Stephen Lawhead - Zelazna wlocznia

579 Pages • 181,726 Words • PDF • 2.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:27

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


CELTYCKIE WYPRAWY KRZYŻOWE obejmują następujące tomy: ŻELAZNA WŁÓCZNIA CZARNY KRZYŻ MISTYCZNA RÓŻA Stephen Lawhead ŻELAZNA WŁÓCZNIA Zysk i Iska Wydawnictwo

Tytuł oryginału The Iron Lance Copyright © by Stephen Lawhead 1998 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2002 Copyright © for the cover illustration by Mick Posen Niniejsze dzieło jest fikcją literacką. Postaci, wydarzenia i dialogi są wytworem wyobraźni autora i nie należy im przydawać znamion realności. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych wydarzeń i osób, żyjących lub zmarłych, są całkowicie przypadkowe. Cytaty z Pisma Świętego zaczerpnięto z: Ewangelie i Dzieje Apostolskie. Księgarnia Świętego Wojciecha. Poznań-Warszawa-Lublin 1953 Wydanie I ISBN 83-7150-681-3 ISBN 83-7150-978-2 (tom I) Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, ul. Zgoda 54, 60-122 Poznań tel. (0-61) 864 14 03, 864 14 04 e-mail: [email protected] nasza strona: www.zysk.com.pl Druk i oprawa: Opolgraf SA Pamięci mego ojca Roberta E. Lawheada

KSIĘGA PIERWSZA 6 stycznia 1899, Edynburg, Szkocja Imię moje nie ma żadnego znaczenia. Wystarczy, byście wiedzieli, iż pozaprzedwczorajszego wieczoru dostąpiłem Siódmego Stopnia Wtajemniczenia. Stałem się tedy członkiem Wewnętrznej Świątyni, a tym samym dopuszczony zostałem do tajemnic, którymi zamierzam się z wami podzielić. Niech wam wszelako ani nie przemknie przez głowę myśl, iżbym zamierzał się sprzeniewierzyć zaufaniu, jakim zostałem obdarzony; umarłbym raczej, niż ściągnął niebezpieczeństwo na Bractwo lub jego poczynania. Przy tym wiele spośród rzeczy i

spraw, które przedstawię, nie jest już tajemnicą. W każdym razie średnio inteligentny czytelnik, obdarzony choć odrobiną dociekliwości, jako też w miarę przyzwoitą biblioteką, jeśli zdobędzie się na cierpliwość i wytrwałość, to sam może posiąść tę cząstkę wiadomości. Wszakże, co do reszty, to jest ona nie do odkrycia, chyba że takim samym sposobem, jakim mnie została dana. Sposób ten jednakże, podobnie jak uzyskana dzięki niemu wiedza, jest ponad wszelkie wyobrażenie tajemny. W istocie rzeczy ja sam, gdybym nie stał się był jednym z nielicznych wybrańców, nie potrafiłbym w to uwierzyć, ani też nie przystąpiłbym teraz do pisania o tym. Które to przedsięwzięcie i tak już wystarczająco długo odwlekałem. Czas wreszcie, bym zaprowadził porządek tak w moich pomieszanych myślach, jak i w samych nadzwyczajnych, by nie rzec fantastycznych doświadczeniach ostatnich dni, które mnie o to pomieszanie przyprawiły. Rzeczy, o których opowiem ‒ wierzcie mi ‒ naprawdę się wydarzyły. Oto ich początek. Wezwany zostałem tak jak zwykle ‒ pojedynczym stuknięciem w drzwi mego gabinetu oraz kartką, nie opatrzoną ani pieczęcią, ani podpisem, i nie zawierającą żadnego przesłania z wyjątkiem jednego jedynego słowa: „Wieczorem”. Rzecz jasna, resztę dnia spędziłem na odwoływaniu różnorakich, umówionych wcześniej spotkań, aby o właściwej porze wyruszyć do stałego miejsca zgromadzeń. Wybaczcie, iż nie wyjawię, gdzie ono się znajduje. Starczy, jeśli powiem, że jest to zwyczajny kościół niedaleko za miastem i że łatwo doń dotrzeć wynajętą dwukółką. 11 Jak zawsze, zapłaciłem woźnicy, pouczyłem go, o której ma po mnie wrócić, po czym ostatnie dwie lub trzy mile przebyłem pieszo. Podobnie jak pozostali uczestnicy naszych spotkań, za każdym razem podążam tam inną drogą i dobieram innego woźnicę, aby nie wzbudzić w którymś ciekawości lub podejrzeń. Jakkolwiek kościół ów niczym szczególnym się nie odznacza ‒ ani budulcem, którym jest zwykły szary kamień, ani tradycyjnie wyposażonym wnętrzem ‒ to zapewniam was, że będąc nader wiekowym, w istocie nie ma w sobie nic tradycyj-nego. Wszedłszy do jego wnętrza, przysiadłem w jednej z ławek, aby zmówić modlitwę, po czym z wieszaka w zakrystii zdjąłem swą szarą, powłóczystą szatę i po schodkach ukrytych za ołtarzem zszedłem do krypty, w której odbywały się nasze najsekretniejsze zgromadzenia. Owa podziemna sala wypełnia nozdrza nieznacznym zapachem kurzu i próch-niejącego drewna. Panuje w niej mrok, gdyż do oświetlenia używamy wyłącznie świec, a i to nader oszczędnie. Nie odczuwam wszakże zalęknienia, jako że od paru już lat uczestniczę w zgromadzeniach Bractwa, a było ich tak wiele, iż miałem możność dobrze się oswoić z rozmaitymi rytuałami i ceremoniałami przyjęty-mi w naszej grupie. Najczęściej bywam jednym z pierwszych przybyłych, dziś jednak, gdy zginam się niemal wpół, by wejść w niskie drzwi, prowadzące do wewnętrznej komnaty, wyczuwam, że jestem już oczekiwany. Podaję jakąś banalną przyczynę swojego spóźnienia, jednakże

Genotti zapewnia mnie, iż bynajmniej nie jestem spóźniony, atoli tego wieczoru zgromadzenie ma mieć szczególny przebieg i charakter. (W tym miejscu czuję się zobowiązany do wyjaśnienia, że wszystkie imiona i nazwiska osób, o których mowa będzie w niniejszej opowieści, zostały przeze mnie zmienione, aby członkowie Bractwa zachowali anonimowość). ‒ Rozpoczęliśmy nasze obrady już wczorajszego wieczoru ‒ wyjaśnia Genotti. ‒ Twoja zaś obecność dopiero teraz jest pożądana. ‒ Rozumiem. Odzywa się inny głos: ‒ Już od sześciu lat, jak sądzę, jesteś wiernym członkiem Rady Bractwa. ‒ To Evans, nasz numer dwa, czyli Drugi Zwierzchnik. ‒ Przez cały ten czas bezustannie ci się przyglądaliśmy, wypatrując jakichkolwiek, najdrobniejszych nawet oznak niewłaściwej postawy. ‒ Mam nadzieję, że nie okazałem niczego, co mogłoby was rozczarować względem mojej osoby. ‒ Wręcz przeciwnie. Wywarłeś na nas znakomite wrażenie, które tylko zwiększyło nasz dla ciebie podziw. Z mroku dobiegł mnie trzeci głos: 12 ‒ Bractwo wielu przed tobą wzywało przed swe oblicze. ‒ To Kutch, rozpoznaję jego austriacki akcent. ‒ Nikt jednakowoż nie okazał się godnym dostąpienia znaczniejszego zaszczytu… aż do tej chwili. Zmysły moje wyostrzyły się na dźwięk słowa „zaszczyt”. Dotychczas tylko raz użyto go w stosunku do mnie w tak uroczystych okolicznościach: tej mianowicie nocy, której zaproszono mnie do wstąpienia w szeregi Bractwa. ‒ Nie byłem świadom, że można dostąpić jeszcze znaczniejszego zaszczytu ‒ odparłem. ‒ Męczeństwo jest zaszczytem ‒ wyjaśnił łagodnym głosem Zacearía ‒ dla tych, którym

przypada w udziale. ‒ Miałżebym zostać męczennikiem? Odpowiada mi De Cardou: ‒ My wszyscy jesteśmy męczennikami, mój przyjacielu. Różni nas tylko to, w imię jakiej poświęcamy się sprawy. Nie wiem, co na to rzec, przeto zapada przedłużająca się cisza. Doznaję uczucia, iż wszyscy zebrani bacznie mi się przypatrują z mroku, w którym ja nie potrafię ich dojrzeć. Wreszcie Pemberton przerywa to milczenie. Jestem tym zaskoczony, spodziewałem się bowiem, że uczyni to ktoś inny, Evans lub De Cardou. W tej samej wszakże chwili domyślam się, iż to właśnie on, niepozorny Pemberton, jest naszym Pierwszym Zwierzchnikiem. ‒ Jeśli, tak jak my przed tobą, gotów jesteś na męczeństwo, to okaż swoją gotowość, postępując o krok naprzód. Co też czynię bez chwili wahania. Poznałem Bractwo i jego działalność na tyle, aby członkom jego ufać bez żadnych zastrzeżeń. Nie czekając więc na ponowną zachętę, której zresztą z pewnością bym się nie doczekał, okazuję tedy swoją wolę, postępując naprzód o przypisany rytuałem jeden krok. Z tą chwilą rozpoczyna się ceremoniał wtajemniczenia. Bezzwłocznie staje po obu mych bokach dwóch członków Wewnętrznej Świątyni. Ująwszy mnie za ramiona, podnoszą je do pozycji horyzontalnej, podczas gdy trzeci obwiązuje mnie w pasie grubą, wypchaną wewnątrz szarfą. Następnie prowadzą mnie do ustawionego pośrodku krypty małego stolika. Rozbłyska płomyk pojedynczej świecy i widzę w jej blasku, iż stolik przykryty jest nieskazitelnie białym obrusem, na którym rozłożono kilka przedmiotów: srebrny, napełniony jakimś płynem puchar, biała gliniana fajka do palenia tytoniu, mszalny kielich, złoty talerzyk z czymś, co przypomina suszone figi, zwinięty kawałek czarnego materiału, który zdaje mi się jedwabiem lub atłasem, a wreszcie krzyż z surowego drewna, umocowany na złotym piedestale. 13 Staję tedy przed owym stolikiem, podczas gdy po przeciwnej jego stronie ustawia się sześciu mistrzów wtajemniczenia; na głowy naciągnęli kaptury, przeto nie widzę ich twarzy. Nie ma to wprawdzie znaczenia, gdyż znam ich głosy jak swój własny, mimo to jednak czuję się trochę niepewnie. ‒ Ty, który poszukujesz, wyciągnij przed siebie swe dłonie.

Wydał to polecenie Pemberton, a ja wykonuję je bez zwłoki. On wówczas wznosi srebrny puchar i stawia mi go na złożonych dłoniach. ‒ Spełnij go. Przysuwam puchar do ust i sączę jego zawartość. Jest to jakiś słodki płyn o lekko ziołowym posmaku, jak gdyby mieszanka różanego olejku i anyżu, ma jednak w sobie pewną moc ‒ gdy go przełykam, odczuwam w gardle palenie. Opróżniwszy puchar, opuszczam go, a wówczas zostaje mi odebrany, lecz tylko na chwilę, po której znowu mam go w dłoniach. ‒ Ty, który poszukujesz, pij. Piję więc znowu, tym razem czując, jak po mym przełyku i żołądku rozlewa się jakieś niezwyczajne ciepło. Raz jeszcze odejmuję puchar od ust i raz jeszcze sły-szę, iż mam wypić jego nową zawartość, gdy tymczasem owo tajemnicze ciepło rozchodzi się z samego dna mego żołądka aż po kończyny. Po wypiciu trzeciej porcji tej idącej do głowy mikstury wolno mi odstawić puchar, równocześnie czyjeś dłonie ujmują i wznoszą krzyż. ‒ Ty, który poszukujesz ‒ to De Cardou ‒ oddaj cześć krzyżowi. Krzyż przybliża się do mej twarzy, abym go ucałował. A gdy czynię to, odstawiony zostaje na piedestał. De Cardou bierze teraz ze stolika glinianą fajkę i odwraca się do mnie plecami. Kiedy ponownie zwraca się w moją stronę, fajka już dymi, choć trwało to wszystko tak krótką chwilę, że trudno mi pojąć, jak zdołał w tym czasie skrzesać ogień, a cóż dopiero rozżarzyć tytoń. ‒ A teraz wdychaj niebiańskie kadzidło. Wsuwam fajkę pomiędzy wargi i zaciągam się dymem, którego aromat rozchodzi się po mym języku i podniebieniu. Wydycham go i ponownie wsysam cudownie pachnącą substancję. Po trzecim zaciągnięciu fajka, podobnie jak przedtem puchar, zostaje mi zabrana i odstawiona na stolik. Kolejne polecenie wydaje Genotti: ‒ Poszukiwaczu ‒ rzecze z włoska śpiewnie, podnosząc złoty talerzyk ‒ sięgnij teraz i pożywaj. Wybieram jeden z pomarszczonych owali, wkładam go do ust i żuję. Jest delikatny, acz cokolwiek sztywny ‒ na podobieństwo suszonego owocu ‒ jednakże smak ma tak cierpki i gorzki, że łzy napływają mi do oczu i nachodzi mnie silna pokusa, by wypluć tę dziwną substancję. Gorycz jest tak dojmująca, iż zdaje się 14

parzyć, a następnie odbiera ustom czucie. Także mój język traci wszelką wrażli-wość i przeobraża się w nieczuły płat bezużytecznego mięsa, który nie wiadomo jakim sposobem zdaje się pęcznieć. Przeraża mnie myśl, że zaraz się uduszę. Nie jestem w stanie oddychać. Dusząc się i krztusząc, zdobywam się jednak na to, by przeżuć, a wreszcie i przełknąć to okropieństwo. Znowu ogarnia mnie przerażenie: a jeśli każą mi więcej tego zjeść? Lecz nie, Genotti odstawia talerzyk i sięga po kielich. Podaje mi go bez słowa, piję. Płyn przypomina kordiał. Nie potrafię wprawdzie rozpoznać jakiegoś konkretnego aromatu i smaku, ale za to natychmiast odczuwam, jak język, zęby, wargi i tkanki przełyku zaczynają drażniąco pulsować powracającym czuciem. Nie wiem, czy to działanie przeżutego suszu, czy też kordiału, lecz owo drażniące pulsowanie bynajmniej nie ustaje. Nagle ogarnia mnie niewytłumaczalna chęć śmiechu. Mam wrażenie, że gdzieś w środku mego ciała zaczęła pęcznieć jakaś rozciągliwa bańka, która rozrastając się, zarazem wznosi się ku górze i domaga się, abym ją z siebie uwolnił, parsknąwszy głośnym rechotem, w przeciwnym bowiem razie pęknę. Z najwyższym trudem powstrzymuję się jakoś przed wybuchem głośnego śmiechu. ‒ Poszukiwaczu ‒ raz jeszcze rozkazuje mi Genotti ‒ wdychaj niebiańskie kadzidło. Wciągnięty z fajki dym przywraca mi spokój i choć wnętrze mych ust wciąż irytująco pulsuje, pragnienie śmiechu już ustąpiło. Jako kolejny zabiera głos Evans. ‒ A teraz odpowiedz mi: co jest wzrokiem dziecięcia Bożego? ‒ pyta z walij-skim zaśpiewem, który wdzięcznie pobrzmiewa w mym uchu. ‒ Wzrokiem jego jest wiara ‒ odpowiadam na to pytanie, które pada na wstępie każdego ceremoniału wtajemniczenia, bez względu na to, którego ma być ono stopnia. ‒ Posłuż się tedy swym wzrokiem, ty, który poszukujesz, a będzie ci dane widzieć ‒ rzecze Evans, po czym chwyta złożony kawałek czarnego jedwabiu i okrążywszy stolik, zbliża go ku mej twarzy. Po krótkiej chwili, z przepasanymi oczyma, czuję, jak ktoś ujmuje moją prawą dłoń i prowadzi mnie do innej części komnaty, gdzie zostaję ułożony na plecach, na gołej posadzce. Przygotowuję się w duchu na wszystko, co może mnie teraz spotkać. Słyszę ja-kiś głuchy, skrzypiący dźwięk, jak gdyby ktoś powoli kreślił kredą na tablicy. Trwa to przez pewien czas, po czym na lewym policzku odczuwam chłodny powiew powietrza, który przypomina przeciąg, uczyniony przez otwarcie drzwi. W tym samym momencie czyjeś ręce przymocowują sznury do obu boków szarfy, 15 którą owinięto mnie w pasie, i po chwili jestem mocno związany. Mistrzowie ceremonii stoją nade mną, nieruchomym i unieruchomionym na posadzce.

Nagle ktoś chwyta moje stopy i okręca mną niby bezradnym żółwiem leżącym na plecach. Gdy nogi moje zostają uwolnione z uchwytu, czuję, że zwisają nad pustką. Nie dane mi jest jednak długo się zastanawiać nad swoim położeniem, gdyż niemal w tym samym momencie odczuwam łagodne pociągnięcie, po którym moje stopy, kostki, a potem całe nogi zsuwają się w jakąś otchłań. Napięte liny podciągają me ręce do góry i oto czuję, jak moje ciało ześlizguje się do powstałego w podłodze otworu. Osuwam się wolno w próżnię, wisząc na krępujących mnie sznurach niczym bezwolna kukła. Sala, do której mnie opuszczono, jest ogromna. Na dobrą sprawę nie wiem nawet, jak się tego domyśliłem. Być może o rozmiarach tego pomieszczenia świadczy panujący w nim chłód, jak również dźwięk mego oddechu, odbijający się echem od niewidocznych ścian. Nic nie widzę przez opaskę na oczach, opadam coraz niżej i niżej. Nareszcie moje stopy znowu dotykają twardego podłoża; prostuję nogi i stoję. Nie potrafię ocenić, na jakiej znalazłem się głębokości. Z góry dobiega mnie głos, który sprawia wrażenie dalekiego echa: ‒ Ty, który poszukujesz oczyma wiary ‒ to Pemberton ‒ szukaj teraz… i obyś znalazł prawdziwie. I w tej samej chwili spadają na mnie liny, które za mną zrzucono. Lalkarze od-cięli sznurki i teraz sam muszę znaleźć własną drogę. Muszę szukać. Lecz… czego w istocie szukam? Co winienem znaleźć? Żadne z moich poprzednich doświadczeń w obcowaniu z Bractwem nie przygotowało mnie na tego rodzaju próbę. Tylko ode mnie zależy teraz, czy sprostam jej, czy też zawiodę. Postanawiam, że skoro zdany jestem na poszukiwanie, to będę postępował tak, jak mi zalecono. Mimo iż cel mego poszukiwania stanowi dla mnie zagadkę, to musi mi starczyć wiary, by ufać, że rozpoznam to, czego szukam, gdy już na to natrafię. Podjąwszy tę decyzję, stawiam parę pierwszych, niepewnych kroków w głąb jaskini. A o miejscu, w którym właśnie się znalazłem, zacząłem myśleć jako o rozległej podziemnej grocie, nieogarnionej, wydrążonej głęboko pod ziemią pustej przestrzeni, którą otacza zewsząd skała. Po trzech krokach w nieprzeniknionej ciemności przystaję. Nader niepewnie trzymam się na nogach, a głowa zdaje mi się lekka, jak gdybym unosił się w wodzie. Nie poddaję się jednak i wziąwszy głęboki oddech, kontynuuję poszukiwanie. 16 Powoli obróciłem się i skierowany w prawą stronę, odczułem na policzku ledwie wyczuwalne tchnienie powietrza, postanawiam przeto w tym właśnie podążyć kierunku. Uczyniłem to w istocie na chybił trafił, a jednak zamysł mój zostaje nagrodzony, gdyż po może dwunastu ostrożnych krokach natrafiam na stopień. Pochylam się i badam go dłońmi; prowadzi do następnego, wyżej. Wkraczam nań, potem na jeszcze jeden, na trzy następne, i znajduję się na pewnego rodzaju platformie, która ‒ jak sądzę ‒ wykuta została w ścianie jaskini.

Wypowiadam jakieś słowo i ze sposobu, w jaki odbite do mnie wraca, wnoszę, iż wkroczyłem do niewielkiej komnaty, która z kolei prowadzi do jakiejś obszer-niejszej przestrzeni będącej być może rodzajem przedsionka. Z wyciągniętymi przed siebie niczym ślepiec rękoma ‒ bo też po prawdzie jestem teraz ślepy ‒ posuwam się przed siebie, nie odrywając stóp od posadzki, aby zyskać wyobrażenie pomieszczenia, do którego się wspiąłem. Odczułem zawrót głowy, a teraz jestem wręcz oszołomiony. Za to zmysły moje się wyostrzyły. Mam wrażenie, iż jarzę się w ciemności, rozpryskując wokół siebie iskierki. Natężam słuch, lecz słyszę jedynie własny oddech. Postanawiam, skoro nikt mi tego nie zabronił, zdjąć z oczu opaskę. Tak jak się spodziewałem, nie dostrzegam ani odrobiny światła. Mój wzrok nie jest zdolny przeniknąć ciemności podziemia, która okrywa mnie niczym druga skóra, przylegając tak ściśle, jak gdyby zrosła się z moim ciałem. Choć wciąż jestem ślepy, to pozostałe moje zmysły są czynne. Czuję, jak przepełnia mnie jakieś podniecone oczekiwanie, chyba że ‒ co prawdopodobniejsze ‒ jest to pierwszy skutek działania wszystkich tych dziwnych substancji, które się we mnie wsączyły. Mam wrażenie, iż szybuję w powietrzu. Kontynuuję podjętą inspekcję. Odkrywam, że ściany domniemanego przedsionka są wypukłe i gładkie, i jak przypuszczałem, wycięte są w skale. Posuwając się ku przeczuwanej tylnej ścianie tego kamiennego westybulu, nie natrafiam wy-ciągniętymi przed sobą rękoma na żadną przeszkodę. Aż nagle… Moje palce natykają się na krawędź jakiejś wnęki. Obmacuję dłońmi krzywiznę obramowania i szybko odnajduję cały kształt znajdującego się w ścianie otworu. To nisza, szersza niż wysoka, a w niej lekko wystająca półka. Sięgam ku jej tyłowi. Nie jest głęboka. Dotknąwszy ściany, zaczynam przesuwać palcami wzdłuż półki. Opuszki natykają się na coś zimnego i twardego. To coś zostało tam umieszczone z rozmysłem. W samej rzeczy przypuszczam, że zarówno nisza, jak i owa półka po to zostały wykute w ścianie, aby pomieścić znaleziony przeze mnie przedmiot. Czyżby on właśnie miał być celem moich poszukiwań? 17 Dotykam go, starając się odtworzyć sobie jego kształt i przeznaczenie. Jest dłu-gi i cienki, a jego twardość i chłód mogą znamionować jedynie metal. Ujmuję go w dłoń i ostrożnie wysuwam ze skrytki, a potem biorę w obie ręce, aby ocenić ciężar; wskazuje on na brąz lub żelazo. Sądząc po długości i kształcie, spodziewam się na którymś z końców jakiegoś uchwytu. Myliłem się jednak, rzecz jest zanadto cienka, a jej obwód za mały, by mogła się okazać zwykłym narzędziem lub podręcznym przyrządem, a poza tym jest na to zbyt ciężka. Jej powierzchnia jest chropo-wata i nie wyczuwam na niej żadnego wyrytego znaku lub ornamentu. Przesuwając dłonią wzdłuż tego czegoś, co jest rodzajem pręta, zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest on całkiem prosty: wygina się i lekko zakrzywia, a zarazem stopniowo grubieje w miarę zbliżania się ku tępemu, zaokrąglonemu końcowi.

Przenoszę palce ku przeciwległemu końcowi i odkrywam, że im są go bliżej, tym cieńsza staje się okrągłość pręta, aż w końcu przechodzi w płaszczyznę, na której wszelako znajduję coś w rodzaju trójkątnej głowicy. Wyczuwam na niej… jakże je nazwać? Występy?… nie. Powiedzmy ‒ trzy maleńkie piórka. Są bardzo cienkie i… Gdy tak stoję, zastanawiając się, do czego może służyć ów przedmiot, dobiega mnie świszczący odgłos przemieszczającego się powietrza i chociaż dźwięk dowodzi, że jest to strumień o znacznym natężeniu, nie wyczuwam na skórze najlżejszego powiewu. Pot występuje mi na czoło. Nagle mam wrażenie, że cała posadzka nachyliła się pod mymi stopami. Zatoczyłem się, jednakże pręt wciąż zaciskam w dłoni. Wolną ręką próbuję chwycić się krawędzi niszy, lecz trafiam w próżnię i tracąc równowagę, wpadam na ścianę. Jaskinia rozbrzmiewa teraz łoskotem i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to nie w jaskini huczy, a w mojej głowie: słyszę szum krwi pulsującej w mych uszach. Zapierając się o ścianę, usiłuję się odwrócić, zaraz jednak okazuje się, że nie jestem w stanie ustać na nogach. Dyszę niczym pies. Wdycham powietrze gwałtownymi haustami, jak gdybym przebiegł dziesięć mil. Twarz ocieka mi potem. Staram się utrzymać przy ścianie, o którą zapieram się plecami, lękając się poruszyć, aby nie stoczyć się z uniesionego przedsionka na kamienną posadzkę. Opuszczam się tylko coraz niżej, aż znajduję się w pozycji siedzącej, zaciskając w dłoni metalowy pręt i rozpaczliwie chwytając powietrze niczym wyrzucona na brzeg ryba. Posadzka pode mną zaczyna drżeć. Czuję, jak jej drgania przenikają z kamieni w moje kości. W ustach mam suchość i posmak skwaśniałego mleka. Cały ocie-kam potem. Przyciskam tył głowy do skały i wsłuchuję się w dzikie łomotanie mojego biednego serca, które tłucze się o żebra. 18 Przychodzi myśl: Oto jak umrę! Przed oczyma tańczą mi jakieś płatki na podobieństwo robaczków świętojańskich, których ruchliwe światełka to rozbłyskają, to przygasają, to pojawiają się, to znikają w nieogarnionej pustce jaskini. Jednakże w odróżnieniu od prawdziwych świetlików te, które mam przed oczyma, mnożą się i zarazem potężnieją, przybie-rając coraz większe rozmiary. Oprócz nich pojawiają się kolory: jaskrawe, rozedr-gane, porażające swą intensywnością. Rośnie natężenie światłości, która przybiera kształt ognistych kul. To z pewnością tylko ostatnia erupcja umierającego mózgu… Lecz nie! Ja naprawdę widzę część podziemnej komnaty, rozświetloną ruchliwymi kulami światła! Oto jedna z nich podpływa do mnie, oświetlając mnie łagodnym blaskiem. Co więcej, widzę, że w jej wnętrzu coś się porusza: to mgliste kształty ludzkich postaci! Obrazy zamknięte w kuli przemieszczają się, zmieniają, wypełniają pole widzenia. Nic już nie widzę oprócz nich, a światło przybiera na intensywności. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, cała ta wizja rozpryskuje się nad moją głową.

Gwałtowny rozbłysk światłości, i w jednej chwili wszystkie zakątki jaskini błyszczą jaskrawymi obrazami. Przelatują przed mym oszołomionym wzrokiem pro-mienistymi gromadami, tworząc istną zamieć świetlistych obrazów, z których każdy jest rozżarzoną iskrą, przebijającą się przez czaszkę do samego wnętrza mego mózgu. Każda z tych płonących cząsteczek tworzy składową większej całości i wtargnąwszy do mej głowy, miesza się i spaja z tymi, które już wcześniej tam przeniknęły. Tak powstałe poszczególne fragmenty łączą się teraz stopniowo w jedność, ja zaś zaczynam je postrzegać już niejako pokawałkowane pojedyncze obrazy, lecz jako jednolity portret. Widzę to wszystko z krystaliczną wyrazistością snu. Więcej niż widzę, wnikam w ów obraz. Oto stałem się częścią tego snu i przeżywam go jak rzeczywistość, choć jest przecież tylko wytworem mego umysłu. Tymczasem nadlatują kolejne, przyprawiające o oszołomienie cząsteczki, połyskliwe drobinki snu, które przenikają me zmysły i sadowią się głęboko w instru-mentach mego postrzegania. Jestem bezbronny wobec tej inwazji. Mogę jedynie z otwartymi ze zdumienia ustami patrzeć i poddawać się ogarniającemu mnie zamętowi. A jakiż to niebywały zamęt! Jedna po drugiej, na podobieństwo niepo-wstrzymanej kaskady, poszczególne sceny wlewają się w moją świadomość, a ja, człowiek, tonę w ich odmęcie. W tym, co się dzieje przed mymi oczyma, nie potrafię się dopatrzyć żadnego sensu ni jakiegokolwiek porządku. Mój sen jest na to zbyt tłumny, zbyt chaotycz-ny, zbyt rozszalały, abym go mógł ogarnąć myślą. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko chłonąć go w siebie. O tak, z pewnością ma on jakieś znaczenie. Czuję to. 19 Ów sen, który przeżywam, nie jest bynajmniej jakąś czczą halucynacją, teatrem cieni, wytwarzanych przez zatruty i rozgorączkowany mózg. W głębi swej duszy nie mogę się oprzeć dojmującemu, ważkiemu i przerażającemu zarazem przekonaniu, że jakkolwiek dziwaczne i pomieszane zdają mi się rzeczy, które oglądam, to jednak są one rzeczywiste. Ten sen dzieje się naprawdę. To wszystko naprawdę się zdarzyło. I oto w końcu zawładnęła mną owa przerażająca pewność. Nie mogąc się dłużej opierać szaleńczemu atakowi, kapituluję. Niczym ktoś, kto upił się jakimś niewiarygodnie wonnym i mocnym eliksirem, osuwam się bezwładnie pod ścianą, oślepły i nieczuły na jakiekolwiek bodźce. Odkładam metalowy pręt na uda, po czym przyciskam dłonie do oczu. I oto nagle obrazy znikają. Wypuszczając z rąk pręt, przerwałem kontakt ze źródłem snu, siebie przywracając tym samym błogosławionej, uspokajającej ciemności jaskini. Lecz cóż to? Ciemność tę rozświetla jakieś pełgające, tchnące dziwnym i wspaniałym zarazem czarem światełko. Sen trwa wewnątrz mnie. Powoli, bardzo powoli, niepewnymi i pełnymi zachwiań etapami, jeszcze nieporadnie usiłuję na-rzucić jaki taki porządek stawiającemu mi opór chaosowi myśli i obrazów, które wirują pod czaszką. Boże mój, jestem zgubiony!

Zaledwie wydobył się ze mnie ten krzyk, a raptem ujawnia się przede mną odpowiedź. Jest przecież jakaś nić… Jest nić… Uchwyć ją i nie wypuszczaj spomiędzy palców. Podążaj za nią, a wyprowadzi cię z labiryntu szaleństwa na cudowną, otwartą przestrzeń rozumu. Ostrożnie, bardzo ostrożnie ujmuję ową nić.

1. Murdo pędził w dół długiego, łagodnego zbocza kurhanu. Jego bose stopy zapadały się w miękką murawę, przeto jedynymi dźwiękami, jakie dały się słyszeć, były świszczące odgłosy, wydawane przez szorstkie łodygi wysokich paproci po-trącane przez migające w biegu nogi. Za jego plecami pojawił się na oddalonym grzbiecie wzgórza jeździec, do którego zaraz dołączyli dwaj inni. Murdo świadom był ich obecności. W istocie oczekiwał tej chwili, gdy go spostrzegą, zaledwie tedy pojawili się na wzgórzu, rzucił się szczupakiem na ziemię, aby zniknąć im z oczu pośród rozkołysanych liści, jednakże kontynuował ucieczkę, posuwając się na przemian na łokciach i kolanach. Jeźdźcy spięli swe konie ostrogami, których ostrza połyskiwały w świetle wczesnego poranka. Galopując, wszyscy trzej pokrzykiwali, wydając stary okrzyk wojenny swego klanu: „Dubh a dearg!” Dosłyszawszy to zawołanie, Murdo błyskawicznie znieruchomiał i przywarł do wilgotnej ziemi. Poczuł, jak rosa przenika przez jego tunikę i nogawice, a nozdrza wypełniła mu ostra woń paproci. Przez luki pomiędzy listowiem prześwitywało jasnobłękitne niebo, a chłopiec wpatrywał się w nie z bijącym sercem, czekając w zalęknieniu na pierwsze oznaki, iż został odkryty. Wierzchowce coraz bardziej się przybliżały, tętniąc kopytami szybko i głośno, wyrywając płaty miękkiej murawy, która wzlatywała wysoko ponad szerokie końskie grzbiety. Rozpłaszczony pod osłoną paproci, Murdo w napięciu wszystkich czujnych zmysłów wsłuchiwał się w tętent kopyt, oceniając odległość, jaka jeszcze dzieliła go od prześladowców. Z przodu, z dołu stoku, dobiegało go pluskanie niedalekiego, acz niewidocznego jeszcze strumyka. Dotarłszy do miejsca, w którym uciekinier zniknął im z oczu, jeźdźcy wstrzy-mali konie i poczęli rozgarniać gęstwinę paproci drzewcami swych włóczni. ‒ Wyłaź! ‒ pokrzykiwali. ‒ Mamy cię! Ujawnij się i poddaj! Murdo nie reagował na te wezwania. Leżał nieruchomy jak trup, próbując uspokoić tłukące się w piersiach serce, aby ścigający go nie dosłyszeli, a byli 21 bardzo blisko. Wstrzymawszy oddech, chłopiec wpatrywał się w błękit nad głową, lękając się widoku twarzy lub cieni prześladowców. Tamci obracali końmi to w tę, to w inną stronę, tłukli włóczniami po paprociach, a z każdą nieudaną próbą wy-płoszenia zbiega ich krzyki stawały się coraz gniewniejsze. ‒ Wyłaź! ‒ wrzasnął najwyższy z nich, kościsty i jasnowłosy młodzieniec imieniem Torf. ‒ Nie uda ci się wymknąć! Wyłaź, przeklętniku! ‒ Poddaj się! ‒ zawtórował mu drugi z jeźdźców. Murdo rozpoznał po głosie barczystego młodego byczka, którego zwano Skuli. ‒ Poddaj się i przygotuj na karę!

‒ Jeśli się teraz poddasz, ty wstrętny mały szczurku ‒ wrzasnął trzeci, który miał ciemną czuprynę i nosił imię Paul ‒ to ominą cię baty! Murdo znał całą tę trójkę, i to bardzo dobrze: dwaj byli jego braćmi, trzeci zaś kuzynem, którego po raz pierwszy spotkał zaledwie dziesięć dni wcześniej. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru poddać się, gdyż wiedział, iż niezobowiązująca obietnica Paula wcale nie oznacza, że nie złoją mu skóry. Zamiast wyleźć z kryjówki, Murdo, nie zwracając więcej uwagi na krzyki i szelest roztrącanych włóczniami paproci, spokojnie wsunął dwa palce pod opinający go pas i wyciągnął zza niego ciasno zwinięty kłębuszek wełny. Zręcznie przywiązał koniec nici do wysokiej łodygi, która wyrastała tuż obok jego głowy, po czym najzwinniej jak umiał, na nowo zaczął się czołgać, a oddalając się, odwijał nić z kłębuszka. Poruszał się bardzo powoli, lecz z iście wężowym sprytem. Od czasu do czasu zatrzymywał się, aby odwinąć kolejny kawałek nici i znowu prześlizgiwał się do przodu, przy czym starał się nisko opuszczoną głowę kryć przez cały czas w cieniu pierzastych liści. Przymuszał się do zachowania spokoju. Wiedział, że gdyby pozwolił sobie teraz na pośpiech, to z pewnością wpadłby w łapy prześladowców. ‒ Wiemy, że tu się kryjesz! ‒ krzyknął Torf. ‒ Widzieliśmy cię. Wstań i po-każ się, ty tchórzu! Słyszysz? Jesteś po prostu nędznym tchórzem, Murdo! ‒ Poddaj się! ‒ wrzasnął z kolei Paul, i to z niebezpiecznie bliskiej odległości. ‒ Jeśli się poddasz, to puścimy cię wolno. A Skuli dorzucił: ‒ Nie skryjesz się przed nami, uparciuchu. Już cię mamy! Murdo jednak milczał i nawet gdy drzewce włóczni Paula przemknęło o włos od jego głowy, nie zerwał się i nie rzucił do ucieczki, lecz przywarł do ziemi i czekał, aż koń postąpi dalej. Leżał nieruchomo, zaciskając w dłoni kłębuszek wełny i próbując określić miejsca, w których znajdowali się poszczególni jeźdźcy, 22 oraz dzielącą go od nich odległość. Gdy upewnił się, że wszyscy trzej byli od niego oddaleni o co najmniej dziesięć kroków, wziął głęboki oddech, napiął wełnianą nić i… szarpnął nią energicznie. Odczekał chwilę, po czym ponownie pociągnął za nitkę. ‒ Tam! ‒ wrzasnął Skuli. Dwaj pozostali wydali z siebie triumfujący okrzyk i zawróciwszy wierzchowce, pośpieszyli ku wskazanemu miejscu. Murdo tymczasem już odrzucił wełnę i co sił w nogach zbiegał po zboczu. Dopadłszy do

brzegu strumyka, zaryzykował szybkie spojrzenie w stronę jeźdźców: wszyscy trzej unieśli się w strzemionach z siodeł i ze wzniesionymi do ciosu włóczniami nawoływali go, by wyszedł z ukrycia. Uśmiechając się, Murdo zsunął się z brzegu i zanurzył stopy w płytkiej wodzie. Była bardzo zimna, więc ścierpły mu gołe nogi, jednakże zacisnąwszy zęby, spiesznie brodził dalej, uciekając korytem strumyka, podczas gdy trójka myśliwych wciąż jeszcze wzywała go do kapitulacji. Osobą, której w końcu udało się go schwytać, była Niamh. Gdy wyłaniał się ostrożnie zza rogu stodoły, mając nadzieję, że uda mu się niepostrzeżenie wślizgnąć na podwórzec, rozległ się jej okrzyk: ‒ Jesteś, Murdo! Właśnie cię szukałam! ‒ Jestem, moja pani ‒ powiedział Murdo, prostując się i obracając w jej stronę. Chwyciwszy w dłonie kraj zielonej sukni, Niamh pędziła ku niemu ze zło-wróżbnym błyskiem w czarnych oczach. ‒ Już ja ci pokażę twoją panią! ‒ krzyknęła gniewnie. ‒ Popatrz tylko na siebie! Jak ty wyglądasz?! Przemoczony do suchej nitki, a do tego cały w błocie! Chwyciła go za ramię i energicznie przyciągnęła do siebie. Choć wyższy od wiotkiej niewiasty o głowę, Murdo potulnie słuchał jej wyrzutów. ‒ Znowu skusiła cię ta przeklęta zabawa! ‒ Przepraszam, pani ‒ jego chłopięcy głos przełamywały już chwilami męskie tony. ‒ To się więcej nie powtórzy i… ‒ Doprawdy, Murdo, w twoim wieku bawić się w zająca i myśliwych! ‒ skarciła go ostro, lecz gdy spojrzała na jego twarz, złagodniała. ‒ Serduszko ty moje! ‒ westchnęła i uwolniła jego ramię z uchwytu. ‒ Jak możesz im pozwalać na takie traktowanie? To ci nie tylko nie przystoi, ale zgoła ujmę przynosi synowi szlachetnie urodzonego! ‒ Ale mnie nie złapali ‒ odparł z dumą chłopiec. ‒ I nigdy im się to nie uda! ‒ Opat przybył z wizytą ‒ rzekła Niamh, gładząc jego zawilgoconą tunikę i otrzepując z brudu.

‒ Wiem. Widziałem konie. 23 ‒ Gotów jeszcze sobie pomyśleć, że jesteś zwykłym sługą. I czyja to będzie wina? ‒ Co z tego? ‒ odparł Murdo z goryczą. ‒ I tak mnie z sobą nie zabierze. Jak zwykle. ‒ Jakżeby miał cię zabrać, skoro masz ledwie czternaście roków?! ‒ Piętnaście ‒ sprostował Murdo. ‒ Już za pięć miesięcy. A poza tym jestem wyższy od Paula. I silniejszy! Lecz matka już ruszyła w stronę domu. Dogonił ją pośpiesznie. ‒ Po co opat przyjechał? ‒ Nie domyślasz się? ‒ W sprawie zgromadzenia ‒ odparł. ‒ Otóż to. ‒ Kiedy? ‒ Sam go zapytaj ‒ Niamh na to. ‒ Będziesz wszak musiał go przywitać. Kroczyli przez podwórzec: czworokąt ubitej ziemi, który z trzech stron otaczały stodoły, spichlerze i inne budynki gospodarcze, z czwartej zaś zamykała go obszerna, zbudowana z szarego kamienia siedziba. Hrafnbú, trzeba to przyznać, nie przewyższała żadna inna szlachecka posiadłość, czyli bú, na Orkadach. Murdo nie znał wspanialszego miejsca niż to, które od pięciu pokoleń należało do jego rodu. Na dziedzińcu stało siedem wierzchowców: cztery należały do duchownych, a na trzech, na długo przed chłopcem, choć już po przybyciu opata, powrócili do bú Torf, Skuli i Paul. W centrum podwórca, w otoczeniu synów i siostrzeńca, stał czcigodny Ranulf, pogrążony w rozmowie z opatem i towarzyszącymi mu mnichami.

Pominąwszy zakonników, Murdo zwrócił spojrzenie ku ojcu. Pan na Hrafnbú przerastał wzrostem wszystkich pozostałych. Był to potężnej budowy mężczyzna o mocarnych rękach; jedna z nich właśnie podtrzymywała łokieć drugiej, której palce zajęte były skubaniem gęstej kasztanowej brody. Na jego twarzy, zwykle pogodnej i z natury wszystkim przyjaznej, teraz malowało się zatroskanie. W jego ciemnych oczach Murdo dostrzegł niepokój, który niewątpliwie oznaczał jakieś kłopoty. Oblicze Ranulfa zmieniło się w tej samej chwili, gdy spostrzegł zbliżającego się syna i małżonkę. ‒ Ojcze Gerardusie, oto moja połowica wraz z najmłodszym naszym synem! Z tymi słowy wyciągnął dłoń, którą Niamh podjęła, czemu towarzyszyło lekkie dygnięcie. ‒ Pani ‒ rzekł opat, z szacunkiem skłaniając przed nią głowę ‒ niech Bóg ma 24 cię w swojej opiece. Pozdrawiam cię w imieniu Zmartwychwstałego i wyrażam nadzieję, że jesteś w dobrym zdrowiu. Złotousty Sakson, pomyślał ponuro Murdo, sztywniejąc na dźwięk wymowy opata. Mają się za lepszych od nas, a nie potrafią jednego słowa wypowiedzieć poprawnie! Uderzające swą młodzieńczością spojrzenie opata spoczęło teraz na nim, lecz tylko na krótką chwilę, gdyż najwidoczniej mnich nie dopatrzył się w nim niczego, co by go mogło zainteresować. Murdo poprzysiągł mu w duchu zemstę za ten przejaw lekceważenia. ‒ Łaskawy ojcze opacie ‒ rzekła pani Niamh. ‒ Mąż mój gotów by przez cały dzień zajmować was rozmową, ja jednak na to nie pozwolę. Pewna jestem, że cokolwiek macie sobie do powiedzenia, lepiej zostanie wyrażone przy powitalnym napitku. Wejdźcie, proszę, do domu, boście już spory szmat drogi przejechali, a dzień ledwie się przecie zaczął. Murdo skręcił się cały w środku, widząc, z jaką łatwością matka jego przejęła wymowę i maniery znienawidzonego cudzoziemca. Czemuż zawsze musiała tak postępować? ‒ Jesteś pani wielce łaskawa ‒ odparł opat tonem suwerena. ‒ Mogę cię zapewnić, iż zarówno moi bracia w zakonie, jak i ja sam, zachwyceni będziemy, goszcząc w waszych progach. ‒ A zatem proszę ‒ zachęcił go Ranulf, gościnnym gestem wskazując ręką domostwo. ‒ Omówimy nasze sprawy z pucharami w dłoniach. Gdy ojciec i jego goście ruszyli ku domowi, Torf, Skuli i Paul postąpili za nimi, jednakże Ranulf powstrzymał ich w pół kroku, rzucając przez ramię: ‒

Wy trzej, dopatrzcie koni. I dajcie dobrą miarę obroku wierzchowcom naszych przyjaciół. Młodzieńcy patrzyli za nim wzrokiem nagle posmutniałym, rozczarowani faktem, iż nie dane im będzie uczestniczyć w rozmowie. Widząc to, Murdo nie zdołał powstrzymać uśmieszku złośliwego zadowolenia. Torf spostrzegł to i rzucił się w jego stronę z zaciśniętymi pięściami, jednakże Paul chwycił swego starszego kuzyna za ramię i odciągnął go, mówiąc przy tym: ‒ Jeżeli się pośpieszymy, to uda nam się do nich dołączyć, zanim zdążą osuszyć kielichy! Torf mruknął coś gniewnie, lecz odwrócił się i podążył za pozostałą dwójką. Podczas gdy tamci odprowadzali konie do stajni, Murdo dołączył do idącej ku domowi grupki, lokując się za kroczącymi z tyłu trzema mnichami. Gdy już wszyscy znaleźli się w środku, wprowadzono zakonników do komnaty jadalnej i usadzono ich przy stole głowy rodu. 25 W odróżnieniu od pałacu jarla Erlenda w Orfirze, dwór Ranulfa zachował charakter typowej siedziby czynnego właściciela ziemskiego, którego dziedzina, choć rozległa, wymagała stałego nadzoru i wytężonych zabiegów, aby pan tej ziemi i jego wasale mogli się cieszyć jaką taką zamożnością. Domostwo nie pyszniło się przed gośćmi złotymi pucharami lub srebrnymi ozdobami, ani też nie otrzymali mnisi w prezencie garści monet na potrzeby klasztoru. Jadalni nie zapełniali rycerze z iskrzącymi pochodniami i ze wstążkami zawiązanymi wokół ramion, czekając na rozkaz do kolejnej zbrojnej wyprawy lub wojny. Pan na Hrafnbú w ogóle nie utrzymywał zbrojnej drużyny, przeto w dzień Yuletide i przy innych świątecznych okazjach jego nisko sklepioną komnatę jadalną zapełniali, ale za to do ostatniego miejsca, jedynie członkowie rodu i przyjaciele. Gdy zaś goście przybyli liczniej niż zwykle, wówczas ustawiano na podwórcu dodatkowe stoły w postaci blatów, wspartych na koziołkach. A każdy i w każdej chwili liczyć mógł na wyśmienite, ciemne i słodkie piwo, jak też i ogrzać się przy ogniu wielkiego kominka, z którego biło ciepło nie mniej miłe niż u jakiegokolwiek króla. Murdo lubił zarówno tę komnatę, jak i całe kamienne domostwo, toteż zjeżył się w sobie, widząc, jak obojętnym spojrzeniem omiótł opat miejsce, do którego został zaproszony. Ranulf jednakowoż, zdawało się, nie dostrzegł owego lekceważenia i okazał swą uprzejmość, osobiście napełniając kielichy zakonników. ‒ Zdrowia i długiego życia! ‒ rzekł, gdy były już pełne. ‒ Czujcie się pod mym dachem jak we własnym domu! Świątobliwi mężowie skłonili głowy w milczącym podziękowaniu, po czym wszyscy podnieśli do ust puchary, pijąc z nich przez długą chwilę. ‒ Czcigodny Ranulfie ‒ oświadczył opat, odstawiając wreszcie swój kielich ‒

zapewniam cię, że rzadka to dla mnie przyjemność. Z dawna już nosiłem się z zamiarem odwiedzenia cię, toteż rad jestem, iż podjęte przez jarla postanowienie dało mi okazję, by zamiar ten spełnić. ‒ Honor mi tym uczyniłeś, opacie Gerardusie ‒ odparł Ranulf, przystępując do uzupełniania zawartości kielichów. Spostrzegłszy, iż dzban się opróżnił, już zamierzał odejść od stołu, by go na nowo napełnić, gdy raptem zauważył syna. Podał mu tedy dzban, mówiąc: ‒ Dolej, Murdo, do pełna. Chłopiec pośpieszył, by spełnić tę prośbę jak najszybciej i nie uronić ani słowa z mającej nastąpić rozmowy. Wypadł z jadalni i popędził do kuchni, w której kącie stała beczka. Podniósłszy pokrywę, zanurzył dzban w chłodnym, ciemnym piwie, wydobył go i, nim jeszcze pokrywa opadła, już gnał z powrotem. Doniósł ociekający jeszcze piwem dzban do stołu i postawił go przed ojcem. 26 ‒ Zatem jest tak, jak się spodziewałem ‒ mówił właśnie Ranulf. Murdo zwrócił uwagę na jego zmarszczone czoło. ‒ Choć miałem niejaką nadzieję, że jednak inna zapadnie ostateczna decyzja. ‒ Cóż, jarl Erlend ma wiele spraw na głowie ‒ zauważył rzeczowym tonem opat. ‒ O, nie ‒ odparł Ranulf z przyganą w głosie. ‒ Sprawy Świętego Kościoła dotyczą nas wszystkich. Jakież tedy doczesne obowiązki mogłyby mieć przed nimi pierwszeństwo? ‒ Ma się rozumieć, że takoż biskup, jak i ja, zgadzamy się z twoją opinią ‒ rzekł na to opat Gerardus. ‒ Z tej też przyczyny próbowaliśmy orędować w tym duchu u jarla, jednakże, niestety, bezskutecznie. Twarz zakonnika przybrała wyraz smutku, a był on tak wymowny i przeciągły, iż nie można go było nie zauważyć, po czym ponownie się rozjaśniła. ‒ Wszelako mogę ci, panie, z zadowoleniem powiedzieć, że jarl mimo wszystko dopatrzył się w naszych słowach pewnej mądrości i zezwolił, aby jego postanowienie zostało nieco złagodzone ‒ opat pozwolił sobie na uśmieszek samozadowolenia. ‒ Albowiem tam, gdzie w grę wchodzą interesy kościoła, potrafimy nader dzielnie stawać w jego obronie. ‒

Ani trochę w to nie wątpię ‒ wtrącił Ranulf, niecierpliwie czekając, by wreszcie odpowiedziano mu na pytanie, które był zadał już przed dwoma miesiącami z okładem. Opat wszakże najwyraźniej rozsmakował się w swej roli dyplomaty i nie zamierzał jej skracać zbytnim pośpiechem. ‒ Oczywiście, naszego jarla można w najkorzystniejszym dla niego świetle uznać za męża trudnego w obcowaniu, a już na pewno w żadnych okolicznościach nie łatwego do przekonania. Prawdę mówiąc, gdyby nie przyjaźń łącząca naszego biskupa z królem Magnusem, to wątpię, aby… ‒ tu uczynił kolejną pauzę. ‒ Ale, krótko mówiąc, sprawa jest już załatwiona i miło mi cię poinformować, panie, iż udało nam się dopiąć swego. Przynajmniej, prawda, w jakiejś części. ‒ To znaczy? ‒ przynaglił go Ranulf uprzejmie, pochylając się nieco ku niemu. Opat Gerardus odchylił do tyłu głowę, jak gdyby gotował się do udzielenia błogosławieństwa. ‒ Jakkolwiek jarl Erlend obstaje przy swej decyzji, to zarazem uroczyście przyrzekł, iż ani nie potępi, ani nie stanie na przeszkodzie żadnemu szlachetnie urodzonemu, który postanowi przyłączyć się do wyprawy krzyżowej. ‒ Boże! ‒ wykrzyknął Ranulf, uderzając dłonią w blat stołu. 27 ‒ Niech imię Jego będzie pochwalone! ‒ wymruczeli mnisi, kiwając z zadowoleniem głowami. ‒ W istocie więc ‒ ciągnął opat ‒ wszyscy wasale jarla mogą w tej kwestii dokonać wyboru zgodnie z własnym przekonaniem. Do Ranulfa podeszła jego połowica. Spośród obecnych tylko na jej twarzy malowało się niezadowolenie. Nie zwróciwszy na to uwagi, pan domu, z twarzą rozjaśnioną rysującą się przed nim perspektywą, ujął jej dłoń i zamknął w swojej. Opat odwrócił wzrok z wyrazem zgorszenia na twarzy. ‒ Jarl pragnie rzecz jasna ‒ podjął po chwili ‒ aby wszystkim było wiadomo, iż skoro on sam nie zamierza podjąć krzyża, to nie udzieli też żadnej materialnej pomocy nikomu spośród tych, którzy postanowią pójść na wyprawę.

‒ Żadnej? ‒ Z twarzy zaskoczonego Ranulfa zniknął uśmiech rozradowania. Opat nieznacznie potrząsnął głową. Murdo dobrze widział, jak duchowny w szarym habicie rozkoszuje się swoją pozycją emisariusza, i jeszcze bardziej go za to nienawidził. Nadyma się, ważniak, pomyślał i zaraz rozśmieszyło go wyobrażenie zakonnika z grzebieniem indyczych korali na karku. ‒ Widzisz, panie ‒ rzekł Gerardus. ‒ Na ziemiach i posiadłościach jarla ciążą liczne zobowiązania. Wobec tego już sama utrata należnych mu od wasali danin będzie dlań wystarczająco bolesna. Z pewnością nie można więc po nim oczekiwać, aby jeszcze zaopatrzył wszystkich na drogę. ‒ Ale… Majestatycznie wzniesiona dłoń opata nakazała mu zaniechać protestów. ‒ W pojęciu kościoła ci, którzy ruszają na wyprawę krzyżową, są pielgrzymami, a zatem koszta pielgrzymki winni pokrywać z własnych środków. Tu rozejrzał się po komnacie, jak gdyby chciał ocenić jej wartość. ‒ Kto tedy uważa, iż nie jest zdolny samodzielnie sprostać niezbędnym kosz-tom, ten być może daje dowód nierozsądku, ruszając w taką podróż. ‒ Czy danina zostanie umorzona? ‒ zapytał Ranulf. ‒ Ależ oczywiście! ‒ Na cały czas wyprawy? Opat przytaknął ruchem głowy. ‒ Także i dzierżawne oraz podatki, owszem… To znaczy, aż do powrotu danego pielgrzyma. Ranulf podrapał się po brodzie, przeliczając w myślach swe zasoby. ‒ Nieznośnym by mi było, gdyby umiłowanie mamony miało stanąć pomiędzy mężem a jego świętą misją ‒ dodał opat Gerardus. ‒ Nie bez znaczenia są 28 jednakowoż nagrody duchowej natury. Jak ci wiadomo, panie, wszyscy pielgrzymi

skorzystają z całkowitego odpuszczenia wszelkich grzechów, jakie zdarzy się im popełnić podczas wyprawy w obronie krzyża, a gdyby któregokolwiek spośród tych, co go bronić będą, spotkała śmierć, to dusza jego będzie miała zapewnione przyjęcie do raju. ‒ Słyszałem o tym ‒ przyznał Ranulf. Niamh, przygnębiona i milcząca, stała ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, a jej wargi zacisnęły się mocno w cienką linię. Murdo dobrze znał taki wyraz jej twarzy i nie bez racji napawał go on niepokojem. W tym momencie wkroczyli do komnaty trzej młodzieńcy, którym spieszno było poznać przywiezione przez opata wieści. Stanęli u stołu, a Ranulf zachęcił ich gestem, aby się doń zbliżyli. ‒ Znamy już odpowiedź ‒ poinformował swych synów i siostrzeńca. ‒ Jarl Erlend zezwala na uczestnictwo w wyprawie, wszelako nie możemy od niego oczekiwać jakiegokolwiek wsparcia. ‒ Możemy więc ruszać? ‒ upewnił się Torf, wpatrując się na przemian to w oblicze ojca, to w opata. ‒ Ano, mamy na to zgodę ‒ odparł Ranulf. ‒ W takim razie podejmę krzyż! ‒ oświadczył Torf, wysuwając się naprzód. ‒ Torfie-Einarze! ‒ zakrzyknęła na to pani Niamh. ‒ Nie do ciebie należy decyzja. ‒ Ja też! ‒ postanowił Skuli, lekceważąc słowa matki. Na co wystąpił również Paul, który wszak nie chciał być gorszy. ‒ W imię Chrystusa, ja także ujmę krzyż w dłonie! Ranulf wstał i spojrzawszy na małżonkę wzrokiem wyrażającym zdecydowanie, rzekł do opata: ‒ Powiedzcie biskupowi Adalbertowi, że czcigodny Ranulf, pan na Dýrness, stawi się przed nim w dniu świętego Jana wraz ze swymi synami, aby podjąć krzyż. Murdo poczuł, jak na te słowa serce zaczęło mu bić szybciej. Czy także i jego ojciec miał na myśli? Być może zmienił zdanie i w końcu weźmie ze sobą także najmłodszego!

Chłopiec aż wstrzymał oddech. Młody opat skinął głową. ‒ Możesz być pewny, panie, że mu to powtórzę. Tuszę, rzecz jasna, iż na czas pielgrzymowania oddasz swe ziemie pod opiekę Kościoła. ‒ Nie będzie to konieczne ‒ odparł beztroskim tonem Ranulf. ‒ Moje włości 29 pozostaną pod zarządem pani Niamh. Pomagać jej będzie oczywiście syn mój, Murdo, a skoro jarl nie zamierza opuścić Orkadów, to niczego nie musimy się obawiać. Twarz Murdo posmutniała, gdyż oto spłonęła na popiół nadzieja, która na tak krótką tylko chwilę rozpaliła się w jego sercu. ‒ To oczywiście twoje prawo, panie ‒ przyznał opat. ‒ Ja jednakowoż radziłbym ci modlić się i prosić Boga o radę w tej kwestii. Z postanowieniem swoim będziesz mógł zapoznać naszego biskupa w dzień świętego Jana. ‒ Nie ma żadnej potrzeby zwlekać z postanowieniem, które już zostało powzięte i zmienione nie będzie ‒ zapewnił go w odpowiedzi Ranulf. ‒ Dobrze więc. To powiedziawszy, opat powstał, przy czym Murdo odniósł nieodparte wrażenie, iż owym, jakże czytelnym znakiem do zakończenia wizyty, opat wyraził swe potępienie wobec jakiegoś straszliwego nietaktu, który został popełniony w jego obecności. Wyprostowany, z podniesioną głową i złożonymi przed sobą rękoma, opat Gerardus opuścił komnatę, a o krok za nim podążyli trzej towarzyszący mu braciszkowie. Ranulf polecił synom, by sprowadzili klasztorne konie, przy czym Murdo nie omieszkał skorzystać z okazji i poluzował nieco popręg u wierzchowca, które-go dosiadał opat, jednak nie aż tak bardzo, by świątobliwa osoba spadła z konia, ale wystarczająco, aby siodło zsuwało się nieco na boki. Oczekujący na podwórcu opat przejął z rąk chłopca wodze i oszczędziwszy sobie choć słowa podziękowania, wspiął się na siodło, ograniczając się na pożegnanie do sucho wypowiedzianego Pax vobiscum. ‒ Pax vobiscum ‒ odpowiedział mu Ranulf, zaczem opat Gerardus zawrócił konia i odjechał, a za nim podążyli trzej milczący mnisi. Po kolacji pana na Dýrness czekała nader nieprzyjemna wymiana zdań z małżonką. Do późnej nocy słychać było podniesione głosy obojga, mimo iż ściany ich sypialni bynajmniej nie były cienkie. Sługi rozpłynęły się w ciemnościach zaledwie

uprzątnięto ze stołu, aby przypadkiem nie paść ofiarą złego humoru pana. A tak wszystkich wymiotło, że nikogo nie można się było do wołać. Murdo siedział samotnie przy ogniu i choć nie słyszał słów, to przecież przed-miotu sporu rodziców łatwo mu się było domyślić. Nawet szary wilczur Ranulfa uznał, że najlepiej będzie, jeśli ułoży się przy kominku z pyskiem wspartym na potężnych łapach i ani się stamtąd ruszy. ‒ Cóż to ci dolega, Jötunie? ‒ zapytał Murdo, rzucając w psa grudką torfu. ‒ Przecież to mnie zaniechali, a nie ciebie! 30 Tej nocy chłopiec w ogóle nie położył się na swoim posłaniu; zanadto był przygnębiony, żeby przysłuchiwać się przekomarzaniom swych braci i kuzyna. Wolał włóczyć się samotnie po wzgórzu za domem, wyrzekając na swoje pieskie szczęście i przeklinając późne narodziny. Zapytywał niebiosa, czemu to akurat on musiał się urodzić ostatni, jednakże ani od gwiazd, ani od bladego półksiężyca nie doczekał się łaskawej odpowiedzi. Bo też i nigdy nikomu jej nie udzielają.

2. ‒ Koń twój już osiodłany, najjaśniejszy panie ‒ zameldował Nicetas. Alexius Comnenus, Cesarz Wszego Chrześcijaństwa, Boży Współrządca na Ziemi i Wódz Najwyższy Armii Imperium, wstał ze swego polowego krzesła ustawionego pośrodku namiotu i podniósł ręce. Dwaj młodzi giermkowie w te pędy skoczyli ku niemu: jeden z cesarskim mieczem, drugi zaś z szerokim srebrnym pasem w rękach. Wspólnie przypasali władcy miecz i wycofali się w milczeniu, a ich miejsce przy panu zajął stary Gerontius, jego Pierwszy Izdebny, który przyczłapał ze złotym cesarskim diademem, spoczywającym na małej poduszeczce z purpurowego jedwabiu. Alexius ujął diadem w dłonie i przyozdobił nim swe czoło, po czym zwrócił się do swego wiekowego sługi z pytaniem: ‒ Gotowi jesteśmy, Gerontiusie? ‒ Wielki bazyleus jest gotów ‒ odparł starzec, pochylając się w ukłonie. ‒ Pójdźmy więc, Nicetasie ‒ rzekł cesarz, ruszając szybkim krokiem do wyjścia. ‒ Nie chcielibyśmy wszak, aby wróg nasz pomyślał, iż tchórzliwie chronimy się w namiocie. Niechaj ujrzy nas na czele wojsk i przekona się, że Alexius nikogo ani niczego się nie lęka. Wyszli obaj z cesarskiego namiotu, po czym władca imperium wstąpił na podwyższenie, przy którym czekał nań jego ulubiony ogier. Włożywszy stopę w strzemię, Alexius zręcznie dosiadł wierzchowca i ujął wodze. Wraz z Nicetasem, Kapita-nem Excubitorów, czyli gwardzistów pałacowych, u boku, przedefilował wolno przez cały obóz, witany przez kolejne mijane oddziały okrzykami czci i podziwu. ‒ Wsłuchaj się w ich głosy, Nicetasie. Rwą się do boju ‒ zauważył Alexius. ‒ To dobrze. Jeszcze trochę podostrzymy ich apetyt, a jutro niepohamowanie zabiorą się do ucztowania. ‒ Krew nieprzyjaciół wspaniałą stanowić będzie ofiarę dla Boga i Świętego Kościoła ‒ rzekł na to kapitan gwardii. ‒ Amen. ‒ Amen.

Dotarłszy do krańca obozowiska, jechali dalej szlakiem prowadzącym ku zboczu 32 pobliskiego wzgórza. Czekali tam na nich trzej jeźdźcy. ‒ Cześć i pozdrowienie nasze, bazyleusie! ‒ zakrzyknął ten, który wysunął się na czoło, by powitać swego władcę pocałunkiem. Dwaj pozostali wznieśli dłonie w imperialnym pozdrowieniu, lecz czekali, aż usłyszą skierowane do siebie słowo. ‒ Cóż takiego chciałbyś nam pokazać, Dalassenusie? ‒ zapytał cesarz. Z upodobaniem patrząc na swego krewnego, zatarł ręce ciekaw niespodzianki. ‒ Pozwól łaskawie za mną, bazyleusie ‒ odparł Dalassenus, Wielki Drungariusz i Naczelny Wódz Floty Imperium. Ów młody dowódca odznaczał się znacznym podobieństwem do innych mężów rodu Alexiusa: miał bujne, czarne i kręcone włosy oraz bystre czarne oczy, nad nimi zaś prosto zarysowane brwi. Krótkonogi i muskularny jak wszyscy Comnenowie, a nadto śniady jak jego dostojny kuzyn, tym jedynie wyróżniał się spośród innych krewnych, że to, co w połowie odziedzi-czyli po Grekach, w jego rysach wskazywało na pochodzenie syryjskie. Dalassenus powiódł imperatora krętą, kamienistą ścieżką ku grzbietowi wzgórza. Jechali obok siebie i widać było, że obaj dobrze się czują w swoim towarzystwie. Wiele razy walczyli ramię w ramię, toteż wzajemnie doceniali tak swoją sztukę rycerską, jak i odwagę. Gdy cesarz i towarzyszący mu jeźdźcy dotarli na szczyt wzgórza zwanego Levonium, twarze ich zalało światło zachodzącego w całej swej krasie słońca. Jego blask nasuwał na myśl ognie, rozpalone na cześć zwycięstwa. Całe niebo rozpłomieniło się czerwienią i złotem, których jaskrawość przewyższało jedynie samo słońce. Oślepieni tą jasnością mężowie zakryli oczy dłońmi, aby odzyskawszy po chwili zdolność widzenia, móc ogarnąć wzrokiem rozciągającą się pod nimi dolinę, nad którą zapadał już zmierzch. Nie od razu, lecz stopniowo docierała do nich świadomość tego, w jak trudnym i desperackim wręcz położeniu znaleźli się ze swą armią: od południowego krańca doliny po północny rozciągała się jak okiem sięgnąć czarna rzeka, która rozlewała się szeroko po dolinie Maricy, sycąc się bez pośpiechu masami wody, dostarczanej przez nikczemne, przegniłe morze, i ogromniejąc w coraz rozleglejszą ciemną plamę. Przejęty wiejącą z tego widoku grozą, Alexius przyglądał się zgromadzonemu w dolinie wrogowi: nieprzeliczone rzesze Pieczyngów i Bogomilów, plemię za plemieniem, całe barbarzyńskie narody, które powstały, by wyrżnąć w pień cesarstwo. I nie był to bynajmniej największy spośród żądnych krwi Bizancjum wrogów. Ta armia była po prostu kolejną z wielu, wielu barbarzyńskich hord, pragnących wzbogacić się i umocnić dzięki splądrowaniu legendarnych dóbr imperium. W rażącym wzrok świetle gasnącego słońca Alexius ogarniał spojrzeniem rozciągający się

pod nim widok, który budził przerażenie, wspominając wszystkie 33 minione chwile, gdy tak samo jak teraz oceniał przed bitwą siły wroga. W ciągu ostatnich trzynastu lat stawał przeciwko Słowianom i Gotom, przeciwko Hunom, Bułgarom i Madziarom, i Gepidom, i Uzzom, i Awarom; przeciwko wszystkim, którzy nadciągali tu przez wietrzne stepy Północy. Stawiał też czoło nieprzejedna-nym Arabom, najeźdźcom z Południa: przedtem byli to Saraceni, teraz Seldżukowie, rasa zawziętych i pełnych wigoru wojowników, zamieszkujących jałowe prze-strzenie Wschodu. Boże w niebiesiech, pomyślał, jakaż ich mnogość! Gdzież koniec ich szeregów? Skrywając wszakże swe uczucia, oświadczył: ‒ Im potężniejszy wróg, tym wspanialsze zwycięstwo! Niech Bóg będzie po-chwalony. A po chwili obrócił się do swego kuzyna i zapytał: ‒ Jak wielu Połowców opowiedziało się w tej bitwie po naszej stronie? ‒ Trzydzieści tysięcy, bazyleusie ‒ odparł Dalassenus. ‒ Rozbili swój obóz o, tam! Wskazał ręką linię poszarpanych szczytów wzgórz, za którymi wznosiły się szare dymy. ‒ Czy cesarz życzy sobie ich odwiedzić? Alexius pokręcił głową. ‒ Nie. ‒ Wyprostował ramiona i naprężył grzbiet. ‒ Tylu wszak widzieliśmy barbarzyńców, że już w nas nie budzą fascynacji. Chcielibyśmy raczej przemówić do własnych wojowników. Czas już rozdmuchać ogień ich odwagi, aby w jutrzejszej bitwie zapłonął z całą wspaniałością. Zawrócił wierzchowca i opuścił szczyt, a następnie powrócił do bizantyjskiego obozu, gdzie polecił Nicetasowi zebrać gwardię i szeregowe wojska. Czekając, aż staną w gotowości, ukląkł przy swym krześle, splótł mocno dłonie i modlił się w namiocie. Gdy ponownie wyszedł przed namiot, słońce już całkiem zaszło, a na niebie migotały dwie gwiazdy w kolorze ametystów, którymi ozdobiony był jego rycerski pas. W pobliżu namiotu imperatora wzniesiono podium, aby żołnierze widzieli swego wodza, a zważywszy na to, iż zapadała już noc, w czterech jego rogach umieszczono płonące pochodnie. Poprzedzany przez excubitora niosącego proporzec, jak to nakazywała dawna tradycja rzymskich legionów, Alexius wstąpił po schodkach na podium i podszedł do jego frontowej krawędzi, aby objąć wzrokiem zgromadzoną przed nim potęgę Bizancjum, która, choć liczebnością nie dorównywała już niegdysiejszej, potęgą być przecie nie przestała. 34

Stali przed nim w szeregach ostatni spośród wysłużonych i wielce uhonorowa-nych za dzielność weteranów, zgrupowani w regimentach, z których każdy wyróżniał się własnym kolorem płaszczy i tunik: czerwonym u Traków, ciemnobłękitnym u Opsikionów, zielonym u Bitynian, złotym u Frygijczyków i czarnym u Hetairytów. Szereg za szeregiem, ze wzniesionymi pionowo włóczniami, których groty połyskiwały w ostatniej poświacie dnia, stali w liczbie pięćdziesięciu tysięcy ostatni z najdzielniejszych żołnierzy, jakich kiedykolwiek widział świat: Nieśmiertelni. Na ich widok serce Alexiusa napełniła duma. ‒ Jutro będziemy walczyć dla chwały Pana i dla dobra imperium ‒ przemówił. ‒ Jutro będziemy walczyć. Lecz tej nocy, dzielni moi towarzysze…Tej nocy, gorętszej niż każdej innej, będziemy się modlić! Przechadzał się wzdłuż krawędzi podium. W blasku pochodni jego złoty napierśnik mienił się na podobieństwo tafli wody. Myślał: Ileż to już razy w taki sam sposób zwracałem się do swoich wojsk? Ile jeszcze razy będę do nich apelował, aby oddali swe życie za cesarstwo? Kiedyż to się skończy? Boże mój wielki, to musi wszak kiedyś się skończyć! ‒ Módlmy się, przyjaciele, o zwycięstwo nad wrogiem. Módlmy się o siłę, o odwagę, o nieustępliwość w walce. Módlmy się do Boga, aby chronił nas i dawał moc naszemu duchowi w bitewnym wirze zapału i nienawiści. Wypowiedziawszy te słowa, Alexius, Wybraniec Niebios, Krzewiciel Wiary Równy Apostołom, padł na kolana, a wraz z nim uklękło pięćdziesiąt tysięcy najświetniejszych wojowników, jakich nosiła ziemia. Ze wzniesionymi ku niebu rękoma cesarz słał ku Bożemu stolcowi uskrzydlone serdeczną wiarą błaganie. W nieruchomości i ciszy zmierzchu głos jego dźwięczał ową szczególną pasją, jaka pulsuje w sercach wodzów, którzy świadomi są liczeb-nej przewagi nieprzyjaciela nad ich armią, przeto całą swą ufność muszą pokładać w odwadze, która w końcu pozwoli tej armii przechylić ku sobie szalę zwycięstwa. Gdy modlitwa dobiegła końca, nad obozem rozpościerała się już noc. Alexius otworzył oczy i podniósł się z kolan, by popatrzeć w zdumieniu na obraz nadzwyczajnej cudowności: zdało się, iż gwiazdy niebieskie spadły na ziemię, a rozciąga-jąca się przed cesarzem równina migotała świetlistością, która niebiosom samym nie ustępowała wspaniałością. Wszyscy co do jednego żołnierze podpalili natknięte na ostrza włóczni woskowe stożki, i oto rozjarzyło się pięćdziesiąt tysięcy ziemskich gwiazd rzucających w ciemność jaskrawo roziskrzone promienie, które oblały obóz nieziemskim światłem. Blask owej światłości opromieniał duszę Alexiusa przez całą bezsenną noc i nie przygasł jeszcze o brzasku, gdy cesarz wiódł swego rumaka na czele ruszającej do boju armii. Jego konni przekroczyli Marice o parę mil powyżej nieprzyjacielskiego 35

obozu, uformowali się w bataliony i zaczekali na nadejście świtu. Natarli od wschodu, a zatem mając wstające słońce za plecami. Na zaspanych barbarzyńcach takie to uczyniło wrażenie, jak gdyby prosto z samego słońca spływali na nich wojownicy niebios. Alexius zaatakował ogarniętą zamętem tłuszczę, uderzając w sam środek hordy Połowców i Bogomilów. Było to jak błyskawiczny cios prosto w podbrzusze dzikiej bestii. Po zadaniu go cesarz wycofał swą jazdę, zanim jeszcze bitewne rogi barbarzyńców wezwały ich do broni. Tak przebudziwszy i rozdrażniwszy wroga, teraz ‒ tuż poza zasięgiem ich procarzy i oszczepników ‒ czekał na jego kontrna-tarcie. Żądni pomsty za nagły atak, najeźdźcy pośpiesznie sformowali bojowe szyki i ruszyli. Cesarscy przypatrywali się sunącej ku nim zbitej masie rozwrzeszczanych barbarzyńców ‒ bardziej przypominało to ogromną ludzką falę niż bitewną formację ‒ i wsłuchiwali się w dudniący łoskot bębnów, który przenikał aż do szpiku kości, oraz w przeraźliwe, otępiające zgoła buczenie zakrzywionych wojennych rogów, przez które przebijał się krzyk przyśpieszających stopniowo kroku wojowników. Cały ten ogłuszający jazgot rozmyślnie był czyniony, aby wzbudzić w prze-ciwniku trwogę. Sam w sobie stanowił on potężny oręż, który zawsze przynosił pożądany skutek. To wszak przy jego użyciu barbarzyńcy podbijali plemiona i narody, zalewając wszelką ziemię, na którą padł ich wzrok. Jednakowoż wojsko imperium już przedtem miało z nimi do czynienia, toteż ani ów obraz, ani dźwięki towarzyszące ich atakowi nie wstrząsnęły cesarskimi żołnierzami, nie wzbudziły w nich lęku, nie zacisnęły ich serc kleszczami grozy i nie przyprawiły zmysłów o panikę. Przypatrując się wrogowi z napiętą uwagą, Nieśmiertelni mocniej zaciskali w dłoniach wodze i piki, a cicho szeptanymi słowy uspokajali swe konie, i czekali. Mając po obu swych bokach chorążych ‒ jeden dzierżył purpurowy sztandar Świętego Imperium Rzymskiego, drugi zaś wznosił złoty proporzec cesarza ‒ Alexius lustrował spojrzeniem swych oficerów i strategów, usytuowanych przed pierwszymi szeregami długich linii skrzydeł. Najwybitniejszym z nich był doświadczony w bojach weteran połowieckich wojen, mąż o imieniu Taticius, które-go odwaga i żołnierska przebiegłość wielokroć zaważyły na ocaleniu i zwycięstwie. Cesarz dał mu sygnał, a wówczas generał zakrzyknął dźwięcznym głosem: ‒ Stępa… marsz! Fanfary rozbrzmiały pojedynczym, przenikliwym tonem i wojsko jak jeden mąż ruszyło równym rytmem. Cesarscy konni ‒ dwie dywizje, każda złożona z dziesięciu pułków po stu jeźdźców w pięciu szeregach ‒ postępowali naprzód jakby wzajemnie ze sobą spojeni: ramię w ramię, kolano w kolano, tworzyli 36 ruchomą ścianę, którą niełatwo byłoby przebić lub skruszyć. Ich długie włócznie broniły wrogowi dostępu do koni, a zarazem ich samych utrzymywały poza zasięgiem toporów i młotów bojowych, którymi walczyli barbarzyńcy. Gdy już ruszali do ataku, to mało kto zdolny był oprzeć się ich szarży. Taticius dał kolejny znak, a wówczas ponownie zagrały fanfary i jeźdźcy po-

śpieszyli swe wierzchowce. Napastnicy odpowiedzieli na to gromkim okrzykiem i rzucili się do ataku. Po pięćdziesięciu ich krokach, na trzeci dźwięk fanfar konnica podwoiła tempo. Wdrożone do walki konie, podniecone bliskim starciem, napinały wodze, jeźdźcy jednak wstrzymywali je, czekając na rozstrzygający sygnał. Coraz szybciej nadbiegali barbarzyńcy, a ich krzyki, bębny i rogi zdawały się sprawiać, iż drżała ziemia i drgało powietrze, a w odgłosie tego drżenia ginął grzmot tętniących kopyt. Na znak strategusa raz jeszcze rozległy się fanfary i dziesięć tysięcy włóczni opadło. Dwie nacierające fale coraz bliższe były zderzenia. Dystans pomiędzy nimi raptownie się zmniejszał, aż oto po raz ostatni zagrały fanfary, a na ten sygnał jeźdźcy ponaglili konie ostrogami i puścili je w galop. Przez chwilę tak krótką, że starczyłaby nie więcej niż na dwa uderzenia serca, świat był jednym wielkim zamętem, przez który wzrok nie mógł się przebić, by dostrzec, jak dwie atakujące armie zwarły się ze sobą. Ich starcie rozbrzmiało po-tężnym trzaskiem, który odbił się echem od otaczających pole bitwy wzgórz; pod pierwszym uderzeniem padło dziesięć tysięcy barbarzyńców. Wielu z nich zostało zmiażdżonych, ich mózgi tryskały z czaszek, rozłupywanych przez żelazne pod-kowy, do pozostałych wtargnęły zabójcze groty bizantyjskich pik. Szarża wbiła konnicę swym impetem głęboko w gęstwę barbarzyńców. Roz-wrzeszczane hordy, ujrzawszy błyszczące złoto i purpurę Wybrańca Niebios, rzuciły się ku niemu pożądliwie, przeskakując jeden przez drugiego w morderczym rozgorączkowaniu. Jednakże Alexius, świadom zagrożenia, jakie stworzyłoby okrążenie jego dywizji przez wroga, polecił Taticiusowi dać sygnał do odwrotu w tej samej chwili, w której natarcie straciło swoją siłę. Zagrały tedy fanfary, przebijając uczynioną przez nieprzyjaciela wrzawę, zaczem konnica, z dobrze wyćwiczoną wprawą, zawróciła ku swym pozycjom, tratując w galopie ciała zabitych i umierających. Ujrzawszy, iż cesarska jazda odstąpiła, nieprzyjaciel rzucił się w pościg, za-grzewając się doń bezustannym krzykiem. Wszelako taki jedynie był skutek owego pościgu, że naprowadził wroga na dobrze wymierzoną szarżę kolejnej masy jezd-nych. Imperator miał bowiem czas na powstrzymanie odwrotu, zawrócenie i ponowne uformowanie szyków. Teraz, na czele pięciu tysięcy konnych, raz jeszcze poprowadził swą dywizję w sam środek nadciągającej fali barbarzyńców. 37 Owi zaś, już nie tak szybcy i nie tak zwarci jak przedtem, okazali też większą niż za poprzednim atakiem ostrożność. Próbowali usuwać się sprzed grotów i pędzących kopyt, a gdy im się to udało, wymierzali ciosy przemykającym obok jeźdźcom. Także jednak i z tą taktyką Bizantyjczycy z dawna już byli obeznani, toteż niełatwo było ich tym sposobem podejść. Tuż za pierwszym szeregiem po-stępował ławą następny, przeto barbarzyńcy nie mieli przystępu do tych, których sobie upatrzyli jako cel. Można by zgoła rzec, iż winni mówić o szczęściu ci, którzy nie zostali dźgnięci ostrzem włóczni już w chwili, gdy zaledwie rozpędzali się do

takiego ataku. Natarcie zostało powstrzymane, a gdy tylko załamało się, cesarskie oddziały poczęły się wycofywać. Jeźdźcy galopowali ku swym wyjściowym pozycjom przez bitewne pole, grubo już zasłane ciałami martwych Połowców i Bogomilów. Tym razem jednakowoż nie przystąpili do przegrupowania, lecz kontynuowali jazdę w górę zbocza. Barbarzyńcy uznawszy, iż pokonali Bizantyjczyków, szybko odnowili swe szyki. Znowu rozległo się bicie bębnów i buczenie rogów, i znowu ruszyli naprzód, choć tym razem wolniejszym już krokiem; dwa tragiczne niepowodzenia nauczyły ich respektu dla nieuchwytnych konnych wojowników. Nicetas, który czekał na szczycie wzgórza, podjechał do cesarza i rzekł: ‒ Kumycy zaczynają się burzyć, bazyleusie. Grożą, że jeśli do południa nie pozwolisz im wziąć udziału w walce, to cię opuszczą. ‒ Do południa wiele jeszcze czasu ‒ odparł Alexius. ‒ A ich cierpliwość wkrótce zostanie nagrodzona. Popatrz tylko! I wskazał na nadciągające hordy, które tym razem nie przedstawiały już niefo-remnej, rozciągniętej w bezładną linię masy. Barbarzyńcy podzielili się na trzy osobne korpusy, każdy pod własnym wodzem. ‒ Powiedz naszym mściwym przyjaciołom, że niezadługo oddamy wroga na ich pastwę. Każ im, aby byli czujni. Nicetas zasalutował, obrócił konia i z powrotem pogalopował na posterunek, podczas gdy imperator powrócił na czoło wojska, by poprowadzić je do następnej szarży. Świadom, iż wkracza w najniebezpieczniejszą fazę bitwy, zmówił krótką modlitwę i przeżegnał się, po czym ponownie skierował swego rumaka pomiędzy dwóch chorążych i dał znak Taticiusowi. Ten raz jeszcze obrócił się ku szeregom i zakrzyknął: ‒ Stępa… marsz! Zatrąbiły fanfary i długie szeregi konnicy ruszyły naprzód. Nacierający barbarzyńcy zareagowali na to powiększeniem odstępów pomiędzy swymi trzema korpusami. Alexius zdał sobie sprawę z tego, że jeśli da im choćby cień szansy, to 38 podejmą próbę okrążenia go. Gdyby im się to udało, szale bitwy niebezpiecznie by się zawahały. Obserwował dwie skrzydłowe formacje nieprzyjaciela, które coraz wyraźniej oddalały się od centrum. W głębi, za trzema maszerującymi korpusami, spostrzegł, jak kolejna horda wkracza na miejsce opuszczone przez oddziały, które poszły do natarcia.

Uczą się, pomyślał, lata bojów z imperium dały im podstawową wiedzę o tak-tyce wojennej. Każda kolejna bitwa z nimi coraz trudniejsza była do wygrania i coraz większe przynosiła straty; tym ważniejszy to wszakże powód, aby tu i teraz położyć temu ostateczny kres. Alexius wzniósł dłoń i dał znak swemu strategowi. W chwilę później rozległ się wysoki, ostry głos fanfar i armia imperium rozpoczęła szturm. Tak jak się należało spodziewać, gdy tylko cesarz skupił swą uwagę na ataku, oba nieprzyjacielskie skrzydła dokonały zwrotu i przystąpiły do manewru zbliżenia, podczas gdy równocześnie główne, pozostające w tyle siły zaczęły tworzyć półkole, by zagarnąć i zmiażdżyć Nieśmiertelnych. Podobnie jak poprzednim razem, natarcie Alexiusa ugrzęzło w gęstej ciżbie wrogów, którzy dzięki swej liczebności hamowali jego impet zarówno tarczami, jak i własnymi ciałami. Jeźdźcy odrzucili już włócznie i sięgnęli po miecze, którymi torowali sobie drogę pośród oblegających ich napastników. Rzucając szybkie spojrzenia na boki, cesarz dostrzegł, że wrogie dywizje szybko się zbliżają. Dał znak Taticiusowi, i zabrzmiał sygnał do odwrotu. Nisko się pochyliwszy, Alexius gwałtownie ściągnął wodze, zawrócił swego wierzchowca i galopem poprowadził konnicę ku zboczu wzgórza. Zdumieni łatwością, z jaką udało im się powstrzymać atak cesarza, barbarzyńcy popędzili naprzód, by utwierdzić swoją przewagę. Ich trzy główne korpusy, za którymi podążała ogromna tylna fala ‒ szeroka na dwadzieścia tysięcy wojowników i na dwudziestu głęboka ‒ wbiegały już na wzgórze, starając się ze wszystkich sił nie dopuścić do tego, by imperialna jazda miała czas na przegrupowanie i ponowną szarżę. Z rykiem, od którego zdawała się drżeć ziemia, barbarzyńcy pędzili, gnani żądzą mordu. Ich stopy dudniły o zbocze, ich oręż błyszczał w jasnych promieniach słońca. Niezdolni uporządkować szyki i przygotować się do kontrataku, Nieśmiertelni nie mieli wyboru, musieli piąć się coraz wyżej. Fanfary przenikliwie grały odwrót. W parę chwil cesarska konnica uciekała w pełnym galopie, przelewając się przez wierzchołek wzgórza i znikając po drugiej jego stronie. Barbarzyńcy kłusowali za nimi z okrzykiem triumfu, czując już przedsmak krwi, którą zaraz przeleją. 39 Znalazłszy się na szczycie, nieprzyjaciel ujrzał rozciągniętych w galopie Nieśmiertelnych, którzy docierali już do podstawy zbocza, kierując się ku zakolu rzeki. Podniecona perspektywą dopadnięcia konnicy w trakcie przeprawy przez Marice barbarzyńska horda popędziła w dół stoku przy akompaniamencie triumfalnego wrzasku. Nieprzeliczona ciżba zbiegała w dolinę na łeb na szyję, coraz niżej i niżej, gnając ku przeprawie. Zaledwie jednak dotarli do niej pierwsi ze ścigających, gdy nagle po obu ich bokach pojawiło się dziesięć tysięcy pieszych wojowników. Ukryta dotychczas w nadbrzeżnych trzcinach cesarska teraz piechota, powstała z

okrzykiem na ustach. W tej samej chwili Nieśmiertelni zawrócili konie i zaszarżowali na barbarzyńców, którzy zawyli, ogarnięci paniką. Widząc, iż wzięto ich w kleszcze, opanowani jedną tylko myślą, by znowu znaleźć się na górze, rozpędzeni napastnicy zawracali w popłochu i próbowali się wspinać ku wierzchołkowi. I otóż wtedy właśnie na szczycie, za ich plecami, pojawili się kumyccy najemnicy: cała trzydziestotysięczna armia barbarzyńców, noszących w sercach od-wieczną, zapiekłą nienawiść do Połowców i Bogomilów, z którymi los kazał im sąsiadować. Pułapka się zatrzasnęła; nadszedł czas rzezi. Alexius, teraz już pewny zwycięskiego końca, wycofał się z pola bitwy. We-zwawszy Dalassenusa, swego varangiańskiego przybocznego, polecił mu przybyć z niezwłoczną wieścią o ostatecznym triumfie, po czym odjechał do swego namiotu. Tam właśnie zastał go Wielki Drungariusz, już wykąpanego, ogolonego, odzianego w czyste szaty i zajętego dyktowaniem listu, który jego szambelan zapisywał na woskowej tabliczce. ‒ Ach, to ty, Dalassenusie! Wchodź! ‒ zakrzyknął cesarz, ujrzawszy młodzieńca za plecami Gerontiusa. Natychmiast odprawił szambelana, mówiąc: ‒ To wszystko. Gdy już zakończysz pracę nad tym listem, natychmiast przedłóż mi go do podpisu. Zaraz potem ma zostać wysłany. Naczelny dworzanin cesarza skłonił się i opuścił namiot. ‒ A więc? Opowiedz mi, jak skończyła się bitwa! ‒ Tak, jak to przewidziałeś, bazyleusie ‒ odparł młody wódz. ‒ Właśnie tak? ‒ Do najdrobniejszych szczegółów. Połowcy nie okazali najmniejszej litości. Gdy tylko poczuli w nozdrzach odór krwi, mogliśmy odstąpić od zamiaru rzucenia do walki Nieśmiertelnych. Pozostawiliśmy ich na wzgórzu jedynie po to, by nie pozwolili niedobitkom uciec. I po chwili dodał: 40 ‒ Ani jeden wróg nie ocalał.

‒ Słyszałeś, Gerontiusie? ‒ ucieszył się imperator. ‒ Odnieśliśmy całkowite zwycięstwo! Nalej nam wina. Wypijemy z Dalassenusem za ten tryumf! Starzec pochylił się nad stołem, a gdy się po chwili odwrócił, w jego dłoniach widniały dwa złote puchary. Cesarz wzniósł jeden z nich ze słowami: ‒ Wszelka chwała należy się Bogu, który oddał nieprzyjaciół w nasze ręce i wdeptał ich w śmiertelny pył! ‒ Wszelka chwała Panu! ‒ zawtórował mu Wielki Drungariusz. Gdy wypili, Alexius szybko odstawił puchar i rzekł: ‒ Posłuchaj, Dalassenusie. Wysłałem już do miasta posłańców. Za twoim tam przybyciem flota będzie już gotowa do wypłynięcia. Wiem, że to rzecz okrut-na tak słać kogo w drogę prosto z pola bitwy, lecz będziesz miał potem parę dni odpoczynku na pokładzie okrętu. Młodzieniec zaakceptował polecenie skinieniem głowy. ‒ Żadne to okrucieństwo, bazyleusie, możesz być tego pewien. ‒ Nie w tym rzecz, abym nie ufał Kanclerzowi czy Pisarzowi ‒ ciągnął Alexius. ‒ Zresztą obaj będą ci towarzyszyć. Sprawa ma jednak charakter głównie militarny. Patriarcha Rzymu musi się dowiedzieć, jak wielką wagę przykładam do naszego dzisiejszego zwycięstwa, a także to winien wiedzieć, jak bardzo sobie cenię jego pomoc. Teraz bowiem, gdy już bezpieczni jesteśmy od północy, może-my się zwrócić na południe i wschód. Tu cesarz począł się przechadzać w tę i z powrotem, zaciskając pięści. ‒ Możemy zacząć od odebrania Arabom ziem, które nam ukradli. Jeśli spojrzeć na sprawy w dalszej perspektywie, to mamy w zasięgu ręki wszystko, o co tak zabiegaliśmy. Zastanów się nad tym, Dalassenusie! Zatrzymał się i uczynił wysiłek, by pohamować rozgalopowane nadzieje. ‒ Niestety, armia nie jest jeszcze gotowa, by sprostać temu zadaniu. ‒ Twoje wojska walczą dobrze, bazyleusie ‒ zaoponował łagodnie Dalassenus. ‒ Nie możemy nawet marzyć o lepszych żołnierzach, których byśmy zresztą nie znaleźli.

‒ Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał. Zgoda, to dzielni mężowie, zapewne nawet najbardziej zdyscyplinowani i najodważniejsi na całym świecie, ale mamy ich za mało. Bezustanne wojowanie zebrało swoje żniwo, toteż musimy przebudować nasze wojska. Wiele jest do zrobienia, ale doprawdy już tylko o krok jesteśmy od osiągnięcia tego, co niezbędne i… Uśmiech na twarzy Dalassenusa skłonił go do przerwania tak miłej jego sercu tyrady. 41 ‒ Wybacz mi, kuzynie ‒ rzekł. ‒ Znasz mnie od dziecka, wiesz przeto, podobnie jak i ja, że mam skłonność do zapędzania się. 1 to być może pod wieloma względami. Dalassenus podszedł do stołu, dopełnił puchar Alexiusa i wręczył mu go. ‒ Pozwólmy sobie jeszcze przez chwilę cieszyć się zwycięstwem, bazyleusie ‒ zaproponował, wznosząc swój kielich. ‒ Na chwałę Boga i za dobro imperium! ‒ Amen! ‒ rzekł cesarz, po czym dodał: ‒ Oby pokój, któryśmy dziś wywal-czyli, trwał przez tysiąclecie!

3. Murdo nieznośnie już był znużony nie kończącymi się modłami opata i marzył o tym, by znaleźć się jak najdalej od Kirkjuvágr. Kolana miał obolałe od długiego klęczenia, a kadzidlany dym przyprawiał jego pusty żołądek o mdłości. Mroczne wnętrze wielkiego kościoła nasuwało mu na myśl podziemną grotę: wilgotną, chłodną i ciemną. Gdyby nie migotanie świec rozstawionych wokół ołtarza i parę maleńkich uchylanych okienek, to można by pomyśleć, że jest się w jakiejś głębokiej ziemiance lub w jednej z tych grzebalnych pieczar, które rozsiane są po pagórkach. Podczas gdy na zewnątrz przygrzewało kojące słońce połowy lata, tu, w katedrze, panował zawsze ten sam przejmujący listopadowy chłód. Zwróciwszy głowę aż poza prawe ramię, Murdo natrafił na surowe rysy spor-tretowanych na ścianie świętych Łukasza i Jana, w których spojrzeniach dostrzegł stanowcze potępienie za to, że się tak wierci. Z góry, spod sklepienia, wykrzywiała się doń żabiooka chimera, jakby złośliwie uradowana jego rosnącym zniecierpliwieniem. Po lewej ręce miał klęczących rodziców, przed sobą zaś braci i kuzyna. Wiedział, iż żadne z nich nie męczyło się tak jak on, lecz ta świadomość pogarszała tylko jego okropne samopoczucie. Odpust świętojański był jednym z nielicznych świąt, które Murdo naprawdę lu-bił, a tu proszę: spędzał je w najgorszy możliwy sposób. Gdyby był teraz w bú, to poranne nabożeństwo już dawno by się skończyło, on zaś syciłby głód kawałem pieczonego prosięcia i popijał owsiane wino. Zamiast tego, tkwił w pułapce wilgotnej i ciemnej świątyni ‒ jaskini, słuchając jakiegoś wypomadowanego opaciny, który gadał i gadał, i gadał, a na dobitek po łacinie. Czemu ze wszystkich możliwych dni padło właśnie na dzisiejszy? Murdo aż jęknął w duchu, uświadomiwszy sobie, że dzień jest doszczętnie zmarnowany. Marnowanie dobrego odpustu to wprawdzie śmiertelny grzech, jednakże biskup z typowym dla kleru bezmyślnym samolubstwem właśnie na świętego Jana wyznaczył ceremonię podjęcia krzyży. Gorzką w istocie pociechę znajdował Murdo w tym, że nie jego jednego to unieszczęśliwiło. 43 Istotnie kościół był zapełniony do ostatniego miejsca, a i na zewnątrz zgromadził się tłum. Z wielu rozsianych po Orkadach wysepek przybyli zarówno szlachetni mężowie ze swymi małżonkami, jak i kupcy oraz wielcy i drobni dzierżaw-cy rozmaitych ziem i nieruchomości, których setki tak samo jak on klęczało teraz w grupkach i w gromadach, opuściwszy głowy, czołami prawie dotykając zimnych kamieni i monotonnie mamrocząc sakramentalne formułki zduszonym, bezdźwięcznym głosem. Murdo pomyślał sobie, co by to było, gdyby w swoich modlitwach wszyscy razem i każdy z osobna nie o co innego prosili, jeno o to, by opat, na miłość

boską, wreszcie zamilkł! Patrząc na ich zgięte grzbiety, Murdo wyobrażał sobie, że znajduje się pośrodku pola pokrytego nieruchomymi głazami, i na skutek owej wizji omal nie zerwał się z kolan i nie popędził do wyjścia, skacząc z jednego pochylonego grzbietu na drugi, jak gdyby wszystkie były tylko kamiennymi stopniami schodów. Miast tego, ponownie skłonił głowę, zacisnął powieki i starał się nie myśleć o wytęsknionej, soczystej pieczeni i o chłodnym, słodkim piwie. Gdy wreszcie wyczerpał się zapas mulego uporu opata, który w końcu przestał gadać, Murdo nie bez trudu stanął na osłabłych z głodu nogach. Z ponurą miną skazańca patrzył, jak kolejny klecha w czarnej sutannie wspina się po schodkach na ambonę, ku której obecni w przepełnionej świątyni wierni musieli zadzierać głowy. Był to sam biskup Adalbert, który przez chwilę stał nieruchomo i tylko z wysokości swego orlego gniazda ogarniał świątobliwym spojrzeniem stłoczone owieczki. Gdy już upewnił się, że wszystkie oczy są zwrócone ku niemu, wyciągnął przed siebie rozłożone ramiona i zaczął: ‒ To ulubiony dzień naszego Pana! ‒ Amen ‒ zamruczał tłum, który brzmiał coraz podobniej wzburzonemu morzu. ‒ Amen! ‒ zakrzyknął biskup triumfalnie. ‒ Albowiem dzisiaj właśnie Król Nasz Zbawiciel przyjmie do swej służby mężów głębokiej wiary, którzy walczyć będą dla niego w Ziemi Świętej. Zaczem ujął w ręce złożony we czworo pergamin i z ostentacyjnym nabożeństwem począł go otwierać i rozkładać. ‒ Oto pismo ‒ wyjaśnił w końcu ‒ które niedawno dotarło do moich rąk ‒ list apostolski naszego świętego ojca, Patriarchy Rzymu, opatrzony jego pieczęcią. Tu z rozmachem rzecz okazał, by wszyscy zobaczyli czerwony lak i wtłoczony weń złoty sznurek, a następnie podjął swą przemowę: ‒ Czytam w tym liście: „Biskup Urban, sługa sług, do wszystkich się zwraca wiernych w Chrystusie, tako do władców, jako i do poddanych. Pozdrowienia 44 Wam zasyłamy, łaskawość naszą oraz apostolskie błogosławieństwo. Wiadomo nam, żeście uprzednio już słyszeli, iż zaciekłość barbarzyńców obróciła w gruzy świątynie Boga i, aż wstyd powiedzieć, pozwoliła ich pogańskim rękom zagarnąć święte relikwie naszej wiary; owe błogosławione obiekty uwielbienia, które pozwoliły nam poznać i rozgłosić prawdę o naszym zbawieniu. Hélas! Nie ukonten-towawszy się zburzeniem

naszych kościołów, niewierni opanowali także Święte Miasto Jeruzalem, nie dozwalając więcej ludowi Bożemu korzystać z przynależne-go mu prawa i oddawać w nim cześć Panu”. W tym miejscu świątobliwy biskup Adalbert uczynił pauzę, aby jego słuchacze dogłębnie mogli się wczuć w okropność zaistniałej sytuacji, po czym kontynuował lekturę: ‒ „Z wielkim smutkiem pogrążeni w pobożnych rozmyślaniach nad ową katastrofą, pilnie nalegamy, by książęta wraz z ludami wszech ziem Zachodu przyłączyli się do dzieła wyzwolenia Wschodniego Kościoła z pogańskiej niewoli. Któż bowiem pomści to zło i kto odzyska święte relikwie i ziemie, jeśli nie Ty? Ty, ludu mój, będący rasą, którą Bóg obdarzył chwałą oręża, wielkością ducha, cielesną mocą i odwagą, pozwalającą Ci obrócić w nędzny proch każdą przeszkodę, wzniesioną przez kogokolwiek, kto stawi Ci opór”. Świątobliwy Adalbert oderwał wzrok od pisma, aby objąć zebranych spojrzeniem, które zdawało się mówić: „Ja także stanowię uosobienie owej chwały, wielkości i odwagi”. Następnie, przeczyściwszy gardło chrząknięciem, czytał dalej: ‒ „Słyszeliśmy, iż niektórzy spośród Was pragną udać się do Jeruzalem. Wiedzcie tedy, że każdemu, kto w tę podróż wyruszy, a uczyni to nie z żądzy ziemskich korzyści, lecz jedynie dla zbawienia własnej duszy i wyzwolenia Kościoła, zostaną odpuszczone wszelkie grzechy…” W tym miejscu biskup znowu uczynił pauzę, aby po niej powtórzyć ową zdumiewającą obietnicę z naciskiem odpowiednim dla jej wagi. ‒ „…zostaną odpuszczone wszelkie grzechy, jako też wszelka za nie pokuta, jeśli tylko dopełni aktu dokładnej i prawdziwej spowiedzi”. Adalbert zmienił teraz ton na jeszcze bardziej podniosły: ‒ „O niezrównanie dzielni rycerze, spadkobiercy przez nikogo nie pokona-nych przodków! Miejcie w pamięci odwagę, z jaką bronili swej wiary Wasi praoj-cowie i nie przynieście im ujmy. Zachęcamy Was gorąco, abyście stali się Żołnierzami Chrystusa i jako tacy podążyli za krzyżem, czym zyskacie sobie pewne zbawienie. Dla tej to przyczyny i w tym właśnie celu postanowiliśmy, aby ten obecny jubileuszowy rok święcony był w duchu poszukiwania pobożnych cnót i prawości, czego najwyższym wyrazem ma się stać pielgrzymka w intencji 45 uwolnienia Jerozolimy od niegodziwego ciemiężcy, pod którego jarzmem w tej właśnie chwili Święte Miasto kona. Dowiedzcie się otóż niniejszym, ukochani bracia w Chrystusie, iż ta Najświętsza Wyprawa, w Obronie Krzyża, z pomocą Bożą wyruszy w

drogę dnia, który nastąpi po Święcie Wniebowstąpienia Błogosławionej Dziewicy. Niechaj Bóg Wszechmocny umocni Was w miłości ku Niemu, jako też w bojaźni Bożej, i niechaj Was uwolni od wszelkiego grzechu i błędu, aby na czas owego chrześcijańskiego pielgrzymowania myśli Wasze wypełniła troska o doskonałe miłosierdzie i prawdziwą pobożność”. Biskup odłożył na bok list apostolski i objąwszy swą owczarnię pełnym życzliwości spojrzeniem, rzekł: ‒ Bracia i siostry. Nadeszła chwila, abyście objawili swe intencje wobec tego świętego przedsięwzięcia. Wszyscy, którzy pragnęliby stać się żołnierzami Chry-stusowymi, niechaj teraz wystąpią naprzód i stanąwszy przed tym pobożnym zgromadzeniem, niech podejmą krzyż. Po tym zaproszeniu Murdo musiał się z całej siły zaprzeć stopami o posadzkę, aby nie dać się zagarnąć fali wiernych, którzy ruszyli ku ambonie. Wszyscy, którzy go otaczali, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, dopraszali się krzyża, przepychając się, wyciągając ręce i błagając Boga, aby usłyszał płynące prosto z ich serc przysięgi. Zapobiegliwy biskup z góry był przygotowany na tak powszechny odzew na jego zachętę. Nie mniej niż tuzin co dostojniej szych mnichów wkroczyło na podwyższenie pod amboną, a każdy z nich ściskał w ramionach stos białej materii. Murdo, niejako wbrew sobie samemu, uległ ‒ na ten widok ‒ nagłemu podnie-ceniu, a serce szybciej zaczęło mu bić w piersiach. Krzyże! Słyszał rzecz jasna o tych krzyżach, wykrojonych z białego materiału, teraz jednak sama myśl o tym, iż bracia zostaną nimi obdarowani, podczas gdy jego ten zaszczyt ominie, stała się dlań wręcz nie do zniesienia. Przejęty zazdrością, która zakotłowała się w jego duszy, patrzył, jak mnisi rozdawali białe krzyże tłoczącym się wiernym. Wrzawę, która temu towarzyszyła, potęgowały powracające od belkowanego sufitu echa. Hałas w kościele stał się tak ogłuszający, jakby ktoś rozkołysał wszystkie dzwony. Gdy zakończyło się wreszcie rozdawanie znaków uczestnictwa w pielgrzymce, wszystkim, którzy go otrzymali, biskup Adalbert nakazał uklęknąć, a następnie odebrał od nich przyrzeczenie wierności; uroczyście przysięgli w żadnym razie nie zaniechać świętego pielgrzymowania, dopóki Jerozolima nie zostanie wyzwolona. Po akcie zaprzysiężenia biskup ujął w dłoń pastorał i dał swoje błogosławieństwo: ‒ Niechaj Bóg pobłogosławi was i podtrzyma, i niech z oblicza Jego światłość na was spłynie, a łaska Jego niechaj będzie z wami teraz i na wieki 46 wieków. Rychłe niech będzie wasze zwycięstwo, a chwile ciężkiej próby nieliczne, i oby Bóg wam zapewnił szybki i bezpieczny powrót. Amen. ‒ Amen! ‒ odkrzyknęli mu świeżo pasowani rycerze Chrystusa. Murdo patrzył ponuro, jak Torf i Skuli, w rozradowaniu swym nieświadomi, ile trucizny

kryje się we wzroku młodszego brata, z zachwytem dotykali palcami swych białych krzyży i sprzeczali się z Paulem o to, czy lepiej je będzie nosić na piersiach, czy też raczej na plecach. Arcydługie nabożeństwo nareszcie dobiegło końca i pod przewodem szlachetnego Ranulfa cała rodzina opuściła kościół. Murdo wlókł się na samym końcu ze spuszczoną głową i tak zasępiony, iż wpadł na plecy Paula, gdy tuż za drzwiami zastąpił im drogę mnich w brązowym habicie. Rzekł on parę słów do Ranulfa, który coś mu na nie uprzejmie odpowiedział, a następnie odwrócił się do członków swego rodu i obwieścił im nowinę: ‒ Zostaliśmy wszyscy zaproszeni na świąteczną biesiadę przy stole biskupa. Usłyszawszy to, Murdo poczuł, jak w jego sercu odżywają cieplejsze uczucia. Na wszystkich wyspach archipelagu uczty u biskupa cieszyły się dobrą sławą, ustępując pono jedynie rozkoszom stołu samego jarla, toteż tak miła wieść zdołała nawet wywołać na twarzy chłopca uśmiech. Biesiada u biskupa! Pokaz szczodrej hojności, niewyczerpana obfitość jadła i napitku!… Któż by się mógł czegoś takiego spodziewać? Przeszli za mnichem przez zatłoczony plac i przekroczywszy łukowate odrzwia, znaleźli się na rozsłonecznionym, otoczonym murem dziedzińcu, na którego soczyście zielonej murawie zastawionych było co najmniej dziesięć długich stołów. Zgromadziło się tam już niemało ludzi, a ‒ ku narastającemu niezadowoleniu chłopca ‒ przez kilka innych drzwi w murze wciąż przybywało nowych. Nikt jeszcze nie został zaproszony do zajęcia miejsca, przeto na trawniku zrobiło się tłoczno i goście coraz niecierpliwiej czekali na znak do rozpoczęcia uczty. Ale też iluż ich było! Czyżby biskup zaprosił wszystkich wiernych ze swej diece-zji? Ze wstępnej oceny sytuacji, której dokonał Murdo, wynikało niestety, że przypadnie mu w udziale co najwyżej jakiś ociekający rzadkim sosem okrawek, a i to pod warunkiem, że dopisze mu szczęście. To ci dopiero biesiada! Zwłaszcza z okazji drugiego pod względem ważności święta w roku, jako że za pierwsze Murdo uznawał Mszę Chrystusową w Yuletide, a pozostałe zdawały mu się nieznośnie nudne i nijakie, gdyż ograniczały się do samych tylko nabożeństw i modłów, a nadto zobowiązywały do przestrzegania różnego rodzaju niezrozumiałych zakazów i nakazów. Nie mówiąc już o tym, że w istocie nic w nich nie było prawdziwie odświętnego, gdyż nie dość, że nie towarzyszyło im świąteczne jadło, to jeszcze po 47 całym dniu spędzonym w kościele trzeba się było uporać z powszednimi domowymi i gospodarskimi zajęciami, co częstokroć oznaczało, iż kończyło się pracę dobrze po zapadnięciu nocy, czego Murdo szczerze nienawidził. Świętego Jana, to całkiem co innego. Wprawdzie trzeba się było udać do kościoła, ale choćby nie wiadomo jak długo trwało nabożeństwo ‒ a zdarzały się długie nie do wytrzymania ‒ to łatwiej je było znieść, wiedząc, że potem nasyci się człowiek dobrym mięsem i smacznym piwem, a na dodatek skosztuje ciasta i łako-ci. Od czasu do czasu Ranulf zapraszał do swego świątecznego stołu tę lub ową duchowną osobę ‒ a Murdo nie

pamiętał ani jednego przypadku, aby która z nich takiemu zaproszeniu odmówiła ‒ co czyniło biesiadę jeszcze przyjemniejszą niż zwykle. Jakkolwiek bowiem Murdo niechętny był w duchu tym gościom, to przecie gdy do stołu zasiadał zakonnik, rodzice siłą rzeczy stół ten obficiej zastawiali. Bywało też często, iż przyłączali się do biesiady najbliżsi sąsiedzi, a że przywozili ze sobą jadło i napitek, tedy uczty takie w pełni zasługiwały na swe miano. Co więcej, ponieważ świętego Jana wypadało latem, to rzecz jasna przeciągały się one aż do zmierzchu, który wszak późno wówczas zapada. Dziś jednak… Dziś wszystko to wzięło w łeb. Murdo patrzył, jak przybywa ludzi, a z nadejściem każdego pogłębiała się jego desperacja. Coraz mniej zdawało mu się możliwe, aby aż tylu brzuchom zapewnić już nie tylko ucztę, ale jaki taki posiłek. Na całych Orkadach nie zebrałoby się po temu wystarczającej ilości ciast ani piwa. Im głośniej burczało chłopcu w żołądku, tym płonniejsza stawała się jego nadzieja na zaspokojenie głodu. Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go w pewnej chwili dźwięczny głos kogoś, kto pozdrawiał jego ojca. Rozejrzawszy się z niezadowoleniem, by zobaczyć, któż to jeszcze zamierza przysiąc się z nimi do stołu, rozpoznał szlachetnego Brusiego Maddardsona, który kroczył ku nim przez trawnik, mając całą swą rodzinę za plecami. Podobnie jak Ranulf, Maddardson wraz ze swym klanem gospodarzył na rozległej farmie, która znajdowała się na wyspie Hrolfsey, w wyniku czego brał udział w tych samych naradach co ojciec. Co więcej, pani Ragnhilda, jego małżonka, była w dzieciństwie najserdeczniejszą przyjaciółką Niamh i przyjaźń ta w dalszym ciągu obie niewiasty łączyła. Pan na Hrolfsey miał trzech synów, z których najmłodszy był w wieku Torfa, oraz córkę imieniem Ragna, zaledwie o rok lub dwa starszą niż Murdo. Z racji swego wieku, Murdo nigdy nie wzbudził zainteresowania braci Maddardsonów, którzy nie dość, iż zdecydowanie woleli towarzystwo Torfa i Skuliego, to jeszcze najmłodszego bezceremonialnie od siebie odganiali. Czym zresztą Mur 48 do bynajmniej nie był zmartwiony, jako że wszyscy trzej zdawali mu się zanadto lekkomyślni i hałaśliwi, nie interesując się niczym oprócz bójek, a przy tym będąc samochwałami i bezustannie rywalizując pomiędzy sobą o to, który okaże się lepszy. Za to ich siostra… O, Ragna tak się różniła od braci, jak blask księżyca od błotnistej kałuży. Była ona, tak przynajmniej uważał Murdo, jedynym jasnym punktem na całym firmamencie rodu Maddardsonów i przy każdym ich spotkaniu budziła w nim uczucie słodkiego ukojenia. A tego akurat dnia, pełnego przykrości i niepowodzeń, czegoś takiego właśnie bardzo mu było trzeba. I w rzeczy samej, jedno spojrzenie na złotowłosą dziewczynę kroczącą ku niemu przez zieloną murawę, a już odpływają czarne chmury rozpaczy, i już Murdo czuje, że znowu świeci mu słońce. Wysoka, smukła, kształtnej i proporcjonalnej figury, gładkoskóra Ragna była w jego oczach zgoła ucieleśnieniem niewieściego uroku. Odznaczała się miłym uspo-sobieniem, nie będąc przy tym ani nazbyt nieśmiałą, ani nadto, wedle jego oceny, po niewieściemu kapryśną. Będąc bystrego umysłu i korespondującej z nim obrot-ności języka, w żadnym towarzystwie nie dała się zjeść w kaszy, co Murdo bardzo w niej cenił, choć uważał

zarazem, iż zachowanie takie bardziej było chłopięce niż dziewczęce, czemu zresztą za każdym spotkaniem na nowo się dziwił. Co skądinąd całkiem było zrozumiałe, jako że rzadko mieli okazję spotykać się ze sobą. Murdo zastanawiał się, czy owa chłopięcość wzięła się z tego, że Ragna wychowywała się wśród mężczyzn, czy też był to rezultat doznanego niegdyś okaleczenia, które pozostawiło ją nieco ułomną. Otóż, o czym Murdo dowiedział się od ludzi, gdy Ragna była jeszcze niemowlęciem, świniopas pana Maddardsona usłyszał pewnego dnia kwiczenie zaniepoko-jonego stada; gdy zaś postanowił sprawdzić przyczynę zamieszania, znalazł na świńskim pastwisku jej nieruchome ciałko, a przy nim maciorę, która niedawno się oprosiła. Odpędziwszy ją, chwycił dziecko i pragnąc je jak najszybciej obmyć z gnoju i krwi, zanurzył dziewczynkę w korycie z wodą. Nagły chłód przywrócił niemowlę do życia, zaczęło tedy zanosić się płaczem, a wówczas zdumiony świniopas popędził do pańskiej siedziby, gdzie odniesione przez maleństwo rany zostały w mig opatrzone. Nie wszystko wszakże bez śladu się zagoiło: fatalnie wykręcona stopa nigdy już nie powróciła do właściwego położenia i dziewczyna kuśtykała, powłócząc nogą. Za to okropna rana ust zasklepiła się na tyle szybko, że dostrzegało się ją tylko wtedy, gdy Ragna się uśmiechnęła. Cienka jak włos blizna sprawiała, że jeden z kącików warg lekko się wówczas podnosił, na skutek czego wydawało się zawsze, iż uśmiecha się jakby chytrze i nieco drwiąco. 49 Murdo nie przejmował się ani tym jej krzywym uśmiechem, ani ułomnością. W jego oczach w niczym nie umniejszały one piękności Ragny, która ponadto była dobra, miła i rozumna, i w ogóle o wiele przewyższała nie tylko swoich, ale i jego braci. Po każdym spotkaniu, a były one nader nieliczne i nieregularne, Murdo rozstawał się z nią, już tęskniąc za następnym i czując się jak ktoś, kogo usadzono przy suto zastawionym stole, lecz poczęstowano tylko jednym daniem. Przyglądając się jej teraz, ustrojonej w jasnozieloną suknię i żółtą opończę, pomyślał, że nigdy jeszcze nie wyglądała tak bardzo kobieco. Serce mocniej mu zabiło. Nie mógł wręcz oderwać od niej zachwyconych oczu, czując w sobie raptowny przypływ radości i… ten dzień nie był już zmarnowany! Nagle uświadomił sobie, że niestety nie jest tu sam. Zerknął szybko ku miejscu, gdzie stali jego bracia i kuzyn Paul, którzy najwyraźniej nie mieli jeszcze pojęcia, że zmierza ku nim klan Maddardsonów. Dobra nasza, pomyślał sobie i odetchnął z ulgą, nie dostrzegli Ragny. W tejże jednak chwili Torf podniósł wzrok, zobaczył nadchodzących i trącił łokciem Skuliego, a wzrok Paula szybko podążył za ich spojrzeniem. Murdo spostrzegł, że wszystkie trzy twarze wykrzywiły się w brzydkim grymasie. Skuli zrobił prostacki gest przy użyciu kciuka i palców, po czym wszyscy parsknęli sprośnym chichotem. Murdo, niepomiernie zakłopotany, zapragnął, aby ziemia otwarła się i pochłonęła całą tę wstrętną trójkę.

Ragna tymczasem patrzyła przed siebie nieporuszonym, łagodnym spojrzeniem. Jej piwne oczy rozbłyskujące pod delikatnymi łukami cienkich brwi nie zdradzały najmniejszego zakłopotania, usta ani się nie uśmiechnęły, ani nie skrzywiły, a w jej pełnych gracji rysach nie odbijała się żadna reakcja na to, co się wo-kół niej działo. Murdo odniósł nawet wrażenie, że mimo iż wszyscy obecni stąpali po tej samej murawie, to Ragna kroczyła gdzieś po ukwieconych łąkach rozciąga-jących się daleko poza murami katedralnego dziedzińca. Zdawało się, iż ta piękna i mądra dziewczyna uznała, że otacza ją nudny światek, który ani trochę nie zasługuje na jej zainteresowanie. I na dobrą sprawę, czemuż nie miałaby tak sądzić? Była wszak kimś wspanialszym niż jakaś tam księżniczka! Pan na Hrolfsey i jego małżonka przywitali się z panem i panią na Dýrness, którym z kolei złożyli uszanowanie trzej młodzi Maddardsonowie. Murdo nie mógł nie zwrócić uwagi na białe krzyże, które trzymali w dłoniach, podobnie jak ich ojciec. Spostrzegł to również Torf i dwaj pozostali młodzieńcy. Nastąpiło więc serdeczne powitanie i ożywiona wymiana zdań na temat zaszczytu, jakiego dane im było wszystkim dostąpić, podczas gdy obaj ojcowie pęcznieli z dumy, patrząc na swych potomków, i zapewniali się wzajemnie o niechybnym powodzeniu 50 pielgrzymki. Co się tyczy obu dam, to zajęły się one tymczasem rozmową o wiele poważniejszą. Niamh odprowadziła Ragnhildę na bok, po czym, głowa przy głowie i dłonie w dłoniach, jęły o czymś z ożywieniem rozprawiać. Nie słysząc ich słów, Murdo odwrócił się, by odejść, i nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z Ragną. Tak go to zaskoczyło, że zaraz jego wygłodniały żołądek dał o sobie znać nagłym skurczem, a dłonie zwilgotniały. ‒ Witaj, paniczu Murdo ‒ powiedziała Ragna głosem, który nasunął mu na myśl przepalony miód: zarazem smak płynnej słodyczy i aromat dymu. Nawet gdyby Murdo nie widział w niej wcielenia piękna, to na sam dźwięk te-go głosu nie potrafiłby się oprzeć jej urokowi. Wystarczyło, iż wypowiedziała jedno słowo, a już ów szczególny, niski i przesycony słodyczą ton sprawiał, że gdzieś w głębi jego serca rozpalał się jakiś ogieniek. Gdyby innym głos Ragny zdał się nieco chrypliwy i niedostatecznie melodyjny, jak na dobrze ułożoną pannę, to Murdo odpowiedziałby im, że inne dziewczęta świergocą niczym ptaszki, podczas gdy Ragna mruczy jak kotka. ‒ Przyjemny dzień, nieprawdaż? Pytanie zabrzmiało całkiem niewinnie, jednakże towarzyszyło mu spojrzenie spod lekko opuszczonych rzęs, które sprawiło, że Murdo poczuł, jak jego policzki pęcznieją gwałtownie napływającą krwią, a jednocześnie krtań tak silnego doznała skurczu, iż nie mógł zgoła oddychać. Wprawdzie otworzył usta, aby odpowiedzieć, lecz zaraz okazało się, że nie jest w stanie wykrztusić ani jednego słowa, komplet-nie zaniemówił.

‒ Mamy tu razem biesiadować ‒ mówiła dalej Ragna, nieświadoma jego na-głej przypadłości. ‒ A przynajmniej na to wygląda. ‒ W istocie bardzo przyjemny dzień. Murdo wielce był zaskoczony tą odpowiedzią, tym bardziej, iż nie był świadom, że to jemu samemu się wyrwała. Ragna przypatrywała mu się wyczekująco, najwyraźniej oczekując, że powie coś jeszcze. ‒ Zawsze lubiłem świętego Jana ‒ wykrztusił wreszcie i natychmiast pożałował, że się w ogóle urodził. ‒ Ja także go lubię ‒ zaśmiała się Ragna, a śmiech ten podziałał na jego otępiały umysł uzdrawiająco. ‒ To znaczy, miałem na myśli święto ‒ poprawił się spiesznie. ‒ To moje ulubione. To znaczy… Zaraz po Mszy Chrystusowej… Ty idioto!, wymyślał sobie w duchu. To znaczy… to znaczy… Nic więcej nie umiesz powiedzieć, głuptaku?! ‒ Och, w rzeczy samej! ‒ przytaknęła ochoczo Ragna. ‒ Święto Chrystusowe jest z pewnością najwspanialsze. Ale przyznam, że lubię również Wielkanoc. 51 Po czym znowu zapadło niezręczne milczenie, gdyż Murdo desperacko, lecz bezskutecznie próbował wymyślić coś, co mógłby jeszcze powiedzieć. Na szczęście Ragna przyszła mu z pomocą: ‒ Widzę, że ty nie podjąłeś krzyża. Murdo smętnie popatrzył na swe puste dłonie i pokręcił głową. ‒ Moi bracia idą na pielgrzymkę ‒ przyznał zgaszonym tonem. ‒ Ja muszę zostać, żeby zajmować się naszym bú. Obawiał się, że Ragna przyjmie to wyznanie z pogardą, tymczasem przeciwnie, jej reakcja była zgoła cudowna: najpierw z wahaniem zerknęła na boki, po czym pochyliła się ku niemu i śmiałym gestem położyła na jego rękawie swoją dłoń o smukłych palcach. Murdo miał wrażenie, że pod tym dotknięciem skóra jego za-płonęła.

‒ To dobrze! Cieszę się, że zostajesz ‒ powiedziała szeptem Ragna i dla podkreślenia swego ukontentowania potrząsnęła głową. Murdo nie był pewien, co bardziej go zdumiało: ta dłoń na jego ramieniu czy też konfidencjonalny ton, w jakim Ragna wyraziła swoje zadowolenie. ‒ To dobrze? ‒ zdziwił się, czując, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Ona wówczas popatrzyła mu swymi błyszczącymi, lecz poważnymi oczyma prosto w twarz. ‒ Bo to nie będzie pielgrzymka, tylko wojna. Z tonu, jakim wypowiedziała to słowo, można byłoby wnosić, że jest jej ono najwstrętniejsze ze wszystkich, które poznała. ‒ Tak twierdzi moja matka, więc taka musi być prawda ‒ dodała jeszcze, a Murdo wpatrywał się w nią, nie wiedząc, co o tym myśleć, ni co na to powiedzieć. Oczywiście, że to będzie wojna!, pomyślał. Inaczej po cóż byłoby się tam wybierać? Jednakże podzielenie się z nią taką myślą oznaczałoby, że sam siebie wyklu-czy z kojącego, zacisznego zakątka zaufania, do którego Ragna właśnie go dopuściła, a przecież za nic nie chciał tak szybko utracić tego miejsca! ‒ Tak to jest ‒ wymamrotał ogólnikowo, lecz jej to w zupełności wystarczyło. ‒ Przecież moja mama i ja także zostajemy ‒ powiedziała tonem świadczącym, że jest z tego dumna. ‒ Może więc wkrótce będziemy się mogli spotkać. Zanim Murdo zdołał coś na to odpowiedzieć, pani Ragnhilda, spostrzegłszy, że rozmawiają sam na sam, przywołała do siebie córkę. Wprawdzie Ragna nic już więcej mu nie powiedziała, tylko odwróciła się na pięcie, by przyłączyć się do niewieściego towarzystwa, jednakże zdawało mu się, że zanim go opuściła, na jej twarzy pojawił się uśmiech.

4. ‒ To katastrofa, której rozmiarów nie da się pomniejszyć ‒ jęknął Alexius. ‒ Z pewnością nie można jej było przewidzieć ‒ spróbował go pocieszyć Nicetas. Cesarz pokręcił głową i wydał z siebie kolejny jęk, w którym pobrzmiewał gniew na równi z rozpaczą. W otoczeniu grupki doradców ‒ świętych konsystorzy oraz dowódcy pałacowej gwardii ‒ stał na murze nad Złotym Mostem, patrząc na nieruchawy pochód ciągnący z zachodu ku miastu, lecz jak gdyby w jakimś dziwnym pogrążony letargu. Już od trzech dni docierały do Konstantynopola meldunki ‒ jakkolwiek często ze sobą sprzeczne ‒ zawierające oceny rozmiarów i kierunku owej powolnej inwazji, wszelako dopiero dzisiaj po raz pierwszy imperator ujrzał ją na własne oczy. Ciemniejąca w oddali masa nieproszonych gości ignorowała wytyczone drogi. Porozbijani na grupki i gromady wędrowcy przelewali się na przełaj przez równinę bez żadnego szyku ani porządku. Usłyszawszy tupot spiesznych kroków, cesarz się obrócił. ‒ A więc, Dalassenusie? Co odkryłeś? ‒ Są to istotnie Frankowie, bazyleusie ‒ wydyszał młodzieniec, próbując zła-pać oddech. ‒ Ale to tylko zwyczajni wieśniacy. ‒ Wieśniacy?! ‒ W większości wieśniacy, bazyleusie ‒ potwierdził Dalassenus. ‒ Tylko garstka żołnierzy z nimi idzie. W każdym razie z uporem powtarzają, że przybyli tu na życzenie Patriarchy, i że, co więcej, pielgrzymują do Ziemi Świętej. ‒ Czyżby? To mają być pielgrzymi?! ‒ Alexius ponownie zwrócił spojrzenie ku nadciągającej fali i w zakłopotaniu pokręcił głową. ‒ Żadnym sposobem nie możemy im dać ochrony. Czy oni zdają sobie z tego sprawę, kuzynie? ‒ Tak czy inaczej, mówią, że nie oczekują od nas żadnej pomocy ‒ odparł

Dalassenus. ‒ Twierdzą, iż sam Bóg Wszechmocny sprawuje nad nimi opiekę. ‒ To doprawdy nadzwyczajne! ‒ westchnął cesarz i raz jeszcze pokręcił gło-wą. Śledził wzrokiem wzbijane stopami wędrowców tumany kurzu, które wznosiły się ku bezchmurnemu niebu lata. Zanosiło się na upalny dzień, toteż bez wątpienia 53 ludzie ci wdzięczni byliby za dostarczenie im wody, zanim wkroczą w mury miasta. Rozmyślając, jakim sposobem zająć się tą gromadą, Alexius zaczął już planować dystrybucję wody. ‒ To jeszcze nie wszystko, bazyleusie ‒ odezwał się Dalassenus, wyrywając go z tego zamyślenia. ‒ Nie wszystko? Mówże więc, co jeszcze! ‒ Prowadzi ich pewien duchowny imieniem Peter. Jest on głęboko przekonany, że do pielgrzymki tej wezwał ich sam Patriarcha Rzymu, nakazując im oswobodzenie Jerozolimy, którą zawładnęli niewierni. I tego właśnie zamierzają dokonać. Usłyszawszy to, Nicetas i paru innych obecnych na murze wybuchnęli śmiechem. ‒ Oswobodzić Jerozolimę! ‒ parsknął jeden z doradców. ‒ Ci wieśniacy po-stradali chyba rozumy! ‒ Mówią, że biskup Urban zaapelował do wszystkich chrześcijan, aby podjęli krzyż i ruszyli z pielgrzymką, stając do walki z Saracenami. ‒ Z Saracenami? ‒ zdziwił się Nicetas. ‒ Nie mamy z nimi żadnych kłopotów, już od ponad trzydziestu lat! ‒ Od pięćdziesięciu ‒ sprostował któryś z doradców. Alexius doszedł do wniosku, iż dowiedział się już wszystkiego, co powinien był wiedzieć. ‒ Nicetasie, odszukaj tego Petera i przyprowadź go przed nasze oblicze. Od-będziemy z nim rozmowę i poznamy jego prawdziwe intencje. Dowódca excubitorów zasalutował i oddalił się, by wykonać rozkaz. Imperator po raz ostatni objął wzrokiem powoli nadciągającą hordę, ponownie z niedowierzaniem pokręcił głową, po czym spiesznie zszedł z muru, by oczekiwać przybycia swego dziwnego gościa.

Nie czekał długo. Zaledwie zdążył przyodziać ceremonialne cesarskie szaty, gdy doniesiono mu o powrocie Nicetasa. Udał się tedy ze swej prywatnej komnaty do sali audiencyjnej i wstąpiwszy na podwyższenie, zasiadł na tronie, obok którego spoczywały na purpurowej poduszce Święte Pisma. Za jego plecami stał Wielki Drungariusz Dalassenus w otoczeniu stałej świty imperatora: urzędników dwor-skich i doradców, na których twarzach malował się dostojny i uroczysty wyraz, odzwierciedlający powagę nadzwyczajnego zagrożenia, przed jakim stanęło cesarstwo. Szybko zająwszy swe miejsce, Alexius skinął głową marszałkowi dworu, i rzekł: ‒ Wprowadzić go. 54 Marszałek niezwłocznie uderzył swą laską w posadzkę z białego marmuru, za czym otwarły się wielkie pozłacane drzwi komnaty. Wkroczył przez nie Nicetas, a za nim czterech gwardzistów, pomiędzy którymi szedł, powłócząc bosymi nogami, człek wysoki i mocno zbudowany, z tonsura na czubku głowy, w długiej, znamionującej zwykłego wiejskiego kapłana rzymskiego obrządku szacie, na którą miał zarzucony ciemnobrązowy płaszcz z kapturem. Dowódca excubitorów Nicetas, spocony po konnej podróży w upale, postąpił szybkim krokiem ku stopniom tronu i padł na twarz przed imperatorem, a gdy najwyższy władca nakazał mu powstać, rzekł: ‒ Najszlachetniejszy bazyleusie, przywiodłem przed twe oblicze Petera z miasta Amiens. Na nienawykłym do takiego zbytku wiejskim duszpasterzu, wyraźnie oszołomionym przepychem, pośród którego się znalazł, jeszcze większe wywarła wrażenie zasiadająca na tronie w całym swym dostojeństwie osoba najwyższego suwerena. Dosłyszał, iż wypowiedziane zostało jego imię, przeto padł przed cesarzem, objął jego nogę i ucałowawszy ją z wielkim poszanowaniem, powiedział: ‒ Najjaśniejszy panie, pokorny twój sługa cześć ci oddaje! ‒ Powstań, przyjacielu ‒ rozkazał mu surowym tonem Alexius. Kapłan podniósł się, zarazem poprawiając na sobie odzienie. W sfatygowanej opończy i zabrudzonej sukni wyglądał niczym wędrowny ptak, który wykąpał się w piasku i teraz doprowadza do porządku zwichrzone upierzenie. ‒ Powiedziano nam, iż jesteś przywódcą tych pielgrzymujących wieśniaków ‒ rzekł cesarz. ‒ Prawdaż to?

‒ Nic podobnego, Najjaśniejszy Imperatorze ‒ odparł Peter. ‒ Jestem tylko ubogim eremitą, którego Pan nasz i Jego Świątobliwość Papież Urban wyróżnili pobożnym przywilejem uczestnictwa w pielgrzymce do Ziemi Świętej. ‒ Masz oczywiście świadomość, że czeka cię tam męczeństwo ‒ zauważył Alexius. ‒ Jeśli, ma się rozumieć, szczęście ci dopisze i w ogóle uda ci się dotrzeć do miasta Jeruzalem. Na te słowa kapłan się wyprostował. ‒ Panie mój i cesarzu, spotkał nas najwyższy zaszczyt wydarcia ziemi naszego Zbawiciela z szatańskich rąk niewiernych. Z pomocą Wszechmocnego Boga, który jest naszym protektorem, dokonamy tego. ‒ Arabowie się wam sprzeciwią ‒ stwierdził imperator, przypatrując się stojącemu przed nim pielgrzymowi. ‒ Jak zatem zamyślacie zdobyć Jerozolimę? ‒ Jeśli okaże się to nieodzowne ‒ odparł kapłan ‒ będziemy walczyć. 55 ‒ Możesz mi wierzyć, przyjacielu, że z całą pewnością okaże się to nieodzowne ‒ rzekł Alexius, odczuwając już pierwsze oznaki gniewu. ‒ Arabowie nie znają strachu, a ich zapał do walki jest wręcz legendarny. A wy? Gdzież jest wasz oręż? Rozporządzacie oblężniczymi machinami? Macie narzędzia, aby za ich pomocą budować mosty, drążyć podkopy i zbijać drabiny, po których wspinać się będziecie na mury? ‒ Dobry Bóg ‒ odparł łagodnym głosem Peter ‒ wyposaży nas we wszystko, co się okaże niezbędne. ‒ A czy dobry Bóg skierował do waszej armii jakichś żołnierzy? ‒ Owszem, Najjaśniejszy Imperatorze ‒ odparł duchowny, ponownie poprawiając na ramionach swą opończę. W jego postawie i tonie głosu wyraźnie manifestowało się coś więcej niż tylko czcza buńczuczność. ‒ Iluż to mianowicie?

‒ Jest z nami ośmiu rycerzy, którym przewodzi niezrównanie pobożny Walter Sansavoir z Poissy. ‒ Ośmiu rycerzy ‒ powtórzył Alexius. ‒ Słyszałeś, Nicetasie? Jest pośród nich ośmiu zbrojnych na koniach! Po czym ponownie zwrócił się ku duchownemu i zapytał: ‒ Wiesz ty, ilu wojowników ma pod swoją komendą sułtan Arslan? Peter zawahał się, najwidoczniej niepewny odpowiedzi. ‒ Dobrze, w takim razie pozwól, że ja ci to powiem. Otóż w samej tylko osobistej gwardii sułtana służy ich czterdzieści tysięcy. Czterdzieści tysięcy wojowników przeciwko waszym ośmiu! ‒ Nas jest sześćdziesiąt tysięcy ‒ oświadczył z dumą w głosie Peter. ‒ I jesteśmy gwardią samego Boga. ‒ To my dowodzimy armią Boga, klecho! ‒ wykrzyknął Alexius, niezdolny już dłużej powstrzymywać gniewu. ‒ Wy jesteście tylko zwyczajną hałastrą! Okrzyk cesarza odbił się w wielkiej sali tak potężnym echem, iż rzekłbyś, że to zagrzmiał piorun. On sam zerwał się z tronu i z wysokości swego podniesienia dalej beształ nieszczęsnego kapłana: ‒ Więcej ci powiem. Jesteście nieobliczalną i niezdyscyplinowaną bandą! Doszły nas słuchy o tym, jak to sobie rabunkami torowaliście drogę przez Dalmację i Moezję, grabiąc miasta i osady, żeby zapewnić sobie żywność i wszelkie zaopatrzenie! Obrócił głowę ku Kapitanowi Excubitorów. ‒ Nie jesteśmy chyba w stanie wojny z Dalmacją i Moezją, czy też jestem w błędzie, Nicetasie? ‒ zapytał drwiąco naiwnie. ‒ Nie, bazyleusie ‒ zapewnił go kapitan. ‒ Stanowią one część Imperium. 56 ‒

Widzisz? ‒ zakrzyknął Alexius. ‒ Napadaliście na spokojnych mieszkańców cesarstwa, których jedyną winą było to, że ich siedziby stały na waszej zbójeckiej drodze! ‒ To byli Żydzi ‒ stwierdził kapłan, wyraźnie z siebie zadowolony. ‒ My zaś przysięgliśmy przed tronem Chrystusa, że oczyścimy świat ze wszystkich nieprzyjaciół naszego Boga. ‒ Wasza przysięga nie ma najmniejszej ważności, księże. Nie mieliście żadnego prawa, by ją składać. Przekroczyliście granice tego, do czego byliście upoważnieni, a my nie zamierzamy lekko traktować takich aktów niepraworządności ‒ oświadczył Alexius, wbijając twarde spojrzenie w twarz ograniczonego, ciemnego klechy. Po chwili jednakowoż jak gdyby nieco złagodniał. ‒ Niemniej, pomimo waszych jawnych i pożałowania godnych występków, proponujemy wam polubowne wyjście. W zamian za przestrzeganie pokoju w granicach naszego imperium dawać wam będziemy żywność i wodę, dopóki pozo-staniecie w Konstantynopolu, potem zaś zapewnimy wam bezpieczny powrót tam, skąd przybyliście. ‒ Z całym szacunkiem, Imperatorze i Najczcigodniejszy Panie ‒ odparł na to eremita ‒ ale tego uczynić nie możemy, bośmy zaprzysięgli wyzwolić Jerozolimę, czymkolwiek przyszłoby nam to przypłacić. ‒ W takim razie bądźcie gotowi przypłacić to życiem ‒ oświadczył Alexius. ‒ Bo zaprawdę cena nie będzie niższa! Przez chwilę milczał, bębniąc palcami po poręczach tronu. ‒ Czy nic was nie skłoni do powrotu? Peter nie odpowiedział na to pytanie. ‒ Dobrze ‒ ustąpił cesarz. ‒ Wobec tego przewieziemy was przynajmniej na drugi brzeg Bosforu. I niechaj Bóg ma was wszystkich w swej opiece. Nareszcie spokorniały, obdarty eremita ukłonił się, a wdzięczność swoją za szczodrość cesarza wyraził prostym „dziękuję”. ‒ Ale posłuchaj nas, Peterze z Amiens ‒ ostrzegł go na pożegnanie Alexius. ‒ Podążasz ku własnej zgubie. Weź sobie do serca naszą radę i wracaj do siebie.

Bez niczyjej ochrony i zaopatrzenia wasza pielgrzymka skazana jest na klęskę. ‒ Stanie się zgodnie z wolą Bożą ‒ odparł nieugięty kapłan. ‒ Po pomoc i ochronę zwracamy się do Wszechmogącego. Alexius, wciąż jeszcze płonąc gniewem, spiorunował spojrzeniem upartego niczym muł duchownego, wszelako uznał, iż nie ma sensu przedłużanie tej żałosnej sceny i nieznacznym skinieniem cesarskiej dłoni kończąc audiencję, polecił Nicetasowi wyprowadzić gościa. Po ich wyjściu zwrócił się do Dalassenusa: 57 ‒ Oto skutki nierozważnych poczynań tego całego Urbana. Ale gorzko on te-go pożałuje. Jego nieznośne wtrącanie się w nasze sprawy przyprawiało nas o ciągłe kłopoty, a teraz jeszcze… to! Wpatrywał się w swego generała, marszcząc w zamyśleniu brwi. Po chwili rzekł: ‒ Możliwe, że ten człowiek niewłaściwie zrozumiał nasze intencje? ‒ Nie bardzo widzę, jak mogłoby to być możliwe, bazyleusie ‒ odparł Dalassenus. ‒ Twój list jak najwyraźniej przedstawiał sprawę. Odczytał go przed swoimi biskupami, a następnie przesłał ci swoją przychylną opinię. ‒ Mimo to, coś złego musiało się stać ‒ stwierdził Alexius. ‒ Prosiłem go o wojsko, które by uzupełniło luki w naszych szeregach i pozwoliło odbudować dywizje. Słowem nie wspomniałem o jakiejś pielgrzymce do Ziemi Świętej! ‒ W samej rzeczy, bazyleusie ‒ zgodził się bez wahania Dalassenus. Cesarz pokręcił głową. ‒ Obawiam się, że będziemy musieli znowu posłać cię do Rzymu, kuzynie. Musimy się dowiedzieć, co takiego zrobił ten stary przechera, i przedsięwziąć odpowiednie środki, aby zapobiec kolejnym gwałtom na naszym ludzie. Udasz się tam, nie mieszkając, i niechaj Bóg będzie z tobą.

5. ‒ Rozmawiałem z Guthormem Krzywą Szyją ‒ mówił właśnie Brusi do Ranulfa, gdy Murdo się do nich zbliżył. ‒ Powiedział mi, że za Bożym przyzwoleniem statek wypłynie z Kirkjuvágr w dzień po świętym Jakubie. ‒ Tak wcześnie? ‒ Ojciec był wyraźnie zaskoczony. ‒ Toż nie trzeba będzie aż tak wiele czasu, żeby dopłynąć do Lundein! Brusi wzruszył ramionami. ‒ Tak mi powiedział. ‒ Ale przecie żniwa jeszcze nie będą zakończone! ‒ zauważył Ranulf. ‒ To prawda ‒ przytaknął Brusi. ‒ Obawiam się jednak, że nic na to nie po-radzimy. Jeżeli chcemy podróżować z rycerzami króla, to w Rouen musimy się stawić w połowie sierpnia. ‒ To i ja rozumiem ‒ przyznał Ranulf. ‒ Wszelako nie spodziewałem się, że tak niedługo przyjdzie nam wyruszyć. Przerwało im tę rozmowę nadejście biskupa Adalberta, który zaprosił swych gości do stołów: niewiasty do tych po prawej, mężczyzn ‒ po lewej. Wszczął się tedy żwawy ruch, choć śpiesząc się, zachowywano przecie godne umiarkowanie. Murdo zdołał się jakoś docisnąć do ławy i zająć miejsce pomiędzy dwoma kupca-mi, którzy odznaczali się niepospolitą tuszą. Ten po lewej obrzucił go spojrzeniem najwyraźniej niechętnym, jak gdyby przeląkł się, że przez niego zabraknie mu jadła i ucztowanie przeobrazi się w post; za to sąsiad po prawej ręce powitał go żartobliwym mrugnięciem i uśmiechem. ‒ A więc podążasz do Jerozolimy, chłopcze? ‒ Nie, panie. Murdo powiedział to tonem, który zniechęcił kupca do kontynuowania tego tematu. ‒ No tak ‒ stwierdził, kiwając głową z zastanowieniem, z którego Murdo nie potrafił

wywnioskować, czy to z jego strony pochwała, czy potępienie, po czym się przedstawił: ‒ Jestem Gundrun i serdecznie cię witam, młodzieńcze. 59 ‒ Niech Bóg okazuje ci swoją dobroć, panie ‒ odpowiedział na to Murdo i sam się przedstawił, po czym wskazał swemu rozmówcy ojca i braci, siedzących o kilka miejsc dalej na tej samej ławie, tudzież wymienił ich imiona. Sąsiad po lewej ręce skwitował tę świeżą znajomość niezbyt przyjaźnie brzmiącym chrząknięciem, na co Gundrun rzekł: ‒ Nie przejmuj się nim, chłopcze. Zawsze jest w złym humorze, a już w najgorszym bywa w świąteczne dni po nabożeństwie. Nieprawdaż, Dufnasie? Dufnas ponownie chrząknął, po czym obrócił wzrok w inną stronę. W tej właśnie chwili pojawił się mnich ze stożkiem okrągłych, płaskich bochenków chleba. Krocząc wzdłuż ławy, kładł po jednym z nich przed każdym biesiadnikiem. ‒ Proszę, proszę! ‒ ucieszył się Gundrun. ‒ Jadło przybywa! Murdo popatrzył na spoczywający przed nim placek, po czym przebiegł wzrokiem całą długość stołu, wypatrując czegoś, co by przypominało miskę lub kubek, lecz bezskutecznie, uznając, że oto sprawdzają się jego najgorsze przeczucia: przyjdzie mu przeżyć ten dzień o suchym chlebie, którego nawet nie będzie mógł popić łykiem wody. Rozczarowanie jego było tak wielkie, że nie wytrzymał i podzielił się nim ze swym korpulentnym sąsiadem. Ten jednak raz jeszcze mrugnął do niego i rzekł: ‒ Nie trać wiary, przyjacielu! Jakby w odpowiedzi na ów wyraz ufności, po przeciwnej stronie dziedzińca wszczął się jakiś ruch. Murdo spojrzał i zobaczył, iż w drzwiach muru pojawił się dwuszereg, który w pierwszej chwili chłopiec wziął za procesję. Kilka tuzinów kroczących parami mnichów niosących pomiędzy sobą obficie zastawione deski rozproszyło się po murawie i przystępując do poszczególnych stołów, rozstawiało na nich swe ładunki, aby niezwłocznie udać się po następne. Zaledwie Murdo zdążył się zastanowić, czy jedna taka taca wystarczy na cały stół, już stanęły na nim dwie następne, i jeszcze dwie, tak aby każda służyła dwójce siedzących naprzeciw siebie biesiadników. Podczas gdy roznosiciele krzątali się z jadłem, inni zakonnicy rozkładali przed gośćmi srebrne miseczki z solą, dbając o to, by każdy bez trudu mógł do którejś sięgnąć ręką. Murdo z zachwytem wpatrywał się w stojącą przed nim górę jedzenia. Nieczę-

sto zdarzało mu się zasiadać przed taką obfitością pieczonego ptactwa: przepiórek, gołąbków, kuropatw i bażantów. Na tym się bynajmniej nie kończyło, gdyż obok nich podano podzielone na części kaczki i, najdrobniejsze, skowronki oraz kosy. A pośród tego wszystkiego porozkładane były jeszcze ptasie jaja i jajeczka! Jeszcze się to wszystko nie ustało na stole, a już jego palce chwytały najbliższą mu porcję. Trafił na niewielkie kacze udko, ale wyciągając je ze stosu, poruszył 60 także przepiórkę, która akurat spadła. Gundrun i dwaj siedzący naprzeciw nich biesiadnicy także sobie nie pożałowali, zaczem nad całym trawnikiem zapadła zgodna cisza. Uporawszy się z kaczym udkiem, po którym policzki i palce ociekały mu tłuszczem, Murdo zabrał się do przepiórki. ‒ Niezła wyżerka, co? ‒ zauważył Gundrun i cisnął za siebie kostki, lecz ma-jąc pełne usta, Murdo mógł to potwierdzić jedynie entuzjastycznym skinieniem głowy. Po przepiórce upatrzył sobie bażanta i rwał teraz z niego zębami długie paski mięsa, a tymczasem do miejsca, które zajmował, podeszli dwaj mnisi z dymiącym kotłem. Murdo z zaciekawieniem patrzył, jak trzeci zakonnik zanurzył weń kankę, a następnie przystąpił do polewania jej zawartością płaskiego chleba, co też powtórzył przed Gudrunem i po kolei przed pozostałymi biesiadnikami, którzy zajmowali miejsca na tej ławie. Przypatrzywszy się, Murdo stwierdził, że polewkę stanowiła jakaś ciemnokrwi-sta zupa, jakiej nigdy przedtem nie widział. ‒ Gulasz mięsno-owocowy! ‒ mlasnął smakowicie Gundrun, po czym pochylił się i ze znawstwem obwąchał danie. ‒ O, tak! Pycha! Murdo słyszał wprawdzie o tej potrawie, mówiono bowiem, iż podaje się ją u królewskiego stołu, nigdy jej wszakże nie widział na własne oczy. Pochyliwszy się teraz nad nią, poczuł łagodny, rzec by można ‒ subtelny aromat wiśni. Zamoczył w sosie czubek palca i polizawszy go, zdziwił się niespodziewanym, acz wcale przyjemnym piekącym ciepłem, które rozlało się po języku; wyczuł w nim także smak wołowiny oraz śliwek. Naśladując Gundruna, ujął pomiędzy kciuk a palec wskazujący kawałeczek mięsa i przeżuł go z namysłem, smakując niezwykły zestaw składników, po czym zdecydowanym ruchem pochylił się nad gulaszem i nie oderwał się od niego, do-póki nie przełknął ostatniego soczystego kęsa. Mało brakowało, a zacząłby obli-zywać swój chlebowy talerz, lecz ubiegł go przybyły właśnie mnich, który zabrał ze stołu bochenek, kładąc na jego miejsce świeży. Cóż za rozkoszna uczta!, pomyślał sobie Murdo, rozglądając się po stole, na który właśnie kładziono jakąś kolejną smakowitość. Spostrzegł swego ojca pogrą-

żonego w rozmowie z panem Brusim, a także braci, którzy na przemian opychali się i zaśmiewali rozgłośnie w towarzystwie młodych Maddardsonów. Po drugiej stronie dziedzińca, przy jednym ze stołów przeznaczonych dla niewiast, dojrzał matkę pochyloną ku siedzącej naprzeciw niej Ragnhildzie. Już miał się odwrócić, gdy raptem wzrok jego padł na Ragnę. Patrzyła prosto w jego stronę, a na jej twarzy malował się wyraz na pół przebiegłości, a na pół zamyślenia. Choć przyłapał ją na tym, że mu się przyglądała, nie odwróciła wzroku ani też nie zmieniła wyrazu 61 twarzy. Wpatrywała się w niego, aż w pewnej chwili przesłonili mu jej widok dwaj mnisi z kotłem. Wszelako zdążył Murdo tuż przedtem dostrzec drugi już tego dnia zagadkowy uśmieszek, który pojawił się na jej szelmowsko wykrzywionych ustach. Poruszony i nieco speszony, Murdo powrócił do jadła i towarzystwa Gundruna, który okazał się nie tylko świetnym kompanem, ale też istną kopalnią wszelakiej wiedzy. Wiele podróżował; jako kupiec przemierzył całą Północ, docierając aż do kraju Gallów, a raz nawet udał się z pielgrzymką do samego Rzymu. Gdy tedy Murdo zapytał go, gdzie znajduje się Rouen, Gundrun odparł: ‒ Cóż, jeśli się nie mylę, to w Normandii. ‒ Kto jest tam królem? ‒ dopytywał się chłopiec. ‒ Sądzę, że William Rufus, władca Anglii ‒ usłyszał w odpowiedzi. ‒ Czyżbyś pomimo wszystko myślał o przyłączeniu się do tej pielgrzymki? ‒ Nie ‒ zaprzeczył Murdo. ‒ Ale słyszałem, jak mój ojciec wspomniał o tym mieście. Mają się udać do Rouen, żeby stamtąd wyruszyć w drogę razem z rycerzami króla. ‒ Króla? Z pewnością nie o niego samego chodzi, lecz o jego syna, księcia Roberta Normandzkiego ‒ poprawił go przyjacielskim tonem Gundrun. ‒ Zdaje się, że to on właśnie ma poprowadzić do Jerozolimy normandzkich i angielskich rycerzy. Ma się rozumieć, pośród wielu innych. Ponieważ całkiem sporo rycerzy i pospolitych zbrojnych z licznych krajów podróżuje wspólnie, rozumiesz? W każdym razie mnie tak mówiono. Siedzący obok chłopca Dufnas zareagował na te słowa nieprzychylnym mruknięciem, a wówczas Gundrun rzekł zniecierpliwionym tonem: ‒ A gdyby nawet Frankowie postawili na czele krzyżowej pielgrzymki śle-pego kundla, to ciebie co to obchodzi? Nie masz przecie najmniejszego zamiaru się z nimi wyprawiać! ‒

Bo to tylko idiotyczna strata czasu ‒ odparł Dufnas. ‒ Za całe złoto Rzymu nie pchałbym się do tego zapomnianego przez Boga skrawka ziemi. Wyraziwszy tym sposobem swe uczucia, z powrotem zajął się przerwanym po-siłkiem: chwycił w dłonie bażanta i rozerwał go na połówki, jak gdyby chciał tym gestem dać do zrozumienia, co myśli o pielgrzymowaniu, po czym wbił zęby w tę po prawej. ‒ Nie daj się nabrać, chłopcze ‒ rzekł Gundrun. ‒ On już był w Jerozolimie. ‒ I to dwakroć ‒ mruknął Dufnas. ‒ I to dwakroć ‒ potwierdził jego konfrater. ‒ Za drugim razem obrabowali go Saraceni i do tej pory nie może im tego zapomnieć. 62 Murdo z zastanowieniem przyjrzał się humorzastemu kupcowi. Ani trochę nie wyglądał mu on na pielgrzyma, aczkolwiek trzeba przyznać, że nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać kogoś, kto zawędrowałby dalej niż do Lundein, a co dopiero do Rzymu czy Jerozolimy. ‒ Powiadają ‒ zagadnął ostrożnie ‒ że Ziemię Świętą otaczają pustynie i że kiedy ich piasek poparzy komuś stopy, to potem nie chcą się zagoić. Prawdaż to? Gundrun zdał się z odpowiedzią na Dufnasa. ‒ Słyszałeś, przyjacielu? Więc powiedz, jak to jest z tą pustynią? ‒ Ano ‒ mruknął grubas pomiędzy dwoma kęsami ‒ że jest pustynia, to całkiem prawda. ‒ A parzy? ‒ dociekał Murdo. ‒ Gorzej. Żywcem gotuje ‒ odparł Dufnas i przetarł usta rękawem. ‒ Za dnia nie da rady przez nią przejść. Trzeba czekać, aż zapadnie noc, a wtedy dla odmiany zamarza człowiek na kość. Murdo pokiwał głową, jak gdyby od dawna już podejrzewał, że tak to właśnie jest z pustynią. Skrzętnie też zaraz odłożył tę cenną informację do zakamarka pa-mięci, aby nią później zabłysnąć przed Torfem i Skulim. Miał właśnie zamiar zapytać Dufnasa, czy prawdą jest również to, że Saraceni mogą mieć tyle żon, ile im się tylko zachce, gdy znowu przystąpili do nich zakonni roznosiciele, którzy przynieśli dzbany i pucharki do

wina, przeto wszyscy zaczęli sobie nalewać i wzajemnie do siebie przepijać. Także i Murdo się napił. Zasmakowało mu to wino, a zwłaszcza sposób, w jaki rozchodziło się po całym ciele, które zaczynało jak gdyby jarzyć się od wewnątrz. Na trawiastym dziedzińcu zapanował swobodniejszy nastrój. Wszyscy czekali teraz na chlebki świętego Jana, czyli słodkie jęczmienne ciasteczka, które pogryzało się do wina. Gdy je wreszcie przyniesiono, wśród biesiadników rozszedł się powszechny szmer zadziwionego zachwytu, jako że we wnętrzu każdego okrągłe-go ciasteczka zapieczona była srebrna moneta. Murdo wydobył na wierzch swoją i zacisnął ją w dłoni. Wprawdzie był to pieniążek nader znikomej wartości, on wszelako nigdy przedtem nie wszedł za jednym razem w posiadanie tak wielkiego bogactwa. Zerkając co chwila na monetę, nie mógł wyjść z podziwu dla hojności biskupa. ‒ To pielgrzymi pieniążek ‒ objaśnił go Gundrun. ‒ Żeby zapłacić bramne myto. ‒ Co takiego?! ‒ To opłata, którą strażnicy bram miejskich Jerozolimy pobierają od każdego pielgrzyma wkraczającego do Świętego Miasta. Podobno jeśli będziesz go nosił przy sobie, to dożyjesz dnia, w którym zobaczysz stolicę Błogosławionego Zbawiciela. 63 Dufnas znowu głośno chrząknął, po czym wcisnął chłopcu w dłoń monetę ze swojego ciasteczka. ‒ Masz ‒ powiedział. ‒ Jak już się tam dostaniesz, to przy okazji zapłać i za mnie. Murdo chciał mu przypomnieć, że przecież wcale się nie wybiera do Jerozolimy, lecz Dufnas zajął się już następnym pucharkiem wina, toteż chłopiec uznał, że nie warto mu zawracać głowy takimi drobiazgami. Wsunął oba pieniążki do swego pasa i także powrócił do chlebka świętego Jana i do wina. A wina, słodkiego od miodu i lekko pikantnego dzięki przyprawom, szybko ubywało z dzbana ‒ trzeba przyznać, że głównie za sprawą Dufnasa ‒ toteż Murdo pił je oszczędnie z obawy, że więcej już dla niego nie starczy. Zaledwie jednak odstawiony na stół dzban głuchym stuknięciem ogłosił, iż jest pusty, natychmiast ponownie go napełniono winem z dwóch wielkich dębowych beczek na żelaznych podporach, które biskup kazał ustawić po dwóch stronach dziedzińca. Wystarczyło chłopcu rzucić na nie okiem, aby ich rozmiary ośmieliły go do osuszenia kielicha i podsunięcia go Gundrunowi, który ze śmiechem dolał mu do pełna. ‒ Spragnionyś, co? Pijesz, chłopcze, jak stary!

Także i mrukliwy Dufnas po swojemu wyraził mu uznanie, trącając go łokciem w bok i mówiąc: ‒ Jeszcze kiedyś zrobimy z ciebie obżartucha, synu! Podano więcej jęczmiennych ciasteczek, które podlało jeszcze więcej wina, a po jakimś czasie stanęło przed nimi nowe danie, które przyrządzono z migdałów, miodu, jajek i mleka. Ugotowane razem, dały zbitą słodką masę, którą nabierało się z misy łyżkami, jak zupę. Nigdy w życiu nie jadł Murdo czegoś równie słodkiego, toteż zdało mu się w pewnej chwili, że nie zdoła pochłonąć całej porcji, wszelako gdy ‒ wziąwszy przykład z Dufnasa ‒ począł każdą łyżkę zapijać solidnym łykiem wina, okazało się, iż jedno z drugim daje mieszankę nadzwyczaj smaczną i gładko dającą się spożywać. Kiedy wreszcie oderwał wzrok od trzeciej z kolei miski, ze zdumieniem stwierdził, że dzień miał się ku końcowi: na zieloną murawę zakradał się cień. Wielu biesiadników powstało już od stołu, a to się teraz przechadzając ramię w ramię wokół muru, a to czekając na okazję pożegnania się z biskupem przed wyruszeniem do domu. Murdo rozglądał się za Ragną i jej rodziną, ale nigdzie ich nie mógł wypatrzyć. Gdy tak ich szukał wzrokiem, dobiegło go czyjeś nawoływanie. Obróciwszy się, ujrzał, że to Skuli macha do niego ręką, po czym zobaczył rodziców, którzy stali pośród oczekujących swojej kolei, by zamienić parę słów z biskupem 64 Adalbertem. Bez entuzjazmu, lecz jednak wstał z ławy, żeby się do nich przyłączyć. ‒ Tak wcześnie nas opuszczasz? ‒ zapytał Gundrun, serdecznym gestem kła-dąc mu dłoń na ramieniu. ‒ Niestety, muszę już iść, bo inaczej moi mnie tu zostawią. Po czym pożegnał się ze swymi współbiesiadnikami, podziękowawszy im uprzednio za informacje o Ziemi Świętej. Gdy już i oni odwdzięczyli mu się kom-plementami, odwrócił się, i na nie całkiem pewnych nogach podążył ku miejscu, gdzie właśnie ojciec stawał przed biskupem. Dotarłszy tam, usłyszał, jak duchowny mówi: ‒ …takoż i mnie powtórzono. Wszelako, czcigodny Ranulfie, miałem nadzieję, iż być może dałeś się jednak przekonać do spojrzenia na tę sprawę w odmiennym świetle. To będzie długa i nawet w najbardziej sprzyjających warunkach wielce niebezpieczna podróż. Pewien jestem, że odbywałbyś ją w większym spokoju ducha, wiedząc, że ziemie twe i posiadłości bezpieczne są pod naszą opieką. Ranulf obdarzył go serdecznym uśmiechem.

‒ Twoja troska, księże biskupie, nader korzystnie o tobie świadczy. Rzecz jednakowoż jest już postanowiona. Moja pani poradzi sobie z doglądem gospodarstwa. Przywykła to zresztą czynić w ciągu ostatnich dwudziestu lat. ‒ Nawet najbardziej doświadczeni nadzorcy potrzebują pomocy ‒ rzekł z naciskiem biskup, skłaniając głowę przed Niamh. Matka uśmiechnęła się wprawdzie, lecz Murdo od razu rozpoznał ów uśmiech jako ten, którym zwykła poprzedzać swe szczególnie kąśliwe wypowiedzi. Tym razem wszakże nie zdążyła jeszcze wziąć oddechu, gdy uprzedziwszy ją pośpiesznie, Ranulf powiedział: ‒ Oczywiście, księże biskupie! Dlatego też zostawiam z nią swego syna, tego tu oto Murdo. Młody on jeszcze, ale stałego charakteru, a przy tym zna się na rzeczy. Pamiętajmy też o dzierżawcach, którzy w dalszym ciągu będą wykonywać swoją część pracy. Tu pan na Hrafnbú z wyrazem aprobaty spojrzał na swą małżonkę i zakończył: ‒ Gruntownie to sobie przemyślałem i pewien jestem, iż zgodzisz się ze mną, księże biskupie, że skoro jarl Erlend pozostaje na Orkadach, to moja krótka nieobecność z rzadka tylko zwróci czyjąś uwagę. Ponadto nie chciałbym nikomu przysporzyć choćby najmniejszego kłopotu. Wiem, że i tak poświęcić będziesz musiał wiele troski wszystkim tym ziemiom, które oddane ci zostaną pod opiekę. Nie mógłbym spokojnie spać ze świadomością, iż kogokolwiek obarczyłem ciężarem swoich spraw. 65 Co powiedziawszy, Ranulf pożegnał biskupa, życząc mu dobrej nocy. To samo uczyniła Niamh, składając jeszcze podziękowanie za wspaniałą ucztę, godną świętego patrona dzisiejszego dnia. Biskup Adalbert pobłogosławił ich na drogę, aliści w chwili, gdy już się odwracali, uznał za stosowne powiedzieć, że gdyby jednak Ranulf zmienił zdanie, to znajdzie biskupa gotowym do wzięcia na barki ciężaru opieki nad jego ziemią. Jeszcze tylko Torf i Skuli pożegnali się z biskupem, a Murdo coś tam wymamrotał od siebie, i odprowadzono ich wszystkich tą samą drogą, którą przyszli: przez całą katedrę i poza otaczający ją mur. Podążyli ku brzegowi rozlewającej się poniżej katedralnego wzgórza zatoki, gdzie weszli na pokład łodzi i odpłynęli na rodzinną wyspę. Wiatr nie był silny, za to stały, północnowschodni, a morze było spokojne; zapowiadała się przyjemna żegluga i rychły powrót do domu. Ranulf obudził Pedera, swego sternika, który drzemał wsparty o rumpel, a na-stępnie polecił Torfowi i Skuliemu, by przygotowali żagiel, sam zaś przy pomocy najmłodszego odwiązał łódź i wreszcie chwyciwszy dwa długie wiosła, odepchnęli łódź od przystani.

Potem wszyscy czterej wzięli się do wioseł, a gdy już wypłynęli spośród innych łodzi i zyskali swobodę manewrów, Ranulf kazał postawić żagiel. Ciężkie płótno załopotało, gładko nabrało wiatru i oto ich maleńki stateczek już wypłynął z szerokiej, płytkiej zatoki i pomknął wschodnim kursem aż do czubka cypla, aby tam zwrócić się na południe, ku domowym brzegom. Po ominięciu cypla Murdo nic już nie miał do roboty, przeto wsparł się o burtę i patrzył na łagodnie zarysowane wzgórza, na urwiste nadbrzeżne skały i na głazy, które w zmierzającym ku zachodowi słońcu mieniły się czerwienią i purpurą. Ustawił się tak, aby chłonąć blask ociągającego się z zachodem słońca. Lekko wychylony za burtę, po gruntownym zastanowieniu doszedł przecie nareszcie do wniosku, że było to wspaniałe zakończenie wspaniałego dnia. Popatrzył na ojca, który przejął od Pedera rumpel, i zsunąwszy z ramion swój odświętny płaszcz, by dać swobodę silnym rękom, wprawnie sterował łodzią, przepatrując znajome przybrzeżne wody, a jego czerstwą twarz oblewało czerwonozłote światło. Na ten widok Murdo pomyślał sobie, że ze wszystkich rzeczy na świecie pragnął tylko jednej: aby pewnego dnia przejąć po ojcu dziedzinę, stając się panem na Dýrness i gospodarzem na ziemiach swego rodu. Potem zwrócił spojrzenie ku matce, która ‒ pogodna i piękna ‒ siedziała na wyściełanej ławeczce w pobliżu steru. On także pewnego dnia pojmie jakąś piękną niewiastę za żonę. Smakując w duchu to słowo ‒ żona ‒ ani trochę nie był zdziwiony, gdy na 66 jego miejscu pojawiła się twarz Ragny. Bądź co bądź była ona jedyną niewiastą godną tego, by mogły się z nią wiązać takie myśli. Zatrzymał więc tę twarz w wyobraźni, patrząc jednocześnie na blady sierp księżyca, który właśnie pojawił się na niebie, jak gdyby wychynął wprost z morza, by rozpocząć swą milczącą wędrówkę ku porankowi. Nim dopłynęli do zatoki Hrafnbú, niebo było już usiane gwiazdami, a Murdo ‒ uśpiony na dnie łodzi. Obudził go dopiero zgrzyt dziobu o drobne kamyki, którymi otoczona była ich giá, czyli przypominająca wąwóz zatoczka, wyrzeźbiona głębo-ko przez morze w wysokiej ścianie klifu, na którego szczycie rozpoczynała się ich ziemia. Tak przebudzony, chłopiec wstał, skoczył do wody i wraz z braćmi pomógł Pederowi wyciągnąć łódź na brzeg, a następnie ją zabezpieczyć. Uporawszy się z tym, podążyli brzegiem. Czekały już na nich oba wilczury, Jötun i Balder, które skakały i poszczekiwały radośnie przez całą drogę wzdłuż plaży, beztrosko ochlapując wszystkich wodą. Ranulf przywitał się z nimi, potargał je pieszczotliwie za uszy, po czym kazał im biec do domu, by szczekaniem ogłosiły przybycie pana. Już następnego dnia w siedzibie rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu pielgrzymów. W miarę jak upływały kolejne dni, Murdo z rosnącą zazdrością obserwował, jak jego bracia i kuzyn przyswajali sobie maniery wszechwiedzących światowców, którym nie uchodzi brudzić sobie rąk pospolitymi gospodarskimi zajęciami. Wydawali sługom

polecenia tonem, jakim królowie ogłaszają swym tępym poddanym edykty, które decydują o życiu lub śmierci; poruszali się z godnością, jakiej nie powstydziliby się sławni wojenni wodzowie, i z pogardą odnosili się do wszystkich uprzednio wykonywanych czynności. Słowem, zachowywali się tak, jakby udział w pielgrzymce nie tylko uwalniał ich od grzechów, ale także od pracy i wszelakich obowiązków, a nawet od przestrzegania zasad najzwyklejszej przyzwoitości. Murdo zaciskał zęby tak mocno, że aż bolały go szczęki, ale nie dawał po sobie poznać swego gniewu i rozgoryczenia. Aż w końcu, zanim jeszcze następna pełnia księżyca rozświetliła łagodne wzgórza Orkad, pielgrzymi udali się w drogę.

6. ‒ Bazyleus Alexius pragnie, abym wyraził ci jego wdzięczność za twe wysiłki na rzecz imperium ‒ rzekł Dalassenus, stawiając na stoliku obok tronu ofiarowaną przez cesarza czarę. ‒ Przesyła ci też przez moją osobę ten oto list ‒ tu młody wódz wyjął z przywieszonej u pasa skórzanej kabzy złożony we czworo pergamin i wręczył go papieżowi ‒ do którego dołącza wyrazy żalu, iż nie mógł udać się do Rzymu, aby osobiście przedyskutować z tobą interesujące go kwestie, albowiem po ostatnim waszym spotkaniu powstały pewne problemy, które uczyniły jego obecność w stolicy niezbędną. ‒ Bądź pewien, że aż nadto jesteśmy świadomi ciężarów i trudności, którym muszą sprostać osoby, zobowiązane do sprawowania władzy ‒ odparł na to biskup Rzymu, ujmując pergamin i kładąc go sobie na kolanach. Co uczyniwszy, z powrotem odchylił się na oparcie papieskiego tronu i zatrzymał swe łagodne spojrzenie na postaci stojącego przed nim posła, którego muskularna i krępa budowa ciała, ciemne kręcone włosy i duże czarne oczy nasuwały mu na myśl obraz młodego, tryskającego energią byczka. ‒ Powiedz, proszę, naszemu bratu, że nakazaliśmy specjalne modły w tej intencji, aby dane mu było wszelkimi sposobami skutecznie przeciwstawić się kno-waniom szatana. Powiedz mu także, iż ufamy, że nadejdzie dzień, gdy wspólnie zasiądziemy do rozmowy na temat nurtujących nas kwestii. Musimy też wdzięcznie powitać jego emisariusza w twojej właśnie osobie. Po naszym ostatnim spotkaniu często mieliśmy okazję wspominać twą roztropność i takt, drungariuszu. Doprawdy, szczęście ma imperator, mogąc korzystać z usług takiego posła. Z podziwem odnotował nieskazitelną grzeczność, z jaką skłonił się przed nim Dalassenus: ani zbyt płytko, co mogłoby znamionować niedostatek szacunku, ani zbyt głęboko, wtedy bowiem ukłon dowodziłby służalczości. ‒ Wszak cieszymy się z twego przybycia, to jednego nie możemy sobie wy-tłumaczyć, czemuż to zawdzięczamy tę przyjemność, skoro tak niewiele upłynęło czasu od chwili, gdyśmy się poprzedni raz z sobą widzieli? ‒ Wasza Świątobliwość łaskawie raczy mnie komplementować ‒ odparł gładko Dalassenus. ‒ Może tedy wolno mi będzie powiedzieć, iż posyłając tu 68 swego kuzyna i sługę, bazyleus pragnie ci dowieść, jak ceni sobie twe rady, a także okazać ci niecierpliwość, z jaką ich oczekuje. Urban spojrzał na list cesarza, przewiązany złotymi wstążkami i opatrzony purpurową

pieczęcią. Czyżby po tak długiej zwłoce jego adwersarz gotów był nareszcie zgodzić się na zaoferowany mu pokój, którego warunki tak mozolnie zostały wypracowane? Jeśli bowiem trafnie pojął słowa Dalassenusa, to być może dzieło zasklepiania trwającego już od pokoleń rozłamu ‒ które wszak od początku stanowiło jeden z najważniejszych celów jego papiestwa ‒ dokona się dzięki temu oto listowi, oddanemu właśnie do jego rąk. Tymczasem Dalassenus kontynuował swą orację: ‒ Bazyleus pragnie również, aby stało się wiadomym, iż po długotrwałym śledztwie docieczono ostatecznie, z jakiej przyczyny imię Patriarchy Rzymu starte zostało z dyptychu. Otóż zdarzyło się to nie w następstwie jakiegokolwiek kano-nicznego postanowienia, lecz, jak zostało ujawnione, na skutek zwykłej niedbałości. Bądź tedy pewien, Wasza Świątobliwość, iż to nad wyraz niefortunne zanie-dbanie zostało naprawione. Uznawszy, iż pokój ważny jest ponad wszystko inne, papież postanowił od razu zamanifestować swą dobrą wolę. ‒ Cieszy nas to wyjaśnienie ‒ rzekł, obdarzając swego gościa pełnym łagodności uśmiechem. ‒ Razem spożyjemy dzisiejszą wieczerzę, uzgodnimy zatem przy tej okazji, jak przebiegać będą przygotowania do uroczystych celebracji, którymi uczcimy wznowienie przyjaznych stosunków pomiędzy Rzymem i Bizancjum. ‒ Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności, biskupie Urbanie. Niestety, nie mogę przedłużyć mojej tu wizyty. Bazyleus Alexius nakazał mi niezwłoczny powrót. ‒ Przedstaw nam przeto sprawę, z którą tu przybyłeś, przyjacielu ‒ rzekł na to papież ‒ a uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby doprowadzić do ugody, która by zadowoliła obie strony w takim stopniu, w jakim uznamy to za możliwe. ‒ Rzecz otóż całkiem prosto się przedstawia ‒ podchwycił Dalassenus i wykorzystując cały przyznany sobie zakres kompetencji, wprost zapytał, czy papież gotów byłby spełnić prośbę cesarza względem wojsk, które by zasiliły szeregi jego armii, czyniąc ją zdolną do odbicia należących do imperium ziem, zagarniętych przez Arabów. ‒ Co się tyczy tego pytania ‒ odparł uradowany Urban ‒ to możesz zapewnić naszego brata i przyjaciela, iż w istocie wziąłem sobie głęboko do serca jego usilne nalegania. Co więcej, nie marnując ani chwili, bezzwłocznie przystąpiłem do działania. Bo, widzisz, ja sam, jeśli można to tak określić, dopiero co powróciłem z 69 pola bitwy.

Zaczem opisał swe, jak to nazwał, natchnienie, pod wpływem którego zwołał był radę biskupią w celu przedyskutowania możliwości przyjścia cesarstwu z pomocą, jako też postanowienia o rodzaju owej pomocy. ‒ I otóż z radością możemy ci zakomunikować, iż rada uznała za jak najsłuszniejsze chronić kolebkę naszego zbawienia przed zakusami pogan. Co więcej, rozesłaliśmy do wszystkich naszych biskupów list duszpasterski, cały nasz autorytet kładąc pod zachętą, aby głosili ideę wyprawy krzyżowej. ‒ Wyprawy krzyżowej? ‒ powtórzył za nim Dalassenus, który wprawdzie nigdy przedtem nie zetknął się z tym terminem, poczuł wszakże, iż zaczynają się potwierdzać jego najgorsze przeczucia. ‒ Ma to być pielgrzymka w niczym niepodobna do innych ‒ objaśnił go papież. ‒ Wezwałem otóż rycerstwo Zachodu, aby skupiło się w armię Wojowników Wiary, która stanie w obronie Ziemi Świętej. ‒ A zatem to prawda ‒ stwierdził drungariusz. ‒ Wysyłasz armię na ziemie cesarstwa! Pozwoliwszy sobie na skromny uśmieszek samozadowolenia, biskup Rzymu rozwinął swą myśl: ‒ Zapewniamy cię, że to nie my osobiście stworzyliśmy ów koncept. Ale, między nami mówiąc, doprawdy stanowczo zbyt wielu naszych szlachetnych rycerzy wdało się w niezliczone wojenki pomiędzy sobą. Myślisz, że Bogu sprawia przyjemność widok jego dzieci wzajemnie odbierających sobie życie i doczesne dobra, podczas gdy bezbożne pogaństwo okupuje Święte Miasto i bezcześci krwią sprawiedliwych każdy kamień, po którym stąpał Jezus? Czyż nie jest to haniebne? ‒ W samej rzeczy, czcigodny biskupie ‒ przytaknął mu pośpiesznie Dalassenus ‒ jednakowoż… ‒ Oto więc, co zacząłem głosić, i co spotkało się z pobożnym odzewem. Chwalmy za to Pana! W tej właśnie chwili rycerze Zachodu, jeden w drugiego potężni mężowie niezachwianej wiary, gromadzą wokół siebie armie, które pójdą przeciwko niewiernym. Co do nas, to życzylibyśmy sobie tylko jednego: stanąć na ich czele. Odetchnąwszy głęboko, kontynuował z entuzjazmem: ‒

Wszelako z nadzieją, iż spodoba się to Bogu, scedowaliśmy nasze prze-wodnictwo na jednego z naszych biskupów, którym jest Adhemar z Le Puy. W kwestii zwołania przyszłej pielgrzymki użyczyliśmy mu pełni naszych kompetencji. ‒ Biskup Adhemar ‒ powtórzył bezbarwnym tonem drungariusz. ‒ Czyżbyś go znał? 70 ‒ Bynajmniej nie. ‒ Wspaniały człowiek! Niezachwiany w swej wierze i niestrudzony w dziele czynienia dobrych uczynków. Mąż iście święty i niezmordowany, jeśli idzie o gorliwość i męstwo. ‒ Jakkolwiek by przedstawić tę sprawę ‒ rzekł Dalassenus ‒ to wygląda na to, że intencje Waszej Świątobliwości urzeczywistnione zostały z niejakim wy-przedzeniem. Po czym opowiedział papieżowi o eremicie Peterze i jego pielgrzymującej hordzie, która tak niesfornie sobie poczynała na ziemiach imperium. Wysłuchawszy tej relacji, biskup Rzymu ze smutkiem pokiwał głową. ‒ Przyznajemy, że w istocie nadzwyczaj to niefortunne wypadki, wszelako nie widzimy skutecznego sposobu, aby im zaradzić. Bóg powołuje nas w swe szeregi wedle własnej, niepojętej dla nas woli. Miałżeby tedy ludzki rozum rozsądzać, kto winien podjąć krzyż, a komu tego prawa odmówić? Wszak to dla wielu droga do ostatecznego zbawienia, a zatem żadna ziemska władza nie ma prawa jej przed nimi zamykać! ‒ A kiedy ci… Dalassenus zawahał się na chwilę, po czym doszedł do wniosku, iż nie powinien ryzykować zaognienia sporu jakimś drastycznym słowem, przeto posłużył się wyrażeniem, które mu właśnie przyszło do głowy: ‒ …kiedy już ci krzyżowcy… Bo oni przecież wejdą do Konstantynopola, prawda? To chyba nie ulega wątpliwości. Gdy zatem ci twoi krzyżowcy wejdą do miasta, to na jaką ich liczbę winniśmy się przygotować? Papież otworzył szeroko oczy. ‒

Ależ nie mamy najmniejszego pojęcia! Sam tylko Bóg władny jest o tym postanowić, przyjacielu. On jeden jedyny może przewidzieć ich liczebność. Co do nas, to możemy cię tylko zapewnić, że apel nasz spotkał się z nadzwyczaj entuzjastycznym odzewem. ‒ A kiedy winniśmy się ich spodziewać? ‒ Ogłosiliśmy, iż ci wszyscy, którzy zechcą pielgrzymować z biskupem Ad-hemarem, nie później mają być gotowi do wymarszu niż w połowie sierpnia. Z Bożą pomocą możecie tedy spodziewać się ich przybycia na święta Bożego Narodzenia, jeśli nie jeszcze wcześniej. ‒ Cesarz wielce się na tę wieść ucieszy ‒ skonstatował drungariusz, zadbaw-szy o to, by tonem głosu nie zdradzić doznanego wstrząsu. ‒ Jako i my się cieszymy ‒ zapewnił go papież. ‒ Oby więc tak było! Na te słowa Dalassenus począł się zbierać do odejścia. ‒ Za pozwoleniem Waszej Świątobliwości, czas już, bym się gotował do po-dróży. 71 ‒ Twoje poświęcenie dla spraw państwowych jest doprawdy chwalebne, drungariuszu Dalassenusie ‒ skomplementował go biskup Urban. ‒ Czy jednakowoż naprawdę musisz aż w takim pośpiechu opuszczać Rzym? Bardzo liczyłem na to, że spożyjesz z nami wieczorny posiłek tu, w naszym pałacu. Żyjemy przecie w tak ciekawych czasach, że jest o czym zgoła bez końca dyskutować! ‒ Bardzo mi przykro, Wasza Świątobliwość ‒ usłyszał w odpowiedzi. ‒ Życzyłbym sobie gorąco, aby sprawy miały się inaczej, wszelako związany jestem rozkazem bazyleusa, który życzy sobie mego jak najszybszego powrotu. ‒ Skoro nie możesz, to trudno. Zaczem Urban, Patriarcha Rzymu, podsunął mu do pocałowania swoją dłoń, a gdy już Dalassenus musnął wargami papieski pierścień, rzekł mu na odchodnym: ‒ Żegnaj, synu. Pozdrów w naszym imieniu cesarza i zapewnij go, iż pamię-

tamy o nim we wszystkich naszych codziennych modlitwach, jako i nie zapomi-namy w nich o żadnym z naszych braci na Wschodzie. ‒ Dzięki ci i bądź pewien, że przekażę mu twe słowa‒ odparł cesarski poseł. ‒ Tymczasem bądź zdrów, biskupie Urbanie. Po czym obrócił się na pięcie i opuścił salę audiencyjną. Urban długo jeszcze nie podnosił się ze swego tronu, rozmyślając nad niewiarygodną zgoła sceną, która właśnie miała miejsce. Gdy wreszcie ułożył sobie wszystko w głowie, przywołał swego opata, wręczył mu list od cesarza i nakazał go sobie przeczytać. Mnich złamał pieczęć, rozpostarł przed sobą okazały arkusz pergaminu i począł czytać wysokim, słabym i piskliwym głosem: ‒ Czytaj wolno, bracie Marcusie ‒ powstrzymał go papież. ‒ Wolno i w tłu-maczeniu na łacinę, gdyż moja greka nigdy nie była więcej niż dostateczna. Zacznij więc, proszę, od początku. Gdy opat zastosował się do tego polecenia, papież odchylił się na oparcie tronu, złożył ręce na brzuchu i przymknął oczy. A zatem, pomyślał, długo oczekiwana chwila pojednania nareszcie nadeszła, co więcej, entuzjastyczny odzew na jego wezwanie do wyprawy krzyżowej sprawił, iż proces ten zaczął przebiegać szybciej, niż można to sobie było wymarzyć.

7. Czas żniw przeżywał Murdo niczym w swoistej, lepkiej mgle, przesyconej potem i znużeniem. Dzień w dzień, o pierwszym brzasku dźwigał z posłania swe obolałe ciało, odziewał się i o świcie już był na polu, przystępując do pracy, która trwała aż do świetlistego, jak to na północy, zmierzchu, z dwiema jedynie prze-rwami: na obiad i na podwieczerz. Spożywał je na polu wraz z wasalami, z którymi za przykładem ojca pracował, ramię w ramię, nie pozwalając sobie nawet na łyk wody, jeśli także i im nie mógł jej zaofiarować. Gdy wreszcie ostatni snop zboża był już związany i ostatni kłosek podniesiony z ziemi, Murdo poczuł każdym swym mięśniem i każdą kością, że nigdy jeszcze tak ciężko nie pracował, jako też nigdy tak wiele swą pracą nie osiągnął. Fakt, iż gdy żęli ostatnie trzy pokosy, niebo pokrywało się czarnymi chmurami, pośród których przetaczały się grzmoty nadciągającej burzy, wzmógł jeszcze rozpierające go uczucie triumfu. Gdy zaś ostatnia fura wtoczyła się na podwórzec i woły odprowadzono do stajni, Murdo długo zwlekał z powrotem do domu. Stał pośród wielkich kopców żółtego ziarna, sycąc oczy tym widomym dowodem odniesionego sukcesu. Podeszła doń wówczas matka i zamknęła jego ramiona w czułym uścisku. W owej chwili szczęśliwszy był, niż gdyby to nie na zebrane przez siebie ziarno patrzył, lecz na złoto. ‒ Dobrze się spisałeś, synu ‒ powiedziała Niamh. ‒ Jak sięgam pamięcią, nie mieliśmy obfitszego zbioru. Nawet twój ojciec nie poradziłby sobie lepiej. I gdyby tu teraz był, to powiedziałby ci to samo. ‒ To w dużej mierze dzięki temu, że pogoda się utrzymała ‒ odparł skromnie Murdo, a rzuciwszy okiem na zaciągnięte niebo, dodał: ‒ Bałem się, żeby burza nie zmarnowała ostatnich rzędów, ale teraz już może sobie padać aż do Yuletide, a nie poskarżę się ani jednym słowem. ‒ Takie żniwa zasługują na to, aby je uczcić ‒ rzekła matka. ‒ Jutro tedy będziemy świętować. Sproś dzierżawców i wasali, a potem wybierz wieprzka… I jedno z rocznych cieląt. Urządzimy sobie dożynki, jak się patrzy! Zaczem spiesznie udała się do domu, by wydać pierwsze rozporządzenia, 73 Murdo zaś nacieszył oczy owocem swej pracy, a następnie, za przykładem nie-obecnego gospodarza, udał się do stodoły, gdzie parobcy układali w kopiec słomę z ostatniego omłotu, aby ich uroczyście pochwalić za wytrwałość i wysiłek. ‒ Jutro Hrafnbú świętuje ‒ oznajmił im, zalecając, by zgodnie z tradycją przyprowadzili ze sobą na dożynkowe obchody żony, dziatwę, rodziców i dziadów.

Pozostawiwszy im dokończenie roboty, Murdo zabrał ze sobą Fossiego, by korzystając z jego rady, wybrać wieprzka i cielę do uboju. Fossi był najstarszym i najbardziej zaufanym sługą ich rodu. Choć posiwiał jeszcze w służbie u czcigodnego ojca pana Ranulfa, to jego chód wciąż odznaczał się sprężystością męża o dwadzieścia lat młodszego, wzrok zachował bystrość, a ręce siłę nie mniejszą niż ta, którą mógł się pochwalić Murdo. Oszczędny w słowach, nigdy nie wypowiadał dwóch, gdy wystarczało jedno; wszelako to jego jedno słowo warte było dziesięciu w ustach kogo innego. Gdy stary Fossi wygłosił jakąś opinię, to można było na niej polegać bez obawy, iż wpłynęła na nią ranga pytającego lub chęć zyskania sobie przychylności. ‒ I cóż o tym myślisz, Fossi? ‒ zapytał go Murdo, gdy doszli do ogrodzenia zwierzętnika i wsparli się o nie ramionami. ‒ O zbiorach? ‒ Tak. Jak je oceniasz? ‒ To całkiem dobre zbiory. Po czym zamilkł. Murdo jednak chciał z niego wydusić coś więcej. ‒ Mnie się zdaje, że lepsze niż w ubiegłym roku. ‒ Ano lepsze ‒ zgodził się z nim Fossi. ‒ Wystarczy nam na obsianie nowego pola ‒ wyraził swe przypuszczenie chłopiec, mając na myśli zaorany przez ojca ugór, który rozciągał się na południe od łanu owsa, zżętego jeszcze na początku lata; zgodnie z ojcowskim planem, Murdo zamyślał go obsiać przyszłej wiosny. ‒ Ano wystarczy ‒ przytaknął Fossi. Zadowolony z tej aprobaty, Murdo wybrał teraz roczniaka spośród cieląt, a na-stępnie wieprzka. ‒ Tylko nie pomyl się i nie zarżnij Czerwonego Williama ‒ przestrzegł starego sługę. ‒ On jest przeznaczony na stół bożonarodzeniowy.

Fossi zmarszczył brwi i zganił go wzrokiem za takie powątpiewanie w jego zdolności. Pozostawiwszy mu nadzór nad ubiciem obu zwierząt, Murdo udał się wreszcie do domu, zmęczony i obolały, ale promieniujący takim z siebie zadowoleniem, 74 jakiego każdy mógł mu pozazdrościć. Nim doszedł do progu, spadły pierwsze krople deszczu. Zatrzymał się i spojrzał w zachmurzone niebo, a potem zamknął oczy i przy akompaniamencie spadających chłodnych kropli, które czuł na twarzy, samemu sobie zanucił słowa starej pieśni: Nadciągajcie wiatry i deszcze, i ty zimowy chłodzie; domowe me ognisko pro-mieniuje ciepłem, a w izbie jest sucho, wiec odpoczywać będą w pokoju, dopóki nie ujrzę słońca błogosławionego ranka dnia Zmartwychwstania. Wszelako ładna pogoda utrzymała się jeszcze wystarczająco długo, aby po-czciwy ludek Hrafnbú mógł się następnego dnia wesoło zabawić. Dopiero po tym czasie radości nad całą wyspą rozhulała się wichura i na dobre już opadła na złotą jesień mglista zasłona deszczu, ustępując miejsca chłodom, mrozom i śnieżycom. Zima była wczesna i długa, jednakże mieszkańcy obszernej siedziby zachowali dobre samopoczucie i spędzili przyjemne, acz cokolwiek stonowane w nastroju święto Yuletide w towarzystwie okolicznych sąsiadów. Murdo, choć z ociąganiem, powrócił do nauki łaciny, na którą przeznaczał każdą zimę, stale czyniąc postępy w czytaniu i pisaniu. Nie obchodził uroczyście swych urodzin, przeto dzień ten niczym nie różniłby się od innych, gdyby nie prezent od wielce domyślnej matki: podarowała mu ulubiony myśliwski oszczep Ranulfa, o którym już z dawna potajemnie marzył. Co prawda jeszcze chętniej przyjąłby miecz, ale do powrotu ojca musiał się jednak kontentować oszczepem. Bardzo był z niego zresztą zadowolony i odkąd wszedł w jego posiadanie, dzielił swój czas pomiędzy naukę łaciny i polowanie. Na początku nowego roku udali się z matką, jak również z paroma sąsiadami, do kościoła Świętej Marii na Święto Dziewicy. Spędzili tydzień w Borgvik, posiadłości młodszej siostry jarla Erlenda, Cecylii, oraz jej rodziny. Było tam wiele młodych osób, ani jednej wszakże w jego wieku. Gdy zaś starsi próbowali go wciągnąć do rozmowy, to z reguły obracała się ona wokół rybołówstwa i uprawy roli, co szybko go nużyło, przeto z dwojga złego wolał już bawić się z dziećmi. Powróciwszy z matką do bú, Murdo zabrał się do naprawiania narzędzi i sprzętu potrzebnego do wiosennych siewów, a ponadto chodził trochę koło owiec, które zaczęły się kocić. Najczęściej jednak nie było nic do roboty i miał czas wyłącznie dla siebie. Objeżdżał rodowe posiadłości, przy czym często zabierał ze sobą oszczep i w towarzystwie trzech lub czterech synów dzierżawców ćwiczył rękę w polowaniu, aby wzbogacić domowy stół. Jednakże w lesie na końcu doliny umknął im młody jeleń, a choć często widywali dziki, to ani razu nie udało im się do nich wystarczająco blisko podejść. 75 Często zdarzało się, iż podczas takich wycieczek Murdo wyobrażał sobie, że jest

pielgrzymem, walczącym z Saracenami. Ilekroć rzucał lub dźgał oszczepem, mówił sobie, że oto zadaje cios, który zdecyduje o losie całego chrześcijaństwa. Od czasu do czasu myślał też o ojcu i braciach. Nie miał wprawdzie pojęcia, jak daleko znajdowała się Jerozolima, sądził jednak, że już niedługo powinni wrócić. Bo też jak wiele czasu mogło im zająć wyrwanie Świętej Ziemi ze słabego uścisku garstki tych tam utrapionych Arabów? W powszechnym mniemaniu pielgrzymi w mig się z tym mieli uporać, by jak najszybciej powrócić w domowe pielesze, toteż Murdo doszedł do wniosku, że ojciec i bracia zjawią się z powrotem dobrze przed następnymi żniwami, dzięki czemu nie będzie musiał znowu sam zająć się zebra-niem plonu. Tak tedy mijał miesiąc za miesiącem, aż zima zaczęła niechętnie ustępować. Dnie stawały się coraz dłuższe i coraz cieplejsze, a deszcze coraz mniej ulewne. Na przedwiośniu Murdo często przyłapywał się na myśli, aby udać się z wizytą do posiadłości Maddardsonów i zobaczyć, jak pani Ragnhilda i jej córka radzą sobie bez mężczyzn. Ilekroć jednak był już bliski wprowadzenia tego zamysłu w czyn, tylekroć okazywało się, że albo chwila jest nieodpowiednia, albo też on nie znajduje żadnego przekonującego pretekstu do wyprawy na Hrolfsey. Żegluga z jednej wyspy na drugą nie sprawiała wprawdzie żadnych trudności, wszelako nie byłaby to również jednodniowa wycieczka. Nie mógłby się tam wybrać bez wiedzy matki, a nie potrafił wymyślić żadnego dobrego wytłumaczenia dla tak nieoczekiwanego zainteresowania stanem rzeczy na Hrolfsey. W końcu postanowił, że najlepiej będzie, jeśli spowoduje, aby oboje z matką udali się na obchody wielkanocne w katedrze, gdyż miał nadzieję, iż pani Ragnhilda także na nie przybędzie. Trzeba mu było kilku dni, by zebrać się na odwagę wystąpienia z tym projektem, a jeszcze kilku następnych, by znaleźć stosowną ku temu okazję, czyli jakąś rozmowę, w której mógłby ot tak, od niechcenia, rzucić ten pomysł, nie budząc w matce podejrzenia, iż obmyślił sobie jakiś spisek. Wreszcie trafiła się taka chwila: któregoś wieczoru zasiedli oboje przed kominkiem; on ostrzył nóż na pasie skóry, Niamh zaś cerowała rozprutą tunikę. ‒ Już wkrótce zacznie się Wielki Post ‒ rzuciła w pewnej chwili. ‒ To Wielkanoc już tak blisko? ‒ zdziwił się Murdo, starając się sprawiać wrażenie nadzwyczaj zaskoczonego tą nowiną. ‒ Ale rzeczywiście, masz rację. Tak mam głowę zajętą przyszłym siewem, że całkiem mi to wyleciało z głowy. Usłyszawszy to oświadczenie, wygłoszone ze szczerością niewinnej dzieciny, Niamh podniosła wzrok znad igły i przypatrzyła mu się z zaciekawieniem. Murdo 76 jak gdyby nigdy nic dalej ostrzył nóż, dobrze wiedząc, iż matka mu się przygląda, jednakże nic po sobie nie okazał. Po chwili Niamh powróciła do cerowania, lecz rzekła: ‒

Trzeba pomyśleć o przygotowaniach do świąt. ‒ Czy w zeszłą Wielkanoc byliśmy w katedrze? ‒ zapytał wówczas Murdo. ‒ Nie pamiętam. ‒ Ależ oczywiście, że byliśmy! ‒ potwierdziła matka lekko poirytowanym już tonem. ‒ Tylko że twoim zdaniem zapamiętywanie takich rzeczy jest poniżej twej godności. Poza tym tak bardzo nie lubisz kościoła, że nawet nie jestem pewna, czy byś się tam wybrał. W ogóle bym się tam nie wybierał, odparł jej w duchu Murdo, gdybyś mi bezustannie nie wierciła o to dziury w brzuchu. Po czym stosownie skruszonym tonem powiedział: ‒ To prawda, że kościół nie zajmuje w moich myślach najważniejszego miejsca. Ale na przykład bardzo byłem zadowolony z ostatniego świętego Jana i jeśli chcesz, to chętnie się z tobą udam na wielkanocną mszę w katedrze. No proszę, jak wspaniale to wyszło! Jak sprytnie nakierował rozmowę na temat, który matkę bardzo interesuje! Murdo pogratulował sobie własnej zręczności i zimnej krwi. Ten samozachwyt długo jednak nie potrwał. Niamh przerwała cerowanie i za-częła mu się uważnie przyglądać, jak gdyby niepewna, czy to aby naprawdę jej syn, czy też ktoś, kto się pod niego sprytnie podszywa. ‒ Tak się składa ‒ oświadczyła w końcu ‒ że wszystko jest już zaplanowane. Spędzimy Wielkanoc gdzie indziej. Murdo poczuł, jak zamiera w nim serce. Masz babo placek! Tyle podchodów, tyle wyczekiwania i proszę! Cały pomysł z katedrą wziął w łeb. Spróbował jeszcze rozpaczliwie ratować sytuację: ‒ Ale przecież tak pięknie katedra wygląda w Wielkanoc! Wszędzie złoto, wspaniałe szaty… Może by przynajmniej wziąć udział w nabożeństwie, a potem dopiero udać się gdzie indziej? Naprawdę, tak mi się tam podobało, a tu nagle… Niamh zmarszczyła brwi i pokręciła głową. ‒ To doprawdy nadzwyczajne, mój synu! Nie miałam najmniejszego pojęcia, że przykładasz do tego tak wielką wagę. Zastanawiała się przez chwilę, co teraz począć, po czym rzekła: ‒ Doprawdy, że też nie powiedziałeś mi tego wcześniej, Murdo! Pani Ragnhilda zaprosiła nas do siebie, a ja przyjęłam jej zaproszenie i teraz nie wiem, jak miałabym powiedzieć,

że jednak jej nie odwiedzimy. Z pewnością poczyniła z tej okazji wiele przygotowań i… 77 Ponownie zamilkła na moment. ‒ No, ale skoro tak nalegasz, to moglibyśmy… ‒ Mówisz o pani Ragnhildzie, która jest żoną Brusiego Maddardsona? ‒ przerwał jej pośpiesznie Murdo. ‒ Tak, właśnie o niej. I jeśli powiesz mi teraz, że jej także sobie nie przypo-minasz, to słowo daję, że przyłożę ci miotłą! ‒ Ależ pamiętam rodzinę Maddardsonów bardzo dobrze! ‒ wykrzyknął zgodnie z prawdą Murdo. ‒ Nie pamiętam tylko, żebym tu widział jakiegoś po-słańca. ‒ Posłańca? Jakiego znów posłańca? Nikt nigdy do nas nie przysyłał żadnego posłańca! ‒ Jak w takim razie… Tym razem Niamh nie starała się pohamować swego zniecierpliwienia i gniewnie cmoknęła. ‒ To sama Ragnhilda nas zaprosiła! Podczas świętojańskiej biesiady, nie rozumiesz? Ponieważ wiedziała, że obie zostaniemy bez mężczyzn i tak dalej. A ja powiedziałam jej, że będzie to dla nas obojga zaszczyt i wielka przyjemność spędzić te święta razem z nią i jej córką. Wówczas Murdo postarał się nadać swej twarzy wyraz godzącego się z wyro-kami losu filozofa i rzekł: ‒ Cóż, będę ostatnim, który chciałby sprawić im zawód. Byłoby wszak dużą niegrzecznością z naszej strony, gdybyśmy ich w tej sytuacji nie odwiedzili. Zwłaszcza że poczyniły już przygotowania, aby nas ugościć. Obawiam się więc, że będę musiał zrobić dobrą minę do złej gry i pogodzić się z tym. Westchnął ze smutkiem, aby jasne było, że mimo iż sercem opowiadał się za katedrą, to stać go na gest poświęcenia własnej radości dla dobra innych. ‒

Mówisz takie rzeczy, Murdo ‒ powiedziała Niamh, powoli kręcąc głową ‒ że można by dojść do wniosku, iż w gruncie rzeczy przez cały czas chodziło ci o coś innego niż to, o czym starałeś się mnie przekonać. ‒ Moim jedynym pragnieniem jest to, żeby ci sprawić przyjemność, mamo ‒ odparł, nadając swemu głosowi ton zarazem zbolały i pełen godności. ‒ Czyżby to było coś złego? Niamh przewróciła oczami na znak niedowierzania, po czym na powrót zajęła się cerowaniem, Murdo zaś kontynuował ostrzenie noża z miną, która miała oznaczać, iż cierpi w milczeniu, ale jednocześnie modlił się w duchu, by matka jakimś cudem zapomniała o jego nader niefortunnych naleganiach na uczestnictwo w wielkanocnym nabożeństwie. Katedra na Kirkjuvágr była wszak ostatnim miejscem, do którego chciałby się udać. 78 ‒ A zatem ‒ odezwała się po jakimś czasie Niamh ‒ rzecz postanowiona. Zgodnie z moim planem popłyniemy do Cnoc Carrach. Przez chwilę myślała o tej, nieodległej już, wizycie. ‒ Cudownie będzie znowu spędzić choć parę dni z Ragnhildą ‒ powiedziała rozmarzonym tonem. ‒ Ileż to już czasu minęło od naszego ostatniego spotkania! Murdo doszedł do wniosku, że i tak już powiedział za wiele, więc lepiej, jeśli będzie siedział cicho, sprawiając wrażenie, iż po prostu pogodził się z decyzją matki. Tej nocy, leżąc bezsennie na swoim posłaniu, Murdo wyobrażał sobie, co powie Ragnie, gdy się znowu spotkają, i zastanawiał się, czy nie wypadałoby jej przy takiej okazji wręczyć jakiegoś podarku. Postanowiwszy gruntownie to sobie przemyśleć, zasnął. Przyśniła mu się Ragna, która bardzo przyjemnie była zaskoczona otrzymanym od niego dowodem zarówno uczuć, jak i hojności. W dniach, które dzieliły go jeszcze od wizyty na Hrolfsey, Murdo wysilał cały swój spryt, by wyglądało na to, że jest mu ona całkowicie obojętna. Znalazł sobie zajęcie, pomagając Pederowi przy doprowadzaniu łodzi do porządku. Jak zwykle po przezimowaniu na brzegu, wymagała paru rozmaitych zabiegów, które uczyniłyby ją na nowo zdatną do pływania, a stary żeglarz najlepiej wiedział, co i jak trzeba zrobić. Zgromadził odpowiednią ilość smoły, która po zmieszaniu z wełną posłuży do uszczelniania szpar i ewentualnych pęknięć, spowodowanych przez mróz. Potem cały kadłub zostanie przetarty pumeksem i na nowo posmołowany. Podczas długiej zimy Peder ukręcił sporo konopnych sznurów. Teraz trzeba je będzie naciągać i moczyć, aby później spleść z nich liny z prawdziwego zdarzenia, niezbędne do morskiej żeglugi. Wiele z tym mitręgi, ale wszak Peder do znudzenia powtarzał, iż na

morzu życie ludzkie wisi na każdej pojedynczej niteczce, której żeglarz użył do zrobienia liny. Murdo chętnie pracował przy łodzi; jedyne, czego nie znosił, to zapachu gorącej smoły. Zresztą w gruncie rzeczy przedkładał żeglowanie nad uprawę roli, a ponadto nieustająca gadanina Pedera odciągała jego myśli od dręczącego czekania na chwilę, gdy znowu zobaczy Ragnę. Myśli te doskwierały mu niczym dokuczli-wy świerzb. Nie mógł się już doczekać dnia odwiedzin. Wielkanoc stopniowo nabierała w jego oczach przeogromnego znaczenia i nawet doszło do tego, iż za-czął się obawiać, czy w ogóle jej dożyje. Ów niewypowiedzianie wielki dzień wisiał nad nim niczym miecz przeznaczenia, toteż zaczął się poważnie zastanawiać, czyby nie pomodlić się do Boga o to, by jeszcze tylko ten jeden jedyny raz pozwolił mu ujrzeć ukochaną Ragnę. Gdybym mógł jeszcze przed śmiercią zobaczyć ją ubraną w świąteczne szaty, myślał, to potem mógłbym już umrzeć 79 szczęśliwy. A gdyby jeszcze do tego jakimś cudem pozwoliła mu się pocałować, to nawet dzień Sądu Ostatecznego ujrzałby, będąc bardzo, bardzo szczęśliwym człowiekiem. Pomimo tych myśli, Murdo w końcu ani razu się jednak nie pomodlił. Uznał, iż uhonorowanie tego niedosiężnego tyrana pokornymi prośbami byłoby poniżej jego godności, a poza tym nie miał ochoty na jakiekolwiek z nim targi, za które musiałby potem zapłacić w jakiś niemiły sobie sposób, na przykład zobowiązaniem do częstszego uczęszczania do kościoła. Zagłuszał tedy swoją boleść ciężką pracą, a o zachodzie słońca wybierał się na długie przechadzki, podczas których nieodmiennie myśli jego zwracały się ku czekającej go podróży i ‒ oczywiście! ‒ niewysło-wionej rozkoszy, jakiej zazna u jej celu. Gdy nareszcie słońce zaświtało owego tak wyczekiwanego dnia, Murdo gotów był do wyprawy, zanim jeszcze przestał piać kur. Za nic nie mógł pojąć, czemu tego właśnie dnia wszyscy wokół niego nagle stali się niemrawi i poruszali się z bagażami niczym muchy w smole. Nie zabierali wszak ze sobą całego dobytku, jako że Murdo wyprawiał się w tę podróż tylko z matką, no i oczywiście z Pederem, który dla pomocy przy manewrowaniu łodzią zabierał ze sobą Hina, jednego z najmłodszych sług. Mimo to furmankę, którą mieli dojechać do zatoki, zapełniono niezliczonymi koszami i węzełkami, do których doszło jeszcze kilka kufrów z odzieniem i wszelaką rozmaitością przedmiotów; wszystko to miało się znaleźć w łodzi. ‒ Nie wyruszamy chyba na zasiedlanie nieznanych lądów! ‒ zauważył kąśliwie. ‒ Po co nam tyle tego… tałatajstwa? ‒ Czyżbyś się niecierpliwił? ‒ drażniła się z nim pogodnie Niamh. ‒ Nie de-nerwuj się, serce ty moje. Już niedługo zobaczysz swoją Ragnę! Murdo wybałuszył na nią oczy. Skąd wiedziała? Jak to odkryła, skoro przecież tak się przez cały czas starał, żeby nie ujawnić swego sekretu?! Poczuł, że policzki mu zapłonęły, przeto pośpiesznie się od niej odwrócił.

‒ Po prostu boję się o pogodę ‒ wyjaśnił zagniewanym tonem. ‒ Peder mówi, że z początku będziemy mieli sprzyjający wiatr, ale koło południa może zacząć huśtać. ‒ Patrzajcie go! ‒ Matka podeszła do niego, a wówczas dojrzał w jej oczach iskierki kpiny. ‒ Myśli tylko o pogodzie, a na sam dźwięk imienia dziewczyny staje w pąsach! Chyba że to przez ten wiatr, co? Spiorunował ją wzrokiem, ale utrzymał język za zębami, żeby nie pogorszyć jeszcze swojego położenia. Ona wszakże postanowiła go ułagodzić, mówiąc: 80 ‒ Murdo, przecież widziałam, że odkąd tylko zostało postanowione, że wy-bierzemy się do Cnoc Carrach, nie mogłeś ustać w miejscu, niczym niedźwiedź w klatce. Czy naprawdę sądziłeś, że nie domyśle się przyczyny? Bądź co bądź, od ładnych paru lat wychowuję synów, więc niewiele jest rzeczy, których bym nie odkryła z samego wyrazu waszych twarzy! Murdo zmiękł nieco pod wpływem tych przepełnionych czułością wyjaśnień. Wzruszył ramionami i powiedział: ‒ Wiesz, mamo… W końcu byliśmy tu zamknięci przez całą zimę, a że wiedziałem, jak ci zależy na tym, żeby się znowu zobaczyć z przyjaciółką, więc… Niamh położyła dłoń na ramieniu syna. ‒ Posłuchaj, duszo moja. Ragna to wspaniała młoda niewiasta i nic nie sprawiłoby mi większej radości, niż patrzeć na was jako na męża i żonę. Wiem przy tym, że twój ojciec myśli tak samo. Oboje pochodzicie ze szlachetnych rodów i takie ich połączenie byłoby niebagatelną sprawą. Mam uzasadnione powody, aby sądzić, że pan Brusi także byłby temu przychylny. Murdo był jej słowami zgoła oszołomiony. ‒ Czemu mi mówisz to wszystko? Matka się uśmiechnęła. ‒ Żebyś nie wahał się w tej kwestii iść za głosem serca. A potem delikatnie pogłaskała go po policzku.

‒ Zauważyłam, w jaki sposób na nią patrzysz, Murdo. Wierz mi, mój skarbie, że związek z miłości to rzecz bardzo rzadka. Twojego ojca i mnie spotkało to szczęście, lecz wiele… Można powiedzieć, że większość małżeństw nie jest równie szczęśliwa. I po chwili dorzuciła jeszcze: ‒ A tak się składa, że zauważyłam także, jak ona patrzyła na ciebie. Murdo z niedowierzaniem pokręcił głową. ‒ Tak, tak! ‒ zapewniła go Niamh. ‒ Podobasz się jej, synu. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Tego już było mu za wiele. Odwrócił się tedy, chwycił pierwszy lepszy koszyk i wyszedł z izby tak spiesznie, jak mu na to pozwoliło poczucie godności. ‒ Mogłeś trafić gorzej! ‒ rzuciła jeszcze za nim matka. ‒ Dobrze to sobie rozważ!

8. Łódź wpłynęła do wąskiej zatoczki poniżej Cnoc Carrach, po zachodniej stronie wyspy Hrolfsey. Siedziba Maddardsonów zbudowana została na południowo-wschodnim zboczu cnocu, czyli wzgórza, tak, aby była niewidoczna od strony morza, Murdo wszakże znał jej położenie. Serce mocno mu biło na myśl, iż Ragna jest tuż-tuż. Z zaskoczeniem stwierdził, że drżą mu ręce, w których trzymał rydel, podczas gdy Peder i Hin przymocowywali linę do słupka drewnianej przystani pana Brusiego; nikt na szczęście nie spostrzegł jego podniecenia, gdy żwawo pomagał sługom przy wyładowywaniu bagażu. Jeszcze nie zakończyli tej czynności, a już podjechali do nich krętą dróżką dwaj parobcy na ciągniętej przez wołu arbie. ‒ Czcigodna Ragnhilda przysyła nas do pomocy ‒ rzekł starszy z nich, zwracając się do Niamh. ‒ Jeśli sobie życzysz, czcigodna pani, to możesz pójść przodem, a już my jak trzeba zajmiem się bagażami. Podziękowała im, lecz postanowiła poczekać na syna, któremu poleciła, by dalej pomagał przy rozładunku, podczas gdy Peder i Hin zajmowali się łodzią. Z uwagi na spadzistość urwiska, arba nie mogła się zbliżyć aż do samej przystani, przeto trzeba było wszystkie kufry i koszyki przenieść o kilkadziesiąt kroków. To proste przedsięwzięcie zdawało się chłopcu przeciągać w nieskończoność. Gdy wszystko było załadowane i wół ruszył wreszcie pod górę, słońce kryło się już za wzgórzami. Droga ku domowi nie była długa. Znalazłszy się u boku matki na obszernym podwórcu, który dzielił ich od imponującego swymi rozmiarami domu, Murdo tak był przejęty, że zgoła bliski omdlenia. Serce łomotało mu w piersiach, a wzrok przesłaniała jakaś mgiełka; każdy krok wymagał wielkiego samozaparcia. Spotkało się ono wszakże ze wspaniałą nagrodą, gdyż oto otwarły się drzwi domu i stanęła w nich Ragna, trzymając w rękach drewnianą tacę, na której stał złoty puchar. Podeszła ku nim żwawym krokiem, przy czym ojej ułomności świadczyły jedynie nieznaczne poruszenia kielicha. Zresztą, gdy patrzył na nią w owej chwili, Ragna bynajmniej nie szła, lecz płynęła tuż nad ziemią. 82 Miała na sobie białą opończę, oblamowaną połyskującym niebieskim haftem, takim samym, jakim ozdobiony był pasek, który otaczał jej wąską kibić. Zdała się chłopcu wyższą niż w jego pamięci, a przy tym jeszcze piękniejszą. Za każdym razem jest inna, pomyślał, i za każdym razem samą siebie przewyższa urodą. I w samej rzeczy, w blasku zachodzącego słońca jej twarz zdawała się promieniować własnym światłem, a włosy przybrały czerwonozłotą barwę; w tej postaci stanowiła uosobienie czaru i wdzięku. Murdo ogarnął ów widok jednym długim spojrzeniem, w którym zdumienie łączyło się z zachwytem, i rzekł sobie w duchu, iż zaprawdę nigdy w życiu nie widział niczego, co byłoby piękniejsze lub większym tchnęłoby urokiem.

Wszelako Ragna nawet nań nie zerknęła, kierując swe kroki wprost ku jego matce. ‒ Witaj, czcigodna pani ‒ rzekła miłym i serdecznym tonem. ‒ Z niecierpliwością wielką czekałyśmy na twe przybycie. Proszę, zechciej się orzeźwić po podróży, Podniosła tacę, zaczem Niamh ujęła w dłonie puchar i podniosła go do ust. Wypiwszy dystyngowanie parę łyków, podziękowała Ragnie za jej serdeczność i uprzejmość. Wtedy dopiero dziewczyna zwróciła się do niego: ‒ Witaj, paniczu Murdo ‒ zaczem podsunęła mu tacę ‒ i wiedz, że nasze domowe ognisko będzie również twoim, jakkolwiek długo zechcesz tu pozostać. ‒ Dzięki ci, panienko Ragno ‒ odparł, skłaniając głowę, i podniósł do ust złoty kielich. Upił z niego spory łyk słodkiego miodu i odstawił, a wówczas ona ze skrywanym uśmiechem zadowolenia ponownie obróciła się ku jego matce. ‒ Pani Ragnhilda czeka, by przywitać się z tobą, czcigodna pani ‒ rzekła i wskazując następnie starszego z dwóch parobków, dodała: ‒ Roli dopatrzy, aby twoi ludzie mieli wygodne pomieszczenie w budynku dla służby. Ty sama zaś zechciej pójść za mną, a poprowadzę cię do mej matki. Co rzekłszy, ruszyła ku domowi, oni zaś poszli za nią. Wkroczyli do długiego, wyłożonego drewnem westybulu, i w tej samej chwili otwarło się dwoje masywnych drzwi. Ragna skierowała się ku tym po lewej ręce i wprowadziła ich do obszernej komnaty, w której, jak się okazało, pani na Cnoc Carrach miała ich powitać. Pomieszczenie to było wyposażone bogato, a zarazem z myślą o wygodzie. Pobielone ściany pociągnięto dla ich ubarwienia ochrą, a drewnianą podłogę pokrywał utkany z wełny dywan; jeden z kątów oddzielono dębowym parawanem, za którym rozpięty był na ścianie niewielkich rozmiarów haftowany kilim. Ragnhilda, odziana w jasnoczerwonej barwy suknię i stosowną opończę, siedziała na krześle 83 w pobliżu otwartego okna, dzięki któremu w komnacie nie panował jeszcze mrok. Choć jak na porę roku dzień był ciepły, to w ustawionym w kominku drucianym koszu żarzyły się kawałki węgla, aby nie dał się odczuć przedwieczorny chłód, który już wkradał się do środka. Pani domu podniosła wzrok sponad kart niewielkiej książeczki, w której lekturze była pogrążona. Ujrzawszy gości, uśmiechnęła się, zamknęła tomik i odłożyła go pod okno, po czym wstała, rozwierając ramiona na powitanie swej przyjaciółki z dzieciństwa. Niewiasty ucałowały się i uściskały z serdecznością, która dowodziła ich głębokiego wzajemnego afektu. Murdo odczuł na ten widok pewne skrępowanie, za to Ragna, odstawiwszy właśnie na znajdujący się w pobliżu stolik tacę z pucharem,

przyglądała się temu powitaniu z widoczną przyjemnością. ‒ Nijo ‒ rzekła Ragnhilda ‒ prawdziwe to szczęście znowu cię zobaczyć! Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt uciążliwa. ‒ O Ragni! Ragni, droga przyjaciółko! ‒ odparła Niamh, a Murdo zdziwił się, słysząc pieszczotliwe imiona, którymi się do siebie zwracały. ‒ Jak dobrze, że już tu jestem! Tak bardzo się cieszyłam na myśl, że będziemy mogły ze sobą spędzić te kilka dni, i nadzwyczaj się teraz czuję szczęśliwa. Zaczem ponownie się wyściskały, co widząc, Murdo odwrócił wzrok. Gdy ponownie spojrzał w ich stronę, Ragnhilda właśnie obracała się ku niemu. ‒ A kimże jest ten przystojny młodzieniec? ‒ zakrzyknęła, jak gdyby nie wiedziała z góry, kto będzie przyjaciółce towarzyszył. ‒ Bo niemożliwe, aby to był twój Murdo! Ale przecie tak, to oczywiście musi być on! I podeszła, wyciągając doń rękę. Murdo skłonił się grzecznie i ucałował jej dłoń. ‒ Witam cię i pozdrawiam, Murdo. To doprawdy wielka uprzejmość z twej strony, że dałeś swojej matce i mnie sposobność ponownego spotkania się ze sobą. Zwracała się do niego takim tonem, jak gdyby był czcigodnym panem, od którego wszystko zależało, a choć w istocie bardzo prosta to była sztuczka, chłopiec odczuł w duchu zadowolenie. ‒ Czcigodna pani, cała przyjemność po mojej stronie ‒ odparł ze stosowną galanterią, a wówczas Ragnhilda jeszcze przemyślniej zagrała na jego uczuciach, mówiąc: ‒ Ponieważ będziesz jedynym pośród nas mężczyzną, przeto ofiarujemy ci miejsce, które zajmował pan tego domu. Jedynym mężczyzną! Murdo dotychczas ani razu tak o sobie nie pomyślał. 84 ‒ Mam szczerą nadzieję, że nie zanudzisz się naszymi niewieścimi poga-duszkami. W każdym razie poleciłam mej córce, aby nie zaniedbała niczego, czym tylko będzie ci mogła uprzyjemnić ten pobyt. Choć Murdo dałby sobie uciąć lewą rękę, aby móc dojrzeć reakcję Ragny na te słowa

matki, to nie odważył się zerknąć w jej stronę, natomiast zmusił się, by patrzeć pani domu prosto w oczy i odpowiedzieć jej z największą grzecznością, na jaką było go stać: ‒ Jesteś doprawdy wielce troskliwa, czcigodna pani. Upraszam wszakże, byś nie zaprzątała sobie myśli moją osobą. Jestem pewien, że towarzystwo, jakie tu znajdę, będzie mi nad wszelki wyraz miłe ‒ odparł, pochlebiając sobie, iż znalazł się jak najwłaściwiej. Pani na Cnoc Carrach obdarzyła go serdecznym uśmiechem, po czym ponownie zwróciła się do Niamh: ‒ Wiemy, że macie za sobą długi dzień i z pewnością zmęczeni jesteście po-dróżą. Nie będziemy tedy nalegały, abyście zasiedli z nami do wieczerzy, i pozwolimy wam spożyć ją tylko we własnym towarzystwie. Dzięki temu będziecie mogli spokojnie wypocząć i odzyskać siły. Serce chłopca ogarnęła rozpacz. Tak długo czekał na te odwiedziny, że myśl, iż o jeszcze jedną noc odwlecze się chwila, gdy znajdzie się w bliskości Ragny, była wręcz nie do wytrzymania. Desperacko starał się wpaść na jakiś pomysł, który by go uchronił przed tą katastrofą, jednakże umysł odmówił mu w tym względzie posłuszeństwa. Uratowała go wszelako matka. ‒ Nadzwyczaj jesteś miła, Ragni ‒ podziękowała serdecznie swej przyjaciółce ‒ i wielce o nas dbała, dla nas wszakże wspólna z wami wieczerza byłaby z pewnością najlepszym sposobem, by zapomnieć o trudach podróży. Po czym, rzuciwszy krótkie spojrzenie na syna, dodała: ‒ Jeśli więc Murdo nie jest odmiennego zdania, to z największą przyjemnością zasiądziemy z wami do wspólnej wieczerzy. ‒ Ależ oczywiście! ‒ przytaknął chłopiec, mając nadzieję, iż nie zdradził się nadmiernym pośpiechem. Zerknął kątem oka na Ragnę, by sprawdzić, czy się z niego nie zaśmiała. ‒ Wspaniale! ‒ zakrzyknęła Ragnhilda, jak gdyby to właśnie pragnęła usłyszeć. ‒ W takim razie wydam stosowne polecenie moim pannom kuchennym. Ragna tymczasem zaprowadzi was do sypialni dla gości, a służki zaraz zaniosą tam wasze rzeczy. Poszli tedy za Ragną, która powiodła ich do końca westybulu, gdzie znajdowały się kręcone schodki, prowadzące na piętro. Wspiąwszy się po nich, znaleźli się 85

w pomieszczeniu z trojgiem drewnianych drzwi. ‒ Tam mieści się twoja izba sypialna, pani. ‒ I Ragna wskazała te, które znajdowały się na wprost. ‒ Ta po lewej przeznaczona jest dla ciebie, paniczu Murdo, a trzecią, po prawej, zajmuję ja. Zostawię was teraz, abyście odpoczęli przed wieczerzą, chyba że mogłabym spełnić jeszcze jakieś wasze życzenie. Uspokojona, odeszła, matka zaś rzekła do niego: ‒ Cieszę się, że tu przybyliśmy. Nie martwi cię chyba to, że będziesz naszym jedynym mężczyzną, prawda? Po czym dodała, wskazując kierunek, w którym oddaliła się ich przewodnicz-ka: ‒ Zresztą nie wątpię, iż Ragna znajdzie sposoby, żeby ci uprzyjemnić ten pobyt. Zakłopotany tak bezceremonialnym nawiązaniem do jego najskrytszych uczuć, Murdo szybko podszedł do wskazanych sobie drzwi i otworzył je na oścież. ‒ Spodziewam się, że będę zadowolony ‒ odpowiedział matce niby to obojętnym tonem, zaglądając równocześnie do przydzielonej sobie sypialnej komnaty. ‒ Och, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Po czym Niamh, życząc mu, by dobrze wypoczął, udała się do siebie. Zostawiony samemu sobie, Murdo przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. W komnacie panował mrok; w kominku nie płonął ogień ani też nie paliła się żadna z licznych świec. W ścianę naprzeciw wejścia wbudowane było łoże o wysokich szczytach. Osłaniające je kotary były rozsunięte i pościel wydała mu się czysta. Pośrodku izby stał mały, okrągły stolik, a przy łóżku ‒ trójnożny taboret. Pobielone ściany odbijały resztki blednącego światła, które przedostawało się do środka przez niewielkie, kwadratowe okienko. Do ścian przymocowane były żelazne kinkiety, a przed kominkiem rozpościerała się barania skóra. W sumie izba ta niewiele różniła się od tej, którą zamieszkiwał w rodzinnym domu, przeto pomyślał sobie: Tak, na pewno będę się dobrze tutaj czuł. Ma się rozumieć, że nie bez wpływu na to przekonanie miała świadomość, iż Ragna będzie spała zaledwie o parę kroków od niego. Murdo nie odczuwał szczególnego zmęczenia, przeto postanowił rozejrzeć się po nowym otoczeniu i cicho wymknął się z izby. Po paru chwilach znalazł się z powrotem w westybulu, po czym wyszedł przed dom. Słońce już prawie się schowało za widnokręgiem, jednakże niebo wciąż było jasne, a

sunące po nim nieliczne chmury przybrały w świetle zachodu fioletową barwę. Nisko nad horyzontem pobłyskiwały już blado trzy gwiazdy, a przybywająca od zachodu bryza niosła ze sobą zapach deszczu. Idąc przez podwórzec i 86 przyglądając się różnorakim zabudowaniom, Murdo nikogo nie napotkał. Zatrzymał się przed stodołą, lecz było w niej już całkiem ciemno, przeto nie wszedł do środka, lecz okrążywszy ją, postanowił obejść całą siedzibę. Tuż za domem rozpościerały się dwa pola, z których jedno zaczęto już orać przed wiosennym siewem. W dali, oprócz pól widoczne były także pastwiska, a za otaczającymi posiadłość wzgórzami z pewnością znajdowało się o wiele więcej ziem należących do dziedziny Maddardsonów. Murdo dostrzegł szopy dla owiec i bydła ‒ choć chlewu nie wypatrzył ani jednego ‒ u stóp zaś najbliższego wzniesienia przyciągnął jego wzrok mrocznie połyskujący staw dla kaczek i gęsi. Doszedłszy do przekonania, iż majętność Brusiego, choć większa, w sumie podobna była do ich własnej, począł się zastanawiać, ile mogła sobie liczyć ziemi tudzież ilu miał wasali właściciel Cnoc Carrach. Gdy wreszcie, po zatoczeniu koła wokół siedziby, ponownie znalazł się na podwórcu, zapach drzewnego dymu podpowiedział mu, iż napalono już w kominkach, i że wkrótce zasiądą wszyscy do posiłku. O kilka kroków od drzwi wejściowych stało kamienne koryto, tedy napił się z niego, a przypomniawszy sobie, iż potraktowano go tu jako honorowego gościa, to przed powrotem do domu obmył jeszcze ręce. W westybulu płonęły już świece, a Murdo spojrzawszy w ich świetle na drzwi po prawej, odczuł przypływ niepohamowanej ciekawości. Uchylił je przeto i zajrzał do środka. Zobaczył wielką salę jadalną, która zrobiła na nim spore wrażenie, dwakroć była bowiem większa niż jadalnia w Hrafnbú. Wysoka, odznaczała się nie przesłoniętym drewnianą powałą nagim sklepieniem, oraz żelaznymi kinkietami, które nie tylko porozmieszczane były na ścianach, lecz także zwieszały się z belek i krokwi. Sam tylko kominek zajmował całą przeciwległą ścianę, a w dodatku umieszczono go w ogromnej, pojedynczej kamiennej płycie. Trzy inne wielkie płyty stanowiły jego obramowanie, przywołując na myśl dwie skalne podpory i poprzeczny blok, które mogłyby tworzyć wejście do jakiegoś podziemia. Pozioma listwa kominka była gładko ociosana i oszlifowana, a nadto ozdobiona wykutymi w niej zawęźlającymi się pomiędzy sobą staroceltyckimi znakami. Wzdłuż sali ciągnęły się dwa długie, wsparte na krzyżastych nogach stoły, a do ich krawędzi przylegał trzeci, krótszy i równoległy do kominka. Podczas gdy do tych długich przystawiono ławy z obu boków, to przy poprzecznym stały one tylko od strony paleniska. Oprócz kinkietów, po całej jadalni szczodrze porozstawiano najróżniejszego kształtu żelazne kandelabry i pojedyncze świeczniki. Posadzka pokryta była świeżą słomą, która wypełniała całą salę aromatem pól. ‒ Jadalnię przygotowujemy do uczty ‒ odezwał się za jego plecami dziewczęcy głos. 87 Obróciwszy się gwałtownie, Murdo wykrztusił:

‒ Ragno, ja tylko… Wszelako to nie Ragna za nim stała, lecz jedna ze służek: drobna i smagłej ce-ry, ze ściągniętymi na karku włosami, które przewiązane były białą wstążką. Trzymała w rękach tacę, na której leżała kromka chleba i miseczka z solą. ‒ Ty, paniczu, będziesz dziś wieczerzał w komnacie mojej pani ‒ oznajmiła tonem, w którym pobrzmiewało podniecenie. ‒ Rozumiem. Przez chwilę przypatrywali się sobie, aż w końcu chłopiec, który nie nawykł był, aby panny służące tak bezceremonialnie mu się przypatrywały, począł z ro-snącym zakłopotaniem przestępować z nogi na nogę. Ona wszakże najwidoczniej ani trochę nie czuła się speszona i oznajmiła mu, dumna ze swej wiedzy: ‒ Ty jesteś panicz Murdo. ‒ Aha ‒ potwierdził krótko ten oczywisty dla siebie fakt. ‒ Mnie zwą Tailtiu ‒ poinformowała go tym samym, podekscytowanym tonem. ‒ Służę panience Ragnie, a moja mama usługiwała pani Ragnhildzie… dopóki się jej nie zmarło dwa lata temu. Ale wiesz, pewnego dnia panienka Ragna też stanie się panią domu, a wtedy rozumiesz, paniczu. Będę jej służyła tak samo, jak przede mną mama. ‒ Aha ‒ rzekł Murdo, lecz natychmiast dodał, z obawy, by się nie powtarzać: ‒ Rozumiem. ‒ Pochodzisz z Dýrness ‒ paplała dalej służka ‒ a twój ojciec jest jednym ze szlachetnych rycerzy jarla Erlenda, tak samo jak pan Brusi. ‒ W samej rzeczy. ‒ Czcigodny Brusi wyruszył z synami na pielgrzymkę do Świętej Ziemi. Razem z twoim ojcem i braćmi ‒ recytowała, nabierając coraz większego rozpędu. ‒ Tobie nie pozwolili z sobą pójść, bo jeszcze nie zostałeś pasowany, i w ogóle jesteś na to

za młody. ‒ Przeżyłem już szesnaste lato ‒ oświadczył wyniośle Murdo i rzucił rozga-danemu stworzeniu surowe spojrzenie, zastanawiając się przy tym, jakim sposobem zdobyła wszystkie informacje i czy po prostu nie powinien kazać jej odejść. Uświadomiwszy sobie wszakże, iż nie jest jej panem, zaniechał tego zamiaru i tylko pocieszał się nadzieją, że sama jego surowa mina skłoni ją do zostawienia go w spokoju. Wszelako Tiltiu nie o wszystkim go jeszcze poinformowała. ‒ Panienka Ragna jest dla mnie dobra. A poza tym jest bardzo piękna i dostałam od niej wiele podarków za to, że jej służę jak należy. 88 ‒ To już powiedziałaś ‒ zauważył Murdo. Wówczas stwierdziła nieoczekiwanie: ‒ Wcale nie wyglądasz na Duńczyka. ‒ Ród mojego ojca wywodzi się od Sigurda Mocnego ‒ oświecił ją ‒ w żyłach zaś mojej matki płynie krew króla Szkocji, najjaśniejszego Malcolma. ‒ Mój ojciec też był Duńczykiem ‒ oświadczyła na to ironicznym tonem, który zdawał się sugerować, że Sigurd Mocny nie większe na niej uczynił wrażenie niż pierwszy lepszy parobek. ‒ A mama była z Irlandczyków. Przywieźli ją tutaj, kiedy jeszcze nie była większa od pasikonika. Tak zawsze mówiła. Ja też kiedyś popłynę do Irlandii, wiesz? Mówią, że to piękny ląd… znaczy wyspa… i że jest dużo większa niż Orkady. ‒ Tak powiadają ‒ przytaknął oszołomiony tym nawałem informacji Murdo. W tejże chwili dobiegły ich czyjeś kroki na schodach, a odwróciwszy się, ujrzeli nadchodzącą Ragnę. ‒ A więc tu jesteś, Tailtiu! ‒ zgromiła swą służkę. ‒ Jestem pewna, że panicz Murdo ciekawsze sobie znajdzie zajęcia niż wysłuchiwanie przez całą noc twojej paplaniny. ‒ Tak, panienko ‒ zgodziła się z nią Tailtiu, po której wcale jednak nie było widać, aby ją

ogarnęło najmniejsze chociażby poczucie przewiny. ‒ Ja to wezmę ‒ powiedziała Ragna i sięgnęła po tacę ‒ a ty możesz wracać do kuchni. Dziewczyna się oddaliła, wszelako nim odeszła, rzuciła chłopcu przeciągłe i jakby nieco kpiące spojrzenie. Z tacą w rękach, Ragna ruszyła ku drzwiom komnaty, w której uprzednio przyjęła ich Ragnhilda. ‒ Wszystko jest już gotowe ‒ oznajmiła, dodając: ‒ Wejdź, jeśli masz ochotę. ‒ Dzięki ‒ odparł Murdo i podążył za nią. Wstąpiwszy na próg, Ragna obróciła się ku niemu, podsuwając mu tacę z chlebem i solą. ‒ Musisz odłamać kawałek chleba i dobrze zanurzyć go w soli ‒ pouczyła go. ‒ Taki jest zwyczaj na królewskim dworze. Odłamał tedy kawałek kromki i wcisnął go w sól, aliści nie wiedział, co czynić dalej. ‒ A teraz masz to zjeść ‒ poleciła Ragna. W jej głosie pobrzmiewał śmiech, jednakże Murdo był nim raczej oczarowany niż zawstydzony, przeto roześmiał się wraz z nią, po czym zapytał żartobliwym tonem: ‒ A to niby dlaczego? ‒ Bo jest to symbol gościnności. Witamy tak każdą szlachetną osobę, która 89 przekracza progi tego domu ‒ wyjaśniła. ‒ Mój ojciec poznał ten zwyczaj na dworze króla Olafa. Murdo wsunął chleb do ust, a wówczas Ragna zachęciła go gestem, by przekroczył próg. Czyniąc to, poczuł ciepło jej ciała i jego zapach: lekko słodkawy, na podobieństwo wrzosu lub jakiejś przyprawy, której wszakże nie zdołał rozpoznać. Ragna weszła za nim do komnaty, którą przekształcono w izbę jadalną, usta-wiwszy stół przed kominkiem, w którym teraz już żywo trzaskały płonące polana, dzięki czemu pomieszczenie było ciepłe i, zda się, samo zapraszało gości. Posta-wiwszy tacę na stole, dziewczyna podeszła do kominka, na którym już czekał rozgrzany dzbanek w otoczeniu kilku kielichów. Wręczyła mu jeden z nich, mówiąc: ‒ Skosztuj tego, zanim podadzą do stołu.

Murdo powąchał ciepły płyn i poczuł ten sam aromat przyprawy, który go owionął w jej bliskości, aczkolwiek w dalszym ciągu nie potrafił go określić. Przytknąwszy kielich do ust, posmakował, i teraz dopiero udało mu się rozpoznać pewien gatunek pitnego miodu, którego wprawdzie zdarzyło mu się raz już czy dwa napić. Zapewnił Ragnę, że napój jest znakomity, czym wywołał na jej twarzy uśmiech zadowolenia. ‒ To ty go przyrządziłaś? ‒ upewnił się. ‒ Ja ‒ przyznała. ‒ Jak się tego domyśliłeś? W tej chwili wszakże wkroczyła do izby pani domu, tedy Murdo przerwał przekomarzanie się i postąpił ku niej, aby się przywitać. Ragnhilda przyłączyła się do nich i przyjęła z rąk córki podgrzany przez ogień kominka puchar miodu. ‒ Widzę, że Ragna należycie okazuje ci naszą gościnność ‒ stwierdziła z uznaniem. ‒ Salę jadalną gotujemy na wielkanocną ucztę, przeto pomyślałam sobie, że tutaj przyjemniej się nam będzie pożywiać. ‒ W samej rzeczy bardzo tu miło ‒ ochoczo przytaknął Murdo, po czym, wspomniawszy na dobre maniery, wzniósł swój kielich. ‒ Twoje zdrowie, czcigodna pani! Spełniając ów toast, tymczasowo mianowany pan domu gratulował sobie umiejętności, z jaką wykonuje swe obowiązki. Gdy przeto po paru chwilach weszła Niamh, wezwał do wypicia także za jej zdrowie. Potem zaczęła się wieczerza. Tailtiu, przy pomocy kuchennej służki, dostarczała na stół kolejne potrawy, poczynając od duszonej ryby, a następnie podając pieczone ptactwo, na koniec zaś rzepę. Kolejnym daniom towarzyszyło piwo na po-pitkę, do przegryzienia zaś były chlebowe placki, zarówno pulchne, jak i kruche. 90 W miarę jak postępował posiłek, atmosfera przy stole stawała się coraz swo-bodniejsza, co zrodziło w chłopcu nadzieję, iż wolno mu w końcu będzie pozbyć się krępującego pancerza sztywnych nakazów uprzejmości. Gdy wreszcie w pewnej chwili rozmowa zeszła na nieobecnych rycerzy, Niamh powiedziała: ‒ Bardzom ciekawa, jak też sobie ze wszystkim radzicie? Niełatwa to chyba rzecz dla dwóch niewiast pozostawionych przez mężczyzn samym sobie. ‒

W samej rzeczy niełatwa ‒ przyznała Ragnhilda ‒ wszelako z wolna przywykam do nowych dla mnie obowiązków. Choć muszę przyznać, iż te najtrudniej-sze wzięli na siebie nasi wasale, a ponadto mamy przecie liczną i oddaną służbę. Łatwo nam nie jest, to prawda, lecz mimo przeciwności jakoś sobie radzimy. ‒ Tak samo jest z nami ‒ potwierdziła Niamh, po czym opowiedziała, jak to w czas żniw zaharowywali się na śmierć. Murdo z dumą wsłuchiwał się w tę relację, pławiąc się w licznych matczynych pochwałach dla jego pracowitości, jako też jej owoców. Następnie rozmowa obracała się ku coraz to innym różnorakim kwestiom, przeto wieczerza upływała w coraz przyjemniejszej atmosferze. Gdy na koniec po-wstawali od stołu, świece się już z wolna dopalały, a na ruszcie kominka żarzyły się ostatnie, na wskroś przeżarte ogniem szczapy. Oświetlając drogę podjętym z pobliskiego kinkietu kagankiem, Ragna odprowadziła ich po spiralnych schodach na piętro i otworzywszy drzwi ich sypialni, życzyła obojgu dobrej nocy, która pozwoli im w spokoju wypocząć. Po czym udała się do siebie i dopiero wtedy Murdo uświadomił sobie, iż ani jednej nie wyznał jej rzeczy z tych, które wczoraj tak bardzo pragnął był wypowiedzieć. Nic mu wszakże innego nie pozostało, jak tylko życzyć matce, by dobrze spała, i udać się do swej gościnnej izby, rozjaśnionej teraz ściennymi kagankami tudzież płomieniem raźnie migoczącego kominka. W świetle postawionego przez sługi przy jego posłaniu kandelabra, Murdo zasiadł na przystawionym w pobliże kominka taborecie i zzuwając buty, przyrzekał sobie w duchu, iż nie dopuści, aby także i jutro nie znaleźć okazji do znalezienia się z Ragną sam na sam. Jednakowoż ów następny dzień wypełniony był iście szaleńczą krzątaniną, ma-jącą na celu przygotowanie całego domostwa do świątecznych obchodów, i tym bardziej okazał się po temu niestosowny, jako że poprzedzał Wielki Piątek, przeto zdawało się już zakochanemu młodzieńcowi, że wszyscy co do jednego spędzili ów dzień na modłach w małej kaplicy wzniesionej na wyspie przez zakonników, i gdyby nie wspólna do niej podróż, a następnie powrót do domu, nawet na chwilę nie mógłby choćby tylko zerknąć na swą lubą. 91 Kolejnego dnia, takoż postnego, ani mowy rzecz jasna nie było o wspólnym posiłku, z tej zaś racji, iż Murdo wciągnięty został w tym czasie w przedświąteczne domowe zamieszanie, trafiło mu się zaledwie kilka przelotnych okazji, aby się w pośpiechu z Ragną minąć. Trzeba mu było doczekać aż samego dnia Wielkiej Nocy, by znaleźć sposobność dłuższej z Ragną rozmowy, a i to pośród wrzawy czynionej przez natłok członków klanu tudzież przyjaciół, którzy zjechali się na biesiadę, biorąc w swe hałaśliwe posiadanie całe Cnoc Carrach. Wszelako i w tych szczególnych okolicznościach nie było mu dane spotkać się z nią na osobności. Zawsze tak się jakoś składało, iż zjawiała się któraś z jej przybyłych na święta niezliczonych kuzynek, skutkiem czego Murdo musiał się kontentować prowadzonymi przez blat stołu, niby to żartobliwymi, w istocie zaś nudnymi rozmowami na tematy tyleż ogólne, co banalne.

Wszelako gdy zniknęły już z talerzy pierwsze z przygotowanych świątecznych specjałów, co młodsi spośród biesiadników, zaspokoiwszy wstępnie głód, poczuli potrzebę rozrywki, zaczem część przystąpiła na podwórcu do zabawy w chwytanie królika. Murdo począł się przypatrywać, jakie kto osiągał w tym rezultaty, choć ‒ nasyciwszy się tą zabawą jeszcze w dzieciństwie ‒ teraz traktował ją lekceważąco. Zaraziwszy się jednak powszechnym podnieceniem, sam wkrótce postanowił się przyłączyć do zabawy, i nawet po dwakroć dopadł uciekiniera, aż raptem spostrzegł Ragnę, która przyglądała mu się z progu chaty stanowiącej kuchenne zaple-cze. Po chwili owej milczącej lustracji dała mu znak, że chce się z nim widzieć, po czym cofnęła się do środka. Murdo nie od razu zaniechał zabawy, dopiero po chwili z rozmysłem dał się schwytać, co pozwoliło mu odejść. Klucząc przez pewien czas niczym myśliwy, który podchodzi zwierza, dotarł wreszcie na drugi kraj dziedzińca i niepostrzeżony wślizgnął się do ciepłej i przesyconej zapachem świeżego chleba izby. Ragna stała przy dużym stole, zajęta formowaniem wielkiej osełki masła z pomocą drewnianej łopatki. Gdy podszedł do niej, podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego. ‒ Wesołego Alleluja ci życzę ‒ wymruczała po swojemu, przesuwając łopatką po jasnożółtym pagórku. Na dźwięk tego głosu przeszło go wewnętrzne drżenie. ‒ Wesołego Alleluja, Ragno ‒ rzekł, po czym natychmiast wyleciało mu z głowy wszystko to, co zamyślał jej powiedzieć z chwilą, gdy tylko znowu znajdą się sami. 92 ‒ Zadowolony jesteś ze świąt? ‒ zapytała go po chwili niezręcznego milczenia. ‒ A jakże! ‒ odparł. ‒ To bardzo przyjemne święta i… Bardzo przyjemnie je spędzam. Wpatrywał się w swoją najmilszą, przyodzianą w nową opończę różowej barwy, zachwycając się jej błyszczącymi po długim czesaniu włosami, splecionymi w opadający z ramienia warkocz, który zdobiła srebrzysta kokarda. Raz jeszcze rzekł sobie w duchu, iż Ragna przedstawia sobą prawdziwy ideał urody i niewieściej doskonałości. Odważył się podejść do niej o krok. Nie usunęła się. Dość długo wpatrywali się w siebie bez słowa, po czym Ragna odłożyła łopatkę, a wówczas Murdo wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. Było to zaledwie przelotne muśnięcie, jednakże chłopcu zdało się, jakby zanurzył palce w jakimś płomieniu, który pod wpływem owego zetknięcia buchnął pełnym blaskiem. Ragnie wyrwał się cichy okrzyk zdumienia, wszelako jej szeroko rozwarte oczy ani na

chwilę nie oderwały się od jego twarzy. Pod wpływem tego spojrzenia, w którym jarzyła się miłość i pożądanie, serce młodzieńca szybciej zabiło w piersi. Czuł, że powinien coś teraz powiedzieć, jednakże nic nie przychodziło mu do głowy. ‒ Ja… ‒ zaczął wreszcie zająkliwie. ‒ To znaczy, Ragno, ja… Położywszy swój smukły paluszek na jego wargach, nakazała mu milczenie. ‒ Cśś!… ‒ wyszeptała. ‒ Nic nie mów… moja miłości. Te ostatnie słowa nie głośniej zabrzmiały niż tchnienie. Tak były ciche, iż zgoła niesłyszalne, do jego uszu dotarły wszakże wyraźniej, niż gdyby wykrzyczała je ze szczytu jakiegoś wzgórza. Przejęci tą chwilą, stali niczym sparaliżowani, czując wzajemnie, jak parzące ciepło ich ciał przenika przez znikomą przestrzeń, która ich dzieliła. Niczego bardziej nie pragnął teraz Murdo, niż chwycić ją w ramiona i ponieść gdzieś daleko: tam, gdzie byliby już tylko i na zawsze we dwoje. Ragna przybliżyła doń swą twarzyczkę i jej wargi już poczęły się gotować do pocałunku, gdy… Nagle drzwi chaty otwarły się na oścież i do środka wpadła jedna z panien kuchennych. ‒ Ohoho! ‒ zakrzyknęła na zastany widok, lecz szybko się zmitygowała. ‒ Ach, to panienka! Ja tylko chciałam… ‒ Bierz! ‒ Ragna błyskawicznie zwróciła się do stołu i wręczyła ukochanemu paterę z uformowanym masłem. ‒ Ale uważaj, żeby nie upuścić, to ciężkie. I pośpiesz się, bo kucharki się niecierpliwią! 93 Z wciśniętą w ręce paterą Murdo ruszył do wyjścia, omijając osłupiałą służkę, która wszakże opamiętała się i przytrzymała przed nim drzwi. Znalazłszy się na zewnątrz, jeszcze tylko dosłyszał, jak Ragna mówi do niej: ‒ Biegnij i otwórz mu drzwi do kuchni, żeby nie musiał odstawiać półmiska na ziemię. Biada ci, jeśli choćby odrobina kurzu zabrudzi masło! No, na co jeszcze czekasz? I taki to był ten jeden jedyny raz podczas całego pobytu w Cnoc Carrach, gdy miał sposobność spotkać się z Ragną sam na sam. Po czym jeszcze tylko parę dni zbiegło, i oto już kroczyli z matką ku przystani, gdzie Peder i Hin czekali na nich w gotowej do powrotnej podróży łodzi. Pani Ragnhilda i jej córka w otoczeniu paru sług odprowadziły swych gości aż do brzegu zatoki, aby pożegnać się z nimi i życzyć szczęśliwej drogi. W pobliżu dwie inne łodzie gotowały się do żeglugi,

Peder tedy naglił, chcąc odbić przed nimi, toteż ledwie Murdo postawił stopę na pomoście, starzec niemal go przymusił do niezwłocznego skoku do łodzi. Na pożegnanie obie damy padły sobie w objęcia, przy czym Ragnhilda dała wyraz swej radości z odwiedzin przyjaciółki, mówiąc: ‒ Doprawdy cudownie było gościć cię tutaj, Nijo. Chętnie bym cię znowu zaprosiła po żniwach, wszakże wtedy już nasi mężowie z pewnością będą z powrotem. ‒ Bez wątpienia ‒ rzekła Niamh. ‒ Lecz w takim razie zdołamy ich przecie nakłonić, aby nam towarzyszyli. Tak czy inaczej, musi to być twoja kolej na odwiedziny, co pozwoli mi się odwdzięczyć za gościnność, z jaką nas przyjęłaś. Murdo, choć zajęty przygotowaniami do wypłynięcia, przysłuchiwał się tej niewieściej paplaninie, przeto wpatrzył się teraz z napięciem w oblicze Ragnhildy, czekając, co odpowie na to zaproszenie. Zgódź się!, nalegał w myślach, a serce mocniej mu zabiło, ożywione nadzieją, że za kolejne parę miesięcy znowu ujrzy Ragnę. ‒ Świetnie ‒ rzekła wreszcie jej matka ‒ w takim razie rzecz postanowiona! Jeszcze raz serdecznie się objęły, po czym Niamh zajęła swe miejsce na ławeczce i Peder dał znak obu młodzieńcom, aby odbijali. Gdy już łódź oddaliła się od pomostu, Peder wprawnymi poruszeniami rydla zwrócił ją ku morzu. Murdo chwycił za wiosło i po raz ostatni spojrzał ku miejscu, gdzie stała Ragna. Ujrzał, jak dotknęła palcami warg, po czym przesłała mu na dłoni króciuteńki, dla niego jednego przeznaczony pocałunek. W odpowiedzi oderwał dłoń od wiosła i ze ściśniętym z żalu sercem pomachał jej na pożegnanie. 94 Do zobaczenia po żniwach, rzekł w duchu, czując, jak na nowo rodzi się w nim ten cudowny ból niecierpliwego oczekiwania. Wiosłując energicznie, zarazem nie odrywał oczu od rysującej się na brzegu smukłej postaci w białej sukni, dopóki nie przesłoniło jej czarne ramię cypla. Hin postawił żagiel, a wówczas Murdo odłożył wiosło i zapatrzył się w odciśnięty w jego duszy obraz Ragny, którego nie spłoszył nawet łopot wypełniającego się wiatrem płótna.

9. Murdo stał na krawędzi klifu, patrząc na leżące w dole, nieodległe już Hrafnbú. Słońce miało się ku zachodowi i cień wznoszącego się po tej właśnie stronie wzgórza pogrążył już w mroku większość podwórca, który zdał się młodzieńcowi dziwnie wyludniony. Choć nic nie zakłócało ciszy i wszystko tchnęło spokojem, to jednak jakiś dreszcz przeszedł mu nagle po plecach. Matka, która podążała z tyłu, ujrzawszy, iż się zatrzymał, zapytała: ‒ Czemuż to tak się przypatrujesz, synku? Gdy jej nie odpowiedział, powtórzyła pytanie. Tym razem obrócił się ku niej i rzekł: ‒ Ktoś jest w naszym domu. ‒ Skąd to wiesz? ‒ zadziwiła się Niamh. ‒ Jötun nie wybiegł nam na powitanie ‒ wyjaśnił i zwróciwszy się w stronę pozostawionej w dole plaży, gdzie Peder i Hin zabezpieczali łódź, krzyknął: ‒ Peder! Zepchnij ją z powrotem na wodę i bądź w pogotowiu! Hin, chodź ze mną! Matka chwyciła go za rękaw. ‒ Murdo, bądź ostrożny! ‒ Nie martw się o mnie, mamo ‒ uspokoił ją. ‒ Czekaj tu z Pederem, aż wrócę. ‒ Pójdę z tobą. ‒ Nie. Zostań ‒ odparł stanowczym tonem, po czym delikatnie uwolnił ramię z uścisku jej palców. ‒ Zejdziemy tylko na dół, rozejrzymy się i zaraz będziemy z powrotem. Niamh ustąpiła. ‒ Dobrze, ale zachowaj ostrożność!

Nadszedł Hin. ‒ Idź za mną ‒ polecił mu Murdo, po czym biegiem puścił się w dół, mijając ścieżki i podążając na przełaj przez puste pole. Sparaliżowana obawą, Niamh patrzyła, jak jej najmłodszy syn bez broni biegnie ku niebezpieczeństwu, i zadawała sobie w duchu pytanie, kiedy właściwie zdążył wyrosnąć na tak wysokiego i silnego młodzieńca. 96 Peder zawołał do niej z plaży, pytając, co się dzieje. Odkrzyknęła mu jedynie, aby po prostu czekał, po czym wyszeptała sama do siebie: ‒ Święty Michale, Aniele Potęgi, obroń mego syna swym ognistym mieczem! Osłoń go, prowadź i przywróć mi go nietkniętym! Zaczem przeżegnała się i splótłszy ramiona na piersiach, czekała. Tymczasem Murdo i Hin, zbliżywszy się do siedziby na odległość głosu, pochylili się nisko i powoli przekradali się do najbliższych zabudowań, bacząc czujnie na najdrobniejszą choćby oznakę jakiegoś zagrożenia. Dotarłszy do szopy z narzędziami, opadli na czworaki i czołgając się wokół niej, wpełzli na podwórzec, po czym przywarli na chwilę do ziemi, czujnie się rozglądając i wsłuchując we wszystkie dźwięki. ‒ Tędy! ‒ szepnął w końcu Murdo i przeskoczywszy od narzędziowni do stodoły, zniknął w jej wnętrzu. Obszerne zabudowanie wypełnione było mrokiem i ciszą, jednakże chłopiec od razu wyczuł w powietrzu znajomy, mdląco-słodkawy odór. Podbiegł Hin i stanąwszy za jego plecami, pociągnął nosem, po czym wyszeptał: ‒ Krew! Wydawało się wszakże, iż wszystko było na swoim miejscu. Podsunęli się ku wielkim wierzejom, które prowadziły na podwórzec. Były zawarte. Murdo przyłożył oko do szpary pomiędzy skrzydłami wrót i wyjrzał na zewnątrz: pusto. Pchnął je tedy, by poszerzyć szparę, wysunął się na zewnątrz i przyglądał się domostwu, wypatrując jakichkolwiek poruszeń w jego wnętrzu, a Hin przyczaił się u jego boku. ‒ Jestem pewien, że są w środku ‒ rzekł cicho Murdo. ‒ Ty tu zostań, a ja… Nagle dojrzał na twarzy Hina wyraz zgrozy i odwrócił się, żeby zobaczyć, co go tak przeraziło. Za ich plecami wisiały ludzkie zwłoki. Nieszczęśnikowi przebito brzuch i piersi, po czym

przygwożdżono go do wrót i tak pozostawiono, aby wykrwawił się na śmierć. Murdo podszedł do trupa i dotknął dłonią zbielałego ramienia: było zimne, zesztywniałe i w niczym nie przypominało ludzkiego ciała, pokrytego czującą skórą. Pochylił się, by rozpoznać zmarłego. ‒ To Fossi ‒ rzekł Hin zdławionym głosem. Murdo przyjrzał się zastygłej w wyrazie agonii twarzy, w której usta były otwarte, a oczy jak gdyby wciąż jeszcze patrzyły, i w istocie rozpoznał oblicze starego sługi. Przód jego tuniki był czarny i zesztywniały od zaschniętej krwi, na obu zaś ramionach i nogach, a nie tylko tam, gdzie wbito bretnale, widniały rany. 97 ‒ Jeszcze żył, kiedy go przybijali ‒ rzekł do cna zgnębiony. ‒ Co teraz? ‒ zapytał po chwili Hin słabym, łamiącym się głosem, po czym odwróciwszy wzrok od trupa, obrzucił szybkim spojrzeniem podwórzec. Nim jednak Murdo znalazł odpowiedź, uszu jego dobiegł głos psa ‒ na pół warczenie, na pół pisk ‒ który najwyraźniej cierpiał. ‒ Jötun! ‒ wyszeptał wstrząśnięty. W tej właśnie chwili ukazał się ich oczom wysoki, jasnowłosy mężczyzna, który wkroczył na podwórzec, ciągnąc na sznurze opierającego się psa. Miał na sobie skórzane spodnie, wysokie buty z miękkiej skóry oraz tunikę z niebarwionej wełny, w ręku dzierżył kij i za każdym razem, gdy Jötun zapierał się łapami o ziemię, walił go nim po grzbiecie. ‒ Ej, ty tam! ‒ wykrzyknął Murdo, wychodząc na widok. ‒ Przestań katować tego psa! Usłyszawszy to, zbir okręcił się gwałtownie, przyjrzał mu się i zapytał: ‒ A któż ty jesteś, żebym miał cię słuchać, co? ‒ Uwolnij tego psa! ‒ powtórzył stanowczo chłopiec. Tamten wszakże ani drgnął i miast odpowiedzieć, krzyknął w stronę domu: ‒

Björn! Kali! Do mnie! Po chwili w progu ukazało się dwóch mężczyzn, ubranych identycznie jak ich kamrat. Jeden miał jasne, drugi ciemne włosy, lecz obaj byli tak samo słusznego wzrostu, obaj też nosili miecze u szerokich brązowych pasów, za które mieli także zatknięte obnażone noże. Na widok mieczy Hin cofnął się ku wrotom stodoły, gotów do natychmiastowej ucieczki. Tamci przyglądali się im obu z kamiennym wyrazem twarzy, a nim któryś zdążył się odezwać, Murdo zapytał: ‒ Kim jesteście i co tu wyprawiacie? Na co ten ciemnowłosy warknął: ‒ Pohamuj swój jęzor, chłoptasiu. Ktoś ty? ‒ Jestem synem szlachetnego Ranulfa ‒ odparł Murdo wyzywającym tonem. ‒ Wtargnęliście na jego ziemię i dręczycie jego psa. Po czym wskazując na wierzeje stodoły, dorzucił: ‒ Ten starzec, którego zamordowaliście, także był jego człowiekiem. ‒ Björn! ‒ zakrzyknął ten z kijem. ‒ Nie pozwolisz mu chyba… ‒ Zamknij się, Arn ‒ uciszył go ciemnowłosy, który ani na chwilę nie oderwał czujnego wzroku od chłopca, po czym postąpił o krok do przodu i oświadczył: ‒ Te ziemie przeszły we władanie księcia Sigurda. Objęliśmy je w jego imieniu. ‒ Dowie się o tym jarl Erlend! ‒ zagroził Murdo. ‒ Jeżeli natychmiast 98 stąd nie odejdziecie, udam się do niego i opowiem mu, coście tu uczynili, a wtedy jarl naśle na was swoich zbrojnych. ‒ Mylisz się ‒ odparł na to mężczyzna nazwany Björnem, postępując o jeszcze jeden krok naprzód. ‒ Jarl Erlend nic takiego nie zrobi. Dowiedz się, że sam król Magnus wszedł w posiadanie Orkadów i oddał je we władanie swojemu synowi. ‒ To kłamstwo! ‒ krzyknął Murdo, czując, jak gniew wzbiera w nim niczym woda w

strumieniu. ‒ Jarl Erlend wypowiedziałby wojnę każdemu, kto spróbowałby mu ukraść te wyspy. Obaj jasnowłosi Wikingowie skwitowali to śmiechem, Björn jednakowoż w dalszym ciągu z powagą wpatrywał się w stojącego przed nim chłopca. ‒ Powiedziałem ci prawdę ‒ rzekł. ‒ Jarl poddał się bez walki. Wraz ze swym nic niewartym braciszkiem Paulem jest teraz zakładnikiem na królewskim dworze Norwegii. Włada obecnie tymi ziemiami książę Sigurd, który je oddał pod zwierzchność naszego pana. Murdo nie wierzył własnym uszom. Jakżeż to było możliwe, aby nastąpiła tak ważna zmiana, a on nic o tym nie wiedział?! ‒ Kłamiesz! ‒ powtórzył. ‒ A poza tym, któż to taki jest tym twoim panem? ‒ Jest nim czcigodny Orin zwany Wielkostopym, doradca księcia Sigurda ‒ objaśnił Björn, czyniąc jeszcze jeden krok do przodu. ‒ Udał się on właśnie do Kirkjuvágr, aby odebrać tam uroczyste nadanie własności Dýrness i wszystkich jej majętności. Przedtem jednak polecił mi przedstawić propozycję ugody każdemu, kto by się o nią upomniał. ‒ Jakiej to niby ugody? ‒ zapytał Murdo, przejęty nagłym podejrzeniem, które sprawiło, iż głos jego przybrał piskliwą barwę. ‒ Takiej samej, jaką zaproponowałeś jemu? I wskazał na przygwożdżone do wrót martwe ciało Fossiego. ‒ Daliśmy mu szansę, on się wszakże zaparł i zaczął rwać się do walki ‒ odparł ciemnowłosy łotr. ‒ Lepiej będzie dla ciebie, jeśli nie popełnisz takiego samego błędu. Złóż przysięgę na wierność królowi Magnusowi, a zachowasz życie. ‒ A co, jeśli odmówię? ‒ spytał ironicznym tonem Murdo. ‒ Wtedy umrzesz, tak samo jak ten tam na wrotach ‒ odpowiedział mu na to Björn z obojętnym wyrazem twarzy. ‒ A wcale tak być nie musi. Czcigodny Orin potrzebuje rąk do pracy, a z martwego wasala nie będzie miał żadnej korzyści. Do żywego zraniony tak okrutnym bezprawiem, Murdo aż zaniemówił. Stać się wasalem na własnej ziemi, to doprawdy nie mieściło się w głowie! 99

‒ Zrozum, że naszemu panu chodzi o ziemię, nie o przelew krwi ‒ rzekł Björn. ‒ Po prostu przystąp do nas, a my dopilnujemy, żeby nie działa ci się krzywda. ‒ Nie nastajemy na twój żywot ‒ dorzucił Arn, nie puszczając z uwięzi biednego Jötuna. ‒ Pójdź z nami po dobroci, a my zaprowadzimy cię przed oblicze czcigodnego Orina i będziesz mógł wszystko z nim omówić. ‒ Idźcie wszyscy do diabła razem z waszym panem! ‒ warknął Murdo. W tym momencie Björn, który w tym czasie znacznie się doń przybliżył, jednym skokiem rzucił się na niego z zadziwiającą zręcznością, jednakże dużo odeń młodszy Murdo okazał się szybszy. Zrobił unik, a jednocześnie z całej siły grzmotnął barkiem w brzuch rozpędzonego napastnika, po czym aż sam się zdumiał, widząc, iż wiking stracił grunt pod nogami i zwalił się na plecy. ‒ Łapać go! ‒ wrzasnął Björn do swych dwóch kamratów, których jakby zdziwienie wręcz przymurowało do ziemi. Ten, który wyszedł razem z nim z domu, Kali, rzucił się wówczas na chłopca z szeroko rozpostartymi rękami, niezgrabnie próbując go schwytać, jednakże chłopiec bez trudu uskoczył na bok, po czym spróbował przemknąć się luką pomiędzy nim a leżącym na ziemi Björnem. Ten jednak zdołał podstawić mu nogę i Murdo upadł, zaczem Kali niezwłocznie się na niego rzucił. Zamknąwszy go w uścisku silnych ramion, brutalnie postawił chłopca na nogi, a wtedy Björn podniósł się z ziemi, wziął zamach i uderzył go w twarz wierzchem dłoni z taką siłą, że aż zgrzytnęły zęby, a przed oczami ujrzał Murdo rój czerwono-czarnych plamek. Cios odebrał mu siły i młodzieniec osunął się na kolana. Wówczas Björn, chcąc mu się z nawiązką odpłacić za bolesny cios, ponownie wzniósł rękę do uderzenia, na co Kali wzmocnił swój uścisk i z powrotem postawił ofiarę na nogi. Murdo sprężył się, oczekując bólu. Lecz oto w chwili gdy ramię Björna było już w ruchu, nagle znieruchomiało w pół drogi ku twarzy chłopca, gdyż Jötun widząc, iż pan jego jest krzywdzony, wyrwał się gwałtownie Arnowi. Ten rzucił się za nim, wszelako za późno, gdyż ogromnemu wilczurowi wystarczyły dwa susy, aby zatopić kły w ramieniu agresora. Björn przeraźliwie wrzasnął z bólu, zachwiał się pod ciężarem rozpędzonego psa i upadł. Chcąc mu przyjść z pomocą, Kali puścił swego więźnia, odepchnął go na bok i wyszarpnąwszy z pochwy miecz, rzucił się ku miejscu, gdzie wilczur wściekle starał się oderwać od barku ramię swej ofiary. ‒

Jötun! Nie! ‒ krzyknął rozpaczliwie Murdo, pragnąc uchronić psa przed zabójczym ciosem. ‒ Do mnie! 100 Miecz w zaciśniętych dłoniach jasnowłosego wikinga już wzniósł się do góry, by zaraz opaść, gdy nagle zbir otrzymał potężne uderzenie w plecy, które pozbawiło go równowagi. Runął na twarz, w przelocie potrącając boleśnie psi bark. Murdo usłyszał pośpieszne kroki, które zbliżyły się ku niemu i oto już Hin podnosił go z ziemi, krzycząc: ‒ Uciekaj, paniczu! Uciekaj! Słysząc jeszcze dzwonienie w uszach po ciosie Björna, Murdo potrząsnął energicznie głową, by się go pozbyć. ‒ Tędy! ‒ krzyknął, ruszając w stronę stodoły. ‒ Jötun, za mną! Wilczur usłuchał i cała trójka wpadła przez uchylone wrota do środka, co na chwilę ogłupiło napastników. Zaraz wszakże Björn otrząsnął się z osłupienia, a trzymając się za krwawiące ramię, wrzasnął na Kalego i Arna, by popędzili za uciekinierami, sam zaś obrócił się ku domostwu i rykiem wezwał posiłki. Wpadłszy do mrocznej stodoły, Murdo zerknął przez ramię na podwórzec i serce w nim zamarło na widok czterech innych wikingów, którzy wypadli z domu. Zaraz wszakże pognał ku tylnej ścianie obszernego budynku, klucząc pomiędzy furmankami z ziarnem i stertami ułożonej słomy. Dobiegłszy do ściany, przykucnął, rozglądając się za małymi drzwiczkami ‒ czy raczej klapą, zamocowaną na rzemiennych zawiasach ‒ wyciętymi niegdyś w ścianie, aby wieprzki mogły się tu schronić przed deszczem. Od dawna jej nie używano, jednakże Murdo przypomniał sobie teraz o niej i pomyślał, że gdyby udało się ją odszukać, zanim tamci je wypatrzą, to zyskaliby nad nimi parę cennych chwil przewagi. Przebiegłszy parę kroków wzdłuż ściany, szczęśliwie natrafił na drzwiczki, które pchnięte, uchyliły się. ‒ Tędy! ‒ rzucił i puściwszy przed sobą Hina, wylazł jako drugi, po czym przytrzymał klapę dla Jötuna. W stodole rozległy się krzyki, które upewniły go, że wikingowie wkrótce odkryją drogę ich ucieczki. ‒ Biegnijmy do łodzi! ‒ szepnął przerażony Hin. ‒ Za mną!

Murdo popędził wzdłuż ściany, po czym okrążył róg stodoły i skierował się w stronę podwórca. Tak jak przewidział, wszyscy wikingowie znajdowali się teraz w środku; pokłusowali tedy z Hinem ku bocznej ścianie domu i skryli się za rogiem, a u ich nóg przywarł wierny Jötun. ‒ Posłuchaj, Hin ‒ wydyszał Murdo. ‒ Ten kurhan… na południe od zatoczki… Pamiętasz go? ‒ Chyba wiem gdzie to ‒ przytaknął młodzieniec. ‒ Leć tam i schowaj się w nim. Nigdy cię nie znajdą. ‒ W grzebalnej norze?! 101 ‒ Nie masz się czego bać ‒ zapewnił go Murdo, mając w pamięci wszystkie zabawy w polowanie, które od lat urządzali sobie z braćmi. ‒ Ze sto razy się tam chowałem przed Skulim i Torfem. Poklepał go po ramieniu, dodając mu odwagi. ‒ Pędź już. Zabierz ze sobą Jötuna i czekajcie na mnie. Dołączę do was. ‒ Dołączysz? ‒ zdumiał się Hin. ‒ To gdzie się teraz wybierasz? ‒ Muszę ich naprowadzić na fałszywy trop, bo inaczej pobiegną prosto do przystani ‒ wyjaśnił Murdo. ‒ Leć. Spotkamy się na kurhanie, a wtedy razem zej-dziemy ścieżką z klifu do zatoki. Pośpiesz się, zanim cię zobaczą! Trzęsąc się z przerażenia, Hin wydał rozkaz psu i pociągnąwszy go za obrożę, ruszył biegiem przez rozpościerające się za domem pole. Murdo poczekał, aż się oddalą, a potem wycofał się pod boczną ścianę domu i wyjrzał zza rogu. Nikogo nie zoczywszy, puścił się biegiem przez podwórzec, jak gdyby zamierzał uciec drogą prowadzącą do siedziby. Gdy dopadał wjazdowej bramy, za jego plecami rozległ się krzyk Björna. Nie obejrzawszy się nawet, Murdo uśmiechnął się do siebie i biegł dalej. Rozpoczęła się gonitwa.

10. Starożytny kurhan usypali w niepamiętnych czasach pierwsi mieszkańcy Dýrness. Najpierw zbudowali z kamiennych płyt pojedynczą, długą komnatę z otwartym wejściem, a następnie pokryli ją grubą warstwą ziemi, tworząc w ten sposób szeroki, lecz łagodny wzgórek, którego otwór wejściowy, choć skierowany ku morzu, tak był niski, iż ktokolwiek i z jakiejkolwiek odległości dostrzegł przypominające garb wzniesienie, brał je za zwyczajne, porośnięte trawą naturalne wy-brzuszenie terenu. Stara legenda głosiła, iż to pewien tajemniczy lud z Otter usypał ów kurhan, aby w nim chować swych czcigodnych zmarłych. Kto wie, czy nie było w tym prawdy, skoro wedle znanych klanowi Ranulfa opowieści, w pobliżu Orphir żyli jeszcze ludzie, którzy natrafili niegdyś na podobny pagórek zawierający czaszki i fragmenty szkieletów, jak również paciorki i kamienie ze starożytnymi rytami. Wszelako jeśli nawet w istocie tak było, to Murdo, choć wiele razy tam buszował, nie znalazł nic godniejszego uwagi niż ułamki muszelek i zęby morskiej wydry. Dobiegłszy do kurhanu, był już straszliwie zadyszany. Zmusił wszak swoich prześladowców do wyczerpującej gonitwy i zadbał, aby utraciwszy go z oczu, nie zniechęcili się. Tym sposobem odciągał ich coraz dalej i dalej od brzegu zatoki, aż w końcu ostatecznie zgubił pościg w zaroślach doliny. Podwoił wówczas tempo, a gdy miał już pewność, że za nim nie podążają, pobiegł wzdłuż klifu z powrotem do grzebalnego wzgórza. ‒ Hin…? ‒ zawołał cicho. ‒ Jötun…? Odczekał chwilę i nie usłyszawszy żadnego odzewu, ponownie krzyknął stłumionym głosem. I tym wszakże razem odpowiedziała mu cisza. Wówczas ukląkł i przeklinając w duchu tępotę Hina, począł się czołgać, by tym sposobem dotrzeć wreszcie do wejściowego otworu kurhanu. W środku wyczuł chłodną ciszę, jaka zapewne panowałaby w każdej innej pustej grocie. Nim jeszcze otworzył usta do trzeciego i ostatniego zawołania, już wiedział, że Hina tam nie ma. Wycofał się tedy i wspiąwszy się na grzbiet pagórka, legł na brzuchu, lustrując wzrokiem niwy, leżące w dole pomiędzy klifem a siedzibą. Ani śladu Hina, ale też 103 ani śladu ludzi, których nasłał Orin. Niech go diabli!, przeklął w duchu parobka, zbiegając po zboczu kurhanu. Nie pozostało mu teraz nic innego, jak tylko podążyć do zatoczki z nadzieją, iż znużo-ny czekaniem Hin zlekceważył jego polecenie i już się tam samowolnie udał. Pokłusował nadbrzeżną drogą, tym razem na pokracznie przygiętych nogach, aby kosztem tej niewygody mieć pewność, że nikt go nie dostrzeże ani z domu, ani z przyległych do niego pól. Gdy po niedługim czasie znalazł się na brzegu, z ulgą zobaczył łódź, jak również stojącego u boku Niamh Pedera; wszelako nie widział ani Hina, ani Jötuna.

Zmęczony, przeczłapał ostatni dzielący go od nich odcinek drogi, po czym zapytał niespokojnie: ‒ Gdzie Hin? ‒ Przecie poszedł z tobą i dotąd nie powrócił! ‒ zakrzyknęła matka, pośpiesznie do niego podbiegając. ‒ Ale czemu pytasz? Co się stało, Murdo?! ‒ Banda zbirów wtargnęła do naszej siedziby, mamo ‒ powiedział jej wówczas. ‒ Zamordowali Fossiego i… ‒ Nie! ‒ zakrzyknęła matka. ‒ Niestety tak. Przebili go mieczami. Potem ścigali nas, ale udało nam się zbiec ‒ wyjaśnił Murdo. ‒ Kazałem Hinowi czekać na mnie we wnętrzu kurhanu, ale kiedy tam przed paroma chwilami dotarłem, już go nie było. ‒ Czym zawinił im Fossi, że go zabili?! ‒ zapytała Niamh, starając się mimo doznanego wstrząsu zapanować nad swym głosem. ‒ Później ci to wytłumaczę ‒ odparł Murdo, po czym ruszył przebytą właśnie drogą. ‒ Tymczasem zostań tutaj. ‒ Nie odchodź, Murdo! ‒ krzyknęła błagalnie Niamh, choć zarazem w głębi duszy poczuła się ze swego syna dumna. ‒ Muszę odszukać Hina! ‒ odkrzyknął jej przez ramię. ‒ Pomóż Pederowi przygotować łódź do żeglugi, a jak tylko pokażemy się na klifie, zepchnijcie ją na wodę! Znalazłszy się z powrotem na grzbiecie kurhanu, Murdo raz jeszcze zawołał Hina. Gdy także i tym razem nie usłyszał odpowiedzi, okrążył zbocze i popatrzył w stronę bú. Przebiegając wzrokiem puste pola, wyłowił nagle uchem odległe nawoływanie. Wyjrzawszy spoza skraju pochyłości w stronę, z której go dobiegło, ujrzał kłusującego w jego kierunku Hina z Jötunem, który bez najmniejszego trudu dotrzymywał mu kroku. Nim jednak zdążył przebrzmieć krzyk parobka, chłopiec zobaczył za jego plecami czterech ścigających go mężczyzn z oszczepami w rękach.

104 Doganiali go, wszelako Murdo obliczył sobie, że zanim go dopadną, chłopak zdąży dobiec do brzegu zatoczki, począł tedy krzyczeć do niego ile tchu w płucach: ‒ Gnaj, człowieku! Pędź, bo następują ci na pięty! Uciekaj przed śmiercią! Hin pochylił głowę i z wysiłkiem przyśpieszył. Także i Jötun na dźwięk głosu swego pana począł szybciej przebierać łapami. Murdo przez moment rozważał myśl, aby zbiec na dół i pomóc Pederowi w przygotowaniu łodzi do ucieczki, jednakże nie był w stanie oderwać wzroku od rozgrywającej się przed nim sceny. Nie mógł przyjść Hinowi z pomocą, ani pozostając na miejscu, ani je opuszczając, tedy krzyczał tylko: ‒ Szybciej, chłopie! Szybciej! Wciąż jeszcze rozdarty pomiędzy chęcią ucieczki i trwania na swym obserwa-cyjnym posterunku, rzucił po chwili okiem w stronę zatoki. Gdy ponownie obrócił głowę, ujrzał, jak Hin właśnie się był potknął i upadł na twarz. ‒ Wstawaj! ‒ wrzasnął, po czym popędził mu jednak na pomoc. Hin natychmiast o własnych siłach zerwał się na nogi i kontynuował ucieczkę. Za jego plecami coraz wyraźniej słychać było pokrzykiwania ścigających go prześladowców, jednakowoż Murdo, choć nieuzbrojony, dalej gnał mu na ratunek. Nie ubiegł więcej niż tuzin kroków, gdy zrozpaczony Hin zaryzykował spojrzenie za siebie, co sprawiło, że potknął się i ponownie upadł. Zaraz wprawdzie powstał i biegł dalej, wszelako nie tak już szybko jak przedtem, a przy tym krokiem widocznie niepewnym. Dojrzawszy w tym szansę, wysforowany na czoło pościgu wiking wziął potężny zamach i cisnął w jego kierunku oszczepem, który wbił się w ziemię zaledwie o parę kroków za dobywającym z siebie resztek sił uciekinierem. Na widok takiej podłości Murdo zaklął i ponownie ponaglił Hina krzykiem. Zaledwie jednak zdołał potem zaczerpnąć powietrza, a już wystrzelił w powietrze następny oszczep, on zaś mógł jedynie z ulgą stwierdzić, iż śmiercionośne ostrze tym razem spadło obok jego towarzysza, który ani trochę nie spowolnił biegu. ‒ Hin! Jötun! ‒ krzyknął raz jeszcze i w tej samej chwili grymas na twarzy młodzieńca powiedział mu, że coś mu dolega prócz zmęczenia. ‒ Biegnijcie co sił! Łódź na was czeka! Nie widział, kiedy wzleciał trzeci oszczep. Dostrzegł jedynie morderczy błysk, gdy jego ostrze opadało, a potem już tylko wzrok jego uchwycił bolesny grymas na twarzy Hina:

dowód, iż został ugodzony. W istocie, trafiony w plecy młodzieniec siłą rozpędu przebiegł jeszcze parę kroków, po czym runął na ziemię. 105 Murdo stanął jak wryty i patrzył ze zgrozą na sterczące z jego grzbietu drzewce. Jötun, który najwidoczniej wyczuł, jak straszliwego wstrząsu doznał jego pan na ten widok, zawrócił i wbił w oszczep swe zębiska, chcąc go wyciągnąć z pleców rannego. Hin próbował się podnieść, z nieopisanym wysiłkiem wspierając się na rękach. Spojrzał na swego panicza szeroko rozwartymi oczyma, które zdawały się występować z pobielałej twarzy, jednakowoż w tej samej chwili z powrotem upadł pod ciężarem trzech triumfujących prześladowców, którzy się na niego zwalili. Murdo odbiegł, jak tylko mógł najszybciej, i ani razu nie obejrzał się za siebie, nawet w chwili, gdy wikingowie uczcili haniebne morderstwo zwycięskimi okrzykami. Przed oczyma miał tylko gęstą mgłę, która przesłaniała wszystko, co go otaczało: trawę i skały, morze i niebo; jedno z drugim mieszało się i stapiało, podczas gdy on pędził przed siebie w przerażeniu, jakiego jeszcze nigdy przedtem nie doznał, i z prędkością, do jakiej nigdy jeszcze nie popchnęło go tej miary przerażenie. Pędził tedy przed siebie, a łzy spływały mu po twarzy, podczas gdy z ust wyrywały się przekleństwa. Ujrzawszy zbawczą zatokę, zbiegał ku niej na łeb na szyję, wrzeszcząc: ‒ Odpływaj! Odpływaj!…. Łódź znajdowała się o kilkadziesiąt kroków od brzegu. Peder już wcześniej zwrócił ją dziobem ku morzu. ‒ Wiosłuj! ‒ krzyknął Murdo i zobaczył, że pióra zanurzyły się w wodzie. Wikingowie dotarli do krawędzi urwiska i wbiegli na wąską dróżkę wiodącą w dół ku plaży. Murdo zdołał jeszcze przetruchtać parę ostatnich kroków, które dzieliły go od brzegu, po czym upadł; jego łokcie i kolana zapadły się w piasek plaży. Usłyszawszy rozpaczliwy krzyk matki, powlókł się jednak ku wodzie, przesuwając na przemian ręce i nogi na podobieństwo jakiegoś kraba. W tej samej chwili w miejsce, w którym był upadł, wbił się grot oszczepu. To czołgając się, to podbiegając o parę kroków, to raczkując, posuwał się uparcie naprzód, ryjąc bruzdy w wilgotnym piasku. ‒ Wiosłuj! ‒ krzyknął raz jeszcze. ‒ Wiosłuj, Peder! Za jego plecami ludzie Orina, zoczywszy łódź i jej pasażerów, wrzasnęli rozgłośnie, po czym jeszcze bardziej przyśpieszyli kroku, pędem zbiegając ku plaży wzdłuż bocznej krawędzi klifu. Murdo doczołgał się do brzegu, zdobył się jeszcze na dwa wysilone susy i skoczył do wody, zanurzając się. Kiedy znalazł się na powierzchni, począł płynąć, jednak nie

przestawał krzyczeć: ‒ Wiosłuj, Peder! Wiosłuj! 106 Łódź oddalała się od brzegu, nabierając prędkości, w miarę jak Peder coraz szybciej pociągał wiosłami. Przez chwilę zdawało się zrozpaczonemu chłopcu, iż nie zdoła do niej dopłynąć. Wysiłek włożony w ucieczkę dawał teraz o sobie znać ociężałością zmęczonych nóg i ramion. Każdy oddech był jak przełknięcie żywego ognia, a przy tym wzmagało się w nim obezwładniające przekonanie, iż wyrzucając przed siebie ręce i odgarniając za siebie wodę, tylko się coraz głębiej w niej pogrąża. Mimo to Murdo płynął, zamknąwszy oczy, przezwyciężając w sobie lęk, iż za chwilę serce pęknie mu z wysiłku; aż wreszcie w którejś chwili usłyszał nawoływanie, a zaraz potem poczuł na grzbiecie rosnący ciężar spadającego nań zwoju liny. Otworzywszy oczy, zobaczył, iż rzuciła mu ją matka. Uchwycił więc zbaw-czy sznur i już tylko biernie pozwalał się ciągnąć po powierzchni wody. Po nie więcej niż trzykrotnym zaczerpnięciu powietrza zderzył się z burtą łodzi i wyciągnąwszy rękę, uchwycił jej krawędź. Jeszcze chwila i już chwytały go pod ramiona matczyne ręce. Wspomógł ją paroma wierzgnięciami nóg i wreszcie zdołała wciągnąć go do środka. Zwalił się na dno łodzi i szeroko otwartymi ustami, łapczywie dysząc niczym świeżo złowiony łosoś, chwytał powietrze. Niamh pochyliła się nad nim i ocierając mu twarz, toczyła po nim niespokojnym spojrzeniem. ‒ Nic ‒ zdołał w końcu wykrztusić ‒ nic… mi nie jest. W tejże chwili z plaży doleciał ich rozgłośny, basowy dźwięk i matka zwróciła głowę w jego kierunku. Także i Murdo podźwignął się z wysiłkiem, uczepiwszy się krawędzi burty. Ujrzał wówczas potężny, ciemny kłąb, który przetaczał się błyskawicznie przez plażę, zdążając ku brzegowi. ‒ Jötun! Jakby w odpowiedzi na okrzyk chłopca, wilczur wydał z siebie pojedyncze szczeknięcie, po czym wskoczył do wody, przemknąwszy się pomiędzy dwoma wikingami. Jeden z nich spróbował go jeszcze trafić oszczepem, jednakże chybił i straciwszy równowagę, opadł na kolana. ‒ Do mnie, Jötun! ‒ krzykiem przynaglił Murdo psa, wychylając się przez burtę. ‒ Do mnie! Dwaj spośród czterech zbirów, którzy dotarli do plaży, wbiegli do wody, jak gdyby możliwe było doścignięcie Jötuna, który płynął, energicznie przebierając potężnymi łapami. Wszelako ludzie Orina, straciwszy nadzieję na schwytanie pasażerów oddalającej

się łodzi, nie chcieli się pogodzić także i z tą ucieczką. Rozwścieczeni, wywrzaskując przekleństwa i obelgi, bez powodzenia usiłowali trafić psa podnoszonymi z ziemi kamieniami, którymi nawet ‒ równie bezskutecznie ‒ próbowali dosięgnąć łodzi. 107 Z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na burcie, Murdo wychylił się ponad wodę i ponownie zachęcił okrzykiem wyraźnie słabnące zwierzę. Zwierzę poczuło przypływ energii, wszelako po chwili oczywiste się stało, iż psu nie uda się ich dości-gnąć. ‒ Odłóż wiosła, Peder! ‒ krzyknął wówczas chłopiec. ‒ Inaczej on nas nigdy nie dogoni! Po czym chwycił koniec liny, przetoczył się przez burtę i raz jeszcze popłynął, tym razem na pomoc Jötunowi. ‒ Murdo! ‒ zakrzyknęła przerażona Niamh, bijąc zaciśniętymi dłońmi o burtę. ‒ Synku, utoniesz pod jego ciężarem! Ujrzawszy, że ich niedoszła ofiara oddala się od zbawczej łodzi, wikingowie poczęli miotać kamienie ze zdwojoną zaciekłością. Ich pociski padały coraz gęściej i coraz bliżej chłopca. Jeden ze zbirów wskoczył nawet do wody i począł płynąć w stronę człowieka i psa. Murdo wszakże, lekceważąc sobie zarówno matczyne krzyki, jak i poczynania prześladowców, dopłynął do Jötuna, chwycił go za przemoczone kudły i krzyknął: ‒ Wciągajcie nas! Dopłynąwszy do łodzi, jedną ręką uczepił się burty, drugą zaś próbował wy-dźwignąć zwierzę z wody, jednakże ciężar okazał się ponad jego siły. Dopiero wspólny wysiłek Niamh i Pedera przyniósł powodzenie i ociekający wodą czworonóg znalazł się w łodzi, a po chwili wylądował obok także jego pan, który prześlizgnął się przez krawędź burty, wijąc się niczym węgorz. Nastąpiło tedy serdeczne psie powitanie, któremu ani matka, ani Peder nie starali się nawet przeszkodzić. Sam tylko Murdo próbował się uchronić przed zama-szystymi liźnięciami psiego jęzora, a uchwyciwszy obiema rękami wielki łeb wil-czura, bezskutecznie pokrzykiwał: ‒ Leżeć, Jötun! Leżeć! Nagle tuż obok burty wpadło do wody coś ciężkiego, co wzbiło fontannę wody, która przelała się do środka. ‒

To te łotry na klifie! ‒ wrzasnął Peder, pośpiesznie wracając do wioseł. Podniósłszy wzrok, Murdo ujrzał trzech wikingów, którzy dźwignęli właśnie z ziemi następny ogromny głaz, po czym, dwukrotnie go rozkołysawszy, za trzecim zamachem cisnęli do wody. Wielki pocisk powoli obracał się w locie i kilkakrotnie odbił się od ściany urwiska, nim w końcu wpadł do zatoki, o włos tylko omijając ster. ‒ Do wioseł! ‒ krzyknął Murdo. Spiesznie skoczył ku ławce, usadowił się u boku Pedera i chwyciwszy wiosło, z całej siły pociągnął je ku sobie. 108 Gdy do zatoki wpadł trzeci kamień, łódź była już w ruchu i z wolna oddalała się od skalnej ściany. Jeszcze dwakroć wpadały do zatoki ciężkie głazy, za każdym jednak razem coraz dalej od celu, i Murdo mógł wreszcie odetchnąć z ulgą. Byli już poza zasięgiem wroga. Niezadługo dopłynęli do otwartego morza, a wówczas Peder odłożył wiosło i przeszedł do rumpla, po czym zakrzyknął: ‒ Wciągaj żagiel, chłopcze! Murdo poskoczył do masztu, sprawnie odwiązał luźny koniec liny i począł ją ciągnąć w stronę dziobu. Reja z wolna wznosiła się do góry i obracała się wokół masztu, w miarę jak wiatr wypełniał płachtę. Gdy w końcu udało się chłopcu wciągnąć ją na sam szczyt masztu, podbiegł doń szybko i zamocował linę. Przez kilka chwil, które zdały mu się nieskończenie długie, żagiel zwisał luźno, trzepo-cząc o maszt w niezdecydowanych podmuchach wiatru. Peder przyszedł mu z pomocą, kilkakrotnie pociągnąwszy mocno wiosłami, aż na koniec, ostatecznie już wychodząc z zatoki, łódź trafiła na dobry wiatr i żagiel w jednej chwili energicznie go wchłonął, zatrzepotał i wypełnił się z pojedynczym łopotem. Łódź przyśpieszyła niczym dźgnięta ostrogą, głęboko wcinając się dziobem w falującą toń. ‒ Hej-ho! ‒ zawrzasnął radośnie Peder. ‒ Hej-ho-ha! Spocony z wysiłku, Murdo stał wyprostowany i patrzył ku pokonanym prześla-dowcom, którzy pozostali na oddalającym się brzegu. Nawet gdy już stracił ich z oczu, długo jeszcze tak trwał w zapatrzeniu. Podeszła Niamh i stanęła u jego boku. Dobrą chwilę milczeli, aż dopiero Peder wyrwał ich z zamyślenia, pytając od rudla, jaki ma obrać kurs. ‒ Na Hrolfsey ‒ postanowiła matka. ‒ Wrócimy do Cnoc Carrach, i oby się nam udało w porę ich przestrzec. ‒

Zagrabią i tamte ziemie ‒ rzekł Murdo. ‒ Wszystko chcą zagarnąć. ‒ Zapewne ‒ przyznała Niamh. ‒ To wszakże jedyne, co możemy zrobić.

11. Hugo, książę de Vermandois, przybył do Konstantynopola dużo wcześniej, niż dotarła tam jego armia. Ów młody, wysokiego urodzenia pan, przeżył podczas podróży nader niemiłą przygodę, a mianowicie rozbicie się statku, którym płynął. Wówczas to utracił był konia i zbroję, pięciuset dzielnych zbrojnych, którymi dowodził, a nadto większość zabranych w drogę pieniędzy. Z ulgą przeto powitał przybyłą doń po dwóch dniach cesarską eskortę. Podczas gdy wieziono go w żwawym tempie do stolicy, armia jego ‒ ponownie zaopatrzona na koszt imperatora i prowadzona przez pułk połowieckich najemników ‒ rozpoczęła długi marsz przez Macedonię i Trację. Eskortujący księcia excubitorzy wwieźli do stolicy powierzoną ich opiece szlachetną osobę Egnatiańską Drogą, po czym przemknęli przez Złoty Most i wjechali na ulice najwspanialszego miasta, jakie książę Hugo kiedykolwiek widział. Budynki takich były rozmiarów i takiej wspaniałości, iż zamki Filipa, króla Franków, a jego rodzonego brata, zdałyby się przy nich oborami. Wieziony przez miasto dostojny gość miał sposobność przyglądać się mężczyznom ubranym w powłóczyste szaty z kosztownych materii tudzież niewiastom okrytym złotem i cenną biżuterią, a i na to zwrócił uwagę, iż nikt tu nie troszczył się o zbrojną ochronę, ani też sam nie był uzbrojony. Widział także Hugo eleganc-kich panów na cudnej urody koniach, jako też damy zasiadające w lektykach, niesionych przez niewolników, którzy strojniejsi byli niż on sam. Gdziekolwiek zwrócił spojrzenie, padało ono na jakiś wspaniały widok: świątynie o błyszczących miedzią kopułach, zwieńczonych krzyżami ze srebra i złota; bazyliki z ceramicznej cegły; pomniki imperatorów, jedne z kamienia, inne z brązu; strzeliste kolumny na cześć odniesionych zwycięstw oraz łuki triumfalne upamiętniające wodzów i czyny wojenne, o których nikt na Zachodzie nie słyszał. Podziwiał także książę długie, wyłożone kamieniem szerokie aleje, które rozchodziły się promieniście od okrągłych placów i ciągnęły się dalej, niż sięgał wzrok. Nie dane mu jednakowoż było długo się zachwycać wszystkimi tymi cudami, albowiem powieziono go prosto do cesarskiego pałacu, gdzie ‒ jeszcze na dobre 110 nie odzyskawszy spokoju ducha po licznych przeżyciach ostatnich kilku dni, a teraz z kolei oszołomiony otaczającym go nadzwyczajnym przepychem oraz wszelkiego rodzaju dowodami i symbolami imperialnej potęgi ‒ na zesztywniałych w długiej podróży nogach wkroczył do zachwycającej swym widokiem sali tronowej. Tu, na wysokości szczerozłotego cesarskiego stolca, ujrzał samego Regenta, Równego Apostołom Imperatora Wszego Chrześcijaństwa, Alexiusa Comnenusa. Marszałek cesarskiego dworu uświadomił go, iż winien paść na twarz przed tronem, co też Hugo uczynił, przytknąwszy rozgorączkowane pod wpływem emocji czoło do chłodnej marmurowej posadzki z uczuciem głębokiej ulgi i westchnieniem dziękczynienia.

‒ Podnieś się, Hugonie, i stań przed naszym obliczem ‒ polecił mu łagodnym głosem Alexius, posłużywszy się nieskazitelną łaciną. ‒ Doniesiono uszom naszym o nieszczęściu, które cię niedawno spotkało, przeto pozwolisz zapewne, iż ofiarujemy ci skromny dowód współczucia, jakie wzbudziły w nas poniesione przez ciebie straty. Zaczem cesarz wzniósł dłoń, na który to znak wystąpiło pół tuzina Varangian, a każdy niósł w rękach jakąś część rycerskiej zbroi i składał ją u stóp księcia Hugona, na którym wielkie ów podarunek wywarł wrażenie. Z podziwem patrzył na kunsztownej roboty nowiutką kolczugę i na stalowy hełm; zachwycił się również wspaniałym mieczem z pochwą, pasem rycerskim, świetnie doń dobranym sztyle-tem oraz długą włócznią z błyszczącym nowością grotem. Na tym wszystkim, dopełniając całości, spoczęła solidna okrągła tarcza. ‒ Dziękuję, wasza cesarska mość ‒ rzekł mocno poruszony Hugo. ‒ Czuję się wręcz oszołomiony taką hojnością, która dowodzi twej troski o moją skromną osobę. ‒ Liczymy na to, iż zechcesz nam sprawić wielki zaszczyt, zgadzając się być naszym gościem podczas swego pobytu w stolicy cesarstwa ‒ oświadczył Alexius. ‒ Jestem do usług waszej cesarskiej mości ‒ odparł Hugo, zgoła nie dowierzając tak wspaniałemu uśmiechowi losu. Po katastrofalnym początku tej wizyty zdało mu się wreszcie, iż jego pielgrzymce przyświecać będzie dobra gwiazda. ‒ Jeśli wszelako pozwolisz, najjaśniejszy panie, to ukontentuje mnie skromne posłanie w jakimś nieodległym klasztorze lub monastyrze, potrzeby moje nie są bowiem wyszukane. ‒ Na to pozwolić nie możemy. Jesteś naszym wielce szanownym gościem ‒ schlebił mu zręcznie Alexius ‒ i nie godzi się, abyś spędzał samotnie czas, wędrując po ulicach. Nieodwołalnie tedy postanawiamy, że będziesz rezydował w naszym pałacu i w bliskości naszej osoby. 111 Hugo, pogodziwszy się natychmiast z tym wyrokiem, rzekł: ‒ Nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjemności, wasza cesarska mość. ‒ Tak zatem będzie ‒ oświadczył kategorycznym tonem imperator, po czym zwrócił się do marszałka dworu: ‒ Poprowadź naszego gościa do przygotowanych dlań apartamentów. Oczekiwać go będziemy wieczorem przy naszym stole, przy którym pijąc wino, wysłuchamy jego opowieści o świeżo przeżytych przygodach.

Książę, wciąż jeszcze oszołomiony tak zaskakującą odmianą losu, złożył cesarzowi głęboki ukłon, idąc tyłem, odstąpił od tronu. Dopiero doszedłszy do rzeźbionego w marmurze parawanu, za którym znajdowały się drzwi, odwrócił się i, po-przedzony przez marszałka, opuścił salę audiencyjną. Gdy już Hugo odszedł i zamknęły się za nim drzwi, do tronu zbliżył się Wielki Drungariusz Dalassenus. ‒ Ufasz mu, bazyleusie? Zetknąwszy dłonie opuszkami palców, Alexius odchylił się na oparcie wielkiego tronu. ‒ Raczej tak, lecz dopiero czas pokaże, czy słusznie ‒ odparł, w zamyśleniu postukując złożonymi wskazującymi palcami o wargi. ‒ W każdym razie, mając już jednego z wielkich panów Zachodu za sojusznika, łatwiej nam będzie poradzić sobie z tymi, którzy nadciągną po nim. Myślę, że ten jest nieszkodliwy. Jest wprawdzie bratem frankońskiego króla, wszelako straciwszy wszystko w katastro-fie, znalazł się w potrzebie. Pozyskamy sobie jego wdzięczność i zobaczymy, czy się nam odpowiednio wypłaci z długu. Obracając się następnie do swego przybocznego wodza, zapytał go: ‒ Ile mu pozostało wojska? ‒ Zaledwie parę tysięcy ‒ odparł Dalassenus. Gdy zaś cesarz rzucił mu karcące spojrzenie, poprawił się pośpiesznie: ‒ Cztery tysiące konnych i mniej więcej połowa tej liczby pieszych. Można się ich spodziewać w Konstantynopolu za jakieś trzy lub cztery tygodnie. ‒ Tamci przybędą o wiele wcześniej ‒ zauważył rozczarowany Alexius. ‒ W istocie, bazyleusie ‒ przyznał Dalassenus. ‒ Połowieccy zwiadowcy mówią, że pozostało im jeszcze tylko dziesięć dni marszu. ‒ Dziesięć dni… Alexius zmarszczył brwi; czasu było zatem niewiele. ‒ Trudno, nic na to nie możemy poradzić. Trzeba się nam będzie pogodzić z ich przybyciem i z Bożą pomocą uporać się z nimi najlepiej, jak się to tylko okaże możliwe. 112 Dwa dni później, wzbogacony o liczne podarki ze złota, jak też o urodziwego i świetnie

ułożonego wierzchowca z cesarskiej stajni, ogłupiały ze szczęścia książę Hugo, zaznawszy zarówno rozkoszy pałacowego stołu, jak też i wzruszeń, wywołanych widokiem skarbów Bizancjum, które mu pokazano, ponownie przywołany został przed oblicze imperatora. Stanąwszy przed tronem, ujrzał cesarza przybra-nego w purpurowe szaty i otoczonego przez oddział varangiańskich gwardzistów w hełmach ozdobionych grzywami z końskiego włosia, zbrojnych we włócznie o szerokich ostrzach w kształcie liścia. ‒ Pozdrawiamy cię w imieniu Chrystusa, czcigodny Hugonie ‒ powitał go Alexius. ‒ Podejdź bliżej, przyjacielu, abyśmy cię mogli zapoznać z przedmiotem naszych bieżących rozważań. ‒ Wedle życzenia waszej cesarskiej mości ‒ odparł Hugo, w najwyższym stopniu oczarowany osobą imperatora, który okazał się tyleż przystępny, co i zwięzły w swych wypowiedziach. Nie mieszkając, podszedł do samych stóp tronu i czekał, by jego dobroczyńca podzielił się z nim swymi mądrymi przemyśleniami. Zerkał przy tym na groźnie się prezentujących Varangian, którzy stali wyprosto-wani i milczący o parę kroków za plecami władcy. ‒ Zastanawialiśmy się nad tą pielgrzymką, którą ogłosił papież, nazywając ją Świętą Wyprawą Krzyżową ‒ zaczął Alexius. ‒ I otóż zdało nam się nader trudnym zadaniem doprowadzenie tak wielu mężów z tak wielu różnych krajów aż do samej Jerozolimy. ‒ To nasz obowiązek i radość zarazem ‒ odparł z przekonaniem Hugo. ‒ Ja-ko dobrzy chrześcijanie, szczęśliwi jesteśmy, gdy dane jest nam wypełniać wolę Boga. ‒ Oczywiście ‒ zgodził się z nim Alexius ‒ jak też i wielce jest chwalebną rzeczą, iż tak wielu mężów stanęło do wypełnienia tego obowiązku. Chwalebną, przyjacielu, wszelako, jak rzekliśmy, trudną. ‒ Trudność owego przedsięwzięcia nie ma żadnego znaczenia w obliczu wiecznej chwały, jaką nam ono pozwoli sobie zapewnić ‒ zauważył Hugo. ‒ Czymże są bowiem ziemskie trudy w porównaniu z niebiańskimi skarbami? ‒ W rzeczy samej masz rację ‒ przyznał cesarz. ‒ Uznaliśmy jednakowoż, że jest w naszej mocy niektóre z tych trudów złagodzić. Kwestia zaopatrzenia i apro-wizacji, dla przykładu, zawsze i wszystkim dobrym dowódcom bardzo ciąży. Trzeba wszak nakarmić i napoić nie tylko żołnierzy, ale i zwierzęta, jako też utrzymywać

w porządku broń i wszelkie oporządzenie. My otóż mamy w swym posiadaniu składy ziarna i oliwy, wina i mięsa, i różnych niezbędnych zapasów. Moglibyśmy dać do nich przystęp armiom, które maszerują przez terytoria naszego imperium. 113 ‒ Byłoby to dla nich błogosławieństwem ‒ rzekł Hugo, raz jeszcze poruszony niezrównaną szczodrością cesarza. ‒ Właśnie! ‒ zakrzyknął rozpromieniony Alexius. ‒ Zadbamy zatem ó to, aby wydane zostały rozkazy ustanawiające wzdłuż drogi, którą nadejdą owe armie, stanowiska zaopatrzenia w żywność. Nadto poczynione być muszą ustalenia, na podstawie których pośród pielgrzymów przybyłych wszak z różnorakich krain i królestw szerzyć się będzie międzyludzka harmonia i wspólnota celu. I otóż w naszym mniemaniu, wziąwszy na siebie ciężar zaopatrzenia armii, podejmiemy się zarazem dzieła zachęcania ich do takiej właśnie powszechnej ugody. Co rzekłszy, imperator obdarzył swego gościa przepełnionym sympatią spojrzeniem. ‒ Czyż nie zdaje ci się to rozsądne? ‒ W najwyższym stopniu rozsądne, wasza cesarska mość ‒ potwierdził z za-pałem Hugo. ‒ Rzec by można, iż to mądrość sama przez ciebie przemawia. ‒ Jakiż bowiem lepszy znaleźć sposób, by zjednać wszystkich uczestników owego nieuporządkowanego przedsięwzięcia ‒ kontynuował Alexius ‒ i przypomnieć im, jaki jest ich wspólny cel, aniżeli nakłaniając ich do poddania się jednoli-temu przywództwu tego, kto wziął na siebie trudny obowiązek, a zarazem i pełną odpowiedzialność? Hugo okazał całkowitą z nim zgodność energicznym skinieniem głowy. ‒ Proponujemy tedy, aby złożona nam została obietnica posłuszeństwa, uznająca nadrzędność imperialnego tronu ‒ obwieścił cesarz, po czym utrudzonymi w bojach rękoma przygładził swą purpurową szatę i wpatrzył się w swego gościa dobrotliwym wzrokiem. ‒ Czy przewidziałeś już, wasza wysokość, formę, w jakiej miałaby być składana ta obietnica? Alexius zacisnął wargi i przechylił nieco w bok głowę, jak gdyby po raz pierwszy zastanawiał się nad tym pytaniem.

‒ Sądzimy, iż wystarczająca będzie zwykła przysięga ‒ rzekł po owym na-myśle tonem, który miał świadczyć, że nie jest to dla niego kwestia wielkiej wagi. ‒ Tak, z pewnością przysięga taka byłaby dla nas zadowalająca. I nim mu Hugo zdążył cokolwiek na to odpowiedzieć, kontynuował swój wy-wód: ‒ Ma się rozumieć, iż szlachetnego urodzenia mąż, który poprowadziłby pielgrzymkę, korzystając z poparcia i zasobów cesarza, winien złożyć przysięgę, łączącą oba te aspekty imperialnej pomocy w podporządkowaniu się nadrzędności naszego tronu. 114 Pojąwszy w pełni, czego się po nim spodziewano, uszczęśliwiony książę Hugo niezwłocznie zapytał: ‒ Czy mogę domagać się łaski waszej wysokości i zyskać sobie honor bycia pierwszym, który złoży taką przysięgę? ‒ Ależ, książę! ‒ odparł Alexius. ‒ Starczy ci przysiąc, by zyskać sobie ów zaszczyt.

12. Murdo znał już na pamięć błotnistą drogę prowadzącą z zatoki do katedry. Przemierzał ją szósty raz w ciągu tyluż tygodni, toteż każdy znajdujący się na niej wybój i każda kałuża miały w sobie to coś odpychająco znajomego, co odczuwa-my, zabierając się na przykład do jakiejś pracy, której szczerze nie znosimy. Piął się u boku matki pod górę z tym większą niechęcią, że z zaciągniętego chmurami szarego nieba padał chłodny deszcz, a pogarszała jeszcze jego nastrój myśl o tym, iż pięć poprzednich takich wędrówek zakończyło się niepowodzeniem: nie tylko nie dostąpili zaszczytu audiencji u biskupa, ale również i opat tak bardzo był zajęty licznymi obowiązkami, że nie mógł się od nich oderwać nawet na krótki czas, który by mu zajęło rozpatrzenie ich suplikacji. Niamh wszakże nie rezygnowała z ubiegania się o pomoc Kościoła w odzyskaniu zagrabionego majątku. Podzielała powszechne przekonanie, że król Magnus i książę Sigurd, jego syn, byli mężami nie tylko ochrzczonymi i wielce bogobojny-mi, ale także szczodrze wspierali Kościół. W rzeczy samej, na pięć ich próśb o wysłuchanie dwukrotnie przyczyną odmowy biskupa był fakt, iż poświęcał swój czas młodemu księciu, którego osobiście nauczał katechizmu. ‒ Nie opuścimy Kirkjuvágr ‒ zarzekała się matka, gdy po raz czwarty od drugiej jego odmowy wyruszali do katedry ‒ dopóki nie przyjmie nas biskup Adalbert we własnej osobie i nie wysłucha naszej prośby. Murdo nic na to nie powiedział, jednakże sądził, iż jej przysięga okaże się płonna. Wszak pięć razy udawali się do biskupa i pięciokrotnie wracali z niczym. Nie było powodu, aby tym razem stało się inaczej. Był przekonany, iż pobożny mąż z rozmysłem ich unika, co skądinąd ani go dziwiło, ani przygnębiało. Bądź co bądź dawno już uznał, że Kościół oraz jego najwyżsi przedstawiciele zasługują na wieczne potępienie, i nawet przydzielił im osobne miejsce w piekle, razem z całą resztą pazernego duchowieństwa i wszystkich podobnych mu fałszywych pochleb-ców, którzy w istocie żerowali na łatwowiernych i naiwnych ludziach. Murdo wiedział wprawdzie, iż matka jego nie była ani naiwna, ani łatwowierna, ale też domyślił się, że właśnie dlatego nie chciano z nią rozmawiać. Nie rozumiał 116 zresztą, dlaczego Niamh tak uparcie obstaje przy tym, aby zainteresować ich krzywdą biskupa. Połączywszy się ze ścieżką prowadzącą już bezpośrednio do samej katedry, droga, którą kroczyli, stała się zdecydowanie bardziej stroma. Wielkie środkowe drzwi świątyni były zamknięte, otwarta była wszakże boczna furta do prawego skrzydła. Weszli do mrocznego wnętrza i przystanęli na chwilę, aby oswoić z nim wzrok. Szczyty wysokich filarów wtapiały się w panującą pod sklepieniem ciemność, podczas gdy ich szerokie podstawy oświetlone były kręgami migocących świec. W pobliżu ołtarza śpiewało nabożnie kilku

zakonników, a ich pienia odbijały się w niszach sklepienia, tworząc wrażenie, iż wysoko nad ich głowami polatują to tu, to tam, na podobieństwo stadka gołębic, zawodzący, skrzydlaci aniołowie. Podczas poprzednich wizyt Niamh zwykła się przedstawiać pierwszemu napo-tkanemu mnichowi, prosząc go o doprowadzenie jej przed oblicze biskupa. Za każdym razem prośba ta musiała odbyć przepisową drogę, pnącą się coraz wyżej w kościelnej hierarchii, aż na koniec uprzejmie prowadzono ich do zamkniętego krużganka w sąsiedztwie sali kapitulnej, w której biskup Adalbert przyjmował te spośród swych owieczek, które szukały jego rady zarówno w ziemskich, jak i w duchowych sprawach. Tam nieodmiennie Niamh i Murdo byli pouczani, iż winni teraz czekać, aż dobry pasterz będzie mógł ich przyjąć. Pięć razy tak czekali i pięć razy opuszczali krużganek, nie dostąpiwszy zaszczytu choćby tylko zerknięcia na nieuchwytnego kościelnego dostojnika. Trzykrotnie długie oczekiwanie kończyło się przybyciem zakonnika, który informował ich, że niestety wcześniej umówione z biskupem spotkania przedłużyły się, przeto uprasza się ich o wybaczenie mu, ponieważ nie będzie mógł się z nimi widzieć. Po czym mnich, zawsze z taką samą serdecznością, zapraszał ich do łaskawego przybycia za tydzień, gdy już z pewnością zostaną przyjęci. Za czwartym razem, po równie długim i nużącym oczekiwaniu, dowiedzieli się, że biskup Adalbert nagle został gdzieś zawezwany w jakiejś najwyższej wagi sprawie, która zajmie mu kilka dni. Ostatnim wreszcie razem, przeczekawszy tak cały niemal dzień, zmuszeni byli opuścić teren klasztoru, gdy bicie dzwonów obwieściło nieszpory, i katedra została zamknięta dla przybyszów z zewnątrz. Nikt już nawet nie pokwapił się do nich z wyjaśnieniem przyczyny, z powodu której biskup nie znalazł dla nich czasu. Za każdym kolejnym rozczarowaniem Murdo dostrzegał, iż w matce słabnie nieco początkowa determinacja. Bolało go to, ale jednocześnie utwierdzało w nim postanowienie, że nie dopuści, aby jej godność doznała uszczerbku. To bezsku-teczne czekanie, był o tym przekonany, nic innego nie miało na celu niż doprowadzenie ich do takiego stanu ducha, w którym już samo ewentualne uzyskanie 117 audiencji wzbudzi w nich tak głęboką wdzięczność, iż bez sprzeciwu przystaną na każdą chytrze obmyśloną przynętę, jaką im biskup łaskawie podsunie. Oto więc przybyli tu po raz szósty i, jak postanowił sobie Murdo, ostatni. Wedle dobrze im już znanego rytuału powitał ich zakonnik, który następnie zaprowadził ich na krużganek sali kapitulnej i poprosił o cierpliwość. Wskazał im drewnianą ławę, zachęcając, by na niej przysiedli, po czym poszedł ku drzwiom, za którymi urzędował biskup i uchylił je, najwidoczniej z zamiarem poinformowania przełożonego, jak się sprawy mają. Murdo skorzystał z tej sposobności i szybko poskoczywszy do drzwi, otworzył je szerzej. ‒ Myślę, że czekaliśmy już wystarczająco długo ‒ oświadczył zaskoczonemu mnichowi. ‒

Ależ proszę tego nie robić! To święte miejsce i nie można się siłą do niego… Murdo otworzył drzwi na całą szerokość. ‒ Wchodzisz, mamo? Skonfundowana Niamh zdołała się wreszcie przemóc i dołączyła do syna. ‒ Tak, ja również myślę, że dosyć się naczekaliśmy ‒ rzekła do zakonnika, po czym szepnęła synowi do ucha: ‒ Tylko bez żadnych głupstw, Murdo! I wychodząc naprzód, rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. Weszli do podłużnej, mrocznej celi. Odrobina słońca przebijała się do niej przez jedyne wąskie okienko, wykute wysoko w ścianie. Resztę skromnego oświetlenia zapewniało parę rozstawionych tu i ówdzie świec. Pod okienkiem ustawiony był wielki stół, wokół którego zasiadało pięciu lub sześciu duchownych mozolących się nad pergaminami. Podniósłszy na chwilę głowy, by przyjrzeć się wchodzącym, zaraz znowu je zwrócili ku rozłożonym przed sobą arkuszom i wznowili pracę. Słysząc skrzypienie gęsich piór, Murdo skojarzył je sobie z odgłosami szczurzych pazurów, przeganiających w stodole suche plewy. Zresztą w samej rzeczy, niezaprzeczalnie było coś z gryzoniów w tych skrybach odzianych w brązowe habity, z wygolonymi na czubkach głowami i zmrużonymi oczkami, którymi wślepiali się w swoją bazgraninę. ‒ Gdzie jest biskup? ‒ zapytał Murdo mnicha, a w ciszy pomieszczenia jego głos rozbrzmiał donośnie i dudniąco. ‒ Chcemy się niezwłocznie z nim widzieć. Nie otrzymał odpowiedzi, ale spostrzegł, iż wzrok zakonnika skierował się odruchowo ku jednym z dwojga drzwi na końcu celi. ‒ Tam jest, prawda? ‒ upewnił się młodzieniec, który zresztą już ruszył w tamtą stronę. Doszedłszy do drzwi, podniósł zapadkę i otworzył je, choć wystraszony zakonnik dogonił go i próbował mu w tym przeszkodzić. W środku ujrzał 118 Murdo postać w habicie, pochyloną nad stołem zarzuconym stosem pergaminów. Usłyszawszy zbliżające się energiczne kroki, mnich podniósł głowę; był to opat Gerardus. ‒ O, toż to młody Ranulfson, nieprawdaż? ‒ rzekł tonem, który nie zdradzał ani zaskoczenia, ani zaniepokojenia. Murdo zmarszczył brwi. Fałszywie grzeczny i wymowny opat był ostatnią osobą, którą pragnąłby w tej chwili spotkać.

‒ Przybyliśmy tu, aby zobaczyć się z biskupem ‒ oświadczył chłodno. ‒ Gdzie go zastaniemy? ‒ My? ‒ spytał Gerardus z drwiącym uśmieszkiem. ‒ Moja matka i ja ‒ zaczął Murdo, wskazując Niamh, która wkroczyła do komnaty przed drepczącym za jej plecami bezradnym zakonnikiem, który teraz przerwał chłopcu, by wytłumaczyć się przed opatem: ‒ Przepraszam, wasza wielebność, ale… Nie chcieli zaczekać, aż… ‒ Nie szkodzi, bracie Geraldzie ‒ powstrzymał jego wyjaśnienia opat i podniósł się z krzesła. ‒ Ja sam się nimi zajmę. ‒ Chcemy rozmawiać z biskupem, a nie z tobą ‒ przypomniał Murdo. ‒ To niestety niestosowna chwila ‒ odparł opat, obrzucając go zimnym spojrzeniem. ‒ Gdybyście wystąpili z odpowiednią w takich razach prośbą, to być może… ‒ Przychodziliśmy przez pięć tygodni z rzędu! ‒ warknął młodzieniec. ‒ Za każdym razem występowaliśmy z odpowiednią prośbą, za każdym razem czekaliśmy i czekaliśmy, i za każdym razem odchodziliśmy z niczym! Ale dziś zobaczymy się z biskupem. Nic mnie nie obchodzi, czy to stosowna chwila, czy nie! Na te słowa w Gerardusie wezbrał gniew. Jego źrenice się zwęziły. Groźnym spojrzeniem przeszył stojącego przed nim zuchwalca, podczas gdy usta zacisnęły się w wąską linię, aby nie wyrwał się z nich wyraz nienawiści. W tym momencie Niamh postanowiła jakoś złagodzić powstałe pomiędzy obu mężczyznami napięcie. ‒ Wielebny Gerardusie ‒ rzekła, spiesznie postępując o krok w stronę stołu. ‒ Proszę, abyś zechciał wybaczyć to godne potępienia zachowanie mojemu synowi, który zapomniał się w przypływie zniecierpliwienia. ‒ Oczywiście, czcigodna pani ‒ rzekł na to opat, pochyliwszy przy tym gło-wę w

zdawkowym ukłonie i w jednej chwili powracając do roli skromnego sługi bożego. ‒ Jestem do twoich usług, aczkolwiek nie wiem jeszcze, w czym mógłbym ci pomóc. 119 ‒ Otóż, jak to już powiedział mój syn, przybyliśmy tu, aby rozmówić się z biskupem i, pamiętni poprzednich doświadczeń, zmuszeni jesteśmy nalegać, aby nam to umożliwiono jeszcze dzisiaj. ‒ Obawiam się przeto, że także i tym razem doznacie rozczarowania ‒ odparł Gerardus z nieznacznym gestem, dającym do zrozumienia, iż niestety, jest w tej kwestii całkiem bezsilny, leży ona bowiem w kompetencjach kogoś postawionego znacznie wyżej od niego. ‒ Ponieważ widzisz, pani, biskup wydał polecenie, by mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzano. Może jednak ja mógłbym wam po-móc w jego zastępstwie? ‒ Chcemy się tylko dowiedzieć, gdzie możemy go znaleźć ‒ oświadczył stanowczo Murdo. ‒ W ten sposób najlepiej byś nam pomógł. Położywszy dłoń na ramieniu syna, Niamh powiedziała ustępliwie: ‒ Zachowaj spokój, Murdo. Być może, jeśli przedstawimy opatowi naszą sprawę, to przekaże ją on biskupowi. Zwróciła się ku Gerardusowi z nadzieją, że to potwierdzi, on wszakże poprzestał na niewyraźnym uśmiechu. Murdo poczuł w tym momencie wielką ochotę, by uderzeniem pięści zetrzeć ten uśmieszek z jego twarzy, jednakże pohamował się przez wzgląd na matkę, a także z myślą o Hrafnbú. ‒ Wiesz zapewne, wasza wielebność ‒ zaczęła wyjaśniać sprawę Niamh, po-stąpiwszy o jeszcze jeden krok bliżej stołu ‒ iż władza nad wyspami przeszła z jarlów Erlenda i Paula na księcia Sigurda, syna Magnusa, króla Norwegii. ‒ Ma się rozumieć, że wiadomo nam o tym ‒ odparł duchowny ‒ jako też w pełni świadomi jesteśmy spowodowanego tym powszechnego wrzenia. Wszelako właśnie owo wrzenie jest przyczyną, dla której na takie natrafiłaś, pani, trudności, ubiegając się w ostatnim czasie o audiencję u biskupa. ‒ Skutek tego jest taki ‒ ciągnęła Niamh ‒ że odebrano nam nasze ziemie, zabito dwóch naszych sług, a my sami ledwie uszliśmy z życiem.

Wargi opata ponownie zacisnęły się w cienką linię i dopiero po chwili ustosun-kował się do jej słów: ‒ To bez wątpienia wielkie nieszczęście, niemniej trudno mi pojąć, czego w tej sytuacji oczekujecie od Kościoła? Niamh spojrzała na niego ze zdumieniem. ‒ Krzywda nasza jak najszybciej musi być naprawiona ‒ oświadczyła. ‒ Nasza posiadłość została nam zabrana i przekazana we władanie niejakiego Orina, zwanego Wielkostopym, który jest pono doradcą księcia Sigurda. Koniecznie trzeba, aby biskup wstawił się za nami u księcia i zażądał oddania nam naszej własności. Jeśli okaże się to niezbędne, to choćby i pod groźbą ekskomuniki! 120 ‒ Ba! Gdybyż przynależała nam tak wielka władza, jaką zdaje ci się, iż po-siadamy, czcigodna pani! ‒ westchnął opat Gerardus z wyrazem pokornej rezygna-cji na obliczu. ‒ W rzeczywistości wszakże w takich kwestiach nie mamy żadnej władzy. To samo powiedziałby ci biskup. ‒ Tedy pozwól, by powiedział nam to w oczy ‒ warknął Murdo. ‒ Chętnie bym to uczynił, gdyby było możliwe ‒ odparł Gerardus. ‒ A zatem odmawiasz naszej prośbie o audiencję? ‒ spytała Niamh. ‒ Hélas! ‒ westchnął raz jeszcze opat. ‒ Nie jest w mej mocy ani odmawiać takim prośbom, ani je zaspokajać. O wszystkim decyduje biskup, którego wszyscy musimy słuchać. ‒ Małżonek mój udał się na pielgrzymkę ‒ przypomniała mu Niamh z naciskiem. ‒ Walczy za Kościół, a ja tymczasem mam wierzyć, że ten sam biskup, za którego naleganiem mąż mój podjął krzyż, nie może teraz znaleźć czasu nawet na to, żeby się przejąć niegodziwym pogwałceniem pokojowych praw, których sam nakazuje przestrzegać?! ‒ I znowu ‒ odparł Gerardus ‒ wyrażasz domniemanie, czcigodna pani, jakobyśmy większą posiadali moc, niż w istocie jest nam dana. Kościół nie ma żadnych możliwości, aby na kimkolwiek wymusić przestrzeganie… Urwał nagle, usłyszawszy, iż otwierają się drzwi, a gdy wszyscy troje się ku nim obrócili,

ukazał się ich oczom biskup Adalbert, we własnej dostojnej osobie wychodzący z sali audiencyjnej. ‒ Nic się nie stało, opacie ‒ rzekł łagodnym głosem. ‒ Po prostu usłyszałem wasze głosy i pomyślałem sobie, że kto wie, czy nie powinienem przerwać swych pobożnych rozmyślań, może się to bowiem okazać pożyteczne, jeśli potrafię w czymś pomóc. Zaczem uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł, obróciwszy się do swych gości: ‒ Czcigodna pani, miło mi cię widzieć. Powiedz mi wszakże, córko, w czym mógłbym ci się okazać pomocny? Na te jego słowa opat zmarszczył brwi, Niamh zaś przystąpiła do biskupa i zwięźle opowiedziała mu o grabieży ich ziem i o tragicznym losie, jaki ich spotkał z winy zaborców. Murdo nie wierzył zgoła własnym uszom, gdy współczująco potrząsnąwszy kilkakroć głową, Adalbert rzekł na to: ‒ To doprawdy zasmucająca opowieść. Doprawdy głęboko zasmucająca. I wierz mi, moja córko, iż bardzo bym pragnął być władnym coś w tej sprawie uczynić. ‒ Możesz przecie przemówić za nami ‒ nie ustępowała Niamh. ‒ Jesteś wszak najwyższym przedstawicielem Kościoła na Orkadach. Pod twoim bokiem 121 dopuszczono się okropnego błędu. Jesteś władny pod groźbą ekskomuniki zmusić jego sprawców do zwrotu ziem, które zagarnęli. Biskup, wciąż tak samo współczującym tonem, obstawał jednakże przy swoim: ‒ Nie mam takiej władzy, pani. Rzekłszy to, zdawał się wszelako jeszcze zastanawiać nad tym, czy by nie mógł odmienić stanu rzeczy i wzniósłszy wskazujący palec, zapytał po chwili: ‒ Jakież to wymieniłaś imię owego człowieka, który przejął wasze ziemie? ‒ To jeden z przybocznych księcia Sigurda, a imię jego Orin. Niamh spojrzała na syna, prosząc go wzrokiem o potwierdzenie jej słów. Murdo przytaknął ruchem głowy, jednakże nie mógł się opędzić od podejrzeń, które zaczęły krążyć w jego myślach niczym rój os. Na twarzy biskupa pojawiło się wahanie, jak gdyby imię to zbiło go nieco z pantałyku.

‒ Czcigodny Orin Wielkostopy? ‒ Tenże sam ‒ potwierdziła Niamh. ‒ Znasz go, wasza wielebność? ‒ Hélas! ‒ westchnął biskup. ‒ Gdybyż to był kto inny, nie on. Czy to nie temu właśnie mężowi w tej samej komnacie udzieliłem audiencji, Gerardusie? ‒ W samej rzeczy jemu, biskupie Adalbercie ‒ upewnił go opat, który wydał się chłopcu dziwnie jakoś zgodny z obrotem, jaki przyjęła rozmowa. ‒ Wiesz tedy, iż wszystko, co ci powiedziałam, jest prawdą ‒ rzekła wówczas Niamh. ‒ Ależ córko miła ‒ zapewnił ją żywo biskup ‒ ani przez chwilę w to nie wątpiłem! ‒ Zatem pomożesz nam? ‒ Już cię wszak zapewniłem, że przyszedłbym ci z pomocą, gdyby tylko było to możliwe ‒ Adalbert na to. ‒ Wszelako szlachetny Orin za przykładem swego króla podjął krzyż i udał się na pielgrzymkę. Murdo poczuł, jak ogarnia go rosnące przerażenie. Miał wrażenie, iż przewier-ca mu wnętrzności ostrze jakiegoś noża, którego błysku nawet nie dostrzegł. ‒ Otóż i kłopot, droga córko ‒ ciągnął biskup. ‒ Podobnie jak wielu synów naszego archipelagu, pobożny Orin udał się na wyprawę w obronie krzyża, przedtem jednakowoż skorzystał z dobrodziejstwa papieskiego dekretu i dobrom swym zapewnił na czas nieobecności zaoferowaną mu opiekę. Niamh wpatrzyła się weń z wyrazem pomieszania: ‒ Chcesz powiedzieć, że… Po czym zamilkła, niezdolna wypowiedzieć tego, co właśnie była pojęła. 122 ‒ Opieki tej podjął się nasz Święty Kościół Chrystusowy ‒ wyręczył ją biskup. ‒ Spisane zostały i podpisane stosowne dokumenty, które są już obecnie w drodze do Jorviku, gdzie

znajdą bezpieczne przechowanie. Jak tedy sama widzisz, za późno już, by cokolwiek w tej materii począć. ‒ Kiedy rzecz ta została postanowiona? ‒ spytała Niamh, której głos przybrał chłodny ton. ‒ Przed dwoma dniami ‒ odparł opat, i to jakby z odcieniem triumfu w głosie. ‒ Przed dwoma dniami! ‒ zakrzyknął Murdo. ‒ Kiedy przecie wiedziałeś, że już od pięciu tygodni ubiegamy się o audiencję! Wiedziałeś i nic nie uczyniłeś, żeby nas przyjąć! ‒ Uspokój się, mój synu. Twój gniew jest całkowicie nie na miejscu. Tak się bowiem stało, iż nagłe wyniesienie księcia Sigurda pociągnęło za sobą wiele nie-spodziewanych zmian, co łatwo wszak sobie wyobrazić. Od świtu do nocy zajęci, mozoliliśmy się tu wszyscy, żeby tylko sprostać wielości podobnych waszej suplikacji, które wywołało odsunięcie jarla od władzy. Zapewniam was, że nic nam nie było wiadomo o waszych usiłowaniach, dopóki mnie o nich zaledwie parę chwil temu nie poinformowaliście. ‒ Hrafnbú jest nasze! ‒ krzyknął Murdo i z zaciśniętymi pięściami postąpił ku biskupowi. ‒ To nasza własność, i wiedzieliście o tym! ‒ Tak! ‒ warknął Adalbert, a na jego twarzy pojawiło się zagniewanie. ‒ I próbowałem twego ojca przywieść do rozsądku, on jednakowoż odmówił. Jego rzecz. Wszelako wy teraz musicie się pogodzić z następstwami jego głupoty. Po czym zerknąwszy na Niamh, dodał spiesznie: ‒ Najmocniej przepraszam, czcigodna pani, za tak nieoględne przedstawienie tej sytuacji, jednakże nic nie poradzę na to, iż tak właśnie sprawy stoją. Opat Gerardus stanąwszy u boku biskupa, dodał: ‒ Gdyby czcigodny Ranulf nie obstawał z taką chciwością przy zyskach ze swych dzierżaw, jego włości wcześniej znalazłyby się pod naszym nadzorem, a wy mielibyście teraz dach nad głową. Murdo wydał zduszony okrzyk i ruszył ku opatowi, który nie mieszkając, po-czął odstępować. ‒

Murdo! ‒ zakrzyknęła jego matka ostrym tonem, po czym odciągnęła go ku sobie i rzekła: ‒ Odejdźmy stąd, synu. Nie zawracajmy więcej głowy tym sługom Kościoła naszymi błahymi skargami. Wszak muszą się oni troszczyć także o inne owieczki w swym stadzie. Tym bardziej, iż najwidoczniej nadszedł czas strzyży. ‒ Ależ pani! ‒ zaprotestował biskup. ‒ Obawiam się, że mylnie zrozumiałaś nasze słowa. 123 ‒ Czyżby? ‒ odparła z ironią w głosie. ‒ „Obstawanie z chciwością przy zyskach z dzierżaw… włości pod naszym nadzorem. Urwała, jednakże oczy jej płonęły ogniem gniewu. Gdy wszelako odezwała się znowu, to już cichym, zgoła niedosłyszalnym głosem: ‒ Wydaje mi się, że bardzo dobrze zrozumiałam twe słowa, wyniosły księże. Biskup zmarszczył brwi, przydając swej twarzy jeszcze więcej godności. ‒ Upraszam cię, pani, o cierpliwość. Nie wątpię, iż uda nam się rozwikłać twą sprawę, gdy tylko pielgrzymi powrócą z krucjaty i odnowią swe prawa do pozostawionych włości. ‒ A do tego czasu co twoim zdaniem mamy czynić? ‒ zapytała Niamh. ‒ Wyciągać żebraczą rękę na placu targowym? ‒ Jest wszak żeński klasztor, gdzie zawsze… ‒ zaczął opat, ona jednak nie pozwoliła mu dokończyć. ‒ Chodźmy, Murdo. Tu nie znajdziemy sprawiedliwości. Odwróciwszy się do duchownych plecami, poszła ku drzwiom. Murdo rzucił im spojrzenie, w którym wyrażała się cała zrodzona w jego duszy nienawiść, lecz także i dręczące poczucie niemocy, której nie mógł zaradzić wrzący w jego sercu gorzki gniew. ‒ Jeszcze przeklinać będziecie ten dzień, gdy znieważyliście mego ojca i stanęliście po stronie naszych krzywdzicieli ‒ rzekł drżącym z wściekłości głosem. ‒ Nie zapomnijcie, że poprzysiągł to wam Murdo Ranulfson! ‒ Chodź, synu ‒ przywołała go z progu matka. ‒ Ci ludzie nie warci są nawet powietrza,

które na nich wydychasz. Wciąż jeszcze piorunując Boże sługi wzrokiem, Murdo z ociąganiem odstąpił o krok. ‒ Dobrze wiecie, jaką ma wagę przysięga złożona w poświęconym miejscu. Zakarbujcie sobie tedy w pamięci mnie i słowa, które tu wyrzekłem. Opat chciał coś na to odpowiedzieć, jednakże biskup powstrzymał go ruchem ręki, nim Murdo i jego matka wyszli do przedpokoju. Młodzieniec ogarnął spojrzeniem stół, przy którym siedział był Gerardus. Nad dokumentem, który przeglądał, pochylali się teraz dwaj inni zakonnicy. Murdo podszedł, chwycił kałamarz i chlusnął jego zawartością na pergamin. Czarny atrament rozprysnął się po całym arkuszu. Wstrząśnięci do głębi mnisi wrzasnęli z rozpaczą. Jeden wzniósł ręce ku niebu, podczas gdy drugi chwycił manuskrypt, desperacko próbując go ocalić. Murdo nie hamując już swego gniewu, z całej siły kopnął w blat stołu, który, choć nader solidnej budowy, oderwał się dwiema nogami od ziemi, po czym z łoskotem runął na posadzkę. Dokumenty pofrunęły na wszystkie strony, kałamarz zaś roztrzaskał się na kawałki. 124 Usłyszawszy huk, przybiegli hurmem z sąsiedniego pomieszczenia inni mnisi. Na widok takiej szkody rzucili się ku chłopcu. Udało mu się wprawdzie uskoczyć, jednakże gdy jeden z nich chwycił go za ramię, pozostali obalili go na podłogę. ‒ Zabierzcie go stąd! ‒ rozkazał z progu biskupiej komnaty opat Gerardus. ‒ Puśćcie go! ‒ krzyknęła matka i skoczyła na pomoc synowi. Ogarnięty podnieceniem, jeden z mnichów odepchnął ją i przewrócił. Widząc to, Murdo chwycił go za rękę i obiema obutymi stopami kopnął w twarz, trafiając prosto w szczękę. Głowa odskoczyła do tyłu i nieszczęśnik zwalił się na posadzkę na podobieństwo ściętego drzewa. Tymczasem trzymających jeńca mnichów gwałtowny wymach jego nóg wytrącił z równowagi, skutkiem czego oni także upadli jeden na drugiego, pociągnąwszy chłopca za sobą. ‒ Wyprowadźcie go stąd! ‒ ponaglił ich raz jeszcze Gerardus wściekłym rykiem. Unieruchomiwszy młodzieńca, braciszkowie poderwali go na nogi. Opat podszedł szybkim krokiem do całej tej kotłowaniny. ‒ Ty głupi, zuchwały, mały…

I już wznosił rękę do uderzenia, wszelako powstrzymał go okrzyk biskupa: ‒ Dość tego! Adalbert stał w progu z gniewnym obliczem, lecz panując nad sobą. ‒ Powiedziałem, dosyć! To jest dom Boży i takie zachowanie wszystkim wam przynosi wstyd. Wyciągnąwszy rękę, wskazał na drzwi wyjściowe. ‒ Pani, zmuszony jestem cię prosić, abyś niezwłocznie się stąd oddaliła. ‒ Już to czynię ‒ odparła krótko Niamh. ‒ Chodź, Murdo. Strząsnąwszy z siebie ręce mnichów, chłopiec dołączył do niej. ‒ Ty to nazywasz domem Bożym? ‒ rzucił jeszcze i splunął. ‒ Ja widzę tu tylko złodziejów i tchórzy. Zakonnicy znowu skoczyli ku niemu, Niamh wszakże chwyciła go za ramię i pośpiesznie pociągnęła za sobą. Szybkim krokiem przeszli przez krużganek, a potem przez kościół, i nie zatrzymali się, aż dopiero na błotnistej dróżce, gdy już na dobre pozostawili katedrę za sobą. ‒ Cała ta zgraja gorsza jest od kłębowiska żmij ‒ mruknął Murdo, wciąż jeszcze dygocąc z gniewu. ‒ Nie martw się ‒ upewniła go matka. ‒ Odzyskamy nasze ziemie. Gdy tylko twój ojciec wróci… ‒ Ale co, dopóki nie wróci? ‒ spytał Murdo. ‒ Co, jeśli pielgrzymka nie 125 skończy się do przyszłego lata? Albo i do następnego? Gdzie i jak długo przyjdzie nam czekać na odzyskanie naszej własności? ‒ Możemy mieszkać w Cnoc Carrach. Ragnhilda zaofiarowała się… ‒ Ty możesz zamieszkać z Ragnhilda ‒ przerwał jej ostrym tonem. ‒ Ale ja nie zamierzam ani jednego dnia spędzić na bezczynnym czekaniu, wiedząc, że nasz dom jest w rękach

rabusiów i chciwych księży. Przez chwilę Niamh przypatrywała mu się w milczeniu. ‒ Co więc zamyślasz zrobić, Murdo? ‒ Skoro nie możemy odzyskać tego, co nasze, dopóki nie powróci ojciec, to w takim razie udam się za nim i sprowadzę go z powrotem. ‒ O nie! ‒ odparła stanowczo Niamh. ‒ Zastanów się tylko nad tym, co wygadujesz, synu. Nie możesz przecie pójść aż do Ziemi Świętej! ‒ A to czemu? Wszyscy tam idą, nawet… Nawet Orin Wielkostopy. I może zresztą to właśnie z nim pójdę! W chwili, gdy to mówił, myśli jego były jeszcze niejasne i pomieszane. Wypowiedziawszy jednak te słowa, Murdo nagle ujrzał rzecz całą w jasnym i klarow-nym świetle. Wiedział już, co ma zrobić. Matka rozpoznała w jego szarych oczach ten charakterystyczny błysk determi-nacji, potwierdzonej poznanym u Ranulfa stanowczym zaciśnięciem szczęk. ‒ Nie, Murdo! ‒ powtórzyła i odwróciwszy się, zaczęła schodzić dróżką ku zatoce, gdzie czekał na nich w łodzi Peder. ‒ Nie chcę więcej nawet o tym słyszeć! Przeszła dobry tuzin kroków, nim sobie uświadomiła, iż Murdo nie poszedł za nią. Zatrzymała się przeto, po czym zawróciła. ‒ Nie zachowuj się jak rozkapryszone dziecko! ‒ Żegnaj, mamo. ‒ Murdo, posłuchaj mnie! Stanęła przed nim i młodzieniec wiedział już, że uda mu się postawić na swoim. ‒ Nie możesz odejść… w taki sposób! To niemożliwe! ‒ Otóż mogę, i pójdę za ojcem! ‒

Trzeba ci przecie żywności i pieniędzy, synu. To nie wyprawa na jarmark. Musisz się przygotować do takiej drogi! Patrząc na nią nieporuszonym wzrokiem, Murdo milczał. ‒ Proszę! ‒ nalegała Niamh. ‒ Przynajmniej popłyń ze mną do Cnoc Carrach, żeby się przygotować do podróży. ‒ Niech będzie ‒ zgodził się w końcu. ‒ Ale w chwili gdy Orin Wielkostopy podniesie żagiel, ruszając ku Jerozolimie, ja będę na pokładzie jego łodzi.

13. Nad domem zapadła nieprzenikniona ciemność, taka sama ogarnęła też duszę młodego Ranulfsona. Wpatrywał się w czerń sypialni, nie mogąc zasnąć, gdyż nie pozwalały mu na to kłębiące się w głowie myśli o czekającej go podróży i o tym, jakim sposobem zdoła odnaleźć ojca. Niamh wręczyła mu list do męża, w którym szczegółowo opisała ich położenie, i gorąco prosiła go, by wrócił. Murdo jednakże był zdania, że zanim jeszcze on zdoła dotrzeć do Jerozolimy, to pielgrzymka ruszy już w powrotną drogę, a jeśli nawet tak się nie stanie, to bez większego trudu przekona ojca i braci o konieczności spiesznego powrotu i położenia kresu zaistniałej pod ich nieobecność oburzającej sytuacji. Rozmyślał nad niegodziwością biskupa Adalberta i opata Gerardusa, i przeklinał z całego serca ich dusze i ciała. Zastanawiał się nad tym, jak uda mu się dostać na pokład któregoś z okrętów króla Magnusa, wszelako najwięcej myśli poświęcał Ragnie. Rankiem miał wszak wyruszyć, zostawiając za sobą Cnoc Carrach, do którego nie wiedział, kiedy znowu powróci. Przez wiele minionych tygodni każdy dzień spędzał w jej pobliżu, toteż sama myśl o tym, iż nie będzie mógł patrzeć, jak się krząta przy domowych zajęciach, nie będzie rankami słuchać przy wspólnym śniadaniu jej głosu, ani bezustanna jej bliskość nie będzie mu dawać pewności, iż w każdej chwili może ją zobaczyć ‒ samo wyobrażenie, iż zostanie tego wszystkiego pozbawiony, sprawiało mu nieznośne cierpienie. Jak gdyby w odpowiedzi na te jego myśli, za drzwiami sypialni skrzypnęła podłoga, a w chwilę potem szczęknęła podnoszona zapadka. Murdo podniósł się do pozycji siedzącej. Świeca wprawdzie już się dopalała, lecz chwycił ją i zerwał się z posłania. Nie czując senności, nawet nie rozebrał się był do snu. Drzwi uchyliły się. Weszła Ragna i zamknęła je cicho za sobą. Ujrzawszy go stojącego z zapaloną świecą w dłoni, jak gdyby wiedział, iż do niego przyjdzie, i czekał, uśmiechnęła się doń i spiesznie podeszła. Była bosa, co uwydatniło jej ułomny chód. ‒ Ragna?! Co ty tu… Położyła mu palec na ustach. ‒ Ćśśś!… Nie tak głośno. Ktoś może nas usłyszeć. 127 ‒ Ale co ty tu robisz?! ‒ Chcesz, żebym wyszła? ‒

Nie… Nie! Przypatrywał się jej wielkim oczom i długim, rozpuszczonym włosom, a do-strzegając delikatne poruszenia jej piersi pod nocną koszulą, poczuł rodzące się w nim pożądanie. ‒ Zostań ‒ szepnął. ‒ Nie mogłem zasnąć. ‒ Ani ja ‒ rzekła Ragna. ‒ To twoja ostatnia noc tutaj i od jutra nie będę cię już oglądała. ‒ Wrócę ‒ odparł z przekonaniem. ‒ Wiem ‒ przyznała, lecz jednocześnie spuściła smutno głowę. ‒ Ale wtedy już wszystko będzie inaczej. Wrócisz do Hrafnbú, a ja tu zostanę i… ‒ Nie ‒ zapewnił ją bez wahania, sam zaskoczony tym, co powiedział. Ragna natychmiast podniosła głowę i spojrzała nań błyszczącymi w blasku świecy oczyma. ‒ Będziemy razem ‒ rzekł Murdo. ‒ Tak myślisz? Chciałabym tego. Naprawdę bardzo bym chciała. Nagle uświadomiła sobie, na jaką się zdobyła śmiałość, przeto z zakłopotaniem odwróciła od niego wzrok, po czym rzekła cicho: ‒ Pewnie myślisz sobie teraz, że jestem bezwstydna. ‒ Nic podobnego! ‒ zaprotestował delikatnie Murdo. ‒ Myślę, że jesteś… piękna. Znowu na jej twarz wypłynął uśmiech. ‒ Coś ci przyniosłam. Wydobyła z zanadrza wąski sztylet i zbliżyła go do światła. ‒ Należał do mojej matki, ale podarowała mi go z okazji ostatniej Yuletide.

Murdo ujął sztylet i zważył go w dłoni. Ostrze było cienkie, a rękojeść bardzo smukła. Była to niewieścia broń, wszelako znakomicie wykonana: krawędzie ostrza idealnie proste i ostre, a jego koniec uformowano na kształt kła węża; rzecz bez wątpienia nader kosztowna. ‒ Pewna jesteś, że chcesz mi go podarować? Przytaknęła. ‒ Pomyślałam, że nosząc go przy sobie, będziesz bezpieczniejszy. ‒ Dzięki, Ragno. Przypatrywał się przez chwilę podarkowi, potem przeniósł wzrok na nią. ‒ A ja nic nie mam dla ciebie ‒ wyznał z zakłopotaniem. Przykryła jego dłoń swoją. ‒ Mam wszystko, czego mi potrzeba. Czy raczej… Będę miała wszystko, 128 kiedy powrócisz. Powiedz tylko, że wrócisz właśnie dla mnie, Murdo. ‒ Dla ciebie. ‒ Obiecaj mi to! Zaczem uroczystym gestem pochylił głowę przed wpatrzoną weń palącym spojrzeniem dziewczyną i rzekł: ‒ Z głębi mego serca daję ci to przyrzeczenie: wrócę do ciebie. Tako ci ślubuje Murdo Ranulfson. Wówczas objęła go ramieniem za szyję, przyciągnęła jego twarz ku swojej, po czym pocałowała go. Kiedy poczuł na wargach ciepło jej ust, Murdo pomyślał, że chciałby przedłużyć ten pocałunek na całą wieczność. Nigdy by nie pomyślał, iż rozstanie z kimś może być tak przygnębiająco smutne i takim się zdać nieszczęściem jak jemu w tej właśnie chwili. Po chwili Ragna oderwała od niego usta i przytuliła twarz do jego policzka. ‒ Będę na ciebie czekała, moja miłości ‒ wyszeptała mu do ucha. ‒ Proś Bo-ga, aby to

czekanie nie trwało długo. Wyprostowała się i odstąpiła od łoża, rzucając mu przez ramię pożegnalne spojrzenie, po czym jednak jakby się zawahała. Widząc to, Murdo chwycił ją za rękę i powiedział: ‒ Zostań. Popatrzyła nań szeroko rozwartymi oczyma, lecz zaraz niepewnie zerknęła ku drzwiom. ‒ Proszę! ‒ wykrztusił Murdo przez zaciśniętą krtań. Nie wahając się już ani chwili, rzuciła mu się w ramiona. Opadli na posłanie, zwarli się w splątanym uścisku, szukając się wzajemnie łapczywymi wargami. Murdo przesuwał gorączkowo dłonią po jej ciele, czując przez cienką materię koszuli ciepłą i poddającą się jego dotknięciom skórę. Lecz raptem wydał z siebie dziwny jęk i gwałtownie wrócił do pozycji siedzącej. Ragna obróciła się na pościeli, odsuwając się od niego. ‒ Co się stało? ‒ Nic, nic! ‒ uspokoił ją. ‒ Poczekaj chwilę. Zsunął się z łóżka i podbiegł do kuferka, w którym przechowywał swój pas z przytroczoną doń sakiewką. Odpiąwszy ją, wsunął dłoń do środka i wyjął małą pielgrzymią monetę, którą ofiarował mu kupiec Dufnas na opłacenie wstępu za mury Jerozolimy. Powrócił z nią do łóżka, ujął sztylet, który podarowała mu Ragna, i przycisnął jego ostrze do srebrnego dysku. Ona tymczasem podniosła się na kolana i teraz przypatrywała mu się z sercem tak mocno i szybko bijącym, iż nie byłaby zdolna wydobyć z piersi ani jednego słowa. 129 Odłożywszy sztylet, Murdo ujął monetę, z całej siły zacisnął na niej kciuk i palec wskazujący, a gdy już udało mu się zgiąć pieniążek, przełamał go na pół. Na-stępnie jeden maleńki półksiężyc wręczył Ragnie, mówiąc: ‒ Tak samo jak oddzielone są teraz te dwie połowy, rozdarte będą nasze serca z chwilą, gdy się jutro rozstaniemy. Ragna przyłożyła wówczas swoją część do tej, którą trzymał w palcach Murdo. ‒ Tak zaś niech pozostaną złączone nasze dusze ‒ rzekła cicho. Oboje zacisnęli dłonie wokół monety, zaczem zgodnie wypowiedzieli uświęco-ną

formułę: ‒ Od tej nocy po wsze czasy! Murdo ponownie przyciągnął ją do siebie, by pocałunkiem przypieczętować złożony przed chwilą ślub, a wtedy Ragna odsunęła na bok pościel i ułożywszy się na ich ślubnym już posłaniu, przyciągnęła go do siebie. Ten pierwszy akt małżeńskiej miłości przeżył Murdo w stanie zaślepionego rozgorączkowania i niepohamowanego pośpiechu, który dyktowało mu pożądanie. Po spełnieniu, zdyszani pozostali we współobjęciu. ‒ Nasze matki ‒ odezwał się z wahaniem Murdo, gdy już odzyskał zdolność mówienia. ‒ Nasze matki mogą spróbować unieważnić ten ślub. ‒ Ćśśś ‒ wyszeptała Ragna. ‒ Związaliśmy ze sobą nasze ręce i w oczach Boga się połączyliśmy. Odtąd nikt nas nie może rozdzielić. A gdy wrócisz, potwierdzimy ten ślub przed ołtarzem. ‒ Wiedz, że nigdy już nie przestąpię progu tej katedry. ‒ W takim razie w naszej kaplicy ‒ podpowiedziała Ragna. ‒ Zgoda ‒ rzekł wówczas Murdo. ‒ W waszej kaplicy. I pochylił się, by raz jeszcze ją pocałować. ‒ Tak bym chciał tu z tobą zostać ‒ westchnął. ‒ Ale zaraz zacznie świtać i… Dobrze już znanym gestem położyła mu palec na ustach. ‒ Ani słowa więcej o wyjeździe! To nasza noc poślubna. Po tych słowach uniosła się, pochyliła przed siebie i uchwyciwszy kraj nocnej koszuli, zdjęła ją z siebie przez głowę. Murdo ujrzał wspaniałość jej pełnych piersi i cudowną krągłość bioder. Odsunął się na krótką chwilę, aby zdmuchnąć świecę, i zaraz znowu była w jego objęciach, całując go i pieszcząc, i oprowadzając jego palce po swym ciele. Za drugim razem wszystko odbywało się już wolniej, a przy tym towarzyszyło ich kochaniu tak wiele czułej słodyczy, iż Murdo zapragnął, by trwało to w nieskończoność. Gdy wszakże nieuchronne stało się spełnienie, jego serce omal nie pękło ze wzruszenia, którego doznał w chwili najwyższego podziwu dla piękna, z jakim Ragna

niepohamowanie i ostatecznie mu się oddała. 130 A potem zasnęli wreszcie, dotykając się twarzami i oddychając tym samym powietrzem, podczas gdy ich ciała dzieliły wspólną przestrzeń i przekazywały sobie nawzajem swe ciepło. Tuż przed świtaniem Ragna wyślizgnęła się z posłania i z tą chwilą Murdo po-jął, że nigdy już nie poczuje się osobną całością: jakaś jego część na zawsze pozostanie z tą niewiastą. Po wspólnym śniadaniu Niamh, Ragnhilda, Ragna i Murdo zeszli do zatoki. Peder wraz z dwoma sługami Maddardsonów czekał przy łodzi na przybycie swego panicza. Słońce poranka rozproszyło już nisko zalegającą mgłę i dzień z każdą chwilą przybierał na przejrzystej jasności. ‒ Mamy dobry wiatr od północy ‒ poinformował głośnym okrzykiem Peder, gdy się zbliżyli. ‒ Raz dwa dopłyniemy do Inbhir Ness! Niamh zatrzymała się w pół kroku. ‒ Chcę mieć pewność, że w razie jakichkolwiek kłopotów zawrócisz ‒ oświadczyła. ‒ Już ci to przecie obiecałem. ‒ I że wrócisz, gdybyś nie znalazł miejsca na żadnym okręcie. ‒ Mamo ‒ odparł Murdo ze spokojną, lecz nieugiętą stanowczością w głosie. ‒ Rozmawialiśmy o tym już ze sto razy. Ja nie jestem jednym z pielgrzymów. Nie będę z nikim walczył. Chcę po prostu odnaleźć ojca i przywieść go z powrotem do domu. To wszystko. ‒ Także i braci ‒ przypomniała mu Niamh. ‒ To chyba oczywiste! Murdo pozwolił sobie na wymowne westchnienie, które jednakowoż dodało jej tylko bodźca. ‒

Tak trudno ci pojąć, że jesteś jedynym, który mi pozostał? Gdyby coś ci się przydarzyło, synku, to ja bym chyba… Świadomość, iż Ragna i jej matka przysłuchują się temu wszystkiemu, przyprawiała go o zakłopotanie, tedy obrócił się ku niej pośpiesznie i spróbował dodać jej otuchy: ‒ Nic mi się złego nie przydarzy, mamo. Nie będę w tej podróży sam. Przyłączam się wszak do wojennej wyprawy, prawda? Zapewniam cię, że nic mi się nie stanie. Ponownie ruszyli ku przystani. ‒ Zanim się obejrzysz, będę już z powrotem w domu ‒ kontynuował Murdo z nadzieją, iż uda mu się rozproszyć nastrój zasmucenia, który go otaczał. Po prawdzie, chwila rozstania znalazła go o wiele mniej uszczęśliwionym wyprawą niż zaledwie poprzedniego dnia, a gdyby był całkiem ze sobą szczery, to przyznałby, 131 iż po tej nocy spędzonej z Ragną, niczego bardziej nie pragnął, niż pozostać na Orkadach i spędzić tu z nią resztę życia. Wszelako pozostawszy, zaprzepaściłby w istocie szansę na owo wspólne życie. Tak bowiem, jak przedstawiały się sprawy, nie mogłaby się wówczas spełnić jego wyłączna nadzieja na ułożenie sobie życia z Ragną, którą było odzyskanie Hrafnbú. To jedyny sposób, aby to marzenie spełnić, należało odnaleźć ojca i sprowadzić go na rodzinną wyspę. W jakimkolwiek tedy stopniu zmalał jego zapał do tej podróży, to świadomość jej przyczyny przypominała mu, iż podjął walkę o coś więcej niż tylko o odzyskanie zagarniętych rodowych majętności, a całe jego przyszłe szczęście stałoby pod znakiem zapytania tak długo, jak długo ziemie ojca okupowaliby najeźdźcy. Dlatego też Murdo nie odstąpił od swego zamiaru, i dlatego podążał teraz tą dróżką ku morzu. Matka nie zaniechała wszakże swych próśb i dobrych rad na drogę, wśród których poczesne miejsce zajmowały uwagi o niezbędnej czujności i ostrożności, których już Murdo nawet nie słuchał, powtarzając sobie w myślach, że im wcześniej wypłynie na morze, tym szybciej będzie mógł wrócić, a przecie z całej duszy pragnął wrócić jak najprędzej. Gdy dotarli do brzegu morza pokrytego naniesionymi przez fale kamykami, Murdo odwrócił się i podziękował Ragnhildzie za jej niezmienną troskę i gościnność, okazaną zarówno jemu, jak i matce, osobno zaś za piękne odzienie, którym go obdarowała: zgrabną wełnianą opończę brunatnej barwy, solidne nogawice z tego samego materiału i w tym samym kolorze, szeroki pas i nowe buty z wyprawionej skóry, tudzież sięgającą kolan tunikę z żółtego płótna. Rzecz jasna nie zapomniał też podziękować za pieniądze, które mu dała na drogę, obiecując zarazem, iż zwróci je przy najbliższym spotkaniu. ‒ Zrobiłabym to dla każdego swego krewnego ‒ odpowiedziała mu na to Ragnhilda, a

nacisk, jaki położyła na ostatnim słowie, jak również rzucone spod znacząco uniesionych brwi i z wyraźną przyganą spojrzenie, nie pozostawiły w nim żadnych wątpliwości co tego, iż Ragna wyznała jej wszystko, co zdarzyło się ostatniej nocy. ‒ Z twoją matką łączy mnie bardziej niż siostrzana miłość ‒ ciągnęła ‒ przeto cieszę się, iż ze mną zostanie, zwłaszcza że wszyscy moi mężczyźni są daleko. Co nie znaczy, iżbyś się miał obawiać o nasze bezpieczeństwo. Troszcz się tedy o siebie samego, a dobry Bóg dopatrzy, żebyś szybko do nas wrócił. Murdo objął wówczas Niamh, a gdy żegnał się z nią, Ragna i jej matka usunęły się nieco na ubocze. Pożegnawszy się z nim, ona z kolei dała im do niego przystęp, 132 a wtedy podbiegła Ragna i wstydliwie ucałowała go w szyję, szepnąwszy mu przy tym do ucha: ‒ Wróć do mnie, Murdo! ‒ Wrócę ‒ odparł, także szeptem, z trudem powstrzymując się, by nie wziąć jej w ramiona i nie wtulić się z całej siły w jej tchnące pożądaniem ciało. ‒ Niech cię nam Bóg jak najszybciej przywróci! ‒ dodała, już się oddalając, i nim zdążył coś na to odrzec, dołączyła do swej matki. Tyle chciałby jej jeszcze powiedzieć, wszelako nie na oczach innych, przeto przyłożył jedynie dłoń do sztyletu, zatkniętego za tuniką, owym bezsłownym wyznaniem zapewniając ją o swej miłości. Zrozumiała, a odpowiedź przesłały mu jej oczy. Raz jeszcze obiecawszy powrócić jak najspieszniej, Murdo wszedł do wody i brodząc w niej, podążył ku łodzi, w której czekał usadowiony już przy wiosłach Peder. Przetoczył się przez burtę i zajął miejsce przy sterze, a wówczas dwaj parobcy obrócili dziób ku morzu i pchnięciem nadali łodzi rozpęd. Murdo po raz ostatni wykrzyknął pożegnalne pozdrowienie z chwilą, gdy Peder zabrał się do wiosłowania, i popłynęli ku wyjściu z zatoki. Młodzieniec nie odrywał wzroku od znieruchomiałych sylwetek na brzegu, patrząc, jak stają się coraz mniejsze i mniejsze, by w końcu przybrać postać trzech barwnych plamek, odznaczających się na tle szarości skał, które otaczały zatokę. Wyrwał go z tego zapatrzenia Peder, nakazując podniesienie żagla. Uporawszy się z tym zadaniem, Murdo ponownie obrócił się ku brzegowi, wszelako przystań zniknęła już za przesłoną zamykających się wokół zatoki skał, a wraz z nią zniknęły sprzed jego oczu żegnające go trzy niewiasty. Pomimo to raz jeszcze wzniósł dłoń w geście ostatniego pozdrowienia, po czym powrócił do steru. KSIĘGA DRUGA 12 stycznia 1899, Edynburg, Szkocja

Przyszedłem na świat Roku Pańskiego 1856, w gospodarnym, uprzemysłowio-nym mieście Witney w hrabstwie Oxfordshire, z rodziców, w których żyłach pły-nęła szlachetna, stara szkocka krew. Ojciec mój opuścił ukochane szkockie wyży-ny, aby rozwinąć rodzinną firmę handlu wełną, ale gdy już dopiął celu, oparłszy to przedsięwzięcie na solidnych podstawach, najął zarządcę i powrócił na północ, do „Bożego kraju”, jak z upodobaniem zwał swą ojczyznę. Tak tedy, ukończywszy szósty rok żywota, z rozbrzmiewającego gwarną krzątaniną miasta Cotswold przesadzony zostałem wraz z korzeniami do prymitywnego sioła w dalekiej i dzikiej szkockiej krainie, która moim dziecięcym oczom zdała się jednym wielkim, dżdżystym, pokrytym wrzosem bagniskiem. Otoczony zewsząd stadami owiec i krzewami jałowca edukację swą rozpocząłem w maleńkiej wiej-skiej szkółce, której nauczyciele na równi z mymi współuczniami odstręczali mnie swą gruboskórnością, przechodzącą chwilami w grubiaństwo, a na domiar złego za nic nie mogłem ich zrozumieć. Cały przeto pierwszy rok nauki spędziłem w stanie objawiającego się płaczliwością wewnętrznego poruszenia, każdego wieczoru przysięgając sobie, iż nigdy więcej moja noga w tej przeklętej szkole nie postanie. Rola pocieszycielki, która koiła rany w duszy nieszczęśliwego uczniaka, przypadła mej cierpliwej babce. ‒ Nicem się nie przejmuj, chłopacku mój ‒ mawiała. ‒ Juz tam dobry Bóg ło tobie nie zapomni i w swoim casie los twój na lepse łodmieni. Miała oczywiście rację. Ukończyłem ową szkółkę, po czym uczyłem się dalej, by wreszcie zostać absolwentem Uniwersytetu świętego Andrzeja, i to na dwóch kierunkach, jako że studiowałem równocześnie historię i języki klasyczne. Przedkładając niezbyt pracowity żywot osoby utrzymującej się z nabytej wiedzy ponad codzienną krzątaninę zabieganego, choć zamożnego i coraz dostatniej żyjącego dostawcy wełny, jakim był mój ojciec, skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji i przyjąłem posadę kancelisty w jednej z najszacowniejszych firm prawniczych Edynburga. Zanurzyłem się tedy z głową w przyjemną acz zastałą toń. Przez moje urzędnicze biurko przepływały niezliczone bruliony umów 137 i ekspertyz, nakazów sądowych i aktów własności oraz uzasadnienia wyroków. Wszystko to, po uprzednim skopiowaniu, przedkładałem swym uczonym pryncypałom. Po kilku tygodniach wypełniania takich obowiązków naszło mnie podejrzenie, iż wybrana przeze mnie droga życiowa nie tak bardzo mi odpowiadała, jak to sobie wyobrażałem, wstępując na nią. Zacząłem popijać ‒ choć umiarkowanie i tylko po pracy, w towarzystwie podobnych sobie urzędników ‒ przepędzając wie-czory na przyjemnej gadaninie, dodatkowo uprzyjemnianej tanią whisky i jeszcze tańszymi cygarami, w jednym z wielu znakomitych pubów, na zewnątrz opatrzo-nych szyldem „Auld Reekie”, a tak się prezentujących w środku, że ich widok z pewnością przejąłby nieopisaną zgrozą moją dobrą, starą babunię. Wszelako byłem młody, z nikim nie związany i lekkomyślny. Potrzeby miałem proste i łatwe do zaspokojenia. Jeden z mych biurowych kolegów i współbiesiadników był, jak się to wkrótce okazało, niezmordowanym miłośnikiem wędrówek, dla którego niczym była

piesza wyprawa do jakiegoś odległego miejsca, choćby dysponował jedynie tęgą laską i paroma pensami w kieszeni. Prawdziwy był to Syn Niezmierzonych Wrzosowisk, a szczycił się nazwiskiem Alisdaira Angusa McTavota, choć z jakiegoś powodu nie znosił imienia Alisdair i pozwalał się zwać jedynie Angusem. Wspaniały ów młodzieniec odznaczał się zaraźliwym i nieule-czalnym entuzjazmem, toteż niewiele minęło czasu, a i ja zacząłem spędzać nie-dziele i świąteczne dni u jego boku, włócząc się po pagórkowatej okolicy. Wiele burz i nawałnic spędziliśmy skuleni na progu jakiejś obory, czekając, aż ustanie deszcz, przeto naturalnym biegiem rzeczy zaczęliśmy sobie opowiadać o swoich rodzinach. Okazało się wówczas, iż w żyłach McTavotów płynęła, choć znacznie już rozrzedzona, krew starych szkockich rodów arystokratycznych. Ojciec Angusa miał tytuł baroneta, cokolwiek ów tytuł znaczył, a choć nie wiązały się już z nim wielkie bogactwa, to jego posiadanie wciąż przysparzało niejakiego prestiżu. To wysoce szlachetne pochodzenie wykształciło w młodym McTavocie upodobanie do dwornej pompy i kultywowania różnego rodzaju dziwacznych tradycji. Przy czym wyznać trzeba, iż był to jedyny spadek, jaki mu przypadł w udziale. Lubował się tedy we wszelkiego rodzaju rzeczach starożytnego pochodzenia, a szczególnie się rozsmakował w poznawaniu tajników przeszłości Celtów, w której ponad wszystko ciekawiła go historia formowania się pierwotnych królestw. To dzięki Angusowi wprowadzony zostałem do starodawnego i szacownego zakonu Górskiego Jelenia, znanego również dzięki ekskluzywnemu klubowi, który gromadził jego członków. W najlepszych swych czasach Stary Jeleń, jak zwali go pomiędzy sobą stali bywalcy, grupował zarówno znamienite osobistości, miary 138 Camerona Brodiego czy Arthura Pitcairna Granta, jak i osławionych rozbójników w rodzaju Drummonda „Czarnego” Douglasa i Sędziego Buchanana. W gronie jego honorowych członków znajdował się nawet Sir Walter Scott, jak również Robert Louis Stephenson i Kapitan Lawrie, sławny dzięki Krakatoa. W czasach, o których opowiadam, klub wciąż jeszcze cieszył się szacunkiem, wszelako od kilku już lat jego prestiż stopniowo, acz nieznacznie malał, nie przyciągając już w swe progi arystokratów i patrycjuszy w takiej jak niegdyś liczbie, co też zapewne umożliwiało wstęp do niego osobom mojego czy Angusa pokroju. Członkostwem Starego Jelenia legitymowało się także paru innych przedstawicieli naszej profesji, jako że przynależność doń uważana była za pomocną w przypadku młodego człowieka marzącego o karierze prawniczej. Co mnie się tyczy, to znalazłem w owym klubie schronienie przed marnotraw-nym stylem życia, ograniczającym mnie do przebywania w towarzystwie osób, których głównym zajęciem było picie i palenie. Łatwiej mi było w piątkowe wie-czory wykręcić się od zaproszenia na jakąś popijawę, gdy mogłem powiedzieć z przepraszającym uśmiechem: „Bardzo by mi było miło, jednakże czekają na mnie w klubie”. Tak się tedy zdarzyło, iż pewnego deszczowego piątkowego wieczoru siedziałem w klubowej palarni, we własnym tylko towarzystwie, jako że właśnie minęła ósma i w chwili, gdy przybyłem, większość pozostałych gości już ją opuszczała, udając się na kolację, przeto całe to pomieszczenie miałem do swej wyłącznej dyspozycji. Czekałem na przybycie bardzo już spóźnionego Angusa ze szklanecz-ką słodowego piwa, które miało

mi zaostrzyć apetyt, gdy w skórzanym fotelu naprzeciwko mnie zasiadł stary, wysoki, elegancki dżentelmen w kosztownym, acz nie rzucającym się w oczy stroju. Przyniósł z sobą gazetę, której wszakże nawet nie rozłożył. Położywszy ją na kolanach, całą swą uwagę skupił na mojej, niczym się szczególnym nie wyróżniającej, osobie. Doszedłem do wniosku, iż czeka, bym się mu przedstawił; taka bowiem grzeczność obowiązywała wówczas młodszych członków klubu wobec starszych, którzy dzięki temu mogli się z nimi zapoznać, nie czekając, aż zostaną im przedstawieni przez któregoś ze wspólnych znajomych. Nie uważając tego za ujmę, jako że bądź co bądź miałem do czynienia z takim samym jak ja członkiem, już miałem spełnić to oczekiwanie, gdy nowo przybyły rzekł do mnie: ‒ Proszę o wybaczenie, gdyż nie chciałbym być wzięty za natręta, ale wydaje mi się, że mam przed sobą przyjaciela młodego McTavota. ‒ W samej rzeczy ‒ odparłem. ‒ W dodatku to na niego właśnie czekam. 139 ‒ Otóż wiedząc, iż coś go jeszcze przez parę minut zajmie, pomyślałem sobie, że moglibyśmy skorzystać z tej okazji do rozmowy ‒ wyjaśnił nieznajomy. Wyznaję, iż słowa te obudziły we mnie ciekawość. ‒ Proszę się łaskawie poczęstować. ‒ Tu podsunął mi złotą cygarnicę, z której, pochyliwszy się, wybrałem wykwintną panatellę, po czym podziękowałem mu, ponownie zagłębiłem się w fotelu i rzekłem tonem, który miał być nieco nonsza-lancki: ‒ Domyślam się, iż Angus jest pana znajomym. ‒ Znam jego ojca ‒ wyjaśnił zwięźle. ‒ Znałem także pańskiego ojca. Tak samo jak pan, był on przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną. Miałem dla niego nadzwyczajny podziw. Potarł zapałkę, by przypalić cygaro, i dodał: ‒ Nie ukrywam, iż bardzo mi go brak. ‒ Wybacz, szanowny panie ‒ rzekłem wówczas ‒ ale wydaje mi się, że wziąłeś mnie za kogoś innego. Ojciec mój jest jak najbardziej żyw… W każdym razie za ostatnim naszym widzeniem był przy życiu.

Na te słowa starzec znieruchomiał z płonącą zapałką w palcach. W jego wzroku pojawiło się zdumienie, po czym przyjrzał mi się bystro od stóp do głów. ‒ Dobry Boże! ‒ zakrzyknął. ‒ William Murray jeszcze żyje?! Wszak uczestniczyłem w jego pogrzebie!… A przynajmniej tak sądziłem. Wyjaśniłem mu tedy, jaką popełnił omyłkę: ‒ William był moim dziadkiem. Ojcem moim jest Thomas. Usłyszawszy to, mój rozmówca opadł na oparcie fotela ruchem tak gwałtownym, jak gdyby był właśnie otrzymał cios w sam podbródek. Zdmuchnąwszy za-pałkę, tępo wpatrywał się we mnie. ‒ Och, najmocniej przepraszam ‒ rzekł wreszcie, odzyskawszy przytomność umysłu. ‒ Wygląda na to, iż zdarzyło mi się coś na podobieństwo chwilowego zamroczenia. A zatem jesteś pan… jego wnukiem. Ależ oczywiście, że tak! Oczywiście! I zechciej mi wybaczyć tę niezręczność, która, obawiam się, stanowi jeden ze skutków mego podeszłego wieku. Wyznam szczerze, iż zadowolony jestem, gdy uda mi się nie pomylić stulecia, nie mówiąc już o roku, w którym żyję. ‒ To nic takiego ‒ Rzekłem pocieszająco. ‒ Mnie też się to bezustannie przydarza. Posłużywszy się następną zapałką, przypalił swe cygaro i w zamyśleniu wydychał dym. ‒ Thomas… Tak, oczywiście ‒ mruknął sam do siebie. ‒ Jak mogłem tak niemądrze się pomylić? 140 Dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż trzymam w palcach nie zapalone cygaro, i przechylił się ku mnie, podsuwając pudełko zapałek. ‒ A zatem znał pan mego dziadka! Potarłem zapałkę i zająłem się cygarem, pozostawiając mu czas na zastanowienie się nad kolejną wypowiedzią. ‒ Ani w połowie tak dobrze, jak bym tego pragnął ‒ stwierdził. ‒ Raz czy dwa spotkaliśmy się przy okazji wspólnych interesów, na towarzyskim gruncie czy jakoś tak. William był, jak to się mówi, przyjacielem przyjaciela. Zamilkł na chwilę, pociągnął z cygara, po czym dodał:

‒ Za to McTavot znajdował się w bliższym kręgu moich wpływów. ‒ Rozumiem. Nawiązała się tedy rozmowa o klanie McTavotów i w pewnej chwili padło pytanie o okoliczności, w jakich nawiązałem znajomość z Alisdairem. Wyjaśniłem mu przeto, iż pracowaliśmy w tej samej firmie prawniczej, a z czasem Angus wziął mnie pod swe opiekuńcze skrzydła i oprowadził po najciekawszych miejscach Edynburga. ‒ Gdyby nie on, nigdy bym nawet nie usłyszał o Starym Jeleniu ‒ rzekłem na zakończenie. ‒ Taki jest właśnie najlepszy sposób wchodzenia w życie ‒ skomentował to przyjaźnie mój rozmówca. ‒ Przez przyjaciół naszych przyjaciół. W tej właśnie chwili wkroczył energicznym krokiem Angus, otrząsając się z deszczu, którego rzęsiste krople padały na kosztowne skórzane wyposażenie palarni. ‒ Strasznie przepraszam ‒ rzucił ‒ ale pół godziny zabrało mi polowanie na dorożkę. Niech tylko spadnie parę kropel, a wszyscy woźnice natychmiast znikają z ulic! Jestem przemoczony do suchej nitki. Co pijesz? Chwycił moją szklankę, powąchał, następnie opróżnił ją i chuchnął z zadowoleniem. ‒ No. Już mi lepiej. ‒ Siadaj z nami ‒ zaprosił go wiekowy dżentelmen. ‒ Może cygaro? ‒ Dzięki. Wybrał sobie jeden ze smukłych cylindrów, przypalił i rzekł: ‒ Widzę, że zdążyliście już zawrzeć znajomość. Świetnie! Po czym zatarł dłonie i zakomunikował: ‒ Jestem wściekle głodny! A zwracając się do mego nowego znajomego, zapytał: ‒

Zechciałby pan zjeść w naszym towarzystwie kolację? Powiedziano mi, że podają dziś baranie podróbki po szkocku. Jednakże starszy pan podniósł się z fotela ze słowami: 141 ‒ Bardzo to miłe zaproszenie, wszelako jestem już na dzisiejszy wieczór umówiony. Może tedy innym razem będę miał tę przyjemność. I życząc nam dobrej nocy, oddalił się spokojnym, znamionującym pewność siebie krokiem, a przy tym z miną kota, którego właśnie poczęstowano śmietaną. ‒ Cóż za dziwny człowiek! ‒ zauważyłem po jego odejściu. ‒ Pembers? ‒ zdziwił się Angus. ‒ Dlaczego tak uważasz? Opowiedziałem mu więc o tym, jak pomylił się co do mojego ojca, i jak na-stępnie zbagatelizował nieporozumienie. ‒ Co zaś najdziwniejsze, odniosłem głębokie wrażenie, jakkolwiek może ci się to zdać niewiarygodne, iż w samej rzeczy nie wiedział, w którym jesteśmy stuleciu. W owej chwili wydawał się całkiem zagubiony w czasie. I jeszcze coś. Otóż nie musiałem mu się przedstawiać, gdyż wiedział, kim jestem! ‒ I cóż z tego? Przecież to żaden sekret, nieprawdaż? ‒ odparł Angus i sięgnął do kieszonki po zegarek, by zerknąć na godzinę. ‒ Najwidoczniej któryś z członków klubu poinformował go o tym. Tak czy inaczej, zapewniam cię, że z Pembersem wszystko jest w najlepszym porządku. ‒ Tak się nazywa? Pembers? ‒ spytałem. ‒ Bo nawet nie podał mi swego nazwiska. ‒ Pemberton ‒ wyjaśnił McTavot. ‒ Z tego co wiem, od nie wiadomo jak dawna jest on przyjacielem naszej rodziny. Ja w każdym razie mam wrażenie, że znam go od chwili, gdy przyszedłem na świat. Ruszyliśmy ku drzwiom sali jadalnej. ‒ A czym się ten Pemberton zajmuje? ‒ Masz na myśli z czego żyje? ‒ Wzruszył ramionami. ‒ Przypuszczam, że ze swoich majętności ziemskich. Czemu pytasz?

‒ Tak sobie. Wkroczyliśmy do obszernej, wyłożonej ciemnym drewnem sali. Wśród biesiadników dojrzałem wiele znajomych twarzy, jednakże uwagę moją przyciągały jedynie licznie rozsiane po sali damy w wieczorowych strojach. Był to akurat niewieści wieczór ‒ Stary Jeleń od czasu do czasu zezwalał na obecność płci przeciwnej ‒ toteż członkowie klubu mieli do swej dyspozycji mniejszą niż zwykle liczbę stolików, a na większości z nich już paliły się świece. Wypatrzywszy mały stoli-czek przy ścianie, ruszyłem ku niemu, zauważając po drodze, iż wielu spośród starszych członków było już przy deserach. Ująłem za krzesło, by usiąść, jednakże Angus, obrzuciwszy wybrany przeze mnie stolik przelotnym spojrzeniem, oświadczył: ‒ Obawiam się, że to nieodpowiednie miejsce, przyjacielu. Zupełnie nieodpowiednie. 142 Po czym skierował się ku sąsiedniemu stolikowi, który przygotowano dla czterech osób, lecz nie zapalono jeszcze na nim świec. ‒ Ten jest zarezerwowany ‒ zauważyłem, gdy mój przyjaciel odsuwał już krzesło dla siebie. ‒ Owszem ‒ przytaknął, bez wahania siadając. ‒ Czekał właśnie na nas. ‒ Zamówiłeś dla nas stolik?! ‒ Uczyniłem tak, aby uświetnić niespodziankę, jaką mam dla ciebie. I rozejrzawszy się po sali, dorzucił: ‒ Mam nadzieję, że nie ujawniono jej przedwcześnie. ‒ Obudziłeś moją ciekawość ‒ powiedziałem ‒ więc teraz powiedz coś więcej! ‒ Wszystko w swoim czasie. Podszedł do nas kelner w białym smokingu, aby zapoznać nas z wieczornym wyborem trunków. Wręczywszy nam karty ze spisem cenionych w klubie i odpowiednio kosztownych win, pozostawił nas pogrążonych w ich kontemplowaniu.

‒ Przypomniałem sobie o jeszcze jednej rzeczy ‒ rzekłem konspiracyjnym tonem, pochylając się ku Angusowi. ‒ O czym mianowicie? I w ogóle, o czym ty bzdurzysz? ‒ Powiedziałeś, że pół godziny zajęło ci poszukiwanie dorożki. To coś, o czym nikt inny prócz ciebie nie mógłby wiedzieć, prawda? ‒ Tylko ktoś, kto by mi w tym towarzyszył. To oczywiste. ‒ W pełni się z tobą zgadzam ‒ przytaknąłem. ‒ A Pemberton o tym wiedział. Wiedział również, że to właśnie z tobą byłem umówiony. ‒ Musiałeś mu to powiedzieć. ‒ Przeciwnie. To on sam mi to powiedział. „Wydaje mi się, że mam przed sobą przyjaciela młodego McTavota”. Tak właśnie zwrócił się do mnie ni z tego, ni z owego, po czym stwierdził, iż na ciebie czekam. ‒ Otóż to, przyjacielu! ‒ A potem powiedział mi, że coś cię jeszcze przez parę minut zajmie, a zatem moglibyśmy ten czas spędzić na rozmowie. ‒ Otóż to, jak już powiedziałem. Skoro poinformowałeś go, że na kogoś czekasz, to każdy na jego miejscu domyśliłby się, że osoba ta się spóźnia! ‒ Kiedy on nie powiedział, że się jeszcze o parę minut spóźnisz, tylko że przez parę minut będziesz jeszcze zajęty! Przyszło mi nawet do głowy, że to on sam… Słowem, że to z jego powodu byłeś zajęty. ‒ Nonsens! ‒ prychnął Angus. ‒ Przecież zajęty byłem czyhaniem na wolną dorożkę i próbowałem… 143

‒ Tak…? Co takiego próbowałeś zrobić? ‒ Nieważne ‒ odparł, najwyraźniej unikając odpowiedzi. ‒ Tak czy inaczej, czemuż to Pembers miałby sobie życzyć, żebym się jeszcze bardziej spóźnił? ‒ Żeby mnie w tym czasie wciągnąć do rozmowy. Angus się roześmiał. ‒ Mógłby przecież z tobą porozmawiać w dowolnie wybranej chwili! Nie musiał w tym celu czymkolwiek mnie zajmować! Wszystko ci się poplątało, przyjacielu. ‒ Być może ‒ przyznałem. ‒ Nie tłumaczy to jednak, dlaczego Pemberton… Nie zdążyłem dokończyć zdania, gdyż Angus nagle zerwał się z krzesła i z wielką uwagą czemuś się przypatrzył z miną rozpromienionego cherubina. Odwróciwszy się, podążyłem za jego spojrzeniem i zobaczyłem dwie absolutnie zachwycające damy, które właśnie wkraczały do sali jadalnej. Postępując za głównym kelnerem, przyciągały zewsząd olśnione spojrzenia, za którymi szły podniecone szepty biesiadników. Jedna była ciemnowłosa i szczupła, drugą okrywał kasztanowej barwy płaszcz długich, kręconych włosów. Była też od swej towarzyszki nieco wyższa i odznaczała się większą krągłością kształtów, jednakże obie nadzwyczajnie się prezentowały w błyszczących atłasowych sukniach, a co najważniejsze ‒ zmierzały prosto do naszego stolika! Angus w dwóch susach doskoczył do tej ciemnowłosej i podziękowawszy kel-nerowi, gładko przejął jego obowiązki, wiodąc ją w moją stronę. ‒ Libby, kochanie, wyglądasz czarująco! A więc to jest Libby! Nie pierwszy raz słyszałem jej imię ‒ Angus słał do niej na kontynent jeden list po drugim ‒ nie miałem jednak pojęcia, iż wróciła już z wojaży, nie mówiąc o tym, że do głowy mi nie przyszło, aby mój przyjaciel znał osobę o tak wspaniałej aparycji. On zaś, zwracając się ku mnie, rzekł teraz: ‒ Pozwól, że ci przedstawię moją narzeczoną, Elizabeth Gowan, oraz jej ku-zynkę, Caitlin Charmody. Uśmiechnął się pod wąsem, gdy kasztanowa piękność podała mi rękę. ‒

Moje panie, oddaję do waszej dyspozycji mego najdawniejszego i najdroższego przyjaciela, Gordona Murraya. Zabrzmiało to tak, jakbyśmy się znali od stuleci, gdyby jednakowoż ta drobna przesada miała mi przynieść aż taką korzyść, że choćby przez parę chwil dane by mi było przebywać w towarzystwie tak olśniewających istot, to czyż mógłbym mu ją wytknąć? ‒ Drogie panie, jestem oczarowany! 144 Pochyliłem się nad dłonią Caitlin i szarmancko musnąłem ją wargami. ‒ Jestem uszczęśliwiony poznaniem pani, panno Charmody. ‒ Miło mi pana poznać, panie Murray ‒ odparła melodyjnym, niskim głosem, który przypominał mruczenie kotki. ‒ Pozwoli pani… Przybliżywszy się, odsunąłem dla niej krzesło. Subtelny aromat jej perfum owiał me zmysły tchnieniem jakiegoś egzotycznego nektaru i natychmiast zadałem sobie pytanie, jakie to byłoby uczucie, pocałować taką piękność. ‒ Angus wspomniał wprawdzie o przygotowanej dla mnie niespodziance, lecz teraz muszę wyznać, iż w najmniejszym stopniu nie byłem przygotowany na niespodziankę aż tak wspaniałą i w najwyższej mierze zachwycającą! Były to niestety najprawdopodobniej ostatnie sensowne słowa, jakie wypowiedziałem owego wieczoru. Zaledwie bowiem usadziliśmy nasze towarzyszki przy stole, pojawił się kelner z wiaderkiem zmrożonego szampana, którym spełniliśmy uroczysty toast z okazji oficjalnych zaręczyn Angusa i Elizabeth, co wprowadziło w dobry nastrój także pozostałych obecnych na sali. Zaczem już cały wieczór przebiegał w znakomitej atmosferze, której sprzyjał blask świec, aromat perfum i smak wina, a dowodziły tego częste wybuchy śmiechu. Gdy wreszcie wstaliśmy od stołu, sala jadalna była już ciemna i pusta, ponieważ nawet kelnerzy dawno poszli do domu. Całą czwórką udaliśmy się wówczas brzegiem rzeki na spacer, który trwał ładnych parę godzin. Nie wiem, co przez cały ten czas wygadywałem, pamiętam tylko, że rudowłosa piękność u mego ramienia zdawała się spijać z mych ust każde słowo, skutkiem czego nie przestawałem ga-dać po to w istocie, aby ją przy sobie zatrzymać, z przerażeniem myśląc o chwili rozstania. Słowem, plotłem trzy po trzy niczym ostatni głupiec, usiłując swą paplaniną powstrzymać nieuchronną katastrofę. Nie dało się jednak w nieskończoność odwlekać chwili, w której trzeba się było wreszcie

pożegnać, a wówczas Angus zapakował obie damy do dorożki, opłacił fiakra i polecił mu je odwieźć. Pozostawiony pośrodku ulicy, pogrążyłem się w żałobie, patrząc, jak miłość mego życia znika w gęstniejącej mgle. Czułem się tak, jak gdyby wraz z nią opuściło mnie życie ‒ czyli w istocie to, co od tej chwili nie zasługiwało już nawet na miano życia ‒ którego los tak oto okrutnie mnie pozbawił. Rozpacz moja pogłębiła się z chwilą, gdy nagle uświadomiłem sobie, iż pozwoliłem jej odjechać, nie umówiwszy następnego spotkania, a na dobitek nawet z grubsza nie znam jej adresu! 145 Angus, skąpany w morzu miłości i przepełniony życzliwością dla świata i ludzi, na widok tego, co malowało się na mej twarzy, pocieszył mnie: ‒ Rozchmurz się, chłopie! Jeszcze ją zobaczysz! ‒ Ale kiedy? ‒ rzuciłem ponuro głosem, który zabrzmiał niczym żałosne be-czenie zagubionej w ciemnościach nocy owieczki. ‒ Kiedy? Z pewnością już jutro! Wybieramy się przecież wszyscy do Queen‘s Ferry na niedzielny piknik. Wszystko już omówiliśmy, nie pamiętasz? ‒ Całą czwórką?! To znaczy, że… Boja sądziłem, że tylko ty i Lizzy… ‒ Libby. ‒ Więc wszyscy czworo? Naprawdę? Myślałem już… Ależ to doprawdy fan-tastyczne! Nadzwyczajne! ‒ No, idziemy! ‒ I ujął mnie za ramię. ‒ Trzymaj się mnie, a zobaczymy, czy uda nam się znaleźć jeszcze jakiś cholerny klub, który się przed nami chowa. Zaczem poszliśmy dalej ulicami. Tak oto dwa najważniejsze wydarzenia mego życia przypadły na ten sam wieczór. Spotkałem dwie osoby, jedną po drugiej ‒ Pembertona i pannę Caitlin Charmody ‒ których poznanie miało w tym samym stopniu odmienić całe moje życie.

14. ‒ Z rozkazu Alexiusa, Najwyższego Rządcy Świętego Imperium Rzymskiego, Równego Apostołom Wybrańca Niebios, obwieszcza się wam, iż nie wejdzie-cie do miasta ze swymi wojskami, lecz rozłożycie się w tym oto miejscu obozem i tu czekać będziecie, aż bazyleus was przyjmie. Nicetas podniósł wzrok znad trzymanego w rękach pergaminu. ‒ Czy zrozumieliście, co wam zostało odczytane? Godfryd, książę de Bouillon, wolno pochylił głowę, lecz brat jego, książę Baldwin, zdobył się na śmiałość i zapytał: ‒ Jak długo przyjdzie nam czekać? ‒ Będziecie czekali ‒ cierpliwie wyjaśnił mu wódz ‒ aż bazyleus wezwie was przed swoje oblicze. ‒ Słyszysz, bracie? ‒ w głosie Baldwina zadźwięczało oburzenie. ‒ Chcą, abyśmy czekali pod murami niczym zgraja trędowatych! ‒ Przyrównujcie się do kogo chcecie ‒ odparł spokojnie Nicetas ‒ wszelako czekać musicie tak długo, jak długo bazyleus nie zapragnie waszego towarzystwa. ‒ To niedopuszczalne! ‒ zakrzyknął Baldwin. ‒ Tak zostało postanowione ‒ zamknął tę dyskusję młody wódz, po czym wręczył dokument starszemu z dwóch braci, odwrócił się i dosiadł wierzchowca. Varangianie imperatora przypatrywali się całej tej scenie wzrokiem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu, tak samo gotowi do walki, jak i do odmarszu. ‒ Po wszystkim, cośmy wycierpieli w tej podróży ‒ wściekał się w dalszym ciągu Baldwin ‒ kazać nam tu warować jak bandzie żebraków, to zniewaga! ‒

Przypuszczam, że chrześcijańskich mieszkańców Selymbrii taka zniewaga bardzo by ucieszyła ‒ odparł ostrym tonem Nicetas. ‒ To była pomyłka! ‒ prychnął Godfrey. ‒ Pomyłka, której głęboko żałujemy. ‒ Nie wątpię, iż usłyszawszy to, Selymbrijczycy bardzo się uradują ‒ zadrwił Nicetas. ‒ Ci, którzy ocaleli, z pewnością wydadzą ucztę na waszą cześć. Aby jednak wasza skrucha była głęboka, powiem, że osieroconym dzieciom i wdowom 147 niełatwo będzie zaspokoić głód wyrazami waszego głębokiego żalu. ‒ Zsiądź tylko z tego konia, ty zuchwały ośle! ‒ ryknął Baldwin. ‒ Dowodzimy czterdziestotysięczną armią i nie pozwolimy… ‒ Och, aż za dobrze nam wiadomo, do czego zdolna jest wasza wspaniała armia ‒ rzekł zimnym tonem Nicetas ‒ kiedy przyjdzie jej zaatakować niewinnych i bezbronnych. Jeżeli wszakże cesarskie postanowienie zdaje się wam nazbyt surowe, to odpowiem, że winniście byli wcześniej zastanowić się nad tym, jak rzeź jego poddanych spotęguje w nim radość z waszego przybycia. Z ust Baldwina wyrwał się zduszony okrzyk, po którym energicznym krokiem postąpił do przodu, zaczem włócznie Varangian błyskawicznie pochyliły się do ataku. ‒ Stój! ‒ rozkazał Godfrey i wyciągniętym ramieniem powstrzymał brata, a następnie zwrócił się do dowódcy pałacowej gwardii ze słowami: ‒ Podporządkujemy się temu postanowieniu. Zechciej łaskawie przekazać cesarzowi tę obietnicę, jako też wyrazy naszej najgłębszej czci. Nicetas zebrał wodze, zawrócił konia i odjechał, a za nim jego excubitorzy. Dotarłszy do wojennej bramy, jeźdźcy szybko przez nią przejechali i wrota natychmiast się za nimi zawarły. Wódz udał się do cesarskiego pałacu, gdzie poprowa-dzono go wprost do prywatnej komnaty audiencyjnej Alexiusa, który już go tam oczekiwał. ‒ A więc? Powiedz mi, Nicetasie, co o nich myślisz? ‒ To Frankowie, bazyleusie ‒ odparł mu dowódca i wzruszył ramionami. ‒ Aroganccy, gorącogłowi i bez krzty pomyślunku. ‒ Zaprzeczyli napaści?

‒ Oświadczyli, że była to godna pożałowania pomyłka. Alexius skinął z zastanowieniem głową. ‒ To już przynajmniej coś. Mimo to trzeba posłać do ich obozu Varangian, aby schwytali winnych napaści maruderów i niezwłocznie odprowadzili ich do Konstantynopola. Nie będziemy tolerować dalszych ataków na naszych poddanych, którym przyznaliśmy prawo do cesarskiej opieki i ochrony. Dopatrz tego, Nicetasie. ‒ Stanie się wedle twego rozkazu, bazyleusie ‒ odparł dowódca pałacowej gwardii, pochyliwszy się w ukłonie. ‒ Co się tyczy tych, którzy już przybyli, zgodnie z twoim rozkazem mają nie opuszczać obozu pod murami. Czy życzysz sobie, bym sprowadził przed twe oblicze ich przywódców? ‒ Wkrótce cię o to poprosimy, lecz jeszcze nie teraz ‒ rzekł Alexius. ‒ Niech najpierw ostygną ich gorące głowy, a wówczas może przynajmniej w części 148 odzyskają rozum. Przyszła pora na zastanowienie, przeto niech jeszcze poczekają. ‒ A co względem zaopatrzenia? ‒ Zapewnimy tym nowo przybyłym takie same racje, jakie przyznaliśmy księciu Hugonowi ‒ odparł cesarz z nutą zniecierpliwienia w głosie. ‒ Ani krzty więcej. Nicetas przyjął do wiadomości tę decyzję, wszelako powątpiewał w jej sku-teczność. ‒ Czy to wystarczy, bazyleusie? ‒ To więcej, niż oni ofiarowali Selymbrijczykom ‒ zauważył cierpko Alexius. ‒ Wybacz mi, bazyleusie, lecz ich jest bardzo wielu. ‒ Jak wielu? ‒ Zwiadowcy mówią, że… ‒ Wiadomo nam, co mówią zwiadowcy ‒ przerwał mu imperator. ‒ Ciebie pytamy,

Nicetasie. Widziałeś ich, a zatem na jaką liczbę ich oceniasz? ‒ Na jakieś dwadzieścia tysięcy, wszelako przez cały czas przybywają na-stępni. Milczał przez chwilę, jak gdyby wzdragając się przed ogłoszeniem niedobrej wieści. ‒ Wielmoże, którzy im przewodzą, chwalą się czterdziestoma tysiącami. ‒ Czterdzieści tysięcy! ‒ jęknął Alexius, obliczając już w myślach, ile trzeba będzie prowiantu, by wykarmić tyle gąb. ‒ Przy czym mówią o samych żołnierzach ‒ dorzucił Nicetas. ‒ A przecież są z nimi niewiasty i dzieci. ‒ Pomóż nam, Boże! ‒ westchnął cesarz. Jakimiż muszą być szaleńcami ci krzyżowcy, skoro zabrali ze sobą na wojnę żony i dzieci? Co ich opętało? Już samo to, że wyruszyli w drogę całkowicie nie przygotowani na to, co ich czeka, było wystarczająco bezrozumne, żeby wszakże skazać na takie okropności własne rodziny, to już przechodzi wszelkie pojęcie. Hélas!, pomyślał ponuro, płacili za swe szaleństwo cenę najwyższą: eremita Peter z Amiens naprowadził pod Antiochią swoją chłopską armię na Seldżuków. Spośród sześćdziesięciu tysięcy, które wywiódł z Konstantynopola, tylko siedem tysięcy ocalało, aby zostać niewolnikami; reszta została wycięta. Tak tedy podczas jednego popołudnia pięćdziesiąt trzy tysiące ogłupionych chrześcijan oddało życie za obłąkaną ideę biskupa Rzymu. W rzeczy samej, ludzki rozum nie był zdolny tego ogarnąć. ‒ Boże, dopomóż nam! ‒ westchnął raz jeszcze Alexius, po czym zakończył posłuchanie, odsyłając dowódcę do jego obowiązków. Po odejściu Nicetasa bazyleus zawezwał swego izdebnego. 149 ‒ Gerontiusie! ‒ polecił, gdy starzec stanął przed nim. ‒ Przynieś nam nakry-cie głowy i płaszcz do konnej jazdy. Ale marszałka dworu dopiero po naszym wyjeździe poinformuj, iż opuściliśmy pałac. ‒ Tak uczynię ‒ zapewnił go stary sługa. ‒ Czy mam przywołać drungariusza, aby bazyleusowi towarzyszył? ‒

Nie ‒ odparł Alexius. ‒ Dzisiaj życzymy sobie przejść się bez asysty. Owo żądanie nakrycia głowy i płaszcza z dawna już pełniło w jego ustach rolę swoistego tajnego hasła, oznaczającego, iż pragnie wyjechać na ulice miasta bez świty doradców i bez przybocznej straży. Często tak czynił, zwłaszcza gdy chciał poznać prawdziwe nastroje, panujące wśród poddanych. Nie potrzebował w tym celu żadnego przebrania, dawno już odkrywszy, że gdy pojawi się na ulicach bez żadnej pompy i zwyczajowej celebry, która towarzyszy jego najbłahszym nawet poczynaniom, to nikt nie zwróci nań najmniejszej uwagi. Niewysoki i zwartej budowy, gdy nie wyróżniał się pysznym strojem ani dostojną, wyniosłą postawą, Alexius nie przyciągał ludzkich spojrzeń. W prostym odzieniu z samodziału niezawodnie brano go za jednego ze zwykłych cesarskich poddanych. Zdjąwszy tedy z siebie imperatorskie szaty i przyodziawszy prosty płaszcz, w brązowej czapeczce stajennego na głowie, Wybraniec Niebios i Boży Współrządca szybkim krokiem opuścił pałac, korzystając z tajemnego wyjścia. Po otwarciu niskich, wąskich drzwiczek, pośpiesznie przebiegł pomiędzy dwiema wysokimi ścianami i znalazł się na krętej uliczce. Rozejrzał się, sprawdzając, czy nie ma w pobliżu kogoś, kto by go był spostrzegł, zobaczył wszakże tylko dwa wychudzone psy, które węszyły w stercie odpadków. Tuż obok zaczynało się targowisko, które-go stragany tłoczyły się rzędem wzdłuż uliczki. Naciągnąwszy głębiej na czoło czapeczkę, Alexius pośpieszył w przeciwną stronę, wszelako na najbliższym rogu zawrócił okrężną drogą i wkrótce, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, wmieszał się w tłum kłębiący się na targu. Przez jakiś czas przeciskał się pomiędzy ludźmi, wszystkiemu się przyglądając i przysłuchując. Raz przystanął, by kupić od wiekowego sprzedawcy woreczek daktyli, po czym skierował się w stronę Muru Teodozjusza. Idąc swobodnym krokiem pośród swych poddanych i pogryzając daktyle, ukła-dał w myślach plan pomsty na sprawcach bezmyślnego spustoszenia Selymbrii. Musi imperatorskim swym butem przygiąć karki tych aroganckich książątek i każdemu z nich wymierzyć sprawiedliwą karę, zanim będzie im wolno powrócić do siebie. W pierwszej wszakże kolejności trzeba mu ocenić siłę tych sobiepan-ków, którzy śmieli, posługując się przy tym imieniem Boga, tratować kopytami swych koni jego cesarską dziedzinę. 150 Doszedłszy do muru, skręcił w szeroką, tłoczną ulicę, która ciągnęła się wzdłuż zachodnich umocnień obronnych. Pomiędzy ulicą a murem stały jeden koło drugiego prymitywne szałasy, sklecone z kawałków drewna i szmat przez biedaków, którym służyły za marne schronienie przed deszczem. Jak wiele innych rzeczy w stolicy, także i ten widok zdał się bazyleusowi symbolem całego cesarstwa: potężny mur jako oznaka siły praw imperium i cywilizującej je wiary, a obok niego nędzne nory, jak delikatne istnienia ludzkie, żałośnie bezsilne i całkowicie zdane na potęgę cesarstwa w swym nieskończonym staraniu o przetrwanie.

Z nor owych co rusz wysuwała się dłoń jakiegoś nędzarza, żebrzącego o jałmużnę. Alexius za każdym razem obdarzał biedaka monetą i swoim błogosławieństwem, gdy zaś zbrakło mu monet, począł rozdawać daktyle. Tak dotarł do skrzyżowania ulic, które zbiegały się na dużym placu rozciągającym się szeroko przed potężną Bramą Charisiusa, która przetrwała jako ostatnia ze starożytnych bram miasta. Późniejsi cesarze zbudowali kolejne obronne umocnie-nia zaraz za Murem Teodozjusza. W tej jednakowoż części miasta starsze mury górowały nad nowszymi, na wieki głosząc minioną chwałę imperium. Przeszedłszy przez jedną z furt, Alexius znalazł się w dzielnicy kowali i innych, najróżniejszych specjalności rzemieślników, którzy pracowali nad swymi dziełami w niezliczonych drewnianych kramach. Za każdym z nich kryło się kilka małych pomieszczeń, w których mieszkali ze swymi rodzinami. Gdyby sądzić wyłącznie po dźwiękach, to wszyscy naraz kowale z największym zapałem wyku-wali swe produkty w kłębach dymu, unoszącego się nad kuźniczymi paleniskami. Zewsząd słychać było dzwoniące na kowadłach młoty, ale też i siekierki postukujące o drewno oraz dłuta, które wkuwały się w kamień. Pośród nich rozbrzmiewały pokrzykiwania rzemieślników, wydających polecenia swym pomocnikom, którzy podsuwali im narzędzia i materiały, a wszystkie te dźwięki i głosy razem tworzyły istną kakofonię, podobną chwilami do wrzawy bitewnej. Alexius lubił ten hałas i krzątaninę. Cenił ludzi, którzy zdolni byli zarabiać na życie pracą własnych rąk. Często zatrzymywał się, by wyrazić swój podziw dla co piękniejszych wytworów tego czy innego rzemieślnika, jednakże nie wdawał się w rozmowy, gdyż, jak dobrze wiedział, obróciłyby się one w natarczywe nalegania, aby kupił coś, co mu się po prostu tylko podobało. Podążając w obranym kierunku, dotarł do krańca dzielnicy rzemieślników, gdzie przystanąwszy, po raz pierwszy mógł ogarnąć spojrzeniem pielgrzymi obóz, od którego dzielił go szeroki pas porytej i bezużytecznej ziemi: pozostałość po bagnistej, dawno już osuszonej solance. Na jej przeciwległym brzegu, niczym 151 wielka rzeka, która wystąpiła z brzegów, rozlewało się jak okiem sięgnąć morze namiotów, poznaczone niezliczonymi ich falami, z których najdalsze wspinały się aż ku grzbietowi nadbrzeżnych wałów Złotego Rogu. Nad całym obozowiskiem rozciągała się chmura siwo-burego dymu, wznoszącego się z ognisk, na których pielgrzymi warzyli strawę. Alexius odniósł wrażenie, iż patrzy na łańcuchy minia-turowych ciemnych gór, otulonych brudnymi obłokami. Owo dziwne górskie pa-smo zdawało się rozciągać na północ i na zachód aż poza zasięg wzroku, a liczbę jego wierzchołków trzeba by liczyć w tysiącach, a raczej w dziesiątkach tysięcy. Jeśli zaś trafne były oceny zwiadowców i szpiegów, bez przerwy przemierzających w tę i z powrotem wybrzeże oraz terytoria, ciągnące się wzdłuż dróg na zachodniej granicy, była to jedynie pierwsza spośród kilku ludzkich nawałnic, które przetaczały się przez ziemie cesarstwa, a wszystkie miały dotrzeć do jego stolicy. Alexius podszedł bliżej. Z trudem wszakże udało mu się w końcu wypatrzyć długą linię

konnych pikiet, tworzących wokół obozu cienki brązowy łańcuszek, który wężowymi skrętami wił się w rozgrzanej mgle. Chociaż w istocie wzrok jego nie potrafił wyróżnić z tego obrazu sylwetek koni, to węchem wyczuwał ich obecność. Nawet z takiej odległości docierał do jego nozdrzy ten szczególny, ostry zapach, bijący od końskiego nawozu; z bliskiej ‒ byłby zgoła duszący. Wszelako cesarz zmusił się do kolejnego zmniejszenia dystansu, aby mieć lepszy widok na obóz. Chciał jak najdokładniej przyjrzeć się tym szalonym wysłannikom Rzymu, przeto wkroczył na pas ziemi niczyjej. Nie pierwszy bynajmniej raz przypatrywał się Alexius podobnemu obrazowi, wszak już pierwsze bitwy, którymi dowodził, będąc jeszcze młodzieńcem, toczone były z tego właśnie rodzaju przeciwnikami. Choćby z podstępnym Robertem Gu-iscardem, z którym Alexius walczył ze zmiennym szczęściem przez kilka lat, zanim wreszcie niepokorny stary król ustąpił pola, umierając po krótkich zmaganiach z tyfusem, a wówczas jego synowie zajęli się bratobójczymi wojnami o sukcesję, co pozwoliło cesarstwu skupić się na obronie północnych granic, jak również stawić czoło innemu jeszcze, muzułmańskiemu tym razem zagrożeniu, które stworzyli seldżuccy Turcy. I oto teraz wrócił dawny wróg, tyle że upozowany na Rzymianina i z hasłem niesienia pomocy w odzyskaniu Ziemi Świętej. Pomoc ta wszelako nie tak bardzo ucieszyła cesarza, jak się spodziewali owi nieproszeni sojusznicy. W Robercie Guiscardzie słusznie widział on odkrytą twarz wrogiego Zachodu, którego się lękał, zarazem nim gardząc. Tym razem wszakże, dla dobra imperium, nie mógł sobie pozwolić na to, by osobista niechęć powodowała jego postępowaniem 152 wobec aroganckich wielmożów. Gotów był tedy ich przyjąć i nawet przyjaźnie powitać, choć uwierzyć im nie potrafił, a już z pewnością nigdy im nie zaufa. Przybliżywszy się do pierwszych linii pielgrzymich namiotów, Alexius spostrzegł sporą liczbę kupców, którzy oferowali przybyszom swoje towary: od dro-gocennych kamieni przez bele błyszczącego jedwabiu, z których zasłużenie słynęli bizantyjscy tkacze, po główki kapusty, jaja na twardo i chlebowe placki. Gdy podszedł jeszcze bliżej, w głosach targujących się dosłyszał jakieś ostre tony i wkrótce zdał sobie sprawę z tego, iż to coś więcej niż zwykła przesada, z jaką obie strony wykłócają się o cenę, w istocie zgodnie zmierzając do tego samego celu. Kilku rozgoryczonych kupców zrezygnowało już nawet z handlu i z wózkami pełnymi towaru wracało do miasta. Cesarz zatrzymał jednego z nich pytaniem, co go tak zniechęciło. ‒ Ach! ‒ zbulwersowany do głębi kupiec aż przewrócił oczami. ‒ Klnę się na nieskalaną Światłość Niebieską, że ci Rzymianie gorsi są od barbarzyńców! Wszystko by kupili, tylko że bez zapłaty! Nie warto sobie nawet strzępić języka. Mam dosyć takiego handlu. I zanim Alexius zdążył coś powiedzieć, mężczyzna dorzucił: ‒ Czy im się zdaje, że jesteśmy głupcami i zaczniemy po prostu rozdawać nasze dobra?

Zaczem chwycił z pieczołowicie ułożonego stosu dojrzałego arbuza. ‒ Widziałeś kiedy tak piękny owoc? Albo popatrz na te morele. Weź jedną, spróbuj! Miałeś kiedy w ustach tak smaczną morelę? A usłyszawszy w odpowiedzi, że jego rozmówca nigdy jeszcze nie posmakował tak cudownej moreli, zakrzyknął: ‒ Oczywiście, że nie! Ja sam, tymi oto rękoma sadziłem je i pielęgnowałem! Te owoce godne są podniebienia samego bazyleusa! A oni co? Oni się na nie krzywią! I chwyciwszy w dłonie dyszle wózka, poszedł dalej, ogłaszając jeszcze wszem wobec: ‒ Teotakis z takimi handlować nie będzie. Jeszcze mnie sobie przypomną, kiedy kiszki zagrają im marsza. Ach, co za ludzie! Podobne żale padały z ust innych kupców: Rzymianie mieli dość złota, tylko że nie chcieli się z nim rozstawać. Dawali do zrozumienia, że skoro cesarz ofiarował im ziarno i wodę, to wszystko, na co im przyszła ochota, także należało się im za darmo. Już samo to wielce oburzało Bizantyjczyków, ale jeszcze bardziej poczuli się dotknięci niepojętą pogardą, z jaką ich potraktowano. Przytaczane przez nich obraźliwe wyrazy, jakimi ich obrzucali przybysze, najpierw wprawiły Alexiusa w 153 zakłopotanie, a potem w oszołomienie. Pielgrzymujący rycerze co do jednego zdawali się uważać swych bizantyjskich braci za pochodzących z niższego stanu, urągając im i przeklinając, a zarazem wyciągając ręce po ich produkty. ‒ Ty tam wieprzu! Do mnie! ‒ pokrzykiwali, naśladując przy tym świńskie kwiczenie i chrząkanie. ‒ Ty prosiaku! To ma być chleb?! Nie dałbym ci za niego nawet garści łajna, ty świnio! Albo: ‒ Co?! Myślisz, że choćby dotknę tej szmaty, którą obmacywały twoje brud-ne łapska? Zabieraj to ode mnie, ty gównożerny psie! Ta wulgarna litania wyzwisk i przekleństw powtarzała się wszędzie, gdziekolwiek zjawili się bizantyjscy kupcy. Jeśli wszelako dla nich było to przykre i obraźliwe, to dla Alexiusa ‒ w najwyższym stopniu alarmujące. Oto stała przed nim obozem wielka armia zbrojnych mężów, którzy nie tylko nie poczuwali się do żadnej wspólnoty w wierze ani do braterstwa ze swymi wschodnimi kuzynami, ale wręcz uważali ich za podlejszych od siebie, co dawało im pretekst do lekceważenia zasad zwykłej ludzkiej przyzwoitości i uprzejmości.

Prawdą było przeto, co powiedział sprzedawca owoców: Rzymianie byli gorsi od barbarzyńców. Ciemny barbarzyńca pożądał tylko cennych łupów, które mógłby zabrać ze sobą, podczas gdy ci tutaj pragnęli zagarnąć świat i objąć nad nim niepodzielne rządy. Alexius postanowił sobie, iż przy pierwszej sposobności bez ogródek postawi im ten zarzut. Zaraz jednak uświadomił sobie, że trzeba mu będzie zwalczać tę wielkopańską postawę spokojnie i na tyle subtelnymi sposobami, by nie doprowadzić do jawnego antagonizmu. Przechadzał się teraz skrajem niezmierzonego obozowiska, przypatrując się rycerzom i knechtom. Niemal wszyscy byli potężnej postury: wysocy, długonodzy, barczyści, z wydatnymi brzuchami i tęgimi udami, ze stwardniałymi dłońmi i prężnymi muskułami. Mocno i pewnie stąpali po ziemi, wszelako ruchy ich były zwinne i nie zdradzały ociężałości. Uwagę cesarza zwróciła ich blada skóra, przypominająca zarówno fakturą, jak i konsystencją, surowe ciasto. Odniósł wrażenie, iż najlżejsze nawet dotknięcie pozostawiłoby w niej trwałe zagłębienie. Odznaczali się dużymi twarzami o grubych wargach i dużych nosach, a ich oczy rozstawione były szeroko, lecz pod krzaczastymi brwiami zdawały się małe. Alexius nie potrafił sobie wyobrazić, aby takie, końskie zgoła rysy, mogły się jakiejkolwiek niewieście wydać atrakcyjne. Najgorsze wszelako wrażenie wywarły na nim ich długie niczym u panien włosy, których sploty po niewieściemu opadały im swobodnie na ramiona; w dziwnej z tym sprzeczności były ich gładko ogolone, 154 z rzadka tylko zdobne w gęste wąsy, oblicza. W oczach Bizantyjczyka, tego rodzaju połączenie długich włosów z gładkimi policzkami i podbródkami było nader dziwaczne, samemu zaś cesarzowi takie obnażanie tego, co winno być zakryte, a zakrywanie tego, co należało ujawnić, zdało się nawet nieco nieprzyzwoite. Odzienie ich było szorstkie, ciężkie i utrzymane w ciemnych barwach. Większość nosiła sięgające kolan tuniki, spięte szerokimi skórzanymi pasami, u których wisiały noże, a nadto zarzucone mieli na ramiona płaszcze. Alexius zwrócił wszakże uwagę na kilku rycerzy, których płaszcze odznaczały się bogatszym materiałem, a przy tym obszyte były jaskrawymi prostokątami lub paskami w kontrastu-jących ze sobą kolorach, jak czerwony z zielonym, żółty z niebieskim czy też biały z czarnym. Wszystkie jednakowoż ich okrycia ‒ płaszcze i peleryny, tuniki i ciżmy ‒ sporządzone były z myślą o znacznie chłodniejszym i obfitującym w częste zmiany pogody klimacie, niżeli ten, w którym się teraz znajdowali. Niech Bóg się nad nimi ulituje, pomyślał sobie cesarz, jeśli zdołają dotrzeć do postawionego sobie celu, tam bowiem będzie im o wiele goręcej. Na nogach mieli wysokie skórzane buty lub też starorzymskiego typu ciżmy o twardych podeszwach i grubych cholewkach, które przylegały do łydek dzięki solidnym rzemieniom. W tym względzie okazali tedy nieco rozsądku, jako że Ziemia Święta twarda była i spieczona, podobniejsza skale niż sypkiemu gruntowi, przeto żołnierz, który nie mógłby po niej maszerować lub biec, nie byłby zdolny do walki. Iluż mężów straciło życie przez obuwie, które nie wytrzymywało trudów marszu, nie mówiąc już o boju, pomyślał Alexius, do kwestii żołnierskiego obuwia przykładający wielką wagę i bardzo o

nie dbały. Co się tyczyło ich manier, to przybysze z Zachodu nie odbiegali od wyobrażenia, jakie już miał o nich cesarz: byli wyniośli, zuchwali i grubiańscy. Chód ich był szeroki i nieznośnie rozkołysany, pozdrowienia krzykliwe, a rozmowy gęsto prze-rywane rechotliwym śmiechem. Niepomiarkowanie hałaśliwi i szorstcy w obejściu byli, krótko mówiąc, nieokrzesani. W opinii Alexiusa tak się zachowywali, jak gdyby ani do ich dusz nie miała najmniejszego dostępu ogłada, ani do głów ‒ myśli, które by ten niedostatek mogły złagodzić. Byli wszak nieproszonymi gośćmi na dalekiej od domu ziemi! Czyżby, na miłość boską, w ogóle nie przyszło im to do głów? Można się wprawdzie było po ich przywódcach spodziewać arogancji i wybujałej ambicji, jednakże zwyczajowe niejako okrucieństwo, okazywane przez szere-gowych rycerzy i knechtów, było dla cesarza zaskakującą i nieprzyjemną niespodzianką. Dopatrywał się w nim wstrętnej mu jadowitej podłości ‒ grzechu, który rozplenił się na podglebiu nienawiści, ignorancji i chciwości. 155 Dość już się o nich dowiedziawszy, przepełniony uczuciem niesmaku cesarz pośpieszył z powrotem do swego pałacu, aby zwołać doradców i przygotowywać się do czekającej ich bitwy. Raz jeszcze przemykając przez tajemną furtkę, miał już obmyślony pierwszy cios. Zada go pod postacią daru lub, dla lepszego efektu, wielu darów, które im będą zbytkowniejsze i droższe, tym lepszy odniosą skutek.

15. Alexius kazał niesfornym gościom czekać aż dziewięć dni, zanim posłał do nich z zaproszeniem dowódcę Cesarskich Excubitorów. ‒ Bazyleus zechciał was przyjąć ‒ zakomunikował wielmożom Nicetas lo-dowatym tonem. ‒ Bądźcie w gotowości. Jutrzejszego ranka przybędzie tu eskorta, która powiedzie was do pałacu. Następnego tedy dnia Godfrey, książę de Bouillon, oraz Baldwin, książę Boulogne, każdy w otoczeniu licznej świty szlachetnych rycerzy i wasali, wprowadzeni zostali do wielkiej sali audiencyjnej cesarskiego pałacu. Wkroczywszy do niej, obaj wielmoże i towarzysząca im asysta z otwartymi ustami wpatrywali się w niezrównane bogactwo wszystkiego, co ich otaczało. W wypolerowanej do lu-strzanego połysku marmurowej posadzce o odcieniu najdelikatniejszej zieleni, niczym złoty firmament odbijało się pozłacane sklepienie, wsparte na istnym lesie pełnych gracji kolumn, wykutych z tak czystego i takiej białości marmuru, iż zdawały się promieniować podobną księżycowej poświatą. Za przewodem marszałka dworu ‒ po królewsku zgoła majestatycznego i z wysoką hebanową laską w dłoni ‒ wysłannicy Rzymu przeszli następnie przez dwoje ogromnych drzwi z polerowanej miedzi, rozchylających się bezdźwięcznie na ukrytych zawiasach, aby otworzyć przed nimi kolejną salę o rozmiarach i przepy-chu, jakich nigdy jeszcze nie było im dane zobaczyć. Największej rzadkości niebieskie i zielone marmury, niewyobrażalnym kosztem sprowadzone z najdalszych zakątków imperium, pokrywały podłogę i ściany, błyszcząc i odbijając promienie rozsyłane przez setkę wonnych woskowych świec, uformowanych w kształt stożka i umocowanych w kandelabrach ze złota, które oświetlały całą salę. Oczom przedstawicieli Zachodu ukazał się, odziany w purpurowe szaty, z inkrustowaną rubinami i perłami złotą koroną na głowie, Bazyleus Alexius Comnenus, Wybraniec Niebios, Najwyższy Rządca Wszego Chrześcijaństwa, Równy Apostołom Boży Regent na Ziemi, który zasiadał na wyniosłym tronie, osadzonym na podium z drogocennego porfiru. Jeśli nawet nie wywarła na nich wstrząsającego wrażenia osoba najpotężniejszego spośród żyjących władców tego świata, to widok 157 jego szczerozłotego tronu poraził każdego z nich aż do głębi duszy. Z pewnością nie pozostali obojętni także na imponujący widok, jaki przedstawiały trzy rzędy Varangiaiískich gwardzistów cesarza: każdy z toporem i srebrną tarczą, w hełmie wysadzanym lapis lazuli i w napierśniku pokrytym listkami złota. Zarówno Godfrey, jak i Baldwin byli zarazem zdumieni, podekscytowani, zafa-scynowani i zachwyceni wszystkim, co mieli przed oczyma. Jakkolwiek mogli lekceważyć osobę, to nie potrafiliby zbyć machnięciem ręki bogactwa ani też potęgi, którymi człowiek ten rozporządzał. Krótko mówiąc, obaj wyobrazili sobie siebie samych, otoczonych marmurami własnych pałaców, spoglądających na swój dwór z wysokości szczerozłotego tronu i prowadzących do boju szeregi wysokich na siedem stóp wojowników, zdobnych w szlachetne kamienie i drogocenne metale.

Perspektywa urzeczywistnienia owej wizji tak im się zdała oczywista, gdyż niezaprzeczalnie właściwa w odniesieniu do osób ich pochodzenia i rangi, iż żadnemu nawet przez myśl nie przeszło, aby cokolwiek miało im przeszkodzić w rychłym dostąpieniu tak wspaniałego wyniesienia. Wprawdzie teraz byli jedynie przechodniami w królestwie bogactw, o jakich dotychczas nawet nie śnili, wszelako ich własne królewskie pochodzenie w pełni upoważniało ich do posiadania wszystkiego, czego tylko mogli zapragnąć królowie, a skoro tak, to mieli prawo po to sięgnąć. Marszałek doprowadził ich do stóp tronu, po czym trzykrotnie zastukał srebrną osadą swej laski o marmurową posadzkę i oznajmił: ‒ Przywiodłem oto przed oblicze waszej wysokości jego sługi, Godfreya z Bouillon i Baldwina z Boulogne, jako też mnogich członków ich świty. Następnie padł na brzuch przed cesarzem, dając zarazem do zrozumienia osłupiałym gościom, iż winni pójść za jego przykładem i uderzyć czołem przed wład-cą. Co gdy uczynili, Alexius dopiero po długiej chwili wzniósł dłoń i rzekł: ‒ Możecie powstać. Wielmoże podnieśli się tedy posłusznie, aby poczuć na sobie przenikliwe, acz łagodne spojrzenie dwojga oczu, osadzonych w bystrej i zdradzającej umiejętność rozważnego oceniania spraw twarzy. Starszy wiekiem Godfrey odezwał się pierwszy. ‒ Najjaśniejszy Panie i Cesarzu ‒ rzekł, przywołując na pamięć swoją najlepszą łacinę ‒ witamy cię imieniem naszego niebieskiego pana, Jezusa Chrystusa, który oby cię obdarzył swym błogosławieństwem. Przynosimy ci także pozdrowienia od Jego Świątobliwości Papieża Urbana, który śle wyrazy najwyższego szacunku i uprasza cesarza, by zechciał przyjąć swych braci z łaskawą przyjaźnią. ‒ Przyjmujemy wasze pozdrowienia ‒ odrzekł mu Alexius ‒ i gotowiśmy 158 obdarzyć naszą przyjaźnią zarówno was, jak i tych wszystkich, którzy pozostają pod waszą komendą. Nie wątpię, iż dotarły do waszych rąk dary, które przesłaliśmy na znak przyjaźni, należnej tym, którzy deklarują wierność temu tronowi. ‒ W samej rzeczy otrzymaliśmy twe dary, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ zapewnił go Godfrey ‒ i nasza wdzięczność za nie jest równie niewysłowiona jak twoja szczodrość. Alexius majestatycznym gestem skłonił głowę. ‒

Mniemamy takoż, że dotarły do was dostawy z zaopatrzeniem, które nakazaliśmy wysłać, aby oddziały wasze miały się czym pokrzepić. ‒ Także i z tego powodu czujemy się twoimi niewypowiedzianie wdzięcznymi dłużnikami, panie ‒ odpowiedział mu książę. ‒ Z długu tego z łatwością będziecie się mogli nam wypłacić ‒ rzekł na to cesarz. ‒ Domagamy się bowiem w zamian tylko jednej rzeczy. ‒ Starczy, jeśli wasza wysokość zechce ją wymienić ‒ odparł wielkodusznie Godfrey ‒ a bez zwłoki spełnimy twoje żądanie. ‒ Miło nam to słyszeć. Rzekłszy to, Alexius skinął ku jednemu z sześciu dostojników w czarnych szatach i z czerwonymi, płaskimi niby kielnia murarska nakryciami głów, a wezwany ‒ spiesznie przystąpił do tronu. Skłoniwszy się w pas, kanclerz cesarski podał mu, na całą długość wyciągnąwszy przed siebie ręce, arkusz pergaminu. Cesarz rozpostarł go i zaczął zeń czytać. Dwaj czcigodni rycerze i bracia, im dłużej słuchali zapisanego na pergaminie tekstu, tym większe odczuwali zakłopotanie, albowiem z treści dokumentu absolutnie jednoznacznie wynikało, jakie będą musieli wypełniać obowiązki i za co poniosą odpowiedzialność podczas gościny na terytorium cesarstwa. A gdy Alexius doszedł do punktu mówiącego o przysiędze lojalności, jaką mieliby złożyć, uznając w niej cesarza za najwyższego suwerena, którego autorytet będą rycerze przybyli z Zachodu stawiać ponad wszystkie inne, Godfrey i Baldwin osłupieli. ‒ Najjaśniejszy Panie i Cesarzu ‒ wykrztusił z siebie książę de Bouillon ‒ błagam o najłaskawsze wybaczenie, wszelako na taką rzecz zaprzysiąc nie będziemy mogli. Alexius zmarszczył brwi, zaczem Godfrey spiesznie począł wyjaśniać: ‒ Tak się bowiem nader niefortunnie składa, że jużeśmy przysięgli wierność Imperatorowi Zachodu, Williamowi, królowi Anglii. W żadnym tedy razie nie możemy tejże wierności przysięgać komu innemu, a cóż dopiero dwóch mieć najwyższych suwerenów. Musimy przeto prosić o łaskawe zwolnienie nas od konieczności spełnienia tego warunku. 159 ‒

Wszelako nie zostaniesz od tego zwolniony, Godfreyu z Bouillon ‒ rzekł Alexius głosem tak spokojnym, że aż przygniatał słyszących ciężarem zawartej w nim dezaprobaty. ‒ Jako bowiem jeden jest Bóg, tako i jedno Święte Cesarstwo Rzymskie z jedną jego stolicą, Konstantynopolem. Jeden tylko najwyższy władca zasiada na tronie tego imperium, ten mianowicie, którego macie przed sobą; żadnych tu innych władców nie masz. Nie dbamy o to, co rycerze Zachodu czynią na swych własnych ziemiach, gdy atoli przybywają do stolicy Świętego Cesarstwa, które zapewnia im żywot i pożywienie, mają przysięgać wierność i posłuszeństwo temu suwerenowi, z którego opieki i ochrony korzystają. Obu rycerzom odebrało mowę. W najgorszych przewidywaniach nie mogła im przyjść do głowy aż taka niewdzięczność. Oto przez dziewięć miesięcy byli w podróży, znosząc niezliczone trudy i przeciwności losu, byle tylko przyjść z pomocą upadającemu imperium, a na miejscu okazuje się, że ich najszlachetniejsze intencje mają być zdeptane z tak błahego powodu, jak zobowiązanie do lojalności! A w ogóle, to jak mógł się cesarz po nich spodziewać, iż podpiszą tak niegodny dokument? ‒ Bazyleusie ‒ zaczął cokolwiek niepewnie Godfrey ‒ nie jesteśmy w stanie spełnić twego żądania. ‒ Zatem odmawiacie? ‒ zapytał cesarz. ‒ Ależ bynajmniej nie odmawiamy! ‒ zaprzeczył wykrętnie Godfrey ‒ Po prostu uważamy za niemożliwe, aby podpisać dokument, który nam tu przedłożyłeś. Nareszcie i Baldwin odzyskał mowę, dodając: ‒ Od raz danego słowa zależy nasz honor, Najjaśniejszy Imperatorze. Co wszak odnosi się do każdego męża. Alexius zjeżył się w sobie. ‒ Honor? Zakazujemy wam brukać to wzniosłe słowo wymawianiem go w naszej przytomności. Dość już wiemy o waszym poczuciu honoru, by nie wątpić, że łatwo nim szermujecie, gdy przynosi wam korzyść, aliści po trzykroć łatwiej przychodzi wam od niego odstąpić, gdy może przynieść inną. Słowem, nic w istocie nie ma, na co byście nie przysięgli, i nic, w imię czego przysięgi byście nie złamali, gdyby się okazało, iż może się obrócić przeciwko wam. Tu cesarz spiorunował wzrokiem zbitych z tropu wielmożów, którzy przed nim stali, po

czym oświadczył: ‒ Zaprawdę powiadam wam, że albo złożycie swoje podpisy na tym zobowiązaniu do wierności i lojalności, albo nigdy nie ujrzycie Jerozolimy. Bracia popatrzyli na siebie z wyrazem bezsilności, wszelako nie ustąpili. Alexius uznał tedy, iż trzeba im dać czas do namysłu. 160 ‒ Odejdźcie ‒ nakazał im tonem, w którym zabrzmiało znużenie. ‒ Wracajcie do obozu i zwołajcie swych doradców. Za dwa dni wyślemy posłańców, aby przywieźli nam waszą odpowiedź. Zaczem szlachetni rycerze odprowadzeni zostali sprzed cesarskich oczu. Odda-lali się krokiem ludzi, których właśnie skazano na zgubę, nagle bowiem zobaczyli, jak oto wszystkie te wspaniałości, które już sobie sami w duchu przyznali, wymy-kają się szybko z zasięgu ich rąk. Zdruzgotani i w zupełnym pomieszaniu, opamiętali się dopiero w chwili, gdy już daleko za nimi został olśniewający bogactwem pałac, a powitał ich na nowo prześmiardły obóz, gdzie przysiedli i pogrążyli się w ponurych rozmyślaniach nad niepojętą zdradą, jakiej dopuścił się wobec nich przebiegły Wschód. Tak tedy rozpoczął się bój, w którym za oręż służyły siła woli i upór, i który miał się toczyć jeszcze przez długie tygodnie. Gdy któryś już raz pielgrzymi od-mówili złożenia podpisów pod przysięgą posłuszeństwa, cesarz wydał rozkaz ostatecznego wstrzymania dostaw żywności i wszelkiego innego ich zaopatrywania. Co jakiś czas wysyłał do obozu krzyżowców księcia Hugona de Vermandois jako swego osobistego posła, aby ten próbował przekonać swych pobratymców o konieczności złożenia przysięgi wierności, dzięki której ich armia znowu dostawała-by od cesarza żywność i wino. Za każdym wszakże razem spotykał się on z odmową nieugiętych Franków, którzy jednakowoż z coraz większym za każdym razem przygnębieniem spoglądali na malejące zapasy. Pierwszym dla Alexiusa sygnałem, iż trzeba skuteczniejszym sposobem przymusić zawziętych braci do kapitulacji, był powrót varangiańskiego pułku, wysłanego z zadaniem wyłapywania i doprowadzania do stolicy maruderów, którzy dopuścili się grabieży. Dowódca tego pułku odszukał drungariusza i z wyraźnym pośpiechem wręczył mu list cesarskiego siostrzeńca Jana, Egzarchy Dyrrachium; za co mu podziękowawszy, Dalassenus czym prędzej udał się do władcy, który właśnie modlił się w pałacowej kaplicy, otoczony rodziną. Wszedłszy tam dyskretnie, drungariusz ukląkł za plecami swego kuzyna i poczekał, aż modlitwa dobiegnie końca. Gdy wreszcie arcybiskup wypowiedział finalną formułkę, rodzina cesarska, powstawszy z klęczek, popatrzyła w stronę tego, który się przyłączył do modłów. ‒

Dalassenus! Cesarzowa Irena, wysoka i elegancka niewiasta, uśmiechnęła się wdzięcznie i podała dłoń jednemu ze swych ulubionych dworzan. ‒ Tak rzadko cię ostatnio widzimy, kuzynie. Mam nadzieję, że przynajmniej Wielkanocną Mszę spędzimy w twoim towarzystwie, a także świąteczną ucztę. 161 ‒ Byłaby to dla mnie wielka przyjemność, bazylisso ‒ odparł Dalassenus, składając pocałunek na ofiarowanej mu dłoni. ‒ Zechciej nam teraz wybaczyć, pani ‒ interweniował wówczas Alexius ‒ wszelako sądzę, iż kuzyn nasz przybył tu z jakąś pilną sprawą. ‒ Ach, te wasze nie kończące się narady! ‒ skarciła go łagodnie Irena. ‒ Kiedy wreszcie nastanie kres tych spotkań? Po czym zebrała swoją gromadkę. ‒ Chodźcie, moje dziatki. Teraz czekają was lekcje! Cesarz pożegnał się z małżonką i z dziećmi, a następnie zwrócił się do Dalassenusa, który począł się z nim dzielić nowinami: ‒ Wrócili Varangianie. Ich dowódca przekazał mi list do ciebie. Alexius złamał pieczęć, rozłożył dokument i szybko przebiegł go wzrokiem. Widząc, że twarz mu się zmieniła pod wpływem lektury, drungariusz zapytał: ‒ Jakieś niedobre wieści, bazyleusie? ‒ Co najmniej dwie kolejne armie krzyżowców weszły w nasze granice i w tej chwili maszerują ku stolicy ‒ odparł Alexius. Zmarszczywszy brwi, dodał jeszcze: ‒ Zdaje się, iż jedną z tych armii dowodzi nasz niegdysiejszy przeciwnik, Bohemond z Taranto. ‒ On?! ‒ zakrzyknął drungariusz. ‒ Myślałem, że nigdy już nie zobaczymy tego żałosnego bękarta Guiscarda. ‒

Jako też i ja, kuzynie ‒ przytaknął mu cesarz. ‒ A druga armia? ‒ Ta jest pod komendą niejakiego Raymonda, księcia Tuluzy. Do Dyrrachium przypłynęli w Idy Marcowe, a Jan szybko się ich pozbył, przeto mogą tu dotrzeć w każdej chwili. Dalassenus zmagał się z ogarniającym go niepokojem. ‒ Wydam polecenie Połowcom, aby pilnie przepatrywali drogi i przesłali nam wiadomość, gdy tylko ich spostrzegą. Dałoby to nam dość czasu, żeby się przygotować na ich nadejście. ‒ Lepiej jeszcze będzie ‒ podsunął mu myśl Alexius ‒ jeśli im rozkażesz, by eskortowali księcia i jego armię aż do samej stolicy. Nie życzę sobie, aby znowu ich maruderzy napadli na jakieś miasto po drodze. ‒ Dopatrzę tego, bazyleusie ‒ zapewnił go młodzieniec. ‒ Czy w swoim liście egzarcha podał, jakiej ich liczby mamy się… Nim zdołał dokończyć, w progu stanął kapitan Excubitorów, dając znać o swej obecności dyskretnym chrząknięciem. Gdy Alexius zaprosił go gestem do środka, Nicetas rzekł: ‒ Wybacz, bazyleusie, moje najście, wszelako zanosi się na kłopoty. Na 162 jednym z targowisk za murami doszło do zamieszek. Straże miejskie już przystąpiły do ich tłumienia, pomyślałem wszakże, iż powinieneś o tym się dowiedzieć. Ponadto zauważono, że pielgrzymi przesuwają swoje obozowiska wyżej ku Złote-mu Rogowi. Może to znaczyć, że przygotowują się do zaatakowania miasta. Na tę wieść zmarszczki na czole cesarza pogłębiły się; przesunął dłonią po twarzy. ‒ Co oni mogą zamyślać? ‒ W głosie Dalassenusa pobrzmiewała irytacja. Alexius wziął głęboki oddech, by łatwiej mu było nad sobą zapanować, po czym rzekł: ‒ Może się to wszystko skończyć na niczym, niemniej musimy być w pogotowiu. Postaw na nogi łuczników i każ Varangianom wejść na mury. Dalassenusowi zaś polecił: ‒

Zwołaj Nieśmiertelnych. ‒ Życzysz sobie, żebyśmy zaatakowali pielgrzymów, bazyleusie? ‒ spytał Nicetas. ‒ Nie ‒ zdecydował cesarz. ‒ W każdym razie jeszcze nie teraz. Jeśli podejdą pod bramy, każ łucznikom strzelać ponad głowami. A teraz już śpieszcie zająć się tym wszystkim. Spotkamy się na murach. Powstał i wyszedł z kaplicy, udając się szybkim krokiem do monarszych apartamentów, gdzie rozkazał Gerontiusowi, by zawezwał jego osobistych zbrojmi-strzów. ‒ Pokażemy tym swarliwym wielmożom, jakim jest szaleństwem porywanie się na imperatora! Podczas gdy nakładano mu zbroję, Alexius nakazał marszałkowi przywołać kanclerza, który zjawił się mocno zadyszany, ściskając w ręku potrzebny cesarzowi dokument. Alexius wziął od niego pergamin i przypasawszy miecz, spiesznie udał się na mury. Na prowadzących tam schodach czekał nań już Nicetas. ‒ Jedenastu zabitych, bazyleusie ‒ zameldował ‒ dwudziestu siedmiu rannych i poturbowanych. ‒ Ilu wśród nich mieszkańców miasta? ‒ Osiemnastu, bazyleusie. Trzech kupców, sześciu sprzedawców i jeden albo dwóch rzemieślników. Reszta to niewiasty i dzieci. Odesławszy dowódcę na jego posterunek, cesarz wspiął się po ostatnich z długiego ciągu schodkach na koronę muru, gdzie oczekiwał go Dalassenus. ‒ Walki trwają, bazyleusie. Krzyżowcy splądrowali targowisko, które znajdowało się najbliżej ich obozu ‒ poinformował go Wielki Drungariusz. ‒ Wygląda na to, że gotują się do ataku na bramę. 163 ‒ Gdzie mogą się znajdować ich dowódcy? ‒ zastanowił się głośno Alexius, przypatrując się ruchliwej masie zbrojnych, którzy wkroczyli na most wiodący do bramy. Tak samo jak wiele barbarzyńskich hord przed nimi, ci szaleni łacinnicy sądzili, iż uda im się podbić cesarstwo, jeśli obalą bramy Konstantynopola. ‒

To nie wygląda na zorganizowany atak, bazyleusie ‒ rzekł młody generał. ‒ W istocie, wydaje się, że główne ich siły zaczęły się wycofywać. Wskazał ręką na oddziały krzyżowców, które przemieszczały się wzdłuż południowego brzegu rzeki. Po drugiej stronie pasa ziemi niczyjej zwinięto już całe kwatery namiotów, a wciąż zwijano następne; armia pielgrzymów ruszała do marszu. ‒ Może spróbują ustanowić gniazda oblężenia ‒ przypuszczał Dalassenus. ‒ Albo też zamyślają przeprawić się w górze rzeki i zaatakować miasto od wschodu. ‒ Przez rzekę? ‒ Alexius pokręcił głową. ‒ To by nie miało sensu. ‒ Tak czy inaczej ‒ stwierdził Dalassenus ‒ moglibyśmy rozprawić się z ty-mi przed bramą, zanim tamci dowiedzieliby się o naszym ataku. W tej właśnie chwili podbiegł do nich jeden ze strategów. ‒ Łucznicy stoją już w gotowości, bazyleusie ‒ zameldował. ‒ Czekają tylko na twój rozkaz. Cesarz oderwał wzrok od bramy i ponad głowami kłębiącego się przed nią tłu-mu spojrzał ku miejscu, gdzie doszło do zamieszek. Nad placem targowym unosiły się dymy. Sam targ ‒ czy raczej to, co z niego zostało ‒ wyglądał jak pobojowisko: całkowicie zrujnowane kramy, których drewniane szczątki walały się po opustoszałym placu, wdeptane w ziemię towary i produkty żywnościowe, a pośród tego wszystkiego kuśtykający ranni, którzy wciąż jeszcze nie otrząsnęli się z szoku. Alexius dojrzał trzy martwe ciała. Pozostałe ofiary zabrano już na wózki, podąża-jące teraz w stronę pobliskiej świątyni. ‒ Czy mam wydać rozkaz do ataku? ‒ Poślijcie parę salw ponad ich głowami ‒ postanowił cesarz. ‒ Trzeba ich odpędzić od bramy. Następnie zwrócił się ku jednemu ze stojących za jego plecami excubitorów i rozkazał: ‒ Będzie nam potrzebny koń, a drugi dla drungariusza. I daj nam znać, kiedy przybędą Nieśmiertelni. ‒ Właśnie, bazyleusie ‒ zastanowił się Dalassenus. ‒ Nieśmiertelni bez trudu się z nimi

uporają. Nie musisz się sam wystawiać na niebezpieczeństwo. Jeśli się na to zgodzisz, to w chwili, gdy krzyżowcy się poddadzą, niezwłocznie prześlę ci wiadomość. 164 ‒ Nie, Dalassenusie. W samej rzeczy o to mi właśnie chodzi, by zobaczyli mnie na czele szarży i pojęli dzięki temu, jakim jest mężem ten, który żąda od nich uległości. Zostaną pobici we własnym obozie i zmuszeni do aktu lojalności ‒ oświadczył Alexius, wręczając swemu kuzynowi pergamin. Zaczem ponownie obróciwszy się ku rzece, patrzył na długie kolumny posuwających się brzegiem krzyżowców, kręcąc przy tym w zatroskaniu głową. ‒ To mnie niepokoi. Bardzo chciałbym wiedzieć, co się za tym ich manew-rem kryje. Po paru chwilach doniesiono mu, iż Nieśmiertelni są gotowi i czekają na dole pod bramą. Zszedł wraz z Dalassenusem z muru, by dołączyć do swej wyborowej formacji. Dosiadłszy konia, zajął swe miejsce na czele i wydał ostatnie rozkazy, po czym zwrócił wierzchowca ku bramie i dał strategom znak, na który z muru wzleciała chmura strzał. ‒ Otworzyć bramę! ‒ zakrzyknął wówczas Alexius. Strażnicy pochylili się nad kołowrotami i rozległ się dudniący zgrzyt zawiasów. Wrota powoli się rozwarły. Ze swym generałem u boku, za plecami mając setkę Nieśmiertelnych na koniach i siedemdziesięciu pięciu pieszych Varangian, Alexis ruszył do boju. Pielgrzymi, których już wcześniej łucznicy wypłoszyli spod bramy, tłoczyli się teraz przy wejściu na most, zawieszony nad suchą fosą przebiegającą wzdłuż ze-wnętrznych murów. Na widok otwartej bramy puścili się ku niej pędem, zaraz jednak stracili zapał, ujrzawszy gotową do ataku konnicę. Gdy most załomotał pod końskimi kopytami, krzyżowcy, których bojowe okrzyki przerodziły się we wrzask przerażenia, próbowali się zatrzymać i zawrócić, wszelako pierwsze ich szeregi, w których plecy uderzył z impetem biegnący za nimi tłum, nie miały już żadnej nadziei na ucieczkę. Nielicznym szczęśliwcom, którzy znajdowali się po bokach, udało się skoczyć z mostu do fosy, dzięki czemu uniknęli grotów bizantyjskich włóczni. Resztę zmiażdżyła jazda, wbijając się w ogarniętą chaosem zbitą masę zbrojnych pielgrzymów. Alexius uderzał raz za razem, równie często używając tylnego końca włóczni, jak i jej ostrza. Wznosząc i opuszczając broń, jednocześnie obrzucał spojrzeniem całe pole walki, wypatrując jakiejkolwiek oznaki ewentualnego kontrataku, do którego mogliby się zmobilizować rycerze. Nie dostrzegłszy wszelako żadnych sygnałów, które by dowodziły, iż tężeje opór przeciwnika, skupił się na powodzeniu swej szarży. Zdezorientowani i przerażeni, krzyżowcy całymi gromadami umykali przed cesarskim

natarciem. Choć Alexius rozkazał, by nie korzystano ze sposobności 165 szarżowania na pojedynczych pielgrzymów, to ich szeregi popadły w taką rozsypkę, iż atakujący nie mogli się powstrzymać przed zadawaniem ciosów przeciwni-kowi, który znalazł się w osamotnieniu. Nie tak wielu zresztą było takich nieszczęśników; dużo więcej krzyżowców zginęło pod stopami swych własnych towarzyszy, którzy stratowali ich, uciekając w panice przed pędzącymi na nich końmi. Wyrąbując w rozpraszających się szeregach przeciwnika swoisty szeroki pokos, cesarska jazda szybko podążała ku rzece, kierując się w stronę wystawionej na atak flanki posuwającej się brzegiem kolumny krzyżowców. Zbliżywszy się do niej, konnica Alexiusa natrafiła na pośpiesznie skrzyknięty obronny oddział, który liczył sobie około stu rycerzy i kilkuset pieszych zbrojnych. Uformowali oni niezbyt zwarty front pomiędzy nacierającą jazdą a własnymi szeregami, które mieli blisko za plecami. Nie mogli uniknąć walki, jednakże ‒ niepewni i niezdecydowani ‒ czekali, aż Bizantyjczycy pierwsi zdecydują się na jakieś posunięcie. ‒ Stać! ‒ krzyknął Alexius i mocno ściągnął wodze. Jego rumak stanął jak wryty na zadnich nogach, po czym znieruchomiały opadł na przednie o jakiś tuzin kroków od pierwszego szeregu rycerzy. Natychmiast stanął u jego boku jeden z gwardzistów cesarza, podczas gdy jednocześnie Nieśmiertelni sformowali długie skrzydła po dwa szeregi w każdym, tworząc mur, który bez wątpienia musiał budzić lęk w nie wiedzących co począć pielgrzymach. Cesarz wycelował grot swej włóczni w gardło rycerza, który znalazł się na wprost niego. ‒ Jam jest Alexius, Najwyższy Władca Świętego Imperium Rzymskiego. Czy pojąłeś moje słowa? ‒ zapytał po łacinie, którą odarł z wszelkiej ozdobności, aby tamtemu jak najłatwiej było ją zrozumieć. ‒ Pojąłem ‒ odparł rycerz, przy czym twarz jego zachowała wojowniczy, niestrachliwy wyraz. Jego wiek i blizna na szyi dowodziły, że cesarz trafił na wete-rana licznych bojów, który wszakże wykazał się rozwagą, i nie wzniósł swego miecza. ‒ Gdzie są wasi wielmoże? ‒ zapytał Alexius. Krzyżowiec wskazał ruchem głowy początek maszerującej kolumny, dając do zrozumienia, iż znajdują się oni na czele wojska. ‒ Jedź i sprowadź ich do mnie ‒ rozkazał mu cesarz. ‒ Będziemy tu na nich czekać. Przekonany już, że Bizantyjczycy nie zmierzają do walki, rycerz dał ruchem głowy znak swemu sąsiadowi w szeregu, a ten spiął ostrogami wierzchowca, i galopem odjechał.

Nastąpiło długie oczekiwanie, podczas którego obie strony trwały bez ruchu naprzeciw siebie, w napięciu przypatrując się sobie przez dzielącą ich wąską przestrzeń. 166 Wreszcie na tyłach obrońców uczynił się nagły rejwach, po którym szeregi ich poczęły się rozstępować, dając wolną drogę grupie jeźdźców, którzy podążali na czoło oddziału. Alexius poczekał, aż znajdą się w zasięgu jego głosu, i rzucił drwiąco: ‒ A więc? Opowiedzcie nam, jak dzielnie spisali się nieustraszeni kupcy na widok waszych ostrych mieczów? Czy dzieci u boku swych matek mocny stawiły opór waszej potężnej szarży? Najważniejsze wszelako, iż zwyciężyliście i przyznaję, że bardzo przystojnie się prezentujecie z wieńcami laurowymi na barkach! Na te jego słowa wielkie zdumienie odmalowało się na obliczu księcia Godfreya, który wszakże zdołał coś odpowiedzieć. Alexius jednakowoż jeszcze nie skończył. ‒ Czemuście na szczodrość cesarską odpowiedzieli zdradliwą napaścią? Nawet zdziczały pies nie kąsa ręki, która go karmi! Pod jego palącym spojrzeniem przybyli rycerze poczęli się kręcić niepewnie w siodłach, zerkając ku swemu dowódcy, od którego oczekiwali, iż wystąpi w obronie ich honoru i odeprze niewytłumaczalny atak cesarza, który zakrzyknął teraz: ‒ Hańba wam! Krwi bezbronnych nie przelewa się bezkarnie, tedy wymierzę wam sprawiedliwość. Nakazuję, abyście z własnych zasobów zapłacili odszkodowania rodzinom tych wszystkich, którzy padli od waszych mieczy. ‒ Najjaśniejszy cesarzu ‒ rzekł Godfrey tonem męża niewinnie oskarżonego. ‒ Oświadczam przed Bogiem i wszystkimi tu obecnymi, że nic mi nie wiadomo w sprawie, o której mówisz! ‒ Nie godzi się, byś trwał w niewiedzy, szlachetny rycerzu ‒ odparł zgryźliwie Alexius. ‒ Nastaw tedy uszu, abyśmy cię mogli oświecić. Zaczem opowiedział pognębionemu wielmoży o wszczęciu krwawych zamieszek i spustoszeniu targowiska przez jego wojsko, a następnie zadał mu pytanie: ‒ Gdzieżeś był, gdy twoi ludzie gwałcili pokój i przyjaźń pomiędzy naszymi ludami? ‒ Nasze zapasy się wyczerpały ‒ odrzekł hrabia, uchylając się od odpowiedzi. ‒ Moi ludzie

nie mają co jeść… Wręcz głodują. Od tygodni nie mieli do jedzenia nic, oprócz spleśniałego chleba. ‒ Dobrze wiesz, że pożywienie czeka na twoich ludzi ‒ oświadczył Alexius. ‒ Dostaną wszystko, czego im trzeba, jeśli tylko złożysz nam przysięgę wierności i posłuszeństwa. Teraz, gdy dał już upust swemu zagniewaniu, cesarz mógł skupić się na głównym swym celu. 167 ‒ Dzisiejszy dzień ‒ rzekł bardziej już ugodowym tonem ‒ wyznaczyliśmy jako ostateczny termin uzyskania twego podpisu pod aktem lojalności, chcemy tedy usłyszeć odpowiedź. Jakiej zamierzasz nam udzielić? Godfrey obrzucił spojrzeniem stojących przed nim Nieśmiertelnych i się zawahał. Wszelako w tej samej chwili nastąpiło poruszenie na tyłach krzyżowców i nagle do pierwszego szeregu przebił się Baldwin. ‒ Żądanie to jest zniewagą! ‒ krzyknął, występując. ‒ Oświadczam, że go nie podpiszemy! Alexius patrzył nań ani trochę nie poruszony. ‒ Dasz nam swoje słowo lub oddasz swe życie. Wybór należy do ciebie, przyjacielu, wszakże wiedz, że nim ten dzień dobiegnie końca, będziemy mieli albo jedno, albo drugie. ‒ Niech diabli porwą twoją przysięgę! ‒ odparł Baldwin i wyciągnął miecz. Na ten widok paru rycerzy zachęciło go okrzykami. Rozległ się brzęk wysuwanych z pochew mieczy. ‒ Opanuj się, Baldwinie! ‒ ryknął jego brat. ‒ Odłóż miecz. Postanowiłem, że spełnimy żądanie cesarza. Po czym zwrócił się do Alexiusa: ‒ Napaść na targowisko była błędem. Zaręczam swoim honorem, że ci, którzy jej przewodzili, zostaną ukarani. Przeniósł zgnębiony wzrok na Baldwina, następnie objął spojrzeniem grupkę najwybitniejszych rycerzy ‒ już spokojnych ‒ po czym ponownie obrócił głowę ku imperatorowi.

‒ Szczerze żałujemy zniszczeń i szkód uczynionych ludziom. Zgodnie z twym postanowieniem zapłacimy stosowne odszkodowania. ‒ Zachęcamy was przy tym do hojności ‒ poradził mu Alexius. ‒ Jaką bowiem miarę przyłożycie do nieszczęść innych, taką i my wobec was się posłuży-my. ‒ Takoż uczynimy ‒ zapewnił Godfrey. ‒ Co więcej, gotowi jesteśmy podpisać akt lojalności w miejscu i o czasie przez ciebie wyznaczonym. ‒ Tedy niechaj tak będzie ‒ oświadczył cesarz. ‒ Zostanie on podpisany tu i teraz. Wyciągnął rękę do Dalassenusa, który natychmiast wsunął mu w dłoń złożony we czworo pergamin. Rozpostarłszy go, Alexius przywołał do siebie obu wielmożów: ‒ Podejdźcie tu. Zsiedli z koni i stanęli przed nim. ‒ Przeczytaj to na głos. 168 Godfrey, choć niechętnie, spełnił cesarskie polecenie i odczytał przysięgę dotrzymania wierności imperatorowi, tudzież uznawania go od tej chwili za najwyższą władzę we wszystkich sprawach, dotyczących rządzenia cesarstwem i jego obywatelami, nadto zaś zwrócenia imperium wszystkich, stanowiących uprzednio jego część ziem i miast ‒ jako też wszelkich skarbów, relikwii lub świętych obiektów, znalezionych w ich granicach ‒ które wyprawa krzyżowa zajęłaby w drodze do Jerozolimy. Odczytawszy treść przysięgi, Godfrey uroczyście ją potwierdził, zaczem Dalassenus wręczył mu gęsie pióro i kałamarz z czerwonym atramentem. Z kamienną i ponurą twarzą wielmoża zamoczył pióro w kałamarzu, po czym napisał swe imię, ozdabiając je zadzierżystym zakrętasem, a następnie przekazał pergamin i pióro bratu ze słowami: ‒ Połóż swe imię pod moim, drogi bracie, pamiętając, iż celem naszym jest pokonanie niewiernych, nie zaś wojna z naszymi przyjaciółmi. To ostatnie słowo skwitował Baldwin ironicznym prychnięciem, z ostentacyjną

niedbałością nabazgrał swe imię i wyzbytym z szacunku gestem podał dokument cesarzowi, który rzucił okiem na podpisy, po czym oddał pergamin na przechowanie Wielkiemu Drungariuszowi, a do rycerzy rzekł: ‒ Obiecana żywność zostanie wam niezwłocznie dostarczona. W najbliższych dniach spodziewamy się przybycia hrabiego Bohemonda z Taranto, który także zobowiązany zostanie do podpisania przysięgi lojalności. Gdy stanie się zadość tej formalności, zwołamy spotkanie, na którym uzgodnione zostaną plany przeprawienia statkami na drugi brzeg Bosforu waszych ludzi, koni i zaopatrzenia. Tu uczynił pauzę, aby waga jego słów zapadła w ich umysły, a następnie powiedział: ‒ Jako że czas waszego pobytu tutaj dobiega swego końca, przeto postanowiliśmy dać wam możność zapoznania się z niektórymi skarbami Konstantynopola i zaznania oferowanych przezeń przyjemności. Z tym zamiarem poleciliśmy przedsięwzięcie niezbędnych kroków, abyście mogli zwiedzić najciekawsze miejsca naszej stolicy. ‒ Wielceś dla nas łaskaw, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ odpowiedział Godfrey, przyjmując owo zaproszenie jako ofertę zawarcia pokoju. ‒ Nic nie mogłoby nam sprawić większej przyjemności. Baldwin nastroszył się, wszelako tym razem utrzymał język za zębami. ‒ Aby wszakże nie spotkała was jakaś przykrość w nie znanym sobie, a tak rozległym mieście, przydzielimy wam naszych osobistych gwardzistów jako zarazem eskortę i przewodników. Tak chronieni, nie będziecie się musieli obawiać ni zabłądzenia, ni jakiejkolwiek szkody. 169 ‒ To jeszcze jeden dowód chwalebnej o nas troski ‒ rzekł Godfrey. ‒ Składamy ci zań dzięki i niecierpliwie oczekiwać będziemy chwili, gdy zaprosisz nas na zapowiedzianą naradę. Zaczem skłonił się, choć niezbyt głęboko. Alexius wypowiedział słowa pożegnania i wyznaczył Wielkiego Drungariusza, dwóch strategów oraz pięćdziesięciu Varangiańskich gwardzistów, aby dopatrzyli wypłacenia przez rycerzy należnych odszkodowań, a następnie oprowadzili wszystkich pielgrzymów po mieście. Wydawszy te polecenia, cesarz powrócił do swego pałacu, by tam przygotować się do spotkania z wojowniczym synem swego niegdysiejszego wroga, Bohemondem z Taranto.

16. Osada w Inbhir Ness była znacznie większa, niż się Murdo spodziewał, ale też znacznie ponad jego oczekiwania nędzniejsza. Tworzyły ją grupki niskich chat o spadzistych, pokrytych słomą dachach, które tuliły się do siebie wzdłuż wąskich ścieżek krzyżujących się we wszystkich kierunkach niczym pajęczyna z nici wy-deptanej ziemi. Nad całym tym miasteczkiem wisiała chmura dymu, który wznosił się ponad niezliczonymi domostwami, tak iż nawet w słoneczne dni Inbhir Ness było mroczne i odpychające. Samo ujście rzeki było dość szerokie, wszelako jedynie garstka małych łodzi i trzy lub cztery statki cumowały wzdłuż błotnistych brzegów. Poza dużym mona-styrem wznoszącym się na wierzchołku wzgórza, wysoko ponad zatoką, miejsce to robiło wrażenie starzejącego się, pustoszejącego i skazanego na zagładę, co bardzo chłopca zaskoczyło. Nawet w sennym Kirkjuvágr panował większy ruch i więcej się tam działo. Gdy podzielił się tą opinią z Pederem, stary żeglarz odrzekł krótko, żeby poczekał, to zobaczy, jak jest naprawdę. Płytkim i wąskim kanałem dopłynęli do następnej, mniejszej zatoki, która wcinała się dość głęboko w ląd, aby połączyć się z Ness, które tworzyło w tym miejscu szeroką, płytką zatokę, tak gęstą od najróżniejszych rozmiarów łodzi i łódek, iż Peder zmuszony był wykazać się swą zręcznością, by znaleźć dla ich pływającej łupinki jakieś miejsce przy brzegu. ‒ Przybijaj! ‒ ponaglał go Murdo. ‒ Przybijaj! ‒ Już, już ‒ uspokajał go Peder. ‒ Niech tylko wypatrzę jakieś dobre miejsce. Podróż mieli dobrą, wiatry im sprzyjały, a morze było spokojne, jednakowoż po prawie pełnych trzech dniach i dwóch nocach żeglugi, Murdo nie mógł się już doczekać zejścia na ląd; każde miejsce by go zadowoliło. ‒ Tam! Widzisz? ‒ I wskazał na szczelinę pomiędzy dwoma sporych rozmiarów kutrami o wysokich burtach. ‒ Wsuńmy się tam! Peder ocenił wzrokiem odległość pomiędzy kutrami i skrzywił się z niechęcią, wszelako usłuchał i skierował tam dziób łodzi. ‒ Opuść żagiel ‒ powiedział ‒ i siadaj do wioseł. Tylko tak tam wejdziemy. 171 Murdo pośpiesznie wykonał oba polecenia i wkrótce wślizgnęli się w szczupłą lukę.

Zaledwie kil dotknął przybrzeżnego dna, a już chłopiec jednym skokiem znalazł się na suchym lądzie i przywiązywał do pachołka rzuconą mu przez Pedera linę. ‒ Pędź, paniczu Murdo, i spróbuj odszukać statek Orina ‒ zachęcił go starzec, gramoląc się z łodzi na ląd. ‒ Ja się tu zaopiekuję łódką. Nie zwlekając ani chwili, chłopiec pobiegł wzdłuż brzegu. Przemierzał cypel, przypatrując się przycumowanym statkom i próbując odgadnąć, który z nich mógł należeć do czcigodnego Orina. Tak zgadując, dotarł aż do najdalszego krańca przystani, na styku zatoki i właściwego portu, gdzie przybierała ona kształt zbliżo-ny do czworoboku. Tu przybywały wozy i wózki dostawców zaopatrzenia, i tu spotykali się marynarze, aby pogadać przy piwie. Na skraju tego błotnistego czworoboku znajdowała się tawerna, pierwsza, jaką Murdo w swym życiu zobaczył: niski, ciemny i niezbyt z wyglądu solidny budyneczek, przed którym wznosił się wysoki stos ustawionych warstwami drewnianych beczek, antałków i kadzi. Przed wejściem do tawerny Murdo przystanął, by przez chwilę sycić nozdrza dochodzącą go z wnętrza przez otwarte drzwi smakowitą wonią pieczonego mięsa. Ślina napłynęła mu do ust, a pusty żołądek aż się skręcił w oczekiwaniu uczty. Jeszcze raz chłopiec przepatrzył portowe nabrzeże, a gdy mu się tak przyglądał, za jego plecami ukazał się mężczyzna w skórzanym fartuchu, który właśnie wyszedł z tawerny, i podszedłszy do góry beczek, chwycił jeden z antałków. ‒ Najmocniej przepraszam ‒ zwrócił się doń Murdo najgrzeczniej jak umiał. Mężczyzna obrzucił go krótkim spojrzeniem i bez słowa powrócił do tawerny. ‒ Szukam statku Orina Wielkostopego ‒ nie dawał za wygraną chłopiec. ‒ Moglibyście mi powiedzieć, gdzie go znaleźć? Mężczyzna minął go z niewyraźnym mruknięciem, po czym, nie obróciwszy się, rzucił przez ramię: ‒ A co to ja? Zarządca portu? Nie pałętaj mi się tu pod nogami! Murdo poczuł się dotknięty jego niezrozumiałym grubiaństwem, wszelako znalazł w tej szorstkiej odprawie pewną wskazówkę: trzeba znaleźć zarządcę portu. Ruszył przeto w dalszą wędrówkę skrajem nabrzeża, przypatrując się wszystkim mijanym mężczyznom, żaden wszakże nie wyglądał mu na kogoś, kto zawiady-wałby portem i całą panującą dokoła krzątaniną. Musiało tu się przewijać, jak ocenił, ze stu albo i więcej ludzi. Wielu w grupkach po trzech, czterech, sporo w większych gromadkach, podczas gdy reszta zała-twiała swoje

sprawy w pojedynkę. Cokolwiek jednak każdy z nich robił ‒ pił, rozmawiał czy też czymś był zajęty ‒ to nieodmiennie sprawiał wrażenie człowieka całkowicie tym zaabsorbowanego, nie mającego czasu ani głowy, by zwracać 172 uwagę na kręcącego się to tu, to tam chłopaka. Murdo tymczasem, choć na pozór krążył bez celu, to przecie przez cały czas pilnie przysłuchiwał się każdej rozmowie z nadzieją, iż uda mu się wychwycić akcent, który by wskazywał na Norwega. Znalazłszy się raz jeszcze na wschodnim odcinku nabrzeża ‒ zbitego z bali, by mogło służyć do załadunku i wyładunku towarów transportowanych przez większe statki ‒ chłopiec dostrzegł grupę siedmiu potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy głośno rozmawiając, raczyli się jednocześnie ciemnym piwem, czerpanym z dużej wazy. Za nimi, ośmiu innych przerzucało z brzegu całą górę pakunków, bel i drewnianych skrzyń na pokład gładko połyskującego, smukłego okrętu o niskich burtach. Jego dziób i burta wychylały się wdzięcznie, wygięte poza pokład jako przedłużenia ostrego niczym brzytwa kilu. Dziób zdobiła rzeźba smoczego łba, wybałuszającego pomalowane na czerwono oczyska i wytrzeszczającego długie, wygięte białe kły. Zarówno ci, którzy pracowali przy załadunku, jak i ci zajęci piciem i rozmową, mieli na sobie takie samo odzienie ze skóry i samodziału, a większość miała długie włosy, splecione na karku w warkoczyki, i przewiązane. Murdo zwolnił kroku, by lepiej słyszeć rozmowę, a wówczas ich śpiewny akcent upewnił go w domyśle, iż muszą to być Norwegowie. Przystanął, zastanawiając się przez chwilę, jak najlepiej będzie się do nich zwrócić, i wciąż jeszcze układał w myślach pierwsze swoje słowa, gdy raptem jeden z nich ‒ muskularny majtek z gołą piersią, na którą opadał mu przez ramię warkoczyk ‒ zwrócił nań uwagę. ‒ Hej, ty tam! ‒ warknął nieprzyjaźnie. ‒ Coś ci się w nas może widzi wesołe, że tak się gapisz? Mówił z akcentem i choć Murdo rozumiał poszczególne słowa, to dopiero po chwili zdołał złożyć je sobie w całość. ‒ Słucham? ‒ bąknął niepewnie. ‒ On może głuchy ‒ wyraził przypuszczenie inny, gdy już cała grupa obróciła się ku chłopcu. ‒ Przepraszam ‒ rzekł Murdo, biorąc się w garść i postępując w ich stronę. ‒ Szukam okrętu czcigodnego Orina Wielkostopego. Moglibyście mi powiedzieć, czy stoi tu gdzieś w pobliżu? Majtkowie spojrzeli po sobie, ale najwyraźniej nie kwapili się z odpowiedzią.

Już miał Murdo powtórzyć swoje pytanie, gdy jakiś dudniący głos za jego plecami zapytał: ‒ A któż to taki dopytuje się o Orina Wielkostopego? ‒ To ja ‒ odpowiedział pośpiesznie chłopiec, odwracając się, by zobaczyć, z kim ma do czynienia. 173 Stal przed nim smagły Norweg o byczym karku i rękach jak dwa połcie szynki, uwieszone po bokach bezrękawnej tuniki z niebarwionej skóry. Spodnie miał uszyte z grubego żaglowego płótna, ufarbowanego na kolor rdzy, a ich nogawki zawinięte były nad cholewami wysokich butów z niedźwiedziej skóry, na której pozostało jeszcze nawet trochę sierści. U szerokiego pasa z tej samej skóry przypięta była duża kiesa. Miał długą czarną brodę i, podobnie jak większość pływających po pełnym morzu żeglarzy, włosy ściągnięte na karku rzemykiem. Szyję otaczał mu gruby srebrny łańcuszek, a na wskazującym palcu lewej ręki nosił imponujących rozmiarów złotą obrączkę. Oczy, które wpatrywały się w chłopca spod wysokiego, spalonego słońcem, brązowego czoła, były jasne i przyjazne. Dwa rzędy zdrowych zębów błysnęły bielą, gdy zadał następne pytanie: ‒ Jaki masz interes do Wielkostopego? Nie chcąc za dużo wyjawić, Murdo odparł: ‒ Mówią, że czcigodny Orin ma popłynąć do Jerozolimy. ‒ Ano, płynie ze swoim królem na pielgrzymkę. Brodacz przyjrzał mu się z uwagą od stóp do głowy, jak gdyby oceniał wartość rzeźnego bydlęcia, które jednakowoż uznał za niezbyt wiele warte. ‒ A tobie co do tego, chłopcze? Murdo doszedł do wniosku, że jego rozmówca jest wprawdzie szorstki w obejściu, lecz nie ma w sobie złości. ‒ Ja także ślubowałem wyruszyć do Ziemi Świętej ‒ oświadczył z dumą. ‒ Przybyłem tu prosić go, żeby mnie przyjął na swój statek. Znam się na żeglowaniu i mogę

pracować. A poza tym mam trochę srebra i jeśli trzeba, to mógłbym zapła-cić za podróż. ‒ Patrzcie, patrzcie! Może zapłacić! ‒ rzekł na to majtek cokolwiek pogod-niejszym już tonem. ‒ Bardzo byłbym przeto wdzięczny za informację, gdzie mógłbym znaleźć czcigodnego Orina… A przynajmniej jego statek. Brodacz wyprostował się na całą swą wysokość. Był potężnym, umięśnionym mężczyzną o szerokich, mocnych barach. ‒ Skoro szukałeś Orina Wielkostopego, to trafiłeś do właściwego miejsca ‒ stwierdził. ‒ Tylko że zjawiłeś się za późno. On już dwa dni temu z porannym odpływem ruszył w podróż. Serce chłopca zamarło; wypełniło go gorzkie uczucie zawodu. Wszelako uprzejmie podziękował majtkowi, po czym odwrócił się, by powrócić do czekającego nań w łodzi Pedera. ‒ Hej, pielgrzymie! ‒ krzyknął za nim majtek. ‒ Ile tego srebra? | 174 Murdo ponownie zwrócił się ku niemu, nie całkiem pewien, czy się nie przesłyszał. ‒ Co? ‒ Powiedziałeś, że masz trochę srebra, więc spytałem ile. Chłopiec zawahał się, zastanawiając się nad odpowiedzią, podczas gdy Norweg przyglądał mu się bystrym wzrokiem i czekał. ‒ Dziesięć… Dziesięć marek. ‒ Dziesięć marek! ‒ prychnął brodacz z niedowierzaniem i klepnął go po-błażliwie po ramieniu. ‒ Idź sobie, ty mały kłamczuchu. ‒ Zaraz, zaraz! ‒ zaperzył się Murdo. ‒ To prawda! Mam dziesięć marek! ‒

Uwierzę, jak je zobaczę ‒ odparł wielkolud. Mimo iż rozsądek mu to odradzał, chłopiec sięgnął za pazuchę i wydobył mały skórzany woreczek. Zaczął go rozwiązywać, lecz tamten wyrwał mu go z rąk. ‒ Oddaj! ‒ krzyknął Murdo. ‒ Oddawaj mi go zaraz! Na co majtek powiedział: ‒ Jeżeli w środku jest dziesięć marek, to nie masz się czego bać. Ale jeżeli mniej albo więcej, to srebro zatrzymam dla siebie, a tobie utnę język zato, że skła-małeś! Gotując się z gniewu, Murdo patrzył, jak norweski żeglarz otwiera woreczek i wysypuje monety na dłoń, a potem wrzuca z powrotem jedną po drugiej do środka, przeliczając. ‒ Dziesięć marek ‒ przyznał na koniec. ‒ Widzisz, że nie jestem kłamcą? Więc teraz oddawaj! ‒ Zdawało mi się, że chcesz popłynąć do Jerozolimy? ‒ przypomniał mu brodacz, niedbale podrzucając woreczek na dłoni. ‒ Dziesięć marek starczyłoby ci na podróż. Murdo wściekły, że go obrabowano, i oszołomiony bezczelnością rabusia, zdołał jedynie głośno przełknąć ślinę. ‒ Zresztą, płyniesz czy zostajesz, twoja wola. Tylko szybko się decyduj ‒ przynaglił go Norweg. ‒ „Skidbladnir” jest gotów do drogi, a zaraz zacznie się odpływ. Murdo spojrzał na okręt: miał dobre proporcje ‒typowe dla norweskich statków, które cieszyły się powszechnym uznaniem ‒ był lśniący, niski, sterowny i szybki; mógł wziąć ze sobą ze trzydziestu żołnierzy. Z pokładu usunięto sporo ław dla wioślarzy, aby zrobić miejsce dla niezbędnego ładunku i dla osłoniętej płótnem platformy za masztem. ‒ Popłynę z wami ‒ postanowił w końcu. ‒ Ale zapłacę wam tylko pięć marek. 175 ‒ Nic z tego ‒ odparł majtek. ‒ Siedem albo zostajesz na brzegu. ‒ Sześć ‒ rzucił Murdo stanowczym tonem.

Norweg zawahał się, ważąc na dłoni woreczek. ‒ Nadchodzi odpływ i ruszacie ‒ przypomniał mu chłopiec. ‒ Następne monety zobaczysz dopiero w Jerozolimie. ‒ Zdaje się, że nie jesteś taki głupi ‒ zauważył Norweg i wyciągnął doń rękę. ‒ Niech ci będzie sześć. ‒ Trzy marki teraz i trzy, kiedy dopłyniemy ‒ dorzucił Murdo, ściskając mu dłoń. ‒ Stoi! ‒ zgodził się tamten, po czym odliczył sobie trzy srebrne monety i rzucił swemu pasażerowi woreczek z resztą. ‒ Jeszcze tylko muszę skoczyć po swoje rzeczy! I pośpiesznie skrywając za pazuchą sakiewkę, żeby nikogo nie kusiła, Murdo ruszył wzdłuż nabrzeża. ‒ Poczekaj no! ‒ powstrzymał go jeszcze brodacz. ‒ Skoro masz płynąć na moim okręcie, to najpierw musimy się umówić co do paru rzeczy. ‒ Jasne. ‒ Więc słuchaj. Jestem w służbie króla Magnusa i jak tylko wypłyniemy z zatoki, przyłączę się do jego floty. Rozpłatam ci gębę od czubka głowy aż po brodę, jeżeli przysporzysz mi kłopotów ‒ obiecał mu Norweg, znacząco poklepując rękojeść zatkniętego za pasem wielkiego noża. ‒ Ale jak niczym mi się nie nara-zisz, to przekonasz się, że potrafię być najmilszym współtowarzyszem podróży. Po czym skrzyżował na piersiach ramiona i uroczyście zakończył: ‒ Takie ci składam zobowiązanie. A ty do czego się wobec mnie zobowiążesz? ‒ Nigdy nie dam ci powodu, żebyś choć głos musiał na mnie podnieść ‒ zapewnił go solennie Murdo. ‒ Nie będę sprawiał kłopotów i słuchać będę twoich rozkazów. Oto, do czego się zobowiązuję.

‒ Czuję, że będzie z ciebie pożytek, chłopcze! Potężny szyper nieoczekiwanie obdarował go szerokim uśmiechem, przy czym chłopiec miał okazję zauważyć, że w dolnej szczęce brak było jednego przedniego zęba, przez policzek zaś przebiegała do kącika ust cieniutka, prawie niewidoczna blizna, która czyniła jego uśmiech nieco krzywym, wszelako dziwnie ujmującym. On tedy również odpowiedział mu uśmiechem i po raz pierwszy od wielu dni poczuł się nieco pokrzepiony na duchu. ‒ Nazywam się Jon Wing ‒ dodał jeszcze Norweg, klepnąwszy go swą wielką dłonią w plecy ‒ i nie spuszczę cię z oczu jak orzeł Odyna. 176 ‒ Przypatruj mi się we dnie i w nocy, a nic nie wypatrzysz, czego byś się nie spodziewał ‒ odparł Murdo. ‒ Ja zamierzam być użyteczny na twoim statku. ‒ Więc pędź i wracaj ‒ powiedział Jon Wing, po czym obrócił się ku swoim ludziom i zaczął im wydawać komendy. Obejrzawszy się po chwili na chłopca, ponaglił go: ‒ No? Na co czekasz? Nadchodzi odpływ, a my musimy się z nim zabrać! Murdo puścił się więc pędem ku brzegowi i wkrótce dobiegł do Pedera, który przysiadłszy na pachołku, splatał postrzępione końce liny. Pozdrowiwszy starego żeglarza, chłopiec wyjaśnił mu pośpiesznie: ‒ Król już odpłynął, ale jeden z jego okrętów jest jeszcze w porcie. Nazywa się „Skidbladnir” i jego szyper zgodził się mnie wziąć ze sobą. Peder skinął głową. ‒ Ładne imię mu dali. Kiedy odbija? ‒ Z odpływem. ‒ Znaczy, że trzeba się żegnać ‒ stwierdził Peder, wstając. Zszedł do łodzi, pochylił się i podźwignął tobołek z rzeczami na drogę. ‒ Trzymaj ‒ rzekł, podając mu go przez burtę. ‒ Odpływ lada chwila, to i ja ruszę w

powrotną drogę. Popchnij, paniczu, i zaraz mnie nie będzie. Murdo zdjął linę z pachołka, szybko ją zwinął i rzucił do łodzi, a następnie naparł ramieniem na dziób i odepchnął go od brzegu, podczas gdy Peder sadowił się do wioseł. Przesłali sobie nawzajem pożegnalne pozdrowienie, po czym starzec wprawnymi uderzeniami wioseł obrócił łódź ku otwartemu morzu. ‒ Powiedz mojej matce, że podróż dobrze się zaczyna! ‒ krzyknął Murdo. ‒ I opiekuj się nią. Dbaj, żeby zanadto się nie zamartwiała! ‒ Jasna sprawa ‒ zapewnił go Peder. ‒ Niczym się nie kłopocz, tylko bacz pilnie na pogodę, mój chłopcze! ‒ Tak będzie! ‒ odkrzyknął Murdo, po czym śledził wzrokiem oddalającą się łódź aż do chwili, gdy wraz z Pederem ostatecznie zniknęła mu z oczu. Od strony statku Jona Winga doleciał go przeciągły, coraz wyżej wznoszący się dźwięk gwizdka, który go przynaglił, przeto chwyciwszy swój tobołek, pobiegł, by nie stracić miejsca na pokładzie gotowego do wypłynięcia „Skidbladnira”. Czwórka majtków, napierając na długie wiosła, odpychała już statek od nabrzeża, gdy Murdo zsunął się przez krawędź burty na pokład. Nie mieszkając, podbiegł do nich, usiadł na ławce i chwycił za wiosło. Dostosowując do nich bez trudu rytm swoich pociągnięć, patrzył, jak z wolna oddala się osiedle Inbhir Ness, w miarę jak statek płynął w stronę ujścia rzeki. 177 Widział jeszcze przez chwilę Pedera, gdy okręt wpływał na rozległe wody zatoki. Krzyknął doń przez dzielącą ich wodę i zdążył raz jeszcze wymienić ze sta-rym żeglarzem pożegnalne pozdrowienia, zanim okręt ostatecznie nie pozostawił małej łupiny w tyle. Po krótkiej chwili „Skidbladnir” zmienił kurs, popłynąwszy na wschód wzdłuż wybrzeża, podczas gdy Peder dalej prowadził swoją łódź na północ, w stronę archipelagu Orkadów. Mały, ciemnoszary prostokąt jej żagla był ostatnią rzeczą, która pozostała we wspomnieniu chłopca. Zwrócił spojrzenie ku dziobowi okrętu i wpatrzył się w nie znane mu morza i lądy, które roztaczały się po obu bokach smoczego łba. To był zaledwie pierwszy spośród rozlicznych widoków, które napotykać będzie jego wzrok przez wszystkie dni, ku którym płynął.

17. Z wysokości grzbietu swego ogiera kasztanowej maści, Bohemond wskazał ręką ogromny mur, wznoszący się za rozległym obozem. ‒ Popatrz tylko, Tancredzie! Oto, jak zapamiętałem sobie to miasto! Ponad murem widoczne były trzy spośród siedmiu legendarnych wzgórz Konstantynopola, z ich białymi pałacami, które lśniły w promieniach z wysoka świecącego słońca. ‒ Wszystko wygląda tak samo jak ostatnim razem, kiedy tu byłem. Szlachetny Tancred ściągnął wodze swej ulubionej gniadej klaczy i ogarnął spojrzeniem ludzką falę, która śpieszyła radośnie ku murom Konstantynopola. ‒ O ile pamiętam, to ojciec twój oblegał to miasto, lecz bezskutecznie ‒ rzucił, podniósłszy głos, aby się przebić przez krzyki i wiwatowania żołnierzy. ‒ Niestety! To przez tych przeklętych Wenecjan, którzy stanęli mu na drodze, uważając się za panów mórz. Odparł ich, wszelako przypłacił to zwycięstwo utratą połowy swej floty i do Bizancjum dotarł wiosną. Książę zamyślił się nad minionym czasem. ‒ Pokonała go ostatecznie febra, nieprawdaż? Bohemond przytaknął ruchem głowy, nie odrywając wzroku od połyskliwych wzgórz. ‒ W obozie wybuchła epidemia febry. Ja też rozchorowałem się i odesłano mnie do domu, żebym tam wrócił do zdrowia. Koniec końców, ojciec zmuszony był zaniechać oblężenia, a wkrótce potem umarł. ‒ Jakaż szkoda! ‒ rzekł Tancred. ‒ Tym bardziej, że tyle miał do zyskania. ‒ Tak ‒ westchnął Bohemond. ‒ Lecz oto teraz ja powracam, aby sięgnąć po to, czego jemu nie udało się zdobyć. Jedźmy tedy wziąć miarę z tego cesarza Alexiusa! Godfrey i Baldwin wyjechali nowo przybyłym na spotkanie, po czym popro-wadzili ich

do swych namiotów, gdzie przygotowano małą ucztę, zakropioną dwoma lub trzema czarami wina, by łatwiej było strudzonym pielgrzymom oczyścić gardła z kurzu spieczonych wzgórz Bizancjum. Książęta i wielmoże, mając u 179 boku swych najgodniejszych towarzyszy, jedli i pili, wymieniając się przy tym opowieściami o swych podróżach. Dwaj frankońscy bracia, czyniąc wszystko, co leżało w ich dość ograniczonych możliwościach, aby dostojni goście dobrze się bawili, prześcigali się nawzajem w opowiadaniu o wszystkim, co w ciągu dwóch poprzednich dni dane im było zobaczyć w mieście. ‒ Nie macie pojęcia, w jakie bogactwa obfituje ten pałac! ‒ zachwycał się Baldwin. ‒ Większe, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. ‒ W samej rzeczy ‒ dodał Godfrey. ‒ Wszelako jeśli wspaniałości Konstantynopola takie robią wrażenie, to pomyślcie tylko, jakie skarby czekają na nas w Jerozolimie. ‒ Mniemam, iż poznaliście tego Alexiusa? ‒ zapytał Bohemond. Ależ tak, zapewnili go obaj bracia z entuzjazmem. I to dwakroć: raz w jego pałacu, a drugi tutaj, w samym obozie. Dobrze poznali cesarza i nabrali wielkiego doń szacunku. ‒ Opowiedzcie mi o nim ‒ zachęcił ich książę Taranto. ‒ To bystry i przebiegły pies ‒ rzekł na to Baldwin. ‒ Posiada nieprzeliczone bogactwa, a odziewa się w szaty, które na ich tle nadają mu wygląd żebraka. Jest niewielkiej postury, ma świńskie oczka i karnację Etiopczyka. ‒ Cokolwiek by o nim powiedzieć, to jednak zgodził się dawać nam zaopatrzenie ‒ wtrącił Godfrey, by nieco złagodzić słowa brata. ‒ A niełatwe to zadanie, gdy ma się do czynienia z setką tysięcy ludzi i czterdziestoma tysiącami koni. I niczego w zamian za to wszystko nie żąda, byle tylko podpisać uroczyste przyrzeczenie lojalności, uznając go swoim cesarzem i obiecując mu zwrot wszystkich zdobytych ziem i innych rzeczy, które stanowiły niegdyś własność jego imperium. ‒ Podpisać przyrzeczenie lojalności! ‒ zakrzyknął wzburzony Bohemond. ‒ Zaręczam wam słowem, że niczego podobnego nie uczynię! Hrabia wzruszył ramionami. ‒

Oczywiście, zrobisz, co zechcesz, przyjacielu mój Bohemondzie. Wszelako korzyść, jaką mógłbyś odnieść z takiego przyrzeczenia, jest wcale niebagatelna. ‒ A wyście to… ten akt lojalności podpisali? ‒ Owszem ‒ odparł Godfrey ‒ i to chętnie. Baldwin zmarszczył brwi, lecz zmilczał. Nie byłoby wszak na miejscu wspominać teraz o zamieszkach na targowisku, a zwłaszcza o pięćdziesięciu sześciu krzyżowcach, którzy polegli w następstwie tego incydentu. ‒ Grecy znani są ze swej zdradliwości ‒ zauważył Bohemond. ‒ To pewne, że kryje się w tym jakiś podstęp. Prędzej z diabłem wejdę w pakt, niż przysięgnę wierność tej czarnej cesarskiej psiej mości. 180 Godfrey spojrzał nań z zapalczywym błyskiem w oku, na co Bohemond odpowiedział mu wyzywającym wzrokiem, w którym zdawało się taić oskarżenie, iż to on, a nie imperator, nalegał na złożenie przysięgi. ‒ Okropny upał, choć to dopiero kwiecień! ‒ poskarżył się Tancred i opróżnił swój kielich, po czym wyciągnął go przed siebie na całą długość ramienia, polecając swemu ordynansowi, by go ponownie napełnił i dbał o stałe uzupełnianie ubyt-ków. ‒ W każdym razie można rzec ‒ zażartował, podnosząc kielich do ust ‒ iż wino cesarza lepsze jest od jego reputacji! Baldwin zaśmiał się, kilku innych biesiadników poszło za jego przykładem i chwilowe napięcie opadło. ‒ Dwulicowość Greków jest w istocie powszechnie znana ‒ rzucił Godfrey tonem, w którym wciąż pobrzmiewała irytacja. ‒ Ale skoro mamy pozostać w Bizancjum jeszcze tylko najwyżej dwa dni, to uznałem, iż mój podpis i tak będzie bez znaczenia. Zwłaszcza że, tak czy inaczej, on jest tu panem. ‒ My zaledwie tu przybyliśmy ‒ oświadczył Bohemond wielkopańskim tonem. ‒ I nie mam najmniejszego zamiaru śpieszyć się z odejściem. Ludzie są wyczerpani, a konie też muszą wypocząć. Maszerowaliśmy bez żadnego postoju od samej Avlony, przeto trzeba będzie dużo więcej niż dwóch dni, zanim zacznę myśleć o wyruszeniu w dalszą drogę.

‒ Cesarz właśnie opracowuje plan przerzucenia naszych armii na drugi brzeg Bosforu, a tam już w Pelecanum czekać na nas będzie gotowy obóz ‒ poinformował go Godfrey, nie bez satysfakcji czując, iż na tę wieść książę aż skręcił się w środku. ‒ Nasze wojska mają za sobą tygodnie oczekiwania i są już więcej niż gotowe wznowić marsz ku Ziemi Świętej. ‒ Może udałoby się wam nakłonić cesarza ‒ zasugerował Baldwin ‒ aby pozwolił wam tu poczekać na przybycie hrabiego Raymonda i księcia Roberta. ‒ Zastanawiam się, dlaczego jeszcze tu ich nie ma ‒ rzekł Tancred. ‒ Co, u diaska, mogło się im przydarzyć? ‒ Myślę ‒ odparł Godfrey ‒ że po prostu trochę dłużej zeszło im w Rzymie, i to na prośbę papieża. Zdaje się bowiem, iż Urbanowi, choć tak żarliwie pragnie powodzenia krucjaty, zdrowie nie pozwala na osobisty w niej udział. Dlatego też mianował legata, który poprowadzi wyprawę w jego zastępstwie. Bohemonda wiadomość ta najwyraźniej poruszyła. ‒ Znamyż tego legata? ‒ zapytał głosem zdradzającym pewne napięcie. ‒ Nie ‒ odparł Godfrey. ‒ Mówi się atoli, że to osoba duchowna, prawdopodobnie biskup, wielkiego honoru i nieskazitelnej reputacji. 181 ‒ Cóż ‒ stwierdził książę z widoczną ulgą. ‒ Jeśli nie będzie wściubiał swego dostojnego nosa w sprawy, które tylko nas obchodzą, to pogodzę się z jego obecnością. Po czym wzniósł swój kielich i zakrzyknął: ‒ Oby Bóg zapewnił pomyślność naszemu przedsięwzięciu, czcigodni panowie! Powodzenia! ‒ Oby Bóg zapewnił nam pomyślność! ‒ powtórzyli zgromadzeni. Zaczem spełniwszy toast, kontynuowali biesiadę w dobrych nastrojach. W istocie aż tak dobrych, że gdy przybył posłaniec z wezwaniem od cesarza, by Bohemond stawił się przed jego obliczem, nikt nań nie zwrócił najmniejszej uwagi. Książę opuścił namiot i w otoczeniu cesarskiej eskorty udał się do pałacu w towarzystwie Tancreda i ośmiu tylko najbliższych mu rycerzy.

Alexius przyjął syna swego byłego wroga w Sali Salamosowej, z której uprzednio rozkazał był usunąć wszystkie ruchome sprzęty i cenne ozdoby. To, czego usunąć się nie dało, okryto niezbyt gustownym, acz nader bogatym w dese-nie adamaszkiem. Cesarz, pragnąc udzielić swemu gościowi audiencji w komnacie, która wywarłaby na nim wrażenie swą majestatycznością, chciał zarazem nadać jej wystrój na tyle skromny, by nie podżegać w nim chciwości, z której Bohemond był powszechnie znany. Cesarz przywdział wprawdzie swe najwspanialsze szaty ceremonialne, wszelako do monarszej purpury dodał napierśnik, miecz, sztylet oraz nagolenniki; nie reprezentacyjną wszakże, pozłacaną, lecz bojową zbroję, ze śladami po stoczonych w niej walkach. Alexius zachował w pamięci imponującą i budzącą lęk posturę Bohemonda, pragnął tedy jak najbardziej wyrównać szale na swoją korzyść, ukazując mu się jako mąż dzielny i bitny. Także i pałacowym gwardzistom rozkazał stawić się w pełnej liczbie i w bojowym rynsztunku, którego używali już w bitwie. Miał nadzieję dzięki tym zabiegom z odpowiednią mocą przypomnieć swemu rozbójniczemu gościowi, iż cesarz jest również wojennym wodzem i nie są mu obce bitewne trudy i cierpienia. Gdy przeto dwaj świeżo przybyli pod mury stolicy wielmoże i towarzyszący im wasale stanęli przed jego obliczem, ujrzeli cesarza, który nie zasiadał na tronie, lecz stał obok niego, jak gdyby spodziewał się, iż przyjdzie mu za chwilę dosiąść rumaka i ruszyć do boju. Zachowanie jego, jak też i otoczenie, dowodziło, iż ma się oto do czynienia z władcą w pełni zdolnym wykorzystywać swe talenty, uczucia i posiadany autorytet. W rzeczy samej Tancred, zaledwie wkroczywszy do sali, doszedł do przekonania, że takiemu cesarzowi przyrzeczenie wierności podpisałby bez wahania. Bohemond wszakże zdawał się nieczuły na chytre sztuczki Alexiusa. Z właściwą 182 sobie książęcą arogancją zbliżał się doń po marmurowej posadzce szerokim, zawadiackim krokiem, a stanąwszy przed tronem, spojrzał Bożemu Współrządcy Ziemi prosto w oczy. ‒ A zatem znowu się widzimy, Bohemondzie ‒ rzekł cesarz, który nie zdołał się przymusić do wypowiedzenia fałszywych słów serdecznego powitania. ‒ Zawsze było twoim pragnieniem stanąć w progach naszego pałacu i oto po długim czekaniu ambicja twoja się spełnia, w odróżnieniu od ostatniego razu, gdy przybyłeś tu, by ją zaspokoić. W odpowiedzi Bohemond uśmiechnął się szeroko i szczerze. ‒ Cześć ci, Alexiusie! Mam nadzieję, iż Bóg jest dla ciebie łaskawy. Rozejrzał się dokoła, sycąc wzrok wspaniałą i majestatyczną architekturą komnaty. Nawet w okrojonym wystroju wywarła na nim potężniejsze wrażenie niż jakakolwiek inna sala

królewska spośród tych, które widział. ‒ I pomyśleć ‒ zauważył ‒ że przyjaźnią osiągnąłem to, czego nie zdołałem zdobyć orężem! ‒ Nazywasz się naszym przyjacielem ‒ stwierdził Alexius. ‒ Czyżbyśmy byli świadkami zmiany w twych uczuciach do nas? ‒ Masz przed sobą, Najjaśniejszy Imperatorze, swego pokornego sługę ‒ odrzekł na to Bohemond, wyciągając przed siebie puste dłonie. Alexius miał okazję uświadomić sobie, jak wielkie to były dłonie i jak potężne ramiona, które je uniosły. ‒ Jakim mnie widzisz, takim jestem. ‒ W samej rzeczy widzimy cię odmienionym, książę ‒ odparł cesarz ‒ wszelako widok ten nie zaciera w naszej pamięci wspomnienia ostatniego naszego spotkania. Mówiąc to, oceniał zarazem zmiany, jakie zaszły w wyglądzie stojącego przed nim syna starego Roberta. Widać było po nim miniony tuzin lat: wysoki, długonogi młodzieniec miał teraz na sobie więcej ciała i więcej mięśni. Szeroki w ramionach i wąski w biodrach, twardo stał na długich, mocnych nogach, a w jego jasnoniebie-skich oczach nie było ani śladu potulności. Twarz miał gładko ogoloną, a włosy, w odróżnieniu od większości Franków, równo przycięte na wysokości ramion. Poruszał się zręcznie i pewnie, a w jego postawie wyczuwało się stałą uwagę, jaką zwracał na wszystko, co go otaczało. Gdyby nie rażąca arogancja, duma i niepo-hamowana ambicja, Alexius byłby nawet zdolny zaprzyjaźnić się z tym arcywy-niosłym książątkiem. ‒ Wszelako spotkanie to miało miejsce już dawno temu, Najjaśniejszy Panie ‒ rzekł Bohemond, nie przestając się uśmiechać. ‒ Byłem wówczas tylko prostym wasalem, wypełniającym rozkazy swego ojca. Dziś wszakże przybywam z własnej woli i tylko z myślą o spełnieniu chrześcijańskiego obowiązku pognębienia naszego wspólnego wroga oraz przywrócenia ziem, uświęconych przez naszego Pana 183 i Zbawiciela, władzy i uwielbieniu wiernych Bogu ludów. ‒ Mogę cię zapewnić, iż niebiosa całe radują się, słysząc twe słowa ‒ odparł Alexius i szybko przeszedł na grunt, na którym spodziewał się napotkać trudności. ‒ Zawsze chętnie obdarzamy zaufaniem mężów, deklarujących takie najwyższego podziwu godne zdecydowanie, przeto przygotowaliśmy na tę okazję drobny dowód naszego uznania. Skinieniem dłoni dał znak marszałkowi dworu, który postąpił naprzód, niosąc przed sobą zdobną tacę, a na niej dwie złote czary, wysadzane rubinami i szafirami. Pozwoliwszy

swym gościom sycić przez chwilę wzrok wspaniałością tego daru, skinął następnie cesarz na kanclerza cesarskiego Teodozjusa, który zbliżył się doń z pergaminem, zawierającym rotę przysięgi lojalności, podpisaną uprzednio przez Hugona, Godfreya i Baldwina. Zaczem Alexius rzekł: ‒ Abyśmy tedy wytrwali w jednoczącym nas, zgodnym przekonaniu, i mogli cieszyć się naszą nową, oświadczoną sobie przyjaźnią, nic więcej nam od was nie trzeba, jak tylko takiego samego, jakie złożyli nam już wasi bracia ‒ pielgrzymi, przyrzeczenia, iż uznawać będziecie naszą cesarską nad wami zwierzchność. Tancred, pragnąc zarazem podkreślić swą niezależność i od razu zaskarbić sobie łaskawość cesarza, przemówił pierwszy: ‒ Z taką jedynie uczynię to zwłoką, jakiej trzeba, aby rozszczepić gęsie pióro i zamoczyć je w inkauście. Naówczas marszałek rozpostarł dokument i położywszy go na deseczce z piórem i kałamarzem, podsunął młodemu wielmoży, podtrzymując pulpit, gdy Tancred składał swe imię pod imieniem Baldwina. ‒ Twoja gotowość zgoła mnie zawstydziła, Tancredzie ‒ oświadczył Bohemond. ‒ Mogę wszelako podpisać się większymi od twoich literami, aby przyjaciel nasz i cesarz już na pierwszy rzut oka mógł rozpoznać imię tego, którego wziął w swe przyjazne objęcia. I ująwszy pióro, zanurzył je w kałamarzu, po czym z wyszukanymi zawijasami zapisał swe miano literami dwakroć większymi niż jego poprzednicy i ‒ niezmiennie uśmiechnięty ‒ odkładając pióro, skłonił głowę w wiernopoddańczym geście. Alexius, nie dowierzając zgoła łatwości, z jaką pozyskał to przyrzeczenie, rzekł: ‒ Nicetasie, wręcz czcigodnym gościom nasze podarki. Tancred spiesznie pochwycił kielich. Bez wątpienia warto było dla czegoś takiego przebyć całą tę drogę do Konstantynopola. Bohemond wszakże nie wyciągnął nawet ręki w stronę tacy. Stał ze splecionymi przed sobą dłońmi i z takim 184 samym uśmiechem, z jakim był wkroczył do cesarskiej sali tronowej. ‒ Nie sądź bynajmniej, Najjaśniejszy Panie, iż wzgardziłem twym darem ‒ Rzekł. ‒ Jeśli go nie podjąłem, to nie z nijakiej urazy, lecz dlatego, iż odmówiłem go sobie. Alexius wpatrywał się w wyniosłego księcia, próbując przywyknąć do wyobrażenia cnotliwego Bohemonda, który uwolnił się od grzechu chciwości. Wszak z całą

pewnością odziedziczył po swym ojcu wszystkie jego nienasycone namiętności, a Robert Guiscard przez całe życie niczego sobie nie odmówił! ‒ Myślisz może o jakimś innym symbolu mej przyjaźni? ‒ zapytał w końcu. ‒ Ach, trafiłeś w samo sedno, panie! ‒ zakrzyknął uradowany Bohemond. ‒ Otóż wyrokiem losu, przedsięwzięta przez nas pielgrzymka tym się odznacza, iż, hélas!, powodzenie jej zależy również od wojennych umiejętności. To mając na względzie, za większy od złota skarb poczytywałbym sobie cesarskie błogosławieństwo na drogę, którą wszak wspólnie kroczymy. ‒ Nasze błogosławieństwo! ‒ powtórzył cesarz niczym echo. Wietrzył w tym podstęp, jakkolwiek nie potrafił go przejrzeć. ‒ Ależ oczywiście, mój książę. Wszak niezmiennie ofiarowujemy nasze modlitwy i błogosławieństwa bogoboj-nym przedsięwzięciom, przeto i tym wszystkim, którzy realizują na ziemi projekty naszego Ojca w niebiesiech. A w jakiejż to postaci pragnąłbyś otrzymać nasze błogosławieństwo? Bohemond począł się uśmiechać jeszcze szerzej niż do tej pory, ukazując swe olśniewająco białe zęby. ‒ Tylko w słowach ‒ odpowiedział na pytanie cesarza ‒ którymi obdarzyłbyś mnie tytułem. ‒ O jakim myślisz tytule? ‒ zapytał Alexius ostrożnie, jak mu to dyktowała rosnąca podejrzliwość. ‒ Skoro łaskawie mnie o to zapytałeś, to wdzięczny byłbym ci za tytuł twego Wielkiego Zastępcy w Armii Imperium. Bohemond wypowiedział te słowa zwyczajnym, skromnym tonem, jak gdyby rzecz nie miała dlań większego znaczenia, i ot tak tylko, nieoczekiwanie przyszła mu do głowy. Cesarz wszakże natychmiast zrozumiał wszystkie konsekwencje, jakie pociągnęłaby za sobą taka nominacja. ‒ Śmiałe potrafisz układać plany, Bohemondzie. Ktokolwiek by tego w tobie nie docenił, musiałby potem przeżyć gorzki żal i rozczarowanie. Przebiegły książę przypatrzył mu się uważnie. ‒ Czyżbyś odmawiał mej prośbie?

185 ‒ Bynajmniej nie mam takiego zamiaru ‒ odparł Alexius, postanowiwszy bardzo ostrożnie dobierać słowa. Wiedział, jak niebezpieczna byłaby taka odmo-wa, a jednocześnie w żadnym razie nie mógł oddać księciu dowództwa nad całą krucjatą. Wyjaśnił tedy zaraz: ‒ Wręcz przeciwnie, książę, uważamy, że byłoby właściwą i rozsądną rzeczą obdarzyć cię takim tytułem. Nie sądzimy, by dowództwo pielgrzymujących wojsk mogło się znaleźć w godniejszych rękach. Tym bardziej jest nam przykro, iż nie możemy przychylić się do twej prośby w tej akurat chwili. Zrozumiesz z pewnością, w jak trudnym znaleźlibyśmy się położeniu, gdybyśmy wynieśli do pierwszeństwa któregokolwiek z wysoko urodzonych rycerzy, zanim jeszcze wszyscy równi mu urodzeniem i godnością do nas przybyli. Wszelako z radością dajemy ci swoje zapewnienie, iż gdy nadejdzie właściwy czas, tytuł, o który się ubiegasz, niezwłocznie zostanie przyznany. Ku wielkiej uldze i zadowoleniu cesarza, Bohemond gładko przełknął to wyjaśnienie. ‒ Pozostawiam to do twego uznania, imperatorze Alexiusie. Gdy sytuacja dojrzeje do podjęcia decyzji, znajdziesz mnie w pełni gotowym do wzięcia na swe barki nowych obowiązków. ‒ Z wielką niecierpliwością będziemy oczekiwali tego dnia. Przedtem wszakże ‒ rzekł cesarz, który gdyby mógł, to samego siebie by teraz wyściskał z radości, iż tak zręczny znalazł sposób, aby osadzić niebezpiecznie rozpędzonego księcia ‒ wielce byś nas ucieszył, przyjmując ten puchar jako drobny symbol skarbów czekających na tych, którzy trwają w wierze i ‒ dorzucił znaczącym tonem ‒ lojalności.

18. Murdo wpatrywał się w twarz stojącego naprzeciw niego siwego zakonnika. Dlaczego musiał trafić akurat na mnichów, i to tak dociekliwych? ‒ Miałem nadzieję wyruszyć do Jerozolimy z królem Magnusem ‒ wybąkał niewyraźnie ‒ ale spóźniłem się na okręt. Myśl, iż przyjdzie mu dzielić miejsce na pokładzie właśnie z nimi ‒ i to aż do samej Jerozolimy! ‒ przejmowała go rozpaczą. ‒ To nadzwyczajne! ‒ zakrzyknął najwyższy wzrostem braciszek. Starszy nieco od dwóch pozostałych, zdawał się im przewodzić. Jego kręcone, a przy tym osobliwie przystrzyżone siwe włosy sprawiały wrażenie, jak gdyby na głowie nosił wełnianą czapeczkę. ‒ Doprawdy nadzwyczajne! ‒ potwierdzili dwaj pozostali mnisi, przypatrując się młodzieńcowi z dobrotliwym zainteresowaniem, od którego cierpła mu skóra. ‒ To samo i nam się przytrafiło ‒ wyjaśnił siwowłosy. ‒ Podróż do Inbhir Ness okazała się dłuższa, niż przypuszczaliśmy. Przybyliśmy za późno, królewska flota już odpłynęła. Po czym przystąpili do ustalania, o ile dokładnie się spóźnili ‒ dzień?, dwa?, czy może jeszcze więcej? Nie mogli się w tym względzie ze sobą zgodzić, ale też wcale nie sprawiali wrażenia, jakoby w jakiejkolwiek mierze zależało im na dojściu do porozumienia. Murdo tymczasem myślał ponuro, iż byli to najniezwyklejsi duchowni, jakich kiedykolwiek spotkał: w długich, sporządzonych z niebarwionej wełny habitach, na dole postrzępionych i ubłoconych, z kapturami tak długimi, że zwisając z ich ramion, niemal sięgały ziemi, i z absurdalnie obszernymi rękawami. Bosi i z bru-dem za paznokciami, na dobitek zionęli odorem owczego tłuszczu, który drażnił jego nozdrza. Z ramion zwisały im na rzemieniach duże i mocno podniszczone skórzane worki, z którymi nawet tu, na pokładzie okrętu pośrodku bezbrzeżnego morza, ani na chwilę się nie rozstawali, podobnie jak z wyślizganymi od długiego używania pasterskimi laskami, wystruganymi z młodych drzewek jarzębiny. Całe niemal 187 głowy mieli wygolone i tylko na wysokości uszu otaczał je wianuszek równo przyciętych włosów, które sięgały nieco ponad brwi, na podobieństwo korony.

Mimo swej żywej niechęci do kleru, Murdo nie mógł wprost oderwać od nich oczu. Po jakimś czasie takiej obserwacji doszedł do przekonania, iż łączyło ich duże podobieństwo ze starożytnymi druidami ‒ owymi dziwnymi i tajemniczymi postaciami, które zaludniały baśnie, opowiadane mu w dzieciństwie przez babkę. ‒ Ci druidzi, to mądrzy i wielkiej potęgi prorocy, mój ty Murduniu ‒ mawiała staruszka. ‒ Wiedzą wszystko, czego tylko człowiek może się dowiedzieć, bo potrafią widzieć przez zasłonę czasu. Znają ścieżki, co prowadzą za mury tego świata i tak jak my możem sobie popłynąć do Kirkjuvágr, to oni sobie wędrują do zaświatów. Moglibyż ci trzej być druidami?, zastanawiał się Murdo. Gdy jednak wypatrzył na ich piersiach drewniane krzyżyki, zawieszone wokół szyi na rzemykach, uznał, że być może są duchownymi, wszelako dziwnie jakoś i tajemniczo wzajemnie od siebie odmiennymi. Jeden wysoki i smukły, drugi wąskolicy i zaokrąglony w ramionach, trzeci niski i otyły, wszyscy trzej tak samo brudni i nieporządni, z takimi samymi sfatygowanymi torbami, niedorzecznymi laskami i złożonymi z klocków drewna krzyżykami, byli ‒ choć trudne to do wyobrażenia ‒ jeszcze bardziej odpychający niż ci zwyczajni, których znał i nie znosił. Gdyby tylko miał pod ręką trochę zeschłego łajna, to z przyjemnością by ich nim obrzucił. Właśnie wzeszło słońce i cała załoga okrętu z wyjątkiem sternika ‒ posiwiałe-go, kościstego chudziny zwanego Gormem Dalekowidzem ‒ jeszcze spała. On sam całkiem niedawno przebudził się w swoim zakątku na dziobie, usłyszawszy, jak trzej braciszkowie schodzą z osłoniętej namiotem platformy obok masztu, gdzie ‒ jak się zdawało ‒ odsypiali skutki piwa, którym w nadmiernych ilościach uraczyli się w Inbhir Ness. Stanąwszy na pokładzie, człapiącym, wolnym krokiem trzykrotnie obeszli statek od jednego końca do drugiego i z powrotem, wspierając się na trzymanych w prawej dłoni pastorałach, lewą zaś wznosząc nad czołem, i śpiewając przy tym cienkimi, piskliwymi głosami w jakimś niezrozumiałym dla chłopca języku. Zakończywszy trzeci obchód pokładu, podeszli do niego, aby się przywitać i zapoznać z nim. Nie zachęcał ich bynajmniej do pytań, wszelako dziwni ci ojczul-kowie zdawali się nie dostrzegać jego nader wstrzemięźliwego do nich stosunku. ‒ Być może zatrzymało go coś nieprzewidzianego ‒ rzekł grubasek. Mówił po łacinie z jakimś dziwnym, melodyjnym akcentem przypominającym raczej śpiew niż mowę. ‒ Zresztą tak właśnie powiedziałem: „Coś go zatrzymało”. Czy nie tak się wyraziłem, braciszkowie? 188 ‒ A ja odparłem na to: „Obawiam się, że nadzieja twa jest płonna, bracie”. Pamiętasz? ‒ odezwał się chudy znakomitą łaciną z nieznacznie tylko słyszalnym

akcentem. ‒ Wszak dokładnie nam wyjaśniono, jeśli zechcesz sobie przypomnieć, że król przybył przed nami. Zarządca portu nie pozostawił co do tego żadnej wątpliwości. ‒ Ależ nie było tam żadnego portu! ‒ zaoponował wysoki, a jego łacińska wymowa brzmiała jeszcze inaczej niż u dwóch pozostałych, choć i u niego dźwięczała pewna śpiewność. ‒ Chyba że to spławiane pnie, które zepchnięto jeden obok drugiego do brzegu rzeki, sprawiały wrażenie portowego nabrzeża. ‒ Oczywiście, że nie był to żaden port ‒ poprawił się chudzielec. ‒ Miałem na myśli po prostu to, co służyło jako port dobrym ludziom z Inbhir Ness. ‒ Jeśli wszelako nie było żadnego portu, to nie było także jego zarządcy ‒ oznajmił odkrywczo wysoki. ‒ Ergo, człowiek, z którym rozmawiałeś, mógł w istocie nie rozporządzać oficjalną wiedzą, na podstawie której mógłby nam udzielić autorytatywnych informacji. ‒ Coś jest w tym, co mówisz ‒ zgodził się z nim tłuścioszek. ‒ Wszelako uważam za swój obowiązek zwrócić waszą uwagę na fakt, iż w istocie nie zasta-nawialiśmy się nawet nad tym, czy rzeczywiście był on zarządcą portu. Mógł się po prostu odznaczać dużą domyślnością. Bądź co bądź każdy jako tako inteligentny… Murdo, zdumiony tą bezmyślną i dokładną niemal co do słowa repetycją dys-puty, którą wiedli już przed dwoma dniami, z niedowierzaniem potrząsnął głową. ‒ Jakże jednak inaczej mieliśmy dotrzeć do Jerozolimy? ‒ zastanowił się teraz chudzielec o okrągłych ramionach. ‒ Oto kwestia, którą musimy rozważyć, braciszkowie. ‒ W samej rzeczy, jak inaczej? ‒ podchwycił wysoki. ‒ Gdyby nie natchnio-na interwencja Wielkiego Króla, to do dziś moglibyśmy się jeszcze zastanawiać, jakim sposobem tam dotrzeć. ‒ Moglibyśmy wędrować pieszo ‒ rzekł wąskolicy. ‒ W przeszłości wiele znakomitych osób tak pielgrzymowało, doskonaląc się duchowo. Nie mówiąc już o tym, że ten właśnie sposób przemieszczania się wybrał sam Pan Jezus, wszem wobec głosząc prawdziwą wiarę. ‒ Doprawdy, bracie ‒ wyraził mu swe uznanie najstarszy ‒ doprawdy dobrześ to ujął. ‒

Nie mając żadnych co do tego zastrzeżeń ‒ zauważył grubasek ‒ chciałbym jednakowoż zwrócić waszą uwagę na fakt, że Jerozolima, jeśli wierzyć licznym i z różnych źródeł pochodzącym informacjom, może się znajdować w bardzo znacznej 189 odległości od naszych miłych, okrytych zielenią ojczystych brzegów. W takim razie przyjąć by należało, iż piesza podróż zajęłaby nam cokolwiek więcej czasu, niż przewidzieliśmy. Stwierdzić tu trzeba, że w istocie mogłoby się okazać, iż krucjata dotarła do Ziemi Świętej i zakończyła się na długo przed naszym przybyciem. ‒ Hélas, obawiam się, że możesz mieć rację! ‒ westchnął chudzielec, bardzo takim domniemaniem przygnębiony. Murdo, choć zirytowany tą czczą gadaniną, doszedł do przekonania, iż braciszkowie, acz cokolwiek nudni, są całkiem nieszkodliwi. Miał właśnie zamiar oddalić się, pozostawiając ich temu bezcelowemu zajęciu, gdy raptem tłuścioszek spojrzał na niego i okrągłe jego oblicze rozjaśniło się w uśmiechu świadczącym o prostocie ducha i życzliwości. ‒ Bracia, zanadto zapamiętaliśmy się w naszej dyspucie. Nasz młody przyjaciel w najmniejszym stopniu nie jest ciekaw wysuwanych przez nas jałowych su-pozycji. ‒ Tu mnich skłonił przed chłopcem głowę, dziękując mu za okazaną cierpliwość. ‒ Dowiedz się, iż tak samo jak ty, wyruszyliśmy na pielgrzymkę. Ustalo-ne było, że znajdziemy w Inbhir Ness flotę króla Magnusa i razem z nim wypłyniemy. Otóż mamy być jego doradcami ‒ ma się rozumieć w kwestiach duchowych ‒ podczas krzyżowej wyprawy. To ostatnie wyjaśnienie okraszone zostało promiennym uśmiechem zadowolenia. ‒ Braciszkowie moi ‒ oświadczył niespodziewanie ten z siwym runem na głowie. ‒ Ta świeżo zawarta znajomość, to dla nas bez wątpienia dobry omen, co winniśmy przyjąć z wdzięcznością, a wręcz, ośmielę się użyć tego słowa, uświęcić. Sam dobry Bóg postawił na naszej drodze tego oto młodzieńca, aby jego przyjaźń towarzyszyła nam w podróży. Uczcijmy przeto owo szczęśliwe spotkanie stosownym w takich okolicznościach toastem. ‒ Piwo! ‒ zakrzyknął tłuścioszek. ‒ Musimy to uczcić piwem! ‒ Tego właśnie i ja z całej duszy pragnę ‒ wyznał wysoki. ‒ Zatem czym prędzej przynieście tu z Fionnem trochę tego napoju, abyśmy mogli wszyscy świętować ów zdumiewający dowód Bożej Opatrzności! Dwaj braciszkowie spiesznie podreptali wzdłuż burty w stronę namiotu, by po paru chwilach powrócić z dzbanami pieniącego się brązowego trunku.

‒ Cześć ci, Nieustraszony Wędrowcze! ‒ zaintonował wysoki mnich, wręczając chłopcu naczynie. ‒ Niechaj Pan Zastępów darzy cię swą dobrocią, niech Rozdawca Pokoju hojnie ci błogosławi, niech Szafarz Łask Wszelkich zaspokoi pragnienia twego serca! Sláinte! Zaczem wzniósł swój dzban, a dwaj pozostali ochoczo poszli za jego przykładem. 190 ‒ Sláinte! Murdo rozpoznał to słowo jako celtyckie, wiele bowiem co starszych rodów na Orkadach posługiwało się jeszcze tym językiem, a także i jego matka, gdy zabrakło jej jakiegoś nowożytniejszego terminu, czasami odwoływała się do celtyckiego słownictwa. Korzystając z nabytej dzięki temu wiedzy, Murdo zakrzyknął więc: ‒ Sláinte mor! Usłyszawszy to, zakonnicy uśmiechnęli się i z uznaniem pokiwali głowami. ‒ Oto mąż, obdarzony znajomością języka samych Niebios! ‒ stwierdził chudolicy. ‒ Miano moje Brat Fionn mac Enda, do usług. Można wiedzieć, jak tobie na imię, przyjacielu? ‒ Jestem Murdo Ranulfson z Dýrness na Orkadach ‒ przedstawił się młodzieniec, prostując się i prężąc ramiona, aby nie przynieść swą postawą ujmy ro-dowemu nazwisku. ‒ Twoje zdrowie, Murdo Ranulfsonie! ‒ wzniósł toast Fionn, zaczem trzej braciszkowie przechylili dzbany do ust i poczęli głośno przełykać ich zawartość. Murdo poszedł za ich przykładem i przez dobrą chwilę cała czwórka skupiała swą uwagę wyłącznie na piwie. Gdy wreszcie oderwali się od dzbanów, by zaczerpnąć powietrza, grubasek, którego oblicze przybrało wyraz uszczęśliwionego cherubina, obwieścił: ‒ Ja nazywam się Emlyn ap Hygwyd i cieszę się z naszego poznania, Murdo. Wierzę, iż zostaniemy przyjaciółmi. Aczkolwiek chłopcu niezbyt to się wydawało prawdopodobne z racji nieprzezwyciężalnej wrogości, jaką darzył duchowieństwo, to krąglutki mnich z taką to powiedział szczerością, że Murdo nie ośmielił się wyprowadzić go z błędu.

‒ Pozwolisz łaskawie, przyjacielu ‒ ciągnął Emlyn ‒ że przedstawię ci naszego szanownego przełożonego, brata Ronana macDiarmuda. Najwyższy z trójki zakonników pochylił głowę i rzekł skromnie, acz nie bez dyskretnego dostojeństwa: ‒ Przełożony jedynie z racji wieku, nie zaś, o czym cię winienem z góry zapewnić, dla większej od innych gorliwości w służbie Bożej, pobożności lub świątobliwości. Murdo powtórzył po kolei ich imiona, po czym ponownie się wszyscy trzej napili, zgodnie uznając, iż zaspokajanie pragnienia piwem winno być traktowane jako najwyższa cnota, daliby tedy dowód wielkiej niepobożności, odmawiając sobie następnej jego miarki. By nie dopuścić się takiego grzechu, spiesznie osuszy-li dzbany, zaczem Emlyn i Fionn niezwłocznie poszli je na nowo napełnić. Po ich 191 rychłym powrocie rozległy się głośne pochwały dla wyjątkowej umiejętności męża, który to piwo warzył, tak hojnie je obdarzając mocą. Pomiędzy jednym a drugim haustem Ronan rzekł: ‒ Wyznam, jeśli wolno mi pozwolić sobie na taką śmiałość, iż dziwne mi się zdaje, że mąż tak jeszcze młody samotnie udał się na pielgrzymkę, co ‒ jakkolwiek godne uznania i chwalebne ‒ może budzić niejakie zdumienie. ‒ Wielu ludzi z Orkadów podjęło krzyż ‒ objaśnił go niezwłocznie Murdo. ‒ Mój ojciec i bracia uczynili to przede mną i podróżują teraz w towarzystwie księcia Roberta Normandzkiego oraz wielu innych panów szlachetnego pochodzenia. Ja staram się ich doścignąć. ‒ Ach, więc to tak się sprawy mają ‒ rzekł na to mnich, jak gdyby Murdo podsunął mu rozwiązanie jakiejś od dawna go męczącej zagadki, dwaj zaś pozostali zakrzyknęli chórem: ‒ To nadzwyczajne! Aby uniknąć dalszego nagabywania, Murdo sam zadał teraz pytanie: ‒ Jak to się stało, że wyruszyliście na tę wyprawę króla Magnusa? ‒

Tak się składa ‒ odparł Ronan ‒ że nasze opactwo zajmuje ziemie w pobliżu Thorsy, przyznane już lata temu jego wysokości Magnusowi przez Wielkiego Króla Szkotów, Malcolma. Znasz te okolice? Nim Murdo zdążył odpowiedzieć, już Fionn wyjaśniał mu całą sprawę: ‒ Kiedyśmy się dowiedzieli, że nasz dobry król podjął krzyż i gotował się ruszyć za krucjatą, wystąpiliśmy z prośbą o przywilej towarzyszenia naszemu monarsze i dobroczyńcy w pielgrzymce do Świętej Ziemi. ‒ Nasz biskup łaskawie się odniósł do tej prośby ‒ podjął Emlyn ‒ i postanowiono, iż udamy się z królem Magnusem do Jerozolimy. Wszelako musiało zajść jakieś nieporozumienie, albowiem trudno mi inaczej wytłumaczyć sobie fakt, że król odpłynął, nie poczekawszy na nas. ‒ Mieliśmy być ‒ powrócił do głosu Ronan ‒ jego przewodnikami i doradcami we wszystkich sprawach dotyczących Ziemi Świętej i jej sąsiedztwa. Ma się rozumieć, z wyjątkiem kwestii czysto wojskowych, które pozostawilibyśmy bardziej z tym obeznanym mężom z królewskiego otoczenia. ‒ Ja nigdy nie dotknąłem miecza ‒ zakomunikował z dumą Emlyn ‒ i jestem przekonany, że sam bym się nim zranił w stopę, zanim jeszcze zobaczyłbym przed sobą jakiegoś Saracena. ‒ I tak by było ‒ zapewnił Fionn. ‒ W samej rzeczy wszystkim trzem by się nam coś takiego przytrafiło. Nie ma w nas ani odrobiny wojowniczej smykałki. 192 Murdo potraktował te słowa jako żałosne przyznanie się do słabości i pomyślał, że gdyby on sam był takim nieudacznikiem, to nigdy przed nikim by się do tego nie przyznał, a już z całą pewnością nie przechwalałby się swoją słabością, jak zdawali się to czynić ci trzej pomyleni zakonnicy. ‒ Cóż, jeśli o mnie chodzi, to sądzę, iż rycerzy królowi nie brakuje, a z pewnością potrzeba mu osób duchownych ‒ rzekł uprzejmie, jakkolwiek nie mógł sobie wyobrazić powodów, dla których ktokolwiek chciał mieć przy sobie taką gadatliwą trójkę; zwłaszcza że w jego mniemaniu już jeden kapłan, to o jednego za wiele. Wszelako wzmianka o królu Malcolmie pobudziła jego ciekawość. Zaintrygowała go możliwość, iż trzej braciszkowie mieli cokolwiek wspólnego z rodakami jego matki. Co łączyło króla Szkocji, zastanawiał się Murdo, z królem Norwegii? I dlaczego któryś z nich

miałby nadawać ziemie tak dziwacznemu zakonowi? Musiało się za tym wszystkim kryć coś, co powinien znaleźć i wyjaśnić. Słońce zdawało się nieznośną, rozżarzoną kulą, umieszczoną tuż nad ich głowami, gdy „Skidbladnir” zbliżył się na odległość wzroku do wrzynającego się w morze półwyspu, który mieszkający na nim Anglowie zwali Andredeswald. ‒ Tam właśnie zawiniemy, żeby uzupełnić zapasy ‒ zakomunikował Jon Wing. Pogoda im dopisywała, a wiatry od dłuższego czasu sprzyjały statkowi, którego ostry niczym brzytwa dziób bez wysiłku pruł grzbiety fal, szybko niosąc swą zało-gę i pasażerów na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża. Co pewien czas przybijali do brzegu jakiejś spokojnej zatoki, aby nabrać świeżej wody, za każdym razem wszakże zaraz płynęli dalej. Tym razem Murdo bardzo był niezadowolony z przerwy w żegludze, tym bardziej że zdawało mu się, iż mieli wszystkiego pod dostatkiem. Jon wszelako upierał się, że muszą tu przybić do brzegu. ‒ Dofras ‒ wyjaśniał mu ‒ to ostatni przyzwoity targ po tej stronie cieśniny, a nie ma pewności, kiedy dopłyniemy do następnego. Lepiej zaopatrzyć się tu we wszystko, co się da. Zakonnicy przyznali mu rację. ‒ Podróż może się okazać długa ‒ perswadował chłopcu Emlyn. ‒ Jak długa? ‒ zapytał Murdo podejrzliwie. ‒ Doszło moich uszu, że może rok albo jeszcze dłużej‒ odparł mnich. ‒ Rok! ‒ prychnął młodzieniec drwiąco. Nie ma na ziemi miejsca, do którego trzeba by tak długo płynąć. Był przekonany, że parę tygodni aż nadto wystarczy. 193 ‒ Jak najbardziej! ‒ zgodził się z Emlynem Fionn. ‒ Ale niechby nam jeszcze przyszło zimować, to i roku może być za mało. Te niepomyślne przepowiednie wprawiły chłopca w stan takiego rozgoryczenia, iż odechciało mu się nawet wyprawy do miasteczka. Gdy tylko statek dobił do przystani, braciszkowie rozeszli się po okolicy w poszukiwaniu żywności. Jon, którego nie kusiło zejście na ląd, nie wzbronił jednakowoż szczypty uciechy swoim majtkom.

‒ Ja sam dopilnuję statku ‒ zapewnił ich. ‒ Idźcie tedy, tylko mi nie wracajcie pijani. Po czym, zwróciwszy się do swego młodego pasażera, poradził mu: ‒ Ty też powinieneś z nimi pójść. Dużo czasu minie, zanim będziesz mógł zobaczyć następne po ludzku urządzone miejsce, gdzie dają do picia öl. ‒ Ostatnie po ludzku urządzone miejsce opuściłem już jakiś czas temu ‒ odpowiedział na jego zachętę Murdo. ‒ A na öl, jaki sprzedają na placach targowych, nie mam ochoty, przeto wolę zostać i pomóc ci na okręcie. Jon wzruszył na to ramionami i przystąpił do skrupulatnego przeglądu statku od dziobu do rufy i od krawędzi burt aż po kil, aby wypatrzyć wszystko, co wymagałoby jego fachowej ręki, a niczego takiego nie znalazłszy, począł sprawdzać stan olinowania, rumpla i masztu. Murdo tymczasem zeskoczył do wody i wyszedł na brzeg. Plaża była tu płaska i szeroka. Osiedle mieściło się dość daleko w głębi lądu, gdzie osłaniał je od morza wysoki klif, utworzony z białych skał. Młodzieniec spacerował przez jakiś czas wzdłuż piaszczystej plaży, by po powrocie zobaczyć Jona zajętego dokładnym badaniem kadłuba. Obchodził go dookoła, obmacywał deskowanie, od czasu do czasu brał głęboki oddech i nurkował, a wychynąwszy z wody, powracał do podjętej inspekcji. Usadowiony na płaskim głazie, Murdo przyglądał mu się, doceniając skrupulatność, z jaką szyper sprawdzał stan swego żaglowca. Już wcześniej zresztą nabrał szacunku dla tego wytrawnego wilka morskiego, jak też dla sprawności jego norweskiej załogi. Pracowali dobrze i zgodnie, z rzadka tylko pozwalając sobie na sprzeczki. Każdy zdawał się z góry przewidywać, co uczyni jego sąsiad, przeto Jon nie musiał kierować ich pracą częstymi komendami, ani też podnosić głosu, by któremuś udzielić reprymendy. Murdo wystarczająco dużo wiedział o żeglowaniu, by nie zdać sobie sprawy z tego, iż wszystko to bynajmniej nie przychodziło szyprowi i jego załodze z taką łatwością, z jaką to wykonywali. Zrozumiał, iż owa zgodność wspólnych poczynań była rezultatem długiej praktyki i współpracy. Zapewne żeglowali ze sobą już co najmniej od paru lat. Wkrótce, gdy na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy, powrócili majtkowie 194 i mnisi. Potykając się, toczyli przez plażę beczułki piwa, przenosili worki ziarna i wiele innych zdobyczy, wśród których była nawet połówka wędzonego wieprza. Braciszkowie zakupili taką obfitość produktów jako podstawę codziennego wyżywienia, iż Jon Wing począł się żartobliwie uskarżać, że pod ich ciężarem okręt niewątpliwie zatonie przy uderzeniu pierwszej przeciwnej fali. Wszelako mnisi na jego docinki tylko wzruszali ramionami, tłumacząc, iż targ kusił taką obfitością najrozmaitszych smakołyków, że nie sposób się było temu oprzeć. Wszystko to dowodziło, rzekł sobie w duchu Murdo, że akurat cnota wstrzemięźliwości

nie była tą, którą owi przedziwni słudzy Boży mieli w najwyższej cenie. Udało się jednakowoż całą tę wielość zapasów szybko przenieść na pokład i Murdo, po nudnym, acz męczącym dniu, spędzonym na lądzie, z wielką niecierpliwością oczekiwał chwili, gdy żagiel ponownie załopoce na maszcie, a smoko-głowy dziób znów zacznie rozcinać biegnące mu naprzeciw fale. Tymczasem Jon upatrzył sobie zaciszną, oddaloną ledwie o rzut kamieniem zatoczkę, i tam właśnie postanowił przenocować okręt. ‒ Przez długi czas od tej chwili ‒ wyjaśnił, gdy Murdo dał wyraz swemu rozczarowaniu ‒ nie zobaczymy lądu. Dzisiaj mamy sposobność przespać się na czymś, co się nie kołysze, korzystajmy tedy z tego w najlepsze. Braciszkowie zdawali się ponad wszelką miarę uradowani perspektywą spędzenia nocy na suchym lądzie, zaczem nie zwlekając, zabrali się do wzniecania ognia i przygotowywania wieczornego posiłku. Pomiarkowawszy się w początko-wym wzburzeniu, także i Murdo ucieszył się tym pomysłem. Dał temu wyraz także jego żołądek, zwłaszcza z chwilą, gdy mnisi zgromadzili potrzebne do kolacji smakowicie pachnące wiktuały i zabrali się do ich przygotowywania, w czym okazali się nie mniej wprawni i zręczni niż tkacze przy swych krosnach. Również majtkowie, zdumieni obfitością zgromadzonych zapasów, dopatrzyw-szy statku przed czekającą go nocą na kotwicy, zasiedli wokół ogniska i z rosnącym podziwem przypatrywali się temu pokazowi kucharskiej biegłości. Poszczególne składniki jeden za drugim spadały do przeznaczonego sobie garnka lub na właściwą patelnię, albo też nadziewały się na odpowiedni rożen. Noże i chochle tylko migały w rękach trzech kuchcików, którzy posługiwali się nimi ze zręcznością cyrkowych żonglerów, a tak się przykładali do pracy, że z rzadka jedynie zdarzało im się zamienić parę słów. Rzec przy tym trzeba, że ich mistrzostwo, jak również towarzyszący mu podziw widzów, rosło w miarę, jak ubywało w dzbankach znakomitego skądinąd piwa, którego nie skąpili ani sobie, ani majtkom. 195 Tego, co przygotowywali na kolację, starczyłoby dla stu utrudzonych pieszą pielgrzymką krzyżowców: jęczmienna kasza na grochu ze świeżym razowym chlebem; wędzona ryba, gotowana w sosie przyrządzonym z mleka; masła i cebuli; powoli obracane nad ogniem kotlety schabowe, z których od czasu do czasu wy-strzeliwały iskierki suszonych przypraw, a do tego wszystkiego wydrążone jabłka, gotowane w śmietanie z miodem. Składniki były wprawdzie pospolite, wszelako tak wybornie zostały przyrządzone, że pochłonąwszy miskę kaszy i dwa kotlety, Murdo zaczął sobie uświadamiać, iż zakonny żywot ma swe ukryte zalety, o których dotychczas nie było mu wiadomo. Wprawdzie duchowni byli mu w dalszym ciągu wstrętni ‒ gdyż zdra-dliwi byli jak węże i tak samo jadowici ‒ ci trzej jednakowoż zdali mu się całkiem odmienni od tych, których spotkał lub znał z opowiadań. Pomyślał nawet z ciekawością, jakież to inne jeszcze skrywali talenta. Równie jak on, zdumieni byli majtkowie. Jon Wing zapytał nawet w pewnej chwili:

‒ Czy w klasztorze tak samo sobie dogadzacie? ‒ Podążamy z pielgrzymką ‒ odpowiedział mu z uśmiechem Ronan ‒ a pielgrzymom nie wolno pościć. Gdy już ostatnia miska była do czysta wylizana i z każdej kostki wyssany został szpik, wschodził księżyc, a w gładkiej powierzchni zatoki odbijały się pierwsze gwiazdy. Fionn zadbał o ognisko, obsypując je na noc ziemią, po czym braciszkowie zagłębili się w rozważaniach, których przedmiotem było to, czy dusza grzesznika cięższa jest niż dusza świętego, a to w następstwie wagi obarczających ją grzechów i niegodziwości, popełnionych przez jej posiadacza. Dysputa toczyła się w przyjacielskiej atmosferze. Murdo wsłuchiwał się w śpiewną łacinę zakonników i dopóki mógł, podążał za ich argumentacją, wszelako w jakiejś chwili obfitość posiłku tudzież działanie wypitego piwa wzięły górę i nie potrafił już dłużej podtrzymywać opadających powiek. Owinięty płaszczem, ukołysany przyjemnymi dla ucha głosami zakonników, wkrótce zasnął, a wówczas w jego sennym marze-niu pojawił się obraz Ragny. Zbudził się, a raczej został obudzony dzbankiem zimnej wody, którą chlusnął mu na głowę Jon. Murdo zerwał się na równe nogi, otrząsając się i wymachując gotowymi do bitki pięściami. ‒ Co to? ‒ zakpił szyper. ‒ Myślałem, że bardzo ci było pilno odpłynąć! Młodzieniec otarł oczy z wody i wymruczawszy pod nosem, co myśli o tak niewybrednych żartach, przyłączył się do majtków, którzy napełniali słodką wodą skórzane bukłaki. Tymczasem mnisi, ziewając i drapiąc się, zbierali naczynia i 196 przybory kuchenne. Parę minut po wschodzie słońca załoga i pasażerowie byli już na pokładzie, za pomocą wioseł wyprowadzając okręt z powrotem na pełne morze. Gdy wiosła stały się już niepotrzebne, Murdo usadowił się na ustawionych na śródokręciu workach ze zbożem i oparł się plecami o maszt, patrząc, jak snują się nad wodą pasma porannej mgły i słuchając głosów ptactwa gnieżdżącego się na drzewach, które rosły na brzegach rzeki. Nie pamiętał, kiedy znowu zmorzył go sen, a przebudził się dlatego, iż spadł na rozkołysany pokład, na którym przeturlało go niczym bezwolny tłumok. Stanąwszy w końcu, Murdo chwycił się krawędzi burty i popatrzył, co się dzieje: wierzchołki niewysokich zielonych wzgórz, które pozostały daleko za rufą, zakrywały chmury, podczas gdy przed dziobem okrętu rozpościerała się bezmierna pustka morza i nieba. Żagiel gwałtownie załopotał i statek ponownie starł się z wysoką falą. Jon Wing naparł na rumpel i zmienił kurs, dzięki czemu okręt odzyskał równowagę i już gładko sunął z wiatrem. Murdo poczuł, jak krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach pod wpływem takiego samego rodzaju podniecenia, jakie budziło w nim polowanie. Gdzieś tam za szarym, ogromnym morzem, jego ojciec i bracia walczyli z przebiegłymi Saracenami, on zaś ma

ich odszukać i wrócić z nimi do domu. Tak właśnie się stanie; musi się tak stać, i Murdo tego dokona. Nie odczuwał żadnej sympatii wobec papieża i jego niezliczonych sługusów, ani też nie wzbudzała w nim szacunku święta misja pielgrzymowania. Było mu wszystko jedno, czy krucjata zakończy się sukcesem, czy też klęską; nic a nic go to nie obchodziło. Jego serce poruszała jedna jedyna myśl, która wyparła wszystkie inne: odzyskać ziemię ojców. Jego życie, jego przyszłość i szczęście u boku Ragny ‒ wszystko zależało od odzyskania Hrafnbú. Znaczyło to dlań więcej niż całe złoto cesarstwa, a już z pewnością o wiele, wiele więcej niż bezsensowna wyprawa na ratunek paru świątyniom i paru zakurzonym relikwiom, których nigdy nie widziała na oczy żadna ze znanych mu osób. ‒ Jak na tak młodego mężczyznę, jesteś jakiś chmurny ‒ zauważył jak zwykle pogodny Emlyn. Murdo zwrócił głowę ku krągłemu braciszkowi, który stał obok niego, wspierając się łokciami o reling. ‒ Zamyśliłem się. Wskoczył na worki, by móc ogarnąć wzrokiem postać jowialnego mnicha. ‒ Nad krucjatą, tak? Chłopiec dosłyszał to słowo, lecz wyprawa krzyżowa tak daleka była od jego myśli, iż dopiero po chwili pojął, o czym Emlyn mówi. 197 ‒ Nie ‒ odpowiedział mu w końcu. ‒ Myślałem o mojej ziemi… to znaczy o domu. ‒ Może żałujesz, że go opuściłeś? Ach, fy enaid ‒ westchnął tęsknie. ‒ We mnie też wzbiera czasem melancholia, gdy pomyślę o swoim domu w błogosławionym Dyfed. Murdo wyznał, że nigdy dotąd nie zetknął się z tą nazwą. ‒ Coś takiego! Nigdy nie słyszał o Dyfed! ‒ zakrzyknął ze zgrozą mnich. ‒ Toż to najlepsze miejsce na ziemi! Bóg obsypał nasze spokojne królestwo wszelkimi wyobrażalnymi dobrodziejstwami, a lud nasz jest najszczęśliwszym ze wszystkich, które żyją pod firmamentem niebios. Bo jakżeż by nie miało tak być? Przecie ziemia nasza obfituje w rzeki, jeziora i wszelkiego rodzaju strumyki, a we wszystkich znajdziesz słodką i zdatną do picia wodę, dzięki której możemy warzyć

najdelikatniejsze, najsmakowitsze ze wszystkich piwo, a przy tym zaspokaja ona pragnienie wszystkich bydlątek i sprawia, że wełna naszych owiec jest delikatna jak jedwab. Zaczem na dobre przystąpił do zachwalania uroków swej ojczyzny: ‒ Wiedz, że klimat tamtejszy jest łagodny i stały, a wiatr równie delikatny jak oddech matki, który owiewa policzek jej słodkiego dzieciątka. Dni są tam ciepłe, a niebo zawsze błękitne niczym jajeczko skowronka. Nad naszą krainę nigdy nie nadciągają chmury, które groziłyby burzą lub choćby tylko przesłaniały pro-mienne słońce, gdyż deszcze padają jedynie nocą, a przy tym tak są delikatne jak rosa i tak łagodne jak mleko. Wszystko to sprawia, iż to, co dobre i smaczne, wyrasta w obfitości, przeto ktokolwiek zapragnie, może posiać ziarno w dowolnie wybranym miejscu, aby potem zebrać z niego przebogaty plon. A wszędzie rośnie zielona i soczysta trawa, którą nadzwyczaj szybko tuczy się nasze bydło. Rozentuzjazmowany braciszek musiał na chwilę przerwać, aby na nowo zapełnić płuca powietrzem, którego zaczęło mu już brakować, zaraz jednak ponownie pogrążył się w zachwycie nad swą czarowną ojczyzną: ‒ Niewiasty na Dyfed są wręcz ucieleśnieniem piękna i elegancji, mężczyźni zaś są zarazem bardami i wojownikami. Wszyscy żyją w pełnej harmonii ze wszystkimi, nigdy nie zwracając się do siebie niegrzecznie, a już w żadnym razie podniesionym pod wpływem gniewu głosem. Całymi dniami komponują pieśni, których mogliby im pozazdrościć nawet aniołowie. Toteż wielokrotnie zdarzało się, iż zaśpiewawszy Panu swą piosenkę, twórca jej tej samej jeszcze nocy wzywa-ny był do Raju, aby zapoznać z nią niebiańskie chóry. Trzeba ci przy tym wiedzieć, że tak pożądane w innych krajach bogactwo, Cymrowie mają w całkowitej pogardzie. Złoto i srebro służą tylko jako zachęta dla rzemieślników, którzy na ich widok sięgają po narzędzia, aby ćwiczyć się w swej sztuce. Tworzone przez 198 nich cudeńka zdobią potem stroje królów i królowych, a są pośród nich i takie okazy piękności i subtelności wykonania, które wyszły spod ręki dzieci. Poza tym jeszcze… Poza tym… Pod wpływem zalewającej go fali wspomnień, Emlyna ogarnął tak przemożny zachwyt, że aż zabrakło mu słów, i zamilkł. Patrząc nań, Murdo raz jeszcze pomyślał sobie, iż w istocie bardzo dziwnych napotkał zakonników. Byliż nimi naprawdę, czy tylko się za mnichów podawali? Wszelako jeśli byli, to doprawdy kościół, któremu służyli, bardzo się musiał różnić od tego, który on poznał. ‒ Z tego, co mówisz, wnoszę, iż musi to być kraina niezrównanej wspaniałości ‒ rzekł. Emlyn przytaknął uroczystym ruchem głowy, po czym oświadczył:

‒ Tedy wyjawię ci całą prawdę. Kiedy ród Adamowy wygnany został z raju, nasz Dobrotliwy Stwórca zlitował się nad swymi nieposłusznymi dziećmi i podarował im Ynys Prydein, a nasze Dyfed stanowi najpiękniejszą część tej ukochanej przez nas wyspy. ‒ Jeśli jest tak, jak mówisz, to dziwi mnie, że ktoś w ogóle decyduje się ją opuścić. ‒ Ano właśnie! Na tym polega sedno naszego skomplikowanego losu ‒ Emlyn ze smutkiem pokręcił głową. ‒ Ponieważ Cymrowie, obdarowani przez Najwyższego Rozdawcę najwspanialszymi dobrodziejstwami, zarazem zostali obarczeni jedną tylko, lecz za to zgubną przywarą, która mieszkańcom innych krain pozwala uniknąć udręki, jaką byłaby nieprzeparta zazdrość, samym zaś Cy-mrom uniemożliwia osiągnięcie stanu pełnego i niczym nie zmąconego samoza-chwytu. Za sprawą niebios cierpimy tedy na przechęć. Głos Emlyna zdradzał tak głębokie zasmucenie, iż serce chłopca wypełniło się współczuciem. ‒ A co to za dolegliwość, ta… przechęć? ‒ Przechęć ‒ wyjaśnił mnich ‒ to nie tyle dolegliwość, ile straszliwie wyczerpujący znój. Jest to mianowicie coś jak nieprzeparte pragnienie ciągłego poszukiwania czegoś lepszego, nieznanego, co przewyższyłoby poznaną już doskonałość. Chęć ta jest najsilniejszym ze wszystkich popędów, jakie prześladują rodzaj ludzki. To ciągłe, uporczywe niezadowolenie z tego, co się ma. Cymra, który żyje w raju, nie może pohamować chęci zobaczenia, co jest po drugiej stronie znajdującego się za jego murem wzgórza, gdzie kończy swój bieg przepływająca przez raj rzeka, lub dokąd prowadzi wychodząca poza jego granice droga. Zaprawdę nie ma silniejszego niż ten popędu, a tylko jeden jeszcze dorównuje mu siłą. ‒ To znaczy? ‒ zapytał Murdo, sam już głęboko poruszony przejęciem, z jakim mówił zakonnik. 199 ‒ Jest to spowrotność ‒ odparł Emlyn ‒ czyli dręcząca duszę tęsknota za zie-lonymi wzgórzami ojczystej krainy; nieodparte pragnienie, by znowu słyszeć wo-kół siebie głosy rodaków; dotkliwy głód, który zaspokoić mogłaby tylko strawa, przyrządzana niegdyś przez matkę w rodzinnym domu. Hélas, spowrotność przyprawia duszę o tak potworny i bolesny zamęt, iż oczy dotkniętego nią człowieka zalewają się łzami, a serce jego

zapomina o innych ukochanych rzeczach, nawet o życiu samym. Westchnąwszy boleśnie, dodał jeszcze: ‒ Widzisz tedy, w jakim znajdujemy się położeniu. Na zawsze zakleszczeni jesteśmy pomiędzy dwoma najgorętszymi pragnieniami, jakich zaznać może człowiek, a skutek jest taki, że nigdy nie możemy się czuć szczęśliwi, pozostając długo w jednym miejscu. Murdo przyznał, iż w samej rzeczy sytuacja ta budzi w nim najgłębsze współczucie, które to stwierdzenie od razu rozjaśniło oblicze braciszka. ‒ Bóg jest dla nas dobry ‒ stwierdził z radosną dumą. ‒ Uczynił nas swymi specjalnymi posłańcami i wyposażył w zdolność niesienia jego olśniewająco czystej jasności w świat pogrążony w mroku i zagubiony w ciemnościach. Jesteśmy Celé Dé, czyli Sługami Najwyższego Króla Niebios, który z niezrównaną szczodrością obdarzył nas swą łaską i przywilejem. Emlyn pochylił się ku niemu, jak gdyby postanowił podzielić się ze swym towarzyszem podróży jakimś wielkim sekretem, a zarazem odpowiednio ściszył głos. ‒ Otóż dowiedz się, że jesteśmy Opiekunami Świętego Światła i Strażnikami Ścieżki Prawdy!

19. Raymond de Saint-Gilles, hrabia Tuluzy i Prowansji, przybył do Konstantynopola w przeddzień zaplanowanego wymarszu armii Bohemonda. Spędziwszy zimę w Rzymie, gdzie przyłączył się do niego papieski legat Adhemar, biskup Le Puy, hrabia przepłynął przez Adriatyk i wylądował ze swym wojskiem w Dyrrachium. Stąd, przynaglani przez gubernatora, rozpoczęli długą i dokuczliwą wspinaczkę po zboczach twardych wzgórz Macedonii. Szczęśliwym zrządzeniem niebios podróż przebiegała bez kłopotów, jeśli nie liczyć paru niezbyt groźnych przypadków rozprzężenia żołnierskiej dyscypliny, do których doszło w następstwie niefortunnych nieporozumień. Objawiły się one w formie grabieży i zniszczenia kilku niczego nie podejrzewających bizantyjskich miast, za co biskup Adhemar został nawet tymczasowo aresztowany przez wielce surowych Połowców, wysłanych im przez cesarza naprzeciw w charakterze eskorty, która pozwoliła przyśpieszyć marsz do wyznaczonego celu. Pomimo tych incydentów wojsko, choć zmęczone, przejawiało zapał i żywą chęć zasmakowania przyjemności, jakie oferowało Bizancjum. Dotarłszy do stolicy, nowo przybyli zobaczyli wojska Bohemonda i Tancreda rozłożone obozem pod wielkim zachodnim murem: istne miasto namiotów rozpościerające się na równinie niczym ogromny, wielobarwny płaszcz, rozłożony na pofałdowanym gruncie, aby przeschnął. Na ten widok pierwsze szeregi maszerującej kolumny niesfornie wyrwały się naprzód, a dowodzący nimi wielmoże widząc, iż nie zdołają powstrzymać ani swych rycerzy, ani piechurów, pozwolili im połączyć się ze współuczestnikami pielgrzymki i świętować wraz z nimi zakończenie pierwszego etapu krucjaty. Raymond i biskup Adhemar, pozostawiając zadanie rozbicia ich namiotów i przygotowania obozowiska sługom i knechtom, udali się do kwatery Bohemonda. Szlachetni rycerze ze świty księcia powitali ich w imieniu swego pana, który był nieobecny. ‒ Nie ma go? ‒ oburzył się Raymond. ‒ A my trzy miesiące bez odpoczynku spędziliśmy w siodle i w dodatku przybywamy tu na osobiste polecenie papieża! 201 ‒ Z całym szacunkiem, wielce czcigodny panie ‒ odparł najwyższy rangą rycerz Bohemonda ‒ wszelako nie było nam wiadomo, iż przybędziecie już dzisiaj. Rycerz ów zwał się Rainuld z Salerno i był kuzynem księcia. ‒

Mimo to wszakże ‒ dodał teraz, wskazując im zapraszającym gestem książęcy namiot ‒ wino mamy w gotowości. Czekając na powrót naszego wodza, spełnimy parę… ‒ Gdzie jest Bohemond? ‒ przerwał mu Adhemar, który gniewnie zmarszczył brew na wieść o tak jaskrawym świadectwie beztroski księcia. ‒ Naradza się z cesarzem, czcigodny biskupie ‒ wyjaśnił Rainuld. ‒ Książę, wraz ze swą rodziną, Tancredem i kilkoma członkami swej świty, ma dziś spożyć wieczerzę w pałacu i powróci dopiero w nocy. Jesteście tu wszakże najserdeczniej widzianymi gośćmi, zechciejcie tedy wypocząć, zanim stanie wasz własny obóz. Raymond, zirytowany tak nieuroczystym przyjęciem, warknął: ‒ Odpoczniemy dopiero w dniu, w którym jako zwycięzcy wjedziemy w bramy Świętego Miasta. Nie wcześniej. ‒ Czyż Chrystus, Pan nasz, wypoczywa, podczas gdy wisi na włosku zbawienie świata? ‒ dorzucił kąśliwie Adhemar. ‒ Upraszam o wybaczenie ‒ rzekł oficjalnym tonem Rainuld. ‒ Zdaje się, iż uraziłem wasze najszlachetniejsze uczucia, wszelako zapewniam, że moją intencją było jedynie godnie was powitać. ‒ Mieliśmy tedy możność przekonać się, jakiego to rodzaju powitanie zwykł gotować książę swoim gościom ‒ odparł na to biskup. ‒ Wracamy przeto do naszego obozu, uwalniając cię od kłopotu. Co powiedziawszy, zawrócił konia i odjechał wraz z Raymondem ku miejscu, w którym rozbijano dla nich namioty: nieco bardziej na południe i wschód od obozowisk armii Bohemonda. Czekała tam już na nich cesarska delegacja z zaproszeniem do bezzwłocznego stawienia się w pałacu. Armie Hugona, Godfreya i Baldwina zostały wreszcie przetransportowane na drugi brzeg Bosforu i cesarz zabrał się do przygotowywania następnej takiej operacji, aby jak najszybciej przerzucić tam również nowo przybyłe wojska. Nie tracąc przeto czasu, zastosował wobec Raymonda te same metody, które tak się okazały skuteczne w przypadku Bohemonda i Tancreda. Obdarował ich drogocennymi prezentami i zapewnił zaopatrzenie ich armiom, jak również wziął na siebie koszt przetransportowania ich przez cieśninę, w zamian za złożenie podpisów pod przy-rzeczeniem lojalności. Okazało się jednakowoż, że w sprawie, w której nawet nieprzewidywalny ksią-

żę Taranto dał dowód znacznej giętkości i rozsądku, stateczny i pobożny hrabia Tuluzy i Prowansji wykazał upór, a kojarzony zwykle z pewnym jucznym 202 zwierzęciem, stanowczo odmówił podpisania jakiegokolwiek dokumentu, który mógłby ograniczyć specjalne kompetencje przyznane mu przez papieża. ‒ Pierwszy spośród szlachetnych rycerzy, który podjął krzyż ‒ tłumaczył nieustępliwie Raymond ‒ dostąpiłem zaszczytu odebrania rozkazów od samego papieża Urbana, przeto z całym szacunkiem, lecz muszę odmówić złożenia tej przysięgi. Biskup Adhemar, legat papieża i jego specjalny wysłannik, z zadowoleniem przytakiwał słowom hrabiego i uśmiechał się z wyższością. ‒ Ślub, którego złożenie proponujesz, cesarzu Alexiusie, jest zbędny ‒ oświadczył wyniośle. ‒ Szlachetny rycerz, który przysiągł na Krzyż Chrystusa, nie podlega już żadnemu ziemskiemu władcy, odpowiadając jedynie przed Bogiem. Alexius, tak zagniewany i rozczarowany, iż ledwie mógł mówić, i ponad wszelki wyraz zmęczony ich arogancką nieugiętością, przyglądał się krnąbrnym krzyżowcom z wysokości swego tronu. Z drungariuszem i dwoma najwyższymi urzędnikami dworu u boku, z falangą Varangian i doborowych excubitorów za plecami, usadowiony na złotym tronie Cesarz Wszego Chrześcijaństwa przedstawiał sobą imponujący widok, który jednak nie zrobił wrażenia na Raymondzie. Z rękoma wspartymi na swym rycerskim pasie, trwał on w swym niewzruszonym uporze. ‒ Mamyż tedy tak to rozumieć ‒ rzekł cesarz podniosłym tonem ‒ iż owa zlecona ci przez papieża misja uniemożliwia ci poddanie się najwyższej władzy Imperialnego Tronu? ‒ Ależ bynajmniej nie, Najjaśniejszy Cesarzu! ‒ sprostował bez wahania Raymond. ‒ Z własnej nieprzymuszonej woli akceptuję zwierzchność tego tronu we wszystkich dziedzinach dotyczących spraw cesarstwa z wyjątkiem jednej, a mianowicie względem przywództwa samej pielgrzymki. Ten bowiem zaszczyt, jak to już wyjaśniłem, został mi przyznany przez Jego Świątobliwość Papieża Urbana. ‒ Zechciej sobie przypomnieć, hrabio, że nawet biskup Urban sprawuje swój urząd tylko dzięki naszemu przyzwoleniu ‒ odparł na to Alexius, przenosząc spojrzenie z Raymonda na biskupa Adhemara. ‒ Wszelka władza, jaką rozporządza Patriarcha Rzymu, pochodzi i spływa nań z tego tronu. A zatem przysięga, której się domagamy, w żadnej mierze nie podważa twej pozycji ani nie stoi w sprzeczności z twoją specjalną misją. Raymond, wysoki i chudy, patrzył surowym wzrokiem wprost przed siebie, a twarz jego była jak z zimnego kamienia i pozbawiona wszelkiego wyrazu.

‒ Jakkolwiek by było, po naszych obozach krążą pogłoski, jakoby cesarz 203 wywyższył Bohemonda z Taranto do wielce zaszczytnej rangi. Mówi się, iż ma on zostać mianowany twoim Wielkim Zastępcą w Armii Imperium. Nareszcie, pomyślał Alexius, oddychając w duchu z ulgą. Nareszcie doszliśmy do źródła, z którego ten wielmoża czerpie swój dumny upór; jest to zazdrość o Bohemonda. ‒ Narażając się na cesarski gniew ‒ wtrącił Adhemar ‒ pozwolę sobie zauważyć, że książę Taranto nie może się wykazać osobistym poleceniem i błogosławieństwem Jego Świątobliwości. Ten zaszczyt przypadł w udziale jednemu tylko księciu Raymondowi, ja zaś, jako legat papieski, otrzymałem nadzwyczajne kompetencje w takich sprawach, jak… ‒ Owe pogłoski, o których wspomniałeś ‒ rzekł cesarz, przerywając nudziar-stwa Adhemara ‒ mają za podstawę jedynie ambicje samego Bohemonda. Jakkolwiek bowiem prawdą jest, iż poprosił on o przyznanie mu tej wysokiej pozycji w ramach Armii Imperium, to śpieszę cię zapewnić, Raymondzie, że nie uznaliśmy za właściwe, by spełnić jego nadzieje na to wyniesienie. ‒ Jakkolwiek by było ‒ odpowiedział sztywno książę ‒ to krucjata musi mieć swego naczelnego wodza. Skoro tedy ja zostałem wybrany przez tego, który pierwszy wezwał dzielnych mężów, aby chwycili za miecz i stanęli do tego świętego przedsięwzięcia, to nie widzę powodu, dla którego miałbym zrezygnować z tej skromnej władzy, która została mi dana. Dostrzegłszy, iż na cesarskie policzki wypływa rumieniec gniewu, wielmoża uznał za wskazane złagodzenie swej wypowiedzi, przeto dorzucił spiesznie: ‒ Ma się rozumieć, że gdyby cesarz we własnej osobie objął dowództwo krzyżowej wyprawy, to znalazłby we mnie swego najwierniejszego i najbardziej godnego zaufania wasala. ‒ Hélas! Niefortunnie wybrany czas tej peregrynacji sprawia, iż możliwość ta jawi się nam jako całkowicie niepraktyczna ‒ rzekł mu stanowczym tonem Alexius. ‒ Choćbyśmy nie wiadomo jak bardzo pragnęli osobiście objąć dowództwo nad krucjatą, to nie pozwolą nam na to obowiązki, jakie mamy w stosunku do bieżących spraw cesarstwa. ‒ Nie mam tedy innego wyboru ‒ oświadczył Raymond uprzejmym tonem kogoś, kto acz z przykrością, to jednak godzi się z tym, co nieuniknione ‒ jak tylko honorować rozkaz papieża i obstawać przy sprawowaniu przywództwa, do którego zostałem powołany.

Uśmiech na obliczu Adhemara wyraźnie stawał się swobodniejszy. Biskup wsunął dłonie w obszerne rękawy swej szaty i niemal sam siebie uściskał z radości. ‒ Ależ, książę, nie wydaje się nam, byś tak się musiał śpieszyć ze swym postanowieniem! ‒ stwierdził Alexius, powoli wstając i biorąc do ręki pergamin z 204 tekstem przysięgi i złożonymi pod nim podpisami poprzednich gości. ‒ Być może uda się nam nieco poszerzyć wybór, przed jakim stoisz. Możesz wszak albo złożyć przyrzeczenie wierności i posłuszeństwa nam, jako twemu najwyższemu suwerenowi, albo pozostać wiernym papieżowi i zrezygnować z udziału w krucjacie. Jest bowiem tak, iż biskup Rzymu służy temu tronowi, a nie na odwrót, i możemy liczyć na poparcie naszego zwierzchnictwa ze strony tych wszystkich nam podporządkowanych, którym zapewniamy opiekę i ochronę. Jeśli przeto tak się stanowczo upierasz, by poprowadzić krzyżowców, to wolno ci będzie tak uczynić, ale tylko wedle naszej woli i za naszą zgodą. Raymond, który już wcześniej manifestował swój upór sztywnością przyjętej pozy, teraz jeszcze bardziej zesztywniał. Cesarz, widząc, że doprowadził sprawę wystarczająco daleko jak na ten jej etap, uznał, iż dobrze zrobi upartemu książątku czas na rozważenie swojej sytuacji. ‒ Jutro ‒ Rzekł ‒ armie Bohemonda i Tancreda przewiezione zostaną przez okręty cesarskiej floty na drugą stronę Bosforu, gdzie dołączą w Pelecanum do wojsk Hugona i Godfreya, po czym podejmą wspólny marsz ku Jerozolimie. Przez chwilę przypatrywał się Raymondowi surowym wzrokiem. ‒ Ty wszakże pozostaniesz tutaj. ‒ Jak długo przyjdzie mi czekać, Najjaśniejszy Cesarzu? Czyżby twardogłowy rycerz już zaczynał mięknąć? ‒ Od ciebie samego będzie to zależało ‒ odpowiedział Alexius. ‒ Podpisz przysięgę, a bezzwłocznie się z nimi połączysz. Jeśli zaś odmówisz cesarzowi, będziesz czekał. Wiedz bowiem, iż bez twojego tutaj podpisu ‒ tu wymownie strzepnął palcami o pergamin ‒ nie wolno ci będzie choćby tylko o krok postąpić poza mury tego miasta. W takim zaś razie cała dana ci władza siłą rzeczy przejdzie w ręce kogoś innego. Wypowiedziawszy te słowa, cesarz polecił wyprowadzić gości, których natychmiast powiedziono z powrotem do obozu, aby tam zastanowili się nad implikacjami monarszego postanowienia. Gdy tylko zamknęły się za nimi wielkie drzwi sali tronowej, dowódca imperialnej floty zwrócił się do swego kuzyna z pytaniem: ‒

Myślisz, że podpisze? ‒ Któż mógłby to przewidzieć? ‒ odparł z namysłem cesarz. ‒ Wielu spotkaliśmy w tych dniach dumnych mężów, Dalassenusie, wszelako żaden nie zachował się wyniosłej niż Raymond z Tuluzy. Jest to człek uparty, a nadto przekonany, iż sam Bóg wybrał go na wodza tej zbrojnej hałastry, by poprowadził ją ku chwale. Uważa to za najwyższej miary zaszczyt i jest o niego zazdrosny. 205 ‒ A teraz zaczął się obawiać, że zostanie mu odebrany ‒ zastanowił się Dalassenus. ‒ Bardzo zręcznie się z nim obszedłeś, bazyleusie. ‒ Być może ‒ przyznał ostrożnie Alexius. ‒ Zobaczymy, co okaże się silniejsze: jego lęk czy zazdrość.

20. Przez osiem dni hrabia Raymond de Toulouse obstawał przy swym postanowieniu i odmawiał złożenia podpisu pod aktem lojalności, czego domagał się odeń cesarz. W rezultacie swego uporu Raymond mógł tylko bezczynnie się przypatrywać wielkim, przystosowanym do przewozu wojsk okrętom imperialnej floty, które bez wytchnienia przeorywały wody Bosforu, transportując na drugi brzeg armie Bohemonda i Tancreda, by po wylądowaniu pomaszerowały do Pelecanum. Jednocześnie do portu wpływały najrozmaitszych typów statki handlowe, po burty załadowane ziarnem, oliwą, winem i rzeźną trzodą, stale powiększając zapasy żywnościowe krzyżowców. Od świtu do nocy w cieśninie panował gęsty ruch, nad którym z najwyższym trudem udawało się panować. Zdarzały się chwile, gdy tyle naraz znajdowało się na wodzie statków, iż Raymond miał wrażenie, że konny rycerz mógłby przegalopować po pokładach z jednego brzegu na drugi. Każdego dnia tysiące pielgrzymów, prowadząc konie i ciągnąc wozy obładowane sprzętem i niezbędnymi w obozie przyborami, przebywało krok za krokiem szlak wiodący z obozu do ujścia rzeki na Złotym Rogu, gdzie czekały na nich okręty. W pierwszej kolejności wprowadzano na statek konie. Była to operacja nader czaso-chłonna, przeto dodatkowo spowolniała i tak już wolny pochód, który zaczynał się poruszać w nużącym tempie gąsienicy. Gdy już poradzono sobie z końmi, przychodziła kolej na wozy, które najpierw trzeba było na brzegu rozebrać na części, następnie wnoszono na pokład broń, zapasy i sprzęt, uprzednio z wozów wyładowane. Dopięto gdy statek był już tym wszystkim wypełniony do granic możliwości, pozwa-lano zaokrętować się ludziom, przy czym pierwszeństwo mieli rycerze i piesi knechci, a dopiero po nich dawano wstęp na pokład ludzkiej otoczce obozu: księżom i pomniejszym sługom kościoła, żonom pielgrzymów oraz ich dziatkom. W pełni obciążony, wojskowy transportowiec miał na swym pokładzie pięćdziesiąt koni, dwadzieścia wozów oraz od trzystu do czterystu ludzi. Cesarz prze-znaczył na całą operację jedenaście takich okrętów, a każdy z nich zdolny był odbyć dwa rejsy dziennie, toteż pod bezradnym spojrzeniem księcia Raymonda i biskupa Adhemara liczba czekających na transport malała ze zdumiewającą szybkością, aż po ośmiu dniach zachodzące słońce oświetlało pustą już niemal plażę. 207 Dziewiątego dnia od rozpoczęcia tej operacji przybyli ze swymi wojskami: Robert, książę Normandii, syn króla Anglii Williama Rufusa, kuzyn jego, Robert, książę Flandrii, oraz jego szwagier, hrabia Stephen de Blois. Armie, którymi do-wodzili, liczyły łącznie ponad czterdzieści tysięcy zbrojnych, w tym niewielki pułk, przyprowadzony przez wojowniczego duchownego, biskupa Odona z Bayeux. Pomimo niewielkich trudności, jakie sprawiło im przebycie Adriatyku, podczas którego niefortunnie utonęło czterystu żołnierzy, uznać należało, iż w sumie po-dróż do

Konstantynopola okazała się nader pomyślnym początkiem pielgrzymki, będąc tedy w dobrych nastrojach, nowo przybyli pragnęli jak najprędzej przeprawić się przez Bosfor, aby się zetrzeć z bezbożnym nieprzyjacielem. Podobnie jak ich poprzednicy, wodzowie łacinników zawezwani zostali niezwłocznie przed oblicze cesarza i w odróżnieniu od części poprzedników, z ochotą zaprzysięgli Alexiusowi posłuszeństwo oraz zwrot wszystkich zdobytych w przyszłości ziem, relikwii, ludów i skarbów pod jego imperialny zarząd. Mężem, który w głównej mierze przyczynił się do tak szybkiego i bez zgrzytów przyjętego podporządkowania się cesarzowi, był hrabia Stephen, mający widoczny wpływ na swych kuzynów, a to zarówno z racji swej dobrotliwości i braku egoizmu, jak i szczerej pobożności. Gdy tylko Alexius dowiedział się o estymie, jaką się cieszy Stephen wśród swych towarzyszy, bez zwłoki wszczął starania, by pozyskać owego młodego wielmożę dla sprawy nakłonienia Raymonda do złożenia podpisu pod pergaminem. Zaledwie hrabia de Blois odłożył pióro na pulpit, już go cesarz począł zapewniać o wielkim zadowoleniu, jakie sprawiło mu załatwienie tej formalności, i o gotowym już do wydania rozkazie, by niezwłocznie wszczęto dostawy żywności dla zdrożonych i głodnych wojsk, oraz by imperialna flota przystąpiła do przerzu-cania ich przez Bosfor do Pelecanum, gdzie czekają już ich bracia w pielgrzymce. Zadowolony i wdzięczny za wszystko książę Robert dał wyraz niecierpliwości, z jaką pragnąłby kontynuować krucjatę, na co cesarz napomknął o doprawdy za-wstydzającej postawie Raymonda z Tuluzy, który się do owej krucjaty nie przyłączy. Czcigodni rycerze z Zachodu spojrzeli po sobie zaskoczeni. Wszak armia Raymonda była ze wszystkich najliczniejsza i najlepiej wyposażona, dla której to przyczyny wszyscy oni liczyli na to, iż właśnie on obejmie generalne przywództwo. ‒ Ależ, Najjaśniejszy Cesarzu, czemuż to Raymond miałby się zatrzymać? ‒ zapytał z należnym szacunkiem Stephen. 208 ‒ Możemy jedynie przypuszczać, iż przyjaciel nasz postanowił zrezygnować z dalszego udziału w krucjacie ‒ odparł Alexius. ‒ Naprawdę? ‒ zdumiał się Robert, książę Flandrii. ‒ Na to wygląda. ‒ Wybacz mi, Imperatorze Alexiusie ‒ rzekł na to książę Normandii ‒ jednakowoż nadzwyczaj trudno mi w to uwierzyć. Książę Tuluzy znany jest jako mąż najbardziej zapalony do tej pielgrzymki. Widzieliśmy też, że jego armia gotowa jest w każdej chwili

wyruszyć. Z pewnością musi być inne wyjaśnienie tej sytuacji. Nie wątpię, iż zaszła jakaś pomyłka. ‒ Nie ma mowy o żadnej pomyłce ‒ zapewnił go cesarz. ‒ Jedyne, co nie pozwala mu ruszyć w drogę, to przysięga, którą wy wszyscy właśnie złożyliście. Książę Raymond przebywa w Konstantynopolu już od dziewięciu dni. Od dziewięciu też dni przedstawiany mu jest pergamin z rotą owej przysięgi, której podpisania od dziewięciu dni odmawia. Głos Alexiusa przybrał w tym miejscu na sile i dźwięczności. ‒ Skoro wszakże nie wolno mu ruszyć w dalszą drogę do Ziemi Świętej bez uprzedniego podpisania aktu posłuszeństwa, to jedynie taki z tego możemy wyciągnąć wniosek, iż postanowił zaniechać krucjaty. Z czołem zmarszczonym w intensywnym namyśle, hrabia Stephen skinął współczująco głową. ‒ Zaczynam rozumieć w czym rzecz ‒ oświadczył. ‒ Mam nadzieję, iż cesarz zgodzi się dać mi trochę czasu na to, bym mógł spróbować go nakłonić do zmiany zdania. Za twoim przyzwoleniem, Najjaśniejszy Panie, porozmawiam z nim. ‒ Ależ jak najbardziej, pomów z nim! ‒ zakrzyknął Alexius z miną człowieka, który wyczerpał już wszystkie swoje możliwości. ‒ Będziemy się modlić, aby Bóg pozwolił ci skutecznie i szybko go przekonać. Nasze okręty zaczną was bowiem przewozić przez Bosfor następnego dnia po wielkanocnej mszy, przysięga zaś musi zostać złożona, zanim pierwszy żołnierz będzie mógł postawić stopę na pokładzie. ‒ Przecie Wielkanoc wypada już jutro! ‒ zdumiał się Stephen. ‒ W istocie ‒ przyznał cesarz. ‒ Sam tedy widzisz, jak się rzeczy mają. ‒ Za łaskawym twym przyzwoleniem udam się do niego bez chwili zwłoki. O świcie dziesiątego dnia od przybycia Raymonda do Konstantynopola, dzwony tego wielkiego miasta wtargnęły w poranną ciszę dudniącą kakofonią, która ogłaszała dzień po Wielkiejnocy i mszę, która go uczci. Przybyli z Zachodu panowie, wraz ze swymi rodzinami ‒ tylko Stephen, jako jedyny nie zabrał na krucjatę swej małżonki i dzieci ‒ zaproszeni zostali do uczestniczenia w mszy, i to w 209 bezpośrednim towarzystwie monarszej rodziny, która zasiadła na cesarskiej galerii w

świątyni Mądrości Świętej. Gdy się już jako goście znaleźli w otoczeniu inkru-stowanych złotem ikon świętej Sofii i świętych mozaik przedstawiających powstanie Chrystusa z martwych, mogli do woli sycić wzrok wspaniałością tego, co uprzednio uroczyście przysięgli zachować. Po nabożeństwie cesarz ze swym dworem udał się do pałacu, by tam przez resztę dnia świętować, podczas gdy pielgrzymów odprowadzono z powrotem do ich prymitywnych i przygnębiających swym ubóstwem obozów, aby się tam kornie mogli zastanawiać nad przepychem, z którym dane im się było zetknąć. Wczesnym rankiem następnego dnia cesarskie okręty zaczęły przewozić nor-mandzkie i flandryjskie wojska na drogą stronę Bosforu, gdzie miały się połączyć z czekającymi na nie armiami Hugona, Godfreya i Bohemonda. Przez dziesięć dni wielkie transportowce przepływały wąską cieśninę fala za falą, na podobieństwo odpływów i przypływów, bez ustanku przyjmując z jednego, a na drugim brzegu pozostawiając krzyżowców i ich wojenne zaopatrzenie. Dumny książę Tuluzy wciąż nieugięcie odmawiał złożenia przysięgi. Gdy już ostatni koń i ostatni knecht znalazł się na przeciwległym brzegu, cesarz nakazał wycofanie imperialnej floty z pobliża lądowiska na środek Złotego Rogu, aby coraz bardziej zniecierpliwieni Frankowie nie pokusili się o próbę zbrojnego opanowania okrętów. Jego admirał dostał wszakże polecenie, by flota pozostawała w polu widzenia Raymonda i jego równie upartego jak on biskupa, stale im przypominając swym widokiem, jak niewiele ich dzieli od przeprawy i jak szybko mogliby do niej przystąpić. Stephen, wysławszy swe wojsko wraz z innymi, sam pozostał, aby pomóc w przełamaniu uporu hardego Raymonda. Radził, przypochlebiał się i kadził jego miłości własnej, aż w końcu jego szczerze dobrotliwa natura zniewoliła księcia przynajmniej na tyle, by nieco zmiękczyć jego stanowczość. Stało się tedy tak, iż po trzech dniach od chwili zakończenia drugiej przeprawy przez Bosfor, książę Tuluzy i biskup Adhemar zjawili się wraz ze Stephenem w Blacherneńskim Pała-cu, prosząc o audiencję u cesarza. Alexius łaskawie zgodził się przyjąć ich najszybciej, jak tylko będzie to możli-we, wszelako nic nie zmienił w ustalonym porządku dnia. Tak jak planował, dokonał przeglądu gwardii pałacowej, zwizytował imperialne stajnie, gdzie zatrzymał się, by popatrzeć, jak jego koniuszy przysposabia do służby roczne źrebce, uczestniczył w nabożeństwie, ułożył listę swych oficjalnych zajęć na przyszły tydzień, w czym pomagali mu magister officiorum oraz quaestor sacri palatii. W południe spożył posiłek w towarzystwie cesarzowej, po czym zażył w ogrodzie ‒ na co 210 rzadko mógł sobie pozwolić ‒ krótkiej drzemki, po której podpisał około tuzina dokumentów w sprawie promocji kilku wyróżniających się dowódców i związanych z nią podwyżek ich uposażeń. Pomiędzy jedną a drugą z tych czynności zdążył jeszcze wydać dowódcy floty polecenie, by transportowce przepłynęły ze środka Złotego Rogu do Zatoki Ormouzda, sprawiając na obozujących krzyżowcach wrażenie, iż definitywnie odpływają. Gdy wreszcie Alexius dopełnił wszystkich swych obowiązków i żadne nowe zajęcie nie przychodziło mu już do głowy, zawezwał marszałka dworu, by się upewnić, czy niczego

przez zapomnienie nie pominął. ‒ Za pozwoleniem waszej cesarskiej mości ‒ odparł marszałek ‒ pozwolę sobie przypomnieć, iż zachodni wielmoże czekają na audiencję. W tej właśnie chwili znajdują się na przedpokojach. ‒ Ach tak? ‒ zdziwił się uprzejmie imperator. ‒ A długo już czekają? ‒ Dosyć długo, bazyleusie. Przybyli wczesnym rankiem. ‒ Zatem, jeśli wszystkiego już dopatrzyłem, możesz ich wprowadzić. ‒ Wedle życzenia waszej wysokości. Marszałek, idąc tyłem, odszedł od tronu, a gdy dotarł do marmurowego ekranu, dał gwardzistom znak do otwarcia drzwi. Po paru chwilach wprowadził do prywatnej komnaty audiencyjnej cesarza dwóch wielce niespokojnych i zgnębionych wielmożów oraz zirytowanego biskupa. Gdy już stanęli u stóp tronu, Alexius powitał ich przyjaznym tonem, po czym zapytał, co ich do niego sprowadza. Rycerze spoglądali jeden na drugiego, w końcu jednak zachęcony przez Stephena odezwał się Raymond: ‒ Przybyłem, aby złożyć przysięgę. ‒ Bardzo nas to cieszy ‒ odparł Alexius ‒ wszelako obawiamy się, że jest już na to za późno. ‒ Za późno? ‒ zdumiał się Raymond i spojrzał na Stephena oskarżycielskim wzrokiem. ‒ Wybacz mi, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ przemówił Stephen ‒ jednakże pozostawałem w przekonaniu, że jeśli zdołam nakłonić księcia Raymonda do podpisania aktu lojalności, to będzie nam wolno kontynuować pielgrzymkę. ‒ I w samej rzeczy właściwie nas zrozumiałeś ‒ odpowiedział mu cesarz. ‒ Jeśli wszakże zdołasz sobie przypomnieć, to powiedzieliśmy, iż przysięga musi nam zostać złożona, zanim okręty zakończą zleconą im operację transportową.

Potem zwrócił się do marszałka z pytaniem: ‒ Czyż nie tak właśnie powiedzieliśmy, marszałku? Urzędnik wczytał się w jedną z woskowych tabliczek, na których zapisywano 211 wszystkie oficjalne wypowiedzi imperatora, a następnie oświadczył: ‒ W istocie, bazyleusie, tak właśnie zostało to powiedziane. ‒ Przykro nam ‒ rzekł Alexius tonem, który świadczył o doznanym zawo-dzie. ‒ Szkoda, że nie zjawiliście się wcześniej! ‒ Czekaliśmy przez cały dzień! ‒ wykrzyknął biskup Adhemar, tracąc nad sobą panowanie. ‒ Nie możemy tolerować takiego traktowania! Głos Alexiusa nabrał metalicznego brzmienia. ‒ A jednak będziecie musieli się z tym pogodzić. Książę Raymond miał wystarczająco wiele czasu, aby powziąć swe postanowienie. Chyba że zdawało się wam, iż świat będzie musiał czekać tak długo, jak się wam będzie podobało. Otóż zapewniam was, że świat na nikogo nie czeka. ‒ Jestem gotów do złożenia przysięgi ‒ oświadczył Raymond, którego oblicze zaczęło nabierać koloru. ‒ My zaś mówimy ci, iż jest na to za późno. ‒ Za późno! ‒ prychnął wściekle książę. ‒ Naszej flocie przydzielono inne zadania. Zaniedbywaliśmy obowiązek chronienia innych prowincji imperium, aby przyjść z pomocą krucjacie, wszelako nie możemy tego robić w nieskończoność. Cesarz patrzył na stojącą przed nim trójkę niewzruszonym wzrokiem. ‒ Okręty wymagają konserwacji i napraw, zanim wyruszą z następną misją. Jakakolwiek zwłoka byłaby dla nas zbyt kosztowna, abyśmy w ogóle brali ją pod uwagę. Raymond, tak poruszony, iż niezdolny już wypowiedzieć słowa, tylko się gniewnie wpatrywał w monarchę. Adhemar otworzył usta, by ponownie przemó-

wić, jednakże ubiegł go bardziej opanowany Stephen: ‒ Jeśli pozwolisz, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ rzekł pośpiesznie ‒ to podsunę pewne rozwiązanie. ‒ Jeśli masz jakiś pomysł ‒ zgodził się Alexius ‒ chętnie go wysłuchamy. ‒ Gdyby flota mogła się wstrzymać z odpłynięciem jeszcze o parę dni, to okręty, które by nas przewiozły na drugi brzeg, moglibyśmy wynająć. Zapłacilibyśmy złotem. Cesarz zmarszczył brwi w wyrazie niezadowolenia. ‒ Złota mamy pod dostatkiem. A brakuje nam wystarczającej liczby okrętów, które by strzegły naszego bezpieczeństwa na morzu. Przypatrywał się przez chwilę swym gościom, bębniąc palcami w oparcia tronu, po czym rzekł, powoli wypowiadając słowa, jak gdyby olśniła go jakaś nowa myśl: ‒ Coś nam wszelako przyszło do głowy. 212 ‒ Tak, Najjaśniejszy Panie…? ‒ Otóż, jak się sprawa przedstawia w naszych oczach, wywiązaliśmy się z obietnicy zaopatrzenia armii pielgrzymów i przeprowadzenia jej przez nasze terytoria, a następnie przerzucenia ich przez Bosfor na koszt cesarskiego skarbca. Uczyniliśmy to z radością, aby przyczynić się do wyzwolenia Ziemi Świętej, jako też zapewnić sobie odzyskanie terytoriów, które by zostały zdobyte przez zwycięskich krzyżowców. ‒ Z pomocą Boga ‒ oświadczył biskup Adhemar ‒ będziemy zwyciężać! ‒ Modlimy się o wszystkie wasze przyszłe zwycięstwa, czcigodny biskupie ‒ odpowiedział mu Alexius. ‒ Toteż w świetle tego wszystkiego, co przypomnieliśmy przed chwilą, doszliśmy do wniosku, iż nie byłoby przesadne z naszej strony wymaganie włączenia do krucjaty cesarskiego posła, który wspomagałby wasze

przedsięwzięcie, doglądając przy tym wszystkich spraw, które wiązałyby się z przywracaniem władzy cesarskiej na odzyskanych ziemiach. Stephen niezwłocznie pojął istotę uczynionej przez cesarza propozycji i zanim jego towarzysze zdążyli się jej sprzeciwić, wyraził swą ochoczą zgodę: ‒ Ma się rozumieć, że w uznaniu tak hojnego cesarskiego gestu, jakim było-by zatrzymanie okrętów na czas naszej przeprawy, z zadowoleniem powitalibyśmy w naszych szeregach jego osobistego wysłannika, który służyłby nam radą i zarazem dbał o partykularne interesy imperium. Czuję się zawstydzony na myśl, iż nam samym nie przyszło to wcześniej do głowy! Raymond zesztywniał. Nie podobała mu się wizja cesarskiego zausznika, który wściubia nos w sprawy krzyżowców. ‒ A zatem, dobrze. ‒ Tu Alexius dał znak marszałkowi. ‒ Akceptujemy wa-szą propozycję wynajęcia okrętów za opłatą, tudzież zgodę na włączenie naszego imperialnego wysłannika do grona waszych doradców. Wyciągnąwszy rękę ku urzędnikowi, cesarz wziął podsunięty mu przez niego pergamin z zapisem przysięgi i sygnaturami wszystkich pozostałych przywódców krucjaty, po czym wręczył go Raymondowi. Nie do końca jeszcze przekonany, wielmoża wziął dokument, wszelako nie rozłożył go, a tylko niepewnie spojrzał na Stephena. ‒ Za pozwoleniem Waszej Cesarskiej Mości ‒ zaczął z wahaniem de Blois ‒ miałem właśnie zwrócić się z prośbą, aby księciu Raymondowi wolno było samemu sformułować treść przysięgi, którą pragnie złożyć. Alexius wpatrzył się gniewnie w obu szlachetnych rycerzy: jak daleko jeszcze zamierzają się posunąć w swoim zuchwalstwie?! ‒ Kazalibyśmy zakuć cię za to w łańcuchy i wrzucić do Bosforu ‒ rzekł 213 wreszcie ‒ gdybyśmy nie byli ciekawi, jak wytłumaczysz pomysł, aby właśnie Raymonda obdarzyć tak szczególnym wyróżnieniem ‒ tu głos jego spotężniał ‒ podczas gdy wszyscy inni wielmoże, w tym również i ty, okazali mądrość, podporządkowując się naszej woli. Jeśli potrafisz, to zechciej nam to teraz uzasadnić. Stephen z zakłopotaniem przestąpił z nogi na nogę. ‒ Wysuwając tę sugestię, kierowałem się faktem, że książę Raymond zajmuje pośród nas

szczególną pozycję jako wódz całej pielgrzymki. Jeśli wolno mi to wypowiedzieć za niego, obawia się on, iż zaprzysiągłszy lojalność cesarzowi, unieważni tym samym przysięgę wierności, złożoną przed tronem papieskim. ‒ To już jest nam wiadome. ‒ Alexius zbył ten argument lekceważącym ruchem dłoni. ‒ Uświadomiwszy to sobie ‒ kontynuował pośpiesznie Stephen ‒ zaproponowałem mu, aby złożył przysięgę w takim brzmieniu, w jakim jego rodacy po-twierdzają swe całkowite oddanie uznanej przez siebie zwierzchności. Cesarz Wszego Chrześcijaństwa, Najwyższy z Wybranych, Apostołom Równy, Alexius zmarszczył czoło w namyśle nad wyborem, jakiego winien teraz dokonać. Jeśli odeśle dokuczliwego wielmożę z niczym, to jeszcze więcej przyczyni cierpień i szkód swemu imperium. I tak, zanim eskorta Połowców zaprowadziła porządek w kolumnie pielgrzymów, liczba przypadkowych ofiar przemarszu krucjaty przekroczyła dwa tysiące. Gdyby zaś zezwolił Raymondowi i jego hordzie na kontynu-owanie pielgrzymki, to pozbyłby się tego problemu przynajmniej na jakiś czas, jeśli wręcz nie na zawsze, gdyby krzyżowcy zostali pobici przez Seldżuków, co było nader prawdopodobne. Jeśliby wszelako cudem jakimś rycerze krzyżowi wyszli z tego starcia zwycięsko, to korzyść odniesiona z pozbycia się seldżuckiej plagi okazałaby się warta poniesionych strat, jakkolwiek ‒ pomyślał Alexius ponuro ‒ im więcej widział tych pielgrzymów, maszerujących przez jego ziemie, tym bardziej stawało się znikome prawdopodobieństwo, iż cud taki się zdarzy. Na razie wszystko, co mógł osiągnąć, to już tylko jakakolwiek, choćby marna, korzyść z coraz bardziej nieudanej trans-akcji. Imperator przyglądał się wysokiej, chudej postaci stojącego przed nim wielmoży. Twarde spojrzenie i zaciśnięte szczęki zdawały się dowodzić, iż człowiek ten nigdy jeszcze w swym życiu niczego dobrowolnie nikomu nie oddał i nie zamierzał też uczynić tego teraz. Propozycja Stephena zdawała się tedy najlepszą ofertą, na jaką mógł liczyć ze strony dumnego i wiernego swym zasadom księcia Tuluzy i Prowansji. Przeto z wyrazem znużenia, które tłumaczyło jego ustępstwo, cesarz 214 posłuchał głosu rozsądku i zapytał, niczego już więcej nie pragnąc niż tylko widoku pleców oddalającej się krucjaty, której oby nigdy więcej nie zobaczył: ‒ Jak brzmi owa przysięga jego rodaków? ‒ Jeśli pozwolisz, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ przemówił Raymond i począł recytować nader wielosłowną rotę, której istota sprowadzała się do obietnicy, iż dzielny rycerz Raymond darzyć będzie cesarza czcią, należną jego życiu i randze, nie przyczyni mu uszczerbku oszczerstwem ani postępkiem, który by przyniósł monarsze szkodę cielesną, i nie obróci się przeciwko niemu słowem ani czynem, ani też

jakimkolwiek działaniem lub zaniechaniem działania. ‒ Czy przysięgasz także honorować interes cesarski we wszystkim, co dotyczy wszelkich kwestii związanych z odzyskiwaniem ziem, posiadłości, skarbów i relikwii przynależnych imperium? ‒ zapytał Alexis, gdy Raymond dobrnął już do końca swej przysięgi. ‒ To również uroczyście przysięgam ‒ odpowiedział z głębokim przekonaniem książę. ‒ A czy ślubujesz to wszystko świadom zagrożenia swej duszy potępieniem wiecznym, gdybyś przysięgi swej wiernie nie dotrzymał? Biskup Adhemar otworzył już usta, by zaprotestować, wszelako Stephen okazał przytomność umysłu i rozwagę, chwytając swarliwego sługę kościoła za ramię i boleśnie je szczypiąc. ‒ Tak właśnie prawdziwie i całym sercem ślubuję, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ oświadczył Raymond bez wahania i z wyrazem szczerości na obliczu. ‒ Tedy akceptujemy twą przysięgę w miejsce tej, którą złożyli wszyscy pozostali chrześcijańscy szlachetni rycerze ‒ rzekł cesarz, który wszakże nie zdołał się powstrzymać przed położeniem wymownego nacisku na ostatnie słowa. ‒ Możesz teraz odejść i zebrać swe oddziały. Dowódca floty otrzyma polecenie, by przystąpić do transportowania twoich armii. Koszt tego przedsięwzięcia ustalony zostaje na dwadzieścia marek od każdego statku, za każdy dzień jego wykorzystania. Należność wpłacisz do cesarskiego skarbca. Informujemy cię zarazem, iż sformowany zostanie oddział naszych Nieśmiertelnych pod komendą Taticiusa, który jako nasz emisariusz służyć ci będzie radą i doglądać spraw imperium w cesarskim imieniu. Posła traktować masz tak, jakbyś to czynił wobec naszej własnej osoby. Czy zrozumiałeś, książę? ‒ Co do słowa, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ zapewnił go Raymond, odczuwając ulgę i zadowolenie z faktu, iż udało się rzecz całą załatwić polubownie. ‒ Tedy życzymy ci, abyś z Bożą pomocą odniósł szybkie zwycięstwo nad wspólnym nieprzyjacielem ‒ rzekł Alexius. ‒ Czcigodni panowie, ruszajcie w obraną przez siebie drogę! 215 ‒ Pax vobiscum ‒ odparli rycerze z Zachodu.

Nim jednak poczęli odstępować od tronu, cesarz rzekł jeszcze: ‒ Czy moglibyśmy pożegnać was przyjacielską przestrogą? ‒ Oczywiście, Najjaśniejszy Cesarzu ‒ zapewnił go ochoczo Stephen. ‒ Wielce będziemy wdzięczni za twe pouczenia. ‒ Seldżukowie to znakomici, a przy tym nieustraszeni wojownicy ‒ stwierdził wówczas Alexius. ‒ Walczą konno i używają łuków. Całymi dniami będą was nękać podstępnymi manewrami i szarżami, starając się was zdziesiątkować nie-ustannym ostrzałem. Do walnej bitwy nie staną, wszelako nie weźcie tego mylnie za przejaw tchórzostwa, z którym nic to nie ma wspólnego, a jedynie wynika z samej ich natury. Radzimy wam przeto, abyście na każdy ich atak odpowiadali natychmiastową szarżą. Wobec perspektywy walki z bliska, najprawdopodobniej przedłożą odwrót ponad starcie pierś w pierś. Gdy jednakowoż rzucą się do ucieczki, nie próbujcie ich ścigać. Mają konie znacznie szybsze od waszych i bez trudu wam umkną. W żadnych okolicznościach nie oddzielajcie swoich konnych od pieszych wojowników. Arabowie to rasa wyśmienitych jeźdźców, którzy potrafią w mgnieniu oka przegrupować szyki. Niczego nie czynią z większym upodobaniem niż raptowny zwrot i uderzenie na zaskoczony pościg, lub też oskrzydlenie goniącej ich jazdy i atak na pozbawioną osłony piechotę. Z takim samym upodobaniem praktykują zasadzki i perfidne podstępy. Obserwując reakcję na jego słowa, widział, iż na żadnym z pysznych wielmożów nie wywarły one większego wrażenia, zakończył tedy swe pouczenia słowami: ‒ Prosimy, abyście nie zapomnieli, iż w walce z Seldżukami nie samą odwagą osiąga się zwycięstwo, lecz przebiegłością. Na twarzy Raymonda pojawił się grymas pogardy. ‒ Wysłuchaliśmy twych rad i dziękujemy ci za nie. Z całym wszakże szacunkiem, Najjaśniejszy Imperatorze ‒ rzekł ‒ Saraceni szybko nauczą się lękać żelaza krzyżowców. Mając Boga i prawdę u swego boku, nie będziemy musieli się uciekać do przebiegłych sztuczek. ‒ Skoro takie jest wasze mniemanie, ruszajcie z Bogiem, przyjaciele. Tak ich pożegnawszy, patrzył cesarz, jak cofają się od tronu, a gdy opuścili już komnatę, zwrócił się do swego kuzyna i rzekł: ‒

I co o tym myślisz? ‒ Myślę, że cesarski skarbiec spęcznieje wkrótce od pielgrzymiego złota ‒ odparł Dalassenus. ‒ Po cóż jednak było odprawiać okręty, by zaraz je przywołać z powrotem do tej samej, tyle że płatnej już służby? Nie uwierzę, że postąpiłeś tak, by oszczędzić na kosztach transportu. 216 ‒ Oszczędzić? ‒ nieco zaskoczony Alexius powtórzył to pytanie samemu sobie. ‒ Chciałem po prostu nauczyć ich czegoś o sztuce sprawowania władzy i ukazać im, jak bardzo zależni są od cesarstwa. Jeśli chcą osiągnąć postawiony sobie cel zdobycia Jerozolimy, to bez względu na to, czy im się to podoba, czy też nie, bez nas obyć się nie mogą. ‒ Rozumiem ‒ rzekł Dalassenus. ‒ Sądziłem, iż powód był inny. Mianowicie lepiej, aby to złoto trafiło do twojego skarbca, niżby potem miało wpaść w ręce Seldżuków. ‒ Aż tak nisko oceniasz ich szanse? ‒ Przeciwnie, jestem optymistą, bazyleusie ‒ zapewnił go młody generał. ‒ Tajemnicą jest dla mnie, jak udało im się dotrzeć aż tak daleko. Ale sądząc po tym, co widziałem i wiem o Seldżukach, nie wyobrażam sobie, aby kiedykolwiek stopa krzyżowca postała w Jerozolimie. Jak sam zauważyłeś, gdyby sama odwaga mogła wystarczyć, już dawno bylibyśmy pokonali Arabów. Alexius zadumał się. Splótłszy dłonie pod brodą, patrzył przed siebie takim wzrokiem, jak gdyby objawił mu się obraz jakiejś mrocznej i przerażającej przyszłości. ‒ Ci rycerze ‒ ciągnął Dalassenus ‒ ci wodzowie nie mają najmniejszego po-jęcia o tym, co ich czeka. Nie znają tych ziem, nic nie wiedzą o odległościach ani o ukształtowaniu terenu. W żadnej mierze nie rozumieją arabskiej mentalności. Nie ma wśród nich nikogo, kto by choć raz widział jednego Seldżuka, nie mówiąc już o tym, by walczył z całą armią emirów. W tej sytuacji powiedzieć, iż nigdy nawet nie ujrzą Jerozolimy, to więcej niż realistyczna ocena. A jeśli prócz niedostatku wiedzy wziąć jeszcze pod rozwagę braki w zaopatrzeniu, to jestem przekonany, że większość z nich nie zobaczy nawet Antiochii. ‒ Zgoda ‒ rzekł Alexius. ‒ I jest to doprawdy zasmucające. Głęboko współczuję szeregowym krzyżowcom, gdyż to oni właśnie zapłacą za niewiedzę i szaleństwa swoich dowódców, a cena będzie w istocie przerażająco wysoka.

Milczał przez chwilę, jak gdyby usiłował sobie wyobrazić rozmiary klęski i ogrom strat. ‒ Wszelako ‒ dorzucił, prostując się i spoglądając na swego kuzyna ‒ pomimo wszystko, czego im nie dostaje, jedną mają wielką przewagę, choć nie da się jej skalkulować rozumem. ‒ Jaką mianowicie, bazyleusie? ‒ Mają po swojej stronie wiarę ‒ odrzekł cesarz. ‒ Wierzą, iż zostali wybrani przez Boga, aby odzyskać Ziemię Świętą i odbić z rąk niewiernych” Jerozolimę. 217 ‒ To wiara, która bierze się z ignorancji ‒ zauważył Dalassenus. ‒ Tego rodzaju przekonanie nie więcej jest warte niż głupota. ‒ O jednym zapominasz, kuzynie ‒ zwrócił mu uwagę Alexius. ‒ Bóg zawsze potrafi pokrzyżować proste drogi ludzkiego rozumowania. Mając oto do czynienia z ciemnymi i aroganckimi, atoli przepełnionymi wiarą w osiągnięcie postawionego sobie celu ludźmi, jak możesz mieć pewność, przyjacielu, iż rozum może przeważyć nad tak nieposkromionym szaleństwem? Dalassenus skinieniem głowy zgodził się z tą uwagą cesarza, dodając wszakże: ‒ Na ich nieszczęście, to ani nie z mądrością rozumu, ani nie z szaleństwem będą musieli się potykać na polu bitwy, jeno z potęgą sułtana Qilija Arslana i z seldżuckimi emirami. Mówię przeto: Boże, dopomóż im! ‒ Amen ‒ rzekł Alexius. ‒ On jedyny może im pomóc.

21. Jon Wing często dzielił się swymi myślami na temat towarzyszącej im pogody. Co dwa lub trzy tygodnie obwieszczał, że to istny cud. Zapewniał ich, że tak dobrej żeglugi nie zdarzyło mu się przeżyć w ciągu ostatnich siedmiu, a może nawet dwakroć pomnożonych siedmiu lat. ‒ To szczęśliwy omen ‒ przekonywał szyper swych towarzyszy podróży. ‒ Bez wątpienia w Jerozolimie staniemy się bogaci! Równie często jak o pogodzie, mówił także o owych skarbach, czekających na nich w Jerozolimie. Murdo brał to z początku za wskazówkę, iż coraz bliżej są celu podróży. Każdego dnia czekał, aż któryś z majtków obwieści krzykiem widok świętego miasta. Każdego wszakże wieczoru zasypiał z zachowanym pod powiekami obrazem jeszcze jednego, nie znanego nawet z nazwy skrawka jakiegoś ob-cego wybrzeża. Wszelako pomimo tej nieustannej huśtawki nadziei i zawodów, następnego ranka budził się z głębokim przekonaniem, iż rozpoczyna się ten właśnie dzień, który przyniesie ze sobą widok rysujących się w oddali murów Jerozolimy. Bo też, na miły Bóg, jak bardzo jeszcze może być on daleki? Dni wszakże łączyły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a Jerozolima wciąż nie pojawiała się na horyzoncie. Nareszcie Murdo poważnie potraktował początkowe przestrogi, iż żegluga może potrwać dłużej, niż się ktokolwiek spodziewał. Tymczasem wszyscy bezustannie przepatrywali bezmierną pustkę morza, by w niej odszukać jakiś ślad bliskości flotylli króla Magnusa. Hélas!, królewskie okręty okazały się równie nieuchwytne, jak ukryta za widnokręgiem Jerozolima. Zdarzało im się wprawdzie dojrzeć jakiś nieznajomy żagiel lub nawet dwa, żadnego wszakże, który by należał do floty Magnusa. ‒ To piętnaście okrętów! ‒ tłumaczył im Jon. ‒ Flotylla piętnastu okrętów nigdy nie będzie płynąć tak szybko jak jeden. Możecie być tedy pewni, że ich dościgniemy! Im dłużej żeglowali, tym cieplejsze otaczało ich powietrze i tym cieplejsze stawało się morze. Szarozielone wody północy ustąpiły miejsca zielono-błękitnym 219 wodom południa; po wiośnie nastało lato, po lecie zaś jesień, podczas gdy „Skidbladnir” coraz dalej przemieszczał się wzdłuż wybrzeża. Minęli Normandię i Frankonię, a potem już przepływali obok krain, o których nigdy przedtem Murdo nawet nie słyszał, jak Navarra, Kastylia i León, Portugalia i tak dalej i dalej, wciąż i wciąż na południe. W miarę upływu czasu, codzienne czynności i obowiązki wchodziły w nawyk i stawały

się nużącą rutyną, przeto najdrobniejsza nawet rozrywka nabierała w oczach załogi i pasażerów wielkiego znaczenia. Opowiadane przez majtków histo-rie i zabawy, jakie sobie urządzali, ostatecznie już przekonały młodzieńca, że Jon Wing i jego załoga przywykli byli do długich rejsów po nieznanych, choć nie zawsze wrogich, wodach. Przysłuchując się ich rozmowom, Murdo dowiadywał się, jakiego rodzaju ludźmi byli ci współtowarzysze jego pielgrzymki. Chód wszyscy co do jednego byli Norwegami, to okazało się, iż żaden z nich od wielu, wielu lat nie widział ojczystego kraju. Pięciu mieszkało w Irlandii: Hallvard, Hogni, Tiggi, Vestein i Svidur; pięciu ‒ Fafnir, Sturli, Raefil, Nial i Oski ‒ w Szkocji; Olaf, Ymir i Digri osiedlili się w Normandii, zaś Amund i Amor mieszkali na przemian to w Anglii, to we Frankonii. Cała szesnastka, wliczając w to także szypra, uczestniczyła w różnorodnych wyprawach króla Magnusa i wszyscy byli o nim dobrego zdania. Szacunek, jaki wyrażali wobec osoby władcy, zrobił na chłopcu spore wrażenie, tym większe, iż okazywali go pod nieobecność króla. Zaczął także Murdo rozszyfrowywać skomplikowany układ opartych na lojalności więzów, które łączyły poszczególnych żeglarzy pomiędzy sobą, a wszystkich ‒ z okrętem, który w ich ocenie nie ustępował żadnemu z żaglowców królewskiej flotylli. Odkrył przy tym, że „Skidbladnir” nie był własnością króla, lecz należał do Jona Winga, który zgodził się oddać swój statek i załogę do dyspozycji władcy na czas przedsięwziętej przezeń pielgrzymki, w zamian za zdobyte łupy. Nie byli tedy majtkowie oraz ich szyper wasalami króla, lecz najemnikami, którzy zaprzysięgli mu wierność na czas wyprawy. Gdy wyszło na jaw, iż Murdo po raz pierwszy wypłynął poza swą ojczystą krainę wysp i wysepek, poczęła go cała załoga kształcić we wszystkim, co któremu było wiadomo o sztuce żeglarskiej. Nauczyli go, jak należy się obchodzić z pełno-morskim okrętem: jak nim sterować, jak stawiać żagiel i które gwiazdy przewodnie najprzydatniejsze są w nawigacji. Gdy on ze swej strony okazał się pilnym uczniem, poczęli go z wielką ochotą wprowadzać także w inne tajniki swego rzemiosła: łowienia ryb na dziesięć różnych sposobów, odczytywania wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw z samego wyglądu morza, przewidywania pogody na podstawie zapachu powietrza i chronienia białej skóry przed palącymi promieniami słońca. 220 Niestety, tę ostatnią z wymienionych nauk poznał Murdo dopiero po tym, jak zasnął na pokładzie, wystawiony na żar słońca południa. Obudził się z uczuciem mdłości, a gdy nadszedł wieczór, poczuł, że umiera. Miał wrażenie, iż plecy i ramiona oblano mu gorącą smołą, a następnie przytknięto do niej płonącą żagiew. Dotknięcie odzieży sprawiało mu nieznośne cierpienie, a najdelikatniejsze poruszenia wywoływały fale bólu, rozchodzącego się po całym ciele. Majtkowie najpierw serdecznie się uśmiali z jego nieszczęścia, potem wszakże okazali mu współczucie, ucząc, jak złagodzić ból okładami z maści, przyrządzonej z morskich wodorostów, i jak następnie ‒ dopóki skóra sama się nie uodporni na działanie słońca ‒ oparzeń takich unikać.

Rzadko tracąc z oczu ląd, przybijali do brzegu, ilekroć kończyły się zapasy świeżej wody, nieczęsto wszakże rozbijali na noc obóz. Stanowczo woleli spać na pokładzie statku, zakotwiczonego w jakiejś spokojnej zatoczce lub małym, otoczonym skałami fiordzie. Za każdym wszelako z owych nielicznych przypadków, gdy nocowali na stałym lądzie, Jon upewniał się przedtem, iż nie ma w pobliżu żadnego ludzkiego siedliska, wyjaśniając to nieufnością wobec nieznanych sobie tubyl-ców. Jednego wszakże razu, przybiwszy do brzegu po wodę, stwierdzili, że w pobliżu stoją zabudowania jakiejś niewielkiej, odosobnionej farmy. Gdy o zmierzchu paru majtków udało się na poszukiwanie drewna do ogniska, przywiedli ze sobą trzy owce i trochę kaczych jaj. Żeglarze zapewniali, iż owce najwidoczniej odbiły od stada, i jakoby błąkały się po lesie, jednakże Murdo spostrzegł na łydce jednego z nich ranę, która bardzo przypominała skutki, jakie pozostawia ukąszenie psa, a na czole innego ‒ powiększający się guz niewiadomego pochodzenia. Wszelako Jon Wing nie przejawił zainteresowania przyczyną tych obrażeń, przeto przez kilka następnych dni wszyscy, choć braciszkowie z wyrazem niejakiej przygany na obliczach, zajadali się baraniną. W miarę jak przedłużał się w nieskończoność łańcuszek następujących po sobie dni, Murdo przyzwyczajał się do nieustannego kołysania i z coraz większą przyjemnością sypiał pod niebem, błyszczącym miriadami przesuwających się koliście gwiazd. Często, gdy wiatr był sprzyjający i noc pogodna, Jon nie stawiał statku na kotwicy, lecz kontynuował żeglugę w świetle księżyca, kierując się gwiazdami. Wszyscy po kolei majtkowie pełnili służbę przy sterze i szyper także chłopcu pozwalał się przyuczać. Wprawdzie statek był o wiele większy od którejkolwiek spośród łodzi, którymi zdarzyło mu się sterować, jednakże Murdo przekonał się, że niewiele więcej wymagało to umiejętności niż te, które już był posiadł, i w niedługim czasie wykazywał się taką samą wprawą jak inni, dumny z tego, że potrafi 221 utrzymywać dziób na stałym kursier niezawodnie przy tym zapewniając żaglom wiatr. Zajmował się także wraz z mnichami łowieniem ryb, których mięso urozmaicało cowieczorne posiłki z kaszy jęczmiennej, sucharów i solonej wieprzowiny. O zmierzchu, gdy już słońce kryło się na zachodzie w krwistoczerwonej poświacie, oskrobane i wypatroszone makrele skwierczały w żarze węgla drzewnego, a mrok zapadającej nocy przeobrażał wzgórza dalekiego wybrzeża w purpurowo-granatowe cienie, Murdo uświadamiał sobie, iż właśnie tę porę dnia lubi najbardziej. Nic mu już wtedy nie wzbraniało oprzeć się o jeden z worków ze zbożem i pić w towarzystwie zakonników codzienną rację piwa, przysłuchując się pogawędkom, które prowadzili w trakcie przygotowywania wieczerzy. Wedle jego rozumienia, to, o czym rozmawiali, było całkowicie bezsensowne: w jakiej hierarchii ważności należałoby ustawić ludzkie zmysły; czy cherubini mogą się przerodzić w anioły; co by było, gdyby księżyc zamieszkiwany był przez hordy diabłów, i podobnej wagi zagadnienia. Często po posiłku Emlyn dawał się uprosić i snuł jakąś opowieść. Miał on miły głos, wyrazisty sposób mówienia i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa niewy-czerpany zgoła zasób historii, spośród których wybierał jedną po drugiej te najbardziej niezwyczajne, w tym i tak długie, że musiał je dzielić na dwa albo i trzy wie-czory.

Zapewniał, że są to po prostu starodawne baśnie jego ludu, które spisał dla zachowania w klasztornym scriptorium ‒ i bez wątpienia takie właśnie były. Czyniły wszakże na chłopcu dziwnie czarowne wrażenie, przeto coraz bardziej go przyciągały i fascynowały aż tak mocno, że wstydziłby się komukolwiek do tego przyznać. Anglik bardzo przekonywająco je opowiadał, z łatwością dostosowując ton swego głosu do różnorodnego charakteru poszczególnych historii: raz szepcząc w przypływie trwogi lub smutku, raz nadając mu brzmienie hamowanego gniewu, innym znów razem dźwięczność, która wyrażała uczucie triumfu. Bywało też, że miast opowiadać, Emlyn śpiewał, a wówczas ze szczególnym przejęciem słuchano tych przepięknych pieśni, ułożonych w jakimś niemożliwym do pojęcia starożytnym języku. Murdo, nie rozumiejąc ani słowa, bywał przecie do głębi duszy poruszony samą tylko siłą ich wyrazu. Gdy pieśń dobiegała końca, prosił mnicha o wyjaśnienie jej treści, wszelako Emlyn z reguły ograniczał się do ogólnikowych odpowiedzi typu: „Ach, to były Ptaki Rhiannona…”, lub „To żałob-ne pienia Branweny, która opłakuje swoje biedne dziecię…”, czy też „Tak śpiewa Llew Srebrnoręki po zwycięstwie nad Cythrawlem…”; i istotnie Murdo słyszał ptaki, jak również odczuwał głębię rozpaczy Branweny lub wznosił się na 222 skrzydłach radości, której dawał wyraz zwycięski Llew. Z każdym miesiącem przybywało Emlynowych opowieści i pieśni, a wraz z ich liczbą nabrzmiewała w duszy młodzieńca jakaś dziwna i nieprzezwyciężona tęsknota za czymś, czego nie dane mu było poznać. Miał wrażenie, iż pozwolono mu posmakować jakiegoś niewyobrażalnie rozkosznego eliksiru, lecz nim zdążył przełknąć choćby tylko łyczek, odjęto mu puchar od warg. Zdarzało się, iż jakimś wewnętrznym słuchem wychwytywał znajome echo czegoś, co mógł był niegdyś usłyszeć z ust matki, a wówczas miał wrażenie, że słyszy wołanie z zaświatów: głos, który przeleciał ponad przepaścią lat, dobiegający z nieskończenie daleka okrzyk, cichy już niemal jak szept i delikatny jak pocałunek, który rozpoznawszy ‒ chłopiec czuł, jak dreszcz przechodzi mu po plecach, a serce zaczyna bić szybciej. Pewnego wieczoru wysłuchał śpiewanej baśni Emlyna, zatytułowanej Sen, który prześnił Rhonabwy, która sprawiła, iż przez kilka następnych dni czuł w sobie jakąś dziwną pustkę, a zarazem równie dziwne poruszenie. Taki go ogarnął niepokój, że nie potrafił ani chwili ustać na miejscu, co w końcu zwróciło uwagę Jona, który spróbował go uspokoić, tłumacząc, że to po prostu objaw rosnącego zniecierpliwienia przedłużającym się przebywaniem w zamkniętej przestrzeni okrętu. ‒ To minie ‒ zapewnił go szyper. ‒ Najlepiej o tym nie myśleć. Jednakowoż Murdo dobrze wiedział, iż jego stan w niewielkim tylko stopniu wiąże się z uczuciem zewnętrznego ograniczenia, w znacznym zaś z pełnym dziwów światem, o którym opowiadał w swych baśniach Emlyn. Nigdy się nie dowiedział, czy jeszcze ktoś inny na okręcie odczuwał podobne sensacje.

Zachował swoje nieokreślone tęsknoty dla siebie, głęboko ukryte w skarbcu duszy niczym drogocenne kamienie, które inni mogliby spróbować mu ukraść. Wywiązywał się wprawdzie ze swych codziennych obowiązków na statku, wszelako czuł się przez cały czas jak ktoś, kto nosi w sobie chorobę, objawiającą się w tym samym stopniu bólem, co i ekstatycznym uniesieniem, i kto chętnie znosi ból w zamian za owo słodkie upojenie. Okręt parł bezustannie przed siebie, coraz dalej i dalej od znanych chłopcu ziem, a z każdą następną milą baśniowa kraina, opiewana w pieśniach Emlyna, zdawała mu się bardziej i bardziej rzeczywista, i kawałek po kawałku wypierała z jego pamięci obrazy rodzinnych stron. Czasami za dnia, czasami nocą Murdo wpatrywał się we wszechobecne morze, wszakże w marzeniach oglądał owo zaczaro-wane królestwo, Ziemię Gwiazd Lata, o której śpiewał okrągłolicy mnich, i z wolna dojrzewało w nim przekonanie, iż to do tej właśnie krainy w istocie przynależy. 223 Pewnego wieczoru Emlyn opierał się naleganiom domagających się, pieśni żeglarzy, tłumacząc swą odmowę przejściową utratą głosu. Majtkowie jednakowoż nie dawali za wygraną: ‒ Singen! Singen! ‒ krzyczeli po norwesku. ‒ Chcemy usłyszeć Bitwą drzew! ‒ To w istocie piękna pieśń, rzekłbym, wręcz wspaniała. Może już jutro uda mi się ją zaśpiewać ‒ rzekł na to braciszek, dodając, iż do tak bogatej i pełnej wyrazu pieśni musi mieć wypoczęty głos. Dali mu więc spokój i zajęli się dzbanami piwa, podczas gdy Murdo podsunął się do mnicha, który siedział z nogami opartymi na krawędzi burty i patrzył na zachód, gdzie ostatni poblask fioletu wtapiał się już w mrok. Usiadłszy obok niego, chłopiec milczał, aż po jakimś czasie z piersi Emlyna wyrwało się głębokie westchnienie. ‒ Doskwiera ci spowrotność? ‒ zapytał Murdo. ‒ Tęsknota za ojczyzną? ‒ Dobrze wiesz, że tak ‒ odparł mnich. ‒ I tym razem, wręcz aż do bólu serca. Młodzieniec pokiwał na to ze współczuciem głową, sam przecie zaczynał odczuwać to samo. Znowu tedy zamilkli na długo, wsłuchując się w łagodne uderzenia fal o burty statku i patrząc w coraz gęstszą ciemność zapadającej nocy. W pewnej chwili Murdo zapytał: ‒ Święta Jasność… Co to jest takiego? Emlyn zwrócił ku niemu swą okrągłą twarz. ‒

A ty od kogo się o niej dowiedziałeś? ‒ Od ciebie! ‒ odparł Murdo. ‒ Powiedziałeś wszak, że jesteście Opiekunami Świętej Jasności i Strażnikami Ścieżki Prawdy, pamiętasz? ‒ Właściwa nazwa to Sanctus Clarus, czyli Święte Światło ‒ sprostował zakonnik. ‒ Jesteśmy Opiekunami Świętego Światła i Strażnikami Ścieżki Prawdy. ‒ Zgoda, lecz co to znaczy? ‒ Ba! ‒ Emlyn na to. ‒ O tych sprawach nie opowiadamy tak sobie, każde-mu, kto się nawinie. Po czym zamilkł i Murdo zaczął się już obawiać, że nic więcej się od niego nie dowie, wszelako po dłuższej chwili zakonnik dorzucił: ‒ Ale chyba nic się nie stanie, jeśli trochę ci na ten temat powiem. Za czym usadowił się wygodniej i splótł dłonie na brzuchu. ‒ Problem tylko w tym, że nie wiem, od czego zacząć. Zastanawiał się przez dobrą chwilę, po czym rzekł: ‒ Zanim jeszcze świątobliwy Padraic zamieszkał w chatce pośród dzikich plemion Irlandii i zanim błogosławiony Colm Cille wybrał skałę Hy jako miejsce 224 swojego opactwa, uczone bractwo Brytanii i Galii sprawowało opiekę nad Świętym Światłem, czyli natchnionymi naukami Jezusa Chrystusa. Nauczanie Pańskie zachowali Jego apostołowie, od których przechodziło przez długie lata z jednego pokolenia głosicieli wiary na następne. ‒ Czyli to nauka Kościoła? ‒ zdziwił się wielce rozczarowany Murdo, który spodziewał się jakiegoś milszego mu wyjaśnienia. ‒ Nie ‒ zaprzeczył Emlyn. ‒ Nie tak w każdym razie, jak mógłby ją interpre-tować ktoś, kto żyje w naszym pogrążonym w mroku stuleciu. ‒ A jak?

‒ Nie przerywaj mi, chłopcze, tylko słuchaj. Słuchaj i się ucz. Zakonnik ponownie skupił swe myśli i zaczął jeszcze raz: ‒ Padraic nie był pierwszym, który posiadł wiedzę o Ścieżce Prawdy, choć nie był także ostatnim z wtajemniczonych. Bynajmniej nie. Był jednakowoż niezmożonym sługą Świętego Światła i… ‒ Jest tedy Święte Światło tym samym co Ścieżka Prawdy? ‒ raz jeszcze Murdo nie zdołał ukryć zdziwienia. ‒ Nie, chłopcze. Święte Światło to wiedza. Wiedza zdobyta dzięki naucza-niu. Ścieżka Prawdy zaś to jej praktykowanie, rozumiesz? Sposób, w jaki się nią człowiek posługuje w swym powszednim życiu. Pierwszy… ‒ Czemu więc powiedziałeś, że to sekret? ‒ Cóż to? Zamierzasz mi tak bezustannie przerywać? ‒ ofuknął go Emlyn. ‒ Nie powiedziałem wcale, że to sekret. Powiedziałem tylko, że jest to coś, czego nie opowiadamy tym, którzy nie są jeszcze przygotowani do jego poznania. ‒ Ja tylko… ‒ Jeśli tylko uda ci się utrzymać język za zębami pomiędzy jednym a drugim oddechem, to może jakoś dobrnę do końca tego wykładu. Zaczem zacisnął wargi i zamknął oczy. Murdo czekał, dręczony ciekawością, aż po dłuższej chwili mnich podjął przerwany wątek: ‒ Oto więc, jak się rzecz miała: Padraic nie był ani pierwszym, ani jedynym. Jak mówiłem, byli inni, przed nim i po nim, choćby Mistrz Colm Cille czy czcigodny Adamnan. Mężowie, którzy wyróżniali się odwagą i nieskończonym posłuszeństwem, i dzięki którym płomień przez wiele długich i ciężkich lat palił się z tą samą wciąż jasnością. Ciemność atoli jest żarłoczna. Jest nienasycona. Od począt-ku wieków stara się pochłaniać coraz więcej i więcej, a im więcej pochłonie, tym staje się większa, czym zaś większa się staje, tym jest potężniejsza i żarłoczniej sza. Jedna jest tylko rzecz, zdolna okazać siłę, która powstrzyma ów pochód arcy-zachłannej ciemności: Święte Światło. W istocie to ono jest największą na tej ziemi potęgą, i to jego właśnie strzeżemy, oddawszy

mu swe życie. 225 Tego rodzaju stwierdzeń nie mógł Murdo bez sprzeciwu przemilczeć: ‒ Jeśli jest aż tak potężne, jak mówisz, to dlaczego w ogóle trzeba go strzec? Emlyn aż cmoknął na znak irytacji i przygany. ‒ Już samo to pytanie dowodzi, jak niewiele rozumiesz z wyższych rzeczy tego świata. Co zresztą wcale mnie nie dziwi. Bo i skąd miałbyś to wiedzieć? Wszak całe swe krótkie życie przepędziłeś w błędzie i pomieszaniu myśli. Podobnie jak i reszta, odbiłeś się od stada niczym te biedne owieczki błąkające się wśród nocy. ‒ Oni je ukradli ‒ przypomniał mu chłopiec. ‒ Niech będzie ‒ zgodził się Emlyn. ‒ Mnie się też tak wydało. Nie zmienia to jednakowoż faktu, iż pobłądziły. A sam powiedz, czy można obwiniać owce, których pasterze są leniwi, nieudolni lub niedbali? Gdyby owce same potrafiły trzymać się stada, to nie byliby im potrzebni pasterze. ‒ A gdyby umiały latać ‒ zakpił Murdo ‒ to byśmy je nazywali ptakami. ‒ Drwij sobie do woli ‒ odpalił braciszek. ‒ W końcu czegóż innego miałbym się spodziewać? My, urodzeni na Celé Dé, przywykliśmy do drwin. Wszak szyderstwo to jedyne, czym może się bronić ignorancja. Tak skarcony chłopiec przeprosił go za swe żarty, wyjaśniając: ‒ Po prostu rozśmieszyło mnie to porównanie z owcami i pasterzami. Ale powiedz mi, proszę, co to jest Ścieżka Prawdy? Dlaczego tak się nazywa? ‒ Ponieważ jest ścieżką ‒ odparł z naciskiem tłuścioszek. ‒ Ścieżką prawdy i zrozumienia, która prowadzi coraz dalej i dalej wstecz, aż do samego początku. Do owego pierwszego dnia, gdy Pan Nasz wezwał Dwunastu, aby mu wiernie służyli. Od tej chwili Jego nauczanie przechodziło z jednego sługi na drugiego pojedynczą, wąską i nieprzerwaną linią poznania i nauczania. Jako też napisane jest: „Gdy już tylko z nimi pozostał Jezus, zapytało go Dwunastu o owe przypowieści. A wtedy rzekł im Pan: Wam dane jest poznać tajemnice Królestwa Bożego, ale im tego nie dano. Dlatego mówię do

nich w przypowieściach, że patrząc, nie widzą, a słuchając, nie słyszą ani rozumieją”. Taki tedy był bieg rzeczy od samego początku. I tak rozciąga się owa ścieżka, do dziś dnia nie przerwana. ‒ Na czym jednakże polega owo nauczanie? ‒ zapytał Murdo, zaintrygowany, ale i poirytowany zarazem mglistymi objaśnieniami zakonnika. ‒ Nie zdają mi się bardzo różne od tego, co mówią biskupi w moim kraju. ‒ I otóż tu właśnie się mylisz ‒ usłyszał w odpowiedzi. ‒ Albowiem my, w odróżnieniu od wielu naszych braci i sióstr w wierze, nie zagubiliśmy się w błędzie i pomieszaniu. Wszelako nauczania dostąpić mogą jedynie ci, którzy są gotowi 226 i pragną go wysłuchać, a ciebie do nich jeszcze nie zaliczam. Murdo chciał już zaprotestować, lecz Emlyn dodał: ‒ Mimo to cokolwiek cię w te sprawy wprowadzę, dzięki czemu być może zrodzi to w tobie zaczątek rozumienia. Otóż jak powiedziałem, ciemność jest za-chłanna i podstępna. Już w pierwszych dniach istnienia zaczęła się rozglądać za żerem, wszelako Pan nasz trzymał ją w ryzach. Gdy wszakże wstąpił do nieba, aby rozpocząć swe wiekuiste panowanie, Wielka Ciemność zabrała się do wypatrywa-nia tego, co najsłabsze i najmniej ostrożne. To właśnie niszczyła i pierwsze odbijała od stada, prowadząc na błędne ścieżki. Tak tedy, tej samej chwili gdy wiara zaczęła kwitnąć i rozrastać się, ciemność rozpoczęła swój siew, siała po równo błąd i pomieszanie. Wielu przeto zostało zwiedzionych na manowce, a wielu zniszczonych. Hélas! Sam Kościół święty, ta potężna forteca wiary, został nadwątlony, a wszystkie jego bastiony zbezczeszczone. Ktokolwiek szukał w nim schro-nienia, zarówno owieczki, jak i pasterze ‒ tu mnich obrzucił chłopca badawczym spojrzeniem ‒ zarówno przewodnicy, jak i ci, których wiedli, od najwyższego patriarchy po najpodlejszego skrybę, wszyscy okryci zostali ciemnością i pozbawieni Świętego Światła. Wzrok mając przyćmiony, prawdę postrzegali nader niewyraźnie, jeśli w ogóle zdołali ją dostrzec. W głosie Emlyna zabrzmiał teraz poważny i surowy ton. ‒ Słuchaj mnie teraz, chłopcze, i wystrzegaj się samolubnych przechwałek. Czy sądzisz, że cieszy mnie nieuchronna zagłada mych braci w Kościele? Czy zdaje ci się, iż jakąkolwiek czerpię przyjemność z widoku tych rzesz oślepłych przewodników, wiodących swe stada na zatracenie w błędzie? Utrata drogich przyjaciół i widok zbłąkanych dusz, to dla mnie najokropniejsze ze wszystkich nieszczęść. Wszelako nawet dla nich nie zdobyłbym się na tak wielkie poświęcenie, jak zaniechanie tego, co mi zostało poruczone. Nawet gdyby możliwe było przyjście z pomocą zagubionym. Jesteśmy bowiem Opiekunami Świętego Światła i temu

służymy jedynemu, który sprawia, iż światło to płonie pełnym blaskiem. Póki żywota naszego, nie zaniechamy Świętego Światła i chronić je będziemy przed ciemnością aż po Dzień Zmartwychwstania. Po tych słowach zakonnik zamilkł, Murdo zaś, odczekawszy chwilę, zapytał: ‒ Jak to się stało, że tylko wy trzej wiecie o tym wszystkim? ‒ Niewielu nas ‒ przyznał krągły braciszek ‒ wszelako nie aż tak niewielu. Nie jesteśmy bowiem jedynymi Opiekunami Świętego Światła, choć prawda, iż z każdym rokiem jest nas coraz mniej. Jednakowoż pytanie twoje jest trafne: dlaczego właśnie my, a nie inni? Myślę otóż, że Bóg wybrał do tej misji Celé Dé, gdyż 227 pod pewnymi względami różnimy się oá wszystkich naszych braci. Świątobliwy Padraic zwykł był mawiać, iż Bóg upatrzył sobie Celtów na strażników Ścieżki Prawdy dlatego, że zamieszkujemy na krańcu świata, gdzie nie sięgają macki bez-litosnych intryg, które snuje Wschód. Po wielokroć zastanawiałem się nad tym, i doszedłem do przekonania, że stary Padraic miał rację. Pan nasz pierwszych nauczał wiary najpokorniejszych mieszkańców tego ziemskiego padołu: biedaków, takich jak pasterze, rolnicy, garncarze i rybacy, którzy zostali przez Boga obdarze-ni przywilejem poznania i ukochania wiary w pierwszej kolejności. Dopiero o wiele później podjęli tę wiarę królowie i książęta tego świata, wysoko urodzeni, potężni rządcy i władcy całych narodów. Gdy się tedy Pan nasz począł rozglądać za najgodniejszymi zaufania Opiekunami i Strażnikami, siłą rzeczy wzrok jego najpierw spoczął na Celtach, rasie tak podobnej do owych pierwszych wyznawców wiary, że drobne różnice nie miały najmniejszego znaczenia. Oto znalazł prosty lud, żyjący w ścisłym związku z ziemią i taką samą odznaczający się bliskością pomiędzy sobą. Nasze domy to chaty, lepione z gliny i gałązek w zazielenionych i osłoniętych dolinach, nie zaś ogromne miasta ze złota, pełne przybyszów z obcych krajów. Rządzą nami ludzie z tych samych co nasze klanów, członkowie tego samego plemienia, a nie gubernatorzy osadzani przez cesarza w oddalonych od nas miastach. Nasz Kościół oparty jest na prostocie ludzi z natury swej szlachetnych, w żadnej mierze nie obeznanych z religijnym filozofowaniem, i nie podzielonych wedle eklezjastycznej hierarchii, a za to zdolnych radować się dobrze zaśpiewaną pieśnią i pięknem przesłoniętej mgłą góry w perlistym brzasku nowego dnia. Te słowa zakonnika przyprawiły chłopca o ów szczególny dreszcz, jaki przenika nas w chwili, gdy nagle odkrywamy jakąś od dawna pojawiającą się w naszych myślach, lecz nigdy dotychczas nie wypowiedzianą głośno prawdę. ‒ I tak oto Bóg zrządził, aby błogosławione zarzewie trafiło do rąk Celtów, i od tej pory pozostaje ono pod naszą opieką. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że jesteśmy zręczną i przemyślną nacją, a nadto mocno trwamy przy swych najgłębszych przekonaniach dotyczących serca i duszy. Mimo iż Kościół, matka nasza, nie ustrzegł się zniszczenia, gdy zaatakowała go Wielka Ciemność, to jeden z wypusz-czonych przezeń młodych pędów zachował się na krańcu świata, i gdy wszędzie wokół niego mnożyły się barbarzyńskie wojny i nieszczęścia, które by nieczuły kamień mogły poruszyć do łez, ów

najmłodszy z trzódki, wyrwanej z objęć Wielkiej Matki, rósł i nabierał sił w służbie światłości. Choćby nawet reszta Kościoła, noszącego imię naszego Pana, popadła w niesławę i obróciła się w ruinę w następstwie podłych planów, niegodziwych spisków i wszelkiego rodzaju skandali, które są nieodłączne od próżnej walki o władzę i godności, to my, prawdziwi Celé Dé, 228 pozostaniemy niewzruszeni i trzymać się będziemy Ścieżki Prawdy. Emlyn zamilkł, a po chwili westchnął: ‒ Ach, fy enaid ‒ rzekł, a jego głos stapiał się z ciemnością. ‒ Obawiam się, że powiedziałem za wiele. ‒ Nic podobnego ‒ zapewnił go Murdo. ‒ Wydaje mi się… że zaczynam rozumieć. Ale gdybyście się jednakowoż mylili? Co, jeśli nie ma żadnego Świętego Światła ni żadnej Ścieżki Prawdy? ‒ Ja także zastanawiałem się nad tym ‒ rzekł w zamyśleniu mnich. ‒ Rozmyślałem nad tym długo i gruntownie. Aż doszedłem do wniosku, iż wszystko sprowadza się w istocie do takiego oto zagadnienia: jeśli mylnie uwierzyliśmy, to co mogłoby z tego wyniknąć najgorszego? Otóż w najgorszym razie wyszłoby na to, że garstka pomylonych mnichów łudziła się błędnym przekonaniem, iż zlecone im zostało jakieś nadzwyczajne zadanie. I tyle. Nic więcej! Odpowiedź ta sprawiła, że grubiutki braciszek wydał się chłopcu milszy, a jego słowa stały się bardziej znaczące niż to, co powiedział przedtem i miałby jeszcze powiedzieć w przyszłości. Nigdy wszak nie spotkał duchownego, który by się przyznał choćby tylko do najbardziej nieznacznego zwątpienia lub jakiejkolwiek niepewności. I oto pierwszy, który nie tylko to wyznał, lecz i wyraził przypuszczenie, iż wątpliwość taka mogłaby się okazać uzasadniona. ‒ Jeśli wszelako mamy rację, to co wtedy? ‒ ciągnął Emlyn. ‒ W takim razie w rękach naszych spoczywa przyszłość wiary i zbawienie dusz całego rodzaju ludzkiego, których jesteśmy opiekunami i strażnikami. Sam tedy widzisz, że bez względu na to, czy słusznie, czy też niesłusznie wierzymy, nie możemy sobie pozwolić na zrzeczenie się naszej misji. ‒ Rozumiem ‒ przyznał Murdo. ‒ Jeśli jednak nam, niewtajemniczonym, nikt nie wskaże Ścieżki Prawdy, to jak możemy kiedykolwiek osiągnąć gotowość do poznania nauczanej przez was prawdy? I dlaczego musi ona pozostać tajemnicą? ‒ W oczach świata nie jesteśmy ani potężni, ani wysoko wyniesieni, i jest to zarazem nasze błogosławieństwo i przekleństwo ‒ oświadczył zakonnik. ‒ Nasz oręż to oręż słabych: bystry umysł, pozostawanie w cieniu i umiejętność zacho-wywania sekretów. Tej broni

mamy pod niewyczerpalnym dostatkiem, a nadto nauczyliśmy się nią nader sprawnie i na wiele sposobów posługiwać. Niech ci się jednakowoż nie zdaje, iż wrogowie nasi są nieliczni i słabi. Rzymski Papież głównym jest naszym nieprzyjacielem. Od ponad sześciuset lat Rzym stara się uśmiercić Celé Dé, a my wciąż trwamy. Już wprawdzie tylko jako relikt, to prawda, wszelako trwamy na tyle mocno, by zapewnić ciągłość naszej misji. Jej powodzenie 229 zależy od zachowania tajemnicy, przeto pilnie dbamy, by nie pozbawić się tej jedynej ochrony. Murdo przez chwilę rozważał w myślach jego słowa, po czym zapytał: ‒ Jeśli jednak owo zachowanie tajemnicy tak jest dla was ważne, to czemuś się nią ze mną podzielił? ‒ Dowiedziałeś się ode mnie tylko tyle, ile zawierzyłbym każdemu, który by mnie o to poprosił i okazał chęć wysłuchania mych objaśnień. To sama treść nauczania jest tajemnicą, nie zaś sposoby jego upowszechniania czy cel, któremu służy. Murdo spojrzał na niego z wyrazem zasmucenia. Kimkolwiek jeszcze są Celé Dé, to z pewnością są oczywistymi szaleńcami, przemierzającymi pustkowia tego świata ze swymi małymi, zwątlałymi od długiego przechowywania sekretami, którymi dzielą się z każdym, kto aż takim jest durniem, by nastawić ucha. Polubił Emlyna, ale zarazem było mu go żal. Jednocześnie zaś cały ten wykład o ścieżkach i światłościach wzbudził w nim pewną irytację i zniecierpliwienie. Żałował teraz, że dał się wciągnąć w tę niczemu nie służącą rozmowę. Głupio mu było, iż pod wpływem słów zakonnika pozwolił, by zatliła się w nim, aczkolwiek tylko na chwilę, nadzieja, że coś jednak może być w tych jego wywodach, coś ważnego, realnego i godnego poświęcenia własnego życia po to, by pojąć jego znaczenie i chronić w swej duszy. Zaledwie jednak zarysowała się ta myśl w jego głowie, a natychmiast wspomniał na swój własny maleńki sekret: ten, iż nie był przecie żadnym prawdziwym pielgrzymem. Nie podjął wszak krzyża ani nie miał najmniejszego zamiaru walczyć o wyzwolenie Ziemi Świętej. Uświadomiwszy to sobie, Murdo złagodził nieco swój surowy osąd braciszka. Jeśli bowiem uznał własne tajemnice za zbyt cenne i za zbyt niebezpieczne, by dzielić się nimi, to winien był przynajmniej zrozumieć uczucia trójki zakonników.

22. ‒ Pięć, może sześć tygodni. Nie więcej ‒ oświadczył z przekonaniem Raymond, książę Tuluzy. ‒ Odległość między obu miastami nie jest wielka, a droga dobrze oznakowana. Będziemy w Jerozolimie dobrze przed początkiem lata. ‒ Jednakże przewodnicy uprzedzają, że drogi są w najlepszym razie niepewne ‒ zauważył Hugo. ‒ Poza tym nieprzyjaciel mógł był zniszczyć stare punkty zaopatrzenia, rozmieszczone wzdłuż szlaku przemarszu. Podróż może się tedy okazać dłuższa, niż się spodziewamy. Zdobywszy całkiem niedawno Nikaeję, wielmoże zebrali się teraz wokół stołu w rozległym namiocie Raymonda i popijając wino, studiowali mapy, przygotowane dla nich w Rzymie na polecenie papieża. Rycerze, wielce zadowoleni, gdyż szczęście nieodmiennie im sprzyjało, z kielichami w dłoniach, ciasnym kręgiem otoczyli rozłożoną na stole koźlą skórę, pokrytą pajęczyną wijących się cienkich linii i napisami, które ‒ jak pająki ‒ widniały w miejscach, gdzie linie te zbiegały się i krzyżowały. Od pradawnych czasów przez wyżynną równinę Anatolu prowadziły jedynie trzy drogi. Każda z nich miała swoje zalety i każda własne stwarzała podróżnikom trudności. Wszelako od najazdu Seldżuków trudności znacznie się spotęgowały, ułatwienia zaś straciły na znaczeniu, na skutek czego należałoby mówić raczej o przebrnięciu, a nie o przemarszu przez to terytorium. Nawet najlepiej poinformo-wany i bystry pielgrzym nie podjąłby się wskazania którejś z tych dróg jako najdo-godniejszej, ziemie te bowiem wymknęły się spod panowania cesarstwa już całe pokolenie temu i nikt nie znał obecnego stanu tych szlaków. Nikt też nie był w stanie przewidzieć, na jakie krucjata natrafi przeszkody. Wszak, które na przykład dawne miasta i osiedla jeszcze istnieją? Gdzie znajdują się wodopoje? Jakie siły wroga działają na terytorium, które mieli przebyć krzyżowcy? ‒ Przewodnicy, do których masz tak wielkie zaufanie, to szpiedzy ‒ wycedził zimno Raymond, a jego smukłe oblicze spoważniało. ‒ Szpiedzy, opłacani są przez tego nikczemnego tchórza, cesarza, któremu zależy na naszej porażce, wtedy bowiem zagarnąłby dla siebie zdobyte przez nas łupy. Nie widzieliście, z jakim 231 pośpiechem wkroczył do zdobytej przez nas Nikaei? Położył na niej łapę, zanim jeszcze krew zaschła na ulicach. ‒ Nie było żadnej krwi na ulicach ‒ sprostował spokojnym tonem Stephen ‒ a ponadto tak czy inaczej sami już wcześniej postanowiliśmy oddać mu to miasto, żeby móc jak najszybciej pójść dalej. O tej porze roku za dnia robi się coraz gorę-

cej, musimy się tedy śpieszyć, gdyż w przeciwnym razie jeśli nie zginiemy z rąk wroga, to zabiją nas letnie upały. ‒ No proszę! ‒ zakrzyknął Raymond. ‒ Posłuchajcie tylko tego beczenia za-lęknionej owieczki! Po czym z wyrazem surowości na twarzy zwrócił się do asystujących im rycerzy: ‒ Czcigodni panowie, widzieliście wszak na własne oczy, z jaką łatwością pobiliśmy Saracenów. Gdyby Grecy choć w połowie byli tak dobrymi wojownikami jak my, to już lata temu pognaliby ich z powrotem do morza. ‒ Saraceni to uprzykrzona plaga ‒ oświadczył Baldwin, nie odejmując kielicha od ust. ‒ Jak komary. ‒ Seldżukowie ‒ poprawił go Stephen. ‒ To nie Saraceni, lecz Seldżukowie. Wydaje mi się, że to istotna różnica. ‒ Nie ma żadnej różnicy ‒ warknął Raymond. ‒ Jestem tego samego zdania ‒ rzekł Bohemond obojętnym tonem. ‒ Dźgniesz ich mieczem, będą krwawić; odetniesz im łby, umrą. ‒ Rzecz w tym, że to niewierni, których musimy wytępić jak robactwo ‒ Baldwin potoczył spojrzeniem wokół stołu, upewniając się, iż wszyscy są tego samego zdania. ‒ Nikaeę wzięliśmy bez najmniejszego wysiłku i tak samo pora-dzimy sobie z całą resztą. ‒ Skoro jednak przewodnicy mówią, iż… Wszelako Raymond zagłuszył desperacko próbującego ukazać im powagę sytuacji Stephena. ‒ Powiesić przewodników! ‒ ryknął i rąbnął pięścią w stół. ‒ Mam już po dziurki w nosie powoływania się na tych zdradliwych Greków, którzy działają wedle podstępnego planu cesarza. Ostrzegam cię, hrabio: ufając im, sam sobie gotujesz zgubę. Podarowane nam przez papieża mapy są aż nadto wystarczające, abyśmy mogli przeprowadzić swój zamiar.

Trzeba się tylko trzymać starych wojennych szlaków, a Jerozolima będzie na wyciągnięcie ręki. Prostując się na całą swą wysokość, wsparł pięści na biodrach i ogarnął spojrzeniem wszystkich obecnych. ‒ Powiadam: naprzód, do Antiochii, i niech diabli porwą tego, który się będzie ociągał! 232 Następnego dnia, największa armia, jaką zgromadzono od złotych dni chwały Rzymu, wtoczyła się na wyboistą, zniszczoną drogę. Postępując przed siebie w długich kolumnach, porozrywanych dla uniknięcia wzbijanego przez poprzedników kurzu, rzuciwszy ostatnie spojrzenia na zdobyte przez siebie miasto, krzyżow-cy kierowali wzrok ku Jerozolimie. Nikaea była ich pierwszym prawdziwym sprawdzianem bojowym, i gładko z nim sobie poradzili. Fakt, iż przyszło im to z taką łatwością, bynajmniej nie psuł im smaku zwycięstwa, choć nie było ono całkiem pewne aż do chwili, gdy nieprzyjaciel ustąpił, a to z tej przyczyny, że gdy rozpoczynało się oblężenie, główne siły krzyżowców jeszcze nie dotarły do miasta. Ostatnie z maszerujących armii ‒ dowodzone przez księcia Roberta i jego szlachetnych krajan, a złożone z rycerzy angielskich, normandzkich, szkockich i flandryjskich ‒ dołączyły do czoła dopiero w przeddzień upadku Nikaei. Podobnie jak poprzedzające je wojska, gdy już książę Robert złożył przysięgę wierności, jego armie przepłynęły na okrętach cesarza przez Bosfor i po wylądowaniu w Pelecanum pomaszerowały wzdłuż brzegów zatoki do Nikomedii, ostatniego miasta Anatolu, pozostającego w granicach imperium. Tam przyłączył się do nich pułk Nieśmiertelnych, którzy na rozkaz cesarza mieli towarzyszyć pielgrzymom. Pragnąc jak najszybciej doścignąć główne siły krucjaty, rycerze Zachodu poszli forsownym marszem ku Nikaei za Bizantyjczykami, na których czele stał strategos Taticius. Posuwając się naprzód, przez cały czas zachowywali czujność w obawie przed jakimś atakiem, wszelako nie natrafili na żaden ślad obecności nieprzyjaciela, mogli tedy utrzymywać szybkie tempo marszu; zarówno dzięki pułkowi Taticiusa i jego cesarskim przewodnikom, jak i temu, że ich poprzednicy przepłoszyli ewentualnych napastników. Wszakże pomimo tego pośpiechu owe tyły krucjaty dotarły do Nikaei dopiero prawie miesiąc po rozpoczęciu oblężenia. Wybrane przez sułta-na Arslana miasto ‒ główna jego forteca ‒ blokowało pielgrzymom drogę niczym gigantyczny głaz. Nie mogli kontynuować marszu, uprzednio go nie zdobywszy. Tymczasem jednak Nikaea, przylegająca do jeziora i osłonięta wysokimi kamiennymi murami tudzież solidnymi, okutymi żelazem bramami, bez trudu odpierała kolejne ataki krzyżowców i zdawała się zdolna do nieskończonej obrony.

Gdy wszakże ostatnie nadciągające wojska po raz pierwszy ujrzały oblężone miasto, z gardeł skupionych na jego murach obrońców wyrwał się potężny krzyk. Nowo przybyli uznali, iż tchórzliwi Seldżukowie przerazili się nagłego widoku tak wielkiej liczby znakomitej konnicy i piechoty, które rozporządzały znacznym zapasem sił. Rozkoszowali się tedy tym dowodem grozy, jaką wzbudziła w 233 słabnącym nieprzyjacielu ich potęga, dopóki nie zrozumieli, iż dobiegające z mu-rów okrzyki wyrażały uczucie triumfu, jaki, zrodził w obrońcach powrót sułtana Qilija Arslana, który w tej właśnie chwili nadciągnął od północy. Pielgrzymi szybko odkryli, że sułtan wyruszył był na wojenną wyprawę i za przybyciem krucjaty znajdował się daleko od Nikaei. Wracając, ujrzał armię na-jeźdźców otaczającą obozem miasto, i natychmiast postanowił przebić się przez ten pierścień, by uwolnić swe oblężone wojsko. Książę Robert, objąwszy naczelne dowództwo, spiesznie zebrał rycerzy i sformował linię frontu, rozmieszczając na jego zapleczu piechotę w charakterze odwodów, po czym spokojnie czekał na atak Seldżuków. Widząc jednakowoż zdecydowanie agresora i zdając sobie sprawę z przewagi, jaką ma on nad jego niezbyt liczną i lekko uzbrojoną lotną ekspedycją, a nadto świadom, iż nie rozporządza już atutem zaskoczenia, sułtan zaniechał fron-talnego ataku i po kilku niezdecydowanych próbach szarży postanowił się wycofać. Ujrzawszy go w odwrocie, pielgrzymi ruszyli za nim w pościg i zanim oddział sułtana ponownie skrył się za wzgórzami, udało im się dopaść i położyć kilku nie nadążających za resztą Seldżuków. Cudownym zrządzeniem losu kosztowało ich to pierwsze starcie z niewiernymi tylko jedno chrześcijańskie życie: niefortunnego knechta trafiła jakaś przypadkowa strzała, która zahaczywszy o tarczę, przebiła mu kark. Krzyżowcy podziękowali Bogu za okazaną im łaskę i wrócili pod mury. Zniecierpliwiony oporem obrońców, a także zaniepokojony myślą, iż sułtan może wkrótce powrócić z większą siłą, Raymond nakazał budowę oblężniczych wież, które pozwoliłyby nacierającej piechocie sforsować mur. Pracowano nad nimi trzy dni i trzy noce, wznosząc drewniane rusztowania i mocując do nich za-bezpieczenia w wielkim pośpiechu, aby zdążyć ze zwycięskim szturmem przed powrotem sułtana. To hałaśliwe przedsięwzięcie wzbudziło niepokój mieszkańców. Z rosnącym co dnia przerażeniem patrzyli oni, jak postępuje budowa tych groźnych machin. Wreszcie, już wcześniej wystraszony ucieczką sułtana przed tymi nowymi Rzy-mianami, a teraz jeszcze obawiając się rzezi, do jakiej by doszło, gdyby sforsowali oni mury miasta, emir Nikaei wysłał pod osłoną nocy swego emisariusza z zadaniem ustalenia z dowódcą Bizantyjczyków warunków kapitulacji. Wysłannik ów wymknął się za mury przez wychodzącą na jezioro bramę wodną i tą samą drogą powrócił, wszelako już pod eskortą Nieśmiertelnych. Rankiem, gdy budowniczowie wież wstawali do pracy, oczom ich ukazał się widok imperialnej flagi, która powiewała nad bramą miasta. Ogarnięty furią na widok takiej zdrady Raymond wezwał do swego namiotu Taticiusa i zażądał wyjaśnień.

234 ‒ Po prostu postanowili się poddać ‒ wyjaśnił cesarski namiestnik. ‒ Ponieważ w przeszłości miasto należało do bazyleusa, poprosili o cesarską ochronę. Oczywiście, zadbałem o obsadzenie Nikaei naszym garnizonem, jak również odebrałem nieprzyjaciołom broń. ‒ To zdrada! ‒ ryknął Raymond, zrywając się z krzesła. ‒ Jakim dokonana sposobem? ‒ zapytał strategos. ‒ Zmuszenie ich do kapitulacji należało do mnie! ‒ zakrzyknął książę, waląc się pięścią w pierś. ‒ Wieże są prawie gotowe. Nic by już nie przeszkodziło w zdobyciu miasta. To miało być moje zwycięstwo! Wytrawny wojownik objął spojrzeniem wysokiego, kościstego rycerza. ‒ Nie rozumiem twojego zagniewania ‒ rzekł. ‒ Sądziłem, iż celem naszym było zdobycie tego miasta, a nie jego zniszczenie. Dyplomacja lepsza jest niż rozlew krwi. Przez chwilę przypatrywał się Raymondowi z nie ukrywaną pogardą, po czym dodał: ‒ Być może jednak ty chciałeś właśnie rzezi. ‒ Precz mi stąd! ‒ wrzasnął Raymond, waląc z całej siły pięścią w stół. ‒ Precz! Strategos złożył mu sztywny ukłon, obrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając wielmożę sam na sam z jego wściekłością. Oto jak niegodnym sposobem zdo-byto twierdzę i pozbawiono go należnej mu chwały! Wszelako wkrótce musiał Raymond zapomnieć o swoim gniewie, gdy bowiem zebrali się wielmoże, aby ustalić sposób zapanowania nad miastem, jeden za drugim zaczęły się mnożyć problemy. Przede wszystkim szlachetni rycerze nie mogli pomiędzy sobą dojść do porozumienia ani co do trybu postępowania, ani co do nadzoru nad ściąganiem należnego zwycięzcom haraczu, ani nawet co do tegoż haraczu wysokości. Ponadto nie mieli pojęcia, co począć z samym miastem, które-go stali się panami. Jasne było, iż od tej pory trzeba je chronić, aby nie wpadło z powrotem w ręce sułtana Arslana. Skoro uczynił je swoją stolicą, to bez wątpienia spróbuje odzyskać tę cenną, także ze strategicznego punktu widzenia, zdobycz. Tym bardziej, że krzyżowcy wzięli tu do niewoli jedną z jego ulubionych małżonek oraz kilkoro potomków. Z pewnością będzie

chciał ich uwolnić, dokonując zemsty na tych, którzy go postawili w kłopotliwej i upokarzającej sytuacji. Książę Godfrey był za tym, by pozostawić w Nikaei kontyngent, który stanowiłby jej obronny garnizon. ‒ Miasto musi być bezpieczne z uwagi na tych, którzy ruszą w dalszą drogę ‒ przekonywał pozostałych. ‒ Nie wolno nam dopuścić do tego, aby nieprzyjaciel 235 zapanował nad drogą do Konstantynopola. Nie mówiąc już o tym, iż nie chciałbym, żeby przez całą drogę do Jerozolimy deptali nam po piętach ci diabelscy Saraceni. Biskup Adhemar zgadzał się z nim. ‒ Bóg dał nam to pierwsze z licznych wielkich zwycięstw na znak swej łaskawości tudzież poważania, jakim darzy nasze święte przedsięwzięcie. Odtrącenie tego Bożego daru byłoby z naszej strony wyrazem braku poszanowania Jego osoby. To miasto musi stać się domeną papieża i Kościoła. Bohemonda i Tancreda zaprzątały inne problemy. ‒ Nasza walka o odzyskanie Ziemi Świętej dopiero się zaczyna ‒ wyjaśniał Bohemond. ‒ W dniach, które nas czekają, potrzebować będziemy każdego zbrojnego męża. Ochrona tego miasta wymagałaby pozostawienia w nim o wiele większej ich liczby, niż moglibyśmy sobie na to pozwolić, ja zatem jestem przeciwny pozostawieniu choćby jednego. ‒ Książę Bohemond ma słuszność ‒ stwierdził Hugo de Vermandois. ‒ Byłoby głupotą rozdzielać nasze siły już teraz, gdy do Jeruzalem mamy jeszcze tak długą drogę. Czcigodni wielmoże z Flandrii i Normandii, jak również przedstawiciele innych kontyngentów, zgodzili się z tą opinią, przyłączając swe głosy do głosu Hugona. Sprawa pozostała więc nie rozstrzygnięta. Jasne było, że aby utrzymać miasto w swoim posiadaniu, musieliby krzyżowcy stale w nim być obecni. Równie oczywiste wydawało się wszystkim obecnym, iż nie należało pozbywać się części zdolnych do walki pielgrzymów, byłoby to bowiem ze szkodą dla osiągnięcia głównego celu ich wyprawy, który dopiero mieli przed sobą. Wreszcie, żaden z nich nie chciał dać się zamknąć w Nikaei, innym pozostawiając całą chwałę tudzież łupy, jakie przypadną im w przyszłych zwycięskich bitwach. Po całym dniu i nocy rozstrzygnięcia w dalszym ciągu nie było. Dopiero hrabia Stephen wpadł na pomysł, by wysłać do Konstantynopola posłańca z wieścią, iż miasto zostało zdobyte i przywrócone władzy cesarza.

‒ Nie jest wykluczone ‒ uzasadniał Stephen swoją propozycję ‒ że Bizantyjczycy znajdą wojsko, którym by obsadzili Nikaeę. Jeśli zgodzą się ją okupować, to my będziemy mogli ruszyć w dalszą drogę. Pomysł ten zaakceptowany został natychmiast i jednogłośnie. Posłańcy tak spiesznie wyruszyli do Konstantynopola, że nie zdążył jeszcze wyschnąć atrament na wręczonych im dokumentach. Łacinnicy mogli wreszcie przystąpić do urządzania sobie kwater w zdobytym mieście, postanawiając wszakże, iż skoro obozy poza murami zostały już rozbite i urządzone, to szeregowe wojsko dalej będzie z nich korzystać. Co do wielkich panów, to nie mogli się dłużej obyć beż stosownych 236 pomieszczeń dla swych małżonek i rodzin, przeto zaczęli konfiskować najlepsze domy miasta, przeznaczając je na własny użytek. Tymczasem cesarz wcale nie czekał, aż go powiadomią o zajęciu Nikaei. Ledwie donieśli mu szpiedzy, iż zanosi się na rychłą kapitulację, sam ruszył w tamtą stronę. Przepłynąwszy szybko zatokę, wylądował na południowym brzegu i pod ochroną dwóch dywizji z Opsikionu i Anatolu udał się konno w niezbyt długą drogę w głąb lądu, aby osobiście dopilnować okupacji miasta. Ku bezgranicznemu tedy zdumieniu wielmożów, Alexius przybył do Nikaei, i to tak szybko, że nawet nie zdążyli jeszcze postanowić, które pałace mają zostać splądrowane w pierwszej kolejności. Taticius, nie czekając na zakończenie targów o podział zdobytych bogactw, wkroczył na czele Nieśmiertelnych do opuszczonego garnizonu i oddał go pod ich kontrolę. Dowiedziawszy się tedy o wizycie władcy, gwardziści obsadzili bramę i powitali w niej eskortę cesarza. Bizantyjczycy rozstawieni zostali po obu stronach głównej ulicy miasta, tworząc powitalny szpaler, krzyżowcy zaś mogli już tylko w zdumieniu przypatrywać się triumfalnemu wjazdowi Alexiusa. Cesarz zebrał zachodnie rycerstwo, aby pochwalić odniesione zwycięstwo. ‒ Świetnie się spisaliście, przyjaciele ‒ rzekł dźwięcznym, daleko niosącym się głosem. ‒ Zdobywając Nikaeę, zwróciliście imperium jego cenną własność, pozbawiając zarazem sułtana Arslana stolicy. Za długo już ten seldżucki wódz nękał Konstantynopol bezustannymi napaściami na bezpośrednie przedpole cesarstwa. Lecz to się już nie powtórzy. Od dziś jedynym domem sułtana będzie jego namiot, a z Bożą pomocą już wkrótce pozbawimy go także i tego dachu nad głową. W dalszym ciągu przemowy Alexius oświadczył, aby wszyscy mieli jasność co do jego intencji: ‒ Wszystkich tu obecnych szlachetnych rycerzy bierzemy na świadków naszych wyrazów wdzięczności za możność odzyskania tego miasta dla cesarstwa. Abyście tedy mogli spiesznie kontynuować waszą pielgrzymkę, przejmiemy nad nim zarząd, uwalniając was od obowiązku jego ochrony.

Następnie bazyleus obwieścił, iż małżonka sułtana wraz ze swą służbą i dziećmi uda się pod cesarską ochroną do Konstantynopola, dopóki Qilij Arslan nie zostanie o tym powiadomiony i nie wskaże miejsca, w którym pragnąłby się z nią ponownie połączyć. Usłyszawszy taki dowód nadzwyczajnej pobłażliwości dla wroga, zachodni rycerze wręcz osłupieli. By wszelako nie zanadto ich ten gest wzburzył, Alexius natychmiast polecił, aby otwarto sułtański skarbiec i całą jego zawartość równo rozdzielono pomiędzy wodzów poszczególnych armii, ich woj-skom z kolei rozdając cały zapas zboża i innej żywności, jaki znajdował się w 237 posiadaniu miasta. Sam zadowolił się posiadaniem Nikaei. Podczas gdy imperator przystąpił do przywracania ładu i normalnego życia w odzyskanym mieście, pielgrzymi w znakomitych nastrojach podjęli pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Zgodnie z decyzją rady, którą Raymond zwołał w swoim namiocie, wyruszyli w drogę już następnego ranka, pełni nadziei na szybkie i pomyślne osiągnięcie celu krucjaty, z lekceważeniem zaś traktując wielokrotne przestrogi Taticiusa i przewodników, iż sułtan Arslan bynajmniej nie powiedział swego ostatniego słowa. W ciągu następnych dni mijali opuszczone wioski i bezludne miasta; miejsca, w których niegdyś kwitł handel i tętniło życie. Na zboczach wzgórz widniały resztki porzuconych gospodarstw, a wzdłuż drogi sterczały wypalone do fundamentów szkielety domostw. Studnie i winnice, pola i lasy ‒ wszystkie były znisz-czone, mosty zwalone; zburzone zbiorniki na wodę i tamy rozmywały życiodajną wodę po ziemi, która przeobraziła się w pustynię. Nieliczne koryta strumieni, które krzyżowcy napotykali po drodze, były już tylko wyschłymi i pełnymi kamieni rowami. Im głębiej wchodzili w ląd, tym bardziej spieczoną ziemię mieli pod stopami. Po pięciu zaledwie dniach marszu zaczęły się niebezpiecznie kurczyć zapasy wody, przeto postanowiono, iż armia podzieli się na dwie dywizje, aby ulżyć oddziałom zaopatrzenia, które coraz dłuższe musiały odbywać wyprawy w poszukiwaniu paszy dla koni i wody. Pierwszą ‒ złożoną z połączonych wojsk Godfrey a i Baldwina, Hugona oraz wszystkich Franków ‒ dowodził książę Raymond, i miała ona maszerować na północ od traktu; druga zaś, którą utworzyło dwóch Robertów, Flandryjski i Normandzki, kontyngenty Tancreda i Stephena oraz reszta Normanów i Anglików, pod łącznym dowództwem księcia Bohemonda ‒ miała pójść równolegle do szlaku, lecz oddalona od niego o siedem mil na południe. Podzieliwszy się, dwie kolumny kroczyły pośród niskich bityniańskich gór, nie napotykając na swej drodze większego niebezpieczeństwa niż pojedyncze watahy Seldżuków, które bez trudu udawało się rycerzom przepędzać. Po przejściu gór, dywizja Bohemonda znalazła się na rozległej wyżynie, pofałdowanej łagodnymi, niskimi wzgórzami, za którymi znajdowała się zaraz rzeka Thymbres, a nad nią ‒ obrócone w ruinę starożytne miasto Dorylaeum. Z wysuszonymi na pieprz gardłami i niemal już majaczący z pragnienia pielgrzymi rzucili się bezładnie ku rzece. Na łeb na szyję staczając się z brzegu, wpadali do wody, by zapaść się po kolana w chłodny muł. Wpadając na siebie, natychmiast zanurzali twarze w rzece, łapczywie chłepcąc życiodajną wodę. Także i konie, gdy tylko zwietrzyły wodę, pognały ku rzece i zanurzywszy się w niej aż po brzuchy, piły, nie podnosząc ani na chwilę

pysków. 238 Gdy już ostatni pielgrzym opił się do granic wytrzymałości żołądka, zajęli się wszyscy napełnianiem świeżą wodą wszystkich posiadanych beczułek, beczek i skórzanych bukłaków. Dokończywszy tej czynności, dorośli przyłączali się do baraszkujących w wodzie dzieci, aby zażyć kąpieli, ponurzać się w płytkich miejscach i ochlapać zimną wodą spaloną słońcem skórę. Pobliskie ruiny rozbrzmiewały echem radosnych krzyków i śmiechów. Ponieważ przybrzeżne łąki porośnięte były bujną, zieloną trawą, stanowiły tedy pierwsze od wyjścia z Konstantynopola prawdziwe pastwiska, Bohemond zarządził postój i nakazał rozbić obóz. Pielgrzymi napaśli swoje wierzchowce na rozległych błoniach, po czym spędzili noc w znacznie lepszych warunkach niż poprzed-nio. Następnego ranka, raz jeszcze zażywszy odświeżającej kąpieli, pielgrzymi niezbyt chętnie rozpoczęli przygotowania do wymarszu. Zaledwie jednakowoż sformowali kolumny i ruszyli, zaatakowali ich wielką chmarą Seldżukowie pod wodzą sułtana Arslana. Z armii krzyżowców zostały tylko okrwawione strzępy. KSIĘGA TRZECIA 16 stycznia 1899, Edynburg, Szkocja Pobraliśmy się z Caitlin wiosną siedemdziesiątego pierwszego roku. Zaledwie parę tygodni po ślubie Angusa i Libby, moja śliczna Cait i ja także związaliśmy się węzłem małżeńskim i rozpoczęliśmy wspólne życie, widząc je przed sobą długim i rozsłonecznionym. Oczywiście, w dalszym ciągu spotykałem się z Angusem w kancelarii, jak też przy rzadkich okazjach udawałem się w jego towarzystwie do klubu, jednakże po niedługim czasie tak nas obu zajęło zaspokajanie potrzeb ‒ finansowych, choć nie tylko ‒ naszych rozkwitających rodzin, iż powrót do dawnego, kawalerskiego trybu życia stał się niemożliwy. Nasze drugie rocznice ślubu stały się okazją do stwierdzenia, że obie pary nadal bardzo się kochają i z niezmienną nadzieją spoglądają w przyszłość, widząc ją dostatnią i szczęśliwą. Niestety, trzy krótkie miesiące później Angus już nie żył; podobnie jak wielu innych, padł ofiarą epidemii influency, która tego roku szalała w całej Europie. Nic mi nie było wiadomo o jego chorobie. Pamiętam jedynie jak przez mgłę, że nie pojawił się w pracy w piątek i nie widziałem się z nim podczas weekendu, aż dopiero w poniedziałek rano dowiedziałem się, iż zmarł w niedzielę, we wcze-snych godzinach wieczornych. Byłem zdruzgotany tak nagłym zgonem. Oto mój najlepszy przyjaciel odszedł na zawsze, ja zaś nawet nie miałem możności go pożegnać i powiedzieć mu, jak wiele znaczyła dla mnie jego przyjaźń. Po pogrzebie, Libby z dzieckiem ‒ gdyż przed niecałym rokiem urodziła im się córeczka ‒

wróciła do Perth, gdzie mieszkali jej rodzice. Wprawdzie utrzymywała z Caitlin regularną korespondencję, lecz dawna zażyłość nigdy już się nie odrodziła. Przypominam teraz to wszystko, gdyż wielokrotnie się nad tym zastanawiając, nabrałem przekonania, że to właśnie pogrzeb Angusa stanowił punkt zwrotny w moim życiu. Uczestniczyłem oczywiście w nabożeństwie żałobnym i nawet odczytywałem w jego trakcie pochwalne słowa opiewające zmarłego, gdy podniósłszy w pewnej chwili wzrok znad tekstu, dostrzegłem samotną postać, stojącą w głębi kaplicy. Był to Pemberton. Wysoki, ponury, w czarnym ubraniu i z płaszczem 243 zarzuconym na ramiona jak peleryna, stał z rękoma złożonymi przed sobą i ze spojrzeniem wbitym w posadzkę. Lecz oto w tej samej chwili, w której go spostrzegłem, Pemberton podniósł wzrok i spojrzał na mnie. Nie tak bynajmniej, jak czyni to ktoś, do kogo zwrócono się z ołtarza ‒ bądź co bądź, tam właśnie czytałem pochwałę zmarłego ‒ lecz… Sam nie wiem, jak to określić… Podniósłszy wzrok, począł się we mnie wpatrywać jakimś nader niezwyczaj-nym spojrzeniem. Mimo iż dzieliła nas cała długość kaplicy, spojrzenie to niejako przeniknęło aż do głębi mej duszy, wypełniając ją takim smutkiem, że w jednej chwili całym moim ciałem zawładnęło wzruszenie do tego stopnia głębokie, iż musiałem przerwać lekturę przygotowanego tekstu. Obawiam się, że zdołałem jedynie wybąkać jeszcze jakąś nieskładną konkluzję, po czym usiadłem, przygnie-ciony ciężarem i gwałtownością zalewającej mnie fali rozpaczy. Po ceremonii, gdy otrząsnąłem się z owego nagłego wzruszenia i podczas żałobnego przyjęcia jako tako już panowałem nad sobą, wypatrywałem pośród gości Pembertona, który się tam jednak nie pokazał. Spotkaliśmy się ponownie dopiero po sześciu miesiącach. Caitlin udała się wraz z naszą córeczką ‒ mieliśmy już bowiem wówczas małego aniołeczka imieniem Annie, którym wielce się cieszyliśmy, i który swą rozradowaną obecnością sprawiał nam wiele uciechy ‒ na letnisko do swej ciotki. Mnie nie udało się uwolnić od mych urzędniczych obowiązków, zostałem więc w domu, wolny i zdany na samego siebie. Wybrałem się tedy pewnego wieczoru do klubu i czekając na gong oznajmiający porę kolacji, siedziałem jak zwykle w palarni, pogrążony w lekturze gazety, aż w pewnej chwili odniosłem wrażenie, że ktoś mi się przygląda. Zerknąłem znad gazety i oto ujrzałem Pembertona, który siedział naprzeciwko mnie. Wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy widzieliśmy się podczas pogrzebu Angusa. ‒ Jest pan sam tego wieczoru? ‒ zapytał tonem uprzejmym, acz bez zwycza-jowych wstępów. ‒

Pan Pemberton! ‒ zakrzyknąłem. ‒ Cóż za przyjemna niespodzianka! Nie spostrzegłem nawet, jak pan siadał. A co do wieczoru, to owszem, zamierzałem spożyć posiłek samotnie, jako że małżonka opuściła mnie na dwa tygodnie, udając się z dziecięciem na wieś, mnie zaś tak już znużyło własne gotowanie, że pomyślałem sobie, aby tu zajrzeć i sprawdzić, czy Stary Jeleń wciąż jeszcze oferuje coś przyzwoitego na kolację. ‒ Och, jak zawsze, można tu znakomicie zjeść ‒ zapewnił mnie Pemberton. ‒ A w samej rzeczy, bardzo byłbym rad, gdyby zechciał pan spożyć ten posiłek w moim towarzystwie. Zresztą już od dłuższego czasu czekam na okazję do rozmowy z panem. 244 ‒ Ależ z przyjemnością. Bardzo to miło z pana strony. W tym momencie zabrzmiał gong i starzec podniósł się. ‒ Poprosiłem już, żeby przygotowano dla nas stolik. Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żebyśmy od razu przy nim zasiedli? Wydaje mi się, że mamy wiele spraw do omówienia. I w samej rzeczy, było ich wiele. Najpierw kilkoma zdaniami skomentowaliśmy, jak się tego należało spodziewać, przedwczesną śmierć biednego Angusa. Pemberton rzekł: ‒ Bardzo byłem poruszony hołdem, jaki złożył pan Alisdairowi podczas jego pogrzebu. Wiadomo mi, iż jego rodzice bardzo byli panu wdzięczni za przyjaźń, jaką mu pan okazał. A po chwili dorzucił: ‒ Ja również. Po czym rozmowa przeszła na inne tematy. Omawialiśmy nader szeroki zakres problemów, które dawały o sobie znać wzdłuż i wszerz całego Imperium Brytyj-skiego. O ile więc pamiętam, zajęliśmy się Egiptem, Sudanem, Indiami, Hongkon-giem i bez wątpienia paroma innymi jeszcze krajami, które już wyleciały mi z głowy. Z tego, co mówił Pemberton, wnosiłem, iż o wszystkich miał sporą wiedzę, a w niektórych nawet prowadził interesy, toteż mówił o nich nie z pozycji obojętnego obserwatora, lecz jak osoba blisko z poszczególnymi krajami związana. Wiele z tego, co od niego usłyszałem owego wieczoru, wydało mi się wręcz niewiarygodne. Wracając do domu, pomyślałem sobie nawet, że oto spędziłem parę godzin z szaleńcem. Człowiekiem zapewne nieszkodliwym, lecz szalonym do imentu; to

nie ulegało wątpliwości. Podczas następnych tygodni i miesięcy, od czasu do czasu, powracałem jednak myślą do pewnych jego wypowiedzi ‒ raz było to jakieś osobliwe sformułowanie, innym razem zaskakujące spostrzeżenie ‒ i stopniowo zaczęły one nabierać sensu. Narastało we mnie zaciekawienie, i w pewnej chwili uświadomiłem sobie, iż z chęcią dowiedziałbym się innych jeszcze rzeczy, które były mu wiadome. Postanowiłem zatem znowu spotkać się z Pembertonem. Nie mając innych sposobów na nawiązanie z nim kontaktu, zostawiłem mu pod Starym Jeleniem bilecik, pomyślawszy sobie, że jeśli bywa w klubie częściej ode mnie, to za następną wizytą portier mu go przekaże. I w samej rzeczy, po dwóch tygodniach otrzymałem odpowiedź. Na bardzo kosztownym, ozdobionym złocistą winietką kremowym papierze widniało krótkie przesłanie: „Z przyjemnością spotkam się z panem. Może szesnastego na kolacji?… Z serdecznym pozdrowieniem, Pemberton”. W mniemaniu, iż miał na myśli kolację w klubie, udałem się tam wyznaczonego 245 wieczoru tuż przed godziną ósmą i zasiadłem w swoim ulubionym fotelu. O wpół do dziewiątej zacząłem się już obawiać, że jednak zaszło jakieś nieporozumienie, lecz w tej właśnie chwili Pemberton wkroczył do palarni. Nie zerknąwszy nawet na boki, podszedł wprost do mnie i podając mi rękę, przeprosił za spóźnienie, po czym poprowadził mnie do jadalni, gdzie, tak samo jak poprzednim razem, już czekał na nas zastawiony stolik. Potoczyła się rozmowa, nie mniej ciekawa niż poprzednia, ja jednakże tym razem z dużo większą uwagą wsłuchiwałem się we wszystko, co mówił Pemberton, usilnie zarazem starając się zapamiętać każde słowo, które by się odnosiło do niego samego. Skutek tego był taki, że w miarę upływu czasu zapadało mi w pamięć wiele bardzo interesujących rzeczy, na przykład morska wyprawa badawcza na wyspy Polinezji czy też filozofia Renesansu we Francji, lecz w dalszym ciągu prawie nic nie wiedziałem o samej osobie Pembertona. Gdy już się rozstawaliśmy, ściskając mi dłoń i zarazem patrząc mi prosto w oczy, mój klubowy kolega rzekł: ‒ Pomyślałem sobie, że zechciałby pan może poznać dwóch moich najbliższych przyjaciół. Byłem tak zaskoczony, iż najwyraźniej wziął moją reakcję za wahanie, bo natychmiast dorzucił: ‒ Widzę, że moja propozycja wprawiła pana w zakłopotanie, w takim razie proszę mi wybaczyć. To była tylko przelotna myśl, która mi przeszła przez głowę. ‒ Ależ nie! ‒ zaoponowałem. ‒ Byłbym zaszczycony, mogąc poznać pań-

skich przyjaciół, panie Pemberton, i zapewniam pana, że… ‒ Pembers ‒ poprawił mnie. ‒ Znamy się już wystarczająco dobrze, by nie zwracać się do siebie tak bardzo oficjalnie, nieprawdaż, Gordonie? ‒ Oczywiście! Jego propozycja zdała mi się wyrazem pełnego do mnie zaufania. Byłem przy tym pewien, iż nie była w najmniejszej mierze zdawkowa. ‒ Znakomicie ‒ rzekł na to Pembers, po czym ustaliliśmy datę następnego spotkania i życzyliśmy sobie dobrej nocy. Wracając dorożką do domu, zastanawiałem się nad przebiegiem tego wieczoru. Zapewne, nic ważnego się nie zdarzyło. W głębi duszy czułem się nawet nieco zawiedziony. Przypuszczam, że spodziewałem się czegoś niezwykłego, podczas gdy w rzeczywistości wszystko odbyło się całkiem zwyczajnie. Także spotkanie z jego przyjaciółmi, do którego w samej rzeczy doszło, zapowiadało się na całkiem normalne. Obaj dżentelmeni wydali mi się dość sympa-tyczni: jeden był niskim i korpulentnym Walijczykiem nazwiskiem Evans, drugi 246 zaś, o francuskiego pochodzenia nazwisku De Cardou, odznaczał się szczupłą budową i miał szpakowate włosy. Zarówno jeden, jak i drugi, mieli w sobie coś trochę staroświeckiego, co jednak robiło na mnie przyjemne wrażenie. Podobnie jak Pembers, odznaczali się elegancją i swadą, z ochotą rozmawiając o wszystkim i o niczym, jednakże ‒ tak samo jak on ‒ skrzętnie przemilczali wszystko, co mo-głoby mi dać jakiekolwiek wyobrażenie o ich życiu osobistym. Co do mnie natomiast, to przeciwnie: mimo składanych samemu sobie przyrzeczeń, okazałem się całkowicie niezdolny do zatajenia czegokolwiek o sobie. Łatwość, z jaką wydobywali ze mnie najdrobniejsze szczegóły mego żywota ‒ od dzieciństwa aż po zakres mych obowiązków w kancelarii ‒ była zgoła zdumiewająca. Końcowy bilans owej rozmowy był więc taki, że oni dowiedzieli się o mnie bardzo wiele, ja zaś o nich ‒ prawie nic. Mimo to miałem wrażenie, iż przekroczyliśmy tego wieczoru jakiś niewidoczny próg, gdyż od tej pory Pemberton obdarzał mnie nader serdeczną atencją. Gdyby zaś ująć to inaczej ‒ coraz głębiej wciągał mnie w swoje sprawy. Zdawać by się mogło, iż nie ma osoby, która nie byłaby mu znajoma i nie miałaby przy tym jak najlepszej o nim opinii, każdemu bowiem kiedyś oddał jakąś tego czy innego rodzaju przysługę. Skutek tego był dla mnie taki, że moje osobiste sprawy przybierały ‒ choć w sposób, który nie zwracał powszechnej uwagi ‒ coraz pomyślniejszy obrót. W następstwie gwałtownego kryzysu na rynku handlu wełną, do którego doszło kilka lat wcześniej, akurat w momencie gdy ojciec mój schodził

z tego świata, odziedziczyłem po nim nie do pozazdroszczenia obowiązek zaspo-kajania jego niebagatelnych wierzytelności wobec kilku kredytodawców. Spłacałem ich wszystkich po trochu, lecz pomimo trudności, w terminie. I oto gdzieś po roku od owej kolacji w klubie stwierdziłem, że moja nader skromna dotychczas sytuacja finansowa zaczęła się raptownie polepszać. Raz za razem awansowano mnie i równocześnie podwyższano pobory, dzięki czemu mogliśmy wreszcie z Caitlin spojrzeć w przyszłość z nadzieją, iż uda nam się osiągnąć pewien poziom dostatku i wygody, a nawet pozwolić sobie na luksus podróżowania. W tym samym mniej więcej czasie zaczęło mnie coraz dotkliwiej prześladować uczucie, że jestem obserwowany. Nie należy przez to od razu rozumieć, jakoby sprawiało mi to przykrość lub wywoływało we mnie poczucie jakiegokolwiek zagrożenia. Przeciwnie, śpieszę wszystkich zapewnić, iż uznałem to za przejaw jakiejś opieki, sprawowanej nie tylko nade mną, lecz także nad Caitlin i naszymi dziećmi, przez niewidzialnych aniołów stróżów, zawsze gotowych do pomocy lub obrony. 247 I otóż bynajmniej nie było to mylne mniemanie. Tyle że dopiero wiele lat później miałem się dowiedzieć, jak straszliwa była cena tej opieki. Kolejne miesiące i lata przynosiły stałe zacieśnianie się tej mojej dziwnej przyjaźni z Pembertonem, i to na najróżniejszych i nieprzewidywalnych niekiedy płaszczyznach. W miarę postępów owej przyjaźni, przekonywałem się krok po kroku, że to on właśnie jest owym anonimowym dobroczyńcą, który wpływa na mój nieprzerwanie polepszający się los. W pewnej chwili zupełnym przypadkiem odkryłem, iż mój tajemniczy łaskawca jest od bardzo dawna wdowcem i nie ma na tym świecie nikogo bliskiego, toteż od tego czasu korzystałem z każdej sytuacji, by okazać mu swoją wdzięczność, czyniąc go uczestnikiem wszystkich naszych skromnych rodzinnych uroczystości. Krótko mówiąc, Pemberton zaczął niejako być niewidzialnie obecny w naszym domostwie. Gdy przyszło na świat drugie dziecko, Aleksander, poprosiłem go, by został jego chrzestnym ojcem. Zgodził się z wielką ochotą i podarował swemu chrześniakowi skrzyneczkę porto, które miało chłopcu posłużyć przy okazji dojścia do pełnoletności, a także srebrną łyżeczkę z wygrawerowanym na niej nazwiskiem i herbem, który wzbudził ciekawość Caitlin. ‒ To herb klanu Murrayów ‒ wyjaśnił jej Pemberton. ‒ Herb Murrayów? ‒ zwróciła się do mnie moja małżonka żartobliwym tonem. ‒ Nie wiedziałam, że jesteś arystokratą! ‒ Zapewniam cię, że ja również o tym nie wiedziałem ‒ odparłem na to. Pemberton wszakże zareagował na nasze płoche uwagi z całkowitą powagą. ‒

Rozumiem, że może się to wam wydać trochę dziwne i zagadkowe ‒ rzekł ‒ ale Murrayowie to jeden z najstarszych i najszacowniejszych klanów w całej krwawej historii naszego narodu, skądinąd znanego z bitności i swarliwości. A do spoczywającego w ramionach matki Aleksandra szepnął: ‒ Możesz być dumny ze swojego dziedzictwa, chłopcze. Po czym, jak gdyby odnajdując w pamięci jakiś starodawny, przesłonięty mgłą wieków obyczaj, położył dłoń na czole małego i rzekł: ‒ Niechaj święte światło oświetla ci drogę, i obyś nigdy nie zboczył ze ścieżki prawdy. Pomyślicie sobie może, iż dziwne to było błogosławieństwo, jednakże ani ja, ani Caitlin, nie dosłyszeliśmy w nim niczego, co by je szczególnie wyróżniało spośród innych życzeń, jakie ludzie formułują przy tego rodzaju okazjach; tym bardziej, że głos Pembertona wyrażał ujmującą szczerość. Zresztą w przyszłości, 248 w miarę jak coraz więcej czasu spędzałem w jego towarzystwie, miałem się przekonać, że często zdarza mu się wypowiadać rozmaite, starodawnie brzmiące formułki, a nawet swego rodzaju przepowiednie. Źródłem tego rodzaju „małych proroctw” mogą być choćby tak zwyczajne sy-tuacje, jak ta, że oto ktoś, mijając na ulicy nieznanego sobie przechodnia, słyszy jakieś jego stwierdzenie, albo że na przykład zwraca uwagę na jakieś zdanie w wieczornej gazecie, po czym służy mu to jako podstawa do sformułowania równie zwięzłej, co i ogólnikowej prognozy, albo też ogłoszenia przewidywanego przez siebie rezultatu ‒ gdyby był on wątpliwy ‒ jakiegoś przedsięwzięcia, które ma się rozwijać w przyszłości. Co do mnie, to z czasem nauczyłem się brać pod uwagę przepowiednie lub przestrogi Pembertona, a to z tego prostego powodu, iż sprawy przybierały taki dokładnie obrót, jaki on przewidywał. Nie chcę bynajmniej tym wyznaniem uczynić zeń jakiegoś pospolitego wróża; jak najdalszy był od takiego jarmarcznego wzorca. Sam zresztą nigdy nie posłużył się użytym przeze mnie słowem „proroctwo”, określając swe przewidywania przyszłości jako „wyobrażenia”, czyli coś, czego się tylko domyślał. Jeśli jednak owe domyślenia nie brały się z żadnego szczególnego natchnienia, to z pewnością były wynikiem rozległej i dogłębnej wiedzy oraz wielkiej, by nie powiedzieć ‒ bezgranicznej, inteligencji. Albowiem pod jego nieskazitelną, elegancką i zarazem ostentacyjnie przezeń bagatelizowaną powłoką, krył się intelekt o godnej podziwu przenikliwości i sile przekonywania formułowanych przez jego umysł sądów. Im lepiej go poznawałem, tym większym go darzyłem szacunkiem i zaufaniem. Mimo iż szczegóły jego przeszłego, a nawet obecnego, codziennego życia, były mi, oględnie mówiąc, bardzo mało znane ‒ nigdy się na przykład nie dowiedziałem, gdzie się wychowywał, do jakich uczęszczał szkół ani jak doszedł do tak znacznej

zamożności, z jakiej zdawał się był korzystać ‒ to przecież nie sposób było nie dostrzec samej istoty jego charakteru. W żadnej sytuacji, której byłem uczestnikiem lub świadkiem, nie zdarzyło mi się stwierdzić, iżby nie zachował się Pemberton w sposób co najmniej ujmująco uprzejmy bądź nie okazał komuś życzliwości. Był nie tylko nieskalanie uczciwy, ale także bezstronny, cierpliwy, pomocny i wierny przyjętym zasadom. Zdarzało mu się wprawdzie dobitnie i bez ogródek oceniać poszczególne sprawy i wydarzenia, jak również czyjeś niewłaściwe zachowanie, jednakże nigdy nie padło z jego ust jakieś dosadne lub szydercze słowo. Jego zdolność rozumienia bliźnich oraz wybaczania im błędów i słabości była, ośmielę się zgodnie ze swym głębokim przekonaniem rzec, zgoła nieograniczona. 249 W żadnym razie nie wolno podejrzewać, iżby jego łagodność brała się ze skry-wanego tchórzostwa. W jego skłonności do unikania nieprzyjemnych lub wręcz konfliktowych sytuacji nie było nic z przebiegłej ostrożności, a już na pewno nie z obawy przed stawieniem im czoła. Jego przekonania często stawały w sprzeczności z powszechnie w danym momencie głoszonymi poglądami, za każdym jednak razem nie wahał się mój przyjaciel przy nich obstawać. Jeśli groziło mu to potępieniem ze strony większości, podejmował to ryzyko; nigdy go w takiej sytuacji nie widziałem chwiejnym. Krótko mówiąc, ten Pemberton, którego poznałem i obdarzyłem pełnym zaufaniem, był po prostu rzadkim okazem rodzaju ludzkiego: był mianowicie dobrym człowiekiem. Oto powód, dla którego bez wahania dałem mu swoją zgodę, gdy zaproponował mi przystąpienie do Bractwa Świątyni. Ta szczególna chwila nastąpiła ‒ jak wiele innych, które wspólnie przeżyliśmy ‒ w palarni Starego Jelenia. Zgodnie ze swym zwyczajem, Pembers zaprosił mnie na wspólną kolację, a gdy już doszliśmy do whisky i cygar, rzekł: ‒ Drogi Gordonie, zamierzam przedłożyć pod twoją rozwagę pewną propozycję. ‒ Z przyjemnością i z największą uwagą jej wysłucham ‒ odparłem bez zastanowienia. Gdy jednak zdałem sobie sprawę z powagi, z jaką to powiedział, dodałem pośpiesznie: ‒ Bądź pewien, że niczego, co powiesz, nie potraktuję lekko. Rzekł wówczas: ‒ Znam cię już od dobrych paru lat i pochlebiam sobie, że ty także przez ten czas trochę mnie zdążyłeś poznać. Pochlebiam sobie również, że ten nasz przyjacielski związek przyniósł ci pewne skromne korzyści. Zaczem natychmiast zapewniłem go o wielkiej wadze, jaką przykładam do jego przyjaźni, na co uśmiechnął się i po chwili podjął rozpoczęty wątek:

‒ A więc w imię naszej przyjaźni proszę cię, abyś wszystko, co teraz powiem, zatrzymał do swojej wyłącznej wiadomości. Mam na to twoje słowo? ‒ Przyrzekam ci to na wszystko, co zechcesz. ‒ I wielce zaintrygowany, pochyliłem się ku niemu. Nigdy jeszcze nie był w stosunku do mnie tak tajemniczy. ‒ Jak się zapewne domyślasz, zajęty jestem wieloma obowiązkami oraz inte-resami. I otóż jest wśród tych moich zajęć jedno takie, które i tobie chciałbym teraz polecić. Na podstawie tego, co o tobie już wiem, przypuszczam, iż wzbudzi ono twoje żywe zainteresowanie. ‒ Mów dalej. Słucham z uwagą. ‒ Chodzi o działalność pewnej całkowicie nieoficjalnej i bardzo przy tym ekskluzywnej organizacji. 250 Miał tak poważną minę, że postanowiłem okrasić rozmowę nieco lżejszym akcentem. ‒ Jakieś tajne stowarzyszenie? Jeśli tak, to doprawdy zadziwiasz mnie, drogi Pembertonie! ‒ W samej rzeczy zgadłeś, iż chodzi o stowarzyszenie ‒ przyznał. ‒ Ale czy tajne? Powiedzmy, że w dzisiejszych, niepewnych czasach, nigdy nie okażesz za wiele ostrożności, wtajemniczając kogoś w jakiegokolwiek rodzaju przedsięwzięcie. ‒ Wybacz, Pembers, ale czyżbyśmy rozmawiali o jakiejś Loży Masońskiej? ‒ Wolnomularstwo?! Przyjaciel mój wyglądał na szczerze wstrząśniętego takim przypuszczeniem. W ułamku sekundy opadła z niego owa swoista zasłona niewzruszonego umiarkowa-nia, i nagle zyskałem sposobność przelotnego wglądu we wnętrze prawdziwie żywej istoty. ‒ Skąd to absurdalne przypuszczenie?! My, dzięki Bogu, nic a nic nie mamy wspólnego z całą tą szarlatanerią. Z tego bowiem, co mi wiadomo, masoni są zaledwie żałosną zbieraniną smutnych i znikomych duchowo osobników, którzy mamroczą jakieś

bełkotliwe zaklęcia i podrygują w ciemnościach, odziani w matczyne szlafroki. Jeśli wolno mi powiedzieć to szczerze, są oni tylko głosicielami dawno już umarłej religii, oddającymi cześć świętym szczątkom, z których żaden nigdy nie był częścią szkieletu jakiegokolwiek świętego. ‒ Rozumiem. ‒ A zatem nie, przyjacielu. Nasza organizacja w niczym, ale to w niczym nie przypomina tego rodzaju tajnych zakonów. Aczkolwiek z równą gorliwością jak nasi masońscy odpowiednicy, trwamy na straży dawnej tradycji, ale korzenie nasze, że tak powiem, wyrastają z całkiem innej gleby. Wywodzimy się, jak to nazywają nasi wtajemniczeni, z Reguły Dobroczynności, i zgodnie z jej zasadami całkowicie poświęcamy się wspomaganiu Dobra w najrozmaitszych jego przejawach. Od czterdziestu lat jestem członkiem Bractwa i wiem, że przez cały ten czas jedynym celem naszych zabiegów było wynajdywanie wartościowych i zarazem wiernych wyznawanym przez siebie wartościom ludzi, którym takie jak nasze stowarzyszenie mogłoby pomóc w ich działaniu. Zaczem ponownie się uśmiechnął i dodał po chwili: ‒ Miałbym sobie za naprawdę wielki zaszczyt zarekomendowanie cię jako członka tego stowarzyszenia. ‒ Z wielką przyjemnością członkostwo to bym przyjął ‒ odparłem. 251 ‒ Cieszy mnie to ‒ rzekł Pemberton, w pełni usatysfakcjonowany moją entuzjastyczną reakcją. ‒ W takim razie zajmę się niezbędnymi przygotowaniami i wkrótce dam ci znać, jak sprawy stoją. Po kilku zaledwie tygodniach byłem już członkiem zakonu i stopniowo zacząłem postrzegać pewne aspekty naszego społeczeństwa, które dotychczas całkowicie umykały mej uwadze. Wielce byłem na przykład zaskoczony odkryciem, iż w gronie Bractwa, zwącego się Świątynią XX ‒ takim właśnie tytułem posługiwano się podczas naszych lokalnych zgromadzeń ‒ znajdowało się kilka osób, znanych mi już wcześniej na gruncie zawodowym, przy czym dwie spośród nich należały nawet do tej samej, co i ja, kościelnej parafii. Od samego początku zatem poczułem się w nowym otoczeniu jak u siebie w domu, i mogłem je traktować jako we-sołe i przyjazne, choć nie zawsze pożytecznie na mnie wpływające towarzystwo. Zgodnie z zapewnieniem Pembertona, członkowie Reguły Dobroczynności zajmowali się

działalnością charytatywną: wzbogacaniem publicznych księgozbio-rów, kupowaniem wózków dla inwalidów, lekarstw dla niepełnosprawnych i obuwia dla nędzarzy, jak również gromadzeniem środków na utrzymywanie sierocińców, i Bóg wie czym tam jeszcze. Można by to wszystko krótko określić jako zwalczanie wszelkiego niedostatku już u samych jego podstaw, z wdzięcznością przyjmowane przez potrzebujących, ale też tak naprawdę ‒ nie zawsze ożywiające ducha darczyńców. Pewnie dlatego właśnie, gdy następowała chwilowa przerwa w zbiórce leków lub książek, organizowano nam uczone wykłady z takich dziedzin jak prawo, historia bądź kwestie socjalne. Już po pierwszym zetknięciu się z organizacją i działalnością Dobroczynnego Zakonu Braci Świątyni Salomona ‒ tak bowiem brzmiała pełna nazwa naszego stowarzyszenia ‒ uświadomiłem sobie, jak znacznie różni się ono pobudkami i rodzajem działania od wolnomularstwa. Otóż odziewaliśmy się w dziwaczne białe habity, zdobne w równie dziwaczne naszycia; przechodziliśmy przez kolejne progi wtajemniczenia, wkraczając do kolejnych komnat wiedzy, której posiadania dowodziły nowe barwy pasów i kapuz; dla wzajemnego rozpoznawania się mieliśmy tajne hasła, a w celu właściwego zachowania się w trakcie rytualnych zgromadzeń, w których przychodziło nam od czasu do czasu uczestniczyć, musieliśmy się nauczyć na pamięć wszystkich tradycyjnych poruszeń i gestów. Jakkolwiek więc Pemberton temu zaprzeczał, pozostałem w przekonaniu, iż Bractwo nasze powstało, przynajmniej częściowo, jako swoista replika masonerii, i to kto wie nawet, czy nie z inicjatywy jakiejś grupki rozgoryczonych wolnomula-rzy. Szczerze mówiąc, dopiero po kilku latach przynależności do Bractwa przyszła 252 mi do głowy nieśmiała jeszcze myśl, że jest ono w istocie czymś więcej niż tylko zorganizowanym metodą „z ust do ust” zbiorowiskiem byłych masonów, którzy znajdowali upodobanie w uszytych z prześcieradeł habitach i zwracaniu się do podobnych sobie ekscentryków jako do Braci Nowicjuszy, Braci Gwardian lub Braci Preceptorów. Wyznaję niniejszym, iż samo istnienie Bractwa było dla mnie ogromną niespodzianką. Choć dziś skłonny jestem raczej myśleć, że zwiodło mnie wówczas niewinne z pozoru oblicze pewnej przesłaniającej ją, większej dobroczynnej organizacji. Dzisiaj rzecz jasna każdy może mi wytknąć naiwność, mówiąc, iż nic w tym nowego, że jedno stowarzyszenie chowa się pod pokrywką drugiego, znacznie mniejszego. Ja jednak przez cały czas mej przynależności do Bractwa Dobroczynnego nie natrafiłem na najmniejszą choćby przesłankę, by pojąć, iż to, co widzę, to jeszcze nie wszystko, co jest naprawdę. Gdy jednakowoż jawnym się wreszcie dla mnie stało istnienie Bractwa, całkiem jasny stał się zarazem, acz równocześnie wstrząsający, cel jego działania. Otóż miało ono służyć tylko jako pokrywka, jako postrzegalny pozór, jeśli wolno mi tak to określić, działalności o wiele starszego i o wiele tajemniejszego organi-zmu. Inaczej powiedziawszy, tak a nie inaczej przedstawiając się oczom publicznej opinii, Zakon Dobroczynny w istocie odgrywał jedynie rolę przynęty, którą posługiwało się Bractwo, nie zaś na odwrót.

Dokonałem równocześnie jeszcze innego odkrycia, które spotęgowało moje zdumienie: mianowicie tylko nielicznym szczęśliwcom dane było dowiedzieć się o istnieniu Bractwa. Co zresztą także miało swój udział w tym, że oto, zaledwie dwa tygodnie po owym wszechogarniającym olśnieniu, mogli mnie byli wtajemniczeni zobaczyć klęczącego o północy przedednia Wszystkich Świętych na posadzce krypty pewnej podziemnej kaplicy, gdy całując ostrze miecza, powtarzałem święte śluby. Zaczem przeodziałem się z mego okapturzonego mnisiego habitu w czarny płaszcz, oblamowany purpurowym atłasem. Położono mi wówczas na dłoni talizman: nadpopieloną kostkę, która niegdyś miała pono stanowić cząstkę wskazującego palca jednego z założycieli naszego tajnego zakonu. Był to pewien dumny Szkot. Tak dumny, iż wolał spłonąć na stosie, aniżeli zdradzić Bractwo.

23. Ragna ogarnęła dłońmi nieznaczną wypukłość swego brzucha. Do tej pory udawało się ją ukrywać przed innymi, ale wkrótce stanie się to już niemożliwe: otaczające ją niewiasty zauważą jej odmienny stan, o którym wiedziała dotychczas jedynie Tailtiu. Nie mogła go zresztą żadnym sposobem ukryć przed sprytną pokojóweczką, która sama się wszystkiego domyśliła, i to wcześniej niż ona. ‒ Jeśli komukolwiek o tym powiesz ‒ ostrzegła ją Ragna ‒ to bez wahania każę ci obciąć język, żebyś już nigdy nikomu nie mogła zdradzić cudzego sekretu! Wszelako groźba ta w najmniejszym stopniu nie przestraszyła rezolutnej dziewczyny. ‒ A czym mi go panienka obetnie? Tym nożem, który ma teraz nasz Murdo? ‒ Dla ciebie Murdo nie jest nasz ‒ skarciła ją surowo Ragna. ‒ A w ogóle to skąd wiesz o tym nożu? ‒ Bo nie ma go na swoim miejscu ‒ odparła ani trochę nie zmieszana Tailtiu. ‒ Zniknął razem z paniczem, a on go na pewno nie ukradł, czyli że musiał go dostać od panienki w prezencie. I sam też zostawił panience prezent, co to go już nawet widać. ‒ Tailtiu ‒ powiedziała wówczas Ragna, ujmując ją za ramiona. ‒ Nikt nie ma prawa o tym wiedzieć, dopóki ja sama im nie powiem. ‒ A co? Boi się panienka, że pani będzie zła? ‒ Nie wstydzę się tego, co się stało ‒ oświadczyła poważnie Ragna. ‒ Ale nie chcę, żeby zaczęto o tym szeptać po kątach jak o jakiejś sprośności, z której w końcu będzie chichotać każda plotkara w Kirkjuvágr, rozumiesz? ‒ Przecież on mi się bardzo podoba, panienko! Jest dobry i miły, i mogę nawet powiedzieć, że ja też go kocham, i tylko myślę, czy tatuś panienki zgodzi się na to małżeństwo. Panicz Murdo byłby dla panienki mężem jak się patrzy! ‒ Tailtiu, masz sobie zapamiętać to, co powiedziałam. ‒ I dla pewniejszego skutku Ragna

potrząsnęła dziewczyną. ‒ Nie wolno dopuścić, żeby zrobiono z tego jakąś nieprzyzwoitość, rozumiesz? 254 ‒ Rozumiem, panienko. To będzie nasza tajemnica. ‒ Postaraj się tylko, żeby nią pozostała. Od rozmowy tej minęło już parę miesięcy, a jednak ‒ o dziwo! ‒ gadatliwa służka potrafiła dotrzymać sekretu swej pani, i to do tego stopnia, że nawet samą z nią będąc, ani słowem do niego nie nawiązała. Pozwoliło to Ragnie spokojnie i z nadzieją czekać na chwilę, gdy będzie już całkowicie pewna swego stanu, a zarazem gotować się do wyjawienia tajemnicy. Pierwszej powie o tym swojej matce, potem pani Niamh, a wtedy razem postanowią, kiedy i jak oznajmić o rychłych narodzinach. Ragna przeczuwała, że to właśnie będzie najtrudniejsza chwila. Z ochrzczeniem niemowlęcia nie będzie kłopotu, jako że ceremoniał ten może się odbyć w prywatnej kaplicy rodu Brusich, gdzie również dokona się wpisu do kościelnego rejestru. Potem będzie miała aż dwa lata, by wpisać dziecko do ksiąg katedralnych, a w tym czasie wróci Murdo i wezmą oficjalny ślub. Jeśli tylko pozostanie na Hrolfsey aż do jego powrotu, to wszystko się ułoży: nikt poza gronem najbliższych oraz wasalami nie dowie się o narodzinach nowego członka klanu, dopóki małżeństwo nie zostanie oficjalnie pobłogosławione przez Kościół. Przez cały długi letni dzień Ragna zajmowała się drobnymi domowymi obowiązkami, przygotowując się w duchu do ogłoszenia nowiny. Stosowny po temu moment nastąpił, gdy Ragnhilda udała się do przykuchennego ogródka, by narwać kopru, którym kucharki przyprawią wieczerzę. Łodygi rzucały już na gęsto obsadzone zielem rabatki długie cienie, gdy Ragna podeszła do matki. Ciepło późnego popołudnia i miodowe światło mającego się ku zachodowi słońca wprawiły ją w przyjemny, przesycony łagodnością nastrój. ‒ Tegoroczne lato bardzo sprzyjało naszemu warzywnikowi ‒ stwierdziła z zadowoleniem Ragnhilda. ‒ Od wielu już lat takiego nie było. ‒ Może to zapowiedź łagodnej zimy? ‒ rzekła Ragna. ‒ Zima! ‒ prychnęła matka, pochylając się nad wypatrzoną pośród zielonej gęstwiny skarlałą łodygą. ‒ Doprawdy, moja córko, lato zbyt krótko trwa, aby jeszcze przyśpieszać myślą bieg czasu. Najpierw zresztą musimy pomyśleć o żniwach, do których już coraz bliżej. ‒

Nasi mężczyźni będą już wtedy w domu ‒ odparła Ragna, po czym zerwała jeden z pachnących listków, powąchała go, a następnie zaczęła kruszyć w palcach. ‒ Nasi mężczyźni ‒ powtórzyła niczym ironiczne echo Ragnhilda. ‒ Coś mi się zdaje, że w twoich ustach słowo to znaczy jedynie „Murdo”. Jakoś sobie nie wyobrażam, żebyś się nim posłużyła z myślą o ojcu i braciach. ‒ Tęsknię za nim, mamo ‒ wyznała cicho Ragna. 255 ‒ Ano co począć? ‒ westchnęła matka. ‒ Ja za twoim ojcem też, tęsknię. Takie bezradne oczekiwanie to ciężka próba dla niewiasty. ‒ To dobrze, że jest z nami Niamh. Współczuję jej z powodu tego, co stało się z ich posiadłością, ale cieszę się zarazem, że jest nam tak pomocna. A poza tym bardzo ją lubię. ‒ Miło mi to słyszeć ‒ odparła matka, która wszelako najwyraźniej myślami była gdzie indziej, choć ręce miała zajęte przycinaniem rośliny. ‒ Tak sobie myślę ‒ rzekła Ragna, zmierzając do obranego celu ‒ że młoda małżonka winna szanować matkę swego męża tak samo, jak własną. I że chyba nie zawsze łatwo jest się na to zdobyć. Sekator w ręku Ragnhildy znieruchomiał, choć tylko na króciuteńką chwilę, bo zaraz opadł na ziemię kolejny zeschły badyl. ‒ Jakoś bardzo często wracasz do tego tematu ‒ zauważyła lekko kpiącym tonem. ‒ Czyżbyś dawała mi do zrozumienia, że wkrótce w tym domu odbędą się zaślubiny? ‒ Wyprostowała się i spojrzała córce prosto w oczy. ‒ Czy też może, że już się odbyły? ‒ To prawda, mamo. Przed jego wyjazdem złączyliśmy nasze dłonie. Ragnhilda skinęła głową na znak, iż przyjęła to wyznanie do wiadomości, po czym wróciła do swego zajęcia. ‒ Gdyby był to ktoś inny, to ojciec twój kazałby go oćwiczyć na wszystkich rynkach stąd aż po Jorvik. ‒ I dorzuciła po chwili: ‒ Wciąż jeszcze mógłby tak postąpić, więc kto wie?… ‒

Ojciec z pewnością nie przeciwstawiłby się temu związkowi ‒ oświadczyła Ragna tonem z lekka wojowniczym. ‒ Nigdy nie wypowiedział na temat mojego męża choćby jednego niepochlebnego słowa i nigdy by się też nie sprzeciwił naszemu małżeństwu. ‒ To prawda ‒ przyznała Ragnhilda złagodniałym już głosem. ‒ Bo w końcu czemu miałby się sprzeciwić? W końcu ojciec twego ukochanego jest nie tylko mężem znacznej rangi, ale i jego długoletnim przyjacielem. Ojciec w tej samej mierze ceni sobie Ranulfa, co i jego przyjaźń. Zresztą tak czy inaczej, co się stało, to się nie odstanie, i teraz trzeba tylko zadbać, żeby jak najwięcej nam wszystkim to dało. Następna zręcznie ucięta łodyżka wpadła do koszyka. ‒ Największy kłopot będzie z biskupem Adalbertem. Wiesz przecie, że może on nie zatwierdzić związku dłoni, co by wasze dzieci uczyniło bękartami. ‒ Pozostało jeszcze trochę czasu ‒ rzekła Ragna, spuszczając głowę, gdyż poczuła, iż jej oczy wzbierają łzami. ‒ Przynajmniej do Bożego Narodzenia. Ragnhilda ponownie znieruchomiała, z namysłem wpatrzywszy się w twarz 256 córki, a następnie postawiła koszyk na ziemi i szeroko otworzyła ramiona. Ragna wtuliła się w jej objęcia, zaczem obie niewiasty przez długą chwilę pozostały w milczącym znieruchomieniu. ‒ Och, córeczko, gdybyś tylko była poczekała… Ragnhilda westchnęła głęboko i nie dokończyła już swej myśli. ‒ Murdo będzie dobrym małżonkiem, mamo ‒ powiedziała po chwili Ragna, zaraz jednak zaszlochała i otarła oczy z łez. ‒ Zawsze był dla mnie dobry. Za to go pokochałam i pewna jestem, że nigdy nie przestanę go kochać. Za jego powrotem potwierdzimy nasze małżeństwo przed ołtarzem naszej kaplicy. ‒ A co, jeśli nie wróci? ‒ Mamo! Nie wolno ci nawet napomykać o czymś takim! ‒ Ja jednakowoż nie mogę tego przemilczeć. Musisz zrozumieć, córeczko: oni poszli na wojnę. A wiesz tak samo jak ja, że nie wszyscy z wojny wracają. Tylko nieliczni spośród tych, którzy na nią wyruszają, z powrotem trafiają do swych domów i rodzin. Mężczyźni giną w boju i nic na to nie możemy poradzić.

Ciężko się z tym pogodzić, wszelako taka jest prawda. ‒ Murdo nie poszedł wojować ‒ przypomniała jej Ragna. ‒ Udał się nie na wojnę, tylko na poszukiwanie własnego ojca, którego chce sprowadzić do domu. ‒ To w istocie pewna różnica ‒ przyznała matka, patrząc na nią wzrokiem, w którym czułość mieszała się ze współczuciem. ‒ Och, moja Ragno, tak bardzo bym chciała, żeby ci się to wszystko inaczej było ułożyło! A po chwili dodała: ‒ Musimy oczywiście powiedzieć o tym Niamh. Powinna się tego dowiedzieć jak najprędzej. ‒ Pomyślałam, by zrobić to dzisiejszego wieczoru ‒ rzekła Ragna. ‒ Tak czy inaczej, nie mogę już dłużej tego przed nią taić. Ragnhilda delikatnie pogłaskała córkę po głowie. ‒ Krucjata zakończy się na długo przed zimą ‒ oświadczyła Ragna, starając się, by zabrzmiało to przekonywająco. ‒ A kiedy wszyscy wrócą, weźmiemy ślub, zanim jeszcze urodzi się dziecko. ‒ Módlmy się, aby tak się stało ‒ westchnęła Ragnhilda, przegarniając palcami jej długie, złote włosy. ‒ Aby Murdo… Aby wszyscy wkrótce wrócili… cali i zdrowi. Po wieczerzy Niamh przyjęła zaproszenie przyjaciółki na spacer w powoli zapadającym zmierzchu. Gdy weszły na rozpoczynającą się za domem ścieżkę, Ragnhilda powiedziała: ‒ Te kilka pięknych dni tego lata złagodziło trochę wspomnienie mrocznej i chłodnej zimy. 257 Niebo na zachodzie oblane było różem i purpurą, a na pozostałym jego grana-towiejącym tle nieliczne obłoki nabrały czerwono-pomarańczowej barwy. Spaceru-jącą trójkę owiewała od południa ciepła bryza, a tuż nad konturem wznoszących się za dojrzewającymi łanami wzgórz ukazała się pierwsza gwiazda. ‒ Zawsze była to moja ulubiona pora roku ‒ rzekła Niamh swoim łagodnym głosem. ‒ Widzi się wtedy, jak szybko rosną niedawno narodzone cielątka, i wie się już, że to ostatnie spokojne chwile przed zgiełkiem i pośpiechem żniw. ‒

Ragna jest przekonana, że na żniwa nasi mężczyźni będą już z powrotem w domu. ‒ Ja także mam taką nadzieję ‒ przyznała Niamh. ‒ Myślę jednakowoż, że nie powinnyśmy na to liczyć. Cokolwiek miałyby przynieść najbliższe miesiące, to obawiam się, iż musimy być przygotowane na to, by samym dać sobie radę ze żniwami. Po chwili jedna ze służek odwołała w jakiejś sprawie Ragnhildę, przeto Niamh i Ragna kontynuowały spacer już tylko we dwie, rozkoszując się urokiem przedwieczerza. ‒ Jesteś dziś taka cicha ‒ zauważyła Niamh. ‒ Takie to do ciebie niepodobne, że chyba źle się czujesz. Mam rację? ‒ Ależ nie! ‒ zaprzeczyła dziewczyna. ‒ Milczę tylko dlatego, że zastanawiam się nad tym, jak ująć w słowa to, co mam ci, pani, do powiedzenia. ‒ Po prostu wypowiedz to, co ci leży na sercu ‒ zachęciła ją przyjaźnie Niamh. ‒ Jestem pewna, iż nie powiesz niczego takiego, czego wolałabym nie usłyszeć. Ragna przytaknęła ruchem głowy. ‒ Jesteś dla mnie bardzo miła, pani. ‒ Niá ‒ poprawiła ją zaraz. ‒ Wystarczająco długo się już przyjaźnimy, byś mogła zwracać się do mnie tak samo jak twoja matka. ‒ Otóż to, Niá ‒ odważyła się powiedzieć Ragna. ‒ Lękam się utracić twoją przyjaźń. ‒ A dlaczegóż to miałabyś ją utracić? Niamh zatrzymała się i przypatrzyła się dziewczynie. ‒ Co cię gnębi, serdeńko ty moje? Ragna zmusiła się, by spojrzeć jej prosto w oczy. ‒ Murdo i ja związaliśmy nasze dłonie. Noszę pod sercem jego dziecię. ‒ Rozumiem ‒ rzekła cicho Niamh. Ponieważ nie wyglądało na to, by miała zamiar coś

jeszcze powiedzieć, Ragna uznała to jedno słowo za wymówkę. 258 ‒ Nie będę miała do ciebie żalu, jeśli nie dasz naszemu związkowi swego błogosławieństwa ‒ powiedziała, znowu spuszczając głowę. ‒ Z pewnością oczekiwałaś, że syn twój dokona lepszego wyboru. Wystarczyły dwa szybkie kroki Niamh i już Ragna znalazła się w jej serdecz-nych objęciach. ‒ Niech ci nawet przez myśl nie przejdzie coś podobnego ‒ wyszeptała matka jej ukochanego. ‒ Och, Ragno, Ragno…! Wybrałam cię dla niego już w chwili, gdy pierwszy raz cię zobaczyłam. Tysiące razy przeżywałam w myślach wasz ślub. Ani słowem nie napomknęłam o tym memu synowi, ale przez cały czas modliłam się, aby pewnego dnia dojrzał w tobie to samo, co ja ujrzałam. Odsunęła ją od siebie na długość ramion, nie odejmując spojrzenia od jej twarzy. ‒ Raduję się razem z tobą, Ragno. I razem z nim. Jeśli cokolwiek kładzie się cieniem na mej radości, to obawa o waszą wspólną przyszłość. ‒ Masz na myśli Kościół? Myślałam już o tym. Moglibyśmy potwierdzić… Niamh pokręciła głową. ‒ Nie, córeczko. Kościół będzie najmniejszym waszym problemem. Największym jest to, iż utraciliśmy nasze ziemie. Murdo nie ma absolutnie nic, a to bardzo gorzki początek wspólnego życia. ‒ Ależ na pewno odzyskacie wasze ziemie! ‒ zakrzyknęła Ragna. ‒ Gdy tylko czcigodny Ranulf wróci z waszymi synami, odbierze Hrafnbú. Ani trochę w to nie wątpię. ‒ Chciałabym być tego tak pewna, jak ty. Wszelako prawda jest taka, iż wiele przemawia przeciwko nam i nawet gdyby był tutaj mój małżonek, to sprawa mogłaby przybrać niekorzystny dla nas obrót. Powiedziawszy to, Niamh milczała przez chwilę. ‒ Nie wolno nam wszystkiego opierać na samej nadziei, gdyż kaprysy królów tylko im samym służą.

‒ Czyżbyś z powodu ziemi zamierzała sprzeciwić się naszemu ślubowi? ‒ spytała Ragna, przy czym nie było w jej głosie ani cienia gniewu. ‒ Serce moje, w niczym nie zamierzam się wam sprzeciwić! ‒ zapewniła ją Niamh. ‒ Tak tobie, jak i mojemu synowi życzę wszelakiego szczęścia. Gdyby był tu u mego boku Ranulf, bez wątpienia powiedziałby ci to samo. Jednakowoż kto wie, jakim okiem spojrzy na to twój ojciec? Może wszak uznać, że byłoby poniżej jego godności wydawać córkę za męża bez ziemi ani żadnego majątku? Że mógłby ci znaleźć bez porównania lepszą partię? Bo przecie miałby do tego prawo. ‒ Nie chcę nikogo innego ‒ rzuciła Ragna z nagłym gniewem. ‒ Będę miała 259 za małżonka tego, który jest ojcem mojego dziecięcia, albo, żadnego. Prędzej położą mnie do grobu, niż wydadzą za kogoś innego! ‒ Nie mów tak ‒ szepnęła kojąco Niamh. ‒ Słowa takie szybko wpadają w ucho Szatana. Módl się lepiej wraz ze mną do Boga, aby spełnił pragnienia twego serca. Ragna nareszcie się uśmiechnęła. ‒ Na przekór samolubnym królom! ‒ Otóż to ‒ przytaknęła Niamh. ‒ Na przekór wszystkim samolubnym królom. Wszak to także ludzie z krwi i kości, nie żadni aniołowie. Ujęła ją za ramię i na nowo podjęły przedwieczorny spacer. ‒ Teraz musimy się zająć przygotowaniami do godnego powitania na tym świecie waszego pierwszego potomka. Trzeba się zabrać do wyprawki… ‒ I to ciepłej ‒ wtrąciła Ragna ‒ bo przecież zjawi się w środku zimy! Przechadzając się ramię w ramię w gęstniejącym mroku, rozmawiały o wszystkim, co trzeba będzie zrobić w nadchodzących miesiącach. Tego wieczoru po raz pierwszy od długiego czasu Ragna położyła się do swego samotnego łoża ze spokojem w duszy. Zasnęła w trakcie gorącej modlitwy. ‒ Panie Niebios ‒ szeptała ‒ poślij siedemdziesięciu swych aniołów, by czuwali nad moim

małżonkiem i jak najprędzej mi go wrócili. Jeśli to sprawisz, nigdy nie będziesz miał wierniejszej ode mnie służki.

24. „Skidbladnir” przemknął pomiędzy Słupami Herkulesa i wpłynął na ciepłe, błękitne wody morza, którego nazwa według mnichów brzmiała Mare Mediterra-nem. ‒ Morze Środka Ziemi? ‒ zdziwił się Murdo, przekonany, iż się przesłyszał. ‒ Właśnie tak ‒ zapewnił go Fionn. ‒ Znaleźliśmy się na morzu, które rozlewa się w samym środku Ziemi. To najwspanialsze z mórz tego świata. Jest najspo-kojniejsze i najmniej rozfalowane, a nadto najwięcej ze wszystkich można w nim złowić ryb. Nie mieszkając, postanowili sprawdzić prawdziwość tego stwierdzenia, zaczem z każdym dniem coraz obfitsze mieli tego dowody. Kilka zatoczek, w których zarzucili na noc kotwicę, okazało się niezwykle bogatych w smakowite ryby rozmaitych gatunków, w tym parę zupełnie im nie znanych. Raz złowili nawet trochę krabów i Murdo jadł je z tym większą przyjemnością, że przypominały mu ojczyste Orkady. Jednakowoż tylko przez trzy krótkie tygodnie dane im było cieszyć się tak spokojnym morzem, gdyż przyszło pogorszenie pogody, związane ze zmianą pory roku. Dnie zaczęły być chłodniejsze, wiatry coraz gwałtowniejsze i niestałe, przeto Jon Wing postanowił już rozejrzeć się za miejscem do zimowania. Przepatrywali tedy wybrzeże w poszukiwaniu dobrego portu, aż w końcu wypadło na małe miasteczko Arles, które było niegdyś otoczoną murem osadą obronną na południowej flance galijskiego Królestwa Burgundii. Szyper wybrał to miejsce z rozmysłem ‒ rezygnując z o wiele większych portów, jak Tulon i Narbona, wyjaśniał im: ‒ Za dużo ludzi, za dużo statków i za wiele pokus dla nierozważnych majtków. Arles tedy bardzo mu się spodobało, będąc przystanią małą i cichą, a nadto jeszcze bez porównania tańszą od tamtych. Miasteczko samo usytuowane było w niewielkiej odległości od ujścia rzeki, wszelako nad zatoką, z portem wystarczająco dużym, by mógł obsługiwać liczne pełnomorskie statki handlowe, których sporo także wybrało to miejsce na przezimowanie. 261 Braciszkowie bardzo byli zadowoleni z tego wyboru, a już nadzwyczajnie uszczęśliwiła ich możliwość spędzania zimnych i deszczowych dni na modlitwach i dysputach z duchownymi miejscowej Katedry i Opactwa Świętego Trofima. Atmosferze owych filozoficznych rozważań wielce sprzyjało świetne czerwone wino, z którego słynął ten region, a które z równym wychwalali zapałem, z jakim je pili. Co się tyczy załogi, to dzieliła swój wolny czas pomiędzy kilkoma tawer-nami oraz burdelami, którymi otoczona była portowa zatoka. Czyniąc jedno, zawsze mogli żwawi majtkowie

rozmyślać o drugim. Murdo wszakże źle znosił przymusową bezczynność, niewiele znajdując w mieście rzeczy, które by go mogły zainteresować. Całkowicie wolny od pokusy wzbogacania tamtejszych dziewek i nie odczuwając wystarczająco dotkliwego pragnienia na to, by piwowarzy mieli więcej zajęcia ‒ a i żywość uczonych debat, toczonych przez braciszków z galijskimi mnichami, także go nie pociągała ‒ albo wędrował po otaczających Arles wzgórzach, albo zwiedzał brzegi spokojnej rzeki. Deszcz rozzielenił zbocza wzgórz, a niskopienne krzewy wydawały miły jego nozdrzom zapach, wszelako z potrzeby innych atrakcji, których nie mogły mu nastarczyć te wędrówki, chłopiec zajął się zwiedzaniem starożytnego miasta. Ulice Arles były wąskie, domki zaś przytulone jeden do drugiego i szczelnie zamknięte za okiennicami, które chroniły ich mieszkańców przed zimnym i wilgotnym wiatrem, uderzającym to od północy, to od zachodu. Gdy świeciło słońce, Murdo przechadzał się po wąziutkich i krętych uliczkach. Stało przy nich wiele bardzo niezwykle zbudowanych domów. Brat Fionn wyjaśnił mu, iż część z nich postawili niegdyś Rzymianie, a część Maurowie. Zwłaszcza domy Maurów sprawiały przedziwne wrażenie: odznaczały się białymi murami i wysokimi, smukłymi kolumienkami, niezwykłymi łukami w kształcie cebuli, a także bulwiastymi wieżyczkami i wysokimi, wąskimi oknami, złożonymi z setek kolorowych szkiełek. Zdawało się chłopcu, iż powstały te domy ze snów ich budowniczych. Najbardziej imponująco ze wszystkich prezentował się pewien biały budynek, usytuowany przy placu targowym. W zimowe, deszczowe dni plac ten był niemal całkowicie wyludniony. Wówczas niewiele co można było na nim kupić, mało kto nań przychodził i, jeśli nie liczyć paru pojedynczych sprzedawców jaj i serów, Murdo często miał całą tę przestrzeń dla siebie. Podczas jednej ze swych wycieczek odkrył, iż to ciche, małe miasteczko miało swego płatnerza. Poznał już wprawdzie wcześniej dwóch kowali, którzy pracowali na potrzeby portu oraz okolicznych rolników, zarówno naprawiając statki, jak i wykuwając pługi, lemiesze i podobnego rodzaju narzędzia, ten jednak uchodził dotychczas jego uwagi, gdyż kuźnia jego mieściła się w innej części miasta, daleko od morza i daleko od targu. 262 Natrafił na nią w dniu, w którym postanowił obejść całe miasto, idąc wzdłuż jego murów. Wyłowiwszy uchem basowe dyszenie miecha i postukiwanie młotka na kowadle, skierował się w tamtą stronę i znalazł niską, ciemną niszę, wbudowaną w starorzymski mur. Była to niegdyś brama miejska, którą zamknięto kamienną ścianą, a we wnętrzu, będącym niczym więcej niż tylko swego rodzaju piwniczką, urządził sobie warsztat rzemieślnik znający się na wyrobie uzbrojenia. Kuźnia była w sam raz miejscem, w którym można się było zatrzymać w szary i wietrzny dzień, przeto upewniwszy się, iż płatnerz nie ma nic przeciwko temu, Murdo stanął w progu i począł się przypatrywać jego pracy.

‒ Proszę, proszę! ‒ rzucił kowal, przyjrzawszy się wysokiemu, nieznanemu młodzieńcowi. ‒ Podoba ci się praca z żelazem, co? Może ty też chciałbyś zostać takim jak ja kowalem? Murdo wyjaśnił mu, że jest pielgrzymem, wędrującym z wyprawą krzyżow-ców, którzy zdążają do Ziemi Świętej. ‒ Nasz statek tu zimuje ‒ dodał. ‒ Odpłyniemy dopiero wiosną. ‒ Aha! Czyli że przybyłeś tu tym dużym okrętem? ‒ rzekł na to płatnerz prostą, lecz wyrazistą łaciną. ‒ Mówią, że ci Normanowie to bardzo bitna nacja. I że broń mają dobrą. Ale moja na pewno lepsza. Wejdź, to ci coś pokażę. Chłopiec ochoczo skorzystał z tego zaproszenia. Wnętrze było niemal w całości zapełnione wielkim, umieszczonym pośrodku paleniskiem oraz pozostałym kowal-skim sprzętem. Wysunąwszy spośród rozżarzonych węgli do czerwoności rozgrzaną sztabkę metalu, rzemieślnik obwieścił: ‒ To będzie miecz. Może nie bardzo jeszcze na to wygląda, ale wkrótce… Wkrótce już znajdzie się w dłoni pewnego czcigodnego rycerza z Awinionu! Zaczem Murdo dowiedział się, iż kowal ów ‒ nader bezpośredni w obejściu, zlany potem mężczyzna o poczerniałych paznokciach, imieniem Bezu ‒ miał także dwóch czeladników, jednakowoż papieska krucjata tak wielkie wywołała zapo-trzebowanie na płatnerskie usługi, że już mu tych dwóch nie wystarczało. Bezu rozglądał się za trzecim pracownikiem, który pomógłby mu zaspokajać rosnący popyt na jego wyroby. ‒ Z takiego silnego chłopca jak ty zrobiłbym pierwszorzędnego kowala. Wszystkiego bym cię nauczył. Jedna rozmowa z twoim ojcem i pewnie wszystko byśmy uzgodnili! Murdo grzecznie podziękował za tę propozycję, od tej pory wszakże to właśnie owa kuźnia zaczęła być najczęściej odwiedzanym przezeń miejscem. Wszedł w taką zażyłość z całą rodziną płatnerza, iż pewnego dnia zaproszony został na 263 południowy posiłek, złożony z solonej wołowiny, sera i chleba. Wdzięczny za taki gest, młodzieniec pozostał w kuźni i pomagał przy co prostszych zajęciach. Gdy dzień dobiegł końca, Bezu oznajmił mu, iż chętnie zobaczyłby go również naza-jutrz, tak przy pracy, jak i przy stole. Ochoczo się na to zgodziwszy, od tej pory Murdo spędzał wiele czasu z płatnerzem i jego czeladnikami. Cała trójka zgodnie pracowała w przyjemnej atmosferze, na którą tyleż składało się gorąco oraz obłoki dymu i pary, co i niewyszukane rozmowy. Koleżeństwo równie dużą sprawiało mu przyjemność, jak i samo przyglądanie się pracy nowo poznanych towarzyszy: przekuwanie rozżarzonych do czerwoności żelaznych sztab w ostrza mieczy, groty włóczni i misy tarcz. Bezu pozwolił mu spróbować sił przy miechu

i gdy dowiedział się, iż bardzo to zajęcie terminatorowi odpowiada, zapytał go, czy chciałby się nauczyć wykuwania włóczni. ‒ Najpierw trzeba wybrać odpowiedni kawałek żelaza ‒ tłumaczył mu, przebierając w stosie długich, płaskich sztab czarnego metalu, z których parę niemal dorównywało długością wzrostowi chłopca. Zdumiało go to, gdyż sądził, że na ostrze włóczni lepiej się nada krótki, acz gruby prostokąt. ‒ I otóż właśnie jesteś w błędzie, młodzieńcze. Wyrabiamy te włócznie wedle rzymskiego sposobu. Co mówiąc, płatnerz znacząco dotknął swego nosa czubkiem wskazującego palca. ‒ To sekret, przyjacielu, który od dziesięciu już pokoleń przekazuje się w mojej rodzinie z ojca na syna! ‒ I zdradzisz mi go? ‒ zdziwił się Murdo, któremu wszakże bardzo pochlebiło to nieoczekiwane dopuszczenie go do takiej konfidencji. ‒ Dlaczego? Bezu wzruszył ramionami. ‒ Bo może jak ci go wyjawię, to zmienisz zdanie i postanowisz jednak nauczyć się tego rzemiosła ‒ odparł z uśmiechem. ‒ A poza tym, co to by był za sekret, jeśli nie wolno by go było od czasu do czasu komuś zdradzić? Po czym pochylił się nad zapasem złomu i wyciągnął zeń długą, cienką wstęgę, gnącą się niczym wąż. ‒ Trzymaj! ‒ rzucił, wręczając mu ją. ‒ To materiał dla ciebie! Murdo ujął w dłonie chłodny, pokryty warstewką rdzy pręt, przyglądając się z powątpiewaniem jego zakrzywieniom. ‒ Jeszcze nie potrafisz tego docenić ‒ rzekł płatnerz ‒ ale wkrótce będziesz trzymał w ręku ostrze włóczni, godnej najdzielniejszego rycerza. I począł Bezu pokazywać swemu nowemu uczniowi długotrwałe i żmudne czynności, których trzeba było dokonać, aby właściwie ukształtować ów metalowy 264 kawałek żelaza: rozgrzewanie go w ogniu, spłaszczanie, składanie i zbijanie w prostokątną jedność; następnie delikatne zaokrąglenie górnej połowy, której ostatnią część należało w jednej trzeciej zawinąć na siebie, ponownie spłaszczyć i raz jeszcze ostukać tak, aby wzdłuż jej osi powstała wypukłość, a krawędzie uformowały się w kształt przysadzistego

liścia. Praca nad wykuwaniem metalu podobała się wprawdzie młodzieńcowi, zarazem jednak jej końcowy rezultat zdawał mu się raczej nieszkodliwą zabawką niż groźną bronią: nie wątpił, iż tak uzbrojona żelazem włócznia zanadto byłaby ciężka, by nią miotać, jej ostrze zaś zbyt krótkie byłoby i obłe, aby mogło uczynić coś więcej niż tylko płytką rankę w ciele wroga. ‒ Poczekaj tylko, aż osadzimy grot na drzewcu ‒ wyprowadził go z tego błędnego mniemania Bezu, pokazując mu następnie, jak nasadza się tak zrobione ostrze na odpowiednio przygotowaną tyczkę z dębu lub jesionu. ‒ No i co ty na to? ‒ zapytał wówczas z dumą. ‒ Teraz grot trwale złączony jest z drzewcem, a jego obsada tak je usztywnia, że wytrzymałością może się niemal równać z żelazem. Kiedy już pracę doprowadzisz do końca, będzie z tego włócznia, której nie da się złamać. Oto prawdziwie rzymska robota! Tak tedy Murdo znalazł sobie zajęcie na większość dni deszczowej zimy. Zjawiał się w kuźni wczesnym rankiem i pracował aż do zmierzchu, a bywało nawet, że i noc spędzał przy palenisku. Gdy w ciasnocie zdrętwiały mu członki, wychodził rozprostować kości i odpocząć, najczęściej na murze otaczającym zatokę. Owinąwszy się płaszczem, spędzał tam niekiedy cały dzień, spoglądając ponad nizinnym krajobrazem ku morzu. Było mu przy tym bez różnicy, czy padał deszcz, czy też świeciło słońce. Nagłe porywy wilgotnego wiatru i ulewy, które nękały zimą królestwo Burgundii, zdawały mu się przelotnymi letnimi deszczykami w porównaniu z wyjącymi, siekącymi uderzeniami lejącej się z nieba wody podczas gwałtownych sztormów, których ofiarą padały Orkady. Myślał wówczas, jak zresztą przez większą część każdego dnia, o Ragnie i o tym, co nastąpi, gdy znowu się spotkają. Wyobrażał sobie, jak się kochają nocami, urządzają swój własny dom i układają sobie wspólne życie. Myślał o Hrafnbú i o tym, jak wraz z ojcem i braćmi będzie musiał walczyć o odebranie go zdradziec-kiemu Orinowi Wielkostopemu. Myślał o matce z nadzieją, iż dopisuje jej zdrowie i nie zanadto doskwiera troska o niego. Wielką pociechę czerpał z faktu, że była razem z Ragną i że z pewnością obie były ze sobą szczęśliwe. Myśl ta ogrzewała mu serce podczas dni przepełniających go posępną melancholią. Gdy wreszcie powoli zaczęło się mieć ku wiośnie, coraz niecierpliwiej oczekiwał chwili wznowienia podróży. Dzień za dniem przyglądał się chmurom, które płynęły nisko nad ziemią na południe, i zastanawiał się, kiedy Jon Wing zwoła 265 swą załogę i każe podnosić kotwicę. Często tedy udawał się do portu i prawie zawsze trafiał na starego morskiego wygę, który w towarzystwie dwóch lub trzech majtków zajmował się jakimiś drobnymi czynnościami: splataniem lin, cerowaniem żagla, naprawą wioseł i tym podobnymi rzeczami. Murdo domyślał się, iż szybko już zbliża się dzień odpłynięcia, wszelako ilekroć zapytał szypra, kiedy to nastąpi, ten nieodmiennie obrzucał

spojrzeniem niebo, smakował bryzę, po czym obwieszczał: ‒ Nie dzisiaj. ‒ I kręcił ze smutkiem głową. ‒ Może jutro? Ale na pewno masz przed sobą jeszcze jeden dzień na suchym lądzie. Gdy wszakże nadeszło jutro, odpowiedź była taka sama, aż w końcu młodzieniec zaczął się obawiać, że nigdy już nie odpłyną. I w takiej właśnie chwili jego zwątpienia Jon Wing spojrzał na niebo i wskazał na obłoki, które płynęły już nie na południe, lecz na północ. ‒ Dziś kupimy zapasy, a jutro podnosimy kotwicę. Po czym polecił mu udać się do miasta, odszukać po kolei wszystkich majtków, zaglądając do ich ulubionych tawern czy zamtuzów, i sprowadzić całą załogę na pokład. Murdo bardzo szybko wywiązał się z tego zadania. Prawie wszyscy żeglarze dość dawno już przehulali swoje pieniądze i niecierpliwie czekali na sygnał do zbiórki. Udało mu się także wyciągnąć z klasztornych krużganków Ronana, Fionna i Emlyna, którzy ulegli jego naleganiom nie bez oporu, gdyż bardzo się tam zado-mowili. Braciszkowie otrzymali od szypra rozkaz dokonania zakupów u handlarza zbożem, piwowara i rzeźnika. A dlatego to im właśnie przypadło owo zadanie, że najzręczniejszy kupiec nie potrafiłby się oprzeć ich sile przekonywania, gdy postanowili jak najniżej stargować cenę. Podczas gdy zakonnicy gromadzili niezbędne wiktuały, majtkowie zabrali się do gruntownego przeglądu statku, aby zyskać pewność, iż zdolny jest do żeglugi. Łagodna zima nie wyrządziła mu żadnych szkód ‒ woda nie zamarzała w szczeli-nach deskowania, przeto nie było żadnych pęknięć, kryształki lodu nie zaszkodziły linom, a żadna gwałtowna wichura nie dała się we znaki masztowi ani sterowi ‒ tedy trzeba było jedynie oskrobać wszystko do czysta i oszlifować. Na platformie pod masztem znowu stanął namiot i gdy pod wieczór zaczęły przybywać na nabrzeże beczki, worki i skrzynki z żywnością, okręt był już gotowy do wypłynięcia w morze. Jon Wing wyraził swe zadowolenie z postawy załogi zgodą na ostatnie dzbany piwa w portowej tawernie i Murdo wraz ze wszystkimi zszedł na brzeg. Nie udał się jednak z nimi do szynku, lecz poszedł do kuźni, aby pożegnać się z przyjaciółmi. 266 ‒ Gdybyś został z nami jeszcze trochę ‒ rzekł doń Bezu ‒ to zrobilibyśmy z ciebie przyzwoitego płatnerza. Po czym sięgnął po jego żelazną włócznię i wręczył mu ją ze słowami: ‒ Pomyślałem sobie, że może ci się przydać w podróży.

‒ Ależ ja nie mam czym odpłacić ci się za nią! ‒ Nie ma o czym gadać ‒ odparł Bezu. ‒ To prezent ode mnie. ‒ Zamierzałem zająć się jej wykończeniem ‒ rzekł Murdo, przyglądając się surowo wykutej powierzchni. Wszelako, choć nie lśniła i nie sprawiała wrażenia śmiercionośnego narzędzia, włócznia wydała mu się całkiem zgrabna. ‒ Szkoda, że ja nic ci nie mogę podarować. ‒ Weź ją i dokończ roboty ‒ nalegał płatnerz. ‒ A kiedy ludzie będą cię pytali, skąd masz tak piękną i groźną broń, odpowiadaj, że Bezu, mistrz płatnerski z Arles, może im wykuć równie dobrą włócznię. Zgoda? ‒ Zgoda. Zaczem Murdo podziękował mu za prezent i zapewnił wszystkich, że jeśli kiedykolwiek los zaprowadzi ich na Orkady, to spotkają się tam z gościnnym przyjęciem. Bezu odprowadził go kawałek, po czym przystanął, spojrzał na niebo, mrużąc oczy w szarzejącym szybko świetle przedwieczerza, a następnie życzył mu szczęśliwej podróży i spiesznie wrócił do swej kuźni, podczas gdy Murdo podążył do portu i wspiął się na pokład „Skidbladnira”. ‒ Coś ty tu przywlókł ze sobą? ‒ zapytał Jon na jego widok. ‒ To włócznia, którą sam wykuwałem ‒ odparł z dumą chłopiec, spodziewając się wyrazów podziwu. ‒ Doprawdy? ‒ zachichotał szyper. ‒ Nie bardzo mi to wygląda na włócznię. Pewien jesteś, że to nie pręt do poganiania świń? ‒ Nie jest jeszcze wykończona jak należy ‒ bąknął skwaszony Murdo. ‒ Trzeba ją osadzić na drzewcu i wyostrzyć. Jon zaśmiał się serdecznie. ‒

A więc to tym byłeś zajęty przez cały ten czas! Myślałem, że znalazłeś sobie w mieście jakąś dziewczynę! Zresztą… Obrzucił włócznię krytycznym spojrzeniem. ‒ Sądząc po tym, jak to się prezentuje, następnym razem lepiej zrobisz, próbując szczęścia z dziewczynami. Nie chcąc dać także innym okazji do zabawienia się jego kosztem, Murdo za-szył się w swoim kącie na dziobie i pośpiesznie ukrył grot przy burcie, aby nie kusił niczyjego spojrzenia. Majtkowie wrócili z brzegu późnym wieczorem, a już o świcie szyper postawił ich na nogi i zarządził podniesienie kotwicy. Wiosłując, 267 wyprowadzili statek do zatoki, a następnie skierowali go w dół rzeki. Minąwszy cypel, podnieśli żagiel i ustawili go na wiatr. Płótno zafurkotało, wybrzuszyło się i „Skidbladnir”, jakby uradowany odzyskaną wolnością, ruszył przed siebie, prując dziobem fale i rozpryskując na boki spienioną wodę. Podejmując na nowo podróż, na nowo też poczęli wszyscy wypatrywać flotylli króla Magnusa. Murdo doszedł do przygnębiającego przekonania, że wprawdzie w końcu natkną się na królewskie okręty, tyle że będą już one po zakończonej pielgrzymce wracać do domu. Niemniej, płynąc wzdłuż wybrzeża coraz dalej i dalej na północny wschód, zaczęli zdobywać wieści o postępie, jaki czyniła krucjata. Rozpowiadali je Genueńczycy, dostarczający swymi statkami zaopatrzenie dla maszerujących armii, w każdym porcie, w którym zatrzymywali się, by uzupełnić zapasy wody i żywności. Każdego kto się nawinął, załoga i pasażerowie „Skidbladnira” pytali, czy nie widział norweskiej flotylli, lecz odpowiedź za każdym razem była przecząca: nikt nawet nie słyszał o królu Magnusie i jego okrętach. W końcu jednakowoż pewien strzęp informacji okazał się pożyteczny. Dowiedzieli się mianowicie od zarządcy portu w Trapani, iż krzyżowcy bynajmniej nie zbliżali się jeszcze do Jerozolimy, lecz wciąż byli w drodze do Antiochii, miasta leżącego w głębi lądu, na północ od Ziemi Świętej. Co więcej, zapewniał ich on, że była to bardzo świeża wiadomość, sprzed ośmiu zaledwie lub dziesięciu tygodni. ‒ Antiochia! ‒ zakrzyknął Murdo, usłyszawszy tę nowinę. Zetknął się już dwa czy trzy razy z tą nazwą i choć nie miał pojęcia, gdzie się to miasto znajduje, zdało mu się, że nie na najprostszej drodze do Jerozolimy. ‒ Dlaczego mieliby tak zboczyć? Musiała zajść jakaś pomyłka! ‒ Nie ma mowy o żadnej pomyłce ‒ skorygował go łagodnie Ronan. ‒ To wielkie i znakomicie ufortyfikowane miasto. Aby dotrzeć do Jerozolimy, każda wojenna wyprawa lądem musi przejść przez Antiochię. Co więcej, dowiedziałem się od kupców, którzy zaopatrują pielgrzymów w zboże i wino, że w tej właśnie chwili armie krzyżowców

obozują pod jej murami! ‒ Bliżej nam do Antiochii niż do Świętego Miasta ‒ rzekł wówczas Fionn ‒ i nie wątpię, że właśnie tam znajdziemy eskadrę króla Magnusa. Płynęli przeto dalej, podczas gdy dni stawały się coraz dłuższe. Błękitne morze, pełne delfinów oraz małych rybek, które wspaniałymi łukami wyskakiwały ponad fale, ocieplało się; przybywało na nim wysp, które wszakże stawały się coraz mniejsze. W oczach chłopca, który przyzwyczajony był do niewysokich, łagodnych i okrytych zielenią wzgórz na Mrocznych Wyspach, wysepki Morza Środko-wego były w większości zaledwie ostro poszarpanymi odłamkami wielkich skał, na których z rzadka można było wypatrzyć jakąś kępkę szarozielonych kolczastych 268 krzaczków, które wczepiały się w podłoże, walcząc o przeżycie. Owe skaliste występy, na których tu i ówdzie wykwitała jakaś żyzna dolina, otoczona błękitny-mi zatoczkami i kamienistymi ścianami, obfitującymi w porośnięte pnączami winorośli rozpadliny, z połyskującymi pośrodku bielą domkami miasteczek ‒ nie pociągały młodzieńca. Przypuszczał, że jest na nich nieznośnie sucho, a wszystko pokryte jest kurzem i senne, przeto nie wyobrażał sobie, by mogło się tam kiedykolwiek zdarzyć coś interesującego. W przeciwieństwie do mnichów, którzy z upodobaniem zwiedzali maleńkie, rojące się od much osady i wdawali się w rozmowy z zamieszkującymi je Grekami, Murdo każdą chwilę spędzoną na brzegu uważał za zmarnowaną. Nie mógł się już doczekać Antiochii, gdzie odnajdzie ojca i braci. Po kilku tygodniach dowiedzieli się od pewnego rybaka z Pafos na wyspie Krecie, któremu powiedział to inny rybak, zasłyszawszy tę nowinę od pewnego kupca, specjalizującego się w handlu oliwkami na kilku spośród setek wysepek, iż w samej rzeczy ktoś jakoby spostrzegł był gdzieś na południowych wodach norweskie okręty. Rybak ów nie ręczył wprawdzie za prawdziwość tej informacji, twierdził wszakże, iż flotylla ta podążała w stronę Cypru. Wiadomość owa potwierdziła się dopiero na cypryjskiej wyspie Kyrenii. ‒ Powiadają tu ‒ wyjaśnił wszystkim Ronan ‒ iż pewien kupiec słyszał, że jakieś dwa lub trzy tygodnie temu eskadra norweskich okrętów przybiła do brzegu o kilka mil dalej w górę wybrzeża, a to w celu zaopatrzenia się w wodę i żywność w miejscu zwanym Korykos. Jon Wing pokiwał głową. ‒ Trzy tygodnie temu ‒ rzekł z zastanowieniem, przyglądając się bezchmurnemu niebu i w zamyśleniu głaszcząc brodę. ‒ W takim razie myślę, że dotarli już na miejsce oblężenia. ‒ W samej rzeczy ‒ przytaknął siwy zakonnik ‒ kupiec zapewniał, że trzeba nam już tylko dwóch lub trzech, czy może… no, powiedzmy czterech dni, by się tam znaleźć. Pod

warunkiem, ma się rozumieć, że wiatr będzie nam sprzyjał. Na tę wieść serce chłopca szybciej zabiło: za dwa lub trzy dni spotka się z ojcem! Nic wszakże więcej nie mógł zrobić, niż tylko cieszyć się, że tak daleko dotarł i tak już jest blisko celu, podczas gdy Jon Wing udał się wraz z Ronanem na rozmowę z szyprem jednego z handlowych statków, aby się odeń dowiedzieć o najkrótszą drogę do Antiochii. Konwersacja ta zajęła im wiele czasu, a po powrocie Jon począł wydawać rozkazy swoim majtkom, którzy czekali nań, siedząc lub pokładając się na nabrzeżu. Rozgorączkowany Murdo, pragnąc jak najbardziej przyśpieszyć moment odbicia od brzegu, miotał się wszędzie ‒ a to do lin, a to do przygotowania żagla, a to 269 do układania wioseł w dulkach. Ronan tymczasem wrócił do miasteczka, by zawezwać swych braci w zakonie, którzy zapóźnili się na targu. Niewiele minęło czasu, a „Skidbladnir” gotów był odpłynąć, i Murdo zaoferował się już nawet jako dodatkowy posłaniec z misją sprowadzenia mnichów, gdy ci właśnie poczęli wracać, na tyle szybko, na ile pozwalał im ciężar zdobytego wina, sera i oliwek. Kiedy już wszystko to trafiło w ręce załogi, braciszkowie także wspięli się na pokład. Chwyciwszy za wiosło, Murdo pomógł odepchnąć statek od nabrzeża, po czym usiadł na ławce i wiosłował z takim zapałem, jak gdyby chciał w pojedynkę wyprowadzić okręt z zatoki. Gdy już oddalili się od reszty przycumowanych i stojących na kotwicy statków, padła komenda do podniesienia żagli, przy czym także i ta czynność nie zostałaby zapewne sprawnie wykonana, gdyby nie jego w niej udział. Zajęło im jeszcze jakiś czas znalezienie sprzyjającego wiatru, wszakże kierując się na zachód, ostatecznie wyszli z wietrznego cienia, załopotały i wypełniły się żagle, a smocza głowa na nowo poczęła rozkrawać błękitne fale. Majtkowie odłożyli wówczas wiosła, Murdo zaś raz jeszcze wsparł się o krawędź burty, przebiegając wzrokiem horyzont z tak głębokim poczuciem, iż wkrótce spełnią się jego oczekiwania, jakiego dawno już nie doznał. Po drodze do ustawionego pod masztem namiotu przeszedł koło niego Emlyn, a Murdo dając upust buzującym w jego duszy uczuciom, zakrzyknął doń: ‒ Za trzy dni będziemy w Antiochii, a tam odnajdę swojego ojca! ‒ Tak słyszałem ‒ rzekł Emlyn, przystając i opierając się o reling u jego bo-ku. ‒ Cieszę się razem z tobą. Nasza podróż… bardzo przyjemna, lecz bardzo dłu-ga… ma się tedy ku końcowi. Zamilkł na chwilę, przyglądając się chłopcu przyjaźnie. ‒ Przemyślałeś już sobie to, jak się zabierzesz do poszukiwania ojca i braci? ‒

Ależ to nie będzie ani trochę trudne! ‒ odparł z całym przekonaniem Murdo. ‒ Są przecież w drużynie Księcia Normandii, a że miasto jest oblężone, to wystarczy przejść się po obozach, żeby trafić na ten, w którym oni się znajdują.

25. W przemglonej purpurze świtu wzgórza, które wyrosły nad morzem, nie wskazywały na obecność jakiegoś portu lub zatoki, a już w żadnej mierze na to, by zbliżali się do miasta oblężonego przez sto tysięcy zbrojnych pielgrzymów. Choć Murdo dowiedział się już, że Antiochia leżała o parę mil w głąb lądu, to jednak miał nadzieję, że uda mu się dostrzec ją z morza. Tymczasem na całej szerokości skalistego wybrzeża śladu nie było ani miasteczek, ani osad, ani nawet pojedynczych zabudowań, a cóż dopiero wielkiego, starożytnego miasta. Nie udało mu się też wypatrzyć portowego miasteczka Saint Simeon, które według Ronana powinni byli napotkać, zbliżywszy się do stałego lądu. Z założonymi na piersiach rękoma chłopiec przepatrywał całkowicie bezludne wybrzeże. Gdzieś tam za tą jałową linią, upstrzoną szarością głazów i kępkami krzewów o barwie piasku, cumowała eskadra króla Magnusa. Mówiono im, że najlepsze miejsce dla statku znajdą właśnie w owym porcie Saint Simeon, jednakże wszystko, co udało im się zobaczyć, to pojedyncza wioska rybacka, która w poran-nych promieniach słońca połyskiwała jak maleńka, biała plamka, a oprócz niej ‒ żadnej innej ludzkiej siedziby. Przechodząc uważnie pomiędzy śpiącymi towarzyszami podróży, Murdo przeszedł na rufę, by porozmawiać ze Sturlim, który objął ostatnią wachtę przy sterze. ‒ Musieliśmy w nocy zboczyć z kursu ‒ rzekł z goryczą. ‒ Tu nie ma żadnego portu. ‒ Ano nie ma ‒ przytaknął Sturli. ‒ Ale żebyśmy zboczyli z kursu, to mi się nie zdaje. ‒ Więc dlaczego nie widać jeszcze zatoki? ‒ rzucił chłopiec, po czym wskazał ręką nie zamieszkane wzgórza, różowiejące w świetle poranka. ‒ Widzisz gdzie jakieś miasto? ‒ Ano nie ‒ odparł majtek, ani trochę tym nie przejęty. ‒ Ale żebyśmy zboczyli z kursu, to mi się nie zdaje. ‒ Nie mogło być inaczej! ‒ upierał się Murdo. ‒ To mi się nie zdaje ‒ powtórzył Sturli, kręcąc głową. ‒ Noc była pogodna 271 i gwiazdy jasne. Okrętem sterować umiem. Czyli że może to ty się pomyliłeś, co? Murdo ‒ już zły, a nie tylko rozgoryczony ‒ zostawił go samego i wrócił do swego zakątka. Przechylony przez burtę, wpatrywał się w coraz bliższą, lecz wciąż monotonną linię wzgórz, ale myśli zajmowało mu co innego: zastanawiał się nad swoją podróżą. W

sumie była to, jak zauważył Emlyn, dobra podróż. Tyle że już okrągły rok minął od jej rozpoczęcia, a do Jerozolimy wciąż było daleko! Co oznacza, iż nie mniej niż jeszcze jeden rok będzie musiał upłynąć, zanim znowu zobaczy Ragnę. Myśl ta była tak deprymująca, że odsunął ją od siebie i zaczął sobie dla odmiany wyobrażać dzień triumfu, gdy wkroczy u boku ojca do klasztornej kryjówki biskupa, który będzie musiał im oddać zagrabione ziemie. Już widział, jak ten stary złodziej pada przed nimi na kolana i korzy się z płaczem, błagając o darowanie mu życia, on zaś ostrzem swego miecza dotyka tłustej szyi grabieżcy w habicie. Wizja ta poprawiła mu nastrój na dłuższy czas. Statek, dopłynąwszy już w pobliże lądu, zrobił zwrot i zaczął się wolno przesuwać wzdłuż linii brzegu. Niedługo potem dopłynęli do wrzynającego się w morze cypla, a wówczas Sturli krzyknął od steru: ‒ Królewskie okręty! Murdo natychmiast począł się pilnie rozglądać na prawo i lewo w poszukiwaniu flotylli, nic jednakowoż nie zobaczył. ‒ Gdzie? ‒ zapytał stojącego obok Hallvarda. ‒ Tam! Widzę okręty króla! ‒ zakrzyknął w tym momencie Nial, który wychylił się aż przed dziób, obejmując ramieniem smoczy kark. Wsparty stopami o reling, pokazywał palcem małe skupisko białych budyneczków, przylepionych do zbocza nad niewielką, otoczoną skałami zatoką. Zmrużywszy oczy, także i Murdo dojrzał ciemną plamę na połyskliwej wodzie zatoczki. Z plamy tej, na podobieństwo pozbawionych grotów włóczni, wystawały maszty. Nareszcie tedy doścignęli nieuchwytną flotę, bo przecie tam, gdzie były pełnomorskie okręty, musieli też być Norwegowie! Gdy „Skidbladnir” wślizgnął się do zatoczki, młodzieniec tak już był rozentuzjazmowany, że gotów w pojedynkę pokonać całą watahę Saracenów. Nie czekając nawet, aż kil zazgrzyta na kamykach małej plaży, która rozciągała się na skraju wioski, wskoczył do wody i podążył do brzegu. ‒ Nikogo tu nie ma! ‒ krzyknął do pozostałych, którzy poszli jego śladem. Tylko Jon Wing i zakonnicy poczekali, aż statek znieruchomieje, przeto Murdo pobiegł teraz w ich stronę. ‒ To zupełne bezludzie! 272 Żeglarz przyjrzał się pustym dróżkom i ścieżynom, które przecinały wioskę, po czym

rzekł, ruszając przed siebie: ‒ Zaraz się przekonamy. Doszli do miejsca, gdzie przebiegająca przez wioskę główna droga łączyła się ze ścieżką, która szła od plaży. Jon przystanął, wsunął dwa palce do ust i wydał z siebie przeraźliwe, długie gwizdnięcie. Zagwizdał jeszcze dwukrotnie, a za trzecim razem zobaczyli, jak otwierają się drzwi jednej z pobliskich chat i staje w nich wysoki, jasnowłosy Norweg. Spojrzał ku nowo przybyłym, krzyknął coś przez ramię w stronę wnętrza, po czym popędził ku brzegowi na ich spotkanie. ‒ Olvarze Trzypalcy! ‒ zakrzyknął Jon Wing. ‒ Znaleźliśmy was wreszcie! ‒ Ano znaleźliście ‒ odparł Norweg, przecierając zaspane oczy. ‒ Ale czemu aż tak długo ci zeszło, Jonie Wingu? ‒ Płynęliśmy tak szybko, jak nas wiatry popychały ‒ odparł szyper. ‒ Jestem pewien, że straciliście trochę czasu, żeby splądrować wszystkie na-potkane po drodze miasta! ‒ rzekł ze śmiechem Olvar. ‒ Oto prawdziwa przyczyna spóźnienia! ‒ O, nie! ‒ zaprzeczył Jon Wing, bardzo jego słowami rozbawiony, po czym wskazując na postaci trzech nadchodzących mnichów, dodał: ‒ Mieliśmy na pokładzie tę pobożną trójkę, więc nie było mowy, żeby zra-bować choćby tylko jedno miasto! Z domu wyszło teraz trzech następnych Norwegów, którzy skierowali się ku brzegowi, głośnymi okrzykami pozdrawiając znanych sobie majtków. ‒ Tylko czterech was tu jest? ‒ zapytał Jon. ‒ Ano ‒ odparł Olvar. ‒ Czterech, ale jeszcze sześciu innych. Pociągnęliśmy losy i przegrani musieli zostać, żeby dopilnować okrętów. Reszta poszła przyłączyć się do oblężenia. ‒ Daleko stąd do miasta? ‒ spytał Ronan. ‒

Trzy mile, a może trochę więcej ‒ Olvar wzruszył ramionami. ‒ Tak przynajmniej słyszałem. ‒ A jak ludzie z miasteczka? ‒ zapytał z kolei Emlyn. ‒ Przyjaźni? ‒ Tak mi się zdaje. Większość poszła na wzgórza, żeby obrabiać pola. Zostało tylko paru starców. Trzymają się od nas z daleka, ale dostajemy od nich jaja i ser. Fionn rozejrzał się po wypalonych słońcem i porośniętych jedynie krzewami wzgórzach. ‒ Widzieliście jakichś Saracenów? ‒ Nie ‒ odparł Olvar. ‒ Wszyscy zbiegli w góry i tam się kryją. Tu zresztą mieszkają sami Grecy. 273 Obróciwszy się do Jona, zapytał: ‒ Macie ze sobą öl? Oni tu mają tylko wino, a nam już mocno zaschło w gardłach. Jon ż przykrością poinformował go, że na statku nie ma piwa, po czym polecił kilku swoim majtkom, żeby znieśli na ląd broń i zbroje, zabezpieczyli okręt i przygotowali go do odpłynięcia. ‒ Nie zostaniecie tu? ‒ zdziwił się Olvar, na którego pogodnej twarzy pojawił się cień rozczarowania. ‒ Musimy zdążyć do Antiochii, zanim zostanie zdobyta ‒ wyjaśnił Jon ‒ bo inaczej nie zdobędziemy żadnych łupów. Poza tym król czeka na swoich doradców. Podczas gdy załoga „Skidbladnira” wyładowywała na brzeg uzbrojenie, z innego domu wyszło jeszcze sześciu Norwegów, którzy przyszli się przywitać ze swymi znajomkami. Kiedy przystąpiono do rozdzielania broni, Murdo, który nie przywykł do noszenia ciężkiej tarczy, wybrał dla siebie tylko włócznię. Jej grot cokolwiek pokrył się rdzą podczas długiej podróży, jednakże jego krawędzie zachowały ostrość, a jesionowe drzewce prezentowały się solidnie. Gdy już wszyscy byli gotowi, Norwegowie odprowadzili ich za rozciągające się za wioską pola i pokazali im, którą należało pójść drogą. Jon i jego żeglarze tworzący teraz wojenną drużynę pożegnali się z kamratami, obiecując, że po zdobyciu miasta przyślą im parę beczek piwa.

Murdo, przynaglany pragnieniem jak najprędszego połączenia się z ojcem i braćmi, maszerował zaraz za Jonem i Ronanem, którzy prowadzili wyprawę, starając się dotrzymywać im kroku. Po wielu miesiącach spędzonych na morzu trochę dziwnie się czuł, stąpając po twardym gruncie. Z przyzwyczajenia gotował się przez cały czas na to, iż ziemia zaraz się pod nim wybrzuszy lub zapadnie na podobieństwo morskiej fali, która jednak nie nadchodziła. W miarę wspinania się na pierwsze, niskie pagórki wznoszące się tuż za wioską, jego nozdrza zaczynały rozróżniać zapachy, które rozchodziły się w powietrzu, równie ciężkim i gęstym jak sama ziemia. Bardzo wiele wydawały ich z siebie spalone słońcem skały, spieczona glina, krzewy i kwiecie lata. Już wczesny poranek był ciepły, teraz jednak, w miarę jak się wspinali, robiło się coraz goręcej, aż w pewnej chwili Murdo zaczął żałować swych narzekań na ciasnotę okrętu i zatęsknił za chłodną morską bryzą, która zawsze towarzyszyła im w podróży. Stanąwszy na wierzchołku najwyższego wzgórza, odwrócił się, by popatrzeć przez chwilę na połyskujące w dole, płaskie i spokojne morze, na zatoczkę i wioskę, które już znikały sprzed jego oczu. Oparłszy włócznię na ramieniu, skierował się ku wschodowi i nie oglądał się już więcej za siebie. 274 Gdy dotarli do wzgórz, u których podnóży rozciągała się dolina rzeki, słońce stało już prosto nad ich głowami. Mrużąc powieki i starając się nie patrzeć w górę, Murdo miał wrażenie, jak gdyby jego zbrązowiała skóra na karku zaczynała skwierczeć, a włosy na czubku głowy paliły się żywym ogniem. Stopy zaś, mimo iż oddzielone od ziemi podeszwami butów, piekły od żaru, a gruba tunika, mokra od potu, przylegała do skóry i za każdym poruszeniem ocierała się o nią drażniąco. Nawet trzej braciszkowie, którzy nie zwykli byli czynić żadnych ustępstw na rzecz warunków atmosferycznych, teraz podciągnęli swe długie habity i poły ich zatknęli za pasy. Był to tedy długi, upalny i męczący marsz, podczas którego nic się nie zdarzyło, co godne by było szczególnej uwagi. Palące słońce Syrii zaczęło już chylić się powoli ku zachodowi, gdy od czoła pochodu rozległy się krzyki, iż widać już cel ich wędrówki. Murdo, podobnie zresztą jak pozostali uczestnicy wojennej wycieczki, przymusił nogi do większego wysiłku i spiesznie pokonał krótki dystans, jaki dzielił go jeszcze od szczytu wzniesienia. Stamtąd ujrzał rozciągające się przed nimi po drugiej stronie doliny Orontesu miasto, które nasuwało na myśl porównanie z jakąś ogromną burzową chmurą, ogarniającą cały horyzont. Widok ów sprawił, iż wszyscy znieruchomieli. Wprawdzie mnisi mówili im, że Antiochia to duże, ważne, zgoła wielkie miasto, określenia te jednak nikogo nie przygotowały dostatecznie na jego prawdziwy ogrom i potęgę. Wysokich na osiemdziesiąt stóp i długich na dwie mile murów strzegło trzysta obronnych wież, których część otaczała cytadelę zajmującą najwyżej wznoszące się wschodnie obwarowanie. Mury obronne najniżej położonej dzielnicy miasta wyrastały z samego brzegu majestatycznie i bez pośpiechu toczącej swe wody rzeki, podczas gdy te, które wznosiły się wyżej, wykute zostały

bezpośrednio w skalistym zboczu góry, co pozwalało obrońcom cytadeli obejmować wzrokiem z jednej strony całą dolinę aż po samo morze, z drugiej zaś górskie szczyty Tarsusu. Murdo oniemiał z podziwu. Antiochia nie tylko była największym i najpotężniej ufortyfikowanym miastem, jakie kiedykolwiek widział, ale też zdała mu się ze wszystkich najpiękniejsza. Patrząc przez dolinę na jej proste, wysokie mury i wieże, skąpane w oślepiającym świetle, pomyślał, że to już nie miasto, lecz ogromny szlachetny kamień, nadrealnej wielkości ozdoba, wyrzeźbiona z najbielszej kości słoniowej, a następnie wpięta w czarne tło otaczających ją gór, albo też mleczno-biały księżycowy kamień, który umieszczono pośród przykurzonej zieleni doliny, aby delikatnie pobłyskiwał w rozgrzanej drżącej mgiełce upalnego letniego dnia. Na rozciągającej się po obu brzegach rzeki równinie rysowały się nieregular-nymi plamkami pola i pastwiska. Tu i ówdzie widać było rolników postępujących 275 za ciągniętymi przez pary wołów pługami. Wzdłuż rzeki biegły dwie drogi, które spotykały się na moście pod główną bramą miasta. Widać było na nich niezbyt licznych wędrowców, podążających do miasta pieszo lub na dwukołowych wo-zach, załadowanych wiezionymi na sprzedaż produktami. Nad polami i nad obron-nymi murami przelatywało białe ptactwo. Od rozciągającego się pod nimi widoku biła niewzruszona, choć zarazem nie obezwładniająca swą potęgą spokojność, która sprawiła, iż podziwiając wspaniałość wielkiego miasta, Murdo zarazem upadał na duchu. Rozglądnąwszy się na wszystkie strony, ani na murach, ani na równinie, ani na wzgórzach, polach i rzece nie spostrzegł nic z tego, czego się był spodziewał: namiotów, konnych straży i oblegających miasto wojsk, jak też żadnych wojennych sztandarów, które by powiewały na wieżach. Krzyżowcy już odeszli. Stał tedy i przyglądał się spokojnej i niemal bezludnej dolinie, czując, jak narasta w nim żal i rozgoryczenie. Albo pielgrzymi odstąpili już od Antiochii, albo też nigdy do niej nie doszli. Jakkolwiek było, przyjdzie mu kontynuować poszukiwania. Wszelako brat Ronan rzekł w tym momencie coś, co w jednej chwili pokrzepiło chłopca na duchu: ‒ A zatem oblężenie skończone. Pielgrzymi wzięli już miasto. Oczywiście, pomyślał Murdo. Zdobyli miasto, przeto wszyscy są w jego murach! I nagle zawładnęło nim nieodparte pragnienie, aby znaleźć się tam wraz z nimi. W jednej chwili, tak samo zresztą jak pozostali jego towarzysze, popędził zboczem ku równinie. Po kilkudziesięciu wszakże krokach musieli przystanąć, gdyż Fafnir, który się był nieco wysforował naprzód, zakrzyknął: ‒ Patrzcie!

I pochyliwszy się, żeglarz podniósł spośród wysokiej, suchej trawy złamany miecz. Niemal w tej samej chwili Vestein, który był o kilkanaście kroków za nim, znalazł pękniętą na pół tarczę i strzaskane drzewce włóczni. ‒ Zdaje się, że odbyła się tu bitwa ‒ stwierdził Fafnir. Poszli dalej, ale już wolniej, i co parę kroków znajdując kolejne ślady walki: strzaskane hełmy nieznanego im spiczastego kształtu, lekkie owalne tarcze, obciągnięte wygotowaną skórą, i setki strzał, w większości połamanych. Pośród tych szczątków uzbrojenia natrafiali także na ciała poległych. Gdy Murdo pochylił się, by podnieść świetnie wygięty łuk, odkrył, iż wciąż zaciśnięta jest wokół niego dłoń, która go trzymała, a wraz z nią także i całe ramię oderwało się od gnijących zwłok. W nozdrza chłopca buchnął wstrętny, duszący odór, a nim odrzucił to makabryczne znalezisko i odskoczył z okrzykiem przerażenia, dostrzegł jeszcze białe robaki, wijące się w brązowej, obrzydliwej brei. 276 Trup uległ tak daleko już posuniętemu rozkładowi, iż nie przypominał nawet człowieka. Dlatego właśnie Murdo nie zdał sobie w porę sprawy z tego, ku czemu sięga. Teraz, gdy już to sobie uświadomił, zaczaj wyławiać wzrokiem także inne, leżące w trawie zwłoki. Najwidoczniej dotarli do miejsca, w którym bitwa była najbardziej zacięta, i zabici pozostali tam, gdzie padli. Piękne niegdyś tuniki i płaszcze były już tylko brudnymi, gnijącymi szmatami. Słońce spaliło na czerń skórę i mięśnie, nadając im wygląd zużytej do cna uprzęży. Wiele zwłok poszarpało ptactwo i dzika zwierzyna, toteż coraz częściej spojrzenie chłopca padało na gładkie, połyskujące bielą kości, które skrywała bujna trawa. Raz zdarzyło mu się nieopatrznie stąpnąć na czyjś tors, choć sądził, iż był to kamień. Kamień ów jednakowoż odwrócił się pod naciskiem stopy i ukazała mu się zbrązowiała, przeżarta przez robactwo twarz. Puste oczodoły zdawały patrzeć gdzieś pomimo niego, w jakiś punkt rozsłonecznionego nieboskłonu. Murdo czym prędzej zatkał sobie usta i nos dłonią, po czym odbiegł od tego widoku, nie rozglądając się już więcej na boki. Biegnąc, zdał sobie sprawę z zastanawiającego faktu, iż nie widział ani jednego zabitego konia. Dlaczego? Wątpliwe mu się zdawało, by cała bitwa stoczona została wyłącznie przez pieszych, musiały w niej tedy paść także i konie. Cóż się mogło stać z ich trupami? Znalazłszy się u stóp wzgórza, przeszli przez kilka łanów zbóż i skierowali się ku głównej bramie, nie napotykając żadnej ludzkiej przeszkody aż do chwili, gdy idąc już po moście, natrafili na wielką, otwartą bramę. Strzegło jej sześciu zbrojnych, odzianych w luźne, prawie białe szaty: trzech po jednej, trzech po drugiej stronie ogromnych wrót. Gdy spostrzegli, iż przybysze są uzbrojeni, zakrzyknęli: ‒ Hej, wy tam! Stać!

Murdo bardzo był zaskoczony, słysząc ciemnoskórych strażników wydających komendę po łacinie. ‒ Czego tu chcecie? ‒ zapytał stojący na czele wojownik. W ręku miał długą włócznię o płaskim ostrzu, za pasem zaś krótki miecz. Choć wysoki i barczysty, to wyglądał na niedożywionego i zaniedbanego, a jego towarzysze jeszcze bardziej byli wychudzeni. Zdało się chłopcu, iż dopiero co wyciągnięto ich z lazaretu i kazano stanąć na warcie. Odpowiedział mu Ronan. ‒ Pax vobiscum ‒ pozdrowił go raźnym głosem, wznosząc zarazem dłoń do znaku krzyża. ‒ Pozdrawiamy cię w imieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa. Przyjaciele, jesteśmy pielgrzymami zdążającymi do Jerozolimy. Mówiono nam, iż miasto wasze jest oblężone, wszelako widzimy, że była to nieprawdziwa informacja. 277 ‒ Już dawno po oblężeniu ‒ odparł strażnik, mierząc go zmęczonym acz po-dejrzliwym spojrzeniem. ‒ Wojska poszły dalej. ‒ Ach, tak. ‒ Ronan ze zrozumieniem skinął głową. ‒ Otóż tak się składa, że jesteśmy, jak zapewne już się domyśliłeś, zakonnikami, a podróżujemy w towarzystwie wasali Magnusa, króla Norwegii, którego mieliśmy nadzieję tu zastać. Za-pewniano nas, iż miał on iść przez Antiochię, mam przeto nadzieję, że przynajmniej w tym względzie nie zostaliśmy wprowadzeni w błąd. ‒ Ach, ten! ‒ I wartownik wyraźnie złagodniał. ‒ Jest tutaj. Możecie wejść. Skinieniem włóczni wskazał im drogę. ‒ Znacie go tedy! ‒ zakrzyknął radośnie Ronan. ‒ To znakomicie. A czy moglibyście powiedzieć nam, jak znaleźć króla? ‒ Wszyscy rycerze goszczą w cytadeli ‒ objaśnił go dowódca straży. ‒ Tyle tylko mi o tym wiadomo. Mnich podziękował mu za pomocną radę, obdarzył go błogosławieństwem i cała grupa poszła dalej, przekraczając próg wielkiej, okutej żelazem drewnianej bramy, i następnie wchodząc do chłodnego, mrocznego wnętrza wartowniczej wieży, które dało im wreszcie wytchnienie od nieznośnego upału. Ulga wszelako okazała się tylko przelotna. Oto bowiem chwilę później znowu znaleźli się pośród słonecz-nego gorąca, bijącego od bruku, na który wstąpili. Światłość aż oślepiła go na chwilę, przeto Murdo przysłonił oczy

dłonią. Gdy ponownie rozejrzał się wokół siebie, stwierdził, iż stoi pośrodku tak zadziwiającej ulicy, jakiej nigdy jeszcze nie widział. Miał przed sobą szeroką, ciągnącą się w nieskończoność brukowaną aleję, obramowaną po obu stronach wdzięcznego kształtu wysokimi kolumnami, które ‒ co więcej ‒ wraz z następnym takim samym szeregiem podtrzymywały łukowate, porośnięte winoroślą podcienia, osłaniające chodniki przed słońcem. Niesłychanie go zdumiała tak wyszukana dbałość o wygodę mieszkańców miasta, którzy nie musieli wlec się w spiekocie ze swoimi arbami i osiołkami, lecz szli sobie w cieniu arkad, nie czując na karkach żaru słońca. Ów zadziwiający, podwójny dwuszereg kolumn zaczynał się nad samym brzegiem rzeki, przy której powstało miasto, i piął się ku krawędziom klifów i szczy-tom gór, wznoszących się za ostatnimi dachami domostw i kopułami budowli, które strzelały ku niebu na południowym skraju miasta. Prosta na podobieństwo pręta, szeroka aleja mijała po drodze ruiny starorzymskiego amfiteatru, ogromnych rozmiarów bazylikę oraz wspaniały pałac, pokryty lśniącymi żółcią marmurowymi płytami. Świątyń było w Antiochii tyle, iż niewiele minęło czasu, a Murdo nie tylko zaniechał ich liczenia, lecz i w ogóle przestał na nie zwracać uwagę, 278 rozkoszując się za to obfitością palm i jaskrawo kolorowych kwiatów, które wyrastały co krok z glinianych wazonów. Szli tedy ową ulicą, mijając równe i równo rozmieszczone kolumny, przechodząc obok lśniących bielą domów, których drzwi zdobione były figurkami z brązu, a okna zasłonięte przed słońcem okiennicami. Napotykali także inne jeszcze, bardziej wyszukane kształtem domostwa, odznaczające się wnękami, z których patrzyły na nich pełnym powagi wzrokiem kamienne posągi. Może był to skutek wielkiego upału, wszelako przybysze mieli prawie całe ocienione chodniki dla siebie. Przechodniów, jeśli nie liczyć sprzedawców świeżej wody, pchających swe wózki obładowane glinianymi dzbanami, była znikoma liczba. Wędrowcy podążali zatem bezludną drogą, przechodząc obok opustoszałych placów targowych, które prażyły się w bezlitosnym słońcu. Nad całym miastem, niczym całun nad pozłacanym grobowcem, zawisła senna cisza. Murdo wyobrażał sobie, iż w tych rozmiarów i wspaniałości ludzkim siedli-sku dzień i noc kłębią się tłumy, przeto tak go ta rzadkość ludzi zdumiała, że po-czął się nad tym zjawiskiem głęboko zastanawiać. Gdzież się wszyscy podziali? I gdzie poskrywali się krzyżowcy? Wszak nawet gdyby całą ludność przepędzili z miasta, to sami by teraz zapełniali jego ulice i place! Jednakże cała Antiochia pogrążona była w ciszy, którą jedynie od czasu do czasu zakłócało skrzypienie i turkot kół wózka jakiegoś ulicznego sprzedawcy lub furkot gołębich skrzydeł. Także i Norwegowie zwrócili na to uwagę, toteż stopniowo cichł gwar ich podnieconych i rubasznych zachwytów nad tym, co widzieli, aż po pewnym czasie, milczący i przygnębieni otaczającą ich atmosferą, kroczyli przez miasto w zupełnym milczeniu, mijając bezgłośnie mroczne i ciche domy. Owa główna arteria miasta kończyła się w najwyższej jego części, u stóp cytadeli. Ostatni odcinek drogi ku niej był najbardziej stromy i męczący, a przywykli do nie wymagającej tak intensywnego wysiłku żeglugi, dotarłszy do placu przed fortecą, wszyscy byli zadyszani. Po lewej jego stronie ujrzeli cztery podwójne, niskie wrota, które z pewnością

stanowiły zamknięcia stajni, gdyż ich górne połówki były rozchylone. Kamienne, łukowate boki owej budowli, porośnięte pnączami winorośli, tworzyły swego rodzaju powitalną bramę, za którą widniały wejściowe wrota. Na ich progu siedziało paru chroniących się przed spiekotą mężczyzn. Ujrzawszy przybyszów, jeden z nich powstał i ruszył im naprzeciw, a następnie przywołał przez ramię kogoś jeszcze, kto wyszedł im na spotkanie. Zza jego pleców wybiegło paru innych, on wszelako powstrzymał ich ruchem dłoni, ogarniając jednocześnie spojrzeniem gromadkę cudzoziemców, którzy się na jego widok zatrzymali, niepewnie czekając, co dalej. Nieznajomy coś do nich rzekł, wszelako 279 w jakimś języku, którego żaden nie zrozumiał, a nie słysząc odpowiedzi, powtórzył, teraz już po łacinie, położywszy przy tym dłoń na rękojeści zatkniętego za pasem noża: ‒ Co was tu sprowadza? ‒ Przybyliśmy spotkać się z Magnusem, królem Norwegów ‒ odparł zwięźle Ronan. ‒ Czy przebywa on tu gdzieś w pobliżu? Nim strażnik zdążył się odezwać, jeden z mężczyzn za jego plecami odepchnął go gwałtownie i krzyknął na cały głos: ‒ Jon Wing! Nareszcie się tu przywlokłeś! ‒ No proszę! ‒ odparł radośnie szyper. ‒ Przybywam tu i kogo pierwszego spotykam? Obrócił się do swoich i zakrzyknął: ‒ Popatrzcie tylko! Jeżeli pozwalają tu łazić po ulicach w biały dzień takiemu zabijace jak Hakon Widłobrody, to trafiliśmy w odpowiednie dla nas miejsce! Poklepali się po plecach i uściskali jak kuzyni, po czym zaczęli z ożywieniem rozmawiać. Ze stajni wysypywali się następni, przyłączając się do nich. Zakonnicy i niektórzy majtkowie także podeszli bliżej i przystąpili do gromadnych powitań, tak radosnych, jak gdyby spotkały się dwie od dawna rozdzielone rodziny. Murdo przyglądał się temu z boku, przygnębiony nagle dotkliwą świadomością faktu, iż oto nadszedł wreszcie tak długo przezeń oczekiwany moment, wszelako wszystko, co mu ta chwila przyniosła, to rozczarowanie i gwałtowny odpływ woli, która go dotychczas popychała naprzód. ‒

Chodźcie, niepowstrzymane wilki morskie! ‒ wykrzyknął Hakon potężnym głosem, który aż zadudnił na kamiennym dziedzińcu. ‒ Król ucieszy się na wieść, że przybyli jego mnisi i korsarze. Za mną wszyscy! Poprowadził ich ku wrotom stajni, gdzie czekał jeszcze jeden Norweg ‒ wyższy od nich, młodszy, w skórzanych nogawicach i zgrabnej, niedawno uszytej płóciennej tunice. Miał długie jasne włosy, splecione w gruby warkocz. Zamienił parę słów z Hakonem, który zaprosił całą gromadę do środka, a sam usunął się na bok, czyniąc gościom przejście. Murdo szedł na samym końcu, za Oskim i Ymirem. Zwiesił głowę i skurczył się w nadziei, iż nikt na niego nie zwróci uwagi. Na próżno wszakże, gdyż zaledwie doszedł do progu, jasnowłosy Norweg spojrzał nań, po czym zatrzymał go ruchem ręki. ‒ A kogóż to mamy? ‒ zakrzyknął kpiąco. ‒ Kimże jest ten młodzieniec o tak śmiałym spojrzeniu? Ujął chłopca pod brodę i przyjrzał się jego twarzy. 280 ‒ Gdzież to cię porwali ci korsarze, co? Widząc, iż nie ma innego wyjścia, Murdo wyprostował się i patrząc mu prosto w oczy, rzekł: ‒ Nazywam się Murdo Ranulfson. Wsiadłem na statek w Inbhir Ness, razem z zakonnikami. ‒ No no! ‒ Norweg obejrzał go sobie dokładnie. ‒ A cóż takiego cię do tego skłoniło? Brat Ronan pojawił się u jego boku. ‒ Murdo podjął krzyż i przybył tu z nami, aby przyłączyć się do swego ojca i braci, którzy pielgrzymują do Ziemi Świętej. Jasnowłosy skinieniem głowy przyjął to wyjaśnienie do wiadomości. ‒ Gdzie jest twój dom, chłopcze? ‒ Na Orkadach, panie ‒ odparł Murdo i zaraz się wystraszył. Po cóż było to wyjawiać? ‒ Na Orkadach! ‒ powtórzył Norweg tonem przyjemnego zaskoczenia. ‒ Ja też mam ziemie

na Mrocznych Wyspach, wygląda więc na to, że jesteśmy krajanami. Witaj tedy i rozgość się, Murdo Śmiałooki! Przyjaznym gestem wyciągnął dłoń, którą chłopiec uścisnął. Uśmiechnął się, usłyszawszy swój świeżo otrzymany przydomek: Murdo Śmiałooki. Spodobało mu się to miano. ‒ Jako sąsiedzi, musimy wzajemnie dawać na siebie baczenie, nieprawdaż? ‒ Otóż to! ‒ zgodził się chętnie Murdo, zapominając o swych początkowych obawach. ‒ Gdybyś miał jakieś kłopoty, to wystarczy ci wykrzyknąć imię Orina Wielkostopego, a nim się obejrzysz, znajdziesz u swego boku tęgi miecz. Po czym klepnął go w plecy i zaprosił do środka na powitalną czarę piwa. W chłodnym półmroku wnętrza Murdo poczuł się zagubiony i wielce zakłopotany. Oto właśnie zaakceptował przyjaźń i opiekę wroga, któremu zaprzysiągł był przecież nienawiść.

26. Niedługo czekali na króla Magnusa w głównej komnacie jego rezydencji. Było to największe pomieszczenie dawnej stajni, które tak przerobiono, iż na pierwszy rzut oka wydawało się raczej salą jakiejś dużej tawerny niż schronieniem dla koni. Ustawiono w niej siedem długich stołów z ławami po obu stronach, a dawne końskie stanowiska pod ścianami, które wysłane świeżą słomą, służyły zbrojnym za miejsca sypialne. Murdo, oddalony nieco od innych, objąwszy głowę rękoma, siedział samotnie u końca stołu pogrążony w ponurych myślach i nie tykając postawionego przed nim dzbanka, gardził sam sobą za owo przyrzeczenie przyjaźni najgorszemu swemu nieprzyjacielowi. O wiele łatwiej byłoby mu podżegać w sobie nienawiść do niego, gdyby w istocie Wielkostopy okazał się był garbatym brutalem o świńskich oczkach, w których płonęłaby chciwość, tak go sobie bowiem zawsze wyobrażał. Czcigodny Orin był wszakże przyjaznym w obejściu i miłym ‒ kto wie nawet czy nie godnym szacunku i zaufania ‒ szlachetnie urodzonym mężem, czego świadomość bardzo by chłopcu mogła utrudnić wprowadzenie w czyn zemsty, gdyby nadarzyła się dogodna ku temu okazja. „Ja też mam ziemie na Mrocznych Wyspach”, powiedział Orin. Murdo aż jęk-nął w duchu na wspomnienie okazanej przez siebie głupoty. Jak mógł przyznać się do Orkadów? Świadom był przecie, iż wkracza do kryjówki wroga. Tysiąc razy wyobrażał sobie tę chwilę, odkąd wyruszył był w podróż. Powinien był mieć się na baczności, powinien być przygotowany na to spotkanie. Ty głupi, głupi dzieciaku!, powtarzał sobie, nie mogąc odżałować łatwości, z jaką ujął go Wielkostopy. Dużo trzeba mu było uporu i wewnętrznej stanowczości, by choć trochę rozdmuchać w sobie na nowo uczucie wrogości. Decydującym w tej mierze momen-tem okazała się myśl, że oto przecież znalazł się wreszcie pośród tych właśnie łotrów, którzy podstępnie ukradli jego rodzinie ziemię, jego samego pozbawiając przyrodzonego mu prawa, a także myśl o Ragnie i niewyobrażalnie beznadziejnej przyszłości, jaka go bez niej czeka ‒ bardzo się w odrodzeniu tej wrogości okazała pomocna. 282 Strzeż się, Murdo!, mówił sobie. Ci ludzie nie są twoimi przyjaciółmi. Ograbili ciebie i twoją rodziną. Nie daj się zwieść pozorom przyjaźni. Zniszczą, cię bez chwili wahania. Miej się przed nimi na baczności. Zachowaj czujność. Nadejdzie chwila, gdy będziesz mógł się zemścić. Myśli te nie uwolniły go od uczucia, iż dał się podejść i niejako oszukać, jak gdyby zaofiarowano mu jakiś cenny dar, zmuszając zarazem do jego odrzucenia w imię dotrzymania wierności wyznawanym przez siebie zasadom. Siedział tedy ponury na uboczu, patrząc, jak radość ze spotkania przemienia stopniowo całe towarzystwo w hulaszczą bandę. Czuł się tedy samotny i zagniewany zarówno na siebie samego, jak i na

okoliczności, których padł ofiarą. W najmniejszym stopniu nie polepszał jego stanu ducha fakt, iż ojciec i bracia opuścili już Antiochię. Gdyby bowiem nawet łudził się jeszcze co do tego jakąś nadzieją, to rozpadłaby się w proch z chwilą, gdy Jon Wing obrócił się był do idącego za nim Orina i zapytał: ‒ Gdzie się podziali ludzie? Czyżby wszyscy opuścili miasto? ‒ Prawie wszyscy ‒ odrzekł Wielkostopy. ‒ Kto nie zginął w bitwie, ten zmarł od zarazy, która nawiedziła Antiochię po zakończonym oblężeniu. Wszelako my sami tego nie widzieliśmy, bo odbyło się to wszystko już parę miesięcy temu. Kiedyśmy tu przybyli, dawno już było po bitwie i po pladze, a i pielgrzymi już wcześniej odeszli. ‒ Wszyscy? To w takim razie ‒ zastanowił się szyper ‒ kto włada teraz miastem? Król Magnus? ‒ Nie on ‒ odparł Orin. ‒ Rządzi tu niejaki Bohemond, frankoński książę. Zaczem wyjaśnił, iż krzyżowcy wyruszyli w dalszą drogę do Jerozolimy zaledwie dzień lub dwa przed ich przybyciem, i że ów Bohemond najął drużynę króla Magnusa do pilnowania porządku w mieście. To właśnie po usłyszeniu tych słów Murdo przemknął się na sam koniec ławy, wpatrując się w stojącą przed nim płytką czarkę takim wzrokiem, jak gdyby odbijał się w niej posępny obraz ostatecznego końca świata. Odosobniwszy się w ten sposób od reszty biesiadników, utwierdzał się w swych wrogich uczuciach wobec tych, których będzie teraz musiał zwodzić pozorami przyjaźni, aby dopełnić złożonego sobie ślubu, iż weźmie na nich pomstę. Ujrzawszy jego osamotnienie, braciszek Emlyn począł go przywoływać do ich grupki, wszelako Murdo odmówił, tłumacząc, iż zmęczył się długim marszem i chce teraz odpocząć. ‒ Nie wygłupiaj się, Murdo! ‒ zakrzyknął wówczas Fionn, wznosząc swoją czarę. ‒ Łyknij wina przed snem! 283 Chłopiec jednakowoż nie uległ tym namowom, a odstawiwszy swą włócznię pod ścianę, o którą wcześniej już inni oparli swoją broń, powlókł się ciężkim krokiem do zacisznego kąta i zwalił się na posłanie, po czym zamknął oczy i oparty spoconymi plecami o chłodne kamienie, rozkoszował się chłodnym dreszczykiem, który przebiegł mu po skórze.

Pozostał tak przez dłuższą chwilę, słuchając gwaru głosów rozbawionych kompanów i żałując w duchu, że nie siedzi tam razem z nimi. Skrzyżował ręce na piersiach i udawał, że śpi, podczas gdy w istocie przez cały czas nieomal zgrzytał zębami na myśl o brzydkiej sztuczce, którą posługuje się obojętny wobec ludzi Bóg: zawsze coś jedną ręką daje, drugą zaś zabiera. Ta gorzka myśl o niesprawie-dliwości losu wciąż zajmowała jego umysł, gdy do wnętrza wkroczyli z wrzawą członkowie królewskiego oddziału zaopatrzeniowego, przynosząc ze sobą to, co udało im się przez cały dzień zdobyć: worki z warzywami i płaskim chlebem. Za nimi wcisnęła się do sali reszta ludzi króla, w łącznej liczbie ponad dwustu, którzy powrócili ze swych posterunków w dolnej części miasta. W powszechnym tumul-cie, jaki powstał po ich przybyciu, Murdo podniósł się ze swego posłania, niepostrzeżenie wyślizgnął się ze stajni i poszedł przed siebie w mroczniejącym świetle przedwieczerza. Mimo iż słońce było już nisko nad zachodem, a ulice pogrążały się w mroku, bruk i kamienne wykładziny domów wciąż promieniowały gorącem. Murdo wkroczył w uliczkę tak wąską, że gdyby wyciągnął ręce, to dotknąłby naraz obu ścian otaczających ją budynków, a tak przy tym niską, że do domów wchodzić było trzeba po prowadzących w dół schodkach. W odróżnieniu od południowej pory, wszystkie okiennice były teraz szeroko otwarte, a wnętrza domów roztaczały nad uliczką najróżniejsze dziwne aromaty ‒ kwiatów, gotowanych potraw i dymu ‒ które mieszały się z sobą, tworząc niemożliwe do nazwania egzotyczne kompozy-cje zapachów. Nagle uliczka poczęła dobiegać końca i wkrótce Murdo znalazł się na bezlud-nym o tej godzinie targowisku, którego jedynym użytkownikiem był wychudzony pies, węszący w stosie odpadków, zwalonych na skraju placu. Wszelako nawet on na widok człowieczej postaci podkulił ogon i z nisko opuszczonym pyskiem umknął, pozostawiając chłopcu na wyłączność całą pustą przestrzeń. Jeden z jej boków zamykał kamienny parapet i Murdo wspiął się nań, by z wyniosłości ogarnąć wzrokiem całą Antiochię, która rozpościerała się w dole cha-otycznie ułożonymi plamami sąsiadujących ze sobą dachów: niezliczonych płaskich prostopadłościanów, ciągnących się w nieskończoność tarasami, opadający-mi wzdłuż stromych uliczek, które rozchodziły się ku wszechogarniającemu mu-rowi. 284 W miarę jak razem z szarzejącym światłem zachodzącego słońca owa jaskrawa gmatwanina stopniowo traciła swą barwność, wszystko nabierało zarazem coraz przyjaźniejszego wyrazu. Nad większością dachów wyrastały małe drzewka i obficie ulistnione krzewy, a nawet najmniejszy spośród nich przedłużał pojedyncze lub podwójne kratownice, które obrastała dająca cień winorośl. Na wielu takich płaskich dachach dojrzał także Murdo postaci osób krzątających się przy domowych sprawach, a to robiąc pranie, a to znów gotując wieczorny posiłek. Dymy wznoszące się sponad niezliczonych palenisk sunęły po niebie w formie srebrnych wstęg, tnących oporne, nieruchome i zgęstniałe powietrze. Słyszał głosy, najczęściej pokrzykiwania dzieci bawiących się na niewidocznych uliczkach, a czasem też płacz jakiegoś niemowlęcia.

Jak to jest, zastanawiał się, żyć w takiej bliskości tak wielu sąsiadów? Jakiego rodzaju ludzie w taki właśnie sposób wznosili swe miasta? Czyżby nie odczuwali najmniejszej potrzeby spoglądania od czasu do czasu na nieskalany widok morza i nieba lub na delikatnie zaokrąglone wierzchołki wzgórz, które fala za falą wiodły ich spojrzenia ku niezbadanym widnokręgom? Przeniósł wzrok z dachów domostw na wznoszące się ponad nimi niezliczone kopuły, zwieńczone dziwnymi dla jego oczu ozdobami w kształcie półksiężyca. Jeszcze więcej wszelako świątyń odznaczało się krzyżami. Murdo zaczął je nawet liczyć, lecz szybko straciwszy rachunek, obrócił swą uwagę ku mnogim wieżycz-kom, które wystając ponad mury, przesłaniały otaczające Antiochię ziemie. Spoza widniejących na północy szczytów Tarsusu coraz jaśniej mrugały na ciemniejącym niebie pierwsze gwiazdy. Daleko na zachodzie rozlewało się morze, a na wschodzie wiła się ciemniejąca, kręta nić leniwie płynącego Orontesu. Nie było to miejsce, w którym warto by przepędzić życie, uznał w końcu Murdo. Pomimo ogromu Antiochii, miał uczucie, iż otaczające ją mury zaciskają się wokół niego i gniotą, dusząc w ścisku domów i świątyń. Z owym nagłym poczuciem, iż został okrążony i wzięty w jakieś kleszcze, zawrócił, wracając z pustego placu ku cytadeli, podczas gdy niebo nad nim coraz szybciej ciemniało. Ze stajni dobiegały rozgłośne śmiechy. Wchodząc, chłopiec miał nadzieję, że uda mu się przemknąć do swego kąta bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Nadzieja ta okazała się wszakże płonna, gdyż padł na niego wzrok Orina, który zakrzyknął: ‒ Chodź tu, Murdo! Przedstawię cię naszemu panu i królowi. Wziął tedy głęboki oddech, odwrócił się i przeszedł przez salę do stołu, przy którym zasiadał władca w towarzystwie swych rycerzy. Po prawej ręce króla siedział Jon Wing, po lewej Wielkostopy, a trzej mnisi, zachwyceni połączeniem się ze swym dobroczyńcą, z promieniejącymi obliczami usadowili się obok szypra, 285 resztę ław zaś zajmowali nieznani chłopcu drużynnicy króla; zresztą to on sam, jako jedyny budził zainteresowanie młodzieńca. Magnus, choć nie tak wysoki jak Orin, ani tak muskularny jak Jon Wing, miał przecie w sobie coś, co jeśli nawet nie rodziło w kimś szacunku, to przyciągało wzrok wszystkich, którzy znaleźli się w jego pobliżu. Nie tylko włosy, ale i brodę miał zaplecioną w warkoczyki, namaszczone do połysku oliwą; oczy jego były szare niczym skandynawskie niebo, spojrzenie baczne i bystre. Oblicze monarchy zdobił serdeczny uśmiech promieniejący dobrotliwością, a gesty zarazem były zwyczajne i godne. Podczas gdy Murdo zbliżał się do norweskiego króla, szacując go wzrokiem, Orin mówił: ‒ Poznaj, panie, jednego ze swoich własnych poddanych, Orkadyjczyka imieniem Murdo Śmiałooki. ‒ Coś takiego! ‒ zakrzyknął król w przyjaznym zdumieniu. ‒ Witaj, przyjacielu. Jak to się

stało, że mąż tak młody już znalazł się w liczbie moich wojowników? Od konieczności wyjaśniania całej sytuacji uchronił chłopca Jon Wing, który w tej właśnie chwili zerwał się z ławy i wskoczywszy na stół, wzniósł wysoko swój kielich. ‒ Słuchajcie wszyscy! ‒ zawołał. ‒ Piję zdrowie naszego króla Magnusa! Po czym przystąpił do gorących zapewnień o wierności, z jaką służy królowi, podczas gdy pozostali biesiadnicy rytmicznie uderzali o stół pięściami lub trzonkami noży. Wszyscy, którzy przybyli z Jonem, wypili przeto zdrowie władcy, a i pozostali również nie zaniedbali tej okazji, wstając i spełniając toast przy akompaniamencie przyrzeczeń lojalności i pochwał, kierowanych do królewskiej osoby. Murdo skorzystał z tej sposobności, by zejść wszystkim z, oczu, przemykając do upatrzonego miejsca przy jednym z bocznych stołów i siadając pomiędzy Tig-gim i Amorem. Stały przed nimi garnczki z zupą i koszyki pełne chleba, wziąwszy przeto pustą miskę, zanurzył ją w zupie, po czym dobrał sobie do niej ułomek płaskiego chleba i zabrał się do jedzenia. Zupa, którą przyrządzono z zebranych w mieście warzyw, była nader cienka i bez smaku, chleb zaś stwardniały, jednakowoż po całym dniu marszu i tak był zadowolony, mogąc zapełnić żołądek jakąś ciepłą strawą. Zjadł dwie miski zupy i trzy kawałki chleba, a następnie wymknął się do swego sypialnego kojca. Zaledwie zdążył wymościć sobie słomą posłanie, gdy pojawił się Emlyn z czarą, którą wcisnął mu w dłonie. Wino było słodkie i przyjemnie chłodne. Murdo przełknął solidny łyk, podziękował, zwrócił naczynie braciszkowi, który przysiadł obok niego, i westchnął: 286 ‒ Ach, mo croidh! Nie sądzę, żebym miał długo pozostawać na tym konty-nencie. Wszyscy święci zaświadczą, że tu dla mnie za gorąco! ‒ Nie tak bardzo byś to odczuwał, gdybyś był trochę szczuplejszy ‒ zauważył Murdo. ‒ Słyszałeś, co mówili? ‒ zapytał mnich, pociągając łyczek wina. ‒ Że miał tu miejsce jakiś cud. ‒ Jakiego rodzaju cud? ‒ Murdo także pozwolił sobie na jeszcze jeden łyk. ‒ Coś w związku z trzęsieniem ziemi i odkryciem jakiejś Świętej Włóczni ‒

wyjaśnił Emlyn. ‒ Norwegowie mówią, że to właśnie dzięki temu krzyżowcy pobili Saracenów, ale żadnego z nich tu wtedy nie było, tedy nikt nie umie dokładnie powiedzieć, co zaszło. Murdo uznał, iż tego rodzaju stwierdzenie nie wymaga żadnego komentarza, przeto poprzestał na kolejnym hauście wina. Z jego osobistych doświadczeń wynikało, iż cuda to mają do siebie, że zdarzają się tylko innym, kiedy indziej i gdzie indziej. ‒ Oprócz tego ‒ ciągnął braciszek, dysząc od gorąca ‒ zdaje się, że Patriarcha Antiochii został przywrócony na swój stolec, a kościół świętego Piotra ponownie poświęcono. Jutro się tam wybieramy, to przy okazji wypytamy tamtejszych duchownych, co im wiadomo o tym cudzie. Chodź z nami, Murdo. To bardzo stara i wielce czczona świątynia, powinieneś ją zobaczyć. Młodzieniec wzruszył ramionami. ‒ Już się wystarczająco naoglądałem starych kościołów. I znowu się napił. ‒ Ale to Antiochia, przyjacielu! ‒ zakrzyknął Emlyn. ‒ Miejsce, gdzie wyznawcy Chrystusa otrzymali miano chrześcijan, masz pojęcie? To tutaj apostoł Paweł i błogosławiony Barnaba modlili się i nauczali w początkach naszej wiary. Sam święty Piotr wyświęcił tu pierwszych biskupów i nakazał zbudowanie kościoła na tym samym placu targowym, na którym stawał był Paweł, aby mówić zamieszkującym te ziemie Grekom i Żydom o Zmartwychwstaniu Pańskim. To nadzwyczaj święte miejsce! Murdo skwitował to skinieniem głowy i przekazał czarę braciszkowi, po czym oparł głowę o chłodny mur. ‒ Jak długo przyjdzie nam tu pozostać? ‒ Któż to wie? ‒ odparł mnich. ‒ Król Magnus zgodził się pomóc księciu Bohemondowi w obronie miasta. Dostał za to sto tysięcy marek w srebrze i te dawne stajnie jako rezydencję. Król ma swoje komnaty na górze, a… ‒ Dlaczego księciu Bohemondowi potrzebna jest pomoc króla? ‒ przerwał 287 mu pytaniem Murdo, który nie widział żadnego powodu, żeby po prostu nie ruszyć w dalszą drogę do Jerozolimy. Usłyszał w odpowiedzi, iż po okrutnych stratach,

poniesionych w kampanii syryjskiej, książę rozpaczliwie potrzebował najemników, aby móc utrzymać świeżo zdobyte miasto. Tak wielu własnych jego rycerzy i knechtów padło ofiarą głodu, zarazy i seldżuckich strzał, że z wielkiej armii, z którą wyruszył na wyprawę, zostało mu wojska na jeden jako tako liczebny pułk. ‒ Mówią, że z Taranto wyszło z nim ponad dwadzieścia tysięcy, a zostało mu ledwie dziewięciuset ‒ powiedział Emlyn i dodał, iż wielu z ocalałych ciągle jeszcze dochodzi do zdrowia po epidemii febry, która wybuchła w mieście zaraz po zwycięskim oblężeniu. Skutkiem tego, każdy w pełni zdolny do walki mąż tak jest dla niego cenny, iż przebiegły książę nie tylko dał Norwegom srebro w wielkiej ilości, ale i zapewnił im najlepsze ‒ na jakie było go stać ‒ wyżywienie oraz za-kwaterowanie, a wszystko to w zamian za ich wojenne umiejętności tudzież zapał do grabieży. ‒ Myślałem, że teraz, kiedyśmy się już do nich przyłączyli, razem ruszymy do Jeruzalem, żeby przystąpić do armii pielgrzymów! ‒ Przypuszczam, iż tak się właśnie stanie ‒ rzekł na to zakonnik. ‒ Wszelako na wszystko na tym świecie przychodzi właściwy czas, mój chłopcze, i odpowiednia chwila. Nie obawiaj się przeto, gdyż Bóg dopatrzy, abyśmy dotarli do Jerozolimy zgodnie z jego planem. Teraz wszakże jesteśmy tutaj, czemu tedy nie miałbyś korzystać z nadarzających się przyjemności? Po czym braciszek ujął czarę i opróżnił ją jednym potężnym haustem. Murdo zachmurzył się. Wyglądało na to, iż cała ludzkość maszerowała do Ziemi Świętej, tylko on skazany jest na pobyt w Antiochii. Przechodziło to wszelkie wyobrażenie. ‒ To naczynie jest puste! ‒ stwierdził ze zdumieniem Emlyn i z trudem dźwignąwszy się na niepewne nogi, ruszył chwiejnym krokiem na poszukiwanie wina. ‒ Korzystać z przyjemności! ‒ mruknął Murdo, patrząc za nim ponuro. Zmęczenie trudami dnia w połączeniu z działaniem wypitego wina wzięło górę nad biesiadną wrzawą i młodzieniec zapadł w długi, głęboki sen. Zbudziwszy się wczesnym rankiem, zobaczył, iż trzej braciszkowie wybierają się właśnie na ze-wnątrz, by dopełnić swych świętych obowiązków. Udawał, że dalej śpi, aby go nie zaczęli namawiać do wspólnej wycieczki, i dopiero gdy wyszli, zerwał się szybko z legowiska i wymknął na zewnątrz, postanowiwszy sobie, iż wróci jak się da najpóźniej, by nie natknąć się na króla i nie być zmuszonym do dalszego wyjaśniania swojej tu obecności. 288 Pochwycił kromkę chleba, która pozostała z wczorajszej wieczerzy i żując ją, ruszył w

stronę placu, do którego był dotarł poprzedniego dnia. W świetle poranka miasto przedstawiało się całkiem inaczej niż o zmierzchu, wszelako Murdo uznał, iż wcale nie lepiej. Większość bocznych uliczek zamiast bruku miała tylko ubitą ziemię, a wszystko pokrywał gęsty kurz, który sprawiał, iż dolne połowy budynków przybrały tę samo szarożółtą barwę. Gdy przechodził obok jednego z domów, wyszła z niego jakaś staruszka z miotłą w rękach i zabrała się do zamiatania prowadzących do drzwi schodków. Ujrzawszy nieznajomego, wymamrotała coś pod nosem i przeżegnała się, nie wypuszczając przy tym z dłoni swej miotły. Choć słońce dopiero co wzeszło, na placu już narastał upał. Nad rozciągającą się za murami doliną wisiała gęsta niebieskawa mgła, a rozżarzona do białości słoneczna tarcza ziała gorącem z trupio bladego nieba. Pora wciąż była bardzo wczesna, jednakowoż Murdo już zastał na placu pierwszych kupców, zarówno mężczyzn, jak i niewiasty, w trakcie rozstawiania kramów. Przyglądając się im, wpadał w coraz większy zachwyt nad ich strojami. Odziani byli otóż w falujące przy każdym poruszeniu suknie, sięgające od szyi do stóp i spięte skręconymi z materiału przepaskami, a wszystkie te szaty olśniewały jaskrawością wszelkich wyobrażalnych kolorów: krwistoczerwone i niebieskie paski; błyszcząca, szmaragdowa zieleń; żółć, dorównująca intensywnością rozbitemu jajku; soczysty brąz, poprzetykany purpurowymi paskami oraz nitkami srebra; biel kości słoniowej i błękit nieba; róż, szkarłat, złoto i granat tak głęboki, iż niemal przechodzący w czerń. Owo przyciągające wzrok przepyszne odzienie uświadomiło chłopcu, jak nie-chlujnie on sam się prezentuje. Przyjrzawszy się dokładniej swemu ubraniu, stwierdził, iż zarówno nogawice, jak i tunika były prawie do szczętu poprzeciera-ne, a na łokciach i kolanach zgoła dziurawe. Buty i pas pozostały jeszcze w dobrym stanie, wszelako jego tak niegdyś piękny czerwono-brązowy płaszcz wyblakł i poplamił się w długiej podróży, na brzegach zaś mocno był postrzępiony. Wprawdzie ani trochę nie kusiło go przebranie się w strój noszony przez mieszkańców Antiochii, jednakże doszedł do wniosku, it powinien sobie sprawić przynajmniej nową tunikę. Pozostał tedy na targowisku, podczas gdy pojawiało się na nim coraz więcej i więcej kupców, którzy rozstawiali osłonięte płótnem stoiska, rozkładali na nich najrozmaitsze towary i produkty, przyniesione w koszach lub w zwiniętych matach z plecionej trawy, czy też zgoła w płóciennych zawiniątkach, układanych teraz na gołej ziemi. Wielu handlarzy przywiozło swój towar na grzbietach osiołków, podczas gdy reszta przydźwigała kosze na własnych barkach. 289 Nigdy przedtem nie natknąwszy się na osła, Murdo znalazł te małe, budową i sierścią przypominające konia czworonogi, zarazem niedorzeczne i zabawne. W miarę jak zapełniał się ludźmi i kramami targowy plac, młodzieniec przechadzał się to tu, to tam, przyglądając się z bliska wystawionym na sprzedaż różnorakim rzeczom, i zarazem bezskutecznie próbując się opędzić od kilkanaściorga

zbrązowiałych od słońca dzieci, które na jego widok natychmiast go dopadły, ciągnąc za tunikę i przekrzykując się wzajemnie w swym dziwnym, świergotliwym języku. Jedne wymownym gestem wyciągały przed siebie dłonie, inne znacząco głaskały się po pustych brzuszkach i wskazywały paluszkami na otwarte buzie. W żadnym razie nie zamierzając im czegokolwiek ofiarować, Murdo złościł się na to krzykliwe naleganie, wszelako uwolnić się od niego próbował łagodnie, co sprawiło, iż także bezskutecznie. Dokuczliwy tłumek podążał za nim, cisnął się ze wszystkich stron i szarpał za ubranie. Gdy poczuł w pewnej chwili za koszulą małą dłoń, która próbowała go pozbawić podarowanego mu przez Ragnę noża, rozgniewał się nie na żarty. ‒ Precz ode mnie! ‒ krzyknął, chwytając podstępną rękę i ściskając ją tak mocno, że palce wypuściły nóż. ‒ Jazda stąd! Tupnął nogami, a wówczas dzieci rozbiegły się, lecz nie przestały śledzić jego poruszeń z odległości paru kroków. Dla odmiany, jego głośny wybuch gniewu zwrócił uwagę kilkunastu kupców i teraz oni z kolei zaczęli go do siebie hałaśliwie przywoływać, a najbliżsi nawet podbiegli do niego i terkotali jeden przez drugiego w swym dziwacznym języku, zachwalając swoje towary. ‒ Nie i nie! ‒ krzyknął Murdo i oddalił się szybkim krokiem, co ich wszelako ani trochę nie zniechęciło. Przekrzykiwali się jeszcze głośniej, zatrzymywali go i ciągnęli za odzienie. Nie mogąc już dłużej tego znieść, postanowił im uciec, przeto puścił się biegiem w najbliższą uliczkę, odchodzącą od placu. Gdy już był pewien, że nikt go nie ściga, przystanął i rozejrzawszy się dokoła, stwierdził, iż nie tylko zgubił natarczywych kupców i bezczelną dzieciarnię, ale i sam się zgubił w nie-znanej dzielnicy. Żaden z budynków nie zdał mu się znajomy i nie miał pojęcia, ani z której strony przybiegł, ani dokąd prowadziła uliczka, na której się zatrzymał. Wszakże rzekł sobie: „Nie przejmuj się, przecież bez trudu trafisz z powrotem na plac!”, i ruszył w kierunku, z którego był nadbiegł. Wkrótce jednak uliczka podzieliła się na dwie: na lewo i na prawo od wielkiego kamiennego zbiornika na wodę, pustego teraz i suchego. Oba odgałęzienia niczym się od siebie w oczach chłopca nie różniły, a do tego nie mógł sobie przypomnieć, którym przybiegł. Wybrał w końcu to po prawej, mówiąc sobie, że jeśli niczego tam nie rozpozna, 290 to będzie mógł w każdej chwili wrócić do rozgałęzienia i pójść w lewo. Wszelako uliczka tak się wiła i tyle razy skręcała, że kiedy w samej rzeczy zawrócił do rozstajów, to uświadomił sobie, iż jest w miejscu, które w ogóle niczego mu nie przypomina. Ani zbiegu dwóch uliczek, ani placyku z kamiennym zbiornikiem, a za to mały kopulasty budyneczek, nad którego drzwiami widniał krzyż z surowego drewna. Odwróciwszy się, ujrzał przed sobą wąską ulicę, jednakże wydała mu się ona całkowicie obca. Czy w istocie już nią szedł? Po chwili oczom jego ukazało się dwóch nadchodzących mężczyzn. Posługując się,

najlepiej jak potrafił, łaciną, zatrzymał ich i poprosił o pomoc w odnalezieniu drogi. Za całą odpowiedź otrzymał wszakże tylko dwa zdziwione spojrzenia. Obaj przechodnie minęli go bez słowa. Rozżalony ‒ tyleż na nieusłużnych mieszkańców Antiochii, co i na własną głupotę ‒ Murdo raz jeszcze obrócił się i z powrotem poszedł w stronę, z której przybył, jednakowoż uliczka ciągle zakręcała i po jakimś czasie ponownie znalazł się przed małą kaplicą. W niejakim już popłochu, niemal biegiem podążył drugim odgałęzieniem. Niezadługo dosłyszał jakiś gwar, który zdał mu się świadczyć o bliskości targowiska: pomieszane głosy kupców nawołujących do siebie nabywców lub wykłócających się z nimi o cenę. Śpiesząc w ich stronę, skręcił raz, skręcił drugi i wszedł w uliczkę, która wydała mu się cokolwiek znajoma, by wkrótce… raz jeszcze stanąć przed kopulastą kaplicą. Zmagając się z rosnącą już w nim paniką, młodzieniec raz jeszcze zawrócił, jednakże przeszedł zaledwie parę kroków, gdy za jego plecami rozległ się dźwięk dzwonu. Przystanął i obejrzał się za siebie. Niskie drewniane drzwi małej świątyni były teraz otwarte, jak gdyby zachęcając go do wejścia, co też w końcu uczynił. Znalazł się w niemal ciemnym pomieszczeniu, które rozjaśniało tylko światło wpadające do wnętrza przez jedyne okienko, wykute nad maleńkim ołtarzem. Stał przez chwilę w znieruchomieniu, przyzwyczajając wzrok do ciemności. ‒ Pax vobiscum ‒ odezwał się nagle czyjś miły głos. ‒ Witaj w domu Bożym, przyjacielu. ‒ Pax vobiscum ‒ odpowiedział Murdo, wielce uradowany, iż nareszcie usłyszał zrozumiały dla siebie język. Wpatrzywszy się w mrok kaplicy, dojrzał sylwetkę mężczyzny w białym habicie, który wyszedł zza ołtarza i powitał go skłonem głowy. ‒ Widzę, że nie jesteś tutejszy ‒ rzekł duchowny, krocząc ku niemu. ‒ To prawda‒ odparł Murdo. ‒ Dopiero wczoraj przybyłem do miasta. 291 Spojrzawszy nań z bliska, stwierdził, iż ma do czynienia z młodym ‒ a przynajmniej młodo wyglądającym ‒ kapłanem o sympatycznym obliczu. Jego czarne włosy i zarost były krótko przystrzyżone i zawinięte na końcach w sposób, który nasunął chłopcu na myśl jagnięce runo. Odsłonięte w uśmiechu zęby były białe i równe, ciemne oczy lśniły w słabym świetle, wpadającym do wnętrza przez otwarte drzwi, a ich spojrzenie było przyjazne, acz zarazem trochę krępująco przenikliwe. Przyjrzawszy się gościowi, kapłan zapytał: ‒

Czegóż to szukasz, mój synu? Przez głowę chłopca przebiegła nagle niedorzeczna odpowiedź, iż szuka powrotnej drogi do swego domu na Hrafnbú, gdzie chciałby odnaleźć Ragnę i całą swą rodzinę, bezpieczną i szczęśliwą. W krótkim przebłysku ujrzał samego siebie w otoczeniu swych krajan, w zielonej dolinie, otoczonej wysokimi, smukłymi górami, które wspinają się ku czystemu niebu Północy. W tej najkrótszej z chwil, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem serca, odczuł tak potężną falę tęsknoty, że przez chwilę stracił oddech. Niezdolny wykrztusić choćby jedno słowo, wpatrywał się tylko w twarz duchownego, który wzniósł dłoń uspokajającym gestem i rzekł: ‒ Nie obawiaj się niczego. Jesteś tu bezpieczny. Powiedz mi wszakże, czego szukasz? Murdo przełknął ślinę i odzyskał głos. ‒ Zdaje się, że zabłądziłem ‒ wyjaśnił krótko. ‒ Próbuję odnaleźć drogę do cytadeli. Zakonnik się uśmiechnął. ‒ Nie martw się. Jest ona bliżej, niż ci się wydaje. I podchodząc bliżej, rzekł: ‒ Chodź, wskażę ci drogę. Idąc ku drzwiom, otarł się lekko o chłopca, którego skóra zareagowała na to dotknięcie w przedziwny sposób ‒ jak w chwilach, gdy z pokładu okrętu patrzył na oddalający się sztorm ‒ nozdrza zaś wychwyciły leciuteńki podmuch lodowato zimnego powietrza, które pozostawiła po sobie burza. Miał wrażenie, iż dotknęło go przelotnie coś, co przybyło z rodzinnego kraju i zaraz odbiegło w dal. Mnich w białym habicie wyszedł z nim przed kaplicę i wskazując uliczkę, która odchodziła na prawo, wyjaśnił: ‒ Idź tamtędy, a na końcu tej uliczki trafisz na targowisko, za którym już zobaczysz cytadelę. Murdo skinął głową, jednakże ogarnęła go rozpacz. Przecież próbował już tej drogi ‒ i to co najmniej dwukrotnie ‒ a nawet nie zbliżył się do placu! Niemniej podziękował duchownemu, i już gotował się do odejścia, gdy ten rzekł doń: 292 ‒ Pamiętaj, iż Ścieżka Prawdy jest wąska i niewielu na nią wstępuje ‒ w jego łagodnych oczach ujrzał chłopiec coś na kształt błyskawicy, przecinającej pogodne niebo. ‒ Ty wszakże szczęśliwcem się urodziłeś, albowiem dane ci zostało Święte Światło, które rozjaśni ci drogę. Idź z Bogiem, mój przyjacielu.

Zdumiony Murdo wpatrywał się weń z otwartymi ustami, niezdolny pojąć usłyszane właśnie słowa. Mnich przeżegnał go znakiem krzyża i odwróciwszy się, wrócił do kaplicy. Gdy zamknęły się za nim drzwi, przeniknięty do głębi duszy niezwykłością tego, co zaszło, młodzieniec spiesznie poszedł wskazaną mu drogą i nim zdążył sobie z tego zdać sprawę, już stał na skraju ludnego targowiska. Obejrzał się za siebie: od kaplicy dzieliło go ledwie paręset kroków. Wiedziony jakimś nagłym impulsem, zawrócił, wolno przemierzył przebytą przed chwilą drogę i ponownie znalazł się na małym rozstaju. Ujrzał przed sobą początek na-stępnej, szerszej już ulicy, zobaczył miejsce, gdzie odchodziła od niej druga, wszelako ani śladu kaplicy. Na jej miejscu widniał znany mu już kamienny zbiornik na wodę. Stał przez chwilę, wpatrując się w jego puste dno, a przez całe jego ciało przechodziły jakieś mdlące skurcze. Niemożliwe przecież, aby i tym razem zmylił drogę; cóż tedy stało się z kopulastą kapliczką?! Raptem spojrzenie jego padło na coś, czego przedtem nie zauważył: na murze, do którego przylegał zbiornik, umocowana była kamienna tablica z wyrytym na niej znakiem krzyża, po którego jednej stronie widniał zarys włóczni, po drugiej zaś odwzorowany był kształt pucharu. Murdo przypatrzył się tym obrazom i ob-wiódł je palcami, a wówczas raz jeszcze poczuł ów szczególny, ledwie wyczuwal-ny powiew chłodnego, oczyszczonego przez burzę i obmytego przez deszcz powietrza Północy. „Nie martw się”, wyszeptał, powtarzając słowa kapłana. „Jest bliżej, niż ci się wydaje”. Zaczem wciąż przejęty dziwnością wszystkiego, co mu się przydarzyło, odwrócił się i pokłusował w stronę placu, a przebiegłszy go, nie zatrzymał się aż dopiero u wejścia do cytadeli.

27. Wewnątrz cytadeli panowało wielkie zamieszanie. Prowadzące do fortecy drogi zatłoczone były ludźmi, końmi i wozami. Wszędzie uwijali się żołnierze ‒ w większości, jak mu się zdało z ich wyglądu, Frankowie ‒ z naręczami uzbrojenia, wor-kami zboża i koszami wiktuałów. Siodłano konie i zaprzęgano je do wozów, a taki panował hałas, jak gdyby wszyscy naraz krzyczeli. Przecisnąwszy się przez ów rozbiegany we wszystkie strony tłum, Murdo dotarł w końcu do stajni. ‒ Jesteś nareszcie! ‒ zakrzyknął na jego widok Emlyn. ‒ Wszędzie cię szukałem, chłopcze! ‒ Poszedłem na targ ‒ wyjaśnił Murdo, po czym zapytał, wskazując na panujący wokół bałagan: ‒ Co się dzieje? Ktoś nas zaatakował? ‒ Magnus rusza ze swą flotyllą do Jaffy ‒ odparł krótko mnich, przeto młodzieniec rzucił się ku drzwiom. ‒ Gotujemy się do drogi. Murdo zatrzymał się. ‒ Myślałem, że zostajemy, aby bronić miasta! Sam mówiłeś… ‒ Owszem, mówiłem ‒ prychnął zniecierpliwionym tonem okrągłolicy braciszek. ‒ Ale książę Bohemond został nagle wezwany do Jerozolimy. ‒ A to czemu? ‒ Bo zaczęło się tam oblężenie. Lada dzień można się spodziewać oswobodzenia Ziemi Świętej! ‒ wykrzyknął radośnie zakonnik, wznosząc ręce w dziękczynnym geście. ‒ Niech się Niebo i Ziemia połączą w zachwycie! Wbrew odczuciu, chłopca ogarnęło podniecenie. A więc nareszcie ‒ Jerozolima! ‒ Ruszamy bez chwili zwłoki ‒ wyjaśniał Emlyn. ‒ Marsz zająłby nam dziesięć dni, ale morzem wystarczy pięć. Jeśli się pośpieszymy, to jeszcze przed zachodem dojdziemy do portu i w nocy wypłyniemy. Popatrz, przyszedł Fionn! I z tym okrzykiem pobiegł ku swemu przyjacielowi.

Murdo, który nie zapomniał długiej wędrówki z zatoki Świętego Symeona, po-czął się jak mógł najprzezorniej przygotowywać do powrotnej drogi. Wypił całą 294 miskę wody, potem ponownie ją napełnił, po czym pośpieszył za innymi, aby po-móc w przygotowaniach do wymarszu. Powszechna bieganina szybko się uspokoiła. W parę chwil Norwegowie poczęli sobie torować drogę w kłębiącym się tłumie i posłuszni głośno wykrzykiwanym rozkazom dowódców, formowali kolumnę, podążając obrzeżoną kolumienkami główną drogą do centralnej bramy. Sformowani w oddział najemnicy ze swym królem na czele przekroczyli most i wyszli na równinę, idąc szerokim szlakiem wiodącym do portu, dopóki nie natrafili na dróżkę, którą tu dotarli. Wkrótce tedy na nowo podjęli wędrówkę po spieczonych od słońca i wydeptanych na kamień zboczach, coraz dalej pozostawiając za sobą miasto. Znalazłszy się na grzbiecie pierwszego wzniesienia, Murdo przystanął, by ogarnąć Antiochię pożegnalnym spojrzeniem. Patrzył przez dolinę na miasto otoczone wysokim, błyszczącym w promieniach gorącego słońca murem. ‒ Ach, cóż to za wspaniały widok! ‒ westchnął Emlyn, stając obok niego. ‒ Chętnie spędziłbym tam jeszcze parę dni, aby lepiej poznać to miasto. Zważ na wszystkie ważne wydarzenia, które w nim miały miejsce. To sam Bóg założył tam swoją pracownię. ‒ Dowiedzieliście się czegoś więcej o tym cudzie? ‒ zapytał Murdo, bardziej z odruchowej ciekawości niż z prawdziwego zainteresowania. ‒ Czyżeśmy się dowiedzieli? ‒ prychnął zakonnik tonem człowieka przeko-nanego o swej wyższości. Twarz miał zlaną potem i ciężko dyszał, lecz maszerował raźnym, dziarskim krokiem. Jego długi pastorał podkreślał stanowczość właściciela, postukując o wijącą się przed nimi dróżkę, u boku zaś dumnie prezentowała się jego skórzana sakwa. ‒ Dowiedzieliśmy się o cudzie, mój ty niedowiarku. Co więcej, opowiedzieli nam o nim jego naoczni świadkowie! ‒ I co takiego widzieli? ‒ zapytał Murdo. ‒ Zobaczyli… Tu braciszek wzniósł oczy do nieba, jak gdyby i on dojrzał właśnie jakiś cud. ‒ Zobaczyli Świętą Włócznię!

‒ Jaką to niby Świętą Włócznię? ‒ Włócznię Ukrzyżowania! ‒ odparł mnich, nadzwyczajnie zdumiony tym pytaniem. ‒ Czyżbyś o niej nie słyszał?! ‒ Ależ owszem, słyszałem ‒ zapewnił go młodzieniec tonem, który miał świadczyć, iż spodziewał się czegoś nieco bardziej godnego uwagi. ‒ To ta sama włócznia, która przebiła święty bok Naszego Pana, i stała się 295 dla wszystkich wrogich mu ludzi dowodem, iż Zbawiciel nie żyje! To właśnie jest Święta Włócznia. Najświętsza i najdrogocenniejsza relikwia, jaka się ostała po Ukrzyżowaniu ‒ rzekł uroczyście Emlyn ‒ razem z inną jeszcze rzeczą. ‒ Mianowicie? ‒ Kielichem Baranka Bożego ‒ wyjaśnił zakonnik. ‒ To nawet jeszcze większa świętość, ale już bardzo dawno temu ostatecznie zaginęła. Włócznia wszelako nie przepadła. ‒ To by znaczyło, że jest ona jednakowoż ze wszystkich relikwii najświętsza ‒ zauważył Murdo. Emlyn nie raczył skomentować tej uwagi. ‒ Takoż i włócznia zaginęła‒ oświadczył ‒ atoli odnaleziono ją parę miesięcy temu. ‒ Odnaleziono? ‒ Czyż nie to właśnie powiedziałem, mój synu? ‒ Na mój rozum, powiedziałeś mi bardzo niewiele ‒ odrzekł mu młodzieniec. ‒ Najpierw, że ją tylko widziano, teraz znów, że ją znaleziono… Jak więc się rzeczy naprawdę mają? Emlyn wziął głęboki oddech.

‒ To znaczy, że muszę zacząć wszystko od nowa. ‒ Byłeś tym razem zaczął od początku ‒ rzucił ironicznym tonem Murdo. ‒ Tak, oczywiście ‒ przytaknął ochoczo braciszek. ‒ Otóż oddziałem żołnierzy, obecnych podczas ukrzyżowania naszego Pana, dowodził centurion imieniem Longinus. Zgodnie z ówczesnym prawem, jego obowiązkiem jako dowódcy było sprawdzić, czy wszystko odbyło się wedle przepisanego trybu. Był to, jak pamiętasz, piątek, przeto prawowierni i faryzeusze zaczęli wrzeszczeć, iż egzekucja musi się zakończyć przed zachodem słońca ‒ jest bowiem dla Żydów niedopuszczalne, by zbrodniarza pozbawić życia w szabas ‒ aż w pewnej chwili jeden z młodych żołnierzy centuriona zakomunikował mu, iż gotów jest połamać nogi ukrzyżowanym, aby przyśpieszyć ich zgon. Emlyna zaczęła wciągać jego własna opowieść, przedstawiał ją przeto coraz barwniej i Murdo, jak to się już wiele razy zdarzyło na statku, uległ czarowi jego głosu. Słuchając go i maszerując zarazem w upale i kurzu, dogłębnie odczuł całą okropność tamtego dnia w Świętym Mieście. Po raz pierwszy w życiu wszystko, co się wówczas zdarzyło, odbierał jako coś więcej niż zwykłą opowieść. ‒ Tak tedy toczą się sprawy ‒ ciągnął mnich ‒ że centurion widząc, jak Ży-dów ogarnia coraz większe wzburzenie, w miarę jak dzień ma się ku końcowi, aby zapobiec jeszcze większym zamieszkom, zgadza się na skrócenie męki skazanych i wydaje żołnierzowi rozkaz: 296 „Połam im nogi”. ‒ Żołnierz chwyta za młot, by spełnić to polecenie, gdy jednakowoż podchodzi do Jezusa, stwierdza, iż Pan nasz jest już martwy. „Jakże to możliwe?”, dziwią się wówczas Żydzi. „Za mało jeszcze minęło czasu!” ‒ Jako że, widzisz, śmierć przez ukrzyżowanie wielce jest bolesna i rzadko następuje szybko. Słyszałem nawet, iż zdarzało się częstokroć, że umieranie trwało kilka dni. Kilka dni nieopisanego cierpienia, zanim wreszcie nieszczęśnik wyda ostatnie tchnienie. Jedni zatem krzyczą: „Nie uderzaj go, bo już jest martwy!”; drudzy zaś: „On tylko zemdlał. Ocuć go, to sam się przekonasz!” I tak oto w tłumie gapiów zaczynają się sprzeczki. „Nie słyszałeś, jak wydał z siebie przedśmiertny krzyk? Już nie żyje!” „Wcale nie! Żyje jeszcze. Połam mu nogi! Dobij go!”

‒ Nie wystarcza im to, tak przecie krwawe, widowisko. Biorą się do bójki pomiędzy sobą. Longinus, aby utrzymać porządek, postanawia ostatecznie rozstrzygnąć całą kwestię. Chwyciwszy swą włócznię, podchodzi do stóp krzyża i nakazuje wszystkim ciszę. W ciszy tej ‒ wznosi włócznię. Wbija ją ukośnie pod żebra Odkupiciela Naszego i przebija jego serce. Z rany tryska woda zmieszana z krwią. Teraz już wszyscy widzą i nie wątpią, że Syn Żywego Boga jest martwy. Okrągłolicy braciszek na chwilę zamilkł, i dopiero w tej chwili Murdo uświadomił sobie, iż obaj zatrzymali się, i że z zapartym tchem czekał na kolejne, malowane słowami mnicha obrazy. Odetchnął głęboko, i pomaszerowali dalej. ‒ No i gdy się to już stało ‒ podjął swą opowieść Emlyn, którego głos przybrał wyraz powagi i smutku ‒ zdejmują ciało Jezusa z krzyża i składają je w grobie, którego użyczył Józef z Arymatei, bogaty jerozolimski kupiec i potajemny uczeń Chrystusa. Wszelako nieprzyjaciele Boga nie są jeszcze w pełni zadowoleni. Zaledwie żałobnicy owinęli ciało całunem i ponieśli je do grobu, zajadli faryzeusze poczęli się domagać widzenia z Poncjuszem Piłatem. Wtargnąwszy doń, mówią: „Ten człek, którego kazałeś zabić, uważany jest przez ciemnych ludzi za wielkiego czarodzieja. Słyszano nawet, jak w samej rzeczy chwalił się, że powstanie z martwych”. ‒ Czy wszakże Piłat wzmaga te nienawistne knowania? Nie! On chciałby jedynie w spokoju dokończyć wieczerzy, przeto rzecze: „Tak powiadacie? Tedy będziemy się mogli wszyscy przekonać, czy spełni swą zapowiedź. A teraz odejdźcie, ponieważ nic już więcej nie chcę mieć z wami do czynienia!” ‒ Faryzeusze wszelako nie chcieli go zostawić w spokoju. 297 „To nie takie proste ‒ mówią ‒ choć sami byśmy tego chcieli. Podsłuchaliśmy, albowiem spiskujących zwolenników tego zbrodniarza, którzy planują dzisiejszej nocy wykraść ciało z grobu. Gdyby im się to udało, mogliby potem fałszywie gło-sić, jakoby ukrzyżowany powstał z martwych. Pomyśl tylko, panie, jakie by to spowodowało wzburzenie”. „Niech sobie robią, co chcą”, ofuknął ich Piłat, na dobre już rozgniewany, jako że poprzedniej nocy źle spał, dręczony nieprzyjemnymi snami i wyrzutami sumie-nia. „Cokolwiek będą rozpowiadali, dowiedziemy im kłamstwa i położymy temu wszystkiemu kres. To tylko zwyczajni rybacy i pasterze. Zbytniej im przydajecie wagi”. „Sami chcielibyśmy taką mieć pewność”, powiadają na to przebiegli faryzeusze. „Hélas, prawda jest taka, iż są to bardzo niebezpieczni ludzie, którzy nie cofną się przed niczym. Co więcej, zyskali sobie współczucie motłochu. Pomyśl tylko, co może się stać, jeśli

zaczną te łotry rozgłaszać pomiędzy ludem taką fałszywą wieść? Dojść by wówczas mogło do zamieszek albo i czegoś jeszcze gorszego. My tylko z troską myślimy o twoim, Potężny Poncjuszu, położeniu. Gdyż łatwo można by tej groźby uniknąć”. „A co macie na myśli?”, pyta Piłat, nadstawiając ucha na syk podstępnego węża. „Abyś rozkazał kohorcie twych wspaniałych żołnierzy, by przez kilka dni trzymali straż wokół tego grobu”, doradzają mu niegodziwi faryzeusze. „Ci przestępcy nie ośmielą się próbować oszukańczych sztuczek z rzymskimi legionista-mi”. ‒ Patrząc, jak stygnie postawiona przed nim zupa, Piłat zaczyna ulegać tym namowom. „A jeśli obiecam posłać tam żołnierzy, to czy dostanę wasze zapewnienie, że nigdy już nie będziecie zakłócać mego spokoju swoimi podłymi intrygami i spi-skami? Innymi słowy, czy odwdzięczycie mi się w tej samej mierze, w jakiej ode mnie domagacie się poparcia?” ‒ Żydzi udali oburzenie takim posądzeniem ich o nielojalność wobec rzymskiego rządcy, wszelako dali mu swe przyrzeczenie, a wówczas posłano do grobu oddział żołnierzy. Tak się zresztą złożyło, że tych samych, co pilnowali ukrzyżowania. Sam ich dowódca, centurion Longinus, pełni straż na równi ze swymi żołnierzami, gdy oto nagle trzęsie się ziemia i grób pęka, otwierając się przed pogrze-banym Jezusem. Po niedługim czasie wszyscy już wiedzieli o tym zmartwych-wstaniu. Czyż bowiem ktokolwiek zdolny jest powstrzymać słońce przed wscho-dem? Longinus sam, ujrzawszy ów cud, stał się wyznawcą nowej wiary, a jego świadectwo o tym, co stało się tego poranka Chrystusowej chwały, rozeszło się 298 lotem błyskawicy pośród rzymskich legionistów. Ilekroć zaś centurion napotyka jakiegoś niedowiarka, który powątpiewa w prawdziwość jego świadectwa, pokazu-je mu swoją żelazną włócznię, mówiąc: „Tym oto grotem przebiłem serce ukrzyżowanego. Po dwóch dniach ten sam człowiek powstał i wyszedł z grobu, co ja, będąc tam, widziałem”. ‒ Po wielu latach wokół Grobu Pańskiego zbudowany został kościół, a w samym grobie złożono włócznię Longinusa, aby ujrzeli ją pielgrzymi, ujrzawszy zaś ‒ aby uwierzyli w Wiekuistą Prawdę. Hélas, Jerozolima dostała się w ręce Saracenów ‒ zakończył swą opowieść Emlyn ‒ a podczas świętokradczego niszczenia świątyni i grobu, włócznia zaginęła. Przejęty opowiadaniem, Murdo zapytał: ‒ A co właściwie z nią się stało?

‒ Jedni mówią, że zaniesiono ją do Egiptu, inni ‒ że trafiła do Bagdadu jako zabawka kalifa. Słyszałem nawet, że zniszczono ją, przetopiwszy na łańcuch, którym potem krępowano chrześcijańskich niewolników. Wszelako nikt chyba nie zna prawdy. ‒ Jeśli nikt nie wiedział, co się stało z włócznią ‒ zapytał Murdo z odcieniem podejrzliwości w głosie ‒ to skąd było wiadomo, iż trzeba jej szukać w Antiochii? ‒ Ależ nikt tego nie przewidział ‒ odparł Emlyn. ‒ Dowiedzieli się dopiero, kiedy im pokazano miejsce. ‒ A któż to taki im je pokazał? ‒ spytał chłopiec, który stał się już teraz bardzo podejrzliwy. Bądź co bądź, jeśli ktoś powiedział krzyżowcom, gdzie szukać, to ktoś to wiedział! ‒ To wcale nie tak! ‒ zaperzył się mnich. ‒ Wszystko ci się pokręciło. Posłuchaj, opowiem ci, jak się to odbyło. Otóż… ‒ A ty skąd to wiesz? ‒ przerwał mu nieufny Murdo. ‒ Żadnego z nas przy tym nie było! ‒ Ależ ty jesteś, doprawdy! ‒ zirytował się Emlyn. ‒ Skąd wiem! Czyż nie mówiłem ci, jak się tego dowiedziałem? Rozmawiałem z kapłanami. Wypytywałem też ludzi, którzy tam byli, brali udział w oblężeniu i zdobyciu miasta. To od nich dowiedziałem się wszystkiego, co teraz tobie opowiadam. Czemu tak trudno ci to przyjąć do wiadomości? Murdo mruknął coś pod nosem, jednakże nie dręczył już dłużej braciszka pytaniami. ‒ Jeśli mi łaskawie pozwolisz, wielki mądralo, to będę opowiadał dalej. Oto jak się to wszystko odbyło. Ledwie Antiochia została zdobyta, a już nieprzyjaciel spróbował ją odbić. Sułtan Kerbogha ‒ tutejszy wódz Seldżuków ‒ zebrał swe watahy oraz czeredy swoich wasali i przystąpił do oblężenia. Po czterech dniach 299 od wkroczenia w bramy zdobytego miasta, nasi bracia krzyżowcy znaleźli się w pułapce tych samych murów, z których przepędzili przedtem wroga. Na domiar złego nie zdążyli nawet uzupełnić zapasów żywności i wody, które wyczerpały się podczas prowadzonego przez nich oblężenia. Nie mają tedy strawy. Nie mają wo-dy. Głodują, a do tego jeszcze wybucha zaraza. Pielgrzymi umierają setkami, a z każdym upływającym dniem armia słabnie. Wielu gromadzi się w kościołach i prosi Boga o ratunek. Modlili się tak trzy dni i trzy noce, aż owej trzeciej nocy jeden z kapłanów z otoczenia hrabiego Raymonda ‒ imię

jego Peter Bartholomew ‒ miał wizję, w której otrzymał polecenie odnalezienia Włóczni Chrystusowej. ‒ Od kogo dostał to polecenie? ‒ zapytał Murdo, którego zaczynało przenikać dziwne uczucie. ‒ I czy powiedziano mu, gdzie ma jej szukać? ‒ Miał go jakoby nawiedzić młody kapłan w białej szacie ‒ wtedy jeszcze Peter nie wiedział, kim on był ‒ który pouczył go, że gdy krzyżowcy odnajdą włócznię, to będzie im wolno zachować ją na czas bitwy, a wiara ich zostanie nagrodzona wielkim zwycięstwem. Na wzmiankę o kapłanie w białym habicie Murdo poczuł, jak zaczynają mu powstawać włoski na karku. ‒ Brat Peter udał się do księcia i opowiedział mu o swym widzeniu ‒ kontynuował swą relację Emlyn. ‒ I wtedy zaczęli poszukiwania? ‒ Niestety, nie. Książę Raymond zbagatelizował całą sprawę. Są ludzie, którym często zdarzają się wizje i na nieszczęście brat Peter do takich się właśnie zaliczał. Nikt tedy nie chciał go słuchać, a im bardziej nalegał, tym mniej mu wie-rzono. ‒ Jak w takim razie… ‒ Jeśli utrzymasz język za zębami, to wszystko ci wyjaśnię ‒ ofuknął go Emlyn. ‒ Tak się zdarzyło, iż dwie noce później inny pielgrzym miał taką samą wizję i wtedy już wielmoże zaczęli się całą sprawą interesować. Tym drugim wi-zjonerem był Stefan z Valencji, kapelan jednego z wybitnych rycerzy. W odróżnieniu od niepoprawnego brata Petera cieszył się on powszechną opinią skromnego, pobożnego i prawego kapłana. Postanawia tedy Stefan spędzić noc w kościele na modlitewnym czuwaniu, aby zasięgnąć Bożej rady. W otoczeniu grupy wiernych udaje się do kościoła Świętego Piotra i oto ‒ alleluja! ‒ w samym środku nocy ponownie ukazuje mu się Biały Kapłan, mówiąc: „Zacznijcie kopać. Kopcie, a znajdziecie! Och, mężowie małej wiary, czyżbyście nie wiedzieli, iż zapewnione wam będzie zwycięstwo, jeśli pójdziecie do bitwy, niosąc przed sobą Włócznię Chrystusową?” ‒ Jakże miałby teraz brat Stefan rzecz taką zachować dla siebie? Biegnie tedy 300

do swego pana i mówi mu, że on także miał widzenie tajemniczego kapłana w białej szacie, który zapewnił go, iż krzyżowcy odniosą zwycięstwo, jeśli tylko odnajdą Świętą Włócznię. Usłyszawszy to, wielmoża pragnie się dowiedzieć, gdzie trzeba jej szukać. Mówi mu na to Stefan, iż słowa Białego Kapłana brzmiały: „Szukajcie włóczni w kościele Świętego Piotra. Tam ją odnajdziecie”. Postanowiono wówczas rozpocząć poszukiwania. Znajdująż włócznię? Nie, nie potrafią jej znaleźć. Rozglądają się wszędzie, przepatrują grobowce i katakumby, potem zaczynają kopać pod posadzką. Kopią tak przez trzy dni! Część rycerzy odstępuje od poszukiwań, ci jednak od początku nie wierzyli w przepowiednię. Wszelako nawet sam Raymond, który wierzył, zmęczony oświadcza, iż trzeba zaniechać bezowoc-nego kopania, albowiem wojsko coraz bardziej podupada na duchu, a on sam źle się czuje, gdyż chwyciła go febra. Odwraca się tedy, by odejść ‒ a kopano właśnie pod ołtarzem ‒ i zmierza do drzwi. Doszedłszy wszakże do progu świątyni, co słyszy? Że oto rozlegają się wołania, iż w tej właśnie chwili odkryto znalezisko! Odwróciwszy się, widzi Raymond, iż brat Peter, stojąc w wykopanym dole, wskazuje miejsce, w którym dokonał odkrycia. Jest w bliskości książę Hugo z Vermandois, wskakując do dołu, składa pocałunek na Świętej Włóczni, której jeszcze nie wydobyto z ziemi. Dopiero po owym pobożnym akcie Hugona, brat Peter unosi relikwię do góry. ‒ Jak ona wygląda? ‒ To rzymska włócznia ‒ wyjaśnił mnich, ocierając pot z czoła. ‒ Ci, co ją widzieli, mówią, iż jest to długi, cienki kawałek kutego żelaza z krótkim, wąskim grotem. Z dolną częścią łączyło się zapewne kiedyś drzewce, bo też w samej rzeczy u podstawy włóczni wciąż jeszcze znajdują się drewniane odłamki. Wszelako w zasadzie pozostał z całości jedynie zardzewiały pręt i kończące go ostrze. ‒ Gdzie ona teraz jest? ‒ Cierpliwości, mój chłopcze ‒ powstrzymał go Emlyn. ‒ Wszystko w swoim czasie. Na czym to stanąłem? ‒ Na wydobyciu włóczni z dołu. ‒ Dobrze. Znaleźli tedy włócznię, jednakowoż stanowiło to dopiero połowę przepowiedni Białego Kapłana, teraz należało zaatakować nieprzyjaciela. Tej samej jeszcze nocy wielmoże zebrali się i przygotowali plan bitwy. O świcie oblęże-ni wypadli przez główną bramę i rozbili Seldżuków, których czterdzieści tysięcy poległo, a reszta uciekła. Było to w istocie wspaniałe zwycięstwo, tak jak to zostało przepowiedziane w widzeniu.

301 Emlyn zaczerpnął spory haust powietrza, a jego nalane policzki aż trzęsły się z emocji. ‒ Pomyśl tylko, Murdo! Odnaleziona została najcenniejsza relikwia naszej wiary, i oto już podąża przed nami ku Jerozolimie, do której odzyskania będziemy się gotować. Klęska naszych wrogów jest pewna. Ponownie złożymy Świętą Włócznię w przynależnym jej miejscu, czyli w Grobie naszego Zbawiciela. Któż mógłby sobie coś takiego wyobrazić, gdy ruszaliśmy w tę drogę? Murdo przyznał, iż w samej rzeczy był to prawdziwy cud, po czym zapytał: ‒ Ale co jeszcze wiesz o samej wizji? Mówiłeś, że kapelan ujrzał kapłana w bieli, który doń przemówił. Czy powiedział coś na temat tego, kim mógł być ten kapłan? ‒ Czyżbym ci tego jeszcze nie przekazał? Otóż był to nie kto inny, tylko sam święty Andrzej, apostoł i brat świętego Piotra. Ten sam, który jako niestrudzony misjonarz położył podwaliny wielu naszych kościołów, w tym i tego w Konstantynopolu. ‒ Święty Andrzej!… Wyszeptawszy to imię, Murdo począł rozmyślać nad tym, czy zwierzyć się Emlynowi, że i on sam go widział. Postanowił w końcu nic nie mówić. Jego spotkanie ze świętym apostołem nie było wszak wyśnioną pośród nocy wizją, a miało miejsce w pełnym świetle dnia. Zgubiwszy się w mieście, był w zupełnym pomieszaniu i czystym przypadkiem natknął się na małą kaplicę. A że nie mógł jej potem odnaleźć? Cóż w tym dziwnego, skoro nie umiał nawet odszukać uliczki, która prowadziła na targowisko? Ulice były poplątane, miasto dziwne i nieznane, a on sam, uciekając na oślep przed natarczywymi żebrakami, nie patrzył nawet, którędy biegnie. Nic tedy nie było w tym tajemniczego. ‒ Jakiś się zrobiłeś cichy ‒ zauważył Emlyn. ‒ Czyżbyś w dalszym ciągu nie dowierzał mojej opowieści? ‒ Nie, nie! ‒ zapewnił go Murdo pośpiesznie. ‒ Tak się tylko zamyśliłem. Po czym raptownie zmienił temat. ‒ Doprawdy, strasznie jednak jest gorąco! Ledwieśmy ruszyli w drogę, a już palą mnie stopy.

‒ To racja ‒ przytaknął zakonnik, wydymając policzki. ‒ Gdyby mi nie przyświecała myśl o wyzwoleniu Świętego Miasta, to nie zniósłbym chyba tego upału. Murdo podsunął mu wówczas zręcznie myśl, iż dla zachowania sił lepiej by może było, gdyby zaniechali rozmowy. W istocie chciał w spokoju przemyśleć 302 wszystko to, czego się dowiedział. Maszerował z opuszczoną głową, wszakże całkiem żwawo, zamaszyście stawiając swe długie nogi. Spocony braciszek zostawał coraz bardziej i bardziej w tyle, przeto Murdo mógł obcować sam na sam ze swymi myślami. Gdy dotarli do małej rybackiej wioski na wybrzeżu, był już całkowicie przekonany, iż odnalezienie Świętej Włóczni, jakkolwiek do tego doszło, nic nie miało wspólnego z jego osobą, i że ‒ co więcej ‒ jedyne, czym winien sobie zaprzątać głowę, to odszukanie ojca przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy. Braciszkowie weszli na pokład okrętu, którym płynął sam król Magnus, a ponieważ nikt chłopcu nie wydał żadnego w tej mierze polecenia, przeto poszedł ich śladem. A skoro był już pielgrzymem, i to z całym przekonaniem, chwycił tedy za wiosło i ze wszystkich sił zabrał się do pracy, by okręt jak najszybciej dopłynął do Jerozolimy. Wszyscy wokół niego rozmawiali o stoczonych bitwach, a z rozmów tych domyślił się, że w potyczkach z nieprzyjacielem krzyżowcy ponosili ciężkie straty. Powiadali niektórzy, że spośród tych, którzy wyruszyli z krucjatą, pozostało mniej niż połowa. Murdo nie dopuszczał do siebie myśli, iżby jego ojciec mógł się był znaleźć pośród zabitych. Przeciwnie, głęboko wierzył, że Ranulf żyje. Odnajdę go, powtarzał sobie za każdym pociągnięciem wiosła. Powróci ze mną do domu. Norwegowie korzystali z wolnego czasu na pokładzie statku, aby przygotować do walki swój oręż i zbroje. Wygładzali i ostrzyli miecze, włócznie i topory, pole-rowali tarcze, hełmy i kolczugi, naprawiali lub odnawiali wszystkie skórzane za-pinki, obszycia, paski i rzemienie. Potem doprowadzili do połysku całą resztę swego wyposażenia, przeto przybywszy do portowego miasta Jaffa na wybrzeżu Palestyny, bojowy oddział króla Magnusa ‒ prawie czterystu groźnych wikingów ‒ imponująco lśnił i pobłyskiwał, przyciągając ludzkie spojrzenia waleczną postawą. Magnus zakotwiczył swą flotyllę w zatoce Jaffy, niedawno wyzwolonej spod okupacji przez żeglarzy genueńskiej floty handlowej, których przebiegły król zaraz opłacił, aby strzegli jego okrętów, dzięki czemu nie musiał w tym celu zostawiać swoich własnych ludzi. Pozostali w mieście tylko tak długo, ile trzeba było na złożenie rozebranych do morskiej podróży wozów i załadowanie ich żywnością oraz beczkami z wodą, po czym ruszyli do Świętego Miasta, odległego jeszcze o dwa dni marszu. Byli już tylko o pół dnia drogi od celu, gdy spostrzegli przed sobą na horyzoncie wielkie kłęby czarnego dymu. Dotarłszy do Jerozolimy w południe, zobaczyli Norwegowie, iż mur od północno-zachodniej strony został przerwany i zaczęła się grabież miasta.

28. Wysoki mur Jerozolimy runął piętnastego lipca Anno Domini 1099. Wstępna bitwa była bardzo zacięta. Zasypywani nieustającym deszczem strzał i greckimi ogniami krzyżowcy ponosili ciężkie straty, próbując zasypać głęboką fosę u podstawy muru, aby można było podeń podtoczyć wieże oblężnicze. Pomimo tych strat, Godfrey, dowodząc z wysokości jednej z wież, zdołał doprowadzić do opuszczenia mostu z innej machiny na krawędź muru. Pierwszy z rycerzy, któremu udało się przebiec przez ów most, przeforsował drogę wiodącą na mur i dalej dzielnie walcząc, utrzymał się na nogach wystarczająco długo, aby wdarli się tam za nim następni. Sam Godfrey także włączył się do tego boju, kolejny już raz dzierżąc w ręku Świętą Włócznię. Ośmieleni jego przykładem pośpieszyli za nim inni rycerze. Waleczni krzyżowcy wkrótce opanowali jeden odcinek muru, a wówczas Godfrey rozkazał, by przystawiano doń drabiny, co pozwoliło większej liczbie rycerzy przyłączyć się do starcia. Podczas gdy trwały te zmagania, wódz wzniósł Świętą Włócznię i wzywał coraz to więcej wojowników do wspinania się po drabinach i przystępowania do walki na murze. Równocześnie czołowy oddział atakujących wywalczył sobie drogę do głównych wrót, gdzie Arabowie stawiali dzielny opór, wszelako nie zdołali ich powstrzymać i krzyżowcy wlewali się do miasta przez wieżyczkę bramy. Obrońcy zostali wyrżnięci i wielkie Wrota Kolumnowe rozwarły się na całą szerokość, co umożliwiło całej fali zbrojnych pielgrzymów wtargnięcie do środka. Za bramą szli do ataku prosto na cytadelę, nie napotykając po drodze większego oporu, czego skutkiem udało im się otoczyć Wieżę Dawida, wcześniej niż emir Iftikhar w ogóle dowiedział się, że są już w mieście. Nie miał tedy czasu, by odpowiednio uszykować obronę. Odcięty był od głównych swoich sił na północnym murze, i pod bezpośrednią komendą miał jedynie własnych gwardzistów. Mimo iż walczyli oni desperacko, oddziały Raymonda tak wielką miały nad nimi liczebną przewagę, iż nic innego emirowi nie pozostało, jak tylko wycofać się do cytadeli. Utraciwszy północny mur i jego bramy, arabscy obrońcy przegrupowali się i 304 pośpieszyli do Haram al-Sharif, dzielnicy świątyń, aby tam uformować ostatnią linię oporu. Cofnęli się do meczetu Al-Aqsa wzniesionego na miejscu Wielkiej Świątyni Salomona, tuż obok Qubat Al-Shakhra, Skalnej Kopuły. Tancred, przewodząc dużemu oddziałowi rycerzy, ścigał uciekających Arabów do Góry Świątynnej i niezwłocznie otoczył meczet. Obrońcy wspięli się na dach świętego gmachu i strzelali z łuków prosto we wzniesione ku nim twarze krzyżow-ców. Szybko się wszakże atakujący otrząsnęli z zaskoczenia i po prostu cofnęli się, a następnie poczekali, aż łucznikom skończą się strzały. Nie mając broni ani zapasów, które pozwoliłyby im przetrwać dłuższe oblężenie, Arabowie poddali się, licząc na miłosierdzie chrześcijańskich zdobywców. Tancred zgodził się na kapitulację niewiernych i nakazał,

aby na szczycie świątyni wywieszono jego flagę, której obecność zapewniała bezpieczeństwo zamkniętym tam obrońcom. Tymczasem przebiegły emir, który pozostał na szczycie Wieży Dawida, posłał do księcia Raymonda poselstwo z oświadczeniem gotowości do oddania miasta krzyżowcom, zastrzegając jednakowoż, iż uczyni tak pod warunkiem, że sam hrabia da mu swe słowo honoru. Za takim poręczeniem emir Iftikhar skłonny był zapłacić wielki okup za wolność swoją i swoich wojowników. Raymond zgodził się na te warunki i po otrzymaniu znacznej liczby drogocenności wyprowadził pod eskortą emira i jego gwardzistów poza mury miasta. Za odejściem wodza ustał wszelki opór obrońców, a Jerozolima wraz ze wszystkimi mieszkańcami zdana została na łaskę zwycięzców. Z początku jedynie nieliczni przeczuwali niebezpieczeństwo. Muzułmanie zabarykadowali się wprawdzie w domach, wszelako Ormianie i chrześcijańscy Grecy z zadowoleniem witali swych zachodnich braci w wierze, z otwartych na oścież okien i drzwi sypiąc na głowy wyzwolicieli płatki kwiecia i polewając ich różaną wodą. Żydzi, ma się rozumieć, mniej okazywali entuzjazmu, jednakowoż nie prze-jawiali przesadnej obawy. Było to bądź co bądź ich miasto, które to prawo własności uznawali wszyscy dotychczasowi okupanci, od Persów po muzułmanów. Aż oto rozpoczęła się rzeź. Nie potrafiąc odróżnić Ormianina od Araba, ani też Greka od Żyda lub Bizantyjczyka, a zarazem niechętnie się odnosząc do możliwości przyjęcia okupu w zamian za pokój po wszystkim, co przeszli ‒ długi i ciężko przypłacony marsz przez pustynie Syrii i Judei, cierpienia pod Dorylaeum i Antiochią, jako też w ogóle po wszystkie dramatyczne wyrzeczenia, choroby i niezliczone zgony, które ich dotknęły od chwili, gdy opuścili swe domy ‒ triumfujący pielgrzymi zadowolić się mogli tylko krwią. Przez bramy na północy i zachodzie wciąż napływały kolumny krzyżowców, którzy jeszcze nie wzięli udziału w walce. Przebiegali oni ulice, wdzierając się do 305 domów i roznosząc ich mieszkańców na mieczach, a następnie niszcząc wnętrza i rabując wszystko, co miało dla nich jakąś wartość. Przerażeni ludzie uciekali w popłochu ze swych siedzib przed tą falą mordów i grabieży, pozostawiając cały swój dobytek, byle tylko przemknąć się do południowych dzielnic miasta, do których jeszcze zdobywcy nie wkroczyli, skąd mieli nadzieję wydostać się za mury przez bramę u stóp góry Syjon. Król Magnus i jego norwescy najemnicy dotarli do Jerozolimy w chwili, gdy plądrowanie północnych dzielnic osiągnęło swą kulminację i łupieżcy zaczęli się przesuwać na południe. Murdo przycupnął na zboczu wzgórza w cieniu oliwnego drzewa i osychał z potu po długiej wędrówce przez łańcuch szczytów. Patrzył na Święte Miasto, które przywierało do stromego skalistego zbocza, na jego potężne mury wyrastające wprost z Doliny Hinnomu i wznoszące się wysoko ponad rozłożonymi wzdłuż dna doliny na podobieństwo

pomarszczonych zwierzęcych skór obozami krzyżowców. Murdo widział ze swego miejsca na stoku wielką skalną kurtynę, która rozpościerała się ku północy, wspinając się na wschodzie ku szczytowi Moriahu i przebiegając na południe przez grzbiety Ofelu i Syjonu, ponad Doliną Kidronu. Szary, brudny dym przesłaniał całą przestrzeń pomiędzy ziemią a niebem, pokrywając wszystko brudno-brązową, śmierdzącą mgłą. Brama Jaffijska otwarta była na przestrzał, przepuszczając dwa strumienie krzyżowców: wchodzących i wychodzących z miasta. Z różnych dzielnic dobiegały okrzyki i wrzaski, jako też szczęk oręża. Wszystko to mieszało się z jakimś zagadkowym zawodzącym jękiem, który wznosił się i opadał wraz z falami gorącego i suchego wiatru, przetaczającymi się przez dolinę. Słońce przybrało barwę mętnego krwawo-brązowego bursztynu, a jego promienie z trudem przebijały się przez grubą pokrywę dymu i oblewały miasto dziwnym, niesamowitym zgoła światłem. Murdo wsunął dłoń do swej sakiewki i wyjął z niej monetę na opłatę przy bramie. Patrząc na mały krążek srebra, który połyskiwał w drgającym świetle, uświadomił sobie nagle, iż głupotą było nieść go ze sobą przez całą tę długą drogę, zaczem odrzucił go precz. Pieniążek był już niepotrzebny. Wokół niego Norwegowie tłukli tylcami włóczni w zaskorupiałą ziemię i prze-chwalali się jeden przez drugiego, któremu przypadnie największy łup, i który najwięcej zabije wrogów. Król Magnus, choć nie mniej od swych podkomendnych palił się do grabieży, to przecie zatrzymał ich na chwilę, aby przynajmniej rozpoznać się w terenie. Zakonnicy, wielu się naczytawszy ksiąg, dobrze byli obznaj-mieni z Ziemią Świętą, przeto narysowali mu uproszczony obraz miasta. 306 Fionn trzymał ową mapkę przed królem, podczas gdy Ronan wskazywał poszczególne wyróżniające się miejsca, tak w samym mieście, jak i w jego okolicy. Próbując nie zwracać uwagi na otaczający go gwar, Murdo starał się wsłuchać w objaśnienia mnicha. ‒ Przed sobą mamy główne wejście, Bramę Jaffijską ‒ mówił właśnie Ronan, wskazując królowi wielkie drewniane wrota po zachodniej stronie. Następnie skierował palec ku zbiorowisku kopuł, widocznych wprost nad bramą. ‒ To Wieża Dawida, bo tak właśnie nazwano cytadelę. Palec przesunął się z kolei w stronę innej grupy kopuł, które wznosiły się ponad miastem. ‒ To jest dzielnica świątyń na górze Moria. Tarn właśnie wyznawcy Mahometa zbudowali swój meczet. Brat Ronan pokazywał królowi i jego dowódcom następne charakterystyczne punkty

miasta, a zaciekawiony Murdo podsunął się jeszcze bliżej. Zakonnik wyjaśniał, iż z pierwotnej świątyni niewiele już zostało. Starożytne mury zostały zburzone przez Rzymian, odbudowane przez Bizantyjczyków, a w końcu zagarnięte przez Arabów. Chłopiec dostrzegł złocistą kopułę, rysującą się za mgłą dymu, jako też wieże meczetu, czyli minarety, wciąż majestatycznie i wyniośle malujące się ponad miastem. ‒ Góra Oliwna wznosi się na południowym krańcu miasta ‒ ciągnął Ronan. ‒ Z tego miejsca nie możemy jej zobaczyć. ‒ Myślę wszakże, iż można stąd zobaczyć Golgotę ‒ wtrącił Fionn, podniósłszy wzrok znad mapki. ‒ To może być to małe wzgórze, o tam. Albo to drugie, zaraz obok niego. Także i Emlyn zaofiarował się z pomocnymi informacjami. ‒ Kościół Grobu Świętego znajduje się wewnątrz miejskich murów. Chociaż wielu uważa, iż Pan nasz nigdy tam nie był pochowany, gdyż złożono go w Grobie Ogrójcowym, który jest na zewnątrz. Po czym pokazując na wschód doliny, zapytał: ‒ Czy to nie kościół Marii Świętej? Jeśli tak, to grób musiałby się… ‒ Mylisz się, bracie ‒ przerwał mu Fionn. ‒ To z pewnością kościół Święte-go Stefana wskazałeś nam na wzgórzu. Kościół Marii Świętej znajduje się na górze Syjon. I wskazał garb skały wznoszącej się na południe od miasta. ‒ Masz oczywiście rację ‒ zgodził się bez wahania Emlyn. ‒ Ja jednak mimo wszystko sądzę, iż kaplica Ogrójcowego Grobu jest gdzieś pomiędzy nami a kościołem. To właśnie chciałem wyjaśnić. ‒ A ja jestem wam wszystkim wdzięczny za te objaśnienia ‒ wtrącił szybko król Magnus ‒ wszelako czas ucieka. 307 I zwróciwszy się do Ronana, dodał: ‒ Jeśli tedy nie pragniesz czegoś jeszcze nam powiedzieć, to ruszymy do bitwy.

‒ Powiedziałem już wszystko, co było mi wiadomym ‒ odparł Ronan, w za-myśleniu kiwając głową. ‒ Tak, myślę, że to już wszystko. Król Magnus podziękował swemu mądremu doradcy i oświadczył, iż uda się do dzielnicy świątyń, doszedł bowiem do wniosku, że jeśli gdzieś jeszcze trwają walki, to tam, gdyż w tym właśnie miejscu starcia musiały być najzaciętsze. Co powiedziawszy, odwrócił się, wzniósł miecz i zakrzyknął: ‒ W imię Chrystusa i dla chwały Jego! Zaczem poprowadził swój oddział do miasta. Zeszli ze wzgórza i szybko przekroczyli wąską dolinę. Dotarłszy do bramy, nie zawahali się ani na chwilę i od razu popędzili zadymionymi ulicami, aby przyłączyć się do krzyżowców i rozpocząć grabież. Murdo i zakonnicy podążali za nimi aż do wrót. Tam wszelako, natknąwszy się na ciżbę pielgrzymów przebiegających w obu kierunkach, mnisi się zatrzymali. ‒ Zostaniemy za murami, dopóki całe miasto nie będzie opanowane. Przy-damy się do opatrywania rannych ‒ rzekł Ronan. ‒ Pozostań z nami, synu. Wygląda na to, że walki długo już nie potrwają. Twoja włócznia nie będzie dziś potrzebna królowi. Powiem mu, iż zostałeś, aby nam pomóc. ‒ Tam jest mój ojciec i bracia ‒ odparł Murdo. ‒ Pójdę ich szukać. ‒ Zaczekaj choć trochę ‒ poprosił go Emlyn. ‒ Pomożemy ci ich szukać, gdy Jerozolima będzie już wolna. ‒ Nie. ‒ I młodzieniec odwrócił się od nich energicznie. ‒ Dość długo już czekałem. Teraz pora, by ich odnaleźć. Mnisi więcej już nie nalegali, za to obdarzyli go swoim błogosławieństwem. Ronan rzekł, wznosząc ręce: ‒ Panie na niebiesiech, ześlij swego anioła, aby poprzedzał naszego brata, i drugiego, który by podążał za nim, jeszcze jednego, aby go unosił i dwóch, którzy strzec go będą po obu bokach i chronić w jego poszukiwaniach, a potem sprowadź go bezpiecznie z powrotem do nas. Po czym zakreślił nad głową chłopca znak krzyża i powiedział:

‒ Wróć do nas, gdy już zakończysz swą misję. My będziemy się tu o ciebie modlić, dopóki znowu cię nie zobaczymy. Murdo przyjął te słowa do wiadomości skłonieniem głowy, po czym wcisnął się w tłum wchodzących do miasta krzyżowców. Ciemna i zadymiona brama przypominała raczej tunel niż wrota. Wziął głęboki oddech i mocniej zacisnąwszy włócznię w dłoni, wkroczył do Świętego Miasta, słysząc jeszcze za plecami głos Emlyna, który przypominał mu o ostrożności. 308 Wyszedł pod bramną wieżą. Na kamiennym dziedzińcu leżały strzaskane ciała zarówno krzyżowców, jak i niewiernych, którzy spadli z wznoszącego się wysoko nad ziemią parapetu. Kałuża krwi, która z nich wyciekła, rozniesiona była teraz po całym Świętym Mieście w tysięcznych odciskach pielgrzymich podeszew pozostawionych na wijących się i gęsto pokrzyżowanych uliczkach. Wstrząśnięty widokiem stosów ciał leżących wokół bramy Murdo ruszył otwierającą się na wprost niego ulicą, lecz nagle uświadomił sobie, iż nie rozpoznaje wokół siebie żadnej znajomej twarzy. Odwrócił się tedy i powrócił spiesznie do wylotu uliczki. Gdy jednakowoż znowu znalazł się pod bramą, stwierdził, że nie ma tam już ani jednego Norwega. Usłyszał wszakże szczęk broni i krzyki dobiegające z uliczki, która odchodziła na lewo. Pochyliwszy się, ile sił w nogach pobiegł w kierunku tej wrzawy. Uliczka wiła się i zakręcała, a dwukrotnie krzyżowała się z innymi. Murdo spodziewał się, iż lada chwila zobaczy swych towarzyszy. Jeszcze tylko jeden zakręt, jeden łuk… Im dłużej wszakże biegł, tym słabsze stawały się dźwięki, ku którym podążał. Zatrzymał się, aby odzyskać oddech i rozejrzeć się wokół siebie. Uliczka był pusta. W domach panowała cisza. Nie wiedział co robić: wrócić tą samą drogą, którą przybył, czy też dalej iść przed siebie. Gdy się tak zastanawiał, gdzieś niedaleko przed nim rozległ się ogłuszający łoskot. Pobiegł w jego stronę, pomyślawszy sobie, że jeśli nawet nie odnajdzie Norwegów, to przynajmniej napotka kogoś, kto będzie mógł pokazać mu drogę do Świątynnej Góry. Uliczka skręciła raz, potem drugi, po czym połączyła się z inną, szerszą i obsadzoną drzewami. Stojące wzdłuż niej domy były większe od tych, które dotąd mijał. Dojrzał przed sobą grupę krzyżowców, przebiegających od domu do domu lub z jednej strony ulicy na drugą. Pośpieszył w ich kierunku. Przebiegając obok pierwszego z okazałych budynków, dosłyszał nad głową trzask pękającego drewna. Spojrzał do góry w samą porę, by uskoczyć przed wyrzuconą przez okno na piętrze skrzynią. Mebel spadł z łoskotem tuż obok jego stóp, a zaraz po nim inny, mniejszy, który rozbił się na kawałki, a z jego wnętrza wysypały się i rozprysnęły na wszystkie strony srebrne monety. ‒

Hej, ty tam! ‒ wrzasnął ktoś z góry. Spojrzawszy w okno, Murdo ujrzał wykrzywioną w grymasie gniewu twarz pielgrzyma, który ponownie coś krzyknął, a nie słysząc odpowiedzi, powtórzył po łacinie: ‒ Zmykaj stąd! To nasze! Chłopiec wciąż jeszcze patrzył na niego, gdy z domu wybiegli dwaj inni krzyżowcy i zaczęli garściami zbierać z bruku rozsypane monety. Po chwili dołączyło 309 do nich jeszcze dwóch, którzy chwycili skrzynię i dźwignąwszy ją do góry, grzmotnęli nią o kamienie. Musieli dwukrotnie powtórzyć ten zabieg, nim w końcu sprzęt rozpadł się i jego zawartość wysypała się na ulicę. Murdo patrzył, jak migocą srebrne i złote kielichy, czarki, talerze, bransoletki i łańcuszki, które potoczyły się na wszystkie strony. Łupieżcy wrzasnęli radośnie na widok tych skarbów, po czym opadli na czworaki, by zbierać zdobycz i upychać poszczególne przedmioty za tunikami. Kiedy już wszystko wyzbierali, jeden z nich rozejrzał się dokoła, jak gdyby chcąc się upewnić, iż nikt nie był świadkiem tej grabieży, a ujrzawszy chłopca, ruszył ku niemu. ‒ Ty jeszcze tutaj?! ‒ ryknął wściekle. ‒ Powiedziałem ci przecież, żebyś zmykał! Także i pozostali rabusie zwrócili się ku niemu, jednakże mogli już tylko popatrzeć na jego szybko oddalające się plecy. Wiedząc, iż Norwegowie udali się ku dzielnicy świątyń, i że nawet jeśli ich nie odnajdzie, to może przecież liczyć na spotkanie z ojcem i braćmi ‒ Murdo pośpieszył dalej szeroką ulicą z nadzieją, że doprowadzi go do jakiegoś miejsca, gdzie dojrzy Świątynną Górę i ustali kierunek, w którym winien podążać. Mijając boczne uliczki, dostrzegał na nich ponure dowody triumfu zwycięz-ców: po prawej, czterech krzyżowców brodzących po kolana w stosie odzianych w białe szaty ciał i dźgających je grotami włóczni; po lewej dwaj, trzymający za ramiona starego człowieka, którego trzeci raz po razie przebijał włócznią, za każdym ciosem wydając z siebie triumfalny okrzyk po łacinie. Ujrzawszy tę scenę, Murdo postanowił patrzeć już tylko przed siebie. Tymczasem ulica skręciła raz i drugi, po czym zaczęła się zwężać, aż dobiegła końca na otoczonym murem dziedzińcu. Cała jego powierzchnia pokryta była ciałami zamordowanych mieszkańców, ułożonych w dwa stosy na wysokość dziesięciu lub piętnastu warstw, w każdej po mniej więcej tuzinie zwłok. Murdo patrzył na tę makabryczną plątaninę ciał ‒ niektóre były wręcz nie do rozpoznania zmasakrowane i okaleczone ‒ i niezdolny był zrozumieć, jak doszło do tego zbiorowego mordu. Domyślił się w końcu, że albo ofiary same schroniły się na tym dziedzińcu, albo też zostały tam zapędzone przez krzyżowców, którzy następnie zablokowali wąskie wejście i przystąpili do rzezi. Było tedy zapewne tak, iż przerażeni ludzie wspinali się na rosnące stosy już zabitych, rozpaczliwie próbując uniknąć ciosów włóczni, którymi dźgali ich raz za razem mordercy, za każdym dźgnięciem powiększając trupi stos. Chłopiec poczuł w pewnej chwili, że wilgotnieją mu buty. Gdy spojrzał w dół, zobaczył,

że stoi w rozlewającym się coraz bardziej jeziorku krwi, która zaczęła się już powoli wylewać w uliczkę. Ogarnęły go mdłości. 310 Odwrócił się gwałtownie i uciekł stamtąd, rozpryskując w biegu krople strząsanej z butów posoki. Dotarłszy z powrotem do szerszego odcinka ulicy, spróbował innej drogi. Tym razem wybór jego padł na wąskie przejście pomiędzy dwoma rzędami dużych domów. Usłyszał przed sobą krzyki i podążając ku nim, dotarł do suku, czyli baza-ru, mieszczącego się pod dachem. Mocno dzierżąc w dłoni swoją włócznię, prze-skakiwał ponad blokującymi wejście ciałami, aż znalazł się we wnętrzu mrocznego i chłodnego suku. Gdzieś spośród gęstwy krzyżujących się alejek, przy których tłoczyły się ciasno jeden obok drugiego ustawione stoiska, dobiegały triumfalne wrzaski plądrujących bazar zwycięzców. Wszędzie walały się porozrzucane i po-niszczone produkty i towary. Tam, skąd za trudno byłoby je wydostać, po prostu podłożono ogień. Spojrzał w głąb jednej z mrocznych alejek i na jej końcu dostrzegł światło. Idąc ku niemu, potykał się bezustannie o jakieś porozrzucane w całym przejściu przedmioty, które początkowo wziął za kamienie. Przyjrzawszy się im wszakże z bliska, stwierdził, iż były to bochenki chleba, podeptane stopami grabieżców. Po kilkunastu krokach, gdy zerknął do wnętrza jednego ze zrujnowanych kramów, zobaczył kilka martwych ciał. Była to zapewne rodzina kupca, która próbowała schronić się przed krzyżowcami na bazarze. Mężczyzna był wypatroszony na podobieństwo ubitego wieprza: ostrze rozpła-tało go od pępka aż po brodę, a wyrwane wnętrzności oplatały mu szyję, jak gdyby ktoś chciał go nimi udusić. Dwie długowłose, znieruchomiałe postaci ‒ z pewnością żona i córka kupca ‒ padły ofiarą straszliwego pobicia. To, co było ich twarzami, teraz stanowiło krwawą miazgę z wystającymi z niej odłamkami kości, i w niczym nie przypominało człowieczego oblicza. Na tym jednakowoż mordercy nie poprzestali: odcięli jeszcze głowy małemu chłopcu i psu, po czym zamienili je miejscami. Murdo ogarnął ten straszliwy obraz jednym tylko krótkim spojrzeniem, wszelako wystarczyło to, aby znowu poczuł wzbierające mdłości, których nie zdołał powstrzymać: kwaśna breja wypełniła mu gardło, tedy odwróciwszy się, przeszedł jeszcze parę chwiejnych kroków, po czym zwymiotował. Gdy wreszcie zdołał zapanować nad żołądkiem, powlókł się dalej, nie patrząc już ani na prawo, ani na lewo, dopóki nie doszedł do strefy mętnego światła na końcu alejki. Przystanął na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu i rozejrzeć się dokoła. Znalazł się w dzielnicy zabudowanej dużymi, okazałymi domami, które niezbicie świadczyły o zamożności ich właścicieli. Tu także wszystko wskazywało na to, iż grabież trwa w najlepsze. Z wnętrza jednego z domów dobiegał przeraźliwy krzyk, trochę dalej, z okien kilku innych 311 budynków wydobywały się płomienie. Bruk uliczny zasypany był szczątkami rozbitych

przedmiotów: mebli, beczułek, kuferków, kuchennych sprzętów i ubrań, które łupieżcy wyrzucili przez okna. Popatrzywszy ponad dachami, Murdo ujrzał w oddali najwyższą partię obronnego muru, a podążając wzdłuż niego spojrzeniem, w pewnej chwili dostrzegł ponad jego krawędzią zmatowiały połysk złotej kopuły. Omijając walające się pod nogami przedmioty, ostrożnie kroczył ulicą. Co chwilę wszakże odszukiwał wzrokiem szczyt muru. Kiedy mijał duży kamienny dom ozdobiony dwiema marmurowymi kolumnami, usłyszał tak rozdzierający krzyk przerażenia, iż znieruchomiał w pół kroku. W chwilę potem z domu wybiegła niewiasta w żółtej sukni, ściskając pod pachami dwa szare tobołki. Teraz wyskoczyli za nią na ulicę trzej pielgrzymi z białymi krzyżami na płaszczach trzymający w dłoniach zakrwawione miecze. Do-goniwszy uciekającą, pierwszy z nich chwycił ją za włosy i pociągnął z całej siły. Niewiasta upadła na plecy, upuszczając swe dwa tobołki, w których Murdo rozpoznał teraz niemowlęta. Leżały na bruku, zanosząc się płaczem i wyciągając przed siebie maleńkie rączki, jednakże nie powstrzymało to krzyżowców, którzy zaczęli je ciąć ostrzami mieczy. Matka krzyczała i czepiała się ich płaszczy, błagając o litość, a wówczas bezlitośni mordercy obrócili swe miecze przeciwko niej. Zasypali ją ciosami. Ostrza wbijały się głęboko w jej gładkie, okrągłe i białe ramiona, tnąc na wylot mięśnie i kości, i otwierając straszliwe, krwawe rany. Jeden trafił ją w szyję i z przeciętej tętnicy trysnęła strumieniem krew. W jednej chwili krzyk zamarł na jej wargach i oto wszyscy troje, matka i jej dzieciątka, leżeli na bruku cisi i nieruchomi. Odwróciwszy się, trzej zabójcy spojrzeli na chłopca, który dostrzegł na ich poszarzałych od dymu twarzach wyraz radosnego uniesienia. Jeden z nich krzyknął coś do niego w nie znanym młodzieńcowi języku. Murdo odpowiedział po łacinie: ‒ Nic do was nie mam. Szukam tu swego ojca i braci. Pielgrzymi spojrzeli po sobie, po czym dwaj podeszli bliżej, podczas gdy trzeci ponownie coś do niego powiedział, dla podkreślenia swych słów kilkakrotnie celując weń wskazującym palcem. Najwyraźniej czegoś się domagał, wszelako Murdo nie miał pojęcia, o co mu mogło chodzić. Dwaj jego kompani znowu zbliżyli się o krok, trzymając przed sobą ociekające krwią miecze. Murdo powtórzył swą odpowiedź, powoli się przy tym cofając. Dwaj bliżsi wymienili pomiędzy sobą parę mruknięć. Chłopiec znowu cofnął się o krok, jednakże potknął się o coś i upadł, a wówczas cała trójka z krzykiem rzuciła się ku niemu. 312 Najpierw dopadli go dwaj z przodu. Leżąc na plecach, Murdo zamachnął się swoją włócznią. Jej grot zderzył się z żelazem i jeden z napastników odskoczył ze skowytem, gdy miecz wypadł mu z dłoni, a wówczas młodzieniec dźgnął włócz-nią, celując w twarz drugiego, który uskoczył w bok, co pozwoliło napadniętemu przekręcić się i podnieść na kolana.

W tym momencie trzeci wydał głośny okrzyk i ze wzniesionym nad głową mieczem rzucił się do ataku, spodziewając się zapewne, iż Murdo poderwie się na nogi i zacznie uciekać. On wszelako pozostał na kolanach, ale za to gwałtownym ruchem poderwał ostrze włóczni. Nie poczuł nawet, że grot zagłębił się w brzuchu napastnika. Sam zapewne także w pierwszej chwili tego nie poczuł, gdyż postąpił jeszcze o krok i dopiero zbierając się do następnego, spojrzał w dół, by zobaczyć wystające z jego wnętrzności drzewce. Na jego twarzy pojawił się wyraz wielkiego zdumienia. Upuścił miecz i oburącz chwycił włócznię, po czym obrócił wzrok ku swym kompanom, a z ust wyrwał mu się głośny krzyk. Usiłował wyrwać z brzucha grot, Murdo jednakże nie osłabił nacisku. Krzyżowiec krzyknął raz jeszcze, wszakże krzyk ten zaraz przeszedł w kaszel, któremu towarzyszyła buchająca z gardła krew. Kaszląc krwią, która wylewała mu się na brodę, i rozpaczliwie chwytając powietrze, pielgrzym opadł na kolana. Murdo, choć przerażony myślą, iż tamci dwaj mogą go teraz zaatakować, nie odważył się wypuścić włóczni z uchwytu, a nawet jeszcze go wzmocnił. Tak tedy klęczeli naprzeciw siebie, obejmując dłońmi tę samą broń, dopóki wreszcie krzyżowiec z cichym jękiem nie przewrócił się bezwładnie na bok. Murdo wyrwał wówczas ostrze z jego brzucha i obrócił się ku tamtym. Nie czekając, aż się nań rzucą, sam zaatakował z wysuniętą groźnie, zakrwawioną włócznią. W jednej chwili odwrócili się obaj i uciekli, pozostawiając na bruku nieżywego kompana. Murdo ścigał ich, dopóki nie zniknęli za rogiem najbliższego domu. W obawie, iż mogliby się tam na niego zaczaić, zatrzymał się. Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że przez cały czas przeraźliwie krzyczał. Wrócił do zabitego i przez chwilę stał nad jego nieruchomym ciałem, które leżało na boku, z twarzą na bruku i otwartymi ustami, które nurzały się w kałuży wylanej krwi. Nie było jej tak wiele jak tej, która wyciekła z tamtej biednej niewiasty i z jej dziatek, pomyślał ponuro chłopiec. Jeśli czegoś w tym momencie żało-wał, to nie tego, że zabił człowieka, lecz tego, iż uczynił to za późno. Gdyby był zareagował szybciej, to może matka zachowałaby swoje i swoich maleństw życie. Ale też kto wie, czy to nie on leżałby teraz pośrodku ulicy z szeroko otwartymi, pustymi oczyma i z krwawą dziurą pod żebrami. Wzdrygnął się na tę myśl i 313 odwrócił, by odejść, lecz czyniąc to, spostrzegł jeszcze kątem oka ‒ pielgrzymi krzyż! I oto przyszło olśnienie. Nagle zrozumiał, dlaczego ów krzyżowiec wykrzykiwał coś do niego, celując weń palcem: nie był naznaczony białym krzyżem, przeto tamci wzięli go za jeszcze jednego niewiernego, którego należało zabić. Murdo zatrzymał spojrzenie na płaszczu zabitego, z naszytym nań dumnie białym krzyżem. Wahał się tylko przez krótką chwilę. Potem ‒ wciąż jeszcze obawiając się, iż tamci dwaj odzyskają odwagę i lada chwila mogą powrócić ‒ pochylił się, podźwignął trupa do pozycji siedzącej i począł spiesznie ściągać z niego płaszcz.

29. Murdo wciągnął na siebie przez głowę płaszcz martwego krzyżowca. Tkanina była mokra od potu i cuchnąca, kleiła się do jego brzucha, gdyż wokół postrzępionego otworu pozostawionego przez grot włóczni rozlała się plama krwi, która przesiąkła na wylot. Murdo starł jej tyle, ile było możliwe przy użyciu sfatygowanej tuniki, którą już z siebie był zdjął, po czym jeszcze tylko otarł nią ręce z krwi i wyrzucił, ujmując w dłoń włócznię. Rzuciwszy okiem na biały krzyż, naszyty na ramieniu, aby upewnić się, iż nikt go już teraz nie weźmie za niewiernego, na no-wo pośpieszył w stronę muru. Nieco dalej, ulica skręcała szerokim łukiem i zarazem zaczynała się wznosić ku Świątynnej Górze. Wkroczywszy na jeszcze obszerniejszy szlak, Murdo stanął nagle jak wryty. Na całej swej szerokości droga usłana była trupami. Gdziekolwiek spojrzał, wzrok jego trafiał na martwe ciało, bądź to odzianego w biel Turka lub Saracena, bądź też odznaczającego się ciemniejszymi szatami Żyda. Wszystkie ułożone były w tym samym kierunku i jedno obok drugiego, przez co zdawało się, jakby każdemu zabitemu towarzyszył jego nieruchomy cień. Na końcu tej alei widniał mur, opasujący dzielnicę świątyń, a w nim obszerna wschodnia brama. Była otwarta, gdyż jej ciężkie wrota zostały porąbane i wyważone z wielkich żelaznych zawias. Nim Murdo zdecydował się iść dalej, zza muru wzbił się ku niebu straszliwy wrzask przerażenia, po którym rozległ się inny, basowy okrzyk, który chłopiec zrozumiał jako „Deus Volt!”… Bóg tak chce! Jak gdyby przyciągnięty tym okrzykiem, Murdo powlókł się przed siebie powoli, krok po kroku, wypatrując ścieżek pomiędzy zwaliskami trupów. Dotarłszy do bramy, przystanął, by popatrzeć, co go za nią czeka. Ujrzał obszerny dziedziniec wypełniony ciżbą pielgrzymów wykrzykujących Boży wyrok wydany na niewiernych. W samym środku placu stał kwadratowy budynek o wybrzuszonym dachu. Na końcu po prawej stronie znajdowała się dużo większa budowla z okrągłą wieżą i wielką złotą kopułą, z której szczytu powiewał sztandar Franków. A zatem to był ów meczet, który mnisi zwali AlAqsa, w takim razie ten mniejszy musiał mieć nazwę Skalnej Kopuły. 315 Upiorny krzyk, który słyszał z daleka, dobiegał z wnętrza meczetu. Murdo przemknął się przez bramę na dziedziniec. Serce zabiło mu szybciej na myśl, że może zobaczy tu ojca. Nadzieja ta wszelako równie szybko w nim zgasła, jak się zatliła. Przeciskając się przez tłum, zdał sobie sprawę z beznadziejności swoich poszukiwań. Zbyt wielu było tu pielgrzymów, zbyt wielkie zamieszanie, zbyt ogłuszająca wrzawa. Nawet gdyby w istocie byli w tym tłumie jego bliscy, to nie zdołałby ich w takiej masie ludzkiej odróżnić od innych. Świadomość, iż płonne okazały się jego nadzieje, w jednej chwili pozbawiła go całego zapału i zdecydowania. Oszołomiony, ogłuszony wrzaskiem i z zamętem w duszy,

postanowił zawrócić, by wydostać się z placu, gdy nagle w tym samym momencie potężny nacisk z tyłu popchnął go w głąb ciżby pielgrzymów. Musiał wytężyć wszystkie siły, aby utrzymać się na nogach. Od zadeptania uratowała go włócznia, którą zapierał się przed sobą, nie dając się przewrócić napierającej nań fali. Wszyscy tłoczący się wpatrzeni byli w złotą kopułę. W pierwszej chwili Murdo nie potrafił zrozumieć, co wzbudziło tę nagłą ciekawość, aż wreszcie… dojrzał blade jeszcze płomyki ognia, które poczęły się wspinać po ścianach meczetu; także i u podstawy wieży pojawił się ogień. Krzyki wewnątrz płonącego budynku jeszcze przybrały na sile i jeszcze większe w nich zadźwięczało przerażenie. Murdo pochylił się i uruchomił łokcie, pchając, odpychając i wciskając się w ludzką gęstwę. Tym razem udało mu się w końcu przebić sobie drogę do obrzeża tłumu i prześlizgnąć się pomiędzy tymi, którzy tłoczyli się na samym końcu. Za jego plecami rozległ się kolejny bojowy okrzyk krzyżowców. Obejrzawszy się, ujrzał, jak właśnie pękają wąskie drzwi świątyni, jak bucha z nich kłąb czarnego dymu, z którego wyłania się tłum Arabów w białych turbanach, po to jedynie, by nadziać się na oczekujące ich włócznie i miecze. Murdo poczuł, jak ponownie zaciska się jego wzburzony żołądek i całe ciało kurczy się w odruchu wstrętu na widok krzyżowców, którzy rzucają się na uciekających przed ogniem nieszczęśników. Niektórzy spośród nich wolą zginąć męczeńską śmiercią z ręki wroga niż sczeznąć w płomieniach, przeto sami rzucają się na ostrza broni z okrzykiem „Allah akbar!”, inni czołgają się u stóp krzyżowców, skamląc i błagając o litość. Dla żadnego nie ma jednak litości. Giną wśród drwiących okrzyków swoich katów. Krew lała się na kamienne płyty dziedzińca. Ostrza wznosiły się i opadały, kłu-ty i cofały się bez chwili przerwy, metodycznie i zgoła z niewzruszoną obojętnością, podczas gdy krzyżowi rycerze wyli w szaleńczym uniesieniu. Płomienie pożaru wznosiły się coraz wyżej i wyżej. Kiedy fala gorąca uderzyła 316 w twarze pielgrzymów, poczęli się cofać, i to tak energicznie, iż pod ich naporem Murdo znalazł się w pobliżu bramy i nawet tam, walcząc o odzyskanie swobody ruchów, czuł na plecach żar, bijący od rozszalałych płomieni. Uwolniwszy się wreszcie z ciżby, popatrzył za siebie i ujrzał, że nie wszyscy się wycofali. Tłum krzyżowców uformował wokół pożaru szeroki krąg, przyglądając się Arabom, którzy wciąż jeszcze próbowali uciec. Teraz wszakże, wybiegając ze świątyni w kłębach dymu, sami też ogarnięci już byli ogniem: płonęły ich szaty i włosy. Padali i tarzali się po ziemi w straszliwym cierpieniu, ku wielkiej uciesze widzów z białymi krzyżami na płaszczach. Słupy ognia trzaskały, wyły i roztaczały wokół coraz większy żar, który sprawiał, iż pierścień odsuwających się od pożaru pielgrzymów coraz bardziej się poszerzał. Potem z samej góry budynku dobiegło głuche stęknięcie i złota kopuła zaczęła się zapadać. Krzyżowcy powitali to wybuchem radości, która wzmagała się, w miarę jak meczet walił

się na nieszczęsnych Mahometan. Ich przedśmiertny krzyk rozdzierał płonące powietrze. Murdo nie mógł już dłużej znieść tego widoku. Wybiegł z dziedzińca, oddalając się tą samą drogą, którą nań przybył. Za jego plecami zawaliła się ostatecznie złota kopuła meczetu Al-Aqsa. Huk, jaki się w owej chwili rozległ, dogonił i prze-gonił chłopca, tocząc się wzdłuż ulicy, on jednakowoż nie obejrzał się już za siebie. Droga, którą dotarł do Świątynnej Góry, poczęła się teraz stromo obniżać, toteż Murdo zaczął z każdym krokiem nabierać coraz większego pędu. Gnał z jedną tylko myślą, kotłującą się w jego głowie: uciec jak najdalej od potworności tego, co był właśnie zobaczył. Biegł tedy i biegł przed siebie; oddychał z coraz większym trudem i nic już nie słyszał oprócz głuchego rytmu uderzeń serca, który pulsował mu w uszach. Każdy oddech parzył płuca, każdy krok zaciskał pas bólu pod żebrami, lecz Murdo nie zatrzymywał się, zbiegał ze wzniesienia najszybciej, jak tylko nadążały pod nim nogi. Gęsto po sobie następujące, bezdźwięczne plaśnięcia jego stóp o wytarte kamienie ulicy Jezusowego miasta miały w sobie coś z szyder-stwa. Chłopiec tyleż był przejęty lękiem, co i wstydem. Ulica stopniowo zwężała się i zarazem skręcała to w jedną, to w drugą stronę, w sumie jednak skłaniała się w prawo i tam też wiodła z sobą biegnącego młodzieńca. Chwytał powietrze już tylko krótkimi, rozpaczliwymi haustami, a w ustach czuł posmak krwi, lecz w dalszym ciągu nie ustawał. Gdy droga ponownie poczęła się piąć pod górę, nawet nie zwrócił na to uwagi, jak też i nie spostrzegł, iż w pewnej chwili na kamiennym podłożu pojawił się cienki strumyczek brązowa-wej krwi. Nie widział nic; przed oczyma miał tylko ciemne twarze krzyczących Arabów, których pochłaniał ogień. 317 Stromizna zaczęła mu się w końcu dawać we znaki. Zwolnił, lecz biegł dalej. Uświadomił sobie w którymś momencie, że jego krokom towarzyszy jakiś dziwny plusk i zaraz, za kolejnym stąpnięciem, poślizgnął się i upadł przed siebie na ręce i kolana. Wypuszczona z uchwytu włócznia ślizgała się jeszcze przez chwilę po kamieniach, które śliskie były od krwi. Murdo zerwał się na nogi. Jego dłonie ociekały czerwienią, rękawy i kolana nogawic były nią przesiąknięte. Stał przez chwilę, wpatrując się w swe zakrwawione ręce, podczas gdy jego umysł przejmowała groza. Raz jeszcze pusty żołądek chłopca skręcił się i podszedł mu do gardła. Oto cienki strumyczek krwi stał się prawdziwym strumieniem, który zbierając po drodze pojedyncze czerwone kałuże, toczył się coraz szerszym korytem, rozdzielał się i znowu łączył w jeden nurt, roztaczając przy tym intensywny odór świeżo poćwiartowanego mięsa. Desperacko pragnąc uciec od tego makabrycznego widoku, Murdo wbiegł w inną ulicę. Nie uwolnił się jednakże od koszmaru, także i ta droga pokryta była kleistą krwawą mazią. Także i na niej setkami leżały trupy, a ich białe i żółte szaty zlane były krwią, która jeszcze kapała na bruk. Oderwał od nich wzrok i podążając dalej, patrzył już tylko prosto przed siebie, aby nie widzieć krwi. Za wiele jednak było tej krwi, by jej nie dostrzegać. Gdziekolwiek padło jego przypadkowe spojrzenie, trafiało na krew, i jeszcze na krew, i jeszcze… Było jej tak upiornie, tak niewyczerpanie dużo, iż nie tylko nie potrafił nie zwracać na nią uwagi, lecz

przeciwnie, nie widział już nic innego. Krew zbierająca się na ulicach w rozległe, czarne kałuże; czarna i ciepła krew, która tryska z ran umierających ludzi, która śmierdzi w palących promieniach słońca; pokrywa warstwą rudobrązowej patyny śmierci kamień i drewno, i kurz pod stopami; tryska z szyi, od której odcięto głowę; zbiera się w połyskliwe jezior-ka, aby sześć wygłodzonych kotów mogło sobie urządzić makabryczną ucztę, chłepcąc ją i chłepcąc swymi szorstkimi języczkami… Krew, rozpryśnięta na ścianach i schodach domów, ściekająca po szybach okien i przelewająca się przez progi, spływająca powolnymi rzekami po spadzi-znach brudnych ulic, tworząca na nierównych powierzchniach pieniste pęcherzyki, klejąca się do podeszew i krzepnąca w letnim upale, przesycająca swym mdlącym, słodkawym odorem śmierci rozgrzane, duszne powietrze. Nieogarniona fala krwawej powodzi, która przetacza się ulicami, coraz za-chłanniej sza i coraz wyższa. Krew… Tyle krwi!… Boże, zlituj się nad nami! 318 Przepełniony obrzydzeniem i bólem chłopiec odwrócił się i uciekł przed tym widokiem. Ogarnięty jedną tylko myślą i jednym pragnieniem ‒ by znaleźć się jak najdalej od tego miejsca ‒ biegł, dopóki ostatecznie nie zabrakło mu sił. Gdy się wreszcie zatrzymał, by rozejrzeć się dokoła, uświadomił sobie, iż na pustych placach kładły się już długie cienie. Ulice i alejki, które ogarniał mrok, usiane były trupami. Przed drzwiami budynków leżały jedne na drugich ciała wymordowanych rodzin, które zginęły, broniąc swych domów i siebie samych. Przyciskając rękę do kłującego boku, Murdo przeszedł przez plac i znalazł się przed budynkiem, na którego szczycie widniała sześcioramienna gwiazda z brązu. Na drzwiach ktoś wypisał krwią Isu Regni. Tak uderzyły go te słowa, iż stanął jak wryty. Po chwili poczuł na włosach i policzku subtelne muśnięcie, jak gdyby otarło się o nie ptasie piórko. Spojrzał w górę: z nieba sypał się czarny popiół, który delikatnie niczym śnieg opadał na ciche ulice. Spragniony i spocony z długotrwałego wysiłku, młodzieniec poszedł dalej. Im dłużej szedł, tym grubsza była warstwa popiołu, po której stąpał. Przed sobą widział szary dym, zasnuwający ulice, jednakże nie zatrzymał się i wkrótce dotarł do płonących ruin wielkiego gmachu. Jego sklepienie zawaliło się, z murów zaś niewiele pozostało. Płonęły jeszcze najgrubsze belki, jednakże reszta obróciła się już w dymiący popiół. Dym drażnił gardło, a w nozdrza uderzał niesiony przezeń odór smażonego tłuszczu. Oczy piekły, a w wyschniętych ustach osadzał się jakiś obrzydliwy smak. Zastanawiając się nad tym, co było tego przyczyną, Murdo uświadomił sobie po paru chwilach, iż to, co wziął za kopce dopalających się ruin, stanowiło w istocie szczątki spalonych ciał. Załzawionymi oczami patrzył na stosy poskręcanych, czarnych postaci ludzkich, zastygłych w śmiertelnym znieruchomieniu, z kończynami nienaturalnie

powyginanymi przez cierpienie i ogień. Gorąco, które biło od tlących się jeszcze zwłok, parzyło mu skórę, a równocześnie osiadał na niej popiół ze spalonej odzieży i skóry. Trupy, wciąż trawione żarem, co chwila wydawały z siebie suche trzaski. Powietrze przeniknięte było odorem przypalonego tłuszczu i mięsa. Od czasu do czasu któreś zwłoki pękały, a ich ugotowane wnętrzności wpadały do rozżarzonego popieliska, które skwierczało, buchając jeszcze dotkliwszym smrodem. Kiedy w końcu odwrócił się od tego ludzkiego pogorzeliska, oczy piekły go od dymu i gorąca, wyschnięte zaś wargi były spękane. Szedł przed siebie bez celu, podczas gdy niebo ‒ kiedy ukazywało się na krótkie chwile pomiędzy kłębami popychanego wiatrem dymu ‒ nabierało coraz czerwieńszych barw zmierzchu. Nasunęło mu się pytanie, jakim prawem słońce kontynuowało tego dnia swą zwykłą wędrówkę, nie zmieniwszy ani swej drogi, ani wyglądu. 319 Nie otrząsnął się jeszcze z tego zadziwienia, gdy spostrzegł, iż wkracza do jeszcze innej dzielnicy. Bez szczególnego zainteresowania odnotował fakt, że kilka budynków miało kopulaste sklepienia, na których widniały drewniane krzyże, choć uświadomiło mu to, iż ten rejon miasta zamieszkują chrześcijanie. Może przynajmniej ta dzielnica, pomyślał wtedy, uniknęła większych zniszczeń, dzięki czemu udałoby mu się znaleźć trochę wody do picia. Oblizał tedy spieczone wargi i powlókł się dalej. Po pewnym czasie znalazł się na dziedzińcu jakiegoś dużego domu, obok którego stał kamienny zbiornik, podobny do koryta dla zwierząt. Podszedł ku niemu z nadzieją, iż będzie mógł ugasić w nim pragnienie. I w samej rzeczy wody było w owym korycie pod dostatkiem, tyle że tuż pod jej powierzchnią unosiły się zwłoki dziecka. Patrzył przez warstwę wody na małe ciałko z otwartymi ustami, które jak gdyby chciały wypowiedzieć jakieś niewiadome słowo. Dziecięcą twarzyczkę okalały unoszone przez wodę włosy, a na maleńkim podbródku i w kącikach szeroko otwartych ocząt formowały się pęcherzyki powietrza. Murdo nie potrafił rozpoznać płci dziecka, lecz poruszony był malującym się na jego obliczu wyrazem spokojnej powagi. Jakżeż to było możliwe, aby ten mały człowieczek promieniował wewnętrznym pokojem, w takiej będącym niezgodzie z gwałtownością zadanej mu śmierci? Długo tak stał, w zamyśleniu patrząc na dziecko, aż zaczęły docierać do jego świadomości odgłosy krzyków i rechotliwego śmiechu dobiegające zza rogu domostwa. Coś tam się działo, i to zapewne już od jakiegoś czasu, tyle że on, zato-piony w tępej zadumie nad utopionym maleństwem, na nic innego nie reagował. Teraz poszedł w tamtą stronę i wyjrzał zza rogu domu. Zobaczył przy ścianie pięciu zbrojnych, z których dwaj trzymali niemowlę, dwaj inni wykręcali ręce przerażonej kobiecie, piąty zaś stał za jej plecami z mieczem w dłoni. Jej odzienie było poszarpane i podziurawione. Krzyczała, wyrywając się do swego dziecka,

które zanosiło się płaczem w uścisku żołnierzy. Pod samą ścianą siedział oparty o nią plecami nieruchomy mężczyzna ze zwieszoną głową. Szata na jego piersiach czerwieniła się wielką plamą krwi. Żołnierze podsunęli kobiecie dziecko, coś przy tym do niej mówiąc, ona zaś rozpaczliwie próbowała się do niego zbliżyć, jednakże nie pozwalał jej na to żelazny uchwyt żołdackich dłoni. Tamci ponownie wyciągnęli dziecko w jej stronę, podczas gdy ich kamraci ponownie ją przytrzymali. Nie powtórzyli tego okrutnego żartu po raz trzeci: dwaj, którzy trzymali niemowlę, odwrócili się, wzięli zamach i cisnęli nim o ścianę, główką naprzód. Nagle ucichłe i znieruchomiałe, maleństwo spadło po murze na ziemię. 320 W tej samej chwili druga para dręczycieli rozluźniła uścisk. Matka rzuciła się ku ścianie, by pochwycić zwłoki, wszakże w tej samej chwili błysnął miecz za jej plecami i spadł na jej kark. Ucichł krzyk, a odcięta głowa oderwała się od ramion, ciało zwaliło się, pokracznie upadając na ziemię, podczas gdy głowa, zatoczywszy w powietrzu krwawy łuk, potoczyła się pomiędzy nogi już wcześniej zamordowa-nego mężczyzny. Murdo odwrócił się i wybiegł z dziedzińca, długo ścigany brzmiącym mu w uszach śmiechem zadowolonych z siebie żołdaków. Po jakimś czasie przestał biec. Szedł wolnym krokiem, wszelako poruszał się jak ktoś, kto pogrążony jest we śnie: nie dbając, gdzie stawia stopy, widząc wszystko, lecz na wszystko obojętny; wyzbyty z wszelkich uczuć, idzie, potykając się, pada, podnosi się i znowu chwiejnie kroczy przed siebie, nie czując nic oprócz tępego bólu w zranionym sercu. Zdruzgotany do głębi duszy wszystkim tym, co był tego dnia zobaczył, pomyślał Murdo: Dzisiaj odbyłem wędrówką przez piekło. Słowa te przez długi jeszcze czas powracały echem, które odbijało się raz za razem w jego głowie jeszcze i wtedy, gdy wreszcie dotarł do Jaffijskiej Bramy i mógł już wyjść za mury Jerozolimy. Przechodząc przez wielkie wrota, przystanął, by zrzucić z siebie pożyczony od trupa płaszcz. Zdjął go przez głowę i rozpostarł przed sobą, by popatrzeć na biały krzyż, połyskujący w bladym, przydymionym świetle księżyca. Przejęty wstrętem, zmiął płaszcz w dłoniach i cisnął najdalej jak mógł. Nim wyszedł ze Świętego Miasta, zdjął jeszcze z siebie i wyrzucił także buty i nogawice. Tej nocy Murdo nie położył się spać. Włóczył się wzdłuż ciemnej doliny pod murami miasta, chodząc od obozu do obozu i ani na chwilę nie ustając w tym czymś, o czym wiedział jedynie, iż było niekończącym się poszukiwaniem, albowiem nie potrafił już sobie przypomnieć ani dlaczego, ani czego w istocie szuka.

30. Gorączka nie ustępowała przez dwa dni i dwie noce, aż dopiero o ciemnym świcie przesłoniętym szalejącą na wschodzie zamiecią, zdała się nieco zelżeć. Niamh, która ostatnie dni i noce spędzała przy łożu swej przyjaciółki, poczuła, iż jej dłoń, którą trzymała w swojej, przestaje być tak jak dotąd rozpalona. Otrząsnąwszy się z odrętwienia półsnu, który ją zmorzył, zdjęła wilgotny okład z czoła Ragnhildy i zamoczywszy go w miednicy, wyżęła i na powrót przyłożyła. Za dotknięciem chłodnej tkaniny Ragnhilda otworzyła oczy. Jej wargi poruszyły się; chciała coś powiedzieć. ‒ Poczekaj ‒ powstrzymała ją łagodnym głosem Niamh, po czym przyłożyła do ust chorej miseczkę. ‒ Napij się trochę. To ci pomoże. Ragnhilda przełknęła odrobinę wody i ponownie spróbowała coś wychrypieć. ‒ Ragna… Nic więcej nie wydobyło się z jej opuchniętej krtani. ‒ Jest tuż obok. Zaraz ją przyprowadzę. Niamh wstała i pośpieszyła do sąsiedniej komnaty, gdzie Ragna drzemała w fotelu przy kominku. Lekkie dotknięcie ręki natychmiast ją obudziło. ‒ Gorączka przechodzi. Pyta o ciebie. Ragna z wysiłkiem podniosła się z fotela i prostując się, wsparła dłonią o krzyż. Niamh ujęła ją pod ramię i poprowadziła do łóżka matki. ‒ Wejdź ‒ zachęciła ją. ‒ Gdybym była potrzebna, to będę tutaj. Młoda niewiasta skinęła głową i weszła do sypialni. Ogień w kominku zaledwie się żarzył, w pomieszczeniu było chłodno, acz duszno, gdyż okna były zamknięte. Ragna podeszła do łóżka i usadowiła swe zdeformowane ciało na małym taborecie, po czym ujęła dłoń chorej. ‒ Jestem, mamo ‒ rzekła cicho. Ragnhilda otworzyła oczy, spojrzała na nią i uśmiechnęła się blado.

‒ Ragna, serce moje ‒ rzekła głosem niewiele mocniejszym od szeptu. ‒ Czy dziecko już się urodziło? ‒ Jeszcze nie, mamo ‒ odpowiedziała jej córka. ‒ Ale już niedługo, lada 322 dzień. Musisz nabierać sił i wracać do zdrowia, żeby być obecną przy jego narodzinach. Ragnhilda poruszyła głową i ponownie zamknęła oczy. ‒ Jestem zmęczona… Taka zmęczona… Zaczekawszy, aż matka zaśnie, Ragna cicho wymknęła się za próg. ‒ Chyba masz rację ‒ rzekła. ‒ Gorączka ustąpiła. Śpi. Niamh dotknęła dłonią jej policzka, upewniając się, że skóra jest chłodna. ‒ A ty? Jak ty się czujesz? ‒ Czuję się tak, jakbym wagą dorównywała wołu ‒ odparła, otaczając ręko-ma swój wystający brzuch, po czym mimo zmęczenia uśmiechnęła się. ‒ Ale czuję się dobrze. ‒ Z myślą o dziecku, powinnaś się teraz położyć. Niamh ujęła ją pod ramię i poprowadziła do wyjścia. ‒ Każę Tailtiu zanieść ci coś do zjedzenia, a potem musisz spać. ‒ A ty, Niá? Kiedy ty wreszcie odpoczniesz? ‒ O mnie nie musisz się martwić. To nie ja będę rodzić, prawda? Idź i zrób tak, jak ci powiedziałam. Ja zostanę z Ragnhilda i jeśli zechce cię znowu zobaczyć, to cię zbudzę. ‒ Dobrze ‒ zgodziła się Ragna i pozwoliła się położyć do łóżka. Wróciwszy do sypialni chorej, Niamh dołożyła drew do kominka, by zrobiło się cieplej, po czym ponownie przysiadła na niskim stołeczku obok łóżka. Zamknęła oczy i ze splecionymi dłońmi zaczęła się szeptem modlić. Ragnhilda poruszyła się, lecz spała dalej; wszelako po jakiejś chwili z jej ust wyrwało się

ciche westchnienie. Niamh przerwała modlitwę, uświadomiwszy sobie, iż nasłuchuje, czekając, aż jej przyjaciółka znowu odetchnie. ‒ Boże w niebiesiech, błagam, nie! ‒ zakrzyknęła wreszcie. Ragnhilda wszakże już nie żyła. Następnego dnia, w obecności Niamh, Ragny i grupy wasali czcigodnego Brusiego, kapłan pokropił święconą wodą trumnę z doczesnymi szczątkami pani do-mu. Potem duchowny po trzykroć zakołysał nad trumną kadzielnicą i osadziwszy ją w wyżłobionym obok ołtarza otworze, rozpoczął żałobne modły, za każdym Kyrie eleison naciskając kulę naczynia, z którego wydobywał się wówczas obłok kadzidła. Zakończywszy modlitwę, postawił kadzielnicę na ołtarzu i zdjął z trumny swą stułę, zaczem dał znak czterem czekającym pod ścianą kaplicy parobkom, by podeszli z przygotowanymi sznurami. Z pewnym ociąganiem młodzieńcy zbliżyli się do ołtarza i zajęli miejsca po obu stronach podłużnej skrzyni. Przeciągnąwszy pod 323 spodem powrozy, podnieśli trumnę, a następnie ustawili ją nad otworem wykopanym pod posadzką i popuszczając długości, zaczęli wolno opuszczać do grobu. Nieszczęściem, jednemu z nich lina wyślizgnęła się z rąk i trumna spadła na dno z tak złowieszczym łoskotem, iż Ragna, która przez cały czas trzymała się bardzo dzielnie, teraz nagle załamała się i zaczęła szlochać. Stojąca obok niej Niamh wzięła ją w ramiona i podtrzymywała, głaszcząc ją po głowie, podczas gdy kapłan wznowił przepisane modły, a jego pomocnicy przystąpili do niespiesznego zasy-pywania grobu. Ściskając mocno Ragnę, jak gdyby chciała w ten sposób powstrzymać szloch wstrząsający ciałem młodej niewiasty, Niamh wyszeptała w duchu ostatnie słowa pożegnania do swej przyjaciółki, której grób właśnie wyrównywano i na powrót przykrywano kamienną płytą posadzki. Gdy ciężki kamień z głuchym zgrzytem wsunął się na swoje miejsce, w kaplicy zapanowała zupełna cisza. Duchowny udał się do zakrystii, wasale wyszli cicho na zewnątrz, przedtem po kolei złożywszy Ragnie wyrazy współczucia. Dwie niewiasty długo jeszcze stały w pustej kaplicy, obejmując się nawzajem i słysząc jedynie leciuteńki syk palących się gromnic. Wreszcie, jak gdyby za milczącym porozumieniem, odwróciły się od grobu i powolnym krokiem opuściły mały kamienny kościółek. Zaledwie przez trzy dni wolno im było oddawać się żałobie, która musiała wszak zejść na drugi plan z chwilą, gdy Ragna odczuła pierwsze bóle. Zdarzyło się to w nocy, a nad ranem była już całkowicie pewna, iż dziecko wybiera się na ten świat. Wezwano do niej dwie najbardziej doświadczone w tego rodzaju sprawach miejscowe staruszki, które na polecenie Niamh przystąpiły do przygotowywania położnicy na czekający ją poród. Odziały ją w obszerną koszulę i zdjęły z jej łóżka wszystką pościel, zastępując ją szmatami i słomą. Napełniły następnie wodą cztery misy, z których dwie pod-grzewały się nad ogniem kominka, przyrządziły wywar z rumianku i lawendy, i podały go Ragnie do wypicia, a także roztarty energicznie jej przeguby i kostki nóg, po czym sporządzoną z

gęsiego tłuszczu i oliwy maścią natarły jej plecy, nogi i biodra, a w trakcie tych czynności mówiły położnicy o wszystkim, czego się winna spodziewać, gdy zacznie się poród, jako też uprzedzały ją, co będą w danej chwili czynić. Gdy już bóle następowały coraz częściej i przybierały na sile, stare położne trzymały ją za ręce i uspokajały łagodnymi słowy, tudzież dodawały jej otuchy. Opowiadały jej o tym, jak śliczne będzie nowo narodzone dzieciątko i jak niewypowiedzianie poczuje się szczęśliwa, pierwszy raz ujrzawszy owoc swego łona, którym Bóg ją obdarzył w swej bezgranicznej dobroci. Kiedy zaś zaczął się już właściwy poród, nie odstąpiły od niej ani na chwilę i pomagały pozostać w 324 wyprostowanej pozycji, podtrzymując jej nogi i ręce, aby nie uczyniła sobie krzywdy nazbyt mocnym naprężeniem ciała. Chłopczyk przyszedł na świat wieczorem, a zaraz potem wszyscy poddani pana Brusiego zebrali się w kaplicy, by złożyć Bogu dziękczynienie i święcić szczęśliwe narodziny pierworodnego. ‒ Jest śliczny ‒ westchnęła Ragna, gdy pierwszy raz przytuliła swe dziecię do piersi. ‒ Wygląda dokładnie tak samo jak Murdo, kiedy przyszedł na świat ‒ zapewniła ją Niamh. ‒ Ma takie same duże stopki jak jego ojciec. Ujęła w dłoń maleńką rączkę nowo narodzonego i delikatnie rozprostowała je-go paluszki. ‒ Też tak samo długie, jak były u jego ojca! ‒ Bardzo bym chciała, żeby Murdo go teraz zobaczył ‒ westchnęła Ragna. ‒ Jakiż byłby dumny, wiedząc, że ma syna! A po chwili dodała z odcieniem smutku w głosie: ‒ Kogoś się traci, a kogoś zyskuje na jego miejsce. Czyż to nie dziwne? ‒ Postanowiłaś już, jak będzie miał na imię? ‒ Przedtem myślałam, by nazwać go po ojcu, Murdo ‒ odparła Ragna. ‒ Jednakże teraz, kiedy na niego patrzę, wydaje mi się, że powinien mieć imię, które będzie jego własnym. Czy myślisz, że Murdo miałby coś przeciwko temu? ‒ Myślę, iż mężczyźni mniejszą do takich rzeczy przykładają wagę, niżby się to po nich

zdawało. ‒ Niamh pogłaskała maleńką główkę z jasnym puszkiem wło-sków. ‒ Matce zaś można w pełni ufać, gdyż chce dla swego dziecka jak najlepiej. ‒ Tedy dam mu na imię Eirik ‒ oświadczyła Ragna. Niamh pomyślała przez chwilę, po czym rzekła: ‒ To dobre imię. Ma w sobie siłę i wzbudzi poważanie u innych. Podoba mi się! ‒ To imię mego pradziada. Był on pierwszym w naszym rodzie, który przyjął wiarę chrześcijańską ‒ wyjaśniła Ragna, kołysząc swego synka w ramionach i po raz pierwszy szepcząc mu jego imię. ‒ Eirik. Podoba ci się, mój najdroższy? Obie niewiasty spędziły jeszcze jakiś czas na rozmowie, po czym strudzona połogiem Ragna zapadła w sen. Niamh troskliwie okryła młodą matkę i jej potomka, a potem sama także się koło nich ułożyła. Noc czule otuliła całą trójkę głębokim i spokojnym snem, a niewiasty poruszały się tylko wtedy, gdy poruszyło się niemowlę. To Ragna jako pierwsza usłyszała jakiś niezwyczajny ruch na dziedzińcu: podniesione głosy, krzyki, szczekanie psów i odgłos kopyt wierzchowców, 325 parskających w chłodzie zimowej nocy. Poderwała się raptownie z poduszki i spojrzała na śpiącą spokojnie Niamh. ‒ Zbudź się, Niá. ‒ Delikatnie potrząsnęła ją za ramię, czując, jak serce za-częło jej trzepotać w piersi. ‒ Ktoś przybył. Obudź się. Mężczyźni! To chyba nasi mężczyźni wrócili! Wyrwana ze snu Niamh nie od razu pojęła jej słowa. ‒ Co? O jakich mężczyznach mówisz? Natychmiast wszakże podbiegła do jedynego w sypialni wąskiego okna, przetarła dłonią skrawek szyby i wyjrzała na zewnątrz. ‒ Widzisz ich? ‒ dopytywała się niespokojnie Ragna, że jednak poderwała się przy tym do pozycji siedzącej, maleństwo zbudziło się i zakwiliło cienko niczym ptaszę. ‒ Ćśśś, mój najdroższy, nic się nie stało! ‒ Jest jeszcze ciemno ‒ rzuciła od okna Niamh. ‒ Widzę trzech albo czterech jeźdźców… Ale nie potrafię ich rozpoznać. ‒

To nasi? Jest z nimi Murdo? ‒ Nie wiem. W tej samej chwili rozległ się trzask brutalnie otwartych wejściowych drzwi i zaraz głosy z podwórca przeniosły się do wnętrza domu, a wkrótce potem na drewnianych schodach załomotały spieszne kroki. ‒ Wchodzą na górę! Niamh pochyliła się, chwyciła z kominka pogrzebacz i podeszła do łóżka. Jeszcze jedne drzwi, pchnięte z całej siły czyjąś ręką, a w ułamek chwili później uchyliły się drzwi do ich komnaty i ujrzały głowę oraz ramiona jakiegoś mężczyzny. Niamh podniosła nad głową mocno zaciśnięty w dłoni pogrzebacz. Intruz dojrzał niewieście sylwetki i krzyknął do kogoś za sobą: ‒ Są tutaj! Znalazłem je! Otworzył drzwi na całą szerokość, jednakże nie wszedł do środka, a jedynie usunął się na bok, robiąc przejście dla dwóch innych, z których jeden był zakaptu-rzonym mnichem w długim brązowym habicie. Ważniejszy zdawał się jednakowoż ten, który wszedł do komnaty jako pierwszy: wysoki, jasnowłosy rycerz o iście książęcej prezencji. Przez chwilę przypatrywał się obu niewiastom spokojnym, surowym, acz nie zdradzającym groźnych zamiarów wzrokiem, po czym rzekł: ‒ Czcigodna pani. ‒ I skłonił głowę, wszelako przenosząc spojrzenie z jednej na drugą, jak gdyby jeszcze nie postanowił, do której z nich zwraca się z tym uszanowaniem. ‒ Kim jesteś? ‒ spytała Niamh, która wprawdzie opuściła pogrzebacz, jednakże trzymała go w pogotowiu na znak przestrogi. 326 ‒ Jestem Hakon Kol, czcigodna pani, dworzanin księcia Sigurda. ‒ Co ma znaczyć to nagłe wtargnięcie do tego domu? ‒ Proszę o wybaczenie, pani ‒ odparł rycerz ‒ lecz przybywamy z polecenia biskupa Adalberta, który… Zawahał się, spojrzawszy na młodą niewiastę, przyciskającą do piersi niemowlę, po czym

wyraźnie stracił rezon. ‒ Czcigodny biskup… Widząc, iż główny poseł utracił pewność siebie, zakonnik odsunął go niecierpliwym gestem i sam przemówił: ‒ Biskup przejął to domostwo, jako też wszystkie jego ziemie oraz inne dobra, pod opiekę Kościoła. Po czym, przeniósłszy spojrzenie z Niamh na Ragnę, zapytał: ‒ Jesteś pani córką czcigodnego Brusiego? ‒ Tak, ale… ‒ Czy nie jest prawdą, iż przed czterema dniami pani Ragnhilda zmarła i została pogrzebana? ‒ To prawda, ale… Początkowy przestrach ustępował w Ragnie niedowierzaniu i pomieszaniu. ‒ Przecie biskup doskonale wie, iż… Nie czekając na dalszy ciąg, zakonnik wyjął z rękawa habitu zwinięty pergamin i rozpostarłszy go, począł czytać: Niechaj wszystkim będzie wiadome, iż w trosce o należyty zarząd niniejszych ziem, biskup Orkadów Adalbert postanawia korzystać z prawa do objęcia tychże w posiadanie, które to prawo przyznał mu swoim podpisem czcigodny Brusi z Hrolfsey, podpisując papieski dekret o odpuszczeniu i przeniesieniu praw. ‒ Dobrze nam wiadomo o tym dekrecie ‒ wtrąciła gniewnie Niamh. ‒ Wszelako tym dziwniejszym się nam zdaje fakt, iż tę właśnie porę wybraliście, aby nam go przypomnieć. Zakonnik pominął tę uwagę milczeniem i kontynuował lekturę dokumentu: Dla zapewnienia bezpieczeństwa wszystkim i każdemu z osobna członkom rodu Brusich, ich służbie i poddanym, jako też wasalom, biskup Adalbert, zgodnie z przeniesionymi nań prawami postanawia, aby wszyscy wyżej wymienieni mieszkańcy tej wyspy bezzwłocznie zostali z niej wyprowadzeni. ‒

Dla naszego bezpieczeństwa? ‒ rzuciła Niamh, zbliżając się doń o krok. ‒ Powiedz to po prostu, księże! Przyznaj, że zabieracie nam dom i wyrzucacie nas na mróz! Troskliwie zwinąwszy pergamin, mnich z powrotem ukrył go w rękawie habitu. 327 ‒ Czeka na was odpowiednia siedziba w innym miejscu. ‒ Mój ojciec udał się na pielgrzymkę ‒ odezwała się Ragna, starając się zachować pewność głosu. ‒ Po powrocie znowu obejmie władzę nad tymi włościami. Duchowny obrzucił ją chłodnym spojrzeniem i rzekł na to: ‒ Jeśli powróci. ‒ To nasz dom ‒ próbowała go przekonać Ragna. ‒ Mamy pełne prawo w nim pozostać! ‒ Jako odpowiedzialny za waszą pomyślność, biskup czuje się w najwyższym stopniu zobowiązany do zapewnienia wam bezpieczeństwa. ‒ Biskup czuje się tylko w najwyższym stopniu zobowiązany do zapewnienia sobie zysków! ‒ Niamh postąpiła o kolejny krok ku duchownemu. ‒Żeby jednak posłużyć się śmiercią nieodżałowanej pani Ragnhildy jako przykrywką dla podłej kradzieży, to już doprawdy hańba. Hańba wam i całej waszej wężowej braci! Hakon z zakłopotaniem przestąpił z nogi na nogę, jak gdyby chciał tym sposobem przypomnieć, iż oskarżenie to jego osoby bezpośrednio nie dotyczy. ‒ Zostaniecie stąd przesiedleni w miejsce, gdzie będzie wam mogła być za-pewniona opieka, aż do chwili, gdy powzięte zostanie ostateczne rozporządzenie co do własności tych ziem. Rzekłszy to, mnich skinieniem dłoni nakazał swemu wahającemu się egzekuto-rowi przystąpienie do wypełniania obowiązków. ‒ Zabrać je stąd! ‒ rzucił krótko. Rycerz postąpił o krok, wszelako jego oczy wyrażały zarazem naleganie, prze-prosiny i błaganie, by wybaczona mu została ohyda tego, co przyszło mu uczynić. ‒

Czcigodna pani ‒ wymamrotał cicho. ‒ Proszę cię. Słowa te poparł nieznacznym gestem milczącej prośby. Niamh jednakowoż ani nie drgnęła, wbijając wyzywające spojrzenie w zakonnika. ‒ Zabrać je stąd, powiedziałem! Hakon w dalszym ciągu się wahał, jeszcze bardziej zmarszczywszy czoło, nie poruszył się nawet, gdy mnich raz jeszcze wy warczał swój rozkaz. Wobec takiego nieposłuszeństwa, wysłannik biskupa sam przystąpił do dzieła: podszedł do Niamh i spróbował wyrwać z jej dłoni pogrzebacz, a kiedy niewiasta okazała się silniejsza, wzniósł rękę do uderzenia. Nim jednakowoż zdążył zadać cios, rycerz chwycił go mocno za nadgarstek i wykręcił mu ramię. Mnich jęknął z bólu i uwolnił niewiastę z uchwytu drugiej ręki, całą swą energię wkładając teraz w wyrwanie się z żelaznego uścisku Hakona. Ten jednakowoż przygiął mu przedramię aż do samych pleców. 328 ‒ To szlachetna dama! ‒ powiedział, nie podnosząc głosu, w którym wszakże zabrzmiała wyraźna groźba. ‒ Nie zapominaj o tym. Po czym odepchnął zakonnika od siebie. Ten zatoczył się, gotując się z bezsil-nej wściekłości. ‒ Zrobisz, jak ci powiedziałem! ‒ wykrzyknął, pocierając obolały przegub. ‒ Masz spełnić swój obowiązek albo biskup dowie się o wszystkim! ‒ Służę księciu Sigurdowi, a nie wam! ‒ odparł gniewnie Hakon. Zaczem mnich odwrócił się na pięcie i wyszedł, zaraz wszakże usłyszeli, jak wzywał na pomoc innych, nakazując im wyprowadzenie niewiast z komnaty. Zwracając się ponownie do Niamh, rycerz wyciągnął ku niej rękę. ‒ Proszę cię, czcigodna pani. Nie sprawiaj nam kłopotu, a ja dopatrzę, aby żadna krzywda nie stała się ani tobie, ani młodej damie i jej dziecięciu. Niamh spojrzała na Ragnę, która przyciskała niemowlę do piersi. Na schodach słychać było już tupot kilku par nóg, wspinających się na piętro. ‒ Pani!… ‒ Niech będzie ‒ uległa w końcu Niamh naleganiu rycerza i oddała mu pogrzebacz, po czym

podeszła do łóżka i objęła ramionami łkającą cicho Ragnę. ‒ Bądź dzielna ‒ szepnęła, dodając jej otuchy. ‒ Nic nie możemy na to poradzić, ale trzeba nam zrobić wszystko co można dla dobra dziecka. Do sypialni wpadło trzech zbrojnych z obnażonymi mieczami. Już mieli się rzucić na nieszczęsne niewiasty, gdy zastąpiło im drogę wyciągnięte ramię Hakona, który warknął groźnie: ‒ Stać! Zaręczyłem im swoim słowem całkowite bezpieczeństwo. Niech choćby jeden włos spadnie im z głowy z waszej winy, a zapłacicie mi za to. Zrozumiano? Oni jednakowoż tylko toczyli spojrzeniem od swego dowódcy do mnicha i z powrotem, czekając na ostateczną decyzję. ‒ Zrozumiano? ‒ powtórzył rycerz, tym razem wszakże głosem, od którego niemal zadrżały ściany komnaty. Teraz już jego podkomendni skinęli głowami i wsunąwszy miecze do pochew, usunęli się na bok. Hakon zwrócił się z kolei do zakonnika: ‒ Idź i przygotuj do drogi wóz. Kiedy damy będą gotowe, sprowadzę je na dół. ‒ Nie będziesz mi rozkazywał! ‒ oburzył się na to biskupi wysłannik. Nie zważając na to, rycerz dał zbrojnym znak, po którym szybko opuścili 329 komnatę zadowoleni, iż nie musieli skrzyżować mieczy ze swym dowódcą i przyjacielem. Zakonnik podążył za nimi, jeszcze nawołując, by zdobyli się na odwagę i zrobili, co do nich należało. Po ich odejściu Hakon rzekł: ‒ Zostawiam was, czcigodne panie, abyście mogły spakować rzeczy przed wyjazdem. Zaczem ruszył ku drzwiom; jednakże Niamh zapytała: ‒ Dokąd nas zabierają? ‒ Nie wiem, pani. W całej tej sprawie o bardzo niewielu rzeczach nam powiedziano. ‒ Rozumiem.

‒ Będę stał przed drzwiami, aby was nie niepokojono ‒ obiecał rycerz. ‒ Spakujcie się i wyjdźcie, kiedy już będziecie gotowe, a wówczas zaprowadzę was na statek. ‒ Dzięki ci, Hakonie ‒ powiedziała Niamh. ‒ Dzięki, że nam pomogłeś. Rycerz nic na to nie odrzekł, a tylko skłonił głowę, zamykając drzwi. Niewiasty zostały same. Ragna spuściła głowę i znowu zaczęła szlochać. ‒ Wstawaj, córeczko. Oszczędzaj łzy ‒ rzekła stanowczym tonem Niamh. ‒ Czasu na płacz będzie jeszcze wiele, tymczasem potrzebuję twojej pomocy. Otworzyła stojącą u stóp łóżka drewnianą skrzynię i zaczęła z niej wyjmować części odzieży. ‒ Zimowe wiatry przejmują chłodem, a nas być może czeka długa droga. Musimy pomyśleć nad tym, co ze sobą zabrać. Opróżniła skrzynię, po czym, nakłoniwszy Ragnę do pomocy, ponownie zaczęła w niej układać rzeczy, które mogłyby się okazać przydatne w czekającej je po-dróży. Gdy już się z tym uporała, pomogła Ragnie odziać się w najcieplejsze rzeczy i szczelnie owinęła niemowlę, zaczem pomogła wstać matce i wezwała Hakona. ‒ Jesteśmy gotowe ‒ powiedziała mu, kiedy otworzył drzwi, a następnie wskazała na skrzynię. ‒ Byłabym wdzięczna, gdybyś nakazał swoim żołnierzom, by znieśli to na dół. ‒ Oczywiście, pani. Obie niewiasty ruszyły ku drzwiom. Ragna, po trzech dniach spędzonych w łóżku i niedawnym połogu, niepewnie zachwiała się na nogach i byłaby upadła, gdyby nie Hakon, który w dwóch skokach znalazł się przy niej z pomocą. ‒ Pozwolisz, pani? ‒ zapytał, wyciągając ręce po dziecko. Wzięła je od niej Niamh, a następnie podała rycerzowi, który zwrócił się ku drzwiom. 330 ‒ Jeszcze chwilę ‒ powstrzymała go, po czym pochyliła się i podniosła z podłogi rozłożoną

przed kominkiem owczą skórę, którą następnie, podszedłszy do Hakona, otuliła noworodka. ‒ A teraz prowadź. Ramię w ramię niewiasty zstąpiły powoli po schodach i wyszły na dziedziniec do czekającego na nie wozu. Nisko nad horyzontem zaczęło już przebijać wodniste światło brzasku, a w podmuchach wiatru wirowały płatki śniegu. Na podwórcu stała grupa wasali z rodzinami, jeden krwawił, ranny w nos i w czoło. Kilka niewiast płakało, kilka innych pozdrawiało podsadzaną na wóz Ragnę, ona wszakże, niezdolna wypowiedzieć słowo, uniosła tylko dłoń w niemym pożegnaniu. Z domu wyszli dwaj mężczyźni, niosąc skrzynię. W chwili, gdy zamierzali wstawić ją na wóz, w drzwiach ukazał się zakonnik, który powstrzymał ich okrzykiem, żądając, aby najpierw pokazano mu jej zawartość. ‒ Otwierajcie to! ‒ wrzasnął. ‒ Biskup rozkazał, by nic z tego miejsca nie wynoszono! Przekazawszy niemowlę w ramiona matki, Hakon obrócił się do mnicha. ‒ Nie tykaj tego! ‒ Mogły tam schować cenne rzeczy! Wówczas rycerz chwycił go oburącz za habit na piersiach i przyciągnął ku sobie. ‒ W samym środku zimy pozbawiasz je dachu nad głową, klecho. Chcesz może jeszcze zedrzeć z nich odzienie? Zakonnik chciał coś na to odpowiedzieć, jednakże pomyślawszy, zmilczał. Hakon uwolnił go i krzyknął do zbrojnych, którzy trzymali skrzynię: ‒ Ładujcie ją na wóz! Zaczem chwyciwszy konia za uzdę, powiódł wóz za bramę, a następnie drogą, która zbiegała do czekającego przy brzegu statku.

31. Murdo błąkał się bez celu wokół murów Jerozolimy, obojętny na wszystko, co się wokół niego działo. Słońce parzyło mu skórę, a kolce pustynnych krzewów do krwi drapały mu gołe nogi. Wychodząc ze Świętego Miasta, zdjął z siebie i wyrzucił całe swe pokrwawione odzienie, zatrzymując jedynie nóż i pas, który niósł teraz na ramieniu. Nic nie jadł ani nie pił, nie zatrzymywał się też dla odpoczynku, lecz szedł przed siebie dzień i noc, wpatrując się w zachowane w pamięci straszliwe obrazy masakry i rzezi. Takim go właśnie po dwóch dniach znalazł brat Emlyn: nagim i zagubionym, z okrwawionymi stopami i nogami, z czerwoną, rozpaloną, pokrytą pęcherzami skórą, która całymi płatami schodziła z jego ramion, czoła i ust. Młodzieniec był w stanie całkowitego oszołomienia i nie mógł mówić. ‒ Murdo! ‒ zakrzyknął mnich, podbiegając do niego. ‒ Och, fy enaid, co oni z tobą zrobili?! Zarazem jednak doznał wielkiej ulgi, a odnalazłszy chłopca, zdjął z siebie płaszcz i delikatnie okrył nim jego spalone słońcem ramiona. ‒ Chodź, zabiorę cię z tej spiekoty. Zaprowadzę cię do naszego lazaretu. To niedaleko, zaraz za tym wzgórzem. Możesz iść, czy też mam cię ponieść? Och, Murdo, Murdo, co się stało? Ale nie, nic nie mów! Potem przyjdzie czas na rozmowy, teraz oszczędzaj siły. Chodź ze mną, synku. Jesteś już bezpieczny, zajmę się tobą. Ostrożnie, delikatnie zawrócił braciszek młodzieńca i poprowadził go za rękę zboczem góry do pobliskiego gaju oliwnego, w którym rycerze krzyżowi ustanowili obóz dla rannych i chorych. W cieniu drzewek, zakonnicy i niewiasty ‒ żony krzyżowców oraz te, które owdowiały ‒ krążyli cicho pomiędzy rzędami namiotów, niosąc potrzebującym ulgę i opiekę. To ciche ich zachowanie wielce kontra-stowało z mnogością dźwięków rozlegających się w obozie, który niejako znajdował się w stanie nieustannego wzburzenia niczym niespokojne morze. Ani na chwilę nie cichły jęki rannych, krzyki i szepty umierających, przeraźliwe wrzaski tych, którzy we śnie przeżywali koszmary. 332 Emlyn zaprowadził idącego za nim bezwolnie chłopca na skraj obozu i usadowił go w cieniu niskopiennego, rozłożystego drzewka o pełnych liści gałęziach. ‒ Odpoczywaj sobie i nie ruszaj się stąd ‒ polecił mu. ‒ Zaraz przyniosę ci wody. Zaczem potruchtał i za parę chwil, zaczerwieniony i zdyszany, wrócił z pełną miską wody, którą podsunął do ust chłopca. ‒ No, pij. Otwórz usta i najpierw zwilż wargi ‒ poradził, a gdy pacjent speł-

nił jego zalecenie, pozwolił mu trochę wypić. Gdy woda wypełniła mu usta, Murdo przełknął łyk, po czym łapczywie przywarł ustami do misy, pijąc chciwie wielkimi haustami. ‒ Powoli, nie śpiesz się tak ‒ powstrzymał go Emlyn, odsuwając miskę. ‒ Wody ci nie zabraknie. Chłopiec wyciągnął rękę i ponownie przytknął naczynie do ust. ‒ Saraceni zatruli wszystkie studnie i źródła na wiele mil od Jerozolimy ‒ ob-jaśniał braciszek. ‒ Do wczoraj musieliśmy sprowadzać wodę aż ze wzgórz Palestyny, albo i z jeszcze większej oddali. Ale teraz możemy ją czerpać w mieście, toteż pij do woli. Gdy w końcu Murdo oddał mu miskę, mnich przysiadł w kucki naprzeciw niego. ‒ Ależ ty wyglądasz, doprawdy! Co ci się takiego przydarzyło? Ronan i Fionn będą szczęśliwi, że znowu jesteś z nami, bezpieczny. Bardzośmy się martwi-li, kiedy nie wyszedłeś razem z innymi po zdobyciu miasta. Ogłoszę im tę radosną nowinę, jak tylko wrócą od króla Magnusa, który ich wezwał na naradę. Ja zostałem, żeby cię szukać. Nie jesteś ranny? Nie czekając na odpowiedź, przystąpił do badania jego torsu i kończyn. ‒ Żadnych poważnych ran nie widzę ‒ stwierdził wreszcie. ‒ Tyle tylko, że za długo pozostawałeś na słońcu, ale coś chyba na to poradzę. Odstawiwszy miskę, Emlyn ponownie z pośpiechem się oddalił. Murdo położył się na plecach, z ulgą czując cień drzewa na rozpalonym czole. Zaraz jednak za-częła się cofać z żołądka wypita w nadmiarze woda. Poczuł ją w przełyku, potem w ustach. Obrócił się na brzuch i wsparty na rękach ‒ zwymiotował, a wówczas niezwłocznie powróciło dobre samopoczucie i zamknąwszy oczy, chłopiec zasnął. Zdawało mu się, iż spał tylko chwilę, wszakże gdy się obudził, oliwny gaj po-grążony był już w głębokim cieniu. Po przeciwnej stronie doliny mury Świętego Miasta błyszczały w złotym świetle zachodzącego słońca. Murdo leżał jeszcze przez jakiś czas, nieświadom gdzie jest i co mu się przydarzyło. Gdy jednak przypatrzył się rozświetlonym murom i dojrzał za nimi wznoszące się ku niebu słupy czarnego dymu, przeżyty w mieście koszmar począł doń wracać, jak gdyby z wielkiego jakiegoś oddalenia. 333 W jednej chwili łzy napłynęły mu do oczu i zaczął płakać. Znowu widział przed sobą biedne utopione dziecko, zamordowane bestialsko niemowlęta i spalonych w synagodze Żydów, a łzy spływały mu po policzkach, skapując na brzuch i uda. Zaczerpnął

powietrza i próbował powstrzymać ten potok żałości, która wszakże wciąż wzbierała i pochłaniała go w siebie, czyniąc go zupełnie bezsilnym. Ciałem chłopca zaczął wstrząsać szloch, a jego konwulsyjne spazmy raniły mu krtań, jak gdyby jeden za drugim wyrywały się gwałtownie z samego dna tej czeluści, jaką stała się jego dusza. Przetaczał się przez niego wielkimi falami żalu i wstydu ocean rozpaczy, on zaś, niczym bezużyteczny strzęp, miotany to w górę, to w dół ‒ płakał i płakał, dopóki znowu sen nie zabrał go ze sobą w niepamięć. Obudził się dopiero późnym rankiem następnego dnia i otwarłszy oczy, przez gęstwinę liści oliwkowego drzewka ujrzał nieco żółtawe niebo. Ziewnął i począł zgadywać, jak długo spał. Jeden dzień? Dwa? Przypominał sobie jak przez mgłę, iż od czasu do czasu ktoś go budził i dawał do picia posłodzoną wodę, wszelako za nic nie potrafił określić, w jakich to się zdarzało odstępach i jak długo trwało. Zastanawiając się nad tym, zwrócił w pewnej chwili uwagę na pewien szczególny dźwięk i uświadomił sobie, iż to ten właśnie dźwięk go zbudził: jednostajne, przeraźliwe skrzeczenie, które rozlegało się gdzieś wysoko. Ponownie zwrócił spojrzenie ku niebu i stwierdził, że źródłem tego hałasu była ogromna, wirująca czarna chmura, która rozciągała się nad całą doliną: niezliczone tysiące kruków i wron, a ponad nimi jeszcze sępy i orły. Ze straszliwą zgrozą patrzył Murdo na to kołujące bezustannie i rozwrzeszcza-ne mrowie, które uformowało na niebie zwężoną ku dołowi spiralę. Zobaczył, iż sięgała ona trzygarbnego pagórka wznoszącego się pomiędzy drogą a północnym murem. Było to zwalisko zwłok ludzi, wymordowanych w mieście przez krzyżow-ców. Wzgórze, makabrycznie tętniące życiem, którego przydawało mu ruchliwe padlinożercze ptactwo. Odwróciwszy wzrok od tego widoku, Murdo usiadł i natychmiast skrzywił się smagnięty bólem poparzonej skóry. Dotknął piersi i zobaczył, że palce stały się śliskie, gdyż pokrywała je jakaś maź. Rozejrzawszy się wokół siebie stwierdził, iż leży na uplecionej z trawy macie, nagi pod cienkim przykryciem. Obok leżał jego pas razem z nożem oraz dokładnie złożony płaszcz Emlyna i pełna wody miska, którą niezwłocznie opróżnił łapczywymi haustami. Ramiona i plecy piekły go tak, jak gdyby go wychłostano, a potem przywiąza-no do dzikiego konia, który go przewlókł po płonących węglach. Pusty żołądek dawał o sobie znać bolesnym ssaniem, oczy i wargi zaś były opuchnięte. Jednakże dopiero gdy próbował wstać, poczuł straszliwy ból w stopach. Z jękiem opadł z powrotem na ziemię. Podeszwy stóp miał pocięte i poszarpane; widział wiszące luźno, poodrywane strzępy skóry. 334 Jęczał, z całej siły zaciskając powieki i chwytając powietrze szybkimi, płytkimi oddechami. Odgłosy te zbudziły Emlyna, który ułożył się był po przeciwnej stronie oliwnego pnia. ‒ Murdo! ‒ zakrzyknął braciszek, zrywając się na kolana. ‒ Nareszcie wróci-

łeś do życia! Jak się czujesz? I nie czekając na odpowiedź, rzekł: ‒ Pewnie jesteś głodny, co? Mamy chleb i rosół barani; zaraz ci trochę przyniosę ‒ po czym oddalił się tak szybko, że nim Murdo się opamiętał, za późno już było za nim wołać. Nie mogąc się położyć z obawy przed bólem, młodzieniec wsparł się na łokciu i spojrzał ku miastu. Cień zbocza kładł się w poprzek doliny, a straszliwy upał postępującego dnia stawał się nie do zniesienia. Na drogach poza miastem widać było ludzi i wozy. Pamiętając aż za dobrze wszystko, czego był świadkiem w Jerozolimie, za nic nie mógł sobie jednak przypomnieć, co się zdarzyło, gdy wyszedł z miasta, ani jak to się stało, że znalazł się w tym gaju oliwnym. Łamał sobie nad tym głowę, gdy niezadługo wrócił Emlyn z dużą drewnianą misą i dwoma płaskimi bochenkami pod pachą. ‒ Ci pielgrzymi całymi miesiącami przymierali głodem ‒ rzekł ‒ za to teraz, kiedy już miasto jest wolne, wszystkiego mają w bród! O, tak, pomyślał Murdo ponuro. I dobrze wiem dlaczego, bo martwi jedzą bardzo mało. Usadowiwszy się pod drzewem, braciszek pomógł mu usiąść i postawił mu na udach drewniane naczynie, po czym odłamał kawałek bochenka i zamoczył go w zupie, by trochę rozmiękczyć chleb. ‒ Ronan i Fionn zajrzeli tu wczoraj na chwilę. Pomogli mi przyrządzić maść na twoje oparzeliny i skaleczenia. ‒ A gdzie jest moje odzienie? ‒ zapytał Murdo głosem, który zazgrzytał jak żwir pod podeszwą buta, po czym zabrał się do jedzenia. Emlyn potrząsnął głową. ‒ Bóg jeden wie ‒ odparł. ‒ Znaleźliśmy cię w takim stanie, w jakim jesteś teraz. Bałem się, że to Saraceni tak cię urządzili. Byłeś półprzytomny, pewnie od słońca, i nie mogłeś mówić. Zwrócił ku niemu swe duże, przyjazne oczy. ‒ Napadnięto cię? Mając usta pełne namoczonego w rosole chleba, Murdo jedynie pokręcił głową. ‒

Ludzie opowiadają takie rzeczy… Takie straszne rzeczy, że wprost nie mo-gę… Mnich urwał i odwrócił twarz. Spojrzawszy nań, Murdo zobaczył, że jego 335 oczy są pełne łez. Także i jemu zacisnęło się wówczas gardło i łzy napłynęły do oczu. Zwiesił głowę i znowu zaczął łkać. Duże, słone łzy odrywały się od jego rzęs i spadały do drewnianego naczynia. Ramiona zaczęły spazmatycznie drgać, a po chwili już całe jego ciało wstrząsane było szlochem. Wróciła fala żalu i wstydu. Emlyn ukląkł przy nim i odstawił miskę, a po chwili chłopiec poczuł, jak otacza go ramionami i przyciska do piersi, szepcząc: ‒ Płacz, Murdo. Wypłacz z siebie wszystko, mój synu, i oddaj to Bogu. Niech Pan nasz zdejmie z ciebie ten ciężar. Tedy młodzieniec dał swej rozpaczy swobodny upust. Tak samo jak poprzednim razem, był bezsilny wobec potopu żałości, której fale niemiłosiernie miotały jego obolałą duszą. Emlyn trzymał go w objęciach, głaskał po głowie, a po jakimś czasie począł nucić cichym, niskim głosem: ‒ Pan mię rządzi, ani na niczym schodzić mi nie będzie. Na miejscu paszej ‒ tam mnie posadził, nad wodą posilenia wychował mię, duszę moje nawrócił, prowadził mnie ścieżkami sprawiedliwości, dla imienia swego. Bo choćbym też chodził pośród cienia śmierci, nie będę się bał złego: bowiemeś ty jest ze mną. Łaska twoja i kij twój pasterski, te mię cieszyły. Skończywszy psalm, zakonnik począł śpiewać następny, a potem jeszcze jeden, aż w końcu przyszło na chłopca ukojenie. Wierzchem dłoni otarł łzy z oczu i z piekących policzków. Wówczas Emlyn wypuścił go ze swych objęć i sięgnął po miskę z wodą, a zobaczywszy, że jest już pusta, poszedł znowu ją napełnić. Wróciwszy, zastał swego podopiecznego, jak z wazą podniesioną do ust spijał resztki rosołu. Murdo z wdzięcznością wziął z jego rąk naczynie z wodą i długo sycił pragnienie. Zaczem siedzieli w zapadającym zmroku, milcząc, zadowoleni ze swego towarzystwa, i patrząc, jak w całej dolinie zaczynają rozbłyskiwać obozowe ogniska. Wreszcie, z pomocą braciszka, Murdo ułożył się na boku, przytknął głowę do maty i zamknął oczy. Zanim zasnął, usłyszał jeszcze tylko, jak Emlyn obiecuje nie zostawić go samego i czuwać nad nim przez całą noc. Dwakroć młodzieniec zrywał się ze snu, zbudzony własnym krzykiem. Jedne po drugich śniły mu się okropności i okrucieństwa. Sam siebie widział w pułapce podpalonego meczetu lub ze sterczącą z jego brzucha włócznią. Dwakroć też od-najdywał przy sobie Emlyna, który pocieszał go i koił do snu, śpiewając psalmy. Rano wszelako już go przy nim nie było, przeto upewniwszy się co do tego, Murdo z

powrotem ułożył się i zasnął. Po niedługim czasie wyrwał go ze snu od-głos czyichś kroków, śpieszących w jego stronę, podniósłszy tedy głowę, rzucił: 336 ‒ Emlyn?… ‒ Murdo, przyszedłem cię obudzić ‒ odparł mnich lekko drżącym głosem. ‒ Musisz ze mną iść. Zaraz. ‒ Dlaczego? Co się stało? ‒ Właśnie wrócił Fionn. Możliwe, iż odnalazł twego ojca. ‒ Emlyn chwycił swój płaszcz, rozpostarł go i pomógł chłopcu odziać się w to zbyt dla niego obszerne okrycie. ‒ Musimy się śpieszyć. ‒ Gdzie on jest? ‒ zapytał Murdo, ostrożnie wsuwając ramiona w rękawy płaszcza, gdyż szorstka tkanina boleśnie drażniła poranioną skórę. ‒ Daleko? ‒ Nie tak daleko, ale Fionn szuka dla ciebie jakiegoś osiołka. ‒ Mogę iść. I w samej rzeczy zabrał się do wstawania. Wprawdzie poraniona i poparzona skóra wciąż sprawiała mu ból, jednakże o wiele dotkliwszego cierpienia przysparzały mu stopy, które pokryte ranami i otarciami były opuchnięte i nie wytrzymywały ciężaru ciała. Krzyknąwszy z bólu, Murdo czym prędzej usiadł. ‒ A jednak nie. To za bardzo boli. ‒ Pomogę ci. Emlyn chwycił kraj płaszcza i oddarł zeń dwa pasy, którymi zaczął owijać stopy chłopca. ‒ A czy mój ojciec nie mógłby tu przyjść? ‒ spytał Murdo, jednak z wyrazu twarzy mnicha odczytał, że to niemożliwe. ‒ To znaczy, że jest ranny? ‒ Niestety ‒ przyznał Emlyn.

‒ Ciężko? ‒ Fionn nie powiedział mi tego. Naprawdę. Powiedział tylko, że musimy tam iść jak najszybciej. Ronan został z rannym. Nim zakonnik zdążył owinąć poranione stopy młodzieńca, zjawił się Fionn, prowadząc osiołka, i pośpieszył z pomocą. ‒ Musimy się śpieszyć, Murdo ‒ ponaglił. ‒ Twój ojciec ‒ jeśli to jest twój ojciec ‒ jest bardzo chory. Jesteś gotów? To obejmij mnie ręką za kark. Wspólnym wysiłkiem obaj braciszkowie ujęli go pod pachy i postawili na nogi, wszelako nawet w tej sytuacji, gdy wzięli na siebie sporą część jego ciężaru, stąpanie było bardzo bolesne. Murdo zagryzał wargi, by jego jęk nie przerodził się w krzyk. Przed oczyma krążyły mu czarne plamy, a czoło oblało się potem. Mnisi podźwignęli go i przenieśli o dwa kroki dzielące ich od osiołka, a następnie posa-dzili go na grzbiecie zwierzęcia. Fionn poprowadził ich w górę zbocza, obok szpitalnego obozowiska. Murdo 337 był wstrząśnięty i zdruzgotany tym, co tam zobaczył: mężczyźni leżeli ciasno stłoczeni na gołej ziemi, która ciemniała, nasiąkając ich krwią. Bitwa była wprawdzie krótka, lecz zawzięta. Wielu krzyżowców utraciło dłonie i ramiona po cięciach seldżuckich mieczy, inni odnieśli głębokie, kłute rany lub też mieli rozpłatane ciała. Wszakże większość padła ofiarą łuczników. Turcy z reguły zanurzali groty swych strzał w truciźnie, aby przebici nimi wrogowie długo cierpieli męczarnie, zanim umrą. Tylko nieliczni spośród rannych, których Murdo widział, mieli tyle szczęścia, by ich złożono na plecionce lub na płachcie jakiejś tkaniny, a zaledwie garstkę umieszczono w namiotach, tedy wielu próbowało chronić się przed nieznośnym słońcem w cieniu własnych tarcz, lubo też płaszczy, rozpostartych na nisko zwisających gałęziach. Gdy przechodzili obok rannych, niektórzy zwracali ku nim zamglone, przepełnione wyrazem cierpienia oczy. Najczęściej jednak pielgrzymi zanadto byli sku-pieni na zbliżającej się śmierci, aby zwracać uwagę na innych. Nikt nic nie mówił, przeto ‒ jeśli nie liczyć nie ustających ani na chwilę jęków, przez które od czasu do czasu przebijał się krzyk umierającego ‒ w tym polowym lazarecie panowała nie-naturalna cisza. Fionn zaprowadził ich do małego namiotu, rozstawionego blisko szczytu wzgórza. Gdy podeszli, wyszedł zeń brat Ronan z nader poważnym obliczem. ‒ Nareszcie ‒ powiedział. ‒ Doniesiono mi już, że nadchodzicie. Ten człowiek bardzo chce z tobą pomówić, synu. Gotów jesteś do tej rozmowy?

Murdo skinął głową, a wówczas mnisi zsadzili go z osiołka. Emlyn założył sobie jego ramię na kark i podtrzymywał go, gdy kulejąc, wchodził do namiotu. Jego pozbawione przewiewu wnętrze przesycone było słodko-mdłym odorem ropiejącej rany. Chłopiec krztusił się, walcząc ze wzbierającymi w żołądku mdłościami, gdy zakonnicy sadzali go obok prymitywnego siennika, przykrytego byle jak splecioną z trawy matą. Na posłaniu tym leżał mężczyzna, którego Murdo nigdy przedtem nie widział na oczy. ‒ Będziemy w pobliżu ‒ rzekł Ronan, gdy cała trójka opuszczała namiot. ‒ Jeśli będziemy ci potrzebni, to wystarczy, abyś zawołał. Murdo chciał mu od razu powiedzieć, iż przyprowadzili go do człowieka zu-pełnie mu nieznanego, wszakże w tej właśnie chwili ranny zapytał: ‒ To ty, Murdo? Wówczas przyjrzał mu się raz jeszcze i do głębi wstrząśnięty, rozpoznał wreszcie w twarzy leżącego obok nieszczęśnika straszliwie zmienione rysy swego ojca. ‒ Tak, panie. 338 ‒ Modliłem się, aby Bóg pozwolił przyjść do mnie któremuś z moich synów ‒ rzekł Ranulf, głosem zarazem chrypliwym i zduszonym, niewiele mocniejszym od rzężącego szeptu. ‒ Nie myślałem, że będziesz to ty, Murdo. Jak to się stało, że się tu znalazłeś? ‒ Wyruszyłem w drogę, aby cię odnaleźć ‒ odrzekł chłopiec. Jego spojrzenie padło na kikut prawej ręki ojca. Odcięte poniżej łokcia przedramię obwiązane było szmatami, a docierający do jego nozdrzy odór świadczył o tym, iż ciało pod nimi gniło. Serce zacisnęło mu się w przypływie beznadziejnej rozpaczy i miał uczucie, że gdzieś spada. ‒ Bardzo to groźna rana? ‒ Owszem. ‒ Ranulf przymknął oczy, lecz zaraz je z nagłym ożywieniem otworzył. ‒ Musisz tego wysłuchać, synu! Podźwignął się na swym posłaniu i chwycił go za ramię. Murdo zacisnął powieki pod wpływem bólu poparzonej skóry. ‒ Musisz się wszystkiego dowiedzieć, żeby móc to powtórzyć innym. Opowiedz wszystkim… na wyspach… co się stało.

‒ Jestem tu i słucham ‒ rzekł Murdo, pragnąc złagodzić jego podniecenie. ‒ Połóż się. Będę przy tobie. Chciał zdjąć dłoń Ranulfa ze swego ramienia, lecz ojciec nie puszczał go, mocno zaciskając palce. ‒ Obiecaj mi, chłopcze. Przyrzeknij mi, że im to opowiesz! ‒ Opowiem ‒ zapewnił go młodzieniec. Obrócił głowę, aby przywołać zakonników, lecz w tym momencie Ranulf uwolnił jego ramię i zmęczony opadł na barłóg, ciężko oddychając. ‒ Dobrze ‒ wykrztusił pomiędzy jednym a drugim spazmatycznym oddechem. ‒ To dobrze. Po czym nieznacznym skinieniem palca wskazał na skórzany bukłak, który leżał na ziemi obok posłania. Murdo podniósł go i przyłożył do ust rannego, przypatrując mu się, gdy pił. Jego twarz była głęboko poryta zmarszczkami, oczy miał zapadnięte, policzki bezkrwiste i pożółkłe niczym stare płótno, a wyrażającą niegdyś stanowczość i upór szczękę pokrywał szary zarost, usta były wyschłe i popękane, rysy naznaczone piętnem przeżytych cierpień. Oblicze to wszakże nieco złagodniało, gdy ojciec zaspokoił pragnienie. Widać ból trochę rozluźnił swe szpony, oczy bowiem straciły trochę z palącego je przedtem rozgorączkowania. Murdo domyślił się, iż do wody dodano jakiejś specjalnej substancji. Odwróciwszy twarz od bukłaka, Ranulf przez chwilę przyglądał się synowi, po czym na jego wargach pojawił się ledwie dostrzegalny cień uśmiechu, co dowodziło, iż poczuł się nieco lepiej. 339 ‒ Nie sądziłem, że jeszcze cię kiedykolwiek zobaczę, mój synu. Lecz oto jesteś tutaj! ‒ Jestem, panie. ‒ Cieszę się z tego ‒ rzekł ranny. Musiał go w tym momencie przeniknąć ja-kiś nagły ból, gdyż jego ciało zesztywniało w oporze. Po niedługim czasie atak minął i Ranulf mówił dalej: ‒ Teraz więc posłuchaj. Musisz im opowiedzieć… wszystko. ‒ W jego głosie zabrzmiało

naleganie. ‒ Wszystko, słyszysz? ‒ Słyszę ‒ odparł Murdo, czując w krtani nagły ucisk wzruszenia. ‒ I nie obawiaj się, wszystko im powtórzę. Ojciec opuścił głowę na posłanie i zdawało się, iż stara się zapanować nad so-bą, by oszczędnie gospodarować swymi siłami. Murdo pochylił się ku niemu, nie chciał uronić bodaj jednego słowa, które padnie z jego ust, lękając się, by nie okazało się ono tym ostatnim. Po chwili czcigodny Ranulf rozpoczął swą opowieść.

32. ‒ Ciężko nam było w Antiochii ‒ rzekł Ranulf ‒ ale Dorylaeum było gorsze. Na Boga, o wiele gorsze! Murdo nigdy nie słyszał o takim miejscu, wszakże odnotował nazwę w pamięci, powtarzając ją sobie cicho: „Dorylaeum”. ‒ Armia księcia Roberta jako ostatnia przybyła do Konstantynopola i ostatnia też przedostała się przez Bosfor. Wsadzono nas na okręty tak szybko, że ledwieśmy zdążyli rzucić okiem na Złote Miasto, a znowu trzeba było iść naprzód. Ojciec mówił powoli, dzieląc opowieść na krótkie cząstki. ‒ Kiedyśmy dotarli do Nikaei, była już oblężona i w samej rzeczy następnego dnia padła, choć bez żadnej naszej zasługi. Emir Kerbogha był daleko, a z nim większość garnizonu miasta, przeto jego gubernator postanowił poddać je bez walki. Tedy zajęliśmy miasto i zaraz przekazaliśmy je pod zarząd cesarza, jakeśmy to byli zaprzysięgli, a też i z myślą o tym, by jak najszybciej dojść do Jerozolimy. Mówili nam przecie, że będziemy tam, zanim zacznie się lato. W sześć tygodni dojdziecie do Świętego Miasta, mówili. Jezusie miłosierny, zabrało nam to cały rok! Ten rozpaczliwy okrzyk przyprawił Ranulfa o taki atak kaszlu, iż Murdo począł go prosić, by przerwał swą relację. ‒ Odpocznij trochę, a potem będziesz opowiadał dalej! On jednak odmówił. ‒ To już… Już przechodzi, synu. Upił trochę swego leczniczego eliksiru i podjął opowiadanie: ‒ Tak tedy zostawiamy Nikaeję cesarzowi i maszerujemy dalej. I co widzimy? Że Turcy wszystko na naszej drodze zniszczyli. Wioski opustoszałe, miasteczka bezludne, gospodarstwa zaniechane przez rolników. Palili przed nami całe lasy i pozbawiali nas wody. Studnie zasypane, a jak już które źródło dostępne, to niechybnie zatrute. Kiedy już natrafiliśmy na jakiś strumień, to zawalony był kamieniami. Zaprawdę było to zapomniane przez Boga miejsce.

Nie trzeba było tedy wiele czasu ‒ parę dni zaledwie ‒ aby skończyły się nam zapasy wody, jako że nie mogliśmy ich uzupełniać. Postanowione zatem zostało, 341 iżby się podzielić na dwie dywizje i niech każda dba o własne zaopatrzenie. Pociągnęliśmy losy i tak wypadło, że jedną miał dowodzić książę Raymond, mając pod sobą wojska Godfreya, Baldwina, Hugona i resztę Franków. Ta dywizja miała iść o siedem mil na północ od szlaku. Drugiej, czyli naszej, przewodził książę Bohemond, który oto prowadzi nas równoległą, wszakże na południe od traktu idącą drogą. Żadnego nie napotykając oporu, szybko posuwamy się naprzód. Boże wielki, jakaż wokół susza! Tak chce się pić, iż ludzie zaczynają pogadywać między sobą o powrocie. Dowódcy pona-glają do marszu, a tymczasem zaopatrzeniowe oddziały albo wracają bez żywności i bez wody, albo tyle tylko znajdą, że za chwilę znowu cierpimy głód i pragnienie. Wchodzimy w góry. Małe są, ani zbyt strome, ani nadto wysokie, i trochę się nam polepsza. Nie jest już tak gorąco jak na nizinie, nadto zaś od czasu do czasu natrafiamy na górskie strumyki z trochą wody, co została po deszczach. Pokazują się wokół nas niewierni, wszelako nie mogąc nas podejść na odległość strzału z łuku, najczęściej zostawiają nas w spokoju. Aż raptem wychodzimy z gór na równinę, która roztacza się jak okiem sięgnąć. Pełno na niej pagórków, jest też wszakże, Bogu niech będą dzięki, rzeka! Turków ani śladu, przeto ile sił w nogach podążamy ku rzece i dopadamy do niej koło ruin Dorylaeum. Nic nie zostało z tego starożytnego miasta prócz resztek murów i stosów wszelkiego śmiecia, tedy niczego się od jego strony nie musimy lękać. Jak tylko przychodzi rozkaz Bohemonda, że stajemy w tym miejscu obozem, niczym stado gęsi pędzimy wszyscy do wody, aby ugasić pragnienie; a woda, och, jakaż jest chłodna i rzeźwiąca! Tarzamy się w niej niczym wieprze, a potem co zostało z dnia, to poświęcamy na napełnianie beczek i bukłaków świeżą wodą. Konie pasą się na łąkach, a ludzie w pokoju przesypiają całą noc. Ranulf przerwał i głośno przełknął ślinę. Po chwili podjął opowieść, jego oczy zdradzały jednakowoż odnowienie się bólu. ‒ Rankiem zwijamy obóz. Nie widzieliśmy wprawdzie dywizji Raymonda, wszakże nie może być daleko. Z pewnością oni także dostrzegli rzekę i, tak samo jak my, zatrzymali się nad nią dla orzeźwienia i odpoczynku. Jeden z wielmożów mówi: „Winniśmy tu na nich poczekać”. Drugi na to: „Trzeba by posłać zwiadowców, żeby ich znaleźli”. Atoli Bohemond o niczym takim nie chce nawet słyszeć. Jego zdaniem musimy przeć do przodu, zanim zacznie się wielki upał. Tedy ruszamy. Przechodzimy obok ruin… słońce mamy w oczy, bo właśnie wschodzi nad wzgórzami… ‒ na Boga! ‒ już robi się nieznośnie gorąco.

342 Strzemię w strzemię ze mną jedzie czcigodny Brusi. Rozmawiamy sobie o tym i owym. Tuż za nami Torf i Skuli, a Paul i chłopcy Brusiego na odległość głosu. Aż nagle Brusi podnosi głowę i mówi: „A to co takiego?” Spoglądamy za nim i widzimy, że wzdłuż kolumny galopuje czterech zwiadowców. „Nadciągają Turcy!” krzyczą. „Są już o niecałe dwie mile!” Widząc, iż Bohemond i Tancred zsiedli z koni, ruszamy ku nim. Za nami śpieszą wielmoże z Flandrii i Normandii i wszyscy inni szlachetni rycerze. Niecałe dwie mile! Nie starczy nam czasu nawet na to, żeby przywdziać zbroje! Jednakowoż dzielny Bohemond nie wpada w popłoch. „Ilu ich?” pyta, zawsze ochoczy do boju. Zwiadowcy mają niewyraźne miny, nie chcą powiedzieć dokładnie. „Zdaje się, że to główne siły sułtana”, odpowiada wreszcie jeden, wszakże nie patrząc księciu w oczy. „Odpowiadaj!” rozkazuje Bohemond takim głosem, iż zwiadowcy zapominają o świeżo doznanym przestrachu. „Ilu?” „Sześćdziesiąt… może siedemdziesiąt tysięcy, panie”, odpowiada żołnierz, „al-bo i więcej”. Siedemdziesiąt tysięcy! Nie dowierzamy wprost własnym uszom. Nas jest może osiemnaście tysięcy rycerzy i trzydzieści tysięcy pieszych, a cała reszta, to niewiasty i dzieci, zakonnicy oraz bezbronne sługi. A do tego wszystkie wojsko sułta-na ‒ na koniach, jako że piechoty u Saracenów nie spotkasz. Wszelako książę nie traci ducha. „Pędźcie do drugiej dywizji”, rozkazuje zwiadowcom. „Powiedzcie księciu Raymondowi, iż wydajemy tu bitwę, do której ma się niezwłocznie włączyć. I, na Boga, śpieszcie się!” Zwiadowcy spinają konie i odjeżdżają galopem, a Bohemond rozkazuje swemu chorążemu, by otrąbił bój. Wielmoże tymczasem zbierają się na naradę względem ustawienia szyków. .Miejsce jest dla nas niekorzystne. Ze wszystkich stron jesteśmy odsłonięci, z wyjątkiem bagnistego zalewu, który mamy niedaleko stąd. Trzciny i krzaki pewną dadzą nam osłonę”, rzecze Taranto. „Tam tedy stańmy obozem. Rycerze sformują przed nim linię obronną”. I wskazuje niewielkie wzniesienie przed miejscem, w którym miałby się rozłożyć obóz. Jest ono umiejscowione u wylotu kotliny, uformowanej przez łagodne zbocza wzgórz, które otaczają łukiem bagnisko. Boże dopomóż, bo żałosne jest to miejsce na obronę, wszelako nie ma czasu na szukanie lepszego. 343

Książę rzecze: „Saraceni przewyższają nas liczbą, aliści nie siłą. Jeden zbrojny rycerz wart jest dziesięciu niewiernych. Wystarczy nam poczekać, aż się zbliżą, a wówczas ruszymy na nich z włóczniami i odepchniemy na wzgórza”. Tak tedy zostaje postanowione. Zagrały rogi i galopujemy we wszystkie strony, aby sformować linię. Rycerze śpieszą się jeden przez drugiego, by zdążyć z nałożeniem kolczugi i hełmu, zapięciem nagolenników i pasów mieczowych. Bierzemy na ramiona tarcze, z powrotem dosiadamy koni i zajmujemy swe miejsca w szyku za dowódcami. Nasza linia bojowa zaledwie w połowie jest uszykowana, gdy na grzbietach wzgórz pojawia się armia sułtana: sto tysięcy ludzi. Albo zwiadowcy źle policzyli, albo przybywa ich, w miarę jak dołączają oddziały z pobliskich miast. Zwieramy się najszybciej jak można: Brusi ze swoimi synami, ja z moimi; także i większość Szkotów już dołączyła do Bohemonda. Choć wielkie luki pozostały jeszcze w naszych liniach, mocniej zaciskamy w dłoniach włócznie i czekamy na atak Saracenów. Oni wszelako nie atakują. Oby Bóg popchnął ich był do tego ataku, lecz nie! Wojownicy sułtana Arslana nie szarżują jak prawdziwie waleczni mężowie. Oni zwykli osaczać nieprzyjaciela szybkimi manewrami, nigdy nie pozostając dłużej w jednym miejscu. Krążą wokół nas niczym osy. Podjadą, zasypią nas swymi strzałami i natychmiast oddalają się, by za chwilę użądlić w innym miejscu. Wszelako trwamy na swoich pozycjach. Dla ochrony złączamy przed sobą nasze tarcze, te zaś nieliczne strzały, które znajdą sobie drogę pomiędzy ich krawędziami, odbiją się od naszych znakomitych, splecionych z żelaznych oczek kolczug. Niechże więc sobie świszczą i brzęczą, żadna to będzie dla nas szkoda! Jednakowoż ‒ nie. Jest ich taka mnogość, iż co jakiś czas któryś z naszych chwieje się w siodle i spada na ziemię. Częściej jeszcze ‒ koń pada pod jeźdźcem i niefortunny rycerz staje się piechurem. Tak czy inaczej, czekamy cierpliwie, wróg wszakże frontalnie nie atakuje. Jasne się staje, iż nie będziemy zdolni w nieskończoność obstawać przy takim czekaniu. Nierozumne jest tego rodzaju pozostawanie w miejscu, podczas gdy ich strzały stopniowo przerzedzają nasze szeregi, tedy po jakimś czasie dowódcy domagają się nowej narady. „Nie przyjmą boju!”, ryczy wściekle Stephen. „Jak, na miłosierdzie boskie, walczyć z nieprzyjacielem, który nie staje na placu?” Wszakże gdy Bohemond raz sobie coś postanowi, niełatwo go nakłonić do zmiany zdania. 344 „Nic nam innego nie pozostaje, jak tylko czekać, aż się znużą takim szarpaniem naszych szeregów i ruszą do prawdziwego ataku. A wtedy wytniemy ich w pień”. „Jak długo jeszcze mamy tak czekać?”, irytuje się książę Robert. „Stoimy w miejscu, podczas gdy oni wbijają w nas te swoje piekielne strzały. Zaatakujmy!” Książę Normandii

jest tego samego zdania: „Pójść do ataku, wbić się w tę sforę psów i rozpędzić ją na cztery wiatry, a uciekających dobić!” ,.Dowódcą jest Bohemond”, przypomina im Tancred. Małomówny to mąż, jednakże równie bystry i stanowczy, jak jego kuzyn. „Jeśli tedy książę Taranto mówi, iż stoimy, czcigodni panowie, to stoimy i czekamy choćby do Sądnego Dnia!” Dzielny książę wskazuje wówczas ręką wirujący rój niewiernych. „Popatrzcie tylko, ilu ma ludzi sułtan. Wbijemy się w nich, to okrążą nas i w całości pochłoną. Musimy utrzymać linię, dopóki nie dołączy do nas wojsko Raymonda. Wtedy dopiero zaatakujemy, ale nie wcześniej”. Bohemond toczy wokół spojrzeniem. Tak samo nie podoba mu się nasze położenie, jak i pozostałym, jednakże co innego można w tej sytuacji uczynić? Tedy dowódcy wracają do swych oddziałów. Brusi i ja mówimy naszym Szko-tom i mieszkańców Orkadów, co postanowił książę, zaczem zwieramy szyki i czekamy na drugą dywizję, kiedy można będzie rozpocząć prawdziwy bój. Tymczasem jednak przybywa dnia, przeszło już południe, a wciąż ani śladu wojsk Raymonda. Gdzież oni są? Wszak dzieliło nas wszystkiego parę mil, cóż tedy mogło ich na tak długo zatrzymać? Seldżuccy łucznicy z każdą godziną nabierają śmiałości, a zarazem, choć trudno to orzec z całą pewnością, coraz ich więcej uczestniczy w owych podjazdowych atakach. Nachodzi nas obawa, iż nieprzyjaciel wzmacnia swe siły, czerpiąc z rezerw, których jeszcze nie widzieliśmy. Bohemond co i raz przejeżdża przed szeregami, dodając wojsku otuchy i podtrzymując w nas odwagę. Przez cały ten czas nieprzyjaciel nie zostawia nas w spokoju ‒ zawsze w ruchu, zawsze w roju, jak wysypane z gniazda osy lub szerszenie, które żądlą i żądlą, i żądlą. My jednakowoż trwamy na pozycjach. Już wszakże popołudnie, a Raymond nie nadchodzi. Gdzież oni? Boże miłosierny! Czemu nas opuściłeś? Pytanie to przeszło w gniewny okrzyk, jak gdyby Ranulf ponownie przeżywał tę bitwę, raz jeszcze odczuwając udrękę tamtego dnia. Poderwał się nawet z posłania, co spowodowało spazmy bólu i kaszlu, na co Murdo, który przez cały czas przypatrywał mu się z uwagą, chwycił bukłak i przysunął mu go do ust. ‒ Uspokój się ‒ rzekł łagodnym tonem. ‒ Było i przeszło, nie powtórzy się więcej. Nie musisz się już niczego bać. 345 Ranulf wypił kilka łyków leczniczego płynu, po czym odsunął od siebie bu-kłak, opadł na plecy i kontynuował: ‒ Patrzę wzdłuż linii. Luki w szeregach się powiększyły. Nasz obronny szyk jest coraz bardziej poszarpany. Wojownicy przywierają do siebie, chroniąc się przed deszczem strzał

za tarczą sąsiada, a to już, możesz mi wierzyć, pierwsza oznaka, iż armia zaczyna się czuć pokonana. Bohemond galopuje w tę i z powrotem, wykrzykując rozkazy do równania szeregów, aż raptem rozlega się wielki zbiorowy krzyk. Widzę, iż Bohemond obraca się w siodle, przeto i ja spoglądam w tę samą, co on, stronę. To książę Robert wyrwał swe oddziały z linii i prowadzi szarżę na najbliższy sobie rój Turków. Brusi i jego synowie nie wytrzymali i także ruszyli do ataku. Przyrzekliśmy trwać wedle rozkazu dowódcy, tymczasem ci głupcy pogalopowali w bitwę za Normanem! Lecz cóż się dzieje? Ten atak zaskoczył nieprzyjaciół. Ci, którzy nadciągali z głębi pola, zderzyli się z poprzednikami, uciekającymi przed szarżą. W jednej chwili wszystko się pomieszało: Turcy poszli w rozsypkę i wygląda na to, iż atak rycerzy przyniesie powodzenie. Już i wśród czekających podnoszą się głosy, by pozwolono im dołączyć do tamtych. Bohemond jest wszakże ostrożny. Krzyczy, by stać na pozycjach, jednakże nikt go już spośród dowódców nie słucha. Uznali, iż doczekaliśmy się sprzyjającej okazji i zdecydowani są wykorzystać tę szansę, by łucznicy wroga przestali w nas wreszcie wbijać swe śmiercionośne żądła. Z okrzykiem o Boga i chwałę, spinają przeto wierzchowce ostrogami i szarżują na wroga. Najpierw Flamandowie i Anglicy, a zaraz za nimi wojska Stephena i Tancreda. Nawet rycerze Bohemonda wyrywają się za innymi, wszelako książę do tego nie dopuszcza. „Stać, panowie!”, krzyczy, galopując wzdłuż linii. „Nie opuszczać pozycji!” Także i pomiędzy naszymi zaczynają się nawoływania o rozkaz do szarży. Ro-bię co mogę, aby powstrzymać Torfa i Sculiego, którzy aż się rwą do walki z niewiernymi. Już tedy prawie wszyscy wzywają do ataku, jednakże uparty książę nie ustępuje. Zagłusza nas swym potężnym głosem i zniewala do trwania w miejscu pod groźbą ukarania śmiercią. „Żywcem obedrę ze skóry każdego, który mi się sprzeciwi!”, ryczy, stojąc w strzemionach naprzeciw swego wojska. Nie mamy tedy wyboru. Stoimy i przyglądamy się, jak nasi towarzysze ugania-ją się po zboczach pagórków za uciekającymi nieprzyjaciółmi. Ranulf na chwilę zamilkł, głośno przełknął ślinę, a gdy znowu przemówił, jego głos zabrzmiał jak modlitewne błaganie. 346 Boże litościwy! Galopujący w pościgu rycerze zniknęli nam z oczu za wierzchołkami wzgórz. Przez parę chwil nic stamtąd nie dochodzi naszych uszu, aż nagle… Pojawiają się Seldżukowie! Te podstępne psy zatoczyły dwa półkola i zaszły naszych od tyłu. Dobrze teraz widać, o ile szybsze są ich konie. Potrafią mknąć jak wicher, dowolnie znikając i znowu pojawiając się na wzgórzach. Jedno mgnienie oka i już nasze atakujące oddziały są całkowicie otoczone. Turcy atakują ze wszystkich stron, a powietrze rozbrzmiewa ich bojowym okrzykiem „Allah akbar! Allah akbar!” Patrzymy na to wszystko i nic nie możemy uczynić, z żadną pośpieszyć pomocą. Bez chwili przerwy na naszych towarzyszy spada zabójczy żelazny

deszcz grotów seldżuckich strzał. Widzimy, jak spadają z koni nasi rodacy. Boże miłosierny, zbocza pokryte są już ich ciałami, a wciąż padają następni! Rycerze próbują kontrataków. Pod przewodem księcia Roberta raz po razie pędzą na wirujące roje wrogów. W jednym z nich pojawia się wreszcie małe pęknięcie. Rycerska szarża stara się w nie wedrzeć. Widzę, jak normandzki książę pędzi ku tej szczerbie, która wszelako zamyka się, zanim zdążył do niej dopaść. Nie zważając na to, Robert dalej gna przed siebie. Staje mu naprzeciw dwóch seldżuckich łuczników. Wypuszczają swe strzały. Pierwsza odbija się od tarczy księcia i spada na ziemię. Druga trafia go w pierś, on wszakże nie przerywa szarży. Jeden z łuczników zdołał już uskoczyć mu z drogi, jednakże drugiego Robert dźga włócznią w sam środek pleców w chwili, gdy właśnie zawracał, by uciec. Siła uderzenia wyrzuca szczupłego Seldżuka z siodła i łucznik wali się na ziemię z drzewcem sterczącym z jego pleców. Wszelako zanim jeszcze dotknął gruntu, w ręku nieustraszonego księcia już zabłysnął miecz, a pięćdziesięciu galopujących za nim rycerzy wpada w uczynioną przezeń lukę. W chwilę później krzyżowcy przebijają się przez pierścień okrążenia i Turcy nie mogą już temu zaradzić. Oddział wraca galopem ku własnym liniom, które udało się upartemu Bohemondowi utrzymać. „Tędy!”, krzyczy teraz ku nadjeżdżającym. „Porządkuj szyki! Na miłość boską, porządkować szyki!” „To diabły wcielone!”, wykrzykuje Robert, wyrywając z kolczugi nieprzyjacielską strzałę. Wpadają jego rycerze i na nowo zajmują swe pozycje, wszakże o wiele mniej są liczni niż przed atakiem. Wypatruję Brusiego. Bezskutecznie, pozostali atakujący nie mieli tyle szczęścia, co Normanowie. Tancred i Stephen, którzy dotarli w pogoni aż na szczyt wzgórza, teraz z najwyższym trudem przebijają się z powrotem ku swoim. Za każdą piędzią przebytego dystansu padają wokół nich ludzie i konie. Każdego, 347 który spadnie z siodła, w jednej chwili dopadają ‒ po trzech, czterech ‒ Seldżukowie, i niczym rzeźnicy ćwiartują go swymi cienkimi szablami. Książę Flandrii został wraz z wieloma swymi rycerzami otoczony i zdołał się wyrwać z okrążenia dopiero wtedy, gdy nieprzyjacielskim łucznikom zabrakło strzał i musieli zaniechać ataków. Zanim sułtan zastąpił ich innymi, Flamandowie zebrali swych rannych i puścili się ku własnym liniom, zostawiając wszakże po drodze jeszcze niemało trupów. Bóg świadkiem, że oto istna rzeź odbywa się na naszych oczach, my zaś możemy się tylko bezradnie jej przyglądać. Książę i wielmoże są gniewni i ogarnia ich rozpacz. „Gdzież jest, na miłość Boga, Raymond?”, ryczy Robert tak głośno, iż pewnie słyszą go aż w obozie sułtana. „A jeśli on także został zaatakowany?”, mówi Stephen, ocierając z oczu pot zmieszany z krwią. „Może po prostu nie jest w stanie do nas dołączyć?”

„Wracajcie do swoich oddziałów!”, wrzeszczy Bohemond, wściekły na nich za wyrwanie się z szeregów. Tylu mężnych rycerzy padło ofiarą tego szalonego wy-czynu, iż książę nie chce nawet słyszeć ich głosów. „Przegrupować się i sformować linię!” Obaj dowódcy stracili już jednak cały swój zapał. „Niby po co?”, rzuca książę Robert. „Nie ma już żadnej linii. Jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron; gdzie się przeto teraz zwrócić?” Bohemond wszakże pozostaje nieugięty i krzyczy wściekle: „Mówię, że będziemy utrzymywać linię, dopóki sam diabeł nie przyjdzie nas z niej porwać!” „Tym sposobem zginiemy!”, Robert na to, a inni mu przytakują. „Tedy módlcie się”, ryczy Bohemond, „abyście zginęli jak przystało rycerzom krzyża!” Wpatrują się weń gniewnie i przeklinają jego imię, jednakże Bohemond swego zdania nie zmienia. „Wracajcie do swoich ludzi. Niech zejdą z siodeł i konie ustawią za plecami. Zewrzyjcie tarcze i trzymajcie włócznie w gotowości do odparcia ataku”. A zwracając się do Stephena, rozkazuje: „Poślij ludzi do obozu z poleceniem, aby piechurzy i niewiasty donosili rycerzom wodę”. Ranulf ponownie napił się ze swego bukłaka. ‒ Wiemy, że już po nas. Słońce zniża się ku zachodowi, a końca bitwy nie widać. Niewiasty i piechurzy krążą w tę i z powrotem, dostarczając nam dzbany i wiadra z wodą. Seldżukowie nieodmiennie napadają, obsypują nas gradem strzał, 348 zawracają i oddalają się, pozostawiając w naszych uszach swój nienawistny okrzyk „Allah akbar! Allah akbar!”, co znaczy ‒ Bóg jest wielki. Aż nagle przez krzyki niewiernych i grzmot kopyt ich wierzchowców, od strony bagniska za naszymi plecami przebija się jękliwy wrzask. Kiedy się odwraca-my, widzimy pędzący ku nam od strony obozu przerażony tłum. Okazuje się, iż Turkom udało się w końcu zaskoczyć naszych piechurów, którzy strzegli obozu, i teraz jedni plądrują namioty i wozy, inni zaś wycinają w pień bezbronne niewiasty i dzieci, które próbowały uciec w nadrzeczne trzciny i błota. Spoglądam w tamtą stronę i widzę, jak dwóch konnych dogania i obala na ziemię młodą dziewczynę. Jeden rozbija jej czaszkę, drugi zaś tratuje jej ciało kopytami swego wierzchowca. Potem obaj wydają dziki okrzyk triumfu i galopują ku ogarniętemu paniką tłumowi, aby kontynuować masakrę. Bohemond nie posiada się z wściekłości. Spójrzcie tylko na niego: dosłownie odchodzi od zmysłów! Z bojowym okrzykiem na ustach wskakuje na swego rumaka i rykiem wydaje rozkaz, abyśmy się wycofali i bronili obozu. Nasze miejsca w obronnym szyku mają zająć oddziały pozostałych wielmożów. Wszelako książę prędzej pogalopował ku obozowi, niż jego rozkazy dotarły do skrzydeł. Hélas!

Tamci, widząc pęknięcie w środku linii, także szykują się do odwrotu! Głupcy! Przeklęci głupcy! W jednej chwili w całej armii powstaje wielkie zamieszanie. Oddział za oddziałem zaczyna się wycofywać. Obronna linia topnieje w oczach, a że nikt nie dostał rozkazu, by zapełniać powstałe na skutek tego pomyłkowego odwrotu luki, sam ów odwrót przeradza się w paniczną ucieczkę. Na widok pękającej w popłochu linii Turcy dochodzą do wniosku, iż przyszedł czas na zmasowany atak. Wznoszą swe miecze i szarżują, dosłownie tratując nas od tyłu i siekąc na kawałki. Powietrze wibruje od krzyków umierających rycerzy. Bitwa jest przegrana. Przed naszymi oczyma pojawia się widmo klęski całej krucjaty. Ranulf milknie. Leży na plecach zlany potem, a jego zmęczone długim wysiłkiem płuca łapczywie chwytają powietrze. Murdo przyklęknął, pochylił się nad nim i przyłożył mu do ust bukłak. Odjąwszy go po chwili, zapytał drżącym z przejęcia po wysłuchaniu opowieści o koszmarze tej bitwy głosem: ‒ Co było dalej?

33. Gdy Ranulf podjął swą opowieść, dało się słyszeć, iż zawarta w bukłaku sub-stancja nie tylko uśmierzała na jakiś czas ból, ale i sprawiała, iż coraz trudniej było mu mówić. Jego słowa zdawały się z trudem wydobywać z jakiegoś wewnętrznego zamętu, niczym z dna głębokiej studni. ‒ Bitwa jest tedy przegrana. Jeszcze stoimy ma własnych nogach, wszelako już żegnamy się znakiem krzyża, gotując się na śmierć. Jednakowoż Bohemond nie czuje się jeszcze pobity. Zawraca od obozu i galopuje naprzeciw fali uciekających, próbując ich przekonać o konieczności podjęcia walki. Obaj książęta, Robert i Stephen, idą za jego przykładem: zbierają wokół siebie niedobitki swych wojsk i formują je na skrzydłach naczelnego wodza. My tymczasem ledwie już trzymamy się na nogach. Miecze zaczęły nam ciążyć niczym głazy. Sułtan pewny już jest zwycięstwa. Niewierni nacierają. Szarżują całymi tysiącami. Pierwszy raz tego dnia mamy przed sobą zwartą siłę. Tedy chwytamy za włócznie i dajemy odpór atakującym, dobry czyniąc użytek z naszego oręża. Wszak walczymy o życie! Wybucha ogłuszająca wrzawa. Nie słyszę nic prócz narastającego ryku, który przypomina rodzący się grzmot pioruna. Mam wrażenie, iż twarze, które pojawiają się przede mną, wypływają z jakiejś płynnej kurzawy potu i krwi. Z całej siły dzierżę drzewce mej włóczni, wszelako staje się ono coraz bardziej oślizgłe, aż w końcu wysuwa mi się z rąk. Sięgam tedy po miecz i… Boże najświętszy! Nie mogę go znaleźć u boku! Mój miecz! Jest! Nie przepadł! Już natężam mięśnie, by go wyciągnąć z pochwy, gdy nagle czuję straszliwy ból w prawicy. Spojrzawszy, widzę strumień krwi, tryskający sponad mojego nadgarstka. Turecka szabla jest szybka, zanim zdążyłem się zasło-nić, tnie po raz drugi. Widzę błysk zakrzywionej klingi i czuję, iż tym razem przeszła przez kość. 350 Moje palce już się nie zacisną na rękojeści. Miecz upada wraz z dłonią, ja zaś już tylko zasłaniam się tarczą, czekając na śmiertelny cios. Lecz cóż to? Mój zabójca zbiegł! Boże wszechmocny, cofają się! Patrzę wzdłuż linii i widzę, iż niewierni uciekają na całej szerokości. Dlaczego? Co to może znaczyć? Tam, na zboczu wzgórza! Widzisz ich? Nadciągają! Raymond i jego rycerstwo nareszcie nas odnaleźli. Chwała Bogu, jesteśmy ocaleni! Widzę galopujących w dół zbocza krzyżowców. Którzy to? Armia księcia Godfreya? Tak,

to oni! To jego kolumna jako pierwsza stanęła na wzgórzu. To on na czele swego wojska natarł na niczego się nie spodziewających Turków. Za nim szarżują pozostali wielmoże. Książę Raymond atakuje ze wzgórza po jego lewej, a biskup Aldhemar ‒ tak, sam biskup na czele pięciuset rycerzy! ‒ wyłania się z wylotu wąskiego wąwozu pomiędzy dwoma wzniesieniami. Jeszcze chwila, i widzę, jak nasi bracia atakują ze wszystkich kierunków. Zdumieni Seldżukowie jak jeden obracają się i widzą, iż naciera na nich galopem cała nowa armia. Oto w jednej chwili ściskali nas za gardło, a w następnej ‒ cała czereda sułtana pędzi w panicznej ucieczce. W dodatku, chwała niech będzie Panu, gnani trwogą, wpadają jedni na drugich! Bohemond w mig dostrzega swoją szansę, wszak powolność bynajmniej nie jest jego cechą. Wznosi swój miecz i wydaje potężny bojowy okrzyk, zaczem rusza za uciekającym wrogiem. Tedy i ja, przeniósłszy tarczę na prawe ramię, lewą ręką ponownie sięgam po miecz. Dziwnie się z nim czuję po tej stronie, wszelako, na Boga, i tym sposobem potrafię zrobić z niego użytek. Tak tedy zdołaliśmy się jakoś uszykować i raz jeszcze ruszyć do ataku. Pędziliśmy w sam środek starcia, po drodze tnąc odosobnionych nieprzyjacielskich jeźdźców. Po ostrzach naszych wzniesionych mieczy ściekała krew, a ich rękojeści stawały się od niej śliskie. Nie zaprzestawaliśmy wszakże naszego rycerskiego dzieła, dźgając i tnąc, dopóki dłonie zdolne były utrzymać oręż. Gdy już nikt nie ostał się wokół nas żywy, patrzymy jak się rzeczy mają. Nieprzyjaciel opuścił pole walki. Godfrey, który stał na czele ataku, teraz przekazuje dowództwo Baldwinowi. „Ścigaj ich z całą zawziętością”, poleca mu. „Za wszelką ceną nie pozwól im się na nowo sformować”. Zaczem Baldwin, żądny krwi, zaczyna ścigać rozbiegającego się po dolinie wroga. Ranulf zamilkł na chwilę, przełknął głośno ‒ zapewne takie same łzy, jakie ukazały się w kącikach jego oczu na wspomnienie wielkiej ulgi, której doznał w 351 tamtej chwili. Murdo patrzył na kikut jego ręki, samemu niejako odczuwając koszmar tamtego niekończącego się dnia. ‒ Nie rozglądamy się już dalej. Odwrót Turków oddalił od nas bitwę i możemy wreszcie zejść z siodeł na ziemię, aby odzyskać oddech. Czy kto ranny, czy cały, każdy obejmuje ramionami drogą ziemię i dziękuje Bogu za zachowane życie. Dopiero później dowiemy się, że pościg dotarł aż do samego obozu sułtana Arslana, który stał za wzgórzami daleko na wschód od pola bitwy. Tak był przy tym szybki ów pościg, iż sułtan nie zdążył nawet zmienić konia, gdy wpadli rycerze, i jego gwardziści srogi musieli stoczyć bój, by dać mu czas na ucieczkę, a potem samym zbiec, porzucając namioty, konie i skarbiec sułtana.

Bo widzisz, Arabowie to wędrowna rasa. Nie pokładają zaufania w pałacach ani nawet w miastach. Taki jest ich niestały sposób życia, i dzięki temu możemy ich łupić: przeganiamy ich i zagarniamy, co zostawili. Bogu w niebiesiech dzięki, sułtan bardzo znaczne miał przy sobie skarby i wszystkie one wpadły w nasze ręce. Znowu chwycił go kaszel. Murdo patrzył bezradnie, jak konwulsyjne spazmy wstrząsały wymizerowanym ciałem jego ojca. Po chwili Ranulf dotknął palcami swoich warg, przeto chłopiec kolejny raz przytknął mu do ust bukłak. ‒ Odpocznij chwilę ‒ poprosił zarazem. ‒ Będę przy tobie. Potem będziesz mi dalej wszystko opowiadał. Zdawało się wszakże, jak gdyby Ranulf nawet nie usłyszał jego słów, gdyż zaraz wznowił swą relację, wszakże głosem jakoś chrypliwym i płaskim: ‒ Skarb jest to niezmierny. Złota i srebra ponad wszelkie wyobrażenie. Baldwin niezwłocznie je zagarnia. Ja rozglądam się wokół siebie. Jest już po bitwie. W uszach wszakże ciągle mi dźwięczą krzyki, wrzaski i jęki. Nic innego do mnie nie dociera przez bitewną wrzawę, która buzuje w mej głowie. Wlokę się chwiejnie przez pole bitwy. Trupy… trupy… trupy… Boże przenajświętszy! Więcej tu zostało martwych niż żywych! Nie mogę iść dalej, aby nie potykać się o zwłoki. Rycerze i knechci… niewiasty i dzieci… Ich pocięte i poszarpane ciała, krew i wnętrzności, rozlane po ziemi, tułowia pozbawione głów i kończyn… Widziałem tam duchownego z rozpłatanym brzuchem i dziecko z odciśniętymi na grzbiecie końskimi kopytami!… ‒ Błagam, ojcze! ‒ poprosił Murdo, wszelako Ranulf raz jeszcze poderwał się z posłania. 352 ‒ Siedemdziesiąt tysięcy! Siedemdziesiąt tysięcy w ciągu jednego dnia! O ty-lu mówili. A dodaj do tego niewiasty i dzieci, zakonników i starców, i kto wie ilu jeszcze? Siedemdziesiąt tysięcy rycerzy i knechtów spotkało śmierć pod Dorylaeum. Ponad dwadzieścia tysięcy zostało rannych, a wielu z nich jeszcze przez kilka dni pozostawało w agonii, by w końcu też umrzeć. Ponownie opadł na posłanie. ‒ Szukałem Brusiego i jego synów. Przez całą noc szukałem, lecz nigdy już ich nie zobaczyłem. Padli pod Dorylaeum wraz z resztą… Z całą resztą. Nigdy ich nie znalazłem.

W namiocie robiło się coraz duszniej i Murdo tęsknił już za świeżym powietrzem, wszakże nie ośmielił się odstąpić od rannego, poprosił tylko: ‒ Odpocznij, żeby odzyskać siły. ‒ Nie, synu ‒ Ranulf poruszył przecząco głową. ‒ Ja umieram. Powieki chłopca zatrzepotały; próbował powstrzymać łzy. ‒ Ojcze, ja… Nie udało mu się wykrztusić nic więcej, gdyż jego oczy na nowo napełniły się łzami. ‒ To nic. To nic, chłopcze ‒ wyszeptał łagodnie Ranulf. ‒ Już się wyspowiadałem i jestem gotów. Powiedz tylko matce… Powiedz jej, jak umarłem. ‒ Powiem, ojcze ‒ zapewnił go Murdo. ‒ Wszystko jej opowiem. ‒ Żniwo niegodziwości! Niegodziwości! ‒ wychrypiał Ranulf w kolejnym ataku podniecenia. ‒ Nadęci pychą głupcy! Na Boga, zapłaciliśmy za własne szaleństwo! ‒ Już po wszystkim ‒ przypomniał mu Murdo, chcąc go uspokoić. ‒ Wojna dobiegła końca. Jerozolima jest nasza. Ranulf wszakże nie dał się uspokoić. Raz jeszcze podźwignął się z barłogu i chwycił chłopca za ramię. ‒ Wracaj do domu. Odszukaj swych braci i wracajcie wszyscy do domu. To nie jest nasza wojna. Mocniej zacisnął palce. ‒ Opowiedz wszystkim, co się wydarzyło. Obiecaj mi to, synu. ‒ Nie pamiętasz, że już ci to przyrzekłem? ‒ odparł Murdo, ocierając łzy wierzchem dłoni. ‒ W samej rzeczy. To dobrze ‒ rzekł Ranulf. ‒ A teraz słuchaj. Jest coś jeszcze. Pewna sprawa… Zostawiam ją tobie i twoim braciom. Uwolniwszy jego ramię, ojciec począł obmacywać jedyną swoją ręką kraj po-słania. Gdy

natrafił na to, czego szukał, siły go odeszły i opadł na plecy, wszelako 353 pociągnął za sobą krawędź maty, na której leżało posłanie, a pod spodem znajdowała się rama, zbita z surowych desek. Murdo spojrzał do środka i aż otworzył usta w bezmiernym zdumieniu: oto umierający rycerz chował pod swym barłogiem istny skarbiec, zapełniony bezładnie piętrzącymi się przedmiotami ze złota i srebra, które cenniejsze były, więcej warte i cudowniejszego wyrobu, niżby jego syn kiedykolwiek mógł sobie wyśnić.

34. Nawet w żółtobrunatnym świetle, w którym pogrążony był namiot, skarb ten olśniewał. Murdo jak urzeczony wpatrywał się w poszczególne cacka: kielichy i misy, tace i talerze, naramienniki i bransolety, inkrustowane szlachetnymi kamykami szkatułki i kielichy mszalne, kasetki i puzderka, naszyjniki, diademy i najróżniejszego rodzaju łańcuszki z najwyższej próby złota i najczystszego srebra. Pomiędzy tymi drogocennościami, niczym muszelki na plaży, porozrzucane były złote bizantyjskie monety z podobizną cesarza. Niektóre przedmioty połyskiwały krwawymi rubinami, inne głęboką zielenią szmaragdów, jeszcze inne szlachetnie przemgloną bielą pereł. Pokusa była zbyt silna: młodzieniec zanurzył w tych skarbach palce i na chybił trafił wydobył na powierzchnię sztylet ze złotą rękojeścią, w pochwie wysadzanej szafirami; ona sama warta była więcej niż cokolwiek, czego dotychczas zdarzyło mu się dotknąć. Murdo delikatnie objął dłońmi sztylet, jak gdyby była to krucha dusza jego oj-ca, którą w każdej chwili coś mogłoby porwać. Wstrzymał oddech i nie wypuszczając sztyletu z objęcia palców, próbował ogarnąć myślą wartość tego bezmierne-go zbioru bogactw: z pewnością większa była niż to, co posiadał jarl Erlend. Bez wątpienia przechodziła wszystko, co mógł przez całe swe życie zgromadzić jakikolwiek norweski król, w tym również sam Magnus, wliczając w jego majątek wszystkie ziemie, którymi władał, i wszystkie okręty jego morskiej floty. ‒ To wszystko naprawdę jest nasze? ‒ zapytał w końcu, wciąż jeszcze usiłu-jąc ogarnąć ogrom tego bogactwa. Ranulf, nie otwierając oczu i oddychając chrapliwie, wskazał palcem na swe wargi, przeto chłopiec ponownie podsunął mu do ust bukłak. Rycerz przełknął zaledwie jeden łyk, zaczem odtrącił od siebie skórzany worek. ‒ Jeszcze przed zdobyciem Nikaei postanowiliśmy, że wszystkie łupy będą równo dzielone pomiędzy rycerzy, wielmoże zaś należną sobie część podzielą między sobą wedle ich własnego uznania. Wszyscy się na to zgodzili, zanim jeszcze kto wiedział, jak wiele tego będzie. Nikaea… Dorylaeum… Antiochia… 355 Rozkaszlał się, a odzyskawszy oddech, wykrztusił: ‒ Wszystko, co widzisz, to moja część, którą przechowałem. Weź to, synu, i spożytkuj dla dobra naszego Hrafnbú. Usłyszawszy te słowa, Murdo nagle poczuł się winny i grzeszny, nie mógł się bowiem w takiej chwili zdobyć na to, by wyznać ojcu, iż Hrafnbú jest już stracone.

Po dłuższym milczeniu Ranulf z wysiłkiem usiadł. ‒ Torf i Skuli… pod Edessą przyłączyli się do Baldwina. Nie było ich tutaj, kiedy zaczęła się bitwa, ale teraz… Teraz odszukaj ich i razem wracajcie do domu. Murdo skinął głową. ‒ Odszukam ich, panie, po czym wrócimy na Dýrness. ‒ To dobrze. Ranulf znowu zamknął oczy i opadł na posłanie. ‒ A teraz już zostaw mnie. Chcę odpocząć. ‒ Zostanę przy tobie! ‒ Nie, synu. Lepiej, żebyś sobie poszedł. Wyciągnął ku niemu rękę, którą chłopiec ujął w swe dłonie. ‒ Pamiętaj, co ci opowiedziałem. ‒ Nie zapomnę, panie. Położył bukłak w miejscu, gdzie ojciec mógł go z łatwością dosięgnąć, po czym ‒ kuśtykając niezdarnie na bolących stopach ‒ postąpił ku wyjściu. ‒ Gdybyś czegoś potrzebował, to będę na zewnątrz. Usta Ranulfa wykrzywił upiorny uśmiech. ‒ Cieszę się, że przyszedłeś do mnie, synu. Murdo raz jeszcze skinął głową i odsunął skrzydło namiotu. Zaraz poskoczył ku niemu z pomocą Emlyn, a siedzący w pobliżu Ronan i Fionn także wstali i podeszli do niego. ‒ Zasypia ‒ wyjaśnił młodzieniec. ‒ Obiecałem mu, że będę tu czekał.

Mnisi usadowili go wygodnie w cieniu namiotu. Fionn poprosił Ronana o zdobycie pożywienia i wody dla nich wszystkich, sam zaś poszedł po jakąś matę dla poruszonego do głębi chłopca. Emlyn usiadł koło niego, przypatrując mu się pełnym współczucia wzrokiem, jednakże milczał, dopóki nie dosłyszał zbliżających się kroków. ‒ Wraca Fionn! ‒ zakrzyknął, zrywając się z miejsca. Nie był to wszakże Fionn, lecz jakaś niewiasta. Spojrzała na młodzieńca, zawahała się, po czym ujrzawszy Emlyna, rzekła: ‒ Ach, to ty, świątobliwy bracie. Przepraszam, że tak długo mi z tym zeszło. Zaczem z niesionego na ramieniu woreczka wyjęła mały dzbanek. 356 ‒ Przyniosłam mu następną porcję wywaru. ‒ Właśnie zasnął ‒ objaśnił ją zakonnik, po czym dodał, wskazując na chłop-ca: ‒ To jego syn. Niewiasta przyjrzała się młodzieńcowi i potwierdziła nową znajomość skinieniem głowy. ‒ W takim razie postawię to gdzieś w kącie, abyście mu dali pić, gdy się zbudzi. I wsunęła się do namiotu. ‒ Genna opiekuje się twoim ojcem ‒ wytłumaczył mu Emlyn. ‒ Jest wdową po rycerzu, który padł w Antiochii. Wspólnie wyruszyli na pielgrzymkę i… Urwał, gdyż Genna właśnie wychyliła się z namiotu. ‒ Powinieneś tam zajrzeć ‒ powiedziała krótko. Emlyn zerwał się na równe nogi. Wsunął się do namiotu, popatrzył, po czym zwiesił głowę. Pozostał tak przez chwilę, a wreszcie obrócił się ku młodzieńcowi. Już sam wyraz jego twarzy zastąpił chłopcu słowa, które miały być wypowiedziane. ‒ Nie żyje? ‒

Tak ‒ potwierdził Emlyn, a następnie pochylił się, by postawić go na nogi i podtrzymywać w drodze do namiotu. Czcigodny Ranulf leżał na swym posłaniu w tej samej co przedtem pozycji, wszelako teraz w rysach jego odzwierciedlał się spokój i zupełne odprężenie. Patrzył w górę wzrokiem tak łagodnym, jak gdyby widział nad sobą bezchmurne, błękitne niebo. Wprawdzie wciąż zaciskał w dłoniach bukłak z przynoszącym ulgę napojem, jednakże był on już teraz pusty, a wypiwszy wszystko do ostatniej kropli, ostatecznie uwolnił się od cierpienia. Murdo długo stał w znieruchomieniu, próbując uporządkować kłębiące się w nim uczucia. Były w jego duszy zarazem gniew, ból, pustka osamotnienia i swoiste oszołomienie kogoś, kto zabłądził. Emlyn przystąpił do zmarłego, dotknął dłonią jego twarzy i zakrył powiekami otwarte oczy. Następnie zawiesił dłoń nad nieruchomym ciałem i cicho zaśpiewał: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje i królestwo Twoje… i od wszelkiego złego zachowaj nas…” Murdo słyszał słowa ‒ wszak słyszał je wiele razy ‒ wszelako nic one dlań nie znaczyły. Całą swą uwagę skupił na widoku zmian, których śmierć dokonała na obliczu ojca, przywracając mu wszystko, czego pozbawiło go cierpienie. Po całych tygodniach głodowania i bólu, który go dręczył przez ostatnie dni, wychudzone 357 i ostre rysy złagodniały w chwili, gdy Ranulf zapadł w wieczny sen. Wygładziły się napięte zmarszczki wokół oczu i ust, a linia brwi straciła swą posępną surowość. Po niedługiej chwili mnich zakończył modlitwę i opatrzył znakiem krzyża czoło zmarłego. ‒ Śpij ‒ rzekł cicho Emlyn. ‒ Śpij, przyjacielu, w największym ze wszystkich spokoju. Śmierć zmroziła twe czoło, lecz zarazem objęły cię miłosierne ramiona Jezusa. Spoczywaj tedy w pokoju. Genna podniosła z ziemi swój dzbanek i zwróciła się ku wyjściu. ‒ Przykro mi ‒ rzekła cicho, po czym szybko wyślizgnęła się z namiotu. W chwilę potem weszli do środka Fionn i Ronan z uroczystą powagą na obliczach. ‒ Dowiedzieliśmy się o tym od tej niewiasty ‒ rzekł właściwym sobie, łagodnym głosem Ronan, podczas gdy Fionn podszedł do chłopca i położył mu dłoń na ramieniu. ‒ Niech Bóg ci pobłogosławi, przyjacielu, i niechaj zachowa cię w swoim zmiłowaniu. ‒

Bracia ‒ zaintonował modlitewnie Ronan ‒ polecajmy teraz duszę tego pielgrzyma Najwyższemu. Trzej mnisi stanęli wokół posłania zmarłego: jeden u jego stóp, drugi u głowy, trzeci z boku. Następnie wznieśli swe dłonie nad ciałem Ranulfa i poczęli cicho śpiewać w nieznanym chłopcu języku. Murdo patrzył i słuchał, karbując sobie wszystko w pamięci, gdyż wiedział, że pewnego dnia matka zapragnie poznać każdy szczegół tej chwili, tedy rozpozna być może również słowa owej pieśni. Bracia Celé Dé trzykrotnie powtórzyli swą pieśń, za czym skrzyżowali ramiona Ranulfa na piersi i wyprostowawszy jego nogi, zajęli się przygotowaniem ciała do pogrzebu. Ów nadzwyczajny pośpiech bardzo młodzieńca zaniepokoił. ‒ Musi to się stać tak szybko? ‒ Nie wolno nam zwlekać ‒ odpowiedział mu Fionn, po czym dodał: ‒ Ze względu na upał, rozumiesz… ‒ Zdaj się na nas ‒ zapewnił Ronan. ‒ Dopilnujemy, aby twój ojciec został godnie pochowany. Emlyn tu z tobą zostanie, podczas gdy ja z Fionnem wykopie-my grób. Przyjdziemy zabrać ciało, gdy wszystko już będzie gotowe do pogrzebu. Emlyn przysiadł obok niego i wraz z nim w milczeniu przyglądał się zmarłemu. ‒ Jak to dobrze, iż było ci jednak dane się z nim pożegnać ‒ rzekł mnich po jakiejś chwili. ‒ I jaka szkoda, żeśmy go nie znaleźli choć trochę wcześniej. 358 ‒ Przez cały ten czas go szukaliście? ‒ zdziwił się Murdo. ‒ A jakże by nie? ‒ odparł braciszek. ‒ Wywiedzieliśmy się po obozach, że wojsko księcia Godfreya pierwsze wspięło się na mury, i że byli u jego boku także rycerze księcia Roberta. To tam, powiadali wszyscy, najgorętsza odbyła się bitwa, a ci na czele najmocniejszy wzięli na siebie impet tego starcia i najcięższe ponieśli straty. Po czym zakończył smutnym wnioskiem: ‒ Tedy tam właśnie zaczęliśmy nasze poszukiwania. Na parę chwil znowu zapadło między nimi milczenie, a Murdo ponownie skierował swe myśli ku odziedziczonym skarbom.

‒ Emlynie ‒ rzekł wreszcie. ‒ Jest coś, z czym musisz się zapoznać. Zakonnik obrócił ku niemu swe łagodne spojrzenie. ‒ Otóż mój ojciec był… Młodzieniec wahał się przez moment, nie umiejąc dobrać właściwych słów. Wreszcie miast mówić, po prostu odsłonił skrzynię spod przykrycia maty i ujawnił braciszkowi skrawek jej zawartości. Emlyn przez długą chwilę wpatrywał się w złoto-srebrny skarb, który spoczywał pod barłogiem nieboszczyka. ‒ Och, fy enaid! ‒ zachłysnął się, uświadomiwszy sobie, na co patrzy, i zaraz dotknął jednej ze złotych mis. ‒ A zatem to prawda! Słyszeliśmy baśnie o niewyobrażalnych skarbach, wszelako… Zaczem ręka nagle oddaliła się od drogocenności, mnich zaś począł powoli, jakby z niedowierzaniem kręcić głową. ‒ To jego udział w wojennych łupach ‒ wyjaśnił Murdo. ‒ Powiedział mi, żebym go wykorzystał do powiększenia naszych włości. Głos mu się załamał. Nagle przeszyło go uczucie tęsknoty, tak bolesne, iż zaparło mu dech w piersiach. ‒ Chcę ‒ powiedział, dysząc spazmatycznie ‒ chcę wrócić do domu, Emlynie. Spuścił głowę, pozwalając, by łzy kapały na ziemię. Po niedługim czasie wrócili Ronan i Fionn z wiadomością, iż grób jest już wykopany. Przynieśli płócienny całun, którym dokładnie owinęli ciało, a następnie obwiązali je skręconymi z tkaniny długimi pasami. Gdy już gotowali się do wyniesienia ciała z namiotu, Murdo rzekł: ‒ Jeden z nas musi tu zostać. Ronan spojrzał na niego ze zdumieniem, a Fionn chciał już protestować, lecz Emlyn powiedział: ‒ Ja zostanę. 359

‒ Ale dlaczego? ‒ zdziwił się Fionn. ‒ Nie ma takiej potrzeby! Nie mamy tu już nic do roboty, a namiot mógłby posłużyć komuś innemu, więc… ‒ Murdo ma swoje powody, żeby o to prosić ‒ oświadczył stanowczym tonem Emlyn. ‒ Przeto wy idźcie z nim, a ja zostanę. ‒ Czy nie poznamy tych powodów? ‒ zapytał Ronan, zwracając się ku chłopcu. Murdo wahał się przez chwilę, ze zmarszczonym czołem patrząc na ciało ojca w białym kokonie całunu, w końcu rzekł: ‒ Dobrze, powiem wam, tak jak już powiedziałem Emlynowi. Będziemy dzielić ten sekret we czterech. Zaczem podniósłszy matę, pokazał im skarb. Zdumieli się nie mniej niż przedtem Emlyn. Fionn sięgnął do skrzyni i wyjął z niej złoty puchar, na brzegu wysadzany rubinami. ‒ To warte jest królestwo! ‒ zakrzyknął. ‒ To nie tyle skarb, ile groźba nieszczęścia ‒ oświadczył sucho Ronan. ‒ Jeśli chcesz mojej rady, to powiem ci, iż powinieneś się tego pozbyć. ‒ Pozbyć się?! Murdo nie mógł pojąć, dlaczego miałby choćby tylko wziąć to pod rozwagę. ‒ Zaprawdę ‒ rzekł Ronan podniosłym tonem ‒ tak wielkie bogactwa zawsze stanowią zaczyn wszelkiego zła. ‒ Wszelako ‒ zaoponował Emlyn ‒ to nie samo posiadanie bogactwa jest za-czynem zła, ale jego umiłowanie! ‒ Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogaczowi dostąpić królestwa niebieskiego ‒ przypomniał mu Fionn. ‒ Otóż to ‒ przytaknął Ronan. ‒ Dopóki będziesz w posiadaniu tych skarbów, dopóty duszy twojej grozić będą męki piekielne.

‒ Brat Ronan ma rację ‒ przyznał w końcu Emlyn. ‒ Ten skarb będzie twoim przekleństwem. Ani się obejrzysz, a zatruje ci życie i duszę. Jeśli zaś nie okażesz się naprawdę bardzo silny, to w końcu cię zabije. ‒ Oddaj go ‒ rzekł Ronan z żarliwym naleganiem. ‒ Rozdaj jako jałmużnę. Jak najszybciej rozstań się z tym bogactwem! ‒ Nie rozdam go ‒ oświadczył Murdo. ‒ Przyrzekłem ojcu użyć tych skarbów dla powiększenia rodowych włości. Poza tym, dziedzicem Dýrness jest teraz mój brat TorfEinar, przeto decyzja, co z tym uczynić, należy do niego. ‒ Nie mów mu nawet o tym ‒ rzekł Ronan. ‒ Niechaj ten sekret umrze razem ze śmiercią twego ojca. ‒ Dochowam złożonego ślubu ‒ oświadczył gniewnym tonem Murdo ‒ i 360 nie chcę już więcej o tym mówić. Pokazałem wam ten skarb i teraz zobowiązuję was do zachowania tajemnicy. Jeśli ktokolwiek się o tym dowie, to na was spadnie wina, a ja… Ronan uniósł dłoń w geście pojednania. ‒ Uspokój się, Murdo ‒ powiedział łagodnym głosem. ‒ Żaden z nas nawet szeptem i choćby jednym tylko słówkiem o tym nie wspomni. Zachowamy twój sekret tak długo, jak długo ty będziesz tego chciał, a nadto będziemy trwali przy tobie, czyniąc wszystko, aby cię chronić. Po czym obrócił się ku spoczywającym na posłaniu zwłokom. ‒ Nim jednak zasiądziemy, by wspólnie zastanowić się nad sprawami naszego życia, trzeba nam dopełnić obowiązku wobec tego, który zmarł. Gotów jesteś, mój synu? Murdo skinął głową. Płomień gniewu zgasł w nim równie szybko, jak się rozpalił. Teraz ponownie zapanował w jego duszy smutek. ‒ Przystąpmy tedy do pogrzebu ‒ rzekł Ronan. ‒ Emlyn będzie pilnował skarbu do naszego powrotu. Chodźmy. Czas, by nasz brat wyruszył w swą ostatnią drogę. Dwaj mnisi dźwignęli ciało czcigodnego Ranulfa i przenieśli je z namiotu do miejsca, gdzie czekał osiołek. Przewiesili bezwładne ciało przez grzbiet zwierzęcia i zostawiając Emlyna na straży, ruszyli w drogę do miejsca pochówku: Ronan na czele, prowadząc osiołka, a z tyłu Fionn, który dźwigał na plecach niezdolnego do marszu chłopca.

Zakonnicy cicho śpiewali staroceltycki tren żałobny, a ich pełne smutku głosy rozbrzmiewające pod rozpalonym słońcem obcej ziemi, dziwne i nader przygnębiające czyniły na młodzieńcu wrażenie. Dotarłszy na wierzchołek wzgórza za szpitalnym obozem, zeszli w małą kotlinę, w której grzebano zmarłych krzyżowców. Cała ta dolinka pokryta była niskimi, podłużnymi kopczykami świeżo wykopanej ziemi: setki grobów, z których każdy oznaczony był krzyżem, ułożonym z pobielałych od słońca kamyków. Liczna grupa zakonników oraz niewiast zajęta była kopaniem nowych grobów. W każdym z nich spocznie na zawsze czyjś ojciec, mąż, brat lub dziedziczny pan. Nareszcie, pomyślał z goryczą Murdo, nie będzie ojcu brakowało towarzyszy. Gdy doszli do przygotowanego dla Ranulfa dołu wygrzebanego w suchej, pustynnej ziemi, mnisi zakończyli żałobne pienia. Murdo przysiadł na kamieniu i patrzył, jak dwaj braciszkowie zdejmują ciało z grzbietu osiołka i układają je obok grobu. ‒ Chciałbyś coś powiedzieć, Murdo? ‒ spytał Ronan. Chłopiec potrząsnął przecząco głową. Nie przychodziło mu na myśl nic, co mógłby rzec nad grobem ojca. 361 Ronan dał znak Fionnowi i zgodnym ruchem złożyli ciało do płytkiego dołu, po czym na nowo podjęli śpiew, tym razem śpiewając psalm po łacinie. Fionn zebrał garstkę suchej jak popiół ziemi i przesypał ją na dłoń chłopca, dając mu gestem do zrozumienia, że winien ją rzucić na ciało. Murdo podniósł się z kamienia, przekuśtykał parę kroków, ukląkł i złożył garstkę pyłu na piersi ojca. Mnisi, w dalszym ciągu śpiewając, zaczęli zasypywać grób, posługując się płaskimi kamieniami, za pomocą których przedtem go wykopali. Zasypywali ciało, począwszy od stóp; gdy wszakże doszli do głowy, Murdo rzekł: ‒ Poczekajcie. Pochylił się i odsłonił twarz ojca, by spojrzeć na nią po raz ostatni. Czcigodny Ranulf zdawał się pogrążony w beztroskim śnie. Rysy jego, wygładzone pośmiert-nym zesztywnieniem, niejako wyrażały spokój ducha, jaki rycerz osiągnął na końcu swej ziemskiej wędrówki. Murdo wpatrzył się w oblicze tego, którego znał, czcił i kochał przez całe swe życie. Szlachetny Ranulf nigdy już nie zobaczy zielonych wzgórz na wyspach archipelagu Orkadów, myślał ze smutkiem, ani radości malującej się na obliczu jego najukochańszej małżonki. Kości jego przez całą wieczność spoczywać będą w obcej ziemi, daleko od domu jego przodków. Przyłożywszy czubki palców do ust, dotknął nimi zimnego czoła zmarłego. ‒ Żegnaj, ojcze ‒ rzekł cicho głosem, który łamał się w zaciśniętej krtani.

Nasunął płótno na twarz Ranulfa, a potem zgarnął rękoma ziemię na osłaniający ją całun. Gdy zwłoki zostały już w całości zasypane, zaczęli wszyscy trzej zbierać walające się wokół kamienie, z których następnie ułożyli na kopczyku krzyż. Klęcząc u głowy pogrzebanego, Ronan odmówił długą i refleksyjną modlitwę za duszę człowieka, który życie zakończył jako pielgrzym. Murdo słuchał, lecz myśli jego błądziły wraz ze spojrzeniem, które podniósłszy znad grobu, zwrócił ku innym, świeżym mogiłom, gęsto rozsianym po całej kotlinie. Tylu ich było na po-czątku tej długiej drogi, a ci co tu spoczywają, to zaledwie garstka garstki, która dotarła do celu. Pomyślał o reszcie; o wszystkich tych niezliczonych tysiącach pielgrzymów, zmarłych z głodu i pragnienia, od straszliwego upału, chorób oraz strzał lub żelaza w rękach wroga. Żniwo niegodziwości, tak określił to jego ojciec, i teraz także ciężkie od żałości serce jego syna zalała fala słusznego gniewu. Poprzysiągł sobie w owej chwili, iż nigdy nie pozwoli śmierci, by go powaliła na innej niż jego rodzinna ziemi. Po zakończeniu modłów i odśpiewaniu jeszcze jednego psalmu, mnisi podsa-dzili go na osiołka i wolnym krokiem udali się do czekającego na nich Emlyna. 362 Dopiero doszedłszy do namiotu, Ronan przerwał milczenie, które zachowywali przez całą drogę z szacunku dla zmarłego. ‒ Bardzo bym chciał, by nie było to konieczne ‒ rzekł ‒ jednakże nie mamy prawa dalej zajmować tego namiotu, którego potrzebują inni. Najlepiej uczynimy, jak najszybciej opuszczając to miejsce, aby przypadkiem ktoś nie zainteresował się naszymi sprawami. ‒ Niepotrzebny mi ten namiot ‒ oświadczył Murdo ‒ więc oddajmy go innym. Ja muszę odszukać mych braci i powiedzieć im o wszystkim. Oni pomogą mi strzec skarbu. ‒ Przyjdzie czas na to, aby zastanowić się nad tym, co masz uczynić ‒ odparł Ronan. ‒ Teraz musimy przede wszystkim pomyśleć o tym, jak to ukryć przed innymi. ‒ Będzie nam potrzebny jakiś wóz… czy choćby wózek ‒ zauważył po namyśle Murdo. Ronan podrapał się po brodzie. ‒ Wszystkie wozy potrzebne są do zaopatrywania obozów w żywność i wo-dę. Nie tylko trudno by go było znaleźć, ale mając go już, wzbudzilibyśmy ciekawość rabusiów, którzy podejrzewaliby, że przewozimy coś cennego. Musimy tedy jakoś to ukryć. Zamilkli, próbując wymyślić jakiś dobry sposób. Murdo za nic nie mógł wpaść na pomysł,

jak by tu wynieść skarb z namiotu bez zwrócenia na siebie powszechnej uwagi. Ronan miał jednak rację, pomyślał: oto zanim jeszcze naprawdę wszedł w posiadanie tego bogactwa, już daje o sobie znać ciążące na nim przekleństwo. ‒ Może udałoby się nam znaleźć wielbłąda ‒ rzucił pomysł Emlyn. ‒ Ludzie pustyni używają tych zwierząt do dźwigania ciężarów. Mógłby i nam jeden taki posłużyć do przetransportowania skarbu. ‒ Co by to nam dało? ‒ zastanowił się Murdo. ‒ Bądź co bądź złodzieje z równą łatwością ukraść mogą wielbłąda, jak i wóz, załadowany skarbami. ‒ Ale nie wtedy, kiedy będą myśleli, iż ma na grzbiecie zwłoki! ‒ odparł Emlyn. ‒ Wiele wysoko urodzonych jerozolimskich rodzin przewozi zwłoki swych zmarłych do grobów na pustyni. Możemy udawać, że to właśnie czynimy, i wywieźć stąd skarb. Pomysł ten zdał się chłopcu zgoła niedorzeczny, ale przecież lepszego nie znalazł. ‒ Gdybyśmy nawet tak postanowili, to jak zdobędziemy samego wielbłąda? ‒ Zostawcie to mnie ‒ rzekł na to Ronan. ‒ Na razie bierzmy się do dzieła. Zaczem zwrócił się do Emlyna: 363 ‒ Znajdź jeszcze parę całunów i parę płóciennych powróseł, a potem tak ułóżcie i owińcie te skarby, aby wszystko to kształtem przypominało ludzką postać. Postaram się szybko wrócić ze zwierzęciem, więc czekajcie na mnie już gotowi do drogi.

35. Kiedy już wszystkie zwłoki zamordowanych mieszkańców Świętego Miasta zostały zebrane przez żałosną garstkę tych, którzy przeżyli, złożono je w wielkie kopce za Bramą Kolumnową i Bramą Jaffijską. Układano zabitych warstwa po warstwie, nie zważając, czy byli Grekami, Ormianami, Egipcjanami, Turkami czy Palestyńczykami. Muzułmanie, żydzi i chrześcijanie, jak razem sąsiadowali za życia, tak i po śmierci znaleźli się w bliskości. Wystarczył jeden dzień pod palącymi promieniami słońca, by ciała ich zaczęły wzdymać się i pękać, a wydobywające się z nich szkodliwe wyziewy przesycały powietrze nad całym miastem. Szczególnie niezadowolony z tego okropnego smrodu był książę Raymond. Spodziewając się, iż wdzięczni pielgrzymi obwołają go królem Świętego Miasta, zajął dla siebie oraz dla swych sług i doradców całą cytadelę, przeto zamieszkiwał w bezpośredniej bliskości Bramy Jaffijskiej, po której zewnętrznej stronie ułożono kopiec z bardzo wielu zwłok. Wiejący od morza wiatr przenosił odór przez mur, a następnie przez otwarte okna wypełniał nim komnaty pałacowej fortecy. W tym samym stopniu co nieznośny smród, stale uprzykrzały księciu życie wrzaski i krakanie skrzydlatych padlinożerców. ‒ Spalić te trupy!‒ zakrzyknął wreszcie, dusząc się od intensywnego, odraża-jącego odoru, który wypełniał wszystkie jego komnaty. ‒ Spalić je i to szybko! ‒ Czcigodny książę ‒ rzekł na to jego kapelan. ‒ Usilnie radziłbym ci dobrze się zastanowić nad tym rozkazem. Dym, jaki przy tym powstanie, będzie bardziej przykry niż sam smród. ‒ Nic mnie to nie obchodzi ‒ odparł gniewnie Raymond. ‒ Przynajmniej przestanie hałasować to przeklęte ptactwo! Chyba nic już nie może być gorszego od słuchania dzień i noc tych trupojadów. Spalić je! Wszystkie spalić, mówię! Słyszałeś, Aguilers? ‒ Słyszałem i wykonam twoje polecenie, czcigodny panie. Opat ugiął się przed władzą Raymonda, nie pierwszy raz wszakże pożałował, iż biskup Adhemar nie żyje. Ruszył już do wyjścia, aliści przypomniał sobie o sprawie, z którą był tu przyszedł, i zatrzymał się. 365 ‒ Wybacz, panie, chciałem jeszcze zaanonsować przybycie księcia Roberta.

Czeka on w twojej prywatnej komnacie. ‒ Już? ‒ zakrzyknął Raymond. ‒ To dobrze. Bardzo dobrze! Zerwał się z krzesła i poszedł ku drzwiom, gdzie jednak przystanął na chwilę, która wystarczyła mu do wydania jeszcze jednego rozkazu. ‒ Dopilnuj tej sprawy, opacie. Kiedy wrócę, chcę zobaczyć, że to wszystko zaczęło się już palić! Po czym długie nogi szybko zaniosły go do jednego z wewnętrznych pomieszczeń, które wybrał jako miejsce rozmów z posłami i bliskimi sobie ludźmi. Już wcześniej dał wszystkim do zrozumienia, iż jako ten, którego sam papież postawił na czele krucjaty, nie odmówiłby równym sobie urodzeniem, gdyby wezwali go do objęcia rządów nad Świętym Miastem. Z myślą o tym, posyłał swego głównego zwolennika do różnych obozów, z misją zbadania opinii pozostałych wielmożów w sprawie szybkiego wyniesienia go na Tron Jerozolimy. Nieszczęściem, febra zabrała z tego świata jego najgorętszego i najbardziej lo-jalnego poplecznika, biskupa Adhemara, nadto zaś Hugo de Vermandois oraz Stephen de Blois rozstali się z krucjatą po Antiochii, pozostawiając go w niejakim niedostatku wpływowych wielmożów, którzy byliby gotowi popierać jego sprawę. Szerzej tedy zarzuciwszy swą sieć, zjednał sobie wahającego się Roberta, księcia Flandrii, który szybko stał się jego najbardziej zaufanym dworzaninem. Dzięki temu, iż Robert znany był z niezwyczajnego braku jakichkolwiek osobistych ambicji, cieszył się on zaufaniem pozostałych wielmożów i szlachetnych rycerzy. W ciągu dwóch ostatnich dni przemieszczał się tedy z obozu do obozu i rozmawiając z różnymi przywódcami, oceniał ich własne apetyty na objęcie tronu. Zakończywszy właśnie ten pierwszy zwiad, Robert stawił się u hrabiego, aby mu zdać z niego sprawę. Siedział teraz z zamkniętymi oczami w swobodnej postawie, rozparty w krześle, z rękoma splecionymi na brzuchu i z wyciągniętymi przed siebie nogami. Wkroczywszy do komnaty, Raymond zastał swego przyjaciela śpiącego, przeto podszedł do stołu i napełnił winem dwa puchary. Podszedłszy z nimi do Roberta, podsunął mu jeden pod nos. ‒ To cię ożywi, mój panie! Bierz i pij! Robert otworzył oczy i ujął podany mu kielich. Wypiwszy sporą porcję słodkiego, ciemnego wina, rzekł: ‒ Na mego stwórcę, drogi Raymondzie, okropny upał panuje w tych obozach! Znowu się napił, po czym podsunął mu puchar do ponownego napełnienia. ‒

Tyle tylko, że wiatr wieje tam od zachodu i odpędza ten fetor. 366 ‒ Wydałem właśnie rozkaz, aby trupy niezwłocznie spalono ‒ rzekł Raymond, nalewając mu wina z dzbana. ‒ Ale mów, czego się dowiedziałeś? Robert ponownie się napił i otarł usta wierzchem dłoni. ‒ To mi cokolwiek rozwiązało język ‒ sapnął z zadowoleniem. ‒ Przejdę te-dy do rzeczy. Odstawił puchar na blat stołu i zaczął swe sprawozdanie: ‒ Oto jak się rzeczy mają: wszelka bezpośrednia opozycja wobec twojej ko-ronacji wyparowała niczym poranna rosa na pustyni. Bohemond bez wątpienia zadowoli się Antiochią, tak samo jak Baldwin Edessą. Obaj mają już ręce wystarczająco zajęte tym, co już zagarnęli, żeby jeszcze myśleć o Jerozolimie. ‒ Niechby tylko spróbowali! ‒ prychnął Raymond. ‒ Te tchórzliwe psy nawet nie kiwnęły palcem, żeby nam pomóc w zdobyciu tego miasta. Bardzo wiele jeszcze czasu minie, zanim pozwolę otworzyć bramy Jerozolimy przed tą parą. ‒ Otóż to ‒ przytaknął mu Robert. ‒ Wśród pozostałych szlachetnych panuje głębokie przekonanie, iż żadnemu z nich nie należy się udział w trofeach i w łupach, skoro nie doszli do celu wyprawy. Żaden z nich nie dostanie też ani jednego głosu, gdyby chciał się ubiegać o tron. Przerwał, aby raz jeszcze ująć kielich i pociągnąć solidny, długi łyk, po czym kontynuował: ‒ Zostaje ci tedy dwóch rywali, Robert Normandzki i Godfrey de Bouillon. ‒ A jakie są ich zamiary? ‒ Mój kuzyn w tej właśnie chwili wybiera się do Normandii ‒ odparł Robert. ‒ Także i Godfrey nosi się z zamiarem powrotu. Jego brat jest chory i obaj chcieliby jak najszybciej wyruszyć do domu. ‒ Tedy za tydzień o tej porze, jeśli Bóg zechce, będę królem! ‒ ucieszył się Raymond. ‒

Tego nie powiedziałem ‒ rzekł z naciskiem Robert. ‒ Powiedziałeś, że nie ma żadnej opozycji! ‒ Powiedziałem, że nie ma bezpośredniej opozycji ‒ poprawił go Robert. ‒ Żaden z wielmożów nie wystąpi przeciw tobie, to prawda. Wszelako duchowni, którzy tu z nami przybyli, mówią, iż biskup Arnulf de Rohes powinien przejąć miasto w imieniu papieża. Są zdania, że Jerozolima winna być oddana pod kościelny zarząd, a samego biskupa po śmierci Adhemara uważają za czołowego przedstawiciela Kościoła. W oczach Raymonda pojawiło się zastanowienie. ‒ Biskup jest mężem godnym i zrównoważonym ‒ przyznał, podnosząc do ust puchar ‒ a jego liczne kazania wielce dodawały otuchy rycerstwu, zwłaszcza 367 pod tymi murami. Wszelako nie rozporządza on własną armią i jeśli papież nie da mu wojska pod komendę, to nie wyobrażam sobie, aby on lub jakikolwiek inny duchowny mógł choćby tylko marzyć o zapewnieniu temu miastu ochrony, o rządzeniu nim już nawet nie wspominając. Nie, przyjacielu, to niedorzeczny pomysł. Przełknął mały łyczek wina i spytał: ‒ Wielu jest po obozach zwolenników tej niedowarzonej koncepcji? ‒ Ma ona pewne poparcie ‒ przyznał władca Flamandów. ‒ A sam biskup? Wypowiada się na temat tego, czy by się zgodził, gdyby wysunięto wniosek o osadzenie go na tronie? ‒ Nasz przyjaciel Arnulf nie ma zwyczaju dzielić się z innymi tym, co myśli ‒ odrzekł Robert. ‒ Mówi jedynie, iż byłoby dowodem próżności i pychy czynienie się królem w mieście, w którym królował sam nasz Święty Zbawiciel. ‒ Puste gadanie! ‒ Niemniej uczucie to jest w dużej mierze podzielane przez innych. Godfrey na przykład jest tego samego zdania.

‒ To nonsens! ‒ oświadczył na to Raymond. ‒ Królestwo musi mieć króla. Niczego nie ujmę panu naszemu Jezusowi Chrystusowi, zasiadając na tronie Jerozolimy. Moja na nim obecność przywróciłaby raczej temu tronowi jego znaczenie, które stracił na skutek tak długiej obecności niewiernych. ‒ Wydaje mi się, że biskup dałby się przekonać do przyjęcia godności Patriarchy Jerozolimy ‒ wyraził Robert swoje przypuszczenie. ‒ Wszelako musiałby mieć wystarczające powody, by zakładać, iż jej król działać będzie w najlepszym interesie papieża. ‒ Być może udałoby się nam znaleźć jakiś sposób, aby go o tym przekonać. Raymond uśmiechnął się i sięgnął po dzban z winem, ponownie napełniając oba kielichy. ‒ Jesteś moim dobrym przyjacielem, Robercie ‒ rzekł potem. ‒ Powiedzże mi przeto, co ty sam miałbyś z tego wszystkiego? ‒ Ja się po prostu cieszę ‒ odparł Robert. ‒ Świadomość, iż Święte Miasto wróciło pod chrześcijański zarząd, w zupełności mnie zadowala. Ja także muszę odebrać własne ziemie mojemu nazbyt chciwemu bratu. ‒ Lecz oto cała Jerozolima jest do wzięcia! Z pewnością chciałbyś uszczknąć coś dla siebie ‒ nie ustępował Raymond. ‒ Czegóż mogłem sobie życzyć innego niż powodzenia tej pielgrzymki? Chwała Bogu, to życzenie zostało już spełnione! W tej właśnie chwili usłyszeli pukanie do drzwi, zaczem ukazał się w nich opat Aguilers. 368 ‒ Wybacz mi, czcigodny panie, ale z Jaffy przybył właśnie posłaniec z wiadomością, iż poseł cesarza Alexiusa jest w drodze do Jerozolimy. Triumfatorski nastrój Raymonda nieco przygasł. ‒ W drodze? ‒ W tej chwili jest już w podróży ‒ potwierdził kapelan.

‒ Kiedy jest tu spodziewany? ‒ Powiedziano mi, że jeszcze przed zapadnięciem nocy. Książę Tuluzy przez chwilę przetrawiał tę wiadomość, po czym rzekł: ‒ Gdy przybędzie, ma być powitany w bramie miasta i przyprowadzony tutaj. Podczas swego pobytu w Jerozolimie będzie moim gościem. Zrozumiałeś? ‒ Oczywiście ‒ odparł kapelan. ‒ Dobrze. W takim razie dopilnuj, aby przygotowano dla niego odpowiednie pomieszczenia ‒ polecił Raymond. ‒ Daj mi znać, gdy przybędzie, a osobiście wyjdę mu na powitanie. Mnich skinął głową i wyszedł, a wówczas Robert rzekł: ‒ Tego się nikt nie spodziewał. Wieść o naszym zwycięstwie nie mogła wszak dotrzeć do Konstantynopola tak szybko. Musieli tedy czekać w pobliżu na rezultat oblężenia. ‒ Tak, masz rację ‒ Raymond zmarszczył brwi i wpatrzył się w swój kielich. ‒ Nie będę udawał, że cieszy mnie ta wizyta. W istocie stanowczo wolałbym, aby przedtem rozstrzygnięta została kwestia objęcia tronu. Skoro wszakże tak się już nie stanie, tedy trzeba się będzie w tej sytuacji znaleźć jak się da najlepiej. Robert opróżnił swój puchar i podniósł się Z krzesła. ‒ Jestem zmęczony. Jeśli nie będę ci już potrzebny, to udam się do mego namiotu, by odpocząć. ‒ Ależ jak najbardziej! ‒ odparł Raymond. ‒ Tyle, że proponuję, abyś odpoczywał tutaj, aż do chwili, gdy powiadomią mnie o przybyciu posła. ‒ Z całym szacunkiem, przyjacielu ‒ Rzekł na to Robert ‒ ale smród, który tu panuje, o wiele jest dokuczliwszy niż za murami. Myślę, iż lepiej wypocznę w moim własnym namiocie. ‒ Jak sobie życzysz ‒ zgodził się Raymond. ‒ Wszelako wróć, gdy przybę-

dzie poseł. Spożyjemy razem kolację i wybadamy go na temat intencji, z jakimi nosi się cesarz względem Świętego Miasta. ‒ Wielceś dla mnie łaskaw ‒ podziękował mu Robert skinieniem głowy. ‒ Rzecz jasna, czuję się zaszczycony. Płomieniście czerwone słońce, kryjąc się za nagimi wierzchołkami palestyńskich wzgórz, miało już tylko przyćmioną, brudnożółtą barwę. Dalassenus przystanął, by napić się wody z bukłaka, i ogarnął spojrzeniem wznoszące się przed nim 369 na skalistej górze Święte Miasto. Kłębiące się nad nim słupy czarnego dymu wy-glądały jak ruchliwe kolumny, które podtrzymują przemglone niebo. Miał je przed sobą przez większość dnia, teraz wszakże docierał do jego nozdrzy również wy-dzielany przez nie odór: gęsty i oleisty, zawierał w sobie takie składniki, jak przy-palony tłuszcz i mięso, wrzucone do ognia włosy oraz kości. W pierwszej chwili przestraszył się, iż to miasto samo stanęło w płomieniach, teraz jednakowoż, gdy się do niego zbliżył, upewnił się, że dymy wznosiły się poza jego murami, jak również domyślił się ich źródła. ‒ Dalassenusie ‒ odezwał się jego strategus. ‒ Tak, Theotokisie? ‒ odparł, nie odrywając spojrzenia od bezustannie wijących się kolumn dymu. ‒ Jęknąłeś, panie. ‒ Doprawdy? ‒ Zaniepokoiłem się, czy może przypadkiem coś ci nie dolega. Dalassenus nic na to nie odrzekł, a tylko szarpnął wodze, ponownie nakazując swemu wierzchowcowi kłusa. Wkrótce cesarski poseł i towarzysząca mu grupa doradców, urzędników i Nieśmiertelnych, wjechała na Jaffijską Drogę, która prowadziła wprost do miejskiej bramy. Tam powitali ich dworzanie księcia Tuluzy, Raymonda, i powiedli gości do cytadeli, gdzie on sam na nich czekał. Po paru chwilach przybysze przekroczyli bramy pałacowego dziedzińca i zostali powitani przez Raymonda i kilku innych wysoko urodzonych wielmożów, wśród których był książę normandzki, Robert, i książę Godfrey de Bouillon, który dowiedział się o przybyciu cesarskiego posła i ciekaw był pierwszych potyczek w rozpoczynających się dyplomatycznych zmaganiach. ‒

Pax vobiscum, drungariuszu ‒ rzekł Raymond, postępując ku niemu, gdy gość zsiadł już z konia. Powitał go, otwierając szeroko ramiona, po czym nastąpił sztywny powitalny uścisk. ‒ Tuszę, iż w drodze nie spotkały cię żadne przygody. Teraz, kiedy już droga pomiędzy Jaffa a Jerozolimą jest w naszych rękach, po-dróżni będą na niej znacznie bezpieczniejsi. ‒ W samej rzeczy ‒ odparł Dalassenus. ‒ Droga jest tak samo upalna i tak samo się na niej kurzy, lecz Bogu dzięki nie ma już na niej Turków. ‒ Co się tyczy upału, to niestety nic nie możemy na to poradzić ‒ rzekł Raymond. ‒ W tej dziedzinie cesarz ma niewątpliwie o wiele więcej do powiedzenia. Zaśmiał się głośno z własnego żartu, rozbawiając także swych dworzan, którzy parsknęli grzecznym śmieszkiem. ‒ Niewątpliwie ‒ przytaknął Dalassenus, jednak wszystko to zabrzmiało nieco niezręcznie. 370 ‒ Jesteś z pewnością zmęczony i spragniony, przeto pozwolimy ci przed kolacją trochę się odświeżyć. Zaczem zwróciwszy się do swych sług, Raymond polecił zaprowadzić posła i jego świtę do przeznaczonych dla nich komnat. ‒ Wdzięczny jestem za taki dowód troski ‒ rzekł na to Dalassenus ‒ jednakże nie jest to konieczne. Ja i moi ludzie znajdziemy sobie kwatery w monastyrze Świętego Jana. Dobrzy braciszkowie zapewnią nam prostą, lecz wystarczającą strawę i wygodne posłanie. Będzie nam tam bardziej niż wygodnie. Oblicze Raymonda spochmurniało. ‒ Obawiam się, że nie będzie to możliwe. ‒ Niemożliwe? ‒ Dalassenus przyjrzał mu się uważnie. ‒ Mógłbym wiedzieć dlaczego? ‒ Przykro mi, jednakże monastyr nieco ucierpiał w trakcie bitwy. Twarz Dalassenusa stwardniała. ‒

Mam przez to rozumieć, iż został zniszczony? Raymond odpowiedział na jego wyzywający ton ostentacyjnie pokorną skruchą. ‒ Monastyr uniknął zniszczenia ‒ wyjaśnił ‒ wszelako gorszy los spotkał samych zakonników, którzy nieszczęściem zostali zabici. Słowa te wywołały poruszenie wśród ludzi cesarza, którzy zaczęli wszyscy naraz mówić, chcąc się dowiedzieć, co się stało. Dalassenus jednym słowem nakazał im milczenie, po czym ponownie zwrócił się do księcia. ‒ Wszyscy zostali zabici? ‒ Hélas… wszyscy ‒ przyznał Raymond. ‒ Na Boga, dlaczego?! ‒ zakrzyknął Dalassenus z pociemniałą z gniewu twarzą. ‒ Wszak byli to chrześcijanie! Kapłani! Mnisi! Wzburzenie posła sprawiło, iż Raymond zwiesił głowę i skulił ramiona. On sam także głęboko potępiał zaślepiony zapał, z jakim jego bracia pielgrzymi wy-rżnęli całą ludność Świętego Miasta, nic jednakowoż nie mógł już na to poradzić. Nie pozostawało mu tedy nic innego, jak stawić czoło cesarskiemu zagniewaniu. ‒ Możesz być pewien, iż wszyscy jesteśmy głęboko przybici tym godnym pożałowania incydentem. ‒ Godnym pożałowania incydentem?! ‒ ryknął Theotokis, postępując ku niemu. ‒ Zamordowaliście ot tak, swoich braci w wierze, i nazywacie to… godnym pożałowania incydentem?! Wyprostowawszy się, z pogardą splunął łacinnikom pod nogi. ‒ Barbarzyńcy! 371 Szlachetni rycerze z Zachodu, oburzeni takim brakiem szacunku, jęli krzyczeć na Bizantyjczyków. Paru wyrwało się do przodu z obelgami na ustach i z zaciśniętymi pięściami. ‒ Dosyć! ‒ warknął Dalassenus, szybko odzyskawszy panowanie nad sobą, a do Raymonda

rzekł: ‒ Staniemy na noc obozem za murami. W imieniu cesarza Alexiusa żądam, abyś wraz z pozostałymi wielmożami i przywódcami pielgrzymki stawił się jutro rano na radzie, podczas której omówimy tę, jak również inne sprawy, który wyniknęły ze zdobycia przez was miasta. Raymond, patrząc ponuro spod ściągniętych brwi, przyjął to oświadczenie z kamiennym wyrazem twarzy. ‒ Jak sobie życzysz ‒ burknął w odpowiedzi. Delegacja cesarska udała się do kościoła Świętej Marii na górze Syjon, za południowym murem, by na jego terenie rozbić obóz. Raymond w towarzystwie paru innych wielkich panów wrócił do cytadeli, by przy napitkach omówić jutrzejszą radę. Dogłębnie skonfundowani odmową, z jaką spotkało się ich gościnne zaproszenie, szczodrze rekompensowali sobie wielmoże doznaną obrazę słodkim ciemnym winem, które rodziła ziemia podbitego przez nich królestwa, i w miarę jak wieczór przechodził w noc, przyrzekali sobie coraz to bardziej wyrafinowaną zemstę za okazane im lekceważenie. Co się tyczy Greków, to spędzili wieczór i część nocy wraz z mnichami kościoła Świętej Marii na modłach za dusze ich pomordowanych braci, jak też za wszystkich jerozolimskich chrześcijan, wyrżniętych przez ich domniemanych wyzwolicieli. Po tym modlitewnym czuwaniu Dalassenus udał się do przygotowanej dla niego klasztornej celi. Spał źle, nie potrafiąc się uwolnić od myśli o przestępczej ignorancji i brutalnym okrucieństwie łacińskich pielgrzymów. Obawiał się następnego dnia i reakcji na żądania, które będzie musiał postawić w imieniu swego władcy. Panowie z Zachodu okazali się równie wojowniczymi i niegodnymi zaufania gośćmi tej ziemi, co i niewierni Arabowie. Drungariusz zadrżał w duchu na myśl o tym, co uczyni Alexius, dowiedziawszy się o wszystkim, co się zdarzyło w Jerozolimie. Byłoby najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, aby udało mu się przekonać krzyżowców do przekazania Świętego Miasta w ręce i zarząd cesarza, i to najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Jutrzejszy dzień wcale nie byłby na to zbyt wczesny. Zaledwie udało mu się zapaść w niespokojny sen, a już obudziło go przybycie kilku zakonników, którzy prosili o nocleg. Dziwne to, pomyślał Dalassenus, jako że noc już miała się ku końcowi, a w dodatku nie tylko byli to łacińscy duchowni, 372 ale i w niczym nie podobni do tych, z którymi dotychczas się zetknął. Wyjrzawszy za próg swojej celi, zobaczył trzech mnichów w habitach, a z nimi wysokiego, o niespokojnym wyglądzie młodzieńca. Prowadzono ich przez wewnętrzny kościelny dziedziniec. Chłopiec zdumiał się, ujrzawszy jego twarz w drzwiach celi, wszakże cała czwórka przeszła mimo, nie zatrzymując się, przeto Dalassenus po-wrócił do swego krótkiego i płytkiego snu.

36. Podczas gdy Raymond witał cesarskiego posła u wejścia do pałacu, Murdo i braciszkowie zajęci byli pakowaniem skarbów Ranulfa w człekopodobne tłumoki. Najpierw zawijali pomieszane srebrne i złote przedmioty w płachty, które zdobył Fionn, przekładając je wiechciami trawy i słomy, a to zarówno dlatego, by w ruchu nie pobrzękiwały, jak też i po to, by ukształtować cały pakunek w formę ludzkiej postaci. Następnie owijali je w grzebalny całun. Pracowali szybko, upychając i formując ładunek, owijając go i obwiązując. Murdo niechętnie, wszakże uległ w końcu naleganiom Fionna i zachował osobno sześć złotych monet. ‒ Nie kradniesz ich, mój synu ‒ tłumaczył mu mnich. ‒ Po prostu poświęcasz kilka ziaren, aby ratować całe żniwo. Gdy tylko zawiązali ostatni węzeł, wyciągnęli tłumoki przed namiot, aby krzątając się wewnątrz, nie wzbudzić czyjejś ciekawości. Murdo wyszedł jako ostatni z ojcowskim mieczem, tarczą i kolczugą, pozostawiając namiot jakiemuś innemu rannemu rycerzowi. Usiedli we trójkę pod pobliskim drzewem oliwnym, czekając na powrót Ronana. ‒ Co go tak długo zatrzymuje? ‒ niecierpliwił się chłopiec, rzucając niespokojne spojrzenia na niezgrabne pakunki: trzy duże, jakoby zwłoki dorosłych osób, i jeden mniejszy, na podobieństwo dziecka. W całym obozie krzątali się zakonnicy i miłosierne niewiasty, opatrując i pocieszając rannych i umierających. Nikt nie zwracał uwagi na trzy postaci oczekujące przybycia wózka, którym wywiozą zwłoki, jednakże Murdo nie mógł się uwolnić od lęku, iż lada chwila zostaną zdemaskowani, przeto pozostawał czujny i uważny na wszystko. Bezlitosne słońce zakończyło już swą codzienną wędrówkę po nieboskłonie i zgasło w krwawoczerwonej łunie, a Ronan wciąż nie wracał. ‒ Podejrzewam, że po prostu trudniej jest wynająć wielbłąda niż konia czy osła ‒ uspokajał chłopca Fionn. ‒ Ronan macDiarmuid nie sprawi nam zawodu. Zachowaj wiarę, synu! 374 ‒ Bóg nieprzerwanie krąży pośród chaosu ‒ dodał podniośle Emlyn ‒ speł-

niając swe subtelne zamiary. Ufaj nie w czyny ludzkie, lecz we Wszechmocnego, albowiem Jego zamysły są wieczne, a dzieła Jego nieskończenie trwałe. Pomimo wielokrotnie podejmowanych przez obu braciszków prób uśmierzenia jego niepokoju, Murdo coraz bardziej się niecierpliwił. Nie uspokoił się nawet po zapadnięciu zmroku, gdyż jakkolwiek z ulgą przyjął ochłodzenie, to zmartwił go wschód księżyca, który wystarczająco dużo dawał światła, by umożliwić działanie złodziejom. Przyjrzał się nocnemu niebu: gwiazdy, przyćmione przez wznoszącą się wysoko zasłonę dymów, błyszczały na podobieństwo oczu przyczajonych ogarów, które wyłuskało z ciemności światło pochodni. Przeciągnął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał tym sposobem zetrzeć z siebie zmęczenie. Był wyczerpany, głodny i nadto obolały. Zaczęły już także na dobre kiełkować w jego duszy ziarna smutku. Nie tak bardzo cierpiał z powodu poranio-nych stóp, poparzonej skóry czy głodu. Były to błahe bolączki w porównaniu z ostrym, piekącym bólem, który przepełniał jego serce. Tęsknił za ojcem i tęsknił za domem. Chciał zobaczyć wokół siebie ciemną zieleń Orkadów i poczuć na policzkach chłodny wiatr północy; chciał ujrzeć Ragnę i przytulić ją do siebie; chciał, aby wreszcie dobiegł końca ten okropny dzień. Fionn trącił go delikatnie łokciem. ‒ Ktoś nadchodzi! ‒ szepnął. Murdo gwałtownie poderwał się do pozycji siedzącej. ‒ Gdzie? ‒ Tam! Mnich wskazał mu drogę, która wiła się pośród drzew w leżącej pod nimi dolinie. Widać było na niej jakąś ruchomą szarą plamę, wszakże była jeszcze za daleko, by rozpoznać jej kształt. Po jakimś czasie plama podzieliła się na dwie: dużą i małą. Duża poruszała się na czterech długich kończynach i miała grzbiet w formie pagórka, a mniejsza okazała się kroczącym u jej boku człowiekiem. ‒ To Ronan ‒ stwierdził Fionn. ‒ Powiedziałem ci, że nie sprawi nam zawodu! Po czym zerwał się z miejsca, mówiąc: ‒ Nie będzie wiedział, gdzie nas szukać. Przyprowadzę go. Murdo patrzył za mnichem, który pośpieszył w dół ku zadrzewionej dolinie. Jego szara sylwetka to znikała, to pojawiała się w plamach księżycowego światła. Widział, jak Fionn podchodzi do Ronana, a potem cała grupka rusza w jego stronę, przy czym zdawało się, jak gdyby wielbłąd z każdym krokiem potężniał. W istocie okazał się

bestią o wiele większą, niż to sobie chłopiec wyobrażał, a ponadto mocno śmierdział stęchłym łajnem. 375 W ogóle było to jedno z najbardziej odrażających bydląt, jakie zdarzyło mu się zobaczyć. Okrywała go gruba powłoka splątanej, sparszywiałej sierści, która zwisała poszarpanymi wiechciami, leniwe oczy wybałuszały się z małego, płaskiego łba, przytwierdzonego do długiej i niezgrabnej szyi; długie, kościste nogi zakończone były wielkimi, platfusowatymi racicami, a wielki garb, niczym chwiejna góra sterczał nad korpusem o wydętym brzuchu. Całe to pokraczne zwierzę poruszało się, szurając racicami po ziemi, a układało się nader niezgrabnie, czego dało dowód w tej samej chwili, gdy Ronan przestał je za sobą ciągnąć. ‒ Musimy się śpieszyć ‒ rzekł, podchodząc do nich. Z drewnianej jucznej ramy, zamocowanej na grzbiecie zwierza, wydobył zawiniątko, które wręczył chłopcu. ‒ Zdobyłem dla ciebie trochę odzienia. ‒ Sterczeliśmy tu cały dzień ‒ burknął Murdo, biorąc podarek. ‒ Pomyślałem sobie, iż lepiej będzie, jeśli poczekam, aż zapadnie noc ‒ wy-jaśnił zakonnik. ‒ Chciałem mieć pewność, że nikomu już ta bestia nie będzie potrzebna. ‒ Ukradłeś go! ‒ Tylko pożyczyłem ‒ sprostował Ronan. ‒ Wszak Pismo Święte mówi: Gdy zbliżyli się do Góry Oliwnej, Jezus posłał naprzód dwóch swoich uczniów, mówiąc: „W wiosce leżącej przed nami, znajdziecie przywiązanego wielbłąda. Od-wiążcie go i przyprowadźcie do mnie, a gdyby ktoś was zapytał, co czynicie, od-powiedzcie mu, iż Pan go potrzebuje, a wówczas niezwłocznie go wam wyda”. Usłuchałem tedy słów naszego Pana. Spojrzał w niebo, aby określić porę. ‒ Dobrze by jednakowoż było, gdyby rankiem odnaleziono to zwierzę na je-go zwykłym miejscu. ‒ Ja jednak idę do Edessy, aby odszukać braci ‒ oświadczył Murdo. ‒

Jeśli o mnie chodzi, to mam w tej kwestii lepszy pomysł ‒ odparł Ronan. ‒ Na razie się przebierz, my tymczasem załadujemy skarb. Zaczem odszedł spiesznie, pozostawiając chłopca z jego rozgorączkowaniem. Murdo szybko zdjął płaszcz Emlyna i wciągnął na siebie przyniesione przez mnicha rzeczy: parę nogawic z szerokim płóciennym pasem oraz obszerną tunikę z delikatnego, zwiewnego materiału, która bardzo przypominała luźne suknie, noszone przez większość mieszkańców tego regionu. Obuwia nie było, wszakże tak czy inaczej nie zdołałby go włożyć na poranione nogi. Odziewając się, słyszał krzątaninę braciszków ładujących skarby na grzbiet wielbłąda. Szybko się z tym uporali i Ronan wrócił w chwili, gdy Murdo właśnie wiązał pas. 376 ‒ Chodź, posadzimy cię na wielbłąda. Młodzieniec obrzucił pokraczną bestię nieufnym spojrzeniem. ‒ Mogę iść ‒ oświadczył. ‒ Twój upór nie wystawia ci dobrego świadectwa ‒ skarcił go Ronan. ‒ Pojedziesz na wielbłądzie i nie próbuj się ze mną spierać. Emlyn i Fionn podnieśli go i umieścili w przedniej części ramy, osadzonej na grzbiecie wielbłąda na podobieństwo jarzma. Usadowił się tedy na wierzchu z nogami zwisającymi po obu stronach długiej szyi zwierza, a za jego plecami opadały z wielbłądziego grzbietu tłumoki ze skarbem. Ronan podszedł do łba poczwary i począł ją zachęcać do powstania na nogi. ‒ Wio! Wio! Wielbłąd przebudził się z drzemki, potrząsnął łbem, po czym podźwignął się niezgrabnie na nogi, zarazem mocno kołysząc na boki całym ładunkiem. Ronan zaparł się nogami o ziemię i mocno szarpnął za przymocowany do pyska zwierzęcia powróz, czego pierwszym skutkiem był przeraźliwy bek, jaki wyrwał się z pyska wielbłąda. ‒ Wio! ‒ zakrzyknął ostrym tonem Ronan. Garbaty stwór ponownie zabeczał, wszakże obrócił się i ruszył w dół zbocza ku idącej dołem drodze. Murdo trzymał się kurczowo drewnianego łęku swego siedziska obiema

rękami, gdyż każdy szurający krok wielbłąda kołysał nim to w jedną, to w drugą stronę, budząc w nieufnym chłopcu strach, iż zostanie zrzucony na ziemię. Dotarłszy do drogi, skręcili ku miastu. ‒ Może teraz powiesz mi wreszcie, dokąd zdążamy? ‒ zapytał Murdo, który zaczął się już wczuwać w rytm wielbłądziego człapania. ‒ Z przyjemnością ‒ odparł mnich. ‒ Przeszukując dzisiaj miasto, dowiedziałem się, że jest w pobliżu pewien monastyr. Stoi za murami, dzięki czemu uniknął grabieży. Ufam, iż spotkamy się z gościnnym przyjęciem ze strony naszych braci. ‒ Monastyr! ‒ burknął Murdo, utwierdzając się w przeczuciu, że wszystko idzie od złego ku jeszcze gorszemu. ‒ W czym może to zmienić naszą sytuację? ‒ Catacumbae ‒ wyjaśnił Ronan. Murdo domyślił się, iż to łacińskie słowo, nie mogąc sobie wszelako przypomnieć jego znaczenia, poprosił o przetłumaczenie. ‒ Na Wschodzie ‒ wyjaśnił mu zakonnik ‒ często grzebie się chrześcijan w podziemnych pieczarach. Tam też i my będziemy mogli ukryć twój skarb, a bracia mnisi będą nań dawać baczenie. 377 Nie przekonało to nieufnego młodzieńca. Ostatnią rzeczą, która by mu przyszła do głowy, byłoby ukrycie skarbu w monastyrze, w którym roiło się od chciwych duchownych. ‒ Ą kto będzie uważał na braci mnichów, żeby go nie rozkradli? ‒ Miej w sobie trochę wiary, synu ‒ odparł Ronan. ‒ Nic złego się nie stanie. To ogólnikowe zapewnienie niewielką stanowiło dla chłopca pociechę, jednakże nie miał już ochoty dalej się spierać. Zgnębiony, oparł się plecami o sztywny garb wielbłąda i już tylko wypatrywał ewentualnych złodziei, czających się w mroku nocy. Wkrótce droga połączyła się z szerokim traktem, którym doszli do rozstajów, gdzie wkroczywszy na południowe rozwidlenie, niezadługo znaleźli się pod murami miasta. Koło Bramy Jaffijskiej przeszli nieopodal wielkiego, żarzącego się pagórka. Dopalające się resztki trzaskały, wystrzeliwując w górę roziskrzone cząstki. Pomimo dość znacznej odległości, jaka ich dzieliła od pogorzeliska, Murdo czuł na twarzy i dłoniach jego gorąco,

a przypatrzywszy się dokładniej, rozpoznał pośród pełgających po powierzchni płomieni ludzkie czaszki; leżące jedna na drugiej setki czaszek, które się weń wpatrywały złowrogimi oczodołami. Przeszło mu przez myśl, iż ów żar, który z nich emanował, stanowił wyraz trawiącej je nienawiści do tych, których zezwierzęcenie pozbawiło je życia. Nie mogąc znieść tego niewidzącego wzroku, odwrócił głowę. Przemykając się w cieniu zachodniego muru, nocni wędrowcy podążali w stronę stromych zboczy Syjonu, wznoszącego się nad Doliną Hinnomu. Dotarłszy do południowozachodniego załomu muru, piaszczysty trakt ponownie się rozwidlał: główna odnoga odchodziła w stronę Betlejem i Hebronu, boczna skręcała lekko na wschód, by rozpocząć krętą wspinaczkę ku szczytowi góry. Gdy zbliżali się do Świętej Góry, Murdo spostrzegł blado połyskujące w świetle księżyca białe ściany budynków, z których największy wieńczyła kopuła z krzyżem na szczycie. Po paru chwilach Ronan kazał im się zatrzymać. ‒ Jacyś ludzie są przed nami ‒ rzekł cicho, wskazując miejsce, gdzie wznosząca się droga skręcała łagodnie w lewo. ‒ Zdaje mi się, że idą w naszą stronę. ‒ Trzeba zejść z drogi i przeczekać w ukryciu, aż przejdą ‒ szepnął Murdo, rozglądając się dokoła. Niestety, nie licząc paru kolczastych krzaczków, całe ich pobliże było zupełnie odsłonięte. Nie mieli gdzie się skryć. Zakonnicy także zdali sobie z tego sprawę. ‒ Musimy spuścić się na opiekę boską ‒ stwierdził Ronan. ‒ Pomódlmy się, bracia, o bezpieczne przejście. 378 Nie zwlekając, cała trójka poczęła cicho nucić modlitwę, podczas gdy Murdo w dalszym ciągu rozglądał się na wszystkie strony za jakąś kryjówką. Tymczasem tamci zbliżali się, a dostrzegłszy ich, przyśpieszyli kroku. Wkrótce było już widać, iż jest ich ośmiu lub może dziesięciu ‒ jedni z mieczami u pasa, inni z włóczniami w dłoniach ‒ a z potykającego się lub chwiejnego kroku niektórych należało wnosić, że większość była pijana. Murdo zebrał się w sobie, gotując się do nieuniknionej konfrontacji. ‒ Hej, wy tam! ‒ wrzasnął ten, który szedł na czele. ‒ Stać i nie ruszać się z miejsca! Kilku jego kompanów rozbiegło się na boki, tarasując drogę, mimo że wielbłąd już się zatrzymał. Mnisi ani drgnęli, nie przerywając swej modlitwy, dopóki zbroj-ni ich nie otoczyli. ‒

Pax vobiscum ‒ pozdrowił ich wówczas Ronan uprzejmie, po czym kontynuował po łacinie. ‒ Jest już tak późno, a wy jeszcze na nogach? Czy też może tak wcześnie wstajecie, aby uniknąć podróżowania w upale? Kilku z nich spojrzało po sobie i wzruszyło ramionami, pozostali zamienili parę mruknięć w nie znanym chłopcu języku. Spostrzegł teraz, iż czterech dźwigało na plecach skórzane worki, które zatrzymawszy się, niezwłocznie zrzucili na ziemię. Stało się dlań oczywiste, że worki ciężkie były od zagrabionych łupów, do których nie zawahają się dorzucić także i jego skarbu. Zerknął w dół i spostrzegł, że tuż obok jego nogi, spod jednego z owiniętych w całuny tłumoków wystaje rękojeść ojcowskiego miecza; starczy mu jeden ruch, by go wyszarpnąć. ‒ Czy któryś z was mówi po łacinie? ‒ zapytał Ronan. Tamci wymruczeli coś nieprzyjaźnie, kołysząc się na nogach i trzymając broń w gotowości. Ponieważ nikt mu nie odpowiedział, mnich powtórzył swoje pytanie po celtycku, zaczem już zbierał się do trzeciej próby, gdy raptem wystąpił do przodu jeden, który dotychczas krył się za plecami kompanów. ‒ Ja trochę mówię ‒ oświadczył, wpatrując się w mnicha zimnym wzrokiem. Zwrócił się ku wielbłądowi, a wówczas Murdo ujrzał nieprzyjazny wyraz jego twarzy, czując bijącą zeń podejrzliwość, gdy wykrzywiając usta w zjadliwym grymasie, zapytał: ‒ Co tam wieziecie? Wskazując na przewieszone przez grzbiet zwierzęcia tłumoki, Ronan rzekł: ‒ Nasz drogi brat, czcigodny Ranulf z Orkadów, zmarł od ran otrzymanych w Jerozolimie. Mężczyzna zmarszczył brwi. ‒ A reszta? 379 ‒ Czcigodny Ranulf miał trzech synów ‒ wyjaśnił mnich. ‒ Wszyscy byli pielgrzymami, tak samo jak wy. Podążamy do kościoła Świętej Marii. Znasz go? ‒ Nie ‒ warknął tamten, po czym powiedział coś do rabusia, który stał najbliżej wielbłąda. Ten odpowiedział, spoglądając podejrzliwie na chłopca, następnie podszedł do zwierzęcia i zaczął nakłuwać powiązane pakunki tylcem włóczni. Murdo przywołał na pomoc cały swój rozsądek, aby powstrzymać się przed uchwyceniem

miecza i zaatakowaniem zbója. ‒ Czemu to przemykacie się po nocy, skoro nic nie macie do ukrycia? ‒ W słonecznym gorącu ciała okropnie zaczynają cuchnąć ‒ wyjaśnił Ronan. ‒ Chcieliśmy oszczędzić naszemu bratu takiego wstrętu w ostatnich jego chwilach na tej ziemi. I wyciągając do zbrojnego rękę w geście przyjaźni, dodał: ‒ Taką samą przysługę oddalibyśmy również tobie, przyjacielu, jak też każdemu z twoich ludzi. ‒ A wyglądamy ci na nieżywych, klecho? ‒ warknął przywódca bandy. ‒ Chwała Bogu za jego nieskończone miłosierdzie ‒ odparł Ronan. ‒ Modlić się będę, abyście dożyli dnia, gdy znowu zobaczycie swe domy. W tej chwili przemówił Emlyn: ‒ Może zechcielibyście pójść z nami do kościoła? Wysłuchalibyśmy tam waszych spowiedzi, odpuścilibyśmy wam grzechy i pomodlili się za wasz bezpieczny powrót. ‒ Wybacz mi, bracie ‒ wtrącił Fionn ‒ jednakże śpieszę ci przypomnieć, iż papież ogłosił całkowitą absolucję dla wszystkich grzechów, popełnionych podczas krucjaty. Ci oto mężowie są niewątpliwie takimi samymi pielgrzymami jak my, przeto niepotrzebne im odpuszczenie grzechów. ‒ Nie przeczę, iż jest coś w tym, co mówisz ‒ przyznał uprzejmie Emlyn ‒ myślę wszelako, że umknęło twej uwagi, iż ów dekret papieski odnosił się do czasu trwania pielgrzymki. Skoro tedy dotarła ona do celu, to mniemam, iż absolucja nie znajduje już zastosowania. Łupieżcy przestępowali z nogi na nogę, nie mając pojęcia, o co chodzi spierającym się pomiędzy sobą mnichom. Także i Murdo niepomiernie był zdumiony, że właśnie ten moment wybrali braciszkowie na teologiczną dysputę. ‒ Bracia ‒ rzekł Ronan tonem jakim przemawiają nauczyciele, pragnąc pohamować nadmierny zapał swoich niesfornych uczniów. ‒ To nie czas ani miejsce na tego rodzaju

debaty. Ci oto mężowie muszą wszak śpieszyć do swoich spraw. ‒ Oczywiście ‒ przytaknął mu natychmiast Fionn. ‒ Ja także jestem za tym, abyśmy pozwolili im pójść swoją drogą. Nie ma powodu, aby dłużej ich zatrzymywać. 380 ‒ Doprawdy, nie wierzę zgoła własnym uszom! ‒ zakrzyknął na to wielkim głosem Emlyn, który jednocześnie energicznie wskazał palcem najbliższego sobie rabusia. ‒ Toż dusze tych mężów jeszcze tej nocy znaleźć się mogą w śmiertelnym zagrożeniu! Jak moglibyśmy beztrosko wystawić ich na tak wielkie ryzyko? Jestem za tym, aby ich wyspowiadać i rozgrzeszyć! Usłyszawszy to, krzyżowcy cofnęli się o krok, przejawiając nagłą chęć ruszenia w dalszą drogę. ‒ Teraz nie mamy na to czasu ‒ wymamrotał ich rzecznik. ‒ Wracamy do obozu w dolinie. Czeka tam na nas nasz pan. ‒ Ależ do kościoła stąd niedaleko! ‒ zachęcił go Ronan. ‒ Msza nie zabierze wam dużo czasu i wkrótce ruszycie do obozu. Tamci cofnęli się o jeszcze jeden krok, coraz skłonniejsi do szybkiego rozstania się z natrętnymi mnichami i paru już zaczęło się chyłkiem oddalać. ‒ Powiedziałem ci, że mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. ‒ Cóż może być ważniejszego nad sprawę ludzkiej duszy? ‒ zdumiał się Emlyn. ‒ Nasze dusze to nasza sprawa, nie wasza ‒ warknął przywódca bandy. ‒ Idźcie swoją drogą! Ronan z godnością ustąpił. ‒ Chodźmy, bracia, nie potrzebują nas tutaj. Zaczem szarpnął za powróz i wielbłąd ruszył z miejsca tak nagle, iż Murdo omal nie stracił równowagi i nie spadł. Rabusie usunęli się z drogi, odprowadzając wzrokiem zakonników i ich jucz-nego czworonoga. Emlyn obrócił się jeszcze, aby udzielić im pożegnalnego pouczenia: ‒

Pamiętajcie, przyjaciele, że nie ma tak wielkiego grzechu, którego Bóg nie mógłby odpuścić. Nasz Ojciec w niebie gotów jest przyjąć wszystkich, którzy okażą szczerą skruchę. ‒ Jazda! ‒ odkrzyknął poirytowany zbój, a gdy jego kompani ruszyli w dół, dorzucił jeszcze pod nosem: ‒ Niech zaraza wygubi wszystkich klechów! Braciszkowie na nowo podjęli swe pienia i kontynuowali podróż. Po kilku krokach Murdo nie zdołał się powstrzymać i zerknął za siebie. Ujrzał, iż cała banda pośpiesznie się oddala. ‒ Odchodzą! ‒ poinformował mnichów, dopiero teraz uświadomiwszy sobie, iż przez cały czas w napięciu wstrzymywał oddech. ‒ Oczywiście ‒ odparł Ronan. ‒ Takie jak oni owieczki, rzadko dają się ostrzyc z własnej woli. 381 Zbliżywszy się do kościoła Świętej Marii, ujrzeli, że cały teren wokół świątyni i zbocza góry od podstawy aż po klasztorny mur, zalegają ciała, skupione w grupkach i w większych gromadach. Nieliczne owinięte były w płaszcze, ale większość leżała tak, jak upadła. W pierwszej chwili Murdo pomyślał, że jednak rzeź przekroczyła mury samego miasta. Okazało się wszakże, iż ci tutaj więcej mieli szczęścia niż ich krajanie: nie byli martwi, lecz po prostu spali. Przypatrzył się tej mnogości śpiących cicho ludzi i zauważył pomieszanie ras i religii: w tych samych grupach leżeli zarówno żydzi, jak i chrześcijanie, i mahome-tanie, zbici w jedną masę i przytuleni do siebie. Wszyscy uciekli przed śmiertelną zawieruchą na tę górę, która zapewne zdała im się tego straszliwego dnia jedynym bezpiecznym miejscem na całym świecie. Tu i ówdzie wzrok jego wyłuskiwał rodziny, otoczone nędznymi resztkami dobytku, wyniesionego z pożogi i zniszczenia, które obróciło wniwecz całą ich egzy-stencję. Murdo dotkliwie odczuł tragiczny bezsens tego, co ich spotkało, a zarazem zrozumiał, jak niewielka była różnica pomiędzy ich a jego własnym losem. Wszyscy uciekamy przed zagładą, pomyślał z goryczą, niektórym się to przez jakiś czas udaje, innym nie, wszelako w końcu wszystkich ona doścignie. Pośród uśpionych ciał wiła się wąska dróżka, która wiodła do klasztornych wrót. Ostrożnie prowadząc wielbłąda pomiędzy śpiącymi, mnisi dotarli wreszcie do wejścia, usytuowanego na tyłach wielkiej, kopulastej świątyni. Drewniana furta była zamknięta i zastawiona od wewnątrz sztabą, jednakże na górze zawieszony był dzwonek, przeto Emlyn pociągnął energicznie za zwisający z niego sznur. Dźwięk dzwonka zbudził paru śpiących, którzy zareagowali gniewnymi pomruka-mi. Po chwili rozległo się skrzypnięcie, odchyliła się mała klapka pośrodku furty i w otworze

ukazało się okrągłe, śniade oblicze. ‒ Kto śmie zakłócać spokój tego miejsca? ‒ Wybacz nam, bracie ‒ rzekł Ronan. ‒ Oszczędzilibyśmy ci kłopotu, gdyby nie pilna potrzeba. Jak widzisz, my także jesteśmy zakonnikami, i znalazłszy się w trudnym położeniu, prosimy cię, byś nas wpuścił. Pragniemy niezwłocznie mówić z twoim opatem. Mnich przez chwilę przyglądał im się z namysłem, po czym odrzekł: ‒ Przykro mi, lecz nasz opat podjął był nocne czuwanie i nie mogę mu przerwać jego modłów. Musicie czekać aż do tercji, dopiero wtedy bowiem spotyka się z gośćmi. A nawet i wtedy nie jest pewne, czy was przyjmie. ‒ Po krótkim namyśle furtian dodał jeszcze: ‒ Te ostatnie dni dla nas wszystkich były bardzo ciężkie. ‒ Rozumiem ‒ rzekł Ronan bez śladu urazy w głosie. ‒ Jeśli nie ma nadziei 382 na szybszą drogę, to podporządkujemy się twemu postanowieniu. Czy wszelako nie moglibyśmy poczekać wewnątrz? ‒ Także i w tej kwestii muszę was rozczarować ‒ odparł mnich. ‒ Z racji niespodziewanego przybycia cesarskiego wysłannika nasze gościnne kwatery już są przepełnione. Nawet dziedziniec pełen jest ludzi. Jak tedy widzicie, miejsca nie ma ani w środku, ani na zewnątrz. ‒ W najmniejszym stopniu nie naruszylibyśmy powagi tego miejsca ‒ zapewnił go Ronan. ‒ Prosimy jedynie o skrawek miejsca, aby na nim przysiąść i w ciszy czekać na widzenie z opatem. Niczego więcej nam nie potrzeba. ‒ Dobrze ‒ ustąpił w końcu furtian. ‒ W takim razie wpuszczę was. ‒ Dziękujemy ci, bracie. Niech Bóg ci błogosławi. Klapka zatrzasnęła się, po czym tak długo nic się nie działo, iż Murdo zaczął podejrzewać, że mnich zmienił zdanie, jednakże po drugiej stronie furty rozległy się wreszcie jakieś chroboty, a w chwilę później wejście stanęło przed nimi otworem. Gdy wprowadzili do środka wielbłąda, furta zaraz się za nimi zamknęła. Dziedziniec był zwykłym prostokątnym placem ubitej i do czysta wymiecionej ziemi, z trzech stron otoczony różnego rodzaju budynkami; czwarty bok stanowiło długie skrzydło umieszczonych w szeregu cel. W oknach i drzwiach kilku z nich migotały płomyki świec;

światło widać było także w maleńkiej kaplicy. Całą wolną przestrzeń zajmowało kilkaset uśpionych ciał, jednakowoż ułożonych w wyznaczonym przez zakonników porządku: po cztery równe rzędy z każdej strony głównego przejścia. ‒ Zaprowadzę was do stajni. Będziecie tam sobie mogli przysiąść i czekać. Pozwólcie za mną. Poszli wzdłuż rzędów uśpionych ludzi i znaleźli się przed nisko sklepionym budyneczkiem bez frontowej ściany, podzielonym drewnianymi przegrodami na stanowiska dla koni. Wszystkie były zajęte, a jeszcze sporo wierzchowców stało na dworze. ‒ Widzicie? ‒ zauważył furtian. ‒ Nawet stajnie są przepełnione. Ale możecie tu sobie poczekać. W tej właśnie chwili z kaplicy wyszedł wysoki zakonnik w białej szacie. Na widok czterech gości i wielbłąda zatrzymał się w drodze przez dziedziniec i zapytał: ‒ Jakieś kłopoty, Thaddeusie? ‒ Nic takiego, czcigodny opacie. Przepraszam, że zakłóciliśmy ci modlitwę. Po prostu prowadzę tych oto przybyszów do stajni, aby się tam rozgościli. ‒ Następni przybysze? ‒ zdziwił się opat i ruszył w ich stronę. ‒ Zaprawdę, tej nocy mamy ich nadzwyczajną obfitość. 383 Podszedłszy do nich, uśmiechnął się i rozłożył ręce w powitalnym geście. ‒ Witajcie mi, bracia. Widzę, iż spotyka nas radość przyjęcia podobnych nam samym sług bożych z innych ziem! Mile tu jesteście witani, przyjaciele. Jestem opatem tego monastyru, imię moje Philip. Z daleka przybyliście z pielgrzymką? ‒ Z krainy Szkotów, która mieści się na samym krańcu ziemi, gdzie nasz monastyr raduje się pracą na Bożym poletku ‒ odpowiedział mu Ronan. ‒ Tak się składa, że ja również jestem opatem naszego małego, lecz znamienitego zakonu. ‒ Doprawdy! ‒ zakrzyknął Philip, na którym wielkie ta wiadomość uczyniła wrażenie. ‒ Musimy tedy zasiąść jutro do dłuższej rozmowy. Dowiem się, jak stoją sprawy Kościoła na barbarzyńskich ziemiach, o których wspomniałeś.

Raz jeszcze uśmiechnął się i pozdrowił skłonieniem głowy wpatrzonych w niego braciszków. ‒ Teraz wszakże jesteście zmęczeni, przeto nie będę was dłużej zatrzymywał. Jeśli nie trzeba, bym coś dla was uczynił, to brat Thaddeus zaprowadzi was na miejsce odpoczynku. ‒ Świadom jestem, iż pora i okoliczności nie są po temu sprzyjające ‒ rzekł spiesznie Ronan. ‒ Nie zabierałbym ci cennego czasu bez pilnej potrzeby, wszelako zajęci jesteśmy dziełem, którego nie możemy zaniechać, póki nie doprowadzi-my go do końca. Co rzekłszy, wskazał na owinięte całunami toboły na grzbiecie wielbłąda, po czym zachęcił go, by sam im się przyjrzał. ‒ Rozumiem ‒ powiedział opat ze smutkiem w głosie. ‒ To duchowni? ‒ Nie, bracie ‒ odparł Ronan i odprowadził go nieco na ubocze. Przez dłuższą chwilę rozmawiali cicho, acz z ożywieniem, gdy zaś wrócili do pozostałych, opat Philip podniósł wzrok na chłopca, który tkwił jak kamień na grzbiecie wielbłąda. ‒ Niechaj Bóg cię obdarzy swoim błogosławieństwem, mój synu. Niech Pan nasz wszechmocny pocieszy cię miłościwie w chwili twej żałoby. Murdo nic mu nie odpowiedział, a tylko skinął głową w podzięce za słowa współczucia. ‒ Bracie Thaddeusie ‒ polecił opat furtianowi. ‒ Zechciej otworzyć kryptę i zaprowadź naszych braci do katakumb. Mnich zaoponował: ‒ Ależ czcigodny opacie, nie możemy… ‒ Proszę, jest już głęboka noc ‒ przerwał mu ojciec Philip. ‒ Uczyń, o co cię poprosiłem. Wszystko ci wyjaśnię, gdy Bóg już na to zezwoli. 384 ‒ Dzięki ci, bracie ‒ rzekł Ronan. ‒ Za Bożym przyzwoleniem usiądziemy może obaj pewnego nieodległego dnia, by porozmawiać.

‒ Będę oczekiwał tej chwili z wielką niecierpliwością ‒ usłyszał w odpowiedzi, po czym pobłogosławiwszy ich, ojciec Philip zostawił gości, by wypełnili wzięty na siebie obowiązek. Brat Thaddeus, choć ani trochę nie przekonany do słuszności polecenia przełożonego, to przecie posłusznie, acz bez entuzjazmu zabrał się do jego wypełniania. ‒ Do krypty dojdziecie tędy. ‒ I wskazał im drogę. ‒ Potrzebna wam będzie pomoc do przeniesienia ciał? Jeśli tak, to przywołam paru braciszków. ‒ Dzięki ci, bracie, ale nie trzeba ‒ zapewnił go Ronan. ‒ Sądzę, że jak na jedną noc, to i tak już zanadto zakłóciliśmy spokój waszej pobożnej społeczności. To nasze zadanie, wzięliśmy na siebie ten ciężar i uporamy się z nim do końca. ‒ Jak sobie życzycie ‒ rzekł furtian i skierował się ku jednemu z zabudowań po przeciwnej stronie dziedzińca. ‒ Katakumby są tam. Fionn pociągnął za główny powróz u pyska wielbłąda, który z nosowym bek-nięciem niezwłocznie opadł na kolana. Emlyn pomógł chłopcu stanąć na nogi i podtrzymywał go w kulawym przemarszu w stronę kaplicy, pomiędzy rzędami śpiących uchodźców, a następnie wzdłuż ciemnych już cel. Przechodząc obok ostatniej z nich, Murdo wyłowił w mroku jakieś poruszenie. Obrócił głowę i zdumiał się widokiem ciemnolicego i czarnowłosego mężczyzny, który stanął w drzwiach. Mąż to był wysoki i wielce dostojnego wyglądu, a przy tym ani nie miał na sobie zakonnej szaty, ani też postawa jego nie wskazywała na to, iżby mógł być mnichem. Obrzuciwszy spojrzeniem przechodzących, najwidoczniej nie znalazł w nich nic godnego uwagi, gdyż wrócił do ciemnej celi, podczas gdy Murdo zwrócił swe myśli ku czekającemu ich czwórkę zadaniu.

37. Brat Thaddeus poprowadził swych nocnych gości za kaplicę, gdzie mieściły się kuchnie i refektarz; było tam już ciemno i cicho. Na zewnątrz kuchni stały dwa duże piece, które ‒ jak sobie pomyślał Murdo ‒ wyglądały jak wielkie ule. Po całodziennym użytkowaniu były jeszcze na tyle gorące, że przechodząc obok nich, chłopiec poczuł ciepło na swej nadwrażliwej po oparzeniach skórze. Thaddeus powiódł ich do małego kamiennego pomieszczenia, które okazało się kapliczką, przybudowaną do muru dzielącego monastyr od kościoła Świętej Marii. ‒ Poczekajcie tu chwilę ‒ poprosił furtian i wszedł do środka, skąd wyniósł dwie pochodnie, rozpalił je od rozżarzonych węgli pieca i wróciwszy, wręczył jedną Ronanowi, zapraszając, by weszli za nim do kapliczki. Wewnątrz mieściło się pojedyncze pomieszczenie bez żadnych sprzętów i pozbawione okien. Po chwili Murdo zrozumiał, że w istocie nie była to kapliczka, a tylko przedsionek, z którego wchodziło się do podziemia: szerokie kamienne schody prowadziły w ciemność. Thaddeus ostrzegł ich, by uważali na głowy i przyświecając sobie pochodnią, ruszył w dół. Za nim pokuśtykał Murdo, wsparty na ramieniu Emlyna, potem szedł Fionn, a na końcu Ronan z drugą pochodnią. Schodzili tak i schodzili, aż weszli do obszernej sali, wykutej już w samej skale Świętej Góry. Wzdłuż jej ścian znajdowały się jedna koło drugiej setki większych i mniejszych obudowanych wnęk. W wielu z nich widać było szare kopczyki kości, które w migotliwym świetle pochodni zdawały się poruszać i drżeć, jak gdyby na chwilę powracając do ulotnego życia. Salę zamykało kamienne obramowanie wejścia, prowadzącego w całkowitą czerń. ‒ To właśnie katakumby ‒ wyjaśnił Thaddeus, wprowadzając ich w ciemność. Chłodne powietrze owiało ich niczym zimny oddech, gdy schyliwszy się nisko w trosce o głowy, wkroczyli do wąskiego korytarza, na którego końcu znajdowały się schodki. Sklepienie owego korytarzyka, poczerniałe od dymu niezliczonych pochodni zmuszało idących, by zgięli się niemal wpół. 386 Zszedłszy po kamiennych stopniach, Murdo mógł się wreszcie wyprostować, gdyż znaleźli się w długiej podziemnej galerii zapełnionej rzędami i kondygnacja-mi wykutych w skale prostopadłościennych nisz. Część z nich zasłonięta była luźno ułożonymi kamieniami, większość jednak odsłaniała swych martwych loka-torów: skurczone ciała pod szarymi od kurzu i zbutwiałymi całunami, spod których wystawały niekiedy wysuszone kończyny, pokryte brązową, pomarszczoną skórą.

Brat Thaddeus przeprowadził ich przez całą tę galerię, a następnie przez drugą, dokładnie taką samą, by wreszcie, wkroczywszy do trzeciej, skręcić, dojść do kolejnych drzwi i wprowadzić ich do jeszcze jednej. Ta różniła się od poprzednich jedynie tym, iż nie była jeszcze ukończona, gdyż w jej głębi widać było drabiny i narzędzia, leżące pośród kawałków odłupanej skały i drobnego gruzu pod ścian-kami napoczętych dopiero nisz. Kamienny pył, który pokrywał wszystko grubą warstwą, świadczył o tym, iż od wielu już lat niczyja ręka nie dotknęła pozostawionych narzędzi. Thaddeus zatrzymał się przed rzędem pustych wnęk. ‒ Myślę, że któraś z nich was zadowoli ‒ rzekł. ‒ Jeśli chcecie, to przywołam braci, aby wam pomogli ułożyć ciała. ‒ Wielceś o nas dbały, bracie ‒ odparł Ronan ‒ wszelako dość już spowodo-waliśmy zamieszania. Poradzimy sobie z tym sami. ‒ Jak sobie życzycie ‒ zgodził się Thaddeus, zresztą wyraźnie zadowolony z tego, iż jego propozycja nie została przyjęta. Poprowadził ich z powrotem, a gdy doszli do początku pierwszej galerii, Ronan przekazał młodzieńcowi swą pochodnię, mówiąc: ‒ Chyba najlepiej będzie, jeśli tu na nas poczekasz, żeby nam potem oświetlać drogę. Z pochodnią w ręku Murdo patrzył, jak pozostali znikają po kolei na schodach wiodących do górnej krypty. Ich kroki szybko ucichły i w katakumbach zapanowała niczym nie zmącona cisza. Stał przez chwilę nieruchomo, rozglądając się wokół, aż jego wzrok zatrzymał się na jednej z najbliższych nisz. Na jej bocznej ściance widniał jakiś napis. W świetle pochodni ujrzał dziwaczne greckie litery. Napis w sąsiedniej komorze, podobnie jak w większości innych, również był grecki. Udało mu się jednakowoż także znaleźć parę łacińskich inskrypcji, a z jednej z nich odcy-frował imię zmarłego i datę jego śmierci: Marcus Patacus… Anno Domini 692. Oto więc spoczywał tu ktoś, kto żył i umarł przed ponad czterystu laty. Tak wielki szmat czasu był dla chłopca zgoła niepojęty, wszakże owo odkrycie rozbu-dziło w nim ciekawość i postanowił sprawdzić, czy uda mu się znaleźć jeszcze starszy grób. Pokuśtykał wzdłuż galerii, przybliżając pochodnię do kolejnych 387 wnęk. Doszedłszy do końca, skręcił i wszedł do sali, której przedtem nie oglądał. Pełno w niej było najróżniejszego rodzaju kolumn i słupów, które wspierały wysokie, podzielone na kilka części sklepienie. Podobnie jak w poprzednich galeriach, także i tu setki zwłok spoczywały w typowych kamiennych niszach, wszelako było też sporo grobów o bogatszym wystroju; zarówno we wnękach, jak i obok ścian. Niektóre z nich zdobiły płaskorzeźby przedstawiające mężczyzn i niewiasty w długich

sukniach, w postawie siedzącej lub półleżącej, z obliczami, na których rysowało się uroczyste dostojeństwo. Oglądał właśnie szósty czy siódmy z kolei grób, gdy w sali za sobą usłyszał odgłos czyichś kroków. Przypomniawszy sobie, iż powinien był czekać na towarzyszy, szybko się odwrócił i poszedł, kulejąc, w stronę wejścia do katakumb. U wejścia do następnej sali ujrzał na jej ścianie poblask zbliżającej się pochodni, przeto jak mógł, tak przyśpieszył niezdarnego kroku, krzyknąwszy zarazem: ‒ Już idę! Gdy wyprostował się po drugiej stronie niskiego przejścia, ujrzał przed sobą wysokiego, ciemnowłosego mnicha w białym habicie, który trzymał w dłoni pochodnię o tak silnym płomieniu, iż zdawała się rozjaśniać całą galerię. ‒ Och! ‒ bąknął wielce zaskoczony Murdo. ‒ Myślałem, że to… Ja tylko… Zaniechał dalszych prób wyjaśnienia swej pomyłki, gdy w nagłym olśnieniu rozpoznał owego zakonnika. ‒ To ty! ‒ wykrzyknął ze zdumieniem i w mgnieniu oka przypomniał sobie małą kaplicę, na którą natrafił, błądząc po uliczkach Antiochii i bezskutecznie starając się odnaleźć drogę do targowiska, aby powrócić do cytadeli. ‒ Byłeś w Antiochii ‒ powiedział. ‒ Widziałem cię w tej… kaplicy. Pokazałeś mi drogę. ‒ Znalazłeś ją? ‒ zapytał kapłan w bieli. ‒ Tak ‒ odparł Murdo i w tej samej chwili powietrze wydało mu się tak ciężkie, że z trudem je wdychał. Wpatrując się w zakonnika, zauważył, iż jego tak jasno świecąca pochodnia nie rzucała cieni, czego nie mógł pojąć. ‒ Jesteś tym, który nosi imię Andrzeja? Patrząc nań czarnymi oczyma, które lśniły z onieśmielającą chłopca intensywnością, kapłan odrzekł: ‒ Jam jest.

Przechylił głowę, jak gdyby w coś się wsłuchując, a po chwili powiedział: ‒ Noc jest już głęboka i niewiele pozostało czasu. Czy będziesz mi służył, bracie? 388 Murdo przełknął ślinę. ‒ Wybacz mi, panie, ale obawiam się, że cię rozczaruję. Nie zamierzam bynajmniej zostać zakonnikiem. Na te jego słowa kapłan zaśmiał się, a śmiech ten toczył się echem pośród rzędów kości i całunów. Murdo aż zadrżał, tak dziwne na nim uczyniła wrażenie owa wesołość, okazana w cichym królestwie zmarłych. Rozejrzał się nawet pośpiesznie dokoła, jak gdyby przeląkł się, iż ten głośny przejaw uciechy mógł sprawić, że zmarli powstali. ‒ Zakonników mi nie brak, przyjacielu ‒ rzekł kapłan. ‒ Potrzeba mi wszakże również królów. ‒ Ani nie jestem królem ‒ odparł chłopiec ‒ ani mi się nie zdaje, bym kiedykolwiek miał nim zostać. W istocie jestem tylko rolnikiem. ‒ Rolnikiem bez ziemi? ‒ rzucił ironicznym tonem Andrzej. ‒ To dla mnie coś nowego. Lecz cóż, ten świat najwyraźniej wywraca się do góry nogami. Zaczem wbił w chłopca wzrok z taką mocą, iż zdawało się, że spojrzenie to dotarło do samego dna jego duszy, a następnie rzekł: ‒ Powiedz mi wszakże: skoro król zabiera rolnikowi jego włości, to czyż rolnik nie ma prawa odebrać mu tronu? Pod jego intensywnym spojrzeniem Murdo niepewnie przestąpił z nogi na no-gę. ‒ Wszystko, co posiadłeś, dane ci zostało w pewnym celu, bracie. Pytam cię tedy raz jeszcze: czy będziesz mi służył? Pytanie to niejako zawisło w powietrzu, domagając się odpowiedzi. ‒ Uczynię wszystko, co będę mógł ‒ rzekł wreszcie Murdo. ‒

Gdyby wszyscy aż tyle uczynili ‒ stwierdził biały kapłan ‒ to uczyniliby więcej nawet niż potrzeba. Wyciągnąwszy rękę, położył dłoń na ramieniu chłopca, który skurczył się w obawie przed bólem poparzonej skóry. Dotknięcie było tak delikatne, iż nic zgoła nie poczuł, a nawet, gdy uścisk palców na jego barku wzmocnił się, Murdo odniósł takie wrażenie, jak gdyby objęła go jakaś potężna, nadzwyczajna moc. Co więcej, poczuł, iż przez ten uścisk przepływa w niego coś jak gorliwy zapał służenia jakiemuś celowi, który mu został wyznaczony. Niezdolny ani poruszyć się, ani cokolwiek powiedzieć, mógł tylko patrzeć i słuchać. ‒ Stwórz dla mnie królestwo, bracie. ‒ Andrzej wpatrywał się w niego nagląco, czekając na jego zgodę i wiarę w to, co usłyszał. ‒ Zbuduj królestwo, w którym bezpiecznie paść się będą moje owieczki. I niechaj ono będzie jak najdalsze od ambicji małodusznych ludzi i bezustannej ich pomiędzy sobą walki. Uczyń je takim królestwem, w którym wszyscy będą mogli w pokoju podążać Ścieżką 389 Prawdy, a Święte Światło przyświecać im będzie na podobieństwo nabrzeżnych ognisk, wskazujących drogę żeglarzom płynącym wśród nocy. Nim zdążył Murdo zastanowić się nad tym, co winien odpowiedzieć na tak nadzwyczajne żądanie, dobiegł go okrzyk od strony wejścia do katakumb: ‒ Jesteś tam, synu? Potrzebna nam pochodnia! ‒ Ronan! ‒ zakrzyknął chłopiec. ‒ Zapomniałem! Zwrócił się w tamtym kierunku, stwierdzając zarazem, iż nagle odzyskał zdolność swobodnego poruszania się. Podbiegł przeto spiesznie dwa kroki, po czym opamiętał się i obejrzał za siebie. Kapłana w białych szatach już nie było, a galerię oświetlała tylko jego własna pochodnia: niezwykła jasność tamtej ‒ zniknęła. Pośpieszył wąskim korytarzem do kamiennego otworu, który łączył dwie sale. Pochyliwszy się nisko, wkroczył do pierwszej galerii i podbiegł do wejścia, u którego czekał nań z pochodnią w ręku Ronan. ‒ Przepraszam ‒ wyjaśnił mu pośpiesznie. ‒ Zaciekawiły mnie niektóre gro-by. ‒ Prowadź ‒ rzekł Ronan. ‒ Nasi bracia chcieliby jak najszybciej powrócić do swoich cel. Murdo podniósł wzrok i zobaczył za jego plecami rząd rozstawionych na stopniach schodów zakonników z owiniętymi w całuny skarbami w rękach. Ujrzawszy na jego

twarzy grymas niezadowolenia, Ronan szepnął mu do ucha: ‒ Opat tak nalegał, że nie mogłem mu odmówić. Wszakże dzięki tej pomocy skończymy przed świtem. Po czym zawołał do pozostałych: ‒ Jesteśmy gotowi. Postępujcie za nami. Chłopcu zaś polecił: ‒ Idź przodem, a ja oświetlę im przejście. Idąc tropem śladów, które odciśnięte były w pyle posadzki, Murdo poprowadził rząd mnichów do galerii, którą wybrali z Ronanem. Nie podobało mu się ani trochę, że tak wielu obcych wtajemniczono w jego sekret, jednakże w samej rzeczy, przy ich pomocy toboły szybko zostały ułożone w niszy. Gdy już zakonnicy odeszli, Murdo i Ronan zasłonili otwór kamieniami, po czym chłopiec postawił pod nim przy ścianie ojcowską tarczę, zaznaczając w ten sposób miejsce. Gdy wreszcie doszedł do przekonania, iż nic niezwykłego nie przyciągnie obcych oczu do tego schowka, pozwolił się Ronanowi od niego odciągnąć. ‒ Chodź ‒ nalegał mnich. ‒ Ma się już ku świtowi, a my musimy jeszcze zwrócić właścicielowi wielbłąda. 390 Pośpieszyli tedy do krypty, skąd wyszli na szarzejące światło przedświtu. Przeszedłszy przez dziedziniec, zabrali spod stajni wielbłąda i wyszli z monastyru przez tę samą tylną furtę. Dopiero gdy już kroczyli drogą ku miastu, Emlyn zwrócił uwagę na sprężysty i mocny krok młodzieńca. ‒ Popatrz tylko! ‒ zakrzyknął. ‒ Ty prawie biegniesz! Murdo musiał przyznać, iż okrągłolicy braciszek ma rację. Nie mógł mu tego wyjaśnić, wszakże stopy ani trochę go już nie bolały, poparzona skóra stała zaś się nieczuła na dotknięcia. ‒ Wygląda na to, że bardzo mi się poprawiło ‒ powiedział tylko. ‒ Och, żebym tak i ja z powrotem mógł być młodzieńcem! ‒ westchnął Fionn, który wlókł się u boku odrażającego wielbłąda.

Kiedy dotarli z powrotem do traktu, przechodzącego obok Jaffijskiej Bramy, Fionn skierował zwierzę na zachód i rozpoczęli wspinaczkę ku niewielkiej grupce gospodarstw, przytulonych do zboczy wzgórz. Murdo zrównał się z Ronanem i zapytał: ‒ Naprawdę jesteś opatem? ‒ Owszem ‒ odparł mnich ‒ jednakże wśród naszej braci hierarchia nie ma większego znaczenia, przeto nie zwracamy uwagi na poszczególne godności. ‒ Co powiedziałeś mnichom? ‒ Którym mnichom? ‒ Tym w monastyrze. Nie bardzo nam chcieli pozwolić na wejście do katakumb, ty wszakże porozmawiałeś z opatem i zmienili zdanie. Co takiego im powiedziałeś? ‒ Po prostu prawdę, mój chłopcze ‒ odparł zakonnik. ‒ Przekonałem się bowiem, iż wyjawienie prawdy najczęściej przynosi pożądane przez nas rezultaty. ‒ Powiedziałeś im więc o skarbie?! ‒ Murdo stanął jak wryty. ‒ Uspokój się, mój synu ‒ rzekł Ronan. ‒ Miej w sobie trochę wiary. Jakże mógłbym im to wyjawić, skoro ślubowałem ci dotrzymanie sekretu? Tedy powiedziałem im po prostu, iż było to wszystko, co pozostało po pewnym bardzo bogatym szlachetnym rodzie, który w tobie ‒ najmłodszym jego żyjącym członku ‒ złożył swoje zaufanie, ty zaś z radością ofiarujesz monastyrowi sowitą nagrodę za przechowanie tego aż do twego powrotu, gdyż chcesz to wszystko zabrać ze sobą do ojczystego kraju. Po czym zmyślny braciszek się uśmiechnął. ‒ Czy znajdujesz w tym coś nagannego? Murdo z podziwem pokręcił głową nad jego bystrością. ‒ Nie ‒ przyznał. ‒ Nic takiego się w tym nie dopatrzyłem. 391

Dotarłszy do pierwszego z brzegu domostwa, znaleźli na podwórcu pal, do którego przywiązali wielbłąda. Gdy zaciskali ostatni węzeł na postronku, w drzwiach domu ukazał się rolnik, który zaczął coś do nich wywrzaskiwać. Ronan odpowiedział mu w tym samym języku, tamten wszakże ruszył w ich stronę z solidną drewnianą lagą w ręku. Ronan znowu coś mu powiedział, wskazując przy tym ręką na chłopca. Wtedy rozsierdzony rolnik stanął, przypatrzył się całej grupce nieufnym wzrokiem, po czym powiedział coś szybko, i mało przyjaznym tonem. ‒ Co on mówi? ‒ spytał Murdo. ‒ Wytłumaczyłem mu, że właśnie odprowadziliśmy pożyczone zwierzę, on w to wszakże nie wierzy. Sądzi, iż właśnie zamierzaliśmy je ukraść. ‒ W takim razie zapytaj go, czy wierzy, iż złodzieje płacą za to, co zabrali ‒ poradził mu chłopiec. Ronan poszedł za jego radą, po czym przetłumaczył odpowiedź: ‒ Mówi, że krzyżowcy okradli go ze wszystkiego innego i za nic nie zapłacili, czemu zatem miałby uwierzyć, że jesteśmy lepsi od innych? Murdo sięgnął do swego pasa i wydobył z jego fałdów złotą monetę, podszedł do gospodarza i położył mu ją na dłoni. ‒ Powiedz mu, że nie jesteśmy złodziejami. Rolnik przyjrzał się monecie, lecz nie zamknął jej w dłoni, a za to znowu powiedział coś do Ronana, który przetłumaczył: ‒ Nasz przyjaciel także nie jest złodziejem. Mówi, że to za wielka opłata za wypożyczenie wielbłąda, przeto nie może jej przyjąć. ‒ Przekonaj go, żeby ją zatrzymał, i że nic więcej od niego nie chcemy prócz tego, by pozwolił nam odejść w spokoju. Po kolejnej wypowiedzi Ronana biedaczyna uśmiechnął się, zaczem moneta zniknęła im z oczu. Nastąpiła za to mnogość szybko wyrzucanych z ust słów, po których rolnik chwycił i ucałował dłoń młodzieńca. ‒ Jest ci w najwyższym stopniu wdzięczny ‒ wyjaśnił zakonnik ‒ i zapewnia, że gdybyśmy

ponownie potrzebowali jego wielbłąda bądź też domu, stodoły czy jakiejkolwiek innej, wielkiej lub drobnej rzeczy, która do niego należy, to wystarczy, byśmy do niego wrócili, a sprawimy mu tym ogromną radość. Niebo już różowiało na wschodzie, gdy zaczęli schodzić ze wzgórza. Murdo, głodny i wyczerpany pełnym wydarzeń dniem, pragnął jedynie znaleźć jakieś cie-niste miejsce i wyspać się, zanim przyjdzie mu stawić czoło wszystkim niewiado-mym próbom, które go czekają w przyszłości. ‒ Król Magnus będzie zapewne ciekaw, gdzieśmy przez tak długi czas byli ‒ rzekł Emlyn, podchodząc do niego. 392 ‒ Pewnie tak ‒ przytaknął Murdo. Różnorodne przeżycia ostatnich dni sprawiły, iż zapomniał o królu i jego zbrojnym oddziale, którego stal się członkiem. ‒ Myślisz, że będzie się gniewał? Emlyn zbagatelizował tę jego obawę. ‒ Zanadto był zajęty własnymi sprawami. Jestem pewien, iż nie za bardzo się za nami stęsknił. ‒ Powiedz mi jeszcze ‒ spytał Murdo ‒ jakim językiem przemawiał ten człowiek? ‒ Aramejskim ‒ wyjaśnił mu mnich. ‒ To starożytny język. Język samego Jezusa Chrystusa. Na tych ziemiach wielu jeszcze ludzi się nim posługuje. Zdziwiło cię, że Ronan go zna? Młodzieniec wzruszył na to ramionami. ‒ Nie wiem, czego uczą zakonników. ‒ Przyjacielu ‒ rzekł Emlyn z łagodną przyganą. ‒ Powinieneś już był zrozumieć, iż ci, którzy podążają Ścieżką Prawdy, w niczym nie są podobni do innych duchownych. KSIĘGA CZWARTA 21 stycznia 1899, Edynburg, Szkocja Zastanawiając się nad tym wszystkim teraz, przekonany jestem, iż wybrano mnie, bym

zastąpił Angusa. Stwierdzeniem tym nie chcę bynajmniej pomniejszyć znaczenia tego wyboru, ani też cokolwiek ująć własnym walorom, które uczyniły mnie godnym zaszczytu i rangi, przyznanej mi w następstwie ceremonii przyjęcia mnie do grona członków Bractwa. Konstatuję jedynie, iż gdyby Angus żył, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie dostąpiłbym nawet pierwszego stopnia wtajemniczenia, którym było zaproponowanie mi przystąpienia do Reguły Dobroczynności. W istocie bowiem prawda jest taka, iż Pemberton był przyjacielem Angusa, a nie moim. Jestem pewien, że przez kilka lat przygotowywał go do inicjacji, i bez wątpienia, gdyby sprawy potoczyły się zwykłym torem, Angus oddałby Bractwu ogromne usługi. W pełni jestem świadom, że ja nie mam w sobie tak bezgranicz-nego entuzjazmu, jakim on się odznaczał, ani tak miłego usposobienia, takiej bystrości umysłu i tak niewzruszonego poczucia lojalności. Życie nasze jest jednak prawie całkowicie nieprzewidywalne. Los krzyżuje nawet najlepiej pomyślane plany. Angusa zabrała śmierć, ja zostałem. Można by rzec, iż w pewnym sensie przekazał mi on posiadane z urodzenia prawo przez przyjaźń, która nas łączyła. Po jego zgonie Bractwo od nowa rozpoczęło swoje poszukiwania i przypuszczam, iż zwrócono uwagę na mnie, jako na ewentualnego następcę Angusa, z racji tego ścisłego pomiędzy nami związku. Choć niewykluczone, że jestem w błędzie i wpłynęło na to jeszcze coś innego. Jakkolwiek jednak do tego doszło, tamtego wieczoru mej inicjacji wróciłem do domu z moją peleryną i z poczerniałą kostką palca, nie mając żadnych wątpliwości co do tego, że oto moje życie raz jeszcze doznało głębokiej i gruntownej przemia-ny, której skutków nie potrafiłem rzecz jasna przewidzieć ani sobie wyobrazić, lecz w swoim czasie miałem je wszystkie poznać. W gruncie rzeczy dopiero po latach zacząłem doceniać skalę interesów i po-wiązań, które łączyły Bractwo z całym światem, a jeszcze więcej czasu było mi trzeba na to, by je w pełni zrozumieć. W dniu inicjacji nie zdawałem sobie sprawy 397 nawet z tego, iż ‒ będąc daleki od osiągnięcia celu ‒ zaledwie postawiłem pierwsze, niepewne jeszcze kroki w długiej i pełnej zdarzeń podróży, tej swoistej, nie-bywale długiej pielgrzymce. Niemniej, tamtej nocy wróciłem do Caitlin i dzieci w takim nastroju, jak gdybym wypił beczułkę gorącej smoły, płonąłem z niepohamowanego podniecenia. Nie dało mi ono zasnąć, toteż krążyłem pomiędzy łóżkiem a korytarzem, zaciskając dłonie i mamrocząc cicho cały łańcuszek zapomnianych już w połowie modlitw. Z wielkim trudem powstrzymałem w sobie pragnienie, by pobiec ulicami i krzyczeć ile sił w płucach. W jednej chwili śmiałem się, by w następnej zalewać się łzami, samemu będąc tym zaskoczonym i nie mając pojęcia, dlaczego nawiedza mnie to jedna, to druga ochota. Nawet dziś tylko tyle z tego rozumiem, iż podczas obrzędu inicjacji zaszło we mnie coś niezwykłego, czego ludzie bardzo rzadko doznają. Coś nadzwyczajnego i niepowtarzalnego, co może najtrafniej dałoby się określić jako święte, to bowiem słowo najbliższe jest uczuciu, jakie mnie wówczas przepełniało. Gdy bowiem ukląkłem, aby ucałować miecz i przyodziać pelerynę, naprawdę poczułem się, Boże przebacz!, tak, jak gdyby zarzucono mi na ramiona płaszcz rycerza krzyżowego. Miałem wrażenie, iż oto

przystąpiłem do towarzystwa, którego długa historia cofnęła mnie o wieki całe, aż do pierwszych nieustraszonych rycerzy, którzy podjęli krzyż i zaofiarowali swe życie sprawie walki w imię Chrystusa. Ja także znalazłem się wśród nich, toteż od tej chwili nie mogłem już patrzeć na świat tak samo, jak dotąd nań patrzyłem. W owej świętej chwili dostrzegłem, choć tylko mgliście, zarys poświęcenia, którego ode mnie żądano. Ujrzałem ciężar, jaki mi przyjdzie dźwigać i podjąłem się tego trudu. Tak daleko już zaszedłem na tej drodze, iż zejście z niej stanowiło-by akt nie tylko nędznego tchórzostwa, lecz zgoła zdrady. Skoro tak wielu przede mną wszystko poświęciło Bractwu, to jakże ja mógłbym się od tego uchylić? Miałżebym cenić swoje życie wyżej niż ich, nie tracąc prawa do uważania się za człowieka honoru? Nie wolno mi było tego uczynić. Nie miałem prawa zawieść zaufania tych, którzy przez lata całe osłaniali mnie i wspomagali. Ująłem tedy w dłoń nagie ostrze i złożyłem na rękojeści pocałunek ‒ pradawny symbol podjęcia ciężaru krzyża ‒ a czyniąc to, zająłem miejsce pośród szlachetnych rycerzy minionych wieków. Otrzymując pelerynę i talizman, dostąpiłem Pierwszego Stopnia Wtajemniczenia. Nie mogłem rzecz jasna w owej chwili wiedzieć, że jest jeszcze sześć wyższych stopni przynależności do Bractwa. Każdy następny coraz bardziej był strzeżony, by nie poznał jego sekretów nikt, kto go nie dostąpił. Spoglądając wstecz, i to z dalekiej perspektywy, mogę dziś z całą pewnością stwierdzić, iż nie więcej niż 398 połowa braci kiedykolwiek uświadomiła sobie, że w ogóle istnieją jakieś wyższe stopnie wtajemniczenia. Od razu śpieszę z wyjaśnieniem, iż tajemniczość ta nie służyła tworzeniu jakiejś elity wybrańców ‒ jak to się niestety tak często zdarza gdzie indziej ‒ lecz dla ochrony tych, dla których upowszechnienie tej wiedzy stanowiłoby zagrożenie życia. Albowiem każda inicjacja wiązała się z nabyciem większej wiedzy, a zatem i z ponoszeniem większego ryzyka. Nie chcę bynajmniej, aby zabrzmiało to melo-dramatycznie ‒ jak czynią to poniektórzy, pożal się Boże, wielcy bohaterowie ‒ jednakże znaną jest rzeczą, iż Bractwo ma wielu wrogów, jest zatem zwykłym przejawem rozsądnej ostrożności przestrzeganie zasady, że ten, kto nie zna sekretu, nie może go zdradzić. Mój pierwszy rok jako nowego członka wypełniony był zdobywaniem wiedzy. Wiele dowiedziałem się o pewnych sprawach, w których uczestniczyło nasze Bractwo, jak też poznałem niektóre subtelne metody, za pomocą których umacniamy nasze wpływy. Poznawałem zasób wiedzy Świątyni i sposoby jej nauczania, jak również kilka jej tajników. Niestety, sama natura sekretów, których jesteśmy zobowiązani strzec, często decydowała o tym, iż nie mieliśmy prawa ujawniać pełni naszych możliwości, ani też ingerować w naturalny tok wydarzeń na całym świecie. Mogliśmy jedynie stać na uboczu i przyglądać się, jak ogromnych rozmiarów katastrofy, powodowane tak przez ludzi, jak przez przyrodę samą, przyczyniały światu wielkich

nieszczęść i zagrożeń. Zaczynałem coś rozumieć z heroicznie cierpliwej postawy świętych: stać z boku i patrzeć, jak powtarzane są raz za razem najstraszliwsze błędy ‒ i to nieodmiennie zawsze kosztem tych, którym najtrudniej było je znosić ‒ było dla mnie omal nie do zniesienia. Często zdarzało mi się chronić przed ich widokiem w zaciszu swego życia, tak wielkie przepełniało moją duszę wzburzenie i obrzydzenie, gdy widziałem, jak nieludzkie dzieją się rzeczy na tym świecie. Uczyłem się więc, coraz więcej się dowiadywałem i z wolna opanowywałem sekrety historii naszego tajnego Zakonu. Mijały lata, Annie i Alex dorastali, chodzili do szkół, a wreszcie opuścili rodzicielskie gniazdo, by założyć własne rodziny. Cait i ja kontynuowaliśmy nasze szczęśliwe pożycie wolnej od kłopotów i ciężarów pary, czekając na chwilę, gdy staniemy się dziadkami. Tymczasem wspinałem się w hierarchii Zakonu, przechodząc kolejne, nieznane mi uprzednio stopnie wtajemniczenia, aż osiągnąłem stopień szósty, który mylnie uznałem za najwyższy, jaki istniał. Na każdym kolejnym etapie owego procesu awansowania coraz mniej miałem współtowarzyszy. Gdy bowiem, dla przykładu, 399 po raz pierwszy zetknąłem się z Regułą Dobroczynności, dowiedziałem się, iż liczba wszystkich jej członków w rozmaitych Świątyniach na całym świecie sięgała siedemdziesięciu tysięcy. Wszakże stając się członkiem Bractwa, odkryłem, iż jest w nim jedynie siedmiuset Braci Pierwszego Stopnia, a gdy osiągnąłem Drugi Stopień, liczba ta zmniejszyła się o ponad dwustu, i tak dalej, i tak dalej: na każdym kolejnym stopniu tej niewidzialnej drabiny liczba współwtajemniczonych zmniejszała się w podobnych proporcjach. Do stopnia szóstego w żadnej epoce istnienia Bractwa nie doszło więcej niż trzydziestu jego członków. Przyczyną tego jest, raz jeszcze, ochrona samego Bractwa. Im mniejszy krąg ludzi zna jakąś tajemnicę, tym jest ona bezpieczniejsza. Wszelako jeszcze trzy tygodnie temu nie wyobrażałem sobie w najmniejszym stopniu, jak astronomiczne wymiary mają sekrety, strzeżone na najwyższych szczeblach wtajemniczenia. Chcę przez to powiedzieć, iż to, z czym zapoznałem się w Wewnętrznej Świątyni kilka wieczorów temu, przekonało mnie ponad wszelką wątpliwość o konieczności za-chowywania tego w największej tajemnicy, i wyznaję to z całkowitą szczerością. Jak to zatem możliwe, mógłby ktoś zapytać, aby człowiek, który wierzy w słuszność swej sprawy oraz w fundamentalną konieczność chronienia jej, by coraz skuteczniej wcielać ją w życie, zarazem upowszechniał jej najtajniejsze sekrety? Pozwólcie, że jeszcze raz powtórzę: wolałbym raczej po tysiąckroć umrzeć, niż zdradzić Bractwo, lub choćby tylko zagrozić realizacji Wielkiego Dzieła. A czemu przystąpiłem do spisywania niniejszego dokumentu? Otóż odpowiedź jest taka, iż jako najnowszy członek Wewnętrznej Świątyni, najbardziej ze wszystkich współbraci podatny na nadzwyczajne środki stosowane w celu zatajenia wiedzy, jaką ostatnio nabyłem, obarczony zostałem misją spisania dziejów rozwoju Zakonu od samych jego początków. Cel tego przedsięwzięcia jest dwojaki. Przelewając na papier to, co zostało mi zawierzone,

lepiej potrafię zapanować nad całym materiałem. To po pierwsze. Po drugie zaś, Wewnętrzna Świątynia w mądrości swojej przewidziała, iż w przyszłości utrwaleniu tego, czego obecnie tak zazdrośnie strzeżemy, najlepiej posłuży nie tajemniczość i skrywanie, lecz otwarte i jawne tego ogłoszenie. Pewnego dnia, mówią bracia, najskuteczniejszym sposobem zachowania tajemnicy stanie się rozgłaszanie jej na ulicach. Jeśli dziś jeszcze zdawać się to może zgoła śmiesznym paradoksem, to tylko ty-le mogę w tym względzie powiedzieć, iż chwila, gdy powstaną szczególne okoliczności, które ‒ choć nie do końca jeszcze określone ‒ sprawią, że ten skrajnie radykalny sposób zostanie zastosowany, jest coraz bliższa. Albowiem, przyjaciele, 400 żyjemy w niespokojnych czasach. Nadchodzi dzień, w którym cały świat poddany zostanie próbie wojny. Za Bożym przyzwoleniem i przy Jego pomocy możemy uratować się z piekiel-nego ogniska. Gdybyśmy w nim jednak spłonęli, wówczas niniejszy dokument może się stać jedynym, co pozostanie po naszym wspaniałym Zakonie, którego Wielkie Dzieło będzie musiało zostać dokończone przez tych, co przyjdą po nas. Tak tedy, zaraz w pierwszych dniach po moim wtajemniczeniu Siódmego Stopnia przystąpiłem do pracy, która została mi zlecona. Wyznaję, iż pisałem tę rzecz w pośpiechu, a głównym mym pragnieniem jest uchwycić wyraziste obrazy w tej samej chwili, gdy pojawiają się przede mną w gorączce Widzenia. Aby nie pozwolić owym wizjom rozpłynąć się lub stracić wyrazistość na skutek niedoskonałości pamięci, zamknąłem się przed światem w gabinecie na najwyższym piętrze mego domu, skąd nie wychodzę, jak tylko na rzadkie posiłki, prawie że nie zazna-jąc odpoczynku i snu. Moja droga Caitlin zaczyna się obawiać, iż tracę zmysły. ‒ Jak najdalszy jestem od szaleństwa ‒ mówię jej na to. ‒ Przeciwnie, ratuję resztki zdrowego rozumu! I jest to prawda. Jestem głęboko przekonany, że gdybym przerwał tę pracę choć na jeden dzień, to umysł mój pogrążyłby się w całkowitym chaosie. Dopóki pracuję, nadaję sens swemu dziwnemu, podwójnemu życiu, do którego się wdrożyłem. Jeśli gubię się w tych stronicach, to w tym celu, aby móc się ponownie odnaleźć. Tak tedy nie mam żadnego wyboru. Nie ośmielę się zatrzymać, dopóki praca ta nie zostanie zakończona. Wszelako widzę już jej koniec. Jeśli moja niewyszukana kronika znajdzie w przyszłości jakichś czytelników, to chciałbym, aby wiedzieli, iż przez cały czas, na ile tylko było to możliwe, starałem się wszystkie szczegóły oddać zgodnie z prawdą. Każde zwycięstwo w tej walce o prawdę będzie zasługą tych, których opisuję, a każdą porażkę przypisać trzeba mnie. Tematem tej opowieści jest Sanctus Clarus; lecz jest to także historia mężów i niewiast, którzy walczyli o to, by owo Święte Światło płonęło przez wieki całe. Proszę, abyście o tym pamiętali, ważąc nasze klęski i niedoskonałości. Bądź co bądź, nie

jesteśmy aniołami, lecz istotami z krwi i kości.

38. Bohemond, książę Taranto i pan Antiochii, przybył do Jerozolimy ze świtą dwustu rycerzy. Nie tracąc czasu, od razu wprowadził się do pałacu, opuszczonego niedawno przez dowódcę gwardii osobistej, emira Iftikhara. Otoczona wysokim murem siedziba z licznymi kolumnami i posadzkami z polerowanego kamienia, szybko przeobraziła się w wielką stajnię i zbrojownię. Liczne dziedzińce i ogrody oddano w użytkowanie książęcym koniom, którym marmurowe fontanny służyły za wodopoje. Dołączył niezwłocznie do księcia oddany mu najemnik, król Magnus, za czym dobrana para poczęła obmyślać najlepszy sposób na zagarnięcie jak największej części bogactw świeżo wyzwolonego miasta. Aby ułatwić sobie to zadanie, Bohemond za pomocą różnorodnych subtelnych sposobów dał komu trzeba do zrozumienia, że poprze każdego wielmożę, który starać się będzie o tron Jerozolimy, pod warunkiem wszakże, iż ten odwdzięczy mu się poparciem dla jego starań o udział w łupach. Wielcy panowie i szlachetni rycerze, którzy własnym swym potem i poświęceniem przyczynili się do oswobodzenia Świętego Miasta, niechętnym okiem patrzyli na zabiegi spóźnionych przybyszów i żadnym sposobem nie można ich było nakłonić do zmiany stanowiska w tej sprawie. Obie strony darzyły się żywą niechęcią i nie szczędziły sobie wzajemnie ostrych słów, a napięcie to wzrastało, w miarę jak zbliżała się zapowiedziana na następny dzień rada. Murdo i mnisi dowiedzieli się o tym wszystkim, powróciwszy do wikingów króla Magnusa. Odszukanie ich zajęło im większą część dnia po nocnej wizycie w monastyrze Świętej Marii. Ich obóz był opuszczony, a nikt w jego sąsiedztwie nie zwrócił najmniejszej uwagi na poczynania długowłosych najemników z dalekiej północy. Mimo głębokiej niechęci, jaką budziła w chłopcu myśl o ponownym wkroczeniu w mury Jerozolimy, zmuszeni byli przenieść swe poszukiwania do miasta. Wędrowali ulicami, które były ciche, i mijali domy, które były puste, a jeśli z któregoś dobiegały jakieś dźwięki, to były to odgłosy plądrowania. Meble, odzież i 402 cenne przedmioty, pozostawione przez pomordowanych mieszkańców, wyrzucali łupieżcy przez okna, by łatwiej było je przepatrzyć i zabrać, co znaleźli wartościowego. Święta Góra stała się wielkim przejściowym składem zagrabionego mienia, gdyż tam rabusie ostatecznie je pomiędzy sobą dzielili. Na ulicznym bruku wciąż jeszcze widniały ciemne plamy i mocno dawał się we znaki zarówno smród, jak i niezliczone muchy, jednakże leżało w alejkach i na dziedzińcach mniej, niż się Murdo obawiał trupów, którymi nikt się nie zajął. Na-potkali po drodze zaledwie pięć załadowanych zwłokami wozów, które powoli zmierzały ku dopalającym się stosom. Oczyszczanie Jerozolimy z jej zabitych przebiegało nader sprawnie. Natknęli się także na procesję zakonników, którzy już przystąpili do ponownego wyświęcania kilku pomniejszych kaplic i kościółków, opuszczonych od chwili najazdu mahometan. Wypytawszy biskupa, trzej braciszkowie dowiedzieli się o przybyciu Bohemonda i o zajęciu przez niego pałacu dowódcy Iftikhara.

‒ Znajdźmy Bohemonda ‒ rzekł Ronan ‒ a wówczas znajdziemy naszego króla i jego towarzyszy. Niezadługo przybyli do pałacu byłego wojskowego dowódcy Jerozolimy, który to piękny i wielki gmach nie znalazł wcześniej uznania wśród krzyżowców z tej racji, iż przynależał do niewiernego. Bohemond nie miał tego rodzaju skrupułów. Krótki pobyt w Antiochii nauczył go cenić sobie przepych i wygodę arabskich rezydencji. Murdo i mnisi znaleźli Norwegów już zadomowionych w apartamentach, które zajmował uprzednio osobisty lekarz emira z gronem swych pomocników i doradców. Wciąż zmęczony po minionej nocy, Murdo znalazł sobie zaciszny zakątek, i nie mieszkając, ułożył się do snu. Obudzono go po jakimś czasie, gdy do pałacu po-wrócił król Magnus w towarzystwie Bohemonda. Podczas gdy władca wieczerzał ze swym suzerenem i dobroczyńcą, jego podwładni zasiedli do posiłku w prowizo-rycznie przekształconym w jadalnię westybulu i przystąpili do omawiania wydarzeń dnia, który nie przyniósł żadnego rozstrzygnięcia. ‒ Zapamiętajcie moje słowa ‒ rzekł Orin, upiwszy ze swego kielicha kolejny łyk wina. ‒ Dojdzie do starcia. Sprawa tronu może zostać postanowiona tylko w walce. ‒ Może i tak ‒ zgodził się z nim Jon Wing ‒ chociaż to przecie nie Bohemonda wina, że go tu wcześniej nie było. Z Antiochii do Jerozolimy droga daleka. Gdyby oblężenie potrwało dłużej, to pewnie jako pierwszy przekroczyłby bramę. Opinia ta spotkała się z pomrukiem powszechnej zgody obecnych. Sporo wzniosło się kielichów w toaście na cześć wielkiej odwagi księcia. 403 ‒ To nie w jego odwagę tamci wątpią ‒ zauważył morski pilot króla Magnusa, zwany Svenem-Lejcem. ‒ Nie chcą mu przyznać prawa do łupu, który został pozyskany bez jego udziału. Gdybym to ja zdobył Święte Miasto, też nie byłoby mi spieszno z nim się dzielić. Norwegowie przyjęli to rozumowanie głośnymi okrzykami sprzeciwu. Nie dlatego, rzecz jasna, by mu odmawiali słuszności, lecz z tej przyczyny, że gdyby się nim kierować w tym konkretnym przypadku, to oni sami pozbawieni by zostali swojej części łupu, który oceniali jako niezmiernie bogaty. Wiążąc się z Bohemondem, król Magnus musiał dzielić zarówno jego zwycięstwa, jak i porażki. Jego wojownicy niewiele przeto zyskali na zdobyciu Jerozolimy, a ostrzyli sobie zęby na więcej. Książę, zarówno w chwilach wzlotów, jak i upadków, stanowił dla nich najpewniejsze z możliwych źródeł zysku, a tym razem spodziewali się go w wyniku podziału niezmiernych bogactw Jerozolimy pomiędzy zachodnich wielmożów.

‒ Bitwa trwała wszystkiego jeden dzień ‒ przypomniał Tolf Krzywonos. ‒ Wielu ludzi hrabiego Raymonda też nawet nie wyciągnęło miecza z pochwy, a jednak domagają się pełnego udziału. A przecież w sumie zebraliśmy nie mniej łupów niż inni! ‒ I nie mniej trupów! ‒ prychnął Sven, krzywiąc się na świeże jeszcze wspomnienie smrodu, którego się nawdychał. Z jego uwagą wszyscy biesiadnicy jednogłośnie się zgodzili. ‒ Moim zdaniem, fakt ten powinien być podczas jutrzejszej rady jasno postawiony wielmożom ‒ oświadczył Tolf, zyskując sobie powszechną i głośną aprobatę. Następnego dnia król i jego najemnicy z napiętą uwagą śledzili toczące się dyskusje. Każde zręczne pchnięcie i każda zasłona, którymi popisali się uczestnicy tej subtelnej walki na przebiegłe argumenty i groźby bez pokrycia, dokładnie zostały odnotowane i omówione wieczorem nad kielichami mocnego palestyńskiego wina. Także i Murdo przysłuchiwał się wszystkim rozmowom, choć w żadnej mierze nie rozpalały w nim takich emocji, jak w ich uczestnikach. Wszak sam już był posiadaczem ogromnego łupu, a że krucjata jako taka w ogóle go nie interesowała, to nie obchodziły go też nie kończące się rozgrywki o wpływy i władzę. Patrzył na nich wszystkich z taką samą obojętnością, z jednym tylko wyjątkiem: ilekroć padało imię Baldwina, Murdo nastawiał uszu ze szczególną uwagą. Wiedział, iż pod tym właśnie dowódcą służyli jego bracia, do których chciał się jak najszybciej przyłączyć. Z myślą o tym przysłuchiwał się wszystkiemu, co dotyczyło osoby Baldwina, tedy dowiedział się między innymi, że jest on bratem 404 księcia Godfreya de Bouillon. Godfrey cieszył się opinią męża wielkiej pobożności i zarazem dzielnego rycerza. Wszak to on pierwszy wdarł się podczas niedawnej bitwy na mury i zdołał utrzymać zdobytą pozycję, która to nadzwyczaj śmiała akcja największe miała ze wszystkich znaczenie dla zdobycia Jerozolimy. Tymczasem szacunek dla jego młodszego brata znacznie się zmniejszył z chwilą, gdy Baldwin nie dotrzymał pielgrzymiego ślubu i przerwał krucjatę, aby objąć władzę nad Edessą, miastem leżącym o kilka dni marszu na północ od Świętego Miasta. Sporą część następnego dnia spędził Murdo, zastanawiając się nad sposobem, jakim mógłby dostać się do Edessy i odszukać tam swoich braci, aż w pewnej chwili dosłyszał wieść, iż Baldwin ze swą wojenną drużyną przybył do Jerozolimy i rozłożył się obozem na Górze Oliwnej. Niezwłocznie odnalazł Emlyna i podzielił się z nim tą nowiną. ‒ Są tam moi bracia ‒ oświadczył. ‒ Pójdę ich szukać. ‒

Wkrótce zacznie się zmierzchać ‒ zauważył okrągłolicy braciszek. ‒ Może byłoby lepiej, gdybyś zaczął te poszukiwania jutro? Chłopiec wszakże nie dopuszczał do siebie myśli o jakiejkolwiek zwłoce. ‒ Ruszam tam od razu. Jeśli się pośpieszę, to dojdę do obozu jeszcze przed nocą. ‒ Pójdę z tobą ‒ postanowił wobec tego mnich. ‒ Daj mi tylko czas, żebym mógł pożegnać króla. Zaczem odbiegł, a wróciwszy po paru chwilach, dzierżył w dłoniach laskę dla siebie, włócznię dla chłopca oraz bukłak z wodą dla nich obu. Wyszli z pałacu na ulicę, którą podążyli spiesznie ku Jaffijskiej Bramie, a zważywszy bowiem na późną porę, Emlyn uznał, iż lepiej będzie szukać drogi na Górę Oliwną za murami, niż błądzić w zapadającym zmroku po nieznajomych uliczkach. Wyszli tedy z miasta przez zachodnią bramę i wkroczyli na trakt wiodący wzdłuż murów. Nieustannie łączyły się z nim i rozłączały liczne drogi, które prowadziły do rozmaitych miejscowości i miast ‒ Hebronu, Betlejem, Getsemani, Damaszku i innych ‒ a nadto otaczały go liczne, położone w pobliżu grupki niewielkich gospodarstw, oddzielonych od siebie niskimi białymi murami lub też gęstymi żywopłotami z ciernistych krzewów i kaktusów. Z wolna ustępował całodzienny upał, aczkolwiek na zachodzie zniżające się słońce wciąż jeszcze rozpłomieniało niebo. Powietrze było ciepłe i nieruchome, przesycone ostrym, drzewnym zapachem, który emanował z rosnących wokół małych, zakurzonych krzewów. Droga była niemal pusta; z rzadka tylko spotykali jakiegoś rolnika lub rzemieślnika, a i to na widok włóczni w ręku chłopca każdy brał ich za Franków i na wszelki wypadek obchodził ostrożnie szerokim łukiem. Maszerowali tedy, mając mury miasta po lewej ręce, przed sobą zaś obsadzone 405 drzewami oliwnymi wzgórza. W przedwieczornym świetle zbocza ich przybrały barwę ciemnej purpury, przeto wyraziście rysowały się na tym tle jasnoniebieskie pnie oliwek oraz ich czarne liście. Przez dłuższy czas kroczyli w milczeniu, a Murdo pogrążył się w rozpamięty-waniu wszystkiego, co się zdarzyło w ciągu dwóch ostatnich dni. Wspominał nocną wyprawę do monastyru i katakumby, w których miał widzenie świętego Andrzeja. „Stwórz dla mnie królestwo, bracie”, rzekła biała postać, on zaś obiecał: „Zrobię wszystko, co będę mógł”. Policzki zapłonęły mu rumieńcem wstydu, gdy poczuł ciężar swej własnej małości, który niczym wielki głaz gniótł jego duszę. Niezadługo dotarli do miejsca, w którym tamtej nocy natknęli się na grupę żołdaków, a wówczas Murdo zapytał niby to obojętnym tonem: ‒ Czy było prawdą to, co tu powiedziałeś tym ludziom?

‒ Masz na myśli papieski dekret o powszechnym odpuszczeniu grzechów? ‒ Emlyn zerknął nań z ukosa. ‒ Cóż, takie jest właśnie moje odczucie w tej sprawie. Nie wątpię, iż opinia naszych łacińskich braci byłaby odmienna od mojej, wszelako owi rabusie nie mieli pojęcia, że nie jesteśmy tego samego obrządku, co reszta zakonników. Lecz tacy jak oni ludzie rzadko skłonni są słuchać duchowych porad. Przekonałem się, że zatwardziali grzesznicy są w najlepszym razie opornymi owieczkami. ‒ Czyżbyś się nie zgadzał z papieskim dekretem? ‒ Jesteśmy przyjaciółmi, przeto będę z tobą szczery ‒ odparł Emlyn, po czym przez chwilę milczał, patrząc w mroczniejące niebo, jednak gdy odezwał się znowu, w jego głosie pobrzmiewał ton stanowczego potępienia. ‒ Papież jest głup-cem, jeśli uważa, iż grzech i jego odpuszczenie, to coś w rodzaju towarów na targowisku człowieczych dusz. Grzechy, popełnione podczas pielgrzymki i tutaj, bez wątpienia tak samo nadwerężą ludzkiego ducha, jak wszystkie inne i kiedy indziej, a to, iż nie zostaną wyznane, prześladować będzie serca grzeszników przez całą wieczność. Słowa te wywarły na chłopcu dziwne wrażenie i dosłyszawszy w nich prawdę, odczuł potrzebę wyznania swego własnego udziału w okropnościach owego przerażającego dnia w Jerozolimie. Stanął mu przed oczami obraz przesłoniętego dy-mami nieba i tchnące chciwością twarze żołdaków, i czerwień gorącej krwi tryskającej z ran, i skulone ciała leżące na ulicy. Ponownie odczuł dławiące przygnębienie i obrzydzenie, które ogarniało go na widok wszystkiego, co tamtego dnia zobaczył, i zrozumiał, iż nie chciałby dźwigać tego ciężaru na swych barkach aż po kres żywota. ‒ Jestem równie grzeszny, jak wszyscy inni ‒ powiedział cicho. ‒ Tak…? ‒ rzekł Emlyn tonem dyskretnego wyczekiwania. ‒ Uczyniłem zło ‒ wyznał młodzieniec, po czym wahając się i zacinając, 406 opisał mnichowi masakrę i zniszczenie, których był świadkiem w Świętym Mieście: spalone świątynie, wypełnione sczerniałymi zwłokami; ulice pokryte trupami i spływające krwią; ciałko utopionego dziecka i obłąkana rzeź bezbronnych mieszkańców. Opowiedział mu, jak natknął się na trzech żołnierzy, ścigających niewiastę z dwojgiem niemowląt, i jak, zabiwszy wszystkich troje, obrócili się oni przeciwko niemu. ‒ Byliby zabili także i mnie, zanadto jednak byli nieostrożni, a ja okazałem się szybszy. Zabiłem ich prowodyra, a dwaj pozostali uciekli.

Po czym zwierzył się Emlynowi z tego, iż zdjął z zabitego krzyżowca płaszcz i nałożył go na siebie. ‒ Bałem się ‒ zakończył swą opowieść. ‒ Chciałem stamtąd… od tego wszystkiego uciec. Przysięgam ci na moje własne życie, że nie chciałem go zabić. Ale rzucił się na mnie, i taki był niezręczny i bezmyślny, że… zanim sobie z tego zdałem sprawę, już był przebity. Chociaż tak naprawdę, to mogłem uniknąć tego zabójstwa, tylko że w gruncie rzeczy było mi to obojętne. Umarł pośrodku ulicy, a ja bałem się, że tamci wrócą, więc osłoniłem się jego krzyżem, żeby mnie inni już nie atakowali. ‒ Rozumiem ‒ rzekł Emlyn po chwili zastanowienia. ‒ Zabiłeś po to, by ratować swoje własne życie. Zapewne, działałeś pod wpływem strachu, ale nie z żadnych innych pobudek. Gdyby krzyżowcy dali ci możliwość wyboru, postąpiłbyś pewnie inaczej, prawda? Murdo przytaknął ruchem głowy. ‒ To niezbyt wielki grzech, jeśli w ogóle twój uczynek za grzech powinien być uznany ‒ stwierdził mnich. ‒ Działałeś po prostu w obronie własnego życia, a takie działanie nie zasługuje na potępienie. ‒ Po prostu wszystko inne było mi obojętne! ‒ zakrzyknął chłopiec. ‒ Gdybym był wcześniej zareagował, być może uratowałbym życie tej niewieście i jej dzieciom. Ja jednak stałem i przyglądałem się tylko, nie idąc im z pomocą. Bałem się! ‒ To pewne, iż lęk zawsze był jedną z największych słabości Adamowego rodu ‒ odparł zakonnik. ‒ Jakkolwiek jednak prawdą jest, że często prowadzi on do grzechu, to sam w sobie grzechem bywa nadzwyczaj rzadko. ‒ Wiedziałem, co czynię ‒ zaoponował Murdo. ‒ Dlatego właśnie zabrałem płaszcz mordercy. Ta niewiasta zginęła w obronie swoich dziatek, tymczasem ja, kiedy ostrze broni zwróciło się przeciwko mnie, okazałem się tchórzem. Powinienem był zginąć w jej obronie, a zamiast tego ukradłem ten płaszcz, byle tylko samemu móc uciec. ‒ Zaczynam cię rozumieć ‒ rzekł na to Emlyn. ‒ Być może, jak twierdzisz, 407 zdołałbyś uratować tę nieszczęsną niewiastę i jej dzieciątko, a w każdym razie przynajmniej przeciwstawiłbyś się złu. Winieneś był nie dać swego przyzwolenia na to, by niegodziwość i grzech wzięły nad tobą górę, tak? ‒

To prawda ‒ przyznał przygnębiony Murdo. ‒ Jesteś człowiekiem wielkiej prawości, przyjacielu ‒ zauważył Emlyn. ‒ Nie żądasz od innych więcej niż od samego siebie. Chłopiec spojrzał na niego niepewnie. ‒ To prawda, synu. Gdyby tak nie było, to nie przeżywałbyś tego wszystkiego tak dotkliwie. Uważasz, że powinieneś dochowywać wierności prawdzie, którą nosisz w sobie, i nie wystawiać na szwank swego honoru, godząc się na wielkie kłamstwo, które cię otacza. Że tedy nie sprostałeś w owej chwili temu wymaganiu, a zatem zasługujesz na potępienie, przynajmniej we własnym sercu. Murdo, całkowicie się zgadzając z niepodważalnym osądem mnicha, na nowo z całą siłą poczuł brzemię poniesionej porażki. Żal i przygnębienie rozlewały się po nim czarnymi falami i ściskały za gardło tak mocno, iż nie był w stanie wydusić z siebie słowa. ‒ W takim razie posłuchaj mnie teraz, mój synu, zarówno jako kapłana, jak i twojego przyjaciela ‒ oświadczył Emlyn. ‒ Uczynię to, co jest obowiązkiem każdego przyjaciela: podźwignę cię z twego upadku. Uczynię również to, co tylko kapłanowi jest dane: odrodzę twą duszę i z powrotem wprowadzę cię na Ścieżkę Prawdy, a potem skieruję ku Świętemu Światłu. ‒ Proszę cię o to ‒ rzekł Murdo, czując, jak budzi się w nim nadzieja, choć jeszcze przed chwilą zdawał się sobie tak zagubiony i pozbawiony jakichkolwiek cnót, iż odrodzenie jawiło mu się jako zupełna niemożliwość. ‒ Powiedz mi, co mam czynić, a wszystko uczynię. Daj mi tylko rozgrzeszenie, Emlynie. ‒ Dobrze ‒ rzekł zakonnik, po czym zatrzymał się i ująwszy chłopca za ra-mię, obrócił go ku sobie. ‒ Klęknij i opuść głowę w pokorze. Na drodze prócz nich nikogo nie było. Murdo ukląkł, zwiesił głowę i skrzyżo-wał ramiona na piersiach. Położywszy mu dłoń na ramieniu, Emlyn zaczął się modlić, wstawiając się u Boga za chłopcem i prosząc, aby mu wybaczył. Następnie zapytał: ‒ Czy wyrzekasz się zła? ‒ Wyrzekam się zła ‒ odpowiedział z przekonaniem Murdo. ‒

Czy trwasz przy Chrystusie? ‒ Trwam przy Chrystusie. ‒ Czy żałujesz za grzechy? ‒ Żałuję za grzechy. 408 I w samej rzeczy, z całego serca pragnął w owej chwili pozbyć się ich i rozpocząć wszystko od nowa, z czystym sercem. ‒ Niechaj Bóg cię zbawi, mój synu ‒ rzekł Emlyn, a następnie, położywszy obie dłonie na głowie młodzieńca, wypowiedział formułę błogosławieństwa: Niechaj Bóg ojciec oraz syn Boży Jezus, jako też Duch Święty, Osłaniają cię, podtrzymują i trwają przy tobie, Oświetlają twą ścieżkę i prowadzą cię za sobą Po wzgórzach, po dolinach i równinach, Na każdym kroku twej wędrówki skroś burze tego świata. Po tych słowach Emlyn klasnął w dłonie i rzekł: ‒ Powstań, Murdo Ranulfsonie, i raduj się! Odpuszczone ci zostały twe grzechy i w niepamięć odsunięte. Możesz na nowo podjąć swą życiową podróż, z du-szą oczyszczoną i nieskalaną. Podniósłszy się z klęczek, w samej rzeczy poczuł Murdo, iż spadł z niego wszelki ciężar. Znowu była w nim zapomniana już lekkość. Ogarnął go spokój i krzepiąca pewność, i po raz pierwszy od bardzo dawna na nowo był w wewnętrznej zgodzie z samym sobą. Zaskoczony, spojrzał na krągłolicego braciszka. ‒ Jakeś ty tego dokonał? ‒ zapytał, zdumiony nagłością i intensywnością uczuć, które go przepełniły. Emlyn przypatrywał mu się z zaciekawieniem. ‒ Podejrzewam, że nigdy przedtem nikt cię należycie nie wyspowiadał. Wspaniałe to uczucie, nieprawdaż? Murdo z zapałem przytaknął. Z całą pewnością żadnemu innemu kapłanowi nie udało się dotychczas wywołać w nim tak nadzwyczajnych i głębokich przeżyć.

Uświadomił sobie raptem, iż być może po raz pierwszy w życiu otarł się na króciuteńką chwilę o prawdziwą świętość, i rezultat tego przelotnego dotknięcia był cudowny. W jego duszy aż buzowało, niczym w przelewającej się poza krawędź basenu fontannie. Czuł w sobie taką moc, iż zdawało się, że jedno jego słowo zdolne byłoby przenosić góry; że gdyby wyciągnął ku niebu rękę, to zerwałby z niego księżyc i zamknął go w dłoni; że jednym tupnięciem nogi przepędziłby całe szatańskie legiony z powrotem do ich mrocznych legowisk. Szli dalej, wszakże jemu marsz już nie wystarczał. Pragnął biec. Ba! Pragnął lecieć! ‒ Szybciej, Emlynie! ‒ zakrzyknął, wysuwając się o parę kroków naprzód. ‒ Moi bracia czekają! Pośpiesz się, to wkrótce do nich dotrzemy! ‒ Ja już się śpieszę ‒ odparł braciszek, który puścił się niezgrabnym truch-tem. ‒ Wszelako cierpliwość, jak wiesz, także jest cnotą. 409 Podążali dalej doliną wzdłuż wysokich murów Jerozolimy. Gdy droga poczęła się wznosić ku wzgórzom, Murdo postanowił wreszcie zwolnić kroku. Zaczekawszy na mnicha, zapytał: ‒ Skoro nie wierzyłeś w prawdziwość papieskiego dekretu, to czemu wyruszyłeś do Jerozolimy? Jeśli nie dla krucjaty, to w jakim w ogóle celu wyruszyłeś na tę pielgrzymkę? ‒ Tyleż jest powodów do pielgrzymowania, ile dróg i pielgrzymów ‒ odparł Emlyn. Murdo nie dał się zbyć tą sentencją. ‒ Jaki był twój powód? Zakonnik wydął usta w zastanowieniu. ‒ Zostaliśmy… Zawahał się na chwilę. ‒ Dostaliśmy polecenie, aby pójść do Jerozolimy. ‒

To wiem. Od króla Magnusa. ‒ Nie ‒ odparł Emlyn. ‒ Polecono nam to w widzeniu. Dopiero potem wezwał nas król Magnus. Murdo zerknął nań z ukosa, z wyrazem niedowierzania na twarzy. ‒ Jakiego rodzaju było to widzenie? ‒ Wydaje mi się, że całkiem zwyczajne ‒ rzekł mnich. ‒ Otrzymaliśmy wezwanie, by czuwać i czekać, aż Bóg powie nam, co mamy czynić. ‒ I co? ‒ dopytywał się chłopiec. ‒ Powiedział wam to Bóg? ‒ Powiedział ‒ odparł Emlyn. ‒ A to, czego dowiedzieliśmy się w Antiochii, ponad wszelką wątpliwość potwierdziło, że zostaliśmy wezwani. Ton jego głosu wyraźnie dowodził, iż chciałby na tym wyjaśnieniu poprzestać, jednakże Murdo zanadto był niecierpliwy. ‒ Powiedziałeś, że jesteś moim przyjacielem ‒ przypomniał mu. ‒ Zawierzyłem ci tajemnice swojej duszy, przeto nie zdradzę też twoich. ‒ Dostaliśmy polecenie, aby ocalić włócznię. Odpowiedź owa tak była różna od tego, czego młodzieniec oczekiwał, że aż się potknął. ‒ Świętą Włócznię? ‒ zapytał, jak gdyby mogło chodzić o jakąkolwiek inną. ‒ Bez wątpienia ‒ odrzekł mnich. ‒ Mamy ocalić tę świętą relikwię z rąk tych, którzy mogliby ją zbezcześcić i uczynić z niej przekleństwo. ‒ Kto wam to nakazał? ‒ spytał Murdo, który wszakże przeczuwał już, jaka będzie odpowiedź. ‒ Święty Andrzej ‒ powiedział Emlyn i dodał, że Ronan był jedynym, któremu święty się ukazał. ‒ Wszelako w takich sprawach ja i Fionn zawsze zdajemy 410

się na jego sąd. Brat Ronan to człek największej świętości i pobożności. ‒ Ani trochę w to nie wątpię ‒ rzekł Murdo, w którego sercu płonął teraz ogień. Nie był pewien, czy powinien się Emlynowi zwierzyć z własnych spotkań z tajemniczym świętym, wszakże zanim zebrał się na odwagę, by cokolwiek powiedzieć, mnich zakrzyknął: ‒ Popatrz! Tam na zboczu! Widać już obóz Baldwina!

39. Książę Edessy ustanowił swój obóz na Górze Oliwnej, własny swój namiot każąc rozbić na samym szczycie. Na wszystkich zboczach płonęły ogniska, aż do samego dołu rozpościerając się na zachodnim, z którego rozciągał się widok na mury Jerozolimy wznoszące się prosto i wysoko po przeciwnej stronie doliny Kidronu. Noc była ciepła, przeto żołnierskie ognie nie strzelały wielkimi płomieniami, służąc głównie jako oświetlenie, w którym widoczne były twarze rycerzy: jedli, popijali ciemne palestyńskie wino i rozmawiali. Baldwin przyprowadził z sobą czterystu rycerzy i pieszych. Wszystkich, których mógł zabrać z Edessy bez szkody dla jej obronności. Przybyli tu zaraz po południu, a sam książę udał się do miasta, by naradzić się ze swym bratem Godfreyem, pozostawiając swym szlachetnie urodzonym towarzyszom troskę o urządzenie obozu. Jak to zwykle w takich razach bywało, poszczególne nacje ‒ Frankowie, Szkoci, Flamandowie, Normanowie i inni ‒ trzymały się w osobnych grupach. Rycerze rozbijali swe namioty w pobliżu rodaków i krajan, a potem gromadzili się we własnych gronach wokół jednego czy dwóch ognisk. Uprościło to zadanie chłopcu i mnichowi, którym wystarczyło szukać obozowiska pielgrzymów z Ciemnych Wysp. ‒ Pax vobiscum, przyjaciele ‒ rzekł Murdo, przystępując do pierwszej takiej grupy, na którą się natknęli. ‒ Szukamy synów czcigodnego Ranulfa z Orkadów. Czy któryś z was mógłby nam powiedzieć, gdzie ich znajdziemy? W odpowiedzi doczekali się paru mętnych sugestii, wielu skrzywień i wzruszeń ramionami, wszelako żadnej dokładnej wskazówki. Murdo podziękował, i poszli dalej. Przy następnym ognisku spotkało ich lepsze przyjęcie: poinformowano ich, że Orkadyjczycy najprawdopodobniej obozowali z Dunami, aczkolwiek nikt nie przypominał sobie, aby ich był widział po dotarciu do Jerozolimy. Mogą siedzieć w którymkolwiek miejscu, powiedziano im, czemużby więc nie zapytać któregoś z konnych patroli? Para wędrowców przeszła do następnego zgromadzenia, które siedziało nieco dalej, aby tam dowiedzieć się, iż Dunowie obozowali na szczycie góry. ‒ Są niedaleko książęcych namiotów ‒ powiedział jeden z rycerzy. ‒ Widziałem ich tam przed zmierzchem. Namioty książęcej świty stały nieopodal, postanowili tedy od razu się tam udać. Wspinając się w ciemnościach ku szczytowi, natrafili na obozowisko księcia odznaczające się większymi od reszty namiotami, przed którymi łopotał książęcy proporzec, a obok niego dwa znaki innych wysoko urodzonych. Ich złocenia i srebrzystości pobłyskiwały w świetle ognisk. Nieco poniżej tego zgrupowania stały mniejsze namioty, z których pobliża dobiegały śmiechy. Wszakże za nadejściem chłopca i zakonnika zapadła cisza.

‒ Pax vobiscum, przyjaciele ‒ zaczął Murdo, jednakże urwał na widok dwóch postawnych rycerzy, którzy zerwali się i zwrócili w jego stronę. ‒ Idźcie sobie precz. Nie trzeba nam tu żadnych klechów! ‒ warknął jeden z nich. ‒ Torf…? Rycerz, którego twarz była na wpół skryta w mroku, wpatrywał się w niego w milczeniu. ‒ Torf-Einar? ‒ powtórzył Murdo, wkraczając w krąg światła. ‒ To ja, Murdo. Twarz tamtego traciła stopniowo wyraz wrogości w miarę, jak rozpoznawał przybysza. ‒ Murdo? ‒ zakrzyknął w najwyższym zdumieniu. ‒ Byłżebyś to ty?! ‒ Torf, ja… ‒ Boże miłościwy, to jest Murdo! ‒ rozległ się okrzyk trzeciego rycerza, który zerwał się na równe nogi od ogniska. ‒ Skuli! ‒ wrzasnął młodzieniec, podbiegając do ognia, aby przywitać się z braćmi. Torf walił go po plecach, dając niewyszukany wyraz swej radości i krzyczał do swych towarzyszy: ‒ Widzicie go? To nasz brat do nas przybył! ‒ Co ty tu robisz, Murdo? ‒ zapytał Skuli, obejmując go mocno. ‒ Jak nas znalazłeś? ‒ Skuli… Torf… Oszołomiony Murdo potrząsnął głową, jak gdyby chciał się przekonać, że to nie sen. ‒ Tak się cieszę, że was znalazłem. Jak się macie? ‒

Kiedy przybyłeś? ‒ spytał Skuli. ‒ Od dawna już tu jesteś? ‒ Co słychać w domu? ‒ Torf na przemian pytał i informował go. ‒ Ojciec jest w Jerozolimie. Wiedziałeś o tym? 413 ‒ Widziałeś się z nim może? ‒ zapytał Skuli. ‒ Rozstaliśmy się w Ma’arra. ‒ A Paul? ‒ spytał Murdo, rozglądając się dokoła. ‒ Jest tu z wami? Uśmiech na twarzy Torfa zgasł. ‒ Paul nie doszedł do Edessy ‒ rzekł. ‒ W Antiochii złapała go febra i zmarł. To wtedy postanowiliśmy się przyłączyć do księcia Baldwina. ‒ Kim jest ten klecha? ‒ zaciekawił się Skuli, zmieniając temat, aby poprawić nastrój. Przyglądał się Emlynowi, który stał po przeciwnej stronie ogniska. ‒ To mój przyjaciel, brat Emlyn ‒ odparł Murdo. ‒ Razem podróżujemy. ‒ Murdo, który pielgrzymuje razem z mnichem! ‒ Skuli aż gwizdnął ze zdumienia. ‒ Nigdy bym w to nie uwierzył. Tylko nie powiedz mi teraz, że i ty złożyłeś śluby! Przecież zawsze nienawidziłeś duchownych jeszcze bardziej nawet niż Torf! ‒ Nie, nie! ‒ Roześmiał się Murdo. ‒ Nigdy nie zostanę zakonnikiem. Ale oni… Bo jest ich trzech i są doradcami króla Magnusa… pozwolili mi się do siebie przyłączyć. ‒ Więc i król Magnus tu jest? ‒ zdziwił się Torf. ‒ Ilu ludzi ze sobą przywiódł? ‒ Sporo ‒ odparł Murdo. ‒ W sumie prawie czterystu. ‒ W takim razie powinien się przyłączyć do Baldwina ‒ powiedział Torf. ‒ Książę dobrze płaci. W tym momencie odezwał się Emlyn:

‒ Może znalazłoby się jakieś miejsce, żeby porozmawiać na osobności? Macie sobie z pewnością bardzo wiele do powiedzenia, a ja w tym czasie chętnie czegoś bym się napił po trudach długiego marszu. ‒ Jasne! ‒ przyznał mu rację Torf. ‒ Chodźmy tędy. Tam zaraz jest drzewo. Skuli, zdobądź dla nas dzban i kielich. Do brata Emlyna zaś rzekł: ‒ Nigdzie tu nie ma piwa. Mamy tylko wino i nawet już powoli do niego przywykamy. ‒ Mnie wino posmakowało ‒ oświadczył mnich. ‒ Bądź co bądź to jednak ciecz, a przy tym gładko przechodzi przez gardło. Torf zaśmiał się na te słowa, po czym poprowadził ich od ogniska do pokrzy-wionego drzewa oliwnego, które rosło kawałek dalej. Widok białego w świetle księżyca jak kość i cichego jak grób Świętego Miasta, które roztaczało się po przeciwnej stronie doliny, przypomniał chłopcu powagę jego misji. Usadowili się pod drzewem. Emlyn oparł swój krągły tułów o pień, a Torf przysiadł na kępce zeschniętej trawy, która wyrosła pomiędzy korzeniami. Murdo 414 siadł naprzeciw niego ze skrzyżowanymi po turecku nogami, nagle poważny i milczący. Kotłowało się w nim wszystko, co miał do opowiedzenia, jednakże nie mógł się zdecydować od czego zacząć. Tak wiele tego było, że zgoła nie wiedział, co wybrać, przeto w milczeniu wpatrywał się w twarz brata, pragnąc, by Torf bez słów zrozumiał, co pchało go przez oceany, dlaczego musiał ich odszukać i z czym się do nich ma zwrócić. ‒ Jak wam się podoba Jerozolima? ‒ zagadnął po chwili Torf. ‒ Mówią, że odbyła się tam niezła bitwa. Gdzie byliście, kiedy miasto padło? ‒ Byliśmy już tutaj ‒ odparł Murdo, po czym, nie chcąc odświeżać bolesnych wspomnień z tamtego dnia, zapytał: ‒ Daleko stąd do Edessy? ‒ O, dość daleko ‒ odrzekł Torf-Einar. ‒ Potrzebowaliśmy dziesięciu dni, żeby tu dojść. Gdyby oblężenie się przeciągnęło, to wzięlibyśmy udział w bitwie. Ale już cztery dni temu dotarła do nas wieść, że miasto zostało zdobyte. ‒

Powiadają, że wzięto wielkie łupy ‒ wtrącił Skuli, który właśnie do nich dołączył. Napełnił winem kielich i wręczył go mnichowi. ‒ Sláinte! ‒ rzekł Emlyn, wznosząc kielich, po czym pociągnął potężny łyk i przekazał naczynie przyjacielowi. Murdo upił trochę i oddał je Torfowi, a ten opróżnił kielich do dna i wręczył Skuliemu, prosząc, by napełnił go na nowo. ‒ Murdo! ‒ powiedział Skuli, kręcąc z niedowierzaniem głową. ‒ Jesteś ostatnim człowiekiem, którego bym się tutaj spodziewał. Powiedz wszakże, jak sobie nasza matka radzi z gospodarowaniem? Sama się tym teraz zajmuje? Murdo, choć bardzo nie chciał zepsuć radosnego nastroju braterskiego spotkania falą złych wieści, uznał, iż nie wolno mu dłużej tego odkładać. ‒ Z tą właśnie sprawą tu przybyłem ‒ rzekł. ‒ Hrafnbú jest dla nas stracone. ‒ Stracone? ‒ zdumiał się Skuli, odrywając usta od brzegu kielicha. ‒ Hrafnbú stracone?! Murdo, jak mogliście do tego… Torf przerwał mu ruchem wzniesionej dłoni. ‒ To dopiero połowa tego, co muszę wam powiedzieć ‒ ciągnął w ciszy Murdo. ‒ Ojciec zmarł… przed dwoma dniami. Byłem przy jego śmierci. Ta wiadomość wywołała milczenie zdumienia, którego chłopiec nie przerywał. Po dłuższej chwili odezwał się Torf: ‒ Opowiedz nam wszystko. ‒ Został ranny. Obecny tu Emlyn i jego dwaj przyjaciele odnaleźli go w jednym ze szpitalnych namiotów ‒ wyjaśnił Murdo, po czym opowiedział, jak doszło 415 do tego, iż spotkał się z ojcem, jak wyglądała jego śmierć, a potem pogrzeb w dolinie pod murami Świętego Miasta. Torf i Skuli wysłuchali wszystkiego w ciszy, na przemian marszcząc brwi i kręcąc głowami. Następnie opowiedział Murdo, jak dotarł do Jerozolimy w poszukiwaniu ojca, którego chciał sprowadzić na Orkady, aby przystąpił do zabiegów o odzyskanie rodowych włości. ‒ Teraz ty jesteś panem na Hrafnbú ‒ rzekł na koniec do Torfa-Einara. ‒

Twoim obowiązkiem jest wrócić na Orkady i raz na zawsze załatwić nasze sprawy. Torf w zamyśleniu potarł brodę. ‒ Z przykrością dowiaduję się o tym nieszczęściu ‒ oświadczył wreszcie ‒ ale nie wrócę. ‒ W Jaffie możemy zdobyć statek ‒ powiedział Murdo. ‒ Wiem, że wielu szlachetnie urodzonych wraca teraz do domu i moglibyśmy zabrać się z którymś z nich. Możemy nie mieszkając, ruszyć w drogę i… ‒ Murdo! ‒ przerwał mu brat, podnosząc głos. ‒ Powiedziałem przecie, że nie wracam na Orkady. Przysięgliśmy wraz ze Skulim wierność księciu Baldwinowi. Zostaniemy tutaj, aby walczyć u jego boku. ‒ Jakże to? ‒ zakrzyknął Murdo, nic z tego nie rozumiejąc. ‒ Przecież krucjata jest już zakończona. Możemy wracać do domu! ‒ Książę zdobył Edessę ‒ odparł Torf. ‒ Uczynił ją pierwszym miastem wielkiego królestwa i obiecał złoto i włości wszystkim tym, którzy z nim zostaną. Jest tu wiele bogactw i zamierzamy dostać należną nam część. ‒ To prawda, Murdo ‒ wtrącił Skuli. ‒ Będziemy mieli własne królestwo, z pałacami, stadninami koni i niezliczonymi skarbami. Osiągnął to już Baldwin, osiągnął Bohemond, przeto i my do tego dojdziemy! ‒ Mamy ziemie na Orkadach ‒ zaoponował słabo Murdo. ‒ Jest na nich wystarczająco wiele bogactw, trzeba je tylko odzyskać. Wiem, kto jest teraz w ich posiadaniu. To jeden z wasali króla Magnusa, który jest z nim w Jerozolimie. Moglibyśmy… ‒ To, co mieliśmy na Orkadach, jest po prostu niczym ‒ oświadczył stanowczo Torf. ‒ W porównaniu z bogactwem Wschodu jesteśmy żebrakami. Niech będzie, że Hrafnbú jest stracone, bo też nie warte jest tego, by o nie walczyć. A już na pewno nie warto tułać się z powrotem na Orkady po to jedynie, aby je odebrać jakiemuś norweskiemu głupcowi, który się połaszczył na tę dziedzinę. Niech ją sobie ma, takie jest moje zdanie. Tutaj jest więcej. Wystarczy tylko, żebyśmy to sobie wzięli. 416 ‒

Powinieneś zostać z nami, Murdo ‒ zaproponował Skuli. ‒ Będziemy wszyscy trzej wspólnie królować. Murdo przypatrzył się tym dwu mężczyznom. Czy to naprawdę jego bracia? Jak mogli tak się zachowywać i mówić? Śmierć ojca nie wyrwała z ich piersi nawet jednego westchnienia żalu, a utrata rodowych majętności to dla nich jedynie powód do drwiących uwag! Sam tedy pozwolił sobie na kpinę: ‒ Królować! Żaden prawdziwy król nie uchyliłby się od walki o swoje ziemie i swój lud. A skarby? Chcecie skarbów? Ja mam ich tyle, że starczy dla nas wszystkich. Nasz ojciec zachował cały łup, jaki mu przypadł w udziale i przed śmiercią przekazał go mnie. Możemy wrócić z naszym skarbem do domu i użyć go dla odzyskania naszych ziem. ‒ Tedy tak właśnie uczyń, Murdo ‒ rzekł na to Torf. ‒ Bierz to wszystko, co dał ci ojciec, i wracaj. ‒ Już my tam dobrze wiemy, jakie to skarby zgromadził czcigodny Ranulf ‒ dorzucił Skuli. ‒ Widzieliśmy je. Parę kawałków złota i srebra. Jeśli chcesz znać prawdę, to powiem ci, że są wśród nas rycerze ‒ nie tylko książęta, ale i tacy sami jak my ‒ którzy w jednej bitwie zdobyli większe skarby, niż kiedykolwiek widział najbogatszy jarl Orkadów. My także mamy srebro i złoto, i zamierzamy go zdobyć więcej. ‒ Weź sobie Hrafnbú, jeśli ci na nim tak zależy ‒ powiedział Torf. ‒ Podczas gdy ty będziesz się szarpał z tą skalistą wysepką, żeby przeżyć, ja będę księciem Tyru i Sydonu. Przypomnisz sobie moje słowa, kiedy będziesz brodził po kolana w świńskiej gnojówce na tym swoim wspaniałym bú! Murdo potrząsnął głową, nie mogąc jeszcze uwierzyć w rozczarowanie, jakie go spotkało. Oto przebył taki szmat drogi z jednego krańca Ziemi na drugi dla dobra swego domostwa i rodu, aby dowiedzieć się, iż czyniąc tak, okazał się głup-cem! W jego sercu walczyły ze sobą o lepsze gniew, rozgoryczenie i poczucie upo-korzenia. Gniew wygrał tę bitwę, przeto młodzieniec powstał powoli z zaciśnięty-mi pięściami i z rękoma, które drżały z hamowanej wściekłości. ‒ Dosyć już się od was nasłuchałem ‒ rzekł przez zęby tak mocno zaciśnięte, iż poczuł ból w szczękach. Raz jeszcze przypatrzył się obu braciom: Skuli siedział w wyniosłej pozie z malującym się na jego obliczu samozadowoleniem, a na twarzy Torfa widniał prześmiewczy uśmieszek. Blade światło księżyca nadawało ich rysom wygląd podobny

trupom, które oglądał na ulicach Jerozolimy. I w samej rzeczy zdało mu 417 się nagle, iż patrzy na martwych ludzi, których już nigdy więcej nie zobaczy. ‒ Dopełniłem tego, do czego czułem się zobowiązany ‒ rzekł. ‒ Teraz wracam do domu i zabieram ze sobą ojcowski skarb. ‒ Zabieraj go sobie, proszę bardzo! ‒ odparł zapalczywie Torf. ‒ A razem z nim zabierz tytuł pana na Hrafnbú. Daję ci go, bo nie jest wart nawet pierdnięcia. Nie zapomnij tylko, żeśmy ci zaofiarowali możliwość, abyś coś osiągnął w swoim życiu. Skoro nie potrafiłeś tego docenić, to nie jesteś więcej wart niż to, co posiadasz. ‒ Zostań z nami, Murdo ‒ ponownie zachęcił go Skuli. ‒ Baldwin uczyni cię swoim rycerzem, a my wkrótce otrzymamy własne ziemie i uczynimy cię księciem. ‒ Niczego od was nie chcę ‒ rzekł Murdo głosem, w którym dźwięczało gorzkie rozczarowanie i rozżalenie. ‒ Żegnajcie… Zawahał się nad doborem słowa. ‒ Bracia… z którymi nigdy się już nie zobaczę. I obróciwszy się do Emlyna, powiedział: ‒ Zrobiliśmy to, po co tu przybyliśmy, tedy ruszajmy w powrotną drogę. Po czym, nie oglądając się więcej za siebie, poszedł w dół zbocza. ‒ Murdo! ‒ krzyknął jeszcze za nim Skuli. ‒ Przynajmniej zostań na noc. Po-rozmawiamy sobie i może rankiem zobaczysz wszystko w całkiem innym świetle! Gdy zaś nie usłyszał odpowiedzi, zerwał się i ruszył za chłopcem. ‒ Zaczekaj! Posłuchaj mnie, Murdo! ‒ Niech sobie idzie, Skuli ‒ powstrzymał go Torf. ‒ Zawsze był tylko małym, nędznym tchórzem. Za czym wrzasnął do najmłodszego brata:

‒ Idź sobie, ty tchórzu! Uciekaj do domu, jak to zawsze robiłeś! Kiedyś zapewne zabolałyby go te nienawistne słowa, ale dziś Murdo nie poczuł nic. Dla człowieka, który je wykrzyczał, miał już tylko litość. Emlyn dogonił go, lecz szedł obok, nic nie mówiąc. Maszerowali tak przez dłuższy czas w milczeniu, schodząc ku dolinie, gdzie raz jeszcze weszli na tę samą drogę. Wznosiły się nad nimi mury Jerozolimy, czarne i potężne, a choć księżyc bladł coraz bardziej, w miarę jak zniżał się ku linii wzgórz, niebo dzięki gwiazdom pozostało rozświetlone. ‒ Nie ułożyło się to wszystko, jak powinno ‒ odezwał się Emlyn, gdy już szli wzdłuż południowego muru. ‒ Nie ‒ przyznał Murdo. ‒ Nie ułożyło się. ‒ Co teraz zrobisz? 418 ‒ To, co zapowiedziałem. ‒ Wrócisz do domu i odzyskasz swoją własność? ‒ Tak. ‒ Powiedziałeś, że ten, który przejął wasze ziemie, jest teraz w Jerozolimie ‒ rzekł Emlyn z zastanowieniem. ‒ To prawda? ‒ Prawda ‒ mruknął Murdo. Przed chwilą właśnie chciwość i wybujałe ambicje odebrały mu braci, nie chciał tedy rozmawiać o dodatkowych aspektach tej przygnębiającej sprawy. Mnich jednakże zapytał: ‒ Kto to taki? ‒ A jakaż to różnica? ‒ warknął chłopiec. ‒

Bóg jeden to wie ‒ odparł pogodnie Emlyn. ‒ Pomyślałem sobie po prostu, że gdybym wiedział o tym wszystkim coś więcej, to być może potrafiłbym ci po-móc. ‒ Nikt nie jest w stanie mi pomóc ‒ oświadczył Murdo. ‒ Sam muszę się z tym uporać i na nic nie mogę liczyć. Emlyn nie nalegał już więcej i ku wielkiemu zadowoleniu chłopca dalej kroczyli w milczeniu. Gdy zbliżali się do Bramy Jaffijskiej, był już zdecydowany załagodzić sprawy pomiędzy sobą a królem Magnusem, odnowić złożoną mu przysięgę wierności, w razie potrzeby nawet błagać o tę łaskę, a gdyby i to nie pomogło ‒ spróbować ją sobie kupić. Mógłby wówczas wrócić do monastyru, zabrać swój skarb i pośpieszyć z nim do Jaffy, by znaleźć tam sobie miejsce na pokładzie pierwszego okrętu, który wyruszy w powrotną drogę z Ziemi Świętej na Zachód. Co uczyni, powróciwszy na Orkady, tego nie był jeszcze pewien. Wszakże dużo będzie miał czasu podczas długiej, bardzo długiej żeglugi, aby nad wszystkim się zastanowić, przeto przekonany był, iż znajdzie odpowiedź na to pytanie na długo przedtem, zanim znowu zobaczy przesłonięte niebieskawą mgiełką wzgórza Ciemnych Wysp.

40. Następnego dnia wielmoże Zachodu spotkali się na naradzie w kościele Grobu Świętego. W kaplicy, zbudowanej nad wykutym w skale grobem, w którym złożo-no ukrzyżowanego przez Rzymian cieślę Jezusa, przywódcy krucjaty mieli postanowić, kto będzie władał miastem w imieniu wszego chrześcijaństwa. Zasiedli przy długim stole, zestawionym przed ołtarzem z kilku mniejszych, aby zapewnić miejsce krzyżowym rycerzom i towarzyszącym im doradcom. Kaplica nie była duża. Przy stole zmieściło się tylko sześćdziesięciu krzyżowców, a za ich plecami stanęło około dwustu innych. Część pozostałych, którzy mieli być widzami i słuchaczami, tłoczyła się w przedsionku, reszta zaś na dziedzińcu, gdzie już tylko mogli wytężać słuch, aby cokolwiek słyszeć z przebiegu narady. Raymond de Toulouse, któremu towarzyszył jego kapelan, opat Aguilers, oraz książę Flandrii, Robert, i kilku innych szlachetnych rycerzy, zajął naczelne miejsce przy stole. Po jego prawej zasiedli bracia Godfrey de Bouillon i Baldwin, którzy ‒ przybywszy wcześniej ‒ nie zostawili już wyboru Bohemondowi i jego świcie, zasiadł przeto książę po lewicy Raymonda. Robert Normandzki, który przyszedł ostatni, siedział naprzeciwko księcia, na końcu stołu, obok biskupa Bayeux i jego duchownej asysty. Normanowi było zresztą obojętne, jakie zajmuje miejsce, gdyż jego ludzie już czynili przygotowania do opuszczenia miasta. Cokolwiek przyniesie owa rada, on i tak za tydzień będzie już w drodze do domu. ‒ Niech łaska Boża będzie z wami ‒ rozpoczął Raymond. Złożył przed sobą długie ręce i z uroczystą powagą potoczył spojrzeniem wzdłuż dwóch rzędów zwróconych ku niemu twarzy. ‒ Dzięki Panu Naszemu spotykamy się oto przy Świętym Grobie Zbawiciela, aby postanowić, kto obejmie tron Jerozolimy. Wszelako zanim rozmawiać zaczniemy o tym zamiarze i celu, czcigodny opat odmówi na moją prośbę dziękczynienie za nasze zwycięstwo i poprosi Boga, by wspomógł nas w rozważaniu ważnych kwestii, które przed nami stoją. Tu wzniósł dłoń, wskazując na siedzącego przy nim kapelana, który powstał zza stołu. ‒ Przemów, opacie. 420 Następnie książę odsunął do tyłu swe krzesło i ukląkł na kamiennej posadzce. Ponieważ Godfrey szybko poszedł za jego przykładem ‒ wszakże z czystej pobożności, jako że zawsze modlił się na klęczkach ‒ także i inni, by źle o nich nie po-myślano, w hałasie powstałym przy odsuwaniu krzeseł i ław klękali jeden po drugim, podczas gdy Aguilers obrócił się twarzą do ołtarza i złożywszy przed sobą ręce, rozpoczął modlitwę.

Szczęściem dla rycerzy krzyża, nie wystawił ich cierpliwości na zbyt ciężką próbę, ograniczywszy się do kilku stosownie wybranych modlitw i psalmów, po których dał wszystkim swe błogosławieństwo i zezwolił na powstanie z klęczek, co uczynili nadzwyczaj skwapliwie. Zaczem Raymond otworzył właściwe obrady, przedstawiając bez ogródek, acz w istocie prawdziwie, sytuację, w jakiej się wszyscy znajdowali. ‒ Czcigodni panowie ‒ rzekł ‒ śmierć biskupa Adhemara postawiła przed nami pytanie: kto ma objąć władzę nad Świętym Miastem? Adhemar był nie tylko naszym przyjacielem, ale też legatem papieża, przeto i naturalnym kandydatem do tronu Jerozolimy. Utraciwszy przyjaciela, pozbawieni zostaliśmy zarazem jego mądrych sądów, wszelako sprawa, której służymy, solidne ma oparcie w obecnych tu dzisiaj mężach. W tym miejscu uczynił przerwę, aby raz jeszcze ogarnąć spojrzeniem całą dłu-gość stołu. ‒ Tron Jerozolimy jest pusty i do nas należy wybór tego, który na nim zasiądzie. Powierzenia rządu nad tym miastem nie wolno lekceważyć ‒ przestrogę tę wygłosił tonem rozmyślnie surowym ‒ albowiem ten, który władać będzie miastem Chrystusa, sam musi być mężem bez skazy, prawym i zdolnym bronić świętych miejsc przed nieprzyjaciółmi naszej wiary. Rzekłszy to, sam sobie przytaknął skinieniem głowy, wszak jasno i bezstronnie przedstawił sprawę, niech teraz inni wypowiedzą swoje zdanie. Usiadł tedy i zwrócił spojrzenie na Roberta Flamandzkiego, który niezwłocznie stanął na wysokości wyznaczonego sobie zadania. ‒ Szlachetni rycerze i drodzy towarzysze broni ‒ zaczął, powstając ze swego miejsca u czoła stołu. ‒ Pozwólcie, iż na bardzo krótko zajmę waszą uwagę. ‒ Po prostu mów! ‒ ponaglili go wielmoże. ‒ Powiedz, co masz do powiedzenia! ‒ Dzięki ‒ książę skłonił się, jak gdyby podkreślając fakt, iż przemawia pod naciskiem. ‒ Jak wam z pewnością wiadomo, ja osobiście w najmniejszej mierze nie jestem zainteresowany tronem Jerozolimy. W istocie postanowiłem już nawet o szybkim powrocie do swoich ziem i domu… ‒ Wiemy, wiemy ‒ mruknęli zebrani. ‒ Przejdź do rzeczy! 421 ‒

Przeto jedyną moją troską ‒ ciągnął książę, ani trochę nie ponaglony ich zniecierpliwieniem ‒ jest to, aby Święte Miasto, miasto, za którego oswobodzenie wszyscy zapłaciliśmy wysoką cenę, cenę, którą wszyscy bez wahania… ‒ Do rzeczy! ‒ …którą zaakceptowaliśmy wszyscy, nie tylko wyzbywając się wszelkiego egoizmu, ale zgoła poświęcając się, okazując upór i wytrwałość, które przeliczyć trzeba nie tylko na materialne dobra, dzięki temu zdobyte, ale i na ciała poległych rodaków, przyjaciół i żołnierzy, którzy w ślad za nami… ‒ Na litość boską, gadaj o sprawie! ‒ wrzasnął jeden z rycerzy, zasiadających w otoczeniu Bohemonda. Robert odpowiedział mu zimnym spojrzeniem, po czym niewzruszenie kontynuował: ‒ Moją jedyną troską jest zapewnienie temu miastu właściwego przywództwa, ochrony i zarządu, zarówno w sferze materialnej, jak i duchowej, z myślą o bezpieczeństwie nie tylko jego mieszkańców, ale i wielu pielgrzymów, którzy za naszym przykładem… Tego już było za wiele zwolennikom Bohemonda, którzy zaczęli buczeć, a nawet uderzać otwartymi dłońmi o stół. ‒ Wielmożni panowie i szlachetni rycerze! ‒ warknął Raymond, gwałtownym ruchem pochylając się do przodu. ‒ To nie uchodzi. Mamy tu wszak wybrać przyszłego króla Jerozolimy! ‒ Mamy tu podzielić łupy! ‒ odkrzyknął mu kolejny głos ze świty Bohemonda. ‒ Wszystko w swoim czasie ‒ odpowiedział mu Raymond z iście królewską wyniosłością. ‒ Ci, których jedyną troską są ziemskie dobra, doczekają się swej nagrody, przedtem wszakże postanowimy o ważniejszych sprawach. Zaczem, aprobująco spojrzawszy na Roberta, rzekł: ‒ Mów dalej, przyjacielu. Słuchamy. Flamandczyk, którego nieprzyjazne okrzyki wyraźnie jednak zbiły z pantałyku, postanowił skrócić swą orację i jak najszybciej dojść do konkluzji. ‒ Uważam tedy, iż byłoby nader właściwą rzeczą, gdybyśmy teraz wszyscy udali się w

miejsce, gdzie Pan nasz powstał z martwych, aby tam uczcić zmar-twychwstanie Świętego Miasta, które od dziś na zawsze… Bohemondczycy jednakowoż znowu mu przerwali: ‒ Król! Mów, kogo chcesz obrać królem! ‒ Cisza! ‒ wrzasnął na to ktoś z szeregów Godfreya. ‒ Uciszcie się wszyscy, albo zejdzie nam z tym cały dzień! 422 Robert, w popłochu szukając słów, pogodził się już z porażką i spiesznie podał tyły: ‒ Tą myślą powodowany, stwierdzam, iż nie moglibyśmy dokonać lepszego wyboru, niż desygnując na tron Jerozolimy Raymonda, księcia Tuluzy i Prowansji. Po czym usiadł tak szybko, iż dopiero po chwili uświadomili sobie zgromadzeni, że w samej rzeczy skończył. Skorzystał z tego momentalnego milczenia książę Normandii. ‒ Przyjaciele i towarzysze moi ‒ rzekł. ‒ Jako rycerz i mąż szlachetnego urodzenia, zarówno na polu walki, jak i w dziedzinie sprawowania rządów nie zwykłem ustępować nikomu, kto nie zdobył sobie mego szacunku, a ‒ na Boga! ‒ szacunek ten musi on sobie wywalczyć. Oświadczam tedy, iż książę Godfrey zyskał sobie najwyższy szacunek, nie tylko mój, lecz i wszystkich krzyżowców. On przeto, nie kto inny, powinien zostać królem! ‒ Słusznie! ‒ zakrzyknęli na to poplecznicy Godfreya. ‒ Sam Bóg tak chce! Biskup Arnulf, który był kapelanem Godfreya, dorzucił swój głos do tego entuzjastycznego poparcia: ‒ Ten, który pierwszy stanął na murze, który pierwszy wkroczył do Jerozolimy i pierwszą krew przelał w obronie wiary, nie powinienże być obranym władcą tego miasta? Cóż ty sam na to, Godfreyu? Książę de Bouillon powstał ze stosownie uroczystym wyrazem twarzy i pobożnie zwrócił spojrzenie ku ołtarzowi, a po chwili uczynił na piersi znak krzyża i odwrócił się do zebranych. ‒

Wielkoduszność, z jaką uznaliście mnie za godnego dostąpienia takiego zaszczytu, tym dobitniej uświadamia mi, jak bardzo wam nie dorównuję szlachetnymi przymiotami. Jednakowoż bez względu na to, czy władza w tym mieście stanie się moim, czy też kogoś innego udziałem, uważam, iż winno tu zostać postanowione, że tron Jerozolimy pozostanie pusty aż do chwili, gdy sam Chrystus powróci tu, aby na nowo podjąć swe rządy. Winniśmy, bracia, z największą niecierpliwością oczekiwać dnia, gdy się to stanie. Tedy zaszczycony będąc, gdybyście powie-rzyli mi władzę, sprawowałbym ją do czasu powrotu Chrystusa, wszakże nie jako król. Żaden bowiem śmiertelny monarcha nie ma prawa ozdobić swego czoła złotą koroną tam, gdzie Pan nasz i Zbawiciel nosił koronę cierniową. Raymond, w najwyższym stopniu zaniepokojony szybkością, z jaką królestwo zdaje mu się wymykać z rąk, ruszył do boju. ‒ Świetnie powiedziane, przyjacielu! ‒ zakrzyknął na cały głos. ‒ W godny podziwu sposób ująłeś w słowa moje własne myśli. Pozwól mi tedy zaproponować, aby władca Świętego Miasta nosił tytuł, który zgadzałby się z jego skromnością i pobożnością. 423 Postulat ów zyskał sobie wielkie uznanie zebranych wielmożów, którzy wyrazili swoje dlań poparcie tak głośnymi okrzykami, iż Raymond uśmiechnął się, aczkolwiek tylko w duchu, z zadowoleniem, jakim napawał go własny spryt, dzięki któremu odzyskał powszechną przychylność. Zapomniał wszakże o Bohemondzie. ‒ Wielmożni panowie, czcigodni i dzielni moi towarzysze, którzyście wraz ze mną stawiali czoło wielu niebezpieczeństwom podczas naszej pielgrzymki, nad której ostatecznym zakończeniem tu się zastanawiamy. Pozostaje nam bowiem jeszcze tylko wybór godnego władcy oraz podział skarbów, które Bóg oddał w nasze ręce, abyśmy je spożytkowali na rzecz naszych wojsk oraz przyszłej ochrony Świętego Miasta. Jego słuchacze natężyli uwagę. Oto jeszcze jeden kamyczek wrzucony w falującą toń sporu. Ku czemuż to zmierzał ten przebiegły książę? ‒ Mówię to nie we własnym jedynie imieniu ‒ ciągnął Bohemond ‒ lecz w imieniu tych wszystkich, którym nie dane będzie przemówić przed tym zgromadzeniem, a którzy przecie tyle samo, co tu obecni, dali z siebie potu i krwi. Gdybyśmy wszelako wysłuchali ich głosu, to nie wątpię, iż powiedzieliby nam, że ten, który zostanie władcą Jerozolimy, musi być mężem sprawiedliwym, bezstronnym i szczodrym. Powiedzieliby, iż pierwszym jego obowiązkiem winno być dopatrzenie podziału

zdobytych łupów. W takim właśnie przekonaniu, za tym opowiem się mężem, który upora się z brzemieniem tego zadania z całą należną uczciwością i bezstronnością. Co rzekłszy, książę usiadł. Żałował, iż nie było u jego boku Tancreda, gdyż poparcie kuzyna pomogłoby przechylić szalę na jego korzyść. Miał wszakże innego, także energicznie optującego za równym podziałem sojusznika ‒ króla Magnusa. Nim zebrani zdążyli się zastanowić nad implikacjami propozycji Bohemonda, nordycki władca już zaczął przemawiać. ‒ Wielmożni panowie, przyjaciele i towarzysze broni ‒ rzekł w swej chro-pawej łacinie. ‒ Niewielu spośród was jestem znany, ale tak samo jak wy podjąłem krzyż i tak samo stawiałem czoło niebezpieczeństwom pielgrzymki w imię oswobodzenia Świętego Miasta. Zgadzam się z Bohemondem, musimy wybrać takiego człowieka, który opowie się po stronie tych, co swoją krwią i zbrojnymi rękoma oswobodzenie to umożliwili, bez względu na to, gdzie w danym momencie walczyli i gdzie tracili życie. Magnus usiadł, nagrodzony wielce hałaśliwą owacją. Ku zasmuceniu Raymonda, szlachetnym rycerzom spodobało się jasne i prostym językiem wyłożone stanowisko barbarzyńskiego władcy, polegające na oburzającym przekonaniu, iż 424 także nieobecni podczas zdobywania Jerozolimy wojownicy mają prawo do jej skarbów. ‒ Książę i jego wasal słusznie przypomnieli nam o zobowiązaniach, jakie mamy wobec mężów, od których zależy los nas wszystkich‒ oświadczył Raymond, rozpaczliwie starając się naprawić szkodę, wyrządzoną jego precyzyjnie obmyślonej strategii. ‒ Pozwólcie, iż dodam swój głos tym, którzy opowiedzieli się za ich uhonorowaniem. Wszelako pozwólcie też, że zapytam: nie byłożby krzywdą dla tych, którzy zginęli, dopuszczenie do podziału także tych, których tu nie było, i których nieobecność sprawiła, iż mężowie walczący o wyzwolenie Jerozolimy, ze zwiększonym musieli to czynić wysiłkiem i poświęceniem? Jeszcze nie wypowiedział ostatniego słowa, a już Magnus ponownie był na nogach. ‒ Nie weź mi tego, panie, za oznakę braku szacunku, ale tam skąd pochodzę, ludzie zwykli chodzić najprostszymi drogami. Powiedz tedy po prostu: czy jesteś przeciwny zgodnemu zdaniu zasiadających przy tym stole czcigodnych rycerzy, iż łupy mają być podzielone równo? Wszystkie oczy zwróciły się na Raymonda, którego oblicze poczerwieniało pod wpływem gniewu i zniecierpliwienia, co wielką sprawiło przyjemność Bohemondowi. W trakcie niedługiej znajomości z królem Norwegii książę zdążył szczerze polubić swego nowego wasala. Samemu mając w żyłach trochę północnej krwi, rozumiał Norwegów i przyrodzoną im prostotę. Wysoko sobie cenił odwagę, żołnierskie umiejętności i nieustępliwość w walce, tymi zaś cechami przewyższali oni wszystkich pozostałych jego najemników. Na tych ludzi można było liczyć, gdyż dla

korzyści gotowi byli na wszystko. Książę doceniał taką postawę i w pełni się z nią zgadzał. Tak tedy dwa pytania zawisły nad zgromadzeniem, niczym dwie burzowe chmury, zdążające ku nieuchronnemu zderzeniu, którego wynikiem będzie straszliwa ulewa i zamęt. Król Magnus zmusił księcia do ujawnienia swych zamiarów względem podziału łupów, samemu przy tym wyraźnie dając do zrozumienia, za czym się opowiada. Raymond tymczasem, przychylając się do najwęższej interpre-tacji osiągniętego porozumienia, zdradził się z chęcią wykluczenia z podziału wszystkich, którzy nie wzięli udziału w bitwie o Jerozolimę. Nadszedł czas, by zajął w tej sprawie stanowisko następny kandydat do władania Świętym Miastem. Biskup Arnulf rzekł przeto: ‒ Wybaczcie mi, czcigodni panowie, iż przemawiam w kwestii, w której winienem wstrzymać się od głosu. Skoro wszakże udzieliłem swego poparcia księciu Godfreyowi, to chciałbym teraz usłyszeć również i jego zdanie w przedstawionych nam sprawach. 425 ‒ Tak jest! Racja! ‒ zakrzyknęło szlachetne zgromadzenie. ‒ Wstawaj, Godfreyu! Co ty na to? Książę de Bouillon wstał i uśmiechnął się do wszystkich, potem zaś osobno do Raymonda, aby pokazać, iż niczego nie ma mu za złe. ‒ Raz jeszcze pozwolę sobie stwierdzić, iż nadzwyczaj czuję się zaszczycony tym, że uznaliście mnie godnym ubiegania się o zarząd najważniejszego miasta w całym chrześcijańskim świecie. W tym też charakterze przemawiając, śpieszę zapewnić wszystkich, którym nie udało się dotrzeć do Jerozolimy, by pomóc w jej oswobodzeniu, iż w pełni doceniam ich niezmierny wkład w powodzenie krucjaty. Uważam, że wdzięczność, na jaką zasługują, przyczyniwszy się do osiągnięcia naszego wspólnego celu, winna się wyrazić także w przyznaniu im stosownej części zdobytego dobra. Skłonił się biskupowi i wśród okrzyków uznania wyrażonego przez zwolenników, usiadł. Jeśli ktokolwiek przed jego wystąpieniem nie miał jeszcze wyrobio-nego zdania, to teraz już dla wszystkich stało się jasne, iż wybór władcy Jerozolimy nie może zostać dokonany bez wzięcia pod uwagę kandydatur Bohemonda i Baldwina. Obaj książęta wyrazili wszak wielkie zadowolenie z oswobodzenia miasta, jak również głębokie ubolewanie z powodu tego, że nie dane im było przybyć na czas bitwy i pomóc wyzwolić Święte Miasto spod mahometańskiego jarzma. Żaden z nich nie widział przy tym powodu, dla którego nie mieliby, jako uznani przywódcy krucjaty, zostać szczodrze obdzieleni łupami. Wszelako Raymond pozostał stanowczo przeciwny włączeniu do podziału kogokolwiek, kto nie uczestniczył aktywnie w pozyskaniu tych łupów. Wielce był

zaskoczony, gdy uświadomił sobie, iż stanowisko to nie wzmocniło jego pozycji pośród wielmożów. W porównaniu z wyraźnie skłonnym do szczodrości Godfreyem, pan Tuluzy zdał się im chciwy i małoduszny. W ostatniej, desperackiej próbie przeciągnięcia na swoją stronę niezdecydowanych, Raymond zaproponował kompromis: skoro zdobywcy Jerozolimy ponieśli straty w ludziach i uzbrojeniu, to w pierwszej kolejności łupy powinny posłużyć do tego, by wynagrodzić im te właśnie szkody, a dopiero pozostałą resztę podzielić równo pomiędzy wszystkich, zgodnie z tym, co postanowione zostało w Konstantynopolu. Gdyby był wystąpił z tą propozycją jakiegoś innego dnia, to zapewne uznano by ją za mądry kompromis, obmyślony przez kompetentnego dowódcę; w tej chwili wszakże było już na to za późno. Zarówno wielmoże, jak i szlachetni rycerze, podbechtani przez zwolenników Godfreya, domagali się stanowczo, aby jak najszybciej rozstrzygnąć tę kwestię. Perspektywa uwikłania się w nieskończone 426 drobiazgowe ustalanie, ile by się osobno należało ze wspólnego skarbca temu czy innemu, napawała ich niejakim przerażeniem. Mądrą i sprawiedliwą sugestię Raymonda uznano za próbę zdyskredytowania szczodrości Godfreya, który proponował wszystkim takie same prawa. Baldwin, czując, że nadszedł odpowiedni moment, wstał z postanowieniem, iż zapanuje nad rozkrzyczanym zgromadzeniem, które manifestowało swoje poparcie dla planu Godfreya. ‒ Wielce czcigodni rycerze i bracia w wierze ‒ zakrzyknął, stukając o blat stołu rękojeścią swego sztyletu. ‒ Z wielkim zadowoleniem słuchałem waszych pochwał pod adresem mego brata. Mam tedy nadzwyczajną przyjemność przedstawić niniejszym do waszego zatwierdzenia kandydaturę naszego towarzysza pielgrzymki i przyjaciela, księcia Godfreya de Bouillon. Potoczył spojrzeniem po obu stronach stołu. ‒ Cóż wy na to, czcigodni panowie? Po czym szerokim gestem wskazał swego brata. ‒ Oto macie króla Godfreya! Kaplica zatrzęsła się, gdy ryk aprobaty wypełnił jej wnętrze. Rycerze walili o stół pięściami i trzonkami noży. Niektórzy wyrwali z pochew miecze i wznieśli je nad głowami. Wszyscy wykrzykiwali imię księcia de Bouillon, ci zaś, którzy byli najbliżej niego, chwycili go pod ręce i przemocą postawili na nogi, domagając się przemówienia. Uśmiechnięty Godfrey ochoczo pozdrawiał wszystkich gestami rąk, podczas gdy oni z zapałem oddawali mu hołd; gdy zaś wreszcie gwar nieco przycichł, oświadczył: ‒ Do głębi poruszony waszym entuzjastycznym uznaniem, oświadczam niniejszym w

obliczu tej czcigodnej rady, że z Bożą pomocą i radą wypełniać będę obowiązek, który na mnie nałożyliście. Zaczem nastąpił nowy wybuch radości i na nowo rozbrzmiały okrzyki uwielbienia: ‒ Bóg tak chciał! Godfrey królem! Bóg tak chciał! Gdy ponownie wrzawa przycichła, świeżo obrany monarcha Jerozolimy rzekł: ‒ W przekonaniu, iż żaden śmiertelnik nie ma prawa nosić królewskiego ty-tułu w mieście, w którym Król Królów dzierżył swe berło, upraszam was, abyście nie obdarzali mnie wyższą godnością niż taka, która by na moim miejscu przysługiwała każdemu innemu śmiertelnikowi. Jeśli mam w tym mieście sprawować władzę ‒ tu skierował nabożne spojrzenie ku ołtarzowi ‒ to taki oto nadajcie mi tytuł: Advocatus Sancti Sepulchri ‒ Obrońca Świętego Grobu. 427 Ze wszystkiego, co mógł był wymyślić, ten właśnie tytuł był bez wątpienia najodpowiedniejszy, przeto za jednym zamachem Godfrey zyskał sobie jeszcze większy podziw swoich zwolenników, a zarazem rozbroił resztkę nieprzyjaciół, podporządkowując sobie tym samym całe pole walki. ‒ Cześć Godfreyowi, Obrońcy Świętego Grobu! ‒ zakrzyknięto, po czym kaplica zadrżała od grzmotu wiwatów. Tak wszystkich pochłonęło świętowanie Godfreyowego wyniesienia, iż nikt nie zwrócił uwagi na przybycie grupki rycerzy w bitewnych zbrojach. Na ramionach i nogach nosili oni metalowe osłony, zdobione ornamentami; na ich wypolerowa-nych hełmach upięte były białe końskie ogony; torsy ich osłaniały pancerze z zachodzących na siebie metalowych płytek, a każdy z nich dzierżył w dłoni długą włócznię z podwójnym ostrzem. Przewodził im mąż w takiej samej zbroi, wszakże bez hełmu i bez włóczni, za to płytki jego pancerza łączone były złotem, plecy zaś okrywał mu purpurowy płaszcz. Gdy nagle owi obcy wojownicy ukazali się całemu zgromadzeniu, wrzawa ucichła jak ucięta nożem. Wszyscy obrócili się ku przybyszom i wielce zdumieni wpatrywali się w ich świetne zbroje i pełne powagi oblicza. Niektórzy chwycili za miecze i gotowali się do walki, inni wołali o spokój i ciszę. Tylko dwaj krzyżowcy rozpoznali dowódcę intruzów. Jednym z nich był Godfrey. ‒ Pokój ci i przywitanie ‒ zakrzyknął, wyciągając ku niemu rękę. ‒ Serdecznie cię pozdrawiam, drungariuszu Dalassenusie. Przyznaję zarazem, że wasza obecność tutaj nieco nas zaskoczyła. Dowódca Varangian skłonił się lekko w stronę ołtarza i siedzących przed nim zachodnich rycerzy, po czym uśmiechnął się lekko i rzekł:

‒ W imieniu Alexiusa, Równego Apostołom Współrządcy Niebios, Cesarza Świętego Imperium Rzymskiego i Najwyższego Władcy Wszego Chrześcijaństwa, pozdrawiam was i winszuję znacznego zwycięstwa. Nieznaczny uśmiech ostatecznie opuścił jego oblicze, gdy przystąpił do wyjaśniania powodów swego nagłego pojawienia. ‒ Cesarz przysłał mnie do was, abym przekazał wam jego uznanie dla waszego wspaniałego osiągnięcia, jako też ustalił sposób przywrócenia Świętego Miasta pod jego imperialne panowanie. Godfrey wpatrywał się w niego nierozumiejącym wzrokiem. Miałżeby zwrócić miasto cesarzowi? Świeżo obrany władca Jerozolimy wyobraził sobie, jak zdobycz równie szybko wymyka mu się z rąk, co w nie wpadła. Jeszcze oto nie zdążył ob-jąć swego urzędu, a już go z niego zdejmowano z rozkazu cesarza! Dalassenus postanowił wykorzystać przewagę, jaką mu dało zaskoczenie, i mówił dalej: 428 ‒ Oczywiście, cesarz z przyjemnością w pełni wynagrodzi ciebie i twoje wojska stosowną częścią zdobytych przez was skarbów. Jako znak swej wdzięcz-ności i dobrej woli wydał postanowienie, iż chętnie weźmie na siebie wszystkie koszta, poniesione przez waszych wasali podczas wyzwalania Świętego Miasta. Co więcej, cesarz Alexius dał mi wolną rękę w kwestii tego, jaki będzie najlepszy sposób nagrodzenia tych, którzy przyczynili się do szybkiego przywrócenia rządów imperium. Gdy do wielmożów dotarło znaczenie słów drungariusza, wzdłuż całego stołu przetoczył się dźwięk, który przypominał ostrzegawcze warknięcie psa. Rada jak gdyby nastroszyła się groźnie i zaczerpnęła powietrza, aby zakrzyczeć bezczelnego śmiałka. Jednakże książę Raymond, najpełniej zdając sobie sprawę z konsekwencji złożonej Alexiusowi przysięgi, powstał w owej chwili i rzekł: ‒ Za twoim pozwoleniem, Godfreyu, pragnąłbym odpowiedzieć na to oświadczenie. ‒ Mów, panie ‒ odparł Godfrey, rad z otrzymanego wsparcia. ‒ Wielce czcigodny drungariuszu ‒ powiedział wówczas Raymond wyważonym tonem. ‒ Dobrze to, iż przekazujesz nam wyrazy uznania ze strony cesarza. Słusznie również w chwili, gdy krucjata nasza dobiegła pomyślnego końca, przy-wodzisz nam na pamięć podjęte przez nas zobowiązania, jako też pomoc, której nam cesarz

udzielił. Tu wysoki, kościsty Frank rozłożył szeroko ręce. ‒ Bez wątpienia wyrażę opinię nas wszystkich, mówiąc, że wielce jesteśmy wdzięczni cesarzowi Alexiusowi za wszystko, co uczynił, aby nam pomóc. Z całą pewnością nie dokończylibyśmy tej pielgrzymki bez jego wyrozumienia i wsparcia. ‒ Prawdę mówi! ‒ odezwało się kilka głosów. ‒ Niemniej ‒ ciągnął Raymond ‒ także w imieniu całego niniejszego zgromadzenia, trzeba mi stanowczo stwierdzić, iż musimy odmówić twoim naleganiom. To my, którzyśmy zdobyli to miasto, weźmiemy na siebie obowiązek jego obrony i rządzenia nim. Co mówiąc, wyprostował się na całą swą wysokość. ‒ Krótko mówiąc, panie, Jerozolima nie zostanie oddana pod zarząd imperium. Dalassenus zesztywniał. Oto nadeszła chwila, której obawiał się bardziej niż czegokolwiek innego. ‒ Tylko jedno i tylko raz zadam ci pytanie: czy odmawiacie dotrzymania swej przysięgi? 429 Wielmoże siedzący wokół stołu gotowali się do rychłego starcia. Przysięga ‒ nie przysięga, w żadnym razie nie zamierzali oddać Jerozolimy, tak samo jak nie oddali Antiochii ani Edessy, ni żadnego z pomniejszych miast, które odebrali Turkom i Saracenom. Wielu z nich w głębi duszy do tej pory nie darowało sobie tego, iż zwrócili Alexiusowi Nikaeję. Jeśli zdobyli Jerozolimę, to w żadnej mierze nie dzięki cesarzowi, i niech ich diabli wezmą, jeśli dostanie ją od nich bez walki. Raymond wszakże był człowiekiem przebiegłym. ‒ Jak z pewnością wielu tu obecnych zaświadczy, byłbym pierwszym, który by nas wszystkich zachęcał do wypełnienia ślubów, któreśmy złożyli przed cesarskim tronem w Konstantynopolu ‒ dorzucił gładko ‒ wszelako najmocniej cię przepraszam, drungariuszu, lecz nie mogę przemilczeć faktu, że po pierwsze Jerozolima nigdy do cesarza nie należała. Twarz Dalassenusa spochmurniała. ‒ Czyżbyś próbował aż tak przejrzystym woalem przesłonić swoją nieprzyzwoitą chciwość? Zarząd i jurysdykcja Świętego Miasta zawsze stanowiły obowią-

zek i prawo Kościoła. Jako Głowa Kościoła, jest tedy cesarz legalnym suwerenem Jerozolimy. Jakakolwiek próba wyjęcia Świętego Miasta spod imperialnej zależności zostanie potraktowana jako wypowiedzenie wojny przeciw Kościołowi samemu. Godfrey, podchwyciwszy argument Raymonda niczym sztandar, którym można wymachiwać, włączył się do sporu: ‒ Wszyscy jesteśmy wdzięczni cesarzowi za jego liczne dary na rzecz krucjaty. I wszyscy, ze mną na czele, doskonale pamiętamy naszą przysięgę, tedy chętnie przyznajemy, że przyrzekliśmy w niej oddać cesarzowi wszystkie miasta i dobra, jako też wszystkich mieszkańców ziem, które uprzednio należały do cesarstwa. Wszelako Raymond ma rację: Jerozolima zawsze pozostawała poza obrębem imperialnej władzy i jurysdykcji. Jest przeto rzeczą oczywistą, iż nie można się po nas spodziewać oddania czegoś, co nigdy nie zostało utracone. Dalassenus wiedział w istocie, że krzyżowcy nigdy dobrowolnie nie zrezygnują ze swej zdobyczy. Już Antiochia i Edessa dowiodły, że ani im w głowie cokolwiek oddawać bez walki. On, jako Wielki Drungariusz, mógł im wprawdzie wypowiedzieć wojnę, jednakże czyniąc tak, wystawiłby cesarstwo na niemożliwy do odparcia zarzut, iż wojuje ze Świętym Miastem. W jakim świetle znalazłby się Cesarz Wszego Chrześcijaństwa, tocząc wojnę z obrońcami swego własnego Kościoła? Jakkolwiek kusząca mogłaby być perspektywa wojny, to Dalassenus wiedział, że nie wolno mu pójść tą drogą. 430 Pogodziwszy się z koniecznością ustąpienia pola, wypuścił ostatnią strzałę, ja-ka mu jeszcze pozostała w kołczanie. ‒ Cesarz zostanie powiadomiony o waszym postanowieniu ‒ rzekł z nadzieją, iż ukryta w tych słowach groźba nieco osłabi ich stanowczość. ‒ Nie wątpię, że ucieszy się na wieść, iż trzymacie się litery, jeśli nawet nie ducha, zawartego porozumienia. A skoro już w tak wysokiej macie sobie cenie dokładność sformułowań, to mniemam, że zastanawiacie się teraz nad tym, jak zwrócić do cesarskiego skarbca pewną nieocenionej wartości rzecz. Wielmoże popatrzyli po sobie, najwyraźniej nie wiedząc, o co chodzi. Dowie-dzenie się, jaką to rzecz miał na myśli cesarski poseł, pozostawili wszakże Godfreyowi, jako nowemu władcy Jerozolimy. ‒ Jeśli wzięliśmy cokolwiek, co do nas nie należało ‒ rzekł wspaniałomyślnie książę de Bouillon ‒ to bądź pewien, że niezwłocznie to zwrócimy. Zobaczył, iż Baldwin wpił w niego wściekłe spojrzenie, jednakże kontynuował:

‒ Powiedz nam tylko, co to za rzecz, a z przyjemnością ci ją dostarczymy. Dalassenus uśmiechnął się w duchu. Ci krzyżowcy pod wieloma względami byli jak dzieci. ‒ Czyżbyście nie wiedzieli? ‒ zapytał z ostentacyjnym zdziwieniem. ‒ Wszak wszyscy o tym mówią! Nie masz pomiędzy Jerozolimą a Konstantynopolem ani jednego chrześcijanina, który nie słyszałby i nie mówił o Świętej Włóczni!

41. Powróciwszy z rady jako triumfatorzy, Bohemond i król Magnus wraz ze swymi dworzanami i doradcami zamknęli się w prywatnych apartamentach księcia. Murdo, podobnie jak i norwescy najemnicy króla, niecierpliwie czekał na koniec ich narad i, tak samo jak reszta, coraz bardziej był tym czekaniem zmęczony i znudzony. Jednakże w odróżnieniu od innych, nie był w żadnej mierze zainteresowany rezultatem tych rozmów. Jedynym powodem, dla którego czekał, była chęć ponowienia ślubu wierności wobec króla, dzięki czemu mógłby z czystym sumie-niem poprosić go o zgodę na powrót do domu i otrzymać jego błogosławieństwo. Początkowo tłum czekających na wyniki rady sześćdziesięciu bezustannie obiegały najrozmaitsze plotki. Wedle jednych wszyscy mieli dostać taką samą część łupu, podczas gdy inni twierdzili, iż przeciwnie, w ogóle nie będzie żadnego podziału; a to wielmoże wybrali króla Jerozolimy, a to nie udało im się go wybrać, a to cesarz nadciągał na czele dziesięciu tysięcy Nieśmiertelnych, a to już przybył i zażądał, aby oddano mu miasto i zdobyte w nim skarby, przeto rycerstwo zaczynało gotować się do wojny… Gdy dnia przybywało i skończyły się nowe doniesienia z rady, najemnicy zaniechali wszelkich spekulacji, stawali się coraz bardziej posępni i skłonni do irytacji. Zaczęły się pośród Norwegów głośne utyskiwania i żale, a poranny nastrój wielkich nadziei przeobrażał się w miarę upływu dnia w rozgoryczenie. Murdo zastanawiał się, czy by gdzieś nie pójść, aby uwolnić się od tego powszechnego przygnębienia, wszakże uznał, iż za gorąco jest na włóczęgę po mieście, w którym nadto dawał się we znaki straszliwy smród. Pomyślał tedy o wyjściu za mury, gdzie powietrze było znośniejsze, choć powstrzymała go przed tym obawa, że straci jakąś dobrą okazję do posłuchania u króla. ‒ Nie zaniesiono im jedzenia ni napitku ‒ zauważył Fionn. ‒ To by znaczyło, że nie tak długo jeszcze przyjdzie nam czekać. ‒ Tak czy inaczej, ja mam już dość czekania ‒ oświadczył Murdo i energicznie powstał. ‒ Idę stąd. ‒ Tylko nie odchodź za daleko ‒ przestrzegł go mnich. ‒ Odnajdę cię, kiedy 432 skończy się narada. ‒ Bywaj! ‒ rzucił chłopiec, już odchodząc, po czym opuścił dziedziniec i spiesznie przeszedł kolumnowym korytarzem, aby następnie przez bramę wyjść na ulicę. Brat Emlyn dogonił go tuż przed Bramą Jaffijską.

‒ Murdo, zaczekaj! ‒ zakrzyknął, truchtając u jego boku. ‒ Zobaczyłem, że wychodzisz z pałacu. Dokąd idziesz? ‒ Najpierw wezmę rzeczy ojca, a potem wracam do domu. ‒ Jak tylko skończy się rada, wszyscy ruszymy w powrotną drogę. To znaczy myślę, że już za parę dni, a wtedy… ‒ Nie ma powodu, żebym miał tu zostać choćby tylko o jeden dzień dłużej ‒ odparł stanowczym tonem Murdo. ‒ Zrobiłem to, po co tu przybyłem, i mogę już na zawsze opuścić to miejsce. ‒ Twoi bracia… ‒ To już nie są moi bracia ‒ uciął chłopiec z goryczą w głosie. ‒ Chciałem tylko powiedzieć, że twoi bracia bardzo źle cię potraktowali, wszelako nie ma powodu, żebyś… ‒ Torf i Skuli postanowili swoje, a ja swoje. W gruncie rzeczy oddali mi przysługę. Wiem przynajmniej, że teraz wszystko spoczywa na mojej głowie, i nie mogę na nikogo liczyć. I dobrze. Jak zacząłem, tak dokończę. ‒ Nie mów tak ‒ upomniał go delikatnie braciszek. ‒ Wróć ze mną do pałacu i razem staniemy przed królem. Dobrze by było, gdyby cię zwolnił z przysięgi. Murdo wszakże nie zawrócił i Emlyn w dalszym ciągu musiał za nim nadążać. ‒ Ty możesz wracać, jeśli chcesz ‒ rzucił chłopiec. ‒ Ja do powrotu przekonać się nie dam. ‒ A jak zamyślasz dotrzeć na Orkady? ‒ Wielu krzyżowców już wraca. W Jaffie znajdę sobie miejsce na jakimś okręcie. Mnich zapytał go wówczas, co zrobi, jeśli wszystkie okręty będą zapełnione.

‒ Wtedy któryś kupię. Tak czy inaczej zostawię tę ziemię za sobą. ‒ W takim razie wyruszę z tobą ‒ oświadczył Emlyn. ‒ Jesteś królewskim doradcą i nie możesz tak sobie odejść. ‒ To znaczy, że mnie moja przysięga zobowiązuje, ale ciebie nie? ‒ zauważył kąśliwie braciszek. ‒ Mógłbyś mi to wyjaśnić? Murdo zatrzymał się i westchnął. ‒ Co chcesz, żebym zrobił? ‒ Wróć do pałacu i poproś swego króla o oficjalne zwolnienie ze służby i o błogosławieństwo na drogę. 433 ‒ A jeśli się nie zgodzi? ‒ To jego sprawa. On jest królem, a ty jego wasalem ‒ odparł Emlyn, za czym chwyciwszy upartego młodzieńca za ramię, obrócił go. ‒ Ale dlaczego miałbyś się spodziewać najgorszego? Magnus jest człowiekiem rozsądnym i gotowym do najwielkoduszniejszych gestów, pod warunkiem, że czyni to z własnej woli. Tak tedy Murdo powrócił do pałacowych kwater i do niecierpliwego oczekiwania. W południe książę i król nareszcie wyszli do żołnierzy, zapewniając o swym przekonaniu, że ich żądania zostaną szybko i sprawiedliwie zaspokojone. Ręczyli sobie nawzajem odnowioną lojalność i poparcie, jako też przekonywali o gorącej chęci wyrażenia wojsku swej niewymownej wdzięczności za wierną służbę w sposób namacalny. Po czym Bohemond wraz ze świtą udał się do swych apartamentów, pozostawiając Magnusowi ułożenie się z najemnikami. Znowu trzeba było czekać, aż król wydostanie się z oblężenia niespokojnych Norwegów. Wszakże przyszła w końcu chwila, gdy Murdo z Emlynem u boku stanął przed władcą i rzekł: ‒

Panie mój i królu, upraszam o twoją wyrozumiałość. ‒ Mów bez skrępowania, przyjacielu ‒ zachęcił go Magnus ‒ wszelako, bardzo proszę, mów zwięźle. Muszę się zaraz ponownie spotkać z Bohemondem, a wkrótce potem obaj wrócimy na radę. Tedy najtreściwiej jak potrafił, Murdo wyraził swe pragnienie jak najszybszego powrotu do domu. Poprosił króla o zwolnienie z przysięgi, zarazem wszakże zapewnił go o swej niezmiennej lojalności i przyjaźni dla niego, na co norweski monarcha odrzekł: ‒ Ja także pragnąłbym już wracać do domu, wszelako proszę cię, abyś zdobył się dla mnie na jeszcze trochę cierpliwości. Niezadługo wszyscy opuścimy Jerozolimę, lecz odejdziemy jako ludzie bogaci. Murdo słysząc, iż król odmawia jego prośbie, popadł w przygnębienie, gdyż perspektywa pozostania w tym mieście, choćby tylko przez jeszcze jeden dzień zdawała mu się nieszczęściem. Zebrawszy się jednakowoż na odwagę, rzekł: ‒ Wybacz mi moją śmiałość, panie, ale z ochotą zamienię swój udział w zdobyczy na twoją zgodę, bym niezwłocznie wyruszył do Jaffy. Magnus przez chwilę rozważał tę ofertę. ‒ Kusi mnie twoja propozycja ‒ przyznał wreszcie. ‒ Gdybym ją wszakże przyjął, to okazałbym się zawodnym i niegodnym zaufania władcą. Droga do Jaffy nie jest bezpieczna, ja zaś nie mogę sobie pozwolić na to, aby ci dać do ochrony choćby jednego człowieka. Myślę tedy, że musisz ze mną zostać i pocieszyć się godnym udziałem w łupach, które wraz z księciem Bohemondem staramy się właśnie uzyskać. 434 Co rzekłszy, król odwrócił się i odszedł. Murdo, ryzykując, iż wszystko utraci, pobiegł za nim i podjął ostatnią próbę przekonania go: ‒ A gdybym znalazł kogoś, kto by mi towarzyszył, panie, to czy w takim razie dałbyś mi swoje przyzwolenie? Na co Magnus odparł z niedbałym gestem dłoni: ‒ Jeśli uda ci się znaleźć takiego, który zrezygnuje ze swej nagrody, to będziesz mógł odejść z moim błogosławieństwem. Po czym zaśmiał się krótko i bez wesołości.

‒ Wszelako na ile znam swoich ludzi, to będziesz takiego szukał jeszcze w dniu, w którym odpływać już będziemy z Jaffy. ‒ Ja z nim pójdę ‒ rzekł wówczas Emlyn, stając przed królem. Magnus zmarszczył brwi. ‒ Jeśli pozwolisz, panie ‒ spiesznie dodał mnich ‒ to będę mu towarzyszył w drodze do Jaffy, po czym zaczekam tam na twoje przybycie. Nie byłoby to dla mnie żadnym poświęceniem, jako osoba duchowna bowiem i tak nie będę uczestniczył w podziale łupu. ‒ Dobrze więc ‒ zgodził się nieco już zniecierpliwiony monarcha ‒ niech wam będzie. Przychylam się do zdania mego mądrego doradcy. Ruszajcie obaj w drogę, na którą daję wam swoje błogosławieństwo. Oby Bóg sprawił, iż przebędziecie ją bezpiecznie. A teraz wybaczcie, lecz muszę się udać do księcia. Gdy świta królewska oddaliła się, Emlyn rzekł: ‒ Chodźmy powiedzieć o wszystkim Ronanowi i Fionnowi, i pożegnać się z nimi, a potem ruszymy w drogę. Ronan zamierzał właśnie dołączyć do króla Magnusa, gdy Emlyn i Murdo za-częli się z nim żegnać. ‒ A cóż to za pożegnanie? ‒ zdziwił się bardzo. ‒ Niemożliwe przecież, abyście zamierzali odejść! ‒ Ja na pewno tak właśnie zrobię ‒ odparł stanowczym tonem Murdo, po czym poinformował go o targu, którego dobił z królem, jako też o ofiarnej propozycji Emlyna, któremu wolno będzie towarzyszyć mu w drodze do Jaffy. ‒ Mój przyjaciel dopatrzy, abym się znalazł na pokładzie jakiegoś solidnego okrętu, jednakże lżej mi będzie na sercu, jeśli ty dasz mi swoje błogosławieństwo na drogę. ‒ Nie musisz nawet o to prosić, drogi mój synu ‒ rzekł mu Ronan. ‒ Najwyższy Król na niebiesiech piastuje cię w swej dłoni, jego aniołowie zaś gotowi są stawać w twej obronie. Ogarnął chłopca przepojonym serdecznością spojrzeniem.

‒ Gdyby mi przyszedł do głowy jakiś argument, którym mógłbym cię 435 nakłonić do zmiany postanowienia, to poradziłbym ci zostać. Obawiam się wszakże, iż w każdym razie byłaby to strata czasu. ‒ Zawiesił dłoń nad jego głową. ‒ Niechaj Bóg ci błogosławi, trzyma cię w zdrowiu i łaską cię swoją darzy, światłość zaś Jego wiekuista niech ci świeci i duszy twej zapewni spokój, gdziekolwiek się udasz. Uściskał i pożegnał chłopca, po czym zapytał: ‒ Czy powiedziałeś o swoich planach Jonowi Wingowi? ‒ Pożegnaj go ode mnie ‒ rzekł Murdo. ‒ Jon poszedł gdzieś wraz z innymi. ‒ Musisz go odnaleźć, Murdo ‒ nalegał Ronan. ‒ Przyjemnie mu będzie, jeśli się z nim pożegnasz osobiście. ‒ Powiedz mu ode mnie, iż wdzięczny mu jestem za jego opiekę, i że jeśli odnajdzie mnie za następnym swoim przypłynięciem na Orkady, to powitam go czarą dobrego, ciemnego ale. Gdy dwaj wędrowcy wyszli z mrocznego tunelu bramy na otwartą przestrzeń, gorąco buchnęło im w twarze niczym żar z rozpalonego pieca. Na poszarzałym od upału i kurzu niebie gorzało bezlitosne, żółte słońce. W znieruchomiałym powietrzu nad miastem wciąż krążyło w czarnych kolumnach padlinożerne ptactwo; jego przeraźliwe wrzaski i krakanie spadały na nich z góry z męczącą jednostajnością. Zaraz za bramą Murdo skręcił na hebrońską drogę, która wznosiła się ku górze Syjon i kościołowi Świętej Marii. ‒ Jak zamierzasz przetransportować skarby twego ojca do Jaffy? ‒ Zobaczysz ‒ odparł Murdo i na tym poprzestał. Emlyn domyślił się odpowiedzi na swoje pytanie, kiedy znaleźli się w pobliżu wioski, w której Ronan wypożyczył wielbłąda, i kiedy młodzieniec skręcił na wiodącą do niej dróżkę. ‒ A zatem umyśliłeś sobie ponownie wynająć to zwierzę. Myślisz, że ten biedaczyna zgodzi się na to? ‒

Zgodzi się, kiedy zobaczy złoto. Wkrótce dotarli do grupki białych zabudowań, ulepionych z wypalanego błota. Gdy weszli na podwórko, zza rogu domu wybiegł ze szczekaniem wychudzony brązowy pies. W chwilę później w progu stanął gospodarz i zaczął groźnie krzyczeć w ich stronę. Zaraz jednak rozpoznał ich i przebiegłszy przez podwórko, chwycił i ucałował dłoń chłopca, przez cały czas gadając w dziwnym języku Świętej Ziemi. ‒ Co on mówi? ‒ zapytał Murdo. Emlyn przysłuchał się chłopu, po czym pokręcił głową. ‒ Zdaje się, że gada po aramejsku. W odróżnieniu od Ronana, ja nie znam tego języka. 436 Murdo przewrócił oczami, po czym wyrwał dłoń z uścisku gospodarza i wydobył z pasa złotego bizantyna. Następnie wskazał na wielbłąda, który klęczał przy swoim słupku. Chłopina coś zagdakał po swojemu i z entuzjazmem kiwając głową, także wskazał palcem na zwierzę, za czym odwrócił się i krzyknął coś w stronę chaty. Wyszła z niej wówczas jego żona i z zawstydzeniem zerknąwszy na przybyszów, pośpieszyła do wielbłąda. Chwyciwszy leżący na ziemi kijaszek, trąciła nim zwierzę w pierś, kląskając przy tym językiem i wydając syczące dźwięki. Czworonóg podniósł się leniwie, a wtedy odwiązała jego powróz od słupa, podczas gdy jej małżonek bez chwili przerwy gadał, Murdo zaś odpowiadał mu uśmiechami i milczącym przytakiwaniem. Gdy wielbłąd był już wolny, niewiasta podprowadziła go do męża i za jego przykładem także poczęła całować po rękach młodego pana, który niezwłocznie sięgnął po drugą monetę i włożył ją w jej dłoń. Chwyciła spiesznie pieniążek, który natychmiast zniknął w fałdach sukni, zanim małżonek zdążył mu się przyjrzeć. Biedaczysko począł jeszcze szybciej wylewać z siebie kaskady niezrozumiałych słów. Nie bez pewnego trudu uwolnił się Murdo od wyrazów wdzięczności, którymi go oboje obsypywali, i chwyciwszy postronek, ruszył z wielbłądem ku drodze. Przy bramie pożegnał uszczęśliwioną parę kilkoma słowami, choć dobrze wiedział, że teraz dla odmiany to oni nic nie zrozumieją. ‒ Tak się zastanawiam, czy oni zdają sobie sprawę z tego, że nigdy już nie zobaczą swojego wielbłąda ‒ rzekł Emlyn, gdy z powrotem znaleźli się na dróżce, wracając do traktu. ‒ To miała im powiedzieć druga moneta ‒ odparł Murdo. ‒

Tak właśnie sobie pomyślałem ‒ pochwalił go braciszek. ‒ Popatrz! Biegnącą u ich stóp drogą przejeżdżał oddział rycerzy. ‒ Ciekawe, czy to oznacza, że rada dobiegła wreszcie końca. ‒ Potrafisz ich rozpoznać? ‒ zapytał Emlyn, mrużąc oczy. ‒ Czy to ludzie Baldwina? ‒ Nie ‒ odparł Murdo. ‒ Ale czyje to wojsko, tego nie wiem. Zanim z powrotem znaleźli się na drodze, jeźdźcy zniknęli im z oczu i nie pokazali się więcej. Wspiąwszy się stromym zboczem Świętej Góry do monastyru, dwaj wędrowcy przeszli obok kościoła i lawirując w tłumie ludzi, koczujących wokół klasztornych murów, dotarli do tylnej furty. Była otwarta na oścież, a dziedziniec pełen był koni i zbrojnych. Nie zawahawszy się ani chwili, Murdo wszedł do środka, zanim ktokolwiek zdążył go zatrzymać. Emlyn podążył za nim. 437 Po przestąpieniu progu bramy przeszli wszakże nie więcej niż dwa kroki, gdy zastąpił im drogę furtian, który miał minę człowieka bardzo strapionego. ‒ Przykro mi ‒ Rzekł ‒ ale nikomu nie wolno tu wchodzić. Z rozkazu cesarza zamykamy na noc wrota. ‒ Przyjacielu ‒ spróbował go przekonać Emlyn. ‒ Nikomu nie zakłócimy spokoju. Pragniemy tylko zabrać z katakumb zwłoki członków rodziny tego oto młodzieńca i zaraz ruszymy w dalszą drogę. Furtian surowo zmarszczył czoło. ‒ Taki jest rozkaz cesarza! ‒ zakrzyknął, próbując ich wypchnąć za bramę. ‒ Przecież wcale nie otworzyłeś nam furty ‒ zwrócił mu uwagę Murdo. ‒ Była otwarta, tedy weszliśmy. Gdyby cię ktokolwiek zapytał, odpowiesz po prostu, że już byliśmy w środku. ‒ Nie odważę się na coś takiego! ‒ wrzasnął furtian. ‒ Cesarz…

‒ To jest tutaj cesarz? ‒ zdziwił się Emlyn, przyglądając się panującemu na dziedzińcu rozgardiaszowi. ‒ Nie on sam, tylko jego osobisty poseł, Wielki Drungariusz ‒ sprostował zdenerwowany mnich. ‒ Właśnie wrócił z narady w kościele Grobu Świętego. Wyjdźcie stąd natychmiast, bo jeśli ktoś was odkryje, to wszystko spadnie na moją głowę. Po czym chwycił chłopca za rękaw, jak gdyby chciał go urwać. Murdo błyskawicznie obrócił się ku niemu, uwolnił się z uchwytu, po czym sam złapał go za przegub i mocno zacisnął na nim palce. ‒ Zabiorę z katakumb zwłoki mojego ojca ‒ powiedział, przybliżywszy swą twarz do twarzy mnicha ‒ a kiedy się z tym uporam, odejdę stąd. Możesz mi po-móc albo możesz się do tego nie wtrącać. Zakonnik pobladł i błagalnym wzrokiem poprosił o pomoc brata w służbie Bożej. ‒ Widzisz, jak się sprawy mają ‒ wyjaśnił mu Emlyn. ‒ Ale zaręczam ci, że potrwa to tylko chwilę i nikt się o niczym nie dowie. Furtian się poddał. ‒ Zmiłuj się, dobry Boże ‒ rzekł i zaprosił ich ruchem ręki. ‒ Idźcie. Idźcie, ale… pośpieszcie się! Trzymając się skraju dziedzińca, przemknęli się pomiędzy bezładnym tłumem zbrojnych. W pewnej chwili Murdo spostrzegł grupę wysokich rycerzy w błyszczących zbrojach, a pomiędzy nimi opata i smagłego mnicha, którego spotkali w nocy, za pierwszym przybyciem do monastyru. Obrócił on głowę, akurat gdy przechodzili w pobliżu i spojrzał prosto na nich. Murdo od razu wiedział, iż został rozpoznany. Wszelako zakonnik ponownie wsłuchał się w słowa perorującego 438 opata, oni zaś udali się w stronę małego budynku za refektarzem i kuchnią. Murdo wślizgnął się do wnętrza, wyjął ze stojącej za drzwiami skrzynki pochodnię i zapalił ją od rozżarzonych węgli jednego z pieców, po czym z Emlynem za plecami zaczął schodzić w ciemności katakumb. W miarę jak zagłębiali się pod ziemię, coraz przyjemniej ogarniał ich kojący chłód. U stóp schodów Murdo poczuł zapach wyschłej ziemi i zastarzałego kurzu. W chwiejnym świetle pochodni dostrzegł ślady stóp, pozostawione podczas poprzedniej wizyty, zaczem wytyczoną przez nie ścieżką przeszedł dwie pierwsze galerie, skręcił w

trzecią i wkroczył do tej jeszcze nie dokończonej, w której ukryli skarb. Wypatrzywszy ojcowską tarczę, którą oznaczył był skrytkę, podszedł do niej, przykucnął i nie zobaczywszy żadnych śladów czyjejś niepożądanej obecności, wsunął pochodnię do wnętrza niszy. Owinięte w białe płótno człekopodobne pakunki leżały na swoim miejscu, a wraz z nimi pas z mieczem i kolczuga. Pośpiesznie sprawdził zawartość następnej niszy i tam także znalazł wszystko na swoim miejscu. Uświadomiwszy sobie, iż tak długo wstrzymywał oddech, że brak mu powietrza, pozwolił sobie na długie westchnienie ulgi. ‒ Wszystko w porządku ‒ poinformował Emlyna. ‒ Niczego nie brakuje. ‒ A nie mówiłem? ‒ odparł braciszek. ‒ Nie ma pewniejszego schowka niż katakumby. ‒ Będę o tym pamiętał ‒ rzekł Murdo, wyciągając z niszy pierwszy tobół. Szybko i bez hałasu wynieśli wszystkie pakunki na górę i przymocowali je sznurami do ramy siedziska na grzbiecie wielbłąda. Potem Murdo wyniósł z katakumb tarczę, miecz oraz kolczugę ojca, i dołączył je do skarbów. Gdy już był pewien, że cały ładunek jest dobrze zamocowany, poprowadził zwierzę z powrotem na dziedziniec. Przystanął na kilka kroków przed furtą. ‒ Nie zatrzymuj się! ‒ ponaglił go furtian, podbiegając. ‒ Dalej! Nikt nie wie, że tu jesteście. Wychodźcie, zanim się zorientują. Obróciwszy się do Emlyna, Murdo szepnął: ‒ Zajmij go przez parę chwil rozmową. ‒ I popchnął go przed siebie. ‒ Ustaw się tak, żeby nie patrzył w moją stronę. Emlyn podszedł do furtiana. ‒ Dzięki ci, bracie ‒ powiedział, biorąc go pod ramię i odwracając w drugą stronę. ‒ Oddałeś nam doprawdy wspaniałą przysługę i bardzo ci jesteśmy za to wdzięczni. 439 Poprowadził go do bramy. ‒ Bądź spokojny, więcej nas już nie zobaczysz. ‒ Rozumiesz, bracie, że to nie ja sam wymyśliłem ten rozkaz ‒ tłumaczył

podenerwowany mnich. ‒ To cesarski poseł. Musimy robić, co każe, bo… ‒ Ależ jestem tego zupełnie pewien ‒ przerwał mu Emlyn. ‒ O nic do ciebie nie mamy pretensji. ‒ Przeciwnie ‒ zapewnił furtiana Murdo, stając obok. ‒ Chciałbym, aby monastyr miał po nas pamiątkę i zarazem dowód naszej wdzięczności. Po czym wcisnął zdumionemu zakonnikowi w ręce złotą czarę. ‒ Co to?! ‒ zakrzyknął furtian, wpatrując się w podarunek z takim przerażeniem, jak gdyby odczytał w nim przyszłość pełną kłopotów i przykrości. ‒ Prezent ‒ wyjaśnił Murdo. ‒ Chciałbym, abyś przekazał go swojemu opatowi, mówiąc mu, że dziękuję w ten sposób za zgodę na przechowanie mojego ładunku w katakumbach. Uczynisz tak? ‒ Jeszcze przed nieszporami ‒ zapewnił go furtian, zadowolony ze szczęśliwego zakończenia sprawy. ‒ W takim razie nie zabieram ci już więcej czasu. Chodź, mój bracie ‒ to do Emlyna ‒ ruszamy. I zostawili furtiana, który gapił się za nimi nierozumiejąco, ściskając w dłoniach złotą czarę. Minęli kościół i poszli w dół zbocza. Murdo popatrzył przez dolinę na przesło-nięte cienką mgiełką przedwieczerza Święte Miasto i po raz pierwszy od opuszczenia domu doznał uczucia, iż nareszcie po długiej tułaczce dotarł do celu. Zeszli w dolinę i raz jeszcze ominęli miasto wzdłuż jego murów. Stanąwszy na Jaffijskiej Drodze, Murdo po raz ostatni popatrzył na Wieżę Dawida, po czym odwrócił się ku zachodowi i ostatecznie zostawił za sobą Jerozolimę. ‒ Znajdziemy sobie jakieś miejsce koło drogi, gdzie można się będzie przespać ‒ rzekł do Emlyna. ‒ Jesteś głodny? ‒ Trochę chleba i wina dobrze by mi zrobiło ‒ przyznał braciszek ‒ ale ogólnie nie narzekam. ‒ Może uda nam się kupić chleb i wino u jakiegoś rolnika ‒ pocieszył go młodzieniec. ‒

Albo przynajmniej znajdziemy wodę. ‒ Jeśli nie ‒ stwierdził sentencjonalnie Emlyn ‒ to aż do samej Jaffy będziemy pościć, jak przystało na prawdziwych pielgrzymów. Po pewnym czasie droga skręciła nieco ku północy i zobaczyli na stokach wzgórz oraz w dolinie pod północnym murem ogniska obozujących krzyżowców. Niebo było już prawie czarne, a nad ich głowami zaświeciły pierwsze gwiazdy. 440 Droga pięła się zakosami pod górę, aby gdzieś dalej pochylić się ku długiemu zejściu do brzegu morza. Wysoko nad doliną powietrze stało się chłodniejsze, a skórę przyjemnie owiewała lekka bryza. A poza tym, pomyślał Murdo, przyjemna była świadomość, że jest się w drodze i że droga ta prowadzi do domu.

42. ‒ Popełniłeś wielką nieostrożność, Godfreyu ‒ stwierdził Baldwin, podsuwając swój kielich do ponownego napełnienia. ‒ Jak mogłeś obiecać, że zwrócisz cesarzowi jego skarb, nie wiedząc jeszcze, o co chodzi? ‒ Wolałbyś może, aby wziął Jerozolimę? ‒ odparł zgryźliwym tonem Godfrey, patrząc na swego brata, a następnie ogarniając spojrzeniem szlachetnie urodzonych, którzy im towarzyszyli. Dzień, który rozpoczął się ich miażdżącym zwycięstwem, zakończył się druzgocącą klęską. Pierwsza jego decyzja, jako władcy Świętego Miasta, spowodowała utratę jego najświętszej i najbardziej czczonej relikwii. Wielmoże Zachodu bardzo byli na niego rozgniewani, a równocześnie żądni krwi cesarstwa. Niektórzy opowiadali się za tym, aby wycofać się ze złożonej Alexiusowi przysięgi i wypowiedzieć Bizancjum wojnę. Nikogo jakoś nie naszła jeszcze myśl, iż wojska imperium znacznie teraz przewyższały liczebnością ich własne, mocno przerzedzone armie. Gdy Jerozolima została zdobyta, nastąpiło upojenie zwycięstwem. Po kilku jednakowoż dniach zaczęło ono ustępować ‒ przynajmniej w umyśle Godfreya, Obrońcy Świętego Grobu ‒ trzeźwemu zastanowieniu. Tego dnia, cały niedługi czas, który upłynął pomiędzy triumfem a przygnębiającą porażką, książę de Bouillon poświęcił na wnikliwe rozmyślania nad swoją nie do pozazdroszczenia sytuacją. Owe ponure medytacje dały gorzki owoc; świadomość, iż rycerze Zachodu zdobyli wprawdzie Święte Miasto, lecz zapłacili za to bardzo wysoką cenę, a teraz, gdy niemal wszyscy krzyżowcy zbierali się do powrotu, jemu przyjdzie rządzić miastem otoczonym przez hordy zręcznych i zawziętych wrogów. W pierwszym rzędzie będą to Saraceni i Turcy, lecz także greccy i ormiańscy chrześcijanie, których rodacy zostali wymordowani podczas szaleńczej rzezi. Na domiar złego, wszyscy oni doskonale znali tę ziemię i nieporównanie lepiej znosili straszliwy upał, aniżeli jego zmęczone wojną wojska. Uświadomił sobie również Godfrey tę smutną prawdę, że już niedługo krzyżowcy będą rozpaczliwie potrzebowali pomocy cesarza. Stałe i przyjazne związki 442 z Alexiusem stanowiły jedyną możliwą gwarancję, że pomoc tę pielgrzymi by otrzymali. Jeśli ‒ i to jeszcze dzisiaj! ‒ nie przyjdzie mu do głowy jakiś zbawienny pomysł, to jutro zmuszony będzie oddać cesarskiemu wysłannikowi najcenniejszą rzecz, jaką miała Jerozolima, będzie to bowiem jedyny znak pokojowych intencji i dowód dobrej woli nowego władcy miasta, a zarazem symbol uznania zwierzchności cesarza. Myśl o tym przyprawiała Godfreya o wewnętrzne katusze. Toż czyniąc tak, stanie się pośmiewiskiem całego chrześcijańskiego świata: oto Wielkorządca Jerozolimy w roli zwyczajnego wasala Greków!

‒ Rozchmurz się, braciszku ‒ rzucił Baldwin znad swego kielicha. ‒ Noc jeszcze młoda. Z pewnością coś wymyślimy! ‒ Łatwo ci tak mówić‒ odpalił Godfrey. ‒ Ty sobie jutro wsiądziesz na konia i pojedziesz do Edessy, gdzie z wielką pompą rozpoczniesz swoje władanie, podczas gdy ja rozpocznę swoje okryty wstydem i niesławą, i to tylko dlatego, że muszę zwrócić cesarzowi Świętą Włócznię! Baldwin, znudzony już jego nieustającym biadoleniem, przełknął kolejny haust wina i rzekł: ‒ To daj ją komu innemu. Na przykład Bohemondowi. Albo jeszcze lepiej ‒ sułtanowi Arslanowi. Co ty na to? Godfrey spojrzał z politowaniem na swego młodszego brata. ‒ Jesteś osłem, Baldwinie. Co gorsza ‒ pijanym osłem. Jeśli to najlepsza ra-da, na jaką cię stać, to lepiej od razu ruszaj do Edessy. Sam stawię czoło memu upokorzeniu. ‒ Zaraz, zaraz, poczekaj… Baldwin chciał wstać, jednakowoż stwierdził, że nogi ma słabsze, niż mu się zdawało, tedy opadł z powrotem na krzesło. ‒ Ja tylko chciałem ci pomóc. Jeżeli tego nie rozumiesz, to może w samej rzeczy zasługujesz na upokorzenie. Po czym przywołał sługę. ‒ Wina, ty wałkoniu! Dolej mi tu zaraz! ‒ Dosyć już wypiłeś, bracie. ‒ Godfrey energicznie odstawił swój kielich i wstał. ‒ Idę się położyć i tobie radziłbym to samo. ‒ To doprawdy wspaniałe! ‒ wymamrotał Baldwin. ‒ Cesarz klasnął w dłonie, a ty już krzyczysz, że uderzył piorun. Ja, gdybym był na twoim miejscu, po prostu oddałbym ten skarb w inne ręce. Niech ją sobie potem Alexius odbiera od kogo innego. Godfrey życzył dobrej nocy swemu pijanemu bratu oraz szlachetnym rycerzom, po czym udał się do swej sypialni, pozostawiając ich z kielichami w dłoniach. Odesłał służącego i

się położył, jednakże nie udawało mu się zasnąć. Wstał 443 tedy z łoża, podszedł do okna i otworzył je, aby wpuścić do dusznej komnaty trochę świeżego powietrza. Wyjrzał na zewnątrz, a nad oliwnymi gajami wstawał księżyc, jaffijska droga wyglądała jak srebrzysta rzeka, dalej na północ, zaznaczając się na ziemi ciemnymi plamami, widniały obozy krzyżowców. Jeszcze parę dni, a wojska odejdą i porzucone obozowiska staną się jeszcze jednym nienawist-nym wspomnieniem w długiej i burzliwej historii tego starożytnego miasta. Ty głupcze!, pomyślał o sobie samym. Tak daleką odbyć drogę i tylekroć ryzykować, aby w końcu stać się obiektem kpin i dowcipów? Czując cały gniotący go ciężar porażki, Godfrey ukląkł przed otwartym oknem i zaczął się modlić. Długo pozostawał na klęczkach, a gdy się wreszcie podniósł, lżej mu już było na sercu. Przyjmie zniewagę i wstyd jako karę zesłaną nań przez Boga za błędy, których dopuścił się podczas pielgrzymki. Z tym postanowieniem ponownie wyciągnął się na posłaniu. Była już głęboka noc, gdy wreszcie zmorzył go sen. Nie był to wszakże sen spokojny ani głęboki. Obudziło go krakanie wron, które obsiadły dachy domów pod jego otwartym oknem, lub może ostatnie słowa Baldwina podczas wczorajszego spotkania. Słowa, które bezustannie dźwięczały mu teraz w uszach: „Niech ją sobie potem Alexius odbiera od kogo innego”. Po raz pierwszy od fatalnego zakończenia rady wielmożów w duszy Godfreya zatliła się iskierka nadziei: jeśli już trzeba oddać cesarzowi Świętą Włócznię, to niech ją odda ktoś inny! Ale kto? Odpowiedź przyszła nagle, niczym porywający i nieodparty w swej sile okrzyk bojowy. Podobnie jak niezliczone razy przedtem, na polach bitew, poczuł, jak krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. W ułamku chwili objawił mu się cały, gotowy w najdrobniejszych szczegółach plan. Jakiekolwiek mogły się jeszcze kołatać w jego umyśle wątpliwości, to wszystkie raptownie zniknęły, gdy olśniła go przeraźliwie jasna, oczywista zgoła myśl: na całym tym świecie jest tylko jeden człowiek zdolny oprzeć się żądaniu cesarza, a człowiek ów, to papież. Jeśli ktoś może zachować Świętą Włócznię dla krzyżowców, to tylko Urban. Niech ją potem sobie Alexius odbiera od papieża! Poderwał się z łoża niczym lew gotujący się do ataku, a umysł zapełniały mu jedna po drugiej myśli o rzeczach, które musiał teraz zrobić. Przede wszystkim trzeba opóźnić działania posła. Trzeba zyskać na czasie, aby jego plan miał choćby cień szansy na powodzenie. Godfrey wybiegł z sypialni, krzycząc: ‒ Baldwin! Gdzie jest mój brat? Potrząsnął zaspanym sługą.

444 ‒ Odszukaj mojego brata i przyprowadź go do mnie. Chcę go natychmiast widzieć! Zaczem popędził do kaplicy na poranną modlitwę. Postanowił, iż po opata pośle dopiero w chwili, gdy jego plan zacznie już działać. Murdo i Emlyn spali krótko i czujnie w pobliżu traktu, i jeszcze przed świtem znowu byli w drodze. Dopiero gdy słońce wychynęło zza wierzchołków gór, które zostały w tyle, mogli zobaczyć przed sobą drogę opadającą długimi, łagodnymi falami aż do samego morza. Dostrzegli niezbyt oddalone zabudowania i pola rolników, i gdy już słońce położyło przed nimi ich cienie, udali się do najbliższej za-grody, aby poprosić o wodę do bukłaka, a może też zdobyć trochę paszy dla wielbłąda. Zanim dotarli do piaszczystego podwórka, Emlyn był już mokry od potu. Wydawało się, że gospodarstwo jest opuszczone, tedy podeszli do studni i jęli opuszczać coraz niżej i niżej w chłodną ciemność wysuszony skórzany worek. Murdo zaczął się już nawet obawiać, iż studnia jest sucha, jednakże worek powrócił na powierzchnię do połowy napełniony mętnawą wodą. Wylał ją do stojącego obok koryta dla zwierząt. To samo uczynił z następną porcją i dopiero gdy po raz trzeci wyciągnął worek z głębiny, podał go Emlynowi. Mnich powąchał wodę, po czym przełknął parę łyków. ‒ Pijałem już gorsze rzeczy ‒ oświadczył, ocierając usta rękawem ‒ ale i to nas zadowoli, dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego. ‒ Tak czy inaczej przydałoby się nam więcej bukłaków ‒ stwierdził Murdo, popatrując w stronę chaty z błotnych cegieł. Na podwórku pełno było brzęczących much, jednakże żaden inny dźwięk nie docierał do ich uszu. ‒ W tym domu chyba nikt nie mieszka. ‒ Zaraz się przekonamy ‒ rzekł na to Emlyn, podchodząc do wejścia. Zasłaniała je brudna, poszarpana płachta, przeto mnich zastukał otwartą dłonią w okrągłą drewnianą futrynę i zakrzyknął: ‒ W imię Chrystusa wzywam cię, byś wyszedł i powitał zmęczonych pielgrzymów! Poczekał chwilę i ponowił zawołanie. Gdy i tym razem nie usłyszał odpowiedzi, obrócił głowę ku młodzieńcowi. ‒ Myślę, że nikogo tu nie ma.

Murdo uwiązał wielbłąda przy korycie i szybko przeszedł przez podwórko, podczas gdy Emlyn, odchyliwszy płachtę, rozglądał się po wnętrzu chaty. ‒ Pusto ‒ rzekł, a wówczas Murdo przesunął się obok niego i wszedł do środka. W chacie była tylko jedna izba. Kiedy już jego oczy oswoiły się z panującym w niej mrokiem, zobaczył mały, niski stolik i trójnogi stołek w pobliżu drzwi, a 445 pośrodku pomieszczenia palenisko. Dotknął palcami popiołu i stwierdził, że jest zupełnie chłodny. Niemożliwością było domyślić się, jak dawno mieszkańcy opuścili to miejsce. Obok paleniska stało kilka różnych rozmiarów glinianych naczyń, poszczerbionych i osmalonych przez ogień. Poza tym nic więcej nie było w tej skromnej izdebce. Najpewniej rolnik i jego rodzina zabrali ze sobą wszystko, co nadawało się do użytku lub miało jakąkolwiek wartość. ‒ Popatrz! ‒ Emlyn pokazał mu worek z surowego płótna, który zwisał z drewnianego kołka na tylnej ścianie. Podszedł, zdjął go i zajrzał do środka. ‒ Chwała niech będzie Panu za pożywienie dla jego sługi! ‒ Co tam znalazłeś? ‒ dopytywał się niecierpliwie Murdo. Panująca w tym wnętrzu pustka napawała go jakimś niepokojem. Nie podobało mu się tutaj i chciał jak najszybciej znaleźć się na drodze. ‒ Zboże ‒ odparł zakonnik, po czym wsunął rękę do środka, pokazał mu garść ziaren i ponownie je wsypał do worka. ‒ Wystarczy dla wielbłąda, a nawet i dla nas, jeśli nie znajdziemy niczego innego. ‒ Racja ‒ przytaknął chłopiec. ‒ Weźmiemy też parę dzbanków na wodę. Zebrał kilka glinianych naczyń, wrócił do studni i zaczął je napełniać. Tymczasem Emlyn przywiązał worek do grzbietu wielbłąda, po czym pieczołowicie ustawił dzbanki i napełniony bukłak pośród reszty ładunku. ‒ Ruszajmy ‒ przynaglił Murdo, gdy wszystko już było gotowe ‒ zanim zrobi się gorąco nie do zniesienia. Spojrzał na niebo, które na wschodzie już było rozgrzane do białości, zapowia-dając rychły upał. ‒ Po jakimś czasie zatrzymamy się na odpoczynek.

Opuścili zagrodę i jako tako wypoczęci, żwawo podjęli wędrówkę. Wszędzie wokół panowała cisza i zupełny spokój. Nikt nie pracował na polach, a także w mijanych zagrodach, zarówno w tych bliżej, jak i dalej położonych od drogi, nie dostrzegli żadnych śladów jakiejkolwiek aktywności. Murdo wszakże miał wrażenie, że gdy poprzednim razem przebywał tę drogę, widział pracujących rolników, niewiasty i dzieci, jak również owce, psy i kury. Maszerowali przez cały ranek, a gdy słońce zanadto już zaczęło dopiekać, wy-patrzyli w pobliżu traktu oliwne drzewo i schronili się w jego cieniu. Napili się z jednego z dzbanków, po czym Emlyn podsunął wielbłądowi kilka garści ziarna. Murdo zdrzemnął się. Zbudziło go dotknięcie ręki Emlyna. ‒ Posłuchaj! Ktoś nadjeżdża! W tej samej chwili rozpoznał tętent końskich kopyt i w jednej chwili oprzy-tomniał. Wkrótce ujrzeli zbliżający się oddział zbrojnych, przeto przywarli do ziemi i przyglądali się, jak przemyka obok nich galopem w dwóch rzędach oddział konnicy. 446 ‒ Bardzo się muszą śpieszyć ‒ zauważył mnich. ‒ To ludzie cesarskiego posła ‒ objaśnił chłopiec, rozpoznawszy ich zbroje. ‒ Kiedy wychodziliśmy z klasztoru, gotowali się do drogi. Jeźdźcy oddalili się szybko i znowu zapanowała cisza, a wówczas rozciągnęli się wygodnie w cieniu drzewa i przespali największy upał, wstając i ruszając w dalszą drogę, dopiero gdy słońce zaczęło się już zniżać ku zachodowi. Emlyn odśpiewał pieśń ku czci światła i ciepła, a następnie odmówił modlitwę za podróżnych. Gdy skończył, Murdo zapytał go: ‒ Jak to się stało, że wstąpiliście na służbę u króla Magnusa? ‒ Jeśli o to chodzi ‒ odparł braciszek ‒ to akurat zapytałeś o jeden z naszych sekretów. ‒ Jeszcze jeden sekret? ‒ prychnął młodzieniec. ‒ Aż dziw, że w ogóle można z tobą o czymś porozmawiać! ‒ To prawda, że Celé Dé stało się dość tajemniczym zakonem ‒ przyznał

Emlyn. ‒ Ale wierz mi, że nie zawsze tak było. Wszakże w obecnych czasach sekret stanowi naszą najlepszą ochronę. Dlatego zresztą wybraliśmy króla Magnusa. ‒ Wy go wybraliście? ‒ zaśmiał się Murdo ironicznie. ‒ W takim razie Magnus jest takim królem, z jakim się nigdy jeszcze nie zetknąłem. ‒ Potrzebujemy protektora i dobroczyńcy ‒ wyjaśnił zakonnik, puszczając ironię mimo uszu. ‒ Jest nas niewielu, a siła Antychrysta jest wielka. Mieliśmy do wyboru albo chwycić za miecze, albo znaleźć kogoś, kto by nas osłaniał i bronił. Król Magnus był najpotężniejszym władcą Północy, tedy… ‒ Zaczekaj! Co powiedziałeś? Anty-Chryst? Na Boga, a cóż to za imię?! ‒ Lepiej dla ciebie będzie, jeśli powstrzymasz się od tak głośnego wymawia-nia tego imienia ‒ przestrzegł go Emlyn. ‒ Celé Dé dobrze wiedzą, że w każdym stuleciu pojawia się potężny demon, który próbuje swych złowrogich sił przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Bardzo często ów zły duch wkrada się w szeregi samego Kościoła, gdyż pod tą pokrywką najłatwiej mu realizować swoje złośliwe zamiary, siejąc niedolę i zniszczenie pośród biednych i potrzebujących dusz. I kiedy tak się właśnie stanie, wówczas zwiemy go Antychrystem, czyli przeciwieństwem Chrystusa. Czymkolwiek by był nasz Zbawiciel, Antychryst staje się jego przeciwieństwem. Jego zaprzeczeniem. ‒ Któż w takim razie jest tym Antychrystem? ‒ Rzadko jest to konkretna osoba ‒ odparł mnich. ‒ Choć czasem i tak może się zdarzyć. Najczęściej jest to coś na podobieństwo epidemii, plagi, która nagle atakuje Ciało Chrystusa i próbuje je unicestwić. 447 ‒ Jeśli tak, to jaką stanowi przed nim ochronę jakiś tam król, choćby nie wiem iloma rozporządzał tarczami i mieczami? ‒ Och ‒ rzekł pośpiesznie Emlyn ‒ nie tłumacz sobie tego niewłaściwie. Jakkolwiek Antychryst może być tylko duchem, to przecie jego przebiegłość i moc, w jakiej trzyma tych, którzy mu służą, jest nadzwyczajna. Bądź pewien, iż kiedy dochodzi do najgorszego, sługi Antychrysta zwalczać trzeba mieczem i włócznią.

Murdo przypatrzył się kroczącemu u jego boku braciszkowi: jego tęgie nogi stąpały ciężko w równym rytmie, a po rumianej twarzy spływały krople potu. Lecz oto któryś już raz zdarzało się, iż rozmowa z tym niepozornym sługą bożym przyjmowała nieoczekiwany obrót. Chłopiec czuł się w takich chwilach jak rybak, który widzi, iż jego zdobycz nagle wymyka mu się z rąk i ze srebrzystym błyskiem łusek znika w nieodgadnionych głębinach. ‒ Opowiedz mi ‒ rzekł teraz ‒ o Ścieżce Prawdy. ‒ Powiedziałem ci już o niej wszystko, co mogłem. Chcąc się dowiedzieć więcej, musiałbyś się stać Celé Dé ‒ odparł zakonnik. ‒ Nigdy nie zostanę mnichem ‒ rzekł stanowczo Murdo, podkreślając swe zdecydowanie energicznym gestem dłoni. ‒ A czyż ja cokolwiek powiedziałem o tym, byś miał zostać duchownym? Prawda, iż Celé Dé są w większości zakonnikami, jednakże w większości, a nie wyłącznie. To stwierdzenie pobudziło ciekawość młodzieńca, zapytał tedy, co trzeba by mu było uczynić, aby zostać Celé Dé, na co Emlyn odrzekł: ‒ Lepiej najpierw zapytać o to, czego Celé Dé wymagają od kogoś, kto stał się jednym z nich. ‒ To znaczy, że nie odpowiesz mi na moje pytanie? ‒ To znaczy ‒ odparł mnich ‒ że dobrze byś zrobił, obliczając koszt kroczenia Ścieżką Prawdy. ‒ Jakże miałbym obliczyć koszt ‒ zirytował się Murdo ‒ skoro nikt nie chce mi powiedzieć, w czym rzecz? Nawet tego nie wiem, kim w istocie są Celé Dé i dlaczego traktują wszystkich z taką podejrzliwością? Emlyn westchnął jak utrudzony przechodzień, któremu udało się już ułagodzić przydrożnego brytana, a ten niespodziewanie znowu zaczyna nań szczekać. ‒ Od czasów, gdy panował król Oswy ‒ ten biedny, nieoświecony człek o słabym umyśle, którego wodziła za nos niegodziwa małżonka wespół z tym chciwym saksońskim

biskupem ‒ musieliśmy znosić zniewagi Rzymu. Celé Dé zamieszkujący od niepamiętnych czasów ziemie podbite później przez Saksonów wszędzie byli prześladowani i przepędzani przez podłych pupilków papieża na oddalone od świata dzikie pustkowia. 448 Na to wspomnienie dłonie braciszka zacisnęły się w pięści. ‒ My, którzyśmy jako pierwsi ustanowili kościół wśród pogan, jesteśmy raptem lżeni i strofowani przez tych samych ludzi, którym przedtem zaofiarowaliśmy zbawienie ‒ kontynuował Emlyn coraz to gniewniejszym tonem. ‒ My, którzyśmy winni zasiadać przy biesiadnych stołach na równi z naszymi wysoko urodzonymi rodakami, zmuszeni jesteśmy pozostawać na dziedzińcu wraz z trędowatymi i złoczyńcami! Wszechpotężny Rzym rośnie w potęgę, żywiąc się kosztem naszego królestwa, podczas gdy nam odmawia się nawet skromnej cząstki tych dóbr. Przyniósłszy światło i życie tym, którzy tak długo tkwili w okowach ciemności i śmierci, zostaliśmy oto nietykalnymi pariasami na tej samej ziemi, która niegdyś rozbrzmiewała pochwalnymi pieniami na sam dźwięk naszych imion! Murdo z uwagą wpatrywał się w mnicha. Wiedział wprawdzie, iż były jakieś niesnaski pomiędzy Rzymem a Celé Dé, wszelako nigdy przedtem żaden z trójki jego przyjaciół aż tak gwałtownie nie zaatakował papiestwa. ‒ To dlatego właśnie wybraliście króla Magnusa jako waszego obrońcę ‒ stwierdził, pomyślawszy o tym, czego się już był dowiedział wcześniej. Zaledwie jednak Emlyn nabrał powietrza, by mu odpowiedzieć, uszu ich dobiegło z oddali coś na podobieństwo szalejącej gdzieś daleko burzy. Obaj odwróci-li się odruchowo, spoglądając za siebie. Po chwili ów stłumiony grzmot rozległ się ponownie, tym razem już bliżej. ‒ Zdaje się, że to jakiś dużo większy oddział ‒ rzekł Emlyn. ‒ Wygląda na to, że na tej drodze trudno jest czuć się samotnym. Tętent kopyt nieustannie się zbliżał i Murdo zaczął wyczuwać w nim jakieś zagrożenie. ‒ Jadą bardzo szybko ‒ zauważył ‒ i jest ich dużo więcej. ‒ Może będziemy mieli towarzystwo w podróży. ‒ Nie ‒ stanowczo odrzekł Murdo i zaraz rozejrzał się dokoła, wypatrując jakiejś kryjówki. ‒ Zejdź z drogi. Nieco dalej trakt przebiegał przez resztki cedrowo-sosnowego lasu, jednakże nie było

mowy, aby tam zdążyli przed konnicą. Ostatnie z gospodarstw, które minęli, było już poza zasięgiem wzroku, a przed nimi nie widać było następnego. Z wyjątkiem kilku różnej wielkości głazów i pojedynczych drzewek oliwnych lub krzewów, nie widać było żadnej osłony. ‒ Tam! Murdo pokazał krzak rosnący w otoczeniu niewielkiego kopca kamieni. Razem tworzyło to mały wzgórek. Gdyby im się tam udało nakłonić wielbłąda do uklęk-nięcia, może nie byliby widoczni z drogi. Murdo chwycił za powróz i pociągnął za 449 sobą zwierzę w stronę zbawczego wzgórka. Zaledwie jednak zeszli na pobocze, gdy wielbłąd nagle szarpnął łbem i stanął. Murdo pociągnął za postronek, jednakże bestia ani drgnęła. ‒ Zbliżają się! ‒ wykrzyknął Emlyn. ‒ Już ich widać! Murdo odwrócił się szybko i spojrzał za siebie. Konni wjeżdżali właśnie na grzbiet wzgórza, wciąż jednak byli za daleko, aby można ich było policzyć. Równie dobrze mogło ich być sześciu, jak i szesnastu. ‒ Pomóż mi! ‒ wrzasnął na mnicha, z całej siły ciągnąc za powróz. Emlyn podbiegł do worka ze zbożem i zanurzył w nim obie ręce, po czym, trzymając w dłoniach ziarno przed pyskiem zwierzęcia, skusił wielbłąda do przejścia kolejnych kilku kroków, wszakże straconego czasu nie dało się odrobić. Jeźdźcy zanadto się już zbliżyli. Było ich nie sześciu ani szesnastu, lecz ponad sześćdziesięciu, i nie byli to ani krzyżowcy, ani Nieśmiertelni. Murdo dojrzał na ich głowach białe turbany i serce w nim zamarło. ‒ Turcy! Od kamiennego kopca dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków, jednakże było już za późno, aby się za nim schronić. Choć bowiem Murdo i Emlyn sami zdążyliby tam dobiec, to przecież z tym krnąbrnym bydlęciem nawet marzyć o tym nie mogli. ‒ Zostawmy go! ‒ zaproponował Emlyn. ‒ Nie ma mowy! ‒ wrzasnął stanowczo Murdo. ‒ Będą musieli mnie zabić, zanim dotkną mojego skarbu! ‒

To właśnie uczynią bez najmniejszego wahania ‒ i mnich pociągnął go za rękaw. ‒ Uciekaj, Murdo! ‒ Nie! ‒ chłopiec podbiegł do boku wielbłąda i sięgnął po ojcowski miecz. ‒ Schowaj się za kamieniami, a ja ich tu zatrzymam. ‒ Daj spokój, Murdo! ‒ zakrzyknął Emlyn, a w jego głosie pojawił się rozkazujący ton, którego nigdy przedtem chłopiec w jego ustach nie słyszał. ‒ Zastanów się! To nie jest warte twojego życia! ‒ To jest moje życie! ‒ rzucił młodzieniec. ‒ Nie możesz wiedzieć, co to dla mnie znaczy. Wyciągnął miecz i chwycił za tarczę. Emlyn podszedł do niego i mocno chwycił go za ramię. ‒ Nie, Murdo ‒ powiedział stanowczym tonem. ‒ Nie wyobrażaj sobie, że zdolny jesteś ich pokonać. Odłóż ten miecz! ‒ To nasza jedyna obrona ‒ odparł Murdo, pośpiesznie nakładając rycerski pas. 450 ‒ Posłuchaj mnie uważnie, bo nie zostało nam wiele czasu do stracenia. Ja mogę ci zapewnić obronę ‒ oświadczył zakonnik. ‒ Mogę obronić nas obu, ale nie wolno ci sięgnąć po broń. Powiedział to bardzo zwyczajnie, jednakże z takim przekonaniem, iż chłopiec zachwiał się nieco w swym uporze. Zaciskał dłoń na rękojeści miecza i czuł uspokajający ciężar klingi. Raz jeszcze zerknął w stronę nadciągających Turków. Zobaczył ich już ponad stu, a na szczycie wzgórza pojawiali się następni. ‒ Zaufałeś mi w pomniejszych sprawach, zaufasz mi teraz? ‒ zapytał Emlyn. ‒ Zrobisz to, o co cię poproszę? Nie odrywając wzroku od zbliżającej się fali wrogów, Murdo uświadomił sobie, że w najlepszym razie uda mu się zamachnąć mieczem trzy, może cztery razy, zanim tamci podziurawią go swoimi włóczniami. ‒ Co mam zrobić? ‒

Stań przy mnie ‒ polecił Emlyn ‒ i chwyć za moją szatę. Murdo uznał to za niedorzeczność, jednakże posłuchał. ‒ A teraz daj mi swój miecz ‒ powiedział mnich. Tym razem chłopiec się zawahał. ‒ Synu, broń do niczego nam nie jest potrzebna. Musisz mi zaufać. Po czym wziął od niego miecz, ujął go obiema rękami, zamknął oczy i wypowiedział kilka słów, które zabrzmiały jak modlitwa, a następnie zaczął kreślić ostrzem na spieczonej, kamienistej ziemi przybliżony kształt koła. Murdo patrzył na zbliżających się Turków. Zakonnik zamknął koło tak, iż obaj znajdowali się teraz w jego wnętrzu, po czym zamachnął się i cisnął mieczem, który wykonał w powietrzu pełny obrót i z głuchym tąpnięciem upadł na ziemię w odległości parudziesięciu kroków. ‒ Coś ty zrobił?! Oni już prawie tu są! ‒ wykrzyknął chłopiec, niezdolny ukryć przerażenia, które zabrzmiało w jego głosie. ‒ To kaim ‒ odparł Emlyn. ‒ Bardzo potężny symbol. ‒ Symbol! Murdo niemal wywrzeszczał to słowo. Nie powinien był jak ostatni głupiec zaufać duchownemu. Dlaczego oddał mu miecz?! ‒ Wyraża on wszechogarniającą obecność Boga i jego ochronę. A teraz ani na chwilę nie puszczaj się mego habitu i w żadnym razie nie przekrocz tego kręgu. Zrozumiałeś? Młodzieniec skinął głową. ‒ Pan nasz, Jezus Chrystus, rzekł, iż gdziekolwiek dwóch lub trzech zgromadzi się w Jego imieniu, tam i On będzie obecny. 451 Powiedziawszy to, Emlyn zamknął oczy i wzniósłszy ręce otwartymi dłońmi do góry, zaczął śpiewać. Zdawało się chłopcu, że za chwilę Seldżukowie wpadną na nich w pełnym galopie.

Widział już pianę na bokach wierzchowców i ciemne, nieprzyjazne oczy jeźdźców. Musiał się zdobyć na całą odwagę, by to uczynić, wszakże za przykładem Emlyna zamknął oczy i usłyszał jego słowa: ‒ W świętym imieniu Jezusa, przywołuję oto potężną opiekę Trójcy, aby niezwłocznie mnie otoczyła. Stoję w kręgu mocy Wielkiego Króla i życie moje, myśl wszelką oraz duszę moją zawierzam Jego miłosiernej trosce. Panie mój nade wszystko mi drogi i Zbawicielu, bądź mi Niedoścignioną Ręką, która uwolni mnie od niebezpieczeństwa. Gdy zgromadzą się wokół mnie nieprzyjaciele moi, zamknij mnie w swej opiekuńczej dłoni. Zakończywszy owo nawoływanie, Emlyn otworzył oczy, a zaraz po nim uczynił to również Murdo. Ujrzeli, jak jeźdźcy galopują obok nich z ogłuszającym tętentem kopyt, które wzbijały tumany kurzu, mijając ich w odległości mniejszej niż długość włóczni. Z rozwartymi szeroko chrapami, z nogami to wyciągniętymi, to podkurczonymi pod brzuchem, wierzchowce gnały, podczas gdy dosiadający ich wojownicy o twarzach, których smagłość podkreślała jeszcze biel turbanów, patrzyli prosto przed siebie, nie zerkając na boki. Przemykało ich obok zakreślonego na ziemi kręgu coraz więcej i więcej, podczas gdy Murdo i zakonnik, znieruchomiali w jego środku, stali i patrzyli. Murdo z całej siły zaciskał palce na szacie Emlyna, choć całkiem był pewien, iż za chwilę któryś z galopujących Seldżuków dojrzy ich i zaatakuje. Oni wszakże przemykali obok nich wciąż tak samo wpatrzeni prosto przed siebie. Gdy wreszcie przegalopował ostatni, Murdo rozluźnił uścisk na habicie mnicha i poszukał wzrokiem wielbłąda. W pierwszej chwili zgoła nie dowierzał własnym oczom, zaraz jednak ogarnęła go panika: nigdzie w pobliżu zwierza nie było, po prostu zniknął. ‒ Nie ma wielbłąda ‒ stwierdził, wciąż rozglądając się na wszystkie strony z nadzieją, że jednak go gdzieś zobaczy. ‒ Stój w miejscu i nie ruszaj się! ‒ syknął Emlyn i na wszelki wypadek mocno ujął go za ramię. Jeszcze nie skończył tego mówić, gdy na drodze pojawił się kolejny oddział Seldżuków. Murdo obrócił się, żeby im się przyjrzeć, i zapewne dostrzeżono to jego poruszenie, gdyż nagle grupa jeźdźców oderwała się od głównej kolumny, zjechała z drogi i spięła konie tuż przed zakreślonym na ziemi kołem. Ten, który znajdował się na czele, rzucił krótki rozkaz i dwadzieścia włóczni równocześnie pochyliło się do pozycji bojowej.

43. Oczy Turków błyszczały czernią i twardością odłamków gagatu. Konie potrząsały łbami, ich pyski i boki pokryte były białą pianą, a szczupłe, delikatne nogi bezustannie przedeptywały kurz ziemi. Za ich plecami Murdo widział główną kolumnę Seldżuków, która galopowała traktem, pobłyskując srebrzystymi ćwiekami na uzdach i siodłach, i złotymi rękojeściami kindżałów, zatkniętych za szerokie pasy z błyszczącej tkaniny. Dostrzegał nawet olśniewającą biel zębów pośród czarnego zarostu jeźdźców o szczupłych twarzach w kolorze brązu, nad którymi chwiały się białe kopuły turbanów. Dowódca grupki, która ku nim zboczyła, przemówił, wyrzucając z siebie cały potok niezrozumiałych słów. Jego usta rozpryskiwały kropelki śliny, które pobłyskiwały w promieniach słońca, a dumnie podniesiona broda wyrażała zarazem pogardę, groźbę i bezlitosny wyrok. Wszystkie te szczegóły widział chłopiec z przerażającą wręcz dokładnością, jednak zalęknienie jego wzmagało się jeszcze pod wpływem głuchego pulsowania, które dźwięczało mu w uszach. Krew tak żywo krążyła w jego żyłach, iż głowę wypełniał mu bezustanny łoskot, zagłuszający wszystko inne. W ustach czuł lepką suchość, skórę na karku przechodziło mrowie, a serce tłukło się w piersiach niczym więzień, który rozpaczliwie usiłuje rozbić kraty celi. Nogi pod nim drżały, a ich mięśnie prężyły się aż do bólu, w każdej chwili gotowe porwać go do panicznej ucieczki. Murdo resztkami sił zdołał oprzeć się tej pokusie i trwać nieruchomo w kręgu kaimu. Seldżucki dowódca znowu coś powiedział, po czym wysunął przed siebie włócznię, której ostrze spoczęło na gardle młodzieńca. Murdo poczuł nacisk chłodnego żelaza na skórze, lecz ani drgnął, ani mrugnął okiem. Myślał tylko o tym, by koniec nastąpił szybko. Ostatnie swe myśli postanowił poświęcić Ragnie, wszakże z ogromnym żalem stwierdził, iż nie potrafi przywołać z pamięci widoku jej twarzy. Jakże się to wszystko zgrabnie złożyło w całość!, pomyślał jeszcze. Duchowieństwo 453 zrujnowało mu życie, a teraz zginie, ponieważ zaufał duchownemu. Postanowił sobie przecież nigdy im nie ufać, lecz oto przyjdzie mu teraz opuścić ten świat, za jedyną korzyść mając potwierdzenie słuszności tego postanowienia. Czuł, jak po czole i policzkach spływają mu strużki potu. Skończ z tym wreszcie, myślał. Zabij mnie i niech już będzie po wszystkim! Tamten jeszcze raz przemówił, po czym Murdo zaczerpnął powietrza, gotując się na przyjęcie śmiertelnego ciosu, gdy nagle Emlyn powoli wzniósł dłoń, jak gdyby pozdrawiając napastnika. ‒ La ilaha illa ‘Llah ‒ powiedział bardzo wyraźnie i wolno, a Murdo zobaczył, iż wywołało to na Turku zgoła piorunujące wrażenie. Wpatrzył się w zakonnika, po czym powtórzył jego dziwne słowa:

‒ La ilaha illa ‘Llah. A zaraz potem ostrze jego włóczni odsunęło się od gardła jeńca i opadło, on sam zaś wykrzyknął jakieś słowo do swoich ludzi. Jeźdźcy natychmiast zawrócili konie i galopem odjechali w pogoni za swym oddziałem, podczas gdy ich dowódca raz jeszcze spojrzawszy na chłopca i mnicha, wykrzyknął: ‒ Muhammadun rasulu ‘Llah! ‒ I dźgnął boki swego wierzchowca ostrogami, ruszając za resztą. Murdo patrzył, jak cała grupka dołącza do ostatnich szeregów galopującej drogą kolumny, odczuwając zarazem ulgę i zdumienie. Po licznych proporcach i fla-gach powiewających na włóczniach Seldżuków domyślił się, że minął ich właśnie sam emir ze swoją osobistą gwardią. Musiało ich być ze dwustu albo nawet więcej. Wszyscy na białych koniach z czarnymi rzędami, w spiczastych hełmach, ozdobionych białymi pióropuszami i z okrągłymi tarczami o srebrnych brzegach. Gdy wreszcie ostatni jeźdźcy zniknęli za wzgórzem, Murdo ocknął się z zapatrzenia i uczynił ruch, który Emlyn odczytał jako zapowiedź wyjścia z zaklętego koła, przeto rzucił ostrzegawczo: ‒ Czekaj! Po czym złożył dłonie, ukląkł i zaczął się modlić, podczas gdy Murdo stał, wpatrując się w obrysowany krąg zeskorupiałej ziemi. Zakończywszy modły, mnich starł dłonią część zarysowanej mieczem linii, przełamując tym gestem kaim. ‒ Teraz możemy iść dalej. Wychodząc z otwartego koła, Murdo miał wrażenie, iż budzi się z jakiegoś snu. Emlyn tymczasem wzniósł ręce ku niebu i począł głosić chwałę nieskończenie miłosiernego Boga, który mocą swoją ocalił im życie. 454 ‒ Żyjemy, Murdo! ‒ zakrzyknął. ‒ Radujmy się: chwalmy Pana! ‒ Powiedziałeś, że nas uratujesz ‒ oddał mu sprawiedliwość młodzieniec ‒ i uratowałeś. ‒ Tyle tylko uczyniłem, że wezwałem Bożej pomocy ‒ sprostował skromnie mnich. ‒ W

istocie to Pan nasz wyrwał nas z rąk nieprzyjaciół. ‒ Co rzekłeś temu tureckiemu dowódcy? ‒ zapytał Murdo. ‒ Co znaczyły twoje słowa? ‒ La ilaha illa ‘Llah ‒ odparł Emlyn ‒ to jedyne, co umiem powiedzieć i co rozumiem po arabsku. Znaczy to, że tylko jeden jest Bóg. To jedyny punkt, co do którego zgodne są obie religie, chrześcijańska i mahometańska. Nauczyłem się tego od naszych braci w Arles. Powinieneś się cieszyć, chłopcze, ze szczęścia, które cię spotkało. Było wolą Boga, abyśmy pozostali jeszcze pośród żywych. Jesteśmy ocaleni! Alleluja! Murdo przytaknął, jednakże przez cały czas próbował pojąć, co się w istocie stało. Byłże to zaklęty krąg ‒ kaim ‒ który ich uratował? Czy może Turcy bardzo się śpieszyli w jakiejś ważnej sprawie? Kto wie, czy nie było po prostu tak, że jakiś na poły szalony zakonnik i obszarpany, bezbronny chłopiec, niewarci byli ich zainteresowania i czasu? I że właśnie do tego w gruncie rzeczy całą tę sprawę należy sprowadzić? ‒ Zostaliśmy uratowani od dotknięcia śmierci ‒ ciągnął Emlyn, z którego twarzy promieniowała radość. ‒ Nasz Dobry Pasterz przeprowadził nas przez Ciemną Dolinę. Okazał nam swoją łaskę i otoczył swą niepojętą opieką i miłosier-dziem. Nastąpił dla nas dzień radowania się w Panu i uciechy. ‒ Toteż bardzo się cieszę ‒ zapewnił go Murdo, po czym obrócił się, aby rozpocząć poszukiwania wielbłąda. Znaleźli pokracznego czworonoga leniwie rozłożonego w skromnym cieniu, rzucanym przez krzew, rosnący na grzbiecie tego samego małego pagórka, ku któremu zmierzali w chwili, gdy pokazali się Turcy. Nieruchomy wielbłąd drzemał z podniesioną głową i zamkniętymi oczami, a piaskowa barwa jego sierści doskonale zlewała się z kolorytem gruntu, co ‒ jak się dopiero teraz domyślił Murdo ‒ było powodem, iż nie zobaczył go, rozglądając się za pierwszym razem. Chwycił powróz i zaczął szarpać sennego czworonoga, zachęcając go w ten sposób do powstania, i w tej samej chwili zobaczył, że dzbanki i bukłak były puste, gdyż klękając, niezgrabne stworzenie rozchlapało cały zapas wody. ‒ Nie mamy ani kropli wody ‒ oznajmił, wskazując Emlynowi puste naczynia. ‒ Czy i na to znajdziesz jakieś zaklęcie? Braciszek popatrzył nań z przyganą. 455 ‒

Och, ty człowiecze małej wiary! Murdo powstrzymał się od dalszych komentarzy, za to z pomocą mnicha na nowo zabrał się do budzenia wielbłąda. Krzyczeli na niego, ciągnęli za powróz, aż w końcu garbata poczwara z żałosnym bekiem podźwignęła się niezgrabnie na nogi i wróciła za Emlynem na trakt. Murdo stracił parę chwil na odnalezienie miecza, a potem dołączył do mnicha, który nie przestawał chwalić zbawczą moc Pana, podczas gdy młodzieniec, przeciwnie, milczał, pogrążony w rozmyślaniach. Kiedy dotarli do wzgórza, za którym zniknęła im z oczu turecka kawalkada, słońce już kryło się za horyzontem. Murdo tymczasem domyślił się, co mogło być przyczyną pustki na drodze, w zagrodach i na polach: zapewne już od jakiegoś czasu posuwała się tym traktem armia Seldżuków, tedy wystraszeni mieszkańcy uciekli. Znalazłszy się na szczycie wzniesienia, przystanęli obaj, by ogarnąć spojrzeniem przestrzeń, która się przed nimi rozciągała. W świetle zachodzącego słońca podążyli wzrokiem wzdłuż długiej, opadającej łagodnymi falami drogi i zobaczyli w oddali cienki, srebrzysty pasek morza. Na lewo, daleki jeszcze, ale już wyraźnie widoczny, ukazał się ich oczom port Jaffy nieco spokojniejszy i jaśniejszy od pozostałego obszaru migoczących wód. Pozostali tak przez dłuższą chwilę w znieruchomieniu, patrząc na cel swej podróży. ‒ Wygląda na to, że Turcy też podążają do Jaffy ‒ rzekł Emlyn, wskazując na tumany kurzu, które znaczyły drogę konnicy. ‒ Tak sądzę ‒ przytaknął Murdo. ‒ Może lepiej byłoby w takim razie wrócić do Jerozolimy? ‒ zaproponował nieśmiało mnich. ‒ Nie możemy wrócić do Jerozolimy ‒ odparł Murdo. ‒ Nie mamy wody, a Jaffa jest bliżej. Uda nam się do niej dojść. ‒ A jeśli trafimy tam w sam środek bitwy? ‒ To trudno. Nie mamy wyboru ‒ odrzekł młodzieniec i ruszył przed siebie. Słońce już zaszło i zaczął ich otaczać mrok. Po raz pierwszy od wyjścia z Jerozolimy Murdo poczuł bolesne ssanie w pustym żołądku. W ustach mu zaschło, a język kleił się do podniebienia. Żałował, że tak mało ostatnim razem wypił wody. Gdy zgasły ostatnie promienie słońca i stopniowo czerniała noc, zaczęło się wreszcie robić chłodniej. Szli w ciemnościach, aż w końcu pokonało ich zmęczenie i zeszli z drogi, by odpocząć. Uwiązali wielbłąda, nie zdejmując mu z grzbietu ładunku, po czym ułożyli

się do snu. Wyczerpany ciężkim dniem, Murdo podłożył sobie kamień pod głowę i zapadł w głęboki sen, którego nic mu nie zakłócało, dopóki nie zbudził go zbliżający się grzmot końskich kopyt. Leżał jeszcze przez chwilę, wsłuchując się w ten dźwięk przenoszony przez 456 ziemię, a potem przez kamień wprost do jego ucha. Tętent tymczasem wzmagał się i w pewnym momencie chłopiec zdał sobie sprawę z tego, że jeźdźcy są już niedaleko. Szybko podniósł się z ziemi i popatrzył dokoła. Niebo już było jasne, słońce wstało, choć jeszcze zasłaniał je grzbiet wzniesienia. Opadł na kolana i mocno potrząsnął za ramię Emlyna. Półprzytomny mnich otworzył zaspane oczy. ‒ Co to? Co się dzieje? ‒ Konnica ‒ wyjaśnił Murdo. ‒ Powinniśmy się oddalić, zanim nas zobaczą. Przepatrując zbocze pagórka, dojrzał niewielką skałkę, za którą mogliby się skryć. Pozostawiwszy śpiącego wielbłąda, pobiegli tam obaj i padli za głazem na brzuchy, czekając, co dalej. Gdy wkrótce ostrożnie wyjrzeli z ukrycia, pokazali się właśnie pierwsi jeźdźcy. ‒ Widzisz już, czyja to konnica? ‒ Nie. Są jeszcze daleko, a do tego trochę za mało jest światła. Skuleni za skałką, dalej czekali. Po jakimś czasie dosłyszeli już na tle głuchego tupotu kopyt pobrzękiwanie ozdób na rzędach wierzchowców. Konnica jechała szybkim, wszakże odmierzonym kłusem, z czego wynikało, że ani nikogo nie ściga, ani też nie ucieka przed nikim. Murdo ostrożnie wychylił głowę i ponownie popatrzył na drogę. W tej samej chwili krawędź słonecznej tarczy wysunęła się zza wzgórza, oświetlając dużą grupę jeźdźców. ‒ Krzyżowcy! ‒ wykrzyknął. ‒ Popatrz! Jesteśmy uratowani! Zerwał się na równe nogi i począł machać rękoma i pokrzykiwać w stronę rycerzy, ci wszelako, jeśli go nawet dostrzegli, to nie okazali najmniejszego zainteresowania jego osobą. Ani jeden nie ściągnął cugli i cały oddział, mniej więcej setka rycerzy, w tym samym tempie podążał do Jaffy. ‒ Nie widzą nas ‒ stwierdził Emlyn. ‒ A musimy ich jakoś ostrzec przed Turkami! Biegnij, Murdo! Pędź do nich i powiedz im o tym!

Murdo pobiegł po kamienistym gruncie jak mógł najszybciej i stanąwszy na skraju traktu, machaniem rąk i krzykami nawoływał krzyżowców, aby się zatrzymali. Wprawdzie tym razem paru jeźdźców obrzuciło go przelotnym spojrzeniem, nikt wszakże nie zareagował na jego znaki i słowa. Dogonił go Emlyn i także za-czął krzyczeć. Zapewne we dwójkę przedstawiali na tym pustkowiu zgoła niezwykły widok, gdyż w końcu jeden z ostatnich w kolumnie rycerzy zjechał na bok, aby przyjrzeć im się z bliska, po czym zapytał, co im strzeliło do głowy, żeby zacze-piać zbrojny oddział Obrońcy Świętego Grobu. 457 ‒ Próbujemy was ostrzec ‒ odpowiedział mu pośpiesznie Emlyn. ‒ Przejeżdżali tą drogą Seldżucy. ‒ Tu wszędzie kręcą się Turcy ‒ uśmiechnął się na to rycerz. ‒ Robią wojenne wypady. To nic takiego. ‒ To było coś więcej niż wojenny wypad ‒ rzekł Emlyn. ‒ A cóż to? Jesteś weteranem wojen, że znasz się na takich sprawach? ‒ rzucił krzyżowiec i ściągnąwszy wodze, już zamierzał dać wierzchowcowi ostrogę, gdy odezwał się Murdo: ‒ On mówi prawdę. Wczoraj tą drogą przejeżdżali Turcy, i to całymi setkami. Widzieliśmy ich. Wszyscy jechali do Jaffy. ‒ A widzieliście, jak wjeżdżali do miasta? ‒ zapytał rycerz ironicznie. ‒ Nie ‒ odrzekł Murdo, wskazując ręką kierunek, z którego przybyli. ‒ Podróżujemy z… ‒ Nędzne włóczęgi! ‒ prychnął pogardliwie krzyżowiec. ‒ Nie warto na was tracić czasu! Strzepnął konia lejcem po grzbiecie i szybko odjechał. ‒ Zaczekaj! ‒ krzyknął za nim Murdo. ‒ Chcemy wody. Choć tylko trochę się napić, bo straciliśmy… ‒

To napijcie się własnych szczyn! ‒ wrzasnął tamten, puszczając się galopem za swymi towarzyszami. Spragnieni i rozgoryczeni, zabrali się do podnoszenia wielbłąda, który podźwi-gnął się z ziemi dopiero wtedy, a i to niechętnie, gdy zaczęli mu zgodnie grozić, iż oćwiczą go na śmierć. Ruszyli tedy ponownie ku Jaffie w tumanie podniesionego przez krzyżowców kurzu. Emlyn, aby urozmaicić sobie wędrówkę, zaczął się modlić po staroceltycku. Murdo przysłuchiwał się temu dziwnemu językowi, z którego wszakże udawało nam się wyłowić jakieś znajome słowo. Powiodło to jego myśli ku matce. Zastanawiał się, jak przyjmie wiadomość o śmierci małżonka i o tym, że dwaj jej synowie odmówili powrotu do domu i walki o rodową dziedzinę. Myślał o tym, jak sobie radzi i co robi Ragna, czy tęskni za nim tak samo, jak on tęsknił za nią, i czy w ogóle kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Poprzysiągł sobie, nie pierwszy już zresztą raz, że jeśli zdoła powrócić do domu, to już nigdy jej nie opuści. Słońce wznosiło się coraz wyżej i coraz goręcej grzało, aż w końcu ciepło poranka przeobraziło się w dyszący żarem upał, który na podobieństwo pieca smażył rozciągające się wokół podróżnych wyschnięte wzgórza i skały, widoczne zaś w oddali niziny zdawały się w jego promieniach przekształcać w ciecz i płynąć w drżącej mgiełce. Gdy już nie byli w stanie kontynuować marszu, przystanęli, aby rozejrzeć się 458 za jakimś zacienionym miejscem na odpoczynek i schronienie przed słońcem. W polu widzenia nie było ani jednego drzewa, a jedyną nadzieję na odrobinę cienia dawał dość rozłożysty krzew, który rósł niezbyt daleko od drogi. Doprowadziwszy wielbłąda na miejsce, Murdo skłonił zwierzę do klęknięcia, postukując je po pęcinach, po czym ściągnął z grzbietu mokrą od potu tunikę i rozwiesił ją na gałązkach krzewu. Usiadł obok Emlyna na suchej jak pieprz ziemi, i tak zażywali połączonego cienia rośliny, tuniki i śmierdzącego wielbłądziego garbu. Za gorąco było nie tylko na to, by rozmawiać, ale nawet na to, by zebrać myśli, a na domiar złego zaczęli obaj odczuwać skutki utraty całego zapasu wody. Podniebienie chłopca stało się twarde jak kamień, język zdawał mu się dwakroć większy niż zwykle, wargi zaczęły pękać, oczy zaś piekły niczym rozżarzony po-piół. Przysłonił je powiekami i oparł głowę na ramieniu. Po chwili usłyszał, iż oddech Emlyna powolnieje i pogłębia się w miarę, jak mnich pogrążał się we śnie. On sam też starał się zasnąć, wszakże bez skutku. Jego myśli uporczywie wracały do owej przerażającej chwili, gdy był już przekonany, iż Turcy go zabiją niczym przestraszone dzieciątko, które stoi, rozpaczliwie zaciskając piąstkę na sukni matki, a w tym przypadku na habicie zakonnika. Raz jeszcze poczuł na gardle ostry grot włóczni i usłyszał głos Seldżuka, który zażądał: ‒ Stwórz dla mnie królestwo, bracie. Głos ten był tak wyraźny i realny, iż Murdo otworzył oczy i rozejrzał się wokół

siebie. Oczywiście, nikogo nie było, Emlyn zaś twardo spał, przeto chłopiec pojął, że wszystko odbyło się w jego wyobraźni. Choć głos był jedynie złudzeniem, to słowa były realne. Wypowiedział je święty Andrzej, któremu Murdo obiecał uczynić wszystko, co będzie w jego mocy. Być może, pomyślał w tym momencie chłopiec, ten, który otoczył go zaklętym kołem ‒ kaimem ochrony ‒ zadba też o jego bezpieczny powrót do domu. ‒ Zaprowadź mnie na wyspy, a stworzę ci królestwo ‒ rzekł teraz cicho. ‒ Zbuduję je zaraz obok mojego własnego. To jego mamrotanie zbudziło Emlyna, który otworzył zamglone snem oczy. ‒ Mówiłeś coś do mnie? ‒ zapytał mnich. ‒ Nie ‒ szepnął młodzieniec. ‒ Śpij dalej. Emlyn ziewnął i na powrót zamknął oczy. ‒ To wygląda jak dym ‒ powiedział jeszcze zacichającym głosem, po czym ponownie zasnął. Dopiero po dłuższej chwili przyszło chłopcu do głowy, by zastanowić się nad słowami, które wypowiedział zakonnik. Obrócił głowę w tę samą stronę, w którą 459 on patrzył, i przyglądał się spieczonej na wiór, pokrytej białym kurzem ziemi, a potem niebu, tak wyblakłemu od upału, iż zdawało się szare. Ku bezchmurnym wysokościom szary. W samej rzeczy, stwierdził Murdo, to wyglądało jak dym. Cóż takiego mogło się palić na tym bezmiernym, zapomnianym przez Boga pustkowiu? Podniósł głowę i dokładniej przypatrzył się temu zjawisku. Strumyk nieznacznie poszerzał się i zarazem ciemniał. Jego źródło leżało gdzieś na zachodzie. A więc to Jaffa! Murdo poderwał się na kolana i przysłonił oczy dłońmi, chroniąc je przed słońcem, które właśnie zaczęło powoli zniżać się ku zachodowi, a jego oślepiający blask czynił smużkę dymu prawie niewidoczną na tle nieba. Chłopiec wstał i wszedł na pobliskie wzniesienie, aby mieć lepszy widok. Wszelako pozwoliło mu to jedynie stwierdzić, że aby naprawdę zobaczyć, co dzieje się na horyzoncie, musi cofnąć się aż do samej drogi. Tam upewnił się w swoim podejrzeniu: dym wznosił się ponad otoczonym murami miastem. Pośpiesznie wróciwszy do krzewu, zdjął z niego tunikę i wciągnął ją na siebie, po czym przyklęknął i obudził Emlyna. ‒

Miałeś rację z tym dymem ‒ powiedział mu. ‒ Jaffa stoi w ogniu! ‒ To znaczy, że toczy się tam bitwa ‒ odparł mnich. ‒ Pewnie tak ‒ zgodził się z nim Murdo ‒ ale za daleko jeszcze, żeby coś zobaczyć. ‒ Mam nadzieję, że okrętom nic nie grozi. ‒ Okręty! Nie przyszło mu jeszcze do głowy, że przecie każda bitwa stanowiła niebezpieczeństwo dla znajdujących się w jej pobliżu statków. Co będzie, jeśli Turcy zaatakowali port? ‒ Śpieszmy się! ‒ Poczekaj, Murdo! ‒ zakrzyknął mnich, jednakże porwał się na nogi i pośpieszył za nim, aby po paru krokach przypomnieć sobie o wielbłądzie. Zawrócił więc i odwiązał powróz. Tak tedy, po odpoczynku, który w istocie prawdziwym odpoczynkiem nie był, znowu kroczyli w upale. To szaleństwo, pomyślał Murdo, nawet jeśli zdążą dojść do portu przed końcem bitwy, to co wtedy uczynią? ‒ Zwolnij, Murdo! ‒ pokrzykiwał za nim Emlyn, który zmuszony był niemal ciągnąć za sobą pod górkę opornego wielbłąda, aby dotrzeć do drogi. Chłopiec jednak nie zwracał uwagi na jego nawoływanie i parł przed siebie z opuszczoną głową, aby słońce nie raziło go w oczy. Choć nigdy jeszcze aż tak 460 dotkliwie nie odczuwał pragnienia, starał się o tym nie myśleć, skupiając się wyłącznie na stawianiu kroku za krokiem. Nie byłby w stanie powiedzieć, jak długo to trwało. Czas, zamiast płynąć, zdawał się tylko zbierać w powiększające się, acz nieruchome jeziorko. Murdo zatracił poczucie jego przemijania. Pozostawał w tym stanie swoistego stuporu aż do chwili, gdy dobiegły go słowa Emlyna: ‒ Patrz! Widać już zatokę! Podniósł głowę i zdumiał się, uświadomiwszy sobie, jak długą przemierzyli drogę. Pod jego stopami, na nadmorskiej równinie rozciągało się miasto. Jego białe budowle pobłyskiwały złotawo w promieniach słońca, wiszącego tuż nad horyzontem. Po obu jego stronach rozciągały się szerokie pasy srebrzystobiałego morza.

Dym wznosił się ciemną kolumną sponad obronnego muru, niedaleko od głównej bramy miasta, a widniejąca przed nią na równinie ciemna plama zdawała się świadczyć o tym, że wciąż jeszcze trwa bitwa. Jednakże okręty, zakotwiczone w miseczkowatego kształtu zatoce, nie ucierpiały na skutek walk pod murami. ‒ Potrafisz rozpoznać, kto tam walczy? ‒ zapytał Emlyn, podchodząc do niego, po czym opadł na ziemię i siedział, ciężko dysząc. ‒ Nie ‒ odpowiedział mu chłopiec. ‒ To wciąż za daleko. Ale myślę, że to oddziały Godfreya. Te, które nas minęły. Turcy już tam na pewno na nie czekali. Po czym znowu ruszył przed siebie. ‒ Murdo, na litość boską, czy nie możesz przynajmniej poczekać, aż odzy-skam oddech?! ‒ Odzyskasz go potem ‒ odkrzyknął mu młodzieniec przez ramię. ‒ Kiedy już będziemy na dole. ‒ Stój, człowieku! ‒ wrzasnął mnich. ‒ Poczekajmy tutaj, aż wszystko się rozstrzygnie! On jednak ile sił w nogach podążał ku miastu. Powstrzymał go dopiero następ-ny, rozpaczliwy okrzyk Emlyna: ‒ Murdo! Jeśli choć trochę życie ci miłe, to nie schodź tam! Stanąwszy, młodzieniec popatrzył na rozległą równinę. Mnich miał rację, idąc tam, mógłby się spodziewać jedynie śmierci. Powrócił tedy do odpoczywającego braciszka, wziął od niego powróz i sprowadził wielbłąda z drogi. Po chwili wypa-trzyli kolejny niewysoki krzew i usiedli, aby patrzeć w stronę miasta, i czekać końca bitwy.

44. Usytuowani wysoko nad równiną, rozciągającą się pomiędzy miastem a morzem, Murdo i Emlyn przyglądali się spokojniejącemu stopniowo poruszeniu, po którym liczebniejsza masa wojska oddzieliła się od mniej licznej i odstąpiła, a okrążywszy miasto, napastnicy oddalili się wzdłuż wybrzeża i zniknęli im z oczu. ‒ Już po wszystkim ‒ rzekł Murdo, podnosząc się z ziemi. ‒ Turcy odjechali. Zaczęli tedy raz jeszcze schodzić traktem ku morzu. Gdy wszakże znaleźli się w końcu na równinie, pole bitwy po raz drugi zaroiło się tłumami ludzi. Tym razem byli to mieszkańcy Jaffy, którzy gęstym strumieniem wychodzili z miasta. Murdo i Emlyn pośpieszyli im na spotkanie, i dotarli do skraju pobojowiska ozna-czonego ciałami poległych, których przeważającą większość stanowili krzyżowcy trafieni strzałami seldżuckich łuczników. Jeszcze więcej niż rycerzy, padło w tej fazie bitwy koni, których część wciąż żyła, przewalając się z boku na bok w długiej agonii. Im bliżej podchodzili do centrum boju, tym więcej było trupów. Natknęli się na rycerza, który zginął, przywalony przez swego własnego wierzchowca. Martwy jeździec wciąż obejmował szyję swego rumaka ręką, która dalej ściskała rękojeść miecza. Murdo przystanął, przyjrzał się nieszczęśnikowi, lecz zaraz jego uwagę przyciągnął zwisający u siodła bukłak. ‒ Ani nie będzie już miał z niego pożytku ‒ rzekł na to sentencjonalnie Emlyn ‒ ani go ze sobą nie zabierze. Młodzieniec przytaknął ruchem głowy, zaczem pochylił się spiesznie, odwiązał skórzany worek od kulbaki i przechylił go do spragnionych ust. Zesztywniały język i wysuszone gardło zalała wspaniale chłodna powódź. Zdawało się, iż nigdy nie przestanie pochłaniać jednego za drugim łapczywych łyków. W końcu przecie z westchnieniem nieopisanej ulgi oddał bukłak zakonnikowi. Raczyli się tak na przemian drogocennym płynem, dopóki nie wysączyli ostatniej kropli. Emlyn odłożył wówczas bukłak, uczynił znak krzyża nad poległym rycerzem i wyrzekł słowa ostatniego błogosławieństwa. 462 Woda przywróciła im siły i poszli dalej ku centrum pola bitwy, gdzie walka była najbardziej zażarta. Leżało tu o wiele więcej zabitych, a spieczona przez słońce ziemia ciemna była od krwi. Wypatrywali rannych, wszakże nie znaleźli ani jednego. Większość ofiar zarówno trafiona została z łuku, jak i cięta lub dźgnięta mieczem. ‒

Padli od strzał, a potem dobito ich mieczami ‒ stwierdził ponuro Murdo. ‒ Nieprzyjaciel nad nikim się nie litował. ‒ To z przyczyny tego, co się stało w Jerozolimie ‒ wyjaśnił mu Emlyn, który przypatrywał się ze smutkiem pobojowisku, zgarbiony, jak gdyby przygniatał go ciężar tego, co odczuwał na widok dokonanych tu potworności. ‒ Zaczyna się czas pomsty, gdy śmierć króluje, a duch Zła panoszy się na świecie. Słowa mnicha sprawiły, iż Murdo ponownie zobaczył przed sobą masakrę w Świętym Mieście, gdy szalała istna burza nienawiści, chciwości i żądzy krwi. Zobaczył samego siebie, jak przerażony, zagubiony i samotny krąży po zakrwawio-nych ulicach, podczas gdy nad jego głową, w przesyconym dymem powietrzu, rechocząc złowrogo, płynie na szeroko rozpostartych skrzydłach uradowany rzezią i chaosem Odwieczny Wróg. Teraz, patrząc wokół siebie, widział młodzieniec to samo przygnębiające spu-stoszenie i słyszał na wysokościach ten sam demoniczny śmiech. Co zaczęło się w Jerozolimie, trwać będzie przez tysiąc lat, pomyślał, nie będzie końca wojnie i zemście. Te jeszcze ciepłe ciała, leżące na przesiąkniętej krwią ziemi, to dopiero przodkowie nowej, nieszczęsnej rasy, ich potomkowie mnogością swoją przewyższą gwiazdy na niebie. Gdzieś, myślał, gdzieś musi jednak być jakieś schronienie; jakaś cicha zatoka spokoju, oddzielona od morza, miotanego burzą śmierci i zniszczenia. Musi gdzieś być jakiś zakątek pokoju i pomyślności, choćby po to jedynie, by swoim istnieniem przypominać ludziom, iż nie do końca jeszcze zaginęły na tym padole prawdziwie człowiecze wartości i cnoty. „Stwórz dla mnie królestwo”, powiedział święty Andrzej. „Zbuduj królestwo, w którym bezpiecznie paść się będą moje owieczki. I niechaj ono będzie jak najdalsze od ambicji małodusznych ludzi i bezustannej ich pomiędzy sobą walki. Uczyń je takim królestwem, w którym wszyscy będą mogli w pokoju podążać Ścieżką Prawdy, a Święte Światło przyświecać im będzie na podobieństwo nabrzeżnych ognisk, wskazujących drogę żeglarzom płynącym wśród nocy”. Patrząc na to pole śmierci, Murdo poczuł, jak serce szybciej mu zabiło na wspomnienie innych słów widmowego zakonnika: „Wszystko, co posiadłeś, dane ci zostało w pewnym celu. Pytam cię tedy raz jeszcze”, rzekł głos w katakumbach, „czy będziesz mi służył?” 463 Wtedy, w tamtej chwili, odpowiedział, iż uczyni wszystko, co będzie w jego mocy. Teraz, patrząc na ciała ludzi, którzy niepotrzebnie i bezsensownie oddali życie w służbie ciemnoty, chciwości, ambicji i opętania żądzą władzy, wiedział, wiedział bez wątpienia, o co naprawdę został poproszony. „Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy”, przyrzekł w tamtej chwili. Teraz jednak postanowił, że nie, że zrobi więcej. Zbuduje ową zaciszną przystań, która da schronienie przed burzą śmierci i zniszczenia. Zbuduje królestwo, w którym Święte Światło świecić

będzie na podobieństwo nabrzeżnego ogniska, wskazującego drogę w ciemności tej potwornej nocy. Wyrwało go z tego zamyślenia dotknięcie Emlyna. ‒ Co powiedziałeś? Zabrzmiało to jak Sanctus Clarus. Dobrze się czujesz, Murdo? Uspokoił mnicha ruchem głowy. ‒ Popatrzmy, czy jest coś, co moglibyśmy uczynić ‒ rzekł wówczas Emlyn i poszedł dalej. Murdo szedł za nim, prowadząc wielbłąda, podczas gdy w jego sercu i umyśle jarzyła się pewność, iż z rozmysłem został przywołany na to miejsce i w tej właśnie chwili. Znajdując ścieżki pomiędzy trupami, doszli wreszcie do miejsca, gdzie krzyżowcy stawili ostatni opór. Tutaj ciała leżały już jedno na drugim i bardzo niewiele było martwych koni. Walcząc pieszo, rycerze nie byli w stanie odeprzeć ataku seldżuckich konnych. W ich ciałach tkwiły tureckie strzały, nawet po kilka lub kilkanaście. Przystąpili tu już do dzieła mieszkańcy Jaffy. Jedni zdejmowali z koni rzędy i siodła, inni ściągali z martwych zwierząt skórę i ćwiartowali mięso. Czerwone, odarte ze skóry ciała błyszczały w palącym słońcu, a mdlący smród ich wnętrzności mieszał się w już zgęstniałym powietrzu ze słodkawym odorem krwi. Nieco dalej, inna grupa oddzielała krzyżowców od Turków. Niewiernych rzucali na stos, chrześcijan odciągali na bok i układali w długich szeregach, wzdłuż których przesuwali się jeszcze inni mieszkańcy Jaffy, zabierając poległym rycerzom kosztowności, broń i nadające się do użytku części odzieży. Wszelka zdobycz niesiona była do czekających w pobliżu wozów i składana na nich pod czujnym okiem mężczyzny w wysokim, czarnym kapeluszu i z laską w dłoni. Ponieważ widać było, iż to on wydaje tu wszystkim rozkazy, dwaj wędrowcy postanowili dowiedzieć się od niego, jak przebiegała bitwa. Emlyn wypowiedział parę słów uprzejmego powitania, na co tamten zwrócił się ku niemu i zmarszczywszy brwi, zapytał: ‒ Czego chcecie? ‒ Po czym podejrzliwie przyjrzał się wielbłądowi. ‒ Widzieliśmy z oddali bitwę ‒ wyjaśnił Emlyn. ‒ Byliśmy w drodze do Jaffy, gdy zobaczyliśmy… 464 Czarny Kapelusz nagle odwrócił się i krzyknął do mężczyzny, który układał zdobycze na jednym z wozów: ‒ Ty bierzesz tylko broń! Ile razy jeszcze mam ci to powtarzać?

Zaczem z powrotem obrócił się do mnicha. ‒ Po prawdzie, to wielkiej bitwy tu nie było. Turcy zaczaili się na nich. Następnie wskazał na złożone u jego stóp kosztowności i zapytał: ‒ Macie coś do sprzedania? ‒ Widzieliśmy dym ‒ odezwał się Murdo. ‒ Czy miasto zostało zaatakowa-ne? ‒ Próbowali podpalić bramę. To już trzeci raz w tym miesiącu. Ale ugasiliśmy ogień. Ponownie krzyknął coś do swego pomocnika, po czym rzekł: ‒ Jeżeli zamierzacie się tu zatrzymać, to czemu nie mielibyście mieć z tego jakiejś korzyści? Dobrze płacę za to, co kto znajdzie. ‒ A co się stało z rannymi? ‒ zapytał Emlyn, rozejrzawszy się dokoła. Handlarz wzruszył ramionami. ‒ Jeśli jakiegoś znajdziesz, to daj mu ostatnie namaszczenie. Z jednego z wozów dobiegł go brzęk żelaza. ‒ Ostrożnie z tym! ‒ krzyknął. ‒ Kto potem ode mnie kupi złamany miecz? Podeszła do niego niewiasta, trzymając w ręku pas ze srebrną klamrą. Był to rycerski pas mieczowy. Kupiec wziął go od niej, obejrzał i dorzucił do stosu przed swymi nogami, po czym sięgnął do sakiewki, wyjął z niej garść monet i odliczył parę sztuk srebra na dłoń znalazczyni. Niewiasta dziękczynnie skłoniła przed nim głowę i pośpiesznie wróciła do swego zajęcia. Murdo i Emlyn poczęli się przechadzać pomiędzy leżącymi na ziemi ciałami, wypatrując kogoś, komu można by jeszcze ocalić życie. Po niedługiej chwili do-słyszeli cichy jęk. ‒ Tam! ‒ zakrzyknął mnich i podążył ku rannemu, a idąc, już kierował do niego słowa pociechy. Murdo przywiązał wielbłąda do kulbaki siodła na martwym wierzchowcu i odczepiwszy zeń bukłak z wodą, pośpieszył za Emlynem. Zakonnik klęczał przy rycerzu, w którego piersi tkwiła jedna, w udzie zaś druga strzała.

Gdy Murdo podał Emlynowi bukłak, ranny z wysiłkiem dźwignął się na łokciu i wydyszał: ‒ Turcy… ‒ Leż spokojnie, przyjacielu ‒ rzekł łagodnym tonem mnich, zaczem odkor-kował bukłak i podał mu go. ‒ Napij się. Postaramy się pomóc ci. Rycerz, jasnowłosy Norman, niezgrabnie chwycił skórzane naczynie i przechylił je do ust. Pił, rozlewając wodę po brodzie i szyi, gdzie mieszała się z krwią z 465 rany w piersiach. Łykał wodę tak łapczywie, iż w pewnej chwili zakrztusił się i woda tryskając mu z ust, opadła na plecy. Emlyn spiesznie pochwycił upuszczony bukłak, zakorkował go i rzekł: ‒ Musimy wyjąć te strzały. Daj mi swój nóż, Murdo. ‒ Seldżukowie nas… zaatakowali. Zabrali ją… Zacisnął palce na habicie zakonnika i przyciągnął go do siebie. ‒ Czekali tu na nas… Nagły ból wykrzywił mu twarz. Zacisnął więc zęby, a po chwili wykrztusił: ‒ Powiedz Godfrey owi, że zabrali włócznię… ‒ Spokojnie, synu ‒ rzekł cicho Emlyn. ‒ Nie ruszaj się. Zaraz obandażujemy ci rany. Zanim Murdo zdążył zapytać rannego, co znaczyły jego słowa, ten zemdlał. Emlyn pochylił się nad nim i powiedział: ‒ Zasnął. Po czym spojrzał na chłopca zatroskanym wzrokiem i rzekł: ‒ Wkrótce zrobi się ciemno. Musimy się pośpieszyć. Ostrożnie rozciął nożem tunikę rycerza, odsłaniając ranę. Strzała utkwiła pod lewym obojczykiem. ‒

Temu dopisało szczęście ‒ stwierdził Emlyn, po czym zmył krew z rany wodą z bukłaka, a następnie ujął w palce ostrze noża i wcisnął je w ranę tuż obok strzały. Rycerz jęknął, lecz się nie ocknął. ‒ Chwyć mocno strzałę ‒ polecił chłopcu, a gdy ten już to uczynił, objaśnił mu, co ma robić dalej: ‒ Kiedy ci powiem, pociągniesz ją do góry. Gotów? Murdo zacisnął wokół strzały obie dłonie. ‒ Gotów. ‒ Ciągnij! W tej samej chwili, gdy Murdo pociągnął ku sobie strzałę, Emlyn poruszył ostrzem noża i grot wyszedł z rany. Rycerz gwałtownie poruszył ręką, lecz zaraz na nowo znieruchomiał. ‒ To ci się udało ‒ stwierdził Murdo, odrzucając strzałę. Mnich wręczył mu nóż. ‒ Wytnij kilka pasów z jego płaszcza, żebyśmy mieli czym obwiązać mu ra-mię ‒ rozkazał, ponownie polewając ranę wodą. Następnie sięgnął do swej sakwy i wyjął z niej mały woreczek, z którego zaczerpnął szczyptę żółtawego proszku. Posypał nim okolice rany, po czym obwiązał ramię, przeciągając pod pachą rannego paski materiału, które mu wręczył Murdo. Gdy już opatrunek był gotowy, Emlyn zajął się raną uda, powtarzając tę samą procedurę tak sprawnie, iż Murdo ponownie wyraził swój podziw. Dwa razy tego 466 burzliwego dnia zakonnik go zdumiał. Zastanawiał się teraz, czym jeszcze potrafi go zadziwić. Właśnie kończyli bandażowanie uda, gdy od strony wzgórz, wznoszących się na wschód od równiny, dobiegł ich tętent końskich kopyt. Murdo odwrócił się w tamtą stronę, spodziewając się ujrzeć kolejną hordę galopujących ku nim Seldżu-ków. Tymczasem w żółtym świetle zachodzącego słońca zobaczył dwie długie kolumny rycerzy. ‒ Którzy to? ‒ zapytał Emlyn, stając u jego boku. ‒ Widzisz kolory proporców? ‒ Wydaje mi się, że są czarno-żółte ‒ odparł chłopiec. ‒

Żółć i czerń ‒ zastanowił się mnich. ‒ To barwy Bohemonda. Krzyżowcy wjechali na plac boju i skierowali się ku miejscu, w którym najwięcej padło ich towarzyszy. Ściągnęli wodze przed pierwszą linią poległych, po czym wielu zsiadło z koni i zaczęło krążyć spiesznie pośród nieruchomych ciał, podczas gdy ich dowódcy podjechali do Czarnego Kapelusza, który w dalszym ciągu dyry-gował okradaniem zwłok. ‒ Zostań przy nim ‒ rzucił Murdo. ‒ Ja chcę posłuchać, o czym będą mówili. ‒ Witajcie, przyjaciele! ‒ zakrzyknął właśnie wysoki i barczysty rycerz, zatrzymawszy konia przed handlarzem. Jego świeżo wypolerowany hełm i kolczuga lśniły pozłociście w szarzejącym świetle zapadającego zmroku. Długie jasne włosy opadały mu spod hełmu na plecy i ramiona, a gdy ściągał wodze, Murdo dostrzegł, jak sprężyście poruszyły się wydatne muskuły jego ramion, a swoboda, z jaką się zachowywał, nasunęła młodzieńcowi myśl, że musi to być sam książę Bohemond. ‒ Nie widzę tu żadnego z rycerzy księcia Godfireya, który by ocalał ‒ rzekł, ogarniając spojrzeniem swych ciemnych oczu stojącą przed nim grupkę. ‒ Jeśli się mylę, to proszę, wyprowadźcie mnie z błędu. Kupiec wziął na siebie obowiązki rzecznika wszystkich mieszkańców Jaffy. ‒ Niestety, czcigodny panie ‒ odparł ‒ Smutne to, wszelako masz rację. Turcy urządzili tu zasadzkę i odnieśli całkowite zwycięstwo. Nikt nie ocalał. ‒ Skoro widzieliście tę zasadzkę ‒ odezwał się rycerz, stojący u boku Bohemonda ‒ to dziwnym mi się zdaje, że nie wysłaliście z miasta żołnierzy, którzy by pomogli naszym. ‒ Podłożyli ogień pod bramą ‒ wyjaśnił handlarz. ‒ Cóż mogliśmy na to poradzić? ‒ Czyżby nie było w tym mieście innych bram? ‒ zapytał rycerz gniewnym tonem. Bohemond podniósł dłoń, nakazując ciszę. ‒ Daj pokój, Bayardzie. Co się stało, to się nie odstanie. ‒ I wskazał na wozy pełne broni. ‒ Przejrzyj to, co już znaleźli. 467 Rycerz skierował konia w tamtą stronę i począł wypytywać pracujących przy załadunku ludzi, książę tymczasem ponownie zwrócił się do kupca.

‒ Ci rycerze jechali z Jerozolimy. Czy słusznie się domyślam, iż nie dotarli do miasta? ‒ Nie dotarli, czcigodny panie ‒ przytaknął Czarny Kapelusz. ‒ Nieszczęściem, zaatakowani zostali, zanim mogli schronić się za murami. Książę Taranto skinął mu głową i rozejrzał się dokoła. Gdy jego spojrzenie spoczęło na stojącym z boku chłopcu, rzekł: ‒ Możesz to potwierdzić, młodzieńcze? Nie było w tym pytaniu ani podejrzenia, ani powziętego z góry osądu. Bohemond spoglądał nań wzrokiem łagodnym, a jego zarumieniona w promieniach zachodzącego słońca, przystojna twarz nie wyrażała nieprzyjaznych uczuć. ‒ To, co się stało, widzieliśmy z przyjacielem tylko z daleka ‒ odpowiedział Murdo, wskazując ku wzgórzom na wschodzie. ‒ Zanim tu doszliśmy, było już po wszystkim. Jest wszakże… W poinformowaniu księcia o jedynym ocalałym rycerzu, którego znaleźli, przeszkodził mu Bayard, który powrócił z lustracji wozów. ‒ Wśród broni jej nie ma ‒ oświadczył, zatrzymawszy wierzchowca. ‒ Z pewnością zabrali ją Turcy. Nie mogli ujechać daleko, możemy ich dogonić. Spojrzenie Bohemonda zwróciło się ku rycerzom, którzy przeszli pomiędzy zwłokami. ‒ Znaleźliście ją? ‒ zapytał. ‒ Nie, panie ‒ odkrzyknął ten, który był najbliżej, a po chwili również i pozostali powiedzieli to samo. ‒ Wracajcie do swoich koni ‒ rozkazał Bohemond. ‒ Jazda, Bayardzie. Zobaczymy, dokąd uciekli ci przeklęci Seldżukowie. Podziękował kupcowi i mieszkańcom za pomoc, po czym zawrócił swego rumaka i odjechał. W parę chwil całe wojsko uformowało się za jego plecami i podążając wzdłuż muru, kierowało się na południe, równolegle do brzegu morza. Murdo wrócił do Emlyna, który tymczasem okrył rannego rycerza płaszczem i siedząc przy nim, modlił się. Na widok nadchodzącego chłopca zapytał:

‒ I czego się dowiedziałeś? ‒ Miałeś rację. To był Bohemond ‒ potwierdził Murdo jego domysł. ‒ Czegoś szukają. Powiedzieli, że ci polegli, to rycerze Godfreya, i że… Nagle urwał i popatrzył na rannego. ‒ Wiem! ‒ Co takiego? ‒ zapytał mnich. ‒ Wiem, czego szukają! On nam to przecież powiedział! ‒ zakrzyknął 468 Murdo, wskazując na rycerza. ‒ „Powiedz Godfreyowi, że zabrali włócznię”. Miał na myśli Świętą Włócznię! ‒ Tedy utracili Świętą Włócznię ‒ rzekł Emlyn z nagłą goryczą w głosie. ‒ Ci nieoświeceni głupcy! Wszyscy, od króla do ostatniego ciury, ślepi i głusi, bez krzty rozumu w głowach! Boże wielki! Tylko by ich wrzucić do jednej czeluści i pozbyć się wszystkich za jednym razem! Kiedyś podobny wybuch gniewu u pobożnego mnicha zaniepokoiłby chłopca, jednakże nie teraz. W pełni zdawał sobie sprawę z tego, co on czuje, gdyż sam odczuwał to równie boleśnie. Emlyn opadł na kolana i wzniósł ku niebu zaciśnięte pięści. ‒ O Panie! Z wielkiego Twego imienia uczynili przekleństwo! ‒ wykrzyknął. ‒ Uczynki ich, to w oczach Twoich świętokradztwo! Któż Ci przywróci cześć, Wielki Królu? Kto rozdepcze zło w duszach potężnych wielmożów? Usłyszawszy te słowa, Murdo poczuł, jak w jego sercu budzi się gniew, i odpowiedział: ‒ Ja tego dokonam. Emlyn, ze wzniesionymi wciąż rękoma obrócił ku niemu wzrok. ‒ Ty, Murdo?

Po czym, dojrzawszy w oczach młodzieńca blask dziwnego, acz niezłomnego postanowienia, rzekł: ‒ A zatem i ty miałeś tę wizję. ‒ Tak ‒ odrzekł Murdo. ‒ Powiedziałeś… przekleństwo i świętokradztwo. Polecono wam odebrać świętą relikwię tym, którzy… ‒ …którzy uczyniliby z niej przekleństwo i świętokradztwo. Tak. Wszelako… Murdo nie pozwolił mu dokończyć. ‒ Wyruszę na jej poszukiwanie ‒ oświadczył, czując, jak z każdą chwilą po-tężnieje w nim pewność samego siebie. ‒ Niemożliwe, aby uczynili z tej świętej relikwii narzędzie w przetargu o stanowiska i władzę. Cokolwiek przyjdzie mi zrobić, odnajdę ją i odbiorę. Zakonnik szybko powstał i podszedł do niego. ‒ Posłuchaj, Murdo, każdemu raz w życiu dane jest prawo dokonania wyboru ‒ rzekł cicho, tonem, jaki głos jego przybierał, gdy snuł był opowieści, które tak poruszały duszę młodzieńca. ‒ Może dalej kroczyć Ścieżką Prawdy albo na zawsze z niej zejść. Właśnie tu i teraz stanąłeś przed tym wyborem. Możesz utracić wszystko, o co się ubiegałeś. Możesz nawet utracić życie. Gdy jednak raz wstąpisz na obraną drogę, nigdy już nie będziesz mógł zawrócić. Czy w pełni to rozumiesz? Murdo zapewnił go o tym skinieniem głowy. W owej chwili miał przed oczyma 469 ciągnącą się przed nim ścieżkę. Postawił na niej właśnie pierwszy krok, rozpoczynając podróż, która zabierze mu całe życie, i zarazem po raz pierwszy w tym życiu poczuł się naprawdę wolny. ‒ Ruszam ‒ powtórzył swe przyrzeczenie. ‒ Oddaj mi swój miecz ‒ rzekł Emlyn. ‒ Ludzie wciąż sięgają po miecz, kiedy stają do walki o ducha. Zapominają, kto ich podtrzymuje i kto przynosi im ocalenie, pokładając ufność w swych siłach, ponoszą klęski. Nie chcę, aby i ciebie to spotkało. Murdo się wahał. ‒ Rozejrzyj się dokoła ‒ nalegał mnich, wskazując trupy, zalegające pole bitwy. ‒ Miecze

nie pomogły nawet najlepszym rycerzom Godfreya, jakże przeto mógłbyś wierzyć, że jeden więcej uczyni jakąkolwiek różnicę? Wyciągnął rękę ku broni. ‒ Ta bitwa nie będzie wygrana dzięki sile ramienia i zręczności we władaniu orężem, lecz dzięki sile wiary i woli Boga. Odpiąwszy pas, Murdo podał mu broń. ‒ Masz słuszność ‒ rzekł. ‒ A poza tym miecz tylko spowolniłby mnie w drodze. ‒ Niechaj Bóg ci błogosławi, Murdo, i niech ześle zastęp aniołów, które cię będą strzegły i broniły, abyś bezpiecznie powrócił do domu. Młodzieniec podziękował mu i uściskawszy go, rzekł: ‒ Kiedy dostaniesz się do miasta, idź do portu. Znajdź tam okręt Jona Winga i czekaj na mnie. Przyjdę tam najszybciej, jak mi się uda. Po czym napił się trochę wody i napełnił bukłak, dolewając doń z innych skórzanych worków, znalezionych w pobliżu przy ciałach zabitych. Emlyn tymczasem pogrzebał w sakwie, zawieszonej u siodła rannego rycerza i znalazł w niej kawałek suszonego mięsa oraz kromkę czerstwego chleba. Z konia innego rycerza zdjął jeszcze krzyżacki płaszcz i podszedł z tym wszystkim do chłopca. ‒ Myślę, że przyda ci się to tego wieczoru ‒ powiedział, wręczając mu płaszcz. ‒ Weź także ten kawałek chleba i mięsa. Murdo przewiesił sobie przez ramię bukłak i nałożył płaszcz. ‒ Postaram się jak najszybciej wrócić ‒ obiecał, biorąc z rąk mnicha chleb i mięso, po czym spojrzał na niebo i zobaczył, iż ponad wzgórzami na wschodzie świecą już gwiazdy. ‒ Zanosi się na jasną, księżycową noc. Dobrze będę widział drogę. Ty też powinieneś się śpieszyć, zanim zamkną bramy na całą noc. Ruszył drogą, którą odjechał Bohemond ze swymi rycerzami. ‒ Niczego się nie obawiaj ‒ rzucił za nim Emlyn. ‒ Bóg będzie kroczył u twego boku. 470

‒ Uważaj, żeby nie zgubić wielbłąda‒ odkrzyknął chłopiec, wzniósłszy rękę w geście pożegnania. Zerknął na południe, gdzie widniały garby niskich wzgórz. W rozgwieżdżonym mroku wyraźnie rysowały się ich łagodne zbocza. Były to trawiaste wydmy, które ciągnęły się wzdłuż morskiego brzegu na południe od miasta. To właśnie z ich wierzchołków Seldżukowie rozpoczynali swoją szarżę i za ich grzbietami zniknęli po bitwie. Gdzieś pośród tych wydm, pomyślał Murdo, leży być może Święta Włócznia.

45. Dotarłszy do wydm, Murdo poczuł, jak zaczyna dawać o sobie znać zmęczenie. Zatrzymał się, wszakże tylko na tyle, aby odzyskać oddech i wypić kilka łyków wody, po czym wspiął się na najbliższy piaszczysty pagórek, aby mieć lepszy widok dokoła. Wydma porośnięta była morską trawą, twardą i suchą, która ocierała się o jego uda, gdy przedzierał się przez nią na wierzchołek. Księżyc wzeszedł już ponad kontur wzgórz i oświetlał całą rozpościerającą się przed młodzieńcem zatokę. Na wprost, o jakieś pół mili, rysowały się na niebie najbliższe mury Jaffy. Na prawo ciągnął się w chwiejnych szeregach łańcuch wydm, tworzących pomiędzy sobą małe dolinki, które otwierały się ku morzu. Daleko po lewej skrzył się srebrzyście w świetle księżyca oddalający się od miasta łuk wybrzeża. Murdo, rozglądając się, dosłyszał nagle odgłosy, które bez wątpienia oznaczały, iż gdzieś dalej na południe toczy się bitwa. A jednak, pomyślał, Bohemond doścignął Seldżuków! Zanim zdążył się zastanowić, już nogi same poniosły go w tamtym kierunku. Truchtając, przysłuchiwał się dolatującym go dźwiękom. Byłoby mu wprawdzie łatwiej podążać samym brzegiem morza, doszedł jednak do przekonania, że mógłby tam zostać dostrzeżony, przeto trzymał się wydm, gdzie nie tylko trudniej go było wypatrzyć, ale i trudniej w razie czego byłoby schwytać. Po jakimś czasie doszedł do miejsca, w którym brzeg ostro skręcał w prawo. Nie widząc, co jest za tym zakrętem, postanowił wspiąć się na jedno z bliżej położonych wzgórz, aby zobaczyć, co go tam czeka. Wychodząc na wierzchołek, już wiedział, co zobaczy, gdyż w miarę jak coraz wyżej wchodził, coraz wyraźniejsze stawały się odgłosy bitwy. Ujrzał przed sobą długą, wygiętą linię brzegu oraz równinę niezbyt szerokiej plaży. Pomiędzy błyszczącą wodą a wydmami wirowała ciemna plama, utworzona przez konie i walczących z ich grzbietów jeźdźców. Dźwięki zderzającego się z sobą żelaza i stali rozchodziły się echem pośród wydm, tak iż zdawało się, że walki trwają za każdą pokrytą zmarszczkami piaskową fałdą i w każdym zagłębieniu terenu. 472 Niepewny, co w tej sytuacji zrobić, przyczaił się pośród wysokich łodyg morskiej trawy i przyglądając się bitwie, czekał. W pewnej chwili spostrzegł na plaży przed sobą jakieś poruszenie. Oddział konnych oderwał się od kłębowiska walczących i galopował prosto ku niemu. Widząc biel pióropuszy na hełmach i szybkość wierzchowców, zorientował się, że to Turcy. Jeszcze bardziej wcisnął się w piasek i w napięciu wstrzymał oddech. Nieprzyjacielscy wojownicy przemknęli obok, znikając w jednej z dolinek po-między wydmami, o kilkaset kroków od jego kryjówki. Dalej patrzył i czekał. Gdy wszakże minęło trochę czasu, a Turcy się ponownie nie pokazali, postanowił

sprawdzić, co tam robią. Zaczął się ostrożnie czołgać, zatrzymując się co parę chwil i nasłuchując, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie jeźdźcy zniknęli mu z oczu. W zagłębieniu pomiędzy wydmami dojrzał jakąś ciemną plamę czegoś, co kryło się w cieniu, nieruchome i ciche. „Arabowie to wędrowna rasa”, powiedział mu ojciec. „Są w ciągłej podróży wraz ze swymi namiotami i skarbami. Nie rozstają się z nimi nawet na czas bitwy”. Tuż pod nim stało kilkanaście koni. W pierwszej chwili pomyślał, że zostały pozostawione przez jeźdźców, zaraz jednak uświadomił sobie, iż Turcy nie zsiedli z koni, ale zwróceni do niego plecami zdawali się wszyscy przypatrywać toczącej się na plaży bitwie. Murdo przyjrzał się dokładniej owej ciemnej plamie i ‒ wypatrzywszy w niej kilka dodatkowych koni ‒ pojął, że zdarzyło mu się odkryć namiot, zawierający skarby emira. Upewniwszy się, że nikt więcej nie czai się w pobliżu, Murdo ześlizgnął się z wierzchołka wydmy na dół. Szybko przemknął przez plamę księżycowego światła, by zaraz przyczaić się w cieniu dziwacznie wyglądającego namiotu, który kształtem przypominał wielkie czarne skrzydło, spoczywające na piasku. Jedyne wejście do niego było wąskie, lecz na tyle wysokie, by zmieścił się w nim wyprostowany mężczyzna. Chłopiec podsunął się do niego ostrożnie i zajrzał do środka. Niewiele widział w ciemności, wszakże miał wrażenie, iż wnętrze wypełnione jest skrzyniami i kuframi rozmaitych kształtów i rozmiarów. Przez chwilę nasłuchiwał w znieruchomieniu, po czym wszedł do środka, i omal się nie potknął o drewniany kufer ustawiony tuż za wejściem. Kufer ów był duży i otaczał go żelazny łańcuch, który cicho zabrzęczał. Gdy już oczy chłopca przywykły do ciemności, dojrzał jeszcze innego rodzaju przedmioty, zgromadzone w namiocie: bele materiałów, liczne dzbany, misy oraz beczułki. Przesuwając się pomiędzy nimi, natknął się na skrzynię, która nie była zamknięta. Podniósł jej pokrywę i wsunął rękę do wnętrza. 473 Jego palce zagłębiły się w grubą warstwę monet. Wyciągnął ich garść i przysunął do twarzy. Były to złote bizantyny wypełniające skrzynię po brzegi. Poruszając się po omacku, Murdo szukał Świętej Włóczni. Łupy emira wnoszono do namiotu w pośpiechu i poukładano je bez żadnego porządku. To w kucki, to na czworakach, młodzieniec przeciskał się pomiędzy skrzyniami i beczkami, modląc się, by rozpoznać włócznię, gdyby już zdarzyło mu się na nią trafić. Przez cały czas przesuwał się ku tylnej ścianie namiotu i gdy do niej dotarł, znalazł zwalone w pośpiechu na stos łupy, zdobyte na krzyżowcach. Zbudziła się w nim nadzieja, gdy się pomiędzy nie wcisnął, i zaczął zdejmować leżące na wierzchu kolczugi i długie miecze. Był zupełnie zaskoczony, gdy nagle przed wejściem do namiotu rozległy się głosy. Bliski paniki, przykucnął, po czym ostrożnie wyjrzał z ukrycia. W przestrzeni wejścia zobaczył ciemne sylwetki wierzchowców. Przecisnął się jeszcze bliżej ściany,

podtrzymując w sobie słabą nadzieję, iż nikt nie wejdzie do środka. Po chwili wszedł jednak gwardzista emira, chwycił jedną ze skrzynek i wyszedł z nią spiesznie na zewnątrz; zaraz potem wszedł następny i wyniósł kolejną skrzynię. Ogarnęła go rozpacz. Turcy zaczęli ładować skarby na grzbiety koni, gotując się do odjazdu. Cofnął się jeszcze głębiej i zaczął w popłochu myśleć nad jakimś sposobem wydostania się z pułapki. Tymczasem weszło jeszcze czterech strażników, z których każdy szybko wychodził z jakimś ładunkiem w rękach, zmierzając z nim w stronę jucznych koni. Potem przez krótki czas nikt nie wchodził, zajęci bowiem byli układaniem skrzyń w jukach. Murdo przeprowadził w myślach szybką kalkulację: strażników było około dwudziestu, lecz tylko sześciu zajmowało się ładowaniem skarbów. Sądząc po ilości skrzyń i kufrów, uznał, iż dotarcie do tylnej ściany zajmie im sporo czasu. To dodało mu otuchy, oznaczało bowiem, że jeszcze nie wszystko stracone i może uda mu się coś wymyślić. Tamci znowu zaczęli wracać po następne porcje skarbów. Murdo liczył ich jednego po drugim, i gdy wyszedł szósty, zabrał się do dzieła. Po omacku chwytał najprzeróżniejsze przedmioty ‒ czary i kielichy, woreczki z monetami, jedwabne szaty, proporce, puzderka z aromatycznego drewna, w których poprzękiwała biżu-teria i szlachetne kamienie ‒ i natychmiast je odkładał. Przez cały czas pilnie przysłuchiwał się głosom rozmawiających pomiędzy sobą Turków, by wyczuć moment, gdy zaczną wracać do namiotu. 474 Za trzecią turą usłyszał ich kroki wystarczająco wcześnie, by się ukryć, jednakże za czwartą całkowicie go zaskoczyli. Właśnie posuwał się na czworakach ku środkowi namiotu, obmacując przeszkody, kiedy wszedł pierwszy. Murdo znieruchomiał, mając nadzieję, że tamten nie dojrzy go w ciemnościach. Turek pochylił się, chwycił skrzynię i wyszedł. Chłopiec podźwignął się wówczas, aby znaleźć sobie kryjówkę, zanim wejdzie następny. Schylając się ponownie, potrącił łokciem o jakiś długi, przypominający pręt przedmiot, który oparty był o skrzynię, a teraz ześlizgnął się po niej i upadł na coś z głuchym stuknięciem, gdyż Murdo zdołał go natychmiast chwycić, zapobiegając dalszym hałasom. Ów cienki, długi przedmiot, okręcony pasem jakiejś tkaniny, tak znajomo za-ciążył mu w dłoni, iż nawet nie odsłaniając jedwabistego materiału i nie rozplątu-jąc sznura, którym był obwiązany, już wiedział, że oto odnalazł Żelazną Włócznię. W tej samej wszelako chwili strażnicy nagle zamilkli. Serce zamarło mu w piersi. Czyżby usłyszeli? Jeden z nich coś krzyknął, za czym Murdo, zaciskając w dłoni starożytną relikwię, cofnął

się ku ścianie. Wpatrując się w otwór wejściowy, dostrzegł poblask ognia; zapalili pochodnię. Skończył się tedy czas namysłu. Ściskając włócznię, poczołgał się ku bocznej ścianie namiotu, która opadała ku ziemi ukośnie. Gruba wełniana tkanina przymo-cowana była do gruntu w rogach i na całej długości ścian za pomocą drewnianych kołków, jednakże w piasku nie trzymały się one mocno i bez trudu udało mu się jeden z nich wyciągnąć, a potem wyczołgać się na zewnątrz. Znalazł się pomiędzy namiotem a podstawą wydmy. Szybkie spojrzenie ku wylotowi z piaszczystej dolinki upewniło go, iż słusznie się domyślał: strzegło go kilkunastu Turków na koniach. Po drugiej stronie namiotu tamtych sześciu ładowało skarby w juki, a jeden z nich wszedł do wnętrza z pochodnią. Murdo nabrał powietrza w płuca i wcisnął się w cień wydmy. W najwyższym napięciu pozostawał nieruchomy niczym głaz, podczas gdy strażnik z pochodnią rozglądał się po namiocie. Tylko gruba tkanina dzieliła chłopca od zdemaskowania i śmierci. Pośpiesznie przepatrzywszy namiot, Turek wyszedł na zewnątrz i odrzucił pochodnię na piasek, po czym powiedział coś do swoich towarzyszy, którzy ponownie zabrali się do wynoszenia po kolei skrzyń, kufrów, beczek i różnych innych przedmiotów. Gdy już ostatni wsunął się do namiotu, Murdo rzucił się do ucieczki. Trzymając się cienia, pomykał stromym zboczem wydmy, cały czas bacząc, aby w miarę możności namiot zasłaniał go przed wzrokiem Turków. Biegł cicho posuwistymi susami, trzymając przy udzie poziomo ułożoną włócznię, dopóki nie 475 dotarł do końca małej dolinki, gdzie przycupnął, czekając na następną sposobność. Przyglądał się strażnikom, którzy po kolei wynieśli, z namiotu jeszcze sześć skrzyń, po czym odwiązali trzy konie i podprowadzili je do pozostałej grupki. W chwili, gdy ponownie zwrócili się w stronę namiotu, Murdo znowu był w ruchu. Raz jeszcze obejrzawszy się za siebie, przebiegł przez oświetlony światłem księżyca pas i zaczął się wspinać na przeciwległe zbocze wydmy. Udało mu się przebiec nie więcej niż dziesięć kroków, gdy za jego plecami rozległ się wrzask któregoś z Turków. Murdo okręcił się w pół kroku i ponownie popędził ku strefie cienia. Dopadł do przeciwległej wydmy i nie tracąc ani chwili, pognał pod górę mrocznego stoku. W namiocie rozległy się kolejne krzyki i zaraz potem tętent kopyt dwóch wierzchowców, na których ruszył za nim pościg. W tym samym momencie, gdy uciekinier dotarł do wierzchołka wydmy, tamci rozpoczęli wspinaczkę. Dostrzegłszy jeszcze kątem oka błysk stalowego ostrza w świetle księżyca, chłopiec przeskoczył na przeciwległe zbocze. Znalazłszy się w jego połowie, zmienił kierunek i pobiegł w poprzek piaszczystej pochyłości ku luce, która utworzyła się pomiędzy dwiema stykającymi się ze sobą wydmami. Tam rzucił się w zagłębienie pagórka i przywarł do ziemi w kępie wysokiej trawy, zakrywając ciałem włócznię, podczas gdy pierwszy ze ścigających go jeźdźców, osiągnąwszy wierzchołek wydmy, puścił swego wierzchowca w dół, mijając ukrytego zbiega w odległości paru zaledwie kroków.

Zjechawszy na dół, Turek skierował konia ku wylotowi dolinki. Widząc to, Murdo pozbył się nareszcie strachu. Po prostu jeszcze jedna zabawa w zająca i myśliwego, pomyślał; zabawa, w którą tak często bawił się z braćmi na Orkadach. Poczekał, aż myśliwi oddalą się, po czym, zwinnie jak zając, wspiął się na wierzchołek pagórka i przyczaił się w trawie. Wyciągnął z płaszcza kilka nici i skręcił z nich sznureczek, który owinął sobie wokół palców, drugi jego koniec przywiązując do jednej z długich łodyg, po czym najostrożniej jak umiał, nie zdradzając swych poruszeń, odczołgał się na dół, do wylotu z dolinki, przez cały czas odwijając z dłoni niciany sznureczek. Teraz obwiązał drugi jego koniec wokół innej łodygi morskiej trawy i przesuwając nić w palcach powoli czołgał się dalej. Kiedy już spleciona nić napięła się, przywarł do piasku i czekał. Niezadługo w wylocie pojawił się pieszy, który wkroczył do zagłębienia. Murdo zaczekał, aż go minie, po czym szarpnął za tę część sznureczka, która prowadziła do drugiej z przewiązanych łodyg. Usłyszawszy szelest, Turek szybko zwrócił się w tamtą stronę i zobaczył rozchwianą roślinę. Chłopiec widział w świetle księżyca jego twarz. Strażnik krzykiem zaalarmował swoich towarzyszy i natychmiast 476 puścił się biegiem do podejrzanego miejsca. Murdo pozwolił mu wspiąć się do połowy zbocza, za czym energicznym po-ciągnięciem poruszył pierwszą łodygą, odczekał chwilę i powtórzył szarpnięcie. Turek ponownie coś krzyknął i tym razem odpowiedziały mu głosy biegnących ku niemu pozostałych strażników. Aby utrzymać ich na fałszywym tropie, Murdo ponownie poruszył trawą, a gdy przebiegło obok niego jeszcze dwóch Turków, przeczołgał się na przeciwległe zbocze wydmy. Konny strażnik był już tymczasem daleko, kontynuując swój pościg. Chłopiec zbiegł na dół po śladach jego wierzchowca, a gdy jeździec na dobre zniknął mu z oczu, zaczął się wspinać na przeciwległą wydmę i po chwili już był pewien, że uda mu się uciec. Skierował się na wschód, oddalając się od morza, a kiedy uznał, że nikt go już nie ściga, skręcił i podążył na północ wzdłuż łańcuszka piaszczystych pagórków. Stanąwszy na wierzchołku ostatniej wydmy, zatrzymał się. Przed nim roztaczała się w świetle księżyca szeroka równina, na której stoczono pierwszą z bitew. Jej kraniec dotykał wschodniej bramy miasta i wciąż widniała na nim ta sama ciemna plama nie pogrzebanych jeszcze ciał rycerzy i koni. Wszakże cała reszta przestrzeni była zupełnie odsłonięta i każdy, kto poszedłby jego śladem, bez trudu by go wypatrzył, zanim udałoby mu się skryć na pobojowisku. Bliżej było mu do południowego muru, od którego łagodna pochyłość schodziła aż do morskiego brzegu. Jednakże również i tam niemal wszystko oświetlał jasny księżyc. Pozostawał jedynie wąski cień, który rzucała narożna wieża obron-na. Co prawda przestrzeń pomiędzy wydmą a skrajem cienia była całkowicie od-słonięta, lecz przebiegnięcie jej nie zabrałoby mu wiele czasu, a gdyby już dotarł

do cienia wieży, to bez kłopotu udałoby mu się podejść aż pod sam mur, pod warunkiem wszakże, iż nie dałby się przyłapać przesuwającemu się wszak księżyco-wi. Raz jeszcze rzuciwszy okiem za siebie, ruszył w dół szerokim, pofałdowanym zboczem wydmy, zbiegł na dół i skierował się ku podstawie muru. Biegł z opuszczoną głową, mocno wyciągając przed siebie długie nogi i zakazując sobie oglądania się do tyłu. Jeśli był ścigany, to lepiej o tym nie wiedzieć, powiedział sam sobie, tym bardziej że i tak nic nie można by już na to poradzić. Odległość okazała się w rzeczywistości dużo większa, niż mu się to zdawało z wydmy. Gdy dopadł do muru u podstawy wieży, był strasznie zmęczony, dyszał resztką tchu i ledwie się trzymał na nogach. Z ulgą opadł na ziemię w cieniu muru, oparłszy się plecami o jego wielkie, spojone ze sobą kamienie i spojrzał ku wy-dmie, z której ruszył do biegu. Nikogo tam nie zobaczył, przeto odzyskując z 477 wolna oddech i siły, zaczął mieć nadzieję, iż ostatecznie zgubił ścigających go Turków. Przyjrzał się długiemu, cienkiemu zarysowi włóczni, okrytej materią i obwiązanej, po czym uznał, że ma prawo dokładniej obejrzeć rzecz, dla której zdobycia naraził własne życie. Wyprostował się, siadając ze skrzyżowanymi nogami, położył włócznię na udach, po czym odwiązał złoty sznurek i odwinął część jedwabnej osłony. Z tego, co widział w ciemności, święta relikwia była po prostu całkiem zwyczajnym okazem starożytnej włóczni, miejscami pokrytej rdzą i lekko skrzywionej. Pomimo swego wieku, broń sprawiała wrażenie całkiem solidnej. To prawda, iż brakowało jej drzewca i uchwytu ‒ wszystko, co zostało, to żelazna osada i krótki, stożkowaty grot o trzech ostrzach ‒ nic jednak nie świadczyło o tym, aby nie można jej było przywrócić do pierwotnego stanu. Wszelako, tak czy inaczej, była to po prostu stara żelazna włócznia, która w dodatku niczym się szczególnym nie wy-różniała spośród sobie podobnych. Z powrotem szczelnie ją owinął i zawiązał sznurek, po czym znowu oparł się plecami o mur. Był zmęczony i głodny, i wszystko, czego w tej chwili pragnął, to znaleźć się gdzieś bardzo daleko od tej nędznej, pustynnej ziemi. Boże mój, pomyślał, pozwól mi wrócić do domu! Zamknął oczy, zamierzając tylko przez chwilę się zdrzemnąć. Kiedy się wszakże obudził, stwierdził z zaskoczeniem, iż noc z wolna już ustępuje przed dniem. Rozejrzał się szybko dokoła, gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki, nie spostrzegł jednak ani nie usłyszał niczego niepokojącego. Księżyc już zaszedł, a wygląd nieba na wschodzie zapowiadał rychły świt. Stanął na zesztywniałych nogach i używając włóczni jako laski, poszedł wzdłuż muru. Bolały go wszystkie mięśnie, bolał go grzbiet, nadto jeszcze był głodny i spragniony. Przypomniał sobie o Emlynie, ciekaw, jak sobie mnich poradził i czy oczekiwał go w porcie. Obszedł wieżę i skierował się do głównej bramy, idąc wzdłuż zachodniego mu-ru. Pole wczorajszej bitwy wciąż jeszcze pogrążone było w mroku, wydało mu się jednak, że

poruszają się już po nim ludzie. Pomyślał nawet, że sępy wcześnie zabrały się do dzieła. W miarę jak zbliżał się do potężnej bramy, niebo szarzało. Doszedłszy do wrót, wyjrzał ostrożnie zza rogu bramnej wieży, by zobaczyć, iż wielkie, nadpalone i sczerniałe od dymu drzwi są jeszcze zamknięte. Odwrócił się i spojrzawszy w stronę pobojowiska, przekonał się, iż z daleka mylnie był wziął kręcące się po nim postaci za ludzkie sępy. W istocie byli to 478 konni rycerze, którzy powoli krążyli pomiędzy ciałami poległych, sprawiając wrażenie, iż za czymś się rozglądają. Murdo sobie uświadomił, że oni także szukają włóczni. Cofnął się spiesznie za potężny narożnik bramy i przywarł do muru z nadzieją, że jeszcze nie został zauważony. Gdy wejdzie do miasta, nikt go już nie znajdzie i nie schwyta. Żeby tylko ktoś nie zwrócił na niego uwagi, zanim brama nie zostanie otwarta! Wierzył, iż nie za wiele wymaga od losu. Przycupnął w rogu u styku wrót i kamiennego narożnika, starając się być nie-widocznym, i czekał. Włócznię położył w zasięgu ręki i nie odrywał wzroku od krążących po równinie rycerzy. W pewnej chwili usłyszał delikatne pobrzękiwanie końskiej uprzęży, które zdawało się zbliżać wzdłuż muru z prawej strony. Z głową przy ziemi, wychylił się ostrożnie zza narożnika i spojrzał w tamtym kierunku: kłusem nadjeżdżali trzej konni, najwyraźniej zmierzając ku bramie. Za późno już było, by szukać kryjówki, a zarazem nie było mowy o tym, aby zdołał przed nimi uciec. Będzie przeto musiał stawić im czoło. Pośpiesznie przy-sypał włócznię warstewką piasku, modląc się, by nadjeżdżający jej nie zauważyli. Jeszcze chwila i wyłonili się zza rogu, za czym wzrok ich padł na siedzącego pod murem młodzieńca, który drzemał ze spuszczoną głową. ‒ Hej, ty! ‒ krzyknął jeden. Murdo podniósł głowę i popatrzył na jeźdźców zaspanym wzrokiem. Wszyscy trzej byli rycerzami, a ich odzienie i wierzchowce dowodziły, iż przynajmniej jeden był wysokiego urodzenia. ‒ Witajcie, czcigodni panowie ‒ odparł chłopiec. ‒ Pax vobiscum. ‒ Co tu robisz? ‒ zapytał ten, który wyglądał na najwyższego rangą. ‒ Za późno wróciłem do domu ‒ wyjaśnił Murdo ‒ i brama była już zamknięta. ‒ I tak sam spędziłeś tu noc? ‒ spytał rycerz podejrzliwie.

‒ Ano, tak wyszło ‒ przyznał młodzieniec, patrząc im prosto w twarze pełnym szczerości spojrzeniem. ‒ I dalej czekam, aż otworzą bramę. Tamten zmarszczył brwi. ‒ A czemu to tak późno wracałeś do domu? Murdo zawahał się na chwilę, po czym uznał, iż winien odpowiadać w sposób jak najbliższy prawdzie. ‒ Przyglądałem się bitwie. ‒ Jakiej bitwie? Teraz już wszyscy trzej marszczyli brwi. ‒ Tam ‒ odparł Murdo, wskazując ręką na południe. ‒ Wojsko Bohemonda zaatakowało Turków, którzy wycięli oddziały Godfreya. 479 ‒ Był tu Bohemond? Skąd to wiesz? ‒ Widziałem go ‒ wyjaśnił ogólnikowo. ‒ Pomyślałem nawet, że i wy pod nim służycie, ale widzę, że byłem w błędzie. ‒ Jesteśmy z obozu księcia Baldwina ‒ wyjaśnił wówczas ten najszlachetniej urodzony, a drugi spytał: ‒ Co tu w ogóle robi Bohemond? ‒ Tego nie wiem ‒ odparł Murdo, starając się sprawiać wrażenie bardzo po-mocnego, ale niewiele wiedzącego prostaczka, który nawet nie słyszy pobrzmie-wającej w głosie rycerza podejrzliwości. W tej właśnie chwili usłyszał po drugiej stronie wielkich drewnianych wrót jakieś zgrzytliwe dźwięki, a potem rozległy się głośne pobrzękiwania i szczęk. Do-myślił się, iż strażnicy odblokowywali zapory. Teraz już tylko musiał zajmować rycerzy rozmową do chwili, gdy będzie mógł wślizgnąć się do środka.

‒ Pierwszą bitwę też widziałem ‒ poinformował ich ochoczo, pokazując na pobojowisko. ‒ Turcy urządzili zasadzkę i wycięli rycerzy w pień. To była straszna rzeź. Krzyżowcy walczyli dzielnie, ale Turków było zbyt wielu i… Gdy tak ich zagadywał, jeździec po lewej pochylił się ku dowódcy i szepnął mu do ucha: ‒ Popatrz! Na Boga, to ona! Murdo zobaczył, iż wpatrzyli się wszyscy trzej w leżącą za jego plecami włócznię. ‒ Gdzieś to ukradł, złodzieju?! ‒ wrzasnął ten najgodniejszy. W tym momencie Murdo dosłyszał czyjś stłumiony przez belki wrót głos i nieznacznie cofnął się o krok. ‒ Stój! Nie ruszaj się z miejsca! Za plecami chłopca coś skrzypnęło, a zerknąwszy przez ramię, ujrzał, iż uchyla się wycięta w jednym ze skrzydeł wrót furta dla pieszych. Postąpił o pół kroku w jej stronę, oddalając się od włóczni. ‒ Stój! ‒ wrzasnął dowódca i oddał swemu sąsiadowi wodze, najwyraźniej zamierzając zsiąść z konia. Murdo poczekał, aż rycerz zacznie przekładać nogę ponad końskim grzbietem, a wtedy skoczył do przodu z rękoma wyciągniętymi ku oczom wierzchowca i machnąwszy nimi, krzyknął ile sił w płucach, płosząc zwierzę, które gwałtownie szarpnęło łbem, równocześnie stając na zadnich nogach i zwalając na ziemię jeźdźca, który jedną nogą zaczepił się w strzemieniu. Także pozostałe dwa wierzchowce spłoszyły się i cofnęły, a wówczas Murdo szybko odskoczył, pochwycił włócznię i rzucił się ku uchylonej do połowy furcie. Usłyszał za plecami brzęk 480 wyciąganych z pochew mieczy, w tej samej wszakże chwili z całej siły pchnął barkiem drzwi, które otwierając się, przewróciły odźwiernego, i w mgnieniu oka był już w środku. Ile sił w nogach popędził ku najbliższej uliczce. W chwilę później pierwszy z trójki krzyżowców przeskoczył próg furty i wrzasnął: ‒ Stój, złodzieju! Ten rozpaczliwy, głośny krzyk wdarł się przeraźliwie w ciszę poranka. ‒

Złodziej! Łapać złodzieja!…

46. Starając się mieć słońce za plecami, Murdo pędził krętymi, wąskimi uliczkami, przebiegając przez całą Jaffę do portu. Parokrotnie przystawał, aby upewnić się, czy nie jest ścigany, jednakże nikogo nie zobaczył ani nie usłyszał, więc doszedł do wniosku, że na dobre zostawił prześladowców za sobą. Biegnąc, zauważył, że coraz więcej ludzi pojawia się na ulicach, w miarę jak miasto budziło się do życia. Aby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi, zwolnił i w tempie marszu przeszedł przez plac targowy, na którym dopiero zaczęli się rozkładać kupcy i handlarze. Znalazłszy się po drugiej stronie targowiska, wszedł w biegnącą pod arkadami ulicę, zastawioną po obu stronach miniaturowymi warsztacikami, z których dobiegało postukiwanie młotków o mosiądz. Kilkakrotnie zachęcano go po grecku do kupna, on wszakże nie zwracał na to uwagi i spiesznie podążał przed siebie. Port pojawił się przed nim tak niespodziewanie, że aż zatrzymał się ze zdumienia, a zaraz potem cofnął się o parę kroków i dyskretnie przystanął w cieniu jakiejś kolumny, aby się najpierw dobrze wszystkiemu przypatrzyć. Oprócz dziesiątków okrętów i statków, zacumowanych w porcie ‒ w większości przybyłych z Genui i Wenecji, choć i greckich także było sporo ‒ na spokojnej wodzie zatoki pełno było łodzi rybackich. Tu i ówdzie wzdłuż nabrzeża usadowiły się grupki krzyżowców niewątpliwie wypatrujących statków, które zabrałyby ich do domu. Na dalszym skraju nabrzeża Murdo dojrzał wspaniałą cesarską galerę. Jej wysokie żółte maszty i zwinięte czerwone żagle górowały nad pobliskim otoczeniem, które stanowiły niskoburte okręty flotylli króla Magnusa. Wypatrywał pośród wyniosłych, wysuniętych dziobów tego, który najlepiej był mu znajomy, i wkrótce go znalazł: „Skidbladnira” dzielił od cesarskiego olbrzyma tylko jeden okręt. Murdo wysunął się z ukrycia i podążył do nabrzeża, a następnie skierował się szybkim krokiem do eskadry Magnusa, starając się wszakże zachować postawę kogoś, kto jest zupełnie spokojny i nigdzie się szczególnie nie śpieszy. Ot, jeszcze jeden pielgrzym, który chciałby popłynąć do ojczyzny. 482 Zbliżywszy się do norweskiej flotylli, rozpoznał kilka zwalistych postaci kręcących się na brzegu majtków, których pozostawiono, by pilnowali okrętów. Był już całkiem blisko pierwszego z nich, gdy nagle usłyszał za plecami zatrważające krzyki: ‒ To ten! Zatrzymać go! Łapcie tego złodzieja! Murdo puścił się pędem przed siebie. Zaledwie przebiegł parę kroków, gdy dwaj siedzący na deskach pomostu mężczyźni zerwali się i skoczyli ku niemu.

Jednemu udało się chwycić go za rękaw płaszcza i okręcić nim w miejscu, jednakże chłopiec był przygotowany na coś takiego. Zanim jeszcze zatrzymał się w obro-cie, już żelazna włócznia spadła z rozmachem na ramię napastnika. Mężczyzna wrzasnął i rozluźnił uchwyt, by zaraz przez zaciśnięte z bólu zęby obrzucić uciekającego młodzieńca stekiem przekleństw. Murdo pochylił głowę i pognał co sił w nogach do okrętu Jona Winga. Wskoczył przez burtę na pokład, zanim ktokolwiek zdołał go choćby dotknąć, a cóż dopiero zatrzymać. Nie tracąc czasu, natychmiast pobiegł na dziób i zaczął szukać pod burtą tego, co tam niegdyś ukrył. Gdy nic nie znalazł, ogarnęła go panika. Czyżby ktoś znalazł i zabrał jego terminatorskie dzieło? Tymczasem wzmogły się krzyki na nabrzeżu. Pościg był tuż-tuż. Murdo schował się za osłonę dziobu, opanował strach i na nowo zaczął szukać. Wreszcie dotknął palcami chłodnego żelaza, uchwycił je i wydobył ze schowka włócznię, którą wykuł był w Arles. Morskie powietrze i wilgoć, w której przebywała pod burtą, pokryły żelazo cienką warstewką rdzy. Świetnie, pomyślał sobie chłopiec, gdyż uczyniło to broń z pozoru o wiele starszą niż w rzeczywistości. Słysząc za sobą kroki, obrócił się i zobaczył znajomą twarz pilota. ‒ Gorm! ‒ krzyknął. ‒ Nie wpuszczaj ich na pokład! Pokryty zmarszczkami żeglarz bez słowa odwrócił się, sięgnął po stojącą w pobliżu włócznię i wyciągnął ją z zamocowania, a następnie skierował grot ku pierwszemu z nadbiegających. Cała ich grupka, za mało jeszcze o tak wczesnej porze ożywiona, by stawać do walki, zawahała się i po chwili odstąpiła od burty. Murdo tymczasem w pośpiechu rozwiązał złocisty sznurek, odwinął z jedwabiu Świętą Włócznię i równie szybko w identyczny sposób opakował własną. Z nabrzeża dobiegały głosy, nawołujące go, by wyszedł z ukrycia i się pokazał. Po chwili usłyszał także na deskach pomostu stukot końskich kopyt i zrozumiał, że jeszcze nie całkiem wywinął się z opresji. Nie uda mu się dłużej powstrzymywać prześladowców z dala od pokładu. Zawiązał tedy na sznurku ostatni supeł, delikatnie położył włócznię na deskach i wziąwszy głęboki oddech, wstał, by stawić czoło przeznaczeniu. 483 Obok okrętu zgromadziła się już spora grupa mężczyzn. Rycerze, którzy wszczęli pościg, stali na nabrzeżu z obnażonymi mieczami, wpatrując się w nich srogim wzrokiem. W pierwszej chwili, na widok młodzieńca tłum zaniechał krzyków, teraz wszakże na nowo zaczęła się wrzawa. Murdo spokojnym gestem podniósł ręce do góry, prosząc o ciszę i pokazując zarazem, iż nie ma broni. ‒ Uciszcie się! ‒ zawołał. ‒ W imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa proszę, abyście pozwolili mi przemówić! ‒

Cisza! ‒ ryknął najbardziej wysunięty do przodu rycerz, a gdy gwar ucichł, zapytał: ‒ Co masz do powiedzenia, ty złodzieju? ‒ Kto jest waszym panem? ‒ odpowiedział Murdo pytaniem. Dobrze to pamiętał, pragnął wszakże, aby i gapie się tego dowiedzieli. ‒ Służymy księciu Baldwinowi ‒ rzekł rycerz. ‒ Żądamy, abyś oddał nam je-go własność. ‒ A cóż takiego waszym zdaniem ukradłem księciu Baldwinowi? Tamten, nim odpowiedział, rozejrzał się po otaczającym go tłumie. Jego mina dobitnie świadczyła o tym, iż niezadowolony jest z obrotu, jaki przybrała ta rozmowa. Wyciągnąwszy oskarżycielsko rękę w stronę młodzieńca, zakrzyknął: ‒ On ukradł Świętą Włócznię! Przez tłum gapiów przeszedł pomruk zdumienia. Włócznia Chrystusa, tutaj?! Jakim sposobem mogło się to zdarzyć? ‒ Nic wam nie ukradłem ‒ oświadczył Murdo. ‒ Co zdobyłem, to nie od was, lecz od emira! ‒ To kłamca! ‒ ryknął rycerz. ‒ Łapcie go! Tłum, tyleż wzburzony rzuconymi przez krzyżowca oskarżeniami, co i chętny do wplątania się w ciekawą awanturę, ruszył ku burcie okrętu, a wówczas Murdo pochylił się, pochwycił z pokładu włócznię i uniósł ją obiema rękami nad głową. ‒ Stać wszyscy! ‒ krzyknął ostrzegawczo. ‒ Niech choćby jeden postąpi jeszcze o krok, to rzucę włócznię do morza! ‒ Proszę bardzo! ‒ odparł drwiąco rycerz. ‒ Bez trudu ją odnajdziemy. ‒ Może tak ‒ rzekł młodzieniec ‒ a może nie. Chcecie sprawdzić? Krzyżowiec spiorunował go wzrokiem. ‒ Jeśli ośmielisz się wrzucić tę włócznię do wody, to wypatroszę cię jak śle-dzia i w kawałkach rzucę psom na pożarcie!

Tłum znowu zamruczał groźnie, a paru śmiałków nawet postąpiło o krok do przodu. Murdo oderwał jedną rękę od włóczni, po czym pozwolił, aby pręt wyślizgnął się nieco w drugiej dłoni. Gapie jęknęli ze zgrozą i natychmiast cofnęli się z przerażeniem na twarzach. 484 Murdo zmarszczył brwi. Sprawy potoczyły się inaczej, niż się tego spodziewał. W dodatku włócznia była jednak dość ciężka i zaczął już odczuwać zmęczenie w wyciągniętej do góry ręce. Jak długo uda mu się utrzymywać ją w poziomym położeniu, zwłaszcza iż trzymał ją teraz za sam koniec? Wkrótce będzie ją musiał upuścić, i co wtedy? ‒ Posłuchaj ‒ rzekł rycerz. ‒ Jeżeli natychmiast oddasz mi tę włócznię, to dopilnuję, aby kradzież została ci puszczona w niepamięć. ‒ Ja jej nie… Nie udało się chłopcu dokończyć, gdyż nagle dosłyszał plusk wody, a zaraz potem, obróciwszy się, ujrzał dwóch mężczyzn, którzy właśnie przetoczyli się przez burtę na pokład. ‒ Gorm! Na pomoc! ‒ krzyknął na ten widok, a jednocześnie pchnął włócz-nią, celując w twarz pierwszego z napastników, który jednak uchylił się przed ciosem. Spróbował wówczas dźgnąć drugiego, temu wszakże udało się jakoś chwycić owinięte jedwabiem żelazo, za czym starał się ją wyrwać z uchwytu chłopca. Murdo trzymał włócznię tak mocno, jak tylko mógł, jednakże tamci wspólnymi siłami chwycili go i przyparli do relingu, choć wyrywał się i szarpał, mimo wszystko rozpaczliwie trzymając się broni. Podnieceni walką gapie zaczęli nawoływać napastników, aby rzucili chłopca w ich ręce. Ci, którzy byli najbliżej, już próbowali go dosięgnąć i wywlec na brzeg. ‒ Spokój! Murdo usłyszał ten rozkaz mimo czynionej przez tłum wrzawy. Wszelako krzyczący musiał go jeszcze dwakroć powtórzyć, zanim wreszcie zarówno chłopiec, jak i wszyscy pozostali uczestnicy awantury uświadomili sobie, iż mają do czynienia z jakimś bardzo znacznej rangi przybyszem. ‒ W imię Boga, wzywam was, byście zaniechali tego niegodnego zachowania! Głos mówiącego był głęboki, dźwięczny i niósł się z jednego krańca nabrzeża na drugi. Tłum przycichł po tak stanowczym upomnieniu, gdy zaś Murdo obejrzał

się za siebie, zobaczył, iż gapie rozstępują się przed rosłym rycerzem, dosiadającym bojowego rumaka. Towarzyszyło mu kilku innych, z mieczami i tarczami w pogotowiu. ‒ Wy tam, na statku! ‒ zakrzyknął wielmoża. ‒ Puśćcie go i odstąpcie, jeśli nie chcecie odpowiedzieć przede mną za nieposłuszeństwo. Obaj napastnicy natychmiast usłuchali tego rozkazu i ku wielkiej uldze chłop-ca, wciągnęli go z powrotem na pokład i uwolnili z uchwytu. ‒ Powiedziałem, iż macie odstąpić! ‒ przypomniał im rycerz, czego również, choć niechętnie, usłuchali. 485 Murdo stanął twarzą do nabrzeża i znalazł się oko w oko z Bohemondem, który przypatrywał mu się bystrym, wnikliwym wzrokiem. Książę trzymał się w siodle prosto i z gracją, a przyjrzawszy się chłopcu, rzekł: ‒ Niech ci Bóg sprzyja, mój chłopcze. Już się ze sobą spotkaliśmy, nieprawdaż? ‒ Tak, panie ‒ odparł Murdo. ‒ Widzieliśmy się wczoraj pod murami. ‒ Wygląda mi na to, że poruszyłeś pół miasta, i to zanim jeszcze słońce zdążyło przejść ćwierć swojej drogi. Z chęcią dowiedziałbym się, jak ci się to udało? ‒ To proste ‒ wyjaśnił Murdo. ‒ Mam ze sobą Świętą Włócznię, a ci tutaj rycerze księcia Baldwina chcieli mi ją siłą odebrać. ‒ Coś podobnego! ‒ zakrzyknął Bohemond. ‒ Wyznam, że to, co rzeczesz, nadzwyczajnie mnie zaciekawiło. Chciałbym usłyszeć całość tej historii, przeto kontynuuj, proszę. ‒ Uczynię to z przyjemnością, panie ‒ odrzekł na to młodzieniec. ‒ Jeśli dasz mi trochę czasu, to powiem ci o wszystkim, co pragnąłbyś wiedzieć, a wówczas nie będziesz mnie uważał za złodzieja. ‒ Podobasz mi się, młodzieńcze ‒ pochwalił go książę Antiochii. ‒ Dobrze przemawiasz za swoją sprawą. Mam nawet wrażenie, iż mowa twoja przypomina sposób wysławiania się pewnego szlachetnego rycerza, który ostatnimi czasy zyskał sobie moje najwyższe

uznanie. Czyżbyście byli krajanami? ‒ Nie wydaje mi się to prawdopodobne, czcigodny panie ‒ odparł Murdo. ‒ Niewielu pielgrzymów przybyło tu z wysp północy, a jeszcze mniej liczni byli ci, którzy urodzili się na Orkadach. ‒ Ja wszakże mam na myśli właśnie króla północnych wysp ‒ wyjaśnił książę. ‒ Mówię o moim wasalu, królu Magnusie. Znaszże go? ‒ Znam. A raczej pielgrzymowałem z paroma jego podwładnymi. ‒ wytłumaczył się chłopiec, za czym na oblicze Bohemonda wypłynął szeroki uśmiech. Podniósłszy się w strzemionach, obrócił się za siebie i zawołał: ‒ Podejdź no tutaj, Magnusie! Znalazłem jednego z twoich krajan! Wówczas powstało poruszenie wśród stojącej za plecami księcia świty i po chwili spomiędzy swych gwardzistów wystąpił król Magnus. Za nim, ku wielkiemu swojemu zdumieniu, ujrzał Murdo krągłą postać brata Emlyna, który rozpaczliwie usiłował się przedrzeć na czoło tłumu. ‒ Hej-hej! ‒ zakrzyknął Magnus na widok młodzieńca. ‒ Kogóż to tu znajdujemy? ‒ Powiada mi on, jakoby przybył do Ziemi Świętej na jednym z twoich okrętów. Znasz go? 486 Magnus przechylił głowę i przez chwilę przypatrywał się chłopcu. ‒ W samej rzeczy zdaje mi się znajomy. Jeśli zaś twierdzi, że przypłynął tu ze mną, to wierzę jego słowu i uznaję go za jednego ze swoich. ‒ Żeglowałem z Jonem Wingiem, panie ‒ wyjaśnił mu Murdo. ‒ Na tym samym okręcie płynęło trzech twoich zakonników, z których jeden przyszedł ze mną do Jaffy, a teraz jest z tobą. Gdybyś mi przeto nie dowierzał, to możesz je go zapytać. Po czym wskazał palcem Emlyna. W tym momencie skończyła się cierpliwość pierwszego z trzech rycerzy Baldwina, który wykrzyknął:

‒ Dość już tego! Mamy tu do rozstrzygnięcia ważną sprawę, a wy paplacie niczym niedorostki nad kawałkiem ciasta. Po czym wskazał oskarżycielskim gestem na chłopca i oświadczył: ‒ Ten człowiek jest kłamcą i złodziejem! Ukradł Świętą Włócznię i żądamy, aby została ona przywrócona na należne jej miejsce! Bohemond zwrócił nań spokojne i opanowane spojrzenie. ‒ Dlaczegóż to nazywasz go kłamcą? Wszak dobrowolnie wyznał, iż jest w posiadaniu tej świętej relikwii, gdzież tedy kłamstwo? Rycerz utkwił w nim zapalczywy wzrok. ‒ Ta włócznia należy do czcigodnego Godfreya, o czym dobrze ci wiadomo. ‒ Święta Włócznia należy do Kościoła Naszego Świętego i jego ludu. A jeśli nawet tę prawdę pominąć, to czy zaprzeczysz, że twoi towarzysze utracili ją w bitwie? ‒ Dobrze wiesz, że tak się to właśnie zdarzyło ‒ prychnął gniewnie rycerz. ‒ Wojsko Godfreya napadnięto pod murami i włócznia została mu odebrana. ‒ Chcesz przez to rzec, iż ten oto nieuzbrojony młodzieniec w pojedynkę pokonał armię Godfreya i ukradł dla siebie świętą relikwię? Czy tak mam to zrozumieć? ‒ rzucił podchwytliwie Bohemond. ‒ Przekręcasz moje słowa ‒ warknął rycerz. ‒ Wiesz, że zabrali ją Turcy. ‒ Oto pierwsze prawdziwe słowa, które wyszły tu z twoich ust ‒ rzekł na to książę. ‒ Tak, zabrali ją wam Turcy. Stoczyliśmy z nimi tej nocy długą bitwę i właśnie wracamy z pola walki. Wskazując otwartą dłonią chłopca, ciągnął: ‒ Skoro ten młodzieniec wystawił na szwank swoje własne życie, aby odzyskać włócznię, którą wypuścili z rąk twoi towarzysze, to zamiast na niego nasta-wać, winieneś mu podziękować i obsypać darami i pochwałami.

Tamten zazgrzytał zębami na tę książęcą konkluzję, wszelako nie poważył się 487 otwarcie zaprzeczyć jego wersji wydarzeń. Także i dwaj jego kompani nie ukrywa-li swego niezadowolenia, trzymając wszakże języki za zębami. Tymczasem książę Antiochii raz jeszcze zwrócił się do chłopca, mówiąc: ‒ Z przyjemnością zasiadłbym w twoim i króla Magnusa towarzystwie, aby z należytą skrupulatnością omówić całą tę sprawę. Jeśli tedy zgodzisz się, abyśmy obaj weszli na pokład, to masz moje słowo, iż włos ci z głowy nie spadnie. ‒ Ależ bardzo chętnie się na to zgadzam ‒ odrzekł Murdo. ‒ Zechciej tylko wziąć ze sobą jeszcze tego oto mnicha, a powiem ci wszystko, co mi jest wiadome. Książę zsiadł tedy z konia i rozkazał swym rycerzom, aby strzegli okrętu. Tymczasem Gorm spiesznie opuścił trap, aby dostojni goście i ich świty łatwo mogli się dostać na pokład. Po paru chwilach Murdo stał z włócznią w ręku przed obliczem swego niespodziewanego obrońcy, którego otaczało kilkunastu szlachetnych rycerzy, a wśród nich Orin Wielkostopy, jak też niezmiennie podejrzliwy Bayard. Na samym końcu wkroczył zdyszany z podniecenia braciszek Emlyn i stanął u boku swego przyjaciela. ‒ Czekałem calutką noc, a kiedy nie wróciłeś, pomyślałem sobie, że może pod bramą… ‒ To już nieważne ‒ uspokoił go Murdo. ‒ Gdzie jest skarb? ‒ Chwała Bogu, że udało ci się odzyskać włócznię! ‒ Gdzie skarb?! Emlyn zaczerpnął powietrza, po czym zniżył głos do szeptu i rzekł: ‒ Jak na mnie, to za dużo tu szlachetnych panów. Jak my sobie z nimi pora-dzimy? ‒ Zdaj się na mnie ‒ odparł Murdo. ‒ Na razie powiedz mi, co ze skarbem mojego ojca? Gdzie on jest? Braciszek przysunął się jeszcze bliżej. ‒ Jest tutaj, na tym okręcie. Gdzież indziej mógłby się znajdować? Rozejrzał się czujnie dokoła, po czym zaproponował:

‒ Może powinieneś dać mi także i włócznię, nie uważasz? Mógłbym ją… ‒ Posłuchaj ‒ rzekł ostrzegawczym tonem Murdo. ‒ Nie odzywaj się. Cokolwiek będzie się działo, trzymaj język za zębami! ‒ Ale bądź ostrożny, synu. Ci ludzie przed niczym się nie cofną, byle dopiąć swego. Nie ulegnij im. ‒ Emlyn, ja mówię poważnie! ‒ warknął gniewnie młodzieniec i mocno zacisnął palce na jego nadgarstku. ‒ Cokolwiek powiem lub zrobię, milcz i się nie wtrącaj. Zrozumiałeś? Zdumiony mnich skinął głową i odsunął się, pocierając bolącą rękę. 488 Odwróciwszy się od niego, Murdo stanął przed Bohemondem. ‒ Wdzięczny ci jestem, czcigodny panie, że przyszedłeś mi z pomocą ‒ rzekł, pochylając z uszanowaniem głowę. ‒ Gdybyś się w porę nie zjawił, byłbym zapewne teraz topielcem. ‒ I byłaby to wielka szkoda ‒ odparł książę. ‒ To zgoła nie do pomyślenia, abyśmy mieli zarazem utracić i Świętą Włócznię, i jej najgorętszego obrońcę. Przejdźmy tedy do przyjemniejszych rozważań. Rozłożył ręce, ogarniając nimi w tym samym szerokim geście zarówno króla, jak i chłopca. ‒ Siadajcie przy mnie, przyjaciele, i postanówmy, jak najlepiej będzie teraz postąpić. Po czym usadowili się na ławach dla wioślarzy. Książę wskazał na owinięty w jedwab przedmiot, który spoczywał na kolanach młodzieńca, i rzekł: ‒ A zatem opowiedz mi teraz, jakim sposobem wszedłeś w posiadanie Świętej Włóczni. Murdo skinął głową i zaczął swą opowieść. Zdał sprawę z tego, jak po odjeździe księcia i jego armii na poszukiwanie Turków poszedł ich tropem i usłyszał odgłosy bitwy, a następnie, wspiąwszy się na wzgórze dla lepszego widoku, wypatrzył ukryty w zagłębieniu pomiędzy wydmami namiot. ‒

W środku były skarby emira ‒ wyjaśnił krótko. ‒ Udało mi się odnaleźć Świętą Włócznię, a potem się wymknąć. Zabrałbym jeszcze coś więcej, gdyby nie to, że strażnicy niespodziewanie weszli do namiotu. ‒ Nadzwyczajne! ‒ zakrzyknął Bohemond, kręcąc z podziwem głową. ‒ Ocaliłeś świętą relikwię z nieprzyjacielskich rąk, zarówno Turków, jak i chrześcijan. Udzielam ci tedy najwyższej pochwały… Zawahał się nagle. ‒ Wybacz, ale dotychczas nie poznałem twego imienia. ‒ Jestem Murdo, syn czcigodnego Ranulfa, pana na Dýrness ‒ odrzekł Murdo, zerknąwszy przy tym na Magnusa, który przypatrywał mu się z namysłem, choć nie było po nim widać, aby imię to cokolwiek mu mówiło. Bohemond potwierdził zawarcie oficjalnej znajomości godnym skinieniem głowy i dokończył: ‒ Udzielam ci przeto najwyższej pochwały, synu czcigodnego Ranulfa z Dýrness. Odwaga twoja zostanie nagrodzona. Za zwrot świętej relikwii otrzymasz tysiąc sztuk srebra. Co rzekłszy, sięgnął po włócznię. ‒ Murdo! ‒ wykrzyknął Emlyn, który mimo wszystko nie zdołał nad sobą zapanować. ‒ Na miłość boską, nie wolno ci!… 489 Młodzieniec uciszył go jednym surowym spojrzeniem, po czym ponownie zwrócił się ku Bohemondowi. ‒ Raz jeszcze wyrażam ci swą wdzięczność, czcigodny panie ‒ rzekł, nie rozluźniając wszakże uścisku dłoni na włóczni. ‒ Jednakowoż wybacz, ale nic od ciebie nie wezmę w zamian za relikwię. Mam swoje własne, osobiste powody, dla których to uczyniłem, a przy tym nie zdaje mi się właściwą rzeczą, aby chrześcijanin czerpał jakikolwiek zysk z tego, iż stanął w obronie symbolu swej wiary. Będzie dla mnie wystarczającą nagrodą świadomość, iż włócznia wróciła tam, gdzie jest jej miejsce. Na obliczu Bohemonda pojawił się wyraz zastanowienia. ‒ To jeszcze bardziej nadzwyczajne! ‒ rzekł cicho, jak gdyby do samego siebie.

Król Magnus, który przysłuchiwał się wszystkiemu w milczeniu, teraz pochylił się do chłopca i rzekł doń w języku północy: ‒ Synu, dobrze się zastanów nad tym, co mówisz. Ten tu jarl Bohemond, to mąż wielkiej potęgi i gotów jest dać ci wszystko, o co tylko poprosisz. Zwróć nam włócznię, a ja dopilnuję, żebyś szczęśliwie doczekał chwili, gdy otrzymasz swoją nagrodę. Murdo wyczuł ukrytą w tych słowach groźbę, jednakże zdecydowany był przeprowadzić obmyślony przez siebie plan bez względu na wszystko. ‒ Dzięki ci za twą życzliwość, panie ‒ odrzekł mu grzecznie po łacinie. ‒ Upraszam, abyś mojej odmowy przyjęcia nagrody nie uważał za wyraz braku szacunku, wszelako sam powiedz: cóż znaczy srebro dla kogoś, komu ukradziono jego ziemię, a rodzinę wypędzono z własnego jej domu? Król Magnus niezwłocznie domyślił się, ku czemu Murdo zmierza. ‒ Jeśli to ciebie właśnie dotknęła taka krzywda, przyjacielu, to od tej chwili możesz być spokojny. Jako król Norwegii i władca Orkadów dopilnuję, aby zadość się stało sprawiedliwości. Murdo skłonił głowę na znak zgody. ‒ O nic więcej nie proszę, panie. ‒ Znakomicie! ‒ zakrzyknął Bohemond i klepnął go po plecach. ‒ Tedy rzecz jest postanowiona. ‒ Powiedz mi tylko ‒ rzekł król ‒ kto się dopuścił tego występku, a kiedy powrócimy na Ciemne Wyspy, przywołam tego człowieka przed swoje oblicze i każę mu zdać sprawę z jego przestępstw. ‒ Nie trzeba z tym czekać aż do powrotu na Orkady ‒ rzekł na to młodzieniec. ‒ Mąż, o którym mowa, jest tu pomiędzy nami. ‒ Tutaj?! ‒ zdumiał się Magnus, nagle odsunąwszy się od niego, jak gdyby 490 zwietrzył pułapkę, po czym potoczył spojrzeniem po swych dworzanach. ‒ Pewien jestem, że się mylisz, mój chłopcze. ‒

Nie ma mowy o żadnej pomyłce ‒ oświadczył Murdo, po czym wskazał mu winnego. ‒ Człowiekiem tym jest Orin Wielkostopy. Magnus, wstrząśnięty i całkiem zbity z tropu wpatrzył się w chłopca, po czym przeniósł wzrok na swego wasala, który takie samo okazał zaskoczenie, usłyszawszy, iż został oskarżonym. Za to Bohemond sprawiał wrażenie rozbawionego. Przyglądał się młodzieńcowi z zaciekawieniem, gdy tymczasem norweski władca wstał i szybko podszedł do swego drużynnika. Rozmawiali obaj przyciszonymi głosami, podczas gdy reszta dworzan pogadywała dyskretnie pomiędzy sobą, czekając niecierpliwie na dalszy ciąg. ‒ Sprawa jest w najwyższym stopniu złożona ‒ oświadczył Magnus, zakończywszy naradę z Orinem. ‒ Wygląda otóż na to, iż za pozbawienie cię twoich włości odpowiedzialny jest mój syn, Sigurd. Ma się rozumieć, iż szlachetny Orin nic nie wiedział o krzywdzie wyrządzonej twej rodzinie, przeto nie można obciążać go za to winą. ‒ Bóg mi świadkiem, że taka właśnie jest prawda ‒ zaprzysiągł Orin. ‒ Nigdy nie przejąłbym tego bú, gdybym wiedział, iż należało do twego ojca. Jeśli to uczyniłem, to w najlepszej wierze, zapewniony przez biskupa, iż włości te zostały zaniechane w chwili, gdy jarl Erlend pozbawiony został władzy. Magnus skinął głową na znak, iż w pełni zgadza się z tym wyjaśnieniem, dowodzącym niewinności Orina, zaczem rzekł: ‒ Z tej przeto przyczyny oświadczam, że nie w tym upatruję sprawiedliwości, aby karać męża, który ani nie popełnił przestępstwa, ani nawet nie był go świadom. Murdo otworzył już usta, by zaoponować, wszakże król zdawał się oczekiwać tego protestu, gdyż powstrzymał go ruchem ręki. ‒ Nie byłoby wszelako sprawiedliwe, abyście ty i twoja rodzina tak niefortunnie mieli pozostać skrzywdzeni. Byłbym doprawdy niegodnym swej korony królem, gdybym nie dał wam jakiegoś zadośćuczynienia za to, co was spotkało z winy mego niedoświadczonego w rządzeniu syna. Bohemond pochwalił te jego słowa skinieniem głowy, a także i cisnący się wo-kół rycerze głośno wyrazili swą aprobatę dla króla. ‒ Postanowiłem tedy ‒ kontynuował Magnus ‒ wynagrodzić rodzinie twej i waszym wasalom doznaną krzywdę, dając wam inne ziemie, na których będziecie mogli osiedlić się i gospodarzyć.

Przerwał, by sprawdzić, jakie te jego słowa wywarły wrażenie na samym zainteresowanym, i dostrzegłszy malujące się na jego twarzy niezadowolenie, dodał: 491 ‒ Jakkolwiek rozległe byłyby wasze ziemie, będzie wam oddane dziesięćkroć więcej. ‒ Nie masz na Orkadach tak wielkich włości ‒ zauważył Murdo tonem niejakiego powątpiewania. ‒ Może być tak, jak mówisz ‒ przyznał Magnus. ‒ W takim razie ofiaruję wam ziemie na Caithness, które są częścią królestwa przyznanego mi przez Malcolma, króla Szkotów. Należą tedy wszystkie do ciebie i ciesz się ich posiadaniem. Wyciągnął do chłopca rękę, który to gest oznaczał u Norwegów dobicie targu. Murdo, świadom, iż dostał o wiele więcej, niż mogłoby mu przyjść do głowy w najśmielszych marzeniach, powstał i oświadczył: ‒ Ojciec mój, czcigodny Ranulf, utracił życie w Jerozolimie. Gdyby wszakże stał tu zamiast mnie przed twoim obliczem, bez wątpienia przyjąłby twój wspaniałomyślny dar, z ochotą odstępując od jakichkolwiek żalów i niechając wszelkiej urazy wobec czcigodnego Orina oraz księcia Sigurda. Z wielkim tedy szacunkiem dla jego pamięci, także i ja dar ów przyjmuję. Zaczem Murdo uścisnął podaną mu dłoń, co przypieczętowało ugodę. ‒ Wiedz przy tym, panie, iż ojciec mój chciałby widzieć Świętą Włócznię w rękach godnej zaufania osoby, która piastowałaby ją dla powszechnego dobra. Z tymi słowy wręczył włócznię księciu Bohemondowi, ten zaś ujął ją z szacunkiem, po czym powstał, podszedł do burty i wzniósł nad głową owinięty w jedwab oręż, ku wielkiej i hałaśliwej radości tłumu, który przez cały czas czekał na rozstrzygnięcie powstałego sporu. ‒ Święta Włócznia została odzyskana! Chwała Panu i podziękowanie za tak szybki jej powrót w nasze ręce! W tym momencie Murdo usłyszał za plecami głośne westchnienie, a obejrzawszy się, zobaczył, jak Emlyn osuwa się bezwładnie na pokład. Widok zaufanego przyjaciela, który oddaje Świętą Włócznię nieprzyjacielowi, okazał się ponad jego siły i do głębi wstrząśnięty braciszek zemdlał ze wzruszenia.

47. Bohemond, nie tracąc czasu, postanowił wezwać cesarskiego posła, aby przekazać mu swą zdobycz. Podobnie jak Godfrey, zdawał on sobie sprawę z tego, iż jego los zależy od dobrej woli cesarza, wszakże w odróżnieniu od swego rywala, nie wzdragał się przed złożeniem czegoś w ofierze w zamian za poparcie Alexiusa. Wprawdzie Dalassenus tylko na chwilę pojawił się na jerozolimskiej naradzie, lecz jego wystąpienie było wystarczająco dosadne, by książę uświadomił sobie, iż przyszłość stosunków z imperium zależy od zwrotu włóczni. Przebiegły wielmoża dokonał tedy kalkulacji, z której wynikało, że wyrzecze-nie to warte jest korzyści, jaką przyniesie poparcie cesarza. Aby korzyść ta była jak największa, Bohemond za wszelką cenę dążył do tego, by to jemu właśnie przypadła zasługa zaspokojenia żądania Alexiusa. Podążając w towarzystwie norweskiego króla do swej komnaty narad, już obmyślał plan, dzięki któremu nie będzie się musiał dzielić tą zasługą z Godfreyem. Gdy tylko doszło do niego, iż wojsko Godfreya opuściło Jerozolimę, posłał za nim swych szpiegów. Dowiedziawszy się od nich, iż jego rywal zamierza wysłać świętą relikwię papieżowi, aby ten ją przechowywał, Bohemond na czele swych najlepszych rycerzy ruszył w pościg za rywalem. Prawda, że nie przewidział ani całonocnej bitwy Godfreya z Turkami, ani tego, że w całą sprawę wda się jakiś tam śmiały młodzieniaszek. Prawda też, że gdyby nie gadatliwość ludzi, którzy otwie-rali miejską bramę i opowiadali potem na prawo i lewo o chłopcu, który ukradł Świętą Włócznię, to nie mógłby nawet marzyć o jej odnalezieniu. Wszelako życie w Imperium Wschodu obfitowało w niespodzianki, a książę nauczył się szybko korzystać z każdej nadarzającej się sposobności. Mając teraz w rękach żelazną włócznię, radował się szczęściem, które tak mu dopisało. ‒ Idź z moim przesłaniem do Wielkiego Drungariusza ‒ rzekł, zwracając się do Bayarda. ‒ Powiedz mu, że przybył książę Bohemond ze Świętą Włócznią Chrystusa, i że z przyjemnością przekaże mu tę świętą relikwię przy najbliższej sposobności. 493 Po czym Bayard w towarzystwie dwóch innych szlachetnie urodzonych udał się na pokład cesarskiego okrętu, by przekazać zlecone przez Bohemonda poselstwo. Murdo tymczasem klęczał nad nieprzytomnym mnichem i delikatnie nim potrząsał. Po paru chwilach Emlyn ocknął się z cichym jękiem i usiadł. Ujrzawszy przed sobą chłopca, chwycił go za rękaw. ‒ Oddałeś włócznię Bohemondowi! ‒ zakrzyknął. ‒ Musimy wszystko zrobić, aby ją odzyskać. Jeszcze nie jest za późno. Musimy…

Spróbował powstać na nogi. ‒ Ćśśś! ‒ szepnął chłopiec ostrzegawczo i lekkim pchnięciem z powrotem obalił go na plecy. ‒ Leż spokojnie! ‒ Włócznia! ‒ syknął braciszek. ‒ On chce ją oddać! ‒ Wszystko będzie dobrze ‒ szepnął Murdo, pochylając się nad nim, a po chwili ujął go za ramię i pomógł mu wstać. ‒ Posłuchaj. Czasu pozostało niewiele. Jest tu Magnus, a to oznacza, że gdzieś niedaleko są także Ronan i Fionn. Myślę, że im mniej o tym wszystkim się dowiedzą, tym lepiej dla naszej sprawy. Emlyn przyglądał mu się usilnie, wypatrując w jego obliczu jakiegoś rozumne-go wytłumaczenia, żadnego wszakże nie znalazłszy, smutno pokręcił głową. ‒ Nic nie rozumiem. Zaledwie wczoraj w nocy przyrzekłeś podążać Ścieżką Prawdy i odzyskać włócznię, a dziś ją oddajesz. Skąd taka w tobie zmiana? ‒ Nie zaszła we mnie żadna zmiana ‒ zapewnił go Murdo. ‒ W swoim czasie wszystko to dokładnie omówimy. W tym momencie książę Bohemond, stojący przy burcie okrętu z Magnusem u boku, wzniósł ręce, w których trzymał świętą relikwię, i zakrzyknął głosem, z pewnością słyszalnym na całym nabrzeżu: ‒ Rozstąpcie się, przyjaciele! Dajcie drogę cesarskiemu posłowi, który oto przybywa, aby wziąć pod swą opiekę tę najświętszą pamiątkę! Ci z żeglarzy i krzyżowców, którzy tłoczyli się w pobliżu, wpatrując się w błyszczący w słońcu złocisty sznurek, owinięty wokół jedwabiu, obejrzawszy się, ujrzeli nadchodzącego wysłannika cesarza, za czym odstąpili, nie bardzo wiedząc, co teraz się stanie. Bohemond wyciągnął rękę w geście pojednania. ‒ Podejdź do mnie, drungariuszu ‒ rzekł. ‒ Stańmy ramię w ramię i złóżmy wspólne przyrzeczenie w obecności wszystkich tu zebranych. Podczas gdy Wielki Drungariusz przechodził pośród ciżby, zmierzając w stronę okrętu ze smoczym łbem na dziobie, Bohemond raczył zgromadzenie przemową na temat cierpień, jakich doznali krzyżowcy, jako też rozprawiał o ich wspaniałym 494 osiągnięciu, jakim było wyzwolenie po wsze czasy Świętego Miasta. Mówił na-stępnie o wielkim planie, który przygotował dla wszystkich wszechmocny Bóg oraz o

zwierzchności cesarza, jedynego Jego przedstawiciela na Ziemi, a wreszcie o tym, jak pożyteczne jest rozmyślanie nad poświęceniem tych, którzy polegli w walce, tudzież nad tym, iż sam Pan na niebiosach pobłogosławił to wielkie przedsięwzięcie, objawiając Świętą Włócznię na znak swej przychylności. Stojąc obok chłopca, Emlyn patrzył tęsknie na włócznię, którą trzymał w dłoni książę. ‒ Oddaje ją! Zaczem chciał już postąpić do przodu, jednakże Murdo chwycił go za ramię i powstrzymał. ‒ Spokój, bracie! Opamiętaj się! Mnich wszelako tak już był zrozpaczony, iż próbował się wyrwać z jego uścisku. ‒ Nie możemy bezczynnie stać i patrzeć, jak ten człowiek oddaje włócznię! ‒ Otóż właśnie tak się zachowamy ‒ odparł Murdo, jeszcze boleśniej ściskając mu ramię. ‒ Nie ruszaj się i milcz! Dalassenus, po obu bokach eskortowany przez czterech Nieśmiertelnych, wstąpił na trap i wszedłszy na pokład, stanął przy Bohemondzie. Książę zamknął go w uścisku tak serdecznym, jakby witał się z odnalezionym po długim niewidzeniu najbliższym krewnym, za czym sprezentował cesarskiemu posłowi wzniesioną na otwartych dłoniach Świętą Włócznię ze słowami: ‒ W imieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa zdaję niniejszym na ciebie honor przekazania tej najświętszej chrześcijańskiej relikwii pod pewną opiekę Najwyższego Władcy Wszego Chrześcijaństwa, Cesarza Alexiusa. Niechaj gest ten upewni go w przekonaniu, iż rycerstwo Zachodu darzy go szacunkiem i czcią, gnąc kolano przed jego zwierzchnością i wspomagając go w budowie wielkiego królestwa Chrystusa. Z tymi słowy wręczył Świętą Włócznię Dalassenusowi. Grek skłonił głowę iście królewskim gestem, przyjmując świętą relikwię z należnym jej szacunkiem. ‒ W imieniu cesarza Alexiusa, Równego Apostołom Zarządcy Bożego i Duszy Kościoła, przyjmuję złożony na mnie obowiązek i przysięgam przed zgroma-dzonymi tu świadkami, iż relikwia ta, święta pamiątka po Zbawicielu naszym, otoczona będzie szacunkiem, czcią i ochroną, jakie należą się tak drogocennej rzeczy. Tłoczący się widzowie ‒ zarówno ci na pokładzie okrętu, jak i ci na brzegu ‒ przyjęli to oświadczenie z pewnym pomieszaniem, a nawet osłupieniem. Jedni domagali

się wyjaśnienia, co się w ogóle dzieje, drudzy kontentowali się nieco 495 przytłumionymi okrzykami radości, podczas gdy większość po prostu rozeszła się do swoich zajęć. Wielki Drungariusz podziękował księciu za zwrot włóczni i potwierdzenie złożonych przed cesarskim tronem ślubów. ‒ Bądź pewien, iż imperator Alexius zechce ci osobiście złożyć swe podziękowanie. Gdy pozwolą ci na to twoje obowiązki, zechcesz być może wrócić do Konstantynopola i dać mu możliwość wyrażenia ci swej wdzięczności. Bohemond, pokazując po sobie, iż czuje się tego jak najbardziej godny, uśmiechał się z zadowoleniem na propozycję ponownego widzenia się z cesarzem i zaprosił swych dworzan, by razem z nim skorzystali z tak świetnej okazji. Podszedł doń król Magnus i uściskali się szczerze. Krzyżowcy z otoczenia księcia także zachęceni zostali do pławienia się w blasku chwały swego wysoko urodzonego pana. Na koniec wspaniałomyślny książę zwrócił się do stojącego na uboczu młodzieńca, by także i on przyłączył się do świętujących, Murdo wszakże odmówił, choć nader uprzejmie: ‒ Dziękuję ci, czcigodny panie, mnie jednak wystarczy ta radość, która już mnie samego spotkała. Jestem w pełni ze wszystkiego zadowolony. Po czym obie strony zapewniły się wzajemnie o wiecznym braterstwie, rycerze krzyżowi zaś skwapliwie przyjęli słowa Dalassenusa, który zaprosił ich na pokład imperialnego okrętu, by tam mogli napić się wina i wziąć udział w nabożeństwie dziękczynnym. Murdo wraz z wielce przygnębionym Emlynem powrócił na dziób, przygląda-jąc się, jak eskorta Nieśmiertelnych pod przewodem cesarskiego emisariusza prowadzi Bohemonda i Magnusa, promieniejących dumą z osiągniętego sukcesu, ku cesarskiemu okrętowi, gdzie uraczono ich winem i bogatym wyborem miejsco-wych smakołyków. ‒ To niesprawiedliwe, aby oni się tak radowali ‒ stwierdził ponuro Emlyn. ‒ To urąga powadze niebios. ‒ Niebiosa same potrafią bronić swej godności ‒ odpowiedział mu chłopiec ‒ podczas gdy nam nieodzowna jest łaskawość ziemskich królów. Ogarnąwszy spojrzeniem nabrzeże, wypatrzył wreszcie to, za czym się przez cały czas rozglądał. ‒ Spójrz! Nadchodzi Jon Wing, a wraz z nim Ronan!

Zakrzyknąwszy do nich, uświadomił sobie, że morski wilk i zakonnik kroczą na czele małej procesji, która przeciska się obok zgromadzonego na nabrzeżu tłu-mu. Zamykał ten pochód Fionn w otoczeniu załogi „Skidbladnira”. Większość 496 majtków zmagała się z jakimś ciężarem, niosąc go lub ciągnąc za sobą. Jon i Ronan doszli do trapu i wkroczyli na pokład. ‒ Witaj, Murdo! Bóg z tobą, Emlynie! ‒ zawołał najstarszy z trójki mnichów. ‒ Przez cały czas mieliśmy nadzieję, że znajdziemy was, zanim odpłyniecie! ‒ A teraz uważajcie! ‒ zawołał Jon, wyciągając rękę ku nadciągającej gro-madzie. ‒ Jesteście oto świadkami iście królewskiego powitania! Murdo spojrzał we wskazaną przezeń stronę i zobaczył, iż pierwsi ze zbliżających się majtków nieśli przed sobą deski, zastawione koszami, pełnymi przedmiotów ze złota i srebra. W sumie znalazło się na pokładzie sześć wyładowanych łupami koszów, które ostrożnie ustawiono w namiocie, rozpiętym na platformie pod masztem. Jeden z wyznaczonych do tego żeglarzy wybiegł w pewnej chwili z namiotu, krzycząc: ‒ Jon, w środku są trupy! Co mamy z nimi zrobić? ‒ Zostaw je w spokoju ‒ odparł Wing, a obróciwszy się do chłopca, rzekł: ‒ Ronan powiedział mi o śmierci twego ojca i bardzo mi się z tego powodu zrobiło przykro. Wiedziałem, że chciałbyś, aby ci on towarzyszył w drodze powrotnej na Orkady. Nie martw się, nie usunę jego ciała z pokładu, chyba że zaczęłoby się rozkładać. Murdo podziękował szyprowi za jego troskę, po czym zapytał: ‒ Jak ci się udało zdobyć tyle łupów? ‒ Bohemond rozpędził Turków, którzy zasadzili się na wojsko Godfreya ‒ wyjaśnił Jon. ‒ W samą porę przybyliśmy mu z Magnusem na pomoc, i skarby emira wpadły w nasze ręce. ‒ Wozili je wszędzie ze sobą ‒ dodał Fionn, który właśnie wszedł na okręt wraz z ostatnią partią zdobyczy. ‒ Ludzie Magnusa pomogli odebrać je Turkom i w podzięce dostali

swoją część. ‒ Gdybyście byli przyszli choć parę chwil wcześniej ‒ odezwał się wreszcie Emlyn ‒ to moglibyście też ocalić Świętą Włócznię. Te jego słowa pociągnęły za sobą długą i po wielokroć przerywaną pytaniami opowieść o wszystkim, co się zdarzyło po opuszczeniu Jerozolimy: jak ledwie umknęli Seldżukom, jak przebiegła bitwa pod murami miasta, jak Murdo odnalazł włócznię, i wreszcie jak dobił nadzwyczajnie zyskownego targu z królem Magnusem; przy czym wszyscy zgodni byli względem tego, iż była to ugoda w samej rzeczy niezwykle korzystna. ‒ Król znany jest ze swej prawości i hojności ‒ oświadczył Jon. ‒ Myślę, że bardzo starał się tego dowieść w obecności Bohemonda i jego rycerzy. 497 Samemu zaś chłopcu powiedział: ‒ Nie wiedziałeś pewnie o tym, ale Magnus był przyparty do ściany. ‒ Gdyby nie wstawiennictwo Bohemonda ‒ odparł Murdo ‒ to bez wątpienia inaczej by się to skończyło. Ludzie Baldwina gotowi byli poderżnąć mi gardło. W istocie do tej chwili nie wiem, dlaczego właściwie książę tak się zachował. ‒ Z całą pewnością ma to coś wspólnego z przebiegiem narady wielmożów. Zaczem szyper opowiedział mu, jak stanął przed łacińskim rycerstwem poseł cesarza i zażądał oddania mu Świętej Włóczni na znak potwierdzenia podległości krzyżowców wobec Alexiusa. Kiedy Bohemond dowiedział się, że włócznia wy-słana została z miasta, wysłał za nią pościg, aby zagarnąć ją w swoje posiadanie. ‒ Niechbyś był tylko jeszcze z pół dnia pozostał w Jerozolimie, to sam byś się o tym wszystkim dowiedział ‒ dodał Jon. ‒ A co więcej, podróż do Jaffy od-byłbyś pod naszą ochroną. ‒ Hélas ‒ westchnął rozgłośnie Emlyn. ‒ Szczęście tak już było blisko. O, tak! Tu dotknął kciukiem palca wskazującego. ‒ Mieliśmy już włócznię w ręku, aż raptem…

Spojrzał z wyrzutem na chłopca i pokręcił ze smutkiem głową. Zaczem cała trójka zakonników pogrążyła się w milczącym rozmyślaniu nad tym, jak bliska była spełnienia misja, nakazana im w cudownym widzeniu. Murdo tymczasem zebrał się w sobie, aby nie poddać się ich bezsłownemu potępieniu, zarazem powściągając świerzbiący go język. ‒ Może w końcu nie najgorzej to wszystko wyszło ‒ rzekł Jon, próbując pocieszyć zakonników. ‒ Taki sekret bardzo trudno byłoby zachować i wyniknęłyby z tego same kłopoty. Myślę, że lepiej, iż tak się stało. Co powiedziawszy, szyper odszedł, podczas gdy rozgoryczeni mnisi udali się na rufę, aby tam rozpamiętywać swe niepowodzenie w ratowaniu świętej relikwii, modlić się i czekać na Bożą wskazówkę, co dalej winni czynić. Murdo powstrzymał w sobie chęć podejścia do nich i podniesienia ich na duchu, i pozostał na miejscu. W chwilę później spostrzegł, iż jeden z przybocznych króla podszedł do Jona i powiódł go za sobą. Po krótkiej rozmowie z władcą Jon przywołał Gorma i z nim z kolei odbył cichą naradę. ‒ Cesarski wysłannik pragnie jak najszybciej powrócić do Konstantynopola ‒ poinformował go potem szyper, zauważywszy, iż chłopiec stoi samotnie, opierając się o reling. ‒ Zdaje się, że z namowy szczodrego księcia Bohemonda nasz 498 król obiecał dać swoją eskadrę jako ochronę cesarskiego okrętu ze świętą relikwią na pokładzie. Magnus kazał nam wszystkim być w gotowości do wypłynięcia o pierwszym brzasku. ‒ A co potem? ‒ zapytał Murdo. ‒ Co zrobicie, kiedy już znajdziecie się w Konstantynopolu? ‒ Nie wiem jak inni ‒ odparł Jon ‒ ale co się mnie tyczy, to swój okręt skieruję do domu. Usłyszawszy tę jego zapowiedź, Murdo odczuł wielką ulgę. Wzruszenie jego było tak dogłębne, iż zacisnęło mu krtań, a kolana zgoła się pod nim ugięły. Wszak przez cały czas marzył o tym, by znaleźć okręt, na którym płynie do domu, jednakże ani mu przez myśl nie przeszło, aby miał szczęście odbyć tę podróż w otoczeniu bliskich przyjaciół. Ta radosna wieść w połączeniu z wyczerpującymi przeżyciami ostatnich kilku dni sprawiła, iż zakręciło mu się w głowie. Zachwiał się na nogach i gdyby nie pomocne ramię szypra, to zwaliłby się na deski pokładu. ‒ Trzymaj się, synu ‒ zwalisty Norweg poklepał go serdecznie po plecach. ‒ Łyk czegoś mocniejszego pomoże ci utrzymać się na nogach. Gorm! Przynieś no jakiś

dzban! Gdy zaś już naczynie przybyło, wręczył je młodzieńcowi, mówiąc: ‒ Przykro mi, że to nie piwo, ale i wino nie jest w takich razach najgorsze. W samej rzeczy czerwony napój miał ożywczy smak. Po przełknięciu paru solidnych łyków Murdo przekazał dzbanek szyprowi, który wzniósł go przyjacielskim gestem w górę, i oświadczył: ‒ Godny z ciebie człek, mój synu. Możesz ze mną pływać, kiedy tylko zechcesz. ‒ Kiedy już wrócę do domu, nigdy więcej z niego nie odpłynę ‒ zapewnił go Murdo. ‒ Ale gdyby mi jednak na to przyszło, to żaden inny szyper oprócz ciebie nie przyjdzie mi do głowy. ‒ Długo będziemy żeglować, zanim dopłyniemy do Orkadów ‒ zauważył Jon. ‒ Może jeszcze zmienisz zdanie. Reszta dnia minęła na przygotowywaniu okrętu i gromadzeniu niezbędnych do podróży zapasów. Murdo pomagał w ładowaniu i rozmieszczaniu dostarczanych na pokład beczek, antałków i koszów, jak również zajmował się ich solidnym umo-cowaniem. Mimo iż Jon Wing namawiał go, by pozostawił te obowiązki majtkom, samemu udając się na spoczynek, młodzieniec nie ustąpił, gdyż praca oddalała od niego myśli o czekającej go podróży. Wszakże za każdym razem, gdy sobie o niej przypomniał, serce zaczynało mu mocniej bić w piersi, a w żołądku odczuwał przyjemny skurcz podniecenia. 499 W miarę jak niebo zmieniało stopniowo barwę z płomiennie czerwonej na ciemnopurpurową, Murdo coraz mniej miał pracy, aż w końcu stanął bezczynnie przy burcie okrętu i wpatrzył się w gasnące światło zachodu, przywołując zarazem z pamięci obraz morza, jakże innego niż Śródziemne, oraz innego niż ten widok. Widział nie rozwiane po niebie aż po skraj horyzontu pierzaste obłoki, lecz niskie wzgórza Ciemnych Wysp rysujące się na skraju chłodnych wód północy. Tęsknota za ojczystą krainą narastała w nim i doskwierała mu coraz mocniej niczym fizycz-ny ból. ‒ Ragno! ‒ wyszeptał, dzieląc się swoją radością z morzem i z łagodnie zachodzącym słońcem. ‒ Wracam do domu! Tej nocy, ułożywszy się w swoim stałym zakątku na dziobie, Murdo zasnął z imieniem ukochanej na ustach. Świt zastał go już obudzonym i gotowym do rozkazu, by odbijać od brzegu. Gdy wreszcie padła ta wyczekiwana komenda, skoczył do ławki i chwycił za wiosło, patrząc, jak cesarski okręt powoli wypływa na wody zatoki

na czele mniejszych, acz szybszych norweskich statków, które jeden po drugim odrywały się od nabrzeża, by podążyć jego śladem ku otwartemu morzu. Kiedy już „Skidbladnir” opuścił wody zatoki, Jon Wing kazał postawić żagle i z tą chwilą naprawdę rozpoczęła się powrotna podróż. Brązowawa płachta głównego żagla podniosła się i wyprostowała, jak gdyby budząc się z długiego snu, a ciężka tkanina niespiesznie naprężyła się, otrząsając z siebie zmarszczki, po czym wchłonęła wiatr, wybrzuszyła się i na dobre pociągnęła ze sobą okręt. Gdy Jaffa powoli malała za nimi w bielejącej mgiełce wschodzącego słońca, Murdo zwrócił spojrzenie najpierw ku wypalonym w słonecznej spiekocie wzgórzom miasta, a potem ogarnął nim całą Ziemię Świętą, na którą spoglądał po raz ostatni. Poczuł bolesne dotknięcie smutku na myśl, iż zostawia tam swego ojca i braci. Przesłał im w duchu ciche pożegnanie, ponownie zwracając się ku zachodowi, gdzie prowadziła długa powrotna droga do domu.

48. Ostre podmuchy wiatru pchały przed sobą tumany mgły, która rozpostarła się nisko warstwą szarości, przesłaniającą nie tylko dal, ale i samo morze. Tymczasem niebo pozostało błękitne i czyste, wolne od mglistego woalu. Murdo stał na dziobie i próbował przebić się wzrokiem przez gęstą szarą ścianę, zdecydowany po długiej żegludze nie poddać się tak ulotnej i niematerialnej przeszkodzie, jak mgła. Gdzieś przed nim wyłaniały się z morza wielorybie grzbiety Orkadów i chłopiec postanowił je wypatrzyć. Choć podróż z Konstantynopola była długa, to nie wydarzyło się podczas niej nic nadzwyczajnego. Większą część drogi spędzili w towarzystwie nie tylko flotylli króla Magnusa, lecz także genueńskich i weneckich okrętów. Odkąd Jerozolima została wyzwolona, wielcy kupcy starali się na nowo ustanowić szlak handlowy ze Świętą Ziemią: na Morzu Środkowym stale przybywało wyładowanych towarami okrętów, które pływały pomiędzy jej wybrzeżem a łacińskimi królestwami. Magnus pragnął zgromadzić jak najwięcej ludzi, którzy pomogliby mu przewozić bogactwa zdobywane na Wschodzie, przeto w Konstantynopolu rozstał się z księciem Bohemondem, obiecując mu, iż powróci, jak tylko upora się z tym zadaniem, wynajmując więcej okrętów. Żeglował bez ustanku na zachód i północ, wybierając zawsze najkrótszą drogę i w pełni wykorzystując każdy pomyślny wiatr. Murdo był z tego bardzo zadowolony, a razem z nim cieszył się Gorm, którego nareszcie niecierpliwy pasażer przestał dręczyć ciągłymi narzekaniami, że płyną za wolno. Dotarłszy do wybrzeży Caithness, dzielny król Magnus nakazał lądowanie w pobliżu Thorsy, gdzie znajdowała się jego główna szkocka rezydencja. Było to wprawdzie tylko osiedle, złożone z zabudowań niewiele się różniących od rybackich lepianek, jednakże wyróżniało się obszerną i po pańsku urządzoną salą jadalną, a także nowym, zbudowanym z kamienia kościołem. Znalazłszy się tam, wład-ca natychmiast zarządził wielką biesiadę, aby uczcić swój szczęśliwy powrót. Podczas gdy jego ludzie ustawiali przed budynkiem beczki piwa, król przywołał do siebie młodzieńca i począł go namawiać do pozostania u jego boku. 501 ‒ Uczynię cię swoim dworzaninem ‒ zachęcał go. ‒ Moglibyśmy razem wiele jeszcze zdobyć łupów na Ziemi Świętej. ‒ Tutaj jest moje miejsce i tu zamierzam pozostać ‒ odparł stanowczo Murdo. ‒ Gdybym wszelako kiedykolwiek miał powrócić do Jerozolimy, to z nikim innym nie popłynę, tylko z tobą. Pomimo spraw, które nas poróżniły, żaden inny pan nie traktował mnie nawet w połowie tak dobrze, jak ty, królu Magnusie. Jestem ci za to wdzięczny i gdy tylko osiedlę się na swych nowych ziemiach, to zbuduję pomnik ku twojej czci.

‒ Skoro już o tym wspomniałeś ‒ rzekł król ‒ to gdy się zagospodarujesz, przybądź do mnie, abyśmy mogli ostatecznie ustalić granice twych włości. ‒ Przybędę, panie ‒ obiecał Murdo i pożegnał się z nim. Spędził na lądzie tylko jedną noc, by zaraz następnego ranka wyruszyć ku Ciemnym Wyspom na pokładzie „Skidbladnira”, którego właściciela i zarazem szypra skusił obietnicą wysokiej nagrody, jeśli szybko dowiezie go na Hrolfsey. Jeszcze nie zaczęło na dobre świtać, gdy Ronan, Fionn i Emlyn odprowadzili przyjaciela na brzeg, by się z nim pożegnać. ‒ Król pozostanie tu aż do połowy lata, gromadząc ludzi i zapasy ‒ poinformował go Ronan. ‒ Potem w tym samym celu popłynie do Norwegii. Ma nadzieję wyruszyć do Jerozolimy jeszcze przed zimą, a my, jeśli Bogu nie spodoba się inaczej, pożeglujemy razem z nim. ‒ Wrócę tu najszybciej, jak będę mógł ‒ zapewnił go Murdo. ‒ Tak właśnie uczyń, mój synu ‒ rzekł na to mnich. ‒ Zanim wypłyniemy, chciałbym się dowiedzieć, że już się na dobre osiedliłeś. ‒ Im szybciej odbijemy ‒ oświadczył Jon Wing, ruszając ku statkowi ‒ tym szybciej będziemy mogli wrócić. Jeszcze z brzegu zaczął wydawać pierwsze komendy. ‒ Gorm! Gotuj okręt do żeglugi! ‒ Tedy czas się żegnać, Murdo. Będziemy się modlić o twój szybki i szczęśliwy powrót. ‒ Ronan wzniósł dłoń i uczynił znak krzyża. ‒ Niechaj ci Bóg błogosławi, mój przyjacielu. Niech Pan Żywota broni cię i osłania do chwili, gdy znowu się spotkamy. Murdo pożegnał się z braciszkami, po czym dodał: ‒ Nie wypijcie wszystkiego piwa, żebyśmy mogli osuszyć dzban, kiedy wrócę! Jon Wing przywołał go na pokład, tedy wypowiedziawszy ostatnie słowa pożegnania, Murdo ruszył ku okrętowi, za czym stwierdził, iż Emlyn kroczy u jego boku.

502 ‒ Po cóż się ze mną żegnałeś? Czyżbym miał nie popłynąć z tobą? Wyobrażasz sobie, że znalazłbyś powrotną drogę bez takiego przewodnika jak ja? Murdo uśmiechnął się i rzecz jasna nie zaprotestował. Jon Wing głośno klasnął w ręce. ‒ Schodzić na brzeg, którzy zostają! ‒ zakrzyknął, po czym przechylił się przez reling i zachęcił zwołanych do pomocy mężczyzn: ‒ A teraz zaprzyjcie się mocno i pchajcie! Okręt poruszył się niezgrabnie i Murdo usłyszał, jak kil zazgrzytał o kamieniste dno. ‒ I raz! ‒ komenderował Jon Wing. ‒ I dwa!… Tamci napięli mięśnie, jęknęli we wspólnym wysiłku i w jednej chwili zgrzyta-nie ustało, a okręt zakołysał się na wodzie. ‒ Do wioseł! ‒ rozkazał Gorm od steru, przeto Murdo, Emlyn i trzej jeszcze majtkowie wyciągnęli długie wiosła z uchwytów przy burtach i zabrali się do pracy. Po paru chwilach smoczy łeb ślizgał się już ponad ciemną wodą zatoki. Opłynąwszy kraniec cypla, Gorm skierował dziób na północ, ku otwartemu morzu, i kazał podnieść żagle, za czym wiosła znowu spoczęły w swych osadach, a „Skidbladnir”, już o własnych siłach, rozpoczął podróż do Ciemnych Wysp. Po jakimś czasie rozjaśniło się na tyle, by można już było przez zasłonę szarości zobaczyć spowijającą morze gęstą mgłę i niebo, zaciągnięte ciemnawą, cienką warstwą chmur. Murdo cały ranek spędził na dziobie, wpatrując się w popychaną wiatrem mgłę i niecierpliwie czekając, aż zamajaczą w niej znajome brzegi ojczystej krainy. To długie czuwanie spotkało się wreszcie z nagrodą, gdy tuż po południu promienie słońca przebiły się przez mglistą zasłonę. Fala ciepła szybko rozto-piła mgłę i nagle, w jednej chwili Murdo ujrzał gładkie, łagodne grzbiety pagór-ków, wyrastających ponad powierzchnię wysp. Okręt podchodził do nich od strony, z której udało się chłopcu wypatrzyć łagodnie wznoszący się od brzegu przylądek Dýrness, a za nim bladoniebieskie z tej odległości, wyższe i bardziej strome wzgórza Hrolfseju. Szybciej zabiło mu serce. Nareszcie mógł zacząć sobie wyobrażać ów prawdziwy powrót do domu. Coś, o czym nawet marzyć sobie zabraniał podczas wszystkich tych długich miesięcy spędzonych na morzu. Teraz, gdy miał przed sobą obraz owego domu, przed którym już tak niedługo stanie, nie potrafił w dalszym ciągu bronić się przed falą napływających pod powieki obrazów: Ragny, której długie włosy błyszczą złotem w

blasku słońca, a ramiona otwierają się na jego powitanie; matki, która na jego widok uśmiecha się przez łzy i podbiega, by zamknąć go w uścisku, i pani 503 Ragnhildy, która uroczystym gestem błogosławieństwa wznosi dłonie nad stojącą przed ślubnym ołtarzem córką… Choć prawda, iż czekają go także chwile wcale nie radosne, będzie wszak musiał powiedzieć obu niewiastom, że ich mężowie i synowie nigdy już do nich nie wrócą. Gorm, wedle wskazówek młodzieńca, utrzymywał stały kurs na Hrolfsey. „Skidbladnir” okrążył przylądek Dýrness i szybko płynął wzdłuż dzikiego wschodniego wybrzeża. Murdo stał obok sternika, wskazując mu dobrze sobie znane punkty terenu, które wyznaczały drogę przez wąskie cieśniny pomiędzy lądem a licznymi wyspami i wysepkami. W dali widać było Kirkjuvágr, które nagle stało się maleńkie, bezbarwne i niezgrabne, w porównaniu z błyszczącą bielą portowych miast Wschodu. Smukły okręt niósł ich szybko do celu i wkrótce na widnokręgu pojawiły się zarysy Hrolfseju. Słońce zaledwie zaczęło się skłaniać ku zachodowi, gdy wpływali na głębokie wody zatoki u stóp Cnoc Carrach. Murdo pokazał przyjaciołom dom, stwierdzając, iż wygląda na to, że panuje tam spokój i wszystko jest w porządku. Chciał nawet od razu wskoczyć do wody, wszakże Jon Wing doradzał ostrożność. ‒ Pamiętaj, że minęły dwa lata ‒ zauważył, a w jego głosie zabrzmiał ostrzegawczy ton. ‒ Co nieco mogło się tam zmienić. Lepiej chyba będzie, jeśli dowiedzą się, że przybywasz, niż żebyś tak z nagła miał wpaść do domu. ‒ Cóż miałoby się zmienić? ‒ zdumiał się Murdo, jak gdyby nigdy przedtem nie zetknął się z tym słowem. ‒ Czekają tam na mnie! ‒ Może czekają ‒ rzekł na to przezorny wilk morski ‒ a może czymś są zajęci. ‒ Na przykład czym? ‒ Murdo patrzył nań jak na kogoś, kto postradał zmysły. Norweg wzruszył na to ramionami i powtórzył: ‒ Dwa lata to kawał czasu. ‒ Jon ma rację ‒ wtrącił Emlyn. ‒ Najlepiej by chyba było, gdybyśmy tam poszli przed tobą. ‒ Najpierw będziecie musieli mnie schwytać ‒ rzucił na to młodzieniec, po czym bez wahania wyskoczył za burtę i popędził stromą ścieżką tak szybko, jakby miał za plecami

żądnych jego krwi Seldżuków lub Palestyńczyków. Spoglądając za nim, Jon Wing pokręcił głową i rzekł: ‒ Kawał uparciucha z niego, co? ‒ Młody jest ‒ odparł Emlyn. ‒ Chodźmy i my, aby przypatrzyć się powitaniu. Módlmy się, by Murdo nie zawiódł się w swoich nadziejach. ‒ Modlitwę zostawiam tobie ‒ oświadczył na to szyper, sięgając po jedną z 504 umocowanych przy burcie włóczni. ‒ Ja wolę się zabezpieczyć na wypadek, gdyby to powitanie zanadto odbiegło od tego, czego się spodziewał. Wchodząc na podwórzec, Murdo usłyszał wołanie Jona, nie chciało mu się wszakże na niego zaczekać. Ruszył ku domowi, wykrzykując głośno: ‒ Ragna! Niamh! Wróciłem! Zatrzymał się, oczekując odzewu, gdy jednakowoż nikt się nie odezwał, powtórzył wołanie, tym razem jeszcze głośniej: ‒ Ragna! Niamh! To ja, Murdo! Gdy i teraz odpowiedziała mu cisza, ruszył ku drzwiom. ‒ Zaczekaj! ‒ usłyszał za plecami zdyszanego Jona, który obrzucił spojrzeniem pusty dom i dziedziniec. ‒ Nikogo tam nie ma? ‒ Na pewno są, tylko czymś zajęci ‒ odparł Murdo, starając się samemu w to uwierzyć. Razem podeszli do wejścia, lecz drzwi była zaparte. Chłopiec raz jeszcze zawołał, po czym kilkakrotnie plasnął otwartą dłonią o futrynę. Żadnej odpowiedzi. ‒ Bardzo tu cicho, jak na tak obszerną siedzibę ‒ zauważył szyper. ‒ Może poszli wszyscy na targ? ‒ rzekł niepewnie Murdo, zmarszczywszy w zastanowieniu brwi. ‒ Albo są gdzieś w polu?… ‒ Wszyscy co do jednego? ‒ Norweg pokręcił głową. ‒ Słońce jeszcze na niebie i na tak

dużym gospodarstwie powinien panować ruch! Przeszli przez podwórzec, mijając stodołę i spichlerz, a potem pustą oborę, kurnik i chlewnię. Dziwne to było, jako że pola obsiano i należycie o nie zadbano: na czarnej, tłustej ziemi zieleniły się już wschodzące zboża. A jednak nikt na nich nie pracował. Zmagając się z nabrzmiewającym w sercu uczuciem rozpaczy, Murdo zawrócił ku domowi, a Jon podążył za nim. Doszedłszy do połowy dziedzińca, usłyszeli czyjeś kichnięcie. ‒ Słyszałeś? ‒ Murdo obrócił się w stronę kuchni. ‒ To tam! Puścił się w tamtym kierunku, Jon o parę kroków z tyłu. Gdy znaleźli się przed chatą na tyłach domostwa, Murdo pobiegł ku drzwiom, jednakże Norweg powstrzymał go stanowczym okrzykiem: ‒ Stój! Młodzieniec zawahał się, już prawie z dłonią na zapadce zatrzasku. ‒ Wychodź! ‒ zakrzyknął ostrym tonem Jon Wing. ‒ Jeśli się zaraz pokażesz, nic złego cię nie spotka! Cisza i ani poruszenia. Murdo postąpił o krok do przodu, jednakże szyper poruszył ostrzegawczo głową i zawołał: ‒ Nie jesteśmy złodziejami ani rabusiami. Chcemy jedynie z tobą porozmawiać. Wyjdź i odpowiedz na nasze pytania, a potem pójdziemy swoją drogą. 505 Odczekał chwilę. ‒ Bo jeśli będę musiał po ciebie pójść, to z ostrzem tej włóczni przed sobą! Po chwili drzwi skrzypnęły i w wąskiej szparze ukazała się mała, pokryta zmarszczkami twarzyczka, a drżący niewieści głos powiedział: ‒ Zlitujcie się, nie chcemy żadnych kłopotów! Lepiej idźcie sobie, bo jakbyście chcieli nas okraść, to poszczuję was psem! ‒ Wyjdź przed próg, żebyśmy cię mogli mieć na oku ‒ rzucił Jon właściwym sobie rozkazującym tonem dowódcy. ‒ Jeśli nie będziesz się z tym ociągała, to nic się nie stanie. Nie przyszliśmy tu, aby kogokolwiek obrabować.

Drzwi otwarły się trochę szerzej i ukazała się w nich malutka, siwa staruszka, zasuszona i nieco garbata. Murdo był pewien, iż nigdy przedtem jej nie spotkał. U jej boku stanął wielki szary pies, który niespokojnie węszył i patrzył w stronę przybyszów. ‒ Jötun! ‒ wykrzyknął radośnie młodzieniec. ‒ Do mnie, Jötun! Pies przechylił łeb i postawił uszy, jednakże nie odstąpił od staruszki; Murdo uświadomił sobie, że zwierzę go nie rozpoznało. Tedy wszystko się jednak zmieniło, pomyślał. Także i ja. ‒ No ‒ rzekł z zadowoleniem Jon, opuszczając grot włóczni. ‒ Tak już lepiej. Teraz powiedz mi, babciu, kto jeszcze jest tam z tobą? ‒ Jest ze mną tylko mój Jarn i ten pies ‒ odrzekła staruszka. ‒ Nikt więcej. ‒ A gdzie ten Jarn? ‒ zapytał szyper. ‒ Nikogośmy jakoś nie spostrzegli. Babuleńka zwróciła głowę w stronę pól. ‒ A musi co gdzieś tam ‒ wyjaśniła ogólnikowo. ‒ Pewnie z krowami, bo krowy, to jego zajęcie. ‒ Krów żadnych też nie widzieliśmy ‒ zauważył Jon spokojnym tonem, wszakże Murdo ruszył ku staruszce z zaciśniętymi pięściami. ‒ Gdzie reszta? ‒ warknął groźnie. ‒ Gdzie podziali się ludzie, którzy tu ży-ją? Gdzie jest Ragna? Oczy niewiasty zaokrągliły się w wyrazie zdumienia i zalęknienia, które kazało jej zaraz się odwrócić i w popłochu schronić się w kuchni, drzwi zatrzasnęły się za jej plecami. ‒ Lepiej by chyba było ‒ powiedział wówczas Jon ‒ żeby tylko jeden z nas zadawał pytania. ‒ Żebyś się dopytywał o krowy?! ‒ zakrzyknął z gniewem Murdo. ‒ Co nas obchodzą krowy? Pytaj, co tu się stało i gdzie się podziali ludzie! ‒ Nie odejdziemy stąd, nie dowiedziawszy się wszystkiego ‒ odrzekł mu łagodnie Norweg. ‒ Ale na razie się uspokój, proszę.

W tej właśnie chwili usłyszeli nawoływanie. 506 ‒ Zdaje się, że szuka nas brat Emlyn. Idź i przyprowadź go tutaj, a ja tymczasem nakłonię tę starą, żeby dała nam coś do zjedzenia. Murdo wszakże uporczywie wpatrywał się w zamknięte drzwi chaty. ‒ Idź i sprowadź tu mnicha, chłopcze! Po tym napomnieniu Murdo, acz niechętnie, oddalił się, Jon Wing zaś począł namawiać staruszkę, aby ponownie wyszła przed dom. Gdy w końcu młodzieniec wrócił ze zgubą, potężny Norweg już siedział na stojącym w pobliżu drzwi stołku, trzymając w ręku resztkę pajdy czarnego chleba, pociągniętego masłem. ‒ Ta niewiasta wie, jak się piecze chleb ‒ stwierdził z zadowoleniem, nie przestając żuć, a to, co mu zostało, podał chłopcu, który przełamał resztę kromki na pół, dzieląc się z kolei z Emlynem. ‒ Skoro już tak, to może znalazłoby się też trochę piwa? ‒ rzucił z nadzieją braciszek w tej samej właśnie chwili, gdy staruszka stanęła przed nimi z ociekającym pianą dzbankiem w rękach. ‒ Niech cię Bóg błogosławi, dobra kobieto! ‒ wykrzyknął na ten widok po-bożny mnich, niezwłocznie ku niej skacząc, by jak najszybciej uwolnić słabą niewiastę od takiego ciężaru. Zaczem szybko podniósł naczynie do ust i pociągnąwszy parę nader solidnych łyków, przekazał dzban młodzieńcowi, oświadczając zarazem, iż napitek ma niebiański smak, warzyć zaś musieli go sami aniołowie. Co, ma się rozumieć, bardzo staruszce pochlebiło, uśmiechnęła się tedy z zadowoleniem. ‒ Od wielu miesięcy nie miałem w ustach tak znakomitego piwa! ‒ zapewnił ją krągłolicy braciszek. ‒ Małżonek twój wielkie ma szczęście, taką mając w domu gospodynię. Ale czy dwoje was tylko masz do wyżywienia? ‒ Właśnie miałam powiedzieć tym tu dwom, że tylko z Jarnem się tu ostaliśmy. Reszta ‒ pan nasz i pani, i wszyscy ich wasale ‒ żadnego już nie ma. ‒ A gdzież to się wszyscy udali? ‒ zapytał Murdo niecierpliwie.

Przyjrzawszy mu się podejrzliwie, staruszka odparła gniewliwym tonem: ‒ A czy to ja wiem? Nie mam pojęcia! Nikt mi nic nie powiedział. Osadzili nas tutaj, żebyśmy dbali o krowy biskupa i… ‒ Biskupa?! ‒ Ano, biskupa Adalberta ‒ przytaknęła z niejakim zdziwieniem. ‒ Jest tu gdzie jakiś inny? ‒ Czemu jednak… Spłoszona nagłością jego zachowania, staruszka wolała nabrać wody w usta, a wówczas Jon Wing podał młodzieńcowi dzban z tymi słowy: ‒ Zamiast napastować tę poczciwą niewiastę, lepiej pobiegnij na nowo za-pełnić dzban. 507 A gdy już Murdo zniknął w głębi kuchni, wyjaśnił jej: ‒ Mój młody przyjaciel niepokoi się o los swej matki. Długi czas go, widzisz, nie było, bo udał się był z pielgrzymką u boku króla Magnusa. ‒ Aha. A jego matka była tu panią ‒ domyśliła się starowina. ‒ Czyli że i ojciec był panem tych włości. Tylko że ja nic nie wiem o tym, co się z nimi oboj-giem stało. Ot, powiedzieli nam tylko, że wszystko to przypadło Kościołowi, i że biskup nie chciał, aby ziemia zugorzała. Już nie mówię o tym, że grzech by było zaniedbać takie domostwo. ‒ W samej rzeczy ‒ przytaknął jej Emlyn. ‒ Toteż nie wątpię, że domostwo to dobrze się miewa w twoich i twojego Jarna rękach. Zdaje mi się wszakże, iż zanadto tu ziemi, abyście sobie z nią we dwoje poradzili. Ktoś musi wam w tym pomagać, nieprawdaż? ‒ A jakże! ‒ odparła bez wahania staruszka. ‒ Wasale przecie nie zaniedbują roli! ‒ Gdzież w takim razie owi wasale? ‒ spytał Murdo, który właśnie stanął w progu z pełnym dzbanem. ‒ Ani żadnego w domu, ani nikogo na polu! ‒ A bo jakże inaczej? ‒ zdziwiła się starowina takiemu pytaniu. ‒ Toż dzisiaj pracują na

innej wyspie! Za czym ochoczo objaśniła przybyszów, jak się rzeczy mają: ‒ Biskup musi się teraz zajmować wieloma takimi zaniechanymi posiadłościami. Cała mnogość dziedziców poszła na pielgrzymkę, oddając mu pod opiekę swoje włości. A wszystko to przecie wymaga pracy: trzeba zaorać pola, napaść i wydoić krowy, żniwować i w ogóle zrobić wszystko, co trzeba. ‒ Jakież to wszystko smutne i przygnębiające! ‒ westchnął Emlyn, ponownie podnosząc do ust dzban, aby łapczywie i dość hałaśliwie z niego się napić. ‒ Wszelako raz jeszcze z radością muszę stwierdzić, że trunek twój jest istnym błogosławieństwem dla człowieczego ducha. ‒ Coś mi się zdaje ‒ rzekła wówczas staruszka ‒ że macie za sobą długą po-dróż. ‒ Do samej Ziemi Świętej i z powrotem! ‒ zakrzyknął z dumą braciszek. ‒ Aż tak daleką! ‒ zdumiała się niewiasta, kręcąc głową i cmokając z podziwem. ‒ To chyba w takim razie chętnie tu przenocujecie, co? Biskup na pewno nie odmówiłby wam gościny, a co dopiero ja! ‒ Dzięki ci wielkie, moja dobra kobieto ‒ rzekł na to Jon, ku natychmiasto-wemu niezadowoleniu chłopca. ‒ Z prawdziwą rozkoszą spędzimy noc na stałym lądzie, tedy z wielką chęcią przyjmujemy twoje szczodre zaproszenie. ‒ Doprawdy z wielką chęcią ‒ dorzucił Emlyn. ‒ Wszelako nie zadawaj sobie z naszej przyczyny nazbyt wiele trudu. Prości wędrowcy, zadowolimy się 508 prostą gościną. Wystarczy nam w zupełności trochę twojego czarnego chleba ze słoniną. ‒ Ależ co ty, pobożny braciszku, wygadujesz! ‒ oburzyła się na jego słowa starowinka z nagłym ożywieniem na zasuszonym obliczu. ‒ Czyżbyś nie dosłyszał, że domostwo to należy do biskupa?

49. Murdo bez cienia entuzjazmu wpatrywał się w rzadką zawartość wręczonej mu miski. Mimo wszystkich pochwał i podzięk, którymi Emlyn obsypał Stwórcę za ten posiłek, i w których gorliwie sekundowali mu wygłodniali majtkowie, nie zdołał się jeszcze przymusić do jego posmakowania. W najgorszych przeczuciach, jakie by mu kiedykolwiek mogły przyjść do głowy podczas długiej tułaczki, nie podejrzewał, iżby takie właśnie oczekiwało go w rodzinnym domu powitanie. Oto nie było choćby jednego podczas ostatnich dwóch lat dnia od chwili, gdy opuścił tę ziemię, aby nie pojawił się przed nim obraz samego siebie, jak znowu zasiada przed swym domowym ogniskiem, ale w istocie ani trochę nie przybliżył się do tej wymarzonej chwili. Wściekał się na myśl, iż na tak wspaniałe pozwolił sobie marzenia, aby tak wstrząsająco się one zderzyły z przyziemną rzeczywistością. Gniewał się na swych towarzyszy, którzy okazali mu całkowity brak zrozumienia, nie zgadzając się, by bez zastanowienia wtargnąć do siedziby biskupa, przytknąć mu ostrze miecza do gardła i zażądać wyjaśnień. Do samego zaś przebiegłego biskupa poczuł niepohamowaną nienawiść za wyrachowanie, z jakim niby to świątobliwy ów mąż z chciwości obmyślił podły sposób wykorzystania słabości maluczkich i nadużycia zleconej mu nad nimi opieki. Które z tych dwu uczuć ‒ tylko gniew, czy może wręcz nienawiść ‒ było grzeszniejsze, tego już Murdo nie wiedział. Pragnął jedynie, by kościelny dostojnik odpowiedział za wy-rządzoną jego rodzinie krzywdę. Niestety, staruszka nie potrafiła dokładniej objaśnić panującego na Hrolfsey stanu rzeczy, ani też Jarn, powróciwszy w końcu z krowami na wieczorny udój, nie umiał nic dodać do tego, co powiedziała im jego małżonka, choć bowiem nader miłym był człekiem, to o sprawach Cnoc Carrach wiedział jeszcze mniej niż ona. Wszakże delikatne wypytywanie Emlyna tyle przynajmniej dało, iż dowiedzieli się, że staruszkowie byli wasalami jarla Paula, syna króla Magnusa, który gdy mu się dostało od ojca panowanie nad wyspami, oddał pod zarząd Kościoła, zaczem ludzie biskupa sprowadzili tu parę staruszków, by doglądali jego krów; nic im więcej nie było wiadomo. 510 Podczas gdy majtkowie bawili się dzbanami piwa, opowieściami o przeżytych w podróży przygodach i wyciąganiem z dwojga starych ludzi wszystkiego, co zdolni jeszcze byli sobie przypomnieć, wielce niespokojny i wzburzony Murdo przechadzał się po dziedzinie, pogrążony w rozmyślaniach. Podążając to w górę, to w dół po grzbietach spadających w morze wapiennych szczytów i spoglądając w z wolna gasnącym świetle dnia ku przeciwległemu brzegowi cieśniny, za którą rysował się kontur Orkadów, wyobrażał sobie zachłannego biskupa, jak zadowolony z siebie zasiada przy biesiadnym stole, suto wieczerzając i ani trochę nie świadom straszliwej zemsty, która wkrótce miała spaść na jego głowę. Jeszcze o północy można było zobaczyć, jak zamyślony młodzieniec patrzy ze szczytu

skały na odbicie rozgwieżdżonego nieba w spokojnych wodach zatoki i wsłuchuje się w głosy załogi „Skidbladnira”, raczącej się na brzegu piwem i rozmową wokół ogniska, rozpalonego z przyniesionych przez morze szczątków drewna. Choć kusiły ulatujące ku niebu smakowite zapachy, Murdo nie odczuwał najmniejszej ochoty, by zejść na dół i przyłączyć się do biesiadujących na dole przyjaciół. Uczucie dotkliwej samotności, jakiego doznawał, spoglądając na nich z góry, lepiej współgrało z jego wyniośle samotnym położeniem. Zasypiając, marzył o brzasku, który rozświetli rozpościerające się żagle i cały okręt, gotów do podróży przez cieśninę, wprost ku Kirkjuvágr. Świt znowu go zastał na dziobie okrętu wpatrzonego w szarą płaszczyznę morza, zagniewanego na Emlyna i Jona, którzy smacznie przespali noc w chacie, podczas gdy on spędził ją na niewygodnych kamieniach morskiego brzegu. Dopiero gdy całą zatokę oświetlały już promienie wschodzącego słońca, na szczycie klifu pojawili się dwaj zapóźnieni majtkowie, bez których nie można było odpłynąć. Schodzili stromą ścieżką na niepewnych nogach, wszakże wypoczęci i wielce z siebie zadowoleni, czemu dawali wyraz, wesoło pozdrawiając czekającą na nich załogę. Murdo tak wściekle zareagował na to ich spóźnienie, iż Jon Wing musiał go powstrzymać, mówiąc: ‒ Jeżeli rozsadza cię chęć do zwady, to zachowaj siły na walkę z biskupem, bo wkrótce przed nim staniesz. Swędzi cię język? To właśnie przed nim będziesz go miał okazję rozpuścić! Skarciwszy chłopca, szyper poszedł wzdłuż burty na rufę, by naradzić się z Gormem, który po paru chwilach wydał komendę do odbijania, tedy chwycono za wiosła, by wypłynąć na wody zatoki. ‒ Bądź spokojny, synu ‒ powiedział Emlyn, zasiadając na ławce. ‒ Wszystkiego się dowiemy i wszystko wyjaśnimy. Pamiętaj, że mamy za sobą króla Magnusa, a wątpię, aby biskup pozwolił sobie rozgniewać króla. 511 ‒ Biskup to zwyczajny świniokrad ‒ rzekł Murdo, przykładając się z całej siły do wiosła. ‒ Nikt i nic go nie obchodzi. Dba tylko o swoją sakwę. ‒ Jestem całkowicie pewien, że nie wolno tak pomniejszać tego problemu ‒ odparł Emlyn. ‒ A poza tym zawsze lepiej modlić się o lepsze, niż gotować się na najgorsze. ‒ Jeśli cokolwiek złego przydarzyło się Ragnie albo mojej matce ‒ dorzucił gniewnie młodzieniec ‒ to biskup zrozumie, że najgorsze się dopiero dla niego zaczyna!

Smukły okręt szybko wypłynął z zacisza zatoki na pełne morze, kierując się przez cieśninę ku największej wyspie. W połowie cieśniny Gorm wziął kurs na południe, a trzymając się poszarpanego brzegu, dotarł do szeroko rozlanej pod Kirkjuvgár zatoki, Saint Ola. Zakotwiczyło się tam kilkanaście innych, mniejszych i większych statków, jednakże sternik skierował „Skidbladnira” wprost do przystani. Nim jeszcze rzucona z pokładu cuma zawiązana została wokół słupka, Murdo już biegł uliczką, która prowadziła do katedry. ‒ Murdo! ‒ krzyczał Emlyn, z trudem podążając za nim udeptanym traktem. ‒ Zaczekaj! Pomożemy ci! On jednak nie zamierzał czekać na nic ani na nikogo. Pędził pod górę, nie oglądając się za siebie. Dobiegłszy do katedry, wpadł przez furtkę do mrocznej nawy, a następnie krużgankami dotarł do kapitulnej sali. Jej drzwi były jednak zamknięte. Murdo począł w nie walić pięściami i krzyczeć, aby mu otworzono. ‒ Chcę się widzieć z biskupem ‒ rzekł, gdy wreszcie drzwi uchyliły się i w szparze pojawiła się twarz zakonnika. ‒ Jego dostojność spożywa właśnie śniadanie ‒ usłyszał w odpowiedzi. ‒ Przyjmuje dopiero po rannym nabożeństwie, tedy musisz poczekać. ‒ Choćby właśnie stał sobie w oknie i pierdział ‒ warknął Murdo ‒ to musi mnie przyjąć! ‒ Nikogo nie przyjmie i tyle! Mnich chciał mu zatrzasnąć drzwi przed nosem, jednakże nie zdążył, Murdo otwarł je kopnięciem, po którym nieszczęsny braciszek jęknął przeraźliwie i upadł. Przestępując ponad zwijającym się z bólu zakonnikiem, chłopiec rzucił: ‒ Mnie przyjmie! Zaczem gwałtem porwał go z powrotem na nogi i popchnął przed sobą do re-fektarza, gdzie większość zakonników jeszcze śniadała. ‒ Zdaje się, że sprawy nieco się wyjaśniły ‒ powiedział Murdo. ‒ Powiedz Adalbertowi, iż powrócił z Ziemi Świętej syn czcigodnego Ranulfsona, któremu będzie ten stary złodziej musiał teraz zdać sprawę ze swych uczynków. 512 Gdy zaś odźwierny nie zdołał z siebie wydobyć ani słowa, tylko wytrzeszczał

nierozumiejąco oczy na agresora, młodzieniec chwycił go za ramię i popchnął przed sobą. ‒ Najlepiej uczynisz, prowadząc mnie prosto do twego pobożnego pryncypała. Przepędził go przed sobą na drugi koniec wielkiej sali i przed zamykającymi ją drzwiami zapytał: ‒ Tam go znajdę? Mnich ograniczył się do skinienia głową, przeto młodzieniec poderwał zapadkę i wkroczył do obszernego pomieszczenia, w którym królował duży stół otoczony sześcioma krzesłami o iście tronowych rozmiarach. Ich siedziska pokryte były złotą tkaniną, na których jeszcze pyszniły się tego samego koloru poduszki, pod ścianami płonęły pochodnie, a tu i ówdzie pobłyskiwały szlachetnym światłem drogocenne kamienie i metale. Nie było wszakże biskupa. Murdo gwałtownie przyciągnął do siebie zakonnika, zaciskając wokół jego szyi habit. ‒ Gdzie Adalbert?! Mnich zatrzepotał powiekami i wskazał ruchem głowy drewniane schody w końcu sali. ‒ Prowadź! ‒ warknął młodzieniec i popchnął go przed sobą. Po czym postąpili w górę, aż doszli do niewielkiej komnaty, ledwie rozjaśnionej światłem, przenikającym przez dwa wąskie witraże, których żółte i czerwone szkiełka nadawały jej ton przyjemnej różowości. Cały środek pomieszczenia zajmował stół, pełen arkuszy papieru, gęsich piór oraz inkaustów, a pod przeciwległą ścianą stało rozległe łoże zasłonięte baldachimem. Murdo w dwóch skokach dopadł do alkowy i gwałtownym szarpnięciem rozdarł zasłony, po czym chwycił biskupa za ramię i wyciągnął go z posłania z taką siłą, że duchowny z okrzykiem bólu znalazł się na czworakach. ‒ Wstawaj! ‒ wrzasnął Murdo i z taką samą gwałtownością postawił go na nogi. ‒ Puść mnie! ‒ zakrzyknął biskup, z wolna starając się odzyskać godny wy-gląd, choć tylko w nocnej koszuli i boso. ‒ Kim jesteś, że ośmieliłeś się zaatakować księcia Kościoła w jego świętej siedzibie?!

‒ Wydaje mi się, iż dobrze wiesz, kim jestem ‒ odparł Murdo, patrząc mu prosto w oczy. ‒ Nigdy w życiu cię nie widziałem ‒ rzekł Adalbert, na co młodzieniec z całej siły wymierzył mu siarczysty policzek. 513 ‒ Nie zamierzam tracić czasu na słuchanie twoich kłamstw! Trzymając się za bolące miejsce, biskup zapytał: ‒ Czego ode mnie chcesz? ‒ Chcę się dowiedzieć, gdzie jest pani Ragnhilda i jej córka Ragna! ‒ Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz! Murdo ponownie go spoliczkował. ‒ Zastanów się dobrze, zanim jeszcze raz skłamiesz! Adalbert błagalnym gestem wyciągnął rękę ku skulonemu ze strachu mnichowi, który jak sparaliżowany tkwił u szczytu schodów. ‒ Bracie, wezwij pomocy! Niech natychmiast zabiorą stąd tego zbója! ‒ Nie waż się uczynić kroku! ‒ warknął Murdo i zakonnik wolał go posłuchać. ‒ Gdzie jest pani Ragnhilda i jej córka? Biskup ponownie zdobył się na ton należny swej godności. ‒ Raz jeszcze mówię ci, iż nie wiem, o czym mówisz. Jesteś w błędzie, jeśli sądzisz, że mógłbym… Tym razem wymierzony mu przez młodzieńca policzek był tak mocny, że wzbudził w Adalbercie prawdziwe przerażenie. ‒

Ktoś ty? I dlaczego mnie tak traktujesz? Zakonnik skorzystał ze sposobności i zbiegł schodami po pomoc. Murdo ostrzegawczo podniósł palec przed nosem hierarchy. ‒ Pytam po raz ostatni: co uczyniłeś z panią Ragnhilda i jej córką? ‒ Mam pod swoim zarządem tyle wysp, że trudno mi wiedzieć, co… Murdo tak energicznie podniósł rękę, iż biskup nie mógł mieć żadnej wątpliwości, co go czeka, zakrzyknął przeto: ‒ Nie! Czekaj! Właśnie zaczyna mi się przypominać… Pani Ragnhilda… Tak, oczywiście, wiem… ‒ Gdzie ona jest? I gdzie jej córka? Na co Adalbert postanowił odpowiedzieć już bez wykrętów: ‒ Pani Ragnhilda nie żyje. O ile mi wiadomo, zmarła na febrę. Co do reszty, to nic nie wiem. Murdo, wnikliwie przypatrzywszy się twarzy duchownego, doszedł do wniosku, iż nareszcie mówi on prawdę. ‒ Co stało się z jej córką i ze wszystkimi innymi? Z panią Niamh, która z nimi żyła? ‒ zapytał, już lękając się odpowiedzi. ‒ Czyżbyś się spodziewał, że wiem o losie każdej służącej na tych wyspach? ‒ odparł biskup. ‒ Chyba jesteś szalony! 514 Tym razem nie był to już policzek. Pięść młodzieńca uderzyła prosto w usta biskupa, który zatoczył się pod siłą ciosu, a z jego rozbitych warg spłynęła po brodzie strużka krwi, co wprawiło duchownego w panikę i zaczął żałośnie jęczeć. ‒ To moja matka, ty śmierdzący wieprzu! I Murdo ponownie wzniósł rękę do ciosu. ‒ Czy będę musiał jeszcze raz zapytać?

‒ Nie! ‒ wrzasnął błagalnie biskup, zasłaniając twarz przed ciosem. ‒ Klasztor! Wszystkie niewiasty powieziono do klasztorów i mogę ci nawet powiedzieć, do którego… ‒ Mam lepszy pomysł! ‒ uciął Murdo, bez ceregieli pociągnąwszy go za sobą po schodach. ‒ Sam mnie tam zaprowadzisz! Na dole powstał gwar i rozległy się kroki na schodach. Na oblicze biskupa wy-płynął uśmiech pogardliwej wyższości ‒ Przybywa pomoc i nigdzie nie będę cię musiał prowadzić. Za to ty pożałujesz tego bezczelnego wtargnięcia do siedziby świątobliwej osoby! Murdo odwrócił się, by stawić czoło obrońcom owej świątobliwej osoby, jednakże zamiast nich zobaczył twarz Jona Winga. ‒ Nadchodzą! ‒ ostrzegł go szyper i ruchem głowy wskazując biskupa, zapytał: ‒ Powiedział ci? ‒ Nie wszystko. ‒ To bierz go! Ja zatrzymam tamtych! I zniknął. Murdo pociągnął Adalberta ku schodom. ‒ Jazda! ‒ Ale ja nie… ‒ Jazda, mówię! ‒ Przecież nie mogę tak iść! Jestem nieubrany! Chociaż sutannę i buty! ‒ duchowny próbował wyrwać się z powrotem do alkowy. ‒ Nie godzi się biskupowi tak stanąć przed ludźmi! ‒

O twój godny wygląd zadbamy potem! ‒ odkrzyknął młodzieniec, pchając go przed sobą po schodach. ‒ Miarka za miarkę. Obdzierasz ludzi do naga, to i sam staniesz przed nimi goły! Na dole czekał Jon z włócznią w ręku. ‒ Uciekajmy! Ktoś tu nadbiega! Wybiegli z przedpokoju, lecz w momencie gdy właśnie wpadali na krużganek, otwarły się drzwi z naprzeciwka i rozległ się krzyk: ‒ Hej, wy tam! Zatrzymajcie się natychmiast! 515 Murdo zerknął przez ramię i zobaczywszy, że biegnie ku niemu nie kto inny, lecz sam nienawistny opat Gerardus, krzyknął do Jona: ‒ Łap i tego! Norweg błyskawicznie obrócił się, zarazem nastawiając włócznię do boju. Na jej widok Gerardusowi głos zamarł w krtani. W tej samej chwili Murdo ujrzał brata Emlyna w otoczeniu grupy zakonników, którym najwidoczniej coś usiłował wy-tłumaczyć. ‒ Za mną i ani pary z gęby! ‒ szepnął młodzieniec i pociągnął za sobą biskupa, podczas gdy za jego plecami to samo robił Jon Wing z opatem. W parę chwil później cała czwórka biegła już przez kościelną nawę do wyjścia. Traf chciał, że akurat jeden z mnichów otwierał drzwi świątyni dla wiernych. Murdo podziękował zdumionemu braciszkowi, otworzył drzwi na całą szerokość i wybiegł na zewnątrz, a za nim dwaj duchowni, których pchał przed sobą szyper. Jeszcze chwila i już byli na dróżce prowadzącej do zatoki. W tym jednakowoż momencie Adalbert zarył się stopami w ziemię. ‒ Możecie mnie zabić, ale nie pójdę ani kroku dalej! Jon Wing dopadł do niego w dwóch skokach i wręczając młodzieńcowi włócz-nię, krzyknął: ‒ Prowadź tamtego! Ja zajmę się tym tutaj! Murdo dźgnął opata w żebra tylcem włóczni, a Gerardus ruszył przed siebie. Tymczasem Jon zgodnie z obietnicą zajął się biskupem i pochyliwszy się, podciął mu kolana, po czym zarzucił go sobie na plecy niczym worek kartofli, mówiąc przy tym:

‒ Wybacz, szanowny biskupie. Tak przebiegła cała czwórka przez miasteczko, budząc powszechny śmiech wczesnorannych przechodniów, zwłaszcza że biskup, miotając się bezradnie, przez cały czas wołał pomocy i wzywał, żeby go uwolnić. Gdy dobiegli do portu, Murdo obejrzał się za siebie, przekonany, iż pędzi za nim tłum zakonników, którzy wybiegli z katedry, tymczasem zobaczył jedynie Emlyna, który ze wszystkich sił starał się za nimi nadążyć na swoich krótkich nóżkach. ‒ Na pokład z nim! ‒ krzyknął do Norwega, na co opat wrzasnął: ‒ Nic wam z tego nie przyjdzie! Wpędzacie się tylko w jeszcze większą ka-bałę! Jeśli mnie teraz uwolnicie, to będziecie mogli liczyć na odpuszczenie grzechów! ‒ Nie nagrzeszyłem jeszcze tyle, żebym nie mógł sobie w słusznej sprawie pozwolić na parę drobnych grzechów więcej! ‒ odpowiedział mu młodzieniec, ponownie dźgając go włócznią. ‒ Gnaj, bo akurat mamy dobry wiatr i prawdziwym grzechem byłoby go stracić! 516 Z tymi słowy Murdo wepchnął kościelnego dostojnika na pokład „Skidbladnira”, po czym obejrzał się za Emlynem. Ten dobiegł w końcu cały zadyszany i spocony, wrzeszcząc: ‒ Odbijajmy jak najszybciej! Pomagając mu się przedostać przez burtę, chłopiec zapytał: ‒ Co im powiedziałeś? ‒ Prawdę ‒ wysapał mnich. ‒ Że przybyliśmy tu z biskupem w bardzo pilnej sprawie od króla Magnusa. To ich na razie zadowoliło, ale jeżeli będziemy maru-dzić z odpłynięciem, to obawiam się, że wzbudzi to ich ciekawość i przyjdą zobaczyć, co się dzieje. Znaleźli się już obaj na pokładzie. Biskup i opat, stojąc obok siebie, obrzucali swych prześladowców ponurym wzrokiem. Na widok Emlyna opat warknął: ‒ Mogłem się był od razu domyślić, że za tym wszystkim kryje się Celé Dé ‒ wypowiedział te dwa słowa takim tonem, jak gdyby była to największa znana mu obelga. ‒ Ta zgraja świętokradczych heretyków! Natychmiast spadło na jego szczękę uderzenie tylca włóczni, po którym upadł

na pokład, wijąc się z bólu. ‒ Wybacz mi, opacie ‒ rzekł Murdo, on to bowiem zadał ten cios ‒ ale zdaje się, że weszło mi w godny pożałowania nawyk takie właśnie traktowanie książąt Kościoła. Gerardus wbił w niego przesycone wrogością spojrzenie i rzucił z wściekłością: ‒ Ośmielasz się podnosić rękę na moją osobę?! ‒ Być może wyrastam wreszcie z właściwej młodemu wiekowi tolerancji ‒ odparł mu na to chłopiec ‒ ale podniosę rękę na każdego, kto znieważy tego po-czciwego mnicha. Od Celé Dé zaznałem wyłącznie dobroci i poszanowania, toteż nie zniosę, aby podobni tobie ludzie podawali w wątpliwość ich dobrą wolę i łaskawość. Opat siadł na pokładzie i pocierając bolącą szczękę, patrzył wściekle, wszelako powstrzymał się od dalszych protestów. Murdo tymczasem zwrócił się do Jona Winga: ‒ Nasi pasażerowie znaleźli się już bezpiecznie na pokładzie, przeto ruszajmy w drogę. Na te jego słowa szyper wydał komendę do odbijania, a Gorm i trzej majtkowie rzucili się do cum i wioseł, i już po chwili „Skidbladnir” oddalał się od nabrzeża, wpływając na spokojne wody zatoki. ‒ Dokąd nas zabieracie? ‒ zapytał biskup. ‒ To ty masz nam to powiedzieć ‒ odrzekł Murdo. ‒ Gdzie jest ten klasztor? 517 Adalbert stał się wojowniczy. Wyzywającym gestem założył ręce na piersiach i warknął groźnie: ‒ Król Magnus dowie się o tym wszystkim! ‒ Otóż to! ‒ zakrzyknął z zadowoleniem Jon Wing. ‒ W samej rzeczy król Magnus o wszystkim się dowie, ponieważ ja sam go o tym poinformuję. Opowiem mu także o wszystkich tych włościach, ukradzionych przez was rodzinom, których mężczyźni wyruszyli na pielgrzymkę. ‒ Nie uczyniłem nic złego ‒ odparł z oburzeniem biskup. ‒ Wszystkie te posiadłości oddane zostały przez właścicieli pod moją opiekę z ich własnej, nieprzymuszonej woli.

‒ Ziemie czcigodnego Brusiego znajdowały się pod opieką jego małżonki i córki ‒ przypomniał mu młodzieniec. ‒ Była z nimi także moja matka. ‒ Nic mi nie wiadomo o twojej matce ‒ odpowiedział na to biskup. ‒ Och, z łatwością przypomnisz sobie małżonkę czcigodnego Ranulfa ‒ zapewnił go Murdo. Adalbert przyglądał mu się przez chwilę, a równocześnie na jego obliczu gasła uprzednia stanowczość. ‒ Młody Ranulfson ‒ rzekł tonem człowieka, któremu przypomniała się ja-kaś dawna, bolesna rana. ‒ Słyszałem, że udałeś się w ślad za ojcem na wyprawę. ‒ Tak też w istocie uczyniłem ‒ potwierdził młodzieniec. ‒ A tobie mogę powiedzieć, że to, co uczyniłeś, napełnia mnie obrzydzeniem. Podczas gdy rycerze na twoje wezwanie poszli umierać za Chrystusa, ty nie potrafiłeś nawet poczekać, aż ich ciała ostygną w grobach, tylko wcześniej już zacząłeś grabić ich ziemie i własność. Zaczem Murdo wyprostował się i patrząc prosto w oczy złodziejowi, rzekł: ‒ Dni twoich grabieży i zdrad dobiegły kresu, księże. Murdo Ranulfson po-wrócił, ty zaś powiedziesz nas teraz do swojego klasztoru. ‒ Nie uczynię tego ‒ odparł wyzywającym tonem Adalbert. ‒ Owszem, uczynisz. I radzę ci ‒ rzekł Murdo, zniżając głos do szeptu ‒ modlić się teraz o to, abyśmy zastali te niewiasty zadowolone i w dobrym zdrowiu. ‒ Zgodzę się zaprowadzić was do konwentu ‒ ustąpił przebiegły biskup ‒ ale nie mogę ponosić odpowiedzialności za to, co ich spotkało z własnej nieostrożności, gdyż nie ja za to odpowiadam, lecz Wszechmocny Bóg. ‒ Te włości pozostawały pod twoją opieką, a zatem to ty jesteś za to odpowiedzialny ‒ oświadczył Murdo. ‒ I nie kto inny, lecz ty zdasz przede mną sprawę. ‒ Przeceniasz swoje możliwości, młodzieńcze. Moim sędzią jest Bóg, nie zaś ty.

‒ W takim razie wyślemy cię przed Jego oblicze ‒ rzekł Murdo spokojnym tonem, przybliżając swoją twarz do oblicza duchownego ‒ i pozwolimy Mu osądzić, czy zabito niewinnego.

50. Murdo i Emlyn zatrzymali się przed bramą. Braciszek położył dłoń na ramieniu chłopca. ‒ Pozwól, że wezmę to na siebie ‒ rzekł łagodnym tonem. ‒ Wejdę do środka, rozmówię się z przeoryszą i wrócę powiedzieć ci, jak sprawy stoją. Murdo wpatrywał się w duże wrota z drewnianych bali. ‒ Nie po to przebyłem tak długą drogę, żeby teraz usuwać się na bok. Dopatrzę wszystkiego aż do końca. ‒ Jak sobie życzysz. Emlyn podszedł do bramy, ujął żelazny pierścień kołatki i opuścił go z głuchym stuknięciem. Po chwili w jednym z bali otwarło się niewielkie okienko, w którym ukazała się krągła, pogodna twarz. ‒ Witaj, siostro. Jestem brat Emlyn z opactwa świętego Aidana, a to jest czcigodny Murdo Ranulfson. ‒ Dzień dobry ci, bracie, i niech wam obu Bóg błogosławi ‒ odpowiedziała starszawa zakonnica. ‒ Co was tu sprowadza? ‒ Chcemy się widzieć ‒ zaczął Murdo, lecz Emlyn szybko wpadł mu w sło-wo: ‒ Pragnęlibyśmy mówić z przeoryszą, która, mam nadzieję, ma się dobrze. ‒ W samej rzeczy zdrowie jej dopisuje ‒ odparła mniszka. ‒ Chwileczkę, jeśli pozwolicie. Okienko zamknęło się, a zaraz potem zaczęły zgrzytać podnoszone zasuwy. ‒ Dlaczego tak się zachowałeś? ‒ zapytał Murdo. ‒ Jesteśmy tu po to, aby odnaleźć moją matkę i Ragnę, czyż nie? ‒ Cierpliwości, mój chłopcze. Wszystko w swoim czasie. Jeśli chcemy zyskać sobie ich

przychylność, to najlepiej zachowywać się z należytą grzecznością i dyskrecją. A poza tym uważam, iż na razie winniśmy się ograniczyć do znalezienia twojej matki. Lepiej jeszcze nie wspominać o Ragnie. ‒ Dlaczego? ‒ zdumiał się Murdo, któremu zdało się to zgoła nonsensowne. 519 ‒ Nie wiemy, co biskup powiedział przeoryszy, gdy przywieziono tu niewiasty. Pewnie nieprawdę. Dlatego też namawiam cię do ostrożności, dopóki nie dowiemy się, jak sprawy się przedstawiają. Murdo poprzestał na skinięciu głową i niecierpliwie grzebał czubkiem buta w ziemi, dopóki wreszcie furta wejściowa się nie otworzyła. ‒ Dziwi mnie, że wejście do klasztoru jest zamknięte. Czy tak jest przez cały dzień? ‒ zapytał Emlyn. ‒ Niestety tak, bracie ‒ odparła furtianka. ‒ Jesteśmy tu prawie jak w więzieniu. W tym roku już raz próbowano nas napaść, a w ubiegłym były trzy podobne ataki. Rzecz w tym, że rycerstwo jest na pielgrzymce, więc morscy rabusie wiedzą, iż mogą grabić słabych, którzy pozostali bez obrony. Uśmiechnęła się, a wówczas na jej twarzy ukazały się zmarszczki, świadczące o dobroci i łagodności. ‒ Ale dzięki ci, że zapytałeś. Wejdźcie, proszę. Zaraz poprowadzę was do przeoryszy. Emlyn skłonił przed nią lekko głowę i przestąpił przez próg, Murdo tymczasem obejrzał się jeszcze za siebie. Zobaczył okręt czekający w zatoce, jak również niedaleki fiord, zwany przez Norwegów Dalfjordem. Dalej na południe wznosiły się ku niebu dymy, które przypisał Inbhir Ness. Odwrócił się z powrotem ku bramie, wziął głęboki oddech, wyprostował ramiona i wkroczył do środka. Klasztor był niewielki, otoczony kamiennym murem. Składało się nań kilkanaście różnego rodzaju budynków i miejsc: kościół, ogród, sad, pomieszczenia dla zwierząt, magazyny i warsztaty. Wewnątrz murów znajdowało się prawie tyle samo budynków, co na zewnątrz, i panował tam bardzo duży ruch. Murdo był zaskoczony obecnością wielu mężczyzn. Częściowo byli to mnisi, ale także rzemieślnicy i różnego rodzaju pomagierzy, podczas gdy on spodziewał się zastać w środku jedynie mniszki. ‒ Sama klasztorna służba boża to jedynie część dzieła, które zlecił nam Pan ‒

wyjaśniła przeorysza Angharad, kiedy już przyjęła ich w komnacie obok sali kapitulnej. Murdo starał się zastosować do rad Emlyna i podtrzymywać grzeczną rozmowę, gdy tymczasem wszystkie jego myśli krążyły wyłącznie wokół odnalezienia Ragny i matki. ‒ Uprawa tak dzikiej i nieprzyjaznej krainy to żmudny trud, przeto zatrud-niamy tu każdego, kto chce zarobić na swój chleb codzienny własnymi rękoma i potem. ‒ I z tego, co widać, to nadzwyczajnie się wam udaje ‒ zauważył Emlyn. ‒ Tętni tu życie i wszystko zgoła kwitnie. 520 ‒ To Bóg nas obdarza dostatkiem, drogi bracie ‒ odparła krótko przeorysza. Miała chudą twarz i pomarszczoną, zbrązowiałą od wiatru i słońca skórę, jednakże była w niej krzepkość i żwawość, która zaprzeczała jej wiekowi, aczkolwiek zachowywała się i wypowiadała z mniejszą, niż się młodzieniec spodziewał zręcznością. ‒ Jeśli odnosimy powodzenie ‒ kontynuowała teraz takim tonem, jak gdyby przemawiała do krnąbrnych dzieci ‒ to tylko dzięki posłuszeństwu. Chcemy jedynie świecić jak światło wskazujące drogę na mrocznej i zdradliwej ziemi. O nic więcej nie prosimy. ‒ A jednak ‒ rzekł cicho Emlyn ‒ jest w tej naszej podróży radość, nieprawdaż? Posłuszeństwo jest dobrem. Szacunek jest dobrem jeszcze większym. Lecz największym dobrem ze wszystkich jest miłość. Nasz Król na niebiesiech jest nieodmiennie rozdawcą darów, których nam nie szczędzi. Chuda, stara przeorysza popatrzyła nań z kamiennym wyrazem twarzy, ze ściągniętymi surowo siwymi brwiami. ‒ Widzę, że ty i twoi bracia wciąż jesteście niewolnikami dawnych, błędnych przekonań. Nie przestajemy się modlić o wasze oświecenie ‒ stwierdziła suchym tonem. ‒ Tak jak i my modlimy się o wasze ‒ rzekł na to Emlyn i nagle roześmiał się, co sprawiło, iż przeorysza uniosła brwi i z przyganą zesznurowała usta. ‒ Wybacz mi ‒ wyjaśnił zaraz braciszek ‒ lecz raptem przyszło mi do głowy, że gdyby te modły obu stron zostały spełnione, to w Szkocji nastąpiłoby tak wielkie oświecenie, iż

stałaby się ona najjaśniej błyszczącym na całej ziemi królestwem. Przeoryszy ten jego żart w najmniejszym stopniu nie rozbawił i złożywszy przed sobą dłonie, rzekła: ‒ Doszłam do wniosku, iż przybycie tu wasze nie mogło jednak mieć na celu dowiedzenia się o stan mojej duszy. Czy odwiedzacie mnie tedy z innym jakimś zamysłem? ‒ Przybyliśmy, aby odnaleźć… Tym razem to Murdo nie pozwolił mnichowi dokończyć rozpoczętego zdania. ‒ Czcigodna pani Niamh z Dýrness ‒ rzekł, w najwyższym już stopniu zniecierpliwiony. ‒ Czy przebywa tu? I jak się miewa? Przeorysza Angharad spojrzała nań takim wzrokiem, jak gdyby właśnie popełnił jakieś świętokradztwo. ‒ A kimże ty jesteś, abyś się miał prawo o nią dopytywać? ‒ Jestem jej synem ‒ odparł Murdo, po czym opowiedział, jak to wybrał się 521 za ojcem do Jerozolimy, i jak właśnie z niej wrócił. ‒ Dowiedzieliśmy się, iż moja matka została tu przywieziona wraz z innymi osobami. Przybyłem, aby zabrać ją do domu. ‒ Mogę ci tedy powiedzieć, że w samej rzeczy jest tutaj i ma się dobrze ‒ odparła na to zakonnica. ‒ Może wszakże być tak, że ani ona nie będzie chciała stąd z tobą odejść, ani ja nie będę jej do tego przymuszać. Młodzieniec poznał po jej twarzy, iż stanowczość tej starej mniszki dorównuje twardości granitowych skał nad fiordami, i zrozumiał, dlaczego Emlyn nakłaniał go do grzeczności i ostrożności. Rzekł zatem: ‒ Będzie jednakowoż chciała mnie zobaczyć. Czekała na mój powrót. ‒ Być może ‒ odparła przeorysza ‒ ale nie jest to pewne i rzecz tę trzeba ustalić. ‒ Nie rozumiem ‒ rzekł Murdo w narastającym pomieszaniu i rozterce. ‒

Wszelako nie jest to aż tak trudne do zrozumienia ‒ odparła przeorysza z przelotnym uśmiechem wyższości. ‒ Niewiasty przybywają tu z wielu powodów. Częstokroć dochodzą do przekonania, że ich los, a Bóg wie, niekiedy czasem ciało samo stało się dla nich utrapieniem. Bez względu na to, jakie są te powody, każdą przyjmujemy i każdej dajemy schronienie i najlepszą opiekę, na jaką nas stać. Zamilkła na chwilę, zacisnąwszy usta w cienką linię. ‒ Czyżbyś się spodziewał, że odstąpię teraz od tego obowiązku ochrony i opieki na twoje żądanie, nic o tobie nawet nie wiedząc? A jeśli w samej rzeczy stanowiłeś jedną z przyczyn, dla których postanowiła się tu schronić? ‒ Ależ jestem jej synem! ‒ zaoponował słabo młodzieniec, spojrzeniem prosząc Emlyna o pomoc. ‒ Są na tym świecie synowie o morderczych skłonnościach, jak też są pożądliwi i zawistni małżonkowie ‒ stwierdziła zimno przeorysza. ‒ A już sam fakt, że przybyłeś tu w towarzystwie członka zakonu o nagannej reputacji, w żadnej mierze nie budzi mojej dla ciebie przychylności. ‒ Siostro przeoryszo ‒ rzekł na to łagodnym tonem Emlyn. ‒ Twoja czujność godna byłaby samego świętego Piotra, ja wszakże własną swoją osobą zaświadczam przed Bogiem, iż prawdą jest, że ten oto młodzieniec odbył podróż do Ziemi Świętej i z powrotem w tym jedynie celu, aby naprawić ogromne zło, jakie zostało wyrządzone w okrutnych okolicznościach jego rodzinie. Ojciec jego, małżonek czcigodnej Niamh, padł na polu bitwy podczas zdobywania Jerozolimy i… ‒ To Jerozolima została wyzwolona?! ‒ zakrzyknęła wielce zdumiona przeorysza. ‒ Czy to pewne? ‒ Tak pewne, jak i to, że świeci nam słońce i gwiazdy, moja dobra przeoryszo ‒ zapewnił ją Emlyn. ‒ Byliśmy tam i na własne oczy widzieliśmy zwycięstwo. 522 ‒ Bogu Najwyższemu niech będą dzięki! ‒ odetchnęła zakonnica. ‒ Nic nam o tym nie było wiadomo. ‒

Wybacz mi, siostro ‒ wtrącił Emlyn. ‒ Byłem przekonany, iż wieść ta do was już dotarła i dlatego nie wspomniałem o tym wcześniej. ‒ Jerozolima wyrwana została z pogańskich więzów! ‒ odetchnęła raz jeszcze stara mniszka. ‒ Nareszcie Chrystus zatriumfował. ‒ To właśnie pragnęliśmy powiedzieć czcigodnej Niamh ‒ mówił dalej Emlyn. ‒ Że Święte Miasto zostało zdobyte, wszelako straszliwym kosztem, w tym również kosztem życia jej małżonka. Smutna to z pewnością będzie dla niej wiadomość, atoli mieliśmy nadzieję, iż ułagodzi nieco jej żałobę ponowne zobaczenie się z synem, który przeżył. Położył dłoń na ramieniu chłopca. ‒ Wszystko, o co prosimy, to krótka z nią rozmowa, po której ona i tylko ona sama, jak to zasugerowałaś, zdecyduje, czy zostaje, czy też opuszcza twój klasztor. Mitygujący ton mnicha przyniósł pożądany skutek. Murdo był zgoła pewien te-go, iż w samej rzeczy przeorysza czekała na takie właśnie słowa, by przychylnie odnieść się do ich prośby. ‒ Dobrze ‒ rzekła już bez dalszych namysłów. ‒ Uczynię co trzeba, aby do-szło do tego spotkania. Zechciejcie tutaj poczekać. Za czym surowa Angharad wyszła, oni zaś zostali sami. Murdo, tyleż niespokojny, co i zniecierpliwiony koniecznością dalszego czekania, chodził w tę i z powrotem po komnacie. Emlyn próbował odciągnąć jego myśli od tego napiętego oczekiwania, mówiąc na temat klasztoru i pożytku, jaki przynosi jego istnienie, jak również wychwalając wytężoną pracę zakonnic dla dobra tutejszego ludu. W pewnej chwili wszakże Murdo uciszył go niecierpliwym gestem, gdyż właśnie ponownie otwarły się drzwi i wróciła przeorysza. Złożywszy dłonie w rękawach habitu i z zesznurowanymi ustami, najpierw z oczywistą dezaprobatą spojrzała na krągłego mnicha, potem zaś oświadczyła, zwracając się do młodzieńca: ‒ Czcigodna Niamh zobaczy się z wami. Pójdźcie za mną, a zaprowadzę was do miejsca, gdzie będziecie mogli porozmawiać na osobności. Poszli za nią przez dziedziniec do drewnianej furtki osadzonej w jednej ze ścian muru. Przeorysza zatrzymała się, dając młodzieńcowi znak, aby przeszedł tamtędy na drugą stronę. ‒ Będziecie mieli parę chwil wyłącznie dla siebie.

Podziękował jej i otworzył furtkę. ‒ Idź, chłopcze ‒ zachęcił go Emlyn. ‒ Ja poczekam tu na ciebie. Murdo znalazł się w małym sadzie, otoczonym ze wszystkich stron wysokim 523 murem, który miał ochraniać drzewa przed przejmującymi wichrami północy. Tego jednakowoż dnia, w pełnym rozkwicie wiosny, było bezwietrznie i ciepło, a ze wszystkich stron pobrzmiewało brzęczenie pszczół, które pracowały na kwieciu grusz i jabłoni. Wszystko rozświetlone było jaskrawo świecącym słońcem, toteż dopiero po chwili dostrzegł Murdo postać, nisko nad czymś pochyloną w cieniu jednego z drzewek. W szarym, bezkształtnym habicie i w opończy zakonnicy, z tego samego koloru chustką na głowie, nie wiadomo czym zajęta, klęczała, zwrócona do niego plecami. Murdo niepewnie przeszedł dwa kroki, po czym się zatrzymał. ‒ Pani…? ‒ rzekł cicho, aby jej nie przestraszyć. Szybko wyprostowała się i zamarła w bezruchu. ‒ Pani ‒ powtórzył. ‒ To ja, Murdo. Wróciłem. Wtedy dopiero odwróciła ku niemu twarz i serce zacisnęło się w piersi młodzieńca. ‒ Ragna? Szczupła młoda niewiasta powstała z kolan i postąpiła ku niemu o krok, z wahaniem, które dowodziło, jak rozliczne uczucia w tej chwili nią miotały. Jeszcze moment i z okrzykiem pobiegła w jego ramiona: ‒ Murdo! ‒ Ragna! Zaczem poczuł na ustach jej wargi, a równocześnie objął ją z całej siły ramionami i przycisnął do siebie tak mocno, jak gdyby chciał tym jednym uściskiem wynagrodzić sobie wszystkie niezliczone razy, gdy pragnął ją mieć w objęciach, lecz było to niemożliwe. Ragna całowała go raz za razem, zasypując pocałunkami jego twarz i szyję, tuląc się do niego ze wszystkich sił, aby już nigdy więcej nie mógł od niej odejść, a jej policzki oblewały łzy radości. ‒ Ragna, serce moje, tak bardzo za tobą tęskniłem! ‒ rzekł, wtulając twarz w zagłębienie jej szczupłej szyi. ‒ Już jestem. Jestem w domu.

‒ Miłości moja! ‒ wyszeptała Ragna. ‒ Nikt mi nie powiedział, że ty… ‒ Mnie powiedziano, że zobaczę się z matką, i też nie wiedziałem… ‒ Niamh tu jest… ‒ Przybyłem, żeby was stąd zabrać. Natychmiast opuścimy to miejsce i udamy się… ‒ Ćśśś! ‒ wyszeptała, zasłaniając mu usta palcami. ‒ Nic nie mów. Po prostu tul mnie do siebie. Stali tak nieruchomo z zamkniętymi oczyma, wciśnięci w siebie tak mocno, iż Murdo poczuł, jak jej ciepło rozchodzi się po całym jego ciele, a serce bije mu coraz szybciej, jak gdyby wreszcie ta pokrywa lodu, która je zaciskała, zaczęła się 524 topić pod wpływem miłości, która emanowała z jej uścisku. Murdo byłby szczęśliwy, gdyby mogli tak na zawsze już pozostać w tym współobjęciu, jednakże w pewnej chwili poczuł, iż ktoś jeszcze obecny jest w sadzie. Otworzył oczy i spojrzawszy ponad ramieniem Ragny ku miejscu, w którym klęczała, ujrzał w wysokiej zielonej trawie pyzate niemowlę, wpatrujące się weń okrągłymi brązowymi oczętami. Napotkawszy spojrzenie młodzieńca, dziecię wydało z siebie żywy szczebiot. Ragna dosłyszawszy to, ujęła swego małżonka za rękę i poprowadziła go ku maleństwu, po czym pochyliła się i wzięła je w ramiona. ‒ Eiriku ‒ powiedziała czule, całując okrąglutki policzek chłopca. ‒ Twój ta-tuś wrócił do domu. Widzisz? To jest Murdo. Twój tata. ‒ Tata! ‒ powtórzył chłopczyk, wyciągając swą pulchną małą rączkę. Wstrząśnięty i oszołomiony, Murdo ujął wyciągniętą ku sobie rączkę i siła, z jaką małe paluszki zacisnęły się na jego palcach, przejęła go cudownym wzrusze-niem ‒ To moje? ‒ zakrzyknął ze zdumieniem. ‒ Więc ja mam dziecko?! ‒ My mamy dziecko ‒ sprostowała Ragna. ‒ Tak, najdroższy, masz synka. Dałam mu na imię Eirik. Murdo dotknął dłonią jasnożółtych kędziorków chłopczyka, przybliżył twarz do jego główki i wyszeptał:

‒ Mój syn!… Tylko tyle zdołał wykrztusić, gdyż wzruszenie zacisnęło mu nagle krtań, pozbawiając głosu. Przygarnął do siebie jednocześnie Ragnę i malca, oboje obsypując pocałunkami, i tak przez długą chwilę stali współobjęci, aż doszedł jego uszu cichy odgłos kroków na trawie. Odwrócił się wtedy i ujrzał szybko nadchodzącą ku nim matkę. ‒ Och, Murdo! Murdo! ‒ zakrzyknęła Niamh, płacząc. ‒ Gdy przeorysza powiedziała mi, że tu jesteś, to… Ja przez cały czas wiedziałam, że wrócisz! Ujął ją za ręce i przyciągnął do siebie. ‒ Matko! ‒ rzekł, ona zaś ucałowała go w policzek. ‒ Witaj w domu, serce moje. Wiedziałam, że przyjdziesz po nas. ‒ Tu spojrzała na Ragnę. ‒ Codziennie obie modliłyśmy się o twój szczęśliwy powrót. ‒ Mamo ‒ powiedział wówczas cicho. ‒ Wróciłem jako jedyny. Zaczem powiedział jej o śmierci Ranulfa. Splótłszy dłonie, Niamh pochyliła głowę i zaczęła płakać. Murdo objął ją ramieniem i poczekał, aż minie pierwsza, gwałtowna fala żałości, po czym rzekł: ‒ Widziałem się z nim przed śmiercią. Długo rozmawialiśmy, i opowiedział mi o wszystkim. Powtórzę ci to co do słowa, lecz to nieodpowiednia po temu chwila. 525 ‒ Lękałam się, iż nigdy nie powróci ‒ powiedziała Niamh łamiącym się głosem. ‒ Myślałam, że jestem już przygotowana na najgorsze, a jednak… Urwała, odetchnęła głęboko, po czym rzekła: ‒ Powiedz mi teraz… Muszę to wiedzieć… Co z Torfem-Einarem i Skulim? Czy oni też zostali zabici? ‒ Nie, obaj żyją i są w dobrym zdrowiu ‒ odparł Murdo, zadowolony z tego, iż może nareszcie przekazać jej lepsze wieści. ‒ Wstąpili na służbę do księcia Baldwina, brata

nowego króla Jerozolimy, i postanowili obaj pozostać na Ziemi Świętej, aby tam zdobyć fortunę. ‒ A co z moim ojcem? ‒ zapytała wówczas Ragna, szukając wzrokiem w je-go twarzy odpowiedzi innej niż ta, którą już znała w swym sercu. ‒ Czy on także poległ? Murdo skinął głową. ‒ Bardzo mi przykro. Padł w miejscu zwanym Dorylaeum. W tej samej bitwie zginęli również twoi bracia. Milczał przez chwilę, aby oswoiła się z tą wiadomością, po czym rzekł: ‒ Przynajmniej matce twojej oszczędzona została ta wiadomość. Biskup powiedział mi o jej śmierci. ‒ Ten biskup ‒ stwierdziła gniewnym tonem Niamh ‒ jest świetnie poinfor-mowany o wszystkim, co dzieje się na wyspach. Pierwszy dowiedział się o śmierci Ragnhildy i zaledwie dzień minął, już zacisnął w swych szponach Cnoc Carrach. ‒ Wszakże teraz, gdy już tu jesteś ‒ powiedziała Ragna z nadzieją w głosie ‒ możemy wracać do domu. Mocno zacisnęła palce na dłoni młodzieńca. ‒ Będziemy mogli dopełnić naszego ślubu w kaplicy, a potem zostaniesz panem na Cnoc Carrach. Będziemy mogli… ‒ Nie, Ragno ‒ odrzekł, kręcąc głową. ‒ Tak się nie stanie. Ponieważ ani twój ojciec, ani bracia nie wrócą, wasze włości pozostaną w rękach Kościoła. Ja wszakże mam swoje własne ziemie i swoją własną fortunę, i urządzimy sobie no-we wspólne miejsce. Zaczem opowiedział obu niewiastom, jak stanął przed królem Magnusem, aby przedstawić mu krzywdę, która została wyrządzona jego rodzinie w królewskim imieniu, i jak król podarował mu włości w charakterze wynagrodzenia tej krzywdy. Wyjaśnił im także, że przywiózł ze sobą biskupa oraz opata, aby stanęli przed obliczem króla i zdali sprawę ze swych postępków. ‒ Król Magnus jest sprawiedliwym władcą z poczuciem honoru ‒ zapewnił na zakończenie swego sprawozdania Murdo. ‒ Dopatrzy, aby sprawiedliwości stało się zadość.

526 ‒ Mój ojciec i bracia… Ragna urwała, by dopiero po chwili dokończyć: ‒ To rzecz całkowicie pewna? Może to mylna wiadomość i wciąż jeszcze ży-ją? Murdo odparł jej łagodnie: ‒ Przykro mi, jednakże nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. W tej właśnie chwili uchyliła się furtka w murze i podążyła ku nim szybkim krokiem przeorysza. ‒ Cóż ‒ rzekła rześkim tonem, zerknąwszy na Ragnę, która wciąż trzymała za rękę swego małżonka. ‒ Powinnam się była domyślić, że to ty właśnie jesteś ojcem tego dziecka. Ruchem głowy dała znak młodym, aby zajęli się sobą, po czym zwróciła się do Niamh: ‒ Pani ‒ rzekła ‒ mąż ten wyraził życzenie, abyś wraz z nim opuściła ten przybytek. Jakie jest twoje postanowienie? I zanim Niamh zdążyła odpowiedzieć, zakonnica dodała: ‒ Śpieszę cię zapewnić, iż wolno ci wyrazić swoje życzenie wedle własnej nieskrępowanej woli. Dopóki pozostajesz w tych murach, nikt nie ma prawa zmusić cię do uczynienia czegokolwiek, co niezgodne by było z twoim pragnieniem. Czy jesteś tego w pełni świadoma? ‒ Dzięki ci, przeoryszo, za to pouczenie ‒ odparła chłodnym tonem Niamh. ‒ Muszę wszelako wyznać, że twoja łaskawość bardzo mnie zadziwia. Tym bardziej, iż dobrze ci wiadomo, że zostałam tu osadzona wbrew mej woli przez biskupa Adalberta z Orkadów. Przeorysza zesztywniała. ‒ Miałam nadzieję, pani, że pobyt tutaj zmiękczy nieco twoje serce. Modliłam się o to, byś zrozumiała i zaakceptowała fakt, że wszystko, co zostało uczynione, uczyniono wyłącznie dla twego własnego dobra.

‒ To, co ja rozumiem, rozumiem lepiej niż ty, przeoryszo. Uczynione to zostało dla dobra sakiewki biskupa. I gdyby stanął tu teraz przede mną wraz ze swych chciwym opatem, powiedziałabym im obu to samo. ‒ Zważaj, pani, na swe słowa ‒ oburzyła się przeorysza Angharad. ‒ Biskup Orkadów jest sługą samego Boga i winien być traktowany z należnym mu szacunkiem. Na to odezwał się Murdo, mówiąc: ‒ Bądź pewna, siostro, że biskup Adalbert traktowany jest z całym szacunkiem, jaki mu się należy. 527 Co rzekłszy, wziął dziecko w ramiona i poprowadził Niamh i Ragnę z sadu na dziedziniec. Zatrzymali się jeszcze tylko na parę chwil, aby niewiasty mogły spakować garstkę swych osobistych rzeczy, po czym ostatecznie opuścili klasztor. Znalazłszy się za bramą, Murdo zakomunikował Jonowi Wingowi: ‒ Odpływamy. ‒ Dokąd? ‒ zapytał szyper. ‒ Na Thorsę. Król życzy sobie, abym został tam panem włości, a nie chciałbym ani o jedną chwilę opóźnić spełnienia się jego pragnienia. ‒ A co z tymi tu dwoma? Bierzemy ich ze sobą? ‒ spytał Norweg, wskazując ruchem włóczni ponurych i gniewnych dostojników Kościoła. Biskup piorunował ich groźnym spojrzeniem, z rękoma wyzywająco skrzyżowanymi na piersiach, ale stojący obok niego z opuszczonymi rękoma opat zdążył już trochę spokornieć. ‒ Ależ oczywiście, pozwólmy im towarzyszyć nam w podróży! ‒ odparł Murdo. ‒ Myślę, że wielce interesujące będzie dla króla Magnusa dowiedzieć się, jak wiele włości jego wasali znalazło się we władaniu Kościoła. Któż lepiej mógłby to im wyjaśnić niż ta dwójka, która jest za wszystko odpowiedzialna? Adalbert chciał zaprotestować, jednakże Jon Wing bezceremonialnie obrócił go za ramię i popchnął na drogę do portu, podczas gdy Emlyn ujął pod ramię opata i prowadząc go śladem biskupa, pocieszał:

‒ Rozchmurz się, przyjacielu. Wszak Magnus ma opinię króla sprawiedliwe-go i uczciwego. Z pewnością da ci on pełnię możliwości, abyś mu wszystko wyjaśnił. Opat Gerardus rzucił mu gniewne spojrzenie, lecz nic nie odpowiedział, a tylko, wyrwawszy ramię z uścisku mnicha, samodzielnie podążył śladem swego zwierzchnika. Wówczas jak zawsze grzeczny braciszek zwrócił się ku Niamh, skłonił przed nią głowę, a następnie zaoferował jej swe ramię ze słowami: ‒ Czcigodna pani, będę zaszczycony, mogąc ci towarzyszyć w drodze na okręt. Niamh uśmiechnęła się i przyjęła jego pomocne ramię, po czym odeszli oboje, nawet przez ramię nie obejrzawszy się ku klasztorowi. Ragna wszakże zatrzymała się i ogarnęła ostatnim spojrzeniem miejsce swego uwięzienia. Murdo przystanął wraz z nią. ‒ Nigdy więcej już cię nie zostawię ‒ przyrzekł jej, po czym ujął ją za rękę i poprowadził. ‒ Urządzimy sobie teraz miejsce, w którym już na zawsze pozostaniemy razem.

51. Król Magnus powitał swego najnowszego wasala ze szczerą serdecznością. We wspaniałej żółtej tunice i odpowiednio dobranych nogawicach, w nowych brązowych butach ze skóry i opięty szerokim czerwonym skórzanym pasem, stanął z kielichem w ręku w progu swej rezydencji na Thorsie ze słowami: ‒ Witaj, czcigodny Murdo! Serdecznie cię pozdrawiam, a wewnątrz czeka już na ciebie dobre piwo. Wchodź tedy i napij się ze mną! Murdo, z zadowoleniem widząc króla w świetnym nastroju, powitał go z należnym szacunkiem i chętnie przyjął ofiarowany mu kielich. Piwo było chłodne, pieniste i ciężkie, a smakowało na języku niczym płynny dym. Smak ów przypomniał mu Ciemne Wyspy i rodzinny dom na Hrafnbú. Wypiwszy, z powrotem przekazał naczynie królowi, który osuszył je do dna i natychmiast zawołał o więcej. Niezwłocznie pojawiła się służka, by zabrać kielich do ponownego napełnienia, a władca rzekł konfidencjonalnym tonem: ‒ Trochę już tego dzisiaj wypiliśmy, wszakże nie ma obawy, starczy jeszcze dla wszystkich. Mam nadzieję, iż podróż twoja okazała się owocna. Murdo dał znak swoim niewiastom, które stały o kilka kroków za jego plecami, aby podeszły do króla. ‒ Powiedz mi jednakowoż, kim są te dwie damy, coś mi się bowiem zdaje, iż pomimo swego odzienia nie są one bynajmniej zakonnicami. Choć z drugiej strony, gdyby więcej takich mniszek było po klasztorach, to mnie samego zaczęłoby pewnie kusić przywdzianie zakonnego habitu. ‒ Panie mój i królu ‒ odparł zadowolony z tego komplementu Murdo ‒ oko twoje jak zawsze nadzwyczaj jest bystre. Pozwól mi przedstawić sobie moją matkę, czcigodną Niamh, a także małżonkę mą, czcigodną Ragnę. A wziąwszy na ręce swego pierworodnego, rzekł z dumą: ‒ To zaś mój syn, Eirik. Podczas gdy władca witał się z obu niewiastami, na dziedziniec wkroczyła reszta załogi i pasażerów „Skidbladnira”. 529

‒ Witaj, Jonie Wingu! ‒ zakrzyknął Magnus. ‒ A któż to ci towarzyszy? Czyżby to sam biskup Orkadów i jego szacowny opat? Rozłożył ręce w powitalnym geście. ‒ Jestem doprawdy zaszczycony. Nigdy jeszcze na mym dworze na Thorsie nie zgromadziła się tak godna kompania. Witam was, przyjaciele, i proszę, abyście się czuli pod mym dachem jak u siebie w domu. Jako moim gościom, niczego wam nie zbraknie. Podejdźcie, proszę, abyśmy się napili z powitalnego kielicha! Biskup Adalbert oraz opat Gerardus uznali jednakowoż w tak sprzyjających okolicznościach za rzecz pilniejszą, aby wyrazić swe oburzenie na fakt, iż zostali wywleczeni ze swej katedry niczym zwykli przestępcy. ‒ Mylisz się, o królu, jeśli sądzisz, iż przybyliśmy tu z naszej własnej woli ‒ oświadczył biskup. ‒ Ci oto ludzie ‒ dorzucił pełnym najwyższej przygany tonem Gerardus ‒ pozwolili sobie wobec nas na godne najsurowszego potępienia i bezprawne uczyn-ki, za które spodziewamy się, iż zostaną przykładnie ukarani. ‒ Mam przez to rozumieć, iż nie przybyliście tu, aby wyrazić cześć swemu królowi i radować się z jego szczęśliwego powrotu? ‒ zadziwił się Magnus. ‒ Twój bezpieczny i szczęśliwy powrót, panie, był zawsze przedmiotem naszej najwyższej troski, to oczywiste ‒ zapewnił go opat. ‒ Niemniej, zostaliśmy przemocą uprowadzeni i przywiezieni tu wbrew naszej woli. ‒ Domagam się, abyś niezwłocznie postawił tych ludzi przed królewskim sądem i kazał im odpowiedzieć za ich przestępstwa ‒ tu biskup oskarżycielsko wskazał Ranulfsona, Winga i jego załogę. Magnus zmarszczył brwi. ‒ Tak się otóż składa, iż to ja sam postanowiłem dowiedzieć się, co się działo w mym królestwie, podczas gdy ja brałem udział w wyprawie krzyżowej ‒ tu król wyprostował się. ‒ Przed przystąpieniem do szczegółowego dochodzenia prawdy i osądu zamierzałem wam zaoferować chwile odprężenia po podróży, wszelako nie pozostawiacie mi swoim żądaniem wyboru. Ogłaszam tedy, iż rozsądzimy tę sprawę tu i teraz.

Po czym obróciwszy się, rozkazał przywołać swych doradców. Usłyszawszy ten rozkaz, niezwłocznie poczęli się zbiegać na dziedziniec dworzanie i rycerze króla, ciekawi przyczyny takiego poruszenia. Zapełnili całe wejście, a także wysy-pali się na dziedziniec, otaczając tych, których miał zaraz spotkać królewski osąd. Po chwili także Ronan i Fionn przecisnęli się przez ciżbę, aby zająć miejsca po obu bokach Magnusa, który polecił: ‒ Mówcie. Powiedzcie nam wszystko, czegoście się dowiedzieli. ‒ Na twój rozkaz i w twoim imieniu, królu ‒ rzekł Ronan wielce poważnym 530 głosem ‒ przeprowadziliśmy dochodzenie pośród poddanych ci panów i wasali. Na podstawie ich odpowiedzi odkryliśmy, iż co najmniej osiemnaście włości, dzierżaw i posiadłości zostało przejętych przez biskupa i oddanych pod władanie Kościoła. ‒ Jakże to? ‒ zdziwił się król. ‒ Wszak jeszcze nie rozeszła się po naszych ziemiach wieść o zwycięskim zakończeniu krucjaty. Jako ten, który w samej rzeczy pierwszy z niej powrócił, nie pojmuję, jakim sposobem biskup już wcześniej dowiedział się, ilu spośród właścicieli ziemskich wróci, aby na nowo podjąć zarząd nad swymi włościami? Zaczem wprost zwrócił się do obu kościelnych dostojników: ‒ Zechciejcie nas oświecić w tym względzie, jeśli zdolni to jesteście uczynić. Biskup poczuł się dotknięty tym żądaniem. ‒ Miałżebym odpowiadać na tak niegodne plotki i pomówienia? ‒ Przestrzegam cię, biskupie Adalbercie ‒ rzekł na to Ronan ‒ iż byłoby z twojej strony błędem tego rodzaju lekceważące odrzucenie tych oskarżeń, albowiem ja sam rozmawiałem z niejednym spośród tych, którym ziemie zostały zabrane. ‒ Niczyje ziemie nie zostały zabrane ‒ rzucił na to opat. ‒ Co najwyżej po prostu rozszerzyliśmy opiekę i ochronę kościelną na tych, którzy w tak niefortunnych okolicznościach wymagali naszej pomocy. ‒ Pomoc i ochrona! ‒ prychnął na to Murdo. ‒ Dziwny to zaiste sposób udzielania pomocy i ochrony, kiedy się młodą matkę z jej świeżo narodzonym dziecięciem wyrzuca z ciepłego

domu i w samym środku zimy zmusza do podróży statkiem. Chyba że tym, czemu w istocie chcieliście dać swoją ochronę, był sam ów dom i otaczające go włości. ‒ Działaliśmy w pełnej zgodzie z przepisami dekretu o odpuszczeniu i prze-kazaniu, które czcigodny Brusi podpisał przed wyruszeniem na pielgrzymkę ‒ odparł wyniosłym tonem biskup. ‒ Do wglądu będą wszystkie odpowiednio sporządzone i zatwierdzone dokumenty. ‒ Był to mój dom ‒ oświadczyła Ragna ‒ a wyście mi go zabrali! ‒ Mylisz się ‒ odparł opat. ‒ Albowiem ty nie znajdowałaś się wśród wymienionych w dekrecie spadkobierców dóbr. Ojciec twój wymienił w nim tylko twą matkę i braci. Było to wysoce niefortunne przeoczenie, temu nie przeczę, wszelako to nie my ponosimy za nie odpowiedzialność. Ponieważ tedy właściciel i wszyscy jego spadkobiercy nie żyją, dobra te należą w chwili obecnej do Kościoła. ‒ Zabraliście jednakowoż te włości ‒ wytknął mu natychmiast Murdo ‒ nie wiedząc jeszcze, jak sam król to zauważył, iż czcigodny Brusi nie wróci. 531 ‒ Teraz wszelako mamy co do tego pewność ‒ odparł zręcznie opat. ‒ Wtedy zaś udzielaliśmy jedynie kościelnej opieki ludziom, którzy byli w jej potrzebie. Murdo poczuł, iż zaczyna się w nim chwiać niewzruszona dotychczas pewność własnej słuszności. Śliscy niczym węgorze duchowni zaczynali się wymykać z jego uścisku. ‒ Mimo wszystko ‒ odezwał się wówczas zdecydowanym tonem król Magnus ‒ wydaje mi się, iż aby zabezpieczyć swe prawa do owych dóbr, działaliście z nader niestosownym pośpiechem. Dodało to młodzieńcowi otuchy. ‒ A co w takim razie z włościami mego ojca? ‒ zauważył. ‒ Wszak czcigodny Ranulf nie podpisał żadnego dekretu, a mimo to Hrafnbú poddane zostało opiece Kościoła. ‒ To jest już całkiem inna kwestia ‒ stwierdził z przekonaniem biskup Adalbert. ‒ Byłe dobra twojego ojca przypadły samemu królowi Magnusowi i zostały przekazane czcigodnemu Orinowi Wielkostopemu. To on właśnie na czas swego udziału w wyprawie oddał je pod opiekę Kościoła.

‒ Zajmijmy się tedy teraz ową całkiem inną kwestią ‒ rzekł na to Ronan. ‒ Zastanawiające wydało mi się to, iż jedyne ziemie, które przypadły królowi, to właśnie te, których właściciele nie podpisali papieskiego dekretu. Równie jest zastanawiające, iż żadnemu z owych niefortunnych właścicieli nie dano możliwości złożenia przysięgi lojalności księciu Sigurdowi, co zachowałoby ich prawa do posiadanych przez siebie włości. Zechciałbyś może, biskupie, także i to wyjaśnić? Usta biskupa zacisnęły się gniewnie, za to opat Gerardus wykrzyknął z pogardą: ‒ Nie musimy udzielać odpowiedzi heretykowi! ‒ Mnie jednakowoż jej udzielicie ‒ rzekł król. ‒ Zapytaj tedy, panie, czcigodnego Orina ‒ odparł biskup. ‒ On to bowiem przejął te ziemie, a nie ja. ‒ Dobrze ‒ stwierdził król. ‒ W takim razie zapytamy go o to. Za czym dał znak Fionnowi, który zniknął w budynku, aby się po kilku chwilach pojawić ponownie z Orinem Wielkostopym u boku. Magnus powitał swego wasala, po czym rzekł: ‒ Rozmawiamy tu o tym, ile włości staraniem tych gorliwych księży przypadło Kościołowi. Otóż twierdzą oni, iż to ty jesteś za to odpowiedzialny, czcigodny Orinie. Byłażby to prawda? ‒ Panie mój i królu ‒ odrzekł mu Orin. ‒ Prawdą jest, że to ja kierowałem przejmowaniem pewnych posiadłości, a to w tym celu, aby przypadły one dzięki 532 przysiędze lojalności tobie i księciu Sigurdowi. Były to włości zbuntowanych rycerzy, którym lojalność wobec jarla Erlenda i jarla Paula nie pozwalała przenieść swej wierności na księcia Sigurda. Murdo otworzył już usta, by na to odpowiedzieć, lecz król powstrzymał go ruchem ręki, prosząc Orina, by kontynuował swe objaśnienia. ‒ Jakim sposobem dowiedziałeś się, iż chodziło o tych właśnie wasali, którzy nie chcieli mieć za swego jarla księcia Sigurda? Orin odpowiedział na to w sposób rzeczowy i stonowany: ‒

Biskup Adalbert przyszedł nam z radą. Przybył do nas, mówiąc, iż obawia się, że tak długo utrzymywany na wyspach pokój i ład zostanie pogwałcony, jeśli pozwoli się zbuntowanym wasalom otwarcie sprzeciwić się księciu. Powiedział nam, iż wszedł w posiadanie planu zabicia księcia Sigurda i przywrócenia zwierzchności jarlowi Erlendowi. Nalegał następnie, abyśmy jak najszybciej podjęli działania, by zdławić rebelię i za wszelką cenę zachować pokój. Biskup patrzył przed siebie z wyrazem stanowczego wyzwania na twarzy, opat wszakże ze zmarszczonym czołem już najwyraźniej obmyślał jakąś inną wersję wypadków niż ta, przy której obstawał dotychczas wraz ze swym zwierzchnikiem. Król tymczasem zwrócił się do Niamh i rzekł: ‒ Czcigodna pani, chciałbym, byś wypowiedziała się tutaj w kwestii lojalności swego małżonka. Nim zdążył uzyskać odpowiedź na to pytanie, biskup wyraził swój sprzeciw: ‒ Zadawać w takich sprawach pytania niewieście? Nie ulega wątpliwości, iż rzeczy królów i wielmożów są ponad jej rozumienie. Nic nie może nam o nich powiedzieć! ‒ Otóż nie zgadzam się z tą opinią ‒ odpowiedział mu król tonem, w którym pobrzmiewała już przestroga. ‒ Któż bowiem w samej rzeczy lepiej znać może nastroje i zamiary męża niż jego połowica? Za czym ponownie zwrócił się ku Niamh: ‒ Co nam powiesz, pani? Czy czcigodny Ranulf pozostawał lojalny wobec jarla Erlenda, czy też gotów był opowiedzieć się za księciem Sigurdem? ‒ Prosisz ją w istocie, by albo potępiła swego małżonka, albo mnie ‒ zaprotestował ponownie biskup Adalbert. ‒ Jakiej się tedy możesz spodziewać odpowiedzi? ‒ A jednak odpowiedzi tej wysłucham ‒ odparł król, po czym skinął Niamh głową. ‒ Mów, pani. ‒ Panie mój i królu ‒ rzekła wówczas Niamh. ‒ Pytasz mnie, czy lojalność wobec jarla Erlenda powstrzymałaby mego małżonka od poparcia księcia Sigurda. Otóż nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. 533

‒ Proszę bardzo! ‒ zakrzyknął biskup. ‒ Jest tak, jak przewidziałem. Ona nic nie wie! ‒ Nie potrafię na nie odpowiedzieć ‒ ciągnęła nieporuszenie niewiasta ‒ z tej prostej przyczyny, iż małżonek mój wyruszył na wyprawę dużo wcześniej, niż jarlowi odjęta została władza. ‒ Czy można jej wierzyć? ‒ ponownie przerwał jej biskup. ‒ Gotowa jest wszystko powiedzieć, byleby nas pognębić! ‒ Nikogo nie upraszam o to, by mi uwierzył ‒ odparła Niamh, w której głosie zabrzmiała zimna wściekłość. ‒ Fakty mówią same za siebie: rycerze wyruszyli na pielgrzymkę przed żniwami, książę Sigurd zaś przybył na wyspy dopiero na na-stępną Wielkanoc. ‒ Podane przez ciebie terminy są zupełnie ścisłe, pani ‒ oświadczył król, a następnie ponownie zwrócił się do świątobliwych duchownych: ‒ Wydaje mi się, biskupie Adalbercie, żeś, powodowany chciwością, tak już przywykł do przykrywania prawdy w taki sposób, aby pasowała do twych zamiarów, iż sam już nie wiesz ani nie pamiętasz, jaki był twój pierwotny plan. Biskup poczuł wreszcie, że grunt zaczyna mu się usuwać spod nóg. Wpatrzył się najpierw w króla, potem w Orina. ‒ Nie postawiliście tu mnie po to, by znaleźć sprawiedliwy osąd, lecz po to jedynie, bym został potępiony! ‒ Jeśli cię potępię, to uczynię tak zgodnie z należnym mi prawem ‒ odparo-wał król, za czym ogarnięty nagłym uczuciem oburzenia wyprostował się na całą wysokość. ‒ Słuchajcie mnie, wy dwa podłe węże! Posłużyliście się młodym wiekiem i niedoświadczeniem mojego syna, jako narzędziem swych grabieżczych planów, w rezultacie kradnąc w moim imieniu! Pomimo to, nie chciałbym, abyście mogli sobie wyobrażać, iż oskarżeni zostaliście i ukarani niesprawiedliwie. Postanawiam tedy, iż zostaniecie przewiezieni do Jorviku, gdzie wytłumaczycie się ze swoich postępków przed arcybiskupem. Towarzyszyć wam będzie w tej podróży czcigodny Orin, który zadba, aby występkom waszym dano pełne posłuchanie. Opat Gerardus spróbował jeszcze zakwestionować królewską decyzję, twierdząc, iż co do niego, to działał jedynie na polecenie swego zwierzchnika, Magnus wszakże zbył to twierdzenie słowami:

‒ Skoro tak dzielnie pomagałeś swemu biskupowi w zdobywaniu zysków, to nie okażże się teraz człekiem tchórzliwym. Gdzież twoja lojalność, opacie? Zaczem król przywołał kilku swych dworzan i polecił im znaleźć obu duchownym wygodny pobyt w którymś z magazynów, gdzie będą czekać, aż znajdzie się okręt, który powiezie ich do Jorviku. A gdy już obu świątobliwych mężów 534 odprowadzono, władca zaprosił rodzinę Ranulfsonów do swych prywatnych komnat na powitalny kielich. W przyjęciu tym wzięli również udział Orin Wielkostopy, Jon Wing oraz doradcy królewscy. Gdy już powitalnej tradycji stało się ku wszystkich zadowoleniu zadość, wład-ca poprosił Ronana, aby dostarczył mu mapę, a zakonnik spiesznie zadośćuczynił jego prośbie, przynosząc duży rulon ze świetnie wyprawionej skóry, obwiązany wspaniałego wyrobu skórzanym rzemieniem. Magnus rozwiązał i rozwinął mapę, po czym rozpostarłszy ją na stole, poprosił wszystkich, aby się wokół niej zebrali i przyjrzeli się jego propozycji podziału ziemi. ‒ To ‒ objaśnił, wiodąc palcem po czarnej linii, wyraźnie widocznej na wy-bielonej skórze ‒ moja dziedzina w Caithness. To zaś ‒ tu powiódł po linii czerwonej, która dzieliła całość niemal na dwie równe połowy ‒ będą ziemie czcigodnego Ranulfsona, jeśli zgodzi się je ode mnie przyjąć. Murdo osłupiał na widok rozmiarów tego, co mu zostało przyznane. ‒ Panie, to znacznie więcej, niż wynikało z naszego układu! ‒ Czyż nie wolno królowi być wspaniałomyślnym wobec swych szlachetnych poddanych? ‒ odparł Magnus. ‒ Trzeba ci jednak przy tym wiedzieć, iż dar ten wymagać będzie największego wysiłku ze strony twojej i twoich ludzi. Dosta-jesz bogactwo, które wiele cię będzie kosztować trudu. W samej rzeczy wśród wielu krain, które do mnie należą, Caithness pod wieloma względami jest najmniej wartościowa. Ziemia to dzika, nie ma na niej ani żadnych osiedli, ani uprawnych włości, a już na pewno nie znajdziesz tam równie pięknego domu jak ten, który utraciłeś. Twoją będzie sprawą postanowić, gdzie budować i jak. Będzie to praca, na którą może nie starczyć jednego życia. Popatrzył na młodzieńca z błyskiem wyzwania w oku. ‒ Cóż teraz powiesz? Przyjmiesz ten dar i zostaniesz moim wasalem? ‒ Jeśli sprawi ci to zadowolenie, panie, to przyjmę go ‒ odrzekł Murdo i zaraz szybko dorzucił: ‒ Aby jednak moje niedoświadczenie i brak nieodzownej życiowej mądrości nie okazały się zgubne dla tego przedsięwzięcia, upraszam cię, panie, abyś pozwolił mi w

ustanawianiu mej dziedziny korzystać z pomocy twych mądrych doradców. Król Magnus uśmiechnął się z wyrazem zadowolenia na obliczu. ‒ Sądzę, że nie musisz się obawiać swego niedoświadczenia, ostrożność zaś, która skłoniła cię do prośby o pomoc moich doradców, bynajmniej nie zdaje mi się objawem braku mądrości. Zaczem obrócił się ku trzem zakonnikom i rzekł: ‒ Decyzję w tej sprawie pozostawiam wam, bracia. Zostajecie z nim i poma-gacie mu albo płyniecie ze mną do Jerozolimy. Wybór należy do was. 535 Braciszkowie przeprowadzili pomiędzy sobą krótką naradę i już po chwili została ogłoszona ich decyzja. ‒ Jeśli pozwolisz, panie ‒ rzekł Ronan ‒ to pomożemy w ustanowieniu tej nowej dziedziny. Aby jednakowoż król nie był pozbawiony rady w swej ponownej podróży do Ziemi Świętej, sprowadzę z naszego opactwa do jego usług uczonego brata Monona. Król zapewnił go o swoim wielkim zadowoleniu z takiej jego decyzji, zaczem wzniósł toast na cześć nowego rozporządzenia jako dobrodziejstwa i błogosławieństwa dla całej Caithness, a następnie nakazał przygotowanie uczty ku czci swoich gości, a że wcześniej już zwrócił uwagę na zakonne szatki obu niewiast, wezwał kilka szlachetnych pań ze swego dworu i rzekł im: ‒ Te oto damy wezmą udział w jutrzejszej królewskiej uczcie. Znajdźcie zatem dla nich szaty godne ich pozycji i dopilnujcie, aby należycie zostały przygotowane do jutrzejszych celebracji. Niamh podziękowała królowi za jego łaskawość i troskę, po czym dodała: ‒ Królowa musi być szczęśliwą niewiastą, mając tak troskliwego i zapobie-gliwego małżonka. ‒ Niestety ‒ odparł Magnus na to ‒ moja małżonka i królowa jeszcze nie przybyła tu do mnie z Norwegii, nie będę tedy miał przyjemności, aby jej was, czcigodne panie, przedstawić. Bardzo bym się wszakże czuł zaszczycony, gdybyś ty, pani, zechciała jutro zająć jej miejsce przy królewskim stole. ‒ Panie ‒ odrzekła mu Niamh, wdzięcznie pochylając przy tym głowę ‒ cały zaszczyt

będzie po mojej stronie. Zaczem niewiasty pożegnały się z królem i pośpiesznie opuściły towarzystwo, Magnus zaś oświadczył, że bardzo jest spragniony i zawołał, aby podano piwo, którym zamierza przepłukać gardło, wysuszone w następstwie konieczności dopełnienia tylu monarszych obowiązków. ‒ Szlachetni przyjaciele, zasiądźmy razem do stołu i napijmy się słodkiego piwa braterstwa! Z tymi słowy poprowadził wszystkich do komnaty jadalnej, gdzie z beczek już się niemal przelewał słodki ciemny napój. Kiedy już kielichy parokrotnie okrążyły stół, Murdo znalazł okazję, by wymknąć się z biesiadnej sali. Poprosił króla, aby pozwolił mu się oddalić w drobnej, lecz ważnej sprawie i zabrać ze sobą swych trzech nowych doradców oraz Jona Winga. Za królewskim przyzwoleniem cała piątka opuściła tedy komnatę i pod przewodem młodzieńca wyszła na zewnątrz rezydencji, a następnie skierowała się ku wyciągniętemu na morski brzeg „Skidbladnirowi”. 536 ‒ Nadszedł dzień, abyśmy się rozliczyli ‒ oświadczył Murdo, po czym wspiął się po burcie na pokład, zachęcając ich, by poszli jego śladem. Wstąpiwszy na platformę przed masztem, wszedł do namiotu i rozwiązał jeden z czterech owiniętych w całuny pakunków, a następnie wyszedł z nim na zewnątrz i wręczył go morskiemu wilkowi. ‒ Obiecałem ci sowitą nagrodę w zamian za pomoc ‒ rzekł. ‒ W namiocie są jeszcze trzy takie same worki. Wszystkie należą teraz do ciebie. ‒ Nie pamiętasz już, że zapłaciłeś za swoją podróż sześcioma srebrnymi mar-kami? ‒ odparł na to Jon Wing. ‒ Ale niczym nie zdołałbym ci się odpłacić za twoją troskę i ochronę, a już na pewno nie za przyjaźń, którą mnie obdarzyłeś. Weź to, Jonie ‒ nalegał Murdo. Szyper wziął od niego pakunek i położywszy go na pokładzie, rozciął nożem krępujące całość zwoje skręconych z płótna sznurów, po czym zaczął wyciągać znajdujące się w środku przedmioty: złoty puchar, dwa srebrne kielichy w kształcie rogów, złotą bransoletę z ozdobą w kształcie konia, złoty kielich mszalny z podstawą otoczoną srebrnym pasem, w który wprawione zostały dwa rubiny i dwa szmaragdy, a wreszcie całe garści monet. Zaczem stary wilk morski powstał znad tych skarbów i rzekł: ‒ Nie mogę tego przyjąć, przyjacielu. Moja część łupu, znalezionego w namiocie emira, w

zupełności mi wystarcza, a jeśli powrócę z królem do Jerozolimy, to zdobędę jeszcze więcej. Poza tym tobie to bogactwo będzie potrzebne, skoro musisz od nowa budować swoją dziedzinę. ‒ Proszę cię ‒ nalegał Murdo, wskazując na rozłożone na pokładzie drogocenności. ‒ Weź choć cokolwiek, abym mógł powiedzieć, iż rozpoczynając nowe życie, uczyniłem to ze szczerym sercem i otwartą dłonią. Na te słowa Norweg ustąpił. Pochyliwszy się, podjął z pokładu dwa srebrne kielichy w kształcie rogów. ‒ Skoro tak nalegasz, to wezmę te dwie rzeczy ‒ oświadczył. ‒ Będą u mnie zawsze pełne, abyśmy za twoim do mnie przybyciem mogli się z nich napić niczym dwaj królowie. ‒ I tak się stanie ‒ rzekł uradowany Murdo. ‒ Nie ma wszak wątpliwości, iż budowanie królestwa wywołuje w człowieku pragnienie. ‒ Zawsze będziesz serdecznie witany na moim okręcie ‒ zapewnił go równie uszczęśliwiony Jon. ‒ Każdy wielmoża potrzebuje ludzi, którzy mogą mu służyć swoimi okrętami, tedy kto wie, czy pewnego dnia znowu nie pożeglujemy razem, nieprawdaż? 537 ‒ Niczego bardziej bym nie pragnął ‒ odparł Murdo, a następnie zwrócił się ku mnichom. ‒ Mam także coś dla was, przyjaciele. ‒ Nie potrzeba nam srebra ani złota ‒ zaoponował Ronan. ‒ Wystarczającą jest dla nas nagrodą widzieć cię w otoczeniu rodziny i w kręgu królewskich łask. Doprawdy bardzo jesteśmy z tego zadowoleni, mój synu. ‒ Pomimo to chciałbym was nagrodzić ‒ nie ustępował Murdo. Zaczem szybko pobiegł na dziób okrętu i gestem wszystkich tam zaprosił. Gdy już była przy nim cała czwórka, młodzieniec poprosił Jona Winga, aby był świadkiem wręczenia daru. ‒ Długi czas przyszło mi z tym czekać, gdyż zawsze za wiele kręciło się do-koła ludzi, nadto zaś obawiałem się reakcji Magnusa, gdyby rzecz doszła jego uszu. Wszakże nareszcie wszystko to nie ma już znaczenia.

Zdumieni jego słowami, mnisi patrzyli, jak Murdo przyklęka i zaczyna wyma-cywać czegoś rękoma pod burtą okrętu. Po chwili palce jego dotknęły tego, czego szukał. ‒ Oto wasza nagroda ‒ rzekł, ukazując im długi, lekko wygięty pręt żelaznej włóczni. Ujrzawszy ją, Ronan zamilkł, przejęty nabożną czcią i zdumieniem. Na Emlynie wszakże włócznia nie zrobiła aż tak wielkiego wrażenia, aby pozbawić go głosu. ‒ Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Murdo! ‒ zakrzyknął. ‒ Coś ty uczynił?! ‒ Święta Włócznia! ‒ jęknął przejęty ogromnym zdumieniem Fionn. Ronan opadł na kolana. ‒ Możesz to być? ‒ wyszeptał, po czym złożył modlitewnie dłonie i z nadzieją spojrzał na młodzieńca. ‒ Jestże to naprawdę owa święta relikwia? ‒ Naprawdę ‒ zapewnił go Murdo. ‒ Wierz mi, że chciałem ci już wcześniej o tym powiedzieć, wszelako nie mogłem ryzykować jej utraty. ‒ Ale sam przecie widziałem, jak oddałeś włócznię! ‒ odezwał się Fionn. ‒ Widziałem to na własne oczy! Spojrzał po pozostałych, oczekując ich potwierdzenia. ‒ Wszyscyśmy to wszak widzieli, prawda? ‒ Widzieliście, jak oddawałem włócznię, którą sam wykułem w Arles ‒ wyprowadził go z błędu Murdo. ‒ Pamiętacie Arles? ‒ Prawda ‒ rzekł z namysłem w głosie Jon. ‒ Zapomniałem o Arles. Wówczas Murdo wyjaśnił im, jak udało mu się w Jaffie umknąć rycerzom 538 Baldwina i wskoczywszy na statek, znaleźć jeszcze czas na zamianę jednej włóczni na drugą. ‒ Zawinąłem i obwiązałem tę, która była mojego wyrobu w materię i sznur, które owijały świętą relikwię, po czym ją właśnie oddałem Bohemondowi.

‒ Ośmieliłeś się skłamać książętom! ‒ oczy Emlyna zaokrągliły się ze zgrozy. Murdo pokręcił głową. ‒ Nie, przyjacielu, powiedziałem im prawdę. To ich własna chciwość i arogancja nie pozwoliły im jej zrozumieć. ‒ Jednakowoż Magnus dał ci ziemie w zamian za włócznię. Wyprowadziłeś go w pole, Murdo ‒ zauważył Fionn. ‒ To doprawdy wielki grzech. ‒ To nie całkiem tak się zdarzyło ‒ odparł młodzieniec. ‒ Emlyn niewątpliwie pamięta, iż powiedziałem Bohemondowi i królowi, że niczego nie chcę w zamian za włócznię. I w samej rzeczy niczego za nią nie dostałem. Magnus obdarował mnie ziemią dlatego, że książę Sigurd zagarnął włości mego ojca i dał je Orinowi. Ja żądałem jedynie sprawiedliwości, gdyż takie było moje prawo. Teraz już wszyscy zamilkli pod wrażeniem siły woli młodzieńca i zręczności jego postępowania, którą teraz dopiero w pełnej mierze pojęli. Jeden tylko Jon Wing otwarcie zachwycił się całą śmiałością tego czynu. ‒ O takiej dzielności śpiewać będą na wszystkich królewskich dworach w całej Skanii i Danii! ‒ zakrzyknął. Wszelako Murdo nie chciał takiej chwały. ‒ Nikt nigdy się o tym nie dowie ‒ oświadczył. ‒ Tylko nas pięciu znać będzie prawdę. Przez chwilę przyglądał się Żelaznej Włóczni, a potem, uniósłszy ją przed sobą na otwartych dłoniach, klęknął przed Ronanem i wręczył mu ją ze słowami: ‒ Oto Włócznia Chrystusa. Wam trzem oddaję ją na przechowanie. Ronan, który wciąż jeszcze starał się pojąć rozmiar szczęścia, które ich spotkało, niezdolny do jakiejkolwiek przemowy, wpatrywał się tylko w Żelazną Włócz-nię. ‒ Stojąc na równinie Jaffy ‒ mówił dalej Murdo ‒ postanowiłem sobie, że pójdę Ścieżką Prawdy, i to wam trzem muszę teraz podziękować za to, iż wiedziałem, jak tej ścieżki szukać. Byliście dla mnie lepsi niż moi rodzeni bracia i jestem wam za to wdzięczny. Powiedziałem sobie, że jeśli cokolwiek dobrego kiedykolwiek dla mnie

wyniknie z tej przeklętej krucjaty, to będę to dzielił z wami. Święta Włócznia należy do was i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek bardziej od was ją czcił i lepiej chronił. Usłyszawszy te słowa, brat Ronan przyjął z jego rąk włócznię. 539 ‒ To prawdziwy cud ‒ rzekł, patrząc z miłością na starożytną relikwię i kręcąc powoli głową. ‒ Przez cały ten czas myślałem, że straciliśmy ją na zawsze, i że nasza pielgrzymka do Jerozolimy zakończyła się niepowodzeniem. Popatrzył na chłopca i oczy jego wypełniły się łzami. ‒ Przyznam się nawet, iż zacząłem powątpiewać w prawdziwość wizji, która została nam dana. Więcej, wyznam, że zacząłem powątpiewać w samego Boga. ‒ Teraz możesz już spełnić postawiony ci w tej wizji nakaz. Ronan, przycisnąwszy włócznię do piersi z takim wyrazem, jak gdyby była sa-mą jego duszą, powstał i objął młodzieńca ramieniem. ‒ Przywróciłeś staremu człowiekowi pełnię jego słabej i zachwianej wiary, i napełniłeś pokojem jego pogrążoną w pomieszaniu duszę. Ronan przekazał relikwię Fionnowi, po czym położył dłoń na czole młodzieńca i rzekł: ‒ Oby dostatek twój powiększał się wraz z twoją mądrością i obyś żył długo na ziemi, którą podarował ci twój władca… Pod dotknięciem Ronana coś zawirowało w duszy chłopca, który w jego błogosławieństwie dosłyszał echo słów Brata Andrzeja: „Wszystko, co posiadasz, dane ci zostało w tym celu, bracie. Stwórz mi królestwo”. W jednej chwili znowu znalazł się w katakumbach. Znowu czuł w nozdrzach suchy kurz klasztornego grobu, i znowu widział przed sobą tajemniczego białego kapłana, który zadaje mu pytanie i czeka na jego odpowiedź. „Pytam cię raz jeszcze: czy będziesz mi służył?” I wraca doń jego własna odpowiedź: „Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy”. „Stwórz mi królestwo” ‒ rzekł brat Andrzej. I oto zaczęło wszystko wyglądać tak, jak gdyby ponownie stanął Murdo przed tym samym pytaniem. Kiedyś, nie tak przecież dawno temu, nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności, niż zwolnić się z danej obietnicy i pójść własną drogą, jak gdyby nic to wszystko dla niego nie znaczyło. Kiedyś, wszelako nie teraz. Wybrał już bowiem drogę, którą pójdzie, i pozostanie wierny raz

powziętemu postanowieniu. A ponadto, dziś przecież był czas rozliczenia, czas spłacania długów i dotrzymywania złożonych ślubów. W dniu, w którym zażądał sprawiedliwości od innych, sam przed sobą także nie może się od niej uchylić. ‒ …Niechaj przyświeca ci Święte Światło ‒ ciągnął swe błogosławieństwo Ronan ‒ i niech stopy twe nigdy nie zejdą ze Ścieżki Prawdy przez resztę dni twego żywota. Murdo podziękował mnichowi za błogosławieństwo i raz na zawsze godząc się z ciężarem złożonego ślubu, oświadczył: 540 ‒ Przy waszej pomocy uczynię z mej dziedziny przystań dla Celé Dé, daleką od ambicji małodusznych ludzi i ich bezustannych zmagań, toczonych między sobą. Razem uczynimy z tej ziemi królestwo, w którym będzie można w pokoju kroczyć Ścieżką Prawdy, a Święte Światło będzie mogło w nim jaśnieć bez lęku przed ciemnością. ‒ Tak uczyń ‒ rzekł Emlyn i klepnął go serdecznie po plecach ‒ a będziesz panem wartym tego, by zwać cię czcigodnym. ‒ Tego właśnie zawsze pragnąłem ‒ odrzekł Murdo. EPILOG My stanowimy Siedmiu, i jesteśmy ostatni. Nasze długie, samotne czuwanie ma się ku końcowi. Tysiąc lat przeminęło, od-kąd powstał nasz sławny zakon; tysiąc lat przypatrywania się i czekania. Powstawały w tym czasie, rozkwitały i rozpadały się narody; królowie, wielmoże i dykta-torzy rodzili się, pysznili i znikali; gwiazdy same zbliżyły się na odległość ręki. Jednakże wiele ‒ większość ‒ rzeczy nigdy się nie zmienia: rodzą się dzieci, rosną i pobierają się, i tworzą własne rodziny na tym świecie, na którym dzień po dniu wschodzi słońce, a pory roku toczą się nieprzerwanym kołem. Plemiona niezmiennie toczą pomiędzy sobą wojny, towary zmieniają właścicieli przez zyskowny handel, a materialne dobra opływają ten glob nieskończoną i coraz szerszą rzeką. I bezustannie, tak samo jak zawsze, przetaczają się przez ten świat od końca do końca fale potęgi i władzy. Tak tedy zawsze wszystko było, lecz wkrótce już nic z tego nie zostanie. Albowiem zbliża się koniec wieku i objawiona wreszcie zostanie Ścieżka Prawdy. W ciężkich żyjemy czasach, przyjaciele. Gdziekolwiek jestem, w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie, Madrycie czy Moskwie, wyglądając przez okna hoteli, patrzę na przebiegające pod nimi ruchliwe ulice. Widzę wszakże świat, który roztapia się i kruszy na moich oczach. Ten stary świat szybko powraca do chaosu, z którego został uformowany. A

jednak Święte Światło, choć przyciemnione, nie zagasło i jego płomień trzeba na nowo rozdmuchać. Rozpoczęły się już w bólach narodziny Nowego Świata. Wsłuchajcie się w syreny rozdzierające ciszę nocy. Wsłuchajcie się w eksplozje bomb i w strzały, i w krzyki ofiar, i w gniewny wrzask tłumów na ulicach. Wsłuchajcie się! We wszystkich tych dźwiękach dosłyszycie odgłos kopyt galopującego rumaka. To nadciąga Skrzydlaty Posłaniec. Zbliża się Dzień Rozliczenia. Cokolwiek istnieje, nie potrwa długo. Niechaj się tedy stanie, jak musi się stać!
Stephen Lawhead - Zelazna wlocznia

Related documents

579 Pages • 181,726 Words • PDF • 2.5 MB

2 Pages • 865 Words • PDF • 38.9 KB

273 Pages • 78,883 Words • PDF • 1.2 MB

338 Pages • 128,392 Words • PDF • 1.7 MB

36 Pages • 16,039 Words • PDF • 197.6 KB

712 Pages • 452,889 Words • PDF • 3.3 MB

1,000 Pages • 445,850 Words • PDF • 4.4 MB

799 Pages • 287,240 Words • PDF • 3.6 MB

1 Pages • 106 Words • PDF • 96.4 KB

680 Pages • 243,701 Words • PDF • 2.9 MB

470 Pages • 160,019 Words • PDF • 1.2 MB

3 Pages • 1,334 Words • PDF • 58.8 KB