Updike John-Gołębie pióra

95 Pages • 53,076 Words • PDF • 985.5 KB
Uploaded at 2021-09-24 05:52

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


John Updike

Gołębie pióra

Żona doktora Rekiny? — Pokryty piegami nosek żony doktora zdawał się wydłużać w roziskrzonym powietrzu. Jej oczy, matowe w tej chwili pod wpływem zamyślenia, wchłonęły w siebie zieleń Morza Karaibskiego; linia wody przecinała jej gardło. — Tak, są tutaj. Wielkie, czarne rekiny. Ralf, który trzymał się w pobliżu niej, unosząc się na wodzie, wyprostował się rozpryskując wodę dokoła i próbował zbadać szmaragdową głębię pod sobą. Pod wpływem jego gwałtownych ruchów woda utraciła przejrzystość. Dał się słyszeć zdumiewająco młody śmiech żony doktora. — Ach, wy Amerykanie — powiedziała — tacy jesteście nerwowi. — Zadowolona, zanurzyła się trochę głębiej w morze unosząc się na plecach, a woda łagodnie bulgotała koło jej ust. Miała drobną twarz, która w tym klimacie pokryła się piegami i poróżowiała. Jej proste jak sznurki kasztanowe włosy utraciły połysk na skutek codziennych kąpieli w morzu. — Rzadko zapuszczają się aż tak daleko — dodała, podnosząc twarz w górę i mówiąc ku niebu. — Tylko w okresie zabijania żółwi, kiedy krew je tu przyciąga. Mamy szczęście, nasze plaże leżą na płytkim brzegu. Ale w St. Martin wody przybrzeżne są głębokie i trzeba się tam mieć na baczności. Zawróciła i uderzając tylko od niechcenia w wodę — była pulchną kobietką i woda niemal sama ją niosła - podpłynęła ku niemu. — Co za szkoda — oświadczyła trochę nienaturalnym głosem, musiała bowiem wyginać szyję, by woda nie zalała jej ust — że wielebnego Johnsona już tu nie-.ma. To była taka poczciwa dusza. Stary pleban anglikański. — Słowo „pleban” wymówiła nieco sztywno, może z humorem. Stanęła koło Ralfa i wskazała na linię horyzontu. — Miał zwyczaj — opowiadała — wypływać daleko na zatokę razem ze swoim wielkim czarnym psem, Hookerem. Płynął wprost przed siebie, aż go wszystkie mięśnie zaczynały boleć, a wtedy kładł się na plecy i unosił na wodzie. Potem chwytał się ogona Hookera i ten go ciągnął do brzegu. To był dopiero widok, gdy ten tłusty stary Anglik, z rozpuszczonymi białymi włosami, płynął trzymając się psiego ogona. Nigdy nawet nie pomyślał o rekinach. Och, wypływał bardzo daleko, aż zdawał się niemal kropeczką. Stali po pas zanurzeni w wodzie i na gest Ralfa ruszyli razem ku plaży. Spokojna, ciepła woda podskakiwała pod ich nogami. Żona doktora wydawała się przy nim mała, a jej głos brzęczał mu u ramienia. — Tak żałuję, że go nie ma. Przemiły stary dżentelmen. Był tu przez czterdzieści lat. Kochał naszą wyspę. — Rozumiem, że mógł ją kochać — rzekł Ralf. Obrócił głowę i przyglądał się

półksiężycowi lądu obejmującemu plażę, jak gdyby dzięki jego świeżemu spojrzeniu^ żona doktora mogła w sobie odnowić poczucie piękna tej wyspy, a miał jakoś niejasne wrażenie, że ona tego potrzebuje. Biała plaża była pusta. Tubylcom służyła tylko jako przejście. Ich chaty znajdowały się za postrzępionym żywopłotem z trawy morskiej, który odgradzał piaski. Nad poszarzałym listowiem zarośli wyzierały skrawki papy dachowej, różowych murów, pofalowanych dachów aż czerwonych od rdzy, drewniane ściany wysrebrzone deszczem i słońcem, połatane zgniecionymi puszkami po nafcie, szałasy na palach | nieukończone muszle bloków z żużla. Prawie nie kwitły kwiaty, był to styczeń. Ale grona orzechów kokosowych, chroniące się pod nawisłymi gałęziami palm, i lekkie, zwiewne obłoczki, przypominające Ralfowi letnie chmurki w jego ojczystym kraju, świadczyły, że pora kwitnienia i pora zbioru przebiegają tu równolegle i trwają wieczyście; kiełkowanie i owocowanie splata się z sobą nieustannie. Nie widziało się tu gór. Wyspa była nizinna, a kiedy lecieli samolotem, wydawała się dwuwymiarowym odpowiednikiem, czy planem, wyspy St. Martin, która sterczy z morza jak szczyty górskie w Vermont. Tam brzegi są strome i groźne, tutaj — bezpieczne. Tam Holendrzy i Francuzi założyli gwarne hotele i restauracje, by znęcić Amerykanów z dolarami, tu cudzoziemcy zjawiają się rzadko. Tutaj nadawano nawet nazwy ulicom i dzielnicom od niechcenia, bez wysiłku. Wschodni Kraniec, Zachodni Kraniec, Droga, Las — tak dzieliła się wyspa pod względem geograficznym. Nie zamieszkany, porosły karłowatymi drzewami i pokryty szczerkiem koralowym grzbiet, który tworzy jeden brzeg zatoki, nazwano Wysokimi Wzgórzami, wioskę — Zatoką, a pomarańczowej barwy skały po przeciwnej stronie — Skałami. Słońce oświeca je z ukosa w te krótkie, zimowe dnie, a między piątą i szóstą muska czubki palców najdalej wyciągniętej ręki lądu. Ale po zachodzie leniwy blask mitręży jeszcze wśród chat i krzewów oleandrów. W tej chwili, wczesnym popołudniem, niewielki krążek tropikalnego słońca, jeszcze nie napęczniały czerwienią, cierpliwie siał białą jasność poprzez ucichłe powietrze. Było ono tak miękkie, tak łagodne jak woda — bez cienia wrogości. Oba te żywioły wydały się Ralfowi wy- ] nurzającemu się z jednego i przechodzącemu w drugi jak ' dwa tony jednej, ogarniającej wszystko dobrotliwej życzliwości. — Ach tak, ale nie tylko o to chodzi — odpowiedziała - żona doktora. — On kochał tutejszych ludzi. Wybudował j dla nich trzy kościoły, no i prowadził mnóstwo, akcji dobroczynnych. Mówimy o wielebnym Johnsonie — zwróciła ' się z wyjaśnieniem do Ewy, która pozostawała przez cały czas na brzegu z dziećmi. — O anglikańskim padre. Przestał pracować w zeszłym roku i wrócił do Anglii. Do Sussex, zdaje się. — Kochał tutejszych ludzi? — Ewa słyszała to zdanie. Głos niósł się daleko w ciszy, którą w ciągu dnia mącił tylko szept fal na wybrzeżu i z rzadka odzywające się głosy, mówiące jakąś dziwnie śpiewną angielszczyzną. Żona doktora osunęła się na piasek. — „Oto są moje dzieci“ — zarecytowała ochryple. Jej dzwoniący śmiech zakończył tę niespodziewaną parodię. — O tak, on ich kochał. Oddał im swoje życie. — Młodzieńcze podniecenie brzmiące w jej głosie i niewinna przejrzystość oczu nie harmonizowały z jej postacią, gdyż miała ciało kobiety w średnim wieku. Jej pulchne nogi stały się niezgrabne i nalane, drobną twarz pokrywały zmarszczki, a każdą zmarszczkę podkreślała biała kreska w miejscu, gdzie promienie słońca nie mogły dotrzeć do skurczonej skóry. — Nie miał własnych dzieci — dodała po namyśle. — Tylko tego okropnego psa, Hookera. Taki zabawny staruszek. Bylibyście go polubili. Pewna jestem, że nie spotkaliście podobnego jemu w Ameryce. — Na pewno bylibyśmy go polubili — powiedziała Ewa. — Hannah często go wspomina. — Hannah to była ich kucharka, kobieta po trzydziestce, ale delikatna jak

dziewczynka. Jej skóra lśniła zawsze jak gdyby z zakłopotania, ale w kuchni Hannah nuciła sobie hymny w jakiś zawadiacki sposób. Dzieci, początkowo onieśmielone barwą jej skóry, uwielbiały ją i z oczyma zaokrąglonymi radością słuchały, gdy podniósłszy palec o dwóch odcieniach pouczała je, że mają być dobre. Nigdy dotychczas nie mówiono im o tym poważnie. Ralf i Ewa nie spodziewali się, że będą mieć służącą. Wybrali najbardziej zapadłą wyspę, jaką mogli znaleźć. Ale Hannah przeszła do nich wraz z domem, którego właścicielka, smukła wdowa mająca dzieci na Florydzie, w Peru i na Antigui, uznała, że będą jej potrzebować. I jak się okazało, potrzebowali. Sami nie rozwiązaliby nigdy wszystkich zagadek tego nowego świata. Ewa przenigdy nie dałaby sobie rady z robieniem zakupów, bo do tego potrzebne były plotki, niewidzialne głosy zwiewne jak wiatr, mówiące o tym, kto zarżnął świniaka i czyja łódź wróciła pełna z połowu. W wiosce znajdowało się mnóstwo sklepików, a w niemal każdym szałasie za niedorzecznie wysoką cenę sprzedawano amerykańskie papierosy szmuglowane z St. Martin. Ale dla Amerykanów tajemnicą niemożliwą do przeniknięcia były godziny sprzedaży nawet w urzędowym sklepie, mieszczącym się w pełnym półek korytarzu Urzędu Celnego. Najczęściej zdarzało się, że gdy stawali przed wielkimi zielonymi drzwiami, były one zakratowane i widniały na nich słowa nakreślone dawno już temu kredą, bardzo chwiejnym pismem: „Uwaga, członkowie! Uwaga, przyjaciele! Ten sklep będzie zamknięty w czwartek po południu!” — O, Hannah to dobra dziewczyna — stwierdziła żona doktora i przewróciła się na brzuch. Jej uda z tyłu były pofałdowane i obsypane piaskiem jak wilgotnym cukrem. — Tak — odparła Ewa. — Bardzo jest miła. Ja myślę, że oni wszyscy są mili. Wszyscy są mili dla nas. — Taka uporczywość była u niej czymś zupełnie nowym. Ralf zastanawiał się, co zaszło między tymi dwiema kobietami, które dopiero wczoraj się poznały. — Rozumiem, dlaczego wielebny Johnson kochał tych ludzi — dodała Ewa stanowczym, choć przezornie cichym głosem. „Ci ludzie” otaczali ich zewsząd, ich domki podchodziły do skraju piasków, a ściany z łatami zamkniętych okiennic wydawały się nasłuchiwać w skupieniu. Żona doktora przeturlała się znowu po piasku i wróciła do pozycji siedzącej. Czemu była tak niespokojna? — Tak — powiedziała. Ciężka, kędzierzawa fala pieniła się na białej plaży i wsiąkła w piasek tuż przed ich stopami. Piasek był porowaty, poznaczony niezliczonymi otworkami kanalików, pozwalającymi krabom oddychać. Oczy żony doktora utkwione były w linię horyzontu i widziane z boku wyglądały jak dwie bezbarwne soczewki. Jej nos z profilu rysował się ostro. — To proste dusze — stwierdziła. Żona doktora grała tutaj rolą królowej. Była jedyną białą kobietą mieszkającą na wyspie. Kiedy, co zdarzało się rzadko, jakiś urzędnik brytyjski albo, co zdarzało się niezmiernie rzadko, jakiś nieprawdopodobnie daleki krewny rodziny królewskiej przyjeżdżał tu z wizytą, by okazać łaskę temu najbardziej zapadłemu i najbardziej uległemu skrawkowi imperium, ona występowała jako gospodyni. Kiedy jej opryskany błotem angielski ford, którego tłumik dawno już uległ zniszczeniu, jechał z rykiem po niebrukowanych drogach wyspy, starzy tubylcy ironicznie przykładali palec do czoła, a dzieci wymachiwały rękami w ciągnącym się za nią tumanie kurzu. Kiedy doktorostwo zdecydowali się łaskawie odwiedzić amerykańską rodzinę, przybyłą na trzy tygodnie do zatoki, Hannah, drżąca z dumy, stłukła filiżankę. Doktor był drobnym, szybko mówiącym mężczyzną i miał poczucie klęski życiowej, co traktował z humorem. Czubki palców mocno mu zżółkły od szmuglowanych papierosów. Wolał camele, ale obecnie przychodziły tylko chesterfieldy. Camele były bardziej gryzące. Nigdy jeszcze nie widział papierosa z filtrem. Od dziesięciu lat przebywał wraz z żoną w tropikach — w Brytyjskiej Gujanie, w Trynidadzie, w Barbados i na tej wyspie. Snuł bliżej

niesprecyzowane plany wyjazdu do Ameryki, zrobienia tam fortuny i spędzenia reszty życia na wsi w hrabstwie Yorkshire. Tego właśnie dnia wyjechał do St. Martin. “tę — A czy w Ameryce — spytała żona doktora, gwałtownie otrzepując kolano z piasku — dbają o kolorowych? — Co pani ma na myśli? — Czy dobrze j im się powodzi? — Raczej nie — odezwał się Ralf, ponieważ wyczul, że to on powinien odpowiedzieć, nie Ewa. — W niektórych częściach kraju lepiej, w innych gorzej. Na Południu, oczywiście, panuje dyskryminacja, na Północy muszą przeważnie mieszkać w slumsach, ale przynajmniej mają pełne prawa. — Ojej — westchnęła żona doktora. — To jest problem, nie? Ewa oderwała błyskawicznie wzrok od muszli, którą oglądała. — Dla kogo? — spytała. Miała za sobą studia w jednym z tych żeńskich col!ege‟ów, w których tylko członek mniejszości rasowej albo kaleka mógł być wybrany starostą roku. Nowiny z Południowej Afryki wprawiały w ruch jej struny głosowe i opowiadała się po stronie każdego, kto w jej pojęciu reprezentował uciśnioną rasę, czy to był Castro, Ben Gurion czy Martin Luther King. Nie przyszło jej do głowy, że takie automatyczne darzenie sympatią ma w sobie jakiś ton wyższości. Angielka z pochodzenia, spokrewniona z arystokratycznymi rodami Francji i Rosji, nie wyświadczała nawet tego zaszczytu mniej uprzywilejowanym, by się ich lękać. Wzrok żony doktora począł znowu błądzić po horyzoncie i Ralf zastanawiał się, czy nie byli dla niej nieuprzejmi. Uniosła do góry swój wyostrzony profil z jakąś, zapewne rozmyślną, dumą. Ale jako gospodyni zmiękła i próbowała prowadzić dalej rozmowę. Szybkim ruchem ręki zasłoniła oczy od słońca i zwróciła ku nim głowę ukazując piękne białe zęby w wymuszonym uśmiechu. — A szkoły — rzekła. — Czy mogą chodzić do waszych szkół ? — Oczywiście — rzucił szybko Ralf, uświadamiając sobie jednocześnie, że dla niej to bynajmniej nie jest oczywiste. Nie wiedziała nic o jego kraju. Poczuł się silniejszy, gdyż zgłębił jej ignorancję i stanął na twardym gruncie informacji. — Nikt nie odmawia im prawa uczęszczania do szkół. Na Południu istnieje segregacja. Ale na Północy, Zachodzie i tak dalej to żaden problem. — Przygarbi! plecy, czując, że siedząca za nim Ewa dezaprobuje słowo „problem”. , — Ale — piegi na twarzy żony doktora zbiegły się wszystkie pod oczami, gdy zmrużyła je, starając się uchwycić sedno sprawy — czy wasze dzieci chodziłyby do szkoły z nimi? — Oczywiście. Wielkie nieba! Czemu nie? — Poczuł ulgę, wyjaśniwszy to, zaryglowawszy te drzwi. Miał nadzieję, że żona doktora odwróci się teraz i zacznie mówić o czym innym. — Oczywiście, wy w Ameryce zżyliście się z tym problemem od dawna. —7 Westchnęła. — A w Anglii zaczynają się dopiero budzić: czarni zalewają Londyn. ^ Fala, popchnięta przez inne płynące za nią, wśliznęła się po pochyłości piasku tak daleko, aż uderzyła delikatnie 0 ich stopy i zmoczyła je. Przez chwilę ich kostki u nóg lśniły pod pomarszczoną narzutą cofającej się wody. Ewa powiedziała z wolna: — Pani mówi to tak, jak gdyby czarni prosili, żeby uczynić z nich niewolników i sprowadzić ich tutaj. — Mamo, patrz! Mamo, patrz! — dał się słyszeć znad brzegu głos Kate, przy akompaniamencie pisków małego Larry. Drobne postacie dzieci pląsały wokół czegoś ciemnego u ich stóp. Zza zielonego żywopłotu wynurzyła się stara kobieta w chusteczce i młody marynarz z nagą piersią 1 przyglądali się im, ciekawi, co tak rozbawiło te dziwne dzieci. Ewa podniosła się i rzuciła

— tak aby Ralf to spostrzegł — pełne oburzenia spojrzenie na żonę doktora, jak gdyby jej ciało było jakimś drażniącym śmieciem, wyrzuconym na czyste piaski duszy Ewy. Kiedy się oddaliła, żona doktora powiedziała: — Jak ona się ślicznie opala. — Tak, zawsze się ładnie opala. Ma w sobie trochę krwi francuskiej. — Gdy żona znalazła się poza zasięgiem ich rozmowy, Ralf z ulgą opadł na piasek. Pośredniczenie między tymi dwiema kobietami wymagało ważenia każdego słowa, co było bardzo męczące. Postanowił ograniczyć się do słuchania tego, co powie żona doktora; wiedział, że teraz język się jej rozwiąże. Obecność drugiej białej królowej krępowała ją, zmniejszała jej autorytet. — Czy chce pan posłuchać przerażającego opowiadania? — Oczywiście — zgodził się niechętnie. Miał wrażenie, że otaczające ich domy nasłuchują z coraz większą uwagą. Czuł, że on sam i jego rodzina cieszą się sympatią w wiosce, a żona doktora, ściągnąwszy ze środka wyspy na ich plażę, stwarzała pozory jakiegoś zobowiązującego ich przymierza, którego on sobie bynajmniej nie życzył. Bo z zapadnięciem zmierzchu żona doktora powróci do domu, zostawiając ich samych w wiosce z nocą i jej odgłosami. Ich gliniane lampy syczały, czarne żuki bzycząc fruwały po ciepłej izbie i z chrzęstem padały na podłogę; przy końcu ulicy chłopiec ćwiczył samotnie na blaszanym bębnie, obok zaś, w nie pomalowanym domku, którego okiennic nigdy nie otwierano, jakaś kobieta zawodziła, a mężczyzna od czasu do czasu rzucał słowa gorzkiej skargi. — Kiedy wielebny Johnson wyjechał — mówiła żona doktora ściszając głos i opadając na łokcie, tak aby jej twarz znalazła się bliżej twarzy Ralfa — wydano tu przyjęcie na powitanie nowego pastora, bardzo miłego kolorowej^ chłopca z St. Kitts. Bardzo miły, muszę przyznać, i jak mówią, bardzo inteligentny, chociaż ja nie słyszałam jego kazań. Opiekun kościelny — nie spotkaliście się z nim jeszcze i myślę, że go nie spotkacie, ogromny mężczyzna i Jamajki, który traktuje siebie niesłychanie poważnie — -otóż ten opiekun kościelny wygłosił mówkę. Wspomniał oczywiście wielebnego Johnsona, czterdzieści lat pracy i tak dalej, ale przy samym końcu powiedział, że na pewno nie będziemy odczuwać braku wielebnego Johnsona, ponieważ nowy pastor jest takim wspaniałym młodym człowiekiem, osiągnął takie doskonale wyniki w studiach i tak dalej, a ponadto, ponadto, co napawa nas radością i dumą, jest jednym z nas! Proszę sobie tylko wyobrazić! Jednym z nas! Wprawił młodego pastora w śmiertelne zakłopotanie. A ja wściekałam się tak, że byłabym się zerwała i wybiegła stamtąd, gdyby doktor nie przytrzymał mnie za rękę. Jednym z nas! Wielebny Johnson poświęcił całe życie tym ludziom! Głos jej brzmiał ostro. Ralf odezwał się, w nadziei, że ją powściągnie. — To nie było konieczne, ale całkiem naturalne — powiedział. — To wcale nie było naturalne. Według mnie, całkiem nienaturalne. Niezgodna z naturą, dziecinna niewdzięczność. Nie wyobraża pan sobie, jak nienaturalni są ci ludzie. Gdyby pan widział, z jakimi dziwactwami, z jakim egoizmem spotyka się doktor. 0 drugiej nad ranem wołają: „Doktorze, doktorze, ratuj moje dziecko!”, a w tydzień później, kiedy chce odebrać parę dolarów za wizytę, nie pamiętają tego. Nie pamiętają zupełnie. A jeżeli nalega, mówią: „Biali kradną nasze pieniądze.“ Och, nienawidzę ich, Boże, przebacz. Doszłam do tego, że ich nienawidzę. Oni nie są naturalni. Nie są w pełni ludźmi. Igi Widząc, że ręka jego podnosi się w geście protestu, dodała: — A jeśli o to chodzi, czy wie pan, co mówią o panu i pańskiej żonie? — Było to tak, jak gdyby jakiś cień kryjący się w jej słowach wypełzł na światło ' dnia. — Nie. Czy w ogóle coś mówią? ^ — Właśnie to pokazuje, jak są złośliwi. Mówią, że pańska żona ma w sobie domieszkę smaru.

Przez dobrą chwilę Ralf nie rozumiał, że smar oznacza czarną krew. Potem roześmiał się, cóż innego mógł zrobić? Żona doktora roześmiała się także, ale spod wyblakłych brwi jej niebieskie oczy ze skurczonymi od słońca źrenicami spoglądały bacznie w jego twarz. Miała nadzieję, że twarz mu się zmieni i zdradzi prawdę. — Widzi pan, jaki ona jest ciemna — wyjaśniła. — Jaka opalona. — Zauważył, że jej język drgnął, gdy z wolna wymawiała ostatnie dwa wyrazy. Była to złośliwość dorosłej kobiety maskowana dziewczęcą ciekawością. Krew wrzała mu w żyłach. Rana była skomplikowana, gniew wciągnął go w ton atakującej. Przystąpił do absurdalnego szturmu bez broni, był oburzony. — Po prostu tak się opala. — I wie pan — ciągnęła nie odrywając od niego oczu — mówią, że dlatego przyjechaliście państwo tutaj. Nie przyjeżdżają tu turyści, zwłaszcza z dziećmi. Mówią, że nie mogliście zatrzymać się w hotelach na lepszych wyspach, ponieważ pańska żona ma w sobie krew murzyńską. Wyczuł, że ta pomysłowa argumentacja jest całkowicie jej własna. — Przyjechaliśmy tu, bo tu jest tanio. — Oczywiście — powiedziała — oczywiście — i zachichotała czując, że naraża się na atak z jego strony. — Ale oni w to nie wierzą. Rozumie pan, oni wierzą, że wszyscy Amerykanie są bogaci. — Ralf wiedział, Że takie jest przekonanie jej i doktora. Wstał. Wilgotny piasek osypywał mu się z nóg. Próbując opanować podniecenie, zaśmiał się bez sensu, do nikogo, w powietrze, jak gdyby w poczuciu niedorzeczności. Spojrzał na swą rozmówczynię i rzekł: — No tak, to wyjaśnia, dlaczego lubią ją bardziej uiż mnie. Żona doktora, którą rozbolały mięsnie szyi od patrze nia w górę na niego, opadła na piasek. Jedną rękę wsunęła pod głowę, drugą zasłoniła oczy. Gdy nie było widać jej oczu, wargi wydawały się nieme, bez wyrazu. — 0 nie — powiedziała. — Oni jej nienawidzą za to, że jej się upiekło. Jego śmiech brzmiał w tej chwili zupełnie głucho, upokarzał go. — Chyba wejdę jeszcze do wody — stwierdził. — Nim słońce zajdzie. — Nie zajdzie — brzmiała cicha odpowiedź. / „ Bezpieczny w wodzie, przyglądał się, jak jego ciemna żona prowadzi po plaży jego dwoje bladych, choć opalonych dzieci. Odległość między nimi i nieruchomo leżącą żoną doktora zmniejszała się. Czuł gwałtowną chęć, aby rzucić żonie ostrzeżenie, a potem uśmiechnął się na myśl, jak ona śmiać się będzie, gdy jej to opowie, kiedy już znajdą się w domu, przy cocktailu, sami. Nagle poczuł się winny w stosunku do żony. Zdradził ją. Jego powaga była czymś poniżej jej godności, ona byłaby wolała, aby odpowiedział, że owszem, jej dziadek zbierał bawełnę w Alabamie i że w Ameryce takie rzeczy traktuje się naturalnie, nie robi z tego problemów. Ale rozumiał — widział tak wyraźnie, jakby to było żywe stworzenie migające w wodzie — że humorystyczna pointa takiej odpowiedzi byłaby zależna, byłaby w ogóle możliwa pod warunkiem istnienia nieuświadomionej, głębokiej dumy rasowej. A ponieważ to uczucie jest zatrute, wszelkie jego przejawy są fcie. On zaś i żona doktora toną razem. Nienawidzi jej niebieskich oczu, ponieważ wbijały się jak sztylety w jego twarz, nienawidzi jej widoku, ponieważ — czy to możliwe? — ponieważ ona umiera. Jego winy nie da się wymierzyć. Jest sprawą niezmiernie skomplikowaną. Posuwał się w głąb oceanu, dotykając czubkami palców u nóg sfalowanego dna, aż woda spowiła go po szyję. Coś dotknęło jego łydki — może jakaś roślina morska, może prąd wody. Poruszył nogami i spojrzał w dół — ale nic nie zobaczył. Bał się rekinów i bał się żony doktora, więc trwał tak zawieszony pomiędzy jednym a drugim, krwawiąc wstydem, a woda mu wybaczyła.

Przełożyła Aldona Szpakowska Gołębie pióra JN^iedy przeprowadzili się do Firetown, wszystko zostało przewróeone do góry nogami, przestawione, zorganizowane na nowo. Czerwona sofa z bambusowym oparciem, główny mebel bawialni w Olinger, została teraz, jako zbyt wielka na wąski salon wiejski, skazana na wygnanie do wozowni, spowita płótnem nieprzemakalnym. Nigdy już Dawid nie będzie wylegiwać się na niej całymi popołudniami, gryząc rodzynki i czytając powieści sensacyjne, science fiction i P. G. Wodehouse‟a. Niebieski fotel, który przez lata całe stał w upiornej, niepokalanej sypialni dla gości, skąd zerkał przez okno zasłonięte firankami na druty telefoniczne, drzewo kasztanowe i domy naprzeciwko, teraz znalazł się na poczesnym miejscu przed zasmolonym kominkiem — jedynym źródłem ciepła w te chłodne dni początków kwietnia. Dawid będąc dzieckiem bał się sypialni dla gości. Tutaj to właśnie, chory na odrę, ujrzał pewnego dnia czarną różdżkę długości jarda, która, lekko pochylona, posuwała się wzdłuż łóżka i zniknęła, kiedy krzyknął. Niepokojącą więc rzeczą było, że przedmiot, który tworzył ongiś upiorną atmosferę tej sypialni, wygrzewał się teraz przy kominku, w samym środku rodzinnego kręgu i z wolna czerniał od sadzy. Książki, które w domu pokrywały się kurzem, stojąc w szafie kolo pianina, upchano łeraz pośpiesznie, bez żadnego ładu, na półkach wzniesionych przez cieślą przy ścianie, pod oknami o szerokich parape tach. Czternastoletni Dawid był raczej czymś przeprowadzanym niż przeprowadzającym się i podobnie jak rzeczy musiał zadomowić się w nowym miejscu. W sobotę drugiego tygodnia po przeprowadzce usiłował otrząsnąć się z poczucia dezorientacji ustawiając książki. & Był to dla niego dziwnie przygnębiający zbiór. Większość książek jego matka nabyła w czasach swej młodości. Znajdowały się tu uniwersyteckie antologie dramatów greckich i poezji romantycznej, Historia filozofii Willa Duran- ta, oprawny w skórę komplet dzieł Szekspira z zakładkami ze sznureczka przyszytymi do obicia na brzegach, Zielone dworki z pięknymi drzeworytami, w futerałach, Ja — tygrys Manuela Komroffa, powieści takich autorów, jak Galsworthy i Elłen Glasgow, i Irvin S. Cobb, i Sinclair Lewis, i „Elizabeth”. Nieaktualność tych upodobań ukazała mu złowrogą przepaść dzielącą go od rodziców; znieważała go świadomość, że prąd czasu płynął, nim on się urodził. Nagle zapragnął zanurzyć się w miniony czas. Ze stosów książek rozrzuconych na klepkach starej podłogi podniósł drugi tom czterotomowej Historii świata H. G. Wellsa. Przeczytał kiedyś w jakiejś antologii Maszyną czasu, więc znał trochę tego pisarza. Czerwone obicie książki spłowiało na grzbiecie na barwę pomarańczoworóżową. Odwróciwszy okładkę poczuł słodkawą woń, niby zapach poddasza. Na pierwszej stronie widniało panieńskie nazwisko matki, nakreślone nie znanym mu pismem — prosty, śmiały, a jednak staranny podpis, trochę tylko podobny do szybko stawianych, pochylonych w lewo liter, które zdumiewającą zwartością pokrywały spisy zakupów matki, jej rachunki i kartki, jakie na Boże Narodzenie słała do przyjaciół uniwersyteckich z tej samej, nieco groźnej przeszłości. 2 Przerzucał kartki, zatrzymując się na rysunkach, wykonanych staroświecką metodą punktowania, przedstawiają- cych płaskorzeźby, maski Rzymian bez źrenic w oczach, części starożytnych kostiumów, odłamki glinianych naczyń znaleziono w odkopanych domach. Czuł, że to może zainteresować w magazynach, podane w urywkach między ogłoszeniami i dowcipami, ale w tej nierozcieńczonej formie historia wydała mu się jakoś gorzka. Druk był zdecydowanie czytelny i przejrzysty jak w książkach szkolnych. Pochylił się nad kartkami o pożółkłych brzegach, niby nad prostokątami zakurzonego szkła, przez które spoglądał na nierealne, nie mające ze sobą związku światy. Widział, jak wszystko porusza się ospale, i poczęło go dławić w gardle. Matka i babka krzątały się w kuchni, szczeniak, którego właśnie kupili „dla bezpieczeństwa na wsi”, skrobał od czasu do czasu z przerażeniem podłogę, kuląc się pod stołem, który w dawnym ich domu rezerwowano na specjalne okazje,

ale który tutaj służył przy każdym posiłku. •? Nagle, nim zdołał powstrzymać spojrzenie, zaczął czytać to, co Wells pisał o Jezusie: że był to nieznany działacz polityczny, ktoś w rodzaju wędrownego nauczyciela w jednej z mniejszych kolonii Imperium Rzymskiego. Na skutek wypadku, którego niepodobna odtworzyć, zdołał on (małe „o” przeraziło Dawida) przeżyć swoje własne ukrzyżowanie i podobno umarł w parę tygodni potem. Na podstawie tego dziwnego zdarzenia powstała religia. Łatwowierna wyobraźnia tych czasów retrospektywnie przypisała Jezusowi cuda i nadprzyrodzone aspiracje. Powstał mit, a potem Kościół, którego teologia w większości punktów stanowiła zaprzeczenie prostej, raczej komunistycznej nauki Galilejczyka. > Dawid miał takie wrażenie, jak gdyby kamień, który od tygodni i nawet lat narastał w sieci jego nerwów, przerwał je i przedarł się przez tę kartkę i setkę innych leżących pod nią. Te fantastyczne kłamstwa — oczywista nieprawda, kościoły stoją wszędzie i cały jego naród powstał w „imię Boga” — nie przestraszyły go z początku, tylko fakt, że mogły istnieć w umyśle ludzkim. Przeraziło go w pierwszym rzędzie to, że w określonym punkcie czasu i przestrzeni mógł istnieć umysł, który odmawiał boskości Chrystusowi, że świat nie wypluł tej gadziny, ale pozwalał jej trwać w bluźnierstwie, zestarzeć się, zdobywać zaszczyty, pisać książki, które jeśli były prawdziwe, zmieniały wszystko dokoła w przerażający bigos. Świat za oknami: pożłobiony koleinami trawnik, pobielana wozownia, drzewo orzecha pieniące się świeżą zielenią wydawały się przystanią na zawsze dla niego zamkniętą. Miał wrażenie, że ktoś przyciska mu do policzków gorące ścierki. V5 Przeczytał artykuł raz jeszcze. Próbował wydobyć z głębin swego nieuctwa argumenty, które powstrzymałyby ten marsz zadowolonych z siebie czarnych słów — ale nie znajdował żadnego. Gazety co dzień przynosiły wiadomości o wypadkach pokonywania śmierci i o daleko bardziej niezrozumiałych sprawach, żaden jednak z tych wypadków nie stał się przyczyną tego, by w każdym mieście wznoszono kościoły. Próbował cofnąć się myślą od kościołów o śmiałych, wysokich frontonach i nędznych, zaniedbanych wnętrzach do wypadków w Jerozolimie i poczuł, że otaczają go nieuchwytne, szare cienie, stulecia historii, o których nic nie wie. Nić wiodąca do kłębka zerwała mu się w ręku. Czyż Chrystus przyszedł kiedy do niego, Dawida Kerna, i powiedział: „Wyciągnij rękę twoją i włóż w bok mój”? Nie, ale modlitwy bywały wysłuchiwane. Jakie modlitwy? Modlił się, żeby nie umarł Rudy Mohn, któremu umyślnie podstawił nogę, tak że Rudy rozciął sobie głowę na kaloryferze. I nie umarł. Mimo dużego upływu krwi to było tylko rozcięcie. Rudy wrócił tego samego dnia z obandażowaną głową i dokuczał mu tymi samymi słowami. Nie mógłby z tego umrzeć. Poza tym Dawid modlił się, aby przysłano mu następnego dnia dwa plakaty wojenne, po które posłał, i chociaż nie otrzymał ich tego dnia, nadeszły w kilka dni później i sterczały z klapy otworu na listy, jak gdyby Bóg czynił mu wymówkę: „Wysłu chuję twoich modlitw na mój sposób, w czasie, który sam wybiorę.” Modlitwy jego stały się potem mniej konkretne, mniej podatne na to, by można było przemienić je w naganę. Jednakże stanowiło to w gruncie rzeczy tylko niepozorny zbieg okoliczności i śmieszne byłoby użyć ich w bitwie przeciw gigantycznej wiedzy H. G. Wellsa! Doprawdy, dowodziły tylko słuszności twierdzenia wroga: „Nadzieja formuje ważne przesłanki na podstawie błahych wydarzeń i dostrzega słowa tam, gdzie w rzeczywistości istnieje tylko gryzmoł.” r Ojciec wrócił do domu. Pracował, chociaż sobota była jogo wolnym dniem. Uczył w szkole w Olinger i spędzał całe dnie na załatwianiu w jakimś dziwnym popłochu różnych niepotrzebnych spraw. Urodzony w mieście, lękał się farmy i chwytał się każdej wymówki, by z niej uciekać. Farma była miejscem urodzenia matki Dawida i ona powzięła myśl, by ją odkupić. Z niespotykaną u niej pomysłowością i uporem osiągnęła ten cel i sprowadziła tu ich wszystkich: syna, męża, matkę. Babka w młodości pracowała na tych polach u boku

męża, a teraz, mając ręce roztrzęsione od choroby Parkinsona, kręciła się bezradnie po kuchni. Zawsze komuś zawadzała. To dziwne, że tutaj na wsi, na tych osiemdziesięciu akrach, byli tacy stłoczeni. Ojciec dawał upust swemu niezadowoleniu w nie kończących się dysputach z matką na temat naukowej uprawy roli. Rozbrzmiewały one poprzez wszystkie godziny zmierzchu, przez całą kolację. — Elsie, ja to wiem, uczyłem się o tym, ziemia to tylko składniki chemiczne. To jedyne, co wyniosłem z czterech lat college‟u, więc nie mów mi, że to nieprawda. — George, wystarczy, że przejdziesz się po farmie, a będziesz wiedział, że to nieprawda. Ziemia ma duszę. — Nie, ziemia to tylko gleba — odparł wypowiadając te słowa z naciskiem, jak gdyby przed bardzo tępą klasą. Zwracając się do Dawida rzekł: — Nie można dyskutować z kobietą. Twoja matka to prawdziwa kobieta. Dlatego ją poślubiłem, a teraz za to cierpię. — Ta gleba nie ma duszy — powiedziała matka — ponieważ zabito ją superfosfatami. Wypalili ją do cna dzierżawcy Boyera. — Boyer to był bogacz, od którego wykupili farmę. — Dawniej miała duszę, prawda, matko? Kiedy ty i tata uprawialiście ją! — Ach tak, chyba miała. — Babka próbowała mniej schorowaną ręką podnieść do ust trochę jedzenia na widelcu. W zmieszaniu podniosła z kolan drugą rękę. Okaleczone palce, sinoczerwone w pomarańczowym świetle stojącej pośrodku stołu lampy naftowej, skute były paraliżem w jeden sękaty hak. — Tylko ludzkie jednostki mają dusze — mówił dalej bezbarwnym tonem ojciec, cedząc słowa. — Jako że Biblia nam to mówi. —— Skończywszy jeść, skrzyżował nogi i żałośnie dłubał zapałką w uchu; aby uchwycić to, co snuło mu się po głowie, przycisnął brodę do szyi i niskim głosem oświadczył Dawidowi: — Kiedy Bóg stworzył twoją matkę, stworzył prawdziwą kobietę. — George, czy nie czytujesz gazet? Czyż nie wiesz, że choć mamy nawozy sztuczne i rozpylacze, pomrzemy w ciągu dziesięciu lat? W naszym kraju każdy mężczyzna powyżej czterdziestu pięciu lat umiera na serce. 3 oj ciec westchnął ciężko i przymrużył pożółkłe powieki, bo ukłuł się zapałką. — Nie ma związku — stwierdził rozdzielając słowa z jakąś bolesną cierpliwością — między sercem i nawozami sztucznymi. To wina alkoholu. Ałkoholu i mleka. W komórkach serca Amerykanina znajduje się za dużo cholesterolu. Nie ucz mnie chemii, Elsie, specjalizowałem się w tym przez cztery lata. y — Tak, a ja specjalizowałam się w grece i nie jestem za grosz mądrzejsza. Matko, odłóż to swoje wahadło! Starowina drgnęła i jedzenie spadło jej z widelca. Z jakiegoś powodu córka irytowała się okropnie widząc przy stole jej chorą rękę. Oczy babki, okruchy popękanego kryształu, osadzone w wodnistym mleku, rozszerzyły się za przekrzywionymi okularami, kołami srebra cienkimi jak nitka, które przylgnęły do czerwonych zagłębień, jakie przez długie lata wyżłobiły w jej białym nosie. W pomarańczowym migocie lampy wydawało się, że cierpi jak potępieniec. Matka Dawida poczęła bezgłośnie łkać. A ojciec nie miał chyba w ogóle oczu, tylko żółte oczodoły w pomarszczonej skórze. Para, unosząca się z talerzy, przesłaniała cały obraz. Było to okropne, ale ta okropność stanowiła coś szczególnego, znanego i kazała mu zapomnieć o tym niejasnym lęku, który jątrzył się boleśnie, jak ogromna rana próbująca się zabliźnić. 0 Musiał wziąć latarkę z łazienki i iść przez mokrą trawę do ubikacji. Tym razem lęk przed pająkami wydał mu się czymś błahym. Położył koło siebie zapaloną latarkę. Na jej soczewce spoczął owad, mały owadzik, komar czy muszka, o tak delikatnej budowie, że słabe światło prześwietliło go, rzucając na deski ściany jego obraz: blady zarys skrzydeł, zamazane, lecz

widoczne jak gdyby przez szkło powiększające poruszenia długich, zda się umocowanych na zawiasach nóżek i ciemny stożek, centrum jego anatomii. Jego drżenie — to bicie serca. Niespodziewanie stanęła przed chłopcem wyraźna wizja śmierci: długi dół W ziemi na szerokość ciała, spuszczają cię do niego, a tam w górze oddalają się pobladłe twarze. Starasz się sięgnąć ku nim, ale twoje ręce są jak przyszpilone. Łopaty sypią brudną ziemię na twoją twarz. Pozostaniesz tu sztywno wyciągnięty, a po jakimś czasie nikt cię już nie wspomni, nikt nie zawoła. Kiedy przesuwa się warstwa skały, palce ci się wydłużają, zęby, pasmo kredy, szczerzą się w upiornym uśmiechu, ziemia się wali, słońce gaśnie, ciemność króluje nieodmiennie tam, gdzie kiedyś promieniały gwiazdy. ^A Pot oblał mu plecy. Zdało się, że wyrósł przed nim mur nie do przebycia. Takie zniweczenie to nie była jeszcze jedna groźba, poważniejsze niebezpieczeństwo, inny rodzaj bólu — to było coś odmiennego w swej jakości. Nie było to pojęcie, które można sobie dowolnie wyobrazić. To przyszło do niego z zewnątrz. Nerwy protestowały gorączkowym napięciem. Wysiłek oporu zrosił mu potem klatkę piersiową, a jednocześnie lęk, który wypełnił całą jego istotę, ogarnął wszystko dokoła: zniszczalna materia poderwała się falą ku gwiazdom, przestrzeń została zmiażdżona. Kiedy wstał garbiąc się odruchowo, by nie zgarnąć głową pajęczyny, czuł się odrętwiały, uchwycony w twarde, zwierające się kleszcze, sztywniał. Zdumiewała go nawet ta ograniczona możność poruszania się. Pod kruchą osłoną drewnianej budy, poprawiając sobie spodnie, poczuł — a była to pierwsza iskra nadziei — że jest zbyt mały, by miał ulec zmiażdżeniu. Ale gdy znalazł się pod gołym niebem i blask latarki z przerażającą szybkością ślizgał się po ścianach dalekiej wozowni i po altanie oplecionej winem, i po olbrzymich sosnach na drodze do lasu — opadł go lęk. Pędził przez czepiającą się stóp trawę, ścigany nie przez dzikie zwierzęta, jakie mogły kryć lasy, nie przez chochliki, o jakich mu~w dzieciństwie opowiadała zabobonna babka, ale przez widma z science fiction, gdzie gigantyczne, szare jak popiół księżyce zakrywają połowę turkusowych niebios. Gdy tak biegł, szara planeta stoczyła się w dół, o cal za nim. Gdyby się obejrzał, zginąłby. I w tym szczytowym jego lęku straszliwe możliwości — rozpadnięcie się słońca, triuTnf insektów, kraby na wybrzeżu jak w Maszynie czasu — wypłynęły z próżni fikcji i uczyniły jeszcze cięższą grożącą mu zagładę. Gwałtownie szarpnął drzwi domu: rozbłysły lampy. Pło nące w różnych miejscach knoty zdawały się być odbiciem w lustrze. Matka zmywała talerze w misce ciepłej wody» babka trzepotała się lękliwie u jej łokci. W bawialni — na dole małego kwadratowego domu znajdowały się dwa długie pokoje — ojciec, siedząc przed czarnym kominkiem, niespokojnie składał i rozkładał gazetę, prowadząc dysputę. — Azot, fosfor, potas to są trzy składniki gleby, które można uzupełniać. Jeden zbiór zboża zabiera setki funtów — opuścił gazetę na kolana i wyliczał na trzech palcach: — azotu, fosforu, potasu. — Boyer nie uprawiał zboża. — Jakikolwiek zbiór, Elsie. Zwierzę ludzkie... — To zabija dżdżownice, George. — Zwierzę ludzkie po tysiącach i tysiącach lat zdobyło sposoby utrzymania chemicznej równowagi gleby. Nie przenoś mnie w ciemnotę średniowiecza. — Kiedy przyjechaliśmy do Olinger, ziemia w ogrodzie była twarda jak łupek. Przez jedno lato stosowaliśmy nawóz kurzy od mego kuzyna i dżdżownice znów się pojawiły. — Jestem pewien, że wieki średnie wydawały się piękne tym, co wtedy żyli, ale ja nie chcę do nich wracać. Mrówki mi chodzą po skórze na myśl o tym. — Ojciec wpatrzył się w ciemną otchłań kominka i mocno ścisnął leżący na kolanach zwój gazet, jak gdyby tylko one powstrzymywały go od cofnięcia się w mrok czasu, od spadania w dół. Matka podeszła do drzwi wymachując mokrymi sztućcami. jj

4

U — A dzięki twojemu DDT nie będzie wkrótce ani jednej pszczoły w okolicy. Kiedy byłam dziewczynką, można tu było jeść nie myte brzoskwinie. — To prymitywizm, Elsie. To godne ciemnoty średniowiecza. — Och, co ty wiesz o średniowieczu! — Wiem to, że nie chcę do niego wracać. Dawid wziął z półki postawiony tam przez siebie tego popołudnia wielki, nie skrócony słownik Webstera, należący kiedyś do dziadka. Przerzucał duże, cienkie karty, wiotkie jak materiał, aż znalazł szukane hasło. Czytał: Dusza. 1. Byt pojęty jako treść, substancja, ożywiający pierwiastek czy też pobudzająca do działania przyczyna życia lub życia jednostki, głównie życia przejawiającego się w aktywności psychicznej; czynnik indywidualnej egzystencji, różny w swej naturze od ciała; zazwyczaj uważa się, że może istnieć oddzielnie... Definicja ciągnęła się dalej, ogarniała greckie i egipskie kontepcje, ale Dawid zatrzymał się na zdradzieckim progu starożytności. Nie musiał czytać dalej. Słowa, starannie zachodzące na siebie niby gonty, utworzyły bezpieczne schronienie. „Zazwyczaj uważa się, że może istnieć oddzielnie...” — cóż mogło być bardziej słuszne, bardziej sprawiedliwe i pewne? yfCOiciec mówił: — Nowoczesny farmer nie mógłby pracować, gdyby musiał zamiatać po krowach. Biedaczysko ma tysiące i tysiące akrów do obrobienia. Nasz nowoczesny farmer stosuje naukowo opracowaną mieszankę i rozsiewa ją dokoła z pomocą tych wspaniałych nowoczesnych maszyn, na które oczywiście nas nie stać. Nowoczesny farmer nie może sobie pozwolić na stosowanie średniowiecznych metod. Matka w kuchni przycichła, ale jej milczenie promieniowało falami gniewu. — No, więc, Elsie, nie wygrywaj ze mną tego, że jesteś kobietą. Pomówmy spokojnie, jak dwoje rozumnych ludzi dwudziestego wieku. Twoi zbzikowani obrońcy organicznej uprawy nie atakują uczciwych nawozów sztucznych, ońi występują przeciw szachrajskim produktom, przeciw oszukańczym firmom. \L Filiżanka brzęknęła w kuchni. Fale gniewu matki do płynęły do twarzy Dawida; policzki mu płonęły jak w poczuciu winy. Już przez sam fakt, że znajdował się w bawialni, stawał się sprzymierzeńcem ojca. Matka stanęła w drzwiach z czerwonymi rękami i łzami w oczach i powiedziała do nich obu: — Wiedziałam, że nie chciałeś tu przyjechać, ale nie myślałam, że będziesz mnie tak zadręczał. Wpędziłeś ojca do grobu swoim gadaniem, a teraz i mnie do grobu doprowadzisz. Dalejże, George, dalej, przynajmniej spocznę w dobrej ziemi. — Chciała się obrócić, napotkała przeszkodę i wrzasnęła: — Matko, nie stój mi ciągle za plecami! Dlaczego nie idziesz spać? — Chodźmy wszyscy spać — rzekł ojciec Dawida, wstając z niebieskiego fotela i uderzając się po nodze gazetą. — To przypomina mi o śmierci. — Ten zwrot Dawid słyszał tak często, że nigdy nie zastanawiał się nad jego znaczeniem. Gdy znalazł się na górze, zdawało mu się, że przezwyciężył już strach. Pościel była świeżo powleczona. Babka wyprasowała prześcieradła żelazkiem z duszą, wydobytym ze strychu w Olinger. To jedną, to drugą rozżarzoną duszę wyciągała z pieca przy pomocy drewnianej rączki. Aż dziw brał patrzeć, jak dobrze dawała sobie radę. W sąsiednim pokoju rodzice pomrukiwali spokojnie, nie brali swych kłótni tak poważnie jak on. Słychać było miłe skrzypnięcie, gdy przenosili lampę z jednego miejsca na drugie. Drzwi były nieco uchylone, więc widział, jak światło się przesuwa i drży. Z pewnością w ostatnich paru minutach, w ostatniej sekundzie lampa rozbłyśnie i drzwi wypełnią się światłem. Na myśl o tym zdjął go strach. Stanęła mu przed oczami jego własna śmierć, w jakimś łóżku, w jakimś pokoju, jakieś tapety na ścianie, jego świszczący oddech, szept lekarzy, zdenerwowani krewni wchodzą i wychodzą, ale on nie pójdzie nigdzie, tylko do dołu

w ziemi. Nigdy już nie dotknie klamki. Szept ustał i lampa w pokoju rodzi ców zgasła. Dawid modlił się, aby doznać pocieszenia. Choć przerażała go ta próba, uniósł obie dłonie w ciemności nad głową, błagał Chrystusa, by ich dotknął. Nie długo, nie mocno, najsłabsze, przelotne dotknięcie wystarczy mu na całe życie. Czekał z dłońmi w powietrzu, które też było materią, zdającą się przesuwać przez jego palce; a może to pulsowanie jego krwi? Włożył dłonie pod koce niepewny, czy zostały dotknięte, czy nie. Bo czyż dotknięcie Chrystusa nie byłoby nieskończenie delikatne? JO ' |2S W całym późniejszym zamęcie, wywołanym ową wizją zagłady, Dawid trzymał się jednej myśli: że wtedy w ubikacji natknął się na rzeczywistość odmienną co do swej jakości, na skałę przerażenia tak mocną, że wesprzeć by się na niej mogły najwyższe gmachy. Potrzebował tylko odrobiny pomocy, słpwa, gestu, potwierdzającego skinięcia, a czułby się pod osłoną pieczęci, bezpieczny. Pewność, uzyskana ze słownika, rozpłynęła się w ciągu nocy. Tego dnia była niedziela, gorący, piękny dzień. W przejrzystym powietrzu niosło się na milę wołanie dzwonów: „Świętujcie, świętujcie!” Tylko ojciec poszedł do kościoła. Wsunął marynarkę na zawinięte rękawy koszuli, wsiadł do małego plyińoutha, zaparkowanego przy wozowni, i wyruszył w drogę z tym samym bolesnym, ponurym pośpiechem, jaki cechował wszystkie jego czynności. Koła auta, gdy zbyt szybko włączył drugi bieg, wzbiły pióropusz czerwonego kurzu.. Matka poszła na skraj pól, by zobaczyć, które krzewy należy przyciąć. Dawid poszedł z nią, choć zazwyczaj wolał pozostawać w domu. Szczeniak biegł za nim w pewnej odległości, skowycząc, gdy pokłuł się na rżysku, ale gdy któreś z nich, matka lub syn, zawracało, by go wziąć na ręce, odwracał się lękliwie. Kiedy znaleźli się na wyniosłości dalekiego pola, matka spytała: — Dawid, co ci jest? — Nic. A dlaczego? iv; Przyjrzała mu się uważnie. Zieleniejące w dali drzewa wplatały się w jej na wpół siwe włosy. Zwróciła się ku synowi profilem i wskazała ręką odległy o pół mili dom. — Widzisz, jak tkwi w ziemi? Dzisiaj już ludzie nie umieją tak wbudować domu w krajobraz. Ojczulek zawsze mówił, że fundamenty kładziono według kompasu. Musimy zdobyć kompas i sprawdzić. Ma patrzeć wprost na południe, ale według mnie południe jest trochę bardziej w tę stronę. Gdy to mówiła stojąc bokiem, wydała mu się młoda i ładna. Miękko zwijające się nad uchem włosy lśniły srebrem, spokojem, czystością — czyniąc ją dziwnie obcą. Nigdy nie zwierzał rodzicom swych trosk — zawsze chyba mieli ich więcej niż on. Z zagubienia rodziców czerpał złudne poczucie własnej siły. I teraz, stojąc na jasnym wzniesieniu, zazdrośnie strzegł tej groźby — którą wyczuwał jak powiew wiatru na koniuszkach palców — że wszystko dokoła, cały ten rozległy widnokrąg zapaść się może w mrok. Pozwoli matce ofiarować sobie jedną tylko pociechę, płynącą z dziwnego faktu, że chociaż przyszła obejrzeć krzewy, nie przyniosła nożyc, żywiła bowiem mocne uprzedzenie do pracy w niedzielę. i i Kiedy wracali do domu, a szczeniak skamląc biegł za nimi, kurz, wznoszący się za daleką linią drzew, oznajmił, że ojciec śpieszy do domu z kościoła. Był już w domu, gdy przyszli. Przywiózł gazetę niedzielną i zgryźliwą uwagę: — Dobson jest zbyt inteligentny dla tych farmerów. Siedzą z rozdziawionymi gębami i nie słyszą nic z tego, co biedak do nich mówi. — Dlaczego myślisz, że farmerzy są nieinteligentni? Ten kraj zbudowali farmerzy. George Washington był jednym z nich. — Ależ są nieinteligentni, Elsie. Są nieinteligentni. George‟a Washingtona już nie ma. Dziś na farmach są tylko ci, co nigdzie nie pasują. Kulawi, chromi, ślepi. Kretyni | jedną ręką, odpadki ludzkie. Przypominają mi o śmierci, gdy tak siedzą z rozdziawionymi gębami.

' — Mój ojciec był farmerem. — Był zawiedzionym człowiekiem, Elsie. Nigdy nie wiedział, co go gryzie. Biedaczysko był zawsze pełen dobrych intencji, ale nigdy nie wiedział, z której strony wiatr wieje. Twoja matka przyzna mi rację. Czy nieprawda, mamo, że ojciec nigdy nie wiedział, co go gryzie? — Ach, myślę, że nie —I powiedziała drżącym głosem stara kobieta i dwuznaczność tego stwierdzenia uciszyła ich oboje. ^/jDawid aż do wpół do drugiej siedział z nosem w gazecie, w dziale humorystycznym i sportowym. O drugiej w kościele w Firetown zbierano się na naukę katechizmu. Przeszedł tutaj z klasy katechetycznej luterańskiego kościoła w Olinger, była to upokarzająca degradacja. W Olinger zbierali się w wieczory środowe, śliczni i eleganccy, w atmosferze zabawy. Później błogosławieni przez pastora o ceg- lastej twarzy, z którego ust słowo „Chrystus” spadało jak płonący kamień, udawali się — śmielsi z nich — do luncheonette i palili papierosy. Tutaj zaś, w Firetown, dziewczęta to były nudne białe cielęta, a chłopaki ubrane w ojcowskie garnitury — kozły o wąskich, śmiałych twarzach. W niedzielne popołudnia spędzano to stadko do ubogiej sutereny kościelnej, pachnącej stęchłym sianem. Ojciec zabrał wóz, by załatwić swe nie kończące się sprawy w Olinger, więc Dawid szedł na piechotę, radując się otwartą przestrzenią i ciszą. Lekcja katechizmu wprawiała go zwykle w zakłopotanie, ale dziś budziła nadzieję, ze wypłynie z niej skinienie, gest — to, czego tak bardzo potrzebował. X*CWielebny Dobson był delikatnym młodzieńcem o wielkich czarnych oczach i drobnych białych kształtnych dłoniach, które w czasie kazań wzlatywały trzepotliwie ku górze, dwie karcące gołębice. Wydawał się trochę nie na miejscu na tej łuterańskiej plebanii. To była jego pierwsza praca. Parafia była rozdzielona, obejmowała jeszcze wiejski kościół odległy o dwanaście mil. Kupiony przed pół rokiem, lśniący zielenią ford wielebnego Dobsona obryzgany bywał aż po szyby czerwonym błotem i rozklekotał się od podskakiwania na nierównych bocznych drogach, po których nieraz się błąkał ku złośliwemu zadowoleniu wielu. Ale matka Dawida lubiła Dobsona i, co miało większe znaczenie dla kariery plebana, lubili go także Haierowie, rodzina sprytnych kupców, sprzedających artykuły spożywcze i traktory, oraz właścicieli hoteli, wodząca rej w kościele w Firetown. Dawid go lubił i czuł się nawzajem łubiany; czasami na lekcji, po jakimś specjalnym wygłupianiu się klasy, Dobson kierował ku niemu pełne łagodnego niedowierzania spojrzenie wielkich czarnych oczu; spojrzenie to, choć pochlebiało chłopcu, budziło w nim również pewien niepokój. b Nauka katechizmu polegała na głośnym odczytywaniu z broszurki z ćwiczeniami odpowiedzi na zagadnienie przygotowywane w ciągu tygodnia, zagadnienie takie jak: „Jam jest... i... mówi Pan.” Potem była chwila pytań, podczas której nikt nigdy o nic nie pytał. Tematem tego dnia było zakończenie Creda. Kiedy przyszedł czas na zadawanie pytań, Dawid zaczerwienił się i zapytał: — Chodzi mi o ciała zmartwychwstanie: czy między chwilą śmierci a Dniem Sądu posiadamy świadomość? Dobson zamrugał powiekami i jego małe ładne usta wydęły się, co oznaczało, że Dawid czyni rzeczy trudne jeszcze bardziej trudnymi. Twarze innych uczniów wyrażały rezerwę, jakby padło niedyskretne pytanie. — Nie, myślę, że nie — odpowiedział wielebny Dobson. — Więc gdzie są nasze dusze podczas tej przerwy? 3.^ W klasie wzrastało poczucie, że dzieje się coś niewłaściwego. Oczy Dobsona załzawiły się jak gdyby od wysiłku, by zachować formalnie uwagę, a jedna z dziewcząt, najgrubsza, posłała afektowany uśmiech swej bliźniaczce, odrobinę mniej grubej. Krzesła ustawione były w nieforemne koło. Prąd, przebiegający przez to koło, przeraził Dawida. Czyżby wszyscy z nich wiedzieli o czymś, o

czym on nie wie? — Można chyba powiedzieć, że nasze dusze są uśpione — powiedział Dobson. — A potem się obudzą i będzie ziemia taka jak zawsze, i wszyscy ludzie, jacy kiedykolwiek żyli? Gdzie będzie niebo? Anita Haier zachichotała. Dobson spojrzał na Dawida uważnie, ale z błyskiem jakiegoś dziwnego, niejasnego przebaczenia, jak gdyby istniał między nimi sekret, który chłopiec narusza. Lecz Dawid nie wiedział nic o żadnym sekrecie. Pragnął tylko, żeby Dobson powtórzył słowa, jakie wypowiadał każdej niedzieli. Ale tego pastor nie chciał zrobić. Jak gdyby tamtych słów nie należało wypowiadać w rozmowie. — Dawidzie, mógłbyś wyobrazić sobie niebo w ten sposób: niebo to coś takiego jak dobro dokonane przez Abrahama Lincolna, które żyje po jego śmierci. — Ale czy Lincoln zdaje sobie sprawę, że ono nadal żyje? — Nie rumienił się już z zakłopotania, ale z gniewu: przyszedł tu w dobrej wierze, a robią z niego głupca. — Czy teraz zdaje sobie z tego sprawę? Powiedziałbym, że chyba nie, ale nie sądzę, by to miało znaczenie. — W głosie katechety brzmiała stanowczość tchórza; była w nim teraz wrogość. — To nie ma znaczenia? — W oczach Boga nie ma znaczenia. — Namaszczenie i oszałamiająca bezczelność tej odpowiedzi wycisnęły łzy wściekłości z oczu Dawida. Opuścił wzrok na książkę, gdzie słowa: Obowiązek, Miłość, Honor, Posłuszeństwo ułożone były na kształt krzyża. — Jeszcze jakieś pytanie, Dawidzie? — zapytał Dobson w nawrocie uprzejmości. Uczniowie hałasowali, zbierając książki. — Nie — powiedział mocnym głosem, chociaż nie zdołał podnieść wzroku. — Czy odpowiedziałem wyczerpująco na twoje pytania? — Tak. i Katecheta zamilkł, jak gdyby to nie on miał się wstydzić, lecz Dawid. Ciężar i gorycz oskarżenia o szalbierstwo padły na chłopca, choć był niewinny. Wychodząc czuł świdrujące spojrzenie katechety na swej twarzy, ale nie mógł podnieść na niego oczu i wiedział, że wygląda to jak przyznanie się do winy. - Ojciec Anity Haier podwiózł go szosą aż do bocznej drogi, potem Dawid powiedział, że dalej pójdzie pieszo. Pan Haier przystał na to, a chłopiec pomyślał, że nie chce zakurzyć swego lśniącego, niebieskiego buicka i dlatego się zgadza. To jest w porządku, wszystko jest w porządku, co jest jasne. Stwardniał jakoś wewnętrznie pod wpływem oburzenia, że go zdradzono, że zdradzono chrześcijaństwo. Prosto biegnąca nie brukowana droga zdawała się odzwierciedlać tę jego twardość. Różowe kamienie przebijały się przez jej mocno udeptaną nawierzchnię. Kwietniowe słońce prażyło z samego środka popołudniowego skłonu nieba. Miało już trochę letniego żaru. Chwasty porastające boki drogi zaszargał kurz. Z zieleniejącej trawy i młodziutkich zbóż, między którymi przechodził, dobiegało monotonne, mechaniczne brzęczenie owadów. W oddali, na skraju lasu, szła drobna postać, ubrana w kurtkę jego ojca. To matka. Zastanawiał się, co za przyjemność znajduje w takich spacerach, jemu brunatne połacie lekko sfalowanej ziemi mówiły tylko o ogromnym zmęczeniu. ¡3^5 Zarumieniona od świeżego powietrza i radości matka wróciła ze spaceru wcześniej, niż się spodziewał, i zaskoczyła go nad Biblią dziadka. Była to gruba, nieduża czarna i książka. Tekturowa okładka była cieńsza w miejscach, gdzie ujmowały ją palce starego, grzbiet zwisał na jednym słabym zawiasie płótna. Dawid szukał miejsca, w którym Jezus mówi do złoczyńcy na krzyżu: „Dziś ze mną będziesz w raju.” Nigdy przedtem sam nie czytał Biblii. A zmieszał się, gdy go matka na tym przyłapała, bo nie cierpiał całego aparatu pobożności. Zatęchłe kościoły, piskliwe hymny, brzydkie nauczycielki ze szkoły niedzielnej i ich głupia literatura — nienawidził w nich wszystkiego oprócz tego, że niosły obietnicę, obietnicę, która w najbardziej przewrotny sposób — jak

gdyby najbrzydsza starucha w mieście dostała królewicza na męża — czyniła możliwymi wszystkie dobre,■ realne rzeczy: zabawy i żarty, i dziewczęta o wysokich piersiach. Nie mógł tego wytłumaczyć matce. Nie było czasu. Jej przesadna troskliwość wypłynęła ku niemu. — Dawid, co ty robisz? — Nic. — Co robisz nad Biblią dziadka? k — Czytam ją. To podobno chrześcijański kraj, nie? 3^ Przysiadła na zielonej sofie, która dawniej stała w słonecznym salonie w Olinger, pod ozdobnym lustrem. Jej twarz jaśniała jeszcze uśmiechem, z którym przyszła. — Dawid, chciałabym, żebyś pomówił ze mną. — O czym? — O tym, czym się trapisz. Oboje z ojcem zauważyliśmy, że się czymś dręczysz. — Zapytałem wielebnego Dobsona o niebo i powiedział, że to coś jak dobre uczynki Abrahama Lincolna, które żyją po jego śmierci. Oczekiwał, że to nią wstrząśnie. — No i? — spytała, spodziewając się czegoś jeszcze. — To wszystko. — A dlaczego ci się to nie podobało? — Nie rozumiesz? To właściwie sprowadza się do tego, że nie ma żadnego nieba. — Nie wydaje mi się, żeby sprowadzało się do tego. A czym chciałbyś, aby niebo było? — No, nie wiem. Ale chciałbym, aby było czymś. Myślałem, że on mi powie, czym jest. Myślałem, że to. jego sprawa. — Zaczynał go ogarniać gniew, wyczuwał w niej bowiem zdziwienie. Uznała widać, że niebo dawno mu wywietrzało z głowy. Musiała sobie dotychczas wyobrażać, że już wszedł, choć w tajemnicy milczenia, do konspiracji, która, jak teraz poznał, otaczała go dokoła. — Dawid — spytała miękko — czy nigdy nie chcesz odpocząć? — Nie. Nie na wieki. — Dawid, jesteś taki1 młody. Kiedy będziesz starszy, zmienią się twoje uczucia. — A dziadka się nie zmieniły. Spójrz, jak zniszczona jest ta książka. — Nigdy nie rozumiałam twojego dziadka. — No, a ja nie rozumiem pastorów, co mówią, że niebo jest jak dobre uczynki Lincolna, które nadal trwają. A jeśli nie jest się Lincolnem? — Myślę, że. wielebny Dobson pomylił się. Postaraj się mu przebaczyć. — Nie w tym sprawa, że się pomylił. Chodzi o to, że człowiek umrze i nigdy się nie poruszy, nie zobaczy nic ani nie usłyszy nic więcej. — Ale — rzuciła z irytacją — złotko, to chciwość z twojej strony chcieć więcej. Skoro Bóg dał nam ten cudowny dzień kwietniowy i dał nam tę farmę, i masz przed sobą całe życie... * — Myślisz zatem, że jest Bóg? — Oczywiście, że tak myślę. — Na twarzy jej odmalowała się ulga, rysy się wygładziły. Poczuł się nieswojo, bo stał zbyt blisko niej i bał się, że wyciągnie rękę, aby go dotknąć. — Stworzył wszystko? Czujesz to? — Tak. — A kto stworzył Jego? — No cóż, człowiek. — Promieniała radością po tej odpowiedzi, póki nie zobaczyła gestu dezaprobaty syna. Była taka prosta, taka nielogiczna, taka prawdziwa kobieta. — To sprowadza się do stwierdzenia, że Go nie ma. ^Wyciągnęła rękę, by ująć go za przegub dłoni, ale on się cofnął. — Dawid, to tajemnica. To cud. Cud tak wspaniały, że wielebny Dobson nie zdołałby ci

tego wyjaśnić. Nie powiesz przecież, że domy nie istnieją, ponieważ człowiek je zrobił. — Nie. Bóg musi być inny. — Ale, Dawid, masz dowody. Spójrz przez okno na słońce, na pola. — Matko, to smutne. Czy nie rozumiesz — chrząknął, bo coś go dławiło w gardle — że jeśli umrzemy i nie będzie nic dalej, to całe to twoje słońce i pole, i wszystko... jest po prostu straszne! To jedna otchłań okropności. — Ależ, Dawid, tak nie jest. To jasne, że tak nie jest. — Wyciągnęła gwałtownie ramiona, wyrażając tym gestem gotowość przyjęcia jego bezradności, a także odzwierciedlając w nim cały swój wdzięk, delikatność i miłość piękna, zakrzepłe w jakiejś biernej intensywności, która sprawiła, że poczuł ku niej głęboką nienawiść. On nie da się odwieść od prawdy. „Jam jest droga i prawda...” — Nie — odpowiedział jej. — Zostaw mnie samego. '^¿/Znalazł za pianinem piłkę tenisową i wyszedł, aby ją odbijać od ściany domu. Wysoko na ścianie widać było miejsce, gdzie brązowy stiuk, nałożony na mur z piaskowca, osypywał się. Celował tam starając się odłupać stiuk jeszcze bardziej. Prócz głębokiego wewnętrznego bólu odczuwał jeszcze niepokój mniejszy wprawdzie, ale bardziej bezpośredni: że sprawił przykrość matce. Posłyszał gruchotanie auta ojca na szosie i poszedł do domu, aby załagodzić sprawę przed jego powrotem. Na szczęście matka nie dyszała dławiącym gniewem, była natomiast chłodna, stanowcza, macierzyńska. Wręczyła mu starą, zieloną książkę, swój uniwersytecki tekst Platona. — Chcę, żebyś przeczytał o jaskini — powiedziała. — Dobrze — odrzekł, choć wiedział, że to na nic się nie przyda. Jakaś tam powiastka nieżyjącego już Greka, dostatecznie ogólnikowa, by jej się mogła spodobać. — Nie przejmuj się, mamo. — Bardzo jestem przejęta. Naprawdę, Dawid, jestem pewna, że coś tam znajdziesz. Kiedy dorośniesz, te sprawy nie będą grały tak wielkiej roli. — Móże być. Ale to jest okropne. • "•'Ojciec grzmotnął w drzwi. Zamki i odrzwia trzymały. Nim babka dokuśtykała do rygla i wpuściła go, otworzył drzwi kopnięciem. Wracał z Olinger, gdzie gorączkował się sprawą biletów na zawody lekkoatletyczne. Chociaż matka zazwyczaj utrzymywała w tajemnicy swe rozmowy z Dawidem, niby jakiś wspólny skarb, teraz zawołała natychmiast: — George! Dawid zadręcza się myślą o śmierci. Ojciec zbliżył się do drzwi salonu, z kieszeniami od koszuli wypchanymi ołówkami, trzymając w jednej ręce pół- kwaterkowe pudełko z topniejącymi lodami, a w drugiej nóż, którym miał rozdzielić na cztery części owe lody, ich niedzielny przysmak. — Więc chłopak zadręcza się myślą o śmierci? Nie myśl o tym nawet przez chwilę, Dawid. Dobrze będzie, jeśli dożyję jutra, a nie zamartwiam się tym. Gdyby byli wzięli strzelbę i zastrzelili mnie w kołysce, byłoby dla mnie lepiej. Byłoby lepiej dla świata. Do licha, śmierć to cudowna rzecz. Wyczekuję jej. Usuńcie śmieci z drogi. Gdyby tu był człowiek, co wymyślił śmierć, przypiąłbym mu medal. — Cicho, George. Wystraszysz dziecko jeszcze hardziej. VSTo nie była prawda. Ojciec nigdy nie przestraszał Dawi da. Ojciec nie mógt mu zrobić nic złego, absolutnie nic. Co więcej, w jego przesadnej pogardzie dla samego siebie chłopiec miał sprzymierzeńca. Dalekiego sprzymierzeńca. Z jakimś strategicznym chłodem widział swą sytuację. Nigdzie w świecie innych ludzi nie znajdzie wskazówki, potaknięcia, którego mu było potrzeba, by mógł zacząć budować fortecę przeciw śmierci. Żadne z nich nie wierzyło. Był sam w tym głębokim dole. Z>p W ciągu następnych miesięcy sytuacja jego zmieniła się trochę. Szkoła była pewną pociechą. Wszyscy ci zmysłowi, uperfumowani ludzie, którzy dowcipkowali i żuli gumę,

wszyscy skazani byli na śmierć, a żaden nie zwracał na to uwagi. W ich towarzystwie Dawid czuł, że poniosą go ze sobą do lśniącego, taniutkiego raju, zarezerwowanego dla nich. Kiedy znalazł się w tłumie, jego lęk cofał się jak fala odpływu, rozumował bowiem, że gdzieś na świecie muszą być ludzie, którzy wierzą w to, co trzeba, a więc im większy tłum, tym większa szansa, że stanie blisko takiej duszy, w zasięgu jej głosu, jeśli tylko zbyt wielka ignorancja nie przeszkodzi mu jej rozpoznać. Na widok duchownych wstępowała weń otucha: cokolwiek myśleli oni sami, ich kołnierzyki były cudownym znakiem, że gdzieś kiedyś ktoś stwierdził, że nie możemy, nie możemy ulec śmierci. Tematy kazań wywieszone na drzwiach kościołów, pobożne slogany w audycjach radiowych nadających muzykę z płyt, rysunki w pismach przedstawiające aniołów czy diabłów — takimi okruchami karmił i utrzymywał przy życiu możliwość nadziei. 3i|-Poza tym starał się zatopić poczucie beznadziejności w hałasie i ruchu. Kręgle mechaniczne w luncheonette stanowiły błogosławioną rozrywkę. Kiedy pochylał się nad syczącą, migającą płytą, słabł ciężar i ucisk w jego piersi. Wdzięczny był ojcu za każdą chwilę mitręgi w Olinger. Wszelka zwłoka opóźniała ten moment, gdy będą musieli wracać razem boczną drogą, w samo serce ciemnej farmy, gdzie jedynym światłem był blask lampy naftowej na środku stołu, która nie rozpraszała złowieszczego półmroku. Stracił chęć do czytania. Bał się, że znowu wpadnie w zasadzkę. W powieściach sensacyjnych ludzie umierali jak wyrzucane lalki, w science fiction kolosy przestrzeni i czasu sprzysięgały się na zgubę ludzkości, a w utworach Wode- house‟a wyczuwał pustkę, odwrócenie od rzeczywistości, które wyrażało się pośrednio goryczą, a stawało się zupełnie jasne w komicznych postaciach nieudanych duchownych. Wszelka wesołość rozpięta była nad otchłanią pustki. Każda godzina spokoju sprowadzić mogła lęk. ) Nawet podczas weekendów Dawidowi i ojcu udawało się uciekać z farmy, a jeśli w pewne soboty pozostawali w domu, to dlatego, aby wykonać jakąś niszczycielską pracę: zburzyć kurnik albo rozpalić ogromne ognisko z gałęzi krzewów, co — matka krzyczała i wymachiwała rękami — groziło pożarem lasu. Kiedy ojciec pracował, czynił to z zapamiętałą gwałtownością. Kiedy rąbał drzewo na podpałkę, kawałki desek kurnika furkotały w powietrzu jak odłamki szrapneli, a ostrze siekierki omal że spadało z rączki. Oblany potem, klął i gryzł wargi, a patrząc na niego czuło się radość. M 0 Nadeszły wakacje. Ojciec wyjeżdżał teraz w przeciwnym kierunku, do ośrodka prac drogowych na szosie, bo otrzymał na okres letni pracę jako nadzorca, a Dawid jak rozbitek porzucony został w samym sercu upału i zieloności, pyłu kwiatów i dziwnej, mechanicznej muzyki, brzęczącej niewidzialnie nad chwastami i lucerną, i zeschłą ogrodową trawą. li^Na jego piętnaste urodziny rodzice, żartując z niego, że jest teraz wiejskim chłopakiem, dali mu remingtona 22. Było to jak zabawa w mechaniczne kręgle, kiedy zabierał strzelbę i szedł do starego pieca w lasach, gdzie wyrzucali rupiecie, stawiał blaszane puszki na brzegu pieca i zestrze- liwał jedną po drugiej. Brał ze sobą długonogiego szczeniaka o pięknym rudoczerwonym futrze, który miał w sobie coś z chow-chow. Mosiądz nienawidził strzelby, ale kochał chłopca, więc szedł za nim. Kiedy rozlegał się świst wystrzału, szczeniak zrywał się i krążył wkoło, coraz bliżej swego pana, aż rozdygotany przypadał do jego nóg. Dawid, zależnie od nastroju, albo strzelał ponownie, albo przyklękał i pieścił swego pupila. Pocieszanie psa w jakimś sensie pocieszało i jego. Uszy psa, stulone z przerażenia, zwijały się tak przedziwnie, tak jakoś — szukał w myśli określenia — pewnie. Przy samej obroży sierść zjeżyła się, odsłaniając na spodzie każdego włosa — czarnego na czubku i mającego na całej swej długości kolor metalu, który użyczył imienia szczeniakowi — miękką biel. Podniecony Mosiądz dyszał ciężko przez nozdrza, dwa eleganckie podłużne otwory, dwie misterne dziurki od klucza w czarnym drzewie. Całe jego ciało, poskręcane i jakby powiązane w supły, było istnym skarbcem takich piękności. A

wąchając jego sierść Dawid miał wrażenie, że wdycha zapach wyraźnie odgraniczonych pokładów ziemi: wilgotnych liści, uprawnej gleby, piasku, gliny i złóż błyszczących minerałów. Ale kiedy wracał do domu i widział książki ustawione na niskich półkach, lęk powracał. Cztery twarde tomy Wellsa jak cztery cienkie cegły, zielony Platon, który zdumiewał go swą dziwną miękkością i czystością, martwi Galsworthy i „Elizabeth”, olbrzymi słownik dziadka, Biblia dziadka i Biblia, którą on sam otrzymał zostawszy członkiem lu- terańskiego Kościoła w Firetown. Widok tych książek przypominał mu o jego lęku i budził go na nowo. Pod jego wpływem popadał w drętwotę i ogłupienie. Rodzice szukali sposobu, aby go rozerwać. — Dawid, mam dla ciebie pracę — powiedziała matka jednego wieczora przy stole. — Jaką? — Jeśli masz zamiar przybierać taki ton, to lepiej nie rozmawiajmy wcale. — Jaki ton? Nie przybieram żadnego tonu. — Babcia uważa, że w wozowni jest za dużo gołębi. — Dlaczego? — Dawid zwrócił wzrok na babkę, ale ona siedziała wpatrując się w płonącą lampę ze zwykłym sobie wyrazem zmieszania. Matka zawołała: — Mamo, on chce wiedzieć dlaczego! / Babka wykonała szybki, gniewny gest chorą ręką, jak gdyby zbierała siłę na odpowiedź, i rzekła: — Brudzą meble. — O to chodzi — przyznała matka. — Niepokoi się o te stare meble z Olinger, których my nigdy nie będziemy używać. Dawid, już od miesiąca męczy mnie tymi gołębiami. Chce, żebyś je powystrzelał. — Wcale nie chcę zabijać — rzekł Dawid. Ojciec stwierdził: — To dziecko jest takie jak ty, Elsie; za dobre na ten świat. Zabijaj albo giń, oto moje hasło. Matka Dawida powiedziała głośno: — Mamo, on nie chce tego zrobić. — Nie chce? — Oczy babki rozszerzyły się jakby w przerażeniu i ręka opuściła się z wolna na kolana. — Ach, zrobię to, zrobię jutro — burknął Dawid i po- wziąwszy tę decyzję poczuł przyjemną rześkość w ustach. — I pomyślałam, że kiedy ludzie Boyera będą składać siano, lepiej byłoby, żeby wozownia nie wyglądała jak gołębnik — dodała niepotrzebnie matka. Wozownia w dzień jest oazą nocy. Pasemka światła, wpadające przez szczeliny w zeschłych gontach, przeszywają sklepienie jak promienie gwiazd, a krokwie, belki poprzeczne i wmurowane w ściany drabiny wydają się — nim oko przywyknie do ciemności — tajemnicze jak gałęzie lasu, w którym straszy. Dawid wszedł tu cicho, ze strzelbą w ręku. Mosiądz skowyczał rozpaczliwie w drzwiach, zbyt przerażony strzelbą, by wejść z chłopcem, a nie mając ochoty opuścić swego pana. Dawid obrócił się ukradkiem, krzyknął na psa: „Do domu”, zamknął przed nim drzwi i zasunął rygiel. Były to drzwi w drzwiach; duże drzwi na wozy i traktory były tak duże i szerokie jak front domu. l^5^Zapach starej słomy podrażnił jego nozdrza. Czerwona sofa, na wpół ukryta pod płótnem ochlapanym czymś białym, wydawała się zrośnięta z tym zapachem, zatopiona weń, zagrzebana. Otwory wysokich metalowych kubłów ziały pustką — jak wejście do jaskini. Różne zardzewiałe przedmioty — zwoje drutu, zapasowe zęby od brony, szufla bez rączki — wisiały na gwoździach powbijanych tu i tam w grube drzewo. Dawid stal przez chwilę nieruchomo; potrzeba było czasu, nim się zorientował, co jest gruchaniem gołębi, a co szumem w uszach. Kiedy

skoncentrował się na gruchaniu, wypełniło całe ogromne wnętrze wozowni gardłowymi, bulgoczącymi odgłosami. ,Nie słychać było poza tym nic. Ptaki kryły się za belkami. Całe światło, jakie tu było, przesączało się przez szpary w gontach, przez brudne okienka i przez małe okrągłe dziury wielkości piłki do koszykówki, znajdujące się wysoko na przeciwległej ■ bocznej ścianie z kamienia, pod krawędzią dachu^W jed- Ct ^nej z tych dziur, po stronie domu, pojawił się gołąb. Bijąc skrzydłami przyfrunął z dworu i przysiadł tu, zarysowany na tle małego skrawka nieba. Czyścił dziobem pióra i gruchał pulsującym, rozedrganym głosem, jakby na próbę. Dawid na palcach posunął się o parę kroków ku niemu, oparł strzelbę o najniższy stopień drabiny, przybitej gwoździami do dwóch poprzecznych belek, i wycelował lufę w maleńki, zawadiacko przekrzywiony łebek. Odgłos wystrzału zdawał się wychodzić ze ściany za nim. Ptak nie upadł ani też nie poderwał się. Wcisnął się natomiast w okrągłą dziurę, wykonując gwałtowne piruety i jak oszalały kiwał głową jakby na zgodę. Dawid z powrotem na- ciąguął kurek i wycelował ponownie, nim zużyty nabój przestał podskakiwać na deskach u jego stóp. Pochylił lufę nieco niżej, ku piersi ptaszka, i uważał, by zupełnie spokojnie nacisnąć cyngiel. Powolny skurcz jego ręki wyrzucił nagle kulę. Przez moment trwał w niepewności, a potem gołąb spadł jak garść szmat, obijając się o ścianę wozowni, na warstwę słomy, która wyścielała w tym miejscu klepisko. Teraz inne gołębie oderwały się od krokwi i z głębszym szumem piór wirowały w mroku. Chciały uciec dziurą. Wbił wzrok w maleńki księżyc błękitu, a kiedy pokazał się tam gołąb i począł iść po grubym na dziesięć cali kamieniu, który wyprowadziłby go pod otwarte niebo — strzelił. Gołąb upadł w kamiennym tunelu, niezdolny wydostać się stamtąd ani na jedną, ani na drugą stronę, choć było w nim jeszcze na tyle życia, że rozpostarł skrzydło, zasłaniając światło. Kiedy skrzydło opadało, wyrzucał je gwałtownie w górę, rozszerzając pióra. Zamknął sobą wyjście. Dawid przesunął się spiesznie na drugą stronę środka wozowni, gdzie ustawiono drugą drabinę symetrycznie do tamtej. Oparł strzelbę na tym samym szczeblu. Trzy ptaki równocześnie zbliżyły się do znajdującego się w górze otworu; zestrzelił jednego, a dwa wyfrunęły. Reszta usadowiła się ponownie w krokwiach. Za poprzecznymi belkami podtrzymującymi dach, w trójkątnym obramowaniu znajdowało się nieco wolnej przestrzeni. Tam to właśnie zagnieździły się i ukryły ptaki. Lecz albo miejsca było tam za mało, albo pociągała je ciekawość, dość że po chwili, gdy oczy chłopca nawykły do kurzu i mroku, ujrzał wychylające się stamtąd i szybko znikające szare plamki. Gruchanie gołębi brzmiało teraz ostrzej: powietrze, wypełnione ich pełnym lęku tremolo, wydawało się czymś płynnym. Zauważył jedną smużkę ptasiej główki, która wychylała się szczególnie uparcie. Zapamiętał to miejsce, wycelował w nie lufę i miał już palec na cynglu, gdy znów pojawiła się główka. Garść puchu zsunęła się z belki i leciała przez całą wysokość wozowni, aż spadła na pokrowiec jakiegoś mebla z Olinger. Tam gdzie ukazywał się ptasi łebek, rozbłysła teraz odrobina światła między gontami. 1(3 Stanąwszy teraz, jako pan i władca, na środku klepiska, zbyt pewny siebie, by podtrzymywać lufę czymkolwiek prócz własnej ręki, Dawid zestrzelił jeszcze w ten sposób dwa ptaki. Czuł się jak wspaniały mściciel. Z cienistej, poszarpanej nieskończoności przestronnego dachu wozowni bezczelne ptaszyska ośmielały się wysuwać łebki, zdecydowane zakłócać jej gwieździste milczenie swym brudnym, bojaźliwym życiem, a on bronił im tego, zręcznie spowijał je znowu w milczenie. Czuł się jak stwórca: z każdej z tych małych smużek i trzepnięć (był taki bystry, że je dostrzegał, a co więcej, trafiał w nie w tej mrocznej wnęce krokwi), z każdej z nich stwarzał całego ptaka. Krótkie zerknięcie, ciekawość, iskierka życia zamieniały się, gdy w nie strzelał, w zabitego wroga, opadającego w dół ca- ' łym swym ciężarem. Dręczyła go niedoskonałość strzału w drugiego gołębia, który wciąż od czasu do czasu

podnosił skrzydło w okrągłej dziurze. Założył nowy ładunek. Przyciskając strzelbę do siebie wspiął się na drabinę. Celownik lufy dotknął jego ucha. Pojawiła się przed jego oczami wyrazista, jaskrawa wizja, niczym na kolorowym przezroczu: oto zastrzelił sam siebie i znajdują go rozciągniętego na klepisku wozowni, pośród ofiar jego strzelby. Otoczył ramionami najwyższy szczebel drabiny, kruchy, zniszczony pręt spięty dwoina pionami, i strzelił w ciało ptaka pod ostrym kątem. Skrzydło opadło, ale wbrew nadziejom Dawida siła uderzenia nie zmiotła ptaka z dziury. Strzelił raz, drugi i trzeci, lecz maleńkie ciałko, za życia lżejsze od powietrza, było wciąż za ciężkie i nie ruszyło się z wysokiego grobu. Z miejsca, gdzie się znajdował, mógł widzieć przez dziurę zieleń drzew i brązowy narożnik domu. Obwieszony pajęczynami, jakie nagromadziły się pomiędzy szczeblami drabiny, wystrzelił w uparty cień cały ładunek, osiem naboi, lecz bezskutecznie. Zszedł z drabiny i uderzyła go cisza panująca w stodole. Pozostałe gołębie musiały uciec przez dziurę. W porządku, miał już tego dosyć. | Wyszedł ze strzelbą na dwór. Matka zbliżała się ku niemu i czuł się mile połechtany widząc, że odsuwała się od niedbale trzymanej przez niego strzelby. — Odprysnął kawałeczek muru domu — rzekła. — Co znaczyły te ostatnie strzały? — Jeden ptak leżał zabity w okrągłej dziurze i próbowałem go zestrzelić na dół. — Mosiądz chowa się za pianinem i nie chce wyjść. Musiałam go zostawić. — Nie moja wina. Nie chciałem strzelać do tych biedaków. — Tylko bez tych uśmieszków. Wyglądasz jak ojciec. Ile zestrzeliłeś? — Sześć. >2> Weszła do wozowni, a-on za nią. Wsłuchiwała się w ciszę. Włosy miała potargane, pewno od szamotania się z psem. — Nie przypuszczam, by inne wróciły — powiedziała znużonym głosem. — Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego dałam się mamie namówić na to. Ich gruchanie było takie przyjemne. Zaczęła zbierać martwe gołębie. Chociaż Dawid nie miał ochoty ich dotykać, poszedł na miejsce, przeznaczone na siano, i podniósł pierwszego zestrzelonego przez siebie ptaka za nie ostygłe jeszcze, twarde, koralowe nóżki. Skrzydła rozpostarły się niespodziewanie, jak gdyby ptak związany był sznurkami, które teraz przecięto. Nie ważył wiele. Dawid zabrał też ptaka zabitego po drugiej stronie wozowni. Matka podniosła trzy gołębie ze środka i poprowadziła syna ku południowi na małe wzniesienie za drogą, które opadało w tę stronę, gdzie znajdowały się fundamenty zniszczonej szopy na tytoń. Zbocze było zbyt strome, by można tu było cokolwiek siać czy też kosić. Rosły tutaj dzikie poziomki wśród trawy. Położyła swój ciężar na ziemi i rzekła: S Będziemy musieli je pogrzebać, bo pies oszaleje. ^2>Dawid położył swoje dwa gołębie na jej trzech; ciała o gładkich piórkach ułożyły się miękko jedno na drugim. Spytał: 1 — Czy mam przynieść ci łopatę? — Przynieś ją dla siebie, ty je zakopiesz. Tyś je zabił. A pamiętaj, że dół ma być głęboki, żeby pies ich nie odkopał. Poszedł do szopy po narzędzia, a ona wróciła do domu. Nie spojrzała swoim zwyczajem ani na sad po prawej stronie, ani na łąkę po lewej, ale trzymała głowę sztywno, nieco przechyloną, jak gdyby nasłuchiwała odgłosów ziemi. 5^ Wykopał dół w miejscu, gdzie nie rosły poziomki, a potem przyjrzał się gołębiom. Nigdy nie widział ptaka z tak bliska. Pióra były bardziej zachwycające niż sierść psa, każde bowiem włókno dostosowane było do kształtu pióra, a pióra z kolei ozdobione były tak, by pasowały do całości wzoru obejmującego ciało ptaka. Zagubił się w geometrycznych liniach, gdy pióra raz rozszerzały się i sztywniały, by utworzyć krawędź potrzebną do lotu, to znów stawały się miękkie i zwarte, by nakryć ciepłcin nieme ciało. A na powierzchni idealnie zorganizowanej,

jednakże prostej aparatury piór kładły się jak dla zabawy różnobarwne desenie, każdy zupełnie inny, wykonane, zda się, w pełnym opanowania uniesieniu, w radości, co zawisła w powietrzu dokoła niego. A przecież te ptaki mnożyły się tysiącami i były tępione jako plaga. Upuścił w pachnącą ziemię gołębia, opasanego szeroką, niebieskostalową wstęgą, na niego rzucił t^-ugiego, połyskującego na całym ciele falami liliowej i szarej barwy. Następny był prawie całkiem biały, tylko na szyi miał łososiowe lśnienia. Kiedy położył dwa ostatnie, wciąż jeszcze miękkie, zdjęta została z niego jakaś twarda skorupa, nerwy stały się po kobiecemu wrażliwe i ogarnęła go pewność, że Bóg, który tak szczodrze obdarzył pięknem te bezwartościowe ptaki, nie zechce przecież zniszczyć całego Swego dzieła, nie pozwalając, by on, Dawid, żył wiecznie. Przełożyła Aldona Szpakowska Goście z Filadelfii Przez tę chwilkę, gdy czekał na otwarcie drzwi, zobaczył kawałek jej uda pod niezupełnie ściągniętą storą. A więc Telma jest w domu. Miała na sobie sportową koszulkę i bardzo krótkie szorty. — 0, do licha, to Janny!— zawołała. Zawsze tak wymawiała jego imię, John, że rymowało się z Annie. Na początku tych wakacji pojechała w odwiedziny do Nowego Jorku i teraz usiłowała mówić tak, jak, jej zdaniem, tam się mówi. — Co też może cię do mnie sprowadzać o takiej dziwnej porze? — Cześć, Teł — odpowiedział. — Mam nadzieję... tak, chyba naprawdę przyszedłem nie w porę, — Znowu wy- skubywała sobie brwi. A tak bardzo chciał, żeby tego nie robiła. Telma wyciągnęła rękę i dotknęła palcami nasady jego szyi. Nie był to specjalnie czuły gest, raczej jakby uprzejme powitanie. — No, też! Janny, wiesz przecież, że ja... że i mama, i ja... bardzo lubimy, jak przychodzisz. Mamo, zgadnij, kto przyszedł o takiej dziwnej porze? — Nie trzymaj Johna przy wejściu — powiedziała pani Lutz. Matka Telmy, usadowiona wygodnie na ciemnoczerwonej kanapce, przyglądała się telewizji z papierosem w ustach. Filiżankę po kawie służącą za popielniczkę miała na podołku, a suknię podciągniętą tak, że widać było kolana. — Dzień dobry pani — zwrócił się do niej John, starając się nie patrzeć na jej tęgie, białe kolana. — Okropnie mi przykro, że przeszkadzam o takiej dziwnej porze. — Wcale nie uważam, że to zła pora. — Zaciągnęła się głęboko i wypuściła dym po męsku, nosem. — Kilkoro młodzieży było tu wcześniej po południu. — Przyszedłbym także, gdyby mi ktoś powiedział. A na to Telma: — E, Janny, tylko nie zaczynaj robić z siebie męczennika! Trzymaj rękę na pulsie, powiadają, jeśli chcesz coś utrzymać. Poczuł na twarzy gorąco, a gdy uświadomił sobie, że musiał się zaczerwienić, zaczerwienił się jeszcze mocniej. Pani Lutz wyciągnęła ku niemu wygniecioną paczkę papierosów. — Zapalisz? — Chyba nie, dziękuję bardzo. — Przestałeś? Tak, to nałóg. Żałuję, że nie przestałam, jak byłam w twoim wieku. Nie jestem zresztą pewna, czy w twoim wieku już zaczęłam. — Nie, tylko muszę zaraz wracać do domu, a moja matka poczuje, że paliłem. Potrafi to wywąchać mimo gumy do żucia. — Czemu musisz zaraz wracać? — spytała Telma. Pani Lutz pociągnęła nosem. — Ja mam zajęte zatoki. Nie czuję już nawet kwiatów w ogrodzie ani potraw na stole. Niech sobie młodzież pali, jak chce, jeśli im to sprawia przyjemność. Nie przejmuję się tym.

Moja Telma, jeżeli tylko zechce, może palić tu, we własnym domu, tu, w tym pokoju. Ale wydaje mi się, że jej to nie smakuje. Prawdę mówiąc, to nawet dobrze. John nie cierpiał przerywać, ale było już prawie pół do szóstej. — Mam taki kłopot... — zaczął. — Kłopot, to okropne! — wykrzyknęła Telma. — Słyszysz, mamo? A ja głupia myślałam, że mnie zaszczycono wizytą. — Nie mów tak — zwróciła jej uwagę matka. — To bardzo skomplikowane... — zaczął John. — Jak nie mam mówić, mamo? Jak nie mam mówić? — Poczekaj, tylko zamknę telewizor — powiedziała pani Lutz przekręcając prawą gałkę. — Oj, mamo, przecież ja na to patrzyłam! — Telma rzuciła się na fotel, tylko nogi jej mignęły. „Urocza jest, kiedy się tak naburmuszy” — pomyślał John. Pani Lutz wyraźnie postanowiła okazywać zainteresowanie. Rozsiadła się szerzej i położyła ręce na kolanach, dłońmi do góry. — To nie jest żaden wielki kłopot — pośpiesznie uspokoił ją John. — Tylko że mamy gości z Filadelfii. — Odwrócił się do Telmy i dodał: — Jeżeli na dziś wieczór coś się szykuje, to nie będę mógł wyjść. — Życie to jedno pasmo rozczarowań. — Co, szykuje się coś? — Jedno pasmo. Na podołku ręce pani Lutz zatrzepotały. — No więc, ci goście z Filadelfii... — Może nie powinienem tym pani nudzić... — zaczął John. Przerwał i czekał, ale ona siedziała patrząc cierpliwie, więc ciągnął dalej: — Mama chce podać wino, a ojciec nie wrócił jeszcze ze szkoły. Może nie zdążyć do domu przed zamknięciem sklepu z alkoholami. Zamykają o szóstej, prawda? Mama jest zajęta sprzątaniem w domu, dlatego ja poszedłem. — Kazała ci iść taki kawał? Biedaku, nie umiesz prowadzić? — spytała pani Lutz. — Oczywiście że umiem. Ale nie mam jeszcze szesnastu lat. — Jesteś taki wysoki, jakbyś miał więcej niż szesnaście. John zerknął na Telnię, żeby zobaczyć, jakie to na niej ¿roniło wrażenie, ale Telma udawała, że czyta jakąś powieść z wypożyczalni, oprawioną w celofan. — Poszedłem piechotą aż do sklepu z alkoholami — wyjaśniał John pani Lutz — ale nie chcieli mi nic sprzedać bez pisemnego zezwolenia. Jakiś nowy sprzedawca. — Troska twoja przygniotła mnie do ziemi — oznajmiła Telma, zupełnie jakby wyczytała to z książki. — Nie zwracaj na nią uwagi, Johnny. Mój mąż lada chwila powinien wrócić. Najlepiej będzie, żebyś poczekał na niego, i razem podjedziecie po to wino, co? — To by było wspaniale! Bardzo pani dziękuję, naprawdę bardzo. Ręka pani Lutz opadła na gałkę telewizora. Jakiś uśmiechnięty gość wygrywał na fortepianie. John nie miał pojęcia, kto to taki; u nich w domu nie było telewizora. Przyglądali się w milczeniu aż do chwili, gdy na ganku zadudniły kroki pana Lutza. Butelki od mleka zadźwięczały, jakby je ktoś potrącił. — Nie zdziw się tylko, jeżeli będzie pod lekkim gazem — uprzedziła pani domu. Nawet nie można powiedzieć, że pan Lutz zachowywał się jak ktoś podpity. Raczej jak zadowolony żonkoś w filmie. Naprzód nazwał Telmę swoim małym durnym ryjkiem i pocałował ją w czoło, potem nazwał żonę swoim dużym durnym ryjkiem i pocałował ją w usta. Wreszcie z powagą uścisnął dłoń Johna i oznajmił, że jest mu bardzo, ale to bardzo miło i jak się miewają rodzice. — Ten nudziarz znowu się tłucze? — spytał wreszcie.

— Tatusiu, to nieważne, mówmy o czym innym — odpowiedziała Telma zamykając telewizor. — Janny chce z tobą pomówić. — I ja chcę pomówić z Johnny‟m — zgodził się ojciec Telmy. Nagle rozpostarł szeroko ramiona i zaczął zaciskać i ' ' ■ i rozwierać pięści. Miał potężną postać i zgolone siwe włosy nad małymi uszami. John nie mógł wykrztusić swojej prośby. Pani Lutz wyjaśniła wreszcie, o co chodzi. Kiedy skończyła, pan Lutz zapytał: — Goście z Filadelfii? Założę się, że to pan William L. Trexler z żoną, co? — Nie, zapomniałem nazwiska, ale jakieś inne. On jest inżynierem, a ona była na studiach z moją matką. — O, ludzie z wyższym wykształceniem! No to trzeba zdobyć dla nich coś bardzo, bardzo dobrego, tak mi się wydaje. \ — Tatusiu — przerwała Telma. — Proszę cię! Zamkną sklep! — Tessie, słyszysz, co mówi John? Ludzie z wyższym wykształceniem. Ludzie z dyplomami. A tu już za chwilę zamkną sklep, więc trzeba się śpieszyć! — Jedną rękę położył na ramieniu chłopca, drugą ujął córkę i szybko wychodząc z nimi zawołał: — Za chwilkę wracamy, mamo! — Jedź ostrożnie — powiedziała jeszcze za nimi pani Lutz z cienistego ganku. Pan Lutz posiadał dużego niebieskiego buicka. — Nigdy nie byłem na studiach — powiedział — ale kupuję sobie nowy wóz, kiedy tylko zechcę. — Mówił to nawet bez złośliwości, raczej było w jego tonie ciche zdumienie. — Och, tatusiu, tylko już z tym nie zaczynaj — wykrzyknęła Telma, kiwając głową do Johna, żeby pojął, co też ona musi stale znosić. „Kiedy ina taką minę — pomyślał John — mógłbym ją zacałować na śmierć.” — Prowadziłeś kiedy taki wóz? — zapytał pan Lutz. — Nie. Jedyne, co umiem prowadzić, to naszego ply- moutha, ale także nie bardzo dobrze. — Z którego on jest roku? — Nie wiem dokładnie. — John doskonale wiedział, że to model 1947. — Kupiliśmy go dobrze po wojnie. Zmienia się biegi. Ten ma automatyczną zmianę biegów, prawda? — Automatyczną zmianę biegów, przekładnię hydrauliczną, światła kierunkowe, w ogóle wóz jak się patrzy — wyliczał pan Lutz. — No powiedz, John, czy to nie śmieszne, żeby twój ojciec, człowiek wykształcony, miał starego plymoutha, a tymczasem ja, co przez całe życie nie przeczytałem więcej niż dwadzieścia czy trzydzieści książek... to absolutnie nie jest sprawiedliwe. — Poklepał błotnik i już się schylił, żeby wsiąść do auta, ale nagle wyprostował się i zapytał: — Chcesz prowadzić? — Tatuś pyta ciebie — powiedziała Telma. — Kiedy ja nie umiem — odpowiedział. — Bardzo łatwo się nauczysz, bardzo łatwo. Po prostu siadasz tutaj, no, szybko, bo już się robi późno. John wsiadł po stronie kierownicy. Spojrzał przez przednią szybę. Wóz był o wiele szerszy'od plymoutha, maska wydawała się szeroka jak okręt. Pan Lutz wskazał na małą dźwignię za kierownicą. —■ Przyciągasz ją do siebie, o tak, x potem wciskasz w jedno z tych wgłębień. „P” oznacza parkowanie, ja tego prawie nigdy nie używam. „W” to wyłączony, tak samo jak w waszym wozie. „J” znaczy jazda; o tu przesuwasz i wtedy wóz sam robi wszystko za ciebie. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu na tym się jedzie. „T” znaczy terenowy, kiedy się jedzie w górę albo w dół. A to „C” znaczy... no co? — Cofanie — powiedział John. — Świetnie, po prostu świetnie. Tessie, ten chłopak jest inteligentny. Nigdy nie będzie

właścicielem nowego auta. A jak te wszystkie litery wziąć do kupy, to ich kolejność możesz zapamiętać takim zdaniem: Przysuń wagę, jeżeli tylko cała. Wymyśliłem to sobie, kiedy uczyłem moją najstarszą prowadzić auto. — Przysuń wagę, jeżeli tylko cała — powtórzył John. — Doskonale. No, to jedźmy. John czuł jakby pustkę w brzuchu. — Co trzeba zrobić, żeby ruszyć? Pan Lutz musiał nie usłyszeć, bo powtórzył tylko: — No to jedźmy — i bębnił palcami po tablicy rozdzielczej. Miał tęgie, kanciaste i owłosione palce. Telma nachyliła się z tylnego siedzenia, tak że jej policzek dotykał prawie ucha Johna i szepnęła: — Przesuń na „J”. Przesunął i zaczął szukać startera. — Jak teraz ruszyć? — spytał Telmę. — Nigdy się właściwie nie przyglądam — odpowiedziała. — W poprzednim wozie był specjalny guzik, ale tutaj go nie widzę. — Naciśnij pedał — zanucił pan Lutz, patrząc z uśmiechem prosto przed siebie — i ruszamy w dal. Ruuusza-my w dal! — Naciśnij gaz t— dodała Telma. John w strachu, żeby mu noga nie drżała, energicznie nadepnął pedał. Motor zawarczał i wóz wystrzelił spod krawężnika. Nim dojechali do następnej przecznicy, dawał sobie zupełnie dobrze radę. — Sunie jak okręt po spokojnej wodzie — zwrócił się do swoich dwojga pasażerów. Bardzo mu się spodobała ta metafora. Pan Lutz mrużąc oczy patrzył przed siebie. — Jak co? — Jak okręt. — Nie jedź tak szybko — powiedziała Tehna. — Bo ten motor jest taki cichy — wyjaśniał John. — Całkiem jak kot we śnie. Zupełnie niespodziewanie z Pearl Street wyjechała ciężarówka. Pan Lutz próbując zahamować przydepnął podłogę przed sobą. John z trudem opanował się, żeby nie parsknąć śmiechem. — Widzę ją — rzekł zwalniając tak, że ciężarówka akurat miała dość miejsca na skręt. — Tym ciężarówkom to się zdaje, że do nich cała droga należy. — Teraz już zdjął jedną rękę z kierownicy i prowadząc drugą przemknął koło autobusu. — Ciekaw jestem, iie można wyciągnąć na szosie. — To dobre pytanie, John — rzekł pan Lutz. — Ale nie znam odpowiedzi... Pewnie z osiemdziesiąt. — Szybkościomierz ma skalę do stu dziesięciu mil. — Znowu zapadła cisza, nikt nie podtrzymywał rozmowy. — Nawet dziecko mogłoby prowadzić taki wóz. — Choćby ty — przytaknęła Telma. To miało oznaczać, że docenia, jak dobrze John prowadzi. Pod samym sklepem stało mnóstwo samochodów, tak że John musiał zaparkować już w drugim rzędzie, nie przy samym krawężniku. — Tak, już nie dalej, nie dalej —powtarzał pan Lutz.— Już dalej nie, dość! — Wyskoczył z auta, zanim jeszcze John zdołał stanąć. — Zostańcie tutaj, wy dwoje — powiedział odchodząc. — Ja to sam załatwię. -— Proszę pana, proszę pana — zawołał za nim John. — Tatusiu! —- krzyknęła Telma. Pan Lutz wrócił:

— O co chodzi, chłopcy i dziewczęta? — John pomyślał, że powiedział to ostro. Prawdopodobnie zaczyna być głodny. — Proszę, tu są pieniądze na to wino. — John wyciągnął z kieszonki na drobne w płóciennych spodniach dwa złożone banknoty dolarowe. — Mama powiedziała, żeby było niedrogie, ale dobre. — Niedrogie, ale dobre? — powtórzył pan Lutz. — Coś mówiła jeszcze o kalifornijskim sherry. — Ale co mówiła? Żeby kupić czy żeby nie kupować? — Zdaje mi się, żeby kupić. — Zdaje ci się. — Pan Lutz odepchnął się od auta i już szedł, odwrócony tyłem do sklepu, mówiąc jeszcze do nich: — Czekajcie tu oboje w aucie. Nie odjeżdżajcie nigdzie, bo robi się późno. Za minutę wracam. John rozparł się wygodnie z ręką spoczywającą wdzięcznie na górnej części kierownicy. — Podoba mi się twój ojciec. ^— Bo nie wiesz, jaki on jest wobec mamy — powiedziała Telma. John przyglądał się wyraźnej linii napięstka i kciuka. Potem poruszył przegubem i patrzył na napinanie się mięśni przedramienia. — Wiesz, co mi jest potrzebne? — powiedział. — Zegarek na rękę. — Och, Janny, przestań podziwiać swoją rękę; to obrzydliwe. Leciutko się uśmiechnął, ale ręka o mocnych, nerwowych palcach leżała nieruchomo na kierownicy. — Duszę bym oddał za to, żeby się teraz sztachnąć. — Tatuś trzyma zwykle papierosy tu w bocznym schowku. Wyciągnęłabym je, ale mam za długie paznokcie. — Zaraz, otworzę to. — Znaleźli starą paczkę papierosów, wyjęli jednego i zapaliwszy, na zmianę zaciągali się dymem. — Och — westchnął — ten pierwszy od rana papieros, kiedy czujesz, jak dym coraz głębiej drapie w gardle! — Patrz, czy tatuś nie idzie. On nie cierpi, kiedy palę. — Telma?! — Co? — Patrzyła mu głęboko w oczy, z twarzą pół ukrytą w niebieskim cieniu. — Nie wyskubuj sobie brwi. — Kiedy ja uważam, że to ładnie. — Tak samo jak z tym nazywaniem mnie Janny. — Potem już była cisza, ale nie z onieśmielenia. — Prędko wyrzuć peta, Janny. Tatuś właśnie wychodzi ze sklepu. Po wyjściu ze sklepu z trunkami pan Lutz był wyraźnie w o wiele poważniejszym nastroju. — Masz, John, trzymaj — powiedział rzeczowo, podając chłopcu dużą, aksamitnoczerwoną flaszkę. — Teraz już ja poprowadzę. Wprawdzie jeździsz jak stary, ale znam drogę. — Ależ ja pójdę piechotą od państwa — zaprotestował John, zupełnie pewny, że pan Lutz nie da mu iść na piechotę. — Bardzo panu dziękuję za wszystko. — Odwieziemy cię do domu. Goście z Filadelfii nie mogą czekać. Przecież nie pozwolimy, żeby ten młodzieniec maszerował piechotą całą milę, prawda, Tessie? — Nie wiedzieli, co odpowiedzieć na tę uwagę, więc cala droga upłynęła w milczeniu, choć parę rzeczy nie dawało Johnowi spokoju. Kiedy auto zatrzymało się pod jego domem, wykrztusił wreszcie: — Przepraszam pana, czy nie było żadnej reszty? — Że co? Ach, byłbym zapomniał. A potem twój ojciec mógłby pomyśleć, że go okantowałem. — Sięgnął do kieszeni i nie patrząc podał Johnowi dolara, dwudziestopię-

ciocentówkę i jednego centa. — 0, jak dużo — zauważył John. To znaczy, że wint» było tanie. Może nie trzeba było oponować, kiedy mama chciała sama iść i kupić. — To twoja reszta — powtórzył pan Lutz. — Bardzo panu dziękuję, naprawdę. — No to do widzenia! — Do widzenia! — John zatrzasnął drzwiczki. — Cześć, Telma. Nie zapomnij tego, co mówiłem — mrugnął. Auto ruszyło, a John poszedł ścieżką ku domowi. „Nie zapomnij tego, co mówiłem” — powtórzył jeszcze raz i mrugnął. Flaszka wydała mu się nagle bardzo zimna i ciężka. Zerknął na etykietę, na której widniały słowa: „Chateau Mouton-Rothschild 1937”. Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbska J utro i ciągle jutro, i tak dalej f^łębiąca się i rozgadana zaczęła jedenasta D wchodzić do sali nr 109. Z rodzaju podniecenia uczniów Mark Prosser wywnioskował, że zbiera się na deszcz. Od trzech lat już uczył w szkole średniej, ale wciąż jeszcze fascynowali go uczniowie, choćby tą podobną jak u zwierząt Wrażliwością: nieomylnie reagowali na każdą zmianę ciśnienia. W progu Brute Young zatrzymał się, a mały Barry Sny- der chichotał mu pod bokiem. Sceniczny śmiech to wznosił się, to opadał coraz niżej ku jakiemuś grzesznemu sekretowi, w którym należało smakować wciąż od nowa, by wreszcie triumfalnie rozgłosić wszem wobec, że on, mały Barry, ma wspólną tajemnicę z bekiem drużyny szkolnej. Barry był szczęśliwy jako popychadło Brute‟a. Tamten nie zwracał na niego uwagi, tylko wykręcając szyję patrzył za siebie, na coś, co jeszcze było za drzwiami. Potem, pod naciskiem nadchodzących, musiał wejść do klasy. Tuż przed oczyma Prossera, tak jak mord trafiający się niespodzianie w kronikarskim fryzie królów i królowych, ktoś dźgnął nagle koleżankę ołówkiem w plecy. Uchyliła się zgrabnie i nie zareagowała. Potem czyjaś ręka wyszarpnęła Geoffreyowi Langerowi od tyłu koszulę ze spodni. Geoffrey, dobry uczeń, nie wiedział w pierwszej chwili, czy śmiać się, czy ostro bronić — iw końcu poprzestał na kompromisowym półobrocie z wyniośle aro gancką miną, która Prosserowi natychmiast skojarzyła się w myśli z odczuwanym ongiś własnym strachem. W całym tym szeregu, w błyskach łańcuszków od kluczy, w prostych liniach odwiniętych mankietów wyraźnie widać było napięcie, którego zwykła zmiana pogody nie mogłaby wywołać. Mark ciekaw był, czy Gloria Angstrom znowu dziś włożyła ten ognistoróżowy sweterek z angory, z króciutkimi rękawkami, prawie bez rękawów. Działało to niepokojąco: ukazywał dwa gładkie ramiona, białe jak uda na tle delikatnej wełny. Dobrze się domyślał. Jaskraworóżowa plama zamigotała wśród gmatwaniny rąk i ramion, gdy ostatnia grupka młodzieży weszła do klasy. — Siadajcie — powiedział Prosser. — No, zaczynamy. Większość posłuchała, ale Peter Forrester, który był w samym środku grupy otaczającej Glorię, dalej tkwił wraz z nią w progu i kończył coś opowiadać, najwyraźniej postanowiwszy wywołać jej śmiech alho zdumienie. Kiedy wreszcie zrobiła zdumioną minę, zadowolony odrzucił w tyl głowę, aż zamigotały jego rude włosy. „Wszyscy rudzi są tacy sami — pomyślał Mark — zawsze te białe rzęsy, , blada, nalana twarz i tarczycowe oczy, na ustach zawsze wyraz nieuzasadnionej pewności siebie. Co rudy — to pozer, bez wyjątku.” Właśnie Gloria wystudiowanym, godnym ruchem doszła na miejsce i zajęła je, a Peter gibko rzucił się na swoje, gdy Prosser wywołał: — Peter Forrester! —I Słucham. — Peter podniósł się spiesznie, szukając w książce przerabianego ustępu.

I — Powiedz nain, proszę, co oznaczają słowa: „Jutro i ciągle jutro, ciągle jutro. To jutro pełza przed nami z dnia na dzień”? Peter zerknął w dół na szkolne wydanie Makbeta leżące na ławce. Jedna z głupszych dziewczynek w tyle sali zachichotała wyczekująco; Peter cieszy! się powodzeniem u koleżanek, dziewczęta w tym wieku mają ptasie móżdżki. — Zamknij książkę, Peter. Mieliście się tego nauczyć na pamięć, o ile pamiętasz. — W tyle ta sama dziewczynka aż zapiszczała z zachwytu. Gloria położyła swoją otwartą książkę tak, że Peter mógł czytać. Peter z trzaskiem zamknął swego Makbeta i patrzył w egzemplarz Glorii. — No — powiedział wreszcie — te słowa oznaczają mniej więcej to, co jest napisane. — A mianowicie? — No, że jutro to jest coś, o czym często myślimy. Coraz to wpełza do naszych rozmów. Cokolwiek mamy planować, musimy myśleć o jutrze. — Aha. Więc, twoim zdaniem, Makbet ma na myśli, że tak powiem, terminarzowoplanowy aspekt naszego życia? Geoffrey Langer roześmiał się, żeby zrobić przyjemność Prosserowi. Przez chwilę nauczycielowi było przyjemnie, ale zaraz uświadomił sobie, że wywołał ten śmiech kosztem ucznia. Po tym jego porównaniu wyjaśnienie Petera wydawało się jeszcze głupsze, niż było. Zaczął się więc wycofywać: '— Przyznaję, że... Ale Peter ciągnął dalej; rudzielcy nigdy nie wiedzą, kiedy przerwać. — Makbetowi idzie o to, że należy przestać się kłopotać o jutro, a żyć tylko dniem bieżącym, bo wtedy można docenić wszystkie cudowne rzeczy, które są tuż koło nas. Mark zastanowił się przez chwilę, zanim zaczął mówić. Postanowił nie pozwalać sobie na sarkazmy. — Cóż, bez wątpienia może jest i prawda w tym, co mówisz, Peter, ale czy wydaje ci się możliwe, żeby Makbet w takiej sytuacji mógł wyrażać podobnie — tu mimo wszystko nie zdołał się opanować — beztroskie poglądy? Geoffrey znowu się roześmiał. Peter zaczerwienił się aż po szyję i wlepił wzrok w podłogę. Gloria z wściekłością wpatrywała się w nauczyciela, wyraźnie chcąc, żeby widział jej minę. Próbował naprawić swój błąd. — Nie rozum mnie, proszę, źle — zwrócił się do Petera. — Ja sam też nie na wszystko umiem odpowiedzieć. Ale wydaje mi się, że cały ten ustęp aż do słów „nic nie znaczy” mówi o tym, że życie to... hm... oszustwo. Że nie ma w nim nic cudownego. — Czy Szekspir naprawdę tak myślał? — spytał Geoffrey Langer tak szybko i nerwowo, że zabrzmiało to piskliwie. Mark wyczytał w pytaniu Geoffreya swoje własne młodzieńcze przeczucie tej strasznej prawdy. Jasne stało się dla niego, co należy teraz zrobić. Polecił, żeby Peter usiadł, i popatrzył przez okno na niebo coraz bardziej szare. Chmury nabierały gęstości. — W dziełach Szekspira — zaczął wolno — wiele jest ciemności, a najciemniejsza ze sztuk to właśnie Makbet. Nastrój jest tu trujący, dławiący. Jeden z krytyków wyraził się kiedyś, że w tej sztuce człowieczeństwo ginie zduszone. — „To zbyt wymyślne”, zganił siebie w duchu i ciągnął dalej: — Mniej więcej w środkowym okresie swej twórczości Szekspir tworzył sztuki o ludziach takich jak Hamlet i Otello, i Makbet, o ludziach, którym albo otoczenie, albo los, albo jakaś własna nieistotna skaza nie pozwalają osiągnąć prawdziwej wielkości. Nawet jego ówczesne komedie gorzko ukazują świat. Wydaje się, jakby zajrzał głębiej, jakby pod jasną i śmiałą warstwą zewnętrzną swych wcześniejszych komedii i sztuk historycznych dojrzał coś strasznego, i to go przeraziło, tak jak kiedyś może

przerazić kogoś z was. — Szukając z uporem właściwych słów -wpatrywał się cały czas w Glorię, nie zdając sobie z tego sprawy. Dziewczyna zmieszana skinęła głową; to już zauważył i uśmiechnął się do niej. Próbował teraz nadać swoim słowom łagodniejszy, mniej autorytatywny sens. — Potem Szekspir wyczuł jednak, odnalazł zbawczą prawdę. Ostatnie sztuki są pogodne i pełne symbolizmu, jak gdyby autor przedarł się przez ponurą rzeczywistość i doszedł do dziedziny, gdzie znowu otacza go piękno. Pod tym względem właśnie cala lwórczośc Szekspira stanowi tak doskonale pełny obraz życia, że chyba żaden pisarz nie dorównał mu nigdy, może z wyjątkiem Dantego, włoskiego poety, który żył parę wieków wcześniej. — Znowu odszedł bardzo daleko od monologu Makbeta. Niejednokrotnie już słyszał od rozbawionych kolegów, żę uczniowie specjalnie starają się go sprowokować do mówienia. Spojrzał na Geoffreya. Obojętnie rysował coś na bloku. Prosser zakończył: —- Ostatnia sztuka Szekspira to niezwykły poemat pod tytułem Burza. Może ktoś z was zechce przeczytać ją sobie do następnego sprawozdania z lektury; termin upływa dziesiątego maja. To nie jest długa sztuka. KI asa bawiła się w najlepsze-. Barry Snyder zajęty był wypisywaniem liter BB na tablicy i zerkał, czy Brute Young to widzi. — Jeszcze raz to zrobisz, Barry — powiedział Prosser — a wyjdziesz z klasy. — Barry zaczerwienił się i próbował pokryć zmieszanie uśmiechem, błyskając oczyma ku Youngowi. Ta głupia z tylnej ławki rysowała kredką usta. — Odłóż to, Alicjo — rozkazał Prosser. Zachichotała i usłuchała. Sejak, Polak, który zarabiał wieczorami, spał oparty o swój stolik, tak że policzek mu zbielał, przyciśnięty do politury drzewa, a usta wykrzywiły się półotwarte. Prosser miał ochotę pozwolić mu spać. Ale uznał, że taki impuls to pewno nie tyle dobroduszność, ile rłiczej chęć ukazania się w łagodnej, zasługującej na własną pochwałę roli; czasem to u siebie odkrywał. Zresztą takie jedno złamanie dyscypliny zachęci innych. Podszedł do Sejaka, potrząsnął go za ramię. Potem skierował uwagę na przód klasy, gdzie szumiało coraz głośniej. Peter Forrester szeptał coś do Glorii próbując ją rozśmieszyć. Twarz jej jednak była chłodna i uważna, jak gdyby wykładowcy udało się sprowokować jej główkę do jakiejś myśli. Może przynajmniej ona słuchała tego, co Prosser mówił. Z podnoszącym na duchu poczuciem, że po rycersku przeprowadza cięcie, Mark powiedział: — Peter, z hałasu, jaki robisz, wnioskuję, że chcesz coś dodać do swojej teorii. Peter odpowiedział uprzejmie: — Nie, proszę pana. Ja zupełnie szczerze przyznaję, że nie rozumiem tej mowy. Proszę, niech pan powie, co to właściwie znaczy? To uczciwe stwierdzenie 'i nieoczekiwane pytanie uciszyło klasę. Wszystkie twarze, białe, okrągłe, wreszcie czegoś ciekawe, zwróciły się ku Markowi. Powiedział: — Ja też nie wiem. Miałem nadzieję, że to wy mi powiecie. Na uniwersytecie, kiedy profesor powiedział coś takiego, wywoływało to ogromny efekt. Skromność profesora, potrzeba twórczej rozgrywki pomiędzy nauczycielem a uczniem miały dramatyczny wpływ na całą grupę. Ale dla jedenastej D ignorancja u wykładowcy była czymś tak niewątpliwie złym jak dziura w dachu. Wyglądało to tak, jakby do tej chwili trzymał czterdzieści sznurków, przyciągających ku niemu czterdzieści twarzy, i teraz nagle przeciął je wszystkie, f Głowy kręciły się, oczy patrzyły w dół, głosy brzęczały coraz głośniej. Niektórzy, zawsze niełatwo przestrzegający dyscypliny, tacy jak Peter Forrester, dawali sobie znaki. — Spokój! — krzyknął Prosser. — Wszyscy! Poezja to nie arytmetyka. Nie ma tu jednej właściwej odpowiedzi. Nie chcę wam narzucać moich własnych wniosków, mimo że dużo

więcej od was miałem do czynienia z literaturą. — Powiedział te ostatnie słowa hardzo głośno i wyraźnie, tak że część słabszych uczniów zdawała się uspokojona. — Wiem zresztą, że nikt z was by tego nie chciał — dodał. Czy mu uwierzyli, czy nie — dość że jako tako się uciszyło. Mark uznał, że może znowu spokojnie przyjąć postawę równego z równymi. Oparł się o krawędź stołu i pytająco przechylił ku przodowi. — A teraz powiedzcie szczerze, czy nikt z was nie ma o tym ustępie własnego zdania, którym warto by podzielić się z całą klasą i ze mną? Jakaś ręka z chusteczką w kwiatki zwiniętą w kulkę podniosła się niepewnie. — Mów, proszę, Tereso — zachęcał ją Prosser. Była to nieśmiała, niezgrabna dziewczyna, której matka należała do sekty świadków Jehowy. — To mi przywodzi na myśl chmury — powiedziała Teresa. Geoffrey Langer wybuchnął śmiechem. — Nie bądź źle wychowany, Geoff — mruknął Prosser w bok do chłopca, jeszcze zanim powiedział głośno: — Dziękuję, Teresp. To bardzo interesujące i słuszne spostrzeżenie. Ruch chmur ma w sobie coś z tego powolnego, monotonnego rytmu, jaki czujemy w słowach: „Jutro i ciągle jutro, ciągle jutro.” To bardzo szare słowa, prawda? — Nikt nie zaprzeczył, nikt nie potwierdził. Za oknami prawdziwe chmury zaczęły się zbierać szybko i słońce nierównymi pasami przecięło salę. Ręka Glorii, przegięta wdzięcznie nad głową, stąła się zupełnie złota. — No, Glorio? — spytał Prosser. Spojrzała znad czegoś na swoim stoliku z nagle rozpromienioną twarzą. — Wydaje mi się, że Teresa miała zupełną rację — odpowiedziała patrząc ze złością w kierunku Geoffreya Langera. Geoffrey tylko chrząknął wyzywająco. — I jeszcze mam pytanie: co to znaczy „pełza przed nami”? — To oznacza płaską, nudną egzystencję z dnia na dzień, taką, powiedzmy, jak życie buchaltera albo urzędnika banku. Albo na przykład nauczyciela — dodał z uśmiechem. Nie odwzajemniła tego uśmiechu. Doskonałe w rysunku czoło zmarszczone było koncentracją. — Ale przecież Makbet prowadził wojny, zabijał królów, zresztą sam był królem, i w ogóle — nalegała. — Tak, ale właśnie to wszystko Makbet potępia jako nic nie znaczące! Rozumiesz? Gloria potrząsnęła głową. — I jeszcze jedno nie daje mi spokoju. Czy to nie głupie, że Makbet zaczyna tak mówić sam do siebie, chociaż wojna trwa i właśnie przed chwilą stracił żonę, i w ogóle? — Nie sądzę, Glorio. Choć wypadki następują bardzo szybko, to jednak myśl jest szybsza. Słaba to była odpowiedź, wszyscy by to sami wyczuli, nawet gdyby Gloria nie mruknęła, niby to do siebie, ale tak, że cała klasa mogła słyszeć: — Moim zdaniem, to zupełny idiotyzm. Mark drgnął, bo nagle zapiekła go świadomość, jak jasno go teraz widzą jego uczniowie.!Jakim t|z musi być w ich oczach dziwadłem, z tymi długimi rękoma, z okularami w rogowej oprawie i z włosami nigdy nie leżącymi gładko — dziwadłem zatopionym w „literaturze”, gdzie w momencie, gdy zaczyna się robić gorąco, król mamrocze jakieś zupełnie niezrozumiałe wiersze. Fakt, że on, Prosser, zachwyca się takimi bzdurami, absolutnie stawia pod znakiem zapytania nie tylko jego zdrowy rozsądek. Każe wręcz wątpić, czy jest mężczyzną^ To i tak dobrze, że nie wyśmiali go kompletnie, bo musiałby uciekać z sali. Spojrzał w dół, zaczął ścierać palcami jednej ręki ubielone kredą palce drugiej. Zgiełk klasy

przeszedł w wymuszoną ciszę. — Robi się późno — rzekł wreszcie. — Posłuchajmy teraz fragmentu, który mieliście nauczyć się na pamięć. Bernard Amilson, ty zaczynasz. Bernard miał wadliwą wymowę, toteż jego recytacja brzmiała: „Jutło i ciągle jutło, ciągle jutło.” Uspokajające było to, że klasa wyraźnie starała się opanować śmiech. Prosser postawił „celująco” w swoim notesie przy nazwisku Bernarda. Zawsze dawał Bernardowi „celująco” za deklamację, chociaż pielęgniarka szkolna twierdziła, że w jamie ustnej chłopca nie ma żadnej organicznej wady. Zwyczaj okrutny, ale uświęcony tradycją, nakazywał, by wszystko zadane na pamięć wygłaszać stojąc na przodzie przed całą klasą. Alicji, kiedy przyszła jej kolej, wystarczyło, że Peter Forrester wykrzywił się, by ją rozśmieszyć, i stała tam bezradna i niema. Profesor przetrzymał ją tak stojącą z dobrą minutę, aż policzki dojrzały jej do wiśniowego karminu, i w końcu wybaczył dziewczynie. Niech spróbuje później. Duża część klasy umiała ustęp wystarczająco dobrze, choć przeważnie opuszczano wiersz: „Aż do ostatniej głoski w księdze życia”, a także „ciska się i puszy” zmieniano na „puszy się i ciska” lub w ogóle na „ciska się i ciska”. Nawet Sejak, który niewątpliwie nie zajrzał nawet do książki przed przyjściem do klasy, dobrnął aż do słów:' „nic o nim nie słychać”. Geoffrey Langer popisywał się jak zwykle tym, że przerywał sam sobie inteligentnymi pytaniami. — „Jutro i ciągle jutro, ciągle jutro”—powiedział—a potem „pełza”. Powinno być chyba „pełzną”, proszę pana? — Ale jest „pełza”. Te trzy słowa odnoszą się w rzeczywistości do jednego „jutra”, a więc odpowiedniejsza jest liczba pojedyncza czasownika. Mów dalej .— Prosser miał już dosyć tego cackania się z Langerem. „Tylko im pozwolić, to tacy wygadani uczniowie wytrącą z rowno- wagi całą klasę.” — Ale bez uwag! — „ ...pełzzza przed nami z dnia na dzień aż do ostatniej głoski w księdze życia. I każde wczoraj oświeca nam, głupcom, drogę do czarnej śmierci. Gaśnij...” 1 —: Nie, nie! — Prosser zerwał się z krzesła. — To przecież poezja! Nie pędź tak, mów wyraźnie. Musi być chwila przerwy, po „głupcom”. — Tym razem Geoffrey wyglądał prawdziwie zdumiony, a sam Mark niezupełnie rozumiał swoją irytację i próbując w myśli zerknąć za siebie, dostrzegł jak gdyby w wilgotnym podszyciu dwoje chmurnych oczu: zgorszone spojrzenie Glorii rzucone Geoffreyowi. Dostrzegł samego siebie w absurdalnej roli stronnika Glorii w jej prywatnej rozgrywce z tym zdolnym chłopcem. Westchnął przepraszająco. — Poezja składa się z wierszy... — zaczął zwracając się do klasy. Gloria podawała jakąś kartkę Peterowi Forresterowi. „Co za bezczelność! Pisać liściki, podczas gdy kto inny zbiera wymówki przez nią spowodowane!” Mark uwięził w dłoni szczupły przegub dziewczyny i wyrwał jej z palców karteczkę. Przeczytał ją szybko, tak aby cała klasa widziała, że czyta, choć zasadniczo nie znosił podobnych metod wychowawczych. Na kartce było napisane: Pete! Absolutnie nie masz racji co do pana Prossera. Uważam, że jest wspaniały, i dużo korzystam z jego lekcji. A już w poezji to jest rajski. Musiałam się zakochać. Tak, chyba jednak się w nim kocham. Co ty na to? Prosser złożył kartkę na pół i wsunął ją do bocznej kieszeni marynarki. — Zostań tu po lekcji, Glorio — powiedział. Potem do Geoffreya: — Proszę jeszcze raz. Zacznij od początku. Podczas gdy chłopak mówił, dzwonek oznajmił koniec lekcji. Była to ostatnia godzina. Sala opróżniła się szybko, została tylko Gloria. Łoskot otwieranych szafek, rzucanych książek i okrzyków dochodził aż tutaj. — Kto ma wóz?

— Daj cygaro, fujaro! — Tam przecież nie możemy ćwiczyć! Mark nie zauważył momentu, kiedy zaczęło padać, ale teraz już lało na dobre. Obszedł szybko salę z kijem do zamykania okien i przy okazji pościągał też story. Zacinające krople spryskały mu ręce. Do Glorii zwrócił się rzeczowym tonem, który, tak samo jak to zamykanie okien przed chwilą, miał przede wszystkim uchronić ich oboje przed zakłopotaniem. — Co do pisania listów... — Siedziała nieruchomo na swoim miejscu na przodzie klasy, a jej krótkie, podczesane w górę włosy wyglądały jak chłodna pochodnia. Siedziała w takiej pozie, skrzyżowawszy na piersiach ręce w króciutkich rękawkach i z opuszczonymi ramionami, jakby jej było zimno. — To nie tylko dowód złego wychowania pisać liściki, kiedy nauczyciel mówi, ale także głupota pisać słowa, które wyglądają o wiele bezsensowniej na papierze, niż gdybyś je powiedziała. — Postawił kij w kącie i podszedł do stołu. — A teraz co do miłości. „Kochać” to jedno z tych słów, które pokazują, co się dzieje obecnie ze starym, przeciążonym językiem. Teraz kiedy gwiazdy ekranu i piosenkarze, kaznodzieje i psychiatrzy używają wciąż tego słowa, przestaje ono znaczyć cokolwiek poza nieokreślonym zaangażowaniem uczuciowym. W tym sensie na przykład kocham i deszcz, i tę tablicę, te stoły, a i ciebie także. To nie znaczy nic, gdy tymczasem dawniej słowo to oznaczało coś wyraźnie zdefiniowanego: chęć dzielenia z kimś drugim wszystkiego, co się ma, wszystkiego, czym się jest. Czas już, byśmy na takie właśnie uczucie wymyślili nowe słowo, a kiedy przyjdzie ci ochota go użyć, szczerze radzę, bądź bardzo oszczędna. Niech ci się wydaje, że to słowo może być użyte tylko raz, jeżeli już nie ze względu na ciebie, to choćby dla dobra języka. Podszedł do swego stołu i upuścił nań dwa ołówki tak, jakby chciał przez to powiedzieć: „To wszystko.” — Bardzo przepraszam — bąknęła Gloria. Trochę zdziwiony rzekł: — Nie ma za co. — Ale pan nie rozumie... — Oczywiście, że nie rozumiem. I prawdopodobnie nigdy nie rozumiałem. Kiedy byłem w twoim wieku, mocno przypominałem Geoffreya Langera. — Na pewno nie! — Była bliska płaczu, mógł na to przysiąc. — No już, Glorio. Idź do domu i nie myśl o tym. Powoli wcisnęła książki pomiędzy nagie ramię a sweterek i wyszła z pokoju typowym dla podlotków melancholijnie powłóczystym krokiem, tak że jej tułów, od ud w górę, zdawał się płynąć ponad rzędami stołów. Co to jest — pytał sam siebie — czego te smarkacze chcą? O co im chodzi? Ślizgać się, tak, coś w tym rodzaju; sunąć gładko po powierzchni, zawsze rytmicznie, zawsze na chłodno, z cichym pomrukiem kółek, bez wyraźnego kierunku. O ile istnieje jakiś raj, to tak właśnie tam będzie. „A już w poezji to jest rajski.'7 Ulubione ich słowo. W co drugiej piosence powtarza się teraz. — Patrzcie no, ten sobie nuci! — Strunk, nauczyciel gimnastyki, wszedł do sali tak cicho, że Mark go nie zauważył. Gloria zostawiła drzwi otwarte. — Och, upadły anioł zadufany w sobie.... — Co, u licha, jest powodem tego szczęścia? — Nie jestem aż szczęśliwy, tylko po prostu mam dobry humor. Nie pojmuję, czemu tego nie doceniasz. — Ale, ale... — Strunk szedł przejściem pośród stołów, przeginając się przesadnie, po kobiecemu, brzemienny plotkami. — Słyszałeś o Murchisonie? — Nie — odpowiedział Mark naśladując szept Strunka.

— Wystawiono go dzisiaj do wiatru, ale jak! — No, no! Strunk zaczął się śmiać, jak zawsze kiedy zabierał się do opowiadania. — Wiesz, za jakiego Don Juana on się uważa? — Pewno że wiem — odpowiedział, chociaż Strunk mawiał tak o każdym koledze z grona nauczycielskiego. — Masz u siebie Glorię Angstrom, prawda? — Mam. — No więc dzisiaj rano Murky złapał ją na pisaniu listu i okazało się, że cały ten list był o tym, jak to ona uważa Murchisona za coś niezwykłego i jak go kocha! — Strunk czekał, myślał, że Mark coś powie, a po chwili ciągnął dalej: — Widać było, jaką mu to zrobiło frajdę. Ale, słuchaj tylko, w czasie lunchu okazało się, że identycznie to samo przydarzyło się Freyburgowi wczoraj na historii! — Strunk śmiał się i śmiał, aż klaskał w ręce z rozbawienia. — Dziewczyna jest za głupia na .wymyślenie czegoś takiego. Wszyscy są-zdania, że to pomysł Forrestera. — Prawdopodobnie — zgodził się Mark. Strunk doszedł za nim aż do szafki, opisując minę Murchisona w chwili, kiedy Freyburg nie wiedząc o niczym opowiadał, co mu się przydarzyło. Mark przekręcił liczbowy zamek swojej szafki 18-24-3. — Wybacz, Dave — rzekł — ale muszę się śpieszyć. Żona czeka na mnie w mieście. Strunk był zbyt gruboskórny, by zauważyć rozdrażnienie Marka. — A ja pędzę do sali gimnastycznej. Dzieciątka nie mogą moknąć na deszczu. Zaraz by mnie mamusie zasypały listami! — Już odbiegał z tupotem przez całą długość hallu i skręcając na samym przeciwległym końcu zawołał jeszcze: — Tylko nic nie mów, wiesz komu! Prosser wyciągnął płaszcz z szafki i włożył go. Na głowie umieścił kapelusz. Potem naciągnął na nogi kalosze, przyszczypując sobie boleśnie palce, i zdjął parasol z wieszaka. Miał ochotę otworzyć parasol już tu, w pustawym hallu, ot tak dla żartu, ale rozmyślił się. A swoją drogą dziewczyna była bliska płaczu — tego był pewien. Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbsha Odlot JN^ając lat siedemnaście byłem biednie ubrany, wyglądałem zabawnie i myślałem o sobie w trzeciej osobie: „Allen Dow chodził wielkimi krokami po ulicy i po domu‟‟, „Allen Dow uśmiechnął się sardonicznie, nie otwierając ust.” Świadomość wyjątkowego przeznaczenia czyniła mnie jednocześnie aroganckim i nieśmiałym. Przed laty, kiedy miałem jedenaście czy dwanaście lat i właśnie przestawałem być małym chłopcem, wdrapałem się pewnego niedzielnego popołudnia wraz z matką — ojciec był zajęty czy też spał — na szczyt Góry Łupkowej, wymarzonej góry dla dziecka, wznoszącej się z jednej strony doliny, w której leżało nasze miasteczko. Pod nami widniało Olinger, liczące może z tysiąc domów, z których najlepsze i największe pięły się ku nam zboczem. Za nimi znajdowały się ulice ceglanych domów, jedno- i dwurodzinnych, domów moich przyjaciół. Opadały ku bladej nitce drogi Alton Pike, łączącej szkołę średnią, korty tenisowe, kino', nieliczne sklepy miasteczka, stacje benzynowe i kościół luteraóski. Po drugiej stronie drogi była reszta domów, między innymi nasz własny, malutka biała plamka widoczna w miejscu, gdzie teren zaczynał się wznosić ku przeciwległej górze, Cedrowemu Szczytowi. Za Cedrowym Szczytem rysowało się wiele innych gór. Spoglądając na południe widzieliśmy drogę, która gubiła się w innych miasteczkach i znikała nam zupełnie z oczu, wijąc się wśród zielonych i brą zowych łat uprawnej ziemi. Wydawać się mogło, że oczom naszym ukazuje się cały kraj, leżący pod cienkim welonem mgły. Byłem już na tyle duży, by czuć się trochę zmieszany, że stoję tu sam z matką, obok skarłowaciałego świerku, na długim skalnym występie. Nagle

matka zanurzyła palce w moje włosy i obwieściła: — Tutaj jesteśmy wszyscy i tutaj pozostaniemy na zawsze. — Wahała się chwilkę, nim powiedziała „na zawsze”, i zawahała się znowu, nim dodała: — Z wyjątkiem ciebie, Allenie. Ty odlecisz stąd. Daleko nad doliną, na poziomie naszych oczu, zawisło w powietrzu kilka ptaków i stąd zaczerpnęła odruchowo swe porównanie, ale dla mnie było ono jak znak, na który czekałem od dzieciństwa. Najtajniejsza głębia mojej istoty poruszyła się w odpowiedzi, poczułem się niezmiernie zmieszany i gniewnie wysunąłem głowę spod jej melodrama- tycznie wyciągniętej ręki. Matka była impulsywna, romantyczna, niekonsekwentna. Nigdy nie udało mi się rozwinąć tego nagłego zapewnienia w spokojny temat rozmowy. To, że traktowała mnie jak zwykle dziecko, wydawało mi się zdradą wizji, którą mi ukazała. Stałem się więźniem nadziei, którą wypowiedziała porywczo i o której zapomniała. Moje nieśmiałe próby usprawiedliwienia pewnych nieprawidłowości w moim zachowaniu — czytanie po nocach, niewracanie w porę ze szkoły — przez nawiązanie do wizji tego „odlotu”, przyjmowała ze zdziwionym, tępym spojrzeniem, jak gdybym plótł nonsensy. Wydawało mi się to okropnie niesprawiedliwe. Nonsensy, tak, chciałem powiedzieć, ale to twoje nonsensy. I oczywiście to właśnie odbierało moim apelom skuteczność: ona wiedziała, że nie uważałem tego nonsensu za swój własny, że cynicznie zamierzałem korzystać zarówno z przywilejów należnych koinuś niezwykłemu, jak i z przyjemności zaznawanych przez ludzi zwyczajnych. Lękała się mego pragnienia, żeby być zwyczajnym. Kiedyś w odpowiedzi na moje zapewnienie, że uczę się latać, zawołała okrutnie, z wypiekami na twarzy: — Nigdy się tego nie nauczysz, będziesz tkwił na tej ziemi i umrzesz tutaj tak samo jak ja! Dlaczego miałbyś być lepszy od sw^ojej matki? Urodziła się o dziesięć mil na południe od Olinger, na farmie, którą ona i jej matka kochały. Jej matka, drobna, drapieżna kobieta wyglądała bardziej na Arabkę niż Niemkę, pracowała w polu razem z mężczyznami i w każdy piątek jechała wozem dziesięć mil na targ. Moja matka, będąc jeszcze malutką dziewczynką, jeździła z nią i myślę, że jazdy te budziły w niej lęk — lęk małej dziewczynki przed rubasznymi, opitymi piwem mężczyznami, którzy ją chwytali i obejmowali, lęk, że wóz się połamie, że nie sprzedadzą tego, co przywieźli, że matka spotka ;się z upokorzeniem, że ojciec jej będzie pijany, kiedy z zapadnięciem nocy powrócą do domu. Piątek był dniem wolnym od pracy dla mojego dziadka i W ten dzień pił. Trudno mi to sobie wyobrazić, bo znałem go tylko jako cierpliwego, lubiącego pouczać starca, postać niemal biblijną, którego jedyną namiętnością było czytanie gazet, a jedyną awersją: Partia Republikańska. Miał w sobie jakieś rysy spotykane u znanych polityków. Teraz, gdy już nie żyje, często widzę u nich coś z niego — jego zegarek na rękę i pełny, kwadratowy brzuch w starych filmach z Teodorem Roósevel- tem, jego buty z cholewkami i jego pochylenie głowy na fotografii Alfalfy Billa Murry‟ego. Alfalfa Bill obraca głowę, by przemówić, i trzyma kapelusz za denko, ujmując je dwoma palcami, a ten delikatny, dworny gest tak żywo przypominał mi dziadka, że wydarłem ilustrację z „Life‟^‟ i schowałem do szuflady. Praca na roli nigdy nie odpowiadała mojemu dziadkowi, chociaż z pomocą żony żył z tego dostatnio. Potem w okresie, kiedy trudno było uniknąć robienia pieniędzy, zaczął inwestować w akcjach. W roku 1922 zakupił w mieście nasz duży, biały dom — wówczas elegancka dzielnica Olinger nie znajdowała się jeszcze u podnóża Góry Łupkowej — i osiadł w nim, żeby zbierać plon dywidend. Do śmierci trwał w przekonaniu, że kobiety są niemądre, a już specjalnie głupie wydawać mu się musiały dwie kobiety ze złamanymi sercami w jego własnym domu. Zamianę pogardzanej pozycji farmera na zaszczytne

stanowisko finansisty uznać musiał za niezmiernie korzystną. W takim świetle i mnie się to przedstawia, ale jak pogodzić moje wyobrażenie o owych pełnych lęku wyprawach na jarmark z żalem, jaki, według zapewnień mej matki, odczuwała i ona sama, i babka, gdy je zabrano z farmy? Może długotrwały lęk wytwarza miłość. A może, co bardziej prawdopodobne, to równanie jest długie i zawiłe, a tych kilka znanych mi czynników — męska duma, jaką napełniało kobietę w średnim wieku posiadanie ziemi, przyjemność, jaką dorastającej dziewczynie dawały konne przejażdżki po polach, wspólne im poczucie wyobcowania w Olinger — jest ujęte w nawias i podniesione do potęgi przez współczynniki, których nie widzę? A może wyjaśnienia wymaga nie miłość do ziemi, ale jej brak w wyrafinowanej dumie mego dziada? Uważał, że go niewłaściwie traktowano, gdy był chłopcem, i żywił do swego ojca urazę, której matka moja nie mogła pojąć. Patrzyła na swego dziadka jak na świętego. Był smukłym olbrzymem, wysokim na ponad sześć stóp — a w jego czasach spotykało się to rzadko — i podobnie jak Adam w raju znał nazwy wszystkich rzeczy. Na starość oślepł. Kiedy wychodził z domu, psy zbiegały się ku niemu, by lizać mu ręce. Kiedy leżał umierający, zażądał jabłka z drzewa rosnącego na krańcu łąki. Jego syn przyniósł mu inne, z sadu koło domu. Starzec odrzucił to jabłko i wtedy mój dziadek poszedł po tamto, ale w oczach matki popełnił czyn okropny: bez powodu, w szaleństwie wyrządził ojcu straszną zniewagę. Cóż takiego zrobił mu jego ojciec? Je dyną konkretną skargą na pradziada, jaką kiedykolwiek słyszałem z ust dziadka, było to, że kiedy jako chłopiec nosił wodę ludziom pracującym w polu, jego ojciec mawiał z ironią: „Podnoś nogi, a opadną same.” Jakież to absurdalne! Wydaje się, że każde pokolenie rodziców popełnia względem swych dzieci okrucieństwa, które za bożym zrządzeniem pozostają niewidzialne dla reszty świata. Pamiętam moją babkę jako drobną kobietę o ciemnych oczach, która odzywała się z rzadka i przekarmiała mnie; pamiętam jej orli profil, który odbijał różowo od żółtych poduszek trumny. Umarła, kiedy miałem siedem lat. Wiem o niej tylko tyle, że miała dwanaścioro rodzeństwa, że za jej życia nasze podwórze było najpiękniejsze w całym mieście i że podobno przypominam jej brata Pete‟a. Moja matka jako dziecko rozwijała się przedwcześnie. Kiedy się przeprowadzili, liczyła czternaście lat i miała za sobą trzyletnią naukę w szkole na wsi. Ukończyła Lake College w pobliżu Filadelfii jako zaledwie dwudziestoletnia dziewczyna, wysoka i przystojna, o uśmiechu pełnym dezaprobaty — świadczy o tym jedna ze zwijających się fotografii, trzymanych w pudle na buty, które często otwierałem będąc dzieckiem, jak gdyby można w nim było znaleźć wyjaśnienie wszystkich domowych kłótni. Matka śtoi na końcu ogrodowej ścieżki, w miejscu, gdzie nasz wymyślnie strzyżony żywopłot kończy się grubą kolumną o kwadratowej podstawie, na której znajduje się kula z liści. W prawym rogu fotografii gałąź kwitnącego bzu tworzy strzępiasty łuk, a za matką dostrzegam pustą przestrzeń, choć odkąd pamiętam, stał tam dom. Pozuje z jakimś wiejskim wdziękiem w długim, przybranym futrem płaszczu, który rozpięła, by pokazać korale i krótką, lecz w jakiś sposób pruderyjną suknię z klapami. Ręce trzyma w kieszeniach płaszcza, beret przykrywa grzywkę z jednej strony i jest w niej jakiś szyk, który uderzał mnie jako coś niedorzecznego, gdy oglądałem tę fotografię siedząc na poplamionym dywanie w źle oświetlonym pokoju pod koniec lat trzydziestych lub w mroku łat wojny. Ten strój, ta dziewczyna wyglądały tak nowocześnie wspaniale. Mojemu dziadkowi w okresie jego zamożności sprawiało przyjemność dawanie córce dużych sum na ubranie. Mój ojciec, młodszy syn prezbiteriańskiego duchownego z Passaic bez grosza przy duszy, przedarł się przez Lake College pracując jako kelner i wciąż jeszcze z lekką niechęcią mówi

0 pięknych strojach, jakie nosiła Lillian Baer. Ta cecha charakteru mej matki przysporzyła mi trochę cierpień w szkole średniej, była bowiem snobką, gdy chodziło o gatunek materiału, i upierała się przy tym, by kupować moje spodnie na co dzień i sportowe koszule w najlepszym sklepie w Alton, a ponieważ mieliśmy mało pieniędzy, kupowała niewiele, podczas gdy ja oczywiście potrzebowałem tego, co posiadali moi koledzy — dużej ilości taniego odzienia. czasie gdy pozowała do tej fotografii, matka pragnęła wyjechać do Nowego Jorku. Co by tam robiła albo, dokładnie mówiąc, co chciała tam robić, tego nie wiem, ale ojciec jej zabronił. „Zabronić” jest dzisiaj tylko łuską słowa, ale w owych czasach na tej dziwacznej prowincji, w ustach „pobłażliwego ojca” musiało być jeszcze wciąż żywą siłą, bo przez lata całe czuło się w tym domu dławiący ciężar tego zakazu, a jako dziecko w chwilach kiedy jedna z nielicznych tyrad mojej matki, wygłaszanych wobec dziadka, rozbrzmiewała szczytowym, łzawym akordem, wyobrażałem sobie, że zakaz ten oplątuje mnie całego 1 sięga w górę nade inną jak ogromny korzeń napotkany przez glistę. Może sprawił to poryw gniewu, że matka wyszła za mojego ojca, Wiktora Dow, który wywiózł ją przy najmniej do Wilmington, gdzie rozpoczynał pracę w zakładzie elektrycznym. Ale przyszła depresja, ojca wyrzucono i młoda para powróciła do białego domu w Olinger, gdzie dziadek przesiadywał nad gazetami, śledząc stopniowy spadek wartości swych akcji, aż do zupełnej ich dewaluacji. Ja się urodziłem. Babka zaczęła zarabiać sprzątaniem i hodowała na naszym ćwierćakrowym podwórzu jarzyny i drób na sprzedaż. Trzymaliśmy kurczęta, mieliśmy spory zagon szparagów. Po jej śmierci w oszołomieniu i lęku wypatrywałem jej nieraz pośród tych szparagów. W lecie wyrastał tam zagajnik delikatnych zielonych drzewek. Niektóre dorównywały mi wysokością. Zdawało się, że ich puszyste dotknięcie to tchnienie jakiegoś ducha, że w gęstą miękką sieć splatających się gałązek dała się złapać zarówno obietnica, jak i groźba. Szparagowy zagajnik był przerażający: pośrodku ścieżki, z dala od domu i alei, spadał na mnie czar, stawałem się maleńki, wędrowałem wśród ogromnych zielonych konarów, mając nadzieję, że znajdę malutki domek z dymem bijącym z komina, a w domku będzie moja babka. Ona wierzyła w duchy i dlatego można było wierzyć, że zjawi się jej duch. Nawet i teraz, gdy sam jeden siedzę w domu i zaskrzypi w kuchni podłoga, oglądam się, czy ona nie wchodzi przez drzwi. A wieczorem, gdy już zasypiam, wywołuje przenikliwym szeptem moje imię albo woła: „Pete.” Matka przyjęła pracę w domu towarowym i za czternaście dolarów tygodniowo sprzedawała materiały pośledniej jakości. W pierwszym roku mego życia w ciągu dnia opiekował się mną ojciec. Dotąd mawia, pochlebiając mi jak zawsze, że tylko dlatego nie oszalał, że musiał się o mnie troszczyć. Może to właśnie sprawiło, że nie znajduję słów na wyrażenie mych uczuć dla niego, jak gdybym wciąż był niemowlęciem i spoglądał na rysującą się nade mną twarz matkującego mi mężczyzny. I ten wspólny rok tłumaczy zapewne jego delikatność w stosunku do mnie, jego ehęć chwalenia mnie, jak gdyby we wszystkim, co robię, tkwiło coś 6mutnego, coś okaleczałego. Żałuje mnie. Moje urodziny zbiegły się z narodzinami wielkiej niedoli — narodowej niedoli. Dopiero niedawno przestał dawać mi przezwisko „Młoda Ameryka”. Jakoś w rok po moim urodzeniu uzyskał stanowisko wykładowcy arytmetyki i algebry w szkole średniej w Olinger i chociaż był tak łagodny i pełen humoru, że nie mógł wejść do klasy, by w krzyczący sposób nie naruszono dyscypliny, znosił to dzień po dniu, rok po roku i w końcu zdobył dla siebie miejsce w tym

obcym mieście, tak że z pewnością jest tam obecnie kilkunastu czy kilkudziesięciu byłych uczniów, mężczyzn i kobiet zbliżających się do wieku średniego, w których tli się jeszcze słowo otuchy, rzućone im przez mego ojca, i którzy pamiętają, że jakimś swoim powiedzeniem pomógł im ukształtować samych siebie. Z pewnością wielu wspomina jego kuglarskie sztuczki, którymi wyrażał swe niezadowolenie z klasy. Trzymał w biurku skonfiskowany pistolet na kapiszony i kiedy usłyszał jakąś specjalnie niemądrą odpowiedź, wyjmował go i z zamyślonym, smutnym wyrazem twarzy strzelał sobie w głowę. Dziadek ostatni poszedł do pracy i najbardziej został zdegradowany. Razem z grupą innych mężczyzn, wynajętych przez miasto, rozrzucał łopatą żwir po ulicach i polewał go smołą. Ludzie ci, ciężcy i jacyś złowrodzy w swych kombinezonach, spowici kłębami pary, dysponujący niezwykłymi, cudownymi narzędziami, mieli jakąś wielkość w oczach dziecka, dlatego też idąc do szkoły i wracając | niej dziwiłem się, że dziadek nie chce pomachać mi ręką ani też w żaden inny sposób zdradzić swojej obecności. Zdumiewająco silny jak na tak wyrafinowanego człowieka dziadek utrzymał się w tej pracy aż do późnej siedemdziesiątki, kiedy to wzrok wypowiedział mu służbę. Moim obowiązkiem stało się wtedy czytanie mu jego ulubionych gazet, gdy siedział' w swym krześle we wnęce" okiennej i szurał w słońcu wciąganymi butami. Znęcałem się nad nim czytając bardzo szybko, a potem szalenie wolno, przeskakując z kolumny na kolumnę, przez co powstawała jakaś długa i chaotyczna historia. Odczytywałem dział sportowy, który go nie interesował, a niewyraźnie bąkałem artykuły wstępne. Tylko szybkość poruszania się jego stóp zdradzała udrękę. Kiedy przerywałem, prosił łagodnie swym pięknym głosem, brzmiącym nieco staroświecko, retorycznie: — Teraz tylko nekrologi, Allenie. Tylko nazwiska, żebym wiedział, czy nie ma tu kogoś znajomego. Kiedy ze złością obrzucałem go nazwiskami, wśród których mogło się znaleźć nazwisko przyjaciela, wyobrażałem sobie, że biorę odwet za moją matkę, byłem przekonany, że ona go nienawidzi, i ze względu na nią również starałem się go znienawidzić. Z nieustannie zmartwychwstających tajemniczych uraz, pogrzebanych dawno w bez- słonecznej ziemi tych czasów, gdy mnie jeszcze nie było, zdołałem wywnioskować tylko jedno: że jest złym człowiekiem, który zrujnował jej życie j— jej, pięknej dziewczynie w berecie. Nie rozumiałem nic. Walczyła z nim nie dlatego, że chciała walczyć, ale dlatego, że nie mogła pozostawić go w spokoju. Czasami, spoglądając znad pokrytego drukiem arkusza, na którym nasze armie kłębiły się w odwrocie niczym przepędzane roje owadów, widziałem, jak starzec pochyla lekko głowę, by ciepło słoneczne padło mu na twarz, zwiędłą delikatną twarz, tak szlachetną w grubej koronie żółtawych włosów. Świtała mi wówczas myśl, że pewno jako 'ojciec nie grzeszył bardziej niż inni ojcowie. 'Ale matka moja posiadała dar przystrajania najbliższych jej ludii w mityczną wielkość. Ja byłem feniksem, mój ojciec i babka — legendarnymi najeźdźcami — świętymi. Ona była produktem niewielkiej wśród Germanów domieszki arabskiej krwi, on pochodził' z protestanckich odłogów New Jersey, oboje zaś służyli swym ziomkom i owładnęli nimi dzięki duchowej sile przetrwania i równie cudownej umiejętności pracy. Bo moja matka czuła, że ich oboje, ją i ojca, zniszczyło małżeństwo, że dali się opanować ludziom lepszym, a jednak mniejszym od siebie. A prawdą było, że mój ojciec kochał mamę Baer i jej śmierć sprawiła, że czuł się jeszcze bardziej wyobcowany niż dawniej. Ojciec i duch babki ustawili po jednej stronie — w cieniu, ale | dala od ciemnego trzonu domu — dziedzictwo szaleństw i zawiedzionych nadziei, które z babki przeszło na matkę, z matki na mnie i które miałem, dorósłszy, zrzucić z

siebie kilkoma uderzeniami skrzydeł. Kiedy miałem siedemnaście lat, na jesieni mego ostatniego roku nauki, pojechałem z trzema dziewczętami na dyskusję do szkoły odległej o sto mil. Wszystkie trzy były bystre, należały do uczennic celujących; szpeciły je te liczne celujące stopnie niby trądzik. Mimo to jednak czułem się podniecony wsiadając z nimi do pociągu wczesnym rankiem w piątek, kiedy to nasi koledzy, odlegli od nas o wiele mil, siadali w ławkach na swej pierwszej lekcji. Blask słoneczny porozciągał słupy kurzu wzdłuż na wpół pustego wagonu, a przez okna odsłaniała się przed nami Pensylwania jak długi zwój brązowego pergaminu z hieroglifami fabryk. Czarne rury ścigały się przez całe mile z torami. W rytmicznych odstępach któraś z nich wyprężała się do góry jak grecka litera — Czemu to robi? — zapytałem. — Czy jest chora? — Zgęszczanie się? — podsunęła Judith Potteiger swoim nieśmiałym, jak^ gdyby przezroczystym głosem. Kochała nauki ścisłe. — Nie — oświadczyłem. — Zwija się z bólu., Chce chwycić pociąg. Uważajcie! — Uchyliłem głowę, naprawdę nieco przestraszony. Dziewczęta roześmiały się. Judith i Catharine Miller były z mojej klasy 1 spodziewały się, że będę zabawny. Trzecia dziewczyna z młodszej klasy, pulchna i drobna, nie wiedziała, czego oczekiwać. I właśnie dla niej, dla nowego audytorium, grałem. Była najlepiej ubrana z nas czworga i najbardziej zrównoważona, co wzbudziło we mnie podejrzenie, że jest najmniej bystra. Wyznaczono ją w ostatnim momencie zamiast chorej członkini dyskutującego zespołu. Znałem ją tylko o tyle, że widywałem ją w korytarzach i na zebraniach. Z odległości wydawała się przysadzista i przedwcześnie dojrzała. Ale z bliska czuło się delikatny zapach perfum, a jej cera odbijała swą przejrzystą jasnością od wytartej czerwieni poduszek przedziału. Miała piękną karnację, cudownie piękną, jedna maleńka kropka, postawiona ołówkiem, byłaby już na niej skazą. Miała równie czyste, wielkie, niebieskie oczy. Gdyby nie podwójny podbródek i zbyt duże i grube usta, mogłaby być skończenie piękną, małą kobietką. Siedziała obok mnie, naprzeciwko dwóch starszych dziewcząt, które coraz bardziej przejmowały rolę chytrych swatek. To one rozsadziły nas w ten sposób. Po południu wzięliśmy udział w dyskusji i zwyciężyliśmy. Tak, Niemiecka Republika Federalna powinna być uwolniona od wszelkiej kontroli aliantów. Szkoła, elegancki zamek na krańcu nędznej osady węglowej, stała się miejscem, do którego zjeżdzali uczniowie z całego stanu na cykl dyskusji mających trwać do soboty. W piątek urządzono tańce w sali gimnastycznej. Tańczyłem przeważnie z Molly, chociaż ku mej udręce zaprzyjaźniła się z paczką chłopaków z Harrisburga, podczas gdy ja sumiennie wodziłem po posadzce Judith i Catharine. Byliśmy — my troje —- niezręcznymi tancerzami i tylko przy Molly czułem, że tańczę dobrze, gdy umykała odważnie przed mymi stopami, a jej policzek muskał moją mokrą koszulę. Sala gimnastyczna była udekorowana pomarańczową i czarną bibułką dla uczczenia Hallowe‟en 1, chorągiewki wszystkich współzawodniczących szkół były przymocowane do ścian, a dwunastoosobowa orkiestra z błogością grała smutne melodie tego roku: Złamane serca, Blisko ciebie, Moje pragnienie. Wypuszczono całą chmarę baloników, piliśmy gwoździkowy poncz, jakaś dziewczyna z tego miasteczka śpiewała. Judith i Catharine postanowiły wyjść przed końcem zabawy i nakłoniłem Molly, żeby również wyszła, chociaż bawiła się świetnie. Jej cudowna skóra na dekolcie zaróżowiła się i połyskiwała. Zdałem sobie sprawę z drgnieniem zaborczej litości, że nie przywykła do względów w naszym mieście i nie przypuszczała, że może być konkurencją dla pięknych dziewcząt z Olinger. Szliśmy razem do domu, w którym zakwaterowano nas czworo, ku dużemu białemu barakowi, własności dwojga staruszków, stojącemu w skromnym odosobnienia wśród ubogich zabudowań. Judith i Catharine skierowały się ku wejściu, ale Molly i ja nieśmiało zadecydowaliśmy — a myślę, że wypłynęło to z jej inicjatywy — że „przejdziemy się

dookoła bloku”. Przeszliśmy całe mile i po północy zatrzymaliśmy się przy barze na kółkach w kształcie trolejbusa. Zjadłem bułkę z mielonym kotletem, a ona zamówiła kawę, co wywarło na mnie pewne wrażenie. Wróciliśmy do domu i otworzyliśmy sobie drzwi kluczem, który nam dano, ale nie poszliśmy na górę do swoich pokoi, lecz siedzieliśmy na dole w ciemnym salonie i przez parę godzin cicho rozmawialiśmy. O czym mówiliśmy? Ja mówiłem o sobie. Trudno jest słyszeć, jeszcze trudniej pamiętać to, co sami mówimy, tak jak trudno byłoby projektorowi filmowemu, gdyby ożył, dostrzec cienie, jakie stwarza jego soczewka. Gdybym mógł przedstawić nagranie mego monologu, rozbrzmiewającego w późnych godzinach tej nocy, z całym jego do słownie przytoczonym zarozumialstwem, zniekształciłbym ten obraz: salon tak daleki od naszego miasta, światło z ulicy wpadające przez szpary .w zasłonach okiennych i tworzące na tapecie świetliste różdżki długości jarda, nasi gospodarze i towarzyszki uśpieni na górze, mój głos, nieustannie rozbrzmiewający westchnieniem, napojona kawą Molly na podłodze koło mego krzesła, jej wyciągnięte na dywanie nogi bez pantofli i dziwny nastrój tego pokoju, jakaś obca mi atmosfera, nie posiadająca smaku ani zapachu, jak gdyby atmosfera jeziorka rozprzestrzeniającej się wody. Przypominam sobie jedną wymianę zdań. Musiałem opisywać spiętrzone fale lęku przed śmiercią, jakie od wczesnego dzieciństwa ogarniają mnie mniej więcej co trzy lata, i zakończyłem przypuszczeniem, że trzeba posiadać wielką odwagę, aby być ateistą. — Ale założę się, że ty nim zostaniesz — rzekła Molly.— Po prostu, żeby pokazać samemu sobie, że jesteś dość odważny. Czułem, że mnie przecenia, i pochlebiło mi to. Po paru latach, pamiętając wciąż wiele z jej powiedzeń, zdałem sobie sprawę z tego, jak wzruszająco niezręczne było nasze przypuszczenie, że ateista to samotny buntownik, ateizm bowiem łączy tłumy ludzi, a zapadanie się w nicość — te ciężkie, ołowiane wody zalewające mnie co jakiś czas — jest dla ńich ciężarem nie bardziej dokuczliwym niż portfel w kieszeni. Ten absurdalny, niedojrzały i fałszywy sąd o swiecie rozbłyskuje w moich wspomnieniach o naszej rozmowie jak jedna z niezliczonych zapałek, które zapalaliśmy. Pokój napełnił się dymem. Zbyt zmęczony, by siedzieć, położyłem się na podłodze koło niej li w milczeniu głaskałem jej srebrzyste ramię, ale byłem wciąż zbyt onieśmielony, by przełamać niesprzyjającą atmosferę, bo nie wiedziałem, że była to atmosfera uległości. Na podeście schodów, kiedy miałem skręcić do swego pokoju, Molly zrobila skromną minkę i pocałowała mnie. Z niezręczną gwałtownością wszedłem w tę atmosferę, która na mnie czekała. Jej szminka rozmazała się brzydko wokół ust. Było to tak, jakby mi dano czyjąś twarz do zjedzenia i przeszkadzały mi w tym kości — czaszka pod skórą twarzy, zęby pod ustami. Przez chwilę staliśmy pod zapaloną na korytarzu lampą, aż rozbolał mnie zgięty kark. Nogi pode mną drżały, kiedy w końcu rozstaliśmy się, by wśliznąć się do swych pokoi. W łóżku pomyślałem: „Allen Dow rzucał się niespokojnie”, i zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz w ciągu tego dnia pomyślałem o sobie w trzeciej osobie. W sobotę rano przepadliśmy w dyskusji. Byłem śpiący, mówiłem rozwlekle i wyniośle, aż niektórzy słuchający nas uczniowie zaczynali buczeć, gdy tylko otwierałem usta. Dyrektor szkoły stanął na podium i wygłosił chłoszczące przemówienie, które położyło mnie i moją sprawę — nie- spętane Niemcy. W drodze powrotnej Catharine i Judith tak nas rozlokowały, że siedzieliśmy przed nimi i mogły śledzić tylko czubki naszych głów. W tej powrotnej drodze odczułem po raz pierwszy w życiu, co to znaczy zapomnieć o swym upokorzeniu na łonie kobiety. Samo dotknięcie twarzą jej twarzy zdolne było zagłuszyć echa tych buczeń. Kiedy całowaliśmy się, czerwony cień wpełzał mi pod powieki i przesłaniał wrogie twarze audytorium podczas owej dyskusji, a kiedy nasze wargi się rozłączały, jasne morze we mnie poczynało się znowu burzyć i znowu wypływały te twarze, wyrazistsze niż przedtem. Z

drżeniem wstydu kryłem twarz na jej ramieniu i w tym ciepłym mroku, gdy kryza jej pruderyjnego kołnierzyka delikatnie drapała mnie po nosie, czułem, że rację miał Hitler i wszyscy łotrzy, zdrajcy, szaleńcy i rozbitki życiowe, kiedy do ostatniego momentu — do uwięzienia czy śmierci — trzymali przy sobie kobiety. Dawniej mnie to dziwiło. W szkole dziewczęta były wyniosłe i dumne, gazety zaś przedstawiały kobiety jako istne monstra uległości. A teraz Molly budssila we mnie otuchę dzięki drobnym poruszeniom i przesunięciom swego ciała, mającym w sobie dziwny posmak poznania w praktyce. Rodzice spotkali nas na stacji. Zdumiał mnie zmęczony wygląd matki. Z obu stron jej nosa widniały głębokie niebieskie wgłębienia, a włosy wydawały się czymś odłączonym od głowy, niby jakaś podniszczona, na wpół siwa peruka, którą niedbale włożyła. Była tęgą kobietą i jej tusza, z którą się zwykle obnosiła jak z jakimś bogactwem, przestała ulegać jej władzy i w mrocznym świetle peronu zdawała się ciążyć nad światem. Zapytałem: — Jak tam dziadek? — Przed kilku miesiącami bóle w piersiach przykuły go do łóżka. — Nadal wyśpiewuje — rzuciła krótko. Mój dziadek już dość dawno zaczął sobie śpiewać, by znaleźć jakąś rozrywkę w swej ślepocie, i o każdej porze jego dźwięczny stary głos rozbrzmiewał hymnami, zapomnianymi komicznymi balladami, pieśniami wojskowych obozów. Jego pamięć zdawała się polepszać z wiekiem. Zdenerwowanie matki wystąpiło wyraźniej w zacisznym wnętrzu samochodu. Jej ciężkie milczenie przygnębiało mnie. — Wyglądasz na zmęczoną, mamo — powiedziałem chcąc sam przystąpić do ofensywy. — To drobiazg w porównaniu z tym, jak ty wyglądasz — odpowiedziała. — Co tam zaszło? Pochylasz się jak człowiek od dawna żonaty. — Nic nie zaszło — skłamałem. Policzki mnie piekły, jak gdyby jej spokojny, mocny gniew potrafił opalać skórę. — Pamiętam matkę tej Bingaman, kiedy się sprowadzaliśmy do miasta. Była to najbardziej zarozumiała smarkata na południe od Alton Pike. Od dawna już zapuścili korzenie w Olinger, jak wiesz. Nie potrzeba im wiejskich chłopaków. Ojciec starał się zmienić temat rozmowy. — No cóż, zwyciężyłeś w jednej dyskusji, Allenie. Ja bym tego nie potrafił. Nie pojmuję, jak ci się to udało. — Ależ wziął to po tobie, Wiktorze. Nigdy nie miałam przewagi nad tobą w żadnym sporze. — Wziął to po ojcu Baerze. Gdyby ten człowiek zajął się polityką, Lillian, uniknąłby wszystkich nieszczęść swego życia. — Ojciec nie umiał dyskutować. Był despotą. Nie chodź z niskimi kobietami, Allenie. Za bardzo się garbisz. — Przecież z żadną nie chodzę, matko. Doprawdy, po co sobie tyle wyobrażasz? — Kiedy wysiadała z pociągu, jej podwójny podbródek tak podskakiwał z dumy, jakby połknęła kanarka. I kazała memu synowi, takiemu chudeuszowi, dźwigać walizkę. A jak przechodziła koło mnie, doprawdy zlękłam się, że mi napluje w twarz. — Musiałem nieść czyjąś walizkę. Jestem pewien, że ona nie wie, kim jesteś. — Jednakże prawdą było, że dużo mówiłem o swojej rodzinie poprzedniego wieczora. Matka obróciła się ku ojcu: — Widzisz, Wiktorze, on jej broni. Kiedy byłam w jego wieku, matka tej dziewczyny zadała mi ranę, która wciąż jeszcze krwawi, a mój rodzony syn napada na mnie z powodu jej pulchnej córeczki. Ciekawe, czy to matka ją namówiła, by go złapała. — Molly jest porządną dziewczyną — wstawił się za nią mój ojciec. — Nigdy nie sprawia mi w szkole kłopotu jak inne zarozumiałe szczeniaki. — Był jednak dziwnie

obojętny, jak na tak po chrześcijańsku myślącego człowieka, wygłaszając to zapewnienie. Przekonałem się, że nikt nie chciał, żebym chodził z Molly Bingaman. Moi przyjaciele — bo dzięki temu, że byłem zabawny, miałem kilku przyjaciół, kolegów z mojej klasy, którzy flirtowali nad moją głową, ale którym mogłem towarzyszyć w roli błazna na wspólnych wycieczkach — nigdy nie rozmawiali ze mną o Molly, a kiedy przyprowadzałem ją do nich na zabawy, odnosiłem wrażenie, że ją ignorują, więc przestałem ją ze sobą zabierać. Nauczyciele uśmiechali się jakimś sztywnym uśmiechem, kiedy widzieli nas razem, podpierających jej szafkę albo * kręcących się po schodach. Nauczyciel angielskiego z jedenastej klasy, jeden z moich obrońców w gronie nauczycielskim, człowiek, który zawsze się starał mnie „rozbudzić”, by „wydobyć” ze mnie moje „możliwości”, wziął mnie na bok i tłumaczył mi, jaka jest głupia. Nie może pojąć logicznych zasad składni. Wyjawił mi, jakie błędy popełnia przy logicznym rozbiorze zdania, jak gdyby zdradzały one — w istocie też zdradzały — jej tępotę, zręcznie przysłoniętą dobrymi manierami. Nawet państwo Faber, ultrarepublikańska para prowadząca Luncheonette w pobliżu szkoły, okazywali złośliwą radość, ilekroć przestawaliśmy chodzić ze sobą, i uparcie traktowali moje przy- » wiązanie do Molly jak wesoły kawał, taki sam jak moje udawanie przed panem Faberem, że jestem komunistą. Zdawało się, że całe miasteczko dało się otumanić bajeczkom mej matki, że moim właściwym przeznaczeniem jest odlecieć stąd. Zdawać by się mogło, że jestem jakimś odmieńcem w stadzie i starsi miasteczka oddzielili mnie ■od towarzyszy i zgodzili się puścić we właściwym czasie na bieloną trawkę. Odpowiadało to dwuznacznym uczuciom, jakich doznawałem w Olinger, jak gdyby mi jednocześnie pochlebiano i odrzucano mnie. Rodzice Molly okazywali dezaprobatę, ponieważ w gruncie rzeczy uważali moją rodzinę za „białą nędzę”. Uparcie wbijano mi w głowę, że Molly jest czymś gorszym ode mnie, więc nie zastanowiłem się nad tym, że przy zastosowaniu innej skali ocen, ja mogę się okazać czymś gorszym od niej. Poza tym sama Molly mnie broniła. Tylko raz, doprowadzona do ostateczności moimi nużącymi, pyszałko- watymi wyznaniami, powiedziała, że jej matka mnie nie lubi. — Dlaczego? — zapytałem szczerze zdziwiony. Podziwiałem panią Bingaman — tak dobrze wyglądała na swoje lata |—i czułem się wesół w jej domu z białymi boazeriami i odpowiednio dobranym umeblowaniem, i wazonami irysów odbijającymi się w lśniących lustrach. — Ach, nie wiem. Uważa, że jesteś niepoważny. — Ależ to nieprawda. Nikt nie bierze siebie bardziej poważnie niż ja. Podczas gdy Molly strzegła mnie przed przykrościami ze strony swej rodziny, ja informowałem ją mniej lub bardziej bezpośrednio o uczuciach mojej rodziny. Do wściekłości doprowadzało mnie to, że nie dawano mi być dumnym z niej. W rezultacie ciągle ją pytałem: dlaczego jest taka głupia na angielskim; dlaczego nie umie sobie pozyskać moich przyjaciół; dlaczego wygląda jak klucha? Zadawałem jej to ostatnie pytanie, choć jakże często, zwłaszcza w chwilach większego zbliżenia, wydawała mi się piękna. Byłem na nią zły przede wszystkim dlatego, że cała ta historia wydobyła z mej matki cechy poniżające: jej histerię, brutalność,- czego bym nie zakochawszy się H Molly pewnie nie musiał oglądać. Miałem nadzieję, że utrzymam całą tę sprawę w tajemnicy przed matką, ale nawet gdyby nie miała tak dociekliwej intuicji, ojciec w szkole widział wszystko. A czasami matka mówiła, że niech tam, mogę sobie chodzić z Molly, ale że ojciec jest zgnębiony. Jak rozjuszony pies, uwiązany za nogę, kłapała zębami na wszystkie strony, wymyślając niestworzone rzeczy. Twierdziła na przykład, że pani Bingaman nasłała Molly na mnie po prostu dlatego, żebym nie poszedł do college,u i żeby moja rodzina nie mogła mieć powodu do dumy — wtedy oboje z ojcem zaczynaliśmy się gwałtownie śmiać. Tej zimy śmiech w na szym domu brzmiał jak przestępstwo. Dziadek był umierający i leżąc na górze śpiewał, kaszlał lub śmiał się, zależnie od nastroju, a my byliśmy zbyt biedni, by opłacać pielęgniarkę,

ale zbyt dobrzy i lękliwi, by oddać go do zakładu. W gruncie rzeczy ten dom nadal należał do niego. Mojej matce ściskało się serce na każdy odgłos z jego pokoju, nie mogła spać na górze w pobliżu niego i spędzała bezsenne noce na sofie na dole. Znajdując się w rozpaczliwym stanie, z twarzą zalaną łzami, mówiła mi rzeczy nie do wybaczenia. Nigdy nie widziałem tyle łez co tej zimy. Ilekroć matka płakała, ja doprowadzałem do płaczu Molly. Doszedłem w tym do perfekcji, co było rzeczą zupełnie naturalną u jedynaka, którego przez całe życie otaczali dorośli, obdzierający się nawzajem ze skóry, by dotrzeć do prawdy. Zdawało się, że nawet w momentach największego naszego zbliżenia, gdy każde z nas było na wpół obnażone, mówiłem jej coś, co ją upokarzało. Nigdy nie doprowadzaliśmy tego zbliżenia do końcowego stadium. Kierowałem się w tym mieszaniną idealizmu i przesądu; czułem, że jeżeli odbiorę jej dziewictwo, będzie moją na zawsze. Za bardzo polegałem na technikaliach, oddała mi się przecież i tak, i była moja, i jest moja, bo im dłużej wędruję w kierunku, w którym z nią iść nie mogłem, tym jaśniej widzę, że była jedyną osobą, która kochała mnie bez żadnej dla siebie korzyści. Byłem nieładnym, śmiesznie ambitnym wiejskim chłopakiem i nawet nie chciałem jej powiedzieć, że ją kocham, nie chciałem wymówić słowa „miłość”. Była to zimna pedanteria i wzdragam się na myśl o tym teraz, kiedy już niemal zapomniałem kontekstu wzruszeń, w którym wydawała się wskazana. Poza chorobą dziadka, żalem mej matki, oczekiwaniem na wiadomość, czy zdobyłem stypendium do jedynego college‟u, który uznano za dostatecznie dobry dla mnie, ciążyło na mnie załatwienie zbyt wielu drobnych spraw mojej klasy. Odpowiadałem za opisy w kronice naszego rocznika, za szatę graficzną gazetki szkolnej, przewodniczyłem Klasowemu Komitetowi Podarków, kierowałem zgromadzeniem seniorów i wykonywałem przeróżne zlecenia nauczycieli. Przerażony opowiadaniami ojca o załamaniach nerwowych, jakie widział, nasłuchiwałem, czy w mózgu mi nie trzaska, i widziałem, jak ta szara masa o nieskończonej ilości wewnętrznych powiązań rozciąga się na zewnątrz, staje się całym moim światem, jednym nieprzeniknionym organicznym więzieniem, i czułem, że muszę się z niego wydostać, że jeśli zdołam z niego wyskoczyć w słoneczny czerwiec, będę miał nad głową błękitne niebo i wszystko będzie w porządku na całe życie. Pewnego piątkowego wieczora na wiosnę, kiedy przez godzinę bezskutecznie usiłowałem skreślić do naszej kroniki trzydzieści pięć serdecznych słów o pewnej nijakiej dziewczynie na kursie sekretarskim, do której nigdy nie odezwałem się słowem, dobiegł mnie z góry kaszel dziadka. Brzmiała w nim taka nuta, jakby pękała jakaś sucha błona. Ogarnęła mnie panika. Krzyknąłem w górę schodów: — Mamo! Muszę wyjść. — Jest wpół do dziesiątej. — Wiem, ale muszę wyjść, bo oszaleję. Nie czekając na jej odpowiedź ani na znalezienie płaszcza wyszedłem z domu i wyciągnąłem z garażu nasz stary samochód. W końcu ubiegłego tygodnia ponownie zerwałem z Molly. Przez cały tydzień nie odzywałem się do niej, chociaż widziałem ją raz u Fabera z chłopcem z jej klasy. Odwróciła się ode mnie, a ja stojąc obok kręgli mechanicznych posyłałem w jej stronę dowcipne uwagi. Nie osinie* liłem się zapukać do jej drzwi tak późno wieczorem, zaparkowałem tylko po przeciwnej stronie ulicy i patrzyłem w oświetlone okna jej domu. Przez okno ich salonu widziałem jeden z wazonów pani Bingaman, z cieplarnianymi irysami, stojący na białej półeczce nad kominkiem, a przez otwarte okno mego wozu wpadał wiosenny powiew,' niosąc z sobą delikatny zapach wilgotnych jesionów. Myślałem, że Molly jest na randce z tym kretynem z jej klasy. Ale nagle otworzyły się drzwi domu Bingamanów i jej postać zarysowała się w prostokącie światła. Była do mnie zwrócona tyłem, miała płaszcz przerzucony przez ramię i zdawało mi

się, że słyszę wrzaski jej matki. Molly zamknęła drzwi, sfrunęła z ganku, przebiegła przez ulicę i wskoczyła do mojego wozu, mając oczy spuszczone, pogrążone w cieniu. Przyszła. Kiedy już w końcu zapomnę o wszystkim innym — o jej delikatnym zapachu, o chłodzie jasnej skóry, o tym, że jej dolna warga była jak wygięta poduszeczka z dwóch materiałów — zewnątrz sucha, czerwona, wewnątrz wilgotna i różowa — wciąż jeszcze mieć będę w sercu gorzki ból na myśl o tym, że wówczas przyszła do mnie. Kiedy odprowadziłem ją do domu i powiedziała mi, żebym się nie martwił, bo jej matka lubi krzyczeć, pojechałem do otwartego przez całą noc baru tuż za granicami Olinger i zjadłem trzy bułki z siekanym kotletem wołowym, zamawiając po jednym na raz, a także wypiłem dwie szklanki mleka. Dobiegała druga, kiedy wróciłem do domu; matka jeszcze nie spała. Leżała na sofie w ciemnościach, a na podłodze radio cicho grało „Dixiland”, była to transmisja z Nowego Orleanu przez Filadelfię. Muzyka radiowa towarzyszyła stale jej bezsennym nocom. Zagłuszała hałasy płynące z pokoju dziadka, a poza tym matka w ogóle lubiła muzykę. Nieraz opierała się weżwanionr ojca, by szła spać, mówiąc, że nie skończył się jeszcze program z Nowego Orleanu. Odbiornik był. stary, mieliśmy go zawsze. Kiedyś narysowałem rybę na pomarańczowym krążku celuloidowej tarczy, ponieważ moim dziecinnym oczom przypominała szklane naczynie na ryby. Samotność matki poruszyła mnie. Wszedłem do salonu i usiadłem na krześle tyłem do okna. Przez długą chwilę przyglądała mi się bacznie w ciemności. — No |— powiedziała — i co z tą małą zdzirą? — Przerażała mnie wulgarność jej języka w związku z tą historią. — Doprowadziłem ją do płaczu. — Dlaczego dokuczasz tej dziewczynie? — Aby sprawić przyjemność tobie. — To mi nie sprawia przyjemności. — W takim razie przestań mi dogryzać. — Przestanę, jeśli uroczyście mnie zapewnisz, że chcesz się z nią ożenić. Nic na to nie odpowiedziałem, a ona poczekawszy chwilę, mówiła innym już tonem: — Czy to nie śmieszne, że zdradzasz taką słabość? — Śmieszne nazywać to słabością, skoro to jest jedyną rzeczą, która mi daje siły. — Czy rzeczywiście tak jest, Allenie? Cóż, może tak jest. Zapomniałam, ty się przecież tutaj urodziłeś. Na górze, tuż nad naszymi głowami, dziadek głosem słabym, ale wciąż jeszcze melodyjnym, zaczął śpiewać: „Daleko stąd jest ten szczęśliwy kraj, gdzie święci w chwale stoją, tam jest raj.” Słuchaliśmy. Kaszel przerwał mu śpiew, straszny, szarpiący kaszel, wyrywający mu się z piersi z coraz większą wściekłością. Z przerażeniem w głosie zawołał córkę. Nie poruszyła się. Jego głos, potężny krzyk despoty, zawołał znów: — Lillian! Lillian! — i czułem, jak moja matka drży od tej siły, która płynie schodami ku niej. Była jak tama. A potem, gdy dziadek umilkł na chwilę, ta siła uderzyła w ciemnościach we mnie i poczułem straszny gniew, i nienawidziłem tej czarnej masy cierpienia, choć nagłe uświadomiłem sobie, że jestem zbyt słaby, żeby się temu cierpieniu oprzeć. Sucho, z niechęcią i pewnością siebie — jakże skamieniało mi serce! — oświadczyłem jej: — Dobrze. Tę jedną sprawę wygrasz, matko. Ale to będzie ostatnia, którą wygrasz. Zdawało mi się, że utracę zmysły od nagłego skurczu przerażenia, jakiego doznałem wypowiedziawszy po raz pierwszy w życiu tak bezczelne słowa. Miałem wrażenie, że krzesło się pode mną zapadło, że rozstępują się ściany pokoju, pozostał tylko pomarańczowy blask radia. Schrypniętym głosem, który zdawał się płynąć z jakiejś wielkiej dali, matka powiedziała w charakterystyczny dla niej, melodramatyczny sposób: — Żegnaj, Allenie.

Przełożyła Ałdona Szpakowska Martwa natura T J eon ar fi Hartz, szczupły i poważny Amerykanin o zupełnie nieromantycznie okrągłej twarzy, znalazł się w Szkole Constable‟a, ponieważ była jedną z trzech brytyjskich akademii sztuk pięknych, jakie zatwierdzone zostały przez Stowarzyszenie Weteranów zgodnie z nową obostrzoną ustawą o Byłych Żołnierzach. Nie pojmował, co się Stowarzyszeniu mogło tutaj spodobać. Atmosferę Con- stable‟a — zwanego „Connie” przez rozświergotane dziewczęta z czerwonymi nogami, stanowiące połowę ogółu studentów — cechowała zarazem pedanteria i lekkomyślność. Pokaźne muzeum uniwersyteckie, które z gestem nie tyle macierzyńskim, co raczej roztargnionym, przygarnęło w swoim lewym skrzydle szkołę, było w pierwszym rzędzie nastawione na archeologię. Na górze sala za salą napako- wane były gablotami pełnymi anglosaksońskich skorup; na dole niezwykle wszechstronny zestaw kopii klasycznej rzeźby zatłaczał korytarze i pod wysokimi lukami gestykulował w jakimś skamieniałym buncie. To bogactwo kopiowanych rzeźb, częstokroć zdobnych jeszcze w wyraźne styki po odlewach, a także ciemnych od kurzu, było zaledwie z grubsza uporządkowane. Zaczynając od wschodniej sali, od cienkich jak osa w talii kouroi, których azjatyckie twarze ożywiał już pierwszy lekki uśmiech attyckiej jutrzenki, przechodziło się wśród stłoczonych wspaniałości złotego wieku Grecji, by skończyć w zaniedbanej zacho dniej sali, gdzie wielkie, grubo ciosane przykłady upadku sztuki w epoce rzymskochrystiańskiej spokojnie wlepiały w cień zahipnotyzowane spojrzenia. Arcydzieła czaiły się niby szpiedzy w tej ciżbie. W pierwszym tygodniu Leonard spędził cały jeden ranek i dwa popołudnia na szkicowaniu jakiejś poczerniałej amazonki, wychylającej się w niekompletnym stroju z ciemnego kąta, i dopiero pod koniec drugiego dnia, kiedy uderzyło go podobieństwo pomiędzy własnym szkicem a marką fabryczną jednego z amerykańskich ołówków, zdał sobie sprawę, że jego milczącą towarzyszką była Wenus z Milo. W szkole Constable‟a bowiem studenci pierwszego roku zaczynali od tego, że wyganiano ich z samej szkoły, z jej żywą paplaniną i wesołymi bluzami malarskimi, po to, by w tych smętnych galeriach rysowali antyki. Nowi studenci — Leonard oraz trzej inni rozczarowani amerykańscy eks-żołnierze, jeden szczupły angielski chłopiec i z tuzin energicznych angielskich dziewcząt nastolatek — zbaczali co rano do muzeum, z rysownicą w jednej ręce, a ławką zwaną „koniem” w drugiej, i o zmierzchu, który we wnętrzu muzeum zapadał wcześnie, wracali z tym samym obciążeniem, powiększonym jeszcze o wagę jakiegoś bóstwa przypiętego do rysownicy, by zobaczyć już tylko starszych studentów tłoczących się przy myciu pędzli nad zlewem oraz modelkę, tak absurdalną w stroju miastowym, wychodzącą ze swojej komórki. O tej porze cała buda śmierdziała terpentyną. Z tym niemiłym zapachem snującym mu się jeszcze w głowie Leonard wyszedł ze szkoły sam, zbiegł po trzech odcinkach płytkich stopni akurat w chwili, gdy zwiewał mu autobus. W tych pierwszych tygodniach, zresztą, stale miał uczucie, że wszystko mu się wymyka — ucieka przed nim. Kiedy wreszcie wsiadł do autobusu i wdrapał się na górę, wystawy sklepów tam w dole zaczęły uciekać do tyłu, jakby je kto gonił: apteki, które nie były prawdziwymi drugstores, herbaciarnie, które absolutnie nie przypominały luncheonettes. Mury budynków uniwersyteckich, chropowate i niezniszczalne, przepływały obok niego niby jakaś armada o wielkich szarych żaglach, potem mała rzeczka, opiewana przez Draytona i Miltona, i Matthew Arnolda, śmignęła spod niego, a czerwone podmiejskie ulice, odchodzące pod kątem prostym od krętej drogi, opadały stromą perspektywą, najeżone żywopłotami, kolczastymi murami i pełne ozdobnych łańcuchów. Czasem widział jeszcze zawieszone pomiędzy umykającymi w tył ceglastymi rzędami, niby dymek działka przeciwlotniczego, stadko może sześciu ptaków, które zawracało i nieodmiennie odlatywało. Rzadko kiedy

melancholię angielskiej godziny przedwieczornej łagodziło oczekiwanie miłego wieczora. Z czterech pozostałych Amerykanów trzej byli żonaci, a chociaż do każdej z tych par był już proszony na kolację i gry towarzyskie, posiłki te szybko szły w niepamięć przy jego stałym i niewdzięcznym wieczornym apetycie. Filmy amerykańskie, tak łatwo osiągalne, potwierdzały raczej, niż uspokajały jego obawę, że zatracił już zupełnie kontakt z czymkolwiek, co mogłoby dodać mu siły. Nawet w szkole, gdzie postanowił choćby tymczasowo uplasować się w zasięgu zatęchłej estetyki profesora Seabrighta, zaczynał odczuwać, że w precyzyjnym zarysie ramienia czy niepowtarzalnym kształcie przestrzeni wyznaczonej nogami Apolla musi być coś niezwykle ważnego, co — chociaż wymazywał, aż robił dziury w papierze, i mrużył oczy, aż go piekły — znowu mu się wymyka. Seabright starał się przychodzić raz dziennie do studentów ślęczących nad rysunkami odlewów. Kroki jego brzmiały dziarsko, tak że łatwo je było odróżnić od kroków nielicznych zwiedzających, zazwyczaj pary zakonnic, które cicho szepcząc, miękkim, bezszelestnym krokiem zabłąkały się w ten zakątek muzeum. Głos Seabrighta — tak niewyraźny, że nawet nie słychać było jego seplenienia — dudnił skądś z daleka, całkiem jakby bogowie postanowili pogrzmieć trochę. Głos ten przybliżał się etapami po pięć minut, aż wreszcie mówił już wyraźnie do studentki po drugiej stronie piedestałów, wysokiej młodej Angielki o imieniu Robin 1, trochę przekornie nie pasującym do jej bujnych kształtów. — No, no — mówił Seabright. — Nie rysujemy przecież sylwetek! '■ * — Myślałam, panie profesorze — odpowiedziała Robin z ożywieniem, które dla amerykańskich uszu Leonarda brzmiało też wyniośle — że jak kontur mi się uda, to resztę będzie można wpasować. — 0 nie, nie! My niczego nie wpasowujemy. Budujemy całościową większą płaszczyznę. W przeciwnym razie wszystkie drobne szczegóły nigdy nie wyjdą. O proszę, tutaj, przecież wcale nie wiemy, gdzie jest środek tego torsu. 0... Czy można? — Sądząc z chrząkań i westchnień Leonard wyobraził sobie, że Robin, siedząca okrakiem, wstaje z „konia”, a Seabright się na nim sadowi. — Mój Boże — westchnął — zrobiła pani tev kontury tak czarne, że rozpraszają moją uwagę. Jednakże... Leonard uważał za bardzo miłą cechę Seabrighta to, że ilekroć zetknął się z jakimkolwiek problemem rysunkowym, zagłębiał się w tę sprawę całkowicie, zapominał o tym, że ma uczyć. Przywykł wreszcie coraz to spoglądać na zegarek, w przeciwnym razie bowiem siedziałby przez całe popołudnie walcząc z prącą początkującego studenta, zmarszczony jak kot nad mysią norą, podczas gdy zapomnianego studenta od stania rozbolałyby nogi. — No tak — westchnął z ociąganiem Seabright. — Czuję, że się zasiedziałem tu przy pani. To tylko jedno przejście, ale o tu, widzi pani, poprzez linię szyi, jak te 1 Robin — rudzik lub drozd, (ang.) drobne elementy ożywiają tę dużą płaszczyznę? A potem, przechodząc do klatki piersiowej, tymi dwoma cieniami, zaledwie zaznaczonymi początkowo, o, widzi pani... Może powinienem dodać tu jeszcze odrobinę... A teraz możemy już przejść do gardła... To zupełnie dobry sposób, doprawdy, żeby przy tych posągach zaczynać od nasady szyi, potem opracować ramiona, tak, na zewnątrz, i iść w górę ku głowie... — Tak, panie profesorze — wtrąciła Robin z odcieniem zniecierpliwienia. — Cały ruch tej pozy opiera się na tych kątach, widzi pani? No jak, widzi pani? — Tak, panie profesorze, mam wrażenie, że tak. Ale jej wrażenie mu nie wystarczało. Obszedł wokoło piedestały i jego okrągła, godna, trochę kocia postać była już w zasięgu wzroku Leonarda, kiedy jeszcze raz obrócił się i rzekł

z niepokojem do ukrytej dziewczyny: — Zrozumiała pani, że ołówka należy używać możliwie jak najlżej? I całość postaci opracowywać stopniowo*? — O tak. Zrozumiałam. — W rześkim głosie Robin brzmiało naleganie. Seabright przekrzywił głowę, przeszedł parę kroków i stanął za Leonardem. —I Nie ma po co rysować styków po odlewie. Na tyle idealizowania możemy sobie jeszcze pozwolić. — Wydawało mi się, że to będzie pomocne przy odmierzaniu odległości — wyjaśnił Leonard. — To są wprawdzie prace dla nabrania techniki, jednakże nie ma powodu, żeby je specjalnie oszpecać. — Leonard zerknął w bok na profesora, który zazwyczaj nie bywał sarkastyczny, a Seabright ciągnął dalej z lekkim zakłopotaniem. Jego wada wymowy była mniej słyszalna niż widzialna; spazmatyczny tik ust. — Przyznaję, że ten temat nie jest zbyt pomocny. Podniósł wzrok ku posągowi wybranemu przez Leonarda do rysowania z tego względu głównie, że miał on wszystkie cztery kończyny. Kompletność stanowiła z grubsza kryterium, w zależności od którego Leonard wolał jeden posąg od drugiego; zdziwił się słysząc, jak Seabright mruknął, że „to paskudztwo”. — Słucham, panie profesorze? — Popatrz no, Hartz — wykrzyknął Seabright i z niespodziewaną gwałtownością poskoczył ku przodowi, stanął na palcach i klepnął bok gipsowego olbrzyma. ■— Rzymianin, który to kopiował, nie rozumiał nawet, że ten bok jest w skrócie, bo cały ciężar wspiera się na tej nodze. — Seabright sam pokazał taki skrót, potem zamrugał zakłopotany i znów stanął obok Leonarda mówiąc z większym opanowaniem: — Niemniej, niektóre partie narysowane są z podziwu godnym wigorem. Pyt... pytanie nawet, czy tego wigoru tu nie za dużo? Spróbuj, mój chłopcze, zmniejszyć napięcie i staraj się uchwycić ruch całej postaci, wykazać, jak ta mała wypukłość o, tutaj, kontrastuje z tą długą i pociągłą płaszczyzną. Leonard oczekiwał, że teraz zażąda ołówka, profesor jednakże spytał: — Czemu nie wybierzesz sobie nowego posągu? Choćby tę śliczną dziewczynę, którą robi panna Cox, przypuszczalnie to jest Wenus. Tam przynajmniej można odnaleźć odbicie greckiego wdzięku. Moim zdaniem, spełniłeś już swój obowiązek, jeżeli idzie o ten posąg. — Dobrze. Rzeczywiście już zaczynałem mieć chwilami wrażenie, że robię to mechanicznie. — By wyraźnie zademonstrować swoje posłuszeństwo, Leonard zaczął wyciągać pineski z rysownicy, ale Seabright nie odrobił jeszcze swoich pięciu minut i zwlekał. — Dostrzegasz sens robienia na początek takich rysunków, prawda? — Seabright martwił się swymi amerykańskimi studentami; Leonard wiedział, że z całej piątki on musi wydawać się najmniej buntowniczo nastawiony. — O, tak. To wywołuje chęć pokonania trudności, kiedy już człowiek wlezie w tę robotę. Anglik wciąż jeszcze nie był zupełnie uspokojony. Zwlekał, kręcąc się zakłopotany, wreszcie opowiedział następującą anegdotkę: — Wiesz, kiedy do Picassa przyszła pewna kobieta z zapytaniem, jak nauczyć się rysować, odpowiedział jej z miejsca: „Dessinez antiąues.” Rysuj rzeźby starożytne. To najlepszy sposób, żeby uzyskać wielkie formy. Wreszcie Seabright odszedł tupocząc wzdłuż szeregu wygrażających atletów i cesarzy; pod łukowym przejściem, opuszczając ten dział, wkroczył do weselszej sali, w której mieściły się średniowieczne zbroje, ostrogi, pierścienie, łyżki i kielichy. Nie słychać już było jego butów. Wtedy zza bariery piedestałów, blisko ucha Leonarda, zadźwięczał świeży głosik Robin: — Ale nasz Kiciuś dzisiaj parska!

Aby zabrać się do wskazanego przez profesora pomnika, Leonard przesunął swego „konia” parę metrów naprzód, nie oddalając się od cennego światła, padającego przez okno w górze za jego plecami. Z tego miejsca Robin była trochę widoczna. Piedestał wciąż jeszcze zasłaniał prawie całą dziewczynę, ale zza jego rogu widać było kawałek jej rysownicy, często rękę, kiedy dźgała papier, nawet całą głowę z wielką jasną czupryną, ilekroć dla jakiegoś szczegółu pochylała się ku przodowi. Początkowo był zbyt nieśmiały, by ryzykować, że napotka spojrzenie dziewczyny, toteż jego uwaga skupiła się na jej stopie,'odciętej w kostce i w ten sposób odizolowanej, w niebieskiej płytkiej baletce na tle ciemnej marmurowej podłogi. Była to długa stopa, z podziałem palców widocznym tuż przy okrągłym niebieskim półkolu wycięcia pantofelka, a gładka biel tego odsłoniętego owalu przechodziła stopniowo nad podbiciem w spierzchniętą od mgieł czerwoność nogi Angielki. Typowe dla całej narodowości nogi, grube w kostce i lśniące aż po kolana, jak gdyby były pokryte nieprzemakalną osłoną, u Robin nie wyglądały brzydko; niby przedmiot z pięknej różowej ceramiki kostka ta, mówiąc słowami profesora, rozpraszała uwagę Leonarda. Po jakiejś godzinie zagadnął: — Czy nie jest koleżance zimno w takich pantoflach? — Dosyć — rzuciła szybko i odpowiadając niezupełnie na temat, co się potem okazało jej stałym zwyczajem, dodała zaraz: — W ogóle drgawek dostaję, jak jestem w tej ohydnej budzie. Nie zorientował się z początku. — Co, szkoła? — Och, szkoła nie jest zła, tylko te obrzydłe antyki! — Nie podobają się koleżance? Nie uważa pani, że jest w nich coś trwałego i bezczasowego? — Jeżeli te starocie są bezczasowe, to już sto razy wolę być czasowa. — Nie, serio. Proszę pomyśleć o nich jak o aniołach, powiedzmy. — Serio, akurat. Wy, Amerykanie, nigdy nie mówicie serio. W każdym waszym zdaniu jest zawsze jakiś kawał. Zupełnie jakby człowiek chciał rozmawiać w małpiej klatce. Leonard bał się, że na tej surowej ocenie rozmowa się zakończyła, ale w chwilę później Robin wykazała mu, że jego milczenie oznacza zbytnią rezerwę, oznajmiając wyraźnie: — Jeden z moich przyjaciół, który jest ateistą, ma nadzieję, że trzecia wojna światowa zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. I nic się nie przejmuje. Jest ateistą. Późniejsze ich rozmowy pogłębiały jeszcze tę onieśmielającą atmosferę, jakby dwie istoty zetknąwszy się przy padkowo i obdarzone tym samym językiem wymieniały z większej, niżby się zdawało, odległości jakieś niewłaściwe znaki. Czuł, że dziewczyna zupełnie fałszywie ocenia jego szczerość, że byłaby zdumiona, gdyby mogła się dowiedzieć, jak głęboko i trwale tkwi już w jego sercu, i że fakt ten dał mu dźwignię, by unieść ogromny, martwy ciężar wolnego czasu, który teraz zdawał się lekki jak piórko, owiany mgiełką donkiszotowych nadziei, pełen wyimaginowanych szeptów, łatwych rozbieranek i turystycznych rozkoszy. Doszedł do przekonania, że zaczyna kochać Anglię. Wybrał się do krawca i za cztery gwinee nabył typową marynarkę z sztywnej zielonej wełny po to tylko, by stwierdzić przed kiepskim lustrem w swoim pokoju, że przy tej marynarce jego głowa wydaje się absurdalnie mala, jak jedna jagódka na czubku krzaka, dalej więc nosił do szkoły zapinaną na ekler wiatrówkę koloru khaki. Z drugiej strony zaś nie mógł rozpoznać, jak niemądra była naprawdę. Miała lat osiemnaście i opowiadała mu, że jako dziecko patrząc w górę widziała bomby spływające spod brzucha niemieckiego bombowca, a jednak było coś płaskiego i gładkiego za tymi wielkimi oczami, coś, co dziwnie zniekształcało jego słowa; wydawała się pozbawiona tej

nerwowej, chłonnej mądrości dziewcząt z jego kraju, których doświadczenia wojenne kończyły się na zbiórce złomu. Do tych sprzeczności dziewczyny — między jej imieniem a wyglądem, jej przeżyciami a naiwnością — dochodziła jeszcze jakaś oficjalna surowość, zamierzona sztywność postawy, trochę jakby była Brytanią z obrazka, i zarys jej postaci nie krył w sobie nic erotycznego, tylko ukazywał obowiązkowo kobiecy symbol zamierzchłej bojowości. Robin była wysoka, a jej postać przechodząca tam i z powrotem poprzez cienie odlewów i plamy światła między nimi wydawała się kroczyć godnie. Stale teraz to przychodziła, to odchodziła. Zjawiała się zadyszana o pół do dziesiątej, o dziesiątej szła na kawę, wracała o jedenastej, potem na lunch,o pól do dwunastej i z powrotem o pierwszej; o pół do trzeciej szła na papierosa, wracała o trzeciej, no i o czwartej wychodziła. Od czasu ich wspólnego ataku na Wenus z Eskwilinu jej zachowanie przy pracy stało się wyraźnie niefrasobliwe. Przeniosła się dalej, aby opracować inny posąg, a on nie miał dość śmiałości, by ruszyć ze swoim „koniem” w jej ślady, chociaż następny posąg zbliżył go trochę w jej kierunku. W każdym razie, mniej więcej raz na godzinę przesuwała się przed jego oczami i mimo że te długie lunche i wyskakiwanie na kawę zmuszały go do wydedukowania sobie czyjegoś wesołego obcego towarzystwa, Leonard, wyćwiczony w cierpliwości przez ciągnące się dni życia wojskowego, dalej myślał o niej w pewnej mierze jako o swojej dziewczynie. Toteż wydało mu się naturalne, że na trzy tygodnie przed końcem jesiennego semestru Kiciuś — Leonard już także nazywał tak Seabrighta — promował ich wspólnie do martwej natury. Rankiem w poniedziałek poszli do sklepu warzywnego, by kupić elementy do swojej martwej natury. Szkoła Con- stable‟a posiadała wielką skrzynię rozmaitych przedmiotów, spośród których Leonard wygrzebał stary moździerz i tłuczek. Następnie miał zamiar kupić — aby obraz był logiczny — jakieś takie jarzyny, które nadawałyby się do utłuczenia, i ułożyć je w chardinowskim bałaganie. Ale co właściwie można tłuc oprócz orzechów? Sprzedawca miał trochę orzechów włoskich z Jamajki. — Nie wygłupiaj się, Leonard — powiedziała Robin. — Tyle tych ohydnych rowków, nigdy byśmy tego nie skończyli! — No a co jeszcze można utłuc? — Niczego nie mamy tłuc, tylko malować. I potrzebujemy czegoś gładkiego. — Może pomarańcze, panienko? — zaproponował chłopiec sklepowy. — Ee, pomarańcze! Wszyscy robią pomarańcze, potem to wygląda zupełnie jak jakieś ogłoszenie. A my chcemy... — Zmarszczywszy czoło oglądała warzywa, a serce Leonarda, zachłystujące się tą nową zażyłością, robieniem zakupów z kobietą, biło jak szalone. — Cebula — orzekła Robin. — Cebule nam są potrzebne. — Cebule, panienko? — Tak, trzy i kapusta. — Jedna kapusta? — Zaraz, czy mogę ją wybrać? — Ależ, Robin — powiedział Leonard, który jeszcze nigdy dotąd nie nazwał jej po imieniu — cebula i kapusta me pasują do siebie. — Doprawdy, ciągle tak mówisz, jakbyś miał to jeść! — I jedno, i drugie jest okrągłe. — No chyba! Nie nabierzesz mnie na malowanie jakiejś miazgi. A poza tym nasza się nam nie popsuje. — Nasza miazga? — Nasza martwa natura, mój miły. Nie widziałeś gruszek Melissy? Jakbym miała cały dzień patrzeć na te brązowe plamy, tobym się pochorowała. Chłopak w szarym fartuchu i zabłoconych butach uprzejmie wyciągnął papierową torbę ku jej ręce.

— Dziesięć pensów, panienko. Pięć za cebulę, cztery za głowę i pensa za torbę. — Proszę — powiedział chrypłiwie Leonard, a sam gest podawania pieniędzy był tak mężowski, że aż się zaczerwienił. — A przystojne są te cebule? — spytała Robin. — O tak — odpowiedział chłopiec równym, tępym tonem, który miał go bronić przed wszystkimi niespodziankami, jakie mogły się kryć w jej słowach, włączywszy w to „robienie z niego balona”. — Czy dałeś nam przystojne cebule? — powtórzyła. — To znaczy, one nie są do jedzenia. — 0, tak, bardzo przystojne, panienko. Leonarda prześladowało określenie „głowa”, którega chłopiec użył w odniesieniu do kapusty, i dlatego żachnął się, jakby zobaczył ducha, kiedy wychodząc z dziewczyną na wąską uliczkę, stwierdził, że głowa jakiegoś przechodnia wydaje mu się niezwykle znajoma, zresztą znajoma była tylko głowa, bo pod każdym innym względem Jack Fredericks zupełnie dopasował się do otoczenia. Odziany był całkowicie w skórę i wełnę i nawet fryzura — ponad szeroko otwartymi ze zdumienia ustami na widok Leonarda — miała też ciężki brytyjski sznyt. Niezwykłe spotkania często się zdarzają Amerykanom w Europie, ale Leonardowi nigdy dotąd nie zdarzyło się, by usłyszał głos aż z tak dalekiej przeszłości. Zły był, że ktoś tak bezceremonialnie burzy to sam na sam, nad którym pracował w czasie tylu przykrych tygodni samotności, a jednak cieszył się, że Jack spotkał go z tak ładną towarzyszką. — Jack, to jest panna Robin Cox; Robin, to Jack Fredericks z mojego rodzinnego miasta Wheeling. — Wheeling, ale w jakim stanie? — spytała. — W Zachodniej Wirginii — uśmiechnął się Jack. — Jest trochę taka jak tutaj Czarny Kraj. — Bardziej zielona niż czarna — sprostował Leonard. Jack parsknął śmiechem. — Poczciwy, dosłowny Len — powiedział zwracając się do Robin. Usiłował bezskutecznie małymi, wilgotnymi oczkami napotkać jej wzrok, by razem pośmiać się ze wspólnego znajomego. Zresztą nigdy z Leonardem nie mówili sobie po imieniu. Gdyby się spotkali na ulicy w Wheeling, ani jeden, ani drugi nie zatrzymałby się nawet. — Co robisz tutaj? — spytał Leonard. — Jestem tutaj na ekonomii. Ale ciekawsze, co ty tutaj robisz? Przecież nie jesteś chyba na uniwersytecie? — Do pewnego stopnia tak. Oboje jesteśmy w Szkole Sztuk Pięknych Constable‟a. Połączona jest z uniwersytetem. — Nigdy o tym nie słyszałem! — Jack wybuchnął głośnym śmiechem, co Leonarda ogromnie ucieszyło, jako że Robin jeszcze bardziej zesztywniała. — Znajduje się w jednym skrzydle muzeum. Bardzo tam przyjemnie. — Naprawdę? No to muszę kiedyś wpaść obejrzeć tę dziwną instytucję. Sam się teraz dosyć interesuję malarstwem. — Oczywiście. Przyjdź, kiedy zechcesz. My musimy już iść ułożyć martwą naturę z tej cebuli. — No wiesz, fantastyczny jesteś! Bo trzeba wiedzieć — zwrócił się Jack do dziewczyny — że w szkole Len był •o rok wyżej i dlatego jestem przyzwyczajony patrzeć na niego z podziwem. Na tak niedorzeczne kłamstwo Robin chłodno odpowiedziała drugim kłamstwem: — Och, my w Connie wszyscy go podziwiamy. Szkoła Constable‟a nie mogła sobie pozwolić na marnowanie cennej przestrzeni na

martwe natury, toteż wykorzystując dalej dobroduszność muzeum umieszczono je w tak zwanej Studni, czymś w rodzaju sutereny z górnym ■oświetleniem. Odstawiano tam wszystkie odlewy trudne do zakwalifikowania. Wielki naturalistyczny dzik odpoczywał siedząc na chudym, szczeciniastym zadzie. Umierający Gal opalał się w miękkim świetle przesiewającym się z góry niby pył, Skrzydlata Nike podnosiła w górę sfatygowane pióra, a wysoki hermafrodyta, okaleczony przez bizantyńską pobożność, tkwił upozowany za rzędem groźnych rzymskich popiersi. Ściany miały dziwnie wesoły nie bieski kolor; jeszcze bardziej wesołe i dziwne wrażenie sprawiała piątka czy szóstka studentów, wyglądająca w skrócie jak jakieś ożywione, ruchliwe kształty rozświer- gotane wokół stołów pełnych kolorowych owoców. Schodząc za blond czupryną swojej towarzyszki po dudniących głośno żelaznych, kręconych schodach Leonard miał wrażenie, że wreszcie dotrze do samego pulsującego serca szkoły. Nigdzie w całym muzeum nie było tyle światła co w Studni. Bliskość Leonarda i Robin, zapoczątkowana w sklepie z warzywami, tu, w tym świetle, zdawała się wyklarowana i wzmocniona, a artystyczny cel dodawał jej pointy. Bardzo starannie ułożyli na żółtej tkaninie poszczególne przedmioty. Białe ręce dziewczyny władczo obracały kapustę, obrywały liść po liściu, aż osiągnęła taką krągłość, jaka, sądziła, nie sprawi trudności przy malowaniu. Po lunchu zaczęli szkicować węglem na nowo nabytych płótnach, pachnących jeszcze klejem i zielenią lasu. Świadomość, że ona jest z boku, tak blisko niego, i robi to samo co on, że jej oczy wpatrują się w ten sam zespół kształtów, który po chwili skupienia nabierał jakby nienaturalnej jakości, niby owoc rajski, powiększała w jakiś niezwykły sposób jego poczucie własnego wzrostu; wydawało mu się, że znajduje się wysoko ponad kamienną posadzką, a własny głos, którym odpowiadał na jej urywane wykrzykniki czy skargi, dochodził do jego uszu tak poważny i nie podlega- jący dyskusji, jakby jego słowa były wyryte w powietrzu. Inni studenci robiący martwe natury także pracowali z namaszczeniem, a po południu było ich niewielu. Odgłosy ruchu w muzeum dochodziły tu ze stosunkowo ciemnego i zagraconego świata. Jack Fredericks złożył im wizytę już następnego dnia. Dudniąc zbiegł po krętych schodach w czarnej studenckiej todze, zerknął przez ramię Robin na ich martwą naturę i spytał: — Cebule będziecie tłukli w moździerzu? — Nie będziemy — odpowiedziała wyniosłym tonem, który Leonard znał z początków ich znajomości. Jack przechadzając się doszedł aż do hermafrodyty i wykrzyknął: — O mój Boże! A temu co się stało? Leonard nie wysilał się specjalnie, aby pomóc Jackowi wybrnąć z sytuacji. Zakłopotany i z tego powodu uparty, Jack ułożył się na płytkiej podstawie przeznaczonej do stawiania eksponatów, tuż za stołem, na którym ustawiona była martwa natura, i uśmiechał się z ironią w stronę malujących. Zdawało mu się, że jest uosobieniem wdzięku, ale w tej pogodnej atmosferze wyglądał niezdarnie, cały w wełnie i skórze. Wydawał się tak masywny, aż Leonard pomyślał ze strachem, że mógłby się ruszyć i zbić któryś z odlewów. Tam na ulicy nie zauważył, jak rozrósł się jego kolega z Zachodniej Wirginii. Był niebywale mięsisty: szerokie, grube ręce założone na piersiach, tęgie nogi niewygodnie skrzyżowane na zimnych kamieniach posadzki. Seabright zupełnie nie ukrywał zdumienia na jego widok. — A cóż... ee... pan tu robi? — Powiedzmy, że się przyglądam. To wiele mówiące „powiedzmy” rozzłościło Kiciusia jeszcze bardziej. — Nie przewidujemy tutaj miejsca dla widzów. — Ależ ja im zupełnie nie przeszkadzałem, panie profesorze. Nawet wcale nie

rozmawialiśmy. — Mimo to znajduje się pan jednak akurat w ich polu widzenia. Jeżeli nie przyszedł pan tutaj, aby obejrzeć te posągi, to niestety nie ma pan czego tutaj szukać. — Hm, no cóż, oczywiście. — Jack zmuszając się do uśmiechu podnosił się na nogi. — Nie wiedziałem, że tu są takie przepisy. Leonard nie od razu próbował wykorzystać to swoje zwycięstwo. Jego zaloty do Robin postępowały dalej, rów» nie subtelne, chociaż dwukrotnie odważył się zaprosić ją do kina. Za drugim razem zgodziła się. Delikatna w kolorycie japońska historia o miłości, tak dziwnie przetykana morderstwami, stanowiła, zda się, obcy grunt, na którym mogliby się zetknąć jak równi, jednakże surowe reguły domu akademickiego dla dziewcząt, gdzie mieszkała, zmusiły ich do gnania za napchanym autobusem i spowodowały, że cała ta wspólna wyprawa wydawała się teraz trochę nieudana i głupia. Dużo bardziej wolał dni pełne światła, dni bez pośpiechu, kiedy ich zbliżenia miały wdzięk przypadkowości, a przed oczyma widniał stały temat do rozmowy. Zastanawiał się nawet, czy przez tę jedną randkę nie utracił trochę godności w jej oczach. Jej ton, ilekroć w Studni zwracała się do niego, był pełen szacunku, zwłaszcza od kiedy okazało się, że jego obraz wychodzi doskonale. Coś w tych kulistych kształtach i łagodnych kolorach dobrze mu leżało. Seabright był wyraźnie zadowolony z jego postępów. — Hm — pomrukiwał — doskonała tonacja tu, po zacienionej stronie. Ale chyba cienie robisz trochę za bardzo zbliżone do czerwieni. W rzeczywistości to jest bardzo wyraźny fiolet. Pozwól tę paletę na chwilę... I czysty .pędzel... I tak dzień za dniem Leonarda wciągał świat Seabrighta, łagodny, przyćmiony świat, zbudowany na fiolecie, w którym fiolet za najlżejszym dotknięciem cienia, przy najdrobniejszym zawahaniu się nad czerwienią czy błękitem wychodził nieśmiało wibrujący na powierzchnię. Wizja dziewczyny, śmiało wielokolorowa, wywoływała westchnienia profesora. — Doprawdy, panno Cox, wolałbym, żeby pani naprzód miała rysunek prawidłowo ukończony, a potem dopiero brała się do wypełniania powierzchni. Kiedy już Kiciuś wynosił się po krętych schodach na górę, Robin zaczynała wylewać swoje żale przed Leonardem. — Szczerze mówiąc, Len, zupełnie nie mogę tu dostrzec tego przeklętego fioletu. Jak się przyjrzeć temu, co on zrobił z moich cebul, to można by pomyśleć, że to winogrona! Powiedz, czy mam zdrapać to, co on mi tu namalował? Leonard zbliżywszy się do jej sztalug poddawał: — Czemu nie spróbujesz stonować do tego całej reszty dookoła? — Stonować resztę? Stonować resztę! — Wydawało się, że rozkoszuje się powtarzaniem tych dwóch słów. — Właśnie. Kapustę zrób z lekka zielonawofioletową, tę żółtą tkaninę zrób brązowofioletową, no a moździerz, hm, spróbuj czystą terpentyną. — Nie — wydęła usta. — To wcale nie żarty. Jesteś po prostu obrzydliwy, głupi Amerykanin. Uważasz, że nie mam pojęcia o malowaniu. Z dnia na dzień wpadał bardziej w ton ojcowski. Cieszył się z każdego bezpiecznego kontaktu z nią, jednakże zastanawiał się, czy to nie zmniejsza jej zainteresowania dla niego. Nigdy nie prosiła go o inną radę jak w sprawach fachowych, aż do dnia pod koniec semestru, kiedy, awansując go w tym względzie o ogromny krok, spytała: — Jak dobrze znasz swego przyjaciela, Jacka Frede- ricksa? — Wcale nie dobrze. I nigdy bym go nie nazywał swoim przyjacielem. Był w tej samej szkole co ja, o rok niżej, i tak naprawdę to nie jesteśmy nawet z tej samej sfery... A czy te sfery są w Ameryce bardzo wyraźne? — No, podział nie jest tak ostry jak tutaj, ale za to jest ich więcej.

— No, a on pochodzi z dobrej sfery? — Z niezłej. — Uznał, że powściągliwość będzie teraz najlepsza, ale kiedy i Robin przyłączyła się do jego milczenia, był zmuszony zacząć znowu: — A czemu pytasz? — Słuchaj, Leonard. Nie wolno ci pisnąć słówka, bo jakbyś komu powiedział, to ja bym się zapadła pod ziemię. Widzisz, on mi zaproponował, żebym mu pozowała. — Pozowała? Przecież on nie umie malować! — Owszem, umie. Pokazywał mi parę swoich rzeczy i są całkiem dobre. — Co to znaczy, żebyś „pozowała”? Jak? — Nago. — Mocne kolory płonęły gładko na jej policzkach; coś poprawiała przy płótnie. — To bzdura. On wcale nie maluje. — Ależ maluje, Leonard. Zabrał się do tego bardzo serio. Widziałam sama to, co namalował. — No i jak to wygląda? — O, raczej abstrakcyjnie. — Właśnie! — Wy, Amerykanie, wszyscy malujecie abstrakcyjnie. — Ja nie. — Nie uważał jednak, że daje mu to dużą przewagę. — On mówi, że mam piękne ciało... — Tyle to i ja bym ci mógł powiedzieć. — Ale co prawda nie powiedział. — ... i przysięga, że absolutnie, ale to absolutnie niczego nie ma na myśli. Nawet zaproponował mi, że zapłaci zwykłą stawkę za pozowanie. — Jak długo żyję, nie słyszałem o równie żenującym i okropnym pomyśle! — Doprawdy, Leonard, to jest żenujące tylko wtedy, kiedy ty o tym mówisz. Ja wiem, że on jako malarz traktuje to zupełnie serio. Leonard dodał odrobinkę czerni do mieszanki na swo- jej palecie i westchnął: — Cóż, Robin. Zrobisz, jak będziesz chciała. To twoja sprawa. — Och! Nigdy by mi do głowy nie przyszło to zrobić. Mama i ojciec by tego nie przeżyli! Ulgę, jaką poczuł, przysłoniła nagła ostra świadomość, że mu się dzieje krzywda. — Nie pozwól tylko, żeby oni stawali ci na drodze. Ostatecznie to może być dla ciebie początek całkiem nowej kariery. — Ależ ja ani przez sekundę się nad tym nie zastanawiałam. Chciałam tylko wiedzieć, co ty o nim myślisz. — Myślę, że jest okropny. Głupi, rozpuszczony snob, który już zaczyna obrastać tłuszczem. Naprawdę nie wiem, co ci się w nim podoba. Okropny facet. Okropny. — Ale sam powiedziałeś, że dobrze go nie znasz. Leonard wraz z drugim nieżonatym byłym żołnierzem amerykańskim wyjechał na kontynent w okresie przerwy międzysemestralnej. Na statku, w czasie przejazdu przez Kanał, jego myśli, po raz pierwszy wolne od bałaganu przy wyjeździe, powróciły do Robin, a głęboka pewność, że od« rzuciła propozycję Fredericksa, rozgrzewała go, gdy stał na zimnym, mokrym pokładzie. W Paryżu myśl, że ona choćby żartem mogła zastanawiać się nad taką propozycją, podnieciła go; sugerowało to jednak jakąś chęć z jej strony, samotność, którą Leonard prawdopodobnie mógłby wypełnić. We Frankfurcie zastanawiał się, czy rzeczywiście odmówiła Frederick- sowi — wiedział bowiem, że została w czasie wakacji na uniwersytecie — a gdy dojechał do Hamburga, był już pewien, że nie; na pewno zgodziła się. Przyzwyczajał się do tej myśli, podczas gdy wraz ze swym towarzyszem zataczali krąg i z wolna wracali przez Holandię. W momencie gdy schodził na ląd w Dover, jej nagość była mu już zupełnie obojętna.

Przez te cztery tygodnie szkoła wyziębła i bardzo się postarzała. W Studni zestawy owocowe zepsuły się; zostawiono je na miejscu może w nadziei, że część studentów będzie pracowała dalej mimo ferii. Z ich własną martwą naturą ząb czasu obszedł się najlepiej. Cebule były równie niezmienione jak posągi, ale kapusta, obskubana przez Robin aż do twardego, bladego wnętrza, zwiotczała więdnąc, tak że jej zewnętrzne liście, szare i prawie przezroczyste, opadły na złotą tkaninę. Obraz Leonarda, wciąż jeszcze stojący na sztalugach, zachował wprawdzie pierwotny wygląd kapusty, ale pigmenty zmatowiały, wsiąkając w płótno; twardość ich sprawiała, że obraz wydawał się skończony, chociaż było kilka kącików nie pokrytych farbą i liczne kontrasty, w których, patrząc teraz świeżym okiem, miał ochotę coś poprawić. Nałożył farby na paletę i ociągając się dotknął płótna kolorem. Studnia tego poniedziałkowego ranka była zdumiewająco pusta; uznał, że chyba się musiał pomylić czytając plan zajęć albo po prostu wziął go zbyt dosłownie. Na drugim końcu sali angielski chłopak, równie arogancki, co wątły, głośno rozrzucał zgrupowane martwe natury, ciskając jarzyny do papierowej torby. Po jedenastej na balkoniku wieńczącym kręte schody ukazała się Robin. Objęła spojrzeniem całą Studnię, stojąc jak spokojna, postawna Brytania — dumna pierś, biodra i nogi niby mocny piedestał — a potem zbiegła szybko. — Leonard! Gdzieżeś ty był? — Mówiłem ci, że jadę na kontynent z Maksem. Dojechaliśmy aż do Hamburga i wróciliśmy przez Holandię i Belgię. — Pojechałeś do Niemiec? Po co? — No cóż, jestem przecież niemieckiego pochodzenia. Jej uwagę zaprzątnęło już coś innego. — Co widzę, kapusta kiepsko to zniosła! — Zdjęła swój obraz ze sztalug. — Dalej przy tym dłubiesz? Kiciuś wsadził mnie z powrotem do antyków. — O, do licha! — Co robić! Powiedział do mnie: „W tym jest pani jeszcze ciągle do niczego, prawda?” I ja przyznałam mu rację, bo to prawda. Leonard miał jej to za złe, bo w tej beztrosce było jakby stwierdzenie, że on, towarzysz tych daremnych trudów, jest jej zbędny. Zaciskając usta w poczuciu niesprawiedliwości spytał cierpko: -— A jak twoje pozowanie Fredericksowi? Otworzyła szeroko oczy. — Pozować jemu? Ani mi to do głowy nie przyszło! — Jej słowa mogłyby brzmieć: „Kocham cię!” Poczuł skurcz serca i już chciał powiedzieć: „To cudownie.” Ale ona mówiła dalej ze zdumiewającym przejęciem: — Naprawdę, Leonard, ty zupełnie wyraźnie nie chcesz mnie traktować serio. Od początku wiedziałam, że z niego potworny nudziarz. Przytrzymywała ramieniem płótno przyciskając je do boku, a wolną ręką niecierpliwie odgarniała z czoła opadające włosy — sztywnym, arystokratycznym gestem, który zdusił zupełnie jego chwilową iskierkę nadziei. Jakiż był głupi! Głupi był myśląc, że wyeliminowanie Fredericksa zostawia na placu jego. Tutaj, po tej stronie oceanu, uważano ich po prostu za dwa okazy tego samego gatunku, a sam przecież przyznał, że Fredericks jest czymś lepszym. Ona ma dość tych głupich cudzoziemców. Bądź co bądź sympatie to sprawy poważne. Jak stadka ptaków widziane przez okno autobusu poderwała się na jego oczach. Zanim jeszcze zrobiła pierwszy krok, by odejść, jej cofnięcie się wydało mu się tak nagłe, że powiedział śpiesznie, nawet nie przepraszająco, a raczej jako nowe stwierdzenie: — Każdy Amerykanin to nudziarz. Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbska Dar od miasta

Jak większość ludzi szczęśliwych pochodzili z środkowej części kraju. Tajemnice Nowego Jorku zbliżyły ich dodatkowo. Kiedy więc na biurku zadzwonił telefon, wiedział od razu, że to ona. — Jim, słuchaj, zdarzyło się coś okropnego. — Co? — Głos miał zduszony, jakby się skurczył. Wyobraził sobie, że na jego żonę i małą córeczkę napadła banda wyrostków, włóczęgów czy brudnych wozaków gdzieś pod rzadko rosnącymi drzewkami Dziesiątej Ulicy! Och, żeby też miłość była czymś bardziej konkretnym. Żeby istniało jakieś zaklęcie, dzięki któremu wystarczyłoby narysować patykiem wokół nich czarodziejski krąg, żeby je obie zabezpieczał przed wszystkim — nawet wtedy, kiedy one pozostają na Dziesiątej Ulicy, a on jest o czterdzieści przecznic dalej na północ. — To właściwie nie było nawet takie okropne, ale tak się przejęłam. Bo, widzisz, byłam z Martą w mieszkaniu, właśnie wróciłyśmy z parku, a ja robiłam dla niej herbatę... — No i... — I wtedy zadzwonił dzwonek. Nie wiedziałam, kto to może dzwonić, ale nacisnęłam brzęczyk i wyszłam na schody, i okazało się, że to młody Murzyn. To było dziwne, ale on wyglądał okropnie wystraszony i jeszcze niższy ode mnie. No i tak staliśmy, ja na górze przy poręczy, a on w połowie schodów, i opowiadał mi całą długą historię, jak przywiózł tutaj swoją rodzinę z Północnej Karoliny w ciężarówce, która ich zabrała, i jak znaleźli kogoś, kto im może wynająć pokój, ale nie mają ani mebli, ani nic do jedzenia. Zresztą nie mogłam zrozumieć nawet połowy z tego, co mówił. — Głos jej się załamał. — Biedna Liz. Ale to nie szkodzi, on wcale nie przypuszczał, że wszystko zrozumiesz. — Ciągle coś mówił o swojej żonie i właśnie tego nie mogłam zrozumieć. — Ale teraz już z tobą wszystko w porządku? — Ze mną w porządku, ale daj mi skończyć. — Ty płaczesz! — Bo to było takie dziwaczne. — Więc co on zrobił? — Nic nie zrobił. Bardzo był uprzejmy. Tylko pytał, czy nie mamy dla niego jakiej roboty przy domu. Przeszedł całą Dziesiątą Ulicę, w tę i w tamtą stronę, i wszędzie dzwonił, ale nikogo nie zastał. — Nie mamy dla niego żadnej roboty. — To samo mu powiedziałam. Dałam mu dziesięć dolarów i powiedziałam, że bardzo mi przykro, ale więcej nie mam w domu. I naprawdę nie miałam. — To dobrze. Bardzo dobrze zrobiłaś. — Na pewno? — Oczywiście. Mówisz, że ten biedak przyjechał ciężarówką? — Jamesa wyraźnie to uspokoiło, rozwiał się cień brudnego wozaka. Zaklęcie jednak działa. W pierwszej chwili jej głos nasuwał przypuszczenie, że ten młody Murzyn jest tam w mieszkaniu i dusi Martę na kanapie. — Ale w tym rzecz — mówiła Liz — że teraz nie ma w domu ani grosza na cały weekend, a jutro wieczór przychodzi Janice, bo mamy iść do kina, i jeszcze Bridgeso- wie w niedzielę. A wiesz, ile ona je. Byłeś w banku? —: 0, do licha, zapomniałem. — No, kochanie... — Ciągle mi się wydaje, że mamy jeszcze mnóstwo pieniędzy. — Bo rzeczywiście mieli. — Ale nic się nie przejmuj, może zrealizują mi tutaj czek. — Myślisz? Bo widzisz, on naprawdę był taki okropnie żałosny, że nie umiałabym powiedzieć, czy to oszust, czy nie. — Nawet jeżeli to oszust, też pewno nie miał pieniędzy. Oszuści tak samo ich potrzebują.

— Myślisz, że zrealizują czek? — Na pewno. Bardzo mnie tu lubią. — Ale ja ci jeszcze nie powiedziałam najgorszego. Bo jak mu już dałam te dziesięć dolarów, wtedy powiedział, że koniecznie by chciał tobie podziękować — jakoś bardzo się tobą interesował — a ja mu na to: „No owszem, pięknie, ale w sobotę będziemy właściwie przez cały dzieu poza domem.” Więc powiedział, że przyjdzie wieczorem. On naprawdę chce ci podziękować. — No cóż, chce. — Powiedziałam mu, że idziemy do kina, więc dodał, że wpadnie, zanim wyjdziemy. — Czy to nie trochę zbyt nachalnie? Czemu właściwie ty nie mogłaś mi przekazać jego podziękowań? — Kochanie, nie wiedziałam, co mam na to powiedzieć. — Z tego wynika, że potrzebujemy pieniędzy nie tyle na Bridgesów, ile dla niego. — Nie, chyba nie. Z tego wszystkiego zapomniałam o najważniejszym. Powiedział, że dostał pracę od poniedziałku, więc tylko na ten weekend brak mu tych mebli. — To czemu nie prześpi się na podłodze? — James zupełnie dobrze mógł sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji. W wojsku bywały gorsze rzeczy. — Ale on ma całą rodzinę! Uważasz, że powinnam była nic mu nie dać, tylko obrócić się na pięcie i zaryglować drzwi? To by było najłatwiejsze. — Nie, nie, postąpiłaś pięknie i po chrześcijańsku. Jestem z ciebie dumny. A zresztą, jak przyjdzie przed kinem, to nie będzie tkwił przez całą noc. To wesołe rozumowanie zdawało się dość mocne, żeby zakończyć dyskusję, a jednak gdy powiesiła słuchawkę i ucichł jej głos, cała sprawa wydała mu się znowu niepokojąca. Zupełnie jakby ze stuknięciem słuchawki żona zapadła się nagle na dno oceanu. Jego własne bezpieczne schronienie dwadzieścia dwa piętra nad Park Avenue kręciło mu się przed oczyma po zbyt dużej ilości wypalonych papierosów. Zdusił tego, którego właśnie palił, na turkusowej popielniczce i rozejrzał się dokoła, ale j«go beżowy gabinet w biurach firmy Dudevant i Smith (Projektowanie Przemysłowe) nie dawał mu dostatecznego ukojenia. Jego wielkie plany młodzieńcze — marzył wtedy, że zostanie malarzem — przemieniły się w kilka rzeczy praktycznych: stalowe biurko, fotel o siedzeniu z gąbki, rajzbret wielkości stołu jadalnego, doskonałe, łatwe do manipulowania lampy, mnóstwo przyborów rysunkowych i duża podręczna płyta na ścianie, tak świeża, że pachnąca jeszcze korkiem. Wielkie białe pineski przytrzymywały na korku liczne pochlebne notatki Dudevanta, jakieś zdjęcie, dużą fotografię portretową Liz i czterokolorową reklamę maszynki do golenia Raydo, której kształt James zaprojektował, chociaż gwiazdka tuż obok maszynki kazała spojrzeć w dół, w prawy róg, gdzie wypisano elegancką, skromną czcionką nazwisko Dudevant. Było to zresztą w porządku, tak brzmiała umowa. Anonimowość Jamesa nabyto uczciwie. Co więcej, miało się czasem wrażenie, że wciąż chcą mu dopłacać. Coraz to na jego biurku pojawiała się jak nie premia, to wyrównanie albo dodatek urzędniczy, albo znów prezent gwiazdkowy — nieodmiennie w jednej z owych wąskich niebieskich kopert, których sam widok oznaczał już dla Jamesa pieniądze, tak samo jak widok zielono zadrukowanych papierków. Ostatnimi czasy wszystko układało mu się tak po myślnie, że już od paru miesięcy James oczekiwał jakiegoś gwałtownego ciosu. Będąc ostrożny przysparzał Opatrzności niewiele okazji, by mu dała nauczkę. Nie licząc podróży samochodowych, ostatnią taką możliwość stanowił poród, ale Liz przebyła to pewnego czwartku o świcie spokojnie i po zwierzęcemu łatwo. I kiedy tak miesiące mijały bezboleśnie, w Jamesie narastało podejrzenie, że samo miasto ze swymi stromymi babilońskimi kształtami, z czarnymi cieniami w południe, kipiące bezbożnym tłumem, samo

miasto, być może, zbiera się, by im zadać jakiś cios. Starał się ugłaskać czającą się wokół grozę tym, że nie skąpił jałmużny, bo nie znał żadnego innego sposobu. Rozdawał co dzień od dolara do dwóch śpiewa- hom z Armii Zbawienia, bezrobotnym skrzypkom, krzepkim ślepcom stojącym na środku chodnika wraz z prześlicznymi alzackimi owczarkami, kalekom, którzy wsparci na kulach proponowali kupno żółtych ołówków, mamroczącym pijakom upierającym się, że muszą uścisnąć mu xękę albo pokazać ranę pod kapeluszem, mężczyznom 2 rezerwą ukazującym żelazne protezy w korytarzach kolei podziemnej. Ci z nich, którzy mogli się poruszać, nawet w największym tłumie bez chwili wahania podchodzili do niego; dostrzegali widać nad jego głową — mimo że wyglądał i ubierał się zupełnie tak samo jak inni — wyraźną, po bizantyńsku zarysowaną aureolę człowieka o miękkim •sercu. Sobota upłynęła w napięciu. James zbudził się czując ^wyraźnie kształt własnego żołądka, nieprzyjemnie wzdętego. Poprzedniego wieczora usiłował jeszcze wyciągnąć -od Liz więcej informacji na temat tego jej młodego Murzyna. — Jak był ubrany? — Nieźle. — Nieźle! — Miał jakąś taką sportową marynarkę, a pod tym chyba czerwoną wełnianą koszulę rozpiętą przy szyi. — Nie rozumiem tylko, dlaczego jest taki wystrojony, jeżeli zupełnie nie ma pieniędzy. Lepiej jest ubrany ode mnie. — Nie, to nie wyglądało jakoś specjalnie podejrzanie. Ostatecznie może mieć jedno porządne ubranie. — I przywiózł żonę i siedmioro dzieci w szoferce ciężarówki? — Mówiłam, że siedmioro? To mnie się tylko wydawało, że ich jest siedmioro. — Oczywiście. Siedem krasnoludków, siedem sztuk wyzwolonych, siedem kręgów czyśćca. — Niemożliwe, żeby w szoferce. Musieli być w środku, w samej ciężarówce. Powiedział, że nie mają ani mebli, ani nic, tylko to, co na sobie. — Tylko te łachmany na grzbiecie. A łajdak! — To brzmi tak nie w twoim stylu, kochanie. Przecież zawsze posyłasz czeki na zakład ojca Flanagana. — Ale on prosi, o to tylko raz na rok i przynajmniej nie ugania po schodach za moją żoną. James był rozgoryczony. Cała ta rzesza oczekujących jałmużny, dla których był tak dobry, po prostu go zdradziła. W sobotę rano, kiedy na Ósmej Ulicy kupował książkę, celowo zszedł z chodnika aż na jezdnię, żeby z daleka wyminąć jakiegoś łazęgę, co już pełen nadziei patrzył na jego klapy. W czasie lunchu nic mu nie smakowało. Odległość pomiędzy talerzem a ustami wydawała się rozpaczliwie wielka, jadł szybko, łapczywie. Po południu przez całą drogę do parku miał wciąż odstraszająco zachmurzoną minę. Kiedy uznał, że Liz wlecze się. za wolno, sam zabrał się do popychania wózka. Jakiś młody Murzyn w dżinsach schodził właśnie ze schodków przed trzypiętrową kamienicą rozglądając się niepewnie w obie strony. James poczuł, że serce mu bije jak szalone. — Masz go! — Gdzie? — Tam przed nami, patrzy na ciebie. — Oszalałeś? To wcale nie on. Mój był całkiem niski. W parku ich córeczka bawiła się w wilgotnym piasku zupełnie samotnie. Nikomu na niej nie zależało; inne dzieci uganiały zaabsorbowane swoimi egoistycznymi zabawami. Pasiasty cień ogrodzenia wydłużał się stopniowo, gdy słońce

dochodziło coraz bliżej dachu Uniwersytetu Nowojorskiego. Pod tą pomarańczową gasnącą kulą jakiś pokrzykujący biały grał na asfaltowym korcie w tenisa z wysokim Murzynem na tle różnokolorowych tapet zdobiących ścianę burzonego właśnie domu. Marta dreptała od piaskownicy do przechylni i stamtąd do huśtawek — szczęśliwa i nieustraszona. (Zdumiewające, że krew z jego krwi jest rodowitą mieszkanką Nowego Jorku. Urodziła się w szpitalu przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy.) Przyszedł jej z pomocą w pobliżu huśtawek, podsadził na jedną z nich i popchnął od przodu. Buzia Marty kurczyła się i olbrzymiała, i znowu kurczyła się i olbrzymiała, wesoło roześmiana, ale nikt z dzieci lub ich rodziców nawet jej nie dostrzegał. Metalowa część huśtawki była lodowato zimna — wrzesień, bądź co bądź; chłodny, już nie letni podmuch przytłaczał mu grzbiety dłoni. Kiedy po czwartej wrócili spokojnie do domu i Murzyna tam nie było, a Liz zabrała się do robienia herbaty całkiem tak samo jak w każdy inny dzień — James stwierdził, że jego obawy były płonne, i bez żadnego powodu przestał nagle oczekiwać czegoś złego. Jak zwykle wykąpali dziecko i zjedli obiad w spokoju; całą siłą woli zmuszał ten obrzydły dzwonek, by siedział cicho. A kiedy w końcu zadzwonił, okazało się, że to tylko Janice, zamówiona do pilnowania dziecka, swoim zwyczajem wolno, niczym staruszka, wspina się po schodach. Oczywiście uprzedził ją: — Możliwe, że tu przyjdzie młody Murzyn, który chce nas zobaczyć. — Opowiedział jej w skrócie całą historię. — Proszę się nie przejmować, nie wpuszczę go — odpowiedziała Janice takim tonem, jakby przekazywała dalej jakąś plotkę mrożącą krew w żyłach. — Powiem mu, że państwa nie ma w domu i nie wiadomo, kiedy wrócą. Było to dobre stworzenie o matowopomarańczowych włosach i mocno niewesołym życiu. Jej matka w Rhode Island wciąż przechodziła operacje, jedną po drugiej — wszystkie beznadziejne. Większość weekendów Janice spędzała tam, pomagając matce umierać. Pensja, którą zarabiała jako stenotypistka w jednej z rozgłośni radiowych, rozchodziła się na kolejowe bilety i telefony międzymiastowe. Za każdym razem, kiedy przyjmowała pieniądze po spędzeniu wieczora przy dziecku, mówiła z miękkim półuśmiechem, w którym było jakby echo odwiecznego irlandzkiego humoru: „Bardzo niechętnie to biorę, ale tak potrzebuję tych pieniędzy.” — Nie, nie, proszę nie mówić mu tego ostro. Wystarczy tylko — zresztą on pewnie nie przyjdzie, ale tak na wszelki wypadek — wystarczy powiedzieć, że będziemy w domu w niedzielę. — Bridgesowie też będą — zwróciła mu uwagę Liz. — Tak, tak, ale wątpię, czy przyjdzie. Jeżeli rzeczywiście ledwo co tu przyjechał, to prawdopodobnie nie trafi tu drugi raz, i tyle. — A w ogóle — zwróciła się Janice do Liz — państwo naprawdę nie powinniście tak wszystkich żałować. Ja to zresztą podziwiam i tak samo współczuję tym różnym biedakom, ale państwo powinniście zrozumieć, że tutaj nie można wierzyć nikomu, ale to dosłownie nikomu. Jedna moja koleżanka z pracy zna kogoś, kto jest równie zdrowy jak państwo czy ja, ale chodzi o kulach i żebraniem zarabia sto dwadzieścia dolarów tygodniowo. Przecież to więcej, niż ktokolwiek z nas zdoła zarobić uczciwą pracą. James uśmiechnął się z przymusem, podwójnie dotknięty; zarabiał więcej niż sto dwadzieścia dolarów tygodniowo i nie lubił słyszeć, że ci wszyscy pożałowania godni osobnicy na ulicach oszukują go, kiedy sam widział, że to naprawdę kaleki albo upośledzeni na umyśle, albo alkoholicy. Po chwili milczenia Liz łagodnie zapytała dziewczynę: — Jak się ma pani matka? Twarz Janice rozpromieniła się tak, że przez chwilę rzucała się w oczy bardziej niż

pomarańczowe włosy. — O, wczoraj przez telefon miała głos wyraźnie silniejszy i zdrowszy. Dostała pracę od Koła Rodzicielskiego przy zbieraniu na jakiś fundusz, w każdym razie coś, co może robić bez podnoszenia się z łóżka — jakieś spisywanie ołówkiem na papierze. Mówiłam państwu, jaka moja mama była zawsze czynna. Bardzo już ma ochotę zacząć wstawać. Sama czuje teraz — tak mówi — że się tego naprawdę pozbyła. Co prawda, jak mówiłam z doktorem zeszłej niedzieli, to powiedział, że nie powinniśmy oczekiwać zbyt wiele. Ale wydaje mi się, że był bardzo dumny z tej operacji. — No, to wszystkiego najlepszego — powiedział James pobrzękując drobnymi w kieszeni. Janice pokiwała im na pożegnanie. — Bawcie się państwo dobrze. Jego noga tu nie postanie, póki ja tu jestem, możecie być spokojni — zapewniała nie rozumiejąc, a może właśnie rozumiejąc więcej, niż trzeba. Film był doskonały, ale akurat w momencie gdy John Wayne, przebrnąwszy po śladach Komanczów od otulonych śniegiem lasów Montany aż do rozprażonych piasków pogranicza, zaczął godzić się z myślą, że jego siostrzenica żyje z indiańskim wojownikiem, Jamesowi przypomniał się nagle włóczęga, który zatoczył się ku niemu na Ósmej Ulicy: jego kose oko, nie dopinająca się marynarka, obrzękłe usta z żałosnym wysiłkiem próbujące sformułować pierwsze słowa. To wspomnienie sprawiło, że zaczął się wiercić na fotelu i wysunął dłoń z ręki Liz. Postanowili, że nie zostaną na drugim, należącym do programu, filmie. Liz powiedziała, że ją oczy bolą od kolorów Vistavision. Nie chcieli jednak tak wcześnie wracać do domu. Janice liczyła z pewnością na to, że zostaną na drugiej części programu. Jednakże i w luncheonette obsłużono ich od razu. Zamówiony napój — słaby cocktail owocowy, mdłą brązową ciecz prawie zupełnie bez pianki — wysączyli szybko z kartonowych kubków. A potem ulice Greenwich Village, pełne gangsterów i obojniaków, nie były w oczach Jamesa miejscem nadającym się do przechadzek z żoną. Liz wzbudzała zainteresowanie każdego bandyty i każdego wyrostka, który ich mijał. — Przestań — syknął wreszcie. — Skończy się na tym, że któryś z nich dźgnie mnie nożem. — Ależ, mój drogi, nie można ludziom zakazać patrzenia. — Należałoby. Oni wszyscy myślą, że ty jesteś dziwka, a ja twój sutener. Po co wytrzeszczasz oczy na każdego? — Bo twarze są ciekawe. Dlaczego ciebie nic ludzie nie interesują? — Dlatego, że co drugi dzień dzwonisz do mnie do biura i muszę wracać, żeby ciebie bronić przed jakimś oprychem, którego tak uwodziłaś, że aż się na schody za tobą zapędził. Nic dziwnego, że Dudevant ma ochotę mnie wylać. — Chodźmy do domu, jeżeli musisz tak bredzić. — Niemożliwe. Janice potrzebuje pieniędzy, pijawka. — Już prawie dziesiąta. Ostatecznie bierze dolara za godzinę. Zbliżając się ku domowi Dziesiątą Ulicą od strony Fifth Avenue zobaczył już z daleka pod swoją bramą jakąś ciemną plamkę, która, choć przymrużał oczy, nie znikała. Nie spodziewał się wcale zobaczyć tu Murzyna Liz. który mógł przecież przyjść w porze obiadu. Kiedy już jednak nie ulegało wątpliwości, że ktoś tam stoi w kapeluszu na głowie, James wysunął się naprzód zadowolony, że wreszcie ma przed sobą przeciwnika w całej okazałości i może go dokładnie obejrzeć. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że znają się od dawna. James powiedział: — Dobry wieczór — i uścisnął szybko wyciągniętą rękę. o dłoni chłodnej i woskowej w dotyku, niby jakiś produkt syntetyczny.

— Ja chciałem tylko... podziękować... łaskawemu panu — zaczął Murzyn głosem niewiarygodnie cienkim jak nitka, która w każdej chwili może trzasnąć. — Długo pan czekał? — spytała Liz. — Nie, nie... ta pani na górze powiedziała... państwo wróci. Kiedy taksiarz zgodził się, żeby mnie wypuścili z posterunku, tom przyszedł podziękować takim dobrym ludziom... — Bardzo mi przykro — odpowiedział James ale przypuszczałem, że pan wie o naszym wyjściu do kina. Głos jego zabrzmiał potężnie, niczym jakiś wspaninl) instrument. Nie powinien być tak wyszukanie uprzejmy, Liz była specjalnie wyczulona na to. żeby się nie okazał próżny czy protekcjonalny. Ale nie miała wcale racji w tej chwili na przykład jego naturalny, serdeczny odruch «kłaniał go właśnie ku wyszukanej uprzejmości. — Był pan na posterunku? — spytała Liz. To, że widziała go już raz, zdawało się jej pomagać w zrozumieniu jego niewyraźnej wymowy. — ...i powiedzieć, jaki wdzięczny. Ciągle jeszcze mówił do Jamesa, nie zwracając wcale uwagi na I-i*. 1 akie podkreślanie, że on jako głowa roditiny znaczy więcej niż cała jej reiata, a zarazem, że odnajdując go Murzyn doszedł do iródła wszelkich dobrodziejstw — wywołało u Jamesa kompletną panikę. Wychowany był w przęko- naniu, że w małżeństwie obie strony tyle samo znaczą. Ponadto ten niepokaźny Murzyn zdawał się potrzebować właśnie macierzyńskiej opieki. Drżał lekko mimo marynarki, choć wcale nie było tak zimno: wieczorem było cieplej niż po południu. Ubranie Murzyna nie wyglądało w ciemności ulicznej tak zniszczone, jak by to James uważał za stosowne. Co do jego wieku zaś, to James nie dostrzegał ani śladów młodości, ani starości. — No, to proszę do środka — powiedział. — Aaaa? — Proszę — powtórzyła Liz. Weszli do małego przegrzanego przedsionka i od razu brzęczyk zaczął zwalniać zamek, co było dowodem, że Ja- nice obserwowała ich przez okno. Przybiegła do balustrady schodów i głośnym szeptem pytała w dół: — On też przyszedł? Czy mówił wam o taksiarzu? James, prowadzący całą grupę, pojawił się na szczycie schodów. — Jaka była Marta? — spytał, aby wyraźnie zaznaczyć, co jest najważniejsze. — Po prostu anioł. A jaki był film? — Zupełnie dobry. Tak, zupełnie dobry. — Ja się tylko bałam, że on go zabije. Popychali się nawzajem w drzwiach wchodząc do pokoju. — Z tego wynika, że wy dwoje już się znacie — powie* dział James do Janice i do Murzyna. Dziewczyna pokazała zęby w dobrotliwym uśmiechu, z czym wyglądała starzej 0 pięć lat, a Murzyn, który już trzymał kapelusz w ręce 1 wobec tego nie mógł się nim ukłonić, zgiął lekko jego I rondko i szybko obrócił głowę, tak że patrzył teraz na pasiasty obraz pędzla Liz, zatytułowany Łabędzie i cienie. Gdy tylko ci dwoje potwierdzili ponury fakt, że się już | znają, Liz zdezerterowała do sypialni. Gnębił ją niepokój, czy Marta nie udusiła się pośród kocyków. — Jeszcze zanim zadzwonił dzwonek — mówiła Janice — usłyszałam jakieś krzyki na ulicy. To było dopiero coś! Okropne rzeczy wygadywał. A potem zadzwonił dzwonek i zrobiłam, jak pan kazał, i wtedy on powiedział... — Wskazała palcem na Murzyna w sportowej kraciastej marynarce, który wciąż jeszcze stał. — Proszę siadać — zwrócił się do niego James. — ...wtedy on powiedział, że taksiarz chce pieniędzy. A ja powiedziałam, że nie mam. Ani złamanego centa, żebym tak zdrowa była! Pan wie zresztą, że jak tutaj przychodzę, to

nigdy mi do głowy nie przyjdzie zabrać torebkę. — James przypomniał sobie, że rzeczywiście nigdy nie mogła wydać reszty. Zwykle zostawała jakąś sumę im winna „na konto następnego razu”. — Mówiłem mu — powiedział Murzyn — że w tym domu mieszkają ci dobrzy ludzie, właśnie w tym domu. Ta pani w tamtym pokoju powiedziała mi, że pan tu będzie. — A skąd pan przyjechał tą taksówką? — spytał James. Murzyn szukał ratunku w kontemplowaniu swego kapelusza, zwisającego z dygocącej ręki. — O... proszę pana, ta pani wie o tym. — Spojrzał w stronę drzwi do sypialni. Wybawiła go Janice, mówiąc szybko: — Powiedział mi, że taksiarz chce dwa trzydzieści, a ja powiedziałam: „Nie mam ani centa”, a potem przyszłam tutaj i zaczęłam szukać, czy przypadkiem nie ma tu gdzie leżących luzem drobniaków. Czasem pod tą srebrną miseczką leżą jakieś dziesięciocentówki. — Owszem —I powiedział James. — Potem poszłam do okna, żeby dać mu znak, bo śmiertelnie się boję, że mogłabym zejść na dół, a drzwi by mi się tutaj zatrzasnęły, i widzę, Że tam na j ulicy zrobił Hf już tłum, zwłaszcza z tego sklepu, po przeóiwnej stro nie ulicy, i wyglądało na to, że jak on wrócił i powtórzył to taksiarzowi, to tamten złapał go za kołnierz, potem wszyscy krzyczeli, a jakaś kobieta wołała ciągle: „Policja!” Liz wróciła do pokoju. — Złapał mnie tutaj — wyjaśnił Murzyn pokornie. Wolną drobną dłonią dotknął otwartego kołnierza swojej czerwonej wełnianej koszuli. — ]No i chyba wtedy pojechali na posterunek — zakończyła nieskładnie Janice, rozczarowana tym, że jej informacje okazały się niekompletne. Liz przypuszczając, że cała dotycząca posterunku część historii została opowiedziana podczas jej nieobecności w pokoju, uznała, że to już koniec, i spytała: — Kto się napije kawy? — Nie, dziękuję, pani Betty — odparła Janice. — Po kawie nie mogę zasnąć. — Nikt nie może zasnąć — rzekł James. — Właśnie o to chodzi. — Ależ, proszę pani — powiedział Murzyn. — Dla mnie nie, skądże znowu? — Niepewnie odwracając twarz w stronę Jamesa, chociaż oczy miał wciąż jeszcze wlepione w lampę ponad głową Janice, ciągnął dalej: — Powiedziałem im w tym komisariacie, że tu są tacy dobrzy ludzie. Miałem nawet adres, ta pani mi go zapisała na karteczce. — Aha — James był pewien, że to jeszcze nie koniec. Czemu nie zatrzymano go na tym posterunku? Kto ostatecznie zapłacił za taksówkę? Czuł się, jakby był gdzieś bardzo daleko; miał wrażenie, że to niemal obcy pokój z tym dziwnym gościem siedzącym na fotelu. Cofnął trochę swoje krzesło i wtedy postać Murzyna zarysowała się ostro, niby obraz widziany przez niewłaściwy koniec teleskopu. Dostrzegł nagle podobieństwo pomiędzy głową Murzyna a maszynką do golenia Raydo. Najbardziej odkrywczym elementem jego projektu — mówiąc słowami Dudeyanta „przebłyskiem natchnienia” — było zdecydowane zagłę bienie w tym miejscu, gdzie mieścił się poprawiony prz«z producenta zmniejszony motorek. Zamiast obudowy symetrycznej, podobnej z kształtu do stożkowatej torby cukru, James stworzył przysadzistą, a niesymetryczną bryłę, która, przyjemnie ciężka, pasowała doskonale do ręki użytkownika niby święty kamień. Podobnie też wydawało się, jakby czaszka Murzyna pozbawiona była jednej części. Oczy miał w stosunku do reszty głowy umieszczone wyżej, niż uczą profesorowie rysunków, i rozstawione tak szeroko, że już w tych miejscach płaszczyzna twarzy zaczynała się wyginać. James aż drgnął uświadamiając sobie nagle, że i Janice, i Liz oparta o drzwi kuchni, i sam Murzyn — wszyscy oczekują, że teraz zabierze głos on,

dobroczyńca, pan sytuacji. — No i co teraz znowu za kłopoty? — spytał szorstko. Woda‟ na kawę zaczęła właśnie szumieć, więc Liz, zmarszczywszy ku niemu wysokie, pełne wyrazu czoło, obróciła się ku kuchni. Murzyn lekko pocierał czaszkę, tam właśnie, gdzie była tak wygięta. — Aaa... Wdzięczny za dobroć pana i tej pani; tacy szczodrzy dla biednego człowieka, któremu nikt nie chce pomóc. James podpowiedział ciąg dalszy. — No więc pan z żoną i dziećmi, ile jest tych dzieci? — Siedem, proszę pana. Najstarszy dziesięć lat. — ...znaleźliście jakieś mieszkanie. Gdzie? — Tak, proszę pana. Ten człowiek mówi, że ma dla nas pokój, tylko mówi, że nie może dać żadnych łóżek, ale znalazłem drugiego, który nam da na kredyt, aż pójdę do pracy... Bo żona i dzieci nie mają nic, ani łóżka, żeby złożyć głowę. Ani nic do jedzenia. Moje dzieci takie zmęczone! James wetknął papierosa w sam środek warg tak, że chwiał się przy jego następnych słowach. — Podobno ma pan pracę? — Tak, tak, proszę pana, poszedłem tam w to miejsce, gdzie budują drogę do nowego tunelu, pan wie, i tamten mówi, że jak tylko jeden dzień ja będę pracował, to on mi da pieniędzy, już naprzód mi da. Pytał, czy potrafię, a ja mówię: „Tak, proszę pana. Każdą robotę, co pan da, to ja zrobię.” Powiedział, że płaca jest dwa dolary siedemdziesiąt centów za każdą godzinę, co się przepracuje. — Dwa siedemdziesiąt? Na Boga! Dwadzieścia dolarów dziennie niewykwalifikowanemu robotnikowi? — Tak, przy taczce. Powiedział dwa siedemdziesiąt. A ja powiedziałem: „Mogę robić wszystko, co pan mi da. Umiem ciężko pracować.” Jamesowi wydawał się wprawdzie ogromnie wątły, ale radosna świadomość, że istnieje gdzieś barczysty majster, który ma ochotę zrobić z tego Murzyna człowieka pracy, wymazała w jednej chwili wszelkie wątpliwości. Uśmiechnął się i rzekł z naciskiem: — To znaczy, że musi pan tylko przebrnąć jakoś przez ten weekend. — Tak jest. Od poniedziałku będę zarabiał dwa siedemdziesiąt za każdą godzinę. A żona cieszy się jak nie wiem co. Ta żona w mgnieniu oka zmieniła się zupełnie, ale James zostawił ją bez komentarzy; najważniejsze, że wnet się to skończy. Zbierał teraz siły, żeby wstąpić w dziedzinę finansów. A tymczasem Janice, idiotka, która powinna była wynieść się, jak tylko wrócili do domu, wtrąciła się do rozmowy. — A nie próbowaliście w żadnych instytucjach, na przykład w Armii Zbawienia? — 0 tak, panienko. Byliśmy we wszystkich. Nic ich nie obchodzą tacy jak ja. Mówią, że dadzą nam pieniędzy na drogę powrotną, ale jeżeli chcemy zostać, to nic nam nie pomogą. Jak się przyjeżdża tu ciężarówką, nikt się czło wiekiem nie zainteresuje. Nikt mi nie pomógł, tylko ci dobrzy ludzie. Zaczynało być teraz widoczne, jak się ten człowiek zachowuje wśród sworth krewnych czy przyjaciół. James poczuł, że jest śpiący, że krzesło jest twarde. Murzyn siedział na miękkim fotelu. Gniewało go, że tamten staje się coraz swobodniejszy. Ale kobiety go zachęcały. — Czy to nie okropne? — mówiła Janice. — Nie wiadomo, po co w ogóle istnieją takie instytucje. — Mówisz, człowieku, że potrzebujesz pomocy, żona nie ma gdzie głowy złożyć, a oni

ci dają pieniądze, żebyś wracał. , Liz wchodziła właśnie z dwoma filiżankami kawy. Dla siebie, James zauważył, nalała tylko pół filiżanki. To on ma dźwigać większy ciężar bezsenności. Nie można było utrzymać filiżanki, taka była gorąca. Postawił ją na dywanie, czując się zniewieściałym fujarą przy tym człowieku pracy, wartym dwadzieścia dolarów dziennie. — A czemu zdecydowaliście się opuścić Północną Karolinę? — zapytała Liz. — Proszę pani, dla człowieka takiego jak ja nie ma tam żadnych możliwości. Pracowałem przy bawełnie i dostawałem trzydzieści pięć centów za godzinę. — Trzydzieści pięć centów? — powtórzył James. — Przecież to bezprawie, nie? Murzyn uśmiechnął się ironicznie, pierwsza zmiana wyrazu twarzy w ciągu całego wieczora. — Tam nie ma co mówić, że coś jest bezprawie. — A do Liz dodał: — Moja żona, proszę pani, to bardzo odważna kobieta. Ja do niej mówię: „No, to jedziemy”, a ona na to: „Tak, musimy spróbować szczęścia.” No i wtedy ten gość obiecał zabrać nas do szoferki swojej ciężarówki... — Z całą siódemką dzieci? — spytał James. Murzyn popatrzył na niego nie odwracając jak przedtem wzroku. — Nie mamy nikogo, żeby dzieci tam zostawić. — I żadnych przyjaciół ani krewnych tutaj? — dopytywała się Liz. — Nic, żadnych przyjaciół, a tutaj też wyglądało, że nie będziemy mieli, póki wy jedni nie okazaliście się tacy dobrzy przyjaciele. Przyjaciele! James oburzony wstał i musiał jeszcze przebrnąć przez obmyśloną od dłuższej chwili czynność umieszczenia dwóch dziesięciodolarowych banknotów na stole obok siedzącego Murzyna. Murzyn nie zwracał na nic uwagi, siedział ze spuszczoną głową. James wygłosił swoją mówkę. ' j 4'; '■ — Otóż nie orientuję się zbytnio, ile kosztują meble, chociaż moja żona dała mi do zrozumienia, że na to, co trzeba zapłacić, wystarczą panu tamte dziesięć dolarów. Tutaj jest jeszcze dwadzieścia, ale to jest już wszystko, co możemy dać. To powinno wam wystarczyć do poniedziałku, a wtedy podobno ma pan dostać część swojej należności na poczet przyszłej pracy przy tunelu Lincolna. Moim zdaniem, to była niezwykła odwaga z pańskiej strony przywozić tutaj całą rodzinę. Życzymy wam wszystkiego najlepszego i jesteśmy przekonani, że wraz z żoną dacie sobie radę. — Czerwony ze wstydu wrócił na swój posterunek na twardym krześle. Janice zagryzła wargi, żeby zwalczyć uśmiech, i zerknęła na Liz, która milczała. Murzyn powiedział: — Ooo, proszę pana, nie mam słów, żeby wyrazić, jacy dobrzy ludzie!... I podczas gdy tamci troje siedzieli bez ruchu, zaskoczeni i oniemiali, usiłował się rozpłakać. Szczypał nasadę nosa, trząsł głową i wyciskał z gardła miękkie zwierzęce, popiskiwania, ale kiedy podniósł głowę, oczy miał zupełnie suche. Nieświadom, że z tego udawania nic nie wyszło, siedział | drgającymi niby w płaczu wargami i pocierał dłonią skroń, jakby mu tam coś szumiało. — 0 Jezu, żona mówiła, idź tam na powrót i podziękuj temu dobremu człowiekowi. Murzyn najwyraźniej posiadał równie mało poczucia, kiedy należy się wynieść, jak aktorskich umiejętności. Siedział więc, dalej potrząsał głową i dotykał swego nosa. Jak gdyby nie widział leżących na stole banknotów albo jakby były tabu aż do zakończenia dostatecznie męczącego rytuału dziękczynnego. James, któremu wszelka nie- uprzejmość przychodziła z trudem, wiercił się na swoim krześle unikając wzroku kobiet. Powodem popisu Murzyna było albo krytyczne położenie, które właśnie opisywał, albo jakieś inne, które zmusiło go do kłamstwa. Tak czy owak, trzeba było jakoś wytrzymać obecność tego

człowieka, jednakże James miał go już porządnie dosyć, a sama myśl o życiu, które opisywał ten beztroski kretyn przerzucający się | jednej cienkiej gałęzi dobroczynności na drugą — kierowca ciężarówki, gospodarz, Liz, właściciel mebli, majster, a teraz on, James — doprowadzała go do mdłości. Powiedział uprzejmie: — Czy nie byłoby lepiej, żeby pan wrócił teraz do żony? — Iii — westchnął Murzyn jakoś nieprawdopodobnie wysoko, jakby wydobywał ten głos z najcieńszej piszczałki. James bał się, że Liz gotowa zacząć znosić Murzynowi koce i żywność, jeśli dalej będzie zwlekał — co zresztą robił, pojękując i przesuwając w rękach brzeg kapelusza, niby nie kończący się sznur. Podczas gdy Liz w kuchni napełniała dla niego papierową torbę, Murzyn nabrał dość tchu, by zawiadomić Jamesa, że ma zamiar przyprowadzić swoją żonę i całą rodzinę, muszą poznać jego i jego Żonę, tak, jutro, żeby móc podziękować. — Może będzie jakaś robota... mycie podłogi, cokolwiek, ona będzie taka szczęśliwa, zanim będziemy mogli oddać. Dwadzieścia! Ojej... — Ręka jego powędrowała ku oczom. — Nie, nie myślcie o nas. A te trzydzieści dolarów (wolał mówić dokładnie, żeby nie było pomyłek) — możecie uważać za dar od miasta. — Och, nie mogę przyjąć inaczej. Proszę pozwolić, żeby moja żona zrobiła jutro wszystko, co tu jest do zrobienia. — Musicie się naprzód urządzić. Nie myślcie o nas. Liz-powróciła z niezgrabną papierową torbą. Wywnioskował z tego, że koców im nie da. W postawie żony dostrzegał jak gdyby odcień wyzwania. Gadatliwy jak zawsze, kiedy gość zbierał się do odejścia, James spytał: — Wie pan, jak wrócić do siebie? Ale, na Boga, proszę już nie brać taksówki, tylko autobus, a potem kolejkę podziemną. Gdzie mieszkacie? — Ooo, całkiem blisko, koło tej tam Lexington Avenue. — Ale gdzie przy Lexington? Przy której przecznicy? — Przepraszam, proszę pana. Proszę wybaczyć, nie zrozumiałem, taki jestem podniecony. — Przy której przecznicy? Jak daleko na Lexington Avenue? — Aha, pr?y Sto Dwudziestej Dziewiątej. Podczas gdy James z typową dla nierodowitego nowojorczyka dumą, że zna miasto, dokładnie mu wyjaśniał, gdzie ma wsiąść do auttbusu idącego Czternastą Ulicą, gdzie po iluś tam przystankach znajdzie zejście do kolejki podziemnej i jak ma włożyć żeton do otworu kołowrotu — słowa zdawały się odskakiwać z powrotem, niemal tak jakby natknęły się na te same wiadomości ułożone już w głowie Murzyna. Zakończył słowami: — Lepiej zwalczyć pokusę wskoczenia do taksówki. To już mogło nas kosztować dwa trzydzieści, gdybyśmy przedtem byli w domu. Ale, ale, proszę, tu są jeszcze pieniądze na autobus i żeton. — Wyłowiwszy garść monet z kieszeni marynarki, umieścił pięciocentówkę, dziesięcio- centówkę i żeton w szczupłej, drobnej dłoni, a kiedy dłoń ta nie ruszała się zupełnie, położył na niej jeszcze dwie dziesięciocentówki, potem pomyślawszy: „Co, u licha!” — wysypał na nią całą resztę drobnych monet, wartości przeszło dolara. — Teraz już nie mam ani centa — powiedział Murzynowi. — Dziękuję panu bardzo i pani dziękuję także, i panience. Jeszcze raz życzyli mu wszystkiego najlepszego, uścisnął wokoło dłonie, potem z trudem uniósł torbę wiktuałów i mrucząc coś jeszcze wyszedł przez drzwi, które James trzymał szeroko otwarte. — Cztery przecznice na północ do Czternastej — zawołał jeszcze James za nim, a potem dodał zwykłym głosem: — Zresztą i tak wiadomo, że weźmie taksówkę. — To po prostu nadzwyczajne z pańskiej strony — westchnęła Janice — ale dawać mu

aż tyle pieniędzy, czy ja wiem? — E, co tam! — odpowiedział James robiąc jakby taneczne pas. — Plugawe pieniądze! — Zdumiona byłam, kochanie, że dałeś mu dwa banknoty — powiedziała Liz. — Tak? Przecież mamy inflację. Nie da rady kupić siedmiu klimatyzowanych gąbkowo^higienicznych materaców za dziesięć dolarów. Okazdło się, że nasz przyjaciel ma niezwykły dar szybkiego wydawania pieniędzy; z twoją dziesiątką uporał się błyskawicznie. Nawet nie dowiedzieliśmy się, na co poszła. Janice, po irlandzku poważna, wciąż jeszcze zastanawiała się nad moralną stroną zagadnienia. Mówiła raczej do Liz niż do niego: — Nie ulega kwestii, że potrzebuje pieniędzy. Och, żeby pąni słyszała, co ten taksiarz mówił, choć może lepiej, że pani nie słyszała. Ale z drugiej strony, kto nie potrzebuje pieniędzy? I państwo, i ja, każdy. — Ale, ale, byłbym zapomniał... — powiedział James i spojrzał na zegar elektryczny w kuchni: 11,20. — Wróciliśmy do domu około dziesiątej, prawda? Od pół do ósmej do dziesiątej... dwie i pół godziny. Dwa i pół dolara. Nie ma pani pewno reszty z dziesiątki, co? Twarz dziewczyny zasępiła się. — Och, doprawdy, że też ja zawsze zapominam zabrać ze sobą torebkę. Ale po prostu zostaniecie mi państwo winni do następnego razu... — Niemożliwe, ani mowy. Przecież potrzebuje pani pieniędzy. — Nie mógł uwierzyć, że dziewczyna zabierze mu całą resztę, siedem i pół dolara. — Tak, to prawda — przyznała pogodnie Janice, zbierając już swój płaszcz i miękką czarną książkę z krzyżem na okładce. „Jej matka”, pomyślał James i poczuł opary modłów wokół siebie. — Chwileczkę — wtrąciła Liz — chyba jest coś w mojej torebce. Skłamałam, kiedy mówiłam, że nie mam nic w domu, tylko tę dziesiątkę... — Znaleźli torebkę i rzeczywiście udało się im uzbierać banknotami i bilonem całą należność. Wystrychnięta na dudka Janice rzekła tylko: — Bardzo państwu życzę, żeby już was przestał napastować. To miasto ma więcej gatunków naciągaczy, niżby się kto spodziewał. Niektórzy z nich potrafią lepiej grać niż sam Olivier. — Nie mogę sobie wyobrazić, jak on podoła takiej pracy fizycznej — dodała Liz, co brzmiało jak taktowne potwierdzenie. — Przecież wyglądało, że się wywróci pod ciężarem tej niedużej torby, którą mu dałam. — Kiedy Janice wreszcie wyszła, zapytała męża: — Czy ona oczekiwała, że zapłacimy jej więcej, bo została półtorej godziny dłużej, aby przyglądać się Murzynowi? Jak myślisz? — Licho wie. Podle się czuję. — Gdzie cię boli? — Wszędzie. Tak się czuję, jakbym byl podłą kreaturą. — Dlaczego? Byłeś wspaniały. Byłeś okropnie, ale to okropnie dobry. Szybki pocałunek na jego policzku przekonał go, że, o dziwo, chyba naprawdę tak myślała. Niedziela, ten najbardziej pusty spośród dni, pełna była obaw. Nawet w weselszych czasach James czuł się w ten dzień niby jakiś bezimienny posąg na pustym placu. Teraz nie odważył się wyjść na ulicę ani do kościoła, ani po gazety. Epizod z poprzedniego wieczora nabrał barw publicznej hańby. Murzyn był wszędzie. James zaszył się w swojej niewystarczająco bezpiecznej pieczarze. Ściany zdawały się przezroczyste, podłogi odbijały każdy głos. Zapowiedź Murzyna, że wróci, wybiła okna i roztrzaskała wymyślne zamki. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się w rannych godzinach tak pragnąć powrotu do Ontauk w stanie Minnesota, swego miejsca urodzenia. Miało ono obecnie przeszło siedem tysięcy

mieszkańców i prezydenta miasta zamiast burmistrza, po wojnie zaś przepływającą przez całe miasto rzeczkę, która zbierała ścieki kilku fabryk, obrabowano z jej indiańskiego imienia i nazwano rzeką Douglasa Mac- Arthura. Jednakże auta wciąż jeszcze parkowano wedle woli na cienistych krętych uliczkach, a on wciąż jeszcze miałby tam swoje miejsce jako syn swego ojca. Dom, w którym mieszkali James i Liz, przedzielony był tylko czterema innymi od kościoła episkopalnego. Wszystkie te domy przylegały do siebie tak ciasno, że nie było ani cala powietrza pomiędzy ich murami. Gdy dzwoniono w kościele, ich mieszkanie aż drżało od dźwięków. Otulony tym potężnym martwym pomrukiem, James próbował odpędzić obraz siedmiu kędzierzawych dzieciaków ściśnię tych w szoferce ciężarówki — błyski świateł przy szosie igrają na ich twarzach, ciemne pola Północnej Karoliny uciekają za nimi w dal, wielkie sprzedajne miasta iskrzą się przez chwilę i zaraz też uciekają w dal, a potem już dzieci zaczynają drzemać, wszystkie oprócz najstarszego dziesięciolatka, który przez całą drogę z szeroko otwartymi oczami wpatruje się w wygięte poziomo u góry słupy błękitnych świateł płatnej autostrady Jersey, aż ten odrzutowy dywan czarodziejski dowiezie ich do zaczarowanego Harlemu, gdzie pełno jest cadillaców, a w kolejce podziemnej biali mężczyźni ustępują miejsca murzyńskim damom. James nienawidził Murzyna przede wszystkim za to, że był nietaktowny. Matka Janice, wrzody żebraków ulicznych to także była bieda — ale bieda nie przekraczająca pewnych granic, znająca swoje miejsce i zachowująca się, jak należy. Ten Murzyn zaś w swojej kompletnej nieświadomości był jak noworodek, co to się rodzi z sercem umieszczonym przed żebrami, zupełnie bezbronny. Wystarczy jedno dotknięcie, żeby go zabić. A teraz, kiedy sobie znalazł tego człowieka z Północy — tego obiecanego dobroczyńcę — co tak sypie pieniędzmi, to oczywiście przyjdzie tu znowu dzisiaj, a potem jutro z coraz większą ilością długów, do których będzie się bełkotliwie przyznawał. Czemu nie? Trzydzieści dolarów dla Jamesa znaczyło tyle co nic. Mógł rozdać bez trudu trzy tysiące, a potem co tygodnia po trzydzieści dolarów czy nawet więcej, czterdzieści, pięćdziesiąt, i wciąż jeszcze on i Liz byliby bogatsi od tego Murzyna. Nic go nie oddzielało od Murzyna i tylko przestępstwo mogłoby tu stanąć jako bariera. Gdzieś po południu James przestał się trapić tym, że Murzyn mówił prawdę, a zaczęła go gnębić możliwość, że kłamał. Przypominanie sobie w tym naświetleniu własnego postępowania było potworne. Dreszcz go przenikał na myśl, jaką bezdenną głupotą musiała się wydawać Murzynowi jego niezdarna szczodrość. Jeżeli cała ta historia była na ciąganiem, to jedynym błyskiem ratującym sytuację była niecierpliwość, z jaką James udzielał tej jałmużny. Poszczególne szorstkie słowa, uwagi na temat taksówki lśniły w pamięci Jamesa jak klejnoty na śmietniku. Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej się wściekał, głośno i po cichu. I im bardziej pienił się na Murzyna, tym mniej chciał go oglądać, tym więcej go się bał, tego przeciwnika nie do pokonania teraz, przez to właśnie, że tamten posiadał przemożną broń: widział, jak James zrobił z siebie idiotę. I jeszcze siedmioro gramolących się bachorów, i żona, która zacznie tyranizować Liz! Marzył o tym, żeby schować głowę w bezpiecznej przystani, jaką będzie zapowiedziana wizyta Bridgesów. Oni znają go takim, jakim znają go wszyscy inni, doceniają jego wartość. Będzie się mógł pławić w ich rozsądnym, zewnętrznym osądzie. Na szczęście wreszcie ściemniło się i goście przyszli. Rudy Bridges pochodził także z Ontauk w stanie Minnesota. W szkole, o dwie klasy wyżej, był celującym uczniem, co znaczyło dużo, tym bardziej że jego ojciec, jakiś niepozorny człeczyna, umarł na gruźlicę w tym samym roku, kiedy Rudy skończył szkołę średnią. W ciągu dziewięciu lat, jakie od tego czasu upłynęły, jaskrawożółte włosy kolegi przerzedziły się mocno, ale dalej miał tę samą okrągłą głowę i tłuste wargi typowego zarozumialca. Z jego wielkich nadziei pozostało tylko stanowisko nauczyciela historii

Ameryki na trzech żeńskich kursach w Barnard College. Jego żona, Augustyna, pochodziła z Maryland; była to blada i przystojna kobieta o tak nieugięcie zadartym nosie, że wyraźnie widać było nozdrza. Gęste kasztanowate włosy czesała z rozdziałkiem pośrodku — istna madonna epoki tłoków mechanicznych. Nie mieli dzieci, a dzięki przemyślnemu gospodarowaniu akurat wiązali koniec z końcem. James bardzo ich lubił, ale tylko jako gości. We własnym domu Rudy mówił bez ustanku na swój ulubiony temat, to jest o polityce fiskalnej od Granta do Wilsona, co było tak przerażającym pustkowiem nudy, że nawet z najskromniejszym zasobem wiedzy można to było opanować. Augustyna zaś, bardzo uważająca na budżet domowy, sama mało jadła i piła i powstrzymywała tym innych. Poza domem zaś i jadła, i piła z zapałem. James wszedł na palcach do sypialni dźwigając ciężkie płaszcze gości. Marta upakowana w swoim łóżeczku zdawała się małym motorkiem wytwarzającym sen. Słyszał, że Liz coś mówi, i wróciwszy spytał: — Powiedziała wam już, jak pomagamy w ucieczkach niewolników? — Nie, nic nam nie mówiła — odpowiedziała Augustyna. — Mówiłam im o wypadku Marty w parku — wyjaśniała Liz. — No cóż, mała wpakowała się wprost między huśtawki — rzekł, niewątpliwie powtarzając to, co już powiedziała żona. — Ale teraz, James — zaczął Rudy — co to za jakaś głupia historia z ucieczką niewolników? — Lafa nauczania doprowadziły do tego, że wymawiał wszystko, każdy potoczny zwrot z przesadną precyzją. Przez cały czas, kiedy James opowiadał, Rudy coraz to powtarzał: „aha, aha”, a kiedy usłyszeli już całość, opowiadającemu wydało się widać, że tak jak Janice poprzedniego wieczora i on nie doprowadził historii do właściwego zakończenia, bo Rudy uznał za wskazane stwierdzić: — Istnieje wobec tego możliwość, że tych siedmioro dzieci pojawi się tutaj w samym środku kolacji. — 0 mój Boże! — wykrzyknęła Augustyna z udanym przerażeniem. — Czy macie dosyć jedzenia? Rudy, siedzący obok niej na kanapie, z pedanterią atakował dalej. — Ale, ale... Mówisz, że ubrany był dobrze? •—1 Dosyć. Ostatecznie to był sobotni wieczór. — Nie wywołało to na ich twarzach uśmiechów, których James oczekiwał. — A przyjrzałeś się jego butom? — Niespecjalnie. — Jaki miał akcent, wyraźnie południowy czy nie? — Widzisz, twoja żona jest jedyną osobą z Południa, jaką znam. Mówił zresztą tak jakoś dziwnie i piskliwie, że trudno mi powiedzieć. Ale niewątpliwie nie mówił jak ty czy ja. — I powiadasz, że w jakimś momencie użył słowa „podniecony”? — Tak, to mnie też zaskoczyło. Ale, widzisz, choć to i owo było dziwne, jednak kiedy człowiek jest w takim stanie... Augustyna przerwała mu, zwracając się do Liz: — I James naprawdę dał mu trzydzieści dolarów? — Trzydzieści jeden i żeton — poprawi! ją James. Rudy zaczął się śmiać bez pamięci — ponieważ nie posiadał zmysłu humoru, ilekroć zaczynał się śmiać, robił to przesadnie — i podniósł w górę szklankę ze złotym płynem. Augustyna, naśladując męża, podniosła swoją, już pustą. — James — wykrzyknął Rudy — jesteś wcieleniem miłosierdzia! Niewątpliwie było to pochlebne, ale wolałby, żeby inaczej zareagowali na całą tę historię. Nie te trzydzieści dolarów było tu najważniejsze; co prawda bardzo trudno byłoby mu wytłumaczyć to, nie robiąc przy tym wrażenia, że wyśmiewa się z zarobków Rudy‟ego, ale

trzydzieści dolarów nie było najważniejsze. — Nie wydaje mi się jakoś — zaczął wreszcie — że opowiadałby taką nieprawdopodobną historię z tyloma szczegółami, gdyby to była nieprawda. Wcale nie wyglądał jak tutejszy Murzyn z Harlemu, głowę miał jakąś przedziwną i wiedział tyle o Północnej Karolinie i o tych instytucjach charytatywnych... — Bzdura, James. Istnieją setki, tysiące sposobów, żeby zebrać takie wiadomości. Na przykład powiedział, że tam miał stawkę trzydzieści pięć centów za godzinę. To można sprawdzić. Czy rzeczywiście trzydzieści pięć centów za godzinę stanowi przeciętną stawkę w pasie bawełnianym? Szczerze mówiąc, wydaje mi się to trochę za mało. — To właśnie wzbudziło we mnie pierwsze wątpliwości —I powiedziała Liz. James spojrzał na nią zdumiony i dotknięty. — Do licha, cały kłopot z takimi jak wy — powiedział — leży w tym, że stykacie się tylko z ludźmi, którzy spokojnie żyją i dobrze zarabiają, że nikomu z was nie zdarzyło się nigdy obejść z musu bez jednego posiłku. I dlatego nie chcecie przyznać, że poza tym waszym małym światkiem może istnieć cierpienie. Oczywiście że ludzie głodują; oczywiście, że dzieci umierają z głodu. I robotnik oczywiście będzie dostawał dwadzieścia pięć centów za godzinę, jeżeli nikt nie zmusi pracodawcy, żeby płacił więcej. Boże! — Jednakże — ciągnął swoje Rudy — samo cytowanie cyfr niewiele znaczy. Wartość względna w stosunku do siły kupna, powiedzmy, dziesięciu centów... Perora Jamesa wzburzyła też Augustynę; jej nozdrza rozdymały się to w tę, to w ową stronę, a kiedy usłyszała brzęczenie mężowskiego głosu, zwróciła wprost na niego wspaniałe oczy. Nie będąc tak zupełnie niewrażliwy, powoli zlazł ze' swego konika, wyczuł gorącą atmosferę pokoju i — najgorsze, co mógł zrobić — zamilkł. Milczenie trwało. Liz była w rumieńcach. James na przeprosiny nie odzywał się więcej. Rudy włączył inny bieg, otworzył usta i zaczął wyrozumiale: — No, no, możecie sobie żartować, ale patrząc na ten problem od strony samej gotówki, widać, jaki to ma po ważny wpływ na konkretnego człowieka. Bo na przykład w stanach skonfederowanych przez całą dekadę od kapitulacji w Appomattox, to znaczy od roku 1865 do roku 1874... W poniedziałek biuro Jamesa czekało już na niego. Pluskiewki o białych łebkach tworzyły jego własną konstelację na płycie korkowej, kosz od śmieci opróżniono. Niebieska koperta pojawiła się na blacie biurka. Co do reszty, to wszystko, nawet stalówki, znajdowało się dokładnie tam, gdzie pozostało w piątek. Rysunek, nad którym pracował, kiedy Liz zadzwoniła, dalej leżał przy telefonie, jakby ta przypadkowa pozycja była godnym przechowania dziełem geniusza. Przez cały dzień wykonywał swoją pracę z ogromną precyzją, odpisywał na listy, robił porządek. Samo biuro też umacniało wrażenie, że każdy wycinek, życia to osobna karta, która może być albo wrzucona do kosza, albo zniszczona przez kogoś w ciemności. Jego wola skoncentrowana była na jednym: zmusić telefon, by nie dzwonił. Czy Murzyn przyszedł, czy nie, ze swymi obdartymi dziećmi czy bez nich — od dziesiątej do piątej problem ten musi być wyłącznie problemem Liz. Ona to wszystko spowodowała. Muszą być w życiu mężczyzny takie godziny, w których nie jest wcale żonaty, a wtedy niech jego żona sama rysuje wokół siebie ów magiczny krąg, który ją ochroni. To w końcu nie tak dużo; i tak przecież.dla niej zaprzedał całe swoje życie, wszystkie swoje możliwości. Telefon milczał przez cały czas, raz tylko zadzwonił Du- devant, ogromnie wylewny. Gdy już był w drodze powrotnej, wśród obojętnego tłumu, nagle opanowało go przekonanie, że Liz chciała zadzwonić i powstrzymał ją tylko jego zimny nacisk tam, na drugim końcu drutu. Teraz znajdzie ją w domu z roz bitą głową, a dziecko pokrajane na kawałki. Nie był pewien, czy potrafi podać policji

szczegółowy opis Murzyna. Już w wyobraźni widział siebie na posterunku, jak się jąka, czerwieni pod pogardliwym wzrokiem policjantów — bo niechby to była żona którego z nich, tamten byłby przy niej, puściłby w ruch pięści, dał upust wściekłości. Gdzieś wśród tych przywidzeń błąkała się tchórzliwa nadzieja, że morderca nie zwlekał, że nie natknie się już na niego — boby musiał walczyć i sam by mógł oberwać. Liz poczekała, aż wszedł do mieszkania i zdjął płaszcz, by mu oznajmić nowinę: — Przyszedł znowu, właśnie kiedy Marta spała. Wyszłam na schody, byłam w trakcie sprzątania. Powiedział, że ten człowiek, który mu obiecał sprzedać meble, nie da im łóżek, póki nie dostanie jeszcze dziesięciu dolarów, a ja spytałam, czemu nie jest w pracy. Powiedział coś o środzie, ale nie zrozumiałam dobrze. Powiedziałam mu, że daliśmy mu tyle, ileśmy mogli, i że nie mam już ani dolara, co było prawdą, bo zabrałeś ze sobą wszystkie pieniądze, więc nie kupiłam nic na kolację. W każdym razie miał taką minę, jakby się tego spodziewał, i zachowywał się dalej bardzo grzecznie. Więc to chyba musiał być naciągacz. — Bogu dzięki — westchnął James. Nie zobaczyli go już nigdy więcej i znowu byli szczęśliwi jak dawniej. Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbska Poczucie bezpieczeństwa r S. 2 kJnieg bił o mury szkoły przez cały dzień, wilgotne białe płatki, które niełatwo zlepiały się w masę. Temperując ołówki William spoglądał na parking, który przypominał negatyw szkolnej tablicy: opony samochodów wycięły gładkie smugi czerni na bieli śniegu, a kiedy zakręcał autobus szkolny, pozostawiał po sobie władczy podpis, dwa V. Śnieg, chociaż chwilami przesłaniał świat białym wirem, nie zdołał całkiem zasypać tych kolein. Termometr musiał wskazywać dokładnie 32° Fahrenheita. Okno było uchylone i ukośnie ustawiona szyba rzucała śnieg w jego twarz i nasycała przejrzystą wilgocią okiennego parapetu woń cedrowego drzewa, unoszącą się znad temperowanych ołówków. Przy każdym obrocie temperówki kostki jego palców znajdowały się tylko o ułamek cala od płaszczyzny szyby i chuchnięcie chłodu, spowodowane tą bliskością, pogłębiało w nim i tak już silne poczucie bezpieczeństwa. Niebo za drobinami śniegu było kamiennoszare. W mroku wysokiej sali szkolnej powietrze jakby zgęstniało, zakrzepło, co utrudniało promieniowanie górnego światła, które pozostawało wewnątrz swego źródła —- sześciu świetlistych matowych kul, unoszących się na powierzchni płytkiego morza. Ale uczucie, jakim darzył go ten mrok, nie było mroczne, lecz radosne: czuł, że wszyscy w klasie są zamknięci pod pieczęcią, bezpieczni; kolory ubrań stawały się ciemniejsze, szepty — bardziej dalekie, zapachy papieru, mokrego obuwia, pokostu, pudru rozbudzały w nim poczucie posiadania. Oto są jego koledzy zamknięci za opieczętowanymi drzwiami, należą do niego, zarówno ci głupi, jak i mądrzy, brzydcy tak samo jak piękni, jego wrogowie tak samo jak przyjaciele, należą do niego. Czuł się jak król i wydawało mu się, że idzie na swoje miejsce wśród schylonych głów swych poddanych, którzy kochają go mniej, niż on ich kocha. Jego miejsce było uświęcone tradycją, gdyż przez dwanaście lat siedział w tyle klasy, on, William Young, mając po jednej ręce Marshę Wy- ckoff, po drugiej Andy‟ego Zimmermana. Kiedyś było dwóch Zimmermanów, ale jeden poszedł pracować w cieplarni swego ojca i na niektórych lekcjach — na łacinie i trygonometrii — nie było żadnego, i William siedział na skraju klasy jak na krawędzi skały; Marsha Wyckoff stawała się wówczas Marvinem Wolfem albo Sandrą Wade; siadywał jednak zawsze w tej samej ławce i choć jej powierzchnia zmieniała się z godziny na godzinę, z jej spryskanego na niebiesko otworu na kałamarz mógł zawsze wysnuć — jak szereg chusteczek do nosa wyciąganych przez magika — ciągłość lat. Jako senior był czymś w rodzaju króla, a jako ulubieniec nauczyciela — królem kukiełkowym, który

obejmował wszystkie stanowiska przydzielane z nominacji, a nawet niektóre z wyboru, kiedy głosy durniów dzieliły się między dwóch bohaterów footballu. Nie był łubiany, nie miał nigdy swojej dziewczyny, serdeczni przyjaciele z lat dziecinnych zostali wciągnięci w rozmaite drużyny i paczki — kiedy na przykład cała szkoła jechała na piękny wiejski jarmark, pachnący gnojem, bawełną i cukierkami, on zawsze pozostawał bez pary i nie miał miejsca w powrotnym autobusie. Ale wyłączanie kogoś jest już samo w sobie jakąś formą włączania. Miał nawet przezwisko Mip, ponieważ się jąkał. Nie bał się już tak bardzo drwin i przezywania. Późno wszedł w posiadanie swego fizycznego dziedzictwa, ale wreszcie tego lata to nastąpiło i dorównał swym ogromnym, hałaśliwym rodzicom, musiał też rozpinać mankiety, by przesunąć przez nie nadgarstki, przekonał się poza tym, że potrafi jedną ręką złapać piłkę od koszykówki. Więc gdy jego długie nogi zablokowały przejścia po obu stronach ławki, czuł, że nawet wzrost ma królewski, i niemal drżąc ze szczęścia pod wysoko zawieszonymi kulami światła, za których księżycowym blaskiem niewidzialne płatki śniegu padały na dach jego pałacu, uwierzył, że długi okres niepopularności był tylko okresem konsolidacji, że stał się wreszcie na tyle mocny, by dokonać pewnego posunięcia. Powie dziś Mary Landis, że ją kocha. Kochał ją od owej chwili, gdy jeszcze jako dziewczynka- -urwis o pyzatej, pokrytej piegami twarzy i zielonych oczach zręcznie ściągnęła mu w powrotnej drodze ze szkoły, na ulicy Jewett, teczkę z gumową podszewką i nie dała się dogonić — po prostu miała dłuższe nogi. Większa szybkość, którą rzekomo odznaczają się chłopcy, zawiodła w tym wypadku i popadł w panikę. Przed sklepem spożywczym tuż przy swym domu zatrzymała się i obróciła. Zgadzała się, by ją złapał. To koronujące wszystko upokorzenie było czymś nie do zniesienia. Łykając Izy zawrócił; pobiegł do domu, rzucił się na podłogę salonu, gdzie dziadek, przebierając nogami, przez cały ranek czytał gazetę i mówił do siebie. Po chwili zaszeleściło coś w otworze na listy, dzwonek zadzwonił, Mary oddała matce jego teczkę i obie uprzejmie ze sobą poszeptały. Leżąc na dywanie z głową wciśniętą w ramiona nie mógł rozróżnić ich głosów. Matka zawsze lubiła Mary. Lubiła ją od chwili, gdy Mary jako malutka dziewczynka, trzymając się ręki starszej siostry, tańczyła wzdłuż żywopłotu. Ze wszystkich dzieci, które, podobne do siebie jak gołębie, kręciły się w sąsiedztwie, matka wybrała Mary i wbiła w nią szpony swego serca. William nigdy więcej nie zabrał tej teczki do szkoły, nie chciał jej nawet dotknąć. Przy puszczał, że leży jeszcze na poddaszu, pachnąc wciąż słodkim zapachem różowej gumy. Umocowany wysoko na tynku, jak strzyżyk trzymający się ściany stodoły, dzwonek rozdzwonił się dwuminutowym sygnałem. W środku sali stanęła Mary Landis, z oznaką dyżurnej przyszpiloną do brzucha. Jej szeroki czerwony pasek spięty był metalowym łukiem i strzałą. Miała na sobie sweter koloru lawendy, z rękawami podwiniętymi, by ukazać ręce, co stanowiło efekt nieco tani. Opowiadano 0 niej niesamowite historie i może to sama znajomość tych opowieści sprawiała, że widział w jej twarzy coś twardego. Oczy jej wydawały się zwężone od mrużenia, a ich zieleń jakby pokryta szronem. Jej piegi zbladły. William pomyślał, że ona w tym roku mniej się śmieje; teraz kiedy chodziła na kurs sekretarski, a on przygotowywał się do college‟u, widywał ją tylko na jednej lekcji dziennie, właśnie na lekcji angielskiego. Stała przez chwilę, mając uda zasłonięte biało-czarnymi pasami ramion Jacka Stephensa. Rzuciła za siebie na klasę sztywne, znużone spojrzenie, jak gdyby już zbyt wiele razy widziała te same twarze. Jej zwyczaj prostego trzymania się uwydatniał jeszcze kanciastość figury. W układzie jej kości tkwiła jakaś nerwowość, ostrość, która długo widać musiała drzemać pod dziecięcą tuszą. Oczy były głęboko osadzone, broda o kwadratowym zarysie wydawała się w tym mrocznym powietrzu nieco drżąca i zaczepna. Spódnicę miała skrojoną równo 1 prosto. Dolna połowa jej ciała odznaczała się szczupłością, nogi, które go kiedyś

prześcignęły, pozostały nadal wysportowane, przodowała w hokeju i w dopingowaniu sportowców na meczach. W górnej połowie była obfita i jej obciążony kręgosłup wyginać się musiał w tył, aby rachować równowagę ciała. Obróciła się i idąc kołyszącym się krokiem natknęła się na wyciągniętą nogę jednego z chłopców. Spokojnie patrzała na tę nogę, aż ją cofnął. Przywykła do takich grzeczności. Z wypiętą naprzód klatką piersiową wysunęła się przez drzwi i na widok kogoś spotkanego w hallu twarz jej rozpromieniła się szerokim, ciepłym uśmiechem, ukazując mnóstwo białych, krótkich zębów. Miłość wezbrała w sercu Williama. Powie jej! Po chwili zachrypiał drugi dzwonek. Szurając nogami szedł przez uperfumowane tłumy na drugą lekcję i nucił do siebie, naśladując powolny, przesadnie artykułowany sposób śpiewania Murzyna, który w tym roku znów lansował tę piosenkę: Lawendowy błękit, dilly tli 1 ly- Lawendowa zie-Ień... Gdybym byl królem, dilly dilly, Byłabyś kró-lową. Piosenka wzbudziła w nim podniosłe emocje, które wplotły się w przyjemne doznania dnia. Znał odpowiedzi na wszystkie pytania, odrobił wszystko, co było zadane, nauczyciele wywoływali go tylko po to, by zganić nieuctwo innych uczniów. Działo się w ten sposób na trygonometrii i nauce o społeczeństwie. Na gimnastyce, czwartej lekcji tego ranka, wprawił w zdumienie swoją klasę wspaniałą grą w siatkówkę. Skakał jak szaleniec, ryczał jak wół, piłka wydawała się jemu, chłopakowi 0 potężnych kościach, lekka jak piórko. Z włosami skręcającymi się w wilgotne strąki po tuszu, wyszedł na lodowaty chłód i udał się do luncheonette, gdzie zjadł trzy siekane kotlety siedząc w towarzystwie dwóch młodszych kolegów i jednej koleżanki. Był wśród nich Barry Kruppman, wysoki chłopak o wyłupiastych oczach, który przyjeżdżał szkolnym autobusem z małego miasteczka i zajmował się po amatorsku hipnozą. Opowiedział mu historię o businessmanie z Portland, w stanie Oregon, który pod hipnozą cofnął się o szesnaście swoich wcieleń aż do postaci egipskiej konkubiny w domostwie znamienitego kapłana bogini Izu. Był też jego przyjaciel, Lionel Griffin, kluskowa ty głuptas, którego blond włosy wystawały zza uszu jak dwa gładkie nawosko- wane skrzydła. Mówiono o nim, że jest „pedałem”, i rzeczywiście wydawał się bardzo podniecony sprawą zmiany płci w wędrówce dusz. Była też dziewczyna Lionela, Wirginia, nudna i tajemnicza, która paliła papierosa za papierosem i nie powiedziała ani słowa. Miała żółtą cerę i uczernione oczy, a Lionel bez przerwy ją szturchał i wrzeszczał, aż William się wzdragał. Wolałby siedzieć z kolegami z własnej klasy, którzy zajęli inny boks, ale musiałby się im narzucać. Ci młodsi podziwiali go i cieszyli się z jego towarzystwa. Zapytał: — No cóż, czy on był kiedy takim karaluchem jak Archy? Twarz Kruppmana spoważniała; powieki o długich rzęsach opadły na wyłupiaste oczy, a kiedy się podniosły, źrenice były małe i twarde. — To jest rzeczywiście interesujące. Istniała ta przerwa, wiecie, między okresem, kiedy był rycerzem Karola Wielkiego, a żeglarzem na okręcie wyruszającym z Macedonii, stamtąd, gdzie dziś jest Jugosławia, za czasów Nerona. Istniała ta przerwa, kiedy jedyną rzeczą, jaką ten facet mógł robić, było chodzenie po pokoju i warczenie, właśnie tak. — Kruppman wykrzywił swoją krostowatą twarz łasiczki, jak gdyby chciał warczeć, a Griffin wrzasnął. — Próbował ugryźć jednego ze swych pomocników i myślę, ■że przez sześćset lat — niesamowita, niezdrowa powaga jego szeptu chwilowo uciszyła Griffina :— przez sześćset lat był po prostu kolejno szeregiem wilków. Pewno w lasach Germanii. Wiecie, kiedy żył w Macedonii — mówił niemal niedosłyszalnym szeptem — zamordował kobietę. Griffin piszczał z zachwytu. Wykrzyknął: — O, Kruppman! Kruppman! Wspaniale to prowadzisz! — I 8zturchtaąl Wirginię w ramię tak mocno, że papieros wypadł jej z palców i potoczył się po stole. William ■2

przykrością spojrzał ponad ich głowy. Tłum przy kontuarze z wodą sodową przerzedził się i kiedy otworzyły się drzwi, zobaczył wchodzącą Mary, która przez chwilę wahając się stała w miejscu, gdzie dym z sali i śnieg z ulicy mieszały się w jednym wirze. Ta mieszanina stworzyła jakąś „wilczą pogodę” — dziwaczna historyjka Kruppmana nasunęła mu to określenie — i Mary była po prostu szarym cieniem, samotnie w nią uwikłanym. Kupiła od Luke‟a paczkę papierosów i wyszła; głowę miała owiniętą w chusteczkę, a pneumatyczne urządzenie nad drzwiami syczało po jej wyjściu. Przez długi czas — w rzeczywistości zawsze —była ośrodkiem najważniejszej w danej chwili paczki: w drugiej klasie tej, co wracała razem do domu ulicą Jewett; w szóstej klasie tej, co zapędzała się rowerami aż do kamieniołomu i posiadłości Rentschlera i w sobotnie popołudnia grywała w football; w dziewiątej tej, co jeździła na wrotkach po Parku Candlebridge z chłopcami z dziesiątej klasy; w jedenastej tej, co. urządzała zebrania towarzyskie kończące się po północy i w niedziele jeździła przyczepami aż do Filadelfii i z powrotem. I przez cały ten okres miała wielu kolejnych adoratorów: najpierw Jacka Stephensa i Fritza Marcha ze swojej klasy, potem chłopców z klasy o rok wyższej, potem Barrela Lorda, który był na ostatnim roku studiów w college‟u, gdy oni byli na drugim, a podczas ostatnich ferii letnich kogoś już zupełnie spoza uczelni, człowieka, którego spotkała pracując jako kelnerka w mieście Alton. Tak więc w tym roku weekendy miała zajęte i widywano ją mało, tylko w szkole i u Luke‟a, kiedy zachodziła po paczkę papierosów. Jej sylwetka rysowała się ciemno na tle wielkiego okna, głowę osłaniała chustka, światło zalewało jej twarz, palce bawiły się monetami, leżącymi na ladzie. Pragnął wyciągnąć ku niej rękę, pocieszyć ją, ale tkwił jak klin pomiędzy hałaśliwymi boksami, między brzękliwym animuszem mechanicznych kręgli a wiejską wesołością grającej szafy. Ten poryw wzbudził w nim nieprzyjemne uczu cie. Kochał się w niej od zbyt dawna, by mógł pragnąć jej współczuć — wystawiłoby to na niebezpieczeństwo lokatę uwielbienia, która jak dotąd nie przyniosła mu żadnych zysków. Popołudniowe godziny obejmowały łacinę i zajęcia w pracowni. W pracowni, podczas gdy pięciu jego towarzyszy przy stole grało w szubienicę i ssało dropsy od kaszlu, odrobił wszystkie zadania na następny dzień. Nauczył się trzydziestu linijek z Wergilego: Eneasz w świecie podziemnym. Pracownia mieściła się w dużej, niskiej sali w podziemiach budynku i jej zaciszność miała w sobie coś z podziemnego świata. Po przeciwnej stronie niedbale pomalowanej ściany kolista piła w warsztacie wyrobów stolarskich jęczała, dyszała i znowu jęczała; odcinała kawałki drzewa, zawodząc z przerażeniem: bzzzzup! Rozwiązał dziesięć zagadnień z trygonometrii. Myśl jego przedarła się przez sęki i zręcznie, jeden po drugim, wycinała schludne, sztywne kwadraty odpowiedzi z długiej, ale posiadającej przecież koniec deski zagadnień łączących planimetrię i stereometrię. Potem, gdy zacinający z ukosa śnieg wypełniał cementowe wyżłobienia pod oknami oprawionymi w stal, William przeczytał nowelkę Edgara Allana Poe. Spokojnie zamknął książkę na przyjemnej końcowej nucie przerażenia, spojrzał w czerwoną, wilgotną, pachnącą miętą i obrzeżoną nierównym pasem różowej szminki otchłań ziewania, jaką ukazała Judy Whipple, a potem poddał się błogiemu nastrojowi, wywołanemu miłą świadomością, że ukończył swoją pracę, że śnieg pada, że pełne ciepła minuty tak powoli pełzną w tym schronieniu. Dziurkowany dźwiękoszczelny sufit nad jego głową wydawał mu się sklepieniem długiego tunelu, który będzie się ciągnął na przestrzeni jego całego życia: liceum przechodzi w nim w college, college w studium udzielające stopni akademickich, to zaś z kolei ukazuje go nauczającego w college‟u, jako kierownika sekcji, asystenta, pro fesora nadzwyczajnego, profesora zwyczajnego, człowieka władającego kilkunastoma językami, posiadającego tysiąc książek, błyskotliwego w swych latach czterdziestych, mądrego w pięćdziesiątych, szanowanego w sześćdziesiątych, otaczanego czcią, gdy dźwigać będzie siódmy krzyżyk, następnie nie biorącego już udziału w życiu czynnym, siedzącego w

swym gabinecie, wyłożonym książkami, aż do chwili gdy przyjdzie pora na ostatnie przejście — z ciszy do ciszy, i gdy umrze jak Tennyson z egzemplarzem Cym- belina, leżącym koło niego na zalanym blaskiem księżyca łożu. > Po zajęciach musiał iść do pokoju nr 101, by zrobić woskową matrycę do karykatury sportowej dla ozdobienia gazetki szkolnej. Najbardziej lubił ten budynek, kiedy był prawie pusty, kiedy wynieśli się przypadkowi rezydenci, ci, co dojeżdżali ze wsi, ci, co nic nie robili — plewy. Wówczas woźni wkraczali na korytarze, siali ziarna czerwonego wosku i wymiatając wszystko do czysta szerokimi szczotkami zbierali istne żniwo wszelakich kłaków, szpilek do włosów, papierków i pudru, które te bydlaki pozostawiły tu w ciągu dnia. W niskiej sali gimnastycznej drużyna koszykówki waliła w piłkę; na scenie, za spuszczoną kurtyną, ćwiczono metody zagrzewki na meczach. W pokoju 101 dwie puste głowy, maszynistki, z pasmami odbarwionych na siwo włosów nad czołem, bębniły na maszynie, chichocząc i myląc się w pisaniu. Pani Gregory, opiekunka wydziału, siedząc przy biurku wodziła w. znużeniu ołówkiem po pełnej błędów odbitce gazetki. William wziął kasetę z szafki, wyjął z szuflady rylce i małe kwadraty plastykowe do zaciemniania, i matryce do powielania z szafeczki, gdzie wisiały one na haczykach, napisane na maszynie, niby łamliwe szarfy. „Ukłon piłkarza” — taki był nagłówek. Narysował wysokiego piłkarza, kłaniającego się krzepkiemu pogańskiemu bożkowi, wypisał „W” dla zwycięzcy z Weiserton High i skopiował to na miękkim niebieskim wosku przy pomocy pięknego, wygiętego rylca. Jego ostrożny oddech muskał mu palce. Ściągnął brwi, a serce biło w nim radośnie do wtóru oszałamiającej paplaninie maszynistek. Kaseta była to po prostu czarna rama, w której znajdowała się płyta szklana podparta z jednej strony dwiema nóżkami, tak że można było pod nią wsunąć żarówkę, umocowaną na blaszanej podstawce. Przypominała prymitywną osłonę kominka. Pracował, aż oczy go piekły. Wydało mu się, że to on sam jest żarówką i płonie pod pochyłym dachem, w który drapie czyjaś olbrzymia ręka. Szkło się rozgrzało. Ryzykowne w jego pracy było wyciąganie miękkiego wosku wilgotną ręką, czcionki łatwo się wykrzywiały lub rwały. Czasami środek jakiegoś „o” przylepiał się do skóry jak strzęp niebieskiego confetti. Ale William miał doświadczenie i był ostrożny. Postawił wszystko na miejsce czując się radośnie wyniesionym wysoko przez uznanie ze strony pani Gregory, siedzącej z odwróconą głową i stwierdzającej przez to, że na innych członkach redakcji nie można polegać, ale jego nie trzeba pilnować. W korytarzu przed pokojem 101 rozbrzmiewał tylko hałas koszykarzy, okrzyki zagrzewki ucichły. Chociaż William wszystko już zrobił, nie miał ochoty wychodzić. Żadne z rodziców — oboje pracowali — nie będzie jeszcze w domu, a ten budynek jest dla niego również domem. Znał wszystkie jego zakątki. Na drugim piętrze przybudówki, za salą malarską, mieściła się dziwna, wąska ubikacja dla chłopców, której, jak się zdawało, nikt nigdy nie używał. Tutaj to pewnego razu Barry Kruppman próbował go zahipnotyzować i uleczyć z jąkania. Kruppman coś mruczał, jego tęczówki stały się malutkie w wybałuszonych białkach i William poczuł, że mimo woli przechyla się do tyłu, ale uwagę jego zwróciły nabiegłe krwią punkty w kącikach tych złowieszczych oczu, przyszło mu na myśl, jak niemądrą jest rzeczą poddawać się woli kogoś, kto jest od niego niższy pod względem intelektualnym, opierał się więc, nie uległ i prawdopodobnie dlatego nadal się jąkał. Zamarznięte okno w końcu długiego pomieszczenia rzucało wodniste światło na zieloną podłogę i w tym oświetleniu porcelanowe muszle błyszczały jak kawałki księżyca. Matowość tego okna pogłębiała jeszcze panującą tutaj atmosferę intymności. William z przesadną starannością umył ręce, szczodrze szafując sproszkowanym mydłem, w jakie go zaopatrywano w tym jego zamku. Przyjrzał się swojej twarzy w lustrze, zmieniając nieznacznie pozycję, aby przedstawić się w najbardziej pochlebnym świetle, a potem położył na gardle ręce o długich palcach, aby wprowadzić do tego obrazka ich siłę i piękno. Gdy

szedł ku drzwiom, śpiewał zamykając oczy i łapiąc oddech, jak gdyby rzeczywiście był Murzynem, którego cala kariera zależy od tego nagrania: Kto mi to mówił, dilly, dilly, Kto mi to mó-wił? Sam sobie mówiłem, dilly, dilly, Sam sobie mó-wiłem. Kiedy wyszedł na korytarz, spostrzegł, że nie jest pusty: z wypokostowanej dali szła ku niemu dziewczyna, Mary Landis, z chusteczką na głowie i książkami pod pachą. Jej szafka znajdowała się tutaj, na drugim piętrze tego skrzydła. Jego — mieściła się w podziemiach. Wzruszenie nie mające źródła ani w dźwięku, ani w świetle poczęło dławić go w gardle. Odrzuciła chusteczkę do tyłu i swobodnym głosem odezwała się: — Cześć, Billy — a głos jej niósł się daleko po czystej płaszczyźnie korytarza. To imię nadpłynęło z przeszłości, kiedy oboje byli dziećmi, i sprawiło, że poczuł się mały, ale dzielny. — Cześć. Jak się masz? — Świetnie. — Od „w” w tym słowie rozszerzył się uśmiech na jej twarzy. Czy dostrzegła coś zabawnego? A może rzeczywiście rada go widzi? — Sk-kończyłaś pewno z tymi ok-ok-okrzykami? — Tak. Mam już to za sobą, dzięki Bogu. Ona każe nam robić te same głupie lokomotywy na każdą zagrzewkę. Powiedziałam jej, że dlatego nikt nie chce krzyczeć. — To p-p-panna P-potter? — Zaczerwienił się, czując, że musiał mieć głupią minę, borykając się z tymi „p”. Kiedy zacinał się w środku zdania, było to najgorsze. Podziwiał Mary za to, że słowa wylewały się jej z gardła wyraźne, opryskliwe. — Tak, piekielna Potter — odparła. — Brak jej mężczyzny i odbija to sobie na nas. Żeby już w końcu znalazła sobie jakiegoś faceta! Doprawdy, Billy, jestem na wpół zdecydowana wynieść się stąd. Będę szczęśliwa, kiedy przyjdzie czerwiec, i nigdy już moja noga nie postanie w tej budzie. Jej wargi, z-których zeszła szminka, były blade i pomarszczone. Jej twarz widziana w skrócie, bo znajdowała się niżej poziomu jego oczu, wydawała się zła jak u kota. Było to dla niego pewnym wstrząsem, że biedna panna Potter i ta poczciwa stara szkoła wywołały w niej to, co musiał uznać za prawdziwy gniew; jej opryskliwość była pierwszą szorstką substancją, z jaką się dziś zetknął. Czyż ona nie potrafi spojrzeć głębiej na nauczycieli, zrozumieć, że są zmęczeni, biedni, pełni obaw? Tak dawno już z nią nie rozmawiał, że nie wiedział, do jakiego stopnia mogła schamieć. — Nie rzucaj szkoły — rzekł wreszcie. — N-n-nic n-nie będzie warta bez ciebie. Otworzył przed nią drzwi na końcu korytarza, a gdy przechodziła pod jego wyciągniętą ręką, spojrzała na niego i powiedziała: — Bardzo jesteś miły. Klatka schodowa, cała z cementu i żelaza, pachniała kaloszami. Wydawała się bardziej zaciszna niż korytarz, bardziej ich własna. Było coś czarodziejskiego w tym mnóstwie coraz niższych płaszczyzn, po których schodzili. Ten czar spłynął na jego język i słowa zjawiały mu się na wargach równie szybko jak stopnie schodów pod stopami. — Serio. Pięknie zagrzewasz na meczach. A jesteś w ogóle piękna. Kropka. — Mam chude nogi. — Kto ci to powiedział? — Ktoś. — No, on nie był miły. — A nie. — Dlaczego tak nie cierpisz tej naszej biednej szkoły? — Ach, Billy, ty przecież nie dbasz o tę starą budę bardziej niż ja.

— Kocham ją. Serce mi pęka, kiedy słyszę, że chcesz stąd odejść, bo w takim razie nigdy cię już nie zobaczę. — Nie zależy ci przecież na tym. — Ależ oczywiście, że zależy, wiesz o tym. — Ich nogi zatrzymały się, byli już na dole, na pierwszym piętrze, mieli przed sobą drzwi w mosiężnym obramowaniu i brudny kaloryfer. — Zawsze cię k-k-kochałem. — Tylko tak mówisz. — Nie, naprawdę. To śmieszne, ale tak jest. Chciałem ci to powiedzieć dzisiaj i właśnie powiedziałem. Myślał, że się roześmieje i wyjdzie, ale ona niespodzianie zdradzała ochotę na to, by przedyskutować tę nieszczęsną sprawę. Powinien był wcześniej zrozumieć, że kobiety bardzo lubią rozmawiać. — To bardzo niemądrze tak mówić — zagaiła. — Nie rozumiem dlaczego — odparł śmiało, bo wiedział, Że nie będzie wyglądać śmiesznie. Jednak dobierał słowa z pewną strategiczną uwagą. — Wcale nie jest głupią rzeczą kochać się w kimś. Cóż znowu! Pewno jest głupio, jeśli się przez tyle lat nic w tej sprawie nie robi, ale zdawało mi się, że nie miałem okazji. Położył książki na kaloryferze i ona położyła swoje obok. — A na jaką okazję czekałeś? — No, cóż, nie wiem. — Jakoś zapragnął, żeby wyszła. Ale ona oparła się o ścianę i wyraźnie oczekiwała dalszej rozmowy. — Ty byłaś królową, a ja byłem niczym i po prostu nie chciałem sobie za wiele wyobrażać. To wcale nie było ciekawe i dziwił się, że ona wydaje się zainteresowana. Twarz jej spoważniała, usta się ściągnęły, jakby w zamyśleniu. Uczynił ręką gest, chcąc zdjąć z niej ciężar rozmyślania o tym. Przecież w gruncie rzeczy było to tylko jego nastawienie uczuciowe, nic trwałego, nic, co by go dużo kosztowało, może matka to w niego wmówiła. Zapytał, po części z chęci ukończenia rozmowy: — Czy wyjdziesz za mnie? — Wcale nie chcesz się ze mną ożenić — powiedziała. — Masz zamiar dążyć naprzód i zostać wielkim człowiekiem. Zarumienił się z zadowolenia. Czyżby w takim świetle go widziała? Czyżby w takim świetle widzieli go wszyscy? Jako człowieka, który obecnie jest niczym, ale w przyszłości stanie się wielki. Obłudnie powiedział: — Nie. Nie mam zamiaru. Ale w każdym razie ty już teraz jesteś kimś wielkim. Jesteś taka ładna, Mary. — O, Billy — westchnęła. — Gdybyś choć przez jeden dzień był mną, miałbyś tego dosyć. Powiedziała to raczej bezbarwnie, patrząc mu w oczy. Wolałby, żeby w jej głosie brzmiało więcej cierpienia. W tym świecie zamkniętych powierzchni osunęła się deseczka, nieostrożnie pchnięta, a on zawisł nad otworem jak sparaliżowany, niezdolny pomyśleć, co ma mówić. Nie przyszło mu na myśl nic, co by pasowało do tego kontekstu, który nagle rozszerzył się w nieskończoność. Kaloryfer chrząknął; jego ciepło tworzyło jakąś prowokującą zaciszność w wewnętrznym słupie powietrza po tej stronie drzwi, w które śnieg miękko uderzał. Pomyślał, że powinien spróbować, i postąpił krok naprzód, wyciągając ku niej ręce. Mary usunęła się na bok, stając między nim a kaloryferem, i włożyła chusteczkę. Uniosła ją nad głową niby szeroką kraciastą aureolę, a potem zawiązała pod brodą, tak że wyglądała — w czerwonych śniegowcach i szerokim płaszczu — jak wieśniaczka na jakimś filmie europejskim. Kiedy zasłoniła gęste włosy, twarz jej wydawała się blada i szeroka, a kiedy wzięła znów pod pachę książki, jej plecy, pod supłem chustki, ugięły się pokornie.

— Za gorąco tu — rzekła. — Muszę czekać na kogoś. — Te dwa stwierdzenia, tak nie powiązane ze sobą, brzmiały naturalnie w tej atmosferze niekonsekwencji, wytworzonej przez jego zrywy i zahamowania. Pchnęła ramieniem mosiężną ramę i drzwi otworzyły się. Wyszedł za nią na dwór. — Na tego, co powiedział, że masz za chude nogi? — Aha. — Gdy spoglądała w górę na niego, płatek śniegu osiadł jej na rzęsach. Niecierpliwym ruchem otarła policzek o rękaw płaszcza i tupnęła nogą, rozbryzgując tający śnieg. Poczuł zimną wilgoć na plecach, pod cienką koszulą. Wsadził ręce do kieszeni i przycisnął ramiona do boków, aby nie drżeć. — W-w-więc nie chcesz w-wyjść z-za mnie? — Instynkt powiedział mu, że jedyną drogą odwrotu jest parcie naprzód, przez niedorzeczność. — Nie znamy się, ja ciebie ani ty mnie — odparła. — Mój Boże — rzekł. — Jak to? Znam ciebie, odkąd miałaś dwa lata. — Cóż ty wiesz o mnie? Ta jej straszliwa powaga! Musi ją rozproszyć. — Że nie jesteś dziewicą. — Ale zamiast roześmiać się, odwróciła się od niego ze znieruchomiałą twarzą. Zrobił błędne posunięcie, tak samo, jakby zaczął ją całować. Ale po części rad był ze swych pomyłek. Były one jak lojalni przyjaciele, którzy jednakże potrafią wprawić w zakłopotanie. — A co ty wiesz o mnie? — zapytał, wystawiając się na śmiertelną obelgę, a równocześnie lękając się jej. Wstrętny był mu ten sztywny uśmiech, który osiadł mu na twarzy. Rzuciwszy okiem na śnieg, jak na lustro, pomyślał, że okropnie wygląda. — Że zasadniczo jesteś bardzo miły. To, że odpłaciła mu dobrem za złe, kazało mu zapomnieć o zimnie i zapłonąć żalem. — Słuchaj — powiedział. — Ja ciebie naprawdę kochałem. Postawmy przynajmniej to jasno. — Nigdy nikogo nie kochałeś — odrzekła. — Nie wiesz, co to miłość. — Niech ci będzie. Wybacz mi. — Wybaczam. — Lepiej czekaj w szkole — poradził jej. — T-to może t-trwać długo. Nie odpowiedziała nic i wykręcając stopy po dziecinnemu, jak wiele tutejszych kobiet, odeszła od niego wzdłuż kabla, który oddzielał parking od boiska baseballowego. Jakiś rower, zardzewiały, jakby był tu od lat, stał na stojaku, a nad jego błotnikami unosiły się przejrzyste półksiężyce bieli. Powietrze wewnątrz szkoły wydało mu się tak ciepłe, że aż ciężkie. William wziął książki i przejechał ołówkiem po czarnych żebrach kaloryfera, a potem zszedł do suteren przybudówki, do swojej szafki. U stóp schodów kłębiły się cienie. Poczuł nagle, że jest późno, że musi pośpieszyć się i pędzić do domu. Ogarnął go irracjonalny lęk, że go tu zamkną. Zduszone zapachy papieru, potu i trocin z pobliskiego warsztatu już mu nie sprawiały przyjemności. Trzy wysokie podwójne schowki spoglądały na niego krytycznie swymi trzema otworami. Kiedy otworzył schowek i położył książki na swojej półce, pod półką Marvina Wolfa, i zdjął z kołka płaszcz, wydało mu się, że w powstałą przez to długą, ciemną próżnię wpełzło jego „ego” — upokorzone, brzydkie, dające się wychować. Na ruch jego wielkiej dłoni stalowe drzwi zawirowały, jak gdyby nic nie ważyły, i zamknęły się. Czuł całym swym ciałem, że jest wolny i czysty. Uśmiechnął się. Pomiędzy chwilą obecną a przepowiedzianą mu szczęśliwą przyszłością nie miał nic, dosłownie nic do zrobienia. Przełożyła Aldona Szpakoivska Aligatory

Do klasy piątej A przybyła w marcu nowa koleżanka, Joan Edison z Marylandu. Miała wyraz zmęczenia prawie dorosłego człowieka na szczupłej twarzyczce i długie czarne rzęsy jak lalka. Wszyscy ją od razu znienawidzili. Właśnie w tym miesiącu panna Fritz czytała im w czasie godziny wychowawczej o dziewczynce imieniem Emmy, która była potwornie rozpuszczona i stale opowiadała rodzicom różne kłamstwa, żeby oczernić swoją siostrę bliźniaczkę, Annie. Zadziwiające wprost i trudne do uwierzenia było to, że akurat wtedy, kiedy najbardziej nie cierpieli Emmy, zjawiła się w szkole Joan, wystrojona jak na pokaz, z włosami opadającymi na plecy na puszysty sweter, a nie splecionymi w warkocze lub obciętymi krótko — i jeszcze miała czelność sprzeczać się z nauczycielami. — Bardzo mi przykro — powiedziała do panny Fritz, nie wstając nawet — ale zupełnie nie rozumiem, po co odrabiać zadania w domu. W Baltimore nigdy nie mieliśmy nic zadane, a nawet najmłodsze dzieciaki umiały to, co jest w książkach. Charlie, który właściwie lubił odrabiać zadania domowe, miał ochotę przyłączyć się do gniewnego pomruku reszty klasy. Pomiędzy brwiami panny Fritz pojawiły się cienkie kreski zmartwienia, więc zrobiło mu się jej żal, tak jak wtedy we wrześniu, kiedy John Eberly prawie naumyślnie rozlał fioletową farbę na świeżo wywiórkowaną podłogę, a ona na ten widok ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Miała stracha przed radą nadzorczą szkoły. — Nie jesteś już w Baltimore, Joan — powiedziała teraz. — Jesteś w Olinger, w stanie Pensylwania. Dzieci, Charlie wśród nich, roześmiały się, a Joan, zaczerwieniwszy się aż do prawie brązowego koloru, próbowała przekrzyczeć narastający prąd niechęci i brnęła coraz głębiej tłumacząc: — No, na przykład zamiast czytać tylko w książce o roślinach, każdy z nas przynosił do szkoły jakiś kwiat własnoręcznie zerwany i potem przecinało się go i oglądało pod mikroskopem. — Takie jej zdania sprawiały, że cienie szerokich liści i dziko pociętych nieznanych kwiatów zaciemniały i gmatwały jeszcze bardziej pojęcie o nowo przybyłej. Panna Fritz ściągnęła pomarańczowe wargi, a potem uśmiechnęła się. — Jak będziesz w wyższych klasach, to i w tej szkole będziesz mogła to robić. Na wszystko przychodzi czas, Joan, jeżeli się jest cierpliwą dziewczynką. — A kiedy nowa próbowała i na ten temat się sprzeczać, panna Fritz podniosła w górę palec i powiedziała ze specjalnym naciskiem, który dorośli mają zawsze w zanadrzu: — Nie. Dosyć tego, moja panno, bo pożałujesz. — Klasie dodała otuchy świadomość, że i panna Fritz jej nie lubi. Od tej chwili, ile razy Joan otworzyła usta, w klasie zaczynało szumieć. Na dworze, na wyasfaltowanym boisku, podczas przerwy czy na ćwiczeniach przeciwpożarowych, czy rano, kiedy czekali na dzwonek, prawie nikt do niej się nie odzywał, najwyżej: „Nadęta!” albo „Emmy”, albo „Potwora z Baltimora”. Chłopcy stale rozwiązywali szarfę u jej ładnej sukienki i rzucali kulki papieru w długie loki. Kiedyś John Eberly uciął jej pasmo włosów żółtymi plastykowymi nożyczkami, które buchnął z sali do robót. To był jedyny raz, kiedy Charlie widział Joan płaczącą. Zachowywał się zresztą wobec niej tak samo jak inni, a nawet gorzej, bo to, co inni robili z własnej ochoty, on robił celowo, żeby zaskarbić sobie popularność. W pierwszej i drugiej klasie lubiano go powszechnie, ale potem to się stopniowo zmieniło. Była cała banda i chłopców, i dziewcząt, którzy zbierali się co sobota — słyszało się o tym w poniedziałki — w garażu Stuarta Morrisona i .razem łazili na wycieczki, i grali w piłkę, zimą saneczkowali na Hill Street, a wiosną rozbijali się rowerami po całym Olinger, i nie wiadomo co jeszcze. Charlie znał wszystkich ważniejszych członków bandy, zanim jeszcze poszli do przedszkola. Ale kiedy kończyły się lekcje, właściwie nie bardzo miał co robić — najwyżej pójść szybko do domu i odrobić lekcje, i poszperać w znaczkach z Ameryki Środkowej, i wybrać się samotnie na kryminalny film, a podczas

weekendów mógł jeszcze ograć w kulki albo w monopola, albo w szachy Darryla Johnsa bądź Marvina Auerbacha, z którymi by się wcale nie zadawał, gdyby nie to, że mieszkali w najbliższym sąsiedztwie, bo byli przecież co najmniej o rok młodsi i wcale nie specjalnie mądrzy na sw.ój wiek. Charlie przypuszczał, że banda może go zauważyć i przyjąć do swego grona, jeżeli będzie, nieproszony, postępował zgodnie z ich linią. Na przyrodzie, którą piąta A miała w sali panny Brobst po drugiej stronie hallu, siedział o jedno miejsce przed Joan i dokuczał jej, ile tylko mógł, chociaż przychodziło mu czasem do głowy, że łączy ich coś, bo oboje są nie łubiani. Odkrył jedno, a mianowicie, że Joan nie jest bardzo zdolna. Stopnie miała zawsze gorsze od niego. Powiedział więc: — Cale to krajanie kwiatów nie na wiele ci 6ię zdało. A może już tak dawno nauczyli was wszystkiego w tym Baltimore, że zdążyłaś zapomnieć. Charlie umiał rysować. Na swoim bloku, tak że mogła doskonale zajrzeć mu przez ramię, co jakiś czas rysował obrazek zatytułowany „głupia Joan” — profil dziewczynki 0 szczupłym nosku i smutnych wąskich ustach, z rzęsami tak czarnymi, jak tylko można było narysowrać ołówkiem, 1 z włosami opadającymi w cudacznych lokach, coraz niżej i niżej, aż poza niebieskie kreski na dolnym brzegu bloku. W marcu przyszła wiosna. Koło szkoły średniej — zanim uporządkowano bieżnię, gdy boisko wciąż jeszcze okrywała czterocalowa warstwa błota — wiosnę można było poznać po tym, że Happy Lasker pojawił się ze swoim kunsztownym modelem samolotu, na którego zbudowanie zmarnował całą zimę. Samolot miał na końcach skrzydeł amerykańską gwiazdę, pilota namalowanego w kabinie i malutki motorek na prawdziwą benzynę. Warkot, który | przerwami trwał przez cały sobotni ranek, ściągnął wszystkie dzieci z sąsiedztwa, od Drugiej Ulicy aż do Lynoak. Kończyło się zawsze co roku tak samo. Samolot, puszczony przez Happy‟ego w powietrze wznosił się w górę, przez minutę może utrzymywał się tam z nieznośnym warkotem, potem pikował w dół, rozstrzaskiwał się na trawniku czy w błocie i najczęściej buchał płomieniem. Ojciec Happy‟ego był bogaty. Przez te parę tygodni od przyjazdu Joan sukienki jej stawały się stopniowo coraz prostsze, coraz podobniejsze do strojów koleżanek, a jednego dnia przyszła do szkoły z mocno skróconymi włosami, zaczesanymi gładko i ściągniętymi z tyłu w jeden mały warkoczyk. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszała takiego śmiechu jak teraz. „Łysa jak kolano” — wrzasnęła jakaś głupia smarkata, kiedy Joan weszła do szatni, i przez cały ranek słowa te obiegały klasę. „Łysek, łysek z Baltimore! Czemu łysek ma czerwony pysek?” John Eberly co chwila naśladował palcami ciachanie nożyc, a językiem ich dźwięk, soczysty i łaskotliwy. Panna Fritz stukała w parapet tak długo, że aż ją rozbolały palce i musiała je rozcierać drugą ręką, wreszcie wysłała dwóch chłopców do gabinetu dyrektora, co Charlie^go napełniło milczącą rozkoszą. On sam na to obcięcie włosów zareagował spokojnie — chciał ją narysować teraz taką odmienioną. Miał wszystkie poprzednie rysunki schowane w swoim pulpicie; zawsze lubił kompletować wszystko — obojętne, czy to były komiksy o Człowieku-Nietoperzu, czy celujące stopnie, czy znaczki z Costa Rica. O pół długości sali od niego Joan siedziała dalej nieruchomo, jakby się bała poruszyć nawet ręką, z zaróżowioną wstydem twarzą. Obcięcie włosów zwróciło uwagę na jej czoło, ukazało kark i sprawiło, że broda jej wydawała się ostrzejsza, a oczy większe. Charlie znowu pomyślał z wdzięcznością, jak to dobrze, że urodził się chłopcem i nie musi przeżywać takich wstrząsów — jak obcinanie loków czy pierwsze krwawienie — które powodują, że dorastanie jest takie przykre. Ileż te dziewczęta się nacierpią, to było pierwsze, co mu przyszło do głowy. Karykatura, którą teraz narysował,

wypadła wspaniale, po prostu genialnie. Pokazał ją Stuartowi Morri- sonowi siedzącemu z tyłu; była za dobra, żeby tamten mógł ją docenić, zamrugał tylko tępymi oczyma. Charlie prze- kalkował rysunek na drugą kartkę bloku, ale zrobił jej głowę zupełnie łysą. Tę wersję Stuart złapał i puścił w obieg po całej klasie. W nocy miał ten sen. Musiało mu się to śnić już nad ranem, bo kiedy się zbudził, pamiętał wszystko zupełnie dokładnie i wyraźnie. Byli razem w dżungli. Joan, ubrana w podarty sarong, płynęła w przejrzystej rzece pomiędzy aligatorami. Skądś, jakby z jakiegoś drzewa, spoglądał na to w dół, a w ruchach szczupłej dziewczyny i zielonych aligatorów był przedziwny spokój, kiedy tak przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę, doskonale widoczne pod lustrzaną powierzchnią wody. Twarz Joan chwilami wyrażała prze rażenie, a chwilami zdawała się zupełnie otępiała. Włosy ciągnęły się za nią i rozkładały jak wachlarz, kiedy twarz zbliżała się ku powierzchni wody. Milcząco krzyczał z żalu. Potem uratował ją; nie czuł, że zanurza ręce w wodzie, ale oto niósł ją w ramionach, sam w spodenkach kąpielowych, mocno opierając nogi na chropowatym grzbiecie aligatora, który śmigał pod prąd, poprzez cień gęstych drzew, wśród białych kwiatów i zwisających pnączy, niby deska na przyboju w dodatkach filmowych. Wyglądało, jakby kierowali się ku drewnianemu mostkowi łączącemu brzegi rzeki, i już zastanawiał się, czy zdoła zgięty przemknąć pod nim, kiedy rzeka i dżungla zmieniły się w jego pokój i jego własne łóżko, ale mimo tej zmiany wciąż jeszcze dominowało w nim, jak ton fortepianu wzmocniony pedałem, słodkie poczucie dumy z uratowania niesionej w ramionach dziewczyny. Kochał Joan Edison. Ranek był zadeszczony i pod parasolem, który wmusiła w niego matka, ta nowa świadomość, powtarzana sobie wciąż od nowa, narastała niby chmura dymu. Miłość nie miała smaku, ale wyostrzyła w nim zmysł węchu, tak że czuł wyraźnie i osobno wszystkie otaczające go wonie: własnego nieprzemakalnego płaszcza i kaloszy, czerwonawych pędów krzaków otaczających tyły ogrodów wzdłuż głównej idicy, nawet ziemi i mchu w szparach chodnika. Śmiałby się może, gdyby nie to, że jakiś drewniany ciężar dusił go w piersiach, tuż prawie pod gardłem. Nie wyobrażał sobie, że potrafi się jeszcze śmiać. Miał wrażenie, że doszedł do takiego momentu życia, na jaki jego nauczycielka z niedzielnej szkoły, biedna, z lekka wąsata panna West, próbowała go przygotować. Modlił się: — Daj mi Joan! — Wraz z wilgotnym powietrzem wszystko dokoła otuliła beznadziejna nuda; pomarańczowy szkolny autobus skręcający na rogu i cztery ptaszki na drucie telefonicznym zdawały się jednakowo ważne. A przecież czuł się silniejszy i lżejszy i miał wraże nie, że cały otaczający go świat pełen jest ostrzy, które musi ominąć, ścieżek, które musi przebiec. Tak jak uniósł ją bezpiecznie, wybawił przed okrucieństwem innych, tak samo potrafiłby przeciwstawić się bandzie, stworzyć nową, swoją własną. Na początku byłby tylko on i Joan, potem przyłączyliby się inni, aby uciec przed podłością i głupotą, aż wreszcie jego banda stałaby się silniejsza — a garaż Stuarta Morrisona byłby pusty co sobota. Charlie rządziłby mając swoją własną drużynę piłkarską. Każdy przychodziłby do niego i dopraszał się o jego względy. Zaczął od tego, że oznajmił wszystkim już w szatni, że od dziś kocha Joan Edison. Nie przejęli się tym zbytnio, co było tym dziwniejsze, że jej przecież nie cierpieli. Właściwie to spodziewał się trochę, że przyjdzie mu walczyć na pięści. Prawie nikt go nie otaczał, kiedy zaczął opowiadać swój sen, choć wyobrażał sobie, że opowie go wszystkim. W każdym razie w ciągu tego ranka będą powtarzać sobie po klasie, co powiedział, i chociaż właściwie chciał tego, by do pewnego stopnia ułatwić sobie zbliżenie do Joan, czuł się jednak głupio i kiedy panna Fritz wezwała go do tablicy, żeby coś wytłumaczył, wyraźnie się jąkał. W czasie przerwy obiadowej umyślnie-schował się w sklepie do chwili, kiedy zobaczył ją przechodzącą obok. Nieładna koleżanka, która z nią szła, skręciła w następną ulicę. Przeczekał jeszcze chwilę, wyszedł ze sklepu i ruszył biegiem, żeby dogonić Joan pomiędzy

ulicą, w którą skręciła jej koleżanka, a następną, w którą sam skręcał. Deszcz przestał padać i zwinięty parasol zupełnie przypominał bagnet komandosa. Zaszedł ją od tyłu i zawołał: — Bach, bach! Odwróciła się i pod jej spojrzeniem, świadomy, że ona wie o jego uczuciu, zapłonął rumieńcem i spuścił oczy. — O, Charlie! — Jej głos był po marylandzku przeciągły. — Co tu robisz po tej stronie ulicy? Carl, miejscowy policjant, stał koło szkoły podstawowej i pilnował, aby uczniowie bezpiecznie przechodzili na tamtą stronę Grand Street. Teraz Charlie będzie musiał znowu przejść przez tę szeroką aleję sam, i to na niebezpiecznym rozgałęziającym się w pięć stron skrzyżowaniu. — Nic — odpowiedział, a potem wykorzystał jedyne zdanie, jakie sobie z góry wymyślił: — Podoba mi się to twoje nowe uczesanie. — Dziękuję — powiedziała i zatrzymała się. W tym Baltimore musiał ją ktoś uczyć, jak się ma zachowywać. Patrzyli sobie w oczy, a jego obraz odbijał się od brzegów jej dolnych powiek jak od jakiejś krawędzi. Ale ta przestrzeń, którą zajmowała Joan, miała taką pełnię dodającą mu wzrostu, jakby stał rankiem przy oknie, za którym widać świeżo spadły śnieg. — Zresztą tak jak przedtem też nie było źle. — Co? Dziwna odpowiedź. Jeszcze coś innego było dziwne: jej opalenizna, jak gdyby pod skórą. Widział to już przedtem, ale nigdy tak wyraźnie jak dzisiaj, że kiedy rumieniła się, to raczej na brązowo niż na czerwono. Miała też na sobie coś pachnącego. — Jak ci się podoba Olinger? — zapytał. — Całkiem przyjemne, moim zdaniem. — Przyjemne. Czy ja wiem, może tak. Przyjemne. Mnie to trudno ocenić, bo nie byłem nigdzie indziej. Na szczęście pomyślała, że to żart, i roześmiała się. Wobec tego zamiast ryzykować, że powiedziałby coś nie- zabawnego, zaczął balansować parasolem postawiwszy go czubkiem na końcu palca, a kiedy to mu szło dobrze, ruszył tyłem, przekładając parasol, stojący — z rączką wyraźnie czarną na tle plamistego niebieskiego nieba — z jednej dłoni na drugą, tam i z powrotem. Na rogu, gdzie musieli się rozstać, przebrał trochę miarę, bo udając eleganckiego dżentelmena opierającego się na lasce, wygiął bez nadziejnie rączkę parasola. Ale podziw Joan był wart, nawet z nawiązką, bury, jakiej należało się spodziewać od matki. Postanowił, że po szkole odprowadzi ją znowu, i to dalej. Obmyślał wszystko przez cały czas przy jedzeniu. Razem z ojcem odmalują rower. Następnym razem u fryzjera każe sobie zrobić przedziałek po przeciwnej stronie* to pozbędzie się tego opadającego na oczy pasma. Zmieni się całkowicie, wszyscy będą się głowić, co się z nim stało. Nauczy się pływać i zabierze ją aż do zapory wodnej. W ciągu popołudnia trochę się wyzwolił z magii tego- snu. Przyglądał się jej bez przerwy i spostrzegł, że kiedy przechodzili po południu z sali panny Brobst do sali panny Fritz, Joan nie była osamotniona, ale rozgadana i ożywiona. Ścisnęło go coś w gardle. W klasie także szeptała co chwila. A potem był tak bardzo zawstydzony — tak bardzo, że wydawało mu się niemożliwe, by kiedykolwiek potrafił nawet rodzicom pokazać się na oczy — bardziej nawet niż zdumiony, gdy spoza ciemnej szyby sklepu zobaczył ją, idącą pośrodku bandy, tuż obok Stuarta Morrisona. Oboje odwracali się szczerząc zęby i wrzeszczeli coś głośno, on naśladował przy tym kogoś, a z tyłu jak ogon ciągnął się biedny, głupi John Eberly. Charlie patrzył za nimi, aż znikli za wysokim żywopłotem; w tym jego świecie, nagle wywróconym do góry nogami, ulga stanowiła nie więcej jak mikroskopijną cząstkę. Uświadomił sobie teraz, że to, co brał dotąd za okrucieństwo, to była właściwie miłość, że wszyscy nie tylko nie

czuli do niej nienawiści, ale od początku kochali ją, i że nawet najgłupsi w klasie wiedzieli o tym o wiele, wiele wcześniej niż on. Wiedzieli, że Joan jest królową całej klasy, więc obojętne, czy istnieje, czy nie — on, Charlie, i tak nic z tego nie będzie miał. Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbska Najpiękniejsza chwila jego życia I^iaprzód, około ósmej wieczór, usłyszeli brzęk tłuczonej szklanki. To był dźwięk wyraźny, składający się z trzech części: łoskot początkowego uderzenia, potem pełne, żywotne „pop” roztrzaskiwania się i brzęczące osiadanie na ziemi odłamków. Można by myśleć, że tę szklankę rzucił ktoś tu, u nich w mieszkaniu. Dla George‟a był to znowu dowód, jak cienkie są ściany. Ściany cienkie, łuszczący się sufit, śmierdzące rozpustą meble, coraz to psująca się elektryczność. A do tego jeszcze pokoje malutkie, czynsz potworny i nieciekawy widok. George Chandler nienawidził śródmieścia Nowego Jorku; rodem z Arizony, czul wyraźnie, że tutejsze nieczyste powietrze roi się od duchów, które bezustannie go oszukują. I tak jak prawdziwy chrześcijanin doszukuje się w każdym wydarzeniu palców Opatrzności, tak George w każdym niecodziennym incydencie — jakimś pozdrowieniu w kolei podziemnej, niespodziewanym pukaniu do drzwi — dopatrywał się przypuszczalnej straty. Jego motto brzmiało: „Siedź ciclio! ‟ Tak właśnie postąpił teraz, nie odrywając nawet oczu od samouczka języka arabskiego. Rosalinda, wyższa od męża i mniej ostrożna, wyprostowała skrzyżowane długie nogi i rzekła: — Pani Irva musi mieć padaczkę. George nie miał ochoty do rozmowy na ten temat, ale rzadko kiedy potrafił się powstrzymać, by żony nie poprawić: — Tam nic nie upadło. To było rzucone. V mieszkaniu Irvów wywróciło się coś drewnianego, a potem wydawało się, jakby kto taczał beczkę. — Co tam się mogło stać? — Rosalinda nie miała książki w ręce; siedziała sobie po prostu na brzegu fotela i czekała, czy gdzieś nie zabrzmi coś godnego słuchania. Lepiej niż George znosiła Nowy Jork. Nie zauważył, kiedy skończyła myć naczynia w kuchence i przyszła. Co dzień po kolacji uczył się przez godzinę po arabsku; wolał, żeby mu w tym czasie nie przeszkadzano. — Jak myślisz, co się tam stało? — nalegała Rosalinda, z lekka zmieniając pytanie na wypadek, jeśli słyszał ją za pierwszym razem. George opuścił książkę z wyraźnie widoczną niecierpliwością. — Czy Irva pije? — Nie wiem. Jest kucharzem. — Myślisz więc, że kucharze nie piją, tylko jedzą. — To nie znaczyło, że te dwie rzeczy wiążą się ze sobą. — Rosalinda odpowiedziała łagodnie, jakby on po prostu nie zrozumiał. George wrócił do swojej książki. Imperfectum wraz z perfectum innego czasownika tworzą futurum perfectum. Tu następował przykład. (Znowu odgłos tłuczonego szkła, tym razem cichszy. Słychać też było głos ludzki, ale słowa były niezrozumiałe.) Kiedy czasownik jest niezależny, wtedy podmiot jest w pierwszym przypadku, a dopełnienie w czwartym. Tu znowu następował przykład. — Słuchaj! — szepnęła Rosalinda szeptem godnym sądu ostatecznego, jak żona, która w nocy poczuje zapach gazu. Zaczął słuchać, ale nic nie usłyszał. Potem pani Irva zaczęła krzyczeć. George w pierwszej chwili miał nadzieję, że ta kobieta żartuje. Odgłosy przez nią wydawane mogły oznaczać wszystko: strach, radość, gniew, uniesienie. Mogły być nawet wywołane przez jakieś źródło mechaniczne, powiedzmy rytmiczne tarcie wielkiej i użytecznej maszyny. Zdawało się, że zaraz ustaną.

— Co myślisz zrobić? — spytała Rosalinda. Zerwała się z fotela i stała tuż obok męża, owiana męczącą aurą zafrasowania. — Zrobić? — Czy nie można by kogoś wezwać? Ich dozorca, szczupły Polak o niebieskawym podbródku, zajmował się prócz ich domu jeszcze trzema innymi i szkołą podstawową, toteż jego wizyty były ukradkowe, wczesnym rankiem i około północy. Właścicielka domu, ponura żydowska wdowa, mieszkała po przeciwnej stronie parku, w lepszej dzielnicy. Poza Irvami jedynym ich sąsiadem był młody student, Chińczyk — mieszkał w tylnym pokoju, za sypialnym Chandlerów. Teraz, po egzaminach, wykaligrafowawszy pięknie czarnym tuszem na ścianie nad skrzynką pocztową obecny swój adres w Ohio, wyjechał. — Nie, Karl! Jak możesz! — krzyczała pani Irva. Głos jej, dochodzący poprzez hałas przewracania się, stracił poprzednią dźwięczność. Chwilami ochrypły, chwilami piskliwy, powtarzał tylko przejmująco: — Nie, nie, nie, proszę, na Boga, nie! — On ją morduje, George! George, co teraz zrobisz? — Co zrobię? — Więc to ja mam wezwać policję? — Rozgniewana patrzyła na niego z lodowatą pogardą, którą jednak jej dobroduszność stopiła po krótkiej chwili. Podeszła do ściany i pochyliła się ku niej wdzięcznie, z szeroko otwartymi ustami. — Puścili wodę z kranu — szepnęła. George zapytał śmielej: — Mamy im zakazać? — Czekaj... Tam jest teraz tak cicho! — Oni... — Sz, sz... George oznajmił: — Ona nie żyje, złotko. A on zmywa z rąk krew. —. Nawet w tak napiętych okolicznościach nie mógł się powstrzymać, by jej nie podokuczać. Była tak podniecona, że wzięła to na serio. — --------------------- Prawda? Prawda? zgodziła się. Potem, widząc jego uśmiech: — Wcale tak nie myślisz! Żartobliwie ścisnął jej miękkie przedramię. — George, on naprawdę ją zamordował! — zawołała. — To dlatego nie ma żadnego hałasu. Wyłam drzwi! — Uspokój się i pomyśl, złotko. Skąd wiesz, że oni w tej chwili nie... Oczy jej otwarły się szeroko, kiedy ta myśl wreszcie do niej dotarła. — Czy naprawdę są tacy ludzie? Była zmieszana, w pokoju za ścianą było dalej cicho. George myślał już, że podsumował tym cały incydent. — Pomocy! Prędzej, pomocy! — zabrzmiał nagle głos pani Irva, dość spokojny. Widocznie to rozwścieczyło atakującego, bo zaraz potem zaczęła krzyczeć tak gwałtownie, że prawie dławiła się, podobnie jak niemowlę czasami potrafi rozwrzeszczeć się tak, że się prawie zatknie. Ten hałas, tak bezsensowna i kiepska nagroda za cierpliwość George‟a, zezłościł go nagle. Z gwałtownym rozdrażnieniem otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na mały kwadratowy podest z nie okrytych dywanem klepek — skąd wchodziło się do wszystkich trzech mieszkań. Stojąc tam, na środku podestu, miał wrażenie, że widzi sam siebie jakby ponad ogromną przestrzenią czasu, całkiem niby starzec przypominający sobie jakiś wyczyn młodości, przeżywający na nowo najpiękniejszą chwilę swego życia. Bez trwogi i zupełnie spokojnie zastukał palcami pod przyczepioną wizytówką „Mr & Mrs Karl Irva.” Zawołał:

— Czy wszystko tam w porządku? — Ostrożnie! — błagała Rosalinda, opierając równocześnie dłonie na jego plecach, co groziło, że może go popchnąć. Odwrócił się, by ją ofuknąć, i dodatkowo zirytowało go to, że kiedy on był pochylony, a ona stała na palcach, to jej oczy znajdowały się o ileś cali wyżej od jego oczu. — Chcesz sama tam wejść? — spytał cierpko i bez namysłu nacisnął klamkę drzwi Irvów. Nie były zamknięte. Otworzył je lękliwie, tak że zobaczył pionowy wycinek przeciętnego amerykańskiego mieszkania; niewyraźnie zarysowany dywan, kawałek fioletowego fotela, słomiany kosz na śmieci pod telewizorem widzianym z boku, bambusowa lampa, jakaś stojąca fotografia, żółta ściana, brzydki zielony sufit. Nic nie wskazywało, jakoby coś tu było nie w porządku. Z wielkiej niewidzialnej części pokoju dobiegł głos pani Irva: — Idźcie stąd, on ma nóż! Na dźwięk jej głosu George odruchowo zatrzasnął drzwi i trzymał dalej rękę na klamce, jakby te drzwi stanowiły dla niego tarczę. — Musimy jej pomóc — upierała się Rosalinda. — Nie siedź mi na plecach! -— O Boże! Boże! — jęczała pani Irva. George popchnął drzwi znowu, aż otwarły się dość szeroko, by można było dostrzec jeden ślad nieporządku: podkoszulek wiszący na poręczy kanapy. — Nie wchodzić! — wołała niewidoczna kobieta. — On ma nóż! — Znowu zamknął drzwi. Głos należący niewątpliwie do pana Irva zapytał dość bezbarwnie: — Kogoś tam sprowadziła? Nikt nie odpowiedział. George odetchnął z ulgą. Nie widział wprawdzie pani Irva, ale ona mogła się domyślić, kto to wchodzi. Niespodziewanie zatupotały jakieś kroki, więc młoda para zwiała do siebie, przy czym Rosalinda gwałtownie zatrzaskując i zaryglowując drzwi zdarła mężowi kawałek skóry z ręki. W tym punkcie opowiadania George nieodmiennie wyciąga! ramię i sztywno wyprostowanymi palcami drugiej ręki demonstrował dokładnie, jak metalowy brzeg wystającej części zamka złapał i przyszczypnął mu z boku przedramienia kawałek skóry i zdarł ją przez koszulę. Zresztą koszula podarła się także. Dobra koszula za cztery dolary. Zaakcentowanie tego szczegółu skierowane było wyraźnie pod adresem żony, ale ona nie dostrzegała wcale, że to wymówka; na jej trójkątnej twarzy widniała tylko chęć, by dalej ciągnąć opowiadanie. Rosalinda, córka uczonego poety, który wyjechał na południowy zachód traktując to jako wyrzeczenie i szansę odrodzenia duchowego, sama zupełnie nie przejmowała się swoimi duchowymi problemami. Jej naiwność bywała często zaskakująca. Na do- ryckich kształtach nosiła suknie we wzory ze skrzypiec, pólnut, kluczy wiolinowych i popiersi Beethovena. Wymawiała nieprawidłowo najprostsze nawet nazwiska. Z czasem, aby uniknąć pośpiesznych, zakłopotanych poprawiań Geor- ge‟a, nauczyła się przerywać i uprzejmie uśmiechać, jakby prosząc o wyrozumiałość, zanim palnęła: — A najwięcej podobały mi się takie różowe ryby i kołkowate postaci tego wspaniałego malarza Klii... (Wymawiała Klii zamiast Klee.) Ale niektóre rzeczy pamiętała doskonale: sklepy i ulice, bohaterów powieści, które jej się podobały, sportowców, mniej znanych aktorów filmowych. Kiedy kończyła się demonstracja, jak to ramię George‟a zostało zranione, mawiała zawsze: — Jeden z policjantów, którzy w końcu przyszli, wyglądał zupełnie jak John Ireland. Tylko młodszy i nie taki miły. To Rosalinda ich wezwała. George był w łazience i przemywał ranę kwasem bornym. Wedle wskazówek na początku książki telefonicznej nakręciła zero i powiedziała:

— Proszę policję. Telefonistka myśląc, że to dziecko, spytała: — Czy naprawdę, złotko? — Zawsze mówiono do niej „złotko”. — Naprawdę. Dwaj policjanci, którzy zjawili się w dwanaście minut, później, byli młodzi i wyraźnie dopiero zaczynali się wciągać w swoją pracę. Stali nachmurzeni w drzwiach wejściowych mieszkania Chandlerów, ramię przy ramieniu, dwaj porządni ex-żandarmi próbujący postępować jak należy na tym parszywym świecie. Przede wszystkim wzrok ich skierował się na trzeci palec lewej ręki Rosalindy. Ten, co wyglądał trochę jak John Ireland, gdy tylko zobaczył tam błysk złota, od razu przeniósł uwagę na George‟a, ale drugi patrzył dalej —• próbował wzrokiem objąć ten pierścionek, niemal sprawdzić go kwasem. Przymrużył oczy o bladych, krystalicznych tęczówkach typowych dla ludzi tępych i skierował je ku twarzy Rosalindy. — Podano nam ten numer mieszkania — powiedział John. Spojrzał na kartkę papieru i odczytał każdą cyfrę osobno: pięć, cztery, A. — To tamte drzwi — powiedział George, niepotrzebnie wskazując ponad ramieniem policjanta. Był wystraszony, ręka mu się trzęsła. Policjanci to zauważyli. — Słyszeliśmy tłuczenie szkła jakieś dwie godziny temu, około ósmej. -— Teraz jest dziewiąta zero pięć — powiedział drugi policjant zerknąwszy na zegarek na ręku. — Wydaje się, że później — powiedziała Rosa Iinda. Wzrok obu policjantów spoczął na jej ustach. Ten podejrzliwy aż się skrzywił z wysiłku, próbując zapamiętać jak najdokładniej jej głos: cichy, kulturalny, spokojniejszy, niż bywają głosy dziewek. George nabrał odwagi, bo te słowa żony przypomniały mu, że źle go załatwiono. Z nową pewnością siebie zaczął opisywać odgłosy i krzyki, które do nich dotarły. [— Po naszym telefonie jeszcze przez chwilę był hałas, ale ostatnio przez jakieś sześć minut nic, zupełna cisza. Usłyszelibyśmy, gdyby coś się tam działo, te ściany sąatak cholernie cienkie. — Uśmiechnął się lekko, by ¿ró\^powa- żyć ordynarne słowo, ale nie wywołało to żadnego przyjacielskiego oddźwięku. Drugi policjant pracowicie notował w notesiku: — ...jakieś sześć minut — mruczał. George nie miał pojęcia, czemu powiedział „sześć minut” zamiast „pięć”. Tak, zabrzmiało to podejrzanie. — Po telefonie do nas nie wychodziliście państwo ze swego mieszkania? — Nie chcieliśmy go rozwścieczać — odpowiedział George. John Ireland, ze spiczastym, węszącym nosem zapukał lekko do drzwi Irvów. Nie słysząc odpowiedzi, pchnął je lekko butem. Wszedł, a za nim reszta. Pokój był pusty. Jeden fotel leżał wywrócony. Odpryski farby i kawałki szkła lśniły na dywanie. Bałagan w pokoju był mniejszy, niżby się należało spodziewać; Chandlerowie poczuli zawód i zawstydzenie. A przecież teraz, kiedy wydawało się, że im się dostanie, policjanci wcale ich nie zwymyślali. John Ireland odpiął małą sprzączkę na kaburze. Tamten drugi powiedział: — Krew na poręczy kanapy — wszedłszy do malutkiej kuchenki mruknął, ale tak, że słychać było dobrze: — Strugi krwi w zlewie. „Strugi krwi!” — Ona krzyczała coraz bardziej rozpaczliwie — powiedział George. John Ireland wystawił głowę przez okno. Ten drugi zapytał: — Panienko, a jest tu telefon? -— Nigdy nie słyszeliśmy telefonu — powiedziała Ro- salinda.
Updike John-Gołębie pióra

Related documents

95 Pages • 53,076 Words • PDF • 985.5 KB