Tytuł oryginału: De usynlige Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018 Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2018 Copyright © Cappelen Damm AS 2013 Published by the Agreement with Cappelen Damm Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland. This translation has been published with the financial support of NORLA
Redaktor prowadzące: Adriana Biernacka i Monika Długa Redakcja: Iwona Gawryś Korekta: Barbara Kaszubowska Projekt graficzny layoutu serii i okładki: Ula Pągowska Grafika na okładce: © ideyweb / Shutterstock
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-7976-049-7
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.wydawnictwopoznanskie.com
1
W bezwietrzny lipcowy dzień dym unosi się prosto. Pastora Johannesa Malmbergeta, wiezionego na wyspę færingiem, łodzią na dwie pary wioseł,
wita
chłop-rybak
Hans
Barrøy,
prawowity
właściciel
wyspy,
a zarazem głowa jedynej mieszkającej na niej rodziny. Hans stoi przy slipie,
ułożonym
kamieni,
przez
i obserwuje
jego
pradziadów
zbliżający
się
z zebranych
færing,
zgarbione
przy
brzegu
plecy
dwóch
wioślarzy, a za ich czarnymi kaszkietami uśmiechniętą, świeżo ogoloną twarz pastora. Kiedy łódź jest już dostatecznie blisko, Hans woła: — No proszę, ależ mamy zacnego gościa! Pastor staje w łodzi, omiata wzrokiem brzeg i łąki biegnące pod górę ku
otoczonym
mew
siwych
i wrzeszczą
niewielką
kępą
i siodłatych, niczym
gęsi,
drzew
które patrzy
zabudowaniom,
obsiadły na
wszystkie
rybitwy
słucha wyższe
krzyku skałki
i przechadzające
się
dostojnie ptaki brodzące, które grzebią w białym jak śnieg piasku pod ostrym blaskiem słońca. Ale kiedy Johannes Malmberget wysiada z færinga i robi kilka chwiejnych kroków, dostrzega coś, czego nie widział nigdy wcześniej: swoją rodzinną wioskę pod górami na Hovedøya, głównej wyspie, tak jak wygląda ona stąd, z Barrøy; patrzy na skład rybacki i szopy na brzegu, zagrody, spłachetki lasu i łodzie. — Ależ to wszystko małe! Domy ledwie widać. Hans Barrøy mówi na to: — E, ja tam widzę.
— Bo
pewnie
wpatrzony
masz
w siedzibę
lepszy
wzrok
społeczności,
niż
ja
wśród
—
stwierdza
której
pełni
pastor,
służbę
od
trzydziestu lat, ale nigdy do tej pory nie oglądał jej z tak niesłychanej odległości. — No tak, pastor nigdy wcześniej tu nie był. — Bo to dobre dwie godziny wiosłowania. — Pastor ma chyba żagiel — zauważa Hans Barrøy. — Ale jest flauta — odpowiada Johannes Malmberget ze wzrokiem wciąż zwróconym w stronę domu, prawdą jest bowiem, że śmiertelnie boi się morza; nawet teraz, po spokojnej przeprawie, czuje się zarazem roztrzęsiony i podniecony tym, że uszedł z życiem. Wioślarze wyciągnęli fajki, siedzą obróceni plecami i palą. Pastor może w końcu uścisnąć dłoń Hansowi Barrøyowi i w tej samej chwili dostrzega resztę rodziny, która zmierza ku nim od strony zabudowań: Martina, starego ojca Hansa, wdowca, odkąd żona go odumarła przed blisko dziesięcioma laty, niezamężną siostrę Hansa, znacznie od niego młodszą Barbro, a także rządzącą na wyspie kobietę, Marię, która prowadzi
za
rękę
trzyletnią
Ingrid.
Wszyscy
są
w odświętnych
ubraniach, co pastor stwierdza z zadowoleniem — na pewno dostrzegli łódź już wtedy, gdy wyłoniła się zza Wydrzej Wysepki, będącej teraz jedynie czarnym kapeluszem rzuconym na morze w tych północnych stronach. Pastor rusza w stronę gromadki, która zatrzymała się ze wzrokiem wbitym w trawę, i po kolei ściska im dłonie, nikomu przy tym nie przychodzi do głowy, żeby podnieść oczy, nawet staremu Martinowi, który zdjął z głowy czerwoną czapkę. Na koniec pastor podaje rękę Ingrid, zauważając, że dziewczynka ma czyste białe rączki — nawet bez
żałoby
pod
paznokciami,
i to
nie
obgryzionymi,
lecz
krótko
przyciętymi — z dołeczkami, zamiast których z czasem pojawią się knykcie. Pastor przytrzymuje ten mały cud, myśląc o tym, że wkrótce
rączka zmieni się w spracowaną kobiecą dłoń w kolorze ziemi, żylastą, naznaczoną odciskami, w męską rękę, w drewno, w jakie prędzej czy później zmieniają się tu wszystkie dłonie, i pyta: — No i jak tam, kochaneczko, wierzysz w Pana Boga? Ingrid nie odpowiada. — Pewnie, że wierzy — mówi Maria, która jako pierwsza podnosi wzrok i patrzy wprost na gościa. Ale pastor właśnie w tej chwili ponownie dokonuje tego samego odkrycia, kilkoma zamaszystymi krokami mija szopę na łodzie, która w tym krajobrazie wygląda jak schodek, i wchodzi na pagórek, skąd widok jest jeszcze lepszy. — Ojej, stąd widać nawet plebanię! Hans Barrøy wymija go i oznajmia: — No a stąd zobaczy pastor kościół. Duchowny spieszy za nim, potem staje i podziwia pobieloną wapnem świątynię, sprawiającą wrażenie bladego znaczka pocztowego na tle czarnych gór, na których kilka ostatnich płatów śniegu przypomina zęby w gnijącej paszczy. Idą
dalej
pod
górę,
rozmawiają
o chrzcie,
o rybach
i o
puchu,
a pastor jest wręcz zachwycony Barrøy, która z jego domu wygląda jak czarny kamień na horyzoncie, lecz okazuje się najzieleńszym ogrodem —
tyle
musi,
z tutejszych Stangholmen,
w imię wysp,
Boże,
przyznać
zamieszkanych
Sveinsøya,
Lutvær,
—
jak
przez
przypuszczalnie
jedną
Skarven,
czy
Måsvær,
dwie
wiele
rodziny,
Havstein,
na
każdej garstka ludzi uprawiających cienką warstwę ziemi i łowiących ryby
w głębinach
morza,
rodzących
dzieci,
które,
gdy
podrosną,
uprawiają tę samą ziemię i łowią ryby w tych samych głębinach; to nie jest wcale jałowe, przesycone goryczą wybrzeże, tylko sznur pereł, złoty łańcuch,
jak
pastor
zwykle
podkreśla
w swoich
przygotowanych
z największym
zaangażowaniem
kazaniach.
Pytanie,
dlaczego
nie
bywa tu częściej. Odpowiedzią jest morze. Pastor to szczur lądowy, a w ciągu roku niewiele zdarza się dni jak ten
—
na
taki
porośniętego
dzień
trawą
czekał
podjazdu
całe na
lato.
strych
Ale
kiedy
stodoły
tak
stoi
i patrzy
na
u
stóp
swoją
odwieczną parafię, gdzie Bóg zamieszkał już w średniowieczu, jest tak zaskoczony
tym,
że
nie
wiedział,
jak
ona
wygląda,
że
zobaczył
ją
dopiero teraz, iż czuje wręcz irytację, jakby przez wszystkie te lata miał na oczach zasłonę albo padł ofiarą trwającego całe życie oszustwa co do wielkości nie tylko swojej parafii, lecz być może także własnego duchowego posłannictwa. Może ono też wcale nie jest takie wielkie? Na
szczęście
ta
myśl
wywołuje
raczej
niepokój
niż
strach,
to
metafizyka morza, na którym wszelkie odległości kłamią, i znów mało brakuje, aby pastor wypadł z obranej ścieżki, ale pojawia się rodzina: stary, teraz już znów w czapce na głowie, tuż za nim wysoka Maria i krzepka
Barbro,
pastor
swego
czasu
nie
zdołał
jej
konfirmować
z różnych, dość niejasnych powodów, milczące dziecię Boże z rzuconej w morze wysepki, które jednak okazuje się prawdziwym skarbem. Zaczyna omawiać z rodziną planowany chrzest trzyletniej Ingrid o długich, brązowych jak dziegieć włosach i błyszczących oczach; jej bose stopy poczują buty pewnie dopiero w październiku. Skąd ona ma te oczy, tak odarte z ospałej głupoty ubóstwa? Ogarnięty euforią, jednym tchem rzuca, że podczas chrztu chętnie posłuchałby śpiewu Barbro — o ile dobrze pamięta, Barbro ma taki ładny głos… Rodzinę ogarnia zakłopotanie. Hans Barrøy odciąga pastora na bok i wyjaśnia, że owszem, Barbro ma piękny głos, ale nie zna psalmów, wydaje z siebie jedynie dźwięki, które w jej pojęciu pasują, i na ogół rzeczywiście tak jest, lecz właśnie
z tego powodu nie została kiedyś konfirmowana, oprócz również innych przyczyn, jak pastor z pewnością pamięta. Johannes
Malmberget
postanawia
nie
drążyć
tego
tematu,
ale
chciałby poruszyć z Hansem Barrøyem jeszcze jedną kwestię: chodzi o tajemniczy napis na grobie, który martwi go od pogrzebu matki Hansa, wiersz wyryty na nagrobku na jej własne życzenie — te słowa nie
nadają
się
na
nagrobek,
są
dwuznaczne
i
niemal
wprost
oznajmiają, że nie warto żyć. Ale kiedy zapytany o to Hans prawie nie odpowiada, pastor wraca do sprawy puchu i pyta, czy mają coś na sprzedaż, potrzebuje bowiem do domu dwóch nowych kołder, a zapłaci więcej, niż dostaliby na jarmarku albo w składzie, puch jest przecież równie cenny jak złoto, jak tu mawiają… Nareszcie mają jakiś przyziemny, codzienny temat do rozmowy, więc wchodzą do domu, gdzie Maria nakryła już obrusem stół w paradnej 1
izbie, a po kawie z lefser
i dobiciu targu pastor, ogarnięty absolutnym
spokojem, czuje, że największą łaską, jaka może go teraz spotkać, jest sen, oczy same mu się zamykają, a oddech staje się głębszy i dłuższy. Siedzi w bujanym fotelu Martina, z rękami na podołku, śpiący pastor w ich domu — to widok zarówno imponujący, jak i śmieszny. Przez ten czas oni stoją albo siedzą wokół niego aż do chwili, gdy znów otwiera oczy,
cmoka,
wstaje
i rozgląda
się,
jakby
nie
wiedział,
gdzie
jest.
W końcu jednak ich poznaje i nisko się kłania. Niczym w podzięce. Nie wiedzą,
za
co
dziękuje,
a on
nie
odzywa
się
ani
słowem,
kiedy
odprowadzają go z powrotem do łodzi i patrzą, jak układa się na zwoju sieci na rufie, razem z workiem puchu i beczułką mewich jaj, żeby zaraz znów zamknąć oczy, więc również w chwili, gdy ich opuszcza, wygląda kolumną.
tak,
jakby
spał.
Dym
ciągle
wzbija
się
w niebo
prostą
1
Lefser
(norw.)
z ziemniaków
lub
—
mąki,
tradycyjne, na
północy
pieczone
na
blasze
Norwegii
jadane
na
cienkie ogół
z cukrem i cynamonem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
na
placki słodko,
2
Na wyspie wszystko, co wartościowe, pochodzi z zewnątrz, z wyjątkiem ziemi, lecz to nie z jej powodu wyspiarze są tutaj, mają tego bolesną świadomość.
Hans
Barrøy
złamał
swoje
ostatnie
kosisko
i musi
przerwać sianokosy. Nie zrobi nowego kosiska z materiału dostępnego na
wyspie,
gdyż
powinien
to
być
jesion,
który
jest
do
kupienia
w składzie, lecz może zdobyć inny gatunek drewna za darmo. Hans wbija klingę kosy w czubek żerdzi stojaka do suszenia siana, rusza
pastwiskiem
w
stronę
slipu,
spycha
færing
na
szmaragdowozieloną wodę i już ma wsiąść, ale zmienia zdanie, wraca do
zabudowań,
gdzie
Maria
zajęta
łataniem
spodni
siedzi
pod
południową ścianą i podnosi głowę, kiedy mąż wyłania się zza węgła. — Gdzie mała? — pyta Hans przesadnie głośno, bo wie, że Ingrid już zdążyła go zobaczyć i schowała się, żeby jej szukał, a potem złapał ją za ręce i kręcił się z nią w kółko. Maria wzrokiem daje mu znak, wskazując piwniczkę na kartofle. Ale on tym samym podniesionym głosem mówi, że wobec tego Ingrid nie będzie mogła z nim popłynąć na Leśną Wyspę, i znów rusza w dół, ledwie
jednak
zdąży
pokonać
kilka
metrów,
już
słyszy
kroki,
więc
w odpowiedniej chwili kuca, żeby córka mogła wskoczyć mu na plecy i objąć go za szyję, a potem piszczeć, gdy będzie biegł na brzeg jak koń, wydając przy tym takie dźwięki, jakie potrafi jedynie wtedy, gdy są sami. Ten jej śmiech. Pyta, czy mają zabrać baranicę.
— Tak! — Ingrid aż klaszcze w ręce. Hans idzie do szopy po jedną z owczych skór i rozkłada ją na rufie færinga, przypomina to łóżko. Wraca na brzeg i zanosi dziewczynkę do łodzi, Ingrid układa się wygodnie, oparta plecami o stewę; dzięki temu może
go
obserwować
przy
wiosłowaniu,
wyglądać
za
burtę,
kręcić
główką z boku na bok, małe, białe paluszki na wysmołowanych burtach przypominają żyjące przy brzegu piaskówki. Ten śmiech. Hans
wiosłuje,
okrąża
cypel,
przebija
się
przez
rój
wysepek
i szkierów, biorąc najprostszy kurs na Leśną Wyspę, mówi przy tym o chrzcie, który odbył się trzy tygodnie temu, o kościele przystrojonym odświętnie gromadki
dla
aż
tylko
ośmiorga
Ingrid
dzieci
potrafiła
z okolicznych
wysp,
na
nogach
własnych
spośród dojść
tej do
chrzcielnicy i odpowiedzieć, gdy pastor spytał, jakie imię będzie nosić dziecko. Ojciec dodaje więc, że dziewczynka zaczyna być już za duża, żeby tak leżeć na baranicy jak trup, powinna się do czegoś przydać — powiosłować albo potrzymać linkę z haczykiem, żeby mogli przywieźć ze sobą jednego czy dwa czarniaki, a nie tylko materiał na nową kosę. Ingrid odpowiada, że wcale nie chce być większa, i przewiesza się raz przez jedną burtę, raz przez drugą, chociaż ojciec każe jej siedzieć w łodzi prosto. Hans zmienia kurs z Wydrzej Wysepki na jarzębinę rosnącą
na
południowym
osiemdziesięciu
ruchach
krańcu
wiosłami
Moroszkowej
znów
skręca
Wyspy,
i wpływa
a
po
między
Szkiery Maskonurów, dokładnie tam, gdzie jest dostatecznie głęboko przy takim stanie wody, po czym wiosłując do tyłu, obraca łódź i trafia w rozpadlinę po osłoniętej stronie wysepki, gdzie wbił w skałę hak. Każe Ingrid zabrać cumę na brzeg. Dziewczynka trzyma łódź jak krowę na postronku, podczas gdy Hans wstaje i się rozgląda, jakby było na
co
patrzeć,
są
ptaki
na
niebie,
góry
za
jego
własną
Barrøy
i
przeraźliwe
krzyki
rybitw,
biało-czarnych
błyskawic,
tnących
powietrze nad ich głowami. Schodzi na ląd i pokazuje Ingrid, jak się wiąże półsztyk. Małej to nie
wychodzi,
więc
się
złości.
Hans
pokazuje
jeszcze
raz,
wiążą
go
wspólnie, Ingrid się śmieje, półsztyk wokół haka. Mówi jej, że pójdzie do lasu sam, bo tam jest dla niej za dużo owadów, a ona w tym czasie 2
może się wykąpać w kotle olbrzymów . — Tylko pamiętaj, masz zdjąć ubranie. W lasku w dolinie biegnącej z północy na południe wyspy Hans znajduje cztery proste pnie, nie są to jesiony, ale coś, co nie powinno rosnąć tak daleko na północy, jeden pień ma wygięcie nad korzeniem, dzięki czemu będzie dobrze leżał na ramieniu, to więcej, niż można oczekiwać. Bierze na ramię ścięte pnie i rusza z powrotem pod górę, zrzuca je i siada i
przy
przygląda
kotle się
olbrzymów;
swoim
Ingrid
dłoniom,
siedzi
splata
w wodzie
palce
i
po
pachy
uderza
nimi
o powierzchnię, aż deszcz kropli pryska jej na twarz, wywołując piski i grymasy, no i ten śmiech. I niepokój Hansa, niemijający od chwili, gdy się urodziła. Kładzie się na plecach, wciska ramiona w gruzłowatą skałę, tył głowy opiera na kamieniu; leżąc, obserwuje rojące się rybitwy i słucha pytań zadawanych przez Ingrid jak przez każde inne dziecko, mała chce, żeby też się wykąpał, pluski, chłodny wiatr ze wschodu, sól na wargach, pot i morze, Hans znika w wirze światła i ciemności, a kiedy się z niego wydobywa, zmrużonymi oczami patrzy na córkę, która stoi nagusieńka
w blasku
słońca
i pyta,
czy
może
się
wytrzeć
swoim
ubraniem. — Weź to. — Hans ściąga z grzbietu koszulę. Słyszy, jak Ingrid śmieje
się
i szyją,
z jego
przez
co
torsu, ojciec
białego
w porównaniu
przypomina
lalkę,
z czarnymi
którą
sam
jej
rękami zrobił
z niepasujących do siebie części. Również to jest normalną reakcją dziecka, a lalka ma na imię Oscar, chociaż od czasu do czasu Ingrid nazywa ją Anni.
*
Gdy wracają, udaje im się złowić trzy czarniaki, które leżą teraz obok siebie u stóp Ingrid, dziewczynka siedzi owinięta w jego koszulę. Hans mówi, że chce dostać koszulę z powrotem, bo pod wieczór zrobiło się chłodniej.
Córka
kładzie
się
na
baranicy
na
wznak,
podciąga
nogi,
obejmuje rękami kolana i patrzy na niego zaczepnie. — Ze wszystkiego się śmiejesz — stwierdza Hans i myśli sobie, że mała rozumie różnicę między zabawą a powagą, rzadko płacze, nie buntuje się ani nie zaperza, nigdy nie choruje i uczy się tego, czego ma się uczyć, powinien więc pozbyć się tego niepokoju. — Nie weźmiesz się do roboty? — pyta, ruchem głowy wskazując na ryby. — To obrzydliwe. — Gdzie się nauczyłaś tak mówić? — Od mamy. — Mama jest trochę delikatna, a my nie, prawda? Ingrid się zastanawia, wsunąwszy do ust dwa palce. — Mewy są głodne — mówi Hans. Ingrid wyrywa
zanurza
prawą
wnętrzności
rękę
w brzuchu
i podnosi
je
największego
z obrzydzeniem
czarniaka,
w oczach.
Hans
wiosłuje od jednego znaku nawigacyjnego do drugiego, a ona ciska wnętrzności za burtę i patrzy, jak mewy rzucają się na nie z pluskiem, jak
jedzą,
jak
Dziewczynka
niemal
wsuwa
wirując,
rękę
walczą
w brzuch
o nie
na
następnego
śmierć
i życie.
czarniaka,
rzuca
wnętrzności ptakom, potem patroszy ostatniego, wychylona przez burtę płucze kolejno ryby i układa je jedną obok drugiej na pokładzie, tę
największą od strony sterburty, średnią pośrodku, a najmniejszą przy bakburcie, po czym sama też płucze ręce, długo i starannie. W umyśle tego
dziecka
nie
ma
żadnych
szczelin,
orzeka
Hans
z półprzymkniętymi oczami i po przechyle łodzi poznaje, że Ingrid wisi za burtą, chcąc rysować węże na wodzie, wiosłuje więc przechyloną łodzią do brzegu, może ją wyciągnąć ledwie do połowy i podłożyć kozły pod burty, bo morze opada. Ingrid idzie przed nim ścieżką pod górę, dźwigając połów, z którego ostatnie krople krwi spływają po jej chudziutkich łydkach. Hans niesie na ramieniu cztery pnie, pod pachą siekierę, w ręku suche ubranie córeczki. Zatrzymuje się i widzi słońce na północnym zachodzie, zrobiło się zmatowiałe i wełniste, wkrótce zmieni się w księżyc, noc się zbliża, więc Hans zastanawia się, czy zreperować kosę od razu, czy raczej złapać kilka godzin snu, do czasu gdy nazajutrz rano rosa opadnie w Ogrodzie Różanym; rosa zawsze opada najpierw w tym miejscu, rośnie tam dziwna czerwona trawa.
2
Kocioł olbrzymów — marmit, inaczej garniec lodowcowy, czyli zagłębienie
w litej skale wyżłobione przez wody lodowca.
3
To,
co
morze
wyrzuca
na
brzegi
wysp,
należy
do
znalazców,
a wyspiarze znajdują wiele różnych rzeczy. Mogą to być korki, beczki, konopie, kawałki drewna i pływaki sieciowe — zielone albo brązowe szklane kule, które utrzymują sieci w morzu; gdy sztorm otrząśnie się z wściekłości, stary Martin Barrøy wygrzebuje je z hałd wodorostów, a potem siada w szopie na łodzie, żeby opleść je nową siecią, są wtedy jak nowe. Może to być drewniana zabawka dla Ingrid, mogą to być skrzynki na ryby, wiosła, osęki, drewniane bloczki burtowe, czerpaki, żerdzie, deski i szczątki łodzi. Pewnej zimowej nocy morze wyrzuciło na
brzeg
całą
sterówkę.
Wyciągnęli
ją
koniem
i ustawili
na
łące
w południowej części wyspy, teraz Ingrid może siedzieć na obrotowym krześle
szypra
i kręcić
kołem
sterowym
z mosiądzu
i mahoniu,
jednocześnie patrząc na łąki i ogrodzenia przebiegające przez wyspę jak fale. Ogrodzeń jest aż osiem. Są zbudowane z kamieni, które wychodzą z ziemi, tak jak szklane kule wychodzą z morza, tyle że o wiele wolniej, na wyjście z ziemi potrzeba im wiele zim, ale wiosną mieszkańcy wyspy mogą wyciągać z niej kamienie i układać na murkach, jeszcze je podwyższając, na tych ogrodzeniach, które dzielą wyspę na dziewięć łąk albo ogrodów, jak je nazywają. Ogród Południowy jest najbardziej zagrożony, morze wlewa się do niego całą swoją nieokiełznaną istotą. Dalej rozciąga się Ogród Piersiowy, nikt nie wie, skąd wzięła się jego nazwa, ale może pochodzić od
niewielkich
zielonych
stogów
siana
i
skalistych
pagórków,
przypominających sianokosach
owce
duże
i
małe
obskubują
kobiece
pagórki,
aż
piersi; stają
po
się
zakończonych
krągłe
i gładkie.
Dalej jest Ogród Kamienny, bo znajduje się w nim więcej kamieni niż w innych, i Ogród Różany, ponieważ trawa, która tam rośnie, jest czerwona
jak
niedojrzałe
korale
jarzębiny.
Ogród
Oborny
otacza
zabudowania, Ogród Edenu zwraca się ku północy, ale mimo wszystko jest najbardziej płodny, to tam sadzi się zawsze ziemniaki, i jeszcze Ogród Parszywy, Ogród Północny oraz Ogród Ubogi — wszystkie noszą nazwy, na jakie zasługują, chociaż Ogród Ubogi jest najbardziej zielony z nich wszystkich, otacza szopę na łodzie i slip niczym wielka zielona rękawica. Głównie jednak znajdują śmieci. Znajdują martwe morświny i alki, kormorany rozdęte od cuchnących gazów,
brodzą
kapelusz,
w gnijących
temblak,
kulę
wodorostach inwalidzką,
i podnoszą fragmenty
połówkę cudzego
buta, życia,
świadectwa nadmiaru, niedbalstwa, straty, rozrzutności i nieszczęść spadłych na ludzi, o których nigdy nie słyszeli i których nigdy nie poznają. Od czasu do czasu znajdują również niechcianą wiadomość, która i
nie
daje
tytoniu
z
się
odczytać,
Anglii,
płaszcz
wieniec
na
z kieszeniami
pływającym
pełnymi
grobie,
gazet
francuską
trójkolorową flagę na rozpadającym się maszcie i oślizgłą szkatułkę z
najbardziej
intymnymi
przedmiotami
należącymi
do
jakiejś
egzotycznej kobiety. Z rzadka zdarza się także list w butelce, zawierający mieszankę tęsknot i zwierzeń, przeznaczoną dla kogoś innego aniżeli ci, którzy ją znajdują, gdyby jednak trafiła we właściwe ręce, wywołałaby krwawe łzy
i wprawiła
w ruch
niebo
i ziemię.
Trzeźwo
myślący
wyspiarze
otwierają butelki, wyjmują listy i czytają je, jeżeli rozumieją język, mają
swoje
przemyślenia
o ich
treści,
krótkie
i mgliste
—
butelki
z listami to tajemniczy przekaziciele tęsknoty, nadziei i nieprzeżytego
życia — potem chowają listy do kufra przeznaczonego na przedmioty, których
nie
można
ani
posiadać,
ani
wyrzucić,
a do
butelki
po
jej
wygotowaniu wlewają sok porzeczkowy albo po prostu ją stawiają, jako coś w rodzaju dowodu własnej pustki na parapecie okna obory, żeby mogło ją prześwietlać światło słońca i barwić się na zielono, zanim padnie ukosem i ułoży się na wyschniętych źdźbłach siana na podłodze. Ale w pewien jesienny poranek Hans Barrøy znajduje całe drzewo, które sztorm wypchnął z morza i przywlókł na południowy kraniec wyspy. Ogromne drzewo. Hans nie wierzy własnym oczom. Morze zrównuje swój rytm z wiatrem, a drzewo leży niczym szkielet jakiegoś
prastarego
potwora,
jak
truchło
wieloryba,
z nietkniętymi
korzeniami i gałęziami, ale bez kory i igieł, które pochłonęło morze, biała
tona
żywicy,
smarowania wydobywać modrzew,
tak
smyczków ze
który
swoich przez
cennej
na
słynnych
świecie, skrzypków
instrumentów stulecia
bo
wyrósł
czyste na
można
—
dzięki
dźwięki.
tak
jej
użyć
niej To
ogromne
do
będą
rosyjski
drzewo
u
brzegów Jeniseju na pustkowiu na południe od Krasnojarska; wiatry wiejące nad tajgą pozostawiły na nim ślady jak grzebień w tłustych włosach, aż przyszła wiosenna powódź i lodowymi zębami wciągnęła drzewo do rzeki, która poniosła je trzy—cztery tysiące kilometrów na północ do Morza Karskiego i tam rzuciła w szpony słonych prądów, te z kolei zagnały je na północ do granicy lodu i dalej na zachód wzdłuż Nowej Ziemi i Spitsbergenu aż pod brzegi Grenlandii i Islandii, gdzie cieplejsze prądy wyrwały je z uchwytu tych zimnych i poniosły znów na północny wschód, zataczając potężny, obiegający pół Ziemi krąg, do którego przebycia potrzeba było dziesięciu albo dwudziestu lat, zanim ostatni sztorm wyrzucił je na brzeg wyspy u wybrzeży Norwegii, tak aby o świcie pewnego październikowego dnia mógł je znaleźć Hans Barrøy, który stoi teraz i przygląda mu się w oniemiałym zdumieniu. Potężniejszego drzewa nigdy nie podziwiano w tych stronach.
Hans biegnie do domu po rodzinę. Zabierają
się
do
ćwiartowania
zdobyczy,
odcinają
i odpiłowują
korzenie i gałęzie, układają je pod północną ścianą obory — to będzie drewno
na
rozpałkę
—
zanim
rzucą
się
na
sam
pień,
kawałek
po
kawałku. Nagle jednak leży przed nimi rzymska kolumna, długa na dobre trzynaście metrów, której wciąż nie udaje im się zaciągnąć do zagrody,
nawet
z
pomocą
konia,
talii
i
siły
pięciorga
ludzi.
Przycumowują kolumnę i wracają do domu, żeby się z tym przespać, umordowani,
osłabli
i zadowoleni.
Przy
najbliższym
maksymalnym
przypływie udaje im się ją wyciągnąć jeszcze kilka metrów wyżej, ale tam już zostaje, przewrócona marmurowa kolumna. Hans i Martin odcinają od niej jeszcze dwa kawałki, zajmuje im to cały dzień i widzą, że nasycona żywicą twardziel żarzy się czerwienią tym mocniej, im bardziej zbliżają się do środka, jest twarda jak szkło, a mimo to porowata pod ostrzem noża. Zeskrobują jej trochę, rozcierają w palcach i czują zapach, który każe im pojąć, że niemożliwe jest porąbanie tego cudu tylko po to, żeby spalić go w piecu. Drzewo to całość, którą należy zachować; kiedyś, w innym czasie, jeszcze im się przyda albo będą mogli je sprzedać, musi być warte fortunę. Ostatkiem sił przetaczają je po trzech żerdziach, żeby nie leżało na trawie, wbijają cztery słupy po każdej jego stronie, mocują je do nich śrubami. I tak kolumna leży po dziś dzień, sto lat później, biały walec na tle morskiej toni. Może się wydawać, że ktoś o niej zapomniał, lecz może się też wydawać, że pełniła kiedyś jakąś funkcję, że była do czegoś niezbędna.
4
Nikt nie może opuścić wyspy, wyspa to miniaturowy kosmos, w którym gwiazdy
śpią
podejmuje
w trawie
próbę.
pod
W taki
śniegiem.
dzień
wieje
Zdarza lekki
się
jednak,
wschodni
że
wiatr.
ktoś Hans
Barrøy postawił wysłużony skośny żagiel, zapowiada się przyjemny rejs do składu. Płyną całą rodziną — oprócz starego Martina, on nie ma wiary w tę wyprawę. Zamierzają
się
pozbyć
Barbro.
Barbro
ma
dwadzieścia
trzy
lata
i musi iść na służbę, znaleźli już dla niej miejsce. Po
przycumowaniu
do
pomostu
przy
składzie
Ing rid
prowadzi
Barbro w stronę sklepu i wioski, gdzie drzewa rosną do nieba, a domy są
malowane
i stoją
tak
gęsto
obok
siebie,
że
można
przechodzić
z jednego do drugiego bez narzucania na siebie wierzchniego okrycia. Barbro nie chce trzymać za rękę nikogo oprócz Ing rid, bo wie, co ma się stać, i zatrzymuje się przy sklepie, a oczy wszystkich kierują się na nich, na wyspiarzy, tak rzadko się ich tu widuje. Ingrid jest wystrojona w niebieską sukienkę i rozpinany, robiony na drutach szary sweter z zielonymi kryształkami śniegu na kołnierzyku i rękawach. Barbro ma
żółtą
sukienkę
i
przykrótki
wełniany
żakiet,
domaga
się
kandyzowanego cukru. Hans przyszedł za nimi i mówi, że tak, dostanie kandyz. Ale po wizycie
w
sklepie
Barbro
wciąż
nie
chce
iść
dalej,
w
stronę
gospodarstwa, gdzie pani Gretha Sabina Tommesen obiecała przyjąć ją na
służbę,
pod
warunkiem
że
nie
będzie
to
kosztowało
więcej
niż
zapewnienie wyżywienia i miejsca do spania. Hans i Maria muszą
ciągnąć
Barbro,
ukradkowe Wiele
spojrzenia
z nich
rybackim,
a Ingrid
zna
gromadce
widziała imiona
idzie
już
na
końcu
dzieci
wcześniej,
dwojga,
tego
pochodu,
obserwujących w kościele
rozpoznaje
cztery
ich
albo
rzucając z daleka.
w składzie
twarze,
ale
żadna
z nich się nie uśmiecha, więc Ingrid nie przypatruje im się zbyt długo, tylko biegnie za rodziną do ogrodu otaczającego biały dom z ciężkimi ciemnymi drzwiami kasetonowymi, które otwierają się i wpuszczają ich do innej części świata. Ale tam Grecie Sabinie Tommesen udaje się aż trzy razy nazwać Barbro debilką, kiedy pokazuje im pokój, w którym Barbro ma spać razem z inną służącą, również pochodzącą z wysp, tylko o wiele od niej młodszą. Wyjaśnia, że debilka musi także liczyć się z tym, że tak jak inne
kobiety
w tym
domu,
zostanie
wezwana
do
składu,
kiedy
przypłyną śledzie, również w środku nocy. — Umie patroszyć? — Oczywiście — odpowiada Maria. — Umie też gotować, gręplować, prząść i robić skarpety na drutach… — Czysta jest? — Jak pani widzi. — Rozumiesz, co mówię, Barbro? — woła Gretha Sabina Tommesen do
Barbro,
która
kiwa
głową,
wpatrzona
w kryształowy
żyrandol
wiszący nad jej głową, w rozgwieżdżone niebo, w które oczy zapadają się tak głęboko, że już tam zostają, a kark sztywnieje. Ale kiedy Gretha Sabina Tommesen oznajmia Marii, że szwagierka nie może liczyć na inne ubranie aniżeli to przywiezione ze sobą, Hans patrzy na siostrę — która
wciąż
nie
potrafi
oderwać
wzroku
od
tego
nowego
systemu
słonecznego — i podejmuje decyzję. Bierze Barbro za rękę, w drugą chwyta
walizeczkę
i wychodzi,
również
teraz
zatrzymuje
się
przed
sklepem i czeka, aż Maria z Ingrid ich dogonią. Małżonkowie patrzą na siebie. On skinieniem głowy wskazuje na drzwi, ona potakująco kiwa
głową.
Znów
opakowania
wchodzą
do
czterocalowych
środka,
kupują
gwoździ,
wiadro
cukier smoły,
i
kawę,
grysik
dwa
z sago,
cynamon, beczkę grubej soli, zamawiają trzy duże worki żytniej mąki, które
będą
do
odbioru
za
cztery
dni,
a potem
idą
z zakupami
na
przystań, wsiadają do færinga i stawiają żagiel. W powrotnej drodze ładnie wieje. Ale
Hans
nie
może
patrzeć
na
siostrę.
Siada
po
drugiej
stronie
rumpla, aby rozdzielał ich żagiel. W ten sposób jednak nie da rady schować się przed wzrokiem Marii, która ma dwadzieścia siedem lat, jest silna i pochodzi z innej wyspy, ukończyła szkołę dla gospodyń domowych
i przyjęliby
ją
na
służbę
wszędzie,
ale
ona
mieszka
na
Barrøy, razem z nim, z Hansem Barrøyem, który ma lat trzydzieści pięć, a chowa się przed rodzoną siostrą i irytującym wstydem, to dwie strony
tego
samego
medalu,
wstyd
i kryjówka,
ale
ciągle
jest
wystawiony na spojrzenie Marii, które się nie poddaje, dopóki Hans nie przyzna,
że
jest
głupcem,
do
tego
zaś
wystarczy
skinienie
głową.
Dopiero wtedy Maria przenosi wzrok na fale, a na jej wargach pojawia się
ten
irytujący
uśmieszek,
który
czyni
ją
jeszcze
bardziej
niezwyciężoną. Stary Martin stoi przy slipie i wita ich przenikliwym śmiechem. — A nie mówiłem! Wchodzi do wody i wynosi walizkę na brzeg, potem prowadzi córkę w stronę zabudowań, Ingrid biegnie obok i opowiada o wsi, jej głos tonie w krzyku mew. Maria i Hans stoją przy slipie i dyskutują, czy wziąć wózek, czy po prostu zanieść zakupy do domu. — Chyba nie ma tego aż tyle, żebyśmy nie uradzili? Maria idzie pod górę przodem. Hans wypuszcza sprawunki z rąk, chwyta ją za biodra, przewraca w wysoką trawę, w której nawet Bóg ich nie widzi ani nie słyszy jej na wpół zduszonych jęków, a także określeń,
jakimi
nazywa
męża,
z tym
uśmiechem,
który
zaledwie
chwilę temu wpadł w fale; można powiedzieć, że Hans na powrót go z nich wyłowił. Później nie chce im się iść dalej, leżą i patrzą w niebo, a Maria opowiada o tym, że kiedy była dzieckiem i mieszkała na Buøy, zawaliła się obora, bo po jednej stronie dachu zgromadziło się za dużo śniegu. Hans tak jak zawsze słucha i zastanawia się, do czego Maria zmierza, co chce mu powiedzieć, o co jej chodzi. Nagle staje nad nimi Ingrid i pyta, gdzie się podziewają, bo Barbro chce wiedzieć, co będą jeść: śledzie, czarniaka czy tego halibuta, którego ojciec złapał wczoraj na mocną linę z grubymi hakami. — Pokroję halibuta — odpowiada Hans, wstaje i jednak idzie po wózek.
Ładuje
na
niego
zakupy
i Ingrid,
ciągnie
wózek
pod
górę,
a Maria dalej leży. To ona jest na wyspie filozofem, tą, która umie spojrzeć krytycznie, bo pochodzi z innej wyspy, ma więc porównanie, można to nazwać doświadczeniem, nawet mądrością, ale potrafi ją to również
przyprawić
o
rozszczepienie
wyspami okazują się zbyt wielkie.
jaźni,
jeśli
różnice
między
5
Na Barrøy mają trzy wierzby, cztery brzozy i pięć jarzębin, z których jedna jest pokryta bliznami i gruba w pasie jak beczka, nazywa się Stara Jarzębina, a wszystkich dwanaście drzew wygina się w tym kierunku, w którym pochyliła je natura. Jest jeszcze kilka mniejszych, rachitycznych brzózek na pagórku od zachodniej strony, wyglądają, jakby się obejmowały, noszą nazwę Lasek Miłości, ale kiedy wieje wiatr, wychylają się w różne strony. Oprócz tego mają też wielką wierzbę, która w dużej mierze leży wyciągnięta wzdłuż ziemi i żyje tak, odkąd sięga ludzka pamięć, na kolanach,
na
Przodkowie,
granicy zamiast
między zrąbać
Ogrodem wierzbę,
Różanym obudowali
a Piersiowym. ją
kamiennym
murkiem. To przypuszczalnie jedyne drzewo na wyspie, którego nie wolno
ściąć.
Nie
żeby
ścinali
inne
drzewa,
chociaż
drewno
jest
kosztowne i niezbędne, więc zdarza się, że taka myśl przychodzi im do głowy. Ale nikt nigdy nie myśli o ścięciu wierzby znajdującej się między tymi
dwoma
ogrodami;
ona
już
jest
w pewnym
sensie
powalona,
a przez to chroniona, jak grób. W
największych
jarzębinach
rosnących
wokół
zabudowań
wiszą
wielkie gniazda srok. Wyspiarze często przeklinają sroki, bo ptaki srają i kradną,
mówi
się
wtedy
o zerwaniu
gniazd.
Z tego
też
nic
nie
wychodzi. Kiedy więc olbrzymie gniazda z gałęzi kołyszą się w walce z kolejnym sztormem i znów udaje im się przetrwać, ludzie stwierdzają z ulgą i stoickim spokojem, że i tym razem nic nie uległo zniszczeniu, bo jednak często coś się niszczy.
Jeśli
deszcz
albo
śnieg
z rzadka
padają
całkiem
pionowo,
pod
gniazdami na Starej Jarzębinie tworzy się w trawie suchy krąg. Wtedy tłoczą się tam owce. Zwłaszcza jagnięta nie lubią deszczu; ściśnięte, załatwiają się w tym miejscu na wyścigi, w ten sposób pod gniazdami powstaje czarny błotnisty krąg życia, wszystko jest ze sobą połączone, człowiek też nie dzieli się na dwoje, nawet jeśli pochyli się do przodu. Tak samo jest na tysiącu innych wysp archipelagu. Na dziesięciu tysiącach wysp. Ponieważ
ta
okolica
jest
tak
bardzo
obnażona
i wystawiona
na
działanie sił natury, komuś mogłoby w końcu przyjść do głowy, aby ustroić wybrzeża w jakąś wieczną zieleń, na przykład w świerki albo sosny, stworzyć idealistyczne szkółki roślin w różnych miejscach kraju i dowozić bezpłatnie wielkie ilości malutkich świerczków mieszkańcom mniejszych i większych wysp, tłumacząc, że jeśli posadzicie te świerki na swojej ziemi i pozwolicie im wyrosnąć, to pokolenia, które przyjdą po was, będą miały zapewniony opał i drewno do budowy domów, wiatr przestanie
zwiewać
ziemię
do
morza,
ludzie
i zwierzęta
znajdą
schronienie i spokój tam, gdzie wcześniej mieli wiatr we włosach na okrągło przez całą dobę, a wyspy przestaną wyglądać jak pływające świątynie na horyzoncie i zaczną przypominać splątany gąszcz turzycy i szczawiu. Ale nikomu nie przyjdzie do głowy coś takiego, nie wolno niszczyć horyzontu. Horyzont jest prawdopodobnie najważniejszy ze wszystkiego, co tu mają, to wibrujący podczas snu nerw wzrokowy, chociaż prawie nie zwracają na niego uwagi i nie podejmują żadnej próby nazwania go słowami. To również nikomu nie przyjdzie do głowy, dopóki kraj tak się nie wzbogaci, że horyzont zacznie znikać.
6
Znów nastała wiosna, niebo nad wyspami jest wysokie, zimne wiatry się
pogubiły
ostrygojady,
i
przynoszą
przechadzają
też się
krótkie przy
podmuchy
brzegu
jak
ciepła.
Wróciły
czarno-białe
kury,
kiwając łebkami; wbijają długie czerwone dzioby w piasek, wiercą nimi i gdaczą,
nie
potrafią
nic
innego,
ostrygojady
to
głupie
ptaki,
ale
przylatują wiosną. Na środku fiordu wiatr nagle słabnie. Hans Barrøy musi spuścić żagiel i wziąć się do wioseł. Maria też chwyta wiosła, siada za nim i co raz stuka go knykciami w krzyż, aż w końcu
Hans
woła,
że
to
boli
i że
baby,
do
cholery,
nie
potrafią
wiosłować. Barbro i Ingrid śmieją się z tego. Siedzą na rozłożonej na rufie owczej skórze, przyciśnięte do siebie, jedna w niebieskiej, druga w żółtej
sukience,
z niedużą
walizeczką
i nieruchomym
rumplem
między sobą. — Krzywo wiosłujesz. — Wcale
nie
—
odpowiada
Maria
i zatrzymuje
jedno
wiosło,
a færing gwałtownie się obraca. Barbro znów się śmieje, chociaż wie, co ma nastąpić — to samo, co ostatnio, zamierzają się jej pozbyć. Znów cumują przy składzie rybackim i idą pod górę, pierwszy Hans z walizką, potem Barbro i Ingrid, trzymając się za ręce, a za nimi Maria, jako coś w rodzaju zwieńczenia, również ona jest dziś ubrana odświętnie, jakby po to, by podkreślić powagę chwili i determinację, przecież słowem.
ostatnim
razem
poszło
tak
źle.
Nikt
nie
odzywa
się
ani
I znów przystanek koło sklepu, kandyzowany cukier, a potem droga na plebanię, gdzie przyjmuje ich pastorowa, Karen Louise Malmberget, która
jeszcze
trzy
lata
temu
nazywała
się
Husvik.
Karen
Louise
zaskakuje młodością, kiedy stoi obok pastora Johannesa Malmbergeta, on bowiem zdążył dwukrotnie owdowieć, zanim obecna żona pojawiła się w jego domu i życiu. Jest bezdzietna, w przeciwieństwie do niego — on ma pięciu synów. Wszyscy uczą się w takim czy innym seminarium w jakimś
mieście,
jakby
wyjeżdżając
stąd,
wyjechali
na
dobre,
a później zapomnieli, skąd pochodzą. Karen Louise jest ubrana w jasną sukienkę i biały fartuch, a na nogach ma i pończochy, i buty, chociaż znajduje się pod dachem. Wita się z Barbro, podając jej rękę, i zaprasza do środka. Porusza się lekko i tryska humorem, jakby się na to cieszyła, potem oprowadza ich po salonach i pokojach, pokazuje meble, maszynę do szycia i żelazko, tłumaczy, gdzie Barbro będzie spała: w jasnym, przytulnym pokoju na piętrze,
ze
wazonik,
ścianami
i szaą
pokrytymi
tapetą,
z porcelanowym
z komodą,
nocnikiem
na
której
mającym
stoi
niebieski
stempel na dnie. Wyjaśnia, co będzie należało do obowiązków Barbro. Nie jest tego dużo, można wręcz odnieść wrażenie, że pastorowa szuka sobie towarzystwa albo nawet przyjaciółki, niewiele trzeba, żeby stwierdzić, że są z Barbro równolatkami. W pomalowanej na biało kuchni bierze do ręki książkę kucharską grubości Biblii i pyta, czy Barbro umie czytać. Żadne z nich na to nie odpowiada. Karen Louise przeprasza, stwierdzając, że to było niemądre z jej strony,
przerzuca
kartki
do
rozdziału
o
konfiturach
i
zaczyna
tłumaczyć, co Barbro ma gotować, przez okno wskazuje całą armię większych i mniejszych krzewów owocowych, które stoją równiutko jak żołnierze w sześciu prostych rzędach biegnących ku białemu płotowi z desek
na
drugim
końcu
wiosennie
brunatnego
ogrodu:
czarne
porzeczki, czerwone, agrest, a tam przy pagórku maliny, na co Barbro oświadcza,
że
oni
też
mają
takie
na
Barrøy,
też
mają
czerwone
porzeczki, a ona wie, ile trzeba dodać cukru… Hans Barrøy aż musi usiąść. Osuwa się na krzesło ustawione bez sensu między dwoma pokojami, jakby dla ozdoby, w każdym razie Hansowi przychodzi na myśl, że chyba nikt nigdy na tym krześle nie siedział. I nie może wstać. Ale pochyla
się
do
przodu,
zasłania
twarz
dłońmi,
a łokcie
opiera
na
kolanach, jakby szukał czegoś na dnie jakiejś myśli i nie był w stanie znaleźć,
gdy
nagle
czuje,
że
inni
się
zatrzymali
i teraz
mu
się
przyglądają. Podnosi głowę i coś mówi, pyta, gdzie jest pastor. Pastorowa odpowiada, że wybrał się w jakiejś sprawie na północ wyspy do… Rozmawiają chwilę o ludziach, do których Johannes Malmberget pojechał z wizytą, ponieważ — jak się okazuje — Hans ich zna. Kiedy następuje dalszy ciąg zwiedzania, a on zostaje sam na bezsensownym krześle, znajduje wreszcie to, czego szukał, wstaje, biegnie za nimi do kolejnego salonu, chwyta siostrę za rękę i wyciąga ją na podwórze, dziko protestującą, bo Barbro chce zostać tu, w tym pięknym domu. Reszta rodziny idzie za nimi, zatrzymuje się na szerokich kamiennych schodach i patrzy pytająco. Maria coś do niego woła z udręką wypisaną na twarzy. — Ja chcę tu zostać! — wrzeszczy Barbro. — Nigdzie nie zostaniesz — odpowiada jej brat, ciągnie ją w stronę furtki i wyprowadza na drogę, dopiero tam się zatrzymuje, z trudem łapiąc oddech, i czeka, aż Maria z Ingrid ich dogonią. Maria z walizką w ręku pyta, co się stało, z tą samą udręczoną, niemal żałobną miną. — Ni-ic — odpowiada Hans.
W milczeniu mijają sklep, teraz nie będzie żadnych zakupów, idą dalej do składu i wsiadają na pokład færinga. Hans Barrøy dostrzega, że
wiatr
zarówno
się
odwrócił,
jak
i
wzmógł
—
wieje
teraz
z południowego zachodu — podnosi więc żagiel i ostro rusza w morze. Wkrótce nadciąga deszcz. Im bardziej zbliżają się do ujścia fiordu, tym pada gęściej i mocniej. Barbro i Ingrid chowają się pod owczą skórą. Stamtąd
przynajmniej
słychać
śmiech,
więc
tym
razem
Hans
nie
zamierza ukrywać się przed niczyim spojrzeniem, co by z tego przyszło, nawet
przed
deszczu,
wzrokiem
a woda
ciemniejszych
Marii,
spływa
i coraz
po
bardziej
która
jej
siedzi
długich,
obrócona
brązowych
przypominających
plecami
lokach,
wodorosty
do
coraz
falujące
w wodzie. Hans nie zauważa uśmiechu, który zwykle ich ratuje.
*
Leje jeszcze długo w nocy, nadciągnął silny wicher. Niechętnie skręca na zachód i na północ, wychładza się i słabnie. Dopiero wówczas niebo się przejaśnia i deszcz nie siecze już w okna, kiedy Maria otwiera oczy i widzi, że łóżko obok niej jest puste. Dłonią wyczuwa też, że jest zimne. Wstaje i biegnie do Barbro i Ingrid, każe im się ubrać i pójść z nią do kuchni, w której nikt nie napalił. Pytają, co się dzieje. Maria nie ma dla nich żadnej odpowiedzi. Rozpalają ogień i jedzą razem z Martinem, który też nic nie mówi. A potem idą do szopy na łodzie, gdzie nie ma færinga, biorą się do naprawiania sieci przy drzwiach otwartych z obu stron, dzięki czemu przez cały czas mogą spoglądać na północ w stronę składu,
kościoła
i wioski,
pracują
w milczeniu,
z wyczekiwaniem
i dokładnością, aż wreszcie dostrzegają skośny żagiel podskakujący na wzburzonym morzu w górę i w dół jak ostrze piły — to færing wraca, dziobiąc fale, nadszedł już wieczór.
Hans Barrøy opuszcza żagiel, færing siłą rozpędu wsuwa się na żerdzie ułożone na slipie. Hans chwiejnym krokiem przechodzi przez dwie
ławeczki,
nachyla
się
nad
forpikiem,
chwyta
coś,
co
wierzga,
i wyrzuca na ląd niedużą świnkę, która z kwikiem zaczyna biegać w kółko po białym piasku z pokruszonych muszli. Świnka kosztowała dwanaście
koron,
przypominającą
ma
dziurę
tylko po
jedno kuli.
ucho
Mogą
i czarną ją
plamkę
nazwać,
jak
na
czole,
chcą.
Hans
przywiózł też kandyzowany cukier w brązowej torebce, którą podaje Barbro, a potem idzie do szopy po linkę do wzmacniania sieci przy brzegach i robi z niej postronek dla świni. Na jednym końcu zawiązuje pętlę, po czym wręcza ją Ingrid, która stoi i przygląda się śwince, już skubiącej trawę. — Nigdy więcej tak nie zrobisz — mówi Maria i odwracając się plecami zarówno do niego, jak i do świni, rusza w stronę domu, żeby przygotować obiad, podczas gdy jej mąż zostaje z uśmiechem, jakiego Ingrid nigdy wcześniej nie widziała. Dziewczynka wyczuwa złość matki przez cały ten wieczór i cały następny dzień. Ale potem następuje coś niewidzialnego Krupczata.
i wszystka
ta
dziwność
znika.
Świnia
dostaje
imię
7
Zabudowania na Barrøy stoją krzywo w stosunku do siebie. Kiedy patrzy się z góry, przypominają cztery przypadkowo rozrzucone kostki, do
tego
w igloo. ubrań
jest
jeszcze
Między
piwniczka
poszczególnymi
i pastwiskami
rozchodzące
się
na
biegną
promieniście
ziemniaki,
budynkami,
ścieżki na
zimą
stojakami
ułożone
wszystkie
zmieniająca do
suszenia
z kamiennych
strony,
ale
się
płyt,
właściwie
budynki dla ochrony przed siłami natury układają się w kształt pługa, żeby żaden się nie przewrócił, nawet gdyby całe morze zalało wyspę. Nikt nie może przypisywać sobie zasług za ten przemyślany układ zagrody
—
to
rezultat
zbiorowej,
dziedziczonej
z
pokolenia
na
pokolenie mądrości, opartej na drogo okupionym doświadczeniu. Ale
nawet
kształtowany
przez
wieki
geniusz
nie
jest
w stanie
zapobiec temu, że zimą między domem a oborą narasta fala mocno ubitego śniegu, przez którą muszą się przedzierać, dźwigając wiadra z wodą i konwie, kiedy idą do zwierząt i od nich wracają. Nazywają ją Falą i przeklinają jak mało co, bo Fala wznosi się na ogół wtedy, gdy nerwy są najmocniej nadszarpnięte, w styczniu i lutym, w grudniu, ba, nawet w marcu mur nawianego śniegu odgradza zwierzęta od ludzi, a chociaż odśnieżają, i tak na nic się to nie zdaje, bo śnieg zaraz zasypuje to, co odgarnęli. Odśnieżają mężczyźni, a kobiety noszą wodę i mleko, z reguły nie ma więc innego rozwiązania niż obejście naokoło zarówno domu, jak i obory, a to długa droga, kiedy podmuchy wiatru nie pozwalają się wyprostować nawet na chwilę.
Ale
zabudowania
nie
zawsze
stały
tam,
gdzie
teraz,
otoczone
drzewami i krzewami owocowymi na najwyższym wzniesieniu; dawniej znajdowały
się
niżej,
w oddalonej
o kilkaset
metrów
na
wschód
zatoczce, nazywanej Karvika. Zostały tam teraz tylko fundamenty po dwóch
budynkach
oraz
szczątki
slipu
przykrytego
wodorostami
i piaskiem. Nikt z wyspiarzy nie myśli o tym na co dzień, jakby prawie nie zdawali sobie sprawy z tego, że ktoś tam kiedyś mieszkał. Ale nawet w życiu, w którym chodzi się na własnych nogach, a nie pływa łodzią, w życiu na stałym lądzie, są chwile, kiedy myśli biegną innymi torami niż zwykle, a wtedy dociera do człowieka, że musi istnieć jakieś wytłumaczenie, dlaczego w Karvika nie stoją już domy, gdzie one się podziały i z jakiego powodu już ich tam nie ma. Wyjaśnienie
jest
z
całą
pewnością
tragiczne.
Może
nawet
przerażające. Stary
Martin
zapuścił
tu
korzenie
najdawniej,
stanowi
źródło
wiedzy o najwyższym statusie, no i ma swoje zdanie o tym, dlaczego i kiedy
zniknęła
przodków; i
ta
pamięta
opowieści.
Ale
zaginiona też
nie
cywilizacja,
urywki
jest
już
z
przecież
dzieciństwa,
wśród
nich
chodzi
obrazy,
źródłem
o jego zdania
najbardziej
wiarygodnym — z uwagi na swój podeszły wiek i naturalne osłabienie, nie tylko zżerające pamięć, lecz przynoszące również cudaczne pomysły i dziwactwa, przez które stary człowiek staje się śmieszny w oczach młodszych, każde pokolenie może zatem pamiętać to, co chce, i iść własną drogą. Te nowe drogi z pewnością również dokądś prowadzą, w najgorszym razie zataczają te same kręgi, tyle że trwa to tak długo. Ale
chociaż
nic
nie
wiedzą
o ruinach
w Karvika
ani
nie
znają
wyjaśnienia, dlaczego to, co kiedyś było dwoma domami, już nimi nie jest, to mają szacunek dla tych ruin. Obchodzą je szerokim łukiem, dzieci
się
edredony,
w nich a
nie
ludziom
bawią, nie
ptaki
nie
przychodzi
budują do
tam
głowy,
gniazd,
by
je
nawet
zburzyć,
wykorzystać kamienie na inne fundamenty i inne mury, na przykład te biegnące ruiny
między
mogły
ogrodami.
dalej
tam
Wyszukują
stać
jak
raczej
pomnik
nowe
czy
kamienie,
cmentarz,
aby
ponure,
zarośnięte pokrzywami i wierzbówką, emanujące wrażeniem czegoś, co jest zarazem za zimne i za gorące. Kiedy się na nie patrzy z pagórka powyżej, przypominają dwa chińskie znaki, zapisane dwiema różnymi rękami. Zimą kładzie się na nich śnieg, wówczas te znaki stają się jeszcze wyraźniejsze na tle przegniłej zbrązowiałej trawy, dopóki i ona nie zbieleje.
8
Dyskutują o tym wielokrotnie: w której izbie będziemy spać? W tej wychodzącej na północ jest zimno jak w psiarni i nie da się żyć, gdy północno-wschodni wiatr wzmaga się zimą, za to latem panuje w niej przyjemny chłód. No i jest przy tym bardzo cicha, ponieważ hałasujący deszcz z reguły nadciąga z południowego zachodu, czy to latem, czy zimą. Kiedy lato jest wyjątkowo mokre i nie można suszyć siana ani na polu, ani na stojakach, Hans Barrøy mówi: — No, matka, chyba się przeniesiemy na północ, bo tu się nie daje wytrzymać. A kiedy zimą na poszwie kołdry lśnią kryształki lodu, mówi na odwrót, że teraz pora przenieść się na południe. — Tu jeszcze zamarzniemy. Przenoszą puchowe kołdry z północy na południe i z południa na północ, poddają się pogodzie i porom roku, bo w każdej z tych izb na poddaszu mają duże łóżko, izby zaś nazywają salami: Salą Północną i Salą
Południową.
alkierzu,
Ingrid
wychodzącym
na
śpi
w położonym
zachód
między
i oświetlonym
obiema
słońcem
salami również
w środku nocy o tej porze roku, o której marzą przez trzy pozostałe, a Barbro
zajmuje
alkierz
wychodzący
na
wschód,
skąd
przychodzi
dobra pogoda. Stary
Martin
śpi
w izbie
za
paradną.
Zdarza
mu
się
czasem
zostawiać drzwi otwarte, ma też u siebie własny piec, w którym mocno pali, bo jest zmarzluchem, w paradnej izbie często więc bywa ciepło również w tych miesiącach, kiedy w domach ludzi z owych stron nie
używa się takich pomieszczeń, co oznacza, że mieszkańcy Barrøy mogą na przykład w zwykłą niedzielę października albo marca zjeść tam obiad. Maria nakrywa wtedy stół białym obrusem. Obrus zdobią wąskie szlaczki z malusieńkich kwiatków, czerwonych i żółtych, i zielone liany, które je ze sobą łączą. Wyhaftowała go jej matka, ale obrus jest przede wszystkim biały. Maria
woli
spać
w Sali
Południowej,
chociaż
latem
przy
ładnej
pogodzie jest tam za gorąco, a przy brzydkiej za dużo hałasu i latem, i zimą, ale z tego okna widać całą Barrøy i wysepki na południu, a w pogodne
przejrzyste
dni
nawet
jej
rodzinną
Buøy,
na
której
się
wychowała, jej podstawę do porównywania. Sala Południowa jest poza tym nieco większa od Północnej, może więc trzymać tu pod ścianą swój kufer posażny, znalazło się też miejsce na dwie nocne szai, które ojciec podarował im w prezencie ślubnym, stare rupiecie, jak je nazwał; również one były niegdyś własnością jej matki, zmarłej przedwcześnie w wyniku
epidemii,
która
tak
wyniszczyła
tutejszą
ludność,
że
przetrwali tylko najsilniejsi. „Czy my nie osiądziemy wreszcie gdzieś na stałe jak porządni ludzie — pyta Maria — zamiast włóczyć się jak Cyganie?” Po
pojawieniu
się
w gospodarstwie
świni
—
Krupczata
mieszka
w składziku na torf, który chwilowo jest pusty — Hans dochodzi do wniosku, że powinien wykazać trochę inicjatywy, więc kiedy domki dla kaczek edredonowych są już poreperowane, ziemniaki posadzone, a dni na krótką chwilę stają się dłuższe i cieplejsze, a przez to pojemniejsze, to
chociaż
właściwie
powinni
wycinać
torf,
bierze
świder,
dynamit
i rusza pod urwisko nad zatoką w północno-zachodniej części wyspy, gdzie
tkwią
nasmołowane
i przyśrubowane
do
skały
co
bale, pół
wbite
metra,
pionowo
dzięki
czemu,
w
morze
gdy
pogoda
pozwala, mogą tu cumować większe łodzie, na przykład łódź towarowa ze składu albo kuter Erlinga, brata Hansa, który przypływa regularnie
około
Nowego
Roku
i zabiera
Hansa
razem
z jego
sprzętem,
by
popłynąć razem na Lofoty. Stoi tam też szopa na łódź, nazywana Szopą Lofocką,
zamknięta
przez
cały
rok,
bo
w środku
leży
drogocenny
ekwipunek. Jeśli na tej wyspie naprawdę czegoś brakuje, to porządnej kei. Stary Martin, który przeżył bez niej już blisko osiemdziesiąt lat, staje na podwórzu, wreszcie
spogląda
zabierze
na
się
północ
do
i zadaje
tego,
co
sobie
pytanie,
nieuniknione;
od
czy
jego
bardzo
syn
dawna
zbierali drewno, które morze wyrzucało na brzeg, więc nie o materiał tu chodzi. Ale Hans Barrøy ma inne plany. Boruje w skalnej ścianie dziesięć głębokich otworów, ładuje w nie dynamit, mocuje lont i po wybuchu ma dobre
trzy
metry
sześcienne
kamienia.
Zbyt
duże
kawały
rozbija
młotem. Wraca do domu po konia i wózek, prosi Marię, żeby z nim poszła, a po drodze tłumaczy jej, że na fundament woli „łamany kamień”, bo z gładkimi otoczakami znad brzegu nic nie wychodzi, natomiast ten łamany
ma
nierówną,
chropowatą
powierzchnię,
jeden
kawałek
zaczepia o drugi i nie przesuwa się ani o milimetr. Maria powtarza: — Fundament? Tak, bo rozwiązaniem problemu uzależnienia spania od kierunku wiatru jest oczywiście przedłużenie domu od południa, budynek jest wprost
stworzony
do
przedłużenia,
a
trzy-
lub
czterometrowa
przybudówka przyjmie na siebie i słońce, i deszcz, dzięki czemu będą mogli mieszkać w Sali Południowej przez cały rok. Bierze się do roboty szpadlem i gracą. Zdziera ponad stopę darni, dokopuje się do skały i zwozi kamienie, a mur zaczyna budować już następnego dnia, teraz z pomocą Martina i Barbro. Barbro lubi ciężką pracę, chwyta z wózka wielki kamień, przenosi go pięć kroków pod mur, pyta brata, gdzie ma go położyć, i nie zamierza wypuścić z rąk,
dopóki Hans nie wskaże jej konkretnego miejsca. On zaś dla żartów zwleka
z odpowiedzią,
aż
Barbro
czerwienieje
na
twarzy,
zaczyna
krzyczeć i musi wypuścić kamień. Podnoszą go już razem i kładą tam, gdzie ma leżeć. Hans pyta, jak jej idzie. — No, dobrze — odpowiada Barbro i schyla się po kolejny kamień. Martin kręci głową na te wygłupy i pyta, czy baba ma zamiar także murować. Hans udaje, że tego nie słyszy, chociaż on też już zadał sobie to pytanie. Tymczasem Maria pojęła rzecz oczywistą: jeśli przedłużą dom, przestanie istnieć powód, dla którego woli spać w Sali Południowej, zniknie jej widok, ten na dzieciństwo gdzieś tam na otwartym morzu. Maria nie potrafi się jednak przemóc, żeby powiedzieć o tym mężowi, dopóki ten nie umocuje do muru poziomych belek i nie zabiera się do wznoszenia szkieletu. „Co z widokiem?” — pyta wtedy, kiedy Hans pracuje już od tygodnia. Wówczas Maria widzi coś, czego nie widziała nigdy wcześniej. Hans przysiada
na
murze
i wygląda
tak,
jakby
miał
się
załamać,
jako
mężczyzna i jako człowiek. Martin usuwa się z obrzydzeniem, mrucząc pod nosem: „Do diaska”. Maria także nie potrafi się przemóc, żeby pocieszać męża, więc ucieka przez podwórze, ale Barbro przysiada się do brata i pyta, dlaczego się maże, tak jak on pytał ją zwykle, kiedy byli dziećmi. Hans odsuwa siostrę, ociera pot i dalej macha szpadlem i gracą, zdziera warstwę darni również w obrębie muru, ładuje ją na wóz
i zawozi
do
Ogrodu
Piersiowego,
gdzie
darń
przyda
się
do
częściowego wypełnienia nierówności. — Co teraz będzie? — pyta Maria przy kolacji. — A jak myślisz? — odpowiada Hans. Następnego dnia rano wyprawia się do wioski i wraca færingiem wyładowanym po brzegi workami cementu, które kupił na borg. Zwozi piasek i zaczyna wylewać nową ścianę w obrębie tej już wybudowanej,
potem wylewa na skale coś w rodzaju podłogi, nierównej, ale szczelnej. Do
poziomej
belki
przymocowanej
do
muru
przybija
gwoździami
szalunek i podwyższa mur jeszcze o stopę, tyle, na ile mu starczy cementu. Po usunięciu desek wygląda to tak, jakby mieli teraz na przedłużeniu domu szarą skrzynię z kamienia, o podstawie pięć na trzy metry i trochę ponad metr wysoką. To studnia. Hans Barrøy zbija ze sobą kilka długich desek pod kątem prostym i montuje je jako rynny pod obydwoma okapami, dwa ujścia mocuje ukosem tak, żeby stykały się nad studnią, gdzie tworzą lejek. Przynosi kilka
belek
i zbija
z nich
pokrywę.
Przypomina
ona
podłogę,
jest
równie solidna, mogą na niej siedzieć i po niej chodzić. W pokrywie znajduje
się
klapa
zamocowana
tak,
żeby
nie
przeszkadzała
przy
spuszczaniu i wyciąganiu wiader. Stary Martin śmieje się z rezygnacją. Ponieważ tego wieczoru, kiedy kończą przybijanie rynien również pod dachem obory, pogoda jest ładna, do kolacji siadają na pokrywie studni. Miesiąc później po mokrym czerwcu studnia jest pełna. Woda jest czysta jak woda, w przeciwieństwie do tej cieczy z bagniska, którą od tej pory będą piły tylko zwierzęta. Hans planuje, że po kolejnym sezonie lofockim sprowadzi też ręczną pompę i zamontuje ją w kuchni. To nie pompa stanowi wyzwanie, tylko miedziane rury, które trzeba pociągnąć
pod
całym
zamarzać.
Idealne
domem
byłoby
i które
zimą
umiejscowienie
prawdopodobnie
studni
od
północy,
będą ścianę
w ścianę z kuchnią. W Sali Północnej śpią, kiedy od południa jest za ciepło albo kiedy deszcz za bardzo hałasuje. Z kolei gdy od północy jest za zimno, zabierają kołdry i przenoszą się do Sali Południowej. Dobrze się tak żyje.
9
Wymieniają
się
bykami
i baranami
z mieszkańcami
innych
wysp.
Kiedy sami mają tryka, nie pozwalają mu się paść razem z owcami i jagniętami. Baran ma własną wysepkę, która nazywa się Barania. Pasie się na niej przez większą część roku, je trawę i wodorosty, a do domu przybywa tylko na miesiąc około Bożego Narodzenia, kiedy ma być dopuszczony do owiec. Wówczas Hans po niego płynie, a Ingrid razem z nim. Ingrid boi się barana, baran jest zły. Ale ojciec zapędza go na cypel długim kijem, chwyta za runo, przewraca, wiąże mu nogi i wrzuca do łodzi, a Ingrid siedzi, przygląda się i wzdryga ze strachu. Baran ma w sobie tyle siły. To dzikie zwierzę. Porasta go nieokiełznana sierść, pokryta słonymi skorupami piasku i ziemi, które majtają mu się wokół racic,
czarny
przybyciu przeprawie
na
rozkolebany Barrøy
jest
tak
pancerz,
baran
śmierdzący
zostaje
odrętwiały
i
wzięty
niegroźny,
morzem na że
i oborą.
postronek, Hans
Po
a po
może
go
zaprowadzić do obory, nie napotykając żadnego oporu. Kiedy baran już zrobi swoje, odwożą go z powrotem na Baranią Wyspę, a czasami, choć rzadko, na jedną z innych wysepek, na której w danej chwili nie pasą się owce. Każda wysepka ma swoją nazwę. Jedna z nich nazywa się Supeł. Raz baran próbował uciec, przepłynął na Supeł. Kiedy to odkryli, po prostu go tam zostawili. Trzy dni później popłynął z powrotem. Hans stwierdził, że baran dostał nauczkę. Ingrid wydało się to przerażające. Jeśli baran czuje się samotny, to dlaczego nie popłynie na wyspę, na
której są owce? Przychodzi jej do głowy, że może zwierzę jest ślepe, i to przeraża ją jeszcze bardziej. Ale przecież nawet ślepy baran słyszy, prawda? Kiedy słońce znika w morzu płomieni na horyzoncie, widzą sylwetkę barana na jego czerwonym tle, maleńkiego robaczka na kamiennej tratwie rzuconej na morze. A jeśli wiatr wieje w odpowiednią stronę, słyszą też, jak płacze. — On teraz wzywa Pana Boga — mówi Barbro. Z
baranem
jest
jak
z innymi
zwierzętami,
zdycha.
Ale
wówczas
trzeba go zakopać. Baran to jedyne zwierzę, którego nie zjadają.
10
Nie jedzą też kaczek edredonowych, ale też i nie są one oswojonymi zwierzętami, chociaż ludzie, aby zdobyć ich puch, budują dla nich małe kamienne domki, a jedna przez całe lata gniazdowała pod schodami ganku. W czasie kiedy edredonki wysiadują jaja, kot tygodniami musi być
zamknięty.
Bardzo
mu
się
to
nie
podoba,
bo
siedzi
w izdebce
Martina, gdzie nie ma zasłon, które mógłby poszarpać na strzępy. Kot nazywa się Bączek, to kocur — mówi się, że nie mogą mieć kotki, ponieważ
stale
miałaby
młode,
które
Hans
musiałby
zabijać,
ale
z kotem jest jak ze wszystkimi innymi na wyspie: jak miałby mieć młode, skoro jest sam? Wiosną, gdy pogoda nie pozwala na żadne prace na dworze, Barbro 3
i Maria siadają z harfą do puchu
i drewnianymi kołkami czyszczą
puch. Puch jest najcenniejszą i najbardziej tajemniczą rzeczą, z jaką mają
do
czynienia.
Puchu
można
dotknąć,
przyłożyć
go
do
twarzy
i poczuć dalekie, święte ciepło. Można go ścisnąć w dłoni i przekonać się własnymi zmysłami, że jest jedynie powietrzem, a potem otworzyć dłoń i patrzeć, jak się rozpręża, znów stając się szarą chmurą, jakby nic się nie wydarzyło. Ten a do
przeznaczony sznurka,
na
którym
sprzedaż
upychają
zawiązują
worek,
w płóciennych przyczepiają
workach,
karteczkę.
Zapisany jest na niej rok zebrania puchu, nazwa wyspy i waga — „1 kg”. Kilogram puchu jest niesłychanie duży i niesamowicie lekki, więc nawet wysoka cena, jaką za niego dostają, jest śmiesznie niska, dlatego sporo zatrzymują dla siebie. To pomysł Hansa. Mają puch we własnych
kołdrach
jak
eleganccy
mieszkańcy
miast
albo
składują
na
najsuchszym strychu nad oborą do czasu, aż ceny będą lepsze i da się go sprzedać dwa razy drożej niż na jarmarku latem czy w składzie Tommesena,
ponieważ
cena
puchu
jest
najniższa,
kiedy
chcą
go
sprzedać wszyscy, a najwyższa, kiedy chce tego tylko Hans. Udaje mu się to jako jedynemu wyspiarzowi. Może dlatego, że ludziom z Barrøy powodzi się odrobinę lepiej niż innym, gdyż Hans ma pełny udział w połowach na Lofotach, albo może po prostu dlatego, że wykazują więcej
cierpliwości.
Mieszkańcy
wysp
muszą
być
o wiele
bardziej
cierpliwi niż wszyscy inni. Barbro nie lubi czyścić puchu, ma do tego zbyt toporne ręce, więc od tego lata Ingrid, której idzie już na piąty rok, musi pomagać matce. Ingrid uwielbia puch, początkowo chce się nim jedynie bawić i robi tylko bałagan wokół niedużej ławy, przy której siedzą. Potem jednak odkrywa, że jeśli w jednej ręce trzyma kłębek puchu nieoczyszczonego, a w drugiej oczyszczonego, to nie potrafi się oprzeć chęci oczyszczenia również tego nieoczyszczonego — jest taki okropny z tymi wszystkimi gałązkami, trawą i maleńkimi muszelkami, że nie da się z tym żyć, już lepiej umrzeć. Uczy ją tego matka, każąc Ingrid usiąść nieruchomo z zamkniętymi oczami
i
delikatnie
ściskać
dwie
garście
puchu,
oczyszczonego
i nieoczyszczonego. Sama przy tym liczy na głos i doszedłszy zaledwie do dziesięciu czy jedenastu, po uśmiechu córki poznaje, że Ingrid już rozumie, o co chodzi. Mówi wtedy: „Teraz nauczyłaś się czegoś, czego nigdy nie zapomnisz”. Od tej pory Ingrid czyści puch o wiele szybciej niż Barbro, która tym samym zostaje zwolniona z tej męki i może pracować w oborze albo w szopie na łodzie reperować sieci jak mężczyzna.
3
Harfa do czyszczenia puchu — przypominająca krosno drewniana rama
o wymiarach około 80 × 80 cm z naciągniętym co około 3 cm sznurkiem lub drutem. Ułożoną na harfie porcję puchu czyści się, przesuwając po „osnowie” drewnianym kołkiem, w wyniku drgań zanieczyszczenia osypują się na ziemię.
11
Barbro potrafi także wiązać sieci, wyplatać nowe: sieci na dorsze, na śledzie i na flądry, a nawet trójwarstwowe, o różnych wymiarach oczek. Na
to
właśnie
poświęca
większość
zimy,
czas,
kiedy
Hans
jest
na
Lofotach. W nowych sieciach przyjemne jest to, że są czyste, suche i nie śmierdzą,
można
siedzieć
w kuchni
z czółenkiem
i igłą
i wiązać,
wiązać, przy wtórze mamrotania pieca grzejącego w plecy bez względu na to, jak zimno jest na dworze. Ale Martin tego nie lubi, nie chce, żeby kuchnię wypełniała praca, sprzęt
rybacki
należy
przygotowywać
poza
domem,
na
dworze
albo
w szopie. Najgorszą i naprawianie wszystkim
ze
wszystkich
sieci
podczas
mieszkańcom
możliwych mrozu.
wybrzeża,
To
prac
zajęcie,
ponieważ
jest które
jest
to
czyszczenie niszczy
jedyna
ręce
robota,
jakiej nie da się wykonywać w rękawiczkach, dlatego wiązanie nowych, suchych
sieci
Martin
i tak
uważa
za
przywilej,
nie
musi
się
więc
dodatkowo robić tego pod dachem, przy piecu wypełnionym żarzącym się
torfem,
to
nie
tylko
zbędne,
ale
i głupie,
a jemu
nie
potrzeba
kolejnego przypomnienia o tym, że jego najmłodsza córka jest, jaka jest. Barbro nie przejmuje się tym, co mówi ojciec. Nie przejmują się też inni. Musiało się to stać zaledwie kilka lat temu, nikt nie potrafi dokładnie określić, co się wydarzyło, ale z dnia na dzień Martin przestał być tym, który rządzi na wyspie, i od tej pory jest nim Hans.
Nawet
jeśli
zapomniał: z którym
nikt
było nie
inny
to
tego
wtedy,
mogli
sobie
nie
kiedy
pamięta,
to
zajmowali
poradzić.
Razem
Martin
się
jednak
rosyjskim
z synem
nie
pniem,
chcieli
go
za
pomocą dźwigni unieść, aby podłożyć pod niego żerdź do przetaczania, ale kiedy Martin się naprężył, siły wypłynęły z jego ciała, jakby wbijał łom w mokrą bagnistą ziemię. W myślach nastąpiło krótkie spięcie. Musiał usiąść i chwilę odsapnąć, z trudem łapiąc oddech, a cały ciężar wykonania pracy spoczął na barkach syna. Od tej pory ton się zmienił. Wyczuli to również inni. Nawet Ingrid zaczyna okazywać mu nieposłuszeństwo. Nie chce na przykład
słuchać
zakazów
wydanych
przez
dziadka,
tylko
idzie
do
matki, która chętnie pozwala jej na to, czego Martin zabrania. Zdarza się
wprawdzie,
że
Maria
trzyma
stronę
teścia,
ale
trochę
jednak
według własnego widzimisię, jakby wcale jej nie obchodziło, czy stary tam jest, czy coś mówi i o czymkolwiek decyduje. Martin się z tym pogodził. Ale zrobił się zły. Za młodu — a młodość mężczyzny trwa wiele lat — nigdy się nie złościł, teraz natomiast jest zły nieustannie. Tym też nikt się nie przejmuje. W wiosenne noce kot śpi w jego izbie, u niego na brzuchu. Przez cienką ścianę słychać, jak Martin chrapie, a kot mruczy. To śmieszne. Kiedy edredonka spod schodów swoje
na
ganek
kłębuszki
wreszcie
w daleką
kończy drogę
wysiadywać
do
morza,
jaja
kot
i wyprowadza
może
już
zacząć
wychodzić i przez resztę roku śpi pod piecem w kuchni, chyba że idzie łowić myszy i pisklęta. Kot Bączek skończył tragicznie. Porwał piski,
go
zadarli
orzeł. głowy
Wydarzyło znad
się
kopek
to
podczas
i grabi
sianokosów.
i zobaczyli
go
Usłyszeli w postaci
rozmytej plamy pod ogromnymi rozpostartymi skrzydłami orła bielika. Kot wierzgał łapami, drapał i prychał, przez moment wydawało się już,
że zdoła się wyrwać. I rzeczywiście. Ale dopiero kiedy zaczął spadać, zorientowali się, jak był wysoko. Patrzyli, jak rozkłada łapy niczym nietoperz rozwijający skrzydła i leci prosto w dół, w bezkres, gdy nagle bez żadnego powodu zamachał łapkami w powietrzu, może miał dość tego spadania, może chciał już pobiec, ale zamiast ruszyć przed siebie, zrobił pół obrotu wokół własnej osi i grzbietem uderzył w urwisko przy Szopie Lofockiej. „To było za wysoko nawet dla kota” — stwierdził Hans. Jego słowa stały
się
na
wyspie
przysłowiem.
Wracał
do
nich
stale,
kiedy
coś
przekraczało nawet siły wyspiarza. Ingrid i Barbro pochowały Bączka na skraju Ogrodu Różanego, a na grobie ułożyły serduszko z muszelek. Barbro po swojemu zaśpiewała psalm. Ingrid płakała. Jakiś tydzień później Hans przywiózł nowego kota.
Była
znajomym,
to
wprawdzie
z którym
kotka,
Hans
ale
chodził
do
dostała
na
szkoły
imię
i uważał,
Karnot, że
po
tamten
chłopak z wyglądu przypomina kota; przezywali go zresztą „kotem”. 4
Karnot była brązowa i delikatna, jak świeżo ugotowane gomme , pełna gracji i skłonna do pieszczot; pod nieobecność mężczyzn pozwalano jej wylegiwać
się
na
kuchennym
stole.
W nocy
spała
w nogach
łóżka
Ingrid. Mówili na nią „dzienny kot”, bo spała tyle samo i w tych samych porach co ludzie. Ale również Karnot musiała być zamykana, kiedy następnej
wiosny
przyczłapała
edredonka,
żeby
wyszykować
sobie
gniazdo pod schodami na ganek. Edredon to święty ptak.
4
Gomme (norw.) — rodzaj masy serowej wytwarzanej z długo gotowanego
mleka.
12
Zima
zaczyna
Sztormem.
się
od
Sztormy
sztormu,
nazywanego
nawiedzają
wyspę
już
Pierwszym
wcześniej,
na
Zimowym przykład
w sierpniu i we wrześniu, niczym nagłe i bezwzględne szarpnięcia w życiu. Trwają na ogół krótko, a podczas jednego z nich spadają liście. Jak wiadomo, rośnie tu niewiele drzew, ale są krzewy owocowe, karłowate brzozy i wierzby, na których pod koniec lata liście żółkną, a potem brązowieją
i
czerwienieją
w
różnym
tempie,
więc
przez
kilka
wrześniowych dni wyspa wygląda jak rozpostarta na ziemi tęcza. Tak jest aż do chwili, gdy nagły atak sztormu porywa kolory do morza, zmieniając wyspa
Barrøy
pozostaje
w brązowe
do
następnej
zwierzę
o wypełzłej
wiosny,
chyba
że
sierści,
zmrożony
którym deszcz
i śnieżyca przeobrażą ją w białowłosego trupa, a ten okropny śnieg będzie się pojawiać i znikać, znów się pojawi i ułoży w zaspy, jakby usiłował naśladować morze na lądzie. Mimo wszystko taki sztorm jest czymś, co przeżyli już wcześniej, nawet pamiętają, kiedy ostatnio mieli do czynienia z podobnym: w zeszłym roku. Natomiast Pierwszy Zimowy Sztorm to coś zupełnie innego. Jest równie straszliwy za każdym razem i nadciąga z gwałtowną powagą;
takiego
sztormu
jeszcze
nie
przeżyli,
mimo
że
również
on
zdarzył się w zeszłym roku. Właśnie stąd pochodzi określenie: „odkąd ludzie sięgają pamięcią”, bo zdążyli już o tym sztormie zapomnieć, ponieważ
nie
pozostaje
im
nic
innego,
tylko
przetrzymać
to
piekło
najlepiej, jak potrafią, a potem jak najszybciej wyrzucić z pamięci.
Teraz sztorm szaleje nad nimi z niesłabnącą siłą już ponad dobę. Ciska na wyspę płaty piany, przypominające żółte kłaki wełny, deszcz siekący
jak
grad
i przypływ,
który
nie
opada.
Hans
już
trzy
razy
wychodził, żeby przywiązać również to, co wydawało mu się niemożliwe do przywiązania. Widzi, jak wicher zdmuchuje jedną z owiec do morza, dopiero wtedy zamyka resztę stada w szopie na łodzie, bo jeszcze nie było uboju i nie wszystkie zwierzęta mieszczą się w oborze, a w szopie przywiązuje je do færinga, który dodatkowo przytwierdza cumą — to aż
śmieszne,
co
może
przyjść
do
głowy
człowiekowi
w
obliczu
Pierwszego Zimowego Sztormu. Umocował
też
linkami
nową
pokrywę
studni,
poświęcając
na
to
kilka godzin. Musi jeszcze pozbierać nowe rynny, rozrzucone po ziemi, i
przetoczyć
czworakach
na
nie
wrócić
ciężkie
do
domu,
kamienie,
dopiero
przemoczony
do
wtedy
suchej
może
nitki
na
i tak
zmieniony na twarzy, że córka go nie poznaje. Ingrid
nie
lubi
tych
sztormów,
trzeszczenia
domu
i ryku
trąb
w kominie, cały wszechświat się burzy, wiatr wyrywa jej powietrze z płuc, kiedy idzie z matką do obory, wyciska wodę z oczu, rzuca nią o ściany i pochylone drzewa, a całą rodzinę zmusza do spania w kuchni i w paradnej izbie, gdzie i tak nie udaje im się zmrużyć oka. Nawet Martin milczy, kiedy na jego wyspie grasuje Pierwszy Zimowy Sztorm, siedzi cicho, w czapce na głowie, z opartymi na kolanach wielkimi dłońmi
przypominającymi
puste,
nieruchome
muszle.
Chyba
że
obejmuje Ingrid, która chodzi tam i z powrotem między dziadkiem a stołem, piecem i spiżarką, siada na skrzyni z torfem i majta nogami, po czym wraca do dziadka, staje przy nim i zaczyna się bawić jego dłońmi, jakby to były misie. Twarze dorosłych są jak wyrzeźbione w kamieniu. Ludzie szepczą, patrzą spod oka i próbują się śmiać, ale dostrzegają własną sztuczność i znów poważnieją, bo owszem, domy na Barrøy stoją do teraz, ale jest
to dowód wyłącznie na dzień wczorajszy, no i przecież kiedyś domy stały też w Karvika, a już ich nie ma. Szczególnie
przykro
jest
patrzeć
na
ojca.
Gdyby
Ingrid
nie
wiedziała, że to niemożliwe, pomyślałaby, że Hans się boi, a przecież on nie boi się nigdy. Wyspiarz się nie boi, inaczej nie mógłby tu mieszkać, musiałby spakować dobytek i się wyprowadzić, stać się kimś takim jak wszyscy inni, mieszkający gdzieś w lesie albo w dolinie, a to by była katastrofa, więc wyspiarz jest ponury i sztywny, ale nie ze strachu, tylko z powagi. Powaga ta nie ustępuje, dopóki głowa rodziny nie wyjdzie z domu jeszcze raz i nie wróci z zakrwawioną twarzą, mówiąc ze śmiechem: — Na razie to była ładna pogoda. Mija chwila, zanim dociera do nich, że to ma być żart. Ocierają Hansowi krew i widzą tylko małe rozcięcie na brodzie, a on prosi o kawę i mówi, że Stara Jarzębina zaczęła się już chylić ku wschodowi; wtedy
pojmują,
straszliwego
że
wiatr
również
tym
południowo-zachodniego
razem
na
zmienił
zachodni,
co
kierunek jest
ze
pierwszą
oznaką, że i ten huragan zmieni się w zwykły sztorm, a następnie skręci dalej na północ i zwiędnie, przechodząc w zwyczajną wichurę, aż w końcu ucichnie na tyle, że przestaną docierać do obory z pustymi wiadrami. Barbro i Maria donoszą już zwierzętom wiadra wypełnione prawie do połowy, a Hans stoi zamyślony w kuchni, obmacując zranienie na podbródku, aż w końcu wiedziony nagłym impulsem mówi do Ingrid, żeby poszła z nim popatrzeć na morze, powinna nauczyć się go nie bać, a teraz,
kiedy
jest
najbardziej
rozszalałe,
córka
może
nauczyć
się
najwięcej. Nie wie, skąd mu się bierze taki pomysł. Ona też tego nie wie. Hans ją ubiera i obwiązuje liną w pasie, a
Martin
tylko
kręci
głową.
Wychodzą
pod
spienione
niebo
i przedzierają się na południe, idąc pod prąd, brodzą w rzece wiatru i wody, z mozołem pokonują trzy kamienne murki i szukają zacisznego miejsca, żeby złapać oddech, potem jeszcze jeden murek, a ojciec śmieje się
przy
każdej
przeszkodzie,
Ingrid
musi
trzymać
obie
ręce
przy
twarzy, żeby móc oddychać, wspinają się na niski pagórek za rosyjskim pniem stanowiącym ostatni szaniec przed rykiem, który w nich uderza — walą w nich wściekłe ściany wody, wyrosłe wśród czarnej nocy, rozbijają się o kamienie na brzegu i o skały, ciskając w nich piasek, muszle i lód, bo to jest coś, na co nikt nie może patrzeć, czego nikt nie może pojąć ani zapamiętać, to trąby sądu ostatecznego, trzeba o nich natychmiast zapomnieć. — To nic groźnego! — krzyczy jej ojciec do ucha. Ale ona nie słyszy. Żadne z nich niczego nie słyszy. Hans krzyczy, że Ingrid ma ciałem poczuć, że wyspa się nie poruszy, nawet jeśli drży, a niebo i morze zamieniły się miejscami, wyspa nigdy nie zatonie, chociaż się trzęsie, jest trwała i wieczna, zakleszczona w planetę. Tak, to wręcz religijne przeżycie, którym chce w tej chwili podzielić się z córką, ponieważ nie ma syna i z każdym upływającym dniem nabiera coraz większej pewności, że nigdy nie będzie go miał, powinna mu więc wystarczyć
córka
i to
ją
musi
nauczyć
tej
podstawowej
zasady,
że
wyspa nigdy, przenigdy nie tonie.
*
Później Ingrid będzie się zastanawiać nad tym wieczorem, „To coś, czego nigdy nie zapomnę” — tak będzie mówić, ale wtedy sam sztorm już dawno ucichnie i pozostanie jedynie to, co niepodważalne: pytanie, czy wyspa jest czymś więcej niż ziarnkiem piasku. To pytanie wzbudza w Ingrid nie ojciec, lecz matka — gdy docierają wreszcie z powrotem do domu, Maria wita ich głośnym krzykiem i skarży się, że nie może
nawet wyjść do obory, żeby ten dureń, którego ma za męża, nie narażał dziecka na śmiertelne niebezpieczeństwo, a jeśli będzie miał więcej takich pomysłów, „to się z tobą rozwiodę i stąd wyprowadzę”. Takie zdanie pada nie po raz pierwszy w pokrytym solą domu, oni mają nerwy ze stali, ale do Ingrid pierwszy raz dociera, co to oznacza: że wyspa jest miejscem, które można opuścić. Wybucha płaczem i mija trochę czasu, nim wreszcie Maria pojmuje, że
to
nie
sztorm,
lecz
jej
własne
słowa
tak
wzburzyły
dziecko,
ale
przecież one nic nie znaczą, to tylko dźwięki i fukanie. Nie potrafi jednak powiedzieć głośno, że oczywiście nigdy nie opuszczą Barrøy, to się
nie
mieści
w głowie,
zwłaszcza
teraz,
kiedy
Pierwszy
Zimowy
Sztorm już rzęzi umierający poza trzeszczącymi ścianami, człowiek jest wtedy
wytrącony
z równowagi
i nie
rozumie,
że
jeśli
już
raz
zamieszkało się na wyspie, to nie można się z niej wydostać, że wyspa wszystkimi swoimi siłami trzyma to, co do niej należy.
13
W następnych dniach chodzą wzdłuż plaż na południu: Hans Barrøy z widłami do siana, Martin z bosakiem, a kobiety z grabiami. Grzebią w stosach wodorostów, które sztorm wyrzucił na brzeg, w ogromnych brunatnych wałach, ciągnących się przez pola i ogrodzenia, splecionych ze sobą jak lepkie, oślizgłe sznury, rozrywają je i znajdują kawałki drewna, fragmenty lin, czerpaki i tajemniczą puszkę na herbatę ze skorpionem
na
pokrywce,
zegar
ścienny
bez
werku
i napęczniałą
książkę bez liter, podnoszą te przedmioty i pokazują sobie nawzajem z okrzykami
zdziwienia,
potem
zbierają
je
i układają
na
wózku;
zaprzęgnięty do niego przygarbiony koń stoi i się pasie, a po pewnym czasie kładzie się na trawie, bo nie chce mu się dłużej stać, leży między własnymi hołoblami jak krowa. Koń. Nie
jest
Przypłynął widziała,
to
młody
morzem,
został
koń.
na
Nie
był
też
największym
przeniesiony
na
ląd
młody,
statku, na
kiedy
jaki
pasach
za
się
pojawił.
Ingrid
w życiu
pomocą
dźwigu
i spuszczony na krawędź urwiska przy Szopie Lofockiej, gdzie kiedyś zbudują
przystań.
w oczach,
kopał,
Zachowywał parskał
się
i gryzł.
wtedy Trzeba
dziko było
i miał go
szaleństwo
odciąć
z uwięzi
i pozwolić mu się wybiegać, dopóki nie wróciła mu przytomność. To miał być przecież spokojny koń, taki był przynajmniej wtedy, gdy stał nieruchomo na łące na terenie składu i właściwie już odrobił swoje. Właśnie dlatego Hans dostał go tak tanio. Prawie za nic.
Ale Biegł
zabawnie jak
było
szalony
obserwować
w poprzek
tego
wyspy,
nowego
mieszkańca
gwałtownie
Barrøy.
zawracał,
kiedy
natykał się na morze od wschodu, i pędził na południe, gdzie znów było morze, ponownie więc zmieniał kierunek i gnał na północ, rzucając łbem — stary, a miał w sobie tyle życia — aż znów natykał się na ścianę
w postaci
morza,
więc
biegł
dalej
i w
końcu
odwiedził
tyle
przeróżnych zakątków swojego nowego domostwa, że musiał przyznać, iż jest na wyspie i też już nigdy jej nie opuści. Nie był to jednak grzeczny koń. Stał w oborze razem z innymi zwierzętami, ale musiał mieć własny żłób i ściankę odgradzającą go od krów, ponieważ gryzł je i kopał. Tylko Hans umiał go okiełznać. Początkowo nie obywało się bez ciosów i kopniaków, z czasem jednak doszli do czegoś w rodzaju porozumienia, polegającego na tym, że koń na ogół robił, co chciał, a Hans mu na to pozwalał, pod warunkiem że szkapa ciągnęła wóz z sianem albo torfem i kosiarkę,
której
mogli
używać
jedynie
na
czterech
najbardziej
płaskich łąkach, a także prosty pług — Hans dostał go jako dodatek przy zakupie konia, żeby powiększyć pole ziemniaków i ułatwić jego obrabianie. Tak długo, jak zwierzę wywiązywało się z tych obowiązków, Hans
patrzył
przez
palce
na
to,
że
często
się
kładło,
dużo
spało
i nieobliczalnie rzucało łbem, więc Ingrid nie mogła go dosiąść ani nawet przytrzymać za uzdę. Ale koń nie dostał żadnego imienia. Na wyspie wszystko, co dzikie, ma nazwę. Komonica, plamista,
koniczyna,
wiązówka,
różeniec,
arcydzięgiel,
bodziszek,
niebieski
jaskier,
dzwonek,
kukułka
naparstnica,
skalnica, maruna i szczaw. Mewa srebrzysta, alka, kormoran, nurzyk, maskonur,
czapla,
bekas,
gęś,
białorzytka
i pliszka.
Karczownik,
jeżowiec, okładniczka, kocioł olbrzymów, Wzgórek Północnego Wiatru, bażyna, wrzos, rabarbar, pokrzywa i łabędzie krzykliwe, które witają dwie pory roku żałosnymi fanfarami… A wszystko, co udomowione, ma
i nazwę, i imię: krowy, owce, koty, nawet świnia, którą mieli tylko przez pół roku, ale nie koń — dziwi to po dwakroć, ponieważ koń to zwierzę domowe, a w dodatku różniące się od wszystkich innych z tej grupy, ale tak już jest z tym koniem, niepodobnym do niczego. Wózek
już
pełny,
więc
Hans
czubkiem
buta
trąca
konia
w bok
i podnosi go na nogi, cmoka i idzie obok niego przez łąki do szopy na łodzie
po
północnej
w płóciennym
stronie.
worku,
który
Tam
daje
mu
przywiązuje
do
trochę wrót,
suchego
żeby
siana
zwierzę
nie
porwało worka i sobie z nim nie poszło. Rozładowują wszystko, co przyniósł sztorm, sortują, głównie jest to drewno,
które
zostaje
popiłowane
i ułożone
w stosy,
ale
trafiło
się
również dwadzieścia osiem szklanych pływaków, którymi zajmie się Martin,
pięć
z pływakami
tyczek i bez,
do
zaznaczania
jedna
miejsca
z ciągnącymi
się
zanurzenia
za
nią
sieci,
trzydziestoma
sążniami liny, którą Hans zwija i wiesza na haku w szopie. Cztery całe wieszaki
do
zabezpieczania
liny
z haczykami,
ze
sprzętem,
pięć
skrzynek na ryby, które zostają rozdzielone między zwykłą szopę na łódź i Szopę Lofocką, trzy balie do lin, w jednej brakuje klepki, ale Martin ją naprawi. Żerdzie na połowę rusztowania do suszenia ryb, pokrywa
włazu,
do
której
podniesienia
potrzeba
dwóch
osób,
sześć
butów rybackich, wszystkie na lewą nogę, tylko jeden nie nadaje się do użytku, bo ktoś odciął z niego piętę, a może została odgryziona. I maska karnawałowa. Hans przykłada ją do twarzy, chcąc postraszyć Ingrid, ale szybko ją opuszcza, bo maska śmierdzi, trzeba ją umyć w gorącej wodzie. To
maska
diabła,
z czerwonymi
błyskawicami
w miejscu
brwi,
czarnymi wąsami, pustymi oczami i bezzębnymi ustami; na białych kościach policzkowych ma namalowane czerwone spirale, które nadają jej jednocześnie niebezpiecznego i dobrodusznego wyglądu. Zuchwała, a zarazem zdziwiona gęba. Po usunięciu śluzu, alg i pąkli okazuje się
tak ładna — jej kolory mają osobliwy żar i głębię, niczym pokryte spękanym lakierem — że otrzymuje miejsce na ścianie w paradnej izbie, gdzie zawisa na trzydzieści lat, aż w końcu odkrywa ją jakiś obcy gość,
który
oferuje
im
za
nią
znaczną
sumę
pieniędzy.
Twierdzi
oczywiście, że maska nie jest warta tyle, ile im proponuje, lecz fakt, że wisi tutaj, ciało obce w prostym domu na odludnej wyspie, czyni ją wyjątkowo
interesującą,
to
musi
być
jakiś
znak,
czego
gość
jednak
bliżej nie tłumaczy. Ale do takiego gadania wyspiarze odnoszą się ze sceptycyzmem i nie sprzedają maski. Równie dobrze może sobie wisieć w paradnej izbie na ścianie,
zwłaszcza
że
teraz
wiedzą
jeszcze,
że
jest
francuska,
a jej
zatrzymanie nic ich nie kosztuje, oni wierzą w Boga, a nie w znaki. Po sztormie znajdują też pięć nasmołowanych słupków, wszystkie mają wyborowane dziury i wiele nietkniętych śrub, a żaden nie jest obrośnięty glonami. Przypuszczają więc, że słupki muszą pochodzić z jednego pomost,
pomostu.
i to
Ktoś
zupełnie
zatem
n o w y .
podczas
tego
W dodatku
sztormu to
ktoś
stracił
cały
mieszkający
niedaleko, może nawet znajomy z którejś z wysp na południu, więc Hans
i Martin
wyciągają
słupki
i kładą
je
wraz
z innymi,
które
uzbierali na to, co pewnego dnia stanie się ich własnym pomostem, ale w osobnym stosie. Mówią też sobie, że tak kosztowne drewno musi stanowić
wyjątek
od
reguły,
w myśl
której
wszystko,
co
przyniosą
sztormy, należy do znalazcy, to niemal jak znalezienie łodzi pływającej luzem,
z numerem
i nazwą,
a taka
łódź
należy
do
właściciela,
przynajmniej do czasu. Mają już jednak sporo materiałów, więc nawet jeśli nowych słupków nie można zużyć od razu, to jeszcze bardziej przybliża
się
dawna
myśl
mieszkać bez przystani.
—
myśl
o tym,
że
nie
da
się
tu
dłużej
14
W
lutym
morze
bywa
turkusowym
zwierciadłem.
Pokryta
śniegiem
Barrøy przypomina chmurę na niebie. To mróz barwi morze na zielono, czyni je bardziej przejrzystym, spokojniejszym i gęstym jak galareta. W końcu morze potrafi całkiem zastygnąć i pokryć się błoną, zmienić się
z jednego
medium
w inne.
Wyspę
otacza
rondo
z lodu,
które
obejmuje również najbliższe skaliste wysepki i stale się powiększa. Ingrid w swoich wełnianych skarpetach z podeszwą stoi na podłodze ze szkła pośrodku między Barrøy a Moroszkową Wyspą, a pod sobą widzi wodorosty, ryby i muszle, krajobraz lata. Jeżowce, rozgwiazdy, czarne
kamienie
na
białym
piasku,
ryby
przemykające
przez
rozkołysany las wodorostów — lód działa jak szkło powiększające, jest przejrzysty
niczym
powietrze.
Ingrid
stoi
i jednocześnie
unosi
się
w powietrzu, ma sześć lat, nie da się nie chodzić po lodzie, skoro już się rozciągnął. Obserwowała, jak staje się coraz grubszy i coraz bezpieczniejszy, wybijała w nim dziury kamieniem, próbowała go rąbać podkradzioną ojcu siekierą, pełzła po nim, sążeń po sążniu, coraz bardziej oddalając się
od
brzegu,
a po
tym,
czego
nie
da
się
rozbić,
można
przecież
Wyspę,
która
również
chodzić. Teraz
idzie
we
śnie
na
Moroszkową
przypomina chmurę na niebie, siada w śniegu, żeby złapać oddech, i wtedy odkrywa, że na lądzie wcale nie jest bezpieczniej niż na lodzie. Ostrożnie
wchodzi
z
powrotem
na
lód
i
z
trudem
utrzymując
równowagę, zawraca. Na świecie nie ma żadnego dźwięku, żadnego wiatru, żadnego ptaka, nie ma nawet morza. Ingrid rozpędza się i sunie ślizgiem. Podbiega, rzuca się na brzuch i jedzie z powrotem ku wyspie. Od lądu dzieli ją odległość nie większa niż
dziesięć—dwanaście
sążni,
kiedy
ciszę
przecina
jakiś
głos.
To
matka dostrzegła ją z domu i pędzi, wymachując rękami, usta ma otwarte,
przeskakuje
murki
i wystające
skały,
wzbijając
spod
nóg
obłoki lekkiego, sypkiego śniegu. Ale na brzegu się zatrzymuje, jakby natknęła się na ścianę. A potem zaczyna
biegać
wzdłuż
brzegu,
to
w jedną,
to
w drugą
stronę,
powstrzymywana przez przeszkodę, której nie ma. Ingrid nie może pohamować śmiechu. Znów się rozpędza i ślizga. Matka krzyczy: „Nie, nie!”, i dalej biega w jedną i drugą stronę za niewidzialną ścianą, aż wreszcie coś w jej oczach pęka, matka robi pierwszy krok poza ląd, z rękami wyciągniętymi na boki jak tancerka na linie, wstrzymuje oddech
i zagryza
wargi,
a jej
wściekłość
nie
znika,
dopóki
nie
przyciśnie córki do siebie i nie poczuje, że obie są ocalone. Wtedy sztywnieje, staje, rozgląda się i nie może uwierzyć; unoszą się w powietrzu. — Chodź — mówi. Robią
kilka
posuwistych
kroków,
ale
potem
się
rozpędzają
i na
ostatnich sążniach ślizgają się i śmieją, z trudem łapiąc oddech. Ale tuż przy brzegu Ingrid się wyrywa i znów wybiega na lód. Maria ponownie krzyczy: „Nie, nie!”, lecz idzie za córką. Trzymając się za ręce, suną na północ wzdłuż brzegu, zaglądają do zatoczek i okrążają cyple, ślizgają się między szkierami i mniejszymi wysepkami, nagle słyszą
jakiś
głos
i widzą
Barbro,
która
zmierza
ku
nim
ze
swoim
krzesłem z szopy na łodzie i wpatruje się w nie przerażona. Wychodzą wtedy
na
brzeg
i siłą
biorą
ją
ze
sobą
na
lód,
sadzają
na
krześle
i obracają w koło, ciągną ją na nim na północny czubek wyspy, ale tam
też
nie
schodzą
na
brzeg,
bo
również
Barbro
posmakowała
już
tej
przyjemności, więc dalej nią obracają, ona piszczy przy tym i się ślini, potem suną dalej do Zewnętrznego Cypla i aż do ruin w Karvika. Tam wchodzą w śnieg i zabierają krzesło do domu. Barbro nie wolno go wynosić, nawet kiedy idzie do szopy naprawiać sieci.
*
Jedyną osobą, która nie wychodzi na lód, jest Martin. Nie opuszcza domu i nie wierzy w ten lód, chociaż mu o nim opowiadają, tu nigdy wcześniej
nie
było
lodu,
przypływy
i
odpływy
uniemożliwiają
zamarznięcie wody, wszystko jedno, jak duży przyjdzie mróz i jaka będzie
cisza.
Martin
nie
zamierza
też
schodzić,
żeby
się
o tym
przekonać. Ale gdy jego syn kolejny raz wróci z Lofotów żywy, mniej więcej w czasie przylotu ostrygojadów, i będzie wypytywać o nowiny, Martin
powie
zaledwie
na
mu,
kilka
że
tej
godzin,
zimy ale
lód był
skuł taki
morze
mocny,
wokół że
dało
całej się
wyspy, po
nim
chodzić, zanim wichura go nie połamała i nie wyrzuciła na brzeg, gdzie przez kilka tygodni leżał jak wał z potłuczonego szkła, w końcu jednak stopniał, pod koniec marca. Syn pyta, czy ojcu kompletnie pomieszało się w głowie. Stary Martin żałuje, że w ogóle o tym wspomniał.
15
Dwa dni po Nowym Roku widzą światełko w zimowej ciemności. To kuter stryja Erlinga wyłania się z nocy, zatrzymuje się przy urwisku i czeka,
aż
mieszkańcy
wyspy
się
ogarną.
Nie
trwa
to
długo.
Wyczekiwali tej chwili. Jeśli
pogoda
pozwala,
Hans
kładzie
chwiejną
deskę
między
brzegiem urwiska a burtą łodzi i jak artysta cyrkowy przenosi na pokład dziesięć balii na liny, trzy skrzynki drewnianych pływaków, dwanaście tyczek z chorągiewkami, liny, wielki kufer lofocki — przy jego niesieniu musi mu pomóc jeden z wynajętych rybaków — derki, baryłkę serwatki i sztormiak z nasączonego olejem płótna, a w tym czasie
stryj
Erling
wychyla
się
ze
sterówki,
obserwując
pogodę
i jednocześnie rozmawiając z ojcem, Martinem, który stoi na skalistym wzgórku z rękami w kieszeniach, jakby ostatnio widzieli się wczoraj, chociaż tak naprawdę minęło już osiem miesięcy od maja, kiedy Hansa odwieziono w to samo miejsce po poprzednim sezonie. Ale od tamtej pory nic się nie wydarzyło, nikt nie umarł i nikt się nie urodził, no a Helga przesyła pozdrowienia. Hans
kładzie
tę
deskę
również
przy
złej
pogodzie,
ale
wtedy
przeniesienie ekwipunku na pokład zajmuje mu o niebo więcej czasu. Również wtedy stryj Erling wychyla się z okna sterówki i wykrzykuje te same zdania, które wiatr porywa ze sobą, zanim dotrą do urwiska; lewą ręką manewruje rozkołysaną łodzią i odsuwa ją od skalnej ściany za każdym razem, kiedy Ingrid myśli, że teraz już na pewno dojdzie do katastrofy, i musi zamknąć oczy.
Martin ciągle nie pomaga. Stoi, on, szyper na wyspie, i pozwala, by młodszy syn sam mozolił się ze sprzętem, podczas gdy on rozmawia z siedzącym w sterówce starszym synem o czymś równie zwyczajnym jak wtedy, gdy nie ma wiatru. Maria
i Barbro
też
tu
są,
z rękami
założonymi
na
piersiach,
pochylone i zgięte jak wręgi stawiają opór wiatrowi, a chustki na ich głowach trzepocą jak chorągiewki. Zdarza się, że Maria rzuci do stryja Erlinga jakiś żart, stryj chichocze i odpowiada coś, czego Ingrid nie rozumie, ale Maria się śmieje, a Martin udaje, że nie słyszy. Barbro ma ochotę pomóc bratu przy dźwiganiu balii, ale wie, że na pokładzie łodzi wypływającej w morze nikt nie chce kobiety. Na wszelki wypadek nie mają też na pokładzie gofrów ani brązowego sera i nigdy nie gwiżdżą, bo
kto
gwiżdże
na
morzu,
jest,
można
powiedzieć,
skończony
—
wszystko jedno, czy wierzy w Boga, czy w przeznaczenie, jego wiara nie odgrywa tu żadnej roli. Ingrid marznie, przeniknięta chłodem do szpiku kości, zawsze tak jest,
kiedy
stoi
i patrzy,
jak
ojciec
znika.
Jest
drugi
dzień
roku,
najsmutniejszy ze wszystkich trzystu sześćdziesięciu pięciu, a kończy się
widokiem
kołyszącej
się
rufowej
latarni,
która
niknie
w głębi
rozszalałej nocy jak iskra w kominie. Potem opada ich powaga. Nie
powaga
sztormu,
ale
powolne,
surowe
przeszkolenie
z samotności. Nagle jest ich mniej, brakuje głowy wyspy. Stają się milkliwi,
skłonni
do
kłótni
i niecierpliwi.
Lofoty
są
w dodatku
miejscem, z którego nie każdy wraca do domu cały i zdrowy — to gra ze śmiercią, każdej zimy przegrywa ją dwustu mężczyzn, o czym nigdy nie mówi się głośno, wystarczą szepty i półsłówka. Dlatego też nigdzie indziej nie ma tylu krzyży bez ciał, co na cmentarzach, nad którymi Pan Bóg sprawuje pieczę wzdłuż tego wybrzeża.
Tak mijają dni stycznia. I jeszcze trzech miesięcy. Z mrozem, śnieżycami i czartem. W
końcu
jednak
powagę,
o dziwo,
zaczyna
rozświetlać
nowa
nadzieja. Narasta w tym samym rytmie co słońce pojawiające się na czarnym
niebie.
Najpierw,
na
samym
początku
stycznia,
jest
jak
podbite oko, w lutym coraz bardziej podbiegłe krwią, aż wreszcie może się
rozpalić
człowieka
niczym
na
krater,
jakim
poszukiwanie
powinno
przygód
być
na
niebie;
w rozwścieczonej
wysłali
ciemności,
a teraz jest szansa, że dostaną go żywego z powrotem, może nawet z kieszeniami pełnymi pieniędzy, właśnie to daje wyspie nadzieję, jej głowa ma własny sprzęt rybacki i pełny udział w połowach. Dostają też list, jeden list. Przywozi
go
Thomas
ze
Stangholmen,
sąsiedniej
wyspy,
albo
posłaniec z Havstein, gdzie mężczyźni zimą zostają w domach i łowią na
miejscu.
Z reguły
list
przychodzi
w pogodny
dzień
w okresie
wielkanocnym. Ale jest krótki. Nie został też napisany zwyczajnym językiem męża, brata, syna i ojca, takim, jaki świetnie pamiętają, lecz jest utrzymany w zawiłym biblijnym tonie, jakby pisał go ktoś nieznajomy. Mają wtedy wrażenie, że
Hans
odsunął
się
od
nich
jeszcze
bardziej,
do
tego
stopnia,
że
właściwie woleliby w ogóle nie czytać tego listu. Maria mówi o tym wprost. Gdyby nie to, że wiedzą teraz, iż Hans zachował wszystkie kończyny, przynajmniej na razie, że połowy są, jakie są, że dowiedzieli się o pogodzie zmuszającej do pozostania w porcie, o człowieku, który pracuje przy pozyskiwaniu tranu, ale jest też szewcem i uszył Hansowi parę nowych, podbitych gwoździami butów, żeby nie musiał marznąć w starych, a to przecież ważna rzecz. No tak, rzeczywiście ważna, przyznają po namyśle.
W końcu jednak i Hans wraca do domu we własnej wychudzonej osobie, starszy o trzy lata, z na wpół oszalałym spojrzeniem, z którego bije
zarówno
chęć
działania,
jak
i zmęczenie,
jakby
nie
mógł
się
zdecydować, czy ma natychmiast zabierać się do budowy tej przystani, której im brakuje, czy też po prostu pójść się położyć i już nie wstać. Dziwne to dni, te dni po powrocie do domu, po powrocie ojca, męża, brata i syna. W dodatku nadszedł już koniec kwietnia i światło na dobre przepędziło ciemność, nie ma nawet wieczorów, tylko poranki, wraz z kiełkującą trawą pojawiły się jagnięta, a edredony wyszły na brzeg. Długo nieobecny może się uspokoić myślą, że wszystko jest tak, jak było, bo to zawsze ten, kto wyjeżdża, czerpie najwięcej radości z tego, że czas stoi w miejscu. Rano,
zanim
rodzice
zejdą
do
kuchni,
z Sali
Północnej
słychać
śmiech i po czteromiesięcznej przerwie znów pachnie kawa, bo kobiety same nie piją kawy, a Martin, jak twierdzi, oszczędza. Hans opowiada historie
z
pobytu
na
północy,
anegdoty,
które
trzeba
objaśniać
i wydłużać. Nie może się powstrzymać od ciągłego powtarzania, jak bardzo urosła Ingrid, jest już prawie za duża, żeby mu siedzieć na kolanach, na których i tak siedzi i posiedzi jeszcze przez kilka lat. Są jajka i wiosenne prace w polu, puch, pełne spokoju letnie miesiące, kiedy pracują na okrągło przez całą dobę, później zaś nadchodzi jesień, a wówczas naprawdę powstaje przystań, nie pomost z nasączonych smołą
drewnianych
pni,
jak
planowali,
tylko
keja
z murowanego
kamienia, a dzieje się tak dzięki temu, że w szczęśliwym dzieciństwie Ingrid nie wszystko jednak jest takie, jak być powinno. Świat ogarnia niepokój, świat staje w ogniu.
16
Mówi się, że spełnione muszą być dwa warunki: pieniądze i wojna. A ostatnia zima była nie tylko ostra, lecz również skąpa, połowy liche. Jednak któregoś czerwcowego dnia Hans, będąc w składzie, słyszy obcy język — szwedzki. Na kei stoi pięciu nieznajomych mężczyzn, otaczają kręgiem właściciela składu, Tommesena, i to jeden z nich mówi po szwedzku. Pozostali się nie odzywają, ale to też są Szwedzi. W solarni Hans dowiaduje się, że w Szwecji z powodu wojny żyje się marnie, tych pięciu to murarze, którzy chcą pracować za wyżywienie i dach
nad
głową,
będą
teraz
kłaść
fundament
pod
nową
oborę
Tommesena, a później pod nowy magazyn na sztokfisze. Hans właściwie przypłynął do składu po sól i beczki na śledzie, ale teraz
kupuje
zamiast
tego
śruby
i sześć
nasmołowanych
słupów,
a także sto sześćdziesiąt metrów bieżących desek i belki o przekroju dwa na pięć cali, za pieniądze, których ma tylko połowę. Ktoś musi mu to
przywieźć.
Na
zapłacenie
za
transport
również
go
nie
stać,
ale
w ogóle się tym nie przejmuje. Po
powrocie
a dzień
później
na
wyspę
bierze
się
odbywa do
na
osobności
wykopywania
rozmowę
dołów
pod
z Marią,
słupy
przy
brzegu, bez uprzedniego naradzenia się z Martinem. Nie robi tego przy lofockim urwisku. Słupy zostają wbite w przylegającej zatoczce. To początek przesadnie wielkiej szopy na łodzie, która ma stać na palach, żeby od strony lądu dało się do niej wejść po czymś przypominającym płaski
podjazd
na
strych
nad
stodołą,
ma
też
mieć
duże
wrota
w zachodniej ścianie, występ i schodki na brzeg, przy których podczas
przypływu będą mogły cumować niewielkie łodzie. Ale z tego, co widzi stary, to tylko połowa marzenia, jakby do spełnienia go w całości jego syn nie miał nerwów, a może, jak zwykle, pieniędzy?
*
Przez cały czerwiec pada. Dzień i noc. Maj był za suchy, ale teraz studnia znów jest pełna, podobnie jak oczka wodne i kotły olbrzymów, z których piją zwierzęta. Na bagnach dziury po wyciętym ostatnimi laty
torfie
wypełniają
kwadratowe
jeziora,
się
aż
trzeba
po
brzegi
pilnować,
i zmieniają
żeby
zwierzęta
w brunatne do
nich
nie
powpadały. I nie ma żadnych sianokosów. W połowie lipca wiatr zmienia się na wschodni, równy, wypogadza się i wszystko zaczyna schnąć. Bagnista woda w jeziorkach opada, na dnie pojawia się czarna popękana skorupa. Zwożą połowę siana pod dach. Potem znów zaczyna lać, bez przerwy. Reszta siana przepada. Ale na początku września nowa szopa jest gotowa. Nie zapełnia się sprzętem rybackim i narzędziami, które wciąż leżą pod gołym niebem, bo stoi w niej pięć pryczy z nowymi siennikami i derkami, a pod oknem stół, dwa krzesła i ława. Trzy
dni
później
frachtowa
łódź
ze
składu
przywozi
pięciu
szwedzkich robotników. Przybyli tu ze swojego kraju piechotą, przez lasy
i góry,
zajęło
im
to
trzy
tygodnie,
przyszli
z plecakami
na
grzbietach, z prowiantem i narzędziami; latem mieli pracę w składzie, teraz są tutaj, a robota pali im się w rękach. Potrzebny budulec urabiają, umieszczając dynamit w skale urwiska, i murują według takiej samej zasady, jaką stosował Hans przy budowie studni. Już po tygodniu przekraczają linię przypływu i wreszcie mogą pracować
w suchych
ubraniach;
nastała
pogodna,
piękna
jesień
z kolorami,
które
nie
znikają,
i z
ciepłym
wiatrem
owiewającym
zwierzęta i ludzi jak wilgotny oddech. Podczas babiego lata udaje im się też ocalić część siana spisanego na straty, poza tym przez ponad tydzień
całą
rodziną
wypływają
na
okoliczne
wysepki
i
koszą
mokradła, co wieczór przewożą siano łodzią i suszą je na skałach na południe od domu, a następnie znoszą bezpośrednio do stodoły; jest zielone, ale suche. A Szwedzi posuwają się z robotą jeszcze o metr. Pochłaniają jednak nieprzyzwoite ilości jedzenia. Pieczonego przez Marię i Barbro chleba z dżemem rabarbarowym. W niedzielę dostają też masło i kawę. Poza tym Maria codziennie gotuje ryby i serwuje zeszłoroczne kartofle, opróżnia z nich piwniczkę i po raz pierwszy, odkąd przybyła na wyspę, ma możliwość wysprzątania jej do czysta. Myje
i szoruje,
cementem.
znajduje
Pokrywają
trzy
mysie
świeżym
dziury,
torfem
które
Hans
uszkodzoną
zatyka
przez
mróz
zewnętrzną ścianę, a przed wykopaniem ziemniaków budują na nie trzy nowe skrzynie. W tym czasie Szwedzi z mozołem wznoszą kolejny metr.
Teraz
pozostaje
jeszcze
tylko
pytanie,
czy
pokrycie
ma
być
drewniane, czy z kamienia. Hans
wykorzystał
całe
zgromadzone
drewno
do
budowy
szopy,
w której śpią goście, a nawet jeszcze trochę dołożył, więc pokrycie kei również musi być kamienne. To prawdziwy majstersztyk. Hans ma łzy w oczach tego dnia, kiedy może
po
nim
z różowego posadzce
przejść,
granitu
z fugami
we
po
tej
równej,
wszelkich
z białego
nadzwyczaj
odcieniach
muszlowego
solidnej
Barrøy,
piasku.
Po
po
mozaice
kościelnej
zewnętrznej
stronie osiem mocno przyśrubowanych i wbitych w morze słupów, trzy z nich sięgają prawie metr ponad keję, żeby łodzie miały do czego przycumować. Mogą teraz przyjąć parowiec. Mogą też go tu zatrzymać, i to nawet dwiema cumami. Ale teraz dumna Szopa Lofocka żałośnie
zmalała
i poszarzała,
wygląda
jak
wychodek.
Hans
już
ma
gotowe
plany na przyszły rok.
*
Dziwnie
jest
ludności
się
z obcymi przecież
na
wyspie.
podwoiła.
Już
Wraz
z ich
przybyciem
w pierwszym
tygodniu
liczba muszą
trzymać Barbro z dala od placu budowy. — Chcę się ruchać! — krzyczy Barbro, a Maria musi zasłaniać córce uszy. Szwagierka „ma trochę źle w głowie”. Barbro wykrzykuje jeszcze kilka zdań, których dziecko nie powinno usłyszeć. Ale Ingrid nie lubi, kiedy zatyka się jej uszy, i w końcu zaczyna
rozumieć,
o co
chodzi.
Barbro
jej
to
tłumaczy,
wyjawiając
jednocześnie, że jeden ze Szwedów nosi imiona Lars Klemet. Ma on nie więcej niż dwadzieścia lat i jako jedyny mówi językiem, który Barbro rozumie. Ingrid także lubi Larsa Klemeta, to wesoły chłopak, który się z nią bawi i rozmawia, kiedy nie pracuje, a poza tym umie śpiewać. Barbro też to umie. Idzie na brzeg urwiska ze swoim krzesłem, siada jak królowa i uważnie obserwuje robotników przy pracy, patrzy na ich szczupłe, nagie torsy, lśniące od potu i soli, coraz bardziej brązowe za sprawą długiego schyłku lata, na ścięgna i mięśnie poruszające się pod skórą mężczyzn w pełnym rozkwicie. Barbro piecze, przynosi świeży chleb
i kolejne
rabarbaru.
Lars
wiaderko Klemet
dżemu. poza
tym
Jeśli jako
czegoś
im
jedyny
nie
myje
brakuje,
się
to
w morzu
i pachnie bardziej słoną wodą i wodorostami niż koniem, na dodatek mówi, że nigdy nigdzie nie miał lepszego wyżywienia, a kiedy nikt nie patrzy, szczypie Barbro w pośladki. No ale jak duża jest wyspa? Ciągnie
się
na
krótki
kilometr
z północy
na
południe
i na
pół
kilometra ze wschodu na zachód, jest tu wiele skalistych pagórków i małych, porośniętych trawą zagłębień i dolinek, jej brzegi są pocięte
głębokimi
zatokami,
ma
długie,
nierówne
cyple
i trzy
białe
plaże.
I chociaż w zwykły dzień mogą z podwórza obserwować owce, to nie tak łatwo je zauważyć, gdy się pokładą w wysokiej trawie. Dotyczy to również ludzi, nawet wyspa potrafi ukryć tajemnicę. Nie bez znaczenia jest również to, że Maria i Hans, a zwłaszcza Martin, z czasem tracą zainteresowanie dla poczynań Barbro. Trzeba przecież kosić i suszyć siano. Kiedy
Szwedzi
wreszcie
wyjeżdżają,
dziękują,
ściskając
ręce
wszystkim, również Ingrid; jako dodatek do wyżywienia i mieszkania dostają nędzne grosze, kosztowało to Hansa wszystko, co ma, i jeszcze trochę,
ale
wie,
co
dostał
w zamian
—
kamienną
przystań,
która
przetrwa wieczność — nie może więc odprawić robotników, nie dając im bodaj odrobiny więcej, niż żądali. Powinni dostać tyle, na ile zasłużyli, ale on tyle nie ma, więc trzeba wypośrodkować — i obie strony są z tego zadowolone. Szwedzi odpływają przy kolejnych deszczach, które zaczynają się na początku października i już zostają, a mieszkańcom wyspy, chociaż oddychają z ulgą, bo znów są w takiej liczbie, do jakiej przywykli, mimo wszystko robi się smutno. Odwiedziny obcych mają swoje dobre strony. Kiedy gość wyjeżdża, mieszkańcy zostają sami ze sobą,
w duchu
myśląc,
że
to
może
trochę
za
mało.
Gość
wzbudza
tęsknotę. Mówi wyspiarzom, że czegoś im brakuje, że przypuszczalnie brakowało
im
tego
brakowało nadal.
również
przed
jego
przybyciem
i będzie
im
17
Hans ma lunetę. Jej wyjątkowość polega na tym, że po prostu ją ma, gdzieś, w takim czy innym miejscu, i nigdy jej nie używa. Nie pamięta też, z
skąd
się
zagraconej
zawiniątko
wzięła. starej
z
Teraz
szopy
płótna
do
jednak tej
przenoszą
dla
nasączonego
sprzęt
Szwedów.
olejem
i
Hans
biorąc
rybacki znajduje
je
do
rąk,
nieruchomieje zamyślony. Ta rzecz znajduje się wśród jego ekwipunku, odkąd Hans sięga pamięcią. Rozwija płótno, myśląc, że to musi być luneta, no tak… To
mocna
produkt
z
luneta,
czarnej
powiększająca lakierowanej
czterdziestokrotnie,
skóry
z
czterema
niemiecki
mosiężnymi
obrączkami i jednym okularem, również mosiężnym, oraz z pokrętłem, którym ustawia się ostrość. Hans pokazuje ją ojcu. Martin powtarza to samo, tak, to luneta. Na
pytanie,
bardziej
skąd
precyzyjnej
się
wzięła,
nie
odpowiedzi
niż
potrafi te
jednak
padające
udzielić
podczas
żadnej rozmów
o ruinach w Karvika — musiał ją odziedziczyć po swoim ojcu, który — kiedy nie łowił ryb — był pilotem morskim i rezerwowym latarnikiem, a luneta pochodzi chyba z jakiegoś żaglowca. Hans wynosi ją na pogodny jesienny dzień, ogląda uważnie i zadaje sobie pytanie, dlaczego nie bawił się nią jako dziecko. W końcu sobie przypomina. Nie pozwalano mu. Mówi o tym ojcu. Martin się uśmiecha i wyjaśnia, że jego ojciec też nie pozwalał mu się nią bawić.
Hans kładzie lunetę na płycie łupku, ułożonej na trzech kamieniach i służącej jako stół roboczy przy szopie, a potem kuca i ustawia ostrość. Może zobaczyć góry na stałym lądzie, i to z takimi szczegółami, jakby stał u ich stóp; już pokrywa je pierwszy śnieg, migoczą w słońcu. Ale lądowi brakuje przybrzeżnego pasa, na którym, jak Hans wie, stoją domy. Budynki zniknęły za morzem, usunęła je krzywizna Ziemi. Również Martin ogląda góry bez dolnej części. Obaj się uśmiechają. Hans
ustawia
lunetę
w kierunku
wioski,
widzi
kościół,
skład
rybacki, plebanię i domy, kolejne, pojedynczo, mruczy pod nosem, że tu mieszka Konrad, a tam Olav… Widzi, kto ma zasłonki w oknach i kto pomalował dom. Nagle jednak prostuje się z poczuciem, że włamał się do miejsca, w którym nie powinno go być. Podaje lunetę ojcu. Martin przykłada ją do oka, ale i on niedługo mruży drugie oko i po chwili odwraca wzrok. Hans ma wrażenie, że są w jakiejś kwestii zgodni, może w tej, że nie potrzeba im lunety. Na Lofoty zabierają ze sobą mniejszą lunetę, której również nie używają, bo wszystko, co mogą przez nią zobaczyć, i tak zaraz znika, kiedy nie patrzą. Ale luneta jest ciężka i solidna, rzemiosło przemysłowe najwyższej marki, musi być bardzo cenna. Hans nie potrafi przypomnieć sobie na poczekaniu niczego równie wartościowego, co posiada — może sekstans albo kompas na kutrze Erlinga, również odziedziczony w spadku? Coś jeszcze? Jakie właściwie ma wartościowe rzeczy? Zabiera lunetę do domu i prosi Marię, żeby weszła z nim na górę do Sali
Południowej.
Tam
kładzie
lunetę
na
parapecie
i każe
żonie
popatrzeć w stronę Buøy, wyspy jej dzieciństwa. Maria klęka na łóżku, dostrzega dom i cofa się wystraszona. Hans pyta, co zobaczyła. Maria odpowiada, że nie jest pewna, przymyka jedno oko, koncentruje się.
Hans kładzie się na łóżku i patrzy na nią. Maria mówi, że chyba widzi ludzi.
Hans
po
jej
mimice
poznaje,
że
jest
zadziwiona,
jakby
spróbowała czegoś i nie potrafiła stwierdzić, czy jej to smakuje. — Pokaż — prosi. Widzi zabudowania i liczy je: osiemnaście ze wszystkimi szopami, również tymi na łodzie. Przy nabrzeżu cumuje kuter, powoli zapada się w wodę, aż widoczny jest tylko czubek masztu, i równie powoli się wynurza. To fale go usuwają i fale pozwalają mu znów się ukazać. Ale Hans nie widzi ludzi, widzi natomiast chyba owce — tak mu się wydaje — i być może konia, ziemię zaoraną na jesień… Maria znów bierze lunetę. Hans z powrotem kładzie się z rękami pod głową i oznajmia, że nie mają pieniędzy. Maria odsuwa oko od okularu i spogląda na męża. On powtarza te same słowa, teraz na nią nie patrząc. Maria odpowiada, że wie, takim tonem, jakby ta wiedza nie sprawiała jej żadnej satysfakcji. Nie patrzą już przez lunetę. Maria pyta, dlaczego on mówi jej o tym teraz. Hans odpowiada, że nie wie. „To
poważne?”
—
dopytuje
się
Maria.
Hans
milczy.
„Na
ile
to
poważne?” Hans żałuje, że w ogóle o tym wspomniał. W jej oczach coś się dzieje. Uderza go lunetą w brzuch. Hans pyta, czy zamierza go zabić. Maria odpowiada, że tak, i znów unosi lunetę. On przytrzymuje jej ręce, ma ochotę zerwać z niej ubranie i wyciągnąć na wierzch ten jej uśmiech, w środku dnia, w czasie pracy, przy świetle. Zamiast tego wstaje i nie słucha, co ona wykrzykuje, i tak dobrze wie, schodzi na podwórze, gdzie przyglądają mu się ojciec i Ingrid. — Na co się gapicie? Martin
sprawia
wrażenie
przyłapanego
na
gorącym
uczynku,
odwraca się i ze zwieszonymi rękami idzie w stronę szopy na łodzie. Hans obserwuje go, zastanawia się, czy ma iść za nim z lunetą w ręku.
Ingrid pyta, co to jest. Hans wyjaśnia, że luneta. Ona pyta, co to takiego. — Zobacz
—
odpowiada
Hans,
podchodzi
do
podjazdu
na
strych
stodoły, kładzie lunetę na kępie trawy i pokazuje córce. Ingrid zagląda w okular i odskakuje wystraszona. Ten jej śmiech. Nie zawsze jest samą radością. Ingrid jeszcze raz patrzy przez lunetę, na domy na Stangholmen, i uśmiech zostaje na jej buzi aż do chwili, gdy ojciec mówi,
że
już
dość,
i zabiera
lunetę
do
szopy.
Stoją
we
dwóch
z Martinem, patrząc na siebie, jakby mieli jakąś niezałatwioną sprawę. Nie trwa to długo. Martin
podnosi
skrzynkę
na
ryby,
w której
leżą
zwoje
linki
z haczykami na karmazyny oraz misa na przynętę, i rusza w stronę przystani. Hans owija lunetę w płótno, idzie za nim i kładzie ją na jednej
z najwyższych
półek,
gdzie
luneta
może
sobie
leżeć
aż
do
następnego razu, kiedy znów znajdzie ją ktoś, kto powie: „No tak, to luneta”;
mgliście
przelatuje
mu
przez
głowę,
że
musi
istnieć
jakiś
powód tego, że gołe oko nie widzi dalej, niż widzi, i że może to być zaletą, zarówno dla oka, jak i dla tego, na co oko patrzy, a teraz przynajmniej udało mu się zapomnieć o tym, o czym nie chce myśleć — o pieniądzach, stałym lądem.
tej
najbardziej
deprymującej
cumie
wiążącej
ich
ze
18
Ingrid
już
po
odgłosach
z kuchni
poznała,
że
coś
jest
inaczej,
niż
powinno. Czegoś brakowało. Odgłosu Barbro. Matka mówiła zbyt donośnie. W dodatku jej głos za gwałtownie się urwał, kiedy Ingrid zeszła po schodach. Na dworze panowała zima, ciemno
i bezwietrznie.
Za
kilka
godzin
niebo
trochę
się
rozjaśni,
w ciągu dnia być może od południa błyśnie czerwone słońce. Ale Barbro zniknęła. I ona, i færing, nie trzeba było nawet szukać, ślady wiodły tylko w jedną stronę — po świeżym śniegu do szopy na łodzie, do której poza wszystkim drzwi z obu stron stały otworem. Nie wzięła żagla, powiosłowała, a na morzu nie widzieli niczego. Mieli
więcej
łodzi,
jeszcze
płaskodenne
krypy,
dużą
i małą,
no
i mniejszy færing, zbudowany w słynnym Bindal. Ale żadnej z nich nie spuszczono na wodę. — Gdzie Barbro? — spytała Ingrid. — Popłynęła — odpowiedziała matka. Dzień mijał, a nic więcej o tym nie mówiono. Nawet dłonie dziadka nie
były
takie
jak
zwykle.
Kiedy
mieli
iść
spać,
Ingrid
pozwolono
położyć się do łóżka ojca, jak dawniej, gdy wypływał na Lofoty. Maria powiedziała, że w następnych dniach będą musieli częściej podrzucać owcom
brzozowe
dzięki
czemu
gałązki,
siana
których
mogło
zjadanie
starczyć
na
zajmowało dłużej,
więcej
a trzeba
czasu, myśleć
o krowach i koniu. Dodała też, że ma nadzieję, iż mróz ustąpi, wtedy będą
mogli
wypuścić
zwierzęta
na
brzeg
—
i deszcz, poskubią trochę zeszłorocznej trawy.
jeśli
przyjdzie
odwilż
Ingrid spytała, czy może posiedzieć w łóżku i porobić na drutach. Maria obawiała się, czy nie jest na to za zimno. Nie, jeśli narzuci na ramiona kołdrę. Matka położyła się obok niej, tłumaczyła i pokazywała, dopóki nie zasnęła. Wtedy Ingrid odłożyła robótkę i też zasnęła. Obudziła się i zobaczyła, że matka dalej śpi. Spał też kot. Widząc blade światło za szybą, zrozumiała, że zaspali. Czegoś podobnego nie przeżyła nigdy wcześniej. Wstała i zeszła do zimnej kuchni. Wrzuciła do pieca trochę drzazg i drobnych szczap, a na nich ułożyła torf, tak jak się nauczyła od Barbro,
bo
to
Barbro
władała
piecem.
Teraz
to
zadanie
przypadło
Ingrid. Zobaczyła, że skrzynia na torf jest pusta, więc zabrała ją ze sobą do składziku stojącego przy północnej ścianie obory. Było zimno. Nogą
odrzuciła
trochę
śniegu,
udało
jej
się
otworzyć
drzwi
na
skrzypiących zawiasach, napełniła skrzynię, zorientowała się, że jest dla
niej
za
ciężka,
więc
wyjęła
połowę
zawartości,
zamknęła
drzwi
i wróciła do domu. Ręce zesztywniały jej z zimna. Potrzymała je nad piecem, aż poczerwieniały i poczuła w nich mrowienie. Zajrzała do izby dziadka i zobaczyła, że on także śpi. Potrząsnęła nim. Poderwał się jak wyrwany ze złego snu. — Co
u
diabła?
—
zawołał,
widząc
szarówkę
za
oszronionymi
szybami. — Aleśmy pospali! Potem znów się położył i spał dalej. Dorośli lenistwo
zaspali
albo
również
musieli
następnego
odpocząć
po
dnia.
ciężkich
Jakby
ogarnęło
przeżyciach.
Albo
ich
jakby
Barbro była w domu zegarem, jego werkiem, który nagle się zaciął. Ingrid jednak wstała, rozpaliła w piecu i przyniosła torf. Trzeciego dnia usłyszała, że matka z dziadkiem kłócą się w oborze, której progu dziadek prawie nigdy nie przestępował. Chodziło o færing. Oboje byli
wściekli na Barbro, ponieważ zabrała najlepszą łódź, chociaż były trzy inne. Ale
coś
innego
naprowadziło
podsłuchującą
Ingrid
na
trop:
ani
matka, ani dziadek nie wydawali się zaskoczeni zniknięciem Barbro, widocznie nawet najbardziej niepojętą rzecz da się przewidzieć, a tym samym zaakceptować. To wtedy zrozumiała, że Barbro umarła. Także tego wieczoru pozwolono jej siedzieć w łóżku ojca i dziergać. Włóczka, rdzawoczerwona i żółta, była lepka, pachniała lanoliną, palce Ingrid stawały się od niej miękkie i silne, mogła je wygiąć do tyłu, aż trzaskało, a robiła to, żeby powstrzymać łzy. Maria kazała jej przestać. Potem
powiedziała,
że
znaki
w pogodzie
mówią,
że
mróz
wkrótce
ustąpi, a Ingrid, której tak zręcznie idzie robota na drutach, umie przecież wiązać sieci, takie na dorsze, prawda? — Trochę — odparła Ingrid. Barbro ją tego uczyła, Ingrid uplotła nieduży kwadrat z grubego sznurka do niewodu — siatkę do noszenia drobnych kawałków drewna, do której zbierała również jajka. Dodała jednak, czując, że robi jej się ciepło w każdym najmniejszym skraweczku, że wcale nie musi wiązać sieci,
bo
mają
ich
dość,
Barbro
tej
zimy
nie
zajmowała
innym, no i przecież już niedługo wróci. — Nie — powiedziała matka. — Ona nie wróci. — Właśnie, że tak — zaprotestowała Ingrid. — Wróci.
się
niczym
19
Mróz się nasilił, a za sprawą wichury, która nadciągnęła z północnego wschodu, dokuczał jeszcze bardziej. Ingrid z matką przeniosły się do Sali Południowej, nad izdebkę Martina, który mocno palił w swoim prywatnym piecu, a po otwarciu klapy w podłodze ciepło przedostawało się przez otwór na górę. Kiedy matka spała, Ingrid mogła słyszeć, że dziadek też śpi, jakby mieszkali w tym samym pokoju. Podczas
mrozu
Martin
nie
mógł
łowić.
Jedli
solone
czarniaki
i śledzie z beczki, ziemniaki, chleb i dżem. Skończyły im się brzozowe gałązki, ale Martin nie chciał zbierać wodorostów i gotować z nich karmy dla zwierząt, twierdził, że jest za zimno, powinni byli zrobić to wcześniej, teraz już za późno, zwierzęta muszą zejść na brzeg. Ingrid i Maria popędziły owce nad morze. Ale zwierzętom wokół nóg błyskawicznie narastały grudy lodu, przez co owce wierzgały i tarzały się,
pokrył
zaczęły
je
lodowy
chwiać
się
na
pancerz, nogach.
stawały Ingrid
się
coraz
zobaczyła,
cięższe że
i w
matkę
końcu
ogarnął
strach. Zagnały stado z powrotem do domu, kilka sztuk trzeba było ciągnąć, a lód spłynął im z wełny dopiero po ponad dobie spędzonej w oborze. W tym czasie owce dostawały siano przeznaczone dla krów i wodorosty, drapacza,
które
Marii
czterołapowej
i Ingrid
kotwicy,
udało
się
zaciągnąć
do
wyrwać domu
za
pomocą
na
saniach
i ugotować z nich paszę. Również w tym Martin nie uczestniczył, leżał w swojej izbie, pogrążony w żalu za córką. Owce, osłabłe i posmutniałe, dostawały
też
ostatnie
kawałki
wątroby
dorsza,
rozgotowane solone czarniaki i wszelkie resztki.
jakie
zostały,
Martin w końcu jednak wstał. Włożył na siebie tyle ubrań, ile mogło się na nim pomieścić, zepchnął mniejszą z płaskodennych łodzi na morze i zastawił sieci przy nowej przystani. Ale gdy tylko spróbował je wyciągać, zmieniały się w tafle lodu. Musiał zostawiać je w morzu na kolejne noce, codziennie starał się opróżniać sieci na tyle, na ile się dało, ale po dwóch tygodniach zapełniły się wodorostami i algami do tego stopnia, że ryby już się nie łapały, więc na razie nie pozostawało nic innego, jak ich nie ruszać; to były najnowsze sieci Barbro. Ale znów mieli świeże ryby i podpłomyki. W rybach była wątroba, no
i zostały
im
ziemniaki.
Należało
jednak
unikać
schodzenia
do
piwniczki, żeby i tam nie wszedł mróz. Narzucili na nią jeszcze więcej śniegu,
a
porcje
w skrzynkach
na
ziemniaków ryby
na
ustawionych
cały
tydzień
w paradnej
przechowywali izbie.
Na
piecu
w kuchni piekli placki z gotowanych ziemniaków, które zwykle jadali tylko przed Bożym Narodzeniem. W domu pachniało świętami, tak jak wtedy, kiedy nadciągnął mróz. Zeszłej zimy zmroziło tak, że wyspę otoczył lód. W tym roku było o wiele zimniej, bo doszedł do tego jeszcze wiatr.
20
Ingrid
dostrzegła
łódź
jako
pierwsza.
Stała
po
kolana
w mokrym
śniegu na cyplu koło szopy na łodzie i już nie marzła w palce, nawet gdy lepiła śnieżki i rzucała nimi w mewy, które sądząc, że to jedzenie, nurkowały
ku
ziemi
i walczyły
między
sobą.
Na
głowie
miała
pojedynczą chustkę — podczas mrozu nosiła aż trzy i jeszcze jedną osłaniającą twarz. Teraz i tę chustkę zdjęła i zaczęła nią machać. Po raz pierwszy tego roku poczuła wiatr we włosach, zima minęła. To nie była jedna łódź, tylko dwie, ta druga na holu. W pierwszej siedziało czterech ubranych na czarno wioślarzy i trzy inne osoby, w tej drugiej nie siedział nikt, to był færing z Barrøy, ten, który zniknął razem z Barbro. Ingrid
rozpoznała
go
po
kolorowych
pasach
na
burcie
i ruszyła
biegiem do domu, żeby powiadomić matkę. Ale Maria też zobaczyła łodzie i już szła, a z nowej przystani przyszedł też Martin, wszyscy stali więc na slipie w chwili, gdy żelazo stępki pierwszej łodzi uderzyło o brzeg. Na dziobie siedziała pastorowa i jeszcze jedna kobieta, której Maria w pierwszej chwili nie poznała. Na rufie za wioślarzami zajmowała miejsce
Barbro
w jakichś
obcych
ubraniach.
Podniosła
się
teraz,
przestąpiła nad wiosłami, oparła się o ramię pastorowej, zeszła na brzeg i bez słowa ruszyła w stronę zabudowań. Stali wpatrzeni, jak wchodzi do domu i zamyka za sobą drzwi. Karen Louise Malmberget powiedziała, że Barbro nie chciała zostać u
niej
dłużej,
chociaż
ona
próbowała
wszystkich
sposobów,
żeby
ją
zatrzymać,
ale
bez
powodzenia.
Barbro
płakała,
koniecznie
chcąc
wrócić na Barrøy. Wcześniej jednak nie dało się wypłynąć z powodu wiatru i mrozu. Nagle
pastorowa
podniosła
obie
ręce
do
ust,
bo
zrozumiała,
że
Barbro wcale nie wyjechała, ale uciekła, a oni byli już przekonani, że ją stracili. Po chwili Karen Louise też zaczęła się rozglądać, jak kiedyś jej mąż,
całą
wieczność
temu,
popatrzyła
na
wioskę,
z której
sama
przypłynęła, jakby nigdy wcześniej jej nie widziała, i powiedziała: — Ależ tu u was pięknie! Było to tak bezsensowne stwierdzenie, że Martin aż fuknął i ze złością odburknął wioślarzom, gdy spytali, czy mają mu pomóc schować færing. Poszedł do szopy po dwa kozły i kazał im wyciągnąć łódź na brzeg, po czym też ruszył w stronę domu. Ale dobrze się stało, bo Maria rozpoznała tę drugą kobietę — była to Elise Havstein, chodziły razem do szkoły. Uśmiechając się do siebie, uścisnęły sobie ręce. Powitanie wypadło sztywno. Elise Havstein nosiła ubiór, którego zdecydowanie nie uszyła sama, i była akuszerką, biała chustka na szyi upodabniała ją do zakonnicy, a Barbro spodziewała się dziecka, które miało urodzić się latem, więc Karen Louise przywiozła Elise, żeby ta uprzednio zapoznała się z miejscem. Maria nie mogła tego pojąć, przecież zarówno na tej wyspie, jak i na wszystkich
innych
dzieci
od
niepamiętnych
czasów
rodziły
się
bez
pomocy akuszerki. Ale Karen Louise była wpływową osobą i twierdziła, że
Barbro
będzie
potrzebować
więcej
pomocy,
pastorowa
miała
już
w tym doświadczenie. Barbro nie była przecież taka jak inne kobiety. Elise Havstein najwyraźniej się z nią zgadzała, w każdym razie kiwała głową w taki sposób, że nie musiała dodawać nic więcej. Pastorowa
naszkicowała
coś
w rodzaju
planu
narodzin,
kobiety
jeszcze raz uścisnęły Marii rękę, a wioślarze pomogli im wsiąść do łodzi
i chwycili za wiosła. Maria stała, zastanawiając się, dlaczego nie zaproponowała im kawy i jakiegoś
poczęstunku,
przecież
nigdy
się
nie
zdarzyło,
żeby
ktoś
przybywający na wyspę nie został odpowiednio ugoszczony. Chodziła po brzegu, zachodząc w głowę, jak przekazać nowinę córce i teściowi. Maria
Postanowiła,
zdawała
o wszystkim
też
że
zacznie
sobie
mężowi,
od
sprawę,
gdy
tylko
Ingrid.
że
Hans
Córka
będzie wróci
jest
już
musiała
duża.
powiedzieć
z Lofotów.
Na
razie
zwlekała z powrotem do domu. Zdjęła stamtąd
chustkę poszła
i brzegiem
dalej
na
morza
południe,
ruszyła
słuchając
w stronę
nowej
strumieni,
kei,
które
już
zaczęły przenosić zimę z wyspy do morza. Przysiadła na kamieniu, zrzuciła
buty
i zdrętwieją,
i zanurzyła dopiero
stopy
wtedy
je
w wodzie,
wyjęła,
zaczekała,
wytarła
aż
ściągniętą
zbieleją z głowy
chustką, włożyła pończochy, potem skarpety i wróciła do domu, weszła do
kuchni,
gdzie
Ingrid
bawiła
się
dłońmi
dziadka,
który
siedział
w bujanym fotelu i wpatrywał się w Barbro, jakby czekał na ostateczny dowód na to, że córka żyje. Barbro się nie odzywała. Jakby nie wróciła do domu i miała nigdy nie wrócić. Maria podeszła do niej i położyła jej rękę na ramieniu, poczuła, że Barbro pachnie różami, bzem, pokrzywą, zauważyła, że szwagierka ma włosy obcięte i uczesane jak kobiety z wioski lub którejś z większych wysp. Rozważała, czy jej nie uderzyć, ale dłoń dalej leżała spokojnie. W
końcu
zatracenia,
Barbro
ją
wreszcie
ujęła,
jednak
przytrzymała, puściła
rękę
zaglądając
Marii,
wstała,
do
studni
poszła
do
spiżarki i przyniosła stamtąd pojemnik z chlebem, oświadczając, że na tej cholernej plebanii najbardziej brakowało jej porządnego jedzenia.
21
Kiedy mróz ustąpił i wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni, przynosząc mnóstwo deszczu, matka z córką przeniosły się z powrotem do Sali Północnej. Tam mogły rozmawiać, nie zerkając cały czas na klapę w podłodze, przez którą Martin zapewne je podsłuchiwał. Ingrid dowiedziała się o tym, co już nie było dla niej tajemnicą, Barbro
zdradziła
jej
to
od
razu
pierwszego
dnia,
żeby
mogły
mieć
wspólny sekret przed dziadkiem. Matka dodała jeszcze, że kiedy Ingrid się urodziła, ojciec bał się, że będzie taka jak Barbro, w ich rodzinie takie
rzeczy
się
zdarzały,
w co
drugim
albo
co
trzecim
pokoleniu
pojawiała się jakaś Barbro. Ale ona, Maria, już w momencie gdy Ingrid przyszła na świat, wiedziała, że córka jest, jaka jest, to ojciec jej nie wierzył, to on się bał. — Czego? Maria wzięła głębszy oddech i oświadczyła, że to jej Ingrid może ufać. To
były
ważkie
słowa
i nie
towarzyszyło
im
żadne
wyjaśnienie,
jedynie kilka wymijających zdań, który tkwiły zamknięte w niej tak długo, że powinny pozostać tam, gdzie były. Ingrid nie mogła się przemóc, żeby cokolwiek powiedzieć. Dotarły do końca drogi. Ale w miarę jak mijał wieczór, wbiła sobie do głowy, że to
m a t c e
nie może ufać, ponieważ właśnie matka powiedziała coś, co wystraszyło Ingrid, i wciąż nie próbowała złagodzić tego strachu, chociaż pozwoliła jej robić na drutach, teraz już bez kołdry narzuconej na ramiona, bo
nastała wiosna. Maria nauczyła ją wyrabiać piętę w skarpecie, żeby mogła mieć dla ojca powitalny podarunek po jego powrocie z Lofotów. Ingrid miała siedem lat. Ta połówka rozmowy jednak powracała. Ingrid ciągle nie wiedziała, jakie zadać matce pytanie, które by usunęło tamte słowa. Utkwiła w niej twarda kula, przed oczami wirowała czerwona plamka, od której drżały jej ramiona, aż coś w niej pękło niczym bańka, kiedy poszła do obory
tylko
z Barbro
—
Barbro,
która
powróciła
z objęć
śmierci,
w cudzym ubraniu i z dzieckiem w brzuchu, również nienależącym do nikogo. Barbro powiedziała, że jeśli Ingrid nie przestanie płakać, to stanie się
taka
jak
ona,
będzie
się
czuła
tak,
jakby
deszcz
padał
w niej,
w środku, sztormiak do niczego się nie przyda, będzie się tylko coraz bardziej bała, ale to można powstrzymać. Ingrid patrzyła na nią. Barbro wyrzucała gnój przez otwór w ścianie i mówiła, że Ingrid musi wziąć się w garść, a te myśli, które nie dają jej spokoju, to tylko znak,
że
zaczyna
już
być
duża.
Na
jesieni
miała
iść
do
szkoły
w Havstein, razem z dziećmi z innych wysp. Od tej pory wszystko będzie inaczej, ale nie ma się czego bać, nie ma żadnego powodu do strachu,
na
to
jest
za
wiele
wysp.
Czerwona
plamka
rozwiała
w białą parę. Ingrid objęła ciotkę i już nigdy jej nie puściła.
się
22
Hans Barrøy poprzedniego roku wrócił do domu prawie bez sił. Tym razem czuł się lepiej. Mróz dawał się we znaki również na Lofotach, ale w niewielkim stopniu ograniczał połowy. Poza tym Hans miał teraz na Barrøy przystań, kuter stryja Erlinga mógł nie tylko przybić do brzegu, ale i cumować przez całą dobę. Ingrid pozwolono wejść na pokład, chociaż była kobietą, i oprowadzono ją po sterówce, kajucie i kambuzie, to był prawdziwy pływający dom, żeglujący pod nazwą „Barrøyczyk”. Załoga zeszła na ląd na poczęstunek. Stryj Erling usiadł razem z bratem i ojcem w paradnej izbie, popijali wódkę i kawę na białym obrusie, jedli lefser i głośno się śmiali, takiego śmiechu nie słyszano tu od czterech miesięcy, a Maria przez otwarte drzwi do kuchni słuchała, jak mąż wypytuje o nowiny, a teść odpowiada, że mieli tu straszne mrozy, ale jakoś je przetrwali, chociaż o mało nie stracili owiec, kiedy kobiety zapędziły je na brzeg, żeby zwierzęta pasły się na wodorostach. Maria słuchała tego z dzbankiem na kawę w ręku. Odstawiła
go,
podeszła
do
haczyka
przy
drzwiach,
gdzie
wisiała
czerwona czapka teścia, sięgnęła po nią i wcisnęła ją do pieca. Potem
zaniosła
dzbanek
do
izby,
nalała
kawy
i poinformowała
o tym, co zrobiła — nikt już nie będzie chodził w czerwonej czapce, starej i brudnej, a teść od tej pory będzie się kąpał co najmniej raz w tygodniu, w balii, w oborze, bo jest brudny jak świnia. I jeszcze jedno: sześć nowych sieci Barbro z pływakami i obciążnikami ciągle stoi w wodzie jak brązowoczarna ściana przegradzająca cieśninę na
południe od Szopy Szwedów, więc Erling musi uważać, kiedy będzie płynąć na południe, i lepiej niech okrąży Moroszkową Wyspę. Gapili się na nią. Aha, dodała Maria, i jeszcze jedna rzecz: za trochę ponad miesiąc wybiera się do miasta, do Mo i Rana, i tam zostanie przez lato. — Mo i Rana? Martin wypowiedział wiele słów, które nie powinny były trafić do uszu Ingrid, siedzącej na kolanach ojca. Hans porozumiał się wzrokiem z bratem.
Erling
pokiwał
głową.
Hans
zestawił
córkę
na
ziemię
i wyszedł do kuchni. W
izbie
brzmiało
to
jak
zwykła
rozmowa.
Trzasnęły
drzwi
wejściowe. Ingrid wstała i przez okno zobaczyła rodziców idących obok siebie przez wiosennie brązowe łąki. Rozmawiali. Ojciec obejmujący matkę,
ona
z głową
na
jego
ramieniu,
szli,
trzymając
się
za
ręce,
w końcu się puścili. Matka założyła ręce na piersi, ojciec wsunął swoje do kieszeni, zatrzymali się, porozmawiali, rozejrzeli się, poszli dalej i zniknęli
jej
z oczu.
Ingrid
nie
zauważyła
niczego
dziwnego
ani
przerażającego, nie dostrzegła też nic, czego by nie rozumiała, lecz zobaczyła coś, co na zawsze wryło jej się w pamięć.
*
Martin od tej pory zaczął się myć w oborze. Powiedział, że jeśli chodzi o te
sieci,
to
chwycił
tak
diabelny
mróz,
że
nie
było
mowy
o ich
wyciągnięciu, a potem całkiem o nich zapomniał. W końcu wypłynął po nie
krypą,
odciął
zewnętrzną
linę,
bo
nie
udało
mu
się
wyrwać
drapacza, i z pomocą konia wyciągnął całe to nieszczęście na brzeg. Tam sieci przeleżały w cuchnącym stosie przez lato, aż zimą przestały śmierdzieć i zaczęły zmieniać się w ziemię, zaokrąglony kopczyk wśród gładkich
skał,
na
którym
później
miały
wyrosnąć
różeńce,
szczaw
i naparstnice.
Dziwnie
to
wyglądało,
jakby
akurat
ten
wzgórek
wymagał uzasadnienia albo wyjaśnienia. Z czasem miał przynajmniej dostać nazwę, mówiono o nim Mroźne Oko, to Ingrid tak go ochrzciła.
*
Stało
się
tak,
jak
Maria
zapowiedziała
w dniu
powrotu
Hansa
do
domu, oprócz wyjazdu do Mo i Rana — tego tematu już nigdy nie poruszano. Te słowa w ogóle nie powinny były paść. Dlatego też nie dało się ich szybko zapomnieć, podobnie jak tego, co Maria powiedziała Ingrid o chorobie i ojcu, a także tego, co Barbro mówiła o deszczu padającym w człowieku, o szkole i innych dzieciach, które są jak ona, i o tym, że dorastania nie ma się co bać. Kiedy Barbro latem urodziła dziecko, w takich mękach, że Martin i Hans musieli wynieść się z domu na ponad dobę, to Maria przyjęła poród. Elise Havstein zjawiła się spóźniona o osiem dni, poczęstowano ją
w kuchni
kawą
i kruchymi
ciasteczkami,
wioślarze
natomiast
dostali na trawie podpłomyki z masłem i syropem cukrowym. Tego dnia była piękna pogoda. Dostali też mleko. A akuszerka Elise została na długo. Zajęła się chłopczykiem, który był bielutki i pulchny jak pączek i zanosił się krzykiem, gdy tylko nie ssał piersi Barbro, która przestała
pracować
i zaanektowała
bujany
fotel
Martina.
Śpiewała
i karmiła piersią. Elise Havstein przywiozła ze sobą córkę w wieku Ingrid, dziewczynka miała na imię Nelly i również zaczynała szkołę jesienią, więc na pewno mogły się zaprzyjaźnić. Elise Havstein została tak
długo,
że
góry
na
stałym
lądzie
wyniebieszczyły
się,
zanim
migoczące pióra wioseł zniknęły na horyzoncie od północnej strony. Chłopczyk
dostał
imię
Lars,
po
Szwedzie
Larsie
Klemecie,
który
przybył tu z kolegami z powodu wojny, wymurował przystań, a potem odpłynął.
23
Wycinają torf. Należy to zrobić między sianokosami, w czerwcu, żeby mógł długo schnąć. Używają starych ostrzy do kos, do których Hans zamocował drewniane uchwyty. Jedynie Hans wycina torf szpadlem, wyszlifował go tak, że narzędzie jest ostre jak kosa. Dlatego tylko on pracuje
wyprostowany.
Wszyscy
pozostali
klęczą
na
mokradłach.
Również Barbro. Jej dziecko śpi na owczej skórze, rozłożonej obok na trawie. Płaty
torfu
wyglądają
jak
grube,
czarne,
mokre
książki,
przez
tydzień leżą na trawie, aż pojawi się na nich skorupa, wtedy Hans i Martin
mogą
wysokości
ułożyć
je
w kręgu,
człowieka,
przypominających
z
otwory
wznosząc
mnóstwem
strzelnicze;
z nich
okrągłą
malutkich
część
urobku
wieżę
szczelin
wrzucają
jak
popadnie do powstałego cylindra, dalej układając płaty w taki sposób, że
wieża
coraz
bardziej
się
zwęża,
aż
do
półkolistego
dachu.
Nie
przypomina on żadnego innego dachu, na kościele czy na domu, ale nie przeniknie przez niego ani kropla wody deszczowej, a wiatr przepływa przez szpary w cylindrze jak tysiąc suchych strumieni i wyprowadza całą wilgoć ze środka na zewnątrz. Właściwie
zbudowany
stóg
torfu
jest
piękny,
nie
tylko
jako
stworzony ręką człowieka punkt przyciągający wzrok w terenie — to prawdziwe dzieło sztuki. Natomiast sklecony byle jak to tragedia, która objawia
się
przychodzi
w najgorszym się
do
niego,
możliwym
brnąc
momencie,
w śniegu,
w styczniu,
z uplecionym
kiedy
z wiórów
koszem na plecach, i odkrywa się, że torf jest sztywny i zamarznięty
na
lód.
Można
się
na
niego
rzucić
młotem
i siekierą.
Dynamitem.
A potem pozbierać kawałeczki na przestrzeni kilku mil i rozpuścić je na piecu tylko po to, by skonstatować, że trzyma się w rękach nie opał, ale lepką czarną glinę, nienadającą się do niczego. Czeka wtedy jeszcze człowieka długa przeprawa na wiosłach do składu, żeby kupić to, co można za darmo wyciągnąć z własnego bagna, więc głupszym już być się nie da. Ingrid jako jedyna nie wycina torfu, znów jest do czegoś za mała, odwraca zatem przeschnięte płaty, ustawiając je na sztorc jak klocki domina, w jodełkę, żeby wiatr mógł się między nie wdzierać i je suszyć. Ciepły wiatr od lądu wieje nad wyspą już od wielu dni, lecz nagle ustaje. Wyczuwają to równocześnie. Przerywają pracę, podnoszą głowy, patrzą na siebie i nasłuchują. Nagle nie słychać krzyku żadnego ptaka, żadnego szelestu źdźbeł ani brzęczenia owadów. Morze jest zupełnie gładkie, chlupot wśród przybrzeżnych kamieni zamarł, między wszystkimi horyzontami nie ma żadnego dźwięku, a oni nagle jakby znaleźli się w zamknięciu. Taka cisza zdarza się bardzo rzadko. Jej wyjątkowość polega na tym, że występuje na wyspie. Jest przez to potężniejsza niż cisza, która bez ostrzeżenia potrafi zapaść w lesie. W lesie
często
bywa
cicho.
Na
wyspie
ciszy
jest
tak
mało,
że
gdy
zapadnie, ludzie nieruchomieją, rozglądają się i zastanawiają, co się dzieje.
Cisza
mrowiące nieznajomy
wprawia
ich
wyczekiwanie, w
czarnej
w zdumienie. pojawia
pelerynie,
Jest
się który
jak
tajemnicza, pozbawiony
wędruje
przez
wzbudza twarzy wyspę,
bezszelestnie stawiając kroki. Czas jej trwania zależy od pór roku, cisza potrafi utrzymywać się dłużej zimą podczas mrozów, jak wtedy, gdy wodę wokół wyspy skuł lód. Latem natomiast zawsze jest tylko króciuteńką
pauzą
między
jednym
wiatrem
a
drugim,
między
przypływem a odpływem, albo też tym niezwykłym zjawiskiem, które następuje w człowieku między wdechem a wydechem. I nagle jakaś mewa znów gdzieś zanosi się krzykiem, nie wiadomo skąd pojawia się poryw wiatru, a nakarmione dziecko budzi się na owczej skórze i zaczyna płakać. Mogą na powrót chwycić narzędzia i pracować
dalej,
jakby
nic
się
nie
wydarzyło.
Bo
właśnie
to
się
wydarzyło: nic. Mówi się o ciszy przed burzą, o tym, że cisza potrafi być znakiem, załadowaniem broni lub że oznacza coś, czego zasięg można zrozumieć dopiero po długim przeglądaniu Biblii. Ale cisza na wyspie jest niczym. Nikt o niej nie mówi, nikt jej nie pamięta ani nie nazywa, bez względu na to, jak mocno ją przeżywają. Jest jak maleńka szparka, przez którą mogą zobaczyć śmierć jeszcze za życia.
24
Tej
wiosny
Zostały
Hans
Barrøy
umieszczone
wrócił
w szopie,
z Lofotów w której
z nowymi
mieszkali
narzędziami.
Szwedzi.
Hans
rozebrał dwie prycze i zbił z nich stół stolarski z imadłem, również z Lofotów. Martin przyszedł i popatrzył na nowe heble, wiertła, świder, ścisk stolarski i trzy różne ostrza do piły, a także poziomicę, która pokazywała również pion. — Pewnie słono kosztowało? Hans nie odpowiedział. Przywiózł też sporo pięknych sosnowych listew, złocistych jak syrop, wyładowano je razem z jego sprzętem rybackim i resztą ekwipunku. Podsunął
teraz
kilka
wąskich
mosiężnych
zawiasów
ojcu
pod
nos
i spytał, czy tęskni za swoją durną czapką. Martin dotknął łysej czaszki i chciał stamtąd odejść w złości. Ale to było
po
tym,
jak
kolejny
raz
zapomniał
o sieciach
w morzu,
więc
zamiast się złościć, poszedł po łódź, wyciągnął sieci na brzeg i resztę dnia poświęcił na ich czyszczenie i rozwieszanie do wyschnięcia na rusztowaniu za szopą; wyglądało to jak pranie, które cały świat miał zauważyć i podziwiać. Trzy dni później obudził ich straszliwy hurgot w kuchni. Ingrid zbiegła
na
dół
i zobaczyła,
że
okno
w zachodniej
ścianie
zostało
wyrwane, ale nowe już się szykuje. Ojciec ciął, klinował, poziomował i wbijał gwoździe, mocował nowe wypełnienie i pokrycie, zewnętrzne i od środka, a także okapnik. To było okno z dwoma skrzydłami, które dało się otwierać.
Na zewnątrz wkręcił dwie śruby oczkowe i do każdej zrobił haczyk, żeby okna nie telepały się na wietrze, kiedy będą otwarte. Takie okno powinno zostać zamontowane jeszcze za czasów Martina, bo na Barrøy nie mieli osobnego budynku do pieczenia — piekło się w kuchni i żeby wywietrzyć,
musieli
otwierać
drzwi,
a
swąd
wcale
nie
chciał
wylatywać. Teraz mogli otwierać okno. Pozostawało otwarte niemal przez
całe
lato,
również
przy
lekkim
deszczu,
bo
podobnie
jak
wszystkie inne nowości musiało być używane nieustannie. W końcu je zamknęli. Ale ciągle można je było otwierać, na przykład wtedy, gdy kilka miesięcy później Maria chciała dać znać rodzinie pracującej na polu ziemniaków, że jedzenie jest już gotowe. — Idźcie myć ręce!
*
Druga
zmiana
była
większa.
Miała
związek
z nową
keją,
której
brakowało przyzwoitego budynku, prawdziwej przystani. W sierpniu łódź frachtowa ze składu zwiozła materiały, zostały ułożone na lądzie pod
starym
żaglem.
Przyszła
Maria,
zaczęła
je
liczyć,
próbując
dorachować się, ile mogły kosztować, ale nic nie powiedziała, podobnie jak zawsze. A Hans udawał, że nie słyszy. Razem z ojcem przez miesiąc cięli i zbijali, belki więźby dachowej przycinali na ziemi i podnosili je pojedynczo za pomocą talii, a już na początku września zaczęli okładać deskami ściany. Rozmawiali o tym, od
której
powinni
zacząć,
i
uzgodnili,
że
od
tej
dłuższej
od
południowego zachodu, skąd najczęściej wiało, żeby przy szalowaniu reszty
budynku
mogli
pracować
już
uczestniczy w podejmowaniu tej decyzji.
w zaciszu.
Martin
czuł,
że
Rankiem tego dnia, kiedy mieli się zabrać do pierwszej szczytowej ściany, zerwał się wiatr. Hans się rozejrzał i zdecydował, że przy takiej pogodzie żaden człowiek nie ma tu już nic więcej do roboty. Poszli do domu i przez nowe kuchenne okno patrzyli, jak sztorm rozrywa ich budowlę na strzępy, rozsypuje jak pudełko zapałek i ciska do fiordu po północnej stronie. W ciągu nocy sztorm ucichł. Nazajutrz spuścili færing na morze i wiosłując, zbierali wszystko to, co udało im się
odnaleźć.
Schodzili
na
wysepki
i
szkiery,
rozmawiali
też
z Thomasem ze Stangholmen, który przez swoją lornetkę widział, co się dzieje, a potem wyszedł i ocalił część materiałów, wyrzuconych przez morze na brzeg. Odzyskali prawie wszystko. Dzień później zaczęli kłaść podwaliny w tym samym miejscu, ale umocowali je lepiej. Na początku października stał już nowy szkielet. Tydzień
później
ściana
od
południowego
zachodu
została
ponownie
obłożona deskami. Przybili więcej pionowych i ukośnych wzmocnień, niż
było
trzeba.
pierwszy
śnieg.
Postawili Wszystkie
inne
ściany.
cztery
Pod
ściany
koniec
mieli
już
miesiąca gotowe
spadł
i zaczęli
obijać deskami dach. Ale któregoś popołudnia niebo zrobiło się dziwne, a kiedy niebo nie tylko ciemnieje, lecz również zaczyna wyglądać dziwnie, obniża się i
trudno
je
najgorszego.
odczytać, Następną
już
samo
godzinę
to
jest
poświęcili
znakiem,
na
zapowiedzią
przywiązanie
budowli
wszelkimi kawałkami sznurów i lin, jakie tylko mogli znaleźć. Wkrótce po zapadnięciu ciemności nastąpił pierwszy atak na wyspę. Zdążyli wtedy schronić się w domu. Tym odbyło
razem się
nie
musieli
w głębokiej
obserwować
nocy.
Ale
dzieła
słyszeli
niszczenia.
odgłosy.
Ten
Wszystko
sztorm
był
również bardziej wytrzymały, minęły niemal dwie doby, zanim wreszcie mogli
wsiąść
do
łodzi
i
wypłynąć
na
poszukiwanie
straconych
materiałów. Teraz znaleźli o wiele mniej. Hans wyliczył, że po trzech
dniach szukania odzyskali mniej więcej sześćdziesiąt procent budynku, a duża część drewna była tak zniszczona, że nadawała się tylko na opał. Dzień później kolejny raz mocowali podwaliny, ale budynek został odwrócony o dziewięćdziesiąt stopni i miał mieć mansardy od północy i południa, a dłuższą ścianę od strony kei na zachodzie. Uważali, że to będzie głupio wyglądało. Nie oni jednak tu rządzili. Gdy na początku grudnia
nadciągnęły
z więźbą
dachową,
mrozy, nieco
szkielet
ponad
pół
stał
gotowy
metra
już
niższy
po
raz
niż
trzeci,
pierwotnie
planowany. Ale skończyły im się już materiały. Resztkę, jaka została, wykorzystali
na
ukośne
wzmocnienia,
jakby
owijali
konstrukcję
wstążką, zmieniając ją w wielki biały prezent gwiazdkowy, i na dobre wycofali
się
do
domu.
Teraz
zima
miała
za
nich
zdecydować:
jeśli
budowla dostoi do wiosny, wtedy będą mogli ją wykończyć. Następny dzień był równie spokojny. Siedzieli
w kuchni
wpatrywali
się
przypominała
i wyglądali
w tę
już
nową
w jaśniejszą
istotę
gwiazdkowego
daleko
prezentu,
poranną
przy
tylko
ciemność,
urwisku
lodowy
—
blok,
nie a ze
wszystkich stron otaczało ją czarne morze, nieruchome jak klej pod bezgwiezdnym niebem. Hans
wstał,
i przeczytał,
że
poszedł tego
dnia
do
spiżarni,
przypada
gdzie
dzień
wisiał
świętej
kalendarz,
Barbro,
czwarty
grudnia. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Wyszedł, otworzył nowe okno i wyjrzał. Panowała prawie obca cisza. Stabilna i totalna, nucący spokój, który budzi wiarę, że ta cisza będzie trwała, więc Hans zamienił kilka słów z ojcem, ubrali się, poszli do szopy, spuścili færing na morze, na hol wzięli większą z kryp i powiosłowali do składu. Tam załadowali na płaski pokład wszelkie materiały, jakie mogli dostać, kupili
dwanaście
kilogramów
gwoździ,
puszkę
kawy
i dwadzieścia
kilogramów mąki, odpłynęli i jeszcze tego samego dnia po południu
zaczęli szalować południowo-zachodnią ścianę. Była gotowa krótko po północy. Przespali się kilka godzin, a następnego dnia rano przyjęli łódź frachtową, która przywiozła kolejne materiały. W ciągu dnia i wieczoru obili
deskami
następną
ścianę,
a jedli
na
placu
budowy
to,
co
przyniosły im Maria i Barbro. Pracowali również następną noc. Po kolejnej
dobie
wszystkie
ściany
były
gotowe.
W tej
od
północy
wstawione zostało stare okno z kuchni, duże podwójne wrota dawało się otworzyć od strony kei, a w drugiej dłuższej ścianie zamontowano wąskie drzwi wychodzące na starą Szopę Lofocką. Te dwa budynki zdawały się do siebie szczerzyć. Mogli teraz zabrać się do dachu. Zajęło im to dwie doby. Maria i Barbro dalej nosiły jedzenie na plac budowy, a poza tym stały na dole i podawały materiały na górę. Kalenicę zbili z dwóch szerokich desek, potem dodali jeszcze dwie. Następnie przybili łaty do krokwi i powstało pytanie, czym pokryć dach. Hans zdecydował, że to powinien
być
łupek.
Lofotach,
a także
na
Widział stałym
takie
pokrycie
lądzie.
na
Zamierzał
wielu go
domach
kupić
tej
na
zimy
i przewieźć do domu kutrem Erlinga. Martinowi nie podobał się pomysł z łupkiem. Uważał, że łupek tylko podrywa się jak kartki w książce bez okładek i tonie w morzu. Ale syn nie
chciał
go
zaopatrzone
słuchać. w śruby
Już
zaczął
rzymskie
borować stalowe
dziury
linki,
w skale
które
na
miały
dwie
zostać
podciągnięte pod okap, co przypominało olinowanie łodzi żaglowej. Był to jedyny budynek na wyspie, który miał sztagi. Wciąż jeszcze nie wiedzieli, czy to postęp, czy klęska, o tym miała zdecydować zima. Ale
nawet
podobnie
jak
między wtedy,
świętami gdy
stryj
a Nowym Erling
Rokiem
przybił
do
panował kei
spokój,
i wszyscy
przyglądali się, jak Hans znosi na pokład swój ekwipunek. Tym razem Martin pomógł dźwigać balie z linami. A Barbro trzymała na rękach
dziecko, małego Larsa, który ze śmiechem wywijał nóżkami. Ingrid zauważyła, że pożegnanie z ojcem nie jest już takie smutne. Najwyżej trochę
przykre.
samotnością.
Pomachali
mu,
wrócili
do
domu
i
zajęli
się
25
Ingrid zaczyna chodzić do szkoły. Pierwszego dnia odwozi ją łodzią matka. Do Havstein. Po drodze dużo się śmieją. Maria ma w zanadrzu sporo opowieści z własnych szkolnych czasów, wydaje się, że za nimi tęskni. Ingrid pyta, czy matka też była kiedyś dzieckiem. Maria się śmieje,
potwierdza
z pytaniem.
i
nagle
Gwałtownie
wygląda
poważnieje
jak
pomieszanie
i mówi,
że
nie
tajemnicy
miała
takiego
dobrego ojca, jak ma Ingrid. Ingrid pyta, czy ojciec matki był zły. Maria zaprzecza.
Ingrid
nie
przychodzi
już
do
głowy
żadne
inne
pytanie,
a Marii nic więcej do opowiedzenia. Wpływają w stado maskonurów i Maria każe Ingrid policzyć kolory na
ich
dziobach.
Ingrid
mówi,
że
to
nudne,
już
kiedyś
je
liczyła.
Również ona trochę wiosłuje, bo to daleko. Potem siada na przedniej ławce i czując pod plecami plecy matki, patrzy, jak Havstein wynurza się z morza, otoczone rąbkiem ziemi, na której stoi wiele domów. Jeden z nich jest biały. To budynek dworu Havstein, gdzie mieści się szkoła objazdowa
z nauczycielem
i piętnastką
uczniów,
wśród
nich
jest
ośmioro nowych. Pochodzą z różnych wysp, mniejszych i większych, ale i tak małych. Przez
dwa
tygodnie
będą
spać
w izbach
na
poddaszu
dworu,
a potem na dwa tygodnie wrócą do domów, w tym czasie nauczyciel Olai
Christoffer
Christoffersen
będzie
prowadził
szkołę
na
innej
wyspie. Kiedy już nauczy nowych podnosić rękę i zanim coś powiedzą, pytać o pozwolenie, zadaje swoje pierwsze pytanie, a mianowicie czy umieją pływać.
Uczniowie
patrzą
na
siebie
zdziwieni,
ci
bardziej
doświadczeni
wbijają wzrok w pulpity ławek. Ingrid wyciąga rękę do góry i oznajmia, że jej mama umie. — Wy
też
nauczyciel mieszkańca
się
Olai
tego i
wysp
nauczycie
tłumaczy,
—
że
umiejętność
zapowiada
są
dziwnym
mieszkańcami
pływania
jest
dialektem
wysp,
równie
a
ważna
dla jak
umiejętność żeglowania, wiosłowania i modlitwy. Każe nowym uczniom wyjść na podwórze i ustawić się w dwuszeregu. Spełniają jego polecenie i maszerują nad zatokę od strony otwartego morza, gdzie jest plaża z takim samym białym piaskiem jak ta, którą Ingrid ma w domu, na Barrøy. Ale ta plaża zatacza niemal pełne koło, a zatoczka
jest
wszędzie
bardzo
płytka,
więc
przy
odpływie
piasek
wysycha, słońce go ogrzewa, a piasek z kolei nagrzewa wodę, kiedy nadciąga przypływ. Wzdłuż wschodniego brzegu biegnie pozioma skała niczym ulica wyrąbana w zboczu góry. Właśnie tam staje nauczyciel Olai
z długim
bambusowym
drągiem,
jeszcze
dłuższym
od
osęki
używanej przez ojca Ingrid do wciągania na pokład pojedynczych ryb, i każe im wejść do wody, w bieliźnie. Woda jest zimna, ale mimo wszystko ciepła jak na morze. Po kolei chwytają za koniec drąga, podczas gdy pan Olai chodzi po skale i mówi coś
niezrozumiałego,
ciągnąc
ich
tam
i z
powrotem
po
wodzie
jak
rzucające się białe ryby. Machają nogami, a on ich poprawia, dopóki nie robią
tego
we
właściwy
sposób.
Potem
muszą
stać
nieruchomo
w wodzie po szyję i uczą się wykonywać właściwe ruchy rękami, aż w końcu nauczyciel każe im zanurzać się z głową, raz po raz, a ten, kto się nie zanurzy, dostaje bambusowym drągiem; w ten sposób uczą się wstrzymywać oddech, to osobna sztuka. Wreszcie rzucają się w wodę i poruszają rękami i nogami, tak jak się tego uczyli, bo teraz, kiedy już umieją wstrzymywać oddech, nie ma znaczenia, czy mają głowę nad, czy pod wodą. Pan Olai patrzy na
zegarek, potem na słońce i na linię przypływu, a z wody pozwala im wyjść dopiero wtedy, kiedy wszyscy już mają sine usta i szczękają zębami. — To był dobry początek — mówi. Maszerują w mokrej bieliźnie z powrotem do dworu, wchodzą do budynku od tyłu, żeby nikt ich nie widział, i idą na poddasze, gdzie będą
nocować,
chłopcy
od
północnej
strony,
dziewczynki
od
południowej; tam znajdują rozciągnięte w pomieszczeniach sznurki, na których
mają
powiesić
mokrą
bieliznę
po
przebraniu
się
w drugi
komplet, jaki kazano im zabrać z domu. Po trzech dniach wszyscy umieją pływać i można urządzić zawody. Odbywają się w ulewnym deszczu, polegają na przepłynięciu w poprzek zatoki tam i z powrotem i klepnięciu bambusowego drąga; tym razem tyczka unosi się na wodzie jak żółty wąż, z dwóch stron przywiązana liną do skały, na której stoi pan Olai i widzi, że wygrywa Nelly, córka akuszerki Elise. Ponieważ niemożliwe jest, aby wygrała dziewczynka, pan Olai stwierdza, że na pewno już wcześniej umiała pływać. Nelly się jąka i nie protestuje. W klasie też nie chce się odzywać, bez względu na to, jak pan Olai ją przymusza, i w końcu to on musi się poddać. Nelly ma w sobie siłę. W przeciwieństwie do Ingrid. Ingrid cieszy się towarzystwem innych dzieci i ani trochę się nie boi, jest uradowana i cały czas się śmieje. Ale tego jej nie wolno. W klasie nie wolno się śmiać z trzech powodów, pan Olai
wylicza
je
na
swoich
długich,
cienkich
palcach:
śmiech
przeszkadza, jest zaraźliwy, a śmiejący się wygląda niemądrze. Nie wolno też śmiać się przy jedzeniu. Ingrid nie rozumie, o co mu chodzi. Nie śmiać się, kiedy człowiekowi się chce, to jakby musieć oddać jedną nogę. Ale życie jest piekłem, tego w każdym razie Ingrid się uczy, więc przestaje
się
śmiać
i zamiast
tego
zaczyna
płakać.
Co
noc.
Leży
w jednym łóżku z ciągle milczącą Nelly i tęskni za domem, za Barrøy, z mocnym żarem w piersi. Czerwona plamka znów się pojawia. Ingrid wstaje i półnaga wybiega na deszcz, okrąża dom, pędzi na przystań i z powrotem, potem w stronę plaży, na której uczyli się pływać. Nikogo nie spotyka. W końcu wraca, bo również Havstein jest wyspą, nawet jeśli umie się pływać i wiosłować. Ingrid wchodzi na poddasze, ściąga mokre ubranie, rozwiesza je na sznurku i przebiera się w suche rzeczy. Kładzie się z powrotem i dalej płacze, aż w końcu Nelly otwiera usta i mówi, żeby przestała. Dodaje jeszcze: — Ma-ma-masz ła-ła-dne w-w-włosy. Pyta,
czy
może
je
wyszczotkować
i zapleść.
Ingrid
jej
pozwala.
Zarówno w tę noc, jak i w następne. Właśnie tego potrzeba. A kiedy tydzień później przypływa po nią Maria, mówi do niej to samo: — Jakie ty masz ładne włosy. Jakby dopiero teraz matka ją odkryła. A w powrotnej drodze do domu zauważa jeszcze: — Aleś ty poważna. Ingrid niewiele opowiada o swoich dwóch pierwszych tygodniach w piekle, o tym, że płakała, wymiotowała, czuła ogień w brzuchu i dwa razy zemdlała. Mówi natomiast, że nauczyła się pływać, że mają drzwi z dziurką na klucz, że są pokoje, do których nie da się wejść, że zna już literki i cyfry i że raz, kiedy drzwi nie były zamknięte, przeglądała się w lustrze wiszącym w dworskim salonie. Maria długo się w nią wpatruje, jakby czegoś szukała. To Nelly nauczyła Ingrid milczeć, bo, o dziwo, zarazić się można i tym, co dobre, i tym, co złe, a teraz Ingrid ma dwa tygodnie wolnego. Właśnie budynku
w tym
czasie
przystani
ojciec
przy
z dziadkiem
nowej
kei.
zbijają
Ingrid
pierwszy
codziennie
szkielet
może
im
towarzyszyć, podawać gwoździe i poziomicę, przywiezioną przez ojca
z Lofotów,
instrument,
dzięki
któremu
to,
co
ma
trzyma poziom, a to, co ma być w pionie, trzyma pion.
być
w poziomie,
26
Martin mówi, że Koński Szkier nie bez kozery nazywa się Końskim Szkierem, a Wołową Wyspę otaczają nieczyste wody. Te odzwierzęce nazwy
stanowią
ostrzeżenia,
nazwy
i prawdziwą
istotę
znaki,
szkieru,
które te
mają
zwierzęta
przesłonić to
właściwe
symbole
diabła,
czarta. Mają też Koźli Szkier i Baranią Wyspę. Z tego samego powodu. To
zwierzęta
kopytne.
Czworonożne.
Załadowanie
konia
na
pokład
łodzi jest na przykład sprzeczne z wszelkimi instynktami i zdarza się wyłącznie z największej potrzeby, podczas transportu. Trudno sobie wyobrazić, jakim piekłem jest przywiezienie byka na wyspę lub wywóz krów, to nigdy nie jest po prostu zwykła męka, w całej takiej operacji jest coś, co się nie zgadza. Człowiek to c z u j e , całym sobą. Syn ma dość takiego gadania, uważa, że to bredzenie i przesądy starego człowieka, w przeciwieństwie do wiary, której fundamentem jest Bóg, władający losem, pogodą i rybami, co każdy może potwierdzić. Przesądy natomiast rządzą głupotą. Ale odkąd Ingrid zaczęła chodzić do szkoły, również Hans coraz częściej
się
zamyśla,
powrócił
jego
dawny
niepokój,
martwi
go
milkliwość, w którą popadła córka, i ta dziwna powaga wypełniająca jej oczy. Któregoś dnia, gdy siedzą na stosie desek podczas przerwy w pracy, jego wzrok pada na konia skubiącego trawę przy Ogrodzie Różanym. Hans pyta ojca, jakby wreszcie przyszedł na to czas, czy naprawdę potrzebne jest im to stworzenie, koń. Przez osiem miesięcy w roku stoi w zamknięciu, a zjada tyle co półtorej krowy. Owszem, ciągnie kosiarkę, pług i wózek z sianem, ale
już torf z reguły noszą sami, więc czy do konia właściwie po prostu już nawykli, czyżby był poniekąd złym przyzwyczajeniem, kulą u nogi? No i jest już stary, prastary. Martin rozumie, że syn wyszedł mu naprzeciw, w pewnym sensie przyznając się do błędu, on bowiem od początku krytycznie odnosił się do tej inwestycji, mówi więc, że koń był mądrym nabytkiem, kiedy się pojawił,
chociaż
przypłynął
łodzią,
no
bo
jak
inaczej
by
go
tu
ściągnęli… Dalszy ciąg wypowiedzi zawiesza, żeby Hans sam mógł wyciągnąć wniosek. Hans idzie do Szopy Lofockiej po strzelbę, prowadzą konia na bagna od zachodniej strony — kobiety nie mogą widzieć, że zabija się konia — strzelają do niego i zakopują w tym samym miejscu co barana. Zajmuje im to cały ten dzień i sporą część następnego. Nie pozwalają sobie przeszkodzić.
Mówią:
„Piekielne
zwierzę”,
ocierają
pot,
wracają
na
przystań i dalej zbijają deski, zaczęli już nimi okładać południową ścianę, nie mogą się doczekać, kiedy będzie gotowa, żeby w jej zaciszu pracować przy pozostałych częściach budynku. Ale Hans Barrøy stale czuje niepokój, kiedy patrzy na córkę lub gdy omiata
wzrokiem
przedtem.
wyspę
O każdej
i zauważa,
porze
doby,
że
jeśli
nie
wszystko
tylko
nie
jest
śpi,
takie
wie,
jak
gdzie
przebywają zwierzęta, absolutnie każde z nich, bo tu są orły i strome zbocza,
a teraz
stale
przyłapuje
się
na
tym,
że
prostuje
plecy
i wypatruje konia, którego nie ma, zanim uprzytamnia sobie, że koń nie żyje, i wraca do wbijania gwoździ. To się powtarza. Zastanawia się nad władzą przyzwyczajenia i zadaje sobie pytanie, czy
żałuje
ruchem
—
tego to
zabójstwa,
pierwszy
gdy
sztorm,
nagle który
budynek. Trzeba po prostu zaczynać od nowa.
widzi, już
za
że
niebo
chwilę
wypełnia
zrujnuje
się
nowy
Po
zniszczeniu
Zabiera
ją
ze
sobą
z konieczności bierze
kurs
następnej
na
na
na
budowy
Lofoty
lądzie
południe
i przegląda
i podczas —
Hans
na
świąt.
maszcie
Barrøy
sięga
podczas
dni
Kiedy
ma
po
Biblię.
spędzanych
w kwietniu
podniesioną
kuter
flagę,
aby
zasygnalizować tym, którzy czekają, że kolejny raz wszystkim udało się ujść
z życiem
—
Hans
za
szczęśliwy
znak
uznaje
widok
nowego
budynku wznoszącego się na szczycie urwiska, całego tak jak wtedy, gdy
opuszczał
jedynie
trochę
go
w zimowych
poszarzałego.
ciemnościach
W ładowni
cztery
leży
stos
miesiące
temu,
łupkowych
płyt,
którymi Hans wkrótce pokryje dach. Nie dochodzi do żadnych daleko idących konkluzji z faktu, że nowy budynek przetrwał, ale odczuwa ogromną ulgę; przy tym na kei stoi jego córka, trzyma za rączkę malutkiego chłopczyka i wskazując flagę na maszcie, mówi coś chłopcu do ucha. Ojciec dostrzega jej uśmiech, taki jak dawniej, na ten widok omal nie mdleje, chociaż dziewczynka to nie syn. W tym roku przywozi też z Lofotów podarki, w zeszłym roku ich nie miał, wtedy wiózł narzędzia i materiały, ale tej zimy głowę zajmowały mu inne myśli. Martin również otrzymuje prezent — brzytwę oprawioną w kość słoniową. Kobiety dostają materiał na sukienki i cukierki, a Ingrid pozytywkę i książkę pod tytułem Samarytanin i osioł. Dla Larsa Hans nie ma nic. Ingrid
dostaje
też
lusterko.
To
już
trzeci
raz
widzi
samą
siebie
w lustrze. Pierwszy był w zeszłym roku w Havstein. Poza tym matka raz pozwoliła jej pobawić się lusterkiem, które trzyma w swoim kufrze i którego
zwykle
nie
wyjmuje,
ale
wtedy
Ingrid
wróciła
ze
szkoły
z czerwonymi plamkami w oczach i nie chciała jeść. Teraz może się przeglądać, ile tylko zechce. Ingrid podsuwa też lusterko Larsowi, ale on nic z tego nie rozumie. Podsuwa je kotu i dziadkowi, a ojciec pokazuje jej, że kiedy się siedzi
przed lusterkiem i pisze, prawa ręka zmienia się w lewą, a litery robią się nieczytelne. Ingrid staje się odwrotnością, jakby można było być kimś innym, jednocześnie będąc sobą. Idzie na górę i chowa lusterko w kufrze w swoim pokoju. Wszystkie kobiety mają kufry — mają je dłużej niż krzesła. Na wieku kufra Ingrid jest wyryte imię, Petrine, i rok. Petrine była babcią Hansa. Ale to Maria pilnuje należytej zawartości kufra. Kiedy nie jest tak, jak być powinno, zdarza jej się coś usuwać. „Tego
nie
potrzebujesz”
—
mówi
na
przykład
o jakiejś
chustce,
kubku czy obrusie i zamiast tej rzeczy daje córce coś z własnego kufra. Również
ten
kufer
Ingrid
kiedyś
odziedziczy.
Pytanie
więc,
czy
konieczne jest takie przekładanie z jednego do drugiego. Ale tak, jest konieczne. To kwestia czasu, wieku i dwóch rodów, które mają połączyć się w jeden. Kufer Ingrid zachowuje jaką taką równowagę, obie niemal w pełni się co do tego zgadzają.
*
Kiedy
Hans
obchodzi
z Marią
wyspę,
żeby
obejrzeć
całość,
nie
wspomina, że przez zimę wiele myślał o koniu, ale oświadcza, że być może stał się bardziej bogobojny. Mówi też, że dobrze być z powrotem w domu, mają na to nawet osobne określenie: domator. Nie jest to raczej pozytywny objaw, zwłaszcza u mężczyzny, więc Maria stwierdza, że zapewne nie stał mu się bliższy ani Bóg, ani dom, tylko po prostu się postarzał, na jego skroniach pojawiło się już kilka siwych włosów. Hans
czuje
zaskakującą
ulgę,
która
nie
ma
tu
nic
do
rzeczy,
i zauważa, że na głowie Marii też jest kilka siwych włosów, ale kiedy w powrotnej drodze do domu zaczynają podchodzić pod ostatnie zbocze, kolejny raz spostrzega, że czegoś mu tu brakuje, jakiegoś zwierzęcia. Konia.
Przystaje, pyta, ile jagniąt urodziło się wiosną, i słucha, jak Maria liczy i próbuje mu je pokazać. Hans wchodzi między owce i sam liczy jagnięta. Uczy się imion, jakie im nadali, i wie, że od tej pory nic już nie będzie takie jak dawniej. Minął rok, który nie wróci, a gdyby teraz spytał
Marię,
jak
właściwie
jest
z Ingrid,
nie
odpowiedziałaby
mu
inaczej niż zwykle, jakby wciąż nie potrafił uwierzyć własnym oczom.
27
Lars
miał
zaledwie
siedem
miesięcy,
gdy
chwytając
za
oczka
sieci
Barbro, podciągnął się do góry i stanął na chwiejnych nóżkach, chociaż zaraz upadł do tyłu i uderzył głową o podłogę. Sytuacja się powtarzała. Tydzień później stał już wyprostowany i przytrzymując się sieci na dorsze, rozglądał się po kuchni. Lars uwielbiał stać. Ingrid ubijała śnieg wokół dolnej połowy jego ciała, żeby mógł stać również na dworze i machać rączkami. Miał jasne, niemal żółte jak masło
włosy,
ale
piwne
oczy
i rumiane
pucołowate
policzki.
Nie
skończył jeszcze ośmiu miesięcy, kiedy umiał już bez żadnej pomocy podnieść się z podłogi na środku kuchni, wstawał, robił kilka kroków, przewracał się i znów wstawał, wkrótce umiał stać, chodzić i przynosić coś
ze
spiżarki,
bo
chociaż
sam
niewiele
mówił,
rozumiał
słowa
i wiedział, co to kubek, co łyżka, a co chochelka. Kiedy śnieg zniknął z ziemi, Lars potrafił już przejść z domu do obory i do najdalszego stogu torfu. W marcu przyszła gołoledź. Popadał deszcz, potem wrócił mróz i znów gołoledź, lodowy płaszcz przykrył wyspę,
musieli
na
buty
zakładać
raki.
Ingrid
woziła
chłopca
na
sankach po najbardziej płaskich łąkach, przyszyła też haczyki na ryby do starych skarpet z podeszwą, robiąc raki i dla niego, musiał jakby uczyć się chodzić od nowa. Na
początku
znajdowali
go
kwietnia
na
patykiem.
Podczas
podwórzu.
Ale
gdy
Białych kocenia Ingrid
zniknął
raz,
Piaskach, się
owiec
miała
a
potem
drugi.
siedział
i grzebał
musieli
przywiązywać
wolne
od
szkoły
i była
Zawsze
w piachu go
na
w domu,
zajmowała
się
z dziadkiem
nim
do
od
szopy
rana na
do
łodzie,
wieczora.
Kiedy
bawił
szklanymi
się
indziej
chodził
pływakami,
linkami albo siedział w balii na liny i jadł suchy chleb. Dzień przed powrotem Hansa z Lofotów Martin zanurzył rączkę Larsa w wiadrze ze smołą i kazał mu zrobić dwa odciski na ścianie szopy, dwie małe dłonie przypominające głowy zająca, które miały nigdy nie zniknąć. Smoła nie zniknęła też z ręki chłopca, więc kiedy w pierwszy dzień Zielonych Świątek mieli popłynąć na nabożeństwo do wioski, Barbro wyszorowała
ją
tak
mocno,
że
ręka
zrobiła
się
czerwona
jak
krew
i trzeba było schować ją w rękawiczce. Z łodzi do kościoła Lars szedł na własnych
nogach.
Później
uzgodnili
z
pastorem
Johannesem
Malmbergetem, że chłopiec zostanie ochrzczony w pierwszą niedzielę sierpnia, chociaż przyznali się, że mały nie ma ojca. — Wszyscy
mamy
ojca
—
oświadczył
Johannes
Malmberget.
—
Jesteśmy dziećmi natury. Te słowa są w zasadzie kłamliwe, odgrywają jedynie rolę pociechy, bo przecież wszyscy pochodzą z dwóch miejsc, Lars zaś był po pierwsze synem
obcego,
podwójne
a po
podejrzenie
drugie —
synem
choć
Barbro,
również
wisiało
oczekiwania
więc
nad
i nadzieja.
nim Ale
w miarę jak rósł przez ten rok, i podejrzenia, i oczekiwania zblakły, a odzywały się tylko wówczas, kiedy coś zniszczył lub gdy dokonał jakiegoś wielkiego wyczynu, a ani jedno, ani drugie w zasadzie prawie się nie zdarzało. Teraz
pobiegł
z cmentarza
na
brzeg
i zatrzymał
się,
wpatrzony
w dziadka, ktòry poszedł przodem i usiadł w łodzi na ławce, plecami do lądu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Stary słyszał, że chłopiec wszedł do wody, lecz ani drgnął. Dołączyła reszta rodziny i zastała Martina w tej samej skulonej pozycji. Ponieważ Lars zdążył zamoczyć się aż po pas, zrozumieli, że coś się stało.
Maria spytała, co się dzieje. Martin,
patrząc
na
nich
pomiędzy
palcami,
oświadczył,
że
był
w kościele ostatni raz. Chcieli wiedzieć dlaczego. Nie odpowiedział, ale gdy spytali, czy to z powodu grobu Kai, pokiwał głową i wyjaśnił, że nie ma siły więcej czytać tego napisu na jej nagrobku. Nie powinni byli nigdy
umieszczać
tam
tego
wiersza,
pastor
miał
rację,
trzeba
go
usunąć. Maria
nazwała
go
durniem
i kazała
mu
się
przesiąść.
Reszta
rodziny wsiadła do łodzi, a Larsa owinięto w koc. W drodze do domu Ingrid spytała, co takiego jest na nagrobku babci, ale nie doczekała się odpowiedzi. Powtórzyła pytanie. Maria zbeształa ją, że tak marudzi. Ingrid nie ustępowała. Maria w końcu odpowiedziała, że nie wie, bo nigdy
nie
poznała
teściowej,
i kazała
córce
spytać
ojca.
Hans
się
uśmiechnął i powiedział, że to ładny wiersz, a babcia wiedziała, co robi. Ingrid pokiwała głową i przeniosła wzrok z matki na dziadka, który siedział na dziobie odwrócony do nich tyłem, wpatrzony w swoje ręce. Kiedy dopłynęli do brzegu przy szopie na łodzie, powiedział, że na co im, do jasnej cholery, taka wielka keja z nowym budynkiem przystani, skoro mają tylko dwa færingi i dwie krypy. Maria pokręciła głową. Hans
się
nie
odzywał.
Barbro
podrzucała
Larsa
do
góry
i go
łaskotała. Martin ruszył w stronę zabudowań, a Ingrid poczuła, że żal jej dziadka. Było to całkiem nowe uczucie. Nie miała pojęcia, skąd się wzięło. Dzień później zniknęło. Pojawiało się jednak znów w chwilach wypełnionych tamtej
właściwie
powrotnej
czym
podróży
innym.
Odżywało
z cmentarza,
ruchów
jako
wspomnienie
wioseł
i wyrazów
twarzy. Ale nigdy do niego nie przywykła i nigdy nikomu o nim nie mówiła.
28
Ingrid siedzi z kolanami złączonymi pod pulpitem ławki w dużej izbie we dworze Havstein, w ręku trzyma rysik i wygląda przez okno na niskie lutowe słońce, które zaraz opuści nierówną szybę. Skończyła już pisać.
Ma
pewność,
że
wszystkie
słowa
napisała
bezbłędnie.
Czuje
ciepło pieca, wie, że jej rękawiczki wiszą razem z rękawiczkami innych, że zimowe buty stoją razem z butami innych, a w korytarzu wierzchnie okrycie
wisi
razem
z ubraniami
innych.
Jest
jedną
z innych.
Jest
z jednej wyspy, a inni z innej. Są razem. Ingrid już się nie śmieje wtedy, kiedy nie powinna, włosy ma zaplecione. Wpatruje się w pana Olaia, aż nauczyciel czuje na sobie jej wzrok i podnosi głowę. Pan Olai nic jednak nie mówi. Czekają. Na innych, którzy ciągle piszą. W końcu szeptem, ponad trzema pochylonymi głowami, pan Olai pyta, czy Ingrid już skończyła. Ona kiwa głową. On również kiwa głową i dalej notuje w dzienniku, a Ingrid wraca spojrzeniem na okno, gdzie słońce
ześlizguje
się
z
szyby
i
wpuszcza
ciemny
trójkąt
na
wyszorowaną piaskiem podłogę, żagiel płynącej przez izbę łodzi, która zabiera ze sobą dzień; wkrótce zjawi się Gabriel z lampami, jak niema wróżka, najstarszy tutaj, jest sobota i Ingrid wraca do domu. Ale pierwszy raz wcale nie tęskni za powrotem. Odsuwa pulpit na bok, wstaje, nie pytając o pozwolenie, i kładzie swoją
tabliczkę
a mimo
to
na
stole
odwraca
się,
nauczyciela, zabiera
widzi
ubranie
jego
i buty
zdumioną wraz
ze
minę, swoim
niedużym workiem i opuszcza salę, ciągle nie pytając o pozwolenie i nie poświęcając już nauczycielowi ani jednego spojrzenia.
Na
korytarzu
ubiera
się,
wychodzi
na
mróz,
dziesięć
minut
—
widziała to na dużym ściennym zegarze — przed zakończeniem lekcji, i rusza
w stronę
przystani,
gdzie
dziadek
rozmawia
z dwoma
mężczyznami w jego wieku. Śmieją się z czegoś. To pierwszy raz, kiedy Ingrid
nie
tęskni
za
domem.
Pierwszy
raz,
kiedy
się
nie
boi.
Ma
dziewięć lat. I widzi, że dziadek jest inny w towarzystwie obcych niż przy własnej rodzinie. Ingrid myśli, że z nią jest tak samo. Staje
przed
nim
uśmiechnięta.
Dziadek
też
odpowiada
jej
uśmiechem. Wielką dłonią dotyka jej policzka. Potem opuszcza rękę i dalej rozmawia z tymi dwoma, jakby nic się nie stało, Ingrid wsiada więc do færinga, zajmuje środkową ławkę i zaczyna czekać. Martin nie przychodzi, rozmawia. Ingrid
wstaje,
idzie
na
przód
łodzi,
odwiązuje
cumę
i siada
do
wioseł. Jest już daleko od portu, kiedy dziadek wreszcie ją dostrzega, zaczyna biegać po pomoście i krzyczeć. Wymachuje rękami i woła, że Ingrid ma po niego przypłynąć. Ale ona nie słucha. Wiosłuje. Jest całkiem cicho i bezwietrznie, pełna flauta, wysepki są białe z czarnym rąbkiem,
morze
zielone.
Ingrid
wiosłuje
długimi,
mocnymi
pociągnięciami, jak matka, i jest już w połowie drogi do domu, kiedy wreszcie dogania ją jakaś obca łódź z dwoma wioślarzami i dziadek przeskakuje na færing, nie wiedząc, czy ma na nią krzyczeć, czy się śmiać. Ingrid to po nim widzi, po tym starym człowieku, którego zna lepiej niż kogokolwiek innego. Dziadek oświadcza, że teraz może sama wiosłować aż do domu. On usiądzie sobie na rufie i zapali.
29
Kiedy Barbro dorastała na Barrøy, dziewczęta nie miały krzeseł. Jadły przy stole na stojąco. Spośród kobiet w domu jedynie matka, Kaja, siedziała, a i to nastąpiło dopiero po tym, jak urodziła pierwszego syna. Po śmierci Kai Barbro chciała zająć jej krzesło. Hans jednak wolał przekazać je Marii, z którą właśnie się ożenił. Ale wkrótce potem ślub wziął również starszy brat, Erling, który wyprowadził się na inną, bogatszą wyspę. Dzięki temu i Barbro, i Maria dostały krzesła, mniej więcej w tym samym czasie. A Ingrid miała zaledwie trzy lata, kiedy ojciec zrobił krzesło i dla niej, z podłokietnikami, na których mogli kłaść deskę, co pozwalało jej trzymać nogi na siedzisku, dopóki nie urosła — wówczas deskę można było zdjąć. Minęła pewna epoka. O niczym takim nie dyskutowano. Trudno też powiedzieć, czy to żądanie Barbro, czy też pomysł przywieziony przez Hansa z Lofotów doprowadziły
do
tego,
że
również
kobietom
pozwolono
siedzieć.
Po
prostu tak się stało, jak wtedy, kiedy ludzie nagle znajdują nową drogę przez gęstwinę, droga im się podoba, więc zaczynają nią chodzić — i z czasem
powstaje
ścieżka,
będąca
tylko
innym
słowem
na
nazwanie
przyzwyczajenia. Ale Barbro pamiętała, jak to było, kiedy nie miała krzesła, dlatego gdy je dostała, nosiła je ze sobą wszędzie: do szopy i na przystań, nawet na pole. Siadała na nim i obserwowała zwierzęta, niebo i ostrygojady na brzegu. Mebel wyniesiony poza dom. Wtedy dachem staje się niebo, a ścianami horyzont, w domu, który nazywa się światem. Nikt nigdy
wcześniej tak się nie zachowywał. Nigdy też nie zdołali się do tego przyzwyczaić. W końcu trzeba też było zbić jeszcze jedno krzesło, dla Larsa. Zrobił je Hans przy warsztacie stolarskim w Szopie Szwedów. Barbro miała go
na
oku.
Przynosiła
przepędzać. a przecież
Ona nie
z powrotem,
mu
jednak mogła
zamiatać
kawę
tylko
stać wióry
na
i jedzenie.
stawała
przed
deszczu,
i odkładać
Hans
próbował
wejściem
kazał
jej
narzędzia,
więc
ją
i czekała, wchodzić
których
już
nie
potrzebował. To było najładniejsze krzesło na wyspie. Podobne do krzesła Ingrid, z podłokietnikami, na których można było położyć deskę, lecz w górnej części
oparcia
ozdobione
również
rzeźbieniami
przypominającymi
płatki kwiatu, jakiego żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało. Miało też owalną dziurę w siedzeniu, przez którą Lars mógł robić kupę do nocnika, było więc i krzesłem, i ubikacją, dopóki nie urósł na tyle, by korzystać z wychodka, do którego chodzili wszyscy pozostali, stojącego ściana w ścianę z oborą.
30
Zdarza się, że odwiedza ich ktoś z innych wysp. Goście dostają wtedy poczęstunek i kawę, a mówią jeden przez drugiego, bo w wyspiarzach słowa
się
gromadzą
i kiedyś
muszą
się
wydostać.
Kiedy
już
się
wyczerpią, goście wracają do siebie i od nowa zaczynają zbierać zdania. Nigdy jednak nikt obcy nie przybywa z przypadkową wizytą. Więc co to ma znaczyć? Zaczyna się od szarego cienia, który odróżnia się od połyskliwych fal na wschodzie i z czasem przybiera kształt łodzi. To Hans dostrzega ją jako pierwszy, łódź bez żagla, z jednym tylko człowiekiem na pokładzie, wciąż
tak
daleko,
wszystkiego, nieznanych
że
zanim
sobie
mają
dużo
przybędzie.
wodach,
co
do
czasu
na
Przede tego
nie
dowiedzenie
się
wszystkim
płynie
ma
żadnych
o nim po
wątpliwości,
a wiosłowanie idzie mu niezbyt sprawnie, może pochodzi z głębi lądu? Ale w jego ruchach widać pewne zdecydowanie, jakby płynął właśnie tu, na Barrøy, muszą więc zadać sobie pytanie, czy słyszał o nich coś, co zrodziło w nim pomysł przybycia tu, albo czy ich zna — może to jakiś daleki krewny? Tylko że oni nie mają znajomych ani krewnych w głębi lądu. Może będzie chciał im coś sprzedać? Wprawdzie nigdy wcześniej się to nie zdarzyło, ale nie da się tego wykluczyć. Albo może wiezie jakąś wiadomość, którą trzeba im przekazać? Takie rzeczy załatwia jednak zwykle Thomas ze Stangholmen lub któryś z wioślarzy ze składu. Nawet jeśli miałoby chodzić o wiadomość, to o jaką? Czyżby wieść o czyjejś śmierci?
Hans
zaczyna
umrzeć,
wyliczać
i dochodzi
do
tych
spośród
wniosku,
że
najbliższych,
nikt
nie
którzy
przysłałby
mogli
z taką
informacją obcego. No ale bywają chyba też i inne wieści… Na przykład? W końcu rozpoznają łódź — to færing Adolfa z Malvika, spod gór, a Adolf nie pożycza swoich łodzi na prawo i lewo, zwłaszcza ludziom, którzy nie potrafią wiosłować i nie wiedzą, gdzie są. Innymi słowy, przybysza poprzedza fala niepewności, a na domiar złego, kiedy ten człowiek
staje
wyprostowany
w rozkołysanej
łodzi,
zauważają,
że
wygląda przerażająco, ma długie czarne włosy, brodę i oczy, które nie patrzą prosto. Ich pierwszym odruchem jest przegonienie go z powrotem na morze. Ponieważ jednak są uprzejmi i ciekawi, stoją nieruchomo, przyglądają się,
jak
wychodzi
w dialekcie,
na
którego
brzeg, nie
i słuchają,
znają.
jak
Rozumieją,
mówi
gdy
szybko
i głośno
wyjaśnia,
że
skądś
uciekł przed jakąś karą, i prosi, żeby się nad nim zmiłowali. — Widzę, że jesteście prostymi ludźmi, nienawykłymi do takich jak ja. Mógłbym tu sobie poczynać, jak mi się podoba, ale tego nie chcę, pragnąłbym za to skorzystać z waszej gościnności… Hansa
uspokaja
to,
że
przybysz
sprawia
wrażenie
człowieka
obytego, a jego głos budzi zaufanie, może dlatego, że milczenie w parze z brutalnym wyglądem byłoby gorsze. Hans uspokajająco kiwa głową rodzinie, ale do obcego mówi: — Nie możesz tutaj zostać. Wtedy wszystko się odwraca. — Powiedziałem przecież, że właśnie to zamierzam — odpowiada z prychnięciem
przybysz,
małpując
ich
dialekt,
po
czym
zarzuca
węzełek na ramię, wysiada z łodzi, nie cumując jej, i rusza w stronę domu, a oni zostają z otwartymi ustami jako obserwatorzy inwazji na ich własne królestwo.
Martin wchodzi do wody, chwyta cumę, wyciągają łódź i patrzą na siebie, robią nią pół obrotu, tak aby pomalowana szeroka burta była widoczna od strony morza. Færing Adolfa na suchym lądzie, tam gdzie nie jego miejsce, ma być sygnałem, wołaniem o pomoc, w którą sami nie wierzą. Idą pod górę po śladach stóp więźnia, spojrzenia wszystkich kierują się
na
Hansa,
który
to
czuje,
i w
momencie
gdy
widzą,
jak
obcy
wchodzi do domu, zupełnie jakby tam mieszkał, Hans już wie, co musi zrobić: musi zabić tego człowieka. Pod drzwiami odbywa się coś w rodzaju zgromadzenia, będącego właściwie jedynie wahaniem, w końcu Hans wchodzi jako pierwszy, za nim Maria, Ingrid i Barbro z Larsem na ręku, chociaż chłopiec ma już cztery lata, wyrywa się i chce zejść na ziemię. Martin
zostaje
na
zewnątrz,
przez
okno
widzi
rodzinę
stojącą
w środku pod ścianami, jak żebracy we własnej kuchni, podczas gdy intruz zajął miejsce Hansa i przygląda im się po kolei, zastanawiając się, jakie rozkazy wydać służbie. — Kto ty jesteś? — zwraca się do Ingrid, a oni nie rozumieją, czy z nich drwi, czy nie. Ingrid puszcza rękę matki, występuje naprzód i wypowiada swoje imię. Obcy kiwa głową, ale najwyraźniej nie przychodzi mu na myśl nic ciekawego, o co mógłby ją prosić, bo przenosi spojrzenie na Barbro i powtarza pytanie. Barbro nie odpowiada. — Nie macie nic do jedzenia? Rozumieją te słowa, ale dalej stoją, jakby nie wiedzieli, gdzie co jest, drzwi do spiżarni, piec, komin, młynek do kawy i pojemniki z solą, cukrem… wiadra na ławie przy zlewie, który Hans wiosną przywiózł z Lofotów, jakby nigdy wcześniej nie widzieli tych rzeczy, a intruz sprawia dobrze
wrażenie się
czuł
nie
tylko,
w swoim
jakby
domu.
tu
mieszkał,
Powtarza
lecz
słowo
również
„jedzenie”,
jakby drgają
przestraszeni i tylko Ingrid potrafi się przemóc na tyle, żeby spytać, co by chciał. Mężczyzna odpowiada głośno, jakby byli głusi, że muszą chyba mieć chleb, masło, mięso. „Widziałem przecież krowy, cielęta…” Maria otwiera drzwi do spiżarki. Nieznajomy coś za nią woła. Maria zatrzymuje się i ogląda przez ramię. I wtedy Hans nie może już dłużej wytrzymać. Zostawia trzy swoje kobiety i siostrzeńca, wychodzi, nie zważając na słowa wykrzykiwane przez nowego właściciela, ale brzmią mu one w uszach: — Gdzie ty się, do cholery, wybierasz?! Hans idzie na pole ziemniaków, na którym przerwali pracę, gdy łódź pojawiła się na horyzoncie, i siada zwrócony plecami w stronę domu. Ingrid widzi go przez okno. Dziadek dołącza do ojca i siada obok. Rozmawiają. trzymając
za
Zaczyna duże
nieznajomemu,
padać
już
który
na
deszcz.
to
Barbro
dziecko
odpowiada
jej
na
zajmuje
kolanach,
drwiącym
bujany
fotel,
i przygląda
spojrzeniem.
się
Barbro
kołysze się w przód i w tył, szczypie Larsa, żeby siedział spokojnie, a obcy
wygląda
tak,
jakby
zaraz
miał
eksplodować,
kiedy
Maria
wystawia jedzenie na stół. Wtedy Ingrid też nie może już dłużej tam być. Patrzy na swoje dłonie, czarne od ziemi, ale nie potrafi wyjść bez pytania o pozwolenie. I nie pyta o to matki, tylko obcego, który dostał chleb, zimną rybę i masło, pyta go, czy może wyjść. Przybysz odpowiada, że ona może robić, co chce. Ingrid dyga, idzie na pole ziemniaków i staje przed ojcem, który klęczy między rządkami i wściekły wrzuca kartofle do skrzynki, czego nigdy
nie
kobiety
robi.
Hans
wykopują
Barrøy
ziemniaki,
nie a on
jest
mężczyzną,
wozi
skrzynki
który do
klęka.
domu.
To
Teraz
wygląda, jakby się modlił. Ingrid stoi, dopóki ojciec nie pyta, na co się tak gapi.
Hans powtarza pytanie. Ingrid widzi, że dziadek siedzi za nim z rękami na kolanach. Martin kręci głową. Ojciec wstaje i podnosi rękę, wygląda to tak, jakby miał zamiar ją uderzyć. Ingrid nie czuje lęku. Hans opuszcza rękę i zerka na ojca, który się podnosi i staje obok niego. Mówią coś do siebie. Ingrid mruga. Ramię
w ramię
i znikają
wychodzą
w Szopie
z harpunem,
z Ogrodu
Lofockiej,
którym
zwykle
Edenu,
wyłaniają
strzelają
się
do
idą
w stronę
z niej
morświnów,
ze
kei
strzelbą
dziadek
ma
jeszcze trzonek młota, podchodzą do domu i znikają w środku. Ingrid chce ich zatrzymać, ale nie jest w stanie wydobyć z siebie żadnego
dźwięku.
Biegnie
za
nimi
i staje
przy
kuchennym
oknie,
zagląda przez mokrą od deszczu szybę, nic jednak nie widzi. Podchodzi do ganku w momencie, kiedy drzwi się otwierają i obcy wycofuje się, idzie tyłem, nagle wydaje się mniejszy. Za
nim
jako
pierwszy
kroczy
ojciec
ze
strzelbą
przyłożoną
do
ramienia i z workiem, który rzuca tamtemu. Dalej Barbro z Larsem na ręku i dziadek. Martin potyka się o kamień, leci do przodu i uderza obcego
trzonkiem
młota
w twarz,
tak
że
tamten
również
upada
z głośnym krzykiem. Ingrid widzi, że ojciec przyciska broń do barku i przymyka jedno oko. Maria kładzie mu rękę na ramieniu. Dziadek wstaje. Nieznajomy ma zakrwawioną twarz, przeklina, dopiero teraz nagle zwracają uwagę na
jego
strój:
kamizelkę
obcy
jest
z lśniącymi
elegancko guzikami,
ubrany, spodnie
w drogi
garnitur,
zaprasowane
ma
w kant,
z kieszeni zwisa mu złoty łańcuszek, człowiek idący tyłem na południe przez łąki to bogacz, a za nim postępuje cały orszak. Przy łodzi zatrzymują się i patrzą na siebie. Obcy spuszcza
pociera łódź
ręką
na
twarz
wodę,
i wzrusza
a Hans
ramionami.
ciągle
celuje
Obserwują,
w niego
jak
z broni.
Przyglądają się, jak obcy wchodzi na pokład, siada do wioseł i zaczyna wiosłować
takimi
samymi
nieporadnymi
ruchami,
jak
te,
które
przywiodły go tutaj, najpierw kieruje się ku Malvika i górom, skąd przybył, potem na północ i na wschód w stronę składu. Znika w szarej zasłonie
ulewy,
znów
się
ukazuje
i wreszcie
przepada
na
dobre
w kolejnej fali deszczu. Są przemoczeni. Nic o nim nie wiedzą: ani jak się nazywa, ani skąd przybył, ani dokąd płynie. Wiedzą jedynie, że tu był. Ingrid patrzy na ojca, który się nie ogląda, tylko ramię w ramię z Marią wraca do domu, dzierżąc
broń
pod
pachą.
Martin
wymachuje
trzonkiem
młota,
a Barbro wreszcie puszcza Larsa na ziemię, żeby mógł pobiec tak jak zwykle.
*
Następnej nocy Ingrid budzą łodzie przypływające ze wszystkich stron, nie
ma
sensu
się
obracać,
nie
ma
sensu
patrzeć
w inną
stronę,
zamykać oczu, zapominać, uciekać, bo stopy, tak jak powieki, nie chcą się poruszyć. Idzie do rodziców i budzi Marię, widzi, że matka chce jej kazać, by wróciła do siebie. Maria zmienia jednak zdanie i wstaje, przechodzi razem z córką do jej pokoju i kładzie się przy niej. Ingrid i Maria. Ingrid pyta, czy ten człowiek wróci. — Nie — mówi matka. Mówiła tak również wtedy, kiedy zniknęła Barbro. Następnego
dnia
Ingrid
widzi,
jak
ojciec
stoi
na
kartoflisku,
rozgląda się dokoła, jakby wypatrywał łodzi albo konia, i stwierdza, że żałuje, że nie zabił tej świni, że to był idiotyzm wypuścić go w cudzej łodzi,
w łodzi
zachowali.
Nic
Adolfa. nie
Ingrid
zginęło
nie
może
z wyspy,
nic
zrozumieć, nie
dlaczego
zostało
tak
skradzione
się ani
zniszczone. Mimo to obcy obrabował ich z najważniejszej rzeczy, jaką mieli, rzeczy, której już nigdy nie odzyskają. Ingrid sądzi, że ma to jakiś związek z podziałem, z tym, kto opuścił kuchnię, bo nie mógł tam dłużej wytrzymać, a kto został. Ingrid jest sentymentalnym dzieckiem.
31
Hans Barrøy następuje na gwóźdź i rani się w palec, który zaczyna ropieć. Z każdym dniem Hans kuleje coraz bardziej, aż w końcu musi iść do szpitala, żeby mu amputowali chory palec. Kiedy wraca, porusza się o lasce, odcięli mu nie jeden palec, tylko dwa, bo zgłosił się tak późno, a Maria orzeka, że mąż teraz nie może popłynąć na Lofoty. — To z czego będziemy żyli? — Przecież nie możesz wypłynąć w morze z laską. Stryj Erling w pełni podziela jej zdanie, kiedy przypływa kutrem po Nowym Roku. Mówi, że niech Hans tej zimy wynajmie swój sprzęt któremuś z mężczyzn w zamian za połowę udziału, a sam zostanie w domu i łowi na miejscu, z laską, ha, ha. Hans przyznaje mu rację i wysyła z nim połowę sprzętu, a sam zostaje z rodziną na nowej kei i patrzy, jak „Barrøyczyk” odpływa bez niego, po raz pierwszy od piętnastu lat. Jest poranek trzeciego stycznia. Ci,
którzy
mają
iść
do
obory,
idą
do
obory.
Ale
Hans
stoi
i się
rozgląda. To dziwna sytuacja i nie ma na co patrzeć. Horyzont jest gdzieś tam, z tej strony, ląd jest gdzieś tam, z tamtej strony. Słychać morze. Ale to już wszystko. Hans idzie zebrać cały materiał, jaki może znaleźć, i zaczyna zbijać ławy do nowego budynku przystani. Zajmuje się
tym
jeszcze
następnego
dnia,
aż
skończy.
Dwie
ławy.
Wtedy
oświadcza Barbro, że chce ją nauczyć zakładania przynęty na liny. — Przecież ja umiem zakładać przynętę — odpowiada Barbro.
— No tak. Ale będziesz musiała też naprawiać — mówi Hans. — I rozplątywać supły. Tego Barbro nie potrafi. Barbro lubi nawlekać kawałki śledzi na haczyki i przewieszać je równiutko przez krawędź balii, lecz supły tylko się plączą tym mocniej, im bardziej się z nimi zmaga. Ale może to robić Ingrid w czasie wolnym od szkoły. I Maria, gdy nie jest w oborze i nie gotuje.
*
To
była
dziwna
Najwspanialsza
zima,
zima
zima
w życiu
bez
pustki,
Ingrid,
samotności
czyste
lato.
i
powagi.
Nawet
pogoda
dopisała. Hans i Martin codziennie wstawali bardzo wcześnie rano, jak podczas sianokosów, łowili na cztery liny na odcinku między Barrøy a Havstein, a kiedy pogoda pozwalała, również od strony otwartego morza. Zastawiali też sieci. Coraz więcej sieci. Już
w połowie
stycznia
pojawiło
się
pierwsze
rusztowanie
do
suszenia ryb. Wcześniej mieli na Barrøy tylko takie do suszenia sieci. Teraz postawili najpierw jedno, a potem kolejne. Pod koniec marca mieli już trzy, wszystkie na pagórkach po zachodniej stronie. W ciągu tych miesięcy wysuszyli na nich dwanaście ton ryby, a to naprawdę nieźle jak na dwóch mężczyzn oraz dwie i pół kobiety przy zakładaniu przynęty,
to
prawie
trzy
tony
sztokfisza.
Kiedy
pogoda
była
zła,
zostawali na lądzie, a to Maria decydowała, co jest złą pogodą, a co nie. Dobrze
im
było,
bo
mogli
siedzieć
w domu,
gdy
tylko
zrywał
się
mocniejszy wiatr. Hans
znów
żałował,
że
pozbył
się
konia,
oprawione ryby na rusztowania do suszenia.
bo
sami
musieli
nosić
Starannie to sobie przemyśliwał. Po uwzględnieniu całej paszy, jaką trzeba by było zarezerwować dla konia, rachunek wciąż nie wychodził na plus. Nosili ryby w skrzynkach, które Hans zakładał im na plecy, a Lars ciągnął za sobą po śniegu ryby powiązane po dwie. To była okropna robota. Ale czy rusztowanie, do diabła, nie mogłoby stanąć tuż za przystanią, gdzie patroszą i wiążą? Nie, nie może, musi stać na nagiej skale, a nie na trawie czy mokradłach, z których unoszą się gazy i gdzie wykluwają się muchy, prawdziwy armagedon dla ryb. Hans pracował też w oborze. M ę ż c z y z n a! Martin jeszcze o czymś takim nie słyszał. Ingrid zaczęła więc znów tęsknić za domem, siedząc w szkolnej ławce w Havstein, ucząc się rachunków, historii biblijnych i śpiewu, chociaż miała tu kolegów, za którymi tęskniła, kiedy była w domu. I w ciągu tej zimy kolejny raz stało się dla niej jasne, że jej miejsce jest na Barrøy, na wyspie, na której nie obowiązują już pory roku, a ona nie musi przebywać na niej przez cały czas, żeby wyspa nie zniknęła. Ale jeśli zima była inna, to inne było też następne lato. Na początku maja przypłynął stryj Erling, by oddać sprzęt, niemal w strzępach, a sezon
na
północy
okazał
się
marny.
Mimo
to
w składzie
za
ich
własnego sztokfisza również płacono im słabo, bo Tommesen, właściciel składu, twierdził, że tu, na wyspach, ryb jest pod dostatkiem. — Możecie
popłynąć
z
tymi
swoimi
wątłuszami
na
Åsværet
i sprawdzić, ile tam za nie dostaniecie. W dodatku Tommesen uznał, że towar nie jest pierwszego sortu, za dużo w nim małych ryb. Tak więc tego lata na Barrøy nie zbudowało się nic nowego. Ale przez czerwiec Hans i Martin oczyścili z torfu skałę na południe od urwiska nosiło
i przestawili
się
ryby,
tam
rodzina
jedno
jednak
rusztowanie,
zaczęła
się
dzięki
czemu
zastanawiać,
co
krócej to
ma
oznaczać, czy Hans planuje zostać w domu przez kolejną zimę, osiąść już na stałe, być jak oni? Czy to w ogóle możliwe? Hans i Maria decydują, że owszem, to jest możliwe. Są wolnymi ludźmi, są silni i są razem. Ale teraz Hans nie ma już żadnego sprzętu rybackiego do wysłania z bratem na północ, sam potrzebuje wszystkich lin. Poza tym trudno o przynętę,
śledzie,
małe
czarniaki,
więc
w styczniu
łowią
więcej
sieciami niż na liny, również od strony otwartego morza. Nagle jednak pogoda
krzyżuje
im
szyki.
Wiele
sieci
uplecionych
przez
Barbro
przepada. Barbro wiąże nowe, ile tylko starcza jej sił. Również te idą na zatracenie. W lutym sztorm przewraca jedno rusztowanie pełne ryb, muszą je umyć i rozwiesić na nowo. Hans coraz częściej budzi się w nocy i schodzi do kuchni sprawdzić pogodę, napalić w piecu, pokręcić się,
tęskniąc
za
kawą,
dopilnować
łodzi
i rusztowań
z rybami,
poganiany tym samym dziwnym żalem i niepokojem, który pozostawił po
sobie
tamten
nieznajomy.
Gdyby
Hans
go
zabił,
obcy
nigdy
nie
mógłby wrócić. Teraz też go nie widać, ale mimo to nie chce zniknąć i dlatego Hans zadaje sobie pytanie, czy gdyby zrobił to, co powinien, gdyby zabił tamtego, myśli zajmowałyby mu inne potwory. Myśli
może
zagłuszyć
jedynie
ciężka
harówka.
A on
teraz
ma
i jedno, i drugie.
*
W tygodniach przed Wielkanocą nastała mroźna, bezwietrzna pogoda, dobrze im szło na morzu. Potem okazało się, że to będzie rok bez wiosny,
jeden
popołudnia
na
z tych,
kiedy
początku
wiosna
czerwca;
pojawia
wcześniej
się
jest
dopiero
tylko
lód
pewnego i mokry
śnieg, a potem padający ukosem zimny deszcz, który działa zabójczo, zamiast dodawać sił plonom, zwierzętom i ludziom. Sprawy zaszły tak daleko, że Hans Barrøy zaczął się zastanawiać, czy jego własna wyspa nie staje się za mała, czy w ciągu tych dwóch zim zdobył jakieś cenne doświadczenia, czy też po prostu musiał się zmierzyć
z
przeznaczeniem.
No
bo
spójrzmy
prawdzie
w
oczy,
podsumował, najpierw dobra zima z dobrą wymówką na pozostanie w domu, a potem marna, bo kierował się czystym wygodnictwem. Na domiar
wszystkiego
naprawienie
tej
mizerii
zajmie
kolejny
rok,
bo
przecież teraz nie miał ani sieci, ani lin. A wszystko przez jeden palec u nogi. Dwa palce. W każdym razie nie był już domatorem.
*
W
głębi
lądu
budowano
kolej,
linię
nordlandzką.
Stała
się
ona
ratunkiem dla niejednego biedaka. Uratowała też Hansa Barrøya. Znał się na wysadzaniu skał, miał spojrzenie wyczulone na tajemnice gór. Wyruszył na budowę, gdy tylko siano znalazło się na stojakach, i wrócił dopiero w połowie grudnia, z zapadniętymi policzkami, niewyspany jak letnia
noc,
ale
obciążnikami
dumny,
z nowym
i haczykami,
sprzętem
trawiony
rybackim,
gorączką
lofocką
z linami,
bardziej
niż
kiedykolwiek. Dni Bożego Narodzenia spędzał w nowej przystani, przygotowując ekwipunek,
osiem
balii
lin.
Przywiózł
też
jeszcze
jedną
nowość
—
ponieważ Martin tak się już zestarzał, a Lars ciągle był za mały — wyciągarkę, sobie
pomóc
która przy
została
zamontowana
wodowaniu
w szopie,
i wciąganiu
łodzi,
mieli
więc
czym
wystarczyło
kręcić
zapełniając
kufer
korbą jak w szlifierce. Maria
i
Barbro
podstawowymi
piekły,
zapasami
na
po
raz
cztery
kolejny miesiące,
szykowały
pościel,
ubranie.
W bocznej
przegrodzie
kufra:
okulary,
brzytwa,
krople
kamforowe, ołówek, kostki cukru… Drugiego stycznia znów żegnali ojca, brata, męża i wuja, machali i wołali do niczyich uszu, a latarnia na
rufie
kojarząc
kutra się
stryja
Erlinga
z pogrzebem.
kołysała
Potem
się
wrócili
w zimowej do
domu
ciemności,
i zajęli
się
samotnością i powagą: Barbro, Maria, Ingrid i Lars, ludność wyspy składająca się z czterech osób. Martin bowiem w ten jakże ważny dzień nie
ruszał
mężczyzną,
się
ze
stary
swojej
izdebki,
i osłabły,
po
był
już
dwóch
teraz
zaledwie
najostrzejszych
w połowie zimach
za
ludzkiej pamięci. Najbliższe miesiące zamierzał przespać, oby jego syn został długo na Lofotach, oby sprzyjało mu szczęście.
32
Martin prawie przestał pracować. Dawniej zimą wypływał na połów w okolicy domu, z krótką liną z haczykami i kilkoma sieciami, teraz poprzestawał na jednej wyprawie tygodniowo z jedną liną ciągnącą się za łodzią. Zabierał wtedy ze sobą Larsa, chłopiec był tak pełen zapału, że aż szalał. Martin nosił również torf, kiedy mu się chciało, zapalał tranowe lampy, których nikomu innemu nie pozwalał tykać, patroszył ryby i mówił Barbro, jak ma robić to czy tamto, chociaż nie było to ani potrzebne,
ani
skuteczne.
Poza
tym
bawił
się
z małym
Larsem,
Szwedem, którego uznał za swego. Chodzili po podłodze na czworakach i walczyli. Lars się podnosił, krzepki, silny w rękach, i ciągnął dziadka za włosy. Martin uważał, że chłopiec robi to za mocno, i odpłacał tym samym. Udawał, że coś mu się stało
i chce
się
zemścić,
Lars
uciekał
wtedy
z głośnym
śmiechem.
Dziadek gonił go po wyspie, dopóki się nie zmęczył. No i nie chciał się bawić, kiedy spał. Kotka Karnot ciągle była z nimi, równie stara jak Martin, i zaczęła spać u niego na brzuchu. Kiedy drzemali po obiedzie, Lars przychodził do nich ze szczapą drewna i szturchał najpierw kota, a potem dziadka. — Ależ ja się zestarzałem — mówił Martin, wstawał i wychodził sprawdzić, czy jest coś dla niego do zrobienia. Na ogół nie było. Rąbał trochę szczap i pokazywał Larsowi, jak to się robi.
*
Ingrid nie chce już rąbać drewna; piecze podpłomyki, lefser, chleb, potrafi doić, oddzielać śmietanę, ubijać masło, gotować gomme, smażyć dżem,
prząść,
niemal
robić
wszystko.
na
drutach,
Potrafi
czyścić
wiosłować puch,
i pływać.
rozplątywać
Ingrid
sieci,
umie
zakładać
przynętę, rozcinać ryby i usuwać kręgosłupy — męska robota, wiązać ryby po dwie — głównie męska, ale jak trzeba, to i kobieca robota, zbierać jaja mew i jagody, wykopywać ziemniaki — o dziwo, to i męska, i kobieca robota. Ale na polu kartofli jest tak jak przy wycinaniu torfu, ojciec stoi, a kobiety klęczą. Klęczy również Martin. Chyba że leży na plecach. Nie ma na świecie dwunastolatki, która umiałaby więcej niż Ingrid. Jest córką morza, nie widzi w łamiących się falach niebezpieczeństwa i zagrożenia, tylko drogę i rozwiązanie większości problemów. Któregoś dnia,
kiedy
ojciec
znów
wyjeżdża
na
budowę,
Ingrid
oświadcza
Larsowi, że wezmą færing i popłyną na północ, na Stangholmen, do Thomasa i Ingi, może uda im się kupić tytoń dla dziadka, Martin ostatnio okropnie się skarżył, że brakuje mu tytoniu i kawy. — Pieniądze mam — mówi Ingrid. Dostała je od matki za patroszenie i solenie śledzi, które sprzedali do składu, i trzyma w swoim kufrze. Spuszczają
færing
na
wodę,
dzięki
nowej
wyciągarce
to
żaden
kłopot, stawiają żagiel i mają za sobą już dobrze ponad połowę drogi, kiedy dostrzega ich matka i biegnie na brzeg. Udają, że nie słyszą, przy dobrym wietrze szybko się posuwają i są już tak blisko Stangholmen, że widzą i zabudowania, i skały. Ale na Stangholmen nie ma naturalnego portu, jest przybrzeżna płycizna, muszą więc przepłynąć między szkierami, a kiedy okrążają już
ostatni
i opuszczają
żagiel,
widzą,
że
Thomas
stoi
na
brzegu
i wrzeszczy, równie wściekły jak Maria: — Wracajcie natychmiast do domu! Czy wy nie patrzycie w górę?!
Wskazuje na niebo, kręci głową i krzyczy. Nie będzie żadnego handlu, nie podpływają nawet do brzegu na wiosłach, ale Ingrid nie ma ochoty wracać z niezałatwioną sprawą, poza tym niczego w górze nie widzi, podobnie jak Lars. Znów podnoszą żagiel i przemykają między wysepkami, kierując się w stronę składu, do pokonania mają już jedynie basen portowy, kiedy pierwszy podmuch wiatru wyrywa im szoty z rąk i grozi wywróceniem łodzi. Lars wybucha płaczem i o mało nie wypada za burtę. Ingrid ustawia łódź rufą do wiatru, udaje jej się spuścić prawie cały żagiel i płynie
fordewindem,
celując
w zieloną
plamkę
w skale
między
składem rybackim a kościołem. To nie jest kurs wybrany przez Ingrid, to kurs wichury i morza, które coraz bardziej się burzy, færing przy każdym ruchu nabiera wody, a Ingrid krzyczy, że Lars ma iść na dziób i wyskoczyć na brzeg z cumą, zanim uderzą w skałę, bo inaczej poleci na nos. Nie
trafiają
w skałę,
lecz
w zieloną
plamkę.
Færing
z mokrym
stęknięciem wbija się w miękką kołdrę trawy i wodorostów, a ster w porywach wiatru tłucze się jak skrzydło drzwi. Wyskakują na brzeg i próbują podciągnąć łódź wyżej. Ale færing ani drgnie, a Ingrid wie, co się stanie. Morze zacznie się podnosić coraz wyżej, powoli miażdżąc drogocenną łódź na zapałki. A na to nie ma siły patrzeć. Ciągnie Larsa za sobą na skałę. W stronę składu. Są mokrzuteńcy od deszczu i morskiej wody, nikt nie widzi, że płaczą, nawet wtedy, gdy wchodzą do sklepu i stają przed Margot, która strzeże lady, przed dumną Margot, która ich poznaje i pyta, co, na miłość boską, robią tu przy takiej pogodzie. Jej zdumienie nie ma granic, gdy dociera do niej, że są sami. — Chcemy kupić tytoń dla dziadka — mówi z płaczem Lars. — Jaki tytoń?
— Dla dziadka, dla dziadka… Chłopiec całkiem się rozkleja, aż się zasmarkał. Ingrid musi zdusić własny płacz, żeby wytrzeć mu nos. Lars się wyrywa i wybiega na dwór.
Ingrid
biegnie
za
nim
i dopada
go
na
polu,
gdzie
nagle
się
zatrzymał, jakby ciało mu się zacięło, cały się trzęsie i szczęka zębami. Ingrid ciągnie go za sobą, siadają na skrzyni z koksem i nie mają nic do powiedzenia. Ani do zrobienia. Ingrid znów jest bliska płaczu. Są na lądzie, ale chcą na morze. Nagle Ingrid czuje, że wiatr słabnie, wychodzi więc spod okapu i stwierdza, że deszcz ustał, na południu się wypogadza, niebo jest tam jasne. Wracają do sklepu, kupują kandyzowany cukier i wiaderko syropu cukrowego, płacą i wychodzą, nie słuchając wołania Margot, biegną z powrotem do łodzi i widzą, że kołysze się w tym samym miejscu, równie cała jak przedtem. Wybierają z niej wodę, z pomocą fal ściągają na morze i zaczynają wiosłować. Ingrid nie może w to uwierzyć. Wiosłują pod fale, każde swoją parą wioseł, Lars początkowo w tym samym rytmie co ona, potem coraz szybciej, coś przy tym wołając. Ingrid domyśla się, że on liczy i jeszcze przyspiesza, aż wreszcie ona nie
jest
Larsowi
w stanie robi
się
dotrzymać niedobrze,
mu
musi
tempa.
Mijają
zwymiotować,
ostatnią gubi
wysepkę.
jedno
wiosło,
widzą, jak odpływa, machając im na pożegnanie. Ingrid wiosłuje. Lars osuwa się na kolana, potem zwija się w kłębek w wodzie na dnie łódki i zatyka palcami uszy. Ingrid wiosłuje, jest gorąco, przed oczami wirują czerwone plamy, ręce jej się trzęsą, w plecach czuje ogień, wiosłuje, każdym
włókienkiem
ciała
spodziewając
się
ostatecznego
porywu
wichury, na znak, że się nie uda, bo nie może się udać, jest za daleko, a morze zbyt niespokojne, wiatr się wzmaga, wokół nich robi się biało
i Ingrid już wie, że są skazani na zatracenie, gdy nagle przez łódź przebiega wstrząs, uderzyli o dno. Ale tu przecież nie ma żadnych szkierów. Zderzyli się z inną łodzią. Ingrid odwraca się i widzi większą z kryp. Maria i Barbro przy wiosłach, dziadek na stojąco kołysze się z boku na bok na wielkich falach, zastygłe blade twarze i głosy bez dźwięku, dziadek stawia stopę na burcie, czeka, opada, wznosi się, czeka i jak młodzik przeskakuje do færinga, wyrywa Ingrid wiosła z rąk, spycha ją w przestrzeń między ławki,
obok
Larsa;
wpatrzona
w dziadka,
widzi,
jak
Martin
wbija
wiosło niczym łom w kolejną falę i obraca færing — mają teraz morze z tyłu — a potem siada i siedzi pochylony, z wiosłami uniesionymi jak dwa czarne ptaki na wietrze.
33
Kiedy Ingrid się obudziła, czuła, że jest martwa. Leżała na wznak w wąskim łóżku w jakimś pustym pokoju i w oknie widziała światło, słońce. No tak. Ale kołdra nie była puchowa, tylko ciężka jak ołów, plecy bolały, ręce się trzęsły, a myśli spały. Mogła obrócić się w prawo i patrzeć na pomalowane na biało drzwi. Pokój z podłogą, ścianami i sufitem, wszystko białe, i jedno łóżko, to, w którym leżała, jedno okno, to, w które patrzyła, jedne drzwi, te, którym
się
przyglądała.
i dokąd prowadzą, czy
Zastanawiała
o n a
się,
czy
można
je
otworzyć
mogłaby je otworzyć, gdy nagle w całą tę
biel wtargnął jakiś daleki odgłos. Chyba śmiech. Nosiła imię Ingrid i miała dwanaście lat. Włosy, suche i rozczesane, ale niezaplecione, otaczały jej głowę jak wieniec. Wstrzymała oddech. Wypuściła
go
i zamknęła
oczy.
Znów
je
otworzyła.
Blask
słońca
w oknie. Żadnego wiatru, żadnego szumu. Dalekie głosy, śmiech. Odsunęła kończynami,
ciężkie
okrycie
stanęła
na
na
bok
niepewnych
i
usiadła.
nogach,
Mogła
podeszła
poruszać do
okna
i wyjrzała na prostokątną łąkę, idealnie wystrzyżoną przez zwierzęta i przypominającą zieloną kartkę na brązowym blacie stołu. Byli na niej jacyś
ludzie.
Dwie
osoby
leżały
nieruchomo,
podpierając
się
na
łokciach. To byli mężczyźni, żyli i rozmawiali ze sobą. Dwie inne osoby stały
kawałek
dalej,
kobiety,
one
także
rozmawiały,
równie
bezdźwięcznie, a między nimi biegał chłopiec z długim kijem, rysując ósemki na zielonej kartce. Dorośli odwrócili się i śledzili go wzrokiem, śmiali się z niego i coś wołali.
Palce Ingrid były jak szpony. Spróbowała je wyprostować. Zrozumiała, kim są ci ludzie. To matka, Barbro i dziadek. A chłopczyk to Lars. I jeszcze jakiś obcy mężczyzna. A teraz pojawiła się też obca kobieta. Wszyscy się do niej odwrócili i powitali ją uśmiechami. Podała im małe białe filiżanki, nalała do nich czegoś
z dzbanka,
rozpoznała
napili
Stangholmen,
się
i dalej
rozmawiali,
nieznajomym
a Ingrid
mężczyzną
był
wreszcie Thomas,
a kobietą — Inga. Ingrid wcześniej odwiedzała tę wyspę zaledwie kilka razy,
ale
często
do
siebie
machali.
Kiedy
podniosła
oczy,
w oddali
zobaczyła Barrøy. Znalazła się po niewłaściwej stronie morza.
*
To, co złe: udało jej się wyprostować szpony i zobaczyła, że knykcie ma czerwone spódnicy
i podrapane. i na
krew
Spojrzała
cieknącą
na
kolana
wąskim
wystające
strumyczkiem
spod
przez
rąbka kolano
i dalej wzdłuż łydki, kolejny strumyk od wewnętrznej strony drugiego kolana.
Otworzyła
usta,
żeby
krzyknąć,
i nie
usłyszała
żadnego
dźwięku. W dole na zielonej kartce wszyscy zdrętwieli i przenieśli na nią
wzrok.
Zobaczyła,
że
matka
otwiera
i zamyka
usta,
a potem
zaczyna biec w jej stronę.
*
To, co dobre: razem wracali do domu. Maria i Ingrid færingiem, Barbro i Lars krypą, każde przy swoim wiośle. Martin siedział na ławeczce z tyłu i naśmiewał się z nich, wytykał im wszystko, czego nie umieli, a przede wszystkim, że nie potrafią wiosłować. Morze się uspokoiło, przetaczały się po nim długie, leniwe fale. Był październik. Wiosłowali
na wyścigi. Matka powiedziała jej o krwi. Ingrid rozumiała, że nie powinna wiosłować mocniej niż Maria. Lars i Barbro byli pierwsi. Lars się radował. W oborze ryczały krowy. Owce w Ogrodzie Edenu jadły ziemniaczane orzeł.
łęty.
Z dachu
Z rusztowania
do
nowej
suszenia
przystani ryb
drugi.
wzbił Ale
się
krew
w powietrze była
czysta.
A kiedy Ingrid się odwróciła, zobaczyła Thomasa i Ingę jako małe punkciki na najbardziej wysuniętym na południe cyplu Stangholmen. — Musisz teraz do nich pomachać — powiedziała matka, wyciągając łódź na brzeg. — Żeby widzieli, że jesteśmy już w domu. Ingrid weszła na pagórek i zaczęła machać, myśląc o wszystkim, o czym powinna zapomnieć, o mężczyźnie, który się zjawił i coś im ukradł,
chociaż
odmachiwano
jej
w ogóle zieloną
nie
wiedzieli,
chustką,
że
nazywaną
to
mają.
A z
sygnałową.
oddali
Mieli
też
czerwoną chustkę, używali jej, kiedy potrzebowali pomocy. Za plecami usłyszała, jak matka mówi, że Ingrid pójdzie z nią do obory, bo Barbro w tym czasie będzie szykować jedzenie, a potem jeszcze pytanie: — A co to takiego? Brązowa wiaderko
grudka
z syropem
na
dnie
ocalało.
færinga. Ingrid
je
Kandyzowany podniosła,
cukier.
zważyła
Ale
w obu
rękach, poczuła, jak ważny jest ten ciężar nieuszkodzonego wiaderka, i zaniosła je do domu.
34
Nelly przyjechała w odwiedziny. Jest Wielkanoc, Wielki Piątek i wielki odpływ, tych kilka dni w roku, kiedy wyspa jest największa i można obejść
po
śnieżnobiałym
piasku
całe
ich
królestwo
z wyjątkiem
fragmentu przy urwisku i nowej kei — tam zawsze jest tak głęboko, że Lars może skakać na główkę, chociaż nikt inny tak nie skacze. Ale Ingrid raz opłynęła całą wyspę, przy pełnym przypływie. Wyspa była wtedy najmniejsza. Dokonała tego wyczynu w środku lata cieplejszego niż wszystkie inne. Teraz obchodzi wyspę razem z Nelly, która jest tutaj, ponieważ jej matka
pojechała
odwiedzić
krewnych.
O ojcu
nic
się
nie
mówi,
o rodzeństwie też. Nelly zadaje pytania, jakie na Barrøy nie padały nigdy wcześniej: „Dlaczego nie macie w drzwiach dziurek od klucza?”, „Kto jest ojcem Larsa?”, „Dlaczego nie masz rodzeństwa?”, „Co mówi twój dziadek?”. Ingrid rozumie, których pytań nie powinna przekazywać matce. Ale najważniejsze z nich stale usiłuje przetrawić, ocenia je ciągle od nowa — to pytanie o brak rodzeństwa, przecież dzieci z innych wysp mają nawet dziewięcioro albo i trzynaścioro. Nelly ma sześciu braci, a na Stangholmen
wyrosło
pięć
dziewczynek
i trzech
chłopców,
dzieci
Thomasa i Ingi, które kolejno wyjeżdżały po skończeniu szkoły, a teraz pojawiają się tylko latem, żeby pomóc przy sianokosach; wyjąwszy te chwile, Thomas i Inga są sami, jest tak, odkąd Ingrid pamięta. Ale mają dwie chustki do machania: jedną zieloną, drugą czerwoną.
Nelly ma też sporo do zarzucenia Barrøy: przede wszystkim nie ma tu nikogo innego, inaczej niż na jej Lauøy, gdzie mieszkają aż cztery rodziny. I nie ma tu żadnego psa? Budynki są niepomalowane. Domu Nelly też nie pomalowano, ale jeden na jej wyspie, chociaż nie należy do rodziny, jest czerwony. To jedyny budynek, który widać ze szkoły w Havstein, Nelly może go pokazać, to obora jej sąsiadów. Nelly niezbyt też lubi gotowanego czarniaka i wątrobę. Ale to już ewidentna przesada, bo je tyle co Lars. No i wiele rzeczy jej się podoba, wszystko jedno, czy mówi o tym, czy nie: kruche ciastka z masłem, dżem
rabarbarowy
z
zeszłego
roku,
świeże
mleko,
podpłomyki,
puchowa kołdra, pod którą śpi razem z Ingrid w Sali Północnej, bo na Lauøy nie mają puchu. Docenia również to, że ma swoje krzesło, na którym siedzi podczas posiłków. To krzesło Hansa, on jak zwykle jest na Lofotach, więc Nelly zasiada u szczytu stołu niczym królowa, co z pewnością do tej pory nie zdarzało jej się często, i patrzy na Martina, zajmującego
miejsce
po
przeciwnej
stronie.
Podoba
jej
się
też
obchodzenie całej wyspy podczas odpływu jak po rondzie ogromnego kapelusza i zbieranie mewich jaj do małych siatek, to również nie na każdej wyspie jest możliwe. Poza tym Nelly jest zręczna w pracy, chociaż Maria mówi, że mogą sobie wziąć wolne i robić to, na co mają ochotę — a to jest nowością również dla Ingrid. Nelly
ma
włosy
zaplecione
w warkocz,
który
tańczy
między
jej
łopatkami jak lina, kiedy drażnią się z Larsem i prowokują go, żeby je gonił po wydmach. Lars się złości, jest silny, chociaż niski. Rzucają w niego jajkami, aż żółtka ściekają po jego rozzłoszczonej twarzy jak płynny miód. Ingrid podoba się bycie niedobrą. A Lars jest na tyle głupi,
żeby
się
wytrzeć
suchym
wrzosem,
i kiedy
wraca
do
domu,
wygląda jak zając morski. Ingrid dostaje ostrzejszą reprymendę niż kiedykolwiek,
jajka
są
przecież
takie
cenne.
Ale
dostaje
ją
razem
z Nelly. Lars w tym czasie bierze rozbieg i uderza Ingrid w twarz, Maria musi nawet wepchnąć jej gałganki do dziurek w nosie, żeby zatrzymać krwawienie. Powstaje również problem z Martinem, który kiedy nie śpi, chodzi w koło, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, no bo Lars tylko biega za dziewczynkami. W dodatku Martin wciąż ze złości burczy pod nosem, to dlatego Nelly pyta, co on mówi, i na to pytanie również nie ma odpowiedzi, chociaż Ingrid rozumie każde słowo dziadka, nawet te przemilczane. No ale co z faktem, że Ingrid nie ma rodzeństwa? Na początku Nelly powtarza, że tęskni za domem. Ale kiedy zbliża się dzień jej wyjazdu, zaczyna szlochać i wydmuchiwać powietrze przez nos małymi porcjami. Maria mówi, że Barbro i Ingrid nie muszą iść z nią do obory, ponieważ wystarczy jej Nelly, rozmawia z nią w cztery oczy. A kiedy wychodzą, Nelly jest prawie taka sama jak na początku pobytu
na
wyspie,
chociaż
ciągle
nie
chce
wracać
do
domu.
Chce
mieszkać na Barrøy już do końca życia, bo to najwspanialsze miejsce, w jakim była. Przy obiedzie Martin pyta, czy była w tak wielu miejscach. Nelly
wyjaśnia,
że
była
w Havstein
i na
Lauøy,
a raz
z ojcem
w składzie rybackim, ale ich skład właściwie mieści się gdzie indziej, w Åsværet, a tam nie była nigdy. Martin się śmieje. Śmieje się też Nelly. Martin pyta, jak się nazywa jej dziadek, i okazuje się, że pływał razem z nim na połów przez wiele zim, w Træna. Dlatego zadaje kolejne pytania, które Nelly rozumie i na które odpowiada. W końcu i Lars ośmiela się zadać pytanie: ilu Nelly ma braci? Nelly wylicza całą imponującą gromadę, a Lars zadaje jeszcze jedno pytanie, tym razem skierowane do Barbro: dlaczego on nie ma braci? I zapada cisza.
Lars
przenosi
zatrzymuje,
wzrok
myśląc
przy
na
Ingrid,
tym
tak
a z
niej
na
intensywnie,
Marię,
że
i tam
w głowie
mu
go aż
trzeszczy. W końcu otwiera usta, ale akurat w tej chwili Martin wstaje i oświadcza,
że
musi
już
iść
zajrzeć
do
cielaka,
który
się
wczoraj
pochorował, ma jakieś kłopoty z żołądkiem, a Ingrid pyta, czy Lars chce dostać w gębę jeszcze jednym jajkiem. Śmieją się z tego wszyscy oprócz Larsa. Chłopiec wstaje i idzie za dziadkiem.
*
Kiedy już położą się spać, Ingrid słyszy, jak Nelly płacze przez sen i
mamrocze
jakieś
niezrozumiałe
słowa.
Mimo
to
czuje
gorącą
wdzięczność, że może wysłuchiwać tej nieświadomej skargi człowieka, który za nic nie chce opuścić Barrøy i który swego czasu zaplótł jej włosy, gdy od tego zależało jej życie. Odwożą je Maria i Barbro. Ingrid i widzi
siedzi dziadka
obok
Nelly,
i Larsa
odświętnie
na
szczycie
ubrana, urwiska,
z obolałym starego
nosem,
człowieka
i małego chłopca na jej wyspie, która coraz bardziej maleje, a Nelly szlocha i kaszle, nawet nie próbując ukryć łez, jakby nareszcie mogła płakać z głębi serca i nie chciała przepuścić okazji nadrobienia tego, co stracone. Kiedy przybijają do Havstein, jest blada i opanowana. Idą we dwie pod górę w stronę dworu, odwracają się i machają Marii i Barbro, które już odpłynęły od przystani. Barbro unosi wiosło i też do nich macha. Ingrid należy i tu, i tam. Jest sentymentalnym dzieckiem. I bardzo szczęśliwym.
35
Musi minąć ponad rok, zanim nadarzy się okazja, by wyjaśnić sprawę rodzeństwa, takie rzeczy nie znikają. Jest
zabójczo
gorące
lato,
najcieplejsze,
odkąd
ludzie
sięgają
pamięcią. Niebo i morze zagotowały się razem, tworząc mglistą papkę, która oblepia ich na okrągło przez całą dobę, trawa w niej nie rośnie, lecz
brązowieje,
i ludzie
pocą
się
nać
ziemniaków
i dyszą.
Chodzą
opada
bezwładnie,
półnadzy
w rojach
a zwierzęta muszek
na
tropikalnej wyspie pod kręgiem polarnym. Hans przenosi piec z Szopy Szwedów na pagórek, bo nie da się już gotować
pod
dachem.
Śpią
przy
otwartych
oknach
i
drzwiach,
codziennie też się kąpią. W morzu. Kąpie się nawet stary Martin, brodzi w wodzie, tak jak Hans i Barbro, Lars natomiast skacze na główkę
ze
skalistych
pagórków,
a Maria
i Ingrid
przepływają
na
Moroszkową Wyspę, tam siadają z zamkniętymi oczami w słońcu na płaskiej skale i nie myślą o niczym, dopóki nie popłyną z powrotem. Barrøy to rajska wyspa. Ale już na początku lipca nowa studnia jest pusta. Potem wysychają też oczka wodne na torfowiskach, jedno po drugim, następnie kotły olbrzymów na Leśnej Wyspie, co graniczy z absurdem. A ponieważ nie ma wiatru, Hans i Martin muszą wiosłować, kiedy płyną z konwiami i wiadrami do składu. Tam również wkrótce brakuje wody, trzeba więc chodzić aż do strumienia, który spływa z gór koło Malvika. Jakże by się przydało choć trochę wiatru w żaglach, tu, gdzie niemal nigdy nie jest bezwietrznie.
Przeprawiają się dwa razy dziennie, potem plecy bolą ich już tak, że właściwie dzień się kończy. Ludzie piją niewiele, choć i tak więcej niż zwykle, ale zwierzęta są nienasycone. W końcu znikają również ostatnie plamy śniegu w górach, strumień przy Malvika wysycha, mewy nie wzbijają się już w powietrze, tylko odchodzą
kolebiącym
się
krokiem,
kiedy
Lars
je
goni,
a poza
tym
unoszą się w jednym miejscu na gęstym morzu, które zmieniło się w pustynię. Hans rozmawia z Marią przyciszonym głosem. Czy będą musieli zarżnąć zwierzęta? Maria
nie
i odpowiedź
odpowiada należy
do
mu
wprost,
niego.
to
Opętany
pytanie
mężczyzny,
desperacją
Hans
więc
wręcza
członkom rodziny motyki i szpadle, mają zacząć kopać na dnie starej studni na bagnach, która też wyschła. Hans z Larsem opuszczają się do czarnej dziury, przeklinają, walczą z muchami i gzami, pozostali natomiast wyciągają ze studni kolejne wiadra polach
rdzawoczerwonego i łąkach.
nierozerwalnymi
Ci
piachu
ludzie
więzami,
są ale
i zasypują
zrodzeni teraz
ta
nim
z ziemi ziemia
nierówności
i połączeni
nie
tylko
na
z nią
tkwi
pod
paznokciami i wbita w podeszwy stóp, jest również w porach skóry i w myślach, w uszach, włosach i oczach; ostatnim miejscem, które podbija, jest owal na środku pleców, do którego macające na oślep dłonie nie sięgają w histerycznym pościgu za bąkami i gzami. Mogą za to kąpać się w morzu, które wyjątkowo jest ciepłe, z ciał unoszą
się
narodzeni, pracować
wtedy zlizują
przy
brązowe sól
chmury,
z warg,
kopaniu
studni.
wypływają
zanim
ruszą
Nawet
na
z nich
pod
wyspie
biali
górę,
i nowo
żeby
muszą
być
znów wody
gruntowe, przecież wyspa nie unosi się na wodzie jak statek, tylko jest przycumowana
do
wnętrza
w ziemi jest woda, musi być.
Ziemi,
Hans
mówił
to
już
wcześniej,
Życie
stało
w białkach sprzeczne
się
dziwnie
oczu,
rozpaczliwe.
sytuacja
z naturą,
iż
nie
jest dało
Hans
groźna, się
go
to
ma
powagę
wypisaną
niebezpieczeństwo
przewidzieć.
Kiedy
tak
ostatnio
zdarzyło się takie lato? Czy właśnie to zniszczyło cywilizację w Karvika? Susza? Tutaj? Któregoś popołudnia słyszą z szybu daleki wrzask Larsa i następne wiadro jest pełne gliny, wilgotnego szlamu. Nawet jeśli wcześniej pokrywała ich ziemia, to teraz pokrywa ich całkowicie.
Lars
i Hans
rozbierają
się
do
naga
i pracują
w dole
z zajadłością diabłów dorzucających polana do piekielnego ognia. Ich przekleństwa odbijają się wilgotnym echem, a gdy obaj wspinają się po drabinie, żeby zrobić sobie przerwę, rodzina może ich rozróżnić jedynie po wzroście. — Jak idzie? — No… Kiedy czyści i eleganccy wracają po kolejnej kąpieli, Hans nagle zatrzymuje się na łące, ucisza wszystkich, przykłada rękę do ucha, bo coś usłyszał. Odgłos wody. Wówczas woda zaczyna mu kapać również z oczu, a pozostali muszą odwrócić głowy. Hans puszcza się biegiem, oni za nim, po czym kładą się na ziemi kołem wokół tej rany jak od kuli w ciele wyspy i wpatrują się w ciemne oko, które gapi się na nich ze złością. Nie mogą wydusić z siebie ani słowa. Woda śmierdzi pierdnięciami, bagnem i ropą, ale nie ma na niej tęczowej powłoki. Hans nakazuje nałożyć na beczki i wiadra kawałki starej
pościeli,
posłużą
jako
cedzaki.
Już
w pierwszym
wiadrze
prześwituje dno. Tę wodę dają krowom, które okrążyły ich, sapiąc. W kolejnym woda jest jeszcze czyściejsza, plusk wcale nie osłabł, stał się wyraźniejszy, jak w strumyku. A następnego dnia rano stawiają
nad
przepaścią
studni
urządzenie
do
wyciągania,
namiot
z pięciostopowych tyczek z bloczkami i linami, do których podczepiona jest kołysząca się szeroka deska, może na niej usiąść Lars. Opuszczają go z wysiłkiem, Lars nabiera czerpakiem jedno wiadro za drugim, wyciągają
je
i poją
ryczące
i beczące
zwierzęta,
teraz
wokół
nich
zgromadziły się też owce, ogarnięte paniką, szukające ulgi. Z tej wody można ugotować kawę. Gdy nadchodzi wieczór, mogą już ją pić taką, jaka jest — lodowatą i bez żadnego smaku.
*
Jeszcze tej nocy podlali ziemniaki. Następnego dnia przed południem pole znów było suche, ale leżąca na ziemi nać podniosła się na kolana. Opuszczali
Larsa
i wyciągali,
a on
nabierał
i nabierał,
podlewali
ziemniaki przez cały dzień, a także następnej nocy. Woda, perląc się, spływała w pyliste rowki i wyparowywała, ale nać jeszcze bardziej się wyprostowała. Tak minął tydzień. Wtedy spadł deszcz. I
uderzył
wszystkie,
w nich
siedem
poczuciem,
świętych
że
dni,
mają
od
za
chwili
sobą gdy
tydzień
znaleźli
inny
wodę
niż pod
stopami, do momentu gdy niebo nad nimi się otworzyło. Dni bogate i pełne rozpaczy, ostateczny dowód na to, że sami sterują swoim losem. Od
początku
listopadowy
czerwca
dzień.
do
Teraz
końca
lipca
zazieleniła
wyspa
się
była
bardziej
brunatna
niż
jak
kiedykolwiek,
nawet Ogród Różany nie był czerwony. Później słońce pokazywało się na
zmianę
Również
z deszczem,
sianokosy
na
udało
im
wysepkach
się były
zebrać
nędzny
marne,
ale
zapas
lepiej
siana.
zarzynać
zwierzęta przed Bożym Narodzeniem niż w środku lata. A któregoś popołudnia,
kiedy
Ingrid
leżała
na
plecach
obok
matki
w świeżo
skoszonym Ogrodzie Parszywym, przyszło jej do głowy, że przeżyli,
więc wśród tej nowej wolności można zadać decydujące pytanie o to, dlaczego nie ma rodzeństwa. Maria podniosła się na łokciach i powiedziała, że dzieci to nie coś, co się ma, lecz coś, co się dostaje, są darem. Ingrid spytała więc, dlaczego niektórzy
je
dostają,
a inni
nie,
chociaż
coś
podpowiadało
jej,
że
powinna milczeć. — Brakuje ci kogoś? — odparowała ostro matka, ale zaraz zmieniła ton i spytała, czy Ingrid pamięta odwiedziny Nelly w zeszłym roku, czy pamięta jej płacz przed powrotem do domu. Nelly płakała dlatego, że na Barrøy nikt się nie naśmiewał z jej jąkania, nawet Lars, i właśnie za to Ingrid mogła być wdzięczna Marii, niech sobie wbije to do głowy. Ingrid popatrzyła na nią, niczego nie pojmując. — Nelly ma rodzeństwo — powiedziała Maria znacząco. Ingrid chciała się dowiedzieć, jak ma to rozumieć, jakby pragnęła jeszcze raz usłyszeć, że samotność jest coś warta, ale po jej twarzy przesunął się cień, to Lars podszedł do nich bezszelestnie, zasłaniając słońce. Maria zmrużyła oczy i spytała, gdzie jest dziadek. — Położył się, żeby odpocząć — odparł chłopiec. Był
w za
dużych
podtrzymywanych
spodniach,
przez
szelki,
w których uplecione
Barbro przez
ucięła nią
z
nogawki, linki
do
wzmacniania sieci; tak ubrany chodził cały dzień, bosy, półnagi i dziki, miał ciało dorosłego, siedem lat i w tym roku zaczynał szkołę. — Gdzie? — spytała Maria. — Tam. — Lars pokazał kierunek; Maria poczuła, że musi spojrzeć w tamtą
stronę,
ku
tej
części
wyspy,
gdzie
Martin
nigdy
się
nie
zapuszczał, gdzie nie zaglądał nikt z nich, w stronę Karvika i ruin. Ale oczy nie znalazły tego, czego szukały, więc Maria wstała, strzepnęła źdźbła trawy ze spódnicy i dalej się rozglądała, aż wreszcie z jej ust wydobył się jakiś cichy dźwięk i ruszyła biegiem przed siebie. Ingrid i Lars patrzyli na nią zdumieni.
36
Martin, człowiek, który nigdy nie miał dosyć słońca, na odpoczynek wybrał
sobie
miejsce
w cieniu.
Wyglądał
jak
zawsze,
kiedy
spał,
brakowało jedynie kotki Karnot na jego brzuchu. Maria odwróciła się i powstrzymała dzieci, dostrzegła męża, który odłożył
kosę
i nadchodził
spokojnym
krokiem.
Z domu
wyszła
też
Barbro, wyczekująca, wszyscy się zgromadzili jakby na sygnał. Hans kucnął przy ojcu i przyłożył mu dłoń do policzka. Nikt nic nie mówił.
Hans
się
wyprostował,
spojrzał
na
Larsa
i powiedział,
że
chłopiec ma z nim iść po coś do nowej przystani. Ingrid słyszała, jak rozmawiają, Lars mówił z ożywieniem, ojciec coś mu tłumaczył, nie słyszała tylko co. Wrócili
z drabiną
używaną
przez
nich
podczas
kopania
studni
i dwiema derkami, na których sypiali Szwedzi. Hans rozścielił jedną derkę na drabinie. Razem z Barbro ułożyli na niej ojca, nakryli go drugą derką, podnieśli drabinę i przeszli z nią do szopy na łodzie, tam umieścili drabinę na żerdziach, po których zwykle wciągany był færing. Potem zamknęli drzwi z obu stron, a także klapę w podłodze, żeby do Martina nie dobrały się ptaki. Następnego dnia rano popłynęli na główną wyspę dwiema łodziami. Barbro
i Hans
wzięli
się
do
wioseł
większego
færinga.
Na
rufie
siedziały Ingrid z Marią, w forpiku zapłakany Lars. Na holu ciągnęli krypę z Martinem na drabinie, nie było wiatru. Przybili do małej kei poniżej składu. Hans poszedł na górę i wrócił z pastorem Johannesem Malmbergetem, który wymagał pomocy przy
schodzeniu
po
stromych
schodach.
Pastor
kolejno
uścisnął
im
ręce
i wypowiedział słowa pociechy, które wypowiadał już tyle razy, a mimo to się do nich nie przyzwyczaił. Parowiec właśnie całkiem niedawno przywiózł lód, mogli więc złożyć ciało w chłodni. — Przywieźliście ubranie? Tak, mieli cały tłumoczek, odświętny strój Martina. No i jeszcze trumna…? Tak, tak, mają pieniądze. Hans
i Barbro
wnieśli
drabinę
z ojcem
po
schodach,
w chłodni
ułożyli ją na dwóch kozłach między wysokimi na wzrost mężczyzny stosami posypanych trocinami lodowych bloków, które ostatniej zimy wycięto z jeziora w głębi kraju i które zdołały przetrwać nawet to najgorętsze w ludzkiej pamięci lato; w chłodni było spokojnie, zimno i cicho, dało się słyszeć, jak spada kropla wody. Wrócili na keję, gdzie w słońcu zebrała się garstka ludzi. Przyszedł jeden z pracowników składu i uścisnął rękę Hansowi, mrucząc pod nosem
niewyraźne
słowa.
Uścisnął
też
rękę
Barbro.
Rozmawiano
o pogrzebie. Pastor Malmberget przeprosił za to, że nie schodzi razem z nimi po stromych schodach. Hans odparł, że nic nie szkodzi. Kolejny raz
uścisnęli
sobie
ręce,
zeszli
na
pomost,
wsiedli
do
færinga
i powiosłowali do domu, ciągnąc na holu krypę.
*
Najdotkliwiej żałobę przeżywali kotka Karnot i Lars. Chłopiec płakał i niszczył wszystko, na co się natknął. Hans milczał. Barbro płakała cicho,
gdy
wydawało
jej
się,
że
nikt
nie
widzi.
Maria
miała
twarz
ściągniętą i poszarzałą jak wtedy, gdy sądziła, że stracą zwierzęta podczas
suszy.
A
Ingrid
mogła
stwierdzić,
że
niektórzy
boleją
prawdziwiej niż inni, przede wszystkim ona sama. Poszła na urwisko
przy nowej przystani w nadziei, że jakaś wielka ręka strąci ją do morza i przytrzyma w głębi, aż pęknie, bo sama nie miała siły skoczyć, nie potrafiła
też
rozpaść
się
na
kawałki
na
lądzie,
chociaż
szlochała
z całych sił, aż wreszcie przyszła Maria i ściągnęła ją z pagórka, każąc się
uspokoić;
wypływając
może
teraz
z Larsem
córka
færingiem.
wreszcie Martin
zrozumie,
był
co
starym
zrobiła,
człowiekiem,
natomiast dzieci to dzieci, a to różnica wielka jak morze. Ingrid się pochyliła i zmieniła w węża, który zaczął się wić, aż zaplątał się w twardy, bezgłośny supeł. Pozwolono jej spać przy matce w Sali Północnej — ojciec nocował sam w izbie od południa — a zanim zasnęła, znów pojawił się tamten dawny płomień w brzuchu, z czasu, kiedy
nie
wiedziała,
czy
może
ufać
ojcu,
czy
matce,
czy
w ogóle
komukolwiek.
*
W dniu pogrzebu do nowej przystani przybił stryj Erling. Z kutrem pełnym rodziny, o której Ingrid dużo słyszała, ale znała zaledwie jej część: przypłynęły cztery siostry ojca z mężami, trzy młodsze siostry matki, w tym jedna bez męża, stryj Erling i jego żona Helga razem ze swoim w
starym
rozmaitym
ojcem wieku,
z przeróżnych
wysp
oraz
piętnaścioro
ludzie
pozbierani
i wysepek
ciotecznego w
ciągu
i przywiezieni
rodzeństwa
ostatniej
tu,
na
doby
Barrøy,
po
ostatnich członków rodziny. Barrøyczycy wsiedli na pokład, ściskali ręce i witali się na lewo i prawo bez słów, ogromny spokój ogarnął tę arkę, która sapiąc, sunęła w stronę składu rybackiego w nieustającym blasku słońca. Pożyczono
im
trap
i przez
kilka
chwil
stali,
przyglądając
się
starannemu cumowaniu, po czym całą gromadą ruszyli w chwiejnym tańcu w stronę sklepu i wioski, najbardziej wietrznej parafii w całej
przerażającej
krainie
Pana,
w
czarnych,
migocących
srebrem
odświętnych strojach, powolnym marszem do kościoła, gdzie wszystko odbyło się tak, jak powinno, z pastorem Johannesem Malmbergetem u steru, w obecności jego pięknej żony i dwóch małych synków, a także Thomasa
i
Ingi
ze
Stangholmen,
którzy
przeprawili
się
tu,
wykorzystując jak zawsze siłę wioseł, i kilkunastu innych wyspiarzy; Ingrid
nigdy
nie
otaczało
aż
tylu
ludzi,
wszyscy
stali
przygarbieni
i kiwali głowami, słuchając starannie dobranych słów Malmbergeta o czterdziestu trzech zimach, które Martin spędził w otwartej łodzi na morzu w okolicach Træna — to dlatego miał tak twarde dłonie. Ale przy takim życiu to prawdziwa łaska boska, że mieli ciało, które mogli pogrzebać w ziemi, chociaż również morze jest niebem, tego nigdy nie wolno
tracić
z oczu,
zwłaszcza
tutaj,
oraz
że
stary
Martin
Konrad
Hanssen Barrøy zasnął tak spokojnie tam, gdzie najbardziej chciał zasnąć, na swojej własnej wyspie, teraz zaś wreszcie spocznie obok swojej
drogiej
Kai,
która
naznaczona
niepogodą
musimy
postrzegać,
to
była
mu
tęsknota kiedy
żoną
w końcu
stoimy
tu
nieco się
zbyt
krótko,
spełniła,
z drżącymi
długa,
właśnie
tak
wargami
i z
przypływem w oczach, westchnął Johannes Malmberget i czerwoną chustką
otarł
pot
z łysej
czaszki,
po
czym
zwrócił
spojrzenie
na
postrzępione góry i dał kościelnemu sygnał do opuszczenia trumny w głąb czegoś, co w oczach Ingrid groźnie przypominało tę studnię, którą
wykopali
nieco
ponad
miesiąc
temu,
amen,
to
było
nie
do
wytrzymania.
*
W drodze powrotnej Hansowi coś się przypomniało, odsunął rękę brata od steru i zawrócił po zapomnianą drabinę i dwie derki, które zostały na kei koło chłodni, drabina była prawie nowa.
Ingrid straciła mowę. Wcześniej tego dnia też nie odzywała się za wiele. A słowa pastora jeszcze bardziej zakłóciła wyraźna zmiana nastroju na pokładzie kutra, cmentarna
cisza
powinna
przecież
trwać
wiecznie,
bo
nawet
wiatr
wstrzymywał oddech, ale z ładowni dobiegały śmiechy, przy relingu bakburty jedna z ciotek obejmowała Marię, która trzymała się za usta, żeby też nie wybuchnąć śmiechem. Najmłodsze dzieci zaczęły biegać po pokładzie i nikt ich nie łajał. A przez okno sterówki Ingrid widziała butelkę wódki chwiejącą się na kompasie, jedyny pionowy twór wśród leniwych fal, i pięć zielonych kieliszków, które przechodziły z ręki do ręki między ojcem a jego krewnymi. Przybili do Barrøy, otwarto ładownie i wyniesiono na brzeg skrzynie z jedzeniem i napitkami, pościel i ubrania. Na wyspę wyległ rój obcych ludzi, lecz, jak się okazało, znali oni każdy jej najmniejszy zakątek. — Pamiętasz Wzgórek Północnego Wiatru? — Tam są Białe Piaski… Pagórki,
łąki,
zatoki…
Nie
było
skrawka
wyspy,
którego
ci
obcy
ludzie by nie znali i nie cieszyli się, że znów go widzą. Ingrid nie była już stałą mieszkanką własnej ziemi, posiadającą wiedzę o jej skarbach i tajemnicach, ale zadziwionym gościem w cudzym życiu, takim, jakie było dawniej i jakim miało na zawsze pozostać, bo żadne dzieciństwo nie znika. Jedna z sióstr ojca uklękła i wykopała wrośnięty w ziemię domek dla
edredonów,
którego
Ingrid
nigdy
nie
widziała,
potem
znalazła
jeszcze jeden — o nim również Ingrid nie miała pojęcia — oczyściła go i stwierdziła, że potrzebuje łupku, żeby go naprawić, więc wyjaśniła Ingrid, gdzie go szukać. Gościom nie trzeba było niczego pokazywać, wiedzieli, gdzie jest puch, gdzie żerują ryby, gdzie ma gniazdo orzeł, znali też wszystkie schowki i szuflady w spiżarni. Nawet dzieci, które nigdy wcześniej tu nie były, wykazywały irytującą tendencję do czucia
się
jak
u
siebie
w budynku
w domu.
na
przystani;
Wchodziły dwóch
do
szopy
młodych
na
łodzie,
chłopaków,
grzebały
nie
pytając
o pozwolenie, spuściło na morze krypę — zabrali ze sobą Larsa, który krzyczał
i pokazywał
palcem,
zapominając,
co
to
za
dzień,
dzień
ostateczny, dziewczęta natomiast stały na lądzie jak czarne namiociki i nie
chciały
z nimi
wypłynąć,
pragnęły
tylko
się
sobie
przyglądać
i czuć, że są rodzeństwem, przypuszczalnie dlatego że wyspy, z których przybyły,
leżały
o wiele
bliżej
siebie
niż
wyspa
Ingrid,
najbardziej
oddalona ze wszystkich. Ale
przed
nią
stanęła
dziewczynka
w
podobnym
wieku
i obserwowała ją smutnym spojrzeniem spod ciężkich, ciemnych brwi, coś też powiedziała, lecz akurat w tej chwili znów rozbrzmiał śmiech Marii, która razem ze szwagierką wzięła się do opróżniania izdebki dziadka, żeby później ją wyszorować i zatrzeć wszelkie ślady. — To ty jesteś Ingrid? Ingrid
pokiwała
głową.
Było
jeszcze
za
wcześnie,
żeby
coś
powiedzieć. — A ja jestem Josefine z Gåsværet. Ingrid znów kiwnęła głową i zobaczyła, że Karnot ociera się o obce łydki;
kotkę
wyrzucono
z jej
własnego
domu,
którego
nie
chciała
opuścić od śmierci Martina, teraz w milczeniu ruszyła w stronę szopy na łodzie i wyglądała tak, jakby miała zamiar rzucić się wpław przez morze. Na brzegu ojciec i stryj Erling rozpalili ognisko. Stare deski poszły z dymem. Jedna z ciotek przyniosła naręcze znoszonych ubrań, za nią przyszła matka z dziadkową pościelą, iskry strzeliły w niebo w ten złoty
sierpniowy
dzień,
z siennikiem
Martina
dołączyła
Barbro,
wyrosła wśród siedmioosobowego rodzeństwa na krzepką najmłodszą siostrę,
którą
ściskano,
głaskano
i
z
której
żartowano,
Barbro
promieniała jak słoneczko, czesano jej włosy w rozmaite fryzury, kiedy
zasiadła
na
swoim
krześle,
królując
pod
otwartym
niebem.
Nie
siedziała zresztą sama, na dwór wyniesiono wszystkie krzesła, a także stoły, i ten z paradnej izby, i kuchenny, była kawa, jedzenie, ciasto i wódka, a ci, dla których nie starczyło krzeseł, leżeli na derkach albo na
trawie,
jedli
i pili,
otulając
się
szmerem
głosów,
śmiechem
i wszystkim innym, co należy do życia, a nie do śmierci. Ingrid znów chciała iść na urwisko, żeby zostać strącona do morza, ale nie dało się uniknąć zakłopotanego spojrzenia kuzynki Josefine. Poczuła też, że twarz rozciąga się jej w mimowolnym uśmiechu, gdy jeden z wujów przewrócił się przy wtórze rozbawienia innych. Kilka łez się wymknęło, ale uśmiech się utrzymał i Ingrid odpowiadała już na wszystkie
pytania
aż
do
nocy,
która
spadła
jak
mżawka
na
ten
nieprzeliczony tłum zmieniający Barrøy w miasto, obce miasto, można było od tego oszaleć, a za tym wszystkim cały czas widziała matkę, taką, jakiej nie widziała nigdy wcześniej. Nie rozumiała jej. Było to uczucie równie dziwne jak tamto, kiedy zrobiło jej się żal dziadka.
37
Minęły
lata,
odkąd
wybudowali
na
Barrøy
przystań.
Hans
Barrøy
uważał ją nie tylko za triumf i arcydzieło budowlane, lecz również za zobowiązujący początek, który wymaga kontynuacji. Napisał też wiele ważnych
pism,
jeździł
ze
swoją
sprawą
na
spotkania
ze
spółką
przewozową, z mleczarnią i zarządem gminy. Bez żadnego rezultatu. Ale po śmierci ojca musi podjąć jeszcze jedną próbę, tym razem bierze
ze
sobą
Marię.
Trójka,
która
zostaje
na
slipie
i patrzy,
jak
znikają w drobnym deszczu, myśli, że szykuje się coś decydującego. Chodzi o przyłączenie Barrøy do trasy kutra z mleczarni, który trzy razy
w tygodniu
i dwiema
kursuje
innymi
konieczności
między
wyspami,
pełni
składem
zabiera
również
bańki
funkcję
rybackim
a Havstein
z mlekiem,
statku
a w
razie
pasażerskiego
dla
mieszkańców wysp, chociaż jest to jedynie wycofany z użytkowania kuter
rybacki,
nie
mówiąc
już
o
tym,
jak
bardzo
ułatwia
on
przewożenie byka do krowy albo krowy do byka. Hans zabiera ze sobą również
szkic,
który
rozwija
u
radnego
na
kuchennym
stole,
aby
pokazać, iż nadłożenie drogi przez Barrøy nie będzie wcale aż tak wielkie. Ale
w
odpowiedzi
otrzymują
jedynie
kolejną
porcję
niezobowiązującej dobrej woli i kilka słów o sytuacji finansowej gminy, która nigdy nie była gorsza, a poza tym radny twierdzi, że nie ma z tym nic wspólnego.
Maria zauważa, że nie zostają poczęstowani kawą, a to już nie ma żadnego związku z finansami gminy, rozmowa przez chwilę toczy się na jałowym biegu, po czym nagle przybiera wymiar filozoficzny, radny bowiem nagle przypomina sobie, że Hans Barrøy przez wszystkie te lata sabotował potrzebę cywilizacyjną w postaci znaku nawigacyjnego, ułatwiającej statkom żeglugę latarni morskiej albo kamiennej wieży na Barrøy lub na którejś z pobliskich wysepek czy szkierów, wyspa jest przecież położona na samym środku trasy żeglugowej, to znaczy po jej zewnętrznej stronie. Hans zastanawia się, jak to się wiąże z jego sprawą, i słyszy, że radny
wpadł
na
nieformalnego latarniowej,
pewien
targu,
więc
co
pomysł,
może
mianowicie by
Hans
jego
jednak syn
powiedział
uda
im
pracuje
na
się w
dobić
służbie
przybijanie
kutra
z mleczarni trzy razy w tygodniu w zamian za umieszczenie stawy na przykład
na
Wyspie
Kormoranów?
Co
Hans
Barrøy
na
to,
żeby
wyjątkowo czymś się przysłużyć, a nie być tylko szkierem na morzu? Hans nie wie, co ma powiedzieć. Odbiera mu to sen.
*
Woli raczej kamienną wieżę niż latarnię. Ale najchętniej nie godziłby się ani na jedno, ani na drugie. Nie ma ochoty siedzieć w kuchennym oknie i gapić się na sterczący czarny słup na swoim horyzoncie, może jeszcze z białym pasem na środku i metalowym proporczykiem na szczycie. W dodatku te roboty, jakie trzeba wykonać, budowa potrwa miesiące, mnóstwo ludzi, tyle zamieszania. A ile krów zdoła wykarmić, jeśli na przykład zacznie uprawiać mokradła na Gęsiej Wyspie, która przylega do Barrøy? Powinno się to zrobić całe pokolenia temu. No
i wreszcie: kiedy już przyjdzie co do czego, czy on naprawdę chce tego kutra trzy razy w tygodniu? Innymi słowy, cały problem coraz bardziej staje na głowie — rysują się widoki na spełnienie życzenia Hansa, a on zaczyna to odczuwać jako groźbę. Wszystko to ma związek ze śmiercią ojca. Z kontynuacją wyspy. Minął już rok, a niektóre lata są dłuższe od innych, Hans się spina i kręci głową, wreszcie wydobywa z mózgu ostateczną decyzję i prosi Marię, żeby to ona napisała kolejny list, ma ładniejsze pismo i sporo innych językowych umiejętności. Zawożą go wspólnie i znów zostawiają u radnego, z kopią dla mleczarni, na miejscu dostają ustną obietnicę i wracają do domu, ojoj, ale szybko poszło, po drodze trochę nawet chichoczą, dwoje młodych ludzi, którzy otworzyli się na świat, zmienili się w stały punkt na mapie, widoczny punkt. Lecz gdy dwa tygodnie później kuter z mleczarni zawija do nich pierwszy raz, a oni całą piątką stoją na kei, żeby przyjąć cumę — wystarczy jedna, bo kuter ma zabrać na pokład tylko jedną bańkę mleka, a to tak mało, że szyper, z którym Hans chodził do szkoły, uśmiecha się pogardliwie, patrząc na nowo wymalowany numer na konwi, naprawdę nie było o co tak nagabywać, na innych wyspach dostarczają po dziesięć albo nawet dwadzieścia baniek — wtedy Hans Barrøy
zaczyna
rozumieć,
że
oddał
jeden
palec
diabłu
i
musi
natychmiast zacząć uprawiać Gęsią Wyspę, nie ma innego wyjścia. Tej jesieni pozwala, żeby kolej budowała się bez niego; z Larsem, który właściwie powinien zacząć chodzić do szkoły, płynie na Gęsią Wyspę
i
zaczyna
odpowiedniego
ją
spadku,
odwadniać, a w
rowach
motyką
i
układają
szpadlem. kamienie
między skalistymi pagórkami mogą powstać rozległe łąki.
Pilnują
i gałęzie,
To jednak kolosalna praca, wyniszczająca ciało i umysł, więc już po dwóch tygodniach Hans zaczyna wątpić, czy w ogóle da się to zrobić. Ale jeszcze nie zamierza się poddawać. Przez kilka tygodni towarzyszy im Barbro, która znakomicie radzi sobie ze szpadlem. Po kolejnym miesiącu najmują do pracy dwóch bezrobotnych chłopaków z wioski. Ale im należy się zapłata, pieniądze, których mieszkańcy wyspy nie mają. Kiedy wreszcie nadciąga mróz, Hans Barrøy prostuje plecy i odbywa zasadniczą rozmowę z samym sobą: ta nowa kraina, która się przed nim rozciąga i której może się przypatrywać z satysfakcją, jaką daje zmęczenie,
jest
najmniejszych
niewypowiedzianie
wątpliwości,
ale
czy
piękna, naprawdę
co
do
jest
tego
j e g o
nie na
ma
równi
z pozostałymi łąkami? To
niemal
makabryczna
myśl,
która
sugeruje,
że
Hans
nie
lubi
pracy związanej z ziemią, że czuje się człowiekiem morza, bardziej rybakiem
niż
chłopem,
bardziej
łowcą
niż
przywiązanym
do
ziemi
niewolnikiem. To, co było planowane jako nieco zbędne dodatkowe pole, staje się egzystencjalnym ropiejącym wrzodem. Przeciwieństwo
między
morzem
a ziemią
żyło
w nim
zawsze
w postaci niepokoju i przyciągania: kiedy jest na morzu, tęskni za domem,
a gdy
spoglądaniu utrzymywała
ku się
zanurzy rybom
palce i
w ziemi,
głębinie.
równowaga,
stale
Dotychczas
wzajemna
przyłapuje w
zależność,
tym którą
się
na
wahaniu dało
się
znieść, teraz jednak grozi jej zachwianie. Hans nie potrafi dotrzeć do dna tej plątaniny myśli, idzie więc do Larsa i mówi, że chłopak ma zostawić w cholerę gałęzie, z którymi się szarpie, bo na ten rok zarzucają robotę. Zbierają narzędzia i wiosłują do domu, w milczeniu, które zawsze panuje między nimi, kiedy Lars boi się spytać, co się dzieje, a Hans udaje, że nie rozumie, nad czym zastanawia się chłopiec, teraz zaś sam
nie zna odpowiedzi, więc ta cisza jest naturalna. Dwaj młodzi ludzie dostają zapłatę i odpływają jeszcze tego samego popołudnia kutrem z mleczarni. Z jedną bańką mleka. Znów to samo. Za to mleko Barrøy dostaje ser. A także masło oraz kwaśną i słodką śmietanę, czyli to, co dawniej wytwarzali sami. Ba, ciągle to wytwarzają z mleka, które zatrzymują dla siebie, ale czy to jest postęp? Potrzebują przecież gotówki na sprzęt rybacki i na łódź, na wszystko, co ma związek z morzem, a nie takiego samego sera, tyle że zrobionego gdzie indziej i przez kogoś innego. Hans nigdy nie czuł się bardziej żałosny. Ale nastał już grudzień, pora roku, kiedy decyzje można odłożyć. Do świąt
pracuje
z Larsem
na
wyspie
od
strony
otwartego
morza,
przyjmując pewien kierunek działania. Po następnej zimie na Lofotach wraca
do
domu,
kupuje
bale,
cztery
beczki
na
ropę
i sto
metrów
bieżących solidnych desek, z których mogą zbić tratwę i z południowego krańca Barrøy przewozić zwierzęta przez przesmyk na Gęsią Wyspę, robi się tak na wielu innych wyspach. Gęsia
Wyspa
staje
się
więc
nie
tyle
łąką
do
koszenia,
co
pastwiskiem. Dla młodych zwierząt. Krowy wciąż pasą się koło domu. Mogą teraz produkować więcej mleka. I rodzić więcej młodych. Kiedy
Lars
zaczyna
chodzić
do
szkoły,
w swój
pierwszy
szkolny
dzień w Havstein płynie z Marią i Barbro, ale nie wiosłuje, tylko siedzi na
jednej
z dwóch
baniek
mleka
z Barrøy
na
pokładzie
kutra
z mleczarni. Ciągle jest niewyrośnięty, więc nikt się nie oburza, że zjawia się o rok spóźniony. Poza tym jest bystry i umie czytać. A na Barrøy siedzi Hans i po raz kolejny czuje, że zmarnował rok. A
jednak
to
był
ważny
rok.
O wiele
ważniejszy
niż
te
dwa
poprzednie zmarnowane lata. Chociaż wciąż nie widzi tego jasno. Brak mu ojca.
38
Stawa, kamienna wieża, ma stanąć jeszcze tej jesieni. Dzieje się to pod nieobecność budowie
Hansa
kolei
Barrøya,
i pieniądz
bo
znów
w gotówce.
konieczna Dzieje
się
jest to
praca również
przy pod
nieobecność Ingrid, która ma przystąpić do konfirmacji, a wcześniej pobierać nauki wraz z piętnaściorgiem innych młodych ludzi z wysp; zamieszka u Karen Louise Malmberget, w czasie wolnym będzie się opiekować jej dwoma synami i uczyć posługiwania w domu, w dodatku razem z Nelly, Josefine i jeszcze jedną dziewczynką. Czy może być coś lepszego? Karen Louise zresztą znów jest w odmiennym stanie, to będzie już ósme dziecko pastora i żadne do tej pory nie umarło. To oznacza, że w chwili przybycia służby latarniowej na Barrøy są tylko Maria i Barbro. Budowniczowie stawiają się w sile jedenastu ludzi, mają łódź i tratwę, a ubrani są trochę jak włóczędzy, trochę jak szefowie. To wyższa kasta robotników, w kaszkietach, kamizelkach, lśniących rybackich butach za kolano i wełnianych bluzach, w których wyglądają na inżynierów. Mają dobre maniery i są uprzejmi, kiedy chcą kupić mięso, ryby albo podpłomyki, zostawiają też całkiem sporo pieniędzy. Śpią na pokładzie obitej żelazem łodzi o nazwie „Młokos II”, która — jeśli pogoda nie pozwala rzucić kotwicy tuż przy placu budowy — cumuje przy nowej kei. Ale już pierwszego dnia dochodzi do nieporozumienia, Maria nie potrafi go wyjaśnić albo je ignoruje. Robotnicy bowiem zaczynają prace nie na Wyspie Kormoranów, tak jak się umawiali, ale na południowym krańcu samej Barrøy. Nie będzie to również kamienna wieża, tylko
metalowa
konstrukcja,
i zabetonowane
cztery
w skale,
belki
a na
ich
o
profilu
szczycie
T
zostają
umieszczona
wbite
latarnia
wysokości człowieka, biała latarnia morska z czerwonym kapeluszem, która z daleka przypomina i owada, i unoszącego się w powietrzu cyrkowego klauna. Będzie się w niej palić naftą, pobieraną wężem ze zbiornika
przymocowanego
do
skały
poniżej,
i ma
się
świecić
od
pierwszego października do pierwszego marca, a przez resztę roku być wygaszona — lecz dobrze widoczna dzięki swej czerwieni i bieli. Nadchodzi już listopad. Tak
więc
światło
na
południowym
cyplu
Barrøy
pulsuje
już
od
ponad miesiąca, kiedy robotnik budowlany wraca do domu i ze złości skacze pod sufit — niegasnąca jarmarczna choinka na jego własnej wyspie! Ale nie spotyka się ze zrozumieniem ani u Marii, ani u Barbro. Pokazują mu sto dwadzieścia dwie korony, które dostały za dzierżawę działki, i mówią, że w przyszłości będzie też niewielki, ale stały dochód za
pilnowanie
producentami
i konserwowanie mleka
i stałym
latarni.
punktem
Stali na
się
mapie,
więc są
nie
tylko
teraz
także
latarnikami i pracobiorcami, na państwowym chlebie. Tego Hans Barrøy nie może znieść. Nie zamierza być na niczyim chlebie! Następnego dnia wsiada na kuter z mleczarni, bez Marii. I już w chwili gdy Barrøy rozpływa się w morzu za jego plecami, zaczyna rozmyślać o tym fakcie: że nie wiosłuje ani nie żegluje, tylko płynie liniowym statkiem, w odświętnym ubraniu, jakby to stanowiło słabość skargi, którą zamierza złożyć, a na ten niezwyczajny targ, którego dobili, może jednak nie tak łatwo się poskarżyć, no i do jakiej instancji? Stoi
w sterówce
razem
ze
swoim
dawnym
kolegą
szkolnym,
Paulusem, który już od dziesięciu lat ma tę spokojną pracę i stały dochód
za
nic
innego
niż
pływanie
po
znajomych
wodach
między
składem rybackim a wyspami i siedzenie na lądzie, kiedy mu się nie chce wypłynąć. W
Havstein
tamtejszych opuszczają
Hans
pomaga
gospodarstw do
ładowni
jest
wnosić aż
mleko
dwadzieścia
i ustawiają
na
bloku
na
pokład;
jeden
z pięciu
baniek,
balastowym,
które zanim
popłyną dalej ku Skarven, przyjmą piętnaście kolejnych baniek, potem jeszcze jedenaście w Lutvær i przybędą do składu już wieczorem. Ale wtedy jest za późno na wizytę u radnego. Hans kieruje się więc do stanicy rybackiej, którą wyspiarze mają do dyspozycji, rozpala w piecu, gotuje kawę i postanawia się przespać ze swoim problemem. Również następnego poranka nie idzie do wsi. Przy kei należącej do składu
cumuje
bowiem
parowiec,
połączenie
Hovedøya
ze
stałym
lądem. Na widok parowca coś się z Hansem dzieje. Wsiada na pokład i płynie do miasta. W sklepie dla rybaków kupuje cztery nowe balie, osiem zwojów linki, przypony, haczyki, konopny sznurek i noże. Później bierze jeszcze kawę i worek cukru, worek grochu i wiaderko wędzonych kiełbasek, świąteczny obrus, trzy świąteczne pisemka dla dzieci, dwie butelki wódki, osiem metrów sukienkowego materiału w niebieskie kwiatki, komodę z sześcioma szufladkami oraz oprawiony w ramkę malunek przedstawiający żaglowiec. Wraca parowcem po południu tego samego dnia. Nocuje w stanicy, rano przenosi zakupy na kuter mleczarni i jest w domu na Barrøy po dokładnie dwóch dobach od swojego wyjazdu. Wita go rodzina, która stoi gotowa z dwiema bańkami mleka. To wcale nie komoda robi największe wrażenie, tylko świąteczne pisemka i obrus. Ale tak jest, zanim uważniej przyjrzą się meblowi, który doskonale się prezentuje w paradnej izbie. Marii coś w tym wszystkim
nie
pasuje.
Otwiera
szuflady,
wysuwają
się
gładko,
jak
naoliwione kółka po szynach. Komoda ma wygięte nóżki zakończone kocimi
łapkami,
rzeźbienia
na
froncie
wszystkich
szuflad
i cztery
zaokrąglone
rogi,
a z
tyłu
mosiężną
tabliczkę
z napisem
„Stolarz
Kofoed & Syn, Nidaros”. Maria pyta, co mąż znów wymyślił. On pyta, czy komoda jej się nie podoba. Ona pyta, ile kosztowała. On mówi, że nie pamięta. Ona pyta, czy nie dostał pokwitowania. On mówi, że nie. Ona wyciąga szuflady i wsuwa je z powrotem, czuje lekki zapach kamfory, hibiskusa i wiśni, właściwie nie wie czego, czegoś egzotycznego, i patrzy na męża, który odwrócony
do
niej
tyłem,
trzymając
młotek
i gwóźdź,
zawiesza
malowidło koło okna od wschodu. Poprawia, żeby wisiało prosto, idzie do kuchni, siada w bujanym fotelu ojca, nalewa sobie kieliszek i zapala fajkę. Mówi, że jutro będą zarzynać zwierzęta. Na Barrøy nie zawsze mieli świnie, ale w tym roku jedna jest. Jutro umrze. Po drugiej stronie stołu siedzą Ingrid z Larsem i czytają świąteczne pisemka. Również Barbro ma pisemko, są tam przecież obrazki. Maria zabiera
się
do
obiadu.
Jedzą,
piją
kawę.
Barbro
prosi
Larsa,
żeby
napisał do rodziny na wyspach Buøya i Gjesværet kartki świąteczne, które
może
zawieźć
kuter
z
mleczarni.
Oniemiała
z
podziwu,
obserwuje rękę i pismo syna. Kiedy dzieci idą spać, Hans nalewa wódki do trzech kieliszków, częstuje Marię i Barbro, a te sto dwadzieścia dwie korony przesuwa z powrotem po stole, żeby tej zimy kobiety nie musiały kupować na kredyt, kiedy on będzie na Lofotach. Maria mówi, że to niepotrzebne. Hans się upiera, że owszem, potrzebne. Ona stwierdza, że to właściwie nie jego pieniądze, Hans się złości, wstaje i idzie spać. Pieniądze ciągle leżą na stole. Maria też idzie się położyć. Barbro słyszy głosy z Sali Południowej.
W końcu
zapada
cisza.
Barbro
wypija
swój
kieliszek,
potem kieliszek Marii, dokłada do pieca i zabiera pieniądze do swojej izdebki. Barbro też ma kufer.
39
Po
przygotowaniach
do
konfirmacji
na
plebanii
wyspa
wydaje
się
Ingrid nudna. Nie pomaga fakt, że stoi tu latarnia, która w ciemności pokazuje drogę obcym statkom. Nie chodzi o to, że Ingrid chciałaby stąd odejść — tęskni raczej za inną Barrøy albo chciałaby zabrać wyspę ze sobą w świat i napełnić ją wszystkim, czego jej brakuje, a nie jest tego wcale mało. Ingrid coś tak rozsadza od środka, że przynoszenie torfu,
oporządzanie
zwierząt
w oborze,
chodzenie
do
piwniczki
po
ziemniaki, wyciąganie sieci z Barbro i patroszenie ryb wydaje jej się męką, kobiety nie zajmują się takimi rzeczami, kobiety stoją przed lustrem, śpiewają w chórze, czekają na list, który w końcu przychodzi, śmieją
się
z koleżankami
i spacerują
gromadką
w identycznych
ubraniach po drodze, podczas gdy niebo jest lazurowobłękitne, a morza nie słychać nawet z daleka. O dziwo, przez następne zimy na Barrøy dzieje się jeszcze mniej. Noce są tak bezsenne, że Ingrid zaczyna się zastanawiać, czy nie jest chora, i leży w łóżku, dopóki matka jej z niego nie wygania, nie ma tu kogo kochać, Barrøy staje się obca ze swoimi monotonnymi odgłosami wody i wiatru, na które Ingrid wcześniej nie zwracała uwagi, a teraz doprowadzają ją do szaleństwa, podobnie jak krzyki mew, ostrygojady, edredony i te idiotyczne kormorany, stojące niczym zwęgleni mnisi na szkierze i obracające się tak jak wieje wiatr; Ingrid musi iść na służbę, naprawdę musi. Ale świat jej nie chce.
Świat nagle ma nadmiar takich jak Ingrid. Maria szuka i rozpytuje, za wiedzą i bez wiedzy córki, ale jest, jak jest, a ojciec mówi w końcu, że Ingrid może popłynąć na Lofoty jako kucharka. Ale na to Maria się nie zgadza, sama była kucharką na Lofotach, właśnie tam poznała Hansa, i to wystarczy. Atmosfera staje się wyjątkowo napięta, kiedy Lars wraca do domu i chce, żeby Ingrid wypłynęła z nim na morze, a ona jest już na to za bardzo kobietą. Wypływa z nim i tak, stara się utrzymywać łódź w miejscu, podczas gdy Lars wyciąga sieci, nacina ryby, żeby się wykrwawiły, i szaleje w tym piekle, do którego należy. Któregoś
dnia
Maria
wreszcie
pokazuje
córce
list.
Jest
w nim
informacja, że Ingrid znalazła miejsce, to dom Oskara Tommesena, syna właściciela składu, i jego młodej żony Zezenie, pochodzącej gdzieś z południa kraju, mają dwoje dzieci, którymi trzeba się opiekować, i nowo wybudowany dom powyżej składu. — Powinnaś była wyjść z domu już kilka lat temu. Ingrid kiwa głową. — Za to teraz będzie ci łatwiej — mówi Maria, jakby wiedziała, że wszystkie początek
drogi
prowadzą
tęsknoty.
Ale
z powrotem.
kuter
A może
z mleczarni
stał
to
zazdrość.
się
ich
Albo
zegarem,
przyniósł im tę samą rachubę czasu co na stałym lądzie.
*
Pani Tommesen z dziećmi już czeka, kiedy Ingrid wysiada na brzeg przy składzie rybackim. Witają się, Zezenie jest miła, chłodna i mówi dialektem. Ingrid niesie swoją walizeczkę pod górę, oddalając się od morza
i przenikliwych
dźwięków,
wchodzi
w ciszę.
Nowy
dom
ma
kalenice zakończone smoczymi głowami, kurka na dachu, a otaczają go wysokie,
rozkołysane
drzewa,
które
szeleszczą
bryzie, lecz również ten szelest jest formą ciszy.
liśćmi
na
wieczornej
Wchodzą zaczynała
do
środka,
szkołę,
ale
Ingrid
Zezenie
czuje
się
dyskretnie
głupio, nie
jak
wtedy,
zwraca
na
to
gdy
uwagi
i pokazuje Ingrid jej pokój, a robi to tak, jakby stworzyła go własnymi rękami. Ingrid, zajęta podziwianiem szuflad i szaf, nie zauważa, że pani przechodzi blisko niej, cały czas węsząc, jakby chciała sprawdzić, czy Ingrid śmierdzi, dociera to jednak do niej, kiedy Zezenie chwyta ją za ręce, aby jeszcze raz ją powitać, i wtedy sprawdza jej paznokcie. Ale Ingrid wyszorowała paznokcie pod nadzorem Marii, stoi więc spokojnie w trakcie tej inspekcji i kiedy schodzą do kuchni na kolejne nauki, myśli sobie, że zdała ten egzamin i że dalej też tak będzie; w piecu z niebieskich
kafelków
z miasta
Delft
w Holandii
pali
się
mimo
wszystko tak samo jak w żeliwnym piecu na Barrøy, tyle że ten nie grzeje równie mocno, za to dłużej trzyma ciepło, no a koks wcale nie jest trudniejszy w użyciu niż torf, raczej łatwiejszy. „A
tu
są
pokoje”
—
mówi
Zezenie,
trzy
pokoje,
tworzące
coś
w rodzaju wejścia w głąb ku ośrodkowi największej prywatności, gdzie również stoi kaflowy piec, ale w nim Ingrid ma palić tylko raz dziennie, o piątej, żeby się rozgrzał do siódmej, kiedy mąż wraca z pracy, a tam jest
zegar,
do
z wahadłami,
którego rzymskimi
ma
się
cyframi
stosować,
otrzymany
i mosiężnymi
w spadku,
ciężarkami,
Ingrid
będzie musiała je naciągać raz na cztery dni. Oprócz tego nie ma w tym pokoju żadnych innych zajęć dla niej, a dzieciom nie wolno się tu bawić. Ingrid zastanawia się, dlaczego kiedykolwiek się bała, i myśli, że pewnie to ona zbyt długo wahała się na wyspie, a nie że świat jej nie chciał, być może popełniła błąd, ale nie zamierza go powtarzać, bo podejrzenie,
że
mogła
przychodzi jej do głowy.
ją
zatrzymywać
samotność
matki,
nawet
nie
40
Po
szczęśliwym
okresie
przygotowań
do
konfirmacji
na
plebanii
przejście do życia u syna właściciela składu i jego żony nie było aż tak oszałamiające. Okazało się natomiast skomplikowane. Dzieci nie były takie
jak
dzieci
pastora.
Starsze,
chłopiec
o imieniu
Felix,
miało
siedem lat i z jakiegoś powodu nie chodziło do szkoły. Felix darł się jak zwierzę, kiedy nie udawało mu się postawić na swoim, a wtedy matka uciekała z pokoju i uspokojenie syna pozostawiała Ingrid. Drugim
dzieckiem
była
trzyletnia
dziewczynka,
Suzanne.
Przeważnie leżała w kołysce, tak wielkiej, że zmieściłby się w niej mężczyzna, poza tym siedziała na kolanach u matki lub Ingrid, niczym się
nie
interesując,
albo
też
wożono
ją
w niedużym,
ozdobionym
kwiatkami drewnianym wózku, w którym Ingrid zabierała ją także na dwór, gdy wysyłano ją po zakupy albo do składu po ryby. Ingrid
lubiła
te
wyprawy
do
sklepu,
stanowiące
jej
codzienne
zadanie, dziecko w wózku dodawało jej lat, czyniło z niej istotę, na której
ciąży
odpowiedzialność.
Zwracała
uwagę
na
swój
strój
i rozmawiała z ludźmi, gdy ktoś się do niej odezwał, a ponieważ się uśmiechała,
gawędzili
dalej.
Ingrid
była
pogodną,
miłą
w obejściu
młodą dziewczyną z wysp — o dziwo. No ale było to ospałe dziecko, które ciągle robiło w pieluchy i nie potrafiło
nawet
usiąść
wyprostowane
na
podłodze,
nie
mówiąc
już
o postawieniu choćby jednego kroku. Ingrid uważała, że dziewczynka może być chora. Zezenie nie chciała jednak o tym słyszeć. Suzanne jest
po prostu niesłychanie delikatna. Brzmiało to niemal nabożnie, jakby Zezenie mówiła o porcelanie. Z panią też było coś dziwnego, chyba że takie zachowanie należało uznać za normalne dla ludzi jej stanu. Potrafiła siedzieć z robótką i nagle poderwać się z krótkim okrzykiem, wybiec i zniknąć w składzie rybackim, gdzie rządził jej mąż Oskar, od czasu gdy jego ojciec zaczął słabować; wracała stamtąd albo z uśmiechem na ustach, albo we łzach, z rozczochranymi włosami, a czasami w obu tych nastrojach naraz. Wówczas nie posiadała się ze zdziwienia, że Ingrid nakarmiła Felixa, co
ta
z kolei
uważała
za
konieczne,
bo
musiała
jakoś
uciszyć
jego
krzyki, ale głównie dlatego, że zegary wybiły już właściwą godzinę. Matka ostrożnie głaskała go po głowie, jakby się bała, że się sparzy, i szła
na
piętro,
przewietrzyć
—
kładła
Ingrid
się,
nigdy
uprzednio dotąd
nawet
otworzywszy nie
okno,
słyszała,
żeby
żeby ktoś
wietrzył pomieszczenie, w którym nie było swądu — i pokazywała się znów dopiero po zapadnięciu ciemności, kiedy Ingrid już dawno dała dzieciom kolację, a pan domu wrócił i usiadł w ostatnim pokoju, żeby zapalić fajkę. Z
kuchni
Ingrid
słyszała,
jak
małżonkowie
śmieją
się
i kłócą,
krzyczą na siebie, a potem znów się śmieją, przy czym tempo tych zmian było tak gwałtowne, że już po tygodniu sama zaczęła wcześnie chodzić spać, bo przy stole rozgrywała się ciągle ta sama męcząca forma współżycia dwojga ludzi. Ingrid uważała, że nie potrafi właściwie odpowiadać na zadawane przez nich pytania, nie rozumiała też, z czego się śmieją.
*
Syn właściciela składu bywał uprzejmy i daleki, trudny do określenia i wesoły.
Zbierał
znaczki
pocztowe
w wielkim
klaserze
i ryciny
przedstawiające Napoleona oraz duńskich i szwedzkich królów, którzy rządzili
w
Norwegii,
a zadaniem
Ingrid
rozkładał
było
ich
je
na
wielkim
sprzątnięcie,
ale
stole
musiała
w
je
salonie,
ułożyć
we
właściwej kolejności. Miał również osobliwy sposób patrzenia na nią i puszczania do niej oczka, kiedy Zezenie tego nie widziała. No i nie potrafił obrać ryby, kładł sobie po prostu na talerzu duży kawał dorsza, nadziewał na widelec i wkładał do ust mięso ze skórą i z ośćmi, dopiero po chwili wyjmował spomiędzy warg wszystko to, co nie powinno trafić do żołądka; było to wyjątkowo kłopotliwe, zwłaszcza gdy jednocześnie chciał coś powiedzieć. Poza tym nosił okulary, stale zaparowane. Ingrid raz spytała, czy ma je wyczyścić. Spojrzał wtedy na nią tak dziwnie, że nie dotarło do niej, co odpowiedział. Pomyślała, że ten człowiek coś w sobie nosi, jakąś słabość, tkwiącą również w jego synu, z którym nigdy nie rozmawiał, gdyż w tym domu rodzice i dzieci żyli w osobnych światach. Wszystko to przynosiło jedno drobne rozczarowanie po drugim, i to w bogatym domu, gdzie każda rzecz powinna spełniać oczekiwania Ingrid. Nie
miała
trzymali
też
zbyt
zwierząt,
a
dużo co
do
roboty,
tydzień
Tommesenowie
przychodziła
nawet
starsza
nie
kobieta
z niewielkiej zagrody w parowie za kościołem i sprzątała wszystkich dziewięć
pokoi
—
z wyjątkiem
pokoju
Ingrid,
o który
ta
musiała
zadbać sama — a także kuchnię, używając do tego szarego mydła. Przychodziła i odchodziła po ciemku, często nie dostając zapłaty, jak zauważyła Ingrid. Zezenie stawała przed nią nawet bez zbolałej miny i oświadczała, że dziś nie mają pieniędzy, Ingeborg może chyba na razie robić zakupy na kredyt? Staruszka pachnąca,
nigdy
czyżby
nie
protestowała,
smalcem?
Ale
milcząca,
przepędzała
zgarbiona,
dzieci,
choć
dziwnie
wcale
nie
przeszkadzały, bo o to dbała Ingrid, dbała zresztą o większość rzeczy,
uczyniła
ten
zwyczajami, miała
dom
swoim
zaczęła
uznać
ich
sposób
własnym,
bronić
jedzenia
włącznie
z
nawet
przed
sobą
ryby
przez
pana
jego
dziwnymi
i wkrótce domu
pewnie
za
rzecz
najzupełniej normalną.
*
Pobyła tam jednak zaledwie niespełna trzy miesiące, kiedy ze składu nadeszła wieść, że Oskar Tommesen popłynął parowcem do miasta, tak jak planował, ale stamtąd nie wrócił. Mogło oczywiście być wiele powodów, lecz żaden wiarygodny, więc Zezenie przez resztę wieczoru krążyła po domu, splatając i rozplatając palce, nie będąc w stanie odpowiedzieć na pytania, które — jak Ingrid zrozumiała — służąca od czasu do czasu powinna zadawać. Mąż
nie
a wtedy
pojawił
matka
zaniedbany
duch,
się
następnego
przestała liczyła
dnia
interesować
meble
i inne
ani
się
jeszcze
dziećmi,
przedmioty,
następnego, chodziła
jak
notowała
coś
w zeszycie ze sztywnymi okładkami, a potem zaczęła sortować rzeczy i pakować
je
do
wielkich
waliz.
Dźwięki
i światło
otaczały
ją
nieprzerwanie przez trzy dni i dwie noce. Potem zniknęła również ona, bez jednego słowa, po prostu pewnego ranka jej nie było, kiedy Ingrid wstała i zeszła na dół, by napalić w piecu i ugotować kawę, panowała kompletna
cisza
i ciemność,
takiej
ciszy
nigdy
wcześniej
tu
nie
słyszała. Kiedy wybiły zegary, Ingrid obudziła dzieci, dała im jeść i zaczęła czekać. Nic się nie działo. Poszła na górę i zapukała do małżeńskiej sypialni, zaścielone
ale
nie
łóżko
było i
odpowiedzi.
pusty
pokój.
Zajrzała
do
Ingeborg
środka,
zobaczyła
przyszła
sprzątać,
najwyraźniej pojęła, co się dzieje, bo mruknęła: „No tak, a więc stało
się, to bankructwo, na które wszyscy czekali, może i nie było zapisane w gwiazdach, ale w każdym razie między wierszami w gazecie”. Ingrid nie miała pojęcia, co to jest bankructwo. Nie czytała też gazety, która przychodziła trzy razy w tygodniu. A kiedy staruszka bąknęła
coś
o tym,
że
młodzi
Tommesenowie
z całą
pewnością
popłynęli do Ameryki, Ingrid aż zakręciło się w głowie. Ingeborg
nawet
się
nie
rozebrała,
ale
usiadła
w wielkiej
pustej
kuchni, po raz pierwszy tutaj napiła się kawy z filiżanki ze złotym rąbkiem i stwierdziła, że w tym domu działo się źle, już odkąd stary zachorował. Ingrid poczuła zaskakującą ulgę, że cała ta sytuacja przynajmniej nie ma związku z nią. Choć przecież miała związek. To Ingrid została z dwojgiem cudzych dzieci. Tego dnia nie było żadnego mycia podłogi. Ingeborg dopiła kawę i oświadczyła, że pewnie więcej tu nie wróci. — Ale co ja pocznę? — zawołała Ingrid. — No właśnie, co my poczniemy? — powiedziała staruszka i wyszła. Ingrid żałowała, że nie wybuchnęła płaczem wcześniej, bo teraz, kiedy nikt jej nie widział, było już za późno.
41
Ze
swojego
wyglądała
okna
na
Ingrid
miała
ciemniejszą
od
widok
innych,
na
może
morze
i wyspy.
dlatego
że
było
Barrøy na
niej
więcej trawy niż skał. Ingrid patrzyła na nią co wieczór, mówiła jej „dobranoc” i widziała ją znowu rano, czasami wyraźnie, kiedy indziej jak
unoszący
się
w powietrzu
cień,
a teraz,
jesienią,
było
ciemno
i niczego już nie widziała. Wstała,
przygotowała
jedzenie,
pogasiła
lampy,
pobawiła
się
z dziećmi, zapaliła lampy, pobawiła się z dziećmi, była kolej Felixa na kąpiel, kolacja, Suzanne do łóżka, potem Felix, który ani razu nie spytał o matkę, tylko chodził po domu i walił w meble kijem; Ingrid w końcu mu go odebrała, co wywołało kolejną porcję wrzasków. Następnej
nocy
w ogóle
nie
spała.
Ale
znów
wstała
o szóstej,
przyszykowała śniadanie dla trzech osób, zjadła je sama, zaczekała przy
dwóch
zbudzić
pustych
dzieci,
talerzach
nakarmiła
je,
na
wybicie
ubrała
zegarów,
i wyruszyła
wtedy
poszła
w deszczu
na
wędrówkę po wiosce, powinna chyba wejść do kogoś i spytać, co ma robić. Ale kogo? Doszła do plebanii, tam jednak w żadnym pokoju się nie świeciło. Wróciła do domu, pobawiła się z dziećmi, zjadła i pozmywała. Zapaliła lampy i naciągnęła zegary. Dziś na szczęście nie było żadnej kąpieli. Tym razem zasnęła jak kamień. Ale obudziła ją cisza. I własny płacz. Otworzyła okno, usłyszała morze
i znów
zasnęła,
wstała,
zeszła
na
dół,
nakryła
dla
trojga
dorosłych i dwójki dzieci, była tą jedną dorosłą osobą, zaczekała, aż okna wypełnią się światłem, zbudziła dzieci i zmusiła Felixa, żeby się ubrał,
uderzyła
Felix,
mażąc
go,
się,
kiedy
zaczął
przyszedł
za
krzyczeć.
nimi
na
Zniosła
wpół
na
ubrany.
dół
Suzanne,
Pomogła
mu
włożyć resztę rzeczy i oświadczyła, że to wstyd, aby siedmiolatek nie potrafił sam się ubrać. Wybiegł z domu tylko w skarpetkach, skoczyła za nim, zaciągnęła go z powrotem i zmusiła, żeby usiadł przy stole. Po śniadaniu pomogła mu włożyć zewnętrzne okrycie, ubrała Suzanne i z obojgiem dzieci zeszła na keję, żeby czekać na parowiec. Przypłynął w lekko padającym śniegu, wyładował towary, zabrał na pokład mleko oraz ryby i zaraz odpłynął. Co miały oznaczać te spojrzenia spod oka? I znów wędrówka po wsi, na wypadek gdyby ktoś ich dostrzegł. Ale nikt się nie zatrzymał, nie spytał o nic i nie uznał jej za miłą, kiedy tak ciągnęła za sobą dwoje dzieci bogaczy. Wróciła do domu, pozapalała lampy, przyszykowała jedzenie i wykąpała Suzanne, a potem siedziała i mówiła do siebie, aż zasnęła. Suzanne też nie wspomniała matki. Parowiec przypłynął również następnego dnia. I odpłynął. Ingrid chodziła z dziećmi po wsi. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Margot ze sklepu powiedziała, że rodzice oczywiście wrócą, lecz dodała też, że Ingrid raczej nie powinna brać wszystkich tych towarów, które położyła na ladzie, no bo kto za nie zapłaci? Ingrid patrzyła na nią pustym wzrokiem. Mówiło się o nowych właścicielach składu, ale… Kolejna noc bez snu. A następnego dnia rano nie zjawili się ani nowi, ani starzy właściciele. Ingrid spakowała swoją walizeczkę i znów stanęła na kei z dwojgiem dzieci, obserwując, jak parowiec przypływa i odpływa.
Ale przypłynął też kuter z mleczarni i załadował puste bańki na mleko, przebudowany rybacki kuter Paulusa, kolegi ojca z dzieciństwa. Ingrid zeszła po trapie z Suzanne na ręku, drugą ręką prowadząc Felixa, i oświadczyła, że chce popłynąć. Paulus przez okno sterówki odparł, że nie ma mowy. Ingrid wróciła na ląd po walizkę i wózek, na kutrze wsadziła do niego Suzanne, okryła ją kocami, a sama usiadła na pokładzie, przytrzymując wózek między kolanami. Felix przycupnął obok niej. Paulus wyszedł ze sterówki i powtórzył, że nie może ich zabrać, musiałby mieć pozwolenie od rodziców, a poza tym pogoda jest niepewna, nie wiadomo, czy w ogóle będzie mógł przybić do Barrøy. Ingrid
nie
milczał.
odpowiedziała.
Siedząc
nieruchomo,
tylko
płakała.
Felix
42
Przyjęły ich Barbro i Maria, stały z dwiema bańkami mleka wśród porywów wichru na nowej kei na Barrøy i zdumione wpatrywały się w pokład,
na
i
Dzieci
obolała.
którym
Ingrid
chorowały
budziła na
się
chorobę
teraz
ze
morską
snu, i
zdrętwiała
wymiotowały.
Z trudem udało się wysadzić je na ląd, Paulus, przeklinając, brał je pojedynczo, również wózek, tutaj do niczego nieprzydatny, ale kobiety mogły przynajmniej ponieść go z Suzanne w środku między sobą jak nosze. Felix poczuł się lepiej i szedł o własnych siłach. Ale teraz trzymał Ingrid za rękę. Kiedy wreszcie znaleźli się w cieple, Ingrid musiała opowiedzieć swoją historię cztery albo i pięć razy, aż w końcu zasnęła na ławie w kuchni. którego
Nie
nikt
wiedziała
nie
potrafi
już,
co
nazwać
mówi,
a przepełniało
słowami;
mimo
ją
odcięcia
uczucie,
od
świata
przez morze i obecności dwójki obcych dzieci, których nie znosiła, czuła ulgę, że z powrotem jest w domu.
*
Dwa
dni
później
Maria
wybrała
się
do
wioski,
podejmując
próbę
wyjaśnienia tej zagadki, ale nic nie wskórała, dziadek dzieci nie był w stanie
powiedzieć
nic
a Margot ze sklepu…? Minął kolejny tydzień.
składnego,
pastorowa
jeszcze
nie
wróciła,
Tydzień ze złą pogodą i z dwoma dniami bez kutra z mleczarni. Maria
jeszcze
raz
popłynęła
do
wioski,
z takim
samym
nędznym
rezultatem. W tym czasie Suzanne spała z Ingrid, a Felix sam w podwójnym łóżku
w Sali
Północnej.
Przestał
już
krzyczeć.
Spróbował
raz,
ale
Barbro go uciszyła i zmusiła, żeby poszedł z nią do obory i nauczył się doić, bo jej syn to umiał, chociaż był mężczyzną. Felix płakał, ale doił, i nigdy nie mówił, że za kimś tęskni. Domagał się zabawek i dostał do zabawy
narzędzia.
W końcu
przestał
płakać.
Dali
mu
ubrania,
z których wyrósł Lars. Po trzech dniach Felix wypłynął z Ingrid na morze
łowić
na
krótką
linę,
chociaż
nie
umiał
ani
wiosłować,
ani
sprawiać ryb. Chłopak, który wychował się w składzie rybackim? Ale Ingrid była cierpliwa, a poza tym znowu w domu, na własnych wodach.
Felix
jej
słuchał,
niezdarnie
naśladował
i wypłynął
z nią
również dzień później. Przynosił drewno i torf, gdy go o to prosiły, i razem z Barbro kręcił korbą wirówki do mleka, a w domu Suzanne pełzała po podłodze w kuchni, gaworzyła i najwyraźniej miała plany, żeby już za chwilę stanąć na własnych nogach. Ćwiczyły ją w używaniu krzesła z nocnikiem Larsa. Maria, siedząc, trzymała małą między kolanami, kiedy ją puściła, dziewczynka upadła. Barbro zrobiła to samo. Suzanne upadała i pełzała, i znów upadała, a jeszcze tego samego wieczoru Felix wdrapał się na kolana Barbro i nie dał się zdjąć. Siedziała z nim tak, dopóki nie zasnął, dopiero wtedy wspólnie zaniosły go do łóżka. A Ingrid poczuła moc, którą potrafi zrozumieć tylko ptak siedzący na wzgórzu z rozłożonymi skrzydłami i pozwalający, żeby wiatr zrobił za niego resztę.
*
Dzieci przebywały na Barrøy już od dziesięciu dni, kiedy ze szkoły w Havstein
wrócił
Lars.
Wiosłował
sam.
Po
drodze
nałowił
ryb,
przycumował do drabinki pod żurawiem na nowej kei, podniósł głowę i zobaczył obcą twarz. — Kto ty jesteś? — Jestem Felix — odparł Felix. Lars wdrapał się na górę, wciągnął ryby na keję i oprawił przy stole, którego do tego używali, a Felix stał i się przyglądał. Większość ryb po wypatroszeniu Lars rozciął i zasypał solą w skrzynce, resztę pokroił do zjedzenia na świeżo, kawałki wrzucił do wiadra i zaniósł do domu razem ze szkolnym workiem. Felix deptał mu po piętach. Kiedy weszli do kuchni, Lars jeszcze raz spytał, kim jest chłopiec. Matka udzieliła mu takiej samej odpowiedzi: to Felix. To samo powiedziała Ingrid, która
siedziała
pod
oknem
i robiła
na
drutach.
Na
podłodze
mała
dziewczynka gryzła trzonek osęki. — A ty kto jesteś? — spytał Lars. — Suzanne — wyjaśniła Ingrid. Lars
postawił
wiadro
z rybami
na
blacie
przy
kubłach
z wodą,
chociaż wiedział, że matce się to nie spodoba. Zaraz też zaczęła go łajać.
Zachichotał.
Spytała,
czy
dobrze
mu
się
wiosłowało.
Odpowiedział, że tak. — No, pogoda nie jest zła — stwierdziła Barbro i wzięła się do ponownego
mycia
ryb,
co
wcale
nie
było
konieczne,
bo
Lars
już
to
zrobił. Przyglądał się jej i dalej się śmiał. — Z czego się śmiejesz? — spytała Barbro. — Z ciebie — odparł, wyszedł na ganek, włożył kurtkę i buty. Kiedy wrócił do kuchni, Felix stał na środku i bacznie go obserwował. Lars usiadł przy stole. Felix stanął przed nim. — Musisz teraz iść po kartofle — powiedziała Barbro.
Felix drgnął i wyszedł, wrócił z wiadrem, podał je Barbro. Zajrzała do środka z taką miną, jakby zamierzała coś powiedzieć. — O co chodzi, mamo? — spytał Lars. — Za mało ziemniaków? — Nie, nie. — No to o co chodzi? — O nic, czego się czepiasz? — Przecież widzę. — A co takiego widzisz? Lars nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na Ingrid i zaczekał, aż spyta, czy widział w Havstein Nelly. Lars zastanowił się i odparł, że tak. Ingrid, dalej robiąc na drutach, spytała, jak się Nelly miewa. Lars wzruszył ramionami i patrząc na robótkę, zapytał, co to będzie. Ingrid pokazała mu rękaw swetra. Wyciągnął rękę przez stół i pomacał. — Dla kogo? — Dla mnie. Ingrid włożyła ramię w rękaw i podsunęła Larsowi. Zacisnęła dłoń, a potem
rozpostarła
mierzeniu
sukienek.
palce
niczym
Rękaw
miał
płatki
kwiatu,
ściągacz
u
jak
Zezenie
nadgarstka
przy
i wzorek
w gwiazdki wokół ramienia, większość włóczki była niebieska, ta na gwiazdki biała. Ingrid sama ją ufarbowała. Lars pokiwał głową. Ingrid wróciła
do
dziergania.
Z obory
przyszła
Maria
i zobaczyła
Larsa,
odstawiła kankę ze śmietaną i poszła do spiżarni po cedzak, znów spojrzała na chłopca i powiedziała: — Musisz popłynąć krypą naokoło, szykuje się niepogoda. — Po jedzeniu — odparł Lars. — Już — oświadczyła Maria, wychodząc. Lars spojrzał na Felixa, który ciągle się na niego gapił. — Płyniesz ze mną? — Tak.
43
Dzień przed powrotem Larsa do szkoły kuter z mleczarni nie mógł przybić do Barrøy. Przypłynął dopiero dwa dni później. Lars ciągle był z nimi, uwięziony przez pogodę. Hans Barrøy zszedł na ląd na własnej wyspie, wrócił z budowy ponad miesiąc wcześniej. Górną połowę ciała miał owiniętą czarnym wężem jak bandoletem, a razem z jego workiem opuszczono na ląd drewnianą skrzynię. Nikt nie mógł pojąć, dlaczego wraca już teraz. Ale się cieszyli. To była ulga z powrotu mężczyzny żywego do domu, nawet jeśli nikt się go nie spodziewał. W kraju i na świecie panuje kryzys, bankructwa i liche budżety, ludzie muszą porzucać swoje gospodarstwa, inni tracą pracę, a grupę wysadzającą skały, której szefował, rozpuszczono do domów z tak marną pensją, że już ją wydał na takie oto sprawunki: wąż do ropy, ale nowy i czysty, mógł więc równie dobrze służyć do transportu wody jak ropy, do tego jeszcze pompa, filtr i miedziane rury. Miał je w skrzyni razem z gwintownicą, więc wreszcie będą mogli mieć wodę w kuchni, powinno się to było zrobić już dawno temu, a teraz trzeba się pospieszyć, zanim mróz zetnie ziemię. — No a ty kto jesteś? — spytał, kiedy pojawił się Felix i chwycił Barbro za rękę, podobny do Larsa, czego wcześniej jakoś nie zauważyli. Był właściwie jego kopią, a poza tym nosił jego ubranie. Obok niego stał prawdziwy Lars, dwunastoletni mężczyzna, który spojrzał
teraz
na
matkę
i zapytał,
czy
mógłby
zostać,
bo
nie
chce
wracać na Havstein. Zerknęła na Paulusa, który na pokładzie ujmował
się pod boki i zastanawiał, co z tego wyniknie, on w każdym razie chciał wkrótce odzyskać swoje cumy. Zanim Barbro zdążyła odpowiedzieć, Lars rzucił swój worek na keję i puścił się biegiem na południe wyspy. Obserwowali go, Hans w końcu się roześmiał i powiedział do Paulusa: — Możesz odpływać. Puścił cumy. Paulus ściągnął je do łodzi i kręcąc głową, zniknął w sterówce, a oni poszli do domu ze skrzynią, z workiem, wężem do ropy i dwiema pustymi bańkami na mleko, rzeczywiście to połączenie z resztą świata działało naprawdę jak zegarek, jak werk, choć może nie najlepiej naoliwiony.
*
Następnego dnia rano Hans wysłał dzieci do zbierania mchu do koszy na torf. Wybił dziurę w fundamencie pod spiżarnią, a potem przez kolejne dni obaj z Larsem leżeli na plecach pod domem i zbijali wąską, za to długą na dziesięć metrów drewnianą skrzynkę doczepioną do desek
podłogi.
Felix
i Ingrid
stali
na
zewnątrz
i podtykali
im
materiały, o które wołali, bo studnia znajdowała się po południowej stronie, a kuchnia po północnej. Później wybili dziurę w murze studni i zamontowali filtr, dobry metr pod lustrem wody, wsunęli wąż do skrzynki,
wywiercili
dziurę
w podłodze
i wyciągnęli
koniec
węża
w kuchni, był zaledwie o pół metra za długi. Zamontowali pompę nad zlewem i podłączyli rury. Ale
mech,
który
miał
stanowić
izolację
wokół
węża
w skrzynce,
jeszcze nie wysechł, leżał rozsypany na strychu stodoły. Szczęśliwie nadal nie było mrozu. Nie wiedzieli, jak bardzo muszą się spieszyć.
Musieli. Hans zaczął suszyć mech w kuchni, w ośmiu skrzynkach na ryby, które powiesił pod sufitem nad piecem. W domu zapachniało latem, sianokosami, zwłaszcza u Felixa i Larsa, którzy spali teraz razem w Sali Północnej, również tam była klapa w podłodze.
*
Hans popłynął færingiem do składu i podjął próbę rozmowy z dawnym właścicielem;
stary
Tommesen
leżał
w domu
u
pewnego
starszego
małżeństwa zajmującego się nim w zamian za zapłatę, której już nie otrzymywało,
i mamrotał,
że
jego
syna
spotkała
tragedia.
Słyszał
o dzieciach, owszem, ale z płaczem powiedział: — Niech zostaną tam, gdzie są. — To znaczy gdzie? — spytał Hans. — Na Barrøy? Stary odwrócił głowę do ściany. Hans
znał
tego
człowieka
przez
całe
swoje
życie,
tego
księcia
i wielmożę z wybrzeża, przeklinał go po wielokroć, człowieka żyjącego z pracy
innych,
ale
widok
leżącego
tutaj,
kończącego
życie
z tak
marnym rezultatem, nic mu nie dał. Poszedł do pastora, który wrócił, spędziwszy jesień w sąsiedniej parafii. Również Johannes Malmberget słyszał o dzieciach i męce Ingrid, ale
tłumaczył
mieszkańców
wioski
tym,
że
mają
takie
samo
nastawienie do bogaczy jak wszyscy inni, bo życie to piekło. Ściszając głos, dodał, że wiele poza tym wskazuje, iż młody Tommesen odebrał sobie życie, a żona trafiła do zakładu dla obłąkanych w Bodø, ale nie wolno śmiać się z cudzego nieszczęścia, zamierzał o tym wspomnieć w niedzielnym
kazaniu,
kieliszek? Owszem, nie odmówił.
właśnie
je
pisze,
czy
Hans
ma
ochotę
na
Dostał trzy. Siedzieli, dochodząc jedynie do wniosku, że zobaczy się, co będzie. Może Zezenie ma jakichś krewnych, może się zgłoszą, w co pastor
raczej
wątpił,
chociaż
Hans
nie
bardzo
zrozumiał
dlaczego.
Nagle wypalił: — A pastor nie może ich wziąć? — Kogo? — Tych dzieciaków. — Ja? — No, pastor. Johannes Malmberget spojrzał na własne kolana, powiódł wzrokiem wzdłuż ścian, po czym skierował go z powrotem na Hansa Barrøya, zaraz znów opuścił, jakby prosząc o wybaczenie, i wymamrotał, że z pomocą społeczną we wsi jest tak sobie, ledwie starcza dla ubogich, a te dzieci są bogate, czy raczej były, to właśnie z tym problemem jego spojrzenie
toczyło
milczącą
walkę.
Co
się
robi
z bogatymi,
kiedy
zbiednieją? Odwrócona logika, historia puszczona wstecz — to równie bezsensowne jak woda płynąca pod górę. Zjawiła się Karen Louise, stanęła w drzwiach z taką miną, jakby chciała im coś zaproponować, ale zaraz wyszła, a oni siedzieli jeszcze przez
jakiś
czas,
aż
w końcu
Hans
Barrøy
wstał,
podziękował
za
gorzałkę i uścisnął pastorowi rękę. Pastor też mu dziękował. Hans poszedł do sklepu i zrobił zakupy, jak zwykle większe niż było go stać, ale jego nazwisko ciągle coś tu znaczyło, a potem wypłynął na fiord w różowym świetle wieczoru, zwiastującym zmianę pogody, wiatr ze wschodu i mróz. Myślał o mchu w skrzynkach w kuchni i mamrotał pod nosem: — Matutinum, matutinum… To łacińskie słowo znaczy tyle co „rano, rano”, widział je w książce z kazaniami na budowie i zostało w nim na dobre, jako ozdoba, którą
przyjemnie wziąć do ust, a rzadko czuł się tak uroczyście z powodu powrotu do domu na własną wyspę, on, który znał wszelkie sztuczki pozwalające na tęsknotę za domem bez jednoczesnego pójścia na dno, a teraz zostało ostatecznie stwierdzone, tam, u pastora, że nawet kiedy wszystko się posypie, jego wyspa wytrzyma, wiedział to przecież, ale nigdy nie czuł z tej przyczyny takiego wręcz religijnego uniesienia jak teraz, kiedy świat zadrżał w posadach, a jemu na barkach legł ciężar większy niż kiedykolwiek; myśląc o tym, spuścił żagiel przed slipem, żeby færing mógł siłą rozpędu sunąć przez tych ostatnich kilka łokci i zaryć żelazem w drewno. Ale nie poszedł do domu. Wyładował zakupy, wciągnął łódź głębiej, przysiadł na progu, wyjął fajkę i zauważył, że nie jest w stanie rozgiąć palców prawej ręki, jakby ciągle północ,
trzymał na
w nich
różowe
rumpel.
światło,
Siedział
które
tak
z wolna
i palił,
spoglądając
niebieszczało.
I tak
na go
znaleźli, martwego. Był wtedy tak sztywny, że nawet gdy go położyli, dalej wyglądał, jakby siedział. Nie zdołali go wyprostować, a że nie dało się na to patrzeć, przykryli go i tylko Lars był w stanie znów spuścić færing na wodę i popłynąć do składu, żeby dać znać.
44
To była najbardziej bezsensowna śmierć na całym długim wybrzeżu. Hans Martinsen Barrøy miał zaledwie pięćdziesiąt lat i był silny jak niedźwiedź.
Pastor
Malmberget
przypłynął
z ustami
pełnymi
słów
takich jak „nawiedzony” czy „cierpienie” i kilku morskich wyrażeń, nigdy przecież nie zapominał, gdzie pełni służbę, i jak zawsze czuł śmiertelny strach przed morzem. Czy jest coś bardziej przerażającego niż
fale,
mówił
sobie
w myślach,
gdy
wycieńczony
przybył
wśród
śnieżycy i załzawionymi oczami zobaczył, że Maria z rękami złożonymi na podołku nie odzywa się ani słowem. Tak samo córka, Ingrid. No i co się stało ze spojrzeniem tego Larsa? Barbro
stała
dziewczynkę. wszelkie
Ich
decyzje
obrócona życie
tyłem
się
i nie
zawaliło,
podejmować
sam,
patrząc
Johannes przewieźć
na
pastora,
Malmberget ciało
łajała musiał
i zorganizować
pogrzeb. Kiedy
nadszedł
ten
dzień,
Adolf
z
Malvika
i
Thomas
ze
Stangholmen zatroszczyli się o przetransportowanie rodziny na główną wyspę, znów przy szalejącej niepogodzie, na najprostszy pogrzeb, jaki pastorowi zdarzyło się odprawiać, zanim w końcu mógł uścisnąć ręce i wymamrotać swoje rytualne formułki. Obiecał, że przypłynie do nich i będzie ich regularnie odwiedzał, załatwi też sprawę z dziećmi, ale w odpowiedzi usłyszał od Marii jedyne słowa, jakie padły z jej ust w ciągu tych dni: czy zamierza im zabrać również dzieci?
*
Dzień po pogrzebie Lars wstał i napalił w piecu, odciął skrzynki na ryby wiszące nad piecem, zbudził Ingrid i kazał jej ugotować kawę dla Marii i Barbro. Nie chciała wstać. Lars oświadczył, że Ingrid nie ma wyboru. W jego oczach było coś dziwnego. Resztę dnia spędził z Felixem na leżąco pod podłogą domu, upychał mech w skrzynce na rury, potem ją zabił. Później zamurowali dziurę w fundamencie.
Lars
przestał
chodzić
do
szkoły,
było
to
jasne
dla
każdego, kto miał oczy. Krypą zabrał na Moroszkową Wyspę trochę narzędzi
i wbił
w skałę
hak.
Towarzyszył
mu
Felix,
który
musiał
trzymać szmatkę wokół dłuta, żeby odłamki nie odskakiwały, kiedy Lars walił młotkiem; Felix spytał, co to będzie. Lars odparł, że jak poczeka, to zobaczy. Powiosłowali
z powrotem
na
Barrøy,
poszli
do
nowej
przystani,
wzięli stamtąd pięć sieci, znów przeprawili się na Moroszkową Wyspę z talią i długą, mocną liną, przytwierdzili talię i przewlekli przez nią linę, a jej koniec przewieźli z powrotem na Barrøy, gdzie również wbili hak. Potem za pomocą liny wciągnęli do morza pięć połączonych sieci, przegradzając pół przesmyku, ale zaraz wyprowadzili je jeszcze trochę dalej, tak żeby stały na środku. Barbro obserwowała ich z domu, w końcu przyszła i spytała, co robią. Lars odparł, że teraz będą mogli łowić z lądu, również przy niepogodzie, przez przesmyk przepływały dorsze i czarniaki, flądry, a latem przesmyk
trafiał między
się
i łosoś.
Barrøy
Lars
a Gęsią
zamierzał Wyspą
oraz
przegrodzić ten
między
również Barrøy
a najbliższym z Kormoranich Szkierów, potrzebował na to piętnastu sieci. Barbro kręciła głową. Lars wyjaśnił, że to Hans mówił o zrobieniu czegoś takiego, kiedy zestarzeje się już tak, że nie da rady wsiąść do łodzi. Barbro wróciła do
domu
i opowiedziała
zareagowała. i sprawiały szykować
Obie
z Ingrid
wrażenie,
jedzenie.
przytrzymywać Przewracała
Marii,
się
się,
że
krawędzi
zajmują
siedziały
jedna
Suzanne
podnosiła,
czym
się
z robótkami
naśladuje
umiała
już
blatu.
łapała
drugą.
stać
Nikt
się
chłopcy.
blatu
z
na
stole niej
zębami
nie
kolanach
Barbro
przy
się
Maria
zaczęła
i zębami
nie
i stała.
śmiał. Ingrid
płakała i robiła na drutach, dopóki nie przyszedł Lars i nie powiedział, że musi z nim popłynąć na Gęsią Wyspę, bo cieśnina jest za szeroka, morze za bardzo wzburzone, a Felix za mały. Felix przybiegł za nim, krzycząc, że wcale nie jest za mały. Wypłynęli we troje, wbili hak w północny czubek Gęsiej Wyspy i po jednym na każdym z Kormoranich Szkierów; w tej ostatniej cieśninie ustawili trzy sieci. Był już wieczór. Poszli do nowej przystani, pokroili soloną rybę, z piwniczki przynieśli kartofle i wrócili do domu. Barbro oświadczyła, że to najwyższa pora na powrót. — Suzanne
umie
już
stać
—
powiedziała
i wzięła
się
do
mycia
ziemniaków, a oni przyglądali się małej. Lars zerknął na Marię, która zdawała się spać z otwartymi oczami. Stwierdził, że pierwszy raz mają na Barrøy dość krzeseł. — Wcale nie — zaprotestowała Maria. Były to jedyne słowa, jakie wymówiła tego dnia. Dzień później w ogóle się nie odezwała. Lars,
Ingrid
dorszami
i
i Felix
czarniakami,
wyciągnęli
sieci,
oporządzili
napełnili
ryby
na
trzy
skrzynki
przystani,
dorsze
powiązane po dwa powiesili na rusztowaniu do suszenia, czarniaki wyfiletowali i zabrali do domu, to były duże sztuki. Barbro zmieliła mięso
na
pulpety,
usmażyła
je,
ugotowała
ziemniaki
i marchew,
a Suzanne przewracała się dopiero po zrobieniu trzech kroków. Tak mijały dni. Maria wciąż milczała. Ingrid spała razem z nią w Sali Południowej, Felix z Larsem w Sali Północnej, Suzanne razem
z Barbro. Izdebka Ingrid stała pusta. Nikt tam nie mieszkał. Po dziesięciu dniach Lars spytał Marię, czy mają pieniądze. Trzeba było
zrobić
zakupy.
Maria
nie
odpowiedziała.
Ingrid
usłyszała
jego
pytanie i zabrała go do Sali Południowej, pokazała, co mają w bocznej przegrodzie
kufra
matki,
dodała,
że
przed
Bożym
Narodzeniem
przyjdzie jeszcze rozliczenie z mleczarni, ale nie będzie tego zbyt dużo. Lars stwierdził, że Ingrid musi popłynąć razem z nim do sklepu, zrobić zakupy przed świętami, powtórzył, że nie chce brać ze sobą Felixa. — Dlaczego nie? — Bo ma poranione ręce. — Ty też. Lars odparł, że jest do tego przyzwyczajony, a Felix w łodzi często się o coś uderza i ma rany na rękach, które nie chcą się goić z powodu soli i mrozu. Ingrid obiecała, że je obejrzy. Zeszli do kuchni i spytali Marię,
czego
cuchnąć.
potrzebują
Ingrid
ze
sklepu.
postanowiła,
że
Nie
zmusi
odpowiedziała. matkę,
żeby
się
Zaczęła
też
umyła,
ale
wiedziała, że raczej nie da rady. Spytała Barbro, czego potrzebują. Barbro wymieniła sporo produktów, marchew, cukier… Lars zapisał to na jakimś starym czwartku, który wyrwał z kalendarza i schował do kieszeni. Potem usłyszeli sygnał i poszli przyjąć kuter z mleczarni. Zamienili bańki. Ale na pokładzie stał jeszcze kufer, który Ingrid poznała
już
w chwili,
kiedy
Paulus
założył
na
niego
pasy,
żeby
przestawić go na ląd. To był kufer ze ślubną wyprawą Zezenie. Ingrid odciągnęła Paulusa na bok. — Z mamą niedobrze — powiedziała. — A co jej jest? — Wydaje mi się, że to nerwy. Paulus zawiązał również drugą cumę i pomógł im zanieść kufer do domu.
Postawił
go
na
ławie
w kuchni
i spróbował
porozmawiać
z Marią, która ciągle się nie odzywała, jakby w ogóle nie zauważała
jego
obecności.
wpatrywali
się
Stanął w niego
więc
i zaczął
się
przekrwionymi
rozglądać.
oczami,
na
Lars
i Felix
twarzach
mieli
ślady soli, a długie włosy mokre i potargane. Paulus spytał, czy oni w ogóle
śpią.
Lars
odparł,
że
tak,
trochę.
Suzanne
chwiała
się
na
nogach przy piecu, jedną ręką trzymała się spódnicy Barbro, drugą miała w buzi. Barbro stała odwrócona tyłem, również ona zdawała się nie zauważać szypra z mleczarni, który przecież nigdy tu nie zachodził. Nagle jednak krzyknęła do ściany, że chłopcy w ogóle nie śpią, tylko cały czas są na morzu, to straszne, źle się to skończy. Paulus poprosił, żeby Ingrid wróciła z nim na kuter, bo ma dla niej coś jeszcze. Poszła z nim, powiedział, że z Marią to poważna sprawa, powiadomi kogo trzeba i ktoś przyjedzie im pomóc. Wszedł
na
pokład
i przyniósł
list.
Uważnie
popatrzył
na
Ingrid
i spytał, czy ona też nie sypia. Ingrid spoglądała to na list, to na niego. Paulus w końcu pokręcił głową, odwiązał cumy i dodał, że Barbro ma rację, chłopców w takim stanie, w jakim są, trzeba trzymać z dala od morza. Ingrid się z nim zgodziła. Paulus znów wsiadł na kuter i wśród wichury zaczął wycofywać łódź.
*
W domu w kuchni już otworzyli kufer. Był w nim serwis z napisem „Ćmielów”, owinięty tą gazetą, której Ingrid nie czytała, kiedy służyła u Tommesenów. Wyjmowali go po cząstce, rozpakowywali i ustawiali na kuchennym stole, nie wyrzucając papieru. Dwanaście dużych płytkich talerzy ze złotym
rąbkiem
głębokich,
i kwiatowym
dwanaście
wzorem,
mniejszych,
dwanaście
dwanaście
dużych
talerzyków
do
talerzy ciasta
i dwanaście spodków, dwunastu nie było jedynie filiżanek — jednej brakowało, a jedna nie miała uszka. Były też dwie sosjerki i dwie wazy z pokrywkami na ziemniaki, cztery duże półmiski, dwa okrągłe i dwa owalne, dwa mleczniki różnej wielkości, cukierniczka z przykrywką, dzbanek do kawy z przykrywką i pękata okrągła miska, nie wiadomo do
czego,
ale
tak
samo
ładna
jak
wszystko
pozostałe.
Barbro
powiedziała, że mogą nalewać do niej zupę owocową, a więc traktować jako stację pośrednią między garnkiem a talerzami. Na dnie kufra leżał woreczek z zielonego aksamitu ze złotym sznureczkiem, a w nim dwadzieścia
cztery
maleńkie
srebrne
łyżeczki,
całkiem
poczerniałe.
Barbro zrobiła miejsce w spiżarni. Lars i Felix zanieśli kufer do Sali Północnej. Ingrid ugotowała halibuta, dodając do wody kilka kropli octu i dwa listki laurowe, tak jak się nauczyła od Zezenie. Jedli to z kwaśną
śmietaną,
na
nowych
talerzach.
Suzanne
stłukła
jeden
talerz. Barbro poszła do spiżarki po nowy i ostrzegła, że jeśli mała stłucze również ten, to czeka ją lanie. Po jedzeniu Ingrid opatrzyła rany
Felixowi
i zapowiedziała,
że
przez
kilka
dni
będzie
trzymać ręce w suchości. Felix pytająco popatrzył na Larsa.
musiał
45
Przez trzy dni nie wypływali na morze, tylko łowili siecią z brzegu, przygotowali i powiesili do suszenia większość dorsza, resztę zasolili; wydoili i nakarmili zwierzęta, a w końcu wypuścili owce, żeby się pasły na dworze, dopóki nie przyjdzie zła pogoda i nie zaczną się tłoczyć przed drzwiami obory, owce chciały wychodzić, kiedy były zamknięte, i wracać pod dach, kiedy przebywały na zewnątrz. A z wyprawy do sklepu nic nie wyszło. Ingrid
nie
udało
się
i zaczęli
się
szykować
też
umyć
Marii.
do
wypłynięcia
Ale na
kiedy
wichura
ucichła
główną
wyspę,
kutrem
z mleczarni przypłynął pastor Malmberget razem z lekarzem. Doktor zbadał
Marię
spakowała
i zdecydował,
walizeczkę,
że
z którą
muszą i ona,
ją
ze
sobą
i Barbro
zabrać.
wyjeżdżały,
Ingrid kiedy
sądziły, że opuszczają wyspę. Po odpłynięciu kutra oznajmiła Larsowi, że muszą się wstrzymać z
wyprawą
do
sklepu.
Lars
spytał
dlaczego,
przecież
prawie
wszystkiego im brakowało. Ingrid nie odpowiedziała, więc Lars też już się nie odzywał. Ingrid
zdjęła
pościel
z łóżka
w Sali
Południowej,
wygotowała
ją
w kotle, który trzymali w Szopie Szwedów, i rozwiesiła do suszenia w nowej. Powlekła świeżą i powiedziała, że Barbro nie musi dłużej się skarżyć na ciasnotę w łóżku, bo od tej pory Suzanne będzie spała u niej. Barbro odparła, że to niepotrzebne. Ingrid oświadczyła, że to ona decyduje, Barbro uśmiechnęła się i milczała. Pościel Suzanne została przeniesiona do Sali Południowej, a Ingrid zaczęła uczyć dziewczynkę
chodzić, systematycznie i bezwzględnie, ubierała ją i wyprowadzała na dwór.
W zamieć
spacerowały
tam
i z
powrotem
po
budynku
na
przystani, po szopie na łodzie albo po paradnej izbie. Lars i Felix łowili, i z łodzi, i siecią z lądu. Rany Felixa goiły się i znów otwierały, przypominały białe nabrzmiałe usta z maleńkimi, krwistoczerwonymi języczkami. Ale już tak często się nie przewracał i nie robiły mu się nowe. Ingrid i Barbro doiły, karmiły zwierzęta i gotowały. Suzanne z każdym dniem stawiała coraz pewniejsze kroki, zaczęła także mówić. — Piec gorący. — Tak. — Komin też.
*
Dwa dni przed Bożym Narodzeniem wiatr ucichł na tyle, że mogli popłynąć po zakupy, chociaż nie mieli odwagi podnieść żagla, a Felix źle się czuł przez całą drogę, wymiotował i chciał umrzeć, wydobrzał jednak, gdy tylko poczuł stały grunt pod nogami. Nie widział swojego domu
od
dwóch
zgrzytającym
miesięcy.
kurkiem
na
Budynek
dachu
stał,
widocznym
wielki zza
i
ciemny,
wysokich
ze
nagich
drzew. Chłopiec sprawiał wręcz wrażenie, że w ogóle go nie poznaje, nagle jednak powiedział: — Tam jest dom. — Nie — zaprzeczyła Ingrid. Poszli do sklepu i kupili worek marchwi — Lars poprzysiągł sobie, że ostatni raz wydają na to pieniądze, sami będą hodować marchew na Barrøy. Wzięli też naftę, mąkę i inne rzeczy, zapisane na tamtym zapomnianym czwartku w listopadzie, i nie odpowiadali na pytania
Margot, która znów okazywała im życzliwość, ale Ingrid traktowała ją chłodno, a Lars, kiedy już wyszli ze sklepu, nazwał ją starą rurą. Felix zaśmiał się z podziwem. Teraz w ogóle nie zwrócił uwagi na rodzinny dom. Ale Ingrid coś zauważyła: w oczach Larsa nie było już nic dziwnego. Wracając, również nie stawiali żagla, tylko wiosłowali, a na slipie czekały na nich Barbro i Suzanne, obie zapłakane. Spytali, co się stało. Barbro nie odpowiedziała, zarzuciła tylko worek z marchwią na plecy i ruszyła pod górę do domu. Ingrid powiedziała Suzanne, że nie weźmie jej na ręce, już nigdy. Sama musi dojść do domu, nawet gdyby miała pełzać na czworakach. I
rzeczywiście
pokonała
na
czworakach
ostatnie
pięćdziesiąt
metrów, ale na pierwsze pagórki wspinała się na nogach. Dzień
później
niebieskoczarne
wiatr
niemal
i przejrzyste
jak
całkiem świecące
ucichł. czasami
Niebo nocą
było morze.
Popłynęli na Leśną Wyspę wybrać najładniejszy jałowiec na choinkę, jak zawsze przed Wigilią. Ingrid przeczytała list towarzyszący ślubnej wyprawie z nikim
Zezenie. dzielić,
bo
Zawierał napisano
tajemnicę, w nim
którą
nie
atramentem,
zamierzała że
Zezenie
się jest
w szpitalu w Bodø, ale wkrótce wróci, chociaż zarówno skład, jak i dom sprzedano
na
licytacji,
nawet
jeśli
nie
mieszkają
tam
jeszcze
obcy
ludzie. Do tego Ingrid nie potrafiła się odnieść. W powrotnej drodze oświadczyła, że kiedy dotrą z choinką do domu, Lars i Felix będą musieli wykąpać się w balii, w oborze, nie bacząc na mróz. Poza tym powinni przygotować sprzęt rybacki ojca, żeby stryj Erling mógł go zabrać na Lofoty, dostaną za to co najmniej pół udziału, a to kilkaset koron. Ingrid wiedziała, jak się szykuje sprzęt. Wiedział to również Lars. A Felix mógł się nauczyć.
46
Niestety, nie zdążyli. Kuter „Barrøyczyk” przybił do kei już drugiego dnia
świąt,
z wściekłym
stryjem
Erlingiem
u
steru,
ten
przeklęty
pastor nie zdołał wcześniej przekazać mu wiadomości o śmierci brata, dowiedzieli się dopiero dzień przed Wigilią, przyszedł telegram, który na łodzi okrążył zbyt wiele wysp, a teraz nie zdążyli nawet porządnie przygotować
się
do
sezonu.
Stryjowi
oprócz
trzech
innych
rybaków
towarzyszyła żona, Helga, i osiemnastoletni syn Arnold. No ale gdzie Maria? Nie, o nie, tu się wszystko sypie. Przywieźli ze sobą pół świniaka i wiaderko kiełbas. Helga, Barbro i Ingrid również
wyszorowały w izbie
z walizką,
Biblią,
cały
starego
dom
i napaliły
Martina,
haftowanym
gdzie
obrusem
we
wszystkich
zainstalowała
i czymś,
co
izbach,
się
Helga
wyglądało
jak
świąteczny ołtarzyk, załoga natomiast spała na pokładzie. Lars chciał płynąć na Lofoty, ale o tym nie mogło być mowy, łowili tam
na
otwartym
morzu,
a on
miał
dopiero
dwanaście
lat.
Lars
uważał, że mógłby zostać na lądzie i w szopie zakładać przynętę. — Mamy dość ludzi do tego — odparł Erling i kazał mu zostać na wyspie, pilnować rodziny. A poza tym dalej chodzić do szkoły. Helga postanowiła poczekać do powrotu Marii. — Bo ona chyba wróci? Nie wiedzieli. Załoga, Lars, Ingrid i Felix aż do Nowego Roku przygotowywali w nowej przystani sprzęt, pływaki, obciążniki i balie, udało im się
wyszykować
dwa
pełne
zestawy,
opatrzone
gmerkiem
Hansa,
mogli
więc liczyć na pełny udział w szczodrych rachunkach stryja Erlinga. Trzeciego stycznia kuter był gotowy i wyruszył na północ w kolejnej wichurze, a Ingrid, Lars i Felix zostali na kei z własnymi planami. Z Helgą bowiem nie wszystko ułożyło się bezboleśnie. Była rozczarowana nieobecnością Marii i wcale tego nie ukrywała. Irytowało ją, że nikt nie chce rozmawiać o rodzicach Ingrid i wszyscy odwracają się do niej plecami, gdy usiłuje się dowiedzieć, co się stało. Poza tym była bogobojną czyścioszką i wtrącała się do gospodarowania szwagierki, jakby Barbro nie umiała prowadzić domu. Nie zgadzała się też na to, żeby Felix wypływał na morze, siedmiolatek w otwartej łodzi zimą, do czego to podobne? Barbro zwróciła gościowi uwagę, że nie może zbyt rozrzutnie palić w izbie, bo nie mają za dużo torfu. Helga nie wiedziała o przysypanych śniegiem stogach torfu, zaczęła więc nocami marznąć, musiała nawet dostać
dodatkową
kołdrę.
Poza
tym
odmawiała
pracy
w oborze,
bo
przecież była żoną szypra i w domu na Buøy miała służącą. Nawet Suzanne nie chciała mieć z nią do czynienia, o to już zatroszczyła się Ingrid, a Felix nie odzywał się ani słowem, kiedy Helga o coś prosiła, tylko stawał przy Barbro i czekał, aż ona wymyśli coś innego, wtedy posłusznie to robił. Larsowi wciąż było do szkoły nie po drodze, po prostu został na wyspie. Chodził z miną mężczyzny, a nową zarządzającą traktował jak powietrze. Felix wypływał z nim na morze, dopóki starczało mu sił, kiedy indziej towarzyszyła mu Ingrid. Rozwieszali dorsze do suszenia, czarniaki
nieprzeznaczone
do
zakonserwowania
zjadali,
tak
jak
łupacze, z których Helga robiła pulpety, jedli je na polskiej porcelanie, a ledwie minęły dwa tygodnie nowego roku, gdy któregoś wieczoru, siedząc
w bujanym
fotelu
starego
Martina
i patrząc
na
biegającą
w koło Suzanne, Helga stwierdziła, że chyba pora wracać do domu, bo tu wszystko jest jak trzeba. Dwa dni później odpłynęła z Paulusem, zabierając Biblię, ołtarzyk i całą resztę. Ingrid jako jedyna obdarzyła ją na koniec uściskiem. Ale Barbro
uśmiechała
się
życzliwie,
trzymając
za
rękę
Suzanne,
i tłumaczyła małej, jak ma pożegnać łódź odpływającą z wyspy: — Teraz musisz im pomachać.
*
Podczas następnej bytności Paulus znów rzucił obie cumy i wysiadł na keję. Chciał zamienić parę słów z Larsem, spytać, czy nie mogliby mu dostarczać
kilku
skrzynek
dorsza,
kiedy
będzie
przypływał,
mleka
przecież teraz mało, a dostaliby prawie taką samą cenę za kilogram jak w składzie, który miał już nowego właściciela, niejakiego Banga Johansena, i skup znów zaczął działać. — Dlaczego nie taką samą? — spytał Lars. — Fracht — odparł Paulus. — Przecież nie ty za to płacisz. — Za co? — Za ropę. Paulus uśmiechnął się krzywo i powiedział, że będą się rozliczać, kiedy przyjdzie czas. Lars oświadczył, że chce pokwitowanie za każdym razem,
kiedy
w każdej
Paulus
skrzynce,
dostanie mieli
na
ryby,
z zapisaną
wyspie
bezmian,
liczbą więc
kilogramów waga
będzie
odmierzona, no i chcą otrzymywać zapłatę od razu. Z
tego
Paulus
się
uśmiał,
mówiąc,
że
o czymś
takim
nigdy
nie
słyszał, i zażądał rozmowy z Ingrid. Lars przyprowadził więc Ingrid, która powiedziała to samo co Lars. W końcu doszli do zgody, z tą różnicą, że umówili się, iż Paulus nie będzie płacił za każdym razem,
tylko co trzeci kurs, a więc raz w tygodniu, i nie będą go obciążali odsetkami, jeśli podła pogoda nie pozwoli mu przypłynąć. Śmiali się z tego razem. Ingrid i Lars dziwnie na siebie patrzyli.
*
W następnym tygodniu Paulus dostał trzysta dziewięćdziesiąt jeden kilogramów, w kolejnym czterysta czterdzieści trzy, ale potem nastąpił spadek aż do osiemdziesięciu. Wynikał z tego, że Lars i Ingrid podczas wizyty w sklepie dowiedzieli się, że Paulus wcale nie sprzedaje świeżej ryby
w składzie,
tylko
wiesza
ją
na
własnym
rusztowaniu,
które
postawił na skałach poniżej swojego gospodarstwa, ponieważ cena za sztokfisza zachowuje
jest
o wiele
jedynie
lepsza
jedną
niż
czwartą
za
świeżą
pierwotnej
rybę,
chociaż
wagi.
sztokfisz
Obejrzeli
sobie
również to rusztowanie Paulusa i przekonali się, że jest umieszczone w tak samo dobrym miejscu jak ich własne na Barrøy, na czystej skale. Czwartego tygodnia dali mu więc jedynie dwie skrzynki, w każdej nie więcej niż osiemnaście kilogramów ryby. Spytał ze śmiechem, czy mieli przymusowy pobyt na lądzie mimo dobrej pogody. Lars odparł, że stracili dużo sprzętu, dostał pisemne potwierdzenie na trzydzieści sześć kilogramów i kilka kwaśnych uwag o tym, że ich rusztowanie coraz bardziej się ugina. W ogóle się tym nie przejął, a po powrocie do domu ogłosił, że od tej pory sami będą suszyć całego dorsza oraz brosmę i sprzedawać wysuszone ryby w składzie w czerwcu, kiedy przybędą kupcy i brakarze, bo tak właśnie robili Hans i Martin.
*
Ale
Paulus
nie
dawał
się
zbyć,
teraz
chciał
rybę
wypatroszoną,
rozkrojoną, z wyciętym kręgosłupem, gotową do zasolenia w składzie,
za cenę, której nikt nie potrafił się oprzeć. Ingrid i Barbro w budynku nowej
przystani
w skrzynkach, a Paulus
płacił
oprawiały
zasypując od
ręki.
je
więc
dorsza,
śniegiem,
Później
jeśli
chciał
ważyły
Pan
też
rybie
Bóg
i im
łby
układały go
zesłał,
i kręgosłupy,
suszone, tak jak robili na Lofotach. Dostali igły, zaczęli nawlekać łby na sznurek i wiązać kręgosłupy w pęczki, a potem też wieszali je na rusztowaniu.
Miało
być
z tego
guano
i za
to
również
obiecano
im
zapłatę. Lars zaczął sumować, notował, planował i myślał nowymi, obcymi torami. Chciał sam rządzić pieniędzmi. Na to Ingrid się nie zgadzała. Wrzeszczeli na siebie. Barbro zdecydowała, że to ona zaopiekuje się pieniędzmi i odda im to, co zostanie, kiedy przyjdzie wiosna. Felix też miał dostać swoje. Lars protestował, mówił, że pracuje ciężej niż Felix. — Wcale nie — orzekła Barbro i spytała, na co im te rybie łby i kręgosłupy, które wywieszają do suszenia. — To guano — odparł Lars. — A co to takiego? — Nie wiem. — To nawóz — wyjaśniła Ingrid. — Na eksport. Barbro spytała, co to jest eksport. — Sprzedają za granicę — włączył się Felix. Spojrzeli na niego z powagą. — Gdzie się tego dowiedziałeś? — W domu. Ingrid spytała, czy ma im do przekazania jeszcze coś, czego nauczył się w domu, a na to Felix nie potrafił odpowiedzieć. Lars nazwał Ingrid babskiem. Ingrid zagroziła mu tępo zakończonym szerokim nożem do oprawiania ryb. Barbro krzyknęła, żeby przestali. — Przecież dobre z was dzieci.
— My
nie
jesteśmy
dziećmi
—
zaprotestował
Felix.
—
Jesteśmy
dorośli. Barbro się roześmiała i wróciła do domu. Ingrid dalej oprawiała ryby, ale zdaniem Larsa nie robiła tego wystarczająco sprawnie, na kręgosłupach zostawało za dużo mięsa. Ingrid spytała, czy ma go tego nauczyć. Lars zwlekał z odpowiedzią, ale w końcu się zgodził. Zaczęła mu pokazywać. Felix się przyglądał i spytał Ingrid, skąd to umie. — Od taty. Lars dziwił się, dlaczego on również nie nauczył się tego porządnie od Hansa. Ingrid unikała wyjaśnienia, że jej ojciec nie był jego ojcem. Lars skupił się na rybach. Felix uważnie spojrzał na Ingrid i spytał: — Czy my jesteśmy rodzeństwem? Ingrid zapytała, po co mu to wiedzieć. Ponieważ nie potrafił tego wytłumaczyć, powiedziała mu, że ani nie jest jego matką, a on jej synem, ani nie są rodzeństwem. Ale Felix nie to chciał usłyszeć. Kiedy więc Lars poszedł na keję po resztę złowionych ryb, szepnęła Felixowi na ucho, że jest bratem Larsa, tylko że Lars o tym
nie
wie,
więc
lepiej
zachować
to
w tajemnicy.
Felixowi
zwilgotniały oczy. Ingrid nie mogła na to patrzeć, stwierdziła, że nie ma zamiaru tracić tu więcej czasu, i poszła do domu. Przypomniał jej się list od Zezenie, przypominał jej się za często, codziennie po kilka razy,
był
niczym
gwałtowne
ukłucie
trwać, więc postanowiła go spalić.
w mózgu,
to
nie
mogło
dłużej
47
Luty. Na wyspę opadał ciężki, mokry śnieg i żółta piana. Zabieliły się też
fale,
ale
oni
zastawili
sieci
od
otwartego
morza
i musieli
je
odzyskać, zanim pogoda jeszcze się pogorszy. — I co powiesz? — spytał Lars. — Wypływamy? — Tak — odparł Felix. Wsiedli
do
færinga
i powiosłowali
wokół
Kormoranich
Szkierów.
Tam zrobiło się naprawdę strasznie, ledwie zabrali się do sieci, a już Felix wleciał na głowę do wody. Lars zdołał go wyciągnąć bosakiem, ale sam
tak
przy
tym
osłabł
i zdrętwiał,
że
nie
miał
siły
wiosłować.
Dryfowali w stronę wyspy, a on leżał, trzymając Felixa, który nie był w
stanie
mówić,
w
końcu
dobili
do
Barrøy
przesmykiem
od
Moroszkowej Wyspy. Lars wyciągnął chłopca na ląd i chciał zrobić dwie rzeczy równocześnie: zanieść go do domu i ocalić łódź. Wśród śnieżycy zobaczył, że skały pokrywa lód. Na całej drodze. Jak daleko mieli do domu? Wziął Felixa na plecy i ruszył. Było daleko, a Felix nie miał sił się przytrzymywać. Ingrid dostrzegła ich przez okno, przybiegła pomóc na ostatnim kawałku drogi. Zabrali Felixa do kuchni, gdzie Barbro zdarła z niego ubranie, zaczęła go rozmasowywać i opukiwać, ułożyła na ławie pod kołdrą i dalej masowała, a on bredził i szczękał zębami. Lars biały jak kreda stał obok i mówił, że muszą ratować færing. I sieci. Ingrid kazała mu się zamknąć. To samo powiedziała Barbro, dodając, żeby też się
rozbierał,
natychmiast.
Powtórzył,
że
trzeba
ratować
łódź,
i wyszedł. Ingrid się ubrała i pobiegła za nim przez zawieję z powrotem
nad przesmyk, gdzie færing ział dziurą z boku. Złamany był również ster. Ale obie pary wioseł pozostawały na miejscu, podobnie jak dwie puste balie na liny. Lars ściągnął z siebie bluzę i zatkał nią dziurę. Podważając cieśninę,
łódź
chociaż
wiosłami, woda
zepchnęli
wlewała
się
ją do
na
wodę
środka,
i popłynęli
okrążyli
cypel
przez przy
Szopie Szwedów, wypchnęli łódź na brzeg i po wylaniu z niej wody podciągnęli ją jeszcze wyżej, tyle, ile dali radę. Lars wrzeszczał, że muszą wypłynąć jeszcze raz, żeby ratować sieci, drugim færingiem. Ingrid spytała, czy oszalał. Lars biegał wściekły wte i wewte, Ingrid krzyczała, że nie wolno mu więcej wypływać na morze, chyba że całkiem postradał zmysły. Wzdrygnął się, zachichotał i spytał, czy jej zdaniem Felix umrze. Ingrid powiedziała, że nie. Ona też dostała dreszczy i musiała się położyć. Felix
leżał
w kuchni
i bredził.
Barbro
czuwała
przy
nim
także
nocami, Suzanne chciała im towarzyszyć. Ingrid zaczęło jej brakować, więc wstała, położyła się przy piecu w kuchni i oznajmiła, że jest już zdrowa. Barbro kazała jej wracać na górę, ale Ingrid nie mogła zasnąć, dopóki Barbro nie przyniosła śpiącej Suzanne i nie ułożyła jej obok. Potem sama usiadła na łóżku i spytała, czy Ingrid zaczęła bać się ciemności.
Ingrid
powiedziała,
że
nie.
Barbro
spytała,
czy
widziała
duchy. Ingrid powiedziała, że tak. Barbro orzekła, że to z gorączki, a teraz już gorączki nie ma, wyczuwała to po jej czole. Ingrid pokiwała głową. Kiedy Suzanne obudziła się następnego dnia rano, spytała, czy Ingrid nauczy ją robić na drutach. — Jesteś za mała — stwierdziła Ingrid. Suzanne powiedziała, że mama też tak mówi. — A która to mama? — spytała Ingrid. Suzanne popatrzyła na nią zagubiona. — Myślałam, że ja — dodała Ingrid.
Suzanne
milczała,
ale
się
uśmiechnęła.
Ingrid
obiecała,
że
dziewczynka będzie mogła się przyglądać, kiedy ona będzie robić na drutach, dzięki temu nauczy się szybciej, gdy przyjdzie na to pora. Suzanne się to spodobało. No i będzie mogła nauczyć się liczyć, nie tylko na palcach, ale i na oczkach.
48
Lars się nie rozchorował. Kiedy nawałnica minęła, wyszedł i zobaczył, że nie jest w stanie ruszyć przysypanego śniegiem færinga. Sprowadził Barbro. kozłach,
Wspólnymi żeby
siłami
można
odwrócili
było
zbadać
łódź
dziurę
i ustawili
ją
w kadłubie
na
z obu
dwóch stron.
Okazała się większa, niż sądził, pękła również jedna wręga. Barbro kręciła głową. Lars spytał, czy Felix umrze. Barbro powiedziała, że nie, a Lars może teraz żałować, że się nie przyglądał, kiedy Hans reperował łodzie. — A co ty o tym wiesz? — spytał Lars. — Do tego trzeba dwóch osób — odparła Barbro znacząco i zawróciła do
domu,
ale
obejrzała
się
i
zawołała,
że
może
mu
pomóc
i przytrzymać, kiedy będzie łączył deski, z resztą musi poradzić sobie sam. Lars poszedł do szopy, gdzie Hans przechowywał materiały, i znalazł kilka
świerkowych
długość,
wyrwał
Brakowało piłować,
mu
desek
z burty
jednak
heblować,
bez
sęków.
zniszczoną
dwóch
znów
Przyciął deskę
kawałków,
wybiegać,
je
i użył
musiał
zaznaczać
na jej
odpowiednią jako
biegać i
miary.
i mierzyć,
mierzyć.
Kiedy
skończył, nie był w stanie wygiąć deski, tak aby się zmieściła. Przyszła Barbro i poradziła, żeby zabrał deskę do domu, owinął w wilgotne szmaty i położył w balii pod piecem na dobę lub dwie, wtedy drewno zmięknie.
Lars
spytał,
czy
ona
mogłaby
się
tym
zająć,
nie
chciał
wchodzić do kuchni i słuchać charczenia Felixa, nie przychodził tam
nawet na jedzenie. Barbro stwierdziła jednak, że musi to zrobić sam, ona tylko poszuka mu jakichś starych ubrań. Lars oświadczył, że wobec tego w ogóle nie będzie tego robił. Barbro zaprotestowała. Dodała, że musi też przyjść coś zjeść. W końcu zmiękczył drewno tak, jak mu kazała, ale w kuchni ledwie zerknął na Felixa, który cały się trząsł, w ogóle nie zauważając jego obecności.
Później
Lars
poszedł
do
Szopy
Szwedów
po
materiał
na
nową wręgę. Niczego takiego nie znalazł. W budynku były dwa okna, jedno wychodzące na północ, drugie na południe. Stanął i patrzył przez to zwrócone ku północy, morze było czarne i gładkie. Jak ołów. Jak smoła. Stał i patrzył, aż nic już nie widział. Wtedy wyszedł i pod osłoną pagórka przy szopie na łodzie spuścił na wodę
drugi
færing,
starszy
niż
ten
uszkodzony;
łódź
długo
stała
w szopie, rozeschła się i przeciekała. Ale łatwo się nią wiosłowało. Opłynął północny cypel i skierował się na południe przez przesmyk, kiedy dostrzegł na wyspie matkę. Machała do niego obiema rękami. Chciał ją minąć, ale jej głos wzywał go na ląd. Spytał, czego chce. Powiedziała, że nie może wyciągać sieci sam. Podpłynął do brzegu, Barbro
weszła
popłynęła
za
na
pokład,
Kormoranie
odsunęła
go
Szkiery
i
na
bok,
znalazła
siadła
do
wioseł,
pierwszą
tyczkę
z chorągiewką. Lars ciągnął linę, a Barbro utrzymywała łódź w jednym miejscu i wylewała wodę czerpakiem. Panowała cisza. Zapełnili pół ładowni rybami, dużo było już starych i nadjedzonych, ale część się nadawała. I wyciągnęli całą sieć. W drodze powrotnej każde wiosłowało jednym wiosłem. Podpłynęli do nowej przystani i wyładowali połów na brzeg. Lars sprawiał ryby, a Barbro
ładowała
je
do
skrzynek
i przynosiła
śnieg,
którym
je
przesypywała. Kiedy się z tym uporali, zza cypla wyłonił się Paulus, podpłynął do kei, wziął na pokład odrobinę mleka i ryby; nie krył
zadowolenia, chociaż nie był to zbyt udany połów i może trochę zbyt niedbale sprawiony. Lars zapowiedział, że przez kilka dni nie będzie miał nic więcej, i chciał tłumaczyć dlaczego, ale włączyła się Barbro z wyjaśnieniem,
że
muszą
naprawić
færing.
Paulus
pokiwał
głową
i wrócił na pokład.
*
Tego wieczoru Felix przestał charczeć. Oczy miał czerwone, a wzrok rozmyty, ale uśmiechał się znad krawędzi kołdry, chciał też pić i jeść. Zjadł niewiele, prędko zasnął i spał spokojnie. Lars jeszcze raz spytał, czy Felix umrze. Odpowiedź była taka sama. Nazajutrz Lars wstał jako pierwszy, napalił w piecu i zobaczył, że Felix leży i oddycha. Chłopiec otworzył nawet oczy i spojrzał na niego. Lars spytał, czy Felix może mówić. Felix pokiwał głową. — Jak się czujesz? — No… Felix chciał usiąść, ale nie dał rady. Lars spytał, jak się czuje teraz. Felix jeszcze raz wymamrotał: „No”, i dalej leżał, podczas gdy Lars tłumaczył mu, że zamierza powiosłować na Leśną Wyspę po materiał na nową wręgę. Felix kiwnął głową. To powinna być sosna, tłumaczył Lars, ale jałowiec też się nada. Felix przesunął spojrzenie na okno, na którego szprosach leżał śnieg, i spytał, jaka jest pogoda. Lars odparł, że dobra.
Felix
puścił
do
niego
oko.
Lars
poszedł
do
szopy
na
łodzie
i zwodował stary færing. Łódź ciągle ciekła, musiał więc robić przerwy na wybieranie wody, ale znalazł rozpadlinę w skale po wewnętrznej stronie wysepki i przycumował łódź do haka, który wbił tam Hans, wyszedł na górę z siekierą oraz piłą i zaczął szukać. Świtało. Szukał, aż całkiem się rozjaśniło.
Potem znów się ściemniło, gdy nadciągnęły chmury ze śniegiem. Ciche i ciężkie. Morze ciągle wyglądało jak smoła. Gdy znowu zrobiło się
jaśniej,
zmrożonej
znalazł ziemi
stary
na
wygięty
zboczu
jałowiec,
najgrubsze
siekierą
korzenie
odsłonił
spod
i przeklinając,
że
niszczy ostrze, po kolei je odrąbał, jeden po drugim, a potem spiłował pień na wysokości metra nad korzeniami; pień był gruby jak ramię młodego mężczyzny. Wrócił do łodzi, wylał wodę czerpakiem i powiosłował do domu. Gdy okrążył Moroszkową Wyspę, Barbro już czekała. Lars spytał, co tu robi. Ona
zapytała,
czy
popłynął
łowić.
Odpowiedział,
że
nie,
i chciał
wiedzieć, co z Felixem. — Wszystko dobrze — odparła Barbro. Wyciągnęli łódź. Lars zabrał pień jałowca do Szopy Szwedów i tam zaczął
go
przycinać.
Barbro
powiedziała,
że
drewno
najpierw
musi
wyschnąć. — Że co? Wyjaśniła, że nie może użyć świeżego drewna na wręgę, ale i tak lepiej,
że
przywiózł
jałowiec
niż
świerk.
Spytał
dlaczego.
Barbro
powiedziała, że jałowiec mniej się kurczy, ale i mniej rozszerza, jest tłusty
i sprężysty.
Odparła,
że
musi
Lars
zapytał,
próbować
co
jej
z jałowcem,
zdaniem
powinien
i wróciła
do
zrobić.
domu,
a on
wyciągnął z łodzi pękniętą wręgę, użył jej na wzór i pracował, aż się ściemniło. Kiedy przyszedł na posiłek, Felix siedział wyprostowany na ławie pod kołdrą i kasłał. Ciągle miał czerwone oczy, ale zjadł kilka kęsów i ledwie
słyszalnym
materiał.
Ten
kawałki
desek.
odparł,
głosem że
Zapytał
tak,
spytał,
czy
Lars
i powiedział,
Barbro,
czy
polała
że
znalazł jutro
wodą
odpowiedni
będzie
deskę
łączył
leżącą
pod
piecem. Potwierdziła. Lars znów wyszedł z domu i pracował aż do wieczora. Kiedy wrócił, Felix spał sam w kuchni.
Następnego dnia Lars wstał, gdy za oknem było jeszcze ciemno. Ubrał się, zszedł na dół, zobaczył, że Felix dalej śpi, ale po jego oddechu poznał, że chłopiec żyje, że nie umarł. Poszedł do Szopy Szwedów, wyjął gwoździe, dwa młotki i zaczął ćwiczyć na kowadle łączenie desek. Znalazł smołę i konopie, rozgrzał smołę
w bańce
obiedzie
na
Barbro
prymusie
poszła
i przyciął
z
nim,
dwie
długości
podłożyła
pod
konopi.
færing
Po
derkę
i przytrzymywała, kiedy Lars leżał w środku i wbijał gwoździe. Łódź miała teraz jedną jasną deskę i jasną wręgę wśród wszystkich innych elementów czarnych od smoły. Spuścili ją na wodę, wsiedli i pozwolili unosić się wiatrowi. Do środka przesączyło się ledwie kilka kropli. Barbro pochwaliła robotę. A co ze sterem? Lars odparł, że zajmie się tym
jutro.
Powiosłowali
wokół
cypla,
wyciągnęli
łódź
i ustawili
ją
prosto. Lars przyniósł wiadra, nalał do łodzi morskiej wody ponad poziom nowej deski, żeby drewno napęczniało. Kiedy skończył, zerwał się
wiatr.
Lars
poszedł
do
nowej
przystani,
tam
wziął
się
do
oporządzania sieci i naprawiania lin, które ocalili. Zastanawiał się, czy ich także nie opłukać. Płukać sieci w środku sezonu? Zrezygnował
z tego,
umocował
tylko
wieszaki
z linami
razem
z resztą sprzętu nad blatem do zakładania przynęty. Kiedy szedł do domu,
było
już
ciemno
i padał
gęsty
śnieg.
W kuchennym
dostrzegł czyjąś twarz. To Felix wstał i na niego czekał.
oknie
49
Słońce stoi wysoko na niebie, ptaki podjęły swój hałaśliwy tumult, połyskują
wąskie
zaspy
śniegu,
które
zostały
jeszcze
na
wyspie,
upodabniając ją do zebry. Barbro znów wyniosła swoje krzesło na dwór, siedzi i wiąże sieci. A Suzanne nie odstępuje Ingrid nawet na krok. Ingrid w pierwszych promieniach słońca uświadomiła sobie, że myśl o tym, iż na zawsze odeszli i ojciec, i matka, ta myśl, która jest nie do zniesienia,
a uderza
w nią
jak
ostre
porywy
wiatru,
nagle
jednak
potrafi się uspokoić; kiedy zajmie się głowę czymś innym, a spojrzenie oczu ślizga się po wyspie, która jest taka jak zawsze, rodzice ciągle są tutaj. Dokonała też jeszcze innego odkrycia. Zasnęła na słońcu przy Lasku Miłości, obudziła się i spostrzegła, że jest sama. Wstała, rozejrzała się, ale nigdzie nie zauważyła Suzanne. Zaczęła jej szukać i nie znalazła. Biegała po wyspie, na północ, na południe, jak zamknięty
na
ogrodzonym
terenie
koń.
Krzyczała.
Straciła
oddech,
biegała dalej, wołając, aż żołądek podszedł jej do gardła i nie wiedziała już, kim jest i co robi. A Suzanne znalazła na południu wyspy — dziewczynka
siedziała
na
plaży
obok
tratwy
i zbierała
muszle,
na
widok Ingrid podniosła wysoko muszlę białą jak śnieg i większą niż dwie dziecięce rączki, zupełnie okrągłą. Ingrid zrozumiała, że została matką. To było straszne uczucie.
Zebrała muszle do fartucha, a ponieważ zbliżała się pora obrządku w oborze, zaprowadziła Suzanne do domu. Powiedziała jej, że kiedy sama była mała, wierzyła, że muszle to pieniądze, muszle są przecież najdoskonalszymi tworami, jakie można znaleźć na wyspie. Zbierała ich wielkie stosy i rozkładała na wszystkich parapetach w domu i w oborze, aż wreszcie pewnego dnia matka powiedziała, że trzeba znaleźć jakieś dobre miejsce na zakopanie tego skarbu. Teraz razem z Suzanne próbowała go odnaleźć. Przyszło jej do głowy, że dziewczynka tej zimy musiała skończyć cztery lata, i uświadomiła sobie, że nie wie nawet, kiedy
dzieci
mają
urodziny.
Kiedy
myślała
o Suzanne,
urodzinach
i skarbie, którego nie odnalazły, nie myślała o tej innej rzeczy, a wyspa jeszcze raz była taka, jak być powinna.
*
Na wyspie wszystko się zmienia, kiedy zostają na niej tylko dzieci. Plus Barbro. Barbro nigdy nie dorosła. E, właśnie że tak. No i czy Ingrid jest jeszcze dzieckiem? Nie, jest dorosła od dziesięciu lat, a Lars już się urodził dorosły. Jest więc troje dorosłych i dwoje dzieci. Razem przyjęli teraz
na
świat
piętnaście
nowych
jagniąt,
a zakopać
musieli
tylko
jedno, czarne; jego matka leżała i nie miała mleka, więc jej drugie jagnię trzeba było karmić butelką. Urodziły im się też trzy cielaki, przyjęła je Barbro. Ingrid mówi, że muszą kontynuować odwadnianie Gęsiej Wyspy, podjąć pracę, którą rozpoczął Hans. Ale Lars pamięta milczenie panujące między nim a wujem, gdy stamtąd odpływali, poza tym
ma
wzrok
skierowany
na
morze,
tak
jak
Hans,
podobnie
jest
z Felixem, więc kiedy wreszcie zaczną znosić kamienie z wyspy, z ruin w Karvika, i budować falochron na południe od Szopy Szwedów? Ingrid nie słucha.
Znów orzą stare pole ziemniaków z Barbro w roli konia, czasami jest nim Lars. Ale to nie będzie pole marchwi — nie wiedzą, jak się do tego
zabrać.
edredonów.
Czyszczą
Na
Gęsiej
sprzęt
rybacki
Wyspie
ciągle
i
nie
naprawiają ma
domki
wykopanych
dla
rowów.
Zastanawiają się, kiedy trzeba to robić. Ingrid i Suzanne zbierają jaja, poddają je próbie wody i układają w mokrym piasku w mniejszych i większych
beczkach.
Ingrid
wręcza
Suzanne
dwie
garście
puchu
i uczy ją różnicy między tym, co po prostu przyjemne, a tym, co jest istnym cudem boskim. W tym czasie Lars i Felix wycinają torf, aż padają z nóg ze znużenia. Lars stwierdza, że to najbardziej chujowa robota, jaka istnieje. Jest im gorąco i mokro, chociaż siedzą w chłodnej jamie, wyglądają, jakby pracowali przy węglu, a gdy pada deszcz, oni tkwią
w
tej
samej
jamie,
oblepieni
gliną.
Wywijają
starymi
narzędziami Hansa, rzucają płaty torfu na trawę, gdzie nie ma nikogo, kto by je ustawił na sztorc, muszą więc co jakiś czas wychodzić na wierzch i robić to sami. Nagle
jednak
słyszą
silnik
kutra
Paulusa,
odkładają
narzędzia,
wyłażą z jamy i idą w stronę kei, w tym samym czasie Ingrid, Barbro i Suzanne opuszczają dom, na brzeg docierają więc wszyscy razem i widzą, że obok dwóch pustych baniek na mleko na pokładzie kutra stoją dwie panie w sukniach i płaszczach. Jedną rozpoznają, to Karen Louise
Malmberget,
nordlandzki
dzień.
jak
Ale
zwykle tej
delikatna
drugiej
nie
i rozpromieniona
poznają.
To
w ten
powracająca
ze
szpitala Maria Helena Barrøy, z szarymi jak popiół włosami i cerą taką, jakby nigdy nie widziała słońca, niczym u trupa w grobie. Ale nawet jeśli oni jej nie poznają, ona poznaje ich, nawet Felixa i Suzanne, którzy jej nie pamiętają. Wolno idzie po kei, kładzie im ręce na
głowach,
uśmiecha
się
sennie
i takim
samym
niewyraźnym
uśmiechem reaguje na płacz Ingrid, która już ją pogrzebała razem
z ojcem
na
dobre.
Barbro
też
musi
się
odwrócić,
zająć
wózkiem
i konwiami. Na keję wychodzi również Paulus, pyta, czy ryba im wyschła i czy może ją kupić za cenę prawie taką samą, jaką płacą w składzie. — A dlaczego nie za taką samą? — pyta Lars. — Fracht — odpowiada Paulus. — Przecież to nie ty płacisz za ropę — zauważa Lars. Paulus mruczy, że może i Lars ma rację. — Ale czy to towar pierwszego sortu? — Tak — zapewnia Lars. Paulus mówi, że o tym zdecydują brakarze. Lars zerka na nierozpoznawalną Marię i rozszlochaną Ingrid; tę, która wróciła do domu, otacza nimb i nikt nie ośmiela się go zakłócać, aż w końcu Ingrid ujmuje matkę za rękę i prowadzi pod górę, a inni ruszają za nimi. Lars słyszy jeszcze, jak Karen Louise Malmberget mówi do Felixa, że wygląda jak sam diabeł. — Gdzieżeś się tak wybrudził? Lars słyszy śmiech Felixa i odwraca się do Paulusa, oświadcza, że sami
zawiozą
suszoną
rybę
i sprzedadzą
ją
za
tyle,
ile
płacą
w składzie. — Aha, macie pieniądze? — rzuca Paulus z taką miną, jakby coś wiedział. Lars mówi, że mieli pełen udział w połowach za sprzęt, który zimą wysłali
na
Lofoty.
Paulus
pyta,
czy
już
dostali
te
pieniądze.
Lars
odpowiada, że tak, Erling rozliczył się z nimi ponad miesiąc temu. Dostali też z powrotem sprzęt i mają go przygotować na następną zimę. — Gotówkę? — pyta z niedowierzaniem Paulus. — Tak — potwierdza Lars, któremu ta rozmowa zaczyna się dłużyć, bo chce iść za innymi i sprawdzić, czy mimo wszystko nie rozpozna
Marii. Ale Paulus ściąga kaszkiet i przyznaje, że u siebie na rusztowaniu ma raczej tylko towar drugiego sortu. — Muchy? — Tak. — Tam jest za ciepło — orzeka Lars. Paulus
ze
swoją
dziwną
miną
wchodzi
na
pokład.
Lars
podnosi
cumy, ma się nad czym zastanawiać, myśli, że jest coś, o czym nie wie, o świecie, cenach, a zwłaszcza o nowych właścicielach składu. Nie idzie więc
do
domu,
tylko
do
szopy
na
łodzie,
spuszcza
færing
na
wodę
i zaczyna wiosłować, dociera do składu akurat w chwili, gdy przybija łódź
frachtowa
z Bergen
i na
kei,
na
której
ludzie
właściwie
już
zakończyli pracę na ten dzień, robi się ruch. Lars
podchodzi
pod
górę
i zaczyna
się
rozglądać
jak
ciekawski
dzieciak, zauważa, że będą ładować soloną rybę, a nowy właściciel jest bardzo młodym człowiekiem, ma dwadzieścia kilka lat. Lars widział go kiedyś przez moment i jest zdumiony, że szef ubiera się jak pracownicy, bo Tommesen zawsze nosił kamizelkę i krawat, a teraz jedyną różnicą między nowym właścicielem a jego ludźmi jest to, że mówi głośniej od nich i trzyma ręce w kieszeniach. Między okrągłe stosy solonych ryb wchodzi brakarz, wskazuje, co ludzie
mają
rozstawić
i rozłożyć
na
podłodze
w solarni,
aby
mógł
stwierdzić, ile procent ryby to towar gorszego sortu, procent ten będzie decydujący
dla
całej
partii,
losowa
próbka.
Lars
korzysta
z okazji,
widział to już wcześniej i wie, że to moment krytyczny dla finansów składu, ryzykowne rozliczenie po całej zimie. Mimo to pyta właściciela — przypomina sobie, że nazywa się on Bang Johansen — czy skupuje sztokfisza i za jaką cenę. Bang Johansen zerka w dół, ale słowa Larsa do niego nie docierają. Cała jego uwaga jest skierowana na brakarza, który wskazał jeden ze
stosów, najwyraźniej dokonując właściwego wyboru z punktu widzenia Banga Johansena, bo po twarzy właściciela składu przelatuje lekki uśmieszek; Bang Johansen prosi, żeby Lars powtórzył pytanie, więc Lars powtarza, a Bang Johansen, mrucząc pod nosem, podaje kwotę i od razu dorzuca, jakby odczytywał jakiś dogmat albo przedstawiał pomysł na interes, że czasy są trudne, fracht drogi i tak dalej. Ale podana przez niego cena jest wyższa aniżeli ta, o jakiej Lars ośmielał się
marzyć
na
podstawie
informacji
od
Paulusa.
Pyta,
kiedy
może
dostarczyć rybę. Bang Johansen wreszcie go zauważa i pyta, o czym chłopak mówi. Lars wstrzymuje się z odpowiedzią, aż pada następne pytanie: — A ty masz rybę? — Tak. — Jesteś z wysp? — Tak. — No to musisz przysłać ojca. Lars już ma na końcu języka, że sam jest sobie ojcem, ale zamiast tego
czeka,
aż
Bang
Johansen
kolejny
raz
zrozumie,
że
palnął
głupstwo. — A ile tego masz? — pyta w końcu właściciel składu. — Jeszcze nie wiem. — Aha. No to przywieź to, co masz. — A puch? Przyjmujecie też puch? — Puch też masz? — Tak. — Ile? — Jeszcze nie wiem. — No dobrze, przywieź i puch, przyjrzymy mu się. Lars już chce powiedzieć, że puch z Barrøy to nie jest coś, czemu trzeba się przyglądać, jest czyściejszy niż złoto, ale i z tego rezygnuje,
pyta tylko: — A jajka? Wtedy Bang Johansen śmieje się głośno i mówi, że jajka też chętnie przyjmie. — Gdzieś ty się, u diabła, tak wybrudził?
*
Kiedy Lars wraca, przypomina sobie pytanie, które zadał mu kiedyś Hans, gdy siedzieli w ciepły letni wieczór w Ogrodzie Parszywym, patrzyli na nową przystań i na keję, a myśli można było rozciągnąć pod całym sklepieniem nieba. Czy Lars zastanawiał się, czego brakuje na Barrøy? Zdaniem chłopca na Barrøy było wszystko, czego potrzeba. Brakuje
łodzi,
powiedział
Hans.
Z silnikiem.
Kutra.
Przynajmniej
jednoosobowego. To przecież wygląda idiotycznie: keja z kamienia bez przycumowanej na stałe łodzi, i jeszcze nowy budynek przystani. — Port
jest
marny
—
stwierdził
Lars;
musiało
to
być
jakoś
w zeszłym roku albo jeszcze rok wcześniej, akurat został nauczony, dlaczego kuter z mleczarni nie może przybijać podczas niepogody. — Ale kamienia mamy dość — ciągnął Hans — żeby wybudować falochron na jakieś pięć—sześć metrów od cypla przy Szopie Szwedów, wtedy w cieśninie zmienią się i prądy, i fale. Od śmierci wuja Lars dużo myślał o tym i o ruinach w Karvika, gdzie było dość kamienia. Tego wieczoru, gdy wiosłował, wyobrażał to sobie,
a w
jego
myśli
wmieszało
się
również
spotkanie
z Bangiem
Johansenem, mężczyzną z rękami w kieszeniach, który podał mu cenę suszonej ryby. W równy rytm wioseł wpadło kilka kolejnych pomysłów, odpowiedzi
na
pytanie,
czy
na
Barrøy
brakuje
czegoś
jeszcze,
bo
odkrycie tego, a także realizacja, należały teraz do niego, może na przykład trzeba porównać Barrøy z innymi wyspami albo wioskami; od
tych myśli kręciło się w głowie, od myśli zbieranych przez całą zimę, mimo braku podstawy do porównań.
50
Podczas gdy Lars jest w składzie, Ingrid siedzi w kuchni i patrzy na matkę, która odnalazła swoje krzesło i na zmianę spogląda to w okno, to na córkę i pozostałych, uśmiechając się białymi wąskimi wargami. Ma
zbyt
napije
wyraźnie
się
porcelanie,
kawy
zarysowane i zje
odpowiada:
lefser,
kości
policzkowe,
które
„Owszem,
Barbro
dziękuję”,
a na
pytanie,
serwuje jakby
na
była
czy
polskiej
z wizytą
w obcym kraju. Maria
sięga
po
filiżankę
i spodeczek,
ogląda
je
uważnie
i kiwa
głową, stając się poniekąd jeszcze bardziej gościem we własnym domu, ale poza tym wyjątkiem ręce trzyma na kolanach. Ingrid wchodzi i wychodzi. Płacze na dworze, a uśmiecha się, kiedy wraca. Karen Louise idzie za nią i oświadcza, że muszą porozmawiać — nie chodzi o stan Marii, ale o pieniądze. Okazuje się bowiem, że ojciec pożyczył gotówkę pod zastaw nieruchomości Barrøy, numer obszaru pięćdziesiąt pięć, numer gospodarstwa jeden. Pożyczał też wcześniej, pastor Malmberget raz mu żyrował i Hans zawsze spłacał, nie o to chodzi,
ale
teraz
oszczędnościowym,
przypada pierwszego
do
spłaty
lipca,
kolejna
trzysta
rata
koron;
w
mają
banku
też
spory
dług na rachunku w sklepie za towary, które brali zimą. Czy Ingrid zastanawiała się, co będzie, jeśli bank zabierze Barrøy? Chociaż może to nawet nie najgorsze rozwiązanie, bo będą mogli kupić nową ziemię we
wsi,
Karen
gospodarz,
Louise
zechce
już
sprzedać
rozmawiała za
z Paulusem,
rozsądną
cenę.
żaden
Pastorowa
z niego mówi
to
wszystko, czerwieniąc się i z trudem łapiąc oddech, a przedstawienie tego wielkiego planu kończy stwierdzeniem, że zimą musiało im tu być strasznie, ma przy tym taką minę, jakby zwracała się do pacjentki. Ingrid nie potrafi się sprzeciwić tej osobie — Karen Louise jest prawie
głównodowodzącą
w parafii
—
prosi
więc,
żeby
pastorowa
poczekała; idzie do Sali Południowej, bierze trzysta koron z pieniędzy, które dostali od stryja Erlinga, schodzi na dół, wręcza je Karen Louise i pyta, czy pastorowa może w jej imieniu załatwić to z bankiem, ale jeśli chodzi o rachunek w sklepie, nie powinien być zbyt wysoki, bo płacili za siebie przez całą zimę. Policzki Karen Louise czerwienieją jeszcze mocniej. Ingrid nabiera powietrza i oznajmia, że chce dostać podpisane przez nią potwierdzenie, że przyjęła te pieniądze i że trafią one do banku i nigdzie indziej. Karen Louise pyta, skąd Ingrid wzięła taką dużą kwotę, i mruczy, że żadne pokwitowanie nie jest potrzebne. Ingrid wchodzi do domu, siada przy matce i pyta, skąd te dwie blizny, które ma na skroniach. Maria się uśmiecha. Dołącza do nich Karen Louise, siada, wypija łyk zimnej kawy i mówi: „Nie, dziękuję”, do Barbro, która proponuje jej dolewkę, patrzy na Suzanne wdrapującą się na kolana Ingrid i zerkającą na Marię. — Kto to jest ta pani? — pyta dziewczynka. — To mama. — Ingrid sadza ją na kolanach Marii, idzie do komody w paradnej Karen
izbie,
Louise
o dacie,
przynosi
czyta
podaje
ją.
papier,
z surową Ingrid
atrament
miną
dopisuje.
i mówi, Karen
i zasiada
do
że
zapomniała
Ingrid
Louise
składa
pisania.
podpis,
powtarzając, że to naprawdę niepotrzebne i że ojej, słychać już kuter Paulusa.
*
Ale
to
wcale
nie
kuter
z mleczarni,
tylko
w najlepszym
razie
bezszelestne ruchy wioseł Larsa, który cumuje færing, idzie pod górę i wchodzi do kuchni, rozgląda się i czuje się tak, jakby wszedł do grobu. Na stole leżą pokwitowanie i pieniądze. Pyta, co to jest. — Idź się umyć — mówi Ingrid. — I weź ze sobą Felixa. — Co to jest? — powtarza Lars. Ingrid nie odpowiada. Karen Louise wrzuca pieniądze do torebki z brązowej
skóry,
ozdobionej
zielonymi
koralikami.
Ingrid
składa
kartkę i macha nią, kiedy Karen Louise wstaje i prosi, żeby Lars z nią wyszedł. Ingrid obserwuje ich przez okno. Lars, który idzie obok pastorowej w stronę kei, nagle się zatrzymuje, otwiera usta i zaczyna coś krzyczeć. Karen Louise zatyka uszy, pochyla się do przodu. Lars dalej krzyczy. Pastorowa pochyla się jeszcze niżej, aż w końcu się prostuje i truchtem biegnie na keję, a Lars zawraca, pędzi do domu i wpadłszy do kuchni, chwyta pogrzebacz i wali nim Ingrid w głowę, aż krew tryska na stół i pokwitowanie. Ingrid świat wiruje przed oczami. Słyszy głos Larsa. I widzi, że Barbro mocno go obejmuje. Lars się szarpie, wyrywa i nie przestaje krzyczeć. Ingrid wstaje, dotyka rany na czole, stwierdza, że to krew, sięga po pogrzebacz i dwukrotnie uderza nim Larsa w czoło. Wtedy i Barbro zaczyna krzyczeć, odrzuca chłopaka na bok, a obejmuje Ingrid, która wierzga i gryzie. Felix przygląda się temu z szeroko otwartymi oczami, Suzanne uśmiecha się z palcem w buzi. A Maria zestawia ją na podłogę, wstaje, podchodzi do zlewu, kładzie obie ręce na pompie i zaczyna nią poruszać w przód i w tył. Próbuje wody, porusza
pompą
coraz
szybciej,
więc
Barbro
obejmuje Marię, zatrzymując strumień wody. — Woda, woda… Zapada cisza.
puszcza
Ingrid
i teraz
Larsowi przypomina się, że musi zajrzeć do ryb, bo źle by było, gdyby zrobiło się cieplej. Idzie w stronę rusztowania, Felix depcze mu po piętach. Pyta, czy rana na czole go boli. Lars zlizuje krew, do której może
dosięgnąć
językiem,
wchodzi
pod
rusztowanie
i zagląda
do
brzuchów kilku ryb. Nigdzie nie widać jaj złożonych przez muchy czy innego draństwa. Felix powtarza pytanie. Lars nie odpowiada, rachuje w głowie. Liczy. Omiata wyspę spojrzeniem, żeby się upewnić. W końcu mówi: — Pójdziemy do mamy, da nam gorącej wody. Przy
zabudowaniach
widzi
Ingrid
z jej
matką.
Wychodzą
na
podwórze. Maria w jasnej sukience, Ingrid też w sukience, trzyma ją za
rękę,
jakby
była
dzieckiem,
matka
albo
Ingrid,
przybiega
też
Suzanne, idą na południe przez ogrody, płosząc ptaki, które wzbijają się w górę i opadają nad ich głowami jak powiewające białe kartki. Lars słyszy ich głosy, ale nie wie, o czym rozmawiają, powtarza, że pójdą teraz i dostaną gorącej wody od Barbro.
51
Mają we wsi dwie sprawy, pierwszą u pastora. Ingrid załatwia ją sama, wbrew woli Larsa, który razem z Felixem pilnuje færinga z suszoną rybą i mewimi jajami, w czasie gdy Ingrid na plebanii przeżywa szok. Powodem jest delikatne, lecz bezwzględne omówienie przez pastora dyspozycji, jakie Hans Barrøy wydawał przez lata; w opinii pastora Hans nie za bardzo miał czym żonglować tu, na ziemi, ale chciał nie tylko
zamieszkiwać,
spadkobierca
lecz
pragnie
również
zostawić
budować
po
sobie
Barrøy,
więcej,
tak
niż
jak
każdy
przejmuje,
to
zamknięty krąg, łańcuch życia, zasada. Wynika z tego jednak, że to, co Ingrid
przez
całe
życie
uważała
za
niewzruszoną
skałę,
mocno
zakotwiczoną w morzu, okazuje się spróchniałą tratwą, którą jej ojcu ledwie udawało się utrzymać na powierzchni. Zastanawia się, czy matka była o tym poinformowana, i w końcu o to
pyta.
Pastor
odpowiada,
że
nie
wie,
jego
spojrzenie
Ingrid
odczytuje jako: „Musisz spytać innych”, chociaż nie wie kogo. Na wszelki wypadek Ingrid nic więcej nie mówi. Malmberget wstaje i krążąc bezszelestnie po dywanach, częstuje ją sokiem malinowym, a sobie nalewa kawy, siada z powrotem, wyciąga szufladę
i przystępuje
do
sprawy,
która
wygląda
tak,
że
Ingrid
otrzymuje kwit zastawny, kilka pokwitowań, a także świadectwo zgonu ojca oraz akt własności wyspy. Teraz to ona jest prawowitą właścicielką Barrøy, jedyną spadkobierczynią, ponieważ zmarły nie pozostawił ani synów, ani małżonki w stanie poczytalności. To uroczysty moment, powiew
czegoś
większego
niż
oni
sami,
co
również
wpływa
na
atmosferę
w tym
cichym
pokoju,
w którym
bezimienny
apostoł
spogląda na nich ze swojej kryjówki na ścianie. Ingrid jest przerażona. Ale w środku puchnie też z dumy i czyta wszystko, co jest w akcie własności, wyliczenie większych i mniejszych wysp i szkierów w jej królestwie, wkrótce będzie pełnoletnia, nieużytki, pola i łąki, prawa do wody, torfu, jagód i ryb, drewna i tego, co morze wyrzuci… gotyckie pismo wypełniające wykropkowane linie, niebieski atrament, czarny, elegancki charakter pisma, czerwona pieczęć… Pastor pyta, co z jej matką. Ingrid podnosi głowę, zastanawia się. Mówi, że nie wie, nie sypia już z matką, tylko z Suzanne i z kotem w Sali Południowej, a Maria sama w dawnej izdebce Ingrid. W ciągu dnia
matka
siedzi
w kuchni
albo
na
krześle
w słońcu,
jak
jakaś
Barbro, jedynie od czasu do czasu idzie do obrządku w oborze i z rzadka gotuje obiad, choć powoli, muszą ją angażować do tego godzinę wcześniej… Pastor kiwa głową. Mamy za dużo krów, mówi Ingrid, i za mało ziemi. Potrzebujemy też konia. Wyliczyła to, opierając się na fakcie, że ojciec był żywą maszyną, będącą w stanie skosić kosą dwieście arów, natomiast Lars w zeszłym roku skosił trzydzieści, Barbro dwadzieścia, a Ingrid dziesięć. Mogliby zaprząc którąś z krów do starej kosiarki, ale to męka, krowy traciły od tego mleko, da się je wykorzystywać tylko na kartoflisku, do pługa, no i jeszcze proporcja między pastwiskami a polami nie jest taka, jak powinna… Pastor Malmberget odkrywa rachunek, w którym coś dodaje się po jednej
stronie,
doścignąć
a coś
złotą
po
formułę
drugiej, na
wydaje
mu
gospodarowanie
się, na
że
Ingrid
Barrøy,
usiłuje znaleźć
odpowiednie proporcje między zwierzętami, ziemią, ludźmi i morzem,
delikatną równowagę, której należy strzec z wielką starannością, żeby tyle
i tyle
osób
mogło
tam
przeżyć,
nie
mniej
i nie
więcej,
tylko
dokładnie tyle, ile teraz ich tam jest, i się uśmiecha. Dochodzą dojrzałość
do
czegoś
Ingrid,
w pouczającym
po
w rodzaju
czym
kolejny
zakończeniu
—
podsumowania. raz
otwiera
i przesuwa
po
Pastor
szufladę stole
—
chwali niczym
jeszcze
jakieś
kartki. To odpisy dwóch aktów chrztu, Felixa i Suzanne; mówi, że Ingrid musi zadbać o to, aby Felix od jesieni zaczął chodzić do szkoły w Havstein, Johannes Malmberget pozwolił sobie już go zapisać. Ingrid wstaje i potwierdza, chociaż wie, że to będzie trudne, bo jeśli ona w ciągu tego roku stała się matką, to Lars stał się ojcem, a nawet kimś więcej. Sam zaś nie ma żadnych planów powrotu do szkolnej ławy. Ale Ingrid po tym spotkaniu wcale nie czuje się mniejsza. Dyga i myśli, że chociaż nie odważyła się poruszyć tej jakże trudnej kwestii, widma zabrania dzieci, a pastor też tego nie zrobił, to przecież raczej nie przybliżyły go te dwa odpisy, które chowa teraz do koperty razem z aktem własności wyspy i dowodem na to, że ojciec nie żyje.
*
Lars i Felix przyszli od składu i przysiedli na barierce otaczającej pryzmę
koksu
pod
sklepem,
Larsowi
zdaje
się,
że
dostrzega
coś
w krokach Ingrid nadchodzącej od strony plebanii, z kopertą wsuniętą pod pachę wygląda jak nauczycielka. Lars zeskakuje z barierki i pyta, co będzie z łodzią, co z maszyną, czy mają dość pieniędzy, czy pastor może podżyrować… Ingrid mówi, że nie będą mieli nowej łodzi, tylko konia. — Konia?! Lars w życiu nie słyszał niczego głupszego, przecież mieli konia już wcześniej, koń popracuje przez miesiąc, a przez jedenaście miesięcy
tylko stoi i żre. — A co, chcesz sam skosić całą Barrøy? — pyta Ingrid. — Kosą? Lars nie ma na to odpowiedzi. Ingrid mówi, że pożyczą konia. — Od Adolfa z Malvika. On ma trzy. — A jak go przetransportujemy? Koń przepłynie? Ingrid
tłumaczy,
że
konia
przewiezie
Paulus,
tak
jak
przewozi
krowy i byki. — To nie będzie drogie? — pyta Lars. — Ale będziemy mieć tylko dwie krowy. — Dlaczego? Ingrid wyjaśnia, że dwie krowy dają akurat tyle mleka, żeby kuter z mleczarni dalej do nich zawijał, od niego już się uzależnili. Ale nie wspomina,
że
będą
go
wykorzystywać
także
do
odwożenia
i przywożenia ze szkoły, omija również tę część wyliczeń, która mówi, że przy zaledwie dwóch krowach ubędzie też roboty w oborze, Barbro będzie
mogła
wiązać
sieci,
a Ingrid
je
stawiać,
zbierać
jagody
i…
wszystko inne, natomiast Maria… również matki nie wspomina. — Za to będziemy mieć więcej owiec. Owce od tej pory będą się pasły krócej na Barrøy, a dłużej na Suple, Leśnej Wyspie i Gęsiej Wyspie, kiedy śnieg stopnieje i dopóki znów nie spadnie. Również na ten temat Lars niewiele mówi. Doszli już do składu i mogą załatwiać drugą sprawę, z jaką przyjechali. Lars podpływa færingiem pod dźwig. Wyładowują na ląd ciężką jak ołów beczkę z jajkami i sztokfisza. Bang Johansen słyszy hałasy na kei, wychodzi i pyta, co tu robią. Chce odgarnia
poddać na
bok
jajka
próbie
trochę
wody,
piasku
zdejmuje
i wyciąga
więc
cztery
pokrywę
jaja
mewie
beczki, i dwa
edredonowe, wszystkie opadają na dno, tak jak powinny, ale włożył je do zbiornika do płukania, a nie do wiadra, zbiornik ma ponad metr
głębokości, Bang Johansen musi więc przechylić się przez jego brzeg i prawie zanurkować, żeby je z powrotem wydobyć, wynurza się mokry od pasa w górę. Śmieją się z niego, on się uśmiecha i pyta: — Ile jajek jest w beczce? — Osiemdziesiąt — mówi Lars. — Macie więcej? — Jeszcze jedną beczkę. Przywieziemy jutro. Bang Johansen kiwa głową i zaczyna przeglądać sztokfisza, którego ułożyli w skrzyni, jemu też nie ma nic do zarzucenia. Ale cena spadła od ostatniego razu, to z powodu sytuacji na rynku… — Stary chuj — odzywa się Felix. — Co powiedziałeś? Felix chce powtórzyć. Ingrid wymierza mu policzek. — On nawet nie wie, co to znaczy. — Właśnie, że wiem! — upiera się Felix. I dostaje jeszcze raz. Lars
się
Johansen
uśmiecha
kręci
ze
głową,
wzrokiem
mruczy:
wbitym
w deski
„Przeklęte
bachory”,
kei,
a Bang
jeszcze
raz
sprawdza rybę i pyta, na co się decydują. Ingrid prosi, żeby zważył partię i dał im pokwitowanie, na jajka też. Właściciel składu waży sztokfisza na oczach wszystkich, wychodzi mu tyle samo, ile własnymi rękami zważyli na wyspie. I dostają pokwitowania. — No i jeszcze puch — mówi Bang Johansen. Ingrid odpowiada mu spokojnie, że o puchu porozmawiają później. — Dlaczego? Oczy Ingrid
i twarz pyta,
właściciela
czy
naprawdę
składu,
sposób,
interesuje
go
w jaki puch.
zadaje Bang
pytanie.
Johansen
odpowiada, że oczywiście. Ingrid przeżyła taką sytuację już wcześniej, z ojcem — właściciel składu podawał cenę, na którą ojciec się zgadzał albo nie i odpływał, nawet z niezałatwioną sprawą. Ingrid pyta więc, jaka jest cena puchu w tym roku. Bang Johansen odpowiada. Ingrid
powtarza, że się zastanowi, najpierw muszą przewieźć resztę ryby, to im zajmie trzy—cztery dni. No i jajka. Bang Johansen kiwa głową. — Tak, tak, jajka.
*
W powrotnej drodze Felix i Lars wiosłują, a Ingrid siedzi na ławeczce na rufie, z brązową kopertą na kolanach, i czuje we włosach ciepły letni wiatr. — Z czego się śmiejesz? — pyta Lars. — Z niczego
—
odpowiada
królowa
Barrøy,
którą
wiezie
do
jej
królestwa dwóch poddanych, niemających pojęcia, jakie ona ma plany, a usłyszą Nauczyła
o nich, się
tego
dopiero od
ojca.
gdy
będą
Milczenia.
miały
być
wcielane
Zaskakiwania.
Akt
w życie. własności
i odpisy w kopercie. Nie, nauczyła się tego od matki. Ale czy na pewno? Nie pamięta. Już się nie uśmiecha. Tęskni za obojgiem tak, jak nie tęskniła, odkąd umarli. A Lars patrzy w inną stronę.
52
Hans Barrøy miał trzy marzenia: łódź z silnikiem, większa wyspa i inne życie. O tych dwóch pierwszych mówił często, ludziom bliższym i dalszym, o tym ostatnim nie rozmawiał nigdy, nawet z samym sobą. Również Maria miała trzy marzenia: więcej dzieci, mniejsza wyspa i inne życie. W przeciwieństwie do męża często myślała o tym ostatnim i stawało się ono coraz trudniejsze do udźwignięcia, w miarę jak dwa pierwsze coraz bardziej się rozmywały i znikały. Po śmierci męża zaczęła żałować. Żałowanie,
że
się
o czymś
marzyło,
to
coś,
co
niszczy
człowieka
najbardziej. Maria żałowała, że uważała, iż wyspa jest za duża, z całą tą nieprzytomną harówką, jaka się z tym wiązała, i tego, że chciała mieć więcej dzieci — bo przecież miała Ingrid. Później ogarnęło ją jeszcze poczucie zagrożenia, zrodzone tego dnia, gdy zjawił się u nich zbiegły więzień i pozostawił plamę na ich życiu, kradnąc im coś, z czego istnienia w ogóle nie zdawali sobie sprawy, coś, co przynosił wiatr, ptaki i morze, śnieg, woda w kuchni i orły, które zaczęły
siadać
podłodze,
na
a ona
dachu
słyszała
budynku huk,
nowej
który
przystani.
ściskał
się
Kot
chodził
w twardą
po
kroplę,
pulsującą jak zwierzęce serce.
*
— Poprowadzę cię, mamo — mówi Ingrid; staje w drzwiach własnego pokoju dziecinnego i czeka, aż Maria się podniesie i ubierze.
Schodzą
do
kuchni,
piją
kawę
i jedzą
śniadanie,
które
Barbro
wystawiła na stół. Barbro już zdążyła obrządzić zwierzęta, są teraz na dworze
na
okrągło
przez
całą
dobę,
ale
rycząc,
przychodzą
pod
zabudowania, kiedy mleko rozsadza im wymiona, i budzą tego, kto ich słucha. Tego lata to Barbro. Barbro, która przeklina, wstaje i doi. Ingrid ma na głowie inne sprawy. Znów idzie na górę, budzi Suzanne, przygląda się, jak dziewczynka się
ubiera
w rzeczy,
które
nosiła
kiedyś
sama
Ingrid,
schodzi
do
kuchni, kończy śniadanie, a potem idzie na pola, wszystko jedno, czy słońce, czy deszcz. Chodzą po wyspie i widzą, że trawa wyrosła, a wiedzą, że będzie jeszcze wyższa. Pływają na wysepki i liczą jagnięta. Maria coś poznaje, ale nie wszystko. Mówi: „Aha”, i przypomina jej się coś, czego sama Ingrid nie pamięta. Pyta, ile ma dzieci. Ingrid mówi, że troje. „Nie” — protestuje Maria. Wypowiada pojedyncze słowa, jakby się wprawiała w ich wymawianiu: łódź, latarnia, koń… „Dzieci płyną” — mówi na widok færinga, który wraca po odstawieniu dziennej porcji suszonej ryby do składu. Ingrid woła, czy pamiętali o pokwitowaniu. Lars nie odpowiada. Wspina się tylko po drabince i idzie do domu, żeby coś zjeść, z Felixem nieodstępującym go ani na krok. Uśmiech Marii. On nie należy do tego miejsca. Siadają na kei, a Maria opowiada, jak ubrany był jej mąż, kiedy się poznali, co mówił, jakie miał pomysły. Ingrid zamykają się oczy, ale jej nie
przerywa.
Koń,
piasek,
piec
do
wędzenia…
Suzanne
wrzuca
kamyki do morza i balansuje na krawędzi kei. Ingrid każe jej zejść. Maria podkreśla, że mała jest śliczna, uczesana i zadbana jak laleczka, a Ingrid skoro
czuje,
nawet
że
Suzanne
Maria
mogłaby
zauważa,
że
się
mała
trochę
bardziej
zaczęła
pobrudzić,
zdobywać
sobie
przywileje. Dziś wieczorem weźmie ją do dojenia. Krowy pasą się teraz
w Ogrodzie Piersiowym, gdzie i tak nie można używać kosiarki. Trawa rośnie jeszcze wyższa, najspokojniejsze dni w roku stapiają się jeden z drugim, bez nocy, trawa rośnie, deszcz pada, słońce świeci, a mewy krzyczą, aż w końcu Paulus przypływa z koniem.
*
Pora
największego
przypływu,
północ,
ze
wszystkimi
dźwiękami
zamkniętymi jak w szklanej kolbie, głos białych nocy. Ingrid widzi, że oczy Marii zmieniają się na widok konia, którego Paulus uwiązał za nogi,
szyję
i łeb
do
relingu,
sterówki
i masztu,
zwierzę
stoi
więc
unieruchomione jak drewniana zabawka i zostawiło już wielką kupę łajna na pokładzie. Wykładają trap zbity przez Felixa i Larsa. Koń zostaje sprowadzony na
ląd
i musi
pozostać
na
Barrøy
aż
do
następnego
wielkiego
przypływu, który wypadnie w okolicy kanikuły, jak wyliczyła Ingrid; do tego czasu zdąży zaorać nowe pole pod kartofle na przyszłe lato. Paulus
przywozi
również
przesyłkę
ze
sklepu.
Ingrid
chce
się
upewnić, czy wszystko jest jak trzeba, ale znów widzi to spojrzenie Marii,
która
położyła
rękę
na
grzywie
konia,
jakby
witała
się
ze
zwierzęciem. Przewraca przy tym oczami, pochyla głowę i chwieje się na nogach. Ręka na grzywie. To dzięki niej jest w stanie ustać. Podnosi głowę
i patrzy
spokojnie
na
córkę.
Ingrid
chce
rozluźnić
jej
uścisk
i zaprowadzić ją do domu, ale Maria sama puszcza grzywę, głaszcze zwierzę po szyi i mówi: — Zastrzelili konia. — Co? — Zastrzelili konia. Myśleli, że tego nie widzimy. Inni prowadzą zwierzę na południowy kraniec wyspy. Maria i Ingrid idą pod górę i siadają na pokrywie studni. Maria z niezachodzącym
o północy słońcem we włosach, które w jego świetle są zupełnie białe, nie da się ich zapleść w warkocz. Mówi, że w szpitalu wielokrotnie rozmawiała z Zezenie, a raczej próbowała z nią rozmawiać, Zezenie nie wróci. Ingrid kiwa głową. — Rozumiesz, co mówię? — Tak — odpowiada Ingrid. Maria
pyta,
czy
córka
załatwiła
wszystko
z pastorem,
czy
ma
dokumenty. Ingrid potakuje. — To dobrze. Ingrid
pyta,
czy
matka
chce
wrócić
do
Sali
Południowej.
Maria
odpowiada, że nie musi. Mówi, że chciała rozmawiać z lekarzami o tych dudniących kocich łapach, ale oni dopytywali się wyłącznie o męża, a
ona
pamiętała
tylko
jedną
sytuację,
kiedy
chciał
siedzieć
naprzeciwko niej przy kuchennym stole, aby nawet przez sekundę nie tracić jej z oczu, powiedział tak zaledwie rok temu, albo dwa. Potem zapadła w sen i obudziła się dopiero wtedy, gdy dotknęła ręką konia i poczuła,
jak
jego
mięśnie
oddychają
pod
rozgrzaną
skórą.
Ingrid
mówi, że rozumie, ale czuje pewien niepokój i pyta, czy zdaniem matki ojciec wiedział, że umrze. Maria zastanawia się i odpowiada, że nie, to była dobra śmierć, umarł wtedy, kiedy miał umrzeć, chociaż tak jak z wieloma innymi dobrymi rzeczami trudno to dostrzec.
53
Koń miał na imię Wilhelm, po jakimś cesarzu, i różnił się od tego, który
był
u
nich
wcześniej,
po
pierwsze
nie
dziwiło
go,
że
jest
na
wyspie, a po drugie nie wierzgał, był leniwy, miły, kładł się i spał, kiedy wyprzęgli go z tego, co akurat za sobą ciągnął. Suzanne i Felix mogli na nim jeździć. Wraz z koniem przywieziono dwa wiadra oleju lnianego, mały i duży worek proszku, a także pędzle. Ingrid chciała pomalować dom. — Chata musi być biała. Z zielonymi oknami i wiatrownicami. Kiedy nie kosili i nie układali siana na stojakach, malowali. Maria też. Malowała okna, powoli i dokładnie. To był pierwszy dom na Barrøy pokryty farbą. Pomalowanie odmieniło nie tylko dom, lecz całą wyspę. Odmieniło
kamienie,
piasek,
trawę,
zwierzęta
i
drzewa.
Kiedy
skończyli, nie mogli na to patrzeć, a przynajmniej uwierzyć w to, co widzą — stara szara chata wyglądała jak ulepiona ze świeżego śniegu, jakby
stała
gdzieś
w innym
miejscu,
na
stałym
lądzie,
w mieście,
kojarzyła się z niepojętym bogactwem, które mogło lśnić tylko tutaj, gdzie nie miało rywali, chata była szokiem, ciałem obcym, patrząc na nią, można było umrzeć ze śmiechu. Wychodzili wieczorem na pole, odwracali się, widzieli dom i myśleli: tutaj mieszkamy. Była to również pierwsza rzecz, jaką robili rano — wychodzili popatrzeć na dom. Od tego patrzenia przybywało im sił, nadziei
i dobrego
humoru.
Przyjemniej
było
być
na
zewnątrz
niż
w środku, a wcześniej tak nie czuli. Chata wyglądała inaczej z Lasku
Miłości,
a inaczej
z Mroźnego
Oka
czy
z Karvika,
była
zmienna,
ruchoma i widoczna z innych wysp, wieża, znak nawigacyjny, symbol rodu.
Ludzie
przypływali
i pytali,
co
oni
znowu
wymyślili,
ile
to
kosztuje, czy jest trwałe i czy trudno tak pokryć drewno, a potem wracali do swoich domów z głowami pełnymi pomysłów. Dom był widoczny aż ze składu. Był widoczny z nieba, z morza, z gór na stałym lądzie, z lokali rządowych w stolicy i z Borneo, nie było takiego oka, które nie mogło go zobaczyć.
*
Zaprzęgli
leniwego
konia
do
kosiarki,
skosili
Ogród
Różany,
Ogród
Parszywy i Ogród Edenu. Odszukali wszystkie dawne dziury na tyczki do stojaków na siano i ustawili stojaki tak, jak stały zawsze, ciągnąc się z północy na południe, żeby wiatr ich nie przewrócił, szarozielone wijące się ściany w poprzek kamiennych ogrodzeń. W
ciągu
w sposób,
lata
jakiego
w odwiedziny w poglądzie
również
stryj
na
nie
wiele mieli
Erling
szkołę,
innych odwagi
z rodziną
Lars
rzeczy
musiał
się
splatało
się
spodziewać.
i sprzymierzył
jeszcze
przez
rok
ze
sobą
Przypłynął
się
z Ingrid
wykazać
się
cierpliwością, zanim wezmą go na Lofoty. Ciotka Helga nie poznawała Marii
i
nie
potrafiła
ukryć
swojego
rozczarowania,
aż
nadto
widocznego. Nie poznała również Suzanne i Felixa, mała była wtedy zaledwie dzieckiem w pieluchach, a pulchny Felix wychudł jak zapałka i wyglądał
na
znacznie
więcej
niż
osiem
lat,
które
wkrótce
miał
skończyć według odpisu aktu chrztu, gdzie widniało jego nazwisko — nazwisko, które Ingrid zamierzała, gdy tylko trochę odetchnie, zmienić z Tommesen na Barrøy. Kiedy Paulus przypłynął po konia, zrozumieli wreszcie to, co ich przodkowie wiedzieli zawsze: że koń na wyspie może być tylko gościem,
ma to związek z wielkością wyspy, z którą czasem trudno się pogodzić, ma
to
związek
z
trawą,
pieniędzmi,
wielkością
pól,
pracą
i niebiańskimi ułamkami. W końcu postanawiają kosić również nową ziemię na Gęsiej Wyspie. Trzeba to robić kosą. Bierze w tym udział cała rodzina. Dyskutują, czy tu też umieszczać stojaki. Ingrid mówi, że tak, Lars jest przeciwny. Ingrid twierdzi, że łatwiej przewozić suche siano niż mokre, Lars na to, że w takim razie będą musieli wozić w obie strony żerdzie i sznurki, a do tego młoty i łopaty. Maria zgadza się z Ingrid, Suzanne też. Barbro trzyma stronę Larsa, tak jak Felix. Ingrid mówi, że niedługo zacznie się szkoła. Felix się cieszy. Lars się nie odzywa. Są dwa obozy. Jeden na ogół osiąga to, czego chce. A w ciepły dzień późnego lata szara morska mgła potrafi nagle
pojawić
się
jak
ściana
na
horyzoncie,
nadpełznąć
powoli,
spowijając kolejne wyspy niebieskoszarą ciemnością, pochłonąć i otulić wszystko i wszystkich zimną, wilgotną kołdrą. Tam, gdzie wcześniej mieli swobodny widok na wszystkie strony, teraz nie dostrzegają nawet własnych
owiec,
stojaków
z sianem,
krzaków,
latarni
ani
lśniącego
domu na Barrøy, widzą jedynie kilka źdźbeł tuż przy stopach i łzy perlące się na nich, chociaż deszcz nie pada. Mgła przynosi ciemność w środku dnia, zaćmienie słońca i utratę wzroku.
Odkładają
ubraniem,
narzędzia,
przysiadają
na
milczą,
kamieniu
otulają
i pozwalają
się
cieplejszym
myślom
bawić
się
wewnętrznym światłem, tak jak ślepiec patrzy w głąb siebie, bo nie potrafi inaczej, znajdują wspomnienie albo przebłysk czegoś, czego nie umieją
nazwać
i czym
nie
mogą
się
podzielić
z innymi
ani
sami
wykorzystać. Kiedy
przestaje
działać
wzrok,
wyostrzają
się
inne
zmysły,
czuć
intensywną woń pokrzyw, bagna, wodorostów i mokrej wełny, mgła jest słona jak morze, które ją zrodziło, zimna pieszczota obcego dotyku na
skórze, i chociaż edredony wyłażą na brzeg i rozpościerają skrzydła nad polem, a owady i zwierzęta milczą tak jak ludzie, mgła przynosi ze sobą dziwny odgłos, szum, jak szum morza w muszli, odgłos martwego szczura ciągniętego przez suchy śnieg. Ale mija ledwie godzina czy dwie i już słońce wszystko to niszczy; kiedy się pojawia kilka stopni dalej na północ, najpierw przypomina gotowane oko dorsza we mgle, potem staje się coraz bardziej żółte i złociste, aż w końcu rozrzedza i unicestwia ostatni woal, na powrót uwalnia wzrok, który rozbiega się jak dzikie konie we wszystkie strony. Czują się wtedy tak, jakby ich dzień pracy skrócił się o połowę albo jakby dostali zupełnie nowy dzień wepchnięty w środek tego starego — i znów mogą chwycić za kosy.
Spis treści
Strona tytułowa Karta redakcyjna 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44
45 46 47 48 49 50 51 52 53