Kotarska Maja - Dracena przerywa milczenie

300 Pages • 61,008 Words • PDF • 1.3 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:13

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Kotarska Maja Dracena przerywa milczenie 01 Dracena przerywa milczenie

Tajemnicę morderstwa w instytucie naukowym próbują rozwikłać dr Agatka Cyryl (Holmes) i dr Jola Kapłan (Watson). Pomagają im niecodzienni współpracownicy: uczuciowa roślina i psotna kotka Mopka, a po piętach depcze policja wyposażona w dobre chęci i cuda techniki.

Agatka Cyryl wróciła z wakacji w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego i fizycznego. Wczasy „pod gruszą" w towarzystwie czterech prywatnych mężczyzn wyczerpały do cna zapas jej sił witalnych. Z narażeniem zdrowia spełniała obowiązki żony i matki, pilnując ogniska i płachty namiotowej. Codziennie rano żegnała swoich chłopców wypływających na jezioro i cierpliwie czekała na ich powrót. Z racji panicznego lęku przed wodą ta przyjemność była jej niedostępna. Tuląc do piersi puszkę z gulaszem wołowym, marzyła, żeby choć raz połów się nie udał. Na próżno. Dzień w dzień skrobała te ryby, patroszyła, smażyła i patrzyła, jak znikają w przepastnych żołądkach męża i synów. Wieczorem, po uczcie, szorowała tłuste gary grubym piaskiem i liczyła dni do końca urlopu. Przecież żaden koszmar nie może trwać wiecznie! Nasyciwszy się wodą, niezmordowani zdobywcy wyruszali na podbój lasów. Jak na złość, w tym roku runo leśne obrodziło wręcz nieprzyzwoicie. Dumni

i szczęśliwi, u stóp najdroższej kobiety składali kosze pełne malin, jagód i grzybów, po czym, syci wrażeń, udawali się na zasłużony odpoczynek. Od Agatki wymagali tylko przyrządzania ulubionych posiłków i przetwarzania szczodrych darów natury. Bezmiaru cierpień dopełniały owady. Komary, szczypawki, pająki, mrówki. Wszelkie paskudztwo pieniło się w okolicy niemiłosiernie i szarą egzystencję zamieniało w prawdziwe piekło. Agatka, delikatna i drobna kobietka, nie przywykła do spartańskich warunków życia. Z każdym dniem czuła się gorzej, więdła niczym roślina przesadzona ze szklarni na ugór. Jej przodkowie wiek po wieku wspinali się na coraz wyższe szczeble ewolucji. I teraz co? Po dwóch tysiącach lat ma tak nagle wrócić do punktu wyjścia? Odrzucić w kąt cały dorobek pokoleń? Przodkowie męża prawdopodobnie ulepieni byli z całkiem innej gliny. Miał w sobie geny pierwotne, które w styczności z naturą ujawniały się w całej krasie. Obdzielił nimi sprawiedliwie synów, i teraz wszyscy czterej czuli się na tym odludziu jak ryba w wodzie. Jakby nigdy nie żyli w mieście, w sztywnych ramach cywilizacji. W jednej sekundzie razem z odzieżą odrzucili ogólnie przyjęty sposób bycia. Opaleni, wysportowani, tryskali zdrowiem i radością życia. Pani domu, znerwicowana, anemiczna i blada, nie potrafiła sprostać roli kobiety pierwotnej. Nie udało jej się przemycić na biwak nawet takich podstawowych artykułów ułatwiających życie, jak mydło, płyn do naczyń, kosmetyki czy telefon komórkowy. Przegrała także batalię o kuchenkę gazową.

Nikogo zatem nie zdziwi fakt, że Agatka z dnia na dzień popadała w coraz większą apatię, niezdolna do ucieczki ani nawet do buntu. Własne marzenia zredukowała do kilku podstawowych: spanie pod dachem, kąpiel w wannie, fryzjer. A to wszystko mogło się spełnić dopiero po powrocie do domu. Liczyła więc dni do powrotu i cierpiała w samotności. W końcu zobojętniała do tego stopnia, że nawet nie zauważyła końca gehenny. Jak zwykle rano wytępiła robactwo w namiotach i ze zdziwieniem stwierdziła, że wyciągnięte na zewnątrz materace znikły w czeluściach samochodu. Potem przyszła kolej na sprzęt biwakowy. Na koniec mężczyźni doprowadzili okolicę do stanu pierwotnego i nareszcie samochód ruszył... Natychmiast po powrocie Agatka skierowała kroki do łazienki i zamknęła się na cztery spusty. Mimo protestów najbliższych pozostała tam przez długie godziny. Dotychczas pozbawiona lustra, na widok własnej wyblakłej fizjonomii popadła w skrajną rozpacz. Ze szklanej tafli spoglądały olbrzymie brązowe oczy, osadzone w małej główce, obciągniętej zielonkawą pomarszczoną skórą. Całości dopełniała okropnie skołtuniona szopa włosów. Tak zapewne wyglądały słynne pomniejszone głowy, z tą różnicą, że ona prawdopodobnie jeszcze żyła. Prawdopodobnie... -Mamo, długo jeszcze? Co ty tam tak długo robisz? - Arek dobijał się do drzwi łazienki. - Pływam! - warknęła kochająca matka i pozostała głucha na wszelkie prośby. - Ale nam się chce sikać! - poinformował Darek za siebie i brata bliźniaka.

Odczekali trochę pod drzwiami łazienki i powędrowali po ratunek do ojca. - Tato, daj piątaka - zażądali - pójdziemy do kibla w pubie. W pełnej zgodzie zjechali na dół windą i skierowali kroki do osiedlowego śmietnika. Arek wsunął głowę do środka i rozejrzał się na boki. - W porządku, lej pierwszy - zachęcił brata - ja stanę na świecy. Szok lustrzany wybudził Agatkę z dotychczasowego letargu i pchnął do działania. Jeżeli chciała uratować choćby resztki urody, musiała działać natychmiast. Jej długie, ciemne i niezwykle puszyste dotąd włosy wisiały smętnie w postaci grubych, lepiących się strąków. Myte przez dwa tygodnie darami natury i płukane w jeziorze, nabrały koloru wodorostów. Nie zważając na protesty otoczenia, Agatka postanowiła nie opuszczać łazienki, póki nie osiągnie widocznej poprawy. Mąż i synowie mogą poczekać, w końcu to im zawdzięcza te dwa najgorsze tygodnie życia, pomyślała mściwie. Najpierw zrobiła sobie prysznic, nie żałując gorącej wody i pachnącego mydła. Umyła włosy pięć razy i nalała wody do wanny. Wsypała garść soli relaksującej, starannie unikając tej o zapachu leśnym i rozpoczęła kompleksowe moczenie ciała. Po godzinie wyszła z kąpieli nieco zrelaksowana i stanęła przed najtrudniejszym zadaniem. Należało coś zrobić z włosami! Co? Obciąć? Wyrwać? Rozczesać? Na początek spróbowała rozczesać kołtun. Na ostateczne rozwiązania zawsze jest czas pomyślała

smętnie. Po godzinnej heroicznej walce z bólem i oporną materią osiągnęła jaki taki rezultat. Wprawdzie w umywalce piętrzył się stos wyrwanych kłaków, ale i na głowie pozostało co nieco. Ku ogromnej radości rodziny opuściła łazienkę i powędrowała do pokoju. Przechodząc, kątem oka ujrzała, że w czasie jej przydługiej nieobecności w mieszkaniu nie zaszły żadne zmiany. Stosy bagażu nadal piętrzyły się w przedpokoju, a głodni chłopcy czekali niecierpliwie na przynależny posiłek. Agatka odnotowała ów fakt obojętnie i zajęła się własnymi sprawami. Po przeżytym szoku uczucia macierzyńskie jeszcze się nie ujawniły, a nad stosunkiem do męża musiała się poważnie zastanowić. W jej mózgu trzepotały się jakieś myśli o rozwodzie albo przynajmniej separacji na czas przyszłych urlopów. Włożyła ulubioną sukienkę, zabrała torebkę, kartę kredytową i wyszła na miasto. Miała w planie wizytę w salonie odnowy biologicznej, u fryzjera i zakupy w eleganckim butiku. W ogóle nie wiedziała, czy wróci do domu... Wróciła. Na nowo piękna, uczesana, obładowana torbami pełnymi ciuchów wkroczyła do mieszkania mocno późnym wieczorem. Z zadowoleniem spostrzegła, że tymczasem bagaże znikły z przedpokoju, mąż ugotował dla całej rodziny makaron i nawet posypał go serem, a wszyscy zachowują się podejrzanie uprzejmie. Żadnych wymówek, krytykowania spóźnienia, piętnowania rozrzutności, nic! Pod nieobecność Agatki jej mąż Szymon zwołał naradę na najwyższym szczeblu. Po dwóch tygodniach

wspólnego wypoczynku panowie odkryli niespodziewanie, że ich matka i żona nie wygląda najlepiej. Na tle przyrody zmiany nie zostały zauważone, natomiast po powrocie - owszem: kontrastowała z otoczeniem. - Chłopcy - zaczął - sami widzicie, że mama nie czuje się najlepiej. Nie zachowuje się normalnie. Synowie ze zrozumieniem kiwnęli głowami. - Prawdopodobnie kobietom nie służą takie męskie wyprawy. Są skonstruowane nieco inaczej. Psychicznie, fizycznie - zresztą nieważne, o tym będą was uczyć w szkole. - Nie nadają się do niczego - orzekł dobitnie Darek, który okres zainteresowania płcią piękną miał jeszcze przed sobą. - Tego bym nie powiedział - zaoponował ojciec. - Zresztą odbiegamy od tematu. Sprawa jest taka: musimy pomóc mamie wrócić do dawnej formy. Ulżyć w obowiązkach, wspierać duchowo, otoczyć miłością i zrozumieniem. W tłumaczeniu na polski: na pewien czas przejmujemy jej obowiązki. Bliźniacy zajmą się zmywaniem naczyń i odkurzaniem; Olek zadba o zakupy i wynoszenie śmieci, a ja spróbuję coś ugotować. Po ostatnich słowach wszystkie dzieci wykrzywiły się jak na zawołanie. - Nie ma lekko - podsumował troskliwy tatuś. - Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie życzenia mamy należy spełniać na bieżąco, żadnego „później" czy „potem". Myć ręce, uśmiechać się i nie sprawiać kłopotów wychowawczych. Na czas rekonwalescencji mamy przejmuję rolę sędziego i kata, a wszelkie prze-

winienia, jak w czasie stanu wyjątkowego, karane będą podwójnie. - Ale tato - jęknął najstarszy syn - przecież mamy wakacje! - Wakacje macie co rok, a matkę tylko jedną. W tej chwili mama jest najważniejsza. Musimy zrobić wszystko, żeby jak najszybciej wróciła do dawnej, świetnej formy. To leży w interesie każdego z nas, inaczej do końca życia nie uwolnimy się od dodatkowych obowiązków, a co to znaczy, chyba nie trzeba wam tłumaczyć? Westchnąwszy głęboko, czterej spiskowcy zabrali się do pracy. Olek odwalił zakupy od razu na dwa dni, młodsze dzieci rozpakowały torby podróżne. Na koniec wszyscy zasiedli przy prowizorycznym posiłku, z niecierpliwością oczekując na powrót sprawczyni całego zamieszania. Następnego dnia Agatka wylegiwała się w łóżku prawie do południa. Nie mogła się nacieszyć miękkością materaca, aksamitną gładkością pościeli i ciszą panującą w mieszkaniu. Wstając, zauważyła na stoliku kubek zimnej kawy oraz dwie pajdy chleba z miodem i wzruszyła się radośnie. Jak to dobrze wrócić na własne śmiecie i mieć przy sobie wspaniałą, kochającą rodzinę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki opadło z niej całe zmęczenie i ze zdwojoną energią zabrała się do domowych obowiązków. Powyciągała z kątów poutykane brudy, włączyła pralkę, ugotowała obiad

i zabrała się do prasowania. Ta czynność zawsze działała na nią kojąco i wzmagała procesy myślowe. Jak dziecko cieszyła się osiągnięciami techniki: pralką, odkurzaczem, kuchenką gazową oraz lodówką. Te same czynności wykonywane pod dachem, w suchym przestronnym pomieszczeniu, były łatwe i sprawiały radość. Dopiero teraz czuła, że żyje. Na samą myśl o ognisku, myciu naczyń w stawie i spaniu w zarobaczonym namiocie wpadła w szewską pasję i zrezygnowała z przygotowania podwieczorku. Jakaś kara musi być! postanowiła. Zamierzała odtąd walczyć o własne prawa do odpoczynku w godziwych, cywilizowanych warunkach. W codziennym życiu też należały jej się jakieś rozrywki: teatr, opera, wernisaże. A najlepiej coś własnego, prywatnego, co rozproszy wszechobecną nudę egzystencji... Właściwie miała wszystko: wspaniałą rodzinę, oddanych przyjaciół, pracę, którą lubiła; więc dlaczego wciąż odczuwała niedosyt? Czasami odnosiła wrażenie, jakby oglądała własne życie w czarno-białym telewizorze. Niby ten sam film, a jednak brakuje czegoś ulotnego, czegoś, co dodaje smaku codzienności. Aż w końcu zrozumiała - w jej życiu brakowało kolorów! Męska część rodziny natychmiast odkryła pozytywne zmiany, jakie zaszły w Agacie. Zapanował hura-optymizm i ustalenia z poprzedniego dnia poszły w zapomnienie. Przy obiedzie siłą rozpędu panowała miła rodzinna atmosfera, niezmącona żadnym incydentem. Wieczorem przy kolacji Szymon niechcący uruchomił bombę o natychmiastowym zapłonie. Wspomniał tylko o obozie przetrwania, jaki corocznie

organizują w Bieszczadach, i przy stole rozpętało się piekło. Nie zdążył nawet wyjaśnić, że obóz dotyczy wyłącznie chłopców i jest raczej luźną propozycją na przyszły rok. Agatka wykrzyczała swój protest dobitnie, przesadnie, może nawet odrobinę histerycznie, ale zamierzony efekt osiągnęła. Przez najbliższe lata nikt w tym domu z pewnością nie wspomni o Bieszczadach. Pani domu przez dłuższą chwilę miotała się po pomieszczeniu niczym trąba powietrzna, niszcząc przeszkody na swojej drodze. Wszystkie żywe istoty na bezdechu oczekiwały szczęśliwego końca kataklizmu. Wreszcie Agatka trafiła na drzwi i korytarzem odpłynęła do sypialni. Cisza po burzy trwała długich kilkadziesiąt sekund, aż głos odzyskał Szymon - mimowolny sprawca zamieszania. Otarł pot z czoła i głośno wypuścił z płuc cały zapas powietrza. Dzieci nadal siedziały z otwartymi buziami i oczekiwały od ojca jakiegoś wyjaśnienia. - Taka sytuacja nigdy więcej nie może się powtórzyć - powiedział zdławionym głosem. - Sami doprowadziliśmy mamę do takiego stanu i teraz sami musimy ją z tego wyciągnąć. Myśl o psychiatrze jakoś nie chciała mu przejść przez gardło. Wahał się przez moment, czy podzielić się z synami swym niepokojem, ale po zastanowieniu zrezygnował. Nie mógł niszczyć ich beztroskiego dzieciństwa. Całą odpowiedzialność musiał przejąć on - głowa rodziny. - To nie pojedziemy na ten obóz? - zapytał zdezorientowany Darek.

- Drogi synu, od dzisiejszego dnia takie słowa jak obóz, przetrwanie, ryby, biwak są w tym domu tabu. Zakaz obejmuje także oglądanie filmów przyrodniczych, przygodowych i korzystania z gier komputerowych w obecności mamy. Jakieś pytania? - Tatusiu, a jak długo to potrwa? - zaniepokoił się Olek. - Nie wiem, może do końca wakacji, a może znacznie, znacznie dłużej. W dużej mierze będzie to zależeć od nas. Najważniejsze, żeby pod żadnym pozorem nie denerwować mamy. Zrozumiano?! - Zrozumiano! - odpowiedzieli chórem synowie. * Agatka wpadła do sypialni i zmęczona usiadła w fotelu. Negatywne emocje opadły już w przedpokoju i teraz pęczniało w niej zadowolenie z wygranej batalii. Wygrała przecież bezapelacyjnie, rozbiła przeciwnika w proch i pył i wybiła mu z głowy niebezpieczne pomysły. I żeby własny mąż takie rzeczy... I to w obecności dzieci. Prychnęła ze złości. Przecież mogli porozmawiać spokojnie, bez świadków, w sypialni, używając zupełnie innych argumentów. Nie jest wcale takim potworem, żeby żałować dzieciom przyjemności. Mogła się zgodzić na ustępstwa: zoo zamiast safari, piknik w zastępstwie biwaku, a szkołą przetrwania była przecież każda wizyta u teściów. Ale męża należy sobie wychować. Teraz, kiedy odkryła w sobie talenty aktorskie, nie zamierzała poprzestać na jednorazowym sukcesie. Stanowczo minęła się z powołaniem. Zadzwoniła do przyjaciółki - pragnęła wypłakać się na czyimś ramieniu, choćby poprzez słuchawkę. Sabina nadawała się do tego idealnie - potrafiła słuchać. Agatka wysłuchała grzecznie sprawozdania z pobytu w Paryżu i dopełniwszy obowiązku, wylała wszystkie swoje gorzkie żale.

- Wyobraź sobie namiot pełen robactwa: pająki, szczypawki i jakieś takie różne karaluchy. - Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - A odkąd Arek rozsypał cukier, po całych dniach walczyłam z mrówkami. I te okropne komary, miliony, co ja mówię, miliardy... - Mój Boże - współczuła przyjaciółka - jak ty to wszystko wytrzymałaś?! - To jeszcze nic, wyobraź sobie, wszędzie wilgoć, tłuste naczynia i te śmierdzące ryby z flakami... Brr... Na pewno nabawiłam się reumatyzmu. Sama nie wiem, jak dałam się namówić na ten wyjazd. A jeszcze grozi mi artretyzm, w najgorszym wypadku malaria. Zobacz, jedna nieprzemyślana decyzja i człowiek może cierpieć do końca życia. Ostatnie słowa usłyszał przypadkiem Szymon i zrozumiał, że jego małżeństwo wisi na włosku. Postanowił dołożyć wszelkich starań, aby nie dopuścić do rozstrzygnięć dramatycznych i ostatecznych, i słowa dotrzymał. Ostatnie dni urlopu Agatka spędziła pod troskliwą opieką najbliższych. Początkowo z radością przyjmowała należne hołdy, traktując to jako miły przerywnik codzienności. Jednak niezwykle grzeczne dzieci i czuły mąż na dłuższą

metę stawali się męczący i ofiara rodzinnego spisku zaczęła marzyć o powrocie do pracy. Jak każda żywa istota, do prawidłowego funkcjonowania potrzebowała bodźców o zmiennym natężeniu. Przedłużająca się stagnacja źle działała na niezwykle wrażliwy układ nerwowy Agatki. Puste godziny spędzała, czytając powieści kryminalne, a wieczorami pracowicie studiowała Opasły tom „Toksykologii". Dobór lektury wzbudził niepokój męża i niepotrzebnie skomplikował i tak już trudne sprawy rodzinne. Nikt jakoś nie pomyślał, że wiedza z zakresu toksyn bakteryjnych jest Agatce potrzebna do pracy. Na szczęście, każdy urlop, nawet najbardziej koszmarny, kiedyś się kończy. Wszyscy zainteresowani odetchnęli z ulgą - wreszcie będzie normalnie. W poniedziałkowy poranek dr Agata Cyryl udała się do pracy. Po okropnym urlopie i kilku dniach bezczynności wprost nie mogła się doczekać, kiedy przestąpi progi uczelni. Żywiła jakieś dziwne przekonanie, że dzisiejszego dnia spotka ją coś naprawdę niezwykłego. Jak ma ta przyjemność wyglądać i co to ma być, nie miała bladego pojęcia. Ważne było miejsce i czas. Docisnęła gaz w wysłużonej toyocie, nie łamiąc jednak przepisów. Nawet w wyjątkowym dniu nie należało kusić licha. Dokładnie za pięć ósma zaparkowała przed instytutem na ul. Podleśnej 2 i głęboko odetchnęła znajomą, niepowtarzalną atmosferą. Tę porę roku lubiła najbardziej. Wokół cisza i spokój, niezakłócany przez hordy rozwydrzonych studentów. Tryskająca dobrym humorem i miłością do całego świata, w podskokach pokonała siedem schodków i przestąpiła progi szacownej instytucji.

Stary, przedwojenny budynek posiadał trzy piętra i na każdym z nich urzędowała osobna jednostka badawcza. Agatka pracowała w katedrze genetyki na ostatnim piętrze. Na parterze natknęła się na kolegę z sąsiedniej katedry, Mariana Zatopca. - Dzień dobry, panie doktorze - zawołała przyjaźnie, posyłając mu jeden ze swoich promiennych uśmiechów. - Co tam nowego słychać u żywieniowców? -zapytała, spragniona najnowszych wieści. Taki uśmiech zdołałby zapewne stopić lód, niestety, na doktora najwyraźniej nie działał. Odburknął coś nieparlamentarnie, skrzywił się, jakby ktoś poczęstował go szklanką octu, i ostentacyjnie zignorował pytanie koleżanki. Agatka wzruszyła ramionami i z trudem powstrzymała gest puknięcia się w czoło. A co mi tam Zatopiec - pomyślała. W taki piękny dzień gotowa była pokochać nawet tego zdziwaczałego ponuraka. W naukowym światku zdarzają się różni dziwacy, ale ten bije wszystkich na głowę, uznała. Na własnych śmieciach spodziewała się lepszego przyjęcia. Przeskakując po dwa schodki, pognała, niczym nastolatka, na trzecie piętro. - Jak ja się stęskniłam za tym naszym grajdołkiem!

- zawołała, gdy już ucałowała wszystkich współpracowników, z wyjątkiem oczywiście kadry profesorskiej. Pod tym względem w katedrze genetyki panowały obyczaje archaiczne. Profesorowie nie spoufalali się z szeregowym personelem. - Rozpakujcie ciastka i zróbcie dobrą kawkę. Idę zameldować się starym i zaraz wracam. Tylko nie zjedzcie wszystkiego śami! pogroziła palcem. Wizyta w rewirach przełożonych nie należała do przyjemności i zawsze kończyła się przydzieleniem dodatkowych obowiązków. Profesor Marian Smolarz i profesor Maria Podgórska rezydowali w gabinetach na końcu korytarza. Do pomieszczeń podwładnych zaglądali rzadko i tylko w naprawdę ważnych sprawach. Wydawali polecenia telefonicznie i od czasu do czasu wzywali kogoś na dywanik. Ku radości podwładnych, przez większą część dnia zajmowali się własnymi sprawami, dzięki czemu, w chwilach wolnych od pracy, w pokojach młodszej kadry naukowej kwitło wzmożone życie towarzyskie. Agatka zgłosiła swoją gotowość do pracy, odebrała grafik i radośnie wróciła na łono przyjaciół. W największym pokoju brzęczało jak w ulu. - Słuchajcie, obiecuję przy świadkach, że kiedy zostanę profesorem, obalę ten mur dzielący nas i ich. A ściślej, mnie i was - oznajmiła. - Poza tym będę was miała stale na oku. Czy wy w ogóle kiedyś pracujecie? - spytała niewinnie. - Odezwała się pracoholiczka - zakpił Grześ, zajęty przeglądaniem pisma o tematyce motoryzacyjnej.

Od kilku miesięcy próbował znaleźć model samochodu, który charakteryzowałby się niezwykle niską ceną, przy zachowanych standardach jakościowych. Jak na razie bezowocnie. Prawdopodobnie coś takiego nie istniało. - Praca, właśnie tego mi przez cały czas brakowało, dopiero teraz czuję, że żyję - westchnęła niedawna urlopowiczka. Wszyscy zebrani obrzucili Agatkę niedowierzającymi spojrzeniami. - Rozumiem, że stęskniłaś się za nami - odezwała się Halinka Mikuła - natomiast w miłość do pracy nie uwierzę. Ludzie nie zmieniają się w ciągu trzech tygodni - orzekła autorytatywnie. Agatka zjeżyła się podświadomie. -A lepiłaś kiedyś pierogi na desce do krojenia, w warunkach polowych, bez dostępu do bieżącej wody?! - zripostowała. Nie?! A widzisz! Po takich przejściach ludzie się jednak zmieniają. Zaczynają doceniać to, co mają. Liczy się wyłącznie stabilizacja. Nauki ścisłe, sterylna czystość, żadnej improwizacji - zakończyła, ni przypiął, ni przyłatał. - To chyba pomyliłaś piętra, u nas z pewnością nie znajdziesz żadnej z wymienionych rzeczy. A improwizacja towarzyszy nam w każdej godzinie pracy. - Może zaimprowizujemy jakąś małą imprezę? - wyciągnęła właściwe wnioski Iza Tetlak, niekwestionowana miss genetyków. Propozycję przyjęto przez aklamację. Wszyscy zgodnie przenieśli się do laboratorium, które ze względu na korzystną lokalizację doskonale nadawało się

do spotkań o charakterze towarzyskim. Drzwi od strony korytarza zamknięte były na głucho i aby się dostać środka, należało najpierw przejść przez główny pokój. - Emil, otwórz butlę ze spirytusem, zrobimy sobie kawę po kapitańsku. - A może wściekły kogel-mogel? - rzucił pomysł Grześ. - Co wy na to? Skoczę po jajka do zoologów. - Może być jedno i drugie - rozsądziła Iza. - Nie co dzień Agata wraca z urlopu. Pamiętacie, nasze hasło brzmi: to, co mieliśmy zrobić dziś, spokojnie można przełożyć na jutro. - No proszę, jacy potraficie być mili - rozczuliła się Agatka - a taki Zatopiec zachował się jak ostatni cham. Zawsze był nieprzyjemny, ale tym razem to już przesadził. - Zrelacjonowała kolegom poranne spotkanie. - I co ja mu takiego zrobiłam; zaocznie może? - Nie ty, tylko Jola. Jola mu zrobiła - zachichotała Halinka. Obraził się na całą naszą katedrę, a ty przecież należysz do stada. Musisz cierpieć za miliony - zakończyła filozoficznie. - Nadal nic z tego nie rozumiem, co ona mu takiego zrobiła, wymordowała rodzinę? - On nie ma rodziny - sprostowała Iza - ale jesteś blisko. Zrobiła coś znacznie gorszego: nasza Jola wypuściła jego ukochanego królika, i na dodatek w chwili niepoczytalności przyznała się do tego. - Kubusia? - zainteresowała się Agatka. - Co jej zawinił biedny zwierzak? - Z wrażenia aż przysiadła na krawędzi stołu. Milcząca dotąd Jola postanowiła bronić swojego dobrego imienia. Zaprotestowała gwałtownie przeciwko posądzeniu o celowe działanie. - Wcale go nie wypuściłam! - zaprzeczyła stanowczo. - Sam uciekł, ja mu tylko dawałam jeść. Sałatę, leżała w zlewie, nieco

przywiędła, to pomyślałam, że dla królików się nada. Z dobrego serca dawałam. Otworzyłam drzwiczki, a on - hyc, rzucił się na mnie, kilka susów i już go nie było. Od razu, cwaniak, znalazł tę dziurę w płocie i pognał w siną dal. Nawet nie miałam co łapać. Wypadek przy pracy. I od razu wielka afera? Poszłam przeprosić, a ten wariat krzyczał, że to było specjalnie i on mi jeszcze pokaże. - A widzisz? I po co się przyznałaś? W dzisiejszych czasach uczciwość nie popłaca - spuentował wracający Grześ. - Mam dwadzieścia dwa jajka, więcej nie chcieli dać. Starczy na sześć osób? - zapytał z obawą. - Z nawiązką. Tymczasem Halinka zajrzała do worka z cukrem i westchnęła żałośnie. Na dnie znajdowały się zaledwie dwie łyżeczki niezbędnego produktu, cukiernica również świeciła pustką. - Nie mamy cukru. Może pożyczyć? - Coś ty? Dużo tego potrzebujemy - zaoponowała Jola. - Od razu zaczną pytać, po co nam tyle? A po diabła nam konkurencja! - Dobrze mówi - poparła ją Agatka. - Lepiej kupić. Emil, skocz no do sklepu po „białą śmierć", przy okazji kup jeszcze coś dla kontrastu, samym cukrem się nie najemy. Najlepiej jakieś sałatki i bułki. Dzieciaki, robimy składkę po pięć złociszów - zarządziła.

Doktorant Emil Matkiewicz, najmłodsze nogi w zespole, bez szemrania wykonał polecenie starszej koleżanki. * Ze względu na złożone przygotowania, cała impreza przesunęła się mocno w czasie. Z upływem alkoholu nabierała właściwego rytmu. Wszyscy bawili się wyśmienicie, kiedy około godziny jedenastej wtargnął do pomieszczenia nieproszony gość. -Szukam... katedry... tego... genetyki - sylabizował z kartki facet olbrzymiej postury, odziany w jadowicie żółty kombinezon. Węszył przy tym w powietrzu i łakomie łypał na obficie zastawiony stół. - Sprzęt przywieźliśmy - dodał już płynniej. Podpisać trzeba. - Podsunął wymiętą kartkę najbliżej siedzącej Halince. - Z Glasstromu? - zapytała Halinka dla zyskania na czasie. - Z Glasstromu - potwierdził nieznajomy. - Podpisać, to u profesora - zadecydowała najbardziej przytomna Jola. - Emil, zaprowadź pana. - Co za idiota nie założył alarmu - zasyczała, kiedy za intruzem zamknęły się drzwi. System alarmowy stanowiła blaszana puszka, w połowie wypełniona gwoździami. Umiejętnie zainstalowana, spadała z hukiem przy każdej próbie otwarcia drzwi. Powstały przy tym hałas mógł śmiało obudzić umarłego albo żywych przenieść na tamten świat. W każdym razie dawał czas niezbędny do powrotu na stanowiska pracy. Tym razem zostali zasko-

czeni na gorącym uczynku, przez obcych ludzi, a na dodatek groziła im profesorska wizytacja. -Sprzątać! - krzyknęła Jola nieswoim głosem. - Mamy najwyżej pięć minut na zatarcie śladów. Odświeżacz do ust jest w apteczce. Ruszcie się, zamurowało was, do cholery? Ostatnie słowa na szczęście zadziałały, wszyscy zgodnie wyskoczyli w powietrze jak sprężyny. W pokoju zakotłowało się, ze stołu w okamgnieniu zniknęły niedojedzone potrawy, szklanki i menzurki z lekko rozcieńczonym spirytusem. Nie było czasu na mycie i sprzątanie. - Talerze do wirówki - dyrygowała Jola. - Gdzie pchasz te szklanki?! - ryczała na Grzegorza. - Nie widzisz, że się nie zmieści, właduj do lodówki z preparatami. Nie pogryzą się. Niech ktoś otworzy okno, śmierdzi tu jak w gorzelni. Korzystając z sytuacji, Jola Kapłan szarogęsiła się bezkarnie. Zwykle zepchnięta na margines życia towarzyskiego, dzisiaj miała swoje pięć minut. Mogła się wreszcie wykazać zdolnościami organizacyjnymi i niezwykłym refleksem. Zamroczone alkoholem umysły współpracowników niezdolne były do samodzielnego działania ani oporu. Pod jej kierownictwem wszystko szło doskonale. Agatka ukrywała miseczki z sałatką wśród preparatów w formalinie. Jej zdaniem wątroba psa i mózg świni stanowiły świetne tło dla niedojedzonych resztek. Najważniejsze, żeby produktów jadalnych nie mieszać z niejadalnymi - kołatało się w zmęczonym umyśle.

Do podobnego wniosku doszła również głównodowodząca, broniąc swoim obfitym ciałem dostępu do szafy z chemikaliami. - Jeszcze tylko wrzućcie obrus za szafę i gotowe - zawołała, pęczniejąc z dumy. - A teraz wszyscy idziemy na dół. Trzeba zobaczyć, co przywieźli, i przewietrzyć głowy. Na schodach troskliwie podtrzymała słaniającą się na nogach Agatkę. - Jestem taka zmęczona - powiedziała ta ostatnia i z radością przyjęła niespodziewaną pomoc. Świeże powietrze rzeczywiście pomogło i po kilku minutach zespół na nowo nabrał wigoru. Wszyscy z wyjątkiem Agatki czuli się na siłach podołać nowym obowiązkom. - Cholera, przecież mieli ten cały sprzęt przywieźć w środę pieklił się Grzesiek Deresz. - Do diabła z taką organizacją, ludzie do targania przyjdą pojutrze, dzisiaj już nikogo nie ściągniemy. A ten Andrzej to cwaniak, wiedział, kiedy jechać do Warszawy, on zawsze potrafi się wymigać od roboty. Rzeczywiście, jedyny nieobecny, Andrzej Podymek, miał niezwykły talent do znikania, kiedy tylko szykowała się jakaś nadprogramowa robota. Wtajemniczeni twierdzili, że robi to specjalnie. - Zostaw Andrzeja w spokoju - broniła kolegi Iza. - Skąd miał wiedzieć, że nam to właśnie dzisiaj zwalą na łeb. Na podjeździe rosła góra pakunków różnego kształtu i wielkości. Panowie w żółtych uniformach uwijali się jak w ukropie. Po szesnastu pudłach przyszła kolej na trzy zbite z desek skrzynie, wielkości fortepianu każda. Zjeżdżały z pochylni, z jękiem lądując na twardym betonie. - Panowie, ostrożnie, tylko ostrożnie - interweniował profesor Smolarz. - To jest bardzo drogi sprzęt. Na transportowcach uwaga nie zrobiła większego wrażenia.

- Tani czy drogi, stawka zawsze ta sama - odezwał się ten bardziej wygadany. - Nasza sprawa wyładować szybko i spadać do następnej roboty. - Jak to? Panowie chcą jechać, a kto wniesie to wszystko na górę? - zdziwił się ogromnie profesor. - Panowie, miejcie sumienie zaapelował. Odpowiedział mu ironiczny śmiech obu mężczyzn. Sumienie w dzisiejszych czasach miało swoją cenę. - A słyszał pan, że sumienie też musi z czegoś żyć? Teraz jest kapitalizm. Zapłacicie - wniesiemy, nie - to do widzenia - uciął dyskusję wygadany. - Panowie poczekają - zawołał profesor i pobiegł po radę do światłej koleżanki Podgórskiej. W jego zastępstwie do negocjacji przystąpiła Jola. - Ile panowie sobie życzą za usługę? - zapytała od niechcenia. - Cztery stówy! - zawołał starszy, a oczy zabłysły mu chytrze. - Bez żartów, tu nie kabaret. Frajerów szukajcie gdzie indziej zasyczała negocjatorka. - Pytam serio -ile? - Dwieście, szefowo, i pół literka - padła nowa propozycja. Taniej honor nam nie pozwala. No nie, Heniuś?

Jola przekazała propozycję zainteresowanym. Wśród genetyków zawrzało. Wybuchła krótka, gwałtowna dyskusja. Panie raczej przychylały się do propozycji, panowie wręcz odwrotnie. - Zrobimy ściepę - doradzała Halinka - na jedną sztukę wcale nie wyjdzie dużo. Może nam potem zwrócą. - Kto ci zwróci; kto, życia nie znasz?! Zresztą, nie możemy ulec szantażowi, bo to jest zwyczajny szantaż - wściekał się Grześ. - Nie będą nam jakieś dwa napakowane kwadraty dyktować warunków - nawiązał Emil do muskularnych sylwetek pracowników fizycznych. Obaj z Grzesiem stanowili całkowite ich przeciwieństwo. Smukli jak trzciny i słabi jak komary. - To co, chcecie we dwóch targać na górę te trzy fortepiany? Na nas w każdym razie nie liczcie - zbuntowała się Iza. Zniecierpliwieni przedłużającą się dyskusją pracownicy firmy transportowej podeszli bliżej. - No i jak będzie z tą fuchą? - zapytał ten zwany Heniusiem. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, odpowiedziała im Agatka, dotąd tylko przysłuchująca się dyskusji. Nieprzywykła do alkoholu, najbardziej z całego zespołu odczuła skutki libacji. Na świeżym powietrzu doszła do siebie tylko połowicznie, czego świadkami byli teraz wszyscy. -1 pstro! Trele-morele, głowa pusta jak kapusta, atlety zżarły wszystkie kotlety - terkotała jak katarynka, ogromnie zadowolona z wywartego wrażenia.

Obaj atleci bez słowa wykonali w tył zwrot. Nie pomogły nawoływania, przeprosiny i obietnice. Samochód ruszył pełnym gazem, pozostawiając za sobą duszącą chmurę pyłu. - No to jeden problem mamy z głowy - zauważyła wściekła Iza. Ciekawe tylko, co zrobimy z drugim - wskazała na skrzynie. Zawsze uważałam, że te wierszyki dzieciom szkodzą, a czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Ma ktoś jakiś sensowny pomysł? - rzuciła w przestrzeń. - Rozpakujemy wszystko na trawniku, takie laboratorium pod gruszą - ironizowała Jola. - To jest myśl! - zawołał radośnie Grześ. - Pomysł wart Nobla. - Na głowę upadłeś czy przedawkowałeś kogel-mogel? grzecznie spytała Halinka. - Rozpakować i wnosić po kawałku - sprecyzował Grześ. - Z kartonami damy radę sami. Z tych wielkich skrzyń odbijemy dechy i podzielimy na porcje. Jak się trafi coś większego, to skoczę po zoologów i żywieniowców. Chłopaki na pewno nie odmówią pomocy, najwyżej potem odwalimy za nich jakąś pańszczyznę. I co wy na to? - Jesteś boski! - orzekła Iza z całym przekonaniem, już znów zadowolona z wyboru życiowego partnera. Przez ostatnie kilkanaście minut miała niejakie wątpliwości, teraz się ich wyzbyła. Lepszy mądry chuderlak niż silny półgłówek, nie można przecież mieć wszystkiego, westchnęła. *

Prace ruszyły pełną parą, dziewczyny zaglądały do kartonów i dostosowywały wagę pakunków do własnych możliwości. Chłopcy zajęli się skrzyniami. - Przydałyby się jakieś narzędzia, młotek i przecinak - zauważył Emil. - Zabili te dechy na amen, pazurami nie rozerwiemy. - Widziałam młotek w królikarni - pośpieszyła z informacją Jolą-; - Taki zakręcony, do wyciągania gwoździ. Zaraz przyniosę! zawołała i już jej nie było. Z ogólnie znanych powodów wolała nikogo z żywieniowców nie pytać o zgodę, zwłaszcza Zatopca. Odrębny problem stanowiła Agatka. Z wiadomych przyczyn nie nadawała się do pomocy. Na podwórzu zostać nie mogła, bo kręcił się tam Smolarz. Jola złapała w jedną rękę przygotowaną paczkę, drugą podparła niedomagającą koleżankę i rozpoczęła męczącą wędrówkę na trzecie piętro. Zamierzała w bezpiecznym miejscu zdeponować oba ciężary. Niestety, w środku rezydowała profesor Podgórska. Wykazywała niezwykłą aktywność, zaglądała do wszystkich zakamarków, sprawnie kierując akcją transportową. O ukryciu Agatki nie było więc mowy, na widoku też zostać nie mogła. Pijaństwo w pracy groziło naganą z wpisaniem do akt. - No to sobie pochodzisz - szepnęła Jola do Agatki. - Wzięli nas w kleszcze, rozumiesz, innej rady nie ma. Zresztą sport to zdrowie. Wysiłek fizyczny rzeczywiście pomógł Agatce w odzyskaniu formy, po piątym nawrocie udało jej się wejść na górę samodzielnie. Niosła nawet w objęciach

dwa kawałki styropianu i taśmę samoprzylepną. Za każdym razem w obie strony konwojowała ją Jola. Wbrew początkowym obawom prace transportowe przebiegały niezwykle sprawnie. Obyło się nawet bez pomagierów z zewnątrz. Przy użyciu młotka, śrubokrętu i scyzoryka udało się rozłożyć sprzęt na czynniki pierwsze o ciężarze nieprzekraczającym możliwości pracowników naukowych płci męskiej. Personel kobiecy też posługiwał się narzędziami prostymi, dzielnie wspomagając kolegów. Około godziny trzeciej na podjeździe zostały tylko deski i resztki opakowań. Zmęczony zespół zażywał zasłużonego odpoczynku, a kadra profesorska planowała zadania na dzień następny. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otworzyły się szczelnie dotychczas zamknięte drzwi na innych piętrach. Całe pielgrzymki ruszyły z wizytą do genetyków. Zakotłowało się przy eksponatach, każdy chciał zobaczyć, dotknąć i bodaj skrytykować jakiś szczegół. Nowy sprzęt Zawsze budził zainteresowanie, a cóż dopiero nowocześnie wyposażone laboratorium. Taka gratka zdarzała się rzadko. Zapanowała powszechna zazdrość. Bo jak to? Wszyscy chcieli, a dali tylko jednym?! Niesprawiedliwość, machlojka, przekręt, niemalże spisek. Emocje w powietrzu kotłowały się ogromne, ale nikt nie wystąpił z pretensjami otwarcie. Na to będzie czas później, kiedy zostaną wyłącznie we własnym gronie. Zmieszają rywali z błotem, wszystkich razem i każdego z osobna. Genetycy napawali się swoim triumfem, smakowali zwycięstwo powoli i z namaszczeniem. Z nieukrywaną satysfakcją śledzili poczynania kolejnych gości. Oni

też pozostawiali komentarze na później. Na razie porozumiewali się wyłącznie spojrzeniami. Sielankę przerwała profesor Podgórska. Bezceremonialnie wkroczyła w sam środek przedstawienia i zagnała zespół do sprzątania. -Na schodach leżą całe stosy śmieci. Ktoś się pośliźnie i nieszczęście gotowe. - A te odpadki na dworze to kto sprzątnie, może ja? - piszczała swoim okropnie denerwującym głosikiem, przypominającym piłowanie deski. Nikt nie miałby nic przeciwko temu, żeby raz w życiu zrobiła coś sama, bodaj kurze wytarła. Zabrakło jednak odważnych, żeby powiedzieć to głośno. Szefowa nie znała się na żartach, a pamięć miała dobrą. Nawykli do posłuchu, zgrzytając zębami, wykonali polecenie w trybie natychmiastowym. Grubo po godzinie szesnastej, zmachani niczym dzikie osły, rozjechali się do domów. O godzinie 5:48 budynkiem uczelni wstrząsnął upiorny krzyk, jakimś cudem wydobywający się z gardła istoty ludzkiej płci żeńskiej. Przeniknął przez ściany, odbijając się echem w pustych korytarzach, aż zamilkł w głębi, w spazmatycznym jęku. Sprzątaczka stała wciąż zmrożona, po części przerażającym widokiem, po części echem własnego głosu. To, co ujrzała, grozą przerastało wszystko, czego doświadczyła w życiu. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach paraliżujący strach zelżał na tyle, że zdolna była do jakiejkolwiek

reakcji. Powoli wycofała się za próg, położyła na podłodze rurę od odkurzacza i smagnięta kolejną falą zwierzęcego strachu, runęła w stronę zbawczych schodów. Byle jak najdalej stąd, byle do ludzi - podpowiadał instynkt samozachowawczy. Zbiegła na parter i drżącymi rękami szarpała gruby pęk kluczy. Nareszcie drzwi ustąpiły i śmiertelnie bladą twarz kobiety owiała fala świeżego porannego powietrza. W oknie stróżówki przyjaźnie migotało światło telewizora. Sprzątaczka w sprinterskim tempie przebiegła odległość dzielącą oba budynki i z krzykiem wpadła do pomieszczenia. Brutalnie obudzony stróż spojrzał na nią zamglonym, nic nierozumiejącym wzrokiem. - Jak rany, pani Lucyno, co się stało?! - Przez skórę wyczuwał duże kłopoty. Woźna wyglądała jakby właśnie zobaczyła upiora, a może nawet dwa. Wyrzucała z siebie pojedyncze, oderwane słowa, płakała i wymachiwała rękoma, próbując odsunąć jak najdalej przerażającą wizję. -Zabili!!! Profesorkę zabili!!! Boże, Boże dopomóż!!! -jęczała rozdzierająco - Zabili, na śmierć zabili!!! On tam jest - morderca tam jest! - Szarpnęła stróża za ramię. - Niech pan idzie, szybko! Trzeba łapać, łapać... Załkała przejmująco i na wpół omdlała opadła na fotel. Trzy plaśnięcia w twarz skutecznie powstrzymały odpłynięcie w niebyt. Ofiara szoku spojrzała przy-

tomniej, z lekką urazą; zachłannie wypiła podaną wodę i odpowiedziała logicznie na dwa pytania. Z odpowiedzi wynikało, że w budynku 2A pod numerem siedemnastym znajdują się zwłoki. W tej sytuacji stróżowi nie pozostawało nic innego, jak tylko przekonać się o tym naocznie. Widząc, że mężczyzna odchodzi, Lucynka spanikowała ponownie. Z nową siłą wróciła do niej groza przeżytego przed chwilą koszmaru. Strach wypełzał z kątów i czekał tylko na okazję, aby chwycić ją za gardło w morderczym uścisku. Za żadne skarby świata nie mogła teraz zostać sama. - Niech mnie pan nie zostawia! - Złapała wychodzącego wpół i kurczowo zacisnęła palce na jego koszuli. Stróż uwolnił się z uścisku delikatnie, lecz stanowczo. Pozostawił kobietę własnemu losowi i ruszył na poszukiwania zwłok, a być może także mordercy. Uzbrojony w poręczną łyżkę do opon skradał się ostrożnie na drugie piętro. Drzwi od siedemnastki stały otworem, na podłodze rzeczywiście leżały zwłoki, na pierwszy rzut oka kobiece. Pan Wacuś podumał chwilę w progu, przeżegnał się na wszelki wypadek i rozejrzał na boki w poszukiwaniu żywych. Uspokojony panującą wokół ciszą podszedł bliżej i delikatnie dotknął ciała. Nie było w nim ani śladu życia. Dokładnie przyjrzał się ofierze. - Tak i myślałem - powiedział półszeptem. - Profesorka Karpińska. Nie miał tu już nic do roboty. Zawrócił na pięcie i drapiąc się po łysej głowie, dokładnie analizował sytuację. - Niedobrze, zabili, a ja spał! Oj, będą kłopoty - martwił się na zapas. -1 co?! - zawołała na jego widok sprzątaczka.

- Iii, diabli nadali. - Machnął ręką i wyjął z szuflady brązowy notes z telefonami. Numer, który wykręcił, oznaczono dopiskiem „alarmowy" i można go było używać tylko w sytuacjach kryzysowych. - Przepraszam, że budzę, panie kierowniku - przeprosił na wstępie stróż - ale mamy tu trupa! - Co mi pan tu wyjeżdża w środku nocy z jakimś bełkotem! zadudniło w słuchawce. Nocny stróż upierał się przy swoim. - Przecież mówię wyraźnie - zdenerwował się. - Ktoś zaciukał profesor Karpińską. Kierownik Warcholik najpierw próbował sobie wmówić, że mu się to tylko śni, potem zmienił taktykę i bezceremonialnie zaatakował rozmówcę. - Co pan, żarty sobie robi? - krzyknął gniewnie. - Pił pan, do cholery, czy co? -Jak Boga kocham, panie kierowniku, kropli w ustach nie miałem, a trup jest jak amen w pacierzu. Lucynka znalazła przy sprzątaniu, już całkiem zimna. - Kto zimny, Lucynka?! - zaryczał szef; miał już dość rozmowy z tym bałwanem. - Dajcie ją natychmiast do telefonu - zażądał. - Jest trup, jest - potwierdziła sprzątaczka załamującym się głosem. - O mało sama trupem nie padłam. Otwieram drzwi, a ona leży na podłodze, bidulka, i ani zipnie. To taki strach mnie ogarnął... - Zostać na miejscu, niczego nie dotykać, zaraz przyj adę! - padły j asne rozkazy.

Dwadzieścia minut później Eugeniusz Warcholik wysiadł z samochodu. Dokonał oględzin miejsca zbrodni i powiadomił o sytuacji dziekana. Policja i pogotowie pojawiły się dopiero o 8:14. Do tej pory pokój denatki zdążyło odwiedzić około sześćdziesięciu osób. Pierwsi pożegnali nieboszczkę najbliżsi współpracownicy oraz koledzy i koleżanki z pozostałych katedr mieszczących się w feralnym budynku. Nie zabrakło pracowników sąsiednich gmachów, a dalszych kilkanaście osób, powiadomionych telefonicznie, podążało właśnie na miejsce zdarzenia. Do końca nie było wiadomo, kto i kiedy zawiadomił policję. Z całą pewnością stało się to o wiele za późno, by móc podjąć jakieś sensowne środki zapobiegawcze i uratować miejsce zbrodni przed zadeptaniem. Mimo trudnego początku funkcjonariusze ostro zabrali się do pracy, zaczynając od usunięcia tłumu gapiów. Podkomisarz Dariusz Wojsa złapał się za głowę i jęczał jak potępieniec. - Zadeptali, wszystko zadeptali, żadnych śladów. - Śladów to akurat nie brakuje - wisielczo zażartował technik. Odcisków palców też sobie nie żałowali - dodał po chwili. Z obrzydzeniem zabezpieczał nic niewarte dowody, jak: kanapka z serem, nadgryzione jabłko czy wiecheć kwiatów. Wszystkie te fanty były, na oko, dużo świeższe od zwłok. - No to mamy szambo i z urlopu nici - podsumował komisarz Gładysz. Pochylił się nad ciałem i z bliska przyjrzał się obrażeniom. - Na razie możemy sobie

pogdybać. Moim zdaniem morderca zadał ofierze cios w głowę tępokrawędziastym narzędziem i kiedy upadła na ziemię, dokończył sprawę nożem. Precyzyjny cios w serce tuż pod łopatką. Skoro nóż nadal tkwił w ciele, nie potrzeba geniusza, żeby to odgadnąć - pomyślał Wojsa, a głośno powiedział: - Może po sekcji dowiemy się czegoś więcej, bo na razie marnie widzę to śledztwo. Rozmowie z ogromnym zainteresowaniem przysłuchiwał się Emil Matkiewicz, doktorant w katedrze genetyki. Do gabinetu ofiary wśliznął się niepostrzeżenie, wraz z ekipą pogotowia. Ubrany w fartuch nie wyróżniał się z otoczenia. Usiadł cichutko w kąciku i bezkarnie chłonął wiedzę operacyjną. Szczęście dopisało mu wyjątkowo, bo nawet po wyjściu lekarzy zdążył usłyszeć sporo, zanim został wykryty. Po fakcie uśmiechnął się rozbrajająco i dobrowolnie skierował się w stronę wyjścia. - Nie tak szybko, kolego! - zawołał za nim policjant. - Popełnił pan poważne wykroczenie. Pan nie miał prawa tu być! - A czy pana przełożeni wiedzą, że pan nie widział, że ja tu byłem? - zapytał niewinnie doktorant. Dalszych pytań nie było. W wąskim korytarzu tłoczyli się pracownicy trzech katedr użytkujących budynek, tj. genetycy, żywieniowcy i zoolodzy. Wychodzącego doktoranta natychmiast otoczył tłum ciekawskich. Dumny z wywołanego zainteresowania, Emil właśnie rozpoczynał relację, kiedy do akcji wkroczyli stróże porządku.

- Proszę się rozejść! Niech wszyscy wracają do swoich miejsc pracy. I proszę nie opuszczać pomieszczeń, aż do odwołania. Pracownicy naukowi zaszemrali niechętnie i powoli rozeszli się do siebie. Najszybciej wdrapała się na trzecie piętro ekipa genetyków, mająca w swoim gronie jedynego wtajemniczonego. W ciasnym pokoiku stłoczył się młodszy personel naukowy i pracownicy techniczni. W sumie sztuk siedem. Pęczniejący z dumy doktorant wyjrzał na korytarz, odczekał chwilkę, aż zamkną się drzwi w gabinetach przełożonych, i uspokojony rozpoczął opowiadanie. - Rąbnęli ją jeszcze wczoraj - powtarzał zasłyszane rewelacje. Najpierw dostała czymś twardym w czachę, potem morderca wbił jej w plecy nóż. Taki z czerwoną rączką. - To widzieliśmy - przerwała Agata - mów tylko o tym, czego nie słyszeliśmy. - Będę mówił, co mi się podoba - nadął się lekko Emil, ale natychmiast wrócił do przerwanej opowieści. Dzisiaj on dyktował warunki i mógł być nawet wspaniałomyślny. Zresztą posiadana wiedza paliła niczym ogień i milczenie przekraczało jego skromne możliwości. Zajął najwygodniejszy fotel, przerzucił nogi przez oparcie i powoli cedząc słowa, dobrnął do końca opowieści. -1 oni podejrzewają kogoś z nas! - wypalił z grubej rury i sprawdził, jakie wrażenie wywarły jego słowa. - Nas, to znaczy wszystkich pracowników w ogóle.

- Nonsens, tutaj pracują sami poważni, wykształceni ludzie oburzyła się Halinka. - Najłatwiej wszystko zwalić na obecnych. - To na pewno ktoś z zoologów! - orzekł Andrzej Podymek. Przecież u nich było jeszcze gorzej niż u nas. Ta baba trzęsła wszystkim, niczym jakaś udzielna władczyni, nie licząc się z ludźmi. Na dłuższą metę nikt nie wytrzyma takiego terroru. Sam miałem ochotę kilka razy ją stuknąć - przyznał szczerze. - liii... - cały zespół czekał niecierpliwie na ostateczne wyznanie. Przyznanie się do winy, może nawet akt skruchy. - Co wy! Chyba wam na mózgi padło - zdenerwował się Andrzej. - Przypominam, że tylko ja jeden mam tu alibi. Wczoraj byłem w Warszawie i możecie mi nagwizdać. - Skąd mamy wiedzieć, że naprawdę byłeś? - zasiała zwątpienie jak zawsze sceptyczna Jola Kapłan. - Był! - stanęła w obronie kolegi Halinka Mikuła. - Dzwoniła do mnie Basia Lisiak i pytała, dlaczego przysłaliśmy im takiego kretyna. Dwoje z obecnych - Grzesiek Deresz i Iza Tetlak - nie zabierało dotąd głosu, ograniczając się do wymiany porozumiewawczych spojrzeń. Znaczenie tych sygnałów nie było do końca jasne dla reszty zgromadzonych, mogło oznaczać zarówno umizgi zakochanych, jak i posiadanie wspólnej tajemnicy. - Coś wiecie? - zapytała spostrzegawcza Agatka. - Na pewno sprzątnął ją nasz Smolarz - zachichotała Iza. - Jeszcze niedawno odgrażał się, że „udusi tę

babę własnymi rękoma", pamiętacie? Wtedy jak nam sprzątnęła sprzed nosa pieniądze na remont. - Jesteście obrzydliwi! - zawołała Jolanta, zajadając z apetytem bułkę z salcesonem. - Człowiek nie żyje, a wy sobie żarty robicie. - Żadne żarty! - oburzyła się Agatka. - Po prostu naukowo typujemy mordercę. - Teraz, kiedy minął pierwszy szok, wszyscy poczuli się jak po wyjściu z kina. Straszny film dobiegł końca, pozostało tylko lekkie mrowienie w plecach i nieodparta chęć podzielenia się wrażeniami z pozostałymi widzami. - Pomyślcie sami - dowodziła Agatka - policja nie ma najmniejszych szans na złapanie mordercy. Jeżeli oczywiście zrobił to ktoś z naszego kręgu - zastrzegła. - Miną lata, zanim przeryją to uczelniane bagienko. Za to my mamy wszystkie atuty w rękach, wiemy, co i gdzie w trawie piszczy. Gdyby chcieli współpracować - rozmarzyła się lekko - udostępnili wyniki sekcji, wgląd do protokółów... - Zaraz ci udostępnią, czekaj tatka latka - przerwała Halinka. - W cuda wierzysz? Policja nie współpracuje ze społeczeństwem. Zresztą uważam twój pomysł za niepoważny. Lepiej niech każdy zajmuje się własną robotą. Na mnie na przykład czeka mikroskop. - Wstała i ostentacyjnie skierowała się do swojego pokoju. -1 morderca - podsunął Emil - jeśli to jakiś psychopata, szuka pewnie następnej bezbronnej ofiary. Wejdzie sobie cichutko fantazjował - i walnie Halinkę w tył głowy, potem wyjmie nóż i... - Natychmiast przestań! - zażądała potencjalna

ofiara i grzecznie wróciła na miejsce. - Macie rację, musimy go wykryć, nim uderzy ponownie! * Ruda kotka niespokojnie krążyła w pobliżu budynku. Panujące wokół zamieszanie wywoływało w niej uzasadniony niepokój. Podjeżdżały samochody, wynoszono i wnoszono jakieś przedmioty, a co gorsza, aż się roiło od obcych. Ukryta w krzakach bezskutecznie czekała, aż wszystko powróci do normy. Wreszcie zdesperowana, popychana głodem, cicho wsunęła się do wnętrza. Zgodnie z codziennym rytuałem, po kolei obwąchała drzwi wszystkich pracowni i zatrzymała się przed pokojem genetyków. Dzisiaj tutaj zje śniadanie. Głośnym miauknięciem oznajmiła swoje przybycie, wciągnęła w nozdrza powietrze i skierowała kroki wprost do Jolanty. Rozpromieniona kobieta nałożyła na talerzyk pokaźną porcję salcesonu, postawiła przysmak przed zniecierpliwionym gościem i wróciła do przerwanego posiłku. - Obie jesteście obrzydliwe - wzdrygnął się Grześ na widok salcesonowej uczty. - Nie rozumiem, jak można jeść takie świństwo, same chrząstki poprzetykane tłuszczem. Dwa tysiące kalorii jak w ryj strzelił. Sobie zaszkodzisz i jeszcze kota zatrujesz - prorokował. - Zazdrościsz, bo ona nigdy nic od ciebie nie wzięła - odgryzła się Jola. - Mądra kicia, mądra. - Przejechała pieszczotliwie dłonią po zmierzwionym futerku. - Nieprawda! - zaprotestował Grześ. - Bigos jadła.

Reszta zespołu bezstronnie przyznała rację koledze. Wszyscy pamiętali dobrze - kotka jadła bigos i bigos należał do Grześka. Z tej okazji sporządzili nawet stosowną notatkę z opisem doświadczenia, dokładnie wyszczególniając produkty wchodzące w skład potrawy. Wyciągnęli wnioski, opatrzyli kartkę własnymi podpisami i dumnie przekazali dokument żywieniowcom. Niestety, ku ich rozgoryczeniu, sprawa minęła bez echa. - Zauważyliście, że Mopka nigdy nie chodziła na posiłki do ofiary? - spytała Agata. - Zwierzęta znają się na ludziach. Ruda kotka, przezwana Mopką z racji długiej, potwornie skudlonej sierści, zakończyła właśnie śniadanie. Przeciągnęła się leniwie i zadowolona z życia ułożyła się do snu na wycieraczce. Jeszcze na moment uniosła łepek, rozejrzała się czujnie, czy ktoś nie czai się z grzebieniem, i uspokojona zasnęła. Ekipa genetyków miała na głowie ważniejsze zajęcie niż czesanie kota. Czynność ta zresztą nosiła wszelkie znamiona pracy syzyfowej. Rekordzista, Emil, zdołał doprowadzić do ładu cały grzbiet i przednią łapę, nim poległ w nierównym boju. Zwycięska kotka po dwóch godzinach ciężkiej pracy przywróciła sierści dawny wygląd, ale urażona omijała ich piętro przez całe dwa tygodnie. Na pozostałych piętrach trwały intensywne przesłuchania potencjalnych zabójców, dla zmyłki zwanych świadkami. Na pierwszym piętrze Wojsa maglo-

wał najbardziej podejrzanych zoologów, na drugim, pod czujnym spojrzeniem Gładysza pocili się żywieniowcy. Ekipa techniczna działała na miejscu zbrodni, a genetyków, z powodu braku personelu, puszczono na razie samopas. Po trzech godzinach ciężkich zmagań z oporną materią komisarze spotkali się na papierosie i porównali wyniki. Były niemal identyczne: nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, a wszyscy jak jeden mąż kochali denatkę. - Do chrzanu z taką robotą! - podsumował Wojsa, ciskając niedopałek w krzaki. Jedyną wątłą nadzieję na popchnięcie sprawy do przodu dawali genetycy. Policjanci postanowili połączyć siły i wziąć podejrzanych w krzyżowy ogień pytań. Przybrali groźne miny i dziarsko ruszyli na trzecie piętro. Wejście rzeczywiście mieli mocne. Idący przodem komisarz Gładysz już w progu nadział się na śpiącą kotkę i z przekleństwem na ustach runął na podłogę. Bardziej od powłoki cielesnej ucierpiała godność osobista funkcjonariusza. Pozbierał się szybko i dla dodania sobie powagi wygłosił krótkie, acz dosadne przemówienie. Niestety, w zacietrzewieniu powiedział o kilka słów za dużo, co natychmiast zostało wykorzystane przez inteligentnych słuchaczy. - Żeby nie było żadnych nieporozumień - poinformował zgromadzonych - jesteście państwo świadkami w sprawie o morderstwo. Macie mówić prawdę, same gołe fakty bez koloryzowania. Jeżeli po raz trzeci usłyszę hymny pochwalne na cześć zmarłej, obiecuję solen-

nie, wsadzę wszystkich do aresztu na dwadzieścia cztery godziny. Zapewniam, że po tym niemiłym doświadczeniu odechce wam się wprowadzać w błąd przedstawicieli organów ścigania. Zrozumiano? Odczucia obecnych można było podsumować jednym zdaniem: zrozumiano, ale nie przyjęto do wiadomości. Zespół, porozumiawszy się szybko spojrzeniami, postanowił na razie nie wyłamywać się z szeregu. Pierwsza litanię pochwalną wygłosiła Jola, dalej poszło jak z płatka. Z nieznanych powodów wyższy personel naukowy bez mrugnięcia okiem, bez konsultacji, przyjął identyczną taktykę. Wokół zmarłej zapadła czarna, nieprzenikniona kurtyna. Zdesperowani policjanci z bezsilności rwali włosy z głowy. Śledztwo utknęło w martwym punkcie, na domiar złego znikła gdzieś sprzątaczka, która znalazła zwłoki. Wysłany do miejsca zamieszkania Lucyny Bieluń wywiadowca bezradnie rozkładał ręce, dopiero zmuszony przez zwierzchnika do większego wysiłku, zdobył adres szwagierki na Klecinie. Tym razem był to strzał w dziesiątkę. Poszukiwana kobieta rzeczywiście przebywała w lokalu numer czterdzieści pięć, niestety jej stan pozostawiał wiele do życzenia, ponieważ od kilku godzin koiła nerwy alkoholem. Pani Lucynka opowiedziała całe zdarzenie przyjaciółce i na dalsze zwierzenia najwyraźniej nie miała ochoty. Wywiadowca pomedytował przez chwilę i postanowił w najważniejszej sprawie poradzić się zwierzchnika. W kilku słowach opisał okoliczności i zapytał: - Szefie, przywieźć ją do pana? - A po cholerę mi pijana baba?! - krzyczał rozsierdzony Wojsa. Jutro o siódmej chcę ją widzieć u siebie w komendzie. Odpowiada pan za to głową, Maczek.

Nieprzyzwyczajona do szorstkiego traktowania Mopka postanowiła poszukać spokojniejszego miejsca do spania. Zbiegła piętro niżej, przez chwilę z zainteresowaniem przyglądała się kolorowym taśmom zagradzającym wejście do pokoju denatki, następnie pobiegła truchtem do końca korytarza. Zatrzymała się przed składzikiem z ręcznikami i skoczyła na klamkę. Przez kilka sekund, uwieszona łapami balansowała w powietrzu, aż usłyszała ciche szczęknięcie ustępującej klamki. Wepchnęła łapę w powstałą szparę i znikła w ciemnym wnętrzu. Wskoczyła na ulubioną półkę i zatrzymała się jak wryta. Na legowisku leżał jakiś przedmiot i pachniał przerażająco. Zeskoczyła na ziemię i tyłem wycofała się na zewnątrz. Zjeżona i drżąca usiadła naprzeciw drzwiczek i rozpoczęła długą monotonną pieśń, miejscami przechodzącą w przeciągłe wycie. Kocia muzyka i nietypowe zachowanie zwierzątka zainteresowało pracującą w pobliżu ekipę techniczną. Policjanci z obawy o stan własnych nerwów przegonili rozżaloną Mopkę i przystąpili do szczegółowego przeszukania pomieszczenia. Na wyniki nie musieli długo czekać: na półce z ręcznikami znaleźli zakrwawiony młotek murarski. Zapakowali przypuszczalne narzędzie zbrodni w to

rebkę foliową i przystąpili do usuwania tłumu gapiów. Najbliżej stała Agata Cyryl. Okrągłymi ze zdziwienia oczyma wpatrywała się w młotek. W jej głowie lęgło się właśnie przerażające podejrzenie. Około godziny czternastej na miejsce morderstwa zaczęli tłumnie zjeżdżać dziennikarze, dotarła też pierwsza ekipa telewizyjna. Zamordowana - profesor Zyta Karpińska - należała do tak zwanych osób publicznych. Od lat prowadziła w telewizji popularny program „Przyroda i my", należała do kilkunastu towarzystw i stowarzyszeń, a plotka głosiła, że miała kandydować do sejmu z ramienia najważniejszej partii. W obliczu tak sensacyjnej zbrodni media nie mogły pozostać na uboczu. Kilkugodzinne opóźnienie wynikło z nietypowego obiegu informacji. Wieść o dramatycznym zdarzeniu rozprzestrzeniała się wyłącznie pocztą pantoflową. Najpierw dotarła do pracowników naukowych wszystkich uczelni, później wyszła na miasto i płynąc cienkimi strumieniami, jakimś cudem dotarła do dziennikarzy. Z tłumu reporterów wyróżniała się jak zwykle Katarzyna Siekierska, zwana przez licznych wrogów Gilotynką. Górowała nad resztą inteligencją, sprytem, bezwzględnością i, jak sama twierdziła, urodą. Dziennikarka zaczaiła się na schodach i dość szybko udało jej się upolować pierwszą ofiarę, kierowniczkę katedry żywienia profesor Iwonę Kuś. Wywiad na gorąco z miejsca zbrodni stanowił niezły początek

planowanej serii artykułów. Obie panie zabierały się właśnie do dzieła, kiedy bezceremonialnie wtrącił się komisarz Robert Gładysz. - Na razie nie będzie żadnych wywiadów - poinformował sucho. Oficjalny komunikat dla mediów nadamy we właściwym czasie. Przypominam pracownikom uczelni o zakazie opuszczania budynku - dorzucił. Wypowiedzi tej towarzyszyły gwizdy i niechętne pomruki. Komisarza otoczył natychmiast szczelny kordon żądnych informacji żurnalistów. Z każdej strony padały niecierpliwe pytania: o motyw zabójstwa, okoliczności śmierci, potencjalnych podejrzanych... Ponieważ komisarz nie znał odpowiedzi na żadne z zadanych pytań, obruszył się gniewnie i wypowiedział dwa słowa, które zakończyły jego udział w śledztwie. Stanął na szczycie schodów i omiótł kłębiący się w dole tłum nienawistnym spojrzeniem. - Spadajcie, sępy! - wycedził przez zęby, na tyle jednak głośno, by stać się wrogiem publicznym numer jeden wolnych mediów polskich. Wypowiedź tę, już w popołudniowych serwisach, pokazały lokalne stacje telewizyjne. Nie zabrakło również ostrych komentarzy, rozgorzały dyskusje na temat stosunku policji do mediów, wolności słowa i swobód obywatelskich. Komisarz Gładysz zadarł ze zbyt potężnym przeciwnikiem i jego kariera zawisła na cienkim włosku. Na razie został w trybie natychmiastowym odsunięty od prowadzenia sprawy.

Agatka Cyryl przez całą drogę powrotną myślała 0 młotku z drewnianą rączką, starannie owiniętą czarną taśmą izolacyjną. Feralnego dnia trzymała go w dłoniach - ona i cała reszta zespołu. Nie zgadzał się tylko jeden szalenie istotny szczegół - wcześniej nie był umazany krwią. Zidentyfikowała mordercze narzędzie na pierwszy rzut oka. Młotek bez wątpienia należał do żywieniowców, ale w poniedziałkowe popołudnie zawładnęli nim genetycy. Służył do rozbijania drewnianych skrzyń i podważania gwoździ. Czy ktoś z ich grona posunął się dalej i... zabił? To straszne pytanie wracało niczym bumerang. Tworzyli przecież zgrany i zaprzyjaźniony zespół. Za wszystkich razem i każdego z osobna gotowa była ręczyć. Przynajmniej tak myślała do dzisiaj, teraz nie mogła być pewna nikogo i czuła się z tym okropnie. Potrzebowała czasu i spokoju, żeby przeanalizować całą sytuację, wyciągnąć jakieś wnioski... Na razie o spokoju mogła tylko pomarzyć. Jak na złość, zastała dom pełen nieproszonych gości. Już na progu powitała ją bratowa i czworo czy pięcioro sąsiadów. Media zdążyły nagłośnić sprawę morderstwa, więc teraz każdy z przybyłych chciał poznać szczegóły, i to z pierwszej ręki. Agatka z grobową miną zasiadła w kuchni do obiadu i przeraźliwie wolno uzupełniała kalorie. W pokoju mąż zabawiał gości i zapowiadał rychłe przybycie atrakcji wieczoru. Agatce wcale się nie śpieszyło, nie miała charakteru plotkarki, a rozprawianie o czyjejś śmierci nie należało do rzeczy przyjemnych. Gorącz-

kowo szukała jakiegoś wyjścia z sytuacji, pocieszając się myślą, że do kuchni i tak wszyscy się nie zmieszczą. Zadzwonił dzwonek, zabrzęczały głosy w korytarzu i do kuchni wtargnęły trzy żądne sensacji harpie, do wczoraj przyjaciółki pani domu. Agatka pod ich eskortą udała się do pokoju i posłusznie usiadła na wskazanym fotelu. W głowie nieśmiało kołatała jej się myśl, że niektórym znajomościom należałoby nadać zupełnie inny charakter. Czy ona w ogóle ma przyjaciół? W wolnym czasie, gdy opadną emocje, zamierzała zweryfikować stan posiadania i przypisać właściwe określenia poszczególnym osobom. Teraz miała ochotę wszystkich bez wyjątku wywalić na zbity pysk. - To musiało być dla pani straszne przeżycie - trafnie zauważyła sąsiadka z dołu i natychmiast zażądała makabrycznych szczegółów. - A krew, dużo było krwi? - dopytywała się staruszka spod dziesiątki. Cała drżąca z emocji, słowo „krew" wymawiała z dykcją wygłodniałego wampira. - Mamo, naprawdę widziałaś prawdziwego trupa? - odezwał się z kąta Darek, nieopatrznie dekonspiru-jąc siebie i resztę rodzeństwa. - A wy co tu robicie? - zareagowała natychmiast bezwzględna matka. - Marsz do swoich pokojów, to nie są tematy dla dzieci. Odprowadziła oporne pociechy i starannie zamknęła drzwi, perfidnie ograniczając możliwości podsłuchiwania. Najchętniej, za jednym zamachem, pozbyłaby się także reszty gości, ale to nie było już takie proste. Nad nimi nie miała władzy rodzicielskiej,

a taktu i zwyczajnej ludzkiej godności przybysze nie mieli za grosz. Na domiar złego rozdzwoniły się telefony. O Agatce przypomnieli sobie naraz wszyscy znajomi, nawet ci, z którymi kontakty urwały się przed wielu laty. Z maniakalnym uporem pytali o Karpińską. Po kilkudziesięciu minutach męczarni w Agatce wyczerpały się pokłady cierpliwości i postanowiła rozwiązać problem kompleksowo. Zaczęła od wyłączenia telefonów, następnie grzecznie, ale stanowczo przystopowała gości. - Przepraszam państwa, ale przeżyłam szok i nie mogę dłużej na ten temat rozmawiać - ucięła szorstko. - Muszę się natychmiast położyć - dodała załamującym się głosem. - Szymon, odprowadź mnie do sypialni! -Na miłość boską, wywal te hieny cmentarne! - zawołała, kiedy na chwilę zostali sami. - Beatę też? - upewnił się mąż w sprawie bratowej Agatki. - Jej pozbądź się w pierwszej kolejności. Inaczej zostanie dopóty, dopóki nie wydrze ze mnie wszystkich tajemnic, nawet małżeńskich. Nie mam siły się bronić, muszę odpocząć, zasnąć zakończyła cichutko, spoglądając bezradnie wielkimi sarnimi oczami. To spojrzenie działało zawsze. Przejęty zadaniem mąż wykonał misję w tempie ekspresowym. Narzucającą się z pomocą Beatę wyprowadził prawie siłą, reszta, mocno obrażona, wyszła sama. Agatka tak naprawdę nie myślała o śnie. Musiała wreszcie przemyśleć wszystko dokładnie; scena po sce-

nie, minuta po minucie odtworzyć w pamięci cały wczorajszy dzień. Podejrzenie, że wśród genetyków znajduje się morderca, było nie do zniesienia. Żeński odpowiednik Sherlocka Holmesa zabrał się do rzeczy fachowo. Na wielkiej białej kartce Agatka wyrysowała układ współrzędnych. Oś poziomą przyozdobiła imionami współpracowników, pionową potraktowała jako przedział czasowy. Przez następne dwie godziny uzupełniała wykres rysunkami młotków. Szczegółowe opisy scen zamieszczała w notatniku. Znaczki w miarę upływu czasu przypisywała coraz to innym osobom i nieubłaganie zbliżała się do godziny piętnastej. Po tej godzinie prawdopodobnie dokonano morderstwa. Ostatnią osobą, która używała narzędzia zbrodni, była niejaka... Agatka. Agatka Cyryl zwariowany poniedziałek pamiętała dość dobrze. Wprawdzie około południa przeżywała mały kryzys formy, spowodowany nadużyciem alkoholu, ale szybko doszła do siebie. Władze umysłowe wróciły po kilku minutach zaćmienia, przez następne godziny walczyła jedynie ze słabością ciała. Z właściwą sobie bystrością obserwowała otoczenie, dzięki czemu mogła teraz przywołać z pamięci zarejestrowane obrazy. Pracowali w trzech dwuosobowych zespołach: Jola opiekowała się Agatką, Iza współpracowała z Halinką, a Emil z Grześkiem tworzyli ekipę do zadań specjalnych. Odciski na feralnym młotku pozostawili wszyscy. Najwięcej oczywiście chłopcy, nim przecież rozbijali drewniane skrzynie. Jola na oczach Agatki podważała wieko plastikowej skrzyneczki; Iza z Halin-

ką wyrywały sobie narzędzie w bliżej nieokreślonych celach. Na dobrą sprawę wszyscy byli jednakowo podejrzani. Ale to wszystko działo się dużo wcześniej, przed budynkiem. Kto zabrał młotek na górę? Kim był morderca? Te pytania nadal pozostawały bez odpowiedzi. Pracę skończyli około piętnastej. Pierwsze na górę poszły dziewczyny. Z pola widzenia znikł też nadzorujący działania zespołu profesor Smolarz. Niosąca pudełko ze szklanymi rurkami Agatka nastąpiła nieopatrznie na deseczkę nabitą drobnymi gwoździkami. Złożyła kruchy pakunek w ręce Joli i przystąpiła do uwalniania obuwia z pułapki. Porządna z natury, postanowiła zabezpieczyć innych przed podobną niespodzianką. Wzięła młotek i staranie pozaginała ostre kolce, następnie oba przedmioty beztrosko cisnęła na trawnik i wbiegła do budynku. Na zewnątrz pozostali tylko chłopcy i... młotek. Na zegarze wybiła właśnie godzina piętnasta... Komisarz Karol Halwas od tygodnia spędzał urlop w małej wiosce w okolicach Borów Tucholskich. Odkrył to miejsce trzy lata temu przy okazji ścigania seryjnego mordercy, i odtąd co roku spędzał tutaj wakacje. Delektował się przyrodą, ciszą i kuchnią gospodyni, u której wynajmował przytulny pokoik. Odpoczynkowi sprzyjał fakt, że nie działały tu komórki, a linii stacjonarnej jeszcze nie założono. Okoliczni mieszkańcy żyli powolutku, w zgodzie z przyrodą, nie przejmując się zbytnio tym, co dzieje się w wielkim świecie.

Karol zjadł smaczną kolację i jak zwykle zasiadł z gospodarzami przed telewizorem. Już pierwsza wiadomość zasiała w jego sercu niepokój, a komentarz o niewłaściwym traktowaniu mediów przez policję odebrał resztki nadziei na spokojny urlop. Przez kilka minut rozważał jeszcze możliwość natychmiastowego wyjazdu w Bieszczady, ale po głębszym zastanowieniu postanowił poddać się losowi. Na wszelki wypadek spakował walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Bezpośredni przełożony Halwasa, inspektor Henryk Reszka, doskonale orientował się w zwyczajach podwładnych i w razie potrzeby potrafił ich znaleźć nawet na końcu świata. Rzadko też miewał wyrzuty sumienia z powodu przerwanych urlopów. U niego na pierwszym miejscu zawsze była praca. O godzinie 21:05 przed dom zajechał radiowóz z miejscowego komisariatu. Młodziutki funkcjonariusz przekazał ustnie rozkaz stawienia jutro o godzinie siódmej rano w gabinecie szefa. - Mam pana odwieźć do Wrocławia - poinformował na zakończenie. - Nie trzeba, jestem wozem - grzecznie podziękował komisarz. - Mam pana odwieźć pańskim wozem i zadbać, by pan wypoczął należycie i mógł podjąć od rana obowiązki służbowe wyrecytował posterunkowy. Zrezygnowany Halwas poddał się terrorowi i ustąpił miejsca przy kierownicy ukochanego wozu. Całą drogę drzemał na tylnym siedzeniu, a przed świtem zdążył nawet zażyć komfortu własnego łóżka.

Na spotkanie z szefem zjawił się punktualnie, wyspany, ogolony i rozżalony. Natychmiast po wejściu dał wyraz nagromadzonym uczuciom. - Dzięki, stary! Wiedziałem, że mogę liczyć na zasłużony odpoczynek! - przywitał się szorstko. - Nie ma za co! - inspektor Reszka dostosował się do tonu przyjaciela. - Jak zwykle siła wyższa, a na to nie mam wpływu. Przejmiesz sprawę Karpińskiej! - Dlaczego zawsze dostaję draki z pierwszych stron gazet? Okropnie nie lubię, gdy mi ktoś bez przerwy patrzy na ręce. - Bo masz znośny wygląd i umiesz sobie radzić z mediami. A z tym ostatnio mamy pewne problemy. - No proszę, a zawsze myślałem, że jestem najlepszy! - zauważył ironicznie Hal was. -A teraz poważnie. Nie będziesz miał łatwego życia. - Inspektor przeszedł do konkretów. - Oprócz wyników z laboratorium nie mamy dosłownie nic. Na dodatek co najmniej dwa tuziny podejrzanych. Rozległo się pukanie, do pokoju nieśmiało wsunęli się bohaterowie poprzedniego dnia, Wojsa z Gładyszem, i zajęli miejsca przy stole narad. Z pokorą czekali na pierwsze gromy, ale na szczęście szef skorzystał z prawa łaski. - Referujcie, panowie - zarządził sucho - szczegółowo. Tylko fakty, na wnioski przyjdzie kolej później. Gładysz odchrząknął i monotonnym głosem zaczął odczytywać raport: - Zwłoki Zyty Karpińskiej znaleziono we wtorek o świcie. Zabójstwa dokonano dnia poprzedniego w godzinach popołudniowych. Mamy wyniki z labo-

ratorium i od lekarza policyjnego. Zgon nastąpił między piętnastą a szesnastą. Ofiara leżała przy biurku, twarzą do podłogi. Na głowie denatki znajdowała się rana, zadana prawdopodobnie tępym narzędziem. W plecy miała wbity nóż, dokładnie w serce. Cios w głowę miał pozbawić Karpińską świadomości, śmierć zadano, wbijając ostrze w serce, gdy leżała nieprzytomna. Zbrodni dokonano w gabinecie ofiary. Zwłok nie ruszano z miejsca. Nie stwierdzono żadnych śladów walki. W chwili ataku ofiara była prawdopodobnie odwrócona tyłem do zabójcy. Na nożu nie znaleziono żadnych odcisków palców. Tępy przedmiot młotek, którym ogłuszono kobietę, sprawca ukrył w innym pomieszczeniu na tym samym piętrze, w ciasnym schowku na końcu korytarza. Zabezpieczono na nim ślady krwi, włosy denatki i nieprawdopodobną ilość odcisków palców. Nóż wyjęty z ciała nigdy wcześniej nie był używany... -Dalej! - Spis przedmiotów znajdujących się na biurku i w torebce ofiary jest w załączniku 2. Przeczytać? -Nie, referuj dalej! - Dalej mamy tylko jeden wielki bajzel! - wtrącił się Wojsa. Klamka aż się lepi od odcisków palców. Podłoga w pomieszczeniu zadeptana przez kilkadziesiąt osób, które zdążyły tam wleźć przed naszym przyjazdem, tak się wszyscy śpieszyli, żeby pożegnać zmarłą. - Do rzeczy, panowie! - przerwał Reszka. - Zabójstwa dokonano w godzinach pracy. W tym czasie w budynku byli prawie wszyscy pracownicy,

zresztą, na dobrą sprawę, mógł tam wejść każdy z ulicy, stróż pilnuje tylko w nocy. - Cudownie, nieograniczona liczba podejrzanych! Zawsze marzyłem o takiej sprawie - nie wytrzymał Halwas. Gorzej już trafić nie mogłem, pomyślał z rezygnacją. - Chciałeś, to masz, tym razem nie będzie pochwalnych artykułów w gametach! - złośliwie odezwał się Wojsa. - Panowie, tylko bez osobistych wycieczek! - Reszka przywołał podwładnych do porządku. - Nie jesteśmy tu na pikniku. - Zapalił papierosa i poprosił o dalszy ciąg. Gładysz dyskretnie otarł pot z czoła. Nieubłaganie zbliżał się moment krytyczny. Zaczął powoli przekładać kartki, szukając natchnienia lub pomocy ze strony Wojsy, który ze skupieniem obserwował wielką, metalicznie błyszczącą muchę. Nieustanne brzęczenie zdenerwowało Halwasa, wstał i precyzyjnym uderzeniem gazety zlikwidował źródło dźwięku... Biedny referent niemal pozazdrościł musze takiego losu - dla niej wszystko się skończyło, on musiał się nadal męczyć. - No to jeszcze mamy wyniki przesłuchań. - Mina wyraźnie mu zrzedła. Zdawał sobie sprawę ze znikomej wartości posiadanych dowodów. Teraz musiał poinformować o tym przełożonego. Wszyscy mówią o zmarłej w samych superlatywach. Żadnych wrogów, nikt nie zauważył niczego podejrzanego - wyjąkał. Jestem pewny, że wszyscy kłamią, bo przecież...

- Nikt nie zabija aniołów - dokończył szef ponurym głosem. - Na razie panom dziękuję, zostawcie materiały na biurku. Aha, komisarzu Gładysz, pojedzie pan z Karolem w teren i objaśni wszystko na miejscu - zarządził. Usiadł ciężko przy biurku i zamyślił się nad czymś głęboko. - Kiedy przyjedzie Gruszyński? - przerwał milczenie Halwas. - Twój partner jest przecież na urlopie, niedługo zostanie ojcem, zapomniałeś?! Dostaniesz do pomocy dziewczynę. - To żart czy weszły w życie jakieś nowe przepisy?! - obruszył się Halwas. - Lidia Larsson. Robiła doktorat na tej uczelni, zna środowisko i oni ją znają. Jej tak łatwo nie wcisną kitu, jak naszym specjalistom od aniołów. Może ktoś w końcu powie prawdę. Jakoś nie wierzę, żeby ta Karpińska była takim niewiniątkiem, w każdym razie morderca z pewnością tak nie uważał. Karol z ciężkim westchnieniem przyjął wyrok do wiadomości. Przekonywanie Reszki, że to nie Gruszyński będzie rodził, tylko jego żona, mijało się z celem. Wyrok już zapadł. No i cała robota spadnie na moją głowę, pomyślał gorzko. - Skąd ją wytrzasnąłeś?- zapytał głośno. - Mamy taki dobry wywiad czy nastąpiła rewolucja w kadrach? To cudzoziemka? starał się zgromadzić jak najwięcej danych na temat nowej współpracowniczki. - Przeceniasz nasze możliwości. Zgłosiła się sama, najpierw chciałem ją spławić, ale po wyczynach naszych orłów zmieniłem zdanie. A nazwisko, o ile

dobrze pamiętam, nosi po mężu, prawdopodobnie byłym. Lidia Larsson od ponad godziny cierpliwie czekała na korytarzu. Dla dobra sprawy mogła tu siedzieć i miesiąc. Wreszcie dostała wielką szansę i nie zamierzała jej zaprzepaścić. Pod drzwiami gabinetu nowego szefa czuła się na miejscu jak nigdy dotąd. Pociągała ją tajemnica i chęć sprawdzenia własnych - jak przypuszczała, olbrzymich - możliwości. Dotychczas nie wiodło jej się najlepiej. Trafiła z deszczu pod rynnę. Uciekła od uczelnianej rutyny, by natychmiast utonąć w gąszczu paragrafów i stosach protokołów. Na próżno marzyła o poważnych sprawach, jak na razie nie patrolowała nawet ulic. Wieść o zabójstwie Karpińskiej podziałała na Lidię elektryzująco. Zabłysł malutki promyk nadziei na udział w czymś poważnym. Zareagowała natychmiast. Zgłosiła chęć współpracy, przedstawiła argumenty nie do podważenia i teraz z niepokojem oczekiwała na debiut w prawdziwej sprawie o zabójstwo. Gromadzona miesiącami energia kipiała i szukała upustu. Wstępny plan śledztwa miała już gotowy, pozostały jeszcze do opracowania szczegóły. Tym oczywiście zajmie się już na miejscu, planowała. Wiele też zależało od współpracownika, ale z mężczyznami zwykle radziła sobie świetnie. Od Wojsy i Gładysza wyciągnęła szereg niezbyt pochlebnych informacji na temat komisarza Halwasa. Nie należał do szczególnie lubianych, a i z pracą by-

wało różnie. Podobno miał na swoim koncie wiele znaczących sukcesów i kilka równie spektakularnych porażek. Dla równowagi zasięgnęła informacji także z innych źródeł i wyrobiła sobie wstępną opinię. Facet należał do takich, co to trzeba chodzić kilka kroków za nimi, aby niechcący nie przydeptać przerośniętego ego. Lidia przygotowała się na ciężką przeprawę. Nie zamierzała w tej sprawie odgrywać roli marionetki, chciała działać jawnie i zobaczyć własne zdjęcie w gazecie. Wreszcie doczekała się zaproszenia do gabinetu szefa. Przywitała się, zmierzyła obu panów bacznym spojrzeniem i, zadowolona z wywartego wrażenia, skromnie usiadła w kąciku. - Witamy nową współpracownicę - usłyszała najwspanialsze słowa na świecie. - Na czas prowadzenia sprawy została pani oficjalnie oddelegowana do naszego wydziału. Śledztwo prowadzi komisarz Halwas. - Szef dokonał oficjalnej prezentacji. Podali sobie ręce i natychmiast wrócili na miejsca. Dziwnym trafem, w tym samym momencie poczuli wzajemną, chociaż niczym nieuzasadnioną antypatię. To mi się wcale nie podoba, pomyślał Halwas. Podświadomie wyczuwał kłopoty. Te „kłopoty" miały sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, blond włosy, niebieskie oczy i urodę modelki. A pod tą słodką maską czaił się drapieżnik. Bez zbędnych wstępów, w dużym skrócie, zreferował sprawę i oddał głos młodszej koleżance. Lidia wykorzystała swoje pięć minut, prezentując nowe, znacznie ciemniejsze oblicze zmarłej.

- Karpińska nie należała do osób szczególnie lubianych, wręcz przeciwnie, każdy, kto się z nią zetknął bliżej, chętnie by ją utopił w łyżce wody. Studenci przezwali ją trafnie „Piranią", i ta nazwa świetnie odzwierciedlała jej charakter - recytowała przygotowaną lekcję. - Miała wielu wrogów, lubiła pomiatać ludźmi i prawdopodobnie w którymś momencie posunęła się za daleko. - Dziękuję pani. Wreszcie mamy jakieś konkrety. Nasz anioł zaczyna nabierać rumieńców, i to brzydkich - podsumował Reszka. - Ale dość żartów, zmarła oprócz wrogów, miała także wielu ustosunkowanych przyjaciół. Naciskają na nas ze wszystkich stron, żądając wyników. Tego samego ja oczekuję od was. Zabierajcie się do roboty, straciliśmy już i tak sporo czasu. Wypytajcie dokładnie, co komu zrobiła w ostatnim czasie. I jeśli mogę coś doradzić, zacznijcie od profesorów, oni zwykle są mniej skłonni do fantazjowania. Powodzenia. * Lucynka Bieluń odespała ekscesy alkoholowe we własnym domu i, świadoma obowiązków, o świcie pojechała do pracy. W pół godziny później pod mieszkaniem świadka zjawił się posterunkowy Maczek. Nieśmiało nacisnął dzwonek, odczekał minutkę i powtórzył operację, wkładając w nią więcej serca. Nie doczekawszy się żadnego odzewu, zastosował bardziej radykalne środki, polegające głównie na rytmicznym uderzaniu pięścią w drzwi.

- Halo, halo, jest pani tam?! Proszę natychmiast otworzyć policja! Po kilku minutach na korytarz wyjrzała zdenerwowana sąsiadka wyliniała dama w papilotach i rozchełstanym na piersiach, brudnym szlafroczku. - Co się pan tak tłuczesz po nocy?! - sarknęła gderliwie. - Jak nie otwiera, znaczy, gdzieś wybyła. Tracisz pan tylko czas i porządnym ludziom spać nie dajesz. - I nim zaskoczony funkcjonariusz zdążył zadać pytania pomocnicze, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Maczek, świadomy niespełnionego obowiązku i przestraszony groźbami szefa, zaczął szybko analizować sytuację, odkrył podobieństwa do dnia poprzedniego i z nadzieją w sercu pojechał na Klecinę. W tym samym czasie pani Lucynka posprzątała już pierwsze piętro i z ociąganiem wdrapała się na drugie. Gabinet zmarłej ominęła szerokim łukiem, zamaszyście kreśląc w powietrzu znak krzyża. Wierzyła w życie pozagrobowe, w zbłąkane dusze szwendające się po zaświatach i postanowiła za żadne skarby nie wchodzić tam sama. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, pomyślała. Na razie, ku jej ogromnej uldze, nie było takiej potrzeby. Drzwi staranie zabezpieczono przed intruzami i pani Lucynka z czystym sumieniem mogła pozostawić pokój odłogiem. Następne godziny spędziła niezwykle pracowicie i ekipa policyjna zastała ją przy plewieniu klombu. Idący na końcu Halwas zatrzymał się na schodach.

- Czy to czasem nie pani znalazła wczoraj zwłoki? - zapytał na wszelki wypadek. - A znalazłam, znalazłam! - ciężko westchnęła kobieta. Straszne nieszczęście, straszne... - Musiał to być dla pani okropny wstrząs - zauważyła Lidia współczująco. - Może usiądziemy sobie na ławeczce, w cieniu, i opowie nam pani wszystko dokładnie - zaproponowała. - To bardzo ważne - podkreśliła. - Proszę opowiedzieć jak to było, od samego początku. Lucynka przysiadła na brzeżku ławki i zaczęła wyłuskiwać z pamięci szczegóły wtorkowego poranku. Opowiadanie szło opornie. Przerywała raz po raz, wzdychała, ocierała oczy chusteczką i polecała duszę zmarłej boskiej opiece. Policjanci słuchali cierpliwie tego monologu, nie przerywali ani nie poganiali kobiety. - ...no i wtedy odkluczyłam drzwi od siedemnastki, tylko górny zamek, bo dolny nie był przekręcony, zapaliłam światło i weszłam... Lidia i Karol zareagowali jednocześnie, porozumieli się wzrokiem i zadali pytanie pomocnicze. - Jest pani pewna, że pokój był zamknięty na klucz?! - Tak, bo najpierw zobaczyłam, że dolny zamek jest otwarty, to pociągnęłam za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Woźna wniosła do sprawy sporo ciekawych szczegółów i jeden poważny trop. Morderca dysponował kluczem! Lidia głośno wypowiedziała to, o czym myśleli oboje.

- Morderca pracuje w tym budynku albo ma dostęp do kluczy zauważyła. - To znacznie zawęzi obszar poszukiwań. Klucze ofiary zostały w torebce. Wejść mógł bez problemu, ale zamknąć musiał własnym kluczem. Zyskał w ten sposób sporo czasu na zatarcie śladów. Co o tym sądzisz? - zwróciła się z pytaniem do starszego kolegi. Na „ty" przeszli bez zbędnych ceregieli, z pominięciem stosownych rytuałów. -W zasadzie masz rację - zgodził się Halwas. - Zapomniałaś tylko dodać jedno słowo: prawdopodobnie! W naszym zawodzie nigdy nic nie wiadomo na pewno, a margines błędu jest bardzo duży. W każdym razie początek mamy niezły, oby tak dalej. Lubię takie sprawy, im bardziej koronkowa intryga, tym większe prawdopodobieństwo, że w którymś miejscu zacznie się pruć. Trzeba tylko umiejętnie pociągać za nitki. Mocno niewyspana Agatka nie zdołała od samego rana rozpocząć prywatnego śledztwa. Tym razem na przeszkodzie stanęła profesor Podgórska. Wygłosiła pogadankę w stylu: coś się stało, ale my musimy żyć dalej, i zagoniła wszystkich do zaległych obowiązków. Na dobitkę, łamiąc od lat ustalone zasady, osobiście nadzorowała przebieg prac. Snuła się po kątach, utrudniając bezpośrednie kontakty personelu. - Diabeł w nią wstąpił czy co? - szepnęła Halinka na ucho Izie. Jeśli jeszcze osobiście zabierze się do roboty, pokropię ją na wszelki wypadek święconą wodą. - Zachichotały obie.

Pracująca obok Agatka spojrzała na koleżanki nieżyczliwie i kontynuowała rozmyślania. Morderca z pewnością nie zostawił na młotku odcisków palców. Jej odciski tkwiły na samym wierzchu, miała więc największą szansę trafić za kratki. Profesor Podgórska zmęczona nadzorowaniem odpłynęła w końcu do własnego gabinetu i zespół genetyków mógł zrealizować pierwotne plany. W pierwszej kolejności należało zatrzeć ślady poniedziałkowej libacji. Poutykane po kątach produkty żywnościowe zaczęły wydawać nieprzyjemną woń. Ze względu na napięty harmonogram usunięto je wraz z naczyniami. Punkt drugi brzmiał: uzgodnić zeznania. Mieli sporo do ukrycia, a coś przecież musieli zeznawać. W żadnym wypadku nie należało przyznawać się do wszystkich grzeszków. Czas naglił, policjanci szwendali się po budynku i lada chwila mogli rozpocząć przesłuchania. Zebranie odbyło się w ustronnym miejscu, przy zachowaniu wszelkich środków bezpieczeństwa. Emil ustawił alarm, w związku z czym każda próba wtargnięcia nieproszonych gości musiała być słyszalna w promieniu kilkudziesięciu metrów. Genetycy zasiedli przy okrągłym stole, mocno nadgryzionym zębem czasu, i Grzegorz otworzył obrady. - Mamy na sumieniu dwa grzechy: pijaństwo i kłamstwo. Pierwszego, moim zdaniem, należy się wyprzeć w całości, z drugim możemy mieć niejakie problemy. Nikt nie uwierzy, że kochaliśmy tę zołzę, nieświadomi jej wad, widząc na dodatek nieistniejące zalety zmarłej. Jakieś pomysły? - zapytał z nadzieją.

- Najpierw ustalmy, co robiliśmy do jedenastej - zaproponowała Halinka. - Najlepiej niech każdy poda to, co robił na przykład w piątek, i sprawa z głowy. W ten sposób nie wsypiemy się z niczym. A Agatka szukała literatury do nowego projektu. Siedziała przy stole i grzebała. Wszyscy ją widzieli? - Widzieliśmy, jak Agatka siedziała i grzebała! - zawołali zgodnym chórem. -Dobra, potem pracowaliśmy w pocie czoła i mucha nie siada, możemy mówić całą prawdę, aż do obrzydzenia. - A o Karpińskiej powiemy, że nie chcieliśmy źle mówić o zmarłej przy świeżych zwłokach - wymyśliła Jola. - Mamy przecież prawo do własnych przekonań, zabobonów jakichś nie? Będzie się potem zmora pętać w okolicy, pokutować, ludzi niepokoić! A my jej dobre słowo na drogę i mamy święty spokój z nieboszczką. Teraz, jak zwłoki zabrali, to co innego, możemy wszystko powiedzieć szczerze, bez owijania w bawełnę. I co wy na to? Odpowiedzią były rzęsiste brawa. Propozycja wszystkim przypadła do gustu. - Ja już nawet zdążyłam w to uwierzyć! - zawołała Iza. - Okropnie boję się duchów. Teraz, jak już mamy problem z głowy, może zajmiemy się jakąś pracą? Za tydzień idę na urlop i chciałam skończyć przynajmniej trzecią próbę. Resztę i tak zwalę na głowę Andrzejowi. - Mnie tam wsio ryba - odezwał się Andrzej. - Jak trzeba to się zrobi, ale nie dzisiaj. Nie wiem czemu, ale nie mam nastroju do pracy. Może zagramy w brydża? - zaproponował beztrosko.

Agatka do tej pory siedziała w cieniu, nie zabierając głosu. Uważnie obserwowała twarze, szukając na nich choćby cienia nieszczerości, strachu czy innych, bliżej nieokreślonych oznak przestępstwa. Święcie wierzyła, iż każdy czyn karalny pozostawia ślady, szczególnie na obliczu. Ku jej ogromnej uldze, wszyscy zachowywali się normalnie. Próbowali ukryć drobne wykroczenia, beztrosko podchodząc do tematu zbrodni. Najwyraźniej czuli się wolni od wszelkich podejrzeń, statystując tylko w rozgrywającym się dramacie. Wyglądali jak stado baranów idące na rzeź, i to na dodatek z pieśnią na ustach. Ona jedyna posiadała tajemnicę młotka i dla dobra ogółu postanowiła podzielić się z obecnymi swoim ciężkim brzemieniem. - Obawiam się, że nasze problemy jeszcze się nie zaczęły powiedziała posępnie. Złe wieści należało przekazywać stopniowo, aby nie wywołać zbyt wielkiego wstrząsu. Przybrała odpowiednią, grobową minę, pragnąc podkreślić powagę sytuacji. Niestety, zrozumiana została opacznie. - Zobaczcie, pesymistka - zachichotała Halinka. - Jeden urlop na łonie przyrody, i co się zrobiło z naszej koleżanki; wzrok błędny, włos zmierzwiony i ten grymas na twarzy... Agatka zdenerwowała się niestosownym zachowaniem Halinki i zapominając o delikatności, wywaliła kawę na ławę. - Chcecie usłyszeć coś naprawdę śmiesznego? - zapytała jadowicie. - Proszę bardzo. Karpińską zamordowano młotkiem, którym bawiliśmy się beztrosko

cały dzień! Każdy z was trzymał w łapach narzędzie zbrodni i zostawił piękne odciski palców, teraz policja wybierze sobie jedną sztukę i umieści w więzieniu na jakieś dwadzieścia lat. Reszta, dziękując opatrzności, będzie pechowcowi wysyłać paczki do mamra. Śmieszne, co?! W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza, stosowna do sytuacji. Kilka osób przestało nagle oddychać i Agatka zdążyła pomyśleć, że jednak przeholowała z tym uświadamianiem. - Skąd wiesz? - pierwszy oprzytomniał Andrzej. - Widziałam, jak go wkładali do worka, rączka zalepiona taśmą... i reszta... Nie mogłam się pomylić. - Cholera - teraz wszyscy jesteśmy na liście podejrzanych. Czy jest ktoś, oprócz Andrzeja, kto nie brał tego dziadostwa do rąk? zapytał zmartwiony Grześ. - Ja trzymałam bardzo krótko - odezwała się Iza i zamilkła, zdając sobie sprawę z bezsensu wypowiedzi. Prawda była bezlitosna - byli podejrzani i nic nie mogli na to poradzić! Grześ postanowił zmienić temat. - Widzieliście, przysłali całkiem nowych gliniarzy - faceta i babkę - zakomunikował. - A wiecie, kim jest ta blondynka? - szepnęła tajemniczo Jola. -No, gadaj! Końmi mamy z ciebie wyciągać?! - zdenerwowała się Halinka. - Mamy opóźnienia, a ty się bawisz w zagadki. - Już, nie pali się! Nasza policjantka to Lidka Larssen, robiła doktorat u Słonia, no wiecie, ta co wyszła za Szweda.

- Jesteś pewna? Słuchajcie, może ona będzie współpracować? zapalił się Emil. -Puknij się w łeb! - sprowadził go na ziemię Andrzej Podymek. Ma się zwierzać bandzie potencjalnych morderców?! Statystycznie rzecz ujmując, jesteśmy najbardziej podejrzani, jest nas dziewięcioro, siedem sztuk u żywieniowców i tylko piątka zoologów. Razem równe oczko, dwadzieścia jeden osób. Policzył coś szybko na kalkulatorze. - Stanowimy w sumie czterdzieści dwa koma osiemdziesiąt sześć procent potencjalnych zabójców. Liczę także siebie, w nocy wszystkie koty są czarne. Jeśli jeszcze dołożyć odciski, jesteśmy na czele wszystkich statystyk. - W takim razie - zarządziła Halinka - musimy najpierw prześwietlić się nawzajem. Niech każdy wyciągnie kartkę i wpisze najbardziej podejrzanego osobnika lub osobniczkę, macie pięć minut do namysłu. - Mnie nie bierzcie pod uwagę - przypomniał Andrzej - ja mam alibi. - Słowo „alibi" wypowiedział z namaszczeniem. - Jedyny sprawiedliwy wśród bandy grzeszników. Halinka zebrała kartki i podliczyła głosy i podała wyniki do wiadomości publicznej. - Smolarz - jeden, Jola Kapłan - dwa i Grzesiek Deresz - cztery. - Dlaczego ja, co się czepiacie?! - zaprotestował Grześ. - Nawet kury nie zabiję, a co dopiero człowieka. - Jesteś mężczyzną, masz wybuchowe usposobienie, mogłeś się wściec, stuknąć babę i teraz nawet nie pamiętasz - sugerowała Jola.

- To nie on - stanęła w obronie narzeczonego Iza. - Gdyby to była zbrodnia w afekcie, zgoda, ale Karpińską zamordowano z premedytacją. Grzesiek nie potrafi zaplanować nawet prostego doświadczenia z muszkami owocowymi. - A właśnie, że potrafię! - oburzył się zainteresowany. - Umiem zaplanować, wszystko co zechcę, w najdrobniejszych szczegółach. Zamiast odpowiedzi kilka osób wymownie puknęło się w czoło. Agatka postanowiła wziąć śledztwo we własne ręce i przy okazji wyjaśnić kilka niejasności ze swojego notesu. Przemyślała wszystko już w nocy i teraz mogła podzielić się gotowymi wnioskami. W skrócie zaprezentowała zebrane fakty. - Nie mogę zaprzeczyć, że jestem ostatnią znaną mi osobą, która dotykała młotka. Daję słowo, że zostawiłam go na trawniku, Jola świadkiem. Na zewnątrz zostali tylko nasi panowie, reszta weszła wcześniej. O godzinie trzeciej Karpińska jeszcze żyła, bo mieliśmy młotek. Emil, co było dalej? - Pozbieraliśmy te dechy na jedną kupę i też poszliśmy na górę. Zabrałem tylko mój szwajcarski scyzoryk. Żadnego młotka nie brałem, Grzesiek też nie. - Czyli został na trawniku i mógł go sobie zabrać każdy, nawet osoba postronna - podsumowała Agatka. Potworny huk przerwał dalsze rozważania. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się do urządzenia alarmowego. W progu stała skamieniała woźna, przyciskając dłońmi łomoczące z przerażenia serce.

- Już dobrze, pani Lucynko - uspokajał oszołomioną kobietę Emil. - To tylko puszka spadła z półki. - Usadził niewinną ofiarę w najwygodniejszym fotelu i zaproponował szklankę wody. - Po... poproszę - wyszeptała cichutko; na kredowo-białą twarz zaczęły wracać rumieńce. Upiła kilka łyczków i wstała, dziękując za ratunek. - Ja tylko przyszłam się zapytać, czy umyć okna w tym nowym pokoju? - Dzisiaj nie, najpierw musimy sami zrobić tam porządki oznajmiła Jola. - Proszę usiąść i odpocząć, trzeba oszczędzać siły. A jak się pani czuje? - A jak ja mam się czuć, pani doktor? - rozżaliła się kobieta. Takie nieszczęście i jeszcze od samego rana musiałam wszystko opowiadać policji. Emilowi zaświeciły się oczy. - U nas też nie mówi się o niczym innym - podchwycił - ale jest nam lżej, bo pocieszamy się nawzajem, a pani została samiutka jak palec. Właśnie urządzamy coś w rodzaju stypy, rozmawiamy o zmarłej, i to nam przynosi ulgę. Pani też powinna spróbować. I pani Lucyna zaczęła mówić jak na spowiedzi, całą prawdę, łącznie ze szczegółami porannego przesłuchania. - A najbardziej to się dziwili, że drzwi były zamknięte na klucz wyznała na koniec. - Każdy z nas ma klucze do własnych pokoi - głośno zastanawiała się Iza. - Skąd jeszcze można wziąć klucz? - Tylko z portierni, ale nikomu obcemu nie dadzą i trzeba się wpisać do zeszytu - wyjaśnił Grześ, a pani Lucynka potwierdziła kiwnięciem głowy. Dalej prowa-

dzono już tylko rozmowę „ku pokrzepieniu serc" i pani Lucyna wróciła do pracy w dużo lepszym nastroju. Po jej wyjściu zarządzono półgodzinną przerwę w celu zbadania aktualnej sytuacji i detektywi amatorzy rozpełzli się po piętrach. * Prawdziwi detektywi przeprowadzali właśnie wizję lokalną. - Pokój ofiary znajduje się przy samych schodach, a schowek, w którym znaleziono młotek, na drugim końcu ślepego korytarza; po co on się tam pchał? - głośno myślał Halwas. - Mnie zastanawia, po co w ogóle zabierał ten młotek, skoro zostawił nóż - wtrąciła Lidia. - Młotek jest charakterystyczny, widocznie morderca bał się, że naprowadzi nas na jakiś trop. - To czemu go nie wyniósł z budynku, tylko ukrył w składziku? - Może ktoś go spłoszył. - Halwas krok po kroku odtwarzał ruchy zabójcy. - Zamknął drzwi na klucz, ktoś szedł po schodach, wycofał się z zasięgu wzroku i ukrył narzędzie w składziku. Na pewno zamierzał wrócić po nie później, lecz coś mu przeszkodziło. Głośna wymiana uwag sprzyjała procesom myślowym i kierowała wyobraźnię na właściwe tory. - Słuchaj - zawołała Lidia podniecona nagłą myślą. - Nie wszedł do żadnego z pokojów na drugim piętrze, a to oznacza, że...?! - Bingo! Ma swój gabinet na innym poziomie, to prawdopodobne. Niezła myśl - pochwalił Halwas.

- Męczy mnie coś innego, pomyśl, facet planuje zbrodnię, przygotował sobie klucze, kupił nowiutki nóż, dlaczego nie postarał się o nowy młotek? Pieniędzy mu zabrakło, zmienił plany w ostatniej chwili? - Moim zdaniem zmienił plany. Zwietrzył szansę i wykorzystał ją bezbłędnie. Ryzykował, ale jak się temu przyjrzeć z bliska, moment krytyczny to opuszczenie miejsca zbrodni. Zaledwie kilka sekund. Potem stał się tylko jednym z wielu podejrzanych i zyskał kilkanaście godzin na zatarcie śladów. Wyrzucił ciuchy, wziął prysznic i czekał na dalszy rozwój wypadków. -1 miał drań szczęście, rano wraz z innymi poszedł zadeptywać ślady. Nawet jeśli mu jakimś cudem udowodnimy pobyt na miejscu zbrodni, łatwo się wywinie. Na dole stuknęły drzwi, zaskrzypiały schody i do policjantów dobiegł wyraźny szmer głosów. - Zauważyłaś? Ten budynek jest szalenie akustyczny. Trudno się tutaj poruszać bezszelestnie. Jeśli ktoś słuchał uważnie, miał dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans, aby wymknąć się niepostrzeżenie. Cholera, przestaje mi się to wszystko podobać. -Za to krystalizuje nam się pewien portret psychologiczny sprawcy: inteligentny, bezwzględny, nie boi się ryzyka. -1 ma nerwy jak postronki - dorzucił Karol. Od dłuższego czasu na schodach siedziała Agatka Cyryl i przysłuchiwała się rozmowie. Nie słyszała wszystkiego wyraźnie, w związku z czym postanowiła podejść bliżej. Najpierw weszła do pokoju bliźniaczek

Falskich i pożyczyła ryzę papieru. Postała przez minutę przy lekko uchylonych drzwiach, następnie odwiedziła kolegę Leszczyka i wyłudziła spinacze oraz dwanaście kopert formatu A4. W wyniku udanych manewrów zbliżyła się znacznie do źródła upragnionych dźwięków i uchwyciła puentę rozmowy. Szczegółowe oględziny gabinetu zmarłej nie przyniosły rewelacyjnych wyników, za to policjantów na samą myśl o przeczytaniu choćby części zgromadzonych tu materiałów rozbolała głowa. W pomieszczeniu znajdowała się nieprawdopodobna ilość papieru. Szafa z aktami i fakturami z ostatnich dwudziestu lat, zasobna biblioteka podręczna, pokaźna ilość prac magisterskich i cała góra wszelkich szpargałów. Wszystko to poukładane z pedantyczną starannością. - Nie wygląda na to, żeby tu ktoś szperał, idealny porządek wzdrygnął się lekko Karol. - Na początek wystarczy nam notes, kalendarz, organizer, wizytówki, to coś z numerami telefonów i telefon komórkowy. Po południu musimy jeszcze zajrzeć do jej mieszkania, zdobyć bilingi, skontaktować się z rodziną i przyjaciółmi. Ale to potem - przyhamował. - Na razie idziemy na dół i zaczynamy maglować to całe podejrzane towarzystwo. Co ty tam robisz? - zniecierpliwił się. Odpowiedź odrobinę wytrąciła go z równowagi. - Kwiatki podlewam - usłyszał słodziutki głosik dobiegający z kąta. - Zobacz, jaka śliczna dracena, szkoda, żeby zmarniała. Zmarła musiała mieć dobrą

rękę do roślin. Wiesz, że z rośliną można się zaprzyjaźnić prawie jak z psem? - Karol nie wiedział. I tak się właśnie pracuje z babami - zauważył w duchu. Rozczulają się nad każdym pieskiem, kotkiem i badyl-kiem; boją się pająków, na akcję chodzą z obstawą, mdleją na widok krwi i brzydzą się przemocą. Tak przynajmniej twierdzili koledzy z komisariatów dotkniętych damską plagą. - Na pewno teraz bardzo tęskni. Po takiej tragedii może stracić wszystkie liście albo nawet umrzeć z szoku. - To byłoby rzeczywiście straszne - zauważył jadowicie. Przecież to nasz jedyny świadek zbrodni. - Jego pokłady cierpliwości właśnie się wyczerpały i czuł, że zaraz wpadnie w szewską pasję. Ironia pozwalała upuścić nieco pary i uniknąć groźnego w skutkach wybuchu. - Jak będziesz dla niej miła, może szepnie ci na uszko imię zbrodniarza, ale to już po godzinach, bo teraz mamy coś ważniejszego do roboty! Nie wdając się w dalsze dyskusje, pierwszy opuścił pokój. - A żebyś wiedział - obruszyła się Lidia. - Rośliny mają więcej do powiedzenia niż niektórzy ludzie... Na trzecim piętrze sześcioro spiskowców, kłócąc się zacięcie, typowało mordercę. - Ula Falska - upierała się Jola. - Bzdura, bliźniaczki wszystko robią razem - oponowała Iza. - No właśnie, pasują jak ulał: jedna tłukła młotkiem, a druga dźgała. - Woda na kawę zagotowała się po raz piąty. Siedząca najbliżej czajnika Iza co jakiś czas beztrosko pstrykała guziczkiem, o zalaniu filiżanek wrzątkiem jakoś nie pomyślała. - Zoologów możemy wykluczyć - przerwała spór wracająca właśnie Agata i zrelacjonowała zasłyszane rewelacje. - Pętla zaciska się wyraźnie wokół szyi żywieniowców - podsumowała. Emil wyjął czystą kartkę i wypisał nazwiska podejrzanych dużymi drukowanymi literami:

1. prof. IWONA KUŚ - kierownik katedry, wiek - podeszły, prawdopodobnie ponad 60 lat, mężatka. 2. mgr KATARZYNA SZERSZEŃ - pracownik techniczny, wiek - po trzydziestce (grubo), panna. 3. dr MARIAN ZATOPIEC - 46 lat, wdowiec. 4. dr DOMINIKA ORŁOŃ - 32 lata, mężatka. 5. dr DARIUSZ POTARZYCKI - 38 lat, żonaty. 6. dr MONIKA DONIEC - 29 lat (prawdopodobnie niewinna), mężatka. 7. FRANCIS CULLEN - stypendysta z Maroka, wiek ok. 28 lat, stan rodzinny nieznany. - Mamy tu wszystkich obecnych, czy tych na urlopie też bierzemy pod uwagę? - Nie, zostawimy ich na razie policji, niech im sprawdzą alibi zdecydowała Halinka. Zajrzała Emilowi przez ramię i zaprotestowała żywo: - Żadnych niewinnych, natychmiast wykreśl własne uwagi. Twoje prywatne sympatie nie mogą mieć wpływu na wynik śledztwa. - Monika jest taka delikatna i subtelna - westchnął Emil. - Krucha i wrażliwa i zupełnie nie pasuje do...

- Delikatna czy nie, jest podejrzana na równi ze wszystkimi. Ogłuszyć młotkiem i dobić leżącą mogła nawet stara Kusiowa, trzeba tylko bardzo chcieć. - Nie kłóćmy się od samego początku - interweniował Grzegorz przypomnijcie sobie lepiej wszystkie historie o nieboszczce i podejrzanych. Każda zbrodnia ma przecież jakiś motyw. Podrapał się w ramię. - Rabunkowy i seksualny możemy wykluczyć, to może być jakiś psychopata... - Jak psychopata, to na pewno Zatopiec - podsunął Andrzej. - W każdym razie socjopata z niego jest na pewno. Nie wiem, jaka jest różnica między tymi od-chyłami, ale z pewnością niewielka. Jemu zbrodnia wyziera z oczu. Poza tym patologicznie go nie znoszę - wyznał. Reszta zespołu właśnie zamierzała przychylić się do zdania Andrzeja, kiedy niespodziewanie wyłamała się Halinka. - Nic z tego, w każdym kryminale osobnik najbardziej podejrzany jest zawsze niewinny i na odwrót. W tym świetle twoja Monika nie wygląda najlepiej -docięła Emilowi. * Pierwszą na przesłuchanie wezwano Agatkę. Idąc po schodach, zastanawiała się nad przyczyną takiego wyróżnienia i doszła do wniosku, że jej nadmierna ciekawość została zauważona i prawdopodobnie niewłaściwie zinterpretowana. Postanowiła prawie niczego nie ukrywać i współpracować z organami ścigania od samego początku.

- Młotek, którym zabito Karpińską, należy do żywieniowców i myśmy go tylko pożyczyli. Nasze odciski palców znalazły się tam przypadkowo i nie należy nas brać pod uwagę, chociaż pozory mogą wskazywać na nas, ale to na pewno nie my wypaliła zaraz od progu. - Wtedy ona jeszcze żyła, a nas już tam nie było - zaczerpnęła powietrza. - On to musiał zrobić, kiedy wszyscy byli u nas, bo... Nieco oszołomiony komisarz niewiele zrozumiał z przemowy świadka. Należało zapewne znać słowa-klucze. Przerwał zatem monolog, aby zadać zasadnicze pytanie. - Kto to są „my"? - zapytał inteligentnie. - To znaczy, proszę sprecyzować - poprawił się natychmiast - kogo ma pani na myśli używając słów: „my", „nas"; „u nas" to znaczy gdzie? - Miałam na myśli pracowników katedry genetyki, zajmujemy całe trzecie piętro i kawałek strychu. Na strychu bywamy raczej rzadko, ostatnio nie pamiętam nawet kiedy, bo byłam na urlopie. Miałam okropny urlop i jak tylko wróciłam, to zaraz zdarzyło się to straszne morderstwo... Komisarz przerwał opowieść grzecznie, chociaż stanowczo. - Świetnie, w takim razie proszę raczej opowiedzieć, gdzie pani była w poniedziałek. Szczegółowo, krok po kroku, i co pani właściwie wie o tym młotku. Agatka wiła się jak piskorz, próbując ukryć libację alkoholową. Własne czynności nie sprawiły jej żadnych problemów siedziała, grzebała w literaturze i już. Czynności wykonywane przez współpracowni

ków wymykały jej się spod kontroli, zapomniała zapytać, co takiego robili, i teraz było za późno, należało improwizować. Komisarz natychmiast zauważył, że podejrzana kręci. Zachowywała się jak rasowy przestępca: patrzyła na boki, kluczyła, a w trudnych chwilach tarmosiła niezwykle bujne owłosienie. Zadawał podchwytliwe pytania, próbując przyprzeć ofiarę do ściany. Na próżno. Za każdym razem wymykała się z policyjnych kleszczy. - Nie wiem, co robili inni, kiedy czytam, zapominam o całym świecie - sprytnie wybrnęła z opresji. Okrywszy feralne godziny mgłą tajemnicy, Agatka wypłynęła na szerokie wody i aż rozpływała się w szczerości. Na oczach policjanta przeszła zadziwiającą metamorfozę. Zamiast jednostki nieufnej, zakłamanej, zdenerwowanej i podejrzanej, miał przed sobą uosobienie niewinności. Osobę szczerą, prostolinijną, patrzącą władzy prosto w oczy, na dodatek obdarzoną fenomenalną pamięcią wzrokową. Agatka zreferowała komisarzowi przebieg akcji transportowej w czasie, w przestrzeni i z podziałem na role. Wnioski końcowe zachowała dla siebie. - Dziękuję, wniosła pani do śledztwa bardzo wiele, tylko... jedna sprawa nie daje mi spokoju: skąd pani wie, czym zamordowano Karpińską? - zapytał podchwytliwie Halwas. - Widziałam, jak policjanci znaleźli młotek, reszty można się było domyślić, dwa plus dwa równa się cztery. - Pod warunkiem, że ma się do dyspozycji wszystkie dane. W pani wypadku było to równanie z jedną

niewiadomą. Denatkę zabito nożem, taka była oficjalna wersja, o młotku wiedział tylko morderca i my. - Kto to są „my"? - zapytała niewinnie Agatka, lekko ogłuszając komisarza. Z rozpędu zamierzał nawet odpowiedzieć na pytanie, ale szybko się zreflektował. - Bez żartów, ja tu... - A ja nie. - Co pani „nie"? - Nie zadaję pytań, nie prowadzę śledztwa i nie lubię, jak się ze mnie robi wariata. Szczegóły zbrodni znane są wszystkim pracownikom tego budynku. Nasz kolega Emil Matkiewicz był obecny przy rozmowach pana poprzedników i podzielił się wiedzą ze znajomymi. To chyba nie jest karalne? Emil mówił, że ją najpierw ogłuszyli czymś tępym, a Mopka znalazła młotek i wyła z przerażenia. Nikt nie wyje tak sobie, bez żadnego powodu. To chyba jasne, nie?! Dwa plus... - Kto to jest Mopka? - spytał śledczy lekko łamiącym się głosem. - Nasza kotka, taka ruda, ona pierwsza znalazła... -W takim razie, proszę nam powiedzieć, gdzie pani była między godziną piętnastą a szesnastą trzydzieści włączyła się Lidia, bo komisarz wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć. Agatka zastanawiała się dłuższą chwilę i po głębokiej analizie nie znalazła jednoznacznej odpowiedzi. - Właściwie to wszędzie - odpowiedziała niepewnie. - Co to znaczy wszędzie?! - naciskał komisarz. - Nie może pani mówić jaśniej?!

- Dokładnie o trzeciej rzuciłam narzędzie, które prawdopodobnie posłużyło mordercy, na trawnik niedaleko schodów, weszłam na górę, zjadłam kanapki, później zaczęłam rozpakowywać sprzęt i pokazywać gościom, potem... - Jakich gości ma pani na myśli? - zainteresowała się Lidia. - No, kolegów z dołu, myśli pan, że tak często dostajemy coś nowego? Pomagać to nie chcieli, ale jak tylko skończyliśmy, to zaraz przylecieli. Wyposażenie polskich uczelni jest katastrofalne... - Proszę nie odbiegać od tematu! Urażona Agatka z bólem serca dostosowała się do wymogów przesłuchujących. -A na końcu zamiatałam schody. Z tych kartonów wysypały się takie kulki styropianowe i ktoś się mógł zabić. A jeszcze nie wiedziałam, że już mamy jednego trupa. - Karpińska też przyszła? - Po śmierci? Żywa też by nie przyszła. Ją należało zapraszać. - Na razie pani dziękujemy. Jeszcze panią poprosimy. Na tym zakończyła się rozmowa, jednakowo męcząca dla przesłuchujących, jak i dla przesłuchiwanej. Agatka wstała i skierowała się w stronę wyjścia. - Nie, nie - zatrzymał ją policjant - proszę wyjść tylnym wyjściem. Tylnego wyjścia nie było. Agatka jednak bez zmrużenia oka wykonała polecenie i zamknęła za sobą drzwi. Pomieszczenie obok nosiło nazwę dziupli i niewiele odbiegało od niej roz-

miarami. Przez malutkie okienko przy suficie wpadała smuga światła, w której wirowały pojedyncze drobiny kurzu. Wypełniające pakamerę pomoce naukowe znacznie ograniczały możliwość ruchu. Agatka usiadła na rozklekotanym fotelu tuż przy drzwiach i z goryczą rozpatrywała doznaną porażkę. Chciała przecież pomóc, a wyszło jak zwykle. Komentarze dobiegające z sąsiedniego pomieszczenia zdołowały ją jeszcze bardziej. -Wezwij teraz tego całego Emila, spróbujemy z niego coś wydusić. Moim zdaniem ten facet wie o wiele za dużo. A ta Cyryl przynajmniej przez chwilę nie będzie mataczyć - odezwał się męski głos. - Masz rację, ta pchła jest wyjątkowo wścibska i strasznie kręci - dorzuciła od siebie kobieta. Wrażliwa na punkcie wzrostu Agatka odczuła ostatnią uwagę wyjątkowo boleśnie, a podejrzenia o jakieś „mataczenie" wywołały ostry protest wewnętrzny. Dotychczas to słowo kojarzyło jej się wyłącznie z polityką i pachniało dłuższym odosobnieniem. Do uszu rozżalonej więźniarki dobiegł piskliwy głos Emila. Ciało Agatki, niczym impuls elektryczny, przeszyła nieprawdopodobna, szalenie ekscytująca myśl: Słyszy wszystko! Drżąc z emocji przysunęła ucho do ściany i z błogim uśmiechem uczestniczyła w przesłuchaniu. Modliła się w duchu, aby chwila ta trwała wiecznie. Jej prośba została wysłuchana w całości i Agatka zapomniana przez wszystkich, siedziała tam aż do wyjścia ostatniego świadka.

Z wypowiedzi Izy, Grześka i Podgórskiej nie dowiedziała się niczego nowego. Dopiero Jola Kapłan podniosła jej ciśnienie. Ta wredna małpa sypała jak z nut, dobrowolnie i bez przymusu wywlekając na światło dzienne wszystkie mniejsze i większe grzeszki zespołu. Po wyczerpaniu faktów przeszła do przypuszczeń i spekulacji, doszedłszy jednak do libacji alkoholowej oraz prowadzonego przez genetyków prywatnego śledztwa niespodziewanie zamilkła. Prawdopodobnie zrobiło jej się żal dobrej zabawy i spodziewanych emocji. Tym sposobem największy sekret genetyków nadal pozostał tajemnicą. Agata przez blisko kwadrans zwijała się ze złości i wymyślała tortury, jakim z największą przyjemnością poddałaby wiarołomną koleżankę. Musiała też przyznać sama przed sobą, że nie doceniła inteligencji Joli. Traktowała ją zawsze jak nieszkodliwą marudę, zajętą wyłącznie pochłanianiem pokarmu. Jola Kapłan może w najbliższej przyszłości stać się groźną przeciwniczką albo nieocenionym sprzymierzeńcem - odnotowała w pamięci. Prawdziwa bomba pękła dopiero przy przesłuchaniu Bogusi Stasiak, najbliższej współpracownicy zamordowanej. Lidia Larsson znała Bogusię osobiście i postanowiła przeprowadzić rozmowę w cztery oczy. Na jej znak komisarz Halwas opuścił pomieszczenie. - Powiedz mi szczerze - zaczęła Lidia - dlaczego oni wszyscy tak nie cierpieli Karpińskiej i dlaczego po jej śmierci nabrali wody w usta.

Zapytana milczała dłuższy czas, wyraźnie walczyła z sobą, w końcu bezradnie zalała się łzami. Lidia objęła koleżankę i pocieszała ciepłymi, serdecznymi słowami. - Co ona ci zrobiła? - zapytała. - Obiecuję, że to zostanie między nami. Przełamawszy opory, Bogusia Stasiak rozpoczęła opowieść: - Mój mąż mnie bił - wyznała ze wstydem. - Znosiłam to bardzo długo, najbardziej się bałam, żeby nie dowiedzieli się o tym w pracy. Udawało mi się jakoś ukrywać prawdę. W końcu zdobyłam się na odwagę i postanowiłam od niego odejść. Przeprowadziłam się do rodziców, a na sprawie rozwodowej nie ukrywałam przyczyny rozstania. Dostałam rozwód, odzyskałam mieszkanie i nareszcie, po raz pierwszy od wielu lat, znowu poczułam się człowiekiem. Przerwała na moment i wyjęła z kieszeni suchą chusteczkę. -Moja radość trwała krótko - kontynuowała. - Karpińska w jakiś sposób dowiedziała się o wszystkim. Wyraziła ubolewanie i zdziwienie, że wykształcona, inteligentna kobieta dała się traktować w podobny sposób. Poprosiłam ją, aby nikomu o tym nie mówiła, i wtedy się zaczęło. Najpierw przychodziła z drobnymi prośbami: coś przepisać, znaleźć materiały, później zaczęła mnie traktować jak własną sekretarkę. W myślach buntowałam się, chciałam się postawić, ale w jej obecności traciłam całą odwagę. - Czy szantażowała cię jeszcze w jakiś inny sposób:

żądała pieniędzy, pomocy w sprawach niezwiązanych z uczelnią? - zapytała Lidia. -Nie, pieniędzy nigdy nie żądała, to był raczej szantaż emocjonalny, wywieranie nieustannej presji. Nie potrafiłam się wyrwać z jej szponów. Nienawidziłam jej z całej siły, ale robiłam wszystko, czego żądała. Później zauważyłam, że inni robią to samo. Lidia i Agatka zamieniły się w słuch. - Jacy inni, możesz podać jakieś nazwiska?! - Wszyscy najpierw wieszali na niej psy, a później wyświadczali przysługi, jak najlepszej przyjaciółce. Profesor Smolarz towarzyszył jej na odczytach i bankietach, Zatopiec urządzał ogród przy jej willi, profesor Podgórska sprowadzała dla niej leki ze Stanów i nawet ten Marokańczyk robił dla niej jakieś zestawienia. A na dwa dni przed śmiercią Andrzej Podymek zrobił jej straszną awanturę. Nie znam szczegółów, ale krzyczał bardzo głośno i wychodząc, trzasnął drzwiami, aż zadudniło. Bogusia na sekundę przerwała, nabrała powietrza w płuca i zdobyła się na szczere podsumowanie. - Wcale nie żałuję, że ją zabili, to był zły człowiek! Ja jej nie zabiłam, nigdy nie potrafię podjąć odważnej decyzji! - zawołała i rozpłakała się ponownie. Andrzej Podymek okazał się twardym przeciwnikiem. Potwierdził fakt sporu, natomiast najwyraźniej postanowił nie ujawniać przyczyny gwałtownej wymiany zdań. -Rozmawialiśmy o wpływie antybiotyków na zdrowie populacji zakomunikował bezczelnie. -1 to wywołało aż takie emocje?! zakpił Halwas.

- Mieliśmy przeciwne zdania, a oboje mamy gwałtowne charaktery. A żeby nie było niedomówień, w dniu morderstwa byłem w Warszawie. * Sala opustoszała i Agatka dyskretnie wymknęła się na zewnątrz. Usiadła przy swoim biurku i zanotowała zasłyszane rewelacje. Na początek postanowiła rozprawić się z Jolą i wydrzeć tajemnicę z Andrzeja, bo nie ulegało wątpliwości, że ten gagatek ukrywał coś istotnego. Z bólem serca do listy podejrzanych dopisała dwoje genetyków, profesorów Smolarza i Podgórską. Przez następne dwie godziny analizowała fakty i snuła przypuszczenia. W roli detektywa czuła się świetnie. Powrót do domu potraktowała jako przykrą codzienną konieczność. Oczywiście kochała rodzinę, ale egzystowanie wśród samych mężczyzn nie należało do łatwych. Życie miało obrzydliwie jednostajny rytm. Praca - dom, praca - dom, i tak w kółko. Drobne przyjemności pojawiały się rzadko i przelotnie. Zajęta rozważaniami natury egzystencjalnej nawet nie zauważyła, kiedy dotarła do domu. Wjechała windą na górę i przez następne pięć minut szarpała się z własnym zamkiem. Szymon miał go naprawić pół roku temu, ale wciąż brakowało mu czasu. Na alarmujące dzwonki nikt nie odpowiadał i kiedy już straciła nadzieję, iż uda jej się wejść do mieszkania, zamek ustąpił. Weszła i drżącą ze zdenerwowania ręką powiesiła klucze na haczyku. Z pokoju dochodziły znajome dźwięki. Rodzina w komplecie siedzia-

ła przed telewizorem. Leciał właśnie jakiś szalenie ważny mecz i na wchodzącą panią domu nikt nie zwrócił uwagi. - Dawaj, dawaj, gdzie leziesz imbecylu, faul, faul! - Cholera, co gwiżdżesz, palancie! Krowy paść, a nie sędziować! - kibicował Szymon, dając synom „dobry" przykład. Agatka zajrzała do lodówki. - Dzisiaj obiadu nie będzie! - wydała wyrok i powędrowała do łazienki. Umyła ręce i zawisła spojrzeniem na sedesie. Deska klozetowa jak zwykle podniesiona! To przelało szalę goryczy. A przecież prosiła tyle razy, napominała, niemal błagała. I co?! Zawsze to samo! Nikt w tym domu nie respektuje praw kobiety! Koniec z męskim terrorem! Weszła do pokoju i bez zbędnych dyskusji wyłączyła telewizor. W kilku krótkich zdaniach przedstawiła własny punkt widzenia, i unosząc pilota, z godnością oddaliła się do sypialni. Wyczerpana przejściami zapadła w krótką, męczącą drzemkę. Tropiła mordercę, przedzierając się przez gęste kolczaste zarośla. Dawała z siebie wszystko, ale odległość między nimi stale rosła. Tak bardzo chciała ujrzeć jego twarz. Pokaż twarz, ty tchórzu, pokaż twarz - krzyczała za odchodzącym. - Kochanie, obudź się - Szymon delikatnie dotknął mokrego od potu ramienia żony. - To tylko zły sen. Agatka wróciła z krainy Morfeusza niechętnie, była przecież tylko o krok od rozwiązania zagadki kryminalnej. Obrzuciła męża pełnym wyrzutu spojrzeniem i dobiła go słowami:

- Ty zawsze przerywasz w najważniejszym momencie! Lidia pod pierwszym lepszym pretekstem udała się ponownie do pokoju denatki. Korzystając z chwilowej samotności, wykonała szereg dziwnych i niezrozumiałych czynności. Z zagadkowym uśmieszkiem obejrzała olbrzymią dracenę z każdej strony, za pomocą taśmy dokonała kilku pomiarów, sporządziła szkic liścia i zapisała na kartce najważniejsze parametry oraz znaki szczególne. Ukryła notatki w kieszeni i jakby nigdy nic wróciła do kolegi. -Zamknęłam okno i drzwi, możemy jechać - oznajmiła i zamyśliła się nad czymś głęboko. - Słuchaj! powiedziała - nie ma sensu, żebyśmy oboje oglądali mieszkanie Karpińskiej, jedź tam z jakimś policjantem, a ja zajmę się makulaturą - wskazała wzrokiem na zgromadzoną dokumentację. - Pomysł dobry, tylko nie zapominaj, że tutaj ja wydaję rozkazy przypomniał Karol. - Pamiętam, szefie, ja tu tylko sprzątam - podlizała się Lidia. Wychodząc, minęli kilka rozdyskutowanych grupek. - Zastanawiam się, czy tutaj w ogóle ktoś pracuje - złośliwie zauważył Halwas. Na parapecie okiennym leżała Mopka i zażywała ulubionej kąpieli słonecznej. Na dźwięk kroków uniosła lekko łepek i zamarła w oczekiwaniu. Oceniała niebezpieczeństwo. Nie chciało jej się opuszczać przy-

tulnego legowiska, ale na wszelki wypadek przesunęła się bliżej krawędzi. Obcując na co dzień ze studentami, była przygotowana na różne przykre niespodzianki. Teraz na szczęście trwały wakacje, okres ochronny. Sezon polowań rozpoczynał się dopiero po pierwszym października. Zbliżająca się kobieta nie wyglądała groźnie, wręcz odwrotnie, budziła zaufanie. -Zobacz, to chyba ten rudy kotek! - zawołała Lidia i powoli zbliżyła się do zwierzaka. - Jesteś naprawdę śliczna - szeptała pieszczotliwie, gładząc skołtunione futerko delikatnymi, aksamitnymi głaśnięcia-mi. Kotka poddawała się zabiegom z nieukrywaną przyjemnością, wyginała grzbiet i mruczała czule. - No, już starczy, ty pieszczocho, jutro przyniosę ci coś dobrego obiecała kobieta na odchodnym. Karol przyglądał się czułej scence z pobłażliwym uśmiechem, komentarz cisnący się na usta postanowił zachować na lepszą okazję. Nadal nie potrafił rozszyfrować nowej koleżanki. Była piękna i bezsprzecznie inteligentna, ale wyczuwał w niej coś dziwnie nieokreślonego, coś, co kazało mu trzymać się na dystans. Jola zaraz po wyjściu z pracy udała się po zakupy do najbliższego supermarketu. Poczyniła niemałe spustoszenie w dziale spożywczym i dalej błąkała się właściwie bez celu. Zwiedzała właśnie sektor z artykułami AGD, kiedy niespodziewanie natknęła się na Iwonę Kuś. Stara profesorka stała przed wystawą i niezwykle intensywnie wpatrywała się w noże z czerwoną rączką.

Jolę szczególnie uderzył wyraz jej twarzy. Wygląda jak woskowa figura z latarkami w oczach, pomyślała. Albo człowiek w transie hipnotycznym. To drugie porównanie uznała za trafniejsze. Czy tak wygląda psychopata? Poczuła na plecach zimny dreszcz strachu. Wycofała się niezauważona i ukryta za wyładowanym wózkiem obserwowała niemą scenę. Po kilku długich jak wieczność minutach Kusiowa drgnęła jak zbudzona z głębokiego snu. Bezradnie rozejrzała się dokoła, wykonała na piersiach nieznaczny znak krzyża i ze spuszczoną głową powlokła się do kasy. Jola śledziła ją czujnie i zdołała dokładnie obejrzeć zawartość koszyka podejrzanej. Ku swojemu rozczarowaniu nie stwierdziła ani śladu noża. Niepokój mógł budzić tylko wielki błyszczący korkociąg. Uruchomiła wyobraźnię i potencjalne możliwości zastosowania narzędzia przeszły jej najśmielsze oczekiwania. Po plecach ponownie przeleciały nieprzyjemne prądy. Na parkingu długo biła się z myślami, czy wracać bezpiecznie do domu, czy śledzić podejrzaną aż do skutku. Nim wpakowała zakupy do samochodu, problem rozwiązał się sam - pani profesor znikła z pola widzenia. W pokoju Lidii panował niesamowity rozgardiasz, na podłodze walały się sterty książek, czasopism i innych pomocy naukowych. Wbrew pozorom, żadna z tych rzeczy nie należała do Karpińskiej. Materiały

przywiezione z uczelni bezpiecznie spoczywały w bagażniku samochodu i miały tam pozostać przynajmniej do jutra. Lidia Larsson miała teraz ciekawsze zajęcie. Przez moment zastanawiała się nawet nad reakcją Karola, kiedy rano z tajemniczą miną odda mu nieprzeczytane notatki. Zadowolony na pewno nie będzie, pomyślała. Wzruszyła ramionami. Trudno, musiała zaryzykować, taka okazja trafia się tylko raz w życiu. Nie mogła zaprzepaścić szansy na dokonanie czegoś wyjątkowego i tak... oczywistego. Po co studiować tomy makulatury i wykonywać tysiące innych niepotrzebnych czynności, kiedy można zapytać... naocznego świadka. Plan Lidii był prosty - zamierzała wydobyć zeznania z rośliny! Na pierwszy rzut oka pomysł wydawał się dziwny, a dla niewtajemniczonych brzmiał zgoła absurdalnie, ale Lidia wiedziała, co robi. Nie chodziło oczywiście o rozmowę w ogólnie rozumianym znaczeniu, to znaczy przy użyciu słów. Dzięki zastosowaniu nowoczesnych zdobyczy techniki, w XXI wieku można się porozumieć z roślinami na wiele innych sposobów. Nasi „zieloni bracia" mają nam do powiedzenia znacznie więcej, niż można przypuszczać. Badania naukowe wykazały, że rośliny świetnie widzą, słyszą i pamiętają. Potrafią kojarzyć fakty, wyciągać wnioski i co najważniejsze - nie kłamią! Lidia wyszła z prostego założenia, że jeżeli coś jest możliwe w teorii, należy to sprawdzić w praktyce. Nadszedł czas, aby doświadczenia laboratoryjne wykorzystać na szerszą skalę, na przykład w kryminalistyce. Lidia całe życie marzyła o wielkim, spektakularnym sukcesie, i zanosiło się na to, że ma go w zasięgu ręki. Zapewne nie zdoła zburzyć przestarzałych funda-

mentów kryminalistyki, ale zawsze warto spróbować. Rośliny od tysiącleci były świadkami okrutnych i często niewyjaśnionych zbrodni. Jedynym świadkiem morderstwa Karpińskiej była dracena, problem polegał na tym, żeby zaczęła „mówić". I ona właśnie znalazła sposób. No, może niezupełnie ona - zreflektowała się. Amerykański kryminolog Baxter wpadł na podobny pomysł odrobinę wcześniej. To właśnie publikacji z opisem doświadczenia Baxtera szukała od godziny. Śmiała, nowatorska hipoteza potrzebowała oparcia w literaturze. To musi gdzieś być, przecież niedawno o tym czytałam -przekonywała samą siebie. Zwyczajna złośliwość przedmiotów martwych, nigdy nie można znaleźć tego, co jest człowiekowi akurat potrzebne - zżymała się. Wreszcie natrafiła na poszukiwane materiały w teczce z napisem „Ciekawostki przyrodnicze". Swój triumf obwieściła światu głośnym okrzykiem radości. Przeczytała artykuł kilkakrotnie i upewniła się co do własnych przypuszczeń. Mglisty dotychczas pomysł zaczął nabierać realnych kształtów. Amerykański naukowiec przeprowadził doświadczenie, w którym filodendron, będący świadkiem zdarzenia, bezwzględnie wskazał sprawcę zamordowania innej rośliny. Udało się z kwiatkiem, dlaczego by nie spróbować z człowiekiem? Życie samo napisało scenariusz: na „oczach" draceny została zamordowana

kobieta. Czy roślina wskaże mordercę? O tym Lidia zamierzała się przekonać doświadczalnie. Od strony technicznej nie wydawało się to specjalnie trudne, wystarczyło podłączyć dracenę do encefalografu, pokazać jej podejrzanych i czekać na wynik. Kilka minut i morderca znajdzie się za kratkami - marzyła. Doszedłszy do tak budujących wniosków, Lidia pozwoliła sobie na małą przerwę. Wyjęła z zamrażalnika żelazną porcję bigosu i pokrzepiła nadwątlone siły. Chciała jeszcze skonsultować swój pomysł z przyjacielem, specjalistą w dziedzinie inteligencji roślin - Kolą Szurkinem. Dochodziła jedenasta, o tej porze Kola zwykle wracał do domu. Zadzwoniła i w kilku zdaniach przedstawiła problem. Rybka chwyciła haczyk. Doktor Szurkin uwielbiał nieformalne eksperymenty, lubił też spełniać dobre uczynki, szczególnie kiedy pomocy potrzebowały piękne kobiety. Wspólnie przeanalizowali wszystkie za i przeciw. Wnioski brzmiały zachęcająco: może się udać i nie zaszkodzi spróbować! -Kołeczka, kochany, przyjedź jak najszybciej! - prosiła Lidia. Kola Szurkin od dwóch lat pracował w Instytucie Biofizyki w Monachium. Z pochodzenia Rosjanin, z wyboru Niemiec, sam siebie nazywał obywatelem świata. Od roku asystował profesor Oldze Achmadowej w badaniach nad inteligencją roślin. Lidia Larsson doskonale wiedziała,

gdzie szukać sprzymierzeńca. Młody naukowiec dysponował nie tylko olbrzymią wiedzą, ale, co najważniejsze, miał dostęp do niezbędnej aparatury. Chętnie też podejmował różne, nawet karkołomne wyzwania, dlatego bez wahania zgodził się na udział w policyjnym eksperymencie. Do Polski ciągnęła go nie tylko zagadka kryminalna, ale przede wszystkim błękitne oczy pięknej Lidii. Po raz pierwszy spotkali się kilka lat temu na kongresie w Pradze i od tej pory nie potrafił wydobyć się spod jej uroku. Kola zabrał się do dzieła z właściwą sobie werwą. Do instytutu pojechał już z walizką, na miejscu spakował potrzebną aparaturę, wystawił sobie delegację na trzy dni i cierpliwie czekał na właściwy moment, aby zdobyć podpis przełożonej. Olga Achmadowa, roztargniona jak większość geniuszy, bez czytania podpisała przedłożony dokument. Kola poczuł nawet niejakie wyrzuty sumienia, że oszukuje poczciwą kobietę, i obiecał sobie po powrocie wszystko rzetelnie odpracować. Na razie musiał się śpieszyć. Wypełnił jeszcze kilka niezbędnych dokumentów i umieścił pakunki z przyrządami na tylnym siedzeniu samochodu. Docisnął gaz i zatopił się w przyjemnych marzeniach. Trzy noce z Kleopatrą kusiły nieodpartym czarem. Dojechał do granicy i natknął się na nieprzewidziane trudności... * Wbrew opinii pewnego komisarza pracownicy naukowi nie zawsze odpoczywali, czasem nawet prowa-

dzili badania w terenie. Tego dnia do wyjazdu szykowali się genetycy i żywieniowcy. Zadania do wykonania mieli różne, łączył ich wspólny środek transportu. Początkowo miało jechać tylko czworo genetyków, ale Andrzej, któremu z nieznanych powodów zależało na wyjeździe, zdołał przekonać profesor Podgórską. - Pani profesor, jedźmy wszyscy. Część zrobi te pomiary na cielętach, jak było ustalone, a my za jednym zamachem pobierzemy próbki krwi - argumentował. -1 tak nie mielibyśmy co robić na miejscu, bo przez to całe zamieszanie nikt nie pomyślał o zamówieniu odczynników. Mikrobus miał podjechać punktualnie o dziewiątej, w związku z czym wszyscy biegali jak w ukropie. -Jolka, przynieś sprzęt z piwnicy - dyrygował Grześ. - Do diabła, gdzie jest walizka ze strzykawkami, czy wy nigdy nie możecie odstawić niczego na miejsce - gderał, bezowocnie rozkopując szafę z pomocami. Na koniec wszystko, jak leci, wepchnął z powrotem i docisnął oporne drzwiczki nogą. - Jeszcze tu jesteś? Jola nadęła się buntowniczo i odmówiła wykonania polecenia. -Za żadne skarby nie zejdę sama do piwnicy! - oświadczyła stanowczo. - Jeszcze mi życie miłe. Sam się pofatyguj z łaski swojej! -Złego licho nie weźmie - wtrącił się Andrzej. - Karpińska zginęła we własnym pokoju, co komu pisane, to go nie ominie. Przed losem nie uciekniesz, szkoda nerwów i fatygi. - Tak czy siak, nie zamierzam nikomu ułatwiać zadania. Nie planuję robić ani za przynętę, ani tym bardziej za ofiarę. Jeśli ktoś jest innego zdania - droga wolna. - Ja z tobą pójdę - nieoczekiwanie ofiarowała się Agatka. - We dwie zawsze raźniej.

Tym razem Joli nie wypadało odmówić, choćby ze względu na kobiecą solidarność. Podtrzymując się wzajemnie na duchu, zeszły na dół i po sforsowaniu obitych blachą drzwi zagłębiły się w mrocznym wnętrzu magazynu. Na prowizorycznych stelażach spoczywały przyrządy pomiarowe z gatunku odpornych na wilgoć, kurz, a szczególnie upływ czasu. Wyprodukowane na początku lat siedemdziesiątych, służyły już drugiemu pokoleniu genetyków i w najbliższym czasie nie miały szans na emeryturę w jakimś przyjemnym muzeum. Jola dziarsko zabrała się do kompletowania wyposażenia. Agatka stała w progu i główkowała nad czymś głęboko. Zaaranżowała spotkanie „sam na sam" w konkretnym celu i teraz zastanawiała się, jak zacząć rozmowę. A właściwie od czego. Z jednej strony zamierzała napiętnować naganne postępowanie koleżanki, z drugiej szukała sojusznika w prywatnym śledztwie. Oba te wątki poniekąd się wykluczały. Agatka szukała złotego środka, na razie bezskutecznie. Z roli oskarżyciela jakoś nie mogła zrezygnować. Im dłużej to roztrząsała, tym bardziej wściekała się na Jolę. Wredny kabel, pomyślała, przypominając sobie szczegóły wczorajszej rozmowy koleżanki z zespołu z policją. Nastąpił niekontrolowany wyciek emocji i Agatka bez wstępów wywaliła kawę na ławę. - Wcale się nie dziwię, że masz stracha - wysyczała przez zęby. Na wszelki wypadek zastawiła wątłym cia-

łem prostokąt wejścia, aby oskarżona nie uciekła przed ogłoszeniem wyroku. - Po tym, co nagadałaś policji, potencjalni zabójcy stoją w kolejce, żeby cię dopaść. Szkoda, że tylko jeden będzie miał satysfakcję, reszta obejdzie się smakiem. Donosić na najbliższych współpracowników może tylko zwyczajna świnia bez odrobiny honoru. Mam okropną ochotę osobiście ukręcić ci łeb, ale brzydzę się przemocą! - zakończyła groźnie. Zaskoczona nagłym atakiem Jola patrzyła na rozwścieczoną koleżankę szeroko otwartymi oczami. Wizja gwałtownej śmierci nie zdołała jej jakoś przerazić. Na wszelki wypadek sprawdziła jednak stan uzbrojenia narwanej koleżanki i nie stwierdziwszy w jej dłoniach żadnego ostrego przedmiotu, skwitowała pogróżki beztroskim rechotem. Świnia z honorem i Agatka w roli gladiatora rozbawiły ją do łez. - Przykro mi, cha, cha, cha! - parskała, bezskutecznie próbując opanować atak śmiechu - ale nie walczymy w tych samych kategoriach wagowych. Chyba że zamierzasz mnie ukatrupić śmiechem, to się może udać. - Klepnęła się po udach, zadowolona z udanego dowcipu. Agatka spoglądała na bujne kształty Joli z odrobiną zazdrości. Wygląda jak Zbyszko z Bogdańca i Jagienka w jednym pomyślała. Rzeczywiście, natura hojnie obdarzyła Jolę atutami obu płci: kobieca uroda doskonale współgrała z niespotykaną siłą fizyczną. Pod ochronną warstwą tłuszczyku prężyły się stalowe muskuły, w każdej chwili gotowe do użycia. Na jej tle Agatka wypadała blado. Niewysoka i wiotka jak trzcina, braki fizyczne nadrabiała inteli-

gencją i niespożytą energią. Kompleks na tle mikrej postury ukrywała starannie, ale nie znosiła żartów na ten temat. - Słyszałaś dowcip o mrówce, która chciała rozdeptać słonia? prowokowała Jola. Agatka wolała opowieść o Dawidzie i Goliacie, ale nikt jej nie pytał o zdanie. Wreszcie Jola umilkła i spoważniała. - Przestań wtykać nos w cudze sprawy, bo ktoś rzeczywiście zrobi ci krzywdę - ostrzegła. - Jeden trup w zupełności wystarczy, półtora trupa to już lekka przesada, nie sądzisz? Tego Agatce było za wiele. - Przeprosiny albo śmierć! - zawołała wojowniczo, rzucając się w kierunku wyłącznika światła. Czarna kurtyna tylko na moment ograniczyła działania wojenne. Oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku, przeciwniczki w milczeniu krążyły w ciemnościach, czekając na ruch drugiej strony. Jola podstępnie zmierzała do wyłącznika. Małymi kroczkami, macając palcami ścianę, posuwała się we właściwym kierunku. Pociski styropianowe, ciskane przez wściekłą Agatkę, nie robiły na niej żadnego wrażenia, chociaż zdziwiła ją celność trafień. Nagle coś ze świstem przecięło powietrze i ciężki przedmiot wyrżnął w szafę, czyniąc spustoszenie w szklanych naczyniach. Jola wykonała przepisowy pad i ukryła głowę w ramionach. - Sorry! - zawołała Agatka. - Wyślizgnęło mi się niechcący. - Dobra, rozejm! - krzyknęła Jola z podłogi.

Światło zabłysło ponownie. Naburmuszona Jola otrzepała spódnicę i wskazała brudnym paluchem na stertę szkła. - Ja tego sprzątać nie będę - oświadczyła sucho. -1 czego ty właściwie chcesz?! - nie wytrzymała napięcia. -1 skąd, u diabła, możesz wiedzieć, co mówiłam gliniarzom? Agatka podeszła bliżej i stojąc na palcach, próbowała zajrzeć przeciwniczce prosto w oczy. Niestety brakowało jej jakichś dwudziestu centymetrów. - Słyszałam wszystko, nie wyprzesz się! - zapiszczała cienko. Jesteś nielojalna, wścibska i kompletnie pozbawiona wyobraźni. Beztrosko kalasz własne gniazdo. Dziwi mnie tylko jedno dodała po chwili milczenia - dlaczego przemilczałaś kilka bardzo istotnych szczegółów? W amnezję jakoś nie wierzę, miałaś w tym cel, pytanie za sto punktów - jaki? - Sama decyduję, co jest ważne, a co nie - padła powściągliwa odpowiedź. - Nie podobał mi się styl przesłuchania, a już najmniej rola głównej podejrzanej. Zresztą szkoda fatygi - Jola wzruszyła ramionami - ci beznadziejni policjanci nigdy nie złapią mordercy, chyba że sam zakuje się w kajdanki. - Zmęczona przydługą przemową usiadła na bańce po mleku i zajęła się konsumpcją wyjętego z kieszeni batonika. Ona już swoje powiedziała, następny ruch należał do Agatki. - Widzisz, ostatnio wiele myślałam o tym morderstwie. - Jak wszyscy - wtrąciła Jola. - Porobiłam notatki i wyciągnęłam straszne wnioski - westchnęła Agatka. - Ciężko mi rzucać podejrzenia na najbliższych współpracowników, ale fakty są porażające. Wszyscy mieli okazję popełnienia zbrodni. Wszyscy oprócz nas sprostowała. - Nie wytypowałam na razie konkretnych podejrzanych, zresztą mam nadzieję, że morderca nie jest od nas.

W każdym razie nie można tego tak zostawić... Słuchaj - padła w końcu konkretna propozycja - skoro obie jesteśmy niewinne i obu nam zależy na schwytaniu sprawcy, to może połączymy siły? W ten sposób dwukrotnie zwiększymy szansę powodzenia misji. Jola doskonale rozumiała, o jaką misję chodzi, ale miała obiekcje co do udziału w tym przedsięwzięciu. - Masz ciekawy sposób okazywania zaufania - zakpiła. - Dziękuję za zaszczyt, ale ja liczę tylko na siebie. Zresztą, skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę? W końcu to ty ostatnia dotykałaś narzędzia zbrodni! - Wypraszam sobie! - oburzyła się obwiniona. -Ostatni dotykał morderca! A ty popracuj lepiej nad pamięcią - poradziła pojednawczo. Nie chciała się kłócić, kiedy rysowała się realna szansa porozumienia. - W poniedziałek byłyśmy nierozłączne jak bliźniaczki syjamskie - przypomniała. - Od dwunastej aż do fajrantu ani na moment nie straciłam cię z oczu. To działa w obie strony, mogłyśmy to zrobić razem albo żadna z nas. Ostatni argument trafił do Joli. - Na czym miałaby polegać ta współpraca? - zapytała ostrożnie. Agatka miała już gotowy plan. - Będziemy śledzić i podsłuchiwać wszystkich razem i każdego z osobna. Potem wspólnie omówimy

wyniki i ustalimy najbardziej podejrzane jednostki. A dalej to już wszystko potoczy się z górki - zakończyła optymistycznie. - A teraz mów, co wiesz. Usiadły w starych zakurzonych fotelach i półgłosem wymieniły indywidualnie zdobyte informacje. - Wczoraj podpadła mi Kusiowa. - Jola opowiedziała wspólniczce o spotkaniu w supermarkecie, nie pomijając detali oraż subiektywnych odczuć. - Przecież wcale nie kupiła tych noży - powątpiewała Agatka. - Ale żebyś widziała wyraz jej twarzy, wyglądała upiornie. Zresztą wzięła korkociąg! - upierała się Jola. - To bardzo niebezpieczne narzędzie, szczególnie w rękach psychopaty. Zabrała się do demonstracji. Zobacz, można przecież ogłuszyć ofiarę młotkiem i wkręcić korkociąg w rdzeń kręgowy, wiesz, tam gdzie się łączy głowa z szyją, jest taki odpowiedni dołek - dotknęła szyi Agatki, wywołując jej żywy protest. - Co za makabryczne pomysły! Mam nadzieję, że morderca nie grzeszy wyobraźnią. Jedno jest pewne, wszyscy podejrzani świetnie się znają na anatomii człowieka, jak to biolodzy. Dalsze rozważania na temat przydatności umiejętności zawodowych do celów przestępczych przerwało wtargnięcie Andrzeja. - Dziewczyny! Jesteście tam?! - krzyczał z połowy schodów. - Po śmierć was posłać! Wszyscy już siedzą w autobusie, czekamy tylko na was. - Tylko nie po śmierć! - zaprotestowały zgodnie, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Pakt został zawarty.

Błyskawicznie odnalazły potrzebne przyrządy i pośpiesznie opuściły piwnicę. Miejsca w pojeździe zajęto zgodnie ze zwyczajowym schematem. Z przodu kadra profesorska, tuż za nimi żywieniowcy, potem rządek pustych foteli; cały tył stanowił królestwo genetyków. Spóźnialskie zostały przywitane głośnym buczeniem zirytowanych kolegów, ale nie wzięły sobie tego do serca. Usiadły razem i ku ogromnemu zdziwieniu Halinki, zaczęły sobie coś szeptać do ucha niczym najlepsze przyjaciółki. Autobus ruszył. Na pierwszy rzut oka wszystko było jak zwykle, ale przy wnikliwszej obserwacji rzucało się w oczy kilka szczegółów. Wbrew zwyczajowi rozmowy prowadzono bardzo cicho i wyłącznie we własnym gronie, nikt nie odwiedzał sąsiadów. Genetycy posyłali do przodu wymowne spojrzenia, a żywieniowcy odwzajemniali się tym samym do tyłu. -Oni nas podejrzewają?! - oburzyła się Iza. -Niech lepiej zaczną szukać u siebie. Odpowiedział jej zgodny pomruk aprobaty. -1 jakim prawem jadą do naszej obory, co nas obchodzą ich problemy! Każdy sobie rzepkę skrobie. Do niedawna żywieniowcy prowadzili badania w Widliszkach Wielkich. Przeprowadzali tam niezwykle ważny eksperyment żywieniowy i nie dopuszczali na miejsce żadnych postronnych ekip. Z dumnych min i luźno rzucanych uwag wynikało, że dokonali jakiegoś niebywałego odkrycia. Wynaleźli dietę-cud. W uproszczeniu polegało to na ograniczeniu żywienia zielonką, zwiększeniu udziału pasz treściwych z tajemniczym

dodatkiem X. Cudowna dieta dawała podobno nadspodziewane rezultaty: zwierzęta doświadczalne rosły jak na drożdżach, wymiona krów tryskały mlekiem, a notatniki badaczy pęczniały kolumnami cyfr. Natychmiast po zakończeniu badań zamierzali opatentować rewelacyjny specyfik i w spokoju oczekiwać na przyznanie nagrody Nobla. Na razie zacierali ręce i tęsknie wyglądali bliskiego końca doświadczenia. Do sensacji rzeczywiście doszło, ale całkiem innego kalibru. Bomba pękła z hukiem i w jednej chwili obróciła w pył półroczną pracę. A zawinił oborowy z dobrym sercem. Strasznego odkrycia dokonały Monika Doniec i Kasia Szerszeń. Znalazły się przypadkowo w oborze w porze karmienia i zauważyły, że zamiast dwóch przyczep zielonki przywieziono cztery. - Panie Wojciechu, przecież miał pan dawać tylko dwie przyczepy zielonki - przypomniały karcąco, zadowolone, że znalazły się we właściwym miejscu we właściwym czasie. - Na ścianie wisi harmonogram, w razie potrzeby proszę do niego zaglądać albo pytać. - Jak ja bym słuchał, co sobie różne mądrale wymyśliły, to by biedne krówki już dawno z głodu powyciągały nogi - odparł hardo oborowy, protestując stanowczo przeciwko wprowadzaniu bezsensownych udziwnień. - Ja mam miętkie serce i żywiny skrzywdzić nie dam! - Czy to znaczy, że pan je tak karmi od dawna?! -zapytała łamiącym się głosem doktor Monika Doniec. - Jak świat światem krowy zawsze żrą tyle samo - padła filozoficzna odpowiedź.

I tym sposobem żywieniowcy stali się pośmiewiskiem całego światka naukowego. Dla ratowania twarzy próbowali jeszcze usunąć ze stanowiska sprawcę nieszczęścia, ale tym razem zaczął bruździć dyrektor gospodarstwa. - Jeszcze nie oszalałem, żeby się pozbywać jedynego pracownika, który troszczy się o zwierzęta. Taki człowiek to skarb i póki ja tu jestem, pan Wojtuś będzie pełnił funkcję oborowego. I nawet premię mu dam - tym argumentem zakończył wszelkie dyskusje. Pokonani i do żywego urażeni żywieniowcy porzucili niegościnny obiekt i przenieśli główną bazę do Przytulisk. Wspomniane Przytuliska od wielu lat znajdowały się w strefie wpływów genetyków. Trudno się dziwić, iż nową sytuację odebrali jako zamach na prywatność i przeszkodę w realizacji własnych celów naukowych. Cicho, aczkolwiek gorąco komentowali niesprawiedliwą decyzję przełożonych. W burzliwej dyskusji nie brał udziału tylko Andrzej Podymek. Patrzył uparcie w kierunku Moniki Doniec i łowił jej porozumiewawcze spojrzenia. Podejrzane konszachty, wykorzystując swą podzielną uwagę, obserwowała Agatka. Na miejscu wyładowano sprzęt i zanim dokonano podziału zadań, wybuchła wściekła awantura pomiędzy zespołami. Poszło jak zwykle o wszystko i o nic. Ktoś skrzesał iskrę, a dalej płomień rozprzestrzeniał się sam. Nagromadzone w ostatnich dniach emocje przerwały tamy i rozlały się wokół szeroką falą nienawiści.

Kłócono się zaciekle o prawo pierwszeństwa do ziemi i inwentarza. Legendarna polska gościnność poszła w kąt. Gość był zwyczajnym intruzem, czyli persona non grata. - Nie damy głodzić naszych krów! - skandowała Iza, popierana przez pozostałych genetyków. - Doświadczeniom genetyków mówimy nie! - krzyczała strona przeciwna. - Łapy precz od Przytulisk i kodu genetycznego! Wykorzystując zamieszanie, Monika Doniec dyskretnie opuściła teren bitwy i chyłkiem skierowała się w kierunku pobliskiej kępy drzew. W ślad za nią podążył Andrzej Podymek. Świeżym tropem, kilkadziesiąt metrów z tyłu, pochylona wpół, dreptała Agatka. Pierwsza zatrzymała się Monika, zapaliła papierosa i nerwowo podrygiwała w miejscu. Dołączył Andrzej i oboje przesunęli się głębiej, w cień wielkiego dębu. -Aha, ciekawe... Tajne spotkanie członków wrogich obozów notowała w myślach Agatka. Płeć przeciwna może wskazywać na schadzkę kochanków, a może to wspólnicy w zbrodni, zresztą jedno nie wyklucza drugiego. Konfiguracja terenu uniemożliwiała zainteresowanej podejście na odległość głosu. Ukryta w krzaku dzikiej róży Agatka była świadkiem dziwnej, fascynującej pantomimy. Najpierw dwie postaci stały bez ruchu, twarzą w twarz i bezgłośnie poruszały wargami. Po jakimś czasie niemrawe początkowo ruchy bohaterów dramatu nabrały ostrości, ożywionej gestykulacji towarzyszyły wybuchy niepohamowanego gniewu. Oboje, mężczyzna i kobieta, krzyczeli coraz głośniej,

nie zwracając uwagi na otocznie. Do różanego krzewu dolatywały jedynie zniekształcone strzępy i Agatka mogła do woli posługiwać się wyobraźnią, dorabiając zakończenia lub początki zdań. Zdenerwowana Monika próbowała odejść, dając jasny sygnał do zakończenia awantury. Andrzej nie zamierzał tak łatwo zrezygnować, miał jeszcze sporo do powiedzenia. Zatrzymał ją gwałtownym szarpnięciem za ramię i ostrym rozkazującym głosem. Uderzenie w twarz ostudziło jego rozszalały temperament. Na moment oboje zastygli w milczącym bezruchu. Monika oprzytomniała pierwsza, odeszła szybkim, pewnym krokiem, niezatrzymywana przez towarzysza. Andrzej został sam, drżącymi dłońmi zapalił papierosa i wsparty o pień mętnym wzrokiem wpatrywał się w niebo. Nagle bez żadnego wyraźnego sygnału ruszył przed siebie. Przejęta widowiskiem Agatka za późno zdecydowała się na odwrót. W decydującej chwili jej długie kręcone włosy zaplątały się w kolczastym krzewie. Szarpała się bezskutecznie jak mucha w sieci, gdy pająk zbliża się wielkimi krokami. Na widok Agaty Andrzej stanął jak wryty. Domyślił się wszystkiego i dopiero co stłumiona wściekłość wybuchła na nowo. Jak wulkan blu-znął przekleństwami, a wyglądał przy tym tak strasznie i drapieżnie, że adresatka inwektyw zamarła w oczekiwaniu natychmiastowej egzekucji. Na szczęście Andrzej zmęczył się wymyślaniem, obrzucił szpiega pogardliwym spojrzeniem i zagroził na pożegnanie: - Słuchaj, ty różana pluskwo, nie wiem, co usłyszałaś, ale jeśli piśniesz komuś choć słówko, wyrwę ci

język razem z migdałkami! - i odszedł, nie oglądając się za siebie. Fala przerażenia powoli opadała i wkrótce osiągnęła poziom tylko lekko podwyższony. Odzyskawszy władzę w kończynach, Agatka kilkoma wężowymi ruchami wyplątała się z pułapki, poprawiła sukienkę i usiadła na trawie. Uruchomiła procesy myślowe, nie doszła jednak do żadnych konkretnych wniosków. Nie wiedziała nawet, czego była świadkiem. Czy naprawdę zagrażało jej niebezpieczeństwo? Wokół toczyła się fascynująca gra o skomplikowanych regułach. Mogła do niej wejść lub pozostać na uboczu. Czy chwila strachu i kilka kosmyków włosów to zbyt wysoka cena za...? Za co? - zastanawiała się w drodze powrotnej. * Chwiejne zawieszenie broni trwało już ponad godzinę i przy dobrej woli obu stron istniała szansa na zrealizowanie celów badawczych. Agatka, Halinka i Iza pod kierunkiem profesor Podgórskiej prowadziły pomiary cieląt. Nie obyło się przy tym bez śmiechów, pisków i zachwytów nad urodą maluchów - tych wszystkich ochów i achów, które wzbudzają w kobietach wszelkie maleństwa. - Są takie śliczniutkie, że mogłabym je wszystkie schrupać szczebiotała Halinka, delikatnie gładząc beżowe chrapki. - No wiesz?! - oburzyły się koleżanki. - Jak możesz mówić o jedzeniu przy zainteresowanych. Odbierasz im słodkie dzieciństwo, to niemoralne! - Przecież mówiłam w przenośni! - broniła się

Halinka. Uwaga przyjaciółek uraziła ją do głębi. - A jak wcinacie kotlety, to jest moralne? Może tak obie przejdziecie na wegetarianizm zamiast wciskać mi głodne kawałki? - Zobaczcie, jakie mają śliczne oczy i te rzęsy, długie jak wachlarze - Agatka zręcznie zmieniła temat. - Z taką urodą miałabym u stóp cały ród męski. - Chce mi się płakać, kiedy pomyślę, że musimy im pobrać krew. To je będzie boleć. Nie cierpię widoku igieł - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - A swoją drogą, ciekawe, gdzie przepadli nasi chłopcy? Już dawno powinni tu być. - Popatrzcie, jakie one wszystkie podobne do tatusia - zauważyła Halinka. Tatuś cielaczków, 1250-kilogramowy buhaj rasy szarole, zwany pieszczotliwie Kajtusiem, przebywał w osobnym kojcu w sąsiednim budynku. Zwykle łagodny jak baranek, dziś wykazywał wszelkie oznaki zaniepokojenia. Prychał, fukał i nerwowo grzebał w ściółce przednimi kończynami. W okolicy kręciło się zbyt wielu ludzi w białych fartuchach. Mądry zwierzak biały fartuch kojarzył bezbłędnie z weterynarzem, a tego ostatniego z grubą nieprzyjemnością. Duża liczba weterynarzy doprowadziła Kajtusia nieomal do paniki. Miotał się w boksie, toczył ślinę i groźnie łypał na wrogów przekrwionymi ślepiami. Wokół krążyło trzech równie przestraszonych genetyków. Od ponad godziny bezskutecznie próbowali wykonać niezbędne pomiary olbrzyma i pobrać próbki krwi. - To twoja wina! - krzyczał na Andrzeja Grzesiek.

- Zachciało ci się wycieczki, to się teraz baw w bohatera. - Usiadł na beli słomy i ostentacyjnie schował ręce do kieszeni. - Dziękuję, jeszcze mi życie miłe - oświadczył Andrzej i zajął miejsce obok kolegi. - Co w niego dzisiaj wstąpiło? Nigdy go nie widziałem w takim stanie. Teraz nic nie zrobimy, dajmy mu trochę czasu, może się uspokoi. A w ogóle, to mam to wszystko gdzieś - podsumował swój stosunek do świata. - To może ja tymczasem przygotuję sprzęt? - zaofiarował się Emil i nie czekając na odpowiedź, zabrał się do dzieła. Otworzył blaszaną walizeczkę, wyłuskał z wnętrza sporych rozmiarów strzykawkę, umocował igłę... Wszystkie te czynności wykonywał tuż przed nosem Kajtusia. Na widok strzykawki buhaj oszalał ze strachu. Niczym rozszalały bizon zaszarżował na ogrodzenie, o mały włos nie roznosząc więzienia w pył. Stalowe rury jęknęły głucho i boleśnie. Następny atak mógł zakończyć ich żywot. Nieświadomy sprawca zamieszania, Emil, zamarł w niewygodnej pozie jak eksponat z galerii figur woskowych, zafascynowany mrożącym krew w żyłach widowiskiem. Z uporem dzierżył w wyciągniętej dłoni niebezpieczny przyrząd, współczesną „płachtę na byka". - Zejdź mu z oczu, idioto, bo nas wszystkich pozabija! - ryknął Grześ i pchnął kolegę w stertę słomy. Nagłe zniknięcie zagrożenia podziałało kojąco na zszargane nerwy Kajtusia. Zaprzestał szturmowania bariery, miotał się tylko we wnętrzu kojca na wypadek, gdyby groźny intruz zamierzał wrócić.

Emil wygrzebał się ze słomy pozbawiony części godności własnej i przyrządu, który tak rozsierdził buhaja. Próba odnalezienia sprzętu została udaremniona przez Andrzeja. - Prędzej ci łapy uschną niż powtórzysz ten głupi numer wysyczał groźnie. - A najlepiej zejdź nam wszystkim z oczu, dla dobra nauki, rozumiesz?! - Delikatnie pchnął młodego doktoranta w stronę wyjścia. Na tę właśnie scenę trafiła Iza. Przyjrzała się wszystkim obecnym, zarówno dwunożnym, jak i czworonożnym, i szybko wyciągnęła wnioski. - Przyszłam zapytać, co tutaj robicie tak długo, ale już znam odpowiedź. Trzej mężczyźni i byk! - zachichotała złośliwie. Corrida czy może inna forma rywalizacji? - Znalazła się mądrala, gadać to każdy potrafi! Poskrom go sama! - zawołał urażony do żywego Emil. - Zastosujesz hipnozę, a może wystarczy sama perswazja? - podpuszczał. - Wystarczy dobre serce - oznajmiła Iza i powoli zbliżyła się do kojca. - Odejdźcie na bok, zdejmijcie te białe fartuchy i pilnujcie, żeby żadna biała zmora nie wlazła do środka, bo za skutki nie ręczę. - Iza, nie zgrywaj gieroja - zaniepokoił się Grześ. Zabawa zaczynała się robić niebezpieczna. - Zasłoń przynajmniej tą czerwoną bluzkę! - krzyknął za odchodzącą. Odpowiedział mu tylko perlisty śmiech. Iza podchodziła do Kajtusia powoli, ale śmiało. Przemawiała do niego pieszczotliwie, pragnąc zdobyć zaufanie przerażonego olbrzyma. - Kajteczku kochany, zobacz, co mam dla ciebie.

Twoje ulubione jabłuszko. - Trzymała owoc w wyciągniętej dłoni. Różowe chrapy zadrgały nieśmiało. Apetyczny zapach kręcił w nozdrzach, a widok dziewczyny przyjemnie koił napięte jak struny nerwy zwierzęcia. Kajtek wypuścił z płuc cały zapas powietrza, co zabrzmiało niczym westchnienie ulgi i wystawił łeb na zewnątrz. Smak jabłka przełamał ostatnie bariery i rozejm został zawarty. Iza bez strachu głaskała kudłatą głowę zwierza, klepała go po grzbiecie i czochrała za uszami. - A teraz pójdziemy się kąpać, uwielbiasz się kąpać, ty mały złośniku - szeptała czule. - Przypięła drążek do kółka w nosie, otworzyła drzwiczki i poprowadziła buhaja do łaźni. - Chodź, chodź - zachęcała, a on szedł za nią grzecznie jak piesek na smyczy. Świadkowie tego cudu podążali kilka kroków z tyłu, zachowując wszelkie środki ostrożności. Patrzyli, jak drobna istotka polewa groźnego olbrzyma wodą z węża i szoruje grzbiet szczotką. - Dobra, teraz możecie mierzyć - pogoniła ich Iza. - Kajtuś uwielbia kąpiel i nawet nie zwróci uwagi na waszą obecność. Uwinęli się szybko, nie napotykając najmniejszych trudności. Nawet ukłucie igłą przeszło ulgowo, Kajtuś tylko machnął ogonem, jakby odganiał nieznośnego komara. Po szczęśliwie zakończonej operacji Grześ jak długi runął na kolana i wygłosił na cześć wybranki serca hymn pochwalny. Napomknął coś także o wiecznej miłości, ślubie i bijącym sercu.

- Oświadczyny w oborze? Aż tak romantyczna to ja nie jestem! zachichotała dziewczyna, zręcznie umykając zachłannym ramionom. Jola Kapłan samowolnie porzuciła stanowisko pracy. Od przyjazdu uważnie śledziła poczynania Iwony Kuś i zauważyła, że ze starą profesorką dzieje się coś niedobrego. Do podobnego wniosku doszedł prawdopodobnie profesor Smolarz. Jakiś czas kręcił się niezdecydowanie w pobliżu, w końcu zebrał się na odwagę, podszedł i zapytał wprost. - Coś pani profesor nie za dobrze dzisiaj wygląda. Jakieś problemy? Może w czymś pomóc? Zagadnięta wzdrygnęła się i zaprzeczyła cokolwiek za gwałtownie. - Nie, nie, skądże, żadnych problemów, żadnych! -zawołała. Wbiła w kolegę błędny wzrok i nagle zdobyła się na odwagę. Tylko tak sobie myślę, po co to wszystko, człowiek pracuje, stara się, a tu nagle Bóg, ot tak sobie, zdmuchuje go jak świeczkę!. Wystarczy puknąć młoteczkiem i trup! - zaśmiała się histerycznie. - A może to człowiek bawi się w Boga... bawi się w Boga! mówiąc to, bezwiednie szarpała profesora za klapy marynarki i wyczekująco zaglądała mu w oczy. - Niech mi pan powie, czy Bóg już skończył! Ja muszę wiedzieć - muszę, inaczej oszaleję! Niezwykłe podniecenie znikło tak samo szybko jak się pojawiło. Starsza pani ponownie popadła w apatię. - Koleżanka, widzę, mocno przejęła się śmiercią nieodżałowanej profesor Karpińskiej - zaczął delikat-

nie Smolarz. - Ja też, tego... nie mogę się otrząsnąć... - Przerwał i z niepokojem spojrzał za odchodzącą. Ma taki dziwny wyraz twarzy, jakby czegoś się domyślała - uznał i podążył za nią dyskretnie. Kryjąca się w cieniu Jola ruszyła żwawo w pościg. Nie uroniła ani słowa z zagadkowego dialogu i miała ochotę na więcej. Zajęta śledzeniem, nie patrzyła pod nogi i w ciemnym korytarzyku wpakowała się na jakieś przyrządy. Zgrzyt miażdżonego szkła i dźwięk przekleństw zlały się w jedno. Jola nie wiedziała jeszcze, co zniszczyła, ale nie ulegało wątpliwości, że właścicielem tego czegoś był Zatopiec. Ten głosik rozpoznam nawet w piekle - pomyślała w panice. Postanowiła nie czekać, aż dojdzie do rękoczynów, i podwinąwszy spódnicę, pognała przed siebie równym świńskim truchtem. Na szczęście goniły ją wyłącznie obelgi, z których określenie „tłusta krowa" brzmiało jak pieszczota, reszta zaś mogła urazić uszy przysłowiowego szewca. Do samego odjazdu Jola żywiła nadzieję, że może nie została rozpoznana, ale bazyliszkowe spojrzenie, jakim przywitał ją w autobusie kolega Marian Zatopiec, mówiło samo za siebie. - A żebyś tak spojrzał w lusterko, ty wyliniały bazyliszku zamamrotała pod nosem i definitywnie zrezygnowała z przeprosin. Z jej punktu widzenia „tłusta krowa" była zwrotem najbardziej obraźliwym. Lidia i Karol spotkali się rano na odprawie u szefa. Oboje niewyspani, lecz w skrajnie różnych nastrojach.

Lidia promieniała jakimś wewnętrznym blaskiem i z trudem dusiła w sobie tajemnicę. Karol pałał niechęcią do całego świata i z trudem tłumił rozdrażnienie. Lidia szybko zorientowała się w sytuacji i postanowiła lekko przystopować, żeby nie nadziać się na jakiś stanowczy sprzeciw. Lepiej już podążać do przodu małymi kroczkami niż stać w miejscu. Wiedziała z doświadczenia, że wszelkie nowości w tym kraju przyjmują się powoli, a policja niestety nie należała do wyjątków. Kopernik też nie miał łatwo, pomyślała na pocieszenie. No i jeszcze to wrażenie tymczasowości. Dla sportu postanowiła wywalczyć własną przestrzeń życiową. Swoje biurko zostawiła w poprzednim miejscu pracy i w obecnym czuła się niejako bezdomna. Materiały dotyczące śledztwa trzymała w samochodzie, a większość czasu spędzała w pracowniczym bufecie. Po cichutku marzyła, że zostanie tutaj na dłużej, a własny kącik miał jej ułatwić zapuszczenie korzeni. Wykorzystała moment, gdy zostali z szefem sami, i wyłuszczyła prośbę: - Panie inspektorze, chciałam pana prosić o przydzielenie jakiegoś stanowiska do pracy. Biurka albo chociaż szafki zamykanej na kluczyk. - Stanowiska, no tak, gdzie by tu panią posadzić? - zastanawiał się głośno przełożony. - Już wiem! Proszę na razie wprowadzić się do pokoju Halwasa. Jego partner wróci dopiero za dziesięć dni. Do tego czasu na pewno uporacie się ze śledztwem. I tak prysły piękne marzenia. Murzyn zrobi swoje, Murzyn może odejść - pomyślała z goryczą. Nie

zamierzała jednak poddać się bez walki. Teraz, kiedy poznała smak pracy śledczej, powrót do papierków wydawał jej się niezasłużoną karą. W niczym przecież nie ustępowała Halwasowi, mimo braku doświadczenia wyciągała identyczne wnioski i na dobrą sprawę mogła rozwiązać tę zagadkę bez niczyjej pomocy. Ponadto dysponowała świeżością spojrzenia oraz wiedzą, o której nawet komisarzowi się nie śniło, i w niej upatrywała swoją szansę. Powrót komisarza przerwał te rozmyślania. - Andrzej Podymek rzeczywiście ma alibi - oznajmił z żalem. - W dniu zabójstwa był w Warszawie. Wywołał tam nawet jakąś awanturę, dzięki czemu zapamiętało go kilkanaście osób. Czuję przez skórę, że ten facet ma coś na sumieniu, ale na pewno nam nie powie. Nie mamy na niego żadnego haka i on o tym wie. Dostałem też informacje na temat innych osób, ale jak na razie niewiele z nich wynika. - A co z mieszkaniem Karpińskiej? - zapytał Reszka. Halwas skrzywił się okropnie. - Koszmar, ta baba ma w chacie prawdziwe archiwum. Kopia tego z gabinetu; żeby to przekopać, potrzeba kilku lat i tuzina ludzi, najlepiej księgowych. Zabrałem trochę luźnych szpargałów i czytałem pół nocy, ale ta lektura nas nie zainteresuje. Same rachunki, spisy i tym podobne pierdoły. - Miała jakichś krewnych? - zainteresowała się Lidia. - Podobno siostrzeńca, mieszka na stałe w Australii, dotychczas nie dał znaku życia. Może pojawi się jutro na pogrzebie, w końcu czeka na niego niczego

sobie willa. Na razie wszystkimi sprawami zajmuje się pełnomocnik zmarłej. Swoją drogą, mocno antypatyczna jednostka i podejrzanie małomówna. Musimy dzisiaj przycisnąć kilka osób, szczególnie na temat ich powiązań z denatką, inaczej będziemy się kręcić w kółko do śmierci. - Życzę powodzenia, bo w razie wpadki zamierzam was rzucić na pożarcie prasy i tych wszystkich ważnia-ków, którzy nieustannie popędzają organy ścigania. Bierzcie się więc do roboty. Jutro chcę widzieć na biurku jakieś konkrety - zakończył Reszka. Na miejscu czekało śledczych spore rozczarowanie. Zamknięte na głucho pracownie genetyków i żywieniowców doprowadziły Halwasa do białej gorączki. - A jednak czasem pracują - kąśliwie zauważyła Lidia i natychmiast pożałowała nadmiernej szczerości. Do przeprowadzenia własnych planów potrzebowała Karola spokojnego, zrównoważonego i otwartego na świat. W obecnym stanie nadawał się jedynie do wyważania drzwi. - Na pewno niedługo wrócą - zbagatelizowała problem. - Zaczniemy od obecnych, potem ewentualnie jeszcze raz dokładnie przeszukamy pokój ofiary, wycieczkowiczów zostawimy sobie na deser. - Na obecnych akurat najmniej mi zależy - burknął poirytowany Karol. Na pierwszy ogień poszła znerwicowana Bogusia Stasiak. Do wczorajszych zeznań dorzuciła sporo ciekawych szczegółów.

- Byłam u niej przed dwunastą, zaniosłam korespondencję. Oświadczyła, że chce spokojnie popracować, i żądała żeby jej nikt nie przeszkadzał. Często tak robiła, wtedy wszyscy oddychali z ulgą i każdy zajmował się sobą. - Gdzie wtedy byli pozostali pracownicy? - Najpierw w katedrze, a potem to nie wiem. Pojechałam zawieźć wykazy do dziekanatu, a później udałam się prosto do domu. Inni pracownicy również wykorzystali okazję i rozpełzli się po okolicy. Każdy miał możliwość, aby pozbyć się despotycznej szefowej, motywacji też im zapewne nie brakowało. Policjanci odnotowali skrzętnie każde słowo i zmienili miejsce urzędowania. Mopka tego dnia nie dostała śniadania. Włóczyła się po piętrach, wąchała, odchodziła i znowu wracała. Nawet długotrwałe miauczenie tym razem nie przyniosło rezultatu. Jedyni ludzie znajdowali się na drugim piętrze, ale i oni zachowywali się nietypowo. Biegali zaaferowani, szeptali po kątach i palili więcej śmierdzących papierosów niż zwykle. W powietrzu unosił się mdły zapach potu i strachu. Ruda kotka przysiadła niezdecydowana na schodach. Zawsze mogła zjeść śniadanie w portierni, ale domowe odpadki i pokruszone kanapki nie należały do jej ulubionych dań. W weekendy i święta stołowała się tam z konieczności, ale żeby w zwyczajny dzień, to przechodziło kocie pojęcie. Wprawdzie po każdym takim poście pławiła się wprost w poświątecznych przysmakach...

Westchnęła po kociemu i postanowiła jeszcze troszeczkę poczekać. Na widok Lidii miauknęła przeraźliwie i biegiem ruszyła na spotkanie. Wbiła w dziewczynę spojrzenie pełne nadziei, miłości i oczekiwania. - O, jest moja śliczna kicia! - zawołała radośnie Lidia. - Zobacz, co dla ciebie mam! Rybkę, prosto ze sklepu! - Rozwinęła papier i położyła na podłodze apetyczny pakiecik. Dobrze wychowana kotka najpierw kilka razy otarła się ojej nogi, odśpiewała swoje najpiękniejsze murmurando i z godnością zabrała się do konsumpcji. Na koniec odebrała jeszcze sporą porcję pieszczot i zakochała się na zabój w tej cudownej istocie. Potem cichutko przysiadła pod drzwiami, za którymi znikła ukochana pani, i zajęła się pielęgnacją futerka. W gabinecie Karpińskiej panował nieopisany zaduch. Lidia otworzyła okno i troskliwie skontrolowała wilgotność gleby w doniczce z draceną. Podlała odrobinę, nawilżyła powietrze spryskiwaczem i zastanawiała się, jak by tu zacząć rozmowę. Pierwszy odezwał się Karol. - Denatka na pewno będzie zobowiązana za taką troskliwość zauważył ironicznie. - Śmiej się, śmiej! Ta kobieta może nie lubiła ludzi, ale na pewno kochała rośliny. Nigdy nie widziałam dorodniejszej draceny. Rośliny bezbłędnie wyczuwają stosunek ludzi do nich i odwdzięczają się pięknym wyglądem. Karol ziewnął powątpiewająco. - Idę o zakład, że w swoim mieszkaniu nie masz nawet kaktusa powiedziała Lidia.

Zgadła. Odkąd dwa lata temu padła ostatnia paprotka, Karol zrezygnował z dalszych prób. Ktoś mu nawet powiedział na pocieszenie, że widocznie nie ma ręki do roślin. Wtedy przyznał temu komuś rację, ale nie zamierzał tego mówić przemądrzałej podwładnej. - Brakuje tu komputera - zauważył. - Dobry informatyk potrafi z niczego wyczarować kupę informacji. A te śmieci - wskazał na tony papieru - tylko pożerają nasz cenny czas. - Usiadł za biurkiem i z obrzydzeniem wertował przybornik z wizytówkami. Na wstępie znalazł kilka nazwisk z pierwszych stron gazet i przestał się dziwić złemu humorowi inspektora Reszki. Jeszcze jedna perełka do kolekcji. - Ta baba miała niewąskie znajomości poinformował lojalnie koleżankę. - Jeśli nie rozwiążemy tej sprawy, wywalą nas na zbity ryj. - Nie miała komputera, bo wydzielane przez nie promieniowanie źle wpływa na żywe organizmy - rozwinęła temat Lidia. - Ciekawa teoria, szkoda tylko, że nieprawdziwa - obojętnie sprostował Karol. - Podobno nie potrafiła go obsługiwać, zresztą mając tylu pomagierów, mogła nie umieć wielu rzeczy. - Ale miała wieżę i wolnych chwilach słuchała sobie jakiejś fajnej muzyki. - Lidia uparcie trzymała się tematu draceny. - Jeśli chcesz wiedzieć, rośliny należą do koneserów i najchętniej słuchają muzyki poważnej. Wiesz, Bach, Beethoven, Mozart... Karol miał na głowie ważniejsze problemy. Zamiast słuchać głupot, wolał przeanalizować dotychczas zdobyte informacje. Lista podejrzanych skurczyła się do

kilku osób i właśnie na nich zamierzał skoncentrować całą uwagę... Nagła cisza zmyliła Lidię, która uznała naiwnie, że nadszedł wreszcie moment, aby zagrać najważniejszą kartą. Rozmowa jakoś sama toczyła się wokół właściwego tematu, należało tylko nadać jej bardziej oficjalny charakter. W grę wchodziła przecież nowatorska metoda śledcza, a nie jakieś tam ciekawostki z życia roślin. - Słuchaj - zaczęła delikatnie - chciałam ci powiedzieć coś bardzo ważnego! - Zrobiła odpowiednią pauzę i przystąpiła do wykładania kawy na ławę. -Ona może nam pomóc złapać sprawcę - wskazała na roślinę. - Widziała mordercę i... no cóż... zamierzam ją przesłuchać! - Słucham?! - Do Halwasa wypowiedź koleżanki dotarła z pewnym opóźnieniem, ale jednak dotarła. Zareagował może zbyt emocjonalnie, ale co, do diabła, miał zrobić? Pogłaskać po głowie i odprowadzić do szpitala? - Już ci całkiem na mózg padło?! pieklił się, miotając się po pomieszczeniu jak zraniony nosorożec. Lidia za każdym razem przezornie schodziła mu z drogi. Nie dość, że wrobili mnie w beznadziejną sprawę, to jeszcze zamiast partnera dostałem nawiedzonego żółtodzioba! - komisarz nie przebierał w słowach. Musiał się wyładować, a że trafiło właśnie na Lidię, to sama sobie winna - rozgrzeszył się w myślach. Złość powoli ustępowała miejsca uszczypliwej złośliwości. - A może jeszcze pożyczymy do kompletu gadającą papugę i tresowaną małpę? - rzucił ironicznie.

Lidia cierpliwie czekała na zmianę klimatu rozmowy. Uszczypliwości nie zrobiły na niej większego wrażenia. W końcu miała do czynienia z dyletantem. - Skończyłeś? - zapytała grzecznie. - Jeśli tak, to pozwól mi jednak dokończyć zdanie. Nie czekając na odpowiedź, przystąpiła do wykładu: - Z przykrością muszę przyznać, że pomysł z przesłuchaniem rośliny nie wyszedł ode mnie. Jakiś czas temu jeden facet z CIA wpadł na fenomenalny pomysł. Podłączył roślinę do urządzenia podobnego do wykrywacza kłamstw. - Zawiesiła głos w celu zbudowania większego napięcia, ale najwyraźniej wysilała się na próżno. Karol odgrywał rolę urażonego, znudzonego i zamkniętego na wiedzę. Ta bajka wcale go nie interesowała i nie zamierzał tego ukrywać. Lidia oczekiwała od pana komisarza Karola Halwasa jedynie odrobiny uwagi. Przedstawione argumenty miały zdziałać cud i dotrzeć do jego ciasnej czaszki. - Posłuchaj mnie przez chwilę, do cholery! - krzyknęła rozdrażniona jawnym lekceważeniem. - Dobra, dobra, nawijaj - ustąpił komisarz. Jak większość mężczyzn nie lubił wysłuchiwać kobiet, nawet jeśli rzeczywiście miały coś do powiedzenia. Prelegentka streszczała się jak mogła. - No więc ten gliniarz kazał jednemu facetowi na „oczach" tej rośliny ukatrupić inną roślinę, potem pokazał jej kilku podejrzanych i ona bezbłędnie wskazała na winnego. Słyszałeś wskazała winnego! I co ty na to?! - zawołała triumfalnie.

Karol nie wyglądał na wstrząśniętego; spokojnie zapalił papierosa i z pobłażliwym uśmieszkiem czekał na ciąg dalszy. -Wprawdzie w tym doświadczeniu ofiarą była roślina, ale człowiek wcale nie jest gorszy - gorąco zapewniała Lidia. - Ta dracena na pewno kochała Karpińską i zrobi wszystko, żeby nam pomóc złapać mordercę. - Boże! - Halwas teatralnie złapał się za głowę. - W życiu nie słyszałem podobnego steku bzdur. Skoro masz taki pociąg do nauki, trzeba było zostać profesorem. Mogłabyś do woli mordować kwiatuszki albo gonić studentów depczących trawniki. Nie rozumiem, po jakiego diabła pchałaś się do policji? - Chcesz wiedzieć? Proszę bardzo, bo się nie mieściłam w sztywnych ramach uczelni. Chciałam coś robić naprawdę. Nauka może pchnąć przestarzałe metody policyjne o całe lata świetlne do przodu, tylko najpierw muszą usunąć takich konserwatystów jak ty! Karol podszedł do draceny i z sadystycznym zacięciem wypuścił w jej kierunku kilka kłębów dymu. - No i jak myślisz, już mnie nie lubi? Zapytaj ją w moim imieniu, co myśli o wpływie palenia na żywe organizmy i czy... Prowokacja odniosła skutek. - Jesteś za głupi, żeby być policjantem. Zapewne wybrałeś ten zawód, mając na uwadze swoje sadystyczne skłonności, ale zapewniam cię, te czasy już minęły! Nie nadążasz za własną epoką! Naprawdę jesteś tak zadufany w sobie, że tego nie widzisz?

- Chcesz rozmawiać poważnie? Proszę bardzo! Ciekawe, jak sobie wyobrażasz to wszystko w praktyce? Powiedzmy, że masz rację, roślina wskaże mordercę i co?! Pójdziemy do sądu i prokurator spali się ze wstydu, sędzia dostanie czkawki ze śmiechu, a obrońca oskarżonego w ogóle nie będzie potrzebny. Zejdź na ziemię, dziewczyno, albo wracaj do przekładania papierków. A najlepiej zacznij pisać kryminały, bo do niczego innego... Dalszej części monologu komisarza Halwasa Lidia już nie słyszała. Trzasnęła drzwiami i opuściła budynek w tempie ekspresowym. Nie zamierzała się poddawać, chciała tylko dopaść szefa, zanim zrobi to Halwas. W samochodzie jeszcze raz przemyślała wszystko dokładnie, wyciągnęła wnioski z nieudanej rozmowy i wprowadziła do planu niezbędne poprawki. Uwag komisarza Halwasa o dowodach i sądzie niestety nie można było zlekceważyć. Inspektorowi Reszce przedstawiła sprawę obrazowo i w miarę możliwości przystępnie. Zademonstrowała osiągnięcia amerykańskich kolegów i wskazała analogie ze sprawą Karpińskiej. Na koniec przybliżyła techniczne aspekty doświadczenia i zadeklarowała pomoc wybitnego specjalisty. - Panie inspektorze - przekonywała - zdaję sobie sprawę, że jeśli poznamy nazwisko mordercy, nie będziemy mieć jeszcze dowodów zbrodni niezbędnych dla sądu. Ale będziemy mogli skierować cały nasz wysiłek na konkretną osobę. Na razie mamy dwudziestu podejrzanych i kręcimy się w kółko. Proponuję, żeby operację z draceną przeprowadzić w ścisłej tajemnicy,

nie zaprzestając jednocześnie normalnych procedur śledczych zakończyła i zawisła wzrokiem na ustach szefa. W gabinecie zapadła męcząca cisza. Reszka sięgnął po artykuł opisujący eksperyment Baxtera i zatopił się w lekturze. Co jakiś czas wydawał z siebie mruknięcia typu „nie do wiary", „hm", „ciekawe", „niemożliwe", „no, no". Lidia siedziała jak mysz pod miotłą i gubiła się we wszystkich możliwych interpretacjach zasłyszanych dźwięków. Po nieprawdopodobnie długim czasie padły pierwsze konkretne pytania: - Jak się nazywa przyrząd do badania reakcji rośliny? Gdzie ewentualnie można taki sprzęt zdobyć? Czy dracena nie jest głupsza od filodendrona? Lidia stłumiła gwałtowne bicie serca i udzieliła natychmiast wyczerpujących odpowiedzi. - Przyrząd wykorzystywany w podobnych badaniach to encefalograf. Dziś wieczorem doktor Szurkin przyjedzie do Wrocławia i przywiezie z sobą całe niezbędne wyposażenie. Jeżeli chodzi o nasz kwiatek, to dracena w niczym nie ustępuje innym roślinom. Wykonywano z ich udziałem dużo bardziej skomplikowane doświadczenia, a wyniki były rewelacyjne i... Inspektor Reszka nie miał innego wyjścia jak zgodzić się na przeprowadzenie nietypowego doświadczenia. W grę wchodziły powody dalekie od naukowo-poznawczych. Po prostu miał nóż na gardle. Od rana odebrał już kilkanaście telefonów w sprawie Karpińskiej i na więcej stanowczo nie miał ochoty. W tej chwili gotowy był zaprzedać duszę diabłu, jeśli to

przybliżyłoby rozwiązanie zagadki. Na razie, z braku diabła, zdał się na naukowca. Zaszkodzić nie zaszkodzi, a zawsze może pomóc - pomyślał filozoficznie. - W takim razie kiedy pani może przesłuchać naszego „zielonego świadka"? - padło pytanie, które samo w sobie było odpowiedzią. - Jutro rano! - zawołała dziewczyna, z całych sił powstrzymując chęć wycałowania kochanego szefa. - Wobec tego wyznaczam na jutro rozpoczęcie operacji pod kryptonimem „Niemy świadek" i przypominam o zachowaniu tajemnicy. Jeżeli działania nie przyniosą spodziewanych rezultatów, zapomni pani, że kiedykolwiek rozmawialiśmy na ten temat. Zrozumiano?! - Tak jest! - padła służbista odpowiedź. Komisarz Halwas samodzielnie dokończył przeszukanie gabinetu, sporządził raport i wydał dyspozycje na dzień następny. Mianowicie wyznaczył na godzinę 9 rano zebranie personelu naukowego „...w celu przeprowadzenia działań śledczych. Obecność obowiązkowa". Sprawą nagłego wyjścia koleżanki Larsson nie przejął się wcale, wręcz przeciwnie, potraktował je jako nieoczekiwany uśmiech losu. Do szefa pojechał wyłącznie po to, żeby go poinformować o fakcie i otrzymać przydział nowego współpracownika. Na Lidię natknął się na policyjnym parkingu. Obdarzyła go promiennym uśmiechem i pomachała ręką przez okno samochodu. Karol, odrobinę zaniepoko-

jony tym pojednawczym gestem, udał się natychmiast do Reszki. - Już wiesz?! - zapytał, częstując się leżącymi na stole fajkami. Bez świadków mogli rozmawiać szczerze i na luzie, w końcu byli przyjaciółmi. - A powiedziała ci wszystko o swoim „genialnym" pomyśle?! Roślina w roli detektywa! Śmiechu warte! - Będziesz musiał szybko zmienić swój stosunek do najnowszych osiągnięć nauki, bo od jutra zaczynacie eksperyment z draceną. Nie uważasz, że w tym pokoju brakuje rośliny? - zapytał niewinnie Reszka. Halwasowi ręka z papierosem zawisła w połowie drogi do ust. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że zgodziłeś się na tę szopkę z „wykrywaczem kłamstw", przecież z takimi dowodami wyśmieją nas w każdym sądzie, a najgłośniej będzie się śmiał morderca. - Słuchaj, drogi przyjacielu, czy ci się podoba, czy nie, jedziemy na jednym wózku. Od początku tej afery przeróżne VIP-y nie dają mi spokoju. Połowę czasu spędzam na baczność ze słuchawką przy uchu, pod drzwiami koczują dziennikarze, blokując jedyną drogę ucieczki. Tą koszmarną Siekierską wyrzucałem z gabinetu cztery razy. Teraz zapewne czai się pod oknem. Zadzwonił telefon, Reszka skrzywił się okropnie, podświadomie przybrał postawę zasadniczą i z rezygnacją poddał się przeznaczeniu. Przez kilkanaście minut powtarzał na przemian „tak jest" i „dołożę wszelkich starań", na koniec wyczerpany opadł na fotel.

Karol przyglądał się przyjacielowi z dość niepewną miną. Za nic nie chciałby teraz być na jego miejscu. - Sam widzisz - przerwał milczenie inspektor - dla odrobiny świętego spokoju zgodzę się na każdą metodę śledczą. No, może z wyjątkiem tortur - dodał po chwili namysłu. - Dowody zdobędziemy później, wystarczy, że najpierw poznamy sprawcę. W końcu nie jesteśmy w niczyrngorsi od jakichś tam Amerykanów. Mogli oni, możemy i my. I przestań się dąsać jak panienka. - Poklepał przyjaciela po ramieniu. - Ten mały eksperyment w niczym ci przecież nie przeszkadza. Nadal prowadzisz śledztwo, pomóż dziewczynie i rób swoje. Chyba się nie boisz, że ta mała pierwsza rozwiąże zagadkę? -Pracujemy razem i jeśli nowe metody mają pchnąć sprawę do przodu, nie mam nic przeciwko nim. Chciałem tylko wyjaśnić niedomówienia. -No widzisz, dogadaliśmy się jakoś. Zadzwoń teraz do partnerki i ustalcie szczegóły. Macie mało czasu. Jutro o szesnastej trzydzieści jest pogrzeb Karpińskiej. Musicie się zmieścić z przesłuchaniami najpóźniej do piętnastej. Warto też pokazać się na cmentarzu, może zdarzy się coś ciekawego. Autobus zatrzymał się przed budynkiem uczelni późnym popołudniem. Wyładowano sprzęt i pracownicy naukowi po wykonaniu niezbędnych czynności zakończyli pełen wrażeń dzień. Jutrzejsze przesłuchania przyjęto do wiadomości bez zwyczajowych komentarzy. Zmęczenie wzięło górę nad ciekawością.

Na placu boju pozostały tylko najbardziej zdesperowane jednostki. Agatka i Jola spacerowały pod rękę po pobliskim parku. Wymieniały ostatnio zdobyte informacje i dokonywały analizy osobowości współpracowników. - Nawet nie wiedziałam, że żyłyśmy w tak zakłamanym otoczeniu - wzdrygnęła się Agatka. -1 pomyśleć, że niektóre z tych tajemnic są śmiertelne, trzeba tylko sprawdzić które. Jola spojrzała na nią z wyższością; nie dotyczyło to wyłącznie znacznej różnicy wzrostu, ale przede wszystkim znajomości ludzi i świata. Dla niej rewelacje koleżanki nie były żadną niespodzianką. Zawsze chętnie wtykała nos w cudze sprawy, co owocowało ponadprzeciętną wiedzą na temat bliźnich. Dotychczas zdobyte informacje zostawiała wyłącznie dla siebie, teraz, dla dobra sprawy, mogła się nimi podzielić z przyjaciółką. - Od dawna podejrzewałam Andrzeja o romans z Moniką przyznała. - Twoje obserwacje to potwierdzają. Bardziej mnie interesuje, co ukrywa nasz przystojny Marokańczyk, Podgórska, no i oczywiście Smolarz. Słuchaj, ta Kusiowa zabiła mi niezłego klina. Albo byłam świadkiem początków choroby umysłowej, albo ona wie więcej, niż nam się śniło. Odniosłam wrażenie, że dla niej Bóg i Smolarz stanowią jedność. Jeśli pytała Smolarza, czy Bóg będzie dalej zabijał, to czy miała na myśli to samo co ja? Agatka przytaknęła bez słowa. Doskonale pojmowała intencje Joli. - Ale i tak jestem pewna, że Karpińską stuknął Zatopiec wypaliła Jola. Nie mogła się jakoś pogodzić

z faktem, że wróg publiczny numer jeden nie maczał paluchów w zbrodni. Ujrzała w wyobraźni szczurzą mordę z rozbieganymi oczkami i przylepionym do warg pogardliwym uśmieszkiem. Cechy charakteru również predysponowały go do roli mordercy. - Podstępny, mściwy, agresywny. Już ja znajdę na niego jakiegoś haka - wysyczała mściwie. Agatka uznała, że czas przejąć kontrolę nad sprawą. Wspólniczka zbyt wyraźnie kierowała się prywatnymi animozjami. - Zatopiec to świnia - zgodziła się - ale na razie jest to świnia niewinna. Nic na niego nie mamy, nawet najmniejszej poszlaki. Jako profesjonalistki możemy zrobić tylko jedno - zająć się prawdziwymi podejrzanymi. - A przeczucia się nie liczą? Kobieca intuicja mi podpowiada... - Daj wreszcie spokój temu prymitywowi - prych-nęła poirytowana Agatka - i bez twojej zachęty mam go ciągle pod powiekami. Podaj mi choć jeden goły fakt świadczący o jego winie! - A widzisz! Sama widzisz, ten facet jest zdolny do wszystkiego. Idę o zakład, że ten gad nawet by nie podał brzytwy tonącemu! Lekko ogłuszona ostatnim argumentem Agatka postanowiła dotrzeć do koleżanki za pomocą bardziej obrazowych przykładów. - Piana na ustach nie świadczy od razu o wściekliźnie - zaczęła. - A o czym?! - zareagowała natychmiast Jola. - O braku higieny osobistej?!

Agatka nie zamierzała tolerować takiego braku subordynacji. - Ukierunkowujesz śledztwo w niewłaściwą stronę. - Dźgnęła oskarżycielsko palcem w pokaźny brzuch partnerki. - Osobniki najbardziej podejrzane są zawsze niewinne, inaczej policja byłaby całkowicie zbędna, wystarczyłaby profilaktyka. Potencjalnych przestępców neutralizowano by już w przedszkolu. - Zadowolona z tak długiego i błyskotliwego wywodu, przeszła do konkretów. - Od dzisiaj bazujemy wyłącznie na sprawdzonych wiadomościach, żadnych przypuszczeń, wszystkie zdobyte informacje poddajemy wstępnej obróbce, a produkt końcowy naukowej analizie. Wiemy dużo, ale ciągle za mało, najwyższy czas zabrać się do roboty. Podrapała się po głowie w celu pobudzenia procesów myślowych i po krótkiej pauzie kontynuowała wywód. - Klucze, skąd morderca miał klucze do gabinetu Karpińskiej? Daję głowę, że nie z portierni. Dorobił wcześniej. Czekał na okazję i my mu ją daliśmy! Obudź się - szturchnęła koleżankę - sama wszystkiego nie wymyślę. Zadanie domowe na noc: ustalić, kto, gdzie i kiedy mógł dorobić klucze. Jutro porównamy wyniki. Po wykluczeniu ulubionego obiektu podejrzeń Jola oklapła i straciła co najmniej połowę zainteresowania dla sprawy. Miała w nosie ten cały profesjonalizm i postanowiła prywatnie, na własną rękę tropić Zatopca. I postawię na swoim, choćbym go miała wrobić w tą zbrodnię, pomyślała nienawistnie. W ten sposób podbudowawszy się na duchu, podreptała za świeżo zdobytą przyjaciółką.

Okrążyły właśnie park po raz trzeci i zmęczone spoczęły na cienistej ławeczce. Park o tej porze zaludnił się dziećmi, psami oraz opiekunami jednych i drugich. Dwie ławki dalej jakieś szemrane towarzystwo popijało wino owocowe. Od czasu do czasu wykrzykiwali w stronę pań sprośne uwagi. Brak odpowiedzi skłonił jednego z osobników do próby bezpośredniego kontaktu. Na miękkich nogach przebył przestrzeń między ławkami, lądując na ziemi zaledwie dwukrotnie. - Panie tak same?! - wybełkotał, ni to pytając, ni stwierdzając fakt. - Takie ładne... lale i, fiu, fiu... same? - czknął siarczyście tanim winem i ciągnął niewyraźnie: - Na imprezę zapraszam, a co? Wino jest, kumple są, tylko kobiet nie ma. Jak nie ma kobiet to nie ma imprezy - no nie? Pijany amant nie zdołał dokończyć ciekawej propozycji. Jola zerwała się z ławki, spojrzała na intruza z poziomu metra osiemdziesięciu i ryknęła straszliwym, godnym słonicy basem. Dobór słów, nieprzypadkowy i mocno obraźliwy, natychmiast zniechęcił pijaczka do zaczepek. Potykając się o własne nogi, umykał przed szarżującą babą, odprowadzany śmiechem kompanów. - A fe! - zawołała Agatka z niesmakiem, nie ukrywając jednocześnie pewnej dozy podziwu. Jola w furii wyglądała imponująco i groźnie. - Dama nie używa takich wyrazów! dodała. - Jak się ma czterech starszych braci, to nie można być damą skwitowała Jola. - Odkąd wypadłam z kołyski, musiałam z nimi walczyć o wszystko: zabawki, psa, własny kącik do zabawy. A kiedy bawiliśmy się

w pancerniaków, zawsze grałam rolę Szarika, rozumiesz? Nigdy Janka albo Gustlika. - Westchnęła żałośnie na samo wspomnienie ciężkiego dzieciństwa. - Aż kiedyś w desperacji zapisałam się na karate i dzięki temu radzę sobie w trudnych sytuacjach. Z braćmi też nie mam kłopotów, rozłożyłam wszystkich na łopatki i odtąd nabrali szacunku dla kobiet. - Zachichotała. - Nie boisz się bandy pijaków, a wystraszyłaś się Zatopca? wyraziła zdziwienie Agatka. - Mylisz pojęcia, dziecino. Po prostu dbam o reputację. Wyobrażasz sobie plotki, jakie by natychmiast powstały: Jola Kapłan pobiła w oborze kolegę Zatopca. Wspaniała pożywka dla znudzonych pracowników naukowych. Już słyszę te docinki na temat końskich zalotów i kwestionowanie mojej równowagi psychicznej, itp. A teraz dzisiejsza scena: Jola Kapłan bohatersko obroniła się przed napaścią chuliganów. W takiej sytuacji wszyscy powiedzą - odważna babka, i nic więcej. Miała rację. Agatka pogratulowała sobie w duchu tak doskonałego doboru partnerki. Dla siebie, już na samym początku, zarezerwowała rolę kierowniczą, Jola miała pełnić funkcje pomocniczo-porządkowe. Nowo odkryte talenty wspólniczki pozwalały z optymizmem patrzeć w przyszłość. Automatycznie odpadł problem broni, nad którym Agatka głowiła się w chwilach wolnych od zajmowania się ważniejszymi sprawami. Z Jolą u boku mogła w razie potrzeby poruszać się bezpiecznie po ciemnych zaułkach czy składać wizyty na cmentarzach w porach zarezerwowanych dla duchów.

- Proszę, proszę - rzekła, spoglądając na ogromną postać towarzyszki - że masz końską siłę, wiedziałam od zawsze. Ale że i technikę, to dla mnie nowość. I tak powinno być, nie należy odkrywać przed światem wszystkich atutów - pochwaliła. Razem tworzymy idealny tandem. Ale, ale - odbiegamy od tematu - zajmijmy się faktami. Za chwilę zastanie nas tu noc, a rodziny z pewnością umierają z głodu. - A skąd zamierzasz wziąć te fakty? Jak na razie dysponujemy wyłącznie przypuszczeniami. Zresztą w każdej plotce jest odrobina prawdy - zauważyła Jola, uparcie wracając do osoby Zatopca. - Masz rację - nie połapała się Agatka. - Dlatego należy zwiększyć czujność. Tam, gdzie rozmawiają dwie osoby, jedna z nas musi być w zasięgu słuchu. Nadal bierzemy udział we wspólnym śledztwie, ale nie pchamy się na pierwszy plan. A zdobytą wiedzę należy trzymać w ukryciu. Nie zamierzam zostać następną ofiarą. - A co zrobimy, jak odkryjemy mordercę? - zainteresowała się Jola. - Będziemy go łapać? - Zastanawiam się właśnie nad moralnym aspektem sprawy. Pomyśl, Karpińska była prawdopodobnie szantażystką, osobą uciążliwą społecznie, w wolnym tłumaczeniu - zwyczajnym wrzodem na dupie. W takim razie morderca jest jednocześnie sprawcą i ofiarą. Należy najpierw poznać okoliczności, a później zadecydować o ewentualnej karze. Może wyświadczył światu przysługę, eliminując jednostkę społecznie szkodliwą? - Trele-morele - przerwała te filozoficzne wywody Jola. - Nie zamierzam pracować pod jednym dachem

ze zbrodniarzem, nawet jeśli kierowały nim szlachetne pobudki. Karę zostawmy sądowi. Zresztą najpierw musimy go złapać. Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu. To znaczy, chciałam powiedzieć: na mordercy. Agata bawiła się włosami, nawijała je na palec i szarpała bezwiednie. W jej przypadku czynność ta była oznaką niezwykłego wysiłku umysłowego. - Bo widzisz - zaczęła - właściwie to chciałam z tobą porozmawiać o czymś ważnym, ale się zagadałyśmy. Mam świetny plan! - oznajmiła z olbrzymią pewnością siebie. Genialny i prosty w wykonaniu - uzupełniła skromnie. - Jeśli się uda, będziemy wiedzieć tyle samo co policja. - Nachyliła się i zaczęła szeptać Joli do ucha szczegóły. Projekt wywarł na wspólniczce spore wrażenie, doceniła pomysł, ale też widziała pewne zagrożenia. - Naprawdę nie będziesz się bać? Mogą cię przecież złapać na gorącym uczynku! Aresztować! Jesteś szalona! - No to co? Nawet jak złapią, to i tak wypuszczą -bagatelizowała sprawę Agatka. -1 tak mają o mnie złą opinię, chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Trzeba zaryzykować, inaczej niczego się nie dowiemy. Wchodzisz w to? Sama nie dam rady, wiesz przecież. W razie czego nie wydam wspólniczki nawet na torturach - obiecała wspaniałomyślnie. - Dobra, dobra, taka strachliwa to ja znowu nie jestem - żachnęła się Jola. - Martw się lepiej o siebie. Wymyśliłaś to całkiem niegłupio, chociaż mam kilka uwag. Musimy to jeszcze raz przedyskutować i dopiąć wszystko na ostatni guzik, bo jutro nie będzie

czasu na żadne poprawki. - A gdyby coś, będę ci przysyłać paczki do więzienia - obiecała solennie. Lidia Larsson przygotowała wspaniałą kolację dla dwojga, włożyła najpiękniejszą kreację i niecierpliwie oczekiwała gościa. Kola dzwonił z granicy, że jego bagaż i wschodni akcent wzbudziły niezdrowe zainteresowanie służb granicznych. Stracił na wyjaśnienia ponad godzinę, ale, jak zapewniał, załatwił wszystko i teraz mknął już po dziurawych polskich drogach. Swój przyjazd zapowiadał na godzinę dziewiętnastą i słowa dotrzymał. Czułe powitanie w przedpokoju zajęło im zaledwie kilkanaście minut. Lidia, świadoma obowiązków gospodyni, uwolniła się wreszcie z niecierpliwych ramion chłopaka i zaprosiła gościa na salony. Kątem oka zlustrowała skromny bagaż Koli i zdrętwiała ze zgrozy. - A sprzęt, Kola, co zrobiłeś z aparaturą? Zostawiłeś w samochodzie?! - zapytała z nadzieją. Równie dobrze sprzęt mógł zostać na granicy lub w przydrożnym barze. Uroczy Kola gubił już nie takie rzeczy. Na samą myśl o utracie cennego urządzenia Lidię oblał zimny pot. Kola przez moment poddał się uczuciu paniki, ale szybko wrócił do równowagi. - Nie denerwuj się, kochanie, wszystko jest pod kontrolą powiedział miękko. - Przecież wiem, jakie to dla ciebie ważne. Wszystko jest w samochodzie. - Trzeba to natychmiast wnieść na górę - zarządziła Lidia.

- A po co? Niech sobie leży w samochodzie, przecież nie będziemy tego targać tam i z powrotem - jęknął Kola. - U nas kradną! - upierała się dziewczyna. - U nas też, ale prawdopodobieństwo, że dokonają kradzieży dzisiejszej nocy, jest raczej nikłe - zauważył logicznie. - Kołeczka, kochany, zrób to dla mnie! Inaczej ze zdenerwowania przez całą noc nie zmrużę oka. - Dla zakochanego mężczyzny taka prośba jest rozkazem. Kola westchnął cicho i pierwszy ruszył do windy. Lidia podążyła za nim. Cztery kartony i walizka po kolei powędrowały na górę. Młody naukowiec wytężał swoje wątłe siły, nie pozwalając Lidii na żadną pomoc. Trzymała drzwi windy i każdorazowo dziękowała promiennym uśmiechem. - Miałaś rację, nie są wcale takie ciężkie - wysapał. Ustawił w przedpokoju ostatni karton i padł wyczerpany na fotel. Myśl o jutrzejszym poranku odsunął na dalszy plan. Z zadowoleniem obejrzał zastawiony stół, zawadził wzrokiem o drzwi sypialni i zabrał się do otwierania wina. Wieczór we dwoje zapowiadał się bardzo romantycznie. Karol Halwas zaparkował kilka metrów dalej i z zainteresowaniem obserwował wysiłki towarzyszącego Lidii mężczyzny. Zdusił w sobie wszelkie odruchy współczucia i do końca pozostał w roli widza. Odczuł nawet z tego powodu małą, brzydką satysfakcję. W końcu to nie on zamówił te zabawki.

Dał parze jeszcze kilka minut na zagospodarowanie i nacisnął guzik domofonu. Odezwał się męski głos i po niemiecku poinformował, że pani Larsson dzisiaj nie przyjmuje, po czym kontakt się urwał. Karol nie stracił głowy. Zadzwonił pod pierwszy lepszy numer: - Przepraszam, że przeszkadzam, wynosiłem śmieci i nie zabrałem . kluczy, może pani z łaski swojej otworzyć? Podziękował wylewnie i już po chwili dzwonił do właściwych drzwi. Otworzyła Lidia i nie okazawszy zdziwienia, grzecznie zaprosiła kolegę do środka. - Szef mnie przysłał - usprawiedliwił najście. - Mamy na jutro opracować dokładny plan działania. To ta maszyna? - wskazał na pakunki. - Tak. Kola, pozwól tu do nas - zawołała w głąb mieszkania. Poznajcie się: komisarz Karol Halwas, mój partner z policji, a to doktor Mikołaj Szurkin, mój partner życiowy - wyjaśniła bez ogródek. - Specjalista od badań nad inteligencją roślin - dodała. - Miło mi - odpowiedział Kola, tym razem po rosyjsku. Całą swoją postawą zaprzeczał jednak wypowiedzianym słowom. Był wściekły na intruza i najchętniej wykopałby faceta za drzwi. - On powiedział, że... - próbowała tłumaczyć Lidia - a zresztą, przestańcie się wygłupiać i rozmawiajcie po polsku - poprosiła. -O, czyżbym trafił na przyjęcie? - niewinnie zauważył Karol, pakując się do pokoju. - Rozgość się, zaraz podam nakrycie - zatroszczyła się gospodyni.

Naburmuszony Kola ograniczył swoją działalność do rozlewania wina, z premedytacją omijając kieliszek gościa. Dialog kulał od samego początku i nawet Karol zrezygnował z prób rozruszania towarzystwa. Po posiłku przystąpili do omawiania szczegółów akcji. Komisarz rozłożył na stole plik fotografii. - Mam tu zdjęcia z gabinetu denatki A oto zdjęcie naszego jedynego świadka - zauważył kpiąco. Dracena wyglądała imponująco. Dwumetrowy okaz zajmował cały róg pokoju, tworząc wysoko nad biurkiem coś w rodzaju baldachimu. Z góry spływała kaskada błyszczących liści, przeciętych wzdłuż jaśniejszą smugą. Kola z prawdziwą przyjemnością przyglądał się fotografii. Niedawna apatia znikła bez śladu. Na własnym gruncie poczuł się pewnie i zamierzał pognębić rywala wiedzą niedostępną dla zwykłych śmiertelników. Karolowi cała ta szopka kojarzyła się raczej z wizytą u wróżki. Jak zauważył, granice pomiędzy nauką a jasnowidzeniem były niezwykle cienkie, przynajmniej w wykonaniu Szurkina. Młody naukowiec z niezwykłym skupieniem oglądał przyszły obiekt badań. - Wspaniały okaz - odezwał się wreszcie. - Zauważyłem wiele cech świadczących o pozytywnym sprzężeniu pomiędzy podmiotami. Więcej będę mógł powiedzieć oczywiście dopiero przy bezpośrednim kontakcie - zastrzegł się - ale j uż teraz jestem pewien, że między opiekunem a rośliną istniała stabilna nić

porozumienia. Jeżeli ta roślina zarejestrowała śmierć opiekunki, to być może już jutro dowiemy się całej prawdy - zakończył i spojrzał na słuchaczy. Lidia wpatrywała się w niego jak w obraz, Halwas dokonywał heroicznych wysiłków, aby nie parsknąć śmiechem w nos prelegentowi. - Pan naprawdę wierzy w powodzenie tego eksperymentu? zapytał. Nagle zalęgło się w nim podejrzenie, że oboje z Lidią robią z niego balona. - A pan neguje wszystko, co wymyka się możliwości pojmowania komisarza policji? - odbił piłeczkę Szur kin. Dla nich obu salon Lidii wydawał się stanowczo za ciasny. Początkowa niechęć zaczęła się przeradzać w otwarty konflikt. Kola był zazdrosny 0 dziewczynę, Karol nie mógł się pogodzić z utratą kontroli nad śledztwem, Lidia w tym towarzystwie nieświadomie pełniła rolę katalizatora. - Do diabła! - zirytował się policjant. - Na razie to ja prowadzę śledztwo i żądam odpowiedzi na pytania. Wiem, że pański udział w przedsięwzięciu jest nieoficjalny i społeczny, ale jeśli uznam, że nie wnosi nic do sprawy, rozstaniemy się w trybie przyśpieszonym. Zrozumiano?! Kola w milczeniu przełknął gorzką pigułkę, zrobił to wyłącznie dla Lidii. Nałożył na talerzyk sałatkę i z grobową miną zajął się konsumpcją. Komisarz nie poprzestał na jednorazowym sukcesie. Zamierzał za jednym zamachem wyjaśnić niedomówienia i opracować szczegółowy plan działania. -Nie ukrywam, że do tych nowinek podchodzę dosyć sceptycznie. Od pana zależy, czy zmienię zdanie

- zwrócił się do naukowca. - Pytanie pierwsze i być może ostatnie: w jaki sposób roślina rozpozna mordercę: po zapachu, rysach twarzy, wyczuje negatywne wibracje?... - Hipotezy na ten temat są różnorodne. Przyjmijmy, że odbierają promieniowanie właściwe dla każdego człowieka. Zresztą, dla nas najważniejszy jest fakt, że rośliny potrafią przyswajać i przekazywać informację. Widzą, słyszą, czują, a dzięki rozwojowi nauki potrafią się z nami podzielić swoimi spostrzeżeniami. - Kola wstał i dał znak pozostałym, aby poszli za nim. - W tych kartonach mam coś w rodzaju wykrywacza kłamstw. Elektrody i kable da się ukryć w liściach, problem stanowi reszta maszynerii. - Kopnął czubkiem buta największe pudło. - Jeżeli doświadczenie chcemy zachować w tajemnicy, trzeba to jakoś sprytnie zamaskować. Komisarz ze zrozumieniem kiwnął głową, wykrywacz kłamstw podziałał na jego wyobraźnię bardziej niż cały wcześniejszy wywód Koli. Dalsze obrady przebiegały już bez większych zgrzytów i sporów kompetencyjnych. Plan działania został ustalony, a role podzielone. Pozostała do rozwiązania tylko kwestia charakteryzacji Koli; jego obecność w czasie eksperymentu była niezbędna, należało jednak wymyślić coś, żeby zbytnio nie rzucał się w oczy. - Najlepiej prześpijmy się z tym problemem - powiedział komisarz na odchodnym. - Przed siódmą przyślę po was furgonetkę z ludźmi. Załadują sprzęt i rozładują na miejscu. Mam nadzieję, że czeka nas

jutro dzień pełen wrażeń. Na razie życzę spokojnej nocy. Cześć. W radiu wybiła godzina szósta. Jola nigdy tak wcześnie nie jechała do pracy. Świt zdarzało jej się oglądać niejako od końca, kiedy kładła się spać po wyczerpującej imprezie: Ale wstawać o tej porze - nigdy. Na tylnym siedzeniu leżała zwinięta w kłębek Agatka i półgłosem udzielała przyjaciółce ostatnich wskazówek. - Wyłącz to radio. Przy tym jazgocie zupełnie nie mogę się skupić. - O tej porze powinno się spać, a nie myśleć. - Jola nie ukrywała złego humoru. - Zresztą ten cały pomysł coraz mniej mi się podoba. Wczoraj byłam chyba niepoczytalna, że dałam się na to namówić, ale dzisiaj widzę wszystko trzeźwo i proszę cię ostatni raz - odpuść sobie! Pasażerka uniosła się na łokciu i wepchnęła głowę między przednie fotele. - Pękasz?! Przecież mówiłam ci tysiąc razy, biorę wszystko na siebie! Proszę cię tylko o niewielką przyjacielską przysługę. Czy to tak wiele?! - Co mam powiedzieć policji, kiedy o ciebie zapytają? skapitulowała Jola. Z dwojga złego wolała już trzymać rękę na pulsie Agatki niż puścić ją samopas. - Nic, skąd niby masz wiedzieć, gdzie jestem? Znamy się tylko z pracy. Niech sobie szukają sami. - Agatka zachichotała z udanego dowcipu. -1 przestań być taka śmiertelnie poważna. Gra jest warta świeczki.

Zgłoszę się do nich po południu i wymyślę jakąś bajeczkę dodała pojednawczo. - Chyba nie zostawisz mnie na lodzie?! Jola wyładowała nagromadzoną złość na pieszym pchającym się pod koła i już znacznie spokojniejsza wróciła do przerwanej rozmowy. - Robimy wszystko według planu. Tylko uważaj na siebie, nie mam ochoty oglądać następnych zwłok. - Spokojna głowa. - Agatka wyjęła z torebki gaz paraliżujący i zaczęła manipulować przy wyzwalaczu. - Wystarczy tylko mocno nacisnąć ten guziczek i skierować strumień cieczy w stronę wroga. Tak przynajmniej mówił taki jeden Mariusz, nie miałam jeszcze okazji wypróbować. - Całkiem mnie uspokoiłaś. - Jola nie miała najmniejszej ochoty służyć za królika doświadczalnego, zwłaszcza kiedy prowadziła. Z pewnym niepokojem obserwowała w lusterku poczynania koleżanki. - Schowaj to wreszcie, bo jeszcze ktoś zobaczy warknęła. Agatka z ociąganiem wykonała polecenie; miała jeszcze w torebce pistolet na kapiszony i poręczny, niezwykle ostry śrubokręt, ale przytomnie zrezygnowała z demonstracji. Jola mogłaby sobie ubrdać, że rzeczywiście grozi jej jakieś niebezpieczeństwo, i popsuć zabawę, nim się na dobre zaczęła. - Wiesz - zmieniła temat na bezpieczniejszy - przez chwilę się bałam, że ten morderca to ktoś całkiem obcy, że wszedł sobie do budynku, zabił i spokojnie wyszedł na ulicę. Ale teraz jestem pewna, że on jest nasz - oznajmiła z satysfakcją. - Miał dorobiony klucz, młotek z królikarni i zrobił to w biały dzień, wmieszał

się w tłum. Morderca z tytułem naukowym to plama na honorze uczelni i myją zmyjemy. Jola osobiście wolała tuzin obcych morderców niż jednego znajomego, ale argumentacja przyjaciółki też miała jakiś sens. Pokrętny, bo pokrętny, ale miała. - Jesteśmy na miejscu - zakomunikowała. Wysiadła i czujnie rozejrzała się po okolicy. Teren był czysty, o tej porze porządni ludzie jeszcze spali. - Wyłaź -rzuciła przez ramię. Tylne drzwi uchyliły sif ci hutko i Agatka na kolanach wypełzła na zewnątrz i W arła do Joli i przyjęła postawę wyprostowaną. Tasiępnie obie ruszyły po schodach; z przodu Agatka, tuż za nią Jola, rozpościerając nad wspólniczką ochronny parasol swoich bujnych kształtów. Agatka wśliznęła się do budynku, Jola zawróciła na portiernię. - Dzień dobry! - zawołała radośnie. - Poproszę klucz od sali wykładowej 2A. - A dobry, dobry. A cóż tak raniutko? - zdziwił się portier. - Tyle pracy? - A tyle, tyle. Wczoraj byliśmy w terenie, a dzisiaj trzeba to odpracować - Jola westchnęła ciężko. - Wezmę tylko przyrządy z pakamery i zaraz odniosę! - zawołała, wychodząc. Agatka wierciła się niecierpliwie pod drzwiami. Rozpierała ją energia i to nowe nieokreślone „coś", co dodaje życiu kolorów i sprawia, że człowiek zaczyna wierzyć we własne możliwości. Wykradła losowi przepustkę na niecodzienny spektakl, na który nie została zaproszona - zapewne przez pomyłkę. Najbliższe godziny miały pokazać, czy ryzyko się opłaci. Czy się to

komuś podoba, czy nie - zamierzała zrealizować plan, z Jolą albo bez. - Pośpiesz się - syknęła - bo nam się zwali na głowę jakiś pracuś. I przynieś żarcie i poduszkę z samochodu. Plan miała śmiały, nowatorski i genialny w swojej prostocie. Ni mniej, ni więcej, umyśliła powtórzyć przypadkowy środowy sukces. Z tą malutką różnicą, że tym razem zamierzała się zamknąć w kantorku dobrowolnie i w ścisłej tajemnicy. Wyznaczone na godzinę dziewiątą przesłuchania dawały stuprocentową gwarancję powodzenia. Należało tylko być we właściwym miejscu o właściwym czasie. Ten warunek właśnie spełniła, reszta zależała od sprawnego ucha i dobrej woli przesłuchiwanych. Kilka kluczowych pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Za parę godzin być może znikną ostatnie białe plamy i wtedy obie z Jolą zajmą się rzeczą najprzyjemniejszą - łapaniem mordercy. Praca wywiadowcza dawała pewną satysfakcję, ale na dłuższą metę była żmudna i męcząca. Wymagała cierpliwości i systematyczności, a tych cech żadna z dziewczyn nie posiadała w nadmiarze. Zapowiadał się długi, pełen emocji dzień. Poprzedni pobyt w ciasnym i brudnym pomieszczeniu zmobilizował Agatkę do wprowadzenia kilku zmian natury estetycznej. Starła kurze, wywietrzyła zagrzybioną klitkę i metodycznie zabrała się do urządzania miejsca czasowego pobytu. Wymościła siedzisko poduszkami, na stole rozłożyła przybory piśmienne oraz talerzyk z przekąską. Pozostałe produkty żywnościowe odwinęła z szeleszczących opakowań

i podzieliła na porcje przeznaczone do szybkiej konsumpcji. Na dobrą sprawę, do szczęścia brakowało jej tylko dostępu do instalacji sanitarnej. Dlatego, dmuchając na zimne, postanowiła drastycznie zmniejszyć spożycie napojów. Rola Joli ograniczała się wyłącznie do zamknięcia i otwarcia drzwi zewnętrznych oraz monitorowania sytuacji na zewnątrz. Ciekawe rzeczy działy się jednocześnie na wielu poziomach, więc obie musiały się zdobyć na maksymalny wysiłek, aby nie uronić ani kropelki. Czas mijał, a Jola wcale nie zabierała się do odejścia. Kręciła się bez celu, udzielając przyjaciółce setek niepotrzebnych rad. Praworządna z natury, próbowała skłonić Agatkę do zejścia z drogi przestępstwa, za jakie uważała podsłuchiwanie policji. Oczywiście bezskutecznie, łatwiej namówić osła do uprawiania kulturystyki niż Agatkę do rezygnacji z raz powziętych zamiarów - pomyślała z rezygnacją. - Dobra, spadaj! - pogoniła ją Agatka. - Zamykaj i znikaj! Przyjdziesz dopiero, jak gliny odjadą, i ani sekundy wcześniej, choćby się nawet paliło, dymiło i szczękało łańcuchami. - A wyłączyłaś komórkę? - Jola po raz pierwszy zdobyła się na rozsądne i jak się okazało ważne pytanie. - O kurczę, zapomniałam! Ale ze mnie idiotka! Gdyby ktoś zadzwonił to... wolę nawet nie myśleć o konsekwencjach. Agatka puknęła się boleśnie w czoło i jednym pstryknięciem kciuka unieszkodliwiła zdradliwą zabawkę. Po wyjściu Joli zablokowała drzwi przygotowanymi klinami, tą prostą metodą czyniąc swoją fortecę niedo-

stępną nawet dla posiadaczy klucza. Do dziewiątej brakowało jeszcze sporo czasu. Umościła się na kanapie i bezwiednie przeniosła do krainy fantazji. Na przemian była nieuchwytnym przestępcą i nieprzeciętnie inteligentną kobietą detektywem. Co kilka minut wracała do rzeczywistości, staranie kontrolując upływ czasu. Do kryjówki dochodziły stłumione głosy z parkingu, zgrzytanie kluczy w zamku i tupot nóg na schodach. Przez pierwszą godzinę odosobnienia Agatka czuła się doskonale w charakterze myszy pod miotłą, potem coś zaczęło się psuć. Zaplątała się w pętli czasu i przerażeniem rozpoznała u siebie pierwsze oznaki klaustrofobii. Pojęcie znane dotychczas wyłącznie z literatury zaczęło nabierać realnych kształtów. Nieznośne duszenie w piersiach, trudności z oddychaniem i zawroty głowy. Napiła się wody i z desperacką nadzieją przykleiła ucho do ściany. Nic! Cisza, cisza, cisza! Spojrzała na zegarek - piętnaście po ósmej. O tej porze wszyscy piją kawę, żartują albo kłócą się o kolejność dyżurów - pomyślała z rozrzewnieniem. Za wszelką cenę próbowała nie dopuścić do świadomości faktu, że marzy tylko o jednym - uciec z tej klatki i wrócić między ludzi. Kilkakrotnie nabrała powietrza w płuca, policzyła od stu do jednego i rozpoczęła operację od początku. * Policjanci także nie wyspali się tej nocy. Przygotowania do akcji rozpoczęli wczesnym rankiem, kiedy słoneczko stało jeszcze nisko nad horyzontem. Lidia

długo budziła Kolę, najpierw subtelnie; potem, z braku rezultatu, zastosowała metody bardziej drastyczne, za to skuteczniejsze. Popchnęła bezwładną kukłę w stronę łazienki i zagrodziła dostęp do wanny. - Jeszcze się utopisz, mój miły, weź zimny prysznic - poradziła przyjacielsko. - Daję ci dziesięć minut, słyszysz Kolka, dziesięć! Chyba nie zapomniałeś, co dzisiaj robimy? Zamiast odpowiedzi dobiegł jej uszu szum płynącej wody. Kola, zmęczony podróżą i urokami nocy, wracał do rzeczywistości bardzo niechętnie. Jedynie nadzieja na następną cudowną noc dodawała mu sił, do zmierzenia się z nadchodzącym dniem. Musiał zasłużyć na dowody wdzięczności, a to wymagało sporego wysiłku intelektualnego. Skorzystał z rady ukochanej i bohatersko odkręcił kurek z zimną wodą. W tym samym czasie podstępna kobieta zastawiała w pokoju pajęcze sieci. Wyciągnęła z szafy blond perukę, kilka spódnic, bluzek i niecierpliwie czekała na ofiarę. Kola, nieświadom szczegółów operacji, wyśpiewywał pod prysznicem arie operowe o wielkiej miłości. Gdy wyszedł z łazienki, Lidia od razu przystąpiła do rzeczy. - Rozwiązałam problem z kamuflażem. Awansowałeś właśnie na speca od rachunków. Siądziesz sobie tyłem i będziesz przeglądał segregatory w pokoju Karpińskiej. Rutynowa kontrola, nikomu nie przyjdzie do głowy właściwy powód twojej obecności. Nieźle, co? -Objęła chłopaka wpół, uniemożliwiając w ten prosty sposób natychmiastową ucieczkę i wprowadziła do pokoju.

- Wolisz spódnicę w kwiatki czy jednolicie zieloną? - zapytała niewinnie, wzmacniając chwyt. - O nie! Nie zrobisz mi tego! - Kola bezradnie zatrzepotał powiekami. - Co ci szkodzi, koteczku? Przecież wiem, że jesteś stuprocentowym mężczyzną. Odegrasz tylko małą rólkę teatralną dla potrzeb śledztwa - prosiła przymilnie. - Zrób to dla nas, koteczku. Kola odmownie kręcił głową i małymi kroczkami wycofywał się w stronę zbawczej łazienki, ale dziewczyna nie zamierzała wypuścić zdobyczy. Tym razem ona zatrzepotała powiekami, demonstrując na czarnych rzęsach dwie błyszczące łzy. Na więcej nie mogła sobie pozwolić w obawie o całość makijażu. Dwie wystarczyły. - Zgoda, włożę te sztuczne włoski, ale na więcej nie licz skapitulował Kola. - Spódnicy nie włożę za żadne skarby świata. I tak nie mam do niej odpowiednich butów - znalazł wreszcie logiczny argument. -1 makijaż - dorzuciła słodko Lidia, zabierając się do dzieła, zanim ofiara otrząsnęła się z szoku. Po kilku minutach wytężonej pracy przystojny chłopak upodobnił się do zmęczonej życiem pięćdziesięcioletniej księgowej nadużywającej kosmetyków. Peruka dopełniła dzieła i Lidia na wszelki wypadek trzymała przyjaciela z dala od lustra. Wbrew obiegowej opinii mężczyźni są równie czuli na punkcie wyglądu jak kobiety. Szczególnie gdy w grę wchodzi dziewczyna i potencjalny rywal. Komisarz Halwas zjawił się kwadrans po szóstej i mile zdziwiony zastał wszystko zapięte na ostatni

guzik. W korytarzu piętrzyły się pudła, składany stolik turystyczny i świeżo odprasowany obrus. Tylko gospodyni zachowywała się dziwnie, wypchnęła gościa na klatkę schodową i szepnęła mu do ucha: - Słuchaj uważnie, nie mam czasu na wyjaśnienia - syczała, groźnie łypiąc białkami oczu. - Żadnych głupich uwag na temat wyglądu Koli - zrozumiano? Zagadka rozwiązała się sama. W przedpokoju pojawił się Kola we własnej osobie i patrzył wyczekująco na Karola, gotowy na najmniejszy gest lekceważenia cisnąć peruką o ziemię i wrócić do Niemiec. -1 o to właśnie chodziło, świetny kamuflaż - przyznał Karol bez cienia ironii. - Całą noc głowiłem się nad przebraniem i wymyśliłem tylko to - wskazał dodatkowy policyjny mundur - ale wasz pomysł jest o niebo lepszy. Nikt nie zwróci uwagi na taką niepozorną kobitkę. Księgowa jak żywa. I zostaw ten karton - przystopował Kolę - jako kobieta możesz najwyżej zabrać podręczną teczkę. Resztą zajmą się moi ludzie. No, co tak stoicie - jedziemy! - pogonił towarzystwo. - Nie wiem jak wy - odezwała się Lidia, kiedy zajęli miejsca w samochodzie - ale ja jestem okropnie zdenerwowana. Jak pomyślę, że za kilka godzin poznamy nazwisko mordercy, to... Jola oddała klucze portierowi i wychodząc, o mało nie nadziała się na parkującą furgonetkę policyjną. Z wiadomych powodów nie miała ochoty na przedwczesne spotkanie. Przyczaiła się w cieniu i w sprzyjającym momencie prysnęła w stronę królikarni. Postanowiła tam siedzieć aż do rozpoczęcia pracy. Bała się tylko o Agatkę; spodziewały się stróżów prawa najwcześniej przed dziewiątą, mogli ją zaskoczyć. Co teraz mogła robić wspólniczka? Pobudzona wyobraźnia na zawołanie podsuwała obraz przyjaciółki tańczącej mazura, beztrosko śpiewającej

piosenki ludowe, itd. Wszystko kończyło się zakuciem Agatki w kajdany. Czas mijał i na szczęście nic nie wskazywało na spełnienie się któregoś z czarnych scenariuszy. Powoli Jola odzyskiwała zdrowy rozsądek i po wstępnym opanowaniu paniki stwierdziła, że ukrywanie się nie ma najmniejszego sensu. Jej samochód stał przecież przed samym wejściem, a policja zwykle nie ma problemu z ustaleniem właściciela. Szukała w głowie pretekstu, który usprawiedliwiłby jej poranną obecność w miejscu pracy, i doszła do wniosku, że jako wolny człowiek ma prawo przebywać wszędzie. No, chyba że znajdą Agatkę albo... drugiego trupa, to wtedy... Tak rozmyślając, szła sobie wzdłuż ogrodzenia królikarni. Nagle coś zwróciło jej uwagę, raczej wyczuła, niż zauważyła jakiś podejrzany ruch. Zatrzymała się, ostrożnie zlustrowała wzrokiem najbliższą okolicę i natychmiast zapomniała o nurtujących ją problemach. Krew zaczęła krążyć żywiej, członki nabrały sprężystości - to dała o sobie znać wrodzona żyłka łowiecka. W dużej kępie trawy, niecałe pięć kroków dalej siedział królik Kubuś. Ulubieniec Zatopca i przyczyna wszystkich nieszczęść. Nieznośny uciekinier zatęsknił widocznie za przyjaciółmi, a co bardziej prawdopodobne, za porząd-

nym śniadaniem. Szukał znajomej dziury, przez którą wydostał się na wolność. Na widok człowieka zamarł w bezruchu, węsząc intensywnie. Podjęcie decyzji z gatunku zostać czy uciekać zajęło mu zbyt wiele czasu. Wykorzystała to Jola - powolutku, prawie niezauważalnie posuwała się w kierunku niezdecydowanego gryzonia. Czujny królik nie pozwolił jej jednak na zbyt wiele, zapobiegawczo"zwiększył dystans i reagował tak na każdą próbę zbliżenia. Nowa zabawa wyraźnie przypadła mu do gustu. - Tuś-tuś, Kubusiu - wabiła słodko Jola. - Chodź do mnie, dostaniesz marcheweczkę. Tuś-tuś. - Przykucnęła, zerwała pęczek mleczu i powoli wysunęła przed siebie rękę z przynętą. Królik zaprzestał zabawy w kotka i myszkę, wykrzywił śmiesznie mordkę, opuścił uszy i nieśmiałymi kicnięciami zaczął się zbliżać do spodziewanego przysmaku. Trawna dieta zdążyła mu już zbrzydnąć, a człowiek kojarzył się dobrą wyżerką. Dystans powoli malał, cztery kroki, trzy, dwa... Wciągnął powietrze i natychmiast zorientował się w oszustwie. Nie sprzeda wolności za zwykłe zielsko. Wyprężył ciało i błyskawicznie prysnął w bok. W tym samym ułamku sekundy skoczyła Jola. Zwinna niczym zawodnik sumo poszybowała w górę, chwyciła królika i z głuchym łoskotem runęła na zbitą glebę. Jęk łowcy i kwilenie ofiary zlały się w jedno. Kubuś zdobył się na ostatni desperacki zryw, szamotał się jak szalony we wszystkich kierunkach, nie żałując pazurków. I kiedy był już naprawdę bliski wolności, chwyciła go druga para bezlitosnych rąk. - A mam cię, łobuzie - zachichotał radośnie człowiek. - Wolności ci się zachciało, niewdzięczniku. Marian Zatopiec, bo on to przyszedł niespodziewanie w sukurs Joli, podał jej wolną dłoń i pomógł podnieść się z ziemi. W jego

postawie nie dopatrzyła się cienia wrogości. Po twarzy plątało mu się nawet coś w rodzaju uśmiechu. - Proszę - podniósł z ziemi klucze i podał skamieniałej właścicielce. - Dziękuję koleżance za pomoc w zatrzymaniu zbiega - rzucił i odszedł, nie oglądając się za siebie. Jola otrzepała się z kurzu i zdumienia, włożyła pogubione sandały i lekko kulejąc, podreptała do pracy. Słowo „dziękuję" w ustach Zatopca przebiło wszystkie wrażenia dzisiejszego dnia. Z policyjnej furgonetki wyładowano sprzęt sprawnie i, jak przypuszczano, bez świadków. Towarzyszący ekipie portier zniknął, gdy tylko nadarzyła się sposobność, unikając smutnej roli tragarza. Ostatni pomknął na górę ucharakteryzowany mężczyzna. Kiedy mundurowi opuścili gabinet, wtajemniczona trójka odbyła ostatnią naradę. Dracena spokojnie stała w swoim kąciku, nieświadoma ważności chwili. A może wiedziała wszystko, tylko czekała, aż ludzie zrobią pierwszy krok? - Zabieramy się ostro do roboty! - zawołała podekscytowana Lidia. - Kolka, teraz wszystko w twoich rękach. Od czego zaczynamy?

Aparaturę pomiarową dla kamuflażu zastawiono stolikiem przykrytym przydługim obrusem. Na wierzchu ułożono szereg eksponatów. Wszystko razem wyglądało całkiem naturalnie. Podejrzani mieli kolejno defilować przed „świadkiem" w celu identyfikacji zgromadzonych na stole materiałów. Następnie delikwenta miał przejąć Karol i przesłuchać w sąsiednim pomieszczeniu. W ten sposób zamierzali upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, nie wchodząc sobie przy tym w drogę. Lidia dopracowywała detale. - Kolka, ile czasu taka osoba musi przebywać w pomieszczeniu? -Wystarczą dwie, trzy minuty, ale konieczne są przerwy między nimi, minimum pięć minut. Kola wyraźnie odzyskał humor i chętnie przejął inicjatywę. Rozejrzał się po pokoju i wydał kilka poleceń. Większość z nich kierował w stronę Karola. Zamierzał wykorzystać swoje pięć minut i dać zarozumiałemu gliniarzowi potężnego prztyczka w nos. Teraz, gdy eksperymentowi nie groziło już zawieszenie, mógł sobie na to pozwolić bez żadnych przykrych konsekwencji. - Stolik postawcie tutaj, potem go trochę dosuniemy; komisarzu, proszę na razie odsunąć te pudła pod ścianę i otworzyć okno; nie zaszkodzi nam odrobina świeżego powietrza. Ktoś roztacza wokół negatywne emocje - wypuścił następną celną strzałę. - Na czas przesłuchania proszę o zachowanie ciszy i wysyłanie w eter wyłącznie sygnałów dobra i miłości bliźniego. I nietrzaskanie drzwiami - uzupełnił już po gwałtownym wyjściu Halwasa.

Nadszedł czas na główny punkt programu. Kola z miną chirurga szykującego się go arcytrudnej operacji zaczął rozpakowywać kartony. Sprawnie wyjmował poszczególne elementy i łączył je w całość. Dopasowywał, regulował, wykonując jednocześnie szalenie skomplikowane obliczenia. Kątem oka obserwował dziewczynę. Jeden jej uśmiech wart był całego trudu. Lidia patrzyła na niego zamglonym wzrokiem i zaciskała kciuki za powodzenie, pełna wiary w sukces. Kola podłączył do liścia ostatnie elektrody i z błyskiem w oku włączył urządzenie pomiarowe. Pomieszczenie wypełnił cichy szelest przesuwającej się taśmy, na której pisak kreślił prostą czarną linię. - Działa - szepnął podekscytowany naukowiec. -Widzisz, teraz linia nie wykazuje najmniejszych odchyleń. Nasza obecność nie wywołuje u rośliny żadnych emocji. Miejmy nadzieję, że po odwiedzinach podejrzanych to się zmieni. Po wizycie mordercy powinniśmy mieć tutaj linię falistą - wskazał palcem. -Ja już swoje zrobiłem, teraz wszystko zależy od draceny - zakończył z patosem. - Naprawdę chciałbym w to wierzyć, ale jakoś trudno mi uwierzyć w nadprzyrodzone zdolności roślin -odezwał się Karol, podświadomie ściszając głos do szeptu. Niezwykłość chwili działała także na niego, chociaż nie zamierzał się do tego przyznawać. Po wypaleniu dwóch papierosów wrócił w znacznie lepszym nastroju. - Nie krzywcie się tak na mnie. Jeśli ona rzeczywiście „przemówi", obiecuję już nigdy nie znęcać się nad roślinami. Mam na myśli koszenie trawy, przycinanie żywopłotu i tym podobne tortury - sprecyzował.

- Przestań ją straszyć - syknęła ostrzegawczo Lidia. - Wszystko zepsujesz tym swoim gadaniem. Zajrzyj lepiej do naszych klientów i przygotuj ich do zabiegu... Niewierny Tomasz - rzuciła za wychodzącym. Aparatura pomiarowa działała bez zarzutu. - Niech sobie popracuje kilkanaście minut na luzie i możemy zaczynać - zdecydował Kola. - A teraz czas na relaks, wszyscy powinniśmy się odprężyć, pozbyć stresu i niepewności. - Włączył magnetofon i pokój wypełniła subtelna muzyka Czajkowskiego. - Nie zawiedziesz nas, malutka, prawda? - powiedział cichym miłym głosem. - Pamiętasz, miałaś taką dobrą panią, kochała cię, dbała o twoje potrzeby. Na pewno byłyście razem bardzo szczęśliwe. A potem przyszedł zły człowiek... - zawiesił na chwilę głos - i na twoich oczach dokonał straszliwej zbrodni. I zostałaś sama. A morderca nadal cieszy się wolnością. Przyjdzie dzisiaj do ciebie i ty musisz go wskazać! Rozumiesz? Jesteś naszą jedyną nadzieją. On zabił twoją panią, a ty musisz się zemścić za was obie. Teraz odpocznij sobie troszeczkę, uspokój się i przygotuj psychicznie. To będzie trudne, ale nie możesz się załamać, będziemy cały czas przy tobie. Zaraz tu przyjdzie dużo ludzi i zły człowiek będzie wśród nich. Daj nam tylko znak, a my zajmiemy się resztą. Nam możesz zaufać! - zakończył. * Halwas z radością opuścił pokój i znów zapalił papierosa. Całą tę historię traktował raczej z przymrużeniem oka. Bawiło go zachowanie reszty zespo-

łu, ich wiara w magię roślin. Przypominało to bardziej wywoływanie duchów za pomocą talerzyka niż działania policyjne. On wierzył tylko w to, co widział, w prawdziwe, niepodważalne dowody. Właśnie wpadła mu do głowy interesująca i odrobinę przewrotna myśl. Znajdowali się przecież w instytucie naukowym, wszyscy podejrzani sposobem myślenia byli bliżsi doktorowi Szurkinowi niż komisarzowi Halwasowi. Jak zachowaliby się, znając prawdę o planowanym eksperymencie? Czy jako naukowcy potraktowaliby sprawę serio? Może zdesperowany morderca wkradłby się nocą do budynku i zamordował jedynego świadka? Ciekawa teoria. Zaskoczyła go własna pomysłowość. Czyżby podświadomie ulegał wpływom Lidii? Odkrywcze rozmyślania przerwało pojawienie się niejakiej pani Kapłan. Już trzeci raz wędrowała na dół, za każdym razem natrętnie przyglądając się poczynaniom policjanta. W jej mniemaniu dokonywała obserwacji dyskretnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Karol odniósł zgoła odmienne wrażenie: rozbiegane, szpiegujące oczka, podejrzana mina, stylizowana na obojętność, i nadmierna częstotliwość wędrówek natychmiast wzbudziły podejrzenia rasowego gliniarza. Przyczaił się na półpiętrze i z góry obserwował poczynania kobiety. Rybka natychmiast złapała przynętę. Na paluszkach podbiegła do niestrzeżonego obiektu, przyłożyła ucho do drzwi, uniosła prawą nogę do wysokości twarzy i z pozycji bociana oglądała rozbite kolano. Pretekst tak samo dobry jak każdy inny. Prezento-

wała przy tym zadziwiające wygimnastykowanie, a i widok stanowiła przekomiczny. Przedstawienie przedstawieniem, a tajemnica tajemnicą - Karol zdecydowanie wkroczył do akcji. Na jego widok Jola z wdziękiem poprawiła podarte stopki i wygładziła spódniczkę. - Och, właśnie chciałam zapytać, nie mają państwo apteczki? zapytała,-bezczelnie prezentując otarte kolano i podrapane dłonie. - Niestety nie możemy pani służyć pomocą! - nieszczerze zmartwił się Karol. - Widzę, że zdarzył się jakiś mały wypadek? kontynuował, szczegółowe maglowanie podejrzanej pozostawiając na później. - Złapałam królika! - z dumą oświadczyła Jola, wprawiając komisarza w autentyczne zdziwienie. - Aha, zrozumiałem dowcip. Łapała pani zajączka i zwierzątko jak zwykle uciekło! - podjął żartobliwy ton. - Złapałam królika - sprostowała grzecznie, lecz stanowczo Jola. Królik i zając, proszę pana, to dwa różne gatunki i nie należy ich ze sobą mylić -pouczyła. - Oba gatunki oczywiście występują na wolności, ale ja oczywiście łapałam królika hodowlanego. Wybrał wolność kilka dni temu, ale go w końcu dopadłam. Halwas zauważył, że rozmowa dziwnie wymyka mu się spod kontroli, stracił wątek i ani w ząb nie rozumiał, o co tej babie chodzi. - Oczywiście, ma pani rację - przytaknął dla świętego spokoju. Czy mogę mieć do pani prośbę? Za kilka minut rozpoczynamy przesłuchania w pokoju nu-

mer siedemnaście, proszę z łaski swojej poinformować współpracowników, żeby nie opuszczali budynku, będziemy wzywać imiennie... Jola polowała właśnie na taką informację. Od dłuższego czasu podejrzewała, że coś się święci, teraz zyskała pewność. Pognała na dół, zanim policjant skończył mówić. Musiała uwolnić Agatkę, zanim zacznie się przesłuchanie. Przyniosła klucze i cichutko weszła do salki. - Agata, Agata - zapukała do drzwi pakamery. -To ja! Wyłaź, z naszego planu nici, słyszysz?! Policja siedzi w pokoju Karpińskiej i nie zamierzają się przenosić. Trafiłyśmy z tym pomysłem jak kulą w płot -orzekła zniechęcona. - Tyle zachodu, stresów i wszystko na marne. Otwieraj, zamierzasz tam siedzieć do wieczora? Odezwij się, głos ci odjęło z wrażenia? -zniecierpliwiła się w końcu. - Nie mogę wyjąć klinów, chyba się zaklinowały na amen usłyszała płaczliwy głos Agatki. - Od tego są. Spróbuj czymś podważyć - poradziła Jola. Na pomysł z klinami wpadła osobiście, przy niewielkiej tylko pomocy męża budowlańca, i do tej pory uważała, że jest to najmocniejszy punkt przedsięwzięcia. - Nie dam rady, podaj mi przez okienko jakiś młotek albo łom poprosiła Agatka. W tej chwili marzyła tylko o jednym: żeby natychmiast wyjść na zewnątrz. W nosie miała mordercę, śledztwo, w ogóle wszystko miała w nosie. Bezradnie szarpała klamkę, klnąc głośno parszywe drewienka i niewdzięczną Jolkę, która niespodziewanie odmówiła pomocy.

- Żadnych takich, dopóki nie złapią mordercy, nie dotknę się do żadnego młotka... i łomu też - odparła kategorycznie. - Spróbuj wyleźć oknem - zaproponowała. Odpowiedział jej rytmiczny, bardzo głośny łomot dochodzący z drugiej strony barykady. Wściekła Agatka kopała w drzwi, nie zważając na hałas. Pod wpływem drgań kawałki drewna obluzowały się i ofiara własnych pomysłów opuściła więzienie. - Nie wiedziałam, że jesteś taką świnią! - wysyczała w kierunku wspólniczki i śmiertelnie obrażona opuściła pomieszczenie. Jola zatarła ślady niedoszłego przestępstwa, oddała klucze i zrezygnowana poczłapała na górę. Męczyło ją coś w rodzaju kaca moralnego. Koleżanka Cyryl stała na korytarzu i tłumaczyła się przed Smolarzem ze spóźnienia. Ugodowy na ogół profesor na punkcie punktualności miał przysłowiowego hopla, i tym razem wypruwał z winowajczyni flaki. - ...i samochód stanął mi na samym skrzyżowaniu - wiła się w tłumaczeniach delikwentka. Na deser czekała ją jeszcze pogadanka umoralniająca i przyrzeczenie poprawy. - Ale ją magluje - zauważyła Halinka. - Widać stary wrócił już do formy. Nic, co dobre, nie trwa wiecznie. A taki był ostatnio cichutki. - Nie idziecie na pogrzeb? - zapytał Emil na widok kolorowych kreacji koleżanek. - Idziemy, przebierzemy się przed wyjściem. Ścisła żałoba obowiązuje wyłącznie rodzinę.

- Cholerka, szkoda, że nie wpadłem na podobny pomysł westchnął Emil. - Czarny garnitur w sierpniu jest szalenie niepraktyczny. - Granatowy też - poparł go Grześ. Wprawdzie dawno już zrzucił marynarkę, ale dolnej części garderoby nie mógł zdjąć z wrodzonej skromności. Pot całymi strugami spływał mu do skarpetek, grożąc przemoczeniem eleganckiego obuwia. Ciekawe, czy morderca będzie na pogrzebie? - zmienił temat. Podobno oni zawsze chodzą na pogrzeby. - Morderca wraca na miejsce zbrodni, tumanie - niegrzecznie sprostowała Iza. - W naszym przypadku nigdy go nie opuścił, ciągle czai się gdzieś za ścianą. Słuchajcie! zawołała - a co będzie, jeśli policja nigdy go nie złapie, jak my będziemy dalej żyć? Odpowiedziała jej pełna zadumy, mrożąca krew w żyłach cisza. Nikt na dłuższą metę nie chciał pracować pod jednym dachem z mordercą. Czarna wizja najbardziej przeraziła Halinkę. Zeskoczyła ze stołka i usiadła plecami do ściany. - Jeśli go nie złapią, natychmiast przenoszę się do Olsztyna! I niech nikt nie waży się jechać tam za mną! - zapiszczała histerycznie. - No wiesz?! Nam chyba możesz ufać - oburzyła się Jola. - Mam na myśli oczywiście dziewczyny. Zbrodniarzem jest na pewno jakiś facet, oni zabijanie mają w genach. Do pokoju wróciła Agatka i ciężko klapnęła na krzesło. - Ale mnie wymaglował - westchnęła. - Zaledwie kilkadziesiąt minut spóźnienia i już sąd ostateczny,

nawet się człowiek nie nacieszy wykroczeniem. Aha, na dzisiaj góra zaplanowała prace porządkowe w nowym laboratorium. Zjedzcie, robaczki, śniadanie, żebyście mieli siłę pracować. - Ładne mi porządkowe! - zawołała Iza. - Trzeba wynieść na korytarz połowę mebli i opróżnić wszystkie regały. Nie znacie przypadkiem jakiegoś bezrobotnego Herkulesa? - zapytała z nadzieją. Niestety nie znali. - A kto mówił, że życie jest proste - zauważył filozoficznie Grześ. - Chcieliście nowy sprzęt, a teraz żałujecie potu i łez. Nie ma róży... - Daruj sobie! - przerwała błyskotliwy wywód Jola. - Powiem wam coś naprawdę niesamowitego - po wstępie zrobiła dłuższą pauzę dla wzmocnienia efektu - Zatopiec powiedział dzisiaj „przepraszam" i „dziękuję". - Dowcipnie opowiedziała poranne zdarzenie i czekała na reakcję kolegów. - Niemożliwe! - upierał się Grzegorz. - On nie zna takich słów. Wśród genetyków opinie na temat kolegi Zatopca były wyjątkowo zgodne - arogant pozbawiony taktu i ogłady. - Sławo daję! - zaklinała się Jola. - Na własne uszy słyszałam. - A może się przesłyszałaś, może powiedział „przestraszam" i „dziób ci skuję" - podsunął Andrzej, rozbawiając towarzystwo do łez. Agatka przysiadła się do Joli. - Spakowałaś całą żywność? - zapytała od niechcenia. Jako osoba niepamiętliwa pierwsza wyciągnęła dłoń do zgody. - Tak, oczywiście i zatarłam... to znaczy posprzątałam - Jola skwapliwie podjęła temat. Podsunęła przyjaciółce torbę z produktami i przesłała jej przepraszający uśmiech. - Wiesz, może rzeczywiście powinnam „to" przynieść, przepraszam.

- Nie, miałaś rację, noszenie „tego", w tej sytuacji to czysta głupota - również szyfrem odpowiedziała Agatka. - W zaistniałej sytuacji musimy przewartościować nasz stan posiadania i podjąć zdecydowane kroki zaradcze - postanowiła. Zespół genetyków już dawno zauważył niezwykłą zażyłość obu pań i nawet skomentował to odpowiednio za plecami zainteresowanych. Teraz słuchali dziwnego dialogu mocno skonsternowani. Najbardziej dociekliwa była Halinka. Przez całe lata kolegowała się z Agatką i nagłe odstawienie na boczny tor potraktowała niemal jako zdradę stanu. Rozwiązanie zagadki postawiła sobie na punkt honoru. Idylla przy stole trwała nadal. - Chcesz kanapkę? - zachęcała Jola. - Z pieczonym schabem. - Chętnie - przyjęła dar Agata. - Boże! - nie wytrzymał tego wersalu Andrzej. -Jak się zaczną całować, to natychmiast zwymiotuję. - A ty pewnie wolisz całować mężatki?! - odgryzła się Jola i natychmiast zrozumiała swój błąd. Z tak długim jęzorem, pomyślała smętnie, z pewnością nie dożyję trzydziestych ósmych urodzin. Andrzej pociemniał na twarzy i opuścił pokój, głośno trzaskając drzwiami. - Co mu odbiło? Jakie mężatki? - pytano zewsząd.

- Nie wiem! Tak sobie chlapnęłam - wzruszyła ramionami zapytana. Wszystkie żywe istoty mają niezaprzeczalne prawo do miłości i choćby odrobiny zainteresowania. Po zrelaksowaniu draceny przyszedł czas na rudą kotkę. Pojawiła się" na horyzoncie w najodpowiedniejszym momencie i na znak przyjaźni ocierała się o nogi ukochanej pani. Kręciła kółeczka, stawała słupka, domagając się pieszczot. Siłą rzeczy dracena odeszła na dalszy plan. Rozpoczęła się sesja głaskania, przytulania i drapania za uszkami. Całej operacji towarzyszyło dziękczynne mruczenie uszczęśliwionej Mopki. - No, dość tych karesów na dzisiaj - zdecydowała wreszcie Lidia, znikając po drugiej stronie drzwi. Porzucona Mopka miauczała żałośnie na znak protestu i z premedytacją drapała okładzinę. Bezskutecznie. Wreszcie przycupnęła przy progu i czekała, szarpana ciekawością, żalem i przemożną chęcią dołączenia do ukochanej opiekunki. W pokoju Karpińskiej dokonywano ostatnich uzgodnień. - Zacznijmy od tego Podymka, tylko on ma alibi - zaproponował Karol. - Zobaczymy, co nam powie o nim wasza roślinka. Słówkiem „wasza" delikatnie odciął się od pozostałych. Będziemy przynajmniej wiedzieli, czy to wszystko ma jakiś sens. - Dzięki za optymizm, szalenie podniosłeś nas na duchu zdenerwowała się Lidia. - Przyślij nam tu jakiegoś chłopaka w mundurze i zajmij się swoją robotą - prychnęła gniewnie. - Dobra, gdyby ktoś pytał, będę w pokoju obok. Szurkin nałożył znienawidzoną perukę, dając tym samym znak do rozpoczęcia eksperymentu. Od tego momentu pierwsze skrzypce miała grać roślina. Czas rozstrzygnie, czy spełni pokładane w niej nadzieje. A nadzieje były ogromne, dwie

jednostki ludzkie wierzyły w to święcie, trzecia zamierzała zaś dołączyć do obozu zwycięzców, kimkolwiek by byli. - Kolka, jak myślisz, od kogo zaczniemy? -Niech będzie ten niewinny, potem weźmiemy resztę na chybił trafił. Powpisuj przy nazwiskach numerki i lecimy po kolei. Andrzej Podymek najwyraźniej nie czuł się wyróżniony pierwszeństwem. Wszedł do pokoju skoncentrowany i uważnie rozejrzał się po gabinecie zmarłej. Oprócz niego znajdowały się tam tylko dwie kobiety. Znajoma policjantka i jakaś druga, grzebiąca w segregatorach i tłukąca z impetem w przedpotopową maszynę do pisania. - Mam do pana tylko kilka pytań - zaczęła Lidia. - Proszę się dokładnie przyjrzeć przedmiotom na stole i powiedzieć, czy pan je widział wcześniej; może wpadły panu w oko na przykład w czasie ostatniej rozmowy ze zmarłą? Andrzej, dla zyskania na czasie, dokładnie obejrzał fanty i postanowił nadal trzymać się poprzedniej wersji wydarzeń. Poranny wyskok Joli niepotrzebnie wyprowadził go z równowagi. Teraz o jego romansie z Moniką Doniec wiedzieli już wszyscy, co nie znaczy,

że dowie się o tym policja - kalkulował. Liczył na solidarność zespołu. W końcu to nie on zamordował tę dwulicową modliszkę, chociaż bardzo się o to prosiła. I najważniejsze - nie miał zielonego pojęcia, kto stuknął Karpińską. - Nie jestem w stanie zidentyfikować tych rzeczy, nie mają żadnych cech szczególnych. Każdy z nas ma takie same przybory biurowe. Przykro mi, ale nie potrafię pani pomóc. - W takim razie dziękuję panu, kolega będzie miał do pana jeszcze kilka pytań, proszę przejść do pokoju numer szesnaście. Gdy tylko trzasnęły zamykane drzwi, Lidia i Kola biegiem rzucili się do urządzenia. Linia na taśmie była prosta jak drut i nawet na moment nie zafalowała. -Znaczy, rzeczywiście niewinny - stwierdził Szurkin. -Dracena powiedziała: niewinny - podkreśliła Lidia. Postacie w pokoju zmieniały się jak w kalejdoskopie. Każdemu podejrzanemu aplikowano jednakowy zestaw pytań. Notowano odpowiedzi i po wyjściu delikwenta sprawdzano zapis na taśmie. Po piątej osobie wynik nadal był negatywny. Świadek nie rozpoznał mordercy. - Boże, nigdy w życiu tak się nie denerwowałam. - Lidia odłożyła długopis i wytarła spocone ręce w obrus. - Nawet kiedy czekałam na wyniki matury. - Spokojnie, prawdziwy naukowiec nigdy nie okazuje emocji. Przebadaliśmy dopiero dwadzieścia procent przypadków. Musisz się uzbroić w cierpliwość, zbrodniarz może wejść za chwilę lub zjawić się ostatni - pocieszał Kola. - Zrobimy małą przerwę i lecimy z następną piątką. Na zewnątrz czuwała Mopka. Zdążyła już zawrzeć przyjaźń z pilnującym drzwi policjantem i z zainteresowaniem obserwowała, jak przyprowadza z sobą coraz to nowych ludzi i wpuszcza ich do wnętrza. Za którymś nawrotem wykorzystała

okazję i cichutko wsunęła się do pokoju. Kocia intuicja podpowiadała jej, że jest tutaj nielegalnie, i ostrzegała przed zbyt wczesnym ujawnieniem. Siedziała zatem grzecznie pod szafą i słuchała słodkiego głosu dobrej pani. Po podłodze przesuwały się różne nogi, snuły się obce zapachy, pod szafę dobiegały też dziwne głosy i szmery. Szczególnie jeden, cichy i brzęczący, intrygował kotkę od samego początku. Był taki nowy, dziwny i mruczący. Dobiegał z okolicy stolika, do którego podchodzili wszyscy ludzie. Nie mogąc się oprzeć ciekawości Mopka powolutku, jak na polowaniu, popełzła w kierunku odgłosu. Wlazła pod serwetę i z bliska obserwowała przesuwającą się taśmę. Po kilku minutach porzuciła nużące zajęcie, odeszła kilka kroków i ułożyła się wygodnie za doniczką z kwiatkiem. Mała drzemka wyśmienicie poprawiła jej nastrój. Kiedy się obudziła, w pomieszczeniu znajdowała się tylko jedna osoba. Ściągała właśnie z półek wielkie segregatory, czyniąc dużo hałasu. Mopka przeciągnęła leniwie grzbiet, zaczepiła pazurki o donicę, następnie wdrapała się wyżej i drapiąc brązową korę wykonała codzienny manikiur.

Brutalnie potraktowana dracena zawyła bezgłośnie z bólu i zareagowała wyraźnym zafalowaniem wykresu dokładnie w momencie, kiedy do pokoju wszedł kolejny podejrzany. Spłoszona odgłosem otwieranych drzwi kotka wróciła grzecznie pod szafę, nie zdając sobie sprawy z następstw niewinnego postępku. Świadkowi zadano standardowe pytania i odesłano do komisarza Halwasa. Jeden rzut oka na taśmę wynagrodził eksperymentatorom wcześniejsze rozczarowania. Wykres falował gwałtownie, wyraźnie i na dużej powierzchni. Dopiero po wyjściu podejrzanego powoli, małymi skokami wrócił do normy, osiągając linię prostą. - Boże, mamy go! Kola, mamy mordercę! - Lidia z trudem powstrzymywała się przed wykrzyczeniem tej cudownej wiadomości całemu światu. Nie mogąc zapanować nad szaloną radością zawisła na szyi przyjaciela, niszcząc z takim trudem nałożony makijaż - Mówiłem, że to tylko kwestia czasu - odezwał się Kola spokojnym głosem. Rolę wszechwiedzącego geniusza odgrywał doskonale. Czegóż nie zrobi mężczyzna, żeby zaimponować ukochanej kobiecie? I jemu spadł z serca ogromny kamień, ale tę informację zachował wyłącznie dla siebie. -Dowód dowodem, a karuzela kręci się nadal - sprowadził asystentkę na ziemię. - Dla zachowaniu pozorów, a co najważniejsze dla prawidłowości badań, musimy doprowadzić eksperyment do końca. - Sukces uczcimy w domu - obiecał skwapliwie. - A teraz spójrz w lustro. - Pocałunki „księgowej" pozostawiły na twarzy dziewczyny wyraźne ślady. - Mnie się podo-

basz w każdym wydaniu, ale niewtajemniczeni mogą wyciągnąć zgoła niestosowne wnioski - zachichotał. - Za pięć minut kontynuujemy zabawę. - A wiesz, czego nie mogę się doczekać? Chcę zobaczyć minę pana komisarza, kiedy zobaczy dowód, czarno na białym, i odszczeka wszystkie insynuacje - z satysfakcją powiedziała Lidia. * Kiedy do sali wszedł morderca, dracena rozpoznała go natychmiast. Zadrżała wewnętrznie od korzenia po czubki liści. Tysiące impulsów przeszyło jej tkanki. Elektryczna reakcja rośliny została natychmiast zarejestrowana przez urządzenie monitorujące. Przyrządy piszące drgnęły i zaczęły kreślić wyraźną falistą linię. Zabójca nie okazywał na zewnątrz żadnych emocji. Rozgrywał z policją partię szachów i z każdą godziną jego szansa na wygraną rosła. Jedynie przez pierwszych kilkanaście godzin męczyło go uczucie niepewności. Czy nie popełnił błędu? Z uporem maniaka analizował szczegółowo każdy krok. Nie, nie popełnił błędu, nigdy ich nie robił. Zaplanował i zrealizował zadanie z perfekcyjną precyzją i nie zostawił żadnych śladów. Wykonał wyrok i nie zamierzał więcej wracać do przeszłości. Policja bezradnie kręciła się w koło niczym stado zagubionych baranów. Badali fałszywe tropy i nie posunęli się do przodu ani o krok. Czuł się wolny od winy i kary. Nabrał właściwego dystansu i zaczął patrzeć na sprawę z perspektywy widza. Na wszelki wypadek dokładnie obejrzał leżące na stole eksponaty. Kątem oka obserwował

kobietę grzebiącą w dokumentacji. Czego szuka? Po plecach przebiegł mu zimny, nieprzyjemny dreszcz, ale na twarzy nie drgnął najmniejszy muskuł. Lata ćwiczeń zrobiły swoje. Najbardziej bał się papierów, ta wariatka zapisywała wszystko... jeśli znajdą przypadkiem... Nie, to niemożliwe, odrzucił niedorzeczną myśl. I tak jeszcze musieliby mi udowodnić, pomyślał, a to nie będzie łatwe. Nie zwykł przegrywać partii, w których stawką było życie. Własne życie. Działania policji całkowicie zrujnowały ambitne plany genetyków. Wywoływani na przesłuchanie nie wracali już na górę i wkrótce zabrakło męskich rąk do pracy. Wątłe kobiece barki nie utrzymały zdwojonego ciężaru i prace porządkowe utknęły w martwym punkcie. - Oni to robią umyślnie - zauważyła Iza. - Zabrali wszystkich facetów, i co, może mamy we trzy dygać te szafy na korytarz? A figę! - zawołała i usiadła na krześle. Jola i Agatka poszły w jej ślady. Potem Iza zeszła na dół i zostały same. - Ciekawe, dlaczego zostawili nas na sam koniec? - zastanawiała się Agatka. - Ostatnio byłam pierwsza, a teraz... - Rozejrzała się uważnie dookoła i zaczęła pokazywać coś towarzyszce na migi. Wskazała palcem na ścianę i wymownie złapała się za uszy. „Podsłuchują nas" - zrozumiała Jola. - Po nich można się spodziewać wszystkiego - powiedziała głośno. Jednocześnie przyłożyła zwinięte dłonie do oczu gestem imitującym lornetkę.

„Czy nas obserwują?" - odczytała natychmiast Agatka. -Raczej nie - uspokoiła koleżankę. Następnie kłapnęła trzykrotnie dłońmi. „Mów coś!". Jola odpowiedziała identycznym gestem i dodatkowo bezradnie rozłożyła ręce. „Nie wiem, co mam mówić". Gest kołysania niemowlęcia: „Mów o dzieciach". - Naprawdę nie wiem, co wyrośnie z mojego Maćka - zaczęła Jola. - Po pobycie w gospodarstwie agroturystycznym mam jak najgorsze przeczucia. To dziecko nie ma podejścia do zwierząt. Już pierwszego dnia uszczypnęła go gęś i pobódł baran; drugiego spadł z kuca, a żaby w stawie próbowały mu odgryźć palce u nóg. Przynajmniej tak twierdził, kiedy z płaczem wrócił do domu. Kiedy ugryzła go mrówka, stanowczo odmówił opuszczania pokoju. Na takie dictum spakowaliśmy z mężem manatki i wróciliśmy do domu. I wyobraź sobie, że on całą drogę ryczał, żebyśmy wrócili, bo mu się tam bardzo podobało. I co ty na to? - Na to jest tylko jedna rada, sprawcie mu braciszka albo siostrzyczkę i problem z głowy - poradziła Agatka. Jola wróciła w myślach do tej rozmowy, kiedy została w pokoju sama. Rzeczywiście, dlaczego mieliby nie mieć drugiego dziecka? Takiej małej dziewczynki, kropka w kropkę podobną do mamy, rozmarzyła się. Ta Agata ma czasem świetnie pomysły, przyznała. Postanowiła jeszcze dzisiejszej nocy porozmawiać z mężem o powiększeniu rodziny.

- No to mamy cholerny problem - odezwał się Kola po wyjściu ostatniego badanego. Z jego niedawnej pewności siebie nie pozostała nawet odrobina. Słowo „klęska" nie chciało mu jednak przejść przez zaciśnięte gardło. Z punktu widzenia nauki eksperyment zakończył się totalnym fiaskiem. Dwóch podejrzanych o jedno morderstwo to absurd. - Naprawdę nie wiem, co się stało, gdzie popełniliśmy błąd. Miotał się bezradnie po pomieszczeniu. - Może powinniśmy powtórzyć wszystko od początku i porównać wyniki. Im większa liczba prób, tym większe prawdopodobieństwo... Lidia siedziała przy biurku z opuszczoną głową. - A byliśmy tak blisko, tak blisko. - Nie potrafiła pogodzić się z porażką. - To koniec, Kola, drugiej szansy nie będzie. Inspektor dał mi wyraźnie do zrozumienia, że podpisze się wyłącznie pod sukcesem. A my co mamy? Podwójny sukces! - zakpiła. - A może jednak to ma jakiś sens, jeżeli dracena wskazała wyraźnie na dwie osoby, to przecież coś w tym jest. Mamy jakiś punkt wyjścia, dwóch podejrzanych to mniej niż dwudziestu - chwytała się ostatniej deski ratunku. Kola milczał taktownie Z punktu widzenia nauki doświadczenie spaliło na panewce. Lidia snuła coraz fantastyczniejsze domysły. - Teoretycznie jest to możliwe, ale istnieje też duże prawdopodobieństwo, że żaden z nich nie jest mordercą. Być może dracena zareagowała na jakiś inny czynnik, którego nie jesteśmy w stanie bliżej określić -z przykrością rozwiał złudzenia dziewczyny.

Lidia nie zamierzała tak łatwo się poddać. Na czystej kartce papieru wielkimi literami zapisała nazwiska podejrzanych: 1. MARIAN ZATOPIEC, doktor, lat 46, pracownik katedry żywienia zwierząt. 2. MARIAN SMOLARZ, profesor, lat 61, pracownik katedry genetyki. Smolarz czy Zatopiec, Zatopiec czy Smolarz - nie potrafiła wskazać na żadnego z nich. Coś ją tknęło, jeszcze raz przyjrzała się wykresom. - Kola, zobacz! - krzyknęła podekscytowana. - Te wykresy wyraźnie się różnią. Pierwszy - linia łamie się gwałtownie, częstotliwość i amplituda wychyleń są o wiele większe niż w drugim przypadku, tutaj mamy do czynienia z równomiernym falowaniem na całej długości. Według ciebie, który z nich jest bardziej podejrzany? - Moim zdaniem naginasz fakty... - Kola, zapomnij na chwilę, że jesteś doktorem Mikołajem Szurkinem. Przyjechałeś prywatnie do Polski, aby pomóc przyjaciółce w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. Czy jeśli poproszę, żebyś nie wyjawiał swoich wątpliwości komisarzowi Halwasowi, pomożesz mi? - Dwóch podejrzanych to zawsze mniej niż dwudziestu - zgodził się Kola. Komisarz Halwas zakończył przesłuchania świadków z rezultatem, oględnie mówiąc, miernym. Nie dowiedział się właściwie niczego nowego. Miał do czy-

nienia z ludźmi inteligentnymi, którzy nie popełniali prostych błędów logicznych. Owszem, przyznawali się do kontaktów z zamordowaną, wyświadczali jej różne przysługi, ale oczywiście bezinteresownie. Były to, jak mówili, zwyczajne koleżeńskie przysługi. Jedynie Marokańczyk Francis Cullen wyznał, iż zmarła pomagała mu przedłużyć wizę, za co „był jej dozgonnie wdzięczny". Gra słów, a może zawoalowana prawda? - tego komisarz nie zdołał ustalić. Po kilku godzinach takich bezowocnych pogaduszek nawet świętemu puściłyby nerwy. Halwas świętym nie był. Nie był także idiotą i doskonale zdawał sobie sprawę z własnej bezsilności. Na dodatek cała historia z zewnątrz wyglądała banalnie prosto. Klasyczna zagadka kryminalna: zamknięty krąg podejrzanych, jeden trup, zbrodni dokonano w godzinach pracy, niemal na oczach tłumu. I co? Nikt niczego nie widział? Ukrywają własne grzeszki czy także mordercę? Ofiarą padł wilk od dawna nękający stado czarnych owieczek. Czy stado stanie po stronie mordercy czy prawa? Na ostatnie pytanie właśnie znalazł odpowiedź: czarne owce zrobią wszystko, aby uratować własną skórę, łapanie zbrodniarza nie leży w ich interesie. Komisarz usiadł wygodnie i jeszcze raz przeanalizował fakty. Po lewej stronie kartki napisał „niewinni", po prawej „winni". Alibi miał wyłącznie Andrzej Podymek, resztę powinien wpisać po prawej stronie, ale opadły mu ręce. Taki wynik po kilku dniach przesłuchań mógł załamać nawet optymistę. Odrobinę nadziei na pchnięcie sprawy do przodu dawał jedynie eksperyment Lidii, ale i tutaj Halwasa

spotkał zawód. Po zapoznaniu się z rezultatami nie pozostawił na niedowarzonych naukowcach suchej nitki. -Do diabła z waszymi naukowymi bzdurami! Chcecie mi wmówić, że zabili ją na spółkę?! Jeden tłukł, a drugi kłuł?! A może ona nie lubi imienia Marian?! - ironizował. - Świetnie, najłatwiej krytykować - nadąsała się Lidia. Przedstaw zatem swoje rewelacyjne osiągnięcia! -Nie mam nic i właśnie dlatego się wściekam - z Karola uszła cała złość i resztki energii. - To nie krytykuj pracy innych! Mamy dwóch podejrzanych, zajmiemy się nimi dokładniej, może wpadniemy na jakiś trop próbowała go zachęcić. - Dziewczyno, zejdź na ziemię. Skąd wiesz, o co chodzi tej roślinie? Może jej któryś z Marianów oberwał liść albo strzepnął popiół do doniczki! Kola tym razem wyjątkowo zgadzał się z przedmówcą, ale pomny obietnicy poparł Lidię. - Reakcja na obecność tych panów była bardzo wyraźna i z pewnością nieprzypadkowa. Nie zaszkodzi chyba wziąć obu pod lupę. - Pod lupę to nas weźmie Reszka na poniedziałkowej odprawie. Zresztą róbcie sobie, co chcecie, ja się idę przewietrzyć. * - Chwilami nienawidzę tego faceta - zasyczała Lidia. - Z pewnością zwali na mnie całą odpowiedzialność. Trudno, przynajmniej nie będę musiała dłużej oglądać tego kabotyna.

- Na pewno dostaniesz inną sprawę - wyrwał się Kola. - Dziękuję za wiarę w moje możliwości! - rzuciła z ironią. Zabierz się lepiej do pakowania, przynajmniej nie zranisz niczyich uczuć. - Ja nie to miałem na myśli, chciałem tylko... - Wiem, ale nie rozmawiajmy już o tym. Lidia podeszła do'draceny i zanurzyła dłonie w zielonym gąszczu, szukając pocieszenia. Wyglądała na taką zagubioną i bezradną, że gdyby roślina nadal była podłączona do aparatury, z pewnością wyraziłaby jej współczucie. Z pocieszeniem ruszyła też inna żywa istota, ocierając się o nogi Lidii i mruczaąc kojąco. - A ty co tutaj robisz, Mopeczko? - zapytała Lidia, tuląc do twarzy rude futerko. - Przyszłaś się pożegnać? Kochana kicia, a wiesz, że mogłaś tu zostać zamknięta na cały weekend? Chodź, pójdziemy sobie na słoneczko. W dzień pogrzebu media ponownie zainteresowały się śmiercią profesor Zyty Karpińskiej, osobistości za życia znanej, cenionej i jak się okazało, niezmiernie ustosunkowanej. Ekipy reporterskie rozsypały się po mieście w poszukiwaniu gorących tematów. Najbardziej zdeterminowani dotarli także na miejsce zbrodni. Niestety - na próżno. Cerber przy wejściu jak katarynka powtarzał jedno zdanie: „Nieuprawnionym wstęp wzbroniony!". Blokował dostęp szeroką piersią, głuchy na argumenty, obietnice i zakamuflowane po-

gróżki. Marzenia o wywiadzie ze współpracownikami zmarłej spełzły na niczym. Na pożegnanie błysnęło kilka fleszy i podwórze opustoszało. Na placu boju pozostała tylko Katarzyna Siekierska z nieodłącznym fotografem Leonem. Gilotynka odlot innych sępów przyjęła z wyraźną ulgą. Odkąd odkryła zasadę, że w tłumie smaczne kąski trafiają się sporadycznie, chadzała własnymi, krętymi nieraz ścieżkami. Kierowała się węchem, który zawodził ją niezwykle rzadko. Niestety, ostatnio nie odnotowała większych sukcesów. Pismo, dla którego pracowała, płaciło tylko za ekstrakawałki, w związku z czym konto dziennikarki zaczęło wysychać w zastraszającym tempie. Po sprawie Karpińskiej obiecywała sobie wiele, toteż, niezra-żona drobnymi szykanami ze strony policji, spokojnie czekała na swoją szansę. Co kilka minut poprawiała makijaż, bo, jak wiadomo, uroda, szczególnie dobrze zakonserwowana, pomaga w odnoszeniu sukcesów, zarówno prywatnych, jak i zawodowych. Cierpliwość dziennikarki została w końcu wynagrodzona. Kiedy w drzwiach pojawił się komisarz Halwas, natychmiast ruszyła do ataku. Przywitała się i niewinnie poprosiła o papierosa, potem nawiązała wesołą, niezobowiązującą rozmowę. Katarzyna Siekierska, postrach komendy i prywatny wróg inspektora Reszki, wywarła na Karolu jak najlepsze wrażenie. Bez oporu dał się złapać w sidła młodości i urody. Dziewczyna działała jak miód na serce i balsam na skołatane nerwy. Zauroczony pięknym zjawiskiem zatracił gdzieś policyjne nawyki.

Zapragnął zwierzyć się komuś i zła sława damy jakoś umknęła mu z pamięci. I zapewne wychlapałby z radością wszystko, gdyby nie brutalna interwencja z zewnątrz. Lidia wyniosła kotkę na dwór i posadziła na nagrzanym murku. Odruchowo zlustrowała okolicę i na widok Karola z Gilotynką wpadła w dziką furię. Jak tornado wtargnęła w środek sielanki i przerwała spowiedź na samym początku. - Panie komisarzu, dzwoni inspektor Reszka, proszę natychmiast podejść do telefonu! Natychmiast! - rzuciła groźnie. - To może za chwileczkę, pan komisarz właśnie udziela wywiadu dla prasy - słodko zaprotestowała piękna Katarzyna. - Bardzo mi przykro, ale sprawa jest pilna i niecier-piąca zwłoki. Ale ja bardzo chętnie zastąpię kolegę - podjęła wyzwanie Lidia. Obie panie zmierzyły się badawczym, sondującym wzrokiem. Pierwsza runda wypadła remisowo, atuty młodości i urody wydawały się równe. Własną przewagę mogły wykazać tylko w bezpośrednim starciu. Lidia, pomna wpadki komisarza Gładysza, nie zamierzała dać się sprowokować. Pozornie oddała pole rywalce, przybierając postawę obronną. - Z uwagi na dobro śledztwa na razie nie udzielamy żadnych informacji - wycedziła sucho. - Natychmiast po zakończeniu dochodzenia wydamy dla me-

diów oficjalny komunikat. Miło się rozmawiało, ale muszę wracać do pracy. - Odwróciła się z wyraźnym zamiarem odejścia. - Poczekaj! Porozmawiajmy spokojnie - odezwała się pojednawczo Gilotynką. Postanowiła porozmawiać z policjantką jak kobieta z kobietą i na wstępie wyjaśnić wszelkie nieporozumienia. - Rozumiem, że to łóżko jest już zajęte mrugnęła znacząco. - Facet wart zachodu, ale nie będziemy się o niego bić. Właściwie, to nawet nie jestem zainteresowana. Odpowiedz tylko na kilka pytań i znikam na zawsze z waszego życia. No to jak? Umowa stoi? - Z uwagi na dobro śledztwa... - Pożałujesz tego, zobaczysz! - krzyknęła rozwścieczona Gilotynką. Do prawdziwej awantury doszło w pokoju numer siedemnaście. Męskie głosy grzmiały donośnie i pomruki burzy Lidia usłyszała już na schodach. Przyśpieszyła kroku. W walce wręcz Kola nie miał najmniejszych szans. Należało zdusić utarczkę w zarodku, nie dopuszczając do rozlewu krwi. - Spokojnie, panowie, pierwsza runda skończona! - wtrąciła się bezpardonowo. - O co poszło?! - O ciebie! - wysyczał Karol, przenosząc gniew na nowy obiekt. Mam dość twojego szarogęszenia się i wtrącania się w nieswoje sprawy. Przypominam, że to ja prowadzę śledztwo, i albo się podporządkujesz, albo wracaj do domu razem z tym swoim tresowanym pajacem.

Lidia usiadła na szerokim parapecie okiennym i z zainteresowaniem obserwowała miotającego się komisarza. Przeczekała, aż emocje opadną do umiarkowanego poziomu, i oznajmiła spokojnie: - Typowo męski sposób myślenia - urażona duma i niezaspokojone ambicje. Kiedy tylko tracicie grunt pod nogami, natychmiast o wszystkie plagi na ziemi obwiniacie kobiety. A wystarczy odrobina samokrytyki. - A ciebie dokąd zaprowadził twój typowo kobiecy sposób myślenia? Przestaję się dziwić, że twój mąż prysnął do Szwecji, musiał mieć z tobą cholernie ciężkie życie - wypalił z grubej rury Karol i natychmiast poczuł, że odrobinę przesadził. Zmieszał się i dla zyskania na czasie sięgnął po papierosy. Po Lidii spłynęło to jak woda po gęsi. Poczuła przewagę nad rozmówcą i przeszła do konkretów. Dalsza przepychanka słowna nie miała żadnego sensu, szczególnie że Kola-dżentelmen aż rwał się do głosu, a to mogło się skończyć grubszą awanturą. - Gwoli sprostowania - mój mąż nie rozumiał Polaków w ogóle, w związku z czym moje prywatne wyskoki nie miały większego znaczenia. A teraz poważnie: jeśli szczegóły akcji „Niemy świadek" przedostaną się do prasy, to oboje możemy sobie szukać nowej pracy, w najlepszym razie w drogówce. Tyle chciałam ci przekazać, przerywając czułe sam na sam z tą dziennikarką. - Rozmowa, o której wspomniałaś, miała charakter wyłącznie prywatny i w niczym nie zahaczała o tematy służbowe stanowczo zaprzeczył Halwas. -A cała ta heca z przesłuchiwaniem rośliny to wyłącznie twoja wpadka i mnie do tego nie mieszaj.

-1 tu się właśnie mylisz! Ty prowadzisz śledztwo i ty za wszystko odpowiadasz. Ja tu jestem wyłącznie na doczepkę - przypomniała grzecznie. Karol jakoś nie potrafił znaleźć szybkiej odpowiedzi, Lidia więc z radością go wyręczyła. - Masz poważny problem do rozwiązania; ta harpia będzie tam siedzieć do śmierci, a my musimy wynieść sprzęt, nie wzbudzając niezdrowej sensacji. Kola też nie może zostać tu na wieki. - To co według ciebie mam zrobić - aresztować ją? - Areszt to kiepski pomysł. Lepiej udziel jej wywiadu, zaproś na randkę, zresztą rób, co chcesz - tylko zabierz ją na bezpieczną odległość. Będziesz miał okazję dokończyć miłą pogaduszkę, a my z Kolą zajmiemy się resztą. Spotkamy się o szesnastej na cmentarzu. Ciekawe, kto przyjdzie pożegnać zmarłą? Uroczystości pogrzebowe zorganizowano z wielkim rozmachem. Tłumnie przybyli przedstawiciele świata nauki, biznesu i polityki. Nie zabrakło reprezentantów władz miejskich oraz kilkudziesięciu organizacji społecznych. Wygłaszano mowy pożegnalne, w których pod niebiosa wychwalano zalety profesor Zyty Karpińskiej i jej zasługi dla potomności. Uroczystość uświetniła orkiestra wojskowa, a czerń żałoby rozpraszały złotem haftowane sztandary i setki wieńców ułożonych na grobie. Z nieba lał się żar. - A na jej grobie anioły nie zapłaczą - zauważyła filozoficznie Halinka Mikuła, dyskretnie ocierając pot

z czoła. Najbliżsi współpracownicy zmarłej stali w gromadzie, z dala od notabli i obiektywów kamer. W miarę jak tłumy rzedły, przesuwali się do przodu, by złożyć nieboszczce należne uszanowanie. Dopiero tutaj, na cmentarzu, w pełni dotarła do ich świadomości cała wymowa tragedii. Nawet morderca przeżegnał się nabożnie i uronił łezkę, ulegając nastrojowi chwili, gdy orkiestra zagrała marsza żałobnego. * Poniedziałek w mniemaniu Lidii nosił wszelkie znamiona feralnego. Dopiero co pożegnała narzeczonego, a już zanosiło się na następne rozstanie, tym razem z firmą. Poranny telefon od szefa nie wróżył nic dobrego. Zresztą nie spodziewała się niczego innego. Eksperyment z draceną okazał się jednym wielkim niewypałem. Mogła oszukiwać cały świat, ale przed samą sobą powinna być szczera, dwóch podejrzanych czy dziesięciu, na jedno wychodzi. Poniosła porażkę, cała jej wiedza, zaangażowanie i entuzjazm nie zdały się na nic. Szef otrzymał relację z pierwszej ręki, pożałował z pewnością zaufania, jakim obdarzył niedoświadczoną policjantkę, każe jej spakować manatki i wracać, skąd przyszła. W tej sytuacji pozostało jej tylko jedno wyjście - odejść z klasą, to znaczy nie rozpłakać się jak dzidziuś po stracie zabawki. Przed gabinetem szefa Lidia pozbierała się trochę, zacisnęła zęby i odważnie weszła do sekretariatu. Sekretarka zajęta przekładaniem dokumentów z większej kupki na mniejszą, albo odwrotnie, obrzuciła ją nieżyczliwym spojrzeniem.

- Szef czeka na panią od godziny! - poinformowała tonem pełnym nagany. W zadymionym pomieszczeniu obradowało kilku facetów. Wejście Lidii nie przerwało ożywionej dyskusji. Reszka gestem wskazał dziewczynie miejsce i półgłosem wydawał dyspozycje dwóm wywiadowcom. Halwas mrugnął do niej dyskretnie. Podpucha? - zastanowiła się Lidia. Nie miała czasu na głębsze rozważania, bo szef raczył wreszcie zaszczycić ją swoją uwagą. - Odwaliła pani kawał roboty, reszta zależy od wywiadowców i od tej odrobiny szczęścia niezbędnego w naszym zawodzie. Lidia milczała taktownie. Wypowiedziane słowa mogły oznaczać zarówno pochwałę, jak i subtelne podziękowanie za współpracę. Radość na obliczu przełożonego jeszcze bardziej komplikowała sytuację. Cieszy się, że mnie już więcej nie zobaczy, czy stało się coś, o czym nie wiem? - myślała w popłochu. Na szczęście nie musiała długo czekać na rozwiązanie zagadki. Sytuacja wyglądała następująco. Komisarz Halwas jeszcze w piątek nadał bieg sprawie. Zarządził dokładne prześwietlenie życiorysów obu podejrzanych, dzięki czemu już w poniedziałek rano na biurku szefa znalazły się ciekawe materiały. - Jeden z panów miał wiele do ukrycia, tak dużo, że mógł zabić. Jak pani myśli, który? - zapytał. - Smolarz! - wypaliła Lidia bez sekundy zastanowienia. - Strzał w dziesiątkę - potwierdził Karol. - Właściwie mieliśmy dużo szczęścia, policjant, do którego

dotarliśmy, doskonale pamiętał sprawę sprzed lat. Nasz szanowny profesor ma bardzo interesującą przeszłość. Mieszkał kiedyś w małym miasteczku niedaleko Bydgoszczy. Czternaście lat temu został oskarżony 0 gwałt. Sprawę zatuszowano, pokrzywdzona po kilku dniach wycofała skargę, ale swąd został. Profesor wyjechał do Wrocławia, a po kilku miesiącach na świecie pojawił się syn. Smolarz regularnie płaci alimenty, ale z potomkiem nie utrzymuje żadnych kontaktów. Ma też drugiego nieślubnego syna, czteroletniego. Tutaj sytuacja jest analogiczna, alimenty i nic poza tym. Obie panie kategorycznie odmówiły udzielenia wyjaśnień, a do profesora odnosiły się nieżyczliwie. Przyznacie chyba, że to dziwne, że kobiety nie chcą nawet rozmawiać na temat ojca swoich dzieci? Może w obu przypadkach mamy do czynienia z gwałtem? Może pan profesor jest zwyczajnym zboczeńcem i ma na sumieniu więcej takich grzeszków? Jeśli Karpińska dowiedziała się o tym, zapewne szantażowała kolegę, a wtedy... - Taki przebieg wydarzeń wydaje się dość prawdopodobny zgodził się Reszka. - Facet miał wiele do stracenia. Utrata szacunku środowiska, może nawet więzienie. Niestety, na razie operujemy wyłącznie w sferze domysłów i szczerych chęci: jakichkolwiek dowodów brak - sprowadził podwładnych na ziemię. - Wydałem polecenie ścisłej obserwacji podejrzanego. Każdy w końcu popełnia błędy. Teraz czuje się bezkarnie, przy-warował kilka dni, odczekał. Jeśli w tym, o co go podejrzewamy, jest odrobina prawdy, to wcześniej czy później pójdzie w miasto, i to będzie jego ostatnie tango.

- A ten drugi, Zatopiec, też dostanie jakiegoś anioła stróża? wtrąciła Lidia. - Na dobrą sprawę nie możemy wykluczyć, że on... - Nie widzę takiej potrzeby. Nasze możliwości są ograniczone, zresztą na jakiej podstawie mamy go podejrzewać. Stateczny wdowiec, wybitny naukowiec, a że odludek i gbur, to już jego prywatna sprawa. Po kilku dniach zamętu i dezorganizacji uczelnia otrząsnęła się z paraliżującego bezwładu i zaczęła pulsować właściwym jednostajnym rytmem. Poniedziałkowy poranek nie przyniósł żadnych nowych niespodzianek i wszyscy odetchnęli z ulgą. Nawet policja zrezygnowała tego dnia z odwiedzin. Profesor Smolarz zwołał zebranie i nakreślił szczegółowy plan prac. Nowy sprzęt zalegał w pracowniach i coś należało z tym fantem zrobić. - Ten bałagan nie może trwać wiecznie - moralizo-wał swoim zwyczajem, a znudzony personel aż rwał się do działania. Wszystko było lepsze od słuchania tokującego profesora. - Ble, ble, ble - mruczała pod nosem Agatka. Zadanie wbrew pozorom nie należało do łatwych. Wytypowane pomieszczenie od lat pełniło rolę czegoś pośredniego między magazynem a składem rupieci. Z biegiem lat, oprócz części zapasowych, upychano tam wszystko, co się mogło jeszcze przydać. Przy trudnej sytuacji finansowej polskiej nauki wyrzucano niewiele. Czterdzieści lat historii zalegało pomieszczenie od podłogi po sufit i obecne pokolenie genetyków

korzystało wyłącznie z dwóch szaf stojących najbliżej drzwi. Po usunięciu połamanych krzeseł, kulawych stolików oraz setek przedmiotów niewiadomego pochodzenia i zastosowania, uzyskano dostęp do dawno zapomnianych rewirów. Każdy metr podłogi cofał czas o kilka lat i dostarczał nowych niezapomnianych wrażeń. Z namaszczeniem sięgnięto do najstarszych, przez kilkadziesiąt lat nieotwieranych szaf. Muzealne eksponaty były pokryte pokładami sfilcowanego kurzu, wolne drobiny wirowały w powietrzu, tamując oddech i drażniąc oczy. - Musimy dotrzeć do okna - wykrztusiła Jola - inaczej nas wydusi ta zaraza. Teraz wiem, dlaczego nikt wcześniej się tutaj nie pchał - dokończyła już na korytarzu. - Ta archeologia to szalenie niebezpieczna nauka. Dostęp do okna blokowało coś niesprecyzowanego - podest, mównica czy może podium dla zwycięzców, zdania na ten temat były podzielone. Drewniane pudło sporych rozmiarów, z dwoma schodkami, zarzucone stertą skołtunionych śmieci. Na pierwszym planie piętrzył się las metalowych wieszaków, oplątanych zwojami wyblakłej zielonej materii. W środek dość stabilnej konstrukcji upchano rolki brystolu, kłębki kabla i... szkielet krowy, nieco tylko wybrakowany. Dół zastawiono pudłami różnej wielkości, tworząc bryłę bez początku i końca. - Jak to ugryźć? - zastanawiała się głośno Halinka, patrząc bezradnie na doskonały twór poprzedników. -Najpierw chyba te pudła, co?

- Sama nie wiem - wtrąciła Agatka. - Jakby pociąć szmaty, to może chociaż góra puści. Przysłuchujący się rozmowie Andrzej powiedział coś niepochlebnego na temat damskiej logiki i zdecydowanie ruszył w kierunku przeszkody. Odbił się lekko, z wdziękiem, i ominął schodki, celując w sam skraj skrzyni. - Uważaj! - przeraźliwie zapiszczała Agatka. Głos jej zdolny był strącić anioła w locie. Andrzej gibnął się lekko, zamachał rękami, nie potrafił jednak przezwyciężyć siły ciążenia. Wylądował w samym środku chłamu, z trudem łapiąc równowagę. Odwrócił się powoli, spojrzał na Agatkę wzrokiem bazyliszka i wysyczał: - Nie rób tak nigdy więcej - nigdy! Nawet jeśli stanę na grzechotniku, minie przeciwpiechotnej, spróchniałym moście milcz! Twój głos zabija równie skutecznie, o mało nie dostałem zawału. Ze złości tupnął nogą i jakby zapadł się pod ziemię. Procesowi znikania towarzyszył chrzęst łamanych desek, łomot walących się dekoracji i przeciągły jęk ofiary. Czeluść zamknęła się z hukiem i nastała przerażająca cisza. Tumany kurzu bezszelestnie osiadały na wierzchu stosu, nie burząc podniosłej atmosfery. Z wnętrza kurhanu wystawały pożółkłe kości, a dołem wyciekała jakaś wyjątkowo śmierdząca ciecz. -Ratować! - ryknęła niespodziewanie Agatka, a głos jej pobudził do życia nie tylko ekipę ratunkową, ale i niedoszłą ofiarę. Pod zwałami śmieci coś nagle ożyło, zawyło upiornie, następnie zaczęło się miotać, prychać, wierzgać i wniebogłosy wzywać pomocy. Odzew był spontaniczny.

Wszyscy obecni rzucili się do przodu, gołymi rękami rwąc, szarpiąc i odrzucając na boki pogruchotane kawałki podestu, kości i pomniejsze przedmioty. - Mam nogę! - radośnie zawył Emil. - Cholera! Czemu on tak wierzga?! - Urwiesz, kretynie! - zaskomlało spod desek. - Przestań ciągnąć, idioto, od góry odkopuj. - Nic mu nie jest - zauważyła Halinka. - Nawet własny pogrzeb nie zmienił mu charakteru. Gburem się urodził i gburem umrze zauważyła uszczypliwie. - Bezduszna sadystka! - zadudniło z głębi. Zespół zaprzestał na chwilę kopania i nasłuchiwał, próbując zlokalizować poszkodowanego. Przestraszona nagłą ciszą ofiara zamilkła również. - Hop, hop, odezwij się! - ryknął Grześ ile sił w płucach prosto w wystający z rumowiska rulon bry-stolu. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. - Auuuu, moje uszy!!! - odpowiedziało z tej samej rury. Wściekły Andrzej przeszedł samego siebie, zasypując zadziwionych słuchaczy stekiem niewyszukanych obelg. - Jest po drugiej stronie tej tuby i zdaje się, że słyszy nas doskonale - domyśliła się Jola. - Andrzejku, nic się nie martw, w razie czego podamy ci wodę, tlen, a nawet coś do jedzenia, leż spokojnie i czekaj na ratunek. Spod rumowiska wydobyło się zgrzytanie zębami i niewyraźne słowo, które przy odrobinie złej woli można było zinterpretować jako „świnie". Po odkopaniu głowy dalsza akcja ratunkowa przebiegała o wiele sprawniej. Tułów uwolniono bez

problemu, nogi, przygniecione metalowymi poprzeczkami, sprawiły nieco kłopotu, ale i z tym dano sobie radę. Uniesiony przez sześć par pomocnych rąk Andrzej, cały i zdrowy stanął o własnych siłach. Widok przedstawiał niecodzienny: zakurzony, w poszarpanej odzieży, bez prawego buta; sypał wokoło białym pyłem, a z jego spodni kapała na podłogę jakaś przeraźliwie cuchnąca ciecz. - A to co? - zainteresowała się niewinnie Iza. - Formalina, formalina! - krzyknął, niespodziewanie głośno, zapytany i pognał na korytarz. - Jesteście świnie! - uzupełnił wypowiedź już z daleka. - Ma na myśli nasz wygląd czy coś znacznie gorszego? - spytała Agatka. - Prawdopodobnie biedaczek przeżył szok, zachowajmy się jak ludzie i w najbliższym czasie nie wracajmy do tematu. Tabu. Rzeczywiście, ratownicy niewiele odbiegali wyglądem od ofiary. Zadanie wypełniali z pełnym zaangażowaniem, nie żałując zdrowia ni odzieży. Akcja przeniosła się zatem do toalet, gdzie przy szumie wody planowano dalsze prace. W damskiej toalecie rozmowy przebiegały spontanicznie i na wesoło. Jeszcze raz przeżywano całe zdarzenie, nie szczędząc błyskotliwych komentarzy. - Cokolwiek by mówić - podsumowała Jola -Andrzej odwalił kawał dobrej roboty. Zyskaliśmy dostęp do okna, a w kawałkach ta zawalidroga nie stanowi większego problemu. Wyniesiemy wszystko raz, dwa.

W męskiej toalecie, ze względu na obecność głównego bohatera, panowała dosyć napięta atmosfera. Rozmowy toczyły się wokół przyszłości, skrzętnie omijając przeszłość i teraźniejszość. Andrzej wziął prysznic, na gołe ciało włożył fartuch i z grobową miną zabrał się do prania odzieży. Wszelkie próby nawiązania dialogu ucinał w zarodku. - Spadajcie! - warczał, blokując dostęp do umywalki. Spodnie i podkoszulek wywiesił za okno, slipy po osuszeniu ręcznikiem wciągnął na siebie. Cisnął do śmietnika rozmiękłą paczkę papierosów i odezwał się po raz pierwszy po ludzku: - Dawać fajki! - Zapalił, zadumał się nad ulotnością życia i niespodziewanie wyżalił się przed światem: - Wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Bezsilność! Żrąca substancja leje się człowiekowi na najcenniejsze organy i nic nie można na to poradzić! Bezradność! Bezwład kończyn i banda idiotów idąca na ratunek! I co się gapicie, zamknijcie te rozdziawione pyski i do roboty. Trutnie, leniwe hipopotamy, pasożyty ludzkie! - z pasją ciskał epitetami, powoli odzyskując dobry humor i zachwianą równowagę ducha. Po usunięciu kurzu za pomocą odkurzacza, mokrych szmat i innych pomniejszych wynalazków, przystąpiono do przyjemniejszych czynności - penetracji szaf. Już po kilku minutach dokonano kilku epokowych odkryć. - Co za kretyn wepchnął tu całkiem nowe filtry? -pytała oburzona Halinka. - No proszę, menzurki, probówki, nawet nierozpakowane.

- Znalazłam szkiełka do mikroskopu! - piszczała radośnie Iza. O, rękawiczki jednorazowe, dwie paczki. Oprócz nowiutkich rzeczy wydobyto na światło dzienne szereg innych: prawie nowych, trochę zepsutych i o nieznanym przeznaczeniu. Nad każdym przedmiotem odbywały się targi i zacięte dyskusje. -Wywal tego trupa - upierał się Grześ - kiedyś pewnie nie mieli części zamiennych, teraz już czegoś takiego nie produkują epoka kamienia łupanego. Na podłodze wyznaczono trzy kupki, na które składano wyjęte z szaf fanty: pierwsza zawierała rzeczy potrzebne, druga śmieci, trzecia - wszystkie pozostałe. Trzeci stos rósł niepokojąco i właśnie nad nim toczyły się najbardziej zażarte spory. Przy takim systemie pracy widoki na zakończenie porządków w najbliższych dniach spadały do zera. Słabły też chęci. W każdej szufladzie znajdowały się klucze różnych rozmiarów i nieznanego pochodzenia. Po trzech godzinach szperania zebrało się tego kilka garści. - Skąd tyle kluczy? - zdziwiła się Jola. - Odkąd pamiętam, nie wymieniano tu żadnych zamków. Ciekawe, czy pasują do naszych drzwi? - To ja skoczę sprawdzić - zgłosił się Emil i z przyjemnością opuścił zakurzone wnętrze. Wrócił po kwadransie, nie kryjąc zadowolenia. - Cztery pasują: mały jest od szafy w korytarzu, ten od piwnicy, a dwa od drzwi wejściowych. Co robimy z resztą, wywalamy czy podrzucić sąsiadom?

- A sprawdziłeś, czy któryś nie pasuje do gabinetu Karpińskiej? rzuciła Agatka. Emil wykonał zwrot na pięcie. - Zaraz sprawdzę! - zawołał z gotowością. - Stój, gdzie leziesz kretynie! - brutalnie powstrzymał go Andrzej. - Do reszty was pogięło?! Naprawdę zależy wam, żeby któryś pasował?! Mało wam młotka, to jeszcze klucza wam się zachciewa?! Ta miażdżąca krytyka podziałała na zespół trzeźwiąco; bez słowa protestu trefny towar zapakowano do worka i w największej tajemnicy usunięto z budynku. Następne znaleziska podreperowały nieco zwarzone humory. Agatka wygrzebała kolekcję podków, a Jola strusie jajo. - Pamiętacie jajo? Dostaliśmy je na sympozjum w Poznaniu, jakieś pięć lat temu. Mówiłam, żeby zjeść od razu, a wy nie, bo pamiątka. I co, zmarnowało się - stwierdziła z żalem. Emil natychmiast zainteresował się jajem. Zakręcił nim po stole, potrząsnął w powietrzu i przyłożył najbliżej siedzącej Halince do ucha. - Słyszysz, coś w środku grzechocze, chyba wyschło. Zamawiam sobie na Wielkanoc, do święcenia, ale będą jaja. Może też śmiało robić za instrument muzyczny. Uniósł jajo nad głowę i potrząsając nim miarowo, przesuwał się po pokoju zgrabnie naśladując latynoskiego tancerza. Przy ostatnim „cza" jajko jak żywe wystrzeliło w górę, wykonało salto w powietrzu i gwałtownie zaczęło obniżać parabolę lotu. Pierwszy kontakt z podłożem przetrwało szczęśliwie, odbiło się jak

piłeczka, podskoczyło i opadło ponownie. Tym razem ostatecznie. Skorupa pękła na tysiąc kawałków, a wnętrze trysnęło żrącym gejzerem. Pomieszczenie zaczął wypełniać nieprzeciętnie śmierdzący gaz. - Siedem lat nieszczęścia - skwitowała Jola i pierwsza runęła w stronę drzwi. Reszta poszła w jej ślady. Po krótkiej szamotaninie w wąskim przejściu, pojedyncze sztuki mijały półpiętra w ostrym pędzie, krzycząc ostrzegawczo. Zatrzymali się dopiero na podwórku. Po kilku sekundach do genetyków dołączyli zdezorientowani pracownicy innych katedr. Ewakuacja przebiegła sprawnie i bez ofiar w ludziach. Agatka zachłannie łykała świeże powietrze, czekając, aż tętno powróci do właściwego rytmu. Po następnych kilku minutach udało jej się nawet zmusić lekko przytruty mózg do działania zgodnie z przeznaczeniem, to jest do myślenia oraz wysnuwania wniosków. Wnioski okazały się nieco przerażające: był poniedziałek, późne popołudnie, i jeśli morderca należał do grupy „seryjnych", stworzyli mu właśnie znakomite pole do działania. Drugi trup wisiał w powietrzu, a może już leżał gdzieś na podłodze w kałuży krwi! Wzdrygnęła się na samą myśl i dyskretnie spojrzała wokół. Z genetyków brakowało sprawcy całego zamieszania - Emila oraz profesora Smolarza, inne zespoły były w komplecie. Liczenie nie należało do trudnych, na podwórzu obradowały trzy odrębne grupy, przy czym dwie z nich bardzo nieprzychylnie odnosiły się do genetyków. Śmierdzące jajo wietrzało bardzo powoli, a nieprzyjemne zapachy pętały się od strychu aż po piwnice,

dezorganizując robotę wszystkim bez wyjątku. Godziny pracy minęły bezproduktywnie i w końcu nadszedł czas powrotu do domu. Przez cały dzień nazbierało się wiele spraw, które należało omówić na osobności. Agatka z Jolą udały się do parku w celu wymiany poglądów i ustalenia metody działania. Znalezienie mordercy stało się problemem palącym. Atmosfera na uczelni zaczęła robić się męcząca. Wokół pracowników katedry genetyki zebrały się czarne chmury. Sprawa z młotkiem stała się tajemnicą poliszynela, a powstałe plotki brukały dobre imię każdego z osobna i wszystkich razem. Znaczące spojrzenia, złośliwe docinki, a nawet jawna wrogość towarzyszyły im od dnia pogrzebu. Na dłuższą metę praca w takich warunkach była niemożliwa. - Pomyśl, co będzie, jeśli policja nigdy nie złapie tego drania? zapytała zdruzgotana Agatka. - Mamy żyć i pracować w atmosferze potwornych podejrzeń, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa akademickiego? Jesteśmy wtórnymi ofiarami tej strasznej zbrodni. To już nie jest zabawa w detektywów. Musimy go złapać, żeby ratować honor całej naszej katedry! - zakończyła z mocą. - Głowę daję, że to nikt od nas! - zawołała Jola. - Banda dwulicowych pawianów. Zobaczymy, co powiedzą, kiedy policja aresztuje któregoś z nich?! Zmuszę ich, żeby odszczekali wszystkie oszczerstwa, i to na kolanach. - Zdaj się, moja droga, na policję, a do końca życia będziesz paradować z piętnem morderczyni na czole

- ucięła te naiwne rozważania racjonalnie myśląca przyjaciółka. Policja od początku kręci się za własnym ogonem i mam poważne obawy, że pozostanie tak do końca. Jola przyznała Agatce rację. Mogły liczyć wyłącznie na siebie. Zmęczone wysiłkiem fizycznym zrezygnowały ze spaceru i od razu powędrowały w kierunku przytulnej ławeczki. Pijaków w sąsiedztwie nie było, mogły więc rozmawiać do woli, bez zbędnych świadków. Los jednak nie był dla nich łaskawy. Wszystkie ławki w zasięgu wzroku opatrzono kartkami z napisem: „Uwaga! Świeżo malowane". - No tak, jak nie urok to... - skomentowała Jola. - Człowiekowi nogi włażą do siedzenia, a tu wszystkie ławki po horyzont zapaskudzone. Agatka zatrzymała się i jak zahipnotyzowana zaczęła się wpatrywać w zieloną farbę... - Wtedy też malowali na zielono - odezwała się bez sensu. Zatopiec miał w łapach klucze, jestem tego całkowicie pewna! oświadczyła znienacka, wprowadzając wspólniczkę w niebotyczne zdumienie. - To musiał być on! Oszalała? - przemknęło Joli przez głowę. Ledwie sama zdołała się odczepić od ulubionego obiektu podejrzeń, natychmiast padło na Agatkę. Epidemia jakaś? - Ty jesteś rzeczywiście nienormalna, a już na pewno niekonsekwentna - skwitowała. Agatka natychmiast wyprowadziła koleżankę z błędu - była po prostu genialna!

Przed nią jak żywa przewinęła się scena sprzed kilku miesięcy. Robotnicy malowali ławki obok katedry, taką samą zieloną farbą. Z budynku wybiegła Karpińska, jak zwykle śpieszyła się na wykłady. Stojąc na schodach, wydawała ostatnie polecenia bliźniaczkom, położyła klucze na ławce, wyciągała z torebki jakieś papiery do skserowania. Potem sięgnęła po odłożone klucze i... rozpętało się piekło. Mokra farba, obficie nakładana, okleiła klucze dokumentnie. W Karpińską wstąpił diabeł, z furią zaatakowała malarzy, groziła administracji, jad kapał jej z pyska i nawet mimowolni świadkowie na wszelki wypadek zeszli jej z drogi. I nagle jak spod ziemi wyrósł Zatopiec. Całkowicie dobrowolnie zaproponował wyczyszczenie kluczy i zgrabnie zażegnał awanturę. I wszystko to bezinteresownie! - Słyszysz, co mówię? Bezinteresownie! - ryknęła Agatka prosto w ucho Joli, skutecznie pobudzając ją do życia. - No, sama pomyśl, facet, który nie podałby kropli wody umierającemu, nagle sam zadeklarował pomoc. I to przy takiej brudnej robocie, bo te klucze były kompletnie oblepione zieloną mazią. Ona nosiła wszystko w jednym pęku, służbowe, prywatne, wszystkie spięte takim misternie kutym brelokiem. Od razu nasuwa się pytanie, co z nimi zrobił? Wyczyścił, i co? Dorobił i czekał na stosowną okazję?... Poszczególne elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Jolę zatkało i przez kilka przerażająco długich sekund milczały obie. - No dobra, okazję rzeczywiście miał - zgodziła się Jola. - Ale nadal nie mamy motywu - zawsze musi być motyw! No, chyba że wariat, wtedy niekoniecznie. Powiedzieć policji? - Czyja wiem? - zastanowiła się Agatka. - Na razie dysponujemy wyłącznie poszlakami. Nie mamy pewności, czy zabił Karpińską,

ale z łatwością mógł zdobyć klucze do jej pokoju, i nie tylko. Może hobby ma takie, brudne czyścić, lubi pomagać kobietom albo tylko tej jednej. Wyprze się, spłoszy i figę się dowiemy. Trzeba sposobem, obserwować, śledzić, przeprowadzić wywiad środowiskowy - zdecydowała. Joli pomysł wyraźnie przypadł do gustu, zawierał czynności, którym oddawała się amatorsko od lat. Lubiła wiedzieć, teraz mogła jeszcze zdobytą wiedzę wykorzystać dla dobra ogółu. - Zatopiec! - wymówiła twardo i z nienawiścią. - Od razu wiedziałam, że to on. Kiedy na mnie patrzył, czułam ciarki w kręgosłupie i w środku robiło mi się takie dziwne „coś", nieprzyjemne takie. - Będziemy go śledzić? - ożywiła się nagle. Agatka miała na wszystko gotową odpowiedź. - Po pracy. Musimy poznać jego rozkład dnia, nawyki, znajomych. Takie rzeczy bywają czasem szalenie przydatne. Wygrzebała z torebki notes i zapisała kilka punktów. - Może zamorduje kogoś na naszych oczach? -rozmarzyła się Jola. - Zgłupiałaś?! Zabić może i bez nas. Nam chodzi o bezkrwawe łowy, każda nowa ofiara będzie porażką naszą i wymiaru sprawiedliwości. Nie jestem pewna,

czy policja nie zamknie nas wtedy za utrudnianie śledztwa. Jakieś ryzyko zawsze istnieje. Zamilkły na moment. W okolicy pojawiła się matka z czworgiem upiornych dzieci w różnym wieku. - Nie dotykajcie ławek, są mokre. No i proszę, macie całe łapki zielone. Zostawcie pieska w spokoju; nie łamcie gałęzi; Marynka, nie jedz tych kwiatków, przed chwilą zjadłaś podwieczorek. Kobieta wyraźnie nie panowała nad przychówkiem, wołała, krzyczała, prosiła - bez skutku. Kolorowe sukieneczki wskazywały na żeńską płeć diabląt. Małe kobietki, zmęczone bieganiem, dla odmiany zapragnęły zawrzeć bliższą znajomość z naszymi bohaterkami, zmuszając je do sromotnej ucieczki. Konspiratorki zatrzymały się dopiero w tak zwanych ciemnych rewirach, gdzie spacerowiczom grozili pijacy, zboczeńcy i narkomani. Na takie przeszkody były przygotowane. -Wiesz - wyznała Jola - zastanawiam się, czy córeczka to dobry pomysł? A już zaczęłam się przyzwyczajać do tej myśli. Westchnęła ciężko. - Dobry, wszystko zależy od liczby, jedna wam chyba wystarczy? Klucząc tak po alejkach, niepostrzeżenie dotarły do punktu wyjścia. Na uczelnianym dziedzińcu natknęły się na dwóch facetów w kombinezonach, zajętych wykonywaniem skomplikowanych pomiarów. * Sierżant Konopko zarządził zwrot o 90° w celu oderwania się od przeciwnika. Natrętna obecność dwóch kobiet, w niewiadomym celu kręcących się po okolicy, zmuszała lipnych mierniczych do wzmożonych wysiłków fizycznych. Minęła właśnie godzina siedemnasta i wywiadowcy zaczęli się obawiać, że obserwowany obiekt jakiś cudem zdołał się wymknąć. Z miną cierpiętników ciągali za sobą ciężki sprzęt, modląc się o natychmiastowy

zachód słońca albo przynajmniej burzę z piorunami. Bezskutecznie. Słońce nadal świeciło jak wściekłe, a damy nie pierwszej już młodości zataczały w swej wędrówce coraz węższe kręgi, za każdym nawrotem zbliżając się do przerażonych mężczyzn w celach - teraz policjanci zyskali całkowitą pewność jednoznacznie podrywczych. Na próżno odwracali się plecami i zmieniali miejsca postojów. Brak zachęty ze strony płci przeciwnej nie robił na paniach najmniejszego wrażenia. - Ja jestem żonaty! - zdecydowanie oświadczył sierżant i wymownie spojrzał na podwładnego. - A ja mam to wszystko w... nosie. Przyjaciółki nierozłączki zrobiły ostatnie kółeczko. Do omówienia pozostała jeszcze jedna paląca kwestia. - Śledzić drania zaczniemy od jutra, zaraz po pracy zadecydowała Agatka. - Musimy ustalić dyżury. Dasz radę wyrwać się z domu późnym wieczorem? - Coś wymyślę, a ty? - Ja mam wolną rękę, mąż zabrał chłopców do teściów, w razie czego mogę wziąć nocne dyżury. Jak myślisz, co Zatopiec robi w nocy? - Śpi - skwitowała Jola. - Nie możemy przesadzać z tą inwigilacją, do rana pod jego chatą warować nie

zamierzam, najwyżej do północy. Potem niech sobie robi, co chce. Wstępnie ustaliły grafik na trzy dni. Pierwsza zmiana przypadła Agatce. I tak niezależnie od siebie dwie ekipy dochodzeniowe rozpoczęły inwigilację podejrzanych, nie wchodząc sobie w paradę. Obiekty zostały rozdzielone sprawiedliwie, jeden podejrzany na grupę. Nagłe odejście kobiet policjanci przyjęli z wyraźną ulgą. Pięć minut później na schodach pojawił się podejrzany - profesor Marian Smolarz. Zadanie zostało wykonane. Obserwację przejęła ekipa nr 2. * Komisarz Karol Halwas pozostawał z wywiadowcami w stałym kontakcie telefonicznym. - Podejrzany wysiadł z samochodu i wszedł do knajpy Pod Pingwinem, to taka miejscowa mordownia - odebrał meldunek. Dwadzieścia minut później następny telefon. - Szefie, facet wypił dwa piwa z wkładką i usiadł za kółkiem. Nie wiem, ile to będzie promili, ale na pewno za dużo. - Zdejmujemy go za prowadzenie po pijanemu? - Nie, biorę to na własną odpowiedzialność - podjął decyzję Karol. - Jedźcie dyskretnie za nim. Interweniować wyłącznie w ostateczności. Profesor bez problemów dojechał do domu i zniknął w ciemnym wnętrzu kamienicy, skazując policjantów na kilka godzin bezczynności. Ponownie pojawił się dopiero o zmierzchu, w towarzystwie nieprzeciętnie otyłego jamnika. Pan i pies ruszyli na wieczorny spacer, za nimi krok w krok podążali policyjni wywiadowcy. Dziwny był to spacer. Marszruta, rozpoczęta w pobliskim parku, zakończyła się w okolicach rynku. Profesor dość długo pętał się po wąskich

uliczkach, zaczepiając stojące tu i ówdzie młode kobiety. W końcu przy jednej zatrzymał się na dłużej, poszeptali chwilę i rozeszli się w zgodzie. Śmiertelnie zmęczony jamnik rozkraczył się na środku chodnika, odmawiając dalszej współpracy. Troskliwy pan wziął go na ręce i do domu wrócili tramwajem. Tak się zakończył pracowity dzień profesora Smolarza. Jola wróciła do domu mocno późnym wieczorem i od razu przystąpiła do szturmu o wychodne. Sprawę drugiego dziecka odłożyła na bardziej stosowną chwilę. - Mamy strasznie dużo pracy - jęknęła, ciężko padając na kanapę. - Nowe laboratorium i jeszcze te wykoty. Mąż wyjrzał zza gazety i żywo zainteresował się szczegółami pracy żony. - Jakie koty? Czym wy się tam w ogóle zajmujecie? I dlaczego po godzinach, płacą wam chociaż za to? Zresztą, co to za pieniądze, śmiechu warte - zaczął swoją ulubioną śpiewkę.

-Nie koty, tylko wykoty - sprostowała zimno i grzecznie. Okropnie nie lubiła, kiedy nie doceniano jej pracy. Zwykle reagowała w takich sytuacjach bardziej żywiołowo, tym razem mocno trzymała się w ryzach. - Nocne wykoty królików uzupełniła. - Czy one nie mogą tego robić same i w dzień? I dlaczego akurat ty, inni się na pewno wykręcili, co? - dochodził mąż." Jola i tym razem nie podjęła rękawicy. - Będziemy pracować z Agatą Cyryl, to bardzo ważne doświadczenie i jestem dumna, że mnie do niego wyznaczono. - Takie ważne, a jakoś nigdy o tym nie wspominałaś - zauważył Paweł podejrzliwie. - Bo ty nigdy nie słuchasz, co ja mówię! Liczą się tylko twoje budowy, dostawcy i kontrahenci. Moja kariera wcale cię nie obchodzi, nic a nic! - rzuciła z wyrzutem. - Jesteś w domu gościem, dziecko prawie zapomniało, jak wygląda tatuś, i uważasz, że to jest w porządku. A mnie rozliczasz z każdej minuty. To jawna dyskryminacja. Po tym wstępie Jola rzuciła kontrolne spojrzenie w kierunku małżonka i z zadowoleniem stwierdziła, że mięknie jak wosk. Natychmiast porzuciła napastliwy ton, przybierając pozę bezbronnej kobietki opuszczonej przez cały świat. Ta metoda dotychczas nigdy nie zawiodła. Jak jeszcze trochę pojęczę, może zdołam się wyrwać nawet na całą noc - kombinowała. Mąż Joli, człowiek z natury łagodny i ugodowy, z każdej awantury wycofywał się rakiem, co znacznie ułatwiało pożycie z wybuchową połowicą. Zonie ufał

bezgranicznie i nie miał nic przeciwko jej zawodowym ambicjom. Od czasu do czasu potrzebował tylko lekkiego dopingu. Jako przedsiębiorca budowlany niewiele znał się na zwierzętach, ale dla świętego spokoju gotów był uwierzyć nawet w latające wielbłądy. Nocne wykoty królików potrafił sobie od biedy wyobrazić. O szczegóły wolał na razie nie pytać. Nie zadał także kilku innych, cisnących mu się na usta pytań: jak długo to potrwa, co na to mąż tej Agaty i kto będzie gotował obiady? Odpowiedzi na te pytania udzieliło samo życie. * Dwaj wywiadowcy, udający pracowników pogotowia gazowego, zainstalowali się na dziedzińcu uczelni kilka minut przed godziną ósmą. Symulowali prace ziemne i leniwie rozglądali się po okolicy. Przez następnych kilka godzin mieli tu prowadzić dyskretną obserwację. Na razie wszystko przebiegało według planu. Zielony opel zaparkował właśnie w pobliżu, wysiadł z niego niepozorny starszy pan i skierował się do budynku. - Obiekt został przejęty - zameldował sierżant Lenik. - Jedynka, możesz wracać do bazy. - Dzięki, zrozumiałem, bawcie się dobrze. Rzeczywiście, bawili się jak nigdy. Ekipa gazowa w tym odizolowanym zakątku natychmiast wzbudziła zainteresowanie pracowników uczelni. Co rusz podchodził ktoś z zapytaniem o rodzaj i skalę awarii. Na takiej Legnickiej mogli stać sobie cały dzień i pies z kulawą nogą by się nie zainteresował, a tu od razu całe zbiegowisko.

Klnąc na czym świat stoi, odwalali brudną robotę i zastanawiali się, jaki idiota wymyślił tak beznadziejny kamuflaż. Wtopili się w plener niczym kataryniarz z małpką w kondukt pogrzebowy. Poddani ciągłej presji otoczenia, wyryli na trawniku sporych rozmiarów dziurę, omijając na szczęście wszelkie instalacje. Olbrzymim nakładem sił wydobyli z ziemi sporych rozmiarów głaz, następnie przystąpili do jego systematycznego kruszenia. Uzyskane kruszywo wsypali na dno zagłębienia, po czym rozpoczęli rekultywację terenu. Minęła właśnie godzina dziesiąta. Podejrzany złośliwie nie opuszczał miejsca pracy, w związku z czym należało wymyślić pretekst dla pozostania w wyznaczonym terenie. - Kopiemy drugi dół - zarządził sierżant lekko załamującym się głosem i zamaszystym ruchem otarł pot z czoła. Nowy odcinek wykopów wyznaczył kilkanaście metrów dalej, pod osłoną zbawczego cienia. Towarzysz milcząco kiwnął głową, splunął pod nogi i bez szemrania chwycił za łopatę. Zmiana frontu robót została zauważona natychmiast z okien budynku i już w kilka sekund później pojawili się pierwsi gapie. W głosach brzmiała ciekawość pomieszana z obawą, pytano o możliwość zagrożenia wybuchem i ewentualne następstwa eksplozji. - Ależ proszę państwa, naprawdę nie ma najmniejszych podstaw do niepokoju - uspokajał delegację fałszywy pracownik gazowni. - Wymieniliśmy zawór, a teraz przeprowadzamy prace konserwacyjne, tak

przy okazji. Po co mamy jeździć dwa razy? Wszystko jest w najlepszym porządku - zapewniał gorliwie. Odejście gapiów przyjął z nieukrywaną ulgą. Wścibstwo personelu naukowego już teraz dało obu wywiadowcom nieźle w kość i zastanawiali się półgłosem, jak przetrwać w tych ekstremalnych warunkach do godziny szesnastej. Korzystając z zamieszania, tajemnicza jednostka spuszczała powietrze z kół peugeota należącego do Mariana Zatopca. Nienawykła do działalności destrukcyjnej, męczyła się strasznie, ale zawzięcie realizowała wyznaczony cel. Z drugim kołem poradziła sobie znacznie lepiej, i na tym poprzestała. Wycofała się niezauważona i sprawnie wtopiła w otoczenie. Gilotynka obiecywała sobie wiele po randce z przystojnym komisarzem i nie zawiodła się w kalkulacjach. Bawiła się świetnie, a ponadto bezboleśnie zdobyła materiał do sensacyjnego artykułu. Karolek, zajęty ukrywaniem eksperymentu z draceną, w innych sprawach sypał bezwstydnie. Zaprosił dziewczynę do kawiarni i przy lampce koniaku zabawiał ją anegdotkami z życia policji. Rozmowa toczyła się wartko i nawet się nie zorientował, kiedy zahaczyła o najnowsze śledztwo. Powiedział może co nieco za dużo, ale wybrnął z opresji z twarzą, w krytycznej chwili żartobliwie zasłaniając się tajemnicą śledztwa. W konfrontacji z wyrafinowaną przeciwniczką nie miał jednak żadnych szans. W takich momentach Kasia zręcznie zmieniała temat i docierała do celu

okrężną drogą. Czasami zastanawiała się, dlaczego ludzie tak niechętnie mówią prawdę, i znalazła na to pytanie setki odpowiedzi. Każdy przypadek był inny i wymagał indywidualnego podejścia. Nauczyła się bezbłędnie klasyfikować rozmówców, pływać w mętnej wodzie i czytać między wierszami. Osiągała sukcesy zawodowe, ponieważ wysnuwała trafne wnioski, nawet jeśli nie otrzymywała konkretnych odpowiedzi. W pół godziny zdobyła więcej danych o sprawie Karpińskiej, niż pozostali dziennikarze razem wzięci -w tydzień. Wiedzy szokującej i fascynującej. Gilotynka nie zwykła marnować darów losu. Jednym pociągnięciem pióra obnażyła prawdziwe oblicze zmarłej. Nie poprzestała na zrzuceniu pomnika z piedestału. Zamiast w alei zasłużonych umieściła Karpińską w galerii przestępców. Pisała nagą prawdę, nie oglądając się na nic i na nikogo. Publikacje prasy brukowej rzadko kiedy wzbudzały tyle i tak różnorodnych emocji. Artykuł, który ukazał się we wtorek, na długo pozostał w pamięci czytelników. Gilotynce udało się jednych oburzyć, drugich zaszokować, trzecich przestraszyć. Do ostatniej grupy należały niedawne ofiary szantażu. Zaledwie od tygodnia spali spokojnie, pewni, że Karpińska zabrała tajemnice do grobu, a tu nagle dowiedzieli się o istnieniu pamiętnika! Zielony notes - produkt wyobraźni autorki artykułu - który miał się stać języczkiem u wagi i punktem wyjścia do następnych publikacji, niespodziewanie zapoczątkował serię tragicznych wydarzeń. * Człowiek, który miał do stracenia najwięcej, dowiedział się ostatni. Widział oczywiście podawane z rąk do rąk czasopismo, słyszał komentarze, ale swoim zwyczajem wolał stać z boku. Z

zasłyszanych fragmentów rozmów zdołał odgadnąć treść artykułu. Nareszcie ktoś napisał całą prawdę o tej podstępnej harpii, pomyślał. Poczuł nawet pewną satysfakcję. Usunął z tego padołu krwiożerczego pasożyta, wyświadczając społeczeństwu przysługę. Pogardliwym spojrzeniem obrzucił rozgorączkowaną dyskusją gromadkę. Banda hipokrytów. Niemal żałował, że ochronnym płaszczykiem okrył nie tylko siebie, ale również całe stado rozmaitych kreatur. No, ale na to nic już nie mógł poradzić. Na porzucony egzemplarz gazety natknął się przypadkiem w palarni i dyskretnie ukrył go w kieszeni fartucha. W zaciszu własnego gabinetu spokojnie zajął się lekturą. Na kamiennej zwykle twarzy kolejno odmalowały się zdziwienie, niedowierzanie i wściekłość. Jednym ruchem przedramienia zmiótł ze stołu wszystkie szpargały i nerwowym krokiem zaczął się przechadzać po pokoju. Pamiętnik, jak mogłem o tym nie pomyśleć? Ta wariatka zapisywała przecież wszystko. Te jej kalendarzyki, notesiki, listy i diabli wiedzą co jeszcze. Trzeba było zadbać o wyczyszczenie tyłów. Równie dobrze mogłem zostawić wizytówkę na miejscu zbrodni - wściekał się na samego siebie. To już drugi niewybaczalny błąd, najpierw młotek, a teraz to. Na szczęście policja też niczego nie znalazła. Jeszcze nie znalazła! Czas działał na jego niekorzyść - zda-

wał sobie z tego doskonale sprawę. Sprawa młotka wciąż nie dawała mu spokoju, nie powinien był go zabierać z miejsca zbrodni. Przekombinował i o mało nie wpadł. Takie są skutki improwizacji. Ale przecież nie mógł zaprzepaścić takiej okazji. Po raz kolejny wrócił myślami do tamtego dnia. Karpińska sama się prosiła o śmierć. Zachichotał nerwowo. Wyrok śmierci wydał już dawno, opracował metodę i czekał tylko na stosowny moment. I doczekał się! O wszystkim zadecydował właściwie przypadek. Cudowny zbieg okoliczności. A tak się zżymał, kiedy Karpińska kilka dni wcześniej poprosiła go o zawieszenie na ścianie gabloty. Miał dość roli chłopca na posyłki. Odkładał sprawę z dnia na dzień, aż prawie zapomniał, kiedy widok młotka przekazywanego z ręki do ręki przypomniał mu o przykrym obowiązku. To popsuło mu ostatecznie i tak zwarzony humor. Olśnienie przyszło nagle - dlaczego nie dziś, zapytał sam siebie. W pobliżu nie było żywego ducha. Jeden rzut oka na trawnik i podjął ostateczną decyzję. Szybkim krokiem skierował się w stronę samochodu. Otworzył bagażnik, wyjął ze schowka rękawiczki i tekturową tubę z nożem kuchennym. Wszystko fabrycznie nowe, seryjne i żadnym detalem nie wskazujące na właściciela. Starannie nałożył rękawiczki i dyskretnie rozejrzał się wokoło. Na razie wszystko grało. Ruszył w stronę wejścia do budynku. W połowie drogi zboczył na trawnik i płynnym ruchem złowił młotek. Ukrył go natychmiast w futerale. Na schodach nie spotkał żywego ducha, wszystko szło według planu.

Zresztą na razie nie ryzykował niczego, jeszcze mógł się wycofać. Do pokoju Karpińskiej wszedł bez pukania, oznajmił cel przybycia i spokojnie wyjął z ukrycia narzędzia zbrodni. Nie spodziewała się niczego! A powinna - kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Odwróciła się plecami do mordercy i upierścienioną dłonią wskazała miejsce na ścianie. Uderzył. Osunęła się na podłogę prawie bez jęku. Spokojnie dokończył dzieła i badawczym spojrzeniem obrzucił gabinet. Nie zamierzał zostawiać żadnych śladów. To musiała być zbrodnia doskonała. Po krótkim zastanowieniu postanowił usunąć z pola widzenia młotek, który miał zbyt wiele cech szczególnych. I to był błąd - niewybaczalny błąd. Teraz widział to z całą jasnością, wtedy zgubiły go emocje. Trefne narzędzie ukrył w tubie i na kilkanaście sekund przylgnął uchem do drzwi. Cisza. Wymknął się na korytarz i przygotowanym kluczem zamknął drzwi. To dawało mu kilka godzin na zatarcie wszelkich śladów. Usunąć fartuch, rękawiczki i oczywiście pozbyć się młotka. Tak, potrzebował czasu. Zrobił dwa kroki w kierunku schodów i wtedy usłyszał, że ktoś nadchodzi z dołu. W tym samym momencie zaczął się też ruch na górze. Wycofał się szybko w najdalszy zakamarek korytarza. Narzędzie zbrodni zaczęło mu nagle przepalać kieszeń. Błyskawiczna decyzja i metalowy przedmiot wylądował w schowku. Powinien był zostawić go w gabinecie... tyle odcisków, tak wielu potencjalnych morderców - natłok myśli niemal rozsadzał mu czaszkę. Na scho-

dach ponownie zapadła cisza. Wepchnął zmięty pokrowiec za koszulę i niezauważony przez nikogo wrócił do siebie. Trzask miażdżonego plastiku przywrócił go do rzeczywistości. Wyrzucił do kubła resztki długopisu i z pedantyczną dokładnością poukładał wszystko z powrotem na biurku. Nigdy więcej żadnej improwizacji. Strzepnął z ubrania niewidzialne drobiny. Jak zwykle miał na sobie brązowy garnitur i skórzane sandały. Już dawno temu przestał się przejmować modą, stawiając na wygodę i użyteczność. Miał za to wiele słabostek, które starannie ukrywał przed światem. Ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć - i tak łatwo nimi manipulować. Usiadł wygodnie i jeszcze raz przeczytał bulwersujący tekst. Tym razem na zimno, słowo po słowie, starannie notując w pamięci najważniejsze fragmenty. „Z zeznań świadków wynika, że denatka w ich obecności często posługiwała się zielonym notesem - pamiętnikiem"... „Dotychczas policji nie udało się trafić na ślad pamiętnika. Czy został on zabrany przez mordercę?" - zastanawiała się autorka. Na koniec apel do czytelników o pomoc w odnalezieniu notesu, który być może przyczyni się do schwytania zbrodniarza. Odetchnął z ulgą. Same przypuszczenia, żadnych konkretów. Poczuł wdzięczność do tej Katarzyny Siekierskiej, ostrzegła go w ostatniej chwili. Wyścig trwał nadal. Cel postawił sobie jasny zniszczyć dowód, zanim dotrze do niego policja. Machinalnie wyjął z szuflady zapalniczkę. Patrzył w płomień, ten widok zawsze go relaksował. Wszystkie siły skupił na opra-

cowaniu przestępstwa doskonałego. O sukcesie lub klęsce zwykle decydowały szczegóły. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy nawet błąd. Stawką było życie. * Na trzecim piętrze kipiało jak w mrowisku. Genetycy, pozbawieni światłego nadzoru przełożonych, nie-śpiesznie kontynuowali prace porządkowe. Pot mieszał się z kurzem, upał odbierał resztki optymizmu, lecz mimo to jakimś cudem posuwali się do przodu. Nowe laboratorium rodziło się w bólach, przy wtórze ciężkich westchnień i bez pieśni na ustach. Pracowali ramię w ramię, zwalając na Emila wszystkie najgorsze czynności, z wynoszeniem śmieci włącznie. Młody doktorant poddawał się losowi bez szemrania, wierząc optymistycznie, że w końcu mu przecież wybaczą. W powietrzu unosiło się delikatne wspomnienie strusiego jaja. Dziewczyny w milczeniu porządkowały szafy, a Grześ z Andrzejem segregowali śmieci. - Chemikalia trzeba gdzieś oddać, jutro dowiem się gdzie zaofiarował się Andrzej. - A te preparaty wywalamy od razu. Skrzywił się, ładując cieknące opakowania do kartonu. Wczorajszy wypadek z podestem mocno nadwerężył wiekowe eksponaty w formalinie, część wyciekła od razu, reszta ulatniała się sukcesywnie, rozsiewając dokoła trudną do wytrzymania woń. - No to hulaj do śmietnika! - zawołał do Emila. - Co?! Śmierdzi? Ty przecież lubisz nietypowe perfumy - dociął bezlitośnie.

Objuczony woniejącym ładunkiem Emil kursował tam i z powrotem, rozprowadzając podejrzane aromaty po całym gmachu. Bogusia Stasiak wracała właśnie z toalety, kiedy wyczuła na korytarzu niepokojący, drażniący nozdrza zapach. Zatrzymała się, powęszyła dokładniej i zaniepokoiła się nieco bardziej. Obecność ekipy gazowej nasunęła jej jedyne możliwe wytłumaczenie - w budynku ulatnia się gaz! -Gaz, gaz się ulatnia!!! - ryknęła strasznym głosem, mobilizując najbliższych współpracowników do natychmiastowej ewakuacji. Ryzykując życie, zatrzymała się piętro niżej. - Gaz się ulatnia! Uciekajcie na podwórze! - obwieściła groźną nowinę i dla wzmocnienia efektów akustycznych waliła pięściami w każde napotkane drzwi. W dwie minuty później budynek świecił pustkami od drugiego piętra w dół. W zamieszaniu jakoś nikt nie pomyślał o genetykach. Pracowali sobie spokojnie, zagłuszając własnym hałasem dźwięki dochodzące z zewnątrz. Rozgorączkowany tłumek biegiem ruszył w kierunku domniemanych pracowników gazowni. I nim zaskoczeni stróże prawa zdołali przyjąć pozycję obronną, zostali osaczeni, obezwładnieni i uprowadzeni w niewiadomym kierunku. Z kilkunastu gardeł jednocześnie płynęły słowa skargi, groźby i żądania natychmiastowej interwencji. Fala rąk przeniosła dwa szamoczące się ciała po schodach, przepchnęła przez wąskie drzwi i porzuciła na parterze. Policjanci usłyszeli za plecami głuche stuknięcie drzwi i chrzęst oddalających się kroków.

- Co to, do cholery, było?! - pierwszy odzyskał głos młodszy z mężczyzn. - O co tym wszystkim ludziom chodzi? - zastanawiał się głośno. Sierżant Lenik myślał po cichu, ale znacznie szybciej. Po głębszym zastanowieniu słowa „gaz" i „wybuch" nabrały groźnego znaczenia, i to, co podejrzewał, bardzo mu się nie spodobało. Niuchnął wielkim nochalem i nabrał pewności - w budynku rzeczywiście ulatniał się gaz! Uznał za stosowne poinformować o odkryciu kolegę. Dalsze pozostawanie w zagrożonej wybuchem strefie nie miało sensu. Żaden z nich nie potrafił odróżnić rur gazowych od wodociągowych, ponadto obaj panicznie bali się gazu... - Spadamy! - sierżant dał sygnał do odwrotu. Na sztywnych nogach podeszli do drzwi i rozejrzeli się dyskretnie w poszukiwaniu niedawnych prześladowców. Zbita ludzka gromadka stała kilkadziesiąt metrów dalej. - Proszę pozostać na miejscu! - krzyknął w ich kierunku policjant. - Idziemy zakręcić główny zwór -wyjaśnił powód rejterady. Po udanym wstępie, nie dbając już o żadne pozory, pognali zgodnie w stronę betonowego śmietnika. Tutaj dopiero, ukryci przed okiem gapiów, rozpoczęli gorączkową naradę. Sytuacja była poważna, niesłychanie skomplikowana i pod każdym względem przerastała ich dotychczasowe doświadczenia. Z jednej strony groziła im dekonspiracja, z drugiej, być może, zagrożone było ludzkie życie. - Nie ma co się zastanawiać - odezwał się posterunkowy Miłek. Dzwoń do gazowni. - Nie chcę mieć

na sumieniu tych ludzi, kiedy to wszystko wyleci w powietrze. Cholera, cały czas myślę, czy przy tym kopaniu nie rozwaliliśmy jakiegoś przewodu. - Bzdura - zaoponował Lenik mocno niepewnym głosem. Wtedy by śmierdziało tu, nie tam - argumentował. - Tu też śmierdzi, nawet mocniej niż tam - zauważył posterunkowy i wiedziony ciekawością zniknął za betonowym murkiem. Wyszedł stamtąd po minucie w wyśmienitym humorze. - Formalina, jak babcię kocham, formalina! - piał z radości i brudnym kułakiem ocierał cieknące łzy. - Odkryłem główne źródło gazu. - Zademonstrował przełożonemu znalezisko. Preparaty biologiczne, niech skonam, pewnie przeterminowane. I o to było tyle krzyku! Ale wali ta padlina nieziemsko! - Dobra robota, Grzesiu. Masz u mnie piwo albo i coś mocniejszego - obiecał sierżant, zadowolony, że tanim kosztem uratuje reputację. - A teraz idź i przekaż tym panikarzom dobrą nowinę. Ledwo młody wywiadowca zdążył poinformować zgromadzonych o przyczynie zamieszania, na schodach pojawił się Emil. Pogwizdując radośnie, niósł w objęciach ogromny słój z niezidentyfikowaną zawartością. Ciecz w naczyniu falowała wściekle, a ulatniający się aromat przekonał ostatnich niedowiarków. Nieświadom wywołanego zamieszania doktorant przedefilował przed tłumem, skupiając całą uwagę na kruchym ładunku. Dopiero w drodze powrotnej zauważył dziwne zbiegowisko. Kilkanaście par oczu

wpatrywało się w niego groźnie, karcąco, lodowato i nienawistnie. - Co się sta... - próbował spytać, ale nie zdążył. Na jego niewinną głowę posypał się grad straszliwych oskarżeń. Nie czekając na rozwój sytuacji, podał tyły i przeskakując po cztery stopnie naraz, dostał się na górę w rekordowym tempie. - Oni myślą, że to my! - poinformował współpracowników. Wszystko my! Karpińską, smród i w ogóle wszystkie zbrodnie... wyrzucał z siebie jak z katapulty. - O czym ty mówisz? - przerwała ten dziwny monolog Agatka. Stało się coś? - Nie wiem i nie pójdę się pytać! Nawet mnie o to nie proście. Mam dość, wszystkiego mam dość! Rozumiecie?! Oni tam stoją wszyscy na dworze i złorzeczą. Rzucili się na mnie zupełnie bez powodu. Jak nas zlinczują, to się przestaniecie tak głupio uśmiechać! - warknął z urazą. - Nikt nie traktuje mnie poważnie. Naiwne baranki przeznaczone na rzeź! - dodał rozżalony i usunął się do swojego kąta. - Czy ktoś zrozumiał, o czym on bredzi? - zapytała Halinka. Nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowiła osobiście wyjaśnić zagadkę. Wróciła z pałającą twarzą i mordem w oczach. Tylu oszczerstw, skierowanych pod własnym adresem, nie słyszała nigdy w życiu. - Emil miał rację, kompletnie im odbiło! - powiedziała. Na pośpiesznie zwołanej naradzie opracowano strategię przetrwania. Najważniejszy punkt głosił:

ograniczyć działania zaczepne do minimum, to znaczy śmieci pakować w foliowe worki, nie tupać na schodach oraz na czas nieokreślony zaprzestać wizyt towarzyskich. Na pytanie, jak długo ma trwać ten dziwny stan zawieszenia, nie potrafił odpowiedzieć nikt. Może kilka dni, a może znacznie, znacznie dłużej. Wariant pesymistyczny oscylował wokół średniej długości życia ludzkiego. Agatka nie zamierzała czekać tak długo. W ogóle czekanie na cokolwiek nie leżało w jej naturze. Wolała działać. Należało znaleźć mordercę, nim wojna domowa rozpocznie się na dobre. Gromada na zewnątrz pieniła się burzliwie, syczała i wrzała. Po czym osiągnąwszy punkt krytyczny, nagle straciła na impecie, oklapła i sflaczała. Jednostki awanturnicze rozeszły się do przerwanych zajęć. Pozornie wszystko wróciło do normy, ale tylko pozornie. Pozostał żal i wzajemna nieufność. Wywiadowcy policyjni doczekali się zmienników. Wykończonych fizycznie gazowników zastąpiła ekipa malarska. Pomni przestróg poprzedników zainstalowali się w okolicach bramy wjazdowej, z dala od wścibskich oczu. Wokół panowała senna wakacyjna atmosfera. Ruch na podwórzu praktycznie ustał. Policjanci rozłożyli sprzęt i leniwie symulowali działalność zawodową. Kilka minut po piętnastej drzwi wejściowe uchyliły się bezszelestnie i przez szparę wyjrzała czarna szo-

pa włosów, spod której bystre oczy penetrowały okolicę. Oględziny wypadły pomyślnie, ośmielona Agatka wyszła na zewnątrz i podążyła w kierunku parkingu. Obejrzała samochody i uspokojona wróciła na górę. Dwa lewe koła peugeota nadal siedziały, prawdopodobieństwo, że Zatopiec odjedzie niezauważony, było równe zeru. Kilka sekund po szesnastej większość pracowników opuściła budynek. Pozostali tylko obserwowani i obserwatorzy. Pierwsi złośliwie nie śpieszyli się do domu, drudzy dostosowali się do okoliczności. Jola za żadne skarby nie potrafiła sobie odmówić widoku Zatopca pompującego opony. To było silniejsze od niej. Wykiwała Agatkę, odstawiła samochód w bezpieczne miejsce i chyłkiem wróciła na miejsce spodziewanego spektaklu. W upatrzonych krzaczkach natknęła się niespodziewanie na ekipę malarską. Bez słowa zawróciła na pięcie. - Epidemia jakaś z tym malowaniem - prychnęła pod nosem. Znalezienie nowej kryjówki skutecznie storpedował Zatopiec. Wylazł na podwórze w najmniej stosownym momencie, zmuszając Jolę do odwrotu. Wzięta w dwa ognie, po krótkim namyśle wybrała towarzystwo obcych. Na konfrontację z wściekłym Zatopcem nie miała jakoś ochoty. Co innego obserwować z boku, a co innego pchać się gadowi w oczy. - Panowie długo tak jeszcze będą malować? - niezręcznie nawiązała rozmowę, na siłę wpraszając się do towarzystwa. Wszystkim nagle zrobiło się ciasno.

- Aż skończymy! - niegrzecznie odpowiedział niższy z fachowców, prezentując żywą niechęć do zawierania znajomości damsko-męskich. Z niespotykaną w tym zawodzie energią zabrał się do malowania, rozchlapując farbę w promieniu kilku metrów. Jola odsunęła się nieznacznie, zaledwie tyle, żeby uniknąć poplamienia odzieży. Na parkingu Zatopiec zabrał się właśnie do pompowania kół. Pracował sprawnie, w milczeniu, nie dostarczając widzom powodów do uciechy. - Ładny kolor - kontynuowała rozmowę Jola -taki, taki... soczysty. Czy ten odcień ma jakąś specjalną nazwę? - zapytała. - Owszem, zielony! Temat wyczerpał się szybko i zapadło denerwujące milczenie. Żadna ze stron nie zamierzała opuścić bezpiecznego azylu i sytuacja zaczynała się robić patowa. Odjazd zielonego peugeota Jola przyjęła głośnym westchnieniem ulgi i natychmiast uwolniła policjantów od swego towarzystwa. * Agatka tkwiła na posterunku już od kilkudziesięciu minut. Żar lał się z nieba, blachy pojazdu rozgrzały się prawie do czerwoności, a wnętrze z powodzeniem mogło spełniać funkcję piekarnika. Przez lekko uchylone drzwi przedostawały się do środka podmuchy suchego, gorącego powietrza, które nie przynosiło ulgi. Przyroda obezwładniona bezlitosną aurą zapadła w letarg. Liście zwisały smętnie, ptaki nie śpiewały,

a wszelkie robactwo ukryło się w ciemnych i chłodnych zakamarkach. Młoda kobieta przeciwności losu przyjmowała ze stoickim spokojem. Uskrzydlona dusza opuściła cielesną powłokę i surfowała swobodnie na falach wyobraźni. Fantazja działała jak orzeźwiająca bryza, letni deszczyk, parasol ochronny, bo tylko jednostka z wyobraźnią mogła przetrwać skrajnie niekorzystne warunki pogodowe; tkwić bez ruchu w pojeździe bez klimatyzacji, w godzinach wolnych od pracy. Myśl krążyła także wokół bardziej przyziemnych spraw. Agatka z jadowitą satysfakcją odmalowała sobie obraz Zatopca pompującego koła: wściekłego, zlanego potem, tryskającego nienawiścią do całego świata. Oczadziała upojną wizją, zaczęła właśnie żałować, że nie spuściła powietrza ze wszystkich kół, kiedy obok z dużą prędkością przemknęło znajome auto. W omdlałe ciało natychmiast wstąpił duch pradziadka rajdowca i z piskiem opon ruszyła w pogoń. Śledzony obiekt rósł w oczach i przy wjeździe na Mickiewicza Agatka niespodziewanie znalazła się tuż za nim. W panice wepchnęła głowę pod kierownicę, w dalszej jeździe posługując się wyłącznie słuchem. Odliczyła powoli do siedmiu i ponownie spojrzała na drogę. Jeszcze raz potwierdziła się teoria, że szaleńcy cieszą się tam na górze specjalnymi względami. Kilku aniołów stróżów otarło pot z czoła i legło na zasłużony spoczynek na niebiańskich obłokach. Przeprawa z rozpędzonym tirem to nie przelewki, ale wszystko skończyło się dobrze - samochód widmo w całości przejechał skrzyżowanie.

Zatopiec mknął przed siebie, zmuszając Agatkę do popełniania niezliczonych wykroczeń drogowych. Minął most, wjechał na Swojczycką, tuż za mostem Strachocińskim gwałtownie skręcił w lewo i zatrzymał się przy wjeździe na teren ogródków działkowych „Koniczynka". Nagły manewr zaskoczył Agatkę do tego stopnia, że zatrzymała się dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, w zatoczce autobusowej. Wysiadła i pognała z powrotem. Bezradnie stanęła przy wysokiej, zamkniętej bramie, obserwując mężczyznę niknącego na końcu alejki. Szturm na bramę zakończył się fiaskiem, buty na obcasach nie nadawały się do wspinaczki, a i umiejętności alpinistyczne też pozostawiały wiele do życzenia. W czasach kiedy inni uczyli się wspinać, ona beztrosko grała w klasy - uprzytomniła sobie z goryczą. Pierwsza klęska wprawiła Agatkę w autentyczną dziką furię. Zasoby energii powstałe jako produkt uboczny wykorzystała do penetracji otoczenia. Zamiast kwitnąć przy wejściu do późnej starości, wolała poszukać prozaicznej dziury w płocie. Centymetr po centymetrze sprawdziła szczelność siatki po lewej stronie bramy i właśnie zamierzała zbadać odcinek po prawej, kiedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Na ucieczkę było stanowczo za późno. Strusią metodą wepchnęła głowę w żywopłot, wychodząc z założenia, że tylna część ciała jest znacznie trudniej rozpoznawalna. Koncepcja okazała się słuszna; kroki oddaliły się miarowo, a dźwięk silnika oznajmił koniec tortury. Nim wyplątała się z zielonej pułapki, obserwowany obiekt dawno zniknął za horyzontem.

Dokonując cudów za kierownicą, dogoniła go na pętli tramwajowej dziewiątki i już bez żadnych komplikacji eskortowała pod sam dom. Zaparkowała prawie naprzeciw, przy całodobowym sklepie spożywczym, i wbrew wszelkim zasadom opuściła posterunek w celu dokonania zakupu niezbędnych dla życia napojów chłodzących. Wróciła po kilkunastu minutach i z przerażeniem ujrzała odjeżdżającego peugeota. Cisnęła zakupy na tylne siedzenie i z przekleństwem na uszminkowanych ustach ruszyła w pogoń. Tym razem trasa wiodła w przeciwnym kierunku. Zatopiec z uporem przebijał się w godzinach szczytu przez centrum miasta w kierunku Legnickej. Cała ta wycieczka wychodziła już Agatce dziurkami w nosie razem z dwutlenkiem węgla. Wykorzystując korek, przyssała się łapczywie do butelki z mineralną, dzięki czemu uniknęła śmiertelnego przegrzania organizmu. Przed marketem budowlanym w centrum Leśnicy zaparkowała w stanie przedagonalnym i powlokła się pieszo śladem tropionego człowieka. Od chłodu we wnętrzu sklepu zakręciło jej się w głowie. Oparta o filar prowadziła wzrokiem faceta w żółtej koszuli. Zatopiec kluczył po stoiskach właściwie bez celu. Oglądał wykładziny, kafelki, stolarkę budowlaną, nie poświęcając niczemu szczególnej uwagi. W końcu rozglądając się na boki dokonał zakupu kilku butelek przezroczystego płynu. Napisu na etykiecie Agatka nie zdołała odczytać mimo sokolego wzroku. Na wszelki wypadek zmniejszyła dzielący ich dystans. Dwa stoiska dalej podejrza-

ny nabył kombinezon roboczy w kolorze niebieskim. Czyżby planował jakiś remont? Zalała ją fala obezwładniającego rozczarowania. Spodziewała się czegoś fascynującego, a tu figa. Dlaczego odwrócił się właśnie w tym momencie? Przeczucie czy tylko zwykła ostrożność? Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy - czy zdołał coś wyczytać z jej oczu? Olbrzymią siłą woli zdołała nad sobą zapanować. Omiotła obojętnym, nieobecnym spojrzeniem człowieka, półki sklepowe i pewnym krokiem skierowała się w przeciwnym kierunku. * Jola Kapłan, po kilku minutach krążenia po wąskich uliczkach, zdołała wreszcie zaparkować samochód, cudem unikając zderzenia z żółtą furgonetką, polującą bezwstydnie na to samo miejsce. Wymianę grzeczności z rozwścieczonym kierowcą przerwał, w najprzyjemniejszym zresztą momencie, telefon od Agatki. Jola niechętnie porzuciła lekko tylko ogłuszoną ofiarę i cierpliwie wysłuchała wiadomości z pierwszej linii frontu. Agatka wręcz tryskała emocjami. Domagała się natychmiastowego spotkania w celu omówienia podejrzanego zachowania Zatopca. Jej zdaniem, tylko burza dwóch mózgów mogła dać jakieś rezultaty. Sama gubiła się w domysłach i przypuszczeniach. Dla zaspokojenia ciekawości przyjaciółki przytoczyła kilka dziwnych faktów, resztę zostawiła na deser. Niemal na bezdechu opisała dramatyczne spotkanie oko w oko z Zatopcem.

- O mało nie dostałam zawału! - relacjonowała. - Przemykam sobie od filara do filara, jestem właśnie na samym środku, a on nagle, ni z tego, ni z owego, odwraca się! Patrzy na mnie tym swoim gadzim wzrokiem, z odległości najwyżej pięciu metrów. O mało trupem nie padłam na miejscu! Sama nie wiem, jak zdołałam się ruszyć. Może jestem odporna na hipnozę? Brr... Żebyś widziała te oczy! Bazyliszek! Udałam, że go nie zauważyłam, i na miękkich nogach pognałam przed siebie. Na szczęście nadziałam się na ten sklep ogrodniczy i uczepiłam kwietników... Słuchająca dotąd cierpliwie Jola, zaczęła powoli tracić wątek, przejęła więc prowadzenie rozmowy, zadając kilka pytań pomocniczych. - Gonił za tobą? I dlaczego czepiałaś się tych kwietników? Chyba nie zasłabłaś? - spytała z niepokojem. - Nie wiem, czy gonił, taka głupia to ja nie jestem, żeby się odwracać! - wyjaśniła Agatka. - A kwietniki były mosiężne i czepiałam się ich teoretycznie. Właśnie czegoś takiego szukałam dla teściowej. Powiedziałam głośno ekspedientce, że przyjechałam specjalnie po to z drugiego końca miasta, i grzebałam w tym chłamie chyba przez dwadzieścia minut, zmusiłam ją nawet do przytargania kilku sztuk z zaplecza, jeszcze nierozpa-kowanych. Kupiłam największy, z czterema podstawkami. Bardzo ładny. - To miło, że ci się udały zakupy - przerwała Jola - ciekawa jestem tylko, co zrobiłaś z naszym podejrzanym? - Jestem pewna, że stał tuż za mną, czułam, jak wierci mi dziurę w plecach. Specjalnie się grzebałam,

widocznie mu się znudziło tak czekać i czekać, i wreszcie się odczepił. Na parkingu go nie ma. - No pięknie! Zgubiłaś go! - podsumowała Jola, nie kryjąc wyrzutu. -1 dobrze! - zdenerwowała się Agatka. - Mam już tego całego Zatopca po dziurki w nosie. Jak go kiedyś spotkam wieczorową porą, to jak mi Bóg miły, zacznę wrzeszczeć bez ostrzeżenia. To nie jest normalne, żeby tak jeździć z jednego końca miasta w drugi, nie wiadomo po co. On coś knuje, a ja nie wiem co, i to mnie najbardziej wkurza! - Słuchaj, a może on wie, że go śledzisz, i specjalnie tak robi dla zmylenia śladów? - zastanowiła się Jola. - To by było jakieś wytłumaczenie. - Bzdura! - zaprzeczyła Agatka z rozpędu. Następnie przypomniała sobie przebieg dzisiejszego dnia i straciła nieco na pewności siebie. - Sama już nie wiem, co o tym myśleć, nic nie rozumiem, ale wszystko razem jest mocno podejrzane. Musimy pogadać, może razem coś wymyślimy. Mam wrażenie, że umknęło mi coś bardzo ważnego. Coś, co łączy wszystkie elementy w jedną logiczną całość. To co, spotkamy się za pół godziny w tej kawiarni Pod Jamnikiem? - Dobra, ale za godzinę. Mam jeszcze jedną sprawę na mieście. Jola niechętnie uległa presji, odłożyła komórkę do schowka w samochodzie i z głośnym mlaśnięciem odlepiła się od fotela. Nienawidziła sierpniowych upałów, w takich dniach ograniczała aktywność fizyczną i umysłową do niezbędnego minimum.

Dzisiaj miała wszystkiego w nadmiarze i na dodatek musiała się śpieszyć. Zamknęła samochód i szybkim krokiem podążyła w stronę rynku. Co kilkanaście metrów dyskretnym ruchem odlepiała sukienkę od spoconych ud. Nienawidziła lata w mieście. Na schodkach kościoła, jak zwykle, siedziało kilku żebraków. Opatuleni w ciemne, bezkształtne łachy, ze stoickim spokojem znosili trzydziestostopniowy upał. Popatrzyła z szacunkiem na tych dobrowolnych męczenników i wiedziona nagłym porywem serca sięgnęła po portmonetkę. Drobna postać, siedząca na szczycie schodów, drgnęła jak rażona prądem. Skurczyła się, zapadła w sobie, brzuchem przylegając niemal do granitowych stopni. Obronnym gestem ukryła twarz w dłoniach. Wystarczyło jedno spojrzenie, by matczyne serce drgnęło, dziabnięte znienacka ostrym cierniem. Jola jak lwica złapała wijące się szczenię za kaptur i, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia przechodniów, powlokła przebierańca w stronę przystanku tramwajowego. - Mamo, no co ty? Przestań, mamo! - skamlał przestraszony Maciek. - Milcz! - zasyczała matka dziwnym, stłumionym głosem. Wzmocniła uchwyt i już bez słowa kontynuowała marsz. Jakaś reszta rozsądku podpowiadała jej, że w obecnym stanie nie powinna prowadzić samochodu. W tramwaju panował ścisk, pot wydostawał się z umęczonych ludzkich istot wszystkimi porami. Za

duch tamował oddech i nawet najbardziej odpornym odbierał chęć podróżowania transportem publicznym. Tylko jedna osoba nie zwracała na nic uwagi: zacięta, mroczna i przerażająca. Takiej matki Maciek nie widział nigdy w życiu; czasem krzyczała, gderała i moralizowała, ale nigdy nie zdarzało jej się milczeć. Cisza przed burzą zapowiadała jakiś nieznany dotąd, straszliwy kataklizm. Poddał się temu z pokorą, świadomy rangi popełnionego przestępstwa. Dopiero w mieszkaniu rozpaczliwym zrywem próbował umknąć do własnego pokoju, ale ostre słowa zatrzymały go w pół drogi. Usiadł we wskazanym fotelu, ze spuszczoną głową i sercem pełnym trwogi. - Czy my z tatą nie dajemy ci jeść?! - padły pierwsze pytania-oskarżenia. - Czy my z tatą żałujemy ci na ubrania, zabawki, rozrywkę?! Maciek nie zdobył się na żadną odpowiedź, siedział skulony jak kupka nieszczęścia i brudnymi paluchami rozcierał spływające po twarzy łzy. - Płakać będziesz sobie później, teraz proszę, żebyś odpowiedział ma moje pytania! - matka-inkwizytor na tym etapie przesłuchania nie znała litości. - Dajecie - wyszeptał cicho i niewyraźnie, ale Jola usłyszała doskonale. - W takim razie co robiłeś pod tym kościołem, ubrany w podarte łachy, brudny i zaniedbany, z tabliczką „Proszę o wsparcie"?! No, słucham! - Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej mowę oskarżycielską. Wzbierający dotąd wulkan wściekłości i goryczy eksplodował tuż nad głową przerażonej latorośli. -

Swoim ubiorem i zachowaniem mówiłeś wszystkim wokół, że jesteś biednym, nieszczęśliwym chłopcem. Świadomie oszukiwałeś ludzi, wykorzystując ich dobre serca, a ze mnie i z taty zrobiłeś złych, wyrodnych rodziców! Nie wiem, dlaczego to zrobiłeś, przecież dawaliśmy ci wszystko! - zakończyła lekko załamującym się głosem. Usiadła ciężko na kanapie i ukryła twarz w dłoniach. Tego Maciek już nie wytrzymał. Objął matkę mocno za szyję, szepcząc gorąco słowa przeprosin. - Mamusiu, ja nie chciałem, naprawdę nie pomyślałem... Ja... ja byłem głupi! To Gracjan mnie namówił, ja nie wiedziałem, że to tak bardzo źle... chcieliśmy zarobić na gry... Ja oddam wszystko... Mamusiu, mamusiu... Jola obrzuciła syna zatroskanym spojrzeniem. - Może to rzeczywiście nie całkiem twoja wina. Może zapomnieliśmy ci powiedzieć, co w życiu jest naprawdę ważne. Zamyśliła się głęboko. - No dobrze, koniec kazania! Słowa te Maciek przyjął z nieopisaną ulgą i nawet karę przyjął z pokorą, bez targowania się i zwyczajowych protestów. Wolał wszystko od tego strasznego milczenia. - Szlaban na komputer, szlaban na wychodzenie z domu, konfiskata kieszonkowego do końca roku - brzmiał wyrok. - A teraz przynieś skarbonkę. Ile tego masz? zapytała, kiedy Maciek przybiegł z plastikową kasetką. - Siedemdziesiąt dwa złote i dwadzieścia groszy - padła natychmiastowa odpowiedź.

Jola dołożyła banknot stuzłotowy. - Masz tutaj polecenie wpłaty - wręczyła chłopcu czerwony druczek. - Wpisz całą sumę, na dole nasz adres, to będzie rodzinny dar dla naprawdę biednych dzieci. Jutro znajdziemy adres instytucji charytatywnej i nadamy przekaz na poczcie. I tak będzie co miesiąc - postanowiła. - Pisz, a ja sobie porozmawiam z mamą Gracjana. Ciekawe, czy wie, jak jej syn zarabia pieniądze? - dorzuciła kąśliwie. Na wspomnienie o przyjacielu Maciek na nowo zalał się łzami. - Mamo, proszę, nie mów mamie Gracjana, dobrze? -jęczał żałośnie. - Pomyśli, że na niego nakapowałem. Mamo?! Prośby syna spłynęły po Joli jak woda po gęsi. - Jeśli ktoś jest kłamczuchem i oszustem, równie dobrze może być skarżypytą - skwitowała zimno. - Gracjanowi z pewnością wyjdzie to na dobre! Wykręciła znajomy numer i wtajemniczyła przyjaciółkę w szczegóły przestępczego procederu. Rozmowa, z małymi przerwami na przeprowadzenie śledztwa w domu Justyny, trwała kilkadziesiąt minut i przyniosła szereg dodatkowych strasznych odkryć, które ponownie wytrąciły Jolę z równowagi. W drzwiach zazgrzytał klucz i do mieszkania wszedł obładowany papierami Paweł. - Z naszego syna z pewnością wyrośnie niebezpieczny przestępca! - usłyszał zamiast powitania. - Porozmawiaj z nim sam, bo mnie z nadmiaru wrażeń okropnie rozbolała głowa.

Przez to wszystko Jola na śmierć zapomniała o spotkaniu z Agatką... Agatka spożyła dwie porcje lodów, popiła sokiem pomarańczowym i z irytacją spojrzała na zegarek. Jola spóźniała się już ponad godzinę. Wydzwaniała do niej co kilka minut, na zmianę: raz komórka, raz stacjonarny. Zajęte i zajęte. Nagrała się na pocztę głosową, nie szczędząc gorzkich słów prawdy. A prawda była oczywista, szokująca i smutna. Jola nie zasługiwała nawet na odrobinę zaufania. Udawała bratnią duszę, czarowała pięknymi słówkami, ponoć rwała się do czynu... I co? I nic! Głupia małpa! Nawet na spotkanie nie chciało jej się przyjść, bo za gorąco. Do gadania to pierwsza, a kasztany z ognia woli wybierać cudzymi rękoma. Jedno dobre, że pokazała prawdziwe oblicze zaraz na początku - pocieszyła się, wychodząc z kawiarni. Minęła właśnie dwudziesta pierwsza. Agatka straciła na to czekanie kupę cennego czasu, a zostawiony bez opieki Zatopiec wyczyniał zapewne różne bezeceństwa! Może właśnie szuka nowej ofiary albo, co gorsza, znalazł i spokojnie zaciera ślady! Ogarnęło ją dziwne przeczucie, ba - prawie pewność, że dzisiaj stanie się coś naprawdę ważnego! Tylko co z tego, kiedy i tak nie dowie się co! Przeanalizowała jeszcze raz wszystkie za i przeciw samodzielnemu kontynuowaniu śledztwa - wynik był mało zachęcający. Najlepiej zrobi, jeśli natychmiast wróci do domu.

Wsiadła do samochodu i bez zastanowienia skręciła w lewo. Kilka minut później podjechała pod dom - z tym, że nie pod własny, lecz pod dom, w którym mieszkał złoczyńca. Zaparkowała na poprzednim miejscu i uważnie zlustrowała okolicę. Wszystko wskazywało na to, że Zatopiec siedział w chacie. Samochód stał na podjeździe przed garażem, a cały budynek jarzył się światłami, które rozjaśniały półmrok ogrodu. Uspokojona, wbiła wzrok w obiekt i czekała, pewna, że nie przegapi nawet myszy. * Mężczyzna przez kilkanaście sekund ukrywał się w cieniu, zanim uspokojony odważył się wyjść na otwartą przestrzeń. Tylnym wyjściem wydostał się na ulicę i niezauważony przez nikogo ruszył w stronę postoju taksówek. Nie zatrzymał się jednak. Szybkim krokiem doszedł do skrzyżowania, minął dwie przecznice i skręcił w wąską, ciemną uliczkę. Po prawej stronie, nieco w głębi, rysowały się w mroku czarne prostokąty garaży. Tam też skierował swoje kroki. Blaszak oznaczony numerem pięć należał do inżyniera Witolda Konopki. Łączyła ich wspólna pasja i niezobowiązująca przyjaźń. Potrafili godzinami składać stare motocykle, nie zamieniając przy tym ani słowa. Czasami, gdy nachodziła go ta dziwna chandra, przychodził tu w nocy, brał jeden z motocykli inżyniera i jeździł bez celu, ścigając się z wiatrem. Dzisiaj jednak przywiodła go zgoła inna sprawa. Obojętnie minął stojące rzędem niklowane cuda i z najgłębszego

zakamarka wywlókł niepozorny motorower. Na dzisiejszą eskapadę nadawał się wyśmienicie. Dopiął kombinezon, poprawił plecak i ukrył twarz za szybą kasku. Śpieszył się. Zaplanował wszystko z matematyczną dokładnością. Do willi Karpińskiej zamierzał dojechać dłuższą, ale mniej uczęszczaną drogą. Powodzenie całego planu zależało od precyzji i tajemnicy. Żadnych, nawet przypadkowych świadków. Szczęście mu sprzyjało. Nigdzie nie zauważył żadnych ludzi, nawet psy szczekały sennie i bez zaangażowania. Najbliższa drzwi wejściowych latarnia żarzyła się tylko ostatkiem mocy, rzucając wokół anemiczne światło. Jednym ruchem zerwał plomby i kluczami otworzył wszystkie zamki. Cała operacja trwała najwyżej dziesięć, dwanaście sekund, co odnotował z zadowoleniem. W korytarzu zdjął plecak, zapalił niewielką latarkę i pewnym krokiem skierował się do pracowni nieboszczki. Rozkład pomieszczeń znał doskonale, ostatnimi czasy bywał tutaj często, jak na jego gust - za często. Wyjął z plecaka trzy butelki rozpuszczalnika i staranie oblał biurko, regały z dokumentami i niewielki ozdobny sekretarzyk. Resztę cieczy wylał na dywan. Ten pokój musiał spłonąć doszczętnie, a reszta, jak Bóg da. Zachichotał nerwowo. Znał Karpińską od lat, jeśli gdziekolwiek ukryła te swoje pamiętniki, to tylko tu. U tej cholernej baby wszystko miało swoje miejsce - papier do papierka, talerz do talerza, pieniądze do skarbonki, żadnych odstępstw od normy. Za chwilę to wszystko zamieni się w popiół i połowę roboty będzie miał z głowy.

Cieniutką strużkę podprowadził aż do drzwi wejściowych, zapalił zapałkę i zniknął w ciemnościach. Obejrzał się dopiero u wylotu ulicy - okno na piętrze buchało ogniem. Od teraz każda sekunda była na wagę złota. Rozpoczął się wyścig z czasem. Dojazd na Podleśną zajął mu ponad sześć minut. Zmieścił się w górnej granicy czasu. Ukrył skuter w krzakach. Na teren uczelni wszedł od strony parku, dziurą w płocie używaną przez studentów. W oknie stróżówki paliło się światło. Przemknął pod murem i zgięty wpół dostał się na schody. Tutaj musiał uważać znacznie bardziej. Dla pewności ściskał w dłoni krótki łom. Jak na razie szło świetnie; otworzył zamek, zamknął starannie za sobą i wbiegł na drugie piętro. Dorobionym kluczem otworzył gabinet Karpińskiej i odetchnął z ulgą. Ostatni akt dramatu - pomyślał, rozlewając rozpuszczalnik. Wychodząc, włączył do prądu grzałkę i położył na podłodze, tworząc w ten sposób proste urządzenie z opóźnionym zapłonem. Potrzebował czasu, żeby bezpiecznie opuścić budynek. Zbiegł piętro niżej, otworzył okno, przełożył nogi przez parapet, mocno uchwycił łodygi dzikiego wina i niespodziewanie szybko znalazł się na dole. Łom z głuchym łoskotem wylądował na betonowych płytach, burząc harmonię nocnych dźwięków. Nie nadaję się na kaskadera - zaklął pod nosem. Podniósł się ciężko ziemi, pozbierał pogubione przedmioty i lekko kulejąc, zniknął w ciemnościach. Nocny stróż jak zwykle o tej porze śledził losy bohaterów argentyńskiego serialu. Przez otwarte na

oścież okno wdzierały się odgłosy nocy. Kojące brzęczenie świerszczy co chwila przerywały przeraźliwe kocie wrzaski. Początkowe gniewne pomruki i prychnięcia przeszły w zajadłą regularną wojnę, a towarzyszący bezpośrednim starciom jazgot mógł wyprowadzić z równowagi nawet świętego. Stróż z pewnością do miana świętego nie pretendował. Chwycił miotłę i ruszył do boju, kierując kroki ku zakolu ścieżki. Gdy dotarł na miejsce, bitwa została już rozstrzygnięta. Pokonany kocur schronił się na drzewo i z bezpiecznej odległości produkował dźwięki 0 uciążliwej tonacji. Zwycięzca dziarsko, z nastroszoną sierścią, patrolował okolicę. Stróż podszedł do drzewa i końcem miotły próbował dosięgnąć nocnego wyjca. Niestety, próba się nie powiodła, a chytry zwierzak wdrapał się wyżej i teraz z wysokości drugiego piętra wywrzaskiwał swoje żale do świata. Człowiek nie dawał za wygraną; podniósł z ziemi patyk i już zamierzał się do rzutu, kiedy w środkowym oknie niespodziewanie zabłysło światło; zamigotało, zgasło, by po sekundzie pojawić się na nowo. - Złodziej, kurde mol! - zachrypiał dozorca. - Ty... w mordę kopany! Złapię, to wszystkie gnaty poprze-trącam. Nogi z dupy powyrywam... W jednej sekundzie zapomniał o starym wrogu i ile sił w nogach pognał do stróżówki po kij bejsbolowy i klucze do gmachu. Skradał się po schodach ostrożnie, w każdej chwili gotowy do obrony lub ataku. Jego nozdrza drażnił zapach rozpuszczalnika. Kilka schodków przed celem zaczaił się i w skupieniu nasłuchiwał. Wokół panowa-

ła niczym niezmącona cisza. Ośmielony, zapalił światło na korytarzu i zajrzał do mrocznego pomieszczenia. Na podłodze żarzyła się niewielka czerwona kula. Pożar!!! Zadziałał instynktownie: zerwał ze ściany gaśnicę, odbezpieczył i skierował dyszę w kierunku źródła ognia. Dokładnie w tym samym momencie kula nagle urosła, pękła i drapieżne jęzory ognia zaczęły gnać we wszystkich kierunkach. Smagane strugami piany wiły się, zmieniały kierunek, by w końcu zniknąć pod białą pierzyną. Mimo błyskawicznej akcji ratunkowej ogień zdołał strawić zasłony, dywan i część archiwum. Pokój wypełnił się gęstym, gryzącym dymem, wyganiając dzielnego dozorcę na zewnątrz. Teraz dopiero, z czystym sumieniem, powiadomił o zajściu straż pożarną i policję. Pożar w domu Karpińskiej dogorywał. Na ulicy stały dwie jednostki straży pożarnej i radiowóz policyjny. Bystry sierżant po dotarciu na miejsce zdarzenia skojarzył adres z niedawno prowadzonym śledztwem i powiadomił centralę. Do komisarza Halwasa wiadomości o pożarach dotarły niemal jednocześnie. Zwierz wychylił się z nory i zaatakował w najmniej oczekiwanym momencie, pomyślał. Jednego był pewny morderca zacierał ślady! Zadzwonił do Lidii i postawił na nogi całą ekipę dochodzeniową. Potem próbował skontaktować się z ludźmi pilnującymi podejrzanego. Bezskutecznie. W XXI wieku telefony nadal działały od czasu do

czasu. Spróbował ze stacjonarnego i wreszcie uzyskał połączenie. Wywiadowcy nie zauważyli niczego podejrzanego w zachowaniu profesora Smolarza. Ich zdaniem, prowadził niezwykle unormowany tryb życia: praca po godzinach, potem knajpa, dom i wieczorny spacer z psem. No, może tylko spacer różnił się nieco od wczorajszego. Dwie rundki po parku, potem odprowadził jamnika do domu i samotnie kontynuował przechadzkę. Dokładnie po wczorajszej trasie. - Facet ma niezłą kondychę - zauważył sierżant. - Zasuwać kilka kilometrów z wypchanym plecakiem na grzbiecie, a potem jeszcze przez dwie godziny zabawiać się z panienką. Chciałbym być w takiej formie, kiedy skończę sześćdziesiątkę. - Nie interesują mnie pańskie przemyślenia, sierżancie! niegrzecznie przerwał komisarz. - Pytałem pana, gdzie obecnie znajduje się podejrzany? - Od dwóch godzin przebywa w mieszkaniu pewnej młodej kobiety na ulicy Szewskiej - padła służbista odpowiedź. Prawdopodobnie w celach rozrywkowych. Raport wywołał żywe niezadowolenie komisarza. - Dwie godziny z prostytutką to chyba odrobinę za długo, nie uważacie, sierżancie? Dacie głowę, że nie opuszczał mieszkania tej kobiety nawet na sekundę?! Sierżant Olinek, na podstawie własnych doświadczeń, też uznał, że to zdecydowanie za długo. Profesor nie wyglądał na takiego, co to nie liczy się z forsą. Natrętne pytania przełożonego dały mu sporo do myślenia. Czyżby wydarzyło się coś nieprzewidzianego? - zastanawiał się gorączkowo. Przecież go nie zgu-

bili?! A może? - przeleciało mu przez głowę straszne podejrzenie. - Koło nas nie przeszedł, chyba żeby było drugie wyjście to wtedy... - jąkał się. - To idźcie na górę i sprawdźcie! Na co czekacie, do cholery?! - Mamy tam wejść? Bez nakazu? - Bez! Od tęga macie głowę na karku, żeby się nią posługiwać! Czekam na wiadomość! Tylko szybko! Długo łomotali do drzwi. W końcu przez wąską szparę wyjrzała mocno roznegliżowana dziewczyna i obrzuciła przybyłych niechętnym wzrokiem. - Wydział do Spraw Nieletnich - zakomunikował sierżant, a jego kolega bez słowa machnął odznaką. -Otrzymaliśmy zgłoszenie, że w tym mieszkaniu doszło do deprawacji nieletniej. Gdzieś z tyłu lekko uchyliły się drzwi. Sąsiedzi jak zwykle czuwali. - Proszę wejść, nie będziemy rozmawiać na korytarzu zaproponowała kobieta niezbyt gościnnie, głosem pełnym pretensji. Bez zaproszenia wpakowali się do sypialni. Przerażony starszy facet szarpał się nieporadnie ze spodniami. Z koszulą zdołał już się uporać. Na łóżku i podłodze walały się jakieś skórzane rekwizyty niewiadomego przeznaczenia. - Dowody osobiste poproszę! - zażądał stróż prawa. - Jeżeli ta pani jest niepełnoletnia, nie chciałbym być w pańskiej skórze postraszył faceta. Mężczyzna zbladł jeszcze bardziej i zaczął tłumaczyć łamiącym się głosem:

- Panowie, uwierzcie, ja naprawdę nie wiedziałem, że ta pani jest niepełnoletnia! Przez myśl mi nie przeszło... Przysięgam! Ja tylko... Dziewczyna z wyrazem niesmaku cisnęła na stolik etui z dokumentami. Policjant obejrzał dowód, porównał zdjęcie z oryginałem i dłuższą chwilę medytował nad legitymacją studencką. - No proszę, studentka! - zawołał z udawanym zdziwieniem. Beata Grzyś, dwadzieścia dwa lata. A co pani studiuje seksuologię? - zapytał uszczypliwie. - Nie pana interes, co studiuję! - dziewczyna odzyskała animusz. Proszę wyjść albo złożę na panów skargę. - Żyjemy w wolnym kraju i każdy może robić w domu, co mu się żywnie podoba. - Pan też na nas złoży skargę, profesorze? - sierżant nie mógł sobie odmówić drobnej złośliwości. -Zdaje się, że przerwaliśmy korepetycje, i to w najciekawszym momencie. - Nie, ja nie, skądże! Panowie, błagam - nie mówcie nikomu... Jestem skończony, skończony - jęczał. - Wszystko w porządku! - zameldował policjant natychmiast po opuszczeniu podejrzanego lokalu. - Ptaszek ani na moment nie opuścił klatki, zabawiał pewną miłą studentkę. - Do jasnej cholery, nic nie jest w porządku! - usłyszał i połączenie zostało przerwane. Agatka twardo warowała przed domem Zatopca. Akcja obserwacyjna przedłużyła się ponad wszelkie

granice. Zdrętwiały jej nogi, bolał krzyż, a żołądek i pęcherz brutalnie dopominały się o swoje prawa. W sąsiednich domach jedno po drugim gasły światła, a obserwowana willa świeciła z każdej strony jak neon. Ten podły gad, zapewne na złość Agatce, nie zamierzał udać się na spoczynek. W końcu siły natury zmusiły ją do opuszczenia posterunku. Niczym wicher pognała do pobliskiej pizzerii, gdzie skorzystała z sanitariatu i z czystym sumieniem wrzuciła coś na ruszt. Na zewnątrz nie zaszły żadne zmiany. Od razu widać, że tego pasożyta nie dotknęły podwyżki energii zauważyła z pewną zazdrością. U niej w domu panowały pod tym względem ostre rygory i każdy gasił światło „za ogonem". Nie chciało jej się wracać do samochodu. Zaczęła się przechadzać wzdłuż ulicy. Mimo dość późnej pory panował jeszcze spory ruch. Na rogu stała rozbawiona grupka młodzieży, właściciele psów spacerowali ze swymi czworonogami, a w cieniu wielkiego krzaka całowała się zakochana para. Za czwartym nawrotem Agatka zatrzymała się i dyskretnie zajrzała w głąb ogrodu. Z oddali dobiegały ciche dźwięki muzyki. Wiedziona nagłym impulsem pchnęła furtkę i rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki. Przecięła trawnik i przycupnęła za kamienną obudową fontanny. Stąd doskonale widziała cały front willi. W duchu pogratulowała sobie świetnego pomysłu i zastygła w oczekiwaniu. Niewidzialna dla ciekawskich oczu, mogła spokojnie realizować zadanie.

Czas wlókł się w żółwim tempie. Na próżno wbijała wzrok w jasny prostokąt werandy - we wnętrzu domu nie zaobserwowała najmniejszego ruchu. Za to na zewnątrz kwitło życie: najpierw tuż obok przemknął szczur, potem krwawą ucztę rozpoczęły komary. Doskonały dotąd punkt obserwacyjny okazał się komarzą jadłodajnią. Skąd się do diabła wzięło tyle tego robactwa? - zastanawiała się Agatka. Pół godziny temu wcale ich nie było. A może były, tylko dobrze ukryte? Puszczona swobodnie myśl wzbiła się na wyżyny, zatoczyła ogromny krąg i opadając, zahaczyła o Zatopca. Zatopiec też był, a jakby go nie było! - natychmiast znalazła analogię. Nagle zalęgła się w niej całkiem nowa intrygująca myśl. A może go wcale nie ma, tylko chce, żeby wszyscy myśleli, że jest?! Zostawi! samochód w widocznym miejscu, światła w oknach, włączony telewizor. To było takie proste, że aż niewiarygodne. Czyżby dała się zwieść pozorom? Zatrzęsła się z oburzenia na taką bezczelność i postanowiła przekonać się naocznie. Bez cienia żalu opuściła pechowe stanowisko i ruszyła na obchód wokół wilii. Z jakichś powodów wolała zacząć od tyłu domostwa. Jak się szybko okazało, właściciel posesji dbał tylko o trawnik przed domem. Reszta ogrodu tworzyła trudną do przebycia dżunglę. Puszczona samopas roślinność pieniła się nieprzyzwoicie, szczelnie zapełniając wszystkie nisze. Po ziemi pełzały zielone wnyki, przestrzenie pomiędzy drzewami zarastały krzaki - w większości kolczaste, o czym Agatka boleśnie się przekonała. A jakby tego było mało, wszędzie zwieszały się jakieś pnącza.

Niezrażona przeszkodami, parła do przodu powoli, ale systematycznie. Orientowała się na plamy światła. Wreszcie pierwszy przystanek. Ukryta w cieniu muru ostrożnie zajrzała przez okienko do piwnicy. Zauważyła wąski korytarzyk i niewielki fragment schodów, ani śladu człowieka. Wiatr zaszeleścił w liściach i rozdmuchał na wszystkie strony bujną czuprynę Agatki. Kędziory pchały się do jej oczu i tamowały oddech. Sprawnym ruchem zgarnęła z twarzy niesforne kosmyki i spięła spinką. Uwolniona od czarnej kurtyny uniosła głowę i... ujrzała na ścianie złowieszczy cień. Zastygła w męczącym oczekiwaniu, niezdolna do ucieczki, spętana paraliżującym strachem. Wreszcie odzyskała władzę w zdrętwiałych członkach, odwróciła się z szybkością łasicy, cień na ścianie zachybotał za jej plecami. Przed sobą ujrzała jedynie niekształtną plamę zieleni. To tylko wyobraźnia spłatała jej głupiego figla. Z trudem złapała oddech. Umysł niechętnie zaprzestał tworzenia dramatycznych wizji i tylko głupie serce nieprzytomnie tłukło się o żebra. - A niech to wszyscy diabli wezmą! - zaklęła półgłosem. Spokojnie - dodawała sobie otuchy - stres skraca życie. Przez tego cholernego Zatopca pożyję kilka miesięcy krócej! Jej trud przyniósł znikome efekty. Na razie nie podejrzała niczego. Z tyłu świeciło się tylko w oknie na poddaszu, natomiast oszklony taras wyglądał zachęcająco. Bezszelestnie pokonała schodki i przez szpary w żaluzji zajrzała do pokoju. Telewizor ryczał na cały regulator, w głębi, na fotelu, ujrzała niewyraźny zarys ludzkiej sylwetki. Przykleiła nos do szyby, ale z tego miejsca nie mogła dojrzeć niczego więcej. Cichutko przemknęła na przeciwległy koniec tarasu i stając na czubkach palców, przylgnęła do jasnej szczeliny.

Nie słyszała zbliżających się kroków. Po prostu nagle uświadomiła sobie, że stoi tuż za nią. Odwróciła się, żeby spojrzeć w twarz mordercy... Nie dał jej najmniejszych szans. Precyzyjny cios w głowę... Upadła bez jęku. Krew cienką strugą spływała na marmurowe płytki. Przeciągnął ciało w cień i porzucił pod krzakiem jałowca. W obecnej sytuacji ukrywanie zwłok nie miało żadnego sensu. Cały misternie ułożony plan runął w gruzy. Czynnik ludzki okazał się jak zwykle nieprzewidywalny. Do diabła, zaklął w duchu, powinien zaufać pierwszemu przeczuciu. Popołudniowe spotkanie nie było przypadkowe, dał się zwieźć pozorom. Głupiutka Agatka odegrała najlepszą rolę życia. Ostatnią, ale najlepszą - pomyślał z wściekłością. Szkoda tylko, że publiczność spóźniła się na ostatni akt. Ale przyjadą, przyjadą na pewno. Nie miał złudzeń, przez tę idiotkę grozi mu dożywocie. Teraz mógł tylko uratować wolność. Wszystkie te myśli przewinęły się przez precyzyjny umysł w ułamku sekundy i natychmiast wyrzucił je poza nawias. Przeszłość nie mogła rzutować na teraźniejszość i przyszłość. Szybkim krokiem wszedł do domu i do granatowej torby podróżnej zaczął pakować najcenniejsze przedmioty, przepustki do wolności. Nowa tożsamość kosz-

towała drogo, bardzo drogo. Spojrzał na zegarek, dał sobie tylko kwadrans; potem zapewne do mieszkania wkroczą łowcy. Kiedy przyjadą, będzie już daleko, w ogóle przestanie istnieć. Z wściekłością zatrzasnął drzwi. Zostawiał wszystko, o co tak bezwzględnie walczył - pieniądze, karierę - lata tytanicznej pracy. Dnia dziewiątego sierpnia 2005 roku zmarł dla ludzkości Marian Zatopiec - wielokrotny morderca. Niezbyt piękne epitafium, ale trudno. Za kilka dni narodzi się na nowo. Nowa twarz, nowe nazwisko i czysta kartoteka - o to warto walczyć do końca. Wrzucił torbę na przednie siedzenie samochodu i przez nikogo niezatrzymywany dojechał do centrum miasta. Nagonka prawdopodobnie jeszcze nie ruszyła. Nowy plan jak na razie działał bez zarzutu. Parking przed Dworcem Głównym - tutaj rozstał się z samochodem - ostatnim ogniwem łączącym go z przeszłością. Bolesną stratę zrekompensował sobie przy najbliższym bankomacie. Pobrał sutą zaliczkę na poczet przyszłego życia, a zbędne karty kredytowe cisnął do kosza na śmieci. Nie będą mu więcej potrzebne. Marian Zatopiec zniknął w czeluści dworca i udał się w ostatnią podróż - do nowego życia. * Lidia pierwsza wpadła do gabinetu Karpińskiej. Krztusząc się dymem, rzuciła się na ratunek dracenie. Do tej części pokoju płomienie na szczęście nie dotarły i szansa na uratowanie rośliny była spora. Liczyła

się każda sekunda. Nadludzkim wysiłkiem targała donicę w stronę drzwi, zachrypłym od czadu głosem wzywając pomocy. Karol jednym szarpnięciem otworzył okno i rzucił się jej na odsiecz. Sam nie wiedział, co nim kierowało. Prawdopodobnie podświadomie zdawał sobie sprawę, że albo wyciągnie obie, albo żadnej. Życie ludzkie było przecież nadrzędną wartością, a życie rośliny? No cóż... Brutalnym szarpnięciem przepchnęli dracenę poprzez wąskie drzwi. Drewniana donica nie wytrzymała tej operacji, rozkładając się na czynniki pierwsze, ale główna bohaterka wyglądała na całą i zdrową. - Wiesz, ty jesteś naprawdę nienormalna! - powiedział Karol, kiedy oboje przestali już zanosić się kaszlem. - Ryzykować życie dla kupy zielska! - z niedowierzaniem i dezaprobatą pokręcił głową. Lidia nie odpowiedziała na zaczepki. Na klęczkach grzebała w szczątkach donicy. W tajemnym schowku odkryła sporych rozmiarów brulion. Gorączkowo odwracała kartki, aż trafiła na właściwą stronicę. Poznała nazwisko mordercy! - A jednak nam powiedziała! - zawołała triumfalnie. Przed domem mordercy bezszelestnie zaparkowały cztery radiowozy. Czarne sylwetki policjantów rozsypały po okolicy, systematycznie zaciskając oczka obławy. Niestety przybyli za późno. Dom świecił pustkami, a na trawniku leżało zakrwawione ciało kobiety. * Dopiero siedząc w bezpiecznej kryjówce, pozwolił sobie na rozliczenie z przeszłością. Niełatwo pogodzić

się z klęską, szczególnie kiedy spada na człowieka z najmniej oczekiwanej strony. Nerwowo przemierzał wielki, z przepychem urządzony pokój - jego nowy dom na najbliższych kilka tygodni, może nawet miesięcy. Musiał czekać, aż szum wokół sprawy nieco ucichnie. To bezczynne czekanie doprowadzało go do białej gorączki. A wszystko przez'kobiety, to one zawsze stawały na przeszkodzie. Najpierw żona, potem Karpińska, a teraz ta trzecia. A nawet lubił tę Cyryl - uprzejma, pogodna i jakaś taka bezinteresownie życzliwa dla całego świata. Kto by pomyślał, że ma drugą, fałszywą naturę. Zresztą one wszystkie są takie, bez wyjątku - uznał z niezachwianą pewnością. Wrócił myślami do początków swojego małżeństwa. Barbara też na początku była inna. To było tak zwane „małżeństwo z rozsądku". Zawarli układ, on zapewniał jej opiekę i towarzystwo, w zamian oczekiwał spokoju i zabezpieczenia materialnego. Małżeństwo prawie doskonałe. Dzięki niej wyrwał się ze slumsów, mógł studiować, pracować i nie martwić się o jutro. Miał własny wóz, elegancką willę i wyrozumiałą żonę. Do czasu! Wypadek samochodowy Barbary zniszczył dotychczasową sielankową egzystencję. Szpital, długotrwała rehabilitacja i w końcu wózek inwalidzki pozostawiły ślady na jej psychice. Zaczęła być nieznośna, kapryśna, wymagała dla siebie stałego zainteresowania i poświęceń, do których nie był zdolny. Wkrótce jej jedynym hobby, dającym radość życia, stało się psychiczne znęcanie nad mężem. Czerpała z tego jakąś chorą, sadystyczną przyjemność. Wiedziała, że jej nie opuści, bo wraz z nią porzuciłby to wszystko, do czego tak bardzo się przywiązał pieniądze i pozycję społeczną. Sam nie posiadał nic, był nikim i zdawał sobie z tego sprawę. Cierpiał niemal fizyczne męki i codziennie przed zaśnięciem

zabijał ją w myślach na tysiące sposobów. Zamieniła wspólne życie w piekło i stało się jasne, że jedno z nich musi odejść odeszła Barbara. Jak zwykle, w sukurs przyszedł mu przypadek. Znajomi Barbary podarowali jej na urodziny psa - szczeniaka doga. Barbara zakochała się w nim bez pamięci, otrząsnęła się z apatii i wreszcie zaczęła wychodzić na zewnątrz, na długie spacery w towarzystwie nowego przyjaciela. Na własne nieszczęście nie zrezygnowała z przyjemności dręczenia męża. Szczeniak rósł jak na drożdżach i wkrótce przypominał sporego cielaka o sile lwa i mózgu leminga. Barbara wierzyła, że z czasem proporcje się wyrównają. Na razie, gdy nie mogła zapanować nad jego temperamentem, wiązała smycz do oparcia wózka. Spacerowali tak kilka razy dziennie. Najbardziej lubiła spacery o świcie - nie było wtedy ludzi i nikt nie oglądał jej kalectwa. W ładną pogodę zapuszczała się daleko, aż za most. Ze szczytu wału przeciwpowodziowego obserwowała budzący się świat i w tych szczególnych momentach była prawie szczęśliwa. Zaplanował wszystko z zegarmistrzowską precyzją. Prosto, ale genialnie. I, co najważniejsze, miał alibi. Wracał z sympozjum w Olsztynie. Dzięki dwóm przesiadkom zdążył na pośpieszny w Poznaniu i zaoszczędził prawie dwie godziny. Kiedy

opuszczał budynek wrocławskiego dworca, na dworze panował jeszcze zmrok. Wsiadł do autobusu. Wysiadł dwa przystanki przed celem, dalej poruszał się pieszo, minął dom i ruszył śladem żony. Barbarę odnalazł na przybrzeżnej łączce. Pies przywitał go radosnym skomleniem, żona krzywym uśmiechem. Nie przejął się jej fochami; od dzisiaj zamierzał kochać cały świat. Przywitał się uprzejmie i troskliwie zajął żoną. Przywiązał smycz do poręczy i powoli pchał wózek stromą ścieżką. Właściwe miejsce znajdowało się kilkadziesiąt metrów dalej. Wybrukowane brzegi stromo opadały do wody. Zatrzymał się i podniósł z ziemi gruby patyk. Dog zamerdał radośnie ogonem w oczekiwaniu zabawy. Pan spełnił te nadzieje, cisnął patyk daleko do wody, a pies bez zastanowienia runął za nim. W oczach Barbary dojrzał przerażenie i coś jeszcze, ale nigdy nie dowiedział się co. Wózek stoczył się po pochyłości - i tak został wdowcem. Nieszczęśliwy wypadek - powiedział policjant, kiedy oficjalnie wrócił do domu. Zwłoki już wyłowiono. Przerażony pies tulił się do jego nóg. Po pogrzebie Barbary oddał go do schroniska. Jak powiedział znajomym, zwierzak za bardzo przypominał mu zmarłą. I wówczas jak zły duch pojawiła się Karpińska. Pech chciał, że wracała tym samym pociągiem. Widziała go wsiadającego do autobusu. Wysłuchała jego wersji wydarzeń i wyciągnęła właściwe wnioski. Zaskoczyła go pytaniem, nie potrafił sklecić wiarygodnej odpowiedzi i wtedy zyskała pewność. Początkowo nie chciała zbyt wiele, ale z czasem żądała coraz więcej. Przekroczyła granicę i dlatego musiała umrzeć. I wtedy na scenę wkroczyła Agatka. Widziała za wiele i dlatego musiała umrzeć...

Najpierw zaczęła słyszeć dźwięki, niewyraźne, szeleszczące, niby szemranie strumyczka po żwirowym podłożu. Z czasem głosy zaczęły nabierać sensu, układać się w słowa i zdania, które kiedyś znała. Po wielu próbach odważyła się w końcu otworzyć oczy i pierwszy raz od wielu dni spojrzała na świat przytomnie. Szary sufit, jasny prostokąt okna, kobieta w różowym szlafroku. Wszystko razem obce i jakieś takie bardzo dalekie. W momencie kiedy właśnie próbowała sobie przypomnieć, co właściwie tutaj robi, ktoś nagle zgasił światło. Bezwładnie zapadła się w czarny tunel, wirując wokół własnej osi. Następne powroty przebiegały podobnie, z tym, że światło paliło się coraz dłużej. - Witamy w realnym świecie - powiedział młody mężczyzna, uśmiechając się od ucha do ucha. - Długo pani kazała na siebie czekać. Mam nadzieję, że tym razem zostanie pani z nami na dłużej. - Usiadł na taborecie, tuż przy łóżku i uważnie zbadał puls chorej. Agatka milczała zawzięcie. Układała właśnie ostatnie puzzle dręczącej ją łamigłówki, i to, co sobie przypomniała, wprawiło ją we wściekłość.

- Zaali aania? - wyrzuciła z siebie dręczące pytanie, patrząc lekarzowi prosto w oczy. - Abię aania! - nadmiar emocji i dłuższa przerwa w używaniu aparatu mowy zrobiły swoje - lekarz nie zrozumiał ani słowa. - Spokojnie, proszę nic nie mówić, musi pani teraz bardzo dużo odpoczywać. Agatka ani myślała milczeć, musiała wiedzieć, i to już. Z uporem powtarzała swoje „zaali", aż wezwana przez lekarza pielęgniarka zrobiła jej zastrzyk uspokajający. Bardzo bolesny. Spotkanie z rodziną przebiegło niesamowicie łzawo. Czterej najbliżsi mężczyźni, wbrew wcześniejszym ustaleniom rozkleili się przy łóżku chorej i po kilku minutach zostali usunięci przez personel medyczny. Agatce nadmiar wzruszeń nie zaszkodził tylko dlatego, że po ostatnich przejściach nabrała niesłychanej odporności. Do zdrowia wracała w rekordowym tempie. W łóżku trzymał ją tylko okropny ból głowy, ujawniający się przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Nie stwierdziła u siebie zaników pamięci, ruszała wszystkimi kończynami, zmysły też działały w normie. No, może z wyjątkiem zmysłu smaku, ale to, jak podejrzewała, mogło być wynikiem wpływu szpitalnej kuchni. Ucieszyła się strasznie widokiem znajomych twarzy, ale to łzawe powitanie nie bardzo przypadło jej do gustu. Była ciekawa tylu spraw: co chłopcy jedli na obiad, jak się bawili u dziadków, no i jeszcze kilku rzeczy, o które chciała zapytać męża. Oraz to najważniejsze pytanie, które dręczyło ją od czasu odzyskania przytomności. I co? I nic? Tylko łzy i łzy! No przecież w końcu nic jej nie jest, za kilka dni wyzdrowieje i wszystko znowu będzie jak dawniej. *

Jola przychodziła do szpitala codziennie. Całymi godzinami przesiadywała w poczekalni. Znajoma pielęgniarka przecząco kręciła głową - ranna wciąż nie odzyskała przytomności. Od czasu wypadku Jola nie mogła sobie znaleźć miejsca. Winiła się za zaistniałą sytuację. Nawaliła i przez nią Agatka o mało nie straciła życia. Gdyby wtedy pojechała na spotkanie, wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdyby! Nie potrafiła cofnąć czasu. Najchętniej zamieniłaby się z przyjaciółką miejscami, wzięła na siebie cały ból i cierpienie. Ta straszna niepewność była nie do zniesienia. Od ciągłego zmartwienia schudła kilka kilogramów, a jej twarz zapomniała co to uśmiech. Dzisiaj po raz pierwszy otrzymała dobrą wiadomość - Agatka odzyskała przytomność. Obładowana prezentami natychmiast pojechała do szpitala. Tuż przed drzwiami zderzyła się z wychodzącą lekarką. - Pani do kogo?! - usłyszała groźne pytanie. - W odwiedziny! Ja do pani Agaty Cyryl, tu leży, w tym pokoju wskazała palcem, żeby nie było żadnych wątpliwości. - Wiem, gdzie leży, ale wpuszczamy tylko najbliższą rodzinę poinformowała lekarka sucho. - Proszę przyjść za kilka dni.

Jola nie mogła czekać. Musiała zobaczyć Agatkę: teraz, natychmiast, dziś... Powiedzieć jej wszystko, wyjaśnić, błagać o wybaczenie... - Ale ja jestem siostrą Agatki, to przecież najbliższa rodzina! odpowiedziała zuchwale. Lekarka spojrzała z niedowierzaniem, próbując wyłowić jakiekolwiek podobieństwo rodzinne. Już otworzyła usta, aby coś powiedzieć, kiedy młodziutka pielęgniarka odwołała ją do chorego. Machnęła ręką i szybkim krokiem podążyła do sali numer jeden. Jola została na korytarzu sama. Nabrała powietrza w płuca i zdecydowanym ruchem weszła do sali. Agatka leżała na środkowym łóżku po lewej stronie. Na jej widok Joli ścisnęło się gardło. Maleńka figurka przyjaciółki ginęła pod szpitalną kołdrą. Drobna, woskowa twarz w białym turbanie bardziej pasowała do porcelanowej lalki niż żywego człowieka. Na widok gościa oczy Agatki zapłonęły żywszym blaskiem. Wreszcie dowie się wszystkiego z pierwszej ręki. Ignorując słowa powitania, zadała dręczące ją od dawna pytanie: - Złapali drania?! - Zwiał - grobowym głosem oznajmiła Jola. - Zabiję drania! - zgrzytnęła zębami chora. - Ja go zabiję! - spontanicznie zadeklarowała się Jola. Pierwsze lody zostały przełamane. Przysiadła na brzeżku pościeli i gorączkowo szukała jakiegoś neutralnego, najlepiej pogodnego tematu rozmowy. Agatka nie chciała rozmawiać o pogodzie - żądała faktów. Wszyscy obchodzili się z nią jak ze śmierdzą-

cym jajkiem, na pytania odpowiadając pokrętnie i karmiąc ją jakąś przetrawioną papką informacyjną, jakoby odpowiednią dla jej stanu zdrowia. Miała tego serdecznie dość. Bezwzględnie przyparła przyjaciółkę do muru i zmusiła do szczegółowego zrelacjonowała ostatnich wydarzeń. - Najpierw podpalił dom Karpińskiej, potem pojechał do instytutu i spalił jej gabinet, ale tylko trochę, bo zdążyli ugasić opowiadała Jola. - Potem wrócił do domu i... - tutaj na moment się zawahała, nie wiedząc, jak delikatnie ominąć problem. - Te szczegóły znam z autopsji, możesz mówić dalej - popędziła ją Agatka. W każdej chwili spodziewała się wizyty lekarza, co zwiastowało definitywne zakończenie wizyty. Wolała każdą prawdę od dręczącej niepewności. - Potem pojechał na Dworzec Główny i zniknął jak kamfora. Znaleźli tam jego samochód, ale samego Zatopca nikt nie widział. Wysłali za nim list gończy, pokazywali w telewizji. Moim zdaniem wcale nie był do siebie podobny. Aha, oskarżyli go też o zabójstwo żony! - uzupełniła Jola chaotyczną relację. Karpińska podobno coś przewąchała i dlatego musiał się jej pozbyć. Agatka zadumała się nad niesprawiedliwością panującą na świecie. Szumowiny zawsze wypływają na wierzch, a porządni ludzie leżą w szpitalach albo na cmentarzu. - Zobaczysz, złapią go, dostanie dożywocie! - pocieszyła ją natychmiast Jola. - Zobacz, przyniosłam ci kilka drobiazgów zmieniła temat. Z przepastnej siat-

ki zaczęła wyjmować produkty spożywcze, kosmetyki, puchową poduszeczkę. Przy słoiku z bigosem zastanowiła się nieco i z wahaniem odłożyła go na bok. - Bigos raczej nie, jesteś pewnie na diecie? - Mam chorą głowę, nie żołądek - dawaj! - burknęła Agatka. - Ale zimny, tutaj nie ma gdzie podgrzać - lekko broniła się Jola. Bigos zabrała przez przypadek, ponieważ stał na tej samej półce co mus jabłkowy, i teraz uważała, że jednak może zaszkodzić. - Jedną łyżkę - Agatka poszła na kompromis. Przełknęła potrawę i z ulgą stwierdziła, że zmysł smaku ma jednak w porządku. Nadal nie cierpi bigosu! Po opuszczeniu szpitala w Jolę wstąpiły nowe siły. Podjęła najważniejszą decyzję w życiu: postanowiła za wszelką cenę odnaleźć tego łobuza Zatopca, zabić prawie na śmierć i oddać policji w stanie mocno uszkodzonym. Umysł uwolniony od dręczących ją przez kilka ostatnich dni koszmarów działał jasno i precyzyjnie. Pierwszy wniosek nasunął się sam: Zatopiec nie był głupi - jeśli zostawił samochód przed dworcem, to chciał, żeby wszyscy myśleli, że wyjechał. Gdzie można się lepiej ukryć niż na własnych śmieciach, gdzie zna się każdy kąt, ma się przyjaciół, rodzinę. Ostro zabrała się do dzieła. Aktualnych znajomych na razie sobie odpuściła, policja na pewno już tam była. Należało dotrzeć znacznie głębiej, może nawet do czasów nieszczęśliwego dzieciństwa, bo jednego była pewna: ten zwyrod-nialec musiał mieć nieszczęśliwe dzieciństwo, skoro wyrósł na takiego drania. Do pracy zabrała się metodycznie. Krążyła od osoby do osoby, od domu do domu, coraz bardziej zagłębiając się w przeszłość. Nie było to łatwe, ludzie niechętnie przyznawali się do znajomości z mordercą. W końcu jednak postawiła na swoim i w piątkowe

popołudnie pojawiła się w kolebce Zatopca - domu, w którym się wychował. Zakazany dom w zakazanej dzielnicy. Przez ciemną bramę dostała się na zamknięte z trzech stron podwórze; dopiero tutaj znajdowały się wejścia na poszczególne klatki schodowe. Numerów klatek nigdzie nie było, miejscowi i tak orientowali się świetnie, a obcych nikt tutaj nie lubił. Przekonała się o tym już po kilku minutach. W środku śmierdziało grzybem i uryną. Na półpię-trze na całej szerokości schodów leżał pijak. Bełkotał pod nosem, nie podejmując żadnych prób zmiany pozycji na stojącą. Musiał jednak coś kojarzyć, bo kiedy przechodziła nad nim, próbował jej zajrzeć pod sukienkę. Został za to surowo ukarany. W większości mieszkań nikt nie odpowiadał, choć wyraźnie słyszała głosy po tamtej stronie i czuła spojrzenia padające przez wizjer. Gdy weszła wyżej, słyszała skrzypienie uchylających się drzwi. Wreszcie w drugiej klatce dopisało jej szczęście. Młoda, schludnie wyglądająca kobieta wyraźnie miała ochotę z kimś pogadać. Na wzmiankę o Zatopcu odpowiedziała pytaniem:

- A pani może z gazety albo z telewizji? - Z jej oczu wyzierała nieposkromiona ciekawość. - Właśnie zbieram informacje na jego temat. - Jola nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła. - Pani go znała? - Właściwie słabo, Zatopce wyprowadzili się stąd, kiedy miałam kilka lat, ale dużo o nich słyszałam. Wie pani, tu mieszkają sami swoi i każdy wie, co drugi w garach gotuje. - Z kim rozmawiasz, Gabryśka? - dobiegł z wnętrza zachrypnięty głos. - Mój stary się obudził - szepnęła nagle spłoszona. - Z panią z gazety - rzuciła w głąb mieszkania. Po krótkiej chwili tuż za nią pojawił się rozczochrany facet w samych gaciach. Delikatnie odsunął żonę i z impetem zatrzasnął drzwi, o mały włos nie miażdżąc Joli twarzy. Przy następnych wizytach była już ostrożniej sza. Na wstępie analizowała drogę odwrotu, dzięki czemu uniknęła pogryzienia przez psa i próby zrzucenia ze schodów. Niestety, były to jedyne sukcesy. W tej dzielnicy rzeczywiście nie lubiano obcych, szczególnie jeśli pytali o sprawy, którymi interesowała się policja. Zrezygnowana usiadła na połamanej ławce i zapaliła papierosa. W pobliżu pod rachitycznym drzewkiem siedziała staruszka na wózku inwalidzkim. Ona też zamierzała sobie zapalić. Wyjęła z kieszeni fartucha pognieciony niedopałek i bez sukcesu pstrykała zapalniczką. Jola zauważyła te zabiegi, podeszła bliżej i poczęstowała starowinkę papierosem. Użyczyła też ognia. - Dziękuję, dziecko. Czekasz na kogoś? - zapytała

babcia, uśmiechając się przyjaźnie. Wykorzystała nieuwagę Joli i wpakowała do kieszeni spory zapas fajek. - Chciałam dowiedzieć się czegoś o rodzinie Zatopców, a właściwie o Marianie, ale nikt nie chce ze mną gadać - poskarżyła się Jola. - Strasznie nerwowi ludzie tu mieszkają - zauważyła z goryczą. - Ostrożności nigdy za wiele, obcy to zawsze kłopoty potwierdziła rozmówczyni. - Milczenie to złoto - dodała i zachłannie zaciągnęła się dymem. Zakrztusiła się, zaniosła okropnym kaszlem, potem długo łapała powietrze. - Mocne! zdołała wydyszeć, jakby na usprawiedliwienie. Jola nie bardzo wiedziała, jak jej pomóc. W końcu oddech się wyrównał, pomarszczone powieki opadły na oczy i z gardła siedzącej wydobyło się chrapliwe sapanie - oznaka snu. No to konwersacja skończona, pomyślała Jola, przydeptała peta i na palcach ruszyła w stronę bramy. - A Maniusia to ja znałam, bardzo zmyślny chłopak - dobiegło ją z tyłu. Obejrzała się. Staruszka siedziała na fotelu wyprostowana, pełna energii, w blado-błękitnych oczach błyskały iskierki ironii. Jola zawróciła, przycupnęła cichutko obok i wyciągnęła w stronę sąsiadki rozpoczętą paczkę. Towar w całości przeszedł z ręki do ręki. Nie padło żadne słowo i tak sobie razem siedziały w milczeniu. Tym razem kobieta nie zasnęła; uważnie lustrowała nową znajomą i widocznie oględziny wypadły pozytywnie, bo odezwała się pierwsza: - To był dziwny chłopak, nie pasował do tej dzielnicy: czytał książki, majstrował wynalazki, chodził

wiecznie zamyślony i nieobecny. Inny na jego miejscu by się tu nie uchował, ale on potrafił się przystosować - znalazł sobie silnych przyjaciół. - Zamyśliła się, cofając pamięcią do odległych czasów. - Bracia Barszcze trzęśli całą dzielnicą, pod ich skrzydłami był nietykalny. Początkowo wszystkich dziwiła ta ich paczka: największe łobuzy Barszcze i Milek Rudzik przyjaźniły się z takim mięczakiem. I jeszcze za nimi biegał garbaty Henio Bogorian. - Przerwała, bo w ich stronę biegł może sześcioletni szkrab. - Babciu, babciu! - wołał. - Tatuś mówi, żeby babcia szła do domu brać lekarstwo. - A idź ty do diabła! - wyraźnie zdenerwowała się starucha. - Nie będzie mi jeden z drugim mówił, co mam robić. - Zaszurała wózkiem i gniewnie wygrażała pięściami niewidzialnym wrogom, bo maluch już dawno wziął nogi za pas. - Ładnego ma pani wnuczka - odezwała się Jola, żeby przerwać niezręczne milczenie. - A jaki on tam wnuczek! Przysłali go z ostrzeżeniem. Nie podoba im się, że z panią rozmawiam, i tyle. Jola wyraźnie się stropiła. Nie miała zamiaru narażać miłej starszej pani na nieprzyjemności i powiedziała jej to otwarcie. Humor staruszce natychmiast się poprawił, zmarszczki na czole złagodniały. Wyraźnie spodobała jej się ta dziewczyna. - Tutaj nie oni wydają rozkazy! - wyjaśniła z nieukrywaną dumą. - Mam pięciu synów i jedenastu wnuków i dlatego można mnie tylko prosić - rozkazywać nigdy! Na czym to skończyłyśmy? wyraźnie uznała, że powiedziała już zbyt wiele, i postanowiła zmienić temat. - Na tym, że tworzyli dziwną paczkę - przypomniała Jola. Ona także wolała rozmawiać o przeszłości niż o teraźniejszości.

- Ano właśnie, ludzie tak myśleli, ale tak naprawdę to on był mózgiem całej bandy, bo to była banda. Napadali na sklepy, okradali pociągi i co tam jeszcze. Aż w końcu wpadli, bracia Barszcze i Milek Rudzik trafili do poprawczaka, a Maniuś jakoś się wykręcił. Ciągali go po komisariatach, ale się wykręcił kumple nie wydali. -1 co był dalej? - Dalej? Jak to w życiu, wszystko się rozpadło. Milek utopił się w gliniance, Barszcze znowu trafili do kicia, Zatopce się wyprowadzili, a garbaty Heniuś Bogorian został księdzem. Dla kaleki to najlepsze rozwiązanie - westchnęła współczująco. - A później, po przeprowadzce, przychodził tutaj, może odwiedzał kolegów, przyjaźnił się z kimś? - Podobno bogato się ożenił, z jakąś starszą kobitą, znalazł sobie lepszych przyjaciół. On zawsze potrafił się przystosować. Z miejscowych to chyba tylko z Irkiem Bociębą mieli jakieś interesy. Ten Irek został marynarzem i zamieszkał gdzieś nad morzem... Daj mi jeszcze zapalniczkę - poprosiła po chwili. Dzieci nie pozwalają mi palić, mówią, że to szkodzi. Mam osiemdziesiąt siedem lat, co mi jeszcze może zaszkodzić? Zamknęła oczy i zapadła w zasłużoną drzemkę.

Wizyta policji nie przypadła Agatce do gustu. Najzwyczajniej w świecie czuła się głupio. Miała obecnie wiele czasu na myślenie i wnioski, do jakich doszła, nie należały do budujących. Nie ma co owijać w bawełnę, zachowała się jak ostatnia kretynka, wlazła mordercy prosto w łapy i, jak podejrzewała, ostro pomieszała szyki policji. Muszą być na nią wściekli. Na wszelki wypadek postanowiła symulować pogorszenie stanu zdrowia, a w momentach krytycznych ratować się omdleniem. Na początek pomogło. Przyszli we dwoje, ci sami, co na uczelni, Lidia i ten przystojny komisarz. Zachowywali się grzecznie i taktownie - tylko pytania, żadnych wyrzutów. Na wszystko przyjdzie czas - Agatka nie dała się nabrać na te plewy. Na razie postanowiła współpracować. Krok po kroku opisała zdarzenia feralnego dnia, na koniec bohatersko przyznając się do błędu. - Wiem, nie powinnam była pchać się na ten taras, ale przy fontannie cholernie cięły komary. Lidia z trudem powstrzymała się od komentarza. Głupota Agatki była wprost rozbrajająca. Karol ściśle trzymał się zaleceń lekarza: żadnych stresów, najwyżej kwadrans rozmowy. Osiem minut już minęło, a chora zdradzała pierwsze oznaki zniechęcenia. Należało się pośpieszyć. - A skąd pani przyszło do głowy, żeby śledzić akurat Zatopca? zadał dręczące go od początku pytanie. - Po kluczach Karpińskiej! - usłyszał i na moment całkiem się pogubił. Na szczęście Agatka raczyła uzupełnić skąpą wypowiedź. W kilku zdaniach opisała całą historię. - Poza tym kontynuowała z werwą - od początku wydawał nam się mocno podejrzany.

Użycie liczby mnogiej wyraźnie ją stropiło. Od początku starannie ukrywała udział Joli w całej imprezie i teraz o mało się nie wygadała. Za karę uszczypnęła się pod kołdrą. - Typowaliśmy w katedrze potencjalnych morderców i wypadło na Zatopca - inteligentnie wybrnęła z sytuacji. Z tego wszystkiego straciła ochotę na dalsze zwierzenia. Jęknęła cicho i bezwładnie opadła na poduszkę, jednoznacznie dając policjantom sygnał do opuszczenia sali. - O mały włos! - westchnęła głośno, gdy tylko została sama. Długi jęzor od zawsze stanowił jej piętę achillesową. Na domiar złego podłożyła się sama, wystarczyła tylko lekka zachęta z zewnątrz. W obecności policji i psychiatry szczerość nie popłaca. Dzisiaj Agatka dosłownie zatrzymała się na krawędzi przepaści. Wbrew rozsądkowi nie zrezygnowała z pojmania mordercy. Dotkliwa porażka, zamiast zniechęcić, podrażniła tylko jej ambicję. Zamierzała złapać drania osobiście, za wszelką cenę. Przystosowała plany do aktualnych możliwości. Jola odgrywała w tych projektach kluczową rolę. W szpitalu założyła centrum koordynacyjne, a Jola stanowiła ruchomy organ terenowy. Szarpana wyrzutami sumienia przyjaciółka bez szemrania poddawała się psychicznemu terrorowi. Znosiła codziennie pracowicie zdobyte informacje i razem poddawały je szczegółowej analizie.

- Byli gliniarze - poinformowała Agatka wchodzącą Jolę. -1 co? - zapytała Jola. Do dolnej szuflady dyskretnie wsunęła zakazane produkty żywnościowe. - Wolisz ptysia czy faworki? -Ptysia. Bardzo grzecznie pytali o wszystko. - Agatka palcem wybierała krem ze środka, szerokie otwieranie ust sprawiało jej pewną trudność. - Zapomniałam im powiedzieć o twojej roli w tej spawie, więc bądź tak miła i nie wyprowadzaj policji z błędu. Pycha, ciekawe, dlaczego mam niby być na diecie? Jest coś nowego? - Niewiele, a właściwie nic. Rozmawiałam z żoną jednego Barszcza, Mariusza - siedzą z bratem w pudle, chyba w Strzelcach Opolskich, już dwa lata i jeszcze z pięć im zostało. Jola westchnęła ciężko i usiadła na okrągłym taborecie. Brak wyraźnych postępów w śledztwie odbierał jej całą energię. Siedziała apatyczna i bezwiednie wiązała supły na pasku od sukienki. - Nie mam żadnych nowych pomysłów -skapitulowała. Od pomysłów w tym tandemie była Agatka. Długie szpitalne godziny przeznaczała wyłącznie na planowanie, i w tych planach nie mogło zabraknąć przyjaciółki. Przydzielała jej coraz to nowe zadania, nigdy nie pytając o zdanie. Tym razem było podobnie. - Znajdziesz tego marynarza - podpowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Jak to sobie wyobrażasz? „Gdzieś nad morzem" to raczej mało precyzyjny adres. Agatka pomyślała o wszystkim. - Sprawdziłam telefony. Nad morzem i w okolicach znalazłam aż trzech Bociębów - oznajmiła radośnie. Z jednego prawdopodobnie cieszyłaby się znacznie mniej. Jola miała na ten temat całkowicie odmienne zdanie, ale cóż, nie mogła przecież martwić chorej. Lekarz zabronił. Dalsze rewelacje zwarzyły jej

humor do reszty. - Imiona wprawdzie się nie zgadzają, ale to nic nie szkodzi, telefony mogą być zarejestrowane na członków rodziny. Zresztą wszystkiego dowiesz się na miejscu. Po ostatnich słowach w głowie Joli zapaliła się lampka alarmowa i natychmiast zgasła zalana wyrzutami sumienia. Niech będzie, pojedzie i wyśledzi osobiście. - Pojedziesz w piątek po pracy pośpiesznym do Szczecina, tam mieszka pierwszy z Bociębów. Potem Wejherowo i ewentualnie Gdańsk. Połączenia sprawdzisz na miejscu. -1 ostatni gwóźdź do trumny: - Aha, te adresy nie są za bardzo dokładne, nie chcieli mi podać numerów mieszkań, ochrona danych i takie tam brednie. Jakoś sobie poradzisz, przecież nie wszyscy mieszkają w blokach - dodała Agatka na pocieszenie. * Do Szczecina Jola dotarła wczesnym świtem, wściekła i nieprzytomna z niewyspania. Przez całą podróż nawet przez sekundę nie zmrużyła oka. Linia Wrocław-Szczecin od dawna cieszyła się złą sławą. Od czasu do czasu jakiś podróżny bez widocznej przyczyny wysiadał w biegu, a napady i kradzieże były na porządku dziennym.

Tym razem Jola na własnej skórze przekonała się 0 prawdziwości zarzutów. Zaczęło się natychmiast po odjeździe pociągu. Prawdziwi pasażerowie już dawno zdążyli zająć miejsca i ulokować walizy, ale na korytarzach nadal panował ożywiony ruch. Podejrzane typy o zakazanych mordach miotały się bez celu tam i z powrotem. Od czasu do czasu któryś zaglądał do przedziału, uważnie lustrując podróżnych i ich bagaże. - Są wolne miejsca? - zapytał wysoki, potężnie zbudowany drab i nie czekając na odpowiedź, zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. O takich jak oni często rozpisywały się gazety, nadając im szumną nazwę „gangów kolejowych". Pobicia i kradzieże to wizytówka polskich kolei. Trudno się dziwić, że z przyczyny nieproszonych gości w wagonie panowała nerwowa atmosfera. W przedziale jak na złość siedziały same kobiety, nie licząc dzieci. Dwie zakonnice, babcia z wnukami, Jola i Przynęta. Przynętą ochrzciła Jola starszą, elegancko ubraną panią, obwieszoną złotem niczym choinka w supermarkecie. Osoba ta siedziała najbliżej drzwi i przy każdej wizycie groźnych gości przyciskała do piersi ogromną torebkę. Gangsterom na jej widok kapała ślina i zapewne czekali tylko na sposobną chwilę, aby schrupać smaczny kąsek. Spanie w tej sytuacji równało się samobójstwu. Zamiast czekać na napad, Jola wolała działać. Skórzanym paskiem związała uchwyty drzwi. Teraz ruch należał do przeciwników. Nie byli zadowoleni. Szarpali drzwi, rzucali mięsem, w końcu odeszli. Szczecin przywitała z ogromną ulgą. Wczesna pora nie zachęcała do składania wizyt nieznajomym, natomiast świetnie nadawała się do spożywania posiłków. Z

takim zamiarem Jola przestąpiła próg dworcowego baru. W lokalu tym z jakichś tajemniczych powodów nie podawano śniadań. Właściciel po długich nagabywaniach zgodził się podgrzać pierogi, choć, jak zaznaczył, o tej porze pierogów nie podawano. Wokół kręciło się sporo klientów i wszyscy jak jeden mąż zamawiali piwo. Zwiedzanie miasta ograniczyła do godziny i o 9:01 stanęła przed właściwym blokiem. Niestety, blokiem! Spośród 38 numerów jeden oznaczony był dopiskiem - tłumacz przysięgły. Tacy ludzie przyzwyczajeni są do wizyt obcych i zapewne nie rzucą słuchawką nim skończy zadawać pytanie, pomyślała. Wcisnęła ósemkę. Miły męski głos wyraził żal, że nie jest poszukiwaną osobą, i zaproponował wciśnięcie dziewiątki, dziewiątka - siedemnastki... Bocięba mieszkał pod nr 32, niestety nie był to „ten" Bocięba. Na właściwego Bociębę trafiła dopiero pod ostatnim adresem, w Gdańsku. Mieszkał w zadbanym domku na peryferiach miasta. Drzwi otworzyła sympatyczna, tleniona blondynka i po pierwszych słowach wyjaśnienia zaprosiła Jolę do wnętrza. Jola zafundowała jej starannie przemyślaną historyjkę, popartą ogromnym słojem miodu akacjowego. - Jak wspomniałam - kontynuowała przy herbacie - przyjechałam w delegację, z Wrocławia. Znajomy

poprosił mnie o przysługę, ale zapomniałam adresu i stąd te wszystkie pytania. Miałam przekazać prezent i dowiedzieć się, co z tą obiecaną mapą. - Aleja nic nie wiem o mapie - stropiła się gospodyni. - Właściwie wcale nie znam kolegów męża z Wrocławia, ja pochodzę stąd. A co to za mapa, może spróbuję poszukać? Wie pani, mąż jest na morzu, a ja nie bardzo się orientuję w jego sprawach. - Mapa Kanału Panamskiego, taka duża, po angielsku - wyjaśniła Jola. Pani Bocięba mocno zmieszana, wyraziła żal z powodu braku mapy i obronnym gestem przesunęła słój z miodem w stronę gościa. - Nie, nie, w żadnym wypadku - zaprotestowała Jola. - Po prostu wpadnę przy najbliższej okazji. Kiedy spodziewa się pani powrotu męża? - Niestety najwcześniej za dwa miesiące. Może zostawi pani telefon, to ja natychmiast zadzwonię, jak mąż... - Ależ proszę sobie nie robić kłopotu, to już panowie załatwią między sobą. - Jola pożegnała się i wyszła. No i klops! Totalne fiasko bezsensownej imprezy. Do takich wniosków doszła Jola, spacerując po pustej plaży. Od czasu do czasu schylała się, zbierając drobne muszelki. Ostry porywisty wiatr potęgować pesymistyczne uczucia. Przy trzecim falochronie podjęła ostateczną decyzję - koniec. Całe to śledztwo od początku nie miało sensu. Policja jak kraj długi i szeroki na próżno szukała mordercy, a one chciały dokonać tego same. Jakim sposobem? Nawet jeśli Zatopiec przyjechał do Gdańska, to miał już sto okazji, by prysnąć w morską dal. I co mam teraz zrobić - rzucić się wpław? - pomyślała z goryczą. Koniec i już!

Teraz należało tylko jakoś delikatnie zakomunikować decyzję Agatce. Delikatność nie zdała się na nic. Agatka obraziła się śmiertelnie. Zerwała z Jolą wszelkie stosunki, zabraniając jej raz na zawsze przekraczania progów szpitala, a sali numer 3 w szczególności. Przedtem wygłosiła długą oskarżycielską mowę, bezlitośnie obnażając prawdziwe oblicze byłej przyjaciółki. Blade dotychczas policzki chorej nabrały ceglastej barwy, a oczy świeciły niezdrowym blaskiem. Na koniec jęknęła rozdzierająco i teatralnym gestem opadła na posłanie. Jola nie wiedziała, czy powinna w tej sytuacji wyjść, czy może zostać. W końcu podjęła decyzję i na palcach opuściła pokój. Chora na pewno potrzebowała spokoju. W jej stanie każdy wstrząs groził nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Mogła na przykład zapaść w śpiączkę albo dostać zapalenia mózgu jak ciotka Genowefa. Przeraziła się na samą myśl o takiej ewentualności. - Polak zawsze mądry po szkodzie - przypomniała sobie stare przysłowie. Zupełnie niepotrzebnie zaczęła ten temat... Za tydzień, dwa, może wtedy... Czuła się podle, ale naprawdę nie miała siły ciągnąć tego dłużej.

Na każdego w życiu przychodzi taka chwila, że ma wszystkiego po prostu dość. Tak będzie najlepiej dla nich obu. Agatka też to kiedyś zrozumie i może wtedy wybaczy... Wymowna cisza trwała już, zdaniem Agatki, wystarczająco długo. Ofiara z pewnością skruszała i czeka teraz na jakiś gest pojednawczy. Zamierzała być łaskawa, w końcu każdy ma prawo do chwili słabości. Poprawiła się na poduszce i dyskretnie zerknęła spod rzęs. W zasięgu wzroku nie zauważyła żadnej żywej istoty. Uniosła się na łokciach i straszne podejrzenie zamieniło się w pewność. Jola uciekła! Zostawiła śmiertelnie chorą przyjaciółkę i po prostu wyszła. Ta wiadomość ogłuszyła ją jak młot pneumatyczny. Tego się nie spodziewała. Kantem dłoni otarła tym razem prawdziwą łzę żalu, wściekłości i bezradności. * Kasia Siekierska z radością wróciła do sprawy Karpińskiej. To przecież dzięki niej osiągnęła sukces zawodowy, i, co sobie ceniła znacznie bardziej, osobisty. Pewien uroczy komisarz zawrócił dziewczynie w głowie, a uzyskanie wzajemności było tylko kwestią czasu. Gilotynka nie należała do osób nieśmiałych, z pokorą czekających na uśmiech losu - ona działała. Zaaranżowała „przypadkowe" spotkanie, a zadzierzgnięta nić sympatii szybko oplątała ich na dobre. Wpa-

dła we własne sieci, nie żałując tego ani przez moment. Byli dla siebie stworzeni. Uwielbiała, gdy szeptał jej do ucha „Kasieńko", w ogóle lubiła go słuchać! Jak nikt umiała przeganiać troski, pocieszać w niepowodzeniach, a tych Karolowi Halwasowi nie brakowało. Sprawa Zatopca utknęła w miejscu, zbrodniarz przepadł jak kamień w wodę. W ogóle schrzanili wszystko od samego początku; fałszywy trop, przez co 0 mało nie zginął człowiek. Przełożeni nie pogłaskali go za to po głowie, o nie. Ze swoich kłopotów zwierzał się Kasi, po kawałeczku opowiedział o wszystkich, nawet najbardziej tajnych szczegółach. I tak sprawa o kryptonimie „Niemy świadek" ujrzała światło dzienne. Wystarczyło tylko złożyć układankę w całość i przelać słowa na papier. Przez kilka godzin Gilotynka walczyła ze sobą. Czy ma prawo wykorzystać poufne informacje? W końcu żyłka dziennikarska zwyciężyła. Potajemnie zaniosła tekst do redakcji. Sprzedał się świetnie. Po opublikowaniu artykułu w domu rozpętało się piekło. Karolek wściekł się bardziej, niż mogła przypuszczać. Nad idealnym dotąd związkiem przetoczyła się burza z piorunami i gradobiciem. Potem nastało kilka cichych dni i wreszcie upragniona zgoda. Byli przecież dla siebie stworzeni. Echa sensacyjnej publikacji odbiły się szerokim kręgiem i przez długi czas destabilizowały nie tylko życie prywatne Karola Halwasa, ale i pracę komendy. Nowatorską metodą śledczą zainteresowali się zwierzchnicy, dziennikarze, a nawet tajne służby spe-

cjalne. Wszyscy naraz pragnęli poznać szczegóły i zobaczyć na własne oczy niezwykłą roślinę. Lidia i Karol spotkali się na parkingu i razem weszli do budynku. - Macie się zameldować o dziewiątej u inspektora Reszki, oboje rzucił za nimi dyżurny. - Wiemy. - No to mamy przechlapane - zauważyła Lidia, rozkładając mokry parasol w kącie przy oknie. Karol podszedł do biurka i z irytacją spojrzał na leżącą tam kartkę papieru. Centralną część zajmował rysunek kaktusa splecionego w uścisku z nagim mężczyzną. Napis pod spodem głosił: „Miłość nie zna granic!". Zmiął papier i cisnął kulką w plecy najbliżej siedzącego kolegi. Miał dość głupich dowcipów. Poprzednim razem wywiesili na drzwiach toalety transparent: „Powierz mi swoją tajemnicę, a jutro przeczytasz o niej w gazetach. Dyskrecja gwarantowana". Tym razem żądło ironii wymierzone było w Lidię. Od czasu publikacji artykułu z konieczności stanęli po tej samej stronie barykady. Nieszczęsny przeciek do prasy zaważył także na jej karierze. Karol odczuwał coś w rodzaju wyrzutów sumienia, co objawiało się niezwykłą dla niego troską o dobre samopoczucie koleżanki. Po publikacji artykułu policja została zmuszona do zwołania konferencji prasowej. Na pożarcie dziennikarzom rzucono oczywiście Lidię. Przyczyny znalazły się co najmniej dwie: świetnie nadawała się kozła ofiarnego, ponadto ona jedna znała się na botanice. Sprawa Karpińskiej, przez ostatnie tygodnie niezmiennie goszcząca na pierwszych stronach dzienników, siłą rzeczy zeszła na dalszy plan. Zdewaluowała się. Cały impet zainteresowania mediów skierował się na sensacyjną metodę badawczą.

Następnego dnia wyobraźnię czytelników rozpaliły wiadomości z pogranicza faktów i fikcji. W sensacyjnych artykułach wprost zaroiło się od „mówiących roślin", „zielonych szpiegów" i innych, czasami dość dziwacznych określeń, świadczących raczej o wybujałej fantazji niż rzetelnej wiedzy autorów. Do draceny Karpińskiej na dobre przylgnęła nazwa Dra-Ka ukuta przez media. W ten sposób wyróżniała się spośród milionów innych dracen, stając się czymś wyjątkowym i godnym zobaczenia. Lidia Larsson z dnia na dzień niespodziewanie stała się osobą niezwykle popularną. W publikacjach prasowych zyskała miano „zaklinaczki roślin" i „nadziei polskiej kryminalistyki". Wszystko razem zaowocowało zaproszeniem do znanego programu telewizyjnego. Lidia w kilku słowach opowiedziała o swojej pracy, potem ciekawie i przystępnie wprowadziła telewidzów w świat, o którym nie mieli dotąd pojęcia - świat inteligentnych roślin. - Zreasumujmy - odezwała się prowadząca program Olga Borem. - Dowiedzieliśmy się właśnie, że rośliny myślą, czują i biorą aktywny udział w naszym życiu codziennym. Czy nie wydaje się to pani - zwróciła się do Lidii - odrobinę przerażające?

- Wręcz przeciwnie, uważam, że to jest wspaniałe i ekscytujące. Dlaczego mielibyśmy się bać? Przecież układ roślina-człowiek funkcjonuje od zarania ludzkości, i nic się pod tym względem nie zmieniło. To tylko my, ludzie, nauczyliśmy się lepiej rozumieć świat, który nas otacza. - Uspokoiła mnie pani. Proszę nam jeszcze powiedzieć kilka słów na temat swojej pracy zawodowej. Pracuje pani w policji; jakie są możliwości wykorzystania „inteligentnych roślin" w kryminalistyce? - Teoretycznie, w przyszłości, nieograniczone - odparła Lidia. Obecnie poczyniono dopiero pierwsze delikatne przymiarki. Przed nami jeszcze ogrom pracy. Naukowcy na całym świecie każdego dnia dokonują zadziwiających odkryć, doskonalą metody badawcze. Może już niedługo każdy z nas będzie mógł porozmawiać ze swoją ulubioną rośliną? - Uśmiechnęła się tajemniczo. Widownia w studiu wydała z siebie głośny pomruk zdziwienia i niedowierzania. Lidia zadowolona z wywartego wrażenia kontynuowała swobodnie: - Na razie żadna policja na świecie nie jest gotowa na takie zmiany. Zrobiliśmy w tym kierunku jedynie maleńki kroczek. Musielibyśmy najpierw zrewolucjonizować cały nasz system prawny, bo kto brałby dzisiaj poważnie roślinę zeznającą w sądzie? - zakończyła efektownie. Znowu dostała rzęsiste brawa. - Dziękuję - powiedziała prezenterka. - Moim i państwa gościem była pani doktor Lidia Larsson. Przez najbliższą godzinę nasz gość będzie odpowiadać na państwa telefony pod numerem...

Program miał olbrzymią oglądalność, a po audycji rozdzwoniły się telefony z pytaniami od telewidzów. * Halwasowi program się podobał, ale opinie pozostałych kolegów były bardziej sceptyczne. Zdanie zwierzchnika mieli poznać za chwilę. Nadmierny rozgłos nie służył sprawie, która utknęła w martwym punkcie. Karol spojrzał na zegarek. - Do egzekucji pozostały nam jeszcze trzy kwadranse. Idziemy na kawę czy udajemy, że pracujemy? - W naszej sytuacji nic już nam nie może zaszkodzić. Idziemy na kawę. Bufet o tej porze świecił pustkami. Zajęli stolik przy oknie. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Oboje byli myślami całkiem gdzie indziej. Lidia miała pełną świadomość, że jej pięć minut właśnie dobiegło końca. Huśtawka fortuny zaczęła szybko opadać w dół, ciągnąc za sobą niedawną gwiazdę. - Wiesz co, szef z pewnością urwie mi łeb za tę telewizję odezwała się. - Ale nie żałuję - bawiłam się naprawdę świetnie. Szczególnie po programie. Przez godzinę odpowiadałam na pytania telewidzów. Mówię ci, ludzie są niesamowici. Dwa telefony były naprawdę odlotowe. Karol w milczeniu pił kawę, raz po raz potakując głową.

- Słuchaj, pewna staruszka podejrzewała, że sąsiedzi zatruwają powietrze w jej mieszkaniu, ponieważ trzy kolejne rośliny uschły w tajemniczych okolicznościach. Żądała, aby policja interweniowała, zanim będzie na późno. Zadałam niewinne pytanie, jak często podlewała denatki, a ta milutka osóbka w zamian obsypała mnie obelgami i obiecała złożyć skargę u prezydenta. Lidia'nadgryzła pączek i kontynuowała opowieść: Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć, kiedy zadzwoniła zazdrosna żona, podejrzewająca męża o romans z którąś ze swoich przyjaciółek. Ponieważ grono podejrzanych było dość szerokie, postanowiła poprosić mnie o pomoc. Aha, zapomniałam nadmienić, że zdrady miały miejsce w czasie nieobecności żony, w małżeńskiej sypialni. - Zachichotała. - A teraz dochodzimy do sedna: w sypialni stała palma, ulubienica pani domu. Reszty się pewnie domyślasz. - Nieźle. Jak nas wywalą z roboty, założymy własną agencję detektywistyczną, reklamę już mamy. - Halwas zerknął na zegarek. - Za cztery minuty godzina zero, zbieraj się, dzisiaj lepiej nie drażnić starego. Sekretarka szefa wyglądała, jakby właśnie dostała niestrawności. Zresztą wyglądała tak zawsze. Karol nigdy nie potrafił rozszyfrować nastrojów tej kobiety. Powinna grać w pokera, pomyślał przelotnie. Szef dla odmiany wydawał się w wyśmienitym humorze. Przyczynami dobrego nastroju nie zamierzał na razie dzielić się z przybyłymi. Napsuli mu ostatnio tyle krwi, że należała im się ostra reprymenda. Jadł sałatkę jarzynową wprost ze słoika, nie przerywając ani na moment przeglądania meldunków. Ten system dawał sporą oszczędność czasu, a tego inspektorowi zawsze brakowało. Wreszcie skończył. Odłożył na bok ostatni dokument i staranie otarł usta chusteczką.

- Najpierw pani - zadanie specjalne. Proszę natychmiast usunąć z sali konferencyjnej tę Dra-Kę czy jak jej tam. Jak słyszałem, ma pani do tego dostateczne kwalifikacje - zauważył ironicznie. Lidia spokojnie poddała się przeznaczeniu. - Czy mam ją odwieźć na uczelnię? - zapytała od drzwi. - Niech wraca, skąd przyszła. Mam dość wszystkich ciekawskich typów, włóczących się po korytarzach. To komenda policji, a nie ogród botaniczny! Na co pani jeszcze czeka, proszę wykonać polecenie i natychmiast po powrocie zameldować się u mnie osobiście. Lidia ze spuszczoną głową opuściła gabinet szefa. - Teraz kolej na ciebie, zwrócił się Reszka do Hal-wasa. - Nie urwę ci łba tylko dlatego, że jesteś mi bardzo potrzebny. Staranie wydzielił plik dokumentów i przesunął w stronę podwładnego. - Mamy dwa nowe sygnały w sprawie zamordowania Karpińskiej. Nareszcie coś drgnęło. - Z zadowoleniem zatarł ręce, zabębnił palcami o blat stolika i uważnie przyjrzał się przyjacielowi. Karol nie wyglądał na szczególnie przejętego usłyszaną informacją. - Bo chyba nadal prowadzisz tę sprawę? A może się mylę, może wolisz pracować w telewizji?! Odpowiedź na to pytanie w dużej mierze zależała od Reszki. Karol postanowił bohatersko wypić piwo, którego nawarzyła Kasieńka. Albo prowadzę tę spra-

wę z Lidią, albo wcale, powziął postanowienie. Głośno zaś zapytał: - Czy Lidia Larsson została oficjalnie odsunięta od sprawy? - Dlaczego miała zostać odsunięta? - inspektor udał zdziwienie. Przecież to świetna policjantka! Musi sobie tylko ustalić priorytety - mrugnął porozumiewawczo. - Dobra, dość tych demonstracji przyjaźni, bierzcie się serio do roboty. Zapalił kolejnego papierosa i sięgnął po zieloną teczkę. - Mamy dwa niezależne sygnały, oba z Wrocławia. Po pierwsze, jakiś facet widział Zatopca wychodzącego z kamienicy na Kościuszki. Poszukiwany odjechał czerwonym motocyklem, świadek nie zdążył zapisać numeru. - Facet jest wiarygodny? - zapytał Halwas bez entuzjazmu. Poprzednio mieliśmy kilka setek podobnych informacji, wszystkie fałszywe. Po każdym apelu policji do społeczeństwa telefony wprost się urywały. Oprócz ludzi dobrej woli dzwonili żartownisie, jasnowidze i wariaci, z których co drugi podawał się za Zatopca. Część tych informacji brzmiała całkiem prawdopodobnie i należało je sprawdzić. Wymagało to czasu, sił i środków. Wyłowienie z takiej ilości materiału prawdziwej informacji graniczyło z cudem. W tym świetle sceptycyzm Karola wydawał się uzasadniony. - Tym razem wygląda to całkiem obiecująco - odparł Reszka. Świadek znał Zatopca, kiedyś podobno pracowali razem, i twierdzi, że mimo brody poznał go natychmiast. Porozmawiasz sobie z nim na żywo, będzie tu za kilka minut. Później prześwietlicie loka-

torów wskazanej kamienicy, tylko ostrożnie, żeby nikogo nie spłoszyć. Porozmawiaj z dzielnicowym, zresztą, sam wiesz, co należy zrobić. - Położył młodszemu koledze rękę na ramieniu. Tylko tym razem nie wygadaj wszystkiego swojej panience ostrzegł po przyjacielsku. - Ta sytuacja nigdy się nie powtórzy - obiecał winowajca z pełnym przekonaniem. Kilka dni wcześniej Karol przeprowadził z Kasieńką poważną rozmowę. Wspólnie ustalili zasady współżycia, nienaruszające praw żadnej ze stron. Od tej pory żadna tajemnica nie miała opuścić progów sypialni, chyba że zainteresowana uzyska specjalne pozwolenie. Dziennikarka natychmiast postanowiła skorzystać z precedensu. Przygotowała właśnie drugą część artykułu o kulisach śmierci Karpińskiej. Z niewinną minką podsunęła to wszystko ukochanemu. - Nic z tego - usłyszała niespodziewany wyrok. - Cenzor rekwiruje tekst, treści tu zawarte są szkodliwe społecznie. Zrobiła smutną minkę, w oczach błysnęły jej łezki. Karolek zmiękł jak wosk, objął dziewczynę wpół i delikatnie pogładził włosy. - Później, po zamknięciu sprawy, napiszesz najlepszy artykuł w życiu, obiecuję. Wiesz, że zawsze dotrzymuję słowa... Do pokoju weszła sekretarka i dyskretnie szepnęła szefowi kilka słów na ucho. - Cholera, też sobie wybrali porę. Proszę ich wprowadzić do sali konferencyjnej - zadecydował Reszka. - Niech mnie na razie zastąpi Mroczek, przyjdę za

jakieś dwadzieścia minut. Musimy się streszczać -zwrócił się do Halwasa. - Drugi trop też jest obiecujący - pewien antykwariusz dostał do wyceny mały, ale bardzo cenny drobiazg. Przypadek sprawił, że to właśnie on kilka lat wcześniej sprzedał to samo cacko pewnej pani o dziwacznym nazwisku. Sprawdził w spisach: kobieta nazywała się Barbara Zatopiec, a ponieważ nasz świadek czytuje gazety - natychmiast zadzwonił na policję. Na marginesie muszę nadmienić, że nasz antykwariusz od pewnego czasu bardzo lubi policję. Miał pewne kłopoty z prawem, a teraz, że tak powiem... zbiera zasługi. Resztę znajdziesz w raporcie. Swoją drogą ciekawe - prawda? Najpierw długo, długo nic i nagle dwa sygnały w ciągu dwóch dni. I oba z Wrocławia. Karol zastanawiał się właśnie nad tym samym. - Wygląda na to, że facet poczuł się bezpiecznie i odważył się zrobić następny krok - powiedział. - Albo odwrotnie - grunt zaczął mu się palić pod nogami. Ukrywa się w mieście albo okolicy, ale taki stan nie może trwać wiecznie. Jeśli upłynnia fanty, to znaczy, że potrzebuje forsy. Pytanie - na co? Zycie uciekiniera drogo kosztuje. Nowe dokumenty, operacja plastyczna, wyjazd za granicę... - Mam nadzieję, że powie nam o tym osobiście. Dwaj tragarze z policyjnymi odznakami wnieśli doniczkę z draceną na drugie piętro i prawie u celu trafili na niespodziewaną przeszkodę. Drzwi do pokoju blokował szczupły mężczyzna w białym fartuchu.

- No nie wiem, panowie, no nie wiem. Na pewno nie tu! Może tam w kącie? - wykonał ręką niezdecydowany gest. Policjanci bez słowa postawili ciężar tuż u stóp niezdecydowanego człowieczka i oddalili się z godnością. Oni swoje zrobili. Operacji przyglądał się tłum studentów, którym wyznaczono na dzisiaj termin egzaminów poprawkowych. Okrążyli doniczkę gęstym, pulsującym emocjami pierścieniem ciał. Spotkał ich zaszczyt obcowania z legendą. Wszyscy jak jeden mąż sięgnęli po komórki, aby podzielić się informacją ze znajomymi. - Beata, słuchaj, ale numer! - nadawał pryszczaty młodzieniec. Właśnie przywieźli tę „gadającą roślinę", no wiesz, Dra-Kę, serio, nie ściemniam. Zabierz po drodze Szymka i Jowitę. Na drugim w zoo - zakończył zagadkowo. Lidia ledwie przepchnęła się przez podekscytowany tłumek. - Profesor Ludwik Sypek - przedstawił się starszy pan. - Następca tragicznie zmarłej profesor Karpińskiej - wyjaśnił. Ujął Lidię pod rękę i wprowadził do świeżo wyremontowanego gabinetu. -1 o tym właśnie mówiłem przez telefon, za chwilę będziemy tu mieli tłum gapiów. Nie jesteśmy na to przygotowani. Może jednak policja przyjmie darowiznę od uczelni? - zapytał z nadzieją. My też nie jesteśmy, pomyślała Lidia, ale nie powiedziała tego głośno. - A tutaj w gabinecie? - zaproponowała. Dawny kąt świecił pustkami, a jak zdążyła zauważyć, w pomieszczeniu nie było ani jednego kwiatka.

Profesor zmieszał się wyraźnie. - Wie pani, wstyd się przyznać, ale nie mogę znieść myśli, że ona będzie mi się całymi dnami gapić na plecy. I tak nie jest mi łatwo, ten gabinet i w ogóle... Jeszcze jeden, który ma coś do ukrycia, zauważyła Lidia. No to masz, człowieku, problem, pomyślała bez cienia współczucia. Wstała i podała Sypkowi rękę na pożegnanie. - Niestety, muszę wracać do pracy. Na pewno pan sobie jakoś poradzi. Na korytarzu trwała niezwykła bitwa. Z jednej strony tłum studentów napierał na stojącą pod drzwiami dracenę, z drugiej doktor Bogusława Stasiak własną piersią odpierała ataki, chroniąc niezwykłą roślinę przed stratowaniem. Zwykle łagodna i nieśmiała, tym razem zaskakiwała determinacją. Walczyła jak lwica w obronie młodych. Lidii zaświtał pomysł na dobry uczynek. Lubiła Bogusię, ale nie potrafiła przedrzeć się przez mur, którym ta odgrodziła się od świata. Za tym murem hodowała swoje kompleksy i fobie, coraz bardziej oddalając się od ludzi. Potrzebowała natychmiast przyjaciela i odrobinę pewności siebie. Lidia uśmiechnęła się radośnie, bo właśnie znalazła rozwiązanie, które powinno zadowolić wszystkie strony. Wróciła do gabinetu Sypka. - Panie profesorze, właśnie rozwiązałam pański problem! zawołała od drzwi. - Nim przejdę do sedna, muszę panu zdradzić tajemnicę, o której nie pisały żadne gazety - na moment zawiesiła głos. - Profesor cały zamienił się w słuch i chłonął jak gąbka każde następne słowo. - W czasie eksperymentu z draceną dokonaliśmy, niezależnie od prowadzonego śledztwa, pewnego odkrycia. Jedna z badanych osób posiada niezwykłe zdolności, potrafi nawiązać kontakt z rośliną bez udziału sprzętu - szepnęła

Lidia konfidencjonalnie. - Zaobserwowaliśmy niezwykle silne pozytywne sprzężenie. Nasz specjalista powiedział, że takie zdolności ma jedna osoba na milion. To szczególny dar, który należy uszanować. Wie pan oczywiście, kogo mam na myśli? Profesor nie miał zielonego pojęcia, o kim mowa, ale bardzo chciał się dowiedzieć. Machinalnie zdjął okulary i od dłuższego czasu wycierał szkła połą fartucha. Lidia uznała, że czas już na finał, inaczej szkłom profesora grozi całkowita zagłada. - Zdradzę to panu w największej tajemnicy - ściszyła głos do szeptu. - ONA wybrała doktor Stasiak! - Wybrała doktor Stasiak? - powtórzył profesor bezwiednie, opatrując wypowiedź olbrzymim znakiem zapytania. - Przez całą rozmowę próbował odgadnąć tożsamość tego fenomenu natury, ale wymienione nazwisko ani razu nie przyszło mu do głowy. Pani Bogusia, nigdy bym nie przypuszczał. To taka skromna kobieta, powiedziałbym nawet, niepozorna... - Tak to już bywa z geniuszami - spuentowała Lidia. - My, zwyczajni ludzie, często ulegamy pozorom, nadając oglądanym zjawiskom niewłaściwe znaczenie. Niestety, często krzywdzące dla bliźnich. Profesor po otrząśnięciu się z szoku potrafił znaleźć się elegancko.

- Oczywiście nasza katedra chętnie wystąpi z darowizną na rzecz pani doktor Stasiak! - zawołał z entuzjazmem. - Mam nadzieję, że pani doktor zgodzi się zabrać roślinę do domu. Uczelnia oczywiście zapewni transport i załatwi wszelkie formalności obiecywał gorąco. Deszcz lał nieprzerwanie od kilku dni. W taką pogodę nikomu nie chciało się pracować. Przerwa śniadaniowa genetyków przeciągnęła się nieprzyzwoicie. - Grzyby są! - zakomunikował znienacka Grześ. - Przywożą pociągami - uzupełnił lakoniczną wypowiedź. Po tej informacji atmosfera nieco się ożywiła. Grzyby lubili zbierać wszyscy z wyjątkiem Andrzeja, który preferował gotowe przetwory i do lasu jeździł wyłącznie dla towarzystwa. - To może pojedziemy na te grzyby? Kiedyś w końcu przestanie padać - zaproponowała Halinka. - Gdzie? - zainteresował się Emil. - Do lasu, dziecino, grzyby rosną w lesie - grzecznie wyjaśniła Jola. Pomysł z grzybobraniem wyraźnie przypadł jej do gustu. Może w sobotę? Niezrażony Emil powtórzył pytanie: - Do lasu, tylko gdzie? - Najlepiej od razu do pani Haneczki. Pamiętacie, ostatnio bawiliśmy się świetnie. Ubiegłoroczne grzybobranie rzeczywiście należało do udanych: las, ognisko i zabawa do białego świtu. Nawet brak grzybów nie zepsuł nikomu humoru.

Andrzej i Monika Doniec spędzili w lesie całą noc i nikomu jakoś nie przyszło do głowy, żeby się o nich martwić. Ale to było dawno i już nigdy nie wróci. Wszyscy zebrani pomyśleli widocznie o tym samym, bo nastrój dziwnie oklapł. - Bez Agatki tak jakoś nijako - odezwała się Iza. - Boże, kiedy to wszystko się skończy, ja już naprawdę nie mam siły. Ciągle jakieś pretensje, wszyscy patrzą na siebie wilkiem. Teraz jeszcze ta afera ze Smolarzem. Profesor Smolarz niespodziewanie zdecydował się przejść na emeryturę. Ta nagła decyzja spowodowała lawinę plotek, domysłów i spekulacji. Najbardziej złośliwi, powołując się na artykuł Siekierskiej, twierdzili, że miał coś wspólnego z zamordowaniem Karpińskiej. Genetycy stanęli murem w obronie swojego profesora i chłodne dotychczas stosunki między katedrami uległy gwałtownemu zlodowaceniu. Siedzenie bez sensu męczyło tak samo jak praca, na dodatek nie przynosiło żadnych efektów. Pierwsza zerwała się Jola, opłukała kubek po herbacie i z miną pokutnicy wciągnęła na granatową sukienkę biały fartuch upstrzony setką dziur. Reszta poszła w jej ślady. Ktoś energicznie zastukał do drzwi i w pokoju pojawiła się Bogusia, promienna i tryskająca życzliwością do całego świata. - Cześć pracy! - zawołała od progu, obdarzając zebranych uśmiechem, który od kilku dni nie upuszczał jej oblicza. Przyczyny tej błyskawicznej metamorfozy były ogólnie znane. Profesor Sypek nie należał do osób dyskretnych. To działała magia draceny.

- Cześć! - odpowiedziała za wszystkich Iza. - Dzisiaj przyjmujemy tylko dobre wiadomości - zastrzegła z góry. -1 nie jedziemy na grzyby - dodała trochę bez związku. - Jedna dobra, a druga nijaka - zaszczebiotała Bogusia. - Najpierw nijaka: chciałam pożyczyć paczkę szkiełek nakrywkowych, a tak w ogóle to dzisiaj wypisują Agatkę dó domu - to jest ta dobra. Szczegółowe wyjaśnienia zagłuszyło nieziemskie wycie, w kręgach wtajemniczonych mogące uchodzić za oznaki radości. - Wiedziałam, że się ucieszą - powiedziała Bogusia do samej siebie i bezszelestnie wymknęła się na zewnątrz. Szkiełka pożyczy sobie później. - Jutro jedziemy do Agatki! - wrzeszczała Halinka. - Upiekę dla niej ptysiowca z jeżynami, wielkiego jak koło młyńskie. Jola po pierwszym spontanicznym akcie radości ucichła nagle i podejrzanie straciła humor. Podeszła do okna i zamglonym spojrzeniem wpatrywała się w ścianę deszczu. - Niestety, jestem już umówiona na jutro - usłyszała własny głos. Lidia z ogromną ulgą stwierdziła, że dobre uczynki czasami zostają wynagrodzone. Topór wiszący od rana nad jej głową okazał się zwyczajnym straszakiem. Nadal pracowała w policji, prowadziła sprawę Karpińskiej i na dodatek otrzymała samodzielne zadanie ogromnej wagi.

Karol przekazał jej dobrą nowinę szorstko i natychmiast zapędził do pracy, a ściślej mówiąc do myślenia. - Postaw się na miejscu mordercy - zażądał. - Co byś zrobiła? - Zostałam w mieście czy wyjechałam? - Zostałaś. Lidia zastanowiła się nad położeniem Zatopca. -Jeżeli został we Wrocławiu, to znaczy, że ma świetną metę zasugerowała. - Inaczej zwiałby na drugi koniec Polski, zbyt duże ryzyko przypadkowego spotkania z ludźmi, którzy go znają. - W końcu wylazł z nory; jak myślisz, dlaczego? - Właściwie przychodzą mi do głowy dwie rzeczy: realizuje dalszą część planu albo ktoś wymówił mu kwaterę. Karol kombinował podobnie. Prywatnie skłaniał się raczej do pierwszej opcji. Zatopiec przystąpił do trzeciej rundy. Pierwszą zdecydowanie wygrał, drugą zremisował, trzecia właśnie się rozpoczęła. O powodzeniu operacji decydował czas i umiejętność przewidywania posunięć przeciwnika. Oba tropy wyglądały obiecująco, dlatego rozdzielili siły. Karol pojechał na Kościuszki, Lidia zajęła się handlarzem dziełami sztuki. Antykwariat, bo taki napis widniał nad wejściem, bardziej przypominał składowisko rupieci niż przybytek sztuki. Zakurzone rekwizyty walały się po wszystkich zakątkach ciemnego wnętrza, zniechęcając potencjalnych klientów już od progu. Prawdziwy handel odbywał się za ciężką zieloną kotarą, w jednym z przytulnych gabinetów.

Wysoki, otyły mężczyzna zaprosił Lidię na tyły sklepu. Zachowywał się bez zarzutu, ale i tak sprawiał wrażenie przyczajonego drapieżnika. Na dodatek pocił się. Lidia z niesmakiem obserwowała krople potu perlące się na jego czole. - Kawę, herbatę, może coś mocniejszego? - zaproponował grzecznie. Lidia podziękowała, wyjęła z torebki notes i przystąpiła do przesłuchania. Szło im opornie. Jak się szybko zorientowała, facet miał mało do powiedzenia na interesujący ją temat, natomiast dużo do ukrycia. Szczególnie pytania dotyczące interesów wywoływały jego żywą niechęć. Swobodnie wypowiadał się jedynie o sztuce jako takiej. Konkretne przedmioty, a szczególnie ich pochodzenie i rodzaj transakcji wywoływały w świadku ataki kaszlu i nawroty amnezji. Na złodzieju czapka gore, pomyślała Lidia. Po dwóch kwadransach zabawy w kotka i myszkę miała serdecznie dość. Poinformowała o tym pana Haczyka dość dosadnie. Ostrzeżenie lub groźba, w zależności od interpretacji, odniosło pewien skutek. Świadek częściowo odzyskał pamięć i, co najważniejsze, przeszedł do konkretów. Postawił na blacie stolika niewielką, kunsztownie rzeźbioną szkatułkę i zasypał gościa gradem informacji. O dziełach sztuki mógł mówić godzinami. O facecie, który przyniósł fant, wiedział znacznie mniej: wysoki szczupły blondyn, po trzydziestce, bez znaków szczególnych. Lidia zdecydowanie przerwała monolog; system pytanie-odpowiedź wydawał się odpowiedniejszy, a już na pewno szybszy.

- Czy ten człowiek przychodził tu już wcześniej? -zapytała. - Skąd, pierwszy raz widziałem gościa na oczy. - A ten? - Zaprezentowała świadkowi zdjęcie Za-topca. - Nie - zaprzeczył bez chwili wahania. - Całkiem obcy człowiek. - To jest mąż kobiety, z którą robił pan interesy. Nigdy nie był obecny przy transakcjach? - Lidia świadomie użyła liczby mnogiej, a antykwariusz automatycznie potwierdził jej podejrzenia. - Nie, ona zawsze przychodziła sama. Lidia bezbłędnie wychwyciła słówko „zawsze" i natychmiast poszła za ciosem, nie dając delikwentowi czasu na ochłonięcie. - To znaczy, że handlowaliście wielokrotnie - bardziej stwierdziła, niż zapytała. - Jakoś zapomniał nam pan o tym powiedzieć, ale możemy szybko naprawić ten błąd. Poproszę o dokładny opis zakupionych przedmiotów, przypuszczalną wartość, daty transakcji i adresy miejsc, gdzie można te rzeczy sprzedać bez zwracania na siebie uwagi. A może dysponuje pan fotografiami? Zasypany lawiną pytań świadek jakoś stracił chęć do dalszej współpracy z policją. Oklapł i spocił się obficie, mimo chłodu panującego w pomieszczeniu. - To było tak dawno, naprawdę nie pamiętam - zasłonił się amnezją. Pamiętasz, pamiętasz, pomyślała Lidia. Pamiętasz każdy szczegół tych nielegalnych transakcji. Że były nielegalne, nie miała najmniejszych wątpliwości. Słod-

kim głosem wytłumaczyła panu Haczykowi, jaka jest różnica pomiędzy niepamięcią a utrudnianiem śledztwa oraz między świadkiem a oskarżonym. Widocznie miała dużą siłę przekonywania, bo handlarz od razu zgłosił chęć współpracy. - Musiałbym poszukać w rachunkach - odezwał się szybko. Pogrzebać w archiwum, to trochę potrwa. - W takim razie nie będę panu zabierać cennego czasu oświadczyła Lidia. - Za godzinę zgłosi się do pana wywiadowca, mam nadzieję, że nie wróci z pustymi rękoma. Na koniec dodała, wstając - chciałam pana prosić o trzy rzeczy: dyskrecję, lojalność i natychmiastowy telefon, gdyby coś się zaczęło dziać. - Oczywiście, tak. - Westchnął głęboko. - Zrobię, co w mojej mocy. Tylko ja też chciałbym prosić o dyskrecję, w moim zawodzie reklama ze strony policji nie jest mile widziana - dodał z przepraszającym uśmieszkiem. -1 proszę szepnąć za mną słówko inspektorowi Reszce. - Nie omieszkam. W tym samym czasie Karol Halwas zasięgał informacji na temat mieszkańców domu, w którym widziano Zatopca. Rozmowa ze świadkiem nie wniosła do sprawy nic nowego. Do komisariatów rozesłano aktualny portret pamięciowy sprawcy i zalecono dyskretną obserwacje okolicy. Miejscowy dzielnicowy udzielił kilku cennych wskazówek. Dostarczył spis lokatorów i wskazał dwa podejrzane adresy. Policyjny komputer dorzucił jeszcze

jedno nazwisko. Sporo jak na jedną klatkę schodową, pomyślał Halwas. Napisał na kartce trzy nazwiska: 1. MARTA ORCZYK - drobne kradzieże, prostytucja. 2. PIOTR MIARCZYK - fałszerstwa dokumentów, paserstwo. 3. ROBERT PIASECKI - pobicia, kradzież z włamaniem. Przy tej czynności zastała go Lidia. Ostrożnie usiadła na brzegu krzesła i zdjęła z nóg przemoczone adidasy. - Okropny dzień i okropny facet - podsumowała. Pokrótce zapoznała Karola z przebiegiem rozmowy ze świadkiem. - Na razie nic rewelacyjnego, ale może się coś z tego wykluje. Facet na pewno żałuje, że tak bezmyślnie zdecydował się na współpracę z nami. Teraz nie ma wyjścia. Zawiadomi nas, jeśli coś zacznie się dziać, ale dla pewności poślij mu do pomocy jakiegoś bystrego chłopaka. A jak tam u ciebie? -Nijak. * Następny dzień przyniósł pierwsze drobne sukcesy. Antykwariusz rozpoznał na wskazanych zdjęciach klienta od szkatułki. Facet mieszkał na Kościuszki i nazywał się Robert Piasecki. Jego teczka leżała na biurku inspektora Reszki, a on sam dawał swoim podkomendnym ostatnie instrukcje. - Tak jak mówiłem, z tym panem porozmawiamy sobie później. Na razie obserwacja przez całą dobę. I żadnej prasy - zastrzegł groźnie - bo tym razem naprawdę coś wam zrobię z nogami.

Od tej chwili Robert Piasecki stał się najpilniej strzeżonym człowiekiem w mieście. Krok w krok podążali za nim policyjni wywiadowcy. Lidia była pewna, że wcześniej czy później doprowadzi ich do mordercy. Jola dotarła do "mieszkania kuzynki w późnych godzinach popołudniowych. Rzuciła na łóżko pękatą torbę i zażądała herbaty. Iwona zajęta była pakowaniem. A ściślej mówiąc, wywlekała z szaf różne części garderoby i rzucała to wszystko na łóżko. - Jak myślisz, wziąć piżamę czy koszulę nocną? W ogóle musisz mi pomóc, bo sama nie potrafię się na nic zdecydować westchnęła. - Wieczorami mają być tańce, w dzień zabiegi, na kasę chorych oczywiście, a jeszcze spacery po plaży, kawiarnie. I wyobraź teraz sobie, na każdą okazję inna kreacja. - Buzia jej się nie zamykała. Jola zrobiła sobie herbatę, wróciła do pokoju i rozpakowała przywiezione manatki. - Zacznij od tego: dres, polar, kurtka ortalionowa i szlafrok. Ciągle nie mogę zrozumieć, po co pchasz się nad morze jesienią. O tej porze jest tam obrzydliwie zimno i śmiertelnie nudno. Znowu dostaniesz korzonków i tyle - prorokowała. - Nieprawda - zaprotestowała kuzynka. - Grażyna była w zeszłym roku i wróciła cała w skowronkach. Spacerowała sobie po plażach, nie potykając się na każdym kroku o stada półnagich ludzkich fok, schudła dwa kilo i przestało jej strzykać w kolanach. I na

dodatek przywiozła cały wór suszonych grzybów. Można suszyć w kotłowni pensjonatu, tylko trzeba dać palaczowi pół litra zakończyła triumfalnie. - Dobra, dobra, porozmawiamy na ten temat, kiedy wrócisz. Daj mi lepiej instrukcję obsługi tego całego kramu. Jola na czas nieobecności kuzynki obiecała zająć się mieszkaniem, a to nie należało do rzeczy prostych. Dwa lata wcześniej w podobnej sytuacji dopuściła się karygodnych zaniedbań, w wyniku czego zaginął (bezpowrotnie) dwumetrowy pyton Asik. Iwona bardzo ciężko przeżyła stratę, pocieszając się tylko myślą, że ulubieniec znalazł nową kochającą rodzinę. Jola ukryła przed nią swoją pesymistyczną wizję, związaną z rurą kanalizacyjną. W końcu węże świetnie pływają... Po tych traumatycznych przeżyciach Iwonka nawet na dzień nie opuszczała mieszkania. W końcu po dwóch latach poświęceń zapragnęła jednak choćby odrobiny relaksu. Jola na nieszczęście była jej jedyną rodziną... - Tylko nie kramu, to są żywe, czujące istoty -prychnęła urażona właścicielka. Iwona po prostu kochała przyrodę pod każdą postacią. Mieszkanie tonęło w zieleni, doniczki z kwiatami stały na parapetach, podłogach, a fantastyczne pnącza pełzały nawet po suficie. W domu nie brakowało też przedstawicieli świata zwierzęcego; kot Oskar, kanarki Dorian i Zuzia oraz kilka tuzinów bezimiennych rybek wymagały stałej troskliwej opieki. To zadanie zostało powierzone Joli.

- Też sobie kupię dres po powrocie - zakomunikowała Iwona, dopinając zamek bluzy - chociaż to nie w moim stylu. Obie panie nosiły ten sam rozmiar. -Tylko trzy numery mniejszy - dodała złośliwie. -Oskarku! - zawołała do kota. - Nie poznasz pani po powrocie. Bądź grzeczny i słuchaj cioci Joli. Nie drażnij Dorianka i żeby mi nie brakowało żadnej rybki w akwarium, bo do końca życia będziesz żarł suchą karmę. Zdegustowana Jola ostentacyjnie wyglądała przez okno. - Zobacz, ci sekciarze z naprzeciwka zrobili sobie generalny remont - rzuciła Iwona. - Ja się ciebie pytam, skąd na to biorą. W naszym kościele od lat przecieka dach i nikogo to nie obchodzi. Brak funduszy i koniec rozmowy. A tych stać na wszystko mruknęła z zazdrością. - To zmień wyznanie i przestań wreszcie gadać jak nawiedzona dewotka. W końcu, sądząc z nazwy, oni też wierzą w Boga, a że inaczej, to tylko i wyłącznie ich sprawa. - Jola co najmniej od roku wysłuchiwała od kuzynki rewelacji o „Bogorianach" i zdążyła sobie wyrobić na ich temat całkiem odmienne zdanie. Iwona na propozycję kuzynki aż zatrzęsła się z oburzenia. Należała do wszystkich możliwych organizacji kościelnych i miała informacje z pierwszej ręki. -1 tu się mylisz, moja droga. - Dziabnęła palcem powietrze dwa centymetry od oka Joli i przystąpiła do kontrataku. - Nazywają się „Bogorianie", ale to nie od Boga, tylko od nazwiska założyciela. Ten Bogorian to pomiot szatański narodzony z łona Kościoła. Wy-

słannik Szatana na ziemi. Judasz i odstępca wiary. Obowiązkiem wszystkich chrześcijan... Wiadomość wstrząsnęła Jolą tak, że na chwilę straciła władzę w członkach. Po głowie tłukły się jej tabuny rozpędzonych, skotłowanych myśli, zbliżało się olśnienie. Na pewno słyszała już gdzieś to nazwisko. - Ty mnie wcale nie słuchasz! - doleciał skądś z oddali zirytowany głos kuzynki. Bogorian, Zatopiec, Bogorian, Zatopiec - wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. - Słucham, słucham, tylko nie do końca zrozumiałam, co mówiłaś - odezwała się w końcu, z trudem wydobywając słowa z zaciśniętego emocją gardła. - A niby taka wykształcona - kpiła Iwona. - Już nie wiem, jak można mówić jaśniej. Ten Bogorian był kiedyś księdzem katolickim, później zdradził Chrystusa i założył własną sektę. Dlatego jest taki niebezpieczny, rozumiesz?! - Czy on ma na imię Henryk? - A diabli wiedzą, jak ma na imię. Raz go nawet widziałam osobiście, taki przygarbiony, przyczajony w sobie. Bardzo nieciekawa postać. Raz kozie śmierć! Jola odważnie nacisnęła guzik dzwonka. Drzwi otworzyła wysoka, szczupła kobieta o ciemnych włosach, mocno już przyprószonych siwizną. - Ja do Agatki - wydukała Jola - nie wiem tylko, czy ona zechce... - Ależ proszę, proszę! Synowa na pewno się ucieszy. Strasznie się nudzi biedactwo - szepnęła dama

konfidencjonalnie i bez zbędnych ceregieli wprowadziła gościa do sypialni chorej. Agatka siedziała w łóżku, wsparta plecami o stos poduszek i ciekawie łowiła odgłosy dochodzące z korytarza. Rozpoznała głos przyjaciółki i poczuła coś na kształt ulgi, obficie przetykanej nićmi satysfakcji. Nie należała do osób zawziętych i mocno żałowała słów, które wygłosiła pod adresem Joli. Teraz się pogodzą. Da się przeprosić i namówi Jolę do ponownej współpracy - kombinowała. Poprawiła na głowie żółtą perukę i uśmiechem przywitała wchodzącą. - Cześć! - odezwała się Jola. - Cześć! - odpowiedziała Agatka. - Fajnie, że wpadłaś. Nawet nie wiesz, jakie to leżenie jest męczące. -Westchnęła. - Jak wyzdrowieję, każę pomalować sufit na kolorowo, koniecznie z wzorkami. Otworzyły się drzwi i starsza pani postawiła przed gościem filiżankę herbaty i talerzyk z makowcem. - Bawcie się dobrze - powiedziała i na paluszkach opuściła pokój. - Teściowa - wyjaśniła Agatka. - Bardzo zyskała przy bliższym poznaniu - dodała z lekkim zdziwieniem. - Może nawet się zaprzyjaźnimy, lepiej późno niż wcale. - A jak się teraz czujesz? - Świetnie, nawet już trochę chodzę. Od czasu do czasu kręci mi się we łbie, ale to podobno normalne. Włosy też już odrastają, patrz! Zamaszystym ruchem ściągnęła perukę i pokazała Joli czarny gęsty mech. - Już się nawet zaczynają zwijać w loczki - usłyszała komplement.

Agatka pieszczotliwie przejechała palcami po głowie i z obrzydzeniem cisnęła sztuczne owłosienie na komodę. - Paskudztwo - wykrzywiła się okropnie. - Dostałam w prezencie od bratowej. Przejęta rolą gospodyni, postanowiła rozruszać wyraźnie spiętego gościa. Historyjka o peruce bratowej nadawała się do tego znakomicie. - Moja bratowa szalenie lubi szpanować - zaczęła. - Mój brat jakimś cudem zdołał się przyzwyczaić do jej dziwactw, reszta rodziny nie miała tyle szczęścia. Beata z jakichś powodów postanowiła błysnąć urodą przy większej widowni i wybrała do tego celu wielkanocne śniadanie. Wparowała do pokoju wystrojona w perukę i kapelusik w kształcie piramidy. Efekt przeszedł jej oczekiwania, większości odjęło mowę, a wujek Michał dostał ze śmiechu ataku ślepej kiszki i wylądował w szpitalu. - Zachichotała. -Beatka z płaczem uciekła do domu i nikt więcej nie dostąpił zaszczytu oglądania bratowej w roli sobowtóra Marylin Monroe. Od tej pory żółta peruka powracała wyłącznie w dowcipach rodzinnych. Nikt się nawet nie domyślał, że Beatka nigdy nie zrezygnowała z marzeń, przeszła tylko do konspiracji. Kiedy przyszła tu przedwczoraj i wyciągnęła z pudełka swój skarb, prawie oniemiałam ze zdziwienia. Ogromnie się wzruszyłam tym dowodem sympatii. Przez tyle lat musiało się biedactwo bardzo do niej przywiązać. Przyjęłam z grzeczności, pobawiłam się trochę, a jak wyzdrowieję, odniosę jej z powrotem. Niech ma. Tak, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - rzu-

ciła nieopatrznie. - A co tam na uczelni? - zmieniła szybko temat. Jola natychmiast chwyciła rzucone koło ratunkowe. Temat pracy wydawał się tematem neutralnym. - Robimy trzecie powtórzenie, badania porównawcze 8A w ogóle wypadły z planów, a z mrożeniem czekamy na ciebie. - To może trochę potrwać. - Agatka wyraźnie posmutniała. Leczenie, potem rehabilitacja, a potem jeszcze muszę złapać tego cholernego Zatopca! - W jej głosie pojawiły się twarde nuty. - Widzę, że ci wcale nie przeszło - orzekła Jola. Od początku rozmowy wahała się, czy podzielić się z chorą ostatnim odkryciem. Teraz wyzbyła się obaw. Agatce prędzej zaszkodzi brak wiadomości niż ich nadmiar. - A tobie by przeszło?! - prychnęła gniewnie Agatka. - Szlag mnie trafia, kiedy leżę w łóżku, a ta parszywa żmija pełza na wolności i bezkarnie łamie prawo. Nagminnie łamie. Jola uśmiechnęła się pod nosem. To znowu była dawna, zwariowana Agatka. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. - Też ci opowiem fajną historyjkę - zaczęła - tylko ona wcale nie jest śmieszna i jeszcze nie ma zakończenia. - Eee... - żachnęła się Agatka. - Jak nie będziesz przerywać, to może razem wykombinujemy jakiś mocny finał. Słuchaj, a nie pożałujesz. Poprawiła chorej poduszkę i ustawiła krzesło blisko łóżka, by mieć oko na przyjaciółkę i przerwać natych-

miast, gdyby coś było nie tak. Z emocjami nigdy nie wiadomo. - Dawno, dawno temu w ubogiej dzielnicy żył sobie kaleki chłopiec imieniem Henryk - zaczęła. - Jak się zapewne domyślasz, los takiego dziecka nie był godny pozazdroszczenia. Samotny, wyrzucony poza nawias dziecięcej społeczności, spędzał czas na ukrywaniu się przed prześladowaniami ze strony starszych chłopców. I tak mijał dzień za dniem bez nadziei na poprawę losu. Aż tu któregoś dnia niespodziewanie błysnął płomyczek nadziei - ba, promyczek - stał się cud! Garbaty Henio znalazł przyjaciela, przyjaciela i potężnego protektora jednocześnie. Z podwórzowego pariasa stał się kimś w rodzaju ordynansa niepisanego przywódcy młodocianych przestępców. Zyskał dostęp do najtajniejszych planów, szacunek otoczenia i co najważniejsze - nietykalność osobistą. Mały Henio po raz pierwszy w życiu uwierzył, że jest takim samym chłopcem jak inni. Agatka słuchała opowiadania z rosnącym zainteresowaniem. Oczy błyszczały jej gorączkowo, a na policzkach wykwitł ceglasty rumieniec. Wiedziała, kim był ten chłopiec, i, co najważniejsze, znała jego przyjaciela - nazywał się Marian Zatopiec. - Minęło kilka lat - kontynuowała Jola - i jak to bywa w życiu, chłopcy dorośli i każdy poszedł własną drogą. Henio Bogorian ponownie został sam. Ale nie był to już ten przerażony, zaszczuty dzieciak, lecz młody mężczyzna, świadomy własnych zalet i ograniczeń. Po długim namyśle wybrał karierę duchownego. Tutaj jego kalectwo tak bardzo nie rzucało się w oczy, a przy odrobinie wysiłku mogło nawet stanowić atut. I tak

przez następnych kilkanaście lat Bogorian gorliwie służył Kościołowi. Nauczył się głosić słowo Boże i bez reszty władać ludzkimi duszami. Taki dar to majątek -powiedział kiedyś biskup, oczarowany wystąpieniem młodego księdza. Bogorian potraktował opinię przełożonego dosłownie. Nauki pobrane kiedyś u Zatopca nie poszły w las. Ksiądz Henryk uznał, że czas zacząć pracować na własny rachunek. Porzucił Kościół, ale nie sutannę. Stanął na czele zgromadzenia religijnego o nazwie „Bogorianie". A teraz dochodzimy do sedna naszej opowieści. Siedziba Bogorian mieści się dokładnie naprzeciw kamienicy mojej kuzynki. A jaki widok z okna! - Jola aż cmoknęła z zachwytu. - To są fakty - podsumowała. - Na deser mamy równanie z dwiema niewiadomymi: czy Zatopiec szukał schronienia u przyjaciela z dawnych lat i co by zrobił Bogorian, gdyby do jego drzwi zapukał dawny dobroczyńca? Agatka analizowała coś intensywnie, skubiąc przy tym zaciekle świeżo wyklute włoski. Przeszłość związała tych dwóch ludzi na zawsze, tego była pewna. Jeden dał drugiemu nowe życie, a tego się nie zapomina. Zatopiec doskonale zdawał sobie z tego sprawę, wiedział też, że po tym, co zrobił, nie zostało mu zbyt wielu przyjaciół. Wreszcie usiadła i utkwiła w Joli świdrujące spojrzenie. - Na drugie pytanie możemy śmiało odpowiedzieć pozytywnie. Jeśli ten drań zapukał do bramy, z pewnością został przyjęty, i to z otwartymi ramionami. Jolka, on tam jest! Wiem, że tam jest! zachrypiała, drapieżnie chwyciła przyjaciółkę za rękę i ścisnęła nadspodziewanie mocno.

- Też tak myślę - powiedziała Jola spokojnie. - No to ma pecha. Los chciał, że przez najbliższe tygodnie opiekuję się mieszkaniem kuzynki. Od czasu do czasu mogę zerknąć, co się dzieje za murem. Jak coś odkryję, powiadomimy policję i po krzyku. Wcześniej się nie da, bez nakazu nikt tam nie wlezie, tylko spłoszą ptaszka. - Naprawdę zrobisz to dla mnie? - Agatka nie ukrywała wzruszenia. - Słuchaj, już dawno chciałam cię przeprosić za tamto, wiesz... Wcale tak nie myślałam... ja tylko... - Nie ma sprawy. Ja też mam porachunki z panem Zatopcem zasyczała Jola. - Pożycz mi lepiej lornetkę, przyjrzę się temu z bliska. - Lornetkę? Słuchaj, Boguś Lawina ma lunetę, wiesz, taką do podglądania ludzi. Ogląda gołe panienki w bloku naprzeciwko. - Co, jeszcze jeden zboczeniec? - Raczej dewiant, ale mniejsza z tym, przyciśnij go trochę, to pożyczy. Będzie się wypierał, ale nie daj się spławić. Kiedyś sam się wygadał przy wódce, potem zaprzeczał, ale są tacy, co widzieli. Zresztą, sama do niego zadzwonię - postanowiła Agatka. Co pewien czas drzwi uchylały się lekko i do pokoju zaglądali kolejno wszyscy członkowie rodziny. Zamieniali z chorą kilka słów i znikali. - Sprawdzają, czy dobrze się czuję - wyjaśniła Agatka. - Miłe, choć nieco krępujące. Obdarzona zajęczym słuchem, na pierwszy odgłos kroków przybierała pozycję horyzontalną i udawała osobę idealnie zrelaksowaną.

Tym razem do sypialni weszła teściowa. - Kochanie, czas na wieczorną porcję leków - przypomniała, dając tym samym znać gościowi, że pora kończyć przydługą wizytę. Agatka czule pożegnała przyjaciółkę, na odchodnym wciskając osłupiałej Joli garść lekarstw. - Zajmij się tym dyskretnie - mrugnęła filuternie okiem. - Na dłuższą metę rośliny od tego chorują. Nie było żadnych wątpliwości - Agatka zdrowiała na potęgę. Boguś Lawina nie tylko lunetę pożyczył, ale także dowiózł na miejsce i zamontował. I wcale nie wyglądał na dewianta, po prostu interesował się życiem innych ludzi. Jola przyjęła wyjaśnienie ze zrozumieniem, postanawiając tylko szczelniej zasłaniać wieczorami okna. Też mieszkała w bloku. Natychmiast po wyjściu kolegi zajęła się maskowaniem przyrządu optycznego. W tym celu przysunęła do okna piętrowy stojak na kwiaty, opróżniła średni poziom i w wolne miejsce wsunęła lunetę. Obejrzała dzieło własnych rąk i stwierdziła z zadowoleniem, że kamuflaż działa bezbłędnie. Nie tracąc więcej czasu przysunęła miękkie krzesło i rozpoczęła obserwację. Z ciekawością zlustrowała okolicę. Rezydencję Bogoriana otaczał wysoki mur z cegły klinkierowej. Na przeciwległym końcu widniała wielka szara brama. Bliżej, tuż przy ulicy, znajdowała się niepozorna furtka z domofonem.

Z okna trzeciego piętra Jola miała doskonały widok na frontową i boczną ścianę olbrzymiego gmaszyska, luneta obejmowała też sporą część ogrodu; natomiast tył budynku pozostawał poza wszelką kontrolą. Wbrew początkowym przypuszczeniom na zamkniętej posesji działo się dużo. Szczególnie o świcie i o zmierzchu. Podjeżdżały olbrzymie samochody, gromady ludzi wnosiły i wynosiły jakieś paki. Praca wrzała jak w mrowisku. Trzeciego dnia Joli udało się rozpoznać samego przywódcę sekty. Ubrany w coś jakby skrzyżowanie sutanny z peleryną, z wysokości schodów kierował pracą podwładnych. Minę miał wielkopańską i jednocześnie natchnioną, co w połączeniu z ułomną sylwetką nadawało mu nimb świętości. Odbierał hołdy od wyznawców; Zatopca jednak wśród nich nie było. Joli ciężko było pogodzić pracę zawodową z nadliczbowymi obowiązkami. Jesienne szarugi skutecznie utrudniały obserwację, toteż cały nadchodzący weekend postanowiła spędzić w mieszkaniu kuzynki. Rozmowę z mężem, niewtajemniczonym w sprawę, rozłożyła na dwie raty. W piątek późnym wieczorem zadzwoniła do domu z informacją, że z powodu późnej pory przenocuje na miejscu. W sobotę rano pojawiła się w domu i ze zbolałą miną przyznała się do otrucia kota Iwony. - To moja wina, nie powinnam mu dawać tych resztek, ale skąd miałam wiedzieć, że mu tak zaszkodzi. Jeśli Oskar zdechnie, Iwona nigdy mi tego nie wybaczy -jęczała. - Dam mu te lekarstwa - tu zaprezen-

towała opakowanie - i będę go obserwować przez noc; jeśli się pogorszy, pojedziemy do kliniki. - Może przywieziesz go do nas? - zaproponował wielkodusznie Paweł. - Jak sobie to wyobrażasz? - zaoponowała Jola. -Cieknie mu z dwóch końców, zresztą koty przywiązują się do miejsca, taka podróż może go nawet zabić. I tak Jola postawiła na swoim i radośnie opuściła dom. Chorobę kota zamierzała przedłużyć jeszcze na niedzielę. Po drodze zrobiła niezbędne zakupy, rzuciła torbę w kuchni i niecierpliwie przypięła się do lunety. W sam czas, bo za murem rozgrywała się fantastyczna scena. Trzech rosłych mężczyzn próbowało wprowadzić do specjalnej przyczepy rozszalałego konia. Skąd się tam wzięło to piękne zwierzę? Jola nie miała zielonego pojęcia. Może mieszkał tam zawsze, a może przywieźli go rano. Ogier bił kopytami, stawał dęba, odskakiwał na bok, dając piękne i straszne widowisko. Nim zatrzasnęły się za nim drzwiczki przyczepy, zdołał nieźle poturbować prześladowców. Całemu zamieszaniu przyglądał się z okien tłum rezydentów. Wielki guru pojawił się dopiero po zakończeniu przedstawienia, uniósł ręce i prawdopodobnie pobłogosławił odjeżdżających. Tego dnia miał na sobie prostą szarą suknię, przepasaną błękitną szarfą, a na głowie czapeczkę z okrągłym denkiem. Przez następne kilka minut nic się nie działo i Jola postanowiła wykorzystać przerwę na przygotowanie obiadu. W kuchni czekała ją przykra niespodzianka. Korzystając ze sposobności, Oskar zeżarł całą rybę i większość parówek. Zdołał też w porę wycofać się z pola walki, unikając przykrych konsekwencji. Jakby tego jeszcze było mało, odezwał się dzwonek przy

drzwiach. Jola z przerażeniem rozpoznała głos Pawła - nie mogła udawać, że nie ma jej w domu. Rzuciła się do pokoju i w przypływie geniuszu owinęła stojak z lunetą kocem, a na wierzch narzuciła foliowy pokrowiec. Z bijącym sercem wpuściła męża. Tajemniczy obiekt natychmiast wzbudził zainteresowanie Pawła, który, co tu ukrywać, i tak podejrzewał żonę o jakieś niecne praktyki. - A to co takiego? - zapytał. - To? Iwona ukorzenia jakąś rzadką roślinę tropikalną. Bez dostępu wody, powietrza i promieni ultrafioletowych - odparła przytomnie Jola. - Sama jestem j ciekawa, co to takiego, ale pod żadnym pozorem nie wolno tam zaglądać - wyjaśniła, gotowa bronić pakunku własną piersią. Na szczęście nie było takiej potrzeby, mąż zadowolił się wyjaśnieniem. Niebezpieczeństwo przyszło z całkiem innej strony. - Aha. Słuchaj, wpadłem, bo zostawiłaś w domu to kocie lekarstwo. A jak się czuje biedny Oskarek? - zapytał znienacka. - Na szczęście śpi, sen to najlepsze lekarstwo. Jak na złość podły zdrajca przybiegł w podskokach obejrzeć sobie gościa. Zatrzymał się jak wryty na środku pokoju, stanął na szeroko rozstawionych łapach, wygiął grzbiet, wybałuszył oczy i bluznął na podłogę

zawartością żołądka. Wielkie obżarstwo najwidoczniej nie wyszło mu na zdrowie. Uciekł i w korytarzu powtórzył operację. -1 to już szósty raz dzisiaj - poskarżyła się Jola. Przyniosła papier i zabrała się do sprzątania. Na ten widok wrażliwy mężczyzna natychmiast opuścił progi mieszkania. Była uratowana. * I wreszcie, w słoneczny niedzielny poranek - stało się! Podejrzenie zamieniło się w pewność - Jola zobaczyła Zatopca. Naprawiał motocykl na placyku przed budynkiem. Potem wstał i rozmawiał z jakimś mężczyzną. Jola poznała charakterystyczne gesty, chód i twarz niezdarnie zamaskowaną zarostem. Przez blisko godzinę nie spuszczała go z oka. W tym czasie obiekt obserwacji skończył naprawę i wykonał rundkę honorową po placu. Następnie zostawił motor przy bocznej furtce i znikł w gmachu. Jola zadrżała z emocji - czuła, że to zdarzy się dzisiaj. Musiała się przygotować. Przebrała się w zielony dres i wygodne adidasy. Do zapiętej na pasie saszetki wsunęła notes, portfel i telefon komórkowy. Na koniec do wąskiej płóciennej kiszki nasypała kociego piasku i całość zanurzyła w wodzie. Była gotowa. Oczekiwanie przeciągnęło się do późnych godzin wieczornych. Zapadł zmrok. Wreszcie zbrodniarz zdecydował się opuścić kryjówkę. Przez boczną furtkę wyjechał na ulicę i zniknął za zakrętem.

Wtedy do akcji wkroczyła Jola. Zamknęła mieszkanie i cicho zeszła po schodach. W prawej dłoni trzymała ociekający wodą worek, w lewej dużą białą kopertę. Przecięła jezdnię, podeszła do drzwiczek i wsunęła pod nie róg koperty. Rozejrzała się na boki i niezauważona przez nikogo umknęła w cień gęstego jałowca. Czekała długie dwie godziny. Wreszcie z oddali dobiegł odgłos silnika i motocykl zatrzymał się na podjeździe. Odziany w skórę mężczyzna ustawił maszynę, zdjął kask i odruchowo schylił się po przesyłkę. Niespodziewany silny cios w tył głowy pozbawił go przytomności. Jola działała błyskawicznie. Ujęła ofiarę pod boki i uprowadziła w kierunku pobliskiego skweru. Ułożyła ciągle bezwładne ciało na ławce i dla pewności wmontowała stopę więźnia, niczym w okowy, w ozdobne oparcie. Wreszcie mogła trochę odetchnąć. Pozostały do zrobienia tylko dwie rzeczy: poinformować policję i obwieścić Agatce dobrą nowinę. Zajęta szukaniem wizytówki Lidii Larsson Jola na ułamek sekundy osłabiła czujność. To wystarczyło! Zimne palce zacisnęły się na jej gardle. Morderca nie docenił determinacji przeciwniczki. Jola w niczym nie przypominała delikatnej i kruchej Agatki. Jednym szarpnięciem wyrwała się z uścisku i sama zadała miażdżący cios, którym zmiotła napastnika z ławki. Upadkowi towarzyszył chrzęst łamanej kości i okropny, bolesny okrzyk. Jola wstała i bez emocji przyjrzała się wijącemu się z bólu mężczyźnie. Jego lewa noga, wygięta dziwacz-

nie, nadal tkwiła uwięziona w oparciu ławki, podczas gdy reszta ciała spoczywała na ziemi. - Nie krzycz! Módl się lepiej, żeby policja przyjechała szybko wysyczała przez zaciśnięte zęby i wróciła do przerwanego zajęcia. Znalazła wizytówkę policjantki, wybrała nawet dwie pierwsze cyfry, ale po chwili wahania wystukała najpierw numer Agatki. - Złapałam drania! - krzyknęła radośnie. - Właśnie czekamy na przyjazd policji. Wszystko w porządku, opowiem ci jutro. Pytasz o te krzyki? Nic takiego, Zatopca rozbolała noga. Zresztą, po co mu noga, jak i tak będzie siedział! - Zachichotała nerwowo. - To cześć, muszę kończyć. Pierwszy radiowóz przyjechał po kwadransie, Lidia dziesięć minut później. Morderca z eskortą policyjną odjeżdżał właśnie do szpitala. Na placu boju pozostała tylko szlochająca Jola Kapłan. Lekarz stwierdził u niej silny szok pourazowy i podał środki uspokajające. O przesłuchaniu świadka nie mogło być mowy. Wciąż powtarzała coś o napaści i piasku dla kota. Wyjaśnienie intrygującej zagadki musiało poczekać do jutrzejszego przesłuchania. W nocy z mieszkania Iwony znikła luneta, kwietnik wrócił na dawne miejsce, a jakaś pracowita niewidzialna ręka wypastowała nawet podłogi. Wtajemniczeni nabrali wody w usta, a policja usłyszała staranie przemyślaną historyjkę. Brzmiało to mniej więcej tak: Jola Kapłan opiekowała się mieszkaniem kuzynki. Karmiła zwierzęta,

podlewała kwiatki i grzecznie wracała do domu. Aż tu pewnego dnia kot zachorował na żołądek i pani Kapłan na dwa dni przeniosła się do mieszkania kuzynki. Pech chciał, że w niedzielny wieczór opiekunka odkryła brak piasku, niezbędnego do kociej kuwety. Nie zważając na późną porę wybrała się po piasek na pobliską budowę i właśnie wracała do domu, kiedy została zaatakowana przez jakiegoś typa. Tutaj zeznania nieco się gmatwały. Ofiara jakimś cudem (nie pamięta szczegółów) zdołała się obronić, za to napastnik leżał na chodniku bez życia. Zdjęta współczuciem Jola przeniosła nieprzytomnego mężczyznę w bezpieczne miejsce i udzieliła mu pierwszej pomocy. Przy świetle lampy rozpoznała w napastniku poszukiwanego przez policję Mariana Zatopca i powiadomiła organy ścigania. Tymczasem zbrodniarz ponowił atak, ale tak nieszczęśliwie, że spadł z ławki i złamał nogę. -Przecież to jedna wielka lipa - zawyrokował Karol, kiedy Lidia skończyła odczytywać protokół przesłuchania. - Nie wierzę w ani jedno słowo. - Ja też nie, ale to już nie jest nasza sprawa - zawyrokowała Lidia. - Morderca siedzi za kratkami, sprawa zamknięta. A tak prywatnie, to chciałabym jednak poznać całą prawdę. - Jedno jest pewne, znowu ubiegła nas amatorka. - Amatorka albo amatorki. * Minęło kilka miesięcy. Jola Kapłan odebrała nagrodę za pomoc w ujęciu niebezpiecznego mordercy. Nikomu, oprócz Agatki,

nie zdradziła szczegółów tamtej nocy. Nagrodę przeznaczyła na cele charytatywne. Agatka Cyryl wyzdrowiała i ponownie podjęła pracę na uczelni. W wolnych chwilach uczęszcza na kurs karate. Lidia Larsson została przeniesiona na stałe do wydziału zabójstw, nadal współpracuje z komisarzem Halwasem. Katarzyna Siekierska opublikowała kilka sensacyjnych artykułów o tematyce kryminalnej, od niedawna prowadzi też własny program w telewizji. Marian Zatopiec po krótkim procesie został skazany na dożywotnie pozbawienie wolności. Tę wiadomość jako pierwszą podały wszystkie serwisy informacyjne: „Wczoraj w późnych godzinach wieczornych zamordowany został znany wrocławski biznesmen Wiktor Małmaga. Niezidentyfikowany sprawca wypchnął swoją ofiarę z okna dwunastego piętra apartamentowca, będącego własnością tragicznie zmarłego biznesmena. Z nieznanych przyczyn morderca w ślad za ofiarą wyrzucił na zewnątrz siedem roślin pokojowych, w tym blisko dwumetrową palmę. Z pogromu uratował się jedynie niewielki kaktus, przeoczony zapewne przez mordercę-szaleńca"...
Kotarska Maja - Dracena przerywa milczenie

Related documents

300 Pages • 61,008 Words • PDF • 1.3 MB

4 Pages • PDF • 8.3 MB