Anne Rice - Cykl-Nowe Kroniki Wampirów (2) Wampir Vittorio

143 Pages • 61,118 Words • PDF • 985.2 KB
Uploaded at 2021-09-24 18:14

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


WAMPIR VITTORIO

Anne Rice „Nowe opowieści o wampirach”

Rozdział 1. Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy Gdym był jeszcze małym chłopcem, przyśniło mi się coś strasznego. W owym śnie dzierŜyłem w ramionach odcięte głowy mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza ciągle były Ŝywe: na duŜych oczach trzepotały powieki, policzki zaś czerwieniły się rumieńcami. Niewysłowiona groza mnie równieŜ odebrała zdolność mowy. Sen okazał się proroczy. Nikt wszakŜe nie raczy uronić łezki — ani nade mną, ani nad nimi. Pochowano ich potem bezimiennie, grzebiąc pod pięćset-letnią pokrywą czasu. Jestem wampirem; imię me Vittorio. Piszę te słowa w najwyŜszej wieŜy podupadłego zamczyska, wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii — tej arcypięknej krainy w samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat. Jakkolwiek na to patrzeć, jestem wampirem nietuzinkowym. śyję juŜ od pięciu stuleci, czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj posłuŜą mi aniołowie, jeśli uda się wam skłonić ich do rozmowy. Miejcie się więc na baczności. Nie mam jednakŜe nic wspólnego z bohaterami „Kronik wampirów”. Mam na myśli ową gromadę osobliwych romantyków, wywodzącą się z połoŜonego na południowych krańcach Nowego Świata miasta Nowy Orlean bądź w dalszym ciągu tam zamieszkała. Znacie ich juŜ zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści. Nic mi nie wiadomo o tych przeraŜająco prawdziwych postaciach, które paradują przed wami pod osłoną fikcji literackiej. Nie są mi znane ich niebiańsko ponętne grzęzawiska w Luizjanie, dlatego teŜ, począwszy od tego zdania, Ŝadnej wzmianki na ich temat w niniejszym tomie juŜ nie uświadczycie. A jednak to właśnie one skłoniły mnie do przelania na papier opowieści o mych młodych latach, do snucia gawęd o własnej przeszłości. W ten sposób okruchy mego Ŝywota zostaną uwiecznione w księdze, która — by tak rzec — krąŜąc po świecie szerokim, zetknie się kiedyś za sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów dotyczącymi. Przez całe stulecia mej wampirzej egzystencji błąkałem się po świecie, obserwując go bacznie i przenikliwie. Ani jeden z mych pobratymców nigdy niczym mi nie zagroził, poniewaŜ udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym. Nie pragnę tu jednak zdawać relacji z mych perypetii. Jako się rzekło: opowiem o swoich początkach. Wierzę bowiem głęboko, iŜ mam wam do przekazania wieści zgoła niezwykłe. Kto wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z postaci w przeogromnym cyklu powieściowym, zaludnionym przez wampiry z Nowego Orleanu i San Francisco. Na razie nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi. To tutaj spędzam swoje spokojne noce — wśród zarośniętych liśćmi kamieni, w

miejscu, gdziem jako dziecko zaznał tyle szczęścia. Zdeformowane i popękane ściany pokryły się juŜ ciernistymi krzewami porzeczek, a pachnące dęby i kasztany utworzyły dokoła niewielki lasek. Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w udziale, albowiem los mój wydaje się niepodobny do Ŝycia innych wampirów. Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie. Przeciwnie — najczęściej bytuję w owym mieście, które jawi mi się królową miast wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po raz pierwszy. Cosimo Starszy prowadził naonczas swój potęŜny Banco Medici, troszcząc się oń osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie. W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający swe dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzieŜ badacze magii wraz z adeptami sztuki muzycznej. Prześwietny Brunelleschi — twórca kopuły w największej z florenckich świątyń — wznosił podówczas kolejną katedrę, ponownie na zlecenie Cosima. Michelozzo zaś trudził się nad przebudową klasztoru św. Marka, przystępując zarazem do pracy nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako Palazzo Vecchio. Dla najsłynniejszego z Medyceuszy przeczesywano teŜ zakurzone biblioteki całej Europy w poszukiwaniu klasycznych ksiąg Greków i Rzymian, by przekładać je potem na nasz włoski język ojczysty, odwaŜnie wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej komedii. Pod dachem Cosima dane mi było — mnie, młodziutkiemu śmiertelnikowi, co go fortuna i fatum pospołu sobie wybrały — tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości soboru we Florencji: papieŜa Eugeniusza IV i przybyłego z Bizancjum samego cesarza i patriarchę Konstantynopola, Jana VIII Paleologa. Zawitali tam oni w celu zasypania przepaści między Kościołem wschodnim i zachodnim, a jam jeno patrzył, jak w pełni swego majestatu wjeŜdŜają do targanego srogą burzą miasta i poŜywiają się przy Cosimowym stole. Dość juŜ tego, powiecie. Ja zaś się z wami zgodzę. Nie jest to wszak historia rodu Medyceuszy. Pozwólcie mi atoli nadmienić, iŜ człek, który nazwie ich przy was niegodziwcami, sam jest niespełna rozumu. W końcu nikt inny jak właśnie potomkowie Cosima otoczyli opieką Leonarda da Vinci, Michała Anioła i całe legiony innych artystów. A wszystko to za sprawą bankiera (bądź teŜ lichwiarza — jak zwał, tak zwał), co zechciał dodać Florencji piękna i splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i poŜądane. Do Cosima powrócę w stosownej chwili, zresztą jedynie w kilku krótkich słowach. Choć przyznać się muszę, Ŝe zwięzłość nie naleŜy do moich przymiotów, tutaj powiem wam tylko, Ŝe człowiek ten ciągle jest wśród Ŝywych. Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych.

Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę jednym jeszcze ustępem. Nie myślcie, błagam, iŜ napotkacie tu starodawny styl. Nie liczcie zatem na drętwą, afektowaną angielszczyznę, która przywoływałaby wizje zamkowych murów przez górnolotne, acz skromne w istocie rzeczy słownictwo. Swoją historię opowiem w sposób naturalny i kunsztowny zarazem, delektując się przy tym słowami, bom jest ich wielkim miłośnikiem. Jako istota nie podległa śmierci, wchłonąłem w siebie angielszczyznę czterech minionych stuleci — od sztuk Christophera Marlowe’a i Bena Jonsona aŜ po urywany, chropowaty, lecz sugestywny język filmów z Sylvestrem Stallone'em. Znajdziecie mnie wszechstronnym, śmiałym, ba, bez mała szokującym. Dlaczego bowiem nie miałbym czerpać z pełnego arsenału mego epickiego talentu? CzyliŜ angielska mowa nie wyszła juŜ była poza obręb jednej tylko krainy, a potem dwóch, trzech, czterech lądów? Stała się oto językiem całej planety — zarówno odludnych zakątków Tennessee, jak i najodleglejszych wysp celtyckich, a takŜe rojnych miast Australii i Nowej Zelandii. Jestem dzieckiem renesansu, przeto param się wszystkim i bez Ŝenady mieszam ze sobą przeróŜne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu, iŜ słuŜę w ten sposób jakowymś wyŜszym celom. Co tyczy się mej rodzimej włoszczyzny, niechaj czytane na głos imię Vittorio brzmi w waszych uszach bardzo miękko, a inne italskie imiona z tej ksiąŜki obdarzcie tchnieniem pełnym i wonnym. Jest to w istocie język tak słodki, Ŝe angielskie słowo stone (kamień) rozrasta się w nim do rozmiarów trzech sylab: pi-ea-tra. Nic teŜ nie równa się z nim elegancją. Dlatego kaŜdym innym językiem mówię z takim włoskim akcentem, jaki spotkacie we współczesnej Florencji. Raduję się więc niepomiernie, iŜ moje anglojęzyczne ofiary mogą upajać się mymi jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem. Nie jestem wszakŜe szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć. Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira. Mam mózg oraz serce. Otacza mnie równieŜ eteryczna podobizna siebie samego, stworzona najpewniej przez jakieś WyŜsze Moce. Wewnątrz tej nienamacalnie zwiewnej powłoki tkwi to, co człowiek nazywa duszą. TakoŜ i ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie zatopią jej we mnie — nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora. Okej, okej, okej. Podobno słowo to znane jest wszystkim mieszkańcom naszego globu. Jesteśmy gotowi, moŜemy zaczynać. JednokowoŜ pragnę wam jeszcze zacytować pewnego zapoznanego, lecz wybornego pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce przez opętanego bohatera jednego z doskonale napisanych opowiadań tegoŜ właśnie autora. Pisarz ów, wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zwaŜcie wszelako na świeŜość jego języka i zatrwaŜającą ekspresyjność, jakiej udzielił on postaci kapitana Bartona w opowiadaniu The Familiar.

„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się nam za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem istnieje inna, duchowa rzeczywistość, której mechanizm łaskawie się przed nami ukrywa. Niekiedy wszakŜe — ku naszemu przeraŜeniu — system ów po części uchyla rąbka swej tajemnicy. Pewien jestem — ba! — nawet wiem (...), Ŝe istnieje jakowyś Bóg, straszny Bóg, i Ŝe wina pociąga za sobą karę, wymierzoną w tajemniczy i zdumiewający sposób przez siły dla nas niepojęte i budzące bezbrzeŜną trwogę. Wielki BoŜe, jakŜem ja przekonany o istnieniu owego duchowego wymiaru, który złowrogi jest, nieprzejednany i wszechmocny. Pod jego to jarzmem uginałem się i uginam, doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście potępionym istotom!” I cóŜ wy na to? Mnie samego ten fragment śmiertelnie bez mała ugodził. Raczej nie nazwę naszego Boga „strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić nie dające się nijak podwaŜyć jądro prawdy. Aczkolwiek jest to fikcja literacka, nie brak w niej chyba szczerych emocji. PowyŜszy wyimek oceniam wysoko, gdyŜ ciąŜy nade mną potworna klątwa, której ja wśród wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iŜ inni są od niej wolni. Wedle mnie kaŜdy z nas — ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu — cierpi wskutek pewnego przekleństwa. OtóŜ i one: dysponujemy wiedzą, której cięŜar nas przerasta, i nie moŜemy uczynić nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią pokusom. Pod koniec mej opowieści podejmę ten temat ponownie. Przekonam się, jak teŜ pojęliście niniejszą historię. Zapadł juŜ wczesny wieczór. Monumentalne ruiny najwyŜszej wieŜy mego ojca w dalszym ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez okno widzę teŜ rozświetlone księŜycem wzgórza i doliny Toskanii, a nawet wody morza, pobłyskujące spoza kamieniołomów Carrary. Czuję zapachy kwietnych łąk na dziewiczych jeszcze zboczach, gdzie toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i biało, abym ja znajdował je potem pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy. Przelewam teraz na papier te słowa, czekając, aŜ księŜyc w swej jak zwykle przyćmionej pełni ukryje się za chmurami. Zapalę wtedy sześć świec, wetkniętych w nierówno wykute kandelabry, stojące onegdaj na biurku ojca. Rodzic mój był wówczas feudalnym panem tej góry wraz ze wszystkimi na niej wioskami. Sprawował on równieŜ nieoficjalną władzę nad Florencją, którą wspomagał w czasie wojny i pokoju jako jej trwale lojalny sojusznik. Byliśmy wtedy bogaci, męŜni, ciekawi świata i niewymownie wręcz szczęśliwi. Pora juŜ, bym opisał wam to, co przepadło.

Rozdział 2 Mój krótki Ŝywot człowieka śmiertelnego, piękno Florencji, świetność naszego małego dworu — to, co przepadło Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe włosy opadają mi na ramiona, no a Ŝałosne spojrzenie piwnych oczu bywa zaiste trudne do wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny. Mam równieŜ powabny, wąski nos, którego nozdrza niezbyt się jednak wyróŜniają. Usta me natomiast są dość akuratnych rozmiarów — ani za wąskie, ani nadmiernie zmysłowe. Jak na owe czasy byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie naleŜałbym juŜ teraz do grona Ŝywych. Tak to się dzieje z większością wampirów, choćby mówiono wam co innego. Uroda sprowadza na nas nieszczęście. WyraŜając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci, co nie potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom. Oblicze me nie jest dziecinne, lecz bez mała anielskie. Brwi mam gęste, ciemne i na tyle wysoko umieszczone, Ŝe oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło byłoby odrobinę za wysokie, gdyby z drugiej strony nie było tak płaskie i gdyby gęste, brązowe włosy nie okalały mej twarzy falą loków. Odznaczam się mocnym podbródkiem, którego kwadratowy zarys nie przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek. Moje ciało jest silne i nadmiernie wręcz muskularne. Mam szeroką klatkę piersiową oraz pokaźne ramiona, nadające mi wygląd krzepkiego męŜa. Dzięki temu umyka uwadze ma nieforemna szczęka i — przynajmniej z pewnej odległości — mogę uchodzić za męŜczyznę co się zowie. Owo solidnie zbudowane ciało zawdzięczam ćwiczeniom z uŜyciem cięŜkiego miecza, którym oddawałem się intensywnie w ostatnich latach mego Ŝywota. PrzysłuŜyły mi się równieŜ szaleńcze polowania w górach, gdy wspomagany przez sokoły ganiałem wszędy na własnych nogach (choć posiadałem juŜ wówczas cztery rumaki, a pośród nich konia królewskiej krwi, zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym). Tamta zbroja ciągle spoczywa pod moją wieŜą. Nigdy nie uŜyłem jej w trakcie walki. Wprawdzie Italia za moich czasów ogarnięta była wojenną poŜogą, to jednak Florentyńczycy zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami. Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i

nie dopuścić, by jakikolwiek stronnik Świętego Cesarstwa Rzymskiego, księcia Mediolanu lub rzymskiego papieŜa przemieszczał swe wojska przez nasze przełęcze lub zatrzymywał się w naszych wioskach. Tak się szczęśliwie złoŜyło, iŜ posiadłości nasze nie leŜały na Ŝadnym z głównych traktów. Przemyślni antenaci wznieśli to zamczysko trzy setki lat przed mymi narodzinami. Ród nasz ma swój początek w czasach Longobardów, czyli przybyłych z Północy barbarzyńców, którzy — jak mniemam — zostawili nam w schedzie nieco swojej krwi. KtóŜ to moŜe wiedzieć? Wszak od upadku staroŜytnego Rzymu niejedno obce plemię wtargnęło do Italii. Zewsząd otaczały nas frapujące pozostałości okresu pogańskiego. Na okolicznych polach napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki nie pierwszej juŜ młodości, jak równieŜ cudaczne boginie z kamienia, otaczane jeszcze czcią przez miejscowe chłopstwo, o ileśmy wcześniej owych posągów nie poddali konfiskacie. Pod naszymi wieŜami znajdowały się podziemia, które — jak czasem mówiono — pochodziły sprzed narodzin Chrystusa. Obecnie wiem, Ŝe w istocie tak było i Ŝe miejsca te naleŜały do znanego nam juŜ z historii ludu Etrusków. W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć handlowych, od męskich jego mieszkańców zaś wymagano odwagi i waleczności. Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy dostatek: złote i srebrne kandelabry oraz kinkiety, masywne szafy z bizantyjskimi wzorkami, flamandzkie gobeliny, całe tony koronek tudzieŜ ręcznie zdobione złotem i klejnotami baldachimy, a wszystko to z najwspanialszej przetworzone materii. Jako Ŝe ojciec mój wielce Medyceuszy podziwiał, we wszelkie zbytkowne przedmioty zaopatrywał się podczas swych wizyt we Florencji. W kaŜdym z waŜniejszych pomieszczeń naszego domostwa ściany nie miały prawa świecić kamiennymi pustkami: pokrywały je kwieciste arrasy, wszystkie zaś korytarze i alkowy zapełnione były rdzewiejącymi zbrojami rycerzy, których imiona dawno juŜ poszły w zapomnienie. Cieszyliśmy się niepomiernym bogactwem. Słuchy na ten temat doszły mnie juŜ w dzieciństwie, kiedy mówiło się niezbyt jasno zarówno o heroicznie zdobytych łupach wojennych, jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich. Bywały, rzecz jasna, takie stulecia, kiedy to nasza rodzina wadziła się zbrojnie z innymi górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka burzono dopiero co wniesione obwarowania. W tym samym okresie Florencja stanowiła bazę niezmiennie swarliwych i Ŝądnych krwi Gwelfów i Gibelinów. Ówczesna komuna florencka posyłała swoje wojska, by równać z ziemią podobne naszemu zamki i unicestwiać kaŜdego z zagraŜających jej magnatów. Tamten okres naleŜał juŜ jednak do przeszłości. Przetrwaliśmy dzięki zmyślności i trafnym decyzjom. Byliśmy zresztą zdani na własne siły — w tej skalistej, nieprzyjaznej człowiekowi krainie, którą wieńczył jeden z górskich szczytów (to tam bowiem Alpy zstępują do Toskanii), i gdzie najbliŜsze naszemu

zamczyska przeistoczyły się juŜ w opuszczone ruiny. Nasz najbliŜszy sąsiad sprawował władzę nad własną enklawą wiosek, zachowując lojalność wobec księcia Mediolanu. Nie kłopotał się wszakŜe naszą obecnością, a i my nie poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła. Mury nasze liczyły dziesięć metrów wysokości, były niezwykle grube, starsze niźli sam zamek, ba, starsze nawet niŜ snute o nich gawędy. Bez ustanku je pogrubiano i uzupełniano wszelakie ubytki. W obrębie naszej zamkowej osady mieściły się teŜ trzy wioseczki, obrośnięte smakowitą winoroślą, z której owoców wyrabiano czerwone wino najwyŜszego gatunku. Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeŜyn, pola pszenicy i inne uprawy. Na owym terenie hodowano równieŜ mnogość kur i krów, a w przeogromnych stajniach trzymano naleŜące do nas rumaki. Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen był administratorów, którzy odpowiadali za takie sprawy. Ojciec mój nieczęsto więc podejmował decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych Florencji. Nasz kościół przypisano do całego dystryktu, toteŜ osadnicy zamieszkali w licznych siołach u podnóŜa góry przybywali do nas na chrzty, śluby i inne uroczystości. Poza tym przez drugi czas rezydował w naszych murach pewien dominikanin, który kaŜdego ranka odprawiał dla nas mszę świętą. W czasach dawniejszych wycięto w okolicach pokaźne połacie lasu, aby Ŝaden najeźdźca nie mógł niepostrzeŜenie przemieszczać się po zboczach naszej góry. Wszelako gdym ja pojawił się na świecie, środki takowe nie były juŜ nieodzowne. Poniektóre wąwozy i stare ścieŜki zdąŜyły juŜ pokryć się bujnymi i równie jak teraz niedostępnymi lasami, które podchodziły prawie pod same mury zamku. Z wieŜ naszych widać było jakiś tuzin niewielkich osad, ciągnących się ku terenom dolinnym i otoczonych uprawnymi polami, sadami tudzieŜ winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu i były względem nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych osiedli co tchu pognaliby pod nasze bramy, podobnie jak wcześniej — z pełną racją— czynili to ich przodkowie. Urządzano naówczas dni targowe, celebrowano wiejskie święta, obchodzono dni świętych patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię i czary. Nasz kraj był zaiste wspaniały. Zamiejscowi duchowni zawsze zatrzymywali się u nas na dłuŜej. Zdarzało się, iŜ w wieŜach naszego zamku lub w niŜszych, niedawno wzniesionych budynkach kamiennych zamieszkiwało dwóch bądź trzech odwiedzających nas księŜy. Jako małe jeszcze dziecię posłano mnie na edukację do Florencji, gdzie pomieszkiwałem w luksusem i Ŝyciem tętniącym palazzo, naleŜącym do wuja mojej matki. Gdym miał lat czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz z dwiema starszymi ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd jedynie

z rzadka zdarzało mi się nawiedzić Florencję. Ojciec mój ciągle był w głębi serca arystokratą starej daty. ChociaŜ z instynktu waleczny był i niezłomny, trzymał się z dala od intryg na stołecznym dworze. śył zatem w staroświeckim stylu na swoich włościach, a gdy do Florencji zagnały go interesa, Cosimo gościł go tam osobiście. Jeśli zaś szło o syna, ojciec pragnął wychować mnie na księcia, na rycerza, na padrone. Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W wieku lat szesnastu dosiadałem juŜ konia, aby w pełnej zbroi i z opuszczoną przyłbicą pędzić ku słomianemu celowi i przeszyć go swoją kopią. Czyniłem to z równą łatwością i uciechą, jaką dawały mi wyprawy łowieckie, pływanie w górskich potokach bądź konne wyścigi u boku mych wiejskich rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu. Byłem jednakowoŜ istotą wewnętrznie rozdartą. Umysł mój bowiem poŜywiał się wcześniej przekazywaną mu przez wyśmienitych florenckich nauczycieli łaciną, greką, filozofią i teologią. Brałem teŜ udział w dziecięcych widowiskach i sztukach teatralnych, nierzadko odgrywając główną rolę w spektaklach, które w wujowskim domu prezentowała moja konfraternia. Z jednej strony umiałem wcielić się uroczyście w biblijnego Izaaka, składanego w ofierze przez posłusznego Abrahama; z drugiej zaś byłem czarującym Aniołem Gabrielem, którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie. Ckniło mi się teraz za tym wszystkim: za księgami, za czytaniami w katedrze, które chłonąłem z niezwykłą u dziecka uwagą, i za cudnymi nocami we florenckim domostwie mojego wuja. Zwykłem w tym czasie zasypiać przy dźwiękach efektownych widowisk operowych, a umysł mój pełen był fantastycznych postaci, które zsuwały się po linach przy wtórze rozszalałych bębnów, lutni i śpiewających unisono głosów tudzieŜ wykonujących małe akrobacje tancerzy. Moje dzieciństwo nie było więc trudne. W chłopięcej konfraterni poznawałem teŜ uboŜszą dziatwę z Florencji — kupieckich synów, sieroty, jak równieŜ chłopców ze szkół przyklasztornych — tak bowiem wychowywano naonczas przyszłego moŜnowładcę. Musiałem zaznajomić się z pospólstwem. Odnoszę wraŜenie, iŜ w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu, i to z równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma zachowała wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji — zbyt wiele jak na dziecko przyuczane do dyscypliny. I nazbyt często patrzyłem z tłumu na okazale przyozdobione platformy sunące ulicami ku czci świętych; nazbyt często zadziwiały mnie takŜe milczące szeregi paradujących ze świecami ludzi, których powolny chód kojarzył mi się z religijnym jakowymś transem. Owszem, byłem zapewne nicponiem. Bynajmniej się tego nie wypieram. Wychodziłem przez kuchnię, przekupiwszy wcześniej słuŜących. Poza tym zbyt wielu moich przyjaciół rekrutowało się spośród grandziarzy i zwykłych łobuzów. Wdawałem się w jakąś rozróbę, po czym co tchu pędziłem do domu. Grywaliśmy w piłkę i toczyliśmy bitwy na miejskich placach, skąd księŜa przeganiali nas rózgami i pogróŜkami. Zachowywałem się grzecznie i niegrzecznie, choć nigdy nie byłem złym chłopcem.

W wieku lat szesnastu umarłem dla tego świata i nigdy juŜ potem nie ujrzałem florenckich — czy jakichkolwiek innych — ulic w rozświetlony słońcem dzień. Mogę tylko zapewnić was, Ŝe widziałem to, co najlepsze. Potrafię bez trudu przywołać obraz uroczystości świętojańskich: przed sklepami i sklepikami wystawiano najokazalsze towary, a idący do katedry mnisi śpiewali swe arcypiękne hymny w podzięce za powodzenie, jakim Bóg obdarzył to miasto. Mógłbym tak jeszcze bardzo długo. Zachwyty nad ówczesną Florencją nie powinny zaiste mieć końca. W mieście tym Ŝyli handlarze i wybitni artyści; przebiegli politycy i nawiedzeni święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, Ŝe znano tam wtedy wiele rzeczy, które do Anglii i Francji miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach nie są znane nawet obecnie. Dwie sprawy nie ulegają tu najmniejszej nawet wątpliwości: Cosimo był najpotęŜniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud. Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę i w mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na me ówczesne Ŝycie rzucił jeden fakt: gdym miał lat szesnaście, mogłem juŜ rozpocząć studia na uniwersytecie. Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała mnie wtedy hodowla sokołów, które poddawałem odpowiedniej tresurze, aby następnie zabierać je na polowania. Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia. Starsi krewniacy, zwłaszcza zaś zasiadający co dzień do wieczerzy wujowie mojego ojca, widzieli we mnie mola ksiąŜkowego. Ludzie ci naleŜeli do czasów juŜ minionych, do okresu, „gdy światem nie władali jeszcze bankierzy”. Opowiadali oni bajeczne historie o odbytych za młodu krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos, o Ŝyciu na morzu tudzieŜ o wielu egzotycznych portach, gdzie stanowili oni postrach okolicznych tawern i miejscowych kobiet. Matka moja była piękna i pełna Ŝycia; miała brązowe włosy i bardzo zielone oczy. Uwielbiała swój wiejski Ŝywot, chociaŜ Florencję poznała tylko od strony Ŝeńskiego klasztoru. Głęboki niepokój budziła w niej moja chęć czytania Dantego oraz czas, jaki poświęcałem na pisanie. śycie mej matki ograniczało się do przyjmowania gości w wielce wytwornym stylu. Dzięki niej na posadzkach słały się listki lawendy i zioła o słodkim zapachu, a wina miały odpowiedni aromat. Sama teŜ rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego dziadka, jako Ŝe ojciec do tańczenia skory nie był. W porównaniu z Florencją wszystko to odznaczało się raczej wolnym tempem i brakiem większego oŜywienia, którego dostarczały mi jedynie opowieści o prawdziwych wojnach. Wychodząc za mego ojca, matka musiała być bardzo młoda, albowiem w noc swojej śmierci obarczona była brzemieniem kolejnego potomka. Dziecko to zmarło wraz z nią. JuŜ niebawem wam o tym opowiem — jak tylko nadarzy się okazja. No cóŜ, szybkość nie naleŜy do mych przymiotów.

Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w niecały rok po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, Ŝe ojca napawało to chyba wstydem. Matteo i Bartola byli dla mnie najwspanialszymi i najciekawszymi ludźmi na tym świecie. Cieszyliśmy się wiejską swobodą, biegaliśmy po lasach, zbieraliśmy jeŜyny i słuchaliśmy razem opowieści cygańskich gawędziarzy, zanim ich jeszcze nie poj-mano, a potem usunięto z naszych terenów. Darzyliśmy się wzajemną miłością. Matteo uwielbiał mnie aŜ za bardzo, albowiem darem wymowy górowałem nad naszym ojcem. Brat mój nie dostrzegał wszakŜe ukrytej siły naszego rodziciela ani teŜ jego wytwornych manier. Myślę, Ŝe to ja właśnie wszystkiego Mattea uczyłem. Bartola natomiast przyprawiała o wieczną zgryzotę naszą matkę, która nie mogła przejść do porządku nad stanem jej włosów: pełnych gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów po naszych leśnych zabawach. Bartola musiała równieŜ uczyć się wyszywania, śpiewu, poezji i modlitwy. Z drugiej wszakŜe strony urok osobisty i posiadany majątek pozwalały mojej siostrze na uchylanie się od niemiłych jej obowiązków. Ojciec ubóstwiał swą córkę i raz po raz napominał mnie dyskretnie, abym nie spuszczał jej z oczu podczas naszych peregrynacji po lesie. Tak teŜ czyniłem. Byłem gotów pozbawić Ŝycia kaŜdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć! Ach... To juŜ dla mnie zbyt wiele! Nie wiedziałem naonczas, Ŝe czeka mnie aŜ tyle boleści. Zabić kaŜdego, kto śmiałby ją dotknąć! Teraz zaś nachodzą mnie koszmary, które niczym skrzydlate monstra groŜą mi wiekuistym oddzieleniem od bezgłośnych światełek niebiańskich przestworzy. Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku. Matki mej nigdym nie rozumiał, i oceniałem ją zapewne w sposób błędny i niesprawiedliwy. Dla niej bowiem wszystko sprowadzało się do przybrania odpowiedniego stylu i nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię i zawsze umiał mnie rozbawić. Jego Ŝarty i zgryźliwe opowieści sprawiały wraŜenie cynicznych, choć odznaczały się zarazem pewną dobrodusznością. Swymi słowami ojciec nicował na wylot wszelką sztuczność i pompę, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Za beznadziejny uwaŜał człowieczy los na tej ziemi, a wojna sprowadzała się dlań do komedii, pozbawionej bohaterów i granej przez głupców. W samym środku perory mojego wuja ojciec wybuchał gromkim śmiechem, podobnie zresztą kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na domiar złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił się do matki choćby jednym uprzejmym słowem. Był on człekiem okazałej postury, gładko ogolony, o długich włosach i pięknych, wąskich palcach. Te ostatnie kontrastowały z jego pokaźną sylwetką, tym bardziej Ŝe ręce naszych przodków bywały dość mięsiste. Dlatego wszystkie noszone przez ojca pierścienie, wyjątkowej zaprawdę urody, naleŜały wcześniej do jego matki. Na marginesie dodam, Ŝe mnie równieŜ natura obdarzyła takimi dłońmi. W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niŜ we Florencji, gdzie nie odwaŜyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóŜ królewski aksamit z naszytymi

nań perłami oraz wielgachne płaszcze oblamowane gronostajami. Rękawice miał obite lisią skórką, jego duŜe oczy zaś, osadzone głębiej niŜ moje, spoglądały dokoła krytycznie i nieufnie, nie szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny. Ojciec mój jednakowoŜ nigdy nie zachowywał się podle, a jego jedyna dziwaczna maniera polegała na piciu wina z kielichów szklanych, nie zaś z drewnianych, srebrnych czy złotych. Wieczerzę jadaliśmy wobec tego przy stole zastawionym błyszczącymi naczyniami ze szkła. Matka moja uśmiechała się zawsze, zwracając się do małŜonka tymi słowy: „Panie mój, czy byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś dotykał mej osoby, umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w takim stanie?” Pomimo jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iŜ matka ojca nienawidziła. Raz tylko posłyszałem jej podniesiony na ojca głos, gdy w niedwuznaczny zgoła sposób oświadczyła, iŜ połowa dzieci w naszych wioskach została spłodzona właśnie przez ojca, ona sama zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten świat. Zarzuciła wtedy męŜowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera. Zaskoczony tym nagłym wybuchem ojciec wyłonił się z małŜeńskiej alkowy i drŜąc na całym ciele, zwrócił się do mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja matka wcale nie jest tak nierozumna, jakom wcześniej o niej zwykł myśleć. Nie, bynajmniej. W istocie rzeczy jest ona po prostu nudna”. W zwykłych okolicznościach ojciec nie powiedziałby o Ŝonie nic równie obcesowego. Tymczasem matka, kiedym wszedł do rodzicielskiej sypialni, rzuciła mi się w ramiona, by przez kolejny kwadrans wylewać z siebie gorzkie łzy. Siedzieliśmy bez słowa w tej niewielkiej kamiennej sali, znajdującej się dość wysoko w najstarszej wieŜy naszego domostwa i wyposaŜonej w pozłacane meble. W pewnym momencie matka wytarła oczy i powiedziała: — Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego by sobie nie poradzili. Mnie równieŜ nigdy niczego nie odmówił. — I ciągnęła swoim łagodnym, ukształtowanym w klasztorze głosem: — Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno ludzi starszych, których mądrość tak bardzo się wam, dzieci, przysłuŜyła. A wszystko to dzięki waszemu ojcu, bogatemu na tyle, by wszędzie bywać i wszędzie dotrzeć. Jest on doprawdy nad wyraz szczodry. Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie dziewuchy... Mało brakowało, a powodowany chęcią pocieszenia matki, powiedziałbym, iŜ wedle mej wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się naleŜycie. W samą porę zorientowałem się jednak, Ŝe skutki takiego wyznania byłyby ani chybi katastrofalne, i Ŝadne słowo z mych ust nie padło. Spotkanie to mogło okazać się jedyną rozmową, którą odbyłem z własną matką, wszelako trudno je tak określić, bom przecieŜ nic wtedy nie powiedział. Tak czy inaczej, matka miała rację. Trzy jej ciotki i dwóch jej wujów mieszkało w murach naszego zamczyska, i Ŝyło im się dobrze: ubierali się w drogie stroje z najnowszych

tkanin, sprowadzone prosto z Florencji, zaznając teŜ wszystkich innych uciech i przywilejów egzystencji na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się słowom tych starych juŜ ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli. Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te naleŜały właśnie do nich, a raczej do tej gałęzi rodziny, toteŜ sądzili oni, . iŜ większy mają do nich tytuł, chyba równieŜ dlatego, iŜ swego czasu wsławili się swym oręŜem na Ziemi Świętej bądź teŜ za takich pragnęli uchodzić. Poza tym spierali się z moim ojcem o wszystko: począwszy od smaku pasztecików z mięsem aŜ po niepokojąco nowoczesny styl sprowadzanych z Florencji malarzy, którzy swymi dziełami mieli ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów ze szkła owo nowoczesne naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się przychylnością mojego ojca. Nasza kapliczka przez kilka stuleci świeciła nagimi ścianami. Podobnie jak cztery zamkowe wieŜe i wszystkie otaczające nas mury, zbudowano ją z białego kamienia, który często spotyka się w północnej Toskanii. RóŜni się on wydatnie od typowych dla Florencji materiałów ciemniejszych — szarych i wyglądających na nie doczyszczone. Nasz północny budulec kojarzy się zaś swoją barwą z pastelową tonacją róŜowych róŜyczek. Gdym był jeszcze bardzo młody, ojciec sprowadził z Florencji wyśmienitych malarzy, terminujących wcześniej u Piero della Franceski i innych mistrzów. Zlecił im pokrycie kapliczki malowidłami, których osnowę stanowić miały cudowne opowieści o świętych i pozostałych postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda. Jako Ŝe ojciec mój nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, nakazał malarzom powielanie schematów, z którymi wcześniej zapoznał się we Florencji. Wskutek tego podczas ostatnich lat mego ziemskiego bytowania zamkowa kapliczka pokryła się podobiznami Jana Chrzciciela — patrona miasta i kuzyna Pana naszego — a takŜe św. ElŜbiety, św. Jana, św. Anny, Matki Boskiej, Zachariasza i mnóstwa aniołów. Warto dodać, iŜ kaŜdą z tych postaci przyodziano zgodnie z obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą. To właśnie przeciwko tej „nowomodności”, tak bardzo róŜniącej się od dzieł Giotta lub Cimabuego, protestowali moi podstarzali wujowie i ciotki. Nasi wiejscy sąsiedzi chyba teŜ nie do końca te obrazy rozumieli; ich zresztą przeraŜała sama kaplica, gdy przy okazji jakiegoś ślubu czy chrztu zdarzało im się ją nawiedzić. Ja natomiast nie posiadałem się z radości, widząc, jak powstają rzeczone malunki. Z przyjemnością przebywałem wtedy w obecności tych artystów, którzy jednak opuścili nas jeszcze przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu Ŝyciu. We Florencji dane mi było obejrzeć wiele prześwietnych obrazów. Patrzyłem na nie niespiesznie, delektując się wspaniałymi wizjami aniołów i świętych, umieszczonymi w bocznych kapliczkach katedr. Raz nawet — podczas wspólnej z ojcem do Florencji wyprawy — zobaczyłem w domu Cosima nadzwyczaj pobudliwego malarza, Filippa Lippiego, którego musiano naonczas trzymać pod kluczem, Ŝeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów.

Ujął mnie ten artysta swą prostoduszną, acz silną osobowością i nierzadko gwałtownymi sposobami, do jakich zwykł się uciekać, by pozwolono mu wyjść z pałacu. PowaŜny Cosimo uśmiechał się doń tylko i swoim niskim głosem próbował okiełznać histerię malarza; przekonywał go, iŜ ten odzyska niezmącony spokój ducha, jak tylko jego praca znajdzie wreszcie swój finisz. Filippo Lippi był wprawdzie zakonnikiem, lecz szalał za płcią piękną, o czym zresztą wszyscy wiedzieli. Rzec nawet moŜna, iŜ był dla florentczyków ulubionym szwarccharakterem. To właśnie pociąg do kobiet nie pozwalał mu spokojnie pracować w pałacu. Podczas wieczerzy, którą nas wtedy tam podjęto, padła sugestia, iŜ Cosimo winien zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, co — być moŜe — zdołałoby tego artystę uszczęśliwić. Cosimo najpewniej nie skorzystał z tej rady; w przeciwnym bowiem razie jego wrogowie rozgłosiliby tę wieść w całym mieście. W tym miejscu pragnę wszakŜe podkreślić rzecz waŜną: nig-dym nie zapomniał tego krótkiego spojrzenia na genialnego Filippa, bo — w istocie — geniuszem on był i w dalszym ciągu za takiego go poczytuję. — A cóŜ ci się tak w nim spodobało? — pytał mnie ojciec. — On jest i dobry, i zły — odrzekłem. — A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam toczącą się w nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... — tak to nazywano wtedy człowieka rozsławionego jako Fra Angelico — .. .i zaprawdę powiedzieć muszę, iŜ jest on niezwykle zdolny. Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby się na takie sceny. Słyszałeś go, papo? — Czy Fra Giovanni jest świętym? — zapytał ojciec. — Hm... Owszem. Tak... Ale czyś widział cierpienie Fra Filippa? Hm, byłem pod wraŜeniem. Ojcec uniósł brwi. Podczas naszej kolejnej i ostatniej zarazem wyprawy do Florencji ojciec postanowił pokazać mi wszystkie obrazy Filippa. Zdumiał mnie tym, iŜ pamiętał o mej fascynacji tym malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego obrazy, po czym wybraliśmy się do pracowni samego mistrza. Tam zaś na zamówienie Francesca Maringhiego powstawał obraz, który miał przyozdobić ołtarz jednego z florenckich kościołów. Kiedy ujrzałem nie wykończoną jeszcze Koronację Najświętszej Maryi Panny, omalŜe nie zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to mnie wprawiło. Zaiste trudno mi było stamtąd wyjść. Westchnieniom i łzom nie było końca. Nigdy wcześniej nie widziałem nic równie pięknego — był to nieprzebrany tłum powaŜnie spoglądających ludzkich twarzy wraz z cudownymi aniołami i świętymi; przedstawione tam kobiety odznaczały się niezwykłą gracją, męŜczyźni zaś niebiańską wręcz doskonałością sylwetek. Po prostu szalałem z zachwytu. Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie.

Wspominałem juŜ, Ŝe jako dziecko grałem rolę Anioła Gabriela, który przychodzi do Najświętszej Panienki, aby oświadczyć o poczęciu w jej łonie Chrystusa. W naszej interpretacji był to anioł ujmujący swym męskim, ba, samczym wdziękiem, a jego obecność przy Maryi miała wprawić Józefa w osłupienie. Jako gromadka chłopców, nie stroniących od uciech tego świata, postanowiliśmy okrasić ten spektakl szczyptą pikanterii. To znaczy, dodaliśmy parę rzeczy od siebie, bo w Piśmie nie ma chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę swej małŜonki. Była to zatem ma ulubiona rola, stąd teŜ szczególnie upodobałem sobie później obrazy ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem wtedy we Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku i swą wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał. Anioł na tym obrazie był z jednej strony postacią niematerialną, z drugiej natomiast odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór. Ogranęła mnie nieprzeparta chęć posiadania tego dzieła na własność. Zapragnąłem je zakupić i zawieźć do naszego zamczyska. Nie było to jednak moŜliwe, albowiem prace Filippa nie znajdowały się w normalnym obiegu rynkowym. Ojciec musiał mnie więc odciągnąć od obrazu mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu. Dopiero później zdałem sobie sprawę z jego milczenia, gdym bez ustanku perorował przy nim o Fra Filippie: — Ten obraz jest subtelny i oryginalny — mówiłem — a zarazem zgodny z powszechnie przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz: wprowadzać zmiany, lecz z pewnym umiarem; być nieszablonowym, lecz zrozumiałym dla innych. I to mu się właśnie udało, ojcze. — Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. — Takie jest moje o nim zdanie. Jego cielesność, namiętność do kobiet, nieomal szatańskie łamanie złoŜonych ślubów zakonnych; a z drugiej strony on przecieŜ ciągle jest osobą duchowną, nosi habit, jest Fra Filippo. Z tego wewnętrznego konfliktu wyłaniają się twarze, które na jego obrazach przybierają wyraz zupełnej bezwolności. — Ojciec dalej mnie słuchał. — OtóŜ to — kontynuowałem. — Te postacie odzwierciedlają nieustanne kompromisy przeciwstawnych sobie impulsów, toteŜ są smutne i mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy stanowią odbicie trapiącej ich niemej udręki. Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci. — Raczysz Ŝartować, papo — odparłem. — Byli znakomici. Ojciec uśmiechnął się. — No cóŜ, nie wiedziałem. — Wzruszył ramionami. — Chciałem nająć jak najlepszych. Na mojej twarzy równieŜ pojawił się uśmiech.

Ojciec roześmiał się dobrodusznie. Nigdy nie pytałem go, kiedy i czy w ogóle będę mógł opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. UwaŜałem chyba, Ŝe potrafiłbym swoim postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie. W drodze powrotnej z Florencji zrobiliśmy ponad dwa tuziny postojów. Zakrapiane winem wieczerze spoŜywaliśmy w mijanych przez nas zamkach i przechadzaliśmy się po jasnych, wykwintnie urządzonych rezydencjach oraz przylegających do nich ogrodach. Do niczego nie przywiązywałem naonczas szczególnej wagi, albowiem kaŜde z tych zjawisk stanowiło część składową mojego Ŝycia: altanki pokryte fioletową wistarią, winnice na zieleniących się zboczach czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodŜii. W owym okresie Florencja wdała się w konflikt wojenny. Sprzymierzyła się z arcysławnym Francesco Sforza, aby przejąć kontrolę nad Mediolanem. Po stronie tego ostatniego opowiedziały się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła jednak naszej rodziny. Walki toczyły się między najemnikami, a wszelkie odgłosy i echa tych potyczek dało się słyszeć na miejskich ulicach, nie zaś na naszej górze. Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to ksiąŜę Mediolanu Filippo Maria Visconti — człowiek, który niezaleŜnie od naszego doń stosunku musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji. Posłuchajcie najpierw opisu tej osobistości: odraŜająca tusza, przyrodzony niejako brud na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego ogrodu! PrzeraŜał go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. DrŜał na myśl, iŜ ktoś mógłby sportretować go na płótnie, poniewaŜ uwaŜał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą nie mijało się z prawdą. Mało tego — nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych nogach, toteŜ paziowie musieli wszędzie go nosić. Miał wszakŜe poczucie humoru. Chcąc kogoś wystraszyć, ze swego rękawa wypuszczał węŜa! Urocze, nieprawdaŜ? A jednak człowiek ten przez trzydzieści pięć lat sprawował władzę nad Księstwem Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik — Francesco Sforza. Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako Ŝe był on postacią barwną, acz w inny sposób. Ten silny, męŜny i przystojny syn wieśniaka — wieśniaka, który uprowadzony jako dziecko zdołał stać się przywódcą swych własnych ciemię-Ŝycieli — człowiek ten otóŜ (Francesco) stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego ojciec utonął w potoku, próbując ocalić Ŝycie pewnego pazia. Obydwaj zatem odznaczali się ogromnym męstwem, czystością ducha i talentem przywódczym. Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata, gdym juŜ naleŜał do wędrownych wampirów. Rzeczywistość okazała się zgodna z posłyszanymi wcześniej opisami: był on człowiekiem o powierzchowności i wnętrzu wielkiego bohatera. ChociaŜ niełatwo w to uwierzyć, to właśnie temu nieprawemu synowi wieśniaka o mentalności urodzonego Ŝołnierza słabonogi i zwariowany ksiąŜę Mediolanu postanowił oddać za Ŝonę swą córkę. Ta ostatnia nie zrodziła się bynajmniej z lędźwi ksiąŜęcej małŜonki, trzymanej zresztą w ścisłym odosobnieniu, lecz była córką jego nałoŜnicy.

Właśnie ów związek stanowił zarzewie rzeczonej wojny. Z początku Francesco walczył dzielnie za księcia Filippa Marię, kiedy zaś ten dziwaczny i nieobliczalny ksiąŜę w końcu wyzionął ducha, jego zięć — nasz przystojny Francesco, pod urokiem którego znajdowały się juŜ całe Włochy, od papieŜa po Cosimę — sam zapragnął przyjąć tytuł księcia Mediolanu! Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie zatem w encyklopediach. Nie nadmieniłem tu bowiem (na przykład), iŜ ksiąŜę Filippo Maria bał się równieŜ piorunów, co skłoniło go do wybudowania w swoim pałacu specjalnej dźwiękoszczelnej komnaty. Takich faktów jest znacznie więcej. Sforza zmuszony był ochronić Mediolan przed groŜącymi mu wojskami, natomiast Gosimo musiał go w tych wysiłkach wspierać. W przeciwnym razie Francja ani chybi dokonałaby agresji na naszą krainę, a i to nie byłoby jeszcze najgorsze. Wszystko to dostarczało mi niezgorszej rozrywki. Jak napomknąłem wcześniej, juŜ w młodym wieku byłem gotów w razie potrzeby brać udział w wojnie lub znaleźć się na ksiąŜęcym dworze. Mimo to te dwie postacie były dla mnie jedynie tematem wieczornych rozmów przy stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym przezeń z rękawa węŜu, ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha: — Nie majak czysta krew ksiąŜęca, synu — po czym wybuchał śmiechem. Co się tyczy romantycznego i męŜnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim nie mówił, dopóki człowiek ten walczył po stronie wrogiego nam księcia; gdy jednak wszyscyśmy zwrócili się przeciw Mediolanowi, papa zachwalał tego śmiałego samouka, jak równieŜ jego dzielnego ojca-wieśniaka. Po ówczesnej Italii krąŜył teŜ inny znamienity wariat — rozbójnik i zawadiaka znany jako sir John Hawkwood, który swoich najemnych wojaków gotów był przeciwstawić kaŜdemu, z florentczykami włącznie. Aliści skończył on jako sojusznik Florencji, ba, stał się nawet jej obywatelem, a kiedy opuścił ten świat, jego postać uwieczniono na fresku w katedrze! Tak, takie to były czasy! Myślę, Ŝe los Ŝołnierza nie był wtedy najgorszy, albowiem człowiek poniekąd sam decydował, gdzie będzie toczyć swe boje, i mógł tym samym bez reszty się w taką walkę zaangaŜować. Był to równieŜ dobry czas na czytanie poezji, kontemplację obrazów albo arcywygodne Ŝycie pod bezpieczną osłoną starych murów. MoŜna teŜ było po prostu włóczyć się po tętniących Ŝyciem ulicach bogatych miast — jeśli ktoś dysponował jakimkolwiek wykształceniem, jego wybór był zaiste nieograniczony. Z drugiej strony nie wadziło naonczas zachować pewną ostroŜność. Magnatom w rodzaju mojego ojca groziła w takich wojnach totalna zagłada. Regiony górskie, dotychczas wolne i bezpieczne, stały się polem niszczycielskich inwazji. Raz po raz zdarzało się, iŜ ludzie wcześniej stojący z boku nastawiali się raptem przeciwko Florencji i posyłali tam najemników w brzęczących oręŜach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią.

Powiem tu jeszcze, Ŝe Sforza wygrał w końcu swą wojnę z Mediolanem, w czym wydatnie pomogła mu udzielona przez Cosimę poŜyczka pienięŜna. Późniejsze wypadki to absolutna juŜ hekatomba. No cóŜ — mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca. Ze smutkiem ogromnym i Ŝałością myślę o tym, jak Ŝyłaby moja rodzina, gdyby naonczas nie nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca jako staruszka ani siebie samego w zmaganiach z podeszłym wiekiem. W imaginacji nie widzę teŜ siostry mej jako Ŝony miejskiego arystokraty (na co bardzo liczyłem, przedkładając to nad związek z jakimś wiejskim baronem). Cieszę się i zarazem ogarnia mnie zgroza na myśl o istnieniu w tych górach ciągle tych samych wiosek i osad, które oparły się działaniu najstraszniej szych nawet wojen i w których dalej na brukowanych uliczkach widać stojące w oknach doniczki z pelargoniami. Przetrwały równieŜ niektóre zamczyska, przywracane Ŝyciu przez kolejne pokolenia ich mieszkańców. A otóŜ i ciemność. OtóŜ i Vittorio piszący przy świetle gwiazd. W połoŜonej niŜej kapliczce rozgościły się juŜ jeŜyny i inne kolczaste krzewy; malunków nie ogląda juŜ nikt, a święte relikwie kamiennego ołtarza pokryły się grubą warstwą kurzu. Cierpię te atoli chronią pozostałości po moim domu. Pozwoliłem im rosnąć. Pozwoliłem, by zatarły się leśne drogi, bądź sam przyczyniłem się do ich destrukcji. Muszę zachować choć trochę dla Siebie! Muszę! Ale znowu ściągam na siebie oskarŜenia o rozwlekłość — zupełnie zasadne, przyznaję. Czas juŜ zakończyć ten rozdział. Niniejszy wstęp ma swoje źródło w spektaklach, które widziałem w domostwie mojego wuja bądź przed katedrą w Cosiinowej Florencji. Trzeba najpierw odmalować drugi plan, sporządzić rekwizyty, przygotować liny, po których moŜna salwować się ucieczką, a takŜe uszyć stosowne kostiumy. Dopiero potem na scenę wkraczają aktorzy występujący w historii pierwocin mojego Ŝycia. Tak po prostu być musiało. Pozwólcie mi więc zakończyć ten esej o cudach piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”. Teraz zaś rozpoczyna się tragedia.

Rozdział 3. W którym spada na nas nieszczęście

Początek końca nadszedł kolejnej wiosny, niedługo po moich szesnastych urodzinach, które przypadły tamtego roku na ostatni wtorek przed wielkim postem. Zamek i okoliczne wsie cieszyły się wtedy ostatnimi chwilami karnawału. Było wprawdzie nieco chłodno, ale zabawa toczyła się w najlepsze. To właśnie owej nocy poprzedzającej środę popielcową przyśnił mi się koszmar, w którym ujrzałem siebie samego z głowami brata i siostry w dłoniach. Zbudziłem się zlany potem, przeraŜony tym strasznym snem. Spisałem jego treść w moim dzienniczku snów, po czym właściwie o nim zapomniałem. Było to dla mnie zupełnie normalne, tyle Ŝe takiej

zmory jeszczem nie doświadczył. Gdy jednak relacjonowałem me nieczęste przecieŜ koszmary rodzicom bądź innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo: — Vittorio, to dlatego, Ŝe czytujesz te swoje ksiąŜki. Sam jesteś sobie winien. Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem. Na Wielkanoc nasza kraina pokryła się kwiatami, a pierwsze — nie rozpoznane jeszcze przeze mnie — ostrzeŜenie pojawiło się z chwilą, gdy połoŜone w niŜszych partiach naszej góry wioski zupełnie nagle opustoszały. Ja, ojciec, dwóch łowczych, gajowy i pewien Ŝołnierz pojechaliśmy przekonać się naocznie, czy rzeczywiście tamtejsze chłopstwo opuściło swoje sioła wraz z całym Ŝywym inwentarzem. Poczułem się osobliwie, widząc te porzucone osady, choć małe były i pozbawione większego dla nas znaczenia. Wracaliśmy otuleni przez ciepły zmierzch i po drodze mijaliśmy kolejne wiejskie domki — wszystkie zamknięte na cztery spusty. W zatrzaśniętych okiennicach nie widać było najmniejszego promyka światła, z kominów zaś nie dobywała się najcieńsza choćby smuŜka rumianego dymu. Po powrocie stary ochmistrz mojego ojca oświadczył kategorycznie, Ŝe tych wszystkich wasali naleŜy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli. Ojciec — jak zwykle dobroduszny i spokojny — usiadł przy rozjaśnionym świecą biurku, podparł się na łokciu i rzekł, iŜ wieśniacy owi nie byli jego poddanymi i jako ludzie wolni mieli prawo tę górę opuścić. Takie to bowiem zasady panują we współczesnym świecie, ojciec zaś pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje. W pewnej chwili rodzic mój zauwaŜył, Ŝe stoję tuŜ obok i bacznie nań patrzę, po czym natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto juŜ było tej kwestii roztrząsać. Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała. Kilka dni później mieszkańcy wsi u podnóŜa góry poczęli nas prosić, abyśmy pozwolili im schronić się w obrębie zamkowych murów. W komnatach ojca odbywały się narady. Słyszałem toczące się za zamkniętymi drzwiami spory. Pewnego wieczoru przy kolacji cała nasza rodzina siedziała w bardzo ponurym jak na nią nastroju; w końcu ojciec mój podniósł się ze swego masywnego krzesła, ustawionego przy środkowej części stołu, i tonem człowieka, którego bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co następuje: — Nie będę prześladował jakichś staruszek tylko dlatego, Ŝe przebijają szpilkami woskowe lalki, palą kadzidło i odczytują głupie i bezsensowne zaklęcia. PrzecieŜ te stare wiedźmy mieszkają na naszej górze od zawsze. Matka zdradzała oznaki wielkiego niepokoju. Kazała nam wstać od stołu, po czym wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej Ŝyczeniu osobę, mówiąc nam, iŜ winniśmy wcześniej niŜ zwykle pójść spać. — Nie czytaj juŜ dzisiaj, Vittorio — zwróciła się do mnie. — Ale co miał na myśli papa? — spytała Bartola. — Och, chodzi mu o te stare czarownice ze wsi — odparłem, uŜywając włoskiego słowa strega. — Co pewien czas któraś z nich posuwa się za daleko i wybucha bijatyka, ale najczęściej to wszystko sprowadza się do uzdrawiających talizmanów i innych tego typu

historii. Myślałem, Ŝe matka zgani mnie za te słowa, lecz ona stała nieruchomo na wąskich schodkach naszej wieŜy, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy. — Tak, tak, Vittorio — powiedziała. — Nie mylisz się. Florentczycy śmieją się z tych staruszek. Sami znacie zresztą Gattenę, która prócz sprzedawania dziewczętom miłosnych wywarów niczym innym się wszak nie zajmowała. — A z tego powodu nie wytoczymy jej przecieŜ procesu! — zauwaŜyłem, kontent, iŜ matka poświęca mi aŜ tyle uwagi. Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąŜ: — Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła. — Gattena? — zapytałem. A kiedy matka odwróciła się bez słowa, rozkazując mi wymownym gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej sytuacji. Gattena była najstraszniejszą i najśmieszniejszą zarazem ze wszystkich czarownic. JeŜeli uciekła, jeśli czegoś się bała, to owszem — wieść ta była zaiste interesująca. Bo to właśnie jej, jak mniemała, inni bać się powinni. Kolejne dni Bartola, Matteo i ja spędziliśmy w nastroju spokojnym i błogim, gdy jednak potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok doprawdy istotnych wydarzeń. Pewnego popołudnia podszedłem do najwyŜszego okna naszej wieŜy, gdzie zastałem zasypiającego z wolna straŜnika imieniem Tori. Powiodłem spojrzeniem po naszej krainie, starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać. — Nie znajdziesz — rzekł Tori. — Niby czego? — zapytałem. — Dymu z choćby jednego paleniska. JuŜ nie znajdziesz. — StraŜnik ziewnął i oparł się o ścianę, uginając pod cięŜarem szabli i skórzanego kaftana. — Niech i tak będzie — dodał i znowu ziewnął. — Widać podoba im się miejskie Ŝycie albo chcą sobie powalczyć po stronie Francesco Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą. Potem docenią to, co mieli. Odwróciłem się od straŜnika i znowu spojrzałem na lasy, doliny i nieco zamglone niebo. Miał rację: wioski sprawiały wraŜenie wymarłych, ale czy tak było naprawdę? Widoczność nie była wszakŜe najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku. Ojciec sprowadzał z tych wiosek oliwę z oliwek, warzywa, mleko, masło i wiele innych rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres — cóŜ robić? Niech tak się stanie. Dwa dni później nie miałem juŜ przy wieczerzy najmniejszych wątpliwości: wszyscy siedzieli w bezgłośnym napięciu, a matka była czymś poruszona na tyle, Ŝe nie umiała oddawać się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iŜ jakakolwiek rozmowa nie jest w tej sytuacji moŜliwa. A jednak — oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli teŜ

inni, jakby odporni na działanie złowieszczej atmosfery. Paziowie obsługiwali ich zatem wesoło, a niewielki zespół muzyczny, przybyły do zamku dzień wcześniej, uraczył nas prześlicznym zestawem pieśni na wiolę i lutnię. , Matki atoli nie zdołano namówić do wykonania któregoś z jej ulubionych wolnych tańców. O bardzo późnej juŜ porze obwieszczono przybycie gościa. Wszyscy znajdowali się jeszcze w głównej sali zamku — oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej do sypialni i przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty. Na sali pojawił się kapitan gwardzistów mojego ojca, który stuknąwszy obcasami i skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy: — Panie mój, pewien człowiek wysoki rangą przybył właśnie w twoje progi, lecz nie chce, byś podejmował go, jak to określił, w świetle. śąda zatem, byś sam wyszedł mu na spotkanie. Wszyscy obecni przy stole natychmiast nadstawili uszu, a moja matka pobladła ze złości i poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „Ŝądał”. Nie miałem teŜ wątpliwości, iŜ kapitan gwardzistów — ujmujący swą powierzchownością stary wojak, który w zastępach wędrownych najemników widział juŜ niejedną wojnę —jest nieco poruszony i nadmiernie wręcz czujny. Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc. — Czy przystaniesz na to, panie, czy teŜ mam odprawić tego signore z naszego zamku? — zapytał kapitan. — PrzekaŜ mu, Ŝe jest w tym domu miłe widziany jako mój gość — odparł ojciec — i Ŝe w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność równieŜ jego obejmuje. JuŜ sam głos mego rodzica uspokoił zgromadzonych przy stole ludzi, choć moja matka w dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną. Kapitan rzucił ojcu porozumiewawcze spojrzenie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, Ŝe wykonanie jego rozkazu na nic się tutaj nie zda, lecz mimo to odszedł, aby zakomunikować przybyszowi treść zaproszenia. Ojciec nie usiadł ponownie. Stał dalej, patrząc w przestrzeń, po czym przechylił głowę, jakby próbował coś usłyszeć. Odwrócił się i strzelił palcami, przywołując w ten sposób dwóch drzemiących pod ścianą straŜników. — Zróbcie obchód całego domu — powiedział miękkim głosem. — Wydaje mi się, Ŝe do środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem. StraŜnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic niezwyczajnego — tego wieczora słuŜbę pełniło wiele osób. Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie. — Panie mój, jegomość ten rzecze, iŜ nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle, ty zaś masz sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie moŜe. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy gdy wcześniej dawał mi lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od niechcenia. W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyraŜały bezgraniczną irytację i rozgniewanie. — Jak on śmie? — wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół i odmaszerował z

kapitanem gwardzistów. Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem jeszcze stłumiony krzyk mojej matki: — Wracaj, Vittorio. Mknąłem juŜ atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi. — Zostań tutaj, mój synu — powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. — Sam się tym zajmę. Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuŜ przy wejściu do wieŜy. Dojrzałem stamtąd tego dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie dziedzińca. Ogromne hakowate wrota naszego domostwa zamykano nocą na klucz i ryglowano. Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąŜ, oświetlony z obydwu stron przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu. Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą naonczas modą. Aliści kaŜdy detal jego stroju — od przybranego klejnotami kubraka aŜ po szeroką koszulę z atłasu z naszytymi nań aksamitnymi paskami — był tej samej barwy, jakby za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji. Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry. Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakŜe twarzy; zaprawdę było to niemoŜliwe, poniewaŜ przysłaniał ją aksamitny kapelusz. Dostrzegłem tylko fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi — reszta pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną pochwę, a przez ramię przewiesił opończę, równieŜ z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów. WytęŜyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem wraŜenie, Ŝe widzę tam gwiazdę i półksięŜyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz doprawdy znajdowałem się zbyt daleko. Dodam, Ŝe człek ten wyróŜniał się nad wyraz imponującym wzrostem. Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz mówił na tyle cicho, Ŝe nie mogłem go dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego męŜczyzny, spomiędzy widzialnych teraz białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak i nieodparty urok osobisty ich autora. — W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! — wykrzyknął nagle mój ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem wypchnął tę prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska. Byłem zdumiony. Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu —

jak się zdawało — zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak gdyby kilku jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal. Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeŜegnał i złoŜył dłonie do modlitwy. — Panie nasz, BoŜe, jak oni śmieli! — powiedział, unosząc wzrok. Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w moją stronę, zauwaŜyłem, iŜ kapitan gwardzistów znieruchomiał z przeraŜenia. Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieŜy światła, jego wzrok zetknął się z moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie. — Zabij deskami cały dom! — krzyknął. — I przeszukaj go dokładnie. Sprowadź wszystkich Ŝołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieŜach, na kaŜdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić. Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliŜył się do nas pomieszkujący tu stary uczony dominikanin o imieniu Fra Diamonte. Jego siwe włosy były zupełnie potargane, a sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik. — Panie mój, cóŜ się stało? — zapytał. — Na miłość boską, co się tu dzieje? — Zaufaj Bogu, ojcze, i pomódl się ze mną w kaplicy — zwrócił się doń mój rodzic. A potem krzyknął do zbliŜającego się ku nam szybkim krokiem straŜnika: — Zapal tam wszystkie świece! Chcę się pomodlić. I niech muzykanci zagrają dla mnie jakieś sakralne utwory. Postaraj się wykonać to wszystko bez zwłoki. Potem wziął za rękę mnie i księdza. — Nic się doprawdy nie wydarzyło. Obaj winniście o tym wiedzieć. To tylko głupia przesądność, ale kaŜdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym światem jak ja przywodzi do Boga i do modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy się z Fra Diamontem, ale przez wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać. Byłem juŜ znacznie spokojniejszy, lecz perspektywa spędzenia całej nocy w jasnej kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk. Poszedłem po swój modlitewnik, mszał i inne naboŜne ksiąŜeczki, wykonane we Florencji z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi ilustracjami. Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się do matki tymi słowy: — I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do siebie, bo dłuŜej juŜ tego strapienia nie zniosę. Matka połoŜyła dłoń na brzuchu. Pojąłem, Ŝe znowu jest przy nadziei. Uzmysłowiłem teŜ sobie, iŜ ojciec mój naprawdę bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych”? CóŜ to mogło oznaczać? Kaplica urządzona była wygodnie. Ojciec juŜ w dawniejszych czasach wyposaŜył ją w wykonane z dobrego drewna i wyściełane aksamitem klęczniki, choć podczas większych uroczystości wszyscy modlili się na stojąco. Ławek w tych czasach jeszcze nie znano. Tej nocy papa zaprowadził mnie teŜ do krypty, którą otwierało się okrągłym uchwytem, doskonale wkomponowanym w liczne ornamenty na marmurowej posadzce kaplicy.

Wiedziałem o istnieniu tych podziemi, lecz skarcono mnie boleśnie, gdym dzieckiem będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, Ŝe rozczarował się mną, jako Ŝe nie umiałem dochować rodzinnego sekretu. Ta przygana zabolała mnie bardziej niŜ chłosta. Nigdy go potem nie prosiłem o pozwolenie udania się wraz z nim do krypty, choć miałem świadomość, iŜ ojciec raz po raz tam zachodzi. Myślałem, Ŝe znajdują się tam jakoweś skarby i tajemnicze przedmioty z czasów pogańskich. Teraz zaś ujrzałem przed sobą przepastną komnatę — wysoką, głęboką, wyłoŜoną kamieniem i wypełnioną rozmaitymi skarbami. Zobaczyłem stare skrzynie, stosy starych ksiąŜek oraz dwoje zaryglowanych drzwi. — To są drogi do grobowców z zamierzchłych czasów — powiedział ojciec. — Nie ma potrzeby, byś je teraz oglądał, ale z pewnością warto ci wiedzieć o ich istnieniu. Zachowaj to w swej pamięci. Kiedy wróciliśmy do kaplicy, ojciec zamknął klapę w posadzce i opuścił okrągły uchwyt w taki sposób, Ŝe znowu nie dało się go odróŜnić od reszty ornamentów z marmuru. Fra Diamonte udawał, Ŝe nic nie widzi. Matka juŜ spała, takoŜ i moje rodzeństwo. Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen. O brzasku, obwieszczonym przez piejące po wsiach koguty, ojciec mój wyszedł na dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami. Podbiegło do niego dwóch moich wujów, pytając go, kto zacz ten signore, skąd się wziął i jak on śmie grozić nam oblęŜeniem. Chcieli teŜ wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa. — Nie, nie, nie, wszystkoście pomylili — odparł ojciec. — Nie idziemy na wojnę. Wracajcie do łóŜek. Aliści gdy tylko wymówił to zdanie, rozległ się nagle rozdzierający krzyk i przez otwartą bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich dziewuch, aby wyrzucić z siebie te straszne słowa: — Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca. Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się, iŜ zaginęło teŜ inne dziecko. Chodziło o nieszkodliwego i raczej sympatycznego przygłupa, któremu upośledzenie mózgu utrudniało przemieszczanie się na własnych nogach. Wszyscy musieli teraz przyznać ze wstydem, Ŝe nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas juŜ nie ma. O zmierzchu byłem bliski szaleństwa — musiałem rozmówić się z ojcem sam na sam. Miałem ochotę wedrzeć się do zamkniętej na klucz komnaty, w której toczył on z wujami i księdzem gorączkowe debaty i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno — zarówno pięściami, jak i stopami — Ŝe w końcu ojciec wpuścił mnie do środka. Narada miała się juŜ ku końcowi. Papa przyciągnął mnie do siebie i z ogniem w oczach wypowiedział do mnie te słowa: — Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie wcześniej Ŝądali. Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli. Patrzył na mnie jak furiat. Potarł swą nie ogoloną twarz, rąbnął pięścią w stół,

przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania. — Za kogo oni się mają? Nachodzą mnie nocą i wymagają, bym oddał im te niepotrzebne nikomu dzieci. — O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć. — Vittorio, jutro skoro świt udasz się do Florencji i zawieziesz tam listy, które ja dziś wieczorem napiszę. Nic mi tutaj po wiejskich klechach. Oni tu nic nie wskórają. A teraz szykuj się do podróŜy. Raptem ojciec uniósł wzrok. Miałem wraŜenie, Ŝe nasłuchuje i rozgląda się dokoła. Z okien zniknęły światła i wyglądaliśmy teraz jak własne cienie, tym bardziej, Ŝe ojciec przewrócił kandelabry. Patrzyłem na niego kątem oka, zapalając świecę od znajdującej się przy drzwiach pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek. Ojciec dalej nasłuchiwał, znieruchomiały i czujny, a potem podniósł się bezszelestnie, opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iŜ świece rozjaśniały w tej chwili jego udręczoną i przeraŜoną twarz. — Co słyszysz, mój panie? — zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną formułkę. — Zło — wyszeptał. — Czarcie zjawiska, którym Bóg pozwala istnieć jedynie przez naszą grzeszność. Weź ze sobą broń, a potem przyprowadź do kaplicy matkę, brata i siostrę. Nie trać ani chwili. śołnierzom wydałem juŜ stosowne rozkazy. — Czy zanieść tam takŜe jakieś posiłki? MoŜe tylko chleb i piwo? — zapytałem. Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi. Przed upływem godziny wszyscy zgromadziliśmy się w kapliczce; oprócz nas było tam pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte. Niewielki ołtarz przystrojony był jak do mszy: ze wspaniale haftowanym obrusem i masywnymi kandelabrami, w których paliły się świece. Na starej płaskorzeźbie z odbarwionego juŜ drewna widniał Pan Nasz UkrzyŜowany. Podobizna ta wisiała na ścianie kaplicy od czasu, gdy dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek. Był to wizerunek nagiego Chrystusa — scena Jego męki na krzyŜu, przedstawiona z typową dla tamtej epoki nie tłumioną zmysłowością. Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z całą paradą sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w finezyjne stroje barwy szkarłatnej i złotej. Siedzieliśmy w milczeniu na specjalnie wniesionych dla nas brązowych ławkach. Fra Diamonte odprawił tego ranka mszę świętą i złoŜył w tabernakulum Ciało i Krew Pana naszego pod postacią konsekrowanej hostii. Nasza kaplica zamieniła się zatem w Dom BoŜy w najpełniejszym tych słów znaczeniu. Wprawdzie siedząc przy drzwiach, jedliśmy chleb i piliśmy piwo, lecz cały czas zachowywaliśmy ciszę. Ojciec mój jednak raz po raz zdobywał się na odwagę i wychodził na rozświetlony pochodniami dziedziniec. Kontrolował okrzykami rozmieszczonych na wieŜach i murach Ŝołnierzy, a czasem nawet sprawdzał osobiście, aby przekonać się, czy nad wszystkim sprawuje wystarczającą pieczę.

Wujowie byli bardzo niespokojni, ciotki zaś gorliwie odmawiały róŜaniec za róŜańcem. Fra Diamonte nie wiedział, co ze sobą począć, a moja matka śmiertelnie pobladła i — pewnie przez dziecko w jej łonie — ogarnęły ją mdłości. Przez cały czas kurczowo trzymała się mojego brata i siostry, którzy równieŜ nie ukrywali juŜ swego lęku. Wyglądało na to, iŜ noc tę spędzimy bez Ŝadnych perturbacji. Mniej więcej dwie godziny przed świtem z lekkiej drzemki obudził mnie jakiś przeraźliwy krzyk. Ojciec od razu zerwał się na równe nogi. TakoŜ postąpili moi wujowie, aby swoimi nie najmłodszymi juŜ dłońmi wyciągnąć z pochew szable. Dokoła nas rozlegały się krzyki i wrzaski, Ŝołnierze wszczęli alarm, a na kaŜdej wieŜy biły dzwony. Ojciec chwycił mnie za ramię. — Chodź, Vittorio — powiedział. Pociągnął za uchwyt klapy otwierającej drogę do krypty pod kaplicą. — Zaprowadź tam matkę, ciotki, siostrę i brata. I nie wychodźcie, choćbyście nie wiem co usłyszeli! Nie wychodźcie. Zamknijcie się od wewnątrz i ostańcie tam! Taka jest moja wola. Natychmiast wykonałem jego polecenie. Chwyciłem Mattea i Bartolę, po czym wepchnąłem ich na kamienne schody wiodące do podziemi. Wujowie wbiegli do środka prosto z dziedzińca, wydając z siebie jakieś stare okrzyki wojenne, a ciotki potykały się, słabły i kurczowo trzymały się ołtarza, od którego nie moŜna ich było odciągnąć. Matka zaś przylgnęła do ojca. Ten ostatni wpadł w krańcowe wręcz przeraŜenie. Kiedy wróciłem po najstarszą ciotkę, która leŜała bezwładnie przy ołtarzu, ojciec zgromił mnie spojrzeniem, wepchnął do krypty i zatrzasnął klapę. Nie miałem wyboru — musiałem zgodnie z jego rozkazem zamknąć wejście na zasuwę. Odwróciłem się i świeca w mej dłoni rozświetliła przeraŜone oblicza Bartoli i Mattea. — Zejdźcie na dół! — krzyknąłem. — Na dół, do końca. Mało brakowało, a oboje upadliby, próbując schodzić po tych wąskich i zdradliwych stopniach tyłem, twarze ich bowiem ciągle zwrócone były w moją stronę. — Co się dzieje, Vittorio? Dlaczego ktoś usiłuje nas skrzywdzić? — zapytała Bartola. — Ja chcę z nimi walczyć — rzekł Matteo. — Vittorio, daj mi swój sztylet. Masz przecieŜ szablę. To niesprawiedliwe. — Ćśśś... Uciszcie się i wykonajcie rozkazy ojca. Myślicie, Ŝe wolę być tutaj zamiast na górze z resztą męŜczyzn? Cicho! Zdusiłem w sobie płacz. Na górze była teŜ moja matka! I ciotki! Powietrze było wilgotne i zimne, ale zarazem przyjemne. Byłem spocony, a ręka bolała mnie od trzymania wielkiego kandelabru ze złota. W końcu stanęliśmy blisko siebie w tylnej części krypty. Czując chłód kamiennych ścian, doznałem wreszcie pewnej ulgi. Ciszę mąciły jednak dobiegające z góry paniczne okrzyki, jęki przeraŜenia i odgłosy pospiesznych kroków. Słyszałem nawet niespokojnie rŜące konie, które mogły wszak wbiec do naszej kaplicy, choć nie byłem tego pewien. Wstałem i podszedłem do dwojga drzwi, które miały prowadzić do grobowców i Bóg

wie czego jeszcze. Odsunąłem zasuwę i ujrzałem niewielki korytarz, niŜszy ode mnie i tak wąski, Ŝe ledwo się w nim mieściłem. Odwróciłem się i w blasku trzymanych przez siebie świec zobaczyłem swoje rodzeństwo, które struchlałe z przeraŜenia wpatrywało się w sklepienie krypty. Z góry ciągle dobiegały nas złowieszcze okrzyki. — Czuję ogień — szepnęła Bartola, a jej twarz nagle zalała się łzami. — TeŜ czujesz, Vittorio? Ja nawet słyszę. To prawda: czułem i słyszałem. — PrzeŜegnajcie się i odmówcie modlitwy — powiedziałem. — Musicie mi ufać. Na pewno się stąd wydostaniemy. Zgiełk bitwy trwał jednak dalej, krzyki nie ustawały, a potem zupełnie nagle — i to tak nagle, Ŝeśmy się jeszcze bardziej przerazili — zapadła głucha cisza. Cisza ta była tak idealna, Ŝe raczej nie mogła oznaczać zwycięstwa. Bartola i Matteo przylgnęli do mnie, kaŜde z innej strony. Wtem usłyszeliśmy nad sobą niewyraźne brzęki. Ktoś otworzył drzwi do kaplicy, następnie odchylono klapę w posadzce i w świetle pełgających w górze płomyków ujrzałem jakąś szczupłą, długowłosą sylwetkę. Podmuch wiatru zgasił mi świecę. Nie licząc infernalnego pobłysku nad nami, dokoła zaległa nieprzenikniona ciemność. Raz jeszcze bardzo wyraźnie dostrzegłem kontury owej postaci, która bezszelestnie schodziła ku nam po schodach. Była to wysoka, postawna kobieta z wielkimi lokami i talią tak wąską, Ŝe mógłbym ją opasać dłońmi. SkądŜe, na litość Niebios, owa niewiasta się tutaj wzięła? Zanim zdąŜyłem wyciągnąć szablę, aby obronić się przed tą napastniczką, poczułem na piersi jej miękki biust i chłodną skórę; miałem wraŜenie, Ŝe jestem obejmowany. Na moment ogarnęła mnie przedziwnie zmysłowa dezorientacja; zapach włosów i sukni tej kobiety wypełnił me nozdrza; wydawało mi się poza tym, iŜ dostrzegam białe błyski jej wpatrzonych we mnie oczu. Usłyszałem krzyk Bartoli, której po chwili zawtórował Matteo. Przewrócono mnie na podłogę. W górze błyskały płomienie. Kobieta trzymała te biedne dzieci, usiłujące wyrwać się z jej tylko na pozór słabej ręki. Zatrzymała się, by na mnie popatrzeć, i z uniesioną w drugiej dłoni szablą pobiegła po schodach w stronę światła. Wyciągnąłem oburącz swoją szablę, popędziłem za porywaczką do kaplicy, gdzie okazało się, Ŝe za sprawą jakichś mocy piekielnych zdołała ona dotrzeć do drzwi prowadzących na dziedziniec. Jej małe ofiary płakały, wykrzykując do mnie: „Vittorio, Vittorio!” Wszystkie wyŜsze okienka kaplicy stały w płomieniach, podobnie jak rozetowe okienko nad krucyfiksem. Nie wierzyłem własnym oczom — ta młoda kobieta uprowadzała właśnie mojego brata i siostrę. — Zatrzymaj się, w imię BoŜe! — krzyknąłem w jej stronę. — Tchórz! Pokątna złodziejka!

Pobiegłem za nią, lecz ku memu najgłębszemu osłupieniu kobieta zatrzymała się, aby ponownie na mnie spojrzeć. Tym razem mogłem w pełni docenić jej urodę. Miała nieskazitelnie owalną twarz, szare łagodne oczy i skórę białą niczym najlepsza chińska porcelana. Tak doskonale czerwonych ust nie sportretowałby Ŝaden malarz, a jej długie jasnoblond włosy opadały swobodnie na plecy i w świetle pochodni robiły się szare, upodabniając się swą barwą do koloru oczu. Suknia, poplamiona w tej chwili krwią, była tak samo ciemnoczerwona, jak strój złowieszczego gościa, który nawiedził nas poprzedniego wieczora. Wpatrywała się teraz we mnie z ciekawością, którą po chwili zastąpił smutek. W prawej dłoni trzymała uniesioną szablę, nie wykonując jednak Ŝadnego ruchu. Następnie spod swego silnego lewego ramienia wypuściła mojego brata i siostrę. Oboje upadli na podłogę, zanosząc się płaczem. — To demon. To strega! — ryknąłem i przeskoczyłem nad nimi w jej stronę, wymachując swoją szablą. Kobieta zrobiła szybki i prawie niedostrzegalny unik. Znajdowała się teraz niewiarygodnie daleko — stała z opuszczoną szablą, wpatrując się bez ruchu we mnie i w płaczące dzieci. Nagle odwróciła głowę. Posłyszałem jakiś gwizd, potem kolejny, i jeszcze jeden. Przez drzwi weszła do kaplicy następna piekielna postać — odziana na ciemnoczerwono, w aksamitnym kapturze i obszytych złotą nitką butach. Kiedym wymierzył weń swoją szablę, człowiek ten odepchnął mnie na bok i w jednej chwili odciął głowę Bartoli i krzyczącemu ciągle Matteo. Wpadłem w szał. Zacząłem wyć. MęŜczyzna odwrócił się do mnie, ale kobieta niespodziewanie wyraziła swój sprzeciw. — Zostaw go! — krzyknęła słodkim i przejrzystym głosem. MęŜczyzna, a raczej morderca — zakapturzony demon w złocących się butach — odpowiedział swej towarzyszce tak oto: — Pójdźmy juŜ teraz, Urszulo. CzyŜbyś postradała zmysły? Popatrz na niebo. Chodź. Kobieta stała dalej nieruchomo, bez przerwy na mnie patrząc. Płacząc dalej, zakląłem z wściekłości i chwyciwszy za szablę, znowu rzuciłem się na ową piękność, ale tym razem ostrze me pozbawiło ją prawej ręki, którą odciąłem nieco poniŜej łokcia. Odrąbana w ten sposób kończyna — drobna i słaba z pozoru, jak zresztą całe jej ciało — upadła na posadzkę wraz z tkwiącą w niej cięŜką szablą. Trysnęła krew. Kobieta tylko spojrzała pod nogi, a potem na mnie — tym samym smutnym wzrokiem malującym się na jej znękanej, ba, przygnębionej wręcz twarzy. Ponownie uniosłem swą szablę. — Strega! — krzyknąłem, zaciskając zęby i patrząc na nią zasnutym łzami wzrokiem. — Strega! Wtedy uciekła się do kolejnej diablej sztuczki. Wspomagana zapewne przez niewidzialne moce, cofnęła się dość daleko ode mnie. W lewej dłoni trzymała teraz swą rękę prawą, która ciągle ściskała szablę, jakby wcześniej nic się nie stało. Widziałem, jak

przykłada do kikuta odciętą przeze mnie rękę, widziałem, jak obraca i nastawia ją tak, by pasowała do reszty ciała, po czym moje zdumione oczy ujrzały całkowite zagojenie się rany na jej białej skórze. TuŜ potem luźny, szeroki rękaw jej strojnej sukni z aksamitu opadł aŜ po nadgarstek odzyskanej ręki. W mgnieniu oka znalazła się poza kaplicą, ja zaś widziałem tylko jej sylwetkę na tle ogni płonących w oknach zamkowych wieŜ. Posłyszałem jej szept: — Vittorio. I natychmiast zniknęła. Wiedziałem, Ŝe pościg za nią nie przyniesie mi Ŝadnego poŜytku. Pobiegłem jednak, szablą zataczając koła w powietrzu. Wykrzykiwałem przy tym cierpkie i szaleńczo mściwe słowa pod adresem całego świata. Oczy znowu zaszły mi łzami, a ścisk w gardle niemal mnie dusił. Wszystko znieruchomiało. Wszyscy byli martwi. Martwi. Wiedziałem o tym, gdyŜ cały dziedziniec pokryty był trupami. Pobiegłem z powrotem do kaplicy. Chwyciłem głowy Bartoli i Mattea, usiadłem, złoŜyłem je na kolanach i zapłakałem. Te odcięte głowy wyglądały jak Ŝywe — oczy ciągle błyszczały, a usta poruszały się, jakby bez skutku próbowały coś powiedzieć. O BoŜe! Przekraczało to granice ludzkiej wytrzymałości. Płakałem. I przeklinałem. PołoŜyłem je obok siebie i głaskałem po włosach i policzkach, szepcząc jakieś pocieszające słowa: Ŝe Bóg jest tuŜ obok, Ŝe Bóg jest z nami, Ŝe Bóg ma nas w swojej opiece, Ŝe jesteśmy w niebie. „O BoŜe, błagam Cię — modliłem się w głębi duszy — nie pozwól im zachować tych uczuć i tej świadomości, która ciągle w nich się tli. O nie, nie pozwól. Nie zniosę tego. Nie zniosę. Nie. Proszę”. O świcie, gdy światło słoneczne wsączyło się nagle przez drzwi kaplicy, kiedy ognie przygasły, gdy ptaki rozśpiewały się, jakby nic zgoła się nie wydarzyło, niewinne główki Bartoli i Mattea wyzionęły ducha. Umknęło z nich wszelkie Ŝycie, a wraz z nim nieśmiertelne dusze tych dzieci — jeśli nie stało się to w chwili, gdy szabla odcięła te głowy od ciała. Moja matka leŜała martwa na dziedzińcu, ojciec zaś, równieŜ nieŜywy, spoczywał na schodach wieŜy. Na jego rękach widniały niezliczone rany — jakby przed śmiercią próbował pochwycić nacierające nań klingi. Najwyraźniej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Widziałem poderŜnięte gardła i tylko gdzieniegdzie, jak w przypadku mojego ojca, dawało się dostrzec ślady po walce. Niczego nie ukradziono. Moje ciotki — dwie w tylnej części kaplicy i dwie następne na dziedzińcu — leŜały wprawdzie bez ducha, lecz ciągle przyozdobione swoimi pierścieniami, naszyjnikami i diademami we włosach. Nie urwano teŜ ani jednego wysadzanego klejnotami guzika. Tak samo przedstawiała się sytuacja wszędzie w obrębie naszych murów. Konie poznikały, bydło wywędrowało do lasów, ptaki odleciały. Otworzyłem chatkę,

w której trzymałem swoje jastrzębie, zdjąłem z nich kaptury i wypuściłem na wolność. Nie było tam nikogo, kto pomógłby mi w grzebaniu umarłych. Jeszcze przed południem udało mi się przeciągnąć ciała moich krewnych do krypty, dokąd zrzucałem je bezceremonialnie jedno po drugim, tak Ŝe toczyły się po schodach w dół. UłoŜyłem je potem starannie obok siebie. Praca ta okazała się nader wyczerpująca. Poprawiając ułoŜenie ciał moich bliskich, byłem wielokroć bliski omdlenia, zwłaszcza wtedy, gdy przyszła kolej na ojca. Miałem świadomość, Ŝe wszystkich pochować nie zdołam. Było to po prostu niewykonalne. Poza tym napastnicy mogli tu przybyć ponownie — przecieŜ wiedzieli, Ŝe ja przeŜyłem — a za świadka mógł posłuŜyć im zakapturzony morderca, ów demon pod postacią człowieka, który tak bestialsko pozbawił Ŝycia mojego brata i siostrę. Zastanawiałem się teŜ, jaką rolę odgrywał ten anioł śmierci, ta wytworna Urszula o niemal zupełnie białym licu, długiej szyi i pochyłych ramionach. Być moŜe ona sama powróci tu, aby pomścić zadaną jej przeze mnie zniewagę. Musiałem opuścić nasze górskie zamczysko. Instynkt podpowiadał mi, Ŝe owych postaci juŜ w pobliŜu nie było. Świadczyła o tym tchnąca zdrowiem aura serdecznie i ciepło świecącego słońca, a z drugiej strony — widziałem przecieŜ, jak oboje uciekają, no i słyszałem, jak pogwizdują do siebie porozumiewawczo. Poza tym dotarły teŜ do mnie złowieszcze słowa owego demonicznego męŜczyzny, nakazujące Urszuli większy pośpiech. Nie — to wszystko działo się wyłącznie pod osłoną nocy. Miałem więc dość czasu, Ŝeby wejść na najwyŜszą wieŜę i rozejrzeć się nieco po okolicy. Co teŜ uczyniłem. Upewniłem się tym samym, Ŝe w pobliŜu nie ma Ŝywej duszy, a zatem nikt nie widział dymu z płonących u nas drewnianych podłóg i mebli. Jakom juŜ wspomniał, najbliŜszy zamek stanowił ruinę, połoŜone zaś niŜej wioski dawno juŜ opustoszały. NajbliŜsza osada oddalona była o cały dzień pieszej wędrówki, toteŜ nie mogłem juŜ za bardzo zwlekać, chcąc przed nastaniem zmroku znaleźć dla siebie jakieś schronienie. Dręczyły mnie setki myśli. Zbyt wiele wiedziałem. Byłem zaledwie chłopcem — nie mogłem jeszcze uchodzić za męŜczyznę! Dysponowałem wprawdzie złoŜonym we florenckich bankach majątkiem, lecz konna podróŜ do tego miasta zajęłaby mi cały tydzień! Osaczały mnie demony, którym wolno było jednakŜe przekroczyć próg kościoła. Zabito Fra Diamonte. W końcu ostała się we mnie tylko jedna myśl. Wendeta. Postanowiłem się pomścić — odnaleźć ich i dokonać zemsty. A jeśli stworom tym nie wolno wystawiać się na działanie światła słonecznego, to spoŜytkuję ten fakt w sposób korzystny dla mnie! Tak właśnie uczynię. Zrobię to dla Bartoli, dla Mattea, dla mojej matki i ojca; a nawet dla najmniej znaczącego dziecka, które uprowadzono z mojej góry. OtóŜ to — zabrali dzieci. Sprawdziłem to tuŜ przed opuszczeniem rodzinnych murów, albowiem myśl ta pośród wszystkich mych trosk pojawiła się we mnie dość późno. No i proszę — ani trochę się nie omyliłem. Nie znalazłem mianowicie ani jednego martwego dziecka, jedynie ciała chłopców w moim wieku. Wszyscy zatem ode mnie młodsi zostali stąd uprowadzeni.

W jakim celu? Co miało ich spotkać? Na samą myśl o tym wpadałem w furię. Stałbym tak dalej w oknie tej wieŜy, zaciskając pięści ze złości, przysięgając nieuchronną wendetę, gdyby uwagi mej nie odwrócił widok nad wyraz poŜądany. Po najbliŜszej z dolin chodziły otóŜ trzy naleŜące do mnie konie, jakby czekały, aŜ przyzwę je ku sobie. Miałem zatem dorodnego wierzchowca, który jeszcze przed nastaniem zmroku zdoła mnie zawieźć do ludzkiej osady. Nie znałem górzystych terenów leŜących na północ od zamku, gdzie znajdowało się ponoć małe miasteczko. To tam musiałem szukać schronienia; to tam musiałem dotrzeć do jakiegoś rozumnego księdza, który wiedział co nieco o demonach. Ostatnie moje zadanie haniebne było odraŜające, lecz tak czy owak musiałem je wykonać. Zebrałem mianowicie wszystkie kosztowności, jakie zdołałem ze sobą unieść. Najpierw poszedłem do swojej komnaty i — jakby nic się tego dnia nie wydarzyło — ubrałem się w strój myśliwski z zielonego jedwabiu i aksamitu, włoŜyłem wysokie buty i rękawiczki. Wziąłem następnie skórzane torby, które mogłem przytroczyć do siodła, i udałem się do krypty. Tam zaś ze swoich rodziców, cioć i wujów pozdejmowałem drogocenne pierścienie, naszyjniki, broszki oraz klamry ze złota i srebra, które przywieziono tu z Ziemi Świętej. DopomóŜ mi, BoŜe. Sakiewkę wypełniłem wszystkimi złotymi dukatami i florenami, jakie udało mi się znaleźć w kufrach ojca. Czułem się jak złodziej okradający umarłych. Uniosłem z trudem pękate torby i poszedłem osiodłać swojego wierzchowca, aby —juŜ uzbrojony, odziany w obszytą norkami pelerynę i z zieloną, aksamitną czapką na głowie — zniknąć wraz z nimi w leśnych ostępach.

Rozdział 4 Poznaję kolejne tajemnice, zostaję uwiedziony i skazuję swą duszę na gorycz odwagi Zrozumiecie chyba bez trudu, iŜ byłem nazbyt jeszcze wzburzony, aby myśleć jasno i logicznie. Nie postąpiłem zatem mądrze, przemierzając samotnie toskańskie lasy w tak bogatym stroju, bo przecieŜ takŜe we włoskich lasach mogli kryć się rozbójnicy. Z drugiej strony odgrywanie ubogiego scholara równieŜ nie na wiele by się zdało. Nie twierdzę teŜ, Ŝe podjąłem suwerenną decyzję. Pragnienie zemszczenia się na demonach, które zabiły moją rodzinę, ogarnęło mnie bez reszty, stanowiąc jedyną pasję mojego Ŝycia. Tak więc tego wczesnego popołudnia oddalałem się od swego zamczyska, którego wieŜe z wolna znikały z mojego pola widzenia. Próbowałem nie płakać juŜ jak dziecko i trzymać się dolinnych traktów, chociaŜ coś ciągle znosiło mnie w stronę gór. Kręciło mi się w głowie. Poza tym otaczający mnie krajobraz nie pozwalał mi zebrać myśli. Wszystko tchnęło atmosferą kompletnego opuszczenia.

Niedługo po wyjeździe ujrzałem ruiny dwóch ogromnych zamków, których obwarowania zarósł juŜ las. Przypomniałem sobie, Ŝe były to ongiś fortece tych moŜnowładców, którzy nieopatrznie przeciwstawili się potędze Florencji bądź Mediolanu. JuŜ to wystarczyło, bym zwątpił we własne zdrowie psychiczne i zaczął myśleć, Ŝe to nie demony, lecz wrodzy nam ludzie dokonali napaści na naszą rodzinę. Smutkiem ogromnym napawał mnie widok tych zniszczonych blanków, jawiących się moim oczom na tle pogodnego skądinąd i przejrzystego nieba. Przygnębiały mnie równieŜ zarośnięte zielenią pozostałości po wioskach — rozsypujące się chatki i zapuszczone kapliczki przydroŜne, w których kamienna Dziewica lub święci tonęli w pajęczynach i cieniach. Kiedym dostrzegł w oddali solidne fortyfikacje jakiegoś miasta, z miejsca zorientowałem się, Ŝe naleŜy ono do Mediolanu i Ŝe jechać tam nie powinienem. Po prostu zabłądziłem! Jeśli zaś chodzi o rozbójników, natknąłem się na jedną tylko szajkę, którą udało mi się szybko rozbroić potokiem Ŝywej paplaniny. Dzięki tej bandzie idiotów doznałem jednak pewnej rozrywki. Szybkie krąŜenie krwi dostarczyło energii trajkoczącemu językowi: — Jadę na przedzie oddziału liczącego stu ludzi — oświadczyłem. — Poszukujemy grupki banitów, którzy walczą rzekomo po stronie Sforzy, ale w istocie parają się tylko gwałtem i rozbojem. Zaliście ich gdzieś widzieli? KaŜdy z was otrzyma florena, jeŜeli czegoś się od was dowiem. Zamierzamy wyciąć ich wszystkich w pień. Zaprawdę, jestem półŜywy ze zmęczenia i dość juŜ mam tej pogoni. Rzuciłem im kilka monet. Aliści zanim odjechali w swoją stronę, powiedzieli mi kilka słów, z których wynikało, iŜ najbliŜszym miastem florenckim jest Santa Maddalana, oddalona od nas o dwie godziny drogi. Jeśli nie dotrę tam przed nastaniem zmroku, kiedy to miasto zamyka swe podwoje, Ŝadnymi słowami nie zdołam przekonać straŜników, by mnie wpuścili. Udawałem, Ŝe wszystko to jest mi świetnie znane i Ŝe jadę do słynnego klasztoru, leŜącego nieco dalej na północ, zbyt daleko, bym zdołał doń dzisiaj dotrzeć. OdjeŜdŜając, cisnąłem im przez ramię kolejną garść monet. Krzyknąłem jeszcze, iŜ podąŜając tą samą drogą, napotkają mój oddział, który równieŜ sowicie ich wynagrodzi. Wiem, Ŝe przez cały czas rozwaŜali, czy mnie zabić i ograbić, czy moŜe puścić wolno. Wszystko zaleŜało od właściwych spojrzeń, paru blefów, szybkiego mówienia i pewności siebie. Byli to wszak zwykli bandyci, ale udało mi się wymknąć. Popędziłem konia co tchu, zjechałem z głównego traktu i znalazłem się na zboczu, z którego widać było rysujące się niewyraźnie w oddali miasto Santa Maddalana. A nie było to bynajmniej miasto małe. Przy bramie wznosiły się cztery ogromne wieŜe, a w tle widać było kilka strzelistych kościołów. Wcześniej sądziłem, iŜ napotkam po drodze jakąś mniejszą osadę, nie zaś taki warowny gród. JednakŜe nie mogłem przywołać na pamięć Ŝadnych nazw, do tego zmęczenie

nie pozwalało mi szukać dalej. Popołudniowe słońce świeciło jasno, lecz chyliło się juŜ ku zachodowi. Musiałem jechać do Santa Maddalany. Kiedy dotarłem do góry, na której wznosiło się miasto, skierowałem konia na stromą ścieŜkę dla pasterzy. Robiło się coraz ciemniej. Gęsty las w pobliŜu warownego miasta nie mógł udzielić mi bezpiecznego schronienia, choć w pewnym stopniu mnie jednak osłaniał. Zapadający mrok sprawiał, Ŝe chwilami dotarcie na szczyt góry wydawało mi się czymś zgoła niemoŜliwym. Gwiazdy rozświetliły juŜ szafirowe niebo, co odniosło wszakŜe taki skutek, iŜ majestatyczna Santa Maddalana sprawiała wraŜenie tym bardziej niedostępnej. Ciemna noc zagościła w końcu pośród tych grubych drzew, ja zaś w wyborze dalszego kierunku jazdy zdałem się na instynkt mego rumaka, nie ufając juŜ świadectwu własnych oczu. Blady półksięŜyc zakochał się chyba w chmurach; zresztą przez gęstą zasłonę z liści widziałem jedynie strzępy nieba. Zacząłem modlić się do ojca, jakby towarzyszył mi on wraz z aniołami stróŜami. Myślę nawet, Ŝe byłem bardziej przeświadczony o jego tu obecności niŜ o istnieniu jakichkolwiek aniołów. Oto me słowa: — PomóŜ mi, ojcze, dotrzeć do tego miasta. PomóŜ mi znaleźć bezpieczne schronienie. Nie pozwól, proszę, by demony udaremniły planowaną przeze mnie zemstę. Chwyciłem mocno rękojeść szabli. Przypomniałem sobie równieŜ o sztyletach, które nosiłem w rękawie, za pasem i w butach. WytęŜałem wzrok, aby coś dojrzeć, lecz w dalszym ciągu musiałem ufać memu rumakowi — to on wybierał za mnie drogę. Raz po raz robiłem krótkie postoje. Nasłuchiwałem, lecz nie dobiegały mnie Ŝadne podejrzane dźwięki. JakiŜ bowiem inny głupiec błąkałby się w nocy po lesie? W pewnym momencie odnalazłem główny trakt. Las wyraźnie się przerzedził i chwilę później otaczały mnie juŜ pola i łąki. Mój koń mógł pozwolić sobie na urywany galop. W końcu prawie dosłownie wyrosło przede mną samo miasto —jak się to zdarza, gdy brama pojawia się tuŜ za ostatnim zakrętem; wydaje się wtedy, Ŝe znaleźliśmy się nagle u stóp jakiejś magicznej fortecy. Westchnąłem z ulgą, choć wrota były szczelnie zamknięte, jakby w pobliŜu obozowała wroga armia. Tutaj musiałem znaleźć schronienie. Zaspany straŜnik, głośno krzycząc z góry, zapytał mnie, kim jestem i co tutaj robię. I znowu konieczność zmyślenia jakiejś historyjki odciągnęła mnie od chaotycznych i natrętnych wizji demonicznej Urszuli, jej odciętej ręki oraz pozbawionych głów ciałek mojego rodzeństwa, leŜących na posadzce naszej kaplicy. Odkrzyknąłem — uniŜonym tonem, lecz wykwintnymi słowy — iŜ jestem scholarem, który z polecenia Cosima Mediciego przybywa do Santa Maddalany w poszukiwaniu cennych ksiąŜek. Nade wszystko pragnąłem tu znaleźć stare modlitewniki, w których odmalowano Ŝywoty świętych i przypadki objawienia się w tych okolicach samej Maryi Dziewicy. Zupełny absurd. Przybyłem zatem tutaj, ciągnąłem, chcąc nawiedzić stare kościoły, szkoły oraz Ŝyjących w tych murach nauczycieli. Zamierzałem teŜ dobrą florencką monetą zapłacić za wszystko, co pragnąłby posiąść pan mój we Florencji.

— Tak, tak. Ale podaj swe imię! — nalegał straŜnik, uchylając odrobinę niewielkie drzwi w bramie i oświetlając mnie uniesioną w ręce lampką. Wiedziałem, Ŝe na swym koniu prezentuję się całkiem przyzwoicie. — De' Bardi — oświadczyłem. — Antonio De' Bardi, krewniak Cosima — dodałem z pewnym naciskiem w głosie, wykorzystując panieńskie nazwisko Ŝony Cosima, poniewaŜ Ŝadne inne nie przychodziło mi do głowy. — Posłuchaj mnie, dobry człowieku. Przyjmij ode mnie tę zapłatę i zjedz z małŜonką dobrą wieczerzę, proszę. Wiem, Ŝe juŜ późno, a ja jestem niebywale zmęczony. StraŜnik otworzył bramę. Musiałem zeskoczyć ze swego wierzchowca, Ŝeby wprowadzić go z opuszczonym łbem na przestronny plac miejski. — A cóŜ, na miłość boską — dopytywał się straŜnik — poczynałeś sam jeden w tym ciemnym lesie? Zali nie znasz czyhających tam zagroŜeń? Do tego takiś jeszcze młody. I co takiego dzieje się w tych czasach z Bardimi, Ŝe pozwalają swym sekretarzom na wojaŜe bez eskorty? — Schował do kieszeni otrzymane ode mnie pieniądze. — Patrzcie tylko, taki młodzik! Ktoś mógłby zabić cię tylko dla tych guzików. Co ci się przytrafiło? Z tego ogromnego placu wychodziła więcej niŜ jedna ulica — miałem więc szczęście. A jeśli demony gnieŜdŜą się równieŜ tutaj? Nie znałem przecieŜ zwyczajów i kryjówek tych stworzeń. Mimo wszystko dalej wylewały się ze mnie słowa: — To moja wina. Zabłądziłem. Jeśli mnie wydasz, popadnę w tarapaty. WskaŜ mi drogę do jakiejś gospody. Doprawdy wielcem zmęczony. Weź, proszę, jeszcze to. AleŜ, nalegam. — Dorzuciłem parę monet. — Zabłądziłem. Nie usłuchałem porady. Słaniam się z wyczerpania. Potrzebne mi wino, wieczerza i łoŜe. Proszę, dobry człowieku. Nie, nie, nie. Weź więcej, nalegam. Rodzina Bardi nie skąpi grosza. Pieniądze nie mieściły się juŜ w kieszeniach straŜnika, toteŜ wetknął je za pazuchę, po czym oświetlając drogę pochodnią, zawiódł mnie do gospody. Załomotał w drzwi, które po chwili otwarła jakaś miła staruszka. Kiedym wcisnął jej w dłoń kilka monet, z nieukrywaną przyjemnością zaprowadziła mnie do wolnego pokoju. — Wysoko, z widokiem na dolinę — poprosiłem tuŜ po wejściu. — I moŜe coś na ząb, jeśli łaska. Jedzenie moŜe być zimne jak lód. — W tym mieście nie znajdziesz Ŝadnych ksiąg — rzekł straŜnik, gdym wszedł za kobietą na schody. — Cała młódź stąd wybywa. To jest spokojna, kupiecka osada. MłodzieŜ w tych czasach woli uniwersytety. Ale mieszka się tutaj rozkosznie, doprawdy rozkosznie. — A ile tu macie kościołów? — zwróciłem się do staruszki, kiedy doszliśmy juŜ do wyznaczonego przez nią pokoju. Dodałem, Ŝe przez całą noc musi się u mnie palić świeca. — Dwa dominikańskie, jeden karmelicki — powiedział straŜnik, pochylając się, aby przejść przez małe drzwi. — No i piękny kościół Franciszkanów, do którego ja chodzę. Wierzaj mi, tutaj niewiele się dzieje. Staruszka pokręciła głową i powiedziała straŜnikowi, Ŝeby się juŜ nie odzywał. Postawiła świecę i gestem dała mi do zrozumienia, Ŝe moŜe ona tu zostać. Usiadłem na łóŜku i wlepiłem wzrok w jakiś punkt w przestrzeni. StraŜnik dalej trajkotał, kobieta zaś przyniosła talerz z zimną baraniną, chleb i dzbanek wina.

— W naszych szkołach panuje rygor — gadał straŜnik. Staruszka ponownie próbowała go uciszyć. — Nikt tu nie szuka guza ni zwady — dorzucił straŜnik, poczym wraz z gospodynią opuścił mój pokój. Jak dziki zwierz rzuciłem się na jedzenie. Potrzebowałem dopływu świeŜej energii. Smutek mój nie pozwalał mi nawet myśleć o jakiejkolwiek przyjemności. Spojrzałem na skrawek rozgwieŜdŜonego nieba, modląc się rozpaczliwie do wszystkich znanych mi aniołów i świętych, prosząc ich wszystkich o pomoc. Następnie zamknąłem okno i zaryglowałem drzwi. Sprawdziłem jeszcze, czy świeca stoi bezpiecznie w rogu pokoju i czy wystarczy jej do świtu, po czym rzuciłem się na małe i niewygodne łóŜko, zbyt zmęczony, by zdjąć z siebie buty, odstawić szablę, sztylety i całą resztę. Myślałem, Ŝe zapadnę w głęboki sen, lecz leŜałem tylko sztywno, pełen nienawiści, ze zranioną i złamaną duszą, wpatrując się w ciemność, czując w ustach smak śmierci. Na dole ktoś oporządzał mojego rumaka. Posłyszałem teŜ jakieś samotne kroki na pustej o tej porze, brukowanej ulicy. Byłem bezpieczny, tyle wiedziałem na pewno. W końcu udało mi się zasnąć. Sen zawitał zupełnie nagle — widać nerwy, które utrzymywały mnie w gorączkowym napięciu, zlitowały się nade mną i pozwoliły zatopić się w pozbawionej marzeń sennych ciemności. Znałem dobrze ten cudowny moment, kiedy przez chwilę nie liczy się nic oprócz zaśnięcia — gdy człowiek nie boi się snów — a potem juŜ tylko słodka pustka. Obudził mnie jakiś hałas. Świeca zgasła i jeszcze zanim otwarłem oczy, moja dłoń juŜ ściskała szablę. Spoczywałem na tym wąskim łóŜku, plecami do ściany, a twarzą do pokoju, oświetlony przez słabe światło, którego źródło nie było mi znane. Z trudem dostrzegałem zaryglowane drzwi, lecz aby zobaczyć okno, musiałbym zwrócić głowę w górę. Wiedziałem, ba, miałem zupełną pewność, Ŝe to solidnie okratowane okno zostało przed chwilą gwałtownie otwarte. Niewyraźne światełko, padające obecnie na ścianę, pochodziło bowiem z rozgwieŜdŜonego nieba. Było doprawdy słabe — odbijało się od miejskich murów, nadając mojemu pokojowi atmosferę więziennej celi. Na szyi i policzku poczułem powiew świeŜego powietrza. Jeszcze mocniej ścisnąłem szablę, nasłuchując, czekając. Dobiegło mnie jakieś ciche skrzypienie. ŁóŜko nieznacznie się poruszyło, jakby ktoś próbował je przesunąć. W pewnej chwili zrobiło się tak ciemno, Ŝe nic juŜ zgoła nie widziałem. Z owego mroku wyłonił się nagle zarys kobiety, której włosy opadły na mnie, gdy pochyliła się nade mną i spojrzała mi prosto w oczy. Była to Urszula. Jej twarz znajdowała się ledwie cal od mojej. Chłodną i gładką dłonią chwyciła mnie za rękę, którą trzymałem kurczowo na rękojeści szabli. Jej powieki musnęły mnie w policzek,

a usta pocałowały w czoło. Pomimo całego wewnętrznego oporu ogarnęło mnie uczucie słodyczy. Towarzyszyła temu fala emocji złych i mściwych. — Strega! — przekląłem ją. — Nie zabiłam ich, Vittorio. Powiedziała to tonem błagalnym, ale zarazem pełnym godności, przy tym zaskakująco głośno. Był to głos bardzo młodej kobiety. — To ty ich zabrałaś — stwierdziłem. Próbowałem wyswobodzić się z uścisku, lecz jej dłoń dalej mnie mocno przytrzymywała. Kiedy zaś chciałem wyciągnąć spod siebie lewą rękę, Urszula złapała mnie za nadgarstek, a następnie pocałowała. Poczułem upajający zapach perfum, którego juŜ wcześniej dane mi było zaznać, a dotyk jej włosów na mojej twarzy i szyi przeszywał me ciało bezwstydnymi dreszczami. Próbowałem odwrócić głowę, ona zaś łagodnie, niemal z szacunkiem przytknęła usta do mego policzka. Całe jej ciało przylgnęło teraz do mojego. Poczułem jej pełne piersi pod kosztowną tkaniną, jej gładkie udo i dotyk języka, który zaczął lizać moje usta. Obezwładniły mnie poniŜające dreszcze — dowód rozpalającej się w mym ciele namiętności. — Odejdź, strego — wyszeptałem. Byłem nieopisanie wręcz oburzony, lecz pieczenie w okolicach pachwin bynajmniej nie traciło na natęŜeniu. Nie umiałem teŜ zatrzymać ekstatycznych dreszczy, które przepływały przez moje ramiona, plecy i nogi. Oczy tej kobiety pobłyskiwały nade mną — wyczuwałem to całym ciałem, nie tylko zmysłem wzroku. Jej usta ponownie przywarły do moich, przyssały się wręcz, aby mnie pieścić. Urszula cofnęła głowę i przyłoŜyła swój policzek do mojego. Jej skóra, która wyglądem kojarzyła się z porcelaną, była o wiele bardziej miękka od puchu w pierzynie. Mało tego — cała ta istota zdawała mi się miękką lalką, wykonaną z jakiejś przepysznej i soczystej materii, bardziej gibkiej od ludzkiego ciała, lecz posiadającej wszystkie jego zalety. Biła z niej bowiem Ŝarliwość, która ujawniała się pod postacią rytmicznego pulsowania — czułem, jak ów rytm przenosi się z jej chłodnych palców na moje nadgarstki i z jej języka na moje usta. Wszystko to działo się wbrew mojej woli — z wilgotną, rozkoszną i nieokiełznaną mocą, której nie potrafiłem się przeciwstawić. W mym oszalałym umyśle zalęgło się podejrzenie, iŜ owa kobieta wykorzystuje me Ŝądze, aby uczynić mnie bezradnym — Ŝe pod wpływem silnych impulsów fizycznych stałem się jedynie ciałem, złoŜonym z metalowych drucików, które muszą przewodzić wlewany przez usta Ŝar. Urszula cofnęła język i znowu zaczęła mnie ssać ustami. Czułem mrowienie na całej twarzy. Wszystkie me członki próbowały wyrwać się z jej uścisku, a z drugiej strony pragnęły ją dotykać... Tak... Objąć ją i odepchnąć jednocześnie. Przywarła teraz do najbardziej oczywistego dowodu mojego poŜądania. JakŜe ja jej

wtedy nienawidziłem! — Dlaczego? Za co? — spytałem, oswobadzając usta. Kiedy uniosła głowę, jej włosy opadły na moją twarz. Dech w piersiach zaparła mi nieziemska wręcz rozkosz. — Zejdź ze mnie — powiedziałem — i wracaj do piekła. Po cóŜ wyświadczasz mi tę łaskę? Dlaczego mi to czynisz? — Nie wiem — odparła swym czystym, nieco drŜącym głosem. — MoŜe po prostu nie chcę, byś umarł. — Gdy to mówiła, czułem jej oddech na piersi. Słowa jej pulsowały gorączkowo. — Wyjedź stąd, udaj się na południe, do Florencji. Wyjedź i zapomnij o tym wszystkim, tak jakbyś miał tylko straszny sen albo doświadczył krótko rzuconego przez wiedźmę uroku. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Wyjedź z tego miasta, wyjedź. Koniecznie. — Dość juŜ tych podłych kłamstw — wyrzuciłem z siebie raptownie. — Zali myślisz, Ŝe naprawdę tak zrobię? Wymordowałaś mi rodzinę, ty i twoi... Kimkolwiek jesteście. Opuściła głowę, ponownie zalewając mnie swoimi włosami. Bezskutecznie próbowałem się oswobodzić. Nie miałem szans. Jej uścisk zupełnie mnie unieruchomił. Otaczała mnie absolutna czerń; otulała mnie nieopisana miękkość. Nagle coś jak szpileczka delikatnie ukłuło mnie w gardło, a umysł mój pogrąŜył się w bezgranicznie błogim szczęściu. Wydawało mi się, Ŝe spadam na zalaną kwiatami łąkę — daleko od tej krainy i wszystkich związanych z nią nieszczęść. Obok mnie spoczywała Urszula, przygniatając swym ciałem łodygi irysów. Miała rozpuszczone włosy i uśmiechała się — ujmująco, namiętnie — jakbyśmy zaznawali tu razem wzajemnego oddania zarówno ciałem, jak i duszą. Wśliznęła się na moją pierś, jakby chciała mnie dosiąść, i spoglądała na mnie z czarującym uśmiechem na swych niebiańskich ustach. Następnie łagodnym ruchem rozchyliła nogi, abym mógł się w nią wsunąć. Miałem wraŜenie, Ŝe doszło do upojnego zespolenia składających się na nią elementów — wilgotnej, kurczliwej, tajemniczej kieszonki między jej nogami oraz natłoku milczącej elokwencji, która wylewała się z oczu Urszuli, gdy tak z miłością spoglądała na me ciało. Naraz wszystko to się skończyło, a ja doznałem zawrotów głowy. Tymczasem jej usta przykleiły się do mej szyi. WytęŜyłem wszystkie siły, chcąc ją z siebie zepchnąć. — Zniszczę cię — wyszeptałem. — Na pewno. Przysięgam. Nawet gdybym miał dopaść cię u samych wrót piekła. Próba wyrwania się z jej uścisku sprawiła, Ŝe ciało me jeszcze bardziej się rozgrzało. Ona jednak nie chciała ustąpić. Postanowiłem oczyścić umysł, pozbywając się zeń wszelkiego rozmarzenia. — Idź precz, czarownico. — Ćśśś... Ucisz się — powiedziała ze smutkiem w głosie. — Jesteś młody, uparty... i dzielny. Ja równieŜ byłam ongiś młoda. O tak, i nie brakło

mi ani determinacji, ani odwagi. — Nie kalaj mnie swymi brudami — odparłem. — Cicho — powtórzyła. — Bo wszystkich pobudzisz. A do czego to nam potrzebne? — JakŜe boleśnie, powaŜnie i kusząco zabrzmiały jej słowa! Sam tylko jej głos mógłby wywabić mnie z wszelkiego ukrycia. — Nie mogę na zawsze zapewnić ci bezpieczeństwa — dodała — nawet na bardzo długo. Idź, Vittorio, uciekaj stąd. Odsunęła się nieco, bym jeszcze wyraźniej mógł widzieć jej tchnące szczerym oddaniem spojrzenie. Widziałem istotę wręcz idealną. Takie zaś piękno, ten doskonały demon, który objawił mi się w rodzinnej kaplicy, nie potrzebował magicznych wywarów i zaklęć, aby przekonać mnie do swej sprawy. Urszula była stworzeniem bez skazy — arcydziełem urody i dostojeństwa. — O tak — powiedziała, patrząc uwaŜnie na moją twarz — i ja odnajduję w tobie piękno, które rani mi serce. To niesprawiedliwe, niezasłuŜone. Dlaczego prócz całej reszty mam jeszcze znosić to właśnie? Dalej próbowałem się oswobodzić i nic juŜ nie mówiłem. Nie miałem zamiaru podsycać tego tajemniczego Ŝaru z piekła rodem. — Uciekaj stąd, Vittorio — powiedziała, obniŜając złowieszczo ton głosu. — Zostało ci ledwie kilka nocy, moŜe nawet mniej. Jeśli znowu do ciebie przyjdę, mogę ich na ciebie ściągnąć. Vittorio... Nie rozpowiadaj o tym we Florencji. Wyśmieją cię. Zniknęła. ŁóŜko zakołysało się i skrzypnęło. LeŜałem na plecach, a w nadgarstkach czułem jeszcze ból od nacisku jej dłoni. Znajdujące się nade mną okno ukazywało fragment szarej, nijakiej nocy, a biegnący przy gospodzie mur wznosił się ku niebu, którego z mojego łóŜka niestety widzieć nie mogłem. Zostałem sam. Jej tu nie było. Nagle postanowiłem zmusić się do działania, lecz zanim zdołałem się poruszyć, ona pojawiła się tu znowu: tym razem w oknie. Widziałem jej postać od pasa po schyloną głowę; wpatrując się we mnie, oderwała kawałek koronki ze swej sukni i obnaŜyła przede mną białe piersi — drobne, okrągłe, połoŜone bardzo blisko siebie i zwieńczone ciemnymi, sterczącymi sutkami. Prawą dłonią podrapała lewą pierś, tuŜ nad brodawką, z której natychmiast popłynęła krew. — Wiedźma! Podniosłem się, Ŝeby ją chwycić, Ŝeby ją zabić. W tym jednakŜe momencie Urszula przytrzymała dłonią moją głowę, a na ustach poczułem nacisk jej drobnej, lecz jędrnej piersi. Rzeczywistość ponownie rozpłynęła się jak dym na niebie i oboje znaleźliśmy się na tej samej łące, na naszej łące, w swoich namiętnych i wiecznotrwałych objęciach. Ssałem z niej mleko — jak gdyby była moją matką i mamką, dziewicą i królową, a swymi pchnięciami zrywałem z niej ostatnie płatki kwiatu dziewictwa, jakie się jeszcze w niej ostały.

Zwolniła uścisk. Upadłem. Byłem zbyt słaby i oszołomiony, aby powstrzymać ją przed odlotem. Upadłem zatem na łóŜko; miałem mokrą twarz, a ręce i nogi mi drŜały. Nie byłem w stanie usiąść. Opadła mnie totalna bezwolność. Przed oczami wyobraźni błyskała mi raz po raz nasza łąka z białymi i czerwonymi irysami — najpiękniejszym kwieciem Toskanii. Te dziko rosnące irysy kołysały się na soczyście zielonej trawie, podczas gdy ona biegła, uciekała ode mnie. Obraz ten był wszakŜe przezroczysty, nieco matowy, i nie mógł przesłonić widoku mego pokoju w gospodzie — unosił się tylko niczym woalka nad moją twarzą i torturował mnie swą jedwabistą bezcielesnością. — Czary! — szepnąłem. — BoŜe mój, jeŜeli powierzyłeś mnie opiece aniołów, czy rozkaŜesz im teraz przykryć mnie swymi skrzydłami? — Westchnąłem. — Bardzo ich potrzebuję. W końcu udało mi się usiąść. Trząsłem się i miałem zamglony wzrok. Potarłem szyję. Ciarki przechodziły mi po ramionach i plecach, a całe ciało tętniło od poŜądania. Zacisnąłem powieki. Nie chciałem myśleć o Urszuli. Aliści trzeba mi było jakiejś podniety, która by moją Ŝądzę uśmierzyła. PołoŜyłem się i odczekałem, aŜ z mego ciała uleci wreszcie ten cały szał. Znowu stałem się człowiekiem, albowiem przez kilka chwil zapewne nim nie byłem. Wstałem. Byłem bliski płaczu. Wziąłem świecę i zszedłem ostroŜnie do głównej izby w gospodzie, pilnując, by kręte schody ani razu pode mną nie zaskrzypiały. PrzyłoŜyłem knot do świecy umieszczonej na wbitym w ścianę haku i wróciłem do swego pokoju. Ten mały płomyczek dodawał mi otuchy. Idąc po schodach, osłaniałem go dłonią i cały czas się modliłem. Wyjrzałem przez okno, lecz widniała pod nim jedynie ściana, po której kobieta z krwi i kości w Ŝaden sposób wspiąć by się nie mogła. WyŜej zaś rozciągało się nieme i bezwładne niebo, usiane zachmurzonymi z lekka gwiazdami, jakby ignorowało moje modlitwy, me dramatyczne połoŜenie. Byłem pewien, Ŝe czeka mnie niechybna śmierć. Padnę ofiarą tych wszystkich demonów. Urszula miała rację. JakŜe bowiem miałbym dokonać zemsty, na którą stworzenia owe zasłuŜyły? JakŜe, u diabła, miałem to zrobić? A jednak — pokładałem wiarę w swej misji. Wierzyłem w swą pomstę równie głęboko, jak wierzyłem w istnienie Urszuli, tej czarownicy, której dotykały me dłonie, która śmiała rozedrzeć mi duszę, która naszła mnie w towarzystwie swych nocnych kamratów, by wymordować moją rodzinę. Nie mogłem przemóc w sobie obrazów minionej nocy, widoku tej kobiety stojącej w drzwiach naszej kapliczki. Nie umiałem pozbyć się z ust jej smaku. Wystarczyło tylko, Ŝem pomyślał o jej piersiach, a ciało me słabło, jakby swym sutkiem Urszula syciła me Ŝądze. „Niech to wreszcie ustąpi” — błagałem w modlitwie. Nie mogę wszak uciec. Nie mogę udać się do Florencji, nie mogę aŜ po kres Ŝywota rozpamiętywać tamtą masakrę. To niemoŜliwe, tak nie da się Ŝyć. To niemoŜliwe. Rozpłakałem się na myśl, Ŝe to Urszula uchroniła mnie przed śmiercią. To właśnie ona — ta jasnowłosa kobieta, którą przeklinałem kaŜdym tchnieniem —

powstrzymała swego zakapturzonego kompana przed pozbawieniem mnie Ŝycia. W przeciwnym razie zwycięstwo demonów byłoby całkowite. Poczułem, jak ogarnia mnie spokój. Jeśli pisana mi była śmierć, zaiste — nie miałem nad czym rozmyślać. To ja muszę dopaść ich jako pierwszy. I musi mi się to powieść! Wstałem wraz ze wschodem słońca i przeszedłem się po mieście, przewiesiwszy przez ramię skórzane torby z wyniesionymi z zamku kosztownościami. Obejrzałem sporą część Santa Maddalany, której bezdrzewne ulice wyłoŜono setki lat wcześniej rozdrobnionymi kamieniami, a niektóre fragmenty bruku pochodziły zapewne z czasów rzymskich. Było to miasto cudownie spokojne i raczej bogate. Kowale, stolarze i rymarze pracowali juŜ o tej porze. Widziałem teŜ szewców, którzy wyrabiali zarówno wyborne pantofle, jak i buty robocze. Oglądałem równieŜ wytwory jubilerów, snycerzy, kuśnierzy i ślusarzy. Minąłem niezliczoną ilość pięknych sklepów. MoŜna w nich było zakupić wspaniałe tkaniny, które najpewniej sprowadzano tu z Florencji, a takŜe koronki i orientalne przyprawy. Rzeźnicy tymczasem prezentowali sute zapasy świeŜego mięsa. Mieściły się tu równieŜ winiarnie, notariaty i punkty obsługi epistolarnej. Widziałem poza tym kilku medyków bądź, mówiąc ściśle, aptekarzy. Przez główną bramę wjeŜdŜał wóz za wozem; zdarzały się nawet małe kraksy, które mijałem o tej wczesnej porze, gdy słońce nie rozświetliło jeszcze na dobre pokrytych dachówkami domów i wyłoŜonej brukiem ulicy. W kościołach zadzwoniono na mszę i obok mnie przemknęła chmara czystych i schludnie ubranych dzieci. Potem przeszły dwie grupki ludzi, którzy wraz z paroma zakonnikami zmierzali w stronę kościołów. Te ostatnie pochodziły z dawnych czasów, a na ich frontonach brak było jakichkolwiek ornamentów. Jedynie w paru niszach dojrzałem figurki świętych o pozbawionych wyrazu obliczach. Najwyraźniej połatane w wielu miejscach fasady tych świątyń musiały stawić czoło częstym w tym regionie trzęsieniom ziemi. Natknąłem się równieŜ na dwie nie wyróŜniające się niczym księgarnie, w których — jakom i wcześniej mniemał — oprócz (dość drogich) modlitewników nic ciekawego nie znalazłem. Widziałem teŜ dwóch kupców oferujących przednie towary ze wschodu. Byli tu takŜe sprzedawcy dywanów — zarówno krajowych, jak i sprowadzanych prosto z Bizancjum. Handel kwitł w najlepsze. Dokoła mnie wytwornie ubrani ludzie afiszowali się swoimi drogimi strojami. Santa Maddalana sprawiała wraŜenie osady samowystarczalnej, chociaŜ w obrębie miejskich murów ciągle słyszało się echo końskich kopyt — przybysze skądinąd to wjeŜdŜali, to wyjeŜdŜali. Natrafiłem równieŜ na pewien zaniedbany i solidnie ufortyfikowany klasztor. Minąłem jeszcze dwie gospody. Przeciskając się tłocznymi uliczkami, stwierdziłem, Ŝe w mieście tym są trzy główne ulice, biegnące równolegle w górę i w dół wzgórza. Na jednym z krańców Santa Maddalany znajdowała się brama, przez którą wszedłem do miasta ubiegłego wieczora, oraz plac, gdzie handlowano w tej chwili Ŝywnością. Inną partię municypalnych murów wieńczyły ruiny zamku, w którym mieszkał

niegdyś władca tej osady. Z ulicy widziałem jedynie fragment bezkształtnej masy kamieni, pod którą jednak — na niŜszych kondygnacjach — mieściła się teraz siedziba rządców miasta. Odnotowałem tam równieŜ parę niewielkich grot, kilka placyków i stare, rozpadające się fontanny, w których mimo to ciągle bulgotała woda. Dokoła krzątały się stare kobiety z koszykami, opatulone w chusty, chociaŜ powietrze było ciepłe. Widziałem teŜ młode i piękne dziewczęta, które zalotnie do mnie mrugały. Myśl o jakimkolwiek kontakcie z nimi była mi jednak nad wyraz obca. Po zakończeniu mszy i rozpoczęciu zajęć w szkołach, poszedłem do kościoła Dominikanów — największej i najwspanialszej ze znajdujących się w pobliŜu świątyni —i udawszy się na plebanię, zapytałem, czy znajdę tu teraz jakiegoś kapłana. Musiałem bowiem przystąpić do spowiedzi. Po chwili ukazał się mym oczom młody ksiądz; miał na sobie czysty, czarno-biały habit, był przystojny, dobrze zbudowany, o zdrowej cerze i poboŜnym sposobie bycia. Ogarnął wzrokiem moje odzienie, moją szablę. Jego spojrzenie wyraŜało szacunek, a zatem ksiądz ów uwaŜał mnie prawdopodobnie za jakąś waŜną personę. Zaprosił mnie do niewielkiej izdebki, gdzie miała odbyć się spowiedź. Zachowywał się uprzejmie, bynajmniej nie uniŜenie. Głowę jego okalała niewielka korona złocistych włosów, przyciętych bardzo krótko na samym szczycie łysej poza tym czaszki; oczy zaś miał duŜe i nieco wystraszone. Gdy usiadł, ja uklęknąłem przy nim na chłodnej posadzce i wyrzuciłem z siebie całą swą makabryczną historię. Opowiadałem szybko i bez przerwy, relacjonując z pochyloną głową jedno wydarzenie za drugim: pierwsze niepokojące wypadki, które zaciekawiły mnie i wprawiły w zalęknienie; tajemnicze, urywane słowa mojego ojca; wreszcie sam atak na nasz zamek i śmierć prawie wszystkich znajdujących się w nim ludzi. Gdym opowiadał o mym bracie i siostrze, zacząłem gestykulować jak opętany, kreśląc w powietrzu kształt głowy mojego braciszka, dysząc, jakbym nie mógł złapać powietrza. Dopiero po wyrzeknięciu ostatnich słów uniosłem wzrok i zobaczyłem, Ŝe młody ksiądz posyła mi z góry spojrzenie pełne osłupienia i najczystszej zgrozy. Nie wiedziałem, jak mam to rozumieć. TakiŜ sam bowiem wyraz twarzy mógłby mieć człowiek bojący się tego czy innego owada lub przeraŜony nadciągającym ku niemu batalionem okrutnych morderców. A czegóŜ, na miłość boską, się spodziewałem? — Posłuchaj mnie, ojcze — rzekłem. — Wystarczy tylko, Ŝe poślesz kogoś na tę górę, a przekonasz się o prawdziwości mych słów. — Wzruszyłem ramionami i rozłoŜyłem ręce w błagalnym geście. — To wszystko. Poślij tam kogoś. Niczego stamtąd nie ukradziono, niczego nie wywieziono, jedynie ja zabrałem kilka rzeczy. Udaj się tam, zaklinam. Ręczę, Ŝe wszystko znajduje się tam w nie zmienionym stanie, chyba Ŝe kruki i myszołowy zebrały się

na odwagę, aby poczynić tam własne porządki. Ksiądz milczał. Na jego młodym obliczu pulsowała krew, usta miał rozchylone, a z oczu bił wyraz zdumienia i rozpaczy. Było to dlań zaprawdę aŜ nazbyt fantastyczne. Ten młodzik najpewniej dopiero co opuścił seminarium i słyszał jak dotąd jedynie wyznania zakonnic spowiadających się z nieczystych myśli. MoŜe teŜ raz do roku przychodzili do niego męŜczyźni, aby poskarŜyć się na grzeszność ciała, albowiem własne Ŝony przymusiły ich właśnie do wypełnienia małŜeńskich obowiązków. Ogarnął mnie gniew. — Obowiązuje cię tajemnica spowiedzi — powiedziałem, starając się zachować cierpliwość. Pilnowałem się takŜe, by nie przybierać nadmiernie pańskiego tonu, gdyŜ księŜa nader często skłaniali mnie do takiej postawy. Ich głupota potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi. — Udzielę ci jednak pozwolenia, byś nadal tej tajemnicy dochowując, wyekspediował posłańca na opisaną przeze mnie górę... — Synu, zali sam nie pojmujesz? — W jego niskim głosie słyszało się zaskakującą stanowczość i pewność siebie. — Tych zbójców mogli wszak nasłać tam sami Medyceusze. — Nie, nie, nie, ojcze — oponowałem, kręcąc głową. — Widziałem, jak tej kobiecie odpadła ręka. Sam zresztą tę rękę odciąłem. Powiadam: widziałem, jak ta kończyna na powrót zrasta się z ciałem. To były demony. Wierz mi, proszę. Te stwory to wiedźmy z piekła rodem, i nazbyt są liczne, bym mógł z nimi walczyć sam. Potrzebna mi pomoc. Brak nam czasu na wątpliwości. Nie mamy czasu na racjonalne skrupuły. Tu trzeba dominikanów! Potrząsnął głową bez najmniejszego wahania. — Odchodzisz od zmysłów, synu — powiedział. — Jestem pewien, Ŝe przytrafiło ci się coś strasznego i ty w to wszystko głęboko wierzysz. Ale w rzeczywistości to się nie zdarzyło. Poniosła cię wyobraźnia. Wiesz dobrze, iŜ jest wśród nas wiele staruszek, umiejących podobno rzucić urok... — Wiem — przerwałem. — Umiem natychmiast rozpoznać normalnego alchemika albo zwyczajną czarownicę. Tutaj nie chodzi o uliczną magię, ojcze. Powiadam ci: tamte demony pozabijały wszystkich mieszkańców zaniku i okolicznych wsi. Nie umiesz tego zrozumieć? I znowu zasypałem go garścią makabrycznych szczegółów. Opowiedziałem, jak Urszula weszła przez okno do pokoju w gospodzie, lecz mówiąc to, zrozumiałem nagle, Ŝe tylko pogarszam sprawę. No cóŜ — ten młody księŜulo mógł sobie pomyśleć, Ŝe w sennym koszmarze po prostu nawiedził mnie sukub. Cały mój wysiłek pozbawiony był zatem jakiegokolwiek sensu. Serce kłuło mnie w piersi, a całe ciało oblewał pot. Traciłem czas. — Udziel mi rozgrzeszenia, ojcze — powiedziałem. — Mam do ciebie prośbę — rzekł ksiądz i dotknął mojej ręki. Jego dłoń drŜała, a

cały wygląd zdradzał jeszcze większą konfuzję niŜ wcześniej. Sprawiał przy tym wraŜenie szczerze zatroskanego o stan mojej duszy. — O co chodzi? — spytałem chłodno. Chciałem natychmiast stąd wybiec. Musiałem znaleźć jakiś klasztor! Albo przynajmniej któregoś z Ŝyjących w tym mieście alchemików. Z pewnością mogłem odszukać tu człeka obeznanego z pracami na temat Hermesa Trismegistosa, z dziełami Laktancjusza bądź świętego Augustyna; jednym słowem — kogoś, kto dysponował jakąś wiedzą o demonach. — Czytałeś świętego Tomasza z Akwinu? — zapytałem o pierwszego demonologa, jaki przyszedł mi do głowy. — Ojcze, on nieustannie rozprawia o demonach. Czy myślisz, Ŝe rok temu ja sam bym w to wszystko uwierzył? Mniemałem wtedy, Ŝe czary to domena pokątnych oszustów. A ja naprawdę widziałem demony! — Nie mogłem się powstrzymać. Gadałem dalej: — Ojcze, w Summie teologii, w księdze pierwszej, święty Tomasz mówi nam o upadłych aniołach. Niektórym z nich pozwolono znaleźć się tu, na ziemi, aby i one mogły stanowić część naturalnego porządku rzeczy. One są tutaj, ojcze, wolno im działać i kusić człowieka, roznosząc dokoła piekielne ognie! To wszystko jest u świętego Tomasza. One tu są. I posiadają... posiadają... powłokę zupełnie dla nas niepojętą. Tako rzecze Summa. Księga ta mówi równieŜ, Ŝe aniołowie mają ciała przekraczające zdolności naszego rozumienia! I w coś takiego obleczona jest właśnie ta kobieta! — Próbowałem przypomnieć sobie tok wywodu Akwinaty. Przytaczałem jego słowa po łacinie. — To stworzenie taką właśnie posiada istotę! To tylko forma, ograniczona forma, której wprawdzie nie umiem ogarnąć, ale naprawdę ją widziałem. Wiem, Ŝe tak jest, bo świadczą o tym równieŜ jej czyny. Uniósł dłoń, aby ostudzić moją gorączkę. — Synu, proszę — powiedział. — Pozwól, Ŝe twoimi wyznaniami podzielę się teraz z proboszczem. Rozumiesz chyba, Ŝe jeśli to uczynię, będzie on równieŜ zobowiązany dochować tajemnicy spowiedzi. Pozwól zatem, Ŝe go tutaj sprowadzę i powtórzę mu twoje słowa. Wtedy poproszę go, by sam z tobą porozmawiał. Rozumiesz przecie, iŜ nie uczynię tego bez twej uprzedniej zgody. — Tak, wiem — odrzekłem. — A na cóŜ się to zda? Niechaj więc ujrzę owego proboszcza. Zachowywałem się zbyt wyniośle, by nie rzec: arogancko. Byłem wyczerpany. Z typową dla włoskich arystokratów manierą traktowałem tego prowincjonalnego księdza jak słuŜącego. A był to wszak sługa boŜy, któremu winienem okazać choć trochę szacunku. Miałem nadzieję, Ŝe jego zwierzchnik posiadał większą odeń wiedzę i erudycję. Jak atoli rozumieć ma ten, kto Ŝadnej z tych rzeczy nie widział? Na krótką chwilę powrócił do mnie wyraźny obraz zafrasowanej twarzy ojca w nocy poprzedzającej atak demonów. Ogarnął mnie niewysłowiony ból. — Przepraszam, ojcze — zwróciłem się do młodego księdza. Wzdrygnąłem się, próbując zdusić w sobie to wspomnienie, które wpędzało mnie na powrót w poczucie rozpaczy i beznadziei. Opadły mnie myśli, dlaczego przyszło nam pędzić Ŝywot na tym świecie i jakiemu celowi nasze Ŝycie ma słuŜyć.

Następnie dotarły do mnie słowa mej eleganckiej dręczyciel-ki, jej znękany głos, którym ubiegłej nocy powiedziała mi, Ŝe teŜ była ongiś młoda, Ŝe była odwaŜna i zdecydowana. CóŜ mogła mieć na myśli, mówiąc o sobie takim smutnym tonem? Ponownie zagłębiłem się w rozwaŜania świętego Tomasza. Zali nie orzeczono tam, iŜ demony trwają niezmiennie w nienawiści do wszystkich ludzi? Zali nigdy nie porzucają one pychy, która przywiodła je do grzechu? Opis ten nie przystawał do zmysłowej i ponętnej istoty, z którą miałem obecnie do czynienia. „AleŜ to jest szaleństwo — pomyślałem. — Zaczynam jej współczuć, a ona tego właśnie pragnie”. Musiałem w ciągu pozostałych mi jeszcze godzin dziennych powziąć plan jej ostatecznego unicestwienia. — Tak, ojcze, jeśli taka jest twoja wola — powiedziałem. — Ale najpierw mnie pobłogosław. Moje słowa wyrwały go z pełnego troski zamyślenia. Wyglądał na wystraszonego. Bez zwłoki udzielił mi błogosławieństwa i rozgrzeszenia. — Uczyń to, co uwaŜasz za słuszne — rzekłem. — Tak, poproś proboszcza, aby zechciał się ze mną zobaczyć. A to... Na kościół. — Podałem mu kilka dukatów. Ksiądz wpatrywał się w pieniądze, nie biorąc ich jednak do ręki. Patrzył na te monety jak na Ŝarzący się węgiel. — Weź to, ojcze. To wcale niemała sumka. Weź to. — Nie, poczekaj tu... Albo nie... Wyjdź do ogrodu. Ogród był prześliczny. Znajdowała się tam niewielka grota, z której po prawej stronie rozciągał się widok na wznoszące się ku zamkowi miasto, dalej zaś, ponad murami, widniało długie pasmo gór. ZauwaŜyłem tam ponadto stary posąg świętego Dominika, fontannę, ławkę oraz kamień z wyrytą na nim inskrypcją tyczącą się jakiegoś cudu. Usiadłem na ławce. Powiodłem wzrokiem po oŜywczym błękicie nieba pokrytego gdzieniegdzie dziewiczo białymi chmurami. Starałem się odzyskać równowagę ducha. „CzyŜbym popadł w obłęd? — myślałem. — Wszak to Ŝałosne”. Proboszcz wystraszył mnie, wyłaniając się nagle z niskich, łukowato sklepionych drzwi plebanii. Był to podstarzały juŜ człowiek, prawie zupełnie łysy, z małym, szerokim nosem i duŜymi ognistymi oczami. TuŜ za nim wbiegł młodszy ksiądz. — Wyjedź stąd — zwrócił się do mnie szeptem proboszcz. — Opuść nasze miasto i Ŝadnemu z jego mieszkańców nie opowiadaj takich rzeczy, rozumiesz? — Co takiego? — zapytałem. — To taką pociechę mi niesiesz? Proboszcz dyszał z wściekłości i patrzył na mnie ponurym wzrokiem. — Ostrzegam cię. — Przed czym? — spytałem, nawet nie wstając z ławki. — Obowiązuje was tajemnica spowiedzi. Co mi zrobicie, jeśli zostanę? — Nie muszę niczego robić! — powiedział proboszcz. — Odejdź stąd wraz ze swoją niedolą... — urwał, jakby wpadł w zakłopotanie, jak gdyby zaczął Ŝałować własnych słów. Zacisnął zęby, odwrócił wzrok, po czym znowu na mnie spojrzał. — Wyjedź, choćby przez wzgląd na siebie samego — wyszeptał. Popatrzył na młodego księdza. — Wyjdź stąd — powiedział do niego. — Sam z nim porozmawiam. Młody ksiądz był przeraŜony. Natychmiast wyszedł z ogrodu. Spojrzałem na

proboszcza. — Wyjedź stąd — wyrzekł swoim niskim, złowrogim głosem; dolna warga cofnęła mu się nieznacznie, odsłaniając jego zęby. — Wyjedź z naszego miasta. Wyjedź z Santa Maddalany. Spojrzałem na niego z chłodną pogardą. — Ksiądz wie o ich istnieniu, prawda? — spytałem cicho. — Oszalałeś. Ty oszalałeś! — powiedział. — JeŜeli opowiesz o demonach ludziom z naszego miasta, spalą cię tu na stosie jako czarownika. Myślisz, Ŝe tak się nie stanie? W jego oczach czaiła się nienawiść, bezwstydna nienawiść. — Och, kapłanie potępionych — odrzekłem. — Jesteś w komitywie z szatanem. — Odejdź! — warknął. Podniosłem się z ławki i popatrzyłem na jego nabrzmiałe oczy, na jego wydęte, zmęczone usta. — Nie waŜ się, ojcze, złamać tajemnicy spowiedzi — powiedziałem. — Bo inaczej cię zabiję. Stał nieruchomo, wpatrując się we mnie. Posłałem mu chłodny uśmiech i wszedłem do refektarza. Proboszcz rzucił się za mną; bulgotał jak kipiąca w garnku woda: — Ty nic nie rozumiesz. Oszalałeś. Masz przywidzenia. Ja tylko próbuję oszczędzić ci prześladowań. Kiedym doszedł do drzwi kościoła, odwróciłem się i przez dłuŜszą chwilę wpatrywałem się w niego milcząco. — Rzekłeś, co rzec mi chciałeś — powiedziałem. — Jesteś okrutny. Pamiętaj wszakŜe o moich słowach. JeŜeli złamiesz tajemnicę spowiedzi, ja ani chybi cię zabiję. Był teraz równie wystraszony jak wcześniej młody ksiądz. Przez długą chwilę patrzyłem na ołtarz, ignorując proboszcza, zapominając o jego tu obecności. Umysł mój udawał sam przed sobą, Ŝe zalęgły się w nim jakieś myśli, Ŝe snuje jakieś plany, podczas gdy próbowałem jedynie przeczekać tę chwilę. Następnie przeŜegnałem się i wyszedłem z kościoła. Ogarnęła mnie rozpacz. Chodziłem potem po mieście, które zdawało mi się teraz najpiękniejszym zakątkiem na świecie: wszyscy radośnie pracowali, ulice były czyste, pod kaŜdym oknem znajdowały się gustowne korytka z kwiatami, a pięknie odziani ludzie zajmowali się swoimi sprawami. Santa Maddalana jawiła mi się jako najczystsza osada na świecie, a jej mieszkańcy jako najszczęśliwszy lud na ziemi. Kupcy gorliwie oferowali mi swoje towary, lecz nie byli w tym natrętni. Mimo to Ŝycie w tym mieście musiało być poniekąd nudne. Nie dostrzegłem tam, na przykład, nikogo w moim wieku. W ogóle dzieci było tam bardzo mało. CóŜ miałem począć? Dokąd się udać? Czego szukać? Nie znałem odpowiedzi na te pytania. Rozglądałem się czujnie dokoła, poszukując dowodów na obecność demonów. Skoro Urszula mnie tu nie znalazła, to moŜe ja znajdę ją tutaj. Na samą myśl o tej kobiecie całe me ciało przenikał chłód, któremu towarzyszył napad poŜądania. Oglądałem jej piersi, czułem jej smak i przez ułamek sekundy znowu

widziałem pokrytą kwiatami łąkę. Nie! Pomyśl. Poczyń jakieś plany. Jeśli zaś chodzi o Santa Maddalanę, to niezaleŜnie od wiedzy bądź niewiedzy proboszcza, w tym tchnącym zdrowiem mieście nie mogło być Ŝadnych demonów. Rozdział 5 Cena pokoju i cena zemsty Kiedy upał osiągnął tego dnia swe apogeum, poszedłem do gospody, aby solidnie się posilić. Usiadłem samotnie na okratowanej werandzie, upiększonej przez cudnie kwitnącą wistarię. Gospoda leŜała po tej samej stronie miasta co kościół Dominikanów i z niej równieŜ rozciągał się piękny widok na miasto i góry. Zamknąłem oczy, oparłem łokcie o blat stołu, złoŜyłem dłonie i począłem się modlić. — Powiedz mi, BoŜe, co mam czynić. UkaŜ mi, co czynić naleŜy. W moim sercu zapanował spokój. Czekałem, rozmyślałem. Jakie miałem opcje? Zanieść swą historię do Florencji? A któŜ w to uwierzy? Zwrócić się z tym do samego Cosima? Choć wielce podziwiałem Medyceuszy i darzyłem ich wielkim szacunkiem, musiałem wziąć pod uwagę jeden fakt: z mojej rodziny przeŜyłem tylko ja; i tylko ja mogłem rościć sobie prawa do majątku złoŜonego w Banco Medici. Cosimo nie podwaŜyłby raczej mej toŜsamości — mego podpisu, mojej twarzy. Wydałby mi wszystkie skarby rodzinne, lecz czy uwierzyłby w opowieści o demonach? Zamknięto by mnie na cztery spusty. Albo spalono by mnie na stosie jako czarownika. Było to całkiem moŜliwe; mało prawdopodobne, ale moŜliwe. W takim mieście rozogniona tłuszcza, podjudzona przez miejscowego klechę, mogłaby szybko zgotować mi taki los. I nie byłby to bynajmniej przypadek odosobniony. Gdym o tym rozmyślał, wniesiono mój posiłek, składający się ze świeŜych owoców oraz gotowanej baraniny z sosem pieczeniowym. Zamoczyłem właśnie kawałek chleba i zacząłem jeść, gdy podeszło do mnie dwóch męŜczyzn. Zapytali, czy mogą się przysiąść i zafundować mi czarę wina. Jeden z nich był franciszkaninem. Wyglądał na człowieka o łagodnym usposobieniu i — co zdawało mi się logiczne — sprawiał wraŜenie biedniejszego od dominikanów. Towarzyszył mu podstarzały jegomość o małych błyszczących oczkach i długich białych brwiach, sztywnych jakby wzmocniono je klejem; prezentował się jak przebrany za elfa aktor, mający rozbawić dzieci. — Widzieliśmy, jak wchodzisz do kościoła Dominikanów — powiedział uprzejmie i cicho franciszkanin, uśmiechając się w moją stronę. — Wychodząc, nie wyglądałeś na wniebowziętego. — Zamrugał. — Spróbuj moŜe zwrócić się do nas. — Roześmiał się, jakby Ŝartował tylko dobrotliwie, nawiązując do zadawnionego sporu między tymi dwoma zakonami. — Wyglądasz na młodzieńca o przyzwoitym pochodzeniu. Pochodzisz z Florencji? — zapytał.

— Tak, ojcze, jestem w podróŜy — odparłem — nie wiem wszakŜe, dokąd zmierzam. Zatrzymałem się tu na pewien czas. — Mówiłem z pełnymi ustami, lecz głód nie pozwalał mi na przerwanie konsumpcji. — Siądźcie, proszę. — Chciałem wstać, ale oni szybko usiedli obok. Kupiłem kolejny dzban czerwonego wina. — CóŜ, trudno by znaleźć piękniejszy zakątek — odezwał się niski staruszek, który sprawiał wraŜenie bardzo czujnego. — i dlatego teŜ jestem tak bardzo kontent, iŜ Bóg zechciał powołać mego syna, by słuŜył w tutejszym kościele. Dzięki temu resztę swych dni moŜe spędzić na łonie rodziny. — Rozumiem. Jesteście ojcem i synem. — Owszem — odparł ojciec. — Nigdym nawet nie marzył, Ŝe dla naszego miasta nastaną aŜ tak dobre czasy. To niemal cud. — To cud, to boŜe błogosławieństwo — potwierdził ksiądz niewinnym i szczerym głosem. — To istny cud. — Doprawdy? Wyjaśnijcie mi zatem, na czym on niby polega. — Przesunąłem w ich stronę talerz z owocami, lecz oni powiedzieli, Ŝe są juŜ po obiedzie. — Za moich czasów — rzekł ojciec — mieliśmy się chyba czym trapić, lecz teraz? W Santa Maddalanie panuje absolutne wręcz szczęście. Tu nigdy nie dzieje się nic złego. — To prawda — przytaknął ksiądz. — Wiesz waść... Pamiętam trędowatych, którzy mieszkali kiedyś pod miejskimi murami. JuŜ ich tu nie ma. Poza tym trafiali się teŜ niesforni młodzieńcy, przysparzający nam sporo kłopotów. Byli plagą prawie kaŜdego miasta. Ale teraz? W całej Santa Maddalanie ani w Ŝadnej z okolicznych wiosek nie napotkasz ni jednego złoczyńcy. Tak jakby ludzie z całego serca ponownie oddali się Bogu. — Tak — powiedział osobliwie wyglądający staruszek; pokręcił głową. — Poza tym Bóg był dla nas litościwy równieŜ w wielu innych sferach. Znowu — jak wcześniej, w obecności Urszuli — poczułem ciarki na plecach, lecz tym razem nie były one przyjemne. — W jakich sferach, jeśli moŜna? — zapytałem. — No, rozejrzyj się waść dokoła — odrzekł staruszek. — Widziałeś tu ludzi kalekich? Albo upośledzonych na umyśle? Kiedy ja byłem dzieckiem, ba, kiedy dzieckiem byłeś ty, mój synu — zwrócił się do księdza — błąkały się tutaj nieszczęsne dusze, zniekształcone juŜ w łonie matki albo ze schorzałym od urodzenia umysłem. Trzeba było na nie uwaŜać. Pamiętam czasy, gdy u bram naszego miasta zawsze byli jacyś Ŝebracy. Teraz zaś ich tutaj nie ma, i to od wielu juŜ lat. — Zadziwiające — powiedziałem. — I prawdziwe — przytaknął zamyślony ksiądz. — Wszyscy cieszą się u nas dobrym zdrowiem. To dlatego juŜ dawno wyjechały stąd zakonnice. Widziałeś ten nieczynny szpital? I podmiejski klasztor, równieŜ od lat opustoszały? Myślę, Ŝe pomieszkują tam teraz owce naszych rolników. — Nikt nigdy nie choruje? — spytałem. — Ludzie chorują — rzekł ksiądz, sącząc swe wino wolno i wstrzemięźliwie —

ale nie cierpią. Nie tak jak dawniej. Jeśli ktoś ma opuścić ten świat, robi to raczej szybko. — Tak, to prawda. Bogu niech będą dzięki — potwierdził staruszek. — A kobiety — ciągnął ksiądz — miewają tu szczęśliwe połogi. I nie uginają się pod jarzmem zbyt wielu dzieci. Och, rodzi się tu wiele takich, które Bóg wzywa do siebie juŜ w pierwszych tygodniach Ŝycia. CóŜ, taka jest dola kaŜdej matki. Szczęściem na ogół nasze rodziny są dość niewielkie. — Spojrzał na ojca. — Moja biedna matka miała nas w sumie dwadzieścioro. Teraz to się przecie nie zdarza, prawda? Mały staruszek wypiął pierś i uśmiechnął się z poczuciem dumy. — Tak, sam Ŝem wychował całą dwudziestkę. Wielu z nich poszło juŜ w swoją stronę i nie wiem nawet, co stało się z... niewaŜne. Tak, rodziny są tu obecnie dość małe. Ksiądz popadł w lekkie zakłopotanie. — MoŜe Bóg raczy udzielić mi kiedyś wiedzy na temat losu moich braci. — Och, zapomnij o nich — powiedział staruszek. — Rozniosło ich po świecie, jeśli moŜna zapytać? — rzekłem półgłosem, spoglądając niewinnie na ojca i syna. — Byli nieudani — mruknął ksiądz, kręcąc głową. — Ale na tym polega nasze szczęście: ludzie nieudani nas opuszczają. — Doprawdy? — spytałem. Mały staruszek podrapał się po róŜowej czaszce. Miał długie, rzadkie, siwe włosy, sterczące na wszystkie strony świata. Pasowały do jego brwi. — Wiesz, synu, próbuję sobie przypomnieć — powiedział — co się stało z tymi biednymi kalekami... pamiętasz... z braćmi, co urodzili się z takimi marnymi nogami... — Tomasso i Felix — podpowiedział ksiądz. — Tak. — Zabrano ich na leczenie do Bolonii. TakoŜ zrobiono z biednym chłopcem Bettiny, który urodził się bez rąk, pamiętasz? — Tak, tak, oczywista. Mamy kilku medyków. — CzyŜby? A na czym polega ich zadanie? — dopytywałem się półgłosem. — A rada miejska, gonfalonier? — „Gonfalonierem” nazywano gubernatora Florencji, człowieka, który przynajmniej nominalnie odpowiedzialny był za rządzenie. — Mamy specjalny koszyczek — odparł ksiądz — i wyciągamy z niego co pewien czas sześć lub osiem nazwisk. Ale tutaj naprawdę niewiele się dzieje. Nikt się nie kłóci. Podatkami zajmują się kupcy. Wszystko idzie jak po maśle. Staruszek o wyglądzie elfa roześmiał się nagle. — Och, my nie mamy tu Ŝadnych podatków! — oświadczył. Ksiądz spojrzał na ojca, jakby ten powiedział coś, czego mówić nie naleŜy. Znowu popadł w zakłopotanie. — No nie, papo — zwrócił się do staruszka — mamy podatki, ale... niskie. — W istocie, szczęśliwi z was ludzie — przyznałem zgodnie, udając, Ŝe przyjmuję do wiadomości ten mało wiarygodny obraz Ŝycia w Santa Maddalanie. — A ten okropny Oviso, pamiętasz go? — zapytał ksiądz swego ojca, a potem popatrzył na mnie. — On to naprawdę nie domagał na umyśle. O mało nie zabił swojego syna. Postradał zmysły, ryczał jak byk. PrzejeŜdŜał tędy wędrowny medyk, który miał zabrać go do Padwy. A moŜe chodziło o AsyŜ?

— Rad jestem, Ŝe tu nie wrócił — odrzekł staruszek. — Doprowadzał do szału całe nasze miasto. Przyglądałem się bacznie obydwu męŜczyznom. CzyŜby mówili to wszystko powaŜnie? A moŜe ich słowa kryły jakąś tajemnicę? Wydawało mi się, Ŝe raczej niczego przeciwko mnie nie knują. Tymczasem księdza ogarniała coraz większa melancholia. — Osobliwe są ścieŜki Pańskie — stwierdził. — Tak, wiem, Ŝe to powiedzenie brzmi inaczej. — Nie prowokuj Wszechmogącego! — skarcił go ojciec, dopijając wino. Czym prędzej dolałem wina swoim rozmówcom. — Ten mały niemowa? — odezwał się jakiś głos. Uniosłem wzrok. Był to właściciel gospody. Stał z dłońmi na biodrach, w fartuchu naciągniętym na wypukły brzuch, a w ręce trzymał tacę. — Zakonnice zabrały go ze sobą, prawda? — zapytał. — Wróciły po niego, tak myślę — odrzekł ksiądz. Był juŜ bardzo zaniepokojony; coś go najwyraźniej martwiło. Karczmarz zabrał opróŜniony przeze mnie talerz. — Najbardziej wystraszyła nas dŜuma — szepnął mi do ucha. — Minęła juŜ, wierz mi, waść, proszę, bo inaczej nie wymówiłbym tego wyrazu. Na jego dźwięk ludziska kiedyś zmykali stąd w te pędy. — Nie, te wszystkie rodziny, które wybyły z naszego miasta dzięki doktorom i wędrownym zakonnikom. Wszystkich zabrano do szpitala we Florencji. — Ofiary dŜumy? Do Florencji? — zapytałem z niedowierzaniem. — Kto w takim razie pilnował tu miejskich bram i którędy oni się tu dostali? Franciszkanin wpatrywał się we mnie przez chwilę, jak gdyby doznał właśnie głębokiego wstrząsu. Karczmarz ścisnął ramię księdza. — śyjemy w szczęśliwych czasach — powiedział. — Tęsknię tylko za procesjami do klasztoru... One teŜ się nie odbywają... To jasne... Ale nigdy nie było nam lepiej niŜ teraz. Mój wzrok przeniósł się z karczmarza na księdza, który znowu się we mnie wpatrywał. Wydawało mi się, Ŝe drŜą mu kąciki ust. Był niedokładnie ogolony, miał wąską szczękę, a jego poorana bruzdami twarz ponownie zrobiła się smutna. Staruszek powiedział nagle, Ŝe niedawnymi czasy zapadła na dŜumę pewna wiejska rodzina, lecz zawieziono ją do Lukki. — Stało się tak dzięki szczodrobliwości... KtóŜ to był, synu, nie pomnę... — A czy to ma znaczenie? — powiedział karczmarz. — Signore — zwrócił się do mnie. — MoŜe wina? — Dla moich gości. — Wskazałem ręką ojca i syna. — Na mnie juŜ najwyŜszy czas. Muszę zapoznać się z ofertą tutejszych księgarzy. — Mógłbyś, waść, tutaj zostać — oświadczył nagle ksiądz miękkim, acz pełnym przekonania głosem, wpatrując się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. — To zaiste dobre dla ciebie miasto, a nam przydałby się kolejny uczony, lecz... — CóŜ, jestem człowiekiem dość młodym — powiedziałem i przełoŜyłem nogę przez ławkę, gotując się do wyjścia. — Nie ma tu ludzi w moim wieku, prawda? — No, oni stąd wyjeŜdŜają— odrzekł staruszek. — Kilku by się pewnie znalazło, lecz oni pracują u swoich ojców. Nie, nie mamy tutaj Ŝadnych nicponi. Nie, młody człowieku,

tutaj ich nie uświadczysz. Ksiądz przypatrywał mi się, jak gdyby nie słyszał wcale słów ojca. — Tak, a tyś jest człek młody i kształcony — powiedział z nie ukrywanym niepokojem. — Widzę to i słyszę w twoim głosie. Wszystko w tobie jest pełne wiedzy i uczoności... — urwał. — Tuszę, iŜ wkrótce nas opuścisz, nieprawdaŜ? — A powinienem? — zapytałem. — Czy moŜe winienem tu zostać? — Starałem się mówić łagodnie, nie popadać w grubiański ton. Ksiądz uraczył mnie półuśmiechem. — Nie wiem — odrzekł, po czym znowu oblicze jego przybrało wyraz ponury, ba, wręcz tragiczny. — Niech Bóg ma cię w swojej opiece — wyszeptał. Pochyliłem się ku niemu. Widząc to, karczmarz odwrócił się dyskretnie i zajął się swoimi sprawami. Stary elf mamrotał coś do swojego wina. — Co ci się, księŜe, stało? — spytałem szeptem. — Czy temu miastu powodzi się aŜ za dobrze? — Ruszaj w drogę, synu — rzekł ze smutkiem w głosie. — Ja równieŜ bym stąd wyjechał, ale złoŜyłem przysięgę posłuszeństwa, no i tutaj w końcu jest mój dom, tutaj siedzi mój ojciec, a resztę pochłonął szeroki świat. — Ton księdza stał się nagle surowy. — Tak mi się przynajmniej wydaje. Na twoim miejscu nie zostawałbym tutaj. Kiwnąłem głową. — Osobliwie wyglądasz, synu — szepnął. Nasze głowy w dalszym ciągu niemal stykały się ze sobą. — Za bardzo się wyróŜniasz. Jesteś przystojny, odziany w aksamity, poza tym twój wiek... Nie jesteś juŜ przecieŜ dzieckiem... — Tak, rozumiem. W tym mieście nie ma zbyt wielu młodych ludzi, przynajmniej takich, co zadają pytania. Jedynie staruszkowie, konformiści i tacy, którzy po prostu nie chcą widzieć pełni obrazu. Nie odpowiedział na ten popis retoryki z mojej strony, a ja zacząłem Ŝałować swoich słów. W tej krótkiej mowie przedarł się na powierzchnię mój ból i gniew. OdraŜające! Byłem sam na siebie zły. Ksiądz zagryzł wargę, zaniepokojony moim stanem, własnymi frasunkami lub problemami nas obu. — Dlaczegoś tu przybył? — zapytał szczerze, a nawet z pewną troską w głosie. — Którędy jechałeś? Podobno zjawiłeś się u nas nocą. Ale nocą z tego miasta nie wyjeŜdŜaj. — Jego szept był juŜ prawie niedosłyszalny. — Nie martw się o mnie, księŜe — odrzekłem. — Proszę tylko o modlitwę. To powinno wystarczyć. ZauwaŜyłem w nim ten sam rodzaj strachu, który objawiał młody dominikanin. Wiek jego atoli, zmarszczki i wilgotne od wina usta sprawiały, Ŝe przeraŜenie tego księdza tchnęło swoistą niewinnością. Wyglądał na zmęczonego istnieniem rzeczy, których nie jest w stanie ogarnąć umysłem.

Wstałem i chciałem juŜ odejść, lecz ksiądz chwycił mnie za rękę, a ja nachyliłem ucho do jego ust. — Mój chłopcze — powiedział. — Jest coś... Coś... — Wiem, proszę księdza — odrzekłem. Poklepałem go po dłoni. — Nie, nie wiesz. Posłuchaj. Jedź głównym traktem wiodącym na południe, nawet jeśli nie jest ci to po drodze. Nie kieruj się na północ. Nie jedź wąską drogą na północ. — Dlaczego? — spytałem. Ksiądz nagle zwolnił uścisk. Wyglądał na poraŜonego jakąś ponurą myślą. — Dlaczego? — szepnąłem mu prosto do ucha. — Bandyci — powiedział, nie patrząc juŜ na mnie. — Rozbójnicy, którzy mają ten trakt w swoim władaniu. KaŜą ci płacić za przejazd. Jedź na południe. Odwrócił się ode mnie i podjął rozmowę ze swoim ojcem, wytykając mu coś łagodnym tonem, jakby zapomniał o mojej obecności. Wychodząc z gospody na pustą ulicę, zastanawiałem się nad zdumiewającym ostrzeŜeniem księdza. „Jacy bandyci?” — myślałem. Wiele sklepów zamknęło swoje podwoje — tak tu widocznie czyniono zawsze poobiednią porą. Wisząca u pasa szabla waŜyła chyba tonę; wino wprawiło mnie w lekką gorączkę, a w głowie szumiało mu od usłyszanych tego dnia słów. „Dobrze — myślałem. — W tym mieście nie ma chłopców w moim wieku, jak równieŜ kalek, ludzi upośledzonych umysłowo, osób chorych czy niechcianych dzieci! A droga na północ to rewir niebezpiecznych bandytów”. Szybkim krokiem przemierzyłem miasto i wyszedłem przez szeroko otwartą bramę. Od razu poczułem jak najbardziej upragniony powiew świeŜego wiatru. Dokoła mnie ciągnęły się bujne, zadbane pola uprawne, jak równieŜ winnice, sady i skupiska chłopskich domostw. Tych pięknych widoków nie mogłem uświadczyć, gdym ciemną nocą do tego miasta przybywał. Co się zaś tyczy drogi na północ, nie widziałem jej ze względu na zasłaniające ją ogromne fortyfikacje na północnych krańcach Santa Maddalany. Na jednym z górskich stoków znajdowały się ruiny klasztoru Ŝeńskiego, a nieco niŜej — w kierunku zachodnim — widać było pozostałości po klasztorze męskim. Tak przynajmniej suponowałem. W ciągu godziny dotarłem do jednej ze wsi, gdzie chłopi uraczyli mnie kubkiem chłodnej wody. W rzeczy samej był to istny raj. śadnych odmieńców, Ŝadnych opryszków — najspokojniejszy zakątek tego świata, gdzie wszystkie dzieci są zdrowe i szczęśliwe. Rozbójnicy wynieśli się z okolicznych lasów wiele lat temu. Rzecz jasna, naleŜało zachować ostroŜność, lecz miasto dysponowało wystarczającą siłą, aby utrzymać tu spokój i porządek. — A co z drogą wiodącą na północ? — zapytałem. śaden z rolników nic na ten temat nie wiedział. Gdym dopytywał się o los ludzi chorych, kalekich i rannych, niezmiennie otrzymywałem tę samą odpowiedź. Ten czy inny lekarz lub ksiądz (albo teŜ zakonnicy bądź mniszki) zabrali ich do większego miasta. Szczegółów chłopi nie pamiętali.

Do Santa Maddalany wróciłem grubo przed zmierzchem. Zrobiłem dość systematyczny obchód po sklepach, przyglądając się wszystkiemu uwaŜnie, tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Oczywiście nie byłem w stanie spenetrować w całości choćby jednej ulicy tego miasta, lecz postanowiłem wykorzystać ten czas jak najlepiej. W księgarniach przeglądałem stare wydania Ars Grammatica i Ars Minor oraz wielkie i piękne edycje Biblii, które pozwolono mi wziąć do ręki dopiero, gdym poprosił o wyjęcie ich z zamkniętych regałów. — Jak mógłbym udać się stąd na północ? — zapytałem znudzonego księgarza, który siedział oparty na łokciu i przyglądał mi się sennym wzrokiem. — Na pomoc? Tam nikt nie jeździ — odparł, ziewając mi prosto w twarz. Miał na sobie eleganckie ubranie, ani razu nie cerowane, i nowe buty z najprzedniejszej skóry. — Słuchaj, waść, mam tu wiele lepszych tytułów — dodał, zmieniając temat. Udawałem, Ŝe mnie to interesuje, po czym wyjaśniłem mu uprzejmym tonem, iŜ wszystkie te ksiąŜki albo juŜ mam, albo nie sami one potrzebne. Tak czy inaczej, podziękowałem za pomoc. Następnie skierowałem swe kroki do tawerny, w której toczyła się właśnie hałaśliwa gra w kości. Potem przeszedłem przez dzielnicę piekarzy, gdzie moje nozdrza delektowały się smakowitym zapachem chleba. Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo samotny, jak właśnie wtedy — pośród wesołego rozgwaru mieszkańców Santa Maddalany, gdym ciągle słyszał tę samą opowieść: tu jest bezpiecznie, szczęśliwie i błogo. Krew tęŜała mi w Ŝyłach na myśl o nadciągającym zmroku. Zastanawiałem się, w czym tkwi tajemniczość prowadzącej na północ drogi. Wyjąwszy księdza, nikt nawet nie uniósł brwi, gdy dopytywałem się o ten właśnie kierunek. Mniej więcej na godzinę przed zapadnięciem zmierzchu wszedłem do sklepu z florenckim jedwabiem i koronkami. W przeciwieństwie do pozostałych kupców właścicielka tego przybytku zniecierpliwiła się moją jałową dlań w nim obecnością, bo nie naleŜałem przecie do osób bez grosza. — Dlaczego zadajesz, waść, tyle pytań? — zwróciła się do mnie zmęczonym głosem. — Myślisz, Ŝe łatwo jest opiekować się chorym dzieckiem? Rzuć no tylko okiem tutaj. Patrzyłem na nią jak na pomyloną. Po chwili jednak dotarło do mnie znaczenie jej słów. Wsunąłem głowę między zasłonę na drzwiach i ujrzałem złoŜonego gorączką malca, który spał w małym brudnym łóŜeczku. — Myślisz, Ŝe to łatwe? Rok za rokiem przemija, a ona wcale nie dobrzeje. — Przykro mi — odparłem. — Ale jak moŜna temu zaradzić? Kobieta rzuciła swoją robótkę i odłoŜyła igłę. Najpewniej straciła juŜ ostatki cierpliwości. — Jak moŜna zaradzić? To ty, waść, niby tego nie wiesz? — wyszeptała. — Ty, taki bystry młodzieniec! — Zagryzła wargę. — Ale mój mąŜ powtarza: „Nie, jeszcze nie”, i tak to się ciągnie dalej. Wróciła do swoich zajęć, coś tam do siebie mamrocząc. Ja zaś próbując ukryć swe

przeraŜenie, czym prędzej wyszedłem z jej sklepu. Odwiedziłem jeszcze dwóch innych kupców, lecz nic szczególnego mnie nie spotkało. W trzecim ze sklepów zastałem z kolei pewnego zwariowanego staruszka oraz dwie jego córki, które usiłowały powstrzymać go przed zdarciem z siebie odzienia. — Pomogę wam — powiedziałem. Wspólnymi siłami usadziliśmy starego na krześle i nałoŜyliśmy mu przez głowę koszulę. W końcu przestał wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki, choć ślina dalej leciała mu z ust. — Dzięki Bogu to juŜ nie potrwa długo — rzekła jedna z córek, ocierając czoło. — Pan zlituje się nad nami. — Dlaczego nie potrwa długo? — zapytałem. Spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i znowu na mnie spojrzała. — Och, jesteś, signore, nietutejszy, wybacz mi, proszę. I taki młody. Kiedyś tu wszedł, pomyślałam, Ŝe jesteś jeszcze chłopcem. A tu... Bóg się zlituje. On jest juŜ bardzo stary. — Hm... Rozumiem — odparłem. Patrzyła na mnie chłodnym, przenikliwym wzrokiem, jakby jej oczy wykonano z metalu. Ukłoniłem się i wyszedłem. Staruszek znowu zaczął zrywać z siebie koszulę, a druga z sióstr, dotychczas milcząca, wymierzyła mu policzek. Wzdrygnąłem się, lecz nie zawróciłem. Chciałem zobaczyć jak najwięcej w czasie, który pozostał mi przed zmierzchem. Minąwszy spokojną dzielnicę krawców, znalazłem się w sektorze handlarzy porcelaną, gdzie dwóch męŜczyzn toczyło głośny spór o ozdobne tace urodzinowe. Na owych tacach kładziono ongiś noworodki tuŜ po wyjęciu ich z łona matki. W moich atoli czasach przedmioty te dawano w prezencie rodzicom juŜ po tym, jak dziecko przyszło na świat. Były to duŜe półmiski, przyozdobione wymyślnymi malunkami o tematyce rodzinnej i domowej, w tym zaś sklepie oferowano duŜy ich wybór. Posłyszałem odgłosy tej kłótni, zanim męŜczyźni mogli mnie zobaczyć. Jeden z nich chciał kupić tę „przeklętą tacę”, podczas gdy drugi utrzymywał, iŜ podarunek taki jest przedwczesny, gdyŜ dziecko na pewno nie przeŜyje. Dołączył do nich trzeci męŜczyzna, twierdzący, iŜ „ona” i tak z radością przyjmie tak pięknie wykonany podarek. Urwali, gdy wszedłem do sklepu i zacząłem przyglądać się wystawionym w nim towarom. Kiedym jednak się odwrócił, jeden z męŜczyzn wymruczał pod nosem: — Jeśli ona ma głowę na karku, to niewątpliwie tak uczyni. Słowa te zaskoczyły mnie tak bardzo, Ŝe próbując ukryć zmieszanie, chwyciłem z półki jakiś ładny talerzyk i przyjrzałem mu się z udawanym zachwytem. — Przepiękny — powiedziałem, jakbym nic nie usłyszał. Właściciel wstał i zaczął wychwalać swój asortyment. Pozostali męŜczyźni wyszli na zewnątrz, gdzie juŜ z wolna zapadał zmierzch. Wlepiłem wzrok w mojego rozmówcę. — Czy ten maluch jest chory? — zapytałem najbardziej dziecinnym głosem, jaki mogłem z siebie wydobyć. — O nie, aleŜ skąd, przynajmniej tak mi się wydaje. Ale wiesz, waść, jak to jest

— odparł kupiec. — Urodziło się takie małe. — Osłabione? — Tak, osłabione — odrzekł niepewnym głosem. Zmusił się do uśmiechu, który uznał pewnie za nad wyraz udany. Następnie wróciliśmy do przeglądania jego towarów. Kupiłem cudnie pomalowaną filiŜankę z porcelany, która — jak twierdził sprzedawca — została tu przywieziona przez pewnego wenecjanina. Dobrze wiedziałem, iŜ powinienem wyjść stamtąd bez słowa, lecz wręczając mu pieniądze, nie wytrzymałem i rzuciłem pytanie: — Myślisz, waść, Ŝe to osłabione dziecię przeŜyje? Przyjmując ode mnie zapłatę, kupiec roześmiał się głębokim i szorstkim śmiechem. — Nie — odpowiedział i popatrzył na mnie w zamyśleniu. — Nie frasuj się, signore — uśmiechnął się lekko. — Zali pragniesz tu osiąść na stałe? — Nie. Jestem przejazdem, zmierzam na pomoc — odparłem. — Na północ? —- powtórzył za mną nieco wystraszonym, lecz zarazem sarkastycznym tonem. Zatrzasnął szkatułę z pieniędzmi i przekręcił w niej kluczyk. Kręcąc głową, schował swój skarbczyk do szafy, którą równieŜ zamknął na klucz. — Na północ, tak? No to Ŝyczę ci szczęścia, mój chłopcze — zaśmiał się kwaśno. — To stara droga. Najlepiej wyruszyć o świcie i szybko ją przebyć. Podziękowałem i wyszedłem. Zapadała juŜ noc. Wbiegłem na boczną uliczkę i zatrzymałem się zadyszany, przywierając plecami do ściany budynku, jak gdyby ktoś mnie gonił. Upuściłem kupioną przed chwilą filiŜankę, która stłukła się głośno, a dźwięk ten rozniósł się echem po całej okolicy. Byłem bliski utraty zmysłów. Raptem, zupełnie świadom mojej obecnej sytuacji i wszystkich poznanych ostatnio potworności, powziąłem jednoznaczną i nieodwołalną decyzję. W gospodzie i tak nie byłem bezpieczny, więc jakieŜ to miało znaczenie? Postanowiłem zadziałać po swojemu i samemu przekonać się o prawdziwym stanie rzeczy. I to właśnie uczyniłem. Zamiast powrócić na noc do gospody bądź oficjalnie się z niej wymeldować, ruszyłem w górę wąską uliczką, wiodącą prosto do ruin zamku. Przez cały dzień patrzyłem na to imponujące skupisko rozpadających się kamieni i miałem obecnie pewność, iŜ w rzeczy samej zamek ten obrócił się juŜ w ruinę i Ŝe gnieŜdŜą się w nim najwyŜej ptaki. Nie mówię tutaj o wspomnianych juŜ niŜszych kondygnacjach owej budowli, gdzie prawdopodobnie urzędowali miejscy oficjele. Pośród ruin ostały się dwie wieŜe: jedna zwrócona frontem do miasta i druga, bardziej juŜ podupadła, wzniesiona na odległym występie skalnym (o czym dowiedziałem się podczas mojej wyprawy za miasto). Kroki swe skierowałem ku bliŜszej z dwóch wieŜ. Urzędy były juŜ, rzecz jasna, nieczynne, a nocni straŜnicy gotowali się do odbycia słuŜby. Słyszałem hałasy z kilku tawern, które rozporządzenie o ciszy nocnej najpewniej

sobie lekcewaŜyły. Na placu przed zamkiem nie zastałem Ŝywej duszy, a poniewaŜ wszystkie trzy ulice w tym mieście zakręcały tu i ówdzie, widziałem jedynie kilka niewyraźnych pochodni. JednakŜe niebo było tej nocy cudownie jasne, pokryte paroma doskonale okrągłymi chmurkami, które odcinały się wyraziście od granatu nocnych przestworzy. Poza tym firmament usiany był niezliczoną liczbą gwiazd. Znalazłem stare, kręte schody, niemal za wąskie dla człowieka normalnych rozmiarów. Wznosiły się one dokoła czynnych ciągle partii zamczyska i wiodły na kamienną platformę, gdzie znajdowało się wejście do wieŜy. Taka konstrukcja architektoniczna nie stanowiła dla mnie Ŝadnego novum. Kamienie były tu wprawdzie bardziej chropowate i nieco ciemniejsze niŜ w moim rodzimym zamku, lecz sama wieŜa — podobnie jak w ojcowskim domu — była kwadratowa, szeroka i ponadczasowo solidna. Domyślałem się, Ŝe kamienne schody tej naprawdę starej budowli zawiodą mnie bardzo wysoko, i tak teŜ się stało. Moja krótka wspinaczka znalazła swój kres w wysokiej komnacie, z której rozciągał się widok na całą Santa Maddalanę. Znajdowały się tutaj równieŜ wyŜsze pomieszczenia, do których wchodziło się wszakŜe po drewnianych drabinach, wciąganych na górę w razie ataku wroga. Tam niestety wejść nie mogłem. Słyszałem tylko dobiegające mnie stamtąd odgłosy zaniepokojonych moją obecnością ptaków i delikatne poszumy wiatru. Wysokość, na której się w tej chwili znajdowałem, musiała mi zatem wystarczyć. Z czterech wąskich okien miałem widok na wszystkie strony świata i — co najwaŜniejsze — widziałem całe miasto, którego owalny kształt kojarzył mi się z ogromnym okiem. W dole jaśniały tu i ówdzie pochodnie, a w nielicznych oknach migotały światła. Po jednej z ulic przesuwała się teŜ niesiona przez kogoś latarnia, która — gdym tylko ją dostrzegł, natychmiast zniknęła z pola widzenia. Miałem wraŜenie, Ŝe ulice zupełnie juŜ o tej porze opustoszały. Potem ciemno zrobiło się równieŜ w oknach, a i liczba pochodni zmalała do bodaj czterech. Ta ciemność mnie uspokoiła. Tereny poza miastem tonęły w granatowej powłoce zwieńczonej perlistym niebem. Widziałem stykające się z polami uprawnymi lasy, raz wyŜsze, to znów niŜsze, w zaleŜności od układu nachodzących na siebie wzgórz, które spływały miejscami w czarne jak smoła doliny. Pustka w wieŜy stała się wręcz słyszalna. Nic się tutaj nie poruszało, nawet ptaki znieruchomiały. Byłem zupełnie sam. Posłyszałbym kaŜdy najcichszy krok, gdyby ktoś wszedł na schody w dolnej partii wieŜy. Nikt nie wiedział, Ŝe tu jestem. Wszystkich zmorzył juŜ sen. Byłem bezpieczny. Rozliczne troski nie pozwalały mi na luksus strachu. Mniemałem, iŜ w tym oto miejscu jestem gotów stawić czoło Urszuli, Ŝe tutaj poszczęści mi się bardziej niŜ w

gospodzie. Nie bałem się więc i odmawiałem modlitwy, jak zwykle trzymając dłoń na szabli. „A cóŜ to chciałem wyszpiegować w tym śpiącym mieście?” — spytacie. JuŜ odpowiadam: Cokolwiek, jeśli tam w ogóle coś się wydarzy. Czy miałem jakieś podejrzenia? Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Chodząc atoli po tej komnacie i wyglądając z okien na rozrzucone po mieście nieliczne światełka i warowne mury pod rozgwieŜdŜonym niebem, czułem, Ŝe całe to terytorium jest w jakiś sposób odraŜające, podstępne, zaprzedane czarom i szatanowi. — Myślicie, Ŝe nie wiem, dokąd trafiają te wszystkie nie chciane dzieci? — mruczałem pod nosem ze wściekłością. — Myślicie, Ŝe ludzi dotkniętych dŜumą sąsiednie miasta przyjmują z otwartymi rękami? Wystraszyły mnie własne słowa, niosące się echem po zimnych ścianach zamku. — Ale co wy z nimi potem czynicie, Urszulo? Co chcieliście zrobić memu bratu i siostrze? Takie rozwaŜania były pewnie szalone bądź teŜ takimi się mogły wydawać. Nauczyłem się wszakŜe jednego: myśl o zemście łagodzi ból. Zemsta stanowi potęŜną pokusę, choćby człowiek nie miał nadziei na jej urzeczywistnienie. „Jednym cięciem tej szabli mogę skrócić Urszulę o głowę — myślałem — i wyrzucić jej czerep przez okno. Wtedy ta kobieta-demon utraci wszelką władzę na ziemi”. Od czasu do czasu wysuwałem z pochwy mą szablę, po czym wkładałem ją z powrotem. Wyciągnąłem najdłuŜszy ze swoich sztyletów i uderzałem nim o lewą dłoń, bez przerwy krąŜąc po wieŜowej komnacie. W pewnej chwili, gdym powtarzał którąś z mych nuŜących modlitw, dostrzegłem coś na jednej z odległych gór — nie wiedziałem, jaka to strona świata, choć nie był to bez wątpienia kierunek, z którego tutaj przybyłem. ZauwaŜyłem jakieś silne światło, jarzące się za zasłoną mrocznych lasów. Z początku myślałem, Ŝe widzę poŜar, lecz kiedym zmruŜył oczy i odpowiednio się skoncentrował, stwierdziłem, iŜ na pewno tak nie jest. W przeciwnym razie nieliczne chmury na niebie rozjaśniłyby się od blasku poŜogi, postrzeŜona zaś przeze mnie iluminacja była wprawdzie rozległa, lecz utrzymywała się przy tym w pewnych granicach, jak gdyby wielu ludzi skupiło się tam z niezliczoną liczbą świeczek. To jednostajne pulsowanie ostrego światła po prostu zapierało dech w piersiach! Dotkliwy ziąb przeniknął mnie do szpiku kości, gdym tak patrzył na owo intensywne światło. To była osada! Wychyliłem się przez okno. Widziałem teraz nieregularne kontury imponująco rozświetlonego zamczyska, które wyraźnie odcinało się w tej chwili od wszystkich okolicznych terenów. W tej otulonej zewsząd lasami budowli celebrowano jakąś uroczystość, i to dlatego płonęło tam mnóstwo świec i pochodni, a w kaŜdym oknie i na zamkowych murach zawieszono jaśniejące latarnie. Tak — to był kierunek północny, albowiem Santa Maddalana leŜała za moimi plecami. Ten zamek znajdował się na północ od miasta i to przed wyprawą w tamte strony wcześniej mnie ostrzegano. Wszyscy moi rozmówcy musieli wiedzieć o istnieniu tej budowli, lecz Ŝaden z nich (prócz szepczącego z przeraŜeniem franciszkanina) ani słowem o niej nie wspomniał.

Na cóŜ ja jednak patrzyłem? Co widziałem? Zamek otoczony był przez gęsty i wysoki las, rosnący przy samych jego murach, a spoza drzew przenikały pulsujące groźnie błyski. CzymŜe była jednak ta niespokojna i ledwie dostrzegalna fala, która staczała się w ciemności z tego tajemniczego wzniesienia? Czy pod osłoną nocy przemieszczały się tam jakieś stworzenia, aby przedostać się z tego odległego zamczyska do Santa Maddalany? Były bezkształtne i czarne, przywodząc na myśl wielkie ptaszyska, które posuwają się wprawdzie po ziemi, lecz nie podlegają prawu ciąŜenia. Czy te stwory zmierzały w moją stronę? Czy mnie zaczarowano? Nie — to nie było przywidzenie. Z drugiej strony... Widziałem całe ich tuziny. Podchodziły coraz bliŜej. Wcale nie były duŜe. Wcześniej myślałem inaczej, gdyŜ przesuwały się małymi grupkami. Teraz zaś, zbliŜywszy się do miasta, stwory te rozpierzchły się, wskakując na miejskie mury, by przylgnąć do nich jak gigantyczne ćmy. Odwróciłem się i podbiegłem do przeciwległego okna. Obsiadły miasto niczym rój owadów! Widziałem, jak zeskakują i nikną w ciemności. Na znajdującym się pode mną placu pojawiły się dwa czarne kształty — męŜczyźni w rozwianych pelerynach, którzy wbiegając, a raczej wskakując w wyloty uliczek, wybuchali głośnym i zuchwałym śmiechem. Słyszałem płacz, słyszałem łkania. Słyszałem zawodzenie i stłumione jęki. W całym mieście nie zapłonęło ani jedno światło. Następnie z ciemności wyłoniły się znów te złe stwory — biegły teraz po krawędziach murów, a potem z nich zeskakiwały. — Dobry BoŜe, widzę was! I przeklinam! — szepnąłem. Nagle w uszach zagrzmiał mi przeraźliwy hałas. Poczułem, jak ociera się o mnie jakiś miękki materiał, i ujrzałem przed sobą zarys męskiego ciała. — Widzisz nas, mój chłopcze? — Usłyszałem młody, wesoły i energiczny głos. — Mój mały, ciekawski chłopczyku? Stał tak blisko, Ŝe nie mogłem wyciągnąć szabli. Widziałem tylko jego ubranie. Zebrałem w sobie wszystkie siły i uderzyłem go łokciem w pachwinę. Jego śmiech poniósł się echem po całej wieŜy. — W ten sposób nie zranisz mnie, dziecko. A skoro jesteś taki ciekawski, zabierzemy cię ze sobą. Zobaczysz wreszcie to, coś tak bardzo chciał ujrzeć. I wtedy owinął mnie jednym ruchem jakąś miękką tkaniną. Poczułem, jak uwięziony w tym worku unoszę się nad podłogą, i po chwili wiedziałem, Ŝe obydwaj opuściliśmy wieŜę. Jako Ŝe głowę miałem na dole, ogarnęły mnie nudności. Miałem wraŜenie, Ŝe lecę na plecach tego męŜczyzny, którego śmiech dobiegał do mnie ciągle, nieco stłumiony przez wiatr. Byłem unieruchomiony — czułem przy sobie swoją szablę, ale nie mogłem dosięgnąć jej rękojeści. Zupełnie juŜ zdesperowany sięgnąłem po sztylet — nie ten wszakŜe, który zapewne wypadł mi z ręki w trakcie krótkiej szamotaniny, lecz ten, który tkwił w jednym z butów. Dobywszy go wreszcie, przekręciłem się frontem do pleców napastnika i jęcząc z wysiłku, kilkakrotnie zatopiłem ostrze w miękkim materiale.

Zawył jak opętany, a ja zadałem kolejny cios. Całe me ciało w rozdętym obecnie worku miotało się w powietrzu, oddalając się od pleców męŜczyzny. — Ty mały potworze! — krzyknął. — Ty nędzny, zuchwały dzieciaku. Zlecieliśmy gwałtownie na dół. Poczułem uderzenie o kamienisty, pokryty trawą grunt i przewróciłem się, próbując rozciąć sztyletem płótno worka. — Ty mały bękarcie — przeklinał mnie męŜczyzna. — Krwawisz, plugawy demonie?! — krzyknąłem. — Krwawisz, prawda? — Rozdarłem w końcu więŜący mnie worek i dotknąłem dłonią mokrej trawy. Ujrzałem gwiazdy. Następnie moje zaplątane w płótnie kończyny oswobodzono w końcu jednym gwałtownym szarpnięciem. Przez moment leŜałem pod stopami porywacza.

Rozdział 6 Dwór Rubinowego Graala śadna siła nie wyrwałaby mi tego sztyletu z ręki. Zatopiłem go w nodze męŜczyzny, który ponownie zawył z bólu. Uniósł mnie, podrzucił w górę i upuścił na pokrytą rosą ziemię. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem jego niewyraźną jeszcze i zamazaną postać. Otaczała go aura intensywnie czerwonego światła; miał na sobie płaszcz z kapturem, długą staromodną koszulę i błyszczącą kolczugę. Poruszył tułowiem i złote włosy spłynęły mu na twarz. Najwyraźniej odczuwał ból w zadanych mu przeze mnie ranach. Tupnął skaleczoną noŜem nogą. Nie wypuszczając z ręki sztyletu, przeturlałem się dwa razy po ziemi, dzięki czemu mogłem juŜ teraz wyciągnąć szablę z pochwy. Zanim męŜczyzna zdąŜył wykonać jakikolwiek ruch, stanąłem przed nim i z całej siły dźgnąłem go szablą. Usłyszałem odraŜający odgłos tryskającej zeń krwi, która w jasnym świetle wyglądała tym bardziej przeraŜająco. Zawył ponownie, jeszcze straszniej niŜ poprzednim razem. Osunął się na kolana. — PomóŜcie mi, imbecyle. To diabeł! — krzyknął. Kaptur zsunął mu się z głowy. Przyglądałem się ogromnym fortyfikacjom, wznoszącym się po mojej prawej stronie. Widziałem teraz dokładnie oglądane wcześniej z daleka wysokie wieŜe z krenelaŜami, na których powiewały oświetlone jasno flagi. Był to zaiste zamek jak z baśni: spiczaste dachy, ścięte u góry łukowate okna oraz wysokie umocnienia, na których poruszały się wpatrzone w nas ciemne postacie. Po wilgotnej trawie podbiegła do nas Urszula — bez płaszcza, w czerwonej sukni, z włosami zaplecionymi w warkocze i przewiązanymi czerwoną wstąŜką. — Zabraniam ci go krzywdzić! — krzyknęła. — Nie próbuj go dotknąć. Dołączyła do niej grupka męŜczyzn, ubranych w znane mi juŜ staromodne koszule, długie aŜ do kolan. KaŜdy z nich miał na głowie hełm stoŜkowy, nosił brodę i odznaczał się przeraźliwie białą skórą. Mój adwersarz rzucił się na trawę, tryskając krwią niczym jakaś potworna fontanna.

— Obacz, co on mi zrobił! — wrzasnął. Zatknąłem za pas swój sztylet, chwyciłem oburącz szablę i z niepowstrzymanym okrzykiem odciąłem mu głowę. Ta potoczyła się na dół po pochyłości trawiastego wzgórza. — Tak! Teraz nie Ŝyjesz, jesteś trupem! — ryknąłem. — Ty morderco, ty czarcie. Weź no tę swoją głowę. WłóŜ ją z powrotem na kark. Urszula zarzuciła mi ramiona na szyję, a jej piersi przywarły do moich pleców. Jej dłoń zacisnęła się na mojej, przez co ostrze szabli po chwili przegięło się ku ziemi. — Nie dotykaj go! — krzyknęła ponownie; w jej głosie dało się słyszeć groźbę. — Zabraniam ci tu podchodzić. Jakiś męŜczyzna z grupki podniósł głowę mojego wroga i trzymał ją w górze, podczas gdy pozostali przyglądali się ogarniętemu drgawkami ciału. — O nie, juŜ za późno — rzekł jeden z nich. — Nie, włóŜ ją na miejsce, wsadź mu ją z powrotem na szyję! — krzyknął inny. — Pozwól mi odejść, Urszulo — powiedziałem. — Niech umrę jak człowiek honoru. Uczyń mi tę uprzejmość, proszę — błagałem. — Uwolnij mnie, chcę umrzeć po swojemu. Zrobisz to dla mnie? — Nie. — Poczułem w uchu jej ciepły oddech. — Nie zrobię. Obezwładniała mnie swoją siłą, niezaleŜną od jedwabistej poduszki jej piersi i chłodu jej miękkich palców. Miała nade mną pełną władzę. — Idź do Godrica! — krzyknął jeden z męŜczyzn. Dwaj pozostali podnieśli wijące się i wierzgające ciało bezgłowego męŜczyzny. — Zanieście go do Godrica — powiedział ten, który trzymał głowę. — Jedynie Godric moŜe wyrokować w takiej sprawie. — Godric! — Urszula wydała z siebie Ŝałosny jęk, kojarzący się ze skowytem dzikiego zwierza lub wyciem wiatru — tak bardzo był przenikliwy, odbijając się echem od murów zamku. WyŜej od nas, na tle rozwartej szeroko łukowatej bramy zamku, a tym samym plecami do światła, stał jakiś szczupły męŜczyzna z powykręcanymi ze starości kończynami. — Przyprowadzić ich tu! — krzyknął. — Urszulo, uspokój się, bo inaczej wszystkich tutaj wystraszysz. Nagłym ruchem spróbowałem się oswobodzić, lecz Urszula tylko wzmocniła uścisk. Na szyi poczułem ukłucie jej zębów. — Urszulo, nie. Chcę być świadkiem tego, co się teraz wydarzy — szepnąłem. Czułem atoli, iŜ otaczają mnie ciemne chmury, jak gdyby powietrze zrobiło się gęstsze i otulało mnie zmysłowo dźwiękami i zapachami. Och, kocham cię, pragnę cię, tak, nie przeczę. Czułem, jak obejmuję jej ciało, leŜące pode mną na wilgotnej trawie. Ale to przecie był sen i nie istniały dzikie czerwone kwiaty, a ona przenosiła mnie w inne miejsce i tylko wsączyła we mnie słabość, swoim uczuciem wyrwała ze mnie serce. Próbowałem ją przekląć. Otaczały nas kwietne łąki. Powiedziała: „Uciekaj”, ale nie mogłem, bo nie był to wszak świat prawdziwy, jedynie fantazja, gdym tkwił w jej węŜowym uścisku, a ona ssała ustami me ciało. Francuski zamek. Chyba przeniesiono mnie na północ. Otwarłem oczy.

Wszystkie atrybuty francuskiego dworu. Nawet ta przytłumiona, spokojna muzyka przywodziła mi na myśl stare francuskie pieśni śpiewane przy wieczerzy w zamierzchłym dzieciństwie. Zbudziłem się. Siedziałem po turecku na dywanie, pochylony do przodu. Potarłem szyję, aby dojść do siebie. Macałem dokoła dłońmi, chcąc znaleźć odebraną mi broń. O mało nie straciłem równowagi i przewróciłem się do tyłu. Dobiegająca z dołu muzyka nuŜyła swoją rytmiczną powtarzalnością; zbyt wiele w tym było dudniących bębnów i ostrego, nosowego zawodzenia instrumentów dętych. Nie słyszałem Ŝadnej melodii. Uniosłem wzrok. Tak... Wszystko francuskie. Wąski, wysoki łuk drzwi wiodących na długi balkon, pod którym świętowano hałaśliwie to czy owo. Ten francuski wykwint — gobeliny przedstawiające damy w wysokich stoŜkowatych kapeluszach i śnieŜnobiałe jednoroŜce. Karykaturalny niemal obrazek z dawnych czasów, niczym ilustracje w modlitewnikach, na których poeci recytowali na siedząco nudną i męczącą Powieść o róŜy lub Powieść o Lisie. Na oknie wisiały zasłony z niebieskiego atłasu, przyozdobione liliami burbońskimi, czyli najstarszymi symbolami Francji. Nad drzwiami i oknem znajdowały się kruszące się juŜ filigranowe ornamenty. Poza tym wszystkie próchniejące tu szafy mieniły się złotą barwą na typowo francuską modłę. Odwróciłem się. Stało przede mną dwóch brodatych męŜczyzn w zakrwawionych koszulach i grubych rękawach od kolczugi. Zdjęli swoje stoŜkowe hełmy i wpatrywali się we mnie lodowato bladym wzrokiem. Światło pobłyskiwało na ich stwardniałej białej skórze. A obok stała patrząca na mnie Urszula — klejnot srebrzący się na tle cieni. Odziana była w luźną suknię o wysokiej talii, równie staromodną jak stroje tamtych męŜczyzn, jak gdyby ona takŜe przybyła tu z jakogoś nie istniejącego juŜ francuskiego królestwa. Jej śnieŜnobiałe piersi obnaŜone były prawie do samych sutków, a niŜej miała niewielki gorset z czerwono-złotego aksamitu, ozdobiony kwiecistymi wzorkami. Na krześle przy biurku siedział Pan Starszy, którego wiek odpowiadał sylwetce dostrzeŜonej wcześniej przeze mnie u wrót zamczyska. Podobnie jak inni, był blady i odznaczał się przeraźliwie białą cerą — piękną i straszną zarazem. W całej komnacie wisiały na łańcuchach tureckie lampy, których płomyczki boleśnie raziły moje zmęczone oczy, a dokoła roznosił się zapach róŜ i letnich łąk. Pan Starszy głowę miał łysą i równie brzydką jak cebulka irysa, gdy ją odwrócić i ogołocić ze wszystkich korzeni. W owej szkaradnej główce tkwiła para szarych błyszczących oczu oraz długie, wąskie, powaŜne i bezwzględne usta. — A zatem — zwrócił się do mnie miękkim głosem, unosząc jedną brew, a raczej zastępującą ją wypukłą zmarszczkę na nieskazitelnie białym czole. Jego policzki porysowane

były ukośnymi bruzdami. — Zali wiesz, Ŝeś zabił jednego z naszych? — Mam nadzieję — odparłem. Podnosząc się z posadzki, niemal straciłem równowagę. Urszula chciała mi pomóc, lecz szybko się cofnęła, jak gdyby swoim dla mnie wsparciem mogła złamać panujące tu zasady. Wyprostowałem się. Posłałem jej niechętne spojrzenie, po czym przeniosłem wzrok na Pana Starszego, który wpatrywał się we mnie z niezmąconym spokojem. — Pragniesz ujrzeć swoje dzieło? — zapytał. — W jakim to niby celu? — odpowiedziałem pytaniem. A jednak przyszło mi owo „dzieło” oglądać. Po mojej lewej stronie stał wielki stół na kozłach, na nim zaś spoczywał mój nieŜywy przeciwnik, który przyniósł mnie tutaj w swoim ogromnym worku. Tak... Rachunki zostały wyrównane. LeŜał bez ducha, odraŜająco skurczony —jakby członki jego ciała zapadły się w siebie. Do jego poszarpanej szyi przytknięto bezkrwistą głowę, w której pod otwartymi powiekami widać było zakrzepłe na ciemno oczy. Zaiste, rozkoszny widok. Wlepiłem wzrok w jego białą kościstą rękę, która zwisała ze stołu, przypominając jakieś wyschnięte Ŝyjątko morskie, wyrzucone na plaŜę i poddane działaniu bezlitosnego słońca. — Cudownie — powiedziałem. — Doprawdy cieszę się, widząc nieŜywym tego, co śmiał mnie porwać i przynieść tu wbrew mojej woli. Stokrotnie dziękuję za ten widok. — Spojrzałem na Pana Starszego. — Mój honor nie zniósłby mniejszej odpłaty. Bo mówimy tu o sprawach honorowych, nieprawdaŜ? Kogo jeszcze uprowadziliście z Santa Maddalany? Tego wariata, który zdzierał z siebie koszulę? Tego słabego noworodka? Wszystkich słabych, nie w pełni sprawnych, chorych? CóŜ oni wam dają i czym wy się im odwdzięczacie? — Zamilknij, młodzieńcze — rzekł uroczyście Pan Starszy. — Twoja odwaga przerasta wymagania kodeksu honorowego, Ŝe nie wspomnę o zdrowym rozsądku. Widzę to aŜ nazbyt wyraźnie. — Bynajmniej tak nie jest. To, coście mi uczynili, wymaga ode mnie walki aŜ do utraty tchu, walki z wami wszystkimi. — Odwróciłem się i wskazałem otwarte drzwi. Dudniąca muzyka osłabiała moje i tak bardzo juŜ nadwątlone siły. — A te hałasy z dołu? CzymŜe jesteście? Urządzacie tu krwawe samosądy? — Prawie zgadłeś — powiedział głębokim basem jeden z brodatych męŜczyzn. — Stanowimy Dwór Rubinowego Graala. Tak właśnie się określamy, chociaŜ wolimy łaciński lub francuski odpowiednik tej nazwy. — Dwór Rubinowego Graala! — powtórzyłem za nim. — Pijawki, pasoŜyty, smakosze krwi. Tym oto jesteście. A czym jest ów Rubinowy Graal? Krwią właśnie? Usiłowałem przypomnieć sobie, co czułem, kiedy Urszula ukłuła mnie zębami w szyję, nie ulegając zarazem działaniu towarzyszącego temu doznaniu czaru. Ten jednak ponownie się pojawił — owo falujące i wonne wspomnienie łąk i miękkich piersi tej kobiety. Starałem się z niego otrząsnąć. — Pijecie ludzką krew! Rubinowy Graal! Uprowadzacie ludzi i to właśnie z nimi

robicie? Pijecie ich krew? Pan Starszy spojrzał wymownie na Urszulę. — O co ty mnie prosisz, Urszulo? — zapytał. — JakŜe mógłbym podjąć taką decyzję? — AleŜ Godricu. On jest odwaŜny i silny — rzekła Urszula. — Godricu, jeŜeli ty wyrazisz zgodę, nikt juŜ się temu nie przeciwstawi. Nikt tego nie zakwestionuje. Proszę cię, błagam, Godricu. Czy kiedykolwiek prosiłam cię... — O co? — zapytałem, przenosząc wzrok z jej umęczonej twarzy na oblicze Pana Starszego. — O moje Ŝycie? O to go prosisz? Wolę juŜ umrzeć. Staruszek świetnie o tym wiedział. Nie musiałem mu nic mówić. Prawo łaski zadziałać w tym momencie nie mogło, mnie zaś pozostawało rzucić się desperacko na tego czy owego, aby dalej toczyć tę nierówną walkę. Pan Starszy wpadł w złość. Podniósł się nagle z zadziwiającą sprawnością ruchów, chwycił mnie za kołnierz i szeleszcząc swymi czerwonymi szatami, pociągnął za sobą przez łukowe drzwi aŜ do kamiennej balustrady. — Popatrz na dwór — powiedział. Pod nami znajdowała się ogromna komnata, którą widzieliśmy z okalającego ją w całości balkonu. Nie dostrzegłem bodaj jednego kamienia, gdyŜ wszystkie ściany pokryte były złotymi i ciemnoczerwonymi draperiami. Przy długim stole siedziało dostojne grono pań i panów, odzianych w ciemnoczerwone ubrania — był to kolor krwi, nie zaś wina, jakom mniemał wcześniej. Na drewnianym stole brak było choćby jednego talerza ze strawą bądź kielicha z winem. Wszyscy patrzyli wesołym wzrokiem na tancerzy, którzy pląsali na kryjących posadzkę grubych dywanach, jak gdyby rozkoszując się tą miękkością pod stopami. Liczne kręgi tańczących w rytm muzyki postaci układały się w ciągi arabesek. Widać tam było przeróŜne kostiumy — od stuprocentowo francuskich aŜ po ówczesny styl florencki. Wszędzie wirowały wesołe kółeczka z czerwonego jedwabiu lub czerwieni pokrytej kwiatami bądź innymi wzorkami, które wyglądały z daleka na gwiazdy albo półksięŜyce. Ponury ten obraz hipnotyzował wszakŜe swą soczystą czerwienią, oscylującą między demonicznością krwi a imponującym majestatem szkarłatu. Zwróciłem teŜ uwagę na rozliczne świeczniki, kandelabry i pochodnie. JakŜe łatwo byłoby podpalić te wszystkie gobeliny... Byłem ciekaw, czy mieszkańcy tego zamczyska równieŜ mogą zająć się ogniem — tak jak inne wiedźmy i heretycy. Posłyszałem urywany oddech Urszuli. — Vittorio, bądź rozsądny — szepnęła. Na dźwięk tego szeptu spojrzał na mnie męŜczyzna, który siedział na wysokim krześle w centralnej części stołu, czyli tam, gdzie w naszym zamku siadywał mój ojciec. Podobnie jak mój martwy juŜ nieprzyjaciel, osobnik ten miał blond włosy, które opadały miękko swobodnymi lokami prosto na szerokie ramiona. Twarz jego była młodzieńcza, młodsza od oblicza mego ojca, choć znacznie starsza od mojej, za to równie blada, jak twarze pozostałych rezydentów tego zamczyska. MęŜczyzna ten wlepił we mnie swoje niebieskie, przenikliwe oczy, a następnie skupił się znowu na tancerzach.

Całe to widowisko zdawało się drgać w rytm nadawany przez płomienie. Oczy zaczęły mi łzawić i raptem uzmysłowiłem sobie, iŜ postacie na gobelinach w tej sali to bynajmniej nie damy i jednoroŜce, które widziałem w poprzedniej komnacie, tylko tańczące w piekle diabły. Pod galerią, na której stałem, rozmieszczono odraŜające gargulce, a na kapitelach podpierających sufit kolumn wykuto inne demoniczne stwory, tym razem ze skrzydłami. Złe twarze wykrzywiały swe usta na wszystkich ścianach zarówno przede mną, jak i za moimi plecami. Na jednym z wiszących niŜej gobelinów nachodziły na siebie kolejne kręgi dantejskiego piekła. Spojrzałem teraz na połyskujący stół. Poczułem, jak kręci mi się w głowie. Miałem wraŜenie, Ŝe stracę przytomność. — Ona chce przyjąć cię na nasz dwór — powiedział Pan Starszy, przypierając mnie do balustrady w taki sposób, bym nie mógł się odwrócić. Mówił powoli, niskim głosem, jakby nie miał w tej sprawie własnego zdania. — Ona chce, byśmy przyjęli cię w poczet członków Dworu Rubinowego Graala w ramach nagrody za zabicie jednego z naszych. OtóŜ i jej logika. Patrzył na mnie chłodnym i zamyślonym wzrokiem. Jego dłoń ściskała mój kołnierz ot tak, ani brutalnie, ani niedbale. Na usta cisnął mi się juŜ potok przekleństw, lecz nagle zrozumiałem, Ŝe spadam. Trzymany ciągle przez Pana Starszego w mgnieniu oka zleciałem na gruby dywan, tam zaś gwałtownym szarpnięciem postawiono mnie na nogi, a tancerze rozstąpili się przed nami. Stanęliśmy przed siedzącym na wysokim krześle lordem. Tron jego, jak mogłem się wcześniej domyślić, był równieŜ na wskroś diaboliczny. Wszystko wykonano tu z wypolerowanego na czarno drzewa, którego zapach cudownie mieszał się z wonią lamp. Obrazu dopełniał miękki trzask płomieni na pochodniach. Niewidoczni dla mnie muzycy przestali grać. Po chwili jednak ujrzałem ich w małej loŜy i stwierdziłem, Ŝe oni równieŜ odznaczają się porcelanowo białą skórą i trupio kocimi oczami. Wszyscy ci szczupli, skromnie odziani męŜczyźni patrzyli teraz na mnie pełnym niepokoju wzrokiem. Ja zaś spoglądałem na lorda, który siedział dalej nieruchomo i milcząco. Stanowił okaz pięknego, dostojnego męŜczyzny; miał jasne, gęste, ufryzowane w loki włosy, starannie zaczesane do tyłu i opadające mu na ramiona. RównieŜ jego strój nie pochodził z czasów współczesnych. Była to duŜa, luźna, aksamitna koszula, bynajmniej nie rycerska. Miała obszycie z farbowanego futra, którego barwę dopasowano do makabrycznego koloru samej koszuli. Piękne rękawy wzdymały się na łokciach, po czym zwęŜały się na przedramionach i nadgarstkach. Na jego szyi wisiał ogromny łańcuch z medalionami, misternie wykutymi ze złota, z pięknie oszlifowanym rubinem na środku. Kamień ten zaś był równie czerwony, jak całe jego ubranie. PołoŜył na stole zaciśniętą pięść, która przypominała dłoń ascetycznego scholara, była

czysta i pełna gracji; drugiej ręki nie widziałem wcale. Wpatrywał się we mnie swymi niebieskimi oczami. Szybkim krokiem po grubym dywanie podeszła do nas Urszula, podtrzymując spódnicę swymi przecudnie delikatnymi dłońmi. — Florianie — powiedziała, kłaniając się lordowi za stołem. — Florianie, błagam cię o zmiłowanie dla niego. ZwaŜ na jego charakter i siłę. Uczyń to dla mnie, uszanuj moje uczucia i przyjmij go na nasz dwór. O to jedynie cię proszę. Mówiła drŜącym głosem, choć słowa dobierała nader starannie. — Przyjąć mnie na dwór? Na ten dwór? — zapytałem. Poczułem, jak twarz robi mi się gorąca. Patrzyłem to w lewo, to w prawo. Patrzyłem na ich blade policzki i ciemne usta, które swą barwą przypominały świeŜe rany. Patrzyłem na nijakie i bezbarwne rysy ich twarzy, na oczy, w których gorzał demoniczny ogień, oczy pozbawione cech ludzkich. Gdy opuściłem wzrok, ujrzałem swe własne zaciśnięte pięści, rumiane i bez wątpienia ludzkie. Nagle poczułem własny zapach, woń mego potu i kurz z drogi, który osiadł na mojej skórze — wszystko to odebrałem jako po prostu ludzkie. — Tak, stanowisz dla nas niezgorszy kąsek — odezwał się lord zza swego stołu. — To prawda, cała sala wypełniona jest twym zapachem. Na ucztowanie jest jednak za wcześnie. Posilamy się, gdy dzwony zabiją dwanaście razy. Tak to mamy w zwyczaju. Głos miał zaprawdę piękny — czysty, pełen swoistego uroku, z nieco francuskim akcentem, co juŜ samo w sobie mogło zachwycić. W jego sposobie wyraŜania się była iście francuska powściągliwość i dostojność. Uśmiechnął się do mnie łagodnie, tak jak Urszula, bez cienia litości, złośliwości czy sarkazmu. Nie widziałem juŜ otaczających go z lewa i z prawa twarzy. Wiedziałem tylko, Ŝe jest ich wiele, Ŝe byli to zarówno męŜczyźni, jak i kobiety, i Ŝe te ostatnie miały na głowach francuskie koafiury z dawnych czasów. Kątem oka dostrzegłem równieŜ kogoś ubranego jak błazen. — Urszulo — rzekł lord. — Ta sprawa wymaga długiego namysłu. — CzyŜby? — krzyknąłem. — Chcecie uczynić mnie członkiem dworu? To wcale nie wymaga namysłu. — Przestań, mój chłopcze — powiedział Lord swym miękkim, kojącym głosem. — My tu nie podlegamy śmierci, rozkładowi czy chorobom. Wijesz się, złapany na haczyk, wyłowiony prosto z morza, i nie wiesz nawet, Ŝe opuściłeś juŜ bezpieczne wody. — Panie — odrzekłem. — Nie pragnę stać się członkiem twego dworu. Oszczędź mi zatem swych uprzejmych porad. — Rozejrzałem się dokoła. — I nie rozprawiaj przy mnie o waszym ucztowaniu. Wszyscy obecni milczeli jak zaklęci, przypatrując się nam z nienaturalną, a zarazem budzącą grozę uwagą. Poczułem w sobie przypływ odrazy. A moŜe była to panika? Panika, której nie chciałem do siebie dopuścić, choćby połoŜenie me było beznadziejne, choćbym był tu zupełnie osamotniony. Siedzące przy stole postacie były tak sztywne, jakby wykonano je z porcelany. W

istocie rzeczy — ich nieruchomość stanowiła bodaj warunek podtrzymania bacznej uwagi, z jaką się nam przypatrywali. — Gdybym tylko miał tu krucyfiks — rzekłem łagodnym głosem, nie myśląc o treści wypowiedzianych słów. — Nie miałoby to dla nas Ŝadnego znaczenia — odparł rzeczowym tonem lord. — O tym wiem aŜ za dobrze. Obecna tu dama wtargnęła do mojej kaplicy, aby uwięzić mego brata i siostrę. Nie, krzyŜ nic dla was nie znaczy. Dla mnie wszakŜe miałby w tej chwili znaczenie. Powiedzcie, czy chronią mnie aniołowie? Czy zawsze jesteście widzialni? A moŜe co pewien czas wnikacie w ciemność nocy? JeŜeli zaś tak właśnie jest, czy widzicie chroniące mnie anioły? Lord uśmiechnął się. Pan Starszy, który wreszcie puścił mój kołnierz, roześmiał się cicho pod nosem. Nikt inny nie okazywał wszak jakiegokolwiek rozbawienia. Spojrzałem na Urszulę. W swej stoickiej desperacji wyglądała zaiste przecudnie. Patrzyła to na mnie, to na lorda, którego nazywała Florianem. Aliści nie była ona bardziej ludzka niŜ pozostali obecni na sali; stanowiła śmiertelną podobiznę młodej kobiety — arcyślicznej i nieskończenie powabnej, lecz — by tak rzec — od dawna juŜ wygnanej z kręgu Ŝywych. — Posłuchaj go, panie, nie bacząc na treść tych ostatnich słów — błagała. — Długi juŜ czas minął, odkąd rozbrzmiewał w tych murach nowy głos, głos, który mógłby tutaj pozostać, który mógłby stać się jednym z nas. — Tak... On chyba wierzy w te swoje anioły, a ty dalej uwaŜasz go za cud bystrości — powiedział lord wyrozumiałym tonem. — Młody Vittorio, zapewniam cię, Ŝe nie unosi się nad tobą Ŝaden niewidzialny anioł. My zaś, jak wiesz, jesteśmy zawsze widzialni, sam bowiem obserwowałeś nas w najlepszych i najgorszych chwilach. Zresztą nie, w najlepszych momentach jeszcześ nas nie widział. — Och — odparłem — doprawdy nie mogę się tego doczekać, panie, bom głęboko was wszystkich pokochał, was i wasze stylowe morderstwa. Ciekawi mnie tylko, jak Ŝeście zdeprawowali Santa Maddalanę i jak przejęliście dusze tamtejszych księŜy. — Zamilknij, bo wpadniesz w śmiertelną gorączkę — rzekł lord. — Twój zapach wręcz przepełnia me nozdrza. Mógłbym cię połknąć, moje dziecko, pociąć cię na pulsujące kawałki i rozdawać je obecnym tu, przy tym stole, aby wyssali je do sucha, póki twa krew jest gorąca i masz władzę nad powiekami... Na dźwięk tych słów przestraszyłem się, Ŝe za chwilę wpadnę w obłęd. Myślałem o moim bracie i siostrze. Myślałem o ich przeraŜających obliczach, głowach brutalnie odciętych od tułowia. Nie mogłem juŜ tego znieść. Zacisnąłem powieki, usiłując jakimś innym obrazem

wypchnąć tamten koszmar z umysłu. Przywołałem z pamięci wizję z obrazu Fra Fiłippa: Anioła Gabriela, który klęczy przed Najświętszą Panienką... Tak. Aniołowie, otulcie mnie swoimi skrzydłami! BoŜe, przyślij tu swych aniołów! — Przeklinam twój szatański dwór, ty diable o gibkim języku! — krzyknąłem. — Jak to się stało, iŜ się tutaj znalazłeś? Jak do tego doszło? — Otwarłem oczy, ale widziałem jedynie aniołów Fra Filippa, którzy zlewali się ze sobą w kalejdoskopie zapamiętanych przeze mnie obrazów. KaŜde z tych promiennie jasnych stworzeń ogrzewało mnie ciepłym, bardzo cielesnym oddechem ziemi i niebios zarazem. — Czy on poszedł do piekła?! — wrzasnąłem jeszcze głośniej. — Ten, którego skróciłem o głowę? Czy on smaŜy się w piekle? JeŜeli cisza moŜe nabrzemiewać, a nawet zapadać się w siebie, to właśnie w tej chwili owa wielka sala takową ciszą się wypełniła. Słyszałem tylko swój niespokojny oddech. Lord wszakŜe pozostawał niewzruszony. — Urszulo — powiedział. — MoŜna to wziąć pod rozwagę. — Nie! — krzyknąłem. — Nigdy! Ja z wami? Jako jeden z was? Palce Pana Starszego ściskały się ciągle na mojej szyi, pozbawiając mnie swobody ruchu. Gdybym próbował się wyrwać, niechybnie bym się ośmieszył, natomiast wzmocnienie tego uścisku oznaczałoby dla mnie śmierć. A to byłoby bodaj najlepsze. Musiałem wszakŜe dorzucić jeszcze kilka słów: — Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy. Jak śmiecie uwaŜać, Ŝe oddam wam swoją duszę za darmo? — Twoją duszę? — zapytał lord. — A czymŜe jest twoja dusza, skoro nie pragnie podgwiezdnej podróŜy poprzez stulecia zamiast tych krótkich lat Ŝywota? CzymŜe jest twoja dusza, skoro nie pragnie szukać prawdy przez wieczność zamiast przez ten marny czas zwykłego Ŝycia? Podniósł się, szeleszcząc swym odzieniem, i wtedy po raz pierwszy ujrzałem jego długą opończę, która ciągnęła się za nim jak krwistoczerwony cień. Kiedy przechylił głowę, światło nadało jego włosom złocisty pobłysk, a jego niebieskie oczy złagodniały. — Byliśmy tutaj jeszcze przed tobą, przed twą rodziną — powiedział swoim niezmiennie dostojnym i kulturalnym głosem. — Byliśmy tu setki lat przed waszym przybyciem w te góry. Byliśmy tutaj, gdy wszystkie te góry do nas właśnie naleŜały. To właśnie wy jesteście najeźdźcami... — urwał na moment. — To właśnie twoje plemię zdobywa kolejne wsie, fortece i zamki, wkraczając na nasze terytorium, do naszych lasów, przez co musimy uciekać się do podstępów i być widocznym, podczas gdy lepiej byłoby przemykać się cichaczem i nocą, jak złodziej. — Dlaczego zabiliście mego ojca, całą moją rodzinę? — zapytałem. Nie mogłem juŜ dłuŜej milczeć, a jego miękkie słowa i czarująca elokwencja nie urzekały mnie ani trochę. — Twój ojciec, dziadek oraz ojciec twojego dziadka — rzekł lord — wycięli otaczające wasz zamek drzewa. Dlatego ja teŜ muszę niekiedy przetrzebić kawałek ludzkiego

lasu. Czyniłem to i czynię w dalszym ciągu. Ojciec twój mógł był zawrzeć z nami pakt i Ŝyć dalej po staremu. Mógł złoŜyć tajemną przysięgę, w której nie obiecałby nam nic prawie. — Nie wierzysz chyba, iŜ ojciec przekazywałby wam nasze dzieci, Ŝebyście... Właśnie. Co z nimi poczynacie? Pijecie ich krew czy składacie je w ofierze szatanowi? — JuŜ wkrótce sam to zobaczysz — odparł lord. — Albo wiem ciebie równieŜ złoŜymy w ofierze. — Nie, Florianie. — Urszula wstrzymała oddech. — Błagam cię. — Pozwól, o panie, Ŝe o coś cię zapytam — powiedziałem — skoro juŜ historyczna sprawiedliwość jest dla ciebie tak bardzo istotna. JeŜeli jest to prawdziwy dwór, to dworskość wymaga, by przydzielono mi obrońcę. Moje pytanie chyba go nieco skonfundowało. Po chwili milczenia powiedział: — My stanowimy dwór, mój chłopcze, a tyś jest niczym, i świetnie o tym wiesz. Oszczędzilibyśmy twojego ojca, tak jak dajemy przeŜyć jeleniowi, który moŜe zapłodnić łanię. To wszystko. — Czy tutaj w ogóle są jacyś ludzie? — I tak by ci nie pomogli — odrzekł lord. — Nawet w dzień nie pełnią tu straŜy zwykli ludzie? — pytałem dalej. — W dzień nie mamy Ŝadnych straŜników — odparł i po raz pierwszy uśmiechnął się z lekką dumą. — Sądzisz, Ŝe są nam potrzebni? Myślisz, Ŝe w dzień nie moŜemy czuć się bezpiecznie? UwaŜasz, Ŝe są nam potrzebni ludzie? — Oczywiście. Tak uwaŜam. Jesteś zresztą niespełna rozumu, jeŜeli myślisz, Ŝe kiedykolwiek przyłączę się do twojego dworu. Za dnia nie są wam potrzebni straŜnicy? Jak to moŜliwe, skoro opodal znajduje się miasto, którego mieszkańcy wiedzą, kim jesteście, i mają świadomość, Ŝe w dzień nie moŜecie nikomu zagrozić? Jego uśmiech wyraŜał ogromną cierpliwość. — To tylko mierzwa — odrzekł cichym głosem. — Tracimy czas, rozmawiając o tłuszczy niewartej nawet pogardy. — Hmm... Nie oddajesz sprawiedliwości swoim uczuciom, oceniając ich tak surowo. Myślę, Ŝe darzysz ich jednak pewną miłością... Pan Starszy wybuchnął śmiechem. — MoŜe miłuje ich krew — mruknął pod nosem. W odległym zakątku sali ktoś zaśmiał się nerwowo, ale natychmiast umilkł. Lord odezwał się teraz w te słowa: — Urszulo, wezmę to pod rozwagę, lecz nie... — Nie, nie wyraŜam zgody! — powiedziałem stanowczo. — Choćby groziło mi wieczne potępienie, z pewnością do was nie przystanę. — Zamilknij — ostrzegł lord spokojnym głosem. — Postradaliście zmysły, jeśli sądzicie, Ŝe ludzie z Santa Maddalany nie wedrą się w dzień do tej cytadeli. Bez trudu znajdą wasze kryjówki. W całej sali dał się słyszeć półgłośny szmer. Nie słyszałem wprawdzie Ŝadnych słów, lecz miałem wraŜenie, iŜ te bladolice potwory porozumiewają się ze sobą za pośrednictwem myśli bądź spojrzeń, które wprawiają w szelest ich piękne szaty.

— Nieszczęśni z was głupcy! — orzekłem. — Pozwalacie, by o waszym istnieniu wiedział cały człowieczy świat, myśląc przy tym, iŜ Dwór Rubinowego Graala będzie trwał po wsze czasy? — ObraŜasz mnie — odparł lord. Na jego obliczu pojawił się królewsko piękny rumieniec. — Proszę cię bardzo uprzejmie: zamilknij. — ObraŜam cię, lordzie? Udzielę ci zatem pewnej rady. Zadnia nie posiadacie Ŝadnej mocy. Wiem, Ŝe tak jest. Do ataku przystępujecie nocą, wyłącznie nocą. Wszystko na to wskazuje. Pamiętam, jak wasze hordy zmykały z domu mojego ojca. Pamiętam te ostrzegawcze słowa: „Popatrz na niebo”. Zbyt długo, panie, Ŝyłeś w swym lesie. Powinieneś był pójść za przykładem mojego ojca i wysłać kilkoro uczniów do florenckich filozofów i księŜy. — Zaprzestań tych kpin, Vittorio — poprosił lord tym samym chłodnym, acz uprzejmym tonem. — Budzisz we mnie gniew, na który nie mogę sobie pozwolić. — Twój czas dobiega końca, demonie — odparłem. — Zabaw się zatem w tym starym zamku, póki jest to jeszcze moŜliwe. Urszula wydała z siebie cichy okrzyk, ale mnie nie moŜna juŜ było powstrzymać. — MoŜe i przekupiliście tych zidiociałych starców, którzy obecnie rządzą miastem — mówiłem — lecz jeśli myślicie, Ŝe ze strony potęŜnej Florencji, Wenecji i Mediolanu nic wam nie grozi, jesteście w wielkim błędzie. To nie ludzie pokroju mego ojca zagraŜają wam, panie. Niebezpieczni są dla was uczeni ze swymi księgami, a takŜe astrolodzy z uniwersytetów i alchemicy. ZagraŜa wam nowoczesność, o której nic nie wiecie i która dopadnie was w końcu jak potwora ze starych legend. To ona wywlecze was z legowiska prosto na słońce i wszystkich was skróci o głowę... — Zabić go! — krzyknęła któraś z obecnych kobiet. — Unicestwić go juŜ teraz! — wtórował jej głos jakiegoś męŜczyzny. — On nie jest zdatny być jednym z nas! — wrzeszczał ktoś inny. — Jego nawet nie warto składać w ofierze! Cała sala rozbrzmiała chóralnie wyraŜonym pragnieniem mej śmierci. — Nie! — krzyknęła Urszula, rzucając się na lorda. — Florianie, zaklinam cię. — Tortury, tortury, tortury — skandowały najpierw dwa, potem trzy, potem cztery głosy. — Panie — odezwał się prawie niedosłyszalnie Pan Starszy. — To tylko chłopiec. Połączmy go z resztą naszego stadka w zagrodzie. Za noc lub dwie nie będzie pamiętał, jak się nazywa. Będzie cichy i pokorny jak reszta. — Zabić go teraz! — krzyczeli jedni. — Skończyć z nim! — wrzeszczeli inni. Robiło się coraz głośniej. Nagle ktoś podał nową myśl: — Kołem go łamać, kołem. NuŜe... — Tak, tak, tak! Brzmiało to wszystko jak bicie w wojenny bęben...

Rozdział 7 Zagroda Osobnik, którego nazwałem Panem Starszym, a który w rzeczywistości nosił imię Godric, uciszył wszystkich głośnym okrzykiem — i to dokładnie w chwili, gdy wiele lodowato zimnych dłoni zacisnęło się na moich ramionach. Widziałem juŜ ongiś we Florencji, jak tłum rozszarpuje człowieka na strzępy. Zanadto —jak na moją ciekawość — zbliŜyłem się do tego ponurego spektaklu, który mógł się zresztą zakończyć stratowaniem mnie przez innych niechętnych owemu linczowi ludzi. Nie roiłem więc sobie Bóg wie czego, myśląc, Ŝe mnie równieŜ czeka podobny los. Pogodziłem się z nim, podobnie jak z kaŜdą inną formą śmierci, albowiem —jak sądzę — wierzyłem w słuszność swego zagniewania równie mocno, jak w pewność zbliŜającego się juŜ kresu mego Ŝywota na ziemi. Godric powstrzymał jednak te Ŝądne krwi monstra i całe to bladolice towarzystwo cofnęło się afektowanie dostojnym krokiem — z pochylonymi bądź odwróconymi na bok głowami, jakby jeszcze przed krótką chwilą wcale nie chciało splamić się krwawym samosądem. Utkwiłem wzrok w lordzie, którego oblicze tak bardzo się rozgrzało, Ŝe wydawało się niemal ludzkie; na jego chudych policzkach pulsowała krew, a kształtne usta pociemniały jak pokryta strupem rana. Jego złociste włosy pobrązowiały, w błękitnych zaś oczach pojawił się wyraz głębokiego zamyślenia. — Powiadam: umieśćmy go razem z resztą — rzekł Godric, czyli łysy Pan Starszy. W tej chwili Urszula nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Spojrzałem na nią — miała pochyloną głowę i próbowała zakryć twarz dłońmi, przez palce zaś przeciekały jej kropelki krwi, jakby jej łzy krwią właśnie były. — Nie płacz — powiedziałem, nie myśląc o tym, co mówię. — Urszulo, zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy. Wiem... Jestem niemoŜliwy. Godric odwrócił się i spojrzał na mnie, unosząc brew nad jednym okiem. Tym razem widziałem go z bliska, dzięki czemu przekonałem się, iŜ na jego łysawej głowie znajdują się jednak siwe włoski, a białe brwi swą brzydotą kojarzą się ze spróchniałymi drzazgami. Z zakładki w swojej francuskiej sukni z podwyŜszoną talią Urszula wyciągnęła bladoróŜową chusteczkę, obszytą na krawędziach wzorkami z zielonych liści i róŜowych kwiatów. Otarła nią swe cudownie czerwone łzy i spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakby usychała z tęsknoty... — Z mojego połoŜenia nie ma Ŝadnego wyjścia — zwróciłem się do niej. — Uczyniłaś juŜ wszystko, Ŝeby mnie uratować. Gdybym mógł, objąłbym cię ramieniem, aby uchronić przed tym bólem, ale to monstrum trzyma mnie w swoich kleszczach. Spomiędzy nieruchomych w tej chwili więźniów zagrody dobiegły mnie jakieś westchnienia i szepty, świadczące o duŜym wzburzeniu. Przemknąłem wzrokiem po wychudzonych, trupiobladych twarzach, których rząd unosił się nad długim stołem po obu stronach lorda. Spojrzałem równieŜ na uczesane z francuska damy, które z jednej strony

wyglądały wytwornie, z drugiej zaś groteskowo. Bez wątpienia wszystkie one były — jak reszta — demonami. Godric zachichotał. — Demony — powiedziałem — niezgorsza kolekcja! — Do zagrody z nim, panie — zwrócił się Godric do lorda. — Zaprowadźcie go do nich, a wtedy będę mógł w naszym szczupłym gronie przedstawić swoje sugestie. Zostaniesz tylko ty, panie, i Urszula, która wpadła w doprawdy przesadny smutek. — Bom jest zasmucona! — krzyknęła Urszula. — Błagam cię, Florianie, choćby tylko dlatego, Ŝe nigdy cię o nic nie prosiłam, i dobrze o tym wiesz... — To prawda, Urszulo — rzekł lord najłagodniejszym tonem, jaki dotychczas dobył się z jego ust. — Wiem o tym, mój cudny kwiatuszku. JednakŜe ten chłopiec jest krnąbrny, a jego rodzina w okresie gdy miała przewagę nad tymi z nas, którzy zapuszczali się w tamte strony na łowy, niszczyła członków naszego plemienia. Miało to miejsce nie raz i nie dwa. — Wspaniale! — krzyknąłem. — JakieŜ to chwalebne, jakieŜ niezwykłe! Zaiste, wyborna to dla mnie przysługa. Lord zdziwił się i zirytował moją reakcją na jego słowa. Urszula podeszła szybko w stronę stołu, szeleszcząc swą aksamitną suknią, i oparła się o blat. Widziałem jej włosy, zaplecione w drugie grube warkocze i przewiązane czerwonymi wstąŜkami, oraz prześliczne ramiona — szczupłe i pełne zarazem. Wszystko to wbrew mej woli ponownie mnie oczarowało. — Do zagrody, zaklinam cię, panie — błagała. — I pozwól mi mieć go dla siebie przez tyle nocy, ilu potrzeba, by moje serce się z tym pogodziło. Niech weźmie dziś udział we Mszy o Północy, niech podda się jej działaniu. Nic nie powiedziałem. Zapamiętałem tylko jej słowa. Nagle pojawiło się przy mnie dwóch gładko ogolonych męŜczyzn, którzy mieli —jak sądziłem — pomóc Godricowi w wyprowadzeniu mnie z tej sali. Zanim jeszcze zorientowałem się, co mnie czeka, zasłonięto mi oczy jakąś miękką przepaską. — Nie, ja chcę widzieć! — krzyknąłem. — Do zagrody z nim. Dobrze... Tak będzie dobrze — usłyszałem głos lorda i poczułem, jak wyprowadzają mnie z sali tak szybkim krokiem, jakby moi straŜnicy wręcz płynęli w powietrzu. Muzyka znowu zadudniła rytmicznie, ale mnie juŜ litościwie od niej izolowano. Kiedy niesiono mnie po schodach, stopy me ocierały się raz po raz o szorstkie stopnie, a trzymające mnie niedbale dłonie straŜników sprawiały mi niemały ból. — Uspokój się, proszę, Vittorio. Nie wyrywaj się juŜ. Bądź mym dzielnym Vittoriem, zamilknij. — Ale dlaczego, najdroŜsza? — spytałem. — Dlaczego to mnie obdarzyłaś uczuciem? Czy całując, musisz zawsze kłuć mnie swymi zębami? — Tak, tak, tak — powiedziała mi prosto do ucha.

Ciągnięto mnie przez jakiś korytarz. Słyszałem chór zlewających się ze sobą i raczej donośnych głosów, a takŜe wiejący na zewnątrz wiatr i zupełnie nowy rodzaj muzyki. — Co się dzieje? Dokąd idziemy? — spytałem. Usłyszałem, jak zamykają się za mną drzwi, po czym zerwano mi z oczu przepaskę. — OtóŜ i zagroda, Vittorio — rzekła mi szeptem do ucha Urszula, przyciskając swe ramię do mojego. — To tutaj trzymamy nasze ofiary do czasu, gdy będą nam potrzebne. Staliśmy na kamiennym półpiętrze, z którego kręte schody prowadziły w dół prosto na ogromny dziedziniec. Działo się tam tak duŜo, Ŝe trudno mi było ogarnąć to jednym spojrzeniem. Wiedziałem, Ŝe znajdujemy się wysoko w murach zamczyska. Kiedy uniosłem wzrok, stwierdziłem, Ŝe otaczające dziedziniec ściany wyłoŜone są białym marmurem i Ŝe widnieją w nich wąskie, spiczasto zakończone okna w starym francuskim stylu. Niebo nade mną pulsowało jasną poświatą, wzmaganą zapewne przez liczne pochodnie na dachach i obwarowaniach zamku. Nie wynikało z tego nic zgoła, moŜe poza tym, Ŝe ucieczka była niemoŜliwa, albowiem okna znajdowały się za wysoko, a marmur był zbyt gładki, aby próbować się po nim wspiąć. WyŜej dostrzegłem kilka niewielkich balkoników, umieszczonych jednak równieŜ stanowczo za wysoko. Widziałem, jak blade, odziane w czerwień demony spoglądają na mnie z tych balkonów, jak gdyby moje tu wejście okazało się dla nich wizualną atrakcją. Okrutne spojrzenia posyłały mi takŜe monstra stojące na obiegającym dziedziniec kruŜganku. „Niech ich piekło pochłonie” — pomyślałem. Najbardziej zdumiała mnie i zauroczyła jednocześnie mnogość tłoczących się na dziedzińcu istot ludzkich. Miejsce to było o wiele jaśniej oświetlone niŜ upiorny dwór, na którym właśnie wydano na mnie wyrok. Co więcej, ten prostokątny dziedziniec okazał się bez mała innym, autonomicznym światem, obsadzonym kwitnącymi drzewami oliwnymi, pomarańczami i cytrynowcami, na których porozwieszano latarnie. Kłębili się tam bez ładu i składu pijani chyba ludzie — niektórzy półnadzy, inni odziani, czasem nawet w drogie stroje. Wszyscy oni chodzili tu i tam cięŜkim krokiem, potykając się niekiedy, albo leŜeli bezwładnie na ziemi, a kaŜdy z nich był brudny, zaniedbany, wręcz spodlony. Wszędzie tam stały chatki, kojarzące się ze słomianymi domkami chłopskimi, drewniane szałasy, kamienne nisze i okolone treliaŜem ogrody. Cały ten teren poprzecinany był dziesiątkami krętych ścieŜek i tworzył rozrastający się dziko chaotyczny labirynt. Drzewa rosły w gęstych skupiskach, pomiędzy którymi — na pokrytej trawą ziemi — leŜeli wpatrzeni w gwiazdy ludzie. Miałem wraŜenie, Ŝe śpią, choć oczy mieli otwarte. Na treliaŜach pięła się winorośl, tworząc wysepki intymności w tych odgrodzonych drewnianą kratą miejscach. Dostrzegłem tam równieŜ wielkie klatki z grubymi ptakami (tak, tak — ptakami właśnie) oraz duŜe kotły podgrzewane na rozŜarzonym węglu. Z kotłów tych

dobywał się bardzo ostry zapach, kojarzący się z pikantnymi przyprawami. Kotły! Tak! Kotły z rosołem! ZauwaŜyłem, Ŝe krąŜą tu cztery demony (choć mogło być ich więcej) — chude i blade jak ich przełoŜeni i równieŜ na krwisto-czerwono odziane, lecz nie w drogie stroje, tylko w łachmany. Dwóch z nich doglądało kotła z rosołem czy jakąś inną zupą, trzeci zamiatał starą miotłą, a czwarty niósł przy biodrze małe zapłakane dziecko, którego główka chwiała się boleśnie na drobnej szyi. Widok był to zaiste groteskowy i wprawił mnie w jeszcze większy niepokój niŜ oglądany wcześniej dwór z tymi wszystkimi truposzami o arystokratycznych pretensjach i manierach. — To szczypie mnie w oczy — powiedziałem. — Ten dym znad kotłów. Czułem gorzką, ostrą i wspaniałą zarazem mieszankę soczystych aromatów, na którą składały się zapachy baraniny i wołowiny, wzbogacone o szereg egzotycznych dodatków. Wszystkie obecne tu ludzkie istoty tkwiły w tym beznadziejnym stanie. Dzieci, stare kobiety, kalecy, o których słyszałem w Santa Maddalanie, garbaci, karły, a takŜe zwaliści męŜczyźni z brodami i o rumianych obliczach. Byli tu takŜe chłopcy w moim wieku lub starsi, a wszyscy oni człapali tam i z powrotem lub spoczywali na ziemi. Spoglądali na nas niekiedy tępym wzrokiem i mrugali, jak gdyby nasza w tym miejscu obecność miała coś dla niech znaczyć, lecz nie umieli stwierdzić co. Zachwiałem się, lecz Urszula chwyciła mnie za ramię. Kiedy dym ponownie zaatakował me nozdrza, poczułem przypływ silnego głodu, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. ChociaŜ nie — było to pragnienie: chciałem wypić tę zupę, jakby przestało istnieć dla mnie poŜywienie w formie innej niŜ płynna. Raptem obydwaj chudzi lordowie, którzy nałoŜyli mi na oczy przepaskę i zaciągnęli mnie w to miejsce, odwrócili się i zeszli po schodach, głośno stukając obcasami o stopnie. Spomiędzy zbitej ciŜby na dziedzińcu rozległo się kilka gromkich okrzyków. Ludzie odwracali głowy i próbowali wydobyć swe ospałe ciała ze stanu letargicznego odrętwienia. Odziani w powłóczystą czerwień lordowie podeszli ramię w ramię do najbliŜszego z widocznych kotłów, a wtedy otumanieni śmiertelnicy zaczęli wlec się w ich stronę. Obydwa demony zachowywały się przy tym w taki sposób, jakby delektowały się wzbudzonym w ten sposób zainteresowaniem. — Co oni wyprawiają? Co teŜ oni chcą zrobić? — pytałem omdlewającym głosem. Czułem, Ŝe za chwilę upadnę. A mimo to... JakŜe słodko pachniała ta zupa! Jak bardzo pragnąłem ją wypić... — Urszulo — rzekłem, lecz nie wiedziałem jakimi słowy mam uzupełnić tę modlitwę do jej imienia. — Trzymam cię, mój najdroŜszy. To jest właśnie zagroda. Spójrz tylko, widzisz? Jak przez mgłę widziałem teraz lordów, którzy przeszli pod ciernistymi gałęziami kwitnących i obwieszonych owocami drzew. Najwyraźniej Ŝadnej z tych pogrąŜonych w letargu dusz nie potrzebna była świeŜa pomarańcza. Lordowie stanęli po dwóch stronach kotła i kaŜdy z nich wyciągnął przed siebie prawą rękę, po czym przeciął sobie nadgarstek trzymanym w lewej dłoni noŜem. Krew zaczęła

spływać obficie do kotła. Gromadzący się tam ludzie wydali z siebie słaby okrzyk radości. — Och, przeklęci. To na pewno jest krew — wyszeptałem. Upadłbym, gdyby Urszula znowu mnie nie przytrzymała. — Tę zupę przyprawiono krwią. Jeden z lordów odwrócił się, jak gdyby dym i opary znad kotła przyprawiły go o mdłości. Nie cofnął jednak ręki, z której dalej sączyła się krew. Następnie gwałtownym, nieco zniecierpliwionym ruchem chwycił za ramię jednego z chudych, bladych i wycieńczonych demonów w łachmanach. Zaciągnął do kotła tego biednego chudzielca, który pojękując Ŝałośnie, błagał swego oprawcę o litość. Po chwili przecięto mu obydwa nadgarstki i do kotła wpłynęła kolejna struga krwi, on zaś odwrócił od tego widowiska swoją kościstą twarz. — Tak... Jesteście lepsi niŜ piekielne kręgi Dantego — powiedziałem. Zabolało mnie jednak, Ŝe zwracam się do Urszuli takim tonem. Ona wszakŜe przyznała mi rację: — Owszem, to chłopi, którzy pragną zostać lordami. A jeśli będą posłuszni, moŜe i dopną swego. Przypomniałem sobie, Ŝe demony o randze zwykłych Ŝołnierzy, które sprowadziły mnie do tego zamczyska, odznaczały się manierami ordynarnych myśliwych. Tworzyła się z tego logiczna układanka, ale... Czy moja wątła ukochana, o miękkich ramionach i połyskującej łzami twarzy... Czy ona była pełnoprawną damą? — Vittorio. Tak bardzo pragnę ocalić ci Ŝycie. — Och, najdroŜsza... — odparłem. Obejmowałem ją, bo inaczej niechybnie bym upadł. Traciłem ostrość widzenia. Z głową wspartą na ramieniu Urszuli patrzyłem teraz na ludzi, którzy zbliŜali się do kotłów i zanurzali w nich kubki, po czym dmuchali na parujący płyn, aby ochłodzić go przed wypiciem. Na dziedzińcu rozległ się półgłośny, choć przeraŜający śmiech. Dobiegał chyba od strony balkonów, na których znajdowali się widzowie tego niezwykłego spektaklu. Nagle w powietrzu zawirowała czerwień, jak gdyby ktoś spuścił z góry wielką czerwoną flagę. Okazało się, Ŝe była to dama, która opadła na ziemię z dalekich wyŜyn, lądując pośród bałwochwalczo wobec niej usposobionych więźniów zagrody. Pokłonili się przed nią uniŜenie, cofnęli się nieco i zaczęli wydawać z siebie pełne grozy jęki; albowiem ona takŜe zbliŜyła się do kotła i — śmiejąc się przekornie — przecięła sobie nadgarstek, aby równieŜ jej krew spłynęła do wrzącego płynu. — Tak, moi drodzy, moje kochane ptaszki — powiedziała i spojrzała na nas. — Przyjdź tu, Urszulo, okaŜ litość naszemu wygłodzonemu światu. Bądź dziś wspaniałomyślna. JeŜeli zaś nic dawać z siebie tej nocy nie musisz, uczyń to jednak przez wzgląd na nasz nowy nabytek. Urszula wyglądała na zaŜenowaną tym widowiskiem i trzymała mnie dalej łagodnie swymi długimi palcami. Spojrzałem jej prosto w oczy.

— Jestem pijany. Odurzony samym tylko zapachem. — Moją krew przeznaczam wyłącznie dla ciebie — szepnęła. — Daj mi ją zatem, ja pragnę twej krwi. Mam coraz mniej siły, umieram — mówiłem. — BoŜe... To ty mnie do tego przywiodłaś. Nie, nie. Ja sam ponoszę za to winę. — Ćśśś... Kochanku mój najdroŜszy... Objęła mnie w pasie. TuŜ pod uchem poczułem ssanie jej czułych ust — tak jakby chciała zebrać w nich fragment mej skóry i ogrzać go językiem, aby następnie zatopić tam swe zęby. Czułem, Ŝe znowu zagłębiam się w świat fantazji i wyciągam ręce ku tej kobiecie, i biegnę z nią po łące, która tylko do nas naleŜy, na którą nikt inny nie ma wstępu. — Och, niewinna miłości — mówiła Urszula, pijąc mą krew. — Och, niewinna, niewinna miłości. W tym momencie wdarł się do mojej szyi lodowato gorący ogień, który poruszał się w moim wnętrzu niczym owad z delikatnymi czułkami. Przed nami ciągnęła się chłodna i rozległa łąka, gęsto usiana liliami. Czy ona była tam ze mną? Przez chwilę miałem wraŜenie, iŜ stoję tam sam i słyszę za plecami jej krzyk. W tym ekstatycznym śnie, w tej orzeźwiająco chłodnej wizji błękitnego nieba i kruchych kwiatów chciałem odwrócić się i do niej podejść. Aliści kątem oka dostrzegłem coś tak cudnego, iŜ całym duchem zapragnąłem pobiec w tamtą właśnie stronę. — Patrz! Tak, teraz widzisz! Głowa opadła mi do tyłu. Sen minął. Moim obolałym oczom ukazały się raz jeszcze białe marmury zamkowych ścian. Urszula ciągle mnie trzymała, wpatrując się we mnie oszołomiona, z zakrwawionymi ustami. Podniosła mnie. Czułem się bezradny jak dziecko. Kiedy znosiła mnie po schodach, nie mogłem nawet poruszyć ręką. Świat nad nami składał się teraz z drobnych postaci, które stojąc na balkonach i murach, śmiały się i wskazywały na nas swymi chudymi dłońmi. Światło ze znajdujących się za nimi pochodni sprawiało, iŜ widziałem tylko ich ciemne kontury. Krwista czerwień, czerwona krew. Czuję ją, czuję. — Co to było? Widziałaś to tam na łące? — spytałem. — Nie! — krzyknęła wystraszona. LeŜałem teraz na zastępującym mi łóŜko stogu siana, a wygłodzone demony o wyglądzie wiejskich parobków wpatrywały się we mnie tępym wzrokiem; ich oczy nabiegły krwią. Urszula zaś płakała, zakrywając twarz dłońmi. — Nie mogę go tu zostawić — powiedziała. Była daleko, bardzo daleko. Słyszałem płacz. CzyŜby ci otumanieni potępieńcy w końcu się zbuntowali? To był szloch ludzkich istot. — Ale jednak go zostawisz, podejdziesz do kotła i oddasz swoją krew. Kto to mówił? Nie wiedziałem. — Czas na mszę. — Nie weźmiecie go dzisiaj. — Dlaczego oni płaczą? — spytałem. — Posłuchaj, Urszulo, oni wszyscy płaczą. Jeden z wychudzonych chłopców utkwił we mnie wzrok. Trzymał rękę na moim

karku, a drugą dłonią przyciskał mi do ust kubek z krwistym wywarem. Nie chciałem uronić ani kropli. Piłem łapczywie, wypełniając całe usta tym płynem. — Nie dzisiaj — powiedziała Urszula. Poczułem pocałunki na czole i szyi. Ktoś próbował nas rozdzielić. Przez chwilę nie puszczała mojej ręki, ale potem ją ode mnie odciągnięto. — Spokojnie, Urszulo, zostaw go. — Śpij, najdroŜszy! — krzyknęła mi prosto do ucha. Poczułem, jak ociera się o mnie jej suknia. — Śpij, Vittorio, śpij. Nagle kubek upadł na ziemię. Byłem zupełnie otumaniony, otępiały upojeniem. Widziałem, jak płyn rozlewa się na zbitym sianie. Urszula uklękła przede mną. Miała otwarte usta — czułe, zmysłowe, czerwone. Ujęła mą twarz w swe chłodne dłonie, a z jej ust do moich zaczęła płynąć krew. — Och, najukochańsza — powiedziałem. Pragnąłem ujrzeć tamtą łąkę, daremnie. — Ja chcę na łąkę! Pozwól mi znowu zobaczyć łąkę! Miast łąki ujrzałem ponownie jej twarz, a potem jakieś przygasające światło. Znalazłem się w otulinie z ciemności i dźwięków. Nie mogłem juŜ dłuŜej walczyć. Nie mogłem wyrzec ani słowa. Nic juŜ nie pamiętałem... JednakŜe tamte słowa... No i ten płacz. Pełen Ŝałości. Taki smutny, taki bezsilny. Kiedy znowu otwarłem oczy, był juŜ poranek. Słońce raziło mnie w oczy, a w głowie czułem nieznośny ból. Jakiś męŜczyzna próbował zedrzeć ze mnie ubranie. Pijany błazen. Przewróciłem się na bok, poczułem nudności, ale zrzuciłem go z siebie na tyle gwałtownie, Ŝe to on stracił przytomność. Próbowałem się podnieść — bez skutku. Mdłości stawały się nie do zniesienia. Wszyscy dokoła mnie spali. Słońce w dalszym ciągu raziło w oczy i parzyło skórę. Zwinąłem się w kłębek, próbując ukryć w sianie. Miałem rozgrzaną głowę, a kiedy przeczesałem palcami włosy, poczułem, Ŝe są gorące. Ból pulsował mi równieŜ w uszach. — Schroń się tutaj — odezwał się głos naleŜący do jakiejś staruchy, która dawała mi znaki spod pokrytego strzechą dachu. — Tutaj jest chłodniej. — Do diabła z wami wszystkimi — odrzekłem. I zasnąłem. Odpłynąłem. Dopiero późnym popołudniem odzyskałem przytomność umysłu. Klęczałem przy jednym z kotłów i chłeptałem łapczywie wywar z podanej mi przez staruchę miseczki. — Demony — powiedziałem. — Teraz śpią. MoŜemy... MoŜemy... — I znowu ogarnęło mnie poczucie bezsilności. Chciałem odrzucić od siebie miskę, lecz dalej sączyłem gorący wywar. — To nie tylko krew. To wino, dobre wino — rzekła staruszka. — Pij, chłopcze, ból minie. Oni juŜ wkrótce cię zabiją. To nie jest takie straszne. Kiedy znowu zapadł zmierzch, wiedziałem, Ŝe tak się stanie. Przewróciłem się na drugi bok. Otworzyłem szeroko oczy, które nie bolały juŜ tak mocno jak za dnia.

Miałem świadomość, Ŝe będąc w tym katastrofalnie letargicznym stanie, straciłem cały słoneczny dzień. Było to zgodne z ich planem. LeŜałem jak nieŜywy, podczas gdy trzeba było podburzyć do buntu otaczających mnie ludzi. Dobry BoŜe, jak ja mogłem na to pozwolić... Ten smutek, ten majaczący w oddali mroczny smutek. .. I ta słodka drzemka. — Zbudź się, chłopcze. Głos demona. — Oni chcą cię dziś mieć. — A któŜ tego chce i w jakim celu? — zapytałem. Uniosłem wzrok. Pochodnie płonęły migotliwym światłem, a z góry dobiegał mnie miękki szelest liści. Poczułem ostry zapach pomarańczy. Świat cały składał się teraz z tańczących nade mną płomieni i hipnotycznych wzorków czarnych liści. Cały świat zamykał się w głodzie i pragnieniu. Woń bulgoczącego wywaru wyparła wszystkie pozostałe zapachy. Otworzyłem usta, czekając, aŜ ktoś uraczy mnie tym płynem, lecz tak się nie stało. — Dostaniesz ode mnie — rzekł głos demona. — Ale najpierw usiądź. Chcę cię trochę wyczyścić. Musisz dziś dobrze wyglądać. — Dlaczego? — spytałem. — PrzecieŜ oni wszyscy nie Ŝyją. — Kto? — Moja rodzina. — Tutaj nie ma Ŝadnej rodziny. To jest Dwór Rubinowego Graala, a ty stanowisz własność samego lorda, władcy naszego dworu. A teraz muszę cię przygotować. — Do czego? — Do mszy. Wstań — rzekł demon. Stał nade mną, oparty o miotłę. Błyszczące włosy okalały łagodnie jego twarz. — Wstań, chłopcze. Oni cię chcą. JuŜ prawie północ. — Nie, nie. Północ? Nie! — krzyknąłem. — Nie! — Nie bój się — odrzekł chłodnym i zmęczonym głosem. — To nic nie da. — Nic nie rozumiesz. Straciłem czas, leŜałem bez zmysłów, straciłem tyle godzin. Moje serce biło, lecz mózg spał. Nie boję się, ty Ŝałosny demonie! Przytrzymując mnie, obmył mi twarz. — Dobrze juŜ, dobrze. Jesteś przystojnym młodzieńcem. Takich jak ty składają tutaj w ofierze bezzwłocznie. Jesteś zbyt silny, masz piękne ciało, piękną twarz. Wystarczy tylko spojrzeć na ciebie i na zapłakaną lady Urszulę, której ciągle się śnisz. Zabrali ją... — Przecie ja teŜ miałem sen... CzyŜbym rozmawiał z tym podrzędnym demonem jak z przyjacielem? I gdzie się podziała owa przecudna pajęczyna mych fantastycznych snów — ich rozmach i świetność? — Dlaczego nie miałbyś ze mną rozmawiać? — rzucił demon. — Umrzesz w stanie ekstazy, mój przystojny paniczu. Zobaczysz rozświetlony jasno kościół i mszę, na której to ty będziesz stanowił ofiarę. — Nie, mnie śniła się łąka. — Mówiłem bardziej do siebie niŜ do niego, a raczej do mego zamroczonego umysłu, próbując go wreszcie rozbudzić. — I coś na tej łące widziałem. Nie, to nie była Urszula. Na tej łące był ktoś... Ktoś tak bardzo... Nie mogę... — Zadajesz sobie niepotrzebne cierpienie — powiedział kojącym głosem demon. — No, uporałem się wreszcie z twoimi guzikami i sprzączkami. Musiał być z ciebie przepiękny panicz. Musiał być, musiał być, musiał być... — Słyszysz? — zapytał demon. — Nic nie słyszę.

— To zegar. Za kwadrans będzie juŜ północ. ZbliŜa się czas mszy. Nie zwaŜaj na te wszystkie hałasy. To innych składają dziś w ofierze. Nie bój się. To tylko zwykły płacz.

Rozdział 8 Rekwiem, czyli msza święta ofiarna, jakiej nigdym wcześniej nie widział Czy istniała gdziekolwiek piękniejsza kaplica? Czy kiedykolwiek biały marmur został uŜyty lepiej niŜ tutaj? I jakieŜ to źródło wiecznego złota zrodziło te piękne arabeski i te wysokie okna, oświetlone od zewnątrz przez ogień, który nadawał kolorowemu szkłu wygląd drogocennych klejnotów — na podobieństwo świętych obrazków w witraŜach. Obrazki te jednak nie były święte. Stałem na galerii dla chóru, znajdującej się wysoko nad przedsionkiem kaplicy. Widziałem przed sobą wielką nawę główną, zwieńczoną ołtarzem. Za ramiona trzymali mnie znowu dostojni lordowie, wykonując swój obowiązek z większym niŜ wcześniej przekonaniem. Umysł mój rozjaśnił się nieco. Do oczu i czoła ponownie przytknięto mi jakiś wilgotny materiał, który wcześniej zanurzono chyba w wodzie pochodzącej z lodowato zimnego strumienia górskiego. Pomimo mego osłabienia, pomimo gorączki widziałem wszystko. Widziałem czerwono-złoto-niebieskie wizerunki demonów, wkomponowane w błyszczące witraŜe jak podobizny aniołów bądź świętych. Widziałem ich drwiące oblicza, ich kojarzące się z pajęczyną skrzydła, ich szponiaste dłonie. Całą szeroką nawę główną zajmowali odziani w swe rubinowe szaty członkowie dworu, zwróceni frontem do balasków, za którymi widać było wysoki ołtarz. Zamykająca prezbiterium absyda pokryta była malowidłami. Demony tańczące w piekle, kąpiące się radośnie w upragnionych płomieniach... A nad nimi: rozpostarte proporce, na których złotymi literami wypisano tak dobrze mi znane słowa świętego Augustyna o płomieniach nie będących prawdziwym ogniem, lecz znamieniem oddzielenia od Boga. Tyle Ŝe wyraz „oddzielenie” zastąpiono tu łacińskim słowem „wolność”. Łacińską formę wyrazu „wolność” wypisano wielokrotnie na fryzie, który ciągnął się pod balkonami na obydwu wysokich marmurowych ścianach kaplicy. Na mniej więcej tej samej wysokości znajdował się mój balkon, z którego — podobnie jak z pozostałych — obserwowali uroczystość inni członkowie dworu. Światło zalało wysokie sklepienie kaplicy, w której odbywało się... Właśnie — co? Wysoki ołtarz udrapowany był karmazynowym materiałem, obszytym złotą lamówką. Spoza tych licznych zasłon wyzierała jednakŜe scenka, na której jakieś białe postacie pląsały w infernalnych płomieniach. Wzrok mógł mnie wszakŜe mylić, stąd słowo „pląsały” niekoniecznie oddaje charakter tej sceny.

Dokładnie za to widziałem masywne lichtarze, umieszczone przed zastępującą krucyfiks ogromną kamienną figurą upadłego anioła Lucyfera. Cała ta zastygła w marmurze postać stała w piekielnych płomieniach — paliły się zarówno długie loki szatana, jak i wszystkie jego szaty. W uniesionych w górę rękach trzymał on symbole śmierci: w prawej miał kosę, a w lewej katowski miecz. Na widok tej figury wydałem z siebie bezgłośny okrzyk, albowiem była ona usytuowana w tym samym miejscu, w którym spodziewałem się ujrzeć ukrzyŜowanego Chrystusa. Mimo to na chwilę — osłupiały i zamroczony — moje usta złoŜyły się w uśmiech i usłyszałem, jak umysł mówi mi, Ŝe widok Boga na krzyŜu w tym miejscu byłby wcale nie mniej groteskowy. StraŜnicy wzmocnili swoje uściski. CzyŜbym się zachwiał? Spośród otaczającego mnie zbiorowiska dobył się przytłumiony dźwięk bębnów — powolny i złowieszczy, arcysmutny i piękny zarazem w swej powściągliwej prostocie. Zawtórowały mu głośno instrumenty dęte, grając przepiękną, swobodną melodię, nie zaś powtarzające się bez końca akordy, które słyszałem ubiegłej nocy. Była to posępnie modlitewna polifonia głosów tak głęboko melancholijnych, iŜ serce moje przepełniło się bezdenną Ŝałością, a do oczu napłynęły łzy. Ach, cóŜ to jest? Czym jest ta soczysta muzyka, która otacza mnie i zalewa całą nawę, niosąc się echem po atłasowych marmurach, aby powrócić w jeszcze doskonalszej formie tam, gdzie stoję — wpatrzony w odległą podobiznę Lucyfera. Wszystkie kwiaty umieszczone w złotych i srebrnych wazach u stóp tej figury były barwy czerwonej. Czerwone róŜe i goździki, czerwone irysy i inne czerwone kwiaty, których nazw nie umiałbym podać. Cały ołtarz czerwienił się na róŜne sposoby, albowiem był to jedyny pozostały Lucyferowi kolor, który mógł wyłonić się z jego potępieńczej ciemności. Posłyszałem niewyraźną, chociaŜ donośną melodię, graną na oboju, organach i dulcianie oraz brzęczącym ponad miarę puzonie. Towarzyszył temu — jak mniemam — delikatny odgłos pałeczek uderzających w napięte struny cymbałów. JuŜ sama tylko muzyka mogła mnie bez reszty pochłonąć, wypełnić całą mą duszę — te wszystkie wątki melodyczne splatające się ze sobą, nachodzące na siebie, zlewające się w jedno, a potem oddalające się kaŜdy w swoją stronę. Nie mogłem wymówić ani słowa, nie mogłem skupić się na tym, co widzę. A jednak widziałem — widziałem rząd demonicznych posągów, ciągnących się na prawo i lewo od majestatycznej figury władcy piekieł. Czy oni wszyscy pili krew? Wszyscy ci odraŜająco chudzi święci piekielni, wyrzeźbieni z lśniącego czerwono jak mahoń drewna, w swoich stylowych szatach, z półprzymkniętymi oczami i otwartymi ustami, w których jaśniały dwa białe kły. Te ostatnie wykonano chyba z kości słoniowej, aby podkreślić ich przeznaczenie. Och, była to istna katedra grozy! Próbowałem odwrócić głowę i zamknąć oczy, aliści potworność tych widoków wprawiała mnie w swoiste oczarowanie. W moim umyśle kiełkowały Ŝałośnie bezkształtne myśli, które nie mogły przedostać się do ust. Instrumenty dęte z wolna cichły, aŜ w końcu zupełnie przestały grać. Och, nie opuszczaj mnie, najsłodsza muzyko. Nie pozostawiaj mnie tu samego. W tej chwili zabrzmiał jednak chór arcysłodkich tenorów. Śpiewali jakiś łaciński tekst, którego nie mogłem do końca zrozumieć — hymn ku czci umarłych, pean na cześć

zmienności wszechrzeczy... Po chwili dołączył do nich mieszany chór sopranów, basów i barytonów, które swym polifonicznym śpiewem odpowiadały barytonom w te słowa: — Idę teraz do Pana, albowiem pozwolił On tym Tworom Ciemności odpowiedzieć na moje błagania... Skąd się wzięły te straszne słowa? I znowu rozbrzmiał gęsty chór mieszany, wtórujący śpiewowi tenorów: — Narzędzia śmierci czekają na mnie z ciepłem swych szczodrych pocałunków. Z pomocą boŜą krew moja wleje się do ich ciał. Zaznam najwyŜszej radości, a moja dusza wzniesie się poprzez ich dusze tam, gdzie niebo i piekło oddają cześć słudze wiecznego mroku. Organy w dalszym ciągu grały swą uroczystą melodię, a śpiew chóru zyskał jeszcze silniejszą wymowę, brzmiał jeszcze piękniej i uroczyściej. Przez kaplicę szły teraz dostojnym krokiem liczne postacie, które pełniły tu pewnie funkcję kapłanów. Widziałem lorda Floriana w prześwietnym czerwonym ornacie, jakby to on był w istocie biskupem Florencji. Ale... Na jego szatach krzyŜ odwrócony był do góry nogami — na cześć Władcy Potępionych — a na jego blond włosach złociła się wysadzana klejnotami korona, jak gdyby Florian był zarówno francuskim monarchą, jak i sługą Pana Ciemności. Rozbrzmiewającą ciągle muzykę zdominowały przenikliwe dźwięki instrumentów dętych, a cała procesja odbywała się w rytm tętniących gdzieś w dole przytłumionych nieco bębnów. Florian zajął miejsce przed ołtarzem, zwracając się twarzą do zgromadzonych. Obok niego stała moja delikatna Urszula z rozpuszczonymi włosami, przyodziana niczym Maria Magdalena w szkarłatny welon, który sięgał samej krawędzi jej zwęŜającej się ku dołowi sukni. Twarzą zwrócona była do mnie. Nawet z tak duŜej odległości widziałem, jak drŜą zaciśnięte palce jej dłoni. Po drugiej stronie celebransa Floriana stał łysy Pan Starszy. On równieŜ miał na sobie ornat, spod którego wystawały koronkowe rękawy. Z obydwu stron zaczęli schodzić się akolici — młode, wysokie demony o twarzach kojarzących się z rzeźbioną kością słoniową. Ubrani byli w zwykłe komŜe kapłanów, którzy mają tylko pomagać przy odprawianiu mszy. Ustawili się teraz wzdłuŜ marmurowych balasków. Ponownie rozległ się chór cudownych głosów, w którym falsety mieszały się z sopranami i tętniącymi basami. Instrumenty blaszane grały obok drewnianych, a te ostatnie naprawdę pachniały lasem. Jaki był cel tej uroczystości? CóŜ to za hymn odśpiewywały właśnie tenory i co miała znaczyć odpowiedź znajdujących się bliŜej mnie głosów, czyli te niewyraźnie brzmiące łacińskie słowa: — Panie, przybyłem do Doliny Śmierci. Panie, dotarłem do kresu swego smutku. Panie, dzięki Tobie oddaję Ŝycie tym, którzy na próŜno bytowaliby w piekle, gdyby nie Twoje przenajświętsze plany. W duszy mej zawrzało. Z jednej strony rwałem się do buntu, z drugiej wszakŜe nie mogłem oderwać wzroku od toczącej się na dole uroczystości. W tej chwili dostrzegłem po

raz pierwszy posąŜki demonów z wystającymi kłami, które stały na postumentach wzniesionych pomiędzy wąskimi oknami. Sponad świeczek unosił się złotawy dym. Muzyka znowu ustała, tenory zaś wyrzuciły z siebie słowa: — Niechaj wniosą tutaj chrzcielnicę, aby obmyci zostali ci, których składamy dzisiaj w ofierze. Tak teŜ się stało. Młode demony przebrane za akolitów wystąpiły, dzierŜąc w swoich nadludzko silnych dłoniach wspaniałe baptysterium, wykute z pochodzącego z Carrary róŜowego marmuru. Ustawili je mniej więcej trzy metry przed balaskami. — To okropne, ale tak piękne — szepnąłem. — Zamilknij, chłopcze — rzekł mój straŜnik. — Patrz uwaŜnie, albowiem tego, co tu teraz oglądasz, nie ujrzysz juŜ nigdy, ani w niebie, ani na ziemi. A jeśli udasz się do Boga bez ostatniej spowiedzi, zawsze juŜ będziesz płonął w wiekuistej ciemności. Jego słowa brzmiały tak, jakby mój demon naprawdę w nie wierzył. — Nie moŜecie potępić mej duszy — wyszeptałem, próbując przetrzeć oczy, aby nie oddawać się juŜ z taką lubością osłabieniu, które nie pozwalało mi wyrwać się z uścisku ich dłoni. — śegnaj, Urszulo — szepnąłem, składając usta do pocałunku. W tej cudownej chwili zetknięcia się naszych spojrzeń, najwyraźniej nie dostrzeŜonej przez resztę zgromadzonych, Urszula pokręciła głową, zaprzeczając dyskretnie mojemu gestowi. Nikt nas nie zauwaŜył, gdyŜ wszystkie oczy zwrócone były na inny spektakl, znacznie bardziej tragiczny od naszych powściągliwych rytuałów we dwoje. W nawie bocznej pojawili się akolici w czerwonych koszulach z koronkowymi rękawami wykończonymi czerwono-złotą lamówką. Eskortowali oni nieszczęsnych ludzi z zagrody: powłóczące nogami staruszki, pijanych męŜczyzn, nastoletnich chłopców, małe dzieci... Wszyscy oni trzymali się kurczowo demonów, którzy wiedli ich przecie na pewną śmierć. Wyglądali jak Ŝałosne ofiary jakiegoś procesu z dawnych czasów, kiedy to potomstwo skazańców musiało przypatrywać się egzekucji. — Przeklinam was wszystkich. BoŜe, niech zapanują tu Twe sprawiedliwe sądy — szeptałem. — BoŜe, zapłacz nad nami. Chryste, uroń łzy nad naszym losem. Kręciło mi się w głowie. Miałem wraŜenie, Ŝe znowu zapadam w sen. Moim oczom ukazała się jasnozielona, bezkresna If łąka i raz jeszcze ujrzałem odbiegającą ode mnie po trawie i liliach młodą i Ŝywą Urszulę, i raz jeszcze zjawiła się inna znana mi postać... — Tak, widzę cię! — krzyknąłem do niej w znikającym juŜ śnie. Ledwiem jednak zdąŜył ją dostrzec, przylgnąć doń wzrokiem, jej juŜ nie było. Rozpłynęła się wraz z samym jej postrzeŜeniem, a z pamięci zniknęła jej cudowna twarz, jej figura i przesłanie, jakie mi niosła — czyste i wyraziste przesłanie. ZauwaŜyłem, Ŝe lord Florian patrzy na mnie z dołu, zagniewany i milczący. Trzymające mnie dłonie jeszcze głębiej wbiły się w moje ciało. — Zamilknij — rzekli niemal jednocześnie obydwaj straŜnicy. Przecudna muzyka przechodziła w coraz to wyŜsze rejestry, jak gdyby pnące się w górę soprany i pulsujące podmuchy instrumentów dętych pragnęły mnie uspokoić, koncentrując się zarazem na obrządku tego nie świętego bynajmniej chrztu, który właśnie się

rozpoczynał. Pierwszą ofiarą okazała się przygarbiona i koścista staruszka. Rozdziano ją z nędznych łachmanów, obmyto wodą z chrzcielnicy i podprowadzono pod balaski. JakŜe Ŝałosne sprawiała wraŜenie — taka krucha, pozbawiona opieki krewnych, opuszczona przez strzegące ją anioły! Ach, i te rozebrane dzieci! Ich drobne nóŜki i pośladki, ich kościste ramiona i łopatki, z których — jak teraz myślałem — mogły kiedyś wyrosnąć anielskie skrzydełka. Obmyto je i ustawiono przed marmurową balustradą, gdzie trzęsły się z zimna i strachu. Wszystko to stało się bardzo szybko. — Przeklęte zwierzęta! Bo nimi właśnie jesteście, nie zaś bezcielesnymi demonami! — mamrotałem, wyrywając się z uścisku moich obmierzłych straŜników, tych marnych pachołków. — Tak, i jesteście tylko tchórzliwymi pachołkami, które jedynie pełnią i posługi na tym festiwalu zła. Muzyka zagłuszała moją modlitwę, którą odmawiałem jednak w najtajniejszej głębi swojego serca: — BoŜe mój, ześlij tu swoje anioły. Przyślij swe gniewne anioły i daj im ognisty miecz. BoŜe, nie pozwól na to, nie pozwól. Przy balaskach stał juŜ cały rząd nagich i drŜących ofiar, które odcinały się swą ciemną, ludzką karnacją od błyszczącego marmuru i bladych kapłanów. Migotliwy blask świec padał na ogromny posąg Lucyfera z pajęczynowatymi skrzydłami. To on przewodniczył tej ceremonii. Lord Florian ujął w dłonie pierwszą z ofiar i pochyliwszy się, zaczął pić krew. Bębny dudniły jak oszalałe, a głosy ludzkie zlewały się ze sobą i wznosiły ku niebu. Pod tymi białymi kolumnami i wysokim sklepieniem nie było jednak Ŝadnego nieba. Tutaj istniała tylko śmierć. Członkowie dworu uformowali dwie kolejki, które z wolna przesuwały się w stronę prezbiterium, gdzie kaŜdy mógł uraczyć się jedną z bezradnie stojących tam ofiar. Lord Florian lub któraś z dam wybierali tego czy owego człowieka, który przechodził potem przez ręce kolejnych demonów. Był to zaiste obrządek barbarzyński, haniebny i odraŜający. Jedynie Urszula stała nieruchomo. ZłoŜeni w ofierze umierali; paru z nich juŜ wyzionęło ducha. śaden z nich wszakŜe nie upadł na posadzkę kaplicy, albowiem niŜsze rangą demony natychmiast chwytały te wycieńczone ciała, które zaraz potem usuwano z miejsca ich kaźni. Inne ofiary ciągle obmywano, jeszcze inne podprowadzano pod balaski — i tak toczył się ten okropny spektakl. Lord Florian napił się krwi kolejnego z połoŜonych przed nim dzieci. Czyniąc to, ujmował swymi chudymi palcami małą szyjkę, po czym przykładał ją do ust. Wymawiał przy tym po łacinie jakieś niedosłyszalne dla mnie słowa. Nasyceni juŜ członkowie dworu opuszczali z wolna to makabryczne prezbiterium, aby przejść nawą boczną tam, gdzie stali poprzednio. Ich blade wcześniej twarze zaczerwieniły się od krwi, a mój przytępiony zmysł wzroku i zauroczenie przecudną muzyką sprawiły, Ŝe dostrzegałem w nich teraz coś

ludzkiego, jakby na moment przedzierzgnęli się w zwyczajną ludzką postać. — Tak, mój mały ksiąŜę — rzekł Florian, którego stanowczy głos przeleciał łukiem do moich uszu, pokonując całą dzielącą nas odległość. — Na moment stajemy się prawdziwymi ludźmi. Posileni krwią Ŝywych istot, ponownie wcielamy się w ludzi. Dobrześ to pojął. — AleŜ lordzie — wyszeptałem półŜywy z wyczerpania. — Ja nigdy wam tego nie wybaczę. Przez chwilę panowała głucha cisza. A potem znowu zagrzmiały tenory: — Czas juŜ, czas. A północ jeszcze nam nie wybiła. Trzymające mocno dłonie przepchnęły mnie gdzieś w bok. Z galerii dla chóru zostałem zniesiony błyskawicznie po krętych marmurowych schodach. Kiedy doszedłem do siebie, ciągle podtrzymywany przez moich straŜników, stwierdziłem, Ŝe stoję w nawie głównej i widzę baptysterium, przy którym nie ma jednak Ŝadnych ofiar. ZauwaŜyłem, Ŝe w kaplicy pojawił się wielki krzyŜ, umieszczony obok ołtarza do góry nogami i przechylony w stronę ba-lasków. Lord Florian podniósł rękę, w której trzymał pięć ogromnych gwoździ, i ruchem głowy nakazał, abym do niego podszedł. KrzyŜ był przymocowany do posadzki kaplicy w taki sposób, jakby często go tutaj umieszczano. Wykonano go z twardego, masywnego, gładko wypolerowanego drewna, na którym widniały wszakŜe ślady po gwoździach i plamy po krwi. Podstawę krzyŜa przymocowano do marmurowych balasków, przez co przyszły ukrzyŜowany znalazłby się mniej więcej metr nad podsadzką i widzieliby go wszyscy wierni. — TeŜ mi wierni! Swołocz i plugastwo! — roześmiałem się głośno. Dziękowałem Bogu i wszystkim Jego aniołom za to, Ŝe moi rodzice przebywali juŜ w niebiesiech i oszczędzony im był widok tej ordynarnej profanacji. Obok mnie stał teraz Godric, który w wyciągniętych przed siebie dłoniach trzymał dwa złote kielichy. Znałem ich przeznaczenie. Spłynie do nich moja krew, gdy zacznie się sączyć z zadanych przez gwoździe ran. Godric skłonił głowę. Zaciągnięto mnie w stronę ołtarza. Za quasi-biskupią sylwetką Floriana wznosił się posąg Lucyfera. Otaczający mnie członkowie dworu odwracali się, gdym tak przemieszczał się w stronę prezbiterium, lecz ani na moment nie odrywali oczu od swego pana. Przy chrzcielnicy obmyto mi twarz, choć wykręcałem głowę, aby opryskać wodą myjących mnie akolitów. Oni zaś najwyraźniej się mnie bali. Gdy z pewnym wahaniem sięgnęli po mój pasek, rozległ się głos samego lorda: — Rozebrać go. Florian ponownie uniósł gwoździe. — Dobrze je widzę, tchórzliwy lordzie — powiedziałem. — UkrzyŜować takiego chłopca to pestka. Zbaw swą duszę, zaklinam cię, uczyń to, a cały twój dwór wpadnie w osłupienie. Muzyka znowu przybrała na sile. I raz jeszcze przypomniał o sobie chór, wtórujący

hymnowi tenorów. Nie mogłem juŜ z siebie dobyć ani słowa. Pozostały jedynie błyski świec i świadomość, Ŝe za moment zostanę rozebrany i Ŝe rozegra się tutaj istny horror. UkrzyŜowanie na odwróconym krzyŜu — akt, którego doświadczył święty Piotr, lecz który nie przestał tym samym symbolizować szatana. Zupełnie nagle drŜące dłonie akolitów cofnęły się z mego ciała. Instrumenty dęte gdzieś w górze grały swą najpiękniejszą i jakŜe smutną melodię. Tymczasem tenory nieskazitelnie czystym głosem wyśpiewały następujące pytanie: — Zali nie moŜna go ocalić? Zali nie moŜna go oswobodzić? Po chwili odezwał się unisono chór: — Zali nie moŜna wyzwolić go z władzy szatana? Urszula zrobiła kilka kroków do przodu. Zdjęła z głowy swój sięgający ziemi czerwony welon i odrzuciła go w taki sposób, Ŝe opadł na posadzkę jak chmurka czerwonego dymu. Obok niej pojawił się jeden z akolitów, który dzierŜył w dłoniach moją szablę i sztylety. Po raz kolejny zabrzmiała modlitwa tenorów: — Oszalała dusza uzyskuje swobodę, aby świadczyć o potędze szatana jedynie tym, co najbardziej są wytrwali. Chór wręcz wybuchnął nową melodią, która miała zapewne potwierdzić te słowa. — CóŜ to? Nie mam umrzeć? — spytałem. Próbowałem dojrzeć oblicze lorda, w którego dłoniach spoczywał mój los. Zasłonił mi go jednak Godric, który otworzył kolanem drzwiczki w marmurowych balaskach i zbliŜywszy się do mnie, przytknął mi do ust jeden ze złotych kielichów. — Pij i zapomnij, Vittorio. W przeciwnym razie postradamy jej serce, jej duszę. — Wobec tego postradać ją musicie! — Nie! — krzyknęła Urszula. — Nie. Wyrwała trzy gwoździe z lewej dłoni Floriana i rzuciła je na posadzkę. Śpiew wznosił się coraz wyŜej, jakby próbował przebić się przez sklepienie. Nie słyszałem nawet, jak gwoździe uderzają w marmur. Chór śpiewał teraz radośnie, wręcz triumfalnie. śałobne tony ucichły. — Nie! Jeśli tak mam ocalić jej duszę, to ukrzyŜujcie mnie, ukrzyŜujcie! Do ust ponownie przyciśnięto mi złoty kielich. Urszula rozwarła dłonią me zaciśnięte szczęki i zawartość kielicha zaczęła sączyć się do mojego gardła. Ujrzałem swą własną szablę, która mym zamykającym się oczom jawiła się jako krzyŜ. W kaplicy rozległ się drwiący śmiech, który zlał się po chwili z magicznym pięknem chóralnego śpiewu. Wokół mnie zawirował czerwony welon Urszuli. Widziałem, jak wznosi się przede mną i opada, otulając mnie niczym jakiś czarodziejski deszcz, miękki i pachnący jak ona... — Chodź ze mną, Urszulo — szepnąłem. Były to moje ostatnie słowa. — Wygnać go, wygnać... — śpiewał coraz donośniej chór. — Wygnać... — zawtórowała mu reszta dworu. — Wygnać... Oczy moje zamknęły się w chwili, gdy czerwona woalka zakryła mi twarz. Wydany werdykt ponownie potwierdził wspierany przez instrumenty chór:

— Wybaczono mu! Wygnać go! — Wygnany i skazany na szaleństwo przez wszystkie twe dni — szepnął mi do ucha Godric. — A przecieŜ mogłeś być jednym z nas. — Tak, jednym z nas — dopowiedział spokojnym szeptem Florian. — Ty głupcze — rzekł Godric. — Mogłeś być nieśmiertelny. — Jednym z nas juŜ na zawsze, nieśmiertelnym, niezniszczalnym, władającym stąd w pełni chwały. — Nieśmiertelność lub śmierć — mówił Goric. — Iście królewski wybór, a tak będziesz błąkać się jak głupiec po świecie, który okaŜe ci tylko pogardę. — Tak. Głupi i pogardzany —jakiś dziecięcy głosik szepnął mi przy samym uchu. A potem kolejny: — Głupi i pogardzany. — Głupi i pogardzany — powiedział teŜ Florian. Aliści chór dalej wznosił swe pienia, pozbawiając te słowa zawartego w nich jadu. Ten ekstatyczny hymn zalewał swą siłą mój pogrąŜony w półdrzemce umysł. — Głupiec, który błąka się po świecie, przez świat ten wzgardzony — rzekł Godric. Niewidzący, z miękkim materiałem woalki na oczach, odurzony przez wlany mi do gardła płyn — jakŜe miałem im odpowiedzieć? Chyba uśmiechnąłem się tylko. Słowa ich zbyt dokładnie zlewały się z harmonijnym śpiewem chóru, lecz głupcy ci o tym nie wiedzieli. — A mogłeś zostać naszym młodym księciem. — Czy był to głos Floriana? Chłodnego, beznamiętnego Floriana? — Mogliśmy pokochać cię równie mocno, jak pokochała cię Urszula. — Mogłeś zostać młodym księciem — dopowiedział Godric — który po wsze czasy rządziłby tutaj wraz z nami. — A tak staniesz się błaznem dla alchemików i zgrzybiałych starowinek — rzekł smutnym i uroczystym głosem Florian. — Tak — dodał dziecięcy głosik. — Tylko głupiec moŜe się z nami rozstać. A ja słyszałem, jak cudne hymny nadają tym słowom słodycz ciepłego kontrapunktu. Przez jedwab welonu poczułem na sobie pocałunek Urszuli. Chyba go poczułem. Teraz tak mniemam. Pamiętam równieŜ — choć mogę się mylić — iŜ rzekła do mnie najczulszym kobiecym szeptem: „Kochany”. Słowem tym Ŝegnała się ze mną, choć czułem takŜe satysfakcję z odniesionego zwycięstwa. Zapadałem w najmocniejszy, najlitościwszy ze snów, jakie tylko moŜemy dostać od Boga. Tonąłem. Jedynie muzyka podtrzymywała resztki czucia w mym ciele; to dzięki niej mogłem jeszcze oddychać, albowiem pozostałe zmysły przestały juŜ funkcjonować.

Rozdział 9 Aniele BoŜy, StróŜu mój... Padał ulewny deszcz. Nie, ten deszcz ustał. JednakŜe otaczający mnie męŜczyźni ciągle mnie nie rozumieli. Znajdowaliśmy się w pobliŜu pracowni Fra Filippa. Znałem tę ulicę. Rok temu byłem tutaj z ojcem. — Mów wolniej. Twoje słowa nie mają sensu.

— Posłuchaj — rzekł inny. — Pragniemy ci pomóc. Jak nazywa się twój ojciec? Wymów jego nazwisko powoli. Kręcili głowami. Miałem wraŜenie, Ŝe wypowiadam się zrozumiale, wszak sam to słyszałem: Lorenzo di Raniari, a jam jest syn jego, Vittorio di Raniari. Dlaczego oni nie rozumieli? Czułem jednak, iŜ usta moje nabrzmiały. Wiedziałem teŜ, Ŝe kleję się od brudu. — Zabierzcie mnie do pracowni Fra Filippa. Tam mnie znają — powiedziałem. Mój ukochany malarz, mój wielki, targany pasjami malarz... On sam mnie nie rozpozna, lecz mogę chyba liczyć na jego pomocników, którzy widzieli mój płacz, kiedym onegdaj oglądał jego obrazy. Ludzie ci bez wątpienia zaprowadzą mnie potem na Via del Largo, do domu Cosima. — Fi...? Fi...? — przedrzeźniali bez złośliwości moje nieporadne próby mówienia. Poszliśmy w stronę warsztatu Filippa. Zachwiałem się i omal nie upadłem. Na prawym ramieniu miałem cięŜkie torby, a przy pasie brzęczała ma szabla. Wysokie mury Florencji zwierały się wokół mnie i z trudem utrzymywałem równowagę. — Cosimo! — krzyknąłem najgłośniej, jak tylko mogłem. — Nie moŜemy zaprowadzić cię do Cosima w takim stanie. Cosimo cię nie przyjmie. — Och, rozumiecie. Usłyszeliście wreszcie moje słowa. Człowiek ten jednak ponownie nadstawił ucha — widać znowu mnie nie rozumiał. Był to poczciwy kupiec, którego zielone ubranie przemokło do suchej nitki, bez wątpienia przeze mnie właśnie. To prawda: nie mogłem wejść do pałacu Cosima mokry od deszczu. A przecieŜ oni znaleźli mnie, gdy leŜałem na środku Piazza delia Signoria pośród lejącej się z nieba wody. — Rozjaśnia się. Wraca słońce. Ujrzałem przed sobą wejście do warsztatu Fra Filippa. Otwierano tam właśnie okiennice, które zamknięto na czas ulewy. Kamienne ulice powoli juŜ wysychały, a ludzie wychodzili z domów. — Ci ludzie, tam daleko! — krzyknąłem. — Co? Co powiedziałeś? Wzruszyli ramionami, lecz w dalszym ciągu mi pomagali. Jakiś staruszek chwycił mnie za łokieć. — Powinniśmy zabrać go do klasztoru św. Marka. Niech zajmą się nim zakonnicy. — Nie, nie, nie. Muszę rozmawiać z Cosimem! — krzyknąłem. Znowu wzruszyli ramionami. ZauwaŜyłem kręcenie głową. Zatrzymałem się raptownie, zachwiałem, lecz odzyskałem równowagę, chwytając się ręki któregoś z młodszych męŜczyzn. Utkwiłem wzrok w majaczącym przede mną w oddali warsztacie mistrza. Ulica była w tym miejscu raczej wąska, lecz na tyle szeroka, Ŝe konie nie tratowały przechodniów, a kamienne fasady prawie zupełnie zasłaniały szare w tej chwili niebo. Miałem wraŜenie, Ŝe kobieta z jednego z otwartych okien moŜe po prostu wyciągnąć rękę i dotknąć ściany przeciwległego budynku. Ale przed samym warsztatem... Znowu ich zobaczyłem. Byli tam obydwaj. — Patrzcie — powtórzyłem. — Widzicie ich?

Moi towarzysze nic jednak nie widzieli. BoŜe... PrzecieŜ te dwie postacie przed warsztatem były tak wyraźne, jak gdyby podświetlono od wewnątrz ich błyszczącą skórę i luźno przewiązane szaty. PrzełoŜyłem torby na lewe ramię i dotknąłem dłonią szabli. Stałem prosto, lecz moje oczy otwarły się szeroko, ślepo wpatrzone w ten niezwykły widok. Widziałem otóŜ dwóch spierających się ze sobą aniołów, których skrzydła poruszały się delikatnie w rytm wypowiadanych słów i zgodnie z dynamiką gestów. Aniołowie nie zwracali najmniejszej uwagi na mijających ich ludzi, ci zaś po prostu ich nie widzieli. Kłócili się zatem — dwaj aniołowie o jasnych włosach; aniołowie, których znałem; których znałem z obrazów Fra Filippa. Słyszałem teraz ich głosy. Jeden z nich miał lokowate włosy i głowę przyozdobioną wianuszkiem z drobnych kwiatów. Pod jego karmazynową opończą widać było jasnobłękitną tunikę, obszytą złotą nitką. Drugi z aniołów — równie dobrze mi znany jak pierwszy — miał odkrytą głowę i krótsze włosy. Pamiętałem dobrze jego złocący się kołnierz, wzorki na opończy i ozdoby na nadgarstkach. Przede wszystkim znałem jednak te twarze, te niewinne, zaróŜowione twarze, te pogodne, zwęŜone nieco oczy. Światło stawało się coraz słabsze w tej ciągle ponurej i burzowej aurze, choć gdzieś za szarym niebem wyczuwało się jasno płonące słońce. Oczy zaczęły mi łzawić. — Spójrzcie na ich skrzydła — szepnąłem. Nikt poza mną ich nie widział. — Poznaję te skrzydła. Znam kaŜdego z tych aniołów. Patrzcie. Ten z jasnymi włosami, z lokami, które spływają mu z głowy... On jest ze Zwiastowania. A te skrzydła, jak u pawia, cudownie niebieskie... A pióra tego drugiego złocą się na koniuszkach... Anioł z wiankiem kwiatów na głowie gestykulował energicznie, zwrócony do swego rozmówcy. U istoty śmiertelnej owe gesty, jak i cała postura oznaczałyby wzburzenie, lecz anioł ten chciał tylko przejrzyściej wyłoŜyć swe racje. Ruszyłem powoli przed siebie, oswobadzając się z uścisku moich jakŜe pomocnych towarzyszy. Oni wszak nie widzieli tego co ja. A cóŜ oni mogli myśleć na temat przedmiotu moich postrzeŜeń? Widzieli jedynie warsztat Fra Filippa, a w nim cieniste kontury pomocników mistrza i kiepsko widoczne fragmenty płócien. Drugi z aniołów pokręcił głową, zasmucony. — Ja na to nie pójdę — powiedział pięknym, melodyjnym głosem. — Tak daleko posunąć się nie moŜemy. Myślisz, Ŝe nie przyprawia mnie to o płacz? — Co takiego?! — krzyknąłem. — A cóŜ przyprawia cię o płacz? Aniołowie odwrócili się i utkwili we mnie spojrzenia. Równocześnie stulili swoje ciemne, wielobarwne skrzydła, jakby chcieli w ten sposób zniknąć, lecz ja dalej wyraźnie ich widziałem, rozpoznawałem. Patrzyli na mnie zdziwionym wzrokiem. CzyŜby zdumiała ich moja tutaj obecność? — Gabriel! — krzyknąłem i wskazałem na nich palcem. — Znam was. Znam was ze Zwiastowania. Obydwaj jesteście Gabrielami. Znam te obrazy, widziałem was. Gabrielu i

Gabrielu, jak to jest moŜliwe? — On nas widzi — odezwał się anioł, który wcześniej mocno gestykulował. Mówił głosem słabym i przytłumionym, lecz doskonale dla mnie słyszalnym. — On nas słyszy — dodał, a wyraz zdumienia na jego obliczu jedynie przybrał na sile. Sprawiał wraŜenie istoty nieskończenie wręcz niewinnej i cierpliwej, choć nieco zatroskanej zarazem. — A cóŜ ty, chłopcze, na litość boską, wygadujesz? — zapytał stojący przy mnie staruszek. — NuŜe, weź się w garść. Masz w tych torbach niemałą fortunę. Na twych dłoniach jest wiele pierścieni. MówŜe rozsądnie. Zaprowadzę cię do twojej rodziny, ale wpierw powiedz mi, gdzie jej szukać. Uśmiechnąłem się. Kiwnąłem głową, lecz przez cały czas patrzyłem na nieco wystraszonych i zdumionych aniołów. Mieli niemal półprzeźroczyste szaty, jak gdyby materiał, z którego je wykonano, nie pochodził z naturalnego źródła, podobnie zresztą jak ich skóra. Wyglądali na stworzenia eteryczne, ulotne, utkane z samego światła. Istoty powietrzem będące, co składają się z obecności swej i swych czynów — czyŜ nie tymi słowami opisywał je św. Tomasz w Summie teologii, czyli w dziele, na którym uczyłem się łaciny? Och, jakŜe pięknie aniołowie ci wyglądali, jak bardzo odróŜniali się od otoczenia. Stali nieruchomo na ulicy, milczący, zamyśleni i wpatrzeni we mnie z ciekawością i troską swymi szeroko otwartymi oczami. W tej chwili anioł z wiankiem kwiatów na głowie, w błękitnej tunice — ten, który tak bardzo mnie zachwycił, gdyśmy wraz z ojcem ujrzeli go na Zwiastowaniu — w tej oto chwili anioł ten ruszył w moją stronę. ZbliŜając się, rósł w moich oczach, robił się wyŜszy i nieco większy niŜ zwykli ludzie. W swoich bezgłośnie szeleszczących eleganckich szatach wyglądał na absolutną emanację miłości, na niematerialną i wcieloną zarazem ekspresję boskiej woli tworzenia. Pokręcił głową i uśmiechnął się. — Nie, to tyś jest najdoskonalszym z boskich stworzeń — powiedział niskim głosem, który przebił się dyskretnie przez do chodzące do mnie odgłosy rozmów. Szedł krokiem typowym dla śmiertelników, stawiając swe czyste, bose stopy na brudnej i mokrej nawierzchni tej florenckiej ulicy. Nie zwaŜając na towarzyszących mi ludzi, którzy zresztą go nie widzieli, zatrzymał się przy mnie, rozpostarł skrzydła i znowu je złoŜył. Dostrzegłem jedynie fragment upierzone-go kośćca tych skrzydeł nad jego plecami, przygarbionymi jak u młodego chłopaka. Miał czystą, błyszczącą twarz, mieniącą się wszystkimi barwami, jakie nadał mu Fra Filippo. A kiedy się uśmiechnął, ciało me gwałtownie zadrŜało od przypływu niczym nie zmąconej radości. — Czy to jest właśnie szaleństwo, archaniele? — zapytałem. — Czy w ten sposób spełnia się ich klątwa? Jąkam się, mam przywidzenia i ściągnę na siebie pogardę kształconych męŜów? — mówiąc to, roześmiałem się głośno. Wystraszyłem tym jegomościów, którzy próbowali mi pomóc. Byli zupełnie skonfundowani.

— Co takiego? MoŜesz powtórzyć? W tej wszakŜe chwili naszło mnie pewne wspomnienie, rozjaśniając mą duszę, serce i umysł przenikliwie jasnym promieniem, jak gdyby słońce wdarło się nagle do ponurej i mrocznej celi. — To ciebie właśnie widziałem na tamtej łące; to ciebie widziałem, gdy ona piła mą krew. Spokojny ten anioł spojrzał mi prosto w oczy. Widziałem jego idealne blond loki, jego gładkie, nieruchome policzki. — Gabrielu, archaniele — powiedziałem pełnym szacunku głosem. Do moich oczu napłynęły łzy, choć płacząc, czułem się tak, jakbym śpiewał. — Mój chłopcze, mój biedny chłopcze — powiedział stary kupiec. — Nie stoi przed tobą Ŝaden anioł. Posłuchaj nas, proszę. — Nie widzą nas — powiedział anioł i znowu uśmiechnął się z uroczą swobodą. W jego wpatrzonych we mnie oczach dostrzegłem odbicie jaśniejącego juŜ nieba. Miałem wraŜenie, Ŝe z kaŜdą chwilą jego spojrzenie coraz silniej przenika w głąb mnie. — Wiem — odrzekłem. — Oni nie wiedzą. — Aleja nie jestem Gabrielem. Nie wolno ci zwracać się do mnie w ten sposób — powiedział uprzejmym i kojącym tonem. — Drogi młodzieńcze, daleko mi do archanioła Gabriela. Jestem Seteus, anioł stróŜ, nic więcej. Okazywał mi taką wielką cierpliwość, mnie, moim łzom oraz stojącym przy nas ślepym i zatroskanym śmiertelnikom. Był tak blisko, Ŝe mógłbym go dotknąć, lecz nie śmiałem tego uczynić. — Jesteś moim aniołem stróŜem? — spytałem. — Nie — odparł anioł. — Nie jestem jednym ze strzegących cię aniołów. Sam musisz ich odnaleźć. Ujrzałeś właśnie aniołów opiekujących się innym człowiekiem, ale dlaczego tak się stało, doprawdy nie wiem. — Nie módl się teraz — powiedział staruszek zirytowanym głosem. — Kim jesteś, chłopcze? Podałeś wcześniej jakieś imię, imię twojego ojca. Powtórz je. Drugi z aniołów, który najpewniej znieruchomiał ze zdumienia, przełamał nagle swoje opory i podszedł do mnie w ten sam bezszelestny sposób, jak gdyby twarde, mokre i brudne kamienie nie mogły zranić ani pobrudzić jego bosych stóp. — Po coś tu przyszedł, Seteusie? — zapytał. Patrzył na mnie jednak swymi jasnymi, opalizującymi oczami z taką samą Ŝyczliwą uwagą, z taką samą troską i wyrozumiałością. — A ty jesteś z tego drugiego obrazu. Ciebie teŜ znam i kocham z całego serca — powiedziałem. — Synu, do kogo to mówisz? — zapytał młodszy z męŜczyzn. — KogóŜ to kochasz z całego serca? — Och, a jednak mnie słyszycie — zwróciłem się do niego. — I rozumiecie moje słowa. — Tak. Powiedz nam teraz, jak się nazywasz. — Vittorio di Raniari — odparłem. — Przyjaciel i sojusznik Medyceuszy. Syn Lorenzo di Raniariego, z Castello Raniari w północnej Toskanii. Mój ojciec nie Ŝyje, on i reszta mojej rodziny. Ale... Obydwaj aniołowie stali tuŜ przede mną, przechylając ku sobie głowy. Wydawało się

wręcz, Ŝe śmiertelnicy — pomimo swojej ślepoty — nie byli w stanie zasłonić mnie przed ich wzrokiem. Gdyby tylko starczyło mi odwagi, z pewnością bym ich dotknął. Skrzydła anioła, który rozmawiał ze mną pierwszy, uniosły się nieco i odniosłem wraŜenie, iŜ z budzących się znowu do Ŝycia piór opadła chmurka złotego pyłu. Pióra te drŜały i pobłyskiwały, lecz nic zgoła nie mogło się równać z tym anielskim obliczem, na którym malował się wyraz zdumienia i zamyślenia. — Niech zaprowadzą cię do klasztoru św. Marka — powiedział Seteus. — Ci ludzie mają dobre intencje. Zostaniesz umieszczony w mnisiej celi, gdzie zaopiekują się tobą zakonnicy. Trudno o lepsze schronienie, poniewaŜ patronat nad tym przybytkiem sprawuje sam Cosimo, a celę, o której mowa, zaprojektował Fra Giovanni. — AleŜ Seteusie, on świetnie o tym wie — odezwał się drugi z aniołów. — Owszem, ale chciałem go jeszcze upewnić — odrzekł pierwszy anioł, wzruszając ramionami. Spojrzał z lekkim zainteresowaniem na swego towarzysza. Nic chyba nie było dla ich twarzy bardziej typowe aniŜeli właśnie ów wyraz tłumionej ciekawości. — Ale ty, Seteusie — powiedziałem — jeśli mogę cię tak nazywać... Czy zatem pozwolisz im, by oni mnie stąd zabrali? Nie moŜesz tego uczynić. Nie zostawiaj mnie, proszę. Zaklinam cię, błagam. Nie opuszczaj mnie. — Musimy się z tobą rozstać — odparł drugi z aniołów. — Nie jesteśmy twoimi stróŜami. Dlaczego nie widzisz własnych aniołów? — Poczekaj. Znam twoje imię. Ja je słyszę. — Nie — rzekł stanowczym głosem, kiwając na mnie palcem, jakby miał przed sobą niesforne dziecko. Ale nie mógł mnie juŜ powstrzymać. — Znam twoje imię. Słyszałem je, gdyście się o coś spierali, a teraz słyszę je, patrząc na twoją twarz. Ramiel, tak cię zwą. Obydwaj strzeŜecie Fra Filippa. — To katastrofa — szepnął Ramiel. Wyglądał na szczerze zatroskanego. — Jak mogło do tego dojść? Seteus jedynie pokręcił głową i znowu uśmiechnął się pogodnie. — To musi słuŜyć czemuś dobremu. Musimy mu towarzyszyć. Po prostu musimy. — W tej chwili? Teraz mamy z nim iść? — zapytał Ramiel. W jego stanowczym głosie nie było wszakŜe cienia gniewu. Jego myśli wydawały się oczyszczone ze wszelkich niŜszych emocji, tak zresztą być musiało i tak w istocie było. Seteus pochylił się nad staruszkiem, który — rzecz jasna — widzieć ni słyszeć go nie mógł, i powiedział mu do ucha: — Zaprowadź tego chłopca do klasztoru św. Marka. Niechaj umieszczą go w przyzwoitej celi. Stać go na to, ma pieniądze. I niech się nim zajmą, aby wrócił do zdrowia. Następnie anioł spojrzał na mnie. — Pójdziemy z tobą. — Nie moŜemy — zaprotestował Ramiel. — Nie wolno nam opuszczać posterunku. Musielibyśmy mieć pozwolenie. — Ale my juŜ je mamy. Wiem, Ŝe tak jest — powiedział Seteus. — CzyŜbyś nie

widział, co się tu wydarzyło? On nas zobaczył, usłyszał, zna twoje imię, a moje i tak by jakoś poznał, nawet gdybym go nie wyjawił. Biedny Vittorio, jesteśmy z tobą. Kiwnąłem głową. OmalŜe nie rozpłakałem się, słysząc te słowa. Cała ulica zrobiła się cicha, ponura, bez wyrazu. Tym ostrzej odcinały się od otoczenia świetliste postacie aniołów. Otaczał ich delikatny blask, jak gdyby niebiański materiał ich szat poddawał się działaniu niewidzialnych prądów powietrza, których śmiertelnik poczuć nie mógł. — To nie są nasze prawdziwe imiona — rzekł do mnie Ramiel karcącym, acz łagodnym głosem, jakim strofuje się małe dziecko. Seteus uśmiechnął się. — Ale moŜesz nas tak nazywać, Vittorio — powiedział. — Tak, zabierzmy go do Św. Marka — odezwał się stojący przy mnie męŜczyzna. — W drogę. Niech zajmą się tym zakonnicy. Popchnięto mnie w stronę wylotu ulicy. — W klasztorze św. Marka dobrze się tobą zaopiekują — rzekł Ramiel w taki sposób, jakby się ze mną Ŝegnał. Mimo to obydwaj aniołowie szli kilka kroków za nami. — Niech Ŝaden z was mnie nie opuszcza. Nie wolno wam! — powiedziałem do aniołów. Sprawiali wraŜenie zakłopotanych. Na ich cienkich jak pajęczyna szatach nie było ani kropli deszczu; brzegi tunik były czyste i błyszczące, jakby w ogóle nie zetknęły się z nawierzchnią ulicy, a ich bose stopy wyglądały na arystokratycznie wręcz gładkie i miękkie. — Dobrze — powiedział Seteus. — Nie frasuj się, Vittorio. Idziemy za tobą. — Nie moŜemy opuścić naszego podopiecznego i zająć się innym człowiekiem. To nie uchodzi — kontynuował swoje protesty Ramiel. — Taka jest wola boŜa. Czy moŜe być inaczej? — A Mastema? Nie musimy zapytać Mastemy? — Dlaczego niby mielibyśmy go pytać? Po co obciąŜać go tym problemem? Mastema i tak się o tym dowie. Tak to kłócili się za moimi plecami, gdym wraz ze swoją obstawą szedł szybko przez florencką ulicę. Stalowe niebo zabłyszczało, następnie pobladło, a kiedy wchodziliśmy na otwarty plac, rozlało się błękitem. Widok słońca zaskoczył mnie i przyprawił o mdłości. Aliści pragnąłem go, jakŜe ja za nim tęskniłem... A ono odepchnęło mnie od siebie i — by tak rzec — złoiło mnie biczem swoich promieni. Znajdowaliśmy się juŜ opodal klasztoru św. Marka. Nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa. Co jakiś czas oglądałem się przez ramię. Dwie jaśniejące złotem postaci w dalszym ciągu szły za nami w milczeniu. Seteus dał mi znak, bym się nie zatrzymywał. — Jesteśmy tu z tobą — powiedział. — Sam juŜ nie wiem, sam nie wiem — rzekł Ramiel. — Filippo nigdy nie miał takich kłopotów, nigdy wcześniej nie poddano go takiej pokusie, takiemu upokorzeniu... — I właśnie dlatego nas od niego odciągnięto: Ŝebyśmy nie wtrącali się w to, co i tak z Filippem stać się musi. Wiemywszak, iŜ ostatnie poczynania Filippa sprawiłyby nam

niemały problem. Och, Filippo... Widzę... Widzę ten misterny plan. — O czym oni ze sobą rozmawiają? — zwróciłem się do towarzyszących mi ludzi. — Mówią coś o Fra Filippie. — A niby kto ze sobą rozmawia, jeśli moŜna zapytać? — powiedział staruszek, kręcąc głową. Niewątpliwie byłem dla niego młodym szaleńcem z brzęczącą szablą. — Zamilknij juŜ, chłopcze — rzekł drugi z podpierających mnie ludzi, ten zresztą wkładał w to więcej wysiłku. — Teraz i cię rozumiemy, ale mówisz jeszcze bardziej niedorzecznie niŜ wcześniej. Zwracasz się ciągle do ludzi, których ani tutaj nie widać, ani nawet nie słychać. — Fra Filippo, ten malarz. Co się z nim dzieje? — spytałem. — Ma jakieś kłopoty. — Och, to jest nie do zniesienia — odezwał się za moimi plecami anioł Ramiel. — To jest po prostu nie do pomyślenia. A jeśli ktoś mnie zechce zapytać, w co zresztą ani trochę nie wierzę, to powiem, Ŝe gdyby Florencja nie toczyła wojny z Wenecją, Cosimo di Medici uchroniłby Filippa przed tym losem. — Przed jakim losem? — spytałem. Spojrzałem w oczy staruszka. — Słuchaj, synu, tego, co mówię — powiedział. — Idź prosto i przestań obijać mnie swoją szablą. Widzę przecie, iŜ jesteś wielkim signore, a nazwisko Raniari brzęczy donośnie w moich uszach, dobiegając z odległych gór Toskanii. Złoto, które masz na swojej prawicy, waŜy więcej niŜ cały posag moich dwóch córek, Ŝe nie wspomnę juŜ o klejnotach... Ale nie krzycz mi więcej w twarz. — Przepraszam. Nie było to moją intencją. Chodzi o to... Ŝe ci aniołowie nie mówią wszystkiego. Drugi z tych poczciwców, który pomagał mi nieść torby z moimi skarbami i nie próbował nawet niczego z nich wykraść, powiedział teraz: — JeŜeli pytasz o Fra Filippa, to znowu popadł on w tarapaty. Zostanie poddany torturom. Będą go łamać kołem. — Nie, to niemoŜliwe. To nie moŜe spotkać Fra Filippa! — krzyczałem, przystanąwszy w pół kroku. — KtóŜ uczyniłby coś takiego temu wielkiemu malarzowi? Odwróciłem się. Obydwaj aniołowie zakryli dłońmi twarze — równie łagodnie, jak robiła to Urszula — i patrząc na mnie bez słowa, płakali krystalicznie czystymi łzami. Ach, Urszula... Myślałem z uczuciem przenikliwego bólu o niezwykłej urodzie tych istot. W jakimŜ to grobie pod Dworem Rubinowego Graala śpisz teraz, moja Urszulo? I dlaczego nie widzisz tych stworzeń, jak suną cicho przez ulice Florencji? — To prawda — powiedział Ramiel. — Taka jest okrutna prawda. Kiepskie z nas anioły stróŜe, skoro Filippo wdał się w taką kabałę, skoro stał się tak bardzo kłótliwy i nieuczciwy... Dlaczego jesteśmy tacy bezradni? — Jesteśmy tylko aniołami — rzekł Seteus. — Ramielu, nie musimy oskarŜać Filippa. Nie jesteśmy oskarŜycielami, tylko stróŜami, i choćby przez wzgląd na tego tu chłopca, nie powinieneś mówić takich rzeczy. — Oni nie mogą torturować Fra Filippa Lippiego! — krzyknąłem na cały głos. — Wobec kogo był nieuczciwy? — Wobec samego siebie — odrzekł staruszek. — Tym razem chodzi o oszustwo.

Odsprzedał któreś ze swoich zleceń. Poza tym wszyscy wiedzą, Ŝe przy wielu obrazach aŜ nazbyt duŜo asystował mu jeden z jego pomocników. Łamali go kołem, ale nie odniósł powaŜnych ran. — Nie odniósł powaŜnych ran? PrzecieŜ on jest wspaniały! — protestowałem. — Mówicie, Ŝe go torturowano. Ale dlaczego? Jak moŜna uzasadnić taką niedorzeczność, taką zniewagę? To obraza dla rodu Medyceuszy. — Ciszej, chłopcze. On sam się przyznał — odparł młodszy ze śmiertelników. — Jest juŜ prawie po wszystkim. Osobliwy z niego mniszek, przyznaję... Albo ugania się za kobietami, albo wdaje się w jakieś bójki. Dotarliśmy wreszcie na plac św. Marka i stanęliśmy tuŜ przed furtą klasztoru, znajdującą się — podobnie jak wiele innych florenckich budynków — na tym samym poziomie co ulica, i to pomimo faktu, iŜ rzeka Arno przelewała się niekiedy przez wały. JakŜem ucieszył się, widząc w końcu to upragnione schronienie. Umysł mój wpadł w gorączkową aktywność. Wszystkie wspomnienia o demonach i rzezi mojej rodziny zostały wyparte przez przeraŜającą świadomość, iŜ mój ukochany artysta łamany jest kołem jak pospolity rzezimieszek. — On czasami... No cóŜ... — rzekł Ramiel. — On czasem zachowuje się jak pospolity rzezimieszek. — Wypuszczą go, zapłaci grzywnę — odezwał się staruszek. Pociągnął za dzwonek, Ŝeby przyzwać zakonników. Poklepał mnie swoją długą, zmęczoną, wysuszoną dłonią. — A teraz przestań juŜ płakać. Filippo to nieustanne źródło wszelkich utrapień. Wszyscy to wiedzą. Gdyby było w nim choć trochę świętości Fra Giovanniego, choć trochę... Fra Giovanni. Tak, chodziło im, oczywiście, o Fra Angelico, czyli o malarza, który w nadchodzących stuleciach miał zachwycać ludzi swoimi dziełami, a który mieszkał i pracował w tym oto klasztorze. To tutaj zresztą na zlecenie Cosima rozwijał swój talent, ozdabiając zajmowane przez mnichów cele. CóŜ mogłem odrzec na takie słowa? — Tak, tak, Fra Giovanni... Aleja nie... Ja go nie... kocham. Choć oczywiście go kochałem. Szanowałem go wraz z jego dziełami, ale nie kochałem go tak jak Filippa, którego widziałem przecie raz tylko... JakŜe miałbym im to wyjaśnić? Opadła mnie nagle fala mdłości. Odsunąłem się od mych uprzejmych pomocników i wylałem na tę kamienną ulicę zawartość swojego Ŝołądka. Był to krwawy strumień przeróŜnych nieczystości, którymi nakarmiły mnie wcześniej demony. Ta nie przetrawiona jeszcze mieszanka krwi i wina spływała teraz po ulicy, wlewając się w szpary między kamieniami i wypełniając powietrze odraŜającym zapachem. Cały ten horror, którego doświadczyłem na Dworze Rubinowego Graala, objawił mi się ponownie. Ogarnęło mnie poczucie bezradności. I znowu usłyszałem szept demonów: „Głupi i pogardzany”. Zacząłem wątpić w to, co widziałem, w to, czym się stałem, w to, co działo się przez kilka minionych chwil. Znalazłem się nagle w widmowym lesie: ja i ojciec jechaliśmy konno, rozmawiając o obrazach Filippa. Raz jeszcze byłem uczniakiem, młodym paniczem, który ma przed sobą cały świat. Silny zapach naszych koni mieszał się w moich nozdrzach z wonią lasu.

„Głupi i pogardzany”. „Skazany na szaleństwo...” „Mogłeś być nieśmiertelny”. Wstałem i oparłem się o klasztorny mur. Padające z błękitnego nieba światło mogło zamknąć mi powieki, ale wolałem pławić się w jego cieple. śołądek mój uspokajał się. Próbowałem z wolna odzyskać ostrość widzenia i zwalczyć wywołany przez światło ból, a nawet pokochać go i mu zaufać. W moim polu widzenia znajdowała się twarz anioła Seteusa, który patrzył na mnie z ogromną troską. — Dobry BoŜe. A więc naprawdę tu jesteście — szepnąłem. — Tak — odrzekł. — Zgodnie z obietnicą. — Nie opuścicie mnie, prawda? — Nie. Ramiel patrzył na mnie przez ramię, jak gdyby po raz pierwszy miał czas uwaŜnie mi się przyjrzeć. Krótsze niŜ u Seteusa włosy sprawiały, iŜ wyglądał młodziej niŜ jego towarzysz, choć kategorie wiekowe nie mogły mieć tu przecieŜ Ŝadnego znaczenia. — śadnego zgoła — przyznał szeptem Ramiel i pierwszy raz się do mnie uśmiechnął. — Kieruj się radą tych dobrych ludzi. Niechaj wprowadzą cię do środka, a gdy się prześpisz, my znowu będziemy przy tobie. — AleŜ to jest przeraŜające, te wszystkie wypadki... — wyszeptałem. — Filippo nie malował nigdy takich koszmarów. — Nie jesteśmy postaciami z obrazów — odparł Seteus. — Przeznaczony nam przez Boga los odkryjemy wspólnie, ty, Ramiel i ja. A teraz musisz wejść do środka. Przekazujemy cię pod opiekę zakonników, a gdy się zbudzisz, będziemy przy tobie. — Mam to jak w banku? — spytałem szeptem. — Tak, tak się stanie — odrzekł Ramiel. Gdy uniósł rękę, ujrzałem cień jego pięciu palców, które po chwili swym jedwabistym dotykiem zamknęły mi oczy.

Rozdział 10 W którym rozmawiam z bezgrzesznymi i potęŜnymi synami Boga Spać miałem wprawdzie głęboko, lecz dopiero znacznie później. Obecnie otaczała mnie czarowna mgiełka kojących obrazów. Jakiś solidnie zbudowany mnich oraz jego pomocnicy wnosili mnie do klasztoru św. Marka. Wyjąwszy pałac samego Cosima, ów dominikański klasztor św. Marka stanowił dla mnie najlepsze ze wszystkich miejsc we Florencji. W całym tym mieście znałem wiele prześwietnych budynków, lecz jako chłopiec nie potrafiłem ogarnąć umysłem znajdujących się w nich skarbów. O klasztorze św. Marka mogę wszakŜe powiedzieć, iŜ było to miejsce tchnące najwyŜszym spokojem, odnowione zresztą nieco wcześniej na zlecenie Cosima Starszego przez arcyzacnego Michelozzo. Klasztor ten, całkiem niedawno przekazany dominikanom, miał długą i chwalebną historią, przy czym odznaczał się pewnymi cudownymi atrybutami, których innym klasztorom poskąpiono. Jak wiadomo w całej Florencji, Cosimo nad wyraz hojnie łoŜył na klasztor św. Marka. Być moŜe pragnął w ten sposób zyskać odkupienie swych win, albowiem jako bankier poŜyczał pieniądze na procent, przeto parał się lichwą. Ale tym samym winę ponosili

wszyscy, którzy wpłacali mu swoje oszczędności. Tak czy inaczej, Cosimo — nasz capo, nasz przywódca — uwielbiał ten klasztor i obdarowywał go rozlicznymi skarbami, a przede wszystkim wyłoŜył fundusze na wzniesienie nowych, cudownie zaprojektowanych budynków. Jego krytycy, ci wszyscy malkontenci, którzy nigdy niczego wielkiego nie osiągają i wszędy doszukują się oznak trwałego rozkładu, oni to właśnie mówili o Cosimie, Ŝe „musi umieścić swój herb nawet w mnisich wychodkach”. Na herbie jego widniała zaś tarcza z pięcioma wypukłymi kulami. PrzeróŜnie wykładano sens ich tam obecności, a wrogowie Cosima powiadali złośliwie, iŜ słuŜą one do trafiania w płot. A przecieŜ ludzie ci mogli byli spostrzec, iŜ Cosimo całymi dniami modlił się i rozmyślał w tym klasztorze. I mogli teŜ zauwaŜyć, Ŝe były przeor tej instytucji — Cosimowy przyjaciel i doradca, Fra Antonino — sprawował obecnie urząd arcybiskupa Florencji. PowyŜszy wstęp dedykuję tym wszystkim ignorantom, którzy nawet pięćset lat po ówczesnych wydarzeniach rozpowszechniają na temat Cosima niecne kłamstwa. Przechodząc przez bramę, pomyślałem: „CóŜ ja, na rany Chrystusa, powiem tym sługom świątyni boŜej?” Jak tylko myśl ta wyskoczyła z mej sennej głowy, a tym samym — jak mniemam — z mych równie sennych ust, usłyszałem przy uchu śmiech Ramiela. Chciałem poszukać go wzrokiem, lecz znowu ogarnęły mnie mdłości i zawroty głowy. Stwierdziłem jedynie, Ŝe znaleźliśmy się teraz na kojąco spokojnym kruŜganku klasztoru. Słońce tak mocno raziło mnie w oczy, iŜ nie mogłem jeszcze podziękować Bogu za urodę, jaką obdarzył On umieszczony na środku przyklasztornego placyku kwadratowy, zielony ogród. Widziałem jednak bardzo wyraźnie zbudowane przez Michelozza niskie łuki, które układały się nad moją głową w proste, szare sklepienie. Moje poczucie błogości i bezpieczeństwa wzmagały poza tym eleganckie kolumny, zwieńczone małymi jońskimi kapitelami. Zmysł proporcji był zawsze silną stroną Michelozza. Wszystko, co budował, wywoływało wraŜenie przestronności i otwartości; tak teŜ było z tymi — jakŜe typowymi dlań — kruŜgankami. Nic wszakŜe nie było w stanie wyprzeć z mojej pamięci ostrych gotyckich łuków owego francuskiego zamczyska na Północy albo widzianych tam filigranowych ornamentów, stanowiących obrazę dla Boga Wszechmogącego. Z jednej strony wiedziałem, iŜ mylnie oceniam intencje architektów, albowiem przed Florianem i jego dworem rezydowali tam przecie Francuzi i Germanie; z drugiej jednak nie mogłem pozbyć się dręczących mój umysł i tak bardzo nienawistnych mi obrazów. Robiłem, co tylko się dało, aby powstrzymać groŜące mi znowu torsje. Rozluźniłem się nieco i rozejrzałem dokoła. Przez kruŜganek i rozgrzany ogród ciągnął mnie barczysty, wręcz niedźwiedziowaty zakonnik, który — jak to pewnie miał w zwyczaju — promiennie się do mnie uśmiechał. Towarzyszyły nam inne spowite w czamo-białe szaty postacie o wychudzonych, lecz

pogodnych obliczach. Choć nie widziałem Ŝadnych aniołów, ludzie ci przypominali ich bardziej niŜ ktokolwiek inny na świecie. Po chwili zrozumiałem —jako kilkukrotny juŜ wcześniej gość tego klasztoru — Ŝe zakonnicy nie wiodą mnie do hospicjum, w którym aplikowano leki chorym, ani do pomieszczenia, w którym modlili się przybyli tutaj pielgrzymi, lecz na górę, po schodach, na korytarz prowadzący do zamieszkałych przez mnichów cel. W kolejnym przypływie mdłości doznałem zarazem poraŜenia pięknem, albowiem na ścianie u szczytu schodów ujrzałem fresk Fra Giovanniego Zwiastowanie. Było to „moje” Zwiastowanie, czyli najukochańszy ze wszystkich hołubionych przeze mnie motywów biblijnych. Nie, nie był to płód mojego kłopotliwego geniusza, Filippa Lippiego, bynajmniej. Ale — powtórzę — było to „moje” Zwiastowanie, czyli wymowny znak, iŜ Ŝaden demon nie moŜe skazać na potępienie duszy, pojąc ją krwawą trucizną. „A moŜe wlano ci równieŜ do ust krew Urszuli?” Przeraziłem się tą myślą. Spróbuj, głupcze, zapomnieć, jak odrywają od ciebie jej miękkie palce. Spróbuj, otumaniony głupcze, zapomnieć ojej ustach i gęstym strumyku krwi, który sączył się do twych ust. — Spójrzcie tylko! — krzyknąłem. Wskazałem rzeczony fresk zwiotczałą ręką. — Tak, tak. Mamy ich tutaj sporo — odrzekł z uśmiechem niedźwiedziowaty zakonnik. Autorem tego dzieła był, rzecz jasna, Fra Giovanni, czyli późniejszy Fra Angelico. Widoczne to było na pierwszy rzut oka. Ja zresztą fresk ten juŜ znałem. Artysta ów namalował anioła i Najświętszą Panienkę w sposób prosty i surowy, choć czuły i tkliwy zarazem. Scena zwiastowania pozbawiona tu była jakichkolwiek ornamentów, a odbywała się pośród niskich, zaokrąglonych sklepień łukowych — takich, jakie widziałem chwilę wcześniej na klasztornym kruŜganku. Kiedy mój zwalisty zakonnik skierował mnie do przestronnego, błyszczącego i arcypięknego w swojej prostocie korytarza, podjąłem próbę ujęcia w słowa zachwytu, w jaki wprawił mnie widok anioła z fresku Fra Giovanniego. Chciałem powiedzieć Ramielowi i Seteusowi (jeśli ciągle mi towarzyszyli): „Spójrzcie. Skrzydła Gabriela mają taką piękną barwę. No i popatrzcie, jak symetrycznie spoczywają na nim te szaty”. Wszystko to ogarniałem myślą, tak jak uprzednio zachwycał mnie nieziemski wygląd Ramiela i Seteusa... Ale znowu mamrotałem jakieś nonsensy. — Aureole — powiedziałem. — Aniołowie, gdzieŜ wy jesteście? Aureole unoszą się nad waszymi głowami. Sam je widziałem. Widziałem je zarówno na ulicy, jak na obrazach, lecz na obrazach Fra Giovanniego te aureole są płaskie i otaczają głowę anioła niczym przyklejony do obrazu krąŜek z twardego złota. Zakonnicy wybuchnęli śmiechem. — Do kogóŜ się zwracasz, młody signore Vittorio di Raniari? — spytał mnie jeden z mnichów. — Zamilknij, chłopcze — powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, przeszywając mnie na wskroś swoim basowym głosem. — Znajdujesz się pod naszą opieką. A teraz bądź juŜ cicho. Popatrz, to jest biblioteka. Widzisz, jak nasi mnisi tam pracują?

Musieli być z tego dumni. Choć w kaŜdej chwili mogłem zbrukać wymiotami nieskazitelnie czystą posadzkę, opiekun mój pozwolił mi zajrzeć do długiej sali, w której mnisi ślęczeli nad księgami. Prócz tego zauwaŜyłem wszakŜe zbudowane przez Michelozza sklepienie, wygięte w łagodne łuki, przez co powietrze i światło swobodnie mogło przepływać. Chyba doznałem omamów wzrokowych. Widziałem bowiem potrójne postacie tam, gdzie winienem ujrzeć jedną. Co więcej, mgiełka skłębionych anielskich skrzydeł wymieszała się w mojej głowie ze zwróconymi ku mnie owalnymi twarzami, które spozierały na mnie z nadprzyrodzoną wręcz tajemniczością. — Zali widzicie? — nic innego powiedzieć nie umiałem. Musiałem dostać się do biblioteki, musiałem tam znaleźć teksty dotyczące demonów. A tak! Jeszczem się nie poddał! I nie — nie przekształciłem się w bełkoczącego idiotę! Po swojej stronie mam aniołów! Zaprowadzę tam Ramiela i Seteusa, pokaŜę im te teksty. „Wiemy o tym, Vittorio. WymaŜ te obrazy ze swoich myśli, bo my teŜ je widzimy”. — Gdzie jesteście?! — krzyknąłem. — Ciszej — strofowali mnie zakonnicy. — Ale czy pomoŜecie mi tam powrócić, abym ich wszystkich zabił? — Majaczysz — odrzekli mnisi. Patronem tej biblioteki był sam Cosimo. Gdy zmarł stary Nicollo de' Niccoli — wspaniały kolekcjoner ksiąŜek, z którym wielokrotnie rozprawiałem w księgarni „Vaspasiano” — Cosimo przekazał wszystkie naleŜące doń ksiąŜki o tematyce religijnej na rzecz tego właśnie klasztoru. A ja pragnąłem obecnie odnaleźć te woluminy, w których św. Augustyn i Akwinata poświadczą istnienie wrogich mi demonów. Nie. Nie postradałem zmysłów. Nie poddałem się bynajmniej. Nie stałem się bełkoczącym niezrozumiale idiotą. Marzyło mi się jedynie, aby promienie słoneczne, wdzierające się przez wysokie okna do tych chłodnych wnętrz, przestały wreszcie przypiekać mi oczy i dłonie. — Ciszej, ciszej — powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, który w dalszym ciągu się do mnie uśmiechał. — Wydajesz z siebie odgłosy typowe dla noworodka. Gurgliburgli. CzyŜbyś sam tego nie słyszał? W bibliotece wszyscy teraz pracują, dzisiaj otwarta jest dla ludzi z zewnątrz. Wszyscy są tutaj bardzo zajęci. Kilka kroków za biblioteką zakonnik wskazał mi przeznaczoną dla mnie celę. — To tutaj — powiedział tonem osoby strofującej niegrzeczne dziecko. — Parę metrów dalej znajduje się cela przeora. Nie zgadniesz, kto tam w tej chwili jest... Sam arcybiskup. — Antonino — wyszeptałem. — Tak, tak, właśnie on. Kiedyś to był nasz Antonino. A wiesz, dlaczego tam przyszedł? Byłem nazbyt otumaniony, Ŝeby zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź. Pozostali mnisi stłoczyli się wokół mnie, otarli chłodnymi szmatkami i wygładzili mi włosy.

Była to duŜa i czysta cela. Ach, gdyby tylko przestało praŜyć mnie słońce! CóŜ uczyniły ze mną te diabły — przekształciły mnie w półdemona? Czy mam poprosić o zwierciadło? Kiedy usiadłem na miękkim łóŜku w tej ciepłej celi, ponownie straciłem władzę nad członkami mego ciała. I znowu ogarnęły mnie mdłości. Zakonnicy przynieśli mi srebrną miskę. Słońce jasno oświetlało jakiś fresk, lecz ja nie byłem w stanie patrzeć na przedstawione tam postacie, albowiem bijący od nich blask raził mnie w oczy. Miałem wraŜenie, Ŝe w mojej celi są jeszcze inne postacie. Zali były to anioły? Widziałem przezroczyste istoty, które przemieszczały się, pływały w powietrzu, lecz nie umiałem wyodrębnić ich z otoczenia. Jedynie jarzący się na ścianie fresk wyglądał na rzeczywisty, trwały, prawdziwy. — Czy oni juŜ na zawsze uszkodzili mój wzrok? — spytałem. Wydawało mi się, Ŝe w drzwiach celi mignął mi jakiś anioł, lecz nie był to ani Seteus, ani Ramiel. Czy owa istota miała pajęczynowate skrzydła? Skrzydła demona? Wzdrygnąłem się ze strachu. Postać owa zniknęła. Posłyszałem jeszcze delikatne szelesty i wyszeptane słowo: „Wiemy”. — Gdzie są moi aniołowie? — pytałem. Krzyczałem. Wymieniłem nazwisko swojego ojca i dziadka oraz wszystkich di Raniarich, których mogłem przywołać na pamięć. — Ćśśś... — uciszył mnie młody zakonnik. — Cosimo juŜ wie, Ŝe tu jesteś. Ale to jest naprawdę okropny dzień. Pamiętamy twojego ojca. A teraz zdejmij to brudne odzienie. Głowa moja rozpływała się, kołysała. Pokój zniknął. I znowu ten narkotyczny sen, w którym widzę moją wybawicielkę, Urszulę. Biegnie przez falującą łąkę. Ktoś ją goni, wypędza spośród rozsnutych dokoła kwiatów. Wszędzie fioletowe irysy, gnące się pod jej stopami. Odwraca się. Nie! Nie odwracaj się, Urszulo! Zali nie widzisz tej rozpalonej szabli? Zbudziłem się w ciepłej kąpieli. CzyŜbym znajdował się w tym przeklętym baptysterium? Nie. Widziałem niewyraźnie fresk, święte postacie oraz jak najbardziej prawdziwych zakonników, którzy klęczeli przy mnie na kamiennej posadzce. Mieli zakasane rękawy i obmywali mnie ciepłą, pachnącą wodą. — Ach, ten Francesco Sforza... — rzekł po łacinie jeden z mnichów do swego towarzysza. — Najechać na Mediolan i objąć władzę nad księstwem! Jakby Cosimo miał mało kłopotów... — Naprawdę tego dokonał? Przejął władzę nad Mediolanem? — spytałem. — Co powiedziałeś? Tak, synu, tak się stało. Naruszył panujący dotąd pokój. A twoja rodzina, cała twoja biedna rodzina zginęła z rąk rozbójników. Nie myśl atoli, Ŝe ominie ich kara, Ŝe ci przeklęci wenecjanie będą dalej plądrować ten kraj... — Nie, nie powinniście... Niech dowie się o tym Cosimo... To nie działania wojenne miały wpływ na losy mojej rodziny... Nie zrobili tego ludzie... — Ciszej, chłopcze.

Cnotliwe dłonie mnichów oblały wodą moje ramiona, gdym tak siedział przygarbiony, opierając się o ciepły metal wanny. — ...di Raniari był zawsze lojalny — mówił do mnie jeden z zakonników. — A brat twój Matteo miał pobierać tutaj nauki... Wydałem z siebie przeraźliwy jęk, lecz miękka dłoń natychmiast zasłoniła mi usta. — Sforza ukarze ich osobiście. On oczyści cały kraj. Krzyczałem i jęczałem. Nikt mnie nie rozumiał. Nie chcieli mnie nawet słuchać. Mnisi postawili mnie na nogi. Ubrano mnie w długie, miękkie, wygodne płócienne szaty. Pomyślałem, Ŝe przygotowują mnie do egzekucji. Ale tamto juŜ przecie minęło. — Nie jestem szaleńcem! — powiedziałem wyraźnie. — Nie, bynajmniej. Trapi cię jedynie smutek. — Zrozumieliście mnie! — Jesteś wyczerpany. — To miękkie łóŜko przyniesiono tu specjalnie dla ciebie. Ciszej. Nie krzycz juŜ jak opętany. — To wina demonów — szepnąłem. — To nie byli Ŝadni wojacy. — Wiem, synu, wiem o tym. Wojna to rzecz straszna. Wojna to sprawka samego diabła. Nie. To nie wojna. Posłuchacie mnie wreszcie? „Zamilknij. Słyszysz w tej chwili głos Ramiela. CzyŜbym nie mówił ci, Ŝe masz spać? A moŜe ty posłuchasz nas? Dotarły do nas twoje słowa, ba, nawet twoje myśli!” PołoŜyłem się na brzuchu. Zakonnicy uczesali moje długie włosy. Długie, rozczochrane włosy młodego panicza spoza Florencji. Ta kąpiel, to mycie przyniosły mi wielką ulgę. — Czy to są świece? — spytałem. — Słońce juŜ zaszło? — Tak — odrzekł stojący najbliŜej mnich. — Spałeś. — Czy mógłbym dostać więcej świec? — Tak, przyniosę więcej. LeŜałem w ciemności. Mrugając, usiłowałem odmówić Zdrowaś Maryjo. W drzwiach pojawiło się sześć lub siedem kształtnych płomyczków, które zamigotały, kiedym posłyszał miękki odgłos stóp zbliŜającego się do mnie zakonnika. Widziałem wyraźnie, jak klęka, aby postawić świecznik obok mojego łóŜka. Był to chudy i wysoki młodzieniec, odziany w przewiewne, powłóczyste szaty. Miał nad wyraz czyste dłonie. — Znajdujesz się w bardzo szczególnej celi. Cosimo wydał swoim ludziom rozkazy, by pochowali twoją rodzinę. — Bogu niech będą dzięki — odparłem. — Tak. A zatem mogłem juŜ normalnie mówić! — Na dole toczy się jeszcze rozmowa — rzekł mnich. — Cosimo jest zaniepokojony. Spędzi tu noc. Całe miasto pełne jest weneckich podŜegaczy, którzy podburzają przeciwko niemu ludność Florencji. — Ciszej juŜ — powiedział inny zakonnik, który zjawił się nagle w mej celi. Pochyliwszy się nieco, uniósł moją głowę, aby wsunąć pod nią kolejną grubą poduszkę. Poczułem się błogo, lecz po chwili myśl moja skierowała się ku więźniom zagrody. — To straszne, okropne! — powiedziałem. — Jest noc i oni szykują się właśnie do swojej potwornej ceremonii.

— Kto, chłopcze? Jakiej ceremonii? Ponownie ujrzałem jakieś postacie, które snując się przez moją komnatę, rozpływały się w cieniach. One równieŜ błyskawicznie zniknęły. Zwymiotowałem do miski. Zakonnicy przytrzymywali mnie za włosy. Czy przy tych świecach widzieli lejącą się ze mnie krew? Czy czuli bijący odeń fetor zgnilizny? — Jak moŜna przeŜyć taką dawkę trucizny? — szepnął po łacinie jeden z mnichów do swego towarzysza. — MoŜe damy mu coś na przeczyszczenie? — Wystraszymy go tylko. Nic juŜ nie mów. On nie ma go rączki. — Jesteście w błędzie, jeŜeli myślicie, Ŝem niespełna rozumu! — wykrzyczałem te słowa do Floriana i Godrica, do całej reszty. Zakonnicy patrzyli na mnie w zdumieniu. Roześmiałem się. — Mówiłem do tych, co próbowali mnie zranić — rzekłem, starając się nadać wyraźne brzmienie kaŜdemu z wypowiadanych wyrazów. Chudy zakonnik z wypielęgnowanymi dłońmi uklęknął obok łóŜka i pogłaskał mnie po czole. — A twoja piękna siostrzyczka? Ta, która miała wyjść za mąŜ... Czy ona równieŜ...? — Bartola! Ona miała wyjść za mąŜ? Nie wiedziałem. Za cały posag posłuŜy jej teraz głowa... — jęczałem. — Robaki zabrały się juŜ do dzieła. A na wzgórzu tańcują demony. A miasto nie robi nic. — Jakie miasto? — Znowu majaczysz — rzekł zakonnik stojący przy świecach. Widziałem go wyraźnie, choć znajdował się poza zasięgiem światła. Był to człowiek o okrągłych plecach, haczykowa tym nosie i cięŜkich powiekach. — Nie majacz juŜ, biedne dziecię. Chciałem zaprotestować, ale nagle przykryło mnie ogromne skrzydło ze złocącymi się piórami, które łaskotały mnie miękko po całym ciele. Ramiel powiedział: „CóŜ mamy zrobić, abyś wreszcie zamilknął? Jesteśmy teraz potrzebni Filippowi. Czy dasz nam choć trochę spokoju, Ŝebyśmy mogli się nim zająć? Po to Bóg nas tutaj przysłał. Nie odpowiadaj mi, tylko wypełnij moje polecenie”. Skrzydło anioła wymazało z mych myśli wszystkie dręczące mnie wizje. Ponownie ogarnął mnie mrok. Cienie. I świece, wysoko gdzieś za mną. Zbudziłem się i podparłem na łokciach. Umysł mój jasny był i przejrzysty. Cela drgała nieznacznie przed mymi oczami, oświetlona pięknie i równomiernie. Z wysokiego okna spozierał księŜyc, który rozjaśniał ścienny fresk. Autorem tej pracy był niewątpliwie Fra Giovanni. Wzrok mój stał się nagle zdumiewająco wręcz sprawny. CzyŜby przyczyną była moja diabelska krew? Naszła mnie osobliwa myśl, która dźwięczała w mej świadomości jak bicie złotego dzwonu. Nie mam juŜ aniołów stróŜów! Opuścili mnie, albowiem duszę mą skazano na potępienie. Nie miałem własnych aniołów. A opiekunów Filippa widziałem za sprawą udzielonej mi przez demony mocy, i moŜe dzięki innym jeszcze wypadkom. Aniołowie Filippa tak często się ze sobą spierali! Takie przynajmniej odniosłem wraŜenie. Przypomniały mi się pewne słowa. Nie byłem pewien, czy zapamiętałem je z pism Akwinaty czy z dzieł św. Augustyna. Czytałem ich obu, gdym uczył się łaciny, a ich długie wywody sprawiały mi rozkosz. Demony są pełne pasji. Demony — lecz nie aniołowie!

A stróŜe Filippa wykazywały taki temperament... Zrzuciłem przykrycie i postawiłem bose stopy na przyjemnie chłodnej posadzce. W celi, która za dnia nasiąkła słonecznym światłem, ciągle było ciepło. śadnego wiatru, Ŝadnych przeciągów. Stanąłem przed freskiem. Nie męczyły mnie juŜ zawroty głowy, nie miałem mdłości ani kłopotów z równowagą. Znowu byłem sobą. Fra Giovanni musiał być człowiekiem nad wyraz niewinnym i spokojnym. W Ŝadnej z malowanych przezeń postaci nie było choćby najmniejszego śladu zła, występku, okrucieństwa. Widziałem Chrystusa w złotej aureoli z wkomponowanym w nią krzyŜem. Siedział przed jakąś górą, a obok Niego stało dwóch aniołów. Jeden podawał Mu chleb, a drugi — którego postać częściowo ucięły drzwi w ścianie, przez co ledwo widać było końcówki jego skrzydeł — trzymał w swych dłoniach mięso i wino. W wyŜszej partii tego fresku, na owej górze, równieŜ znajdował się Chrystus. Dzieło to przedstawiało bowiem kilka wydarzeń jednocześnie, a w górnej jego części Chrystus stał w tych samych wprawdzie szatach, lecz był tam wzburzony — na tyle, na ile Fra Giovanni mógł był Go takim odmalować. Tam teŜ Chrystus unosił swoją lewicę, jak gdyby chciał wyrazić swój gniew. Postacią zaś, która przed Nim uciekała, był diabeł! Był to odraŜający stwór z pajęczynowatymi skrzydłami, które — jak mniemam — gdzieś juŜ wcześniej widziałem... Miał teŜ szponiaste stopy, złowrogie oblicze i brudnoszarą sukmanę. Uciekał przed Chrystusem, który stał niewzruszenie na pustyni, nie ulegając szatańskiemu kuszeniu. Dopiero potem następowała scena na dole, gdzie zwycięski w tej konfrontacji Chrystus siedział w towarzystwie aniołów ze złoŜonymi jak do modlitwy dłońmi. Widok tego ohydnego demona zaparł mi dech w piersiach. Potem jednak przeszła przeze mnie kojąca fala ulgi: poczułem przyjemne mrowienie we włosach i miłe łaskotki pod stykającymi się z lśniącą posadzką stopami. Pokonałem demony, odrzuciłem oferowaną mi nieśmiertelność. Odrzuciłem ją, choć groziło mi ukrzyŜowanie! Znowu zacząłem wymiotować. Czułem się tak, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Odwróciłem się. Czysta, połyskująca miska dalej stała na podłodze. Upadłem na kolana i wylałem z siebie kolejną porcję plugawej mazi. Czy jest tu gdzieś woda? Rozejrzałem się dokoła. ZauwaŜyłem dzbanek i kubek. Kubek był pełen po brzegi. Przytknąłem go do ust. Rozlałem trochę płynu, którego smak był wstrętny, odraŜający. Odrzuciłem kubek. — Wsączyliście we mnie truciznę, która nie pozwala mi teraz przyjmować naturalnej Ŝywności i napojów. Nie, nie wygracie! Dłonie me drŜały. Podniosłem kubek, napełniłem go i spróbowałem raz jeszcze się napić. Smak tego płynu był wszakŜe nienaturalny. Z czym mógłbym go porównać? Nie smakował jak uryna, juŜ raczej jak woda skaŜona jakimiś minerałami i metalami — woda, przez którą człowiek nagle blednie i traci dech w piersiach. Odstawiłem kubek. No dobrze. NajwyŜszy czas zabrać stąd świece i przestudiować stosowne teksty. Wyszedłem. Korytarz był pusty, rozjaśniony nieznacznie przez blade światło

wpadające tam z okienek nad nisko sklepionymi celami. Skręciłem w prawo i podszedłem do drzwi biblioteki. Nikt ich nie zakluczył. Wszedłem do środka ze swoim świecznikiem. I raz jeszcze architektoniczny projekt Michelozza napełnił mnie ciepłem, wiarą i ufnością. Dwa rzędy spojonych łukami jońskich kolumn tworzyły między sobą szeroką nawę, zakończoną widniejącymi w oddali drzwiami. Po obu stronach znajdowały się stoły, a pod ścianami rozstawiono regały z rękopiśmiennymi tomami i zwojami pergaminu. Idąc boso po ułoŜonych w jodełkę kamieniach posadzki, uniosłem świecznik nieco wyŜej, aby oświetlić sklepienie sufitu. Cieszyłem się, Ŝe jestem tu sam. Okna po obydwu stronach wpuszczały do środka blade światło, które przenikało przez zapełnione ksiąŜkami regały. JakŜe niebiańsko spokojny był ten wysoki sufit! I jak odwaŜnie Michelozzo to wszystko zaprojektował, czyniąc z tej sali małą bazylikę! I skąd miałem wtedy —jako dziecko jeszcze — wiedzieć, Ŝe styl ten będzie potem imitowany w mojej umiłowanej Italii? W tamtej epoce istniało tak wiele cudownych rzeczy, które miały przetrwać po wsze czasy. A ja? Kim jestem ja? Czy Ŝyję? A moŜe jestem chodzącym trupem, który zakochał się w upływie czasu? Zatrzymałem się. JakŜe oczy me kochały ten księŜycowy blask! JakŜe pragnąłem stać tam juŜ zawsze w tym rozmarzeniu, tak blisko przedmiotów związanych z umysłem i z duszą, a jednocześnie tak daleko od tamtego zniewolonego miasteczka na przeklętej górze wraz z pobliskim zamczyskiem, nad którym unosiła się pewnie w tej chwili owa odraŜająca, upiorna poświata. Czy będę w stanie nie zgubić się wśród takiej obfitości tytułów, które skatalogował swego czasu odpowiedzialny za to zakonnik, czyli obecny papieŜ Mikołaj V. Przemieszczałem się wzdłuŜ regałów po prawej stronie, trzymając wysoko swój świecznik. Czy tomy ustawiono tu w porządku alfabetycznym? Pomyślałem o Akwinacie, którego znałem raczej słabo, ale znalazłem dzieła św. Augustyna. Zawsze go uwielbiałem, kochałem jego barwny styl, wszystkie typowe dlań osobliwości i dramatyczny sposób pisania. — Och, tyś napisał o demonach więcej, wolę ciebie! — powiedziałem. Miasto BoŜe! Kopia za kopią. Znalazłem chyba ze dwadzieścia przepisanych ręcznie egzemplarzy tego arcydzieła, a ponadto inną wspaniałą księgę tego wielkiego świętego, czyli Wyznania, które wywarły na mnie większe jeszcze wraŜenie niŜ rzymski dramat. Niektóre z tych woluminów były juŜ bardzo stare, a gruby pergamin, z którego je wykonano, ulegał powolnemu rozkładowi. Inne z kolei miały okazałą oprawę, a jeszcze inne, nowsze, oprawiono prosto i surowo. Musiałem kierować się rozwagą i szacunkiem dla tych dzieł, a zatem wybrać najsolidniejszy z egzemplarzy, świadom tego, Ŝe pomimo staranności przepisujących ten tekst mnichów mogą się w nim znajdować błędy. Wiedziałem, który tom jest mi potrzebny. Pamiętałem tom traktujący o demonach, gdyŜ onegdaj zafascynował mnie on jako tekst

zabawny i nonsensowny. Och, jakim ja byłem głupcem! Wyjąłem z regału opasły tom dziewiąty, wsunąłem go pod pachę i podszedłem do najbliŜszego stołu. Następnie ustawiłem świecznik w taki sposób, by cienie mych rąk nie padały na tekst, po czym otwarłem ksiąŜkę. — Tutaj jest wszystko! — wyszeptałem. — Powiedz mi, święty Augustynie, czym były owe stwory. Pragnę bowiem przekonać Ramiela i Seteusa, aby przyszli mi z pomocą. Albo daj mi moŜliwość, abym przekonał florentczyków, którzy zajęci są obecnie tylko wojną z najemnikami spokojnej Republiki Weneckiej. PomóŜ mi, o święty. Proszę cię. Tak, rozdział dziesiąty tomu dziewiątego. Wiedziałem... Augustyn cytował tam Plotyna lub streszczał jego poglądy: „A więc to, Ŝe ludzie mają śmiertelne ciała, uwaŜał za wynik miłosierdzia Boga Ojca, który nie chciał, aby to nędzne Ŝycie trwało wiecznie. Za nie zasługujące na takie miłosierdzie uznane zostały niegodziwe demony, które obok nędznej, ulegającej namiętnościom duszy otrzymały nie ciało śmiertelne, jak ludzie, lecz ciało wieczne” . — No tak! — powiedziałem sam do siebie. — Właśnie to oferował mi Florian, chwaląc się, Ŝe ich ciała nie ulegają procesom starzenia się czy rozkładu i Ŝe nie imają się ich choroby. Mówił, Ŝe mógłbym Ŝyć z nimi przez całą wieczność. Zło, wcielone zło. OtóŜ i dowód. Mam go tutaj i mogę pokazać mnichom! Czytałem dalej. Przeglądałem tekst w poszukiwaniu najbardziej treściwych fragmentów — takich, które będę mógł wykorzystać jako argument. Rozdział jedenasty: „Powiada Apulejusz, Ŝe równieŜ dusze ludzkie są demonami; Ŝe przekształcają się w lary, jeśli się ludzie dobrze zasłuŜyli, w lemury, czyli larwy, jeśli źle...” — Tak, lemury. Znam to słowo. Lemury albo larwy. A Urszula mówiła mi, Ŝe była kiedyś młoda, równie młoda jak ja teraz. Wszyscy oni byli kiedyś ludźmi, a teraz są lemurami. „Jako Ŝe podług Apulejusza wywodzące się z ludzi szkodliwe demony są larwami”. Ogarnęła mnie fala ekscytacji. Potrzebowałem pergaminu i pióra. Musiałem skopiować ten ustęp. Musiałem utrwalić dla siebie to odkrycie i szukać dalej. Powinienem wszak przekonać Ramiela i Seteusa, Ŝe przytrafiła im się największa... Ciąg moich myśli został gwałtownie przerwany przez cięŜkie, acz stłumione zarazem odgłosy kroków. Ktoś wszedł do biblioteki. Za moimi plecami zrobiło się nagle ciemno, jak gdyby wpadające do środka wątłe promienie księŜyca zostały przez kogoś zasłonięte. Odwróciłem się wolno i spojrzałem przez ramię. — DlaczegóŜ to wybrałeś lewą stronę? Wyrósł przede mną, ogromny, uskrzydlony. Patrzył na mnie z góry. Twarz jego połyskiwała w migotliwym blasku świec. Miał lekko uniesione brwi, które wszakŜe nie wygięły się w łuk i znamionowały jedynie surową dezaprobatę. Jego złote włosy, wyjęte

Ŝywcem z obrazów Fra Filippa, układały się w pukle pod ogromną czerwoną przyłbicą, a wyrastające z pleców skrzydła powleczone były grubą warstwą złota. Miał na sobie zbroję z ozdobnym napierśnikiem i duŜymi naramiennikami. Przepasany był niebieską szarfą z jedwabiu, miał schowaną do pochwy szablę, a na jednym z jego ramion widniała tarcza z czerwonym krzyŜem. Nigdy wcześniej niczego podobnego oczy moje nie oglądały. — Potrzebuję cię! — rzekłem. Podnosząc się, przewróciłem ławkę, na której dotąd siedziałem, ale udało mi się ją przytrzymać, by nie upadła z hukiem na podłogę. Stałem teraz naprzeciwniego. — Ty mnie potrzebujesz! — powiedział z wyraźnie tłumionym gniewem w głosie. — Potrzebujesz mnie? Ty, który odwiodłeś Ramieła i Seteusa od Fra Filippo Lippiego. Zatem mnie potrzebujesz? Wiesz, kim jestem? Głos miał wspaniały, soczysty, miękki, silny i przenikliwy zarazem. — Masz szablę — rzekłem. — Tak? I na cóŜ mi ona? — śeby ich zabić, zabić ich wszystkich! — odparłem. — śeby udać się ze mną do tamtego zamku. Wiesz, o czym mówię? Kiwnął głową. — Wiem, co ci się śniło, co bełkotałeś i co Ramiel oraz Seteus wywnioskowali z twoich gorączkowych myśli. Oczywiście wiem to wszystko. Powiadasz, Ŝe mnie potrzebujesz, a Fra Filippo Lippi leŜy w tej chwili w łóŜku z jakąś ladacznicą, która liŜe jego obolałe członki, a zwłaszcza jeden z nich się ku niej wyrywa. — Takie słowa w ustach anioła! — zauwaŜyłem. — Nie kpij ze mnie, bo cię uderzę. Jego skrzydła wznosiły się i opadały, jakby sygnalizując zniecierpliwione westchnienia. — Uczyń to zatem! — powiedziałem. Oczy moje napawały się jego urodą. Patrzyłem z zachwytem na pelerynę z czerwonego jedwabiu i na jego gładkie policzki. — Ale udaj się równieŜ ze mną w góry i pozabijaj ich wszystkich! — błagałem. — Dlaczego sam tego nie zrobisz? — Myślisz, Ŝe mogę? Na twarzy jego panował niewzruszony spokój. Dolna warga wysunęła się nieco w zamyśleniu. Jego szczęki i szyja sprawiały wraŜenie bardzo silnych — był zapewne znacznie silniejszy od Ramiela czy Seteusa, którzy mogli być jego młodszymi braćmi. — Nie jesteś chyba upadłym aniołem? — spytałem. — Jak śmiesz! — wyszeptał, budząc się z zadumy. Spoglądając na mnie, groźnie zmarszczył brwi. — A więc to ty jesteś Mastema. Oni zdradzili mi twoje imię. Mastema. Skinął głową i uśmiechnął się pogardliwie. — DlaczegóŜby mieli tego nie zrobić?

— A co z tego wynika, o wielki aniele? śe mogę cię do się bie przyzywać? śe mogę wydawać ci rozkazy? — Odwróciłem się i sięgnąłem po dzieło świętego Augustyna. — OdłóŜ tę księgę! — powiedział spokojnie, acz z pewnym zniecierpliwieniem w głosie. — Stoi przed tobą anioł, chłopcze. Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię! — Mówisz zupełnie jak Florian, demon z tamtego zamku. Masz taki sam sposób mówienia. Czego ode mnie chcesz, aniele? Po coś tu przyszedł? Milczał, jak gdyby nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Po chwili zapytał mnie: — A jak myślisz? — Dlatego Ŝe się modliłem? — Tak — odparł chłodno. — Tak! I dlatego Ŝe oni zwrócili się do mnie z twoją sprawą. Moje oczy otwarły się nagle szeroko. Poczułem, Ŝe wypełnia je jakieś światło, które jednak tym razem nie sprawia mi bólu. W uszach zabrzmiały rozkoszne dźwięki. Po obu stronach mojego rozmówcy pojawili się Ramiel i Seteus, zwracając do mnie swe łagodne oblicza. Mastema ponownie uniósł brwi. — Fra Filippo Lippi jest pijany — powiedział. — Po przebudzeniu znowu się upije, Ŝeby uśmierzyć nękający go ból. — Łamać kołem wielkiego malarza... ToŜ to głupota — powiedziałem. — Ale i tak znacie moje myśli dotyczące tej sprawy. — Znamy teŜ myśli wszystkich florenckich kobiet — odrzekł Mastema. — I myśli wielmoŜów, którzy płacą za jego obrazy. O ile akurat nie myślą o wojnie. — Tak — potwierdził Ramiel, patrząc błagalnym wzrokiem na równego mu wzrostem Mastemę. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Ramiel wysunął się nieco do przodu, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. — Myśleliby, gdyby tak bardzo nie pochłaniała ich wojna. — Wojna to świat — powiedział Mastema. — Powtórzę swoje pytanie, Vittorio di Raniari. Czy wiesz, kim jestem? Wzdrygnąłem się. Nie chodziło o jego pytanie, lecz o to, Ŝe troje aniołów stało teraz razem, a ja przed nimi jako jedyny tutaj śmiertelnik, podczas gdy reszta świata zdawała się pogrąŜona we śnie. Dlaczego do tej biblioteki nie przyszedł Ŝaden zaciekawiony naszymi szeptami zakonnik? Dlaczego blask świec nie przyciągnął uwagi jakiegoś nocnego straŜnika? Dlaczego ludzie mieli trudności ze zrozumieniem moich słów? CzyŜbym oszalał? Na moment zawładnęła mną pewna zabawna myśl: gdybym udzielił Mastemie prawidłowej odpowiedzi, odzyskałbym zdrowe zmysły. Roześmiał się krótko, albowiem usłyszał tę myśl. Seteus patrzył na mnie ze współczuciem. Ramiel równieŜ milczał, lecz znowu spoglądał na Mastemę. — Jesteś aniołem, któremu Bóg pozwolił dzierŜyć tę szablę — powiedziałem. Nie odpowiedział. — Jesteś aniołem, który zabijał pierworodne dzieci Egiptu. — Mastema dalej milczał. — Jesteś aniołem zemsty.

Aby potwierdzić mą supozycję, powoli zamknął i otworzył oczy. Seteus zbliŜył się do Mastemy i powiedział mu prosto do ucha: — PomóŜ mu. PomóŜmy mu wszyscy. Filippowi na nic się teraz nie zdamy. — Niby dlaczego? — zapytał Mastema. Spojrzał na mnie. — Bóg nie udzielił mi pozwolenia, bym karał te twoje demony. Pan nie powiedział mi: „Zabijaj wampiry, Mastemo. Zniszcz wszystkie lemury, larwy, wszystkie stwory pojące się krwią”. Bóg nigdy nie mówił mi: „Unieś swoją potęŜną szablę i oczyść świat z tych istot”. — Błagam cię — odrzekłem. — Ja, młody śmiertelnik, zaklinam cię: zabij te demony, wymieć je swoją szablą z ich siedliska. — Nie mogę tego uczynić. — AleŜ moŜesz, Mastemo! — zaprotestował Seteus. — JeŜeli mówi, Ŝe nie moŜe, to znaczy, Ŝe tak jest! — odezwał się Ramiel. — Dlaczego ty go nigdy nie słuchasz? — Bo wiem, Ŝe moŜe zmienić zdanie — odparł bez wahania Seteus. — Zarówno on, jak i sam Bóg. Seteus zrobił krok do przodu. — Weź tę księgę, Vittorio — powiedział. CięŜkie welinowe karty księgi zatrzepotały, gdy anioł podawał mija, wskazując swym bladym palcem gęsto zapisany czarnym atramentem fragment tekstu. Przeczytałem na głos: „Oto dlaczego Bóg, który jako widzialne stworzył niebo i ziemię, nie gardzi czynieniem widzialnych cudów na niebie lub na ziemi; chce On duszę, lgnącą jeszcze do rzeczy widzialnych, pobudzić do oddawania czci sobie jako niewidzialnemu”. Palec anioła przesuwał się po tekście, a ja śledziłem wzrokiem jego ruch. Czytałem teraz o Bogu: „Jednako zna to, co ma się stać, jak i to, co juŜ się stało, a tym, którzy Go wzywają okazuje posłuch nie inaczej, jak widzi tych, którzy Go wzywać mają. RównieŜ wtedy, gdy wzywających wysłuchują Jego aniołowie...” Urwałem. Byłem bliski płaczu. Seteus zabrał mi księgę, abym nie zmoczył jej swoimi łzami. Nagle posłyszeliśmy jakieś obce odgłosy. Byli to mnisi, którzy szeptali coś na korytarzu, a potem otwarli drzwi biblioteki i weszli do środka. Gdym uniósł załzawione oczy, patrzyło juŜ na mnie dwóch nie znanych mi zakonników. — Co się stało, młody człowieku? Dlaczego tu jesteś? Czemu płaczesz? — zapytał mnie jeden z nich. — Zaprowadzimy cię do łóŜka i damy ci coś do jedzenia. — Nie. Ja nie mogę tego jeść — powiedziałem. — Nie, on nie moŜe — zwrócił się pierwszy zakonnik do drugiego. — Ciągle ma mdłości. Ale moŜe przecieŜ odpocząć. — Spojrzał na mnie. Odwróciłem się. Trzej aniołowie stali w milczeniu, patrząc na zakonników, którzy ich

nie widzieli — którym nawet do głowy nie przyszło, Ŝe mogą w tym miejscu przebywać aniołowie! — Dobry BoŜe w niebiesiech, powiedz mi, proszę — mówiłem. — CzyŜbym postradał zmysły? Czy demony wygrały? Czy tak skutecznie zatruły mnie swoimi krwistymi napojami, Ŝe cierpię teraz na przywidzenia? A moŜe jestem jako Maryja, która doszedłszy do Grobu Pańskiego, zobaczyła tam anioła? — Chodź do łóŜka — nalegali zakonnicy. — Nie — odezwał się Mastema, zwracając się cicho do jednego z mnichów, którzy ani go nie widzieli, ani nie słyszeli. — Niech tu zostanie. Niech czytaniem uspokoi swą duszę. To bardzo uczony chłopiec. — Nie, nie — rzekł mnich, kręcąc głową. Spojrzał na swego towarzysza. — Pozwólmy mu tutaj zostać. To bardzo uczony chłopiec. MoŜe sobie po cichu poczytać. Cosimo chce, byśmy dawali mu wszystko, czego zapragnie. — Idźcie juŜ i zostawcie go tutaj — powiedział miękkim głosem Seteus. — Cicho — rzekł Ramiel. — Niech powie mu to Mastema. Milczałem. Mieszały się we mnie uczucia szczęścia i smutku zarazem. Zakryłem dłońmi twarz i pomyślałem o Urszuli, uwięzionej po wsze czasy na Dworze Rubinowego Graala. Przypomniało mi się, jak płakała nad moim losem. — Jak to wszystko mogło się wydarzyć? — wyszeptałem do własnych palców. — Wydarzyło się, bo ona równieŜ była kiedyś człowiekiem i ma w sobie ludzkie serce — odpowiedział mi Mastema. Mnisi juŜ wychodzili. Przez moment cała trójka aniołów stała się zupełnie przezroczysta, dzięki czemu widziałem, jak obydwaj zakonnicy podchodzą do drzwi i zamykają je za sobą. Mastema posłał mi swoje niewzruszenie potęŜne spojrzenie. — Twoja twarz mogłaby wyraŜać wszystko — powiedziałem. — To typowe dla prawie kaŜdego anioła — odparł. — Zaklinam cię — błagałem. — Chodź tam ze mną. PomóŜ mi. Poprowadź mnie. Uczyń ze mną to, coś właśnie zrobił z tymi mnichami! Tyle chyba moŜesz uczynić? Kiwnął głową. — Ale nic więcej nam nie wolno — powiedział Seteus. — Niech Mastema powie, co myśli — rzekł Ramiel. — Wracaj do nieba! — odparł Seteus. — Uspokójcie się juŜ, proszę — powiedział Mastema. — Nie mogę ich zabić, Vittorio. Nie mam na to pozwolenia. Ale moŜesz uczynić to ty swoją szablą. — Ale będziesz mi towarzyszyć? — Zabiorę cię tam — odparł. — Po wschodzie słońca, gdy oni juŜ będą pogrąŜeni we śnie. Ale to ty musisz ich zabić, wystawiając ich na działanie światła dziennego. I to ty musisz uwolnić uwięzionych tam nędzników. Musisz równieŜ stawić czoło mieszkańcom Santa Maddalany albo po prostu wypuścić tych wszystkich nieszczęśników, a samemu czym prędzej stąd uciec. — Rozumiem. — PrzecieŜ moŜemy odsunąć te kamienne płyty, pod który mi oni śpią, prawda?

— zapytał Seteus. Uniósł rękę, aby uciszyć Ramiela, albowiem ten juŜ chciał zaprotestować. — Będziemy musieli to zrobić. — Owszem, jest to moŜliwe — odparł Mastema. — Tak jak moŜemy powstrzymać belkę, która spada na głowę Filippa. Ale nie jesteśmy w stanie ich zabić. I nie moŜemy teŜ pomóc w tym tobie, jeśli zabraknie ci determinacji bądź silnej woli. — A moŜe juŜ sam cud waszego się tam zjawienia doda mi sił do walki? — Tak myślisz? — spytał Mastema. — To ją miałeś na myśli, nieprawdaŜ? — CzyŜby? — Poradzę sobie sam, ale musicie mi powiedzieć... — Co takiego? — Czyjej dusza... pójdzie do piekła? — Tego powiedzieć ci nie mogę — odrzekł Mastema. — Musisz. — Nie. Nie muszę robić nic oprócz tego, do czego stworzył mnie Pan. I na tym się koncentruję. Ale nie muszę, ba, nie powinienem nawet rozwiązywać tajemnic, nad którymi przez całe Ŝycie dumał św. Augustyn. Mastema podniósł księgę. Stronice ponownie zatrzepotały. Poczułem nawet lekki powiew. Mastema czytał: „Taka to nauka płynie z natchnionych słów Pisma Świętego”. —

Nie czytaj mi tych słów. One bynajmniej mi nie pomogą! — powiedziałem. — Czy moŜna ją uratować? Czy ona moŜe zbawić swą duszę? Czy

ona jeszcze ją posiada? Czy jest równieŜpotęŜna jak wy? Czy wam teŜ moŜe grozić upadek? Czy diabeł moŜe wrócić do Boga? Mastema odłoŜył księgę ruchem tak szybkim, Ŝe ledwie go zauwaŜyłem. — Czy jesteś gotowy do tego starcia? — zapytał. — W ciągu dnia leŜą tylko bezradnie — powiedział Seteus. — Ona zresztą teŜ tak leŜy. Musisz odsunąć kamienie, pod którymi oni spoczywają za dnia, a co zrobić potem, juŜ dobrze wiesz. Mastema pokręcił głową. Odwrócił się i wymownym gestem odrzucił sugestie swoich podwładnych. — Nie. Proszę. Błagam cię! — powiedział Ramiel. — Zrób to dla niego. Zrób to, błagam. Filippowi i tak pomóc teraz nie moŜemy. — Tego nigdy nie wiadomo — odrzekł Mastema. — A moŜe dotrzymają mu towarzystwa moi aniołowie? — zasugerowałem. — CzyŜbym nie miał własnych aniołów? Ledwiem wymówił te słowa, zauwaŜyłem, iŜ pojawiły się przy mnie dwie kolejne istoty — jedna po mojej prawej, druga po lewej stronie. One wszakŜe były blade, niewyraźne,

w jakiś sposób mi dalekie. Nie miały w sobie Ŝywotności aniołów Filippa, były na wpół tylko widzialne, choć bez wątpienia tam stały. Przez dłuŜszą chwilę patrzyłem to na jedną, to na drugą z tych istot, i zastanawiałem się, jakimi słowy moŜna by je opisać. Milczące ich oblicza pozbawione były wyrazu, znamionowały spokój i cierpliwość. Posiadały wprawdzie skrzydła, odznaczały się duŜym wzrostem, lecz więcej powiedzieć o nich bym nie mógł. A to dlatego, Ŝe brakowało im jakiegoś indywidualnego rysu czy własnego, odrębnego kolorytu, swoistości stroju czy ruchów. Wszystko to nie budziło we mnie Ŝadnych ciepłych uczuć. — Kim oni są? Dlaczego nic nie mówią? Dlaczego patrzą na mnie w taki sposób? — Oni cię znają— odrzekł Ramiel. — śyjesz pragnieniem pomsty. I wypełnia cię poŜądanie — powiedział Seteus. — Oni o tym wiedzą. Byli i są przy tobie. Poznali twój ból i twój gniew. — Dobry BoŜe... Wszak te demony wybiły całą moją rodzinę! — odrzekłem. — Czy któryś z was zna przyszłość mojej duszy? — Oczywiście, Ŝe nie — poinformował mnie Mastema. — W przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj. Po co mielibyśmy się tu pojawiać, gdyby wszystko było juŜ wcześniej ustalone? — Czy one wiedzą, Ŝe wolałem śmierć od wypicia podawanej mi przez demony krwi? CzyŜ w myśl prawdziwej wendety nie powinienem był wypić tej krwi, a potem zniszczyć mych wrogów, posiadając juŜ moc taką jak oni? Moi aniołowie zbliŜyli się do mnie. — GdzieŜeście byli, kiedy groziła mi śmierć? — spytałem. — Nie draŜnij ich. Wszak nigdyś nie wierzył w ich istnienie — odezwał się Ramiel. — Kochałeś jedynie nasze podobizny, a swoją prawdziwą miłość odkryłeś dopiero wtedy, gdyś napił się juŜ demonicznej krwi. Na tym właśnie polega problem. Czy moŜesz zabić to, co kochasz? — Zniszczę ich wszystkich — odparłem. — W ten czy inny sposób. Przysięgam na własną duszę. — Spojrzałem na swoich bladych i obojętnych stróŜów, a potem na pozostałe anioły, które odcinały się swą jasną poświatą od panującego w bibliotece półmroku i od stojących tam ciemnych regałów z równie ciemnymi ksiąŜkami. — Zniszczę ich wszystkich. To powiedziawszy, zamknąłem oczy i zobaczyłem Urszulę w swej wyobraźni. Był dzień, a ona leŜała bezradna i bezbronna. Ujrzałem siebie samego, jak pochylam się nad nią i całuję ją w chłodne białe czoło. Dławiły mnie bezgłośne łkania, wszystkie me członki drŜały. Kilka razy kiwnąłem głową: zrobię to, tak, zrobię to, zrobię. — O świcie — powiedział Mastema — mnisi przyniosą ci nowe odzienie z czerwonego aksamitu oraz twój odświeŜony rynsztunek i wyczyszczone buty. Nie próbuj nic jeść. Jest jeszcze za wcześnie, bo ciągle kotłuje się w tobie diabelska krew. Jak będziesz gotowy, zabierzemy cię na północ, a tam za dnia zrobisz to, co zrobione być musi.

Rozdział 11 A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Ewangelia według św. Jana 1,5 śycie w klasztorze zaczyna się bardzo wcześnie, o ile w ogóle na noc ustaje. Oczy me otwarły się nagle i dopiero gdym ujrzał rozjaśniony słońcem fresk, pozbawiony — by tak rzec — zasłony, w którą spowiła go nocna ciemność, otóŜ dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak głęboki był mój sen. Po mojej celi poruszali się zakonnicy. Przynieśli mi odzienie z czerwonego aksamitu, które wcześniej opisywał mi Maste-ma. Prócz tego miałem jeszcze wełniane spodnie i dwie jedwabne koszule oraz gruby pasek. Zgodnie z zapowiedzią broń moja została wyczyszczona: cięŜka, wysadzana klejnotami szabla lśniła jak wtedy, gdy ojciec mój zajmował się nią całymi wieczorami przy swoim kominku. Sztylety równieŜ były gotowe. Wyszedłem z łóŜka i ukląkłem, aby się pomodlić. PrzeŜegnałem się i zacząłem szeptać po łacinie: — BoŜe. Daj mi siły, bym mógł posłać w Twe dłonie tych, co Ŝerują na śmierci. Jeden z mnichów połoŜył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się. CzyŜby wielkie milczenie jeszcze się nie skończyło? Wskazał mi stół, gdzie leŜał przygotowany chleb i mleko z delikatną pianką na wierzchu. Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do niego. Zakonnik oraz drugi towarzyszący mu mnich ukłonili się i wyszli. Rozejrzałem się po pokoju. — Jesteście tu wszyscy, wiem o tym — powiedziałem, ale nie zaprzątałem juŜ sobie uwagi tą myślą. JeŜeli nie pojawią się tutaj ponownie, to znaczy, Ŝe wróciłem do zdrowych zmysłów. Supozycja ta była jednak w takim samym stopniu zgodna z prawdą, jak to, Ŝe nadal Ŝył mój ojciec. Na stole obok przyniesionego mi poŜywienia leŜały przyciśnięte świecznikiem dokumenty, dopiero co sporządzone i sygnowane czyimś zamaszystym podpisem. Przy czytałem je szybko. Były to kwity na wszystkie pieniądze i klejnoty, które miałem w swych torbach, gdym przybył do tego klasztoru. Na kaŜdym z tych dokumentów widniała pieczęć Medyceuszy. Prócz tego na stole leŜała sakwa, którą miałem przywiązać do pasa. Znajdowały się w niej wszystkie moje pierścienie, oczyszczone juŜ i wypolerowane, przez co osadzone w nich rubiny zachwycały swym blaskiem, a szmaragdy imponowały nieskazitelną głębią. Złoto zaś nie lśniło tak pięknie od wielu długich miesięcy, rzecz jasna wskutek mojej gnuśności. Rozczesałem opadające mi na ramiona włosy. Irytowała mnie ich gęstość i długość, lecz nie miałem w tej chwili czasu na sprowadzenie tu cyrulika. Przynajmniej nie opadały mi na czoło. Cieszyłem się ponadto, Ŝe są wreszcie czyste. Szybko przywdziałem przygotowany dla mnie strój. Buty okazały się trochę za ciasne,

gdyŜ osuszono je przy ogniu, ale nie czułem się w nich źle. Pozapinałem wszystkie klamry i przyczepiłem do pasa mą szablę. Szata z czerwonego aksamitu obszyta była na krawędziach srebrno-złotą lamówką, a z przodu przyozdobiono ją srebrną lilią burbońską. Po zaciśnięciu pasa wierzchnia szata sięgała mi do połowy uda. Widać przeznaczono ją dla człowieka o zgrabnych nogach. Cały ten strój był zbyt okazały jak na bitwę, którą miałem niebawem stoczyć. Zresztą bardziej odpowiednim słowem byłaby tu „masakra”, a nie „bitwa”. NałoŜyłem przyniesioną mi krótką pelerynę i zapiąłem ją na złotą sprzączkę. Wiedziałem, Ŝe w mieście będzie mi w niej za ciepło, albowiem podbito ją miękkim, ciemnobrązowym futrem z wiewiórek. Pominąłem leŜący obok kapelusz i otwarłem sakwę. Wsunąłem na palce wszystkie moje pierścienie, które z uwagi na swój cięŜar stanowiły powaŜną broń, a potem przykryłem je miękkimi rękawiczkami. Dopiero teraz spostrzegłem róŜaniec z burszytnowymi koralikami, zakończony złotym krzyŜykiem. Pocałowałem go i włoŜyłem do kieszeni. W tej chwili uzmysłowiłem sobie, iŜ patrzę na podłogę. Dojrzałem kilka par bosych stóp. Powoli uniosłem wzrok. Moi aniołowie stróŜe stali przede mną w długich powiewnych szatach z ciemnoniebieskiego materiału, który lŜejszy był od jedwabiu, choć równieŜ odeń gęstszy. Ich lekko połyskujące oblicza były białe na podobieństwo kości słoniowej, oczy mieli duŜe i krągłe jak opale, a włosy ich były czarne, jakby upleciono je z cieni. Stali naprzeciw mnie z przechylonymi ku sobie głowami. Odniosłem wraŜenie, Ŝe porozumiewają się ze sobą w ten sposób. Przerazili mnie tą swoistą poufałością — widziałem ich wyraźnie, stali bardzo blisko i miałem świadomość, Ŝe są ze mną od zawsze. Byli nieco większych rozmiarów niŜ zwykli ludzie, podobnie jak inne widziane przeze mnie anioły. Twarze ich nie wyraŜały jednak słodyczy i łagodności; były gładkie i szerokie, o pięknie ukształtowanych ustach. — Ciągle nie wierzysz w nasze istnienie? — zapytał szeptem jeden z aniołów. — Zdradzicie mi swoje imiona? — spytałem. Zaprzeczyli, kręcąc głowami. — Kochacie mnie? — pytałem dalej. — A gdzieŜ to jest napisane, Ŝe powinniśmy cię kochać? — odrzekł ten, który wcześniej nic nie mówił. Jego głos był miękki jak szept, bardziej atoli od szeptu wyraźny. — A ty nas kochasz? — zapytał jego towarzysz. — Dlaczego mnie chronicie? — pytałem dalej. — PoniewaŜ w tym celu nas tu posłano. I będziemy przy tobie aŜ do dnia twojej śmierci. — Nie kochając mnie wcale? Znowu pokręcili głowami. W mojej celi zrobiło się jaśniej. Nagłym ruchem odwróciłem się w stronę okna. Myślałem, Ŝe źródłem światła jest słońce, które przecieŜ nie mogło sprawić mi bólu. Nie było to jednak słońce, tylko Mastema, który wyrósł przede mną niczym złota chmura. Otaczali go adwokaci mojej sprawy: Ramiel i Seteus. W celi zamigotało i dały się poczuć bezgłośne wibracje. Moi aniołowie połyskiwali na

biało i niebiesko w swoich błyszczących szatach. Wszyscy patrzyli na Mastemę. Całe pomieszczenie wypełniło się delikatnymi dźwiękami, jakimś melodyjnym poszumem. Dźwięki te przywodziły na myśl stado śpiewających ptaków, które wzbiły się nagle w powietrze, opuszczając gałęzie skąpanych w słońcu drzew. Zamknąłem oczy; zachwiałem się. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, a wzrok mój zasnuła chmura drobnych pyłków. Pokręciłem głową i rozejrzałem się dokoła. Byliśmy w zamku. Ciemność i wilgoć. Słabe światełko wnikało do środka poprzez szczeliny w ogromnym moście zwodzonym, w tej chwili rzecz jasna podniesionym i przyczepionym zasuwami do kamiennych ścian zamczyska. Na tych ostatnich wisiały wielkie zardzewiałe haki i łańcuchy, których nie uŜywano od wielu juŜ lat. Odwróciłem się i wszedłem na mroczny dziedziniec. Dech w piersiach zaparła mi nagle wysokość otaczających mnie murów, które zdawały się piąć prawie do samego nieba. Był to jednak dopiero pierwszy dziedziniec, albowiem przed nami widniała kolejna brama, tak duŜa, Ŝe mogłaby się w niej zmieścić największa nawet ze współczesnych machin wojennych. Po obu stronach znajdowały się rzędy łukowatych okien z kratami w środku. — Potrzebuję cię teraz, Mastemo — powiedziałem. PrzeŜegnałem się, wyjąłem róŜaniec i ucałowałem krzyŜyk, spoglądając przez chwilę na drobną podobiznę naszego Umęczonego Zbawiciela. Ogromne wrota otwarły się. Coś skrzypnęło, rozległy się trzaski metalowych rygli i drzwi obróciły się na zawiasach, ukazując mi większy od poprzedniego, rozświetlony słońcem dziedziniec. Mury, pomiędzy którymi szliśmy, miały jakieś dziesięć do dwunastu metrów grubości. Po obu stronach widzieliśmy hakowate drzwi, zdradzające — pierwsze w tym miejscu — oznaki pewnej dbałości o ich wygląd. — Te istoty nie wchodzą i nie wychodzą jak normalni ludzie — powiedziałem. Przyspieszyłem kroku, zmierzając w stronę jaśniejącego słońcem dziedzińca. W tym cuchnącym stęchlizną przejściu wilgotne powietrze górskie wydawało mi się stanowczo za chłodne. No i ujrzałem wreszcie tak dobrze zapamiętane przeze mnie okna — z flagami i nie rozpalonymi w tej chwili pochodniami. Widziałem teŜ przewieszone przez parapet gobeliny, jak gdyby deszcz ani trochę nie mógł im zaszkodzić. NajwyŜej zaś zobaczyłem postrzępione blanki murów, zwieńczone pokrywą z białego marmuru. Nie był to jednak ten największy dziedziniec, on bowiem znajdował się jeszcze dalej. Mury były tu zbyt surowe, a kamienna nawierzchnia zabrudzona ziemią; najwidoczniej od wielu juŜ lat nikt po niej nie stąpał. Tu i ówdzie natykałem się na kałuŜe, a w szczelinach pomiędzy kamieniami rosły chwasty oraz... och... cudowne kwiaty. Zadziwiła mnie ich obecność — dotykałem ich łagodnie z uczuciem niekłamanego zachwytu. Przed nami znajdowały się kolejne bramy. Wielkie drewniane wrota, okute Ŝelazem i zwieńczone marmurowym łukiem, otwarły się przed nami i ujrzeliśmy przecudowny ogród. Po przejściu w ciemności kolejnych kilkunastu metrów zobaczyłem pokaźne skupiska

drzew pomarańczowych i posłyszałem śpiew ptaków. Byłem ciekaw, czy ptaki te są tutaj uwięzione, czy teŜ mogą wzbić się w powietrze i uciec z tego zamczyska. Tak, mogły stąd uciec. Po chwili ujrzałem pamiętną fasadę z białego marmuru, która wznosiła się hen wysoko w górę... Wszedłem do tego ogrodu, stąpając po wyłoŜonej marmurowymi płytkami ścieŜce, która przecinała grządki fiołków i róŜ. Od razu zobaczyłem ptaki, krąŜące pomiędzy majestatycznymi wieŜami zamku. Otaczał mnie dławiący wręcz zapach kwiatów. Widziałem klomby irysów i lilii, a takŜe zwisające z drzew dojrzałe juŜ i prawie czerwone pomarańcze, cytryny zaś ciągle twarde i jeszcze nieco zielone. Ściany obrośnięte były krzakami i pnączami winorośli. Aniołowie stłoczyli się wokół mnie. Uzmysłowiłem sobie w tej chwili, Ŝe to ja ich tutaj wprowadziłem, to ja byłem tu przewodnikiem, to na mnie teraz milcząco czekali, gdym schylił w skupieniu głowę. — Nadstawiam uszu, by usłyszeć więźniów — powiedziałem. — Ale ich nie słyszę. Ponownie powiodłem wzrokiem po wykwintnie przyozdobionych oknach i balkonach, łukowych sklepieniach oraz długich kruŜgankach z filigranowymi ornamentami. Widziałem teŜ powiewające flagi — wszystkie krwistoczerwonej barwy, naznaczone śmiercią i umieraniem. Po raz pierwszy spojrzałem teŜ na swój karmazynowy strój. — Jak świeŜa krew? — spytałem szeptem. — Czyń to, co czynić powinieneś — odrzekł Mastema. — Gdy udasz się na poszukiwanie więźniów, moŜe być juŜ ciemno. Ale najistotniejsze łowy czekają cię teraz. — Gdzie oni są? Powiesz mi, gdzie ich znajdę? — Jak przystało na świętokradców, spoczywają pod kamienną posadzką kaplicy. Mastema nagłym ruchem wyciągnął z pochwy swą szablę i wskazał jedno z wejść. Jego czerwony hełm połyskiwał słonecznym światłem, odbitym od marmurowych ścian zamku. — To te drzwi. Za nimi znajdują się schody. Kaplica jest na trzecim piętrze, po lewej stronie. Natychmiast ruszyłem w stronę drzwi. Biegłem, stukając butami, po krętych schodach. Nie sprawdzałem nawet, czy idą za mną aniołowie. Wystarczała mi świadomość, Ŝe są tutaj. Miałem wraŜenie, iŜ czuję na sobie ich oddech, chociaŜ w istocie tak nie było. Weszliśmy w końcu w szeroki korytarz, który wychodził po prawej stronie na opuszczony przez nas dziedziniec. Przed nami ciągnął się piękny dywan, zdobiony perskimi kwiatami umieszczonymi na ciemnoniebieskim tle. Ani trochę nie wytarty, jakby nikt nigdy po nim nie stąpał. Ciągnął się prawie bez końca, aŜ w pewnym momencie skręcał gdzieś w bok. Korytarz zaś zwieńczony był oknem, przez które widzieliśmy niebo i fragment zielonego wzgórza w oddali. — Dlaczego się zatrzymałeś? — zapytał Mastema. Aniołowie wyłonili się przy mnie niespodziewanie w swych zwiewnych szatach, z drŜącymi nieznacznie skrzydłami. — OtóŜ i drzwi do kaplicy. Wszak dobrze o tym wiesz. — Chciałem tylko spojrzeć na niebo — odparłem. — Spojrzeć raz jeszcze na

błękit nieba. — I o czym pomyślałeś? — zapytał jeden z mych stróŜów swoim bezbarwnym, acz wyraźnym szeptem. Chwycił mnie na gle i zobaczyłem na ramieniu jego palce — lekkie jak piórko i białe jak pergamin. — Myślisz o łące, która nigdy nie istniała, i o kobiecie, która nie Ŝyje? — CzyŜbyś nie miał nade mną litości? — zapytałem i przysunąłem się do niego tak blisko, Ŝe dotknąłem go swoim czołem. Zdumiało mnie niezwykle przenikliwe spojrzenie jego opalizujących oczu. — Nie. Nie jestem bezlitosny. Ja jestem od tego, aby ci nieustannie przypominać o pewnych faktach. Odwróciłem się w stronę drzwi do kaplicy. Pociągnąłem za dwa wielkie haki i zatrzask ustąpił. Otwarłem najpierw jedno skrzydło drzwi, potem drugie, choć nie wiem, do czego potrzebne mi było tak szerokie przejście. MoŜe liczyłem na przybycie posiłków... Przede mną rozciągała się wielka pusta nawa, w której niewątpliwie poprzedniego wieczoru tłoczył się cały krwawy dwór. Nad głową zaś miałem galerię dla chóru, z której — jak ongiś — rozlegał się ubiegłej nocy eteryczny śpiew wampirów. Słońce przenikało swoimi promieniami przez demoniczne okna... Niemal krzyknąłem na widok pajęczynowatych stworów, które wyzierały z witraŜowych szyb kaplicy. JakŜe grube było to połyskujące szkło i jak nierówno oszlifowane! I jakŜe złowieszczo prezentowały się oblicza skrzydlatych potworów, które spoglądały na nas szyderczo, jak gdyby mogły nagle oŜyć — równieŜ za dnia — i udaremnić nasze zamiary. Mogłem jedynie oderwać od nich oczy i wlepić wzrok w marmurową posadzkę. Ujrzałem wkomponowany w nią okrągły uchwyt, który przypomniał mi wejście do krypty w kaplicy mojego ojca. Uchwyt ten, wykonany ze starannie wygładzonego i błyszczącego złota, przylegał równo do podłogi, przez co nie moŜna było zahaczyć oń nogą. Wskazywał niedwuznacznie jedyne wejście do podziemi, którym był tu wąski prostokąt z marmuru, połoŜony w samym centrum nawy głównej. Kiedym podchodził do tej płyty, moje kroki odbiły się echem w tej pustej kaplicy. JuŜ chciałem pociągnąć za uchwyt, ale coś mnie powstrzymało. OtóŜ w tej chwili spojrzałem na ołtarz. Promienie słońca zetknęły się właśnie z posągiem Lucyfera — tego ogromnego czerwonego anioła, otoczonego niezliczonymi czerwonymi kwiatami, nawet teraz równie świeŜych jak wtedy, gdy po raz pierwszy się tutaj znalazłem. Ujrzałem zatem Lucyfera i jego Ŝółte, rozpalone szaleńczo oczy, które wykonano z drogocennych kamieni, osadzonych w czerwonym marmurze. Zobaczyłem teŜ wyrzeźbione z kości słoniowej kły, które wystawały spod jego górnej wargi. Widziałem równieŜ wszystkie demony po jego lewej i prawej stronie; poŜerały mnie swoimi lśniącymi oczami, głodne i wyniosłe zarazem.

— Krypta — przypomniał mi Mastema. Z całej siły pociągnąłem za uchwyt, lecz marmurowa płyta nawet nie drgnęła. Nie uniósłby jej Ŝaden człowiek; do tego trzeba było kilku koni. Zacisnąłem dłonie na uchwycie, pociągnąłem jeszcze mocniej, ale nic się nie poruszyło. Równie dobrze mógłbym przesuwać ściany. — PomóŜmy mu, Mastemo! — nalegał Ramiel. — Nam się uda. Dla nas to jest łatwe jak otwieranie innych bram. Mastema łagodnym ruchem ręki odsunął mnie na bok. Zachwiałem się, ale po chwili stałem juŜ prosto. Długa i wąska płyta podniosła się powoli. Zdumiał mnie jej cięŜar. Miała ponad pół metra grubości, a tylko z zewnątrz pokryta była warstwą marmuru; resztę wykuto ze skały cięŜszej, gęstszej i ciemniejszej. Nie, Ŝaden człowiek nie byłby w stanie jej podnieść. Z ziejącego ciemnością otworu wyskoczyła nagle włócznia, jakby przymocowano ją tam na spręŜynie. Mastema puścił płytę, która swą wierzchnią stroną opadła na posadzkę kaplicy. Przytrzymujące ją zawiasy natychmiast popękały. Z otworu biło jasne światło. Czekało tam na mnie w tej chwili wiele połyskujących na słońcu włóczni, ustawionych równolegle i nachylonych pod kątem, który odpowiadał zapewne pochyłości wiodących do krypty schodów. Mastema zrobił krok w stronę włóczni. — Spróbuj je odsunąć, Vittorio — powiedział. — Nie uda mu się. A jeśli potknie się i upadnie, to wyląduje prosto na nich — rzekł Ramiel. — To ty je odsuń, Mastemo. — Ja to zrobię — oświadczył Seteus. Wyciągnąłem szablę i uderzyłem nią w najbliŜszą z włóczni, odcinając w ten sposób jej metalowy grot. Pozostały jednak postrzępione drzewce. Gdy wszedłem na schody, poczułem, jak moje nogi owiewa chłód. Ponownie uderzyłem w drzewce, odłupując więcej drewna. Kiedym zrobił kolejny krok, wymacałem lewą ręką dwie włócznie, czyhające na mnie w nieregularnym świetle tego złowieszczego korytarza. Raz jeszcze uniosłem szablę, której cięŜar coraz bardziej stawał się uciąŜliwy. Błyskawicznie ogołociłem obydwie włócznie z grotów, które poleciały ze szczękiem w głąb przejścia. Schodziłem zatem dalej, zaciskając prawą dłoń na drzewcu włóczni, albowiem nie chciałem się pośliznąć. Nagle straciłem grunt pod nogami i zawisłem w powietrzu, trzymając się wyszczerbionego drzewca. Szabla upadła i posłyszałem tylko jej brzęk gdzieś w dole. Uniosłem wzrok i ujrzałem aniołów, którzy stali przy wejściu do krypty. — Dość juŜ tego, Mastemo — powiedział Seteus. — Z tym nie poradzi sobie Ŝaden człowiek. Gdybym upadł, czekałaby mnie niechybna śmierć, poniewaŜ dno krypty było ode mnie bardzo daleko. A gdybym przeŜył, nigdy juŜ bym się stamtąd nie wydostał. Czekałem w milczeniu, choć moje ramiona przeszywał nieznośny ból. Nagle posłyszałem szelest jedwabiu i skrzydeł. Aniołowie otoczyli mnie, chwycili i w jednej chwili znieśli na dół, na samo dno krypty.

Kiedy mnie puścili, odszukałem po omacku swoją szablę i ściskając ją mocno, stanąłem prosto, zadyszany od wysiłku. Popatrzyłem na jaśniejący w górze prostokąt. Zacisnąłem powieki, schyliłem głowę i powoli otwarłem oczy, aby stopniowo przyzwyczaić je do panującego tutaj wilgotnego mroku. W tym miejscu zamek bez wątpienia kolidował z połoŜoną pod nim górą, albowiem pomieszczenie, w którym się obecnie znaleźliśmy, choć obszerne, to z kaŜdej strony uformowane było z ubitej ziemi. Tyle przynajmniej stwierdziłem, patrząc przed siebie. Kiedym zaś się odwrócił, ujrzałem przedmiot mych „łowów”, jak to wcześniej określił Mastema. LeŜały tam bowiem w rządkach wampiry, larwy. Nie spały jednakŜe w trumnach, tylko spowite w cienkie całuny, które utkano ze złotej nitki. KaŜdy z tych rządków spoczywał pod jedną ze ścian krypty. Wysoko w powietrzu wisiały urywające się nagle schody. Zamrugałem i zmruŜyłem oczy. Odniosłem wraŜenie, Ŝe teraz wyraźniej widzę ciała mych wrogów. ZbliŜyłem się do pierwszej z leŜących postaci; miała na sobie ciemnoczerwone pantofle i brunatne spodnie, a przykryta była gęstą pajęczyną, jak gdyby co noc jedwabniki tkały dla tej istoty delikatny całun. Owo przykrycie nie było wszakŜe wytworem magii — powstało na krosnach śmiertelnych ludzi; było nawet obszyte subtelną lamówką. Ściągnąłem ów całun z ciała demona, który spał ze złoŜonymi na piersi ramionami. Kiedym się zbliŜył, stwierdziłem ze zgrozą, Ŝe jego twarz nagle się oŜywiła, oczy się otwarły, a jedna ręka wysunęła się gwałtownym ruchem w moją stronę. W samą porę ktoś chwycił mnie od tyłu i odciągnął od tego stwora. Odwróciłem się i ujrzałem trzymającego mnie Ramiela, który po chwili zamknął oczy, pochylił głowę i przycisnął czoło do mego ramienia. — Teraz juŜ znasz ichnie sztuczki. UwaŜaj. Popatrz... W tej chwili ta istota znowu składa swoje ramiona. Myśli, Ŝe jest juŜ bezpieczna. Zamyka oczy. — CóŜ zatem mam czynić? Tak, muszę go zabić! — powiedziałem. Lewą dłonią uchyliłem skrywającą potwora zasłonę, prawą zaś uniosłem swą szablę. Kiedy demon ponownie wyciągnął rękę, oplotłem ją całunem, prawica zaś moja wykonała pracę typową dla wprawnego kata. Głowa potoczyła się na ziemię. Rozległ się ohydny odgłos, bardziej chyba z szyi mojej ofiary niźli z jej gardła. Ramię zatrzepotało w powietrzu. W ciągu dnia nie mogło zagrozić mi tak jak pamiętnej nocy, gdym podczas pierwszej w tym zamku bytności zdekapitował był mego ówczesnego napastnika. Ufff... Wygrałem. Chwyciłem głowę; z ust sączyła się krew. Oczy były teraz zamknięte. Cisnąłem ten czerep na środek komnaty — tam gdzie padało najwięcej światła. Łeb potwora natychmiast zaskwierczał, wystawiony na działanie promieni słonecznych. — Spójrzcie tylko. Ta głowa płonie! — powiedziałem. Podszedłem do kolejnego demona i ściągnąłem zeń przezroczystą zasłonę. Tym razem była to kobieta z długimi warkoczami; najwyraźniej na ten osobliwy rodzaj śmierci skazano ją w kwiecie wieku. Ponownie spętałem całunem jej unoszącą się juŜ rękę i gwałtownym

ruchem pozbawiłem ją głowy, którą chwyciłem za jeden z warkoczy i cisnąłem tam, gdzie leŜał jej niegdysiejszy towarzysz. Druga głowa kurczyła się szybko i czerniała. Tak oto działało na nią światło padające z połoŜonego wysoko nad nią otworu. — Zali widzisz to, Lucyferze?! — wrzasnąłem. Echo przedrzeźniało moje słowa: — ...ferze... ferze... Podbiegłem do kolejnego demona. — Florian! — krzyknąłem, ściągając całun. Popełniłem w ten sposób straszny błąd. Na dźwięk swojego imienia oczy jego otwarły się i podniósłby się niczym pajac na sznurku, gdybym swą szablą nie rozpłatał mu piersi. Natychmiast opadł na plecy, a ja zaciąłem ostrzem jego elegancką szyję. Blond włosy Floriana kleiły się teraz od krwi, a jego puste, półprzymknięte oczy zgasły. Chwyciłem jego czerep za długie włosy i po chwili głowa tego elokwentnego przywódcy demonów wylądowała na dymiącym i cuchnącym stosiku. Kontynuowałem swoją masakrę, przesuwając się z prawej strony komnaty na lewą. Dlaczego obrałem taki kierunek — dalibóg nie wiem. Za kaŜdym razem, gdym zrywał zasłonę z kolejnego potwora, oplatałem nią czym prędzej jego wyrywającą się ku mnie rękę. Niekiedy byłem tak szybki, Ŝe ręka demona nie zdąŜyła mnie jeszcze zaatakować, a głowa jego juŜ była odrąbana. Poczynałem sobie coraz bardziej niedbale: trafiałem w szczęki lub obojczyki swych wrogów, ale tak czy inaczej z powodzeniem ich zabijałem. Zabijałem. Odcinałem te diabelskie głowy i rzucałem je na dymiący sto-sik, który wyglądał teraz jak gorzejąca sterta jesiennych liści. Nad tym osobliwym ogniskiem unosił się popiół, lecz czerniejące i lepkie głowy nie rozpadały się, a popiołu wcale nie było tak duŜo... Czy oni cierpieli? Czy wiedzieli, co się z nimi dzieje? GdzieŜ to pomknęły teraz ich dusze? W tych oto bowiem strasznych dlań chwilach Dwór Rubinowego Graala ulegał ostatecznej dezintegracji; ja zaś ryczałem jak oszalały, niecierpliwie przebierałem nogami i krzyczałem wniebogłosy, zalewając się łzami. Zabiłem około dwudziestu potworów, przez co szabla moja lepiła się od krwi, toteŜ przechodząc na drugą stronę krypty, wycierałem jąo bezgłowe juŜ ciała. ZauwaŜyłem, Ŝe ich złoŜone na piersi białe ręce skurczyły się i powysychały, a z poszarpanych szyj z wolna sączyła się krew. — Martwi! Wszyscyście martwi! Ale gdzieŜ teraz podziały się wasze dusze? Robiło się coraz ciemniej. Zmęczony i zadyszany zatrzymałem się obok Mastemy. — Słońce jest jeszcze wysoko na niebie — powiedział łagodnym głosem. Choć przez cały czas stał bardzo blisko palących się głów, strój jego pozostał nienaruszony. Odniosłem wraŜenie, iŜ dym dobywa się z diablich oczu, nie zaś z jakiejkolwiek innej części tych głów. — W kaplicy jest wprawdzie ciemno, lecz mamy dopiero południe. Ale nie zwlekaj. Została ci jeszcze dwudziestka z tej strony. Do dzieła. Ramiel i Seteus stali obok siebie nieruchomo w swych wykwintnych szatach. Patrząc na mnie wzrokiem pełnym napięcia, wyglądali prostodusznie i powaŜnie zarazem. Seteus

powiódł wzrokiem po tlących się głowach, po czym znowu spojrzał na mnie i szepnął: — Tak, nie zwlekaj, biedny Vittorio. Spiesz się. — A czy ty mógłbyś to zrobić? — spytałem. — Nie. — Wiem, Ŝe ci nie wolno — odparłem. Czułem ból w piersi od tego całego wysiłku; mówienie jeszcze bardziej ten ból wzmagało. — Ale czy mógłbyś to zrobić? Czy w ogóle mógłbyś się na to zdobyć? — Nie jestem stworzeniem z krwi i kości, Vittorio — odparł bezradnie Seteus. — Ale mógłbym uczynić to, co rozkazałby mi Bóg. Poszedłem dalej. Spojrzałem raz jeszcze na tych majestatycznie promiennych aniołów i na ich przywódcę Mastemę, którego zbroja i szabla połyskiwały w słabnącym świetle. Mastema milczał. Odwróciłem się i zerwałem pierwszy całun. Była tam Urszula. — Nie. — Zrobiłem krok do tyłu i opuściłem zasłonę. Chyba się nie obudziła; leŜała dalej bez ruchu. Jej cudne ramiona złoŜone były w taki sam sposób, jak u reszty tej demonicznej braci. U niej wszakŜe pozycja ta miała w sobie coś ujmująco słodkiego, jak gdyby w okresie niewinnego jeszcze dzieciństwa spadł na nią jakiś złowrogi czar, który nie naruszył jednak ani trochę jej drugich falujących włosów. Spowijały one teraz jej głowę i ramiona na podobieństwo utkanego ze złotej nici gniazda. Słyszałem własny oddech. Koniuszek mej szabli postukiwał o tworzące podłogę kamienie. Oblizałem wyschnięte usta. Nie miałem odwagi na nich spojrzeć, choć wiedziałem, Ŝe są ledwie kilka metrów dalej i Ŝe się we mnie wpatrują. Tę gęstniejącą ciszę zakłócało w tej chwili jedynie skwierczenie tlących się jeszcze diablich głów. Wsunąłem dłoń do kieszeni i wyciągnąłem róŜaniec z bursztynowych koralików. Wstyd się przyznać, lecz ręka zadrŜała mi, gdym uniósł go i cisnął w Urszulę, trafiając krzyŜykiem prosto w jej białe, na wpół odsłonięte piersi. RóŜaniec spoczął więc na bladej skórze tej kobiety, która tylko nieznacznie się poruszyła. Promienie światła przylgnęły do jej powiek niczym drobinki kurzu bądź popiołu. Nic nie mówiąc, przeszedłem do swej następnej ofiary. Z głośnym okrzykiem na ustach zerwałem z niej całun i odciąłem głowę, którą chwyciłem następnie za gęste brązowe loki i rzuciłem na stosik u stóp aniołów. Kolejnym demonem okazał się Godric. BoŜe, aleŜ to będzie rozkoszne! Dojrzałem jego łysinę jeszcze przed ściągnięciem zeń zasłony, którą po chwili rozerwałem niedbale i odczekałem, aŜ Godric unosząc się lekko, otworzy zdumione oczy. — Poznajesz mnie, potworze? Poznajesz?! — krzyczałem. Zatopiłem szablę w jego gardle, a gdy biała głowa upadła na ziemię, przeszyłem ostrzem poszarpany kikut szyi. — Poznajesz mnie, potworze? — powtórzyłem, patrząc na trzepoczące powieki mojej ofiary i na szeroko otwarte, toczące czerwoną ślinę usta. — Poznajesz? Zaniosłem jego czerep do stosiku pozostałych głów i połoŜyłem go na samej górze. — Poznajesz mnie?! — wrzasnąłem ponownie i w kolejnym napływie furii

wróciłem do przerwanej pracy. Najpierw dwie głowy, potem trzy, potem pięć, potem siedem. A potem dziewięć. Następnie jeszcze sześć głów i dwór przestał istnieć. Wszyscy lordowie i damy byli nareszcie martwi. Przeszedłem na drugą stronę i szybko uporałem się z wiejskimi parobkami, których ciała nie były okryte Ŝadnymi całunami. Ich osłabione ręce z trudem próbowały bronić się przed moim atakiem. — Gdzie są łowcy? — Na samym końcu. JuŜ prawie zmierzcha. Bądź ostroŜny. — Widzę ich — powiedziałem. Wyprostowałem się i wstrzymałem oddech. LeŜeli głowami do ściany w rządkach liczących po sześć ciał, lecz znajdowali się niebezpiecznie blisko siebie. Trudno mi będzie się z nimi rozprawić. Raptem wybuchnąłem gromkim śmiechem. Zrozumiałem, Ŝe będzie to proste. Zerwałem pierwszą zasłonę i uderzyłem szablą w stopy śpiącego. Trup podniósł się, przez co z łatwością dostrzegłem miejsce, w które naleŜało zadać kolejny cios. Zresztą krew juŜ się lała. Drugie truchło załatwiłem w ten oto sposób: ciachnąłem w stopy, przeciąłem brzuch i w chwili gdy dłoń potwora wyciągnęła się po mą szablę, ta ostatnia odrąbała mu głowę. Dzieła swego dopełniłem, gdym odcinając wampirzą rękę, wyrzekł niniejsze słowa: — Giń, nędzniku, bo właśnie ty ze swoim kamratem przy niosłeś mnie do tego zamku. Pamiętam cię dobrze. Zostało mi jeszcze jedno monstrum, którego brodatą głowę trzymałem po chwili w swej dłoni. Wróciłem z tą głową na środek komnaty, kopiąc po drodze pozostałe głowy, których wcześniej nie miałem siły rzucić na stosik. Kopałem je niczym śmieci, aŜ w końcu na kaŜdą z nich padało dobiegające z góry światło. Popołudniowe słońce rozjaśniało teraz zachodnią część kaplicy, z której wciskało się do krypty przeraźliwie gorące powietrze. Otarłem twarz lewą dłonią, odłoŜyłem szablę, wyjąłem z kieszeni otrzymane od mnichów chustki, aby wyczyścić nimi dłonie i twarz. Następnie podniosłem szablę i zbliŜyłem się do miejsca, w którym leŜała Urszula. Wyglądała tak samo jak wcześniej. Spoczywała daleko od światła, przez co na swym kamiennym łoŜu w dalszym ciągu była bezpieczna; jej prawa dłoń przykrywała dłoń lewą, a na białych piersiach leŜał złoty krucyfiks. Włosy jej poruszały się nieznacznie wskutek słabiutkiego przeciągu, którego źródło mieściło się w wąskim wejściu do podziemi. Ta aureola lekkich kosmyków otaczała jednak zupełnie martwą twarz. Pozbawione obecnie wstąŜek czy pereł włosy opadały swobodnie na wąskie kamienne mary, przysłonięte przez długą, obszytą złotą nicią suknię Urszuli. Aliści nie była to owa suknia, w której onegdaj ją widziałem. Nowy jej strój był wprawdzie tej samej czerwonej barwy, ale kojarzył się z odzieniem iście królewskim, jak gdyby Urszula była księŜniczką, zawsze gotową na pocałunek swego księcia. — CzyŜ piekło przyjęłoby ją do siebie? — szepnąłem. ZbliŜyłem się do niej na bezpieczną odległość. Nie mogłem znieść myśli, Ŝe ona

równieŜ otwarłaby nagle oczy i mechanicznym ruchem wyciągnęła ku mnie swą rękę. Takiej myśli zaiste znieść nie mogłem. Spod krawędzi sukni wystawały drobne koniuszki jej pantofli. Z jakimŜ to wdziękiem musiała o świcie kłaść się tu na dzienny spoczynek! I któŜ zatrzasnął płytę zamykającą wejście do podziemi? Kto ustawił te włócznie, których działania ani jeszcze nie zbadałem, ani nawet nie ogarniałem myślami? Po raz pierwszy w półmroku krypty dojrzałem na jej głowie niewielkie kółko ze złota, przyczepione do włosów malutkimi wsuwkami. Zobaczyłem teŜ nad wyraz drobną perłę, która zdobiła czoło śpiącej. Czyjej dusza była równie drobna? Czy pochłonie ją piekło, tak jak ogień strawiłby kaŜdą z delikatnych części jej ciała, a słońce spopieliłoby bez litości tę nieskazitelnie piękną twarz? Wszak ta kobieta spoczywała kiedyś w łonie swej matki i trzymał ją na rękach jej ojciec. Jak wyglądało owo tragiczne wydarzenie, które przywiodło ją do tego cuchnącego grobowca? PrzecieŜ obok leŜały dziesiątki głów, spalających się z wolna w promieniach obojętnie, acz cierpliwie świecącego nań słońca! Odwróciłem się. Opuściłem szablę. — Tylko ona. Niech tylko jedno z nich zostanie przy Ŝyciu. Tylko ona. Ramiel zakrył twarz i odwrócił się do mnie plecami. Seteus dalej na mnie patrzył, ale pokręcił głową. Moi aniołowie stróŜe spoglądali na mnie jak zwykle swymi zimnymi oczyma, a wzrok Mastemy ukrywał wszelkie myśli, jakie musiały się gnieździć za spokojną maską jego twarzy. — Nie, Vittorio — powiedział. — Myślisz, Ŝe cały zastęp aniołów pomógł ci pokonać te wszystkie przeszkody, abyś ty teraz pozwolił jej przeŜyć? — Ona mnie kochała, Mastemo. A ja kocham ją. Mastemo, ona ocaliła mi Ŝycie. Mastemo, zaklinam cię w imię miłości. Błagam cię w imię miłości. Cała reszta wydarzyła się tutaj słusznie i sprawiedliwie. CóŜ jednak powiem Bogu, jeŜeli zabiję tę, którą kochałem i która dała mi swą miłość? Oblicze Mastemy ani drgnęło. Dalej patrzył na mnie z niezachwianym spokojem. Nagle dobiegł jakiś zatrwaŜający dźwięk. Był to płacz Ramiela i Seteusa. Moi stróŜe odwrócili się, by na nich spojrzeć, jakby ten fakt ich zaskoczył, po czym znowu utkwili we mnie swój obojętny wzrok. — Aniołowie, którzy nie znają litości — powiedziałem. — Och, wiem, Ŝe te słowa nie są sprawiedliwe, Ŝe są fałszywe, Ŝe mijam się z prawdą. Wybaczcie mi zatem. — Wybaczamy — odrzekł Mastema. — Ale musisz obecnie uczynić to, coś wcześniej sam mi obiecał. — Mastemo... Czy moŜna ją ocalić? JeŜeli ona wyrzeknie się... Czy ona moŜe... Czy ona ciągle ma ludzką duszę? Nie odpowiedział. — Powiedz mi, proszę, Mastemo. CzyŜbyś sam tego nie wiedział? JeŜeli moŜna ją ocalić, ja z nią tutaj zostanę, wyplenię z niej to zło. Wiem, Ŝe sobie poradzę, albowiem ona

ma dobre, młode i pełne dobroci serce. Powiedz mi, Mastemo. Czy kogoś takiego jak ona w ogóle moŜna jeszcze ocalić? Mastema milczał. Tymczasem Ramiel złoŜył głowę na ramieniu Seteusa. — Och, proszę cię, Seteusie — mówiłem dalej. — Powiedz mi, czy moŜna ją ocalić. Czy ona musi zginąć z mojej ręki? A jeśli tu zostanę, wymuszę na niej wyznanie, skłonię ją, by wyrzekła się wszystkiego, co dotąd czyniła? Czy nie ma na świecie księdza, który by ją z tego rozgrzeszył? O BoŜe... — Vittorio — szepnął Ramiel. — CzyŜbyś miał uszy zatkane woskiem? Czy nie słyszysz krzyku tych wygłodniałych więźniów? Jeszcześ ich nie uwolnił. Zali pragniesz zrobić to nocą? — Uwolnię ich, umiem tego dokonać. Ale czy mogę z nią tutaj zostać, być z nią, gdy budząc się, stwierdzi, Ŝe jest zupełnie sama, Ŝe wszyscy inni zniknęli, a Florian i Godric nie dotrzymali obietnicy? Czy ona nie moŜe juŜ oddać duszy Bogu? Mastema odwrócił się, ani na jotę nie zmieniając swego łagodnie chłodnego wyrazu twarzy. — Nie! Nie czyń tego! Nie odwracaj się! — krzyknąłem i chwyciłem go za ramię. Pod okrywającą go osobliwą szatą z jedwabiu wyczuwałem ogromną siłę tego anioła, który odwrócił się i popatrzył na mnie z góry. — Powiedz mi! — Na miłość boską, Vittorio! — krzyknął Mastema; jego huczący głos wypełnił całą kryptę. — CzyŜbyś sam tego nie widział? My po prostu nie wiemy! Uwolnił ramię z mojego uścisku i zmarszczył brwi, posyłając mi kolejne groźne spojrzenie. Zacisnął dłoń na rękojeści swej szabli. — Nie jesteśmy z tych, którzy wiedzą, czym jest przebaczenie! — krzyknął. — Nie jesteśmy stworzeniami z krwi i kości, a zjawiska w naszej sferze istnienia dzielą się na światło i ciemność. Tyle tylko jest nam wiadome! Odwrócił się i podszedł do Urszuli. Popędziłem za nim. Usiłowałem go zatrzymać, lecz nie byłem w stanie odwieść go od jego zamiarów. Wyciągnął rękę i chwycił nią drobną szyję Urszuli. Oczy jej spojrzały na niego przeraźliwym, nic nie widzącym wzrokiem. — Ona ma w sobie ludzką duszę — szepnął Mastema, poczym cofnął się, jakby nie mógł juŜ znieść kontaktu z jej ciałem. Mnie równieŜ od niej odciągnął. Zacząłem płakać. Słońce zmieniło pozycję na nieboskłonie, a zatem cienie w podziemiach nieco się wydłuŜyły. Padające z góry pasemko światła złociło się wprawdzie na środku krypty, ale robiło się coraz to bledsze. Aniołowie stali dalej nieruchomo, obserwując mnie, czekając. — Zostanę z nią tutaj — powiedziałem. — Ona juŜ wkrótce się obudzi. A ja przekonam ją, aby modliła się o boskie zmiłowanie. Poznałem swoje zamiary, dopiero gdym głośno je wypowiedział. Pojąłem je zaś, gdy dodałem te oto słowa: — Zostanę z nią. JeŜeli z miłości do Boga wyrazi skruchę za swoje grzechy, będzie mogła ze mną pozostać. A gdy nadejdzie czas śmierci, Bóg przyjmie nas oboje. — Sądzisz, Ŝe starczy ci sił, by tego dokonać? — zapytał Mastema. — Myślisz, Ŝe ona cię nie zawiedzie?

— Jestem jej to winien — odparłem. — To mój obowiązek. Nigdy Ŝadnego z was nie okłamałem. Nigdym nie okłamał sam siebie. Ona zabiła mi brata i siostrę. Widziałem ją przy tym. I bez wątpienia to ona właśnie uśmierciła innych członków mojej rodziny. Ale ocaliła mnie. I to dwukrotnie. Zabijanie jest rzeczą łatwą, ale ratować Ŝycie jest bardzo trudno! — To prawda — powiedział Mastema, jak gdyby nagle zrozumiał moje słowa. — Dlatego zostanę. Niczego juŜ od was nie oczekuję. Wiem, Ŝe nie będę mógł się stąd wydostać. I kto wie, czy równieŜ ona nie będzie mogła stąd wyjść. — AleŜ skąd! Ona stąd wyjdzie! — odrzekł Mastema. — Nie zostawiajmy go tutaj — odezwał się Seteus. — Zabierzmy go wbrew jego woli. — Wiesz, Ŝe tego nam czynić nie wolno — odparł Mastema. — Wyprowadźmy go tylko z tej krypty — błagał Ramiel. — Jakby po prostu się tutaj zabłąkał... — Tak jednak nie jest. I nie wolno nam... — A zatem zostańmy z nim tutaj — powiedział Ramiel. — Tak, zostańmy — przytaknęli moi aniołowie stróŜe mniej więcej równocześnie i prawie tym samym ledwie słyszalnym głosem. — Niech ona nas zobaczy. — A skąd mamy wiedzieć, czy jest to moŜliwe? — zapytał Mastema. — I jak przekonamy się, Ŝe to naprawdę nastąpi? Jak często się zdarza, Ŝe widzi nas człowiek? Po raz pierwszy widziałem go zagniewanego. Popatrzył na mnie i rzekł: — Bóg postawił cię przed cięŜką próbą, dając ci takich wrogów i takich sojuszników. — Tak, wiem... I będę błagał Go ze wszystkich sił swoich i złoŜę na szali całe moje cierpienie, aby On tylko zbawił jej duszę. Nie chciałem zamykać oczu. Wiem, Ŝe wcale tego nie chciałem.

Rozdział 12 I nie wódź mnie na pokuszenie Pomimo mojego młodego naonczas wieku ciało me nie było nazbyt wytrzymałe. JakŜe jednak mogłem czekać w tej krypcie na ocknięcie się Urszuli, nie obmyślając tej czy innej formy ucieczki? Ani przez chwilę nie zastanawiałem się nad odejściem moich aniołów. ZasłuŜyłem na takie potraktowanie, lecz byłem zarazem przekonany, iŜ postąpiłem słusznie, dając jej szansę, by pojednała się z Bogiem. Od razu po opuszczeniu podziemi mieliśmy znaleźć księdza, który odpuściłby wszystkie popełnione przez nią grzechy. Sądziłem bowiem, Ŝe jeśli boskie miłosierdzie nie zadziała tu samoistnie, duszę Urszuli zbawi oficjalne rozgrzeszenie. Rozglądałem się po krypcie, chodząc między trupami. Ostatki słabego światła padały teraz na zaschnięte struŜki krwi, która wcześniej spłynęła po kamiennych łoŜach demonów. W końcu znalazłem to, czegom szukał: wielką drabinę, którą moŜna było podstawić pod sam sufit komnaty. JakŜe jednak miałem ją unieść?

Przeciągnąłem ją na środek krypty, usuwając stamtąd kopniakiem rozpadające się głowy mych wrogów. PołoŜyłem drabinę na ziemi i stanąwszy między dwoma szczeblami, spróbowałem ją postawić. Bez skutku. Zabrakło mi sił. Drabina okazała się za długa, a przez to stanowczo dla mnie za cięŜka. Chcąc ustawić ją tak, by najwyŜsze szczeble zetknęły się z połamanymi włóczniami na górze, musiałbym mieć dwóch lub trzech silnych pomocników. Sam wszakŜe nie miałem Ŝadnych szans. Istniała atoli inna moŜliwość: mógłbym otóŜ znaleźć łańcuch lub linę i zaczepić ją o sterczące w górze włócznie. Przeszukałem coraz bardziej mroczną komnatę, ale nic podobnego w niej nie znalazłem. CzyŜby nie było tu Ŝadnych łańcuchów? Ani jednej liny? Czy nawet młode larwy były w stanie po prostu wskoczyć na wiszące nade mną schody? Przeszedłem wzdłuŜ wszystkich ścian w poszukiwaniu jakiejś wnęki, zagłębienia lub wypukłości, która kryłaby taki czy inny magazyn bądź — broń mnie, Panie BoŜe — kolejną kryptę z zastępem tych monstrów. Nic nie znalazłem. Wróciłem chwiejnym krokiem na środek komnaty. Zebrałem wszystkie głowy — nawet odraŜający swą łysiną czerep Godrica, sczerniały juŜ i z poŜółkłymi oczodołami — a następnie złoŜyłem je w miejscu ciągle jeszcze wystawionym na działanie światła. Potem potknąłem się o drabinę i upadłem prosto przy stopach Urszuli. Nie podnosiłem się. Pragnąłem snu. MoŜe nie snu, lecz odpoczynku. Stwierdziłem jednak z obawą, Ŝe członki mego ciała mimowolnie się rozluźniają, a oczy zamykają się do snu. Myślałem, Ŝe zbudzi mnie krzyk Urszuli, Ŝe zerwie się nagle niczym wystraszone dziecko, aby zobaczyć w otaczającym ją mroku, iŜ jest tu sama, a wszyscy inni nie Ŝyją. Myślałem, Ŝe przerazi ją widok złoŜonych na stosie głów. Nic takiego się jednak nie stało. Gdzieś wysoko zamajaczył fioletowy zmierzch, kojarzący się swą barwą z kwiatami na naszej wspólnej łące, i proszę: oto stała nade mną z róŜańcem na szyi, który wyglądał na niej jak przepiękna ozdoba, a krucyfiks obracał się i posyłał ku mnie złotawe błyski, idealnie zestrojone z iskierkami w jej oczach. Uśmiechała się do mnie. — Przyjdź tu, mój dzielny młodzieńcze, mój bohaterze. Ucieknijmy z tego siedliska śmierci. Udało ci się, pomściłeś swych krewnych. — Poruszyłaś ustami? — CzyŜbym musiała czynić to przy tobie? Gdy stawiała mnie na nogach, przeszyła mnie fala dreszczy. Patrzyła mi prosto w oczy, ściskając mocno moje ramiona. — Kochany Vittorio — powiedziała, po czym objęła mnie w pasie i wraz ze mną uniosła się w górę. Minęliśmy połamane włócznie, ocierając się lekko o ich postrzępione końcówki, i znaleźliśmy się w mrocznej kaplicy. Okna były juŜ ciemne, a wokół odległego od

nas ołtarza igrały radośnie jakieś cienie. — Och, najdroŜsza, najukochańsza — mówiłem. — Czy wiesz, co zrobili aniołowie? Czy wiesz, co oni mi powiedzieli? — Chodź, uwolnimy teraz więźniów — odparła. Czułem się jak nowo narodzony, pełen sił i energii, tak jakbym nie miał za sobą tej wyczerpującej pracy, wielu dni zmagań, tej całej wojny. Biegłem z nią przez zamek. Otwieraliśmy po kolei drzwi, za którymi uwięzieni byli nieszczęśnicy z zagrody. Urszula pędziła na swoich lekkich kocich stopach po ścieŜkach między pomarańczami i ptaszarniami, przewracając kotły z krwawym wywarem i krzycząc do tych nędzarzy i kalek, Ŝe są wreszcie wolni, Ŝe mogą wyjść na wolność. Po chwili, gdy znaleźliśmy się na jednym z balkonów, oglądałem z wysoka smutną procesję tych biedaków, którzy schodzili wolno z zamkowej góry pod osłoną fioletowego nieba i pierwszych tego wieczoru gwiazd. Słabi pomagali silnym; starcy nieśli młodych. — Dokąd oni teraz pójdą? Wrócą do tego diabelskiego miasta, do tych potworów, którzy złoŜyli ich w ofierze demonom? — dyszałem z wściekłości. — Tamtym naleŜy się tylko surowa kara. — W swoim czasie, Vittorio, wszystko ma swój czas. Twoi biedacy są juŜ wolni. A chwila obecna naleŜy do nas, do ciebie i do mnie. Chodź. Suknia jej zatańczyła, zataczając w ciemności wielkie kręgi, gdyśmy spadali, lecieli — w dół, obok okien, obok murów — aŜ w końcu poczułem pod stopami miękki grunt. — O BoŜe... To ta łąka. Spójrz, to ta łąka — powiedziałem. — Teraz, w świetle księŜyca widzę ją równie wyraźnie jak wcześniej, gdym oglądał ją w swoich snach. Wypełniła mnie bezgraniczna miękkość. Objąłem Urszulę i zatopiłem palce w jej falujących włosach. Świat cały zdawał się wirować, ja wszakŜe trwałem przy niej w naszym tańcu, któremu wtórował łagodny śpiew drzew. — Nic nas juŜ nigdy nie rozdzieli — powiedziała. Wyrwała się z mojego uścisku i pomknęła hen przed siebie. — Nie. Poczekaj, Urszulo, poczekaj! — krzyczałem. Biegłem za nią, ale trawa i irysy były tu gęste i wysokie. A zatem inaczej niŜ we śnie, choć przecieŜ tak samo, albowiem wszystko to Ŝyło, pachniało zielenią, a okoliczne drzewa poruszały swymi gałęziami, kołysane wonnym wiatrem. Poczułem zmęczenie i zatonąłem w gąszczu irysów, które wpatrzyły się w moją zwróconą ku niebu twarz. Urszula uklękła przy mnie. — On mi wybaczy, Vittorio — powiedziała. — Wybaczy mi, bo jest bezgranicznie miłosierny. — O tak, najdroŜsza, ukochana, cudowna zbawicielko. On ci wybaczy. Drobny krucyfiks z wiszącego na niej róŜańca ocierał się o moją szyję. — Ale ty musisz to dla mnie zrobić, ty, który pozwoliłeś mi tam przeŜyć, któryś oszczędził mnie w tamtej krypcie, któryś zasnął ufnie przy moim grobie... Musisz to zrobić... — Co, ukochana? — spytałem. — Rzeknij słowo, a to uczynię. — Najpierw proś Boga, by dał ci siłę. A potem twoje zdrowe, ludzkie, ochrzczone

ciało musi przyjąć ode mnie jak najwięcej diabelskiej krwi. Musisz tę krew ze mnie odciągnąć, przez co zdejmiesz ze mnie ten straszny czar. Zwymiotujesz to potem jak napoje, które w ciebie wsączyliśmy, to na pewno nie wyrządzi ci krzywdy. Zrobisz to dla mnie? Uwolnisz mnie od tej trucizny? Przypomniałem sobie mdłości, które napadły mnie w klasztorze. Przypomniałem sobie swój bełkot i szaleństwo. — Uczyń to dla mnie — powiedziała. PołoŜyła się na mnie. Poczułem bicie jej serca, poczułem swe własne serce i zdawało mi się, Ŝe jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiej błogiej senności. Palce moje skuliły się i przez moment myślałem, Ŝe spoczęły na jakichś szorstkich kamykach, ale znowu poczułem połamane łodyŜki fioletowych, czerwonych i białych irysów. Urszula uniosła głowę. — W imię boŜe — powiedziałem — aby cię zbawić, wysączę z ciebie kaŜdą truciznę. Odciągnę tę krew jak ropę z rany, daj mi ją, daj mi tę krew. Twarz jej tkwiła nade mną nieruchomo — taka drobna, taka delikatna, taka biała. — Bądź dzielny, mój najdroŜszy, bądź dzielny. Najpierw muszę przygotować w tobie miejsce na moją krew. Wtuliła twarz w moją szyję i zatopiła w nią swoje zęby. — Bądź dzielny, jeszcze trochę miejsca na krew. — Jeszcze więcej? — szepnąłem. — Jeszcze trochę. Och, Urszulo, popatrz na niebo, spójrz na niebo i piekło tam wysoko. Gwiazdy to ogniste kule, zawieszone tam przez aniołów. — Słowa te brzmiały dziwnie i niedorzecznie; do moich uszu dotarło ich echo. Otaczała mnie zasłona ciemności, a gdy uniosłem rękę, zdawało mi się, Ŝe opadła na nią jakaś złocista siatka i moje palce odpływały ode mnie, daleko, coraz dalej... W jednej chwili naszą łąkę zalały promienie słońca. Chciałem usiąść, powiedzieć jej: „Spójrz, wzeszło słońce, a tobie nic się nie stało, moja najdroŜsza i jedyna”. Ale ciągle przeszywały mnie fale niebiańskich rozkoszy, promieniując ze mnie, z mych lędźwi, ta arcysłodka i nieodparta przyjemność. Kiedy jej zęby wysunęły się z mojej szyi, poczułem się, jakby Urszula całą swą duszą objęła organy mego ciała, wszystkie te części, które były we mnie zarówno męŜczyzną, jak i małym dzieckiem, wszystko, co było we mnie człowiekiem. — Och, ukochana, najmilsza, nie przerywaj. Promienie słońca tańczyły jak oszalałe na gałęziach pobliskich kasztanowców. Urszula otwarła usta, z których w mrocznym pocałunku popłynął strumień ciemnej krwi. — Przyjmij ją, mój Vittorio. — Biorę na siebie wszystkie twe grzechy, moje niebiańskie dziecię — powiedziałem. — PomóŜ mi, BoŜe. Panie, miej litość nade mną. Mastemo... Urwałem jednak, poniewaŜ usta me wypełniły się krwią. Nie był to znany mi cuchnący wywar, lecz zniewalająca słodycz, którą Urszula poiła mnie w trakcie naszych pierwszych, niepewnych jeszcze pocałunków. Aliści tym razem owa słodycz obezwładniła mnie znacznie silniejszym strumieniem. Wsunęła pode mnie swoje ramiona i uniosła mnie w górę. Miałem wraŜenie, Ŝe jej krew nie wpływa do moich Ŝył, lecz wypełnia całe me ciało, przelewa się przez ramiona i

tułów, zatapia i oŜywia moje serce. Poprzez opadającą na moje oczy zasłonę jej miękkich włosów widziałem roztańczone promienie słońca. Wydawałem z siebie urywane westchnienia. Krew przelała się teraz do moich nóg i wypełniła je aŜ po palce w stopach. Ciało moje wzbierało siłą i energią. Czułem, jak moje serce pompuje krew tuŜ przy sercu Urszuli i znowu ten delikatny koci nacisk, objęcie tych szczupłych ramion, które trzymały mnie jak więźnia; i te usta przyssane do moich. Źrenice mych oczu rozszerzyły się nagle, wchłonęły w siebie światło słońca, po czym na powrót się zwęziły. Wzdychałem coraz mocniej, serce biło we mnie jak echo, jakbyśmy wcale nie byli na dzikiej łące. Z mego wzbierającego siłą ciała, z mego odmienionego juŜ ciała, z ciała wypełnionego jej krwią dobywały się dźwięki, które odbijały się echem... od kamiennych murów! Łąka zniknęła albo teŜ nigdy jej nie było. Półświatło zmierzchu wpływało przez prostokątny otwór na górze. A ja leŜałem w krypcie. Podniosłem się, zrzucając z siebie Urszulę, która aŜ krzyknęła z bólu. Skoczyłem na równe nogi i utkwiłem wzrok w wyciągniętych przed siebie dłoniach. Zaatakował mnie przypływ strasznego głodu, poczułem w sobie nieokiełznaną siłę, zawyłem jak opętany! Patrzyłem na ciemnofioletowe światełko na górze i wyłem. — Tyś to ze mną zrobiła! Zamieniłaś mnie w jednego z was! Urszula płakała. Odwróciłem się do niej. Cofnęła się i skuliła; zasłoniła usta dłonią. Uciekała przede mną, a ja za nią biegłem. Miotała się po całej krypcie jak szczur. Krzyczała, wrzeszczała. — Vittorio, nie, Vittorio, nie, Vittorio, nie, nie rób mi krzywdy! Vittorio, zrobiłam to dla nas, Vittorio! Jesteśmy wolni. Och, pomóŜ mi, BoŜe. A potem wzleciała w górę — w chwili, gdym juŜ miał ją pochwycić. Uciekła do kaplicy. — Ty czarownico, potworze, larwo. Oszukałaś mnie swoimi sztuczkami, swoimi wizjami. Uczyniłaś mnie jednym z was. Jednym z was! Moje okrzyki rozlegały się wielokrotnym echem, a ja tymczasem szukałem szabli. Kiedym ją znalazł, cofnąłem się nieco, by nabrać rozpędu, i podobnie jak Urszula skoczyłem w górę, przeleciałem obok włóczni i wylądowałem na posadzce kaplicy. Tam zaś ujrzałem ją wznoszącą się nad ołtarzem. W oczach Urszuli błyszczały łzy. Za tło miała czerwone kwiaty, które z trudnością dostrzegało się w słabiutkim świetle gwiazd, wpadającym przez zaciemnione okna. — Nie, Vittorio. Nie zabijaj mnie, nie czyń tego, nie! — mówiła do mnie, zanosząc się płaczem. — Jestem takim samym dzieckiem jak ty. Nie zabijaj mnie, błagam. Rzuciłem się w jej stronę, a ona pomknęła na sam kraniec kaplicy. W przystępie złości rzuciłem w posąg Lucyfera swą szablą, która zakołysała się w powietrzu i upadła ze szczękiem na posadzkę. Urszula unosiła się gdzieś na samym końcu prezbiterium. Po chwili wylądowała na

dole, uklękła i wyciągnąwszy przed siebie ręce, kręciła głową, kołysząc swoimi pięknymi włosami. — Nie zabijaj mnie, nie zabijaj mnie, nie zabijaj. Jeśli to zrobisz, trafię do piekła. Nie czyń tego. — O nikczemna! —jęczałem. — O ty nędznico! — Z moich oczu równieŜ lały się łzy. — Łaknę, o nikczemna. Łaknę i czuję ich, wyczuwam więźniów z zagrody. Czuję ich, czuję ich krew. Bądź przeklęta! Ja teŜ w tej chwili klęczałem. PołoŜyłem się na marmurowej podłodze i odepchnąłem od siebie odłamane kawałki ohydnego posągu. Zaczepiłem ostrzem szabli o koronkowe obszycie ołtarzowego obrusa i ściągnąłem go na dół wraz ze wszystkimi znajdującymi się nań kwiatami, po czym wtuliłem twarz w ich czerwieniącą się miękkość. Zapadła przeraŜająca cisza, którą mącił jedynie mój płacz. Czułem, Ŝe jestem silny, czułem swą siłę nawet we własnym głosie, w ręce, którą bez wysiłku trzymałem swą szablę, oraz w kojącym spokoju, gdym tak leŜał na kościelnej posadzce, która powinna być zimna, lecz która dla mnie zimna nie była. Tak. Urszula udzieliła mi siły, dała mi potęgę i moc. Poczułem jakiś bardzo silny zapach. Uniosłem wzrok. Urszula stała nade mną— czuła i kochająca — a w jej spokojnych, nic nie mówiących oczach pobłyskiwało światło gwiazd. Na jej rękach spoczywał upośledzony umysłowo chłopiec, który nie zdawał sobie sprawy z groŜącego mu niebezpieczeństwa. Był taki róŜowiutki, taki soczysty... Zupełnie jak prosiaczek, którego właśnie zdjęto z roŜna, tętniący krwią istoty śmiertelnej, upieczony specjalnie dla mnie... Urszula połoŜyła go przede mną. Był nagi. Miał podkulone nogi i drŜący, róŜowy tors. Jego niewinną twarz okalały długie, czarne, miękkie włosy. Odniosłem wraŜenie, Ŝe śpi albo szuka czegoś w otaczającej nas ciemności. MoŜe szukał aniołów? — Pij, ukochany, pij jego krew — powiedziała Urszula. — Dzięki temu nabierzesz siły, byśmy oboje mogli udać się na spowiedź do Ojca w niebiesiech. Uśmiechnąłem się. PrzemoŜny głód, który poczułem na widok tego chłopczyka, postawił mnie przed cięŜką próbą. Skala mojej wytrzymałości zmieniła się wszakŜe po ostatnich wydarzeniach, toteŜ podniosłem się wolno, opierając się na łokciu, i popatrzyłem na Urszulę. — Do Ojca w niebiesiech? Myślisz, Ŝe do Niego się właśnie udamy? Teraz, od razu? Tak po prostu? Ty i ja? Urszula znowu się rozpłakała. — Nie od razu, nie, jeszcze nie teraz! — krzyczała, kręcąc głową, jakbym ją sponiewierał. Chwyciłem chłopca i przetrąciwszy mu kark, wysączyłem zeń całą krew. Nie wydał z siebie Ŝadnego dźwięku; nie zdąŜył nawet odczuć bólu czy strachu. Czy moŜna zapomnieć pierwsze morderstwo? Czy to w ogóle jest moŜliwe? Przez całą tę noc grasowałem pośród mieszkańców zagrody. AleŜ to była uczta!

Wpijałem się w ich gardła, brałem, czegom tylko zapragnął, posyłając kaŜdą z mych ofiar do nieba bądź piekła, sam nie wiedziałem juŜ, dokąd. Ja zaś byłem przykuty do ziemi wraz z moją Urszulą, która towarzyszyła mi teraz w tej uczcie. Kiedym krzyczał jak oszalały i zanosił się szlochem, ona dotykała mnie i całowała, równieŜ zalewając się łzami. — Wyjdźmy stąd juŜ — powiedziałem. Świt był coraz bliŜej. Oświadczyłem Urszuli, Ŝe nie zamierzam spędzić ani jednego dnia pośród tych strzelistych wieŜyc, w tym siedlisku grozy, w tym mateczniku zła i plugastwa. — Znam pewną jaskinię — odparła. — Daleko, za pasmem tych gór, za polami tutejszych chłopów. — W pobliŜu prawdziwej łąki? — Na tych cudnych terenach jest wiele łąk, najdroŜszy — odrzekła. — A w świetle księŜyca rosnące tam kwiaty będą lśnić dla naszych magicznych oczu równie pięknie, jak za dnia dla istot śmiertelnych. Pamiętaj, Ŝe księŜyc do nas właśnie naleŜy. — A jutro wieczorem... Zanim pomyślisz o księdzu... Musisz wszak udać się do księdza... — Nie rozśmieszaj mnie znowu. PokaŜ mi lepiej, jak latasz. Obejmij mnie w pasie i dowiedź, Ŝe umiesz spaść z tych wysokich murów, nie połamawszy się na ziemi jak zwykły człowiek. I nie mów juŜ więcej o księŜach. Nie kpij ze mnie w ten sposób. Zanim pomyślisz o księdzu, o spowiedzi — przedrzeźniała moje słowa swym delikatnym, słodkim głosikiem — wrócimy do Santa Maddalany, póki mieszkańcy jeszcze śpią, i spalimy tam wszystko dokoła. Wypowiadając te słowa, Urszula płakała. Były to łzy miłości.

Rozdział 13 Oblubienica Nie podpaliliśmy Santa Maddalany. Grasowanie po mieście sprawiało nam bowiem aŜ nazbyt wielką przyjemność. Trzeciej nocy o świcie przestałem wreszcie płakać, gdyśmy spleceni w uścisku wrócili do naszej niedostępnej dla ludzi jaskini. RównieŜ trzeciej nocy mieszkańcy miasta zrozumieli, jakie nieszczęście na nich spadło —jak ich konszachty z szatanem zemściły się na nich samych. Wpadli w panikę, a my bawiliśmy się w najlepsze, kryjąc się w gąszczu cieni na tych krętych uliczkach, aby otwierać tam najbardziej nawet skomplikowane zamki. Nad ranem, kiedy nikt juŜ nie wychylał nosa z domu, pewien franciszkanin odmawiał na klęczkach róŜaniec w swej celi. Był to ten sam zakonnik, którego poznałem w gospodzie i

który udzielił mi kilku Ŝyczliwych ostrzeŜeń. Wtedy to właśnie wkradłem się do kościoła Franciszkanów i równieŜ oddałem się modlitwie. KaŜdej nocy powtarzałem sobie jednakŜe to, co męŜczyzna mówi do siebie pod nosem, gdy spędza kolejną noc z występną ladacznicą: „Jeszcze tylko ta noc, BoŜe mój, a potem się wyspowiadam. Jeszcze jednak noc rozkoszy i wrócę do domu, do Ŝony”. Mieszkańcy Santa Maddalany nie mieli z nami Ŝadnych szans. Dzięki cierpliwości mojej kochanej Urszuli pozyskiwałem umiejętności, których nie posiadłem w sposób naturalny bądź drogą prób i błędów. Umiałem prześwietlić umysł danego człowieka, znaleźć w nim jakiś grzeszek, by zlizać go szybko językiem. Wysączyłem na przykład krew z gnuśnego i kłamliwego kupca, który przekazał swe małe dzieci tajemniczemu lordowi Florianowi. Pewnej nocy stwierdziliśmy, Ŝe mieszkańcy Santa Maddalany wybrali się do opustoszałego juŜ zamku. Znaleźliśmy tam ślady ich pospiesznych kroków, choć prawie nic stamtąd nie wyniesiono i niczego nie zdemolowano. Przerazili się pewnie nie na Ŝarty, widząc w kaplicy legion odraŜających świętych, którzy stali przy górującym na swym piedestale posągu Lucyfera. Nie zabrali ze sobą złotych lichtarzy ani złotego tabernakulum, w którym wymacałem potem wyschnięte i odkształcone serce ludzkie. Podczas naszej ostatniej wizyty na Dworze Rubinowego Graala wyniosłem z krypty spalone głowy wampirów i wyrzuciłem je jedna po drugiej przez witraŜowe okna kaplicy, niszcząc tym samym te olśniewająco pomalowane szyby. Błąkaliśmy się później oboje po nie znanych mi jeszcze sypialniach tego zamczyska. Urszula pokazała mi teŜ komnaty, w których członkowie dworu grywali w szachy i w kości albo słuchali muzyki. Tu i ówdzie natykaliśmy się na dowód dokonanej kradzieŜy: jakaś ściągnięta z łoŜa narzuta bądź poduszka, którą zrzucono na podłogę. Najwyraźniej jednak ludzie z miasta za bardzo się bali, aby dać upust chciwości, i stąd ubytki w wyposaŜeniu diablego zamczyska były raczej niewielkie. Gdym tak nękał z Urszulą mieszkańców Santa Maddalany, pokonując ich róŜnorakimi fortelami, zaczęli oni opuszczać swe miasto. Przybywając o pomocy na wyludnione ulice, zastawaliśmy tam pootwierane sklepy, nie zaryglowane okna, puste łóŜka. Kościół Dominikanów został sprofanowany i usunięto zeń kamienny ołtarz. Tchórzliwi księŜa, którym nie udzieliłem łaski szybkiej śmierci, porzucili swą trzodę. Cała ta rozgrywka przydawała mi coraz więcej sił i wigoru. Pozostali w mieście ludzie byli kłótliwi, chciwi i nie chcieli poddać się nam bez walki. Bez trudu udawało mi się oddzielić osoby niewinne, które wierzyły w potęgę modlitwy i w opiekę świętych, od tych, którzy mieli konszachty z szatanem i czuwali teraz niespokojnie, wypatrując nas z szablą w dłoni. Lubiłem z nimi rozmawiać, toczyć boje na słowa, w chwili gdym pozbawiał ich Ŝycia. — Myśleliście zatem, Ŝe ta rozgrywka będzie trwać wiecznie? Sądziliście, Ŝe wasi mocodawcy nigdy się przeciw wam nie obrócą? Co się tyczy mojej Urszuli, nie wdawała się ona w takie zabawy. Nie mogła znieść widoku cierpienia. Sakrament Krwi w zamku demonów wytrzymywała jedynie dzięki muzyce, zapachowi kadzidła oraz wszechwładnym osobowościom Floriana i Godrica. Noc za nocą miasto z wolna pustoszało, chłopi opuszczali swe gospodarstwa, a cała

Santa Maddalana popadała w ruinę. Urszula tymczasem zaczęła bawić się z osieroconymi dziećmi. Siadywała raz po raz na schodkach kościoła, brała na kolana jakiegoś malca i opowiadała mu po francusku taką czy inną bajkę. Śpiewała teŜ po łacinie stare pieśni, które poznała na dawnych dworach dwieście lat temu, i snuła gawędy o toczonych naonczas we Francji i Niemczech bitwach. Słyszałem to wszystko po raz pierwszy. — Nie baw się z dziećmi — mówiłem. — One to wszystko zapamiętają. One na pewno nas nie zapomną. Po upływie dwóch tygodni wspólnota miejska na dobre przestała istnieć. Ostały się tylko sieroty, kilku starców oraz mój znajomy franciszkanin wraz ze swym ojcem — małym człowieczkiem o aparycji elfa, który spędzał noce na samotnej grze w karty, jak gdyby nie wiedział, co się dokoła niego dzieje. Kiedy przybyliśmy do miasta bodaj piętnastej nocy naszych łowów, zorientowaliśmy się natychmiast, Ŝe pozostały przy Ŝyciu jedynie dwie osoby. Usłyszeliśmy, jak mały staruszek podśpiewuje sobie w pustej gospodzie. Był bardzo pijany, a jego wilgotna róŜowawa głowa połyskiwała w świetle świec. Stawiał sobie pasjansa, układając karty w kółeczko, zwane „zegarem”. Obok niego siedział franciszkanin. Kiedy wchodziliśmy do gospody, popatrzył na nas spokojnym wzrokiem, bez śladu lęku na twarzy. Ogarnął mnie przeraŜający głód. Łaknąłem krwi tych ludzi. — Nigdy nie zdradziłem ci swego imienia, prawda? — zapytał mnie ksiądz. — Nie, nie zdradził ksiądz — odparłem. — Jozue — powiedział. — Oto me imię. Jestem Fra Jozue. Pozostali franciszkanie wrócili do AsyŜu. Zabrali ze sobą ostatnie dzieci. To daleko stąd, na południu. — Wiem — odrzekłem. — Byłem w AsyŜu. Modliłem się w sanktuarium św. Franciszka. Powiedz mi, ojcze, czy patrząc na mnie, widzisz przy mnie anioły? — A powinienem? — zapytał cichym głosem. Przeniósł wzrok na Urszulę. — Widzę piękno, widzę młodość, która jaśnieje niczym kość słoniowa. Ale nie widzę aniołów. Nigdy ich nie widziałem. — Mnie się to kiedyś zdarzyło — odrzekłem. — Czy mogę usiąść? — Jak sobie Ŝyczysz. Nie spuszczając z nas wzroku, wyprostował się na swoim drewnianym krześle. Usiadłem naprzeciw niego w taki sam sposób, jak uczyniłem to onegdąj na werandzie przed gospodą. Tyle Ŝe teraz byliśmy wewnątrz, a zamiast słońca oświetlała nas ciepła świeca. Urszula posłała mi niepewne spojrzenie. Nie znała moich zamiarów. Nigdy nie widziałem jej podczas rozmowy z jakąkolwiek istotą ludzką, wyjąwszy mnie samego oraz zabawiane przez nią dzieci, czyli osoby, które darzyła serdecznym uczuciem i których nie chciała pozbawić Ŝycia. Nie miałem zatem pojęcia, co moja ukochana myśli o tym małym staruszku i jego odzianym we franciszkański habit synu. Staruszkowi udało się właśnie ułoŜyć pasjans. — No i proszę. Patrzcie. Miałem rację. Poszczęściło mi się! — krzyknął. Zgarnął ze stołu zatłuszczone karty, aby ponownie je potasować i rozpocząć grę od nowa. Franciszkanin spojrzał na niego szklistym wzrokiem. Brak mu chyba było pomysłu na

utwierdzenie ojca w jego nieomylności. Następnie popatrzył na mnie. — Ja we Florencji widziałem anioły — rzekłem — ale zawiodłem ich oczekiwania. Złamałem złoŜone im przyrzeczenie i w ten sposób zgubiłem swoją duszę. — Dlaczego odwlekasz nieuchronny finał? — zapytał. — Nie skrzywdzę was. Ani ja, ani moja towarzyszka. Westchnąłem. Miałem ochotę sięgnąć po kielich lub kufel; chciałem się napić. Głód stawał się coraz dotkliwszy. Byłem ciekaw, czy Urszulę równieŜ dręczą podobne doznania. Wlepiłem wzrok w stojącą przed księdzem czarkę wina, która obecnie nic dla mnie nie znaczyła; nic zgoła, zupełnie nic. Przyjrzałem się jego twarzy, potniejącej przy ciepłym płomieniu świecy, i powiedziałem: — Dowiedz się zatem, Ŝe ja ich widziałem, Ŝe ja rozmawiałem z aniołami. Próbowali mi pomóc w zniszczeniu monstrów, które władały tym miastem i duszami tutejszych ludzi. Powinieneś o tym wiedzieć, ojcze Jozue. — Dlaczego, synu? Dlaczego mi to mówisz? — Dlatego, Ŝe aniołowie ci byli piękni i równie prawdziwi jak my w tej chwili, a nas przecieŜ widzisz. Widziałeś wiele potwornych rzeczy; widziałeś gnuśność i zdradę, tchórzostwo i nieuczciwość. A teraz widzisz diabły, wampiry. Ale chciałbym, Ŝebyś wiedział, iŜ ja widziałem anioły, prawdziwe anioły, cudowne anioły. Ich piękna nie umiałbym oddać słowami. Patrzył na mnie przez chwilę w zamyśleniu. Potem przeniósł wzrok na Urszulę, która spoglądała na mnie niespokojnie, jak gdyby bała się, Ŝe gotuję sobie niepotrzebne cierpienie. — Dlaczego ich zawiodłeś? — spytał ksiądz. — Dlaczego w ogóle tu z tobą przybyli? A jeśli cieszyłeś się wsparciem aniołów, dlaczego sprawiłeś im zawód? Wzruszyłem ramionami. Uśmiechnąłem się. — Przyczyną jest miłość. Nie odpowiedział. Urszula złoŜyła głowę na moim ramieniu. Poczułem na plecach dotyk jej włosów. — Przyczyną jest miłość! — powtórzył za mną ksiądz. — Tak. I honor. — Honor. — Tego nikt nigdy nie pojmie, a Bóg odrzuci to wyjaśnienie. Ale taka jest prawda. Powiedz mi tylko, ojcze, co nas w tej chwili dzieli? Co dzieli ciebie ode mnie i tej kobiety, która siedzi tu ze mną? Co stoi między nami: między uczciwym księdzem i parą demonów? Mały staruszek nagle zachichotał. Kończył układać kolejnego udanego pasjansa. — Spójrzcie na to! — powiedział i unosząc wzrok, popatrzył na mnie swoimi bystrymi oczkami. — Och, przepraszam najmocniej. Zapomniałem, waść, o twoim pytaniu. A znam od powiedź. — Znasz? — zapytał ksiądz, odwracając się do swojego ojca. — Znasz odpowiedź? — Oczywiście, Ŝe tak — odrzekł staruszek i połoŜył na stole jakąś kartę. — Tym, co dzieli ich teraz od uczciwej spowiedzi, jest jeno słabość i strach przed piekłem, jeśli będą

musieli wyrzec się Ŝycia. Ksiądz patrzył na swego ojca pełnym zdumienia wzrokiem. Ja zresztą teŜ. Nic nie mówiąc, Urszula pocałowała mnie w policzek. — Zostawmy ich juŜ — wyszeptała. — Santa Maddalana nie istnieje. Czas stąd odejść. Rozejrzałem się po ciemnym wnętrzu gospody. Powiodłem wzrokiem po starych beczkach, po tych wszystkich przedmiotach przeznaczonych dla człowieka. Widok ten wprawił mnie w przeraŜający smutek i zakłopotanie. Popatrzyłem teŜ na cięŜkie dłonie księdza, leŜące na stole tuŜ przede mną, po czym spojrzałem na jego mięsiste usta i duŜe, smutne, wodniste oczy. — Czy uwierzysz w to, com ci właśnie powiedział? — wyszeptałem. — W to, Ŝe widziałem aniołów? Widzisz wszak, czym się stałem, przeto masz chyba świadomość, iŜ wiem, co mówię. Widziałem ich skrzydła, ich aureole, ich białe twarze i szablę potęŜnego Mastemy. To oni pomogli mi dostać się do zamku i unicestwić wszystkie demony oprócz tej jednej kobiety, mojej oblubienicy. — Oblubienica — szepnęła Urszula z niekłamaną przyjemnością. Spojrzała na mnie w zamyśleniu i zanuciła jakąś melodię z zamierzchłych czasów. Potem ścisnęła moje ramię i wyszeptała pospiesznie: — Chodź, Vittorio. Zostawmy w spokoju tych ludzi. Chodź ze mną, a ja opowiem ci, jak to kiedyś istotnie byłam oblubienicą. — Popatrzyła na księdza Ŝywszym nieco wzrokiem. — Albowiem byłam nią onegdaj. Oni przyszli do zamku mojego ojca i po prostu mnie odeń kupili. Powiedzieli, Ŝe muszę być dziewicą, i sprowadzono akuszerki, które przybyły z miską ciepłej wody, po czym zbadano mnie i stwierdzono, Ŝe naprawdę jestem dziewicą. Dopiero wtedy Florian wziął mnie ze sobą. To jego oblubienicą być miałam. Ksiądz wpatrywał się w nią znieruchomiały, staruszek zaś co kilka chwil unosił oczy i kiwał wesoło głową, dalej stawiając swój pasjans. — Wyobraźcie sobie, com wtedy przeŜyła — powiedziała Urszula. Spojrzała na mnie, odrzucając na ramiona rozpuszczone teraz włosy. — Czy potraficie wyobrazić sobie, co poczułam, gdym na łoŜu małŜeńskim ujrzała pana młodego, tego białego stwora, tego trupa, kogoś, kim my w tej chwili jesteśmy dla was? Ksiądz milczał. Jego oczy powoli napełniały się łzami. Łzami! JakiŜ to był piękny widok: krystaliczne łzy, takie ludzkie, pozbawione domieszki krwi. Ozdabiały one jego starą miękką twarz, jego policzki i mięsiste usta. — Potem zabrano mnie do tej zapuszczonej kaplicy — ciągnęła Urszula — do kaplicy pełnej pająków i innego robactwa, rozebrano mnie i połoŜono na świętokradczym ołtarzu, a wtedy on mnie posiadł i uczynił swoją Ŝoną. — Zwolniła uścisk na moim ramieniu i ułoŜyła ręce w taki sposób, jakby kogoś obejmowała. — Och, miałam welon, wspaniały, długi welon. Miałam teŜ suknię z kwiecistego jedwabiu. Florian to wszystko ze mnie zdarł i posiadł mnie swym pozbawionym Ŝycia i nasienia, twardym jak kamień organem. Potem zatopił we mnie swoje kły, takie jak te, które u mnie teraz widzicie. Och, taki ślub... Ojciec mój wydał mnie za taką istotę...

Po twarzy księdza płynęły łzy. Patrzyłem na nią, zdjęty smutkiem i pełen złości. Znowu ogarnął mnie gniew na demona, któregom juŜ zamordował. Pragnąłem, by ów gniew przeniknął przez Ŝarzące się węgielki piekieł i zacisnął się na nim jak rozgrzane do białości obcęgi. Milczałem. Urszula uniosła brwi i przychyliła głowę na bok. — Zmęczył się mną — powiedziała. — Ale nigdy nie przestał mnie kochać. Na Dworze Rubinowego Graala był naonczas kimś nowym: młodym lordem, który na kaŜdym kroku chce zwiększyć swą moc. Później, kiedy prosiłam o ocalenie Vittoria, nie odmówił mi tylko ze względu na przysięgę małŜeńską, którą złoŜyliśmy sobie na tamtym kamiennym ołtarzu. Po oswobodzeniu Vittoria, po porzuceniu go we Florencji, gdzie miał być skazany na szaleństwo i zagładę, Florian śpiewał mi stare poema przeznaczone dla wybranki serca, jak gdyby miłość nasza mogła się jeszcze odrodzić. Prawą dłonią przykryłem oczy, z których płynęły krwistoczerwone łzy. Nie mogłem znieść widoku opisywanych przez Urszulę scen, jawiących się teraz przede mną jak Ŝywe — niczym namalowane przez Fra Filippa. — Jesteście dziećmi — powiedział ksiądz drŜącymi ustami. — Tylko dziećmi. — Tak — potwierdziła Urszula swym cudnym głosem i uśmiechnęła się nieznacznie. Chwyciła moją lewą dłoń i pogłaskała ją czule. — Na zawsze juŜ dziećmi. Ale on, Florian, teŜ był tylko młodym męŜczyzną, on teŜ był bardzo młody. — Widziałem go kiedyś — rzekł ksiądz łamiącym się od płaczu głosem. — Tylko raz. — Wiedziałeś zatem? — spytałem. — Wiedziałem, Ŝe jestem bezsilny, Ŝe wierzę jedynie z poczucia rozpaczy, i Ŝe jestem spętany więzami, z których nie sposób się oswobodzić. — Chodźmy juŜ, Vittorio. Oszczędźmy mu tych łez — powiedziała Urszula. — Chodź, Vittorio. Czas na nas. Nie trzeba nam dzisiaj ludzkiej krwi, a na samą myśl o skrzywdzeniu tych tutaj... — Nie, najdroŜsza, nigdy — odparłem. — Przyjmij jednak ode mnie ten podarunek, ojcze Józue. Proszę cię. To jedyna nie zbrukana rzecz, jaką mogę ci dać. Moje świadectwo, iŜ widziałem aniołów, którzy wsparli mnie w chwili słabości. — Zali nie przyjmiesz mojego rozgrzeszenia, Vittorio? — powiedział uniesionym głosem i lekko wypiął pierś. — Vittorio i Urszulo, przyjmijcie ode mnie rozgrzeszenie. — Nie, ojcze — odparłem. — Nie moŜemy tego uczynić. My wcale tego nie chcemy. — Dlaczego? — Dlatego, ojcze — rzekła łagodnie Urszula — Ŝe zamierzamy dalej grzeszyć, jak tylko nadarzy się okazja.

Rozdział 14 Zanim ujrzymy twarzą w twarz

Nie okłamała mnie. Jeszcze tej nocy znaleźliśmy się w zamku mojego ojca. PodróŜ ^ie zajęła nam wiele czasu, znacznie mniej niŜ śmiertelnikom. Do tych porzuconych przez ludzi okolic nie dotarły jeszcze wieści o zagładzie wampirów Floriana. Jest teŜ całkiem moŜliwe, iŜ mieszkańcy nie wrócili do swoich domostw, przeraŜeni opowieściami, które słyszeli od uciekinierów z Santa Maddalany. JuŜ wkrótce jednak zorientowałem się, iŜ w wielkim zamku mojej rodziny są jacyś ludzie. Byli to — jak się okazało — Ŝołnierze i urzędnicy. Kiedyśmy po północy przeskoczyli przez zamkowe mury, stwierdziliśmy, iŜ wszyscy członkowie mojej rodziny zostali pochowani bądź umieszczeni w kamiennych trumnach w krypcie pod kaplicą. Zniknęły za to prawie wszystkie dobra rodzinne, całe nasze bogactwo. Stało tam jeszcze kilka wozów — ostatnia część karawany, która najpewniej kierowała się juŜ na południe. W biurach nadwornego ekonoma mojego ojca znalazłem rachmistrzów z Banco Medici. Minąłem ich ostroŜnie, aby w słabym świetle rozgwieŜdŜonego nieba przyjrzeć się kilku schnącym na stołach dokumentom. Cały dobytek Vittorio di Raniariego został spisany i skatalogowany. Obecnie przewoŜono te skarby do Florencji, aby pieczę nad nimi objął Cosimo i przechowywał je do czasu, gdy Vittorio di Raniari ukończy dwadzieścia cztery lata, uzyskując tym samym pełnię praw obywatelskich. W zamkowych koszarach spało kilku Ŝołnierzy, a w stajniach stało kilka koni. Najwyraźniej ten wielki zamek nie posiadał znaczenia strategicznego dla Mediolanu, Niemców, Francuzów, papieŜa bądź Florencji. Dlatego teŜ postanowiono go nie odbudowywać, tylko zamknąć na cztery spusty. Opuściliśmy mój rodzinny zamek długi czas przed nastaniem świtu, ale wcześniej poŜegnałem się jeszcze z ojcem, nawiedzając jego grób. Wiedziałem, Ŝe tam powrócę. Wiedziałem, Ŝe juŜ niebawem drzewa zasłonią zamkowe mury. Wiedziałem, Ŝe ze szczelin między kamieniami zacznie wyrastać trawa. Wiedziałem, Ŝe całe to miejsce postrada Ŝywą, ludzką aurę — tak jak traciły ją wszystkie ruiny w tych okolicach. Wiedziałem, Ŝe wrócę. Wiedziałem, Ŝe zjawię się tam ponownie. Pozostałą część tej nocy spędziłem z Urszulą na polowaniu. Naszą zwierzyną byli leśni rozbójnicy, którzy śmiali się radośnie, gdyśmy ściągali ich z koni, aby oddać się szalonej uczcie. — A teraz dokąd, mój panie? — spytała mnie nad ranem moja oblubienica. Za schronienie znowu posłuŜyła nam ustronna jaskinia, ukryta za ciernistymi winoroślami, które lekko tylko zadrapały naszą odporną skórę. Tam to, za dodatkową zasłoną z dzikich borówek, kryliśmy się zarówno przed ludźmi, jak i przed blaskiem wschodzącego juŜ słońca. — Do Florencji, najdroŜsza. Muszę się udać do tego miasta. Na florenckich

ulicach nie grozi nam głód i nikt nas tam nie zdemaskuje. A tylko tam jest coś, co muszę obejrzeć na własne oczy. — O czym mówisz Vittorio? — O obrazach, ukochana, mówię o obrazach. Muszę zobaczyć obrazy aniołów. Chcę, Ŝe tak powiem, ujrzeć je twarzą w twarz. Ucieszyła się, albowiem nigdy jeszcze nie była w tym prześwietnym mieście. Jak dotąd, zamknięta w górskim więzieniu, poznała tylko monotonne rytuały i dworską etykietę. Teraz zaś leŜała przy mnie, oddając się marzeniom o wielobarwnej swobodzie, która tak bardzo kontrastowała z ciemną czerwienią jej stroju. LeŜała zatem tuŜ obok, pełna miłości i zaufania. Ja jednak nie wierzyłem juŜ w nic. Zlizywałem z ust ludzką krew, ciekaw, jak długo przetrwam na tym padole i kiedy szybkie cięcie czyjejś szabli uczyni mnie krótszym o głowę.

Rozdział 15 Niepokalane poczęcie W całej Florencji wrzało. — Co się tu dzieje? — pytałem. Panowała juŜ cisza nocna, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. W katedrze Santa Maria del Fiore zgromadził się pokaźny tłum studentów. Wsłuchiwali się oni w przemówienie jakiegoś humanisty, który twierdził, Ŝe Fra Filippo Lippi nie jest bynajmniej tak wielkim lubieŜnikiem. Prawie nikt nas nie zauwaŜał. Głód zaspokoiliśmy juŜ wcześniej, przed przybyciem do miasta, i kryliśmy się pod duŜymi pelerynami, toteŜ widoczne były jedynie fragmenty naszego bladego ciała. Wszedłem do wypełnionego prawie po same drzwi kościoła. — Co się tu dzieje? Co się stało temu słynnemu malarzowi? — Och, tym razem to naprawdę przesadził — odpowiedział jakiś męŜczyzna, który nie odwrócił się nawet, aby spojrzeć na mnie i na szczupłą sylwetkę wtulonej we mnie Urszuli. Był zbyt zaabsorbowany słowami stojącego daleko z przodu mówcy, którego głos niósł się echem przez całą wielką nawę. — W czym przesadził? — spytałem. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wepchnąłem się głębiej w gęsty, cuchnący tłum ludzi, ciągnąc za sobą Urszulę. To ogromne miasto w dalszym ciągu ją trochę onieśmielało, a katedrę takich rozmiarów widziała po raz pierwszy od ponad dwustu lat. To samo pytanie zadałem po chwili dwóm studentom, którzy natychmiast odwrócili się, aby udzielić mi odpowiedzi. Byli to modnie ubrani osiemnastoletni młodzieńcy, określani wówczas słówkiem giovani i naleŜący do najtrudniejszej grupy wiekowej: wyrośli juŜ z okresu chłopięcego (który ciągle był moim udziałem), ale nie stali się jeszcze męŜczyznami. — No cóŜ... Fra Filippo zaŜądał, by do obrazu Najświętszej Panienki, który ma

wisieć nad ołtarzem, pozowała mu najpiękniejsza z zakonnic — odrzekł czarnowłosy student o przenikliwym spojrzeniu, spoglądając na mnie z chytrym uśmieszkiem. — Miała być jego modelką. Chciał, Ŝeby wyboru dokonały same mniszki. Zakładał, Ŝe powstanie najdoskonalszy wizerunek Maryi Dziewicy, a potem... Opowieść podjął drugi student: — ...on po prostu z nią uciekł! Wykradł ją z klasztoru! Zbiegł nie tylko z nią, ale równieŜ z jej rodzoną siostrą! A potem ukryli się w lokum tuŜ nad jego pracownią: on, jego mniszka i jej siostra, czyli zakonnik i dwie zakonnice. I dalej mieszka tam z tą Lucrezią Buti, i dalej maluje ten swój obraz, nie zwaŜając na opinię innych ludzi. W skupisku stojących dokoła ludzi dało się odczuć pewne poruszenie. Kilku męŜczyzn próbowało nas uciszyć, toteŜ studenci usiłowali stłumić swój śmiech. — Gdyby nie protekcja Cosima — powiedział pierwszy ze studentów, ściszając głos do ironicznego szeptu — niechybnie by go powiesili, a przynajmniej Ŝądałaby tego rodzina Butich lub przełoŜone karmelitanek albo i całe miasto. Drugi student pokręcił głową i zakrył usta, aby nie roześmiać się w głos. Oddalony od nas mówca nakazał wszystkim zachowanie spokoju. Rzeczonym skandalem miały zająć się odpowiednie instancje, albowiem było prawdą powszechnie znaną, iŜ we Florencji lepszego malarza uświadczyć nie moŜna, a we właściwym czasie Cosimo i tak dopilnuje stosownego załatwienia tej sprawy. — On zawsze się męczył — powiedział student o czarnych włosach. — Męczył się — szepnąłem. — On się męczył. — Oczyma wyobraźni ponownie zobaczyłem jego twarz, którą wcześniej widziałem wszak tylko przez chwilę w domu Cosima przy Via Larga. Człowiek ten tak bardzo chciał wyjść wtedy na wolność, tak bardzo pragnął spędzić choć chwilę z pewną kobietą... Poczułem w sobie osobliwy konflikt wewnętrzny, ogarnął mnie dziwny niepokój. — Oby tylko oni go znowu nie skrzywdzili — powiedziałem. — Ciekawe, bardzo ciekawe... — odezwał się w moim uchu jakiś miękki głos. Odwróciłem się, ale nie było tam nikogo, kto mógłby wypowiedzieć te słowa. Urszula równieŜ rozejrzała się wokół siebie. — Co się stało, Vittorio? Ja jednak rozpoznałem ten bezcielesny szept, który rozległ się przy mnie ponownie: — Ciekawe, gdzieŜ to byli aniołowie stróŜe Fra Filippa, kiedy popełnił on ten szalony czyn? Kręciłem się w kółko jak obłąkany, szukając wzrokiem źródła tego głosu. Zgromadzeni cofali się przede mną, okazując wymownymi gestami swoje zniecierpliwienie. Chwyciłem Urszulę za rękę i ruszyłem w stronę wyjścia. Dopiero gdym znalazł się na zewnątrz, moje serce przestało walić młotem. Nie wiedziałem, Ŝe nawet jako posiadacz nowej krwi mogę czuć taki niepokój, smutek i strach. — On uciekł z zakonnicą, by namalować obraz Najświętszej Panienki! — wykrzyknąłem półgłosem.

— Nie krzycz, Vittorio — rzekła Urszula. — Nie zwracaj się do mnie tonem starszej siostry! — powiedziałem i od razu ogarnął mnie wstyd. Moje słowa bardzo ją zabolały, jakbym wymierzył jej policzek. Okryłem jej dłonie pocałunkami. — Przepraszam, Urszulo. Wybacz mi. Ciągnąłem ją dalej obok siebie. — AleŜ dokąd my teraz idziemy? — Do domu Fra Filippa, do jego pracowni. I nie zadawaj juŜ Ŝadnych pytań. JuŜ po chwili znaleźliśmy właściwą drogę i krocząc wąską uliczką, podeszliśmy pod zatrzaśnięte i ciemne wrota pracowni Filippa. Światło paliło się tylko w oknach na trzecim piętrze, jak gdyby malarz musiał uciec aŜ tak wysoko, Ŝeby czuć się ze swoją lubą bezpiecznie. Pod domem mistrza nie było Ŝadnego zbiegowiska. Nagle jednak ktoś cisnął w stronę drzwi garść ziemi, potem kolejną, a następnie z ciemności wyleciała pokaźna salwa kamieni. Cofnąłem się, osłaniając Urszulę, i patrzyłem, jak jeden przechodzień za drugim rzuca tym czy owym w warsztat Fra Filippa. Przywarłem plecami do ściany przeciwległego budynku. Po chwili usłyszałem donośne bicie dzwonów. Minęła jedenasta, co oznaczało, iŜ ulice Florencji powinny się na noc całkowicie wyludnić. Urszula czekała na mnie w milczeniu. Kiedy w domu Filippa zgasły ostatnie światła, powiedziałem do niej: — To moja wina. Pozbawiłem go aniołów stróŜów, przez co on mógł oddać się swym fanaberiom. A uczyniłem to dlatego, Ŝe chciałem być z tobą, tak jak on jest teraz ze swoją zakonnicą. — Nie wiem, o czym ty mówisz, Vittorio — odrzekła. — Czym są dla mnie księŜa i zakonnice? Nigdym nie powiedziała nic, co mogłoby cię zranić, ale powiem to właśnie teraz. Nie stój tu, opłakując śmiertelników, których niegdyś kochałeś. Jesteśmy juŜ małŜeństwem i nas nie wiąŜą Ŝadne śluby zakonne. Chodźmy stąd. A jeśli pragniesz pokazać mi przy świetle lampy cudowne obrazy tego malarza, zaprowadź mnie tam, gdzie sportretował on anioły swoim pędzlem i farbą. Stanowczość Urszuli nieco mnie otrzeźwiła. Znowu ucałowałem jej dłonie, połoŜyłem je na moim sercu i raz jeszcze ją przeprosiłem. Jak długo staliśmy tam razem — nie wiem zaprawdę. Chwila za chwilą mijały... Słyszałem plusk płynącej gdzieś wody i jakieś odległe kroki, ale wszystko to nie miało znaczenia pośród tej gęstej florenckiej nocy, w pobliŜu cztero- i pięciopiętrowych pałaców, starych wieŜ i kościołów; i wśród tysięcy śpiących dusz ludzkich... Przestraszyło mnie światło, które opadło nagle jasnoŜółtymi promieniami. Jedna ze struŜek światła przecięła na pół postać Urszuli, a gdy kolejne rozjaśniły uliczkę za naszymi plecami, zrozumiałem, Ŝe zapalano świece w warsztacie Fra Filippa. Odwróciłem się w chwili, gdy w drzwiach zazgrzytał przesuwany rygiel. Odgłos ten odbił się echem od ścian okolicznych budynków. W zakratowanych oknach górnych pięter nadal było ciemno. Nagle drzwi się otwarły, uderzając niemal bezgłośnie o ścianę. W prostokątnym otworze ujrzałem szerokie, choć płytkie pomieszczenie, wypełnione przepięknymi płótnami, pod którymi jaśniały ogniki licznych świec.

Widok ten zaparł mi dech w piersiach. Zacisnąłem dłoń na głowie Urszuli, a drugą ręką wskazałem przed siebie. — OtóŜ i oni, obydwaj. To Zwiastowanie. — wyszeptałem. — Widzisz tych aniołów, tam, na klęczkach? Tam. I tam. Aniołowie klęczący przed Najświętszą Panienką. — Widzę — odparła. Czułem, Ŝe jest zachwycona. — Są jeszcze wspanialsi, niŜ przypuszczałam. — Chwyciła mnie za ramię. — Nie płacz, Vittorio, chyba Ŝe są to łzy zachwytu. — Czy to rozkaz, Urszulo? — spytałem. Oczy zaszły mi mgłą, toteŜ ledwie dostrzegałem klęczące postacie Ramiela i Seteusa. Gdym tak próbował rozjaśnić swój wzrok... Kiedym próbował uporządkować myśli i pozbyć się bolesnej guli w gardle, zdarzył się cud, którego obawiałem się jak niczego na tym świecie, którego wszakŜe pragnąłem, o którym marzyłem... Z płótna wyłonili się oto jednocześnie moi jasnowłosi aniołowie, przystrojeni w jedwabie, zwieńczeni aureolami. Odwrócili się, spojrzeli na mnie i zaczęli się ruszać, przez co z płaskich figur zamienili się w pełnowymiarowe postacie. Gdy stanęli na kamiennej posadzce pracowni Filippa, po uścisku Urszuli zorientowałem się, Ŝe ona równieŜ widzi te same cudowne poruszenia. Zakryła usta dłonią. Oblicza ich nie wyraŜały gniewu czy smutku. Patrzyli na mnie tylko, a w tych łagodnych spojrzeniach kryło się potępienie aŜ nadto dla mnie zrozumiałe. — Ukarzcie mnie — szepnąłem. — Ukarzcie mnie. Pozbawcie mnie oczu, bym nigdy juŜ nie mógł oglądać waszego piękna. Ramiel powoli pokręcił głową. W ten sam sposób odmówił mi stojący obok niego Seteus. Obydwaj mieli —jak zwykle — bose stopy i wielowarstwowy strój z lekkich materiałów. Nadal wpatrywali się we mnie uporczywie. — A zatem, na jaką karę zasługuję? — spytałem. — I jak to się dzieje, Ŝe ciągle mogę was widzieć? — Znowu zalewałem się łzami jak dziecko, i to pomimo milczącej przygany Urszuli, która swoim spojrzeniem chciała mnie znowu uczynić męŜczyzną. Ja zaś płakałem dalej. — Jak mnie ukarzecie? I dlaczego mogę was widzieć? — Zawsze będziesz nas widzieć — odrzekł cichym i łagodnym głosem Ramiel. — Za kaŜdym razem, gdy spojrzysz na któryś z obrazów Filippa — powiedział Seteus — zobaczysz równieŜ nas. Albo inne anioły. Nie było w tych słowach cienia osądu. Wyczułem jedynie tę samą cudowną pogodę ducha i uprzejmość, którą zawsze mnie raczyli. Na tym jednak się nie skończyło. Za ich plecami ujrzałem bowiem ciemne kształty moich własnych aniołów stróŜów — tego powaŜnego duetu, który tonął teraz w swych ciemnoniebieskich szatach. JakŜe wymowne były ich spojrzenia: twarde, pogardliwe, lodowate i pełne dystansu... Z moich otwartych ust dobył się krzyk, przeraŜający krzyk. Mimowolnie budziłem otaczającą mnie noc, tę bezkresną noc, która sunęła nad tysiącami spadzistych czerwonych dachów, ponad wsiami i górami, pod rozgwieŜdŜonym niebem. Nagle cały budynek zaczął się chwiać, a jaśniejące w świetle płomyków płótna mistrza zamigotały, jak gdyby poruszyło nimi najprawdziwsze trzęsienie ziemi. Zobaczyłem przed sobą Mastemę, a cała pracownia cofnęła się nagle, zrobiła się szersza i głębsza. Pomniejsze anioły odskoczyły od swego przywódcy niczym poniesione

bezgłośnym wiatrem. Ocean światła rozpalił złote skrzydła Mastemy, który rozpostarł je na całą szerokość pomieszczenia. Jego czerwony hełm błyszczał oślepiająco, jakby za chwilę miał się roztopić. Cofnąłem się, gdy anioł wyciągnął z pochwy swą szablę. Pociągnąłem za sobą Urszulę i przyparłem ją plecami i wyciągniętymi w tył ramionami do chłodnej, wilgotnej ściany. W Ŝadnym więzieniu na świecie nie mogłaby czuć się bezpieczniej. — Oho! — rzekł Mastema, kiwając głową z uśmiechem. Ciągle trzymał w górze swą szablę. — A więc nawet teraz wolałbyś pójść do piekła niźli dopuścić do jej śmierci! — To prawda! — krzyknąłem. — Nie mam wyboru. — Przeciwnie. MoŜesz jeszcze wybierać. — Nie. Nie ona. Nie zabijaj jej. Zabij mnie i poślij mnie do piekła, ale daj jej jeszcze jedną szansę... Urszula płakała z głową na moim ramieniu. Jej ręce wpiły się w moje włosy, trzymały się ich kurczowo, jak gdyby dzięki temu mogła być bezpieczna. — Poślij mnie tam juŜ teraz — powiedziałem. — No dalej. Odetnij mi głowę i poślij mnie na Sąd Ostateczny, aby tam mógł prosić Boga o łaskę dla Urszuli! Zaklinam cię, Mastemo, uczyń to, ale nie pozbawiaj jej Ŝycia. Ona nie umie nawet prosić o przebaczenie... Nie opuszczając szabli, Mastema chwycił mnie drugą ręką za kołnierz i przyciągnął do siebie. Poczułem tylko, jak za moimi plecami Urszula osuwa się na ziemię. Trzymając mnie, anioł patrzył z góry swym pobłyskującym groźnie wzrokiem. — A kiedy się ona tego nauczy? I kiedy nauczysz się tego ty? CóŜ mogłem odrzec? Co mogłem zrobić? — Ja cię nauczę, Vittorio — szepnął zirytowany Mastema. — Nauczę cię, jak błagać o przebaczenie kaŜdej nocy twojego Ŝywota. Ja cię tego nauczę. W tej chwili coś uniosło mnie w górę, a moje ubranie rozwiało się na wietrze. Poczułem na sobie drobne dłonie Urszuli; jej głowa przywarła do moich pleców. Ciągnięto nas ulicami, aŜ w końcu ujrzeliśmy tłum pijanych śmiertelników, którzy wychodzili z winiarni, zanosząc się śmiechem. Była to bezładna plątanina nabrzmiałych twarzy i ciemnych, rozwianych ubrań. — Widzisz ich, Vittorio? Widzisz tych, którymi się Ŝywisz? — zapytał Mastema. — Widzę, Mastemo — odparłem. Szukałem ręki Urszuli, pragnąłem mieć ją przy sobie, chciałem ją osłonić. — Widzę ich. Widzę. — W kaŜdym z tych ludzi znajduje się to, co dostrzegam w tobie i w niej: ludzka dusza. Wiesz, co to znaczy, Vittorio? Starcza ci wyobraźni? Zabrakło mi odwagi. Milczałem. Tłum rozlał się po tonącym w świetle księŜyca placu i rozpraszając się nieco, zarazem się do nas zbliŜał. — Cząstka siły, która stworzyła nas wszystkich, tkwi równieŜ w kaŜdym z tych ludzi! — wrzeszczał do mnie Mastema. — Cząstka sił niewidzialnych, ulotnych, świętych; cząstka tego, co stworzyło cały ten świat! — O BoŜe! — krzyknąłem. — Spójrz na nich, Urszulo, spójrz! W tej bowiem chwili kaŜdy z tych ludzi — męŜczyźni i kobiety, starzy i młodzi — otoczony był mgiełką złocącej się aury. Z kaŜdej osoby biło światło, które układało się w

kształt zgodny z sylwetką emitującego je człowieka. Cały plac mienił się teraz tym złotym światłem. Popatrzyłem na swoje ręce, które równieŜ otoczone były przez tę lekką, eteryczną powłokę; przez tę lśniącą, duchową istność; przez ten drogocenny i nieugaszony ogień. Okręciłem się na pięcie, wprawiając w wir moje szaty, i zobaczyłem, jak ów ogień otula mą ukochaną. A kiedy odwróciłem się do tłumu, stwierdziłem, iŜ kaŜdy z tych ludzi równieŜ zamknięty jest w tej ognistej otoczce. Wtedy to zrozumiałem z przeraŜającą jasnością, Ŝe zawsze juŜ będę ten ogień widzieć. Nigdy nie ujrzę juŜ Ŝadnej istoty ludzkiej — dobrej czy teŜ potwornej — bez oślepiających płomieni jej duszy. — Owszem — szepnął Mastema prosto do mego ucha. — Tak będzie juŜ zawsze. I kiedy będziesz się poŜywiać, kiedy przyłoŜysz czyjeś miękkie gardło do swych przeklętych kłów, kiedy będziesz wysysać z ludzi krew, będziesz zawsze widział taką ognistą aurę. Zniknie ona dopiero wtedy, kiedy przestanie bić serce twojej ofiary. Wyrwałem się z jego uścisku. Nie przytrzymywał mnie. Biegłem, czując w dłoni jej rękę. Biegłem i biegłem ku rzece Arno, w stronę mostu, w stronę tawern, które mogły być jeszcze otwarte o tej porze. Zanim jednak ujrzałem w tych przybytkach gorejące jasno dusze, widziałem blask innych dusz bijący z setek okien, widziałem emitowane przez ludzkie dusze światło, które przenikało spod zaryglowanych wrót domów... Widząc to wszystko, przekonałem się, Ŝe Mastema mówił prawdę. Nigdy juŜ przed tym nie ucieknę. Będę widzieć iskierkę Stworzyciela w kaŜdym napotkanym człowieku, w kaŜdym zabitym przeze mnie ludzkim ciele. Kiedy dobiegłem do rzeki, oparłem się o kamienną balustradę na moście. Krzyczałem, krzyczałem, a mój głos niósł się echem po wodzie i ścianach okolicznych budynków. Szalałem z rozpaczy i wtedy podeszło do mnie jakieś dziecko. Był to mały Ŝebrak, który nauczył się juŜ błagać o chleb, pieniądze lub kaŜdą inną oznakę litości. Jak pozostali, błyszczał on przede mną, i jaśniał, i mienił się olśniewającym światłem.

Rozdział 16 I ciemność jej nie ogarnęła Przez wszystkie te lata, kiedykolwiek widziałem któryś z cudownych obrazów Fra Filippa, aniołowie stawali przede mnąjak Ŝywi. Trwało to tylko krótką chwilę, tyle, ile trzeba, by przekłuć serce i odsączyć zeń krew. Mastema pojawił się w dziełach Filippa dopiero znacznie później — kiedy ten wielki malarz, jak zwykle nękany wywołanymi przez siebie samego kłopotami, pracował juŜ dla Piera, czyli syna zmarłego Cosima. Fra Filippo nigdy nie wyrzekł się swojej ukochanej zakonnicy, Lucrezii Buti. Mówiło się nawet, Ŝe kaŜdy malowany przezeń wizerunek Najświętszej Panienki posiadał piękną twarz Lucrezii. Mniszka ta dała mu syna, który zwał się Filippino i który takŜe został malarzem. On równieŜ tworzył wspaniałe dzieła, rojące się od aniołów, których widywałem

podczas wizyt w tamtej pracowni, gdym smutny, załamany, pełen miłości i obawy kontemplował z zachwytem kaŜdy z tych obrazów. W roku 1469 Filippo zmarł w miasteczku Spoleto i w ten sposób dobiegło końca Ŝycie jednego z największych malarzy, jakich znał świat. Człowieka tego łamano kołem za popełnione oszustwa; człowiek ten splugawił klasztor; człowiek ten wreszcie sportretował Maryję jako przestraszoną Panienkę, jako Madonnę z Dzieciątkiem, jako Królową Niebios i jako Królową Wszystkich Świętych. Ja zaś przez pięć kolejnych stuleci nie oddalałem się zbytnio od tego miasta, które zrodziło zarówno Filippa, jak i okres zwany Złotym Wiekiem. Złoto. To właśnie widzę, gdy na was spoglądam. To właśnie widzę, gdy patrzę na kaŜdego męŜczyznę, kobietę czy dziecko. Widzę złocące się niebiańsko płomienie, które odkrył przede mną Mastema. Widzę, jak one was otaczają, jak was okalają i wam towarzyszą, choć sami moŜecie ich bynajmniej nie dostrzegać. Z tej stojącej w Toskanii wieŜy spoglądam dziś na pobliską krainę i sięgam teŜ wzrokiem dalej, tam bowiem — w połoŜonych niŜej dolinach —jaśnieją złocistą aurą Ŝywe ludzkie dusze. Tak więc wygląda moja opowieść. Co wy na to? CzyŜ ta historia nie jawi się wam jako pełna osobliwych sprzeczności? Ujmę to w ten oto sposób. Przypomnijcie sobie, jakem wam prawił o wspólnej z ojcem podróŜy przez las, gdyśmy mówili o Fra Filippie. Ojciec zapytał mnie wtedy, cóŜ to podoba mi się w jego obrazach. Odrzekłem, iŜ do tych dzieł przyciąga mnie wewnętrzne rozdarcie ich twórcy. Dodałem, Ŝe z tego wewnętrznego konfliktu bierze się udręka widoczna w rysach portretowanych przezeń postaci. Przez tego artystę przetacza się bowiem nieustannie burza silnych emocji. Tak samo jest ze mną. Ojciec mój, człowiek spokojny i o prostszej umysłowości, skwitował te słowa uśmiechem. Zapytacie teraz, jakiŜ to związek ma ten epizod z resztą mej opowieści? Owszem. Jestem wampirem. Sam wam to powiedziałem. Trwam dzięki Ŝyciu istot śmiertelnych. Pomieszkuję sobie spokojnie w moich ojczystych stronach, w cieniu mego rodzinnego zamczyska. Nieustannie towarzyszy mi Urszula, albowiem pięćset lat niczym jest dla miłości, jaka stała się naszym udziałem. Jesteśmy demonami skazanymi na wiekuiste potępienie. CzyŜ to, cośmy widzieli, zrozumieli i com ja tutaj opisał, jest dla was zupełnie bezwartościowe? CzyŜ nie udało mi się odmalować tu konfliktów wewnętrznych i niemej udręki, które są ciekawe i barwne niczym obrazy Fra Filippa? CzyliŜ nie utkałem tej opowieści z własnej krwi? Przyjrzyjcie się tej historii i powiedzcie mi, Ŝe nic zgoła wam ona nie dała, a na pewno wam nie uwierzę. Kiedy wracam myślami do Filippa i gwałtu, którego dokonał on na Lucrezii, gdy przypominam sobie jego pozostałe grzechy, nie umiem oddzielić ich od doskonałości jego obrazów. JakŜe miałbym oddzielić złamanie przezeń ślubów zakonnych, jego oszustwa i sprzeczki z innymi od wspaniałości dzieł, którymi obdarował on świat?

Nie twierdzę bynajmniej, Ŝe jestem wielkim malarzem. Nie poczytujcie mnie za głupca. Utrzymuję wszelako, iŜ z moich boleści, z moich szaleństw, z mej namiętności wyłania się oto pewna wizja — wizja, którą zawsze w sobie noszę i którą niniejszym wam oferuję. Jest to wizja tycząca się kaŜdego człowieka na ziemi; wizja buchająca ogniem i pełna tajemnic; wizja, której nie mogę się wyprzeć, której nie mogę wymazać, od której nie mogę się odwrócić, przed którą nie sposób uciec. Inni piszą o wahaniach i o ciemności. Jeszcze inni piszą o bezsensie Ŝycia i stoickim spokoju. Ja zaś opisuję wymykającą się słowom złocistą jasność, która nigdy nie zagaśnie. Piszę o głodzie krwi, którego nigdy nie moŜna uśmierzyć. Piszę o wiedzy i o cenie, jaką trzeba uiścić za jej zdobycie. Powiadam wam: to światło pali się równieŜ w was. Widzę je. Widzę je w kaŜdym z nas i zawsze będę je widzieć. Widzę je, kiedy łaknę, kiedy walczę i gdy zabijam. Widzę, jak to światło migocze i gaśnie w moich ramionach, kiedy przychodzi mi wypić krew. Zali wyobraŜacie juŜ sobie, jak bym się czuł, pozbawiając was Ŝycia? Módlcie się, Ŝeby to nie gwałt czy morderstwo pozwoliło wam ujrzeć to światło u waszych bliźnich. Oby Bóg nie zaŜądał aŜ takiej ceny. Ja jednakowoŜ taką cenę za was zapłacę.

WYBRANA BIBLIOGRAFIA Rękopis tej ksiąŜki odebrałam z rąk samego Vittoria di Raniari podczas mojej czwartej bytności we Florencji. To właśnie wtedy postanowiliśmy wspólnie z Vittoriem sporządzić wykaz ksiąŜek przydatnych dla tych Czytelników, którzy pragną dowiedzieć się więcej zarówno o złotym wieku we Florencji, jak i o samym tym mieście. Nade wszystko chciałabym Wam polecić niezwykle błyskotliwe dzieło Public Life In Renaissance Florence (śycie publiczne w renesansowej Florencji). KsiąŜka ta ukazała się niedawno nakładem Cornell University Press, a napisał ją Richard C. Trexler, będący równieŜ autorem wielu innych cudownych ksiąŜek na temat Italii. „Florenckie” analizy profesora Trexlera pomogły mi takŜe lepiej zrozumieć rodzinny Nowy Orlean i okazały się pod tym względem bardziej przydatne niŜ jakiekolwiek opracowanie poświęcone mojemu miastu. Nowy Orlean jest bowiem — podobnie jak Florencja — miastem wielkich spektakli, ceremonii, publicznych rytuałów i wspólnotowego świętowania. Nie sposób obrazowo opisać nowoorleańskie zapusty, dzień św. Patryka i doroczny festiwal Jazz Fest. Tymczasem ksiąŜka profesora Trexlera pozwoliła mi zebrać myśli i uporządkować obserwacje tyczące się mych najukochańszych świąt. Autor ten napisał równieŜ odkrytą przeze mnie niedawno ksiąŜkę Journey ofthe Magi: Meanings in History ofa Christian Story (PodróŜ trzech króli: sensy w dziejach chrześcijańskiej narracji). Wzmiankuję ten tytuł, gdyŜ posiada on pewien związek ze znanym z moich wcześniejszych ksiąŜek intensywnym i bluźnierczo wręcz namiętnym stosunkiem wampira

Armanda do obrazu Pochód trzech króli. To przewyborne dzieło namalował Benozzo Gozzoli dla Piotra Medyceusza i po dziś dzień moŜna podziwiać je we Florencji. Zainteresowanych postacią wybitnego malarza Fra Filippo Lippiego odsyłam z kolei do biografii pióra innego artysty, Giorgia Vasariego. Rzecz to doprawdy znakomita, pełna intrygujących, acz nie potwierdzonych faktów. We Włoszech moŜna teŜ nabyć jedno z licznych tłumaczeń pierwszorzędnej księgi Filippo Lippi, opatrzonej tekstem Glorii Fossi, opublikowanej zaś przez wydawnictwo Scala. Prócz tych pozycji znany mi jest jeszcze opasły tom Jeffreya Rudy Fra Filippo Lippi: Life and Work, with a Complete Catalogue (Fra Filippo Lippi: Ŝycie i twórczość oraz pełny katalog jego dzieł). Tytuł ten ukazał się nakładem angielskiej firmy Phaidon Press, a jego amerykańskim dystrybutorem jest Harry N. Abrams. Wedle mej wiedzy najprzystępniejsze dla zwykłego czytelnika opracowania na temat Florencji i Medyceuszy wyszły spod pióra Christophera Hibberta. Są to m.in. Florence: The Biogra-phy ofa City (Florencja: biografia pewnego miasta) oraz The House ofMedici: Its Rise and Fali (Dom Medyceuszy: jego rozwój i upadek). Wydawcą pierwszej z nich jest Norton, drugiej zaś Morrow. Warto teŜ zwrócić uwagę na wydaną przez Becocci Editore ksiąŜkę Emmy Micheletti The Medici of Florence: A Family Portrait (Medyceusze florenccy: portret rodziny) oraz na opublikowaną w roku 1975 przez Barnes & Noble The Medici (Medyceusze) Jamesa Cleugha. Na temat Florencji i Toskanii napisano równieŜ wiele ksiąŜek popularyzatorskich, takich jak dzienniki czy wspomnienia z podróŜy. W kaŜdej bibliotece i księgarni moŜna teŜ znaleźć tomy listów, pamiętników i kronik powstałych we Florencji doby renesansu. Aby poprawnie zredagować Yittoriowe cytaty ze świętego Tomasza, posługiwałam się tłumaczeniem Summy teologicznej, firmowanym przez Angielską Prowincję Dominikanów. W przypadku świętego Augustyna pomocny okazał się przekład O Państwie BoŜym autorstwa Henry'ego Bettensona, wydany przez Penguin Books. Ostrzegam Czytelników przed sięganiem po skrócone wersje dzieł Augustyna. Święty ten Ŝył bowiem w czasach pogańskich, kiedy to najsumienniejsi teologowie chrześcijańscy ciągle wierzyli w demoniczne istnienie upadłych bogów minionego świata. Pragnąc zrozumieć piętnastowieczną Florencję — wraz z jej swobodami, radością i klasycznym dziedzictwem — naleŜy czytać Augustyna i Akwinatę w moŜliwie najpełniejszym kontekście. Osoby zainteresowane cudownym Muzeum św. Marka odsyłam do niezliczonych prac na temat najsłynniejszego malarza tego klasztoru, Fra Angelico — znajdziecie w nich bowiem szczegółowe opisy miejsc, w których zwykł on pracować. Nie od rzeczy będzie teŜ wspomnieć o dziesiątkach opracowań poświęconych architekturze całej Florencji. Niech będzie mi wolno wyrazić tutaj swą wdzięczność administracji Muzeum św. Marka za konserwowanie architektonicznych osiągnięć wychwalanego w tej ksiąŜce Michelozza oraz

za publikacje dotyczące klasztoru, dostępne w mieszczącym się opodal sklepiku. I jeszcze jedno. Gdyby Vittorio miał podać tytuł kompozycji oddającej klimat Mszy O Północy, której był świadkiem na Dworze Rubinowego Graala, byłby to utwór Ali Souls' Vespers, czyli muzyka Ŝałobna z katedry w Kordobie w wykonaniu Orkiestry Renesansowej pod batutą Richarda Cheethama. Przyznać muszę wszelako, iŜ dzieło to datowane jest na rok 1570, powstało więc kilka lat po wypadkach opowiedzianych w tym tomie. Rzecz dostępna jest na płycie wydanej przez wytwórnię Ve-ritas (związaną z Virgin Classics London and New York). Na koniec pozwolę sobie raz jeszcze zacytować traktat O Państwie BoŜym świętego Augustyna: „Bóg bowiem nie stwarzałby, nie powiem juŜ, Ŝadnego anioła, lecz nawet Ŝadnego człowieka, o którym z góry wiedziałby, Ŝe będzie zły, gdyby równie dobrze nie zdawał sobie sprawy, jak wykorzysta go ku poŜytkowi istot dobrych i w ten sposób przyozdobi pasmo wieków pewnego rodzaju antytezami, jak się to czyni ze wspaniałym poematem” . Przyznaję, Ŝe brak mi pewności, czy Augustyn ma tutaj rację. Wierzę jednak głęboko, Ŝe warto pokusić się o stworzenie obrazu, powieści... lub wiersza. Anne Rice

Św. Augustyn, O Państwie BoŜym, przel. W. Kornatowski, Warszawa 1977. Św. Augustyn, op. cit.
Anne Rice - Cykl-Nowe Kroniki Wampirów (2) Wampir Vittorio

Related documents

143 Pages • 61,118 Words • PDF • 985.2 KB

137 Pages • 126,823 Words • PDF • 1.1 MB

1,704 Pages • 158,926 Words • PDF • 2.8 MB

202 Pages • 146,215 Words • PDF • 1.5 MB

497 Pages • 200,406 Words • PDF • 2.2 MB

1 Pages • 166 Words • PDF • 300.7 KB

105 Pages • 32,429 Words • PDF • 541.1 KB

461 Pages • 104,058 Words • PDF • 1.8 MB

82 Pages • 45,493 Words • PDF • 542.6 KB

566 Pages • 122,010 Words • PDF • 1.7 MB

1 Pages • 164 Words • PDF • 66.5 KB