„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
BOLESŁAW GACZKOWSKI
ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE
| SCAN & OCR by
[email protected] |
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
1
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Okładkę projektował
Mieczysław Wiśniewski Redaktor
Ireneusz Łapiński Redaktor techniczny
Helena Malczewska
Scan & OCR
[email protected]
© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1969r., Wydanie I
SCAN & OCR by
[email protected] 2009
Cztery tysiące czterysta piętnasta publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Nakład 240.280 egz. Objętość 4,42 ark. wyd. 3,75 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. rola 65 cm z Głuchołaskich Zakładów Papierniczych. Druk ukończono w kwietniu. Zam. nr 5450 z dnia 6.XI.1968 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Cena zł 5.P-89
2
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
SPIS TREŚCI: ALARM ..............................................................................................................5 SAMOTNY RAJD............................................................................................22 NA NOWE LOTNISKO...................................................................................27 WIELKI DZIEŃ DZIESIĄTEGO DYWIZJOM ..............................................35 MELDUNEK DO PODPISU............................................................................47 PIĘTNASTY TEŻ MA SWÓJ DZIEŃ.............................................................56 ZAKOŃCZENIE ..............................................................................................65 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM.......................................................................69
3
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
[ pusta strona ]
4
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
ALARM Natarczywy łomot tłucze się o czaszkę. Powieki nie chcą się podnieść. Jest ciepło, dobrze, pachnie miód i zioła. Ale łomot nie ustaje. To do drzwi. Potem w okno, jak werbel. Alarm! Alarm! Sen musi ustąpić. Pobielane, białobłękitne ściany, święte obrazy i kolorowe palmy wielkanocne za nimi, nieznane twarze z rodzinnych fotografii w ramkach, w kącie maszyna do szycia.. W małe kwadratowe okienka zaglądają malwy. No tak. Trzeba opuścić gościnną od wczoraj chatę. Trzeba szybko wstawać. Zdążyć przy studni ze skrzypiącym żurawiem zmyć resztki snu i ciepłe lenistwo, wrócić jeszcze na chwilę do wnętrza; gospodyni też wstała, krząta się przy kuchni, kroi chleb, gotuje mleko — ale już czekać nie można. Już z innych chat wybiegają koledzy. Dopinają między opłotkami skórzane kombinezony, biegną, jest ich coraz więcej. Więc trzeba brać mapnik i hełmofon, pas z kaburą pistoletu Vis, rękawice. Oto i cały majątek. Nawet nie ma co sprawdzać zawartości mapnika. Od wczoraj wszystko jest przygotowane: i mapa w skali 1:500 000, i przybory do kreślenia, i gumka „Myszka”, i kątomierz... — Do widzenia, gospodyni. Dziękujemy za gościnę! — Ależ panowie... Gorące mleko! Jakże tak? Bez śniadania? — Wpadniemy może później. Zbierają się po drodze, biegnąc przez zieloną łąkę, rozmigotaną milionami brylantów rosy. Jeszcze ktoś spóźniony goni ich ze wsi. Coraz bliżej drugi skraj łąki — nieregularnego, zielono-srebrnego wieloboku — mały lasek z kilkoma brzózkami i namiot. Właśnie tam zbiegają się i ustawiają w dwuszeregu. Majorowi, który wychodzi z namiotu, występują naprzeciw dwaj kapitanowie. — Panie majorze, dwieście jedenasta eskadra w gotowości. Melduje dowódca eskadry, kapitan Omylak. — Panie majorze, dwieście dwunasta w gotowości. Kapitan Wołkowiński. — Dziękuję. Dowódcy eskadr wstąpili do szeregu. Jest chwila milczenia. Długa chwila. Dowódca dywizjonu, major Werakso, stoi przed dwuszeregiem, jakby zbierał myśli. Jest coś uroczystego w tym milczeniu i w tym przyglądaniu się dowódcy swoim podwładnym, każdemu z osobna. Werakso nigdy ich tak nie lustrował. — Panowie... Dziś rano odwieczny wróg Polski rozpoczął działania zaczepne przeciwko naszej ojczyźnie... Więc jednak nadszedł ten dzień.
5
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
— Pan prezydent Rzeczypospolitej wydał swoje orędzie do narodu, a naczelny wódz rozkaz do żołnierzy. Może w ciągu dnia uda nam się zdobyć te dokumenty, wówczas przekażę je panom. Na razie będziemy działali zgodnie z instrukcją. Stwierdzam, że dziesiąty dywizjon bombowy przystąpił do wojny z Niemcami. Milczenie panuje w szeregu. Wszystko jest aż nazbyt jasne. Załogi bombowców P-37 „Łoś” wiedzą, co do nich należy. Teraz uzbroją swoje samoloty w bomby, te samoloty, które są chlubą polskiego lotnictwa, te Łosie, o które ubiega się i Rumunia, i Jugosławia, i Turcja, i Bułgaria, i Finlandia, i Dania — samoloty, które stanowią najnowszy krzyk techniki wojennej i których sprawność techniczna jest wręcz fenomenalna. Uzbroją je w bomby i z lotniska Ułęż wystartują na bombardowanie Królewca lub Berlina. Eskadrami, po dziewięć maszyn, w szyku klin kluczy pójdą nad wyznaczone cele. Być może gdzieś na trasach spotkają kolegów z piętnastego dywizjonu z Podlodowa. Być może któryś z nich pozostanie gdzieś na trasie, wykonując bojowe zadanie, aby „czerwieńszy był kwadrat, nasz lotniczy znak”. O czym tu więcej mówić? — Do chwili nawiązania łączności z dowódcą brygady pracujemy dziś zgodnie z tym, co zostało ustalone na wczorajszej odprawie. Przypominam: przeglądu samolotów dokonują załogi. Przede wszystkim sprawdzić zamki bombowe i broń pokładową oraz spadochrony. Zniszczyć wszystkie dokumenty stwierdzające przynależność do dywizjonu, zdjąć z mundurów odznaki pułku. Dziś także skończymy kopać rowy przeciwodłamkowe. No cóż, to wszystko na razie. Dowódców eskadr i kluczy proszę na odprawę. Załogi przystąpią do zajęć. Pozostajemy w stanie pogotowia. Dziękuję panom. * Jeszcze wczoraj dzień wyglądał inaczej. Jak kolejne ćwiczenia. Opuszczali lotnisko warszawskie na Okęciu tak, jakby mieli tam wrócić. Lądowali tu, na tej niezbyt rozległej łące po to, by pójść na wieś, kupić wiejskiego chleba, bo nie ma nic lepszego nad wiejski chleb z tegorocznej mąki. I miodu. Trzymiesięczne pobory wypłacono którejś nocy dziwnymi, wojennymi pieniędzmi — jednozłotówki są papierowe, chłopi z Ułęża patrzą na nie podejrzliwie i pewnie by nie przyjęli za chleb, mleko i miód, gdyby samoloty — wspaniałe dwusilnikowe bombowce — nie stały na pobliskim lotnisku, z dala od drewnianego hangaru, i gdyby wszyscy lotnicy nie płacili takimi właśnie pieniędzmi. Jest stan pogotowia. Nie wolno nikomu opuścić lotniska. Za chwilę, może za minutę, ogłoszony zostanie alarm. Wtedy załogi muszą pozostać w samolotach. Może za kilka dni, gdy skrystalizuje się sytuacja na froncie, gdy odparte zostaną niemieckie ataki, można będzie znów pójść na wieś? Wczoraj jeszcze nie było wojny. Wczoraj jeszcze mogły trwać po kwaterach namiętne rozmowy o tym, że Anglicy i Francuzi, jako sojusznicy, wesprą „w razie 6
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
czego” działania dywizjonów polskich, ale nikt nie wiedział, jak praktycznie będzie wyglądać to ,,w razie czego”. Można było dyskutować ten podstawowy, jak dotychczas dokument — Ogólne wytyczne szefa sztabu lotniczego dotyczące zasad użycia lotnictwa. Na pamięć to wszyscy wiedzą, że w skład lotnictwa dyspozycyjnego naczelnego wodza wejdzie lotnictwo bombowe, część lotnictwa liniowego i część lotnictwa myśliwskiego, że z wydzielonych eskadr powstanie brygada pościgowa i brygada bombowa, że głównym zadaniem lotnictwa dyspozycyjnego naczelnego wodza jest obrona warszawskiego węzła, rozpoznanie, szczególnie na skrzydłach frontu, i działania bombowe, jako działania interwencyjne na polu walki i na bliskich tyłach nieprzyjaciela, na jego siły żywe, transport i broń pancerną. Teraz dowódca dywizjonu połączy się z dowódcą brygady. Odbierze rozkaz bojowy. I nastąpi pierwszy start Łosi w tej wojnie. Najpierw lot rozpoznawczy. Ciekawe, kto poleci i dokąd? A może kilka samolotów jednocześnie w różnych kierunkach? Chyba tak. Wyprawy bombowej na razie nie będzie. Bomby leżą spokojnie w składach, część tu, część w Dęblinie. Należy się spodziewać, że dęblińskie również zostaną dowiezione, zanim pierwsze samoloty wrócą z rozpoznania. Dywizjon jest, bądź co bądź, w dyspozycji naczelnego wodza; nie będzie żadnych zaniedbań. Ciekawe tylko, dlaczego tak długo jedzie rzut kołowy z Warszawy? Ach tak, został przecież skierowany do Świdnika. W ostatniej chwili załogi Łosi otrzymały rozkaz przebazować dywizjon do Ułęża. Kiedy rozkaz ten dotrze do rzutu kołowego? Zresztą, wszystko jedno. Będzie trochę więcej pracy, mniej ludzi do załadunku bomb. Najgorzej z uszkodzeniami. Tych nie sposób wykluczyć. Jest przecież wojna, wyprawy mogą się natknąć na niemieckie myśliwce, może strzelać artyleria przeciwlotnicza. Tak, szkoda, że nie dotarł jeszcze do Ułęża rzut kołowy. Z mechanikami byłoby raźniej. Otwarte gondole samolotów, komory bombowe — puste. Trzeba sprawdzić zamki, chociaż na pewno nie będzie pełnego ładowania. Lotnisko jest krótkie, za krótkie na start z pełnym obciążeniem. Ciekawe, czy będą to bomby stukilogramowe, czy cięższe. Wszystko zależy od wyników rozpoznania. Niech tylko dowódca dywizjonu połączy się z dowódcą brygady. A teraz można składać meldunek o gotowości samolotów. Wszystkie są sprawne. To dobrze. — Chodźcie, chłopcy — mówi podporucznik Dzik do swojej załogi. — Chodźcie, już palą ognisko. Sierżant podchorąży Kozak, kapral Gołębiowski i kapral Danielak ociągają się. Woleliby pozostać przy swoim samolocie aż do chwili, gdy padnie rozkaz startu. Może właśnie oni pierwsi? Ale dowódca załogi każe iść. Rosa na lotnisku już wysycha. Wstał dzień pogodny, słoneczny, ciepły, jak gdyby to nie był wrzesień, lecz sam środek lata.
7
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Idą wolno w kierunku namiotu dowódcy dywizjonu. Nic przyjemnego zbliżać się tak z każdym krokiem do ogniska, w którym spłoną dokumenty osobiste i legitymacje służbowe. — Cholera — mruczy Dzik. — Jasna cholera... — Tak wojna nie powinna się zaczynać — sekunduje kapral Danielak. — Nie ma co marudzić. Wojna to wojna i wszystko jedno, jak się zaczyna. Ważne, jak się kończy. — Sierżant podchorąży Kozak usiłuje być realistą, ale z tak samo ściągniętą twarzą sięga do wewnętrznej kieszeni kombinezonu po swoją legitymację pilota. Wkłada ją w ogień i patrzy, jak płomienie obejmują okładkę, jak książeczka skręca się i czernieje, w końcu rozpala się jasnym płomieniem. To samo robi Dzik-obserwator oraz dwaj strzelcy: Gołębiowski i Danielak. — Jakbym był na własnym pogrzebie — mówi Gołębiowski. Jego słowa wywołują wściekłość na twarzy Dzika. — Zamknij gębę, ty cholerny mądralo! Danielak wyjmuje chusteczkę i zawija w nią oksydowanego orła z napisem 1 P.L. Nie są już pierwszym pułkiem lotniczym. Są dziesiątym dywizjonem brygady bombowej, ale odznaki mają stare, z Okęcia, z czasu pokoju. — Schowam ją — mówi Danielak — bo ja tu jeszcze wrócę. Kiedyś, po wojnie, przyjdę tu i zabiorę. Przecież nie może tak być, żeby taką odznakę wyrzucać jak niepotrzebny złom. — Racja — zgadza się Dzik. — Ja swoją też schowam. Idą do mostku nad strumykiem, który — dawno nie zasilany opadami — ledwo przemyka się wśród kamieni. Po wojnie mostek łatwo będzie odnaleźć, przecież to, do cholery, nie strategiczny obiekt, który może stać się celem nalotów nieprzyjacielskiego lotnictwa. Cztery odznaki pułkowe, zawinięte w chusteczki, Danielak umieszcza w wąskiej szparze pod belką. — A teraz za łopaty. Trzeba jednak wykopać te rowy przeciwodłamkowe. Tak na wszelki wypadek. Trudno się łudzić, by Niemcy nie wiedzieli, że w Ułężu jest lotnisko. Mogą, dranie, przylecieć. — Chciałbym być wtedy w powietrzu. Gówno by nam zrobili — mówi Kozak. Gdzieś od zachodu, jakby burza, przetoczył się przez lotnisko daleki odgłos grzmotu. Po nim drugi, trzeci i nie kończąca się seria. — Dęblin — mówi półgłosem Dzik. — Dziś Dęblin, a jutro... a jutro może my. Zapamiętajcie, chłopcy, to są pierwsze niemieckie bomby przeciwko nam. Przecież nasze składy amunicji i paliwa są właśnie w Dęblinie. Stoją w milczeniu, wsparci o trzonki łopat, i słuchają grzmotów dalekiego bombardowania. W bezsilnej wściekłości widzą siebie w kabinach własnych maszyn nad niemiecką ziemią. Dolot w rejon celu, wejście na drogę bojową, twarze pełne napięcia, wpatrzone w przyrządy pokładowe, w okular celownika... Przywierają do kaemów i piorą, piorą tych cholernych szkopów całym arsenałem swego Łosia. Tak, niech tylko przyjdzie rozkaz... 8
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Przed namiot wyszedł dowódca dywizjonu spojrzał w tym samym co wszyscy kierunku. Przygnębiającą ciszę przerwał podporucznik Dzik: — Kopcie, chłopaki, dalej, a ja może się czegoś dowiem. Po chwili znikł we wnętrzu namiotu wraz z dowódcą dywizjonu. Wrócił po kilku minutach. Bez żadnych wieści. — Nic z tego. Brak połączenia z brygadą. — Bo powinniśmy mieć łączność bezpośrednią — zżymał się Gołębiowski. — Najlepiej radiową. A tak? Przerwie jakaś bomba drut i łączność diabli wzięli. I nic pan się nie dowiedział? Kompletnie nic? Żadnych wieści? — Jest tekst orędzia prezydenta. Posłuchajcie. I rozłożywszy trzymaną w ręku kartkę, czytał: Obywatele Rzeczypospolitej! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli Państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały Naród w obronie swojej Wolności, Niepodległości i Honoru skupi się dokoła Wodza Naczelnego i Sił Zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich...
Z trzasków polowej radiostacji oficer taktyczny dywizjonu wyłapywał słowa komunikatu Kwatery Głównej. Gdy skończył, na twarzy jego malował się zawód. — Tak, to już wszystko — powiedział. — A czego się pan spodziewał? — Dowódca dywizjonu znalazł się za jego plecami. — Że naczelny wódz wyznaczy nam trasy? Obiekty? Proszę zebrać dywizjon przy namiocie. Jest wiele spraw do omówienia. Spraw było rzeczywiście wiele. Przede wszystkim należało przypomnieć instrukcję generalnego inspektora sił zbrojnych. Później nie będzie czasu, wejdą przecież do walki. Może to zresztą tylko pierwszy dzień jest taki pechowy, że nie sposób nawiązać łączności z dowódcą brygady? Swoją drogą źle się złożyło, że dowódca brygady jest w stolicy, a dywizjony Łosi w Ułężu i w Podlodowie. Nie do lotników jednak należy rozwiązywanie zawiłych arkanów sztuki dowodzenia. Zatem do rzeczy... Instrukcja stwierdzała przede wszystkim, że wytyczne, które zawiera, uzgodnione zostały z rządami angielskim i francuskim oraz że celem ich jest niedopuszczenie do działań sprzecznych z zasadami prawa międzynarodowego. — Przypominam — rzekł major Werakso — że jedynie wymienione poniżej ściśle wojskowe obiekty mogą być bombardowane z powietrza. A więc siły morskie, to znaczy: okręty wojenne oraz pomocnicze, stanowiące w danym
9
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
momencie część floty wojennej, doki morskie, składy i urządzenia nadzorowane i prowadzone przez personel marynarki wojennej. Także jednostki armii, fortyfikacje, urządzenia obrony nadbrzeżnej, zabudowania, obozy, kwaterunki, transporty oddziałów wojskowych, drogi, kanały, linie kolejowe służące do komunikacji o charakterze wojskowym, połączone składy morskie i lądowe. Chcę zwrócić uwagę, że nie mamy upoważnienia do bombardowania fabryk. Dalej: urządzenia i składy ropy pędnej w polu albo w granicach zabudowań wojskowych, z tym zastrzeżeniem, że zapasy paliwa o charakterze ogólnym nie mogą być przedmiotem ataku. Jasne? Milczenie. Oczywiście, że jasne. W każdym razie jasne teraz, dopóki siedzą na polowym lotnisku i nie widzieli nieprzyjaciela z bliska, dopóki nie spoglądali na żaden z tych składów paliwa, które przed zniszczeniem należy rozpoznać, czy mają charakter obiektu wojskowego, dopóki pod kadłubem samolotu nie przesunie się niemiecki transport kolejowy o nieznanym charakterze... Wszystko jest jasne, dopóki wojna daje znać o sobie w postaci odległych grzmotów bombardowanej Szkoły Orląt, a do wrażeń słuchowych nie dołączyły pełne grozy widoki gorejącej Warszawy i okrutnie miażdżonych pobliskich miast. Wierzą — bo w swej prawości nie mogą nie wierzyć — że bombardowanie ludności cywilnej jest sprzeczne z prawem międzynarodowym i że prawo to winno obowiązywać obie walczące strony. Wierzą również, że „winno być możliwe rozpoznanie i zidentyfikowanie obiektów jako wojskowych lub niewojskowych”. Wierzą, że przy bombardowaniu winno się kierować słusznym przypuszczeniem, że szkód doznają tylko te obiekty i że ludność cywilna w ich sąsiedztwie nie zostanie zbombardowana przez niedopatrzenie”. Że „jest zupełnie niezgodne z prawem bombardowanie obiektów w nadziei natrafienia na obiekty uzasadniające to bombardowanie, o których wie się, że znajdują się w takich okolicach, lecz nie zna się dokładnego ich położenia”. A zatem — wojna rozpoczyna się od zakazów. Widocznie tak musi być. — Czy są pytania? Owszem, są. Dziesiątki pytań, które cisną się na usta, lecz nikt ich nie wypowiada głośno. Po co? Dowódca dywizjonu i tak nie będzie w stanie na nie odpowiedzieć. Jaka jest sytuacja na froncie? Który kierunek jest najbardziej zagrożony? Co robią eskadry myśliwskie, liniowe i obserwacyjne w poszczególnych armiach? Jakie są żądania dowódców armii w stosunku do brygady bombowej? Kiedy naczelny wódz spożytkuje bojowy potencjał brygady? Przeciwko jakim celom? Czy dla dywizjonu przewiduje się takie lotniska, które pozwolą na start Łosi z maksymalnym ładunkiem bomb? Czy w czasie lotów bojowych mogą liczyć na osłonę myśliwską? Kto i kiedy poleci na rozpoznanie? W jaki sposób będą przekazywane wyższym organom dowodzenia wyniki rozpoznania, skoro upływa 10
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
już połowa pierwszego dnia wojny, a dywizjon nie nawiązał łączności z brygadą? Ile i jakich samolotów rzuciły Niemcy przeciwko Polsce? Czy nasze P-ll mogą nawiązać równorzędną walkę z Messerschmittami? Wreszcie: kiedy przybędzie do Ułęża tak bardzo potrzebny rzut kołowy? Zbyt wiele tych pytań... Nie jest dobrze, ale czy jest aż tak źle? Samoloty stoją gotowe do startu. Odezwał się również Dęblin — wysłano uzupełnienie zapasu bomb, przybędą lada minuta. Gdy są tak nowoczesne samoloty jak Łosie, gdy są takie załogi i, oczywiście, bomby — wojować można. Jest nadzieja, że po uzyskaniu łączności z Dęblinem odezwie się również Warszawa. Chyba dowódca brygady domyśla się, że dywizjony czekają na rozkaz bojowy. Ten rozkaz musi przyjść. Przyjdzie na pewno. Po co ta niecierpliwość? Przecież to dopiero pierwszy dzień wojny... Przy całym zapale do jak największej liczby lotów trzeba będzie oszczędzać Łosie. Nie ma ich zbyt wiele. Zaledwie dwa dywizjony po dwie eskadry, dziewięć samolotów bojowych w każdej. Nie jest to wiele, nawet jeśli oprócz Łosi, które są klasycznymi bombowcami średnimi, policzy się również Karasie — lekkie bombowce, mogące zabrać po sześćset kilogramów ładunku. Dwa dywizjony Karasi wchodzą również w skład brygady bombowej. Słońce przetoczyło się przez zenit, wydłużyły się cienie, dzień mija z wolna. Rowy przeciwodłamkowe zostały pogłębione, na świeży piach i glinę rzucono zielone gałązki. Wygląda to trochę świątecznie, ale i jakoś... pogrzebowo. W Dęblinie znów eksplozje. Przy maszynach ustał wszelki ruch, wszystkie głowy zwrócone w tym samym kierunku. Tylko dowódca nie odstępuje telefonu. Piloci i obserwatorzy skupili się wokół namiotu. Wpatrzeni w jego zgniłą zieleń, bezmyślnie analizują prostą fakturę tkaniny. Raz tylko udało się nawiązać rozmowę z podpułkownikiem Michałem Bukalskim, który jako zastępca dowódcy brygady, pułkownika Hellera, ma swoją bazę w Dęblinie. Stąd bliżej do dywizjonowa niż z Warszawy. To chyba on postarał się o to, że wreszcie wysłano nowy zapas bomb. Polskie bomby spod niemieckich bomb. Paradoksalne? Może i tak. A jeśli Bukalskiemu stanie się coś złego, dywizjon pozostanie bez nadziei na jakąkolwiek łączność z brygadą. Co wtedy? Tok rozmyślań przerywa nowa seria bomb. Tu, w Ułężu, słychać je wyraźnie. Więcej — czuje się drżenie ziemi od potężnych uderzeń. Jeszcze i jeszcze. Jak długo to może trwać? Czyżby przeciwko napastnikom nie wystartowały nasze myśliwce? Gdzież są ci wspaniali chłopcy z P-11? Żadnych wiadomości. Zbyt wiele wrażeń, jak na jeden dzień. Trzeba coś robić, aby uspokoić gorące głowy i odprężyć Stargane nerwy. Potrzebny jest jakiś lot. Jeden, dwa loty rozpoznawcze. Zameldować Bukalskiemu, że istniejemy i chcemy działać. Niech powie o tym Hellerowi, który jest przecież u boku naczelnego wodza. Nie ma innej drogi składania j meldunków. A może z powietrza przez radio? Więc niech leci na 11
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
rozpoznanie któryś z dowódców kluczy, na którymś z samolotów, mających radiostacje na pokładzie. Ale co to? Od zachodu, skąd wciąż jeszcze słychać eksplozje bomb, narasta szum silników. Jakaś grupa samolotów mija Dęblin i leci dalej na wschód. Na Lublin? Szum jest coraz wyraźniejszy. Nie ma już wątpliwości — to samoloty bombowe. Stoją z zadartymi głowami i patrzą. Wyszedł przed namiot także major Werakso. Liczą: jeden, dwa... osiem... dziesięć. Idą prosto nad lotnisko. To niemożliwe, żeby nie zauważyli rozstawionych wokół rozległej łąki maszyn. Musieliby być ślepi. Jedyna nadzieja — jakże krucha nadzieja! — że mają wyznaczony ważniejszy cel w głębi kraju. Lecą na wysokości dwu, może dwu i pół tysiąca metrów. Ech, gdyby były myśliwce! Albo chociaż artyleria przeciwlotnicza... Idą bez osłony, pewni, zbyt pewni siebie. Dorniery. Jak podczas defilady, w szyku klin kluczy. Nadlatują. Są już nad skrajem lotniska. Nagle odrywają się od nich krępe kreseczki bomb. Gwizd coraz bardziej przejmujący, gejzery wybuchów i głuche stęknięcia ziemi. — Wszyscy do schronów! Pędem do rowu przeciwcdlamkowego, kryć się, nie pozwolić się zabić! Jeśli nie można walczyć z nimi teraz, to trzeba przynajmniej zachować życie na później, do dalszej walki, gdy przyjdzie czas obrachunku. — No tak, doczekaliśmy się — mruczy Dzik, skulony na dnie rowu. — Już po naszych maszynkach. Szum silników oddala się. Można wyjść. — Tylko jedno zajście? — I tak o jedno za dużo. Nasypali jak grochu, chyba cały ładunek. Odchodzą, szubrawcy! Grupa Dornierów leżała w skręcie na lewo o sto osiemdziesiąt stopni. Już nie nad lotniskiem, lecz daleko poza skrajem wioski. Uznawszy zadanie za wykonane, Niemcy wracali do domu. Teraz biegiem do samolotów. Ile ich zostało? Co? Wprost trudno uwierzyć własnym oczom, ale ani jedna maszyna nie nosiła śladów uszkodzeń! Patałachy! To tak się bombarduje?! Ten i ów złapał się nagle na głupiej myśli, że zamiast cieszyć się z nieudanego bombardowania, mają do Niemców pretensje. Podrażnili ich dumę bombowców. Najbardziej ucierpiało pole wzlotów. Na całej niemal jego powierzchni czerniały nieregularnie rozłożone wyrwy. Co będzie, jeżeli teraz nadejdzie rozkaz startu? Major Werakso osobiście sprawdza skutki bombardowania. Już wie, w jakiej kolejności należy zasypać leje, aby jak najszybciej odtworzyć gotowość lotniska. 12
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Trzeba to zrobić od razu. Zbliża się wieczór i nie jest prawdopodobne, aby Niemcy powtórzyli nalot. A jutro? Jutro może dywizjon wystartuje do walki, może przybędzie również rzut kołowy? Będzie więcej ludzi do pracy i więcej do obrony. W najgorszym wypadku pomoże miejscowa ludność. Krótka odprawa. Omówienie organizacji pracy, bo już są dęblińskie bomby. Stukilogramowe, piękne bomby! Więc chyba jutro dywizjon przystąpi do działań. Ze strzępów wiadomości docierających z pola walki rysuje się niezbyt optymistyczny obraz pierwszego dnia wojny, a nie ma powodów, aby nie wierzyć komunikatom informacyjnym, Z terenu Prus Wschodnich większe zgrupowania nieprzyjacielskich wojsk uderzyły pomiędzy Wisłę a Iławę, mniejsze natomiast — głównie piechota i kawaleria — na Myszyniec i Chorzele. W rejonie Wielbarku lotnik-zwiadowca stwierdził duże zgrupowania piechoty. Z terenu Gdańska nieprzyjaciel uderzył na Gdynię, Kartuzy i na zachód od Tczewa. Trzy kolejne natarcia na Westerplatte, wspierane ogniem dział pancernika Schiezwig Holstein, zostały po zaciętych walkach odparte. Na Pomorzu rozwinęło się natarcie dwóch wielkich jednostek piechoty i broni pancernej na froncie od Chojnic do Noteci. Nieprzyjacielski pułk nacierał na Wejherowo. Koło Chojnic rozbito niemiecki pociąg pancerny. W Wielkopolsce na kierunku Czarnków — Rogoźno działały mniejsze jednostki zmotoryzowane. Na kierunku Zbąszyń—Międzychód niemieckie bataliony graniczne posunęły się w głąb polskiego terytorium około 15 kilometrów. W rejonie Krotoszyna rozpoznano 183 pułk Landswehry. Na Śląsku dwa uderzenia: w kierunku Częstochowy z użyciem broni pancernej i na odcinku Gliwice — Racibórz. Koło Pszczyny zniszczono około 30 czołgów. Na kierunku Trstena — Jabłonka — Chabówka — Czarny Dunajec działała druga dywizja pancerna wojsk niemieckich. Nieprzyjacielskie lotnictwo bombardowało w ciągu dnia liczne obiekty, nie wyrządzając poważniejszych strat. Niestety, z komunikatów nie wynika jednoznacznie zadanie bojowe dla dywizjonów Łosi. Bez wypracowanej decyzji sztabu trudno snuć przypuszczenia, nie ma na to zresztą czasu. Najważniejsze zadanie chwili to zasypanie lejów po bombach. Gdy skończą tę pracę, trzeba będzie dokładnie obejrzeć samoloty, sprawdzić wszystkie instalacje, połączenia sterów, stan podwozia i oprzyrządowania. Ile pozostanie czasu na spanie? A może lepiej dziś jeszcze przygotować samoloty do startu? Lotnisko jest krótkie i o miękkiej nawierzchni. Więcej jak po dwanaście setek na samolot ładować nie można. Nie będzie to praca łatwa. Zapadł już zmrok, a świateł palić nie wolno. O świcie — ba, o brzasku — wszystko musi być gotowe. Silniki podgrzane, załogi w samolotach, start rozwinięty. Jutro Niemcy mogą ponowić napad. Byłoby najlepiej, aby w czasie, gdy pojawią się znowu nad lotniskiem, wszystkie Łosie były w powietrzu. 13
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Większa część dołów zasypana, ziemia ubita, czarno-żółte rany łąki zamaskowane. Za chwilę w namiocie dowódcy winien się zjawić oficer taktyczny z meldunkiem o odtworzeniu gotowości bojowej lotniska. Załogi dźwigają bomby. Po dwóch na jedną stukilogramówkę. Ciężko. Gdyby przynajmniej był już na miejscu rzut kołowy. Ale ciągle jeszcze go nie ma. Zawieruszył się gdzieś w organizacyjno-mobilizacyjnej gorączce pierwszego dnia wojny. Ogólnie wiadomo, gdzie go szukać, lecz na próżno major Werakso żąda połączenia ze Świdnikiem. Nie udało się w ciągu dnia, nie ma nadziei, że uda się w nocy. Przez oszklenia kabin widać zarysy sylwetek. To obserwatorzy. Muszą tam być zawsze, gdy ładuje się bomby. Reszta załogi — pod samolotem. Każdą bombę trzeba z wyczuciem podnieść do góry, włożyć do komory bombowej, zaczepić na zamku, sprawdzić — i po następną. I tak dwanaście razy. Jak przy każdej ciężkiej pracy, tak i tu sypią się gromy i przekleństwa. Na szwabów, na ciemności, na zatracony „gdzieś w Polsce” rzut kołowy, nawet na konstruktora samolotu. Zdają się dopiero teraz dostrzegać, że tylko na zewnątrz powierzchnia Łosia jest gładka. To zrozumiałe — gładkość płatów nośnych i kadłuba wpływa na zmniejszenie oporu aerodynamicznego, a mniejszy opór to większa prędkość. Komora bombowa natomiast, ukryta wewnątrz kadłuba, pełna jest wręg, listew, zagięć o dość ostrych krawędziach. — Jasna cholera! — Trzymaj mocniej, bo mi piguła spadnie na nogi! Z zadrapanej dłoni sączy się krew. — Pierwsza krew za ojczyznę! — Głupie żarty. — Nawet karku rozprostować nie można. Dużo jeszcze tego cholerstwa? — Ta jest piąta. Do dwunastu liczyć cię chyba nauczyli... Nie ma czasu na przemycie rąk i założenie kawałka bandaża. Ocierają więc lepkie od krwi i kurzu dłonie o kombinezony, wszyscy w tym samym miejscu, na wysokości uda. Dopiero gdy dwanaście śmiercionośnych ładunków zespoli się z cielskiem maszyny, można będzie opatrzyć piekące rany, posmarować spierzchnięcia, zajodynować. Przecież na jutrzejszy dzień oprócz trzeźwej płowy trzeba mieć sprawne dłonie. Dłonie lotnika i dłonie pianisty... ech, co za porównanie! Nareszcie koniec. Komory bombowe zamknięte, można się udać na odpoczynek. Ale nikt nie myśli o śnie. Tak jak stoją, umorusani i zmęczeni, idą wszyscy w kierunku namiotu dowódcy. — Ciszej! Jest połączenie. A przecież nikt nie rozmawia nawet półgłosem. Jednym się nie chce gadać, drudzy nie mają o czym, inni — żeby nie zapeszyć uzyskanego z takim trudem połączenia z Warszawą. Dzwoni dowódca brygady. Przekazuje zadanie na dzień jutrzejszy. Słyszalność jest fatalna, ale zrozumieć można. 14
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
— O świcie dywizjon przebazuje się do Świdnika. — Tak, rozumiem. Zapasowe... Gdzie? Pod Kowlem... Dobrze. Tak jest... Startujemy o świcie. Westchnienie ulgi. Będą jednak działania. Pułkownik Heller wie o popołudniowym bombardowaniu męża, obawia się, że zostanie powtórzone. Trzeba wykonać manewr lotniskowy. Dobrze, że wszystkie samoloty są sprawne. Naczelny wódz bardzo liczy na brygadę, która z pierwszego dnia wojny wyszła bez strat. — Odprawa! — Dowódcy eskadr i kluczy do dowódcy dywizjonu! Reszta lotniczej braci krąży wokół namiotu. — Bez strat — mówi ktoś w mroku. — Wiadomo, że bez strat, skoro nie lataliśmy. — Jak to nie? A od bomboskładu do samolotu? — Zamknijcie się, bo przeciąg! Wszyscy chcą wiedzieć, co się dzieje w namiocie dowódcy, co ich czeka jutro, dokąd polecą i z jakim zadaniem. Wszyscy się łudzą nadzieją, że o tym mówił pułkownik Heller, a teraz Werakso przekazuje zadanie dowódcom eskadr i kluczy. Więc — cisza. Lecz dowódcy rozmawiają półgłosem. Pochyleni nad mapą, szukają tego lotniska pod Kowlem, które ma być lotniskiem zapasowym. Trzeba więc, aby zbiorniki wszystkich maszyn były napełnione całkowicie, na maksymalny zasięg. Nie tylko dlatego, że polecą pod Kowel na nieznane lotnisko. Głównie dlatego, że jeśli w tamtym rejonie będą się kręcić niemieckie samoloty, trzeba będzie czekać z lądowaniem tak długo, aż niebo będzie czyste, żeby nie zdradzić własnego lotniska. — Świdnik i tak Niemcy znają. — Owszem, znają — zgodził się Werakso. — Ale nie wierzą, by mogły tam być nasze Łosie. Wydaje im się to zbyt śmiałe, zuchwałe nawet. — Czy Świdnik był bombardowany? — Nie wiem. Pułkownik Heller mówi, że lotnisko jest sprawne. — Więc co teraz robimy? — Zdejmujemy bomby. I znów nastąpi to samo, co w pierwszej połowie nocy, tyle że w odwrotnej kolejności. Nie będzie żadnego odpoczynku, ale to nieważne. I tak nikomu nie chce się spać. Jeżeli się uda — odpoczną w Świdniku, tam jest przecież ich personel naziemny. Szkoda, że dowódca brygady nie podjął decyzji, aby dywizjon poleciał nad obojętne jaki cel, byleby były tam wojska w mundurach feldgrau. Po zrzuceniu ładunku, zamiast do Ułęża, wróciliby do Świdnika.
15
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Podczas gdy dłonie mocowały się z bombami, niejedna głowa pracowała nad tym, jaki cel, z tych zasłyszanych w dzisiejszym komunikacie, byłby do bombardowania najlepszy. — Rozkaz to rozkaz. Skąd wiesz, jeden z drugim strategu powiatowy, co się dzieje na froncie? Z komunikatu? To samo wie każdy sołtys... W ciemnościach nocy maszerują do bomboskładu pokraczne, złączone cielskami bomb sylwetki, które w powrotnej drodze przekształcają się w smukłych i zgrabnych młodzieńców. Gdy ostatnie bomby legły w skrzyniach, na wschodzie pojaśniało niebo. Nastawał świt. Piloci już grzeją silniki, patrząc na wskaźniki temperatury i ciśnienia oleju, na obrotomierze. Dziewięć samolotów huczy osiemnastoma silnikami, obracającymi potężne śmigła, spod których sprasowane powietrze gnie ku ziemi źdźbła traw. Gdy wstanie słońce — pokaże się rosa i cała łąka znów będzie w brylantach. Tylko świeże plamy zasypanych wyrw, rów przeciwodłamkowy i trawa zdeptana w miejscu, gdzie stał namiot dowódcy, świadczyć będą o tym, że w pierwszym dniu wojny stacjonował tu dziesiąty dywizjon bombowy. — Załogi do maszyn! Pojedynczo kołować na start! Za chwilę pierwszy Łoś potoczy się po trawie na skraj lotniska, skąd rozpoczyna się rozbieg. Kierunek startu: wschód-zachód, choć to nie ma w tej chwili znaczenia, bo samoloty startują pojedynczo, pogoda jest bezwietrzna. Wygląda na to, że drugi dzień września będzie również ciepły. Pierwszy wystartuje samolot kapitana-obserwatera Franciszka Omylaka. Za nim Łosie z jego eskadry — dwieście jedenastej. Dwieście dwunasta w następnej kolejności. Nagle komenda: przerwać start! Do pierwszego samolotu podbiega dowódca dywizjonu. Co się stało? .— Zmiana decyzji! Przed chwilą był telefon z Dęblina, dzwonił podpułkownik Bukalski. Nie Świdnik jest lotniskiem docelowym, lecz Kuciny. To w rejonie Aleksandrowa pod Łodzią. Omylak wie, gdzie to jest. Zna to lotnisko, niech więc prowadzi. Nie ma czasu na szczegółowe opracowanie trasy. Linijka do mapy, kreska czarnym ołówkiem. Kurs... wysokość... Start! Dźwignie gazu całkowicie do tyłu, pełne obroty. Omylak chowa podwozie i maszyna odchodzi w obszerny krąg. Zanim wystartuje Wołkowiński ze swoją eskadrą, jego samoloty już złożą się w klucze. Polecą całym dywizjonem w szyku klin kluczy. Szyk bojowy, lecz jednocześnie piękny, można powiedzieć defiladowy. Strzelcy muszą się rozglądać po niebie uważnie, jak najuważniej. To już nie jest lot ćwiczebny. Istnieje realna, może nawet aż nazbyt realna groźba spotkania z niemieckimi myśliwcami. Nikt z członków załóg nie lekceważy Messerchmittów. Każdy, wie, że rozwijają one prędkość w granicach od 420 do 530 kilometrów na 16
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
godzinę, w zależności od wersji. Wprawdzie prędkość przelotowa Łosia też nie jest mała i wynosi również 420 kilometrów na godzinę, ale Łoś to bombowiec — mimo uzbrojenia strzeleckiego jest mniej manewrowy i gorzej sterowny. Poranek jest cudowny. Dogasły pożary z dnia wczorajszego, a nowych Niemcy nie zdążyli jeszcze wzniecić. Lasy urzekają bajecznością barw nad łąkami snują się opary mgły, w górze — kopuła błękitnego nieba. Maszyny dywizjonu, związane w ciasnym szyku, płyną na wyznaczonej wysokości skrzydło w skrzydło. W razie napaści strzelcy pokładowi będą wspólnymi siłami bronić ugrupowania. Ale nieprzyjaciela nie ma w powietrzu. Po kilkunastu minutach lotu zbliżyli się do Wisły — błękitnej wstęgi, poplamionej łachami żółtoszarego piasku. Przecinają rzekę w poprzek. Na przeciwległym brzegu budzi się jakieś miasteczko. To Kozienice. Mniej więcej połowa drogi. Strzelec Gołębiowski z załogi podporucznika Dzika spogląda w bok, na balansującą w powietrzu grupę maszyn o pięknych, nowoczesnych sylwetkach. Jego samolot znajduje się na lewym skrzydle szyku. Gołębiowski nagle łapie się na tym, że patrzy nie tam, gdzie trzeba. Czuje się tak, jak gdyby popełnił czyn świętokradczy, nawet jeszcze gorzej, bo to wobec kolegów, których na tę chwilę okradł z poczucia bezpieczeństwa. Od tego jest przecież strzelcem pokładowym, aby z bronią gotową do strzału kontrolować wyznaczony sektor obserwacji i użyć natychmiast tej broni w wypadku zagrożenia. Kątem oka dostrzegł, że któryś z Łosi, gdzieś ze środka szyku, wystrzelił rakietę. Nie, to nie rakieta, jakiś kłąb dymu zawisł nad samolotami. Po chwili pojawił się drugi — tym razem przed szykiem, i zaraz następne. Jest ich coraz więcej. Strzelają! Ale kto? Niemieckich myśliwców nie ma w powietrzu, to zresztą nie jest ogień myśliwców, raczej artyleria przeciwlotnicza. Skąd pod Kozienicami niemiecka artyleria? To chyba niemożliwe, aby wróg w ciągu jednego dnia i jednej nocy dotarł od granicy do środkowej Wisły! Niebezpieczeństwo dostrzegli wszyscy. Kozak rzuca samolot w lewo, odchodzi od szyku i pod ostrym kątem rozpoczyna zniżanie. Gołębiowski czuje przyrost prędkości. Odwrócony tyłem do kierunku lotu, widzi uciekające z pola widzenia samoloty, których miejsce zajmują szarawe strzępki chmur czy też dymu. Nie przerywa obserwacji nieba, które jest teraz zwariowanym niebem, błękitną areną cyrku bez cyrkowców. Więc to tak wygląda chrzest bojowy... W kabinie nie słycheć wybuchów, jednostajny szum silników jest wszechwładny, wszelkie dźwięki toną w nim, nie ma nic wyraźniejszego niż ten szum, który jeszcze się wzmaga, gdy Łoś idzie z przeniżeniem na maksymalnej prędkości ku ziemi. Już wyrównuje lot nad wierzchołkami drzew ogromnego masywu leśnego. To chyba Puszcza Kozienicka, na której tle szarozielony bombowiec staje się niewidoczny zarówno dla wroga z powietrza, jak i dla wroga z ziemi. 17
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Dla wroga z ziemi? Przecież to mogła strzelać tylko polska artyleria przeciwlotnicza! Jeszcze się nie mieści w głowie, jak to się mogło stać? Sza chownice na skrzydłach są przecież wyraźne. Sylwetka Łosia powinna być znana artylerzystom, przecież tyle się o nim mówiło jako o lotniczej rewelacji drugiej połowy lat trzydziestych! A jednak... W manewrze przeciwartyleryjskim rozsypał się tak precyzyjnie zbudowany szyk. Będą lecieli teraz nad lotnisko w Kucinach pojedyn czo, bez tarczy ochronnej wszystkich karabinów maszynowych zespolonego dywizjonu. Dopiero teraz spotkanie z nieprzyjacielskimi myśliwcami może się stać naprawdę groźne. Jakiś żal do nieokreślonego adresata rodzi się w Gołębiowskim. Myśli o tym, co się stanie, jeśli takich pomyłek będzie więcej. Nie ma chyba rzeczy bardziej idiotycznej niż być zestrzelonym przez własną artylerię. A Łosi w dywizjonach bojowych jest tylko trzydzieści sześć! Lot się kończy. Gołębiowski przerzuca wzrok z nieba na ziemię i przez chwilę odnosi wrażenie, że sierżant podchorąży Kozak przymierza się do lądowania na srebrnej tafli jeziora pod lasem. Dopiero gdy Łoś dotyka tego srebra kołami, widzi wyraźnie ze swego stanowiska, że to rosa na listkach młodej koniczyny. Co przyniesie dzisiejszy, drugi dzień wojny? * Kariera Łosia — jednego z najbardziej udanych bombowców początkowego okresu drugiej wojny światowej — była tak interesująca, że warto jej poświęcić kilka słów. Wiosną 1934 roku inżynier Jerzy Dąbrowski, działając na zlecenie Biura Studiów Państwowych Zakładów Lotniczych, przystąpił do opracowania projektu dwusilnikowego samolotu bombowego. W okresie tym dojrzewał już powoli plan reorganizacji i unowocześnienia lotnictwa bombowego, które od wielu lat dysponowało ograniczoną liczbą przestarzałych samolotów Fokker F-VII i PotezXXV, o nikłych walorach taktyczno-technicznych. Pod względem osiągów i uzbrojenia samoloty te stały na poziomie lat pierwszej wojny światowej i można je było wykorzystywać wyłącznie do szkolenia. Projekt inżyniera Dąbrowskiego, oznaczony początkowo kryptonimem 37/34, zapowiadał się bardzo interesująco. Z jego założeń wynikało, że nowy samolot przerasta co najmniej o klasę nie tylko przestarzałe typy maszyn wykorzystywanych w kraju, ale także wiele odpowiedników zagranicznych. Bombowiec wyróżniał się dużą prędkością, zasięgiem i udźwigiem. Niewielkie rozmiary, ułatwiające eksploatację i maskowanie w warunkach polowych, szły w parze z bardzo starannym opracowaniem aerodynamicznym o śmiałych, elegancjo zaprojektowanych liniach. Dąbrowski całkowicie odstąpił od lansowanych wówczas założeń francuskich konstruktorów, którzy kurczowo trzymali się 18
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
kanciastej sylwetki kadłuba, płaskiej z przodu, przeciążonej asymetrycznie rozmieszczonymi gondolami i wieżyczkami. Według tych właśnie założeń inżynier Ciołkosz przygotował projekt bombowca P-30 Żubr. Samolot nie spełnił pokładanych nadziei. Po wyprodukowaniu serii piętnastu egzemplarzy zaniechano nad nim dalszych prac, które i tak pochłonęły spore pieniędzy. W porównaniu z projektem inżyniera Dąbrowskiego Żubr wypadł pod każdym wzglądem niekorzystnie i w kampanii wrześniowej nie odegrał żadnej roli. Dowództwo Lotnictwa, oceniając pozytywnie ambitną pracę Dąbrowskiego, złożyło w październiku 1934 roku zamówienie w PZL na informacyjną partię dziesięciu maszyn. Cykl wstępnych przygotowań i sam proces produkcji trwały dosyć długo. W pierwszych dwóch prototypach, przeznaczonych do badań statycznych i w locie, dokonano ponad sześćset zmian konstrukcyjnych. 16 czerwca 1936 roku miał się odbyć pierwszy oblot, do którego, niestety, nie doszło. Już na płycie lotniska, podczas sprawdzania silników, mechanik H. Laskowski pierwszy dostrzegł defekt. Wewnątrz lewego silnika rozlegały się podejrzane stuki, spadło ciśnienie oleju, spod maski buchnął kłąb dymu. Próbę natychmiast przerwano. Podczas komisyjnego demontażu silnika stwierdzono, że w kraterze znajdował się metalowy nagłownik do nitów. W czasie rozruchu silnika nagłownik zniszczył wnętrze reduktora i przebił karter. Przypadek, zaniedbanie czy sabotaż? Dochodzenie ustaliło, że najprawdopodobniej był to sabotaż. Dalsze próby wstrzymano na okres dwóch tygodni. Dopiero po wymianie zniszczonego silnika pilot-oblatywacz Widawski wsiadł do kabiny pierwszego Łosia, aby na oczach załogi PZL zademonstrować jego właściwości w powietrzu. Próba wypadła pomyślnie: samolot zachowywał się poprawnie, mimo występujących drgań tylnej części kadłuba. Orzeczenie oblatywacza nie było jednak ostateczne. Podczas następnych, coraz trudniejszych prób okazało się, że konstrukcja nie jest bezbłędna. Samolot zbyt leniwie reagował na stery, przegrzewały się głowice silników, pękały ich ramy i rury wydechowe, często psuły się przyrządy pokładowe. Jedną z przyczyn powstawania uszkodzeń była nadmierna wibracja płatowca, zwłaszcza przy zmianach skali prędkości. Wojskowa komisja odbiorcza, zgłaszając swe zastrzeżenia, zażądała także wprowadzenia drugiego układu sterowego, dla obserwatora. W protokole odbiorczym orzeczono jednak, że P-37 Łoś jest jedną z najbardziej dotychczas udanych polskich konstrukcji, która po wprowadzeniu niezbędnych zmian winna zaspokoić ambicje konstruktora i wymagania odbiorcy. Wykryte usterki usuwano stopniowo podczas montażu drugiego egzemplarza prototypu, traktując go jako wzorzec fabryczny do mającej się niebawem rozpocząć produkcji seryjnej. Dowództwo Lotnictwa, zachęcone pochlebną opinią o Łosiu, zmieniło zamówienie z dziesięciu do trzydziestu sztuk z terminem
19
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
dostawy na koniec 1938 roku. Od tej pory praca nad Łosiem przebiegała na ogół planowo. W drugiej połowie 1938 roku pierwsze samoloty P-37 A z serii informacyjnej przekazano do eksploatacji w pułkach. Jak można się było spodziewać, nowe bombowce, wokół których zaczęła już wyrastać legenda, przyjęto ze szczerą radością, W tym samym czasie w PZL prowadzono dalsze próby, polegające głównie na badaniach Łosi i wyposażonego w różne silniki konstrukcji francuskiej, brytyjskiej i włoskiej. Już wówczas przewidywano bowiem, że oprócz dostaw dla wojsk lotniczych część Łosi będzie można przeznaczyć na eksport. Potwierdziła to wystawa w Belgradzie, gdzie po raz pierwszy seryjny Łoś został zademonstrowany oficjalnie fachowcom zagranicznym. Polski bombowiec uzyskał bardzo dobrą ocenę, dystansując groźnych konkurentów: niemieckiego Do-17, brytyjskiego Blenheima, włoskiego Breda-88 i francuskiego LeO-45. Prasa niemiecka szeroko rozpisywała się na temat rewelacyjnej go osiągnięcia polskich konstruktorów, a wydziały rozpoznawcze Luftwaffe natychmiast umieścił Łosia w albumach przeznaczonych dla pilotów myśliwskich, oznaczając go jako „cel bojowy numer jeden”. Jeszcze nie ucichły echa nieprzeciętnego sukcesu Łosia na belgradzkiej wystawie, gdy w połowie czerwca 1938 roku zdarzył się niespodziewanie tragiczny wypadek. Podczas lotu treningowego poniósł śmierć plutonowy pilot Macek i trzech pozostałych członków załogi. Przyczyną katastrofy było urwanie się skrzydła. Komisja wojskowa, która natychmiast przystąpiła do pracy, stwierdziła wadliwe nitowanie oku dźwigarów i części nośnej skrzydła. Wszystkie samoloty znajdujące się w eksploatacji, w próbach i w montażu przejrzano i wzmocniono. Wypadek plutonowego Macka był pierwszym z tragicznej serii. W trzech następnych katastrofach w 1 pułku lotniczym stwierdzono zablokowanie sterów, w sześciu innych winę ponosiła załoga, niedostatecznie jeszcze przygotowana do lotów na tak nowoczesnym typie bombowca. Biegowi wypadków bez przerwy towarzyszyła wnikliwa obserwacja głównego konstruktora Łosia, inżyniera Dąbrowskiego. Zebrany materiał pozwolił na usunięcie wszystkich usterek i wprowadzenie kolejnych zmian znacznie podnoszących zalety samolotu. Gdy w jesieni 1938 roku rozpoczęto produkcję drugiej serii Łosia, był to już bombowiec dopracowany konstrukcyjnie i technologicznie, w pełni odpowiadający wysokim wymaganiom Dowództwa Lotnictwa. Wariant P-37B, zewnętrznie niewiele różniący się od wcześniejszego modelu P-37A, był całkowicie metalowym, wolnonośnym dwusilnikowym średniopłatem. W górnej części skorupowego kadłuba znajdowała się kabina pilota, w tylnej — dwa stanowiska strzeleckie: górne i dolne. Oszklony przód kadłuba mieścił 20
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
stanowisko obserwatora. Samolot wyposażony był w licencyjne silniki Bristol „Pegasus-XX” o mocy 920 KM każdy. Jego prędkość maksymalna wynosiła 490 km godz., zasięg — 2600 km, pułap — 7000 metrów. Uzbrojenie składało się z trzech karabinów maszynowych wz. 37 o kalibrze 7,7 mm z zapasem 1700 naboi. Maksymalny ładunek bomb wynosił 2580 kilogramów. Państwowe Zakłady Lotnicze otrzymały zamówienie na 180 samolotów, wliczając w to pierwszą partię 30 sztuk P-37A. Na skutek zmian personalnych w Dowództwie Lotnictwa i zlekceważenia wzrastającej groźby ze strony Niemiec zamówienie ograniczono ostatecznie do 130 samolotów Warto przypomnieć, że zdolność produkcyjna PZL na Okęciu wynosiła wówczas osiem Łosi miesięcznie, koszt jednego bombowca tego typu szacowany był na 280 tysięcy złotych. Wiosną 1939 roku, gdy na zachodniej granicy Polski zaczęły się już zbierać chmury, eskadry otrzymały do eksploatacji pierwsze partie zmodernizowanego Łosia P-37B. W miarę napływu nowego sprzętu samoloty wcześniejszej serii — P37A — przekazywano stopniowo do jednostek szkolno-treningowych. Do wybuchu wojny nie zanotowano ani jednego wypadku na Łosiach drugiej serii, co świadczyło niewątpliwie nie tylko o jakości samolotu, ale również o wzrastającym poziomie wyszkolenia załóg. Piloci zaczęli odkrywać subtelności Łosia, poznali jego osiągi i klasę, która nie miała sobie równych. Państwowe Zakłady Lotnicze wyprodukowały łącznie do dnia 1 września 1939 roku ponad 100 samolotów P-37A i P-37B, nie licząc dwudziestu dalszych Łosi, które w chwili wybuchu wojny znajdowały się jeszcze w montażu. W eskadrach bojowych brygady bombowej było 36 Łosi P-37B i z tym stanem maszyn przystąpiły one do działań. W skład III dywizjonu szkolnego wchodziło 34 Łosie, częściowo nieuzbrojone, wersji „A”. * I oto osiemnaście Łosi X dywizjonu brygady bombowej wylądowało na frontowym lotnisku w Kucinach, na północny zachód od Łodzi.
21
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
SAMOTNY RAJD Teraz trzeba trochę posiedzieć nad mapą. Dwa czy trzy loty rozpoznawcze, podjęte z inicjatywy dowódcy dywizjonu, pozwoliły się domyślać, że bitwa graniczna już została przegrana. Sierżant Bąkowski, wybierający się właśnie na kolejne rozpoznanie w kierunku południowo-zachodnim, jeszcze nie wierzył w tak szybki marsz kolumn niemieckich w głąb terytorium Rzeczypospolitej. Wobec braku ramowego zadania bojowego dla dywizjonu, kierował się wiadomościami i doświadczeniem, jakie zdobył w okresie szkolenia pokojowego: rozpoznawać lotniska nieprzyjacielskie, węzły komunikacyjne, ruchy nieprzyjacielskich wojsk za linią frontu oraz wszelkie obiekty o wyraźnie wojskowym charakterze i przeznaczeniu. Nie wiedział o tym, że już wczoraj, 1 września, sztab armii „Poznań” meldował o dwóch rozpoznanych lotniskach w rejonie Piły. Lokalizację tych lotnisk określono bardzo dokładnie, chociaż nie utrwalono na zdjęciach fotograficznych. Nie mógł także wiedzieć, że z Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew” wpłynął meldunek o położeniu niemieckiego lotniska w odległości siedmiu kilometrów na wschód od Szczytna, a rozpoznanie lotnicze armii „Karpaty” wykryło czynne lotnisko w miejscowości Igllo w Słowacji. Wszystkie te newralgiczne punkty napastniczego lotnictwa niemieckiego mogły stanowić doskonałe cele dla bombowców, zakładając nawet ryzyko takiej wyprawy, spowodowane silną obroną przeciwlotniczą. Niestety, do skierowania tam Łosi nie wystarczyły inicjatywa i dobre chęci dowódcy brygady, który bez zgody lub polecenia naczelnego dowódcy lotnictwa mógł wysłać ną zadanie zaledwie dwie lub trzy załogi. Tymczasem w sztabie naczelnego dowódcy panowało, jak dotychczas, zupełne niezdecydowanie co do użycia brygady, chociaż nieustannie napływające meldunki i żądania poszczególnych armii wskazywały, że celów do bombardowania nie brak. Potwierdzono meldunek z 1 września, że na północ od Częstochowy działają niemieckie jednostki pancerne. Meldunek 32 eskadry rozpoznawczej armi „Łódź”, z godziny dziewiątej trzydzieści, zawiera bardzo konkretną wiadomość, że kolumna sarno chodów długości 9 kilometrów z Olesna do Bodzanowic oraz kolumna pancerna długości 7 kilometrów z Olesna w kierunku Radłowie... posuwa się w kierunku północnowschodnim. Na północ od Częstochowy, w rejonie Kuźnicy i Czarnego Lasu, duża ilość czołgów na postoju. Dopisek pod tym meldunkiem brzmiał: Pan generał Rómmel prosi generała Ujejskiego o wysłanie bombardowania lotniczego; bombardowanie musi być poprzedzone rozpoznaniem taktycznym.
22
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Zbliżało się południe, gdy Bąkowski był przy gotowany do startu z kursem 240 stopni. Gdyby dowódca dywizjonu znał treść depeszy przygotowywanej w tym właśnie czasie przez szefa sztabu lotnictwa armii „Łódź”, podpułkownika pilota Mateusza Iżyckiego, na pewno nakazałby Bąkowskiemu zmienić kurs na bardziej południowy, około 180 stopni, i lecieć w kierunku Radomska — Częstochowy. Prawdopodobnie przed startem nie trzeba by było zdejmować z samolotu bomb. Pan generał Rómmel — depeszował podpułkownik Iżycki — prosi interweniować lotnictwem bombowym przeciw jednostce pancernej, o której meldowałem i która przerwała się na północ od Częstochowy i posuwa się w kierunku na Radomsko; rozpoznanie taktyczne przed bombardowaniem konieczne. My rozpoznajemy w dalszym ciągu. Łódź 2.9 godz. 12.40.
Start. Samolot odrywa się lekko, nie obciążony ładunkiem bomb, wychodzi łagodnie na wznoszenie i tuż za skrajem lotniska kładzie się na lewe skrzydło, aby wejść na nakazany kurs. Strzelcy, z kciukami na tylcach karabinów maszynowych, penetrują niebo od pierwszej chwili. Wprawdzie dotychczas nie spotkali się z nieprzyjacielskim myśliwcem, ale teraz groźba ta jest realna. Lecą w kierunku frontu. Już za kilka minut, być może, zobaczą nacierającą piechotę, wybuchy artyleryjskich pocisków, linie polskiej obrony. Pod skrzydłem szarobłękitna wstęga Warty. Jeszcze nie widać żadnych śladów wojny, ziemia jest spokojna, dym z jakiegoś ogniska wznosi się pionowo ku górze. Bąkowski patrzy na ten dym z zawodowym nawykiem pilota i konstatuje: wiatru nie ma, nie trzeba wprowadzać żadnych poprawek do kursu busoli. Zaraz powinien być tor kolejowy łączący Kalisz z Sieradzem. Kreska kursu na mapie przecina tor niemal pod kątem prostym. Ten tor jest po polskiej stronie, w tej chwili może stanowi tylko liniowy obiekt orientacyjny, jeszcze nie cel rozpoznania. Zresztą tor jest pusty. Bąkowski jednak i ten szczegół stara się zapamiętać. Prosną. Z wysokości tysiąca metrów rzeczka wygląda jak strumyk, leniwie płynący wśród bagien. Tu też nic ciekawego. Więc — dalej tym samym kursem, na busoli ustalone 240. Wkrótce powinny być wzgórza ostrzeszowskie i Ostrzeszów z lewej strony trasy, przy torze Ostrów Wielkopolski — Kępno. Zgadza się. W stronę Kępna wlecze się jakiś pociąg towarowy. Kryte wagony. Co mogą zawierać w swym wnętrzu? Bąkowski wie, że obserwator i ten szczegół naniesie na mapę. Międzybórz... Oleśnica — gęsto zabudowana, ze strzelistymi wieżami i bramami. Na ulicach ruch, na szosach wylotowych ku północy kilka samochodów ciężarowych. Nie ma żadnych kolumn wojskowych. Dalej! Teraz Łoś leci wzdłuż toru kolejowego. 23
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Transport wojskowy? Tak. To nie ulega wątpliwości. Na otwartych platformach armaty. Bąkowski liczy je: dwadzieścia cztery. I kilka wagonów krytych. Pewnie z amunicją. Jaka szkoda, że nie ma bomb! Transport widoczny jak na dłoni. Bąkowski wie, że w tej sytuacji by nie chybił. Ale to jest lot rozpoznawczy. Można tylko zanotować na mapie ten transport i lecieć dalej. Z dymów leżących w dole jak poranna mgła wyłania się miasto. Ogromne miasto. To Wrocław. Dotarłem do Wrocławia — myśli Bąkowski i od razu poprawia się: dotarliśmy, przecież jest nas czterech! Zjawiliśmy się tu jako pierwsza załoga polskiego samolotu bombowego. Trzeba okrążyć to miasto, przelecieć nad nim choć ze dwa razy. To niemożliwe, aby nie było tu jakichś wyraźnych obiektów wojskowych, skoro są fabryki, skoro jest potężny węzeł kolejowy i drogowy, skoro jest Odra, bardzo ważna arteria wodna. Miasto wygląda jak każde inne. Z tej wysokości odnosi się wrażenie, że nikt tu nie odczuwa wojny. Białe tramwaje w ciasnych ulicach, dużo samochodów osobowych, chyba taksówek, na chodnikach tłumy. Więc to tak? Dotarł do Wrocławia i nie zauważył linii frontu? Dotarł aż do Wrocławia i nie będzie mógł nic zameldować po powrocie? Nie ma sensu wracać tą samą trasą. Odwrócić kurs z dwustu czterdziestu na sześćdziesiąt stopni tylko po to, żeby nic więcej nie dostrzec ponad to, co już widział? Więc z Wrocławia kurs na wschód — do Namysłowa, a nawet do Kluczborka, i dopiero stąd pod Łódź, do Kucin, do domu... Nad miastem zakręt w lewo. Szosy i tory kolejowe biegną w kierunku północnym. Tu ruch większy. Pojedyncze samochody ciężarowe i osobowe, znów długi pociąg towarowy zdąża do Kępna. Trzeba uważać, tu może coś być. Teraz powrót z kursem sześćdziesięciu stopni ma sens. Dolatuje do Olesna. Czołgi w mieście! Nie tylko w mieście. Także na jego północnowschodnich peryferiach. Notatka na mapie. Czołgi i samochody na postoju. Dużo czołgów, cholernie dużo! Trzeba dokładnie rozpoznać. Łoś kładzie się w głęboki wiraż, w prawo. Żeby zdążyć zanotować jak najwięcej! Dziwne, że nie ma obrony przeciwlotniczej. Jeszcze dalej na wschód. Ponieważ nie ma ustalonej linii frontu, nie ma również polskiej obrony. Trzeba lecieć dalej. Wzdłuż szosy Olęśno — Wręczyca czołgi i samochody ciężarowe w marszu! To jest ważna szosa — prowadzi do Częstochowy! Istotna wiadomość dla sztabu. Jeszcze dalej na wschód. Kłobuck — kolumna w marszu. Wieś Kuźnica — pomiędzy dwoma masywami leśnymi czołgi na postoju. Bąkowski zniża się. Chce lepiej widzieć te czołgi. Są szare, na pancerzach — krzyże. Takie same krzyże jak na skrzydłach niemieckich samolotów. W dalszym ciągu nie ma obrony przeciwlotniczej! 24
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Patrzeć. Dobrze patrzeć na wszystko, co się dzieje na ziemi. Mniejsze znaczenie dla rozpoznania ma linia frontu, bo z linii frontu i tak idą meldunki. Ważniejsze, co się dzieje poza nią, i dlatego tak ważne są te czołgi i te samochody, już naniesione na mapy. Bąkowski wraca. Z prawej strony zarys miasta! Łódź. Niepokojąco blisko od zgrupowania niemieckich wojsk pancernych i zmechanizowanych. Żeby już być w domu... Stuknęło na zamkach wypuszczone podwozie.! Samolotów niemieckich nie ma w pobliżu, lądowanie samotnego bombowca nie zdradzi położenia lotniska. Okazuje się, że to nic trudnego wybrać się nad terytorium wroga i dotrzeć do Wrocławia! Po wylądowaniu obiecuje sobie przeliczyć wrazi z obserwatorem trasę do Berlina i z powrotem. Tak na wszelki wypadek... Koła podwozia dotykają murawy lotniska, samolot toczy się i tracąc stopniowo prędkość, kołuje pod las. Jeszcze maskowanie zielonymi gałęziami i można złożyć meldunek. Major Werakso sprawia wrażenie człowieka, który nie spodziewa się niczego nadzwyczajnego po tym meldunku. Owszem, rzucił okiem na mapę, gdy pilot i obserwator tłumaczyli, gdzie są te czołgi i ile ich tam jest. — Już wiem o tym — mówi dowódca. — Tak? Skąd? — Wiem i inne rzeczy jeszcze. Bombardowany był Kraków, Warszawa, Łódź... — Miasta? — Tak. Właśnie miasta. Są zabici i ranni wśród osób cywilnych. A Łoś Bąkowskiego, nie zaczepiony ani razu przez obronę przeciwlotniczą, był, bez bomb, nad Wrocławiem! Trudno — usiłuje tłumaczyć sobie sierżant — z nas nie bandyci. I porównuje zasłyszane fakty z wyraźnym zakazem bombardowania obiektów nieprzyjacielskich, jeśli nie mają wyraźnie wojskowego charakteru. Ale narasta w nim gorycz i jakiś nieokreślony żal. Oto cały dywizjon stoi zamaskowany w lesie i jeszcze ani jednej bomby nie ulokował na niemieckich pozycjach. — Wracajcie do samolotu — mówi Werakso. — Uzupełnić paliwo, podwiesić bomby. Mamy wreszcie rozkaz bojowy. Biegiem w kierunku lasu. Pompa paliwowa jest wolna. Zbiorniki pozostałych samolotów napełnione. Załogi już kończą pracę przy podwieszaniu śmiercionośnych ładunków. Maszyna Bąkowskiego również będzie wkrótce gotowa do startu. Tym razem — z bombami. W planowanej na dzień następny wyprawia weźmie udział siedemnaście samolotów. Jeden został uszkodzony podczas lądowania w Kucinach. Nie ma personelu technicznego. Załogi same usiłują usunąć uszkodzenie, nie można jednak liczyć na to, że uporają się z tym przed startem. A szkoda. Dywizjon zabierze o tysiąc dwieście kilogramów bomb mniej, a zadanie jest już 25
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
sprecyzowane. Cała brygada bombowa, w pełnym składzie obydwu dywizjonów, wyruszy przeciwko działającemu w rejonie Częstochowy i Radomska 16 korpusowi pancernemu generała Hoepnera. Wreszcie odniosły skutek alarmujące meldunki generała Rómmla. Zapadł zmrok, załogi czyniły ostatnie przygotowania, gdy do dworku w Kucinach dotarła wiadomość od dowództwa brygady: Godzina 10.00 — lotnictwo zbombardowało wielkie zgrupowanie broni pancernej w rejonie Kłomnica—Radomsko oraz Zakrzówek—Radomsko. Straty nieprzyjaciela ocenia się na trzydzieści procent. Zbombardowano dwukilometrową kolumną pancerną na południowy wschód od Radomska. Kolumna rozbita. Ponadto zbombardowano i ostrzelano trzy kilometrową kolumnę czołgów i samochodów pancernych na północ od Radomska. Działania powyższe wykonane były czterema kluczami po trzy samoloty „Karaś”. Straty własne: cztery samoloty nie wróciły. Przeciwdziałanie nieprzyjaciela: w rejonie Radomska lotnictwo własne zaatakowane przez myśliwce. Przez cały czas samoloty były intensywnie ostrzeliwane przez opl kolumn.
— To jest pocieszające — mówi podporucznik Dzik do Bąkowskiego wieczorem, kładąc się spać na rozścielonej słomie w jednym z pokojów dworskich. — Karasie jednak atakują, i to skutecznie. — Tak. — Bąkowski nie jest rozmowny. — Powiedz coś więcej. Byłeś nad Wrocławiem. Jak miasto? — Nic szczególnego. Cholernie dużo mają czołgów — Bąkowski wciąż myśli o kolumnach, rozpoznanych na zachód i na północ od Częstochowy. — Cholernie dużo. — Ale ponieśli straty. Widziałeś po drodze Karasie? — Nie. W ogóle nie widziałem śladów bombardowania. — Boś nie był w rejonie Kłomnic ani Zakrzówka. Wiesz, gdzie to jest? — Gdzie? Dzik podnosi się i sięga po mapnik. — Poszukajmy razem. Pochylają się nad mapą, szukają tego Zakrzówka i Kłomnic, gdzie niemieckie kolumny poniosły trzydzieści procent strat. — Tak, tu nie byłem. Ale byłem tu, popatrz. Tu także są czołgi. — Śpijcie — odzywa się któryś z leżących na słomie lotników. — Trzeba dobrze wypocząć. Jutro zaczyna się dla nas prawdziwa wojna. Gaszą światło. Rzeczywiście, trzeba się wyspać na jutro, na dzień 4 września, dzień, który zadecyduje o losach dywizjonu. Jeszcze nie przypuszczają, że dzień ten zadecyduje również o losach 16 korpusu pancernego generała Hoepnera. — Ciekawe, czy piętnasty dywizjon też poleci — mruczy jeszcze Dzik i zasypia. 26
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
NA NOWE LOTNISKO Zbiórka piętnastego dywizjonu „jakoś nie wyszła”. Niedobrze. Tylko klucz kapitana Prusieckiego wie dokładnie, dokąd trzeba lecieć. Dlatego właśnie z Podlodowa startowali kluczami, aby spotkać się w powietrzu i lecieć tam, gdzie rzuci dywizjon rozkaz dowódcy brygady. Kapitan Prusiecki jest podekscytowany. Przed samym startem, gdy już pracowały silniki, biegał jeszcze od samolotu do samolotu, podając lotnisko docelowe Stara Wieś koło Węgrowa. Nie wszyscy dosłyszeli że koło Węgrowa, nie wszyscy — że Stara Wieś i teraz, już w powietrzu, ponieważ zbiórka dywizjonu „nie wyszła”, głowią się nad obraniem dokładnego kursu. A Prusiecki ze swoim kluczem już poleciał. W rejonie Węgrowa mgła. Gdzie lotnisko? Gdzie ta cholerna Stara Wieś? — Tu! — stwierdza obserwator, podporucznik Kwiatkowski, i pokazuje pilotowi, podchorążemu Mieleckiemu, zarys obszernego pola. — Tu siadamy. Łąka jest obszerna i sucha, nawierzchnia dobrze związana trawą. Tylko że miejscowość nazywa się... Butlerowo. Łoś z numerem bocznym 72—102 przybędzie do Starej Wsi z opóźnieniem. Z opóźnieniem przybędzie także Łoś 72—174. Obserwator porucznik Szkuta i pilot podchorąży Murawski — w Miedznej. W Klenczelach usiadł Łoś 72—210 podporucznika obserwatora Kurowskiego. Tak oto z dziewięciu samolotów 217 eskadry XV dywizjonu bombowego tylko cztery dotarły do miejsca przeznaczenia. Był 3 września 1939 roku. Do godziny drugiej po południu dowódca eskadry kapitan Prusiecki rwał sobie włosy z głowy. Pięknie zaczęła się ta wojna! Jutro trzeba lecieć na zadanie bojowe, a eskadra rozsiana po całym województwie. O czternastej wiadomość od Stadnickiego i Szkuty, a zaraz potem od Kwiatkowskiego i Wielicki: samoloty są sprawne! Nie wiadomo jeszcze, co się dzieje z Kurowskim. Oto skutki kategorycznego zakazu dowódcy dywizjonu, aby nie podawać załogom do wiadomości, gdzie mają lądować podczas przebazowania. Pierwszy raz od początku wojny Prusiecki nie wytrzymuje: — Idiotyzm! Kto wymyślił taki wariacki rozkaz? Niestety, nie wiadomo, kto wymyślił. Takie polecenie otrzymał dowódca dywizjonu z brygady. Potem Prusiecki się reflektuje: nie wolno dopuszczać do rozluźnienia nerwów. Uznaje błąd, zresztą nie własny, i stara się go naprawić. Rozkazów krytykować nie wolno. Bądź co bądź jest wojna, a on — dowódca eskadry — jest w tej wojnie żołnierzem.
27
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Pamięta jednak, że to nie jedyny błąd. Drugi — to nierozpoznanie pogody w rejonie Starej Wsi. Nikt nie miał pojęcia, że leży tam mgła, która się, podniosła znad rzeki Liwiec. I trzeci: w ostatnie chwili zmieniono miejsce zbiórki dla dywizjonu a dowódca eskadry nie został o tym powiadomiony. Dlatego zbiórka „jakoś nie wyszła”. Zbyt wiele błędów jak na pierwsze działania dywizjonu Łosi, który pozostaje w dyspozycji naczelnego wodza. Trudno. Stało się. Dobrze, że dołączyli do eskadry Szkuta i Stadnicki. Ale jest już po odprawie Te załogi nie zostały wyznaczone do wykonania pierwszego zadania bojowego. Brygada rozkazała; przeprowadzić rozpoznanie ruchów kolumn-pancernych w rejonie Radomska. Poleci samolot numer 72—114. Obserwator porucznik Pawelski zbiera swoją załogę: pilota kaprala Twardawę oraz strzelców — kaprala Krzeczewskiego i starszego szeregowca Modro. Bomby są rozładowane. W zbiornikach — pełny zapas paliwa. — Pochodzimy trochę nad celem — mówi Pawelski do Twardawy. — Spróbuj zapamiętać wszystko, co jest godne uwagi. Ja będę notować, ale zawsze lepiej patrzeć we dwóch. — We czterech — wtrąca się Krzeczewski. — Nie. We dwóch. My bierzemy na siebie obserwację ziemi, wy nieba. Zresztą, po co ja was wożę ze sobą? W powietrzu mogą być myśliwce, a ja mam nieprzepartą ochotę powrócić tu. Jasne? — Tak jest, panie poruczniku. Chyba że nie będzie myśliwców — Krzeczewski usiłuje się jeszcze targować. — Choćby i nie było. Gówno was to obchodzi, jeden z drugim. Macie patrzeć na niebo i koniec. Za co wam dali te belki? — obserwator stara się okazać, że jest zły, choć bardzo lubi tych chłopców i wie, że słowa ich nie wypływają z braków w wyszkoleniu, lecz z chęci jak najlepszego wykonania rozpoznania. — Zresztą tracimy czas na głupstwa. Sygnały te co zawsze — zwraca się tym razem do pilota. — Będziemy chodzić ciasno. Jak powiem „w krąg”, to w krąg, nie tak jak wtedy, pamiętasz? A w ogóle niech was ręka boska broni, jakby coś... Znają Pawelskiego. Od pierwszych dni latają na tym Łosiu. Lubi czasem warknąć bez powodu, ale to dusza człowiek. „Niech was ręka boska” oznacza, że to ostatnie słowa dowódcy załogi — wiedzą to od miesięcy. Więc do samolotu. Kapral Twardawa jest dobrym pilotem. Widać to już podczas startu, gdy samolot odrywa się lekko i pewnie, by natychmiast po schowaniu podwozia stanąć na kurs do Radomska. Litera „S”, narysowana na mapie, obejmuje rejon pomiędzy Nową Brzeźnicą i Kodrąbiem. Radomsko znalazło się w centrum obszaru obserwowanego. Pawelski rozkłada mapę na kolanie. Usiłuje dobrze zapamiętać rozmieszczenie lasów, dróg i torów kolejowych, aby zidentyfikować je bez trudu nad celem. Jest tego sporo. Szosa z Radomska do Rozprzy przez Kamieńsk, do Nowej Brzeźnicy, do Przedborza oraz przez Pławno i Gidle do Kłomnicy; tor kolejowy Radomsko — 28
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Piotrków Trybunalski na północ i Radomsko — Częstochowa na południe. Na mapie cienka niebieska nitka — to rzeczka Widawka. Ale na tę rzeczki trzeba uważać. Przecina ją bowiem tor kolejowy Radomsko — Piotrków, i szosa Radomsko — Kałmieńsk. Muszą więc być na niej mosty. Jeżeli kolumny pancerne jeszcze do mostów nie doszły trzeba je zniszczyć. Szkoda, że nie ma ani jednej bomby. Można by to zrobić od razu. Chociasz drugiej strony rozpoznanie wymaga dużej koncentracji uwagi. W wyniku rozpoznania rusza wyprawa, a wtedy będzie tu gorąco. Chyba polecimy z wyprawą — myśli Pawelski. — Powinniśmy polecieć. Przecież najlepiej będziemy wiedzieć, gdzie co jest. Pod samolotem duży masyw leśny. Już trzeba się skupić, bowiem tuż za nim znajduje się charakterystyczny punkt orientacyjny: skrzyżowanie toru i szosy. Od tego punktu rozpoczyna się wykonywanie właściwego zadania bojowego. — Podnieś się trochę wyżej — rozkazuje Pawelski Twardawie. Nie trzeba powtarzać polecenia. Wolant na siebie, dźwignie obrotów do siebie. Łoś podnosi szklany nos z kabiną obserwatora, dowódcy załogi. — Dość. Dziesięć stopni w lewo. Pawelski chce wejść dokładnie nad szosę Rozprza — Kamieńsk — Radomsko. Samolot lekko się pochyla. Jest ta poszukiwana szosa. Teraz już Twardawa rozumie myśl dowódcy załogi. Pomiędzy trzema kępami drzew szosa zatacza łagodny łuk. Trzeba te kępy obejrzeć. Być może, zamaskowane są tam czołgi. Lecz nie, aż do Kamieńska — nic. Znów skrzyżowanie szosy i toru, niedaleko most nad Widawką. Nic. Na moście jeszcze spokój. Lecz — no tak — to są czołgi! Kolumna wychodzi z Radomska. Obserwator rysuje na mapie maleńki czołg, obok stawia cyferkę 7. Kolumna pancerna długości siedmiu kilometrów. — Dziewięćdziesiąt w lewo! Są już nad Radomskiem. W mieście czołgi i samochody pancerne. Trochę — chyba piechoty lub załóg niemieckich wozów bojowych. I to muszą zaznaczyć. Lecz jak bombardować polskie miasto? Ale trzeba wiedzieć, że w mieście są Niemcy. Energiczny zakręt na wschód. Szosą na Kodrąb — Przedbórz również wychodzi kolumna. Maleńki lasek z lewej strony zaraz ukryje w swym wnętrzu stalowe pudła. Nagle spokojny las ożywa. Nad koronami drzew białoniebieski dym jak mgła. Artyleria przeciwlotnicza. Rwą się pociski, wszystkie za wysoko. Obserwator nie musi teraz wydawać żadnego rozkazu. Twardawa rzuca samolot w ostry prawy zakręt ze zniżaniem i ucieka od Kodrąbia pomiędzy niedalekie laski. Jeżeli tam także jest artyleria, może być źle. Lecz nie, ogień stopniowo cichnie. — Do Radomska! — rozkazuje obserwator. Jeszcze jeden zakręt w prawo. Znów Łoś leci wzdłuż szosy, naprzeciw ciągnącej kolumnie pancernej. Nad 29
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Radomskiem przelatuje dość nisko — wokół miasta również mogą być rozstawione baterie dział przeciwlotniczych. Dalej na zachód — do Nowej Brzeźnicy. I znów czołgi. — Jasny gwint! — mruczy Pawelski. — Sporo tego. Kolumna długości sześciu kilometrów. Zakręt w lewo. Trzeba spenetrować ten rejon jak najdokładniej. Do Radomska z Pławna zdąża kolumna samochodów pancernych. Dywizja? Chyba więcej. Korpus! Trudno jest przeliczyć wszystkie czołgi, samochody pancerne i mnóstwo pojazdów pomocniczych. Mapa Pawelskiego gęsto jest pokryta taktycznymi znakami. W lesie, na południowy zachód od Radomska, podejrzany tuman kurzu. Ostatnie zajście rozpoczęte. Czołgi. Cyferka 6 na polnej drodze. — Do domu. Jeszcze raz nad szosą do Rozprzy. Pawelski chce potwierdzić wyniki swego rozpoznania. — Niżej... Jeszcze niżej. Oczywiście Twardawa rozumie, dlaczego trzeba lecieć nisko. Nie można się narażać na ogień artylerii przeciwlotniczej z tego lasku na wschód od Radomska. — Wyrywamy! Pawelski układa meldunek. Trzeba lecieć natychmiast — myśli. A jeżeli tak, to nie weźmie udziału w wyprawie. Nie zdąży załadować bomb, nie zdąży uzupełnić paliwa, chociaż na pewno pompa paliwowa, jedyna pompa w dywizjonie, jest wolna. Meldunek Pawelskiego potwierdza dane, które otrzymał już ze sztabu brygady dowódca dywizjonu, kapitan pilot Stanisław Cwynar. Dowódca wiedział także to, czego nie mógł jeszcze wiedzieć Pawelski: że od 2 września 16 korpus pancerny atakowany był kilkakrotnie przez II dywizjon Karasi majora Białego i VI dywizjon Karasi majora Peszke. * Załogi już wyznaczone. Klucz poprowadzi dowódca eskadry kapitan Prusiecki z pilotem podporucznikiem Kałużą i strzelcami: kapralem Łapotem i kapralem Guzowskim. Prowadzonymi będą załogi w składzie: obserwator podchorąży Stadnicki, pilot podchorąży Górecki i strzelcy — kapral Kubicki i kapral Markiewicz oraz obserwator podchorąży Wiśniewski, pilot podchorąży Wójcik i strzelcy — sierżant Kędzierski i kapral Kasianowski. Twardawa uzupełniał paliwo, gdy klucz przeciwko korpusowi pancernemu wystartował do pierwszego w historii dywizjonu lotu bojowego. Trzeba będzie czekać na jego powrót. Być może, zaraz po wylądowaniu tego klucza polecą następni. Pawlicki rozłożył mapę pod skrzydłem Łosia. Po szosach już rozpoznanych niemieckie czołgi prą w głąb Rzeczypospolitej. Kto je zatrzyma, 30
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
jeśli nie bombowce? Podobno dziesiąty dywizjon także wystartował. Ciekawe, w jakim składzie. Pawlicki ma wątpliwości: zbyt wiele jest tych czołgów, wchodzących w skład 16 korpusu, aby mogły je unieszkodliwić bomby jednego klucza. Powinny wystartować obydwa dywizjony w pełnym składzie. Nie trafia mu do przekonania argument, że Łosie trzeba oszczędzać. Był nad Radomskiem, przekonał się naocznie. Czołgi niemieckie zrobiły na nim kolosalne wrażenie. Nie widział po stronie polskiej siły, która mogłaby skutecznie przeciwstawić się niemieckiej pięści pancernej, skierowanej najpierw ku Łodzi, a potem chyba ku Warszawie. Zatem ani jedna bomba nie powinna chybić celu. Ani jedna! Nie będzie więc sypał ich jak groch, ustawi zrzutnik odpowiednio... Chciałby już być znów nad którąś z tych dróg wiodących od Radomska. Choćby nawet przy tym lasku, gdzie obrona przeciwlotnicza może się dobrze dać we znaki. Dziwi się tylko, dlaczego, gdy leciał na rozpoznanie, własna obrona kolumn pancernych nie otwierała ognia. Zresztą, przestało to być ważne. Teraz trzeba tylko czekać na rozkaz. — Ładować bomby? Dowódca dywizjonu,zabrania. — Nie ładujemy więcej. Nie ma sensu zdejmować przed startem. — Jak to? Więc nie lecimy na bombardowanie? — Nie lecimy. — Ależ... — Taki rozkaz. Kapitan Cwynar jest zupełnie spokojny. Ale Pawelski wie, że to tylko maska. Wyczuwa, co może się dziać w duszy dowódcy dywizjonu. Przecież gdy referował wyniki rozpoznania, widział, jak twarz Cwynara ściąga się i poważnieje; tak wygląda człowiek, który podejmuje ważną decyzję. Widział także potem, jak kapitan przygryza wargi, słuchając głosu ze słuchawki telefonu. Słyszał głuche „Tak jest, panie pułkowniku” i jeszcze usiłowanie, aby przekonać rozmówcę z tamtej strony: „Może by jednak... W drodze powrotnej moglibyśmy... Tak jest. Zrozumiałem. Szkoda”. Nic więc nie dało się zrobić. Będą wracać do Podlodowa. Dziwna, bardzo dziwna ta wojna. Przeloty, same przeloty, bez bomb, a tymczasem korpus pancerny bez przeszkód wdziera się na polskie ziemie. — Musimy wykonać ten rozkaz — mówi Cwynar do Pawelskiego, jakby się tłumaczył. — Rozumiesz? Musimy. Brygada żąda tego kategorycznie. Myślę, że dowódca brygady też ma ograniczone możliwości. Tak było w istocie. Nie chodziło już nawet o to, że sztab brygady został powołany bardzo późno i do wybuchu wojny nie zdążył zorganizować precyzyjnie działającego aparatu dowodzenia i zaopatrywania, że nie otrzymał w gruncie rzeczy wszystkich środków, które zapewniłyby sprawne funkcjonowanie dowodzenia. Przecież jeden pluton telefoniczny, choćby się dwoił i troił, nie mógł sprostać rzeczywistym potrzebom. Po drugie — trzydzieści sześć bombowców nie 31
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
mogło wystarczyć, aby zaspokoić najpilniejsze żądania dowódców armii, nawet wtedy, kiedy dowodzenie funkcjonowałoby nienagannie. — Rozpraszamy się — rzucił uwagę Pawelski. Cwynar skinął potakująco. — Masz rację, chłopie. Też myślałem o tym, żeby działać całym dywizjonem. Ale jesteśmy w dyspozycji naczelnego wodza. To wyczerpuje zagadnienie. Nie mówmy o tym więcej. Chcę ci powiedzieć jeszcze jedno: to, że tak często zmieniamy lotniska, ma swoje dobre strony. Bo zauważ: bombardowane były wszystkie lotniska czasów pokojowych. Było tak rzeczywiście. Już pierwszego i drugiego września spadły bomby na lotnisko warszawskie, dęblińskie, krakowskie, lwowskie, poznańskie, toruńskie. Bombardowane były Lida, Małaszewicze, Grudziądz. Sprzęt szkolny i częściowo rezerwowy uległ zniszczeniu. Lotnictwo pozbawione zostało naturalnego i koniecznego zaplecza zaopatrzeniowego. — Widzisz? A my nie straciliśmy na polowych lotniskach ani jednej maszyny. — Tak. Lecz z drugiej strony... Coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Trudno było obserwatorowi Łosia, a nawet dowódcy dywizjonu w tym czasie sformułować jakieś konkretne, oparte na znajomości faktów zarzuty. Sądzono przecież ogólnie, że lotnictwo bombowe stanowi odwód naczelnego wodza i jako takie może być szybko użyte w różnych zagrożonych punktach lub na różnych kierunkach działań, które mogłyby być rozstrzygające. Brygada stała się więc „oczkiem w głowie” naczelnego dowództwa. Wiele rozporządzeń, mających służyć tej założonej elastyczności użycia, sprowadziło się jednak do tego, że zabrakło ogólnie sformułowanego zadania ramowego, a naczelny dowódca lotnictwa ograniczył inicjatywę dowódcy brygady w wyborze celów do bombardowania. Na zadanie dowódca brygady mógł wysłać samodzielnie nie więcej niż dwie eskadry. Tak oto naczelny dowódca lotnictwa praktycznie spełniał funkcję dowódcy brygady. Nie mogły tego nie odczuć dywizjony. Rozkaz kolejnego przebazowania przyszedł za pośrednictwem dowódcy brygady od naczelnego dowódcy lotnictwa. — Przynajmniej nie musimy się mordować z podwieszaniem bomb. Niewielka pociecha. W ogóle pech prześladuje piętnasty dywizjon. Oto przychodzi wiadomość, że Kałuża lądował przymusowo, zaraz po starcie, we wsi Wołynka. Jak mogli tego nie zauważyć z lotniska? Cwynar przyjmuje wiadomość. Musi wiedzieć dokładnie, co się stało. Urwany reduktor. Prusiecki przy telefonie jest bardzo zdenerwowany. Tuż po starcie zorientował się, że trzeba lądować. Ale lądować z pełnymi komorami bombowymi nie można. Wiadomo, co się stanie. Samolot jest wystarczająco ciężki, aby zadziałały zapalniki przy zetknięciu się z ziemią kadłuba samolotu. Niemożliwe jest lądowanie samolotu z bombami nawet na twardym, betonowym pasie, z otwartym podwoziem, cóż dopiero mówić o lądowaniu w przypadkowym 32
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
terenie. Trzeba wyrzucić bomby. Na pewno. Ale pod samolotem, już na koniecznym zniżaniu, kartoflisko. Kobiety. Kilkanaście kobiet prostuje się. Zapewne dostrzegły biało-czerwone szachownice, pozdrawiają załogę rękami. A bomby trzeba rzucać. Na te kobiety? Prusiecki trzyma dłonie na zrzutniku. Wysypać wszystkie jednocześnie, cały ładunek przeznaczony dla niemieckich czołgów. Przełącznik leży w położeniu „zrzut pasywny”, ale i tak trzeba czekać, aż skończy się to kartoflisko z kopiącymi ziemniaki kobietami. Samolot tymczasem zniża się nieubłaganie. Lotem ślizgowym, na prędkości „ledwo-ledwo”, leci wprost przed siebie. Pilot podporucznik Kałuża dobrze wie, że teraz każdy zakręt jest niebezpieczny. Więc prosto, przed siebie. Dobrze, że na wprost nie ma ani zabudowań, ani drzew. Nagle samolot podskakuje gwałtownie w górę. Jaka ulga! To Prusiecki wysypał bomby. Można lądować. Cóż z tego, że lądowanie odbyło się precyzyjnie? Samolotu 72—115 już nie ma. Nie wmontuje się reduktora przed odlotem do Podlodowa. Tyle tylko, że można zebrać wysypane pasywnie bomby. Cóż, wojna. Trzeba się pogodzić ze stratami, chociaż strata tego właśnie Łosia jest wyjątkowo bolesna. Żeby przynajmniej w walce — mniejsza! byłaby szkoda. Tak się wydaje. Ale to wcale nieprawda. Mija już druga godzina, a dwa Łosie nie wracają. Coraz częściej ci, którzy pozostali na ziemi, spoglądają w kierunku południowo-zachodnim. Z wolna niepokój ogarnia wszystkich. Rozmowy gasną, ludzie chodzą jak struci, ten i ów jeszcze próbuje żartować, ale nikt się z żartów nie śmieje. Gorzko. Trzecia godzina. Wreszcie telefon z Warszawy. Łoś 72—100 wylądował w Boernerowie. A więc Wójcik, Wiśniewski, Kędzierski i Kasianowski — żyją. Niech lecą do Podlodowa, do Starej Wsi nie ma po co, tu nie zastaną już dywizjonu. Oczywiście, jeśli zdołają usunąć defekt silnika... — Ale znaleźliśmy drani — pomimo przymusowego lądowania głos z tamtej strony telefonu jest wesoły. — Cały ładunek w celu. Słyszalność jest bardzo zła. Nie ma co męczyć się i dopytywać o szczegóły. Zobaczą się przecież znów w Podlodowie. Tylko jedno pytanie jest nieodzowne: co z załogą Stadnickiego? — Nie wiesz? Może gdzieś usiadł? Nikt nic nie wie. 72—182 zaginął bez wieści. Żal. Nie można pozwolić sobie teraz na żałobę. Trzeba stwierdzić, że wyprawa jest nieszczęśliwa. I lecieć do Podlodowa. Znów rzut kołowy będzie w drodze, znów jedna pompa paliwowa służyć ma całemu dywizjonowi, znowu załogi same muszą ładować bomby do komór. Pocieszające jest tylko to, że powrócił bez strat klucz z dwieście szesnastej eskadry kapitana Władysława Dukszty. Panuje tam nieopisany entuzjazm. Okazuje się, że można działać, można „załatwiać” niemieckie czołgi, jeśli nie ma się takiego obrzydliwego pecha, jaki prześladuje eskadrę dwieście siedemnastą od 33
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
samego początku wojny. Przecież jedyne straty, jakie poniósł do tej pory dywizjon, to straty tej właśnie eskadry. Nie można jednak mieć żalu do Dukszty i tych chłopaków, co powrócili znad Radomska, że cieszą się, wiwatują, że się ściskają, wysiadłszy z kabin. Nie można mieć pretensji o to, że w obliczu strat kolegów nie tracą zapału, że gotowi są lecieć znów, choćby na pełny zasięg Łosia. Było nad szesnastym korpusem pięć bombowców, a to jest sześć tysięcy kilogramów ładunku. A straty? Cóż, wojna. Nie wiedzieli chłopcy od Cwynara, że te nie. Łosi minęło się w drodze powrotnej. Nie wiedzie także, że Naczelne Dowództwo Lotnictwa popełniło tego dnia poważny błąd, nakazując piętnastemu dywizjonowi przelot transportowy do Podlodowa, a tylko dziesiąty utrzymując w walce. Owszem, przelot do Podlodowa był nawet uzasadniony. Ale przelot z ładunkiem, który po drodze dywizjon mógłby zostawić w okolicach Kamieńska, gdzie korpus — zdemoralizowany od dotychczasowymi nalotami — bronił się słabł chaotycznym i niezbyt skutecznym ogniem Czwartego września korpus ten stanowił jeszcze wspaniały cel dla bombowców. Decyzja przebazowania dywizjonu lotem transportowym znacznie ograniczyła straty korpusu.
34
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
WIELKI DZIEŃ DZIESIĄTEGO DYWIZJOM — Panie majorze, generał Ujejski przy telefonie. Nareszcie coś się dzieje. Coś się będzie działa Major Werakso wierzy, że nie w tym celu dywizjon został przebazowany do Kucin, tak bliski frontu, aby siedzieć bezczynnie i czekać, aż jakiś zwiadowca niemiecki wreszcie odkryje zbył jaskrawo pomalowane Łosie dziesiątego dywizjonu. Bomby są w komorach. Gdyby teraz generał Ujejski zażądał znów przebazowania... Nie, to jest niemożliwe. — Melduje się major Werakso. Tak, słucham uważnie. Zacieśnia się krąg lotników wokół dowódcy. Z wyrazu jego twarzy próbują wywnioskować, jaki jest rozkaz. A major najwyraźniej się uśmiecha. — Tak jest. Jesteśmy gotowi. Tak, od rana. Naturalnie, natychmiast złożę meldunek. Więc jednak wejdą nareszcie do walki. Noc będzie się dłużyła, będą znów te rozmowy i uciszania, bo przecież trzeba wypocząć. „Jutro będzie wojna” — jak wyraził się któryś z lotników. Szkoda, że nie zaraz, nie teraz. Już by byli przecież w kabinach samolotów, uwolnionych nareszcie z tych maskujących gałęzi. Gotowi są do startu, nawet do nocnego lotu. Przecież można zawiesić pod skrzydłami po cztery bomby oświetlające, bez wielkiego uszczerbku dla udźwigu. Jakoś się podniosą z tego przykrótkiego lotniska. Co tam, niech będzie przykrótkie. To nic, że tylko dwanaście setek w komorach bombowych. Najważniejsze, że w końcu jest rozkaz bojowy. — Gasić światło! Dość gapienia się w ten obrazek! „Obrazek” jest mapą w rejonie Częstochowy w skali 1:500 000. — Dobra, dobra. Jak myślisz? Ile ich tam może być? — Korpus. — Korpus... Policzymy. Po dwie serie. Osiemnaście samolotów po dwie serie, po sześć sztuk... — Zgasisz wreszcie to światło? Cholerny matematyk. Buchalter! — Dobrze. Zamknij się. Jutro lecisz, głos nadwerężysz! Światło jednak gaśnie. Kilka godzin snu przyda się przecież. Spokojnego snu nareszcie. Tak się zdaje, ale raz po raz, już w zupełnej ciemności ktoś rzuca jakąś uwagę na temat wojny i tego korpusu, który jutro zostanie poczęstowany „czyn chata bogata”... Od rana na lotnisku krzątanina. Leci cały dywizjon. Pierwsze załogi już są w kabinach Start — pojedynczo. Zbiórka w kluczu na małej wysokości, nie więcej niż pięćset metrów Dywizjon powinien uzyskać zaskoczenie. Wprawdzie korpus pancerny bombardowany był już wczoraj i przedwczoraj, ale Karasie nie biorą więcej niż sześćset kilogramów. Teraz dopiero on urządzą szkopom bal. Szkoda, 35
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
że nie można wziąć pełnego ładunku, ale zrobią, co się da. Będzie tak: prowadzący rzuci pierwszy — serią sześćsetek. Gdy będzie rzucał drugą serię, na kursie bojowym znajdzie się lewy prowadzony z pierwszą. I tak dalej — drugi klucz, trzeci klucz. Potem w tej samej kolejności, kluczami, dwieście dwunasta eskadra. — Powinien być bigos! Lecą wzdłuż linii frontu dokładnie na południe, Kuciny są jednak wysunięte daleko na zachód W czwartym dniu wojny znalazły się już w bezpośrednim sąsiedztwie frontu. Z rozpoznań wynika, że ten front ma być przełamany w rejonie Radomska. Dziesiąty dywizjon leci właśnie; po to, aby do przełamania nie dopuścić. Karasie nie zniszczyły ani sześciokilometrowej kolumny zdążającej z Nowej Brzeźnicy, ani tej z Kruszyny, ani z Kłomnicy. Kolumny przez noc pewnie znów zebrały siły. Wykażą większą czujność; obrona przeciwlotnicza będzie uważniejsza niż przy pierwszym nalocie Karasi drugiego września. Pod prawym skrzydłem — Bełchatów. Już blisko. Tylko jeden niewielki lasek i już Kamieńsk. A tuż za nim... Dokładnie tak, jak było w doniesieniach zwiadowców — czołgi. Jeden za drugim pełzną szare pancerne pudła, kilka motocykli z przyczepami i znów czołgi. Wisi nad kolumną lekki, błękitny woal spalin. Pełzną powoli od strony Radomska. A może to tylko z kabin szybkich samolotów bombowych odnosi się wrażenie, że pełzną powoli? Jeszcze się nie spostrzegli, jeszcze nie wiedzą, co im grozi. A Łosie dwieście jedenastej eskadry już są na kursie bojowym, już pierwszy z nich znajduje się nad czołem kolumny. Obserwator przylgnął twarzą do celownika. Dłoń na zrzutniku bomb, szybkie spojrzenie na przełącznik — zgadza się, zrzut seriami, po sześć. Szosa w środku celownika, obserwator czeka, chce ściąć kilka wozów pancernych, chce bomby umieścić w środku kolumny. Już seria bomb! Poszły! Nie czas oglądać skutki. Jeszcze sześć bomb pozostało w komorze, więc znów. Tylko dokładnie celować, jak najdokładniej. I tak w komorach bomb zbyt mało, nie wolno zmarnować ani jednej. Seria! Pierwszy Łoś kładzie się w prawy zakręt. Pilot jest uprzedzony, że około pięciu kilometrów z lewej znajduje się bateria przeciwlotnicza. Po co wchodzić pod lufy? Teraz można patrzeć, co się dzieje na szosie. Widać niewiele. Jeszcze nie rozwiał się dym po ataku drugiego Łosia, lecą właśnie bomby z trzeciego — sześć kreseczek, ledwie się oderwały od kadłuba i już tryska w górę sześć gejzerów. Pilot widzi, wyraźnie widzi, jak w fontannie ziemi i dymu koziołkuje przyczepa motocykla. Niektóre czołgi w środku kolumny zjeżdżą z szosy. Usiłują się rozproszyć! Żeby następne klucze zorientowały się, żeby się tylko zorientowały, że szosa za chwilę opustoszeje. Niestety nie ma radia, nie można nic podpowiedzieć. Lecą one,
36
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
jakby się umówiły, nie idą pojedynczo, lecz trójkami. Trzy razy po sześć bomb, wzdłuż szosy. Pali się jeden czołg, pali się drugi, trzeci. Czwarty znieruchomiał w leju od bomby. Już lecą następne klucze. Szeroką ławą. Stalowe żuki nie mają szans, nie rozproszą się nadmiernie, nie unikną potężnego ciosu. Pierwszy klucz zebrał się w szyk. Bomb już nie ma, ale prowadzący nie wchodzi na powrotny kurs, nie chce jeszcze wracać. Jeszcze raz na kurs bojowy, jeszcze można użyć broni pokładowej. Tylko z mniejszej wysokości. Wiele czołgów znieruchomiało. Na zaoranym polu obok szos widać rozpłaszczone sylwetki piechurów. A może załóg czołgowych? Pociski z broni pokładowej jak groch sypią się na ziemię. — Dość! Oszczędzać amunicję! Prawda — można przecież w drodze powrotne spotkać Messerschmitta. Jak się bronić, gdy amunicja zostanie zużyta? Nie ma także sensu dłużej pozostawać nad celem. Kurs do domu. Pełne obroty. Z prędkością ponad czterysta kilometrów na godzinę oddalają się od pobojowiska, zostawiając za sobą płonące czołgi wroga. Zadanie wykonane! Cóż za radość! — Strzelcy, patrzeć dokładnie! Patrzą. Obserwują przestrzeń, nie zapominają o swojej roli obrońców Łosia. Teraz linia frontu pozostaje z lewej strony, niemal pod skrzydłem. Widać dalekie wybuchy pocisków artyleryjskich. Gdyby nie huk silników, z pewnością słychać byłoby serie broni maszynowej. Jest coś paraliżującego w tym widoku: w czwartym dniu wojny Niemcy zdołali zagarnąć połowę terytorium Polski. Ogarnia wściekłość. Ale nie taka, jak w Ułężu, wściekłość bezsilności, gdy sypały się bomby na pole wzlotów i trzeba było leżeć w świeżo wykopanym rowie przeciwodłamkowym, a na niebie — ani jednego samolotu z szachownicą. Czują swoją moc, obiecują w duchu jeszcze tu wrócić. Tu albo gdziekolwiek, gdzie tylko wyśle ich rozkaz. Jeszcze dziś, za chwilę, byle tylko zatankować samolot, załadować nowe dwie serie po sześć setek... Przecież nie został odwołany rozkaz bombardowania pancernego zgrupowania. Nie mogli tego wiedzieć, że rozkaz został zmieniony i określenie „wszystkimi rozporządzalnymi siłami” wycofano. Już nie dotyczył piętnastego „dywizjonu. Pierwszy Łoś wylądował. Jeszcze pilot nie zdążył wyłączyć silniki, a strzelcy już są na ziemi, już biegną do bomboskładu, już niosą pierwszą z dwunastu setek. W ruchu jest pompa benzynowa, zbiorniki znów się wypełniają, byle szybciej, jednocześnie z wieszaniem nowego ładunku bomb na zamki. Następne Łosie schodzą do lądowania i kołu do swych bramek w lesie. Niecierpliwe oczekiwanie na pompę paliwową. Bieg do bomboskładu... Major Werakso nie musi rozkazywać. Rozkręciła się maszyna i pracuje jak koło rozpędowe. Już pierwszy klucz gotów, prosi o zezwolenie na start. 37
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
— Lećcie, chłopcy. Tradycyjnie zaciśnięta pięść z odchylony w górę kciukiem. — Powodzenia! Wracajcie szczęśliwie! I znów są w powietrzu. Teraz trasa wzdłuż linii frontu jest znajoma. Prędzej. Skrzydła tną powietrze. Szybciej niż czterysta dwadzieścia kilometrów na godzinę — nie można. Przez głupią niecierpliwość nie będą zarzynali silników. Przydadzą się jeszcze. Niemcom pozostało sporo czołgów. A może przyjdzie taki dzień, że Łosie zostaną też użyte — zgodnie ze swoim przeznaczeniem do bombardowania lotnisk nieprzyjacielskich, węzłów komunikacyjnych i okrętów wojennych? Jeżeli wszystkie jednostki lotnicze uzyskają takie powodzenie, może się zmienić obraz wojny. Entuzjazm oślepia lotników, przestają być realistami, sukces zawrócił im w głowie. Wypatrują Bełchatowa z charakterystycznym potrójnym zbiegiem dróg i Łękowa na skraju lasu. Zaraz za Lekowem — Kamieńsk. Wydaje się, że czołgi jeszcze dymią. Czyżby paliły się tak długo? Droga zawalona jest wrakami, zryta lejami bomb. Dopiero teraz widać, co znaczy dywizjon Łosi, choćby nawet z połową ładunku. A gdyby tak można było startować z dobrze przygotowanego lotniska i wziąć te dwie i pół tony na pokład? Cóż by pozostało z tej ogromnej niemieckiej jednostki? Tuż za Widawką czołgi zjeżdżają na obie strony szosy. Załogi już spostrzegły nadciągające od północy niebezpieczeństwo. Dwa czołgi, zbliżające się do mostu na Widawce, nie zdążyły zjechać w pole. Obserwator pierwszego Łosia wskazuje cel pilotowi. Ten skinął głową — rozumie, celem jest ten właśnie most. Prowadzi Łosia dokładnie, umożliwia obserwatorowi dobre celowanie, pochyla się nieco, jakby lepiej mu się pilotowało w tej trochę nienaturalnej pozycji. To napięcie nerwowe, ale ręka na wolancie jest pewna, oko obserwatora-bombardiera niezawodne. Seria bomb, jak zawsze sześć. I już nie ma mostu na Widawce. Nie ma też jednego z dwóch czołgów! Drugi zatrzymał się niezdecydowany, skręca w prawo, wzdłuż brzegu rzeczki, do szosy na Kodrąb i Przedbórz. Idzie za nim lewy prowadzony klucza. Rozpoczyna się dziwaczne polowanie Łosi — pojedynczych bombowców przeciwko pojedynczym czołgom, a z lasu pomiędzy Kodrąbiem i Chełmnem nagle odzywa się artyleria. Obserwator wskazuje pilotowi ten las. Seria bomb znika pomiędzy drzewami. Bateria milknie. Ale nie na długo. Znów podejmuje chaotyczny ogień. Tymczasem prawy prowadzony idzie dalej w kierunku Radomska. Tam są samochody pancerne. Wysypuje swój śmiercionośny ładunek. Trzy Łosie przez chwilę uganiają się nad polami z obu stron szosy, ale już nie są groźne. Czasem odezwie się krótką serią któryś z karabinów maszynowych. Biorą kurs na lotnisko i idą lotem koszącym, nie ma powodu wznosić się. Teraz już nadlatujące klucze i pojedyncze samoloty nie działają bez przeszkód. Niemcy zdołali opanować panikę, która powstała przed południem; uruchomiono silną obronę przeciwlotniczą kolumn. Wiele czołgów i samochodów pancernych 38
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
usiłuje się schronić pod osłonę baterii przeciwlotniczych. Zorganizowano także stanowiska broni maszynowej. Mimo to Łosie dziesiątego dywizjonu niemal bez przerwy wiszą nad rejonem. Z powodu zerwania mostu na Widawce korpus, w stanie mocno uszczuplonym, musiał od tej chwili szukać bardziej dogodnych przejść na południe od Widawki. Tak jak startowali, tak wracają — kluczami lub pojedynczo — i znów, jak to było po pierwszym starcie całością dywizjonu, szybko uzupełniają paliwo i ładunek bomb. Minęła pora obiadowa, ale nikt nie pyta o jedzenie, jest coś pilniejszego do zrobienia. Widzą rezultaty swojego działania. Od rana korpus pancerny — już wiadomo, że to jest korpus wiadomość ta rozeszła się szybko pocztą pantoflową — nie poszedł ani kilometra do przodu. Czują ciężar odpowiedzialności. Ponieważ lotnisko wysunięte jest daleko na zachód, lecą wzdłuż linii frontu, naturalnie wzdłuż wschodniego skraju, nad polską stroną. Mogą się zorientować, że ochrona jest słaba, słabiutka, że nie ma takich sił na ziemi, które by mogły skutecznie przeciwstawić się potężnej pięści pancernej. A może są gdzieś takie siły, gdzieś na innych odcinkach albo też w rezerwie, w głębi kraju? Niemożliwe przecież, żeby nie było w armii polskiej jednostek przeciwpancernych. Jakkolwiek by zresztą nie było, to właśnie brygada bombowa znajduje się w dyspozycji naczelnego wodza i naczelny wódz uznał za stosowne użyć jej przeciwko korpusowi. Łosie muszą więc zatrzymać tę podzieloną już i częściowo rozproszoną kolumnę. Kto by w takiej chwili myślał o obiedzie? Mieli rację lotnicy, że właśnie na nich spoczywał cały ciężar odpowiedzialności. Nie było w polskiej armii wystarczającej ochrony przeciwpancernej. W instrukcji, która wyszła w pierwszych dniach wojny, naczelny wódz pisał: Doświadczenia kilku dni wojny z armią niemiecką i jej jednostkami pancernymi wykazały w wielu wypadkach skandaliczną wprost nieudolność, brak zdecydowania, odwagi, uporu i pomysłowości przy zwalczaniu czołgów i samochodów pancernych przeciwnika. Broń pancerna przeciwnika, nie spotykając na swej drodze zaciętego oporu, poczyna działać coraz bardziej śmiało, stwarzając dla naszej armii wiele trudnych sytuacji. Rozkazują i czynię odpowiedzialnymi dowódców wszystkich szczebli za zdecydowane, nieustępliwe, przy wykorzystaniu wszystkich środków i pomysłów, zwalczanie broni pancernej. Przy zwalczaniu broni pancernej (...) nakazują stosować następujące, zasadnicze materiały: 1. Przede wszystkim obsadzać tereny niedogodne do działań czołgów. 2. Zasadzki minowe. Żądam bezwzględnie, aby każdy dowódca działający na samodzielnym kierunku, na którym działa broń pancerna nieprzyjaciela, urządzał zasadzki minowe, pozostawiając obok zasadzki ochotników zdolnych do
39
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
poświęcenia, w przebraniu cywilnym, celem zapalania kabla minerskiego w chwili, gdy broń pancerna znajduje się w rejonie zaminowanym (...) 5. W razie wykrycia większej ilości czołgów w lesie, nie cofać się przed podpaleniem lasu. Obecny okres suszy sprzyja szybkiemu rozszerzeniu się pożaru. 6. W miarę posiadania lotnictwa stosować bombardowanie.
Właśnie spełniają ostatni punkt instrukcji. Tylko oni, tylko załogi Łosi — oprócz zapału, poświęcenia i odwagi — mają nowoczesny, skuteczny sprzęt bojowy: samoloty bombowe. Niecierpliwią się. Zbyt długo trwa tankowanie i uzbrajanie maszyn. Oprócz bomb trzeba zaopatrzyć broń pokładową w nowy zapas amunicji — nad polem walki pojawiły się niemieckie myśliwce. Są pierwsze straty. Tylko major Werakso wie o nich. Rejestruje powroty i straty swoich Łosi. Załogi mijają się na trasie, ludzie w kabinach zajęci są gorączkową pracą bojową. Przy spotkaniu nie pozdrawiają się, jak w czasie pokoju, przyjaznym machaniem skrzydeł, jedni nie wiedzą o drugich. Tylko dowódca orientuje się we wszystkim i jest poważnie zaniepokojony. Już nawet nie o los tej czy innej załogi — zdołał się pogodzić z faktem, że na wojnie ponosi się ofiary. Oczywiście, szkoda każdego samolotu, żal każdego człowieka, który nie wraca z wyprawy, ale major uświadamia sobie, że jak dotychczas, strat nie jest tak wiele. Byłoby, przypuszczalnie, jeszcze mniej, gdyby mogli startować całym dywizjonem i lecieć nad cel w ugrupowaniu bojowym, osłonięci od tyłu wieloma lufami karabinów maszynowych. Jest to jednak niemożliwe, bo jeżeli odnoszą sukces na polu walki, to głównie dlatego, że niemal bez przerwy ktoś z dywizjonu wisi nad pancernym korpusem. To demoralizuje przeciwnika i zatrzymuje go na dotychczasowej pozycji. A lotnisko Kuciny, podobnie jak poprzednie w Ułężu, nie jest należycie przygotowane. Jedna pompa paliwowa? Byłoby to śmieszne, gdyby nie było tak smutne. Dowódca jednak obawia się najgorszego. Myśli, co by zrobił, będąc na miejscu przeciwnika, który przecież dąży wszelkimi siłami do tego, by korpus pancerny poniósł jak najmniejsze straty i ruszył wreszcie, zgodnie ze swoim zadaniem bojowym. Otóż urządziłby zasadzkę lotniczą. Jeżeli do tej pory nie wie, skąd startują Łosie, to nakazałby jednemu lub dwóm myśliwcom nie plątać się w walkę, lecz lecieć za pierwszym lepszym samolotem powracającym do domu. I rozpoznałby lotnisko Kuciny. Potem już żadna sztuka zniszczyć wszystkie Łosie. Co do jednego. Wystarczy jedna rozumnie pomyślana wyprawa. Wszak Kuciny nie mają nawet minimalnej obrony przeciwlotniczej. Nie współdziałają z ani jednym polskim myśliwcem. Nie mają nawet przeciwlotniczych karabinów maszynowych, nie mówiąc już o baterii plot. A tu już druga połowa dnia. Nie jest chyba możliwe, żeby Niemcy nie wiedzieli, skąd startuje dywizjon. Więc? 40
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Trzeba zmienić lotnisko. Zmienić jak najszybciej. To jedyny sposób, by uniknąć nadmiernych strat. Tylko manewr lotniskowy może stanowić skuteczną obronę przeciwlotniczą. Ale dowódcy dywizjonu odebrane jest prawo samodzielnej zmiany lotniska. Nigdy zresztą takiego prawa nie miał. Nie ma go nawet dowódca brygady. Dopiero decyzja naczelnego dowódcy lotnictwa może uchronić dywizjon przed zagładą. A jeżeli dowódca lotnictwa rozumuje inaczej? Trzeba koniecznie połączyć się z dowódcą brygady. Zawiadomić o położeniu, złożyć meldunek o wynikach dotychczasowych działań i prosić o rozkaz wykonania manewru lotniskowego. Major Werakso podnosi słuchawkę telefonu. Prosi Warszawę. — Tak, łączę. Jak iskra elektryczna przebiega mu przez myśl fatalne podejrzenie. A jeżeli ta panienka w centrali telefonicznej... Nie wolno rzucać takich podejrzeń. Ta panienka w centrali trwa na takim samym posterunku bojowym jak on, major lotnictwa, w dworku tego hrabiego, którego zachowanie wydaje się dziwnie niesympatyczne, a przynajmniej obojętne dla tego wszystkiego, co dzieje się na polu wzlotów pod lasem. Zainkasował należność za zakontraktowane pole, za zobowiązanie, że nie będzie na nim zabudowań, ponieważ pole to będzie lotniskiem polowym na wypadek wojny. Dziwnymi drogami chodzą tajemnice wojskowe. Dowodzenie oparte o państwową sieć telefoniczną, byle hrabia, z tego tylko tytułu, że jest posiadaczem kawałka twardego pola, znający plany organizacyjno-mobilizacyjne... Tylko on, dowódca dywizjonu, nie wie — bo tajemnica wojskowa — dokąd wyprowadzić dywizjon, gdy zajdzie potrzeba. Teraz przecież, gdy ta dziewczyna z centrali łączy go z dowódcą brygady, ktoś może być podłączony do przewodu. I będzie wiedział o ułamek sekundy wcześniej, dokąd wyniesie się dywizjon, jeśli dowódca brygady uzyska na to zgodę naczelnego dowódcy lotnictwa. Oto jedna z tajemnie niepowodzenia w tej wojnie. Może tak zresztą nie jest? Może Werakso jest przewrażliwiony? Jest połączenie. Nawet niezła słyszalność. Major składa meldunek o tym, co się dzieje. Mówi o swoich podejrzeniach, o tym, że w takiej chwili spodziewa się nalotu. — Jakie straty? Do tej pory nie powróciły dwie załogi. Major ma nadzieję, że ten fakt stanowi argument, a tymczasem z tamtej strony pytają, w jakich okolicznościach załogi te zginęły. Werakso nie zna okoliczności. Skąd ma je znać? I czy wreszcie to jest najważniejsze? — Czekać na decyzję. Takie jest polecenie brygady. Werakso jeszcze nie odkłada jednak słuchawki. Upiera się.
41
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
— Nie mogę czekać. Proponuję, aby przebazowanie połączyć z akcją bojową w uzgodnionym rejonie. Jest ostrożny w sformułowaniach. Nie daje mu spokoju myśl o możliwości podsłuchu. Z tamtej strony drutu telefonicznego rozmówca nie myśli podobnie. Nie ma żadnych podejrzeń. — W jakim rejonie? To mu się wypsnęło niechcący — myśli Werakso. — W uzgodnionym. — Ach tak. Dobrze. Czekać na decyzję. Na razie działać jak dotychczas. — Chwileczkę, panie pułkowniku, jeszcze jedno... Chwileczkę... Od południowego zachodu narasta huk silników. To nie mogą być powracające Łosie. One wracają dokładnie z południa. Poza tym nie może ich być tak dużo. I inny mają dźwięk nasze Bristol „Pegasus”. To Niemcy. — No, co tam? — pyta pułkownik z tamtej strony przewodu. — Niemcy. — Co? Lecą na wysokości około dwóch tysięcy metrów. Heinkle. Trzy klucze po trzy samoloty. Cała eskadra. Lecą wprost na lotnisko. Może przelecą? Niedobrze, że te Łosie, które szykują się do kolejnej wyprawy, nie są zamaskowane. Załogi przy maszynach, trwa gorączkowa, pospieszna praca. Ładują bomby, tankują, uzupełniają amunicję broni pokładowej... Przewidywania Weraksy okazują się słuszne. Eskadra Ilemkli dochodzi do skraju lotniska. Odrywają się od kadłubów małe czarne punkciki, narasta gwizd. Werakso patrzy skamieniały na lecące bomby, ściska w dłoni słuchawkę, lecz nie może otworzyć ust. Huk, jakby ziemia otworzyła się wokół, a bomby dalej się sypią, gwiżdżą. Ciężkie stęknięcia ziemi, a pomiędzy wybuchami nieznany, nigdy nie słyszany odgłos — poszum lasu, jak skarga. Nawet się nie pochylił. Samoloty przeszły. Jedna seria. Nad lasem stoi potężna chmura dymu. Nie sądził nawet, że może istnieć taka potężna, zupełnie czarna chmura, rozpływająca się, rozprzestrzeniająca nad koronami sosen i brzóz, zasłaniająca słońce. Patrzy na to niesłychane zjawisko i przypomina sobie nagle, że przecież trzyma w ręku słuchawkę telefonu. — Halo! — woła. — Tak? — Jesteśmy odkryci. Właśnie bombardują nas, nie wiem, czy będzie drugie zajście, ale z całą pewnością jeszcze tu wrócą. Jak nie ci, to następni. W sile eskadry. Heinkle... Nie... Nie mogę teraz ustalić, panie pułkowniku. Przecież rozmawiam z panem w czasie bombardowania.
42
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Ponoszą nerwy. Nie powinno się tak rozmawiać z przełożonym, wie o tym, ale te pytania... — Tak jest, ustalę wyniki. Zdaje mi się, że wszystkie bomby poszły w las. Nie widziałem ani jednej na polu wzlotów. To dobrze? Nie jestem pewien. W lesie mieliśmy skład bomb i paliwa. Niechcący Werakso użył czasu przeszłego. — Tak jest. Czekam. Proszę się spieszyć, bo tu może być bardzo gorąco. Odłożył słuchawkę. Jak długo trzeba będzie czekać na decyzję? Ale czekać nie można bezczynnie. Z lasu biegną żołnierze. Wychodzi im naprzeciw. — Panie majorze! — wołają z daleka. Przyspiesza kroku. — Bomboskład... Domyślał się tego. — A paliwo? — pyta. — Nie trafili. Dobrze, że choć to pozostało. Tylko tego trzeba, żeby gdy przyjdzie zgoda na przebazowanie, nie można było odlecieć z powodu braku paliwa! Niemożliwy, niestety, będzie lot po trasie łamanej, przez Piotrków i Kamieńsk, przez rejon Radomska, gdzie wciąż jeszcze są przecież sprawne, nie zniszczone nieprzyjacielskie czołgi. Korpus pancerny... Taka sobie nazwa, niewiele mówiąca, coś umownego w sztabowych dyskusjach, coś, co się bierze pod uwagę, co ma jakąś teoretyczną wartość. Ale trzeba się dopiero spotkać z nim oko w oko, trzeba go zaatakować i zobaczyć z bliska. Albo policzyć — ponad sześćdziesiąt razy spadały 74 bomby na korpus. Sześćdziesiąt razy po tysiąc dwieście kilogramów. To jest około siedemdziesiąt tysięcy kilogramów. Miasto poszłoby w gruzy. A' korpus nie został zniszczony całkowicie. Oto, czym jest korpus pancerny. I — niestety — już nie zostanie zniszczony. Werakso jest realistą i wie: rozkaz przelotu na inne lotnisko przyjdzie. Z całą pewnością przyjdzie. Ale wszystko to może nastąpić za późno. Dzisiejszy dzień jest najlepszy, ale dziś nie ma już bomb. W miejscu, gdzie był skład — jak krater wulkanu, lej tak ogromny, że do końca wojny Werakso takiego już chyba nie zobaczy. Wokół połamane drzewa, pocięte pnie i korony. Jeszcze pachnie spalony proch; wydaje się, że to zapach ziemi rozdartej od wnętrza, świeżej, porozrzucanej. — Są ofiary w ludziach? — Tak. — Jakie? — Trudno teraz ustalić. Trzeba by zrobić zbiórkę, ale wszyscy są zajęci. — Dobrze. Niech pracują. Wcześniej czy później to się ustali. Gdy wróci reszta samolotów znad Radomska, gdy kompletować się będą załogi i ta szczupła garstka personelu 43
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
naziemnego, aby odlecieć stąd lub odjechać — wtedy będzie wiadomo, kto zginął w tym straszliwym wybuchu. Jest kilku rannych — już odwieziono ich do szpitala w Łodzi. Lekarz dywizjonowy mógł pozakładać tylko prowizoryczne opatrunki i zorganizować transport. Strata jest bolesna. A tu jeszcze meldują, że dwa Łosie zostały całkowicie rozbite i jeden mocno uszkodzony, ale załoga tego ostatniego twierdzi, że defekty da się usunąć własnymi siłami Oby tak było. Jakie więc są straty? Trzeba je podsumować. I trzeba złożyć meldunek. Może brygadzie trudno się tu dodzwonić, a już podjęta została decyzja o przebazowaniu? Ląduje jeden Łoś. Pomaleńku, jakoś zbyt ślamazarnie wychodzi z jego wnętrza załoga. Obserwator, pilot i dwaj strzelcy idą w stronę budy z telefonem. Nie tak, jak było rano, gdy obserwator, rozentuzjazmowany, roześmiany, biegł do dowódcy dywizjonu, krzycząc z daleka: ,.Aleśmy im dosunęli, Chryste Panie!”, a reszta, również biegiem — do bomboskładu. Teraz wszyscy idą wolno. Złe przeczucie zatrzymuje majora Werakso na miejscu. Twarz obserwatora jest ściągnięta. Ból? — Panie majorze... Wszystkie bomby w celu... Nie ma tego cudownego, radosnego błysku w oczach. — Byliśmy atakowani przez myśliwce... Werakso milczy. Słucha. Czeka. Wie, że to nie koniec meldunku. — Dowódca klucza i... — Dobrze. Dziękuję. Widzieliście to? Milczenie. Żaden z tych czterech mężczyzn nie może się zdobyć na wysiłek, aby odpowiedzieć, że widział. — No? Mówcie, do diabła! Skakali? — Dowódca klucza... Widziałem dwa spadochrony. A prawy boczny leciał nisko. Na dwustu, może trzystu metrach... — Jasne. Więc sześć samolotów. Tak. Sześć samolotów i cztery załogi... — Telefon, panie pułkowniku. Brygada. Nareszcie Werakso jest pewien, że będzie nowy rozkaz. Żeby przebazowanie! I znów, jak przy poprzedniej rozmowie, z południowego zachodu grzmot silników. Biegnie do telefonu. — Tak, Werakso. — Panie majorze, po dyskusji... — Po jakiej dyskusji?! Szybciej! Znów jesteśmy pod bombami. O co chodzi? — Przebazowanie należy... — Dokąd? — Do Radomia. — Dziękuję.
44
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Odkłada słuchawkę. Klnie jeszcze w duchu: „dyskutanci, cholera! Tu lada chwila dywizjon diabli wezmą, a oni sobie dyskutują!” To pod adresem dowództwa brygady. Przyleciał klucz. Tylko klucz. Już sypie swoje bomby, ale Werakso nie zwraca na nie uwagi. Biegnie od samolotu do samolotu. — Kto się zatankował, start. Do Radomia. I do następnego samolotu. Trzeba, koniecznie trzeba wyprowadzić dywizjon spod lawiny nieprzyjacielskich bomb. Niech się w sztabie wścieka, kto tylko chce, że major Werakso nie bawi się w regulaminowe konwenanse. Dla niego ważniejsze jest wyprowadzić dywizjon spod uderzenia. Nie ulega bowiem wątpliwości, że po tym kluczu przyleci następny. Albo jeszcze więcej niż klucz. Niemcy zrobią wszystko, aby zlikwidować dziesiąty dywizjon. Klucz Heinkli pozostawił swoje bomby w lesie i tu, na skraju lądowiska, ale nie tam, gdzie stoją samoloty. I odleciał. A już pierwsze trzy Łosie wychodziły z wolna, kołysząc się na nierównościach łąki, na start. Idą kolejno, pojedynczo w powietrze. Na trasie zbiorą się w szyk. Nie ma czasu na wyznaczanie miejsca zbiórki. Nie jest to . ani konieczne, ani możliwe. Skąd można mieć pewność, że nie przylecą za chwilę następne niemieckie grupy bojowe? Dowódca dywizjonu odleci swoim Fokkerem jutro o świcie. Trzeba poczekać na ostatniego Łosia, który właśnie remontuje załoga swoimi skromnymi siłami. Obcęgi, młotek, klucz francuski... Któż lepiej niż ta załoga może rozumieć, iż nie da się wygrać wojny bez zaplecza, bez warsztatów remontowych, materiałów, narzędzi, specjalistów? * Na podradomskim lotnisku nie ma ani paliwa, ani bomb. Nie ma kompletnie nic. Pusty kawał pola, na którym nie można nawet zamaskować samolotów. Załogi z ulgą witają noc, która ich skryje przed okiem niemieckiego zwiadowcy. Jak długo tu pozostaną? Przecież stąd niemożliwe są jakiekolwiek działania. Trzeba koniecznie zawiadomić o tym dowódcę dywizjonu. Niech podejmuje decyzję. Niech się wykłóca z brygadą, tłumaczy... Pod koniec swojego wielkiego dnia, wprawdzie okupionego ofiarami, ale przecież wielkiego, zostali bezbronni i bezradni, jak na skrawku pustyni. Pocieszające jest tylko to, że zbiorniki zatankowane po brzegi, że mogą stąd odlecieć... W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że nie jest tak źle. Rankiem 5 września, gdy przygotowany do lotu Łoś startował tuż za Fokkerem dowódcy, niemiecki zwiadowca także krążył nad Kucinami. Stwierdził, że lotnisko jest czynne. Pewnie na tej podstawie, że widział dwa startujące samoloty i jeden
45
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
lądujący. Ten lądujący to Łoś postrzelony przez Messerschmitty, ostatnia w Kucinach strata dywizjonu. Na darmo poszła całonocna praca. Z bólem serca oblewali swój samolot benzyną. Kiedy już jak pochodnia płonął na samym pasie startowym — odchodzili, nie oglądając się, piechotą do majątku, starać się o jakiś środek lokomocji. Muszą przecież być w dywizjonie. Są jeszcze samoloty rezerwowe w Małaszewiczach. Na pewno przyjdzie uzupełnienie. Dowódca dywizjonu wiózł do Radomia rozkaz: przebazować się do Ułęża. Znów będą działać z pierwszego swojego wojennego lotniska.
46
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
MELDUNEK DO PODPISU — Panie generale, kapitan Dornbrach... — Dawaj. Kapitan podszedł do stołu przykrytego kolorowym obrusem i złożył na nim teczkę z podpisami. — Może pan odejść. Dornbrach bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Od kilku dni jest u Boku generała Hoepnera, ale zdołał już się zorientować, że jeśli generał używa formy ,,ty”, lepiej mu zejść z oczu. A teraz powiedział przecież: „Dawaj”. Zresztą kapitan nie był wcale ciekaw, co dzieje się za drzwiami zaimprowizowanego gabinetu generała. Hoepner chodził po pokoju od okna do okna głęboko zamyślony. Oczywiście, bardzo to ładnie ze strony Richthofena, że podał w swoim komunikacie takie piękne dane. 1634 samolotozadania! Imponujące! Samo nazwisko jest imponujące. Cały świat zna nazwisko Richthofen — as nad asy. I oto ten as, herr generał von Richthofen, pozwala sobie na słowne sztuczki, bo jeśli się wczytać w komunikat, to łatwo odkryć, że owe „samolotozadania” dotyczą całej czwartej Luftflotte, a przecież nie Richthofen jest dowódcą, lecz generał Lohr. Von Richthofen to dowódca grupy myśliwskiej, jak jego wielki przodek. No właśnie... Hoepner doskonale pamięta to spotkanie. Po naradzie we Wrocławiu, na której obecny był naczelny dowódca wojsk lądowych, generał pułkownik von Brauchitsch, i wszyscy dowódcy grup armii -— spotkali się przecież towarzysko i on, Hoepner, ściskał serdecznie dłoń potomka wielkiego Richthofena. Pamięta, co mu wtedy powiedział: — Zmieniają się czasy i zmieniają się maszyny, ale dobra krew niemiecka nie zmienia się. Mogę się tylko cieszyć, panie generale, że pańskie myśliwce będą nad moimi czołgami. Co wtedy odpowiedział? Że ma nadzieję, iż podobnie jak w pierwszej, tak i w drugiej wielkiej wojnie zabłyśnie lotnicza sława Richthofenów. Nie wyglądało to wtedy na zbytnie zarozumialstwo. Wobec planu „Fali Weiss”, przejrzystego jak kryształ, wszystko było o wiele prostsze niż teraz, w czwartym zaledwie dniu wojny. Gdzież są myśliwce Richthofena? Na tym świstku papieru, który stanowi komunikat, podpisany w imieniu dowódcy czwartej Luftflotte, generała Lóhra? I dlaczego nie sam Lóhr podpisał ten komunikat? No tak. Messerschmitty zestrzeliły kilka polskich samolotów. To odpowiada prawdzie, lecz bynajmniej nie załatwia sprawy zasadniczej. Hoepner wymaga od lotniczej osłony czegoś więcej. Wymaga czystego nieba nad swoimi czołgami, jeżeli ma iść do przodu, ciągle do przodu, tak jak określa to zadanie bojowe.
47
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Niestety, czołgami kierują ludzie. A ludzie — ciężko się do tego przyznać — są po prostu przestraszeni. Tak, właśnie przestraszeni. Ciekawe, jak pan kapitan Dornbrach nazwał go w swoim meldunku. Zresztą, jakkolwiek by nie nazwał, tego pisać w żaden sposób nie należy. Nie istnieją delikatne słowa, odpowiadające brutalnej rzeczywistości. Hoepner sięgnął po teczkę i wsparty na łokciach, zagłębiał się w lekturze. Dornbrach jest dość inteligentny — pomyślał. — Wystarczająco inteligentny, aby pisać takie meldunki. Z meldunku wynika, że 16 korpus pancerny, pomimo strat, utrzymał swoją zdolność bojową. Tak właśnie należało to napisać. Hoepner czyta dalej. Nagle zrywa się, grzmoci pięścią w stół. — Dornbrach! Kapitan natychmiast zjawia się w drzwiach i Hoepner już żałuje chwili uniesienia. — Pan pozwoli, panie kapitanie. Stylistyka tego meldunku nie bardzo mi odpowiada... — Słucham, panie generale. — Zestawienie strat, gdyby pan był łaskaw, proszę przenieść do części końcowej. — Rozumiem. Hoepner patrzy podejrzliwie na swego rozmówcę. To źle, że jest taki inteligentny — myśli przez chwilę. — Za wiele rozumie. A może to tylko taki zwrot? — Co pan rozumie? — zapytał. — Że trzeba przenieść do końcowej części. — Właśnie. Proszę to zrobić. Poza tym uwag nie mam. Kapitan znika. Przejmuję metody Richthofena — myśli generał. — Ukrywam rzeczywisty stan. Ale jest to konieczne — usprawiedliwia się sam przed sobą. — Ostatecznie prawdziwe straty są niewiele zaniżone... Trzydzieści procent sprzętu, dwadzieścia osiem procent ludzi! Tego nie da się jednak ukryć. Można zmienić lub złagodzić wymowę dokumentu, ale wymowa faktów pozostanie. A Hoepner zna przecież dowódcę Grupy Armii, generała Rundstedta. Dla niego liczą się fakty. Po wczorajszej rozmowie nie ma powodów do zachwytu. Wystarczyło tylko to zdanie, że korpus zatrzymał się, aby padła kwaśna uwaga: — Rozumiem, że zatrzymał pan swój korpus. Nie śpieszy się panu, generale? Miał zamiar powiedzieć, że korpus został zatrzymany nie tylko przez polskie bombowce, lecz także dlatego, że nie dostarczono na czas paliwa dla wozów. Teraz nie żałuje, że tego nie powiedział w formie napastliwej, tak jak zamierzał.
48
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Dowódca Grupy Armii nie byłby zadowolony z podziału odpowiedzialności za zatrzymanie korpusu. Już dwa dni tkwią kolumny pancerne w tym rejonie i ciągle są nękane przez polskie bombowce. Prawdę mówiąc, i tak szczęście, że Polacy rozpoczęli atak tymi mniejszymi samolotami, jakże się one nazywają... Aha, Karasie. Uzyskali zaskoczenie, to fakt, ale przynajmniej przeciwko nim grupa myśliwska wystartowała na czas. Zresztą, te samoloty nie stanowią znów takiego poważnego niebezpieczeństwa. Dwusilnikowe zaś... Hoepner nie wyobrażał sobie, by Polacy mieli w ogóle takiej klasy samoloty. Ale Richthofen powinien to przecież wiedzieć. On, Hoepner, wie wszystko o polskich czołgach i polskiej obronie przeciwpancernej. Więc cóż z tego, że grupa myśliwska działała, skoro działała przeciwko słabszemu partnerowi i zamiast zlikwidować zagrożenie dla korpusu, sama poniosła straty? Może zresztą z innych powodów nie interweniowano, ale fakt jest faktem, że gdy korpus ponosił największe straty, Messerschmittów nie było. — Kapitanie Dornbrach! — Na rozkaz. — Proszę dopisać łaskawie do meldunku, że kategorycznie żądam skuteczniejszej osłony naszych działań przez grupę myśliwską współdziałającej z nami czwartej Luftflotte. — Tak jest. Czy mogę zapytać.” — Proszę. — Czy to żądanie można potraktować jako ostateczny wniosek pana generała? — Oczywiście! Mogą przecież, do diabła, znaleźć wreszcie to lotnisko, z którego startują te dwusilnikowe bombowce. Jak one się nazywają? — Nie wiem, panie generale. Ale mogę się dowiedzieć. — Nieważne. Tak proszę napisać, żeby było wiadomo, o co chodzi. Pan to potrafi, kapitanie Dornbrach. Kategoryczne żądanie Hoepnera było już spóźnione. Lotnisko Kuciny zostało rozpoznane dobre pół dnia wcześniej i gdy dowódca korpusu „poprawiał stylistykę” przygotowywanego do podpisu meldunku, właśnie eskadra Heinkli powróciła na swoje lotnisko, a jej dowódca meldował, że samoloty „Los”, oznaczone w jego albumie czerwonym wykrzyknikiem i notatką dla pilotów myśliwskich „atakować w pierwszej kolejności”, zostały zniszczone na „przygodnym lądowisku”, położonym, zgodnie z wcześniejszym rozpoznaniem, na północny wschód od miasta „Łódź”. W sztabie generała Lohra na podstawie takich niezbyt ścisłych i mocno przesadzonych informacji zestawiano dzień po dniu wyniki działań 4 Luftflotte. Wiele lat później angielski historyk J. F. Fuller, nie zadając sobie trudu skonfrontowania źródeł, napisał, że eskadry polskie już w pierwszych godzinach wojny poniosły dotkliwe straty na lotniskach polowych. Tymczasem uderzenia 49
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Luftwaffe trafiły w próżnię. Dzięki dobremu maskowaniu i przeprowadzonemu na czas przebazowaniu jednostki myśliwskie, bombowe i liniowe nie straciły ani jednego samolotu. Dziesiąty dywizjon stał tylko noc na lotnisku pod Radomiem i nie rozpoznany na tym lotnisku przeleciał dalej, do Ułęża. Zaś piętnasty, stacjonujący 4 września w Starej Wsi, przygotowywał się do przebazowania na lotnisko Popielewo. Zmartwienia generała Hoepnera okazały się uzasadnione i nie mogła odnieść skutku uspokajająca wiadomość, że lotnisko Kuciny zostało zniszczone. Przestał ufać tym doniesieniom już następnego dnia, gdy dwa klucze po trzy samoloty Łoś powiększyły straty korpusu o następnych kilka czołgów. Nie wiedział, że były to Łosie z piętnastego dywizjonu. Czekała go jednak większa jeszcze niespodzianka. 16 korpus, wskutek rozproszenia, po 5 września przestał być opłacalnym celem dla polskich bombowców, zaś dla generała pułkownika Brauchitscha stał się jedynie problemem organizacyjnym. Jego dwie dywizje pancerne — czwarta i pierwsza — miały od tej pory walczyć oddzielnie, a korpus jako zwarty związek taktyczny przestał istnieć. Hoepner przeżył głęboko ten cios. Nie mógł wybaczyć Richthofehowi, że jego myśliwce nie zapewniły należytej osłony 16 korpusowi, który nacierając na osi Radomsko — Wieluń — Kamieńsk, wykonywał jedno z najważniejszych zadań 10 armii. * Ostatni samolot w szyku pilotuje podchorąży Mazak. Obserwator, podporucznik Dzik, na razie jest bezczynny. Dopiero przed chwilą wystartowali, eskadra leżała w obszernym kręgu. Szybko zbliżyli się do niej, by zająć miejsce w szyku na skrzydle wielkiego klina. Nieco głębiej trzeba było pochylać samolot, aby dojść do tego miejsca; w wewnętrznym skrzydle szyku pozostałe samoloty widzi się wyraźnie nad sobą, pochylone tak samo, i pilot nic więcej nie ma do roboty jak pilnie obserwować najbliższych sąsiadów, którzy wychodząc z zakrętu na prostą, w kierunku Radomska czy Kamieńska, schodzą coraz niżej. Jest to, oczywiście, złudzenie, że schodzą coraz niżej. To tylko szyk się prostuje, kładzie się poziomo, nawet nie warto tego stwierdzać, tyle że podchorąży Mazak lubi taki lot szykiem, to zespolenie z innymi pilotami ugrupowania, tę zmianę nachylenia płaszczyzny, którą stanowią wszystkie skrzydła samolotów. Sprawia mu jakąś wewnętrzną radość to, że wie dokładnie, pod jakim kątem samolot będzie się przechylał tak samo, jak przechylają się wszystkie inne maszyny w szyku. Jeżeli coś naprawdę lubi, to wcale nie luźne latanie, nie żadną fantazję własną czy brawurę, lecz właśnie lot szykiem.
50
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Inni członkowie załogi mogą patrzeć lub nie patrzeć na samoloty sąsiednie. Właściwie patrzeć lub nie patrzeć może tylko obserwator. Strzelcy nie powinni zachwycać się lecącymi obok Łosiami, którymi Mazak jest wręcz zafascynowany. Mają wyznaczone sektory obserwacji: do tyłu i w lewo w górę — górny, więc Danielak, i w dół — dolny, więc Gołębiowski. Własne samoloty ich nie obchodzą. Danielak nie ma sterów w ręku, lecz tylce załadowanego karabinu maszynowego, taśmę pełną naboi i swoje oczy. To wszystko. Nie może czuć zespolenia z szykiem tak, jak czuje to pilot. Ale jest po to, po to ma oczy, aby szyk ten był bezpieczny. Aby bronić nie tylko siebie, lecz także innych, i wspólnie z innymi. Z boku Łódź. Obserwator konstatuje to z zawodowego nawyku, określa odległość do miasta, stwierdza, że samoloty znajdują się dokładnie na wyznaczonej trasie, i już przygotowuje się do wykonania swojego zadania bojowego. Sprawdzenie zrzutnika bomb — ustawiony jest na dwie serie po sześć. To elektryczny. Sprawdzenie awaryjnego — mechanicznego. Jeszcze zbyt wcześnie przełączać go na zrzut aktywny. Jeszcze znajdują się nad własnym terytorium. Gdyby teraz zaszła potrzeba wyrzucić ładunek z komory bombowej, niech spada pasywnie, bez wybuchu. Może to nie być potrzebne. Może to świadomość, że wojna, może niebezpieczeństwo ze strony niemieckich myśliwców sprawia, iż jest po prostu przewrażliwiony. Ale nie wolno przełączać na „aktyw”. Bądź co bądź w brzuchu Łosia wisi na zamkach tysiąc dwieście kilogramów śmiercionośnego ładunku, a okolica pod Łodzią zabudowana jest gęsto i zaludniona. Dolny strzelec patrzy na ziemię, widzi przesuwające się, zaorane już przeważnie pola, zagajniki, drogi, wioski. Wszystko zauważa — tę jesień, pejzaż rozzłocony, bajecznie kolorowy. Ale nie budzi się w nim zachwyt. Gołębiowski szuka nad barwnymi plamami ziemi sylwetek niemieckich samolotów. Patrzy uważnie. Jest na wyprawie bombowej przeciwko niemieckim czołgom. Nie wierzy, żeby czołgi te nie były chronione przez lotnictwo myśliwskie. Jest pewien, że spotka te myśliwce, a raczej one jego, i że dziś na pewno będzie strzelał. Danielak też patrzy tam, gdzie powinien, patrzy metodycznie, tak jak uczył się w czasie pokoju, dzieli przestrzeń na sektory, przepatruje je w napiętej uwadze. Patrzy ponad kominy łódzkich fabryk, kątem oka spostrzega, jak odchodzą do tyłu, coraz dalej do tyłu, jak zwarta zabudowa miasta rozrzedza się coraz bardziej, zamienia w podmiejskie osiedla, nad którymi rozpięte jest pogodne, całkowicie bezchmurne niebo. Trochę przeszkadza mu słońce, które wisi nisko i świeci ostrym blaskiem, ale nie ma na to rady, musi tu patrzeć, bo to jest jego sektor. Zresztą, słońce przeszkadza tylko wówczas, gdy Danielak dobiega wzrokiem do granic rejonu obserwacji. Więc można wytrzymać. Uwaga. Jest coś w zasięgu wzroku, co rozprasza wszystkie odległe myśli. Jakieś dalekie kreseczki nad Łodzią. Może się myli w ocenie odległości, może gdzieś za Łodzią. 51
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Kreseczki są małe, ale gdy się przyjrzeć — można poznać. To samoloty. Chyba bombowe. Łosie? Nie. Heinkle albo Dorniery. Nie ma czasu ani celu zastanawiać się teraz nad tym, bo oto widzi wyraźnie nad tą grupą jeszcze jedną. Na pewno myśliwce. Osłaniają swoją grupę bombową — myśli Danielak. — A my lecimy sami. Powinniśmy mieć także osłonę. Taką, która by nie odstępowała swoich bombowców na krok, nie wdawała się w niepotrzebne awantury powietrzne. Taką osłonę, która by miała ściśle sprecyzowane zadanie. Na zajęciach teoretycznych nieraz się o tym mówiło, że tak być powinno i że tak będzie na wojnie. Niestety, tak nie jest. Co tu dużo rozmyślać? Od grupy odrywają się cztery sylwetki i Danielak widzi, jak rosną w oczach. Zbliżają się. Jeszcze nie może rozpoznać typu. Bądź co bądź, Łosie także są szybkie, ale przecież tamte szybsze. Lecą z przeniżeniem. Ponieważ się zbliżają, można stwierdzić, że to są Niemcy, jakieś samoloty niemieckie, szybsze od Łosia. To muszą być Messerschmitty. — Uwaga, Messerschmitty! — Danielak ostrzega załogę i teraz już o niczym innym nie myśli, jak tylko o tym, aby wybrać z tych czterech jednego i posłać mu celną serię. Żeby już ta pierwsza była celna, żeby szybko przenieść ogień na drugi, potem na trzeci i czwarty. Myśli tak, jakby sam miał się. zmierzyć z całą czwórką. Nie pamięta, że oprócz niego ośmiu innych strzelców patrzy przez celowniki swych kaemów, na zbliżające się sylwetki. Danielak widzi wyraźnie, że grupa się rozdziela. Dwa idą gdzieś bokiem, w środek szyku bombowców, dwa zaś nurkują na Łosia, którego ochronić ma przed nimi Danielak. Żeby nie spudłować! Żeby tylko serie były celne! W przezierniku celownika rośnie cel. Danielak widzi wyraźnie żółty kołpak śmigła i świetlisty krąg wokół niego, kabinę pilota nad kadłubem i pionowy statecznik nad kabiną. Otwierać ogień? Jeszcze chwileczkę, pół sekundy... Naciska kciukami spust kaemu i czeka. Czeka na ten dym, na ogień, który powinien buchnąć z samolotu Niemca. Widzi krótkie szybkie błyski i uświadamia sobie, że to nie pożar, lecz Niemiec otworzył ogień. Jego sylwetka rośnie dalej, złowrogie błyski nie ustają, więc Danielak jeszcze raz kropi ze swej broni. Niemiec przemknął dołem, tuż pod kabiną Gołębiowskiego. Strzelec zamyka na chwilę oczy, aby nie widzieć, jak ten żółty kołpak śmigła werżnie się w kadłub Łosio, dokładnie w ogon, w usterzenie. Ale nie. Niemiec pomknął do przodu jak strzała. Odwraca się, musi go jeszcze zobaczyć. Niemiec idzie w ciasnym wirażu do góry, na pewno znów będzie atakował. Danielak rozgląda się uważnie. Gdzie on, u licha? Nie ma Niemca. Zginął. Nie. Jest niżej. Dymi. Idzie do ziemi! Dostał! Jednak dostał! 52
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Nagły przebłysk świadomości: były dwa Messerschmitty. Gdzie jest drugi? Danielak rozgląda się, szuka, lecz nigdzie go nie widzi. Znów odwraca się twarząw kierunku lotu i nagle spostrzega, że lewe skrzydło Łosia stoi w płomieniach. Zawiadomić pilota! Pilot musi wiedzieć o tym strasznym spostrzeżeniu. — Mazak!!! — woła rozpaczliwie, chociaż pilot i tak go nie usłyszy poprzez grzmot silników i gwizd powietrza. Lecz pilot także widzi pożar i właśnie jemu, Danielakowi, daje znaki, aby opuścił samolot. A Danielak nie zważa na siebie. Myśli teraz o Gołębiowskim, który może nie wiedzieć zupełnie nic i najspokojniej dalej obserwować swój sektor. Trzeba go zawiadomić. Lecz dolnego strzelca nie ma już w kabinie. Od kilku chwil wisi pod białą czaszą spadochronu. Danielak stwierdza to i nagle czuje, jak ogarnia go koszmarny strach. Dzieje się z nim coś niesamowitego, coś, czego nigdy dotąd nie przeżył i czego nie da się z niczym porównać. Drżą wszystkie mięśnie, ściska w gardle, czuje niezrozumiały ucisk na mięśnie brzucha. Wie, że trzeba to opanować, że Mazak robi wszystko, aby utrzymać samolot na wysokości czterystu metrów 1i w ten sposób umożliwić mu skok. Sam pilot skoczy ostatni. To wszystko Danielak wie z przerażającą jasnością, a wciąż nie może pokonać oporu swego ciała. Siedzi przy tym niepotrzebnym już karabinie maszynowym, wreszcie podnosi się ciężko i dopiero teraz może się ruszyć. Po spadochron! Gorączkowo zapina zamki uprzęży, lecz spadochron spada mu na kolana, uprząż jest zbyt luźna. Może nie jego? Co się dzieje z tym spadochronem? Przecież spadochrony były sprawdzane! Na wszystko już jest za późno, nic się teraz nie wyjaśni ani nie naprawi, trzeba wychodzić z kabiny... Pęd powietrza zabrał go jak piórko i nagle — ból, straszliwy ból pod kolanami. Nie może sobie uświadomić, skąd ten ból i co go tak przegina do tyłu. Nic nie widać, nic nie czuje, tylko ten ból przejmujący, ostry, jakby mu wyłamywano nogi. Zderzył się ze statecznikiem i zawisł na nim! Rejestruje to resztką świadomości. Wie, że za chwilę zemdleje. Niech się zresztą dzieje, co chce, on musi szarpnąć uchwyt wyzwalający czaszę spadochronu. Szarpie z całej siły i czuje straszliwy ucisk na uda. Traci przytomność, jakby zapadał w sen. Jest cicho, zupełnie cicho, tylko miga coś przed oczami — ziemia, niebo, ziemia, znów niebo, diabelska kołysanka. Danielak, jakby się budził ze snu, nie wie jeszcze, o co chodzi, nie wie, że wisi pod czaszą spadochronu, a raczej huśta się pod nią. Powoli wraca mu przytomność. Pomimo przejmującego bólu w udach nie odczuwa nic oprócz ogromnej radości, że jednak żyje, że jest cicho i ma czym oddychać.
53
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Rozgląda się wokół, wie, że powinien ustalić kierunek wiatru, aby sterować opadaniem spadochronu, ale wie również, że nie będzie sterował, że nie jest w stanie skupić siły woli, że nie stać go na ten wysiłek. — Później — mówi do siebie. — Później, gdy będę bliżej ziemi. Wtedy zrobię wszystko, co trzeba. Tylko się rozgląda. Widzi w dole płonący samolot. Dalej, za jakimś miastem, to chyba są Pabianice, płonie na ziemi drugi samolot. Jednosilnikowy. Messerschmitt! Czyżby to był jego Messerschmitt? Możliwe... A te dwa w powietrzu? Też Messerschmitt. Lecą nieco wyżej niż on jest, lecą obok siebie i nagle skręcają. Prosto na niego. Boi się zderzenia, trzyma linki spadochronu nad głową, ustawia się twarzą w stronę nadlatujących samolotów, lecz one rozdzielają się. Jeden staje w kręgu, głęboko pochylony na skrzydło, drugi leci na niego! Będzie strzelał! Danielak jest tego pewien. Podkurcza nogi, puszcza linki i dłońmi łapie się za kostki nóg. Czuje straszny ból lewego uda, ale stara się skulić, jak tylko się da, przepaść, zniknąć. Niemiecki pirat strzela. Krótkimi seriami. Danielak słyszy grzechot karabinów maszynowych. Teraz nie jest tak, jak było w samolocie, gdy mógł napastnikowi przeciwstawić swoje dwa sprzężone „szczeniaki”. Teraz jest bezbronny. A Niemiec strzela. Słychać huk silnika i ten grzechot. Wszystko słychać pod czaszą spadochronu. Poleciał, pozostawił za sobą poszum skrzydeł, lecz ten drugi wychodzi z wirażu. Pójdzie w bandyckie ślady swojego kompana! Danielakowi robi się nagle słabo. Zbliżający się samolot przesłania mgła. Zemdlał. Budzi się. Jakieś pochylone nad nim twarze, coś mówią ci ludzie wokół, czego on nie rozumie. Jest duszno. Czuje na piersiach niezrozumiały ciężar. Sięga dłonią do zamka błyskawicznego pod kołnierzem skórzanego kombinezonu, ciągnie przez pierś. Trochę ulżyło. Wraca świadomość. — Toś ty Polak! — słyszy, ale nie ma siły odpowiadać. — Masz polskie guziki z orłem... Biorą go ostrożnie, jeszcze coś mówią, ale nie słucha, nic go na świecie nie obchodzi. Niosą go do szkoły, kładą na jakimś tapczanie, poją... — Gdzie cię boli, chłopcze? — Nogi bolą. Kładą mu kompresy na te bolące uda, ocierają pot z czoła. Wraca przytomność. — No, już nic. Przyjdzie lekarz. Odwiozą cię do szpitala. Musisz pocierpieć trochę. Zamiast lekarza przychodzi jednak plutonowy żandarmerii i przodownik policji. Pomiędzy nimi Niemiec! Pilot niemiecki! Za nimi Gołębiowski. — Olek! — woła Gołębiowski. — Żyjesz!!! Danielak patrzy tylko na Niemca. Długo, przenikliwie. Nic nie mówi, wpatruje się tylko w jego twarz. Niemiec ma spuszczone oczy. 54
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Muszę tę mordę zapamiętać — myśli. — Muszę... I wie, że będzie, ją pamiętał tak samo dobrze i do końca życia, jak te żółte kołpaki śmigieł strzelających do niego Messerschmittów. Podporucznik Dzik i podchorąży Mazak ponieśli śmierć w płonącym Łosiu, podejmując próbę przymusowego lądowania...
55
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
PIĘTNASTY TEŻ MA SWÓJ DZIEŃ Na odcinku armii „Modlin”, na północy, również nie było spokoju. Od rana 1 września, gdy piętnasty dywizjon bezczynnie stał w Podlodowie, Niemcy bombardowali stację kolejową w Ciechanowie i usiłowali — zresztą bezskutecznie — zniszczyć mosty w Modlinie. Mosty pozostały nietknięte i Niemcy mogli uznać swój ładunek bomb za stracony. Nie bombardowania jednak były zasadniczą treścią niemieckich działań na północy. Przeciwko polskiej 20 dywizji piechoty wyszły dwie niemieckie dywizje piechoty, zaś na Mazowiecką Brygadę Kawalerii — dywizja piechoty i brygada kawalerii. Oprócz tego w kierunku na Działdowo natarły oddziały wschodniopruskiej obrony krajowej. Po osiągnięciu nieznacznego sukcesu, w nocy z pierwszego na drugiego września, Niemcy przegrupowali część swoich sił — 8 dywizja piechoty przesunięta została do rejonu Niedbórz — Unikowo, a pod wieczór przed prawym skrzydłem 20 dywizji pokazały się czołgi. Następnej nocy dowódca niemieckiej 3 armii przerzucił okrężnym marszem przez Nidzicę, Wielbark i Chorzele na Rządnowo oraz przez Myszyniec, Dylewo i Baranowo na Przasnysz dywizję pancerną „Kempf”. Na kierunku Grudusk także pojawiły się czołgi. W lukę pomiędzy 8 dywizję piechoty a Mazowiecką Brygadę Kawalerii zdołał się dostać niewielki oddział rozpoznawczy niemieckiej dywizji pancernej. W terrorystycznym rajdzie w kierunku Ciechanowa kilkanaście lekkich czołgów ogniem swoich dział podpalało osiedla i wioski. O północy czołgi wpadły do miasta. Okazało się, że rajd ten miał decydujący wpływ na losy odcinka armii ,.Modlin”, 8 dywizja piechoty, widząc pożary na swoim zapleczu, uległa panice i rozproszyła się. W takiej sytuacji wszedł do walki na tym kierunku piętnasty dywizjon bombowy. Niestety, nie w pełnym składzie. Jeszcze piątego września dwa klucze po trzy Łosie interweniowały po raz ostatni przeciwko ciężkim czołgom na szosie Radomsko — Rozprza. Tego samego dnia klucz pod dowództwem porucznika Szkuty wystartował w rejon Płońska z zadaniem rozpoznania kolumn pancernych na linii Ciechanów — Pułtusk, Płońsk — Nasielsk. Do Starej Wsi powróciły dwa samoloty. Łoś pilotowany przez podporucznika Murawskiego, z obserwatorem Wyrożemskim, dostał się pod silny ogień artylerii przeciwlotniczej i z przestrzeloną osłoną silnika wylądował przymusowo we wsi Kurpnik koło Mińska Mazowieckiego. Jeszcze jeden klucz został zdekompletowany. W 217 eskadrze — brak już trzech maszyn. Piątego września przyszedł rozkaz: przebazować dywizjon do miejscowości Popielewo. 56
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Łoś 72-135 z powodu wady silnika pozostał w Starej Wsi. Łoś 72-182 nie powrócił z lotu bojowego. Łoś 72-115 został rozbity w czasie kołowania... Jak tak dalej pójdzie, wkrótce dywizjon przestanie istnieć. Prawdą jest, że na zachód od Pułtuska strzelcy pokładowi zestrzelili niemiecki myśliwiec Me-30.9, który usiłował lecieć za kluczem, gdy ten powracał z rozpoznania. Niemiec nie wytrzymał nerwowo i zaatakował Łosia. Nie wykonał prawdopodobnego zamiaru rozpoznania lotniska Łosi, za to stracił wszystko. Załogi oceniają ten fakt. Oczywiście, nie jest opłacalna zamiana w walce Łosia za Messerschmitta, tym bardziej że załogę Łosia stanowi czterech kolegów, ale ten Me-109 mógłby być szczególnie groźny. Jak dotychczas, nad lotniskami piętnastego dywizjonu nie pokazał się żaden samolot niemiecki. Można przypuszczać, że ani Stara Wieś, ani Popielewo na razie nie zostały rozpoznane. Spokojnie można działać. Szkoda, że nie będzie więcej wypraw w rejon Radomska — można by kończyć tę zabawę z czołgami. To wielka ironia patrzeć, jak czołgi zjeżdżają z szosy i rozpraszają się po polach, jak motocykliści pozostawiają swoje pojazdy i pędzą, byle dalej od drogi, jak trafiony bombą czołg unosi się niezdarnie, jakby się kłaniał lufą do ziemi, jak zaczyna dymić czarnym niby smoła dymem. Pocieszające jest to, że i na północy są niemieckie czołgi. — Co w tym widzisz pocieszającego? — Kwiatkowski sztorcuje Mieleckiego. — Wolałbym, żeby Niemcy w ogóle nie mieli czołgów. — To je pozałatwiaj. Ty przecież bombardujesz. Ja tylko powożę, jestem twoim dorożkarzem. A ty sypiesz te bomby jak zgniłe gruszki: im mniej w celu, tym bardziej się cieszysz. — Ty!!! Co ty pieprzysz? — To ty pieprzysz. — Załoga do samolotu! Rozkaz przerywa sprzeczkę. Kwiatkowski sadowi się w swej oszklonej — jak Mielecki powiada — oranżerii, którą tak nazwał nie od słowa „oranżada”, tylko „orangutang”. Że też ich nawzajem los pokarał przymusową wojenną przyjaźnią! Ale już są w kabinach, Kwiatkowski patrzy w mapę, Mielecki drze się „od śmigła”, strzelcy sierżant Kędzierski i kapral Kasianowski ujmują tylce swoich karabinów maszynowych. Ale obserwator z pilotem sprzeczają się tylko na ziemi. W powietrzu Mielecki raz po raz ogląda się i uśmiecha do Kwiatkowskiego, szczerząc zęby. Kwiatkowski podnosi wtedy zaciśniętą pięść z podniesionym kciukiem i mruczy: — Klawo jest Współpracują i dobrze im się lata. Nie zdarza im się to zresztą często. Dywizjon ma więcej załóg niż maszyn. Każdy chce lecieć, więc dowódcy eskadr wyznaczają różne składy załóg. Szkuta z Waszakiem polecieli w rejon Płocka, Ciechanowa, Płońska i Makowa na rozpoznanie. Z 216 eskadry poleciał Ryżko. 57
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Co do Szkuty — trudno, niech leci. Ale Ryżko... Ci, co pozostali na ziemi, ci, którzy wiedzą już, że dziś wszystkie samoloty będą zajęte przez innych, przypominają nagle, że przecież Ryżko nalatał na Łosiach zaledwie dwadzieścia godzin, podchorążówkę ukończył przed samym wybuchem wojny. Tyle, że ma szczęście. Latał wprawdzie sporo na samolotach liniowych i trudno mu odmówić doświadczenia, ale... — A tam! Takie latanie! Jak nic rozłupie grata! Był to dla niego trzeci lot bojowy w wojnie. Ustalono, że w rejonie Makowa i Różana znajduje się niemiecka kolumna pancerna. Maków i Różan nie są daleko. Pół godziny lotu z Popielewa. Ryżko prowadzi klucz. Boczni są na miejscach, ich samoloty kołyszą się lekko, w odstępach nie większych niż pięćdziesiąt metrów. Lecą bez łączności radiowej, o wszystkim decydować będą gesty i wzajemne zrozumienie. Ryżko ma na głowie beret, hełmofon gdzieś się zapodział w czasie ustawicznych przebazowań. Zresztą, po co mu hełmofon, skoro nie ma radia? A gdyby nawet było radio, to i tak nic z tego, skoro w jego hełmofonie nawalone były laryngofony. W ogóle z laryngofonami dobrze nie jest. Jak ktoś ma sprawne — pilnuje jak skarbu. Rozgląda się. Wróg musiał tu być niedawno. Płonące wsie, wszędzie, gdzie spojrzeć — pożary. Tak wygląda wojna z lotu ptaka — cała w pożarach. Mijają Bugo-Narew, Maków jest niedaleko. Trzeba uważać. Muszą widzieć także, co dzieje się w powietrzu. Podobno stwierdzono obecność niemieckich myśliwców... Maków. Skręt w prawo. Na polnej drodze — tuman kurzu. To czołgi. Te, których właśnie szukają. Boczni już także widzą cel. Ślepy, by zobaczył ten ogromny tuman. — Ale sobie drogę wybrali — mruczy Ryżko. Teraz trzeba ułatwić pracę obserwatorowi. Lot ma być dokładny, jak po sznurku. Trzy serie bomb. Ryżko ogląda się. Ponad czołgami rośnie czarna chmura dymu. Jeszcze nie widać skutków tej serii. Nawet czołgów teraz nie widać. Kilka chwil lotu po prostej i klucz wraca. Ryżko prowadzi tak, aby wyjść jeszcze raz nad kolumnę. Jak dym opadnie albo się rozwieje, zobaczę — myśli. Dobrze jest. Większość bomb — w szosie. Tylko kilka obok. Widzi dwa czołgi rozbite. Na pewno jest ich więcej, ale Łoś szybko mija tę drogę i znów nic nie widać. Może tylni strzelcy zobaczą coś więcej, powiedzą sami, bez pytania, gdy klucz wyląduje w Popielewie. Strzelec jednak już teraz ma coś do powiedzenia. Alarmuje: atakują nas! Ryżko ogląda się. Z prawej strony idą jak meteory trzy samoloty. Chyba Messerschmitty. Ciasny skręt w prawo. Boczni podchodzą bliżej. Lewy prowadzony macha skrzydłami. Zwraca uwagę na inną trójkę. Obserwator krzyczy: — Skręt w lewo! W lewo! Maszynę przechodzi znany pilotowi dreszcz. To strzelcy otworzyli ogień.
58
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Pełny gaz. Ryżko usiłuje zmienić kierunek skrętu. W lewo samolot jednak nie skręca. Prawy silnik nie ciągnie, jakiś błąd pilotażowy spotkał się z defektem w tym samym czasie. Nie powinienem robić błędów — myśli Ryżko. — Szczególnie teraz. To jednak nie defekt silnika. To celny pocisk Messerschmitta. Atakujących nie widać, ale Ryżko wie, że są. Są gdzieś blisko. Znów za chwilę otworzą ogień. Strzelcy ich widzą zresztą, bo co chwila kaemy Łosia plują ogniem. Atakujących nie widać. A lewy skrzydłowy pali się! Wyprzedza ze zniżaniem dowódcę klucza, ciągnąc za sobą warkocz dymu. Płoną oba silniki. Dlaczego nikt nie skacze? Dlaczego oni nie skaczą? Ryżko rozgląda się, szuka białych czasz spadochronów, szuka Messerschmittów, szuka prawego skrzydłowego. Nie ma nic — ani spadochronów, ani skrzydłowego, ani Niemców. Obserwator Maślanka krzyczy coś, czego zrozumieć nie można, bo huczy silnik. Prawy — niestety — nie pracuje. Ryżko widzi, jak obserwator gorączkowo zakłada spadochron, zapina klamry. Będzie skakał. Słusznie. Łoś zniża się, pomimo że dźwignia gazu jest w położeniu „cały gaz”. Samolot przestaje być sterowny, jest jakiś leniwy. To już nie ten wspaniały, najlepszy z samolotów, który Ryżko ukochał jak żywego człowieka. — Co, do cholery, z tymi sterami! Snop pocisków i brzęk w gondoli obserwatora. Pęd powietrza, nie wiadomo skąd — w twarz. To pewnie przez rozbitą pociskami gondolę, w której teraz pojawił się ogień. Ogień? Ryżko jest zdumiony, oszołomiony tym, co się stało. Obserwatora nie ma. A może jest jeszcze w kabinie, tylko za zasłoną z dymu, za tym ogniem, który wyrasta ścianą przed samą twarzą pilota? Zamyka oczy, ta ściana ognia zbliża się coraz bardziej. Płomienie obejmują twarz. Straszliwy, nie do zniesienia ból w dłoniach i twarzy. Puszcza stery i głęboko wciska na uszy beret. Może w ten sposób ugasi płomień, który trawi włosy. Skakać! Gdzie jest ten zamek, zabezpieczający otwarcie kabiny? Szuka go prawą ręką w samym środku ognia. Ból jest straszliwy, a mimo to Ryżko myśli o tym, czy strzelcy już wyskoczyli. Brak powietrza. Pilot krztusi się, kaszle. Gdzież jest, do diabła ten rzemyk od zamka klosza? To chyba koniec. Nigdy nie myślał, że śmierć może być tak bolesna. Zaciska zęby. Czuje, najwyraźniej czuje, że samolot dostał jeszcze jedną serię. Jeżeli teraz, w tej sekundzie, nie znajdzie jakiegoś wyjścia, to następna seria go zabije. Jest tego pewien.
59
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Racja! Jest przecież dźwignia awaryjna otwierania kabiny. Jest tuż pod ręką. Jeden ruch. Szarpie i... strumień świeżego, ożywczego powietrza... Wisi pod czaszą spadochronu. Ostry, piekący ból twarzy i dłoni nie ustaje. Pod nim — trzy ogniska. Nie, nie ogniska. To płonące Łosie. Jego klucz. Dwieście szesnasta eskadra nie ma trzech następnych maszyn. I nie ma Cierpiłowskiego, nie ma Nowakowskiego... Później wiadomość: podporucznik Ryżko żyje. Za jaką cenę! Trudno na ziemi, w dywizjonie, nie rozmawiać o tym, że klucz nie wrócił. Mielecki z Kwiatkowskim nie sprzeczają się jak zwykle. I nie rozpaczają. Pięć dni wystarczyło, by przywyknąć do takich rozstań bez pożegnania, na zawsze... — Za cenę tych cholernych czołgów, tych bandyckich pudeł, co strzelają do wiejskich chałup. Przyszłoby ci kiedy do głowy, żeby strzelać do wiejskich chałup z armaty? — Podpalacze! — Byłbym za tym, żeby lecieć. Dokończyć sukinsynów. Tego dnia kapral Janik przed startem sprawdził spadochron. Rozpiął i zapiął powtórnie gumowe odciągi. Obejmował zawleczkę. Jest jeszcze kilka chwil do startu przeciwko tym czołgom w rejonie Różana, można się zastanowić, jak jest najlepiej, najłatwiej i najszybciej dojść do zawieszonego na ścianie spadochronu, aby nie trwało to zbyt długo. Bo jeśli trzeba skakać — nie ma czasu na zastanawianie się, nie przeraża, jak przy skokach treningowych lub szkolnych, ta przepaść pod samolotem. Janik wiedział, że nie będzie to lot bezpieczny. Samotny lot rozpoznawczobombowy w rój Messerschmittów, w dniu kiedy klucz w szyku sześcioma kaemami nie zdołał się obronić. Trzeba jednak lecieć. Nie tylko dlatego, że jest rozkaz. Również dlatego, że Cierpiłowski nie wrócił, Nowakowski nie wrócił... Pilot Łosia, kapral Tomicki, jest dobrym pilotem. Strzelec, kapral Staszek Winek, jest dobrym strzelcem. Może się obronimy... Janikowi mapa nie jest potrzebna. Nie będzie wiedział, gdzie znajduje się Łoś, chyba że zobaczy Bugo-Narew, rzekę wyraźną i znaną. Albo te czołgi... Wtedy pozna, że to Różan. Niewielką osadę nad Narwią zapamięta chyba do końca życia. Jakiś las pod samolotem. Koryto Bugo-Narwi pozostało w tyle, zaraz będzie Maków. Lecą tą samą trasą co Łoś porucznika Ryżki. Janik rozgląda się. Trzeba się rozglądać, szukać niemieckich myśliwców. Nie wolno przegapić ani jednego. Kaemy są załadowane, gotowe do strzału. Nagle widzi — niżej, pod Łosiem balon. Widzą go także pilot i obserwator. Trudno nie zauważyć tej zjawy, dyndającej się na czterystumetrowej lince. Balon na uwięzi — nie ulega wątpliwości, że w koszu siedzi niemiecki obserwator. Łoś idzie ze zniżeniem. Coraz bliżej biała powłoka, wypełniona wodorem. Janik bierze ją w celownik. Krótka seria. Króciutka. I tylko błysk. Spadają na ziemię białe strzępy, koziołkuje kosz. W porządku, załatwiony! 60
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
To było lekkomyślne. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że przecież balon jest broniony. Plunęły z lasu działa przeciwlotnicze, pociski z cekaemów jak rój os przemknęły obok skrzydła. Nura w dół! Tomicki gwałtownie odepchnął wolant. Janik wisi na pasach, nie czuje pod sobą samolotu, ale to fraszka, pociski artyleryjskie rwą się dobre pięćset metrów wyżej. Gaz! Pełne obroty! Jak najdalej stąd. W komorach bombowych cały ładunek. Jeśli trafią od dołu w komorę... Już nie trafią. Daleko pozostał las, tak silnie broniony. Teraz zadanie zasadnicze: rozpoznać tę szosę od Makowa do Różana nad brzegiem Narwi. Są, oczywiście. Gdzieżby się podzieli w ciągu tak krótkiego czasu? Ale są na postoju. Nie ma nad czołgami tej charakterystycznej chmury, która podnosi się, gdy tylko ruszają. Łoś płynie wzdłuż szosy ku tym czołgom. Lekko nabiera wysokości i przechodzi w lot poziomy, dokładnie nad szosą, prostą jak strzelił. Janik chciałby zobaczyć, jak będą szły te bomby — dwiema seriami po sześć, jak zapłoną od nich szare żuki. Ale patrzy nad siebie i przed siebie. Jest tu po to, aby chronić Łosia od tyłu i od góry. I widzi, jak nad ziemią, niżej od Łosia, zbliża się wyraźna sylwetka Messerschmitta 109. — Uwaga, atakuje nas z dołu tylna strefa! — Dobra. Winek, zajmij się nim! Pilot nie schodzi z kursu. Obserwator przylgnął do celownika. Bomby nie mogą się zmarnować. Nie po to je brali, aby pozostawić gdzieś na polach. Tu jest ich przeznaczenie, gdzie te czołgi. Jedna seria. Kilka chwil. Druga seria. Bomby wokół czołgów i pomiędzy nimi. Przykrywa je tuman dymu i kurzu, i już nic nie widać, tylko ten myśliwiec tnie serię za serią — wszystkie niecelne. Pilot rzuca Łosia w zakręt w prawo ku swoim, jak najdalej na południe. Poza linią Narwi są nasi. Jeżeli trzeba będzie skakać — to tam. Janik nie może strzelać. Ale pilnie patrzy, czy oprócz tego Messerschmitta, który strzela od dołu Panu Bogu w lufcik, nie ma innych myśliwców, wyżej. Chyba nie ma. O! Już nie ma i tego. To Winek. — Brawo, Stasieńku! Messersehmitt dostał w silnik i łagodnie przeszedł w lot nurkowy. Także w stronę Narwi.
61
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
— Zgłupiał? Na naszą stronę? — dziwi się Janik i widzi, jak myśliwiec przechodzi nad wstęgą rzeki i wali się w łąkę. Gejzer ognia, trochę dymu — i po wszystkim. * Jeszcze jeden dzień w walce. Dzień wielkich strat brygady bombowej. Od 4 do 6 września wyniosły one 14 Łosi i 4 Karasie, to jest dwadzieścia siedem procent stanu! Pięćdziesięciu sześciu chłopców z Łosi spisano ze stanu załóg. Ilu z nich pozostało jednak przy życiu, gdzieś po szpitalach, wędrówkach przez drogi pełne uciekinierów, taborów, kolumn wojsk, w poszukiwaniu swojego dywizjonu, bo przecież samoloty jeszcze są? Przecież nie dalej jak wczoraj podporucznik Rusiecki przyprowadził jednego Łosia z bazy w Małaszewiczach. Mówił, że są tam jeszcze inne. Coś się przecież zrobi z tymi maszynami w Małaszewiczach, jakoś się je uzbroi z Łosi rozbitych lub uszkodzonych, wyposaży w przyrządy, bo deska na nich jest niekompletna. Najważniejsze, że samoloty jeszcze są. Kapitan Cwynar, dowódca dywizjonu, zebrał załogi na zbiórkę. Jak za dobrych przedwojennych czasów lustrował wygląd zewnętrzny. — Dywizjon, baczność! Rozkaz naczelnego wodza z dnia 6 września 1939 roku... Nie ma komendy „spocznij”. Czyżby Cwynar zapomniał regulaminu? — ...Lotnicy! Jesteście żołnierzami wysokiej klasy. Mimo olbrzymiej przewagi walczycie bohatersko. Polska zawsze będzie z czcią o tym pamiętać. Naczelny wódz, Edward Śmigły-Rydz, marszałek Polski... I jednym tchem dalej, bez komendy „spocznij”. — Lotnicy! Kilka dni walki wystarczyło, byście sobie zdobyli uznanie naczelnego wodza. Składam wam z tego powodu gorące życzenia. Naczelny dowódca lotnictwa i OPL, Zając, generał brygady. Spocznij. Do samolotów... rozejść się! Szósty września jest dniem walki. A rozkazy te nikogo w dywizjonie nie cieszą. Każdy wie, że zostały wydane ze smutnej okazji. Brygada pościgowa odeszła z węzła warszawskiego. Znów Łosie lecą nad Różan. Na rozpoznanie przepraw niemieckich przez najbardziej polską z polskich rzek — Wisłę. W rejon Makowa, Ciechanowa, Płocka, Płońska. Kluczami, wciąż na bombardowanie tych czołgów, na wschód i na zachód od Różana. Ósmego dnia — ostatni start z Popielewa z bombami, znów na Różan. Niemiecka dywizja pancerna, wchodząca w skład trzeciej armii, przez Różan nie przeszła. Stan dywizjonu — dziewięć maszyn.
62
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
Dziewięć załóg plus kilku, którzy błagają dowódcę o lot, o jeden choćby lot. Obiecują, że wrócą, że nie dadzą się głupio zaskoczyć myśliwcom. „Pan kapitan wie, ja potrafię stosować manewr przeciwartyleryjski...” Ale dowódca dywizjonu ma tylko dziewięć maszyn. Jak obdzielić wszystkich? Jak wyjść naprzeciw tym gorącym pragnieniom? Trochę nawet za gorącym? Przyszła do dowódcy delegacja. — Panie kapitanie, tak nie może być. — Jak? — Będzie tu dziś dowódca brygady. My żądamy... — Żądamy — stawiają się. — Nawet kategorycznie żądamy. Jest dziewięć Łosi. W porządku. Załatwiliśmy tę kolumnę pod Różanem. W porządku. A teraz my żądamy lotu na Królewiec. W dziewięć maszyn, w tyle, ile mamy. My prosimy, panie kapitanie. — Ależ, chłopaki, słuchajcie... Nie możemy. Zrozumcie mnie... Teraz Cwynar ich prosi. Coś się w nim załamało. Brygada pościgowa odeszła z węzła warszawskiego, Niemcy z myśliwców strzelają do ludzi na drogach, do wiejskich chałup, do chłopaków pasących krowy na łąkach. Bomby z Heinkli i Dornierów spadają na mieszkaniowe dzielnice Warszawy, na Lwów, na Lublin, na Puławy, które tak daleko są od Dęblina. Czyżby jeszcze obowiązywał ten wielkoduszny rozkaz: nie bombardować obiektów niewojskowych — ani miast, ani fabryk? Ani nawet takich obiektów, które mogą być wojskowe, lecz nie ma takiej pewności? Czyż mają być dżentelmenami aż do śmierci swego narodu? — Słuchajcie mnie, chłopcy, ja tak rozumiem. Gdyby to ode mnie zależało... Ale słuchajcie, przecież po takim locie wszyscy będziemy rozstrzelani... — Kto nas rozstrzela? No, kto? Cwynar zdaje sobie sprawę, że tak rozmawiać z nimi nie może. Musi zdusić w sobie ten odruch serdeczności, tę solidarność z nimi. Musi, bo dojdzie do buntu, bo polecą wbrew zakazowi i on ich nie zatrzyma. — Stul pysk, gówniarzu! Rozejść się do samolotów. Czekać na rozkaz. Zmieniam załogi na najbliższy lot. Czekać na decyzję. Był ósmy dzień wojny. Po raz pierwszy w dywizjonie bojowym pojawił się dowódca brygady, aby orzec, że „stan osobowy jest przemęczony”, i zarządzić przesunięcie do Podlodowa, a następnego dnia na Wołyń. Z Wołynia zaś do Ułęża przelecieć ma dziesiąty dywizjon. Stąd będzie działał jeszcze przeciwko celom w rejonie Różana. Rozkaz nierealny. Niewykonalny. W Gnojnie na Wołyniu nie ma paliwa. Jakieś marne resztki, zdobyte cudem, gdzieś wyżebrane czy skradzione — nie wystarczą. Poza tym Ułęż znów jest poryty bombami. Nie można na nim lądować. Więc — zmiana decyzji. Dostarczono trochę paliwa. 63
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Jeszcze z Podlodowa cztery samoloty poleciały w rejon Wyszkowa. Jeszcze loty rozpoznawcze pomiędzy Narwią a Bugiem. Jeszcze do Skierniewic i Opoczna. Przeciwko kolumnie pancernej, której czoło dochodzi do Jarosławia. Bombardowanie mostów nad Sanem. Odcinek szosy Jarosław — Radymno. Bombardowanie niemieckich kolumn pod Rawą Mazowiecką. W rejonie Brzezin... Ostatnie polskie Łosie latają, bombardują i rozpoznają. Włodzimierz, Mosty Wielkie, Rawa Ruska, Telatyn, Tomaszów Lubelski, Hrubieszów, Zamość— I tak do szesnastego września. Oba dywizjony Łosi zmieniły lotniska. Dziesiąty na lotnisko Gwoździec Stary koło Horodenki, piętnasty — do Buczacza, na ściernisko. Stąd piętnasty jednym kluczem, złożonym z czterech maszyn, wystartował przeciwko kolumnie pancernej w obszarze Hrubieszów — Włodzimierz, a drugim poleciał nad kolumnę koło Włodawy. Dla pozostałych sześciu Łosi zabrakło paliwa. Siedemnastego września w składzie siedmiu Łosi dziesiąty dywizjon przekroczył granicę Rumunii. Następnego dnia granicę tę przekroczył dywizjon piętnasty, w składzie dwunastu maszyn. Kampania została zakończona.
64
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
ZAKOŃCZENIE Ścisłe ustalenie ruchu samolotów, a szczególnie strat brygady bombowej, w której skład wchodziły dwa dywizjony Łosi, jest dziś bardzo trudne i źródła historyczne niekiedy bardzo się od siebie różnią pod tym względem, uczestnicy zaś, którzy przetrwali wojnę, po trzydziestu blisko latach pamiętają raczej oderwane obrazy i nie mogą ponosić pełnej odpowiedzialności za wiarygodno ność danych dotyczących ruchu samolotów, zarówno strat, jak i uzupełnień. Niektóre samoloty już w czasie wojny zostały uznane za stracone, a po kilku dniach odnajdywały się gdzieś na przygodnych lądowiskach i powracały do służby w powietrzu. Były także przypadki, że z kilku rozbitych maszyn wyjmowano na lotniskach polowych części nadające się jeszcze do użytku i montowano z nich egzemplarze sprawne bojowo. Równie kłopotliwe jest zestawienie strat personelu latającego. Nawet bardziej, jeśli zważymy czas trwania kampanii wrześniowej. Wielu ludzi, uznanych na podstawie relacji świadków za zabitych, odnajdywało się w szpitalach lub oflagach.” Stosunkowo niewielu lotników, skreślonych z ewidencji jako zabici, powracało do swoich dywizjonów. Znacznie więcej spędziło kampanię w poszukiwaniu swoich macierzystych jednostek, lecz nigdy do nich nie dotarło z powodu zdezorganizowanej komunikacji i łączności. Obydwa dywizjony Łosi — jakkolwiek ich dotyczy to także — były pod tym względem w nieco korzystniejszej sytuacji, o ile przymiotnik „korzystny” w ogóle może być w tym kontekście użyty. Wynika to ze stosunkowo niewielkiej ilości sprzętu w porównaniu z liczbą samolotów bombowych Karaś, które — również w sile dwóch dywizjonów — wchodziły w skład brygady bombowej, a także — w różnej liczbie — znajdowały się w składzie armii: „Modlin”, „Pomorze”, „Poznań”, „Łódź”, „Kraków”, „Karpaty” oraz Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”. Z konfrontacji źródeł głównie, a po części i z relacji uczestników kampanii wrześniowej wynika, że brygada bombowa, znajdująca się w dyspozycji naczelnego wodza, poniosła dość duże straty: 26 samolotów Łoś i 59 samolotów Karaś. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że stan wyjściowy brygady w dniu 1 września 1939 roku wynosił 86 samolotów, to pozostałby tylko jeden nie zniszczony. Ale takie porównanie, jakkolwiek używane czasami w publikacjach, nie prowadzi do prawdziwej oceny działalności brygady. Otrzymywała ona bowiem uzupełnienia. Z baz uzupełniania przyszło do dywizjonu 9 samolotów i drugie 9 z innych jednostek lotniczych. Faktem jest jednak, że brygada straciła wszystkie Karasie i do Rumunii, w czasie ewakuacji, zdołała wyprowadzić 19 Łosi.
65
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
W sumie lotnictwo polskie w 1939 roku straciło 26 Łosi i 112 Karasi. Można uznać, że w przeciwieństwie do samolotów obserwacyjnych los wszystkich bombowców jest znany. Nie z braku materiałów historycznych wynika więc fakt, że rzadko stosowany jest w publikacjach podział na straty bojowe i inne. Taki podział byłby niesłuszny i niczym nie uzasadniony. Liczne są i takie znane wypadki, że samolot wracał z wyprawy na swoje lotnisko startu mocno postrzelany i nie nadający się więcej do lotu, lecz przecież nie był zestrzelony. Jak ponadto zakwalifikować straty bezsprzecznie wojenne, będące następstwem walki, lecz następstwem niezbyt wyraźnym dla statystyka, gdy pilot zdenerwowany lub przemęczony popełniał błąd pilotażowy, rozbijając lub uszkadzając swój samolot w czasie lądowania? Bardziej uchwytna jest liczba maszyn rozbitych wskutek złego stanu nawierzchni lotnisk. Autorzy publikacji na ogół zgadzają się, że w taki sposób lotnictwo bombowe straciło dwa Łosie i szesnaście Karasi. Jest jeszcze pewien szczegół historyczny, który wymaga odnotowania. Polskie lotnictwo bombowe straciło 19 maszyn zestrzelonych przez naziemne środki obrony OPL. 10 zestrzeliły oddziały niemieckie, zaś 9 — a więc tylko o jeden mniej — niestety, zginęło od ognia oddziałów polskich (Łoś i 8 Karasi). Niebezpieczeństwo ognia z ziemi czyhało na polskiego lotnika wszędzie. Zarówno nad terytorium zajętym przez wroga, jak i nad własną ziemią, w czasie przelotu, po starcie i przed lądowaniem, a nawet w czasie zrzucania meldunków dla poszczególnych dowództw. W kampanii wrześniowej, wobec przytłaczającej przewagi liczebnej i jakościowej lotnictwa niemieckiego, wiele oddziałów polskiej OPL otwierało ogień do każdego bez wyjątku samolotu, który znalazł się w strzeżonej strefie. Jeżeli zaś do podanej liczby dodać te samoloty, które zostały rozbite przy lądowaniu wskutek postrzeleń przez polskie oddziały naziemne, otrzyma się tragiczne w wymowie dziesięć procent strat sprzętu wyjściowego i około 1/3 załóg tak zestrzelonych samolotów. Inną plagą, której ofiarą padali często lotnicy, była historia szpiegostwa. Nie odosobnione są wypadki, że ci lotnicy, którzy ratowali się skokiem ze spadochronem, byli zatrzymywani lub aresztowani, albo też stawali się przedmiotem napaści ludności cywilnej i wojskowych maruderów, znajdujących się na tyłach. Władze bezpieczeństwa, niestety, także uległy tej psychozie. Lotnicy w ten sposób zatrzymywani, nie posiadający przecież żadnych dokumentów ani znaków rozpoznawczych, często dlatego do 1 końca kampanii nie mogli powrócić do swoich eskadr. Z zestawień wynika jednoznacznie, że Łosie poniosły najmniejsze straty w stosunku do strat innych typów samolotów. Jest to bezsprzecznie zasługa jakości tego samolotu. Klasie tego bombowca lotnictwo może zawdzięczać także, iż wśród poległych jest tylko dziewięciu lotników z Łosia, wśród rannych — sześciu, nie powróciło zaś z lotu — dwudziestu siedmiu. Jeżeli nawet dane te nie zostały
66
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
B. GACZKOWSKI
całkowicie zweryfikowane wskutek niekompletnych zestawień, to i tak straty rzeczywiste uznać można za stosunkowo niskie. Aby otrzymać pełny i odpowiadający prawdzie obraz wysiłku brygady bombowej, a dywizjonów Łosi w szczególności, nie można ograniczyć się do zestawienia strat. Trzeba popatrzeć na to, co za tę cenę dywizjony zdziałały. Wyniki działania brygady bombowej nie są oceniane optymistycznie. Złożyła się na to i fatalna sytuacja lotniskowa — ani jeden Łoś nie wystartował z pełnym dopuszczalnym ładunkiem bomb — i jeszcze gorsza organizacja łączności i dowodzenia, złe zaopatrzenie, szczególnie w materiały techniczne, a także niemal zupełny brak zaplecza. Przy największym nawet zapale bojowym i poświęceniu załogi nie mogły nadrobić tych braków. Już w 1939 r. było wiadome, że nowoczesne lotnictwo — a dywizjony Łosi należy zakwalifikować do grupy najnowocześniejszych — może działać skutecznie tylko z baz należycie urządzonych i ubezpieczonych pod względem obrony przeciwlotniczej. Do tych wszystkich niedostatków doszło niezdecydowanie naczelnego wodza. Nie umiał wykorzystać lotnictwa, które było w jego dyspozycji, i nie mógł się zdobyć na konsekwencję. Zgodnie z założeniami brygada bombowa powinna była otrzymywać zadania bojowe z dnia na dzień. Skończyło się jednak na tym, że lotnictwo bombowe używane było wyłącznie do zwalczania hitlerowskich kolumn pancernych, którym armia polska nie była w stanie przeciwstawić odpowiednich środków naziemnych. W ten sposób ogólna słabość armii wrześniowej odbiła się fatalnie na rodzaju zadań wykonywanych przez brygadę bombową, szczególnie zaś przez dywizjony Łosi, stanowiące jej główną siłę uderzeniową. A przecież Łosie, jako średnie bombowce, nie były przeznaczone do walki z czołgami. Należy także wątpić, czy wyniki rozpoznań, prowadzonych w ciągu całej kampanii przez załogi Łosi, zostały należycie spożytkowane. Te i inne jeszcze braki, błędy i niedopatrzenia musiały się złożyć na to, że lotnictwo polskie poniosło we wrześniu 1939 roku klęskę, ale klęskę nie większą, niż pozostałe rodzaje broni. Zaś lotnik polski... Oto, co pisze na jego temat generał Jerzy Kirchmayer: Ta karta czerwoną krwią pisana to niezmierzone bohaterstwo polskiego lotnika — szedł on bez namysłu w nierówny bój, w którym przejawił wspaniały instynkt bojowy, ofiarność bez granic (...) Lotnik polski wykonał swój obowiązek do ostatniego tchu, ostatniego obrotu motoru i ostatniego naboju.
67
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE”
Samolot bojowy P-37B „Łoś” (PZL Pegasus XX), Numer seryjny 72.91 (lub 72.41), 10 Eskadra Bombowa, Ułęż, 31 sierpień 1939 r. (przyp. blondi)
68
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08
1
2
B. GACZKOWSKI
3 7
4
5
6
8
9
10 11
12
18
13
14
19
15
20 24
21
16
17
22
23
25
26
27 28
29
30
KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM POZIOMO: 1) porucznik, obserwator Łosia numer 72—174, 4) pilot Łosia zestrzelonego przez polską artylerię, 7) rodzaj pieczywa pszennego, 9) Jedno z podstawowych pojęć matematyki, 10) ptak z rodziny drozdów, 11) sprzęt trawy, zboża, 12) faza księżyca, 15) ważny mechanizm „Łosia”, „Karasia” i innych podobnych samolotów, 18) podpułkownik pilot, szef sztabu lotnictwa armii „Łódź”, 21) dawna więzienie w Warszawie, w okresie drugiej wojny światowej katownia ofiar terroru hitlerowskiego okupanta, 24) zboże krajów tropikalnych, zwłaszcza Afryki, 26) kapitan, dowódca 211 eskadry „Łosi”, 27) możnowładca, 23) miody pilot „Łosia” zestrzelonego w rejonie Makowa podczas ataku na kolumnę czołgów hitlerowskich, 29) uszkodzenie samolotu w wyniku wad mechanicznych, 30) kapitan pilot, dowódca dywizjonu „Łosi”. PIONOWO: 1) wytknięta trasa przelotu samolotu, 2) tytuł głośnej książki Tadeusza Brezy, 3) konopie z manili, 4) lekki samolot bombowy polskiej produkcji, 5) wojewoda sieradzki, znany pisarz i teoretyk wojskowy czasów Odrodzenia, autor pracy „Księgi o gotowości wojennej”, 6) pisarz brazylijski, autor m. in. powieści „Kakao”, 8) wielkiej klasy samolot bombowy P-37, bohater tego tomiku, 13) gad, 14) przyrząd gimnastyczny, 16) olbrzymi ptak żyjący niegdyś w Nowej Zelandii, 17) przysłowiowy symbol czystości, 18) Imię żeńskie, 19) gaz używany do dezynfekcji wody, 20) współczesny szkolno-treningowy samolot polski, 21) ratunek, 22) ojczyzna czardasza, 23) statek rybacki, 25) zboże obszarów podzwrotnikowych. „Zwań”
69