dzieci i pokojówki, czuła się zupełnie nie na miejscu. Powitał ich elegancko ubrany sekretarz ambasady o nazwisku McKenzie, po czym zaprowadził na piętro do pokoi gościnnych. Bagaże wnieśli na górę dwaj lokaje w czerwonych liberiach i białych perukach. Pani Kemp, która w ciągu ostatnich trzech dni wyraźnie żałowała, że opuściła Kornwalię, wydawała się podniesiona na duchu, gdyż wspaniałość rezydencji zrobiła na niej duże wrażenie. Właśnie na to liczyła i może niewygodna, męcząca podróż, która trwała dwa tygodnie, w końcu pójdzie w niepamięć. Otrzymali do wyłącznej dyspozycji dwa obszerne pokoje na drugim piętrze, a także możliwość korzystania z garderoby, gdyby okazała się przydatna. Kiedy rozpakowywali walizy i kufry, a drugi lokaj rozpalał ogień, do pokoju wślizgnęła się smukła około dwudziestojednoletnia panna i przywitała się z nimi. Była to żona Fitzroya, Emily, której panieńskie nazwisko brzmiało Wellesley-Pole, więc była bratanicą księcia Wellingtona. Po chwili pojawił się również sam tymczasowy ambasador Wielkiej Brytanii. Fitzroy Somerset, młody i przystojny, miał świeżą cerę, przenikliwe oczy i orli nos odziedziczony po matce z rodu Boscawenów. Zjedli kolację i poznali księżnę Wellington, dość brzydką damę o szarej twarzy. Prawdopodobnie nie była starsza od Demelzy, lecz wyglądała jak stara panna i sprawiała wrażenie osoby pochodzącej z innej epoki. Zachowywała się, jakby zaledwie wczoraj otrzymała wieść o śmierci brata w bezsensownej bitwie pod Nowym Orleanem, stoczonej po uzgodnieniu pokoju, i prawie nie uczestniczyła w konwersacji. Przy stole siedział również Charles Bagot, prawa ręka posła brytyjskiego. Fitzroy Somerset uprzejmie rozmawiał z gośćmi o Tregothnan i Falmouth, zapewnił Rossa, że rany odniesione w bitwie pod Buçaco całkowicie się zagoiły, powiedział, że jutro wieczorem wydaje przyjęcie, w którym będzie uczestniczyć wiele osobistości wartych poznania. Lady Fitzroy Somerset poinformowała Demelzę, że dla Poldarków wynajęto apartament przy rue de la Ville l’Evêque, niezbyt daleko od ambasady, ale zasugerowała, by spędzili drugą noc w poselstwie, co da im czas na zadomowienie się w Paryżu.

Damy szybko opuściły jadalnię i mężczyźni napełnili kieliszki porto. Po chwili Somerset rzekł nagle: – Znam w ogólnych zarysach cel pańskiej wizyty, Poldark, i pomogę panu w każdy możliwy sposób. – Dziękuję. Czuję ulgę, że to słyszę. – Ulgę? – Tak. Jeśli rząd wysyła specjalnego emisariusza, który ma składać bezpośrednie raporty premierowi, ambasador mógłby to uznać za oznakę braku zaufania. Somerset się uśmiechnął, lecz dość blado. – Jenkinson to stara baba i widzi zjawy za każdym drzewem. Nawet w Anglii, a cóż dopiero we Francji. Stąd niepotrzebnie surowe środki, gdy pojawiły się pierwsze oznaki niezadowolenia. – Och, zgadzam się. A jeśli chodzi o Francję? – Jeśli chodzi o Francję, władza Burbonów jest niepewna. Jak mogłoby być inaczej? Rządy starego człowieka cierpiącego na podagrę i narzuconego przez obce mocarstwa muszą się wydawać hańbą dla kraju, który był tak dynamiczny w ostatnich latach. Jednak uważam, że odpowiedzialna część francuskiej klasy średniej, zwłaszcza na prowincji, ma dość wojny i rozlewu krwi, więc cieszy się z pokoju i wznowienia normalnego handlu pozwalającego prowadzić spokojne życie. Minął dopiero rok! Należy dać im czas! – Książę też tak uważa? – Książę stał się bardzo niepopularny i sądzę, że jego wyjazd ma wyłącznie pozytywne konsekwencje. Nie ponosi winy za swoją niepopularność – chyba że ze względu na pewną dozę arogancji, jeśli wolno to tak nazwać – jednak wojskowy przedstawiciel zwycięskich mocarstw jest z natury nielubiany, budzi niechęć, bez powodu przypisuje się mu odpowiedzialność za wszelkie kłopoty. Wiem, że pełnię funkcję posła tymczasowo, ale mam nadzieję, że nie wróci do Paryża po zakończeniu kongresu wiedeńskiego. Znacznie taktowniej byłoby mianować kogoś nowego, kto nie miałby opinii wybitnego zwycięskiego wodza. – Sądzi pan, że armia francuska jest lojalna wobec króla? – spytał Ross. Somerset sięgnął po karafkę z porto. – Naleję, sir – rzekł Charles Bagot i wstał. – Jak pan wie, Liverpool nigdy nie uważał raportów ambasady za jedyne

źródło – powiedział Somerset. – Stworzył sieć informatorów, którzy uzupełniają przesyłane przez nas tajne raporty. Nie wiem, czy powinienem to krytykować. Jenkinson uważa to za niezbędne narzędzie sprawowania władzy, lecz nie mam wątpliwości, że w rezultacie otrzymuje zbyt wiele rozbieżnych informacji o nastrojach Francuzów. Trudno oczekiwać czegoś innego, ponieważ istnieje tyle różnych poglądów, ilu jest Francuzów! Pod koniec zeszłego roku do stolicy przybył pułkownik Jenkinson – brat hrabiego – po czym odwiedził różne części Francji. Chociaż nie czytałem jego meldunków, uważam, że były alarmistyczne. – Przesadnie alarmistyczne? – Moim zdaniem tak. Książę też tak uważał. Dużo się mówi o bonapartyzmie, ale tak naprawdę to słowo oznacza tylko opozycję. Wielu ludzi, którzy się nim posługują, za żadne skarby nie zgodziłoby się na powrót Napoleona. Jednak lord Liverpool, jak wspomniałem, widzi za każdym krzakiem rewolucjonistę i podejrzewam, że jego brat ma podobne inklinacje. Ross pomyślał, że w Londynie pił koniak z Francji, a w Paryżu pije portugalskie porto. Zastanawiał się, co pije w Lizbonie Canning. – Przyjęcie, które wydaje pan jutro wieczorem… – Ach tak. Muszę panu powiedzieć, przyjacielu, że Paryż to nieustanne przyjęcia, bale, przedstawienia teatralne, ignorowanie nędzy panującej wokół. Jutrzejsze przyjęcie jest jednym z wielu. Wydaję je głównie po to, by pan i lady Poldark poznali ludzi, którzy mogą się okazać przydatni pod względem towarzyskim i pomogą wykonać główne zadanie polegające na analizie podskórnych nurtów życia politycznego. – Jest ktoś, kto mówi, że pana zna, i chciałby się z panem spotkać – powiedział Bagot. – Pułkownik de la Blache. Ross zrobił zdziwioną minę. – Chyba nie przypominam sobie… – Nie jestem pewien, czy zna pana osobiście, ale myślę, że znał pan jego siostrę albo narzeczonego siostry, hrabiego de Sombreuila. – Tak, oczywiście! Z radością się z nim spotkam. Przed dwunastu laty, kiedy po raz ostatni odwiedziłem Paryż, usiłowałem odszukać mademoiselle de la Blache, lecz poniosłem fiasko. – Co się stało z de Sombreuilem? – spytał Fitzroy Somerset. – Jestem młody, co ma swoje wady. – De Sombreuil, ja i wielu innych ludzi braliśmy udział w anglo-

francuskim desancie na wybrzeżu Bretanii, w pobliżu Quiberon. W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym roku. Była to duża akcja militarna z udziałem silnej eskorty angielskich okrętów wojennych. Chodziło o wywołanie powstania szuanów, którzy od lat prowadzili wojnę partyzancką z jakobinami. Na ląd zeszły duże siły francuskie pod flagą Burbonów, ale operacja zakończyła się fiaskiem wskutek braku planów i złej organizacji. Zaatakowała nas armia republikańska generała Lazare’a Hocha i odniosła zwycięstwo. Hoche dał słowo, że żołnierzom, którzy się poddali, nie grozi śmierć, jednak Konwent zmienił jego decyzję i rozstrzelano około siedmiuset rojalistów, w większości ze stanu szlacheckiego. Później odbyła się egzekucja przywódców, w tym Charles’a de Sombreuila. Przez chwilę panowało milczenie. – Tak naprawdę do chwili abdykacji Napoleona w zeszłym roku desant w Quiberon był ostatnią nadzieja Burbonów – dodał Ross. – Gdyby się powiódł… Zamiast tego musieliśmy się wycofać. – Zastanawiam się, jak to możliwe, że Francuzi mają czelność mówić o „perfidnym Albionie” – odparł Bagot. – Nikt nie jest bardziej perfidny od Francuzów, zwłaszcza wobec siebie!

IV W chwili powrotu Rossa Demelza jeszcze nie spała. Leżeli jakiś czas w łóżku, prowadząc chaotyczną rozmowę. Opowiedział, co się działo na dole. – Lady Fitzroy Somerset to miła, serdeczna kobieta, prawda? – odrzekła. – Co do księżnej, nie jestem taka pewna. Jest bardzo sztywna. Uwielbia księcia. Ale oczywiście strata brata… Nie uważasz, że Harry mógł mieć dziś wieczorem lekką gorączkę? – Nie byłbym zdziwiony po tak długiej podróży. Przywiozłaś jakieś lekarstwo? – Już mu dałam. Pani Kemp uważa, że to ciągle ząbkowanie. – Bella bardzo dobrze wypadła w czasie kolacji. – Ross, nie wiem, czy wypadało ją zabierać, ale wygląda tak dorośle; pod warunkiem, że panuje nad swoimi emocjami. Lady Fitzroy Somerset myślała,

że Bella ma szesnaście lat! – Podobnie jak Edward Fitzmaurice. Demelza ziewnęła i przeciągnęła się. – Więc w końcu jesteśmy w Paryżu! Między tymi wszystkimi arystokratami… Czuję się przytłoczona. – Sama jesteś teraz arystokratką. – W ogóle nie potrafię myśleć o sobie w ten sposób, wiesz? – odparła, odgarniając włosy z czoła. – Ale tutaj, w Paryżu, to bez znaczenia! Tu żyjemy w świecie pozorów. Łatwo mogę udawać lady Poldark: to świetna zabawa! Jeśli zechcę, będę się zachowywać wyniośle i udawać, że jestem przyzwyczajona do życia w wyższych sferach. Lecz kiedy wrócimy do domu… – Co wtedy? – Wtedy zawsze będę Demelzą Poldark, żoną Rossa Poldarka, taką samą jak zawsze. Nie chcę niczego więcej. – W końcu się przekonasz, że to to samo. – Mam nadzieję. Zegar na korytarzu wybił dwunastą. Kiedy policzyli uderzenia, Ross powiedział: – Zastanawiam się, czy moja misja nie jest bezsensowna. – Dlaczego? – Fitzroy Somerset jest bardzo młody, ale wystarczająco przebiegły. Traktuje nas łaskawie i przyjacielsko, ponieważ znaliśmy go wcześniej, jednak podejrzewam, że w głębi serca jest zirytowany, że Liverpool poszukuje dodatkowych źródeł informacji i nie ufa jego opiniom. Nie mam mu tego za złe. Tak czy inaczej, Somerset uważa, że obawy przed wybuchem buntu we Francji są przesadzone. Zdaje się, że Wellington, który wyjechał zaledwie przed miesiącem, miał podobne zdanie. Uspokajające opinie księcia nie przekonały Liverpoola, bo, jak wiem, premier czuje lęk przed jakobinami zarówno w Anglii, jak i we Francji. Uważam, że przed wyrażeniem zgody na udział w tej misji powinienem bardziej stanowczo zaprotestować przeciw sytuacji panującej w Anglii. To właśnie ta sytuacja sprawia, że pojawiają się rewolucjoniści; wcale nie chodzi o romantyczne idee. Wiesz na przykład, że w Anglii w dalszym ciągu obowiązuje Ustawa o zdradzie stanu? Zabrania spotkań publicznych i uznaje za przestępstwo krytykę rządu w mowie i w piśmie.

Demelza przez chwilę spoglądała poważnie na męża. – Nie jestem pewna, co masz na myśli, Rossie. – Naturalnie wiem, że Liverpool powiedziałby, że ta ustawa, choć wciąż obowiązuje, jest rzadko stosowana. Jednak jej istnienie jest nieustannym zagrożeniem dla swobody wyrażania poglądów. A teraz pojawia się Ustawa zbożowa! Rzecz w tym, czy otrzymałem tytuł baroneta i dobrze płatne wakacje w Paryżu tylko po to, by zbierać informacje o jakobinach i bonapartystach w armii francuskiej? Gdybym był kimś ważniejszym… – Tak? – Gdybym był kimś ważniejszym, pomyślałbym, że usiłują mnie kupić. Ale to śmiechu warte – moje wpływy w Izbie Gmin i poza nią są tak niewielkie, że to wykluczone – więc muszę przypuszczać, że Liverpool szczerze zaproponował mi tę wycieczkę do Francji. Bóg jeden wie, czy będzie miała jakiś sensowny rezultat. – To dopiero pierwszy dzień – powiedziała Demelza. – Jesteśmy w Paryżu od kilku godzin. Poczekajmy i przekonajmy się.

Rozdział szósty

I Spali do późna i nikt ich nie budził. Zjedli śniadanie w tymczasowej kwaterze z widokiem na szerokie murawy dochodzące do wielkiego bulwaru, którym jeździło w obie strony mnóstwo zaprzęgów. Później lokaj zaprowadził ich do apartamentu przy rue de la Ville l’Evêque. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze czteropiętrowej kamienicy, miało okiennice, które pozwalały się odciąć od promieni zamglonego słońca, było przestronne, widne, skromnie umeblowane i chłodne. W dwóch kominkach płonął ogień pilnowany przez dwóch służących. Poprzedniego wieczoru Fitzroy Somerset ostrzegł Demelzę, że „Francuzi w ogóle nie rozumieją, czym jest dla Anglików kominek”. Jedwabne kotary należało uprać, kąty były zakurzone i gdzieniegdzie pokryte pajęczynami, na ścianach wisiało zbyt wiele luster w złoconych ramach. Jednak kuchnia wydawała się czysta, podobnie jak łóżka, i z pewnością było mnóstwo miejsca dla wszystkich. Bella biegała tanecznym krokiem po pokojach, przeskakiwała z dywanów na parkiet i z powrotem, śpiewając Dojrzałe szparagi, na szczęście dość cicho. Henry nieustannie ślizgał się na dywanach, a później uderzył głową w masywny stołek, który natychmiast uznał za swoją własność. Zjedli kolację w ambasadzie i przebrali się na przyjęcie, które rozpoczęło się o piątej. Demelza była zadowolona, że przed wizytą w Bowood przed kilku laty wydała tyle pieniędzy na nowe suknie. Jej strój nie był może ostatnim krzykiem mody, lecz odzwierciedlał niedawne zmiany kanonów elegancji i nie zestarzał się za bardzo w ciągu trzech lat. W przyjęciu uczestniczyło wiele znakomitych osobistości. Ross poznał

brygadiera Gastona Rougieta, oficera artylerii w średnim wieku, do którego poczuł sympatię. Francuz był pogodnym, szczerym, serdecznym mężczyzną z blizną po pojedynku, przy której dawna szrama Rossa wyglądała jak ślad po zadrapaniu szpilką. Stacjonował w Auxerre i zaprosił Rossa, by odwiedził jego jednostkę „w przyszłym tygodniu, każdego dnia po moim powrocie”. Ross mógłby zjeść kolację z oficerami i spędzić kilka dni w Auxerre. Rougiet był zagorzałym stronnikiem Napoleona aż do ostatnich krwawych bitew zeszłego roku, gdy opowiedział się po stronie Neya i pozostałych marszałków. Jednak kilka żartobliwych uwag sugerowało, że trudno mu zaakceptować rządy Burbonów. Powiedział Rossowi, że jego ojciec był kupcem i że w młodości pracował jako urzędnik w kancelarii adwokackiej. Wstąpił do wojska w wieku dziewiętnastu lat i w wieku trzydziestu ośmiu był zahartowanym weteranem, uczestnikiem trzydziestu ośmiu bitew. Ross, emisariusz Liverpoola, osoba o niejasnym statusie, powinien nawiązywać kontakty właśnie z takimi ludźmi, więc przyjął zaproszenie. Rougiet spytał, czy Poldarkowie wybierają się następnego wieczoru do opery; jeśli tak, ma nadzieję, że przyjmą zaproszenie do jego loży. Demelza przez jakiś czas stała obok męża w chambre de parade, słuchała rozmów i podziwiała – starając się tego nie okazywać – bogate sale recepcyjne, które łączyły się ze sobą, tworząc ciąg pomieszczeń. W istocie rzeczy był to pałac, nie tak wielki jak Bowood, lecz znacznie wspanialszy. Chociaż jeszcze nie zapadł zmrok, w lichtarzach wiszących na ścianach płonęły dziesiątki świec, które oświetlały rzeźby, ornamenty, posągi, złocone fotele, obrazy, nagie ramiona eleganckich kobiet i olśniewające mundury mężczyzn. Później nad wiek rozwinięta Bella namówiła matkę, by zaprowadziła ją do grand salon, gdzie podawano lody. Demelza długo się wahała, czy zabrać córkę na wieczorne przyjęcie. Isabella-Rose była w kłopotliwym wieku – już nie dziecko, jeszcze nie kobieta – granica wydawała się trudna do zdefiniowania. W końcu Emily Fitzroy Somerset zasugerowała, by zaprosić również pannę Poldark: w przyjęciu mieli uczestniczyć inni młodzi ludzie. Bella rzeczywiście była wysoka i dojrzała. Tryskała energią, a kiedy potrafiła nad sobą panować, wydawała się bardzo atrakcyjna. W czasie wczorajszej kolacji i dzisiejszego obiadu zachowywała się nienagannie, więc zasługiwała na nagrodę. Demelza czuła się koszmarnie w morzu ludzi mówiących po francusku.

To prawda, większość z gości, zorientowawszy się, że żona Rossa nic nie rozumie, potrafiło wybąkać kilka słów po angielsku – uśmiechali się, kiwali głowami i zachowywali się bardzo uprzejmie. Zanim Bella postanowiła przejść do następnej sali, Demelza słyszała Rossa rozmawiającego po francusku z brygadierem Rougietem – mąż wyraźnie się zacinał. Uznała, że koniecznie musi poznać ten język; nie ma innego wyjścia. Jutro z samego rana należy zatrudnić nauczycielkę, która będzie udzielać lekcji Demelzie i Isabelli-Rose, a jeśli nie spodoba się to pani Kemp (uważającej się za eksperta w zakresie języka francuskiego, choć znała go dość słabo), tym gorzej dla niej. Przyjęcie trwało już od dłuższego czasu i Demelza zastanawiała się, kiedy wreszcie będzie mogła wyjść, gdy ktoś odezwał się za jej plecami: – Lady Poldark? Odwróciła się i zobaczyła szczupłego młodego człowieka z długimi jasnymi włosami opadającymi na ramiona i sumiastym wąsem. Miał na sobie elegancki surdut z granatowego aksamitu, zieloną haftowaną kamizelkę, żółte nankinowe spodnie i uśmiechał się do niej, jakby powinna go znać. Była pewna, że nigdy w życiu go nie widziała. Przełknęła ślinę, bo gdy słyszała swój nowy tytuł, zawsze czuła ściskanie w gardle. – Tak? – Nazywam się Havergal, Christopher Havergal. Emily wspomniała, że jest pani tutaj, i byłem pewien – nosi pani takie rzadko spotykane nazwisko – że musi pani być spokrewniona z majorem Geoffreyem Charlesem Poldarkiem z czterdziestego trzeciego pułku piechoty z Monmouthshire. Proszę mi wybaczyć, jeśli się pomyliłem. – Popatrzył na Isabellę-Rose i uśmiechnął się. – Geoffrey Charles to syn mojego powinowatego – odparła Demelza. –  Syn kuzyna mojego męża. Mąż jest w sąsiedniej sali. Nazywa się pan Havergal? – Porucznik Havergal, madame. Miałem zaszczyt służyć pod komendą majora Poldarka w bitwie pod Tuluzą, ostatniej bitwie wojny. Niestety, wkrótce potem major Poldark zrezygnował ze służby. Isabella-Rose spojrzała na porucznika Havergala i też się uśmiechnęła. – W dalszym ciągu służy pan w wojsku? – spytała Demelza. – Opuściłem czterdziesty trzeci pułk piechoty, nim popłynął do Ameryki,

i teraz służę w dziewięćdziesiątym piątym regimencie strzelców. Oczywiście w tej chwili przebywam na urlopie. A ponieważ panuje pokój, spędzam długie wakacje w Paryżu. Wolno spytać, czy ta młoda dama to pani córka? – Tak, to Isabella-Rose, nasza druga… trzecia córka. Porucznik Havergal się skłonił. – Cóż za piękna panna! – Dziękuję – odparła Demelza, a Bella spojrzała na młodego oficera, wcale nie zawstydzona. – Czegóż innego można by się spodziewać? – rzekł Havergal. – Proszę wybaczyć mi poufałość. – Miał taką minę, jakby spodziewał się wybaczenia. Demelza doszła do wniosku, że gdyby nie miał długich włosów i sumiastych wąsów, wyglądałby bardzo młodo. Może to tłumaczyło poufały ton. – Jestem pewna, że Ross zechce pana poznać – powiedziała. – Dziękuję, pani. Zdaje się, że major Poldark poślubił Hiszpankę, prawda? Wie pani, czy jest w Paryżu? – Nie sądzę. Ostatnio słyszałam, że przebywa w Hiszpanii. Mają dziecko, córkę, urodziła się w zeszłym roku. – Jak cudownie! Długo zostanie pani w Paryżu, lady Poldark? – Cóż, niedawno przyjechaliśmy. Mamy apartament na rue… rue… Jak się nazywa ta ulica, Bello? – Rue de la Ville l’Evêque – odparła Bella, poprawnie akcentując słowa. – Zostanę tu jeszcze dwa tygodnie. – Havergal owinął wokół palca koniec wąsa, jedwabistego i gładkiego. – Mógłbym państwa odwiedzić? Byłby to wielki zaszczyt. Uwagę Demelzy przykuło na chwilę przybycie dwóch niezwykłych mężczyzn, który wyszli z antichambre. – Naturalnie – odpowiedziała Bella za matkę. Dwaj przybysze byli średniego wzrostu i w średnim wieku. Pierwszy miał na sobie jedwabny surdut i czarne spodnie, a biały halsztuk sugerował, że jego właściciel może mieć coś wspólnego z Kościołem, jednak przeczyła temu twarz mężczyzny: chuda, rumiana i nieco małpia. Był gładko ogolony, z siwymi włosami o rudawym odcieniu oraz małymi, brązowymi, przekrwionymi oczyma. Drugi był ubrany w jasnobłękitny surdut, bryczesy tego samego koloru i białą kamizelkę obszytą futrem. Demelza zauważyła długi, haczykowaty

nos i zmysłowe wargi. Miał cerę człowieka, który chorował na żółtą febrę, i nosił przepaskę na oku. Wydawał się nadskakiwać pierwszemu, nie jako służący, lecz mniej znacząca osoba tego samego pokroju. Obaj rozejrzeli się po sali, by zobaczyć, kto uczestniczy w przyjęciu. Demelza słuchała rozmów prowadzonych po francusku. – Gdzie stacjonuje pana jednostka? – spytała. – Pod Brukselą, pani. – Mój syn służy w wojsku – powiedziała Demelza. – Jeremy Poldark. On również przebywa w Brukseli. Może go pan zna? – W którym regimencie służy? – Pięćdziesiątym drugim pułku z Oxfordshire. – Po powrocie z urlopu podejmę specjalne starania, by nawiązać z nim znajomość. Brygadier Rougiet przedstawił Rossa trzem innym oficerom francuskim. Prezentowali się wspaniale w zielonych mundurach ze złotymi galonami i przez jakiś czas Ross chętnie słuchał rozmowy, wtrącając od czasu do czasu swoje uwagi. Niekiedy jego znajomość francuskiego okazywała się niewystarczająca, nie rozumiał wypowiadanych zdań, lecz domyślał się, że ci wysocy rangą oficerowie do zeszłego roku służyli w armii Napoleona. Jeden dotarł do Moskwy i był świadkiem katastrofalnego odwrotu; inny, o nazwisku Marchand, walczył pod Buçaco pod komendą Masseny. Nie wydawali się rozgoryczeni ani rozgniewani z powodu porażki – Liverpool twierdził, że w armii francuskiej panują takie nastroje – jednak nie można było wykluczyć, że ich wrodzone dobre maniery nie pozwalają im zdradzić swoich prawdziwych uczuć wobec Anglika. Jakieś dziesięć minut później Ross popatrzył przez wielkie otwarte drzwi i zauważył dwóch nieznajomych mężczyzn w średnim wieku rozmawiających z Demelzą. Pierwszy miał na sobie strój z czarnego jedwabiu, drugi był ubrany na granatowo. Demelza uśmiechała się do nich i odpowiadała na pytania, lecz wyraźnie czuła się nieswojo. W czasie przerwy w rozmowie Ross spytał na boku Rougieta: – Kim są mężczyźni rozmawiający z moją żoną? Na pokrytej bliznami twarzy Rougieta pojawił się sardoniczny uśmiech. – Ten ubrany na czarno to książę Otranto, a drugi to monsieur Tallien. – Po chwili dodał: – Obaj przeżyli rewolucję. – Rozumiem.

– Monsieur Tallien był odpowiedzialny za posłanie Robespierre’a na gilotynę. Książę Otranto tak długo zmieniał barwy, że nikt oprócz niego samego nie wie, jakie są jego prawdziwe poglądy. – Trudno uwierzyć, że najgorsze ekscesy rewolucyjne wydarzyły się nie tak dawno temu. Ile lat minęło od śmierci Robespierre’a? Dwadzieścia trzy? – Dwadzieścia jeden. – Ale przecież… książę w Konwencie Narodowym? – Nazywał się wtedy Joseph Fouché. Mógł pan słyszeć to nazwisko. Przez wiele lat minister policji Bonapartego. Do zeszłego roku. – Jak to możliwe, że są mile widzianymi gośćmi na przyjęciu? Rougiet się uśmiechnął. – Może nie mile widzianymi, lecz akceptowanymi. Prosty żołnierz taki jak ja nie jest w stanie zrozumieć wszystkich zawiłości francuskiej polityki. Dla pana, sir, jako Anglika, może to być jeszcze trudniejsze. Fouché był jednym z sygnatariuszy wyroku śmierci na Ludwika XVI, jednak po wstąpieniu na tron brata króla otrzymał przebaczenie. Pozwolono mu zachować wolność i wpływy. Wpływy to chyba najlepsze. Zawsze wydaje się mieć wpływy, a król go wykorzystuje. Można być pewnym, że Fouché wypłynie na wierz w każdej sytuacji, w każdym kotle mętnych intryg politycznych. Ross spojrzał na przeciwległą stronę sali. – Zastanawiam się, kto ich przedstawił mojej żonie. – Myślę, że nie czekali na przedstawienie. Tallien to znany kobieciarz. W istocie rzeczy przez całe życie był rozpustnikiem. A pańska żona, sir, to bardzo piękna kobieta, jeśli wolno mi to powiedzieć. – Często tak sądziłem – odparł Ross, jednak spojrzał na Demelzę nowym wzrokiem. – Ma w sobie ogromną świeżość, nie jest sztuczna, pretensjonalna. Naturalnie mówię tylko o jej wyglądzie, bo prawie jej nie znam. Przypuszczam jednak, że w życiu prywatnym jest tak samo pozbawiona afektacji. – Ma pan całkowitą rację, sir – rzekł Ross. Lady Poldark była zajęta rozmową z dwoma rewolucjonistami w średnim wieku, a tymczasem porucznik Havergal odprowadził na bok Isabellę-Rose. – Mam nadzieję, panno Poldark, że pani matka pozwoli mi pokazać pani Paryż w czasie państwa pobytu w stolicy? – Niech mnie licho… – mruknęła Bella, której nigdy wcześniej nie

nazywano panną Poldark. – Byłoby to przyjemne, ale sądzę, że mama się nie zgodzi! Czy Paryż nie jest bardzo niemoralnym miastem? – Owszem, niemoralnym, lecz również ekscytującym i pięknym. Może pani mama zgodziłaby się pojechać razem z nami do ogrodów Tivoli? To bardzo ciekawe miejsce. – Byłoby to przyjemne – powtórzyła Bella, spoglądając na wąsy Havergala i zastanawiając się, czy mogłyby łaskotać. – Musi pan poprosić mamę, bo jeśli pan to zrobi, będzie znacznie bardziej prawdopodobne, że się zgodzi. Przez chwilę panowało milczenie. – Widziała pani boudoir rose? – spytał Havergal. – Zaraz za tymi drzwiami… – Wyprowadził Isabellę-Rose z sali, trzymając dłoń na jej przedramieniu. – To szezlong księżnej Borghese. Była siostrą Napoleona. Miała zwyczaj leżeć na nim cały ranek i przyjmować gości. Bella rozejrzała się po pomieszczeniu, popatrzyła na eleganckie draperie i szezlong pokryty błękitnym jedwabiem i satyną. Później zerknęła na Havergala, który przyglądał jej się ze szczerym podziwem. Przez kilka sekund patrzyła na niego równie otwarcie, a następnie zmarszczyła brwi i z wdziękiem spuściła wzrok. Wrócili powoli do grand salon. – Byłem dziś rano piekielnie bliski stoczenia pojedynku – rzekł Havergal. – W Paryżu stale odbywają się pojedynki. To wina Charliego Cranfielda, to znaczy lorda Cranfielda… Było nas czterech… – Umilkł. – Może nie jest to odpowiednia historia dla uszu młodej damy… – Musi mi pan natychmiast wszystko opowiedzieć – odparła Bella. – Inaczej zabije mnie frustracja. Roześmiał się. – Była to burza w szklance wody, proszę mi wierzyć. Jedliśmy obiad w sławnej restauracji Very’ego w Palais Royal i sprawdzaliśmy, czy wino ma odpowiednio czerwony kolor, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Kiedy wyszliśmy na ulicę, kilku żebraków usiłowało nam sprzedać różne ohydne drobiazgi. Cranfield kopnął ich towar, który wylądował w rynsztoku. Jakiś Francuz się zatrzymał i zaprotestował, a Cranfield przewrócił go do rynsztoka. Niestety, Francuz był kapitanem trzeciego pułku szaserów, więc po gniewnej wymianie zdań wymienili bilety wizytowe i umówili się na spotkanie dziś rano.

– Och… – westchnęła Bella. – Czy pani wie, droga panno Poldark, że kiedy wróciłem wczoraj wieczorem do swojej kwatery, było bardzo późno i dom okazał się zamknięty. Charlie Cranfield zaprosił mnie do siebie. Przyjąłem propozycję i spędziłem noc na kanapie przed płonącym kominkiem. Spałem jak suseł, a rankiem obudziło mnie walenie do drzwi. Był to nasz szaser z dwoma przyjaciółmi, którzy zamierzali stoczyć pojedynek! Z sypialni wyszedł Charlie Cranfield, miał na sobie tylko workowate spodnie i dziurawą szlafmycę. Tak starannie ją suszył nad ogniem, że wiele razy się nadpaliła. Tuż za nim pojawił się kapitan Merriman z regimentu z Leicestershire, okręcony ogromnym kocem, w samych spodniach od munduru, a za nim trzeci kolega, którego nazwiska nie pamiętam – przecierał oczy i pogwizdywał przez dziurę w zębach. Kazał ją sobie wywiercić, by naśladować woźniców dyliżansów. Żaden z nich nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił szaser i jego sekundanci! – Och! – zawołała Bella, ściskając dłonie. – Jak się pani domyśla, okazałem się potrzebny, bo byłem jedyną osobą znającą jako tako francuski, choć nie posługuję się zbyt dobrze tym językiem. Jednak zdołałem wytłumaczyć Charliemu, że monsieur le Chasseur chce, by Charlie wybrał rodzaj broni. Cranfield całkowicie zapomniał o kłótni i zniewadze, ale zawsze jest gotowy do walki, więc powiedział, że wybiera fusil. Myślał, że to pistolety, moja droga, najdroższa panno Poldark, ale fusil oznacza po francusku muszkiet albo strzelbę myśliwską; w razie pojedynku na dwadzieścia kroków ten z uczestników, który nacisnąłby spust ułamek sekundy później, na pewno by zginął. Nasi francuscy przyjaciele już zamierzali przyjąć propozycję, gdy nagle Merriman, odwrócony plecami do kominka, wciąż gorącego, puścił pasek od spodni, które opadły mu do kostek! – Och! – westchnęła Bella i zachichotała. – Właśnie to się stało! Na taki przerażający widok wszyscy wybuchli śmiechem, nawet Francuzi, i prawie natychmiast puszczono w niepamięć wczorajsze urazy. Usiedliśmy razem z butelką wina, którą szczęśliwie przeoczyliśmy poprzedniego wieczoru! Takie rzeczy dzieją się w Paryżu bez przerwy! Czy mógłbym przynieść pani jeszcze jedną porcję lodów, panno Poldark? Jean-Lambert Tallien powiedział:

– Madame, byłem w pani kraju w tysiąc osiemset pierwszym roku jako prisonnier, ale traktowano mnie honorowo. Wracałem z Egiptu, gdzie wydawałem gazetę officiel, lecz mój statek został wzięty do niewoli przez brytyjski okręt liniowy i pożeglował do Anglii. – Cieszę się, że dobrze pana traktowano, sir – odparła Demelza. – Oczywiście, jak pani się domyśla, nie służyłem w armii francuskiej. Pan Charles James Fox i sławny krąg jego przyjaciół przyjęli mnie jako znakomitego gościa, gdyż wcześniej byłem przewodniczącym Konwentu. Mimo opaski na oku wydawał się przystojnym mężczyzną. Zdrowe oko było brązowe, lśniące i przejrzyste. Długi nos miał w sobie coś wrażliwego i wybrednego. Pełna, zmysłowa dolna warga z głęboką bruzdą. Chociaż prawdopodobnie skończył pięćdziesiąt lat, w dalszym ciągu polował na kobiety. Pachniał lawendą. – Rozumiem, że przybyła pani do Paryża wraz z mężem, madame. Jest tu dziś wieczorem? – Tak, w drugiej sali. Kapitan… to znaczy sir Ross Poldark. – Lady Poldark. Nazwisko o francuskim brzmieniu, prawda? Pochodzi pani z rodziny o francuskich korzeniach? – Nie, kornwalijskich. – Ach, Cornouailles. Nigdy tam nie byłem. Kornwalia jest podobna do Bretanii, tak? Bardzo dobrze znam Bretanię. Jak długo zostaną państwo w Paryżu? – Kilka tygodni. – Vacances? Wakacje? – Eee… tak. Nigdy wcześniej nie byłam w Paryżu. Mój mąż odwiedził go w tysiąc osiemset trzecim roku. – W takim razie ufam, że znowu się spotkamy, madame. Wiele razy. Paryż jest ogromny, a jednocześnie bardzo mały. Rozumie pani, co mam na myśli? – Niestety nie. – Mieszka tam wielu… les vins ordinaires. I mała grupka ludzi liczących się w życiu państwa. Nieustannie się spotykają – w różnych miejscach, w różnych okolicznościach, w różnym składzie. Mélange nie jest stale taki sam, lecz podobny. W czasie rozmowy z Tallienem na Demelzę zerkał książę Otranto, który rozglądał się po sali chłodnym, taksującym spojrzeniem, z jakim

niewątpliwie patrzyłby również na działającą gilotynę. Demelza zastanawiała się, czy wyrachowany umysł Talliena spostrzegł jej nagłe zawahanie, gdy musiała zadeklarować, że spędzają wakacje w Paryżu, a później zakarbował to sobie w pamięci. Nie miała pojęcia, kim jest książę Otranto ani czym się zajmuje; wiedziała tylko, że nie czuje do niego sympatii i że mu nie ufa. Gdyby znalazła się w trudnej sytuacji, budziłby w niej strach. Ross, pragnąc uwolnić żonę od dwóch dziwnych mężczyzn, ruszył przez salę, lecz w połowie drogi zatrzymał go John McKenzie, jeden z podsekretarzy ambasady, który powiedział, że z Rossem chciałby porozmawiać pułkownik de la Blache. Obok McKenziego stał elegancki, dość młody człowiek. Zrobił krok do przodu i uścisnął dłoń Rossa. – Drogi przyjacielu! Mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony, że nazywam go w ten sposób w czasie pierwszego spotkania – zaczął. – Myślę, że przed wielu laty poznał pan w Kornwalii moją siostrę Jodie. – O tak, rzeczywiście – odparł Ross. – Była zaręczona z Charles’em de Sombreuilem i spotkaliśmy się na dworze o nazwie Trelissick nad rzeką Fal. Było to wiele lat temu. Chyba dwadzieścia? Zdaje się, że w lecie tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego roku. – Biedny Charles, szkoda. Miałem wtedy zaledwie jedenaście lat… Szlachetny, dobry człowiek. Ostatni z rodu de Sombreuilów. Odzyskane majątki rodzinne odziedziczył kuzyn o innym nazwisku. Mam wrażenie, że brał pan udział w tragicznym desancie w Quiberon, prawda? – Tak, prawie do samego końca. – Mademoiselle de la Blache dowiedziała się o państwa przyjeździe i bardzo chciałaby się z państwem spotkać. Moglibyśmy coś zaaranżować. – Chętnie. Pana siostra nigdy nie wyszła za mąż? – Poślubiła Austriaka, ale owdowiała. Po powrocie króla wróciła do panieńskiego nazwiska. Jest teraz głową rodziny. Nasi rodzice oczywiście zginęli na gilotynie. Opowie panu o tym, gdy się spotkacie. Jest tu pana żona? – Tak. Proszę iść za mną. Przedstawię pana Demelzie.

Rozdział siódmy

I Pod koniec lutego Clowance odwiedziła Enysów i przenocowała w ich dworze. W tym roku Wielkanoc przypadała wcześnie, więc wkrótce powinni rozpocząć przygotowania do wyjazdu do Paryża, by się spotkać z przyjaciółmi. Po grudniowych sztormach zima w Kornwalii okazała się ciepła i mokra: przez wiele dni padał zacinający deszcz, choć od czasu do czasu świeciło wiosenne słońce. Jednak pod koniec lutego nadeszły mrozy i kiedy Clowance jechała do Killewarren, wiatr niósł płatki śniegu. Stary, podniszczony dom, od dwudziestu lat prawie nie remontowany – Enysowie pragnęli go zachować w pierwotnym stanie – wydawał się pokryty plamami i wilgotny w zmiennym porannym świetle. Clowance była zaskoczona, gdy odebrał od niej konia Music Thomas. Wpuściwszy do domu córkę Poldarków, Dwight wyjaśnił, że Myners skręcił nogę, a Bone zachorował na influencę, więc pożyczyli Thomasa z Place House. Ponieważ Valentine Warleggan i Selina przebywali w Cambridge, Music nie miał wielu obowiązków. Saul Grieves, który opiekował się dworem pod nieobecność właścicieli, dał Dwightowi do zrozumienia, że nie miałby nic przeciwko temu, gdyby Music nigdy nie wracał do Place House. Poszli na górę do salonu. Caroline uściskała Clowance i przed obiadem poczęstowała ją kieliszkiem madery dla zaostrzenia apetytu. Gawędzili wesoło przez kilka minut, po czym Dwight wręczył Clowance wycinek z „Timesa” i spytał, czy wcześniej widziała tę wzmiankę. Zaskoczona Clowance pisnęła. – Wielkie nieba! Na Boga! Mama wspominała, że ojciec otrzymał taką propozycję przed świętami, ale mówiła, że zdecydowanie odmówił!

– Rzeczywiście, odmówił. Nie mam pojęcia, co go przekonało do zmiany zdania. Na pewno poddano go dodatkowej presji. Nigdy nie zgodziłby się chętnie. – Dlaczego? – spytała Caroline. – W ciągu ostatnich dziesięciu lat oddał rządowi wielkie usługi i nie otrzymał żadnej nagrody. Zasiada w Izbie Gmin jeszcze dłużej. Czasami zaniedbywał własne sprawy – przypomnij sobie skandal związany z cyną, miałaś wtedy kilka lat, kochanie – ale były jeszcze inne, mniej ważne sprawy. Więc to bardzo słuszne – słuszne i sprawiedliwe – by wreszcie go uhonorowano! – Bardzo słuszne i sprawiedliwe – zgodził się Dwight. – Jestem zachwycony, że się zgodził, lecz w dalszym ciągu nie mogę się nadziwić. – Tytuł baroneta – powiedziała Clowance, wpatrując się w wycinek. – To godność dziedziczna, prawda? Boże! Czyli któregoś dnia pojawi się sir Jeremy. O rety, jakie to zabawne! A mama?! Nie mogę uwierzyć. Lady Poldark! Przypuszczam, że nie zrobi jej to żadnej różnicy. Och, jestem taka szczęśliwa! – Nie powinnaś nigdy żartować z matki, że została arystokratką – zauważyła Caroline. – Kiedy przyjedzie do domu, przez kilka miesięcy będzie to dla ludzi kłopotliwe, jednak później wszyscy się z tym pogodzą i zapomną, że kiedykolwiek było inaczej. – Spodziewałam się listu, ale przypuszczam, że są już w podróży – rzekła Clowance. – Zastanawiam się, czy dotarli do Paryża. W czasie obiadu Clowance opowiadała wesoło o sobie i Stephenie, o sukcesach męża w handlu przybrzeżnym, o nowym domu, który zamierzają wybudować, i meblach, jakie kupią, gdy ich będzie na to stać. Wspomniała o okazjonalnych wizytach w Cardew i o tym, że Stephen pragnie nabyć dobrego wierzchowca do polowania, mogącego współzawodniczyć z Neronem, by nie wynajmować byle jakich koni i nie pożyczać ich od lady Harriet. Wielka szkoda, że Caroline jeździ na łowy z Forbrą, bo byłoby wspaniale, gdyby mogli polować wszyscy razem. Powiedziała, że w zeszłym tygodniu do Falmouth wpłynął amerykański okręt korsarski, który chciał naprawić osprzęt i uzupełnić zapasy. Pozwolono mu na to, choć mógł później polować na angielskie statki handlowe w kanale La Manche. Niedawno przypłynęła również fregata z nowinami o stratach w ostatniej bitwie w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi stoczonej pod Nowym Orleanem. Ludzie, którzy widzieli listy poległych, mówili, że są

przerażające. – Są jakieś wieści o Jeremym? – spytała Caroline. – W zeszłym tygodniu dostałam od niego list. Służba w wojsku nie okazała się wcale nieprzyjemna. W ogóle nie uczestniczy w bitwach i spędza większość czasu, zabierając Cuby na bale, soirée i podwieczorki. Wygląda na to, że są szczęśliwi. Bardzo, bardzo szczęśliwi. Caroline miała wrażenie, że Clowance za dużo mówi i że jest zbyt ożywiona: paplanie nie leżało w naturze córki Rossa. O co chodzi? Czego nie chce powiedzieć? Czy tęskni za rodzicami? A może spodziewa się dziecka? Czy małżeństwo ze Stephenem nie okazało się takim sukcesem, jak to sobie romantycznie wyobrażała? Zadała te pytania Dwightowi, gdy wieczorem udali się na spoczynek. – Problem z Clowance polega na tym, że nie potrafi udawać – odpowiedział. – Kiedy próbuje, jeszcze pogarsza sytuację… Ale to tylko domysły. Może wszystko jest w porządku i po prostu zmienia się pod wpływem małżeństwa. Następnego dnia świeciło słońce i Clowance wybrała się w odwiedziny do Juda i Prudie, jednak około południa zaczął padać dość gęsty śnieg, niebo stało się szare jak cyna, więc postanowiła wrócić do domu. Caroline nie zdołała jej przekonać, by spędziła u nich jeszcze jedną noc. – Nie możesz jechać sama – powiedziała. – Samotna kobieta nie jest bezpieczna, gdy wokół panuje taka nędza. – Trudno, żebyś ty mi to doradzała – odparła Clowance. – Często jeździsz samotnie. Dam sobie radę. – Wręcz przeciwnie, od zakończenia wojny prawie w ogóle nie jeżdżę sama. Nie jest tu już bezpieczne, bo wokół kręci się wielu zdemobilizowanych żołnierzy pozbawionych środków do życia. – Pojedzie z tobą Music – rzekł Dwight. Clowance się roześmiała. – Nie byłabym bezpieczniejsza sama? – O nie, Music świetnie jeździ konno. Ludzie go nie doceniają. Kiedyś nazywali go wiejskim głupkiem, a teraz śmieją się z jego prób stania się normalnym człowiekiem. – Dwight od dawna próbuje mu pomóc – wtrąciła Caroline, marszcząc nos. – Przede wszystkim dlatego, że sam się do mnie zwrócił. Pod pewnymi

względami jest wyjątkowo tępy – prawie przygłupi, zgadzam się – ale czasem potrafi być bystry i pojętny. Wiele się nauczył. Mam ochotę zaproponować mu stałą pracę u nas – przydałby się nam jeszcze jeden służący. Choć wiem, że prawdopodobnie odmówi. – Dlaczego? – Bo beznadziejnie się zadurzył w Katie Carter, która jest teraz główną pokojówką w Place House. – Katie Carter? Siostrze Bena? Nie wiedziałam o tym. Myślałam, że wiem o wszystkim, co się dzieje w Grambler i Sawle! – Clowance mówiła z pewnym zażenowaniem, pamiętając, że Ben był w niej nieszczęśliwie zakochany. To właśnie bójka Bena ze Stephenem sprawiła, że ich małżeństwo odwlekło się o rok. – Dlaczego beznadziejnie? – Katie uważa Musica za głupka, podobnie jak cała wioska. Poza tym krążą plotki, że podoba jej się Saul Grieves. Byłby to normalniejszy związek. – Dwight nie przepada za Saulem Grievesem – zauważyła Caroline, po czym podniosła Horacego Trzeciego z dywanu i pogłaskała mopsa po małym płaskim nosie. – Och, to tylko intuicja – odparł Dwight, jak zawsze usiłując być sprawiedliwy. – Nigdy go nie leczyłem. Wydaje się trochę dwulicowy: wobec ziemian jest przypochlebny, lecz zadziera nosa wobec ludzi, których uważa za mniej ważnych od siebie. – Valentine i Selina będą nieobecni przez dłuższy czas? – Powinni wrócić na Wielkanoc.

II Clowance i jej wysoki, niezgrabny, uśmiechnięty towarzysz wyszli o wpół do pierwszej. Music dosiadał jednego ze starszych koni Dwighta i z początku miał trudności z dotrzymaniem kroku Neronowi, który był pełen energii po nocy spędzonej w obcej stajni. Ale kiedy Neron trochę się zmęczył, Music zrównał się z Clowance. Jechał kilka metrów za nią w pełnej szacunku odległości, dostosowując tempo do młodej damy. Ziemię pokrywał śnieg, co w Kornwalii zdarza się rzadko. Po opadach często następują okresy słonecznej pogody i śnieg szybko się topi. Tego dnia

na niebie wisiały grube, niskie chmury, a powietrze było mgliste i wilgotne. Opuścili zalesione okolice Killewarren i wspięli się na wrzosowiska, które w tym posępnym dniu wydawały się szczególnie ponure. Wśród zrujnowanych zabudowań kopalnianych i czynnych kopalni znajdowały się nieliczne chaty. Wszędzie wznosiły się hałdy płonnej skały. Między wyrobiskami, dołami i gruzem posuwała się powoli karawana mułów. Obszarpane dzieci o szarych twarzach przemywały rudę, stojąc po kostki w wodzie. Clowance zadygotała i zmusiła Nerona do przejścia w kłus. Kiedy minęli najgorszy rejon, znowu zwolniła. Po chwili zatrzymała konia i skinęła na Musica, by się z nią zrównał. – Byłeś tu już kiedyś, Music? – Nie, proszę pani, jeszcze nie. Widzę to miejsce po raz pierwszy. Clowance zauważyła, że nie mówi tak piskliwym głosem jak dawniej. Zmężniał, nie wydawał się tak niezgrabny i przygarbiony, jak go zapamiętała, a gdy siedział na koniu, jego dziwny, taneczny chód nie rzucał się w oczy. – Mam nadzieję, że nie zabłądzisz w drodze powrotnej. Music się odwrócił i spojrzał do tyłu, jakby chciał się upewnić. – O nie. Zawsze potrafię znaleźć drogę do domu. – Cóż, jestem już zupełnie bezpieczna. To tylko kilka kilometrów, za tym lasem. Śnieg staje się coraz głębszy. Możesz mnie zostawić. Na twarzy Musica pojawił się wyraz wątpliwości, prawie przerażenia, jak zawsze, gdy nie wiedział, co począć, bo otrzymywał sprzeczne polecenie. Po chwili się rozpogodził. – O nie, proszę pani. Pan doktor kazał mi panią odwieźć. Zawsze robię, co każe pan doktor. Odprowadzę panią do samych drzwi. Tak kazał pan doktor. – Lubisz pracować dla doktora Enysa? – O tak, proszę pani. Bardzo mi pomógł. Odprowadzę panią do samych drzwi. Właśnie tak kazał. Zjeżdżali ze wzgórza. Teraz, kiedy znaleźli się poza obszarem robót górniczych, zrobiło się cicho. Świat stał się pustym naczyniem wypełnionym ciszą, słychać było tylko brzęk i skrzyp uprzęży, stukot kopyt na kamieniach, oddechy koni i jeźdźców, od czasu do czasu melancholijny pisk ptaka. Music w dalszym ciągu usiłował zostać z tyłu, by zachować pełen szacunku dystans wobec córki państwa Poldarków, ale Clowance czekała na niego i nawiązali rozmowę. Rozumiała, co ma na myśli Dwight. Gdzieś poza

pozorną głupotą krył się inteligentny umysł. Młody człowiek z ociąganiem opowiadał o swojej pracy w Place House. Nagle urwał i lekko ściągnął wodze. – Słyszy pani? – Co takiego? Niczego nie słyszałam. – Niech pani słucha! Teraz! Niech pani słucha! Oboje się zatrzymali. Szumiący wiatr obsypywał twarz Clowance płatkami śniegu. – Niech pani słucha! – powtórzył Music. – Niech pani słucha! Usłyszała. W dali po lewej stronie rozlegał się bolesny skowyt, wycie. Teren był w tym miejscu nierówny, lecz dalej zaczynała się polana: kolcolist, głogi i jeżyny, a pobliżu kępy wiązów i innych drzew. – To chyba pies. – Tak. Albo krowa. Zobaczę, dobrze, proszę pani? – Jadę z tobą. Skręcili ze ścieżki i ruszyli na przełaj w stronę zagajnika. – Zaczekaj – powiedziała Clowance. – To czyjaś posiadłość. Ogrodzenie jest nowe. Gdzie jesteśmy? Na tyłach majątku lorda Devorana? Nie, znajduje się niżej, w dolinie. To może być majątek Hillów. Widzisz jakiś dom, Music? – Nie, proszę pani. Niewielka brama z drucianą pętlą zarzuconą na słupek. Skowyt znów się rozległ, tym razem znacznie bliżej. Clowance zeskoczyła na ziemię i otworzyła bramę. – Zostawimy tu konie – stwierdziła. – Grunt jest dla nich zbyt nierówny. – Proszę mi pozwolić tam iść, pani. Nie powinna pani wchodzić. Proszę mi pozwolić iść. Nie zwróciła uwagi na słowa Musica i ruszyła zarośniętą ścieżką, która miała zaledwie pół metra szerokości. Oddalili się od bramy. Na gałęziach wisiały czapy śniegu i spadały na nich, gdy je trącali. Futrzana czapka Clowance wkrótce stała się biała, podobnie jak spódnica. Chociaż było wczesne popołudnie, w zagajniku panował półmrok, a między drzewami snuły się cienie. Music dwa razy się potknął, ale Clowance zauważyła, że nie stąpa na palcach. Skowyt ucichł. Czekali, lecz nic się nie działo – tylko w pobliżu przebiegł gronostaj, a na drzewie zatrzepotał bażant. Ścieżka dochodziła do kolistej polany o średnicy około dziesięciu metrów i zdawała się kończyć.

– Co teraz? – spytała. – Myślę, że to tam. Chyba tak. Uciszył się. Może lepiej wracajmy… – Zaczekajmy chwilę. Cisza. Niemy śnieg miał w sobie coś przytłaczającego. – Hej, jest tam kto?! – zawołała Clowance. Udało się. Z lewej strony, w odległości kilkudziesięciu kroków, prawie natychmiast rozległ się skowyt. Music zaczął się przeciskać przez krzaki i od razu obsypał go śnieg. Clowance ruszyła za nim i po chwili się zatrzymała. Był to pies, który wpadł w pułapkę. Ogromny pies wielkości młodego cielęcia, ale znacznie chudszy. Zapadnięte boki, szara sierść, duży łeb, spiczaste uszy, wystawiony czerwony jęzor. Clowance często go wcześniej widywała przy kominku Warlegganów – George go nie znosił, lecz tolerował ze względu na Harriet. Pies wpadł w żelazny wnyk; jedna łapa tkwiła w szczękach z kolcami. – Na Boga, to potrzask na kłusowników, pani! – zawołał Music. – Niechaj Bóg się nad nami zmiłuje! Harriet miała dwa dogi, Kastora i Polluksa, Który to? Zwierzę na pewno tkwiło w pułapce od kilku godzin i poraniło sobie łapę, próbując się uwolnić. Jednak nie miało na to szans, ponieważ potrzask był przymocowany żelaznym łańcuchem do bryły cementu zakopanej w ziemi. Dog dyszał z zamkniętymi ślepiami. – Kastor! – odezwała się Clowance. Jedno oko się otworzyło, rozbłysła w nim inteligencja. Wydawało się, że Clowance odgadła za pierwszym razem. – Kastor, biedaku, biedaczyno! O mój Boże, niedobrze mi się robi na twój widok. Music! – Tak, proszę pani? – Potrafisz otworzyć potrzask? – O tak. Jest taki sam jak inne, tylko większy. Trzeba przeskoczyć dwie zapadki. – Jesteś wystarczająco silny? Sprężyna musi być tak mocna, że człowiek nie mógł sobie z nią poradzić. – Potrafię, pani. Człowiek nie może dosięgnąć sprężyny, prawda? Potrzebna jest siła i zręczność, siła i zręczność… Psa będzie strasznie bolało. Może skakać i gryźć. – Nie sądzę. Znasz mnie, prawda, Kastor? Znasz mnie, piesku? Wiesz, że

chcemy ci pomóc, i chyba jesteś bardzo słaby. Straciłeś dużo krwi. Myślę, że musimy spróbować. Obejmę go ramieniem, a ty zaczynaj. Potrafisz szybko rozchylić szczęki? – O tak, potrafię. Zrobię to szybko.

III George Warleggan był w złym humorze. Zwykle milkliwy i nieskłonny do okazywania emocji, rzadko okazywał gniew. I rzadko musiał to robić. Irytacja malująca się na jego twarzy wystarczała, by wszyscy wpadali w panikę. (Nie odnosiło się to do lady Harriet). Ale tego dnia był w wyjątkowo ponurym nastroju. Powtarzał sobie, że to bez znaczenia. Zamiary głupich, pretensjonalnych Poldarków w ogóle go nie obchodziły. Rywalizacja wygasła po śmierci Elizabeth. Późniejsze przypadkowe spotkania z Rossem zdarzały się rzadko, a nawet jeśli okazywali sobie wrogość – zwłaszcza jak na przyjęciu w Trenwith, gdy Geoffrey Charles przedstawiał krewnym i przyjaciołom swoją hiszpańską żonę – nic z tego nie wynikało, nie mogło wyniknąć. Zamknięty rozdział, zatrzaśnięte drzwi. Więc skąd ta wściekłość na widok notatki w „Timesie”? Rzadko przeglądał kronikę dworską. Dokładnie czytał sprawozdania z prac parlamentu, by wiedzieć, co się dzieje – było to prostsze niż uczestnictwo w obradach, bo miał coraz mniejszą ochotę podejmować męczące podróże do Westminsteru. Później czytał wiadomości na temat żeglugi, następnie doniesienia z zagranicy, a w końcu przeglądał gazetę, by sprawdzić, czy nie ma jakichś informacji giełdowych. Przypadkiem spostrzegł znajome nazwisko, po czym przeczytał notatkę. „Książę regent łaskawie nadał tytuł baroneta kapitanowi Rossowi Vennorowi Poldarkowi z Nampary w Kornwalii”. Tylko tyle. Zaledwie trzy linijki. Wiadomość, że jego odwieczny wróg został baronetem, stanęła George’owi kością w gardle. Nie był to zwykły tytuł szlachecki, lecz dziedziczna godność przekazywana z pokolenia na pokolenie. Nie tak dawno temu Warleggan zastanawiał się, czy nie użyć swoich wpływów w parlamencie, by uzyskać taki sam tytuł dla siebie, ale po gorzkiej,

nieodwołalnej kłótni z Valentine’em stracił zainteresowanie tematem. Czuł wściekłość na myśl, że Valentine mógłby cokolwiek po nim odziedziczyć. Gdyby mała Ursula mogła przejąć po nim tytuł… Ursula dostanie wszystko. Zastanawiał się z wściekłością, w jaki sposób Ross wpłynął na Liverpoola. Głupie podróże zagraniczne dobrze wyglądały na papierze, jednak w gruncie rzeczy nie miały prawie żadnego znaczenia. Żaden rozsądny gabinet nie uważałby, że zasługują na nagrodę. Oczywiście Ross długo podlizywał się Canningowi i chociaż patron Poldarka znajduje się teraz tysiąc kilometrów od Londynu, pełniąc funkcję ambasadora w Lizbonie, prawdopodobnie w dalszym ciągu dysponuje odpowiednimi wpływami. W zeszłym roku kilku jego przyjaciół otrzymało tytuły i synekury. Tak czy owak, Ross został baronetem i należało się z tym pogodzić. George wiedział z doświadczenia, co oznacza tytuł dla prostych ludzi, zwłaszcza w Kornwalii, i czuł gorycz, że ten arogancki, bezczelny hołysz znów pojawi się w Truro ze swoją żoną pomywaczką. Nie do zniesienia. W owym czasie Harriet prawie nie zaglądała do „Timesa” i nie zamierzał jej informować. Sama się dowie w odpowiednim momencie. Gdyby powiedział, co się stało, po prostu wybuchłaby śmiechem. Mogłaby nawet nietaktownie okazać zadowolenie, co świadczyłoby o złym smaku. Poślubił Harriet długo po śmierci Elizabeth i druga żona nie miała żadnego związku z konfliktem z Poldarkami. Udawała, że lubi Rossa, i powiedziała kiedyś: „Wygląda jak człowiek, który odrzuca pochwę po wyciągnięciu szpady”, choć prawdopodobnie głównie po to, by droczyć się z mężem. Nawet tańczyła z Poldarkiem na przyjęciu w Trenwith. Nie chciała akceptować opinii męża, nigdy nie próbowała się postawić na jego miejscu, zrozumieć przyczyn wieloletniej wrogości. Naturalnie mogła dziś sięgnąć po „Timesa”, ponieważ ze względu na padający śnieg polowanie nie wchodziło w rachubę. Z pewnością by to zrobiła, ale była absurdalnie wytrącona z równowagi z powodu zniknięcia jednego z jej ukochanych dogów. Polluks, drugi dog – George miał wrażenie, że chodzi o Polluksa – wrócił wczoraj do domu brudny, z podrapanym pyskiem i łapami, jakby przedzierał się przez druty. Kastor w ogóle się nie pojawił. Psy Harriet niezwykle rzadko oddalały się od dworu. Mimo ogromnych rozmiarów były dobrodusznymi istotami i chociaż miały sporą swobodę, rzadko z niej korzystały. Jednak, co trochę bawiło George’a,

w okolicy pojawiła się suka w rui i dogi natychmiast za nią pobiegły. Zapomniały o swoich obowiązkach i lojalności wobec rozpieszczającej je pani. Ha, właśnie tak wygląda psia lojalność, gdy pojawia się suka! –  pomyślał George. Roześmiałby się żonie prosto w twarz, gdyby miał dość odwagi. W ciągu ostatniego roku ich relacje się nie poprawiły. Nie kłócili się otwarcie, lecz Harriet zwracała coraz mniejszą uwagę na to, co mówi George. Zachowywała się tak od początku małżeństwa, jednak uważał, że stopniowo coraz mniej próbuje podtrzymywać pozory i być miła. Mieszkała w jego domu, korzystała z jego pieniędzy – bo nie miała własnych (odkrył podstępnymi sposobami, że jej roczny dochód to trzysta funtów) – i robiła, co chciała. Od czasu do czasu w dalszym ciągu przyjmowała go w sypialni, co było dla niego wstrząsającym przeżyciem. Nazajutrz rano był gotów niechętnie jej wszystko przebaczyć, ona zaś znów zachowywała się jak pełna rezerwy, obojętna, chłodna arystokratka. Znikała kobieta, z którą spędził noc – i której wiele by ofiarował – a pojawiała się siostra księcia Leeds. Pomyślał z narastającą irytacją, że gdyby to on zaginął, byłaby znacznie mniej zaniepokojona niż z powodu zniknięcia tego przeklętego doga, z którego pyska stale cieknie ślina. Przez cały ranek prowadziła poszukiwania wraz ze służącymi, po czym raczyła przybyć na obiad i przełknąć kilka kęsów. Powiedziała, że dotarli do rzeki Fal, a nawet do rozlewiska Restronguet. Druga grupa przeszukała okolice Kea, a trzecia Perranwell. (George wreszcie zrozumiał, dlaczego w domu prawie nie widać służących, a jedzenie jest ledwo ciepłe). Oznajmiła, że Polluks okazał się kompletnie bezużyteczny, bo psy nie potrafią odnaleźć tropu w śniegu. – Jutro powinien stopnieć – odparł George. – Jutro może być za późno. Zauważył, że Harriet nie ma ochoty być pocieszana, więc dał spokój. Zamiast tego jadł zapiekankę z dziczyzny w słodkim sosie i myślał o kwestiach bliższych swojemu sercu. Nie udało się zmienić jednego z posłów do Izby Gmin w kontrolowanym przez niego okręgu wyborczym St Michael-Colleton i należy wywrzeć presję, by zrezygnował. Perspektywy zysków z Wheal Spinster znacznie się zwiększyły – po dwóch chudych latach, kiedy zamknięto część kopalni, odkryto bogatą żyłę zawierającą rudę miedzi wysokiej jakości. Kamieniołomy granitu powyżej Penryn przynosiły

niezłe dochody. Bardzo tęsknił za Ursulą, która wyjechała na pensję pani Hemple; gdyby nie śnieg, pojechałby dziś do Truro, by ją powitać po powrocie ze szkoły. – Bardzo przepraszam, pani – rzekł Smallwood, który pojawił się nagle w drzwiach. Smallwood był masztalerzem i George już miał zamiar rozkazać mu opuścić jadalnię, w której normalnie nie miał prawa przebywać, lecz wyraźnie chodziło o coś wyjątkowo ważnego. Na rudych włosach Smallwooda bielały płatki śniegu i nie zwracał się do pana domu. – Tak? – rzuciła ostro Harriet. – Są jakieś wiadomości? – Myślę, że go znaleziono, pani. – Co takiego?! Gdzie?! – Harriet wstała, omal nie przewracając krzesła. – Przywieziono go do bocznych drzwi. Dama z wieśniakiem. Myślę, że… Harriet natychmiast wyszła z jadalni i podążyła do kuchni. Przed drzwiami stały dwa konie otoczone przez służących. Z jednego z nich zsiadała Clowance, pokryta śniegiem, błotem i plamami krwi, trudna do rozpoznania. Drugi koń, prowadzony przez Musica, uginał się pod ciężarem ogromnego psa przerzuconego przez siodło. Zwierzę miało przymknięte, przekrwione oczy, wydawało się apatyczne i nieszczęśliwe, z pyska sterczał jęzor. Przednia łapa była zabandażowana. – Ostrożnie! – powiedziała Clowance. – Spokojnie. Uważajcie, żeby nie spadł. Dwóch po tej stronie, dwóch po drugiej… Och, dzień dobry, Harriet. Przywieźliśmy Kastora. To Kastor, prawda? Znaleźliśmy go w potrzasku w lesie kilka kilometrów w górę doliny. Myślę, że wyzdrowieje, jeśli dostanie dobry posiłek.

Rozdział ósmy

I Przebywali w Paryżu od dwóch tygodni. Wizyta w operze z brygadierem Rougietem i jego małżonką, spacer w ogrodach Tivoli z porucznikiem Havergalem, udział w soirée księżnej Orleanu. Uczestniczyli w balu wydanym przez księcia Gramonta, który mówił po angielsku bez śladu akcentu i był kapitanem dziesiątego regimentu huzarów. Odwiedzili Luwr i podziwiali wiele arcydzieł przekazanych przez Napoleona. Pojechali Avenue des Tuileries aż do Place du Carrousel i widzieli rumaki Lizypa zrabowane z bazyliki Świętego Marka w Wenecji; w dalszym ciągu czekały na umieszczenie na szczycie niedokończonego Łuku Triumfalnego. Ross spędził dwa dni w drugim korpusie armijnym w Auxerre jako gość brygadiera Rougieta i wysłał do kraju dwa raporty. Spotkali się z mademoiselle de la Blache, a później zjedli kolację z Jodie i jej bratem u Tortoniego. Ross nie był pewien, czy powinien rozdrapywać stare rany, lecz czuł się zobowiązany do spełnienia obietnicy złożonej przed dwudziestu laty, toteż wręczył jej pierścień przekazany przez Charles’a de Sombreuila, który kazał go jej oddać. Oczy Jodie wypełniły się łzami, jednak podziękowała i włożyła pierścień na palec, gdzie zniknął między innymi klejnotami. – Kiedy dowiedziałam się o śmierci Charles’a, byłam zupełnie załamana. Spędziłam przeszło dwa lata w Anglii. Później zostawiłam brata w angielskiej szkole i pojechałam do ciotki we Wiedniu. Poznałam tam barona Ettmayera i po roku go poślubiłam. Służył na dworze. W tysiąc osiemset szóstym roku, po jego śmierci, wróciłam do Paryża jako baronowa Ettmayer i nie próbowałam odzyskać posiadłości rodu de la Blache’ów. Przez osiem lat… Chyba mogę im teraz powiedzieć, Henri?

– Z pewnością. – Przez osiem lat działałam jako une espionne. Przesyłałam raporty na temat wydarzeń i nastrojów w Paryżu królowi Ludwikowi w Anglii, a czasem członkom rządu brytyjskiego. Przekazywałam wszystkie zdobyte informacje o wojsku i marynarce wojennej. – Często drżałem o życie siostry – rzekł pułkownik de la Blache. – Gdyby ją zdemaskowano, zostałaby rozstrzelana. Wie pani, co znaczy słowo espionne, lady Poldark? – Mogę się domyślać – odparła Demelza. – Jeśli chce się pani nauczyć francuskiego, proszę często mnie odwiedzać – powiedziała mademoiselle de la Blache. – Żaden nauczyciel nie będzie rozmawiać z panią tak swobodnie jak ja! – Dziękuję. Bardzo się zmieniła od dawnego spotkania w Trelissick. Jej włosy były teraz rude, a nie ciemne, i wydawała się nieco nerwowa. Miała zmęczone powieki i zmarszczki na twarzy. Szeptano, że była kochanką jednego z najbardziej utalentowanych generałów Napoleona. Zachowywała się tak otwarcie i szczerze, że Demelza nie potrafiła jej sobie wyobrazić w świecie tajemnic i intryg. – Po abdykacji Bonapartego pojawiła się szansa na odzyskanie części naszych majątków. Wróciłam wtedy do swojego nom de demoiselle, bo nazwisko rodowe ma wielkie znaczenie. I znowu stałam się panną! Zwrócono nam około połowy posiadłości, czyli więcej niż wielu innym poddanym króla! Niechaj go Bóg błogosławi! – Amen – dodał Henri. – Mieszkał pan w Anglii, pułkowniku? – spytała Demelza. – Pana akcent jest… parfait. Wszyscy się roześmieli. – Spędziłem dziesięć lat w Anglii, lady Poldark. Następnie pojechałem do Austrii, a potem walczyłem w Niderlandach – po stronie Anglii, mogą państwo w to wierzyć lub nie. W ciągu ostatnich trzech lat mieszkałem z królem w Hartwell i przybyłem z nim do Francji jako członek jego gwardii przybocznej. Pobyt w Anglii był dla mnie bardzo frustrujący, bo mieliśmy niewiele zajęć. Byłem młody i ambitny. Służba na nieistniejącym dworze nie jest idealnym sposobem spędzania najlepszych lat życia. – A teraz? – spytał Ross, choć mniej więcej się orientował.

– W dalszym ciągu służę w królewskim Garde du Corps, a gdy nie mam obowiązków w pałacu, pełnię funkcję pułkownika artylerii; przenoszę się wtedy do koszar. Po odzyskaniu tronu król chciał mnie awansować na generała, ale było wielu innych, starszych oficerów czekających na nagrody z rąk monarchy i postanowiłem odmówić. To jedna z przyczyn obecnego niezadowolenia panującego w Paryżu. Król ma wiele zobowiązań, często wobec ludzi, którzy spędzili z nim na wygnaniu całe dwadzieścia lat i prawie nie widzieli wojny. Ma wobec nich długi wdzięczności i musi ich mianować na wysokie stanowiska, choć tymczasem większość wspaniałej gwardii cesarskiej Bonapartego została rozformowana. Trudno się dziwić, że panuje niezadowolenie. – To minie – powiedziała Jodie. – Czas złagodzi namiętności i zazdrość. – Uśmiechnęła się do Demelzy. Ross przypomniał sobie rozmowę z brygadierem Rougietem i dwoma innymi oficerami w Auxerre. Drugi z nich, posiwiały pułkownik, powiedział podniesionym głosem: – Rojaliści, którzy przybyli do Francji, by przejąć władzę, usiłują odkopać trupa pogrzebanego pół wieku temu, sir! Spodziewają się, że będą żyć tak samo jak w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym roku! Niczego się nie nauczyli i niczego nie zrozumieli. Zachowują się, jakby nigdy nie było rewolucji. Owszem, zgadzam się, w imię wolności, równości i braterstwa popełniono wiele okrutnych zbrodni, ale narodziły się nowe ideały. Kiedy Bonaparte został cesarzem, nie próbował cofnąć czasu, tylko rozwijał to, co dobre – wprowadził kodeks cywilny, oparł rządy na zasadach sprawiedliwości i wspólnego dobra. Właśnie dlatego tak długo dla niego walczyliśmy! Arystokraci, ta niekończąca się procesja hrabin, księżniczek i książątek z twarzami pokrytymi różem i pudrem, są aroganccy, bezczelni, interesują się tylko sobą. Budzą powszechną nienawiść. Nie są już Francją! Zginęli wraz z Ludwikiem XVI! Drugi mężczyzna mówił ciszej. Był generałem. – W zeszłym miesiącu uczestniczyłem w przyjęciu wydanym przez króla. Przybył marszałek Ney z małżonką – jest teraz księżną, ponieważ marszałek otrzymał tytuł księcia. Widziałem, że starzy arystokraci celowo robią jej afronty i traktują ozięble. Myślę, że madame Ney była bliska płaczu! Po chwili milczenia Ross powiedział prawie dokładnie to samo, co Jodie de la Blache trzy dni później:

– Może nikt nie wie, jak sobie radzić z nową sytuacją? Obie strony zachowywały się różnie, czasem źle, czasem dobrze. Może z czasem się przystosują do zmienionej rzeczywistości. Nikt nie skomentował uwagi Anglika. Po chwili Rougiet zdobył się na wysiłek i rzekł: – Myślę, że król robi dobre rzeczy dla armii. Wypłacono zaległy żołd. Większość pułków kawalerii otrzymała świeże konie. Wydano nowe umundurowanie i broń. Któregoś dnia powiedział do grupy generałów: „To na was muszę polegać, panowie”. Uważam, że powinniśmy mu oddać sprawiedliwość. – W pewnym momencie istniała nadzieja, że podejmie próbę odzyskania Belgii – odezwał się pułkownik. – To w końcu odwieczna posiadłość francuska. Ale nie. To zwolennik pokoju, miękki, słaby. Armia pamięta chwile dawnej chwały, a jednak gnuśnie tkwi w koszarach. Wygłaszano następne uwagi. Kiedy po kolacji z de la Blache’ami Poldarkowie wrócili do swojego apartamentu, było już późno, ale Bella postanowiła poczytać w łóżku. Demelza zauważyła, że to ilustrowana francuska książka zatytułowana La Cigale et la Fourmi. – Dał mi ją Christopher – wyjaśniła Isabella-Rose. Demelza wymieniła spojrzenie z Rossem, lecz w milczeniu pocałowała córkę na dobranoc. W ciągu ostatnich dwóch tygodni Christopher i Bella spędzili razem sporo czasu. Nieco za dużo, ale zachowywali się tak swobodnie i wesoło, że Demelza nie chciała postępować jak surowa matka. Havergal traktował Bellę jak starszy brat, choć tak naprawdę był młodszy od Jeremy’ego. I znacznie bardziej wyrafinowany – Bella niezwykle korzystała na tej znajomości. Christopher w młodzieńczy sposób starannie zwracał uwagę na to, co mówi i jak się odnosi do młodej przyjaciółki. Inną osobą, która wywarła wpływ na Bellę w czasie jej pobytu w Paryżu, był lokaj Étienne, z którym się zaprzyjaźniła. Oczywiście nie miało to wielkiego znaczenia. Étienne nie był szczególnie dobrym służącym, lecz znał angielski, a przynajmniej jego podstawy, i lubił rozmawiać z Bellą, ucząc ją francuskiego. Jako zagorzały bonapartysta przekonywał Bellę, że Napoleona nigdy nie pokonano – po prostu zdradzili go generałowie. Nauczył ją nowej piosenki. – Co ty właściwie śpiewasz? – spytała Demelza któregoś dnia.

– Marsyliankę, mamo. Aux armes, citoyens! Formez vos bataillons! Czy to nie piękna pieśń? Ross nie miał nic przeciwko pieśniom rewolucyjnym, jednak nie traktował przyjaźni Christophera Havergala ze swoją młodszą córką tak lekko jak Demelza. Havergal był oficerem, mimo młodego wieku weteranem wielu bitew. Bella to jeszcze dziecko, choć z pewnością nie wygląda jak dziecko. Podziw i atencja Havergala sprawiły, że nagle znacznie wyładniała. Jak za sprawą czarów znikły drobne wypryski na twarzy w miejscu, gdzie pulchne policzki łączyły się z wargami. Wydawało się, że jej włosy stały się znacznie bujniejsze. W oczach Belli, często błyszczących, płonął ogień. Oczywiście w jej wieku nie musiało to mieć żadnego znaczenia. Czy Havergal w ogóle wie, ile lat ma córka Poldarków? Skoro mowa o wieku, Ross często spoglądał na żonę i zastanawiał się, czy mężczyźni, którzy okazują jej takie zainteresowanie, znają prawdziwy wiek Demelzy. Było to odwrócenie sytuacji Belli. Córka czasem wydawała się dziesięć lat starsza, a Demelza dziesięć lat młodsza. Ross rozmyślał o tym, kogo spłodził, kogo poślubił. Mimo bariery językowej Demelza dobrze się czuła w Paryżu. W ciągu ostatnich dziesięciu lat prowadziła szczęśliwe życie jako żona kapitana Poldarka i pani Nampary – z wyjątkiem krótkiego epizodu w Bowood. Była normalną kornwalijską żoną i nie zwracała większej uwagi na swój wygląd, dopóki mąż wydawał się zadowolony. Takie jest życie, tak się toczy. Poślubiła jednego z najwybitniejszych obywateli Kornwalii, głęboko go kochała, on zaś darzył ją takim samym uczuciem. Urodziła pięcioro dzieci, z których czworo żyło – martwiła się o nie, troszczyła, kochała. Była matką i żoną w szczęśliwej rodzinie. Czegóż więcej można pragnąć? Z pewnością nie błyskawicznych przenosin do stolicy obcego kraju, gdzie wszyscy mówią niezrozumiałym językiem. Nie pojmowała ani słowa, czasem domyślała się znaczenia, przyjaciele, gospodarze i sąsiedzi mówili koślawą angielszczyzną, co z trudem przezwyciężało bariery w komunikacji. Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, bez swojego udziału, stała się ośrodkiem zainteresowania mężczyzn, którzy okazywali podziw dla jej urody. Zapierało jej to dech w piersiach. Zgoda, może wszyscy cudzoziemcy są tacy, może znalazła się wśród ludzi targanych silnymi emocjami, w świecie, w którym gwałtownie wyrażano sympatię i niechęć, jednak była przytłoczona – na Boga, nie było to

nieprzyjemne poczucie – że stała się przedmiotem zainteresowania o charakterze erotycznym. Nie miała najmniejszej ochoty zdradzać Rossa, lecz nie mogła się powstrzymać: czuła uniesienie, czasem rozbawienie, niekiedy dreszcz emocji i ekscytację. Krążyły plotki, że dobrze zna francuski i tylko udaje, że kaleczy słowa, by szydzić z języka i otaczających ją ludzi. Jej szczere odpowiedzi na subtelne komplementy uznawano za dowcipne. Towarzystwa Demelzy szukały również kobiety – znacznie starsze kobiety, które uważały, że w dalszym ciągu znajdują się w kwiecie wieku. Musiała kupić trochę nowych strojów – suknie nabyte przed wizytą w Bowood nie wystarczały – i pojechała z nią Jodie de la Blache, pełniąca funkcję tłumaczki i doradczyni. Zabrała Demelzę do modnych sklepów, dbała, by przyjaciółka nie zapłaciła wygórowanej ceny. Krytykowała część pięknych tkanin i strojów w sposób, który głęboko uraziłby Demelzę, gdyby była modystką. Później wróciły do domu ze sprawunkami, a Demelza czuła podziw dla towarzyszki. Jodie okazała się bardzo kobieca w bardzo francuski sposób; Demelza nigdy nie spotkała nikogo podobnego. Za cichym przyzwoleniem Rossa, który zaakceptował planowane wydatki, zamówiły dwie nowe suknie, jedną wieczorową, drugą popołudniową, i dwa stroje spacerowe. Suknia popołudniowa, z szarej jedwabnej krepy, miała pelerynkę z muślinu o barwie jasnozielonego jadeitu. Wieczorową wykonano z ciemnofioletowego aksamitu z dużym dekoltem obszytym srebrnym tiulem. Do tego sandałki – bardzo modne – pończochy, wachlarze i ozdobne torebki. Demelza drżała z lęku na myśl o kosztach, ale jednocześnie drżała z rozkoszy, że będzie nosić te wspaniałe stroje. Podobnie jak wielu innych mężczyzn, Ross zaakceptował rezultat, choć w odróżnieniu od nich mógł udowodnić szczerość swojej aprobaty wieczorami, a często wczesnym rankiem. Zawsze kochał żonę, lecz teraz jego miłość nabrała głębi. Co najdziwniejsze, dał się również przekonać, by zamówić dla siebie nowy surdut u Stauba na rue de Richelieu, bo jego stroje wieczorowe były straszliwie niemodne. Spodnie sięgające do kolan i pończochy wkładano tylko na przyjęcia z udziałem koronowanych głów. Młodzi ludzie nosili kolorowe surduty, haftowane kamizelki, obcisłe spodnie spięte w kostkach i płaskie trzewiki. Jodie usiłowała przekonać Demelzę, by ufryzowała włosy à la Titus, czyli krótko, z lokami okalającymi głowę. Znacznie ułatwiało to noszenie nowych

kapeluszy i było ostatnim krzykiem mody. Jednak Demelza zgodziła się jedynie przyciąć włosy. Nie chciała się ich pozbywać, od dawna stanowiły jej znak rozpoznawczy, i bała się reakcji Rossa. Kiedy zobaczył nowe uczesanie, natychmiast je zaaprobował. Czasami obserwowała, jak Jodie robi sobie makijaż. Nakładała róż na uszy, skronie, pod brwiami. Było to niezwykłe. Demelza nie pozwoliłaby Jodie dotknąć swojej twarzy, ale gdy została sama, przeprowadziła kilka eksperymentów i rezultaty okazały się interesujące. Naturalnie w obcym mieście widziała wiele zaskakujących rzeczy. Wszyscy pluli, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, w kościołach i sklepach, a potem rozcierali plwocinę obcasami. Ulice nie miały trotuarów, którymi mogli chodzić piesi, i należało zwracać uwagę, czy na piętrze nie otwiera się okno, bo ktoś zamierza wylać nocnik. Wszyscy prości ludzie bez wyjątku nosili saboty, co sprawiało, że hałaśliwe ulice stawały się jeszcze hałaśliwsze. Powietrze było znacznie czystsze niż w Londynie, ale wszędzie walało się mnóstwo odpadków. Dziwne potrawy, często kiepskiej jakości, były ostro przyprawione. Demelza czuła się zażenowana, gdy rozpoznawano w niej Angielkę i biegła za nią gromada tańczących i szydzących uliczników. Niektórzy dorośli wcale nie byli grzeczniejsi: mijając cudzoziemców, wygłaszali głośne, wulgarne uwagi na temat kapeluszy lub strojów. Jednak na ulicach prawie w ogóle nie widywało się pijaków albo dręczonych koni, a przechodnie, którzy postanowili nie obrażać cudzoziemców, zachowywali się uprzedzająco grzecznie. Bella była wyjątkowo rozbawiona, gdy pewnego razu zobaczyła, jak policjanci aresztują mężczyznę za sikanie pod murem. Pobyt w Paryżu wydawał się świetną zabawą. Prawie zawsze. Męczyło natrętne zachowanie Jana-Lamberta Talliena, którego absolutnie nie zniechęcała konkurencja ze strony młodszych mężczyzn oraz niesmak odczuwany przez Demelzę. Usiłowała to ukrywać, by podtrzymać przyjazne relacje, lecz mniej gruboskórny człowiek szybko by się zorientował. Zachowanie Talliena doprowadziło do pierwszej nieprzyjemnej sceny w czasie pobytu Poldarków w Paryżu. Ross z zasady nie tolerował ludzi, którzy budzili jego antypatię, jednak w Paryżu celowo starał się słuchać każdego i zachowywał się uprzejmie. Traktował monsieur Talliena z cierpliwą, chłodną grzecznością, którą Francuz błędnie uznał za sympatię. A może odczucia Rossa w ogóle go nie

obchodziły? Może uważał, że kobieta będąca od dawna żoną jednego mężczyzny nie może darzyć go prawdziwym uczuciem i że ta prostoduszna Angielka o ładnej twarzy i miłych manierach musi mu ulec, gdyż w przeszłości odniósł już wiele rozkosznych zwycięstw tego rodzaju. Kryzys nastąpił, kiedy Ross wrócił z Compiègne, gdzie przenocował w pałacu niejakiego monsieur Vendôme’a, przyjaciela de la Blache’ów. Po powrocie zastał Talliena w ich apartamencie sam na sam z Demelzą. W domu poza tym były tylko dwie służące, bo pani Kemp wyszła na spacer z IsabelląRose i Henrym. Było południe. Ross, zakurzony i zmęczony po podróży, w którą wyruszył wczesnym rankiem, kazał masztalerzowi zaprowadzić konia do stajni. Monsieur Tallien i lady Poldark popijali kawę. Demelza siedziała na skraju fotela i zamierzała wyjść z pokoju, by się uwolnić od awansów Francuza. – Ach, sir Ross, prawda? – powiedział Tallien. Odstawił filiżankę i wstał. – Pozwoliłem sobie państwa odwiedzić, by przekazać zaproszenie na uroczystą kolację, którą wydaję wraz z księciem Otranto w domu starej przyjaciółki – madame de Brune – która będzie pełnić funkcję gospodyni. Po posiłku trochę hazardu przy kartach. Bardzo modny wieczór. – Ach, monsieur Tallien, prawda? – odparł Ross. – Żałuję, ale nie możemy przyjąć zaproszenia. Tallien poprawił opaskę na oku i uśmiechnął się do Demelzy. – Przecież nawet nie znają państwo daty! Jestem pewien, że madame spodoba się towarzystwo, w którym się znajdzie. – Jestem pewien, że madame nie podoba się obecne towarzystwo – rzekł Ross. – Czy wyrażam się jasno? – W jakim sensie? – Francuz w dalszym ciągu zwracał się do Demelzy. – Prowadziliśmy przyjemną, prostą konwersację, prawda? Proszę powiedzieć swojemu mężowi, że się myli. Ross nie czekał na odpowiedź Demelzy. – Mogę tylko powiedzieć, sir, że nie jestem zadowolony, widząc pana tutaj. Podobnie moja żona. Nie spodziewamy się żadnych następnych spotkań z panem. Tallien pochylił głowę i dopił resztkę kawy. – W naszym kraju nie lubimy zniewag, monsieur. Moje lekkie kalectwo sprawia, że trudno mi żądać satysfakcji: brak oka stawia mnie w gorszym położeniu. Może właśnie na to pan liczył, ośmielając się mnie znieważyć?

– Gdyby chciał pan żądać satysfakcji, spotkam się z panem z opaską na oku, by warunki były sprawiedliwe – odparł Ross. – Uwolnienie świata od takiej szumowiny sprawiłoby mi ogromną przyjemność. Tallien pochylił się nad dłonią Demelzy. Miał purpurową twarz. – Pozwolę sobie panią opuścić, madame. Żałuję, że musi pani znosić towarzystwo takiego człowieka. Ross chwycił Francuza za kołnierz. Filiżanka potoczyła się po stole i roztrzaskała na podłodze. – Wynoś się! – rzucił. Tallien uderzył dłoń Rossa, który popchnął go w stronę drzwi. – Jeszcze o mnie usłyszysz! – zawołał Tallien. – Wynoś się! – warknął Ross. – Bo zabiję cię już teraz, bydlaku!

II – Gdzie wczoraj byłeś? – spytała Bella. – Och… spotkałem się z przyjaciółmi. – Pewnie piłeś i uganiałeś się za dziewczętami. Havergal wybuchnął śmiechem. – Moja prześliczna, nie wypada, żebyś mówiła takie rzeczy! – Mieszkam na wsi, prowadzimy gospodarstwo – odparła Bella. – Znam życie. – Porównujesz mnie ze zwierzętami?! Powinnaś się wstydzić! Nie przyznajesz, że jestem istotą ludzką o uczuciach i cechach młodego człowieka? Nie jestem zwierzęciem, zapewniam cię. – Więc kim? – Kimś dobrodusznym. Oboje wesoło się roześmieli. Tymczasem wróciła pani Kemp, trzymając za rękę Harry’ego, który usiłował jej uciec. Znajdowali się na bulwarze Temple, gdzie codziennie odbywały się przedstawienia kukiełkowe organizowane przez niejakiego monsieur Guignola. Pani Kemp bardzo popierała wyprowadzanie dzieci na spacery –  w przypadku Henry’ego częściowo przejażdżki – ponieważ uważała to za

„dobre dla zdrowia”. Po tygodniu, gdy stopniowo przekonała się, że w ciągu dnia ulice Paryża nie są szczególnie niebezpieczne, zapuszczała się coraz dalej i dalej, najczęściej szerokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami Madeleine, Italiens i Poissonnière. Tym razem wybrali się na jeszcze dłuższą wycieczkę na bulwar Temple, ponieważ uważała, że dostarczy to rozrywki zarówno Belli, jak i Harry’emu. Porucznik Havergal w jakiś tajemniczy sposób zdołał ich odnaleźć. Naturalnie mógł po kryjomu śledzić ich z pewnej odległości. – Ach, porucznik Havergal! – zawołała z lekką dezaprobatą pani Kemp. – Jakie to dziwne, że pan nas spotyka! – Prawda? – odparł Christopher, elegancko zdejmując kapelusz i składając lekki ukłon. – To popularne miejsce i domyślałem się, że mogą państwo iść w tym kierunku. Dlatego tu przybyłem i po drodze ośmieliłem się kupić dla pani bukiecik kwiatów. – Dla mnie? – zdziwiła się pani Kemp, patrząc podejrzliwie na fiołki. – Chyba nie powinnam przyjmować takich prezentów. To bez wątpienia miłe, ale… – Proszę zatem przyjąć bukiet – rzekł Christopher, wręczając jej kwiaty. – Kukiełki – odezwał się Henry. – Kukiełki, Kempie, gdzie są kukiełki?! – Za chwilę. Przedstawienie lada chwila się rozpocznie – powiedział Havergal. – Zająłem dla ciebie miejsce, widzisz, Henry? Wstań, o tak! W czasie, gdy czekaliśmy, kupiłem ci jabłko w polewie z toffi. Co ty na to? – Mniam! – odparł Henry i polizał toffi. – A dla panny Poldark mam niewielkie pudełko słodyczy, specjalny wybór dla słowika! – dodał Havergal i wręczył Belli małą paczuszkę. – Och, dziękuję, Christopherze! To bardzo miło z twojej strony. Bellę i Havergala oddzielał od pani Kemp Henry, więc mogli wymieniać ciche uwagi, których nie słyszała guwernantka. Havergal wkrótce zauważył, że jest przygłucha i zaczął to wykorzystywać. Domyślił się nawet, na które ucho słyszy gorzej. Po chwili na niewielką scenę wyszedł mężczyzna przebrany za Pulcinellę i zwrócił się do publiczności po francusku, mówiąc ostrym, nosowym głosem. Monolog trwał bardzo długo. – Coś z tego rozumiesz? – spytał Christopher. – Ani słowa. – Przypomina mi mojego instruktora jazdy konnej w Anglii. Też nie

rozumiałem ani słowa, choć mówił po angielsku. Bella zachichotała. – Polujesz, Bello? – Bardzo rzadko. Moi rodzice w ogóle nie polują, ale mam ciotkę – kogoś w rodzaju ciotki – która czasem mnie zabiera. – Na lisy? – A na cóż innego? – Och, ja poluję na wszystko. Na króliki, gronostaje, dziki, gęsi, kaczki, krety, karczowniki, wszystkie zwierzęta mieszkające w norach. – Nigdy nie spotkałam takiego dowcipnego człowieka jak ty. – Czasem nawet poluję na mężczyzn. I małe dziewczynki. – Nie jestem małą dziewczynką! – Po prostu staram się być dowcipny. Nigdy nie polowałbym na ciebie. Można cię tylko kusić. – Słodyczami? – Tak, słodyczami. Ale zauważ, że dałem bukiecik pani Kemp. Nie wiesz, że tak naprawdę przyszedłem się zobaczyć z panią Kemp? Znów zachichotała. Jedli z zadowoleniem, a tymczasem Francuz zakończył wstęp i zaczęło się przedstawienie. Niestety musieli wyjść – ku wielkiemu niezadowoleniu Henry’ego – na długo przed końcem, ponieważ pani Kemp, nie bez powodu, uznała występ za obsceniczny.

III – Bardzo się o ciebie niepokoję – powiedziała Demelza. – Nawet jeśli Tallien nie wyzwie cię na pojedynek, łatwo może namówić jednego ze swoich przyjaciół oficerów, by wszczął z tobą kłótnię. Cały czas słyszy się o pojedynkach. Ross wzruszył ramionami. – To się może zdarzyć. Będę wobec wszystkich uprzedzająco grzeczny. – Nie uwierzę, aż zobaczę! Leżeli w łóżku. Demelza czuła się nieco urażona brutalnym zachowaniem męża.

– Jest pierwszy marca, prawda? – powiedziała. – Dwight i Caroline przyjadą za trzy tygodnie. Chciałabym, żeby już tu byli. – Myślisz, że mogą się nami opiekować? – Nie, ale są starymi przyjaciółmi. Można z nimi swobodnie rozmawiać. – Kiedy przyjadą, zapewne wiele się wyjaśni. – Na przykład co? Nie odpowiedział, zastanawiając się, dlaczego nie powiedział żonie całej prawdy. – Pani Kemp mówi, że porucznik Havergal spędził z nimi całe popołudnie – rzekła po chwili Demelza. – To bardzo miły młody człowiek i wesoły kompan… – Powinienem go zniechęcić. Demelza obróciła głowę, by spojrzeć na profil Rossa w świetle świecy. – Myślę, że Bella trochę mu się podoba, a on trochę podoba się Belli. To nic poważnego. Bella ma zaledwie trzynaście lat. – Julia miała czternaście. – Julia? – Mam na myśli Romea i Julię. – Och. – Niektóre dziewczęta bardzo wcześnie dojrzewają. Szekspir doskonale o tym wiedział. Położyła dłoń na jego ręce. – Zaczekaj do końca tygodnia. Zdaje się, że kończy mu się urlop. Świeca skwierczała, lecz Ross jeszcze jej nie gasił. – Demelzo, chcę ci coś powiedzieć. Nie byłem z tobą całkowicie szczery, sam nie rozumiem, dlaczego, bo nie muszę niczego przed tobą ukrywać. Chodzi o Talliena… Czegoś się o nim dowiedziałem. Inaczej nie potraktowałbym go w taki sposób. – Co wiesz? – W czasie drugiej wizyty u de la Blache’ów poinformowałem Jodie, jaki jest cel mojego przyjazdu do Francji. Wydawało się, że nie ma powodu, bym to ukrywał. Z jej słów jasno wynikało, że chociaż po koronacji króla jej misja w Paryżu jako agentki Burbonów dobiegła końca, Jodie w dalszym ciągu utrzymuje kontakty z wieloma osobami, z którymi współpracowała przed upadkiem Napoleona. Uznałem, że może mi pomóc, i tak się stało. Wczoraj wieczorem w Compiègne jadłem kolację z monsieur Vendôme’em, który

powiedział wiele interesujących rzeczy o nastrojach w armii. Między innymi to, że książę Otranto – Fouché – oraz Tallien, jego kreatura, spiskują, by wywołać powstanie. Chcą zdetronizować Ludwika i osadzić na tronie syna Bonapartego, króla Rzymu, oraz ustanowić regencję, gdyż chłopiec ma zaledwie cztery lata. Jodie twierdzi, że rewoltę ma rozpocząć za mniej więcej dwa tygodnie dowódca szóstego korpusu armijnego w Lille, a Vendôme to potwierdza. – A zatem Fouché i Tallien to zdrajcy. Nie mogą zostać aresztowani? – Jak dotąd to tylko plotki. Nie ma żadnych konkretnych dowodów. W tej chwili Fouché jest doradcą króla! – Kręci mi się w głowie. Co zamierzasz zrobić? – Nic, oprócz wysłania raportu do Liverpoola. Przede wszystkim chcę ci wytłumaczyć, dlaczego czuję taką głęboką niechęć do Talliena. Oczywiście jestem wściekły z powodu jego bezczelnej, aroganckiej próby uwiedzenia cię na moich oczach. Ale to nie wszystko. Jodie powiedziała… Naturalnie pamiętasz desant w Bretanii w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym roku, w którym brałem udział. Wtedy zginął narzeczony Jodie, Charles de Sombreuil, i wielu innych rojalistów. Od samego początku była to pechowa eskapada i w końcu rebelię zdławił generał Hoche, równie błyskotliwy strateg jak Napoleon. W końcu został tylko de Sombreuil i tysiąc stu ludzi. Zajmowali silną pozycję obronną, lecz skończyła im się amunicja. Rozpoczęli pertraktacje z generałem Hoche’em, który wyraził zgodę na honorową kapitulację i przyrzekł oszczędzić im życie. Jednak Konwent w Paryżu przysłał emisariusza i rozkazał złamać obietnicę udzieloną przed kapitulacją. Na polu pod Autry rozstrzelano ośmiuset żołnierzy i oficerów, w większości arystokratów i członków stanu szlacheckiego. Pozostałych, przywódców, w tym Charles’a de Sombreuila, zabrano na bulwar Garenne w Vannes i zabito. Egzekucję osobiście nadzorował wysłannik Konwentu z Paryża, by mieć pewność, że nikt nie ujdzie z życiem. Nazywał się JeanLambert Tallien.

IV Po południu tego samego dnia na południowym wybrzeżu Francji w zatoce St

Juan w pobliżu Fréjus w jasnym wiosennym słońcu na piaszczystą plażę zaczęli schodzić żołnierze przywiezieni przez flotyllę siedmiu niewielkich okrętów. Było wśród nich sześciuset pięćdziesięciu weteranów starej gwardii, stu ośmiu polskich szwoleżerów, bez koni, lecz z siodłami, oraz około trzystu ochotników należących do różnych formacji. Towarzyszyły im żony i dzieci członków dawnego cesarskiego sztabu generalnego. Razem przeszło tysiąc sto osób, z bronią i niewielkimi bagażami. Na ich czele stał niski, tęgi mężczyzna w szarym płaszczu – wiał zimny wiatr – oraz znajomym, podniszczonym trójrożnym kapeluszu ozdobionym sławną czerwono-biało-niebieską kokardą, którą przypiął o dwunastej w południe. Nikt nie usiłował odeprzeć żołnierzy schodzących na ląd, prawie nikt ich nie widział. Kiedy przywódca stanął na brzegu, rozległy się entuzjastyczne wiwaty jego zwolenników, które rozpłynęły się w chłodnym powietrzu. Później kilka okrętów oddało saluty armatnie. Dwa lata wcześniej mężczyzna stojący na brzegu był panem Europy. Teraz wrócił, by odzyskać należny mu tron cesarski.

Rozdział dziewiąty

I W owej epoce nauki medyczne dzieliły ludzi według teorii humoralnej Hipokratesa i uznałyby Stephena Carringtona za sangwinika. W tej chwili uważał, że znajduje się u szczytu powodzenia i że wkrótce z pewnością zdobędzie fortunę. Po ślubie z Clowance odnosił nieustanne sukcesy. Kilka lat wcześniej trafił do Nampary jako zabiedzony marynarz bez grosza przy duszy, a teraz poślubił piękną dziewczynę z dobrej rodziny o znakomitych koneksjach, miał kredyt w najważniejszym banku w Kornwalii, został właścicielem trzech statków – trzech! warto o tym pamiętać! – które prowadziły handel przybrzeżny i pływały na drugą stronę kanału La Manche, zarabiając dla niego pieniądze. Budował własny duży dom z widokiem na port w Penryn. Wszystko się układało. Trzy statki powinny przynosić zyski, lecz Stephen lekceważył związane z tym problemy – taki miał charakter. Po ślubie wydawał więcej, niż zarabiał, a budowa domu powiększyła jego długi. Były to normalne kłopoty w życiu człowieka, który stawiał pierwsze kroki jako właściciel linii żeglugowej. Główna trudność polegała na tym, by statki miały jakieś zajęcie. Prowadzono handel, ale należało się do niego dostosować. Statek bezczynnie stojący w porcie przez dwa tygodnie kosztuje prawie tyle samo co taki sam statek transportujący towary. Nawet „lekkie rejsy”, jak je nazywano, zwykle przynosiły straty: ładownie były w połowie puste. Lady Clowance, dowodzona przez Sida Bunta, dobrze sobie radziła. Ładowała cynę w Truro i miedź w Gweek, żeglowała do Londynu, po czym przywoziła różne artykuły do niewielkich portów Kornwalii: żywność do Devoran i Port Navas, sól i glinkę do wyrobu fajek do Gunwalloe

i Porthleven, wyroby żelazne, a czasem paki książek do Penzance. Lady Clowance, która miała niewielkie zanurzenie, mogła wpływać nawet do płytkich rozlewisk rzecznych, a Sid Bunt, doskonały nawigator, potrafił korzystać z przypływów i odpływów. Wspaniale. Jednak Chasse Marée, choć zbudowana z jodły i mająca ładną sylwetkę, okazała się pechowym statkiem: oszczędności w trakcie budowy spowodowały, że źle ją wykończono. Sprawiała kłopoty w czasie każdego rejsu. Ponadto Andrew Blamey, jej dowódca, choć dobry żeglarz, nie miał drygu do handlu przybrzeżnego. Nauczył się fachu na statkach pocztowych, znajdujących się szczebel niżej od marynarki wojennej, i nigdy się nie przystosował do nowej roli kapitana łajby pływającej z portu do portu zależnie od przypadku. Nie był również zadowolony z otrzymywanej gaży. Andrew nieustannie irytował Stephena. Był miłym człowiekiem, ale ciągle miał jakieś kłopoty (z ludźmi, falami i wiatrem), które przyciągał jak magnes żelazne opiłki. Stephen, od niedawna szanowany armator i żonaty mężczyzna, pragnął unikać problemów – przynajmniej tych związanych z przeszłością. (I tak był już niezadowolony, że nagle odszukał go syn). Andrew, choć na szczęście nie miał pojęcia o udziale Stephena w rabunku w dyliżansie, wiedział wystarczająco dużo o jego przeszłości, by go posłać na szubienicę. Naturalnie Blamey nie zamierzał go zdemaskować – pokrewieństwo z Clowance było wystarczającą gwarancją. Jednak mógł coś chlapnąć po pijanemu. A jeśli ktoś zapamięta nieostrożne słowa wypowiedziane w niewłaściwym momencie? Stephen musiał nieustannie negocjować warunki przewozu ładunków dwoma mniejszymi statkami i dbać o ich utrzymanie. Przez jakiś czas próbował sondować George’a, czy nie mógłby systematycznie transportować granitu z kamieniołomów położonych nad Penryn. Regularny dopływ ładunków – przynajmniej wywożonych z Kornwalii – prawie na pewno pozwoliłby zdobyć zamówienia w Londynie, Hull i Newcastle, co sprawiłoby, że linia przynosiłaby stałe zyski. Chasse Marée, choć wybudowaną jako statek rybacki – lub korsarski – łatwo dałoby się zaadaptować do przewozu kamienia budowlanego. Pozostawał okręt flagowy Adolphus, który jak dotąd pływał głównie do Bretanii. Po zakończeniu wojny rozkwitł handel z Francją – obecnie legalny. Francuzi chętnie kupowali angielskie artykuły przemysłowe, których im

brakowało, a Anglicy jedwab, wino i owoce – jak dotychczas docierały one do Wielkiej Brytanii pod osłoną nocy i w każdej chwili mogły zostać skonfiskowane przez celników. Był to łatwy handel, umowy zawierało się szybko, choć egzekwowanie należności czasem okazywało się trudne, gdyż Francuzi niechętnie rozstawali się ze złotem. Każdy rejs przynosił skromne zyski zmniejszające się wskutek kosztów utrzymania statków, konieczności opłacenia załogi i tak dalej. Dochody były zupełnie nieporównywalne z zyskami z kontrabandy, gdy nie płacono cła. Istniała również możliwość szmuglowania cyny, za którą nie opłacono cła. Jeśli ktoś się na to zdecydował i przewoził ją nielegalnie, zarabiał podwójnie. Jak dotąd, przy poparciu Warleggana, Stephen prowadził tylko uczciwe interesy, lecz chwilami świerzbiły go ręce. Pewnego pięknego ranka na początku marca Stephen i Clowance spacerowali w miejscu, gdzie miał stanąć ich nowy dom. W istocie rzeczy budowa już trwała: wykopano pierwsze doły, położono część fundamentów. Oprowadzał ich pan Jago, majster murarski, opisując rozmiary pokoi. – Nie wydają się duże, gdy patrzy się na fundamenty – rzekł Stephen. – Jago twierdzi, że pokoje zawsze wydają się mniejsze na planach, i moim zdaniem ma rację. – Są dla nas wystarczająco duże – odparła Clowance. – Boże, na razie jesteśmy tylko my dwoje. Mówiłeś o dwóch służących? – Na początek. Nad stajnią można urządzić dodatkowe sypialnie. – Stać nas choćby na dwóch służących? – Tu będzie moje biuro – powiedział. – Clowance, zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu. Kiedy się wprowadzimy i wyjadę, czy mogłabyś się zajmować pewnymi sprawami? – Sprawami? Masz na myśli statki? – Tylko papierami. Pod moją nieobecność. – Naturalnie – odrzekła natychmiast Clowance. – Z wielką przyjemnością. – Naprawdę, kochana? Naprawdę? Nie uważasz, że to zajęcie nie przystoi kobiecie? Że to coś uwłaczającego? – Boże, dlaczego?! Kobiecie wolno dbać o interesy męża! Jeśli ktoś jest tak głupi, by myśleć inaczej, powinien się puknąć w głowę! Uścisnął jej dłoń. – Bardzo by mi to pomogło. Usiłuję jak najmniej korzystać z usług pomocników, bo zmniejsza to zyski. Muszę ci wyznać, że czasami jestem

naprawdę w kropce. Nie znoszę papierkowej roboty, a teraz, gdy Warlegganowie udzielają mi kredytu, powinienem wszystko zapisywać, bo mają takie wymagania. Poza tym zamawiam maszty, liny, osprzęt i mnóstwo innych rzeczy. Nawet kilka godzin opóźnienia w wyjściu z portu to strata pieniędzy. Prośba pochlebiła Clowance i ona również uścisnęła dłoń Stephena. – Skoro już mówimy o pieniądzach, ten dom… – To inwestycja na przyszłość – odparł Stephen. – Myślę, że nie powinniśmy się obawiać wydatków. Idzie nam dobrze i spodziewam się, że za kilka lat będziemy bogaci, więc powinniśmy mieszkać w porządnym domu. Za kilka lat twój ojciec będzie się szczycił, że ma zięcia armatora! Clowance jakoś nie wyobrażała sobie Rossa wypowiadającego takie słowa, lecz powstrzymała się od komentarzy. Po chwili Stephana gdzieś wezwano, więc sama obeszła plac budowy, usiłując sobie wyobrazić gotowy dom. Nie widziała stąd rozlewisk rzeki Penryn, lecz wspaniałą panoramę portu w Falmouth. Tego dnia promienie słońca oświetlały dziesiątki kolorowych żagli wydymanych wiatrem. W zatoce kotwiczyły brygi, szkunery, snowy, lugry, kutry. Między statkami, nabrzeżami a odnogami przylądka Roseland przepływała woda o różnych barwach: butelkowozielona, lazurowa, czasem brunatna jak błoto. Sugestia Stephena sprawiła Clowance wielką przyjemność i spodobał jej się entuzjazm męża, który stawiał przed sobą nowe cele. Po raz pierwszy prowadził własne przedsiębiorstwo i miał własny dom. Jeśli przesadzał wskutek pychy i zadowolenia nową sytuacją, nie było w tym nic złego. Gdyby pojawiły się niespodziewane przeszkody, wystarczyłoby mu determinacji, by je pokonać. Był silnym mężczyzną. Poprzedniego wieczoru Verity powiedziała Clowance, że ona i Andrew senior zamierzają spędzić miesiąc z Jamesem Blameyem – synem Andrew –  i jego rodziną w Portsmouth. Clowance poczuła się osamotniona. Rodzice spędzą Wielkanoc w Paryżu wraz z Enysami, Jeremy i Cuby w Brukseli, Blameyowie w Portsmouth. Wszyscy wyjeżdżają w chwili, gdy chciałaby się spotkać z rodziną i starymi przyjaciółmi. Nie powinna pozwolić, by Stephen to zauważył. Mimo woli zastanawiała się, czy jego ostatnia prośba nie jest spowodowana tym, że na razie nie spodziewają się dziecka. Byłoby to dość logiczne. Usłyszała za plecami kroki, odwróciła się i uśmiechnęła promiennie,

spodziewając się ujrzeć Stephena. Zamiast tego zobaczyła Jasona. Był umyty i ogolony, miał na sobie dobre, czyste ubranie robocze i dawny kaftan z niebieskiej wełny. Twarz nieco mu się zaokrągliła, uczesał jasne włosy i również się uśmiechnął. – Dzień dobry pani. Bardzo ładny ranek, naprawdę piękny. Myślałem, że jest tu mój ojciec… – Był, ale poszedł porozmawiać z panem Jago. Stali w promieniach słońca i rozglądali się po okolicy. Jeśli ktoś stał plecami do morza, widział z tego miejsca część miasta, manufakturę pergaminu, młyn wytwarzający proch strzelniczy… – Czujesz się już w Penryn jak u siebie w domu, Jasonie? – O tak, pani. Bardzo się cieszę, że tu przyjechałem. Jutro wypływam na Chasse Marée do Corku. Zabieramy łupek, korę i cynę. Dowódcą jest kapitan Blamey. Ojciec mianował mnie jego zastępcą. – Gdzie mieszkasz? W której części Penryn? – Mam pokój u wdowy Cardew. Po naszej ostatniej rozmowie byłem w Liverpoolu i Glasgow. Nazywał ją panią, co wydawało się przesadnie uniżone, ale czuła, że Stephen byłby niezadowolony, gdyby zwracał się do niej po imieniu. Clowance wiedziała, że oficjalnie Jason uchodzi w mieście za bratanka Stephena, ale nie była pewna, jak długo ludzie będą w to wierzyć. – Zaczęli orkę – powiedział Jason. – Trochę późno, chyba z powodu długich deszczów. – Oczywiście, zapomniałam. Wychowałeś się na farmie, prawda? – Tak, coś w tym rodzaju. Ale odkąd zobaczyłem morze, zawsze chciałem pływać. – Jak twój ojciec – odparła z uśmiechem Clowance. – Och, chyba tak. Siostra babci nauczyła mnie czytać i pisać. Mieszkała z mężem w chacie trzy kilometry od nas, prowadzili mały sklepik, a wujek Zed miał żarna obracane przez konia i mełł okolicznym wieśniakom jęczmień i pszenicę. Ale nagle zmarł i ciotka Loe nie dała sobie rady sama. Stali wyżej od nas, chodzili do szkół, wyżej od dziadka, który nie miał żadnego wykształcenia i interesował się tylko końmi. Były całym jego życiem. Często pomagałem ciotce Loe, a ona dawała mi książki do czytania. Pamiętam, że oprócz Biblii miała tylko siedem, ale cztery o morzu. Dwie nazywały się

Podróże. Czyjeś podróże. Jakiegoś Hak… Hak jakoś tam 3. Przeczytałem je wiele razy i chyba od tego się zaczęło. Do dziesiątego roku życia nigdy nie widziałem morza, tylko rzeki. – Domyślam się, że również pomagałeś matce – powiedziała Clowance. – O tak. Dziadek trzymał dwie krowy i osła. Pracował jako wozak, żeby związać koniec z końcem. Doiłem krowy, poganiałem osła i pomagałem ładować wóz. Babcia miała straszny reumatyzm, nie mogła się pochylić, by zdjąć pończochy i buty. Kiedy ktoś był w domu, pomagaliśmy jej, ale czasem wchodziłem wieczorem do izby i widziałem, jak siedzi na podłodze i próbuje się rozebrać, ściągając pończochy pogrzebaczem. Mama zajmowała się większością prac domowych i oczywiście pomagała dziadkowi. – Nie masz żadnych prawdziwych wujów ani ciotek? – spytała Clowance. Jason zamrugał. – Prawdziwych? – Mówisz o siostrze swojej babki, prawda? Twoja matka miała braci i siostry? Znów zamrugał. Może słońce było za jasne. – O tak, dwoje, ale opuścili dom, gdy byłem mały. Urwał. W furtce prowadzącej na pole, gdzie miał wkrótce powstać piękny nowy dom, pojawił się mężczyzna. Miał na sobie niebieski surdut z żółtą flanelową kamizelką, ciemne, lniane bryczesy i wysokie, brązowe buty. Wiatr rozwiewał lwią grzywę jasnych włosów. Surdut stał się ostatnio nieco za ciasny. (Śmiali się z Clowance, że przytył po ślubie). Nie wydawał się zbyt zadowolony na widok syna. – Co słychać, Jasonie? – Miałem nadzieję, że cię spotkam, ojcze – odpowiedział młody człowiek. – Pan Bunt przysłał mnie, żebym spytał o nową kotwicę dziobową. Wiem, że pochodzi ze szkunera Ferris, ale Bunt twierdzi, że Barker obiecał kotwicę o innej wadze. Lady Clowance wychodzi w morze z porannym odpływem i chciał się dowiedzieć… Stephen otoczył Clowance ramieniem. – Powiedz Buntowi, żeby sam poszedł do Barkera. Jeśli kotwica jest niedobra, kupimy ją w innym porcie. Jadę do Truro i wrócę dopiero rano. Jason odszedł. – Zamierzałem ci powiedzieć, kochanie, że jeszcze nie zawarliśmy

umowy w sprawie transportu dywanów Calverta i korzystniej będzie, jeśli dopilnuję tego osobiście – rzekł Stephen, gdy zostali sami. – Calvert myśli, że potrafi świetnie się targować, ale ja też jestem w tym niezły. Ponadto chciałbym się zobaczyć z sir George’em, bo trzeba załatwić sprawę przeniesienia własności gruntu i inne sprawy z tym związane. – Sir George jest w Truro? – Tak. Mam nadzieję, że Jason ci się nie naprzykrzał? – Nie, w żadnym razie. – Staram się mu pomóc, ale jego obecność przypomina mi, że popełniłem błąd, nic ci o nim nie mówiąc. Czuję się niezręcznie, gdy go widzę w twojej obecności. Stephen popłynął do Truro łodzią. Pożeglował w górę rzeki i zacumował w porcie. Wiał sprzyjający wiatr, więc dotarł na miejsce szybciej niż drogą lądową, a poza tym w dalszym ciągu nie miał „pierwszorzędnego konia”, jak to określał. W czasie podróży żałował, że nie wziął ze sobą Jasona. Szczerze mówiąc, lubił tego chłopca. Może to zupełnie normalne? Spotkał dorosłego syna, podobnego do siebie, choć po raz ostatni widział go jako brzdąca. Jason nie miał pretensji, że ojciec zostawił go na łasce losu – cieszył się, że odnalazł rodzica. Podziwiał Stephena, głęboko podziwiał, a podziw syna sprawiał, że Stephen czuł się jak roślina rozkwitająca w promieniach letniego słońca. Książki czytane przez Jasona – czyjeś Podróże, Piraci oceanu, Korsarze wybrzeży berberyjskich – sprawiły, że młodzieniec miał przesadnie romantyczne wyobrażenie o morzu. Stephen niedawno rozpoczął karierę jako armator, co stało się możliwe dzięki niezwykle ryzykownemu przedsięwzięciu, w które się wcześniej zaangażował. Postępował nieortodoksyjnie, wielokrotnie łamał prawo, jednak udawał wobec syna praworządnego obywatela. Jason twierdził, że korsarstwo to normalny sposób zdobycia majątku dla każdego odważnego, ambitnego mężczyzny, uważał przemyt za godziwe źródło dodatkowych dochodów i oczekiwał, że niedawno odnaleziony ojciec podziela jego zdanie. Ojciec podzielał jego zdanie. Był to paradoks. Wojna skończyła się za wcześnie. To, że Clowance jeszcze nie spodziewa się dziecka, nie stanowiło problemu – natura może czekać, nie ma się czym przejmować ani martwić. Jednak przybycie Jasona częściowo złagodziło ten problem. Clowance zachowywała się idealnie, niech ją Bóg błogosławi. Jednak

Stephen kroczył po linie rozciągniętej nad przepaścią; jedno nieostrożne słowo może sprawić, że spadnie. Wieczorem spotkał się z braćmi Calvert, targował się z nimi do upadłego, po czym uścisnęli sobie ręce i zawarli umowę. Zjadł obfity posiłek w gospodzie Pod Walecznym Kogutem. Wstał wczesnym rankiem i o dziewiątej poszedł na rozmowę z George’em. Warleggan również dobrze spał i miał powody do zadowolenia. Zeszłego wieczoru Ursula zachowywała się miło i serdecznie, a rano przytuliła go i pocałowała. Powitał Stephena, nie okazując niesmaku. Młody człowiek budził w nim odrazę, od samego początku drażnił go i irytował. Carrington poślubił córkę Poldarków, a poza tym zachowywał się wyjątkowo bezczelnie – brakowało mu jakiegokolwiek wychowania. Przeceniał własne zdolności, był zanadto pewny siebie, udawał kogoś, kim nie jest. Harriet oczywiście udawała, że go lubi. Jednak to on, George, sprawił, że Stephen awansował społecznie i że próbował zostać drobnym kupcem, w przyszłości nawet się wzbogacić. Rano, gdy po raz pierwszy spotkali się w gabinecie nad bankiem, George w dalszym ciągu pamiętał straszliwą, bolesną kłótnię ze swoim jedynym synem, który poślubił Selinę Pope. Myśl, by pomóc temu młodemu człowiekowi stanąć na nogi, miała w sobie coś cynicznie zachęcającego. W tej chwili, mimo wątpliwości, trzymał Carringtona na dystans i jak dotąd była to dobra inwestycja i prawdopodobnie miała taką pozostać. Jednak gdyby Stephen w jakikolwiek sposób przekroczył wyznaczone granice, George błyskawicznie przywołałby go do porządku. Tego dnia należało podpisać kilka dokumentów, więc wezwano Hectora Trembatha. Był to wysoki, chudy, ciągle jeszcze młody, nieszczery adwokat, który przed piętnastu laty przejął pozostałości praktyki Nata Pearce’a i stał się totumfackim Warleggana. (Ross korzystał w tej chwili z usług Barringtona Burdetta). Trembath był wykształcony i miał znośne maniery, co bardzo się przydawało George’owi. Dokumenty podpisano w obecności wymaganych świadków. Stephen Carrington został właścicielem dwóch hektarów ziemi w Penryn, a bank Warleggana i Willyamsa zobowiązał się sfinansować budowę domu na terenie parceli. Wypili po kieliszku madery. Stephen wspomniał, że ma nadzieję wykorzystywać swoje statki do transportu granitu. Doskonale wiedział, że George mógłby załatwić to od ręki: wystarczyłoby, żeby kiwnął

palcem. Jednak Warleggan, który zdawał sobie sprawę, że Stephen o tym wie, nie dał się sprowokować. Kiedy podpisano dokumenty, Stephen uścisnął dłonie dwóm mężczyznom i wyszedł. – Szczery młody człowiek – powiedział uniżenie Trembath. Byłbym bardziej zadowolony, gdyby zachowywał się tak uniżenie jak ty, pomyślał George. Jednak tylko prychnął i zaczął przeglądać dokumenty leżące na biurku. – Jedna rzecz mnie uderzyła, jeśli wolno mi o tym wspomnieć – rzekł Trembath. – Przyszła mi do głowy pewna myśl, ale… – Proszę mówić dalej. – Pamięta pan, sir George, misję, którą mi pan kiedyś zlecił. Miałem przywieźć mecenasa Rose’a z Liskeard w celu… identyfikacji… – Naturalnie, że pamiętam, człowieku! Nie mam takiej krótkiej pamięci, by zapominać o tak ważnych sprawach! O co chodzi? Trembath nerwowo przełknął ślinę, poruszając wydatną grdyką. – Nigdy panu o tym nie wspomniałem, sir George, bo wówczas wydawało się to nieistotne. Mecenas Rose miał przybyć osobiście, by sprawdzić, czy rozpozna któregoś z uczestników rabunku w dyliżansie. Po jego śmierci zupełnie o tym zapomniałem. Kiedy jechaliśmy dyliżansem z St Austell do Grampound – działo się to, zanim rozbolała go głowa – mówił o ludziach, z którymi podróżował tamtego feralnego dnia. Wspomniał, że doskonale zapamiętał porucznika marynarki wojennej – jak on się nazywał? – porucznika Morgana Leana. Mówił, że porucznik Morgan Lean nie miał kła. Proszę mi wybaczyć, sir, jeśli wyolbrzymiam tę sprawę, ale dziś rano, gdy rozmawiałem z panem Carringtonem, coś zauważyłem. Rozumie pan, sir, co chcę powiedzieć. Panu Carringtonowi… panu Carringtonowi… – Brakuje jednego kła – dokończył George. – Ja też to zauważyłem. – Och, w takim razie niepotrzebnie poruszyłem ten temat – rzekł z ulgą Trenbath. – Bardzo przepraszam, sir. – Zauważyłem, że pan Carrington nie ma kła, lecz jak dotychczas nie wiedziałem, że mecenas Rose opisał w ten sposób porucznika Morgana Leana – powiedział cicho George. – Ach, rozumiem. A zatem… – A zatem chciałbym panu coś zasugerować, Trembath – przerwał George. – Jeśli chce pan w dalszym ciągu zajmować się od czasu do czasu

moimi interesami, proszę nigdy nie zapominać o informowaniu mnie o takich szczegółach. Niech pan o nich nie zapomina. Nie jest to pożądana cecha adwokata. Gdyby miało się to powtórzyć, poszukam innego radcy prawnego. – Tak, sir – odparł Trembath spocony jak mysz. – Przepraszam… – Pan Rose wspomniał, czy chodziło o lewy czy prawy kieł? Przypomina pan sobie? Trembath się zastanawiał. – Myślę, że o lewy. – Pan Carrington również nie ma lewego kła. – To prawda – rzekł Hector Trembath, nerwowo zacierając ręce. – To prawda.

Rozdział dziesiąty

Nadszedł dzień urodzin Cuby. Kończyła dwadzieścia trzy lata, była dziesięć miesięcy młodsza od męża. Jeremy planował urządzić przyjęcie z tej okazji. Kiedy Cuby spytała, czy ich na to stać, odpowiedział, że zawsze mogą sobie pozwolić na niezbędne wydatki, a uczczenie urodzin ukochanej żony to najważniejsza rzecz na świecie. Planował wydać kolację dla dziesięciu osób w ich ulubionej restauracji D’Angleterre i zaprosił najlepszych przyjaciół, których poznali w Brukseli. Wśród nich najbliższego przyjaciela, Fredericka Bartona z Tiverton, również porucznika. Poza tym Johna Petersa, syna farmera, który niedawno poślubił Belgijkę o bardzo długim imieniu uproszczonym do skrótu Denke, i Davida Lake’a, kolegę Valentine’a z Eton. Ponadto w przyjęciu miało uczestniczyć trzech innych mężczyzn i dwie dziewczyny. Wszyscy byli pełni życia i nigdy nie tracili humoru. Jeremy, wiedząc już, jakie potrawy lubi żona, przybył wcześniej do restauracji, by je zamówić. Kazał podać tartaletki z jajami na miękko i krewetkami, kotlety jagnięce z kogucimi grzebieniami i kurzymi wątróbkami, a następnie zapiekankę z gołębiego mięsa ze szpinakiem w śmietanie i francuskie szarlotki. Wypito wiele butelek dobrego reńskiego wina. Później podano orzechy, ciasta i sery. Goście siedzieli przy stole od ósmej do dwunastej w nocy. Rozmawiali, śmiali się, dyskutowali, plotkowali. O dziesiątej Jeremy wstał i wzniósł toast wieczoru: za zdrowie Cuby, która przed czterema laty zdobyła jego serce i która przed czterema miesiącami wypełniała jego życie radością, zostając jego żoną. Demelza była zaskoczona serdecznością i emocją w głosie syna, ponieważ wiedziała, że zawsze ukrywał swoje uczucia pod maską dobrodusznej,

nonszalanckiej ironii. Może Trevanionowie byliby równie zdziwieni, gdyby zobaczyli, jak Cuby, namawiana do udzielenia odpowiedzi, wstaje, odrzuca włosy i mówi cicho: – W grudniu Jeremy uczynił mnie częścią swojego życia. Nie chcę żyć inaczej. Naturalnie był również prezent. Broszka z rubinem gwiaździstym otoczonym małymi brylancikami. – To szaleństwo – rzekła półgłosem Cuby do Jeremy’ego, wiedząc, że mają długi. – Ale słodkie szaleństwo. Tak cię kocham, Jeremy… Położył palce na jej palcach, jakby grał na pianinie. Była to erotyczna pieszczota. – Później mi powiesz. O jedenastej wszyscy uczestnicy przyjęcia, nieco pijani, stali się hałaśliwi. Rozmawiali o wulgarności Prusaków, nieskuteczności Belgów, perfidii Francuzów, bezwzględności Rosjan, braku wiarygodności Austriaków, zdradliwej naturze Irlandczyków, pysze Amerykanów, a przede wszystkim koszmarnym charakterze Anglików. Każdy z gości przywoływał jakieś wspomnienia, by potwierdzić te opinie, i każdy wydawał się zabawniejszy od poprzednika. Wszyscy śmiali się do rozpuku, gdy do restauracji wszedł młody oficer o nazwisku Carleton wraz z nieznajomą dziewczyną. Pomachał ręką, a uczestnicy przyjęcia odwzajemnili jego gest. David Lake, znający go najlepiej, zawołał, by do nich przyszedł. Kiedy restaurator wskazał parze stół po drugiej stronie sali, Carleton odprowadził dziewczyną na miejsce, przeprosił ją i zbliżył się do grupy Jeremy’ego. Wymieniono żartobliwe uwagi i Carleton złożył Cuby najlepsze życzenia urodzinowe. – Och, słyszeliście? – powiedział. – Nie, przypuszczam, że nie. Niedawno przekazano nowinę, że Bonaparte wylądował we Francji. Wiadomość sprawiła, że kilku mężczyzn siedzących przy stole nagle wytrzeźwiało, lecz pozostali byli tak pijani, że tylko się roześmieli. Nie, Carleton nie znał szczegółów. Wiedział tylko, że było to gdzieś na południu. Nowinę przekazano telegrafem semaforowym. Napoleon w jakiś sposób wydostał się z Elby. Zawsze obiecywał, że wróci, gdy zakwitną fiołki. – No cóż, bardzo przepraszam, muszę wrócić do swojej małej Clotilde.

Kiedy odszedł, goście wrócili do przerwanych rozmów, lecz część poprzedniej spontaniczności zniknęła. – Wyobraźcie sobie tylko, że stary Napcio wraca do Francji – odezwał się David Lake. – Mogą z tego wyniknąć kłopoty. Ciekawe, co zamierza zrobić? – Nic nie wskóra – odparł Barton. – Wyrzucono go przed niespełna rokiem. Mówią, że musiał jechać na Elbę w zamkniętej karecie, a sami Francuzi gwizdali i pluli. Wyparli się go nawet jego marszałkowie. – We Francji może wybuchnąć wojna domowa – powiedział John Peters. – Wątpię. Bonaparte nie ma poparcia. Gdzie jest teraz Stary Nosal? Czy nie jest ambasadorem w Paryżu? – Nie, jest w Wiedniu – rzekł Jeremy. – Na kongresie. Z Talleyrandem, Metternichem i resztą. Moi rodzice są w tej chwili w Paryżu. Poprosiłem o urlop, by pojechać do nich na Wielkanoc. – Możesz mieć kłopoty z realizacją swoich planów. Bonaparte jest na wolności, więc wszyscy są nerwowi. Chyba że szybko go załapią i zawiozą z powrotem na Elbę z postronkiem na szyi. – Należało mu nałożyć na szyję pętlę i zacisnąć – odezwał się jeden z mężczyzn. – W zeszłym roku, gdy był w naszych rękach. Albo posłać na gilotynę. Wreszcie przestałby sprawiać kłopoty. Po kolacji wszyscy poszli do sali tanecznej i bawili się do trzeciej. Jeremy i Cuby wrócili do swojego pokoju za dwadzieścia czwarta. W sypialni ogień prawie wygasł, lecz Jeremy zszedł na dół, przyniósł trochę drewna i rozniecił płomienie. – Nie rozpinaj ani jednego guzika – powiedział do Cuby. – Chcę sam to zrobić. Rozebrał ją w migotliwym blasku płomieni. Kiedy byli nadzy, weszła do łóżka i leżała przez chwilę, on zaś pieścił ją i całował. Jej ciemne oczy wydawały się jedynym źródłem światła. – To nie pożądanie, tylko miłość – powiedział. – Po prostu miłość – odrzekła i dotknęła dłońmi jego twarzy.

Rozdział jedenasty

I Nowiny dotarły do Paryża z opóźnieniem, a kiedy nadeszły, z pozoru nie wywarły większego wrażenia. Król zasiadał na tronie. Francją rządzili Burbonowie. Poza granicami kraju stacjonowały potężne armie potężnych królestw; dbały o to, by świat znowu nie oszalał. Wiadomość o ucieczce Napoleona z Elby przekazano najpierw do pałacu; wielu ludzi uważało, że zdetronizowany cesarz ucieknie do Afryki albo poprosi o azyl w Egipcie. Dopiero czwartego marca telegraf semaforowy przekazał meldunek, że Bonaparte przebywa we Francji i że posuwa się w stronę stolicy, wydając po drodze proklamacje. Piątego marca porucznik Havergal spędził ostatni dzień w Paryżu przed dołączeniem do swojego regimentu w Louvain. Zaprosił panią Kemp, Isabellę-Rose i Henry’ego do ogrodu botanicznego. Demelza przekonała Rossa, by zrezygnował z męskiej rozmowy z młodym człowiekiem. Pozwoliła pojechać Havergalowi z dziećmi, gdyż był to jego ostatni dzień w stolicy. Ogród położony daleko na drugim brzegu Sekwany – Christopher zamówił powóz na cały ranek – nie był jedynie ogrodem botanicznym, lecz wielkim zoo, co wzbudziło zachwyt Henry’ego i Belli, która nigdy wcześniej nie widziała słonia, podobnie jak wielu innych dziwnych zwierząt, jakie można było tam podziwiać. Wilki, pantery, hieny, jeżozwierze, sarny, gazele, łosie i sześć lwów, z których jeden przyjaźnił się z psem. Kundelek podobny do terriera wiernie podążał za ogromną bestią – czasem wysuwała ona ogromny język i lizała psa po łbie, po czym kundel przewracał się na grzbiet i szczekał ekstatycznie. Henry stale próbował wyruszać na samotne wycieczki, więc pani Kemp

była bardzo zaabsorbowana. Dzięki temu Christopher miał mnóstwo czasu na rozmowę ze swoim małym słowikiem. – Widzisz tego niedźwiedzia z białą łata na pysku? – spytał. – Nazywa się monsieur Bertrand. – Skąd wiesz? Dlaczego tak go nazywają? – Podobno przed kilku laty jego opiekunem był pan Bertrand i pewnego dnia ktoś wrzucił do klatki kilka franków. Bertrand postanowił je zebrać, ale niedźwiedź się zaczaił i pochwycił go w taki niedźwiedzi uścisk, że mężczyzna zmarł. Od tamtego czasu nazywają niedźwiedzia Bertrandem. – Och, przerażająca historia! – westchnęła Bella. – Znasz mnóstwo okropnych historii. Francuzi uważają to za zabawne? Co za dziwny naród! – Nie dziwniejszy od Anglików, którzy uwielbiają szczucie niedźwiedzi. – Francuzi naprawdę są dziwaczni, Christopherze, nie sądzisz? Rozejrzyj się. Spójrz na tych dwóch mężczyzn w obcisłych brązowych spodniach, z chudymi nogami i wielkimi brzuchami. Czy nie wyglądają jak żaby? Można by pomyśleć, że za chwilę zaczną skakać! – Rzeczywiście, niektórzy ludzie nazywają Francuzów żabojadami –  odparł Havergal. – Uważają żaby za smakołyk, ale może masz rację, że sami przypominają żaby! Ruszyli naprzód. Bella nuciła pod nosem piosenkę. – Co to takiego? Jak brzmią słowa? Entendez-vous, dans les compagnes Mugir ces farouches soldats. Ils viennent jusque dans nos bras Egorger vos fils, vos campagnes. – Nigdy wcześniej nie słyszałem tej piosenki. – Nauczył mnie jej Étienne, nasz służący. – Jej słowa to prawie zdrada stanu, kochanie. – Właśnie dlatego tylko ją nucę. Oboje się roześmieli. – Skoro mówimy o żabach, przypomina mi się mój dawny dyrektor gimnazjum Charterhouse – powiedział Christopher. – Nazywał się Frogmore. Naturalnie wszyscy przezywali go Frog albo Flog, bo chłostał uczniów za najdrobniejsze przewinienia. Budził powszechną nienawiść, ponieważ

zastąpił nauczyciela o nazwisku Green, który był uczony, łagodny i pełen zrozumienia. Ale pewnego razu zemściliśmy się na starym Frogu. Obejrzyjmy te cudowne ptaki. – Nie, najpierw powiedz, co zrobiliście, Christopherze. Chcę wiedzieć. – Ile chcesz wiedzieć? Tyle? – Havergal rozsunął kciuk i palec wskazujący na szerokość dwóch centymetrów. – Nie, tyle! – odparła Bella, rozkładając ręce. Spojrzał na nią z podziwem. – Nie wątpię. Masz nieokiełznany charakter, maleńka. Zresztą wcale nie taka maleńka. Uważam, że jesteś cudowna. – Cicho! – szepnęła Bella. – Pani Kemp jest niedaleko! Wzięła go pod rękę i ruszyli w stronę papugarni. – Cóż, ja i kolega o nazwisku Flanders doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się zemścić na Frogu – powiedział Havergal. – Idąc ze swojego mieszkania do sali wykładowej na górze, przechodził przez drzwi, do których tylko on miał klucz. Ale tego dnia nie mógł go włożyć do zamka, bo wcisnęliśmy do środka kawałek ołowianego pocisku. Straszliwy dyrektor musiał zejść piętro niżej i dotrzeć do sali na górze okrężną drogą – innymi schodami i długim korytarzem. Kiedy wkroczył do sali wykładowej, sapał jak miech. Przeszedł przez audytorium i wspiął się po stopniach na katedrę, obserwowany przez wszystkich uczniów. Jednak okazało się, że drzwiczki do katedry są zaśrubowane, więc nie mógł wejść. – Jakie to komiczne! – zawołała ze śmiechem Bella. – Nie chciał się poddać. Oparł dłoń na drzwiczkach, przeskoczył je i znalazł się w swoim sanktuarium. Rozejrzał się wściekle po sali i powiedział: „Bezczelnych smarkaczy, którzy przygotowali tę niespodziankę, czeka najsroższa chłosta, jaką jestem w stanie wymierzyć!”. Później usiadł i okazało się, że nie może wstać, nie drąc swoich jedwabnych spodni, bo przykleiły się do krzesła. – Isabello-Rose, nie powinnaś się śmiać tak głośno – powiedziała z dezaprobatą pani Kemp. – To nie przystoi damie. Bella chichotała, krztusiła się i piszczała. – Przepraszam, pani Kemp, ale porucznik Havergal opowiada wyjątkowo zabawne historyjki! Później, gdy znów znaleźli się sami przed wejściem do ogrodu, Christopher rzekł:

– Jutro wyjeżdżam do Louvain. Smutno mi, gdy myślę, że się z tobą rozstanę, Bello. Ale wierz mi, że cię odszukam, nawet gdybym musiał przebyć wzdłuż i wszerz cały Devon. – Kornwalię! – poprawiła Bella, lecz bez oburzenia, jakie by okazała, gdyby ktoś inny popełnił podobną pomyłkę. – A zatem Kornwalię albo koniec świata. Kornwalia leży na końcu świata, prawda? Co się tam wydobywa w kopalniach? Brylanty? – Miedź i cynę. – Myślę, że brylanty również.

II Siódmego, który w Paryżu był chłodnym, mglistym dniem, francuska gazeta Moniteur opublikowała wiadomość o wylądowaniu Napoleona we Francji i mieszkańcy Paryża dowiedzieli się o tym po raz pierwszy, choć od pewnego czasu krążyły plotki na ten temat. Niewiele się zmieniło. Toczyło się normalne życie. Teatry były wypełnione, kawiarnie zatłoczone, na ulicach panował zwyczajny ruch i gwar. W miejscach takich jak Café Montansier w pobliżu Palais Royal grupki niezadowolonych przeciwników Burbonów szeptały po kątach, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Potwór wkrótce zostanie schwytany i odstawiony na swoją wysepkę. Tego wieczoru Poldarkowie i de la Blache’owie zjedli razem kolację w Hardim, a następnie pojechali do opery paryskiej przy rue de Richelieu i obejrzeli Kastora i Polluksa. Później udali się do Ice Caffé na bulwarze des Italiens, gdzie jak zwykle roiło się od dobrze ubranych ludzi, którzy rozmawiali, pili i głośno się śmiali. Henri de la Blache spędził część dnia na dworze i twierdził, że mimo braku poważniejszych obaw król i jego ministrowie potraktowali niebezpieczeństwo poważnie. Rankiem w czasie narady marszałek Soult, minister wojny, dawniej jeden z najwybitniejszych dowódców Napoleona, zaproponował wysłanie do południowej części kraju armii złożonej z trzydziestu tysięcy żołnierzy, by powstrzymać natarcie uzurpatora. Miał nią dowodzić książę d’Artois, brat króla, któremu podlegaliby trzej marszałkowie Francji – Macdonald, Saint-Cyr oraz Ney. Ney rozmawiał z Ludwikiem

w czasie prywatnej audiencji i obiecał, że przywiezie Bonapartego w żelaznej klatce jako jeńca. Wysłano również wiadomość do księcia d’Angoulême, przebywającego w Bordeaux, i rozkazano, by natychmiast udał się do Nîmes. Mimo to de la Blache’owie w dalszym ciągu mieli wątpliwości. Jeśli Bonaparte zdoła zgromadzić potężną armię, będzie to oznaczało wojnę domową. Większość oficerów jest lojalna wobec Ludwika, jednak nie można polegać na prostych żołnierzach. Wielu zapomniało o nieszczęściach związanych z panowaniem Bonapartego i pamięta tylko chwile triumfu. Henri był dobrej myśli, choć czuł niepokój, natomiast Jodie czuła tylko niepokój. – A ty, Ross? – spytała z lekkim uśmiechem, ale jej szeroko otwarte oczy wydawały się zamyślone. – Co zameldujesz premierowi Anglii? – Ludwik nie może polegać nawet na części korpusu oficerskiego. Jestem przekonany, że Gaston Rougiet nigdy nie zdradzi króla, lecz rozmawiałem z innymi dowódcami, którzy mogą postąpić inaczej. – Widziałeś Fouché albo Talliena po ostatnim spotkaniu? – spytał Henri. – Dwa razy, na przyjęciach – odparł Ross. – Omijaliśmy się z daleka. – Bądź ostrożny, przyjacielu – powiedziała Jodie. – To wrogowie, których należy się strzec. – Bonapartyści? – Po wybuchu rewolucji byli jakobinami, ale teraz są jak kurki na dachu, dostosowują się do sytuacji. Pod rządami Napoleona Fouché miałby większe wpływy niż pod panowaniem króla. Wie teraz, jak zażarcie walczyłam z nim i jemu podobnymi w okresie świetności cesarstwa. Wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, bo inaczej byłabym już martwa. Jednak pod panowaniem króla jest bezsilny. – Chyba że doprowadzi do rewolty w Lille i osadzi na tronie syna Bonapartego. – Muszę cię poinformować, że rząd wie o spisku. Bunt ma wybuchnąć w przyszłym tygodniu. Nie wiem, czy spiskowcy zmienią plany po przybyciu Napoleona, czy czekali na jego ucieczkę z Elby. Demelza usiłowała podążać za biegiem rozmowy prowadzonej częściowo po angielsku, częściowo po francusku. – Skoro król wie o spisku, dlaczego jego uczestnicy nie zostaną aresztowani? – Dlatego, moja droga, że dopóki nie wystąpią otwarcie, nie ma żadnych

dowodów, a Fouché jest zbyt potężny, by go aresztować na podstawie podejrzeń. – Rougiet zaprosił mnie w przyszłym tygodniu do sztabu swojego korpusu w Auxerre – powiedział Ross. – Jak wiecie, byłem tam w lutym i wiele się dowiedziałem od oficerów, których poznałem. Jodie wzruszyła ramionami. – W przyszłym tygodniu i tak wszystko się wyjaśni. – Mam nadzieję, że mgła się rozproszy – mruknął Henri. – Dziś telegraf nie działa, a powinniśmy wiedzieć, co się dzieje na południu.

III W Kornwalii, inaczej niż we Francji, dzień był piękny i panowała wyjątkowo dobra widoczność. Ulewne deszcze spłukały śnieg i oczyściły powietrze, w którym nie pozostał ślad dymu, sadzy ani kurzu. Wzrok sięgał aż po horyzont, na odległość wielu kilometrów. Nie miało to jednak wpływu na bank Warleggana i Willyamsa w Truro. Okna były jak zwykle nieskazitelnie czyste. Właścicielom zależało przede wszystkim na bezpieczeństwie, więc znajdowały się w nich żelazne kraty. Z tego samego powodu otwory okienne były bardzo małe. Słońce wkradało się do wnętrza budynku, ale nikt go radośnie nie witał. Frederick Lander, główny prokurent, zerwał się szybko z miejsca, gdy około piątej po południu do niewielkiego kantorku za główną ladą wszedł pryncypał. Czterdziestosześcioletni Lander miał zepsute zęby i nieświeży oddech, jednak George przezwyciężał niesmak ze względu na niezwykłe talenty finansowe podwładnego. – Sir? Warleggan obracał gwinee w kieszeni od zegarka i patrzył na prokurenta, nie bardzo wiedząc, jak przedstawić cel swojej wizyty. – Jednym z naszych klientów jest Stephen Carrington. – Tak, sir. Uważam, że całkiem nieźle sobie radzi. – Niewątpliwie. W dużej mierze dzięki nam. Jak pan wie, zwrócił się do nas pół roku temu i powierzył nam prowadzenie swoich spraw finansowych. Później zaczęło mu się dobrze powodzić.

Lander oblizywał zęby pokryte żółtawym kamieniem. – Tak, sir. – Pamięta pan, że kiedy się u nas pojawił, prowadził szczątkową, prymitywną księgowość. – Tak, sir. Na pana życzenie pomogłem mu przejrzeć rachunki. W istocie były to luźne notatki, niezbyt liczne. Oczywiście nie próbował prowadzić szczegółowej księgowości i bilansować wydatków oraz wpływów. Od tamtego czasu, dzięki naszej pomocy, wszystko się zmieniło. Od pokrywy stalowej kasety odbijało się słońce i promień padł na policzek George’a, który odwrócił głowę. – Chciałbym, żeby pan dokładnie przestudiował rachunki Carringtona. Te, które prowadził przed nawiązaniem współpracy z naszym bankiem, ale przede wszystkim te późniejsze. Chciałbym, by przejrzał pan każdy wpis, sprawdził, czy jest zgodny z prawdą, i szukał nieprawidłowości. – Tak, sir. – Jeśli są jakieś nieprawidłowości, powinien je pan znaleźć. – Naturalnie, sir. Zapadło milczenie. – Domyślam się, że Carrington nie jest szczególnie biegły w rachunkach? – No cóż, jakoś sobie radzi, sir, tak bym to określił. Jest bardzo… czujny i ma niezły instynkt do interesów. Pomagałem mu i doradzałem na pana polecenie, sir, więc jego aktualna księgowość może być wolna od poważnych błędów. Sądziłem, że takie są pana intencje, sir. – To prawda. Takie były moje intencje. Ale czy jest pan pewien, że wszystkie podawane przez niego informacje są rzeczywiście dokładne? – Z pewnością nie, sir. Jednak nigdy nie zauważyłem, by celowo podawał nieprawdę. Brakuje mu cierpliwości, nie ma czasu zajmować się szczegółami. Nie lubi ich notować. Moim zdaniem przydałby mu się etatowy kancelista. – Proszę się dokładnie zająć tą sprawą. Chcę, by poświęcił jej pan trochę czasu. – Zaledwie w zeszłym tygodniu zawarł ustną umowę, zadowalając się uściskiem dłoni – powiedział Lander. – Zamierza zaksięgować to później. Czy chciałby pan… – Proszę zobaczyć, co może pan znaleźć – przerwał niecierpliwie George. Najważniejsze, by Lander rozumiał, o co chodzi.

IV Francuskie wyższe sfery – albo raczej anglo-francuskie, a przynajmniej ta część, która miała jakieś związki z dworem królewskim, uznały Rossa i Demelzę za atrakcyjną parę. Uczestniczyli w wielu przyjęciach, czasem razem, czasem osobno. Demelza pojechała z Emily Fitzroy Somerset do sławnej, budzącej lęk madame de Staël. W salonie pisarki pojawiało się wiele wybitnych osobistości, w tym jej sekretny mąż Albert de Rocca oraz córka Albertine. Demelza była przerażona, jednak przez całe popołudnie rozmowę prowadzono po angielsku – ze względu na obecność lady Poldark – a Germaine, jak nazywały madame de Staël najbliższe przyjaciółki, wydawała się czuć sympatię do radosnej Kornwalijki. Madame de Staël wyraziła pogląd, że gdyby wskutek jakiegoś fatalnego splotu wydarzeń Napoleon wrócił z Elby i odzyskał władzę we Francji, byłby to kres wolności. Tego samego wieczoru Ross pojechał z Charlesem Bagotem do Palais Royal. Ogromny pałac o pięciu dziedzińcach, dawna rezydencja książąt Orleanu, w ciągu ostatniego ćwierćwiecza stał się ośrodkiem niewybrednych rozrywek mieszkańców Paryża. Znajdował się blisko Luwru, otoczony labiryntem wąskich uliczek i zaułków, i stanowił centrum deprawacji i rozpusty stolicy Francji. Nie mogła się tam pokazać żadna przyzwoita kobieta, jednak Bagot zapewniał, że żaden mężczyzna nie może odwiedzić Paryża, nawet w poważnej misji państwowej, i nie spędzić wieczoru w Palais Royal. Na parterze znajdowały się ozdobne arkady ze sklepikami i straganami oraz niezliczone jadłodajnie, kafejki, pijackie spelunki. W podziemiach mieściły się ogromne składy win, jaskinie hazardu, sale bilardowe, sale taneczne i piwiarnie, a na pierwszym piętrze olbrzymie kasyna gry i domy publiczne – trudno było sobie wyobrazić coś bardziej publicznego. Najwyższe piętro zajmowały głównie kurtyzany, lecz w istocie rzeczy były wszędzie. Hałas, kłótnie, wokół roiło się od półnagich kobiet, spoconych klaunów, pijanych żołnierzy, żebraków i złodziei kieszonkowych. Nic dziwnego, że obecny książę Orleanu nie próbował odzyskać dawnej siedziby

rodu. Tego wieczoru doszło tylko do jednego incydentu. Pijany oficer regimentu grenadierów potknął się o nogę Rossa i oskarżył go, że celowo mu ją podstawił. Wydawało się nieuniknione, że dwaj mężczyźni wymienią bilety wizytowe i wyznaczą sekundantów, jednak Ross wbrew swoim odwiecznym zwyczajom gorąco przeprosił oficera i postawił mu kielich kosztownego trunku, po czym spór poszedł w zapomnienie. Kiedy odchodzili, Francuz ryczał ze śmiechu i głośno mówił o le sale Anglais. Znalazłszy się poza zasięgiem słuchu Francuza, Charles Bagot powiedział krytycznym tonem: – Dobrze, że się pan od niego uwolnił. Bezrobotni oficerowie stale szukają zwady i pojedynkują się. – Uprzejmość to moja nowa polityka – odparł Ross. W niedzielę Poldarkowie otrzymali zaproszenie na kolację u hrabiny de Jordan w jej apartamencie przy rue de Clichy. Ross wspomniał o tym Jodie de la Blache – wśród wielu innych spraw – ona zaś odrzekła: – Znam ją ze słyszenia, ale nigdy jej nie spotkałam. W Paryżu jest wiele takich kobiet. Nie ma tytułu; posługuje się nim po to, by dodać sobie ważności. W tej chwili we Francji tytuły mają ogromne znaczenie. Trudno się bez nich obejść. – A jednak zrezygnowałaś ze swojego… Jodie dotknęła pierścienia przekazanego przez de Sombreuila. – Był to tytuł austriacki. W Paryżu de la Blache’owie nie muszą się posługiwać tytułami. Ross kiwnął głową. – Czy istnieją jakieś przeciwwskazania, by zjeść kolację z tą damą –  z wyjątkiem tego, że to parweniuszka? – Nie tyle parweniuszka, co awanturnica wykorzystywana przez innych awanturników, by wabić naiwnych ludzi. Po kolacji zaproponują panu hazard, a przy stołach siedzą szulerzy. Ross popatrzył na Demelzę. – Przyjęliśmy zaproszenie, ale możemy się jakoś wymówić. – Zwrócił się do Jodie: – Będą tam oficerowie armii francuskiej? – Och, z pewnością. – Więc prawdopodobnie Bonaparte będzie jednym z głównych tematów rozmów. Próbuję zdobyć wszelkie możliwe informacje. Czy byłoby lepiej,

gdybym pojechał sam? – Nie – powiedziała Demelza. Pojechali razem.

V Gospodyni wyglądała elegancko w obcisłej sukni obszytej czarnymi cekinami. Miała na głowie rajer z pawich piór. Traktowała wszystkich wyniośle, także swoich gości, i chociaż Poldarkowie wcześniej nie obracali się w wyższych sferach, byli utytułowani i bogaci podobnie jak wielu uczestników przyjęcia, służących w armii i marynarce wojennej. Kolejny piękny dom. Dwie połączone ze sobą sale, jedna będąca jadalnią, a druga jaskinią hazardu. Na obu końcach stołu stały srebrne kandelabry. Obrus z adamaszku, porcelana z Limoges, zabytkowe srebra. Polędwica wołowa, dziczyzna, drób, szynka, ozory, homary, sałatki, przetwory, cukierki, kremy, galaretki, owoce. Pomieszczenia wydawały się większe niż w rzeczywistości, ponieważ umieszczono w nich odpowiednio nachylone lustra oświetlone lichtarzami. Wokół kominków wisiały kotary ze szkarłatnego aksamitu przetykanego złotem, a na suficie lśniły żyrandole –  częściowo dzięki umieszczonym w nich świecach, a częściowo dzięki zawieszkom ze szlifowanego szkła, które odbijało światło. Zgodnie z oczekiwaniami Rossa przed kolacją i w jej trakcie rozmawiano przede wszystkim o Bonapartem. Nie można było go dłużej ignorować, ale mgła sprawiła, że telegraf semaforowy przestał działać, więc nikt nic nie wiedział. Opowiadano, że Napoleon dotarł do Grenoble, że w ciągu tygodnia pokonał trzysta kilometrów, że w tym czasie nie padł ani jeden strzał. Przed bramami Grenoble stanął naprzeciwko oddziałów dowodzonych przez wrogich oficerów, którzy rozkazali otworzyć ogień, a następnie ruszył naprzód, wołając: „Żołnierze piątego pułku, czy mnie poznajecie?!”. Kiedy stało się jasne, że rzeczywiście go poznają, rozpiął płaszcz i ruszył ku nim z uśmiechem, prosząc, by zastrzelili swojego cesarza. Wszyscy rzucili broń i natychmiast się do niego przyłączyli. Niektórzy twierdzili, że Bonaparte ma w tej chwili do dyspozycji cztery tysiące żołnierzy, a inni, że osiem tysięcy. Tak czy inaczej, mówiono

o wydarzeniach sprzed kilku dni. A co z Lyonem, stolicą departamentu Rodanu, położonym zaledwie sto dwadzieścia kilometrów od Grenoble, gdzie znajdowała się armia rojalistów dowodzona przez księcia d’Artois, brata króla? Mówiono, że Napoleon napotkał tam opór i zawrócił na południe. Wspominano również o buncie wojsk w Lille, które ruszyły w stronę stolicy pod komendą generała Desnouettes’a. Jednak w czasie przyjęcia panował wesoły nastrój, do czego przyczynił się wytrawny, chłodny, musujący szampan podawany przed posiłkiem, w trakcie i później. Po kolacji goście ruszyli w stronę sali, gdzie uprawiano hazard. W środku stał wielki owalny stół; po jednej stronie grano w rouge-et-noir, a po drugiej w ruletkę. Do Rossa podeszła bardzo ładna młoda Francuzka i zaprowadziła go w stronę stołów do gry. (Uzgodnił z Demelzą, że będzie udawał idiotę, jednak żona wolałaby, by dziewczyna nie była tak olśniewająco piękna). Wcześniej zauważyli wśród gości księcia Otranto, choć tym razem nie towarzyszył mu Tallien. Jak dotąd unikali Fouché, ale gdy weszli do sali, w której grano w karty, natychmiast go spotkali. – Więc przebywa pan ciągle w Paryżu, sir Rossie? – spytał spokojnym tonem duchownego. – Uważa pan, że powinienem być gdzieś indziej? – Rozmawiali ze sobą dopiero po raz drugi. Ross spojrzał nerwowo na królobójcę przypominającego księdza, dawnego przywódcę jakobinów, który dzięki przebiegłości przetrwał burze rewolucji, dyktatury i restauracji monarchii, w dalszym ciągu pozostając wpływowym członkiem francuskiej elity. – Moje pytanie wynikało z troski – odparł Fouché, kłaniając się Demelzie. – Podobno wielu Anglików czyni przygotowania do opuszczenia Paryża lub już go opuściło. Jak rozumiem, księżna Wellington zamierza wyjechać jutro. – Sugeruje pan, że pozostanie w Paryżu może być dla Anglików niebezpieczne? – Niczego nie sugeruję, sir. Po prostu przedstawiam fakty. Nie chodzi o migrację, tylko raczej o emigrację. Uważam, że jeśli Napoleon odzyska Francję (niech Bóg broni!), znowu może zacząć prześladować Brytyjczyków. Podobne zdanie zapewne ma poseł brytyjski, który, pytany o radę, zaleca pana rodakom wyjazd. – A jeśli druga rewolta zakończy się powodzeniem?

– Druga? – Oczy Fouché, które wydawały się Demelzie podobne do ślepi lisa, zamgliły się. – Och, ma pan na myśli bunt pod wodzą generała Desnouettes’a? Jeśli tron obejmie król Rzymu, musi nastąpić regencja, w której mam nadzieję odegrać pewną rolę. Mogę pana zapewnić, że w takim przypadku Anglicy nie mają się czego obawiać! – A Francuzi? – spytał Ross. – Francuscy rojaliści? – Och… – Fouché wzruszył ramionami. – Żyłem w różnych czasach. Dlaczego nie mieliby się przystosować? – Może nie potrafią ustawiać żagli do zmiennych wiatrów. – Kiedy Fouché zrobił niezadowoloną minę, Ross dodał: – Wielu nie dano takiej szansy. – Nie rozumiem, co ma pan na myśli. – Grzeczność nie pozwala, bym wspomniał o masakrach w Bretanii, niezliczonych kobietach i dzieciach straconych na gilotynie. Fouché się uśmiechnął. – Zniewaga, która udaje, że nie jest zniewagą, to dziwny rodzaj grzeczności, sir. Bez wątpienia to angielski obyczaj? – Obyczaje Anglików każą im nienawidzić królobójców – odparł Ross i odszedł. – Nie powinieneś tego mówić, Ross! – szepnęła Demelza. – Obiecałeś! Ten człowiek jest ciągle niebezpieczny! – Powinien gnić w więzieniu – odparł Ross, wycierając dłonie, które zwilgotniały z gniewu. – I z pewnością tam trafi, jeśli Burbonowie okażą stanowczość i powstanie upadnie. – A jeśli się powiedzie? – spytała Demelza, ale Rossa pociągnęła za rękaw olśniewająco piękna Francuzka. Grali przez chwilę w karty, jednak Ross był zbyt doświadczonym mężczyzną, by dać się wciągnąć. Siedział obok dwóch oficerów i między rozdaniami wymieniał z nimi nowiny i przypuszczenia, które starannie notował w pamięci. Demelza przyglądała im się przez jakiś czas, po czym przeszła do stołu, przy którym podawano kawę. Lubiła szampana – w odróżnieniu od większości win wywoływał dobry nastrój, a nie kaca – lecz po chwili czuło się suchość w ustach i człowiek był bardziej spragniony niż przedtem. (Spragniony niczym gęś, co zamknęła jedno oko, jak nazwałaby to Prudie). Dlatego poprosiła o kawę. Francuzi potrafili świetnie ją parzyć. W Kornwalii

rzadko pito kawę i Demelza postanowiła, że odtąd zmieni się to w Namparze. Pomyślała o Henrym, który źle się czuł. Jak dotąd zmiana diety i otoczenia w ogóle na niego nie wypłynęła, ale dziś był drażliwy i grymaśny. Przywiozła na taką ewentualność zestaw proszków i syropów Dwighta; miała nadzieję, że syn wkrótce odzyska dobry humor. Dzięki Bogu, że miała panią Kemp, która udzielała jej wielkiego wsparcia w czasie całej podróży –  wszystko, co francuskie, budziło dezaprobatę guwernantki Poldarków, jednak przystosowywała się do tego, czego nie mogła zmienić. Twardy angielskokornwalijski charakter sprawiał, że zawsze można było na niej polegać i liczyć na jej pomoc. Okazała się również przydatna, gdy Demelza musiała sobie razić z ostatnimi humorami Isabelli-Rose. Można by uznać, że córka również choruje. Po wyjeździe porucznika Havergala przez dwa dni prawie nic nie jadła – straciła apetyt, skarżyła się na bóle głowy, wybuchała płaczem z najbłahszego powodu. Ross nie miał cierpliwości do dziecięcych kaprysów i na szczęście spędzał większość czasu z Henrim de la Blache’em w koszarach Paryża. Naturalnie była to młodzieńcza miłość. Demelza doskonale znała jej oznaki. Smutne, że spotkało to Bellę tak wcześnie, ponieważ w tym wieku nie ma nadziei, że wszystko dobrze się skończy. Ale mogło się to okazać korzystne. Pierwsza miłość jest zawsze straszna dla dziewczyny – dla każdego młodego człowieka. Później nigdy nie jest już taka okropna. Isabella-Rose w końcu przeboleje stratę i się uodporni. W gruncie rzeczy już wracała do siebie. Tego dnia Demelza usłyszała, że córka nuci pod nosem jakąś piosenkę. Zadziwiające, jak brakowało jej śpiewu Isabelli-Rose – dziewczyna przywodziła na myśl kwiat rosnący w ogrodzie, wokół którego nie brzęczą pszczoły. Tego ranka widzieli króla Ludwika uczestniczącego we mszy w kaplicy pałacu Tuileries. Wybitnym gościom pozwolono siedzieć w Salle des Maréchaux i patrzeć, jak monarcha wchodzi do kaplicy. Kroczył ciężko, wsparty na ramieniu pazia, z jedną nogą w bandażach, ale wydawał się wesoły, zdrowy i szczęśliwy. Przechodząc, pozdrowił skinieniem głowy Anglików i pozostałych gości. Czy mógłby nagle zostać pozbawiony tronu przez pokonanego i zdyskredytowanego uzurpatora? A co z Dwightem i Caroline? Czy wiadomość o ucieczce Bonapartego z Elby zniechęci ich do opuszczenia Anglii? Czy Bonaparte nie był

szczególnie łaskawy wobec angielskich uczonych, jak sir Humphry Davy? W samym środku najbardziej zażartej wojny zaprosił ich do Francji, by Davy mógł poznać francuskich uczonych. Więc nawet gdyby zdarzyło się coś niewyobrażalnego… Demelza nawiązała rozmowę z dwoma przystojnymi młodymi Francuzami, których nazwisk nigdy nie poznała. Nauczyła się trochę francuskiego od dwóch służących zajmujących się apartamentem Poldarków i potrafiła się porozumieć. Jednak w czasie spotkań towarzyskich traciła całą znajomość nowego języka i jej rozmówcy musieli się posługiwać łamaną angielszczyzną. Dwaj młodzi ludzie dawali sobie dobrze radę. Opowiadali ze śmiechem o Palais Royal, zapewniając Demelzę, że nie jest tak szokujący, jak głoszą plotki. Byliby oczarowani, gdyby mogli pokazać jej to miejsce w jakikolwiek wieczór po piątej. Przy drzwiach prowadzących z dużego salonu do sali, gdzie uprawiano hazard, zrobił się ruch. Pojawił się w nich mężczyzna w nieeleganckim stroju. Miał na sobie skórzany kaftan, spodnie do konnej jazdy i wysokie buty pokryte kurzem i błotem. Potok zdań po francusku, których Demelza nie zrozumiała, po czym wyższy z dwóch młodych ludzi pochylił się w jej stronę i wyjaśnił: – Padł Lyon.

Rozdział dwunasty

I – Tak, księżna wyjeżdża dziś rano – powiedział Fitzroy Somerset. – To tylko środek ostrożności, nic więcej, ale jeśli dojdzie do walki, co musi nastąpić, jeśli Bonaparte będzie dalej nacierał, Paryż nie jest bezpiecznym miejscem dla żony księcia Wellingtona. Gdyby coś się stało, byłaby bardzo cennym jeńcem. Jeśli chodzi o państwa prywatne wakacje w Paryżu, to kwestia osobistego wyboru. Natarcie Napoleona ma powstrzymać armia Neya, złożona z dwudziestu tysięcy żołnierzy. Poza tym w Sens znajduje się cały korpus armijny. – Wydaje się, że garnizon w Lyonie i wojska w okolicach miasta poddały się bez jednego wystrzału – rzekł Ross. – Nie poddały się, po prostu przeszły na drugą stronę. Jakie ma pan plany, Poldark? – Oczywiście zamierzam pozostać w Paryżu. Uważam, że kilka raportów, które wysłałem do kraju, mogło się okazać użyteczne. A teraz, gdy sytuacja stała się krytyczna, tym bardziej powinienem być na miejscu. – A pańska rodzina? – Na razie będzie mi towarzyszyć. Fitzroy Somerset dotknął palcami wargi. – Nie podjąłem jeszcze decyzji w sprawie Emily. Wie pan, że spodziewa się dziecka? – Nie, nie wiedziałem. Moje gratulacje. – Dziękuję. Ale w tych okolicznościach mogę się zdecydować na odesłanie jej do Anglii. Najważniejsze jest bezpieczeństwo. – Naturalnie. Ma pan wiadomości o drugim buncie? – Słucham? Och, tym w Lille… Upadł. W niedzielę wyruszyła z Lille

część korpusu pod dowództwem generała Desnouettes’a, by osadzić na tronie króla Rzymu, lecz spotkało się to z takim brakiem entuzjazmu, że wczoraj wieczorem została zaledwie brygada. Rozproszyła się w Fontainebleau. Przynajmniej jeden kryzys mamy za sobą. – A Fouché? – spytał Ross. – Fouché? – Somerset uniósł brwi. – To nie on stał za rewoltą? – Nic o tym nie słyszałem. Ma pan takie informacje? – Tak. – Zastanawiam się, czy król wie. – Myślę, że może już wiedzieć. Somerset spojrzał na Rossa. – Pana misja sprawiła, że zaczął się pan obracać w dziwnym towarzystwie. Ross nie odpowiedział. – Tak czy inaczej, wątpię, czy można by podjąć działania przeciwko Fouché – powiedział młody dyplomata. – Trudno byłoby zdobyć dowody, a w tej chwili jest mało prawdopodobne, by król, potrzebujący całego poparcia, jakie może zdobyć, zdecydował się go aresztować z obawy przed reakcją jakobinów. Niech pan nie zapomina, że pod panowaniem Burbonów mają znacznie większe możliwości działania niż za czasów Bonapartego. – Wie pan, że w czwartek znowu zostałem zaproszony do Auxerre? – Pojedzie pan? – Och, może to zrobię. Oczywiście za dwa dni może dojść do wielkiej bitwy. Ale Lyon leży daleko od Auxerre. Studiowałem mapę. Przeszło trzysta kilometrów. Armia nie może się posuwać z taką szybkością, nawet bez walki. – Teraz, gdy pogoda się poprawiła, szybciej otrzymamy wiadomości – powiedział Fitzroy Somerset. – Jak długo zamierza pan być nieobecny? – Jeśli wyjadę w czwartek, dotrę do Auxerre w piątek przed zmrokiem. W piątek wieczorem odwiedzę brygadiera Rougieta. Zdaje się, że w sobotę rano odbędą się manewry kawaleryjskie, i chciałbym je zobaczyć. Mogę wyjechać w sobotę wieczorem i wrócić do Paryża w niedzielę wieczorem. – A stajnie, które polecałem? Dostał pan dobrego wierzchowca? – Doskonałego, dziękuję. – Ross wstał. – Mam świadomość, że kiedy pojadę do Auxerre, żadne manewry kawaleryjskie mogą się nie odbyć. Albo zmienią się w prawdziwą walkę.

Kiedy wrócił na rue de la Ville l’Evêque, wiózł dwa listy przekazane mu przez Fitzroya Somerseta; nadeszły w poczcie dyplomatycznej. Od obojga dorosłych dzieci Rossa. Jeremy napisał: Drodzy Nieobecni Rodzice! Mam nadzieję, że jesteście zdrowi, zadowoleni i zachowujecie wysoki poziom moralny w zdeprawowanym Paryżu. U nas wszystko w porządku i jesteśmy bardzo, bardzo szczęśliwi. W zeszłym roku o tej porze uważałem to za mrzonkę. Wczoraj były urodziny Cuby i wydałem przyjęcie dla kilku przyjaciół. Skończyło się nad ranem i wszyscy świetnie się bawili. Jest cudowną żoną. Zachęty matki i namowy mego niewiarygodnego ojca sprawiły, że zdołałem ją skłonić do wyjazdu – fortuna mi dopisała. Bardzo chciałbym, żebyście wkrótce spotkali się z Cuby i cieszę się, że macie dla nas pokój w swoim apartamencie w Paryżu. Ostatnio za dużo wydajemy –  a raczej ja za dużo wydawaję, choć Cuby próbuje mnie powstrzymywać. Spędzimy razem przynajmniej tydzień, znowu zobaczę swojego małego brata i będę mógł ciągnąć Bellę za włosy. Wiecie, kiedy przyjadą Enysowie? Byłoby jeszcze przyjemniej, gdyby również pojawili się w Paryżu na Wielkanoc. Zeszłego wieczoru dotarły do nas wiadomości, że Napcio uciekł z Elby i znów jest we Francji. Niektórzy Belgowie szepcą, że Anglicy celowo go wypuścili. Czy wyobrażacie sobie coś głupszego? Inni uważają, że uda się prosto do Brukseli, więc część Anglików wyjeżdża. Jestem pewien, że macie świeższe wiadomości, ale wiadomo, że Bonaparte potrafi sprawiać kłopoty. Może w tej chwili jest już znowu w więzieniu i nie rzuci cienia na święta wielkanocne? Czy przed wyjazdem otrzymaliście jakieś wiadomości na temat przyszłych zysków z Wheal Leisure? Kiedy przebywałem w domu, poziomy trzydziestu, czterdziestu pięciu i osiemdziesięciu sążni dawały dobry urobek, więc mam nadzieję na dużą dywidendę, która uwolni mnie od długów. Marzę o spędzeniu w domu co najmniej tygodnia, by dokładnie oczyścić maszynownię – z wyjątkiem maszyny, która oczywiście jest w idealnym stanie. Ludzie obsługujący górnicze maszyny parowe mają dziwny zwyczaj dbania tylko o części mechaniczne. Nawiasem mówiąc, czy słyszeliście o katastrofie, do której doszło w kopalni węgla Newcastle w Durham? Zgromadziło się tam mnóstwo ludzi, by zobaczyć otwarcie nowej drogi żelaznej mającej wozić węgiel do portu. Eksplozja maszyny parowej zabiła dziesięciu widzów, a kolejnych pięćdziesięciu zostało ciężko poparzonych. Może jestem bezpieczniejszy w wojsku?! Mówiąc poważnie, niektórzy ludzie nigdy nie mogą się niczego nauczyć. Pociesza mnie wiadomość, że londyński „Times” wkrótce będzie drukowany za pomocą maszyn parowych. Może artykuły wstępne staną się bardziej wybuchowe?! Siedzi obok mnie Cuby i przesyła Wam wyrazy miłości. Wasz kochający syn Jeremy

List Clowance brzmiał: Najukochańsi Rodzice! Byłam uradowana po otrzymaniu Waszego listu z wiadomością, że bezpiecznie zamieszkaliście w wygodnym apartamencie. Macie wielkie szczęście, że przebywacie w Paryżu. Bardzo Wam zazdroszczę, a zwłaszcza Belli, która może się uczyć francuskiego. To cudowne, że zobaczycie Paryż po tylu latach wojny! Ufam, że otrzymaliście mój wcześniejszy list, w którym wyrażałam radość, że Papa postanowił przyjąć tytuł. To słuszna decyzja. Mam nadzieję, że przyzwyczajacie się do nowych form grzecznościowych. Stephen mówi, że kiedy się dowiedział, że ma teścia baroneta, urósł o dziesięć centymetrów! Zaczynamy budować nowy dom! To bardzo ekscytujące i uważam, że będzie piękny. Stephen czasem wyjeżdża, ale rzadziej niż dawniej. Sid Bunt stale dowodzi Lady Clowance, a Andrew Chasse Marée. Stephen jest tak dumny z Adolphusa, że używa go obecnie do krótkich rejsów do Francji i z powrotem, pełniąc funkcję dowódcy. Nie znosi opuszczać na długo Penryn, ale poprosił, bym go zastępowała w czasie jego nieobecności i pomagała w pracach biurowych, gdy nie ma go w domu. Naturalnie zajmę się tym z radością i już wkrótce zacznę wypisywać konosamenty w trzech egzemplarzach! Mam nadzieję, że po powrocie z Paryża opowiecie mi o swoich przygodach. Dwight i Caroline bardzo chcieli do Was dołączyć. Szkoda, że ja i Stephen nie mamy skrzydeł, bo natychmiast polecielibyśmy do Francji! Lady Harriet (Warleggan) była wściekła, ponieważ ktoś zastawił potrzaski na kłusowników w lasach powyżej Cardew, by ich odstraszyć, i przed kilkoma tygodniami wpadł w jedną z nich jej wielki dog. Na szczęście go znalazłam, gdy wracałam od Enysów w towarzystwie Musica Thomasa, i i odwieźliśmy psa do domu. Wsadzono mu łapę w łubki, ale myślę, że nie jest złamana. Harriet wpadła w straszliwą furię. W dalszym ciągu próbuje ustalić, kto zastawił pułapki. Podejrzewa Devoranów i Hillów. (Oczywiście lord Devoran nawet muchy by nie skrzywdził, ale Betty jest zdolna do wszystkiego!). Przypuszczam, że to jej pomysł. Tak czy inaczej, Music bardzo na tym skorzystał, bo Harriet dała mu pięć gwinei i nowe ubranie. Myślę, że jeszcze nigdy nie widział takiej sumy, i jestem pewna, że popędził do domu po śniegu, śpiewając przez całą drogę. Odkąd Dwight zaczął mu pomagać, Music bardzo się zmienił. Wspaniale poradził sobie z dogiem. Świeci piękne słońce, ale wieje zimny wiatr. Kwitną żonkile i jestem pewna, że ogród w Namparze wygląda wspaniale. Chciałabym mieć własny ogród. W naszej okolicy wieją wschodnie wiatry, jednak w Namparze mur zdziałał prawdziwe cuda! W zeszłym tygodniu dwa razy polowaliśmy w okolicach Stithians. Neron ma się dobrze, lecz Stephen ciągle szuka dla siebie dobrego konia. Wynajmowanie wierzchowców jest kosztowne, ale nie możemy wiecznie pożyczać ich od Harriet. W zeszłym tygodniu widziałam w Truro Paula Kellowa. Wyglądał bardzo elegancko

– przedsiębiorstwo dyliżansowe nagle zaczęło znakomicie prosperować, co trochę mnie dziwi. Towarzyszyła mu nowa sympatia o nazwisku Mary Temple. Ktoś powiedział, że jest córką Temple’ów z Tregony, którzy podobno są bogaci, prawda? Najserdeczniejsze wyrazy miłości Clowance

– Wygląda na to, że Jeremy jeszcze nie wie o tytule baroneta – powiedziała Demelza, obracając list. – Jest zaadresowany do kapitana Poldarka i pani Poldark. Mówiłeś, że do niego pisałeś? – Tak, ale nie wspomniałem o tym. – Nie wspomniałeś… Och, doprawdy, Ross! Nie wierzę! Nie napisałeś najważniejszej rzeczy?! Żałuję, że sama tego nie zrobiłam! – Co miałem napisać? – odparł Ross. – „Kochany Jeremy! Będziesz zaskoczony, gdy się dowiesz, że egoizm twojego ojca zatriumfował nad uczciwością. Pozwoliłem się namówić – udając, że się opieram, i nieszczerze protestując – do przyjęcia tytułu baroneta, którego nie potrzebuję i na który nie zasługuję. Teraz przed moim nazwiskiem zawsze będzie stało absurdalne słowo „sir”, a po nim równie absurdalny skrót „Bart.” jak kokarda na łbie osła i wstążka na ogonie. Po mojej śmierci – która może nastąpić w każdej chwili – odziedziczysz ten wątpliwy zaszczyt. Tej skazy, blizny, tego idiotyzmu nie można się nigdy pozbyć…”. Co się stało? Mówiłby dalej, ale Demelza zanosiła się od śmiechu. – Przestań! – rzucił gniewnie. – Skrzeczysz jak Bella! – Mój kochany! – jęknęła. – Kochany, kochany Rossie! Nie wiedziałam, że jesteś taki… taki wygadany! Twierdziłeś, że nie potrafisz wygłaszać mów w Izbie Gmin, ale nie mam wątpliwości, że posłowie byliby zafascynowani twoimi oracjami! – Nagle się uspokoiła i otarła łzy z oczu. – Czy przypadkiem nie jesteś w tej chwili trochę nieszczery, kochany? Możesz być niezadowolony z przyjęcia tytułu, ale czy jesteś zupełnie pewny, że Jeremy potraktuje to tak samo? Albo ktokolwiek inny na całym świecie, najdroższy? Nawet twoi przyjaciele radykałowie? Uznają, że sir Ross Poldark, baronet, to znacznie cenniejszy sojusznik niż kapitan Poldark, nie sądzisz? – W ogóle nie rozumiesz… Podeszła do męża i dotknęła jego ręki. – Myślę, że coś jednak rozumiem. Jesteś zbyt dumny, by zależało ci na tytule, prawda? Wystarcza nazwisko Poldark. Pamiętaj, że nikt nigdy nie był

dumniejszy ode mnie z nazwiska Poldark, odkąd mi je dałeś. Tytuł to po prostu… po prostu dodatek, lukier na cieście. Nie należy się nim przejmować, nie wolno wpadać w pychę. Nie powinieneś oczekiwać, że ludzie będą ci się kłaniać albo podlizywać, bo zostałeś baronetem. Twoje myśli i uczucia się nie zmienią, będziesz traktował ludzi tak samo, wierzył w prawa człowieka, sprawiedliwość i wolność. Jesteś taki sam jak zawsze, a jeśli świat uważa inaczej, wkrótce odkryje swój błąd. – Masz zimną dłoń – powiedział. – To twoja jest gorąca – odparła. – Gorąca z irytacji, bo ktoś cię przekonał, żebyś przyjął coś, czego nie chciałeś przyjąć. Teraz musisz usiąść i napisać do swojego syna. Albo ja napiszę. – Ktoś stoi za drzwiami. – Niech czeka, kapitanie Poldark. – Wzięła go za rękę. – Widzisz, czuję twoje ciepło, kapitanie Poldark. Ogrzałoby również moje serce, gdybym wiedziała, że jesteś równie szczęśliwy jak ja. – Jesteś szczęśliwa?! Z powodu tytułu?! – Naturalnie. Jest tak, jak powiedziałam: trochę lukru na cieście. – Caroline uważała, że byłabyś szczęśliwa. – Caroline?! Kiedy się z nią widziałeś?! – Po Bożym Narodzeniu. Spotkaliśmy się któregoś popołudnia. Mówiła, że chciałabyś, bym przyjął tytuł. – Uważam, że przywiązujesz do jej zdania większą wagę niż do mojego! – Czasami. W pewnych kwestiach. Tak. Ktoś stoi za drzwiami. – Odejdzie, jeśli będzie musiał za długo czekać. – Jodie obiecała wpaść dziś po południu i zabrać cię na sprawunki. Ale to na nią za wcześnie. – Nie wiem, czego mogę potrzebować. Może tylko butów. Czy Jeremy ma rację, Ross? Czy Wheal Leisure przynosi zyski? – Tak, duże. Nie zabraknie nam chleba. – Mam wielką nadzieję, że Jeremy nie wpadnie w łapy lichwiarzy. Zawsze uważałam, że dobrze gospodaruje pieniędzmi. Teraz nie jestem taka pewna. – Dlaczego? Co się stało? – Podobno wpadł w długi. Napisał o tym w liście – dodała pośpiesznie. – Martwię się, gdy myślę, że jedno z moich dzieci może mieć długi. – Nikt nie idzie otworzyć drzwi – powiedział Ross. – Meurice to leniwy nicpoń, a Étienne jest niewiele lepszy. – Odsunął się od żony.

– Ross… – rzekła. – Tak? – Skoro tak bardzo nienawidzisz tytułów, dlaczego pozwalałeś się nazywać kapitanem? Nie wystarczyłby zwykły pan Poldark? Spojrzał na nią. Później wyciągnął rękę i uszczypnął ją w nos. – Auć! – pisnęła. Pocałował ją w nos, poklepał po dłoni i ruszył w stronę drzwi. – To ty powinnaś być posłem do Izby Gmin, nie ja – stwierdził.

II Była to Jodie, która właśnie zamierzała odejść. – Och, myślałam, że nie ma was w domu. Przyjechałam wcześniej, bo mogę nie mieć czasu po południu. Możemy wybrać się na poranne sprawunki, Demelzo? Wyglądała bardzo elegancko w czerwonej pelerynce z wełny merynosowej i białym jedwabnym kapeluszu ozdobionym wstążkami w prążki. Jednak wydawała się blada, a jej ciemne oczy były wyjątkowo smutne. – Przecież nie mogę iść w tym stroju! – odpowiedziała Demelza. – Daj mi pięć minut na przebranie się. Przyjechałaś swoim coucou? – Tak. To za daleko na spacer. – Uwielbiam jeździć twoim powozem. – Ciepło się ubierz. Wieje zimny wiatr. Kiedy Demelza wyszła z salonu, Ross stanął przy oknie i spojrzał na schludny mały powóz oraz dereszowatego kuca. Obok czekał masztalerz. – Przywozisz kolejne złe nowiny? – spytał. – Najbardziej niepokojące są nowiny, których nie mam. – Powiedz mi. – Cóż, otrzymaliśmy informacje o proklamacjach Bonapartego. Twierdzi, że zamierza wyzwolić swoich wiernych poddanych spod tyranii Burbonów narzuconej przez obce mocarstwa. Mówi, że jego orły wzbiły się w niebo i przelecą przez całą Francję, aż dotrą do wieży katedry Notre-Dame. Ogłasza, że Elbę pozwolili mu opuścić Brytyjczycy panujący nad Morzem

Śródziemnym. Po drodze ma do niego dołączyć cesarzowa i syn, król Rzymu, po czym nastąpi ich koronacja w Paryżu. (Sugeruje w ten sposób, że Austria również popiera jego powrót). Ogłosił już część składu swojego rządu. Cambacérès ma zostać ministrem sprawiedliwości, a Carnot ministrem spraw wewnętrznych. Fouché wróci na dawne stanowisko szefa policji. Obiecuje wolne wybory, wolność prasy… Przede wszystkim zapewnia, że przybywa w pokoju i pragnie pokoju ze wszystkimi narodami. Zamierza przywrócić cesarstwo, dumę i godność Francji. – Część to kłamstwa, ale spodobają się wielu ludziom – powiedział po chwili Ross. – Wolność prasy! – prychnęła Jodie. – W czasie rządów Bonapartego ukazywały się w Paryżu cztery gazety, wszystkie cenzurowane przez władze! – Co jeszcze wiemy? – Podobno zmierza do Dijon przez Mâcon i Chalon. Ale zanim tam dotrze, musi pokonać armię Neya. – Ufasz Neyowi? – Dobrze go znam, mój drogi. Prowadził hulaszcze, awanturnicze życie. Jest impulsywny, hojny, straceńczo odważny, niedyskretny, gwałtowny, emocjonalny, mimo wielu zdrad kocha żonę. Zaciekle się pokłócił z Bonapartem, ale podejrzewam, tak, podejrzewam, że w sekrecie go uwielbia. Ma pod swoją komendą dwóch bardzo lojalnych generałów, Bourmonta i Lecourbe’a, którzy z pewnością zadbają, by pozostał lojalny wobec króla, nawet gdyby się wahał. Jednak nie sądzę, by się wahał – po takich obietnicach. Ross poprawił ogień w kominku. Był chłodny dzień, a kiedy wiał północny wiatr, w saloniku zawsze było bardzo zimno. – Druga rebelia zakończyła się klęską. Marsz z Lille. Mówił mi o tym Fitzroy Somerset. – Nie widziałam dziś Henriego. Pracuje dniami i nocami, by maksymalnie wzmocnić nasze siły na wypadek, gdyby okazały się potrzebne. Gwardię królewską prawie podwojono dzięki zaciągowi nowych ochotników, rojalistów. W pałacu panuje dobry nastrój, wiara w zwycięstwo. Koncentracja drugiej armii ma nastąpić pod Melun. Demelza wróciła w szarej zamszowej pelerynce obszytej lisim futrem pod szyją i na mankietach. Miała na głowie zielony zamszowy kapelusz z barwnym piórkiem. Jodie spojrzała na nią z uśmiechem.

– Szybko wrócimy, Rossie, bo mam dziś po południu pilne zajęcia. – A Fouché? – spytał Ross. – Ach, Fouché… Zdarzyło się coś dziwnego. Król posłał po niego dziś rano. Wiedział o spisku Desnouettes’a, jednak nie zamierzał wysuwać żadnych oskarżeń. Pragnął poprosić o radę, bo uznał, że Fouché może być użyteczny w czasie kryzysu. Okazało się, że książę Otranto wyjechał na kilka dni. Jest oczywiste, że udaje nieobecność z przyczyn dyplomatycznych. Przebywa w Paryżu – niewątpliwie z Tallienem – i czeka na rozwój wypadków w ciągu następnych kilku dni, nim opuści swoją kryjówkę. – Bonaparte zadeklarował, że chce go mianować następnym szefem policji, prawda? – Tak donoszą nasi agenci. Naturalnie gdyby to kiedykolwiek nastąpiło… – Jodie otworzyła drzwi i czekała na gospodynię. – Co wtedy? – spytała Demelza. – Zostałabym natychmiast aresztowana. Fouché nigdy nie przepuściłby takiej okazji.

Rozdział trzynasty

I Jednak szesnastego sytuacja całkowicie się zmieniła. „Moniteur” opublikował oficjalny komunikat przekazany rankiem telegrafem semaforowym; wynikało z niego, że w Mâcon, Chalon i Dijon doszło do zamieszek jedynie wśród motłochu. Wojska Napoleona, złożone z czterech tysięcy żołnierzy piechoty i nielicznej jazdy, wycofywały się w popłochu w stronę Lyonu, a jego ludzie masowo dezerterowali. Znalazł się w izolacji w środku Francji, a w jego stronę posuwał się marszałek Ney. Przypominało to powtórkę fiaska buntu w Lille. Minister wojny wszedł do kasyna oficerskiego w koszarach w Paryżu i powiedział: – Panowie, możecie zdjąć buty. Wzięliśmy do niewoli dowódcę nacierających wojsk Napoleona i w tej chwili przebywa w areszcie domowym w moim apartamencie. Desnouettes i jego wspólnicy znajdują się w bezpiecznym miejscu. Generał Marchand zajął pozycję na tyłach Napoleona. Wszystko odbywa się szybko i po naszej myśli. Niebezpieczeństwo minęło. „Moniteur” donosił również, że szefowie departamentów w całej Francji przesyłają do pałacu Tuileries deklaracje lojalności. Król wziął udział w posiedzeniu Izby Deputowanych i wygłosił poruszającą mowę, którą przyjęto brawami. Zapowiedział, że nazajutrz dokona na Polu Marsowym przeglądu wojsk garnizonu paryskiego w liczbie sześciu tysięcy żołnierzy. Główna część zmagań była zakończona, więc Ross zgodnie z planem wyjechał do Auxerre. Nie kontaktował się z brygadierem Rougietem od przeszło tygodnia, jednak doszedł do wniosku, że gdyby przybył do Auxerre, a Rougiet musiał zmienić plany z powodu kryzysu, nie miałoby to wielkiego

znaczenia. Czuł, że lepiej się zorientuje w nastrojach panujących w armii, jeśli odwiedzi koszary. Ku swojemu zaskoczeniu okazało się, że tym razem nie mógł pożyczyć dobrego konia. W ciągu ostatniego miesiąca ceny wzrosły dwukrotnie, a jakość obniżyła się o połowę. Zbyt wielu ludzi nagle postanowiło opuścić Paryż. Zastanawiał się, czy Fouché i Tallien naprawdę wyjechali ze stolicy, czy, jak przypuszczała Jodie, po prostu się ukryli. Zostawiałby Demelzę na trzy dni z lżejszym sercem, gdyby Tallien przebywał w areszcie. Chociaż, na Boga, gdyby Tallien znów się pojawił i pozwalał sobie na zbyt wiele, miałby do czynienia z wściekłą kocicą. (Oraz dwoma służącymi i oburzoną kornwalijską metodystką). Dziwne, pomyślał, że w dawnych czasach – tej jesieni miało upłynąć dwadzieścia lat – usłyszał nazwisko Talliena jako człowieka, który złamał gwarancje bezpieczeństwa udzielone przez generała Hoche’a. Usłyszał, zaklął, a później prawie zapomniał. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że któregoś dnia może spotkać tego szubrawca. W jakiś sposób przypuszczał, że wszystkie potwory podobne do Robespierre’a zginęły na gilotynie, na którą skazały tylu innych. Tak się nie stało. Najlepszym koniem, jakiego Ross zdołał znaleźć, był stary wałach, siwek o imieniu Bayonne, którego przyprowadzono w czwartek rano. Po serdecznym pożegnaniu z rodziną Ross wyjechał z Paryża i ruszył na południe w stronę Melun. Ponieważ koń był powolny i wkrótce zaczął lekko kuleć, Ross dotarł do Sens późnym popołudniem, po czym znalazł nocleg w gospodzie nad rzeką. Wczesnym rankiem siedemnastego wyruszył w dalszą drogę, lecz ciągły deszcz sprawiał, że jazda okazała się nieprzyjemna.

II Rankiem, gdy Ross opuścił Sens, do Paryża dotarła wiadomość, że marszałek Ney, zamiast pojmać cesarza, przed trzema dniami przeszedł na jego stronę w Lons-le-Saunier i pociągnął za sobą całą armię z wyjątkiem kilku oficerów rojalistów. Usłyszawszy tę nowinę, król powiedział: „Czyżby honor przestał istnieć?”. Mimo to zgodnie z planem dokonał przeglądu wojsk na Polu

Marsowym i zajmował się codziennymi obowiązkami. Stało się również jasne, że posuwając się do przodu, Bonaparte opanował stacje telegrafu semaforowego, po czym poprzedniego dnia kazał rozesłać fałszywe uspokajające wiadomości. Nic nie wywołuje takiej paniki jak optymistyczne informacje, które później okazują się kłamstwem. Wieczorem Demelzę odwiedził Henri de la Blache, ponury i milczący. – Jodie mówi, że Ross pojechał do Auxerre. Z pewnością po drodze dowie się o zdradzie Neya i zbliżaniu się sił Napoleona. Dlatego zawróci. Tak czy inaczej, jest Anglikiem i nie służy w wojsku, więc prawdopodobnie nie grozi mu niebezpieczeństwo. Myślę – Jodie się ze mną zgadza – że powinni państwo wyrobić sobie paszporty pozwalające opuścić Francję. Ja oczywiście zostanę w Paryżu, bo moje miejsce jest przy królu, jednak Jodie także opuści stolicę – dla własnego bezpieczeństwa. Przyjedzie po panią jutro wczesnym rankiem i zawiezie do hrabiego de Joucourt, który wyda państwu paszporty. – Uważa pan zatem, że Napoleon dotrze do Paryża? – Tak sądzę, po wczorajszej wiadomości. Tak. – Kiedy? – Kiedy? Nie jesteśmy pewni, gdzie się znajdują jego główne siły. Prawdopodobnie już na północ od Dijon. W dalszym ciągu musi stawić czoło armii z Melun. Jest w niej więcej starej arystokracji, ale po wybuchach entuzjazmu, który ogarnął pozostałe armie… Myślę, że nie możemy liczyć na więcej niż tydzień. – Bardzo żałuję, że Ross wyjechał. – Ja też. Ale niech pani nie zapomina, że jeśli dojdzie do wojny, będzie to wojna domowa między Ludwikiem Burbonem a Napoleonem Bonapartem. Cokolwiek się wydarzy, Francja nie jest obecnie w stanie wojny z Anglią, Austrią, Rosją ani Prusami. Ross to cudzoziemiec, cywil. Jestem głęboko przekonany, że Bonaparte będzie usiłował uspokoić opinię publiczną. – Ostatnim razem postępował inaczej. – Dwanaście lat temu? Wtedy był u szczytu potęgi, zmusił Anglię do ustępstw i wiedział, że jego następnym posunięciem będzie wznowienie wojny. W tej chwili, jeśli znowu zdobędzie władzę we Francji, będzie potrzebował przynajmniej roku, by skonsolidować siły. Demelza spojrzała na strugi deszczu uderzające w szyby. – Lady Fitzroy Somerset przysłała mi dziś rano list z radą, byśmy opuścili Paryż. Pisze, że nazajutrz opuszcza stolicę.

– Rano przyjedzie po panią Jodie. – Nie wyjadę bez Rossa – powiedziała Demelza. – To zrozumiałe. Kiedy pozna najnowsze nowiny, jutro z pewnością wróci. Jednak paszporty mogą się okazać przydatne. – Podróż w tym deszczu będzie bardzo przykra.

III Kiedy Ross podążał gościńcem z Sens do Auxerre, widział przez cały czas rzekę Yonne. Przemierzał równinę pokrytą bujną roślinnością, lecz rzadko zaludnioną; jedyni mieszkańcy gnieździli się w lepiankach. Około dziesiątej deszcz ustał i na niebie zaświeciło słońce podobne do wodnistego, zamglonego oka. Niestety, jazda nie stała się przyjemna, bo Bayonne coraz bardziej kulał. Ross zsiadł, by sprawdzić, co się stało. Wałach, zupełnie spokojny, ponuro zwiesił łeb, jakby się wstydził, że nie spełnia oczekiwań jeźdźca. Wydawało się, że podkowy są dobrze przybite. Problem sprawiała prawa tylna noga. Ross delikatnie ją obmacał i doszedł do wniosku, że zwierzę prawdopodobnie cierpi na reumatyzm, który nasilił się wskutek zimna i wilgoci. Wcześniej minęli Joigny, ale znalazł kowala w następnej wiosce. Niski, obdarty Francuz wzruszył ramionami i powiedział: Il est vieux. Miał rację. Ross czuł na mokrych plecach ciepłe promienie słońca i pomyślał, że to stwierdzenie odnosi się również do niego samego. Spytał kowala, czy w okolicy można by wynająć lub kupić jakiegoś wierzchowca, lecz wydawało się, że w drodze do Auxerre nie wchodzi to w rachubę. Ruszył dalej. Przejechał niespełna kilometr na kulejącym koniu, po czym zsiadł i przez następny kilometr prowadził go za uzdę. Sam również lekko kulał. Obóz, gdzie stacjonował szósty korpus, znajdował się na północ od Auxerre, więc nie mógł być bardzo daleko. Kiedy poprzednio odwiedził garnizon, zauważył nonszalancką postawę wartownika i niechlujny wygląd żołnierzy. Rozmawiał z Rougietem o tym, jak trudno utrzymać dyscyplinę w czasie długiego okresu pokoju. Szczególnie w armii francuskiej, w dalszym ciągu zbyt licznej jak na czas pokoju.

Tym razem było inaczej – strażnicy stali na baczność i zachowywali się szorstko, niemal niegrzecznie. Ross musiał okazać list brygadiera Rougieta, nim przepuszczono go przez wartownię. Później czekał pół godziny na przybycie ordynansa. Dobrze przynajmniej, że Gaston Rougiet powitał go równie serdecznie jak dawniej, choć na twarzy Francuza malował się lekki niepokój. – Witam, witam, przyjacielu. Miło, że znów nas pan odwiedził. Pogoda nie była koszmarna? Proszę usiąść, wypić kieliszek szampana i opowiedzieć mi nowiny z Paryża. Był to stały garnizon, oficerowie mieszkali w ceglanych budynkach, w pokojach stały wygodne fotele i płonął ogień. Rozmawiali przez kilka minut. Ross wspomniał Rougietowi, że jego koń okulał, a brygadier posłał ordynansa, by wojskowy kowal fachowo zbadał zwierzę. Nie minęło dużo czasu, nim poruszyli temat, który najbardziej ich interesował. – Może pan wierzyć albo nie, ale czy wie pan, gdzie dotarły dziś rano przednie straże Napoleona? – spytał Rougiet. – Do Avallon. – To daleko stąd? – Pięćdziesiąt kilometrów. Wie pan, gdzie są teraz wojska marszałka Neya? W Tonnerre. To trzydzieści pięć kilometrów. Jeśli zechcą, dotrą do Auxerre dziś wieczorem! – W takim razie nie mogę zostać. – Słyszałem, że Napoleon i Ney mają się tu spotkać jutro rano. Będzie to wielka chwila. Mimo dawnych sporów na pewno powitają się jak bracia. Może pan bezpiecznie spędzić u nas noc. – Jakie oddziały stacjonują w obozie? Rougiet wzruszył ramionami. – W tej chwili tylko dwie brygady, moja i barona Novry’ego, oraz czternasty pułk lansjerów. Poza tym dwie baterie dział i saperzy. Łącznie siedem tysięcy ludzi. – Po czyjej stronie się opowiedzą? Francuz uważnie go obserwował. – Wszyscy co do jednego to bonapartyści. – A pan? – spytał Ross. – Zresztą, czy muszę pytać? – Odkąd mnie pan poznał, wie pan, że nie podoba mi się to, co zrobili z Francją Burbonowie.

– Przyznał pan również, że nie podoba się panu to, co zrobił z Francją Bonaparte. – To prawda. Ale to wielki człowiek, który potrafi się uczyć na własnych błędach. Wierzę, że rząd, jaki powstanie w Paryżu, będzie znacznie lepszy od tego, który upadł dwanaście miesięcy temu. Z pewnością okaże się lepszy od obecnego! Ross poruszył obolałą kostką. Już od lat nie odbywał tak długich wędrówek na piechotę. – Rozumiem pański punkt widzenia. Na podstawie tego, co widziałem, sądzę, że największą winę ponoszą krewni Ludwika. Król próbuje dokonać czegoś, co wydaje się prawie niemożliwe, pogodzić stare z nowym – wraca na tron otoczony dworzanami sprzed dwudziestu kilku lat, usiłuje stworzyć most między dawną i obecną władzą. – Nie można cofnąć czasu – powiedział Rougiet. Światło uwydatniało bliznę na jego twarzy. Kiedyś wspomniał Rossowi, że to pamiątka po bitwie pod Jeną. – Jakobini zmienili ideały równości w krwawą łaźnię, ale Bonaparte to zatrzymał. Pod jego rządami zapanował pewien stopień uczciwości i sprawiedliwości w ramach prawa. Emigranci, którzy wrócili do kraju, okazali się prymitywni i głupi: zażądali swoich dawnych praw, dawnych posiadłości, wyobrażali sobie, że świat powinien wyglądać tak samo jak przed rewolucją. Ross przyjął następny kieliszek szampana. – A jeśli po powrocie Bonapartego znowu wybuchnie wojna w Europie? – Nie powinna, przyjacielu. Tym razem nie będzie dążył do wojny. Gdyby jednak nas do niej zmuszono, pokażemy, że potrafimy walczyć! – Nikt nigdy w to nie wątpił. – Mam nadzieję, że nigdy nie znajdziemy się po przeciwnej stronie. – Na ponurej, zamyślonej twarzy Rougieta nagle pojawił się uśmiech. – Jeśli do tego dojdzie, wierzę, że nie staniemy przeciwko sobie. Myślę, że byłby pan odważnym przeciwnikiem, ale wolę, by pozostał pan moim przyjacielem. – Amen – zakończył Ross.

IV

Jedli, pili i zachowywali się coraz wylewniej. – Co z pańską kostką? Odniósł pan ranę, walcząc z Francuzami? – Nie, Amerykanami. Chyba jeszcze przed pańskim urodzeniem. – Nonsens. Mam trzydzieści osiem lat. Czuje pan ból? – Niezbyt silny. Mojej nodze nie służy wilgotna pogoda. Ani kulawy koń. – Rozumiem. Cóż, Martin twierdzi, że pański koń jest w kiepskiej formie. To staruszek, który powinien przejść na emeryturę albo iść na rzeź. Jeśli go pan wynajął, został pan oszukany. – Nie było innego wierzchowca. – W czasie obecnego kryzysu konie są we Francji na wagę złota. Trudno znaleźć jakąkolwiek szkapę. Na prowincji, na trasie marszu Bonapartego, wszyscy wiedzą, że dobrze zapłaci za każdego dobrego rumaka. A my, którzy mamy konie, rozumiemy, że ich wypożyczanie albo oddawanie byłoby zdradą. Ross jadł kolację, nie zważając na słowa Rougieta. – Myśli pan, że jutro wrócę do Paryża na piechotę? Rougiet roześmiał się serdecznie, lecz jego wesołość maskowała zażenowanie. – Nie, drogi przyjacielu, tak się nie stanie, zapewniam pana. Ale mam nadzieję, że rozumie pan moją sytuację, podobnie jak ja rozumiem pańską. Przybył pan do Auxerre na moje zaproszenie, jednak w ciągu tygodnia świat stanął na głowie! Nie mógłby pan pojechać dyliżansem? – Kiedy? – Odjeżdża jutro o dziewiątej. Byłby pan piątym pasażerem. Dwie damy, dwóch dżentelmenów – cywili – oraz ksiądz. Wszyscy chcą opuścić Auxerre przed przybyciem Bonapartego, z przyczyn sentymentalnych, a nie politycznych. Zresztą podobnie jak pan. Dyliżans to powolny, ale pewny środek transportu. – Jak powolny? – Pierwszy nocleg w Sens. Wyjazd wczesnym rankiem i powinien pan dotrzeć do Paryża w niedzielę po południu. Ross wyjrzał przez okno. Zapadał zmrok, w szyby uderzały strugi deszczu. Bolała go kostka. – Doskonale – odparł.

V Wyrobienie paszportów nie sprawiło żadnych trudności. Jodie poszła z Demelzą i otrzymała dokument na nazwisko Josephine Ettmayer. – Gdybym musiała wyruszyć w podróż, bezpieczniejsze będzie nazwisko mojego męża. Mamy jeszcze tydzień, myślę, że nie możemy liczyć na więcej. – A król? – Zostaje. To znaczy, że Henri i jego pułk również zostają. Bardzo się obawiam o jego życie, bo tacy jak mój brat będą walczyć do końca. Nie zapominaj, że pałac Tuileries w dalszym ciągu nosi ślady kul armatnich wystrzelonych w czasie buntu gwardii szwajcarskiej przed dwudziestu kilku laty. Demelza popatrzyła na ulicę tonącą w strugach deszczu. Wszystko wyglądało zwyczajnie, prozaicznie. Ludzie zajmowali się codziennymi sprawami, jakby nic się nie stało i nic nie miało się stać. Czy to spokojne życie zostanie za kilka dni zniszczone przez bratobójcze walki toczące się na ulicach? Czy na bruku będą leżeć trupy, czy rynsztokami popłynie krew, czy uciekające dzieci zaczną ginąć od kul? Zadygotała. – Czy ambasada zapewni wam transport, żebyście mogli opuścić Paryż? – spytała Jodie. – Nie mamy żadnych planów. W czwartek, gdy Ross wyjechał, wydawało się, że niebezpieczeństwo minęło! Spodziewamy się, że na Wielkanoc przyjadą do nas przyjaciele z Anglii! Z Brukseli powinni również przybyć mój syn i jego żona. Nie mam pojęcia, co zrobi Ross! – Myślę, że twoi przyjaciele i syn mogą zostać zawróceni na granicy, nawet jeśli tam dotrą. Jeśli Bonaparte nie wróci na tron do Wielkiego Piątku, będzie to prawdziwy cud… Zastanawiam się nad czymś, Demelzo. – Tak? Przeszły kilka kroków. Jodie kroczyła nieco z przodu, wokół szyi miała ciasno owiniętą żółtą chustkę. Nagle przystanęła. – W Paryżu trudno zdobyć powóz albo karetę. Myślę, że gdyby ambasada musiała się ewakuować, może ich zabraknąć. Wszyscy moi bliscy przyjaciele wpadli dziś w panikę i nie sądzę, by którykolwiek z nich pożyczył nam jakiś pojazd! Ale mam własną karetę, wyjadę jutro – najpóźniej jutro wieczorem. Mogę zabrać nawet sześć osób, choć będzie trochę tłoczno. Mogę zostawić

w Paryżu prywatną pokojówkę i znajdzie się miejsce dla was wszystkich! Ross to postawny mężczyzna, ale Henry jest mały. Demelza spojrzała z niepokojem na przyjaciółkę. – To miło z twojej strony. Myślę, że Ross byłby zadowolony, gdybyśmy mogli… mogli opuścić Paryż. Zrobię to ze względu na dzieci. Wszystko zależy od decyzji Rossa, ale dziękuję, Jodie, jeśli naprawdę uważasz, że możesz zabrać naszą piątkę. – Tak byłoby lepiej dla nas wszystkich – odparła Jodie. – I bezpieczniej. Wróciły na rue de la Ville l’Evêque, ale nie zastały Rossa; nie przyjechał w ten deszczowy dzień. Między wysokimi, wąskimi domami hulał wiatr, a strzępiaste chmury prawie muskały szczyty kominów. Demelza nigdy nie czuła się taka samotna, choć towarzyszyło jej dwoje młodszych dzieci i nieustępliwa pani Kemp oraz dwóch francuskich służących. W czasie kryzysów, jakim Demelza musiała stawić czoła w całym swoim życiu, zawsze pomagał jej wrodzony zdrowy rozsądek – dokonywała wyborów, podejmowała decyzje, które w końcu okazywały się słuszne. Tutaj, w obcym mieście, ledwo znając francuski, w stolicy państwa, gdzie wcześniej szalała rewolucja, otoczona przez ludzi, którym w równej mierze ufała i nie ufała, opuszczona przez najbliższą osobę, przewodnika w nieznajomym świecie, czuła się zagubiona. Własne dzieci, uwięzione w domu przez deszcz, niezdolne do znalezienia sobie rozrywek, nagle zaczęły ją irytować, drażnić. Obwiniała samą siebie, lecz rozumiała, że najważniejszą przyczyną zdenerwowania, a także zmartwienia, jest Ross. Miała pretensje do męża, że zostawił ją samą. Świat stanął na głowie. Wydawało się, że król – Ludwik Stanisław Ksawery Burbon, czyli Ludwik XVIII, władca Francji – wkrótce zostanie zdetronizowany, a jego miejsce zajmie uzurpator, awanturnik, geniusz militarny i odwieczny wróg Anglii, którym straszono dzieci, nadciągający z południa. Przez całe dorosłe życie Demelzy – a przynajmniej przez ostatnie dwadzieścia lat – Napoleon Bonaparte był największym wrogiem. Anglii nieustannie zagrażała inwazja. W obronie kraju poległ Nelson. Podobnie idol Geoffreya Charlesa, sir John Moore. A także dziesiątki tysięcy zwykłych, uczciwych Brytyjczyków, którzy walczyli na morzu, w Holandii, Hiszpanii, Indiach, Egipcie, we Włoszech albo w Indiach Zachodnich, zawsze, zawsze powstrzymując wielkiego, lecz nikczemnego Francuza. W zeszłym roku został ostatecznie, nieodwołalnie pokonany i cały świat

się z tego cieszył. Straszliwy mrok wreszcie się rozproszył. Nianie nie mogły już straszyć dzieci krwawym korsykańskim tyranem. To, że Jeremy w dalszym ciągu służy w wojsku, nie miało żadnego znaczenia, bo zawarto pokój z Ameryką i Anglia nie toczyła żadnych wojen. A teraz coś takiego. Napoleon w ciągu tygodnia wkroczy do Paryża. Gdzieś – mniej więcej na drodze posuwania się jego armii – Ross ryzykuje życie jako obserwator (nawet nie żołnierz). Po co? Co zrobi, stając na drodze nacierających wojsk? Czy rząd brytyjski odniesie jakąś korzyść, jeśli Ross skończy jako kolejny trup wdeptany w błoto? Dlaczego nie pamięta o żonie i dzieciach? Gdzie się teraz znajduje? Jest sobota, a wyjechał w czwartek! Wyszła z apartamentu, przywdziawszy szkarłatną pelerynę z obszernym kapturem. Poszła pieszo do ambasady, nie zważając na deszcz. Jako pierwszy zauważył ją Charles Bagot. – Moja droga lady Poldark, proszę wejść. Proszę wejść i się wysuszyć. Z pałacu wyruszył niedawno do Melun duży oddział gwardii królewskiej pod dowództwem księcia Luksemburga. Jest z nim pułkownik de la Blache. Dzięki temu liczebność armii broniącej Melun zwiększy się do dwudziestu tysięcy ludzi. Dojdzie do bitwy. Myślę, że pani mąż może lada chwila wrócić do domu. Kiedy przybędzie, namawiam państwa do wyjazdu. W ambasadzie pozostał tylko personel dyżurny – lord Fitzroy Somerset, ja, pan McKenzie i dwóch sekretarzy. Na szczęście księżna zdążyła wcześniej wyjechać. – W jaki sposób moglibyśmy opuścić Paryż, panie Bagot? – spytała Demelza. Dyplomata zmarszczył brwi i przygryzł palec. – Niestety, nie możemy zapewnić państwu żadnych środków transportu. Nasze dwa powozy odjechały. Może… – Mademoiselle de la Blache zaproponowała mi miejsce w swojej karecie. Wyjeżdża jutro. Twarz Bagota się rozpogodziła. – W takim razie koniecznie proszę przyjąć propozycję. Mademoiselle de la Blache jest stronnikiem Burbonów i oczywiście nie powinna przebywać w Paryżu, gdyby doszło do zmiany władzy. Jeśli jutro wyjedzie, nic jej nie grozi. Będzie pani z nią bezpieczna. – Pod warunkiem, że mąż wróci na czas. – Och, uważam, że to pewne! Opóźnienie może wynikać z zamętu na prowincji wywołanego obecną sytuacją. Ale nawet gdyby nie przybył…

– Co wtedy? – I tak powinna pani opuścić stolicę. Myślę, że pani mąż życzyłby sobie tego. Jest wybitną osobistością, oficerem i potrafi sam sobie poradzić. Uważam, że powinna pani wyjechać z Paryża, lady Poldark, jeśli nie ze względu na siebie, to ze względu na dzieci.

Rozdział czternasty

I Mimo deszczu Bella wyszła wczoraj na miasto z panią Kemp i zdołała znaleźć sklep muzyczny. Kupiła broszurę z prostymi piosenkami, lecz oczywiście nie miała żadnego instrumentu, by je zagrać; nie potrafiła również czytać nut na tyle dobrze, by prawidłowo je zaśpiewać. W końcu Demelza próbowała nauczyć córkę prostych melodii. Nie było to łatwe, ponieważ Demelza nie była śpiewaczką i pani Kemp musiała ją poprawiać, kiedy fałszowała. Bella nauczyła się na pamięć trzech piosenek, co na pewien czas ją zadowoliło. Była to przynajmniej jakaś odmiana po Marsyliance, którą powtarzała do znudzenia. Jedna z piosenek, prawdopodobnie oparta na bajce, brzmiała: Autre Fois le Rat de ville Invita le Rat des champs D’une Façon Fort civile A des reliefs d’Ortolans. Kiedy Demelza myślała o chwilach poprzedzających wyjazd z Paryża, zawsze przypominała jej się prosta melodia i słowa pierwszej zwrotki piosenki – były również następne, lecz ich nie pamiętała – a kiedy Bella zaczynała ją nucić, matka ostro jej przerywała. W czasie pobytu w Paryżu zwykle chodziły do kościoła, kaplicy w pałacu Tuileries, ale oczywiście dziś nie wchodziło to w rachubę. W żadnym wypadku nie powinna opuszczać rue de la Ville l’Evêque do przyjazdu Rossa. Często uważała się za najszczęśliwszą z kobiet – nawet niedawno,

w czasie ostatnich kilku dni w Londynie i dwóch pierwszych tygodni we Francji. Teraz zastanawiała się, czy pod pewnym względem nie jest jedną z najnieszczęśliwszych. Ross stale wyjeżdżał – nie tylko do stolicy, co nie miało większego znaczenia. Uczestniczył w sekretnych misjach dyplomatycznych za granicą. Zwykle nie przysyłał listów, a jeśli nadchodziły, to z dwutygodniowym opóźnieniem. Demelza nigdy nie wiedziała, czy w danym momencie dnia lub nocy Ross jeszcze żyje, czy nie kona na nagim stoku wzgórza, czy nie leży chory w cudzoziemskim szpitalu, czy je kolację z piękną dziewczyną w Portugalii, czy płynie w czasie sztormu po Zatoce Biskajskiej… A może jedzie przez wrzosowiska dwadzieścia minut od domu, za pół godziny zdejmie w salonie wysokie buty, uśmiechnie się do niej i wszystko znów będzie takie samo jak zawsze. Inne kobiety niewątpliwie przeżywają podobne chwile niepewności, podobne troski. Jednak przypuszczała, że z biegiem lat otaczają się pancerzem ochronnym. Albo po prostu tak bardzo się nie przejmują. Księżna Wellington z pewnością często niepokoi się o męża, ale chociaż Demelza nigdy nie widziała ich razem, z zasłyszanych opowieści wynikało, że życie Wellingtonów zupełnie nie przypomina życia jej i Rossa. Gaston Rougiet był znany z sympatii bonapartystycznych. Jak potraktuje wścibskiego Anglika? Serdecznie się uśmiechał, impulsywnie zapraszał, jeździł z Poldarkami do opery – Demelza doskonale pamiętała podziw malujący się w oczach brygadiera, niezwykłą kurtuazję, niepewne próby prawienia jej komplementów w języku, którego prawie nie znał. Madame Rougiet była prawie tak samo czarująca. Ale w czasie obecnego kryzysu? Vive l’Empereur! – Autre Fois le Rat de ville – śpiewała Bella. – Invita le Rat des champs. Czy Rougiet to wiejski szczur, który zaprosił szczura z miasta? Gdzie się podziewa groźny książę Otranto albo Tallien, jego marionetka? A jeśli odwiedzą ją dziś w jej apartamencie? Co wtedy? Ulice wyglądały inaczej niż zwykle. Normalnie w niedzielę tętniły życiem. Dziś, choć przestało padać, były puste. W kałużach odbijały się obłoki niesione wiatrem i skrawki niebieskiego nieba chłodne jak oczy jaszczurek albo bazyliszków. Paryż czekał. Demelza pozwoliła opaść zasłonie i odeszła od okna. Zesztywniała, stojąc i czekając na męża, który nie przybywał. Bez przekonania próbowała się bawić z Henrym, który pół godziny wcześniej czepiał się jej spódnicy, lecz

w końcu odszedł ze zdegustowaną miną. Poprosiła panią Kemp, by spakowała walizy – to dziwne, że w tak krótkim czasie zgromadzili tyle rzeczy. Stroje kupione przez Demelzę, buty, sukienki i peleryny Belli, zabawki Harry’ego i nowy surdut Rossa. Lada chwila na bruku może się rozlec stukot kopyt zmęczonego konia, a Ross wejdzie do pokoju i powie: „Mam powóz, spakuj najważniejsze rzeczy, wyjeżdżamy o czwartej”. Albo: „Nie, nie ma powodów do paniki, zostajemy w Paryżu. Dwight i Caroline prawdopodobnie przyjadą dwa tygodnie później, to wszystko”. Zadźwięczał dzwonek. Demelza podbiegła do okna. Nie zobaczyła konia. Drzwi otworzył Étienne. Jodie. Przyjechała niewielkim powozem, lecz zostawiła go za rogiem. Zdjęła kapelusz i opadła na fotel. Jej farbowane rude włosy były rozczochrane i wyglądały, jakby ich dziś nie czesała. Jednak mimo zdenerwowania pozostała elegancką damą. – Ross? – Jeszcze nie wrócił. – Żadnych wiadomości? Naturalnie, dowiemy się czegoś dopiero po jego przyjeździe… Demelzo, sytuacja się pogarsza. Widziałam się z kilkoma przyjaciółmi, wszyscy opuszczają Paryż. Niektórzy prawie nic nie zabierają, mają nadzieję, że za trzy dni kryzys minie, i będą mogli wrócić. Inni biorą wszystko, spodziewając się nowego wygnania. Jednak część nie dysponuje środkami transportu albo jest zbyt słaba, by wyjechać – muszą pozostać w Paryżu i liczyć na łaskę tyrana. Król przysięga, że zostanie do końca, ale nie jestem tego pewna. Wczoraj znaleziono Fouché i próbowano go aresztować. – Próbowano? – Rozpoznano go na ulicy niedaleko jego domu. Dwóch moich dawnych współpracowników obserwowało okolicę. Wysłaliśmy wiadomość do króla, który kazał go aresztować. Policjanci zatrzymali go na ulicy, ale się uparł, że taka ważna osobistość jak on powinna zostać oficjalnie oskarżona we własnym domu. Spełniono jego prośbę, po czym wysunął mnóstwo zastrzeżeń formalnych. W trakcie rozmowy nagle zemdlał jego służący. Odwróciło to uwagę policjantów, a czcigodny książę wymknął się z pokoju przez sekretne drzwi. Kiedy je wyłamano, okazało się, że zszedł po drabinie do ogrodu, przelazł przez mur i zniknął. – Więc co teraz będzie?

– Zrobisz coś dla mnie, Demelzo? – Oczywiście. Mademoiselle de la Blache się uśmiechnęła. – Moja droga, jesteś zbyt szczodra w składaniu obietnic. Najpierw posłuchaj, o co chodzi. Dziś wieczorem wyjadę z Paryża karetą. Niczym się nie wyróżnia, a woźnicą będzie Benoir, który służy u mnie od dziesięciu lat i jest całkowicie pewny. Chciałabym, by myślano, że to twój powóz i że podróżuję jako twoja towarzyska, madame Ettmayer. Nie wiem, gdzie dotrą ludzie mający aresztować osoby takie jak ja, ale na pewno się pojawią. Jako Angielka podróżująca z dziećmi – i z mężem, jeśli wróci Ross – nie będziesz niepokojona. Ród de la Blache jest znany z sympatii rojalistycznych. Z powodu mojej działalności w Paryżu jestem szczególnie zagrożona. Demelza znów stanęła przy oknie. – Trudno się domyślić, że książę Otranto potrafi być taki rzutki. Nie wygląda na to. – Ma pięćdziesiąt dwa lata. Chce przeżyć, co dodaje mu energii. – Pojadę z tobą, jak sugerujesz – powiedziała Demelza. – Pan Bagot z ambasady mówił, że przede wszystkim powinnam zadbać o dzieci. To prawda… Może Ross jeszcze przyjedzie? – Dziękuję – rzekła Jodie. – Modlę się, by tak się stało. Zapłaciłaś służącym? – Nie. Mam niewiele francuskich pieniędzy i tylko kilka angielskich gwinei. – Zaraz ureguluję rachunki. Pieniądze to nie problem. Mogłabyś im powiedzieć, że wyjeżdżasz wieczorem i kazać im iść do domu? Przyjadę po ciebie, ale wolę, by nie wiedzieli, że opuszczam Paryż razem z tobą. – Bardzo dobrze. – Wyruszymy dopiero po zmroku. Dam ci znać. Czekam na wiadomość od brata. Otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła Bella, trzymając za rękę Henry’ego. – Papa jeszcze nie wrócił? Bonne après-midi, ma’mselle. Comment allezvous? – Bello, dziś wieczorem wyjeżdżamy z Paryża – powiedziała Demelza. – Wspominałam ci o kryzysie politycznym. W tej chwili będziemy bezpieczniejsi w Anglii. Czekamy tylko na papę.

– Papa! – zawołał Henry. – Papa jeszcze nie przyjechał?! Jeszcze nie przyjechał? Dlaczego się spóźnia? – Sama chciałabym wiedzieć, kochany – odrzekła matka. Spojrzała na wahadło złoconego zegara na ścianie, którego ruchy przywodziły na myśl ostrzegawcze kiwanie palcem. – Zmrok zapada o siódmej. Chcę czekać jak najdłużej na wypadek, gdyby jednak się pojawił. – Prześlę ci wiadomość, Demelzo. Ale, niestety, weź tylko niewielką torbę z najcenniejszymi rzeczami. Ja zrobię to samo. To, co zostanie w Paryżu, powinno być bezpieczne, chociaż nie wiem, jak się rozwinie sytuacja. Może zdołacie zdeponować jakieś bagaże w ambasadzie… Demelza skinęła głową. – Zajmę się wszystkim natychmiast po twoim wyjściu. Nie mamy nic szczególnie cennego. Ubrania i drobiazgi. To bez znaczenia. – Jeszcze jedna sprawa, kochana. – Jodie wstała. – Jeśli wolno mi cię prosić… Gdyby Ross się nie pojawił, nie zostawiaj mu listu z informacją, dokąd pojechałaś. Napisz po prostu: „Idź do ambasady”. Właśnie tam powinnaś zostawić wyjaśnienia. Byłoby bezpieczniej, gdyby nikt nie przejął twojego listu.

II O czwartej Demelza otrzymała bilecik od Jodie: Przed chwilą wróciłam z pałacu. Bonaparte jest sześćdziesiąt kilometrów od Paryża. Przyjadę po Ciebie o wpół do dziesiątej. Przed wyjazdem dzieci powinny zjeść solidny posiłek i włożyć najcieplejsze ubrania. Ty też coś zjedz, jeśli jesteś w stanie, bo możemy podróżować przez całą noc. Nie zapominaj, że jestem twoją towarzyszką, nie przyjaciółką. Kareta należy do Ciebie. Mam nadzieję, że Ross już do Was dotarł. Ministrowie pakują bagaże i przygotowują się do wyjazdu, lecz król jest jak dotąd nieubłagany. Kiedy się pojawię, nie przyjdę po Ciebie osobiście, tylko przyślę Benoira. Bądź gotowa, jeśli to możliwe.

Demelza znowu pojechała do ambasady i rozmawiała z Fitzroyem Somersetem. Młody oficer i arystokrata wydawał się zaniepokojony. Był znany ze swojego zamiłowania do polowań, dobrego jedzenia i ładnych

kobiet. Odznaczył się odwagą jako wojskowy, jednak wydawał się zmęczony dyplomacją i dbaniem o bezpieczeństwo Brytyjczyków w dalszym ciągu przebywających w Paryżu. W tej chwili pozostało zaledwie kilkuset, choć na początku miesiąca było ich dwadzieścia dwa tysiące. – Naturalnie osobiście przekażę pani wiadomość Rossowi. Proszę się o niego nie martwić. Bardzo cenię jego rozsądek i zręczność, a poza tym jestem przekonany, że pani również dysponuje mądrością i rozsądkiem, by wyjechać, gdy nadarza się sposobność. – Poczęstował Demelzę kieliszkiem wina, który z ociąganiem przyjęła. – Cóż za człowiek! – Słucham? – Mam na myśli naszego wroga, Napoleona Bonapartego. Nienawidzimy wszystkiego, co uosabia, jednak potrafi działać cuda. Przebywa we Francji zaledwie od dziewiętnastu dni i pokonał odległość, która zajęłaby zwykłemu podróżnemu pięć tygodni. Podobno w tej chwili jedzie karetą na czele swoich wojsk, znacznie je wyprzedzając. Przybywa do wiosek z kilkuosobową eskortą i wszyscy witają go z entuzjazmem. Nie oddano ani jednego strzału, nie przelano ani kropli krwi, a dotarł już do Fontainebleau! Samo jego pojawienie się zelektryzowało naród, który czci go jak bóstwo! – A król? – spytała Demelza. – Ludwik ma dobre intencje. Realizuje szlachetniejszy plan. Ale wrócił mały kapral i nic nie zdoła go powstrzymać. – Fitzroy Somerset odstawił kieliszek i przesunął palcem po dolnej wardze. – Chyba że zrobi to Anglia. – To… oznaczałoby wojnę. – Miejmy nadzieję, że nie, ale… – Uśmiechnął się nagle, jakby perspektywa walki wydawała się lepsza od gier dyplomatycznych. – W tej chwili możemy tylko czekać. Zapewniam panią, że Ross otrzyma pani wiadomość… Demelza napisała: Niedziela wieczór Najdroższy Rossie! W dalszym ciągu mam nadzieję, że nie będziesz musiał czytać tego listu, i modlę się o to. Wierzę, że wrócisz przed moim wyjazdem, ale jeśli tak się nie stanie, chcę Ci powiedzieć, że wszyscy namawiali mnie do opuszczenia Paryża – Jodie, Henri, Fitzroy Somerset, Charles Bagot, siostry Daulnay i kapitan Bernard. Wyjeżdżam ze względu na dzieci. W ciągu ostatnich kilku dni zamartwiam się Twoją nieobecnością.

Gdyby nie Bella i Henry, zostałabym w Paryżu i nigdy nie wyjechała, bo pragnę być blisko Ciebie i mieć pewność, że jesteś bezpieczny. Jodie zaproponowała, że zabierze nas swoją karetą, a ja przyjęłam ofertę, więc jeśli wszystko pójdzie dobrze, o co się modlę, w środę będziemy w Calais, a w czwartek dotrzemy bezpiecznie do Anglii. Jeśli do tego czasu nie otrzymam od Ciebie wiadomości, pojadę do Londynu i będę tam czekała na nowiny. Jodie mówi, że w razie potrzeby pożyczy mi pieniędzy, a poza tym nie zawaham się prosić o pomoc lorda Liverpoola. Zapłaciłam Meurice’owi i Étienne’owi, więc myślę, że nie mamy w Paryżu większych długów. Zostawiłam w ambasadzie brytyjskiej trochę bagaży, których nie mogłam zabrać do domu – może kiedyś zdołamy je odzyskać. Nie lękaj się o nas, tylko uważaj na siebie. Będziemy czekać na Ciebie w Londynie.

Twoja kochająca Demelza Kiedy wróciła do apartamentu, przypięła pineskami do drzwi sypialni dużą kartkę z napisem: „Proszę, jedź do ambasady. Tam są wszystkie informacje”.

III Kareta przyjechała za dwadzieścia dziesiąta. Na ulicy rozległ się stukot wielu kopyt, więc nie mógł to być Ross. Benoir okazał się tęgim mężczyzną w średnim wieku z krótko ostrzyżonymi włosami i fanatycznymi, ciemnymi oczami Bretończyka. Demelza widziała go wcześniej w domu Jodie. Uśmiechnął się, wziął walizę spakowaną przez Demelzę i wyciągnął rękę do Harry’ego, by pomóc mu zejść po schodach. Nakarmione i ciepło odziane dzieci nie miały nic przeciwko nowej przygodzie, kiedy usłyszały, że papa jest bezpieczny i wkrótce przyjedzie. Kareta okazała się wielką czarną berliną z dwoma pocztylionami oraz woźnicą powożącym czwórką koni. Mimo rozmiaru pojazdu w środku było dość ciasno, a kiedy Demelza weszła do środka, ze zdziwieniem zauważyła, że obok Jodie siedzi niski, starszy mężczyzna ze skupionym wyrazem twarzy. – To sieur Menieres – wyjaśniła Jodie. – Powinien dziś opuścić Paryż. Było to konieczne… uznaliśmy za konieczne… pałac uznał za konieczne, żeby dziś wyjechał. Niestety, nie mówi po angielsku, więc mogę tylko

przetłumaczyć jego przeprosiny, że zajmuje miejsce. Monsieur Menieres długo przemawiał po francusku ściszonym głosem. Trzymał na kolanach niewielką żelazną kasetę z ciężką kłódką. Starał się ukłonić Demelzie, ona zaś uśmiechnęła się do niego, zastanawiając się, jak jej wysoki, kościsty mąż zmieściłby się w ciasnej berlinie. – Szczęście, że mamy karetę – powiedziała Jodie. – Władze zarekwirowały wszystkie konie. Powinniśmy wyjechać z Paryża przed północą. Madame Kemp, czy jest pani wygodnie? Niestety, nie ma więcej miejsca. Bello, usiądź przy mnie i zaśpiewaj. Może nas czekać długa nocna podróż. Zimno ci, moja droga? Demelza zadygotała. – Nie, nie zimno. – Objęła się rękami pod płaszczem, by powstrzymać drżenie. Kareta zaskrzypiała i ruszyła. Powoli opuściła ulicę, minęła wielkie kolumny świątyni i potoczyła się bulwarami, gdzie pani Kemp regularnie spacerowała z dziećmi; po obu stronach bulwarów rosły drzewa. Następnie skręciła na północ w rue du Faurbourg Poissonnière w stronę bramy Świętego Dionizego. Ulice były kiepsko oświetlone nawet w lepszych czasach – znacznie gorzej niż w Londynie. Z ciemnych chmur padały krople zimnego deszczu porywanego przez wiatr. Jadąc tą trasą, omijali większość wąskich ulic i zaułków w labiryncie starego miasta. – Król mimo wszystko opuści Paryż – odezwała się Jodie, przerywając milczenie, które zapadło w karecie. – Jeśli zamierza uciec, musi to zrobić w ciągu następnych kilku godzin. Będą mu towarzyszyć cztery kompanie gwardii przybocznej pod dowództwem księcia de Poix. Jeszcze nie wiem, czy Henri zostanie w Paryżu, czy wyjedzie. – Papa jest bezpieczny? – spytała Isabella-Rose. – Dostałaś od niego list? Naprawdę dostałaś? – Nie, kochanie. Nic nie wiemy. – Nie mogę śpiewać, jeśli grozi mu niebezpieczeństwo.

IV

Kiedy kareta opuściła Paryż, spowiła ich ciemność. Berlina z dwiema latarniami na zewnątrz i niewielką latarnią w środku wydawała się oazą cywilizacji i luksusu w jałowym, obcym świecie. Kareta podążała z turkotem po brukowanych drogach i powoli przejeżdżała przez ciemne, opustoszałe wioski. – Spędzimy noc w Bourget – powiedziała Jodie, okręcając się peleryną. – Dopilnowałam, by Henri mógł zostawić tam wiadomość. Mogłybyśmy jechać dalej, ale o tej porze nie da się zmienić koni. Poza tym czekam na instrukcje. – Instrukcje? – Tak. Jaką trasę wybrać i co robić dalej. – Czyje instrukcje? – Dworu. Trzeba pamiętać o monsieur Menieresie. Myślę, że teraz, gdy opuściliśmy stolicę, nic nam nie grozi. Po dwóch godzinach dotarli do Bourget, długiej, nieregularnej wioski pogrążonej w całkowitej ciemności. Zatrzymali się przy pierwszej gospodzie i Benoir zaczął się dobijać do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Po kwadrancie oczekiwania i piętnastu próbach wezwania oberżysty pojawił się zaspany stajenny, ale polecił Le Lion d’Or dalej przy drodze. Jodie była wściekła, bo wcześniej zarezerwowała pokoje. Stajenny wzruszył ramionami, pokręcił głową i powiedział, że wszyscy wyjeżdżają z Paryża. Ludzie śpią na podłogach. Gospoda Le Lion d’Or nie okazała się bardziej gościnna, podobnie jak La Voile Verte na końcu wioski. Czwarta gospoda, o prostej nazwie Norbert, przypominająca ruderę, dysponowała jednym wolnym pokojem z zaledwie czterema łóżkami. Wynajęły go, a monsieur Menieres i obsługa karety zgodzili się przespać na siennikach w kuchni. Henry, który wcześniej drzemał, całkowicie się rozbudził i grymasił. Jego starsza siostra również była w złym humorze. Jednak nagle, jak za sprawą czarów, pojawiła się waza znakomitej gorącej zupy i wszyscy zjedli po talerzu przy okrągłym, białym stole kuchennym, po czym pili niezłe czerwone wino i odzyskali dobry humor. Nawet dzieci dostały po kieliszku (Bella dwa). Demelza tęskniła za porto, lecz wypiła sporo wina, by zapomnieć o przykrych przeżyciach związanych z ucieczką z Paryża i o niepokoju o Rossa. Po jakimś czasie poszła spać. Pozostałe łóżka zajmowały Jodie, pani

Kemp (najdalsze) i Bella (sąsiednie). Harry zwinął się w ciepłą kulkę obok Demelzy. O siódmej rano przybył posłaniec, który wcześniej szukał ich przez godzinę w pozostałych gospodach. Jodie przeczytała przywieziony przez niego list. – Król opuścił Paryż – oznajmiła. – Wyjechał trzy godziny po nas. Podąża do Arras. Później do Lille. Niektórzy ministrowie zostali w Paryżu. Nam również kazano zmierzać do granicy Belgii. – Belgia to nie Anglia! – zawołała Demelza. – Napisałam Rossowi, że jedziemy prosto do Anglii! W porannym świetle twarz Jodie wydawała się zmęczona, jakby lata życia w napięciu wreszcie dały o sobie znać. – Bardzo mi przykro. Nie wiedziałam, kiedy wyjedziemy. Nie decyduję o sobie. Myślałam, że ruszymy prosto do Calais, lecz później dołączył do nas sieur Menieres. To tylko dzień lub dwa zwłoki. Czy twój syn nie przebywa w Brukseli? Demelza słabo się orientowała w położeniu miast we Francji i Belgii. – Czy to blisko Lille? Chciałabym się zobaczyć z Jeremym, ale przede wszystkim muszę się skontaktować z Rossem. Mogłabym pojechać dyliżansem z Lille do Calais? – Najpierw zastanówmy się, co teraz zrobimy. – Mademoiselle de la Blache zmrużyła oczy i spojrzała na szare niebo. – Zdaje się, że deszcz ustał. Jesteśmy jeszcze za blisko stolicy. Ostrzeżono mnie, że na północ i na wschód od Paryża krążą patrole polskich szwoleżerów Bonapartego. Nie wiem, czy mają rozkaz uniemożliwić ucieczkę królowi, ale byłoby niedobrze, gdyby nas zatrzymali. Szczególnie sieur Menieres nie powinien wpaść w ich ręce. Demelza popatrzyła na dwoje dzieci, które ciągle spały. Pani Kemp zeszła na dół po ciepłą wodę do mycia. – Dlaczego nazywasz go sieur Menieresem? Jodie uniosła dłoń do włosów. – Jest adwokatem, moja droga. „Sieur” to tytuł prawniczy. Ale także – przypuszczam, że możesz to wiedzieć, ponieważ zwierzam ci się ze wszystkiego – sprawuje pieczę nad kosztownościami króla. Demelza zapinała gorset. W pokoju było chłodno, spod drzwi wiało, a okna, chociaż zamknięte, przepuszczały zimno.

– A ta skrzynka, którą tak ostrożnie nosi? Jest w niej coś wartościowego? Jodie westchnęła. – Większość klejnotów koronnych.

Rozdział piętnasty

I Ross przybył do Sens w piątek o szóstej wieczorem i przenocował w miejscowej gospodzie. Sens znajdowało się niespełna sto dwadzieścia kilometrów od Paryża. Przebycie tej odległości zajęło mu trzydzieści dwie godziny. Ulewne deszcze zmieniły drogi w morze błota. W Melun zebrała się dwudziestotysięczna armia, by powstrzymać natarcie cesarza Napoleona. W kraju panował wielki niepokój, ludzie nie mogli się zdecydować, po której stronie stanąć. Dyliżans złamał oś dziesięć kilometrów od Sens, gdzie uzyskanie jakiejkolwiek pomocy wydawało się niemożliwe. Lał bezlitosny deszcz. Pasażerowie cierpliwie czekali przez dwie godziny, a tymczasem woźnice wyruszyli na poszukiwanie nowej osi. Jeden z nich wrócił i oznajmił, że dotarli aż do Bray; obiecano pomoc w ciągu godziny. W odległości półtora kilometra woźnice natknęli się na farmę położoną przy drodze, gdzie pasażerowie mogli odpocząć i coś przekąsić. Marsz po błotnistej drodze w padającym deszczu był bardzo powolny ze względu na obecność dwóch starszych dam. Ksiądz nieustannie się skarżył, Ross i trzeci pasażer, wytworny adwokat o nazwisku Hassard, pomagali kobietom. Wiejski dom okazał się ogromny, zimny i na poły zrujnowany, jednak dostali chleb, ser, imbryk mocnej gorącej herbaty oraz butelkę śliwowicy. Nadeszło popołudnie, a dyliżans się nie pojawił. Damy drzemały przed kominkiem, ksiądz czytał brewiarz. Ross nie miał pojęcia o panice, jaka wybuchła w Paryżu, lecz rozumiał, że wczoraj, wkrótce po jego wyjeździe, Napoleon dotarł do Auxerre i prawdopodobnie połączył się z marszałkiem Neyem. Jak dotąd, cesarz

posuwał się do przodu niesłychanie szybko i trudno było liczyć, że postanowi się zatrzymać, by obejrzeć katedrę albo opactwo Saint Germain. Wydawało się prawdopodobne, że spędzi noc w garnizonie w Auxerre – niedawno opuszczonym przez niepożądanych intruzów, takich jak pewien Anglik o nazwisku Poldark – po czym dziś znów ruszy w stronę Paryża. Oznaczało to – zakładając, że osie karety Bonapartego wytrzymają podskoki na wyboistych drogach, co jednak było prawdopodobne – że w tej chwili może się znajdować dość blisko. Wczesnym popołudniem zauważył stary wóz stojący przed farmą, podszedł do woźnicy i odkrył, że to wędrowny handlarz, który raz na miesiąc objeżdża okoliczne gospodarstwa. Sprzedawał prawie wszystko: hubki i krzesiwa, żelazne obręcze, wiązki chrustu, patelnie, etole z króliczych skórek, wełniane pończochy. Mówił po francusku z tak dziwacznym akcentem, że Ross ledwo go rozumiał, lecz w końcu się domyślił, że mężczyzna mieszka w Melun i że zamierza tam wrócić przed zmrokiem. Na koźle było dość miejsca, a daszek osłaniający przednią część wozu, przypominający kobiecy czepek, chronił przed deszczem. Ross postanowił pojechać wozem handlarza. Koszmarna, zimna podróż, bo z północy nadciągnęły deszczowe chmury. Z Angleterre, jak ironicznie zauważył Joseph. Decydując się na skorzystanie z przygodnego środka transportu, Ross nie wiedział, że nie pojadą prosto do Melun; najpierw musieli odwiedzić inne farmy. Poza tym nie wziął pod uwagę długości każdego postoju i skomplikowanych targów, które poprzedzały sprzedaż najdrobniejszego artykułu. Jednak skoro zdecydował się na tę formę podróży, nie mógł nic zrobić. Dodawała mu otuchy ostrożna deklaracja Josepha, że w Melun znajdzie się miejsce do spania i że jego syn ma konia, którego może wypożyczyć albo sprzedać. Kiedy zbliżali się do miasta, zapadał zmrok, a drogi były zapchane wojskiem. Wielu żołnierzy biwakowało obok gościńca; inni w dalszym ciągu brnęli w błocie lub usiłowali gotować strawę pod bezlistnymi drzewami. Kanonierzy ustawiali armaty, wokół jeździli tam i z powrotem oficerowie, choć najczęściej zbijali się w grupki na wyniosłościach terenu pozwalających obserwować okolicę i toczyli nerwowe dyskusje. Grały orkiestry pułkowe. Była to ostatnia linia obrony. Jutro rozstrzygnie się bitwa o duszę Francji. Gdy dotarli do chaty Josepha, panowała już ciemność. Niechlujna żona handlarza nie wydawała się zachwycona widokiem gościa. Ale Joseph

powiedział, że w domu na sąsiedniej uliczce mieszka jego krewny, który może nakarmić i przenocować podróżnego. Jeśli Ross wróci rankiem, znajdzie się również i koń. Anglika zaprowadzono do nieco większej chaty, gdzie kuzyn Josepha, cuchnący i dziobaty, nieszczerze go powitał. Jednak jedzenie okazało się znośne, a łóżko czuć było tylko myszami. Ross niespokojnie drzemał przez całą noc. Znowu bolała go kostka, poza tym leżał z sakiewką wsuniętą pod pachę, by jej nie skradziono. Rankiem deszcz ustał. Joseph powitał go wiadomością, że Bonaparte jest w Fontainebleau – zaledwie osiemnaście kilometrów dalej – wkrótce dojdzie do bitwy. Niestety, syn pojechał wczoraj do Nangis i jeszcze nie wrócił, więc nie ma konia. Jednak syn może lada chwila się pojawić. Niepokój, kryzys, powrót cesarza, mały kapral, ojciec narodu – należało się spodziewać chaosu. Joseph walczył w pierwszych kampaniach wojen napoleońskich, wielkich, zwycięskich bitwach pod Marengo i Austerlitz, został zwolniony z armii jako inwalida i prowadził dość wygodne, choć ubogie życie w Melun. Nie siedzi pod pantoflem żony, bo często wyjeżdża z domu – jest to gorsze od służby w Grand Armeé, lecz da się wytrzymać. Syn handlarza wrócił dopiero w południe. Był to niechlujny, lecz przystojny mężczyzna. Na jego młodzieńczej twarzy malowało się podniecenie. – Nie było żadnej bitwy! Żołnierze czekali w gotowości, armaty stały gotowe do strzału, a kawaleria do szarży, gdy nagle pojawił się otwarty powóz z Bonapartem otoczonym kilkoma jeźdźcami eskorty. Kawalerzyści zsiedli z koni i uścisnęli starych przyjaciół z armii stojącej naprzeciwko. Później wszyscy krzyczeli: Vive Napoleon! Vive Napoleon! Cała armia przeszła na jego stronę! Koń okazał się starą, wyleniałą szkapą, ale Ross pojechał na nim w stronę Paryża. Nic nie stało teraz między cesarzem a stolicą Francji – oprócz paru godzin. Ross wiedział, co powinien zrobić: zabrać żonę i dzieci i opuścić Paryż północną bramą, gdy Bonaparte będzie wjeżdżał południową. Wykonał zleconą misję w granicach swoich możliwości i nie ponosi winy za to, że okoliczności uniemożliwiają jej dalsze prowadzenie. Szkoda, bo dobrze się czuł w Paryżu. Poznał wielu ludzi, w większości oficerów armii francuskiej, co sprawiło, że odzyskał wigor. Zmagał się z obcym językiem i z dnia na dzień coraz lepiej się nim posługiwał. Spotykał

osoby o innych poglądach i innym systemie wartości, wyjeżdżał z Paryża i uczestniczył w życiu towarzyskim stolicy. Wszystko to pasowało do jego niespokojnej natury. Wiedział, że pobyt we Francji podoba się również Demelzie. Cieszył się, że jest podziwiana – zwłaszcza z powodu swojej energii, świeżości i naturalności – zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn. Nowe suknie, które kupili, podkreślały jej czar i urodę. Ross był rozbawiony, gdy ludzie myśleli, że Demelza to jego druga żona. Bella uwolniła się od młodzieńczej miłości do Havergala i zdobywała nowe doświadczenia. Pani Kemp i Henry również dobrze się czuli w stolicy. Niemożność spędzenia Wielkanocy w Paryżu z Enysami, Jeremym i Cuby okazała się wielkim rozczarowaniem. Byłby to cudowny tydzień. Jednak dawny władca Europy znów znalazł się na wolności i należało odłożyć wszelkie plany do czasu, gdy zostanie odstawiony na Elbę. Ross przekroczył Sekwanę i wjechał do Paryża od strony Charenton. Z tego powodu przez jakiś czas podążał przez część starego miasta i zauważył, że jest wyjątkowo spokojne jak na poniedziałkowe popołudnie. Sklepy były zamknięte, lecz w kafejkach panował tłok. Gdzieniegdzie wisiały już trójkolorowe flagi, w kilku miejscach zauważył kupców zdejmujących emblematy monarchii i wieszających cesarskie godła z pszczołami oraz orłami. Na placach stali na stołach ludzie przemawiający do przechodniów. Ross spostrzegł grupę robotników siedzących na ławach i skandujących Vive l’Empereur. Demelza na pewno się martwi jego długą nieobecnością i chociaż od śniadania nie miał nic w ustach, jechał dalej i o czwartej dotarł do rue de la Ville l’Evêque. Zarzucił wodze zmęczonego rumaka na słupek przy wejściu, po czym wbiegł po schodach, pokonując trzy stopnie naraz. Drzwi apartamentu były zamknięte, nikt nie odpowiedział na pukanie. Zirytowany i zaniepokojony, wyjął z sakwy klucz, otworzył drzwi i wszedł do środka. Zamknięte okiennice, wygaszony ogień. Zauważył kartkę na drzwiach. Na parter. – Przepraszam, przyjacielu – rzekł ponuro do wiekowej szkapy. – Jeszcze kilka ulic. Wysoka brama prowadząca na dziedziniec ambasady była zamknięta i zaryglowana. Wydawało się, że odparłaby każdy atak. Zsiadłszy z konia, Ross zauważył ruch zasłony w oknie nad stajnią. Nie był w nastroju, by postępować delikatnie, więc zaczął energicznie bić w dzwon. Po chwili jedne

z drzwi powoli się otworzyły. Strażnik zaprowadził Rossa do frontowych drzwi ambasady, a podsekretarz wpuścił go do budynku. Ross przeczytał list Demelzy, zjadł talerz zupy i wypił kieliszek wina, gdy tymczasem Fitzroy Somerset obserwował go, odwrócony plecami do ognia. – Doradziłem lady Poldark wyjazd z Paryża. Wszyscy doradzali jej wyjazd. Stosunek Bonapartego do cudzoziemców, zwłaszcza Anglików, jest nieprzewidywalny. Byłoby skandalem, gdyby twoja rodzina została internowana. Ross skinął głową, po raz drugi czytając list. – O której godzinie wyjechali? – Wczoraj późnym wieczorem. Może dziś wczesnym rankiem. Problemem był środek transportu. Nie mamy koni i gdyby lady Poldark nie pojechała z mademoiselle de la Blache, mogłaby utknąć w Paryżu. – Tak, rozumiem. – A ty? – Ja? Mam nędzną chabetę, którą mogę przejechać jeszcze pięć kilometrów. – I pieniądze, by kupić następnego konia? – Powinno wystarczyć. – Więc radzę, żebyś wyjechał. Dziś wieczorem, jeśli to możliwe. Napoleon może w każdej chwili wkroczyć do Paryża. W najgorszym przypadku udzielimy ci azylu. Ale jeśli masz konia, który zdoła cię unieść, radziłbym skorzystać z ostatniej szansy opuszczenia stolicy. Ross dopił wino. – Szkapę trzeba nakarmić. Zajmie to przeszło godzinę. Czy mademoiselle de la Blache wspomniała, którędy zamierza jechać? – Nie rozmawiałem z nią. Prawdopodobnie gościńcem do Calais, gdzie zwykle kursują dyliżanse. – Mógłbym ich doścignąć, ale chyba nie na tej chabecie. Fitzroy Somerset odszedł od kominka. – Sytuacja jest nieprzyjemna. Zastanawiam się, co pomyśli książę. – Że musi znowu stanąć do walki – odparł Ross. – Nie wyobrażam sobie, by długo pozostał we Wiedniu. Wiesz, że państwa koalicji wydały oświadczenie, że Napoleon jest wyjęty spod prawa? Jeśli nie skłoni ich do cofnięcia tej deklaracji, oznacza to wojnę… Ale cała… cała wielka armia, która walczyła pod wodzą Wellingtona na Półwyspie

Iberyjskim, poszła w rozsypkę – część pułków jest w Ameryce, a większość rozformowano! Jeśli dojdzie do wojny, książę będzie miał pod swoją komendą tylko przypadkowo zebrane jednostki. – Co zrobisz? – Ja? – spytał Somerset. – Jak najszybciej opuszczam Paryż, próbując postępować dyplomatycznie. Nie chcę dłużej być ambasadorem! Dołączę do armii, gdziekolwiek się znajduje, kiedy otrzymam na to pozwolenie.

II Ross odprowadził konia do stajni za apartamentem, po czym zostawił zwierzę, by odpoczęło, najadło się i napiło. Nie mógł się spodziewać, że będzie gotowe do drogi wcześniej niż za dwie godziny. Później poszedł na piętro, ale pokoje były chłodne i opustoszałe. Wyciągnął kilka szuflad i zobaczył, że jest w nich większość jego ubrań oraz sporo rzeczy należących do Demelzy i dzieci. Następnie, nie mogąc powstrzymać niecierpliwości, znów wyszedł z domu i ruszył do rezydencji de la Blache’ów, która znajdowała się zaledwie osiemset metrów dalej, przy rue d’Antin. Porte cochère były otwarte, więc wszedł, przebył dziedziniec i zastukał do frontowych drzwi. Po kilku minutach wreszcie uchyliły się na kilka centymetrów, choć blokował je łańcuch. – Madame Victorie. – Poznał dość posępną gospodynię Jodie. – Oui, monsieur? – Naturalnie ona również go rozpoznała. – Mademoiselle de la Blache wyjechała? – O tak, monsieur. Hier soir. – O której? Gospodyni wzruszyła ramionami. – Neuf heures – neuf heures et demie. Nie pamiętam dokładnie. Ross w dalszym ciągu stał przed drzwiami, więc z ociąganiem odpięła łańcuch i wpuściła go do sieni. W domu panował bałagan. – Ktoś tu był po wyjeździe pani? – Trzech mężczyzn z Service de Sûreté. Jest ze mną tylko Marcel, prawie ślepy.

– Czego chcieli? – Nie powiedzieli. Mówili tylko, że chcą porozmawiać z mademoiselle de la Blache. Ross się rozejrzał. – Moja żona i dzieci, jak pani na pewno wie, opuścili Paryż z mademoiselle de la Blache. Czy powiedziała, jaką trasą zamierza jechać? W ponurych oczach Victorie pojawiło się zdziwienie. – Monsieur? Nie, monsieur, o nie. W karecie nie było lady Poldark i jej dzieci. Madame wyjechała tylko z jednym panem. Ross spojrzał ze zdziwieniem na gospodynię. – Dostałem list od żony, która napisała, że wyjeżdża z mademoiselle de la Blache! Razem z dziećmi! – Nic o tym nie wiem, monsieur. Pani swobodnie rozmawiała przy mnie o wyjeździe. Widziałam, jak oboje wsiadają do berliny, a potem odjeżdżają. Patrzyłam za nimi, aż dotarli do końca ulicy, a potem weszłam do domu, zamknęłam drzwi na klucz i położyłam się spać. Ross w dalszym ciągu spoglądał na Victorie. Nie miała w sobie uroku, lecz było oczywiste, że mówi prawdę. – Kim jest dżentelmen, który towarzyszył twojej pani? – Sieur Menieres. Jest dobrze znany na dworze i bywał u nas wcześniej. Decyzję podjęto kilka godzin przed wyjazdem. Z pałacu nadeszła wiadomość, że pani powinna zabrać pana Menieresa. Może zmieniła plany? Nigdy nie słyszałam, by wymieniano nazwisko lady Poldark. Może wyświadczyła jej przysługę jedna z przyjaciółek pani. Może madame de Maisonneuve albo madame d’Henin? Każdy, kto mógł, wyjechał. Ci, co zostali, muszą się podporządkować tyranowi. – Ale w liście… – Ross umilkł. Nie było sensu się sprzeczać. – Czy ci mężczyźni, agenci policji, pytali, gdzie pojechała mademoiselle de la Blache? – Naturalnie. Powiedziałam, że opuściła Paryż. Nie wiedziałam, z kim ani dokąd jedzie. Madame nie spowiada mi się ze swoich planów. Na dworze zapadał zmrok. Ross ruszył z powrotem w stronę apartamentu. Kostka nie bolała go tak jak wczoraj. Może zapowiadało to koniec deszczowej pogody? Gdyby wziął konia i odjechał, co powinien zrobić? Demelza i dzieci musieli opuścić Paryż, bo inaczej byliby w apartamencie. Może zabrał ich ktoś inny. Ross znał madame d’Henin, lecz nigdy nie słyszał o madame de

Maisonneuve. Nie ma sensu wracać do ambasady. A Henri de la Blache? Król opuścił Paryż, próba obrony pod Melun zakończyła się fiaskiem, więc Henri mógł wrócić do Tuileries, by nadzorować ewakuację pałacu. Czy warto próbować? Musiałby nadłożyć zaledwie półtora kilometra. Ross dotarł do pałacu od strony rue de Richelieu. Ulice w dalszym ciągu były bardzo ciche i puste, ale kiedy zbliżył się do Place de Carrousel, usłyszał głosy i wkrótce znalazł się w ogromnym tłumie, gdzie było wielu żołnierzy, którzy debatowali, rozmawiali, tupali i stali w grupkach, paląc fajki. Znajdował się prawie u podnóża schodów pałacu, gdy zrozumiał, na kogo czekają. W dali rozległy się gromkie wiwaty przypominające szum morza w Kornwalii. Osoba, na której cześć wiwatowano, zbliżała się do pałacu, a dźwięk stawał się coraz potężniejszy. W całym gmachu zapalono światła i otwarto okna, w których płonęły świece. Zbliżał się otwarty powóz otoczony przez grupę jeźdźców we wspaniałych mundurach. Nie zachowywali się jak karna eskorta kawaleryjska – większość trzymała w rękach szable, triumfalnie wywijała nimi w powietrzu i krzyczała na całe gardło. Wypowiadane przez nich słowa były doskonale zrozumiałe. Powóz zatrzymał się z piskiem. Woźnice zeskoczyli na ziemię. W drzwiach pałacu pojawili się ludzie, który machali rękami i składali ukłony. Dwudziestu jeźdźców zsiadło z koni i pobiegło w stronę powozu. Siedzący w nim niski, tęgi mężczyzna wstał i leniwie uniósł dłoń, pozdrawiając zgromadzonych. Zasłonił go tłum i po kilku sekundach pojawił się na barkach swoich zwolenników. Żołnierze stojący wokół Rossa wrzeszczeli jak opętani. Tęgiego mężczyznę zaniesiono przez dziedziniec do otwartych drzwi pałacu. Postawiono go na ziemi, on zaś wspiął się po schodach. Kilka razy pomachał ręką i zniknął za drzwiami. Ross miał wrażenie, że uśmiechał się lekko, z pewnością siebie.

Rozdział szesnasty

I Berlina opuściła Bourget dwudziestego o ósmej rano i pojechała drogą do Senlis. Mieli nadzieję dotrzeć przed zmrokiem do Saint-Quentin. – Myślę, że Ross nigdy mi nie wybaczy, że wciągnęłam jego żonę i dzieci do francuskich rozgrywek politycznych, ale wierz mi: namówiłam cię, żebyś ze mną pojechała, bo mam na sercu twoje dobro – powiedziała Jodie. – Cóż, tak. – Twoje dobro, a także moje własne bezpieczeństwo, muszę to przyznać. Jednak nie przypuszczałam, że zostanę poproszona o zabranie monsieur Menieresa. Demelza patrzyła na powoli zmieniający się krajobraz. Mgliste obłoki oświetlił promień słońca i w końcu zapowiadał się ładny dzień. Bella grała w snapa z Henrym. Monsieur Menieres siedział wyprostowany w kącie karety, trzymając na kolanach żelazną kasetę. Pani Kemp, która twierdziła, że w nocy nie zmrużyła oka, drzemała w swoim kącie i było mało prawdopodobne, że usłyszy prowadzoną szeptem rozmowę kobiet siedzących naprzeciwko. – Kiedy zrozumiano, że Bonaparte może opanować Paryż, uznano za najważniejsze, by w jego ręce nie wpadł król i klejnoty koronne. Król Ludwik mógłby zostać zakładnikiem, choć niektórzy uważają, że przysporzyłby wstydu monarchii. Jednak nie ulega wątpliwości, że klejnoty koronne mają wielką wartość dla Bonapartego. Już raz je zastawił, by sfinansować kampanię wojenną; mógłby znowu to zrobić. – Autre Fois le Rat de ville – nuciła Bella, zapominając o niepokoju o ojca. – Invita le Rat des champs. – Podjęliśmy przemyślane ryzyko – ciągnęła Jodie. – Można to tak

określić. Gdyby król został zdradzony i schwytany, klejnoty również wpadłyby w ręce Napoleona. Dalej nie wiemy, czy król jest już bezpieczny, i szybko się tego nie dowiemy. Jednak Henri oraz inni urzędnicy dworu uznali, że lepiej potajemnie wywieźć klejnoty i podzielić ryzyko. Czas pokaże, czy to mądra decyzja. W karecie zapadła cisza, choć Bella i Henry czasem odzywali się do siebie w swoim kącie. Okolica wydawała się pusta, smutna i zimna. Mijane domy miały zamknięte okiennice, nie widać było ludzi, nikt nie pracował na polach. – Wszyscy rojaliści uciekli z obawy przed prześladowaniami –  powiedziała Jodie. – Zwolennicy Napoleona popędzili do Paryża, by go powitać. Szkoda, że konie nie mogą jechać szybciej! Późnym rankiem dotarli do Senlis, rozprostowali nogi i coś zjedli, gdy tymczasem zmieniano konie. Zastali w gospodzie oberżystę – ponurego mężczyznę z nieuniknionymi dziobami po ospie na twarzy – i jednego stajennego, który zajął się zwierzętami. W dalszym ciągu udawali, że kareta należy do lady Poldark; madame Ettmayer odgrywała rolę jej towarzyszki, a monsieur Reynard sekretarza. Oberżysta obsługiwał ich osobiście i twierdził, że nie wie, gdzie się podziała reszta personelu. Jodie, udając, że wykonuje polecenia pani, spytała oberżystę o zdrowie kilku swoich przyjaciół mieszkających we dworach w Senlis, lecz wszyscy wyjechali. Kareta rozpoczęła następny etap podróży, do Estrées-St-Denis, gdzie zjedli obiad i gdzie znów zmieniono konie. Wkrótce po wyjeździe z małego miasteczka berlinka się zatrzymała, a Benoir zeskoczył z kozła i zastukał w szybę. – Zbliża się oddział kawalerii, madame. Radzę nie zaciągać zasłon, bo może to zwrócić uwagę. Ośmielam się sugerować, by w oknach pojawiły się dzieci. – Widzisz, co to za wojsko? – Jeszcze nie. Ale podejrzewam, że to ludzie cesarza. – Odszedł. Kareta ruszyła w dalszą drogę. Po jakimś czasie wśród znajomych dźwięków – parskania koni ciągnących berlinkę, stukotu kopyt, skrzypu resorów i turkotu kół – dał się słyszeć szczególny odgłos dużej grupy nadjeżdżających wierzchowców. Był to miarowy stukot wielu kopyt i dzieci natychmiast przywarły do okna – nie trzeba było ich do tego zachęcać. Sieur Menieres cofnął się do kąta, usiłując ukryć się w cieniu. Berlinka zwolniła i stanęła na poboczu drogi. Obok przejechała grupa jeźdźców – około

dwudziestu – którzy wyprzedzili karetę, podążając w tym samym kierunku. Na metalowych odznakach na wysokich czapkach i rękojeściach szabel lśniło słońce. Dowódca zawołał coś do Benoira, a woźnica odpowiedział, lecz żołnierze się nie zatrzymali. Bella opuściła szybę i wystawiła głowę, obserwując kawalerzystów. Po dłuższej chwili sieur Menieres wynurzył się z cienia i powiedział coś do Jodie, która zwróciła się do Demelzy: – Polscy szwoleżerowie gwardii Napoleona.

II Nie dotarli zgodnie z planem do Saint-Quentin, tylko spędzili noc w Roye. Kiedy o piątej zatrzymali się, by coś zjeść, podróżny przybywający z przeciwnego kierunku poinformował ich, że policja sprawdza paszporty wszystkich osób chcących się dostać do Saint-Quentin, co prowadzi do długiej zwłoki, ponieważ dokumenty wydane przez władze rojalistyczne w Paryżu nie są honorowane i należy wyrobić nowe. Roye miało jedną zaletę: Jodie znała miejscowego maire, a gdy w końcu go odnaleźli, okazał się niezwykle pomocny. Otrzymali kilka sypialni i prywatny salonik w najlepszej gospodzie, a monsieur Sujet oznajmił, że jeśli przenocują, dostarczy rano ważne paszporty. Również oberżysta był zagorzałym rojalistą i szybko się zorientował, że lady Poldark nie jest prawdziwą właścicielką karety, choć z wielką delikatnością nie zadawał żadnych pytań i podał najlepszy posiłek, jaki jego zajazd mógł przygotować. Po dziesięciu minutach pobytu w gospodzie Isabella-Rose odkryła w jednym z pokoi na parterze mały zakurzony klawesyn. Od dwóch miesięcy nie miała dostępu do instrumentów muzycznych, więc poprosiła matkę o pozwolenie wypróbowania go. Demelza była bardzo zmęczona podróżą i nieustannie się zadręczała, czy postąpiła słusznie, opuszczając Paryż bez Rossa. Odpowiedziała niecierpliwie: „Rano, rano”, jednak niepowstrzymana Bella zeszła na dół i uzyskała zgodę oberżysty, porozumiewając się z nim na migi i łamanym francuskim. Wkrótce z parteru dobiegły tony starego klawesynu, ku zaskoczeniu Demelzy grane ze stosowną delikatnością. Kolację podano w saloniku na górze – aromaty potraw były tak

smakowite, że chociaż Demelza nie czuła głodu, próbowała wszystkiego, co przed nią stawiano, aż jej gorset stał się nieco ciasny. Była dopiero dziewiąta wieczór, lecz wszyscy mieli ochotę udać się na spoczynek. Nagle przed gospodą rozległ się dziwny hałas i monsieur Menieres podszedł do okna. Jodie podążyła za nim. – Szwoleżerowie – powiedziała. Pojawiła się służąca, by zebrać naczynia po kolacji, druga rozpalała ogień na kominku. Wśród brzęku talerzy i grzechotu węgla rozległy się nowe dźwięki. Kiedy służące wyszły, przez uchylone drzwi dobiegł ciężki tupot butów na schodach. Ktoś grzecznie zastukał do drzwi. – Oui? – odezwała się Demelza. Ukazał się oberżysta, który skłonił się przepraszająco. Stało za nim dwóch wojskowych w granatowych kurtkach z amarantowymi wyłogami. Nosili wysokie czapki nadające im groźny wygląd. Jeden, oficer, miał bardzo jasne włosy i bladą cerę. Demelza jeszcze nigdy nie widziała człowieka o tak błękitnych oczach. Drugi, o kasztanowych włosach, z wąsami i ciemnymi oczami, mający stopień sierżanta, uważnie się jej przyglądał. Starszy rangą oficer skłonił się Demelzie w sposób, który sugerował, że docenia jej urodę, po czym szybko wypowiedział kilka zdań po francusku, nieco się zacinając. Demelza spojrzała na Jodie, która rzekła z szacunkiem: – Pan oficer, madame, mówi, że służy pod komendą pułkownika barona Termanowskiego. Prosi, by podała pani cel podróży i miejsce, do którego pani zmierza. – Powiedz, że jestem Angielką, że nazywam się lady Poldark i wracam z dziećmi i służbą do Anglii – rzekła Demelza. Kolejna wymiana zdań. – Oficer pyta, czy ma pani męża. – Powiedz, że mój mąż został… został w Paryżu, lecz zdecydował, że powinnam wrócić do Anglii. – Pyta, dlaczego. – Uznał, że będziemy dzięki temu bezpieczniejsi po zmianie władzy we Francji. – Mówi, że nic wam nie grozi. Bonaparte nie walczy z kobietami i dziećmi. – Podziękuj mu. Ale czy cudzoziemców czasem się nie internuje?

– Nie przetłumaczę tego – odparła Jodie. – Nous vous remercions, monsieur. Pour tout. Polski oficer w dalszym ciągu przypatrywał się Demelzie. Wyglądał, jakby nie miał nic przeciwko temu, by złamać zasady Bonapartego. Po chwili powiedział coś do niego śniady towarzysz, a błękitnooki oficer znów się odezwał. – Prosi o nasze paszporty, madame. – Powiemy prawdę? – Tak. – Powiedz, że nasze paszporty zdezaktualizowały się wskutek zmian w kraju. Zabrał je mer Roye, by wydać nowe. – Bardzo dobrze – odparła Jodie, nim przetłumaczyła zdanie. Jasnowłosy kawalerzysta rozglądał się po saloniku. W kącie siedziała sztywno pani Kemp, trzymając na kolanach śpiącego Henry’ego. Monsieur Menieres zajmował miejsce przed kominkiem i czytał stary egzemplarz „Moniteur”. Róg strony drżał lekko. Bella gdzieś wyszła. – Qui est-ce? – zapytał Polak, wskazując Menieresa. Demelza nie czekała na przetłumaczenie. – To monsieur Reynard, sekretarz mojego męża, który towarzyszy nam w drodze do Anglii. Po przetłumaczeniu odpowiedzi Jodie usłyszała kolejne pytanie. – Chce wiedzieć, dlaczego dojechaliśmy aż do Roye, skoro zmierzamy do Anglii. Wolno mi coś zasugerować? Powiem, że wybraliśmy tę trasę, by ominąć zatłoczoną powozami drogę do Calais? – Proszę. Polak się roześmiał, ukazując białe, wilcze zęby i powiedział coś w swoim języku do sierażanta, który wzruszył ramionami bez śladu rozbawienia na twarzy. Jasnowłosy oficer obszedł salonik i popatrzył na śpiącego Henry’ego. Wskazał go i spytał, czy to syn Demelzy. Skinęła głową i pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Mes compliments. – Zbliżył się do Menieresa, który w dalszym ciągu udawał, że czyta gazetę. Oficer wskazał małą żelazną kasetę. – Co to takiego? Sieur Menieres się nie poruszył. – Powiedz, że to własność mojego męża. Trochę prywatnych papierów i osobistych drobiazgów.

– Skrzynka jest zamknięta. Proszę otworzyć. Menieres obrócił gazetę. – Powiedz, że nie mam klucza – odezwała się Demelza. – Klucz ma tylko mąż. – Z pewnością ma go również sekretarz. – Powiedz, że nie. Klucz ma tylko mąż. Jasnowłosy Polak się zawahał. Wyraźnie zastanawiał się, czy wyłamać kłódkę, lecz nie chciał ryzykować uszkodzenia czubka szabli. Powiedział coś do sierżanta, który podszedł do kominka i wziął pogrzebacz. Usiłował go wsunąć pod skobel, ale pogrzebacz okazał się zbyt gruby. – Proszę, spytaj pana oficera, jakim prawem próbuje się włamać do skrzynki będącej prywatną własnością mojego męża – powiedziała Demelza. – Czy nie mówił, że kobiety i dzieci nie mają się czego obawiać we Francji? Oficer spojrzał na nią bladobłękitnymi oczyma, lekko się uśmiechnął i lubieżnie oblizał wargi. Wzruszył ramionami i znów się uśmiechnął, a tymczasem sierżant próbował podważyć skobel końcem szczypiec do węgla. W tej samej chwili przez otwarte drzwi dobiegły dźwięki muzyki na parterze. Lecz nie grano jej cicho i powściągliwie jak przed kolacją. Ktoś walił z całych sił w klawisze biednego starego klawesynu. A później zaczęła śpiewać dziewczyna – rozległ się potężny, niewyrobiony głos Isabelli-Rose. Co śpiewała? Nie łagodną piosenkę o szczurach ze wsi i miasta. Pieśń ta nosiła na początku nazwę Chant de l’Armée du Rhin, ale później stała się hymnem rewolucji francuskiej i republikanizmu. Isabella-Rose nauczyła się jej od Étienne’a, zatwardziałego zwolennika jakobinów. Aux armes, citoyens! Formes vos bataillons! Marchons! Marchons, Qu’un sang impur Abreuve nos sillons. Dwaj Polacy zatrzymali się i słuchali, a gdy rozległy się śpiewające męskie głosy, na ich twarzach pojawiły się uśmiechy. Rozmawiali chwilę po polsku. Wydawało się, że mają rozbieżne zdania. Później jasnowłosy oficer rzucił kilka słów do podkomendnego, kończąc sprawę. Odwrócił się

i popatrzył na dwie stojące przed nim zalęknione kobiety. Śniady sierżant odłożył szczypce, otrzepał mundur i wyszedł z saloniku. Oficer powiedział coś do Jodie, ale po polsku. Następnie skłonił się Demelzie, ruszył za podwładnym i zamknął za sobą drzwi.

III Kiedy opuścili pokój, nikt się nie odezwał. Później monsieur Menieres odłożył gazetę i zaczął dygotać, jakby chorował na febrę. Jodie ostro przywołała go do porządku, syknęła, by wziął się w garść. Po chwili odwróciła się w stronę Demelzy. – Byłaś magnifique! Wspaniała! Demelza nie zwróciła uwagi na komplement. – Na dole jest Bella! – powiedziała. – Boże, cóż za nieostrożność! To niebezpieczne… – Niech ją Bóg błogosławi – odparła Jodie. – Myślę, że nas uratowała! Zostaw ją, moja droga. Dopóki gra na clavecin… – Nie! To żołnierze! Polacy! Skąd mam wiedzieć, co zrobią?! Przez głowę Demelzy przebiegły koszmarne obrazy. Wyrwała się Jodie, złapała pogrzebacz, podeszła do drzwi i gwałtownie je otworzyła. Jodie pobiegła za nią i znów chwyciła ją za rękę. – Tylko spokojnie. Jeśli znowu ściągniemy na siebie uwagę… Demelza zignorowała ostrzeżenie. Wyszła na korytarz. Zatrzymała się, uklękła na podłodze i popatrzyła między tralkami barierki. Widziała stąd salę, w której znajdował się klawesyn, i siedzącą przy nią Bellę. Zauważyła tylko czarne włosy, kokardę, fragment szczupłych, dziewczęcych pleców – resztę zasłaniali barczyści żołnierze. Jodie uklękła obok Demlzy i uspokajająco położyła rękę na jej dłoni. Śpiew trwał jeszcze pięć minut, lecz obserwatorki na piętrze miały wrażenie, że minęła godzina. Później oficer o jasnobłękitnych oczach wydał ostrym głosem rozkaz i żołnierze odeszli od klawesynu, a Demelza zobaczyła uśmiechniętą Bellę, całą i zdrową. Żołnierze gawędzili, kilku powiedziało coś dowcipnego, co wywołało śmiechy pozostałych. Jeden po drugim odstawili kufle, włożyli na głowy

futrzane czapy, zapięli pasy i wyszli. Przed gospodą zabrzęczała uprząż i rozległo się rżenie koni, gdy zajęli miejsca w siodłach. Krótki rozkaz, chwila ciszy i po kolejnym rozkazie dwudziestu jeźdźców powoli odjechało w stronę Amiens. Na brukowanej ulicy zastukały kopyta. Bella znów ruszyła w stronę klawesynu, lecz nagle z zaskoczeniem zauważyła rozgniewaną twarz matki, która spoglądała na nią spomiędzy tralek barierki. Wbiegła lekko po schodach, pokonując po trzy stopnie naraz. Demelza miała ochotę ją uderzyć, ale się powstrzymała. – Cóż za wieczór, mamo! Świetnie się bawiłam! Wiesz, że wszyscy mnie pocałowali?! – Zauważyłam – odparła Demelza.

Rozdział siedemnasty

I Po obejrzeniu przyjazdu Napoleona do pałacu Tuileries Ross wrócił do apartamentu. Spędził poprzednią noc na przerywanej drzemce, pamiętając o armiach znajdujących się za jego plecami, pragnąc powrócić do Paryża. Był to raczej niespokojny odpoczynek, a nie sen. Chociaż Ross odznaczał się silną konstytucją fizyczną i dobrym zdrowiem, odczuwał zmęczenie i martwił się o rodzinę. Wydawało się mało prawdopodobne, by Demelza opuściła Paryż karetą Jodie, skoro Victoire nic o tym nie wiedziała. Jednak jeśli pojechała z kimś innym, dlaczego nie zostawiła nowej wiadomości w apartamencie? Nie było ich w Paryżu, zniknęli, to jedyny konkret. Nie dawało się ustalić, jak opuścili stolicę – którą bramą, jaką trasą i w czyim powozie. Ross nie miał kogo spytać. Drzwi ambasady brytyjskiej były zaryglowane i zabarykadowane, jakby spodziewano się oblężenia. Po co tam chodzić, zawracać ludziom głowę i usłyszeć znowu to samo: „Jesteśmy pewni, że pańska rodzina bezpiecznie wyjechała. Radzimy panu zrobić to samo”. Henri de la Blache również zniknął. Nie miało sensu udawać się do pałacu – nawet gdyby Rossa wpuszczono – i szukać jednego z najbardziej zagorzałych stronników Burbonów. Może zginął, buntowniczo rzucając wyzwanie tyranowi? Choć nie doszło do prawie żadnych walk. Rewolucja przypominała zmianę kierunku wiatru, coś, co nie podlega niczyjej kontroli. Henri mógł równie dobrze przebywać w więzieniu, a może po prostu zniknął w tłumie? Jak znaleźć przeciwników nowego porządku, gdy połowa Paryża wyległa na ulice? Za kilka dni, kiedy sytuacja się uspokoi, a nowa władza okrzepnie, może się policzyć ze swoimi wrogami.

Z pewnością nikt nie powinien być w tej chwili zainteresowany losami sir Rossa Poldarka, właściciela dwóch kopalni w Kornwalii, który nagle, wbrew własnej chęci, wplątał się w wielką politykę. Od śniadania zjadł tylko talerz zupy w ambasadzie. Był zmęczony i głodny. Znalazł w apartamencie jedynie flûte, trochę masła i kawałek sera brie, po czym spożył naprędce przygotowany posiłek. Wczorajszy paryski chleb stracił świeżość, która czyni go najsmaczniejszym pieczywem na świecie, a ser dojrzał i zaczął się psuć. Jedna z butelek wina nie była odkorkowana i chciwie wypił kilka kieliszków. Przypomniał sobie, że czasem próbowano go zmuszać, by obejmował stanowiska, na które nie zasługiwał. Przed wielu laty, w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku, Ralph-Allen Daniel z Trelissick namawiał go, by został sędzią pokoju. Odmówił – jedna z nielicznych rozsądnych decyzji w jego życiu. Powiedział, że nie jest w stanie sądzić innych ludzi, więc zaproponowali stanowisko George’owi Warlegganowi, który był zachwycony nową funkcją i niewątpliwie nic się w tym względzie nie zmieniło. Skazywanie wieśniaków na deportację za kradzież królika pasowało do Warleggana. Kiedy Ross odrzucił tę propozycję, namawiano go do kandydowania do Izby Gmin. Najpierw sir Francis Basset, potem lord Falmouth. Ten ostatni nie wybrał go z powodu zdolności ani nieskazitelnego charakteru. Pasowało mu to, ponieważ w kontrolowanym przez niego okręgu wyborczym doszło do niewielkiego przewrotu i George Warleggan zdołał wyeliminować kandydata Falmoutha. Arystokrata chciał jak najszybciej wziąć odwet i uznał, że Ross cieszy się odpowiednią popularnością wśród dwudziestu elektorów, by zdobyć mandat. To jedna strona medalu. (Ross wypił resztę wina i sięgnął po częściowo opróżnioną butelkę stojącą na sąsiednim stoliku). Skoro nie chciał zostać sędzią pokoju, dlaczego zgodził się wejść do parlamentu? Przede wszystkim z powodu zachowania Demelzy, jej zauroczenia Hugh Armitage’em, młodym oficerem marynarki wojennej i poetą. Zdradziła go w myślach – podejrzewał, że również w rzeczywistości. Jej miłość, zrozumienie, sympatia, dobroć nie przetrwały próby. Boże, jak go to zabolało! Czuł się tak, jakby wypił butelkę żrącego kwasu, który pali w żołądku. Nawet po śmierci młodego oficera dręczył się tym przez wiele lat.

Odkrył, jak bardzo jego szczęście zależy od jednej kobiety – choć na świecie istnieją tysiące innych. Może to dobrze? Znalazł ją jako zagłodzone dziecko żyjące na ulicy, bosą, obszarpaną, zawszoną, i zabrał do Nampary, by pracowała w kuchni. Przez wiele lat na życie Rossa rzucała cień jego pierwsza miłość, Elizabeth – kiedyś była dla niego wszystkim i wydawało się, że nigdy się to nie zmieni. Teraz była tylko cieniem, widmem, podobnie jak Hugh Armitage. Znikła, umarła przed wielu laty, ale myśli o obu tych osobach w dalszym ciągu wywoływały ból. Przywodziło to na myśl żar tlący się głęboko w popiele. Skończył jeść ser i rozejrzał się po pokoju. To wszystko. Ziewnął, czując straszliwe znużenie. Gdzie miałby teraz jechać, gdyby się na to zdecydował? Nie miał ochoty spędzać kolejnej nocy w wiejskiej chacie z sakiewką wciśniętą pod pachę. Przynajmniej wie, że Demelza i dzieci bezpiecznie opuściły Paryż, a zatem nie grozi im wojna domowa ani zemsta Bonapartego. Nie mógł im pomóc, podążając ich śladem, bo tylko domyślał się trasy ucieczki rodziny. Słońce wschodziło o szóstej. Świt wstawał tuż po piątej. Gdyby poszedł teraz spać i wstał przed czwartą, on i szkapa mogliby wypocząć. Nie dawało się przewidzieć, jak trudno będzie zdobyć nowego konia w drodze do Calais, ale gdyby dbał o to zwierzę, mógłby dotrzeć na nim nawet do kanału La Manche. Kiedy Napoleon opanuje Paryż, przede wszystkim mianuje rząd, a napisanie obiecanej przez niego nowej konstytucji z pewnością zajmie kilka dni. Później będzie musiał się zająć mnóstwem problemów związanych z prowincjami. Bordeaux jest tradycyjnie rojalistyczne, podobnie jak wiele mniejszych miast. Na północ od Paryża, oprócz Lille, nie ma żadnego ważnego miasta, więc w tym rejonie nic nie przyciągnie uwagi cesarza. Ross poszedł do sypialni i po raz pierwszy od dwóch dni zdjął ubranie. Mokło i schło, mokło i schło – powtarzało się to kilkakrotnie. Włożył stary szlafrok i padł na łóżko. Przez jakiś czas myślał o podobnych sprawach jak w czasie kolacji. Kiedy został posłem do Izby Gmin, uczestniczył w kilku misjach zagranicznych. Część miała niewielkie znaczenie, a z dalszej perspektywy inne wydawały się bezsensowne. Zaniedbywał kopalnie i gospodarstwo, w pewnej mierze również żonę i rodzinę. Gdyby stale przebywał w Kornwalii, jego koneksje wśród przedsiębiorców górniczych i bankierów sprawiłyby, że byłby teraz bogatym człowiekiem. W końcu dał się sterroryzować i przyjął tytuł, którego

nie chciał i na który nie zasługiwał. Co powiedziałby jego ojciec? „Po co to bierzesz, chłopcze? Poldarkowie nie potrzebują świecidełek. Jesteśmy równie dobrzy jak wszyscy arystokraci”. A matka? Ukochana, ciemnowłosa matka, która zmarła tak młodo, że nawet wspomnienie jej twarzy przybladło? Mogłaby uważać inaczej. Mogłaby być zadowolona, że przyjął tytuł, podobnie jak Demelza. Takie są kobiety, jak powiedziała Caroline. Jednak teraz okoliczności sprawiły, że jego misja wreszcie się zakończyła, choć przebiegała dobrze. Po co komu raporty o nastrojach armii francuskiej, skoro w ciągu trzech tygodni nastroje te stały się całkowicie jasne? A gdyby poszedł do księcia regenta i powiedział: „Wasza wysokość, cele, dla których przyjąłem tytuł baroneta, stały się nieaktualne. Czy mógłbym go zwrócić?”. Wkrótce potem zasnął.

II Zwykle Ross sypiał dobrze, choć lekko. Jeśli postanowił spać pięć albo sześć godzin, bez trudu budził się punktualnie. Ale tym razem nie wziął pod uwagę zmęczenia trudami ostatnich długich dni i skutków wypicia półtorej butelki wina. Kiedy się obudził, było jasno i ktoś stukał do drzwi. Wstał, włożył spodnie, koszulę i szlafrok, po czym otworzył. Zobaczył dwóch żandarmów, a za nimi mężczyznę w cywilnym ubraniu. – Sir Ross Poldark? – spytał cywil. – Tak? – Możemy wejść? – To pytanie padło po angielsku. Ross w milczeniu odstąpił na bok. Obawiał się, że ma to coś wspólnego z Demelzą. Wkroczyli do przedpokoju. Cywil wyjął z kieszeni dokument. – Mamy nakaz aresztowania pana. Na korytarzu stał jeszcze jeden mężczyzna, lecz trzymał się z tyłu. Ross spojrzał przez okno. Był piękny dzień z przebłyskami zimnego słońca. – Z jakiego powodu?

– Za szpiegostwo na rzecz Burbonów. – To nonsens. Jestem angielskim oficerem przydzielonym do ambasady. – Wiem, sir, kogo pan udaje. Jeśli się mylimy, niewątpliwie otrzyma pan przeprosiny. Wszystko wyjdzie na jaw w czasie przesłuchania przed sędzią. Ross potarł dłonią podbródek, którego nie golił od dwóch dni. – Jestem przydzielony do ambasady. Przysługuje mi immunitet dyplomatyczny. – Można by tak twierdzić, gdyby przebywał pan na terenie poselstwa. Ale w tej chwili podróżuje pan po Francji. Ross przeklinał niemądrą decyzję podjętą poprzedniego wieczoru, gdy postanowił poddać się zmęczeniu. Ale nie mogło chodzić o nic poważnego. Pojawi się w sądzie i sprawa szybko się wyjaśni. – Proszę pozwolić mi się ubrać. – Naturalnie, sir. Przy drzwiach rozległy się kroki. Zbliżył się czwarty mężczyzna. JeanLambert Tallien. W porannym świetle wydawał się żółty jak wytarta gwinea. Zdjął z oka opaskę, ślepe oko spoglądało w podłogę. – Dzień dobry, sir Rossie. – Monsieur Tallien. – Przykro mi, że widzę pana w tym położeniu. – Przykro mi, że o panu zapomniałem – odparł Ross. – Tak. – Tallien skinął głową. – Istotnie. Zapominanie o mnie nie było zbyt rozsądne.

KSIĘGA DRUGA

Rozdział pierwszy

I Kwiecień to kapryśny miesiąc – wściekłe, zimne wichury często niszczą rozkwitające rośliny – jednak kwiecień tysiąc osiemset piętnastego roku okazał się w Kornwalii pogodny. Wiały łagodne wiatry i padały rzadkie ciepłe deszcze, a krajobraz miał w sobie coś dobrodusznego. Większość drzew w dalszym ciągu była czarna, nie chcąc wypuszczać liści przed końcem niebezpiecznej pory, ale żywopłoty dosłownie oszalały. Na żywopłocie na podmurówce otaczającym nowy dom Carringtonów rozkwitły maleńkie wielobarwne kwiatki, a pola były żółte od glistnika i mleczy. Dom wznoszono z granitu, łupku ilastego i płyt łupku z Delabole, którymi zamierzano pokryć dach. Budynek miał nietypowy kształt wymyślony przez Clowance i Stephena przy współpracy pana Jago. Wejście, z gankiem z granitowymi kolumnami i łupkowym daszkiem, umieszczono z boku. Dalej znajdowała się długa sień ze schodami prowadzącymi do sypialni, a po lewej stronie drzwi do salonu i jadalni – były to wysokie, kwadratowe pomieszczenia z oknami wykuszowymi, z których rozciągał się piękny widok na spadziste pola, kępy wiązów i zatokę Falmouth. Postanowili, że kiedy będą mogli sobie na to pozwolić, zbudują taras z balustradą, by wychodzić tam w pogodne wieczory, patrzeć na kołujące mewy oraz statki stawiające i zwijające żagle. W pogodne dni Clowance zajmowała się częściowo przyszłym domem, którego ściany sięgały teraz do pasa, a częściowo statkami. Mieli trzy jednostki, więc jedna prawie zawsze stała w porcie – trwał załadunek lub rozładunek, przygotowywano się do wyjścia w morze, prowadzono drobne naprawy. W kwietniu dwa razy popłynęła ze Stephenem na Adolphusie do Dieppe z ładunkami łupku i nie mogła się doczekać lata, gdy powinno być

więcej takich wycieczek, które były ekscytujące i ożywcze. Podobnie jak matka nigdy wcześniej nie odwiedzała Francji i podobnie jak matka zaczęła brać lekcje francuskiego. Było to znacznie zabawniejsze od życia towarzyskiego w Penryn i Flushing, szycia, haftowania lub czytania pożyczonego egzemplarza „Spectatora”. Jednak sprawy przybrały zły obrót. W połowie marca Harriet pokazała Clowance artykuł wstępny w „Timesie”, który zaczynał się następująco: Wczoraj wczesnym rankiem otrzymaliśmy ekstrapocztą z Dover ważną, lecz pożałowania godną wiadomość, że szubrawiec Bonaparte, tak nieostrożnie oszczędzony przez władców państw koalicji, znów rozpętał we Francji wojnę domową. Okazało się, że obłudny łajdak, który w chwili swojej tchórzliwej abdykacji udawał niechęć do rozlewu krwi współobywateli, w trakcie swojego pobytu na Elbie przez cały czas prowadził sekretne, zdradzieckie intrygi, by przygotować ucieczkę do Francji i odzyskać koronę cesarską, która niegdyś do niego należała.

Lokalne gazety wkrótce podały więcej szczegółów i Clowance martwiła się o bezpieczeństwo swojej rodziny. Wiedziała, że Enysowie również pojechali do Francji. List od matki dotarł do niej dopiero w połowie kwietnia. Najdroższa Clowance! Niestety, mam złe wiadomości. Jak wiesz, dwudziestego i dwudziestego pierwszego marca Napoleon opanował Paryż i większość terytorium Francji. Ojciec pojechał w tym czasie do garnizonu w Auxerre i wszystko wskazuje na to, że Francuzi wzięli go do niewoli, choć nie wiemy, pod jakim pretekstem. Z wielkim ociąganiem opuściłam Paryż ze względu na Bellę i Harry’ego. Zaproponowano mi podróż jedną z ostatnich karet wyjeżdżających ze stolicy; rodziny pracowników ambasady zrobiły to tydzień wcześniej i zdobycie koni było prawie niemożliwe. Kareta należała do mademoiselle de la Blache – myślę, że pamiętasz, jak rozmawialiśmy kiedyś o Charlesie de Sombreuilu, byli swego czasu zaręczeni. Myślałam, że mademoiselle de la Blache jedzie do Calais, i zamierzałam czekać na Twojego ojca w Londynie. Zamiast tego, po wielu przygodach i trudnych chwilach, dotarłyśmy do Brukseli, skąd teraz do Ciebie piszę. Jeremy i Cuby byli naprawdę kochani i spędziliśmy pierwszą noc w piątkę w ich maleńkim apartamencie. Teraz mieszkamy w Hotel des Anglais. Napisałam do Banku Kornwalijskiego, który prześle mi pieniądze (otrzymam tratę, którą zrealizuję w Brukseli). Nie mam żadnych wiadomości o Twoim ojcu – nie wiem, gdzie jest i co się z nim dzieje. Jak się domyślasz, zamartwiam się na śmierć. Jeremy i Cuby zachęcali mnie, żebym poznała część ich przyjaciół – wielu to Anglicy – ale nie jestem w stanie

chodzić na przyjęcia. Czasem towarzyszy im Bella. Do Brukseli ma wkrótce przyjechać książę Wellington, chyba w przyszły wtorek albo środę. W ciągu ostatnich trzech dni w ogóle nie widywałam Jeremy’ego, bo pojechał do miejscowości o nazwie Ninowe, gdzie stacjonuje część armii angielskiej. Mówi się, że książę Wellington spodziewa się nie wojny, tylko kompromisu – czy to właściwe słowo? – ponieważ Bonaparte głosi, że pragnie pokoju, i deklaruje się jako zwolennik liberalizmu. Módlmy się do Boga, by ten liberalizm doprowadził do uwolnienia Twojego ojca. Nie mam wiadomości o Dwighcie, Caroline i ich córkach, nie wiem, czy dotarli do Francji przed przewrotem. Spędziłam smutną Wielkanoc, choć to taki radosny okres. Dobrze, że przynajmniej spotkałam Jeremy’ego i lepiej poznałam Cuby. To jedyny jasny punkt. Kochają się i są szczęśliwi. Burbonowie są bardzo niepopularni w Belgii, podobnie jak nowy władca kraju, książę Wilhelm Orański. Jeremy twierdzi, że wielu mieszkańców wolałoby Francuzów! W przyszłym tygodniu popłyniemy do Londynu. Czuję, że szybciej dotrą tam do nas jakieś wiadomości. Będę mogła pukać do drzwi lorda Liverpoola i pytać, jak uwolnić uwięzionego Anglika! Przesyłam Ci najserdeczniejsze wyrazy miłości od Jeremy’ego, Cuby, Isabelli-Rose i Twojej kochającej matki, a także od pani Kemp, jak zawsze niezłomnej i dzielnej. D. PS Poniedziałek. Przed chwilą dostałam wiadomość od lorda Fitzroya Somerseta, któremu pozwolono opuścić Paryż dopiero dwudziestego szóstego. Napisał do mnie z Ostendy trzydziestego i poinformował, że książę Otranto przekazał mu wiadomość o Twoim ojcu. Podobno ojca „tymczasowo aresztowano w celu przesłuchania”, lecz nie przebywa w więzieniu, tylko został internowany. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy, ale książę to zły człowiek, obecnie szef policji, a ojciec nie ukrywał antypatii do niego. PPS Czy mogłabyś przesłać ten list do Nampary, by przeczytali go Gimlettowie? Albo pojechać sama, jeśli to możliwe? Jutro lub pojutrze wyślę do nich specjalny list, lecz ciężko o tym wszystkim pisać.

Clowance przedstawiła sprawę Stephenowi, on zaś powiedział: – Jedź, jeśli masz ochotę. Dlaczego nie? – A zatem jutro? Przed wyjazdem przygotuję mnóstwo jedzenia. – Nie ma potrzeby. Mogę się stołować w gospodzie. – Stephen był w dobrym nastroju, ponieważ niedawno zawarł umowę na transport ładunku glinki ceramicznej z Par do Oslo; miała go dostarczyć Chasse Marée. Uzyskanie tego zamówienia było wielkim wyczynem i wywołało wściekłość

konkurentów; ograniczył swoje zyski do minimum, by wejść na intratny rynek. Poza tym miał nadzieję, że w drodze powrotnej weźmie inny ładunek, prawdopodobnie drewno, w tym doskonałe deski sosnowe na podłogi nowego domu. Dobry nastrój nie przeszkodził mu dodać: – Tylko nie spotykaj się z Benem Carterem, jasne? – Jestem twoją żoną, Stephenie – odpowiedziała Clowance. – Nie pojadę, skoro mi nie ufasz. List może zawieźć twój syn. Stephen się skrzywił. – Wiem, kochanie. Przepraszam, żartowałem. Wkrótce oboje będziemy się z tego śmiali. – Po chwili rzekł: – Nie jestem pewien, czy możesz sama jechać tak daleko przez puste wrzosowiska i okolice kopalni cyny w Gwennap i St Day. Enysowie nie pozwolili ci wracać samej w lutym. – Tylko z powodu śniegu. Chociaż droga biegnie przez puste wrzosowiska, w Kornwalii stale widać domy. W ciągu dnia nie ma niebezpieczeństwa. Skoro się o mnie niepokoisz, dlaczego ze mną nie pojedziesz? – Wyjeżdżam do Truro. Mam znowu rozmowę w banku. Chcą się ze mną spotkać. – Zapiął płaszcz. – Tak czy inaczej, nie przepadam za Namparą. Przypomina mi sprawy, o których wolałbym zapomnieć. Głównie bójkę z Benem, ale nie tylko. Wiesz… – Więc niech tak będzie – powiedziała Clowance. – Wyjadę jutro i wrócę w piątek. Nadłożyła drogi, by odwiedzić Juda i Prudie we wiosce Grambler. Wydawało się prawie pewne, że naturalną koleją rzeczy Jud wkrótce po raz ostatni spadnie ze stołka, grożąc wszystkim gniewem Boga, ale jak dotychczas nic takiego się nie zdarzyło. Osiągnął stan równowagi, w którym kolejne lata nie przynoszą poprawy ani pogorszenia zdrowia. W dalszym ciągu palił fajkę – nieustannie – i żłopał gin – również nieustannie – więc był uwędzony w dymie i zakonserwowany w alkoholu. Ciągle miał mocny głos, zatem jego skargi słyszano daleko od chaty. Nie opuścił go wrodzony pesymizm. Stale krytykował żonę. Twierdził, że jego nogi przypominają galaretę. Jeśli ktoś miał dość cierpliwości, by go słuchać, dokładnie opisywał ich stan. Mówił, że kości są dziurawe jak rzeszoto, a kolana rozmiękłe. Stopy, opowiadał – cóż, opuchnięte stopy przypominają gęsty pudding, należałoby je uciąć. Uciąć rzeźnickim nożem, a potem zastąpić drewnianymi protezami, by w ostatnich dniach życia miał trochę spokoju i wygody.

Prudie piła tyle samo co Jud, co nie przychodziło jej łatwo, i bardzo się postarzała. Proste czarne włosy, które zachowała nawet po sześćdziesiątce, zmieniły się teraz w biały koński ogon nasmarowany smołą. Twarz miała czerwoną jak zawsze, często ciekło jej z nosa. Hałaśliwe skargi Juda sprawiły, że narzekała na ból nóg nie tak często jak w Namparze. Może dlatego, że tak rzadko z nich korzystała. W tej chwili stale siedziała w jedynym wygodnym fotelu w chacie. Wstawała tylko po to, by przygotować skromny posiłek albo iść po następny dzban ginu; poza tym nie ruszała się z miejsca przez cały dzień. Co rusz przychodziło jej do głowy, że przed dwudziestu pięciu laty zupełnie niepotrzebnie lamentowała z powodu rzekomej śmierci męża. Kiedy o tym myślała, natychmiast mu o tym mówiła. Jednak Jud, który bez niczyjej pomocy wyszedł wtedy z trumny, nie śpieszył się do następnej. Mimo ciągłych skarg oraz brudu i smrodu panującego w chacie Juda i Prudie Clowance czasem odwiedzała Paynterów. W jakimś stopniu czuła się za nich odpowiedzialna, podobnie jak matka. Kiedy wychodziła na świeże powietrze i głęboko wciągała do je do płuc, miała poczucie, że spełniła swój obowiązek. Nampara była pusta i smutna. Gimlettowie ucieszyli się na widok Clowance, lecz zmartwili przywiezionymi przez nią nowinami. Zjadła samotnie obiad w jadalni, czując się jak starsza pani. Po obiedzie poszła do Wheal Leisure i odszukała Bena. Jego posępna twarz rozjaśniła się na jej widok. Szybko zerknął nad jej ramieniem, by sprawdzić, czy nie towarzyszy jej Stephen, po czym wpatrywał się w jej twarz i słuchał. Podobnie jak Gimlettowie przyjął ze smutkiem wiadomość o uwięzieniu Rossa, jednak święcie wierzył, że kapitan Poldark potrafi się wydobyć z każdej opresji. Jego reakcja pocieszyła Clowance. W kantorze skarbnika kopalni, dużej drewnianej przybudówce z kilkoma krzesłami i stołem, rozłożył przed nią plany wyrobisk i wyjaśnił, gdzie trwają roboty i jak zasobne są żyły rudy. – To dobra kopalnia – powiedział. – Nie taka jak Grace, która napełniła nam kieszenie złotem, ale stale przynosi zyski, a jeśli cena miedzi się utrzyma, wszystko będzie dobrze. – Jest dobrze – odparła Clowance. – Jest dobrze – powtórzył Ben i gwałtownie się wyprostował. Ich głowy znalazły się tuż obok siebie, co wytrąciło go z równowagi. Clowance po raz pierwszy w życiu poczuła, że Ben wydaje jej się atrakcyjny

jako mężczyzna. Wieczorem, leżąc w łóżku – własnym łóżku w Namparze –  i słuchając przeciągłych zgrzytów dalekich maszyn parowych, zastanawiała się nad swoją reakcją. Jako nastolatka prawie nie myślała o wrażeniach seksualnych. Nie zwracała uwagi na tę sferę życia. Bawiła się z Benem i Matthew Markiem Martinem, lecz nigdy nie uważała ich za mężczyzn. Zrozumiała, czym jest pociąg fizyczny dopiero wtedy, gdy w Namparze pojawił się Stephen odnaleziony na morzu jako rozbitek. Później nie mogła się uwolnić od nieskromnych myśli. Teraz, jako doświadczona młoda mężatka, uznała, że Ben jest atrakcyjny, choć wcześniej nigdy tak nie sądziła. Dobrze rozumiała, co w nim widzą dziewczęta z wioski. Dlaczego nie poślubił żadnej z nich? Ona sama nie mogła za niego wyjść, a on nie chciał się zadowolić nikim innym. Sytuacja ta sprawiała jej przykrość. Szkoda, że Ben jest ciągle kawalerem. Dziwiła się, że Demelza, utalentowana swatka, nie znalazła dla Bena odpowiedniej narzeczonej. Jednak tego wieczoru miała jeszcze inne tematy do rozmyślań. W Place House wydarzyło się coś niedobrego. – Saul Grieves zaprzyjaźnił się z Katie – powiedział Ben. – Chyba myślała, że się z nią ożeni, bo przyprowadziła go do domu, przedstawiła matce i reszcie rodziny. Saul Grieves z niejednego pieca chleb jadł. Zanim tu przyjechał, pracował w gospodzie Pod Głową Króla w Redruth. Zadzierał nosa, uważał się za bywałego człowieka. Nigdy za nim nie przepadałem. Teraz odszedł. – Dokąd? – Wyrzucili go ze służby. Kiedy pan Valentine Warleggan i jego żona pojechali do Cambridge, Grieves miał pilnować domu. Po powrocie w marcu odkryli, że kradł. Miał szczęście, że nie trafił do więzienia. – Kradł? Rzeczy z domu? –Tak, o tak. Zdaje się, że uprawiał hazard, jeździł do Redruth, wpakował się w długi, zaczął wynosić z domu różne rzeczy i je sprzedawać, drobiazgi, bo myślał, że może nie zauważą. Najgorsze ze wszystkiego, że wplątał w to Katie. – Katie? Przecież ona nigdy… – Nie wiedziała, co się dzieje. Grieves dał jej chustkę, pomarańczową chustkę, i powiedział, że kupił ją na jarmarku w Redruth. Kłamał. Należała do pani Warleggan i zwędził ją z szuflady.

– Pani Warleggan przyjęła wyjaśnienia Katie? – Na to wygląda, ale Katie nie może sobie wybaczyć. Mówi, że powinna się była domyślić. I podejrzewa, że pani Warleggan ciągle ma jej to za złe. – Przykro mi, Ben. – Tak. To nie wszystko. Katie bardzo polubiła Grievesa. Strasznie przeżywa, że wystawił ją do wiatru. Nigdy jej takiej nie widziałem! W zeszłym tygodniu wróciła do domu zapłakana, kompletnie zrozpaczona. Spoglądał na morze, które było dziś płaskie i szare. Gdzieniegdzie marszczyły je podwodne prądy przywodzące na myśl bazgroły dziecka próbującego pisać na tabliczce z łupku. – Nie możesz pomóc, Ben. Ale spróbuję porozmawiać z młodym panem Warlegganem, żeby nikt nie winił Katie. Carter nie patrzył na Clowance. – Byłaby to wyjątkowa łaska z twojej strony. Naprawdę chcesz porozmawiać z panem Warlegganem? – Jutro w drodze do domu mogę wstąpić do Place House. To niedaleko, a pan Warleggan jest moim kuzynem. – Gdybyś spotkała Katie, mogłabyś z nią zamienić kilka słów. Byłoby to kolejne dobrodziejstwo. Niepotrzebnie się obwinia i zadręcza.

II Ponieważ Enysowie wyjechali, Clowance i tak się zastanawiała, czy nie powinna odwiedzić Valentine’a i Seliny. Poprzedni dzień był szary, melancholijny i ciepły, jednak rankiem powiał świeży wiatr z zachodu. Na niebie sunęły chmury, czasem wyglądało zza nich słońce, czasem padał drobny deszcz. Właśnie w takim dniu przed wielu laty matka Clowance pojechała z wizytą do sir Johna Trevaunance’a, by się wstawić za Rossem, który miał wkrótce stanąć przed sądem i mógł zostać skazany na śmierć. Dwór prawie się nie zmienił od tamtych czasów. Ślady dawnej odlewni miedzi były niemal niewidoczne. Widać było tylko wykopy wykonane niedawno w pobliżu domu – stosy świeżej ziemi, cegły, kamienie i kilkunastu pracujących robotników.

Kiedy Clowance dotarła do portyku przed wejściem i zamierzała zsiąść z konia, w drzwiach nagle pojawił się Valentine, który szybko pomógł jej stanąć na ziemi. – Ach, to przecież Clowance! Widziałem cię jadącą doliną. Spytałem Toma, czy to możliwe, że moja kuzynka przybywa sama, bez eskorty? Popatrz, kto cię wita w Place House! W drzwiach stał Tom Guildford. Zrobił kilka kroków, uśmiechając się promiennie, i bez zażenowania pocałował Clowance w usta. Poczuła, że się rumieni. – Clowance! Cóż za miłe spotkanie! Tym milsze, że zupełnie niespodziewane. Odwiedziłaś dom rodzinny? Weszli do dworu. Wydawało się, że Selina jest nieobecna. Tom, którego Clowance poznała dzięki Valentine’owi, przyjechał na kilka dni w odwiedziny do starego przyjaciela. Podzielili się nowinami. Nie mieli pojęcia o przerażających przygodach Demelzy, o tym, że dotarła do Brukseli, a Ross został internowany. Valentine wyraził ubolewanie, ale powiedział, że w Anglii istnieje silne stronnictwo zwolenników pokoju. – Słyszałem, że w zeszłym tygodniu w Portsmouth oficerowie pięćdziesiątego pierwszego pułku piechoty wnieśli toast za zdrowie Napoleona: nazywali go Starym Napciem. Whitbread oświadczył w Izbie Gmin, że Bonapartego powitano we Francji jako wyzwoliciela i że byłoby skandalem, gdybyśmy wypowiedzieli wojnę obcemu państwu, by narzucić mu rząd, którego nie chce. Mówią, że Francja zamierza uchwalić zupełnie nową konstytucję, która skutecznie ograniczy władzę Starego Napcia, gdyby stał się zbyt wojowniczy. Życzę im szczęścia i przewiduję, że nie dojdzie do wojny. – Wszystkie kraje europejskie postanowiły go obalić – powiedział Tom. – Nie rozumiem, jak mogłyby się wycofać. – Nie rozumiesz? – spytał Valentine i wybuchnął śmiechem. – Nie pamiętasz, że zaledwie dwa lata temu złamały wszystkie poprzednie traktaty zawarte z Bonapartem?! Każde oszustwo jest dobre. Jutro przeszliby na drugą stronę i złożyli broń, gdyby im się to opłacało! Pojawiła się Selina. Zeszła na dół, jak zawsze wiotka i jasnowłosa. Spoglądała sennymi oczami syjamskiego kota i grzecznie się zachowywała. Nalegała, by Clowance została na wczesnym obiedzie. Rozmawiali i radośnie się śmiali, aż wreszcie podano posiłek. Clowance miała wrażenie, że między

Valentine’em a Seliną panuje lekki chłód. Uznała, że to nic dziwnego, ponieważ Valentine uwielbiał się drażnić ze znajomymi, a Selinie wyraźnie brakowało poczucia humoru. Założyli niedaleko w pobliżu dworu kopalnię – czy Clowance to spostrzegła? – na podstawie starych planów i wyników niedawnych poszukiwań. Autorzy pomysłu to Unwin Trevaunance i niejaki Chenhalls, ale szybko się ich pozbyli. W tej chwili to ich własne przedsięwzięcie i pokładają w nim wielkie nadzieje. Kurs miedzi zwyżkuje. Wheal Leisure, położona kilka kilometrów dalej nad brzegiem morza, radzi sobie bardzo dobrze. Nowa kopalnia ma się nazywać Wheal Elizabeth. Po obiedzie, kiedy służący opuścili jadalnię, Clowance opowiedziała o Saulu Grievesie. Obecność Toma Guildforda okazała się korzystna: wołała mówić przy nim, niż rozmawiać prywatnie z Seliną. Valentine wyraził żal, że postawili leniwego szubrawca przed sądem; należało go powiesić albo skazać na więzienie w starym hulku zacumowanym w porcie. Jednak Selina, której Grieves wydawał się przystojny, odruchowo zaprotestowała. Wystarczy, że się go pozbyli, to żadna strata. – A Katie? – spytała Clowance. Selina spojrzała na nią z ukosa. – Ach, chustka… Rzeczywiście popełniła błąd. Powinna była się zorientować. – Może doskonale wiedziała, co się dzieje? – wtrącił Valentine. – Robił z nią, co chciał, i na pewno na wiele mu pozwalała! – Ben Carter, brat Katie, martwi się o nią – rzekła Clowance. – Ma rację – odparł Valentine. – Ją też powinniśmy wyrzucić. – Mam inne zdanie – odezwała się Selina, jakby zakwestionowanie opinii męża sprawiało jej przyjemność. – Katie służy u nas od chwili naszego przyjazdu w tysiąc osiemset ósmym roku. To niezgrabna, prosta dziewczyna, ale bardzo lojalna. Nie sądzę, by świadomie uczestniczyła w kradzieży. – Więc dalej u was pracuje? – spytała niewinnie Clowance. – Nie widziałam jej dzisiaj. – Jest w kuchni. W tej chwili odesłałam ją za karę do kuchni. Jeśli będzie się dobrze sprawowała, po naszym powrocie w lecie znowu zrobię z niej pokojówkę. – Myślisz, że mogłabym z nią porozmawiać przed odjazdem? – zapytała Clowance. Spostrzegła zaskoczenie na twarzy Seliny i dodała: – Ben prosił,

bym się z nią zobaczyła. Podobno wzięła to sobie bardzo do serca. Selina zerknęła na Valentine’a, który spojrzał w dół wzdłuż swojego długiego, cienkiego nosa i powiedział: – Możesz to zrobić, jeśli sprawia ci to przyjemność, kuzyneczko. Proszę, żebyś nie łagodziła jej poczucia winy. – Odwiozę cię do domu – odezwał się Tom. – Och, Tom, nie, proszę! Nic mi nie grozi, jeśli pojadę sama. – Nie chodzi o o to, że coś ci grozi. Sprawi mi to przyjemność. Pozwól przynajmniej, żebym ci towarzyszył do granic Penryn. Zawrócę, nim mnie zobaczy twój mąż… Jest w domu czy wypłynął w morze? – Jest w domu. – Tak czy inaczej, muszę odwiedzić wuja, a dziś jest odpowiedni dzień. To połowa mojego pobytu w Kornwalii, najlepsza pora na wizytę. Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, obiecuję, że będę jechał z tyłu. – Och, Tom, oczywiście, że możesz mi towarzyszyć, jeśli chcesz! – odparła ze śmiechem Clowance. – Pod warunkiem, że nie nadłożysz drogi. – Zapewniam cię, że nie.

Rozdział drugi

I Wyruszyli tuż przed trzecią. Wiatr osłabł i zmienił kierunek, a słońce zasłoniła przejrzysta chmura podobna do muślinowego szala. Nie zapowiadała deszczu, który mógł spaść dopiero nazajutrz. Zanim skręcili w głąb lądu, dotarli do szczytu wzgórza. Kiedy się na nim znaleźli, Clowance obejrzała się za siebie. – Tęsknisz za morzem? – spytał Tom. – Słucham? Za morzem? O nie, stale widzę je z okna! Tak, czasem jest trochę inne – nie spokojne, po prostu inne. Chyba trochę tęsknię za klifami, przybojem i dzikimi wrzosowiskami. – Jednak jesteś szczęśliwa? – Tak. O tak. Budujemy dom! Opowiedziała o planach Stephena, gdy jechali stępa, mając do dyspozycji całe popołudnie. Tom wspomniał Clowance o propozycji, jaką otrzymał od Kompanii Wschodnioindyjskiej: mógł pojechać do Bengalu jako radca prawny. – Przyjmiesz tę ofertę? – W Indiach można zdobyć fortunę. Prawdopodobnie wróciłbym do Anglii w wieku czterdziestu lat bogaty jak nabab. Jak wiesz, nie mam zobowiązań rodzinnych. – A zatem? Przywołał do porządku konia, który stanął i skubał trawę. – Wolałbym zostać adwokatem w Anglii. Nie jest to źle płatna profesja, jeśli brać pod uwagę coś tak wulgarnego jak pieniądze. – Kiedy powinieneś podjąć decyzję? – W ciągu kilku miesięcy. Człowiek, którego miałbym zastąpić, wyjedzie

z Kalkuty dopiero we wrześniu. Prawdopodobnie powinienem udzielić odpowiedzi do lipca. – Co wpłynie na twoją decyzję? – Prawdopodobnie moje uczucia do młodej damy o imieniu Parthesia. Bardziej znanej jako Patty. Clowance również ściągnęła wodze. – Tak? Och… – Spojrzała na dymiący komin kopalni. – Kochasz ją? – Nie. – A ona cię kocha? – Udaje, że tak. Małżeństwo ze mną byłoby dla niej wygodne. Lubimy się. Myślę, że byłby to dobry związek. – Jest ładna? – Nie taka ładna jak ty. Przypadkiem lub celowo Neron wysunął się do przodu, więc rozmowa zamarła na kilka minut. – Przykro mi, Tomie – powiedziała w końcu Clowance. – Nie powinnam tego mówić. – Może ja też nie powinienem nic mówić. Jednak z pewnością nie powinniśmy być tak oględni, by ukrywać coś, do czego sami się kiedyś przyznaliśmy. Oboje jesteśmy na tyle dorośli, by patrzeć trzeźwo na fakty i nie czuć skrępowania. Przez chwilę jechali w milczeniu. – Więc to kolejna decyzja, którą będziesz musiał wkrótce podjąć – powiedziała Clowance. – To prawda. Prawdopodobnie do dnia świętego Michała i początku semestru – dodał Tom z żartobliwym błyskiem w oku. Później powiedział, że w zeszłym miesiącu doszło w Londynie do rozruchów w związku z zaproponowaną Ustawą zbożową. Skierowaną przeciwko niej petycję podpisało sześćdziesiąt tysięcy ludzi, a motłoch zdołał się wedrzeć do domu posła Fredericka Johna Robinsona, wnioskodawcy ustawy, na Burlington Street, i całkowicie go zdemolował. Rozbito w drzazgi karetę hrabiego Pembroke’a, jadącego do Izby Lordów. Poważnie uszkodzono domy lorda Darnleya na Berkeley Square i Williama WellesleyaPole’a przy Saville Row, aż trzeba było wezwać wojsko. – Powinien tam być twój ojciec – rzekł Tom. – Kiedy cię odwiedziłem, mówił, że jego radykalni przyjaciele są przede wszystkim zwolennikami

pokojowych reform, ale myślę, że czasem puszczają im nerwy. – Na pewno mogą puścić tłumom – odparła Clowance. – Tak, i nie bez powodu. Cena ćwiartki bochenka w Londynie jest już trzy razy wyższa niż w Paryżu. Poseł Baring wygłosił w Izbie Gmin wspaniałą mowę przeciwko ustawie, która, jak wiesz, ma zakazać importu zboża. O ile dobrze pamiętam, powiedział, że ideą ustawy jest zmniejszenie liczby ludności, by ją dostosować do podaży zboża hodowanego w kraju zamiast regulować podaż zboża zależnie od liczby ludności. To tak, jakby skracało się człowieka, by pasował do łóżka, a nie odwrotnie! Właśnie tak się wyraził. Zmierzchało, a wiatr o zmiennym kierunku niósł smużyste obłoki. – Może zostaniesz posłem do parlamentu, Tomie. – Studia prawnicze to normalna droga do Izby Gmin. Problem polega na tym, że nie jestem zwolennikiem wigów ani torysów. Nie wiedziałbym, do kogo się przyłączyć. Tuż przed pożegnaniem Clowance opowiedziała Guildfordowi o Katie, prosząc o zachowanie ścisłej tajemnicy. – Możesz się dziwić, dlaczego tak się tym przejmuję, ale Ben jest kierownikiem robót w naszej kopalni; kiedyś zatrudnialiśmy również Jinny, matkę Katie. Wcześniej ojciec Bena i Katie, Jim Carter, pracujący dla mojego ojca, został przyłapany na kłusownictwie i trafił do więzienia. Papa usłyszał, że Jim jest chory, pojechał do Launceston i go uwolnił. Ale Jim umarł na febrę. Ojciec trzymał do chrztu Bena – czyli Benjy’ego Rossa, bo takie imiona mu nadano. Jinny wyszła ponownie za mąż za górnika o nazwisku Scoble. Ben i Katie zawsze w jakiś sposób byli częścią rodziny Poldarków. Wiem, że moja matka będzie zmartwiona. – Dlaczego zmartwiona? – spytał Tom. – Z tego, co słyszałem, wynika, że sprawa jest zakończona. – Niestety, niezupełnie. Jak wiesz, poszłam się zobaczyć z Katie, by powiedzieć, że jej wybaczono i że za kilka miesięcy wróci do pracy jako pokojówka. Mówi, że spodziewa się dziecka. – Ach… – westchnął Tom i uderzył szpicrutą wysoką trawę rosnącą przy żywopłocie. – To się zdarza, prawda? Czy Valentine i Selina wiedzą? – Jeszcze nikt nie wie. Jestem pierwszą osobą, której to powiedziała. Nabrała pewności dopiero w tym tygodniu. – Ojcem jest Grieves? – Tak. Katie nie jest lekkomyślną dziewczyną. Surowo ją wychowano.

Jinny to zagorzała metodystka. Katie powiedziała mi w lutym… Nudzi cię to? – W żadnym wypadku. – Mówiła, że pewnego wieczoru ona i Grieves byli w domu sami, on zaś namówił ją do wypicia kieliszka wina. Podobnie jak brat, nigdy nie miała w ustach alkoholu. Po pierwszym kieliszku przyszedł następny, a potem… – Tak bywa – stwierdził Tom. – Gdzie się podziewa Grieves? – Odszedł miesiąc temu. Nikt nie ma pojęcia, dokąd pojechał. Może dałoby się go odnaleźć, ale Katie przysięga, że nie poślubiłaby go za żadne skarby. Jest wściekła, że ją oszukał w sprawie chustki i że to złodziej. Mówi, że go nienawidzi, bo ją uwiódł. – Co się stanie, gdy Warlegganowie się dowiedzą? Jestem pewien, że Valentine bez mrugnięcia okiem zwolni ją z pracy. – Selina jest dość pruderyjna, ale może zdołam ją przekonać… Katie uważa, że to dla niej hańba. – Na pewno nie jest pierwsza we wsi. – O nie! Domyślam się, że blisko połowa dziewcząt zachodzi w ciążę przed ślubem. Ale potem idą do kościoła, na tym polega różnica. Mam nadzieję, że Katie nie zrobi jakiegoś głupstwa. – Powiedziałaś jej to? – Powiedziałam. Dotarli do rozstajów dróg. – Jak się miewa Betty? – Chodziło o córkę lorda Devorana, niesforną i mającą skłonność do romansów. Co dziwne, nikt nigdy nie pytał o lady Devoran, która ciągle żyła w całkowitym odosobnieniu. Jeśli ktoś odwiedził dwór Devoranów, mógł ją zauważyć zerkającą zza rogu korytarza. – Wkrótce się tego dowiem. Tym razem postanowiłem się zatrzymać u Valentine’a, ponieważ jest tam weselsze towarzystwo. Nie jestem pewien, jak mój stryj zareaguje na ten afront. – Spytaj go, czy zastawia na terenie swojej posiadłości potrzaski na kłusowników – rzekła Clowance. – Dlaczego? – Nieważne. Po prostu coś mi się przypomniało. Pożegnali się, nie zsiadając z koni. Tom zdołał podjechać do Clowance, co pozwoliło mu ją pocałować. Clowance o mało nie zgubiła kapelusza.

– Jesteś miły, Tomie – powiedziała. – Cieszę się, że cię znowu zobaczyłam. – Spotykajmy się dwa razy do roku. Podtrzyma to naszą przyjaźń.

II Clowance wracała do Nampary dość zadowolona, choć niepokoiła się o ojca. Ze zdziwieniem zauważyła Andrew Blameya czekającego na nią obok schodów wejściowych. Ucałowała kuzyna, zaprosiła do domu i przygotowała czajnik herbaty, którą wypili, prowadząc przyjacielską rozmowę. – Wpadłem się pożegnać, kuzyneczko. Jutro w południe wychodzimy w morze, bierzemy ładunek w Par i płyniemy do Norwegii. Nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będzie nas przeszło miesiąc, a Chasse Mareé stale sprawia kłopoty. Ci przeklęci Francuzi potrafią budować dobre statki, jeśli chcą, ale w przypadku starej Chasse się nie postarali. Nasz ostatni rejs do Swansea był koszmarny… „Dziurawa łajba stoi na kotwicy, hura, hura, hura!”. – Może to właśnie źródło inspiracji Belli? – Jakich inspiracji? – Śpiewa komiczne piosenki, ale nie zawsze czysto. – Dziękuję, Clowance. Jesteś bardzo miła. – Zamieszał herbatę i wyciągnął mocne nogi w stronę kominka. – Czy kiedykolwiek żałujesz, że zrezygnowałeś ze służby na statkach pocztowych, Andrew? – spytała Clowance. – Nie miałem wyboru, kuzyneczko. Ścigali mnie komornicy. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, kuzynie. Zmarszczył krzaczaste, jasne brwi. – Kazałem Jasonowi i Fredowi Bartonowi zwinąć grotżagiel i pękła lina trzymająca górny bloczek. Później reja runęła na pokład razem z żaglem. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że nikt nie został kaleką. Takie rzeczy nie powinny się zdarzyć na żadnym porządnie zbudowanym statku. Płynęliśmy obok przylądka Land’s End. Na szczęście wiatr ucichł i morze było spokojne. – Powiedziałeś Stephenowi? – O tak. Płaci rachunki, prawda? Nie był zbyt zadowolony… Clowance…

– Tak? – Co sądzisz o młodym Jasonie? – Prawie… prawie go nie widuję. – Lubisz go? – Na tyle, na ile go znam. A ty nie? – Nieszczególnie. Można powiedzieć, że trochę przerósł samego siebie. Stephen stara się mu pomagać, chciał go zrobić bosmanem pod moim dowództwem w czasie następnego rejsu. Jason nie ma doświadczenia. W tym wieku powinien być zwyczajnym majtkiem. Na morzu zawsze tak jest; zaczyna się na dole, trzeba gotować, czyścić, polerować mosiądz, szorować pokłady. Na Chasse Marée jest nas sześciu i marynarze sarkali w czasie ostatniego rejsu. Nie podoba się to starszym członkom załogi. – Myślę, że Stephen chce po prostu pomóc bratankowi. – Owszem, moja piękna. Ale moim zdaniem tak nie można. Och, nie powinienem zawracać ci głowy swoimi kłopotami. Gdzie jest teraz Stephen? – Nie wiem. Może ciągle w Truro. – Nie, nie. Zauważyłem go dziś rano, jak wychodził ze składu dostawcy wyposażenia dla statków – mam na myśli Priorsa – i ruszył w stronę gospody Pod Królewskim Sztandarem. Miał ponurą minę. Nie zawołałem go, bo ostatnio trochę się sprzeczaliśmy. Clowance poprawiła pogrzebaczem ogień i dorzuciła węgla do paleniska. – Dlaczego się sprzeczaliście? – Cóż, głównie o Jasona. W zeszły poniedziałek powiedziałem Stephenowi, co myślę, więc zabrał chłopaka z Chasse Marée. Wypływam z niepełną załogą, znajdę marynarza w Par. Mianowałem bosmanem Freda Bartona. Skończył czterdzieści osiem lat, jest żonaty, ma dwoje dzieci, pływa od szesnastego roku życia. Zasługuje na więcej pieniędzy. Clowance pomyślała, że Stephenowi mogło zależeć, by Jason popłynął z Andrew, bo wtedy rzadziej by go widywała. Młody Blamey obserwował wyraz jej twarzy. Nagle się roześmiał. – Jesteś kochaną, dobrą dziewczyną. Szkoda, że się we mnie nie zakochałaś. – Zawsze uważałam to za żart. – Uśmiechnęła się, patrząc na niego rozszerzonymi oczami. – Prawda? Że nasze pokrewieństwo nie ma znaczenia… – Trudno czasem oddzielić prawdę od żartu, nie sądzisz? Tak czy

inaczej… Która godzina? Muszę podnieść kotwicę i odpłynąć. – Zostań do powrotu Stephena. – Muszę się jeszcze pożegnać z rodzicami. Moja kochana mama w dalszym ciągu jest wyrozumiała wobec swojego jedynego jagnięcia. –  Wstał. – Co chciałeś powiedzieć, Andrew? – Kiedy? – Przed chwilą. Nagle umilkłeś. – Doprawdy? Nie powinnaś była tego zauważyć. No cóż… – A zatem? – Jesteś bardzo uparta, kuzyneczko. Prawdę mówiąc… – Urwał. – Zauważyłaś, że kiedy ludzie mówią „prawdę mówiąc”, to znaczy, że za chwilę wypowiedzą wielkie kłamstwo? Albo że wcześniej kłamali? A zatem, prawdę mówiąc, choć tym razem szczerze, skoro wiem, że jesteś szczęśliwa w małżeństwie ze Stephenem i że twoi pozostali adoratorzy, łącznie ze mną, nie mają żadnych szans, moje oczy i wyobraźnia podążyły w innym kierunku. – Tak? – Clowance wydawała się zadowolona. – W jakim kierunku? – Konkretnym. – Mogę wiedzieć, kim jest szczęśliwa wybranka? – Możesz. Znasz ją, ale niezbyt dobrze. To, czy jest szczęśliwa i czy ja jestem szczęśliwy, to zupełnie inna kwestia. – Nie dręcz mnie – powiedziała Clowance. – Kto to taki? – Thomasine Trevethan, młodsza siostra George’a. Widziałaś ją kilka razy w Cardew. George Trevethan ma dwadzieścia sześć lat, a Tamsin dwadzieścia. – To cudownie, Andrew! Mogą być jakieś problemy? Nie podobasz jej się? – Myślę, że się podobam. Tak, wiem, że się podobam. Ale ojciec Tamsin jest właścicielem kilku fabryk prochu strzelniczego w górze doliny. To bogata rodzina. Mam podstawy do przypuszczeń, że dowódca szkunera prowadzącego handel przybrzeżny, człowiek, który nie ma udziałów w przedsiębiorstwie i utrzymuje się tylko z niewysokiej gaży, nie wydaje się Trevethanom najlepszym kandydatem na męża dla ich jedynej córki. Odprowadziła go do drzwi w wieczornym półmroku i patrzyła, jak idzie w stronę stromych schodów prowadzących do portu. Pożyczył łódź

wiosłową, którą zamierzał popłynąć w dół rzeki i dotrzeć do Flushing na drugim brzegu. Powinien wzejść księżyc, lecz jak dotąd zasłaniały go gęstniejące chmury i mgła nadpływająca od strony morza. Wyglądał jak „konająca szczupła pani blada, która w gazowym woalu się skrada” 4 – tak to opisano w wierszu czytanym kiedyś przez Clowance. Tej nocy będzie właśnie taki; powoli podąży w górę, oświetli srebrzystą taflę zatoki i smugi dymu nad dachami domów. Tu i ówdzie pojawią się mrugające światła. Zbliżał się wieczór i hałaśliwy świat stopniowo cichł. Odgłosy kroków, głosy, szczekanie psa z wolna tonęły w pustce. Gdzie jest Stephen? Oczywiście wiedziała, że wcześniej zajrzał do domu, ponieważ rozpalił ogień, choć w chwili jej powrotu palenisko ledwo się tliło. Co jest w spiżarni? Jaja, chleb, masło, mleko, resztka połcia boczku. Czy powinna zejść do portu, kupić makrele albo kawałek morszczuka? Nie była głodna, a Stephen mógł coś zjeść poza domem. Lepiej na niego poczekać. Na pewno spodziewał się dziś jej powrotu, ale nie zostawił żadnego liściku. Powinna go przekonać, żeby lepiej traktował Andrew. Stephen jest z natury hojny, lecz zaborczy: nie chce się dzielić władzą. Spory na temat Jasona na pewno nie pomogły Andrew. Rozumiała, co mogą czuć Trevethanowie. Młody człowiek, syn jednego z najbardziej szanowanych kapitanów flotylli statków pocztowych – choć o starym Blameyu krążyły niegdyś okropne opowieści – idący w ślady ojca nagle rezygnuje z kariery i obejmuje mniej cenioną funkcję dowódcy szkunera zajmującego się handlem przybrzeżnym, a do tego jest znany ze skłonności do pijaństwa i długów. Niezbyt dobra partia dla jedynej córki bogatych fabrykantów z ambicjami towarzyskimi. Clowance nie przepadała za George’em Trevethanem, który jej zdaniem podlizywał się Warlegganom i zawsze śmiał się z własnych słów, jakby kryły w sobie żart. Pamiętała tylko, że jego siostra Thomasine to niska, jasnowłosa, dość ładna dziewczyna z zadartym noskiem. Musi przekonać Stephena. Andrew spędzi na morzu co najmniej miesiąc; byłoby wspaniale, gdyby po powrocie udało się znaleźć dla niego lepsze stanowisko. Przygotowała następną filiżankę herbaty, zjadła kawałek biszkopta i czytała „Cornwall Gazette”. Robiło się późno i była zmęczona po ciężkim

dniu. Świeca migotała wskutek przeciągu, którego źródła Clowance nie mogła ustalić, i piekły ją oczy. Rozebrała się i położyła na łóżku w koszuli nocnej i szlafroku; gdyby nie weszła do łóżka, na pewno zasnęłaby w fotelu. Prawie od razu zapadła w głęboki sen i nic jej się nie przyśniło. Obudziła się nagle, słysząc, że ktoś chodzi cicho po pokoju. Natychmiast usiadła. – Kto to? To ty, Stephenie? – Tak – odpowiedział. – Nie chciałem cię budzić. Te deski skrzypią jak stare kości. Spróbuj zasnąć. Od razu zauważyła, że pił. Nikt inny by się nie zorientował, bo Stephen miał bardzo mocną głowę i oznaki były ledwo dostrzegalne. – Późno wróciłeś. Wszystko w porządku? – Późno?! – odparł. – I ty to mówisz?! Gdzie byłaś przez cały dzień?! – Oczywiście w Namparze. Obiecałam wrócić na kolację. Zjadłam obiad z Valentine’em i Seliną, to wszystko. – Czekałem na ciebie! Potem znowu wyszedłem. – Coś się stało? Zapal świecę, dobrze? – Nie, idź spać. To może zaczekać do rana. Przy łóżku stało pudełko z hubką i krzesiwem, więc Clowance szybko skrzesała ogień i zapaliła ogarek świecy. Kiedy zapłonęło światło, zobaczyła, że Stephen stoi w koszuli obok toaletki. Jego kurtka leżała na ziemi. Wyglądał, jakby źle się czuł. Szybko wstała z łóżka. – Przygotuję coś do jedzenia. – Już jadłem – odparł szorstko. – Przegryzłem coś Pod Królewskim Sztandarem z kilkoma chłopakami. Potem grałem w bilard. Nie tylko jadł. – Stephenie, chodź i usiądź koło mnie na łóżku. Przepraszam, że późno wróciłam, ale obiecałam przyjechać na kolację. W czasie mojej nieobecności miałeś jakieś kłopoty? – Tak, można to tak nazwać. – Nie pozwolił zaprowadzić się do łóżka, tylko usiadł na wysokim drewnianym krześle stojącym między łóżkiem a oknem. Clowance uklękła na łóżku i popatrzyła na męża. – Chodzi o jeden ze statków? – To nie takie proste. Wszystko wydarzyło się wczoraj po południu. Mógłbym z tobą porozmawiać, gdybyś była w domu, ale pojechałaś do

Nampary! Czekała, zdając sobie sprawę, że próbuje częściowo zrzucić na nią winę, i starała się go nie prowokować. – Coś się wydarzyło w Truro? – Tak, zgadłaś. – Więc mi powiedz, Stephenie! Na razie nie mam o niczym pojęcia! Nerwowo pogładził się dłonią po podbródku. – Wczoraj po południu bank zaprosił mnie na rozmowę. Kiedy wszedłem, czekał na mnie Warleggan z Landerem, prokurentem czy jak się nazywa ten jegomość. Powiedzieli, że chcą się ze mną zobaczyć, bo przejrzeli moje księgi i rachunki, i tak dalej, i tak dalej, i znaleźli niejasności. Niejasności! Przecież odkąd z nimi współpracuję, wszystkie księgi i rachunki są prowadzone pod bacznym okiem Landera! Powiedziałem to. A oni, że korzystali z danych, które podałem, a część z tych danych okazała się fałszywa. Fałszywa! Co, do licha, miałem odpowiedzieć?! Mogłem się pomylić o funta albo dwa, to wszystko. Ale nigdy nie popełniłem poważnych błędów! Nie mogli nic takiego znaleźć! Czasem myliłem się na korzyść banku, po prostu raz w jedną stronę, raz w drugą! Wiesz, że nie znoszę sknerstwa, nie lubię liczyć każdego grosza. Zachowywali się, jakbym oszukiwał bank, celowo go oszukiwał na setki funtów! Ich twarze! Matko Boska, ich twarze! Patrzyli na mnie jak na przestępcę. Nie potrafię tego opisać, Clowance… – I co się wtedy stało? Czy to znaczy, że w przyszłości będziesz musiał zatrudnić kancelistę? Jeśli tak, to… – W przyszłości?! Nie ma żadnej przyszłości. Nie w banku Warlegganów. Powiedzieli, że zamierzają cofnąć mi kredyt i poprosili, żebym poszukał innego banku! Dali mi dwa tygodnie na spłatę wszystkich wierzytelności. Dwa tygodnie! Clowance poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Serce miała zimne jak lód. – Możesz to zrobić? – Znaleźć inny bank? Nie ma żadnych szans. Niedługo wszyscy się dowiedzą, że Warlegganowie cofnęli mi kredyt i żądają spłaty długu. A kiedy ludzie poznają przyczynę – Warlegganowie na pewno zatroszczą się o to, by przedstawić mnie w jak najgorszym świetle – kto zechce pożyczyć pieniądze człowiekowi zdemaskowanemu jako oszust?!

Clowance wstała, zbiegła po schodach, przyniosła napoczętą butelkę brandy i dwa kieliszki. Stephen wypił trochę za dużo, ale ona też miała ochotę na kapkę alkoholu. Czuła mdłości. Wypili razem. Mocny trunek sparzył jej gardło. – Jeśli to się stanie… – Czeka nas bankructwo. – Oparł głowę o fotel. – Plajta. Nie jestem w stanie spłacić długów. To niemożliwe. – Mamy trzy statki, które moglibyśmy sprzedać. – Kupowanie i sprzedawanie to dwie różne rzeczy. Zwłaszcza sprzedaż, gdy ma się nóż na gardle. – Ile jesteśmy winni? – Mam stały kredyt w wysokości trzech tysięcy funtów, którego zabezpieczeniem są statki. Poza tym pobrałem sporą sumę, podpisując niezabezpieczone weksle. To po prostu pożyczka. – O jaką kwotę chodzi? Machnął ręką z irytacją. – Nie jestem pewien. Chyba jakieś osiemset funtów. Dopiła brandy i prawie się zakrztusiła. – Nie mogą zrobić czegoś takiego, Stephenie! Przyjaźnimy się z nimi, przyjeżdżamy w gości! Polujemy z Harriet! Czy nie wyolbrzymiasz tej groźby? Może George po prostu był w złym humorze, niepotrzebnie coś powiedział, za kilka dni się uspokoi… – Najdziwniejsze jest to, że chociaż prawie przez cały czas mówił Lander, George wydawał się zadowolony – odparł Stephen. – Kilka razy spojrzałem mu w oczy i zauważyłem w nich nienawiść. Zastanawiam się, czy celowo mnie do tego doprowadził. Czy specjalnie mnie zachęcał, żebym pożyczał pieniądze, by któregoś dnia mnie zrujnować? Myślisz, że może w ten sposób się mścić na twoim ojcu? Że to ma związek z dawnym konfliktem George’a Warleggana z Rossem Poldarkiem? Clowance pokręciła głową. – George zawsze był wobec mnie wyjątkowo miły, jeszcze zanim cię poznałam. Nie przypuszczam, że mógłby być aż taki dwulicowy… Korzystanie z jego banku zawsze było niebezpieczne, prawda? Ostrzegało nas przed tym wielu ludzi. – Kiedy pierwszy raz się do niego zwróciłem, sama mnie ostrzegałaś – rzekł gorzko Stephen. – Ale nie spodziewałem się, że padnę ofiarą starych

waśni! – Próbujesz mnie za to winić? – Nie, oczywiście, że nie. – Mimo to właśnie to robił, próbując zrzucić z siebie część odpowiedzialności. – Co zamierzasz? – To, co próbowałem robić wczoraj wieczorem i przez cały dzisiejszy dzień. Znaleźć kogoś, kto mógłby mi pomóc i dać chwilę wytchnienia! – Udało ci się? – Nie. Oczywiście najpierw poszedłem do banku Carne’a, gdzie miałem rachunek przed przejściem do Warleggana. Nie byli zainteresowani. Mogliby mi pożyczyć osiemset funtów, ale chcieliby przejąć jeden ze statków, może nawet dwa. Próbowałem… przez dwa wieczory próbowałem rozmawiać z ludźmi w gospodzie Pod Królewskim Sztandarem, spotykają się tam kapitanowie statków pocztowych, agenci, kupcy, dostawcy wyposażenia okrętowego. Jeśli pojawia się nowy statek, by handlować albo… zajmować się innymi interesami, często kupują w nim udziały, trochę jak akcje kopalni. Sam mam dwa udziały w Wheal Leisure. Kupują udziały w statku albo flotylli statków. Myślałem, że gdybym podzielił kapitał na sześćdziesiąt cztery części po, powiedzmy, sto funtów, rozwiązałoby to nasze kłopoty. Wystarczyłoby nawet pięćdziesiąt funtów za udział. I wiesz, co udało mi się załatwić? Kapitan Buller powiedział, że mógłby kupić jedną akcję, a Jim Prior zadeklarował gotowość nabycia dwóch, jeśli skłoniłbym bank do zakupu dziesięciu. Stephen nalał sobie następny kieliszek brandy. – Kiedy ktoś dopiero zaczyna prowadzić interesy, wszystko wygląda zupełnie inaczej: wtedy jest to nowe przedsięwzięcie i ludzie chętnie w nie inwestują. Ale teraz wszyscy wiedzą, że mam kredyt u Warlegganów, więc dlaczego proszę kogoś o pomoc? – Co teraz zrobisz? – Nie mam prawie żadnych możliwości. George Warleggan złapał mnie w pułapkę i nie będzie łatwo się uwolnić. Mogę trafić do więzienia! – Jest jeszcze Bank Kornwalijski w Truro – zauważyła Clowance. – Masz na myśli bank swojego ojca? – To nie bank mojego ojca, Stephenie, bo wtedy nie byłoby żadnych problemów. Jest tylko drobnym udziałowcem. Ale jestem pewna, że postanowiłby interweniować, gdyby groziło ci więzienie. Szkoda, że go nie ma i nie mogę z nim porozmawiać…

– To też nie byłoby łatwe – odparł Stephen. – Miałbym po prostu iść do teścia i grzecznie poprosić, żeby mi pożyczył cztery tysiące funtów, bo inaczej trafię za kratki?! Przez dłuższy czas milczeli. – Chodźmy spać, kochany – powiedziała w końcu Clowance. – Może rano coś się zmieni. Stephen się zaśmiał. – Nie wierzę. Warlegganowie są tu potęgą. Skoro cofnęli mi kredyt, nikt mi nie pomoże. Gdybym sprzedał trzy statki i dalej miał pięćset funtów długu, byłaby szansa, że Bank Kornwalijski go spłaci. Powinni to zrobić, skoro jesteś moją żoną. Ale poza tym wszystko przepadło.

III – Zaprzecza pan, Poldark, że wie o działalności szpiegowskiej mademoiselle de la Blache – powiedział Tallien. – Trudno nam w to uwierzyć. – Dlaczego? Poznałem ją dopiero w lutym, po przybyciu do Paryża. Tallien dotknął opaski na oku. Kiedy oko było zasłonięte, wyglądał mniej złowrogo. – Wiemy, że to nieprawda. Kontaktował się pan z nią w Anglii, nim w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym roku wylądował pan we Francji z oddziałami rojalistycznych buntowników. Mamy podstawy do przypuszczeń, że spotkał się pan z nią w Paryżu w tysiąc osiemset trzecim roku. Ponieważ często pełnił pan funkcję wysłannika rządu brytyjskiego, jest prawdopodobne, że stale pan z nią współpracował. Ross wstał i podszedł do zakratowanego okna. Mieszkał w pokoju, nie celi, lecz pomieszczenie było niewielkie. – W tysiąc osiemset trzecim roku przybyłem do Paryża z zaprzyjaźnionym doktorem medycyny i próbowałem odszukać mademoiselle de la Blache, ponieważ miałem pierścień przekazany mi przez jej narzeczonego Charles’a de Sombreuila, nim został zamordowany na pański wyraźny rozkaz. Nie udało mi się wtedy odnaleźć mademoiselle de la Blache, ponieważ nie mieszkała w Paryżu. Poślubiła barona Ettmayera i przebywała w Wiedniu. Wymyślił pan jeszcze jakieś fałszywe oskarżenia?

– Och, mogę przedstawić mnóstwo zarzutów – odparł Tallien. – Jeden to pospolita napaść, o czym mógł pan zapomnieć. – Pan z pewnością nie zapomniał – rzekł Ross. Tallien spojrzał na strażnika przy drzwiach. Poza nim w pokoju nie było nikogo. – Na gilotynie zginęło wielu lepszych ludzi od pana, sir Rossie. Bardziej wartościowych, sir Rossie. Którzy są dla świata większą stratą niż pańska ewentualna śmierć, sir Rossie. Niestety, gilotyna wyszła z mody. W końcu stała się zbyt żarłoczna. Zdziwi się pan, ale pod koniec ocaliłem życie wielu ludzi. Zwłaszcza kobiet. Teraz maidemoselle la Guillotine jest zarezerwowana dla złodziei i kryminalistów. Zdrajcy i szpiedzy stają przed plutonem egzekucyjnym. Ross spojrzał spod ciężkich powiek na Francuza siedzącego w jedynym wygodnym fotelu w pokoju. – Czy ta rozmowa ma jakiś sens? – Tak. Proszę podać nazwiska i rysopisy wszystkich osób poznanych w domu mademoiselle de la Blache. – Nikogo u niej nie poznałem. Moja żona i ja składaliśmy mademoiselle de la Blache przyjacielskie wizyty. Spędziliśmy razem kilka wieczorów, wspominając dawne czasy, gdy żył Charles de Sombreuil. Nie wiem, czy mademoiselle de la Blache zajmowała się szpiegostwem. Jeśli nawet, z niczego mi się nie zwierzała. – Niech się pan zastanowi. Dwóch powszechnie znanych szpiegów spędza razem wiele godzin i rozmawiają o pogodzie, jak to jest w zwyczaju w Anglii? A może o przedstawieniach operowych? Czy tak? – Coś w tym rodzaju. Poza tym mademoiselle de la Blache pomagała mojej żonie robić zakupy. – I bez wątpienia opuścić Paryż przed pana powrotem? – Ach, widzę, że jest pan lepiej poinformowany ode mnie – odparł Ross. – Wiem tylko, że moja rodzina wyjechała z Paryża około dziewiętnastego. Wydaje się, że bez przeszkód. – Jestem pewien, że pana żona mogłaby liczyć na nasze względy. Taka ładna kobieta. – Więc jakim prawem mnie więzicie? – Wiemy, że jest pan szpiegiem, monsieur! – Wielokrotnie prosiłem strażnika, żeby pozwolił mi się spotkać

z ambasadorem Wielkiej Brytanii. – Niestety, pod koniec zeszłego miesiąca uciekł z Paryża z podkulonym ogonem. Niewątpliwie dołączył do zdetronizowanego króla Ludwika. Anglia nie uznała cesarza, więc nie ma w tej chwili poselstwa we Francji. Ambasada brytyjska jest zamknięta. – W takim razie proszę o audiencję u cesarza. – Przykro mi, ale jest bardzo zajęty. Zajmuje się sprawami państwowymi i próbuje zaprowadzić w kraju porządek, ponieważ nieudolne rządy Burbonów doprowadziły Francję do chaosu. – Wie, że zostałem uwięziony bez sądu? – Nie mam pojęcia, monsieur. – Myślę, że cesarz musi zdawać sobie sprawę – i pan również – że jeśli chce utrzymywać przyjazne stosunki z Anglią, niepolitycznie jest więzić obywateli tego kraju, zwłaszcza oficerów przydzielonych do ambasady. – Sądzę, że cesarz nie jest zainteresowany takimi drobnostkami. – Tak czy inaczej, nie byłby zadowolony, że podrzędni urzędnicy, tacy jak Fouché i pan, aresztują obywatela Wielkiej Brytanii z powodu małostkowej niechęci. Tallien zapalił cygaretkę. Nie poczęstował Rossa. – Skarży się pan na złe traktowanie? – spytał, gdy dym się rozwiał. – Skarżę się na to, że jestem uwięziony! – Ma pan dach nad głową i jedzenie, godzinę spaceru dziennie i otrzymuje pan gazetę wydawaną w Paryżu. – Skarżę się na to, że jestem uwięziony. – Chce pan kobiety? Dostarczymy ją panu, jeśli wyrazi pan odpowiednie życzenie. – Dziękuję, nie skorzystam z pańskiej propozycji. – Cóż, rozumiem. Człowieka, który miał w łóżku lady Poldark, nie jest łatwo zadowolić. Ross nie odpowiedział. Kilka razy głęboko odetchnął, by trzymać nerwy na wodzy. Słyszał, jak Tallien wstaje, lecz nie spojrzał na niego. Prawdopodobnie ostatnia uwaga miała zakończyć rozmowę. Francuz podszedł do drzwi i powiedział: – Rozumie pan, monsieur, że powinien nam powiedzieć wszystko, co pan wie o mademoiselle de la Blache, po czym zostanie pan zwolniony. – Wolno spytać, co się stało z pułkownikiem de la Blache?

– Uciekł, podobnie jak jego siostra. Zostawił podwładnych na łasce losu, by ponieśli karę. Ross westchnął. – Powiedziałem już panu wszystko, co wiem o mademoiselle de la Blache i jej bracie. Powtórzyłem to kilkakrotnie. Gdybym coś dodał, byłyby to zmyślenia. Warunki, jakie pan stawia, to po prostu podstęp, żeby się zemścić, i to w głupi, prymitywny sposób. Każdy uczciwy Francuz wstydziłby się z powodu takiego postępowania. Tallien wydmuchał kłąb dymu. Ross nagle zatęsknił za fajką, ale o nią nie poprosił. – Konsultowałem się z kolegami – odparł Tallien. – Panuje przekonanie, że jeśli nie zechce pan zeznawać, należy pana wywieźć z Paryża. Nie ma tu dla pana odpowiedniego miejsca. Wyjedzie pana w przyszłym tygodniu. Jednak na pewno pan rozumie – dodał z podstępnym uśmiechem – że zawsze może odzyskać wolność. – Wie pan, że to wykluczone – odparł Ross.

Rozdział trzeci

I W kwietniu Demelza wróciła z dziećmi do Anglii. Chciała wcześniej opuścić Belgię, jednak Jeremy i Cuby namawiali ją do pozostania – argumentowali, że w Brukseli ma równie wielką szansę dowiedzenia się czegoś o Rossie jak w Londynie. Posłuchałaby ich rad, gdyby wokół nie panował taki chaos. Sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. Ludwik XVIII przebywał w Gandawie, a ambasadorem brytyjskim przy jego znacznie mniejszym dworze mianowano niedawno kreowanego dyplomatę o nazwisku Stewart. Dwór monarchy się skurczył, ponieważ z królem uciekły cztery tysiące osób, lecz do belgijskich Niderlandów wpuszczono zaledwie dwieście. Berlina z cennym ładunkiem złożonym z ludzi i klejnotów koronnych musiała czekać trzy godziny i w końcu otrzymała zezwolenie na wjazd do Belgii dopiero po rozmowie Jodie z komendantem posterunku granicznego. Kiedy Jodie dopilnowała, by Demelza i jej dzieci były bezpieczne pod opieką Jeremy’ego, natychmiast wyruszyła do Gandawy z monsieur Menieresem. Fitzroya Somerseta, uwolnionego od obowiązków dyplomatycznych, mianowano adiutantem Wellingtona, który usiłował przekształcić swoją wielojęzyczną armię w sprawną machinę bojową. Somerset odbył dłuższą rozmowę z Demelzą i usilnie ją zapewniał, że kiedy sytuacja się uspokoi, Ross, podobnie jak on, otrzyma pozwolenie na powrót do Anglii. Niezupełnie ją przekonał, ale nie pozostało jej nic oprócz nadziei i w końcu popłynęła do Anglii. Demelza i Cuby rozmawiały przez chwilę na przyjęciu wydanym przez Geoffreya Charlesa i nawiązały częściowo przyjazne, częściowo niechętne stosunki. W owym czasie Demelza w dalszym ciągu czuła się urażona, że

wcześniej Cuby zamierzała poślubić dla pieniędzy Valentine’a Warleggana i że odrzuciła zaloty Jeremy’ego, którego zdaje się zaczarowała. Demelza spodziewała się zobaczyć wyrachowaną pannę myślącą tylko o pieniądzach, ale już na początku przyjęcia okazało się, że Cuby jest zupełnie inna. Demelza natychmiast spostrzegła, że to dziewczyna z klasą, nie tylko pod względem towarzyskim – miała silny charakter i osobowość, wydawała się czarującą młodą kobietą. Demelza zrozumiała, co w niej dostrzegł Jeremy. W dalszym ciągu czuła do niej antypatię, bo głęboko unieszczęśliwiła jej syna, jednak poznała się na wartości synowej. Później się nie spotkały. Cuby dzięki szczęśliwemu przypadkowi nie mogła poślubić Valentine’a, a Jeremy przekonał wybrankę, by z nim uciekła. Teraz była od około czterech miesięcy jego żoną. W tej sytuacji Demelza i Cuby mogły się czuć skrępowane, lecz wszystko jakoś się ułożyło. Demelza bardzo się niepokoiła, czy postąpiła słusznie, uciekając z Francji. Martwiła się o bezpieczeństwo Rossa i o drobniejsze sprawy, a Cuby od niedawna miała poranne mdłości, co stworzyło między nimi więź. Cuby powiedziała do Demelzy któregoś dnia: „Uważam, że miałam wielkie szczęście, że moje losy potoczyły się w ten sposób, i jestem bardzo dumna, że zostałam żoną Jeremy’ego”. Groźbą, która wisiała wszystkim nad głowami, była perspektywa natychmiastowego wybuchu wojny. Jeremy awansował na porucznika i spędzał większość czasu poza domem, choć najczęściej udawało mu się wracać na noc. Twierdził, że Burbonowie nie cieszą się popularnością i że jeśli dojdzie do bitwy z dawnym cesarzem, można wątpić, czy wojska belgijskie i holenderskie zechcą walczyć. Pozostałe kraje – Rosja, Prusy, Austria – obiecały przysłać wojsko, jednak miały własne problemy z utrzymaniem zdobytych terytoriów. Nie było nawet pewne, czy książę Wellington zostanie naczelnym dowódcą armii koalicji. Tytularnym wodzem naczelnym w dalszym ciągu był książę Wilhelm Orański; gdyby miał nim pozostać, nie było żadnych szans na zwycięstwo. Jeremy mówił, że Anglia straszliwie się ociąga z nadesłaniem żołnierzy. Rozformowano wiele regimentów, inne w dalszym ciągu przebywały w Ameryce i Kanadzie, a Anglików bardzo trudno było przekonać, że krótki pokój nie okaże się trwały. Jak wspominał, ma wielkie szczęście, że służy w regimencie, którego nie rozpuszczono, i do tego w sławnym pięćdziesiątym drugim pułku piechoty należącym do lekkiej dywizji.

Demelza zastanawiała się, skąd się bierze dobry nastrój syna. Obserwowała Jeremy’ego od urodzenia i wiedziała, że jest obdarzony wyobraźnią i nie odznacza się szczególną odwagą. Jednak nie udawał zainteresowania i ochoty do walki. Może towarzystwo, w którym się obracał, sprawiło, że nie myślał o rozlewie krwi, tylko o perspektywie chwały? Spoglądała na Cuby rozmawiającą z Jeremym i była pewna, że to nie żona wzbudziła w nim entuzjazm do wojny. Demelza zamierzała pojechać z dziećmi do Antwerpii, a następnie odbyć długi rejs do Dover. Kiedy wsiadali do otwartego powozu, Jeremy i Cuby przybyli, by ich pożegnać. Henry, młodszy syn Demelzy, ze stoickim spokojem znosił wszystkie zmiany scenerii, kwater, jedzenia i temperatury –  miało się to stać jedną z cech jego późniejszego charakteru. Okazjonalne kaprysy chłopca były wywołane znudzeniem, a nie dolegliwościami fizycznymi, a uparta, niestrudzona pani Kemp i Isabella-Rose starały się go zabawiać i dostarczać mu rozrywek. Po przygodzie z polskimi szwoleżerami Bella zachowywała się wyjątkowo spokojnie. Nigdy do końca nie zrozumiała, dlaczego w chwili pożegnania budząca respekt mademoiselle de la Blache objęła ją, ucałowała i gorąco jej podziękowała. Nastąpiły kolejne pożegnania. Wszyscy się uścisnęli. Demelza czuła się samotna i niespokojna, gdyż nigdy wcześniej nie podejmowała tylu samodzielnych decyzji, a teraz miała się rozstać ze starszym synem, który w każdej chwili mógł się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie. Jednak ukrywała swoje uczucia – większość z nich – a Jeremy, również wzruszony, jak zwykle zaczął żartować. Cuby uśmiechała się z dołeczkami na policzkach i spoglądała orzechowymi oczami, Harry krzyczał, Bella machała ręką, po czym odjechali z turkotem wąską uliczką i zniknęli z pola widzenia.

II Na początku zatrzymali się w zajeździe Ibbetsona, który był bardzo drogi, więc po kilku dniach przeprowadzili się do dawnego londyńskiego mieszkania Rossa na George Street. Prawie pierwszy gościem okazała się Caroline Enys. – Moja droga! – zawołała, gdy się uścisnęły. – Miałam taką nadzieję, że

wreszcie cię odnajdę! A Ross? Jest bezpieczny? – Wysłuchała opowieści Demelzy. – Nie musieli nikogo internować. To skandal! Powinnaś iść do premiera albo księcia regenta! Za kilka dni wszystko na pewno się wyjaśni. – Minął prawie miesiąc! – Trudno uwierzyć, że naprawdę okazali się tacy bezczelni. O ile wiem, wszystkim innym Anglikom pozwolono opuścić Francję. Nie, nie przepłynęliśmy kanału La Manche. Ledwo przyjechaliśmy do Londynu, dotarła do nas wieść, że ten zbrodniczy karzeł uciekł z Elby. Byłam za tym, żeby i tak jechać do Paryża, ale Dwight powiedział, że powinniśmy poczekać tydzień. Oczywiście mieliśmy ze sobą dzieci, więc tak zrobiliśmy. Dwight wrócił do Killewarren – nie było sensu, żeby tkwił w Londynie – i wziął ze sobą Sophie i Meliorę. Panienki były gorzko rozczarowane. Mieszkam u ciotki Sarah, częściowo z lenistwa, a częściowo dlatego, żeby jak najszybciej się dowiedzieć, co się stało z moimi najdroższymi przyjaciółmi. – Caroline, staram się zachować spokój ze względu na Bellę i Harry’ego, ale jestem bardzo podenerwowana. Cały czas pytam samą siebie, czy słusznie postąpiłam, wyjeżdżając z Paryża. Może lepiej by było, gdybyśmy byli na miejscu w chwili internowania Rossa? Podróż do Brukseli była wyjątkowo dziwna, kiedyś ci o niej opowiem, ale nieustannie żałowałam, że Ross musiał wracać do pustego apartamentu. Mam wyjątkowo nieprzyjemne przeczucia. W Paryżu Ross, jak to ma w zwyczaju, nie ukrywał swojej niechęci do dwóch złych ludzi, którzy odzyskali władzę i moim zdaniem mogą mu zaszkodzić – nawet jeśli to oznacza tylko internowanie. Jak długo to potrwa? Może nawet lata… Caroline pogładziła ją po dłoni. – Spokojnie, spokojnie, moja droga. Nie jestem przyzwyczajona do twoich łez. Gdzie są teraz dzieci? – Na spacerze z panią Kemp. – Dadzą sobie bez ciebie radę dziś wieczorem. Nie przyjechałabyś na Hatton Garden na kolację ze mną i ciotką? Myślę, że pojawi się również kilku innych gości. – Caroline, nie jestem w nastroju do zabawy. To miło z twojej strony, ale… – Tym bardziej powinnaś przyjechać! Z listu, który wysłałaś do mnie tydzień temu z Paryża, wynikało, że świetnie się bawisz. Przypuszczam, że przed ucieczką Napoleona z Elby w Paryżu było bardzo wesoło,

i podejrzewam, że przez ostatni miesiąc od opuszczenia Francji siedzisz w swoim mieszkaniu, martwisz się o Rossa i niepotrzebnie zadręczasz. To się musi skończyć. Doprowadzisz się do choroby. Położymy temu kres dziś wieczorem. O siódmej przyślę po ciebie lektykę. Wrócisz do domu o jedenastej. Wiesz, że pani Pelham uwielbia twoje towarzystwo. Nie psuj jej wieczoru. Demelza się roześmiała. – Ross mówi, że nie zna kobiety o woli silniejszej od twojej. – Nie licząc ciebie – odparła Caroline. – Ale ja łączę silną wolę z arogancją, co sprawia, że bardziej rzuca się w oczy. Demelza zastanawiała się, czy w domu na Hatton Garden są wieczory, kiedy nie odbywają się przyjęcia. Pani Pelham uwielbiała życie towarzyskie i dysponowała środkami, by zaspokajać swoje zachcianki. Tego wieczoru w przyjęciu uczestniczyło zaledwie osiem osób, lecz jak zwykle było dystyngowane i miłe. Demelza czułaby się znacznie lepiej, gdyby nie okazywano jej tak wiele współczucia i serdeczności. Proszono, by opowiedziała swoją historię, co robiła już tyle razy, że zaczęła tego nienawidzić, podobnie jak komentarzy na ten temat, które powtarzały się w różnych wariantach. Cieszyła się, że wszyscy usiłują jej pomóc, wygłaszają uwagi i udzielają pocieszających rad, lecz tak naprawdę pragnęła znowu zobaczyć Rossa. Wśród gości był pułkownik Webb, wyższy i bardziej niezgrabny niż kiedykolwiek, panna Florence Hastings, poznana przez Demelzę w Bowood, a ponadto lord Edward Petty-Fitzmaurice, którego Poldarkowie widzieli ostatnio w Theatre Royal przy Drury Lane. Demelza pomyślała, że panna Hastings i lord Edward czują do siebie sympatię i zapewne wkrótce się pobiorą, lecz okazało się, że się pomyliła. Do Florence Hastings zalecał się inny dżentelmen, niejaki Henry Crediton, również poseł do Izby Gmin. Przez jakiś czas rozmawiano wyłącznie o sytuacji we Francji i o tym, czy zapanuje pokój, czy wybuchnie wojna. Większość omawianych kwestii była zbyt skomplikowana dla Demelzy: zniesienie handlu niewolnikami przez Bonapartego, na co nie chcieli wyrazić zgody Burbonowie – czy nie próbowali przypodobać się w ten sposób Anglikom? Intrygi Bonapartego, by uwolnić swoją żonę Marię Ludwikę z aresztu w Austrii. Władza, jaką dysponują teraz dwaj dawni jakobini – Carnot i Fouché. (Demelza uważnie słuchała wymiany zdań na ten temat, czując ból w sercu).

Nagle dotknął jej dłoni lord Edward. – Lady Poldark, moja ciotka bardzo pragnie panią zobaczyć. Czy zechciałaby pani wypić z nami herbatę jutro po południu? Proszę zabrać ze sobą córkę – młodszą córkę. Ma zupełnie inny kolor włosów i wygląd niż Clowance, prawda? Jak się miewa Clowance? Chciałbym ją znowu zobaczyć. – Jest mężatką, jak pan oczywiście wie. – Tak, wspominała pani o tym. To dla mnie rozczarowanie. Po raz pierwszy napomknął o swoich oświadczynach, rozmawiając z Demelzą. – Przykro mi. – Mnie również. Clowance ma szczególne cechy, których brakuje wielu ludziom. Byłaby dla mnie bardzo dobrą żoną. A ja starałbym się być dla niej dobrym mężem. – Jestem tego pewna, lordzie Edwardzie. Może powinnam wyjaśnić… – Co? Demelza nerwowo mięła w palcach okruch chleba. – Powiedziała mi o pana… zainteresowaniu. Naturalnie nie wiedzieliśmy, że to poważna sprawa. Mąż i ja nigdy nie próbowaliśmy wpływać na dzieci – te, które są prawie dorosłe – ani kierować ich wyborami życiowymi. Może to dziwaczne podejście, ale uważaliśmy, że postępujemy słusznie. Kiedy Clowance mi powiedziała, oświadczyłam, że musi podjąć decyzję całkowicie samodzielnie, nie zwracając uwagi na pańską pozycję w świecie i przywileje, jakie by uzyskała. Może popełniłam błąd. – Nie, jestem pewien, że mieli państwo rację, lady Poldark. Przykro mi, że Clowance odrzuciła moje oświadczyny, ale wierzę, że jest szczęśliwa w małżeństwie. – Dziękuję. – Pojawiły się już dzieci? – Nie, ślub odbył się niedawno. Zaraz, kiedy to było? Jedenaście miesięcy temu. – Rozumiem. Cóż, ufam, że jutro przybędzie pani do nas na herbatę. Wiem, że sprawiłoby to ciotce Isabel wielką przyjemność.

III

– Przepraszam, że kazałem pani czekać na rozmowę, lady Poldark – powiedział hrabia Liverpool. – Jednak mam mnóstwo pilnych spraw państwowych, a koniecznie chciałem porozmawiać z panią osobiście. – Zwłoka jest bez znaczenia – odparła Demelza. – Tkwię bezczynnie w Londynie i mogę tylko czekać na wiadomości. – Istotnie. Bardzo bym chciał dysponować konkretnymi informacjami i rozumiem pani uczucia. Nie uznajemy Bonapartego, więc nie mamy w Paryżu ambasadora, który mógłby podjąć interwencję. Prawie wszystkie inne ambasady i poselstwa zostały zamknięte, więc nikt nie jest w stanie nas reprezentować. Naszym jedynym źródłem informacji są agenci, którzy twierdzą, że sir Rossa przewieziono do Verdun. – Verdun? Gdzie to jest? – Przeszło dwieście kilometrów na wschód od Paryża. Znajduje się tam sławna twierdza, lecz również obóz jeniecki, w którym internowano wielu Anglików po wybuchu wojny w tysiąc osiemset trzecim roku. Zdaje się, że pani mąż jest dobrze traktowany, ale przebywa w areszcie. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego osadzono go w więzieniu, choć większości cudzoziemców pozwolono swobodnie opuścić Francję. – Mademoiselle de la Blache, która pomogła mi wyjechać, twierdziła, że mąż mógł zostać uznany za szpiega. Lord Liverpool mrugnął kilka razy. – Zgadzam się, że jego misja była poufna, ale to wszystko. Dlaczego Francuzi mieliby się posłużyć takim pretekstem? Demelza wyjaśniła. – Rozumiem. A Fouché znów objął stanowisko szefa policji… Myślę, że w tej sytuacji jedyny sposób to petycja skierowana bezpośrednio do cesarza. Obecnie byłoby to dość trudne, ponieważ Bonaparte niedawno wysłał prywatny list do księcia regenta, w którym zadeklarował pokojowe zamiary, lecz pismo odesłano do nadawcy z wyniosłym dopiskiem lorda Castlereagha… Zapewniam panią, lady Poldark, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Tymczasem muszę panią prosić o cierpliwość. Powinna pani pamiętać, że chociaż pani mąż nie jest wolny, nie grozi mu żadne fizyczne niebezpieczeństwo. – Dla człowieka takiego jak mój mąż, milordzie, więzienie to tortura. – Tak, to również rozumiem. Zapewniam panią, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Jakie ma pani w tej chwili plany?

– Zamierzam zostać w Londynie jeszcze dwa tygodnie w nadziei na dalsze wiadomości. Jeśli ich nie otrzymam, wrócę z dziećmi do Kornwalii. Lord Liverpool wstał. – Nie wiem, w jakiej jest pani sytuacji finansowej, ale osobiście dopilnuję, by w czasie internowania pani męża wpłacano na jego konto w banku Couttsa miesięczną gażę należną za udział w misji. Jak rozumiem, Coutts jest korespondentem Banku Kornwalijskiego, którego sir Ross jest wspólnikiem. Powinna pani bez trudu korzystać z tych funduszy. – Dziękuję, milordzie. Uważa pan, że zostanie złożona petycja? – Petycja? – Do cesarza. – Jak pani wie, ministrem spraw zagranicznych jest lord Castlereagh. Skonsultuję się z nim i ustalę, jak najlepiej się tym zająć. Demelza uznała to za dyplomatyczny unik. – Uważa pan, że książę regent mógłby pomóc, milordzie? – spytała. Kiedy Liverpool wytrzeszczył oczy, ciągnęła: – Mam na myśli osobisty list księcia regenta do Bonapartego. Ross mówił, że książę był bardzo zainteresowany misją, gdy nadawał mężowi tytuł baroneta. Liverpool dotknął oparcia krzesła, zmarszczył brwi, po czym lekko się uśmiechnął. – Uważam, że w obecnej chwili nie jest to możliwe z przyczyn dyplomatycznych, droga pani. Wszystkie koronowane głowy Europy jednomyślnie postanowiły nie prowadzić korespondencji z uzurpatorem. Nie można prosić Jego Książęcej Wysokości, by złamał to przyrzeczenie, nawet w tak ważnej sprawie.

Rozdział czwarty

I Minął pierwszy tydzień życia pod groźbą zbliżającego się bankructwa i Stephen nie wybrnął z kłopotów. W ciągu ostatniego roku nawiązał wiele przyjaźni związanych z interesami i poznał mnóstwo ludzi. Próbował z nimi rozmawiać, lecz chociaż był powszechnie lubiany, niczego nie osiągnął. Problem polegał na tym, że nie śmiał się przyznać, iż bank Warleggana nagle cofnął mu kredyt. Gdyby wiadomość o tym się rozeszła, wierzyciele Stephena – a miał ich wielu – natychmiast pojawiliby się na progu jego domu. Mówił, że w jego opinii bank Warleggana ma zbyt restrykcyjne procedury i że w związku z tym szuka innych źródeł finansowania. Trudno powiedzieć, czy rozmówcy w to wierzyli, lecz nie wydawali się skłonni do wyłożenia pieniędzy. Clowance zamierzała się zwrócić do Valentine’a – zawsze przyjaźnił się ze Stephenem i tak nienawidził ojca, że mógłby spłacić dług, by zrobić Warlegganowi na złość – ale wkrótce potem, jak wpadła na ten pomysł, spotkała w Falmouth Toma Guildforda, który powiedział, że Valentine wyjechał wczoraj do Cambridge. Jedyny konstruktywny ruch wykonał człowiek o nazwisku Jack Pender –  syn burmistrza – który, dowiedziawszy się, że Stephen myśli o sprzedaży jednego ze swoich statków, zaproponował czterysta gwinei za Chasse Marée. Cena była kiepska, ale lepsze to niż nic. Pender miał dwa trójmasztowe lugry, które zajmowały się połowem ryb w kanale La Manche, ale chciał zakupić większą, szybszą jednostkę. Chasse Marée była pierwotnie kutrem rybackim i mógłby dzięki niej rozwinąć interes. Statek znajdował się w tej chwili gdzieś na Morzu Północnym i po symbolicznej próbie podbicia ceny Stephen wymienił z nabywcą uścisk dłoni. Niestety, miał otrzymać pieniądze dopiero po powrocie brygu.

Adolphus nie mógł popłynąć w przyszłym tygodniu do Dieppe z trzecim z ładunkiem łupku, ponieważ jego właściciel usiłował uniknąć bankructwa. Na statek dostarczono już połowę towaru i w sobotę powinien być gotów do wyjścia w morze. Opóźnienie można by jakoś usprawiedliwić, jednak zmniejszyłoby o połowę zyski Stephena, a gdyby Adolphusa należało rozładować w Penryn, byłby to kolejny kamień u jego szyi, który pociągnąłby go na dno. W tym czasie Clowance w ogóle nie widywała się z Harriet, jednak miesiąc wcześniej żona Warleggana pożyczyła jej dwie książki o architekturze należące do George’a. (Warleggan kupił je hurtowo na licytacji wraz z książkami na temat górnictwa, a chociaż nie miał ochoty czytać rozpraw o sztuce, był zbyt oszczędny, by je wyrzucić). Kiedy Stephen i Clowance projektowali przyszły dom, nieustannie zaglądali do obu książek i dyskutowali przy migotliwym świetle świecy w wynajętej chacie. Teraz Clowance powinna je zwrócić. Taki czy inaczej, budowa nowego domu została wstrzymana. Stephen pojechał do Falmouth. Udało mu się zaaranżować spotkanie z zarządcą Kornwalijskiego Banku Morskiego. Czy Kornwalijski Bank Morski nie powstał właśnie po to, by finansować uczciwe przedsięwzięcia handlowe takie jak linia żeglugowa Stephena? Zadał to pytanie żonie. Clowance postanowiła pojechać do Cardew i zostawić książki u lokaja. Im szybciej się ich pozbędzie, tym lepiej. Neron, od dawna pozbawiony ćwiczeń, miał w sobie mnóstwo energii. Galopowała, kłusowała, znowu galopowała, aż wreszcie wspięła się stępa na strome wzgórze, na którym wzniesiono dwór w Cardew. Harriet stała na schodach. Była to ostatnia rzecz, na jakiej zależało Clowance. Harriet uniosła dłoń i uśmiechnęła się. – Witaj! Mam zamiar nakarmić psy. Wejdź i przyłącz się do mnie. – Chciałam tylko zwrócić książki – odrzekła Clowance, nie zsiadając z konia. – Powinnam wracać. Harriet uniosła brwi. – Coś się stało? Zapytana prosto z mostu, Clowance się zawahała. – Och… eee… nic wielkiego. Po prostu postanowiłam oddać książki. Nie są nam już potrzebne. – Nie polowałaś wczoraj z nami. Jak na ostatni dzień sezonu było całkiem

nieźle. – Tak – odparła Clowance. – Nie zdążyliśmy… Harriet odgarnęła włosy z czoła. – Zostajesz czy jedziesz, moja droga? – Jadę – odpowiedziała Clowance. – W takim razie coś się musiało stać. Chcesz iść ze mną, zobaczyć dogi i wtajemniczyć mnie w sekret? A może wolisz odjechać i cierpieć w milczeniu? Spojrzały sobie w oczy. Clowance się zawahała. Nie miała pretensji do Harriet, tylko do jej męża. – Pomogę ci nakarmić psy – rzekła.

II – Musisz je obserwować – rzekła Harriet. – Niektóre są żarłoczne, inne wybredne. Nie wolno pozwalać, żeby się biły o jedzenie. Owsiankę przygotowano w ogromnych miedzianych kotłach; masztalerze mieszali miksturę nad ogniem prawie godzinę. Kiedy dostatecznie zgęstniała, ogień wygaszono, masę przełożono do wiader i postawiono na płytach łupku, aby wystygła. Wulkany owsianki parowały, aż wreszcie nadawały się do jedzenia. Później masztalerze pojedynczo spuszczali psy, by najżarłoczniejsze nie zjadły więcej, niż powinny. – Nie podejrzewam, że martwisz się bez powodu – rzekła w końcu Harriet. – Jeśli tak, stracę do ciebie sympatię i będziesz mogła odejść. Clowance opowiedziała, co się stało. Harriet przez chwilę spoglądała w milczeniu na dogi. – Nic o tym nie wiem. Clowance uśmiechnęła się ponuro. – Nie spodziewałam się tego. – Co do tej pory zrobił Stephen? – Wszystko, co w jego mocy. Dziś rano pojechał do Kornwalijskiego Banku Morskiego, ale przypuszczam, że udzielą takiej samej odpowiedzi jak inne banki. Jeśli Warleggan cofa kredyt, kto chciałby zająć jego miejsce? – W Kornwalii właśnie tak jest.

– Bank Carne’a, gdzie Stephen miał wcześniej rachunek, nie okazał się zainteresowany. Bank mojego ojca mógłby interweniować, gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo, że Stephen trafi do więzienia. Powinniśmy być wdzięczni przynajmniej za to. Ale oczywiście byłaby to ostateczność. W ostatnich dniach Stephen próbował założyć spółkę akcyjną, lecz po prostu nie ma na to czasu! Jeśli sir George zamierza zrealizować groźbę, zostało zaledwie osiem dni. Harriet nieelegancko podrapała się pod pachą. – Twoim zdaniem Stephen nie zrobił niczego, by zasłużyć na taką hańbę? – Próbuję oceniać go bezstronnie – odpowiedziała Clowance. – To dziwny mężczyzna, mogę nie dostrzegać części jego wad, bo go kocham. Jednak… jednak nie wierzę, by celowo postępował nieuczciwie. Uważam, że na pewno nie próbował oszukać banku Warleggana. Kiedy sześć czy siedem miesięcy temu wrócił do domu i powiedział, że twój mąż jest gotów sfinansować zakup Adolphusa, był taki zadowolony i dumny z siebie, że nie wierzę, by dla groszowych zysków mógł zniszczyć swoją reputację, narazić na szwank stosunki z bankiem! Nie potrafię w to uwierzyć, Harriet, i dlatego stoję po jego stronie. Przez chwilę panowało milczenie i słychać było tylko mlaskanie dogów. – Lubią ryby – odezwała się Harriet. – Wygląda na to, że im służą, choć dodajemy sporo krowiego mięsa. Te przeklęte bestie przebiegają w ciągu siedmiu miesięcy setki kilometrów i potrzebują dobrego żarcia. Teraz oczywiście będą miały wakacje. Nie wolno pozwolić, żeby się rozleniwiły. Dziś rano przebiegły kilka kilometrów i czeka je jeszcze kilometr, nim pozwolę im się przespać na słomie. Czterdzieści par psów potrzebuje mnóstwa jedzenia. Do tego trzech łowczych i dziewięć koni. Oficjalnie mistrzem ceremonii jest John Devoran, ale prawie wszystkie rachunki płaci George, wyłącznie ze względu na mnie, bo sam nigdy nie poluje. Nawiasem mówiąc, jutro odbędzie się niewielkie, próbne polowanie, by potrenować konie. Nie miałabyś ochoty przyjechać? Clowance uśmiechnęła się ironicznie. – Wykluczone, Harriet. Jak bym mogła? – George jest w Truro – odparła Harriet. – Jednak rozumiem, co masz na myśli. Doskonale, jedź do domu i myśl o swoich kłopotach. Kiedy w piątek zobaczę się z George’em, poznam jego wersję wydarzeń. Trudno mi ocenić całą sprawę, dopóki nie usłyszę, co ma do powiedzenia. Szkoda, że do tego

doszło. – Tak, wielka szkoda – rzekła Clowance.

III – Kto ci to powiedział? – spytał George. – Clowance, oczywiście. Któż by inny? Przyjechała w środę i wydawała się wytrącona z równowagi. Skłoniłam ją, by powiedziała, co ją trapi. – Niewątpliwie przysłał ją Carrington. – Nie przypuszczam. Tak czy inaczej, powiedz, co mu zarzucasz. – To sprawa mojego głównego prokurenta, Landera – odparł George i wydmuchał nos. – Nie może sobie poradzić z oszukańczą księgowością Carringtona. Wygląda na to, że Carrington nie jest w stanie zaksięgować niczego w uczciwy sposób. Nie możemy dalej robić interesów z taką osobą. – Dlaczego Lander nie odkrył tego wcześniej, nim Stephen zaciągnął dużą pożyczkę? – Zeszłej jesieni Carrington wdarł się do mojego gabinetu, a ja nabrałem się na jego pewność siebie. Zgodził się nam przekazać prowadzenie swoich spraw finansowych, ale ukrył przed nami wiele rzeczy. – Clowance twierdzi, że odkąd zaczął współpracować z twoim bankiem, praktycznie nie robił niczego bez zgody Landera. Z pewnością Lander ponosi za to odpowiedzialność. Tak czy inaczej, moim zdaniem Stephen zasługuje na surową reprymendę, a nie cofnięcie kredytu i żądanie spłaty weksli, co doprowadzi go do bankructwa! – Moja droga, nie znasz się na tych sprawach – odparł z irytacją George. – Bądź łaskawa zmienić temat. W sobotę Ursula wróci do domu, a jej kuc jest chory. Potrzebuję twojej rady, jakiego konia jutro dla niej przygotować. Jest dostatecznie wysoka, by dosiadać przyzwoitego wierzchowca, ale nie może być kapryśny. Nie należy ryzykować. Harriet szczotkowała włosy opadające na ramiona. Spoglądała w lustrze na George’a ciemnymi, lśniącymi oczami. – Czy to, że zmieniłeś zdanie na temat Stephena, ma coś wspólnego z dawnymi sporami? – Jakimi dawnymi sporami? Masz na myśli to, że Clowance to córka

Poldarków? Oczywiście, że nie. – Twierdzisz, że nigdy nie przyszło ci to do głowy? – W żadnym wypadku. Prowadzę największy bank w Kornwalii i nie pozwalam, by osobiste animozje wpływały na moje decyzje. Harriet znów zaczęła szczotkować włosy, które lśniły jak lakierowana skóra. Wreszcie skończyła i odłożyła szczotkę. – Myślę, że to coś więcej niż animozje. Słyszałam różne rzeczy, nawet od ciebie. A po nieprzyjemnym spotkaniu w Trenwith zeszłego lata sytuacja się nie poprawiła, prawda? Czuję ulgę, że nie chodzi o kłótnię z Poldarkami, bo znacznie łatwiej będzie ci zmienić decyzję. George włożył surdut. Kołnierzyk nie leżał właściwie. Po długich latach ubierania się w Londynie poszedł niedawno do miejscowego krawca o dobrej reputacji. Był znacznie tańszy, ale nie tak zręczny. Trzeba znów zamówić ubrania w Londynie. – Zmienić decyzję? Jaką, kochanie? – By doprowadzić Carringtona do bankructwa. George spojrzał ostro na żonę, a Harriet pokręciła głową. – Tak się nie robi, George. Tak się nie robi. – O czym ty mówisz, do licha?! – Nie można niszczyć Carringtona pod byle pretekstem. Uważam Stephena za interesującego mężczyznę i w jakiś sposób podziwiam jego szorstkość, męskość, pewność siebie. Tak, podziwiam te cechy. Jednak w gruncie rzeczy w ogóle mnie nie obchodzi. Nie chcę, by Clowance spotkał taki wstyd. Lubię ją i chcę się z nią dalej przyjaźnić. – Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś się z nią przyjaźniła. – Nie, jeśli doprowadzisz jej męża do bankructwa, nie będę mogła utrzymywać z nią kontaktów towarzyskich. I muszę ci przypomnieć, że w lutym uratowała życie Kastora, gdy wpadł w ten diabelski potrzask na kłusowników. George skończył krytyczną analizę kroju surduta i spojrzał na żonę. – Nie możesz poważnie sugerować, bym zmienił decyzję zarządu. – Bardzo poważnie, mój drogi. Warleggan wyjął zegarek. – Za dziesięć minut będą tu Vivianowie. Nigdy się nie spóźniają. Jak wiesz, po obiedzie chciałbym porozmawiać z Vivianem o interesach, a zatem…

– Zatem będę musiała się zająć tą nudną Betty. Udaje wielką damę, a ma instynkty i zainteresowania pomywaczki… Zostawmy tę sprawę do wieczora, a nawet do rana, pod warunkiem, że zastanowisz się nad zmianą zdania. – Zmianą zdania? – W sprawie doprowadzenia Stephena Carringtona do bankructwa. – Wykluczone! Zarząd banku podjął decyzję. Nie ma nic więcej do powiedzenia. – Jest do powiedzenia jedno – odparła Harriet. – To się nie może stać.

IV Dyskusję została wznowiona późnym wieczorem w jej sypialni. Vivianowie przyjechali i odjechali – Vivian był zubożałym młodszym synem lorda, właścicielem gruntów i praw górniczych, które mógłby sprzedać. Ursula zjadła kolację i wreszcie poszła spać. W ciągu półrocza spędzonego na pensji urosła o dwa i pół centymetra. W dalszym ciągu była gruba, lecz straciła trochę tłuszczu. Nieustannie opowiadała o szkole i innych drobiazgach. W odróżnieniu od większości dziewcząt niezbyt interesowała się końmi, lecz posłusznie poszła za macochą – na prośbę ojca – wybrać wierzchowca na jutrzejszą przejażdżkę. Siedziała do późna w salonie, a George się nie sprzeciwiał, bo był weekend. Poza tym chciał sprawić córce przyjemność. Harriet stosowała różne sposoby narzucania mężowi swojej woli, ale tym razem nie mogła użyć zwykłych metod. Najczęściej unikała bezpośrednich konfrontacji – po straszliwych awanturach w okresie małżeństwa z Tobym Carterem czuła się dobrodusznie rozbawiona, gdy stawiała na swoim dzięki zręcznym podstępom i bezwstydnemu tupetowi. Wiedziała, że swoją skuteczność zawdzięcza dwóm atutom: urodzie i błękitnej krwi. Nie wspominając o tym, że gdy była w odpowiednim nastroju, potrafiła dręczyć i podniecać George’a seksualnie. Wiedziała, że w interesach potrafi być twardy, a czasem mściwy, jednak nie okazał się złym mężem. Nigdy nie miała tyle pieniędzy i takiej swobody ich wydawania. Mimo to cierpliwość Harriet miała swoje granice. Wróciła do tematu równie niedbałym tonem, jakim zakończyła rozmowę, i spytała George’a, czy jej nie oszukuje i czy decyzja, by doprowadzić

Carringtonów do bankructwa, nie ma nic wspólnego z dawną kłótnią z Poldarkami, jak sugerowała przed kolacją. – Wcale. W żadnym razie! – A zatem obawiam się, George, że powinieneś podać lepszy powód swojej decyzji! W końcu Carrington bywał wiele razy w naszym domu – przynajmniej dwa albo trzy na twoje zaproszenie! To nie tylko luźna znajomość. Nie możesz zepchnąć ich w przepaść i odwrócić się plecami! Czy Stephen w jakiś sposób cię obraził? Albo Clowance? Szukam wyjaśnienia, w które mogłabym uwierzyć. George pochylił głowę jak byk na widok czerwonej płachty. Żyły na jego grubej szyi nabrzmiały. – To nie twoja sprawa, Harriet! – Oczywiście, że to moja sprawa! Nie bądź niemądry. – Podałem ci powody. – A ja w nie nie wierzę. – Przyjmij, że moja decyzja ma poważne przyczyny! – W żadnym razie, chyba że mi je podasz. Warleggan wyjął z kieszeni chusteczkę i wysiąkał nos. – Chyba się przeziębiłem. – Nie zmieniaj tematu. – Wypiję dziś wieczorem napar z ziół. Dobrze działa na początku przeziębienia. – A co z Carringtonami? – Spadną w przepaść, jak to określiłaś. A przynajmniej on. Przykro mi, że pociągnie za sobą żonę, ale takie jest życie. To nie moja wina, że go poślubiła. Niewątpliwie jakoś dadzą sobie radę. Taki szubrawiec zawsze zarobi na lewo parę groszy. Harriet wstała i chwyciła George’a za ramię. – Powiedz mi prawdę. Warleggan uwolnił rękę. Nieczęsto miewali ze sobą kontakt fizyczny, chyba że w czasie rzadkich kontaktów seksualnych. Jeszcze nigdy nie dotknęli się w czasie kłótni. – Bardzo dobrze – rzekł szorstko. – Skoro chcesz poznać całą prawdę, usiądź i posłuchaj. Cofnęła się o krok, zajęła miejsce na końcu łóżka, rozsunęła zasłony i przycisnęła do policzka róg jednej z nich.

Warleggan usiadł okrakiem na krześle. Jeszcze nigdy nie był tak podobny do cesarza Wespazjana. – Czy pamiętasz… mogłaś o tym zapomnieć… że po naszym ślubie, ściśle biorąc w styczniu następnego roku, dokonano rabunku w dyliżansie Samoobrona i skradziono dużą ilość papierów wartościowych, banknotów, gotówki w złocie i srebrze oraz biżuterii? – Naturalnie, że pamiętam. Byłeś wściekły. Czy moja ciotka Darcy nie straciła jakiegoś drobiazgu? Pucharu miłości? – Owszem, straciła. Miał niewielką wartość materialną, ale uważała, że jestem osobiście odpowiedzialny za to, że go skradziono! Łączne straty były dość spore – razem blisko sześć tysięcy funtów. Posłuchaj mnie! – rzucił ostro, gdy zamierzała przerwać. – Kradzieży dokonano w bardzo inteligentny sposób, wymagała zuchwałości i zimnej krwi, która mogli okazać jedynie ludzie wykształceni. Wszystkie cztery miejsca w kabinie zarezerwowano od Plymouth do Truro, lecz tylko trzy były zajęte. Nie wiemy, czy do rabusiów miała dołączyć czwarta osoba – nie pojawiła się. W trakcie jazdy z Plymouth do Truro złodzieje odgięli filcowe obicie i wypiłowali dziurę w mahoniowej ścianie kabiny. Dostali się do skrzyni, w której znajdowały się dwie kasety bankowe, wciągnęli je do kabiny, rozbili, przepakowali zawartość do worków, a następnie ponownie umieścili kasety w skrzyni. Zatkali otwór w ścianie wypiłowanym kawałkiem drewna i umieścili obicie na właściwym miejscu. Mamy podstawy do przypuszczeń, że uciekli w Lostwithiel. Dysponujemy rysopisami rabusiów – ciągnął George. – Dwóch udawało pastora Arthura Maya i jego żonę. Takie osoby nie istnieją. Trzecim był porucznik Morgan Lean, rzekomo oficer marynarki wojennej. Kolejna fikcyjna postać. Fałszywy duchowny i jego żona byli wysocy; pastor miał szpakowate włosy i okulary w grubych stalowych oprawkach, a kobieta, o śniadej cerze, prawie się nie odzywała i udawała, że źle się czuje, by mogli zasłonić okna. Porucznik Morgan Lean, bardzo wysoki, barczysty i dość młody, nosił białą perukę i miał krzaczaste czarne brwi. Działali w przebraniach, lecz nie rzucało się to w oczy, bo nie zwracali na siebie uwagi. Woźnice i strażnicy potrafili podać tylko ogólne rysopisy. Jak wiesz, wyznaczyliśmy tysiąc funtów nagrody, ale nikt się nie zgłosił. Wydawało się, że złodzieje ujdą sprawiedliwości. – Opublikowałeś numery banknotów, prawda? – Tak. Zastawiliśmy pułapkę. Nie znaliśmy wszystkich numerów, jedynie

dwanaście. Opublikowaliśmy numery siedmiu, a pięć zatailiśmy. Żadem z siedmiu ujawnionych się nie pojawił, lecz jeden z pozostałych pięciu tak. Wpłacono go do naszego banku w Truro. Był to przełom w śledztwie, pierwsza wskazówka, pierwszy krok do przodu. Wiesz, kto go wpłacił? Harriet pokręciła głową. – Ty, moja droga. – Co takiego?! Co masz na myśli, do diabła?! – To, że wpłaciłaś go po jednym z wieczorów karcianych, kiedy gościłaś młodych dżentelmenów, z którymi się zadajesz. Prawdopodobnie jeden z nich przegrał i zapłacił ci właśnie tym skryptem. – Niech mnie cholera! – zawołała Harriet i potarła policzek rogiem zasłony. – Ustaliłem nazwiska wszystkich młodych mężczyzn, którzy w tamtym tygodniu grali u nas w karty. Okazało się, że to Anthony Trefusis, Ben Sampson, Stephen Carrington, Andrew Blamey, Percy Hill, George Trevethan i Michael Smith. Kiedy spytałem cię niezobowiązująco, jak się potoczyła gra, powiedziałaś, że najwięcej stracili Anthony Trefusis, Andrew Blamey i Stephen Carrington. Rozpocząłem śledztwo, które zasugerowało, że najbardziej prawdopodobny sprawca to Stephen Carrington. – Więc o to chodzi! – powiedziała Harriet, patrząc na męża. – Zaczekaj. Skrypty przechodzą z rąk do rąk. Mógł go dostać tego samego ranka od innego człowieka! – Naturalnie nie dysponowałem jeszcze konkretnym dowodem, ale miałem uzasadniony powód do podejrzeń. – Co się później stało? Wygląda na to, że coś cię utwierdziło w podejrzeniach. Warlegganowi nie podobał się ton głosu żony. – W dniu rabunku do dyliżansu wsiadł w Liskeard niejaki Arthur Rose, stary człowiek, adwokat, który koniecznie chciał podróżować w kabinie, ponieważ było w niej wolne miejsce. Nie wiem, czy w tym momencie zaczęto już wiercić dziurę w ścianie – Rose mógł przeszkodzić złodziejom –  ale nie zauważył niczego niezwykłego i wysiadł w Dobwalls. Jednak w odróżnieniu od innych świadków miał okazję obserwować z bliska pozostałych pasażerów, a poza tym jako prawnik odznaczał się spostrzegawczością. Kiedy odkryto rabunek, oświadczył, że byłby w stanie rozpoznać złodziei, gdyby ich zobaczył.

– Czy mecenas Rose… – Po odnalezieniu skryptu, który pojawił się w naszym domu w czasie gry w karty, zaprosiłem do Cardew młodych ludzi uczestniczących w poprzednim przyjęciu. Kazałem również przywieźć pana Rose’a w sprawie związanej z interesami. Uważałem, że może to doprowadzić do zdemaskowania jednego albo więcej rabusiów. – I pan Rose wystawił cię do wiatru! – zawołała Harriet. – Pamiętam to przyjęcie! Czekałeś na tajemniczego pana Rose’a, który nigdy się nie pojawił! – Zachorował w karecie, gdy wiózł go Hector Trembath – powiedział George. – Zmarł w Truro – dodał z goryczą. Harriet roześmiała się niskim kontraltem. – Często myślałam o tamtym wieczorze. Zachowywałeś się bardzo dziwnie. Więc śledztwo zakończyło się fiaskiem? Podejrzewam, że niedawno zdarzyło coś nowego, prawda? – Owszem. Coś wyszło na jaw. W zeszłym miesiącu Carrington wszedł do mojego gabinetu w obecności Trembatha. Po wyjściu Carringtona Trembath powiedział, że pan Rose zauważył, że porucznik Morgan Lean, jeden z pasażerów dyliżansu, nie miał lewego kła. Jak niewątpliwie zauważyłaś, Stephen Carrington również nie ma lewego kła. Ogień na kominku dogasał. Harriet wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Mimo początku maja w domu było zimno. – A zatem? Coś jeszcze? – Nic więcej. Ten dureń wcześniej mi o tym nie wspomniał. Ale to wystarcza. – Nie udowodniłbyś mu winy w sądzie. – Naturalnie, że nie! Nie zamierzam kierować sprawy do sądu! – rzucił z irytacją George. – Wiem, że już nigdy nie doprowadzę tych ludzi przed oblicze sprawiedliwości. Chyba żeby dopisało mi wyjątkowe szczęście. Jednak dowody przeciwko Carringtonowi całkowicie mnie przekonują. Mamy ogólny rysopis mężczyzny, wiek, budowę ciała, kolor włosów – brwi łatwo ufarbować – wygląd skryptu, a teraz pojawiła się sprawa zęba. Poza tym w niejasny sposób zdobył pieniądze, by kupić dwa statki i założyć przedsiębiorstwo żeglugowe. Jestem całkowicie przekonany o jego winie – to wszystko. Harriet znów usiadła na łóżku. Miała wyjątkowo beznamiętny wyraz

twarzy. George spojrzał na nią i nie zdołał nic z niej wyczytać. – Starałem się być z tobą całkowicie szczery, moja droga – rzekł łagodnym tonem, choć niechętnie. – Spytałaś, co mną kieruje. Podałem ci powody i jestem pewien, że uznasz je za całkowicie usprawiedliwione. – Zacząłeś podejrzewać Carringtona natychmiast po pojawieniu się skryptu – powiedziała Harriet. – Uważałem go za najbardziej prawdopodobnego podejrzanego. Poza tym, w odróżnieniu od pozostałych uczestników przyjęcia, nie zdołałem ustalić, gdzie przebywał w chwili rabunku. – Skoro przez cały czas go podejrzewałeś, dlaczego się zgodziłeś mu pomóc, gdy do ciebie przyszedł jesienią zeszłego roku? George przygryzł wargę. Szczerość w rozmowie z kobietą nie jest najlepszą taktyką. – Poczułem do niego sympatię. Niedawno pokłóciłem się z Valentine’em. Zapomniałem o rabunku. Uznałem, że skoro nie ma dowodów, wątpliwości powinny działać na jego korzyść. – I wszystko zmienił kieł? – Wszystko zmienił kieł. Możesz sądzić, że nie jest to decydujący dowód. Ja traktuję to tak, jakby wszystkie elementy łamigłówki ułożyły się nagle w całość… – Skoro go podejrzewasz, dlaczego mu o tym nie powiesz? Zirytowany George zgarbił plecy. – Wykluczone. – Nigdy nie przyszło mu to do głowy i uważał sugestię Harriet za absurdalną. – Nie mogę mu tego powiedzieć prosto w oczy! Gdyby żył Rose, sprawa wyglądałaby inaczej! – Kichnął. – Przeziębiłem się. Pogoda jest zdradliwa. – Wydałeś na niego wyrok, nie dając mu możliwości obrony. – Harriet w dalszym ciągu pocierała policzek rogiem kotary. Warleggan uznał to za niemądry gest. – Doprawdy, George, tak się nie robi. Tak się nie robi. – Czego się nie robi? Już ci powiedziałem, że wszystko postanowione. Teraz chciałbym ci życzyć dobrej nocy. – Wcześniej wspomniałam, że nie obchodzi mnie, jak potraktujesz Stephena – rzekła Harriet. – Problem polega na tym, że to mąż Clowance. Nie chcę, żeby zbankrutowała, straciła nowy dom i żyła w nędzy, a wszystko z powodu kła! Jak ci mówiłam… – Proszę, nie wspominaj więcej o tym psie!

– Kastorze. Tak się nazywa. Mój pies ma imię, George, pamiętaj. Skończył dziewięć lat i dostałam go jako dziewięciotygodniowego szczeniaka. Jestem wdzięczna Clowance Carrington za to, że Kastor ciągle żyje. – Powiedziałem ci, że to postanowione. Stephen Carrington nie może liczyć na kredyt w moim banku. Dobranoc! – George… – odezwała się Harriet. Ton jej głosu sprawił, że Warleggan zatrzymał się przy drzwiach. – Mam dług wdzięczności wobec Clowance. Muszę go spłacić. – Więc go spłać w inny sposób. – Nie ma innego sposobu. Musisz to dla mnie zrobić. – Nie mogę i nie zrobię! – Powinieneś o mnie dbać. – Dbać?! – Spojrzał na Harriet, zaszokowany. O co jej chodzi? Nigdy wcześniej nie prosiła, żeby o nią dbał. – Mówię po raz ostatni, że podjąłem nieodwołalną decyzję! Jeśli ten smarkacz nie może trafić na szubienicę – na co zasługuje – z pewnością nie wolno pozwolić, by wygodnie żył za pieniądze człowieka, którego obrabował! Niestety, nie wyląduje w rynsztoku ani nie pójdzie do więzienia dla dłużników, na co miałem nadzieję. Zapomniałem o jego związkach z Bankiem Kornwalijskim. Wielka szkoda. Jednak musi się wyprzedać, co i tak będzie niewielką karą za rabunek. Dopilnuję – mogę to zrobić – by nigdy więcej nie znalazł pracy w Kornwalii! Harriet z lekkim niesmakiem spojrzała na poszarzałą, twardą twarz męża. – Nie troszczysz się o mnie? – O ciebie? Co masz na myśli? Oczywiście, że się troszczę. Ale nie do tego stopnia, żeby pozwolić temu łajdakowi wygodnie żyć, jeśli mogę go ukarać! – Powinieneś o mnie dbać, George. – Dbać?! – krzyknął, uderzając dłonią w otwarte drzwi. – Dbać?! Cóż za głupie, infantylne słowo! Nie wiem, o co ci chodzi. – O dziecko – odparła Harriet. George pociągnął nosem i wytarł go chusteczką. – Nie wiem, co masz na myśli, ale możesz mi opowiedzieć o tym rano. Jeśli to nic… – Jestem w ciąży, spodziewam się dziecka, jestem szczenna, nazywaj to, jak chcesz – odparła surowo Harriet. – Narodziny mają tyle samo nazw jak

akt, który je poprzedza. Jeśli… – Znowu ze mnie kpisz?! – krzyknął rozwścieczony George, spoglądając na żonę zmrużonymi oczami, jakby stawał się krótkowidzem. – Możesz tak myśleć. Ja nie uważam tego za żart. Mnie również to zaskoczyło, bo jak dotąd nie poczęłam dziecka. Jednak jest to naturalna konsekwencja współżycia kobiety i mężczyzny. Jestem trochę za stara jak na pierwsze dziecko – mam trzydzieści cztery lata – ale dzieci rodziły już starsze kobiety. Jestem wściekła, że będzie to kolidować z sezonem polowań. Przypuszczam, że urodzę dziecko na Boże Narodzenie. Kompletne nudziarstwo. Drzwi, na których George oparł dłoń, lekko zadrżały. – Nie żartujesz? – Bynajmniej. Sama wolałabym, żeby to był żart. Zapadło dość długie milczenie. W końcu Harriet wstała i dorzuciła do ognia kilka kawałków drewna. – Czy o to właśnie ci chodziło? – spytał szeptem George. – O co? – Żeby o ciebie dbać. Harriet uśmiechnęła się ponuro. – Tak, George. Chyba tak.

Rozdział piąty

I List lady Poldark w Londynie do starszej córki w Falmouth: Najukochańsza Clowance! Dostałam list od Ojca wysłany z Verdun!!! Przekazał mi go premier. Ross zawiadamia, że czuje się dobrze i że warunki internowania są znośne. Przesłałabym Ci Jego list, ale nie mogę się z nim rozstać. Oczywiście Ross w każdej sytuacji napisałby, że wszystko jest w porządku, by mnie uspokoić, jednak wyczuwam w tym liście coś, co każe mi wierzyć w Jego słowa. Ross to człowiek czynu, więc uwięzienie musi być dla Niego przykrym przeżyciem, ale może nie spotkało go nic złego – modlę się o to. Pisze, że dostaje francuskie jedzenie i że po powrocie do Nampary znacznie trudniej będzie Go zadowolić! Nie wiadomo, kiedy zostanie zwolniony, co bardzo mnie niepokoi, ale przynajmniej mam list – to niesłychanie ważne. Przesyła wyrazy miłości dla Ciebie i całej rodziny!!! Wydaje się, że dotarł do Paryża zaledwie kilka godzin po naszym wyjeździe. Nie mogę odżałować, że nie czekałam trochę dłużej. Spędzę w Londynie jeszcze kilka tygodni, ale Isabella-Rose i Henry wrócą do domu z Caroline, gdy tylko wyruszy do Kornwalii. Może powinnam zrobić to samo, jednak mam wrażenie, że jestem tu bliżej Ojca niż w Namparze. Czuję się zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy wyruszał na misje zagraniczne, bo w tamtych czasach mogłam się zajmować domem, kopalniami, dziećmi i gospodarstwem, spokojnie czekając na Jego powrót. Teraz jestem pełna niepokoju, ale przynajmniej wiem, że jest żywy i zdrowy. W końcu może się okazać, że wrócę do domu bez Niego. Stosunki między Anglią a Francją nie są dobre. Trudno przewidzieć przyszłość i niepokoję się o Jeremy’ego. Co o tym wszystkim sądzisz? Na obiedzie u pani Pelham (ciotki Caroline) spotkałam Edwarda Fitzmaurice’a, który zaprosił nas na herbatę w Lansdowne House. Rozmawialiśmy z ciotką Isabel. Powitała nas bardzo ciepło – trudno opisać jej serdeczność – i zasugerowała, żebym zamieszkała na kilka tygodni w Lansdowne House, gdy dzieci wrócą do domu, ponieważ Lansdowne’owie są w tej chwili w Bowood, a ona czuje się samotna! W końcu przyjęłam zaproszenie. Mój Boże, na pewno myślisz, że zmienił mi się charakter, skoro przyjmuję takie propozycje, ale ja również czuję się samotna i cieszę się, że będę przebywać wśród

przyjaciół, a nie w pustym mieszkaniu Twojego Ojca na George Street. Poza tym szukam wszelkich sposobów, by pomóc Rossowi, a jeśli lord Lansdowne wróci w czasie mojego pobytu Londynie, może będzie w stanie podjąć jakieś działania. Bardzo irytuje mnie to, że chociaż w Anglii można odbierać pocztę z Francji, nie wolno wysyłać listów z Anglii do Francji. To dlatego, że Bonaparte jest uważany za uzurpatora wyjętego spod prawa, a ponieważ rządzi Francją, cały kraj jest traktowany tak samo. Rozmawiałam z lordem Liverpoolem, który obiecał zrobić wszystko, co w jego mocy, by obejść – chyba właśnie tak to nazwał – te przepisy. Napisałam bardzo długi list do Ojca, który powinien wiedzieć, że jesteśmy bezpieczni i zdrowi. Myślę, że to niezwykle ważne. W liście z Paryża nie wspomniałam Ci o czymś, co uważałam za nieistotne. Bella poznała na przyjęciu w ambasadzie młodego Anglika i bardzo się polubili. To porucznik Christopher Havergal, który służył w Hiszpanii pod komendą Geoffreya Charlesa. Ma dwadzieścia jeden lat i oczywiście jest za stary dla Belli, choć w Paryżu wielu ludzi uważało ją za siedemnastolatkę, bo jest wysoka i rozwinięta jak na swój wiek. Obie wiemy, że Bella to jeszcze dziecko, jednak ona sądzi inaczej. Cóż, pozwoliłam im flirtować. Porucznik Havergal spędził w Paryżu zaledwie dwa tygodnie, a następnie wrócił do Belgii. Kiedy wyjechał, Bella przez kilka dni była bardzo markotna – wiesz, że czasem jej się to zdarza – ale później odzyskała humor i pozornie zapomniała o Havergalu. A teraz pojawił się w Londynie! Znów tylko na tydzień, lecz przychodzi regularnie i pyta, czy może zabrać Bellę na spacer. Czasem się zgadzam, choć zawsze towarzyszy im pani Kemp. To kolejny powód, żeby Bella wróciła z Caroline do Kornwalii. Ten flirt to nonsens i obawiam się, że porucznik Havergal, choć z pozoru uroczy, w gruncie rzeczy bawi się uczuciami dziecka. Jest przystojny, bardzo elegancki i postąpiłby mądrzej, gdyby zainteresował się panną w swoim wieku. W ogóle go nie rozumiem. Piszę tylko o sobie, o nas, ale właśnie taki jest cel tego listu. Proszę, napisz mi o wszystkim, co ma związek z Tobą, nawet najdrobniejsze szczegóły. Czy pojechaliście do Nampary? Co się tam dzieje? Jak się miewa Stephen? Choć przebywamy daleko od siebie, na szczęście jest to ten sam kraj, więc możemy pisać tyle listów, ile chcemy. Pani Kemp oczywiście wróci do Kornwalii z Caroline i dziećmi. Zajmie się nimi do mojego powrotu, a Enysowie postarają się jak najczęściej zaglądać do Nampary. Nie muszę Cię prosić, żebyś odwiedzała rodzeństwo, które opowie Ci znaczenie więcej o naszych przygodach – nigdy nie zdołałabym opisać ich w jednym liście. Jeśli Ojciec szybko wróci i nie dojdzie do wojny, może zmienię zdanie, ale teraz myślę, że już nigdy nie zdecyduję się wyjechać z kraju. Przesyłam Wam najserdeczniejsze wyrazy miłości Matka

II Rankiem na początku maja Ross miał gościa. Był słoneczny dzień i przez blisko pół godziny spoglądał na olśniewająco jasne niebo, drzewa i rzekę. Kiedy się odwrócił, z początku nie poznał masywnej postaci stojącej w drzwiach, bo jego oczy nie były przyzwyczajone do półmroku. – Gaston! – zawołał wreszcie. Brygadier Rougiet przekroczył próg, a strażnik zamknął za nim drzwi. Francuz podszedł i uścisnął dłoń Rossa. – To przykre, że tu pana zastaję, przyjacielu! Nie miałem o niczym pojęcia! Myślałem, że dawno temu wrócił pan bezpiecznie do Anglii! Co się stało? Proszę mi opowiedzieć. Ross zrelacjonował swoje przygody. Rougiet potarł dłonią długą, siną bliznę na twarzy. – Przecież to haniebne! W dalszym ciągu nic nie rozumiem. Przyjął pan moje zaproszenie, to wszystko! Odwiedzał pan inne miejsca we Francji? Ross odpowiedział. Nigdy szczerze nie wyjaśnił Rougietowi natury misji zleconej przez Liverpoola i uznał, że nie jest to najlepszy moment, by o tym mówić. Tak czy inaczej, nawet gdyby Francuzi przechwycili jego raporty, nie istniały żadne dowody, że mogą zagrozić bezpieczeństwu nowych władz Francji. Ostatni znajdował się w worku z pocztą dyplomatyczną ambasady, gdy Napoleon był jeszcze w Lyonie. Rougiet rozejrzał się po pokoju, marszcząc brwi. – Jest tu panu wygodnie? Na pewno nie! Jestem zdumiony. Wiem, że doszło do nieporozumień między naszymi krajami – w gruncie rzeczy między Francją a resztą mocarstw europejskich. Pragną nami rządzić, dyktować, kto ma być naszym przywódcą, próbują cofnąć czas. Nie ma jednak żadnego powodu ani usprawiedliwienia, by aresztować obywatela brytyjskiego przebywającego na wakacjach w Paryżu, ponieważ przyjął zaproszenie, by odwiedzić jeden z garnizonów stacjonujących w pobliżu stolicy! Pracownicy ambasady brytyjskiej już dawno opuścili Francję. Nie sądzę, by internowano wielu obywateli angielskich przebywających w Paryżu lub innych częściach kraju, choć ich wyjazd często się opóźniał wskutek formalności paszportowych. Dlaczego zatrzymano właśnie pana? Muszę to ustalić.

Ross zamierzał się odezwać, lecz Rougiet wstał i podszedł do drzwi. Kiedy pojawił się strażnik, brygadier rozkazał: – Przynieś trochę koniaku. I biszkopty… Cóż, masz je znaleźć. – Uśmiechnął się do Rossa. – Spróbuję zdobyć jakieś informacje. Proszę się częstować, a ja postaram się jak najszybciej wrócić. Kiedy Rougiet znów wszedł do izby, Ross pił trzeci kieliszek koniaku i był nieco mniej niezadowolony z życia. Jednak przyjaciel nie miał triumfalnej miny. Nalał sobie niewielki kieliszek trunku, wypił i spojrzał na Rossa ze zdziwionym wyrazem twarzy. – To sprawa policji, nie wojska, przyjacielu. Zna pan generała Wiriona? – Tak, rozmawiał ze mną, kiedy przybyłem do Verdun. – Twierdzi, że po prostu wykonuje rozkazy otrzymane z Paryża. Pokazał mi dokument. Nagłówek brzmiał: „Minister Policji Jego Cesarskiej Wysokości”, a podpis: „książę Otranto”. Internowanie bez możliwości zwolnienia na parol. – Proponowano mi parol – odrzekł Ross. – Odmówiłem. – Wielka szkoda! Miałby pan więcej swobody i wygód. – Postanowiłem uciec. Jak dotąd nie nadarzyła się żadna okazja. – Jak widzę, są bardzo ostrożni… Nie przedstawiono panu konkretnych zarzutów? – Prawdopodobnie nie mogą znaleźć niczego, co mogliby mi zarzucić. – Aresztowano pana na osobisty rozkaz Fouché. Zna go pan? – Znam. – Uchodzi za najlepszego szefa policji w Europie. Miał pan z nim jakiś konflikt? – Nie ukrywałem niechęci. – Ach… – Barczysty Francuz znów napełnił dwa kieliszki. Spojrzał pod światło na bursztynowy trunek. – Jeśli to osobista zemsta, sprawa się komplikuje, bo to w tej chwili potężny człowiek. Gdyby udało się dotrzeć do cesarza… – Gaston, jestem panu wielce zobowiązany za zainteresowanie warunkami mojego internowania – przerwał Ross. – Ale proszę, żeby nie narażał pan swojej pozycji z mojego powodu. Miałem pecha i nie ponosi pan za to żadnej odpowiedzialności. Niech pan zostawi tę sprawę. Jestem pewien, że w stosownej chwili zostanę zwolniony. – Oczywiście to nie ulega wątpliwości. Ale jestem pana przyjacielem,

chociaż nasze kraje są w stanie wojny, i muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy. Proszę się nie obawiać o moją pozycję. Francja potrzebuje żołnierzy, zwłaszcza artylerzystów, i żaden szef policji nie może mi zaszkodzić. –  Rougiet się uśmiechnął i wypił łyk koniaku. – Chyba tak nastraszyłem strażnika, że przyniósł koniak generała Wiriona. Pili w milczeniu. – Był pan przesłuchiwany? – spytał Rougiet. – O tak. Dwukrotnie. Za każdym razem przez sześć godzin. – Torturowano pana? – Nie. – Ach, ci policjanci. Nigdy nie można być pewnym. O co pana pytali? – W czasie pobytu w Paryżu zaprzyjaźniłem się z mademoiselle de la Blache. Poznałem ją w Anglii przed wielu laty. – O tak, znam ją. Dawna baronowa Ettmayer. Przez jakiś czas była kochanką marszałka Neya. Ross uniósł brwi. – Nie wiedziałem. – Przynajmniej przez dwa albo trzy lata. Kiedy Ney przebywał w Paryżu, zawsze widywano ich razem. – Teraz podejrzewają, że szpiegowała dla Burbonów. Opuściła Paryż tuż przed przybyciem Napoleona. – Wcale się nie dziwię! Fouché aresztowałby ją przy pierwszej okazji. – Zdaje się, że moja żona i dzieci wyjechały ze stolicy z mademoiselle de la Blache. To wzbudziło podejrzenia, że z nią współpracowałem. – Policjanci mają dziwne, pokrętne umysły – rzekł Rougiet. – Jeśli zechcą, uwierzą we wszystko. Muszę jakoś przekazać wiadomość cesarzowi… – Widziałem, jak przybył do Paryża – powiedział Ross. – Naprawdę? Naprawdę?! Z pewnością była to wielka chwila. – Rougiet przesunął dłonią po włosach. – Jednak cała Europa jest przeciwko niemu. Nawet niektóre części Francji się buntują, szemrzą. Jednak jeśli dojdzie do wojny, Bonaparte zwycięży. – Mam nadzieję, że uda się uniknąć wojny. – Ja również! Wszyscy w to wierzymy! Nikt bardziej nie pragnie pokoju niż zwykli Francuzi. Lecz wszyscy są przeciwko Francji. – Przeciwko Bonapartemu. – Tak. Wylądował z kilkuset żołnierzami na południowym wybrzeżu

i w ciągu trzech tygodni bez jednego strzału odzyskał władzę w całym kraju! Jeśli to nie demokracja, której jest pan zwolennikiem, nie wiem, czym jest demokracja! Naród jasno wyraził swoją wolę! Teraz Napoleon również pragnie jedynie pokoju. Może pan słyszał, że cesarzowa i jej syn, król Rzymu, zostali siłą powstrzymani przed dołączeniem do Napoleona. Przysparza mu to wielkich cierpień. Opuścił pałac Tuileries, z którego korzysta tylko podczas wielkich przyjęć, i mieszka spokojnie w Pałacu Elizejskim, otoczony krewnymi, przyjaciółmi i osobistymi doradcami. – Łącznie z Fouché? – spytał Ross. – Ach, nie. Fouché odzyskał stanowisko i snuje własne pajęcze sieci. Mówi się, że kiedy cesarz dwudziestego wieczorem przybył do Paryża i mianował urzędników, Fouché pojawił się przy jego biurku o drugiej nad ranem. Pańska mademoiselle de la Blache wyruszyła w ostatniej chwili! Za grosz nie ufam Fouché. Zdradziłby cesarza tak samo, jak zdradził króla. Już wiele lat temu powinien zginąć na gilotynie! Był prześliczny wiosenny ranek, lecz na niebie płynęła samotna chmura. Rossowi przypomniała się pogoda w Kornwalii, nieprzewidywalna, kapryśna, zmienna. Zastanawiał się, jak wygląda dziś Nampara. Lazurowe niebo, spienione fale przyboju uderzające z hukiem w piasek? Dwór, dym z komina rozwiewany przez wiatr, szum trawy, rżenie konia w stajni, parobcy pracujący na polach? A kopalnia? Dwie kopalnie? Dlaczego okazał się takim głupcem, że zgodził się na udział w dziwacznej misji, która nie służyła żadnym sensownym celom i zakończyła się katastrofą? Czy powodowała nim ambicja? Poczucie obowiązku? Wobec kogo? A może jakaś część jego perwersyjnej natury tęskniła za nową, niezwykłą przygodą? Jednak przez jakiś czas wszystko szło dobrze, naprawdę dobrze. Wiedział, że jego dziwna, ładna kornwalijska żona o niezwykłej wrażliwości była zachwycona pierwszymi tygodniami w Paryżu. Odżyła. Ekscytujące rozrywki i okazywany jej podziw sprawiły, że rozkwitła. Gdyby nie odbył ostatniej podróży do Auxerre… Rougiet bacznie go obserwował. – Pana myśli są bardzo daleko, przyjacielu. – Tak. – Mówiłem o… Czy to ważne? Może lepiej nie wypowiadać tych myśli. – Proszę mi powiedzieć. – Mówiłem – jest to ponura myśl – że francuskie arsenały i fabryki broni

pracują pełną parą, że ściągnięto rusznikarzy, w całym kraju powołano pod broń gwardię narodową, zarekwirowano tysiące dodatkowych koni. Zza Renu przybywa broń szmuglowana barkami i niewielkimi łodziami, a gwardia cesarska odzyskała dawny stan liczebny. Nie muszę wyjaśniać, że takich przygotowań nie podejmuje się z myślą o pokoju, lecz na wypadek, gdyby Niemcy i Anglicy stawili nam czoła w Belgii. – Dlaczego Francja musi panować nad Belgią? – Za długo do nas należała. Jesteśmy prawie tym samym narodem. – Nie przypuszczam, by Anglia rozpoczęła wojnę tylko po to, by z powrotem osadzić Ludwika na tronie. Jednak niepodległość Belgii ma duże znaczenie, nawet dla wigów, którzy w zasadzie popierają Napoleona. – Sytuacja nie wygląda dobrze – powiedział Rougiet, zaciskając wielkie dłonie, aż zatrzeszczały kości. – Muszę panu powiedzieć, że armia francuska na północy wkrótce będzie liczyć sto pięćdziesiąt tysięcy doborowych żołnierzy. Wellington z jego wojskiem, na którym nie można polegać, złożonym z wielu narodowości, nie ma żadnych szans… Mimo to nie da się jeszcze wykluczyć możliwości kompromisu, układu. Modlę się o to. – Amen. Gdyby Francja chciała walczyć, co by zrobiła? – Och… W tej chwili koncentrujemy wojska w rejonie Philippeville i Beaumont. Nie mogę panu nic więcej zdradzić. Zresztą niewiele wiem, bo nie jestem zaufanym współpracownikiem cesarza. Ross zauważył, że butelka koniaku, w połowie pełna, gdy ją przyniesiono, jest teraz pusta. – Jest także człowiek o nazwisku Tallien – powiedział. – Był na przyjęciu w ambasadzie, na którym pana poznałem. Pamięta pan, że pojawił się tam również Fouché. – O tak, Tallien. Szakal Fouché. – Kiedy mnie aresztowano, żandarmom towarzyszył Tallien. Mógł być sprawcą mojego uwięzienia. Swego czasu ostro go potraktowałem, bo w niewłaściwy sposób zalecał się do mojej żony. – A zatem? Wstrętny, mały rozpustnik. Oczywiście w porównaniu z Fouché w ogóle się nie liczy, jednak Fouché go chroni. Dawniej role były całkowicie różne. W szalonych latach dziewięćdziesiątych Tallien był przez jakiś czas przewodniczącym Konwentu. Podobno chronił wtedy Fouché i ocalił go przed gilotyną. Mówi się, że Fouché nigdy nie zapomina o przysługach i krzywdach.

– Wierzę. – To dziwne, gdy człowiek sobie uświadamia, że Tallien nie może być więcej niż osiem albo dziewięć lat starszy ode mnie, jednak byłem wtedy po prostu młodzikiem. Cóż… – Rougiet wyciągnął nogi. – Mówmy o przyjemniejszych rzeczach, dobrze? Pana żona jest bezpieczna i zdrowa? A dzieci? Dobrze. To już coś… Jednak musimy uwolnić pana z pułapki, przyjacielu. Proszę okazać trochę cierpliwości. Wydostaniemy pana stąd.

Rozdział szósty

I W pogodny czwartek, na tydzień przed wyjazdem Demelzy do Kornwalii, porucznik Christopher Havergal odwiedził panią Poldark w Lansdowne House i oznajmił, że jest wielbicielem Isabelli-Rose. Demelza, która próbowała skupić uwagę na lekturze powieści poleconej przez lady Isabel Fitzmaurice, wzięła książkę do ręki, zaznaczyła zakładką miejsce, gdzie skończyła czytać, po czym położyła tom na stole. – Wielbicielem, poruczniku Havergal? Nie jestem pewna, co to… Nie rozumiem, co pan ma na myśli. – To znaczy, że w stosownym czasie zamierzam poprosić Isabellę-Rose o rękę. – Żartuje pan, poruczniku? Oficer zakasłał, zasłaniając usta dłonią. – Bynajmniej, madame. Mówię zupełnie poważnie. Demelza zauważyła, że się ostrzygł i przyciął wąsy. Poza tym miał na sobie nowy mundur. – Prosi pan… o moje pozwolenie na… na… – Nie była w stanie dokończyć. – Tak, lady Poldark. Przykro mi, że to dla pani tak wielka niespodzianka. Demelza spostrzegła, że Havergal jest zdenerwowany. Zdenerwowany! Porucznik Havergal zdenerwowany! – W dalszym ciągu nie bardzo rozumiem. Wie pan, ile lat ma moja córka? – Wiem, lady Poldark. Trudno w to uwierzyć. Wszyscy uważają, że ma siedemnaście lat, ale znam jej prawdziwy wiek. Mógłbym usiąść i wyjaśnić, o co mi chodzi? Demelza skinęła w stronę fotela. Kręciło jej się w głowie. Havergal usiadł

na skraju, odkaszlnął. Jego wąsy były w dalszym ciągu na tyle długie, że zadrżały, gdy zakasłał. – Nie sugeruję rychłego małżeństwa, lady Poldark, nie ośmieliłbym się tego zrobić. Może za dwa lata, kiedy Bella skończy piętnaście lat… Wcześniej zaręczyny… Gorąco tego pragnę. Oboje pragniemy… – Więc Isabella-Rose wie o tym… wie tym planie? – O tak, madame. Rozmawialiśmy o tym przed jej wyjazdem z Kornwalii. – I chciałaby pana poślubić? – Tak, madame. Wydaje się, że bardzo jej na tym zależy. Nic dziwnego, że ta małpka była taka pełna wigoru, gdy wsiadała z Caroline do dyliżansu. – Jutro wyjeżdżam do Flandrii – ciągnął Havergal. – Od wyjazdu Belli próbuję zebrać się na odwagę, żeby panią odwiedzić. Jak pani widzi, zostawiłem to na ostatnią chwilę. Bardzo mi zależy na przedstawieniu swojej prośby. – Poruczniku Havergal… – Proszę nazywać mnie Christopherem, lady Poldark. Byłby to dla mnie zaszczyt. – Przecież to wykluczone, Christopherze! Bella rzeczywiście może się wydawać dojrzała, jednak dopiero niedawno przestała być dzieckiem! W tym wieku dziewczęta są kapryśne, lekkomyślne, stopniowo wkraczają w dorosłe życie. Sugerowanie, że Bella podjęła nieodwołalną decyzję w tak ważnej sprawie… Och, ona sama z pewnością nie ma żadnych wątpliwości, ale za trzy miesiące może spotkać innego młodego człowieka i przenieść na niego swoje romantyczne uczucia! To naturalne! Och, przykro mi, że to mówię, ale czy mogłabym spytać, w ilu pięknych dziewczętach kochał się pan od trzynastego roku życia? Kiedy Havergal patrzył prosto na Demelzę, miał bardzo ładne oczy. Nic dziwnego, że niesforna Bella się w nim zadurzyła. – W wielu, lady Poldark. Znałem mnóstwo ładnych dziewcząt. Mam nadzieję, że pani nie urażę, jeśli powiem, że trzy z nich były moimi kochankami. W tym jedna Portugalka. Sprawiło mi to przyjemność, lecz żadna nie wzbudziła we mnie głębszych uczuć. Demelza rozejrzała się po ogromnej sali z wysokimi oknami i ciężkimi meblami. Jej pobyt w Lansdowne House nie okazał się szczególnie udany. Lady Isabel była wyjątkowo miła i wydawała się zachwycona jej

towarzystwem, lecz Demelza nawet w najlepszych momentach czuła się obco, mogąc tylko siedzieć, czytać, chodzić na spacery wokół Berkeley Square albo prowadzić uprzejmą konwersację przy herbacie. Nie wiedziała, co się dzieje z Rossem. Normalny tok jej życia uległ zaburzeniu i właściwym sposobem, jedynym sposobem na odzyskanie choćby części spokoju była praca – zwykła praca fizyczna. Okopywanie roślin, pielenie, trzepanie dywanów, a nawet dojenie krów i dźwiganie wiader z mlekiem do szopy, gdzie robiono masło. Nie czuła się szczęśliwa w Lansdowne House i czekała na chwilę pożegnania. – Proszę mi wybaczyć, lady Poldark – powiedział przystojny, elegancki, lekko przygarbiony młody oficer, znów skupiając na sobie uwagę Demelzy. – Z pewnością uzna pani moje słowa za nadmiernie śmiałe, jednak uważam, że jeszcze niezupełnie zdaje pani sobie sprawę, jak wyjątkową osobą jest pani córka. Słyszała pani śpiew Belli? Oczywiście! Ale czy zwróciła pani uwagę na niezwykłą skalę jej głosu, jego fascynującą barwę?! Bella musi rozwijać swój talent. Może powinna występować na scenie albo w operze? Byłaby bezcennym nabytkiem dla świata sztuki, muzyki. Czeka ją wielka kariera! – Wtedy, kiedy pana poślubi? – Demelza wstydziła się, że zadała to pytanie, lecz wypowiedziała je mimowolnie. – Tak sądzę, madame, tak sądzę. Oczywiście najpierw musimy uporządkować drobne kłopoty wywołane przez krwiożerczego Korsykanina. Może polegnę, kto wie? Wtedy nasze zaręczyny nieodwołalnie się zakończą. Ale po wojnie, jeśli przeżyję, zamierzam opuścić armię. Zamieszkam w Londynie i poszukam innych możliwości kariery. – Jest pan bogaty? – Wielki Boże, pomyślała Demelza, co we mnie wstąpiło?! To naprzeciw naturze, naprzeciw stosowności! Cień Juda! – Mam dość pieniędzy na utrzymanie – odpowiedział Havergal. – Pewne widoki na przyszłość. Studiowałem prawo, by zostać adwokatem, lecz nie uzyskałem dyplomu. Mógłbym znowu podjąć studia. Jak pani widzi, lady Poldark, nie udaję, że jestem wyjątkowo dobrą partią. Jednak szczerze wierzę, że gdyby Bella została moją żoną, mógłbym zwrócić uwagę na jej talent wpływowym impresariom, którzy wiedzieliby, jak najlepiej go spożytkować. Demelza wzięła książkę ze stołu. Wkrótce wybije czwarta i lady Isabel, po poobiedniej drzemce, zejdzie na dół na herbatę. Gadatliwa, przygłucha staruszka o jasnych oczach była bardzo miła i bardzo nudna.

– Christopherze, przede wszystkim nie mogę pozwolić, żeby zaręczył się pan z Bellą bez wiedzy jej ojca, który w tej chwili nie może się wypowiedzieć w tej sprawie – rzekła. – Proszę to zrozumieć. Po drugie, chociaż wydaje mi się pan sympatyczny i przystojny, uważam, że nie postąpił pan zupełnie uczciwie. Rozkochał pan w sobie podlotka, który nie zna jeszcze własnego serca… – Lady Poldark…! – Och, wiem, co pan zamierza powiedzieć. Pan i Bella wzajemnie przypadliście sobie do gustu. Domyślam się, że nie potrzebowała zachęty. Ma pan dwadzieścia jeden lat, prawda? Prawie dwadzieścia dwa. Jest pan przystojnym, eleganckim oficerem. Czy trzynastoletnia dziewczyna mogła nie stracić dla pana głowy? Nie postąpił pan wobec nas zupełnie uczciwie i musi pan… musi pan ponieść konsekwencje. Nie mogę się zgodzić na zaręczyny! To wykluczone i proszę o tym zapomnieć! Siedział naprzeciwko Demelzy z długimi jasnymi włosami opadającymi na twarz. Później uniósł wzrok i uśmiechnął się. Był to naprawdę szelmowski uśmiech. – Niechaj tak będzie, madame. Może żądam zbyt wiele. Uważam, że na pani miejscu czułbym to samo. Zostawmy tę sprawę na jakiś czas. Teraz odejdę, ale mam nadzieję, że za rok albo dwa, jeśli przypadkiem spotkam państwa córkę i nasze uczucia się nie zmienią, nie uzna mnie pani za osobę tak niesympatyczną i nieprzyjemną, by nie udzielić nam zgody? Popatrzyła na młodego człowieka, częściowo z niechęcią, częściowo przekonana jego urokiem. – Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, poruczniku Havergal. Nie mogę się wypowiadać w imieniu swojego męża. Nie przypuszczam, by to zaaprobował. Jednak nie mam pojęcia, co może się zdarzyć w przyszłości. Proszę tylko, by na długi czas zapomniał pan o wszystkim, o czym dziś pan mówił.

II Gospoda Pod Królewskim Sztandarem była głównym zajazdem w Falmouth. Na pierwszym piętrze znajdowała się sala bilardowa z pięknym widokiem na

port, a także duża kawiarnia – było to ulubione miejsce spotkań ludzi morza. Pojawiali się tam kapitanowie, agenci żeglugowi i dostawcy, lecz nie prości marynarze. Stephen regularnie odwiedzał gospodę i starał się zdobywać popularność. Zachowywał się swobodnie i przyjaźnie, nie pchał się tam, gdzie nie był mile widziany, stawiał gościom kolejki. W tej chwili czasem zabierał ze sobą Jasona. W czwartek, gdy Christopher Havergal rozmawiał z Demelzą, sala była pełna ludzi, bo popsuła się pogoda: niebo zasnuły chmury, panowała mgła, a silny południowo-wschodni wiatr uwięził około sześćdziesięciu statków w zatoce Carrick Roads. Większość wchodziła w skład konwoju płynącego do Indii Zachodnich. Na ląd zeszli nie tylko marynarze, lecz również pasażerowie, którzy zatrzymali się w różnych podejrzanych kwaterach, a w ciągu dnia wypełniali ulice, szukając rozrywek mogących urozmaicić oczekiwanie na wyjście w morze. Egzekucja Stephena miała nastąpić już za dwa dni, więc nie był w najlepszym nastroju, jednak w obecności Jasona zawsze robił dobrą minę do złej gry – podziw syna sprawiał, że starał się prezentować jak najlepiej. Nie powiedział Jasonowi o nadchodzącej katastrofie, ale tego wieczoru młody człowiek spostrzegł, że dzieje się coś niedobrego. – Co się stało, ojcze? – spytał półgłosem po odejściu kapitana Bullera. –  Po co go pytałeś o miejsce na statku? – Teraz, po zakończeniu wojny, Queen Charlotte popłynie do Nowego Jorku. Na początku przyszłego miesiąca rozpocznie się werbunek nowej załogi i będzie mnóstwo chętnych. Buller ma dobrą opinię, pieniądze są niezłe. – Nie chcę pływać na statkach pocztowych – odpowiedział Jason. – Wolę pracować dla ciebie. Wiem, że na Chasse Marée byłem piątym kołem u wozu. Blamey nie chciał, żebym został bosmanem, ale mogę popłynąć na Adolphusie jako prosty marynarz. – Tak, chłopcze – odparł Stephen. – Nie wątpię. – Coś jest nie tak, prawda? Adolphus od tygodnia jest gotów do wyjścia w morze, lecz jeszcze nie wziął zapasów żywności. – Nie ma sensu brać zapasów, kiedy jesteśmy uwięzieni w porcie z powodu niesprzyjającego wiatru. Popatrz na kapitanów w tej sali. Wszyscy czekają na dobrą pogodę. – Tak, ale gdyby jutro o świcie wiatr się zmienił, natychmiast wyszliby

w morze, a my nie. – Pilnuj swojego nosa – powiedział Stephen i wypił łyk piwa. Jednak nie mówił ostrym tonem. Słuchali kapitanów rozmawiających przy sąsiednim stole. –…wiatr ustał, pojawiła się mgła i zapadła cisza, w której tkwiliśmy prawie dziesięć dni. Nigdy byś w to nie uwierzył, człowieku, ale słyszeliśmy marynarzy rozmawiających na innych statkach, choć nie było ich widać. Kiedy mgła się rozproszyła, wydawało się, że jesteśmy częścią ogromnej armady. Naliczyliśmy czternaście statków, wyglądały jak stado owiec… – Słyszałem, że myślisz o sprzedaży Chasse Marée – odezwał się Jason. – Kto ci to powiedział? – Ktoś o tym wspomniał. Źle nam idzie, ojcze? – To nie nasza wina, Jasonie. Potrzebuję czasu. Czasu nie da się kupić. – Czasu na co? – Nieważne. Wkrótce się przekonasz. – Sto pięćdziesiąt osiem baryłek smoły – odezwał się głos w pobliżu. – Pięćdziesiąt dziewięć baryłek tytoniu. Sto pięćdziesiąt dywanów. Osiemdziesiąt belek drewna na boazerie. Deski szalunkowe. Byliśmy wyładowani po same burty i kto się nagle pojawił? Francuski korsarz. Carringtonowie słuchali w milczeniu. – Więc znowu walczymy z Francją – powiedział Jason. – Jeszcze nie. Nie wiem. Może znowu wybuchnie wojna. Harrison przewidywał, że dojdzie do niej w zimie zeszłego roku. Słyszałem już wiele takich historii. – Niedawno pisali o tym w gazecie – rzekł Jason. – Parlament wydał dekret, że jesteśmy w stanie wojny z Francją. Na innej stronie gazety podano, że angielskie statki nie mogą płynąć do Ostendy bez konwoju z powodu francuskich korsarzy. – Chłopak ma rację – wtrącił podpity starszy mężczyzna siedzący przy sąsiednim stole. – W Anglii zaraz zaczną wydawać listy kaperskie. Gdybym był młodszy, też wybrałbym się na polowanie! Jason spojrzał na ojca, który nigdy nie był długo w złym humorze. Stephen się roześmiał i poklepał syna po plecach. – Nam również przydałoby się trochę łupów. Może za kilka tygodni, kiedy opadnie kurz, znowu poszukamy przygód. – Co się dzieje z Adolphusem? – spytał Jason.

– Ach… To trudna sprawa, chłopcze, trudna sprawa. Dopij piwo, musimy iść. Usłyszeli urywki kolejnej rozmowy. Mówił wielki, brodaty, dobroduszny mężczyzna, z pochodzenia Niemiec albo Skandynaw. – Neptune wypłynął trochę wcześniej, w grudniu. Złapaliśmy pasat i przez dwadzieścia dwa dni nigdy nie traciliśmy z oczu reszty konwoju, tak równo szliśmy. Cały czas byłem trochę z przodu, postawiliśmy lizle na bramrejach, ale niestety dwudziestego pierwszego dnia król wiatr oznajmił, że nie możemy ich dłużej nieść i zabrał je sobie. Cha, cha, cha! Żaden kapitan nie lubi tracić żagli, a najmniej ja. Następnego wieczoru jadłem kolację z McGennisem. Pochodzi z Liverpoolu, ale to fajny gość. Cha, cha, cha! Mówił, że wraca do kraju po udanym rejsie… Dziękuję, Tonkin. Twoje zdrowie! Udanym rejsie. Mówił, że najlepszy interes zrobił, gdy szukał drewna i towarów na rzece Gabon. Miejscowi handlarze zaproponowali mu trzynastu niewolników. Wziął ich, przetransportował, a potem sprzedał Portugalczykom. Powiedział, że zarobił na tym więcej niż na całej wyprawie, łącznie z udziałem. W hałaśliwej sali zapadła krótka cisza. – Przewóz niewolników to teraz przestępstwo – odezwał się mężczyzna mówiący z wyraźnym kornwalijskim akcentem. – Zakazano tego kilka lat temu. Zgadzam się, że to zyskowne, ale nie wtedy, gdy można zostać skazanym na dziesięć lat deportacji. – Jeśli kogoś złapią – odpowiedział barczysty mężczyzna. – Ale McGennisa nie złapali. – Słyszałem w Bristolu, że pojawiła się nowa sztuczka – zauważył Stephen. – Zmieniają nazwę statku i płyną pod portugalską banderą. Oczywiście to tylko fortel. Podobno niebezpieczny, ale zyski są ogromne. – Nigdy bym się na to nie zdecydował – odezwał się kapitan o nazwisku Fox. – To brudne pieniądze. Człowiek handlujący niewolnikami niczym się nie różni od pirata. – Mam w nosie moralność i prawo – rzekł półgłosem Jason. – Jeśli my tego nie zrobimy, zajmie się tym ktoś inny. Wiesz, co ci powiem, ojcze? Pewnego dnia wypłyniemy razem na Adolphusie, ty jako kapitan, a ja jako bosman, i zobaczymy, co z tego wyjdzie. To byłoby fantastyczne. Wrócilibyśmy do domu z workami złota. Jeśli masz kłopoty, ojcze, kłopoty z pieniędzmi, to właśnie sposób, żeby się od nich uwolnić.

Chociaż Stephen przez wiele lat prowadził życie wagabundy i w młodości często prześladował go pech, zawsze był dumnym, aroganckim człowiekiem – święcie przekonanym, że nie tylko zdoła przetrwać, lecz również odnieść sukces. Wierzył w swoją męskość, siłę, urodę, dar wymowy. Stephen Carrington był wyjątkowy – w jakiś sposób jedyny w swoim rodzaju. Miał bystry, chłonny umysł, niemal pysznił się swoim ciałem, czasem w jego postawie było coś dumnego. Jason wrodził się w ojca. Ten chłopak, jego własna krew, spoglądał na na niego z dumą i podziwem. Za kilka dni miał się dowiedzieć, że ojciec stracił wszystko, zbankrutował, bo George Warleggan miał taki kaprys. Cóż, Stephen nie miał wyjścia. Naturalnie ciągle żył, mógł zacząć wszystko od początku. Pożyczyć od przyjaciół kilkaset funtów, wynająć niewielki kuter albo szkuner, szmuglować cynę do Francji, zarobić tu i tam trochę grosza, znów wspinać się po drabinie. (Chociaż nienawiść Warleggana znacznie utrudniłaby to w Kornwalii). Może powinien wrócić do Bristolu, wziąć ze sobą Clowance i Jasona? (Choć i tam miał wielu wrogów). Jego zdolności i umiejętność przystosowania się do sytuacji w gruncie rzeczy nie miały żadnego znaczenia. Zastawiono na niego pułapkę, w którą wpadł. Osiągnął chwilowy sukces – im wyżej ktoś się wzniesie, tym boleśniejszy bywa upadek. Wielu ludzi na pewno poczuje złośliwe zadowolenie. Nie wyłączając teścia, który, jak podejrzewał, od początku nie aprobował zaciągania pożyczek u Warleggana. Chociaż Clowance zdecydowanie temu zaprzeczała, stara waśń Warlegganów z Poldarkami wydawała się najbardziej prawdopodobną przyczyną ostatnich kłopotów. (Nigdy, w żaden sposób nie obraził Warleggana, a choć ukradł pieniądze należące do jego banku, George nie mógł się tego domyślić). Ojciec i syn wyszli razem z gospody. Za rogiem uderzył w nich świszczący południowo-wschodni wiatr. Była to jedna z nieubłaganych wichur, które nie ustają nawet nocą. Stephen położył dłoń na barku Jasona. Był w serdecznym, przyjaznym nastroju. – Mam kłopoty, chłopcze. Właśnie dlatego chciałem, żebyś się zaciągnął na statek kapitana Bullera. Ale to nieważne. Uważam, że damy sobie radę. Carringtonowie zawsze dają sobie radę.

Rozdział siódmy

I Jeremy wyjechał na pięć dni na manewry i wrócił w piątek po południu. Ucałował Cuby i powiedział, że planuje piknik w sobotę. – Czy rozmawiałem z kapitanem Mercerem? Nie pamiętam. Zaprosił nas na piknik w Strytem, gdzie pełni służbę. To około dwudziestu kilometrów od Brukseli. Wynająłem powóz i jeśli wyjedziemy o dziewiątej, będziemy mogli z nimi spędzić większość dnia. Masz coś przeciwko temu? – Bardzo mi się podoba ten pomysł. Mercer jest z twojego regimentu? – Nie, służy w artylerii konnej pod komendą sir Augustusa Frasera. Poznałem go w klubie Przed Czterdziestką. – Ach tak. Rozumiem. Zapadło krótkie milczenie. To, że Jeremy jest członkiem klubu Przed Czterdziestką, było jedynym punktem spornym między młodymi małżonkami. Był to klub hazardowy, do którego mogli należeć jedynie oficerowie poniżej czterdziestego roku życia. Grali w faraona, wista i lancknechta, a stawki były niskie albo wysokie zależnie od kaprysu uczestników. Zasadą klubu było to, że nigdy nie dokonywano wypłat gotówką – wszystko załatwiano za pomocą weksli. Raz w miesiącu odbywał się obiad i rozliczenie. Któregoś dnia Jeremy zaszokował Cuby, mówiąc, że ma dwieście pięćdziesiąt gwinei długu. Dwa tygodnie później, tuż przed obiadem, dług zmniejszył się do czterdziestu gwinei, co nie oznaczało, że Jeremy może być pewny ostatecznego wyniku. Ojciec Cuby zmarł, gdy miała trzy miesiące, a później jej życiem kierował brat – dziewięć lat starszy od siostry. Z początku zamożny, prawie doprowadził się do bankructwa, budując wspaniały, zwieńczony blankami zamek z widokiem na plażę Porthluney, zaprojektowany przez Johna Nasha.

Potem popełnił kolejny błąd, usiłując odbić sobie straty na wyścigach konnych. Plan wydania Cuby za dziedzica fortuny Warlegganów spełzł na niczym i było wątpliwe, czy Trevanion zdoła pozostać właścicielem ziemskim w Kornwalii. Czasami, nie mogąc zasnąć, leżała cicho obok Jeremy’ego z rękami pod głową, spoglądała w sufit i zastanawiała się, co teraz czeka jej rodzinę. Kiedy mieszkała z bratem, wydatki były zawsze większe od dochodów, a prace budowlane i remontowe stale wstrzymywano, ponieważ nikt nie był w stanie zapłacić murarzom. Służący zatrudnieni w dworze Trevanionów przypominali obszarpańców, nosili zniszczone buty albo liberie pękające w szwach, bo uszyto je na kogoś innego. Wspaniały koń, który miał wygrać wyścig w Derby, przybiegał do mety czwarty, a szczęśliwa passa w grze w faraona zmieniała się w uporczywy pech, nim można było zgarnąć wygraną. Teraz miała wrażenie, że sytuacja zaczyna się powtarzać, dlatego po raz pierwszy i jedyny w okresie małżeństwa Cuby zrobiła Jeremy’emu awanturę. Później nastąpiły szalone, cudowne chwile godzenia się. Jeremy całował wilgotne powieki Cuby, głaskał jej piersi, żarliwie przyrzekając, że ograniczy hazard i ekstrawaganckie wydatki. – Masz coś przeciwko piknikowi, kochanie? – spytał, błędnie rozumiejąc wahanie Cuby lub udając, że błędnie je rozumie. – Nie będzie to dla ciebie zbyt wielki wysiłek? – Naturalnie, że nie będzie to dla mnie zbyt wielki wysiłek, chłopcze – odrzekła, czule używając określenia, którym nazwała Jeremy’ego w czasie ich pierwszego spotkania. – Mam okropne mdłości, które, jak mówi twoja matka, powinny wkrótce minąć, ale jestem całkowicie zdrowa. Nie chcę być traktowana jak porcelanowa lalka! Jeszcze przez wiele miesięcy mogę prowadzić normalne życie. Posiadanie dziecka to dla kobiety coś naturalnego. Nie ma w tym nic dziwnego. To nie choroba, niedyspozycja, dolegliwość, tylko nieunikniona konsekwencja miłości. – Jestem zachwycony, że możesz prowadzić normalne życie – powiedział Jeremy. Pocałował żonę w kark, później we włosy i leciutko dmuchnął jej w ucho. – Nieunikniona konsekwencja miłości. Jakie ładne określenie. Nie sądzisz, że powinniśmy przerwać nasz pięciodniowy post? – Chętnie, ale ciągle jest widno. – Mnie to nie przeszkadza.

– Nic nie jadłeś. – Wolałbym zaspokoić głód innego rodzaju. Rozległ się dzwonek do drzwi. – Och, przekleństwo! – powiedział Jeremy i wstał. – Nie ruszaj się. Czekaj, aż wrócę, najsłodsza, i nawet nie mrugaj. Odprawię tego okropnego intruza. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył młodego człowieka w cywilnym stroju. Towarzyszyła mu wysoka młoda kobieta. Gość był barczysty, miał pełne wargi i ciemne włosy. – Goldsworthy! – Drogi Jeremy! Cóż za radość! Ufam, że nie przychodzimy w nieodpowiednim momencie? Nie znasz mojej żony, Bess? Bess, chciałbym ci przedstawić Jeremy’ego Poldarka. Jestem bardzo szczęśliwy, że cię odszukałem, przyjacielu!

II Gurneyowie mieszkali w Brukseli od tygodnia i zajmowali pokoje przy rue du Musée. Przywieźli dziecko, nianię i dwoje służących. W tym okresie Bruksela była stolicą towarzyską Europy. Wellington często wydawał bale; uczestniczyli w nich brytyjscy arystokraci, którzy zapraszali gości na soirées, lunche i kolacje. Jeremy, dawniej uważający dwudziestodwuletniego Goldsworthy’ego, wynalazcę i początkującego chirurga, za ekscentrycznego młodzika, był zaskoczony, że bierze on udział w hałaśliwym życiu towarzyskim Brukseli. Prawdopodobnie pomysłodawcą podróży była jego nowa żona, Elizabeth, dziesięć lat starsza, choć Gurney również nie był przesadnie nieśmiały. Oznajmił, że myśli o przeprowadzce do Londynu, gdzie mieszkają wszyscy najważniejsi uczeni Anglii. – Z punktu widzenia wynalazcy Kornwalia to zapadła prowincja – powiedział. – Trevithick ciągle tam mieszka, ale podobno zamierza popłynąć do Ameryki Południowej. Jest także Woolf i kilku innych dobrych konstruktorów, jednak uważam, że jeśli ktoś chce osiągnąć sukces, musi pojechać do Londynu. W stolicy mogę pracować jako chirurg równie dobrze jak w Padstow. Oczywiście nie zamierzam zrywać kontaktów z Kornwalią –

dodał. – Kiedy się w niej mieszkało, nic nie jest już takie samo… A ty, Jeremy, jak długo zostaniesz w wojsku? Ile czasu upłynie, nim zawiążemy spółkę i zbudujemy pojazd parowy? Zostali na kolację. Cuby i Jeremy czasem wymieniali słodkie, pożądliwe spojrzenia, gdy goście nie patrzyli. Jeremy zaprosił Gurneyów na piknik mający się odbyć następnego dnia, oni zaś przyjęli zaproszenie. Nazajutrz o dziewiątej rano wsiedli do otwartego landa, po czym wyjechali z turkotem z miasta i ruszyli wiejską drogą prowadzącą do Ninove. Wysoko na niebie krążyły jaskółki. Mijali żyzne pola i zagajniki, gdzie drzewa wypuszczały zielone liście. Piękna kraina wydawała się nietknięta wojną. Jednak Belgia szykowała się do walki. W wioskach spotykali kawalerię, artylerię konną lub żołnierzy maszerujących za lawetami dział. – W Ninove stacjonuje sztab lorda Uxbridge’a – wyjaśnił Jeremy. – Dowodzi kawalerią Wellingtona. To zaledwie pięć lub sześć kilometrów stąd. Goldsworthy Gurney przez całą drogę rozmawiał z Jeremym o planach budowy pojazdu parowego, nie zwracając uwagi na przygotowania wojenne ani na krajobrazy bogatej, żyznej krainy. Gurney w dalszym ciągu żywił obawy, że koła machiny mogą się ślizgać na drogach. Na początku myślał o wykorzystaniu mechanicznych odnóży zakończonych czymś w rodzaju końskich kopyt, które pomagałyby pojazdowi ruszyć z miejsca, a teraz zamierzał zastosować obracające się łańcuchy ze szpikulcami. Prowadził również eksperymenty nad nowym pianinem, które chciał połączyć ze zbudowanymi przez siebie organami – wielu ludzi twierdziło, że wydają wyjątkowo piękne dźwięki. Liczył na to, że w końcu jeden wirtuoz będzie mógł grać na obu instrumentach jednocześnie. Damy starały się być wobec siebie miłe i, ogólnie rzecz biorąc, dobrze im to wychodziło. Pani Gurney, urodzonej w Launcells i noszącej nazwisko panieńskie Symons, zaimponowało, że pani Poldark pochodzi z rodziny Trevanionów. Cuby zorientowała się ulgą, że nowa przyjaciółka słyszała o Johnie Trevanionie tylko jako o dawnym szeryfie Kornwalii, a nie jako o hazardziście na progu bankructwa. Powóz skręcił w wyboistą wiejską drogę pokrytą koleinami i błotem. Przejechali przez trzy strumienie po niebezpiecznych mostkach z obluzowanymi deskami. Zaniepokojone konie trzeba było prowadzić za uzdy.

Kiedy dotarli do Strytem, niewielkiej wioski porośniętej wysokimi wiązami, powitał ich wąsaty kapitan Mercer. Dwie dodatkowe osoby nie robiły żadnej różnicy. Zaprowadził ich do dużego zrujnowanego château, gdzie kwaterował jego oddział. W środku było ładnie, lecz ciemno. Wkrótce wyruszyli na miejsce pikniku; jechał za nimi wóz z jedzeniem i winem. Obrusy rozłożono na zielonym brzegu wolno płynącej rzeki. Uczestników było czternaścioro, w tym cztery damy; siedzieli w słońcu, rozmawiali, jedli i pili w wesołej atmosferze. Kapitan Mercer powiedział, że w Gandawie roi się od zwolenników Burbonów, od służących i dworzan po książąt krwi. Miasto stanowiło również punkt zborny dla brytyjskich regimentów przybywających z Anglii, które następnie wyruszały do nowych obozów i kwater. Twierdził, że nikt nie ma pojęcia, jaka jest strategia prowadzenia wojny. Belgowie i większość francuskich rojalistów uważało, że w razie bitwy wspaniałe oddziały mające walczyć z Bonapartem zostaną zepchnięte do morza. Jeremy wiedział trochę więcej niż Mercer, ponieważ przez cały tydzień uczestniczył w manewrach i z bliska widział księcia Wellingtona. Spotkał go dwukrotnie: na wschód od wioski Waterloo i w Halle, gdzie łączą się drogi z Ath i Mons. – Sądzę, że książę wyda nieprzyjacielowi bitwę tylko w razie konieczności – powiedział. – W tej chwili jesteśmy różnorodną zbieraniną. W Belgii jest obecnie jakieś dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy brytyjskich, ale weterani to niespełna jedna czwarta. Większość żołnierzy ma mniej doświadczenia ode mnie! Rozpaczliwie brakuje nam artylerii i mamy znacznie mniej kawalerii niż Francuzi. Oczywiście są jeszcze oddziały z Hanoweru i Brunszwiku – ci ostatni są dobrzy – ale kto może polegać na Belgach, których większość to w głębi serca bonapartyści? Wyjechali o siódmej po dniu spędzonym na wiosennej trawie, przebyli mostki i dotarli do głównego gościńca. Kilka razy lando musiało zjeżdżać na pobocze, by przepuścić kłusujące oddziały kawalerii. Później przejechali przez wioskę, gdzie stacjonował brytyjski regiment gwardii przybocznej. Żołnierze mieli akurat czas wolny. Wysokie, smukłe postacie w jaskrawoczerwonych mundurach kontrastowały z chłopami w brązowych kapotach, którzy krążyli wśród Anglików w wieczornym słońcu. W Brukseli odwieźli Gurneyów do ich mieszkania, a Cuby umówiła się z Bess na zakupy rankiem następnego dnia. Później pojechali do domu.

– Nie uważasz, że jest męczący? – spytał Jeremy. W drodze do domu Goldsworthy perorował o właściwościach wapna jako nawozu i opowiedział smutną historię zaprzyjaźnionego farmera, który wypalał wapno w piecach zbudowanych z kamieni zawierających mangan. Następnie wspomniał o niebezpieczeństwach związanych z wyrobem cydru w ołowianych kadziach, co uważał za częstą przyczynę kolki. Cuby się uśmiechnęła. – Nie powiedziałabym, że męczący. – Ja mam czasem takie wrażenie. Jednak to człowiek o oryginalnym umyśle. – Zostałbyś jego wspólnikiem, by zbudować pojazd parowy? – Myślę, że większą przyszłość mają parowce: będą niebezpieczną konkurencją dla statków pocztowych… Ale tak, założyłbym spółkę z Goldsworthym, gdyby złożył rozsądną propozycję. – Jeremy zamyślił się na chwilę. – Niestety, obawiam się, że trzeba to będzie odłożyć. Wojna może się okazać długa. Dojechali do mieszkania, Jeremy zapłacił woźnicy, objął Cuby w talii i wspięli się razem po schodach. – To był piękny dzień – powiedziała. Weszli do pokoju. Pod ich nieobecność dostarczono urzędowe pismo. Jeremy złamał pieczęć i oblał się rumieńcem. – Wielkie nieba, tragedia! – zawołał. – Dostałem awans na kapitana.

Rozdział ósmy

I Clowance pikowała siewki sałaty w ogrodzie na tyłach domu. Była częściowo osłonięta przed bezlitosnym wiatrem, lecz mimo to czuła wokół siebie nieprzyjemne podmuchy. W ciągu ostatnich dwóch tygodni wiatr wysuszył ziemię prawie na popiół, więc zeszłego wieczoru obficie podlała rośliny, by łatwiej wyrywać te, które zamierzała usunąć. Stephen wyszedł o dziewiątej. Powiedział, że wróci do domu na obiad, ale się nie pojawił. Jeśli zmieniał plany, zwykle wysyłał chłopca z wiadomością, jednak tym razem tego nie zrobił. Był to ostatni dzień – przypadał w piątek, więc wydawało się prawdopodobne, że bank podejmie oficjalne kroki dopiero w poniedziałek. Stephen straszliwie się denerwował. Zrobił wszystko, co mógł, nie miał żadnej nadziei na zdobycie pieniędzy, ale człowiek o jego charakterze nie potrafił siedzieć bezczynnie i czekać na egzekucję. Powiedział, że idzie na Adolphusa, który wziął już ładunek, choć nie został zaprowiantowany. Statek stał na kotwicy na rzece Penryn i czekał na rozkazy. Clowance przypuszczała, że Stephen opuścił już bryg. Prawdopodobnie poszedł do gospody Pod Królewskim Sztandarem i topił smutki w alkoholu. Mimo to czuła niepokój. Stephen był człowiekiem czynu, niekiedy skłonnym do przemocy, i mógł wyładować złość w niebezpieczny sposób. Kiedy usłyszała kroki, odwróciła się z lękiem, lecz poczuła ulgę na widok męża. – Stephen! Długo czekałam. Nie rozumiała wyrazu jego twarzy, która była ponura, ale w oczach płonęło dziwne światło. – Co robisz, serce moje?

Nazwał ją tak po raz pierwszy od dwóch tygodni. – Pikuję sałatę, jak widzisz – odpowiedziała. – Wiatr wysusza rośliny, ale myślę, że teraz już sobie poradzą. – Nie przyszedłem na obiad – rzekł. – Wezwano mnie. – Tak? Dokąd? Podszedł, stanął obok niej i spojrzał na skopaną ziemię. – Rosną dość daleko od siebie? – Nie. Kiedy znowu będę pikowała sałatę, możemy zjeść te główki, które usunę… Co się stało, Stephenie? Położył dłoń na jej ramieniu. – Jak to się nazywa, kiedy mają kogoś powiesić, a potem w ostatniej chwili mówią, że nie zostanie powieszony? – Słucham? Chyba ułaskawienie. – Ułaskawienie. Właśnie o to chodzi. Przynajmniej tak mi się zdaje. Odwróciła się w jego stronę. – Jak to? Powiedz, co się stało. Czy to dobre wiadomości? – Dziś rano, kiedy pracowałem na Adolphusie i zastanawiałem się, jak go najtaniej rozładować, przyjechał do mnie posłaniec z Truro. Przywiózł zaproszenie do banku Warleggana na trzecią po południu. – Ścisnął dłonią jej bark. – Już miałem zakląć i wysłać posłańca i jego pracodawcę do diabła, ale pomyślałem sobie: Nie. Jeśli to koniec, zobaczę, co zamierzają, czy nie planują innych łajdactw. Wziąłem konia – wynająłem go w stajni Greenbanka – i pojechałem do Truro. Dotarłem do banku tuż po drugiej. – Czy to dobre wiadomości? – powtórzyła Clowance. – Był tam tylko Lander, nie widziałem George’a. Lander powiedział – dokładnie się upewniłem, czy dobrze go rozumiem – że po starannym rozważeniu sprawy bank postanowił dalej udzielać mi kredytu, w ograniczonym zakresie, w mniejszej skali. Jest ścisła górna granica, nowy system księgowości, zakazy, ograniczenia… – Stephen! – przerwała Clowance, chwytając męża za ramiona. – To znaczy… Czy to znaczy, że jesteśmy uratowani?! – Do pewnego stopnia… Uścisnęła go. – To… to cudownie! Możesz zachować statki, dalej prowadzić handel?! Może nawet zbudować dom?! – Tak przypuszczam, chociaż powoli i ostrożnie. Muszę jeszcze to

przemyśleć. Lander miał to wszystko na piśmie; przeczytałem tekst umowy trzy razy. Jest górna granica kredytu i w ciągu roku powinienem spłacić dwadzieścia procent. Żadnych nowych weksli, tylko odnawianie starych. Przypuszczam, że przez cały czas będę ściśle kontrolowany przez George’a. W ogóle mnie to nie obchodzi… – Nieważne! Co z tego, że będziesz musiał postępować ostrożniej?! Jesteśmy uratowani! Uratowani! Uratowani! Stephen, nie mamy w domu nic do picia, ale… Po raz pierwszy pozwolił sobie na uśmiech. – Chyba pobrudziłem rękawy ziemią z twojej sałaty… Czuję ogromną ulgę. Nawet teraz nic z tego nie rozumiem. Przychodziły mi do głowy dzikie, szaleńcze myśli. Pójdźmy gdzieś dziś wieczorem, żeby to uczcić. Do gospody Pod Herbem Króla Jegomości. Mary Commins to moja przyjaciółka, przygotuje nam coś dobrego do jedzenia i picia… Clowance wytarła ręce i otrzepała rękawy męża. – Popatrz, jesteś już czysty! Mówisz, że nie widziałeś sir George’a? – Nie, przepadł jak kamień w wodę. Kiedy Lander zaczął mówić, nie wierzyłem własnym uszom. Co skłoniło Warleggana do zmiany zdania?! – Może cały czas miał taki zamiar i… – Wykluczone. Pamiętam minę George’a tamtego dnia… Zastanawiałem się… Czy znowu pojedziemy do ich rezydencji i zostaniemy przyjęci jak przyjaciele? Rozumiesz… – Czy to ważne? Jesteśmy bezpieczni, a za jakiś czas twoje długi się zmniejszą! Pomoże nawet dywidenda z Wheal Grace! Wkrótce nie będziesz od nikogo zależny! Pocałował żonę. – Jesteś mądra, Clowance. Zawsze byłaś mądra. Zawsze będziesz mądra. To ty od początku mnie ostrzegałaś, żebym się nie zadawał z George’em Warlegganem. Myślisz, że mogła mieć w tym jakiś udział lady Harriet? – Czy to ważne? – powtórzyła Clowance. – Widziałaś się z nią niedawno? Po wybuchu tej afery? – Pojechałam do niej w zeszłym tygodniu zwrócić książki o architekturze. Chciałam je oddać lokajowi, ale stała na schodach. – Mówiłaś, co nam grozi? – Spytała, dlaczego nie przyjechałam na polowanie w ostatnim dniu sezonu, więc powiedziałam, że wisi nad nami groźba bankructwa.

Stephen w zamyśleniu przesunął silnymi palcami po włosach. – Myślę, że Harriet mogła coś powiedzieć Georgeowi. Zawsze bardzo mnie lubiła.

II Katie Carter, bardziej niezgrabna niż zwykle, nie tylko z powodu swojego stanu, lecz również wywołanego nim niepokoju, upuściła rondel z wrzątkiem i oparzyła się w rękę, próbując złapać naczynie. Cook pokroiła kartofel, przyłożyła plasterki do oparzenia i związała gałgankiem. Później kazała Katie wracać do pracy. Po kilku dniach rozwiązały opatrunek. Rana była zaczerwieniona i sączyła się z niej krew, więc wysłano Katie do doktora Enysa. Wolałaby iść do pana Irby’ego w St Ann’s, ale pani Warleggan zauważyła ranę i powiedziała, że Katie musi odwiedzić doktora Enysa. Obiecała zapłacić za poradę lekarską. Była to tak niezwykła oznaka przychylności, że Katie, znajdująca w niełasce, nie ośmieliła się protestować. Nie miała nic przeciwko doktorowi Enysowi. Kiedy leczył ją w dzieciństwie, uważała go za wspaniałego człowieka, ale właśnie z tego powodu nie chciała do niego chodzić i narażać się na wstyd. Prawdopodobnie słyszał, że jest w ciąży – większość ludzi w okolicy plotkowała na ten temat – jednak bała się z nim spotkać twarzą w twarz. W końcu wizyta nie okazała się taka straszna, jak się spodziewała. Doktor Enys zachowywał się sympatycznie, ale ich relacje były całkowicie bezosobowe – on był lekarzem, ona pacjentką. Jednak kiedy przemył ranę, posypał ją proszkiem przyśpieszającym gojenie i lekko zabandażował, wszystko zepsuł. Zbadał puls Katie i spytał: – Twoja ciąża przebiega normalnie? Zarumieniła się i na jej czole pojawiły się krople potu. – Słucham? – Rozumiem, że spodziewasz się dziecka. Dobrze się czujesz? – O tak… Rano trochę mnie mdli. – To już czwarty miesiąc? – Tak.

– Wkrótce mdłości powinny ustąpić. Daj mi znać, czy mogę ci jakoś pomóc. Katie wyciągnęła z sakiewki szylinga. – Pani powiedziała, że powinnam zapłacić za wizytę. – Dziękuję. Nie ruszaj opatrunku przez pięć dni, chyba że pojawi się ból. Postaraj się nie moczyć bandaża. Dam ci na wszelki wypadek trochę proszku. Katie włożyła pelerynę i zamierzała odejść. Dwight spoglądał na nią przez chwilę, niepewny, czy coś jeszcze powiedzieć. Carterowie byli członkami rodziny pochodzącej z wiosek Sawle i Grambler, którymi opiekował się od przeszło dwudziestu lat. – Nie znaleźli Saula Grievesa? – spytał. Katie spojrzała przez okno, a jej rumieniec pociemniał. – Twoja matka uważa, że należałoby go odszukać – rzekł Dwight. – Nie wyszłabym za niego, nawet gdyby był ostatnim człowiekiem na świecie – odparła Katie. Dwight odprowadził ją do drzwi. – Mogłabyś poślubić innego mężczyznę. – Marne szanse. Nikt mnie nie zechce z bękartem. Nie będzie chętnych! Otworzyła drzwi, a słońce oświetliło jej podniszczony strój, bujne kruczoczarne włosy, ładną skórę. – Mam nadzieję, że wiatr wkrótce ustanie – zauważył Dwight. – Wysusza ziemię. – Tak. A łodzie rybackie z trudem wracają do portu. – Pewien mężczyzna chętnie by się z tobą ożenił, gdybyś się zgodziła – ciągnął Dwight. – I byłby dobrym ojcem… Music Thomas. Znieruchomiała, a potem parsknęła śmiechem. Dźwięk, jaki z siebie wydała, przypominał rżenie konia. – Music?! Kompletny półgłówek! Przecież ma pokręcone w głowie… Dobry żart, doktorze! To nie jest normalny chłop! – Mogłabyś się zdziwić – odparł Dwight. – Jak wiesz, trochę mu pomagam i zrobił ogromne postępy. Już wie, która godzina i zna dni tygodnia. Przecież dość często go widujesz. Nie zauważyłaś żadnej różnicy? – Nie bardzo. Stali w niezręcznym milczeniu. – Więc zapomnij o tym. – Och, zachowuje się tak, jakby mnie lubił, ale musiałabym nie wiedzieć,

co ze sobą zrobić, żeby wyjść za tego durnia! – powiedziała Katie. Dwight się uśmiechnął. – No cóż, jesteś wolną kobietą, a ja nie jestem swatem. Przyszło mi po prostu do głowy, że byłoby lepiej, gdyby dziecko miało ojczyma. Czasami… – O tak, doktorze, na pewno ma pan rację. Ale, za przeproszeniem, nie takiego ojczyma, z którego się śmieje cała wieś.

III Pogoda w końcu się poprawiła i Stephen postanowił popłynąć w niedzielę na Adolphusie do Francji. Nie zaprosił na pokład Clowance. – Nie masz nic przeciwko temu, kochanie? Trzeba czasu, żebym się otrząsnął z szoku, uwierzył, że wszystko będzie dobrze. To trochę tak jak ze zdrętwiałymi nogami: ból się pojawia, gdy znów krąży krew. – Kiedy wrócisz? – Najszybciej, jak będę mógł. Pogoda jest kapryśna. Chcę wszystko przemyśleć w czasie rejsu. – Co? – Jak dalej żyć, czując na karku oddech George’a Warleggana. Och, odkąd poszedłem do jego banku, zawsze miałem świadomość, że bacznie mnie obserwuje, ale sądziłem, że robi to z życzliwości. Teraz nie wiem, co się dzieje. Mam wrażenie, że idę – że oboje idziemy – po linie nad przepaścią. Czy Warleggan zamierza wyjąć nóż i ją przeciąć? – Może po prostu chciał cię zaszokować, Stephenie. Dopóki dotrzymujesz umowy, którą podpisałeś, nic ci nie grozi. – Może tak, może nie. Nie widziałem go po tym, jak zmienił zdanie. Nie wiem, jak teraz by na mnie patrzył. Wiem tylko, że wyglądał okropnie, gdy powiedział, że zamierza mnie doprowadzić do bankructwa: w jego oczach była nienawiść. Harriet mogła go namówić do zmiany zdania, ale dlaczego nie miałby go znowu zmienić? Im szybciej się od niego uwolnię, tym lepiej. Odzyskałbym spokój. – Czy to możliwe? – Jeszcze nie teraz. Nie w tym roku. Ale zrobię wszystko, żeby się uwolnić.

Stephen nabijał fajkę. Był wysokim, barczystym młodym człowiekiem gotowym stawić czoła całemu światu. – Lada dzień przypłynie Chasse Marée – rzekł nagle. – Wiesz, że mam na nią kupca? Zamierzam ją sprzedać, zająć się dwoma pozostałymi statkami. Pieniądze, które za nią dostanę… – Zawahał się. – Co zamierzasz z nimi zrobić? – spytała. – Jeszcze nie zdecydowałem. Ale na pewno nie trafią do banku Warleggana. Podobnie jak pieniądze z Wheal Leisure. Nie martw się, dotrzymam umowy, zadbam, żeby Warlegganowie byli zadowoleni. Ale jeśli sprzedam Chasse Marée, będę miał w ręku gotówkę. W czasie rejsu po kanale zastanowię się, co zrobić. – Masz jakieś pomysły? – Tak, mam. Ale na razie wolałbym o nich nie mówić. – Dopóki nie zdecydujesz? – spytała lodowatym tonem. – Dopóki nie przybiorą bardziej konkretnej postaci. Jeszcze nie jestem niczego pewien. Nie martw się, w odpowiednim czasie wszystko ci powiem. – Otoczył ją ramieniem. – W końcu jesteś moją wspólniczką, prawda? – Jeśli sprzedasz Chasse Marée, Andrew straci statek – rzekła. – Nad tym też trzeba się zastanowić. Postaram się nie zostawić go na lodzie. Zawsze może pływać ze mną. Albo dowodzić Adolphusem, jeśli zechcę zostać w domu. – Wiesz, że zamierza się ożenić? – Kto, Andrew? Nie. Z kim? – Z Thomasine Trevethan, siostrą George’a Trevethana. – Ach, Boże. A więc to z tej strony wieje wiatr. Cóż, życzę mu szczęścia. Chociaż wątpię, by zdołał ją utrzymać za to, co mu płacę. – Wie o tym. Zanim sir George zagroził, że cofnie nam kredyt, zamierzałam cię spytać, czy nie mógłbyś awansować Andrew, żeby miał więcej pieniędzy przed ożenkiem. – Tak, hm, nad tym też trzeba się zastanowić, prawda? Jeśli wymyślę jakiś sposób, by uczestniczył w moich planach, na pewno coś mu zaproponuję. Chcemy, żeby był zadowolony, no nie?

IV

Adolphus wyszedł w morze w niedzielę o świcie, kilka godzin po flotylli zmierzającej do Indii Zachodnich i pozostałych przypadkowych statkach, które uwięził w porcie bezlitosny wiatr. Chociaż w Falmouth nie osiągnął siły huraganu, w innych częściach wybrzeża było gorzej i rozbiło się kilka statków. W pobliżu Padstow zatonął slup Dolphin, a obok przylądka Trevose inny slup, Concord. Koło plaży Hendrawna rozbił się Active, dowodzony przez kapitana Dodridge’a, płynący z Cork do Londynu. Utonęło dwóch członków załogi, trzech pozostałych uratowano. Plądrowanie wraku przebiegło spokojnie i zaopiekowano się rozbitkami. U wybrzeży Kornwalii pojawiły się ogromne ławice sardynek, może wskutek złej pogody. Rybacy mieli złote żniwa. Clowance martwiła się o Andrew i Chasse Marée. We wtorek przyjechał Geoffrey Charles. Clowance była kompletnie zdumiona jego widokiem, bo myślała, że kuzyn w dalszym ciągu jest w Hiszpanii. Roześmiał się na widok jej miny. – Nie mogłem zostać w Hiszpanii, gdy krwiożerczy wilk wyrwał się na wolność! Gdyby zdobył Flandrię, wkrótce odzyskałby hegemonię w Europie i zanim byśmy się zorientowali, zapukałby do bram Madrytu! Przybyłem zaofiarować Anglii swoją szpadę, jeśli uważa, że powinniśmy go powstrzymać. Wymienili pocałunek. Kuzyn miał smukłe ramiona, ale Clowance poczuła pod skórą stalowe mięśnie. Popatrzyła z bliska na zaciśnięte wargi i zdeformowaną szczękę. – A Amadora? – Jest w Trenwith. – W Trenwith?! Dlaczego nikt mnie nie zawiadomił? – Płynęliśmy z Ferrol do Falmouth, ale pogoda była taka okropna, że musieliśmy zawinąć do Padstow. Jesteśmy w domu od dziesięciu dni. Enysowie powiedzieli mi o twoich rodzicach. Są jakieś nowe wiadomości? – Niestety nie. – Jesteś zdrowa, kochanie? Gdzie jest twój mąż? – Na morzu. Wielka szkoda, że go nie znasz. Będzie mu bardzo przykro. Kiedy wypływasz? – Niestety, czterdziesty trzeci pułk piechoty jest ciągle w Kanadzie albo gdzieś na środku Atlantyku. Jeśli otrzymam zgodę, wstąpię do dziewięćdziesiątego piątego regimentu strzelców, nawet gdyby wiązało się to

z z obniżeniem rangi. Dziewięćdziesiąty piąty przybył z Ameryki do Southampton albo pojawi się lada chwila, bo kuter celny z St Ives zauważył transportowiec. Na pokładzie są również dwa inne pułki piechoty, dwudziesty siódmy i pięćdziesiąty ósmy, oraz trzy szwadrony lekkich dragonów. Mam szczęście, bo mogę popłynąć do Southampton szybkim slupem. Jeśli ich tam nie zastanę, wyruszę za nimi do Ostendy. Rodzice opowiadali Clowance, że Geoffrey Charles był rozpieszczonym dzieckiem. Nie mogła uwierzyć, że ten zahartowany, lecz serdeczny oficer żył kiedyś w cieplarnianych warunkach. Lubiła go znacznie bardziej niż jego brata przyrodniego, eleganckiego, lecz cynicznego Valentine’a. – Amadora poradzi sobie w czasie twojej nieobecności? – Przyjadą do niej Drake, Morwenna i Loveday. Zostaną w Trenwith do mojego powrotu. Jedź i spotkaj się z Amadorą. – Naturalnie! Jak najszybciej! Bardzo chciałabym poznać Juanę. – Bardzo ją polubisz. Wykapana matka. Clowance przygotowała filiżankę czekolady, a ponieważ slup odpływał nazajutrz rano, namówiła Geoffreya Charlesa, żeby u niej przenocował. Powiedział, że najpierw musi odwiedzić ciotkę Verity, ale wróci, jeśli zdoła ją przekonać, by go wypuściła. Rozmawiali o Blameyach i o tym, jak się miewa młody Andrew, później o Jeremym i Cuby. Clowance dała kuzynowi do przeczytania ostatni list Jeremy’ego, a także list Demelzy. – Spróbuję odszukać Jeremy’ego zaraz po powrocie do Flandrii. Nie wiem, czy okaże się to łatwe, czy trudne. Słyszałem, że jest tam mnóstwo wojska i panuje wielki zamęt. – Myślisz, że wybuchnie wojna? Że dojdzie do rozstrzygającej bitwy? – O tak – odparł bez wahania. – Będę się niepokoić – powiedziała po chwili Clowance. – Jednak wielu ludzi liczy na kompromisowy pokój. Nawet Jeremy sugerował to w liście. Geoffrey Charles pokręcił głową. – Bonaparte twierdzi, że chce żyć w pokoju z sąsiadami, a Wellington, że można zawrzeć porozumienie bez walki, lecz w gruncie rzeczy obaj w szaleńczym tempie przygotowują się do wojny. Słyszałem, że Wellington pośpiesznie gromadzi armię, a Bonaparte prawdopodobnie zamierza wzmocnić swoje tyły. Mogą się wahać i krążyć wokół siebie jeszcze miesiąc albo dwa, ale próba sił jest nieunikniona. Kiedy do niej dojdzie, zetrą się dwie niepowstrzymane potęgi.

Clowance zadygotała. – Lubisz wojnę, Geoffreyu Charlesie? Poruszył częściowo sparaliżowaną dłonią. – Jako chłopiec nienawidziłem bójek, przerażała mnie każda forma przemocy. Ale w Hiszpanii i Portugalii wszyscy z czasem twardnieją. Poza tym jest jeszcze braterstwo broni, można sprawdzić swoją odwagę i wytrzymałość, żołnierze zmieniają się we wspaniałą machinę bojową… Wojna to ogromne wyzwanie, bodziec. Przez kilka lat nie pamiętałem, czym jest lęk. Teraz znowu się boję. – Ponieważ… – Oczywiście z powodu Amadory i Juany. Mam za dużo do stracenia. – Przecież… teraz nie musisz się angażować. Westchnął. – Nie kiwnąłbym palcem, gdybym musiał płynąć do Ameryki, Indii albo jakiegoś dalekiego kraju, w którym wybuchł następny konflikt. Ale wojna z Napoleonem to coś innego. Trzeba ją doprowadzić do końca.

V Po wizycie brygadiera Rougieta reżim więzienny nieco złagodniał. Pozwolono, by Ross codziennie spacerował przez godzinę po ogrodzie; metr za nim kroczył uzbrojony strażnik. Jedzenie się poprawiło i Ross podejrzewał, że otrzymuje te same potrawy co generał Wirion. Wino również było lepsze. Dwukrotnie otrzymał nawet stare egzemplarze „Timesa”; w drugim z nich przeczytał, że Ustawa zbożowa została uchwalona przez Izbę Lordów, co go rozwścieczyło. Raz spotkał się z Wirionem, który okazał się dość miły, mówił ogólnikowo o wydarzeniach we Francji i spytał, czy mógłby złagodzić jakieś szczególnie dolegliwe punkty regulaminu więziennego. Ross odpowiedział, że najbardziej dolegliwe jest samo uwięzienie. Nie widział więcej Talliena i już go nie przesłuchiwano. Od czasu do czasu zauważał innych więźniów, lecz tylko jeden był Anglikiem – stary, niechlujny mężczyzna o nazwisku Sloper, którego, jak powiedział strażnik, aresztowano jako szpiega trzy lata wcześniej. Ross nigdy nie miał okazji

zamienić z nim ani słowa. Nadchodziło lato i cieszył się, że może oddychać świeżym powietrzem i spacerować. Ku zaskoczeniu Rossa długi okres przymusowej bezczynności korzystnie wpłynął na jego kostkę i prawie nie kulał. Dodatkowa swoboda ruchów sprawiła, że znacznie lepiej poznał rozkład więzienia, strażników, druty i mury. Pod koniec maja odkrył, gdzie są stajnie.

Rozdział dziewiąty

I George nigdy nie wybaczył „Timesowi”, że podał do publicznej wiadomości nadanie Rossowi Poldarkowi tytułu baroneta, zwłaszcza w rubryce poświęconej wydarzeniom na dworze, więc w ostatnim czasie prenumerował „Morning Post”. Nie miało to większego znaczenia – londyńskie gazety docierały do Kornwalii z tygodniowym opóźnieniem, a prasa lokalna czasem publikowała wiadomości jako pierwsza. Do historii przeszedł wypadek, gdy „Royal Cornwall Gazette” wydała komunikat o zwycięstwie pod Trafalgarem i śmierci Nelsona na dwa dni przed konkurencyjnymi dziennikami z Londynu. George’a rozbawiła jedna z wiadomości opublikowanych w gazecie, którą w tej chwili czytał. Był to opis skandalu, jaki poprzedniego dnia wstrząsnął światem finansowym Londynu. W środę gościńcem z Dover przyjechała kareta udekorowana wieńcami laurowymi i flagami; przywiozła nowinę, że Napoleona zamordowano i że Carnot formuje tymczasowy gabinet mający skłonić Ludwika XVIII do powrotu na tron. Na giełdzie kurs obligacji państwowych był bardzo niski – trzyprocentowe obligacje sprzedawano po kursie pięćdziesięciu siedmiu procent. Po pojawieniu się nowiny natychmiast wzrosły o sześć procent, po czym znów spadły, gdy wszystko okazało się nieprawdą. Autorzy fortelu kupili obligacje we wtorek, po czym sprzedali je w środę po wyższym kursie i zbili fortunę. Ludzie to kompletni głupcy, pomyślał George, nawet bankierzy i finansiści. Zachłystują się dobrymi wiadomościami i wpadają w panikę z powodu złych. Zadziwiające, że nikt wcześniej nie pomyślał o takiej prostej sztuczce. Klucz do sukcesu to komunikacja. Właściciel systemu szybkiego przekazywania wiadomości, zwłaszcza w tajemnicy, mógłby w każdej chwili

zarobić mnóstwo pieniędzy. Należy rozbudować system telegrafu semaforowego zainstalowanego przez Admiralicję w kilku miastach. Dopóki to nie nastąpi, wszyscy będą na łasce i niełasce plotek. W zeszłym roku w Londynie George poznał Nathana Rothschilda, żydowskiego bankiera, który miał znakomitą reputacją wśród członków rządu i w londyńskich kręgach finansowych. George sądził, że Rothschild dysponuje najlepszymi informacjami o wydarzeniach w Europie – i zwykle otrzymuje je szybciej od konkurentów. Może działo się tak dlatego, że miał wpływowych braci prowadzących podobną działalność w kilku stolicach europejskich. Przypuszczalnie posługiwał się kurierami, podobnie jak inni. Muszą to być po prostu lepsi kurierzy. George w tym roku w ogóle nie odwiedzał Londynu: zajmował się swoimi licznymi interesami w Kornwalii i żył wygodnie w swoich rezydencjach w Truro oraz Cardew. Podróż do Londynu wiązała się z wyczerpującą, niewygodną jazdą dyliżansem, a rejs statkiem był możliwy tylko w środku lata, gdyż Warleggan cierpiał na chorobę morską. Mimo to pomyślał, że wkrótce pojedzie do stolicy. Był pewien, że można tam wiele zarobić. W tysiąc osiemset dziesiątym roku stracił połowę majątku, gdy próbował go podwoić, by mieć większe szanse skłonienia lady Harriet Carter do małżeństwa. Odrobił straty dopiero po kilku latach. Od tamtego czasu wiele się nauczył. Wystarczy spojrzeć na to, jak ci szubrawcy oszukali giełdę. W obecnej niepewnej sytuacji międzynarodowej istnieją bezpieczniejsze i uczciwsze sposoby zarabiania pieniędzy – był przekonany, że Nathan Rothschild je zna. W ciągu ostatnich trzech tygodni George był bardzo zdenerwowany. Albo raczej rozemocjonowany. Wiadomość, że ma znowu zostać ojcem, całkowicie go zaskoczyła, co pogłębiło wstrząs. Po zerwaniu relacji z Valentine’em nie miał syna, dziedzica. Ukochana córka Ursula, oczko w głowie ojca, była tylko dziewczyną. Zupełnie nieoczekiwana nowina, że Harriet spodziewa się dziecka, oznaczała, że George może mieć kolejnego syna. Szanse to pół na pół. Lubił myśleć, że są nawet większe. Może się pojawić nowy męski potomek godny nosić nazwisko Warlegganów. Z domieszką błękitnej krwi! Chociaż Osborne’owie nigdy do końca nie zaakceptowali George’a, jego syn stanie się częścią ich rodziny. Będzie nie tylko synem sir George’a Warelggana, lecz również siostrzeńcem księcia Leeds. George czuł przypływ energii.

Gdyby pojechał do Londynu i dobrze rozegrał karty, z pewnością pomnożyłby swój majątek. Gdyby pojechał do Londynu, a następnie wykorzystał członkostwo w Izbie Gmin i kontrolę nad dwumandatowym okręgiem wyborczym St Michael, mógłby uzyskać tytuł baroneta, który wcześniej otrzymał Ross Poldark, choć w ogóle na to nie zasługiwał. Gdyby rozsądnie wydawał pieniądze i stosował odpowiednie naciski polityczne, miał szansę na tytuł barona. Lord Warleggan. Za życia Valentine’a nie mógłby go odziedziczyć młodszy syn, lecz George, zaledwie pięćdziesięciosześcioletni, powinien się cieszyć tytułem jeszcze dwadzieścia lat! Ustąpił w sprawie Carringtona, by zadowolić Harriet. Zadowolić, tak, właśnie to przeklęte słowo jest właściwe. Dziwnie kapryśna, ekscentryczna arystokratka, którą poślubił, nagle stała się dla niego znacznie droższa. Spodziewała się dziecka! Przyrzekła dobrze się sprawować pod warunkiem, że żonę Stephena, Clowance Poldark, nie spotkają żadne przykrości. Cóż, George mógł to zaakceptować – na razie. Nie zmieniało to sytuacji, fakty pozostawały faktami. Odtąd powinien dogadzać Harriet na wszelkie możliwe sposoby. Pierwsza żona Warleggana zmarła w połogu, niedługo przed narodzinami Ursuli dochodziło do gwałtownych kłótni z Elizabeth. Nie powinno się to powtórzyć. Cokolwiek się stanie, George nie może mieć sobie nic do zarzucenia. Musi dbać o Harriet. To najważniejsze. Oczywiście w dłuższej perspektywie George nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować ze śledztwa i postawienia Stephena Carringtona przed obliczem sprawiedliwości. Taka myśl byłaby niezgodna z jego naturą. Przede wszystkim nie powinien się śpieszyć. Kiedy Harriet szczęśliwie urodzi dziecko i nie trzeba już będzie o nią dbać… Tymczasem George nie zamierzał oponować, gdyby chciała przyjmować w Cardew Clowance, a nawet Stephena. Jego stosunek do Clowance się nie zmienił. Im rzadziej widuje Stephena, tym lepiej, ale gdyby się spotkali, będzie się do niego odnosił z obojętną grzecznością. Tymczasem szukał pociechy w innych działaniach. Nie musiał w dramatyczny sposób zamykać rachunku Stephena w banku – rozumiał, że brutalna akcja tego rodzaju uraziłaby Harriet – lecz mógł mu utrudnić życie bardziej podstępnymi metodami, uniemożliwić odniesienie sukcesu w roli przedsiębiorcy. W różnych okresach kilku ludzi obraziło George’a i z jednym przykrym wyjątkiem żaden z nich nie zdołał później niczego osiągnąć.

Musieli opuścić Kornwalię, by znaleźć pracę, albo zniknęli z pola widzenia, przyjmując nędzne posady. Wpływy George’a sięgały prawie wszędzie. I jeszcze nikt nie obraził go tak jak Stephen Carrington – nawet w połowie, nawet w jednej dziesiątej.

II Oczywiście George ani przez chwilę nie brał pod uwagę możliwości zniszczenia Carringtona środkami niezgodnymi z prawem. Tylko raz w życiu kazał napaść na innego człowieka – Juda Payntera, który wziął od niego pieniądze przed procesem Rossa Poldarka – i później tego żałował. W niektórych kręgach budził śmiertelną trwogę – i był z tego dumny – lecz nie uchodził za człowieka, który łamie lub choćby nagina prawo. Udzielanie pomocy wymiarowi sprawiedliwości to zupełnie inna sprawa. Często podejmował takie działania i tym razem nie było żadnego powodu, by rezygnować wskutek braku konkretnych dowodów, które potwierdzałyby to, o czym był przekonany. Człowiek ryzykujący życie, by ukraść pieniądze z dyliżansu, mógł popełnić w przeszłości inne przestępstwa, za które łatwiej go postawić przed sądem. Jeśli lis ucieka z jednej kryjówki, trzeba go dopaść w następnej. Dawne życie Carringtona było owiane tajemnicą. George poinstruował Trembatha, żeby napisał do zaprzyjaźnionego prawnika z Bristolu i spróbował zdobyć jakieś informacje. Istniała również kwestia wspólników Stephena uczestniczących w rabunku: przynajmniej dwóch, w tym jednej kobiety. Z kim się wtedy przyjaźnił? Kobietą nie mogła być szczupła i ciemnowłosa Clowance. Z Carringtonem jakiś czas widywano Andrew Blameya (kolejnego Poldarka!), znanego ze swoich długów. Śledztwo wykazało, że nie mógł brać udziału w rabunku, lecz mógł coś o nim wiedzieć. George zauważył, że po pijanemu Blamey staje się bardzo gadatliwy. Trzeba go zachęcić do częstszych wizyt w Cardew, choćby nawet konieczność goszczenia jeszcze jednego krewnego Poldarków budziła obrzydzenie.

III

Trzydziestego maja Andrew Blamey wrócił do Penryn na pokładzie Chasse Marée, po czym dowiedział się, że statek sprzedano pod jego nieobecność, co oznaczało, że został bez pracy. Zaproponowano mu stanowisko zastępcy Sida Bunta dowodzącego Lady Clowance albo zastępcy Stephena, który zamierzał wyruszyć w następny rejs na Adolphusie. Uznał warunki za niemożliwe do przyjęcia. – Chce, żeby drugim zastępcą był Jason, który odpowiadałby za nawigację na akwenach, gdzie operują wrogie jednostki – wyjaśnił Andrew w czasie rozmowy z Clowance. – Czym zatem miałbym się zajmować? Stale byśmy się sprzeczali! Doszedłem do wniosku, że Stephen nie życzy sobie mojej obecności na pokładzie. Od samego początku chciał, by faktycznym zastępcą dowódcy został jego bratanek. – Przykro mi, Andrew – powiedziała Clownce. – Oczywiście wiesz, co zamierza Stephen. Nie możesz się nie domyślać. – Zamierza przekształcić bryg w statek korsarski. – Clowance wstała. – Poinformował mnie o tym po powrocie z Francji. Teraz, gdy znowu toczymy wojnę z Napoleonem, uważa to za szansę… szansę zdobycia fortuny. Jutro jedzie do Plymouth po list kaperski. Bardzo mi się to nie podoba i jasno mu to powiedziałam. Nie chcę zostać wdową. – Odwróciła się. – Andrew, w ciągu ostatnich dwóch tygodni mieliśmy okropne kłopoty, wydawało się, że wkrótce zbankrutujemy. Nie mogę ci podać szczegółów, może i tak mówię za wiele, ale Stephen poczuł się osaczony i postanowił zaryzykować. Nienawidzę tego, o czym mu powiedziałam! Podjął decyzję w czasie rejsu. Jednak jako jego żona muszę go wspierać. Taka długa przemowa zupełnie się nie pasowała do Clowance i stanowiła pokłosie trzygodzinnej kłótni ze Stephenem, gdy wrócił do domu i poinformował ją o swojej decyzji. Zarzuciła mu z gniewem, że nie spytał jej o zdanie, łamiąc daną obietnicę. Niebezpieczna wyprawa korsarska nie jest konieczna, skoro nie grozi im bankructwo. Usiłował ją objąć, ale nie dała się dotknąć, gdyż wiedziała, że pociąg fizyczny do męża zmąci jej ocenę sytuacji. Przyznał, że podjął decyzję, nie pytając jej o zdanie, ale stwierdził, że musiał działać szybko, kuć żelazo, póki gorące. Wojna między Anglią a Francją może trwać wiele lat albo zakończyć się za kilka miesięcy. Dwa lub trzy rejsy korsarskie trwające nie dłużej niż trzydzieści dni mogą przynieść fortunę. Duży bryg, taki jak Adolphus, dobrze przygotowany, z dobrą załogą, powinien świetnie sobie poradzić. Cztery sześciofuntówki, świetni

marynarze, dodatkowe osłony burt z desek z wiązu – nie grozi im wielkie niebezpieczeństwo i w czasie każdego rejsu powinni zdobyć kilka pryzów. Można zarobić ogromne pieniądze… – Po co nam ogromne pieniądze?! Uzyskane w taki sposób?! – spytała Clowance. – Gdyby bank Warleggana zajął twój majątek… – Gdyby naprawdę to zrobił, bylibyśmy skończeni! Cieszmy się, że się wycofał, ale nie możemy liczyć, że tak będzie zawsze. Nie widziałaś twarzy Warleggana, Clowance, kiedy oznajmił, że jego bank nie może więcej robić ze mną interesów. Od tej pory zupełnie mu nie ufam. Chce nas zniszczyć, choć tym razem wstawiła się za nami Harriet. – A jeśli się dowie, że zostałeś korsarzem?! Czy nie utwierdzi go to w jego uprzedzeniach i nie da mu pretekstu, by znowu zamknąć ci konto?! – Nie zdąży mi zaszkodzić, dowie się za późno. Kiedy wrócę z kilkoma pryzami, zaśmieję mu się w nos i powiem, że zmieniam bank! Clowance umilkła, zdawszy sobie sprawę, że Stephen podjął decyzję i że nawet ona nie zdoła go namówić do jej zmiany. Poza tym znała niebezpieczną cechę męża, który zawsze święcie wierzył, że jego marzenia na pewno się spełnią. Mógł krążyć przez miesiąc po burzliwym kanale La Manche, nie zdobywając żadnego pryzu, albo napotkać francuską fregatę i trafić do niewoli. Jednak wierzył, że tak się nie stanie. Często udawało mu się zrealizować swoje plany, jego wiara w siebie okazywała się słuszna. W tej chwili płonęły mu oczy i Clowance zadrżała na myśl, że przekształcanie jednego ze statków w okręt korsarski sprawia mu znacznie większą przyjemność niż prowadzenie normalnego handlu. W końcu uciszył żonę, mówiąc: – Doskonale, zamierzam zdobyć trochę łupu na Francuzach. Co w tym złego? Twój brat i kuzyn będą z nimi walczyć. Twój ojciec bez powodu tkwi we francuskim więzieniu jako jeniec wojenny. Na pewno do nich też masz pretensje. Nie mogła wytłumaczyć wszystkiego Andrew, który wpadł, by wymienić najnowsze wiadomości. Powtórzyła, że Stephen ma plany z nim związane i że powinien cierpliwie czekać. – Łatwo ci mówić o cierpliwości, kuzyneczko, lecz są jeszcze potrzeby materialne! Nawiasem mówiąc, nie mam żadnych skrupułów moralnych związanych z korsarstwem; to coś bardzo podobnego do służby w marynarce wojennej, gdzie wszyscy kapitanowie marzą o pryzach. Nie boję się też

zbłąkanych kul. W zeszłym miesiącu, gdy Chasee Marée płynęła z Oslo do Drammen po ładunek drewna, nie zatonęła tylko dzięki łasce boskiej i naszym umiejętnościom żeglarskim. Powiedzmy po prostu, że nie potrafię się dogadać z Jasonem Carringtonem i że nie podoba mi się upór jego stryja, by dać mu władzę, na którą jeszcze nie zasługuje! A tak przy okazji, będziesz jutro wieczorem w Cardew? – Nie. – Dostałem zaproszenie na przyjęcie, co trochę mnie zdziwiło. Ale chętnie pojadę, bo spotkam Thomasine. Mogę zaryzykować przy stoliku gwineę albo dwie, ale na prośbę Tamsin nie będę się narażał na przegraną, na którą mnie nie stać. Jeszcze nie wie, że zostałem bez pracy. Trochę się obawiam, że jej ojciec zaproponuje mi posadę w swojej fabryce prochu strzelniczego. Chociaż gdyby to zrobił, byłby to znak, że zaczyna mnie akceptować. – Andrew… – Tak? – Jeśli pojedziesz do Cardew, proszę, nie mów sir George’owi o planach Stephena. Sprzeczali się o pieniądze, a wiesz, że Stephen ma konto w banku Warleggana. Nie wiem, czy sir George wie, że Stephen zamierza przekształcić Adolphusa w statek korsarski, jednak zależy mi, by nie dowiedział się tego od ciebie. – Możesz się nie obawiać, kuzyneczko. Będę wzorem dyskrecji.

IV Stephen miał od świtu pełne ręce roboty. Nie chodziło tylko o przygotowanie brygu do prowadzenia działań wojennych; musiał również załatwić sprawy finansowe i zamustrować marynarzy. Kiedy mieszkał w Bristolu, większość wypraw korsarskich finansowali drobni udziałowcy; w Penryn i Falmouth można by znaleźć mnóstwo chętnych. Okazało się, że ludzie bez wahania inwestują pieniądze w statek korsarski mogący zdobyć duże łupy, choć nie mieli ochoty inwestować w pokojowy handel. Jednak Stephen nie chciał zapraszać wielu inwestorów zewnętrznych, bo zmniejszyłoby to jego zyski. Wybrał czterech przyjaciół i znajomych z gospody Pod Królewskim Sztandarem, z których każdy wykupił dziesięcioprocentowy udział,

a sprzedaż Chasse Marée i dywidenda z Wheal Grace pozwoliły mu pokryć pozostałe sześćdziesiąt procent. Nie powinien mieć większych problemów ze znalezieniem marynarzy –  kiedy rozejdą się wieści o wyprawie, zgłosi się mnóstwo ochotników –  jednak załoga powinna być naprawdę dobra. Złożona z ludzi obytych z morzem, bo Stephen nie miał czasu na uczenie żeglarstwa szczurów lądowych. Przynajmniej kilku musi umieć strzelać z muszkietu albo armaty. Powinni być twardzi, zręcznie splatać liny i posługiwać się kordelasem, słuchać rozkazów. Wiedział, że dawniej niektóre statki wypływały z Bristolu z podwójną obsadą oficerską, by zmniejszyć ryzyko buntu, jednak postanowił podjąć ryzyko. Mimo to i tak musiał zamustrować przeszło pięćdziesięciu ludzi. W korsarstwie potrzebne są silne oddziały abordażowe, które wydają się niepokonane, a w razie zdobycia pryzu trzeba mieć dość marynarzy, by doprowadzili statek do Anglii. Z tych powodów na Adolphusie musiał panować nieznośny ścisk. Marynarze będą spać, gdzie popadnie, niezależnie od pogody, stale obserwując horyzont w poszukiwaniu żagli. Na pokładzie nie ma miejsca dla marud i bumelantów. Stephen chętnie wziąłby ze sobą Andrew Blameya ze względu na jego doświadczenie żeglarskie, jednak Blamey i Jason po prostu nie potrafili się dogadać – co rozstrzygało sprawę. Mianował syna zastępcą dowódcy i przydzielił mu jako pomocników dwóch godnych zaufania starszych marynarzy, Springfielda i Penberthy’ego, by w razie potrzeby udzielali mu rad. Im częściej widywał Jasona, tym bardziej go lubił. Trudno nie czuć sympatii do kogoś, kto nas podziwia. Jason był świetnym kompanem, doskonale się rozumieli, reagowali w podobny sposób. W ciągu kilku pierwszych miesięcy Stephen miał wrażenie, że nie spełnia oczekiwań syna – powinien się zachowywać jak szacowny armator, właściciel trzech małych statków handlowych, uczciwy kupiec zadowolony z niewielkich zysków, pracowity i stateczny, żonaty mężczyzna mający własny dom i budujący swoją pozycję w świecie handlowym Falmouth. Teraz wszystko stanęło na głowie. Wyruszyli na polowanie na francuskie pryzy, co doskonale pasowało do romantycznych wyobrażeń Jasona na temat ojca. Stephen zjadł obiad w gospodzie Pod Królewskim Sztandarem, tym razem samotnie. Jason w dalszym ciągu pracował na pokładzie Adolphusa, a Clowance poszła z wizytą do ciotki Verity. Kiedy Stephen podjął decyzję

o wyprawie korsarskiej, między małżonkami zapanowało napięcie. Clowance nie wyraziła zgody, by mąż dotykał jej ciała, co wcześniej zdarzało się wyjątkowo rzadko. Wydawało się, że pragnie zamanifestować swój sprzeciw, postawić sprawę jasno, w sposób, którego nie mąciłby kontakt fizyczny. Stephen był przekonany, że to minie, gdy rejs zakończy się sukcesem, co wydawało mu się oczywiste. Wiedział, że opory Clowance nie mają charakteru moralnego; po prostu uważała, że ryzyko jest zbyt wielkie i zupełnie niepotrzebne. Zastanawiał się, czy odbyć męczącą podróż do Plymouth – gdzie, jak słyszał, znowu grasują oddziały werbunkowe – tylko po to, by otrzymać list kaperski. Jednak byłby bez niego zwykłym piratem, a dysponując oficjalnym dokumentem, mógł legalnie abordażować i brać do niewoli francuskie statki. Musiał pojechać. Przy sąsiednim stole jadł posiłek Robert Buller, twardy, barczysty mężczyzna w średnim wieku, kapitan Queen Charlotte, odremontowanej i gotowej do wypłynięcia do Nowego Jorku, co miało nastąpić w piątek. Buller nie był sympatycznym człowiekiem, lecz zahartowanym, doświadczonym żeglarzem, który zarobił dość pieniędzy, by zbudować duży dom w szybko rozwijającej się nadmorskiej dzielnicy miasta. Zauważył Stephena i pozdrowił go skinieniem głowy, gdy się mijali. Najwyraźniej nie miał pretensji do Stephana po niedawnej rozmowie o Jasonie. – Przypuszczam, że pogoda utrzyma się również w sobotę i niedzielę – odezwał się Stephen. – Wypływa pan w piątek, kapitanie? – Tak – odpowiedział Buller, dłubiąc w zębach. – Załoga w komplecie, jak się domyślam? – Tak. – Mój bratanek postanowił na razie popłynąć ze mną. To jeszcze młokos. Powinien zdobyć trochę doświadczenia morskiego, nim spróbuje znaleźć służbę na statkach pocztowych. – Może – mruknął Buller i wypił łyk piwa. – Znam człowieka, który służył jako oficer na statku pocztowym – ciągnął Stephen. – Pierwszy albo drugi, nie pamiętam. Zrezygnował i teraz tego żałuje. Bardzo zdolny człowiek. Ciągle dość młody. Myślę, że chciałby wrócić do służby, gdyby miał okazję. – Nazwisko? – spytał Buller, dalej dłubiąc w zębach. – Blamey.

Po drugiej stronie sali ktoś krzyknął: „Śmierć Francuzom!”. – Blamey? Syn Andrew Blameya? – Tak. – Nagle zwiał, prawda? Z Countess of Leicester. Dwa lata temu, co? Stephen był zaskoczony doskonałą pamięcią Bullera. – Wpadł w straszne tarapaty. Kłopoty z lichwiarzami, wie pan, kapitanie. Gdyby został, trafiłby do więzienia. Teraz wszystko się zmieniło. To zupełnie inny człowiek. Dałby sobie rękę uciąć, żeby znowu służyć na statkach pocztowych. – Czym się później zajmował? – Pływał ze mną kilka razy. Znakomity żeglarz. Niedawno przypłynął moim brygiem z Oslo z ładunkiem drewna i wyrobów rymarskich. Zawsze żałował, że zrezygnował ze służby na statkach pocztowych, mówię panu, kapitanie. Buller odsunął talerz. – Hazard i alkohol, to jasne. Na tym polegały jego kłopoty. Podobno jego ojciec też kiedyś zaglądał do kieliszka. Zanim się tu przeprowadziłem. – Teraz nie bierze alkoholu do ust. – Kto? Ojciec czy syn? – Obaj – odparł Stephen, kłamiąc w słusznej sprawie. – Młody Andrew nigdy nie pił na morzu. Zachowywał się nienagannie. – Nie wiem, jaką miał o nim opinię kapitan Faulkner. Nigdy z nim o tym nie rozmawiałem. – Countess of Leicester jest teraz na Jamajce, jeśli dopłynęła szczęśliwie. – Wiem! – rzucił z irytacją Buller. Stephen się zawahał. Jednak nigdy nie dawał się łatwo zbić z tropu. – Słyszałem, że w Plymouth siłą wcielają ludzi do marynarki wojennej. Jutro tam jadę, więc muszę uważać! Chcę dostać list kaperski. Już o tym mówiłem. – Tak, pamiętam. Bez trudu znajdzie pan załogę, co? Niech pan dopilnuje, żeby nie składała się z samych górników! Stephen się roześmiał i zamówił nowy kufel piwa dla Bullera. Siedzieli, słuchając rozmów prowadzonych przez pozostałych gości. – Teraz, kiedy znowu wybuchła wojna, trudno o dobrych marynarzy. Zwłaszcza doświadczonych oficerów. Zaproponowałem młodemu Blameyowi, żeby popłynął ze mną na Adolphusie, ale jeszcze nie udzielił

ostatecznej odpowiedzi. Myślę, że się nie zdecyduje. – Dlaczego? – Zamierza wstąpić do marynarki wojennej. Buller chrząknął. Trudno było się zorientować, czy na znak aprobaty. – Korsarstwo to ryzykowny interes – powiedział po chwili. – Stawia się wszystko na jedną kartę: szybka wygrana albo klęska. – Potrzeba do tego pewnych umiejętności, kapitanie Buller. Talentu żeglarskiego i odwagi. – Och, nie odmawiam panu odwagi. Odwagi i brawury. Życzę panu szczęścia, jeśli ma pan ochotę się w to bawić. – Dziękuję… Mam powiedzieć Blameyowi, żeby się z panem zobaczył? Krzaczaste brwi się połączyły. – Po co? – Myślę, że gdyby otrzymał szansę, wolałby wrócić do służby na statkach pocztowych niż wstępować do marynarki wojennej. Choć oczywiście natychmiast by go przyjęli. Buller dopił piwo. – Ja nie będę taki szybki. Ale powiem panu szczerze, Carrington, że mógłbym znaleźć zajęcie dla dobrego młodego oficera. Jeśli mówi poważnie i jest gotów wyjść w morze w czwartek wieczorem, porozmawiam z nim. Niech przyjdzie do mojego domu jutro o jedenastej.

V Andrew znów był w odwiedzinach u Clowance, gdy nagle do domu wpadł Stephen. Poprzedniego dnia Andrew do późna grał w karty w Cardew i w końcu dał się przekonać, by przenocować. Na początku przyjęcia rozmawiał przede wszystkim z Thomasine, która serdecznie mu współczuła z powodu kłopotów zawodowych. Kiedy rankiem wyjeżdżał, Harriet przekazała mu wiadomość dla Clowance: miał jej powtórzyć, że nazajutrz sir George wyjeżdża do Londynu – czy mogłaby ją odwiedzić któregoś dnia? – Gdzie się podziewałeś, do cholery?! – spytał ostro Stephen. Normalnie użyłby bardziej taktownego sformułowania, ale jego dobra wola zmieniła się we frustrację, bo wydawało się, że próba udzielenia pomocy Andrew

zakończy się fiaskiem. Młody Blamey miał kaca i dopiero przychodził do siebie. Oblał się rumieńcem. – Co cię to obchodzi? – rzucił. – Wszędzie cię szukałem, jakbym nie musiał się zajmować własnymi sprawami! Posłałem nawet kogoś do Flushing, żeby sprawdzić, czy tam jesteś. – Po jakie licho? – odparł Andrew. – Pilnuj swojego nosa, dobrze? Clowance dotknęła dłonią ramienia kuzyna. – Stephen, chciałeś się skontaktować z Andrew? To coś ważnego? – Moim zdaniem ważnego – rzekł szorstko Stephen. – Rozmawiałem z kapitanem Bullerem i powiedziałem mu, że Andrew chciałby wrócić do służby na statkach pocztowych. Buller mówi, że potrzebuje oficera na pierwszy rejs do Nowego Jorku. Odpływa w piątek. Oświadczył, że gdyby Andrew spotkał się z nim dziś rano o jedenastej, może by go zaangażował. Clowance spojrzała na zegar. – Przecież jest już po jedenastej! Gdzie chciał się z nim spotkać? W swoim domu? Andrew… Barczysty kuzyn potarł podbródek. – Spokojnie, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek mówił, że chcę wrócić na statki pocztowe. Nie próbuj układać mi życia, Stephenie! – Andrew, to mogłoby być jakieś rozwiązanie! – zawołała Clowance. – Miałbyś lepszą opinię u Trevethanów… jeśli ci na tym zależy. Znów zostałbyś oficerem, dwuletnia przerwa w niczym by nie zaszkodziła. Twoi rodzice byliby zachwyceni! Andrew wzruszył ramionami. – Nie żyjemy po to, by sprawiać przyjemność rodzicom. – Spojrzał niechętnie na Stephena. – Gdzie spotkałeś Bullera? Podejrzewam, że był pijany. Stephen się odwrócił. – Cóż, wybór należy do ciebie, chłopcze. Decyduj się albo nie. Może to i tak nieaktualne, bo Buller kazał przyjść o jedenastej, a mógłbyś dotrzeć do jego domu najwcześniej za kwadrans dwunasta. Zapomnij o sprawie, jeśli cię to nie interesuje. – Twój kuc stoi przed domem – powiedziała Clowance do Andrew. –  Dojazd nie zajmie ci więcej niż kwadrans. Możesz wytłumaczyć Bullerowi,

że nocowałeś poza domem i dopiero co wróciłeś. Masz coś do stracenia? – Gdyby się nie zgodził, nic. W przeciwnym wypadku musiałbym zadać sobie pytanie, czy tego chcę. – Nie mam więcej czasu do stracenia – odezwał się z niesmakiem Stephen. – Jeśli będziesz mnie potrzebowała, Clowance, jestem na pokładzie Adolphusa. – Ładnie postąpiłeś, Stephenie – rzekła Clowance. – Dziękuję. Kiedy Andrew będzie w lepszym nastroju, może on również ci podziękuje. Stephen poklepał ją po policzku i wyszedł. Słyszeli tupot jego twardych butów na ulicy. Po chwili Andrew nagle się roześmiał. – Do licha, pojadę i sam się przekonam. Rozmawiałem z Bullerem tylko dwa razy i warczał na mnie jak stary, parszywy pies, ale to dobry żeglarz, trzeba mu to przyznać. Faulkner zawsze dobrze o nim mówił. Nie zmienia często załóg… Nowy Jork… Hm… Podobno niezła trasa. Ciekawe, czy wszyscy amerykańscy korsarze dowiedzieli się już o zawarciu pokoju. – Jedź, jeśli masz jechać. – Clowance wzięła go za rękę. – Nie marnuj szansy. Andrew popatrzył na swój surdut. – Wczoraj wieczorem poplamiłem się trochę winem. Mam nadzieję, że nie widać. Tak czy owak, to mój najlepszy strój. Ciekawe, czy Buller mówił poważnie? Wiesz, że Stephen czasem koloryzuje, bo wierzy we własne wyobrażenia? Podejrzewam, że kiedy się pojawię, wyrzucą mnie za drzwi. Clowance obawiała się tego samego. – Nigdy się nie dowiesz, jeśli nie spróbujesz. Nie doceniasz Stephena. Czasami potrafi działać cuda… Tak czy inaczej, jestem mu bardzo wdzięczna. Poszli razem do drzwi frontowych. – Wiesz, dobrze, że mnie poprosiłaś, żebym nikomu nie wspominał o planach Stephena – powiedział Andrew. Wczoraj późnym wieczorem, gdy wszystkie dziewczęta poszły spać, usiadł obok mnie mały gruby jegomość. Powiedział, że nazywa się Blencowe, na początku myślałem, że to służący. Mówił, że ma syna w marynarce wojennej, zadawał mnóstwo pytań o życiu na morzu. Po jakimś czasie pojawiło się nazwisko Stephena Carringtona. Powiedział, że go zna i podziwia; spytał, jak mi się dla niego pracuje. I tak dalej, i tak dalej. Chyba próbował mnie wybadać, wiesz. – I nic nie powiedziałeś? – spytała Clowance.

– Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem, bo późno w nocy człowiek ma mętlik w głowie. Ale jestem pewien, że nie wspomniałem o planach Stephena związanych z Adolphusem.

VI Kapral Julien Lemerre, zajęty myślami o dziewczynie, którą poznał zeszłego wieczoru we wsi, długo nie zwracał uwagi na spóźniony powrót kolegi. Kapral Charles Bernard zawsze jadał śniadanie o ósmej i normalnie wracał po dwudziestu minutach. Za kwadrans dziewiąta Lemerre zaklął, wstał, wspiął się po schodach, po czym ruszył korytarzem do izby, w której kapitan sir Ross Poldark normalnie jadł śniadanie – powinien je już skończyć. Drzwi były otwarte, wbrew regulaminowi. Lemerre wszedł do środka i zauważył, że śniadanie jest nietknięte. W fotelu siedział związany i zakneblowany kapral Bernard. Nie było o czym mówić. Lemerre wyjął z kieszeni nóż, przeciął więzy Bernarda i uwolnił kolegę. Później wypadł na korytarz, zbiegł po schodach i pociągnął za sznur dzwonu, ogłaszając alarm.

Rozdział dziesiąty

I Czwarty czerwca był w Paryżu świętem państwowym na cześć objęcia władzy cesarskiej przez Bonapartego. Na Polach Elizejskich ustawiono trzydzieści sześć fontann z darmowym winem oraz olbrzymie drewniane stoły, przy których każdy mógł się posilić. Organizowano pokazy na wolnym powietrzu – występy orkiestr wojskowych, połykaczy ognia, linoskoczków, iluzjonistów i magików. O zachodzie słońca rozpoczął się wielki koncert w pałacu Tuileries, a później wystrzeliły fajerwerki. Wystawiono na widok publiczny statek, którym pierwszego marca Napoleon przypłynął do Francji. Cesarz dobrodusznie przyglądał się uroczystościom z balkonu. Tydzień później opuścił Paryż i pojechał do armii w Avesnes. Armia Napoleona składała się ze stu dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy i trzystu pięćdziesięciu dział. Podzielono ją na siedem korpusów, w których służyli wyłącznie Francuzi, pełni gniewu, odważni, fanatycznie oddani cesarzowi i świadomi, że muszą zwyciężyć albo zginąć. Armia pruska marszałka Blüchera liczyła sto piętnaście tysięcy ludzi i dwieście dziewięćdziesiąt armat. Dzieliła się na cztery korpusy, okupowała Charleroi oraz wschodnią część Francji z najdalszymi posterunkami aż w Namur. Wielonarodowa armia pod wodzą księcia Wellingtona składała się ze stu pięciu tysięcy żołnierzy i dwustu dział. Brytyjczycy, w tym dwanaście tysięcy weteranów wojny na Półwyspie Iberyjskim, stanowili około jedną trzecią. Reszta jak dotąd nie wąchała prochu i była słabo wyszkolona. Wellington miał pod swoją komendą około dwudziestu tysięcy żołnierzy belgijskich i holenderskich, rozrzuconych na dużym obszarze

i wzmocnionych przez oddziały brytyjskie. Składały się z pięciu tysięcy pięciuset żołnierzy King’s German Legion, oddziałów z Brunszwiku i Hanoweru, pięciu batalionów z Nassau oraz brygady z Holenderskich Indii Wschodnich. Armia ta strzegła Brukseli i zachodniej części Belgii, zwłaszcza gościńca z Mons. Oddziały pruskie i brytyjskie były rozciągnięte na dużej przestrzeni, toteż nie miały ze sobą bezpośredniego kontaktu. Porozumiewały się za pomocą posłańców wożących ledwo czytelne rozkazy na odległość pięćdziesięciu kilometrów. Siódmego czerwca, przed opuszczeniem Paryża, Napoleon wydał zarządzenie, by ruchy wojsk francuskich były utrzymywane w całkowitym sekrecie. Zamknięto granice wzdłuż Mozeli, Renu i rzeki Sambry. Nie kursowały dyliżanse. Zatrzymywano każdy chłopski wóz, rewidowano każdego podróżnego. Swobodę ruchów mieli tylko agenci Bonapartego, którzy rozsiewali fałszywe pogłoski, gdziekolwiek było to możliwe, nawet w okolicach Brukseli. Właśnie tam dotarł Ross Poldark, który uciekł z więzienia i ukradł konia. Miał nadzieję, że przedrze się do pozycji wojsk brytyjskich.

II Na początku dopisywało mu szczęście. Liczył, że alarm zostanie wszczęty za kwadrans, lecz nastąpiło to po niespełna czterdziestu minutach. Miał nóż, sakiewkę z drobnymi monetami i klucze, które kapral Bernard niechętnie mu pożyczył. Zszedł schodami piętro niżej i znalazł szafę, gdzie przechowywano zapasowe sorty mundurowe. Zdążył włożyć tylko bluzę i czapkę. Dotarł na parter i minął drzwi, za którymi siedział z nogami na stole inny kapral, popijając kawę. Wyszedł na dziedziniec. Wiedział, że w niedzielę rano o ósmej generał Wirion i jego małżonka zawsze udają się na mszę. Warto było zaryzykować. Po kilku próbach trzeci klucz pozwolił Rossowi wejść do domu generała znajdującego się w narożniku dziedzińca. Kiedy dotarł do części mieszkalnej, popatrzyła na niego wytrzeszczonymi oczami służąca, zasłaniając dłonią usta. Peleryna, lepsza para butów, dwa srebrne świeczniki, pistolet bez nabojów, mapa, trochę chleba i sera, butelka wina. Nie zauważył

pieniędzy. Wyszedł frontowymi drzwiami i znalazł się na ulicy. Dwie stare kobiety pchały wózek, chłopiec kopał kamień, stajnie znajdowały się za rogiem. Wybrał pierwszego z brzegu kuca, osiodłał, wziął worek i umieścił w nim łupy, po czym wyprowadził wierzchowca na ulicę, słysząc za plecami krzyk dobiegający z tylnej części stajni. Reszta była łatwa – na razie. Ruszył na północ, określając strony świata według słońca, aż dotarł do Mozy i podążył w dół rzeki. Sprzyjała mu pogoda, było ciepło, od czasu do czasu w pobliżu przechodziły burze z ulewnymi deszczami. Droga biegła po lewej stronie rzeki, niekiedy oddalała się od niej na kilka kilometrów. Woda płynęła wtedy wąskim, głębokim wąwozem w kształcie łuku. Później droga znów zbliżała się do rzeki. Ross widział na polach nielicznych chłopów, na drodze czasem pojawiał się obszarpany wędrowiec albo dziecko pędzące kilka owiec. Często oglądał się za siebie, lecz nie zauważył żadnych oznak pościgu. Czuł, że rzuca się w oczy na drobnym kucu – miał zbyt długie nogi – jednak nikt nie zwracał na niego uwagi. Pierwszego dnia tylko raz czym prędzej zeskoczył na ziemię i ukrył zwierzę w zagajniku, zauważywszy oddział kawalerii kłusujący gościńcem. Stukot kopyt powoli się oddalił. Następnego dnia wczesnym rankiem dotarł do wioski, kupił za kilka monet chleb, masło i butelkę wina. Sklepikarz, spojrzawszy na jego kapelusz i bluzę mundurową, spytał, czy jedzie do swojego pułku. Ross potwierdził, mając nadzieję, że rozmówca nie zwróci uwagi na jego cudzoziemski akcent. Nikogo on nie niepokoił. Sklepikarz życzył mu szczęścia i radził się śpieszyć. „Ojczulek nie powinien czekać. Jest gotów do wojny”. Ross był zdziwiony, że w dalszym ciągu nie widzi żadnych oznak pościgu. Może w Verdun brakowało żołnierzy? We Francji panował chaos. Armia uwielbiała Napoleona i skoczyłaby za nim w ogień, jednak większość ludności marzyła o pokoju i spokojnym życiu. Kto wie, jakie są prywatne poglądy generała Wiriona? A poza tym – czy ucieczka Anglika w średnim wieku ma jakiekolwiek znaczenie, skoro wkrótce zdecydują się losy Europy? Rankiem drugiego dnia Ross dotarł do sporego miasta (wyrzucił mapę generała Wiriona, ponieważ nie sięgała tak daleko na północ). Ośmielony całkowitym brakiem zainteresowania samotnym, obszarpanym żołnierzem w przyciasnym mundurze pojechał do centrum i szczęśliwie znalazł niewielki sklepik, jakiego szukał. Sprzedał srebrne świeczniki, pistolet i buty, które okazały się za małe. W więzieniu zachował tylko jeden cenny przedmiot:

złoty zegarek należący niegdyś do ojca. Kiedy planował ucieczkę, zamierzał go spieniężyć, by zdobyć środki na dalszą drogę, ale w końcu się rozmyślił. Rzeczy skradzione generałowi Wirionowi pozwolą przetrwać następne dni. Chciał przekazać zegarek Jeremy’emu. Dowiedział się od sklepikarza, że miasto nosi nazwę Sedan. Jeśli podąży wzdłuż rzeki, dotrze do Charleville-Mézières – znajdowało się niezbyt daleko – jakieś dwadzieścia pięć kilometrów? A później? Sklepikarz wzruszył ramionami. Daleko, daleko na zachodzie znajdowało się Arras. Na północ, nieco bliżej, Charleroi. Niewątpliwie właśnie tam powinien pojechać. Maszerujące wojska, turkot dział – wczoraj, przedwczoraj i dwa dni wcześniej. Ogromna armia. Na pewno jest jednym z maruderów. Skąd pochodzi? Nie jest Francuzem, prawda? „Polakiem” – odpowiedział Ross. Uwiązał niewielkiego kuca w bezpiecznym miejscu i spacerował wąskimi uliczkami. Wypił kawę i zjadł omlet w gospodzie o pobielonych ścianach; kilka stołów wystawiono na ulicę. Od soboty wieczór po raz pierwszy jadł ciepły posiłek, a poprzedniej nocy lał deszcz. Charleville-Mézières składało się z dwóch wiosek leżących po obu stronach Mozy; łączył je wąski kamienny most. Przespał się w sadzie i w środę rano znów kupił coś do jedzenia w przysiółku, którego nazwy nigdy nie poznał. Późnym wieczorem po raz pierwszy zobaczył wojskowego. Widywał już wcześniej żołnierzy francuskich i udawało mu się ich unikać. Zauważył na gościńcu sylwetkę mężczyzny. Po obu stronach drogi rosły drzewa, a jeździec znajdował się osiemset metrów z tyłu. Ross nie spostrzegłby go tak szybko, gdyby nie obrócił się w siodle, by sprawdzić, jak wysoko jest słońce. Na poboczu znajdował się gęsty zagajnik. Zeskoczył z konia i wciągnął kuca w krzaki, by pozwolić samotnemu dżentelmenowi przejechać. Kiedy nieznajomy się zbliżył, Ross zauważył, że to wysoki, sztywno wyprostowany mężczyzna, mimo upału ubrany w czarną pelerynę. Miał na sobie obcisłe białe spodnie i wysokie jutowe buty z czarnym deseniem. Dobrze ubrany oficer na dobrym koniu. Pod rozpiętą peleryną widać było czerwoną bluzę mundurową zapiętą pod szyją. Ross patrzył, nie wierząc własnym oczom. Nieznajomy musiał należeć do jakiegoś cudzoziemskiego regimentu, z pewnością nie francuskiego. Mógłby przysiąc… Ross się nie poruszył, czekał, aż mężczyzna pojedzie dalej. Jeździec, patrzący prosto przed siebie, z pewnością by to zrobił, gdyby nie

kuc, który lekko zarżał na widok konia i potrząsnął łbem, aż zadźwięczała uprząż. Nieznajomy gwałtownie zatrzymał wierzchowca i błyskawicznie wyciągnął pistolet z olster przytroczonych do siodła. – Qui va là? Liście zagajnika nie osłaniały przed kulami. Ross musiał wyjść na drogę, trzymając kuca za uzdę. Dwaj mężczyźni spoglądali na siebie. – Qui êtes-vous? – spytał oficer. – Que voulez-vous? Lekko się zacinając, Ross powtórzył wyjaśnienia, których udzielił oberżyście. Przepraszającym tonem oznajmił, że jest Polakiem. Chorował na febrę i podąża za swoim pułkiem, do którego zamierza dołączyć tego wieczoru. Zdawał sobie sprawę, że jego mundur nie wygląda przekonująco, a jednocześnie zastanawiał się, czy szybki skok do przodu pozwoli wytrącić mężczyźnie pistolet i zrzucić go z siodła. Wydawało się, że oficer jest gotów przyjąć wyjaśnienie. – Alles-vous en, donc – powiedział i zamierzał odjechać. Może tak byłoby lepiej: „Statki, które mijają się nocą…” 5. Jednak Ross chciał znów posłuchać wymowy nieznajomego. Z pokorą, która dziwnie do niego nie pasowała, spytał, czy oficer wie, w jakim kierunku pomaszerowała armia francuska, i bardzo uważnie słuchał odpowiedzi. Ross słabo mówił po francusku, a mężczyzna doskonale, lecz z dziwnym akcentem. – Zna pan angielski? – spytał Ross. Oficer uniósł pistolet i rozejrzał się. Widać było tylko dwie kozy pasące się w pobliżu i chatę na zakręcie gościńca. – Co to pana obchodzi? Czego pan chce? Ross wykonał decydujący krok i nie musiał już niczego ukrywać. – W gruncie rzeczy jestem Brytyjczykiem. To prawda, że próbuję podążać na północ, ale mam nadzieję ominąć Francuzów i dotrzeć do armii państw koalicji. Bluza pod pańską peleryną bardzo przypomina mundur armii brytyjskiej. Wolno spytać, czy to rzeczywiście mundur? – Jak się pan nazywa? – Poldark. Jestem Anglikiem przydzielonym do ambasady brytyjskiej w Paryżu. Po powrocie Bonapartego zostałem aresztowany jako szpieg, a następnie internowano mnie w Verdun.

– Został pan zwolniony? – Nie, nie. Uciekłem w zeszłą niedzielę. Mężczyzna miał około trzydziestu pięciu lat, kościstą twarz, przenikliwe ciemne oczy i usta, które w sprzyjających okolicznościach mogły być wesołe. – Z kim pan współpracował w ambasadzie brytyjskiej? – Głównie z lordem Fitzroyem Somersetem. – Jakie zajmował stanowisko? – Po wyjeździe księcia Wellingtona do Wiednia został ministrem pełnomocnym rządu Jego Królewskiej Mości. – Na czym polegała pańska misja? – Hrabia Liverpool zlecił mi przyjazd do Francji. Składałem reporty na temat nastrojów panujących w armii francuskiej. Nieznajomy uśmiechnął się ironicznie. – Chyba już znamy te nastroje, prawda? Kto jeszcze należał do personelu ambasady? – Charles Bagot. Ian McKenzie. Chwila milczenia. Na bezchmurnym niebie śpiewały skowronki. – Zdradził pana kuc. – Tak. – Wydaje się zmęczony. Przebył pan dziś długą drogę? – Z Charleville-Mézières. Oficer schował pistolet do olster. – Jadę na północ. Proszę mi towarzyszyć przez jakiś czas.

III W piątek dziewiątego czerwca Queen Charlotte, dowodzona przez kapitana Bullera, wypłynęła w pierwszy rejs do Nowego Jorku po zawarciu rozejmu. Na pokładzie znajdował się Andrew Blamey, zrehabilitowany wbrew swojej woli – żartował z tego wśród przyjaciół, choć z pewnością nie w obecności kapitana Bullera, który nie zamierzał być pobłażliwym dowódcą. Młody Blamey w głębi serca chętnie przyjął wyzwanie, był zadowolony z odzyskania dawnej rangi i cieszył się, że może o tym powiedzieć Tamsin, która serdecznie się z nim pożegnała.

Nastawienie Clowance do Stephena uległo ociepleniu. Po dwóch dniach, gdy nadeszła pora pożegnania, zachowywali się serdecznie i beztrosko, jednak Clowance ukrywała niepokój. Adolphus wyszedł w morze w niedzielę wieczorem, pełen ludzi i broni. Stephen był zadowolony z czterech długolufowych sześciofuntówek zainstalowanych na brygu. Zbrojmistrze w porcie próbowali mu sprzedać kilka dziewięciofuntowych karonad, ale strzelał z takich armat na pokładzie Unique i wiedział, że ich zasięg jest zbyt krótki – poza tym miały gwałtowny odrzut, a czasem nawet spadały z wózków, gdy były rozgrzane. Cztery dobre sześciofuntówki powinny nauczyć moresu każdego potencjalnego przeciwnika. Stephen wziął sobie do serca ostrzeżenie kapitana Bullera. Przeszło połowa załogi składała się z wytrawnych, doświadczonych marynarzy, którzy pragnęli uniknąć przymusowego wcielenia do marynarki wojennej i liczyli na szybkie zyski z korsarstwa. Resztę stanowili bezrobotni górnicy. Pogodził się z tym, powtarzając sobie, że większość górników ma pewną wiedzę o morzu, gdyż w wolnych chwilach zajmują się rybactwem albo szmuglem. Wiedział również, że będą dzielnie walczyć. Nie wszyscy potrafili nabić muszkiet, lecz umieli się posługiwać kordelasami. Morze w dalszym ciągu było wzburzone, a wiatr zmienny, jednak pogoda pozwalała na wyjście z portu. Stephen, stojący obok podekscytowanego syna, skierował bryg na południowy zachód, w stronę Cherbourga.

IV – Jak się pan nazywa? Mógłby pan powtórzyć? – Poldark. – Chyba słyszałem gdzieś to nazwisko. Nazywam się Colquhoun Grant. – Ja też już słyszałem pańskie, chyba że ma pan imiennika. – Mam. Niech go diabli porwą! – To pan był pod Buçaco? – Ja. Pan też? Ross wyjaśnił. Grant się roześmiał. Ochrypły śmiech. – Właśnie tam słyszałem pańskie nazwisko. Jego Książęca Mość uważał

pana za nieprzyjaznego obserwatora. – Czy… czy nie był pan głównym oficerem wywiadowczym Wellingtona? – Oficerem rekonesansowym. Tak. – Nigdy się nie spotkaliśmy, ale pańskie nazwisko było dobrze znane w wojsku – powiedział Ross. – To mundur jedenastego regimentu piechoty? – Zgadza się. I niewątpliwie zastanawia się pan, dlaczego go noszę za liniami nieprzyjaciela. – Przyszło mi do głowy to pytanie. – Ponieważ jestem oficerem rekonesansowym, wolę nosić mundur. Zawsze to robię. Zwiększa to niebezpieczeństwo rozpoznania i schwytania, ale nie zawisnę na szubienicy ani nie stanę przed plutonem egzekucyjnym jako szpieg. Tak jak pan, Poldark, gdyby złapano pana w pańskim obecnym stroju. – Dziękuję – odparł Ross. – Jak dotąd dobrze mi służy, nikt mnie nie zaczepia. Grant spojrzał na ciemniejące niebo. – Musimy ominąć Rocroi. Dziś rano przybyły tam duże oddziały francuskich dragonów. Przypuszczam, że jeszcze nie przekroczyli granicy. – Więc jesteśmy blisko granicy? – O tak. Obawiam się jednak, że nie gwarantuje to panu bezpieczeństwa. – Zależy mi na nim, ale nie byłaby to najważniejsza sprawa, gdyby doszło do kryzysu. Grant spojrzał na Poldarka. – To z pewnością kryzys. Bonaparte przybył dziś do swojej armii na południe od Beaumont, które znajduje się około trzydziestu kilometrów na północny-zachód od miejsca, w którym teraz jesteśmy. Należy ustalić, dokąd ruszy i jaką drogą. – Ma pan agentów? – Mam. Nie zawsze można na nich całkowicie polegać. W Hiszpanii było inaczej. – Kiedy Ross się nie odezwał, Grant dodał: – Wielu Belgów jest niezadowolonych z pokoju. Obiecano im niezależność, a zamiast tego Belgię podarowano Niderlandom rządzonym przez księcia z dynastii orańskiej… Spotkam się dziś z człowiekiem, na którym można polegać. W nocy, gdy zajdzie księżyc. Niech diabli porwą księżyc. Jechali przez kolejne dwadzieścia minut, a później Colquhoun Grant skręcił z gościńca do zagajnika zarośniętego dzikimi różami i młodymi

paprociami. – Na razie nie możemy jechać dalej. Wszędzie wokół są francuskie wojska. Nie jadłem od rana, więc muszę się posilić. Jeśli pan chce, mogę się z panem podzielić, Poldark. – Dziękuję. Przyłączę się do pana. Mam trochę chleba i sera, a także pół litra wina. Zsiedli z koni, rozkulbaczyli je i przywiązali na polanie, gdzie rosła dobra trawa. Grant zdjął pelerynę i został w mundurze, jakby jadł kolację w kasynie oficerskim, a nie kucał w krzakach. – Jest pan oficerem? – Tak. Służyłem w armii przed wielu laty, w czasie amerykańskiej wojny o niepodległość. Mam wrażenie, że od tego czasu minęło kilka wieków. – Ale nie stracił pan zainteresowania sprawami wojskowymi? Jest pan majorem? – Kapitanem. Majorem jest mój kuzyn – pod Buçaco był kapitanem – ale później zwolnił się z armii. – Rozumiem, że jest pan posłem do Izby Gmin? – To prawda. – Cóż, kapitanie Poldark, ma pan dwie możliwości. W nocy mogę przeprowadzić pana przez granicę i skierować w stronę Chimay. Jeśli ominie pan Mons od północnego zachodu, ma pan szansę uniknąć kontaktu z armią francuską, która powinna wtedy posuwać się w innym kierunku. Z Mons mógłby pan pojechać do Gandawy, gdzie znajduje się dwór Burbonów, to znaczy ta część dworu, która jeszcze nie uciekła. Później powinien pan bez trudu dotrzeć do Brugii i Ostendy. Ale ostrzegam pana, początkowa część podróży może być niebezpieczna. Stanowczo radziłbym panu zmienić strój natychmiast po przekroczeniu granicy, żeby nie doszło do jakichś nieporozumień po obu stronach. Ser był pikantny, ale Ross zgłodniał. Odgryzł kawałek chleba, by złagodzić ostry smak. – A druga możliwość, pułkowniku? – Jechać ze mną. Za dwa lub trzy dni, zależnie od rozwoju sytuacji, dołączę do Wellingtona. Kiedy Napoleon ujawni swoje plany, rekonesans za liniami nieprzyjaciela straci znaczenie. Jednak stanowczo to panu odradzam. Z pewnością dojdzie do krwawej bitwy, a gdyby schwytano pana przed dotarciem do pozycji brytyjskich, prawdopodobnie zostanie pan powieszony.

– Wolę podjąć ryzyko… Jednak sądzę, że mój kuc nie dotrzyma kroku pańskiemu koniowi. – Ja też tak uważam, ja też. – Grant wyjął z kieszeni mapę i studiował ją w świetle połowy tarczy księżyca, mrużąc oczy. – Niewykluczone, że mógłbym pana wykorzystać, na Boga. W tym wypadku musielibyśmy znaleźć innego wierzchowca, prawda? Zobaczymy, jakie wieści przyniesie dziś w nocy André. Mamy tu kilku przyjaciół.

V W trzecim dniu pobytu w Londynie sir George Warleggan odwiedził Nathana Rothschilda w jego kantorze w New Court na St Swithin’s Lane. Wcześniej rozmawiali dwukrotnie, pierwszy raz w Manchesterze w tysiąc osiemset dziesiątym roku, gdy George liczył na zawarcie szybkiego pokoju z Napoleonem i wdał się w niemądre spekulacje. Rothschild zamieszkał w Manchesterze po przyjeździe z Niemiec i akurat likwidował część swoich interesów, gdy George zainteresował się miejscowym przemysłem. Warleggan nie lubił Rothschilda. Uważał, że jest zimny jak ryba. Nathan zachowywał się zbyt szorstko jak na cudzoziemskiego Żyda, którego ojciec był drobnym antykwariuszem w getcie we Frankfurcie. Miał zaledwie około trzydziestu ośmiu lat, był tęgi, szybko łysiał, nie nosił peruki i mówił po angielsku z gardłowym niemieckim akcentem. Stał się cenionym współpracownikiem i sojusznikiem rządu brytyjskiego, załatwiając ogromne kredyty pozwalające finansować wojnę na Półwyspie Iberyjskim. Budziło to niechęć George’a. Jak to możliwe, że niemiecki Żyd, do tego młody, osiągnął tak wybitną pozycję w chrześcijańskim społeczeństwie, zdobył ogromną władzę?! Powinien rozumieć Rothschilda, bo sam miał podobne doświadczenia. To prawda, nie przeżywał takich upokorzeń jak niemieccy Żydzi, których zamykano na noc w gettach, mocując na bramach łańcuchy, ale pamiętał, że w dzieciństwie członkowie kornwalijskich wyższych sfer patrzyli na niego z góry i traktowali protekcjonalnie jako wnuka wiejskiego kowala i syna właściciela małej odlewni. Podobnie jak Rothschild zbudował swoją fortunę na fundamentach wzniesionych przez energicznego ojca i teraz rozmawiał jak

równy z równym z największymi arystokratami Kornwalii. Z pewnością nikt nigdy nie ośmieliłby się traktować go protekcjonalnie! Mimo to był płotką w porównaniu z Rothschildem – wiele lat młodszym, wręcz ostentacyjnie lekceważącym dobre maniery, do których George przywiązywał wielką wagę. Naturalnie w odróżnieniu od Warleggana Rothschild miał braci prowadzących wielkie banki w większości krajów europejskich. Prawdopodobnie uważał, że może się zachowywać jak prostak. George przedstawił Rothschildowi ambitny projekt rozwoju młynów wodnych w południowo-zachodniej Anglii oraz plan rozbudowy płatnych gościńców, by przyśpieszyć rozwój hrabstwa. W gruncie rzeczy wcale mu nie zależało, by Rothschild okazał zainteresowanie uczestnictwem w finansowaniu takich inwestycji. Chciał wysondować rozmówcę i potrzebował punktu zaczepienia, by w trakcie ogólnej dyskusji poruszyć problem Bonapartego i kwestię wpływu nowej wojny na realizację projektów handlowych. Przez jakiś czas prowadzili szermierkę słowną: największy geniusz finansowy swojej epoki oraz prowincjonalny bankier, którego wrodzona celtycka przebiegłość łączyła się z wieloletnim doświadczeniem w handlu i bankowości. W końcu Nathan uniósł ciężkie powieki i spojrzał chłodno na George’a. Następnie dość obcesowo i niegrzecznie odrzucił propozycję. Wycedził, że projekt ma zbyt prowincjonalny charakter. Szybko wyczuł, że rozmowa to tylko pretekst. Kiedy zrozumiał, o co chodzi, nie ujawnił żadnych własnych opinii. Rozstali się w pozornej przyjaźni, zapewniając się o wzajemnym szacunku, choć było oczywiste, że żaden z nich nie czuje do rozmówcy ani przyjaźni, ani szacunku. George zakarbował sobie w pamięci odmowę Rothschilda na wypadek, gdyby w przyszłości mógł mu odpłacić pięknym za nadobne, jednak nie był zupełnie niezadowolony z rozmowy. Sformułował i przećwiczył wcześniej pytania, nawet zaprzeczenia stanowiły przyznanie się do wiedzy. Był coraz bardziej pewny, że Rothschild ma lepsze źródła informacji o wydarzeniach w Belgii niż rząd brytyjski, że nowiny docierają do niego szybciej i w bardziej niezawodny sposób. Po wyjściu ruszył na północ, uważając na złodziei kieszonkowych i opryszków, od których roiło się w tej okolicy. Był piękny, słoneczny dzień i na ulicach było mnóstwo ludzi. Dorożki przeciskały się przez tłumy przy

akompaniamencie strzelania z batów; śpiewacy przekrzykiwali się ze sprzedawcami ryb, ciepłych zapiekanek z królika, czystej źródlanej wody, szarlatańskich medykamentów i tanich scyzoryków – wszyscy handlarze dzwonili dzwoneczkami, by przyciągnąć uwagę kupujących. W rynsztokach siedzieli żebracy, eleganckie damy noszono w lektykach, a mniej eleganckie bacznie rozglądały się za klientami. Kurz, brud, śmieci, czasem fala smrodu. George skręcił w King William Street i wstąpił do kantoru, gdzie czekał na niego niejaki Samuel Rosehill, agent banku Warleggana i Willyamsa oraz osobiście George’a. On również był Żydem. – Rosehill, może pan polegać na swoim informatorze w banku Rothschilda? – Kilka sekretów, które mi zdradził, okazało się prawdą, sir. To wszystko, co mogę powiedzieć. George prychnął, po czym udał, że kaszle, nie chcąc się zachowywać równie niegrzecznie jak finansista, z którym niedawno się pożegnał. – Na giełdzie panuje niepewność, kursy są bardzo niskie. Wszyscy wydają się zdenerwowani. Czy byłby pan w stanie zauważyć jakieś prawidłowości dotyczące kupna albo sprzedaży walorów na podstawie tego, co mówi pański informator, albo dzięki obserwacji agentów handlujących w imieniu Rothschildów? Rosehill podrapał się pod peruką. – Zorientować się, kiedy Rothschildowie kupują, a kiedy sprzedają? Czy o to chodzi, sir? Myślę, że mógłbym zauważyć pewne prawidłowości, tak. Ale nie sądzę, by mój przyjaciel okazał się pomocny. Nathan Rothschild ma wielu agentów, a poza tym handluje bez pośredników. – Pański człowiek może wiedzieć, kto działa w imieniu Rothschilda. – To prawda. – Byłby pan w stanie zaobserwować jakiś trend w bardzo krótkim czasie? Na przykład w ciągu godziny. – O tak. Dysponując odpowiednimi środkami finansowymi. – Jestem w stanie dostarczyć odpowiednich środków. Przez chwilę panowało milczenie. – Nie jestem pewien, czy dobrze pana rozumiem, sir – powiedział Rosehill. – Chodzi o to, bym postępował tak jak Rothschild? Kupował, kiedy kupuje, i sprzedawał, kiedy sprzedaje? Czy dobrze przypuszczam? – Tak.

– Muszę pana ostrzec, sir, że pan Rothschild jest wyjątkowo podstępny w takich sprawach. Wie, że inni spekulanci chcieliby iść za jego przykładem, i celowo próbuje ich zmylić. Mógłbym coś zasugerować? – Naturalnie. – Pan Rothschild często osobiście przychodzi na giełdę. Zawsze zajmuje to samo miejsce po prawej stronie od wejścia od strony Cornhill. Stoi godzinę albo dwie, czasem dłużej. Obserwacja ludzi, z którymi się spotyka, i tego, jak wykonują jego instrukcje, mogłoby być najlepszym, najbardziej wiarygodnym sposobem. George popatrzył na ulicę. Byłby wściekły, gdyby się okazało, że ma podobne opinie jak Demelza, lecz zgadzali się co do jednego: po Kornwalii Londyn wydawał się nieznośnie hałaśliwy. – Zostanę u Flandonga jeszcze przez tydzień. Gdyby na giełdzie zdarzyło się coś nieoczekiwanego, co może mieć związek z Rothschildami, proszę mnie natychmiast zawiadomić. Jeśli nie jest pan pewien, niech pan i tak mnie wezwie. Będę czekał w hotelu i mogę się pojawić w ciągu godziny.

VI Rozmawiali przez całą noc. Chociaż czasem jeden z nich zasypiał, obaj byli zbyt czujni, by długo drzemać. Mówili o swoich rodzinach, przygodach w czasach wojny i pokoju, nadziejach na przyszłość. Colquhoun Grant powiedział, że ma dziesięcioro rodzeństwa, w tym sześciu braci. Jego ojciec młodo zmarł, a on sam wstąpił do wojska w wieku piętnastu lat. Dziwne zrządzenie losu sprawiło, że uczył go francuskiego Jean-Paul Marat, gdy sankiuloci schronili się w Anglii przed przeciwnikami politycznymi. Znał pięć języków i potrafił się porozumieć w kolejnych trzech. Najdalsze miejsce na zachodzie, gdzie dotarł, to Plymouth, w którym przez jakiś czas stacjonował. Ross opowiedział o misjach, jakich się podjął. W tysiąc osiemset siódmym roku pojechał do Wiednia z hrabią Pembrokiem, później pomagał w ewakuacji portugalskiej rodziny królewskiej do Brazylii, znalazł się za liniami francuskimi w Portugalii, co zakończyło się bitwą pod Buçaco. – Miał pan szczęście, że nie dostał się pan do niewoli. Czy w czasie internowania w Verdun dał pan parol?

– Nie. – Ach, raz to zrobiłem. Trafiłem do niewoli w Hiszpanii, przewieziono mnie do Francji, złamałem parol, przez jakich czas mieszkałem w Paryżu jako Amerykanin, a później uciekłem do Anglii. Złamałem parol, ponieważ Francuzi naruszyli jego warunki, traktując mnie jak więźnia. Jednak w dalszym ciągu mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Oczywiście każdy francuski oficer tej samej rangi natychmiast wracał do ojczyzny. Jestem rad, że zdołał pan uciec z czystym sumieniem. – Grant wstał. – Księżyc prawie zaszedł. Powinniśmy ruszać. Osiodłali konie i pojechali w mrok. Wydawało się, że pułkownik doskonale zna drogę. Dwukrotnie zauważyli ogniska obozujących wojsk, a raz ukryli się w zagajniku, gdy obok przejechał z turkotem dywizjon artylerii konnej. Minęli zaludniony obszar; w tym miejscu zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy. Była bardzo ciepła, bezwietrzna noc, lecz gwiazdy zasłaniało kilka chmur burzowych. Po około godzinie Grant przejechał przez strumień. Dotarli do zrujnowanej stodoły. Pułkownik złożył dłonie i zaczął pohukiwać jak sowa. Z mroku wyszły dwie postacie; weszli do budynku. W środku pachniało zwierzętami i panował nieprzenikniony mrok. Odgłosy poruszających się koni. Jeden z nieznajomych szybko wymienił z Grantem kilka zdań, ale Ross niczego nie rozumiał, bo mężczyzna mówił po flamandzku. Po chwili oczy Rossa przyzwyczaiły się do ciemności. Zauważył stół, ławę, dwa krzesła. Usiadł na jednym z nich. Drugi przybysz ostrzył bagnet, bacznie go obserwując. – Zrozumiał pan? – spytał Grant. – Nie. – Wojska francuskie przed godziną przekroczyły granicę i atakują Prusaków pod Charleroi. Czekaliśmy na ten ruch. Wellington zawsze oczekiwał natarcia z tego kierunku, ale musi być również przygotowany na próbę okrążenia Brytyjczyków i odcięcia ich od morza. Jeśli nie jest to fortel, dowiemy się więcej o świcie, gdy otrzymamy następny meldunek. To oznacza, że Bonaparte może próbować rozbić Prusaków przed atakiem na oddziały angielskie. – Czego dokładnie się dowiemy o świcie? – Czy Bonaparte opuścił obóz. Francuzi są również bardzo aktywni wokół Mons, lecz teraz wydaje się, że to ruchy pozorne. Jeśli uzyskamy pewność,

że natarcie na Charleroi to główny kierunek ofensywy, Wellington zacznie wycofywać swoje wojska z dróg do Lille, Conde i Valenciennes. – Grant potarł masywną szczękę. – Jestem jednym z jego głównych źródeł informacji. – Wellingtona? – Tak, Wellingtona. Jako szef wywiadu mam obowiązek przekazać mu te wiadomości, by zdążył je wykorzystać. Nie pojadę sam, tylko wyślę zaufanego posłańca. Pojedzie André. Ale jutro mogę potrzebować kolejnego posłańca. Pozostali ludzie są mi tu potrzebni. Gdyby wyraził pan zgodę, mógłbym pana wysłać z nowym meldunkiem. Podążyłbym za panem następnego dnia.

VII O jedenastej rano francuska gwardia cesarska wyparła Prusaków z Charleroi. Napoleon siedział na fotelu przed gospodą Belle Vue i obserwował swoje oddziały wkraczające do miasta. Nazajutrz po południu Francuzi zadali Prusakom ciężką klęskę pod Ligny. Marszałek Blücher spadł z konia i stracił przytomność w czasie szarży francuskich kirasjerów, którzy ścigali Niemców cofających się w kierunku Wavre. Prusacy stracili szesnaście tysięcy żołnierzy i dwadzieścia pięć dział. Napoleon, zadowolony z pokonania jednego przeciwnika, zwrócił wszystkie swoje siły i całą swoją uwagę w stronę drugiego wroga.

Rozdział jedenasty

I Księżna Richmond wydawała w Brukseli wielki bal, może najwspanialszy w czasie olśniewającego sezonu towarzyskiego. Miał się odbyć na parterze wielkiego gmachu wynajmowanego przez księżnę na rue de la Blanchisserie. Spodziewano się wszystkich ważnych osobistości, ale dwa dni wcześniej Jeremy zwrócił z trudem zdobyte zaproszenia. – Masz coś przeciwko temu, kochanie? – spytał. – Od przyjazdu do Brukseli byliśmy już na tylu balach. Jutro wyjadę i w czwartek chciałbym spędzić z tobą spokojny wieczór. Kolacja, miłość i sen. Cuby spojrzała pytająco na męża. – Chętnie pojechałabym na ten bal, ale wolę zostać z tobą, jeśli masz ochotę. – Mam ochotę. W ciągu następnych kilku tygodni mogę częściej wyjeżdżać i wolałbym jak najlepiej wykorzystać przychylność ukochanej żony. – Myślisz, że wkrótce dojdzie do rozstrzygającej bitwy? – Nie jestem pewny. Francuzi rozdają karty, a my nie wiemy, co mają w ręku. Wieczorem piętnastego wybrali się do niewielkiej restauracji, którą odwiedzili w dniu urodzin Cuby. Poszli na piechotę. Był ciepły wieczór i ulicami spacerowało wielu mieszkańców Brukseli. Przed gmachem, gdzie księżna Richmond wydawała bal, z pewnością zebrał się ogromny tłum, by obserwować przybywających dygnitarzy. W Brukseli było również więcej żołnierzy: słychać było stukot końskich kopyt szwadronów kawalerii, maszerowały plutony piechoty. Większość zmierzała na południe.

Zamówili smaczny posiłek podobny do tego, jaki jedli w marcu, chaotycznie rozmawiali, uśmiechali się do siebie oczami, czasem muskali swoje dłonie. – Masz więcej informacji niż we wtorek? – spytała Cuby. – O czym? – Co zamierza Bonaparte. – O tak. Zeszłej nocy lub dziś rano przekroczył granicę. Doszło do kilku potyczek. – Daleko od Brukseli? – Prawdopodobnie jakieś trzydzieści pięć kilometrów. – Trzydzieści pięć kilometrów! – Och, nie martw się, zostali odparci, choć nie przez nasze oddziały, tylko wojska z Brunszwiku albo Niderlandów. Jednak Francuzi się wycofali. Myślę, że usiłują rozpoznać bojem nasze pozycje, nim podejmą naprawdę poważne działania. – Jestem trochę przerażona, Jeremy. – Och, zupełnie niepotrzebnie! Czasem jest mnóstwo zamieszania, a nikt nie odnosi poważnych strat. Wiesz, że wczoraj ćwiczyłem część swoich chłopców? Właśnie ja! Muszkiet starego wzoru, w który jest wyposażona nasza piechota, to bardzo nieporęczna broń. Ogromny huk, kłęby dymu, ale beznadziejna celność. Przeciętny żołnierz zawsze strzela za wysoko, ponieważ eksplozja prochu na panewce trafia go w ucho, dlatego odwraca głowę i posyła kulę Panu Bogu w okno. Jeśli zwrócić mu uwagę, opuszcza lufę za nisko i pocisk trafia w ziemię! – Nie uspokoiłeś mnie – powiedziała Cuby. – Wypij jeszcze trochę wina i opowiedz o sobie. Dziecko jest niegrzeczne? Kopie? – Dopiero zaczyna się ruszać. Jesteś zbyt niecierpliwy, chłopcze. Pora nadejdzie w grudniu. – Co byś wolała? – Chłopca czy dziewczynkę? Nie robi mi to większej różnicy. Może chłopca. A ty? – Może dziewczynkę. Roześmieli się. – Boże Narodzenie – powiedział Jeremy. – Zastanawiam się, jak ją nazwiemy. Albo jego. Noël? Ciekawe, gdzie będziemy wtedy mieszkać.

– Nie w Brukseli! – Nie. Jakiś czas temu myślałem, że wojna potrwa wiele lat, tak jak poprzednio. Ale teraz uważam, że wszystko się rozstrzygnie szast-prast! W ciągu miesiąca. Nie zamierzam zostać zawodowym oficerem jak mój kuzyn. A jednak to dziwne… – Co? – Podobno Geoffrey Charles wychował się w cieplarnianych warunkach, był rozpieszczany jako chłopiec. Wszyscy bardzo się dziwili, że pokochał wojsko. Jeśli chodzi o mnie – choć warunki były inne – również byłem rozpieszczany. W gruncie rzeczy nie miałem ochoty wstępować do armii, ale teraz, gdy zostałem oficerem, okazało się to przyjemniejsze, niż się spodziewałem! Tego wieczoru Cuby była ubrana w jedwabną suknię w kolorze lawendy związaną w pasie srebrnym sznurem. Jeremy poprosił, by ją włożyła, ponieważ przypominała strój, który miała na sobie, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, a ona uratowała go przed celnikami. – Naturalnie po zakończeniu wojny nie mogę liczyć na szybki awans! – dodał. – To zdumiewające, że osiągnąłem tak dużo, nie kupując patentu i nie korzystając z protekcji! Przyczyną jest wyłącznie straszliwy zamęt panujący po ucieczce Bonapartego z Elby i brak oficerów, którzy mogliby dowodzić nowo sformowanymi kompaniami i regimentami! – Jednym z powodów mogą być również twoje zdolności. Mam nadzieję, że nie zaprzeczysz. Daj spokój, chłopcze, skromność jest godna pochwały, chyba że staje się przesadna. Popatrzył na Cuby, na jej niezwykłe orzechowe oczy pod kruczoczarnymi brwiami. Wargi, których smak tak dobrze znał, leciutko się uniosły. Ich karminowa barwa kontrastowała z miodową skórą. – Jeremy, nigdy cię o to nie pytałam. Wstąpiłeś do wojska z mojego powodu? Odwrócił wzrok. – Moje uczucia były wtedy bardzo skomplikowane. Trudno je zrozumieć. Czekała, by powiedział coś więcej, po czym dodała: – Myślę, że twoja siostra wini mnie za to, że wstąpiłeś do wojska. – Kto, Clowance? Kiedy z nią rozmawiałaś? – Wspomniała o tym Isabella-Rose. Clowance była niemiła na przyjęciu u Geoffreya Charlesa. Może po prostu wini mnie za to, że cię

unieszczęśliwiłam. – I ma rację. – Pogładził ją po dłoni, a później pocałował w policzek. – Tak czy inaczej, wszystko się zmieni. Musicie się tylko lepiej poznać. Pamiętaj o mojej matce. – Twoja matka to wyjątkowo mądra kobieta. I niezwykle dobra. Kiedy zobaczyłam ją na przyjęciu, od razu poczułam, że się zrozumiemy. Clowance bardziej przypomina twojego ojca; jest równie twarda. – Moim zdaniem ojciec wcale nie jest twardy! Kiedy go poznasz, sama się o tym przekonasz. Skoro już mówimy o twardości, co z twoim bratem i matką? Myślisz, że kiedykolwiek pozwolą nam przyjechać do Caerhays? – Naturalnie! Nie zawaham się ich odwiedzić. Jeśli nie zwraca się uwagi na ich dumę i wady, są naprawdę bardzo miłymi ludźmi! Chcę ci powiedzieć coś jeszcze. Gdyby kiedykolwiek nadarzała się taka możliwość, nie chciałabym znowu mieszkać w Caerhays. Zamek to dla mnie symbol życia, którego całkowicie się wyrzekłam po ślubie z tobą. Mam wiele dobrych wspomnień, dobrze się czułam w Caerhays, nawet byłam szczęśliwa, ale jest tam zbyt wiele ograniczeń, zbyt wiele nakazów i zakazów, więc nie chcę wracać. Stałam się wolna dopiero w grudniu! – Związana ze mną – rzekł Jeremy. – Związana z tobą! Gdzie będziemy mieszkać? Chyba wolałabym żyć w Kornwalii. – Tak. W odróżnieniu od Goldsworthy’ego Gurneya uważam, że Kornwalia stwarza wystarczające możliwości, by mnie zadowolić. – Kotły? Pojazdy parowe? – Przede wszystkim mam nadzieję, że zarobię na życie w Wheal Leisure. A może nawet zacznę coś nowego w Wheal Grace? Myślałem o niewielkim domu należącym do mojego ojca, nazywanym stróżówką. Mieszkał tam kiedyś Dwight Enys, gdy po raz pierwszy przybył do naszego okręgu. Później stróżówka przez wiele lat stała pusta i niszczała. Mieli się tam wprowadzić Stephen Carrington i Clowance; Stephen włożył dużo czasu i pieniędzy w remont budynku, ale zerwali zaręczyny, a kiedy się pogodzili i wzięli ślub, zamieszkali w Penryn, więc nigdy nie korzystali ze stróżówki. Moglibyśmy tam spędzić jakiś czas. – Bardzo chętnie. Coś się stało? – Stało? – Twarz Jeremy’ego się rozpogodziła. – Nic, kochanie. Po prostu coś mi się przypomniało.

Czekała, lecz nie wyjaśnił, o co chodzi. Nie mógł tego zrobić, bo chodziło o to, że przed przeniesieniem łupów z kradzieży w dyliżansie do tunelu w Drabinie Kellowa, przez jakiś czas przechowywali je w stróżówce. – Musimy mieć łódź – powiedział Jeremy. – Lubisz łowić ryby? – Nigdy tego nie robiłam. Ale lubię ryby. – Jako potrawę? Sprawiałoby ci przykrość ich zabijanie? – Nie jestem taka delikatna. Uśmiechnął się. – Czasami się zastanawiam, czy mężczyźni nie są wrażliwsi do kobiet. Nigdy nie przepadałem za polowaniami. Nie mam sentymentu do lisów – trudno czuć do nich sentyment, gdy widziało się kurnik pełen ptaków zagryzionych nie po to, żeby je zjeść, tylko dla zabawy – ale nie mogę patrzeć, jak na końcu polowania dwadzieścia psów rozrywa lisa na strzępy. Natomiast Clowance uwielbia polowania i podejrzewam, że będzie je lubiła również Isabella-Rose, gdy osiągnie odpowiedni wiek. – Clemency lubi polować, podobnie jak ja – odparła Cuby. – A bardzo lubi zwierzęta! – Kiedy wstąpiłem do wojska, nie mogłem się przyzwyczaić do okrucieństwa wobec koni – powiedział Jeremy. – Widziałem tylko trzy zabite w bitwie, ale to wystarczyło. Drugą zaletą pojazdu parowego byłoby to, że mógłby uwolnić konie od kilkuletnich męczarni. Po trzech latach ciągnięcia dyliżansu zwierzę nadaje się do rzeźni. – Popijał wino, podziwiając jego kolor w świetle świecy. – A jednak czasami się zastanawiam… – Nad czym? – Gdyby pojazdy parowe się rozpowszechniły, konie mogłyby zupełnie zniknąć. Byłoby to szkodliwe dla ludzi i dla zwierząt. – Wyjął zegarek. –  Wracamy do domu? – Jeśli chcesz. Nie jest jeszcze wcześnie? Splótł mały palec z jej małym palcem. – Uważam, że nie jest zbyt wcześnie, jeśli się zgodzisz.

II Leżeli w milczeniu w łóżku. Czerwcowe niebo niedawno pociemniało po

zachodzie słońca, gdy wtem rozległo się pukanie do drzwi. Jeremy zapalił świecę, włożył szlafrok i poszedł otworzyć. Zamienił z kimś szeptem kilka słów, po czym wrócił do Cuby. – To mój ordynans. Muszę iść. Możesz przeczytać wiadomość. Cuby wzięła do rąk list. Kompania kapitana Poldarka ma jak najszybciej wymaszerować do Braine-le-Comte, gdzie czeka major Carteret, który wskaże dowódcy miejsce na wieczorny biwak. William de Lancey kwatermistrz generalny

– Kochanie… – szepnęła. – Tak, najdroższa. Muszę ruszać. Dobrze, że nie poszliśmy na bal. Wojskowi mają wyjątkowy talent do psucia ludziom zabawy w środku nocy. Cuby przełknęła łzy, które nagle napłynęły jej do oczu. Nie mogła nad nimi zapanować. – Wróć przed niedzielą – powiedziała lekkim tonem. – Jesteśmy zaproszeni na niewielkie przyjęcie. – Naturalnie! Powtórzę to korsykańskiemu potworowi. Mówiąc poważnie, carissima mia, mieszkasz jako moja żona Brukseli i nie sądzę, żebyś musiała się obawiać Francuzów. Ale jeśli… jeśli stałoby się coś naprawdę bardzo złego, bez wahania jedź z Turnerami i Creeveyami do Antwerpii. Myśl nie tylko o sobie, ale także o brzdącu, za którego jesteś odpowiedzialna. W razie potrzeby płyń do Anglii, a ja dołączę do ciebie później. – Poradzę sobie, dopóki jesteś w pobliżu. – Kiedy byliśmy dziećmi, lubiłem się drażnić z Clowance, a ona rzucała we mnie kamykami. Od tamtej pory zawsze potrafię się uchylać. Zaczął się ubierać. Na dworze rozlegały się ostre dźwięki piszczałek i trąbek. Brzmiały melancholijnie w zapadającym zmroku. – Sanders czeka na ciebie? – Tak. I na pewno ziewa. Wielu żołnierzy będzie sennych w czasie marszu. Obserwowała męża. Oczy miała ciemniejsze niż zwykle, serce mroził jej lodowaty strach. – Zastanawiam się, co robi ojciec – powiedział Jeremy. – Tak naprawdę to on jest urodzonym żołnierzem, nie ja. Będzie wściekły w więzieniu

w Verdun, jeśli się dowie, że pod Brukselą dojdzie do bitwy. Cuby też zaczęła się ubierać. – Co robisz? – Och, jest za wcześnie, żeby spać. Pożegnam się z tobą, a potem rozpalę ogień i zaparzę kawę. Jeremy spojrzał na księżyc. – Piękna pogoda na walkę. Kiedy w końcu był gotowy i Cuby miała pewność, że niczego nie zapomniał, podszedł do niej, objął ją, pocałował lekko w czoło, czubek nosa, usta. Po sennym akcie miłosnym sprzed godziny, gdy zapomnieli o całym świecie, teraz zachowywali się spokojnie, niewinne, żartobliwie. – Do widzenia, Cuby. – Do widzenia, chłopcze. Wróć szybko. – Wiem. Muszę zdążyć na przyjęcie. Każę żołnierzom się pośpieszyć.

III André nie przybył o świcie. Pojawił się dopiero wtedy, gdy na niebie świeciło gorące, oślepiające słońce. Jego wysoka, obszarpana postać przypomniała Rossowi wędrownego handlarza, który go podwiózł, gdy w drodze powrotnej z Auxerre zepsuł się dyliżans. Rozmawiał blisko pół godziny z Colquhounem Grantem, który podszedł do stołu, napisał wiadomość i przekazał ją Belgowi. – Mons nie wydaje się już poważnie zagrożone – rzekł wreszcie do Rossa. – Bonaparte skierował swoje armie w lukę w rejonie Charleroi i atakuje Prusaków. Wellington może mieć czas na przegrupowanie sił. Jeśli ta wiadomość dotrze do niego dziś późnym wieczorem, zostanie mu na to doba. Pierre natychmiast wyjeżdża ventre à terre do Brukseli. – A pan? – spytał Ross. – Pojadę do Namur, gdzie mam dwóch przyjaciół rojalistów. Utrzymują bezpośredni kontakt z jednym z generałów Napoleona. Poproszę pana, by zawiózł pan zdobyte informacje do sztabu Wellingtona – gdziekolwiek się znajduje. Będzie to niebezpieczna misja, lecz podobno ma pan na nią ochotę. – Pojedzie pan do Namur w ciągu dnia?

– To trzy godziny drogi w jedną stronę. Francuzi mają własne kłopoty. Jeśli nie wrócę, będzie pan wiedział, że mnie schwytano. Później musi pan radzić sobie sam. W pobliżu będzie Marcel albo Julius. Dostanie pan coś do jedzenia i trochę prowiantu na drogę. Przed zmrokiem przyprowadzą panu dobrego konia. – Kiedy uzyskam pewność, że pan się nie pojawi? – Proszę mi dać czas do zachodu księżyca. – Nie podoba mi się perspektywa długiej bezczynności – powiedział Ross. – Nie mógłbym czymś się zająć w tej okolicy? – Jak dobrze zna pan francuski? Mówi pan z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. Byłoby znacznie lepiej, gdyby się pan pogodził z bezczynnością. Niech się pan położy i prześpi, człowieku. Potem będzie pan miał mnóstwo zajęć.

IV Był upalny, parny dzień i godziny mijały powoli. Marcel i Julius wkrótce odeszli, a Ross został sam z kucem. Spędził większość czasu w stodole. Dach był częściowo zawalony i do wnętrza wpadały smugi promieni słonecznych, w których wyrosły chwasty łaknące światła. Kuc stał w kącie. Ross dwukrotnie otworzył wrota i miał wrażenie, że słyszy w dali kanonadę. Zastanawiał się, czy Demelza w dalszym ciągu przebywa w Londynie. Otrzymał od niej tylko jeden list; zamierzała się zatrzymać w jego dawnym apartamencie w Londynie i spędzić tam kilka tygodni. Teraz z pewnością jest już bezpieczna. Wróciła do Kornwalii wraz z niezłomną panią Kemp, nad wiek rozwiniętą Bellą i niewzruszonym Henrym. Jeremy to zupełnie inny problem. Musi wziąć udział w bitwie, która wkrótce się rozpocznie. Służy w wojsku od roku, lecz jak dotychczas nie uczestniczył w poważniejszych potyczkach. Jako niedoświadczony chorąży może się znaleźć na drugiej linii. Główny ciężar walki weźmie na siebie wspaniała armia złożona z weteranów wojny na Półwyspie Iberyjskim. Jednak Grant mówił, że Wellingtonowi rozpaczliwie brakuje doświadczonych oddziałów, gdyż dysponuje tylko dziesięcioma tysiącami żołnierzy, którzy walczyli pod jego komendą w Hiszpanii i wyparli z niej

Francuzów. Reszta pośpiesznie skleconej armii składa się z młodzików niedawno powołanych do wojska. Dalsze losy Jeremy’ego zależą od szczęścia. Nie wolno się łudzić, żywić fałszywej nadziei. Pocieszające jest to, że Geoffrey Charles przeżył tyle krwawych bitew na Półwyspie Iberyjskim, a później się ożenił i przeszedł w stan spoczynku, otrzymując połowę gaży oficerskiej. Boże, co by się stało, gdyby Bonaparte zwyciężył w nadchodzącej bitwie! Opanowałby Belgię, koalicja państw walczących przeciwko Francji uległaby rozpadowi. Aby uniknąć klęski, Austria odesłałaby do Francji cesarzową i syna Bonapartego. Nawet Hiszpania mogłaby znowu zostać podbita. Czy Anglia wytrzyma kolejną wieloletnią wojnę? Czy zdoła rozwiązać problemy wewnętrzne? Ross otrzymał dwa egzemplarze „Timesa”, po przeczytaniu którego miał pojęcie, jakie nastroje panowały w Izbie Gmin, gdy debatowano nad Ustawą zbożową. Powinien być w parlamencie i gwałtownie protestować zamiast odgrywać rolę bezużytecznego pionka w grze na arenie międzynarodowej. Clowance jest bezpieczna w Penryn. Ross nie czuł sympatii do zięcia, chociaż starał się ją w sobie wykrzesać. Niespożyta energia i dobry humor Stephena miały w sobie coś zwodniczego: zachowywał się wesoło i serdecznie, a jednak nie dawało się do niego zbliżyć i lepiej go poznać. Mimo to Clowance zdołała to zrobić – prawdopodobnie znała go lepiej, dostrzegała prawdziwą szczerość pod maską nieco fałszywej otwartości. Naturalnie pociąg fizyczny może zniekształcić jasność widzenia kobiety, ale Clowance jest bardzo prostolinijną, uczciwą dziewczyną i wydaje się mało prawdopodobne, że poślubiłaby człowieka pozbawionego prawdziwych zalet. Ross miał zbyt wielkie oczekiwania. To naturalne, że teściowie i zięciowie czują do siebie lekką antypatię. Czy zmienił zdanie na temat synowej? W ciągu ostatniego roku Jeremy był straszliwie nieszczęśliwy z powodu zaręczyn Cuby z Valentine’em Warlegganem. Ross czuł wyjątkową niechęć do tej dziewczyny i do reszty rodziny Trevanionów, słabych i głupich. Kiedy zerwano zaręczyny – zrobił to Valentine, nie Cuby! – Ross doradził synowi, by pojechał do zamku Caerhays i wziął dziewczynę siłą: porwał, uprowadził, zgwałcił, zmusił do podjęcia decyzji. Jeremy skorzystał z rady i osiągnął błyskotliwy sukces. Mimo to Ross w dalszym ciągu miał ambiwalentne uczucia do synowej. Przynajmniej zdołała przekonać do siebie Demelzę, która napisała, że

w czasie pobytu w Brukseli Cuby była urocza i sympatyczna. Poza tym spodziewała się dziecka. Cóż, pora, by Ross został dziadkiem! Chyba przespał kilka godzin, bo zbliżał się wieczór, gdy przekręcił się na sienniku i zobaczył mężczyznę stojącego w drzwiach. Kiedy przybysz wyszedł z ukośnych promieni słońca, Ross zobaczył, że to André. Miał zakrwawioną dłoń i podtrzymywał zranioną rękę. Rękaw był poszarpany. Zachwiał się, usiadł ciężko na krześle i wypowiedział niezrozumiałe zdanie. – Mówisz po francusku? – spytał Ross i wstał. – Gdzie jest pułkownik Grant? – Pojechał do Namur. Powinien wkrótce wrócić. Jesteś ranny? – To nic. Kula z muszkietu. Ostro strzelają i człowiek ma szczęście, jeśli nie dosięgnie go kilka kul, choćby były przeznaczone dla kogoś innego. Ma pan wodę? Ross podał mu manierkę. Płynu zostało niewiele i André wypił wszystko. – Dostarczyłeś meldunek? Trafili cię w drodze powrotnej? André spojrzał na niego z ukosa. – Pułkownik Grant niedługo wróci? – Niewątpliwie. Musimy czekać. Pozwól mi obejrzeć ranę. Przeciął rękaw i podciągnął go, aż ukazała się poszarpana rana nad łokciem, z której sączyła się krew. – Jest tu gdzieś woda? – spytał Ross. – Strumień. Niech pan skręci w lewo za stodołą. Ale myślę, że nie powinien się pan tym przejmować. Widziałem dziś wielu ludzi w znacznie gorszym stanie. Kiedy Ross wrócił z pełną manierką, chudy mężczyzna siedział oparty plecami o bok krzesła i miał zamknięte oczy. Otworzył je, gdy Ross przemył ranę i zabandażował ją ciasno kawałkiem płótna. – Nie jestem śmiertelnie ranny, ale straciłem sporo krwi – powiedział André. – Myślę, że mogę zemdleć. Ross przyniósł mu kubek wina. Mężczyzna wypił kilka łyków, błyszczały mu oczy. – Niech pan wprowadzi do stajni mojego konia. Ktoś może go zauważyć. Ross spełnił polecenie i rozsiodłał spoconego wierzchowca, z którego pyska kapała piana. Kiedy wrócił, André miał zamknięte oczy i ciężko

oddychał. Ross stał obok niego przez chwilę, po czym usiadł na drugim krześle, a następnie zjadł kilka kęsów chleba i kiełbasy. Nie mieli już więcej jedzenia. – Monsieur… – rzekł po chwili mężczyzna. Ross natychmiast do niego podszedł. – Monsieur, gdyby pułkownik Grant długo nie wracał, a ja straciłbym przytomność, albo pułkownik w ogóle nie wrócił, muszę panu powiedzieć, że nie przekazałem meldunku. – Co takiego? Zostałeś ranny i nie mogłeś się przedostać? – Nie, nie. – André umilkł, by nabrać tchu. – Dotarłem na tyły wojsk angielskich i zostałem aresztowany przez… przez patrol kawalerii. Przedstawiłem się i powiedziałem, że wiozę… wiozę ważny meldunek dla głównodowodzącego. Natychmiast zabrano… zabrano mnie do dowódcy brygady, generała Dornberga, który… który otworzył meldunek. Przetrzymał mnie przez kilka godzin… a potem oddał meldunek i powiedział, że pułkownik Grant… pułkownik Grant się myli. Generał Dornberg był pewny, że główne natarcie nastąpi… nastąpi w stronę Mons. Ross przyniósł kolejny kubek wina i pomógł André się napić. Nagle usłyszał kroki i szybko się odwrócił, pamiętając, że w pobliżu ma tylko nóż. Rozpoznał w półmroku wyprostowaną sylwetkę Granta. Pułkownik podszedł i stanął przed André. Mężczyzna z wysiłkiem próbował usiąść. – Monsieur le colonel… – Słyszałem – przerwał Grant. – Gdzie jest meldunek? – spytał. André wskazał wewnętrzną kieszeń bluzy. Ross wsunął do niej rękę i wyjął list ze złamaną pieczęcią. Grant wziął pismo i trzymał je między kciukiem a palcem wskazującym. – Dornberg! Niech go piekło pochłonie! Może diabeł się nad nim zlituje, ale nie ja! – Dornberg? – odezwał się Ross. – Prusak? – Hanowerczyk! Jak angielska rodzina królewska! Generał major sir William Dornberg dowodzi pierwszym i drugim regimentem lekkich dragonów King’s German Legion. Doskonali żołnierze! Jeszcze dwa lata temu walczył dla Napoleona, ale przeszedł na stronę jego przeciwników! Pachnie to zdradą… – Grant uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki i zaczął spacerować po stodole. – Ale jeszcze bardziej całkowitą niekompetencją. Wellington uczynił tego durnia odpowiedzialnym za przekazywanie do

Brukseli meldunków składanych przez naszych agentów. Moim zdaniem popełnił błąd. Dornberg przekracza swoje uprawnienia, próbując samodzielnie oceniać ich wartość! Mój Boże, to może zmienić przebieg bitwy! Powinien zostać postawiony przed sądem wojennym i rozstrzelany! –  Grant obrócił się w stronę rannego Belga. – Jesteś pewien, że generał Dornberg nie przekazał meldunku? Nie streścił go w liście? – Nie wiem, mon colonel. Przy mnie wyraził tylko opinię, że pański meldunek dowodzi, że obecny… obecny atak jest… pozorowany. Grant klął pod nosem. Ross widział, że jego szczupłe ciało drży z gniewu. – Gdzie są Marcel i Julius? Mieli przyprowadzić konia dla kapitana Poldarka. – Obiecali wrócić o zachodzie słońca, mon colonel. Powinni przybyć… lada chwila. – Dostarczę meldunek osobiście – rzucił Grant. – Dotrze z opóźnieniem, ale może zachowa jakąś wartość. Którą drogą jechałeś, André? – Przez Fontaine l’Evêque, a potem skręciłem na północ. Próbowałem… ominąć miejsca koncentracji wojsk. – Miałbym kłopoty, gdybym pojechał przez Gosselies i Frasnes? – Wszędzie maszerują wojska. W nocy mógłby pan się prześlizgnąć. – Ten przeklęty księżyc się powiększa. – Grant otworzył torbę, wyjął pajdę chleba, kawałek gotowanego kurczaka i brzoskwinię. – Niech się pan częstuje, Poldark. Przypuszczam, że przez cały dzień prawie nic pan nie jadł. – Dlaczego nie pozwoli mi pan zawieźć meldunku? – spytał Ross. Wydawało się, że Grant przez chwilę się zastanawia. W końcu pokręcił głową. – Nie. To dobra myśl, ale muszę pojechać sam. Nie odzyskam spokoju, dopóki osobiście nie dostarczę księciu meldunku. Może powinienem pojechać dziś rano, ale miałem dużo zajęć, a poza tym nie wierzyłem, że jeden przeklęty głupiec może narazić wszystko na niebezpieczeństwo. – Tylko mój koń jest wypoczęty – powiedział Ross. Grant znowu pokręcił głową. – Niestety, Poldark, muszę go zabrać. Jeśli pozwoli pan wypocząć przez noc mojej klaczy albo koniowi André, może pan wziąć jednego z wierzchowców. To doskonałe rumaki. Niech pan jedzie za mną jutro wieczorem albo ruszy w stronę wybrzeża. – Bardzo mi przykro, Grant – sprzeciwił się Ross. – Przebyłem tak długą

drogę, że nie można się mnie pozbyć jak paczki wyrzuconej na gościńcu. Jest pan starszy rangą i nie mogę pana powstrzymać od zarekwirowania mojego konia. Dwa pozostałe są zmęczone, ale kuc, na którym tu dotarłem, odpoczywał przez cały dzień. Mogę na nim pojechać. Grant oderwał udko kurczaka i zaczął je ogryzać. Po chwili skinął głową. – Niechaj tak będzie. Jeśli pan chce, może pan zabrać meldunek, na Boga. Właśnie to pan sugeruje, prawda? Ja nie potrzebuję listu. Złożę raport bezpośrednio Wellingtonowi albo w ogóle go nie złożę. Pojadę na szybszym wierzchowcu, ale jeśli będę miał pecha i zostanę schwytany lub zastrzelony, może pan dostarczyć księciu oryginalny meldunek, niezależnie od tego, co to da. – Dziękuję – rzekł Ross. – Cicho! – szepnął André, prostując się. – To Marcel. Poznaję po chodzie.

Rozdział dwunasty

I Jednym ze skutków niedawnego awansu Jeremy’ego było to, że nie znał większości żołnierzy swojej kompanii. W jej skład wchodziło około czterdziestu weteranów wojny na Półwyspie Iberyjskim, w tym sierżant pełniący funkcję kwatermistrza, szorstki, twardy Walijczyk o nazwisku Evans, przezywany Kwa-Kwa, ponieważ chodził, kolebiąc się jak kaczka. Jeremy czuł, że znajduje się w okresie próby – doświadczeni podkomendni, prymitywni i niewykształceni, znali się na wojnie znacznie lepiej od niego. Większość pozostałych żołnierzy była niedawno zwerbowanymi rekrutami, wieśniakami, przestępcami zwolnionymi z więzień, kłusownikami, dłużnikami. Do armii przyjmowano każdego chętnego, czasem werbowano ludzi podstępem. Światopogląd takich żołnierzy sprowadzał się do tego, że życie jest wstrętne, brutalne i krótkie. Razem z Jeremym przeniesiono Johna Petersa, syna farmera z Wiltshire, w dalszym ciągu chorążego; ordynans młodego Poldarka, John Sanders, towarzyszył mu od sześciu miesięcy. Dwaj porucznicy nazywali się Bates i Underwood. Bates pochodził z Lincolnshire i Jeremy poznał go w klubie Przed Czterdziestką. Underwooda widział po raz pierwszy. Braine-le-Comte była ładną wioską, ale kiedy Jeremy przybył tam ze swoją kompanią, wypełniali ją Hanowerczycy i ich tabory. Musieli się przedzierać między wozami Niemców, niekiedy wręcz walcząc. Po drugiej stronie osady znajdowało się strome wzgórze, na które wciągano armaty. Huzarzy i dragoni wpadali na siebie. Panował taki zamęt, że Jeremy uważał za mało prawdopodobne, by kiedykolwiek zdołał odnaleźć majora Cartareta, u którego powinien się zameldować. Przez całą drogę jechał na niezgrabnym, lecz godnym zaufania srokaczu o imieniu Santa, którego kupił w Willemstad

w grudniu zeszłego roku. Oficerowie piechoty często mieli własne wierzchowce, lecz większość żołnierzy była wyczerpana długim marszem w skwarze: każdy dźwigał tornister, muszkiet i dwadzieścia naboi. Kiedy kanonada się zbliżyła, wyraźnie poprawiły im się humory – była to typowa reakcja żołnierzy brytyjskich. Nagle, ku powszechnemu zaskoczeniu, pojawił się szczupły, elegancki major Cartaret. Wezwał do siebie Jeremy’ego i wyjaśnił, że mają rozkaz maszerować do Nivelles. Miejscowość znajdowała się w odległości około sześciu kilometrów i z jej okolic dobiegał huk dział. W końcu dotarli do małego miasteczka Nivelles. Dalej, wśród zielonych łąk i zagajników, toczyła się bitwa. Nad polami żyta i pszenicy przelatywały kule armatnie, strzelano z muszkietów, na niebie snuły się chmury ciemnego dymu, gdzieniegdzie biegali żołnierze, w stronę miasteczka wlekli się ranni. Jednak nie zniechęcało to mieszkańców, którzy stali w drzwiach i wyglądali przez otwarte okna, obserwując walkę. Niektórzy drżeli z lęku, ale inni radośnie wiwatowali, jakby podziwiali pokaz sztucznych ogni. Na przedmieściach znajdował się kwadratowy plac obsadzony drzewami, gdzie znoszono rannych. Leżeli wszędzie, żywi i martwi; dwóch duchownych udzielało ostatniej posługi konającym. Kilka dość elegancko ubranych dam pełniło funkcję sanitariuszek, a żołnierze próbowali sobie pomagać. Mężczyzna ranny w stopę bandażował kikut ręki człowieka, który stracił dłoń. Większość żołnierzy była śmiertelnie blada wskutek upływu krwi, niektórzy krzyczeli, wielu odczuwało trwogę, że umrą z powodu braku pomocy lekarskiej. Jeremy w dalszym ciągu nie znosił widoku krwi, jednak prowadził swój oddział naprzód. Nagle na drodze pojawił się tłum żołnierzy zmierzających w przeciwnym kierunku. Kilku wydawało się rannych, ale reszta najwyraźniej uciekała jak stado przerażonych zwierząt. Był to oddział belgijski. Żołnierze krzyczeli do kompanii Jeremy’ego: Tout est perdu!Les Anglais sont vaincus! Tout est fini! Minęli Anglików w ciągu dziesięciu minut, później droga z przodu okazała się złowieszczo pusta. W górze wybuchały od czasu do czasu granaty i słychać było nieregularną strzelaninę z muszkietów. Wydawszy rozkazy, major Cartaret odjechał galopem i więcej się nie pojawił. Kiedy przebyli kolejne półtora kilometra, słońce stało nisko nad horyzontem, świecąc ukośnie spomiędzy masywnych drzew. Z tyłu zaturkotały na bruku koła powozu, który z trudem wyprzedził kompanię na

wąskiej drodze. Siedział w nim oficer gwardii w rozpiętym mundurze, trzymając w dłoni tabakierkę. Nie zwrócił uwagi na maszerujących żołnierzy ani oficerów jadących konno na czele oddziału. Prawdopodobnie podążał na pole bitwy, by walczyć z Francuzami. Na jego widok znużeni szeregowcy nieco się ożywili, a Jeremy odzyskał determinację, by prowadzić kompanię naprzód. Dotarli do kolejnej wioski, gdzie wokół dużej gospody stali bezładnie żołnierze różnych narodowości. Przez otwarte okna było widać zatłoczone sale pełne mężczyzn, którzy rozmawiali, sprzeczali się, palili i pili. Przed budynkiem inni leżeli na ziemi wśród zmęczonych koni, pili, odpoczywali, jedli. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem głosów odpoczywających żołnierzy i stracili ich z oczu, Jeremy zarządził postój. Z tyłu nadjechały dwa wozy prowiantowe i rozdano racje żywnościowe. Nadeszła pora, by ludzie mogli zasłużenie odpocząć. Pokonali dziś wiele kilometrów, ale rozkazy, jakie otrzymał Jeremy, były tak niejasne, że nie wiedział, co dalej robić. Zza wzgórza w dalszym ciągu dobiegały odgłosy kanonady. Nie powinni długo pozostać w tym miejscu, ponieważ byli z obu stron odsłonięci i nie mogli się nigdzie ukryć. W okolicy nie płynął żaden strumień, gdzie żołnierze mogliby napełnić manierki; ostatni znajdował się jakieś półtora kilometra z tyłu. Jeremy nie chciał posuwać się za daleko do przodu i natknąć się na Francuzów. Oficer gwardii w powozie najwyraźniej nie miał podobnych obaw. Do młodego Poldarka podszedł John Peters i ukucnął obok dowódcy. – Proszę o pozwolenie przerwania panu odpoczynku, sir – rzekł, szczerząc zęby w uśmiechu. – Pod warunkiem, że powiesz coś sensownego, John. Wiem, że wolałbyś być w Brukseli z Maritą. – Ach, to żarcie nie może się równać z tym, co podają w La Belle Epoque. – Co mówią chłopcy? – spytał Jeremy. – Że powinniśmy się zatrzymać w gospodzie? – Kilku tęsknie zerkało w tamtą stronę, może pan być pewien. Jednak większość czuje, że skoro przeszli dziś taki kawał drogi, warto by również pokazać Francuzom, gdzie raki zimują. Dowodzi pan twardzielami. Nie lubią widoku żołnierzy uciekających z pola walki. – Już prawie noc – odparł Jeremy, zerkając na ostatnie błyski słońca. – Cóż, dam im jeszcze kwadrans, a potem ruszamy.

Niespełna piętnaście minut później ze wzgórza zjechał galopem Anglik podążający od strony pola bitwy. Osadził konia przed Jeremym, lecz nie zeskoczył z siodła. – W następnej dolinie, w miejscu zwanym Quatre Bras, doszło do piekielnego starcia. Książę Brunszwiku został ciężko ranny, a wielu jego żołnierzy podwinęło ogony i uciekło. Jednak odparliśmy Francuzów! Nie można było odgadnąć rangi ani pułku, do którego należał samotny jeździec, ponieważ miał na sobie błękitny haftowany surdut i białe pantalony oraz buty do tańca. Prawdopodobnie nie zdążył się przebrać po balu u księżnej Richmond. Jego koń, śmiertelnie zmęczony, opuścił nisko łeb. – Poldark – przedstawił się Jeremy. – Kapitan pięćdziesiątego drugiego regimentu z Oxfordshire. Dowodzi nami major Cartaret, ale nie widziałem go od godziny. – Longland – rzekł młody człowiek. – Adiutant księcia Wellingtona. Bitwa przycicha, ale było to piekielne starcie. Moim zdaniem do świtu będzie w miarę spokojnie. Jeśli pana major się nie pojawi, radzę panu ruszyć w stronę Quatre Bras. To rozstaje dróg, nie może pan ich przeoczyć, a później powinien pan rozbić biwak na jakimś dogodnym polu w okolicy. Rano znowu zacznie się zabawa, może pan być pewien. – Delikatnie pociągnął wodze, unosząc łeb rumaka, i ruszył w dalszą drogę.

II Pomaszerowali w stronę pola bitwy. Skupisko chat na rozstajach dróg, gdzie w dalszym ciągu toczyły się sporadyczne walki. W gorącym wieczornym powietrzu słychać było najrozmaitsze dźwięki: krzyki żołnierzy skręcających się z bólu, sygnały trąbek, rżenie koni, strzały z muszkietów, gwizd kul nad głowami, daleki huk armat i eksplozje granatów. Nad gęstym lasem po przeciwnej stronie doliny snuły się wielkie obłoki dymu, na niebie krążyły z piskiem przerażone ptaki. Kiedy okrążyli las i zbliżyli się do rozstajów, natknęli się na dwa trupy prawie niewidoczne w wysokiej trawie. Między chatami biegały grupy żołnierzy, lecz wydawało się, że nieprzyjaciel się wycofał. Przez pole przejechał nagle galopem oddział kawalerii, mniej więcej stu jeźdźców, i zniknął w następnym zagajniku.

Jeremy zarządził postój i ruszył naprzód. Panował półmrok, na niebie świecił księżyc i wydawało się, że w okolicy nie ma żadnego wyższego rangą oficera. Kiedy dotarł do rozstajów dróg, zrozumiał, do jak straszliwej rzezi doszło w tym miejscu. Wszędzie leżały stosy martwych ludzi i koni. Chaty, częściowo zrujnowane, były podziurawione kulami. Większość rannych leżała tam, gdzie padła albo gdzie zdołała się doczołgać. Nikt nie udzielał im pomocy. Z jednej z chat nagle wyszedł oficer kawalerii, ujął wodze wierzchowca i zaczął wydawać rozkazy. Kiedy Jeremy się zbliżył, zauważył, że mężczyzna ma epolety generała majora. Młody Poldark czekał na swoją kolej, a później zasalutował i złożył meldunek. – Poldark? – zdziwił się generał. – Kornwalijczyk? To była ciężka bitwa, na Boga. Niedawno pan przybył? Tak, proszę napoić konie i zadbać o żołnierzy. Na dziedzińcu jest studnia, choć będziecie musieli czekać. Niech pan rozbije biwak, gdzie pan chce. Myślę, że w nocy nas nie zaatakują, ale proszę wystawić warty. Rzeczywiście nie zostali zaatakowani. Żołnierze napoili konie i zjedli posiłek dostarczony przez wozy prowiantowe albo wygrzebany z sakw, a następnie położyli się w wysokiej trawie, otoczeni przez siostrzane oddziały, i wkrótce zasnęli. Kiedy Jeremy miał zapaść w sen i słuchał cichych głosów rozlegających się na łące, przyszła mu do głowy pewna myśl. Czy ktoś znalazł się kiedykolwiek w równie dziwnej sytuacji? Jest ciepła noc, na niebie płyną chmury, świeci księżyc, a my leżymy na środku pola bitwy, w której w ogóle nie braliśmy udziału! Nie oddaliśmy ani jednego strzału. W pobliżu piętrzą się stosy trupów, jest wielu rannych, część kona. Kilku chirurgów i sanitariuszy pracujących przez całą noc nie mogło w niczym pomóc – było ich zbyt mało. Dobry człowiek by do nich dołączył, próbował pomóc rannym. Jeremy słyszał, że regiment Gordon Highlanders stoczył krwawą potyczkę ze zmasowanymi oddziałami francuskiej piechoty pod dowództwem samego marszałka Neya. Obie strony nie chciały się cofnąć, walczyły do ostatniej kropli krwi, aż wreszcie wieczorem Francuzi odstąpili. Dobry człowiek wstałby i próbował pomóc rannym. Ale ten dobry człowiek, choć jeszcze nie uczestniczył w bitwie i miał pod swoją komendą tylko jednego rannego żołnierza, był zbyt wyczerpany po marszu trwającym prawie półtorej doby, zbyt zdenerwowany niedawno otrzymanym dowództwem. Położył głowę na trawie pokrytej rosą, myślał przez chwilę o Cuby i zapadł w sen.

III Nazajutrz rano o szóstej, gdy deszczowe chmury zasłaniały wschodzące słońce, grupa wyższych oficerów jadła śniadanie w podszytej wiatrem szopie na rozstajach dróg na południe od Genappe i czekała na wiadomości o Prusakach. Długi stół przykryto białym obrusem, w porannym świetle lśniło srebro, wokół rozchodził się zapach smażonego boczku i kawy. Wśród porcelanowych naczyń i map stały otwarte butelki szampana. U szczytu stołu siedział książę Wellington otoczony przez wybitne, utytułowane osobistości; było ich tak wiele, że część musiała pozostać na zewnątrz. Świta księcia składała się teraz z około czterdziestu oficerów, w tym ośmiu adiutantów, a ponadto licznych sztabowców, jak pułkownik Augustus Fraser, dowódca artylerii konnej, pułkownik sir William de Lancey, szef sztabu Wellingtona urodzony w Ameryce, oraz lord Fitzroy Somerset. Należeli do niej również baron von Müffing, pruski oficer łącznikowy; baron Vincent reprezentujący Austriaków; generał Miguel de Alava, stary przyjaciel Wellingtona z Hiszpanii oraz kilku wybranych arystokratów angielskich, którzy pragnęli walczyć, lecz nie otrzymali przydziału do żadnej jednostki. Zamierzali wziąć udział w bitwie i mieli w Anglii zbyt wielkie wpływy, by bezceremonialnie ich odesłać. Do szopy, w której przebywał Wellington, wszedł młody oficer sztabowy i szepnął coś naczelnemu dowódcy. Książę skinął głową. – Proszę go wprowadzić. Do budynku wszedł, lekko kulejąc, kościsty, obdarty mężczyzna w średnim wieku. – Sir Ross! – odezwał się Wellington. – A zatem dotarł pan do nas bezpiecznie! – Poldark! – zawołał lord Fitzroy Somerset. Wstał i uścisnął dłoń Rossa. – To wielka ulga pana widzieć. Witamy! – Dziękuję. – Ross się uśmiechnął, po czym z nieco bledszym uśmiechem dodał: – Wasza Książęca Mość. – Nie jest pan niespodziewanym gościem, więc z pewnością się pan

domyśla, że pułkownik Grant pana wyprzedził – powiedział Wellington. – Miło mi to słyszeć, sir. – Zaledwie o kilka godzin. W gruncie rzeczy sześć. Przybył o północy z informacjami. Gdybym je otrzymał dobę wcześniej, oddałbym za nie brygadę piechoty. Teraz jest za późno. – Za późno, sir? – Za późno, by wybrać lepszy teren na przedpolach rzeki Sambry. Musimy walczyć tu, gdzie się znaleźliśmy, wśród łanów żyta. – Pułkownik Grant… Nic mu się nie stało? – spytał Ross. – Nie, choć odczuwa zrozumiały żal, że jego meldunek nie dotarł wcześniej. Wszyscy podzielamy jego uczucia. – Powinienem to oddać, sir. – Ross wyjął z pasa oryginalny meldunek i położył na stole. Fitzroy Somerset stał przy wyjściu z szopy. – Grant mówił, że ma pan zaledwie kuca. Wygląda na wyjątkowo dużego kuca! Ross zacisnął usta. – Mój kuc zginął wczoraj od zabłąkanej kuli. Znalazłem tego konia w pobliżu Frasnes, biegał bez jeźdźca. Wydaje się, że należał do oficera francuskiej kawalerii o nazwisku Pelet, który służył pod komendą generała Kellermana. – Jadł pan coś? – spytał Wellington. – Wczoraj. – Więc proszę usiąść. Anders przygotuje panu jajecznicę. – Dziękuję, sir. Ross strzepnął z ubrania trochę kurzu i zajął miejsce przy stole. Jak dotychczas nie pamiętał o zmęczeniu. Kiedy jadł jajecznicę, wywnioskował z rozmowy prowadzonej przy stole, że Wellington czeka na powrót pułkownika Gordona, którego wysłał ze szwadronem dziesiątego regimentu huzarów, by rozpoznał sytuację na wschód od Sombreffe. Zeszłej nocy Wellington zlikwidował swoje wysunięte posterunki, gdy się zorientował, że ma na skrzydle Francuzów, a nie Prusaków. – Jaką drogą pan przybył, Poldark? – spytał nagle książę. – Grant zaryzykował i pojechał prawie na wprost drogą do Charleroi, więc niczego nie zauważył. Którędy biegła pańska trasa? – Jechałem na wschód od tamtej drogi, choć nie wiem, w jakiej odległości.

Wczoraj wieczorem zatrzymałem się w gospodzie. Byłem tak spragniony, że musiałem to zrobić, i słyszałem rozmowy o krwawej bitwie pod Ligny, gdzie odparto atak Prusaków. – Pokonano ich? – Takie odniosłem wrażenie, sir. – Blücher na pewno wkrótce przekaże wiadomość. Jesteśmy gotowi do ataku na Francuzów, kiedy zamelduje, że on również jest gotowy. Ross zjadł jajecznicę na bekonie i pił aromatyczną kawę. Książę znów mu się przyglądał. Ross zauważył przenikliwe spojrzenie i orli nos. Jednak wzrok Wellingtona nie wyrażał niechęci, dawna podejrzliwość zniknęła. – Słusznie pan postąpił, że pan do nas przyjechał, sir Ross. Jednak w gruncie rzeczy nie jest pan wojskowym. Przybył pan z Verdun i powinien pan wrócić do Anglii. – Bardzo chciałbym wrócić do Anglii, gdy wykonamy zadanie – odparł Ross. – Nie powinien pan uważać, że bierzemy pana do niewoli. – Ani przez chwilę, kiedy wykonamy zadanie. Książę popijał szampana. – Chciałby pan znów pełnić funkcję obserwatora? – Wolałbym odegrać bardziej aktywną rolę. – Pułkownik Grant dołączył do mojego sztabu jako nadliczbowy adiutant. Może chciałby pan iść za jego przykładem? – Byłbym zaszczycony, sir. – Powinniśmy znaleźć dla pana lepszy strój – rzekł po chwili Fitzroy Somerset. – Oczywiście pod warunkiem, że nie ma pan nic przeciwko noszeniu munduru, który nie jest już potrzebny poprzedniemu właścicielowi. – Nie jestem przesądny – odparł Ross. – W armii jest już dwóch Poldarków – odezwał się rudy oficer siedzący przy stole. Miał epolety pułkownika. – Jeden jest majorem w dziewięćdziesiątym piątym regimencie strzelców, a drugi kapitanem w pięćdziesiątym drugim pułku z Oxfordshire. Major Poldark służył kiedyś w czterdziestym trzecim. Znam go z Hiszpanii. – To na pewno mój kuzyn Geoffrey Charles – powiedział Ross. –  Myślałem, że ciągle przebywa na Półwyspie Iberyjskim! Na Boga, więc wrócił do wojska! – Ordynans dolał mu kawy. – O drugim nic nie wiem. – 

Mój syn jest chorążym. Myślę, że służy w pięćdziesiątym drugim pułku piechoty, ale może… – Jeremy Poldark – rzekł rudowłosy pułkownik. – W zeszłym miesiącu otrzymał awans. – Na kapitana?! – spytał ze zdumieniem Ross. Wellington spojrzał na niego nad stołem. – Tak, w zeszłym miesiącu osobiście go obserwowałem. Odznacza się szybką orientacją, co jest cenną zaletą u młodego oficera. Ross zamieszał kawę. Przed jego oczami unosiła się para. – Byłem internowany przez trzy miesiące. Mam wrażenie, że minęły trzy lata. Wszedł ordynans i zwrócił się do Fitzroya Somerseta. – Przybył pułkownik Gordon, sir. Nadjeżdża gościńcem. Po chwili do szopy wkroczył tęgi młody człowiek. Ross zauważył na zewnątrz jego konia, spoconego i pokrytego pianą. Pułkownik odezwał się półgłosem do księcia, który szybko przekazał wiadomość niecierpliwie czekającym mężczyznom. – Stary Blücher dostał w skórę i wycofał się do Wavre. To chyba przeszło trzydzieści kilometrów od nas. Nie możemy spodziewać się dziś po nim pomocy. W gruncie rzeczy ma szczęście, że żyje. A zatem zostaliśmy sami, panowie, i do tego w wysuniętym miejscu, które jest trudne do obrony. Nikt się nie odezwał. Książę wstał i Ross nie po raz pierwszy zauważył, że Wellington jest dość niskim mężczyzną. Tylko kilka centymetrów wyższym od geniusza, z którym walczył. Wszyscy milczeli, czekając na decyzję, która mogła zdecydować o wyniku bitwy, wyniku wojny. – Panowie, musimy się wycofać – powiedział Wellington.

IV Jeremy’emu śniły się strzelające korki od szampana. Kiedy się obudził, wstał już dzień i z lasu po prawej stronie Quatre Bras dobiegały odgłosy palby z muszkietów. Chociaż ranek był ciepły, po wstaniu z ziemi Jeremy poczuł chłód i okręcił się płaszczem. Widział wokół siebie żołnierzy swojej kompanii: budzili się, przeciągali, ziewali, zastanawiali się, co przyniesie

nowy dzień. Niektórzy rozpalili już ogniska i gotowali skromny posiłek. Jeremy był głodny jak wilk, więc kiedy Sanders szykował dla niego śniadanie, jadł resztki ciasta otrzymanego od Cuby. Część żołnierzy czyściła broń; inni rozmawiali i żartowali; nikt nie zwracał większej uwagi na potyczkę na prawym skrzydle. – Sir – rozległ się głos Evansa zwanego Kwa-Kwa. – Przyjechał major Cartaret z rozkazami na dzisiejszy dzień. Jeremy strzepnął z munduru okruchy ciasta i ruszył przez pole w stronę dowódcy, który przed chwilą zsiadł z konia. – Złe wiadomości, Poldark – powiedział Cataret. – Prusacy dostali lanie i zostaliśmy sami. Musimy się wycofać. –Wycofać?! Dopiero co przybyliśmy, sir! – Rozkaz pułkownika Coleborne’a. Ale będzie pan miał pewną satysfakcję. Pańską kompanię wybrano, żeby osłaniała odwrót. Zostanie pan tutaj, dopóki wszystkie oddziały się nie wycofają, z wyjątkiem baterii G królewskiej artylerii konnej pod dowództwem kapitana Mercera. Później podąży pan za pozostałymi jednostkami, opóźniając natarcie nieprzyjaciela, i dołączy do jego lordowskiej mości generała Edwarda Somerseta. Brygada gwardii generała Somerseta cofa się w tej chwili w stronę Genappe. Jeśli nie otrzyma pan nowych dyspozycji, powinien go pan odszukać. Po odjeździe dowódcy Jeremy wezwał dwóch poruczników, Batesa i Underwooda, chorążych i sierżantów, po czym przekazał im rozkazy. Nie przyjęto ich dobrze. Jeremy zauważył, że prości żołnierze zareagowali w podobny sposób jak oficerowie i podoficerowie. Widzieli Francuzów obozujących na przeciwległym stoku doliny. Jaki, do licha, sens miał całodzienny morderczy marsz, skoro teraz muszą się wycofać bez walki?! W pobliskim lesie trwa strzelanina – skoro kompania nie może nacierać, warto by przynajmniej wesprzeć walczących kolegów. Sarkając, żołnierze zajęli stanowiska i przygotowali się na długie oczekiwanie. Mijały ich oddziały brytyjskie, pieszo i na koniach. Przejeżdżały z turkotem armaty. Kolejne regimenty stopniowo wycofały się w stronę Brukseli. Kiedy żywi żołnierze zniknęli, znacznie łatwiej było zauważyć poległych, których setki leżały wśród łanów wydeptanego zboża albo na poboczach dróg, gdzie ich odciągnięto, by szlaki komunikacyjne pozostały przejezdne. Część, obdarta w nocy przez chłopów, była prawie naga; z zabitych koni

zdjęto uprzęże. Był to przygnębiający widok. Mniej więcej półtora kilometra po prawej stronie na szczycie wzgórza zajęła pozycję bateria G królewskiej artylerii konnej, jedyny oddział, któremu nie kazano się wycofać, nie licząc kompanii Jeremy’ego. Młody Poldark zastanawiał się, czy może pogalopować przez pole i zamienić kilka słów z kolegą, którego ostatnio widział w przyjemniejszych okolicznościach w czasie pikniku w Strytem. Odkąd opuścili Nivelles, nie widzieli prawie żadnych Belgów. Nieliczne chaty opuszczone przez mieszkańców były wykorzystywane przez obie walczące armie. Wieśniacy uciekli, choć oznaki plądrowania świadczyły, że niektórzy w dalszym ciągu kryją się w pobliżu, może w okolicznych zagajnikach albo w Forêt de Soignes. Nagle lunął deszcz. Niebo chmurzyło się od świtu, a teraz wzgórza utonęły w strugach gwałtownej ulewy. Żołnierze, przemoknięci i głodni, szybko zapomnieli, że zjedli lekkie śniadanie. Kiedy deszcz przestał padać na kilka minut, w okolicy, oprócz baterii na wzgórzu, widać było tylko dwudziestu lekkich dragonów, którzy jechali kłusem po lewej stronie, oraz całą brygadę huzarów podążającą przez Quatre Bras. Prowadził ją generał, z którym Jeremy rozmawiał zeszłego wieczoru. Major Cartaret twierdził, że nazywa się sir Hussey Vivian. Zrównawszy się z kompanią piechoty, generał ściągnął wodze i zwrócił się do Jeremy’ego: – Osłania pan odwrót w tym miejscu? – Tak jest, sir. Vivian wyjął lunetę i skierował ją na wzgórza z tyłu. Jeremy zauważył groźne czarne plamy poruszające się między drzewami. Snuł się wśród nich biały dym. – To Francuzi – powiedział Vivian. – Chyba lansjerzy. Wspierani przez silne oddziały piechoty. Pora się wycofać, chłopcze. – Tak jest, sir. W tej samej chwili działa kapitana Mercera otworzyły ogień w stronę masy żołnierzy francuskich schodzących ze wzgórza. – Bateria ma niewiele amunicji i może stawić tylko symboliczny opór – rzekł Vivian do adiutanta. – Przed godziną widziałem na drodze tabory. Proszę wysłać do nich gońca i nakazać rozpoczęcie odwrotu za dziesięć minut. Polwhele… – Poldark, sir.

– Tak, naturalnie. Pochodzi pan z północnego wybrzeża Kornwalii. Pana ojciec jest posłem do Izby Gmin z Truro? – Tak, sir. – Tak przypuszczałem. Urodziłem się w Kornwalii. Chodziłem do tej samej szkoły co pański ojciec, choć później. Proszę natychmiast nakazać kompanii odwrót. Jeśli Francuzi znajdą się w zasięgu strzału z muszkietu, może pan oddać jedną albo dwie salwy, ale proszę się nie bawić w bohatera. Jeśli sformuje pan czworobok, zostanie pan zgnieciony. Na niebie pojawiła się oślepiająca, rozwidlona błyskawica, po czym rozległ się grzmot, który zagłuszył głośną kanonadę pięciu dziewięciofuntówek kapitana Mercera. Rozszalała się burza, a tymczasem pięćdziesiąty drugi pułk piechoty pośpiesznie sformował kolumnę marszową. Kiedy ruszyli w drogę, spomiędzy drzew otworzyła ogień francuska artyleria.

V W Brukseli wyraźnie słyszano huk armat, który zdawał się zbliżać. Na wałach miasta stały tłumy Anglików i Belgów, obserwując wozy i żołnierzy przemieszczających się tam i z powrotem gościńcem do Charleroi, a także słuchając odgłosów zbliżającej się bitwy. Cuby przez jakiś czas stała na wzniesieniu razem z Turnerami. Grace Turner również spodziewała się dziecka; podobnie jak Cuby przyjechała do Belgii wraz z mężem, sekretarzem ambasady brytyjskiej. Stopniowo coraz częściej rozlegało się słowo „odwrót”, a wkrótce potem „klęska”. Poległ młody książę Brunszwiku, brat księżnej Walii. Odniósł śmiertelną ranę, próbując zebrać swoje niedoświadczone oddziały, które załamały się i uciekły, atakowane przez francuskich weteranów. Wellington i jego sztab o mało nie dostali się do niewoli. Do Brukseli zbliżali się zwycięzcy. Wkrótce widok drogi do Charleroi potwierdził krążące pogłoski. Niewiele wojsk opuszczało miasto, a gościniec wypełniły wozy transportujące rannych. Pojawili się jeźdźcy ledwo trzymający się w siodłach; wielu żołnierzy kulało lub pomagali im iść towarzysze. Wracały również rozbite, pokonane oddziały żołnierzy z Brunszwiku, zmieszane z Holendrami,

Belgami i jednostkami pospolitego ruszenia, które miały dość wojny i zmierzały w stronę Brukseli. Burmistrz Brukseli wydał proklamację do mieszkańców, prosząc o pilne dostarczenie płótna, szarpi, sienników, prześcieradeł i koców. Przyniesione rzeczy należało pozostawić w ratuszu. Ranni mieli zostać umieszczeni w gmachach publicznych nadających się do tego celu; bogaci mieszczanie powinni przyjąć rannych do swoich domów pod groźbą kary. Wielu Anglików szykowało się do wyjazdu do Antwerpii. Pod warunkiem że mieli środki transportu. – Jedź – powiedziała Cuby do Grace Turner. – Ja zostaję.

Rozdział trzynasty

I Żołnierze brytyjscy wycofywali się przez cały dzień w ulewnym deszczu. Nieustannie dochodziło do starć z Francuzami, jednak ofiary w ludziach były nieliczne i nie doszło do zażartej bitwy jak poprzedniego dnia. Ogólnie rzecz biorąc, chociaż panował duży bałagan, wojska angielskie wycofywały się spokojnie, a Francuzi, którym również przeszkadzał deszcz i błoto, posuwali się do przodu mniej więcej w tym samym tempie. Wellington, który poprzedniego dnia znajdował się pod ciągłym ostrzałem i o mało nie trafił do niewoli, zjadł spokojnie kolację ze swoim sztabem w gospodzie o nazwie Roi d’Espagne w Geneppe. „Panowie, radzę skorzystać z okazji i spożyć smaczny posiłek, ponieważ sądzę, że to ostatnia normalna wieczerza przed zakończeniem bitwy”. Ross jadł kolację w sąsiedniej sali z pułkownikiem Grantem i kilkoma innymi oficerami. Miał na sobie bluzę mundurową regimentu Coldstream. Spodnie okazały się za krótkie, więc resztę munduru otrzymał po poległym oficerze brygady polowej King’s German Legion. Nie wyróżniał się wśród innych członków sztabu. Wszyscy oficerowie byli przemoczeni i zbryzgani błotem, jaskrawe barwy mundurów przybladły. Pierwsze zadanie Rossa polegało na przekazywaniu pilnych rozkazów generałowi sir Thomasowi Pictonowi, który znalazł się wczoraj w epicentrum bitwy – miał dwa złamane żebra i był wściekły, ponieważ kazano mu opuścić niedawno zdobytą pozycję. Po kolacji Ross miał ochotę spytać, gdzie się znajduje pięćdziesiąty drugi regiment piechoty z Oxfordshire, jednak nie potrafił się na to zdobyć. To, że został adiutantem Wellingtona, było wystarczającym wyróżnieniem; nie chciał zawracać głowy sztabowcom, by nawiązać kontakt z synem.

O trzeciej Wellington odjechał, podążając za głównymi siłami armii przez przesmyk w rejonie Genappe. Po dwóch godzinach pojawiła się ariergarda, w tym bateria królewskiej artylerii konnej i kompania pięćdziesiątego drugiego regimentu z Oxfordshire pod dowództwem kapitana Poldarka. Po południu doszło do potyczki i oddział Jeremy’ego stracił trzech ludzi. Gospoda Roi d’Espagne, gdzie wcześniej jedli obiad Anglicy, tym razem gościła Francuzów, którzy spożyli w niej kolację. Odwrót jest zawsze trudny i przygnębiający, a pogoda złośliwie utrudniała ruch lub walkę. Drogi pozbawione bruku zmieniły się w błotniste rozlewiska. Żywność wydano dopiero wieczorem, gdy żołnierze dogonili kilka wozów taborowych. Kucali wokół ognisk, jedli i usiłowali się ogrzać. Major Cartaret, który przyłączył się do kompanii Jeremy’ego za Genappe wraz z kompanią dowodzoną przez kapitana Allisona, powiedział, że mieli szczęście, gdyż znajdują się w centrum armii, co pozwala utrzymywać dobre tempo marszu. Pułki na lewym i prawym skrzydle przedzierają się przez kamieniste wzgórza i grząskie pola; część żołnierzy zgubiła buty w gęstym błocie. Ariergarda, zwłaszcza na wschodzie, jest nieustannie nękana przez francuskich strzelców wyborowych. Cartaret poinformował Jeremy’ego, że tego dnia nie będą posuwać się dalej; nazajutrz prawdopodobnie stoczą bitwę. Po lewej stronie znajdowała się główna droga do Brukseli, a po prawej duża farma o nazwie Hougoumont. Wokół maszerowali i zajmowali stanowiska żołnierze, rozlegały się dźwięki trąbek, widać było pędzące oddziały kawalerii. Bateria kapitana Mercera zniknęła ze grzbietem wzgórza w okolicy Mont-Saint-Jean. Każdą z sześciu armat ciągnęło osiem koni; w skład oddziału wchodziły również wozy taborowe, muły i zapasowe zwierzęta – razem było ich przeszło dwieście. Jeremy wydał niezbędne rozkazy porucznikom Batesowi i Underwoodowi, a następnie poświęcił resztę wieczoru i początek nocy na umacnianie pozycji kompanii. Zatrzymali się w środku ogromnego pola żyta; ziemia tak rozmiękła od deszczu, że stali po kostki w błocie. Każdy krok wymagał wysiłku, trzeba było wyciągnąć nogę z kleistej mazi i postawić w następnym miejscu. Widzieli w oddali zbliżających się Francuzów. Ich awangarda toczyła potyczki z wycofującymi się Anglikami już w odległości półtora kilometra. Francuzi również się zatrzymali; wydawało się, że zamierzają rozbić biwak

na noc. Kilka francuskich armat otworzyło ogień i od czasu do czasu kule przelatywały nieprzyjemnie blisko, jednak żołnierze Jeremy’ego zajmowali się głównie przygotowaniami do noclegu. Leżenie na ziemi nie wchodziło w rachubę, bo byliby unurzani w błocie, jednak nie mogli stać przez dwanaście godzin. Ostatnia ulewa zgasiła ogniska i nie zostało nic więcej do jedzenia. W końcu sierżant Evans – weteran wielu kampanii – zaczął zbierać naręcza półtorametrowych kłosów zboża i zwinął je, aż utworzyły grubą matę. Położył ją w bagnie, umieścił na niej tornister, usiadł na nim po turecku i przykrył głowę kocem. Połowa żołnierzy natychmiast poszła za jego przykładem, a później prawie wszyscy. Jeremy obszedł teren obozowiska kompanii, grzęznąc w błocie. Wcześniej wydał rozkaz, by konie oficerów przywiązano do bagnetów wbitych w ziemię; muszkiety należało ustawić w kozły i żaden żołnierz nie miał prawa opuścić pozycji. Uznawszy, że pozostało niewiele do zrobienia, wrócił w ostatnich promieniach dnia do miejsca, gdzie Sanders wyczarował niewielkie ognisko. Jeremy siedział przy nim z sześcioma oficerami, palił fajkę, pił gin i próbował zwinąć materac z kłosów, by uniknąć kontaktu z pluskającą wodą.

II Padało przez całą noc, a kiedy wstał blady świt, obie armie stały naprzeciwko siebie w morzu błota pokrywającego falistą równinę Flandrii. Ross prawie nie zmrużył oka, ale nie mókł na deszczu. Część sztabu wstała o trzeciej nad ranem, w tym, jak podejrzewał, książę Wellington. W dalszym ciągu lało, lecz niebo było znacznie jaśniejsze i z wysoko położonego Mont-Saint-Jean Ross widział część pola nadchodzącej bitwy: żołnierze brytyjscy, hanowerscy i belgijscy zajęli już stanowiska, których zamierzali bronić, choć jeszcze nie byli gotowi do walki. Dwie pierwsze pozycje obronne znajdowały się w rejonie gospody La Belle Alliance na rozstajach dróg, a po prawej – na starej farmie Hougoumont, częściowo zasłoniętej zagajnikiem i jabłoniami. Tuż za nimi, po obu stronach gościńca do Brukseli, leżała mniejsza farma o nazwie La Haye Sainte. Około szóstej deszcz ustał i zaświeciło skwarne słońce.

Do Rossa podszedł Colquhoun Grant i powiedział: – Jest w końcu wiadomość od Blüchera. Staruszek żyje, dzięki Bogu, i obiecał przysłać po południu dwie dywizje. Módlmy się, żeby drogi wyschły, bo inaczej nigdy nie dotrą na czas. – Po południu bitwa może być już rozstrzygnięta – odparł Ross. – Francuzi koncentrują wojska za Plancenoit… Chce pana widzieć książę, drogi przyjacielu. Jadę do Waterloo z rozkazami i mam nadzieję, że wrócę za godzinę. Kiedy Ross wszedł do gospody, Wellington kończył pisać. W sali, położonej w przedniej części budynku, przebywało wraz z nim dziewięciu wyższych oficerów. Ross ruszył grzecznie naprzód, pochylając głowę, by nie uderzyć w belki powały. Przy stole siedziało trzech mężczyzn. – Jestem pewien, że chciałby pan wiedzieć, gdzie się znajdują członkowie pana rodziny, Poldark – powiedział sir William de Lancey. – Dziewięćdziesiąty piąty regiment strzelców obsadził żwirownię koło La Haye Sainte i wspiera King’s German Legion. Pięćdziesiąty drugi pułk piechoty z Oxfordshire zajął pozycję na dużym polu zboża po tej stronie Château de Hougoumont. Na prawym skrzydle mają regiment gwardii pieszej. – Dziękuję, sir. – Przede wszystkim chciałbym, żeby dostarczył pan tę wiadomość księciu Fryderykowi Holenderskiemu – rzekł książę. Rozpostarł pismo i złożył je. –  Wolałbym, żeby przekazał je pan do rąk własnych. Nie należy go oddawać nikomu niższemu rangą niż generał porucznik Stedman. – Dziękuję, sir – odpowiedział Ross, biorąc dokument. Wellington potarł nos. – Przekona się pan, że młody książę rwie się do walki, i nie spodoba mu się rozkaz, by nie włączał się do obecnej bitwy. Gdyby próbował się z panem sprzeczać, proszę mu powiedzieć, że chociaż spodziewam się frontalnego ataku, Bonaparte w dalszym ciągu może uderzyć z flanki i opanować Brukselę. Byłaby to katastrofa, a on ma obowiązek jej zapobiec. Książę wstał i wyszedł z gospody. Podążyła za nim reszta sztabu, z respektem zachowując stosowną odległość. Wellington nie miał na sobie munduru, tylko niebieski surdut, niebieską pelerynę, białe bryczesy i lśniące czarne buty do konnej jazdy. Czekał na niego wierzchowiec. Naczelny dowódca zajął miejsce w siodle i pojechał dokonać przeglądu wojsk.

Żołnierze wiwatowali na jego widok. Książę uśmiechnął się chłodno i nakazał ciszę skinieniem dłoni. Pora na wiwaty nadejdzie później, jeśli w ogóle nadejdzie. – Gdzie jest książę Fryderyk? – spytał Ross Fitzroya Somerseta. – W Halle. Niech pan jedzie drogą do Braine l’Alleud, a potem skręci w gościniec z Nivelles. Dotrze pan szybciej na miejsce, jadąc na przełaj. Drogi zmieniły się w grzęzawisko. – Jak to daleko? – Jakieś piętnaście kilometrów. – Boże, zajmie to cały ranek! Nie zdążę wziąć udziału w bitwie! – Niech się pan nie martwi, przyjacielu. O ile znam Francuzów, zaatakują dopiero po śniadaniu. Nawet wtedy mogą zwlekać do chwili, aż ziemia wyschnie. Ross czekał, by przyprowadzono mu konia, i pośpiesznie zjadł śniadanie. Spoglądał przez okno na kwadraty pól o różnych barwach i faliste zbocza pokryte ciemnymi tłumami żołnierzy, zwłaszcza Francuzów, których kolumny koncentrowały się niespełna półtora kilometra dalej. Widział błyski bagnetów. Stalowe hełmy, tygrysie skóry, granatowe mundury z czerwonymi wyłogami, kaszkiety z zielonymi i czerwonymi piórami: największa armia świata w całym swoim przepychu i wspaniałości. Był to groźny widok. Ross dostrzegał ze swojego miejsca La Haye Sainte, lecz Hougoumont znajdowało się za wzgórzami. Wydawało się, że Geoffrey Charles i Jeremy znajdą się na pierwszej linii zbliżającej się bitwy. Im szybciej wyruszy, tym szybciej wróci. Kiedy dostarczy list Wellingtona, natychmiast pojedzie do Hougoumont. W końcu nie podlegał niczyim rozkazom. Kiedy wyruszył w drogę w oślepiającym słońcu, od strony angielskich linii dobiegł huk kilku salw. Nie celowano do nieprzyjaciela. Żołnierze suszyli muszkiety i karabiny – najprostszy sposób polegał na oddaniu strzału i przetarciu lufy.

III O wpół do dwunastej panowała piękna letnia pogoda i nikt nie pamiętał o wczorajszej ulewie. Bitwa o Brukselę rozpoczęła się od potężnej kanonady

francuskich dział. Kanonierzy państw koalicji szybko odpowiedzieli ogniem. Wkrótce śliczny poranek zmienił się w piekło, a słońce zasłoniły kłęby dymu. Następnie cztery bataliony piechoty francuskiej, poprzedzane przez liczny oddział harcowników, zaatakowały farmę Hougoumont i po zażartej walce opanowały drogę na południe od gospodarstwa. Bez zdobycia Hougoumont Francuzi nie mogli nacierać płytką doliną na prawej flance Brytyjczyków. Nieprzyjaciel dotarł prawie do murów starego domu, lecz odparły go cztery kompanie brytyjskiej gwardii dowodzone przez lorda Soltouna, choć obrońcy ponieśli ciężkie straty. Ataki i kontrataki trwały trzy godziny. Każda ze stron wysyłała do boju kolejne fale żołnierzy, którzy mieli zdobyć lub utrzymać pozycję na prawym skrzydle bitwy. Uważano ją za coraz ważniejszą dla ostatecznego wyniku walk. Później, na środku trzykilometrowego frontu, Francuzi ruszyli do natarcia pod komendą marszałka Neya. Atak poprzedziła kanonada osiemdziesięciu najlepszych dział Napoleona. O pierwszej trzydzieści szesnaście tysięcy żołnierzy ruszyło przez czarną, płonącą dolinę w stronę La Haye Sainte. Nadciągali powoli, majestatycznie, w czworobokach – dwadzieścia cztery rzędy po dwustu żołnierzy, przy akompaniamencie groźnego bicia w bębny: bum-bum-bum, bum-bum-bum. W poprzednich latach dźwięki te budziły trwogę w sercach żołnierzy wszystkich armii Europy. Holendrów i Belgów wyparto z La Haye i Papelotte; prawie wszyscy oficerowie polegli. La Haye Sainte, choć nie padło, zostało odcięte, a żołnierze dziewięćdziesiątego piątego pułku piechoty, dowodzeni przez majora Geoffreya Charlesa Poldarka, musieli opuścić żwirownię i wycofać się w stronę Mont-Saint-Jean. Kontratak tysiąca czterystu żołnierzy piechoty szkockiej przeciwko ośmiu tysiącom Francuzów szybko by się załamał, gdyby Wellington nie posłał na pomoc dwóch brygad ciężkiej kawalerii. Gwardia przyboczna i dragoni królewscy przeprowadzili niepowstrzymaną szarżę, która przecięła masy francuskiej piechoty, a później kirasjerów. Po chwili Francuzi rzucili się do ucieczki pod naporem ataku. Jednak dwa ogromne oddziały kawalerii, ogarnięte szałem bojowym, zignorowały dźwięki trąbek wzywające do zakończenia natarcia i wbiły się głęboko w linie nieprzyjaciela, po czym zostały otoczone i wycięte w pień przez kontratakujące wojska. W czasie tej jednej potyczki Wellington stracił jedną czwartą swojej jazdy. Kanonada trwała. Francuzi mieli przewagę ogniową. Używali trzech rodzajów pocisków. Po pierwsze litych, okrągłych kul z żeliwa, które

odbijały się od ziemi lub przeszkód terenowych, przeorywały grupy żołnierzy, siejąc śmierć i zadając rany, i w końcu zatrzymywały się niegroźnie na ziemi. Drugim rodzajem były kuliste granaty wypełnione materiałem wybuchowym. Miały płonące lonty; granaty można było podnieść z ziemi i odrzucić, jeśli lont nie był zbyt krótki; w przeciwnym razie eksplodowały w ręku żołnierza. Trzeci rodzaj pocisków stanowiły metalowe pojemniki wypełnione kartaczami; strzelano z nich na krótki dystans i raziły nieprzyjaciela dziesiątkami żelaznych kulek. Ogień dział nigdy nie był precyzyjny, jednak bateria strzelająca w skupione masy żołnierzy zawsze zadawała ciężkie straty. Pociski wyły nad głowami niczym ogromne szerszenie, a następnie z trzaskiem uderzały w ziemię lub w ludzi. Po kolei ginęli sztabowcy Wellingtona. Polegli generał Picton i sir William Ponsonby. W czasie całego skwarnego popołudnia trwała walka o Hougoumont. Żołnierze krztusili się w kwaśnym dymie, niekiedy gubili drogę, strzelali coraz bardziej niecelnie. Okoliczne pola były pokryte martwymi ludźmi i końmi, rannymi, tornistrami, muszkietami, połamanymi kołami armat. O trzeciej działa francuskie, znów podciągnięte do przodu, wznowiły morderczy ogień z bliskiej odległości. Wellington oczekiwał, że dywizje Blüchera wesprą Anglików na lewym skrzydle, jednak nie wiedział, że Prusacy utknęli w błocie i że posuwają się do przodu w tempie zaledwie półtora kilometra na godzinę. W ciągu następnych dziewięćdziesięciu minut Francuzi przeprowadzili cztery zmasowane ataki kawaleryjskie na prawą stronę centrum pozycji brytyjskich. W pierwszym wzięło udział blisko pięć tysięcy jeźdźców, a w trzecim przeszło dziesięć tysięcy. Prawie nikt nie prosił o litość, prawie nikt nie dawał pardonu. Kawalerzyści francuscy raz po raz atakowali czworoboki brytyjskiej piechoty i ciągle ich odpierano. Obie strony poniosły ciężkie straty. Wewnątrz czworoboków leżeli zakrwawieni, zabici i konający żołnierze, a na zewnątrz wznosiły się stosy trupów francuskich żołnierzy, które zapewniały obrońcom dodatkową osłonę. Napoleon polecił swojemu bratu Hieronimowi wstrzymać niekończące się ataki na Hougoumont i rozkazał pociągnąć haubice. Ich pociski zapaliły duży dom i większość stodół, w tym te, gdzie leżeli ranni żołnierze brytyjscy. Spłonęli żywcem, lecz pozostali obrońcy wycofali się do kaplicy i domu ogrodnika, skąd ostrzeliwali Francuzów próbujących atakować.

IV Dwie kompanie pięćdziesiątego drugiego pułku piechoty, broniące wzniesienia po lewej stronie Hougoumont, poniosły ciężkie straty. Obie wzięły na siebie główny ciężar ponawianych ataków na prawym skrzydle wojsk brytyjskich. Czworoboki żołnierzy, często utrzymywane w ryzach przez sierżantów uzbrojonych w długie kije, odpierały kolejne natarcia. Kiedy kirasjerzy się wycofali, Francuzi zaczęli strzelać kartaczami. Przeorywały one czworoboki, a francuska kawaleria szarżowała, próbując wykorzystać luki. Nim zdołali tego dokonać, czworoboki znów się zamykały. Na miejscu poległych i konających kolegów stawali następni żołnierze, po czym dzielnie strzelali, strącając jeźdźców z koni. Jeremy spędził większość czasu w siodle, skąd miał lepszy widok i mógł kierować walką. Wokół gwizdały kule, jedna trafiła go w rękaw, jednak ku swojemu zaskoczeniu nie odczuwał szczególnego strachu – miał wrażenie, że jego umysł i serce skamieniały. Ale później, wczesnym popołudniem, w trakcie gwałtownego ataku, zauważył, że francuski strzelec wyborowy celuje do niego z odległości zaledwie dwudziestu metrów. Zaschło mu w ustach i zesztywniały mu ręce, lecz zmusił się, by nie zeskoczyć z siodła. Francuz strzelił i spudłował. Prawie natychmiast zabił go chorąży Peters. Około drugiej po południu z dymu wyłonił się Wellington. Naradzał się z majorem Cartaretem, jednak w tej samej chwili Francuzi przypuścili kolejny atak i książę musiał zająć bezpieczne miejsce w środku czworoboku. Sytuacja w Hougoumont stała się rozpaczliwa. Farmę otaczała cała francuska dywizja, ale w dalszym ciągu trwała strzelanina. Doszło do walki wręcz – na szpady, bagnety, kolby muszkietów, siekiery. Żołnierze zabijali się nawzajem, nie potrzebowali rozkazów, bili się aż do śmierci. Wkrótce potem Wellington odjechał, a francuska artyleria zaczęła celniej ostrzeliwać pięćdziesiąty drugi pułk piechoty. John Peters poległ, przecięty na pół kulą armatnią, i prawie natychmiast w ziemię tuż przed Jeremym uderzył ogromny granat. Ocaliło mu życie wierzgnięcie konia, lecz zwierzę zginęło. Wybuch granatu zabił lub zranił siedemnastu żołnierzy. Około trzeciej sytuacja na krótko się uspokoiła; osłabły nawet ataki na

Hougoumont. Żołnierze pięćdziesiątego drugiego pułku piechoty od wczesnego ranka nie mieli nic w ustach, teraz nadjechało kilka wozów z beczkami wody i baryłkami ginu. Wszyscy pobiegli napić się wody, większość wypiła też łyk ginu i śpiesznie wróciła na stanowiska. O czwartej wrócił Wellington. Jego świta zmniejszyła się do jednego adiutanta, ale on sam cudem nie odniósł żadnych ran. Kiedy książę się zbliżył, Jeremy stał obok majora. – No i co, dajecie sobie radę, Cartaret? – Jak pan widzi, milordzie. Jesteśmy prawie okrążeni i walczymy od świtu. Godzina odpoczynku byłaby darem Bożym. Książę uśmiechnął się ironicznie. – Bóg może wam ją ofiarować, ale ja nie. Jesteśmy straszliwie rozciągnięci. Rzuciliśmy do walki wszystkie rezerwy. Cartaret starł z dłoni plamę krwi. – A zatem, milordzie, musimy walczyć do ostatniego żołnierza. Wkrótce po odjeździe Wellingtona, który z całkowitym spokojem siedział wyprostowany na koniu wśród gradu kul i granatów, francuska kawaleria przypuściła następną szarżę, lecz tym razem uderzył na nich oddział brytyjskiej gwardii konnej. Jeremy pomyślał, że ogłuszający szczęk żelaza dochodzący z pola bitwy przywodzi na myśl gigantyczną kuźnię. Parskanie i rżenie wierzchowców, padające zwierzęta. W pobliżu jednego z czworoboków angielski gwardzista ciął przeciwnika z taką siłą, że głowa i hełm poleciały do tyłu, a koń popędził naprzód z bezgłowym jeźdźcem w siodle; z tętnic szyjnych tryskały fontanny krwi. Kiedy kawaleria się wycofała, znów natarła piechota. Bum-bum-bum, bum-bum-bum – bębny wyznaczały rytm kroków żołnierzy. Porucznik Bates, klęczący obok Jeremy’ego, otrzymał postrzał w szczękę. Młody Poldark polecił Sandersowi zaprowadzić go do chaty pastucha krów, gdzie ulokowano większość rannych. Liczebność kompanii znacznie się zmniejszyła i major Cartaret rozkazał żołnierzom uformować linię złożoną z czterech rzędów. Zbliżyła się nowa fala francuskich piechurów i została odparta. Później, dzięki Bogu, trochę się uspokoiło. Dym nie pozwalał się zorientować, jak przebiega bitwa. Cartaret kazał policzyć żołnierzy i oficerów. Kapitan Allison poległ na początku bitwy i w drugiej kompanii nie pozostał ani jeden oficer. W tej chwili było ich tylko trzech – Jeremy, Michael Underwood i major. Poza tym trzech sierżantów, w tym Evans,

i około stu żołnierzy zdolnych do walki. Przejechał kawalerzysta i krzyknął, że La Haye Sainte wreszcie padło. Bronił go do końca regiment King’s German Legion; w chwili ewakuacji pozostało jedynie czterdziestu żołnierzy. Środek pozycji wojsk koalicji zaczął się załamywać. Major Cartaret wyjrzał znad nasypu, za którym przykucnęła większość żołnierzy angielskich, i zauważył, że francuska piechota, przygotowująca się do ataku na gwardię, ma odsłoniętą flankę. Otarł krew z twarzy i wstał. – Pięćdziesiąty drugi, naprzód! – krzyknął ochryple na całe gardło. – Teraz im pokażemy, jacy jesteśmy twardzi! Pamiętajcie o Badajoz! – Uniósł szpadę, wskoczył na nasyp i pobiegł w stronę nieprzyjaciół. Żołnierze, którzy przez cały dzień nie jedli i byli zmęczeni do granic wytrzymałości, powoli wstali i ruszyli za dowódcą. Stopniowo przyśpieszali. Nagły atak sprawił, że Francuzi zawahali się i cofnęli, lecz po chwili nacierający Brytyjczycy niespodziewanie znaleźli się w krzyżowym ogniu poprzednio niewidocznej kompanii strzelców, która wyszła zza płonącego domu. Cartaret otrzymał dwa postrzały w głowę i natychmiast zginął. Evans został ranny w nogę. Jeremy, trafiony w plecy i bok, upadł na twarz obok konia, któremu odstrzelono tylne nogi. Zwierzę usiłowało wstać, pełznąc na brzuchu. Jeremy stracił przytomność.

V Ocknął się i zobaczył, że ktoś klęczy obok niego. Najwyraźniej wyniesiono go z pola bitwy, bo znajdował się w jakiejś szopie. Klęczący mężczyzna. Pomyślał, że majaczy. – Ojcze… – Jeremy… Mężczyzna miał poszarpaną, zakrwawioną odzież i tygodniowy zarost. Jednak łatwo można go było poznać, bo nie nosił nakrycia głowy. Czyjaś ręka otarła Jeremy’emu kąciki warg. W dalszym ciągu trwała bitwa, lecz wydawała się odległa. Sierżant Evans próbował zatamować krew cieknącą z rany w nodze. – Czy… czy to sen?

– Nie. Możesz to wypić? Błogosławiona woda. Ale Jeremy miał wrażenie, że nie przełknie ani kropli. – Co tu robisz? – Uciekłem z Verdun. Dotarłbym do ciebie szybciej, ale zabito mi konia. Leż spokojnie, Jeremy. – I tak nie wstanę – odpowiedział młody oficer. – A bitwa? – Ciągle się toczy, ale rozbito gwardię cesarską. Zaatakowali wielką masą i ponieśli klęskę, wycofali się. Podobno na horyzoncie widać Prusaków. – Straciłem wielu przyjaciół… – rzekł z westchnieniem Jeremy. – Na Boga, nie mogę znaleźć lekarza! – rzucił Ross w próżnię. – Jeremy, synu, leż spokojnie. Możesz wypić jeszcze łyk wody? – Otarł krew z kącika ust młodego człowieka. – Te konie… – jęknął Jeremy. – Nie powinny uczestniczyć w wojnie. Jeśli ludzie chcą walczyć, niech walczą pieszo. – Zobaczę, czy uda mi się kogoś znaleźć – odezwał się Ross. Nie poznawał własnego głosu. – Nie odchodź… To już noc? – Nie, chyba około ósmej. Nie wiem, mój zegarek został zniszczony. Jeremy zauważył, że w szopie jest przeszło dwudziestu żołnierzy. Wszyscy musieli straszliwie cierpieć, ale nikt nie jęczał. Tylko od czasu do czasu rozlegały się westchnienia i kaszel. – Ojcze… – Tak? – Powiedz matce, że ją kocham. – Tak. – Powiedz jej… – Co? – Nieważne. Coś jej chciałem powiedzieć. Może za długo z tym czekałem. Ale napisałem list. Ross czuł, że po policzkach spływają mu łzy. Pochylił się i znów otarł krew z ust syna. – Może następna wojna będzie prowadzona za pomocą maszyn parowych… – jęknął Jeremy. Evans czołgał się w stronę drzwi. Wiedział, że jeśli ktoś go nie opatrzy, wykrwawi się na śmierć.

– Ojcze… – szepnął Jeremy. – Tak? – Opiekuj się Cuby… – Oczywiście. Przyrzekam. – Właśnie to jest najtrudniejsze ze wszystkiego… – wychrypiał Jeremy. A potem umarł.

KSIĘGA TRZECIA

Rozdział pierwszy

I List Rossa Poldarka do żony napisany w Brukseli dwudziestego drugiego czerwca tysiąc osiemset piętnastego roku: Demelzo! Muszę Cię poinformować, że Jeremy nie żyje. Z trudem piszę te okrutne słowa, ale nie potrafię przekazać Ci tej wiadomości bardziej oględnie. Poległ w wielkiej bitwie stoczonej niedawno na południe od wioski Waterloo, około dwudziestu kilometrów od Brukseli. Brytyjczycy i państwa koalicji odnieśli zdecydowane zwycięstwo, które ostatecznie i na zawsze przypieczętuje los Bonapartego. Nie wiem, najdroższa, jak Ci opisać przebieg wydarzeń. Na początku czerwca uciekłem z internowania w Verdun i próbowałem jechać konno w stronę Brukseli. Podróż okazała się trudna. Choć miałem do przebycia zaledwie dwieście kilometrów, między mną a wojskami broniącymi miasta znajdowała się cała armia francuska operująca na zachodzie kraju, licząca sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Miałem ogromne szczęście, że mnie nie schwytano. Prawdopodobnie nie zdołałbym się przedostać, gdyby nie pomoc pułkownika Colquhouna Granta, szpiega Wellingtona. Chociaż podróżowaliśmy osobno, przybyliśmy do sztabu Wellingtona w tym samym czasie, tuż przed początkiem wielkiej bitwy. W trakcie walki Grant był jednym z adiutantów księcia, a mnie zaproponowano podobną funkcję. Naturalnie usiłowałem odnaleźć regiment Jeremy’ego, lecz najpierw wysłano mnie z wiadomością, której dostarczenie zajęło mi pół dnia, częściowo dlatego, że zabito pode mną konia. Na szczęście skończyło się na kilku siniakach. Była to przerażająca rzeź. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wściekłego ataku ani tak nieustępliwej odwagi w obronie. Wokół farmy Hougoumont, gdzie stacjonował Jeremy, poległo przeszło dwa tysiące żołnierzy. Straciliśmy w sumie dwadzieścia tysięcy ludzi, Prusacy około siedmiu tysięcy, a Francuzi trzydzieści tysięcy. Geoffrey Charles ocalał, podobnie jak ja – nie odniósł ani draśnięcia, choć przez cały czas walczył na pierwszej linii. Zginęli wszyscy najważniejsi członkowie sztabu Wellingtona – łącznie piętnastu. Fitzroy Somerset stracił prawą rękę, sir William de Lancey, szef sztabu, odniósł ciężką ranę i prawdopodobnie nie przeżyje. Generał

adiutant Barnes i jego zastępca zostali ranni. Pułkownik Gordon i pułkownik Canning polegli. Na początku bitwy zginął książę Brunszwiku, a w niedzielę lord Picton. Poległo dwóch najbliższych przyjaciół Jeremy’ego, a jeden został ranny. Młody Christopher Havergal, który zalecał się do Belli, stracił nogę. Słyszałem również, że pod koniec bitwy, walcząc z Prusakami, poniósł śmierć brygadier Gaston Rougiet, który sprawił, że złagodzono mi reżim więzienny, co umożliwiło mi ucieczkę. Nie przypuszczam, by kiedykolwiek wcześniej stoczono równie zażartą bitwę. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Podobno Fitzroy Somerset nawet nie jęknął w czasie amputacji i nazajutrz rano widziano go ćwiczącego pisanie lewą ręką. Najdroższa, najdroższa Demelzo, przekazuję te informacje nie dlatego, że mogą Cię interesować, ale dlatego, że pozwalają odwlec chwilę, gdy zajmę się tym, z czym tak trudno się pogodzić. Jeremy poległ bohaterską śmiercią żołnierza, poprowadził swoją znacznie zmniejszoną kompanię przeciwko francuskiej brygadzie piechoty, która miała dziesięciokrotną przewagę liczebną. Z powodu utraty konia długo wracałem z wiadomością dla Wellingtona – który, co najdziwniejsze, nie odniósł w czasie bitwy nawet draśnięcia – a następnie pośpieszyłam do miejsca, gdzie przez cały dzień walczyła kompania Jeremy’ego. Przybyłem w chwili, kiedy porucznik Underwood znosił go rannego z pola walki. Żył jeszcze pół godziny, nie czuł bólu. Poznał mnie i kazał Ci przekazać, że Cię kocha. To wszystko, co mogę powiedzieć. Czuwałem przy nim tej nocy, w niedzielę, a tymczasem armia francuska w końcu się załamała, później została całkowicie rozbita przez Prusaków. Nie potrafiłem pomóc rannym; obawiam się, że byłem zbyt wytrącony z równowagi i wstrząśnięty. W poniedziałek rano znalazłem wóz, który przetransportował Jeremy’ego z powrotem do Brukseli. Droga w dalszym ciągu była prawie nieprzejezdna, zapchana rannymi, taborami, wozami z prowiantem i zaopatrzeniem medycznym, grupkami żołnierzy próbującymi odnaleźć swoje pułki, jednak widziałem pojazdy jadące pod prąd. Gdzieniegdzie gościniec zmienił się w morze błota. W pewnym miejscu staliśmy piętnaście minut, gdy wszystkie wozy się zatrzymały. Siedziałem bezradnie na koniu, aż nagle usłyszałem okrzyk: „Kapitanie Poldark!”. Była to Cuby. Wydaje się, że lady de Lancey, żona sir Williama, otrzymała wiadomość, że ciężko ranny mąż leży w chacie w wiosce Waterloo, a następnie wynajęła otwarty powóz z woźnicą. Dowiedziawszy się o tym, Cuby spytała, czy mogłaby z nią pojechać i sprawdzić, czy są jakieś wieści o Jeremym. Musiałem przekazać jej straszliwą nowinę. Najdroższa Demelzo, jeszcze nigdy nie widziałem tak zrozpaczonej kobiety jak Cuby. Z pewnością czujesz to samo, gdy czytasz ten list. Jak mógłbym Cię pocieszyć, skoro nie ma pocieszenia? Próbuję myśleć o trojgu dzieci, które nam zostały – nie powinniśmy popadać w rozpacz ze względu na Clowance, Bellę i Henry’ego. To, że wielu rodziców poniosło w ciągu stuleci podobną stratę, nie sprawia, że łatwiej ją znieść. Podobnie jak myśl o tysiącach innych matek i ojców, którzy stracili dzieci w wielkiej bitwie pod Waterloo. Może zawsze byliśmy ze sobą zbyt mocno związani

jako rodzina. Głęboka miłość do własnych dzieci to wielkie szczęście –  i niebezpieczeństwo. Jeremy’ego pochowano na protestanckim cmentarzu Saint-Josse-ten-Noode na południe od Chaussée de Louvain. Pogrzeb był prosty, lecz godny. Na grobie stanie kamień. Jutro wracam z Cuby do Anglii. Towarzyszyła mi w drodze do Brukseli i przez całą drogę myślałem, że zemdleje i spadnie z konia. Spędzę kilka dni w Londynie, a później wrócę do Kornwalii. W tej chwili Cuby chce na jakiś czas zamieszkać ze swoim bratem Augustusem w Londynie. Uważa, że nie potrafiłaby znieść powrotu do Kornwalii zaledwie siedem miesięcy po nagłym wyjeździe, gdy była taka szczęśliwa. Spodziewa się naszego pierwszego wnuka. Moja kochana, rozstaliśmy się zaledwie trzy miesiące temu, lecz mam wrażenie, że minął wiek. Tęsknię za Tobą. Może zdołamy się pocieszyć. Ross

II Dowiedziawszy się o śmierci brata, Clowance zostawiła na stole w kuchni pośpiesznie nabazgraną notatkę dla Stephena, który jeszcze nie wrócił z rejsu, po czym pojechała do matki. Towarzyszyła jej Verity. W pobliżu mieszkali dwaj bracia Demelzy – Drake w Trenwith i Samuel w kuźni Pally’ego. Byli także Dwight i Caroline, Ben Carter i górnicy, znający Jeremy’ego i darzący go sympatią. Poza tym Paul i Daisy Kellowowie z rodzicami; Valentine i Selina, którzy niedawno wrócili z Cambridge; wieśniacy z okolicznych wiosek. Nadchodziły listy, nawet od Harveyów z dalekiego Hayle. Dziwny, oficjalny, nerwowy list od matki Cuby. Tyle listów od mieszkańców hrabstwa – Devoranów, Falmouthów, Treneglosów, de Dunstanville’ów, Foxów. Nawet Harriet Warleggan przysłała serdeczny bilecik. Listy, listy –  każdy z nich pogłębiał żal. Demelza spacerowała tam i z powrotem po plaży, nie po to, by zapomnieć o dojmującym żalu, pustce i bólu – nie było na to sposobu – lecz żeby poczuć zmęczenie, wyczerpanie, nie skupiać się tylko na żałobie. Dwight zalecił jej brać wieczorem trochę laudanum, ale zawsze przestawało działać o świcie, gdy było najciemniej i najzimniej. Stawała wtedy przy oknie i płakała z powodu śmierci syna. Verity nie lubiła chodzić do odległego Czarnego Klifu, ale Clowance

dotrzymywała towarzystwa matce, milcząc przez większość drogi. Czasem zamiast Clowance chodził Drake, a niekiedy Samuel, który starał się nie mówić za dużo o Bogu. Dwight kazał Demelzie się nie przemęczać; Caroline dwukrotnie zdołała ją namówić, by przyjechała do Killewarren i spędziła z nią kilka godzin. Demelza odkryła, że może rozmawiać tylko z Caroline – i czasem wieczorami z Verity. Twarz Demelzy straciła całe piękno. Może kiedyś je odzyska, ale teraz niewielu z jej paryskich przyjaciół poznałoby żywą, dowcipną, tryskającą energią młodą kobietę, którą widzieli w lutym i marcu. – Dlaczego czuję taką gorycz? – powiedziała kiedyś do Caroline. – Stale ktoś umiera: niemowlęta, starcy, nawet młodzi ludzie jak Jeremy. Ale i tak czuję gorycz. Nie chcę nikogo widzieć, nie chcę z nikim rozmawiać, nie chcę się z nikim przyjaźnić. Chcę po prostu być sama i myśleć, czuć żal, znowu myśleć… – Nie pomoże ci to, moja droga. Chociaż doskonale rozumiem… – Najlepiej wspominać – odparł Demelza. – Najlepiej wspominać tysiąc dni opieki nad dzieckiem.

III Sir George Warleggan wrócił do Kornwalii przed swoim odwiecznym wrogiem. Był w wyjątkowo dobrym humorze. Po dokładnych obliczeniach ustalił, że jego majątek powiększył się o dwadzieścia cztery i pół procent. Odniósł wspaniały sukces, gdyż trafnie założył, że Rothschildowie jako pierwsi uzyskają ważne informacje. Później kazał Rosehillowi bacznie ich obserwować i wykorzystywać kontakty z urzędnikiem zatrudnionym w banku żydowskich finansistów. Przez ostatnie trzy dni niedojadał, spędzał cały czas w City i na giełdzie. Nerwowość, która zapanowała na giełdzie na początku tygodnia, jeszcze się nasiliła i rynek finansowy przypominał pacjenta chorego na febrę. Inwestorzy reagowali paniką na najdrobniejsze plotki. George jechał prywatną karetą przez porośniętą gęstym lasem dolinę w stronę swojej rezydencji. Zostało już tylko kilka kilometrów. Czuł

bezbrzeżną pogardę dla systemu sprawowania władzy w Anglii, dla nieudolności ludzi odpowiedzialnych za przepływ informacji, którzy nie podjęli żadnej próby szybszego przekazania do Izby Gmin wiadomości z pola bitwy odległego o trzysta kilometrów, choć wynik starcia miał rozstrzygnąć o losach świata. Wydawało się, że bitwa trwała trzy dni, między szesnastym a osiemnastym czerwca. We wtorek dwudziestego Nathan Rothschild, korzystający z konnych posłańców i szybko płynących statków, uzyskał wiadomość o zwycięstwie wojsk sojuszniczych pod wodzą księcia Wellingtona i przekazał ją rządowi brytyjskiemu, z którym miał przyjazne stosunki. Gabinet zebrał się wczesnym rankiem na nadzwyczajnym posiedzeniu, lecz uznał nowiny za niepewne. Wysłannicy rządu przynieśli wieści o potyczce pod Quatre Bras, klęsce Brytyjczyków i odwrocie w stronę Brukseli. Wcześniej uzyskano informację o porażce Blüchera. Panowało ogólne przekonanie, że wszystko jest stracone. Tego samego dnia po południu pan Sutton, którego statki kursowały między Colchester a Ostendą, popłynął do Anglii, nie czekając na pasażerów, i przywiózł wiadomość o wielkiej bitwie stoczonej w niedzielę między Bonapartem a Wellingtonem prawie u bram Brukseli. W środę o bitwie doniósł „Times”, wyrażając zdziwienie i żal, że rząd nie zadbał o szybszy przepływ informacji. Gazeta kąśliwie zauważała, że należało raczej polegać na meldunkach księcia Wellingtona, nie zaś przypadkowych wiadomościach przekazanych przez patriotycznie nastawionych kupców. Oficjalny komunikat Downing Street wydano dopiero w czwartek: obwieszczał zwycięstwo i nazywał Wellingtona bohaterem Wielkiej Brytanii. Oczywiście z punktu widzenia George’a najważniejsze wydarzenia nastąpiły we wtorek i środę. Rosehill dowiedział się od swojego przyjaciela, że Rothschildowie uzyskali informacje o zwycięstwie sojuszników, jednak rząd ją zlekceważył. Przez cały dzień George oczekiwał, że Nathan Rothschild wykona jakieś posunięcie. Sprytny bankier przystąpił do działania, zaczął sprzedawać akcje, a nie kupować… Kursy papierów, i tak niskie z powodu wieści o Quatre Bras, spadły jeszcze bardziej. Nie tylko George obserwował wpływowego Żyda. Warleggan był zdziwiony, czujny, zaniepokojony. Przez jakiś czas złościł się na Rosehilla, bo uważał, że podał mu on błędną informację. To koniec, mówili maklerzy. Podobnie agenci Rothschilda. Brytyjczycy ponieśli klęskę

w miejscowości o nazwie Waterloo. Mówiono, że Rothschild wystrychnął na dudka rząd brytyjski. Rosehill podszedł do George’a i szepnął: „Ostatnia godzina handlu. Niech pan patrzy, sir”. W ciągu ostatniej godziny przed zamknięciem giełdy we środę Rothschild niespodziewanie kupił ogromny pakiet obligacji rządowych, które jeszcze spadły. George, spocony ze zdenerwowania, natychmiast poszedł za jego przykładem. Spędził niespokojny poranek w czwartek, gdy kursy minimalnie wzrosły dzięki kolejnym zakupom kilku graczy, w tym znowu Rothschilda. Następnie nadeszły wieści o wielkim zwycięstwie – armia francuska została całkowicie rozbita, Bonaparte uciekł do Paryża, koalicja triumfowała. Nie tylko koalicja triumfuje, pomyślał George. Rothschild, dzięki całkowicie uczciwym spekulacjom, działając na podstawie informacji przekazanych wcześniej rządowi, lecz zlekceważonych, podwoił swoją olbrzymią fortunę. A George, odważnie go naśladując, powiększył swój majątek o dwadzieścia cztery i pół procent, czyli o jakieś osiemdziesiąt tysięcy funtów. Wiedział, że mógłby zarobić więcej, jednak w końcu postanowił się zabezpieczyć. W dalszym ciągu pamiętał o katastrofalnych spekulacjach w tysiąc osiemset dziesiątym roku i obawiał się, że zimny, młody Żyd w jakiś sposób go oszuka, więc zainwestował tylko dwie trzecie wolnej gotówki. Mimo to osiągnął duży sukces. W drodze do domu każdego wieczoru otwierał teczkę z dokumentami, wyjmował czysty arkusz papieru i powtarzał obliczenia. Aby zakończyć operację, czym prędzej wysłał Tankarda do Kornwalii – szybciej niż ekspresowym dyliżansem, w razie potrzeby powinien nawet zajeżdżać konie – z instrukcjami dla Landera, żeby kupował metale, zwłaszcza miedź, nim ktokolwiek się dowie o wygranej bitwie. Nie było pewności, czy cena metali wzrośnie w wyniku zwycięstwa nad Napoleonem – równie dobrze mogła spaść – jednak gdyby George nabył większość zapasów, byłby w stanie kontrolować ruchy cen. Nie mógł się doczekać chwili, gdy opowie stryjowi Cary’emu o tym, czego dokonał. Pięć lat wcześniej Cary zjadliwie go krytykował za nieudane spekulacje. Teraz, choć niewątpliwie będzie zrzędził i wypowiadał kąśliwe uwagi, musi przyznać, że George zrobił wspaniały interes. Nic nie przekonywało Cary’ego tak jak pieniądze. George nie mógł się również doczekać kolejnego spotkania z Harriet. W czwartek, w chwili euforii, kupił jej prezent, broszkę z brylantami. Była

używana i nabył ją okazyjnie, lecz choć nie przepłacił, i tak wydał więcej, niż zamierzał. Od czasu do czasu skłonność do samokrytycyzmu mąciła jego zadowolenie z siebie. Harriet, uwielbiająca biżuterię, na pewno będzie zachwycona. Musi pamiętać, by nie przechwalać się przed nią ostatnim sukcesem. W gruncie rzeczy wiedział, że byłoby lepiej, gdyby w ogóle o nim nie wspominał. Pod warunkiem, że wytrzyma. Harriet nie udawała, że gardzi pieniędzmi – w istocie rzeczy je lubiła – jednak nie uważała ich za treść życia. Ceniła pieniądze z powodu tego, co można za nie kupić, i George rozumiał, że jeśli opowie żonie o udanej spekulacji, Harriet pogratuluje mu z cynicznym rozbawieniem i z roztargnioną miną zmieni temat. Zastanawiał się, czy słyszała już o śmierci Jeremy’ego. Czwartego lipca opublikowano pierwsze listy poległych. Na jednej z nich znalazło się nazwisko syna Poldarków. George przypuszczał, że wie już o tym całe hrabstwo. Osobiście nie zamierzał ronić łez nad tym wysokim, niezgrabnym smarkaczem, typowym Poldarkiem pełnym arogancji i buty: nigdy za nim nie przepadał. Kobiety były trochę lepsze – przynajmniej Clowance – jednak mężczyźni niczym się od siebie nie różnili. Głupcy wstępujący do wojska i próbujący udawać bohaterów. Dwadzieścia lat wcześniej Ross brawurowo uratował Dwighta Enysa i innych jeńców wojennych z francuskiego więzienia i na krótko stał się bohaterem hrabstwa. Wydawało się, że to było wczoraj. Cóż, teraz Jeremy zginął i już nie odziedziczy tytułu baroneta, który Ross podstępnie zdobył, by mu go przekazać. Jednak George słyszał, że jest również drugi syn, zaledwie kilkuletni – drobni ziemianie kornwalijscy mnożą się jak króliki. Córka górnika o głupim imieniu urodziła już co najmniej pół tuzina bachorów. Skoro mowa o potomstwie, jego własna żona spodziewa się dziecka. Urodzi syna, w którego żyłach będzie płynąć błękitna krew i który odziedziczy ogromną fortunę George’a. Jak go nazwać? Warleggan miał ochotę na imię Hector – albo Nicholas – lecz Harriet niewątpliwie przedstawi własne pomysły. Zdaje się, że poród nastąpi w okresie Bożego Narodzenia albo w styczniu – Harriet w typowy dla siebie sposób nie chciała podać dokładnego terminu. Zostało wiele miesięcy oczekiwania. Oby tylko dziecko nie urodziło się przedwcześnie. Kareta skręciła w stronę bramy Cardew, a George spojrzał na rezydencję z krytycznym uznaniem, podziwiając jej elegancję i imponujące rozmiary,

lecz również szukając oznak nieudolności lub zaniedbań służby. Kiedy powóz dotarł do wielkiego portyku z kolumnadą, jeden z woźniców zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki. W tej samej chwili uchyliły się drzwi dworu i stanęło w nich dwóch lokai, by powitać George’a. Popołudnie było ciepłe, a wnętrze karety pachniało stęchlizną – należało je umyć wodą z mydłem i dokładnie zamieść. George rozprostował nogi i plecy, zadowolony z zakończenia podróży. Skinął głową lokajom i wszedł do przedsionka. Akurat przechodziła nim Harriet, za którą podążały dwa dogi. Spojrzała ze zdziwieniem na męża. Uspokajająco położyła rękę na pysku Kastora, który lekko warknął. – Witaj, George! – powiedziała. – Szybko wróciłeś.

IV W doniosłych dniach pod koniec czerwca, gdy decydowała się przyszłość imperiów, Stephen pływał po kanale La Manche w nadziei, że rozwiąże część problemów swojego życia. Wydawało się, że Adolphus ma pecha. Spotykali tylko francuskie kutry rybackie i maleńkie szkunery handlowe. Te ostatnie można by wziąć do niewoli, jednak Stephen nie chciał tego robić – szukał lepszej zdobyczy. Pogoda była zmienna, najczęściej słoneczna, prawie bezwietrzna, ale czasem niespodziewanie zrywał się silny wiatr, którego kierunku nigdy nie dawało się przewidzieć, i cała załoga musiała na gwałt zwijać i refować żagle. Dwukrotnie zauważyli większe jednostki, lecz Carter, który służył w marynarce wojennej, szybko się zorientował, że to okręty brytyjskie. Później w czasie krótkotrwałego szkwału nagle wyrosła przed nimi sylwetka francuskiej fregaty i musieli czym prędzej uciekać, walcząc o życie. Adolphus rozwinął wszystkie żagle i wkrótce płynął pochylony ze spienioną wodą tuż pod krawędzią burty od strony zawietrznej, walcząc z krótkimi falami. Po dwóch nerwowych godzinach wreszcie zapadł zmrok. Stephen zgromadził duże zapasy żywności: suchary, wołowinę, wieprzowinę, groch, kawę, herbatę, cukier, mąkę, pieprz, sól, sok z limonek. Uważał, że mógłby nie zawijać do portu przez dwa tygodnie, chyba żeby uzupełnić zapasy słodkiej wody. Zorientował się, że wśród załogi narasta

niezadowolenie, jednak nie były to pretensje do dowódcy – marynarze mieli za dużo wolnego czasu i kłócili się między sobą. Jason, główne źródło informacji na temat nastrojów panujących na statku, wyjaśnił ojcu, że istnieje gwałtowna rywalizacja między mieszkańcami Falmouth i Penryn. Podzielili się na dwa obozy, a mniej więcej jedna trzecia załogi pozostawała neutralna. Któregoś dnia Stephen usłyszał, jak marynarze śpiewają szyderczą piosenkę. Krzyczeli i hałasowali. Pajace z Penryn siedzą na dachu, Trzęsą gaciami ze strachu! Bo chłopcy z Falmouth, mocni jak dęby, Z mord im wybiją wszyściutkie zęby! Mieszkańcy Penryn odpowiedzieli jeszcze bardziej obraźliwymi rymami. Kiedy Stephen spoglądał na swoich marynarzy, ogorzałych, żylastych mężczyzn o surowych twarzach, zastanawiał się, dlaczego uczestniczą w głupiej, dziecinnej rywalizacji między dwoma miejscowościami leżącymi zaledwie kilka kilometrów od siebie. Zadbał, by trzymano w zamknięciu kordelasy i muszkiety, które dostarczył na statek, i mianował zbrojmistrzem niejakiego Hodge’a. Hodge był niskim, grubym, śniadym mężczyzną z obwisłym podbródkiem, energicznym i skutecznym. Stephen wkrótce zrozumiał, że to najlepszy żeglarz na statku, i coraz częściej prosił go o rady. W ciągu czterdziestu lat spędzonych na morzu Hodge zajmował się prawie wszystkim, a jego doświadczenie pozwalało Stephenowi uzupełniać luki we własnej wiedzy. Bogu dzięki, że Hodge pochodził z St Ives. Jednak nie można było przewidzieć, ile noży przemycono na pokład i kiedy sprzeczki zmienią się w krwawą jatkę. Jason doniósł Stephenowi, że marynarze wnieśli na statek rum. Nie wiedział, gdzie go przechowują, lecz część załogi piła więcej, niż wynikało z codziennego przydziału. Stephen poczuł ulgę, gdy siódmego dnia na horyzoncie pojawił się interesujący statek. Przepiękny, cichy świt. Z porannych mgieł wynurzało się perłowe słońce. Żagle Adolphusa najpierw stały się cytrynowożółte, a później szaroczerwone. Jednak wschodzące słońce szybko utonęło w lekkiej mgiełce, niebo zasnuły obłoki. Mewy, zawsze lecące za Adolphusem, wzbiły się w powietrze

z trzepotem skrzydeł, zakwiliły, po czym usiadły na ciemniejącej wodzie. Około południa marynarz na oku zauważył żagiel. Stephen, który nie lubił się wspinać na maszty, posłał na nie Cartera, a później Jasona. Wkrótce żagiel stał się widoczny z pokładu. – Ma tylko jeden maszt – powiedział rozczarowany Jason. – Ale niesie dużo żagli. Po dziesięciu minutach na pokład zszedł Carter. – Myślę, że to francuska chaloupe. Postawiła dwa żagle przednie, co znaczy, że nas zauważyła i zmieniła kurs. Po manewrach ostatnich kilku dni Stephen nie miał pojęcia, gdzie się naprawdę znajdują, a zwłaszcza jak daleko od brzegów Francji. Jednak Adolphus stale płynął na zachód, więc wydawało się prawdopodobne, że nie opuścili kanału La Manche. – Jaka wyporność? Carter uszczypnął się w dolną wargę. – Większa, niż można się spodziewać. Mniej więcej sto ton. – Uzbrojony? – Prawdopodobnie. – Jak? – Trudno powiedzieć. Nic wielkiego. – To na pewno francuz? – Ma na maszcie francuską banderę. – Wciągnij francuską flagę, Jasonie – powiedział Stephen. – Powinniśmy dodać im otuchy.

V Ścigali chaloupe cały dzień, aż do wieczora. Słońce, mające inne sprawy na głowie, zniknęło; niebo się zachmurzyło i spadł lekki deszcz. Straciliby chaloupe z oczu, gdyby odległość między obiema jednostkami stale się nie zmniejszała. Kapitan francuskiego statku najwyraźniej nie poczuł otuchy na widok bandery wywieszonej przez Stephena i płynął południowo-wschodnim kursem w stronę ojczyzny. Jednak kiedy kąt pościgu się wyostrzył, Adolphus szybko dogonił ofiarę. Stephen kazał otworzyć zbrojownię, wszystkim

członkom załogi wydano kordelasy i muszkiety. Przeciwnik pojawił się w samą porę, sąsiedzkie niesnaski wśród załogi ucichły. W oczach Anglików francuz wyglądał dziwacznie – z ciężkimi drzewcami, ogromnym grotżaglem i bardzo grubym, długim grotabomem. Sterował za pomocą długiego rumpla; miał wysokie nadburcia i szeroką rufę. Wydawał się niezgrabny, jednak dobrze trzymał kurs i szybko reagował na ster. Nosił nazwę Revenant, taki napis zauważono na burcie. Dwie sześciofuntówki Stephena zamontowano na dziobie jako pościgówki, a gdy odległość się zmniejszyła, kazał artylerzystom oddać kilka strzałów w nadziei, że uda im się zestrzelić grotżagiel, ponieważ stało się jasne, że przyjazna francuska bandera nie skłania kapitana chaloupe do stanięcia w dryf. W tym momencie Stephen pożałował, że nie kazał artylerzystom ćwiczyć umiejętności strzeleckich w ciągu tygodnia spędzonego na morzu (proch i kule były bardzo drogie). Pierwsze pociski padły za blisko, a następne wzbiły się wysoko w powietrze i tylko odległy plusk wskazywał miejsce, gdzie zniknęły w morzu. Prawie natychmiast ścigany statek odpowiedział ogniem jednego działa. Stephen zauważył, że to długolufowa francuska czterofuntówka; na razie nie była w stanie ich trafić, jednak mogła wyrządzić szkody z bliskiej odległości. Gdyby tylko jego przeklęci artylerzyści potrafili dobrze celować. Pobiegł na dziób i sam oddał następny strzał. Nie był może pierwszorzędnym nawigatorem, ale miał trochę doświadczenia jako kanonier. Największą szansę ucieczki dawała francuzowi pogoda. Wiał równy południowo-wschodni wiatr, ale deszcz zmieniał się w mgłę i zmniejszała się widoczność. Gdyby teraz stracili ofiarę z oczu, byłaby to katastrofa. Hodge był jedynym członkiem załogi potrafiącym znośnie mówić po francusku, więc Stephen posłał go na dziób z tubą i kazał przekazać francuskiemu kapitanowi, że Adolphus ma przyjazne zamiary i że dowódca chce mu przekazać nowiny na temat Bonapartego. Jedyną odpowiedzią był głośny trzask w okolicy dziobu i odłamki drewna wirujące w powietrzu. Stephen zaklął i obniżył elewację pościgówki, po czym kazał oddać strzał. Działo potoczyło się do tyłu po pokładzie, szare popołudnie rozświetliły dwa języki ognia, ale bryg w niewłaściwym momencie zanurzył się w dolinie fali i pociski trafiły w morze, nie wyrządzając przeciwnikowi żadnej szkody. Z bliska Revenant prezentował się doskonale – był dobrze utrzymany

i w znakomitym stanie. Nurzał się ciężko w dolinach fal i prawdopodobnie miał pełne ładownie. Oczywiście należało dokonać abordażu i właśnie na to z niecierpliwością czekała załoga Adolphusa, skulona za nadburciami z wiązu. Marynarze wyglądali jak banda piratów i Stephen miał nadzieję, że kiedy Francuzi zobaczą taką chmarę wlewającą się na pokład, opuszczą banderę, co oszczędzi zniszczeń i rozlewu krwi. Revenant również miał wysokie nadburcia i gdyby zażarcie się bronił, mógłby się okazać trudny do zdobycia. Jason stanął obok Stephena. – Strzelasz za nisko, ojcze! Jaki zasięg mają te działa? Gdybyśmy uszkodzili ster… – Pamiętaj, że mamy ten statek zdobyć, a nie zatopić– odpowiedział Stephen. Nad ich głowami przeleciała kolejna kula armatnia i wybiła dziurę w gaflu grotmasztu. W chwili uszkodzenia żagla Adolphus zboczył na moment z kursu, ale Carter poruszył sterem i wyrównał. – Wracaj na swoje miejsce i żadnego gadania! – Stephen dowodził pierwszą grupą abordażową, Hodge drugą. Jason należał do oddziału Hodge’a. Dowództwo nad Adolphusem miał przejąć Carter. Dwie sześciofuntówki prowadziły teraz ogień ze znacznie bliższej odległości i tym razem jeden ze strzałów okazał się celny. Wielki grotżagiel wypełniony wiatrem nagle zmienił się w łopocące strzępy. Większe kule i podwójne wystrzały uszkodziły ożaglowanie francuza. Revenant odpadł od wiatru i dwa statki zbliżyły się do siebie. Zaczęto strzelać z muszkietów, choć część broni nie wypaliła z powodu wilgoci i deszczu. Obie jednostki zderzyły się ze sobą burtami, rzucono żelazne kotwiczki, angielscy marynarze przeskakiwali na pokład Revenanta. Gdzieniegdzie walczono, ale bez przekonania. Człowiek stojący przy sterze spojrzał na francuskiego kapitana; zebrała się wokół niego grupa ludzi, którzy wyciągnęli kordelasy i strzelali z pistoletów. Po chwili dwóch z nich upadło, a kapitan uniósł ręce nad głową. Stephen wydał z siebie ryk triumfu – wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Wspaniały pryz! Jednak nagle tuż za jego plecami rozległ się krzyk, ktoś chwycił go mocno za ramiona i gwałtownie obrócił. We mgle po lewej stronie dziobu Revenanta majaczyła sylwetka żaglowca znacznie większego od obu walczących jednostek: dwa pokłady, trzy maszty, fantazyjny galion. Stephen poczuł lodowaty dreszcz, gdy rozpoznał francuską fregatę, która ścigała ich w piątek.

Rozdział drugi

I Na szczęście udało im się uciec – Adolphus zderzył się z Revenantem sterburtą, więc między brytyjskim korsarzem a fregatą znajdowała się francuska chaloupe. Fregata nie mogła strzelać do angielskiego okrętu, nie trafiając Revenanta. Marynarze Stephena wycofali się w panice. Przeskakiwali przez burty z powrotem na bryg, odcinali kordelasami kotwiczki, które nie chciały puścić. Kiedy ostatni członek załogi znalazł się na pokładzie, przy sterze stał Carter. Oba statki płynęły z niewielką prędkością, stykając się burtami. Carter zręcznie wykorzystał postawione żagle i znaleźli się w dogodniejszym położeniu niż Francuz. Adolphus szybko zniknął w obłoku mgły, a tymczasem fregata posłała za nim salwę burtową. Niektóre pociski trafiły w cel: zginął jeden marynarz z Truro, drugi stracił nogę. Później Adolphus odpłynął. Do zachodu słońca została jeszcze godzina i wszystko zależało od tego, czy mgła nie rozproszy się w niewłaściwym momencie. Jednak w dalszym ciągu wisiała nad morzem, ciężka i ponura. Stephen otarł pot z czoła i się rozejrzał. Największe rozczarowanie w jego życiu. Bardzo bogaty pryz, który prawie się poddał, perspektywa triumfalnego powrotu do Anglii i zdobycia fortuny – a później wszystko przepadło. Prawdopodobnie fregata usłyszała kanonadę. Mieli piekielne szczęście, że ich nie zatopiono. Po chwili Stephen znowu się rozejrzał, szukając wzrokiem Jasona, i zorientował się, że nie ma go na pokładzie Adolphusa.

II

– Popłyniemy za nimi – powiedział. – Nie mamy wyboru. – Widziałem Jasona z Jagonem i Edwardsem. Poszli na dziób i zostali odcięci. Nie wrócili na statek. Francuzi wzięli ich do niewoli, założę się o koronę. – Mamy za nimi płynąć?! – odezwał się Carter. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Jest mgła i deszcz. Prędzej znowu natkniemy się na fregatę. – Rozpogadza się – rzucił Stephen przez zaciśnięte zęby. – Popatrzcie, na zachodzie niebo jest czyste. Popłyniemy za nimi. Przez całą noc, jeśli będzie trzeba. Stali przy kole sterowym, wpatrując się w rzednącą mgłę. Czuli na twarzach krople deszczu. Za rufą mgła miała pomarańczowa barwę, pod wieczór mogło przestać padać. Był to tylko jeden z problemów, które należało brać pod uwagę. – Gdzie jesteśmy? – spytał Stephen. – Bóg jeden wie – odparł Carter. – Może zorientujemy się dzięki gwiazdom. Nawet wtedy będą to tylko domysły, ale przypuszczam, że jesteśmy blisko wybrzeży Francji. – Nie sądzę. Dlaczego tak twierdzisz? – Zauważyłeś dwa francuskie kutry rybackie, które się do nas zbliżały, gdy mieliśmy abordażować chaloupe? Łodzie do połowu krabów. Zwykle nie oddalają się od brzegu. – Myślisz, że jesteśmy w pobliżu Dinard? – Nie tak daleko. Raczej koło przylądka Fréhel. – Revenant przypłynął z Saint-Pierre – powiedział Hodge. – Widziałem napis na rumplu. – Gdzie jest Saint-Pierre? – Na północ od Saint-Malo. Dobrze znam ten port. Czasem, gdy szmuglowaliśmy towary do Roscoff, płynęliśmy na wschód do Saint-Pierre. Było tam spokojniej i lepiej płacili. Stephen spacerował tam i z powrotem wzdłuż pokładu. Jak dotąd krążyli po morzu od przeszło tygodnia i nic nie zdobyli. Teraz stracili Jasona. Ze zdziwieniem poczuł, że to dla niego najważniejsze. – Myślisz, że zdołasz dopłynąć do Saint-Pierre? – spytał Hodge’a. – Może, jeśli mgła się rozejdzie. – Wszystko zależy od ciebie i Cartera – powiedział Stephen. – Nie znam dobrze tej części wybrzeża, ale wiem, że jest skaliste. Prądy są śmiertelnie

niebezpieczne. Mimo to mam ochotę popłynąć za Revenantem. Hodge wyjął zegarek. – Jeśli, jak mówi Mike, jesteśmy w pobliżu przylądka Fréhel, możemy dopłynąć do Saint-Pierre przed północą. Jeśli nie natkniemy się znowu na fregatę, zorientujemy się, jak wygląda sytuacja.

III O pierwszej w nocy zorientowali się, jak wygląda sytuacja. Saint-Pierre było osadą rybacką podobną do nadmorskich wiosek w Kornwalii. Port w kształcie podkowy i kamienne chaty na stromym stoku granitowego wzgórza. Falochron, wejście do portu, wieża kościelna na tle nieba. Nawet o tej porze gdzieniegdzie widać było światła. Pogoda nadawała się na rajd. W dalszym ciągu padał gęsty, drobny deszcz niesiony lekkim południowo-zachodnim wiatrem. Niedawno pojawił się księżyc i chociaż zasłaniały go chmury, w porcie nie było zupełnie ciemno. Adolphus rzucił kotwicę tuż za falochronem, gdzie panował kompletny mrok. Popłynęli dwiema szalupami. Na szczęście morze było spokojne, bo łodzie zanurzyły się po same burty pod ciężarem stłoczonych marynarzy. Wiosłowali z trudem. Uzbrojenie stanowiły kordelasy. „Mogą nas co najwyżej obsikać – powiedział Stephen. – Dziś w nocy zamoknie każdy muszkiet”. Deszcz sprzyjał Anglikom, lecz najważniejsza była cisza. W maleńkim porcie cumowały tylko trzy statki i mogli z łatwością rozpoznać Revenanta, ponieważ był największy i miał niezwykły takielunek. Dalej, na piaszczystej plaży leżało kilkanaście łodzi wiosłowych. Światło w chacie. Światło na Revenancie, gdzieś pod pokładem. Rozkołysana latarnia niesiona przez kogoś idącego nabrzeżem. Na rozkaz Stephena nie przybili do burty chaloupe, tylko powoli ją minęli i obie łodzie podpłynęły do pokrytych wodorostami żelaznych drabinek w ścianie basenu portowego. W każdej łodzi pozostał na straży jeden marynarz. Stephen wspiął się po drabince jako pierwszy. Kiedy stanął na brukowanej kei, rozejrzał się ostrożnie w obie strony, ale kołysząca się latarnia zniknęła. Wydawało się, że wioska śpi.

Na pokładzie Revenanta paliło się światło. Kiedy Stephen wskoczył cicho na forpik, zauważył latarnię w kajucie kapitana. Przeszedł cicho pokładem wraz z sześcioma ludźmi, w tym Hodge’em, i dotarł do zejściówki. Światło pod drzwiami kajuty. Wyciągnął kordelas i wszedł do środka. Kapitan nie zdążył wstać, bo Stephen przeszedł przez ciasną klitkę i przyłożył mu ostrze do gardła. Hodge stanął za starszym mężczyzną, który wyglądał jak kupiec. Pozostali marynarze stłoczyli się w kajucie; ostatni zamknął cicho drzwi. – Spytaj, gdzie umieścił jeńców! – rzucił Stephen. – No już! Hodge odezwał się ostro do kapitana, który usiłował skupić wzrok na klindze kordelasa na swojej szyi. Po drugim pytaniu natychmiast padła odpowiedź. – Są w składzie ryb na końcu nabrzeża – przetłumaczył Hodge. – Powiedz, że ma nas tam zaprowadzić – rzucił Stephen. – Jeśli wyda jeden dźwięk, poderżnę mu gardło. Ty, Vage, i ty, Moon, pilnujcie drugiego Francuza. Jeśli wypowie jedno słowo, wyprujcie mu flaki. Teraz… Kapitana postawiono na nogi i wypchnięto z kajuty. Stephen przekazał szeptem rozkazy marynarzom Adolphusa stłoczonym na pokładzie. Mieli siedzieć cicho, dopóki ich nie wezwie, i kryć się w cieniu. Później kazał iść ze sobą Hodge’owi i trzem Anglikom, którzy weszli do kajuty. Procesja mężczyzn niezgrabnie podążyła w mroku do końca długiego nabrzeża. Od czasu do czasu słychać było tylko potknięcia o kocie łby albo chlupot butów w kałużach wody. Francuski kapitan, drżący o swoje życie, zachowywał się wyjątkowo cicho. Zatrzymał się przed dużym kamiennym budynkiem na krańcu wioski. Widać stąd było światło, a z bliska nawet kilka świateł w oknach gospody. Dobiegały z niej śmiechy i odgłosy rozmów. Kapitan stanął przed drzwiami budynku i bezradnie rozłożył ręce. – Co mówi? – spytał ostro Stephen. – Nie ma klucza do kłódki. Nóż zbliżył się do gardła Francuza. – Kto ma klucz? – Mówi, że żandarm. Jest w Le Lion d’Or. Stephen pochylił się i spojrzał na kłódkę. Skinął dłonią, by Hodge spróbował ją podważyć kordelasem, ale było oczywiste, że klinga się złamie. – Moim zdaniem trza się zmywać – mruknął jeden z marynarzy. –  Więźniom nic się nie stanie…

– Stul pysk! – warknął Stephen. – Keast, wróć do szalupy i przynieś marszpikiel. Pośpiesz się, ale bądź cicho. – Rozkaz – odpowiedział Keast i szybko ruszył w stronę łodzi. W tej chwili mogli tylko czekać. Słuchali odgłosów dochodzących z gospody. Żeglarze świętowali bezpieczny powrót z długiego rejsu. Stephen pomyślał, że szczególnie świętują udaną ucieczkę, bo gdyby trafili do niewoli, czekałoby ich długie internowanie w Anglii. Pochylił się w stronę drzwi magazynu i nasłuchiwał. Z budynku nie dochodziły żadne dźwięki i przyszła mu do głowy potworna myśl, że szyper go oszukuje. Zostawił Hodge’a, by pilnował Francuza, po czym obszedł budynek, który nie miał okien, lecz mogły być drugie drzwi. Były, ale po ich otwarciu zobaczył niewielki składzik wypełniony workami soli. Wrócił do frontowego wejścia i znów pochylił się nad drzwiami. – Jasonie! – zawołał. Żadnej odpowiedzi. – Powiedz mu, że go zabiję, jeśli nie ma tu jeńców – zwrócił się do Hodge’a. Anglik zamierzał przetłumaczyć groźbę, gdy nagle Stephen rzekł: – Czekaj! W gospodzie rozległ się wybuch śmiechu. – Jasonie! – powtórzył Stephen. – Ojcze! – Był to szept. Stephen poczuł przypływ triumfu. – Jasonie! Cicho, chłopcze. Przyszliśmy cię uwolnić. Nic ci nie jest? – Jago jest ranny w nogę. Mnie nic się nie stało. Tak samo Tomowi Edwardsowi. Możesz otworzyć drzwi, ojcze? – Jeszcze nie. Czekaj cierpliwie. I siedź cicho. Jago może chodzić? W budynku rozległy się ciche głosy. – Mówi, że spróbuje. – Musi. Ktoś ostrzegawczo dotknął ramienia Stephena. Drzwi gospody się otworzyły i wyszło z niej dwóch francuskich marynarzy. Brukowany zaułek zalało światło latarni. Mężczyźni ruszyli, trzymając się pod rękę, w stronę przykucniętych Anglików. Po chwili skręcili do Revenanta. Obaj byli pijani i potknęli się kilka razy, podtrzymując się nawzajem. Dotarli do połowy nabrzeża, gdy niski Keast wynurzył się z mroku obok czekających towarzyszy, którzy obserwowali francuskich marynarzy i nie

zauważyli jego powrotu. Niósł dwa marszpikle. – Pomyślałem, że jeden może się złamać – powiedział. Stephen podważył kłódkę, tym razem nie dbając o zachowanie ciszy. Jeśli dwaj Francuzi weszli na pokład Revenanta, musieli stawić czoła wielu angielskim marynarzom. Mimo to nie dawało się przewidzieć, czy walka z nimi nie zaalarmuje całej osady. Szpic pierwszego marszpikla się zgiął, ale drugi, wsunięty za ucho kłódki, sprawił się lepiej. Kłódka pękła. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Jason wyszedł pierwszy i uścisnął ojca. – A nie mówiłem, chłopcy?! Nie mówiłem, że po nas wrócą?! – Cicho! – szepnął Stephen, obejmując syna. – Teraz szybko, szybko! Jest wiele do zrobienia. Cisza! Dwóch pozostałych Anglików pomogło wyjść Jagonowi. Edwards również kulał. Hodge z zamyśloną miną przez cały czas przykładał nóż do szyi francuskiego szypra. Z Revenanta nie dobiegały żadne dźwięki, więc wydawało się, że unieszkodliwiono dwóch członków załogi, którzy wyszli z gospody. Brytyjczycy ruszyli wzdłuż nabrzeża. Padał ulewny deszcz i ludzie idący kilka kroków od siebie byli prawie niewidoczni. Dotarli do Revenanta. Dwunastu Anglików zeszło po drabinkach do łodzi, odwiązało cumy i podpłynęło do rufy chaloupe. Czterech innych marynarzy przebiegło na rufę francuskiego statku i rzuciło liny do łodzi, które zaczęły odpływać. Hodge zszedł z szyprem do kajuty. Na pokładzie zostali Jago i Edwards. Keast i drugi marynarz odrzucili cumę rufową Revenanta. Stephen i Jason pochylili się i odrzucili cumę dziobową. – Stać! – krzyknął ktoś. – Nom de la République! Qui va là? Był to francuski żołnierz, który nagle wyszedł z mgły rozjarzonej światłem księżyca. Przez chwilę spoglądał na Carringtona. Stephen uniósł kordelas. Żołnierz wycelował muszkiet prosto w twarz Stephena i nacisnął spust. Krzemienna skałka uderzyła w krzesiwo, lecz nie pojawiła się iskra i proch na panewce się nie zapalił. Stephen głośno się roześmiał i ugodził mężczyznę w pierś. Później, nie mogąc wyrwać kordelasa, zostawił go w ciele martwego Francuza i wskoczył na pokład Revenanta, gdy Jason odbijał. Dwie łodzie holowały chaloupe w stronę wyjścia z zatoki. Kornwalijczycy

wspięli się na maszty, aby postawić żagle.

Rozdział trzeci

I Gdyby ktoś użył przy Demelzie słów „noc ciemna”, nie wiedziałaby, że to tytuł dzieła świętego Jana od Krzyża, lecz doskonale rozumiałaby metaforyczne znaczenie tego zwrotu. Wiele lat wcześniej, po śmierci Julii, wracając do zdrowia po krupie, Demelza miała wrażenie, że nigdy nie otrząśnie się z rozpaczy. Julia miała dziewiętnaście miesięcy. Demelza i Ross byli wtedy młodzi i w końcu zapomnieli o bólu, choć w tym czasie Ross stanął przed sądem i groziło mu skazanie na śmierć, a później o mało nie zbankrutował. Jednak Jeremy, ich następne dziecko, zginął w wieku dwudziestu czterech lat. Przyszedł na świat w okresie wielkich napięć i zawsze im towarzyszył wśród wszystkich odmian losu, w chwilach radości i smutku. Z tego powodu, ze względu na swój wiek, wydawał się ważniejszym członkiem rodziny niż troje młodszych dzieci – nawet Clowance, zaledwie trzy lata młodsza. Demelza powiedziała Caroline prawdę: kiedy myślała o Jeremym, przypominała sobie tysiąc dni opieki nad synem. Ostatni raz widziała go w grudniu zeszłego roku i wyglądał lepiej niż dawniej. Wysoki, niezgrabny młody człowiek zmężniał dzięki służbie w wojsku, dojrzał, miał długie włosy, opaloną twarz, w jego uśmiechu było coś wyrafinowanego. Nic dziwnego, że Cuby w końcu się w nim zakochała. Zbyt późno, by ocalić go przed wstąpieniem do armii, awansem na kapitana i marszem na śmierć w błocie Flandrii. Demelza wiedziała, że Clowance obwinia o to Cuby – córka mówiła, że nieudany romans skłonił brata do zaciągnięcia się do wojska. Mogło to być prawdą, Demelza nie miała pewności, może istniał inny powód znany tylko Jeremy’emu. Chociaż światło na tę sprawę mógł rzucić mąż Clowance. (Nie chciała, by do tego doszło.

Lepiej, żeby wszystko na zawsze pozostało w ukryciu, podobnie jak worki w ciemnym tunelu w Drabinie Kellowa). Kiedy Jeremy ostatni raz przyjechał do Nampary, wydawało się, że chciał coś powiedzieć Demelzie, wyjaśnić to, czego nie da się wyjaśnić. „Może, wstępując do wojska, próbowałem uciec przed samym sobą?”. A potem, gdy zobaczył puchar miłości, który Demelza starannie oczyściła, wypolerowała i postawiła na kredensie, powiedział: „Kiedyś, któregoś dnia – nie dziś –  może gdy oboje będziemy kilka lat starsi – chciałbym z tobą porozmawiać”. Uśmiechnęła się wtedy do niego i odrzekła: „Nie czekaj za długo”. Nie zdawała sobie sprawy, że to prorocze słowa. Gdyby przeżył wojnę, prawdopodobnie umarłaby przed synem. Żałowała, że tak się nie stało. W niedzielę szesnastego lipca Demelza została sama. Upływ czasu niczego nie zmieniał. Tego ranka poszła plażą aż do Wheal Leisure, po czym zawróciła, nie mając energii ani ochoty iść dalej. Był wyjątkowo piękny dzień – wiatr wiejący w nocy osłabł po wschodzie słońca. W plażę nieustannie uderzały fale, cofały się i znów nadpływały, majestatycznie demonstrując potęgę morza. Były to pływy kwadraturowe, więc poziom wody nie był bardzo wysoki, jednak czasami stopy Demelzy obmywały płytkie kilkucentymetrowe fale, mocząc jej buty i skraj sukni. Pomyślała, że może wrócić do domu i przygotować herbatę, choć nie czuła pragnienia ani głodu. Przynajmniej czymś się zajmie. Przy frontowych drzwiach niespodziewanie stanął przed nią John Gimlett. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Pan wrócił. – Co takiego?! Kiedy?! – Pół godziny temu. Nie wiedziałem, gdzie pani szukać. Demelza przyśpieszyła, lecz tylko odrobinę. Nie czuła się na siłach rozmawiać z Rossem. Był w ogrodzie, jej ogrodzie, i oglądał kwiaty. Na początku prawie go nie poznała, bo bardzo się postarzał. Podeszła do furtki, otworzyła ją. Usłyszał szczęk zasuwki, uniósł oczy. – Ross! – Rzuciła się w jego stronę. Gimlett dyskretnie wyszedł z ogrodu.

II – Napij się jeszcze herbaty – powiedziała. – Po długiej podróży na pewno chce ci się pić. – Ogrodowi brakowało twojej ręki – odparł. – Całemu gospodarstwu brakowało – rzekła. – Teraz to się zmieni. – Twoje malwy… – Jane mówi, że zniszczył je przymrozek. Myślę, że krzak bzu twojej matki wymaga przycięcia, bo inaczej uschnie. – Poszłaś do kopalni? – Nie, nie. Spacerowałam… Ben był bardzo dobry. Wszyscy byli bardzo dobrzy. Jesteś taki chudy, Ross. Gdzieś w dolinie ryczała krowa. Daleki wiejski dźwięk, prawie niesłyszalny w ciszy panującej w domu. – Muszę ci opowiedzieć mnóstwo rzeczy– rzekł Ross. – Nie wiem, od czego zacząć. – Może pierwszy dzień po powrocie do domu to niezbyt dobra chwila. – Spędziłem wczorajszą noc w Tregothnan – odparł. – Przyjechałem do St Austell, myślałem, że dotrę do domu, pożyczyłem szkapę, ale się ochwaciła… Jeśli w moim życiu coś stale się powtarza, to jedno: każdy koń, którego wynajmuję lub pożyczam, musi zaraz się ochwacić… albo ginie pode mną, trafiony kulą… – Zginął pod tobą koń? – Ściśle biorąc, dwa. Opowiem ci o tym innym razem. Demelzo. – Tak? – Potrafisz uwierzyć, że wyjechaliśmy z Nampary zaledwie w styczniu? Mam wrażenie, że minęło wiele lat. – Tak, ja też. Nalała herbatę sobie, a potem mężowi. Oboje pili ją z mlekiem, bez cukru. Herbata z cukrem nie była popularna w Kornwalii. – Małą Jane Ellery ugryzł wczoraj pies – powiedziała. – Bezpański kundel w pobliżu Sawle. Zachowywał się dziwnie, kłapał zębami i warczał, więc chyba go zabili. Wezwali Dwighta i dla bezpieczeństwa rozciął ranę i oczyścił roztworem kwasu azotowego. Biedna mała Jane wrzeszczała jak opętana, ale szybko się uspokoiła, gdy dostała trochę słodyczy. Oczywiście

przez kilka dni wszyscy będą się niepokoić. Ross popijał herbatę. Siedzieli w milczeniu w salonie. – W piątek Sephus Billing zabił żmiję z pięcioma młodymi – powiedziała Demelza. – Zbierał kartofle na skraju długiego pola. – Żmije zawsze lubiły się wygrzewać na tym murku – odparł Ross. –  Ojciec często mnie ostrzegał. – Jud nazywał je długimi szlangami – rzekła. – Wiem. Jasność panująca na zewnątrz sprawiała, że salon wydawał się ciemny. – Jak się czuje Cuby? – spytała Demelza. – Przyjedzie później. Powiedziałem jej, że powinna u nas zamieszkać do narodzin dziecka. Zgadzasz się? – Tak, o tak. – Zwykle była silna – stwierdził Ross. – Załamała się tylko raz. Nigdy nie słyszałem tak szlochającej kobiety. To był taki… taki brzydki dźwięk… jakby ktoś piłował drewno. – Przestań. – Miałem szczęście, że szybko znalazłem Jeremy’ego – odezwał się Ross. – Chyba nie czuł bólu. Kazał powiedzieć, że cię kocha, i poprosił, byśmy się zaopiekowali Cuby. Demelza wstała, wyjęła chusteczkę i delikatnie otarła oczy męża. Później własne. – Jest dużo do zrobienia, Ross. Zaniedbywaliśmy dom. Nie wysialiśmy wielu roślin. Musimy sprzedać część jagniąt. Czekałam na ciebie, by spytać, ile. Zaciek na suficie biblioteki się powiększył. Popatrzył na nią. – Poza tym trzeba coś zrobić z rzepami. Cal Trevail pytał mnie wczoraj… – Dlaczego siedzisz zupełnie sama? Myślałem, że nigdy nie jesteś sama. – Bardzo się starali… W zeszłym tygodniu Stephen wrócił z jakiejś udanej eskapady. Kiedy się dowiedział o Jeremym, natychmiast przyjechał z Clowance, spędzili w Namparze dwa dni. Potem musiał wracać, ale chciał, żeby Clowance została. Nie zgodziłam się, nie zgodziłam. Powiedziałam, że niedługo przybędziesz, że przez jakiś czas chcę być sama. To prawda: nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Odkąd się dowiedziałam, mam wrażenie, że zesztywniał mi język. – A inni, Verity i…

– Verity wyjechała we wtorek, bo Andrew źle się poczuł. Coś z sercem. Dwie córki Caroline wróciły do domu, nie widziała ich przez cały semestr. Henry poszedł nad morze z panią Kemp i powinni zaraz wrócić. IsabellaRose jest na pensji. – Posłałaś ją na pensję? – Do pani Hemple na pół semestru. Przed otrzymaniem twojego listu. – Jak przyjęła wiadomość o Jeremym? – Tak jak można się spodziewać – odpowiedziała lekko Demelza, panując nad sobą. – Koniecznie trzeba nastroić pianino. Wilgotne powietrze źle działa na struny. Myślisz, że powinniśmy wyrzucić stary szpinet, Ross? – Nigdy. To ważna część naszego życia… Falmouthowie przesyłają serdeczne wyrazy współczucia. – To miło z ich strony. Przypuszczam, że się martwią z powodu Fitzroya. Wielu, wielu ludzi przesłało serdeczne wyrazy współczucia, Ross. To bardzo miłe, że pamięta o nas tylu znajomych. Nawet pastor Odgers… Myślę, że niedługo trzeba będzie coś zrobić w sprawie pastora Odgersa, Ross. Podobno w zeszłą niedzielę zdjął w kościele perukę i rzucił nią w chór. Później powiedział, że odganiał mszyce. W tym roku jest pełno mszyc, chyba z powodu upału. – Jak się miewa Clowance? – spytał Ross. – Dobrze. Ale wiesz, co czuła po otrzymaniu wiadomości o Jeremym. – A Stephen? Demelza odstawiła filiżankę na tacę i wstała. – Pójdziesz ze mną nad morze, żebym się wykąpała, Ross? – Co takiego?! – spytał, wytrzeszczając oczy. – Jest okropny skwar, morze jest wzburzone. Nie kąpałam się od zeszłego roku. Nie mogłam wejść do wody bez ciebie. Ross się zawahał. – Nie wypada w moim pierwszym dniu po powrocie. – Wiem, ale chcę, żebyś to dla mnie zrobił – odparła Demelza. – Wykąp się ze mną. Do obiadu zostało dużo czasu. To pomoże zmyć nasze łzy, przynajmniej mam taką nadzieję.

III

– Martwię się o Demelzę – powiedział Ross. – Rozumiem – odparł Dwight, po czym kiwnął głową. – Rozumiem. – Uważasz, że nic jej nie dolega pod względem fizycznym? – Na nic się nie skarży. Oczywiście ciągle jest w szoku. – Jednak zachowuje się inaczej, niż się spodziewałem. Bardzo się interesuje sprawami gospodarstwa, jakby nic się nie stało. Byłbym szczęśliwy, gdyby to było szczere. – Wydaje się zainteresowana Namparą? Przed twoim powrotem zachowywała się inaczej. Nic ją nie obchodziło. Często nie odzywała się nawet do Belli i Henry’ego. Rozmawiała z Caroline, ale krótko. Zwykle po prostu siedziała i milczała. – Więc uważasz, że to ożywienie jest po prostu komedią odgrywaną ze względu na mnie? – Twoja żona to kobieta o bardzo silnej osobowości, Ross. Może uważać, że powinna cię wspierać. – Jeśli to komedia, ciekawe, jak długo Demelza wytrzyma. Trudno się domyślić, co ukrywa. – Może tak zostanie? Pozory mogą się stać częścią codziennego życia. Ross odwiedził przyjaciela i zastał go w laboratorium. Caroline wybrała się z córkami na przejażdżkę. Dwight poszedł z Rossem na spacer. Siedzieli na drewnianej ławce w ogrodzie, patrząc nad murawą w stronę kępy drzew, za którymi widać było wieżę kościoła w Sawle. – Nie mogę jej opowiedzieć o tym, co się stało – rzekł Ross. – Słucha, a później zmienia temat. Może to naturalne. Nie można wiecznie rozdrapywać ran, wyobrażam sobie, że nie wolno tego robić. Wczoraj wieczorem… Urwał. Dwight milczał, spoglądając na wiewiórkę biegnącą po konarze. – Wczoraj wieczorem nie pozwoliła się dotknąć – ciągnął Ross. – Leżeliśmy obok siebie w łóżku, trzymając się za ręce. Obudziłem się wczesnym rankiem, a ona stała i patrzyła przez okno. Kiedy usłyszała, że się poruszam, wróciła, wśliznęła się do łóżka i znowu wzięła mnie za rękę. – Gdy Caroline straciła Sarah… – odezwał się Dwight. – Pamiętasz? Zostawiła mnie, pojechała do Londynu, zamieszkała u ciotki. Ty i Demelza przeżywacie coś znacznie gorszego. Sarah była niemowlęciem jak wasza Julia. Jeremy był dorosłym mężczyzną, szczęśliwym w małżeństwie, miał przed sobą całe życie. Mogę się tylko domyślać, co czujecie.

Wiewiórka zniknęła. Gdzieś trzepotały skrzydłami gawrony. Przypominało to oklaski mało entuzjastycznej publiczności. – Oczywiście nie mogę jej powiedzieć wielu rzeczy, nie chcę – rzekł Ross. – Czytałeś mój list do Demelzy? – Tak. – Niewiele napisałem o ostatnim dniu… Kiedy Wellington kazał mi dostarczyć wiadomość księciu Fryderykowi Holenderskiemu, wiedziałem, że muszę pokonać przeszło piętnaście kilometrów, ale spodziewałem się wrócić wczesnym popołudniem. W drodze powrotnej – może byłem zbyt nieostrożny i zanadto się zbliżyłem do pola bitwy – znalazłem się na linii szarży francuskiej kawalerii. Zabito pode mną konia i upadłem na ziemię, trafiony w pierś pociskiem tuż pod sercem. Leżałem nieprzytomny jakieś pół godziny. Później ledwo zdołałem wstać. Sięgnął do kieszeni i wyjął bezkształtny kawałek metalu. Dwight się zorientował, że to zmiażdżony zegarek. – Należał do mojego ojca – powiedział Ross. – To jedyna rzecz, którą pozwolono mi zatrzymać, gdy zostałem internowany. Kiedy uciekłem, zamierzałem go sprzedać, by zdobyć pieniądze na jedzenie albo broń, może wynajęcie kryjówki, ale w końcu nie musiałem tego robić. Gdybym sprzedał ten zegarek, nie rozmawiałbym dziś z tobą. Dwight wziął zniszczony chronometr i obrócił go w dłoniach. Cyferblat był roztrzaskany, złota koperta wyglądała, jakby rozpłaszczono ją młotem. – W takim razie miałeś wyjątkowe szczęście. – Zamierzałem go dać Jeremy’emu. Gdybym to zrobił, może siedziałby dziś na tym miejscu zamiast mnie. Szkoda, że tak się nie stało. – Pokazałeś go Demelzie? – Nie. Nie zrobię tego. – Cóż… może masz rację. Przynajmniej na razie. Zza chmur wyjrzało słońce. Dwaj starzy przyjaciele czuli jego ciepło, siedząc obok siebie. – Nie mogę jej powiedzieć wielu rzeczy – kontynuował Ross. – Nawet gdyby zamierzała słuchać. W nocy po śmierci Jeremy’ego nie mogłem spać. Nie czułem głodu, żołądek podchodził mi do gardła. Bardzo chciało mi się pić. Byłem czarny od prochu, cały pokryty drobnymi zranieniami. Leżałem jakiś czas w chacie, próbowałem się owinąć starym kocem, ale później wstałem i zacząłem wędrować po polu bitwy. Wielu rannych ciągle wzywało

pomocy. Byłem zbyt oszołomiony, by coś zrobić. Tak czy inaczej, nie mogłem ich opatrzyć, nie miałem maści, bandaży, wody. Widziałeś kiedyś pole bitwy, Dwight? – Nie. – Ja widziałem. Przynajmniej tak mi się wcześniej zdawało. Ale nie takie jak pod Waterloo. Nie takie straszne. Służyłeś w marynarce wojennej, przeżyłeś horror internowania w obozie jenieckim… – Tak… – Jeremy mówił przed śmiercią o koniach. To chyba najgorsze ze wszystkiego. Niektóre leżały na ziemi, wypłynęły z nich wnętrzności, ale dalej żyły. Inne, straszliwie okaleczone, ciągle próbowały pełzać. Jeszcze inne po prostu biegały po polu, straciwszy właścicieli. Złapałem jednego z nich i pojechałem na południe do Quatre Bras, gdzie w piątek doszło do potyczki. – Bitwa pod Waterloo już się wtedy skończyła? – Prawie. Wokół było jeszcze trochę Prusaków, którzy strzelali, do kogo się dało. Rozbili kilka obozowisk, biwakowali, gotowali strawę, ale główne siły ruszyły naprzód. Quatre Bras wyglądało upiornie. Jako lekarz doskonale się orientujesz, co się dzieje z ludzkim ciałem po śmierci. – Tak… – Pod Quatre Bras większość poległych nie żyła od dwóch dni. Była jasna noc, księżyc z rzadka chował się za chmury. W srebrzystym świetle wyglądali jak Murzyni. – Tak… – Opuchnięci, w groteskowych pozach. Ciała wypchnięte z mundurów –  jeśli zostały mundury. Wielu obdarli do naga chłopi, a reszta leżała z twarzami w błocie, z wywróconymi kieszeniami, bez butów, wszędzie wokół walały się ich dokumenty. Oczywiście nie zrobili tego tylko chłopi. Również żołnierze: nacierający Francuzi, Brytyjczycy, Niemcy, a potem cofający się Francuzi… Na dziedzińcu farmy w Quatre Bras panował nieznośny smród… Może się zastanawiasz, dlaczego ci to wszystko mówię. – Nie. Uważam, że trzeba o tym mówić. – Nie powiedziałbym tego nikomu innemu. W Ameryce, jako młody człowiek, widziałem okropne rzeczy. Ale nie coś takiego. To były tylko potyczki. Teraz doszło do straszliwej bitwy na śmierć i życie. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Ross dotknął palcem blizny na

policzku. – Znalazłem żywego żołnierza. Właśnie dlatego wszedłem na dziedziniec farmy. Była tam studnia i chciałem mu przynieść wody. Nie wiem, dlaczego jeszcze żył: miał zmiażdżoną czaszkę, ale niektórych ludzi trudno zabić. Był Francuzem, a kiedy się zorientował, że go rozumiem, poprosił, bym go dobił i zakończył jego cierpienia. Dwight zerknął na chudą, niespokojną twarz Rossa. W tej chwili wydawała się bardziej chuda niż kiedykolwiek; widział żyły na szyi. – Nie mogłem wytrzymać, Dwight. Przelano morze krwi, przez trzy dni otaczała mnie śmierć. Później pomyślałem o francuskim brygadierze, którego polubiłem i darzyłem szacunkiem, choć był bonapartystą. Powiedziałby, że zabicie cierpiącego człowieka to akt łaski, wiedziałem o tym. Może nawet obowiązek. Jednak nie potrafiłem tego zrobić. – Myślę, że postąpiłeś słusznie. – Poświęciłem mu dużo czasu, nie zajmowałem się tak żadnymi rannymi na polu bitwy. Otarłem mu twarz i zmiażdżoną głowę, a potem próbowałem obandażować pozostałe rany. Zostawiłem mu manierkę z wodę i odszedłem. Prawdopodobnie umarł. – Nie było lekarzy? – Kilku. Rozpaczliwie próbowali pomóc najciężej rannym. Na podstawie tego, co widziałem wtedy i później w Brukseli, zastanawiam się, czy nie zabili więcej żołnierzy niż uratowali. – Medycyna to ciągle prymitywna nauka. Ross wstał. – Na Boga, ja też tak sądzę! Często wspominałeś, Dwighcie, że medycy za bardzo lubią stosować pijawki. Puszczasz krew pacjentom rzadziej niż większość kolegów. Ci ludzie – tak zwani lekarze – puszczali krew ludziom, którzy stracili już połowę krwi! Dwight również wstał i uderzył się w nogę krótką szpicrutą trzymaną w ręku. – Z medycznego punktu widzenia sprawa wygląda następująco. Jeśli rana się zaogniła, puszczenie krwi może zmniejszyć stan zapalny. Nie jestem zwolennikiem tej teorii – dobrze o tym wiesz – ale nie przebywałem na polu bitwy, więc nie mogę krytykować kolegów. Obawiam się, że większość lekarzy stosuje dość prymitywne środki. Zwłaszcza w czasie wojny. – Odcinali ludziom ręce i nogi! Wiem, że to lepsze od gangreny. Obaj

doskonale o tym wiemy… Później zanurzali kikuty w gorącej smole i dawali pacjentom mydło, wodę i pigułki z senesu, by usunąć z ich ciał humory! Ruszyli przez wybieg dla koni w stronę dalekich drzew. – Twoja kostka… – rzekł po chwili Dwight. – Sprawuje się znośnie. Szli dalej. – Gdzie jest teraz Demelza? – Zostawiłem ją w ogrodzie z Matthew Markiem Martinem. Jane Gimlett mówi, że od powrotu do domu prawie nie chodziła do ogrodu. – Nigdy nie rozmawialiśmy o twoim tytule baroneta. Uważam, że słusznie go przyjąłeś. – Słusznie?! Wielki Boże! To cyniczny żart losu, bo Jeremy nigdy go nie odziedziczy. – Przejdzie na Henry’ego. Ross uniósł oczy. – Może. Tak, jeśli dożyje tej chwili. – Czeka nas kilkadziesiąt lat pokoju. Gdyby nawet wybuchła nowa wojna, Henry nie musi brać w niej udziału. Zostało ci troje ładnych dzieci. – I wnuk w drodze… Spotkanie z Cuby było dziwne i straszne. W poniedziałek rano zdołałem ukraść wiejski wóz, zaprzągłem do niego konia zdobytego w niedzielę wieczorem. Później położyłem… położyłem syna na wozie i przykryłem kocem. Droga do Brukseli była koszmarna, zapchana chorymi i rannymi, wracającymi żołnierzami, wozami taborowymi i sanitarnymi, ale jechaliśmy z prądem. Nagle zobaczyłem powóz posuwający się pod prąd, jechał przed nim konno mężczyzna z szablą w ręku i zmuszał ludzi do ustąpienia z drogi. Nie zwróciłbym na to uwagi, bo byłem przytłoczony smutkiem. Ale zauważyłem, że konie ciągnące powóz parskają ze strachu. Przyjechały z Brukseli i znalazły się w strefie bitwy, nie były przyzwyczajone do zapachu krwi i zgnilizny. Nagle usłyszałem okrzyk: „Kapitanie Poldark!”. Była to Cuby, moja synowa. Zatrzymali się na skraju wybiegu. Rosły tu bujnie trybule leśne, firletki poszarpane i dzikie jastruny. Ross otarł czoło. – Była to dla mnie druga najgorsza chwila. Kiedy powiedziałem, co się stało, okrągła, ładna, zaniepokojona twarz Cuby straszliwie się zmieniła; zbladła jak płótno. Wyskoczyła z powozu i zażądała, żebym odsłonił Jeremy’ego. Koniecznie chciała go zobaczyć. Później… później popatrzyła

na mnie, jakbym ugodził ją prosto w serce. Rzeczywiście to zrobiłem –  chętnie oddałbym życie, by tak się nie stało. Wokół kępy naparstnic brzęczały pszczoły. Z wysiłkiem wchodziły do wnętrza kwiatów i wypełzały z nich jak opaśli złodzieje zaglądający do jaskiń. – Sir William de Lancey, szef sztabu Wellingtona, został ciężko ranny, a jego żona jechała do Waterloo, żeby go zobaczyć – ciągnął Ross. – Cuby spytała, czy mogą ją podwieźć, a pani de Lancey się zgodziła… Z Brukseli wyjeżdżały inne kobiety szukające mężów, mające nadzieję, że znajdą ich żywych. Magdalene de Lancey znalazła męża, pielęgnowała go przez tydzień w chacie pod Waterloo, a potem zmarł. Ruszyli w drogę powrotną. – Jest skwar. Wejdźmy na chwilę do domu. Masz ochotę na szklankę lemoniady? Ross zaśmiał się ochryple. – W czasie wszystkich najważniejszych kryzysów w swoim życiu, w okresach największych rozczarowań, zawsze piłem brandy. Kiedy Elizabeth poślubiła Francisa, kiedy straciliśmy Julię, kiedy Demelza zakochała się w Hugh Armitage’u. Śmierć Jeremy’ego to coś znacznie gorszego, a ty proponujesz mi lemoniadę?! – Jest i brandy, jeśli masz ochotę. – Bardzo mało piłem po śmierci Jeremy’ego, przede wszystkim dlatego, że nie było czego. Znalazłem tylko manierkę do połowy wypełnioną ginem. Później opiekowałem się Cuby, należało przygotować pogrzeb. Te wszystkie sprawy… W czasie podróży do domu piłem trochę więcej, ale nie sprawiało mi to przyjemności. Czy jako lekarz zalecasz mi w tej chwili lemoniadę? – Zamierzam się jej napić. – Gwarantuje całkowite zapomnienie? – Na dłuższą metę takie samo jak brandy. – Nie jestem pewien, czy chcę myśleć o czymś na dłuższą metę… – powiedział Ross. – Dwight, chciałem cię zapytać o jeszcze jedną rzecz, która mnie niepokoi… – Tak? – Wiesz, że Demelza przez całe życie zawsze lubiła trochę pić. Zwłaszcza porto. Kiedy wczoraj wróciłem, nie zauważyłem żadnych oznak. Spostrzegłeś coś?

– Prawie nie rozmawiałem z nią wieczorem, ale Caroline na pewno by o tym wspomniała. – Raz przebrała miarę, wiesz. Pewnego wieczoru wróciłem do domu i zastałem ją pijaną. Było to jakiś rok temu. – Nie wiedziałem. Przykro mi. – Nigdy się to nie powtórzyło. Może to tylko jednorazowy incydent. Nie da się zgłębić ludzkiej natury, prawda? Demelza straciła ukochanego syna, a jednak nie pije. Znalazłem się w tej samej sytuacji i zadowalam się lemoniadą. Może żal – prawdziwy żal – sprawia, że człowiek nie chce pić? Albo po prostu się starzeje i uważa, że nie warto dalej protestować? – Podejrzewam, że będziesz jeszcze wiele razy protestował przeciwko życiu – odparł Dwight. – Ale lepiej nie spoglądać na nie przez dno kieliszka brandy.

Rozdział czwarty

I – Przeżyłaś gorzkie chwile, ukochana, i ja również – rzekł Stephen. – Powiedziałem twojej matce szczerą prawdę. Jeremy był moim prawdziwym, serdecznym przyjacielem. Robiliśmy razem różne rzeczy. Kiedy ze mną zerwałaś, dalej się z nim przyjaźniłem. W ciągu roku, gdy się nie widywaliśmy, oczywiście nigdy nie stawał po mojej stronie przeciwko tobie, ale zawsze mnie rozumiał. Zostaliśmy podobnie potraktowani przez ukochane kobiety. Czuliśmy się jak bracia. Był dzielnym mężczyzną i wielka szkoda, że zginął, choć szczęśliwie się ożenił i jego żona spodziewa się dziecka. Bardzo mi przykro. – Dziękuję, Stephenie. Płynął z Clowance łodzią wiosłową z Adolphusa, którego odwiedziła po raz pierwszy po sławnym rejsie korsarskim. – Dziękuję za wspaniały prezent – dodała, dotykając ciężkiego naszyjnika z korali wiszącego na szyi. – Jest wyjątkowo piękny. Będę go stale nosić. – Tak. Kupię ci następne. Przestał wiosłować i pozwolił łodzi dryfować z prądem. – Śmierć Jeremy’ego… – zaczął. – Śmierć Jeremy’ego bardzo mnie przygnębiła, ale nie mogę się nie cieszyć z tego, jak wszystko szczęśliwie się nam układa. Nie mogę nie odczuwać radości, to szczera prawda, Clowance. – Nie oczekuję, że nie będziesz się cieszyć. Myślę, że za miesiąc, za kilka miesięcy, będę się cieszyła razem z tobą. – Powinnaś się cieszyć teraz. Wreszcie wybrnęliśmy z kłopotów! – Naprawdę jesteśmy bezpieczni? – O tak. O tak. Całkowicie. – Mógłbyś mi wszystko opowiedzieć jeszcze raz? – spytała Clowance,

wiedząc, że Stephen tylko o tym marzy. – W sypialni w Namparze wydawało mi się to nierealne z powodu śmierci Jeremy’ego. Prawie nic do mnie nie docierało. Zdobyłeś pryz, który nazywał się… nazywał… – Revenant. Po francusku chaloupe. W Anglii nazywamy to slupem. Jednak Revenant był większy od slupów budowanych w Anglii, większy od statków pocztowych. Miał około dwudziestu pięciu członków załogi, cztery czterofuntówki i dużo broni strzeleckiej. Kiedy uratowaliśmy Jasona i dwóch pozostałych marynarzy, wzięliśmy ze sobą kapitana i bogatego kupca znajdującego się na pokładzie. Zapłacą okup za zwolnienie! – Dlaczego popłynąłeś tą… chaloupe do Bristolu? – Znam tam więcej ludzi, rozumiesz. Poza tym, szczerze mówiąc, obawiałem się sir George’a. Warlegganowie mają długie ręce i po tym, co się stało, zupełnie im nie ufam. Bałem się, że sir George zajmie część ładunku na poczet długu albo powie, że wyprawa była nielegalna z powodu zakończenia wojny, więc statek powinien zostać zwrócony właścicielom. Mógłby wymyślić byle jakie oskarżenie. Doszedłem do wniosku, że Bristol będzie bezpieczniejszy. Na początku myślałem o Plymouth, ale uznałem, że lepiej omijać go z daleka. Clowance zadygotała, choć nie mogła odczuwać zimna, bo dzień był ciepły. Stephen nie zwrócił na to uwagi. – Jednak w pewnej chwili żałowałem tego wyboru. Kiedy przepłynęliśmy bezpiecznie kanał La Manche, zbliżyliśmy się do wybrzeży Anglii, bo nie mieliśmy ochoty spotkać francuskiej fregaty, ale niedaleko Penzance popsuła się pogoda; nagle nadleciała wichura z południa. Istniało wielkie niebezpieczeństwo, że wiatr zniesie nas na brzeg, więc kazałem postawić wszystkie żagle, jakie się dało, i zaczęliśmy się oddalać od lądu. Revenant płynął na południowy-wschód od nas, widać było tylko maszty, ale dobrze sobie radził. Nigdy wcześniej nie widziałem Adolphusa w takim stanie. Nurzał się ciężko w dolinach fal, obłoki pyłu wodnego sięgały marsli. Myślałem, że lada chwila stracimy żagle. Ale tak się nie stało i po godzinie najgorsze minęło. Przed zachodem słońca oba statki opłynęły przylądek Land’s End. Clowance wsunęła dłoń do wody. – A ładunek? – Kochana, jesteśmy bogaci! Nie tak bogaci jak Warlegganowie, ale dobrze sytuowani i na zawsze niezależni. Revenant wypłynął z Nowego

Jorku osiemnaście dni wcześniej. Skóry, różne gatunki skór na płaszcze i buty, siodła, pięćdziesiąt ton surówki żelaznej, stalowe pręty, pięć skrzyń wyposażenia aptekarskiego, trzydzieści sześć kół do wozów i osi, czterdzieści osiem kociołków… Nie byłem w stanie wszystkiego spamiętać… A do tego wartość samego statku! – Co się teraz dzieje? – Kornwalijski Bank Morski ma w Bristolu korespondenta, tak to nazywają. Pieniądze ze sprzedaży towarów będą przelewane na mój rachunek w Falmouth. Kusiło mnie, by tam zostać, ale czułem, że muszę wrócić i cię zobaczyć, przekazać ci wspaniałe wiadomości. Niestety, miałaś złe nowiny! – Musisz spłacić udziałowców? – O tak. I załogę. Załatwiłem już wszystko z marynarzami, którzy są zachwyceni i uważają się za bogaczy, choć ich udziały są niewielkie w porównaniu z moim. – Stephen poruszył wiosłem i ominął szczątki unoszące się na wodzie. – Udziałowcy wezmą trzydzieści pięć procent. Reszta sprawi, że będziemy ustawieni, bardzo bogaci. – Rozmawiałeś już z urzędnikami banku Warleggana? – Nie. Pójdę tam jutro. Morze było burzliwe jak na lipiec, ale w czasie powrotnego rejsu przez cały czas zastanawiałem się, jak to rozegrać. Na początku zamierzałem po prostu wygarnąć im prawdę, powiedzieć, co o nich myślę. Nie byłem pewny, jakich słów użyć. Ale później, po przemyśleniu sytuacji, zmieniłem zdanie. Postanowiłem postąpić tak, jak na moim miejscu postąpiłby Warleggan. – Co to znaczy, Stephenie? – Będę bardzo uprzejmy. Nie wspomnę o tym, co robiłem i jakie zyski osiągnąłem, choć niewątpliwie się tego dowiedzą albo już dowiedzieli. Pójdę jutro, spotkam się z Landerem i po prostu powiem: „Dzień dobry, panie Lander, tak się składa, że zaproponowano mi kredyt w innym banku, który nie narzuca żadnych limitów. Pod koniec tygodnia zamierzam przenieść tam swój rachunek. Wszystkie podpisane przeze mnie weksle, panie Lander, zostaną spłacone w terminie. Będę w dalszym ciągu prowadził niezależne przedsiębiorstwo żeglugowe w Penryn i Falmouth, panie Lander”. Coś w tym rodzaju, tylko w nieco gładszy sposób. Może powiem: „Dzień dobry, panie Lander. Mam nadzieję, że cieszy się pan dobrym zdrowiem. Tak się złożyło, że zwrócił się do mnie inny bank, który proponuje mi kredyt bez ograniczeń dotyczących wysokości pożyczki…”.

– Cieszę się, że zamierzasz tak postąpić, bo… – Cóż, głównie z powodu Harriet, która mnie uratowała. A poza tym, zastanów się, możemy jeszcze kiedyś pojechać do Cardew. George to obłudnik, więc myślę, że ja mogę postępować podobnie! Zbliżając się do nabrzeża, musieli przepłynąć między dwoma gnijącymi wrakami od dawna tkwiącymi w mule. Poziom wody nie był najwyższy i pokryte pąklami wręgi – zielone, czarne i pomarańczowe – oświetlały ciepłe promienie słońca. – Będziesz teraz prowadzić normalny handel? – O tak. Zresztą nie mam wyboru. Wojna się skończyła. Zdobyliśmy pryz w ostatnim momencie. – Nam się udało, ale innym nie. Tym razem Stephen zauważył, że Clowance zadrżała. – Przykro mi, naprawdę. To będzie jeszcze jakiś czas boleć. – A Jason? – spytała po dłuższej chwili. – Jason? – Zostanie z tobą? – Na pewno… – Stephen wykorzystał lekki prąd, by skierować łódź w stronę nabrzeża. – Kiedy włamałem się do składu ryb i go uratowałem, czułem się fantastycznie. Zachowałem się jak trzeba, stanąłem na wysokości zadania jako ojciec! A potem wyprowadziliśmy Revenanta z portu przed nosem Francuzów! Finezja godna Nelsona! Zyskałem dzięki temu świetną reputację, wiesz? – Tak? – Uśmiechnęła się do męża. – Gdy doprowadziłem pryz do Bristolu, przeżyliśmy wspaniałe chwile! Wpłynęliśmy do portu zaledwie pięć minut przed Revenantem, który zgodnie ze zwyczajem niósł na maszcie dwie flagi – brytyjską na górze, a pod nią francuską wiszącą do góry nogami. Boże, na nabrzeżu stał tłum wiwatujących ludzi! Załogi również wiwatowały, ponieważ wiedziały, że dostaną część łupu! Odprowadziłem pryz do Bristolu, ale wszyscy marynarze byli Kornwalijczykami, głównie z Penryn i Falmouth, i szybko opowiedzieli ludziom o sukcesie wyprawy, o tym, jak zdobyliśmy francuski slup. Gdybym werbował dziś nową załogę, pojawiłyby się tłumy ochotników! Łódź powoli podpłynęła do nabrzeża. Stephen zarzucił cumę na pachołek, wyskoczył na brzeg i wyciągnął rękę do Clowance. – Natychmiast wznowimy budowę domu. I tym razem kupię sobie

porządnego konia do polowania, równie dobrego jak Neron. Najpierw każemy wznieść stajnie, by zwierzęta miały dobre warunki… Będziemy jeździć konno i polować z arystokratami jak równy z równym! – Nawet w Cardew? – Nawet. Właśnie to miałem na myśli. Nie powinniśmy zrażać do siebie Harriet! – Stephen roześmiał się zaraźliwie i ruszyli w stronę domu, trzymając się za ręce. Za ich plecami piątka nagich dzieciaków po kolei wskakiwała do morza. Zatykały sobie nosy i piszczały z radości, gdy wynurzały się na powierzchnię wśród dryfujących wodorostów, ogryzków jabłek i kawałków drewna. – Mam zamiar kupić jeszcze jeden statek – powiedział Stephen. – Za dobrą cenę, jeśli nadarzy się okazja. Trzy to odpowiednia liczba, zyski są większe, nad taką niewielką flotyllą daje się zapanować. – Lada chwila wróci z Nowego Jorku Andrew – rzekła Clowance. – Jeśli się sprawdził w czasie rejsu, chyba nie będzie miał ochoty rezygnować ze służby na statkach pocztowych. – Nie myślałem o Andrew, tylko o Jasonie – odparł Stephen. Kiedy Clowance zrobiła zdziwioną minę, dodał: – Och, zdaję sobie sprawę, że to jeszcze smarkacz. Musi się poduczyć nawigacji. Przyznaję, że sam nie wiem wszystkiego o morzu, ale Jason jest kompletnie zielony. Za rok albo dwa może zostać dowódcą własnego statku. Nie tak dużego jak Adolphus, raczej czegoś w rodzaju Lady Clowance. W czasie tego rejsu miałem kilku naprawdę dobrych marynarzy, z którymi wcześniej nie pływałem. Carter doskonale prowadził statek, a Hodge okazał się darem niebios. Muszę go zatrzymać. Dałem im specjalne premie. Jeśli kupię nową łajbę, będą idealnymi pomocnikami Jasona w czasie pierwszych rejsów, żeby nie zbaczał z kursu, można to tak określić. Clowance zatrzymała się przed wejściem do domu i zdjęła słomkowy kapelusz. Lekki wiatr igrał z jej jasnymi włosami oświetlonymi przez słońce. Stephen popatrzył z podziwem na żonę. Oczywiście szkoda, że Jeremy zginął, ale nie można wiecznie się smucić. Miał teraz w banku niewielką fortunę – nagrodę za brawurowy, niebezpieczny wyczyn – i prześliczną towarzyszkę życia, niezależną, inteligentną, odrzucającą powszechnie akceptowane konwenanse, która coraz bardziej go intrygowała. Pragnął jej i wiedział, że ona również go pragnie. Życie było cudowne i Stephen czuł się cudownie. Nikt nie mógł go za to winić.

W dole lśnił port, oświetlony promieniami słońca. Dalej znajdowała się zatoka przy ujściu rzeki Fal. Otaczały ją pola zboża, przypominała majestatyczny ogród. Stephen widział wysokie rozkołysane maszty statków stojących na kotwicy, w okolicy przylądka Trefusis stawiał właśnie żagle duży pełnorejowy czteromasztowiec. Oddał strzał z armaty sygnalizacyjnej na znak, że wychodzi w morze. Wszędzie roiło się od niewielkich łodzi. Na murze na brzegu siedzieli ludzie i plotkowali w promieniach letniego słońca. – Jutro z samego rana muszę popłynąć do Flushing – powiedziała Clowance. – Matka mówi, że wuj Andrew jest ciężko chory. – Zawiozę cię łodzią wiosłową – rzekł Stephen. Miał przyjemne poczucie, że wszystkie dotychczasowe kłopoty to przeszłość.

II Andrew Blamey senior przeszedł coś w rodzaju ataku serca; miał palpitacje i z trudem oddychał. Skończył sześćdziesiąt siedem lat i aptekarz uważał chorobę za niezwykle poważną. Jednak inny specjalista od medycyny, doktor o nazwisku Mather, niedawno przybyły z Bath, zaordynował nowe lekarstwo doktora Witheringa sporządzone z naparstnicy wraz z pigułkami rtęciowymi, co w zdumiewający sposób poprawiło stan pacjenta. Kiedy Clowance i Stephen odwiedzili Blameya, starszy pan siedział na parterze domu w ulubionym fotelu i obserwował przez lunetę ruchy statków. Stephen rzadko odwiedzał Blameyów, lecz obecnie był znacznie milej widzianym gościem, ponieważ okazało się, że chociaż namówił młodego Andrew do rezygnacji ze służby na statkach pocztowych i rozpoczęcia życia awanturnika zajmującego się dość podejrzanymi interesami, zdołał ułatwić młodemu człowiekowi powrót do służby bez utraty rangi oficerskiej. Stephen zachowywał się dziś wyjątkowo grzecznie – podkreślał, że uważa kapitana Blameya za autorytet w kwestiach morskich, i skromnie odpowiadał na pytania Verity na temat własnych wyczynów. Clowance spoglądała na kuzynkę – którą zawsze uważała za ciotkę – i przypominała sobie słowa wypowiedziane kiedyś przez ojca: „Verity nigdy nie była urodziwa, ale ma najładniejsze usta w Anglii”. Clowance słyszała również zniekształcone opowieści, jak jej własna matka zdołała zaaranżować małżeństwo kapitana

Blameya i Verity mimo oporu Poldarków. Tak czy inaczej, związek okazał się udany i szkoda, że Blameyowie mają tylko jedno dziecko. Sympatyczny i miły Andrew Blamey junior nie potrafił przezwyciężyć pociągu do hazardu i mocnych trunków. Clowance była dziś dumna ze Stephena. Kiedy postanowił okiełznać swoje zwierzęce instynkty i dostosować się do ludzi, którym składał wizytę, trudno było coś zarzucić jego manierom i zachowaniu. Czuła wdzięczność do męża. Oto dowód, co może zdziałać sukces.

III Na północnym wybrzeżu Kornwalii mężczyzna w podobnym wieku co Andrew Blamey senior również był chory, ale mimo starań najlepszego doktora w południowo-zachodniej Anglii celowo nie chciał wyzdrowieć. Stary Tholly Tregirls, jednoręki szelma i awanturnik, przez całe życie cierpiący na astmę, umierał na zupełnie inną chorobę. Ross w ostatniej chwili zdążył go odwiedzić. Tholly wyzionął ducha w domu, gdzie spędził ostatnie dwadzieścia lat – w szynku Sally-Na-Rozgrzewkę. Kiedy Ross wszedł do izby, Tregirls uniósł się na łóżku i powiedział: – Ach, młody kapitanie, słyszałem, że miał pan pecha, co? Młody pęd ścięty w chwili rozkwitu. Panicz Jeremy zginął. Kiepska sprawa, bardzo kiepska sprawa. Ross wiedział, że mieszkańcy okolicznych wiosek tytułują go „kapitanem Poldarkiem” albo po prostu „kapitanem”. Sprawiało mu to przyjemność. Ale po śmierci Tholly’ego nie pozostanie nikt, kto mógłby go nazywać „młodym kapitanem”, w odróżnieniu od starego Joshui, ojca Rossa. – Te wszystkie wojny… – ciągnął Tholly, pocierając brudną dłonią wymizerowaną twarz pokrytą bliznami. – Wojny dla Anglii. Chyba miał pan szczęście, że bezpiecznie wrócił pan do domu z Ameryki. Wojny dla Anglii to kiepski interes. Nie da się na nich zarobić. Małe, prywatne wojenki to co innego.Na tych można czasem coś zyskać. – Jak na korsarstwie – odparł Ross. – Albo pozbyciu się celnika. Tholly wyszczerzył czarne, połamane zęby. – Prawda, młody kapitanie, prawda. Zna pan lekarza, który do mnie

przychodzi. Przed wielu laty wyciągnęliśmy go z więzienia dla jeńców wojennych. Wspaniała przygoda… Na pewno pan uważa, że z tego powodu dobrze się mną opiekuje, z wdzięczności. Jest wdzięczny, tak pan sądzi… Ale nie potrafi mnie postawić na nogi. Wie pan, że po tylu latach w końcu wyleczyłem się z astmy? Nie mógłbym zakasłać, nawet gdybym chciał. Już od sześciu tygodni albo dłużej. Nie mogę nic przełknąć. Nic. Sally gotuje dobrą zupę i wcale mi nie smakuje. Ross rozejrzał się po brudnej izdebce. Tholly podążył za jego wzrokiem. – Zdjąłem hak, młody kapitanie, widzi pan? Męczył mnie. – Skinął kikutem w stronę starej komody, na której stał hak ze skórzanym rękawem i rzemieniami, skierowany groźnie w stronę poczerniałych belek powały. – Chcę, żeby pan go wziął po mojej śmierci, młody kapitanie. Żeby panu o mnie przypominał. Może się nie podobać pana żonie, więc niech pan go schowa w takim miejscu, gdzie nie zagląda. Ross podszedł do otwartego okna, gdzie powietrze było świeższe. – Dziękuję, Tholly. – Nie mógł powiedzieć nic więcej. Zapadła cisza. Ross myślał o Jeremym. – Chyba już nigdy nie sprzedam panu konia – odezwał się Tholly. – Och, może kiedyś, może. Dopóki kołacze się w nas jeszcze iskierka życia. – Pamiętam dzieje tych okolic, młody kapitanie. Urodziłem się w St Ann’s. Pamiętam czasy, gdy jeszcze nie zbudowano Nampary. Chyba był tam wtedy niewielki staw. Pływały po nim kaczki, doglądał ich staruszek mieszkający w przysiółku Mellin. W czasie posuchy wieśniacy z Carnmore – nim zamieszkał tam doktor Choake – prowadzili nad staw swoje dwie krowy, żeby się napiły. – Ach… – westchnął Ross. – Ile ty właściwie masz lat, Tholly? – Bóg jeden wie. Może Bóg też zapomniał? Pamiętam, że w Trenwith mieszkali dwaj bracia, Charles i Joshua, pana ojciec, młody kapitanie. Charles zawsze był zazdrosny o młodszego brata. Charles odziedziczył dwór i majątek, ale Joshua był przystojny, podobał się kobietom. Potem poślubił najpiękniejszą dziewczynę w okręgu i prowadził beztroskie życie, nie zwracając uwagi na resztę hrabstwa. Pamiętam, jak Joshua budował Namparę. Ściany rosły powoli, kamień po kamieniu. – Który to był rok, Tholly? – Bóg jeden wie… Miałem chyba jedenaście lat. Dziesięć albo jedenaście.

Budową zajmowali się górnicy z Wheal Grace i okolicznych kopalni, młody kapitanie. Właśnie dlatego Nampara wygląda trochę topornie, inaczej niż Trenwith. Myślę, że prapradziadek Charlesa wynajął dobrych murarzy ze środkowej Anglii. Stary kapitan nie zawracał sobie tym głowy. Pamiętam, jak kiedyś powiedział do mnie: „Tholly, im dłużej żyję, tym bardziej jestem pewien, że mędrcy nigdy nie przybywają ze Wschodu, do licha!”. Śmiałem się. Chciał po prostu mieć własny dom, rozumie pan, młody kapitanie? Zbudował dwór niedaleko zatoczki, żeby móc łowić ryby albo uprawiać szmugiel, w pobliżu plaży, gdzie można zastawiać wędki, kąpać się, spacerować albo galopować po piasku. Stworzył linię pana rodu. Panicz Jeremy powinien zostać w Namparze, dbać o dom. Nie zrobił tego. Szkoda… Cóż, może zastąpi go pana mały syn. Jak ma na imię, Henry? Byłoby żal, gdyby ród Poldarków z Nampary wygasł, a dwór popadł w ruinę. Stary kapitan stworzył coś, o co powinien pan dbać. Kto wolałby być królem w Londynie, jeśli może być panem w Kornwalii? Było późne popołudnie i Ross widział kilku ludzi, głównie obszarpanych wieśniaków zmierzających w stronę gospody. Sally, piersiasta, szczodra, starsza kobieta, zyskała swój przydomek, bo zawsze chętnie dawała klientom trunki na kredyt. „Wypijcie coś na rozgrzewkę”, mawiała. Płacili, kiedy mogli, najczęściej po udanym rejsie z kontrabandą. Gdy Tholly wrócił ze służby w marynarce wojennej, z trudem zarabiał na życie jako handlarz końmi i drobny kupiec. Mieszkał u Sally Tregothnan; niektórzy mówili, że to ona go utrzymuje. Jeśli Dwight się nie mylił, życie Tholly’ego dobiegało końca. Tregirls zakasłał, lecz w porównaniu z minioną epoką było to raczej grzeczne chrząknięcie. – Dobrze pamiętam tamte czasy – powiedział. – Podejrzewam, że pamiętam pana matkę lepiej od pana, młody kapitanie. Ile miał pan lat, kiedy zmarła? Dziewięć? Dziesięć? Nie przepadała za mną, uważała, że mam zły wpływ na pana ojca. Śmiechu warte! Kto mógłby mieć wpływ na starego kapitana?! Robił, co chciał… Jednak ją szanował. Była przystojną kobietą. Przepiękne włosy, długie, czarne. Czasem widywałem, jak je czesała, choć nie powinienem na to patrzeć. Potrafiła się złościć. Jakby ktoś błyskawicznie wyciągał szpadę z pochwy, srebrzystą, ostrą, błyszczącą. Pokonałaby każdego. Oczywiście pana ojciec postąpił wbrew własnej naturze. – Dlaczego?

– Poślubił pana matkę, młody kapitanie. Nigdy nie chciał być grzeczny. Zawsze łamał prawo, zasady, reguły. I robił to w wielkim stylu – śmiał się, żartował, niczym się nie przejmował. Prawie nikogo to nie obchodziło. Stary kapitan lubił baby, o tak. A jednak przez dwanaście lat – dwanaście lat, niech pan zwróci na to uwagę – nigdy nie widziałem, żeby się uganiał za inną kobietą. Oczywiście robił różne rzeczy: szmuglował towary, pływał, plądrował rozbite statki, gdy nadarzyła się okazja, wadził się z dziedzicami i celnikami. Ale przez dwanaście lat dochowywał żonie wierności. – Może chciał. – Och, może pan być pewny, chciał, bo inaczej by się tak nie zachowywał! Na ducha mojego dziadka! Joshua Poldark robił, co chciał! Ale kiedy umarła, wrócił do dawnych zwyczajów. Uganiał się za kobietami, było to dla niego naturalne! Stary Joshua był wspaniałym człowiekiem. Twardym jak stal. Ale wspaniałym, młody kapitanie. Stworzył w Namparze linię rodu Poldarków, która nie może wymrzeć.

IV Tholly zmarł dwa dni później. Chociaż Dwight miał dość dobre pojęcie o przyczynie zgonu, jednak chciał się upewnić. Jedyny syn Tholly’ego, Lobb, chorowity, cierpiący na przepuklinę, anemiczny ojciec pięciorga dzieci, zmarł w zeszłym roku, więc najbliższym krewnym Tregirlsa była jego córka, Emma Hartnell, która prowadziła gospodę Pod Herbem Gwarka między kościołem w Sawle a Fernmore. Dwight poszedł do niej, by złożyć kondolencje i z wahaniem poprosić o pozwolenie na dokonanie sekcji zwłok. Większość prostych Kornwalijczyków, religijnych i wierzących w Sąd Ostateczny, miała silne obiekcje, by chirurdzy otwierali ciała ich zmarłych krewnych. Kojarzyło się to przerażającymi opowieściami o ludziach wykopujących zwłoki na cmentarzach. Jednak tym razem Dwight nie musiał długo prosić. „Może pan nawet zabrać jego głowę, nic mnie to nie obchodzi” – odpowiedziała Emma. Chociaż była miłą, dobrą kobietą, nigdy nie przebaczyła ojcu, że opuścił ją i brata, kiedy byli dziećmi, po czym trafili do przytułku dla ubogich. Dwight przeprowadził sekcję, wyciął guz rakowy i zaniósł w słoju do

domu, gdzie mógł zbadać pod mikroskopem strukturę chorej tkanki. Caroline czuła wyjątkową odrazę do tej części medycyny, jednak nie zdołała przekonać męża, by z niej zrezygnował. Poczynił kilka interesujących spostrzeżeń na temat złośliwej natury guza, gdy ku jego irytacji do drzwi zastukał Bone i powiedział, że do Killewarren przybył Music Thomas z prośbą, by Dwight pilnie pojechał do Place House, gdzie pani Selina Warleggan miała poważny wypadek. Za życia Clementa Pope’a Dwighta często wzywano do Place House w związku z niedyspozycjami starszego pana, jednak gdy w dworze zamieszkali młodzi Warlegganowie, nie było alarmujących sytuacji. Dwight wyszedł z pracowni i zobaczył wyraźnie zaniepokojonego Musica przestępującego z nogi na nogę. Ponieważ młody służący pracował w stajni, nie wiedział, co się stało w domu. Powiedziano mu tylko, że pani Warleggan upadła i się skaleczyła. Mogła to być sprawa życia i śmierci, więc Dwight chwycił torbę, wskoczył na konia Musica i odjechał galopem, zostawiając stajennego w Killewarren, by wrócił do domu na piechotę. Drzwi otworzyła Katie, wybełkotała coś niezrozumiałego, po czym zaprowadziła Dwighta na piętro do dobrze znanej sypialni. Valentine siedział obok bladej Seliny, która leżała w łóżku z prowizorycznymi bandażami na nadgarstkach. – Na Boga, znalazłem ją w łazience – powiedział młody Warleggan. – Straciła dużo krwi. Selina była bliska omdlenia, ale kiedy Dwight dotknął jej ręki, otworzyła błękitne oczy syjamskiego kota i zauważył, że go poznała. Po chwili znów przymknęła powieki. Na nadgarstkach, gdzie pod skórą widać żyły, znajdowały się płytkie nacięcia, z których ciągle płynęła krew. Dwight posłał po ciepłą wodę, przemył rany, posmarował maścią przyśpieszającą gojenie – Selina się skrzywiła – a następnie delikatnie obandażował oba nadgarstki i zaaplikował pacjentce niewielką dawkę tebańskiego opium. – Myślę, że to nic poważnego – powiedział uspokajająco do Valentine’a i do Seliny, która doszła do siebie na tyle, by wypić lekarstwo. –  Ma pani jeszcze inne rany? – Nie! – szepnęła, ledwo poruszając wargami.

– Upadła? – spytał Valentine’a Dwight, choć dość dobrze rozumiał, co się naprawdę stało. – Nie mam pojęcia – odparł Valentine. – Do licha, musiała upaść! Znalazła ją pokojówka, Katie. Dwight spędził w sypialni jeszcze dziesięć minut. Rozmawiał z Valentine’em i obserwował go, po czym wstał, by odejść. – Zejdę z panem – powiedział młody Warleggan. – Z Seliną posiedzi Martha. Poszli do salonu letniego, który prawie się nie zmienił od czasu, gdy korzystał z niego pan Pope. Wypili po kieliszku madery. Dwight miał ochotę wrócić do mikroskopu, jednak nie mógł natychmiast się pożegnać. Valentine nonszalancko opowiadał o Cambridge, więc Dwight sam musiał poruszyć przykry temat. – Z pewnością pan rozumie, panie Warleggan, że pańska żona prawie na pewno podcięła sobie żyły. Valentine skrzyżował długie nogi i znów je wyprostował. – Przyszło mi to do głowy – mruknął. Zapadło milczenie. Dwight dopił wino. – Jeszcze madery? – spytał Valentine. – Nie, dziękuję. Powinienem już jechać. – To coś niesłychanego – zauważył Valentine. – Moja żona podcięła sobie żyły, bo dowiedziała się, że spałem z inną kobietą. – Ziewnął. – Co może zrobić mężczyzna w takiej sytuacji? – Domyślam, że informacja była zgodna z prawdą? – Och, tak. – Myślę, że w przyszłości mógłby pan unikać takich zachowań –  powiedział po chwili Dwight. Młody człowiek wstał i bez pytania znów napełnił kieliszek lekarza. Później sam wypił drugi kieliszek i nalał sobie trzeci. – Zupełnie unikać? Drogi doktorze! Czy to nie trochę naiwne? – Zależy od tego, jak pan sobie wyobraża małżeństwo. – To rodzaj szantażu – rzekł Valentine, wpatrując się w kieliszek. – Moja żona grozi, że się zabije, by wymusić na mnie dotrzymanie przysięgi małżeńskiej! Moim zdaniem rany nie były głębokie, prawda? – Niezbyt głębokie. Ale kobieta musi być wytrącona z równowagi, by coś takiego zrobić. Następnym razem może ciąć głębiej.

– Następnym razem, właśnie! Właśnie na tym polega szantaż. Lepiej się zachowuj albo się zabiję! – Można by to opisać z większą dozą zrozumienia. – Niewątpliwie. Niewątpliwie. Nawiasem mówiąc, czy to prawda – gdzieś o tym czytałem – że ludzie grożący samobójstwem rzadko realizują swoje plany? – Wypowiadano takie poglądy. Ale czy kiedykolwiek próbował pan podciąć sobie żyły? Nawet płytkie nacięcia wymagają wielkiej determinacji. Valentine zgarbił plecy. – Boże, to przecież burza w szklance wody! Cywilizowani ludzie tak nie postępują! Dwight wstał. – Cóż, pora na mnie. – Nie, niech pan zaczeka. Proszę posłuchać i dopić maderę. Na Boga, przyjaźni się pan z moją rodziną od trzydziestu lat. Jeśli ktoś ma znać prawdę, dlaczego nie miałby to być pan? Dwight zauważył przez okno Musica Thomasa idącego drogą z Trevaunance. Dojście z Killewarren nie mogło mu zająć tyle czasu. – Kiedy poślubiłem Selinę, zrobiłem to na dobre i na złe – ona również. Prawda? Prawda? Żona bardzo wiele dla mnie znaczy, wiele razy jej to powtarzałem. Jest moja i pragnę dzielić z nią życie do końca swoich dni! Naprawdę tego chcę, niech mnie diabli porwą, jeśli kłamię! W chwili zawarcia małżeństwa przysięga się różne rzeczy: biorę cię za żonę i wyrzekam się wszystkich innych kobiet, nie pamiętam, jak brzmią te przeklęte słowa. Ilu ludzi dotrzymuje tych obietnic? Ilu?! – Może nie… – Moja jedyna wada to szczerość. Kilka miesięcy po ślubie wszystko jej powiedziałem. Oświadczyłem, że jest najważniejszą kobietą w moim życiu, ale nie może oczekiwać, że będzie jedyna. Ostrzegłem ją przed tym, bardzo wyraźnie ostrzegłem, jednak nie uwierzyła, niech mnie licho! Przez całe swoje dorosłe życie, odkąd stałem się mężczyzną, czuję pociąg do dziewcząt: nie potrafię się im oprzeć. Na początku każda wydaje się inna, choć w końcu okazują się takie same! Nie jestem w stanie zmienić swojej natury po to, by mieć spokojne życie małżeńskie, do licha! Valentine spacerował powoli wokół pokoju. Jego pociągła, wąska twarz miała cyniczny, skupiony wyraz. Dwight popijał wino.

– Po ślubie miałem dwa drobne romanse w Cambridge, nic więcej. Domyślam się, że o nich wiedziała. Trwały zaledwie pół roku! Poza tym byłem czysty jak ksiądz proboszcz… Później, po powrocie do domu z wakacji poznałem Polly Codrington. Zna pan ją? – Nie. – Rzeczywiście, nie przypuszczam. Niebrzydka dziewuszka, żona jakiegoś gburowatego ziemianina z hrabstwa Kent, trzydzieści lat starszego. Odwiedziła pannę Darcy w dworze Godolphinów. Ja i Selina poznaliśmy ją u Pendarve’ów. Spędzała miesięczne wakacje w Kornwalii. Polly lubi mężczyzn. Pochwyciłem jej spojrzenie. – Valentine westchnął. – Niech pan pamięta, że nie postępowaliśmy ostentacyjnie – powiedział, jakby chciał przekonać samego siebie do swoich racji. – Oboje zacieraliśmy ślady. Ja z powodów, które panu podałem, a Polly, ponieważ panna Darcy ma trochę surowe zasady i Polly nie chciała denerwować staruszki. Cóż, spotkaliśmy się kilka razy, a później, nieusatysfakcjonowani, zgodziliśmy się spędzić razem noc w gospodzie Pod Czerwonym Lwem w Truro. Powiedziałem, że muszę pojechać do banku, a Polly udawała, że zatrzymała się u Harriet i mojego ojca: jest spokrewniona z Harriet. Wszystko poszło dobrze. Wszystko poszło bardzo dobrze, zapewniam pana. – Valentine oblizał wargi. – Nie jestem znany w Truro. Polly była tam po raz pierwszy. A później, rano, gdy schodziliśmy razem po schodach, złośliwy, przeklęty kaprys losu sprawił, że w sieni pojawił się ten plugawy, tłusty wyrostek, Conan Whitworth, wyobraża pan sobie?! Wie pan, o kim mówię? Dwight skinął głową. – Zdaje się, że ta ohydna kreatura zaczynała w tym dniu szkołę. Zatrzymał się i próbował nawiązać z nami rozmowę, ale szybko mu przerwałem i odprowadziłem Polly. Jednak szkoda już się stała. Ta gruba ropucha musiała natychmiast pobiec do domu i opowiedzieć wszystko swojej równie odrażającej babce, która z wielkim zadowoleniem zaczęła rozsiewać plotki po całym hrabstwie! – To znacznie komplikuje sytuację. – Bardzo komplikuje, ponieważ – jak na pewno się pan domyśla – Selina uznała to za osobisty afront. Ale nic nie można na to poradzić, mleko się rozlało! Każdy mógłby popełnić taki błąd! Jednak, na Boga, to nie powód, by histeryzować, podcinać sobie żyły i uważać, że nasze wspólne życie jest skończone! Polly Codrington wróciła do domu do swojego napuszonego

męża w hrabstwie Kent. Może nigdy więcej nie przyjedzie do Kornwalii? W dalszym ciągu jestem oddanym mężem Seliny i zamierzam nim pozostać. Kiedy przyjedzie pan znowu? Jutro? – Tak. – Jak pan przyjedzie, chciałbym, żeby spróbował pan przekonać moją żonę, by zachowywała się rozsądniej i zrozumiała mój punkt widzenia. Dwight się uśmiechnął. – Prosi pan o więcej, niż jestem w stanie zrobić. – Niech pan spróbuje, człowieku, spróbuje. Wiem, że pijawki nie uleczą zranionej amour propre, ale może pan jej przynajmniej wytłumaczyć, jakie to niemądre chwytać się takich szaleńczych sposobów!

Rozdział piąty

I Kiedy Dwight wyszedł z dworu, by odjechać do Killewarren, Katie przytrzymywała jego konia. Uśmiechnęła się nieszczerze do doktora, on zaś unikał patrzenia na jej wypukły brzuch. – Gdzie jest Music? – spytał. – Kazałam mu się wynosić. Za długo nie wracał do domu. Chyba poszedł do chaty nakarmić koty. – Nie lubisz kotów? – Ma ich za dużo. Dwight poprowadził konia do kamienia, stanął na nim i zajął miejsce w siodle. – Dobrze się czujesz, Katie? – Tak, znośnie. – Myślałaś o mojej sugestii? – Gestii? – Że powinnaś wyjść za Musica. – Nie – odpowiedziała. – Nie zrobię tego. Uśmiechnął się. – Mówiłaś, że nie podoba ci się jako mąż, ale mógłby być znakomitym ojcem. Od lądu wiał silny wiatr. Katie odwróciła się w tę stronę i podmuchy zwiały jej włosy z twarzy. – Skąd mam wiedzieć, czy chciałby być ojcem cudzego bachora? Nic mi o tym nie mówił. Koń Dwighta tupnął, gotów do odjazdu. – Słyszałem, że John Thomas przeprowadził się do Mrugającej i Petera

Mitchella. – Tak. Mógłby to zrobić już przed kilku laty, prawda? – Więc Music mieszka teraz sam w chacie. – Z wyjątkiem kotów. W tej chwili stale się wymyka z pracy, żeby je karmić, bo nikt inny tego nie zrobi. Ale moim zdaniem nie powinien tak postępować. Koty sobie poradzą. Potrafią polować. Nie potrzebują, żeby jakiś biedny półgłówek marnował czas na ich dokarmianie. – To niezła mała chata – powiedział Dwight. – Oczywiście bardzo zaniedbana. – Kompletna ruina. – Ale można ją uporządkować, naprawić. Teraz nikt nie ma motywu. – Słucham? – W tej chwili nikt się nią nie interesuje, nikt nie chce się nią zająć. W zeszłym miesiącu Music zrobił dla mnie kilka półek, zupełnie nieźle mu wyszły. – Nie ma słabych rąk, tylko głowę – odpowiedziała Katie i zaśmiała się krótko. – Stale robi postępy. Bardzo się stara, Katie. Porozmawiaj z nim czasem zamiast na niego krzyczeć. Możesz się zdziwić.

II Następnego dnia wieczorem Katie niespodziewanie musiała pójść do stajni i Music, który akurat tam przebywał, zadał dziewczynie pytanie. Wymamrotał z je wysiłkiem. Kilkakrotnie pojawiło się w nim słowo „ślub”, więc Katie zrozumiała, o co chodzi. Spojrzała na niego z pogardą. – Piłeś, wielki durniu?! – Nie! Wcale nie! Jestem trzeźwy jak świnia. Naprawdę! Słowo honoru, Katie! – Więc powinieneś się wstydzić, że przychodzą ci do łba takie lubieżne myśli! Ja miałabym za ciebie wyjść?! Jesteś mi potrzebny jak ropucha w kieszeni! Music się skulił, dygotały mu kolana. Później w nagłym przypływie

brawury powiedział: – Bardzo kocham dzieciaki. Lubię dzieciaki. Kocham słodkie maleństwa. – Masz kupę dzieciaków – odparła Katie. – Swoje koty. Zajmuj się nimi. – Po chwili dodała z irytacją: – Wiem, kto ci nabija głowę tymi głupotami! Doktor Enys. To dobry człowiek, ale nie powinno go obchodzić, co robię, a czego nie robię. To także nie twój interes! – Tak, Katie – odpowiedział pokornie Music. – Nie, Katie. – I znowu: – Tak, Katie. – Nie mógł wytrzymać jej gniewnego spojrzenia. Katie miała ochotę wybiec ze stajni, ale rzadko biegała: chodziła zbyt ciężkimi krokiem. Widziała, że wysoki młody człowiek jest nieszczęśliwy i spocony. – Przypuszczam, że ty i doktor Enys macie dobre intencje – rzekła. – Może nie powinnam być taka zarozumiała po tym, co mnie spotkało. Ale tak to już jest. Sama na to zasłużyłam i poradzę sobie bez niczyjej pomocy. – Jestem silny – powiedział Music, znów odzyskując zdolność mówienia. – Silny we wszystkim, wszystkim! Klnę się na Boga! Będę pracował na ciebie i dzieciaka. Zasługujesz na to. Katie w dalszym ciągu spoglądała na niego spod czarnych ściągniętych brwi. – Daj spokój – rzekła w końcu. – Nie możesz do mnie wzdychać. Jesteś przygłupi. Sam wiesz, że jesteś przygłupi. Nie da się tego zmienić. Nawet doktor nie pomoże. Zajmuj się kotami, Music. Poradzę sobie sama.

III Kiedy Clowance dowiedziała się o powrocie ojca do domu, natychmiast postanowiła się z nim spotkać. Uważała, że Stephen również powinien pojechać, on zaś, w dalszym ciągu pełen euforii, z ociąganiem się zgodził. Przybyli do Nampary i zostali na dwa dni. Clowance była wstrząśnięta wyglądem rodziców; wizyta nie należała do najłatwiejszych. Stephen znów zachowywał się nieskazitelnie i nie okazywał niegrzecznego braku zainteresowania ludźmi należącymi do poprzedniego pokolenia. Dość lubił teściową, która jeszcze do niedawna była ładną kobietą, i tolerował teścia, baroneta, posła do Izby Gmin i jednego z kornwalijskich

notabli. Wydawało się, że sir Ross nie ma żadnych szczególnych planów dotyczących swojej przyszłości i przez następny rok albo dwa lata zamierza prowadzić spokojne życie na prowincji. Uprzedził lorda Falmoutha, że zrezygnuje z mandatu poselskiego, gdy wicehrabia uzna to za dogodne. Lady Poldark spędzała większość czasu w ogrodzie, ciężko pracując i próbując zapomnieć o smutku. Isabella-Rose niedawno wróciła ze szkoły i jeszcze nigdy nie była taka cicha. Czuła głęboki żal z powodu śmierci uwielbianego brata, z którym nieustannie żartowała, a ponadto jej ukochany Christopher Havergal stracił stopę, co wielce wytrąciło ją z równowagi. Powiedziała, że po takich okrutnych przeżyciach nigdy więcej nie zaśpiewa. Pierwszego dnia Stephen i Clowance pojechali po obiedzie do Trenwith, ale zastali tylko Drake’a, Morwennę i Loveday. Amadora Poldark niedawno wyjechała wraz z dzieckiem do Paryża, gdzie Geoffrey Charles miał stacjonować jako oficer wojsk okupacyjnych. Amadora kilka razy odwiedziła Namparę i wspomniała, że mąż prosił, by do niego dołączyła, ale Demelza pomyliła tydzień wyjazdu kuzynki. Później Carringtonowie odwiedzili Place House i znów z nikim się nie spotkali. Selina leżała w łóżku z gorączką i nie przyjmowała gości, a Valentine był w Redruth. Wieczorem Dwight i Caroline zaprosili Poldarków i Carringtonów na kolację. W Namparze nigdy nie spędziliby tak wesołego wieczoru. Przybyli również Daisy i Paul Kellowowie. W czasie posiłku nie panowała może radosna atmosfera, ale nigdy nie zapadała niezręczna cisza. Goście starannie unikali wspominania o bitwie pod Waterloo, tylko zadawali wiele pytań na temat kilkumiesięcznego pobytu Rossa i Demelzy w Paryżu przed ucieczką Napoleona z Elby. Ross był wściekły, że Fouché został prezydentem rządu tymczasowego i negocjował z aliantami kapitulację Paryża. Ross nie potrafił w to uwierzyć. Mówiono nawet, że książę Otranto może objąć stanowisko szefa policji w nowym rządzie Ludwika XVIII. „To nie może dłużej trwać! – powiedział Ross. – Ta podła kreatura powinna odejść!”. – Może w odpowiednim czasie zajmie się tym Jodie – zauważyła Demelza. Niedawno otrzymała dwa listy od mademoiselle de la Blache, drugi z Paryża. Jodie pisała, że teraz, po zakończeniu wojny, powinni znowu ich

odwiedzić. Z ulgą zawiadamiała, że Henri czuję się dobrze i jest bezpieczny. Brakowało jej słów, by podziękować Demelzie za pomoc w czasie przerażającej ucieczki. Szczególną rolę odegrała Isabella-Rose: jej spontaniczna interwencja miała kluczowe znaczenie. Stephen i Paul od dawna się nie widzieli i prywatnie złożyli sobie gratulacje jako dawni wspólnicy, którzy dokonali razem rabunku. Stephen był dumny z powodu udanego rajdu korsarskiego, a Paul czuł satysfakcję, że ma szansę na odniesienie sukcesu na rynku małżeńskim. Mówili z żalem o Jeremym, ale jako młodzi ludzie niespecjalnie się martwili jego losem. Uważali, że śmierć im nie grozi – jej ofiarą padają inni. Daisy, która zawsze miała wielką nadzieję na poślubienie Jeremy’ego (straciła ją dopiero wtedy, gdy ożenił się z Cuby), wcale nie wydawała się zmartwiona. Dwie siostry Daisy zmarły na suchoty, więc żyła w cmentarnej atmosferze i śmierć nie budziła w niej szczególnego lęku. Nazajutrz Stephen i Clowance ruszyli w drogę powrotną do domu. Stephen był zadowolony, że spełnił nużący obowiązek, i cieszył się, że wróci do miasta, gdzie się osiedlił i gdzie zamierzał prowadzić interesy. Uniknął spotkania z Benem i nie będzie musiał odwiedzać północnego wybrzeża Kornwalii przynajmniej przez następne pół roku. Północne wybrzeże to zapadła prowincja, ślepa uliczka – niech żyją tam ludzie, którzy lubią takie dziury. Przyszłość należy do kanału La Manche. – Posłuchaj – powiedział. – Mam sporo znajomych i słyszę różne nowiny, o których ludzie na razie nie mają pojęcia. Wczoraj się dowiedziałem, że dom Coombesa we Flushing ma zostać wystawiony na sprzedaż. Pamiętasz Coombesa? Pracował w domu celnym. Żona zmarła w zeszłym roku, a on w środę. Syn nie potrzebuje domu, wystawi go na sprzedaż w przyszłym miesiącu. Myślę, że gdyby ktoś zaproponował siedemdziesiąt pięć funtów, od ręki by go sprzedał. – To dom na końcu ulicy? – Obok. Z białymi drzwiami. Mam zamiar go kupić. – Dla nas? – Nie, kochanie, nie dla nas. W zeszłym tygodniu wznowiono budowę naszego domu. Chciałbym go kupić dla Andrew. Clowance była zaskoczona. – Chcesz powiedzieć… – Jego statek się spóźnia, powinien lada chwila przypłynąć. Andrew chce

się żenić i nie ma pieniędzy. Pomyślałem, że ofiaruję im ten dom w prezencie ślubnym. Ich konie oddaliły się od siebie i Clowance miała czas zastanowić się nad odpowiedzią. – To bardzo hojnie z twojej strony, Stephenie! Jesteś taki dobry… Jestem pewna, że Andrew będzie zachwycony, zdumiony. – Cóż, widocznie żałuje, że nie wziął udziału w rejsie korsarskim, prawda? Stracił okazję, by zarobić wielkie pieniądze. Może to uważać za rekompensatę. – Nie mogę cię teraz pocałować, ale zrobię to później – powiedziała Clowance. – Dziękuję, że okazałeś się taki wspaniałomyślny. Stephen serdecznie się roześmiał. – Jeśli mu się nie spodoba, mogę sprzedać dom. Ale nie zamierzam dawać Andrew gotówki, bo mógłby ją wydać przed ślubem! – Moim zdaniem Tamsin sprawi, że Andrew trochę spoważnieje. Będzie miał obowiązki rodzinne. Podobno jego ojciec za młodu pił i uprawiał hazard. – Cóż, teraz nikt by się tego nie domyślił. – Stephen zaciął konia, by zmusić go do szybszej jazdy. – Ech, ta stara chabeta… Teraz przede wszystkim potrzebuję dobrego rumaka. Wybiorę się na jarmark w St Erme za dwa tygodnie. Podobno będzie tam trochę dobrych koni. – Weź mnie ze sobą – poprosiła Clowance. – Wychowałam się na wsi i znam się na zwierzętach. – Nie pojechałbym bez ciebie – odparł Stephen. Ruszyli w dalszą drogę.

IV Dwight zbadał Selinę nazajutrz, a później na jej prośbę przyjechał po tygodniu. Nie usłyszał żadnych zwierzeń, a etyka zawodowa nie pozwalała namawiać do nich pacjentki. Nawet gdyby szczerze opowiedziała, co się stało, nie potrafiłby bronić Valentine’a. W czasie trzeciej wizyty, gdy Selina wstała z łóżka, nieśmiało wyjaśniła, że stłukła kieliszki. Próbowała pokazać, jak upadła, niosąc je w rękach, i skaleczyła się w oba nadgarstki. Straciła

niewiele krwi, a ciemne kręgi pod oczami były niewątpliwie skutkiem wypadku, a nie zranienia. Dwight gawędził z Seliną przez kilka minut. Rozmawiali o przybyciu do Plymouth cesarza Napoleona Bonapartego jako jeńca brytyjskiego na pokładzie HMS Bellerophon. Selina uważała, że tyranowi okazuje się zbyt wielki szacunek – podobno wszyscy oficerowie, zarówno angielscy, jak i francuscy, zdejmowali kapelusze, gdy wychodził na pokład, a w porcie roiło się od niewielkich łodzi z ludźmi, którzy chcieli go zobaczyć. Dwight odparł, że nie wie, na jaki szacunek zasługuje Napoleon. To prawda, że gdyby nie on, wiele tysięcy wspaniałych młodych ludzi – w tym powszechnie lubiany syn Rossa Poldarka – nigdy nie straciłoby życia. Jednak zgodnie z brytyjskimi tradycjami należy okazywać szacunek pokonanym przeciwnikom. Poza tym, choć wszyscy przyznają, że Bonaparte wyrządził mnóstwo zła, nie można mu odmówić wielkości. Kodeks cywilny wprowadzony przez niego we Francji prawdopodobnie stanie się wzorcem dla przyszłych pokoleń. W tym momencie przybył Valentine, wróciwszy z przejażdżki konnej. Rozmowa nagle się załamała, a po chwili Selina uśmiechnęła się promiennie do Dwighta, przeprosiła obu mężczyzn i wyszła. – Nie pije pan? – spytał po jej odejściu Valentine. – Moja żona zaraziła się skąpstwem od swojego byłego męża. Założę się, że nie smakowała panu madera, którą pił pan wcześniej. To bardzo dobre wino górskie przywiezione bezpośrednio z Malagi. Proszę spróbować. Dwight wypił kieliszek i przez chwilę rozmawiali na temat pokonanego cesarza. – Niech pan mi powie, doktorze Enys, na co zmarła moja matka? – spytał nagle Valentine. Dwight zastanawiał się nad niespodziewaną zmianą tematu. – Umarła w połogu – odparł ostrożnie. – Pana siostra… – Ursula urodziła się dziesiątego grudnia. Moja matka zmarła dopiero czternastego. – Jeśli po porodzie dochodzi do komplikacji, matka często przeżywa jeszcze kilka dni. – Wie pan, na czym polegały te komplikacje? – Zmarła z powodu zakażenia krwi – rzekł krótko Dwight. – Dlatego tak brzydko pachniała?

Zaskoczony lekarz spojrzał na młodego człowieka. – Niech pan pamięta, że miałem wtedy sześć lat – wyjaśnił Valentine. – Nie wpuszczano mnie do jej pokoju, ale zapach było czuć w korytarzu. Nigdy nie byłem w stanie go zapomnieć. Zapadło niezręczne milczenie. – Źle się stało, że pozwolono panu przebywać w pobliżu jej sypialni. Przykry zapach wywołały procesy gnilne. Valentine zaczął krążyć wokół salonu, chaotycznie zmieniając kierunek marszu. – Proszę mi wybaczyć te pytania, doktorze, ale był pan przyjacielem mojej rodziny i jej lekarzem na długo przed moim urodzeniem. Z pewnością wie pan więcej niż ktokolwiek inny. – Znam pana rodzinę od trzydziestu lat, ale nie byłem jej lekarzem. Pana ojciec zawsze korzystał z usług doktora Behenny, lekarza z Truro, który opiekował się pańską matką, gdy spodziewała się dziecka. Zostałem wezwany przypadkowo, ponieważ poród zaczął się przedwcześnie, w Trenwith. – Przedwcześnie? – Tak. – Ja również jestem wcześniakiem. Rozumiem, że urodziłem się w ósmym miesiącu ciąży. – Tak sądzę. – Stało się to przyczyną poważnych sporów między matką a ojcem. – Nie wiem, skąd ma pan takie wrażenie. – Sześcioletni chłopiec zauważa wiele rzeczy, zwłaszcza jeśli dotyczą rodziców. – Tak. Może to prawda, ale… – To wino jest naprawdę dobre, nie sądzi pan? – przerwał Valentine. – Pieniądze żony pozwalają mi prowadzić wygodne życie. Niewątpliwie człowiek bardziej moralny ode mnie czułby się zobowiązany ściśle przestrzegać przysięgi małżeńskiej. – To pan musi o tym zdecydować. – Zastanawiam się, czy moja matka przestrzegała przysięgi małżeńskiej. Dwight dopił wino i wstał. – Myślę, że nie potrafię panu pomóc w tej kwestii, panie Warleggan. – Mieszka pan w tej okolicy dostatecznie długo, by wiedzieć, że żadnego

sekretu nie da się ukrywać w nieskończoność. Mój problem polega na tym, by przypomnieć sobie, co przeczuwałem w głębi serca jako dziecko, a czego się później dowiedziałem, słysząc ukradkowe szepty. To, co wiem… Proszę, niech pan usiądzie. Dwight z ociąganiem przycupnął na skraju fotela, ale machnął przecząco ręką, gdy Valentine chciał mu dolać wina. Doceniał to, że młody człowiek, z pozoru wymuskany i nonszalancki, mówi o czymś, co zbierało się w nim przez wiele lat. – Jako dziecko szybko zrozumiałem, że jestem kością niezgody między rodzicami. Czasami wydawało się, że ich relacje są znakomite, ale później padało jakieś słowo, pojawiał się cień – zawsze w związku ze mną. Niekiedy ojciec nie odzywał się do mnie przez cały miesiąc, w ogóle na mnie nie patrzył. Zachowywał się, jakbym był trędowaty, jakby w jego domu dorastał potwór, którego należy ignorować, odrzucać. Nieczysta istota! Oczywiście matka postępowała inaczej. Zawsze okazywała mi miłość i troskę… Naturalnie sprawiło to, że nie miałem szczęśliwego dzieciństwa. – Przykro mi. – Wie pan, że moi rodzice okropnie się pokłócili zaledwie na dzień albo dwa dni przed narodzinami Ursuli? – Nie, nie wiedziałem. – Tak się składa, że doskonale pamiętam to, co się działo w grudniu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Pojechaliśmy do Londynu i dobrze się czuliśmy. Matka wydawała się szczęśliwa, co wypłynęło na mój nastrój. Pogrubiała w talii, czego nie rozumiałem, ale ojciec był w świetnym humorze, a ja cieszyłem się z nowych zabawek. Szczególnie dobrze pamiętam konia na biegunach. Ciekawe, co się z nim stało? Nagle wszystko się zmieniło. W przeszłości czasem się to zdarzało, lecz jeszcze nigdy nie było tak źle. Miałem wrażenie, że to ja jestem winny, że popełniłem jakiś straszliwy grzech. Pojechaliśmy do Kornwalii i pamiętam, że w trakcie podróży karetą bez przerwy miałem mdłości i wymiotowałem. Mdłości nigdy nie są przyjemne, drogi doktorze, ale kiedy po każdej kolejnej torsji na twarzy ojca maluje się odraza, wręcz nienawiść… Dotarliśmy do Truro, gdzie szalała influenca, szkarlatyna i dyzenteria, więc matka zabrała mnie do Trenwith, żebym zobaczył dziadków i nie był narażony na choroby. George Odlewnik został w mieście. Był to ponury miesiąc. Pamięta go pan?

– Bardzo dobrze. – Trenwith było potwornie ciemne. Wyglądało jak zamek nawiedzany przez duchy. Pamięta pan wielki sztorm, który rozpętał się w pierwszym tygodniu grudnia? – Tak. – Był to jeden z największych sztormów, jakie nawiedziły wybrzeże, ale dla mnie, dziecka, okazał się niesłychanie ekscytujący. Nasi ówcześni służący, Tom i Bettina – wie pan, że nie pamiętam ich nazwisk? – zabrali mnie do Trevaunance, żebym popatrzył na morze. Później dostali za to niezłą burę, bo wiatr zrywał dachy i wszędzie latały ułamane gałęzie. Tego wieczoru ojciec nagle pojawił się na kolacji z wściekłą miną. Byłem taki podniecony, że nie pamiętałem o swoim zwykłym lęku, i próbowałem mu opowiedzieć o sztormie. Warknął na mnie, jakbym był diabelskim pomiotem, i natychmiast wysłał mnie do łóżka. Muszę przyznać, że ja również się rozgniewałem. Valentine wziął z gzymsu kominka bryłkę rudy i z namysłem zważył ją w dłoni. – Pierwsze wyniki poszukiwań w Wheal Elizabeth są obiecujące; sporo miedzi, lecz również ślady cyny i cynku. – Cieszę się, że perspektywy kopalni są dobre. – Tamtej nocy, kiedy położono mnie do łóżka i zgaszono świecę, wstałem i poszedłem korytarzem do sypialni matki – ciągnął Valentine. – Ale nie wszedłem do środka. Był tam ojciec i straszliwie się kłócili. Słuchałem, docierały do mnie słowa, ale ich nie rozumiałem. Pojąłem ich znaczenie dopiero później, gdy je sobie przypomniałem. Wydawało się, że George Warleggan nie uważa się za mojego ojca. Dwight zmarszczył brwi. – Na pewno dobrze pan zapamiętał słowa? Może źle pan zinterpretował przyczyny kłótni? Dzieci często się mylą w takich sprawach. – Myśli pan, że nigdy nie słyszałem plotek okolicznych wieśniaków na temat tego, że George Warleggan nie jest moim prawdziwym ojcem? – Po wsiach zawsze krążą różne plotki, panie Warleggan. Większość to fantazje i należy je ignorować. – Po narodzinach Ursuli George Warleggan wszedł do mojej sypialni, by mi o tym powiedzieć. Byłem przerażony, nie pamiętałem, by kiedykolwiek odwiedził mnie w moim pokoju. Ale teraz – z jakiegoś powodu – wydawało

się, że burza, burza w jego sercu ucichła. Pogłaskał mnie po dłoni, powiedział, że mam siostrę i że matka czuje się dobrze, ale musi spędzić kilka dni w łóżku, by dojść do siebie. Mówił, że pojadę do szkoły, wspomniał o niedawnym sztormie, jakbyśmy wcześniej się nie pokłócili. Nic z tego nie rozumiałem, nie reagowałem na jego miłe gesty. Dzieci nie mogą się tak szybko dostosować do nowej sytuacji. Kiedy wyszedł, poczułem ulgę. Przede wszystkim chciałem znowu zobaczyć matkę. I oczywiście ją zobaczyłem, a także Ursulę, ale następnego dnia matka zachorowała i wkrótce umarła. Przed otwarte okno dobiegały okrzyki dzieci, które zganiały krowy z pola. W pobliskiej stajni zarżał koń. – Pana matka przedwcześnie urodziła całkowicie zdrowe dziecko – powiedział Dwight. – To ja odebrałem poród. Nie widziałem pana matki przez dwa dni, bo przybył doktor Behenna i przejął moje obowiązki. Kiedy wezwano mnie ponownie do Trenwith, byłem przerażony tym, co zobaczyłem. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mógł to być skutek błędnej kuracji zastosowanej przez doktora Behennę. Gdybym się opiekował pańską matką, szybciej zdiagnozowałbym chorobę, lecz nie mógłbym jej powstrzymać. – Jaką chorobę? – Już panu mówiłem. Zakażenie krwi. – Gangrenę, tak? Czytałem książki. – Rodzaj zakażenia krwi. – Wywołanego przez co? Prawie na pewno przez wypicie części zawartości małej buteleczki, którą w dalszym ciągu trzymam w domu w kredensie, pomyślał Dwight. Nie był w stanie przeprowadzić analizy chemicznej, lecz posmakował płynu i domyślał się, jaka jest część składników. Nie mógł tego nikomu zdradzić, zwłaszcza synowi Elizabeth. – Doktor Behenna określił to jako ostrą kolkę jelitową objawiającą się silnymi skurczami i zahamowaniem wydzielania fluidów nerwowych. – Wierzy pan w te puste słowa? W końcu uchodzi pan za najlepszego, najbardziej nowoczesnego lekarza w południowo-zachodniej Anglii. Dwight spojrzał na zdenerwowanego młodego człowieka. – Mimo całej naszej wiedzy poruszamy się po omacku, panie Warleggan. Nawet po stuleciach praktyki i doświadczenia wiemy bardzo niewiele o ludzkim ciele.

Mógłby również dodać: I o ludzkim umyśle, panie Warleggan, i o ludzkim umyśle.

Rozdział szósty

I W czasie zmiany szychty Ellery i Vigus robili dziwne aluzje, choć nie ośmielali się otwarcie porozmawiać z Benem. Peter Hoskin miał więcej odwagi, napomknął o plotce krążącej we wsi i podszedł w cechowni do Cartera. – To nie moja sprawa – powiedział. – Powtarzam tylko to, co gadają inni. Na przykład Beth Daniel. Ale nie mam z tym nic wspólnego, Ben. – Skoro to nie twoja sprawa, dlaczego nie trzymasz gęby na kłódkę?! – rzucił Ben. – Jeśli tak się przejmujesz tymi plotkami, czemu sam z nią nie pogadasz? – odparł z irytacją Peter. – Jeśli to nieprawda, po prostu zaprzeczy. We wtorkowe popołudnia Katie zazwyczaj przebywała w domu, ponieważ miała wolne. Odkąd okazało się, że spodziewa się dziecka, znacznie rzadziej przychodziła do sklepiku rodziców. Jinny, jej matka, dobra, szanowana metodystka, była niezadowolona, że córka ma urodzić bękarta, nawet nie próbując ukarać łajdaka, który ponosi za odpowiedzialność za nieszczęście córki. Ben poszedł do domu, gdzie Katie pomagała matce kroić rabarbar na marmoladę. Scoble Biała Głowa, ojczym Bena i Katie, był teraz zupełnie głuchy i zdominowany przez Jinny, która, choć z natury dobroduszna, stwardniała z upływem lat. – Jeśli to nawet prawda, co z tego?! – odpowiedziała buntowniczo Katie. – To wyłącznie moja sprawa! – Niech nas Bóg ma w swojej opiece! – odparł Ben, zaciskając zęby. – Katie, nie możesz mówić poważnie, na pewno! Małżeństwo z wioskowym

głupkiem?! To się w głowie nie mieści! – Nie powinieneś się tak indyczyć – powiedziała Katie. – Music ma łeb jak trzeba. Przezywacie człowieka głupkiem, a potem ciągnie się to za nim przez całe życie jak smród po gaciach. Poza tym… – Co poza tym? – Muszę myśleć o dziecku. – Dziecko serdecznie ci podziękuje za ojca, który nie wie, która godzina albo czy jest Boże Narodzenie, czy Wielkanoc! Możesz być tego pewna. Jeśli wyjdziesz za takiego idiotę jak Music, będziesz musiała utrzymywać trzy osoby zamiast dwóch… – Ma chatę. – Ach, więc zamierzasz wyjść za mąż za chatę, co? – Nigdy tego nie mówiłam! Nigdy nie powiedziałam niczego w tym rodzaju… Tak czy inaczej, to moje życie i zrobię, co zechcę… – Zostawcie ją! – wtrąciła Jinny. – Kopie sobie grób, więc niech w nim spocznie! – O co chodzi? – spytał Biała Głowa. – O czym mówicie? – Zapalał fajkę płonącym drewienkiem wyjętym z paleniska. Przez pokój popłynęła chmura dymu tytoniowego. – Chcesz powiedzieć, że nie masz nic przeciwko temu? – zwrócił się do matki Ben. – Jasne, że mam! Najbardziej się boję wstydu! Gdybym mogła, wykurzyłabym Saula Grievesa z kryjówki, w której się zaszył, i zmusiła do pójścia do ołtarza. Nieważne, co by potem zrobił. Inaczej się wymiga, będzie wolny, a Katie poniesie wszystkie konsekwencje! – Już ci mówiłam, że nigdy nie wyjdę za Saula Grievesa! – odpowiedziała Katie, bliska płaczu, lecz obstająca przy swoim. – Nigdy nie wyjdę za Saula Grievesa, nawet gdyby mnie błagał na kolanach. Music to jakieś rozwiązanie. Dzięki niemu dziecko będzie ślubne i dostanie nazwisko. – Nie spodziewaj się, że uznam Musica za szwagra! Tobie też pokręciło się w głowie, Katie, że wpadłaś na taki pomysł. Co powiedzą dziadkowie?! Będą wściekli, jestem pewien! Jinny podeszła do Bena. – Nie waż się denerwować dziadków, bo inaczej się z tobą rozprawię, Ben! To starzy ludzie, a kiedy przyjdzie czas, pójdę i powiem im to, co uważam za stosowne. Trzymaj gębę na kłódkę!

– Wkrótce o tym usłyszą – odparł Ben. – Lada dzień powie im jakiś życzliwy przyjaciel, o ile już nie wiedzą. Tak czy inaczej, nie chcę być przy tym, gdy im przekażesz radosną nowinę! Wyszedł z izby. Usłyszeli trzask drzwi sklepiku. – Co się z nim dzieje? – spytał Biała Głowa. – Był wyjątkowo wściekły. Nie podoba mu się pomysł, by Katie wyszła za Musica?

II Andrew Blamey wrócił na Queen Charlotte po burzliwym rejsie, który trwał dwa razy dłużej, niż planowano. Zostali zaatakowani przed duży amerykański statek korsarski, który najwyraźniej nie wiedział o podpisaniu traktatu gandawskiego. Na szczęście zdołali uciec. Andrew z hałaśliwą radością przyjął dom ofiarowany przez Stephena i zjedli z tej okazji uroczystą kolację w domu Carringtonów. Tamsin przybyła w towarzystwie swojego brata George’a. Jej rodzice nie udzielili jeszcze zgody na małżeństwo, jednak wszyscy uczestnicy kolacji uważali, że to tylko kwestia czasu. Stephen, wylewny po kilku kieliszkach reńskiego wina, opowiadał o wyprawie korsarskiej, podając szczegóły, których Clowance wcześniej nie znała. Nie miała pojęcia, że francuski żołnierz zamierzał strzelić do Stephena z bliskiej odległości, a muszkiet nie wypalił. Stephen traktował to teraz jako świetny żart, choć uniknął pewnej śmierci dzięki wyjątkowemu szczęściu. Clowance mimo woli myślała o niedawnej wielkiej bitwie i żałowała, że pod Waterloo nie padał deszcz. Wydawało się, że rejs na Queen Charlotte sprawił Andrew przyjemność. Młody Blamey, mimo swojej jowialności, nie miał łatwego charakteru i mogło dziwić, że znalazł wspólny język ze zrzędliwym kapitanem Bullerem. Surowa dyscyplina narzucona przez dowódcę musiała się spodobać Andrew, a jego reakcja sprawiła Bullerowi przyjemność i satysfakcję. Andrew promieniał po udanym rejsie – chociaż dużo pił, wydawał się prawie trzeźwy. Radośnie snuł z Tamsin plany na przyszły tydzień. Zamierzali razem obejrzeć nowy dom. W piątek Stephen i Clowance pojechali do St Erme, gdzie odbywał się

największy doroczny jarmark w hrabstwie. Handlowano końmi i bydłem, a Stephen kupił ładnego ciemnogniadego wałacha, „własność oficera niedawno poległego pod Waterloo”, jak go reklamowano. Clowance uważała, że zapłacił horrendalną cenę. Dwaj właściciele konia powiedzieli Stephenowi, że uzyskaliby znacznie lepszą cenę w Tattersall, jednak woleli sprzedać konia na miejscu, by uniknąć kosztów podróży. Mojżesz, jak nazywał się wierzchowiec, był bardzo wysokim rumakiem – mierzył w kłębie przeszło sto siedemdziesiąt centymetrów – wyraźnie nawykłym do polowań. Mówili, że ma sześć lat. Stephen pożerał go wzrokiem. Zawsze potrafił przekonać samego siebie, że postępuje słusznie, i w podobny sposób wierzył w zapewnienia innych. Wkrótce dobito targu. Triumfalnie przejechali przez Truro i wrócili do Falmouth. Clowance, dosiadająca Nerona, prowadziła na powrozie konia wynajętego przez Stephena na podróż do St Erme. Pomyślała, że nawet jeśli trochę przepłacił, wydał pieniądze zdobyte dzięki własnej przedsiębiorczości. Dlaczego nie miałby się cieszyć z posiadania pięknego konia? Tak samo cieszył się z podarowania jej naszyjnika z korali. Tak samo cieszył się z podarowania Andrew domu. (Mam nadzieję, że rzeczywiście jest tak bogaty, jak mówi. Mam nadzieję – modlę się o to – że w porę przestanie szastać pieniędzmi).

III Narzeczeństwo Musica i Katie przebiegało w niekonwencjonalny sposób. Przede wszystkim nie patrzyli na siebie jak normalni młodzi ludzie, którzy się zaręczyli. Music wpatrywał się w Katie jak w obraz: jego blade, zdziwione oczy lśniły szczęściem i był w siódmym niebie (gdyby istniało ósme, z pewnością osiągnąłby i ten stan ekstazy). Mimo to zawsze spoglądał tylko na jej twarz. Nauczył się błyskawicznie interpretować miny narzeczonej: oznaki złego humoru, tolerancji i – bardzo rzadko – sympatii bądź aprobaty. Nigdy nie patrzył na resztę ciała Katie, bo instynktownie rozumiał, że nie ma do tego prawa. Było to zakazane terytorium. Jeśli chodzi o Katie, to odzywała się do Musica dość często, jednak zawsze spuszczała wzrok, jakby pragnęła zagłuszyć w sobie wstyd, że ma takiego narzeczonego. Gdyby spojrzała w jego zachwycone oczy,

nawiązałaby z nim kontakt, pojawiłoby się między nimi coś w rodzaju serdecznej więzi, do czego, oczywiście, nie mogła dopuścić. Poszła do jego chaty, obejrzała ją, zaproponowała kilka zmian, na które Music entuzjastycznie się zgodził. W końcu odkryła, że ma tylko cztery koty. Jeden z parszywych pręgowanych kocurów o imieniu Kocur na początku roku wpadł w potrzask, więc teraz zostały tylko Pręgowany, Rudy, Czarna i Biały. I tak za wiele jak dla Katie, ale Music wydawał się do nich tak przywiązany, że postanowiła je tolerować. Kilka z pewnością z czasem zginie w surowym kocim świecie wioski Grambler, a Katie nigdy nie pozwoli wziąć następnych. Music żył z głową w chmurach. W każdej wolnej chwili – a miał ich niewiele – wracał z Place House do chaty i starał się ją porządkować. Pokrył część dachu nową strzechą, usunął śmierdzące wyposażenie rybackie, zamocował tylne drzwi na nowych zawiasach, by dobrze się zamykały. Naprawił zepsute okna, wymienił ruszt w palenisku, oczyścił wychodek i ułożył do niego na nierównym podwórku ścieżkę z kamieni. Musiał pamiętać, by w podnieceniu znów nie chodzić na palcach i nie mówić piskliwym głosem. Pewnego dnia, gdy próbował naprawić nogę stołu, do chaty wszedł jego starszy brat John. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Żaden z Thomasów nie był rozmowny i po wymianie pozdrowień złożonych z kilku mrukliwych sylab John splunął na podłogę, wsunął ręce do górnych kieszeni spodni, po czym patrzył, jak Music naprawia stół, by stał prosto i przestał się kolebać. – Kiedy ślub? – spytał po chwili. – Nie wiem. – Słyszałem, że pierwszego października. – Może. – Katie decyduje, co? – Może. – Music przerwał pracę i spojrzał na stół. – Chyba tak. Katie decyduje. – Podobno chce za ciebie wyjść tylko dlatego, że spodziewa się bachora? – Chyba tak. – Nie martwi cię, że będziesz ojcem dziecka Saula Grievesa? – To dziecko Katie. Na pewno. – Ach, na pewno. Co mówi Art? – Nie pytałem. – Nie pytałeś. No cóż, wiem, co by powiedział. Że dla Katie jesteś wart

tyle samo co stara ścierka. Troszczy się o ciebie mniej niż o wiadro flaków. Zgodziła się tylko dla pozoru. Właśnie o to chodzi, Music. Tylko dla pozoru! Music się wyprostował. – Tak? – Tak. Art powiedziałby, że chata należy do nas trzech. To prawda, jak mi Bóg miły. Więc jeśli chcesz w niej mieszkać z tą kobietą, powinieneś płacić czynsz. – Co takiego? John Thomas powtórzył to, co powiedział, zdając sobie sprawę, że Music nie rozumie. – Muszę spytać Katie – wybąkał Music. – Tak myślałem. Spytać Katie. Weźmie cię pod pantofel, jak amen w pacierzu. Żal mi ciebie, Music. Żal mi ciebie. – Tak? – Music się uśmiechnął. – A ja siebie nie żałuję, rozumiesz? Po kilku tygodniach szepty i chichoty ucichły, a wieśniacy zaakceptowali planowane małżeństwo. Music, silny, młody mężczyzna, słaby na umyśle, łatwo stawał się celem żartów i bardzo się przejmował docinkami. Katie, silna, młoda kobieta, wcale nie była słaba na umyśle i budziła powszechny lęk. Ludzie nie śmiali się z niej otwarcie i nie obchodziło ją to, co gadają za jej plecami. Poza tym miała związki z rodziną Poldarków. Jej brat był kierownikiem robót podziemnych w kopalniach Wheal Grace i Wheal Leisure. Matka Katie długo pracowała u Poldarków, dawno, dawno temu, podobnie jak jej ojciec. Dziadek, Zacky Martin, choć od lat prawie inwalida, w odległych niespokojnych czasach był prawą ręką kapitana Poldarka i w dalszym ciągu mieszkał w Mellin niedaleko Nampary. Wuj i ciotka, w tym samym wieku co Katie, pracowali w Namparze, w domu i w gospodarstwie. W wiosce takie rzeczy miały duże znaczenie. Zaręczyny Katie z Musikiem wydawały się przez to jeszcze bardziej horrendalne, lecz trudniej było je krytykować. Wieczorem w Namparze poruszono ten temat. Demelza, po raz pierwszy od powrotu do domu, zaprosiła Dwighta i Caroline na kolację. Tym razem Isabellę-Rose poproszono, by zjadła posiłek w swoim pokoju na piętrze. – Nie zamierzamy mówić o strasznych tajemnicach, o których nie powinnaś wiedzieć – wyjaśniła Demelza. – Po prostu jesteśmy starymi przyjaciółmi i od dawna nie spotkaliśmy się we czwórkę. Nie ma to nic

wspólnego z tobą. Clowance poprosilibyśmy to samo. I każdą inną osobę. Bella ucałowała matkę. – Pewnego dnia urosnę i też was wyrzucę z jadalni! Podano świeżego łososia, potrawkę z królika, ciasto porzeczkowe, syllabuby, a na koniec wiśnie. Dawniej Demelza trochę się denerwowała, gdy przyjmowała starych przyjaciół, ale teraz, po pobycie w Paryżu i w Lansdowne House, czuła się pewniej. Nie martwiła się o gafy służących. A może przestała się nimi przejmować? Posiłek upłynął w swobodnej, miłej atmosferze. Jadalnia stała się oazą spokoju w mrocznym świecie. W pewnej chwili wspomniano o Zackym Martinie. Ross mówił, że Zacky jest wstrząśnięty i wytrącony z równowagi hańbą wnuczki, a teraz jej zwariowaną decyzją, by poślubić wiejskiego głupka. – Music wcale nie jest głupi – odparł Dwight, jak na siebie dość ostro. –  W gruncie rzeczy nigdy nie był niedorozwinięty umysłowo. Nie jest zbyt bystry, ale można go lubić, a to, że stał się pośmiewiskiem całej wioski, sprawiało mu kiedyś przyjemność. Zdobył lokalną sławę. W ciągu kilku ostatnich lat próbuje z tego wyrosnąć. – Dwight okazał mu wiele dobroci– wtrąciła Caroline. – Spędzał z nim wiele godzin. – Co najwyżej pół godziny tygodniowo – odparł lekarz. – Przyszedł do mnie i spytał, co mu dolega. Byłem zaskoczony. Ludzie uchodzący za wiejskich głupków zwykle nie zdają sobie sprawy, że mają jakieś problemy. Uważają, że winę ponoszą inni. Pomyślałem, że poświęcę godzinę albo dwie na dokładne badanie. Nie stwierdziłem żadnych wad fizycznych. Śpiewa ładnym altem, podobnie jak inni normalni ludzie. Kiedy był dzieckiem, jeden z braci wepchnął go do ognia i Music poparzył sobie stopy, przede wszystkim pięty. Nabrał zwyczaju chodzenia na palcach, ale teraz się tego oduczył. Jest dość ograniczony umysłowo, lecz to samo można powiedzieć o kilku jego przyjaciołach. Niedawno nauczył się liczyć, a jeśli się skupi, potrafi podać godzinę. Zna nazwy miesięcy, potrafi się obchodzić ze zwierzętami i jest zręcznym rzemieślnikiem. Może to niewiele, jednak moim zdaniem jest na tyle normalny, by mieć prawo do normalnego życia. – Podejrzewam, że Dwight odegrał rolę swata – zauważyła Demelza. – Nie jestem bez winy. Ale w tym towarzystwie… Przypuszczam, że ja i Caroline nigdy nie zostalibyśmy małżeństwem, gdyby nie interwencja

pewnej osoby. – To bardzo dawne czasy – rzekł Ross. – Zaprzeczam, że ponoszę za to odpowiedzialność. Jeśli chodzi o swaty, mistrzynią jest Demelza. – Może… – odpowiedziała Demelza i dyskretnie wypluła w dłoń pestkę wiśni. – Jednak żałuję jednego małżeństwa, którego nie udało mi się zaaranżować. Między moim bratem Samuelem a Emmą Tregirls, jak się wtedy nazywała. Byli zupełnie innymi ludźmi – chodziło o przekonania religijne Samuela – więc zasugerowałam, że nie powinni się spotykać przez rok… Emma poszła na służbę do Tehidy. Przed upływem roku poślubiła tamtejszego lokaja, Hartnella, i było za późno, by Samuel szczęśliwie się ożenił. – W tej chwili jest szczęśliwy w małżeństwie – odezwał się Ross. – Podobnie Emma. Moim zdaniem nic by nie wyszło ze związku Emmy z Samuelem… Ale, mówiąc poważnie, Dwight, skoro masz dobre zdanie o Musicu Thomasie, chciałbym, żebyś znalazł trochę czasu i porozmawiał z Zackym i jego żoną. Wzięliby twoje słowa do serca i mogłoby ich to uspokoić. – Zrobię to. Wezmę ze sobą Musica, ale wiem, że będzie taki spocony i zdenerwowany, że zaprezentuje się z najgorszej strony. – Bardzo przepraszam, pani – powiedziała Betsy Maria Martin, również należąca do rodziny Martinów, która weszła do jadalni. – Henry mówi, że obiecała pani iść na górę i powiedzieć paniczowi dobranoc. – To prawda – odparła Demelza. – Przyjdę za pięć minut. Kolacja już się skończyła, lecz siedzieli przy stole, rozmawiając w chaotyczny sposób, który Demelza tak lubiła. Caroline wysłała obie córki do drogiej szkoły w Newton Abbot, ale nie była z niej zadowolona i zastanawiała się, czy nie sprowadzić dziewcząt do domu i nie zatrudnić guwernantki. – Potrzebujemy kogoś podobnego do waszej pani Kemp – rzekła. – Kogoś surowego, kto potrafi nauczyć je moresu, bo Dwight stale je rozpieszcza. – Och, pani Kemp była cudowna w Paryżu – powiedziała Demelza. –  Twarda jak skała. Ale moim zdaniem brak jej wykształcenia, by mogła się zajmować Sophie i Meliorą. Prosiliście o radę panią Pelham? – Moja ukochana ciotka wreszcie zaczęła się starzeć i chociaż kocha nas wszystkich, uważam, że nie podjęłaby się chętnie dłuższej opieki nad moimi dwiema chudymi smarkulami.

– Nie to miałam na myśli. Przyszło mi do głowy, że może kogoś znać. Potrzebny jest ktoś podobny do Morwenny, która tak dobrze opiekowała się Geoffreyem Charlesem. Popijały porto. W końcu Demelza wstała. – Chyba nie mogę pozwolić, by Henry czekał. – Przyszły sir Henry – dodała Caroline. – Tak, to prawda. – Choć mam nadzieję, że dopiero w odległej przyszłości. Zależnie od tego, czy Cuby urodzi chłopca, czy dziewczynkę. – Tak? – mruknęła Demelza. – Oczywiście. – Masz jakieś wiadomości od Cuby? – spytał Rossa Dwight. – Myślę, że w przyszłym miesiącu zamierza przyjechać do Kornwalii.

IV Wieczorem w łóżku Demelza zapytała: – Czy to prawda, co Caroline powiedziała o dziecku Cuby? – Co takiego? – Że jeśli urodzi się chłopiec, to on odziedziczy tytuł baroneta, a nie Henry. – Tak, chyba tak. Czy to ważne? Demelza milczała, zastanawiając się nad odpowiedzią. – To, że ktoś mógłby odziedziczyć po mnie tytuł, niewiele dla mnie znaczy – rzekł Ross. – Przejmujesz się tym? – Nie jestem pewna, Ross. Raczej tak. Jak wiesz, cenię twój tytuł. Syn Cuby to twój wnuk i mógłby go odziedziczyć, ale Henry jest twoim synem, więc byłoby bardziej stosowne, gdyby to on został kiedyś baronetem. – Może. Nie zastanawiałem się nad tym. To nieważne. Tak czy inaczej, o wszystkim zdecyduje natura. Był ciepły wieczór, więc zostawili otwarte okno. Do pokoju wpadła ćma, która krążyła niebezpiecznie blisko świecy. – Stara Maggie Dawes nazywała je niesytkami. – Ćmy? Naprawdę? Tego słowa nie znał nawet Jud. – Widziałeś go po powrocie?

– Nie. Muszę jutro pojechać. – Poszłam wcześniej do ich chaty, ale ciągle byłam w szoku i chyba nie słuchałam ich skarg tak uważnie jak zwykle. – Wiesz, że Cuby była w Kornwalii? – spytał po chwili Ross. – Nie! Przyjedzie do Nampary? – Unikałem jednoznacznej odpowiedzi, kiedy Caroline o to spytała. Cuby mówiła, że chce urodzić u nas dziecko, ale to nastąpi dopiero za trzy miesiące. W tej chwili mieszka z rodziną w Caerhays. – Ach… – Nie wspomniała o tym, gdy wyjeżdżałem. Może zmieniła plany? – Skąd o tym wszystkim wiesz? – Spotkałem wczoraj w Truro Johna-Evelyna Boscawena. Oczywiście dobrze znał Jeremy’ego. Byli w tym samym wieku. Myślał, że wiem, gdzie mieszka Cuby. Demalza zastanawiała się przez chwilę. – Mogła napisać. – Może jeszcze napisze. – Była wobec mnie miła w Brukseli. – Może uważa, że kilkutygodniowy pobyt w Caerhays dobrze jej zrobi. Była w szoku. – Wszyscy jesteśmy w szoku. – To prawda. – Powinnam do niej pojechać, Ross? – O nie. Uważam, że to ona powinna się z nami skontaktować. Musimy dać jej trochę czasu. – Czasu – powtórzyła Demelza. – Tak, myślę, że mamy mnóstwo czasu… Była ciemna noc. Od strony plaży dobiegał głośny szum morza. Nigdy nie ustawał, lecz docierał do świadomości tylko w ciche noce. „Bum-bum-bum – rzekł do siebie Ross. – Bum-bum-bum”. Werble bitewne. Trzeba się modlić do Boga, by te dźwięki nigdy więcej się nie rozległy. – Co tam mruczysz? – spytała Demelza. – Przeklinałem pod nosem. – Dlaczego? – Ponieważ muszę wstać i wyrzucić za okno twoją niesytkę. Jej samobójcze skłonności nie pozwolą mi zasnąć. – Zgaś świecę.

– Wtedy będzie latała w ciemności koło naszych twarzy. – Szukając innego płomienia – powiedziała Demelza.

Rozdział siódmy

Mojżesz był dobrym wierzchowcem. Okazał się wytrzymały i na początku potrzebował silnej ręki, ale po tygodniu przyzwyczaił się do nowego właściciela. Stephen nie był dobrym jeźdźcem, nie potrafił łagodnie prowadzić konia, przekonywać, a nie rozkazywać, za mało z nim rozmawiał. (Kiedy Clowance, z natury milkliwa, jeździła na Neronie, przez cały czas coś do niego mówiła). Jednak w końcu się zrozumieli. Niewykluczone, że poprzedni właściciel Mojżesza, kawalerzysta i myśliwy, dobrze traktował rumaka, zmuszał do wysiłków, lecz brakowało mu finezji. Jeśli tak było, Mojżesz, z natury uparty, pojął, że nowy pan ma podobny charakter. („Wałachy zawsze świetnie skaczą” – zauważył Stephen). Carrington był zachwycony. Zwracał powszechną uwagę na koniu. Chwilowo zaniedbał przedsiębiorstwo żeglugowe i codziennie rano galopował z Clowance na wrzosowiskach na zachód od Falmouth. Nie mógł się doczekać następnego sezonu polowań. Nie mógł się doczekać pokazania konia Harriet. Sposobność nadarzyła się szybciej, niż się spodziewał. Sid Bunt zawinął do Penryn, złożył Stephenowi meldunek, uzupełnił zapasy, po czym popłynął na Lady Clowance w górę rzeki Fal, by dostarczyć ładunki kilku klientom. Były to w większości banalne zamówienia, lecz do wielkiego dworu w Trelissick należało przewieźć harfę i dwa obrazy, późne dzieła Johna Opiego – sławny malarz zmarł przed kilkoma laty, lecz coraz bardziej ceniono jego portrety. Stephen na tyle interesował się tym zleceniem, że pilnował, by malowidła dotarły bezpiecznie na miejsce przeznaczenia. Normalnie, gdyby nie musiał się zajmować innymi statkami, popłynąłby na Lady Clowance aż do promu króla Henryka i osobiście zajął się wyładunkiem. Tym razem jednak, niezwykle dumny z nowego konia,

pojechał lądem do miejsca, gdzie Lady Clowance przybiła do brzegu. Dopilnował wyładunku, porozmawiał z właścicielem dworu w Trelissick i wypił z nim kieliszek sherry, po czym ruszył w drogę powrotną, zadowolony, że ma jeszcze jednego wpływowego znajomego. Trelissick leży dość niedaleko od Cardew, ale jest od niego oddzielone strumieniem Carnon. Kiedy Stephen zjechał w dolinę strumienia i przekroczył stary most, pozwolił Mojżeszowi iść stępa, ciesząc się słońcem i ciepłym wiatrem. Pod wpływem nagłego impulsu skręcił do lasu Carnon. Pamiętał polowanie, w którym kiedyś uczestniczył – galop pod niskimi gałęziami budził lęk, jeżyły mu się włosy na głowie. Las miał powierzchnię około ośmiu hektarów, lecz biegła przez niego tylko jedna przyzwoita droga. W środku znajdowała się polana z częściowo zrujnowaną szopą wykorzystywaną przez parobków. Wiosną zeszłego roku kwitło tam mnóstwo dzwonków i żonkili. W lesie roiło się od królików i drobnych zwierząt oraz ptaków – zajęcy, borsuków, słonek, bekasów. Dotarłszy do polany, Stephen zauważył spacerującą wokół niej kobietę, postawną i dobrze ubraną. Stąpała ostrożnie po trawie. Miała na głowie fioletowy toczek myśliwski, kurtkę jeździecką i nankinową spódnicę, na tyle krótką, że spostrzegł fioletowe buty i haftowane pończochy. Była to lady Harriet Warleggan. Lśniące czarne włosy związała w kucyk. W ręku trzymała szpicrutę. – Harriet! – zawołał zaskoczony Stephen. Zatrzymała się i spojrzała na niego, mrużąc oczy pod słońce. Kiedy podjechał, zsiadł z konia i zdjął kapelusz, na początku nie wydawała się zachwycona. – Ach, nasz zwycięski bohater! – Cóż za przyjemna niespodzianka! – powiedział, ujmując jej dłoń. – Nie spodziewałem się, że panią tu spotkam, i to spacerującą w pani obecnym… Zawahał się. Ponieważ była wysoka i dobrze zbudowana, prawie nie było widać, że spodziewa się dziecka. – W moim obecnym stanie, chciał pan powiedzieć? – Cóż, droga pani, po prostu jestem zadowolony, że spotkałem panią na spacerze. – Jakiś czas mogę jeszcze spacerować. Okazało się, że szczenność nie utrudnia życia tak bardzo, jak się spodziewałam. Proszę się nie niepokoić: na skraju lasu czeka Nankivell z Dundee. A także Kastorem i Polluksem. Mam

dobrego konia i dobrą eskortę. Stephen rzadko czuł się niezręcznie, ponieważ nie leżało to w jego naturze. Nigdy nie tracił rezonu, co dodawało mu uroku. Wyjaśnił swoją obecność na polanie, opowiedział, jak spędził ranek, i spytał, co Harriet robi w lesie Carnon. – Szukam lisów – odrzekła z prostotą. – Sezon ochronny kończy się dopiero za dwa miesiące, a wtedy, do licha, nie będę mogła uczestniczyć w łowach. Teraz mogę obserwować lisy, sprawdzać, w jakim stanie są młode. Nawet jeśli nie zdołam ich zobaczyć, zorientuję się po norach. Zepsuł mi pan poszukiwania, kapitanie Carrington. – Nie bardzo rozumiem. – To dość proste. Dlaczego zostawiłam masztalerza czterysta metrów dalej? Nie wybrałam się na zwykły spacer. Miałam nadzieję zobaczyć kilku swoich małych przyjaciół, by ocenić ich zdrowie i liczbę. Trudno to zrobić w towarzystwie hałaśliwych koni i pary dogów. Stephen się roześmiał. – Skoro zepsułem pierwszą część pani wyprawy, czy mógłbym pomóc w drugiej? – Jakiej? – Liczeniu bobków. Uśmiechnęła się do niego. Przywiązał Mojżesza do odpowiedniego drzewa. – Ładny koń – zauważyła. – Tak, chciałem, żeby go pani zobaczyła – odparł Stephen, ściągając wodze. – Kupiłem go w zeszłym tygodniu w St Erme. Wyjątkowy rumak. – Ma trochę za tęgi zad, nie sądzi pan? – Nie, to cecha rasy, Harriet. Poza tym dźwiga spory ciężar. Ruszyli w stronę szopy parobków, lecz Harriet nagle skręciła, zauważywszy kilka otworów w ziemi. Obok rosły krzewy kolcolistu, w dalszym ciągu pokryte kwiatami. – Widzi pan, to nory. Wykopały je borsuki, ale mieszkają w nich lisy. Założę się, że jest tam mnóstwo młodych. Miałam nadzieję, że je zobaczę w trakcie zabawy. – Jestem w niełasce, tak? – Nieważne. – Pozwoliła krzakowi kolcolistu opaść na miejsce i strzepnęła z rękawiczek kilka kolców. – Obejrzyjmy szopę i wracajmy.

Podążyli przez polanę. – Jak się miewa Clowance? – Dobrze, dziękuję. – Śmierć brata na pewno wytrąciła ją z równowagi. – O tak. Mnie również. Jeremy był wspaniałym kompanem. – Rozumiem, że kiedy walczył z Napoleonem, pan wojował z Francuzami w bardziej intratny sposób? Stephen zerknął na lady Harriet i się roześmiał. – Nie mija się pani z prawdą. Raz o mało nie zginąłem, zapewniam panią. Miałem szansę podjąć tę wyprawę tylko dzięki pani. – Dzięki mnie? – Cóż, z pewnością pani wie, że między mną a sir George’em doszło do różnicy zdań. Może należałoby to opisać inaczej: z jakiegoś powodu zawziął się na mnie i zażądał natychmiastowej spłaty wszystkich moich weksli. Niewiele brakowało, bym został zrujnowany. Później nagle zmienił zdanie i pozwolił mi korzystać z kredytu w ograniczonym zakresie. W tej sytuacji musiałem postawić wszystko na jedną kartę i zająć się korsarstwem. – A więc tak to wszystko wyglądało – powiedziała Harriet przed drzwiami szopy. – Właśnie tak. I muszę pani podziękować. – Zupełnie nie wiem, za co. – Myślę, że Clowance opowiedziała pani o naszych kłopotach, a pani wstawiła się za mną u sir George’a. – Cóż za dziwna myśl! – Weszła do szopy. Dach drewnianego budynku częściowo się zawalił, drzwi leżały na ziemi. W środku rosła pożółkła trawa i kilka krzaków jeżyn. Widać było pozostałości ogniska z resztkami drobnych kości. Harriet poruszyła stopą w trawie. – Jakiś włóczęga dzielił to miejsce z lisami. – Lisami? – Och, przychodzą do takich miejsc, zwłaszcza jeśli musiały opuścić nory. Wiele razy jeździliśmy w tym kierunku i gubiliśmy trop. Zastanawiam się… – Pamiętam polowania w grudniu zeszłego roku – powiedział Stephen. – Pędziliśmy przez ten las. Prawie się udało! Jak zwykle jechała pani na czele. – Dundee stąpa bardzo pewnie. Przyjaźnimy się od dawna, kupiłam ją przed ślubem z George’em. Rzadko popełniamy błędy w czasie polowania.

– Pani pierwszy mąż był dobrym myśliwym? – O tak, była to treść jego życia. Przez jakiś czas był mistrzem ceremonii, oczywiście nie w tym zespole myśliwych, tylko w północnej części hrabstwa Devon. O mało nie doprowadził się do bankructwa i w końcu złamał kark na bramie. Cóż, niech Bóg się nad nim zmiłuje, to równie dobra śmierć jak każda inna. Stephen nigdy wcześniej nie rozmawiał sam na sam z tą chłodną, bezpośrednią kobietą obdarzoną darem wymowy. Była bardzo atrakcyjna pod względem fizycznym, a ciąża dodała jej jeszcze większego blasku. Nigdy nie mówiła tak otwarcie i osobiście. Poczuł przypływ podniecenia. Pochyliła się i poruszyła kości szpicrutą. Pochylił się obok niej, czując zapach perfum, zerkając na czarne włosy związane w kucyk, rumieniec na zwykle bladym policzku. – Widzi pani coś? – Kości królika są świeże. A to kości kurczaka i jakiegoś większego zwierzęcia. Pani lisica dzieliła się z kimś pożywieniem. – Wyprostowała się, a Stephen poszedł za jej przykładem. – Harriet… – Tak? – To pani powstrzymała George’a, gdy chciał doprowadzić mnie do bankructwa? Proszę nie zaprzeczać. Muszę pani za to podziękować. – Nie lepiej o tym zapomnieć? Dlaczego nie przypisać zasługi George’owi? – Bo to pani zasługa i powinienem pani podziękować. Stała tyłem do ściany, a Stephen oparł dłonie po obu stronach jej głowy, uniemożliwiając jej ruch. Drewniane ściany zatrzeszczały pod naciskiem. Spoglądała na niego chłodno. Jej wielkie oczy były bardzo spokojne. Pocałował ją, najpierw w policzek, a potem w usta. Był to długi pocałunek. W końcu położyła dłonie na jego barkach i odepchnęła go, powoli, lecz stanowczo – miała silne ramiona. Wyjęła chustkę i otarła usta. Podniosła upuszczoną szpicrutę i znów zaczęła grzebać w kościach. – Słyszałam raz w kościele pastora, który powiedział w czasie kazania, że człowiek to jedyna istota zabijająca dla przyjemności – odezwała się. –  Kompletny nonsens. Lisy zabijają wszystko, co się rusza, trzepoce skrzydłami, daje oznaki życia. Podobnie koty i lamparty. Lisy to wstrętne,

drapieżne bestie, ale je uwielbiam. – Ja też mogę zabijać istoty, które trzepocą skrzydłami – powiedział Stephen. Wyszedł za Harriet z szopy. – Myślę, że powinniśmy wrócić do Nankivella. Stephen odwiązał Mojżesza i ruszył między drzewami za wysoką, elegancką kobietą. Wyszli na pole, gdzie czekał niski masztalerz z dwoma końmi i parą dogów. Nankivell wstał i zdjął kapelusz; dwa ogromne psy podniosły się z ziemi i przeciągnęły, wydając piskliwe dźwięki. Harriet nie musiała się pochylać, by je pogłaskać za uszami. – Nankivell, odprowadź psy drogą. Przebieżka dobrze im zrobi. Pan Carrington i ja pogalopujemy przez pola. – Tak, milady. Harriet wyciągnęła rękę i Nankivell pomógł jej zająć miejsce w siodle. Dwa konie, Dundee i Mojżesz, spojrzały na siebie. Harriet ujęła wodze, poprawiła toczek. Od wyjścia z szopy nie patrzyła na Stephena. – Możesz już jechać. – Tak, milady. Za przeproszeniem, milady, ale sir George powiedział mi, że nie powinna pani galopować po polach. Sir George kazał mi pilnować, by milady nie skakała ani nie galopowała… – Nieważne, co powiedział sir George. To mój rozkaz. Pan Carrington odwiezie mnie do domu. – Chętnie – wtrącił Stephen. – Pod warunkiem, że pan nadąży. W milczeniu patrzyli, jak Nankivell wsiada na konia i odjeżdża kłusem. Biegły za nim na długich smyczach Kastor i Polluks, najwyraźniej do tego przyzwyczajone. Stephen w dalszym ciągu stał obok swego wierzchowca, lecz po chwili postawił stopę w strzemieniu. Harriet obserwowała krytycznym okiem, jak z trudem zajmuje miejsce w siodle. W lesie Carnon nie było już ciepło. Wiał coraz silniejszy wiatr od wschodu i nie osłaniały ich drzewa. Jednak Stephen czuł, że jest mu gorąco. – Jeśli to pana interesuje, rzeczywiście wpłynęłam na sir George’a, by zmienił decyzję o cofnięciu panu kredytu. Jednak zrobiłam to dla Clowance, nie dla pana. Przypuszczenie, że mogę być panem w jakikolwiek sposób zainteresowana jako mężczyzną, jest całkowicie nieusprawiedliwione. Miałam przyjacielski dług wdzięczności wobec Clowance, który spłaciłam.

To wszystko. Stephen poklepał szyję Mojżesza. – Jednak i tak mam wobec pani przyjacielski dług wdzięczności. Może kiedyś pozwoli mi go pani spłacić? – Pana koń ma za tęgi zad – powiedziała Harriet. – Utyje, jeśli nie będzie pan ostrożny. Znam ten typ. – Uważam, że to znakomity wierzchowiec – odparł sztywno Stephen. – Równie dobry jak pani klacz. Harriet ściągnęła wodze i spojrzała na słoneczny, letni krajobraz. – Kiedy poślubił pan Clowance, było to dla pana wielkie osiągnięcie – rzekła. – Niech się pan nim zadowoli. Moim zdaniem jeszcze nie pora, żeby się pan zastanawiał nad kolejnym krokiem w górę. Do widzenia. Zawróciła konia i ruszyła szybkim kłusem, który wkrótce przeszedł w galop. – Chodź, stary – rzucił gniewnie Stephen. – Dogonimy ją. Uderzył Mojżesza piętami i przez jakiś czas jechał szybciej niż Harriet. Podążali pod górę i większy koń miał przewagę. Później Harriet bardzo elegancko przeskoczyła przez niski żywopłot, a Stephen poszedł za jej przykładem. Znaleźli się na płaskim terenie i oba konie galopowały z tą samą szybkością, Mojżesz mniej więcej trzy długości z tyłu. Kolejny żywopłot, typowo kornwalijski, na podstawie z kamieni, nie wyższy, lecz znacznie szerszy. Dundee dała sobie radę. W chwili skoku Mojżesz wyrzucił w powietrze kamień. Harriet zerknęła do tyłu i wybuchnęła śmiechem. Stephen spiął rumaka i smagnął go po zadzie szpicrutą. Pędzili po pięknej, płaskiej łące między zalesionymi stokami a wysokimi drzewami rosnącymi w dużych odstępach. Galopowali, wokół rozlegał się tętent kopyt. Stephen zdawał sobie sprawę, że nie powinien pędzić z taką szybkością. Gdyby zwolnił, Harriet prawdopodobnie zrobiłaby to samo. Jednak nie mógł się zdobyć na ściągnięcie wodzy. Szyderstwo Harriet uraziło go do żywego, trucizna wgryzała się w ciało. Śmiała się nawet z jego konia. Wiedział, że musi ją wyprzedzić. Później, zyskawszy przewagę, mógłby ją skłonić, by powściągnęła konia, i okazać wielkoduszność. Jego wierzchowiec był masywniejszy, na pewno bardziej wytrzymały, a poza tym kobieta nie może pędzić z taką samą szybkością jak mężczyzna – chyba że jedzie jak wariatka. Harriet jechała jak wariatka. Podskakiwała w siodle, kucyk falował za jej plecami. Po raz pierwszy smagnęła klacz szpicrutą.

Zbliżali się do następnej przeszkody. Lasy po obu stronach łąki tworzyły wąski przesmyk – blokowało go wysokie ogrodzenie. Po drugiej stronie znajdował się głęboki rów. Harriet się zawahała, a potem poklepała Dundee po szyi. Klacz odbiła się czterema nogami i pokonała przeszkodę we wspaniałym stylu. Wylądowała wśród kamieni po drugiej stronie, potknęła się i utrzymała się na nogach. Stephen również szykował się do skoku. Był bliżej Harriet, niż przypuszczał. Dundee wahała się tylko pozornie, ponieważ w gruncie rzeczy zbierała siły i determinację, jednak koń Stephena zawahał się naprawdę. Carrington uderzeniem szpicruty zmusił Mojżesza, by popędził naprzód, a wielki wałach odbił się od ziemi pół kroku za wcześnie. Z ogromnym wysiłkiem przeskoczył płot, jednak przednie nogi wylądowały w rowie i upadł. Stephen wyleciał z siodła i z trzaskiem runął na kamienie. Później zapadła ciemność.

Rozdział ósmy

I Ross odwiedził Dwighta w środę. Był pierwszy deszczowy dzień po długim okresie ładnej pogody i wiał silny wiatr. Przyjaciel pisał list do niejakiego doktora Sutleffe’a, którego niedawno poproszono o konsultację, by sprawdzić, czy potrafi pomóc staremu królowi. Dwight poznał Sutleffe’a w Londynie i dwaj lekarze sporadycznie prowadzili ze sobą korespondencję. Sutleffe zaordynował ziołowy środek uspokajający, który okazał się skuteczny w wielu przypadkach manii, jednak Dwight – choć nie napisał tego w liście – niezbyt wierzył w powodzenie tej kuracji w przypadku ślepego starca cierpiącego na zaawansowaną demencję i na dodatek tracącego słuch. Dwight przede wszystkim pozwoliłby nieszkodliwemu, wiekowemu monarsze na swobodniejsze poruszanie się po zamku. Nie mogło to zaszkodzić królestwu. Kiedy Rossa wprowadzono do gabinetu, Dwight wstał z piórem w ręku. Uśmiechnął się do gościa. – Jesteś sam? – spytał Ross. – Tak, wszystkie panie poszły na plażę. Myślę, że Caroline raczej wbrew swojej woli, bo nie lubi mieć stóp oblepionych paskiem. Czujesz się lepiej? – O tak. Dziękuję. Demelza też. Musimy się nauczyć z tym żyć. A raczej żyć bez kogoś. – Demelza może być nad morzem z Caroline i dziewczętami. Przyjechałeś z Nampary? Na pewno tam zajrzały po drodze. – Nie, Demelza pojechała do Clowance. Nieszczęścia chodzą parami. Stephen Carrington miał wypadek w czasie jazdy konnej. – Bardzo mi przykro. Kiedy to się stało? – Wczoraj rano. Niedawno kupił nowego wierzchowca i chyba sprawdzał

jego możliwości. Koń upadł w czasie skoku przez żywopłot na kamiennej podmurówce. Zwierzę nie przygniotło Stephena, ale zranił się w plecy, może nawet złamał kręgosłup. W tej chwili ma sparaliżowane nogi. Dwight się skrzywił. – Gdzie teraz jest? – W swoim domu, w Penryn. Pojechała do niego Demelza z Matthew Markiem Martinem. Oboje… – Była z nim wtedy Clowance? – Nie, Harriet. To znaczy Harriet Warleggan. Przyprowadziła służących z Cardew, którzy zanieśli go na noszach do dworu. Dwight pogładził podbródek gęsim piórem. – Kto go leczy? – Niejaki Mather. Niedawno przyjechał z Bath. Kiedy Andrew Blamey – starszy Andrew – zachorował, zdziałał prawdziwe cuda. – Za kilka dni Stephen może lepiej się poczuć. Czasem paraliż to nie wynik złamania, tylko szoku. – A jeśli naprawdę złamał kręgosłup? – Może się zrosnąć za kilka tygodni albo miesięcy. Naturalnie zawsze jest ryzyko. – Nie wątpię. – Bardzo dużo zależy od miejsca urazu… Wielki pech po triumfalnym powrocie z rejsu. W okna uderzały strugi deszczu. Wkrótce powinien ustać, lecz nie był to dobry dzień na spacer po plaży. – Kiedy Stephen zachorował, pojechałeś do niego, zleciłeś odpowiednią kurację, a potem wyzdrowiał dzięki opiece Clowance – powiedział Ross. – Wydaje się, że było to nie tak dawno temu. – Wcale nie tak dawno. – Oczywiście Clowance uważa, że w Kornwalii jest tylko jeden dobry lekarz – zauważył Ross. – Obawiałem się, że możesz to powiedzieć. – Mam niewdzięczne zadanie przekazać ci jej wiadomość. „Proszę, błagaj wuja Dwighta, żeby przyjechał”. Tak brzmiały jej słowa. Dwight znowu pogładził się piórem po podbródku. – Naturalnie, że pojadę. Dziś jest już za późno, ale może jutro. – Dziękuję. Wiem, że będzie ci bardzo wdzięczna.

– Nie wiem, jak wdzięczny będzie doktor Mather! Zgodnie z zasadami etykiety zawodowej to on powinien mnie poprosić, żebym zbadał jego pacjenta. Poprzednim razem Stephenem zajmował się tylko aptekarz. – Gdybyś zamierzał jutro pojechać, poślę kogoś, by ich uprzedził. Nie mam wątpliwości, że Clowance i Demelza przekonają każdego lekarza o słuszności takiej decyzji. Dwight się roześmiał. – Spróbuję tam być o jedenastej. Ale pamiętaj, Ross, w przypadku urazu, o jakim mówiłeś, nikt nie jest w stanie nic zrobić, lekarz czy nie lekarz. Jeśli to rzeczywiście złamanie kręgosłupa, pacjent może tylko leżeć i czekać. Odczuwa silny ból? – Nie wiem. – Ty też pojedziesz do Penryn? – Chyba nie, przynajmniej dopóki czegoś się od ciebie nie dowiem. To niezbyt obszerny drewniak i nie chcę, żeby nagle pojawił się tam tłum ludzi. Poza tym Demelza nie może zbyt długo pozostawać poza domem. – Tak? – Przyjeżdża do nas Cuby.

II Kiedy Dwight odprowadził Rossa do drzwi, zauważył Katie idącą szybko za drzewami, którymi był obsadzony podjazd. Wydawało się, że dziewczyna nie chce, by ją zauważono. Ulewa ustała, a Dwight nie miał ochoty natychmiast wracać do listu, więc ruszył w stronę bramy, ciesząc się słońcem i wiatrem rozwiewającym włosy. Przemknęło mu przez myśl, że Katie przynosi następne wezwanie do Place House, jednak w takim wypadku przybyłby raczej Music. Tak czy inaczej, kiedy ostatni raz widział Selinę, wydawało się, że wróciła do zdrowia i odzyskała przynajmniej część humoru. Zgadywał, że małżonkowie się pogodzili. Valentine miał skomplikowany charakter i poplątane życie, jednak po mistrzowsku potrafił zjednywać sobie kobiety i nie było powodu przypuszczać, że Selina okaże się odporna na jego urok. Nagle Dwight ujrzał przed sobą Katie. Musiała ominąć zakręt, bo pojawiła

się zupełnie niespodziewanie. – Doktorze Enys… Byłam niedaleko, a potem zobaczyłam kapitana Poldarka. – Przed chwilą odjechał – powiedział Dwight. – Chciałaś z nim porozmawiać? – Nie, z panem, sir. Ale potem pomyślałam, że nie powinnam zawracać panu głowy. – O co chodzi? Coś ci dolega? – Nie, sir. Jestem zdrowa. Nic mi nie jest. – Miło mi to słyszeć. Więc o co chodzi? Katie odwróciła głowę, lecz widział, że jej twarz pokrywa pąsowy rumieniec. – Sama nie wiem, jak to powiedzieć. Dwight czekał. – Chcesz wejść do domu? – O nie, sir, nie o to chodzi. A zresztą, zresztą może powinnam wejść, żeby nie gadać w środku ogrodu, gdzie każdy może usłyszeć. – Dobrze. W takim razie chodźmy. Wprowadził ją do dworu. Po kilku krokach znów się zatrzymała. Czekał. Uniosła wzrok i odgarnęła splątane włosy, które opadły na jedno oko. – Nie wiem, czy wypada mi to mówić, ale może lekarzowi wypada. Tylko pan będzie wiedział i może mi wytłumaczyć, co się stało. – Co wytłumaczyć, Katie? Uniosła dłoń do ust, jakby chciała je zatkać. – Chyba znowu mam miesięczną przypadłość.

III – No cóż, Katie – powiedział Dwight po dziesięciu minutach. – Bez dokładnego badania, na które z pewnością nie masz ochoty, nie mogę postawić ostatecznej diagnozy. Jedno jest pewne: nie jesteś w ciąży. – Na Boga, nie wiem, jak to możliwe! – wykrztusiła, tłumiąc łkanie. – Ani ja. Ale jeśli to, co przed chwilą powiedziałaś, to dokładny opis tego, co zaszło między tobą a Saulem Grievesem, moim zdaniem nie możesz

spodziewać się dziecka. Tylko męskie nasienie, rozumiesz… Musi dojść do znacznie głębszej penetracji… Dajmy temu spokój. Czasem zdarzają się ciąże urojone, Katie. Przyczyny są różne: hipnoza, histeria, głębokie pragnienie posiadania dziecka albo wielkie poczucie winy. Myślę, że w twoim przypadku to ostatnie. Z bladej twarzy Katie znikał rumieniec. – A to? – spytała po dłuższej chwili, wskazując swój wydatny brzuch. – Skoro jesteś przekonana, że nie urodzisz dziecka, spodziewam się, że zmniejszy się w naturalny sposób. Jeśli to puchlina, można ją leczyć. Jeśli guz, można go usunąć. Jednak jestem głęboko przekonany, że w przypadku zdrowej młodej kobiety takiej jak ty to po prostu objaw histerii i że twój brzuch bardzo szybko się zmniejszy. Katie potarła dłonią oczy. – Boże, dziwnie się czuję, gdy o tym myślę! Tyle miesięcy, tyle miesięcy smutku i wstydu! Wszystko na darmo. – Tym większą powinnaś czuć ulgę. – Och, czuję, czuję. Ale jestem głupia. Boże, taka głupia. Dlaczego… dlaczego nie pomyślałam, że tak naprawdę na nic nie pozwoliłam Saulowi Grievesowi! Będę pośmiewiskiem całej wsi! Boże, niedobrze mi się robi na samą myśl! – Takie rzeczy już się zdarzały, Katie. Była kiedyś królowa Anglii o imieniu Maria, która wyszła za mąż i rozpaczliwie chciała mieć dziedzica. Przekonała samą siebie i najważniejszych lekarzy na dworze, że spodziewa się dziecka. Na jej nieszczęście nie było to prawdą. – Pragnęła dziecka, a ja nie! – odpowiedziała Katie. – Przypuszczalnie umysł zadziałał tu podobnie. Jestem pewien, że twoje głębokie poczucie winy – i strach – wywołały podobne symptomy. Przed domem rozległ się stukot kopyt. Caroline i dziewczęta wracały z przejażdżki po plaży. Katie wstała, usłyszawszy odgłosy koni. – Nigdy nie miała dzieci? – Kto, królowa? Nie. Tron odziedziczyła jej siostra. – Pana rodzina wraca z przejażdżki, doktorze. Nie będę pana zatrzymywać. Muszę zacząć życie od nowa. Dwight również wstał. – Nie martw się. Staraj się nie denerwować. Wieśniacy będą przez tydzień plotkować, a potem o wszystkim zapomną.

– Mój Boże! – zawołała Katie, jakby coś ją ugryzło. – Co się stało? – Music! – powiedziała i uderzyła się dłonią w udo. – Nie muszę wychodzić za Musica! Dwight milczał przez chwilę. – Tak, nie musisz wychodzić za Musica. – Matko Boska, co za ulga! Jezu! Nie muszę wychodzić za mąż! Podeszli do drzwi. – Music będzie bardzo zmartwiony. – Chyba tak. Myśli pan, że to prawdziwy mężczyzna? Że czuje to, co inni? – Z całą pewnością. Nie zauważyłaś? – Tak, zauważyłam. Wiem, że bardzo mnie lubi. Ja też go lubię. Jest uczciwy. Nie ma w nim złości. Łagodny, delikatny… Ale nie chcę wychodzić za niego za mąż. – Decyzja należy do ciebie – odparł sucho Dwight. – Zawsze tak było. Na niebie płynęły ciężkie chmury przywodzące na myśl gniewnie zaciśnięte pięści, ale kiedy Katie wychodziła bocznymi drzwiami, musiała zmrużyć oczy przed zachodzącym słońcem. – Nie mogę teraz wyjść za mąż za Musica. Chciałam zachować pozory, to wszystko. Na pewno będzie mu przykro. Szczerze mu współczuję. Ale taka jest prawda. Wiedział, w co się pakuje. Będzie musiał się z tym pogodzić.

IV Po wyjściu od Dwighta Ross wyjął list napisany przez Cuby. Droga Lady Poldark! Piszę z Caerhays, gdzie mieszkam od trzech tygodni razem z rodziną. Może powinnam napisać do Pani od razu, ale, szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co powiedzieć matce mężczyzny, którego darzyłam tak głęboką miłością. Zdaję sobie sprawę, że kochała Pani Jeremy’ego przynajmniej równie mocno jak ja. Kiedy się ostatnio spotkałyśmy, bardzo się Pani niepokoiła o bezpieczeństwo ojca Jeremy’ego. Dziękujmy Bogu, że szczęśliwie wrócił do domu, jednak najlepiej zapamiętałam szczęśliwe chwile, gdy się poznałyśmy i gdy obecność Jeremy’ego sprawiała, że świat wydawał się taki cudowny. Teraz to już przeszłość. Mam zamiar przyjechać do Państwa, nosząc w łonie dziecko Jeremy’ego, pełna smutku, który nas łączy. Sir Ross

powiedział, że będę w Namparze mile widzianym gościem i że mogę zostać aż do chwili porodu. Jestem pewna, że Pani również by się z tego ucieszyła. Jednak moja stała obecność w domu może w męczący sposób przypominać Państwu o śmierci Jeremy’ego, budzić żal i gorycz. A zatem, za Pani pozwoleniem, droga lady Poldark, na początek chciałabym przyjechać może na dwa tygodnie, a potem wrócić na jakiś czas do Caerhays. Myślę, że to najlepsze, najstosowniejsze rozwiązanie. Gdyby było to dla Państwa wygodne, przyjechałabym w przyszły poniedziałek, siedemnastego. Przywiozłabym dla towarzystwa swoją siostrę Clemency, która spędziłaby u Państwa noc i wróciła z masztalerzem następnego dnia. Gdyby było to dla Państwa niedogodne, proszę zasugerować inny termin. Jak się Pani domyśla, nie mam żadnych zobowiązań towarzyskich. Proszę mi wierzyć, droga lady Poldark, bardzo chciałbym znów się z Panią zobaczyć. Pani kochająca synowa Cuby

Demelza wysłała w odpowiedzi bilecik. Napisała, że Cuby będzie bardzo mile widzianym gościem w Namparze. Działo się to tuż przed przybyciem młodego marynarza, który przywiózł wieść o wypadku Stephena.

V Po południu Ross poszedł do Wheal Grace, przebrał się w ubranie robocze i zlustrował kopalnię razem z Benem Carterem. Nie było nic nowego do oglądania i budziło to przygnębienie. Przez lata Wheal Grace dostarczała ogromnych zysków dzięki bogatym złożom cyny, lecz teraz była wyeksploatowana. Południową część zamknięto przed dwoma laty. Na północy, gdzie wiele razy drążono nowe, głębokie sztolnie, od czasu do czasu znajdowano gniazda i żyły rudy, jednak mimo pojawiających się nadziei tylko odsuwały one w czasie konieczność zamknięcia kopalni. Ross miał w więzieniu mnóstwo czasu na obliczenia i doszedł do wniosku, że kiedy wróci do Nampary, Wheal Grace powinna zostać natychmiast zlikwidowana. W tej chwili pracowało w niej zaledwie czterdziestu górników – wszyscy pozostali przeszli do Wheal Leisure w miarę powiększania kopalni. Prawdopodobnie można by przyjąć jeszcze dziesięciu. Jednak śmierć Jeremy’ego zniweczyła plany Rossa – podobnie jak wiele

innych zamiarów. Powiedział Benowi, że na razie stara kopalnia powinna dalej działać, choć najniższy poziom, mający głębokość sześćdziesięciu sążni, musi zostać zamknięty. Roboty należy skoncentrować na poziomie czterdziestu sążni i wyżej. Przed zalaniem niższych poziomów działające na nich pompy – zainstalowane przez Jeremy’ego – trzeba przetransportować na powierzchnię, podobnie jak całe wartościowe wyposażenie. Beth, maszyna parowa zbudowana przez firmę Bulla i Trevithicka przed dwudziestu pięciu laty i zmodernizowana przez Jeremy’ego w tysiąc osiemset jedenastym roku, może dalej działać w ograniczonym zakresie, na mniejszą skalę. Liczbę górników należy zmniejszyć do trzydziestu. Mają się zajmować nie tylko utrzymaniem kopalni, lecz również wydobyciem rudy. Zyski Wheal Leisure zmniejszą się przez to o jakieś dwadzieścia pięć procent. Ben spytał, czy Ross obejdzie z nim jutro Wheal Leisure, ale Ross odparł, że znajdzie trochę czasu dopiero w przyszłym tygodniu. Nie istniała żadna konkretna przyczyna zwłoki – nie był zajęty, jednak w ciągu ostatnich pięciu lat Wheal Leisure stała się przede wszystkim kopalnią Jeremy’ego. To syn zasugerował, by ją uruchomić, zaprojektował maszynę parową i kanały doprowadzające świeżą wodę, kierował pracami w starych wyrobiskach Trevorgie. Ross nie miał w tej chwili ochoty oglądać Wheal Leisure. Zerknął na starą kopalnię po powrocie do Nampary, ale wtedy był zbyt obolały, by cokolwiek czuć. Zaledwie cztery i pół roku wcześniej, tuż po powrocie Jeremy’ego z Hiszpanii, zeszli do Wheal Grace i kiedy wracali do domu, Jeremy zaproponował, by znów uruchomić Wheal Leisure. Przeplatał swoje uwagi pozornie niewinnymi pytaniami o Trevanionów: najwyraźniej dopiero co poznał ich córkę i natychmiast się w niej zadurzył. Ross nic wtedy o tym nie wiedział. Cuby i Jeremy spotkali się po raz pierwszy, gdy Jeremy wracał z rejsu ze Stephenem Carringtonem; zeszli na ląd w pobliżu Caerhays. Pechowa przygoda. Jednak później syn przeżył kilka szczęśliwych miesięcy. Może to lepiej niż nic? A Cuby, chociaż w pewien sposób uparta i przewrotna, była godna miłości Jeremy’ego. Idąc w chłodnym porannym wietrze wraz z synem do Nampary w lutym tysiąc osiemset jedenastego roku, Ross nie wiedział jeszcze jednej rzeczy. Jeremy był zafascynowany maszynami parowymi. Ross nie zdawał sobie sprawy, że syn jest utalentowanym konstruktorem, że potrafi wykorzystywać w praktyce najnowsze idee. Ale, jak wspomniała Demelza, młody człowiek

utrzymywał to w takim sekrecie, że ojciec o niczym nie wiedział. Ojciec i syn, jak często się zdarza, przestali ze sobą rozmawiać, choć dalej się lubili. Później, przed śmiercią, Jeremy zaczął robić karierę w armii i sam Wellington kazał go awansować. Następny kapitan Poldark. Można by przypuszczać, że sztuka wojny okaże się ostatnią dziedziną, w której Jeremy się odznaczy – wysoki, chudy, niezgrabny młody człowiek o naturze artysty, lekko przygarbiony, lubiący żartować, swobodny, nienawidzący rozlewu krwi. Boże, co za strata! – pomyślał Ross. Wszyscy ponieśli stratę: Demelza, Cuby, Isabella-Rose, a przede wszystkim sam Jeremy… Już miał opuścić kopalnię, gdy jego chwilowo zamglone oczy zauważyły sylwetkę innego młodego człowieka jadącego konno w stronę Wheal Grace. Był równie wysoki jak Jeremy, trzy lata młodszy, miał długi nos, blisko osadzone oczy, chude nogi, ciemne włosy i śniadą cerę. Spod kapelusza opadał na czoło pukiel włosów. Peleryna i twarz były mokre po niedawnej ulewie. – Niech mnie diabli! Kuzyn Ross! Ależ paskudna pogoda! Schodziłeś do kopalni? Szczęście w nieszczęściu. Jak widać, mnie zabrakło szczęścia. Wydawało się, że chmury nabierają kubłami wodę z morza i wylewają na ląd! Promienny, swobodny, uroczy uśmiech. Jednak dla Rossa, który właśnie wspominał Jeremy’ego, spotkanie nie nastąpiło w dobrym momencie. – Myślałem, że wróciłeś do Oksfordu. – Cambridge. Nie, wyjeżdżamy w sobotę. Okropna podróż, ale Selina nie chce płynąć statkiem. Życie w Kornwalii jest koszmarnie niewygodne, bo człowiek znajduje się piekielnie daleko od całego cywilizowanego świata! –  Valentine zsiadł z konia i popatrzył na kościstą, posępną twarz kuzyna. –  Kiedy się dowiedzieliśmy, natychmiast wysłaliśmy kondolencje. – Naturalnie – odparł Ross. – Dziękuję. Jestem pewien, że Demelza odpisała. – Zdaje się, że zrobiła to Clowance. To ogromna strata dla nas wszystkich. – Dziękuję. Valentine stał naprzeciwko. Ross zauważył lekko krzywą nogę młodego człowieka. – Wracasz do Nampary, kuzynie? – Tak. Ale muszę cię uprzedzić, że Demelzy nie ma. Pojechała na kilka

dni do Clowance. – Przyjechałem spytać o Clowance, a raczej o Stephena. Słyszałem, że miał wypadek. – Złe wieści szybko się rozchodzą. – Kiedy schodzili ze stoku, Ross zrelacjonował młodemu Warlegganowi to, co wiedział. – Przeklęty pech – rzekł Valentine. – Znam Stephena od dwóch lat i uważam go za energicznego, przedsiębiorczego człowieka. Jeśli będzie przez kilka miesięcy przykuty do łóżka, nie przypadnie mu to do gustu. – Jutro do Penryn pojedzie doktor Enys, więc może dowiemy się czegoś więcej. Niewielkie groźne chmury nadpływające z północnego zachodu podzieliły się na dwie części jak maszerujące wojska napotykające przeszkodę, a niebo nad Namparą przybrało barwę morskiej zieleni rozświetlonej promieniami słońca. Valentine zdjął kapelusz i uderzył nim w pelerynę, strząsając krople wody. Spytał o wyniki finansowe Wheal Leisure i Wheal Grace, a później opowiedział o swoim nowym przedsięwzięciu, kopalni Wheal Elizabeth, która na początku przyszłego roku będzie potrzebować maszyny parowej. – Zamierzałem poprosić Jeremy’ego o radę. Niestety… – Kiedy uzyskasz dyplom? – Wiosną przyszłego roku. Później planujemy zamieszkać na stałe w Place House. Mógłbym ci zadać kilka pytań, kuzynie? Zmiana tonu. – Pytań? Naturalnie. Jeśli potrafię na nie odpowiedzieć. Wejdziesz do domu? – Chodźmy na spacer po plaży. O sekretach, o których będziemy mówić, lepiej rozmawiać z dala od ludzkich uszu. Ominęli ogród Demelzy i dotarli do nierównego stoku opadającego w stronę zatoki Nampary i plaży Hendrawna, porośniętego malwami, ostami i szorstką trawą. Trwał odpływ i gładki, żółtobrązowy, szeroki pas piasku ciągnął się aż do Czarnego Klifu; nie wystawały z niego głazy, nie przecinały go kanały ani wąwozy. W pobliżu znajdowało się mnóstwo śladów ludzkich stóp, ale kilkaset metrów dalej ślady znikały. W dali zauważyli sylwetkę samotnego mężczyzny, który szedł wzdłuż linii przypływu. – Paul Daniel – powiedział Ross. – Słucham? – Paul Daniel. Podzielił się plażą z trzema innymi wieśniakami, chodzą

wzdłuż linii przypływu i sprawdzają, co wyrzuciło morze. Kiedy coś znajdują, nakreślają na piasku dwa krzyże. Biada temu, kto ukradłby przedmiot oznaczony tym znakiem. Valentine się roześmiał. – Obaj jesteśmy Kornwalijczykami z krwi i kości, kuzynie, jednak podejrzewam, że nigdy tak dobrze nie zrozumiem miejscowych wieśniaków. – Spędziłem tu dzieciństwo. Dopóki nie popłynąłem do Ameryki, odwiedziłem tylko Plymouth. – Ja bardzo często wyjeżdżałem. Oparli się o furtkę. – O co chcesz mnie spytać? Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szum wiatru. – Wspomniałeś niedawno o Dwighcie Enysie, kuzynie. Opiekował się moją matką, gdy urodziła się moja siostra. – Tak sądzę. – Asystował również, gdy ja się rodziłem? – Nie, był wtedy na morzu. Służył w marynarce wojennej. – Wiesz, że jestem wcześniakiem urodzonym w ósmym miesiącu ciąży? – Słyszałem o tym. – Zawsze robię wszystko przedwcześnie. Mówisz, że o tym słyszałeś, kuzynie. Skoro mieszkasz tak blisko Trenwith, powinieneś mieć pewność. – Nigdy nie utrzymywałem przyjaznych stosunków z rodziną Warlegganów. W tamtym okresie były najgorsze. – Dlaczego? – Dlaczego co? – Dlaczego wtedy były tak złe? – Muszę odpowiadać na te pytania? – Gdybyś był łaskaw, kuzynie. Valentine bębnił długimi palcami w furtkę. Ross od dwudziestu lat myślał o tym młodym człowieku, często o nim zapominał, a później z bólem stawał mu on przed oczami. Jednak przez cały ten czas nigdy nie rozmawiali ze sobą osobiście. Ich kontakty były powierzchowne. To, że syn Elizabeth zadaje mu takie pytania tuż po śmierci Jeremy’ego, wydawało się wyjątkowo niedelikatne. Ross nie czuł sympatii do Valentine’a, drażniło go sardoniczne poczucie humoru młodego Warleggana, jego złośliwe żarty, wielki urok. Syn George’a automatycznie zakładał, że może zdobyć każdą kobietę. Zachował

się wyjątkowo skandalicznie w czasie przyjęcia urządzonego przez Geoffreya Charlesa, przywiózł Conana Whithwortha, którego nikt nie zaprosił i którego widok wytrącił z równowagi Morwennę. Podpity, szczerzył zęby i żartował w czasie późniejszej awantury, gdy Ross i George znowu o mało się nie pobili. Krążyły plotki, że poślubił Selinę Pope dla pieniędzy i że jawnie ją zdradza. – O czym myślisz, kuzynie? – spytał Valentine. – O tobie, skoro o to pytasz. Kiedy się urodziłeś, konflikt między mną a twoim ojcem osiągnął apogeum. Byłem przeciwny małżeństwu twojej matki z George’em. Musiał o tym wiedzieć. – Kochałeś moją matkę, prawda, kuzynie? – Kiedyś. – Wtedy? – Bardzo ją szanowałem. Ross obserwował procesję kruków podążających w stronę klifu, na którym znajdowała się kopalnia Wheal Leisure. Przypominały sędziów w togach przed kwartalną sesją wyjazdową. – Czy wiesz – przypuszczam, że tak – że byłem stałą kością niezgody między matką a ojcem? – Później tak. – Więc z pewnością znasz przyczynę. – Kiedy Ross nie odpowiedział, Valentine dodał: – Podejrzewał, że nie jestem jego synem. – Naprawdę? – Tak, naprawdę. Te podejrzenia rzuciły cień na całe moje dzieciństwo, choć oczywiście nie miałem pojęcia, o co chodzi. Wiele zrozumiałem po śmierci matki. Wygląda na to, że narodziny Ursuli – przyszła na świat w siódmym miesiącu ciąży – złagodziły podejrzenia George’a. Później w typowy dla siebie suchy, nudny sposób starał się odgrywać rolę kochającego ojca. Jeśli chodzi o mnie, nic nie mogło naprawić wcześniejszych szkód. Bałem się go, nienawidziłem. Nie potrafił sprawić, żebym patrzył na niego inaczej. Zawsze… zawsze czułem się w jakimś stopniu odpowiedzialny za śmieć matki. – Uważam, że niesłusznie. Twój… George był bardzo przywiązany do twojej matki, choć niewątpliwie, jak to nazwałeś, wyrażał to w suchy, nudny sposób. Mimo to uważam, że naprawdę ją kochał. Nie zapominaj, że zawarł nowe małżeństwo dopiero po kilkunastu latach.

Paul Daniel zniknął z pola widzenia. Ross poczuł przypływ bezsensownego gniewu z powodu plątaniny miłości, nienawiści i zazdrości, która otaczała narodziny Valentine’a i rzuciła cień na dzieciństwo młodego człowieka. Kto ponosi za to winę? On również, podobnie jak Elizabeth i George. Jedyną niewinną osobą jest z pewnością Valentine. Przez wiele lat, zawsze z dala, Ross obserwował, jak chłopiec dorasta. To, co widział i słyszał, budziło mieszane uczucia. Jednak nie potrafił stawić czoła własnej odpowiedzialności, psychologicznej lub rzeczywistej, za obecną sytuację. Niespodziewane spotkanie z młodym Warlegganem wytrąciło go z równowagi. Nagle poczuł, że kilka minut gniewu, pożądania i straszliwej frustracji, które sprawiły, że narodził się Valentine, stały się kwintesencją jego własnego życia, a następnie wywarły wpływ na losy wszystkich pozostałych uczestników dramatu. Musnął dłonią przedramię młodego człowieka. Był to nietypowy gest. – Dlaczego chciałeś się dziś ze mną spotkać? – Czułem, że powinniśmy pomówić przed moim wyjazdem, wyjaśnić pewne kwestie. – Nie sądzę, bym mógł ci pomóc. – To samo powiedział Dwight Enys, gdy rozmawiałem z nim kilka dni temu. – Na ten sam temat? – Podobny… Czy moja matka mogła zdradzać George’a Warleggana po ślubie? – Wielki Boże, nie! Zniesławiasz jej pamięć! – Mogę tylko spekulować. Tłumaczyłoby to gwałtowne zmiany nastroju George’a. – Jestem pewien, że nie to było ich przyczyną. – Czy można również przyjąć, że moja matka nie zadawała się z żadnymi mężczyznami między śmiercią pierwszego męża a dniem, gdy znowu wstąpiła w związek małżeński? Ross spodziewał się tego pytania. – Twoja matka była uczciwą, honorową kobietą. Rzadko ją widywałem, ale uważam to za wyjątkowo mało prawdopodobne. Valentine zakasłał sucho. – Czy zatem mógłbym zadać ostatnie pytanie? Przyjechałem po to, by je zadać, choć nie jest to łatwe. Czy jesteś moim ojcem, kuzynie?

Ross zauważył, że kurczowo ściska szczyt furtki. Rozluźnił chwyt i poruszył palcami, spoglądając na swoją rękę. Wiedział, jak wiele może zależeć od odpowiedzi i że koniecznie powinien natychmiast skłamać, bez zająknienia. Natychmiast! A jednak nie mógł skłamać, niezależnie od konsekwencji. – Nie mam zamiaru odpowiadać na twoje pytanie, Valentine. – Nie możesz odpowiedzieć czy nie chcesz, kuzynie? – Jedno i drugie. W Wheal Leisure dosypywano węgla do paleniska kotła. Z komina kopalni buchał czarny dym, który łączył się z chmurą płynącą w stronę lądu i powoli się rozpraszał. – Więc to możliwe? – spytał Valentine. – Niech cię diabli porwą, chłopcze! – Ross umilkł i przełknął ślinę, usiłując zapanować nad wściekłością, zdając sobie sprawę, że złości się zarówno na młodego Warleggana, jak i na siebie. Przez chwilę panowała cisza. – Niech cię diabli! Tak, możliwe. – Valentine zamierzał coś powiedzieć, ale Ross dodał gniewnym tonem: – Tylko możliwe. Nikt nigdy nie będzie wiedział na pewno. Myślę, że twoja matka również tego nie wiedziała. Nie mogę odpowiedzieć na twoje pytanie, bo nie znam odpowiedzi. Czy jesteś usatysfakcjonowany? – Tak, dziękuję – odparł w zamyśleniu Valentine. – Chyba tak. Wydawało się, że po tej krótkiej wymianie zdań świat zaczął podążać innym torem, jakby kilka słów wypowiedzianych w wietrzny dzień całkowicie go odmieniło. – Muszę cię ostrzec – rzekł Ross. – Muszę cię ostrzec, Valentine. Jeśli kiedykolwiek o tym wspomnisz – publicznie albo prywatnie – jeśli wypowiesz jakąkolwiek opinię na podstawie tego, co ci przed chwilą powiedziałem, dwóch ludzi będzie chciało cię zabić. George Warleggan i ja. Przysięgam, że jeden z nas to zrobi. Valentine oparł się o furtkę, jak zwykle nonszalancki, jakby nie obchodziło go nic na świecie. Mimo to na jego twarzy płonął ciemny rumieniec. Musnął dłonią przedramię Rossa, odwzajemniając jego gest. – Rozumiem, kuzynie – odparł.

Rozdział dziewiąty

I Kiedy nazajutrz rano Dwight dotarł do Penryn, drzwi otworzyła mu Clowance i wprowadziła go do maleńkiego saloniku. Stał w nim z rękami w kieszeniach barczysty, jasnowłosy młodzieniec. – To Jason Carrington, bratanek Stephena. Niedawno przyszedł, by porozmawiać z moim mężem. Wymienili uścisk dłoni. Clowance była ubrana dość niestaranie, oczy miała zaczerwienione z niewyspania. – Cóż, chyba lepiej już pójdę, pani – rzekł Jason po chwili niezręcznego milczenia. – Wrócę jutro, na pewno. – Widać podobieństwo rodzinne – zauważył Dwight po jego wyjściu. – Tak… Bardzo lubi Stephena. – Powiedz, co się stało. – Spadł z konia w lesie poniżej Cardew. Była z nim lady Harriet. Według masztalerza spotkali się kwadrans wcześniej i galopowali w stronę rezydencji Warlegganów. Dotarli do wysokiego żywopłotu na kamiennej podmurówce i koń Stephena upadł. Harriet pojechała po pomoc. Umieszczono go na wiejskim wozie, by mógł leżeć. Przywieźli go do Penryn. Cardew znajdowało się znacznie bliżej, ale uznali, że lepiej przetransportować go bezpośrednio tutaj. – Dwight miał wrażenie, że w głosie Clowance zabrzmiała nutka goryczy. – A teraz? Jest przytomny? – O tak. Od czwartku. Choć czasem w dalszym ciągu wydaje się oszołomiony. – Może poruszać nogami? – Lewą tak, prawą nie. Doktor Mather umieścił go w gorsecie z deseczek

i kilkakrotnie puszczał mu krew. W tej chwili jest z nim mama. – Doktor Mather wie, że przyjechałem? – Powiedziałyśmy mu dziś rano. Oczywiście słyszał o wuju. Powiedział, że postara się wrócić o jedenastej, żebyście zbadali Stephena razem. Dwight wyjął zegarek. Był dopiero kwadrans po dziesiątej. – Doktor Mather mieszka w pobliżu? Mógłbym go odwiedzić. – We Flushing. To chyba pięć albo sześć kilometrów stąd. Na zewnątrz rozległy się kroki i do pokoju weszła Demelza. Miała na sobie białą muślinową suknię przepasaną czarną szarfą. Dwight pomyślał, że wygląda trochę lepiej, niemal wbrew sobie samej. Wymienili pocałunek. – Chce mu się pić, więc zeszłam po lemoniadę – powiedziała. – To miło, że przyjechałeś, Dwight. Nie wziąłeś ze sobą Caroline? – Nie. Uznała, że byłoby nas zbyt wiele. Po kilkuminutowej rozmowie Demelza rzekła: – Doktor Mather to wyrozumiały człowiek. Myślę, że nie poczuje się urażony, jeśli pójdziesz na górę. Stephen leżał na niewielkiej pryczy opartej na kozłach. Wydawał się wielki, większy niż wtedy, gdy Dwight leczył go na ropne zapalenie płuc. Miał opuchniętą, zaczerwienioną twarz. Demelza postawiła lemoniadę na stoliku obok łóżka. – Zaczekam na parterze – powiedziała. Ciało Stephena było unieruchomione gorsetem z deseczek. Jęknął, gdy Dwight i Clowance przewrócili go na bok. Dwight dotknął delikatnie pleców chorego, starając się wyczuć miejsca sprawiające ból. Prawa noga była opuchnięta i bezwładna, a skóra ciemna i sina. Stephen mógł poruszać lewą nogą i zginać ją w kolanie. Przewrócili go z powrotem na plecy, a Clowance podłożyła pod nie kilka poduszek, by mógł się wyprostować. Dwight wyjął szklaną rurkę z niewielkim pojemniczkiem na końcu; do rurki przymocowano cienką trzcinkę, by ją wzmocnić. Termometr lekarski, wynaleziony przed dwudziestu laty, nie był jeszcze w powszechnym użyciu. Kiedy Dwight wyjął go spod pachy pacjenta, zauważył, że poziom słupka rtęci znacznie wzrósł. – Płynę dobrym kursem – powiedział Stephen. – Wkrótce postawię wszystkie żagle. Jeszcze dzień lub dwa odpoczynku. To wszystko. Daj mi

lemoniadę, Clowance. Mógł utrzymać szklankę, ale drżały mu ręce. Dwight uniósł powieki chorego. – Powinien pan wyzdrowieć, ale będzie to powolny proces – rzekł. – Musi pan okazać cierpliwość. Doktor Mather stosuje właściwą kurację. – Zwrócił się do Clowance: – Myślę, że zasinienie prawej nogi powinno się zmniejszyć po zastosowaniu maści kamforowej rozpuszczonej w olejku goździkowym. Proszę nie przykrywać nogi flanelowym kocem, niech powietrze ma do niej dostęp. Wypiszę receptę na korę peruwiańską. Muszę porozmawiać z doktorem Matherem. – Wczoraj wieczorem przysłali wiadomość z gospody Pod Królewskim Sztandarem – odezwał się Stephen. – Życzyli mi zdrowia. Przekazał je również Christopher Saverland, agent statków pocztowych. Przychodzili także inni. To dowodzi, że mnie cenią. Dwight zauważył kilka niepokojących objawów i zastanawiał się, czy Mather je przeoczył, czy postanowił o nich nie wspominać. – Kręgosłup jest lekko uszkodzony – powiedział, gdy schodzili po schodach. – Jednak to dobry znak, że znów może poruszać lewą nogą. Należy obserwować obrzęk prawej nogi. Uważam, że korzystne byłoby puszczenie krwi, jednak u podstawy kręgosłupa, a nie na nodze. – Jak długo będzie przykuty do łóżka? – spytała Clowance. – Trudno przewidzieć, moja droga. Trzy miesiące, przy odrobinie szczęścia. – Trzy miesiące?! – Może krócej. Ma wielką determinację. Ale najpierw… – Najpierw? – spytała Demelza, przyglądając się uważnie twarzy starego przyjaciela. – Może jeść? Należy zastosować dietę przeciwzapalną. Idealny napój to lemoniada. – Najpierw? – powtórzyła Demelza. – Doszło do niewielkiego krwotoku wewnętrznego. Mógł już ustać. – A jeśli nie ustał? – Miejmy nadzieję, że ustał. Kiedy wracasz do domu? – Ja? – odezwała się Demelza. – Nie jestem pewna, ale muszę jechać w poniedziałek. – Myślę, że mama, tak czy inaczej, szybko wróci do domu – powiedziała

Clowance. – Ma dość własnych kłopotów, by się zajmować naszymi sprawami. Do Nampary przybywa wdowa po Jeremym. – Dasz sobie sama radę z pielęgnowaniem męża? – W poniedziałek przyjedzie Jason i zostanie tak długo, jak będę go potrzebować. Pomoże mi w cięższych pracach. – Najpierw porozmawiam z doktorem Matherem – rzekł Dwight. –  Mógłbym potem tu wrócić i coś zjeść przed wyruszeniem w drogę powrotną?

II – Z pewnością doszło do pęknięcia kręgów – powiedział Aristide Mather. – Kiedy po raz pierwszy badałem pacjenta, był całkowicie sparaliżowany. Wczoraj puściłem krew z prawego uda. – Tak, zauważyłem. – Opuchlizna się zmniejszyła i wydawało się, że pacjent poczuł ulgę. Poza tym uniosłem krzyż za pomocą dźwigni. To również pan widział. – Sprawiło mu to duży ból? – Głośno stękał. Myślę, że nie jest zbyt wrażliwy na ból. – Najbardziej niepokoi mnie prawe udo – rzekł Dwight. – Krwotok wewnętrzny? – Tak. – Myślałem o tętnicy udowej. – Ja również. Ale gdyby została rozerwana, byłby już martwy… – Cóż, niewiele możemy zrobić. Nie da się zastosować opaski uciskowej. Mather, około czterdziestoletni, był niski, energiczny, rudowłosy i odznaczał się pewnością siebie, której zawsze brakowało Dwightowi. – Chciałbym go zbadać jeszcze raz, może za dwa dni, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, doktorze. – W żadnym wypadku. Proszę przyjechać, kiedy pan chce. – Zdaje się, że lady Poldark wróci w poniedziałek do domu. Gdyby zechciał pan przesłać za jej pośrednictwem wiadomość, to znaczy list… – Naturalnie. Pod warunkiem, że pacjent wcześniej nie umrze. Dwight uniósł brwi. – Cóż, cieszmy się z każdego dnia, gdy żyje – powiedział sucho.

– Czytałem pana artykuł na temat nowotworów złośliwych i łagodnych oraz guzków gruźliczych w „Edinburgh Medical and Surgical Journal” –  rzekł Mather, gdy dotarli do drzwi. – Czuję się zaszczycony, że mogłem poznać autora. – Ach, napisałem go w zeszłym roku – odparł niemal przepraszająco Dwight. – Niedawno poczyniłem kilka nowych spostrzeżeń, które mogłyby nieco zmienić tok rozumowania. Mimo to dziękuję. – Tymczasem może pan być pewien, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pana młody przyjaciel wrócił do zdrowia. Uważam, że należy brać pod uwagę najgorszy scenariusz, bo pozwala się to przygotować do walki. – Sam przestrzegam tej zasady, więc nie zamierzam jej kwestionować – powiedział Dwight. – Będę czekał na pana list, doktorze Mather.

III O szóstej dotarł do Killewarren, gdzie od trzech godzin czekał na niego Music. Dwight zjadł w Penryn solidny posiłek, więc kiedy zaspokoił ciekawość Caroline na temat stanu zdrowia Stephena, poprosił żonę, by kolację podano po jego rozmowie z młodym człowiekiem. – Nie powinienem zawracać panu głowy, doktorze, ale przecież Katie obiecała. – powiedział Music. – Obiecała! Kilka godzin wcześniej płakał. Jego jasne oczy, w których tylko niekiedy pojawiały się oznaki inteligencji, były teraz suche, szeroko otwarte i zaskakująco twarde. Bez przerwy poruszał grdyką, jakby coś przełykał. – Współczuję ci, Music. Niewiele mogę zrobić. – Wiem. Nikt nie może nic zrobić. A co ja mam robić, doktorze?! Zostanę na lodzie. Poświęcałem każdą wolną chwilę na przygotowanie chaty. Oglądała ją ze mną wiele razy. To nie ja się rozmyśliłem. Nic się nie zmieniło. Nie zwariowałem, nie uciekłem. Katie po prostu złamała słowo, to szczera prawda! – Katie chciała za ciebie wyjść, bo myślała, że jest w ciąży – powiedział Dwight. – Musisz to rozumieć. Zdecydowała się częściowo ze względu na dziecko. Kiedy się okazało, że doszło do pomyłki, zniknął główny powód

małżeństwa. – Proszę? – Katie jest dziewicą, Musicu, jeśli rozumiesz znaczenie tego słowa. Nigdy nie miała normalnego stosunku seksualnego z mężczyzną. Uważa, że znowu jest panną. Życie zaczęło się dla niej od nowa. Ma całkowitą swobodę wyboru i w tej chwili woli nie wychodzić za mąż, chce pozostać tym, kim była dawniej, Katie Carter, pokojówką w Place House. – Proszę? Dwight uśmiechnął się ponuro. – Daj spokój, przyjacielu, to nie koniec świata. Nie myśl, że ci nie współczuję. Zgodziła się za ciebie wyjść i… – Dała słowo! – Tak, dała słowo i je złamała, czego nie powinna robić. Katie uważa, że wszystko się zmieniło i że jest zwolniona z obietnicy. Przypuszczam, że ci to tłumaczyła? – Mówiła różne rzeczy, takie, śmakie… – Nie powiedziała, że jest jej przykro? – O tak. Mówiła, że jest jej przykro, i udawała, że pozostaniemy przyjaciółmi. Ale to nie to samo. – Wiem. Rozumiem, że jesteś bardzo rozgoryczony. Ponieważ zachęcałem do tego małżeństwa, ponoszę część odpowiedzialności za to, co się stało. Czuję żal, jestem zawiedziony. To dla mnie nauczka, że nie należy się wtrącać do cudzego życia. – Proszę? – Pamiętaj, Musicu, nie powinieneś się zaniedbać z tego powodu. Przyszedłeś do mnie po radę i pomoc na długo przed romansem z Katie, a przynajmniej na długo przed tym, nim sprawa stała się poważna. A ja ci doradzałem i pomagałem. Music podrapał się po głowie. – Tak… – Więc nie ma powodu, żebyś się zaniedbał przez zawód miłosny. Nie możesz się poddać, skapitulować. Bądź dalej takim samym młodym człowiekiem jak trzy lata temu. Dorosłeś, jesteś prawie normalny. Musisz taki pozostać, nawet gdyby oznaczało to odejście z Place House i rozstanie z Katie. Musisz być sobą, rozumiesz?! – Tak.

– Teraz idź do domu i powiedz sobie, że wytrwasz. Przyrzekasz mi to? Music odgarnął z oczu proste włosy dużą, wiotką dłonią. – Nie mogę przyrzec, że odejdę z Place House. – Nie proszę, żebyś odchodził. To ostateczność. Przyrzeknij, że dalej będziesz normalnym mężczyzną. Music zamrugał. – Jestem normalnym mężczyzną. Wcale mnie to nie pociesza.

IV W poniedziałek, gdy Demelza jechała do Nampary, przeżywała konflikt wewnętrzny. W dalszym ciągu miała w sercu czarną otchłań po śmierci Jeremy’ego. Była jak rak niszczący wszelkie oznaki powrotu do normalności: wrodzonego optymizmu, zainteresowania życiem. Bardzo niepokoiła się o Stephena, którego stan co prawda się nie pogorszył, lecz z pewnością również nie poprawił. Wiozła list doktora Mathera do Dwighta Enysa i czuła pokusę, by go otworzyć i sprawdzić, jak naprawdę brzmi diagnoza medyczna. Oprócz tych trosk dręczył ją znacznie mniej szlachetny problem i zdawała sobie sprawę, że Ross czułby do niej pogardę, gdyby o nim wiedział. Do Nampary miała przyjechać synowa. Zamierzała przybyć z siostrą, której Demelza prawie nie znała. Dwa tygodnie w Brukseli, gdy Cuby i Jeremy serdecznie gościli Demelzę i pozostałych członków rodziny, minęły bardzo przyjemnie. Gdyby nie niepokój o Rossa – czy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy Demelza była kiedykolwiek wolna od niepokoju? – doskonale by się bawiła. Kiedy zaledwie w zeszłym roku poznała Cuby, poczuła do niej sympatię i miała wrażenie, że coś je łączy. W Brukseli przybrało to na sile i miała ochotę znowu zobaczyć synową. Po śmierci Jeremy’ego w pełni poparła sugestię Rossa, że Cuby powinna zamieszkać w Namaprze przynajmniej do narodzin dziecka. Ale teraz, gdy miało to nastąpić, ogarnął ją dawny lęk związany ze swoim skromnym pochodzeniem. Cuby nigdy wcześniej nie odwiedziła Nampary, która w gruncie rzeczy

była jedynie dużym domem z licznymi przybudówkami typowymi dla wiejskiego gospodarstwa. Tylko jedno pomieszczenie, biblioteka, miało jakieś pretensje do elegancji. Czy Nampara rzeczywiście zasługuje na miano dworu? Niespecjalnie. Nie byłoby to zgodne z prawdą. Ładna nazwa nie sprawia, że coś staje się ładniejsze. Demelza nigdy nie była w Caerhays, nie widziała dworu Trevanionów nawet z zewnątrz, ale Jeremy często o nim opowiadał. Mówił, że to wielki zamek (nieważne, że kopia starych budowli, której nie ukończono z braku pieniędzy), położony w przepięknym parku, z lokajami, masztalerzami i wszelkimi atrybutami starego arystokratycznego rodu. Demelza znała takie dwory. Dobrze znała. Tehidy, Tregothnan, Trelissick. Ubóstwiała je i lubiła towarzystwo mieszkających w nich ludzi. Największy ze wszystkich był dwór w Bowood, gdzie pojechała z Clowance. Zaledwie kilka tygodni wcześniej spędziła jakiś czas w Lansdowne House. Obracała się w najwyższych sferach. A teraz została lady Poldark. Więc skąd ten niepokój? Cóż, Cuby nigdy nie widziała Nampary. To zwyczajny wiejski dom, ma zwyczajnego pana i zwyczajną panią, która przyszła na świat w rodzinie prostego górnika. W zeszłym roku Cuby przyjechała na przyjęcie w Trenwith. Tak właśnie wygląda prawdziwy dwór, należący teraz do Geoffreya Charlesa. Może Cuby się spodziewa, że Nampara okaże się drugim Trenwith? Jeśli tak, czeka ją koszmarne rozczarowanie. Wydaje się, że pogodziła się z rodziną. Prawdopodobnie po dwóch tygodniach z ulgą wróci do Caerhays i tam pozostanie. Chociaż jej teściową jest lady Poldark. Cuby przyjedzie z siostrą. Demelza poznała Clemency na przyjęciu w Trenwith, a także jej dość zarozumiałego brata (Cuby mieszkała z nim ostatnio w Londynie). Demelza mgliście pamiętała, że Jeremy dobrze się wyrażał o siostrze żony, choć nie była zupełnie pewna, czy rzeczywiście chodzi o tę samą młodą kobietę. Gdyby syn żył, nie miałoby to żadnego znaczenia. Obróciłby wszystko w żart, wypełniłby paplaniną chwile niezręcznego milczenia, a Cuby patrzyłaby na niego z zachwytem. Teraz pozostał jedynie Ross, który w swoim obecnym nastroju mógł tylko mrozić atmosferę. Wczesnym rankiem w poniedziałek Demelza opuściła Penryn w towarzystwie młodego marynarza, który przekazał wiadomość od doktora Mathera, i o jedenastej dotarła do Nampary. Kiedy wcześniej wysłała do

Cuby list z odpowiedzią, zaprosiła ją na obiad o trzeciej. Teraz tego żałowała. Miała bardzo niewiele czasu na przygotowania. Najpierw musiała się zająć dwiema sypialniami, a później posiłkiem, który powinien być miły, elegancki i składać się ze starannie dobranych potraw bez pretensjonalnych akcentów. Zgodnie z instrukcjami wydanymi przez Demelzę przed wyjazdem przygotowania już trwały, jednak pozostało mnóstwo rzeczy do zrobienia. W salonie panował bałagan, jadalnia wydawała się ponura, a przede wszystkim należało wnieść do domu pranie! Wszędzie brakowało kwiatów. Co gorsza, wiał silny południowo-wschodni wiatr zawsze sprawiający najwięcej kłopotów. Trzaskał okiennicami i drzwiami. Najwyższe wydmy za Wheal Leisure przypominały wulkany, unosiły się nad nimi fontanny piasku. Demelza biegała po Namparze, z bólem serca próbowała nawet uporządkować dawną sypialnię Jeremy’ego, żeby Cuby odniosła dobre wrażenie, gdyby chciała ją obejrzeć. Clemency miała zająć sypialnię Clowance, a Cuby lepszy z dwóch nowych pokoi zbudowanych nad biblioteką w czasie remontu tej części domu w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Gdyby synowa w końcu postanowiła zostać w Kornwalii, właśnie tu urodzi dziecko. Było to najrzadziej wykorzystywane pomieszczenie i wyglądało najlepiej. Zaledwie pięć lat wcześniej kupili nowe meble z drzewa różanego; palisandrowe łóżko miało nowe kotary z marszczonej pikowanej satyny. W oknach wisiały zasłony w podobnym kolorze, a na podłodze leżał czerwonobrązowy turecki dywan. Pośpieszyła do ogrodu, by narwać kwiatów, lecz było ich niewiele, w dodatku przywiędłe. W Kornwalii ogrody najlepiej wyglądają wiosną. Lekka, piaszczysta gleba sprzyja wszelkiego rodzaju roślinom cebulowym, różom, żarnowcowi, łubinowi, pszonakom oraz kwitnącym krzewom jak bez albo przetacznik. Jednak ziemia nie jest wystarczająco żyzna, by letnie i jesienne kwiaty rosły naprawdę dobrze. (Oczywiście w tym roku malwy zupełnie się nie udały). Ostatnim krzykiem mody stały się dalie, które rosłyby dobrze w piaszczystej glebie, ale Demelza nigdy nie chciała ich hodować, gdyż kojarzyły jej się z Monkiem Adderleyem. Zebrała postrzępiony bukiet, wstawiła do dzbana w salonie, po czym wróciła do ogrodu, by zobaczyć, czy znajdzie coś jeszcze. Nagle ujrzała Rossa, który otworzył furtkę od strony morza. – Tak szybko wróciłaś? – spytał, pocałowawszy żonę. – Spodziewałem, że przyjedziesz o dwunastej.

Przekazała ostatnie nowiny o Stephenie, pochylając się i ścinając kwiaty. – Przywiozłam list doktora Mathera do Dwighta. Nie miałam czasu go dostarczyć w drodze powrotnej, a nie chciałam go powierzać marynarzowi. Może przekazałby go Matthew Mark Martin? – Sam go zawiozę. – Nie, Ross. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałabym, żebyś był w domu w chwili przyjazdu Cuby. Ujął ją pod rękę. – Znowu jakieś stare lęki? – Trochę. Nigdy wcześniej nie miałam synowej i może się to okazać trudnym przeżyciem po tym, co się stało. – Rozejrzała się z niezadowoleniem po ogrodzie. – Gdybym miała trochę czasu, nazbierałabym na klifie dzikich kwiatów! Bukiet na pewno byłby ładniejszy. Rośnie tam mnóstwo wrzosów i chabrów, a na końcu długiego pola śliczny młody kolcolist. – Zajmie ci to nie więcej niż pół godziny. Będę pełnił straż w czasie twojej nieobecności. Demelza pokręciła głową. Miewała czasem chorobliwe fantazje: nagle wyobraziła sobie, że wchodzi do Nampary przed ślubem z Rossem jako służąca. Niesie naręcze dzwonków i zastaje w salonie Elizabeth, która przyjechała z wizytą. – Dlaczego drżysz? – spytał Ross. – Drżałam? Nieważne… Myślę, że Stephen jest poważnie chory, Ross. Chciałabym wiedzieć, co doktor Mather napisał do Dwighta. – Pojadę dziś wieczorem i spytam. Powie mi. Lekarze nie są w stanie wiele zrobić w przypadku takich obrażeń. Wszystko zależy od pacjenta i tego, jak ciężki jest jego stan. – Wielki Boże! – zawołała Demelza. – Co się stało? – Chyba już tu są.

V – Gorączka nie ustąpiła – powiedział Jason. – Nie. Mam nadzieję, że doktor Enys wkrótce znowu przyjedzie.

– Moim zdaniem nie zrobił nic więcej niż doktor Mather. – Po prostu od dawna go znam i wierzę w jego rozsądek. Miałam nadzieję… Zjedli przyniesione przez Jasona smażone sole z ziemniakami i grochem. Clowance obojętnie przygotowała posiłek, nie miała apetytu. Był wtorkowy wieczór, ciągle jasny, ponieważ w wodach zatoki odbijało się zachodzące słońce. Po południu przybył doktor Mather i zaaplikował Stephenowi lekarstwo, po którym chory zasnął – lekarz zostawił następną porcję na noc. Czuwali przy łóżku na zmianę i wstawili do sypialni dodatkową pryczę, by każde z nich mogło spędzać noce przy chorym. Stephen czuł ból, ale był zbyt słaby, by się skarżyć. Jednak mimo słabości spędził część poranka z Jasonem, rozmawiając o zakupie lub budowie nowego statku, niewielkiego brygu albo lugra o długości siedmiu i pół metra. Młody człowiek miał nim dowodzić, by nabrać doświadczenia pozwalającego objąć funkcję na większej jednostce. Ból nie przeszkodził Stephenowi w przyjęciu trzech gości: Andrew Blameya, Sida Bunta i Timothy’ego Hodge’a. Pierwszy przyszedł z kurtuazyjną wizytą, by się pożegnać. Nazajutrz rano płynął do Nowego Jorku i życzył Stephenowi zdrowia. Dwaj pozostali przybyli w interesach, ponieważ należało prowadzić handel nawet w czasie choroby właściciela. Wcześniej Clowance prawie w ogóle nie rozmawiała z Timem Hodge’em, śniadym, przysadzistym mężczyzną o ciemnych oczach i zepsutych zębach. Wyglądał odrażająco, lecz nie można było nie doceniać jego praktycznych umiejętności. W razie przedłużającej się choroby Stephena byłby idealnym kandydatem, by dalej prowadzić przedsiębiorstwo żeglugowe. Gdyby Clowance nie miała tylu obowiązków związanych z opieką nad mężem, zastanawiałaby się, dlaczego wytrawny żeglarz w wieku około czterdziestu pięciu lat wciąż musi się zaciągać jako majtek na statki korsarskie. – Ojciec jest w mieście bardzo popularny – powiedział Jason. – Ludzie zatrzymują mnie na ulicach, pytają, jak się czuje. Wydają się szczerze zmartwieni. – Stephen potrafi zjednać sobie sympatię – odparła Clowance. – Przyjaźni się ze wszystkimi. Spojrzała nad stołem na Jasona, który miał doskonały apetyt i pochłaniał jedzenie niczym wygłodzony marynarz. Po wypadku Stephena widywała jego syna znacznie częściej. Wydawało się naturalne, że powinien jej

pomagać w tej sytuacji. Dostrzegała w nim niektóre cechy męża, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Wśród tych ostatnich zwłaszcza skłonność do zbyt optymistycznej oceny swoich szans, do patrzenia na świat przez pryzmat własnych pragnień. Uważała, że Jason nigdy nie będzie tak przystojny i fizycznie atrakcyjny jak Stephen, lecz miał w sobie coś ujmującego, optymizm i odporność, które bardzo przypominały mężczyznę leżącego w łóżku na piętrze. – Opowiedz mi o swojej matce – poprosiła, myśląc o mężu. Jason zamrugał, a później się uśmiechnął. – Co chce pani wiedzieć? – Myślisz, że jesteś do niej podobny? – Nie, była ciemnowłosa i szczupła, pod koniec bardzo szczupła. Krucha jak przepiórka. Odziedziczyłem budowę po ojcu. – Nie jesteś tak wysoki jak Stephen. Miała jakieś szczególne umiejętności? – Umiejętności? – No cóż, na przykład, czy potrafiła dobrze gotować? Ja nie umiem dobrze gotować. – Dość dobrze, proszę pani. Jestem pewien, że ojciec lubił jej jedzenie. Matka? Tak, dbała o nas. Nie wiem, czy ojciec był zadowolony, bo odszedł. – Tak, odszedł. Jason wypił łyk piwa. – Dobrze szyła. – Robiła na drutach? Tkała? – Dużo robiła na drutach. Sprzedawała robótki, żeby zdobyć pieniądze na utrzymanie. Na przykład zrobiła ten kaftan. Clowance spojrzała z uśmiechem na kaftan z niebieskiej wełny. – Była to jedyna dobra rzecz, którą miałeś na sobie w dniu przyjazdu. Ściegi są idealnie równe. – Zrobiła go dla mnie. Robiła dla mnie wiele rzeczy: pończochy, rękawiczki. Ten kaftan to jedna z ostatnich, sprzed dwóch lat. Clowance włożyła do ust kawałek chleba. Był jasny, wypieczony w domu, ale czegoś w nim brakowało. Może soli? Ukroiła następną kromkę. – Dwóch lat? Zapadło milczenie. – To nie ojciec puka? – odezwał się Jason. – Chyba słyszałem…

– Nie, nie sądzę… Mówisz, że twoja matka zrobiła ten kaftan na drutach przed dwoma laty? – O nie, przejęzyczyłem się. Znacznie wcześniej. – Jason zaczerwienił się po same uszy. – Kiedy? – spytała Clowance. – Chyba pójdę zobaczyć, czy ojciec się nie obudził – powiedział Jason i odsunął krzesło od stołu. – Nie chciałbym, żeby leżał sam w pokoju. Wyszedł. Clowance pokroiła kromkę w niewielkie kostki. Chleb miał smak popiołu, zdecydowanie brakowało w nim soli. Jason po chwili wrócił. – Nie, w dalszym ciągu mocno śpi, ale zapaliłem świecę. Ściemnia się i powinien mieć światło, gdy się obudzi. – Kiedy zmarła twoja matka, Jasonie? – spytała Clowance. – Słucham? – Zatrzepotał powiekami. Miał mniejsze oczy niż Stephen, z jasnymi rzęsami. – Nie żyje, prawda? – Kto? Matka? Na Boga, tak, umarła… dawno temu. – Kiedy? Podrapał się po głowie, a później z niepewną miną wypił łyk piwa. – Nie pamiętam dokładnie. – Nie pamiętasz, kiedy umarła twoja matka?! Och, Jasonie, nie wierzę! Ojciec kazał ci mnie okłamywać? – O nie! Po prostu mówił… mówił, żeby o niej nie opowiadać. Twierdził, że to panią zdenerwuje. Clowance zaczęła sprzątać ze stołu, nie wstając z miejsca. Odstawiła talerze i zebrała łyżki. Robiła to machinalnie, nie zdając sobie sprawy z własnych ruchów. – Tak, rzeczywiście, trochę mnie denerwuje, że twoja matka zmarła tak niedawno – rzekła. – Ale skoro już się zdenerwowałam, chyba chciałabym dowiedzieć się wszystkiego. – Zrobiłem głupstwo! – wybąkał Jason. – Postąpiłem jak kompletny dureń, przejęzyczyłem się! Ojciec będzie bardzo niezadowolony, że plotkuję o nim z panią za jego plecami. – Nie plotkujesz. Nic nie powiem twojemu ojcu. Umarła w grudniu zeszłego roku? – Na Boga, nie! Dużo wcześniej.

– Myślę, że zaraz po śmierci matki przyjechałeś powiedzieć o tym ojcu. Dlatego pojawiłeś się w styczniu zeszłego roku, prawda? – Nie, nie, matka zmarła w zimie. – W zimie zeszłego roku? – Nie. – Poprzedniej zimy? Możesz mi powiedzieć, i tak łatwo się dowiem. – Nie miała pojęcia, jak mogłaby to zrobić, ale postanowiła blefować. – Poprzedniej zimy – odparł Jason. – Pamiętam, że na ziemi leżał śnieg. Chyba w styczniu. – W styczniu tysiąc osiemset czternastego roku? – Tak… – Dwa lata temu twój ojciec wrócił na jakiś czas do Bristolu. Przed pięciu laty przyjechał tu z Bristolu po raz pierwszy. Mieszkał z twoją matką albo ją odwiedzał? – Boże, nie, nigdy się nie pojawiał! Kiedy przybyłem tu w styczniu tego roku, nie widziałem go co najmniej od dwunastu lat! To prawda, Bóg mi świadkiem! Nie mieszkaliśmy w Bristolu, ale piętnaście kilometrów od miasta. Nigdy o nim nie słyszeliśmy aż do Bożego Narodzenia zeszłego roku. Kornwalijski marynarz o nazwisku Tregellas powiedział, że ojciec niedawno się ożenił, że mieszka w Penryn i że jest bogatym armatorem. Więc pomyślałem, że przyjadę i, jak pani wie, właśnie tak postąpiłem. Clowance wstała i zaniosła talerze do kuchni. – Ojciec wiedział o śmierci twojej matki? – spytała po powrocie. Jason miał zaskoczoną minę. – O tak! Tak! Musiał wiedzieć, prawda? Przecież inaczej by się z panią nie ożenił.

Rozdział dziesiąty

I Powitanie przebiegło w dość miłej atmosferze. Zasiedli do obiadu w piątkę: Cuby, Clemency, Ross, Demelza i Isabella-Rose. Henry, który zwykle jadł popołudniowy posiłek z rodzicami, tym razem spożywał go w kuchni z panią Kemp. Cuby wyglądała dobrze, choć była blada. Jej ciąża bardziej rzucała się w oczy niż w przypadku wysokich kobiet z południowego wybrzeża Kornwalii, jednak nie popsuła jej urody, podobnie jak wcześniej urody Harriet. Cuby nie okazywała żalu po śmierci Jeremy’ego. Pierwsza wizyta w domu rodziców nieżyjącego męża sprawiła, że stała się żywa i rozmowna – znacznie bardziej gadatliwa niż spokojniejsza, brzydsza, delikatniejsza siostra. Przebrała się z zielonego stroju do konnej jazdy w prostą suknię z błękitnego bawełnianego płótna z biało-niebieskimi wstążkami i włożyła aksamitne pantofelki. Żadnych oznak żałoby oprócz przypiętego do piersi niewielkiego bukieciku sztucznych czarnych kwiatów. Demelza zauważyła, że zmieniła fryzurę – miała dłuższe, ufryzowane włosy. Jej dość nadąsana twarz rozjaśniała się w chwili uśmiechu: ładne, olśniewająco białe zęby, zmysłowe wargi. Podano zupę z zająca, młodą gęś, marynowanego łososia, sernik, krem migdałowy, do tego cydr i piwo. Demelza uważała, że menu nie jest zbyt eleganckie, jednak Ross uznał, że wszystko jest w porządku. Cuby powiedziała, że w czasie jazdy widziała skoszony jęczmień i pszenicę, lecz większość owsa w dalszym ciągu stoi na polach. Ross odparł, że ziemia jest bardzo wilgotna, ale wiatr wkrótce ją wysuszy. Przypuszczał, że na bardziej osłoniętym południowym wybrzeżu Kornwalii zbiory rozpoczną się nieco wcześniej. Cuby wspomniała o znakomitym gościńcu

zbudowanym między Truro a Shortlanesend; przysięgała, że jest najlepszy w całym hrabstwie. Ross potwierdził. Tak, tak, to dzieło inżyniera z Ayrshire, MacArthura albo MacAdama. Cuby spytała o jedną z kopalni, które minęli w pobliżu Truro. Ross wyjaśnił, że to Guarnek, ponownie uruchomiona w zeszłym roku, podobno dobrze sobie radzi. Cuby chciała się dowiedzieć, czy zjeżdżając w dolinę, minęła kopalnię Poldarków. Tak, powiedział Ross, roboty górnicze prowadzi się zbyt blisko domu, by otoczenie miało elegancki charakter… Cuby odparła, że Trevanionowie z pewnością byliby zadowoleni, gdyby w pobliżu Caerhays prowadzono roboty górnicze, co pozwoliłoby zwiększyć dochody rodziny. – Kopalnia, którą panie mijały, w ciągu kilku lat przyniosła nam niewielką fortunę, ale teraz musimy do niej dopłacać – rzekł Ross. – Dawniej zatrudnialiśmy przeszło stu czterdziestu górników, a dziś trzydziestu. Zyski przynosi Wheal Leisure, kopalnia na klifie. – Ale pierwsza dalej działa… – Tak, Wheal Grace. Utrzymujemy ją w ruchu. Częściowo z sentymentu, a częściowo dlatego, że nie chcę wyrzucać ludzi z pracy. Zastanawiałem się nad tym w czasie internowania i doszedłem do wniosku, że trzeba ją zamknąć, jednak po powrocie do domu, mając w pamięci późniejsze wydarzenia, zmieniłem zdanie. Myślę, że Jeremy chciałby, by działała. Wreszcie wypowiedziano to imię. Przez kilka minut panowało milczenie. Słychać było tylko brzęk noży i widelców. – Lady Poldark, słyszała pani, że lady Fitzroy Somerset urodziła dziecko w Brukseli? – spytała Cuby. – W maju. Dziewczynkę, ale nie wiem, jakie imię jej nadano. – Nie, po opuszczeniu Brukseli więcej się z nią nie spotkałam – odparła Demelza. – Słyszałem, że Fitzroy zamierza dalej służyć w wojsku – powiedział Ross. – Wszyscy przepowiadają mu wspaniałą karierę. Zdaje się, że całkowicie się pogodził z utratą ręki. Falmouthowie mówią, że jest w świetnym nastroju. – To nie takie złe jak utrata nogi – wtrąciła wesoło Isabella-Rose. – Chociaż, jak sądzę, gorsze od utraty stopy. Wszyscy zrobili zdziwione miny, usłyszawszy dziwny komentarz pozbawiony związku z tematem rozmowy, jednak Bella nie straciła rezonu. – Wiesz, co się wczoraj stało, Cuby? Nad wybiegiem dla kurcząt latała

kania, a Ena – jedna z naszych pokojówek – pobiegła na ratunek kurczęciu. Kania zaatakowała, wbiła szpony w czepek Eny i odleciała z nim! Było to wyjątkowo zabawne! Skręcałam się ze śmiechu! Demelza pomyślała, że Bella zawsze potrafi podtrzymywać wesołą konwersację, ale po śmierci Jeremy’ego i otrzymaniu wiadomości, że Christopher Havergal został okaleczony, była bardzo osowiała i często w ogóle się nie odzywała w czasie posiłków. To, że teraz, w najodpowiedniejszej chwili, ma dobry humor, wydawało się miłą niespodzianką. Bella spytała, czy Cuby śpiewa, i powiedziała, że wspomniał jej o tym Jeremy – wypowiedziała imię brata bez zażenowania – więc jutro, przed wyjazdem Clemency, mogą zaśpiewać w duecie. W bibliotece kiedyś był tylko stary szpinet, ale teraz jest nowe pianino, śliczny instrument kupiony przez papę przed dwoma laty. Taki specjalny gość na pewno będzie mógł zagrać. Demelza jadła obiad, kosztując po trochu różnych potraw, i zauważyła, że Cuby również nie ma apetytu, choć często się uśmiecha. Po obu stronach jej ust pojawiały się i znikały sierpowate dołeczki; nic dziwnego, że oczarowały Jeremy’ego. Słyszała, jak Cuby śmieje się czasem z żartów Belli, i pomyślała: Ta dziewczyna zastępuje w Namparze Jeremy’ego, mojego wysokiego, przystojnego, ukochanego syna. Była jego żoną zaledwie sześć miesięcy i już się śmieje. Za rok, może dwa, prawie o nim zapomni – ja nigdy nie zapomnę – i prawdopodobnie znowu wyjdzie za mąż, urodzi kolejne dzieci innego mężczyzny, a krótkie małżeństwo z Jeremym zmieni się w smutny epizod wczesnego okresu jej życia. Myśląc o Cuby w ten sposób, Demelza poczuła paroksyzm niechęci, która błyskawicznie zmieniła się prawie w nienawiść. Boże! – pomyślała, przerażona i spocona, biorąc się w garść. Co mi przychodzi do głowy?! Co mnie napadło?! Cuby zakochała się w Jeremym i w normalnym życiu, gdyby nie krwawa wojna, dalej by go kochała. To miła dziewczyna i nosi pod sercem jego dziecko. Czy należy myśleć o przyszłości? Odnosi się do mnie serdecznie i ciepło. Czy moja niechęć bierze się stąd, że podobnie jak Clowance podejrzewam, że gdyby Cuby od razu się zgodziła poślubić Jeremy’ego, nigdy nie wstąpiłby do wojska? A może to coś bardziej przyziemnego, prymitywniejszego, co czuje każda matka do młodej kobiety, która ukradła jej syna? Tak czy inaczej to złe, złe,

wstrętne, podłe, a nawet jeśli takie myśli są naturalne, muszę się zachowywać nienaturalnie i nie pozwalać sobie na takie emocje! Jestem żoną Rossa i matką Jeremy’ego, a nie tępą wiejską babą o podłym charakterze i prymitywnym umyśle. Jestem samodzielna, nie zależę od Rossa, mogę dokonywać wyborów i decydować o sobie. Złe myśli, zazdrość, niskie, małoduszne uczucia powinny być traktowane jak muchy, nie wolno pozwolić, by złożyły jaja, trzeba je odpędzać. Demelza w gruncie rzeczy nie wierzyła w wymarzone niebo Samuela, gdzie czeka Bóg Ojciec, by ją powitać. Nie miała również mdłej wiary pastora Odgersa, ale jeśli duch Jeremy’ego ciągle żyje, byłby straszliwie upokorzony, gdyby wiedział, że matka choćby przez chwilę snuje takie myśli o Cuby! – Moja droga, gdyby Clemency chciała spędzić kilka dni w Namparze, bylibyśmy zachwyceni, mogąc ją gościć – rzekła Demelza. – Naturalnie korzystaj z pianina, kiedy tylko masz ochotę. Przypuszczam, że jest strasznie rozstrojone; nie grałam na nim od powrotu do domu. Nawet Bella nie była w odpowiednim nastroju. Ale byłoby cudownie, gdyby w domu znowu zabrzmiała muzyka. – To miło z pani strony, ale mama spodziewa się, że szybko wrócę do domu – odparła Clemency. – Gdybym mogła przyjechać znowu, i to niebawem… – W takim razie jak najlepiej wykorzystajmy dzisiejszy dzień! – rzuciła hałaśliwie Bella. Doskonale wykorzystały dzień. Po obiedzie przez godzinę grały i śpiewały, a później, pod przywództwem Belli, wybrały się na spacer po plaży. Dzień wyjątkowo nie sprzyjał przechadzkom, jednak Cuby twierdziła, że jest zachwycona piaskiem, morzem i skałami. Kiedy piła w salonie herbatę i jadła bułeczki z szafranem oraz tort migdałowy, jej policzki były dziwnie zaróżowione. Ross opowiadał o piasku nawiewanym przez wiatry, zwłaszcza północno-zachodnie; w okolicy Gwithian wydmy miały niekiedy przeszło sześćdziesiąt metrów wysokości i półtora kilometra szerokości. Mówił o planach wydłużenia nabrzeża w St Ives i budowy falochronu; piasek niesiony przez wiatr to udręka dla mieszkańców miasta. Nie wiedział, czy słuchaczki są zainteresowane – ani czy sam jest zainteresowany – ale przynajmniej był to jakiś temat rozmowy, dopóki ktoś nie wymyśli innego, niezwiązanego z wojną. Tak minął dzień, dość miło. Nikt nikogo nie denerwował, lecz w dalszym

ciągu zachowywali się jak w czasie oficjalnego spotkania towarzyskiego. Mogłyby to zmienić tylko codzienne kontakty w normalnym życiu. Po kolacji trójka dziewcząt urządziła wieczorek muzyczny: dwie śpiewały w duecie, a trzecia akompaniowała na pianinie. Później Cuby przeprosiła towarzyszki, przeszła przez salonik i sień do głównego salonu, gdzie siedziała samotnie Demelza, czytając list. – Och, proszę wybaczyć… – Nie, nie, wejdź, proszę. Nie przeszkadzasz mi. Cuby ruszyła w stronę fotela, w dalszym ciągu niepewna, czy jest mile widzianym gościem. – To list od Geoffreya Charlesa – powiedziała Demelza. – Czytam go po raz drugi. Przyszedł w sobotę. – Ach… – Oczywiście poznałaś go na przyjęciu, które wydał razem z żoną… Później już się nie spotkaliście? – Nie. – Teraz służy w Paryżu w armii okupacyjnej. Chyba dołączyły do niego żona i córka. Uczestniczył w całej wojnie na Półwyspie Iberyjskim i odniósł kilka ran, ale w czasie bitwy pod Waterloo nie został nawet draśnięty. Mogłabyś coś dla mnie zrobić? – Naturalnie. – Zapal pozostałe świece. Pokój nie będzie taki ponury. Bella i Clemency śpiewają w duecie? – Bella ćwiczy piosenkę, którą śpiewała na przyjęciu. Dojrzałe szparagi. Ma piękny głos. – Cóż, nietypowy. Bardzo mocny. Niezbyt się podoba jej ojcu. – W czasie przyjęcia wszyscy byliśmy zachwyceni. – Tak, Bella doskonale wypada na przyjęciach. – Śpiewa pani, lady Poldark? – W tej chwili nie… Och tak, śpiewałam na Boże Narodzenie w zeszłym roku, ale później już nie. Zastąpiła mnie Bella! – Mam nadzieję, że zaśpiewa pani coś na Boże Narodzenie. – Kiedy Demelza nie odpowiedziała, Cuby dodała: – Przepraszam. Nie powinnam tego mówić. – Może wszyscy powinniśmy śpiewać. Koniec wojny to powód do radości.

– Tak. Mój brat poległ pod Walcheren. – Nie wiedziałam. Cuby zapaliła pozostałe świece. Stary pokój, w dalszym ciągu nieco podniszczony mimo nowych mebli kupowanych na przestrzeni lat, stał się lepiej widoczny. Poldarkowie mieszkali w Namparze od trzech dekad. To właśnie tutaj Demelza ukrywała się przed swoim ojcem jako czternastoletnia smarkula, gdy chciał ją zabrać do domu w Illuggan. Spoglądała na list, marszcząc brwi. – To dziwne, że Geoffrey Charles sprawdził się jako żołnierz. W dzieciństwie wydawał się rozpieszczonym maminsynkiem. Kiedy pojechał do szkoły, nagle dojrzał, zmienił się… Ale wtedy… Cuby siedziała i czekała. Demelza zamierzała powiedzieć: „Jeremy był taki sam jak Geoffrey Charles”, jednak był to niebezpieczny temat. Na razie nie mogła go poruszyć. Może kiedyś, choć nie było to wcale pewne. – Geoffrey Charles napisał do nas wcześniej, zaraz po Waterloo. W tym liście po prostu pisze: „Serdecznie łączę się z wami wszystkimi w bólu”. To długi, bardzo długi list. Myślę, że specjalnie się starał, żeby był długi i ciekawy. Zaczyna od opisu, jak maszerował spod Waterloo do Paryża. Twierdzi, że pokonywali pięćdziesiąt kilometrów dziennie! Opisuje francuskie chłopki. „Miały na głowach wysokie białe kapelusze z długimi nausznikami opadającymi do ramion, ich gorsety często nie były związane, piersi zasłaniały kolorowe chusty, a prymitywne wełniane sukienki w różowe paski sięgały zaledwie łydek. Białe wełniane pończochy i saboty, złote i srebrne kolczyki w uszach oraz złote krzyżyki na czarnych wstążkach na szyi”. To ciekawy obraz. Pisze, że wojska angielskie były wszędzie serdecznie witane, bo zapewniały ochronę przed francuskimi maruderami plądrującymi w czasie odwrotu i brutalnymi zniszczeniami dokonywanymi przez Prusaków, którzy wyłamywali drzwi i okna, a później palili meble na ulicach. – Lady Poldark… – odezwała się Cuby. – Tak? – Mogłabym usiąść obok pani? – Oczywiście. Oczywiście. – Demelza przewróciła kartkę. – Kiedy dotarli do Paryża, na początku rozbili obóz w Lasku Bulońskim. Geoffrey Charles twierdzi, że do Paryża pozwolono wkroczyć głównie Prusakom. Podobno przebywa teraz w miejscowości o nazwie Saint-Rémy, około czterdziestu

kilometrów od Paryża. – Urwała i popatrzyła na Cuby, która usiadła na stołku obok jej fotela. – Geoffrey Charles pisze, że pełnił służbę w Paryżu, kiedy z Łuku Triumfalnego zdejmowano słynne rumaki Lizypa ukradzione wenecjanom, by je zwrócić prawowitym właścicielom. Cuby… – Tak, lady Poldark? – Nie możesz zawsze nazywać mnie lady Poldark. Jestem matką Jeremy’ego. – To bez znaczenia. Chcę po prostu powiedzieć… – Co? – Że czuję wielki smutek. W głębi serca. Dobrze udaję, ale w środku… – Może bez niego obie jesteśmy trochę puste – odparła Demelza. Cuby pochyliła głowę i dotknęła policzkiem dłoni teściowej. Miała wilgotne oczy. – Chciałabym umrzeć.

II Harriet dwukrotnie dowiadywała się listownie o zdrowie Stephena. Teraz napisała: Droga Clowance! Rozumiem, że Stephen jest przykuty do łóżka i że nie należy Go odwiedzać. Zawiadom mnie, proszę, kiedy będzie to możliwe, a ja rzucę wyzwanie gniewowi Boga i złożę wizytę Twojemu mężowi. Doszło do wielkiej awantury, gdy odkryto, że skakałam przez żywopłot w błogosławionym stanie. George wpadł w szał, że Stephen miał wypadek, gdy jechał konno w moim towarzystwie (!) – można by pomyśleć, że to jego najserdeczniejszy przyjaciel, co, jak wiemy, nie jest prawdą. Odbyła się narada wojenna – prawie jak obrady Izby Gwiaździstej – z udziałem doktorów Behenny i Charterisa. W końcu ustalono, że pod żadnym pozorem nie wolno mi jeździć konno, dopóki się nie oźrebię. Niechaj Bóg ma mnie w swojej opiece, bo to nieprzyjemne wydarzenie ma nastąpić dopiero za dwa miesiące. Przesyłam Twojemu mężowi najserdeczniejsze życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Proszę, daj mi natychmiast znać, gdybym mogła Ci dostarczyć cokolwiek, czego potrzebujesz. Z serdecznymi pozdrowieniami

Harriet Warleggan

Stephan prychnął, gdy Clowance pokazała mu list. – Nie potrzebuję jej łaski. Obejdziemy się bez dobroczynności. – Myślę, że nie miała na myśli dobroczynności w zwykłym znaczeniu tego słowa. Raczej książki do czytania albo brzoskwinie z oranżerii w Cardew. Stephen znowu prychnął. Miał zaczerwienioną twarz i bolała go noga. – Niczego więcej od niej nie chcę, ani od żadnego z Warlegganów. Mam nadzieję, że urodzi George’owi źrebię. Świetnie to do niej pasuje. – Wcześniej zawsze czuliście do siebie sympatię – odparła Clowance. – Wiemy, że pomogła przekonać męża, by nie doprowadzał cię do bankructwa. Powiedziała coś, co cię zdenerwowało? – Nieważne. Czekała. – Musimy odpowiedzieć i podziękować za list. Jeśli nie będziesz chciał się z nią widzieć, gdy poczujesz się lepiej, zawsze możemy wymyślić jakąś wymówkę. – Mogłabyś mi przynieść trochę lemoniady? Bardzo chce mi się pić. – Kiedy podała mu szklankę, spytał: – Gdzie młody Jason? – Poszedł z Hodge’em spotkać się z agentami, pamiętasz? Wkrótce powinien wrócić. – O tak, pamiętam. Mam jasny umysł, jeszcze nie zdycham. Zastanawiam się, Clowance… – Tak? – W zeszłym roku założono w Truro kompanię żeglugową. Na początku akcje stały po dwadzieścia pięć funtów. Teraz wzrosły do trzydziestu pięciu. Zastanawiam się, czy trochę nie kupić. Można by powiedzieć, że to konkurenci, ale znam głównych udziałowców i traktują mnie przyjaźnie. Kupując udziały w ich przedsiębiorstwie, pomógłbym własnej firmie! – Pod warunkiem, że nie przesadzisz z inwestycjami. Wyprostował nieco plecy i skrzywił się z bólu. – Wczoraj Swann wrócił z Banku Morskiego w Falmouth i powiedział, za ile sprzedano resztę ładunku Revenanta. Nawet po wypłaceniu pieniędzy załodze będę bogatszy, niż śmiałem przypuszczać. Oboje będziemy bogaci. Oglądałaś w tym tygodniu dom? – Wiesz, że byłam tam wczoraj. Stephen zmarszczył brwi, po czym lekko się zaśmiał. – Tak, prawda. Budowa dobrze idzie?

– Mury i dach będą gotowe przed Bożym Narodzeniem. Możemy się wprowadzić w marcu albo kwietniu. – Wcześniej, wcześniej. Kiedy zacznę znowu poruszać nogami? Co mówił dziś rano Mather? – Wczoraj. Powiedział, że to tylko kwestia czasu… – Ale jakiego czasu? Właśnie to chciałbym wiedzieć. Przeżyłem rejs korsarski, strzał z muszkietu prosto w twarz, o mało nie wzięła nas do niewoli francuska fregata, a potem zrzucił mnie przeklęty koń i trafiłem do łóżka. To przechodzi ludzkie pojęcie… Chcąc uspokoić męża, Clowance opisała szczegóły konstrukcji domu. Mówiła o nich już poprzedniego dnia, lecz Stephen słuchał z równym zainteresowaniem. Kiedy skończyła i nie miała nic więcej do dodania, milczał przez chwilę, po czym powiedział: – Jak nazwiemy nasz dom, Clowance? Nasz wielki, piękny dom, gdzie spędzimy resztę życia? Zbudujemy stajnie, założymy ogród i może wychowamy dzieci. – Nie wiem – odparła Clowance. – Trudno wymyślić dobrą nazwę. – Mam pewien pomysł – rzekł Stephen. – Pewnie będziesz zaskoczona. Możemy go nazwać „Spokój”. Clowance spojrzała na męża i lekko się uśmiechnęła. – Myślisz, że znajdziemy tam spokój? Stephen dotknął dłonią czoła. Podeszła szybko i otarła je płóciennym ręcznikiem. – Nie wiem – rzekł. – Ale mam zamiar nadać mu taką nazwę.

III Nagła poprawa nastroju Isabelli-Rose nie nastąpiła bez powodu. Do listu Geoffreya Charlesa, który nadszedł pod nieobecność Demelzy, dołączono drugi list zaadresowany: „Do Panny Isabelli-Rose Poldark”. Belli udało się przechwycić list, gdy Rossa nie było w domu, i bez niczyjej wiedzy zabrała go do swojego pokoju. Napisał go Christopher Havergal. Nie poznała charakteru pisma, a kiedy złamała pieczęć i spojrzała na podpis, przycisnęła kartkę do piersi w przypływie młodzieńczego lęku. Później przeczytała list.

Moja Najukochańsza, Najukochańsza Bello! Wiele się wydarzyło, odkąd ostatnio się widzieliśmy, co sprawiło mi niewiarygodną przyjemność. Ze smutkiem myślę o tragedii Twojej rodziny. Wstrząsnęła mną wiadomość o śmierci Twojego ukochanego brata. Czy wiesz, że nigdy go nie spotkałem, choć bardzo tego żałuję? Byliśmy oficerami ogromnej armii i trudno się dziwić, że nasze drogi się nie skrzyżowały. Służył w pięćdziesiątym drugim pułku z Oxfordshire, a mnie przydzielono do siedemdziesiątego trzeciego regimentu górali szkockich. Owej fatalnej niedzieli pułk Twojego brata zajmował pozycję na wschód od farmy Hougoumont, a tymczasem my broniliśmy drogi do Ohain w odległości niespełna dwóch i pół kilometra – na całym tym obszarze walczyły ze sobą masy żołnierzy! (Znam Geoffreya Charlesa, swojego dawnego dowódcę, ale spotkałem go dopiero we wtorek po bitwie). Straciłem również część samego siebie – choć nie tak wiele, jak początkowo plotkowano. Siedemdziesiąty trzeci pułk stoczył w piątek prawdziwy bój w Quatre Bras (i pomyśleć, że kiedyś skarżyłem się na to, że prawie nie uczestniczę w wojnie), a w niedzielę po południu kula armatnia urwała mi stopę. Stało się to tak szybko, że później nie zdołałem jej odnaleźć, choć bardzo dokładnie przeszukałem okolicę. Uratowała mi życie Bridget O’Hare, żona strzelca O’Hare, która, podobnie jak inne mężne kobiety angielskie, zawsze podąża za swoim walczącym mężem. Na szczęście w pobliżu nie było lekarza, więc nie uciął mi połowy nogi. Pani O’Hare założyła opaskę uciskową, obwiązała kikut brudnymi szmatami, a kiedy znalazłem się na wozie szpitalnym, nie zasługiwałem na to, by zajął się mną chirurg. Rezultat jest taki, że brakuje mi lewej stopy, lecz poza tym nie odniosłem żadnych obrażeń. Wkrótce zacząłem kuśtykać o kulach, a teraz, gdy rana się zagoiła, chodzę z metalową podpórką przywiązaną rzemieniem do łydki. Podobno niebawem dostanę protezę stopy. Z czasem może nawet nauczę się obywać bez laski! Piszę to, jak widzisz, z mieszkania w Londynie, gdzie spędziłem cudowny okres rekonwalescencji, przyjmowany w najlepszych domach jako jeden z młodych bohaterów wspaniałej bitwy pod Waterloo. W ciągu ostatnich pięciu dni wracam do mieszkania punktualnie o dziewiątej rano, jem śniadanie, a później kładę się spać. Najukochańsza Bello, zanim każesz mi zniknąć ze swojego życia za takie ekscesy, zapewniam Cię, że już niebawem odzyskam rozsądek. Przez jakiś czas cieszyłem się, że żyję i że mogę być aktywny! Muszę Ci również wyznać, najukochańsza Bello, że w tej chwili mieszkam z kobietą…! To moja gospodyni – ma czterdzieści lat, zepsute zęby i przygarbione plecy – prawie garbata stara panna, która dobrze mnie karmi, gdy przebywam w domu, a poza tym, chwała Bogu, do niczego się nie wtrąca. Po powrocie do Anglii poznałem wiele ładnych, czarujących dziewcząt, lecz żadna nie przypadła mi do gustu, ponieważ kiedy na nie patrzę, przypominam sobie niewiarygodnie piękne oblicze mojej najukochańszej Belli, z którą nikt nie może się równać. Isabella-Rose Poldark. Brzmi to doskonale. Isabella-Rose Havergal. Tak

w przyszłości będziesz się nazywać, jeśli zgodzisz się mnie poślubić. Ale na scenie na zawsze powinnaś pozostać Bellą Poldark. To cudowne zestawienie. Aż chce się wypowiadać te dwa słowa. Kobieta o takim nazwisku na zawsze zapadnie w pamięć tych, którzy ją zobaczą. Spędzę trzy miesiące na doskonaleniu umiejętności posługiwania się protezą. Przysięgam, że będę mógł jeździć konno. Przez jakiś czas taniec może się okazać nieco większym wyzwaniem. Chociaż trochę kuśtykam, zapewniam Cię, że poza tym jestem całkowicie zdrowy i w całości należę do Ciebie. Za trzy lub cztery miesiące –  może wiosną, gdy zakwitną kwiaty? – przyjadę do Kornwalii i odetchnę jej zdrowym powietrzem. Mam nadzieję, że znowu Cię wtedy zobaczę, moja śliczna laleczko! Twój oddany przyjaciel, który w odpowiednim czasie pragnie stać się kimś więcej Christopher Havergal

Rozdział jedenasty

I Był to dzień wesela Musica Thomasa. A raczej dzień, gdy miał zawrzeć święty związek małżeński z ukochaną i podziwianą Katie Carter, by stali się jednym ciałem – a przynajmniej mieszkali razem w jednej w chacie – aż Bóg ich przez śmierć rozłączy 6. Teraz, niestety, zawarcie świętego związku małżeńskiego uniemożliwiła nie śmierć, tylko to, że spodziewane narodziny nie dojdą do skutku. Katie wystawiła Musica do wiatru. Jak powiedział doktor Enys, niewątpliwie miała do tego prawo, a doktor Enys nie mógł się mylić. To, czy Katie postąpiła słusznie, czy niesłusznie, nie wpływało na samopoczucie Musica. Nagle miał szansę spełnić swoje największe marzenie, z pozoru zupełnie nierealne, po czym równie nagle wszystko rozpadło się w gruzy. Przy okazji stał się pośmiewiskiem całej wioski. O dwunastej w południe w dniu ślubu Music stał w chacie i rozglądał się po izbie, czystej, schludnej, pieczołowicie doprowadzonej do porządku. Każdego wieczoru, gdy tylko miał wolną chwilę, harował jak wół, by nadawała się na przyjęcie wybranki. Teraz siedziały w niej tylko cztery koty. To, że chata jest taka czysta i schludna, tylko pogarszało sytuację – bracia będą z niego drwić. Do izby wpadało słońce przez nowe okna zainstalowane przez Musica. Trudno było zdobyć dobre szkło, więc w dolnej części umieścił butelkowozielone szybki, które w promieniach słonecznych wyglądały jak woda morska pełna pęcherzyków powietrza. (W sypialni na piętrze musiał się zadowolić woskowanym papierem). Wychodek był czysty, prowadziła do niego nowa ścieżka z kamieni, podwórko na tyłach domu było w miarę wysprzątane, choć biegały po nim trzy kury. Dalej znajdowało się pole Willa Nanfana, wrzosowiska i Skała

Królowej daleko na morzu. Music wiedział, że powinien być w Place House, bo oficjalnie nie miał wolnego, lecz się nie poruszył. Nie obchodziło go, czy go wyrzucą. Znajdzie pracę, pierwszą lepszą pracę, zarobi na jedzenie – jeśli jedzenie ma teraz jakikolwiek sens. Oczywiście wielu ludzi krytykowało pomysł poślubienia Katie – jej matka, brat i dziadkowie. Wszyscy uważali, że Music się nie nadaje. Dawniej bardzo podziwiał Bena Cartera. W dalszym ciągu darzył go ogromnym szacunkiem. Ben zbudował organy we własnej sypialni. Carterowie byli inteligentnymi ludźmi, innymi niż Music, wiejski głupek śpiewający altem, stąpający na palcach i wyśmiewany przez całą wieś. Jednak Katie przyrzekła. Złamała słowo. Obiecała za niego wyjść, a teraz się wycofała. Carterowie nie są lepsi od Thomasów. W gruncie rzeczy gorsi, bo Music nigdy w życiu nie złamał obietnicy. Pomógł Benowi Carterowi, gdy brat Katie wpadł kłopoty. Spotkał go wracającego z gospody Pod Herbem Gwarka. Ben był pijany jak bela i wspierał się na ramieniu Emmy Hartnell. Music odprowadził go do sklepiku matki, a potem Katie zrobiła mu straszną burę, że kradnie szparagi w ogrodzie Place House, by dawać je w prezencie doktorowi Enysowi. Wszystko skończyło się dobrze. Katie go pocałowała – jedyny raz w życiu –  i popędził do Place House, czując się jak człowiek, który znalazł żyłę złota. Tamten dzień był najwspanialszy. Później nigdy nie było tak dobrze. Katie gapiła się na Saula Grievesa, który tylko czekał na jakąkolwiek pomyłkę, zaniedbanie lub niedociągnięcie popełnione przez Musica. Bez przerwy z niego szydził, bez przerwy. Music nigdy wcześniej ani później nie widział Bena Cartera pijanego, a brat Musica, John, twierdził, że Ben cierpi z powodu małżeństwa Clowance Poldark z marynarzem z Bristolu, Stephenem Carringtonem. Doznał zawodu miłosnego, podobnie jak Music. Jednak nie takiego strasznego, nie takiego strasznego… Music był absolutnie pewien, że gdyby panna Clowance Poldark zgodziła się poślubić Bena, nigdy by się nie wycofała w ostatniej chwili. Dlaczego nie miałby zrobić tego samego co Ben? Dlaczego nie mógłby się dziś upić? I tak nie ma już prawie żadnych pieniędzy. Ciułał grosz do grosza na małżeństwo, a doktor Enys hojnie zapłacił za półki. Wielka dama, której psa uratował z panną Clowance w śnieżnym lutym, lady jakoś-tam, dała mu więcej pieniędzy, niż widział w całym swoim życiu. Rum. Emma mówiła, że Ben przez cały dzień pił rum. Music tylko trzy

razy w życiu miał w ustach alkohol. Nigdy nie pił rumu. Może to dobry sposób, by zapełnić pustkę w sercu? Tylko skąd wziąć rum? W pobliżu kotliny znajdował się szynk Sally-NaRozgrzewkę. Szynk Emmy leżał po przeciwnej stronie, za kościołem. Było jeszcze pół tuzina różnych miejsc. Czy go wyrzucą, nim się upije? Nic ich to nie obchodzi, zupełnie nic, dopóki ma pieniądze i nie muszą zapisywać kredą jego długu na tabliczce. Chyba najszybciej wyrzuciłby go Ned Hartnell. Gospoda Pod Herbem Gwarka ma trochę lepszą opinię od innych. Właśnie tam poszedł Ben. Było mało prawdopodobne, że Music spotka chłopaków z wioski. Jeśli Ned i Emma pozwolą mu się upić, szybko o wszystkim zapomni.

II Trzy godziny później Ned wyprowadził Musica z gospody przez boczne drzwi. Music był trochę niezadowolony, bo chciałby się upić tak samo jak Ben, a później Emma pomogłaby mu wrócić do chaty. Chętnie poszedłby do domu wsparty na ramieniu Emmy, ponieważ była miła i dobra. Mógłby ją objąć, choć w zupełnie niewinny sposób. W rzeczywistości, o czym nie wiedział, Ned dolał mu do rumu dużo wody, ponieważ nie chciał, żeby młody człowiek chrapał pod stołem w gospodzie przez następne dwanaście godzin. Mimo to Music był w świetnym humorze. Przestał czuć pustkę i żal. Chwiał się na nogach, więc Ned pożyczył mu kij. W gospodzie nie znał prawie nikogo – wielu gości pochodziło z Marasanvose i Bargus, prawie trzy kilometry dalej – i nie dręczyli go żartami na temat ślubu. W lewej kieszeni szorstkiej bluzy miał małą flaszkę. Kiedy dotarł do domu, doszedł do wniosku, że jeśli ją wypije, zaśnie i o wszystkim zapomni. Piękny ranek, deszczowy wieczór, właśnie tak wyglądał koniec tego dnia. Słońce skryło się za smużystymi obłokami, lecz po niebie pełzły ciemne chmury. Pełzły, to właściwe słowo. Coś uderzyło Musica w bark. Była to gruda ziemi. Odwrócił się powoli, usiłując utrzymać równowagę, i usłyszał chichot. Dziewczęcy chichot, a po chwili trafiła go w nogę kolejna gruda złożona

z kamieni i trawy. Zauważył czarne rozczochrane włosy Lily Triggs. Potem zobaczył Mary Billing i Susie Bice. Na nierównym polu porośniętym kolcolistem i wśród skał pojawiły się inne postacie. – Idziesz do kościoła, Music, co? Możemy iść z tobą i zobaczyć ślub? Chcesz wyjść za jedną z nas? Może za Mary? To naprawdę ładna dziewucha! Gorąca, ha, ha! Machnął kijem, częściowo grożąc dziewczynom, częściowo dla żartu, po czym ruszył dalej. Nagle zastąpiło mu drogę pięciu wysokich młodych mężczyzn. Jeszcze jeden Bice, kolejny Billing, a także Joe Stephens, który od dawna go dręczył. – Chodźmy do kościoła, dobra? – powiedział Stephens. – Chcesz być panem młodym czy drużbą, Music? – Próbował położyć na głowie Musica grudę darni. – Musimy go ukoronować! Musimy go ukoronować! Music strząsnął darń z głowy, gubiąc kapelusz. Przepchnął się między młodymi wieśniakami i ruszył naprzód. Dotarł do kościoła, znalazł się prawie na dziedzińcu, gdy ktoś chwycił go za ramiona. Otoczyły go dziewczyny – równie brutalne i hałaśliwe jak młodzi mężczyźni – ale ponieważ były kobietami, nie mógł ich odepchnąć. Usiłował się wyswobodzić, lecz miał mętlik w głowie i upadł. Znów chwyciły go czyjeś ręce, postawiono go na nogi. Roześmiane, szydercze twarze. – Chodź do nas, kochany! Żenisz się, co? Posadźcie go na schodach kościoła, niech czeka na oblubienicę! Wyciągnęli opierającego się Musica na środek dziedzińca. Stevens wyrwał następną kępę trawy i położył mu na głowie; leżała na niej przez jakiś czas, a oni ryczeli ze śmiechu. W tej chwili wokół Musica tańczyło kilkanaście osób. Kpili z niego i walili go rękami po plecach. Wymierzył kilka zamaszystych ciosów; jeden trafił Stevensa, a drugi powalił Mary Billing, która w ostatniej chwili znalazła się na linii uderzenia. Nie ośmielali się wnieść Musica do kościoła, ale Mary Billing wstała i wrzasnęła: – Wsadźmy go w dyby! Będzie miał nauczkę! Spędzi dzień swojego ślubu, siedząc przed kościołem w dybach! Niedaleko od wejścia do świątyni znajdowały się dyby, a obok nich pręgierz. Nie był często używany, jednak dyby uważano za doskonałą karę za drobne przestępstwa. Music, oszołomiony przez alkohol, szarpał się i wyrywał, lecz pociągnięto

go w stronę dyb. Może zdołałby się uwolnić, ale Mary Billing nagle uderzyła go głową w brzuch, aż stracił oddech. Kiedy go odzyskał, napastnicy unieruchomili mu nogi, a po krótkiej szarpaninie umieścili ręce w otworach wyciętych w deskach. Na ofiarę patrzyło sześciu chłopców i dziewięć dziewcząt. Ryczeli ze śmiechu, niepokojąc gawrony nad swoimi głowami. Od lat nie udał im się tak dobry kawał. Czuli instynktowną niechęć do wiejskiego głupka, który próbował przestać być głupkiem. Music był we wsi popularny, dopóki odgrywał rolę idioty: śpiewał altem, idąc na czele procesji, i skakał na palcach jak wariat. Nie miał nic przeciwko temu, by się z niego śmiano, ponieważ był dzięki temu znany. Jednak w ciągu ostatnich dwóch lat przestał być zabawny: śpiewał wyłącznie w kościele i chodził mniej więcej normalnie. Zaczął zadzierać nosa, próbował się uwolnić od reputacji głupka, a miarka się przebrała, gdy miał czelność myśleć, że może poślubić siostrę Bena Cartera, normalną dziewczynę. Teraz puściła go kantem i dobrze się stało – Music wreszcie dostanie nauczkę. Dyby też go czegoś nauczą. Susie Bice jako pierwsza rzuciła w niego garścią żwiru. Bice’owie nigdy nie byli lubiani w wiosce – uważano ich za nieszczerych, podstępnych i nieuczciwych – ale Susie miała najlepszą opinię w rodzinie. Wątpliwe, czy zamierzała zrobić krzywdę Musicowi, ale właśnie tak wszystko się zaczęło. Każdy po kolei podnosił z ziemi kamyki i ciskał nimi w Musica. – Nie, grajmy uczciwie – powiedział Joe Stevens. – Narysujmy linię. Nikomu nie wolno przez nią przejść. Żadnych oszustw! Rzucamy z linii i liczymy trafienia. Widzicie… – Wsadźcie mu fajkę w zęby! – wrzasnęła Mary Billing podnieconym głosem. – Będzie piękną tarczą strzelecką! – Nie, zaraz wypluje fajkę. To bez sensu. – Ubierzmy go w wieniec z żółtego kolcolistu! Jednak Stevens i Bert Bice nie zamierzali się zajmować głupstwami. Narysowali linię i zaczęli celować. Mieli pod ręką tylko szare okrągłe kamienie leżące obok nagrobka starego doktora Choake’a.

III

Warlegganowie – to znaczy Valentine i Selina – zatrudnili gospodynię o nazwisku Alice Treffrey, która miała się opiekować Place House w czasie ich pobytu w Cambridge. Pani Treffrey, poprzednio starsza pokojówka w Tehidy, miała znakomite referencje i było mało prawdopodobne, że dojdzie afery podobnej do tej z udziałem Saula Grievesa. Ponieważ rozpoczęła pracę niedawno, nie zauważyła nieobecności stajennego, ale spostrzegli to inni. Katie – której figura była teraz prawie normalna – mogła opuścić Place House dopiero po południu. Później poszła szukać Musica. Pomyślała, że zapewne został w chacie z powodu „ładnych kotów”. A może po prostu martwił się tym, co się stało? Tak czy inaczej, nie powinien tracić pracy. Katie musi szybko go odnaleźć, przemówić mu do rozsądku. Chata była pusta. Nie zauważyła nawet kotów, choć kiedy wyszła tylnymi drzwiami, miała wrażenie, że widzi znikający ogon. W sąsiednim domu mieszkali Paynterowie, których wszyscy się bali. O ścianę chaty opierała się groźna Prudie. – Szukasz kochasia? – spytała z szyderczym uśmiechem. Katie spostrzegła przez otwarte drzwi Juda nabijającego fajkę. Wyglądał żałośnie. – Szukam Musica, jeśli jego masz na myśli. – Polazł w tamte strone – odparła Prudie i machnęła tłustą trzęsącą się ręką. Gest obejmował obszar mniej więcej jednej czwartej kompasu, lecz w rzeczywistości były tam tylko dwie ścieżki. Jedna biegła w stronę zrujnowanej maszynowni kopalni Grambler, a następnie do Nampary, druga zaś do kościoła. Katie wybrała kościół i wkrótce usłyszała za bramą podniecone okrzyki i pohukiwania. Kiedy znalazła się na dziedzińcu i zrobiła kilka kroków, zauważyła grupę młodych ludzi w wieku około dwudziestu lat, którzy szaleńczo, histerycznie obrzucali kamieniami jej ci-devant narzeczonego tkwiącego w dybach. Kilka razy celnie go trafiono i po twarzy spływała mu krew. Szarpał się, próbując się uwolnić. Niedaleko znajdował się niedawno wykopany grób, w którym nikogo jeszcze nie pochowano. Obok stosu gliny i kamieni (niekiedy barwnych kawałków rudy, niemożliwych do pomylenia z normalnymi kawałkami skał) stała łopata, której używał Jan Triggs, obecny kościelny. Miała długie stylisko i ostrze w kształcie serca. Katie wyrwała ją, obróciła w dłoniach, mocno ścisnęła, podeszła do Joego Stevensa i zdzieliła go w głowę, aż padł

nieprzytomny na ziemię. Później zadała następny cios i trafiła Berta Bice’a w pierś, łamiąc mu dwa żebra. Mary Billing w ostatniej chwili uchyliła się przed morderczym uderzeniem, które ucięłoby jej głowę. Reszta młodych ludzi cisnęła kamienie na ziemię i uciekła. Katie odrzuciła łopatę i podeszła do dyb. Music spoglądał zalanymi krwią oczami na nową dręczycielkę. – Wyłaź, pijany głupcze! – wrzasnęła z wściekłością. – Śmierdzisz na kilometr ginem! – Katie, tak się starałem… – Starałeś się?! Na moją duszę, nawet nie chcę wiedzieć, co by się stało, gdybyś się nie starał! Chodź, idziemy! Otworzyła dyby i pomogła mu się wydostać. W tej samej w chwili w drewno uderzył kamień, ale rozejrzała się wokół tak nienawistnym wzrokiem, że nikt nie rzucił następnego. Dwóch młodych ludzi klęczało obok Joego Stevensa, który leżał na trawie i jęczał. Bert Bice odchodził, trzymając się za pierś, podtrzymywany przez dwóch kolegów. Music, uwolniony z dyb, runął na trawę, a później bez powodzenia usiłował wstać. – Leż spokojnie, durniu! Oślepili cię, tak?! Poskarżę się sędziom, a potem pójdą do więzienia… – Nie, Katie, dobrze widzę. To tylko krew z ran na głowie, popatrz. – Otarł twarz wierzchem dłoni i spojrzał na nią przepraszająco. W dalszym ciągu śmierdział alkoholem, ale ostatnie cierpienia sprawiły, że niemal wytrzeźwiał. Katie zdjęła z głowy żółtą chustkę i otarła mu twarz. Powoli usunęła z niej krew i glinę. – Śmierdzące bydlaki – powiedziała i obejrzała się za siebie. Dwóch młodych mężczyzn na poły prowadziło, na poły niosło Joego Stephensa, usiłując go wyprowadzić z niebezpiecznej strefy. Po chwili wszyscy młodzi ludzie odeszli. Katie stała wsparta pod boki, rozglądając się wojowniczo po okolicy, po czym skupiła uwagę na rannym Musicu. – Możesz chodzić? – Pomogła mu stanąć na nogach. Oparł się na niej, a później wyprostował. – Chodź, odprowadzę cię do domu. Nie musieli iść daleko: była to drobnostka w porównaniu z odległością, jaką poprzednio pokonał Music z Benem. Na szczęście Prudie weszła do chaty, a wszyscy mieszkańcy domów po drugiej stronie drogi byli zajęci

pracą. Zaczął siąpić deszcz. – Ty durniu, dlaczego się schlałeś jak świnia?! – spytała Katie. – Siadaj! –  rozkazała. – Przyniosę ci miskę wody, żebyś przemył twarz. I zagotuję herbatę. Sama też chętnie się napiję! – Po ataku wściekłości drżały jej ręce. Przyniosła miskę wody, a kiedy Music doprowadzał się do porządku, rozpaliła ogień, wsypawszy do paleniska trociny i kawałki drewna znalezione na plaży. Przykucnęła i spoglądała w ogień. – Boże, słabo ciągnie! Kiedy po raz drugi wróciła z wodą z pompy, by zaparzyć herbatę, zerknęła na Musica, który przestał się myć i wycierał twarz ścierką. – To nie wystarczy! Wykonałeś dopiero połowę roboty! Hej, zdejmij koszulę! I spodnie. Jesteś cały umazany błotem. Niechętnie ściągnął koszulę, a Katie spojrzała na potężne mięśnie jego ramion. – Boże, jakiś ty wielki. Mam nadzieję, że doktor Enys opatrzy ci ranę na głowie. Zieje jak otwarta gęba. – To nic, Katie. Naprawdę. Pójdę do Irby’ego i posmaruje ją maścią. – Zajmiemy się tym. Teraz spodnie. Music zerknął z ukosa na Katie. – Nie mogę ich zdjąć. Nie mam majtek. – Boże, naprawdę się boisz, że coś zobaczę? Daj spokój. Weź obrus. Ściągnij spodnie i owiń się nim. A potem zdejmij buty. Jeśli za bardzo się pochylisz, otworzy ci się rana. Po chwili Music siedział obwiązany w pasie starym obrusem. Narzucił na plecy worek po kartoflach, a Katie parzyła herbatę. Miał dwie czyste filiżanki kupione na ślub i pół dzbanka mleka, do którego nie zdążyły się jeszcze dobrać koty. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut i pili gorącą herbatę. Lało jak z cebra i coraz silniejszy wiatr uderzał w kolorowe szybki w oknach. – Bice’owie i Billingowie powinni dostać nauczkę – powiedziała Katie. – Chyba dostali – odparł Music i zachichotał. – I Joe Stevens. Zawsze jest pierwszy do rozróby. – Ach, dałam mu porządnie w łeb. – Zapamięta to na długo – rzekł Music, popijając herbatę. – Bardzo długo. Waliłaś na prawo i lewo, najpierw tego, potem tamtego, a oni padali jak

kręgle. – Spodobało mu się to porównanie. – Tak, jak kręgle. Katie dolała herbaty do filiżanek i zamieszała drewnianą łyżką. – Powinnam wracać, bo inaczej pomyślą, że wpadłam do szybu. Powiem, że coś mnie zatrzymało. Przyjdź z samego rana, pamiętaj. – Tak. O tak. Przyjdę. Przyjdę, Katie. – Pani Treffrey nie będzie się gniewać. Jest miła, dopóki wszystko jest zrobione na czas. – Przyjdę, Katie, na pewno. Dziewczyna spojrzała na Musica. – Ładnie wyglądasz. Masz na górze jakieś ubranie, co? – Nie. To znaczy… bluzę i spodnie, ale to na niedzielę. Wiszą na ścianie. Katie poszła na górę i przyniosła odzież. Obejrzała ją i rzuciła na stół. – Popatrzę na twoją głowę. Znów zbadała ranę. – Powinieneś iść z tym do doktora. Rana będzie krwawić. Poza tym… – Tak, Katie. – Uśmiechnął się do niej. Znowu na niego spojrzała. – Myślę, że gdybym za ciebie wyszła, dostałabym kręćka. – Zostań jeszcze trochę – poprosił Music. – Popatrz. Krew prawie już nie cieknie. – Więc włóż ubranie – rozkazała Katie. – Przeziębisz się i umrzesz. Powlókł się do kuchni i po chwili wrócił w najlepszym niedzielnym ubraniu. Miał na twarzy trzy sińce i dwa rozcięcia, ale jego błękitne oszołomione oczy były znowu czyste. – Myślę, że ktoś powinien się tobą zaopiekować – rzekła pogardliwie Katie. – Jesteś tak samo zwariowany jak twoje koty. – Nie – odparł. Była zaskoczona stanowczością jego głosu. Jeszcze nigdy się jej nie sprzeciwił. – To ja chcę się tobą opiekować – powiedział. – Cały czas, od świtu do zmierzchu. Zawsze chciałem to robić. Zawsze. Dalej chcę to robić. –  W szybę gwałtownie uderzyły strugi deszczu. – Tak myślisz, co? – spytała Katie. – Tak myślę. – Dostanę przez ciebie kręćka – rzekła w końcu. Na pokiereszowanej twarzy Musica pojawił się uśmiech.

– Nie, Katie. Nigdy nie dostaniesz przeze mnie kręćka. Słowo daję, nigdy.

Rozdział dwunasty

I W piątek trzynastego października Stephen był weselszy niż poprzedniego dnia i zdawał się nie odczuwać bólu. Dużo rozmawiał z Clowance, choć czasem mówił od rzeczy. – Przebyliśmy razem długą drogę, a teraz mam wielkie plany na następne dwa lata – mówił. – Ciągle o nich myślę, leżąc w łóżku. Chodzi ciebie, Jasona, przyszłość linii żeglugowej Carringtona. Zbuduję jeszcze jeden statek, właśnie to zamierzam zrobić, sam go zaprojektuję i dam Jasonowi Lady Clowance. Teraz, gdy wojna naprawdę się skończyła, wygląda na to, że przez całe nasze życie będzie panował pokój, więc musimy go jak najlepiej wykorzystać. Pokojowy handel przynosi zyski, jeśli korzysta się z okazji, wyprzedza rywali. Najlepiej pracować dla siebie, nie dla innych. Wtedy człowiek nie dostaje tygodniowej albo miesięcznej pensji, a zyski nie trafiają do cudzej kieszeni. Zastanawiam się nad założeniem spółki akcyjnej. – Co to takiego? – Nowoczesny rodzaj przedsiębiorstwa. Przypomina trochę kopalnię albo statek korsarski, które mają wielu udziałowców. Zakłada się spółkę akcyjną z kapitałem pięciu tysięcy funtów i zatrzymuje akcje o wartości trzech tysięcy funtów. Inwestorzy nabywają resztę papierów i partycypują w zyskach, ale właściciel zawsze ma całkowitą kontrolę nad firmą. Może zainwestować dodatkowe dwa tysiące funtów, nie ponosząc kosztów kredytu. To samo przyszło mi do głowy, gdy próbowałem szybko spłacić długi wobec Warleggana. Wtedy nikt nie chciał kupować akcji. Teraz będzie inaczej. Oblizał wargi, a Clowance otarła mu twarz i dała łyk lemoniady. Zaśmiał się. – Świetnie sobie radzę, naprawdę – powiedział. – W ciągu ostatniego roku

lub dwóch. Myślę, że przyniosłaś mi szczęście, kochana. Stale przynosisz mi szczęście. Kiedy zmarła twoja pierwsza żona? – chciała spytać Clowance. Czy żyła w tysiąc osiemset trzynastym roku, gdy po raz pierwszy się ze mną zaręczyłeś? A może po prostu zaryzykowałeś, myślałeś, że nikt się nie dowie? Rozpaczliwie pragnęła zadać te pytania, lecz zamiast tego znów otarła czoło Stephena i zwilżyła mu suche wargi. – Wdałem się w kilka awantur, jak sama wiesz – ciągnął. – O niektórych nie masz pojęcia. Kiedy byliśmy na wyścigach i Andrew powiedział, że widział mnie w tawernie w porcie w Plymouth… Była to okropna chwila. Nigdy nie byłem pewny Andrew, wiesz. Dobry z niego kompan, ale za dużo gada i za dużo pije. Gdyby coś chlapnął przy George’u Warlegganie albo jednej z jego kreatur… Teraz już się nie boję jego niedyskrecji. Tamsin oduczy go pić i wszystko odejdzie w przeszłość. Jak… jak inne rzeczy, z którymi Andrew nie miał nic wspólnego. Uczestniczyli w nich inni. Byłabyś zdumiona, gdybym ci powiedział, kto. Jeden z twoich bliskich. Ale nigdy tego nie zrobię, nie mogę. Na progu pokoju stanął Jason. – Zastąpię panią, by mogła pani zjeść obiad. Clowance podeszła do drzwi. – Na razie nie mogę zejść na dół. I myślę, że powinieneś iść po doktora Mathera. – Dlaczego? Czy ojciec…? – Powiedz mu, że chciałabym, by przyszedł. Kiedy wróciła do łóżka, Stephen znów się uśmiechał. – Jesteś dla mnie naprawdę dobra, kochana. Nie wiem, czy zasłużyłem na taką żonę. O czym mówiłem? – Nieważne, Stephenie. Spróbuj odpocząć. – Och, pamiętam. O swoim szczęściu. Popatrz, najpierw był port w Plymouth i udało mi się uciec. Potem dyliżans… następna sprawa… i znowu się uwolniłem. Później George Warleggan usiłował doprowadzić mnie do bankructwa razem ze swoimi kreaturami, jednak w ostatniej chwili się wycofali i udało mi się wywinąć. Rejs kaperski, dzięki któremu zdobyliśmy fortunę. Francuz strzelił mi z muszkietu prosto w twarz, ale zamókł mu proch… Spadłem z tego przeklętego konia i zraniłem się w plecy, ale szybko wyzdrowieję. Stale wygrywamy, prawda, kochana?

– Tak – odpowiedziała Clowance. Usiadła i milczała. – Dziurawa łajba stoi na kotwicy, hura, hura, hura!! – Stephen próbował śpiewać. – Cicho, kochany, nie męcz się. Przez chwilę panowało milczenie, po czym Stephen powiedział: – Myślę, że wiosną dwanaście funtów to za dużo. Możemy popłynąć do Plymouth i zapłacić mniej. Moim zdaniem zawsze jest tak samo; prowincjonalne porty narzucają za wysokie opłaty. W suchym doku, mówicie? Niech mnie diabli, jeśli potrzebujemy suchego doku. – Po chwili dodał: – Szwedzka smoła kosztuje osiemnaście szylingów za cetnar, a rosyjska dwadzieścia szylingów za baryłkę. Widzicie różnicę? Piątek trzynastego. Clowance nie była przesądna, ale pechowy dzień miał w sobie coś beznadziejnego, zwiastował koniec nadziei. Widziała z okna róg sąsiedniego domku, ciemne chmury przypominające dym węglowy i fragment zatoki pokrytej nieprzyjemnymi małymi falami. Przyszłość budziła w niej trwogę; zeszłoroczne nadzieje przepadły, tkwiła w pajęczej sieci smutku i podejrzeń. Zamiast pewnego gruntu miała pod stopami ruchome piaski. Nigdy nie czuła się tak samotna w obcym świecie. – Potrzebuję ładnego małego salonu dla dowódcy, ścian pokrytych boazerią z klonu i teku – Stephen zwrócił się do kogoś, kto pojawił się w jego wyobraźni. – A w rogu elegancka kanapa obita czerwonym aksamitem, rozumiesz? Ładny kominek, może kafle wokół mosiężnej kratki. – Niespodziewanie obrócił głowę. – Będzie ci to pasować, Clowance? Chcesz popłynąć ze mną do Bretanii? Jak nazwiemy statek? Mamy już Lady Clowance, więc może Lady Carrington? Okręt flagowy linii Carringtona! – Chętnie popłynę, gdy go zbudujesz – powiedziała Clowance. – Najpierw wyzdrowiej. – Och, czuję się coraz lepiej. Gdzie Jason? – Poszedł coś przynieść. – Myślę, że Lady Carrington będzie miała ośmioosobową załogę. Tak to się robi… Kadłub z angielskiego dębu, a pokład, jak sadzę, z żółtej sosny z Quebecu. Jest bardzo równa i twarda. Dąb znad rzeki Tamar, można go przywieźć z Plymouth. Maszty z kanadyjskiej czerwonej sosny, tak samo reje, stengi i bukszpryt. Średnica? Nie mogę powiedzieć, dopóki plany nie będą gotowe. Gdzie Jason? – Niedługo wróci.

Stephen spojrzał na Clowance. Jego oczy miały dziwny wyraz. – Każ mu się pośpieszyć. – Tak, Stephenie, tak. – Zbudujemy statek w Falmouth – ciągnął. – Stocznia Bennetta jest lepsza od stoczni Carne’a w Looe, większa. Przepraszam, bo twój ojciec ma udział w stoczni Carne’a. – Nieważne. – Weź mnie za rękę – poprosił. Przysunęła fotel bliżej łóżka i ujęła go za rękę, która była wilgotna i wiotka. – Ten żabojad… – powiedział ze śmiechem, który uwiązł mu w gardle. – Powinnaś widzieć jego minę, kiedy muszkiet nie wypalił. Wbiłem mu kordelas w pierś. Ostrze weszło tak głęboko, że nie mogłem go wyciągnąć. Najlepszy interes, jaki kiedykolwiek zrobiłem, a jednak ludzie mnie chwalą. To bez sensu. Clowance, jesteś wyjątkowo dobrą żoną. Gdzie… gdzie młody Jason? Oparł głowę na poduszce, a jego oddech stał się ciężki i nieregularny. Kiedy Jason wrócił z doktorem Matherem, Stephen stracił przytomność. Później nastąpiła długa walka. Stephen był ciągle młody, a jego potężne ciało zmagało się z atakującymi go siłami. Mijały godziny, minęła noc, a tymczasem trwała straszliwa walka. Rozpaczliwe pragnienie życia powoli uległo nieustannemu upływowi krwi. Przed świtem nastąpił koniec.

KSIĘGA CZWARTA

Rozdział pierwszy

I List Jeremy’ego Poldarka do matki, przekazany przez Cuby Poldark w dniu powrotu do Caerhays: Bruksela, 1 czerwca 1815 roku Najdroższa Matko! Nie przypuszczam, że kiedykolwiek otrzymasz ten list – z pewnością mam nadzieję, że tak się nie stanie – ale na wszelki w wypadek postanowiłem pozostawić go w rękach osoby, która jest bezpieczniejsza ode mnie. W styczniu tysiąc osiemset dwunastego roku uczestniczyłem w szalonej awanturze, której natury się domyślasz dzięki swojej czarodziejskiej intuicji. Nie będę wchodził w szczegóły – cokolwiek bym napisał, nigdy byś nie zrozumiała. Sam tego do końca nie pojmuję. Trzy osoby złamały prawo, a ja byłem jedną z nich. Nie powiem nic więcej, lecz pragnę wyjaśnić – jest to jeden z celów tego listu – że dwaj moi towarzysze nie mieli na mnie większego wpływu. To ja byłem siłą sprawczą i opracowałem plan, który wcieliliśmy w życie. Jeśli podejrzewasz, o kogo chodzi, nie wiń ich bardziej ode mnie – raczej mniej. Jakąś część winy ponoszą również niesprzyjające okoliczności. Oczywiście byłem wytrącony z równowagi, niespokojny i nieszczęśliwy. Był to tylko proch rozsypany na posadzce: nie było potrzeby go zbierać i podpalać lontu! Chciałbym lepiej to wytłumaczyć, ale nie potrafię. Czy mam wśród przodków rozbójnika, który skończył na szubienicy? Jedno jest pewne. Ty i ojciec nie ponosicie żadnej winy. Miałem wspaniałe dzieciństwo i beztroską młodość. Jednak pąk kwiatu niósł w sobie zalążek rozkładu i ruiny. To wszystko – nie bądźmy pompatyczni. Jeśli, zgodnie z planem, wrócę z Cuby do Kornwalii i zamieszkamy razem w pobliżu Nampary, nigdy nie przeczytasz tego listu. Jego pisanie w jakiś sposób łagodzi mój niepokój. Wtedy, po powrocie do Nampary, wezmę od Ciebie niewielki puchar miłości, który, jak powiedziałaś, znalazłaś na plaży. Będę go traktował jako szczęśliwy talizman i przechowywał bezpiecznie

w swoim domu. Gdybyś jednak przeczytała ten list, będzie to znaczyć, że puchar przyniósł mi pecha. Ponieważ znalazłaś go nad morzem, powinien wrócić do morza. Nawiasem mówiąc, w ostatnie Boże Narodzenie Valentine pytał mnie o możliwość budowy maszyny parowej dla jego nowej kopalni, Wheal Elizabeth. Jeśli nie wrócę z Belgii, doradź mu, by zwrócił się do Arthura Wolffa, który jest w tej chwili najlepszym konstruktorem w Kornwalii. Powiedz Valentine’owi, by pod żadnym pozorem nie zamawiał pompy tłokowej. Na początku pracują znakomicie, ale narażanie całego tłoka na wpływ czynników atmosferycznych przy każdym ruchu to niedobra praktyka i prowadzi do nadmiernego zużycia materiału. Cóż, to mniej więcej wszystko, co chcę powiedzieć! Zwykle kończę listy kilkoma wesołymi zdaniami, ale tym razem wydaje się to niemożliwe, jeśli miałabyś go kiedykolwiek przeczytać! Więc może po prostu poproszę, byście się opiekowali Cuby i dzieckiem? Wiem, że nie muszę o to prosić, bo i tak to zrobicie, dlatego nie będę rozwijał tego tematu. Cuby to cudowna dziewczyna i cudowna żona – nie mógłbym mieć lepszej – ale dopiero uniezależnia się od rodziny. Nie chciałbym, by znowu znalazła się pod negatywnym wpływem starszego brata. Myślę, że Ty, Mamo, powinnaś szczególnie na nią wpływać – po mnie! – by tak się nie stało. Przesyłam Wam wszystkim wyrazy nieskończonej miłości Jeremy

II List George’a Canninga do sir Rossa Poldarka. Caldas, Portugalia, 25 września 1815 roku Drogi Przyjacielu! Dziękuję za Twoją odpowiedź na mój list z ósmego lipca. Wyrażając współczucie dla Ciebie i Twojej rodziny z powodu smutnej straty, przyłączyliśmy się do chóru serdecznych przyjaciół piszących podobne listy, by Was wesprzeć i pocieszyć. Chociaż nie znam żadnego członka Twojej rodziny – z wyjątkiem Twojej pięknej córki, którą widziałem krótko na balu u księżnej Gordon – czuję, że zawsze byliście ze sobą blisko związani i darzyliście się miłością, a śmierć Twojego najstarszego syna jest jak cios szpadą prosto w serce. Mój Drogi Przyjacielu, Twój drugi list zasmucił mnie z innych powodów, ponieważ napisałeś, że zamierzasz się wycofać z życia publicznego, zamieszkać w dworze w Kornwalii i zająć się własnymi sprawami. Ogólnie rzecz biorąc – przynajmniej częściowo – muszę wyrazić zrozumienie dla tej decyzji, bo cóż innego sam zrobiłem? Wiem, że od dawna chciałeś zrezygnować z mandatu do Izby Gmin po udanym zakończeniu wojny z Francją. To słuszny krok. Nie jesteś urodzonym politykiem takim

jak ja. Jednak przez długi czas wnosiłeś ogromny wkład w życie publiczne – dzięki sile charakteru, rzadkiej prawości, inteligentnemu umysłowi, który nigdy nie daje się zwieść na manowce, głębokiej wierze w wolność i sprawiedliwość, niezłomnemu dążeniu do dobra. Te cechy spotyka się obecnie tak rzadko, że świat polityki nie może na zawsze Cię utracić. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Zachowajmy spokój. W tej chwili nie mam nic więcej do dodania, lecz proszę Cię, żebyś w stosownym czasie dokładnie się zastanowił nad tym, co napisałem. Jeśli chodzi o mnie, czy mogę prawić kazania komuś lepszemu od siebie, skoro postępuję egoistycznie? Odpowiedź sama się narzuca. Pod koniec czerwca napisałem do rządu, składając rezygnację z funkcji ambasadora w Portugalii, a po miesiącu moja prośba została przyjęta. Teraz, gdy w końcu znikło zagrożenie ze strony Napoleona, nie ma potrzeby utrzymywać tak dużego poselstwa w Lizbonie, więc rząd zamierza je zmniejszyć i powierzyć kierownictwo chargé d’affaires. A ja stanę się osobą prywatną! Jedną z głównych przyczyn przyjęcia przeze mnie stanowiska ambasadora w Portugalii było delikatne zdrowie George’a i nadzieja, że ciepły klimat okaże się dla niego korzystny. Tak się stało. Przywiozłem go do Caldas, gdzie można brać gorące kąpiele. Postaraj się zrozumieć – i wybaczyć – że tak się troszczę o swojego najstarszego syna. Jest tu nawet goręcej niż w Lizbonie, a Joan przeniosła się z młodszymi dziećmi do Sintry, gdzie wieją morskie wiatry. Jednak upał służy George’owi, więc zostanę tu z nim, dopóki jest zadowolony. A przyszłość? Naturalnie po Nowym Roku muszę wrócić do Anglii, na jakiś czas lub na stałe, choćby po to, by uspokoić moich wyborców z Liverpoolu, którzy długo mnie nie widzieli! Nie czuję się jeszcze gotowy do powrotu do kariery politycznej (ani nikt mnie do tego nie zachęca), więc prawdopodobnie wrócę do Portugalii, a następnie udam się w podróż po Europie – Madryt, Rzym, Neapol, Florencja. Pod jednym względem miałeś więcej szczęścia ode mnie, bo nigdy nie odwiedziłem Paryża. Jednak któregoś dnia na początku przyszłego roku mogę się nagle pojawić w Falmouth – samotnie, bo moja rodzina zostanie w Portugalii. Nie wiem, jak daleko jest Twój dwór, ale w tak niewielkim hrabstwie z pewnością nie dalej niż dzień jazdy konnej. Mam nadzieję, drogi przyjacielu, że Ty i Twoja Żona będziecie wtedy mieć za sobą najgorszy okres żałoby. Będziemy mogli przynajmniej porozmawiać, a jeśli podjąłeś nieodwołalną decyzję, przestanę Cię nagabywać. Przesyłam Tobie i Twojej Rodzinie wyrazy współczucia i podziwu Twój serdeczny przyjaciel George Canning PS. Jestem pewien, że przyjmiesz z wielkim zadowoleniem wiadomość o upadku Fouché. Słyszałem, że popadł w niełaskę wraz z Tallienem. Ktoś wreszcie czyści stajnię Augiasza!

III Stephena Carringtona pochowano dziewiętnastego października na cmentarzu przy kościele parafialnym w St Gluvias. Nabożeństwo żałobne odprawił wielebny John Francis Howell. W pogrzebie uczestniczyło mnóstwo ludzi. Chociaż Stephen mieszkał w Penryn od niedawna, stał się powszechnie znany i budził sympatię. Falmouth i Penryn, miasta portowe, były przyzwyczajone do nagłego pojawiania się i znikania przybyszów z innych okolic, więc tolerowały ich obecność, przynajmniej z pozoru. Stephen miał autorytet, nie liczył się z groszem, jednakowo traktował arystokratów i członków gminu, założył przedsiębiorstwo żeglugowe, a ostatnio odniósł wyjątkowy sukces jako korsarz – wzbogacił inwestorów, którzy sfinansowali wyprawę, a także uczestniczących w niej marynarzy. W pogrzebie uczestniczyli także mieszkańcy Truro, Andrew i Verity Blameyowie oraz duża grupa gości z północnego wybrzeża: Ross, Demelza, Isabella-Rose, Dwight i Caroline Enysowie, Will i Char Nanfanowie. Pojawiło się kilku przyjaciół Stephena, którzy uprawiali z nim hazard i polowali – Anthony Trefusis, Percy Hill, George i Thomasine Trevethanowie. Obok Clowance stał przez cały czas bratanek Stephena, Jason Carrington; po policzkach spływały mu łzy. Z dala od reszty żałobników, w kącie kościoła i z dala od grobu, kuliła się Lottie Kempthorne. George i Harriet się nie pojawili, ale reprezentował ich szczupły, nerwowy adwokat o nazwisku Hector Trembath. Clowance miała kredowobladą, ściągniętą twarz, lecz nie płakała. Po zakończeniu pogrzebu Trevethanowie, których obszerny dom znajdował się w pobliżu kościoła, zaprosili krewnych i przyjaciół na lekki posiłek, po czym goście się rozeszli. Clowance zatrzymała się u Verity. Powiedziała, że wieczorem pojedzie z ojcem i matką do Nampary, a następnie spędzi tam dwa lub trzy dni. Później wróci do Penryn, gdzie musi załatwić wiele spraw. – Niech się tym zajmie ojciec – powiedziała Demelza. – Chętnie to zrobi. Nie ma powodu, abyś jechała do Penryn, chyba żeby spakować trochę rzeczy. – Chciałabym sama dopilnować interesów firmy, mamo. Muszę wszystko przemyśleć. Jeszcze nie zdecydowałam, co zrobię. Na razie mam mętlik w głowie.

Spędziła w Namparze trzy dni i pojechała do domu. Verity zapraszała ją do siebie, lecz Clowance postanowiła na razie zamieszkać w chacie w Penryn. Demelza przekonała córkę, by wzięła ze sobą Betsy Marię Martin, na co Clowance chętnie się zgodziła. Lubiła Betsy Marię i cieszyła się, że będzie miała kobiece towarzystwo. Powiedziała matce, że zostanie w Penryn co najmniej do Bożego Narodzenia. – Przypuszczam, że wyjeżdża z powodu Cuby – rzekła Demelza do Rossa. Wdowa po Jeremym obiecała wrócić do Nampary w listopadzie. – To nie takie proste – odparł. – Wiem, że Clowance jest rozgoryczona. W ciągu czterech miesięcy spotkały ją dwie najgorsze rzeczy, jakie mogą się przytrafić kobiecie: straciła brata i męża. Jest bardzo odważną, uczciwą dziewczyną i moim zdaniem chce po prostu sama stawić temu czoła. – Cuby również straciła brata i męża – powiedziała Demelza. – Bardzo cierpi, ale tego nie okazuje, Ross. – Dziecko może jej pomóc. Musi pomóc. Demelza westchnęła. – Przeżyliśmy wiele strasznych chwil. Bogu dzięki, że zostały nam jeszcze młodsze dzieci… Bella paple jak najęta, odzyskała dobry humor. Mały Henry jest cudowny. Może któregoś dnia nauczymy się cieszyć z tego, co mamy?

IV W listopadzie popsuła się pogoda, wzdłuż wybrzeża szalały sztormy i jak zwykle tonęły statki. W katastrofie barku koło przylądka Lizard zginęło ośmiu marynarzy; wiózł tkaniny wełniane i czesankowe oraz rafinowany cukier. W pobliżu Padstow zatonął inny statek, z indyjskimi przyprawami, kością słoniową, herbatą i drewnem sandałowym. Trzeci, z ładunkiem drewna, wpadł na skały w zatoce Basset. Na plaży Handrawna, czekającej na przyjęcie darów morza, pojawiły się tylko nieliczne szczątki przyniesione przez prądy. Katie i Music postanowili zawrzeć małżeństwo jedenastego listopada, w dzień świętego Marcina. Kiedy rozeszła się wieść, że Katie uległa i że zamierza poślubić Musica z wyboru, nie z konieczności, na początku przyjmowano to szyderczo, a potem z rezygnacją. Sympatie są zmienne jak

wiatr i z wyjątkiem nielicznych młodych ludzi, który napadli na Musica, większość wieśniaków go popierała. Coś w nim musi być, skoro Katie okazuje mu przychylność. Może udowodnił coś, o czym nikt nie ma pojęcia? Może tym razem wolała się upewnić, nim pojawi się nowy mieszkaniec wsi? Prawdziwą niechęć czuł tylko Bradley Stevens, ojciec Joego Stevensa, i część dziewcząt. Joe Stevens w dalszym ciągu miewał zawroty głowy, a żebra Berta Bice’a goiły się powoli. Tydzień przed ślubem, gdy po raz trzeci ogłoszono zapowiedzi, młodzi ludzie zebrali się po nabożeństwie i dyskutowali, jak najskuteczniej zakłócić uroczystość zaślubin. Mogli hałasować w kościele, ale proboszcz Odgers jest tak zramolały, że na pewno niczego nie zauważy. Music głupkowato się uśmiechnie, Katie rozejrzy się wściekłym wzrokiem – ceremonia odbędzie się normalnie, nawet gdyby panowało pandemonium. Krążyły plotki, że na ślubie ma się pojawić doktor Enys, a chociaż nie jest sędzią pokoju, zna wszystkich mieszkańców wioski. Nie warto zadzierać z dziedzicami. Kiedy Katie i Music wyjdą po ślubie z kościoła, można by ich obrzucić grudami błota – jest go mnóstwo po ulewach zeszłego tygodnia – ale znowu może się pojawić doktor Enys i dostać przypadkowo jedną z grud. Najlepiej coś zrobić przed uroczystością. Katie musi przyjść pieszo z Sawle z matką i ojczymem (pod warunkiem, że zgodzą się jej towarzyszyć – Ben na pewno się nie pojawi). Music ma do przebycia krótszy dystans i może przybyć sam (plotkowano, że pokłócił się z braćmi). Można przynieść wiadra gnojówki i oblać go, gdy będzie się wspinał na wzgórze. Wejdzie do kościoła mokry i śmierdzący, a tymczasem wrzucą mu do chaty kilkanaście taczek świńskiego łajna. Plan, wymyślony przez Mary Billing, został entuzjastycznie przyjęty. Dzień wcześniej Ross pojechał do odlewni w pobliżu Truro, w której miał spory udział. Zjadł obiad z dwoma wspólnikami, spotkał się z Dwightem Enysem w gospodzie Pod Czerwonym Lwem, a później pojechali konno do domu. – Stephenowi nie pomógłby żaden lekarz – powiedział Dwight. –  Mogliśmy tylko czekać. Jeśli człowiek jest ranny w głowę, można przeprowadzić trepanację. Jeśli w rękę albo nogę, w najgorszym razie grozi mu amputacja. W przypadku kręgosłupa nie da się nic zrobić. Ani ja, ani Mather nie uznaliśmy za stosowne prosić o pozwolenie na przeprowadzenie sekcji, jednak obaj jesteśmy pewni, że przyczyną śmierci był krwotok wewnętrzny.

– Clowance go kochała i byli razem szczęśliwi – rzekł Ross. – Stephen był odważnym człowiekiem i zaczął odnosić sukcesy. To tragiczne szyderstwo losu, że zginął w taki absurdalny, głupi sposób po tylu przygodach i ryzykownych przedsięwzięciach. – Według Caroline Harriet jest bardzo zdenerwowana wypadkiem Stephena i od tamtej pory prawie nie opuszcza domu, nie z powodu choroby, tylko na polecenie George’a, który ma wielką nadzieję, że urodzi mu się kolejny syn. – Słyszałem, że zarobił krocie na bitwie pod Waterloo – powiedział sucho Ross. – „Śmiejesz się, widząc głupców, co złoto do złota dodają” 7? – Co to takiego? – Coś, co wczoraj czytałem. – Czy nie ma w Biblii wersetu o niezbożnikach wyniosłych i podniesionych jako cedry libańskie 8? Dwight się uśmiechnął. – Myślę, że ludzie powinni się nauczyć poprzestawać na małym. Warto prowadzić skromną egzystencję, tak jak my dwaj, ale mieć nieco czystsze sumienie niż George. – Nie przypuszczam, by sumienie George’a nie pozwalało mu zasnąć. Nie mógłby spać, gdyby czuł, że zapłacił pół gwinei za dużo za konia kupionego od głodującego wieśniaka. Droga się zwęziła i musieli jechać gęsiego. Późne popołudnie zmieniało się w wieczór; powinni dotrzeć do domu już po zmroku. Kiedy znowu znaleźli się obok siebie, Dwight powiedział: – Słyszałeś, że Music Thomas bierze jutro ślub z Katie Carter? – Tak. – Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Uważam, że są na to spore szanse. Tym bardziej, że Katie postanowiła wyjść za Musica z własnej woli. – Ben jest pesymistą. – Chciałem o tym z tobą porozmawiać, Ross. Wiem, że od dawna interesujesz się rodziną Carterów, podobnie jak ja. Obaj pamiętamy naszą wyprawę do więzienia w Launceston. – Często się zastanawiam, czy Zacky nie zawdzięcza życia naszej trosce –

zauważył Ross. – Zacky żyje, bo ma silną konstytucję fizyczną. To twardy człowiek, a moje medykamenty to tylko użyteczna pomoc. Myślę, że Katie będzie zasmucona, jeśli w kościele nie pojawi się żaden członek jej rodziny z wyjątkiem matki, która i tak przyjdzie niechętnie… Wygląda na to, że Ben jest nieugięty… i wątpię, czy Zacky zdołałby przejść taką odległość. Jego żona jest gorliwą metodystką i regularnie chodzi do kościoła. Masz jakieś wpływy, z których mógłbyś skorzystać? – Tylko perswazję. Użyję jej, skoro o to prosisz. Betsy Maria jest z Clowance w Penryn, ale Martinowie mają pół tuzina wujów i ciotek. Niektórzy są młodsi od Katie i mogliby przyjść na ślub. Poza tym są jeszcze Nanfanowie. Zobaczę, co się da zrobić. – Dziękuję. – Ostatni raz widziałem Musica dwa lata temu i wtedy wydawał się ciągle wiejskim głupkiem. – Nie wątpię, że gdybyś go dziś odwiedził, byłby tak zażenowany, że naprawdę zachowywałby się jak głupek. Trochę się obawiam, że ekscytacja związana ze ślubem może mu zaszkodzić. Jego stan się poprawił i stale się poprawia. Uważaliśmy, że jest upośledzony umysłowo, ale teraz jestem przekonany, że po prostu bardzo powoli się rozwija. Rola głupka, jaką nauczył się odgrywać, bo oczekiwała tego od niego wioska, zahamowała normalny proces dojrzewania. Myślę, że dzięki zrozumieniu i towarzystwu Katie z czasem stanie przynajmniej tak samo normalny i inteligentny jak ludzie, którzy go wyśmiewają. Kiedy się rozstali, niebo spowiła ciemność i tylko nad morzem lśniła smuga światła dnia. Ross nieco nadłożył drogi, pojechał do Mellin i zastukał do chaty Martinów. Przed trzydziestu laty przybył tu pewnego ranka w poszukiwaniu tanich parobków, którzy pracowaliby na zaniedbanych polach majątku. Poznał wtedy Jinny i w późniejszym okresie pomógł wielu członkom rodziny Martinów. W dawnych czasach Zacky Martin był niskim, żylastym, pomarszczonym mężczyzną – przedwcześnie pomarszczonym. Teraz, kiedy naprawdę się zestarzał, po długiej walce z górniczym kaszlem wydawał się maleńki jak orzech nerkowca. Dwight utrzymywał go jakoś przy życiu, przygotowywał dla niego ciepłe inhalacje na gorsze dni oraz napoje z kulczyby wroniego oka i strychniny na lepsze dni.

Zacky miał akurat lepszy dzień. Ross wszedł zgarbiony do niewielkiej izdebki, powitał małżonków i usiadł. Żona Zacky’ego, która asystowała przy porodzie Julii, Jeremy’ego i Clowance, i sama urodziła ośmioro dzieci, nie skurczyła się z wiekiem. Była energiczną, tęgą, rumianą siedemdziesięcioletnią kobietą o siwych włosach i płaskiej twarzy. Nosiła okulary. Przypadkiem w chacie znajdowali się Gabby i Thomas, obaj mający własne rodziny i mieszkający w Marasanvose. Zbierali drewno wyrzucone przez morze (Ross w mroku potknął się przed chatą o stos szczap). Wraki zatopione wzdłuż brzegu rozpadały się na kawałki, a fale wyrzucały szczątki na brzeg. Na szczęście – z ich punktu widzenia – Vercoe, stary celnik z St Ann’s, nie mógł wychodzić domu z powodu wrzodu na nodze. – Na początku postanowiłam iść, a potem zmieniłam zdanie – powiedziała pani Martin. – Katie jest uparta jak osioł, zawsze taka była, nie można jej niczego nakazać. Nigdy nawet go do nas nie przyprowadziła, żebyśmy go poznali. Oczywiście pamiętam go z kościoła, ale nie przychodził na spotkania modlitewne. – Wstydzi się go – odezwał się Thomas. – To prawda, jak amen w pacierzu. – Nie jestem pewny, czy naprawdę jest taki głupi – zauważył Gabby. – Ma dryg do koni. Widziałem, że dobrze sobie z nimi radzi. – Katie jest uparta, ale ma głowę na karku – powiedział Zacky. – Może wszystko skończy się dobrze. Na przestrzeni lat w chacie pojawiło się wiele udoskonaleń: dobra podłoga z desek zamiast klepiska, dywaniki, trzy wygodne wyściełane fotele, stół z ciemnego dębu, lustro, nowy kominek. Palenisko kuchenne przeniesiono do komórki. Zacky’emu dobrze się powodziło, prosperował wraz ze swoim panem. Ross namawiał go do przeprowadzki do większej chaty, ale po odejściu dzieci Zacky nie miał na to ochoty, zwłaszcza gdy podupadł na zdrowiu. Gabby ponownie zapalił wygasłą fajkę. – Słyszałem, że mogą być kłopoty. – Kłopoty? – To tylko plotki. Podobno chłopaki, którzy się naśmiewali z Musica, zamierzają zakłócić wesele. – Zakłócić? Jak? – Nie wiem. Trzech albo czterech smarkaczy, sześć dziewuch, wszyscy

mają ochotę na psikusy, można powiedzieć. – O której godzinie odbędzie się ślub? – O dziewiątej – odpowiedział Zacky. – Później Music i Katie wrócą do pracy w Place House. Żona Zacky’ego stuknęła drutami do robótek. – Myślę, że może pójdę do kościoła, jeśli pan sobie tego życzy, kapitanie. – A ja z tobą, mamo – dodał Gabby. – O tej porze nic się nie dzieje i mogę się wymknąć na godzinę. – Nie wychodźmy za późno dziś wieczorem – rzekł Thomas. – Przed domem leży sporo drewna. Możemy pożyczyć twój wózek, ojcze? – Morze wyrzuciło coś cennego? – spytał Ross. – Dwie reje z dobrego drewna, sir, wygląda jak świerk czarny albo coś w tym rodzaju. Reszta nadaje się tylko na opał. – Myślisz, że to osprzęt Kinseale? – Reje nie są długie, mają po trzy metry długości, ale poranny przypływ może przynieść coś lepszego. – Kiedy jest najwyższa woda? O dziesiątej albo tuż po? Warto mieć oczy otwarte. Wykonawszy zadanie, Ross pojechał konno do domu. Zastał Demelzę siedzącą przy kominku i czytającą Henry’emu. Bella i Cuby pochylały się nad robótkami. Ostatnia kotka Poldarków, Hebe, delikatnie lizała swoją tylną nogę u stóp Demelzy, a Farquhar drzemał w świetle świecy, ułożywszy łeb między łapami. Kiedy Ross wszedł do domu, zaczęło się zamieszanie, ruch, rozmowy. Demelza natychmiast pobiegła dopilnować, by szybko podano kolację. W dalszym ciągu nie potrafiła przerzucać obowiązków na służbę. Szybko zaprzyjaźniła się z Cuby, choć na początku wydawało się to mało prawdopodobne. Ross wyczuwał, że po przyjeździe synowej doszło do chwilowego kryzysu, który na szczęście minął. Wyjątkowo trudna, nieprzyjemna sytuacja mogła łatwo doprowadzić do zadrażnień między obiema kobietami z powodu przeżywanych przez nie napięć. Ross pomyślał, że o Cuby i Demelzie dobrze świadczy to, że potrafią rozmawiać ze sobą ze zrozumieniem i sympatią, serdecznie, lecz bez przesadnej kurtuazji. Czasem się ze sobą nie zgadzały, niekiedy nawet żartowały. W przyszły poniedziałek Demelza zamierzała pojechać do Penryn, by spędzić kilka dni z Clowance. Wiedział, że żona będzie namawiać córkę do

przyjazdu do Nampary na Boże Narodzenie. Ross instynktownie był temu przeciwny, ale milczał. Śmierć drugiego członka rodziny, która nastąpiła tak szybko po pierwszej, pozostawiła niezagojoną ranę. Próba normalnego obchodzenia świąt oznaczałaby jej rozdrapanie. Gdyby Clowance przyjechała do Nampary, trudno byłoby jej się pogodzić z perspektywą pojawienia się w domu nowego dziecka: w dalszym ciągu czuła lekką niechęć do bratowej. Dwight powiedział, że Cuby prawdopodobnie urodzi w połowie stycznia. Zapewne będzie chciała jak najszybciej pokazać niemowlę matce. Wtedy nadejdzie odpowiednia chwila, by namawiać Clowance do przyjazdu do Nampary. Im dłużej obie młode kobiety pozostaną daleko od siebie, im dłużej będą się zabliźniać świeże rany, tym większa szansa, że odnajdą harmonię i zrozumienie.

V Słońce wzeszło około siódmej. Niebo pokrywały postrzępione chmury, które sprawiały wrażenie pozostałości nocnej kłótni. Ross popatrzył z okna w sypialni przez lunetę. Morze było spokojne, a plaża pusta. Zjedli śniadanie o siódmej trzydzieści. Bella nieustannie nuciła nowo poznaną piosenkę, która miała naśladować śpiew słowika. O ósmej Ross wyszedł z domu, jakby zamierzał odwiedzić Wheal Leisure, lecz zamiast tego ruszył przez długie pole i dotarł do skalistego przylądka Damsel Point oddzielającego plażę Hendrawna od zatoki Nampary. Ławice piasku pokrywające plażę Hendrawna lśniły biało w promieniach słońca, a morze, kilka dni wcześniej wzburzone, zmieniło się w gładką taflę. W brzeg uderzały niewielkie, łagodne fale. Nie zauważył żadnych szczątków przyniesionych przez prądy. Wydawało się, że zeszłego wieczoru dwaj bracia Martinowie wszystko wyzbierali. Ross zastanawiał się, jak będzie wyglądał ślub Katie. Miał nadzieję, że wiejscy chłopcy, niekiedy dość złośliwi, nie zakłócą ceremonii ani nie urządzą wieczorem hałaśliwej awantury. Odwrócił się, by iść z powrotem do domu, po czym przystanął i popatrzył na zatokę Nampary. Prądy morskie prawie zawsze wyrzucały drewno na wielką plażę Hendrawna; w zatoce właściwie nigdy nie pojawiało się nic wartościowego. Dziś sytuacja się

odwróciła. Zatoka była zawalona drewnem. Ross zszedł z klifu porośniętego kolcolistem i stanął na niewielkiej plaży, pokrytej częściowo piaskiem, a częściowo kamieniami, przez którą przepływał strumień Mellingey. Zauważył, że drewno jest dobrej jakości: świerk czarny, sosna czerwona i haczykowata, dąb i prawdopodobnie buczyna. Zauważył również beczki smoły, zwoje lin i pakuły dryfujące na wodzie. Niczego nie ruszał, lecz szybko wspiął się do domu wąską zieloną doliną. Na polach pracowało w tej chwili kilku mężczyzn, a Sephus Billing naprawiał kurnik. Był dobrym stolarzem, ale pod względem intelektualnym przypominał Musica. Należał do klanu Billingów, który zamieszkiwał jedną z większych chat w wiosce Grambler. – Sephus! – zawołał Ross, wszedłszy na podwórze. – Tak, sir? – W zatoce Nampary morze wyrzuciło na brzeg dużo dobrego drewna. Idź i powiedz innym ludziom. Powinni przerwać pracę, zejść na dół i zobaczyć, co zdołają wyciągnąć. Tępe oczy Sephusa rozbłysły. Otarł nos wierzchem dłoni. – Tak, sir, już się robi. Odłożył młotek. Kornwalijczykom nie trzeba dwa razy powtarzać, by przerwali pracę, jeśli jest okazja zdobycia łupów. – Sephus! – zawołał Ross, gdy wieśniak zmierzał w stronę furtki. – Kiedy powiesz ludziom z Mellin, możesz iść do wioski Grambler i zawiadomić swoją rodzinę. Wystarczy dla każdego. Ross podszedł do furtki i zamknął ją za biegnącym mężczyzną. Obserwował z ironią, jak Sephus biegnie w stronę Cala Trevaila, który zbierał marchew na polu poniżej ogrodu Demelzy. Wkrótce pojawi się mnóstwo chętnych do pomocy. Sephus powinien tylko zawiadomić mieszkańców wioski Grambler.

VI Music i Katie szli do kościoła przez opustoszałą wioskę. Przy drodze nie czekali młodzi mężczyźni i dziewczęta, by oblać ich gnojówką. Wzięli ślub

w prawie pustym kościele. Obecni byli tylko pastor Odgers – i pani Odgers pilnująca, by nie odprawił nabożeństwa żałobnego – a ponadto Jinny, Scoble Biała Głowa, doktor Enys, żona Zacky’ego Martina, Char Nanfan oraz kilka staruszek, które były zbyt zniedołężniałe, by pobiec do zatoki Nampary po drewno. W zatoce panował chaos, ponieważ zdobycz okazała się większa, niż początkowo przypuszczano. Kapryśne prądy zabrały z zatoki Basset ładunek zatopionego statku Kinseale i wyrzuciły na brzeg kilkanaście kilometrów dalej na północ. Droga była wąska i ludzie krążyli tam i z powrotem, niektórzy z mułami, inni z taczkami, jeszcze inni ze skrzyniami i workami –  wszystkim, co nadawało się do transportowania łupów. Wskakiwali do wody, by wyciągnąć coś cennego, niekiedy dochodziło do sporów, a nawet do bójek. Wszyscy byli nastawieni pokojowo, lecz nie wszyscy potrafili zapanować nad chciwością. Ross wziął kilka belek z dobrego drewna, po czym pozostawił wieśniaków i parobków samym sobie. Niech coś zdobędą, dopóki to możliwe. Wątpliwe, czy Vercoe pojawiłby się w Namparze, nawet gdyby był zdrowy, a ponieważ chorował, nie istniało absolutnie żadne ryzyko. Cuby poszła z Demelzą i Isabellą-Rose na Damsel Point, by popatrzeć na szaleństwo grabieży. Przez pół godziny istniało niebezpieczeństwo, że sytuacja wymknie się spod kontroli, ale Ross powiedział: „Zostawmy ich w spokoju. Nie ma tam trunków. Do zmroku całkowicie oczyszczą zatokę”. Tak się też stało. Demelza marszczyła nos, wiedząc, co zobaczy na błotnistej ścieżce, gdy rankiem zejdzie obejrzeć ukochany zakątek. Tymczasem Music i Katie wrócili do chaty, zdjęli niedzielne ubrania i poszli do Place House zająć się swoimi obowiązkami. Katie mieszkała w dworze jako pokojówka, ale ponieważ pan i pani wyjechali, pozwolono jej spędzić kilka nocy poza domem. W końcu, późnym popołudniem, Music i Katie wrócili do chaty w porywach wiatru, nie rozmawiając ze sobą. Godzinę przed ich przybyciem, o czym nie mieli pojęcia, chłopcy i dziewczęta, zmęczeni zbieraniem drewna, kawałków boazerii, lin, pędzli, bel perkalu, bluz marynarskich i innych przypadkowych przedmiotów, przypomnieli sobie o dawnym złośliwym planie i postanowili wypełnić chatę Musica świńskim łajnem, bo po wyjściu z gospody i tak musieli ją minąć. Ich zamiary pokrzyżowało niespodziewane pojawienie się konstabla Vage’a, który przypadkiem wybrał się w tym czasie na przechadzkę po wiosce

Grambler. Ostatnio widziano go tam miesiąc wcześniej. Ross nie był sędzią pokoju, więc nie miał prawa wezwać Vage’a, ale wystarczyła gwinea dyskretnie przekazana za pośrednictwem Matthew Marka Martina. Vage pogawędził z Paynterami, wypił z nimi kilka kieliszków, aż wreszcie pijackie śmiechy wieśniaków przypomniały mu o prośbie Rossa. Młoda para spędziła spokojną noc. Katie spała w izbie na piętrze zajmowanej wcześniej przez trzech braci, a Music wyciągnął się przed dogasającym paleniskiem na parterze. Był w siódmym niebie. Katie została jego żoną. Spała na górze, w jego domu. Jeśli nigdy nie dojdzie do czegoś więcej, pogodzi się z tym. Jeśli kiedyś zdarzy się to, co wydaje się niewyobrażalne, będzie zachwycony. Na razie był absolutnie szczęśliwy po prostu dlatego, że są małżeństwem. Miał w sobie niewyczerpane pokłady cierpliwości.

Rozdział drugi

I Lady Harriet Warleggan zaniesiono do sypialni wieczorem dwunastego grudnia, w środę, a poród rozpoczął się rankiem trzynastego grudnia. Relacje między Harriet a George’em były napięte. Harriet nieustannie się irytowała, a uwagi George’a jeszcze bardziej wyprowadzały ją z równowagi. Warleggan uważał, że złamała zasady, a nawet osobiście go obraziła – jego własna żona jawnie, bezwstydnie jeździła konno ze smarkaczem, którego nie znosił i który przed kilku laty obrabował dyliżans wiozący walory banku. Harriet naraziła życie ich syna, wariacko galopując na terenie polowań… Nigdy nie wyszło na jaw, czy to Harriet sprowokowała Stephena, czy Stephen Harriet, jednak George był przekonany, że w jakiś sposób ze sobą współzawodniczyli. I nie był wcale pewien, czy nie było w tym seksualnych podtekstów. Żywił pewne podejrzenia, odkąd Harriet szantażem wymusiła na nim wycofanie wniosku o bankructwo Carringtona. George nigdy nie uwierzył w rzekomy powód – że Clowance uratowała jej psa. Jako człowiek, który nie znosił psów i tolerował dogi żony tylko jako zwierzęta mające związek z narodowym sportem, nie potrafił zrozumieć uczuć kobiety takiej jak Harriet. Stephen był przystojnym mężczyzną – jeśli ktoś lubi pyszałków tego rodzaju – i odnosił się do Harriet z uprzedzającą grzecznością. Wyraźnie miała do niego słabość i przesadnie akcentowała zobowiązania wobec Clowance, by ukryć swoje prawdziwe uczucia. To, że jeździli razem konno –  i to galopem! – świadczy, że coś ich łączyło. Cóż, mają za swoje, skoro przeklęty Carrington złamał sobie kręgosłup. Cud, że Harriet również nie wyleciała z siodła, niszcząc nadzieje George’a na narodziny dziedzica.

Warleggan miał mieszane uczucia na temat śmierci Stephena. Oczywiście zakończyła ona sprawę: wyrównał rachunki z Carringtonem. Jednak wolałby, by aresztowano go za popełnione przestępstwo i zawisnął na szubienicy. Zdołał umknąć przed sprawiedliwością. A wraz z nim zniknęła nadzieja, że uda się wytropić dwóch wspólników. Sprawa była zakończona. Teraz George mógł wyładować złość tylko na Clowance. Jednak Warleggan nie miał zamiaru tego robić. Śmierć starszego syna przycięła skrzydła Rossowi Poldarkowi. Jego starsza córka – tak, miał jeszcze drugą, śpiewającą wrzaskliwym głosem – zamierzała na razie dalej mieszkać w Penryn, a George uznał, że może wykonać jakiś gest pozwalający zjednać sobie jej sympatię. Chociaż pochodziła z rodziny Poldarków i odznaczała się typową dla nich arogancją, Warleggan zawsze czuł do niej pociąg fizyczny, odkąd po raz pierwszy zobaczył ją w Trenwith, gdy weszła boso do wielkiej sieni, bezczelnie wdarłszy się na teren posiadłości. Można by nawet powiedzieć, że spotkanie z młodą, świeżą Clowance niosącą bukiet skradzionych naparstnic wzbudziło w nim ponowne zainteresowanie kobietami, co doprowadziło do zalotów do lady Harriet Carter zakończonych małżeństwem. Oczywiście, nie licząc kilku lubieżnych spojrzeń, nie miał żadnych poważnych zamiarów seksualnych wobec młodej wdowy, ale gdyby zdołał się z nią zaprzyjaźnić, zirytowałby starego rywala i wzbudziłby w nim podejrzenia. Mógłby nawet sprawić, że Harriet poczuje dreszcz zazdrości i irytacji. Tej ciemnej grudniowej nocy, w okresie oczekiwania, George spacerował tam i z powrotem po obszernym salonie rezydencji w Cardew, myśląc o swoich nadziejach i pretensjach oraz nasłuchując odgłosów dobiegających z górnej części domu. Ostatnia przykrość spotkała go zaledwie godzinę wcześniej. Kiedy przybył doktor Charteris, by dołączyć do doktora Behenny, który zajmował się już Harriet, George wszedł z nimi na chwilę do sypialni. Czoło żony było pokryte kropelkami potu, trzymała ją za rękę akuszerka. Harriet uniosła wzrok, zauważyła George’a i powiedziała: „Wynoś się stąd!”. Natychmiast się wycofał, wściekły z powodu ordynarnego zachowania żony. Można je zrozumieć, porody są bolesne, a cierpiące kobiety mogą niekiedy wygłaszać niepotrzebne uwagi. Harriet, dama, w której żyłach płynie błękitna krew, ma zwyczaj nie przebierać w słowach, jednak to niewybaczalne, że odezwała się do niego w ten sposób w obecności dwóch

lekarzy i akuszerki! W ciągu wielu lat wszyscy zawsze odnosili się do niego z szacunkiem. Nawet Behenna, obcesowo traktujący pacjentów, w czasie rozmów z George’em był niezwykle ugrzeczniony. Tylko jego żona, arystokratka, ośmielała się tak do niego mówić, on zaś czuł się urażony i upokorzony. Minął sypialnię małej Ursuli. Stała pusta, bo córka przebywała w szkole. Nie była już mała: wyrosła na mocno zbudowaną szesnastolatkę o grubych nogach i wydatnym biuście. W zeszłą niedzielę przypadały jej urodziny i Warlegganowie wydali przyjęcie mimo zbliżającego się porodu macochy. Elitarna grupka gości starannie wyselekcjonowana spośród śmietanki towarzyskiej hrabstwa. Część została na noc z powodu długiej drogi, jaką musieli pokonać, by dotrzeć do Cardew. Szkoda, że Ursula nie jest urodziwsza, szczupła, jasnowłosa, z długimi smukłymi nogami Elizabeth. Zamiast tego przypomina babkę ze strony ojca. Niestety, w przypadku dziewczyny wygląd ma duże znaczenie. Wykapana potomkini rodu Warlegganów. Jednak na szczęście nie przypomina Mary Warleggan pod względem inteligencji i zainteresowań. Matka George’a, córka młynarza, prosta wiejska kobieta, nigdy nie przyzwyczaiła się do bogactwa, jakie zapewnił jej mąż. Wolała smażyć konfitury i piec chleb, niż jeździć karetą z dwoma pocztylionami albo wydawać wspaniałe przyjęcia dla arystokratów. Ursula nie wrodziła się w babkę. Nie miała zainteresowań intelektualnych – komu mogłoby na tym zależeć? – jednak odznaczała się bystrą inteligencją i fascynował ją handel oraz finanse. Z punktu widzenia George’a była idealnym dzieckiem, szkoda tylko, że nie synem. Skoro była kobietą, przydałoby jej się trochę wdzięku. Pomyślał, że w odpowiednim czasie wszystko da się zaaranżować. Bogata panna będzie miała mnóstwo adoratorów, którzy staną na głowie, by ją zdobyć. George powinien tylko wybrać właściwego kandydata. Nie pamiętał, że jedną z przyczyn fiaska planów, jakie starał się realizować, było jego własne wyrachowanie i słabość do ładnych kobiet. Oczekiwał, że Ursula znajdzie idealnego męża dzięki gigantycznemu posagowi, podobnie jak wcześniej spodziewał się, że ożeni syna z córką Trevanionów, by zdobyć ich posiadłość i zamek. Cuby Trevanion odznaczała się wielką urodą! Zamiast tego Valentine bez wiedzy i zgody ojca złośliwie i nieodpowiedzialnie poślubił ładną wdowę dziesięć lat starszą od siebie. George zadbał, by Valentine nie odziedziczył po nim ani pensa, ani hektara

ziemi. Wykreślił go ze swojego testamentu, usunął z życia. Teraz, za chwilę, na piętrze miało się narodzić nowe dziecko. Jeśli – oby sprawił to Bóg – Harriet powije syna, George może zmienić swoje plany. Już je snuł. Chłopiec otrzyma imię Nicholas, po dziadku. Drugie imię wybierze Harriet wedle swojego uznania, zgodnie z tradycjami własnej rodziny. Może Thomas, na pamiątkę pierwszego księcia Leeds? Nicholas Thomas Osborne Warleggan brzmiałoby dość dobrze. W grudniową noc kwadrans po drugiej rezydencja była ciemna i zimna. Na piętrze rozpalono w kominkach wielki ogień, zwłaszcza w sypialni Harriet, podobnie na parterze, lecz na korytarzach w dalszym ciągu wiało po nogach. Tuż przy kominkach było ciepło, wręcz gorąco, jednak jeśli człowiek był zbyt zdenerwowany, by stale tkwić w jednym miejscu, szybko zdawał sobie sprawę z mroku i chłodu. Nawet świece skwierczały. O tej porze ludzie są z natury przygnębieni i opuszcza ich energia. Spacerując po rezydencji, George przypomniał sobie dzień, gdy ostatni raz czekał na narodziny dziecka. Było to w grudniu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, żyli jeszcze jego rodzice i rodzice Elizabeth. Teraz wszyscy zmarli. Minęło szesnaście lat życia George’a, czas pędził do przodu. Wkrótce skończy pięćdziesiąt siedem lat. Wielu ludzi umiera w tym wieku. Miał poczucie nietrwałości życia, przeczucie katastrofy. Trenwith nie należało już do niego, wróciło do Poldarków. Centrum jego życia stał się wielki dwór w Cardew, który kupił, odremontował, umeblował i powiększył ćwierć wieku wcześniej. Jak długo pozostanie w rękach Warlegganów, kiedy go zabraknie? Wyrodny Valentine zamieszkał na północnym wybrzeżu Kornwalii z bogatą wdową i dwiema pasierbicami. Kiedy Ursula wyjdzie za mąż, może się wprowadzić się do Cardew. Może, kto wie, jeśli znajdzie dla córki odpowiedniego męża, zdoła przekonać młodego człowieka, by za stosowną sumę nie tylko się ożenił z panną Warleggan, lecz również przyjął nazwisko Warlegganów? Wszystko to byłoby niepotrzebne, gdyby Harriet urodziła tej nocy zdrowego syna. Prawdziwego Warleggana, który odziedziczy wszystko, czego ojciec nie przeznaczy dla Ursuli. Będzie nie tylko synem sir George’a Warleggana, lecz także wnukiem księcia Leeds! Była to olśniewająca perspektywa. To prawda, syn skończy osiemnaście lat, gdy George będzie miał siedemdziesiąt pięć. Jednak – nagle odrzucił posępne myśli – trzeba pamiętać, że Warlegganowie są z natury długowieczni.

Rodzice George’a zmarli w wieku około osiemdziesięciu lat, a w wieku siedemdziesięciu sześciu lat stary stryj Cary trzymał się na tyle dobrze, że nie wydawał się skłonny do sporządzenia bilansu zamknięcia. W sieni tykał zegar. Za dwadzieścia trzecia. To przeklęte oczekiwanie wydawało się gorsze niż poprzednim razem. Elizabeth nigdy nie rodziła długo. Naturalnie Harriet ma trzydzieści cztery lata. Późno jak na pierwsze dziecko. Ile lat miała Elizabeth, gdy urodziła Ursulę? Nie pamiętał. Chyba trzydzieści pięć? Ale Ursula była jej trzecim dzieckiem. Płomienie świec kołysały się i tańczyły jak dworzanie składający ukłony. Była pogodna, lecz wietrzna noc – na chłodnym niebie lśniły między chmurami nieliczne gwiazdy. Połowa służby spała, ale druga połowa czekała na najlżejszy dźwięk dzwonka. W tej chwili Nankivell poprawiał ogień. – Przynieść panu coś do picia, sir? – Nie. – George wypił już sporo brandy, a na gzymsie kominka stał do połowy napełniony kieliszek. Usiadł przy biurku, wyjął z szuflady jakieś papiery i z irytacją przysunął kandelabr, by lepiej widzieć. Chodziło o sprawę związaną z dwumandatowym okręgiem wyborczym St Michael. Przed laty zmniejszył liczbę elektorów z czterdziestu do trzydziestu za pomocą prostego, lecz brutalnego fortelu – przeniósł dziesięciu ze zrujnowanych chat w miasteczku do nowych domów trzy kilometry dalej, które specjalnie odremontował. Nie mogli twierdzić, że spotkała ich krzywda, ponieważ nowe domy były znacznie lepsze niż stare, ale teraz nie musiał już ich przekupywać w czasie wyborów i stracili bezcenną synekurę. Ich głosy przepadły, a wraz z nimi środki utrzymania. Jak George sucho zauważył w owym czasie, część z nich mogła zostać nawet zmuszona do podjęcia pracy. Od tamtej pory, na przestrzeni lat, liczba elektorów stopniowo zmniejszyła się do dwudziestu pięciu, z czego sześciu należało do jednej rodziny. Adwokat Tankard, totumfacki George’a, przybył na początku miesiąca, by poinformować, że jego rodzina prosi o pożyczkę w wysokości trzystu funtów. Rzekomo w celu budowy piekarni, ale wszyscy wiedzieli, że zamierzają żyć za te pieniądze do następnych wyborów i spodziewają się, że później dług zostanie umorzony. George nie zamierzał ulegać szantażowi, choć jego przyjaciel sir Christopher Hawkins radził, by to zrobił. Powiedział: „To cena, którą pan płaci, przyjacielu. Proszę się nie przejmować takimi drobiazgami. Niech pan raczej myśli o korzyściach z posiadania dwóch posłów do Izby Gmin, którzy

wykonują pana instrukcje”. Jednak George nie chciał się ugiąć. Nie pozwoli, by szantażowała go nędzna banda obdartych nicponi. Postanowił, że zapłacą za swoją bezczelność. Był wyjątkowo zirytowany i właśnie dlatego wyjął korespondencję w tej sprawie opatrzoną komentarzami Tankarda. Jeśli coś pomoże mu zapomnieć o tym, co się dzieje na piętrze… Przez kilka minut czytał dokumenty, włożył okulary i poczuł przypływ dawnego gniewu, lecz później wrzucił papiery do szuflady i wstał. Nawet to… Nagle usłyszał dźwięk, straszliwy dźwięk, skowyt, wycie, które wydawało się bardziej zwierzęce niż ludzkie. Poczuł, że oblewa go zimny pot. A jeśli Harriet umrze?! Byłoby to bez znaczenia, gdyby chłopiec przeżył. Jednak mogą umrzeć oboje. George widział przed sobą otchłań samotności, która otwierała się przed nim niczym ciemna sztolnia kopalni. Harriet budzi irytację, ale jest kobietą o wyjątkowej osobowości – bardzo brakowałoby mu jej szorstkich manier. Gdyby umarł również syn… Wyszedł do wielkiej sali, zatrzymał się i nasłuchiwał. Wszędzie panowała cisza. W kominku pękło z trzaskiem drewniane polano. Strzeliły płomienie i oświetliły ponure pomieszczenie, wcześniej tak często jasne, pełne radosnych gości. Harriet i Valentine urządzili tu wielkie przyjęcie, by uczcić ucieczkę Napoleona z Moskwy, a zaledwie kilka dni wcześniej przyjaciółki Ursuli… Znów usłyszał ten sam dźwięk, lecz nieco stłumiony. Wyjął chusteczkę, otarł czoło, spojrzał na schody w stronę źródła dźwięku. Zamarł, zdziwiony, rozgniewany, przerażony. Mocno waliło mu serce. W sali pojawił się masztalerz, wydawało się, że zmierza w stronę George’a. – Smallwood! – Sir? – Dokąd idziesz? – Na górę, sir, za przeproszeniem. Lady Harriet powiedziała… – Nieważne, co powiedziała, do cholery! Nie masz prawa włazić na piętro, durniu! – Tak jest, sir. Po prostu pani kazała mi dopilnować… Znów ten straszliwy dźwięk, tym razem głośniejszy. George poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie. – Wynoś się, durniu! – warknął. – Tak, sir. Po prostu pomyślałem, że szczekanie może przeszkadzać

pani… – Jakie szczekanie?! Co za szczekanie?! – Kastora i Polluksa, sir. Pani kazała zamknąć psy w błękitnej sypialni na czas… na czas rozwiązania. Pani nie chciała, żeby się kręciły po domu, gdy będzie źle się czuła, i uważała, że trzeba je gdzieś umieścić. Miałem zamknąć Kastora i Polluksa w błękitnej sypialni, nakarmić i napoić. Właśnie dlatego się ośmieliłem… – Ten hałas, to wycie… to psy?! – spytał George. – Tak, sir. Pomyślałem, że pójdę zobaczyć… – Więc idź i zobacz! – krzyknął George. – Zatkaj im pyski, ucisz, nawet gdybyś musiał poderżnąć im gardła! Możesz podać im truciznę, byle tylko siedziały cicho! – Tak jest, sir. Przerażony Smallwood prześlizgnął się obok dziedzica i pobiegł niezgrabnie po schodach, po czym ruszył korytarzem w stronę błękitnej sypialni, z niepokojem oglądając się za siebie. George zszedł powoli na dół, wściekły, a zarazem pełen ulgi. Jego irytacja narastała z każdą sekundą. Kompletny skandal! Zamykać psy w sypialni! Zastanawiał się, dlaczego zaczęły wyć. Harriet znów potraktowała go z charakterystyczną dla siebie arogancją i bezmyślnością! Powie jej, co sądzi o takim groteskowym postępowaniu. Boże Wszechmogący, przez chwilę, przez kilka minut myślał, obawiał się… Kroki za plecami. Obrócił się gwałtownie. Doktor Behenna. Podwinięte rękawy. Czarna kamizelka ze złotą dewizką. Siwe włosy en brosse. Tępy wyraz twarzy. – Tak? – Mam przyjemność pana zawiadomić, że lady Harriet szczęśliwie powiła bliźniaczki. – Co pan powiedział?! – Uważałem to za prawdopodobne już od dziesiątej wieczorem, lecz nie chciałem budzić pana nadziei. Matka i dziewczynki czują się dobrze. Nie doszło do komplikacji. Moje serdeczne gratulacje, sir George. Warleggan spojrzał na lekarza z takim zdumieniem, skupionym lękiem i gniewem, że Behenna poczuł się nieswojo. – Druga dziewczynka jest nieco mniejsza, ale doskonale się czuje – dodał pośpiesznie. – Urodziła się pół godziny po siostrze.

– Siostrze?! – rzucił George. – To znaczy… – Ma pan dwie piękne córki, sir. Jestem pewien, że w przyszłości staną się dla pana źródłem dumy. Lady Harriet była bardzo dzielna. Kiedy zobaczy pan dziewczynki, podam pana żonie następną dawkę opium.

Rozdział trzeci

I Demelza znów odwiedziła Clowance i czternastego wyruszyła w drogę powrotną do Nampary. Cuby spacerowała po plaży z Isabellą-Rose, a Henrym zajmowała się pani Kemp. Demelza zastała Rossa w ogrodzie. – Nie wiedziałam, że odróżniasz kwiaty – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie wykopujesz moich nowych cebulek? – Zadbała o nie Cuby – odrzekł i pocałował żonę. – Kiedy je przywiozła, każdego dnia sprawdzała, czy kiełkują. Demelza uklękła i dotknęła palcami ziemi. – Mówi, że to późne tulipany. Zakwitną dopiero w maju. Ross przykucnął obok żony. – Co z Clowance? – Czuje się lepiej. Bardzo schudła. Nie wiem, czy przyjedzie do domu na Boże Narodzenie, Ross. – Ach… – Powiedziała: „Mamo, przyjadę, oczywiście z przyjemnością przyjadę, jeśli chcesz spędzić święta z całą rodziną. Ale gdybym miała możliwość wyboru, wolałabym zostać z Verity. Sama nie wiem, jak to wytłumaczyć. Jestem pewna, że te święta nie mogą być takie jak w zeszłym roku ani wcześniej. Myślę, że czułabym się lepiej, gdybym mogła je traktować po prostu jak dwudziesty czwarty i dwudziesty piąty grudnia, zwykłe dni miesiąca, i zapomnieć o tym, co się stało”. Ross się wyprostował, ponieważ kiedy kucał, bolała go kostka. Miał pewne wątpliwości, czy Clowance powinna przyjeżdżać tak szybko z innego szczególnego powodu: w okresie żałoby zbyt często widywałaby się z Benem Carterem. Była to dziwna myśl jak na niego, bardziej pasowałaby do

Demelzy. Pod żadnym pozorem nie wspomniałby o tym żonie. – Miałabyś coś przeciwko nieobecności Clowance? – Nie, jeśli jest z Verity. – Jak radzi sobie z interesami? – Oba statki były na morzu. Ten chłopak, bratanek Stephena, popłynął Adolphusem pod dowództwem człowieka o nazwisku Carter. Lady Clowance popłynęła w górę Tamizy z ładunkiem kaolinu. W domu, w porcie, pomagał jej dziwny mały człowieczek o nazwisku Hodge. Wygląda okropnie, ale wydaje się, że Clowance mu ufa. Potrafi czytać, pisać, prowadzić rachunki. Bank morski również pomaga. Wydaje się, że Stephen pozostawił dużo pieniędzy zarobionych na wyprawie korsarskiej. – Pojadę do niej w przyszłym tygodniu na dzień lub dwa. Wiatr szarpał kapeluszem Demelzy. Przytrzymała go ręką. – Zmieniła się, Ross. Myślę… myślę, że coś ją głęboko zraniło. Oczywiście bardzo przeżyła śmierć męża, ale podejrzewam, że chodzi o coś jeszcze. Mam wrażenie, że straciła zaufanie do samej siebie. Wydaje się wytrącona z równowagi i rozpaczliwie smutna. Nie potrafię tego zrozumieć… Jest twardsza niż dawniej. Uważam, że powinniśmy postępować z nią ostrożnie, wyjątkowo ostrożnie. – My? – Tak. Życie też… Ross spojrzał na morze, marszcząc brwi. – Nawet po zakończeniu wojny statki można sprzedać za dobrą cenę. Jeśli Clowance nie chce zamieszkać na stałe w Namparze, może podróżować. Nie ma dzieci i jest ciągle młoda… To ponury żart, że mamy w rodzinie dwie młode wdowy. – Nie wiem, czy chciałaby sprzedać statki, przynajmniej na razie. Chyba uważa, że Stephan wolałby, by je zatrzymała. Moim zdaniem dadzą jej większe poczucie niezależności niż pieniądze uzyskane ze sprzedaży. Poza tym chce się opiekować bratankiem Stephena, przynajmniej przez kilka miesięcy. Mówi, że jest kompletnie zdruzgotany. – Powinna mieć trochę czasu, by się przystosować do nowej sytuacji. Potrzeba na to miesięcy, może lat. Naturalnie na świecie są inni mężczyźni. Ale nie zainteresuje się nimi szybko. – Wiesz, co mi powiedziała? Było to wyjątkowo dziwne! – Co?

– Rozmawiałyśmy, po prostu rozmawiałyśmy, a ja stwierdziłam, że jest bardzo młoda i że ma przed sobą całe życie. Nigdy nie ośmieliłabym się zasugerować, że powinna znowu wyjść za mąż. Byłoby to przedwczesne, niestosowne i niegrzeczne. Chyba czytała w moich myślach albo coś się unosiło w powietrzu. – Demelza zdjęła kapelusz i wiatr rozwiał jej włosy. –  Powiedziała: „Raz wyszłam za mąż z miłości, mamo. Jeśli miałabym znowu to zrobić, wyjdę za mąż nie z miłości, ale dla bogactwa albo pozycji”. Ross milczał. – Nie dziwi cię to? – spytała Demelza. – Zdumiewa. Masz rację, rzeczywiście się zmieniła. Ale to znaczy… – To z pewnością znaczy, że jej małżeństwo nie było zupełnie udane. – Wiele małżeństw nie jest zupełnie udanych. Rozejrzyj się. To smutne, że tak szybko to odkryła. To bardzo gorzkie słowa w jej ustach. – Jednak na pewno kochała Stephena. Nic z tego nie rozumiem. Ross wziął kapelusz żony i ruszyli w stronę domu. – Słyszałam, że lady Harriet urodziła bliźniaczki – powiedziała Demelza. – Dwie zdrowe dziewczynki. – George będzie wściekły – odparł Ross, nie bez satysfakcji. – Przypuszczam, że bardzo liczył na następnego syna. Nie pogodził się z Valentine’em, prawda? – Prawdopodobnie nigdy się nie pogodzi – rzekł Ross. Demelza zerknęła na niego ostro. Wchodzili do domu. – Valentine odwiedził Namparę w czasie mojej nieobecności? – Kto ci powiedział? – Wspomniała o tym pani Kemp. – W październiku. Nie wszedł do domu. Wróciliśmy z Wheal Grace i rozmawialiśmy przez kilka minut. – Powiedział, że nigdy się nie pogodzą? – Odniosłem takie wrażenie. – W przyszłości wszystko może się zmienić. Myślę, a raczej mam nadzieję, że się pogodzą… Chciał czegoś od ciebie? – Pożegnać się przed wyjazdem do Cambridge. Demelza zastanawiała się nad słowami Rossa. – Dlaczego uważasz, że nigdy się nie pogodzą? – Mam takie przeczucie. – Mówił coś konkretnego?

– To tylko intuicja. Demelza była bardzo wrażliwa na niuanse głosu Rossa, lecz po chwili postanowiła nie zadawać dalszych pytań. – Słyszałam, że Valentine i Selina nie wrócą do domu na Boże Narodzenie. – Tak? – Powiedział mi Ben. Zamierzają spędzić ferie świąteczne w Londynie z dwiema pasierbicami. Katie powtórzyła matce to, co usłyszała. – Ben i Katie się pogodzili? – Jeszcze nie. Spotkałeś ostatnio Musica? Zupełnie się zmienił. – Niektórzy ludzie się żenią i zmienia to ich osobowość, a na innych nie wywiera to żadnego wpływu. – Jak twoim zdaniem małżeństwo wpłynęło na nas? – spytała Demelza. – Dostosowaliśmy się do swoich wyobrażeń na temat drugiej osoby. – To trochę zbyt skomplikowane jak na mój ptasi móżdżek, ale mam nadzieję, że rozumiem, o co ci chodzi. Weszli do domu. – W czasie Bożego Narodzenia będzie nas mniej. Geoffrey Charles, Amadora i Juana są w Paryżu. Jestem pewien, że Drake, Morwenna i Loveday wrócą do Looe, bo w stoczni pojawiły się problemy. Zostanie tylko Dwight, Caroline i dziewczęta, a poza tym kilku Treneglosów i Kellowów. – Może Clowance ma rację i w tym roku powinniśmy udawać, że święta to normalne dni. – Przy drzwiach do salonu Demelza wykrzyknęła na widok wazonu z kwiatami: różowymi goździkami o karbowanych płatkach z ciemniejszymi krawędziami. – Boże, skąd one się wzięły?! – Przysłali je de Dunstanville’owie. Przywieziono je dziś rano. – To miło z ich strony, Ross! Bardzo miło… – Od czasu do czasu oczy Demelzy niepotrzebnie wypełniały się łzami. – Zaraz po dostarczeniu wstawiono je do wody. Cuby chciała je ułożyć, ale powiedziałem, że chyba będziesz wolała to zrobić sama. Są też winogrona z oranżerii! – Napiszę do nich. Albo ty napisz. Potrzebny jest większy wazon, nie sądzisz? Narwę trochę paproci i bluszczu, żeby je ozdobić. Zostało jeszcze trochę czasu do zmroku. – Powinno wystarczyć.

Demelza zatrzymała się przy drzwiach i nieelegancko otarła dłonią oczy. – Nie możemy zignorować Bożego Narodzenia. Jest mały Henry i Bella. Przyjadą do nas Sophie i Meliora. Jest też Cuby, która może być bardzo smutna, ale nosi dziecko naszego syna. Musimy iść na jakiś… Jak ty to nazywasz? – Kompromis. – Tak. Potrafisz czytać w moich myślach… – Długoletnia znajomość… – Tak, potrzebny jest kompromis. Spokojne, ciche święta, nie wielka uroczystość. W końcu to rocznica narodzin Chrystusa. – Tak – odpowiedział. – Tak.

II W następny wtorek Ross pojechał do Penryn – wyruszył przed świtem i dotarł w południe. Zjadł posiłek z Clowance, a później popłynęli rzeką do Falmouth i poszli do zamku Pendennis, gdzie przed wielu laty odwiedził gubernatora i rozmawiał o obronie hrabstwa przed inwazją. Tuż przed zamieszkami górników. Później również dochodziło do niewielkich rozruchów, lecz nigdy nie zakończyły się tak tragicznie. Tym razem nie złożył wizyty gubernatorowi. Odwrócili się i zeszli w stronę miasta po stoku porośniętym kolcolistem. Clowance zauważyła, że ojciec mniej kuleje, on zaś odpowiedział, że jeśli znowu zacznie mu dokuczać noga, przyda mu się trzymiesięczne internowanie. W trakcie całego pobytu w Penryn długo, serdecznie mówił o wielu sprawach, w tym o okolicznościach śmierci Jeremy’ego i konsekwencjach śmierci Stephena. Zjedli razem kolację, Ross przenocował u córki i nazajutrz ruszył do domu. Po drodze zamierzał zjeść obiad w gospodzie Pod Lisem i Winoroślą w pobliżu St Day. Clowance spędziła noc u Verity. Andrew junior miał przebywać na lądzie do Wigilii, a później znów płynął do Nowego Jorku, ale tego wieczoru wybrał się wraz z Tamsin i jej bratem na niewielkie soirée z tańcami, zorganizowane przez jednego z kapitanów statków pocztowych. Clowance również otrzymała zaproszenie, lecz odmówiła. Andrew senior, któremu

dolegało serce, udał się na spoczynek. – Wiesz, to zdumiewające, ale odkąd… odkąd straciłam Stephena, jeszcze nigdy tak często nie rozmawiałam z matką albo ojcem w cztery oczy. Wcześniej stale byliśmy razem w domu, jednak nigdy nie mówiłam z nimi tak szczerze. Kiedy działo się coś ważnego, naradzaliśmy się we troje. Na pewno wiesz, czym jest… banalność codziennego życia. Teraz rozmawialiśmy częściej, w inny sposób. – Twój ojciec wygląda lepiej – powiedziała Verity. – Tak, to prawda, prawda. Kiedy zobaczyłam rodziców po raz pierwszy po śmierci Jeremy’ego, oboje wyglądali okropnie. Jednak życie musi się toczyć dalej. – Clowance uśmiechnęła się ironicznie. – Nawet moje życie. – Zwłaszcza twoje – odparła Verity. – Tak, chyba tak. W tej chwili trwam w zawieszeniu. Nie mam ochoty podejmować żadnych decyzji, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. – Daj sobie rok, moja droga. Stephen zostawił ci dość pieniędzy. – Bardzo mnie smuci to, że nie może się cieszyć bogactwem, wiesz, ciociu? Przez całe życie był biedny, okropnie biedny. – Clowance się zawahała. – Tak przypuszczam, choć nie jestem wcale pewna. – Co masz na myśli? – Tuż przed jego śmiercią odkryłam nieścisłość w czymś, co mi powiedział. A to sprawia, że inne rzeczy, które mówił, również stają pod znakiem zapytania. – Clowance wstała, wzięła czasopismo, przerzuciła kilka stron. – Nie, może jestem przeczulona. Okłamał mnie, ale miało to związek z naszym małżeństwem. Nie wierzę, że opowiadałby zmyślone historie o swojej biedzie. Verity spojrzała na wysoką, młodą kuzynkę. Demelza miała rację: cierpienia Clowance sprawiły, że schudła i wyglądała starzej, lecz zyskała na urodzie. – Mogę swobodnie rozmawiać z papą na większość tematów (i rozmawiam!), jednak nie potrafię z nim mówić o Stephenie, bo przypuszczam, że ojciec za nim nie przepadał. Byli zupełnie inni, choć pod pewnymi względami dość podobni. – Podobni? Nie sądzę… chyba tak bym tego nie… – Cóż, obaj to bardzo silni mężczyźni, prawda? Silni fizycznie, zdecydowani, odważni, nie cofnęliby się przed niczym… Poza tym… chyba na tym podobieństwa się kończą. Zastanawiam się, dlaczego powiedziałam,

że byli podobni. Może próbuję rozsądnie wytłumaczyć swoją miłość do Stephena, którą wszyscy uznali za nierozsądną. Verity wstała, by dorzucić do kominka trochę węgla. – Zajmę się tym. – Clowance szybko podeszła do paleniska. Verity zauważyła, że na bryłę węgla kapnęła łza. – Jestem pewna, że Ross rozumie, co czujesz. – Och, wie, że kochałam Stephena, ale nie potrafi pojąć, dlaczego. Rzecz w tym, że w miłości nie ma wyboru. Nie da się jej kontrolować. Mówiłam o tym mamie, jakiś rok temu, i teraz jeszcze lepiej to rozumiem. Kochamy kogoś – czujemy nieprzeparty pociąg – i zapominamy o innych ludziach. Milość sprawia, że wierzymy w zalety ukochanej osoby, których w rzeczywistości nie ma. Spodziewamy się więcej, niż dostajemy, przeżywamy rozczarowanie… Myślę, że mówię bez sensu, Verity. Rozmowa z tobą bardzo mi pomaga. – Martwi cię Jason? – Jason? O nie. Nie, naprawdę nie. Wiesz, że to syn Stephena z pierwszego małżeństwa? – Nie, nic o tym nie wiedziałam. Twoja matka kiedyś to zasugerowała. – Naprawdę? Mama ma niewiarygodną intuicję, ale myślę, że nawet intuicja nigdy nie pozwoliłaby jej zrozumieć wszystkiego, co mogłabym powiedzieć, gdybym chciała. Jednak nic jej nie powiem. Ani tobie, droga ciociu, bo uważam, że najlepiej pogrzebać te sprawy razem ze Stephenem. Clowance zajęła się kominkiem. Verity wzięła robótkę, lecz nie wyciągnęła wbitej w nią igły. – Jest jedna rzecz, której nie ośmieliłam się powiedzieć papie – rzekła spokojniejszym głosem Clowance. – To się zdarzyło w poniedziałek. Miałam gościa. Nigdy się nie domyślisz. Sir George’a Warleggana. Verity spojrzała ze zdumieniem na kuzynkę. – George’a?! – Przyjechał z dwoma masztalerzami. Usłyszałam na ulicy stukot kopyt, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak zsiada z konia. Kiedy ruszył w stronę domu z jednym ze swoich ludzi – zdaje się, że nazywa się Nankivell – byłam przerażona. Myślałam, że przyjechał mnie aresztować! – Czego chciał? – Kiedy otworzyłam drzwi, po prostu zdjął kapelusz i uprzejmie mnie pozdrowił.. Nie mogłam wykrztusić słowa, więc odstąpiłam na bok, a on

wszedł do domu. Nie jest tak wysoki jak papa, ale w małym salonie wydawał się ogromny! Poprosiłam, by usiadł, on zaś powiedział, że na pewno jestem nieco zdziwiona jego wizytą, ale przejeżdżał przez Penryn i przyszło mu do głowy, by mnie odwiedzić i spytać, czy nie mógłby mi w czymś pomóc. Stwierdził, że między nim a Stephenem doszło do nieporozumień, jednak teraz, po nieszczęśliwej śmierci Stephena, chce mnie zapewnić, że on i lady Harriet czują do mnie wielką sympatię. Gdyby mógł mi udzielić pomocy finansowej albo rad związanych z życiem towarzyskim Kornwalii, wystarczy tylko go poprosić! Verity milczała. Znała George’a od trzydziestu lat i niezbyt dobrze go wspominała, jednak nie chciała, by Clowance zaraziła się jej uprzedzeniami. – Droga ciociu, byłam… byłam kompletnie zdumiona! Nie widziałam Harriet po wypadku Stephena, bo pokłócił się z nią z jakiegoś powodu i miał do niej pretensje. Ja również czułam, że tamtego dnia nie zachowała się dobrze, ale… Napisała do nas, gdy Stephen był chory, a później, po jego śmierci, do mnie. Nie odpowiedziałam. Teraz ta nagła wizyta George’a… – Clowance zmarszczyła brwi. – Podziękowałam i powiedziałam, że jakoś sobie radzę. Oświadczył, że, jak rozumie, Stephen zostawił mi trochę pieniędzy, ale gdybym potrzebowała pomocy prawnej, chętnie mi jej udzieli. Kiedy minie okres żałoby, będę mile widzianym gościem na polowaniach albo przyjęciach, gdybym szukała towarzystwa. Zachowywał się bardzo grzecznie, zapewniam cię. – George potrafi być wspaniałomyślny i hojny, jeśli chce. Zwykle ma w tym jakiś interes. – Wkrótce potem wyszedł, nie przyjąwszy kieliszka madery; nie miałam w domu nic innego. Od tamtego czasu zastanawiam się, dlaczego przyjechał. Odkąd go po raz pierwszy spotkałam pięć lat temu, mam wrażenie, że w dziwny sposób mnie lubi. Mimo to… – George ma słabość do kobiet. Pamiętam… – Verity urwała. – Zwłaszcza ładnych kobiet… Choć jego drugie małżeństwo temu przeczy, prawda? – To następna dziwna rzecz! – odparła Clowance. – Pogratulowałam mu i powiedziałam, że musi być bardzo szczęśliwy z powodu narodzin dwóch córek, a on popatrzył na mnie tak, jakbym mówiła ironicznie, próbowała z niego drwić. – Dla George’a córki to coś w rodzaju katastrofy – odparła Verity. Przez chwilę panowało milczenie.

– Chyba mam ochotę na filiżankę czekolady – powiedziała Clowance. –  Mogę o nią poprosić? – Ja też chętnie się napiję. Pociągnij za sznur dzwonka. Anna idzie spać dopiero o dziesiątej. Clowance spełniła polecenie. W zamyśleniu poprawiła włosy, unosząc do twarzy obie ręce. – Papa uważa, że Cuby urodzi chłopca. – Dlaczego? – Wspomniał, że prawdopodobieństwo w końcu się wyrównuje. Geoffrey Charles ma córkę, twój pasierb też ma córkę, a George i Harriet bliźniaczki! Nie wiem, czy takie prognozy się sprawdzają. – To chyba bez znaczenia, prawda? Będziemy się tak samo cieszyć zarówno z syna, jak i córki. – Chodzi o tytuł baroneta należący do papy, to wszystko. Weszła Anna i Verity poprosiła o czekoladę.

III – Powiedz mi, Caroline, jak byś zareagowała, gdyby jedna z twoich córek zapragnęła zostać zawodową aktorką albo śpiewaczką? – poprosiła Demelza – Chciałam cię już wcześniej o to zapytać. Caroline zmarszczyła brwi. – Uważam, że Sophie i Meliora nie mają dość talentu, by odnieść sukces nawet w amatorskich przedstawieniach teatralnych. Dlaczego pytasz? – Chodzi o Bellę, jak na pewno się domyślasz. – Z pewnością ma niezwykły głos, choć Ross twierdzi, że mu się nie podoba. Zaczęła nagle okazywać jakieś ambicje? – Zabraliśmy ją w Londynie do teatru i zrobił na niej wielkie wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby była czymkolwiek tak oczarowana. Jest jeszcze jeden powód. W czasie naszego pobytu w Paryżu poznaliśmy młodego angielskiego porucznika, który zaczął się do niej umizgać… Och, to już przeszłość, ale byłam kompletnie zaskoczona! Bella to prawie dziecko! Opisała wszystko Caroline: wesołą przyjaźń, żartobliwe zaloty, nagłą wizytę Havergala i poważną propozycję.

Caroline słuchała w milczeniu, tarmosząc uszy Horacego Trzeciego. – Co na to Ross? – Nie powiedziałam mu. Byłam zbyt smutna, by myśleć o kimkolwiek oprócz Jeremy’ego. Później nadeszła wiadomość, że Christopher Havergal stracił stopę pod Waterloo. Zapomniałam o całej sprawie, uznałam, że to koniec. Ale często się zastanawiałam, czy cię nie spytać… – Bella wie o jego oświadczynach? – O tak. Kiedy przyszły wieści o bitwie, oczywiście była bardzo przygnębiona, najpierw z powodu Jeremy’ego, a potem Christophera. Jednak ostatnio odzyskała wigor i dobry humor, więc może wkrótce zapomni o Havergalu. Boję się, że pozostawi to ślad w jej umyśle, który ujawni się za rok albo dwa. I zastanawiam się… – Nad czym? – Jak zareagowałabyś na moim miejscu, gdyby w przyszłym roku albo rok później Bella oświadczyła, że zamierza zostać śpiewaczką albo aktorką i… zajmować się tym dla pieniędzy. Jak byś się czuła, gdyby zrobiła to Sophie? Caroline zrzuciła Horacego na podłogę. Rozległo się plaśnięcie. Mops zaprotestował warknięciem. – Musisz kiedyś porozmawiać o tym z Rossem. Wszystko zależy od jego opinii, prawda? Mam poważne wątpliwości. Aktorzy i śpiewacy są uważani za coś w rodzaju hołoty. Niektórzy źle się prowadzą i nie cieszą się dobrą opinią. Inni przestrzegają zasad moralnych, ale i tak nikt ich nie szanuje. Kilku wybitnych śpiewaków albo wielkich aktorek jak pani Siddons to rzadki wyjątek… Oczywiście jest jeszcze jeden sposób zdobycia sławy. Można zostać kochanką jednego z książąt z rodziny królewskiej, ale z tego, co się słyszy, nawet wtedy nie jest to droga do spokojnego, wygodnego życia. Demelza poruszyła się w fotelu. – Christopher to bardzo miły młody człowiek, jednak, szczerze mówiąc, to wszystko wydawało się zbyt trywialne, zbyt beztroskie, żebym mogła brać poważnie jego zaloty. Tak czy inaczej, nie wyobrażam go sobie jako męża Belli. Czuję wielką ulgę, że sprawa wydaje się należeć do przeszłości. – To dowodzi, jak szybko młodzi ludzie zapominają – powiedziała Caroline.

Rozdział czwarty

I – Słodki dzban, wody plusk, wiatru szum – śpiewała Isabella-Rose. – Dzwonu dźwięk, szybki skręt, kwiatów pęk, pęk, pęk, pęk… Mamo, słyszysz?! Właśnie tak śpiewa skowronek! Gdybyśmy tylko potrafili skomponować melodię! Demelza weszła do biblioteki. Cuby siedziała przy pianinie, a Bella tańczyła obok. – Śpiewasz prawie tak samo ładnie jak skowronek – powiedziała Cuby. – Mama potrafi komponować. Nie gra tak dobrze jak ty, ale ma talent do komponowania ładnych melodyjek! Była Wigilia. Na zewnątrz szary, pogodny dzień, a w kominkach więcej ognia, niż potrzeba powinny ożywiać dwór. Wieczorem miał przyjść chór śpiewający w kościele, jutro cała rodzina Poldarków wybierała się do Killewarren, gdzie Enysowie zamierzali podać na obiad łeb dzika. Służący z Nampary także byli w świątecznym nastoju. Panicz Jeremy poległ, wszyscy go opłakiwali i współczuli panience Clowance, która również została wdową, jednak nie tłumiło to tradycyjnej świątecznej wesołości. Rozlegały się śmiechy, chichoty, okrzyki. Jutro, kiedy Poldarkowie wyjadą, w starej kuchni – gdzie niegdyś rządzili Jud i Prudie – zacznie się zabawa. Bóg jeden wie, co się stanie! Ross zastanawiał się, ilu służących będzie trzeźwych, gdy wrócą do domu. Prawie go to nie obchodziło. Demelzę namówiono, by zastąpiła Cuby przy pianinie, a Bella zaintonowała piosenkę, której nauczyła się od jakiejś staruszki. „Słodki dzban, wody plusk, wiatru szum”. Dziewczynka śpiewała, a Demelza usiłowała grać. „Dzwonu dźwięk, szybki skręt, kwiatów pęk, pęk, pęk, pęk”. Powoli skomponowała akompaniament. Bella piała z zachwytu, a Cuby

i Demelza wybuchnęły śmiechem. Na scenie pojawił się Henry. Zajęła się nim Bella, po czym Demelza zagrała kilka starych kolęd, które dobrze znała. Bibliotekę przystrojono ostrokrzewem, bluszczem, paprociami i kilkoma wczesnymi pierwiosnkami, podobnie jak salon. Wczoraj wszyscy pojechali do kościoła w Sawle, by również go ozdobić. Mieli mało kwiatów, jednak przysłano ich trochę z Killewarren i Place House. W Namparze i Trenwith nie było oranżerii, a Treneglosowie uczęszczali do kościoła Świętego Ermyna w Marasanvose. Przed jutrzejszą wizytą w Killewarren wszyscy pójdą do kościoła w Sawle, gdzie pastor Odgers odmówi modlitwy i wygłosi kazanie. Z okazji wielkich świąt Bożego Narodzenia w kościele pojawią się również służący z Nampary. Dwight i Caroline obiecali, że też tam przyjadą. Dwight zauważył, że dwudziesty piąty grudnia był w Anglii świętem na długo przed przyjęciem chrześcijaństwa. Wigilia przebiegła spokojnie, zmrok zapadł wcześnie z powodu ciemnych chmur zasnuwających niebo. O siódmej Cuby powiedziała, że źle się czuje, i wcześnie udała się na spoczynek, ale kiedy usłyszała przybywających kolędników, wstała i usiadła przy oknie, by posłuchać. Czternastoosobowy chór zaśpiewał Wyliczankę: Chodźcie, zaśpiewam wam pieśń. Co nam zaśpiewasz, ach co? Zaśpiewam wam jedno O. Czym jest to jedno O? Dwunastu jest apostołów, A jedenastu – tych wiernych. Dziesięć – to przykazania, Dziewięć – księżyca blask. Osiem – archaniołowie. Siedem – ciała niebieskie. Sześć – dworzanie królewscy, A pięć – przewoźnik na rzece. Czterej – apostołowie, Trzej przyjechali z daleka,

Dwaj niczym lilie przeczyste, Odziani w stroje zielone, Jeden samotny na zawsze. Zaśpiewali również Boże Narodzenie i Kolebie dzieciątko Józef stary. Później chórzyści weszli do salonu, gdzie jedli paszteciki z mięsem i wypili po kieliszku wina imbirowego. W grupie znajdowali się Music i Katie, choć Music śpiewał teraz tylko tenorem, a Katie prawie nie umiała śpiewać. Wysłuchali piosenek z kamiennymi minami. W pierwszy dzień świąt Cuby dobrze się czuła, więc kontynuowano program. Świt był mglisty i padało, lecz przed południem niebo nieco się rozchmurzyło i powiał rześki wiatr. W nocy padał ulewny deszcz i bruk stał się śliski, a ścieżki grząskie od błota; dziedziniec pachniał wilgotnym zwierzęcym łajnem. Maszyny parowe obu kopalni w dalszym ciągu pracowały, gdyż wygaszanie kotłów na jeden dzień byłoby zbyt kosztowne. Ich sapanie i zgrzytanie odbijało się echem po okolicy, lepiej słyszalne w nieruchomym powietrzu. W Wigilię pastor Odgers włożył najlepszą sutannę, którą wyjmował na najbardziej uroczyste okazje – fioletową, z mosiężnymi guzikami, w tej chwili bardzo obcisłą, bo po raz pierwszy przywdział ją w dniu swojego ślubu pięćdziesiąt jeden lat wcześniej. Nie oznaczała przynależności do żadnego zakonu działającego w Kościele anglikańskim, bo Odgers nie był członkiem żadnego z nich; nie stanowiła również manifestacji przekonań doktrynalnych. Tego ranka proboszcz był w doskonałej formie i w czasie nabożeństwa pomylił się tylko dwa razy. Odczytał fragment psalmu dwudziestego pierwszego, poczynając od wersetu dwunastego: „Nie odstępuj odemnie; albowiem utrapienie bliskie jest; bo niemasz, ktoby ratował” 9. Kiedy doszedł do wersetu dwudziestego pierwszego: „Wyrwij od miecza, Boże, duszę moję: a z ręki psiéj jedynaczkę moję” 10, Demelza w milczeniu wzięła Rossa za rękę. Mocno ją uścisnął. Później pojechali do Killewarren, poprzedzani swoimi niewyraźnymi cieniami rzucanymi przez słońce. Podarowali Caroline piękne francuskie koronki, Dwightowi apaszkę i jedwabne fartuszki dla córek. Enysowie dali Demelzie parę pucharków do wina, Rossowi rękawice do konnej jazdy, Cuby czepek dziecięcy misternie

zrobiony na szydełku, Belli śpiewnik, a Harry’emu konika skonstruowanego tak przemyślnie, że nie dawało się go przewrócić i zawsze wracał do normalnej pozycji. Z powodu obecności dzieci wcześnie zasiedli do obiadu. Często się śmiali, jedli z apetytem, pili dobre wino i ogólnie dobrze się bawili, choć pod powierzchnią krył się lodowaty chłód mrożący serce. Starali się nie pamiętać o innych świętach, cieniach przeszłości. Mieli za sobą zły rok; następne muszą się okazać lepsze. Życie powinno trwać – nie wolno pogrążać się w smutku. Głównie z powodu dzieci, lecz również ze względu na nich samych. Był pogodny, ciepły dzień, na kominku płonął ogień, jedli i pili w towarzystwie serdecznych przyjaciół. Nie myślmy o Jeremym pogrzebanym w zimnej glinie Flandrii… Zapadł zmrok, przyniesiono świece, dorzucono drewna do ognia, po czym dwie córki Enysów zaśpiewały w duecie przy akompaniamencie Cuby grającej na pianinie. Następnie Bella zaprezentowała nową pieśń słowika: Słodki dzban, wody plusk, Wiatru szum, dzwonu dźwięk, Szybki skręt, kwiatów pęk, Pęk, pęk, pęk… Demelza przypomniała sobie akordy wymyślone rankiem i występ okazał się udany. O wpół do szóstej Henry’emu zaczęły się kleić powieki, więc Demelza powiedziała, że muszą wracać, co wywołało głośne protesty dziewcząt. Niewielka kawalkada wyruszyła do domu przed siódmą i na podjeździe dworu w Killewarren rozległ się stukot kopyt. Na przedzie jechał Ross na starym Colleyu, który znał drogę na pamięć. Towarzyszył im Bone z latarnią, choć wszyscy zapewniali Dwighta, że to zbyteczne. Bardzo ciemna noc, bezksiężycowa i bezgwiezdna, z leciutką mżawką niesioną przez słabe podmuchy wiatru. Demelza trzymała przed sobą Henry’ego, ale kiedy zapadł w drzemkę, oddała go Rossowi, który jechał po męsku i mógł mocniej trzymać syna. W dali pojawiły się już światła Nampary, nieco rozmyte, otoczone mglistymi aureolami. Kiedy jechali w dół doliny wśród karłowatych głogów, Ross pomyślał, jak niewiele się zmieniło od czasu, gdy przybył do domu jesienią tysiąc siedemset osiemdziesiątego

trzeciego roku – trzydzieści dwa lata temu – wracając z wojny w Ameryce. Okazało się, że ojciec umarł, Nampara popadła w ruinę, a Jud i Prudie śpią pijani do nieprzytomności w starym łożu skrzyniowym ojca. Przejechali przez mostek i zsiedli z koni w pobliżu frontowych drzwi. Ross najpierw pomógł zsiąść Demelzie, a potem Cuby. Znalazłszy się obok teścia, Cuby szepnęła: – Przepraszam, ale chyba zaczynają się bóle.

II Poród rozpoczął się dziesięć dni wcześniej, niż wszyscy się spodziewali. Kiedy służący Dwighta z latarnią zamierzał wsiąść na konia, Ross powiedział: – Bone… – Sir? – Bardzo mi przykro, ale myślę, że moja synowa zaczyna rodzić. Mógłbyś poprosić swojego pana, żeby przyjechał? Cuby podążyła na górę i natychmiast się rozebrała. Demelza była pewna, że synowa się nie myli. Ross wszedł do kuchni, w której panował mniejszy bałagan, niż się spodziewał. Sephus Billing spał pod stołem, a Ern Lobb chrapał na krześle, ale reszta służących wstała na widok dziedzica. Uśmiechnął się. – Zjedliście dobrą kolację? Widzę, że tak. Roześmieli się z ulgą. – Tak, sir! – Pewnie. – Nieźle sobie dogodziliśmy, sir. Ross spojrzał na Matthew Marka Martina. – Muszę cię poprosić o przysługę. Żona panicza Jeremy’ego ma bóle porodowe. Trochę za wcześnie, ale posłałem po doktora Enysa. Mógłbyś pojechać do gospody Pod Herbem Gwarka i przywieźć panią Hartnell? – Już się robi, sir. Kiedy Emma przeprowadziła się z mężem i dwojgiem dzieci do gospody Pod Herbem Gwarka, doktor Enys namówił ją, by zastąpiła starą panią

Higgins jako akuszerka w okolicznych dworach. Ludzie czasem wyrażali zdziwienie, że „lekka dziewczyna” (córka Tholly’ego Tregirlsa znanego z łajdackich wybryków), dawniej uważana za kobietę o zbyt zszarganej reputacji, by poślubić metodystę Samuela Carne’a, teraz, osiągnąwszy w wiek średni, cieszy się opinią porządnej, wiarygodnej położnej. Na początku Cuby zajęła się Demelza, która żałowała, że dali pani Kemp wolne, spodziewając się, że dziecko przyjdzie na świat w styczniu. Clemency miała przyjechać dopiero za tydzień. Demelza była zdenerwowana i zażenowana w towarzystwie ładnej, drobnej, eleganckiej młodej kobiety, która miała wkrótce urodzić dziecko Jeremy’ego. Dwight przybył pierwszy, a zaraz potem pojawiła się Emma, która przyjechała na jednym koniu z Matthew Markiem, siedząc za nim. Demelza pocałowała Cuby i wyszła z sypialni. Nie chciała uczestniczyć w porodzie. Nie chciała widzieć cierpiącej synowej. W ciągu ostatnich miesięcy teściowa i synowa zaczęły się lepiej rozumieć. Cuby powiedziała siostrze, że jeszcze nigdy nie spotkała kobiety, która rozumiałaby ją choćby w połowie tak dobrze jak lady Poldark; była w tym duża doza szczerej – choć ostrożnej –  sympatii i przyjaźni. Demelza nie chciała towarzyszyć synowej w czasie porodu z obawy, że negatywne emocje, jakie ją kiedyś ogarnęły, mogły nie zniknąć całkowicie. Dwight spędził na górze pół godziny, po czym zszedł do salonu, gdzie Ross i Bella grali w karty. Demelza kładła Henry’ego spać. – Wszystko w porządku – powiedział. – Nie ma żadnych komplikacji. – Może wezwaliśmy cię niepotrzebnie – rzekł Ross. – Tak niedawno się pożegnaliśmy… – Nie, nie, postąpiliście słusznie. Skurcze są słabe i regularne. Spodziewam się, że poród nastąpi jutro rano, może wcześniej. – Twoja kolej, papo – odezwała się Bella. – A tymczasem? – A tymczasem proponuję, żebyś dobrze się wyspał. Zaaplikowałem Cuby łagodny środek uspokajający, co powinno pomóc, a Emma zaparzy filiżankę herbaty. Pozdrów ode mnie Demelzę. – Naturalnie. – Ross wyszedł w asa kier. – Emma spędzi z nią noc – dodał Dwight. – Niech jeden z twoich służących będzie gotowy przyjechać po mnie w razie potrzeby. – Twoja lewa, tato – powiedziała Bella.

III O piątej rano w dniu świętego Stefana Cuby Poldark urodziła zdrową dziewczynkę o wadze dwóch kilogramów i siedmiuset gramów. Nie było żadnych komplikacji. Cuby, chociaż okazywano jej serdeczność i ciepło, zdawała sobie sprawę, że przebywa w obcym domu, więc zacisnęła zęby i zniosła ból prawie bez jęku. Wbrew przewidywaniom Rossa nie był to chłopiec. Dwight pogładził Cuby po dłoni i powiedział, że była bardzo dzielna. Mężczyzna, który powinien siedzieć obok łóżka i trzymać ją za rękę, był nieobecny – nigdy nie zobaczy córki. Wszyscy członkowie rodziny Poldarków po kolei całowali i tulili Cuby ze łzami w oczach, szczęśliwi, ale i smutni. Henry roześmiał się na widok niemowlęcia. „Mniejsza ode mnie!” – zawołał. Mimo wysiłków pani Kemp mówił z wyraźnym kornwalijskim akcentem. W domu pojawiło się kolejne dziecko, kolejny członek rodu Poldarków – dziewczynka, pierwszy wnuk Rossa i Demelzy, córka Jeremy’ego, następne pokolenie. Przyszła na świat w Boże Narodzenie, w dniu narodzin Chrystusa – pamiątka po synu, który wstąpił do wojska. Około południa Demelza powiedziała Rossowi, że chciałaby się przespacerować do końca plaży. Czy z nią pójdzie? – To dla mnie trochę za daleko – odparł Ross. – Morze piasku… Kiedy wrócę do domu, będę kulał jak osioł Jagona. – Więc może jedźmy konno? Nie galopem, po prostu stępa. – Dobrze, skoro masz ochotę. – Mam ochotę. Colley i Aksamitka były już dość wiekowe i nie miały nic przeciwko chodzeniu stępa. Demelza poszła po coś na piętro, a Ross czekał, by przyprowadzono konie. Stanął przy drzwiach frontowych i spojrzał na swój majątek. Tu się urodził, było to jego miejsce na ziemi. Z prawej strony widok zasłaniały drzewa. Niewielki, zabarwiony na czerwono strumień płynął pod mostkiem w stronę zatoki Nampary. Widział na wzgórzu maszynownię Wheal Grace i otaczające ją zabudowania, hałdy płonnej skały, która zsuwałasię po stoku

w stronę dworu. Hałdy były częściowo zarośnięte chwastami (na prośbę Demelzy przed kilku laty zlikwidowano dwie kruszarnie rudy – mogli korzystać z tych działających w Sawle). Pola, w większości leżące odłogiem, należało zaorać w lutym; gdzieniegdzie spacerowały na nich czarne wrony szukające pożywienia. Ogród Demelzy, otoczony murem, z furtką prowadzącą na plażę, i nieużytki między ogrodem i wydmami. Osiemset metrów dalej maszynownia i pozostałe budynki Wheal Leisure na klifie. Dwór, nieforemny budynek pokryty płytami łupku z Delabole z wyjątkiem strzechy na tyłach. Kilka nieregularnie rozmieszczonych kominów, grube granitowe mury, dom wzniesiony twardymi rękami miejscowych robotników na potrzeby rodziny, która mieszkała w nim od sześćdziesięciu lat. – Jestem gotowa – powiedziała Demelza, gdy przyprowadzono konie. Ruszyli stępa. Rumaki były równie spokojne jak jeźdźcy. Demelza wzięła ze sobą niewielki płócienny woreczek. – Co to takiego? – spytał Ross. Trwał odpływ, a chociaż nie wiał wiatr, morze było lekko wzburzone. Przez chwilę brodzili w wodzie, co sprawiało przyjemność koniom. Chociaż odległe klify wydawały się czarne, te otaczające Wheal Leisure były zielone, a dolną część pokrywały czarne, brązowe i fioletowe wodorosty. W górze widzieli niebo i obłoki nieustannie zmieniające kształty. W Kornwalii krajobraz stale się zmienia. – Więc mamy wnuczkę – rzekł Ross. – Tak. – Cieszysz się? – Tak, Ross, cieszę się. – Cuby też się cieszy? – Jestem tego pewna. Przez chwilę jechali w milczeniu. – Na samym początku, kiedy po raz pierwszy przyjechała do Nampary, wydawała się taka spokojna, taka pewna siebie, że prawie poczułam do niej niechęć. Ale bardzo szybko, już po jednym dniu, zrozumiałam, że to tylko maska. Pod spodem jest słaba, wrażliwa, zraniona jak pokrwawiona łania, które wpadła w pułapkę… Wyobrażasz sobie, jak się może czuć kobieta, która ma urodzić pierwsze dziecko bez męża, między nieznajomymi? – Nieznajomymi, którzy darzą ją miłością. – O tak. Ale gdyby był z nią Jeremy, byłaby szczęśliwa. Powiedziała mi

któregoś dnia: „Nie, nikt nigdy nie wymawiał mojego imienia tak jak Jeremy. Robił to w szczególny sposób, tylko on to potrafił…”. Byli bliscy łez, lecz nie należało płakać w Boże Narodzenie. – A więc ten pretensjonalny tytuł, który tak niemądrze przyjąłem, przejdzie na biednego Henry’ego – rzekł szorstko Ross. – Cieszę się z tego, Ross, choć nie podoba mi się, że tak nazywasz swój tytuł. Uważam, że powinien go odziedziczyć twój syn, moim zdaniem właśnie tak być powinno. Dotarli do suchego piasku. – Cuby mówiła, jak zamierza nazwać córkę? – Myśli o imieniu Noelle. Zdaje się, zasugerował je Jeremy. Chcieli jej nadać drugie imię Frances, po matce Cuby. – Noelle Frances Poldark. Brzmi nieźle. Cieszę się, że nie zamierza iść za przykładem rodziny Hornblowerów. – Hornblowerów? – W marcu zmarł Jonathan Hornblower, wynalazca maszyny z podwójnym rozprężaniem pary. Jego ojciec miał trzynaścioro dzieci i nadał wszystkim imiona zaczynające się od litery J. Jeckolia, Jedediah, Jerusha, Josiah, Jabey, Jonathan. Zapomniałem reszty. Kiedyś potrafiłem je wymienić. – Musisz powiedzieć o tym Cuby. Może zmieni zdanie przed chrzcinami. – Nawiasem mówiąc, szkoda, że George’owi nie urodzili się dwaj chłopcy – powiedział Ross. – Mógłby ich nazwać Kastor i Polluks. Demelza się roześmiała. Dobrze było znowu słyszeć ten dźwięk. – Clowance przyznałaby ci rację. Ross spojrzał w stronę lądu. – Widzisz tę wydmę? Pamiętasz, jak ty i ja turlaliśmy się z niej z Jeremym i Clowance? Uwielbiali to w dzieciństwie. – Doskonale pamiętam – odparła Demelza. – Były to cudowne czasy. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbym się turlać z Harrym. – Nie martw się. Będzie się z nim turlać Noelle. Ross zwinął wodze w pętlę. – To dziwne uczucie, ale mam wrażenie, że nigdy nie poznam Harry’ego tak dobrze jak Jeremy’ego. Nie będę świadkiem tak dużej części jego życia. Różnica wieku między nami… Czasami czuję się jak jego dziadek! – Nonsens! Plaża była zupełnie pusta. Na widok Rossa i Demelzy od czasu do czasu

schodziły na bok mewy, piaskowce albo sieweczki, kolebiąc się niezgrabnie. Czasem leniwie odlatywały, by znaleźć się w bezpiecznej odległości. – Muszę zawiadomić Clowance i Verity – powiedziała Demelza. – Na pewno nie mogą się doczekać wiadomości. – Niewątpliwie. – Ross, zastanawiałam się nad tym, że Valentine i Selina są w Londynie. – Nad czym tu się zastanawiać? – Spotkają się z Tomem Guildfordem. – Chcesz powiedzieć… Och, moja droga, za wcześnie myśleć o takich rzeczach… – O niczym nie myślę! Tom to przyjaciel Clowance. Gdyby do nas przyjechał, z pewnością by jej to pomogło, poprawiło humor, byłoby korzystne dla… dla jej zdrowia. Nie zapominaj, że Guildford to prawnik. Mógłby jej pomóc w interesach. – Może powinniśmy wysłać list również do Edwarda Fitzmaurice’a, by obaj mogli zacząć wszystko od początku? – Ross, jesteś nieznośny! Jak ja z tobą wytrzymuję?! – Cóż, podobno Clowance kiedyś powiedziała, że jeśli znowu wyjdzie za mąż, to nie z miłości, tylko dla pieniędzy i pozycji. W tej sytuacji Edward ma spore atuty. – Nie wiem, jak możesz mówić tak cynicznie o własnej córce. – Branie pod uwagę atutów potencjalnego zięcia to cynizm? Cuby straciła męża, podobnie jak Clowance, choć w nieco innych okolicznościach. Mamy nic nie robić, pozwolić, by wydarzenia toczyły się swoją koleją? Znajdowali się teraz w połowie plaży, za dawnym kanałem odwadniającym Wheal Vlow. W dali majaczył Czarny Klif, widać było głębokie żleby, samotne skały. – A ty, Ross? Jesteś zadowolony? – spytała Demelza. Przez kilka sekund zwlekał z odpowiedzią. Miał twarz pozbawioną wyrazu. – Czym jest zadowolenie? Czymś więcej niż pogodzeniem się z losem? Dobrze jem i dobrze śpię. Zajmuję się swoimi sprawami. Jestem zadowolony z żony, nawet bardziej niż zadowolony. – Dziękuję, Ross. Nie prosiłam o komplement. – Powiedziałem to tylko z kurtuazji. Jestem w domu zaledwie od pięciu miesięcy, a ty dłużej. Był to okres żałoby, ale powoli przyzwyczajamy się do

nowego życia, nie sądzisz? – Tak. Kiedy przyjedzie do nas z wizytą pan Canning – jeśli przyjedzie – jaka będzie twoja odpowiedź? – Odpowiedź na co? Nie zadał żadnego pytania. – Ale może to zrobić. Z pewnością będzie cię próbował namówić do powrotu do polityki. – Nie zgodzę się. – Naprawdę? – Naprawdę. Zajmę się majątkiem i rodziną, ciągle liczną. I żoną, choć jestem niezadowolony, że jest taka chuda. – Och, powoli przybieram na wadze. Muszę poszerzać sukienki, które wcześniej zwężałam. – Więc jesteś szczęśliwa? – Pogodzona z losem? Tak to nazwałeś. To bliższe prawdy. Ale masz rację: z czasem smutek minie. – Może nawet będziesz szczęśliwa… – Ach, szczęście… – Smutek nie pasuje do twojego charakteru. Jesteś idealną przeciwwagą dla mojej wrodzonej melancholii. – Teraz to trudniejsze – odrzekła Demelza. Przejechali z chlupotem przez płytkie rozlewisko między falistymi łachami piasku. – Wiesz, że odwiedziłem starego Tholly’ego Tregirlsa, zanim umarł? – spytał Ross. – Zacytował słowa mojego ojca: „Tholly, im dłużej żyję, tym bardziej jestem pewien, że mędrcy nigdy nie przybywają ze Wschodu, do licha!”. Joshua powiedział to Tregirlsowi. – Chyba miał rację. – Największe wrażenie zrobiły na mnie następne słowa starego Tholly’ego. Rzucił je mimochodem. Nie traktował tego jako rozstrzygającej opinii. Rzekł: „Lepiej jest być dziedzicem w Kornwalii niż królem w Anglii”. Demelza spojrzała na Rossa, który się uśmiechnął. – Może nigdy nie doceniałem swojego szczęścia – powiedział.

IV

Na końcu plaży zsiedli z koni i wspięli się do świętego źródła. W istocie rzeczy było to niewielkie naturalne jeziorko przed wejściem do jaskini. Z omszałego stropu kapały krople wody. Przed wielu laty przyszli tu z Geoffreyem Charlesem Drake i Morwenna, po czym w sekrecie przysięgli sobie miłość. Ross nie miał pojęcia, dlaczego Demelza chciała dziś tam pojechać. Zręcznie prowadziła konia między rozlewiskami i skałami pokrytymi wodorostami, on zaś podążał za nią, by sprawić jej przyjemność, choć nie miał ochoty zapuszczać się w labirynt skał. Kiedy dotarli do źródła, przez chwilę stali nad nim w milczeniu. Dzień był jasny, lecz w jaskini panował półmrok. Demelza otworzyła płócienny woreczek, który przywiozła, i wyjęła z niego niewielki srebrny przedmiot. Był to puchar miłości z łacińskim napisem: Amor gignit amorem, miłość rodzi miłość. – Dlaczego go wzięłaś? – spytał Ross. – Cuby przywiozła krótki bilecik od Jeremy’ego, który napisał… – Nie mówiłaś mi o tym… – To tylko kilka słów. – Nic mi nie powiedziałaś. Wspomniał w Belgii, że do ciebie pisał. – To tylko bilecik, Ross. Zdaje się, że przywiązywał jakąś wagę do tego pucharka. Znalazłam go na plaży, pamiętasz. Wyrzuciło go morze. Jeremy uważał go za talizman. Chciał go zabrać po powrocie z Belgii, a gdyby nie wrócił, kazał go wrzucić do morza. Ross zmarszczył brwi. – Nie rozumiem. Nigdy nie był jego własnością, prawda? Nie widzę w tym żadnego sensu. – Niełatwo pojąć, co mógł czuć, Ross. Kiedy wrócił do domu w grudniu zeszłego roku, raz o tym rozmawialiśmy. Wtedy nic nie powiedział, ale później Cuby przywiozła bilecik. – Chciałbym zobaczyć ten list. – Spaliłam go, Ross. Ross uznał to za tak skandaliczne kłamstwo, że nawet nie zaprzeczył. Demelza niszcząca listy Jeremy’ego… – I co zamierzasz teraz zrobić z tym pucharkiem? – Wrzucić go do źródła. – To nie morze.

– Dla mnie coś lepszego od morza. Źródło jest bardzo głębokie. Nikt go nigdy nie znajdzie. – Czy to ważne? – Nie, o nie, wcale. Ale to święte źródło, które ma moc spełniania życzeń. Pomyślałam… pomyślałam, że to najwłaściwsze, najbardziej odpowiednie miejsce. – Cóż, jestem trochę zdezorientowany, ale rób, co chcesz. Może masz w sobie jakąś celtycką intuicję, której mi brakuje. – Jesteś takim samym Kornwalijczykiem jak ja, Ross. – Może, ale wykształcenie pozbawiło mnie celtyckiej wrażliwości. Albo stara Meggy Dawes nauczyła cię rzeczy, które znają tylko czarownice. Uśmiechnęła się promiennie do Rossa, lecz nie miała w oczach wesołości. Przyklękła na kamieniu koło źródła, podwinęła rękaw i powoli wsunęła pucharek do wody. Kiedy znalazł się pod powierzchnią, wyleciały z niego bąbelki powietrza. Zamknęła oczy, jakby się modliła, i wypuściła go z palców. Opadł na dno. Pojawiło się kilka ostatnich bąbelków i zniknął. Ten symboliczny gest Demelzy zdawał się oznaczać, że ironiczna tragedia życia i śmierci Jeremy’ego, którą nawet ona tylko częściowo rozumiała, zatoczyła pełny krąg, wyczerpała się. Klęczała przez kilka minut, spoglądając w głąb świętego źródła. Później wstała i nie otarła dłoni, tylko odczekała, aż sama wyschnie. Wreszcie obciągnęła rękaw, zapięła guziki i włożyła rękawiczkę. Dopiero wtedy spojrzała na męża. Jej oczy jeszcze nigdy nie były tak mroczne. – Kochany Rossie, wracajmy do domu. Musimy się zająć wnuczką.

Przypisy końcowe 1. Biblia, to jest księgi Starego i Nowego Testamentu, przeł. Jakub Wujek, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa (bez roku wydania; przedruk edycji krakowskiej z 1599 roku), Księgi Ruth, I, 16, s. 260 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). ↩ 2. Biblia, to jest księgi Starego i Nowego Testamentu, op.cit., Ewangelia według Mateusza, XXI, 16, s. 29. ↩ 3. Chodzi o brytyjskiego autora Richarda Hakluyta (ok. 1552–1616), jednego z największych wydawców opisów podróży i odkryć geograficznych. ↩ 4. Percy Bysshe Shelley, Niknący księżyc, przeł. Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, [w:] Percy Bysshe Shelley, Poezje wybrane, opracowanie Juliusz Żuławski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1961, s. 94. ↩ 5. Cytat z wiersza Henry’ego Wadswortha Longfellowa, przeł. Zofia Chądzyńska, [w:] Zofia Chądzyńska, Statki, które mijają się nocą, Nasza Księgarnia, Warszawa 1975. ↩ 6. Nawiązanie do fragmentów liturgii małżeńskiej w Kościele anglikańskim, por. Modlitewnik powszechny oraz sprawowanie sakramentów świętych i innych obrzędów i ceremonij kościelnych według rytuału kościoła anglikańskiego w Polsce, Zakł. Graf. B. Pardecki i S-ka, Warszawa 1931, s. 160. ↩ 7. Fragment piosenki O Sweet Content z komedii Patient Grissil angielskiego dramatopisarza Thomasa Dekkera (1572–1632). ↩ 8. Biblia, to jest księgi Starego i Nowego Testamentu, op. cit., Księgi Psalmów, XXXVI, 35, s. 541. ↩ 9. Biblia, to jest księgi Starego i Nowego Testamentu, op. cit., Księgi Psalmów, XXI, 12, s. 533. ↩ 10. Ibid., Księgi Psalmów, XXI, 21, s. 533. ↩

Spis treści KSIĘGA PIERWSZA Rozdział pierwszy I II Rozdział drugi I II Rozdział trzeci I II III Rozdział czwarty I II III IV Rozdział piąty I II III IV Rozdział szósty I Rozdział siódmy I II III Rozdział ósmy I II III IV Rozdział dziewiąty

I Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty I II III IV V Rozdział dwunasty I II Rozdział trzynasty I II III IV V Rozdział czternasty I II III IV Rozdział piętnasty I II Rozdział szesnasty I II III Rozdział siedemnasty I II KSIĘGA DRUGA Rozdział pierwszy I II Rozdział drugi

I II III Rozdział trzeci I II III Rozdział czwarty I II III IV Rozdział piąty I II Rozdział szósty I II Rozdział siódmy I II Rozdział ósmy I II III IV V Rozdział dziewiąty I II III IV V VI Rozdział dziesiąty I II

III IV V VI VII Rozdział jedenasty I II III IV Rozdział dwunasty I II III IV V Rozdział trzynasty I II III IV V KSIĘGA TRZECIA Rozdział pierwszy I II III IV V Rozdział drugi I II III Rozdział trzeci I II III

Rozdział czwarty I II III IV Rozdział piąty I II III IV Rozdział szósty I II III IV Rozdział siódmy Rozdział ósmy I II III IV V Rozdział dziewiąty I II III IV V Rozdział dziesiąty I II III Rozdział jedenasty I II III Rozdział dwunasty

I KSIĘGA CZWARTA Rozdział pierwszy I II III IV V VI Rozdział drugi I Rozdział trzeci I II III Rozdział czwarty I II III IV Przypisy końcowe
Graham Winston - POLDARK. Pogięta szpada

Related documents

512 Pages • 144,648 Words • PDF • 2 MB

0 Pages • 88,666 Words • PDF • 1.5 MB

185 Pages • 63,263 Words • PDF • 687.6 KB

359 Pages • 92,724 Words • PDF • 4.3 MB

685 Pages • 198,071 Words • PDF • 7.6 MB

109 Pages • 46,166 Words • PDF • 517.2 KB