Deville Patrick - Viva

166 Pages • 46,686 Words • PDF • 1.5 MB
Uploaded at 2021-09-24 08:55

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Spis treści Karta redakcyjna    

motto w Tampico z Tampico do Mexico w Mexico City Traven & Cravan Grieg & Lowry błękitny dom w Kazaniu ostatnia miłość wróg klasowy ląduje w Acapulco Lowry & Trocki w dzielnicy Hipódromo agawa w Coyoacán ostatnie adresy gromadka z Mexico City Tina y Alfonsina stać twardo na ziemi w Cuernavace kontrproces Malcolm & Graham miasto koszmarnej nocy

Lloyd & Loy w Vancouverze w stronę krainy Tarahumara w Guadalajarze Malc & Marge Traven & Trocki rdzeń ostatni drink diabelskie koło podziękowania  

przypisy

   

 

   

 

Tytuł oryginału: VIVA Opracowanie redakcyjne: MIROSŁAW GRABOWSKI Korekta: BEATA WYRZYKOWSKA, JAN JAROSZUK Projekt okładki: TOMASZ LEC Skład i łamanie: RYSZARD CIARKA Copyright © Éditions du Seuil, 2014 For the Polish edition Copyright © 2018, Noir sur Blanc, Warszawa ISBN 978-83-65613-75-2 O cyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl Konwersja: eLitera s.c.

        Istnieje tajemne sprzysiężenie między pokoleniami minionymi i pokoleniem naszym.To my byliśmy oczekiwani na ziemi.   WALTER BENJAMIN, O pojęciu historii przeł. Krystyna Krzemieniowa

w Tampico Odgłos młoteczków odłupujących rdzę: od niego wszystko się zaczyna i na nim się kończy. Kapitanowie i armatorzy nie lubią, gdy marynarzom unieruchomionym w  porcie brakuje zajęcia. Stąd młotki, puszka z  minią i pędzelek. Portowy pejzaż jak z  lmu Johna Hustona Skarb Sierra Madre, czyli dźwigi i barki, żurawie i bomy, palmy i krokodyle. Zapach ropy, smarów, nafty i smoły. I spłukująca wszystko tego wieczoru ciepła mżawka, i  przemykająca chyłkiem sylwetka człowieka, który nie jest Bogartem. To Sandino. Wątły i  niski, niebawem trzydziestoletni, wygląda na dwudziestolatka. Ma na sobie kombinezon mechanika, w kieszeni klucz nastawny, sprawdza, czy nikt go nie śledzi, rusza z doków w kierunku dzielnicy kantyn, gdzie odbywa się tajna narada. Opuściwszy swoją Nikaraguę, mechanik Sandino pływał długo tu i  tam, ale teraz odkłada torbę i  odkrywa anarchosyndykalizm. Jest robotnikiem w Huasteca Petroleum w Tampico. Światło latarń ogarnia powoli portowe uliczki, a  w  tylnej sali jednej z  kantyn konspiratorzy zasiadają w mroku wokół najbardziej doświadczonego Reta Maruta. Marut przypłynął do Meksyku na pokładzie norweskiego statku, na którym był ładowaczem. Twierdzi, że jest marynarzem polskim lub niemieckim oraz rewolucjonistą. W robotniczym kaszkiecie, z wąsikiem, wygląda jak członek gangu Bonnota. Pod koniec pierwszej wojny światowej Ret Marut uczestniczył w  próbie stworzenia Bawarskiej Republiki Rad w Monachium. Skazany na śmierć, zniknął, często zmieniał nazwisko, zaczął pisać wiersze i  powieści, zwalczać samotność za pomocą ołówka i gromadzić zeszyty. Niebawem wyśle do Niemiec powieść Skarb Sierra Madre, której akcja toczy się w  Tampico. Posłuży się tym razem pseudonimem „B.  Traven”, ale będzie ich miał jeszcze dziesiątki. U  boku fotografki Tiny Modotti pojawi się jako Torsvan.   Teraz jednak pójdźmy za Sandinem, który w środku nocy wychodzi z kantyny, uzbrojony w  rady Niemca lub Polaka, z  głową pełną żarliwych, rewolucyjnych pomysłów, i  w  strugach padającego z  ukosa deszczu mija pomarańczowe stożki światła lamp sodowych. Zobaczymy, jak wraca do Nikaragui, zamienia kombinezon

robotnika z  ra nerii na strój kawalerzysty, pasy z  nabojami krzyżuje na piersi i w stetsonie na głowie obejmuje dowództwo czerwono-czarnego wojska, by stać się słynnym generałem Augustem Cesarem Sandinem, „Generałem Ludzi Wolnych”, jak powie Henri Barbusse. Ujrzymy go, jak jedzie konno na czele nigdy niepobitego batalionu nędzarzy, spycha do morza okupacyjną armię gringo i kontynuuje dzieło Bolivara. Za horyzontem nikaraguańska Nowa Segowia, skryta za tumanami kurzu wznieconego przez kawalkady Sandina. Nie będziemy go już śledzić. W  upalnej mgle Zatokę Meksykańską przemierza wielki czerwono-czarny mur innego norweskiego tankowca i  zbliża się do portu w  Tampico. Na jego pokładzie inny rewolucjonista na zesłaniu słyszy stukot młoteczków i  krzyki morskich ptaków.

z Tampico do Mexico Przy trapie rozładowanego już norweskiego tankowca „Ruth” banicie Trockiemu zwrócony zostaje pistolet automatyczny, skon skowany na początku podróży trzy tygodnie wcześniej. Były dowodzący jednej z największych armii świata chowa do kieszeni to, co zostało mu z niegdysiejszej siły ognia. Jest mężczyzną w sile wieku, lat pięćdziesiąt siedem, białe zmierzwione włosy, u  boku żona Natalia Iwanowna Siedowa. Oboje są bladzi, mrużą w  słońcu oczy przyzwyczajone do cienia w kabinie. Na fotogra i widzimy Trockiego w białym kaszkiecie przypominającym nieco czapkę wojskową. Na nabrzeżu czeka już generał w  mundurze, kilku żołnierzy i  młoda kobieta z  czarnymi włosami upiętymi w  kok. Odprowadzają Trockich na dworzec kolejowy w Tampico.   W  salonce wyłożonej boazerią siedzi ich teraz czworo. Troccy, generał Beltrán o surowym spojrzeniu i młoda kobieta w kolorowej indiańskiej chuście: jej czarne złączone brwi przypominają skrzydła kosa. „Hidalgo” to prywatny pociąg prezydenta Lazara Cardenasa. Znany malarz Diego Rivera namówił go, by przyznać wizę wygnańcowi i  uratować mu życie. Jest rok 1937, a  trzy lata wcześniej zbiry generała Somozy zamordowały Sandina w  Managui. Wieść o  tym dotarła do Francji z  opóźnieniem. Trocki ukrywał się wtedy w  Barbizon. W  Nikaragui panowała dyktatura Somozy, we Włoszech faszyzm, w Rosji – stalinizm. W wojnie domowej w  Hiszpanii republikanie wkrótce poniosą klęskę, zwycięstwo zaś przypadnie frankistom. Od dziesięciu lat Trocki jest przegranym, który wędruje po planecie. Z komina lokomotywy bucha para. Trocki znów jedzie pociągiem. Po raz pierwszy meksykańskim. Widział kiedyś zdjęcia ludzi Pancha Villi siedzących na dachach wagonów: pasy z  nabojami na piersi, wielkie sombrera. Czytał Insurgent Mexico Johna Reeda, młodego pisarza, późniejszego autora Dziesięciu dni, które wstrząsnęły światem i  piewcy rewolucji rosyjskiej. Ma przed oczyma pociągi, którymi przemierzał Europę w  latach wygnania. Widzi mknący przez śniegi własny pociąg pancerny z  czerwoną gwiazdą, w  czasach gdy sam był komisarzem ludowym spraw

wojskowych i dowodził pięcioma milionami ludzi. Teraz jest tylko banitą i siedzi na ławce naprzeciwko młodej kobiety o  czarnych włosach upiętych grzebieniami z masy perłowej i wstążkami, a ten wielobarwny ptak przypomina mu już być może Larisę Reisner, poznaną blisko dwadzieścia lat wcześniej podczas zwycięskiego ataku Armii Czerwonej na Kazań. Frida Kahlo wpatruje się w  ukryte za okrągłymi szkłami okularów niebieskie oczy banity i  uśmiecha się doń. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Jej mąż Diego Rivera znany jest na całym świecie, ale ten tu zyskał jeszcze większą sławę. Przełamał Historię na pół. Pociąg jedzie wzdłuż rzeki Pánuco, mija laguny u  wyjazdu z  miasta. Tempo wolniutkie. „Hidalgo” nie ma tej mocy co pociąg pancerny, w którym Trocki mieszkał przez dwa lata, przemieszczając się z frontu na front, od Moskwy po Krym, i zmuszając do odwrotu białych Wrangla. W miarę jak linia kolejowa wznosi się na wzgórza, oddalając się od tropikalnych brzegów Tampico i  zielonego Morza Karaibskiego, nieznany pejzaż usycha. Zakurzone uliczki w mijanych miasteczkach, drewniane domki, jakieś sklepiki, rzeka, na niej barki wypełnione towarem, stada krów. Kilka godzin w  zamkniętym wagonie wyłożonym boazerią, każdy zatopiony w swoich myślach. Niedawno, w Norwegii, Trocki i Natalia Iwanowna ledwo uszli śmierci. Boją się, że zostaną wyrzuceni za burtę, a potem ktoś upozoruje ich samobójstwo. Nie mają pojęcia, co ich czeka. Gdyby tylko mógł pozostać anonimowy, Trocki wysiadłby na jednym z  tych małych dworców, które podobałyby się Tołstojowi, i  wmieszał się w  tłum Indian i peonów. Wie, jak prowadzić gospodarstwo, zna zapach siana, słyszał, jak skrzypią koła wozu, widział czerwony horyzont nad łąkami. Czytać książki i uprawiać ogród. Kilka razy musiał się mocno wysilać, aby przezwyciężywszy pokusę odpoczynku i  książek, wrócić do miasta i  szalejącej Historii. Aby po Rewolucji, tak, po światowym zwycięstwie Rewolucji, wysiadać z  pociągu, czytać i  pisać, polować i  łowić ryby, jak za każdym razem, gdy przegrywał. Partia szachów na bagnach wokół Ałma Aty podczas zesłania do Kazachstanu po zwycięstwie Stalina, a potem poranne połowy wokół tureckiej wyspy Prinkipo, gdy Stalin wygnał go do Stambułu.   Pociąg sunie ku wulkanom i płaskowyżom, mija suche zarośla, biedne ziemie, na których widok ojciec Trockiego wzruszyłby ramionami i  splunął pod nogi. Stary Bronsztejn, chłop gospodarujący na żyznych ziemiach Ukrainy, zmarł na tyfus

piętnaście lat wcześniej. Ten, który wychowywał się w  lepiance krytej słomą, jest młodym człowiekiem, nazbyt zdolnym, by pomagać ojcu. Uczy się dobrze i  jako pierwszy z  rodzeństwa porzuca wiejskie życie, aby wcisnąć się w  wąskie ramy numerus clausus narzuconego żydowskim studentom przez cara. Młody Lejba Dawidowicz Bronsztejn kieruje się rozumem i  nie ufa emocjom. Kiedyś będzie pisarzem, ale teraz czas na studia i  działalność polityczną w  stoczniach odeskich. Trocki redaguje broszury, przemawia do robotników w  wieku jego ojca, odkrywa potęgę słowa i naturalną charyzmę, wie, jak oddziaływać na umysły stoczniowców i Aleksandry Lwowny. Odkrywa również więzienie, w  celi uczy się języków i  na koszt cara i  jego przybocznych wykuwa swój światopogląd. W wieku dwudziestu lat zostaje zesłany na Syberię, pociąg, las, chata, lektury, ślub z piękną Aleksandrą Lwowną, która mu towarzyszy i  rodzi dwie córki – Ninę i  Zinę. Trocki będzie na tyle odważny, by rozstać się z nimi i uciekać samotnie, Rewolucja bowiem – niczym zagniewany bóg z Biblii – każe mu porzucić żonę i dzieci w heroicznym i brutalnym porywie, jaki znamy z żywotów świętych i proroków. To początek zmian tożsamości. Lejba Dawidowicz Bronsztejn, do końca życia zwany przez przyjaciół LD lub Staruszkiem, korzysta z  fałszywego paszportu na nazwisko Trocki, pod którym wejdzie do Historii. W przebraniu dostaje się furmanką do Irkucka, a stąd dalej na Zachód – Koleją Transsyberyjską. Uciekając, dociera do Austrii, a  potem do Zurychu i Paryża, gdzie spotyka Natalię Iwanownę, świeżo upieczoną absolwentkę botaniki w Genewie. To właśnie ona kilkadziesiąt lat później siedzi obok Trockiego w  pociągu „Hidalgo” prezydenta Cardenasa i  śpi, opierając głowę na ramieniu męża. Ten również drzemie, zerkając od czasu do czasu na generała Beltrana i  tajemniczą meksykańską kobietę o  czarnych brwiach i  czerwonych wargach, z kosem na czole. Pociąg zwalnia na kolejnych wzniesieniach, ciągnie swoje wagony ku dwóm tysiącom metrów Mexico City, a  styczniowe niebo, na którym krążą sępniki o  wielkich czarnych skrzydłach, staje się coraz jaśniejsze i  złote. Po tych trzech tygodniach na morzu Trocki czuje się nieco zagubiony. Mamy więc rok 1905 i  czerwony Chrystus rozpościera skrzydła nad Sankt Petersburgiem, wzywa do siebie apostołów i  męczenników. Biedacy umierają w  styczniowym śniegu przed Pałacem Zimowym. Spośród tych wszystkich, za których głowę wyznaczono nagrodę, tylko Trocki wraca do Rosji tuż po wybuchu zamieszek, posługując się

tym razem szlacheckim nazwiskiem Wikientjew. Wygląda i  zachowuje się jak obywatel ziemski. Ogłoszono stan wyjątkowy. Staje na czele koła rewolucyjnego, a jego wzorem jest rewolucja francuska. Na trybunie cytuje Dantona: „Organizacja, raz jeszcze organizacja!”. A  już niebawem chaos, ucieczka w  panice, porażka, twierdza Pietropawłowska, dziesięć miesięcy aresztu śledczego, proces i  znowu Syberia, pociąg. Stoi na peronie w szarej bluzie aresztanta. Carska policja pozwoliła mu zachować europejskie obuwie – karygodna amatorszczyzna: w  podeszwie fałszywy paszport, a w wysokich obcasach złote monety, zupełnie jak w powieści Dumasa. Aresztanci dowiadują się, że tra ą do wsi Obdorskoje za kręgiem polarnym. Na etapie w  Bieriezowie Trocki symuluje rwę kulszową. W  oczekiwaniu na następny konwój zostaje w  szpitalu. Przekupuje strażnika i  pielęgniarza, opłaca sanie i  przewodnika, kupuje futro i  ucieka na Ural. W  autobiogra i Moje życie opowie o tym słowami, jakie moglibyśmy wyczytać u Jacka Londona: „Sanie sunęły równo i bez szmeru, jak łódź po lustrzanej powierzchni stawu. W gęstniejącym zmroku las wydawał się jeszcze ogromniejszy. Drogi nie widziałem zupełnie, ruchu sanek prawie nie odczuwałem. Zaczarowane drzewa szybko pędziły na nas, krzaki uciekały w  bok, stare pnie, pokryte śniegiem, obok wysmukłych brzózek, przelatywały obok nas. Zdawało się, że wszystko jest pełne tajemnic. Czu-czu-czuczu... – słychać było szybki i równomierny oddech renów w ciszy nocy leśnej”[1]. Uciekinier przekracza Ural, kieruje się na północ, przez Finlandię dociera do Berlina, zatrzymuje się na dłużej w Wiedniu. Ma dwadzieścia osiem lat, z których trzy spędził w  areszcie i  dwa na zesłaniu. Wszyscy rewolucjoniści znają już jego nazwisko i słyszeli o jego odwadze. Zostaje dziennikarzem, krytykiem literackim, spotyka Jaurèsa, składa hołd Tołstojowi na osiemdziesięciolecie urodzin i  czyta Freuda, wyjeżdża na Bałkany, skąd wraca z reportażem. Po zamachu w Sarajewie tra a do Szwajcarii i  ponownie do Paryża, pod numer 28 przy rue d’Odessa na Montparnassie, gdzie w  grudniu 1914 roku dowie się o  triumfalnym wkroczeniu Emiliana Zapaty i  Francisca Villi do Mexico City. Rewolucja meksykańska wyprzedza rosyjską.   Dwóch żandarmów odstawia go pociągiem do Irunu i  oddaje w  ręce policji hiszpańskiej. Trwa bitwa pod Verdun i Francja wydala Trockiego. Nie wiadomo za bardzo, co z  nim zrobić; zostaje przerzucony do Kadyksu, a  potem do Madrytu.

Można by go odesłać carowi. Zamiast tego przewożą go pociągiem do Barcelony, skąd 25 grudnia 1916 roku parowcem „Montserrat” odpływa pod przymusem do Nowego Jorku. Jest zima, więc aż do Gibraltaru morze daje się wszystkim we znaki. Podczas przechadzek po spłukanym deszczem pokładzie Trocki spotyka niezbyt dysponowanego wielkoluda w  pelerynie, „pewnego boksera, zarazem pisarza beletrystę i  kuzyna Oscara Wilde’a”. To Arthur Cravan, poeta o  najkrótszych włosach świata, jak mówił o  nim Blaise Cendrars. W  Barcelonie Cravan runął na deski w  szóstej rundzie, po nokautującym ciosie mistrza świata Jacka Johnsona. Ma przed sobą cały rejs na to, by dochodzić do siebie i nacierać się pomadą. Je kolację z  Trockim i  opowiada mu o  swoich potajemnych podróżach anarchisty. Trocki drzemie. Pociąg zbliża się do Mexico City. Generał Beltrán wkłada kaszkiet, wygładza mundur, zapina pas. W  półśnie przelatują przez głowę Trockiego zdania być może gdzieś już przeczytane lub zapisane przez niego samego: „Przenosimy się zatem stale z  miejsca na miejsce i  Moskwa, Kronsztad, Twer, Sankt Petersburg, Ufa, Jekaterynosław, Ługańsk, Rostów, Ty is, Baku, w  których kolejno składamy wizyty, pozostawały zastraszone, wstrząśnięte, po części w  gruzach, pogrążone w  głębokiej żałobie. Stan naszych umysłów budził grozę, wiedliśmy straszne życie. Byliśmy tropieni, ścigani, osaczani. Nasze rysopisy rozlepiono we wszystkich miejscach publicznych. Wyznaczono nagrody za nasze głowy”[2]. To nie Trocki napisał te zdania. Ich autorem jest szwajcarski pisarz, przyjaciel Cravana, rozmawiali o  nim na statku, żył jakiś czas w  Rosji, a  teraz wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, publikował pod pseudonimem Blaise Cendrars, był tłumaczony na rosyjski przez Victora Serge’a, przyjaciela Trockiego z  Lewicowej Opozycji. O  tych powiązaniach gadali z  Cravanem na pokładzie „Montserratu”. Pociąg zbliża się do przedmieść. Trocki zastanawia się, gdzie podziewa się teraz Victor Serge. Pewnego dnia spotkają się ponownie.   W  Nowym Jorku dziennikarze czekają w  porcie na Cravana, wielkoluda z rozciętym łukiem brwiowym i w pelerynie. To nie byle co – stoczyć walkę o tytuł mistrza świata w boksie, choćby i przegraną. Pozostali czekają na Trockiego. To nie byle co – założyć koło rewolucyjne w Sankt Petersburgu, nawet jeśli się przegrało. Cravan wita się ze znajomymi poetami awangardowymi, niebawem spotka swoją

wielką miłość, Minę Loy. Rok później zniknie na zawsze w ogarniętym rewolucją Meksyku. Trocki wymienia uścisk dłoni z  wygnańcem Bucharinem, wynajmuje pokój na Bronksie, wraca do zawodu dziennikarza, lektur w bibliotece i wykładów, publikuje długie tyrady w „The Class Struggle”. I za kilka miesięcy mamy już rok siedemnasty. Stany Zjednoczone przystępują do wojny, a  ich wojska lądują w  Saint-Nazaire. W Rosji wybucha rewolucja. Trocki opuszcza Nowy Jork, pod koniec marca wsiada na norweski statek „Christianafjord”. Na postoju w  Kanadzie zostaje aresztowany przez Anglików, tra a do więzienia, dwa miesiące później jest wolny. Drogą morską dociera do Finlandii, wskakuje do pociągu. Wielka czarna lokomotywa mknie przez śniegi. Po pierwszej zesłańczej podróży dokoła świata znowu staje na czele sowietu w  Piotrogrodzie. Tym razem on i  Lenin nie dopuszczą do rozróby. Jest wielki Październik. Trocki staje na czele Komitetu Wojskowo-Rewolucyjnego. To jest tych dziesięć dni, o których epopeję napisze John Reed, stając się ich Tukidydesem. Trocki spotyka Fiodora Raskolnikowa i Larisę Reisner. Razem zdobędą Kazań.   Trocki ma trzydzieści osiem lat, rzuca palenie, tworzy Armię Czerwoną, negocjuje warunki pokojowe w  Brześciu Litewskim i  przygotowuje rewolucję w  Niemczech, pisze do Karla Liebknechta i  Róży Luksemburg, gdyż jest przekonany – jak wielu innych, w tym anarchista Ret Marut w Monachium, który w  Tampico zostanie Travenem – że przyszłość Rewolucji to Niemcy. Jakiż to Nostradamus przepowiedział rok wcześniej tak szybkie zwycięstwo Leninowi, który w  Zurychu grywał w  szachy w  kawiarniach, i  Trockiemu przebywającemu na wygnaniu w  Hiszpanii? Pociąg zwalnia i  zatrzymuje się przy peronie. Drzemka trwająca od Tampico do Mexico, od Atlantyku po wulkany, wystarczyła na tyle, by przypomnieć sobie tylko pierwszą połowę życia, wstępną i  chwalebną, od Odessy po Kazań. Aby sięgnąć pamięcią do drugiej, trzeba by znowu ruszyć pociągiem z Mexico City do Acapulco nad Pacy kiem, za pasmem wulkanów, a potem zejść na pomost i dotrzeć do zerowego poziomu morza i wygnania. Przed dworcem tłum otacza banitę i Natalię Siedową. Fotoreporterzy wyciągają swoje lampy magnezjowe. Ludzie generała Beltrana zapewniają bezpieczeństwo. Czarne samochody o dużych, szerokich kołach suną w konwoju przez Mexico City i  kierują się do miasteczka Coyoacán.  Meksykańska kobieta o  czarnych brwiach, z  kosem na czole, milcząca, piękna jak Larisa Reisner, siedzi obok Trockiego

i  Natalii. Otwiera im drzwi. Przechodzą przez zielony, pełen słońca, otoczony wysokim murem ogród. To będzie ich pierwszy adres w  Meksyku. Później, po zabójstwie Trockiego, Natalia Iwanowna opowie Victorowi Serge’owi o  szczęściu tego dnia, o  pierwszych obrazkach z  Meksyku po dalekiej Norwegii: „Niski niebieski domek, patio pełne roślin, chłodne pokoje, kolekcja sztuki prekolumbijskiej, wszędzie wokół obrazy”.

w Mexico City W  innej części olbrzymiego miasta noszącego administracyjną nazwę Dystrykt Federalny, daleko od Coyoacán, w dzielnicy zwanej Condesa Colonia Hipódromo, mieści się niewielka, opanowana przez maleńkie czarne wróble i  jednego żółtego motyla kawiarnia La Selva, pełna kwiatów w  doniczkach, z  kaktusem rosnącym w beczce, którą rdza czyni jeszcze piękniejszą. Dziesięć lat temu wszyscy taksówkarze w  stolicy jeździli zielono-białymi garbusami. Dziś są to w większości samochody czterodrzwiowe, ze złotym dachem i  bordową resztą. Świat gna więc do przodu. I  nie jest to jeszcze koniec Historii. Ten kraj zawsze wygląda inaczej niż inne. Od dekady wracam tutaj do lektury Trockiego i  Lowry’ego, łączę i  splatam wątki, nawijam je na szpulki, składam życiorysy trzech sławnych kobiet, od dawna nieżyjących uczestniczek wszystkich przygód gromadki z  Mexico City – trzech kobiet, na których cześć ludowa wiara i  mądrość narodów powinny wznieść wysokie indiańskie piramidy o  kamiennych schodach, ustawiając na szczycie trzy ołtarze: dla książek Larisy Reisner, obrazów Fridy Kahlo i  fotogra i Tiny Modotti, rozdając na prawo i  lewo trzy cnoty przynależne gracjom: Piękno, Wdzięk i  Radość, zwołując na trybuny kapłanów przyodzianych w  kolorowe pióra, pokutników, orantów, marynarzy, wygnańców, ludzi bez dokumentów i ojczyzny. Wszystkich tych, którzy spotykają się potajemnie lub na pokładach statków: Sandino spotyka Travena, a Trocki spotyka Cravana.

Traven & Cravan Ci dwaj natomiast nigdy się nie spotkali. Po tym, jak Cravan rozpłynął się w Meksyku, pojawiły się głosy, że to jedna i ta sama osoba. Fabian Lloyd, poeta i  bokser o  posturze wielkoluda, Anglik urodzony w  Lozannie, anarchista i  kuzyn Oscara Wilde’a, wydaje w  Paryżu pod pseudonimem Arthur Cravan awangardowe pismo „Maintenant”, pisząc do niego wszystkie artykuły. Podejrzany o pacy zm na początku Wielkiej Wojny, opuszcza swoich przyjaciół, Félixa Fénéona i  van Dongena, Picabię, którego spotka ponownie w  Barcelonie, całą tę kompanię z  Montparnasse’u, do której należał również Diego Rivera. W  przeciwieństwie do Cendrarsa, który wstępuje do Legii Cudzoziemskiej i utraci prawą rękę w Szampanii, Cravan znika, przemierza Europę z lewymi dokumentami, zostaje taksówkarzem w Berlinie. Od czasu do czasu, nie zawracając sobie głowy treningami, uprawia poezję i boks, daje się obić mistrzowi świata, gawędzi z  Trockim na pokładzie „Montserratu”, opuszcza Nowy Jork i wielką miłość – Minę Loy – po czym wyrusza do Meksyku, gdzie urywa się po nim wszelki ślad, jeśli nie liczyć kilku plakatów z  zapowiedziami walk w  Mexico City i Veracruz.   Nazwisko Traven zaczyna być znane, kiedy do księgarń tra a Skarb Sierra Madre i  jego powieści znajdują tłumaczy. Rusza więc śledztwo, pojawiają się pierwsze hipotezy, na liście podejrzanych jest Arthur Cravan lub Jack London, który mógł upozorować samobójstwo w  obawie przed spotkaniem z  wierzycielami, a  także Ambrose Bierce, również zaginiony w  Meksyku podczas wojny. Możemy się dziwić, a nawet zazdrościć, zwłaszcza w czasach, gdy wystarczy włos pozostawiony w  hotelowym pokoju, by nas zidenty kowano. Traven pamięta, że przed pierwszą wojną „wystarczyło pokazać ofrankowaną kopertę z  adresem, by podróżować od Berlina po Filadel ę, od Hamburga po Borneo, od Brukseli po Nową Zelandię”. A  na koniec wszyscy jemu podobni wybierają ogarnięty rewolucją Meksyk, kraj emigrantów i  wykorzenionych, kraj samotności, jak mówi Octavio Paz, kraj,

w  którym do dzisiaj za nietakt uchodzi pytanie kogoś o  zawód, pochodzenie lub plany na przyszłość. Traven twierdzi, że urodził się w  San Francisco, gdzie wszystkie archiwa stanu cywilnego spłonęły w  wielkim pożarze. Lata całe zajmie ustalenie jego powiązań z Retem Marutem, anarchistą zaginionym w Monachium, wydawcą takich pism jak „Der Ziegelbrenner” – do którego Marut pisze wszystkie artykuły. Także i  on oskarżony jest o  defetyzm i  strzelanie w  plecy żołnierzom niemieckim podczas wojny, kiedy to Cravan strzelał w  plecy żołnierzom francuskim. Ci dwaj rzeczywiście mieli ze sobą wiele wspólnego i obaj mogli wybrać pseudonim Travan lub Craven.   Po upadku rewolucji w  Monachium Ret Marut ucieka do Holandii. Policja dopada go w  Londynie, gdzie uciekinier podaje się za Polaka. Wygląda nijako i twarz ma pospolitą, co stanowi sprzyjającą okoliczność. W jednym z zezwoleń na pobyt w Meksyku, wystawionym na nazwisko Torsvan, inżynier norweski, czytamy, że ma jasne włosy i  niebieskie oczy. Można też, na odwrót, zastosować metodę Trockiego, czyli stworzyć własny wizerunek tak bardzo rozpoznawalny na całym świecie – okrągłe okulary i bródka – że wystarczy zmienić w nim dwa, trzy detale, by stać się niezauważalnym i  mieć spokój. Kto by się domyślił, dziś, zimą trzydziestego czwartego, kiedy Trocki wyłazi ze swojej nory w  Barbizon lub w  Lagny, by pokręcić się trochę po Paryżu, pobuszować w  zielonych składach bukinistów, a  potem wraca do domu, że ten siedzący w  podmiejskim pociągu spokojny mieszkaniec dalekiego przedmieścia, łysiejący krótkowidz z  nosem w książce, to uciekający przed rosyjskimi agentami dowódca Armii Czerwonej? Jak później ustalono, Ret Marut opuścił Londyn i wsiadł na pokład norweskiego statku „Hegre”. Żyje z drobnych zajęć w Tampico, pisze wiersze i pierwszą powieść Statek śmierci, opisuje meliny, w  których zbierają się emigranci i  wygłodniałe niedobitki Wielkiej Wojny. Bierze udział w  strajkach i  rozruchach w  miejscach, które odwiedza przyszły generał nikaraguański Sandino, pod nazwiskiem Torsvan zamieszkuje wśród Indian w  Chiapas, a  później zaszywa się w  jakimś majątku w okolicach Acapulco. Dla Reta Maruta, alias Torsvan, Croves i Traven, podobnie jak dla Cravana, ucieczka przed urzędnikami stanu cywilnego jest jak ucieczka przed państwem, staje się anarchistycznym sposobem na życie: „Jestem wolny jak nikt, mogę wybierać sobie rodziców, ojczyznę i wiek”.

Przyszywany kuzyn Oscara Wilde’a  również boi się i  nienawidzi władzy, która zawsze nas potępia i  upokarza dla czystej przyjemności. W  swojej powieści Pod wulkanem angielski pisarz Malcolm Lowry opisze jego „wuja” w stroju podobnym do tego, jaki Trocki nosić będzie dziesięć lat później: Oscar Wilde zamienia się właśnie w Doriana Graya i nie wygląda już tak dobrze. „A w listopadzie roku 1895, w więziennym ubraniu, w kajdankach, rozpoznany przez ludzi, Oscar Wilde stał od godziny drugiej po południu do pół do trzeciej na głównym peronie stacji węzłowej w Clapham...”[3].   Kiedy John Huston ląduje w  Tampico, przenosi na ekran Skarb Sierra Madre i  lm zdobywa trzy Oscary, producentom marzy się widzieć na zdjęciach autora powieści w towarzystwie Humphreya Bogarta i Lauren Bacall. Tajemniczy Traven odmawia. Okaże się później, że kręcił się na planie jako Hal Croves. Były członek Rady Rewolucyjnej w Monachium staje się niewidzialną gwiazdą Hollywood. Nadal korzysta z  labiryntu swoich skrzynek pocztowych, zgarniając honoraria, jakie wypłaca mu kapitalistyczny przemysł lmowy.

        Królowie i książęta, Milionerzy i prezydenci noszą bawełniane stroje, A zwykły zbieracz bawełny musi w pocie czoła zarabiać na jednego cholernego centyma, Słońce wschodzi nad drogą wiodącą na pole bawełny, Unosi się ku niebu, Weź swój plecak, Zaciśnij pas, Posłuchaj, koło się obraca.   B. TRAVEN

Grieg & Lowry Obijamy zardzewiałe blachy ciesielskim młotem, aż skóra odpada nam z dłoni jak rdza z pokładu...   MALCOLM LOWRY, Ultramaryna przeł. Alina Patkowska

  W przypadku Lowry’ego, syna potentata branży bawełnianej, kapitalisty z Buston & Co import-export z Liverpoolu, nie ma mowy o kryjówkach, lewych papierach czy pseudonimach. Ojciec Malcolma, Arthur Lowry, gorliwy chrześcijanin i działacz ruchu antyalkoholowego, wzbogacił się na handlu cukrem z Antyli i ropy z Tampico, prowadzi biura w trzech Amerykach oraz na Bliskim Wschodzie. Kto urodził się pod niebem pełnym sadzy, w  mieszczańskiej nudzie, u  ujścia rzeki Mersey, w  oazie piękna przemysłu morskiego, ten marzy jedynie o  tym, by uciec w  góry Futa Dżalon lub do Sajgonu. Jeszcze przed studiami w  Cambridge Lowry zaciąga się na frachtowiec „Pyrrhus”. Oczy osiemnastolatka są bardzo niebieskie, jak oczy Trockiego, a  krótkie ramiona i  pulchne dłonie – niebywale silne. Do końca życia chodzić będzie jak marynarz, na lekko rozstawionych nogach. Podobnie jak Cravan, uprawiać będzie boks i  poezję. Kanał Sueski, Port Said, Singapur, gdzie na pokładzie lądują dzikie zwierzęta przeznaczone dla ogrodów zoologicznych w  Europie, Chiny na progu wojny domowej, Szanghaj, Hongkong, Jokohama, aż po Władywostok. Lowry podpisuje się pod słowami Melville’a: „Statek wielorybniczy to był mój Yale i mój Harvard”. Na pokładzie robi notatki, zaczyna pisać pierwszą powieść – Ultramaryna. Coś pomiędzy Conradem, Melville’em i  Daną. Odkrywa tłumaczenie książki młodego pisarza z  Norwegii, Nordahla Griega – Skibet gaar videre. Znajduje swojego sobowtóra. Po powrocie do Anglii zaciąga się ponownie jako ładowacz na statek norweski płynący pod balastem do Archangielska nad Morzem Białym, wysiada w Oslo, szuka Nordahla

Griega, spotyka się z nim, przystępuje do pisania kolejnej powieści – In Ballast to the White Sea.   Z kolei Cambridge to stosy książek, płyt z jazzem i butelek, mała fabryka poezji. John Davenport, niebawem przyjaciel Malcolma, wydawca pisma „Cambridge Poetry”, pisze, że w  pokoju Lowry’ego „pełno było dzieł świadczących o  eklektycznych zainteresowaniach wyrobnika literatury. Podobnie jak u  innych studentów, można tu było znaleźć autorów elżbietańskich, Joyce’a  i  Eliota, ale ilu z nich znało wówczas Knuta Hamsuna, Hermana Banga, B. Travena czy Nordahla Griega?”. Pod koniec lat dwudziestych na brytyjskich uniwersytetach zaczyna panować moda na stalinizm i  trockizm. Niektórzy koledzy Lowry’ego, jak Kim Philby czy Donald Maclean, z którym grywa w tenisa, zdradzają Koronę i zostają szpiegami sowieckimi. Inni, jak John Cornford i  Julian Bell, zginą bohaterską śmiercią, walcząc u  boku republikanów hiszpańskich. Lowry nie chce wyzwalać ludzi, stara się opisać Wulkan. Jego egoizm nie ma nic wspólnego z  pięknym politycznym egoizmem Travena czy Cravana, z anarchicznym indywidualizmem jako warunkiem braterstwa między ludźmi; to egoizm genialnego solipsysty nieczułego na abstrakcyjną liczbę mnogą, za to z uwagą wpatrującego się w pojedynczego człowieka za barem w pubie, który za chwilę zamkną. Wobec świata geniusz zachowuje się często jak konserwatysta. To w jego książce ma wybuchnąć Rewolucja. Ale dopiero za dwadzieścia lat. Będzie opisywał swoje porażki, a gdy mu ich zabraknie, dołoży starań, by nadal przegrywać, przegrywać wciąż lepiej. Opisze swoją miłość do spotkanej w Granadzie Jan Gabrial, z którą wędrować będzie od Hiszpanii po obie Ameryki, od Nowego Jorku po Hollywood, a potem do Meksyku, gdzie wymyśli swoje alter ego, mitycznego Konsula, i jego pijaństwa w kantynach. Chce snuć najpiękniejszą miłosną opowieść, jaką zna literatura, pisać o osamotnieniu i nędzy człowieka bez Boga, wyśpiewać hymn do miłości niemożliwej, po której zostaje krwawa rana. Wysokie obcasy czerwonych szpilek zdrady. Jaskrawoczerwony i  lucyferyczny samolot pocztowy, który zabrał Jan, a w  cieniu jego skrzydeł cały tumult Historii i obecność Trockiego w Meksyku.   I  czasami, rzecz jasna, zaczyna wątpić, ma wyrzuty sumienia, że nie jest bohaterem. Okres drugiej wojny światowej Lowry spędzi zamknięty w  domku na

plaży w  Dollarton pod Vancouverem, w  Kolumbii Brytyjskiej, na dalekim zachodzie spokojnej Kanady: wokół chaty świat płonie i  wali się w  gruzy, a Diogenes pisze o Wulkanie. Tak właśnie będzie się czuł, gdy dotrze do niego wieść o  heroicznej śmierci Nordahla Griega, jego solarnego, ikaryjskiego sobowtóra, autora powieści Skibet gaar videre, która ukazała się przed Ultramaryną i  była znacznie lepsza od Ultramaryny. Grieg wyda później kolejne, pisząc je jakby od niechcenia, z  uśmiechem na ustach, spokojnie krocząc dalej, bez całego tego odosobnienia i stosów książek, płyt z jazzem i butelek, niczym efeb, który rozdaje swoje dzieła na prawo i  lewo, zajęty już czymś innym. Grieg publikuje tomiki wierszy, reportaże z podróży, przemierza świat i wiedzie życie poszukiwacza przygód. Wojna domowa w Chinach, potem dwa lata w Moskwie, skąd wraca jako rewolucjonista, wreszcie wojna w  Hiszpanii. Bomby spadają na całą planetę, a  Lowry, który nie wydał niczego od czasów Ultramaryny, pisze o Wulkanie. Grieg napisał właśnie profetyczny esej De unge døde, w  hołdzie dla „zmarłych młodo” Keatsa, Shelleya, Byrona, później także i Lowry napisze o Keatsie, Shelleyu i  Byronie. Wiosną czterdziestego roku, podczas gdy dom Trockiego w  Coyoacán zostaje po raz pierwszy ostrzelany z  karabinu maszynowego, a  Lowry kończy w  swoim domku na plaży trzecią wersję opowieści o  Wulkanie – będzie potrzebował ich sześciu – bohaterski Grieg dostaje rozkaz konwojowania ładunku złota z  Norwegii do Anglii, ażeby nie wpadło ono w  łapy nazistów. W  Londynie pracuje jako spiker w  tajnej radiostacji, pisze reportaże z  pokładu okrętów wojennych i  łodzi podwodnych lub bombowców lecących nad Berlin. Zostaje strącony podczas jednego z takich lotów. Jego samolot eksploduje nad Poczdamem w  czterdziestym trzecim, kiedy to Lowry pisze w  swojej chacie o  Wulkanie, ale heroizm – to pisać o Wulkanie, to oddać życie za powieść o Wulkanie, to podpisać faustowski pakt, za który przyjdzie później zapłacić zdrowiem psychicznym, ze świadomością, że przynajmniej napisało się o Wulkanie.   6 czerwca 1944 roku na plaży w Normandii ważą się losy świata, wynik walk jest niepewny, a na plaży w Dollarton staje w płomieniach mały domek. Lowry wyciąga ze zgliszcz rękopis Wulkanu, ale dwa tysiące stron o  Balaście przepada wśród nadpalonych belek i  książek, stopionych płyt z  jazzem, butelek, które wybuchają. Zaraz po wyjściu ze szpitala w Vancouverze, gdzie opatrzono mu rany, Lowry siada

do pisania o Wulkanie, własnymi rękami odbudowuje domek i pomost. Krystalizuje się marzenie o niemożliwym szczęściu z Ivonne, żoną Konsula, Kolumbia Brytyjska zaś zamienia się w  chłodny zbawienny raj, z  dala od palącego piekła Meksyku. „Widziała teraz dom wyraźnie; był mały i wybudowany z gontów wysrebrzonych na słońcu i wichrach, drzwi miał czerwone, okna na zawiasach otwarte ku słońcu”. Tu spędza Lowry dziesięć lat swojego życia, tu pisze i  kąpie się w  zimnym morzu. „A w połowie odpływu spoglądają z pomostu w płytką, przezroczystą wodę, na turkusowe, pomarańczowe, oletowe rozgwiazdy i  na prześlizgujące się wśród kamieni obrośniętych skorupiakami małe, brązowe, aksamitne kraby jak aksamitne poduszeczki do szpilek w kształcie serca”. Tutaj przywoła wielki pochód Historii, freski meksykańskich malarzy murali – Diega Rivery i  José Clemente Orozca, wojnę w Hiszpanii i wielkie nazwisko Trockiego, który w powieści zadzwoni dwa razy, jak na Anioł Pański: w  rozdziale pierwszym i  ostatnim, dwunastym, gdy wskazówki zegara wykonają pełny obrót i dobiegnie końca ten jeden jedyny dzień liczący pięćset stron. Lowry pośle to wydawcom i raz jeszcze wyruszy do Meksyku.

błękitny dom Od pierwszego wieczoru – a było to 9 stycznia 1937 roku – Trocki jest gościem, z  którym są same kłopoty. Generał Beltrán i  jego ludzie eskortujący banitę z Tampico do stolicy pozostawiają go pod opieką Fridy Kahlo. Ich misja dobiegła końca. Diego Rivera wyjmuje z szafy pistolet maszynowy Thompson, ściąga kilku przyjaciół z  bronią. Wszyscy czekają na ochroniarzy, a  ich też trzeba gdzieś ulokować. Hitler i Stalin do tego stopnia nienawidzą żydziaka Bronsztejna, że życie banity wisi na włosku. Lada dzień ma tu dotrzeć jego archiwum lub to, co po nim zostało. Część papierów spłonęła bowiem w  pożarze domu Trockiego na wyspie Prinkipo w Turcji. Część z nich skradli w Paryżu agenci Stalina, w Norwegii polowali na nie agenci nazistowscy. Po trzech tygodniach spędzonych na morzu na pokładzie norweskiego tankowca i  kilku godzinach jazdy z  Tampico pociągiem „Hidalgo” Trocki wchodzi do swojego gabinetu w  błękitnym domu Fridy Kahlo. Czeka na przybycie swojej rosyjskiej sekretarki, tej od Jeana van Heijenoorta, zwanego Pięknym Vanem, człowieka orkiestry i  męża zaufania, który towarzyszy mu od pobytu na wygnaniu w Turcji. Trocki siedzi w  wiklinowym fotelu w  głębi ogrodu i  widzi rzeźby poustawiane wśród krzewów, tropikalne kwiaty o  nieznanych mu nazwach, paprocie, fontanny, ptaki, kaktusy w czerwonych donicach, koty, psy, kurę, orła, którego Frida nazywa Gran Caca Blanco, jelonka, małpkę zwaną przez Fridę Fulang-chanem, papugę, a  potem proszą go do stołu i  Trocki odkrywa smak awokado, zapiekanych tortilli z serem w kwiatach cukinii, enchilady, chiles en nogada, tequili w szklance podanej przez słoniowatego Diega Riverę. Diego pokazuje mu mur z  kamieni wulkanicznych, a  na nich żółcie i  czerwienie lawy; podobne plamy zdobią pracownię Fridy – ów komin wulkanu, którym można zejść do wnętrza Ziemi. Trocki dowiaduje się od rozgadanego Diega, że znajdują się teraz w samym sercu dzielnicy Coyoacán, niedaleko pałacu Hernana Cortesa i  Malinche – jego indiańskiej kochanki, niemal dokładnie tam, gdzie wyczerpani konkwistadorzy

w  zardzewiałych hełmach odkryli miasto, które na wyspie, pośród wulkanów, wznieśli wieki temu Aztekowie, zatrzymani w swojej wędrówce proroczą wizją orła siedzącego na kaktusie, z wężem w dziobie – wielkie miasto Tenochtitlán, o którym oczarowany Cortés pisze do króla, że „jest to miasto tak duże i wspaniałe, że choć wiele z tego, o czym mógłbym opowiedzieć, pomijam, mam wrażenie, iż nawet to, co powiem, będzie nie do uwierzenia”[4]. Ale na dzisiaj wystarczy, Trocki dziękuje Riverze, pogadamy później; poprosił już Pięknego Vana, by dostarczył mu tutaj – poza tysiącami innych rzeczy – książki o  historii Meksyku; zajrzy do nich, gdy odpocznie, już taki jest ten Trocki, woli książki i  pracuje w  samotności. Tego wieczoru obrazy, jakie cisną mu się do głowy, nie mają jeszcze nic wspólnego z Meksykiem. Są to migawki z  Rosji i  Norwegii, ze śniegiem i  lodem. Nazajutrz, siedząc w  ogrodzie, nadal ma w  oczach to, co widział pomiędzy wyjazdem z  Ameryki w siedemnastym a dzisiejszym powrotem w trzydziestym siódmym. Dwadzieścia lat i  kręte koleiny Historii, czarne lokomotywy zagubione we mgle i  ten tekst o lokomotywie – symbolu Postępu: „Rewolucje są zdaniem Marksa lokomotywami Historii: pędzą do przodu szybciej niż myśl partii na wpół lub w  jednej czwartej rewolucyjnych. Ten, kto staje w  miejscu, wpada pod koła lokomotywy. Z  drugiej strony – i  na tym polega największe niebezpieczeństwo – lokomotywa często się wykoleja”. Lokomotywa rewolucji rosyjskiej dawno już wypadła z torów.     Zawsze myślał, że wystarczy mieć rację, i  tu właśnie się mylił. Wierzył w  przykład, działanie, odwagę zyczną, prawość, rozum. Jest bohaterem starożytnym, człowiekiem z  Plutarcha. I  zamiast zostać na miejscu, u  władzy – w  Piotrogrodzie lub Moskwie, gdzie zwyciężyła rewolucja – Trocki wyjeżdża. Montuje pociąg pancerny, przemierza fronty aż po czerwoną limes, depcze po piętach Białym i  goni ich kozackie hufce. Można odnieść wrażenie, że pociąg Komitetu Wojskowo-Rewolucyjnego jest wszędzie. Wyłania się ze śniegu i  mgły i  dodaje animuszu rozproszonym oddziałom wojska. W  czasie gdy trwa wojna domowa, są to dziesiątki tysięcy kilometrów. Trocki dokonuje inspekcji obozów, przywozi broń i komendantów gotowych pomóc żołnierzom. Skład jest tak ciężki, że ciągną go dwie wielkie czarne lokomotywy z  czerwoną gwiazdą: na postoju

jedna z  nich jest zawsze pod parą. Z  zamkniętymi oczyma idzie wzdłuż torów, sprawdza kolejne wagony pociągu pancernego, w  którym spędził dwa lata życia, śniąc o  rozwoju utopijnego społeczeństwa, o  doskonale naoliwionym świecie autarkii, porządku i  rozumu. Na horyzoncie pojawia się czerwona gwiazda, jest coraz większa, a za nią zbliża się czarna lokomotywa. Zatem wagon z  drukarnią gazety wydawanej w  pociągu, wagon z  telegrafem, radiem i rozwijaną podczas postojów anteną, która pozwalała odbierać wiadomości ze świata, wagon z żywnością i ubraniami, ze skórą na podeszwy, wagon z zapasem podkładów kolejowych, dzięki czemu można szybko naprawić wysadzone tory, wagon z  prądnicą, wagon szpitalny, wagon z  łaźnią, dwa wagony karabinów maszynowych, wagon cysterna, wagon, w  którym odbywają się posiedzenia trybunału wojskowego, wagon garaż mogący pomieścić kilka samochodów ciężarowych i osobowych. Mniej więcej w połowie składu, który Trocki obchodzi w pamięci, przedział dla komisarza ludowego, czyli gabinet z biblioteką, umywalką, wyścielony dywanem. Po jednej stronie szerokie biurko, nad nim wielka mapa Rosji. Po drugiej – półka z encyklopediami i książkami ułożonymi według autorów i języków. Alfred Rosmer, który spędził w pociągu kilka tygodni, przegląda właśnie francuskie tłumaczenie jednej z książek Antonia Labrioli, a za chwilę znajduje Vers et Prose Mallarmégo – wydane u Perrina, w niebieskiej okładce. Trocki schodzi na nasyp. Ma na sobie długi skórzany płaszcz, na głowie kaszkiet z  czerwoną gwiazdą. Dwustu pracowników elitarnego pociągu nosi skórzane uniformy, budionówki, na lewym rękawie metalowa odznaka. Jak każdy oczytany Rosjanin, który widzi tory, Trocki nie może się powstrzymać, aby nie pomyśleć o  Tołstoju i  jego Annie Kareninie: „Anna z  rozkoszą chłonęła śnieżne, mroźne powietrze i stojąc koło pociągu, rozglądała się po peronie i rozświetlonej stacji”[5]. Tu jednak trwa wojna. Trzeba wyjść z wagonu-biblioteki, wdrapać się na stół przy torach, przemawiać do żołnierzy i  zagrzewać ich do walki, rozdawać gazetę, zwoływać dezerterów i  rozstrzelać kilku kolaborantów z  Korpusu Czechosłowackiego. Trocki rusza nad Wołgę kontrolowaną przez siły Floty Czerwonej, wsiada na pokład niszczyciela dowodzonego przez Fiodora Raskolnikowa. Tu spotyka Larisę Reisner. Za chwilę zdobędą Kazań.   Natalia i  Frida piją herbatę i  wymieniają się nazwami roślin rosnących wokół stolika na patio pełnym rozśpiewanych ptaków, kaktusów, drzewek

pomarańczowych i  ceramicznych bożków. Trocki ma wrażenie, że Frida puściła doń oczko, ale może to jedynie gra świateł na szklance lub fontannie. Dopiero później dowie się od Pięknego Vana, co znaczy słowo ojeada. Spogląda na Natalię i  Fridę i  widzi Larisę. Był upalny sierpień, kiedy w  Swijażsku nad Wołgą przygotowywali atak na Kazań. Co wieczór kolacja i  niekończąca się opowieść Diega Rivery o  Związku Zawodowym Malarzy Rewolucyjnych, założonym przezeń na początku lat dwudziestych wraz z  innymi muralistami – Davidem Alfarem Siqueirosem, José Clementem Orozkiem, Xavierem Guerrerem – tymi samymi, z którymi zaczął też wydawać komunistyczny tygodnik „El Machete”: wszystko byłoby dobrze, gdyby nie kłótnia pomiędzy Macheteros, a potem spór Stalina z Trockim, co doprowadziło do tego, że ich gromadka się rozpadła. Diego wymienia kolejne nazwiska, ale Trocki nie jest w stanie ich zapamiętać. Rivera zdradza mu powikłane sekrety miłości i  rozstań w  tym gnieździe żmij. Trocki dowiaduje się, że Frida Kahlo i  Diego Rivera wzięli ślub w  domu rewolucyjnej fotografki Tiny Modotti: ona również należała do partii, ale stanęła po stronie Stalina, więc jest teraz Tiną Zdrajczynią. Frida Kahlo ma dwadzieścia dziewięć lat i  małe jędrne piersi z  brązowymi sutkami, które widać na zdjęciu zrobionym prawdopodobnie przez Tinę Modotti: dumne spojrzenie, pistolet w ręku i długa spódnica. Trocki nie widział jeszcze piersi Fridy. Wieczór po wieczorze usiłuje spamiętać nazwiska, zaczyna rozumieć, że zamienił jedną pułapkę na drugą – norweską na meksykańską. W  maju czterdziestego to właśnie jeden z  tych muralistów, David Alfaro Siqueiros, zmontuje komando, które będzie strzelało do niego z  karabinów maszynowych. Trocki przypomina sobie jedynie kilka nazwisk. Oczywiście Sandino i  być może Traven. A  zwłaszcza Majakowski – rosyjski poeta, pisał o  nim entuzjastyczny artykuł. Ten sam Majakowski, który z  Saint-Nazaire wyruszył do Veracruz i  na pokładzie statku napisał wiersz o oceanie, a potem krótko przebywał w Meksyku, gdzie spotykał się z małą gromadką Rivery, po czym wrócił do Moskwy, by za parę lat strzelić sobie w serce.

w Kazaniu Przemieściwszy się z  Meksyku do Moskwy i  oddawszy cześć pamięci Johna Reeda, autora Dziesięciu dni, które wstrząsnęły światem, pochowanego z honorami na Placu Czerwonym – zmarłego tutaj na tyfus dwa lata po rewolucji październikowej, choć przeżył rewolucję meksykańską i walkę w oddziałach Pancha Villi – ruszyłem na spacer wzdłuż ceglastych murów Kremla, mijając po drodze kolorowe kopuły Soboru i  mauzoleum Lenina, gdzie przypomniałem sobie grobowiec Hô Chí Minha w Hanoi, a nazajutrz wsiadłem na Dworcu Jarosławskim do pociągu Kolei Transsyberyjskiej. W  Niżnym Nowogrodzie – dawniej Gorki – spotkałem się z  Zacharem Prilepinem, znanym mi dotychczas z lektury Butów pełnych gorącej wódki, po czym wróciłem do pociągu i  udałem się do Kazania leżącego przy ujściu Kazanki do Wołgi. Chciałem zobaczyć wyspę Swijażsk i  miejsce pierwszej zwycięskiej bitwy stoczonej przez Armię Czerwoną. Z portu rzecznego w Kazaniu statek płynie w dół Wołgi – wielkiej rzeki o  lesistych i  piaszczystych brzegach – by po dwóch godzinach dotrzeć na wyspę, na której już sam Iwan Groźny przygotowywał się w połowie szesnastego wieku do zwycięstwa nad Tatarami, czekając w śniegu, przez całą zimę, wraz z pięćdziesięcioma tysiącami wojska. Latem 1918 roku Trocki nie może liczyć na takie posiłki. Nadal trwa wojna światowa. Dawne imperium carskie atakowane jest ze wszystkich stron i  traci kolejne terytoria. Na północy, w  porcie w  Archangielsku, lądują alianci, na południu Niemcy zajmują Ukrainę i Krym, na wschodzie Japończycy wkraczają do Władywostoku. Słabą i  organizującą się dopiero Armię Czerwoną nękają na wszystkich frontach oddziały Białych. W  Kazaniu stacjonuje liczący dwadzieścia dwa tysiące ludzi Korpus Czechosłowacki, który blokuje Wołgę i zamyka drogę do Uralu. Chodziłem po wyspie tak samo jak kiedyś po łąkach pod Wagram i Waterloo lub nad zamarzniętą Berezyną na Białorusi, czyli tam, gdzie nie mając nic do oglądania, możemy skupić się wyłącznie na Historii i  powtarzać sobie, w  jakim to ważnym

miejscu właśnie jesteśmy; zwiedziłem monaster Zaśnięcia Matki Bożej, w którym później było więzienie, po nim zaś szpital psychiatryczny i znowu klasztor – zgodnie z  pierwotną funkcją obiektu. W  zbitej z  desek budzie nad migotliwą rzeką dwóch rozbawionych popów z  rudymi brodami, ubranych na czarno, raczyło się kiełbasą z  rożna i  piwem. Słuchałem jednym uchem absurdalnych wywodów miejscowego historyka, najwyraźniej chorego psychicznie, który twierdził, że Trocki brał tutaj udział w  czarnych mszach i  jako wyznawca Judasza kazał postawić apostołowi wielki pomnik, który mieszkańcy wyspy na szczęście zniszczyli, gdy tylko Bronsztejn opuścił Swijażsk. Widząc moją minę, historyk urwał swój głupi monolog, pełen odwiecznej nienawiści do Żydów i  typowych obrazków wziętych z  plakatów propagandowych z  czasów Stalina, ukazujących Trockiego jako wcielonego diabła z  kopytami i  ogonkiem, spychającego trójzębem biedny lud rosyjski wprost do piekła.   W opisie Trockiego Larisa Reisner, zaangażowana w walkę od pierwszych chwil Rewolucji, ma rysy „bogini olimpijskiej”. Autor Mojego życia chwali jej „subtelny ironiczny umysł i  męstwo żołnierza”. Reisner brała udział w  zdobyciu twierdzy Pietropawłowskiej i  związała się z  Fiodorem Raskolnikowem, dowódcą kilku czerwonych otylli – pięknym niebieskookim Fiodorem, biednym studentem, sierotą, który wstąpił do marynarki, a  teraz jest komisarzem Morskiego Sztabu Generalnego. Tego lata osiemnastego roku Larisa i  Fiodor mają po dwadzieścia sześć lat, a  Trocki – trzydzieści dziewięć. Wspólnie przypuszczają atak na białe mury Kazania – miasta, w  którym Tołstoj spędził młodość i  gdzie Lenina wyrzucono z uniwersytetu, kiedy jego brat Aleksander został skazany i powieszony za przygotowywanie zamachu terrorystycznego na cara. Korpus Czechosłowacki wycofuje się na wschód, wzdłuż linii Kolei Transsyberyjskiej, do Jekaterynburga, gdzie w  piwnicy domu Ipatjewa zamordowany zostanie ostatni car – który na to zasłużył – i  jego rodzina – którą można było oszczędzić. Kilka lat temu bigoci wznieśli w tym miejscu Cerkiew na Krwi, a  mieści się ona – co zakrawa być może na ironię – przy ulicy Karla Liebknechta, którego krew również została przelana. Tyle że nie znajdziemy żadnej wzmianki o jego zamordowaniu, podobnie jak o zabójstwie Róży Luksemburg. Ani o  krwawej niedzieli i  zabitych na śniegu, gdy głodny tłum pod oknami Pałacu Zimowego zażądał chleba. Ani o tym zapisie, jaki poświęcił im Osip Mandelsztam:

„Każdy dziecięcy czepek, każda rękawiczka czy kobiecy szal pozostawiony tego dnia na śniegu w  Sankt Petersburgu przypominał każdemu, że car powinien umrzeć, że car umierał”. Sto lat później, płynąc w  górę Wołgi turystycznym stateczkiem, niełatwo wyobrazić sobie odbicie Kazania i odebranie Czechom złota Banku Rosji. Miasto zostało stolicą mniej lub bardziej niepodległego Tatarstanu. Przykryty niebieskimi kopułami meczet Kul Szarif to dar króla Arabii Saudyjskiej: wznosi się na białym Kremlu i pretenduje do miana największej świątyni islamskiej w byłym imperium ateizmu. Nie mogę zatrzymać się w  pół drogi, skoro jestem zaproszony przez związane bratnią przyjaźnią Francję i  Rosję, które wspaniałomyślnie złożyły mi propozycję, a ja nie zapłacę za to ani kopiejki: ruszam więc na podbój Wschodu, w kierunku Omska i Nowosybirska. Trasa Kolei Transsyberyjskiej ociera się nocą o granicę z Kazachstanem, gdzie Trocki znalazł się na wygnaniu zaledwie dziesięć lat po zdobyciu Kazania.   Leżąc w kuszetce, wyobrażam sobie, że jadę pociągiem pancernym i czekam, aż zatrzymam się w kolejnych miastach znanych mi z powieści Verne’a – legendarnych syberyjskich miastach, których obcokrajowcy nie mogli zwiedzać aż do upadku Związku Sowieckiego. Krasnojarsk nad Jenisejem, gdzie wśród niezliczonych pomników Lenina nadal można znaleźć ulicę Marata i Robespierre’a, oraz Irkuck, gdzie młody Bronsztejn, pod fałszywym nazwiskiem Trocki, po raz pierwszy wsiada do tego pociągu. Dwa wielkie ośrodki administracyjne Gułagu, przez które przejeżdżał stalinowski więzień – Osip Mandelsztam. To również mityczna trasa carskiego kuriera Michała Strogowa. Juliusz Verne wystarczająco wierzył w  swój talent i  choć w  jego czasach można było po tych okolicach wędrować bez zezwolenia, uznał, że nie musi się przemieszczać, a kopię rękopisu dał jedynie do przeczytania Turgieniewowi. I potem dni i noce w podróży przez kolejne południki, powolna jazda szerokimi torami wśród modrzewi i sosen, których gałęzie ocierają się o okna pociągu; ławice niebieskich i pomarańczowych kwiatów, jakby ktoś pociągnął szerokim pędzlem po miękkiej zieleni czerwca, a  ja niczym jeździec w  siodle, na koniu, który wolno stąpa przed siebie. Żadnych dróg, ogrodzeń czy placów budowy. Od czasu do czasu mostek na rzece, a potem setki kilometrów brzóz ze srebrnymi pniami. Z nogami na siedzeniu, oparty głową o wielkie prostokątne okno, zaglądam po raz kolejny do

Tołstoja i  widzę, jak „w  tej mgle popłynęły wody, kry lodowe zatrzeszczały i  drgnęły, szybciej ruszyły mętne spienione strugi” i  cudowna rosyjska wiosna zakwita na otwartej stronie powieści, a  gdy podniosę od czasu do czasu oczy – także na wielkim prostokątnym ekranie z beżowymi rankami – wtedy czuję, jak rozpiera mnie najzwyklejsze, cichutkie szczęście, gdyż „rankiem mocne słońce pożarło cienką warstwę lodu, która przez noc ścięła wody, i  całe rozgrzane powietrze zadrgało od napełniających je oparów zmartwychwstałej ziemi. Zazieleniła się zeszłoroczna i nowa, strzelająca igiełkami z ziemi trawa, napęczniały pączki kaliny, porzeczek i lepkiej, pełnej pieniących się soków brzozy. Na osypanej złocistym kwieciem łozinie zahuczała wysłana na zwiady, znużona lotem pszczoła”. Jednostajny stukot kół na złączach szyn, tajga świerków, cedrów i topoli. I wreszcie Syberia, ogromna, dziewicza i pusta plama na planecie pomiędzy tą linią kolejową na południu a  kręgiem polarnym. Sanie banity Trockiego w  zaśnieżonym lesie i  jezioro Bajkał, wielkie jak Belgia, niebieskie i  bezkresne, w  którym latem dziewiętnastego, rok po odwrocie z  Kazania, gdy ruszyły wreszcie lody, ryby głębinowe żywiły się zwłokami żołnierzy Korpusu Czechosłowackiego. Ci, co przeżyli, musieli uciekać jeszcze dalej przed Armią Czerwoną, która deptała im po piętach i spychała ku Pacy kowi. Od czasu do czasu syberyjska wioska i  stare kobiety pielące ogródki przed chatami z  bali cedrowych. Drewniane cerkiewki z  dachami pomalowanymi na niebiesko, a  tuż obok cmentarz. Wysoko na niebie smugi złociście brunatnych chmur, a  na ich tle czarne sylwetki gęgaw lub bernikli. Na kolejnych dworcach beczki z  kwasem, o  którym można przeczytać u  Cendrarsa, zegary wskazujące każdego ranka inną godzinę. Sprzedawcy papierosów i wódki, owoców i kiełbasek z  rożna. W  przeciwnym kierunku suną pociągi wojskowe: młodzi żołnierze w  drelichowych spodniach, w  koszulach lub bez, bladzi rekruci śpiący na piętrowych łóżkach lub zajadający kaszę z menażek, oddziały specnazu w drodze na wojnę w Czeczenii, Gruzji i Osetii. Wielka lokomotywa rusza w dalszą podróż na Daleki Wschód, w kierunku Ułan Ude i Buriacji graniczącej ze stepami Mongolii. Jurty, krępe koniki i  zapewne szamani, a  na półce w  moim przedziale butelka czarnej wódki z  Ałtaju, dzieła Tołstoja, Roman Sorokina, Krwawy step Kessela, Wyspa, czyli Usprawiedliwienie bezsensownych podróży Gołowanowa i  kilka powieści Volodine’a.  Hałaśliwy przejazd przez rzekę Amur. Z  Chabarowska, kierując się na południe wzdłuż granicy z Chinami, przebywszy pół planety i kilka

stref czasowych, pociąg wjeżdża na dworzec we Władywostoku, który w październiku 1922 roku, pięć lat po trium e rewolucji październikowej i cztery po zdobyciu Kazania, poddaje się wreszcie oddziałom Armii Czerwonej dowodzonym przez Uborewicza.   W  1937 roku, gdy Trocki, zwycięzca spod Kazania, przebywa w  Coyoacán, w  błękitnym domu Fridy Kahlo, dzielny Uborewicz zostaje skazany za trockizm i  rozstrzelany. Zrehabilitują go dopiero w  1957 roku, kiedy umiera Lowry, który w  1927 dotarł do Władywostoku na pokładzie statku „Pyrrhus”. Z  przeszklonego balkonu w moim pokoju w hotelu Azymut – betonowej wieży wznoszącej się ponad niewielkim spiczastym miastem – patrzę na zacumowane w porcie okręty wojskowe i zimne szare wody Pacy ku, wyobrażam sobie leżące po drugiej stronie Vancouver i  Kolumbię Brytyjską, o  której marzył Konsul Lowry’ego: „Brytyjska Kolumbia, owa łagodna Syberia, która nie była ani łagodna, ani nie była Syberią, tylko nieodkrytym, może nieodkrywalnym rajem, i  która mogła stać się ratunkiem: wrócić tam, zbudować – jeśli nie na jego wyspie, gdziekolwiek – nowe życie z Ivonne”. Kiedy tak stałem znużony, o świcie, na balkonie hotelu Azymut, mając za sobą ten zakręcony diabelski młyn od Meksyku przez Moskwę, z  papierosem w  ręku i  głową opartą o  szybę, wydawało mi się, że widzę wyraźnie domek na plaży w Dollarton, gdzie Lowry kończy swoją opowieść o Wulkanie. Prom lub mały biały parowiec rusza z wyspy Vancouver i minąwszy zatokę Burrard, kieruje się wzdłuż brzegów Ameryki i  Kalifornii do Acapulco, gdzie Lowry zaczyna pracę nad Wulkanem i odkrywa, że Trocki przebywa w Meksyku.

ostatnia miłość W Rosji odbywa się egzekucja skazanego za trockizm zdobywcy Władywostoku, Uborewicza, a  w  Meksyku Trocki wraca powoli do swoich zajęć. Jest rok 1937 i  Osip Mandelsztam przebywa na zesłaniu w  Woroneżu. Rok później umrze z wyczerpania w przejściowym łagrze, w drodze na skutą lodem Kołymę. Podobnie jak tysiące bezimiennych ludzi, których oskarżono pod byle pretekstem o trockizm, choć dotąd nie słyszeli nawet takiego słowa. W Stromej ścianie Eugenia Ginzburg – sama aresztowana w Kazaniu i zesłana za trockizm w okolice Magadanu – opisuje, jak to spotkała w celi Babcię Nastię, która zadała jej pytanie: „To ty, córeczko, taka sama jak ja – traktocystka? (...) A wymyślili: traktocystka! A któżby tam starą do traktora puścił?”[6].   Te wieści docierają powoli do Coyoacán.  Trocki już wie, że jego nazwisko wymazywane jest z podręczników historii, że jego postać znika ze zdjęć, a rodzina i  przyjaciele są prześladowani. Siedzi w  wiklinowym fotelu w  ogrodzie, w błękitnym domu Fridy Kahlo, patrzy na ptaki obmywające się w fontannie pełnej żab. Ogród jak z  ukraińskiej lub meksykańskiej bajki, w  której pocałunek może w  jednej chwili zamienić żabę w  księcia lub księżniczkę. Spod lustra wody uśmiecha się do Trockiego rusałka, Larisa Reisner, dzielna towarzyszka Fiodora Raskolnikowa. Po zdobyciu Kazania słynni współmałżonkowie zostali wysłani do Afganistanu z misją szpiegowską i dyplomatyczną. Tam się rozstali. W 1923 roku Larisa była świadkiem klęski rewolucji w  Niemczech, co opisała w  książce. W Kazaniu Trocki widział ich, gdy byli jeszcze razem, pełni młodzieńczej euforii. Pamięta artykuły Larisy dla gazety wydawanej w  pociągu i  te zdania z opublikowanych później wspomnień: „Wspólna walka z Trockim to była walka do ostatniej wystrzelonej kuli, ludzie umierali pełni entuzjazmu, niepomni ran. Wspólna walka z  Trockim to był patos, słowa i  gesty przypominające najlepsze karty Wielkiej Rewolucji Francuskiej”.

Trocki doskonale pamięta, że „ta wspaniała młoda kobieta zabłysła, olśniwszy niejednego, jak płomienny meteor na tle rewolucji”. Banita siedzi teraz w ogrodzie Fridy, patrzy na Fridę, ale w  głowie dźwięczą mu zdania zapisane po śmierci Larisy. „W  ciągu niewielu lat stała się pierwszorzędną pisarką. Przeszedłszy obronną ręką przez ogień i wodę, owa Pallada rewolucji, nie dożywszy trzydziestu lat, zgasła niespodzianie na tyfus w  Moskwie, w  normalnych warunkach egzystencji”.   Czy Raskolnikow sądził, że wystarczy być bohaterem spod Kazania, aby oskarżać Stalina o  zbrodnie? Kiedy zarzucił sekretarzowi generalnemu pozostawienie hiszpańskich republikanów na pastwę losu, musiał uciekać do Nicei, gdzie dopadli go agenci NKWD: wypchnęli przez okno w hotelu lub też wyskoczył sam, myśląc o  Kazaniu i  uśmiechu Larisy, o  rozwianych nadziejach, jakie wiązał z  rewolucją w  Rosji i  Hiszpanii. Trocki widzi przed sobą piękną Fridę o  czarnych brwiach i  czerwonych wargach, z  kosem na czole, przepasaną kolorową indiańską chustą. Jest zazdrosny o  Riverę. Piękna księżniczka i  opasły słoń. Rivera, którego dzieła zna już cały świat. Przyjaciel Picassa, Braque’a, Soutine’a, Modiglianiego, z którym przez jakiś czas dzielił pracownię przy rue de Départ na Montparnassie, niedaleko od rue d’Odessa, gdzie zamieszkał Trocki, kiedy po raz pierwszy zjawił się w  Paryżu. Trocki jest zazdrosny i  wini za to siebie samego, jest szaleńczo zakochany i ma z tego powodu wyrzuty sumienia. Namiętność i rozum się rozstają. Ma pięćdziesiąt siedem lat i  jest to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał. Wydostał się już ze śniegów i  lodów Norwegii, z  łap NKWD Stalina i  Gestapo Hitlera. Gdyby żaden kraj nie przyznał im wizy, Trocki i  Natalia tra liby znowu w  ręce Sowietów, a  w  Rosji czekałaby ich pewna śmierć. To Diego Rivera przekonał wreszcie prezydenta Lazara Cardenasa, aby ten przyjął parę uchodźców. To Rivera, używszy całego swojego prestiżu, ocalił im życie i  zorganizował pobyt w błękitnym domu swojej towarzyszki. To dzięki Riverze Trocki żyje, a teraz jest szaleńczo zakochany w jego żonie, w tej Malinche – indiańskiej kochance Cortesa, która otworzyła przed nim drzwi do Meksyku, nauczyła imion azteckich bogów i tłumaczyła słowa cesarza Montezumy. Piękny Van – człowiek od wszystkiego – ustawia książki na półkach, porządkuje archiwum. Trocki może teraz polecić kilka lektur Fridzie, wkłada między stronice krótki wiersz lub słodki liścik. Przez pół roku namiętności biorą górę. Wzruszona

Frida szybko ulega. Spotykają się potajemnie w domu jej siostry Cristiny przy calle Aguayo, a  czasem w  pokoiku obok kina Metropolitán, który udostępnia jej na schadzki druga z  sióstr, Luisa. Trudno jest prowadzić podwójne życie, gdy wokół sami ochroniarze. Mieszkanie w  zamkniętym błękitnym domu staje się nie do zniesienia, więc Trocki ucieka do północnego Meksyku, gdzie wraz z  ochroną zamieszkuje w  hacjendzie San Miguel Regla. To będzie jego ostatni miłosny azyl. Siedzi przy stole pod murem z  żółtej gliny, pisze do Natalii Iwanowny, która została sama w Coyoacán. Rano siodła konia i galopuje po pustyni. Zaprasza Fridę i mówi jej, że chce zakończyć romans. Namiętności bierze w  karb, pisze codziennie do Natalii, błaga o przebaczenie. Wódz Armii Czerwonej jest starym samotnym człowiekiem, który za trzy lata zginie od ciosu czekanem w  głowę. Oboje postanawiają, że nie zniszczą listów z  okresu kilkutygodniowej separacji, przypominających rosyjską powieść sprzed rewolucji: coś jakby Anna Karenina Tołstoja, czyli z jednej strony małżeńskie ciepełko, z drugiej gorycz i poczucie winy z powodu romansu.   Trocki, San Miguel Regla, 12 lipca 1937: „Wyobraziłem sobie, że przyjechałaś do mnie i  przytuliliśmy się do siebie jak wtedy, gdy byliśmy młodzi, łącząc się namiętnie wargami, całym ciałem i  duszą. Piszę niewyraźnie, Nataloczka, gdyż ronię łzy, a  czy może być coś bardziej wzniosłego od łez? Tak czy owak wyjdę z tego”.   Natalia Iwanowna, błękitny dom, 13 lipca 1937: „Zażyłam fanodorm. Obudziłam się po trzech godzinach z tą samą zadrą w sercu. Znowu kilka kropel. Jestem przy Tobie i  nie odchodzę. Twoje liściki są dla mnie jedyną «rozrywką», wsparciem i siłą. Uszczęśliwiają mnie, choć są takie smutne. Biegnę z poczty do domu, by je jak najszybciej przeczytać”.   Trocki, San Miguel Regla, 19 lipca 1937: „Czytam Twój list po raz drugi. Piszesz mi, Nataloczko moja: «Wszyscy są, koniec końców, koszmarnie samotni». Najdroższa, ukochana. Nawet jeśli byłaś i jesteś sama, to przecie żyjemy dla siebie nawzajem, prawda? Weź się w garść, Nataloczka! Muszę pracować. Całuję Twoje oczy, dłonie i stopy. Twój stary L.”.  

Trocki wraca do Coyoacán. I znowu wszystko jest jak dawniej. Tyle że za chwilę nastąpi zerwanie z  Diegiem Riverą. Najważniejszym świadkiem tego wszystkiego jest Piękny Van, który kiedyś napisze pamiętniki i  wspomni o  rozwodzie Diega i  Fridy: „Możliwe, że kryzys w  małżeństwie rozpoczął się wówczas, gdy Rivera w  ten czy inny sposób dowiedział się o  przeszłości. Był niesamowicie zazdrosny, choć sam zdradzał Fridę na każdym kroku (być może właśnie z tego powodu). To wyjaśniałoby być może, dlaczego jego poglądy polityczne ewoluowały w tak dziwny sposób”. Trocki i Natalia opuszczą błękitny dom Fridy, choć nie zmienią dzielnicy: z calle Londres w Colonia del Carmen przeniosą się na calle Viena.

wróg klasowy ląduje w Acapulco Temu drugiemu również w  małżeństwie nie układa się najlepiej. Pożegnał się właśnie z  Hollywood, gdzie szukał bez powodzenia pracy jako scenarzysta. Jan i Lowry schodzą ze statku „Pennsylvania” w tumanie żółtych motyli, które wirują nad lazurowymi wodami Pacy ku. Jest pierwszy listopada – El Día  de Todos los Santos – a może drugi, czyli El Día de los Difuntos, i w porcie trwają uroczystości związane z  tymi dniami: wesoła muzyka, petardy, bębenki, czerwone, zielone i  niebieskie świece dymne. Para gringo taszczy kufry oblepione naklejkami i  zmierza do hotelu Miramar. Wysokie obcasy czerwonych panto i Jan grzęzną pomiędzy płytami chodnika. Jan, która w powieści występuje jako Ivonne, wygląda jak „amerykańskie kobiety o  pełnym wdzięku szybkim kroku, o  czystych, wyszorowanych, opalonych twarzyczkach dzieci, o  cerach delikatnie obleczonych jedwabistym meszkiem”. Lowry ma dwadzieścia siedem lat i wygląd boksera o palcach zbyt krótkich, by objąć oktawę na pianinie lub ukulele. Za nim pierwszy z odwyków. Nigdy jeszcze nie zarabiał na siebie i  żyje z  pensji wypłacanej mu co miesiąc przez ojca, wręczanej do rąk własnych przez usłużnych kasjerów w  rozmaitych oddziałach angielskiego banku. Davenport, kumpel z  czasów Cambridge, pamięta, jak pewnego dnia Lowry musiał wyczołgać się spomiędzy książek, płyt jazzowych i butelek i udać się wraz z nim do City. „Wszedł szybko do jednej z tych ponurych sal przy Leadenhall Street, zamienił kilka słów z  szefem kas i  odebrał kopertę, w której musiało być jakieś siedemdziesiąt funtów”. Wokół nich sceneria jak w  lmie Johna Hustona Pod wulkanem: grupki milczących Indian, siedzących bez ruchu, choć uszy puchną od muzyki, stosy czaszek z  cukru, mała dziecięca trumienka wyłożona białymi koronkami, świece, strzały w powietrze, papierowe szkielety La Catriny. Gringo nie są ani wygnańcami, ani uciekinierami. Wylądowali w  Meksyku, ponieważ alkohol jest tu dość tani. Odkąd potajemnie się pobrali, nie zarobili jeszcze ani grosza.

Wszystko to dzieje się tuż przed powrotem do Europy Antonina Artauda – z wyglądu i zachowania przypominającego płonące drzewo akacjowe lub wypalony do cna kłębek nerwów – który pisał w  Meksyku swoje Messages révolutionnaires. Lowry – podobnie jak Artaud – zostanie poddany kiedyś elektrowstrząsom. Jeszcze o tym nie wie. I nie wie też, że Traven, jeden z jego bohaterów literackich z okresu studiów, mieszka pod zmienionym nazwiskiem na farmie niedaleko Acapulco. Lowry mówi wówczas o  sobie, że jest „anarchochrześcijańskim konserwatystą”. Jego życie mogłoby służyć za wzór hymnu na cześć dzikiego kapitalizmu i wyzysku proletariatu przez bogatych przemysłowców angielskich: wciąż na utrzymaniu rodziny, zdemoralizowany obibok i  alkoholik nie zagrzałby długo miejsca w socjalistycznym raju, nie przyjęto by go do Związku Pisarzy, odmówiono daczy i  comiesięcznej odprawy w  zamian za oddaną na czas realistyczną, pełną optymizmu powieść sławiącą w prostych jak uderzenia młota słowach potęgę ludzi pracy. Zamiast tego napisze o Wulkanie.   Przeczytawszy Blue Voyage, Lowry zapragnął poznać autora powieści, Conrada Aikena, i  wziąć u  niego kilka lekcji. Ojciec, Arthur Lowry, zgodził się wypłacać pensję Aikenowi pod warunkiem, że ten będzie kontrolował wydatki jego syna, nie pozwoli mu się stoczyć i przy okazji nauczy go zawodu pisarza – jeśli to w ogóle jest jakiś zawód. Już widzimy maklera bawełnianego, który macha ręką i podpisuje w  swoim biurze w  Liverpoolu czek dla Aikena. Lowry wyruszył do Bostonu, zamieszkał u  Aikena na Cape Cod, palił skręty na przystani, gadał o  literaturze, wybrał się z Aikenem w podróż do Hiszpanii i w ogrodach Alhambry spotkał Jan. To było w  lipcu 1933 roku. Czyli dokładnie wtedy, gdy NSDAP została jedyną legalną partią w Niemczech. Świat zmierza coraz szybciej ku nowej wojnie. Bogacze bez zajęcia nadal są na wakacjach, jakby szalone lata dwudzieste jeszcze się nie skończyły: modne samochody, fryzury na chłopczycę, wysokie obcasy i lekkie sukienki na pokładzie statku, irty i długie lufki z kości słoniowej. Wieczorami Lowry i  Aiken słuchają amenco u  Cyganów po drugiej stronie wąwozu, widzą, jak słońce zachodzi za murami Alhambry i pokrytymi różowym śniegiem górami na horyzoncie. Wznoszą toast za ojca. Bo to on zawsze stawia kolejkę, choć jest w Liverpoolu. Trocki patrzy na świat bardziej trzeźwym okiem i tego lata przyjmuje na wyspie Prinkipo Georges’a Simenona, któremu udziela wywiadu. Potwierdza, że gotów jest

wrócić do Moskwy, gdy tylko pojawią się sprzyjające okoliczności. W  pośpiechu pisze artykuł Czym jest narodowy socjalizm? i to zdanie: „Od nowej katastrofy dzieli Europę czas, jakiego Niemcy potrzebują, aby się uzbroić. Nie chodzi tu o miesiące czy dekady. Wystarczy kilka lat, aby Europa znów pogrążyła się w wojnie”. Tego samego lata 1933 roku Francja – a  konkretnie Alexis Léger, sekretarz generalny Ministerstwa Spraw Zagranicznych, publikujący pod pseudonimem SaintJohn Perse – postanawia przyznać wizę „Leonowi Trockiemu – pisarzowi”. W 1916 roku wydalono go stąd i  oddano w  ręce Hiszpanów, ale teraz Francja stawia na porażkę Stalina, a  w  paszporcie emigranta francuskie imię zadomowi się już na stałe obok rosyjskiego pseudonimu. Tymczasem Trocki opuszcza Turcję, na pokładzie włoskiego statku „Bulgaria” dociera do Marsylii i  rozpoczyna długą tułaczkę po regionie: najpierw Bordeaux, potem Mont-de-Marsan, Bagnères-deBigorre, Tarbes i Orlean, następnie Saint-Palais w okolicach Royan. Na pewien czas zaszyje się w  Barbizon pod Paryżem, by na koniec zgolić po raz kolejny kozią bródkę i przez Lyon i Grenoble uciec do Norwegii.   Mamy rok trzydziesty siódmy. Pisarz rosyjski i  pisarz angielski napodróżowali się już po planecie i  teraz są w Meksyku. Jan i Lowry ruszają autobusem z Acapulco do Cuernavaki, a potem do stolicy. W  oddziale Narodowego Banku Meksyku przy calle Isabel la Cátolica każdego pierwszego dnia miesiąca syn odbierać będzie sto pięćdziesiąt dolarów przesłanych przez ojca. Co miesiąc Jan i  Lowry zatrzymują się na kilka dni w hotelu Canadá przy avenida Cinco de Mayo. Tak oto drogi Trockiego i Lowry’ego zbiegają się en la misma ciudad.

Lowry & Trocki Nie po raz pierwszy tych dwóch przebywa w tym samym mieście w tym samym czasie. Trzy lata wcześniej Jan i  Lowry mieszkali przy rue Antoine-Chantin w  czternastej dzielnicy Paryża. W  wydawnictwie Jonathana Cape’a  ukazała się właśnie Ultramaryna. Po krótkich staraniach Lowry otrzymał za nią dyplom bakałarza w  Cambridge – gadżet przyznawany nie tyle studentowi, ile klasie społecznej, niczym krawat klubowy przechodzący z  ojca na syna – po czym przekonał rodziciela, że jako dyplomowany pisarz powinien teraz zamieszkać w  Paryżu, tu bowiem mieści się stolica Literatury. Pensja anioła stróża przeszła więc z  Conrada Aikena na Juliana Trevelyana, angielskiego malarza surrealistę, przyjaciela Maxa Ernsta i Joana Miró. Jan i Lowry pobrali się w tajemnicy przed ojcem w merostwie czternastki 6 stycznia 1934 roku.   Co zaś do Trockiego, który miał zakaz zatrzymywania się w stolicy i jedynie od czasu do czasu wyprawiał się ze swej kryjówki na skraju lasu w Barbizon na jakieś tajne spotkanie, obiad z Simone Weil lub szperanie u bukinistów w okolicach, gdzie Sekwana płynie pomiędzy dwoma rzędami książek, urzędnicy francuscy po raz kolejny zmieniają zdanie. Zastanawiają się, czy nie odesłać go – nie anulując wizy i dotrzymując tym samym raz danego słowa – gdzieś na Tahiti, Madagaskar lub na wyspę Reunion, które przecież należą do Francji. Malraux reaguje z oburzeniem na łamach lewicowego pisma „Marianne”. Jest jesień, właśnie ukazała się Dola człowiecza, więc głos pisarza brzmi donośnie. Malraux odwiedza Trockiego w  jego zaciszu w  Saint-Palais. Wojna w Hiszpanii, samoloty i karabiny maszynowe dopiero przed nimi. W artykule – jeśli czytać go dzisiaj – rozpoznajemy już charakterystyczną frazę z  przemówień późniejszego ministra w  rządzie de Gaulle’a, ich charakterystyczny, pełen emfazy rytm, i  wyobrażamy sobie, jak Malraux drżącą ręką ociera czoło lub poprawia kosmyk włosów, dotykając ucha: „Każdy rewolucjonista, któremu grozi niebezpieczeństwo, to jeden z  nas. W  imię nacjonalizmu, w  chwili gdy królowie Hiszpanii wspierający podwodną otę niemiecką nie cieszą się spodziewanym

szacunkiem, próbuje się nam odebrać Rewolucję. Tego lata w Deauville nie będzie zatem kłopotów z  wymianą publiczności na parterze królów Woltera; niestety, w twierdzach i nędznych hotelikach rośnie wszakże armia rewolucjonistów, którzy ponieśli klęskę. Wiem, Trocki, że pańska myśl czeka jedynie na chwilę, kiedy to dopełni się triumfalnie los świata. Oby pański cień wygnańca, który od dekady wędruje z miejsca na miejsce, sprawił wreszcie, że robotnicy francuscy i wszyscy ci, którzy kierują się niejasnym pragnieniem wolności, tak oczywistym w  obliczu wydaleń, zrozumieli, że zjednoczenie w  obozie koncentracyjnym będzie zjednoczeniem zbyt późnym”.   6 lutego 1934 roku, dokładnie miesiąc po ślubie Jan i  Lowry’ego, Maurice Nadeau, który w  piśmie „Vérité” ogłosił niedawno dwie entuzjastyczne recenzje Doli człowieczej i Mojego życia, ma spotkać się z Trockim. Tego dnia padają strzały, więc kontakt się urywa. Na zmrożone lutowym zimnem ulice wychodzi wojsko. Trocki woli pozostać w Barbizon. Rok po dojściu Hitlera do władzy Paryż staje się areną ostrych starć pomiędzy skrajnymi odłamami prawicy i  lewicy, zamieszki wymykają się spod kontroli, są zabici i  ranni. Za dwa tygodnie w  Managua Nicaragua dojdzie do zabójstwa Sandina, ale tym wydarzeniem nikt w Europie nie zawraca sobie głowy. Maurice Nadeau, wtajemniczony w trockizm i literaturę przez Pierre’a Naville’a, będzie później wydawcą francuskiego przekładu Wulkanu, a  teraz spotka się potajemnie z  Victorem Serge’em przy wyjściu ze stacji metra Odéon, pod pomnikiem Dantona, gdzie Serge wręczy mu swoje przekłady z Trockiego z myślą o publikacji w „La Vérité”. Zobaczy się też z  Simone Weil, która porzuci posadę nauczycielki lozo i i zatrudni jako robotnica w fabryce Renault; Maurice napisze o niej wówczas, że „była bardziej trockistowska niż ktokolwiek inny”. Po wojnie, w  roku 1949, Lowry wróci na sześć miesięcy do Paryża, między innymi po to, aby pomóc Clarisse Francillon, francuskiej tłumaczce Wulkanu. A  sześćdziesiąt lat później, w  2009, towarzyszę Maurice’owi na tylnym siedzeniu wielkiego czarnego auta, którym błądzimy po wąskich dróżkach nad Loarą, w  okolicach Chinon, próbując dostać się do Saumur. Promienie czerwcowego słońca tańczą na spokojnej rzece i  omiatają biały tuf okolicznych domów. W  opactwie w  Fontevraud, gdzie spoczywają szczątki Plantagenetów, chcemy pokłonić się Lowry’emu z  okazji setnej rocznicy jego urodzin. Maurice był

pierwszym wydawcą także i  tej powieści Lowry’ego – Lunar Caustic – której bohaterem jest niejaki Bill Plantagenet. W  mieszkaniu Maurice’a  przy rue Malebranche, tuż obok Panteonu – tym przedziwnym mieszkaniu wypełnionym książkami i  archiwami, w  którym nie można było zabłądzić jedynie wtedy, gdy przechodziło się przez łazienkę i  pokój Maurice’a  – wyłożyłem mu projekt połączenia żywotów Lowry’ego i  Trockiego, prosząc o radę, jako że był z pewnością jedyną osobą na świecie tak zaprzyjaźnioną z  obydwoma pisarzami i  ich dziełem. Na półkach, to oczywiste, fotogra a Trockiego pośród kolekcji statuetek. Z  myślą o  mnie Maurice wyszperał kilka listów od Lowry’ego. Siedząc w  kuchni twarzą w  twarz nad stekiem z  frytkami, próbowaliśmy zebrać do kupy jakieś wątki: on historyczne, ja – geogra czne. Ja przybywałem z  Meksyku, Maurice zaś – z  lat trzydziestych. Nigdy nie wymawiał poprawnie nazwy stanu Oaxaca: zamiast „łahaka” mówił zawsze „oa-ksaka”. Ciągle wracam do tego zdania Rolanda Barthes’a ze Światła obrazu – o oczach, które widziały oczy. Przed moimi blisko stuletnie oczy Maurice’a widziały już oczy Jorge Luisa Borgesa i Henry’ego Millera, Benjamina Péreta, Tristana Tzary i André Bretona, Queneau, Bataille’a, Blanchota, Michaux, Artauda i  wielu innych. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedział mi z uśmiechem, że przypominam mu Henriego Barbusse’a – podobna twarz, gesty i dłonie – ale kiedy później udało mi się znaleźć krótki czarno-biały lm o  autorze Ognia, nakręcony w  Moskwie na początku lat trzydziestych, nie miałem bynajmniej wrażenia, że patrzę na sobowtóra. Maurice od razu zaproponował mi przejście na „ty”, zapewne dlatego, że należeliśmy obaj do tej szczególnej grupy ludzi, o  której wspomina na początku przedmowy do Wulkanu: „Istnieje przedziwne bractwo: bractwo miłośników powieści Pod wulkanem. Nie znamy wszystkich jego członków, tak jak i  oni nic o  sobie nawzajem nie wiedzą. Wystarczy jednak, by w  jakimś gronie padło nazwisko Malcolm Lowry i pojawił się cytat z Pod wulkanem, a natychmiast tworzy się odrębna grupka wyznawców kultu”. We band of brothers. Maurice powtarzał mi, że książkę Lowry’ego należy czytać kilka razy, jak wszystkie wielkie powieści, i dawał przykład: Max-Pol Fouchet dopiero po szóstej lekturze zdobył się na napisanie olśniewającego tekstu, w  którym pojawia się Rimbaud, pojęcie miłosierdzia i  mistycznego alkoholu. Siedzieliśmy kiedyś w  salonie. Maurice pokazał mi od dawna niedostępną książkę

Pierre’a  Naville’a  Trotsky vivant. Naville opisuje w  niej swoje pierwsze spotkanie z  Trockim w  dwudziestym siódmym, w  jego biurze na Kremlu, tuż po usunięciu z  partii: „Trocki nie ma już na sobie tej wojskowej bluzy, do której nas przyzwyczaił, lecz szarą sportową marynarkę i różowy krawat”. Naville wspomina też pierwsze spotkanie z  Majakowskim: „Zachowuję w  sercu powitanie Majakowskiego. Ten poeta i  Trocki to jedyni ludzie – by tak rzec – wielkiego kalibru, jakich można było spotkać w  Moskwie. Dwa lata później popełnił samobójstwo. Sługusi reżimu potraktowali go jak tchórza, Trocki zaś poświęcił mu szlachetny i mądry artykuł. Dusza i rozum spotkały się na moich oczach”. Widywałem potem Maurice’a  dość rzadko. Po raz ostatni wpadliśmy na siebie przypadkiem, gdy zbliżał się do setki, gdzieś na postoju taksówek przed hotelem Lutetia przy bulwarze Raspail. Padało, więc staliśmy pod daszkiem. Spytał, jak tam mój Lowry & Trocki. Zajęty byłem wtedy inną książką, o  Azji. Maurice, ubrany w czarną kurtkę buntownika, wzruszył jedynie ramionami i wsiadł do taksówki.   Na początku 1934 roku, kiedy to nie dochodzi do spotkania Maurice’a z Trockim z powodu zamieszek w Paryżu, młoda mężatka Jan uznaje, że geniusz wykluwa się zbyt długo. Być może miała już w  oczach jedną książkę na miesiąc i  szampana u wydawców. A tymczasem wyszła za pijaka, którego z rzadka widuje. Lowry lubi włóczyć się po mieście, szuka robotniczych spelunek, pije czerwone wino, na stojąco, przy barze, dopóki nie zwali się w  trociny. Jan rzuca szybko paryskich kochanków, jedzie do Hawru i  na pokładzie „Île-de--France” rusza do Nowego Jorku. Kiedy zjawiają się w Meksyku, podejmują kolejną próbę. W drodze z Acapulco do Mexico City zatrzymują się w Cuernavace, oglądają pałac Cortesa i freski Diega Rivery, wynajmują domek z  ogrodem i  – jak wspominać będzie Jan – ze „wspaniałym widokiem na dwa wulkany, Popocatépetl i  Iztaccihuatl, gdzie po południu, gdy słońce zaczynało zachodzić, cudownie było usiąść ze szklaneczką i  słuchać śpiewu cykad w  ogrodzie lub dochodzącego z  oddali stukotu kopyt, obserwować kolibry lub po prostu oddychać czystym powietrzem”. Po powrocie z jednej z autokarowych wypraw do Mexico City, gdzie czekała nań miesięczna wypłata, Lowry pisze krótkie opowiadanie, kilka stron, drobiażdżek, zwłoki jeźdźca na skraju drogi, biedny pelado okradziony z  kilku pesos. Opowiadaniu nadaje tytuł Pod wulkanem, odkłada je na bok, wyjmuje z  kufra

rękopis In Ballast to the White Sea i  maszynę do pisania. I  oto następuje cud w Cuernavace. Tak jak matka octu w kropli winegretu, opowiadanie rozwija się i mości w jego głowie. Lowry zatapia Balast i  wędruje po kantynach. Dochodzi do wniosku, że gdyby był szczęśliwy, nie napisałby już ani linijki. Jan zalicza kochanków, on zaś pije mezcal za mezcalem i czynności te napędzają się wzajemnie. Lowry zakłada na werandzie coś w  rodzaju obozowiska, nasłuchuje stukotu czerwonych obcasów zdrady na pokruszonych płytach chodnika i  we własnej czaszce. Kiedy składa mu wizytę Conrad Aiken, Lowry „zmaga się z  uporem, bez chwili wytchnienia, ze swoją nienasyconą wizją w  swoim gnieździe ze szmat i  łachmanów uwitym na werandzie”. We wspomnieniach Aiken pisze o licznych zdradach Jan, o tym, jak wymykała się cicho na dworzec autobusowy i wracała po kilku dniach równie cicho i dumnie, podczas gdy Lowry, nie opuszczając werandy, siedział przed remingtonem i zwracał się na piśmie do Boga z błaganiem: „Drogi Panie Boże [...] pomóż mi nadać ład tej pracy, może poczwarnej, chaotycznej i grzesznej, ład godzien Twego wejrzenia”[7]. Tego lata 1937 roku, kiedy Trocki próbuje zapomnieć o  Fridzie Kahlo na hacjendzie San Miguel Regla, opowiadanie rozrosło się już do objętości krótkiej powieści. Nie guruje w niej jeszcze nazwisko Trockiego. Zdaniem Aikena znaleźć tam można za to fragmenty z Fausta Marlowe’a. Lowry potrzebować będzie jeszcze dziesięciu lat, aby niewielkie opowiadanie przekształcić w  jedną z  największych powieści dwudziestego wieku, co brzmi już niedzisiejszo, gdyż Lowry wyobrażał sobie, że zrewolucjonizuje po raz kolejny sztukę prozy poetyckiej – cel równie rozległy, wspaniały i  mało realistyczny jak marzenie Trockiego o  rewolucji permanentnej.

w dzielnicy Hipódromo Odgłos ulewy spadającej na ziemię zaczyna przypominać dźwięk obrzędowych bębnów. Pora deszczowa w Meksyku to gwałtowne uderzenia monsunu, po których pokazuje się słońce. Maleńkie jaszczurki ześlizgują się z  mokrych liści paproci i wspinają na pnie. Na tarasie w La Selva namolny skrzypek – z nadzieją, że zarobi na kawę z  mlekiem – wygrywa płaczliwe melodie i  nuci romanse, a  tymczasem z  drzew leje się tonami woda i  bulgocząc, zalewa studzienki. Kundel przybłęda chowa się pod stolikiem. To właśnie tutaj, w  kawiarni La Selva w  dzielnicy Hipódromo – wykonawszy wcześniej telefon i  przedstawiwszy pokrótce ogólny zarys planowanej książki – umówiłem się po raz pierwszy z  Wsiewołodem Wołkowem (dziś Estebanem Volkovem), czyli Siewą, wnukiem banity, ostatnim żyjącym z wymordowanej linii, rannym w domu w Coyoacán podczas pierwszego zamachu w maju czterdziestego roku. Na kawiarnianym tarasie wracał cierpliwie do krwawej opowieści o  swojej rodzinie. Jego matka Zinaida, zwana Ziną, była córką pierwszej żony Trockiego, Aleksandry Lwowny Sokołowskiej. Urodziła się na Syberii, gdzie zesłano jej rodziców, kilka miesięcy przed ucieczką Trockiego, który postanowił kontynuować swoją rewolucyjną misję w Europie. Wyszła później za mąż za Płatona Wołkowa, a  ten z  kolei został rozstrzelany tylko dlatego, że miał pecha być zięciem banity. Siewa urodził się w chwili, gdy sprawy przyjęły już zły obrót, tuż przed deportacją dziadka do Ałma Aty, a  potem na Prinkipo. W  1931 roku Zinaida dołączyła do ojca przebywającego na wygnaniu w Turcji. Stalin pozwolił jej zabrać ze sobą tylko jedno z  dwojga dzieci, wybrała Siewę, młodszego, wówczas pięcioletniego, co oznaczało dlań rozstanie z siostrą, małą Aleksandrą, którą zobaczył dopiero w 1989 roku. Po przybyciu do Turcji Zinaida – podobnie jak pozostali członkowie rodziny – została pozbawiona obywatelstwa, co uniemożliwiło jej powrót. W  1933 roku, po dojściu Hitlera do władzy, popełniła w  Berlinie samobójstwo. Siewę odesłano do

Paryża, gdzie zaopiekował się nim brat przyrodni, Lew Siedow, syn Trockiego i  Natalii Iwanowny. Kiedy Lew, wówczas dwudziestodziewięcioletni, zmarł w  klinice otruty przez agentów Stalina, Siewa tra ł do domu dziecka jako Steve Martin. Przebywający już wtedy w  Meksyku Trocki wytoczył proces domniemanym zabójcom i  zapewnił dziecku ochronę. W  podróży z  Paryża do Coyoacán towarzyszył Siewie Alfred Rosmer, kolega dziadka z  czasów pociągu pancernego. Młody Wołkow mieszkał wraz z dziadkiem w domu przy calle Viena aż do śmierci Trockiego w sierpniu czterdziestego roku. Ojciec Siewy, Płaton Wołkow, tra ł do łagrów na Syberii, podobnie jak drugi syn Trockiego i  Natalii, Siergiej, deportowany w  okolice Krasnojarska. I  wobec takiej hekatomby, tego zaciekłego likwidowania kolejnych członków rodziny, wszystkich przyjaciół, zwolenników, tych, których kiedykolwiek spotkał – tylko dlatego, że Stalinowi nie udawało się dorwać jego samego – Trocki po raz pierwszy, pisząc o swoim ostatnim synu Siergieju, pomyślał o odejściu i samobójstwie: „Czy gdybym zniknął na zawsze, darowaliby mu wolność?”.   A  potem rozmawialiśmy przez chwilę o  sprawach aktualnych, być może poruszyliśmy sprawę aresztowania poety kanibala. Wróciłem do swojego studia, notesów oprawionych w mysią skórkę i rękopisu książki, rzuciłem okiem na notatki i – jak zwykle – na czarno-białą fotogra ę na półce, zrobioną w Cuernavace kilka dni po przyjeździe Jan i Lowry’ego. Oboje uśmiechnięci. Lowry ma na sobie tylko spodnie. Masywny, nagi tors. Jan jest w  letniej spódnicy. Na pierwszym planie wypełniona po brzegi popielniczka i napoczęta butelka tequili El Centenario, co nie wróży, że bohaterowie na zdjęciu dożyją setki. Po południu wyszedłem raz jeszcze na spacer: zapach mokrej ziemi, ostatnie promienie słońca igrają w gałęziach, a ja wybieram trasę w  kierunku hipodromu, który już dawno porósł domami, choć zarys toru dostrzec można na planie miasta, a z pewnością także z samolotu. Avenida México to pierwszy pierścień wokół plaza San Martín i być może dawny tor wyścigów konnych, lecz równie dobrze mógł on przebiegać wzdłuż avenida Ámsterdam, która opasuje tamtą aleję: między pasami dwukilometrowej jezdni ciągnie się chodnik dla pieszych, obsadzony palmami, kaktusami i kwiatami, wśród których leniwie spacerują cętkowane szare turkawki, takie same, jakie widuje się na Wulkanie.

Dobrze jest przejść się choćby raz dziennie avenida México w poczuciu, że bez zawracania zawsze dotrze się do punktu wyjścia, chodzić sobie od plaza Iztaccihuatl do plaza Popocatépetl, gdzie można usiąść na ławeczce w  cieniu wielkich drzew i  altanek z  fontannami, łazić w  kółko tam i  z  powrotem – i  w  trakcie tego codziennego ćwiczenia, niemal kantowskiego, z rękoma w kieszeni lub założonymi do tyłu, cieszyć się swobodną grą myśli, jakiej sprzyja spacerowanie, zastanawiać się chociażby, czy Lowry i  Trocki mogliby tra ć do Żywotów równoległych Plutarcha. Ten, który wywiera wpływ na Historię, i  ten, który przechodzi obok Niej.   W roku trzydziestym siódmym miasto jest już ogromne, a przecinająca je nowa avenida Insurgentes mierzy blisko trzydzieści kilometrów, z czego kilkaset metrów mam czasami w nogach, kiedy docieram do narożnego parku imienia Juana Rulfa. Największa zmiana, jaka dokonała się tutaj od trzydziestego siódmego, to samochody w  nieustannym ruchu, a  wyżej – helikoptery bankierów i  bossów narkotykowych. Kiedy jednak spacerujemy po avenida Ámsterdam, w  oczach mamy wciąż obraz galopujących tędy koni. Konie już tutaj nie wrócą i domyślam się, że opuszczając Historię, znikną również na zawsze z kart powieści. Pod tymi drzewami widzimy zatem wielkiego konia Rimbauda, który „tknięty wąglikiem rwie przez podmiejski tor wyścigowy, wzdłuż upraw i  zagajników”[8], konia Williama Blackstone’a, erudyty z Cambridge, który podobnie jak Traven żył wśród Indian i kłusował po prerii. Widzimy konie Pancha Villi i Emiliana Zapaty, galopujące w kurzu Nikaragui konie Sandina i tę piękną klacz z Tołstoja, w chwili gdy Wroński „czuł, jak krew napływa mu do serca i jak podobnie do Frou-Frou ma ochotę ruszać się, a nawet kąsać. Było mu jednocześnie bardzo wesoło i trochę się bał”. W  nozdrzach wszyscy czuli jeszcze zapach mokrej sierści i  stajni, a  wokół spoconych końskich łbów krążyły roje much. I  być może właśnie te zdania ma w  głowie zakochany Trocki, kiedy nagle – jak wspomina jego ochroniarz, Piękny Van – „zaczął okładać biczem konia i  wrzeszcząc po rosyjsku, puścił się kłusem przed siebie. Nie jestem doświadczonym jeźdźcem, ale nie było czasu na wahania. Smagnąłem konia i  ruszyłem za Trockim, próbując utrzymać się w  siodle i  nie zgubić rewolweru. Obyło się bez wypadku tylko dlatego, że miałem dobrego wierzchowca. Po niedługim czasie znaleźliśmy się na drodze z  Mexico City do

Taxco. Tu przeszliśmy w  galop i  po chwili dotarliśmy do Taxco”. A  ja ujrzałem Hugh i  Ivonne z  początku Wulkanu, kiedy to wybrali się oboje na przejażdżkę w  Cuernavace – „jak radosna mogła być taka jazda pod oślepiającym słońcem Jerozolimy” – a  potem mignął mi przed oczyma koń Indianina z  wypaloną na zadzie siódemką, ten sam, który pod koniec Wulkanu zabije Ivonne, i  jeszcze ta klacz, którą Wroński, kochanek Anny Kareniny, dobije po wyścigu.   Po takim hipicznym spacerze siadam codziennie na tarasie w La Selva, na rogu calle Iztaccihuatl, w  kawiarni, która wzięła swoją nazwę od Casino de La Selva w  Cuernavace, gdzie w  Dzień Zmarłych rozpoczyna się akcja Wulkanu – na tym miejscu stoi dzisiaj supermarket, kupowałem w nim kiedyś białe wino – i słucham skrzypka wygrywającego rzewne melodie, tego samego, który jako ostatni odezwał się litościwie do Konsula w Wulkanie, zanim faszystowscy synarchiści zwyzywali go w  barze Farolito od Żydów, poturbowali i  zastrzelili, a  na koniec zepchnęli jego ciało na dno barranca, rzucając za nim do rozpadliny zdechłego psa. W  tej kosmogonicznej dzielnicy Hipódromo, przypominającej dekoracje do Wulkanu, dwa okrągłe place noszące nazwy dwóch wulkanów górujących nad Cuernavacą krążą niczym elektrony lub planety po elipsie avenida Ámsterdam wokół gwiezdnego jądra parku, w  którym niegdyś ważono konie i  przyjmowano zakłady, a  który dziś wygląda jak rajski ogród, podobny do tego miejsca, gdzie Lowry dostrzega tabliczkę z napisem ¿Le gusta este jardín que es suyo? ¡Evite que sus hijos lo destruyan!; wielki palec Boga wyłania się z trójkąta pośród chmur i każe wynosić się z raju, jako że na niego nie zasłużyliśmy. Dziś w parku San Martín stoi tabliczka z  datą 1927 i  napisem, pod którym nie sposób się nie podpisać, o  ileż bardziej przekonującym od głupich DON’T WALK lub DEPTANIE TRAWNIKÓW SUROWO WZBRONIONE:   EL RESPETO A LOS ÁRBOLES A LAS PLANTAS Y AL PASTO ES SIGNO INEQUÍVOCO DE CULTURA[9]   Dawno już nie jechałem metrem ani autobusem. Któregoś wieczoru wracam z Coyoacán z Mariem Bellatinem, pisarzem meksykańskim urodzonym w Peru: on za kierownicą, na tylnym siedzeniu jego trzy psy, w  tym nagi pies meksykański,

czyli xoloitzcuintli. Lewą sprawną ręką Mario sięga ponad metalową protezą prawej i  zmienia bieg, a  mnie podaje, najwyraźniej trzecią ręką, ilustrowaną fotogra ami książeczkę, którą właśnie wydał – Sin fecha de caducidad. Po zburzeniu jednej ze ścian błękitnego domu odkryto tajemniczą łazienkę. W  1955, kiedy to w  rok po śmierci Fridy dom miał się zamienić w  sanktuarium malarki – Museo Casa Azul – Diego Rivera schował tam to wszystko, czego nie chciał pokazywać na wystawie, po czym zamurował pomieszczenie. W 1957 roku zmarł i  o  całej historii zapomniano. Po wyburzeniu ściany znaleziono pudła z  korespondencją i  zdjęciami, walizki i  setki rysunków, suknie, protezę, portret Stalina, zasuszonego żółwia, gorset, który Frida nosiła po wypadku tramwajowym, jeżdżąc już do końca życia na wózku inwalidzkim, a  także tysiące ampułek z  demerolem – niektóre pełne, inne zużyte: najwyraźniej Frida zażywała spore ilości tego środka przeciwbólowego i zawsze chciała mieć jego zapas. Przeglądając książkę Maria, przypomniałem sobie, że o  demerolu wspomina w  Ćpunie William Burroughs. Zażywał go w  tych rzadkich okresach, kiedy próbował odstawić heroinę i telepało nim niemiłosiernie. Z całą pewnością zabrakło mu go jednak tego wrześniowego wieczoru w  1951 roku, kiedy to w  dzielnicy Roma, niedaleko ode mnie, po drugiej stronie avenida Insurgentes, zabawił się w Wilhelma Tella i zabił żonę strzałem w głowę. Demerolu Fridy wciąż można używać, precyzuje Mario, gdyż na każdej ampułce widnieje napis: Sin fecha de caducidad. Stąd tytuł jego książki. Demerol Fridy mógłby zatem i  dzisiaj ulżyć nam w  cierpieniu. Rozmawiamy jeszcze chwilę o niemożliwym romansie Fridy i  Trockiego. Przerzucając ponownie lewą sprawną rękę nad metalową protezą prawej, Mario zaciska hamulec i  parkuje przed moim domem w Hipódromo.   Podobnie jak warunkiem koniecznym do lektury Trockiego była w  moim odczuciu podróż Koleją Transsyberyjską, nieodzowna wydała mi się również wiedza o  trunku, w  którym Lowry moczył wargi podczas zmagań ze swoją „mezcalowską fantasmagorią”: dlatego zabrałem się do lektury trzystustronicowej książki Rogelia Luny Zamory La historia del tequila, de sus regiones y sus hombres. Lowry, który nigdy nie poznał wystarczająco dobrze hiszpańskiego, myli pejotl z agawą i sądzi, że mezcal zawiera w sobie meskalinę. Tego błędu nie popełnia ani Burroughs, mający zawsze pod ręką jakąś encyklopedię botaniczną lub

encyklopedię broni palnej, ani Huxley, który również miewał wizje w meksykolorze podczas pisania Drzwi percepcji – tytuł wzięty z Williama Blake’a podsunie pomysł poecie Jimowi Morrisonowi na nazwanie własnej grupy rockowej The Doors. We band of brothers. Z  mocnym postanowieniem, że i  ja mogę oświecić paru ludzi, w tym naszych braci pijących, urozmaiciłem uczoną lekturę – z czystej miłości do prawdy literackiej – kilkoma ćwiczeniami praktycznymi; wynikało z  nich, że najlepszy gatunek mezcalu to ten, którego etykietkę wkleiłem natychmiast do swojego albumu, żeby go zapamiętać na zawsze: Perlado, Mezcal Artesanal, Espadín, Alberto Juan, Maestro Mezcalero, Oaxaca.

agawa Każdą wypitą kroplę mezcalu przemieniałem w czyste złoto Każdą wypitą szklankę alkoholu zamieniałem w hymn.   MALCOLM LOWRY

  Wykop dołek. Włóż ananasa. Z  ziemi powinna wystawać jedynie korona z  kłujących liści. Tak wygląda agawa w  wersji bonsai. Teraz możecie już wyjąć ananasa. Zakopany w  ten sposób, nigdy się nie ukorzeni. Rogelio Luna Zamora podaje ten przykład tylko po to, byśmy wiedzieli, jak rośnie agawa: gdyby była to akurat tequilana Weber Azul, to już po kilku latach jej ostre jak brzytwa liście oglądalibyśmy od spodu. Istnieją dziesiątki gatunków agawy, którą Indianie nazywają maguey. Z rośliny tej tubylcy pozyskują w  dużej mierze środki na utrzymanie, a  także sok będący bazą napojów alkoholowych. Podobnie jak kandelabrowe kaktusy, agawa zadowala się ubogimi, kamienistymi glebami, na których nic innego nie rośnie. Występuje zatem w  dużych skupiskach na nieurodzajnych ziemiach wokół Guadalajary – arabska etymologia tej nazwy wskazuje, iż kamienna dolina nie była rajem – w  stanie Jalisco, wokół miasteczek Amatitán, Tequila i Arenal, a zwłaszcza w regionie Los Altos. Na pustynnych wyżynach, wśród których rozgrywa się akcja książek Juana Rulfa, na tych żółtych piaskach zroszonych krwią kontrrewolucjonistów Cristeros z drugiej połowy lat dwudziestych, wyrastają tu i ówdzie zamieszkane przez duchy miasteczka widma z  takich powieści jak Pedro Páramo czy Równina w  płomieniach. Cienkie gałązki akacji na tle błękitnego nieba powyginane są tak, jakby przygniotła je burza.  

Plantacje agawy to nie to samo co winnice, więc trudno tu zabawiać się z nimfami o wielkich białych piersiach. To nie miejsce na legendarne falliczne orgie Bachusa. Liście agawy są tak ostre, że potra ą przeciąć skórę do kości. Bogowie Indian nie bali się krwi. Z cierni wystających z długich liści można robić szpilki lub igły do szycia. Przełamane w  odpowiedni sposób mięsiste liście wypuszczają pieniący się mus, z którego wyrabia się mydło, a włókna agawy sizalowej służą do tkania dywanów lub hamaków. Z  łodygi można wyciąć niejedną żyletkę lub pozyskać sok zwany wodą miodową, melasę, a po odparowaniu – cukier. Wszystko dzieje się na wolnym powietrzu i trwa latami: agawa niczym wspólny automatyczny dystrybutor ustawiony w centrum miasteczka. Ale to co najważniejsze dojrzewa po kryjomu. Po zakwitnięciu roślina natychmiast obumiera. To banalny los monokarpicznych – mówią botanicy. Dla Indian była to wola bogów. Kwitnienie zapowiadało libacje. Palono wówczas serce agawy wyglądające jak olbrzymi ananas, ważący od trzydziestu do sześćdziesięciu kilogramów, słusznie zwany piña. W miejscu, gdzie rosła agawa, Indianie kopali dół, wypełniali go gorącymi kamieniami i  żarem z  węgla drzewnego. W  takim palenisku gotowano serce, które wypuszczało sok: w masie podlewanej wodą bulgotał miąższ, kawałki węgla, upieczone robaki i inne świństwa, które przypadkiem posłużyły za przyprawę. Ugotowana masa fermentowała latem przez dwanaście dni, zimą – przez osiemnaście: mezcalowe wino gotowe, można już było pić. Zlewano je do tykw i  za wszystko dziękowano wielobarwnym bogom dzikimi tańcami i  o arami z  ludzkich serc. Hiszpanie zakazali na pewien czas tych pijaństw, z  którymi był tylko kłopot, po czym sami spróbowali wina i za pomocą podwójnej destylacji zdołali uzyskać z niego alkohol – czysty jak woda ze źródła w  skale lub tlen: z  serca tequilana Weber Azul otrzymujemy tequilę, która jest rodzaju męskiego, pamiętaj, hombre! Tłumaczenie tej zawiłości z hiszpańskiego na francuski zajmuje nieraz cały dzień.   Anglik niezdara popycha łokciem drzwi do kantyny, waha się pomiędzy herradura reposado con su sangrita a  mezcalem z  Oaxaki z  dodatkiem pieprzu. Lądują przed nim dwie wysokie, smukłe szklanki. Sangrita jest rodzaju żeńskiego: mamy tu sok pomidorowy wymieszany z  sokiem z  cytryny z  dodatkiem ostrego sosu, po którym nabieramy ochoty na czystą tequilę. Zanurzamy wargi, smakując na przemian to słońce, to księżyc, ogień i  wodę, dwa wulkany – męski i  żeński –

górujące nad Cuernavacą, trawione dumą i samotnością. Zaczynamy popijać przed śniadaniem, które przeciąga się do wczesnego popołudnia, zamawiamy kolejną porcję wieczorem i tak już do zmierzchu. Pod koniec nocy możecie rozłupać ananasa znalezionego jeszcze przed przystąpieniem do doświadczenia, następnie wlać odrobinę wyciśniętego z  niego soku do tequili i  przyciemnić całość kroplą soku z  granatu: oto tequila sunrise. I  rzeczywiście za oknami kantyny wstaje już dzień, napełnia pomieszczenie intensywnym światłem, rozpala pojemniki z lodem wniesione przez dostawcę. Duży chłopiec z  Anglii drzemie przy barze nad długopisem i  otwartym notesem. Pijani Indianie śpią ze zwieszonymi głowami gdzieś w  głębi sali. Żarówki wciąż się świecą. I również tego ranka nie zjawi się tu po chłopca żadna Ivonne, nie popchnie drzwi z dzwoneczkami, nie stanie w nich pod światło w wymiętym ubraniu po nocy spędzonej w  autobusie, którym przyjechała po to, by go ocalić, położyć drżące palce na szorstkim policzku, zabrać stąd, by się wreszcie wyspał i  zapomniał, jak boli to, że się urodził. Pierwsze promienie słońca wypełniają kantynę płynną miedzią, a  on wypija jednym haustem zaróżowioną tequilę sunrise: koniec ze wschodem słońca i krwawą o arą z ludzkich serc.

w Coyoacán Najpierw spacerowałem samotnie po dzielnicy śladami gromadki, złaziłem ulice wokół zócalo i na tarasie Los Danzantes – baru z mezcalem, który jest lią znanego baru w Oaxace – czytywałem gazety pełne doniesień o zabitych w wojnie gangów narkotykowych. Później zacząłem odwiedzać Margo Glantz, wielką damę mieszkającą w  pięknym kolonialnym domu pełnym książek i  kwiatów, gdzie spotykałem pisarzy meksykańskich zapraszanych przez nią na długie radosne obiadki przeciągające się do nocy: Maria Bellatina, Sergia Pitola, Juana Villora, który napisał właśnie przedmowę do meksykańskiej edycji Wulkanu, Bajo el volcán. Zapamiętałem z  tej przedmowy to zdanie: „Lowry potra łby zapewne urządzić wszystko tak, by cierpieć w  Szwajcarii, ale bez wątpienia to właśnie w Meksyku znalazł to, czego szukał: olśnienie i upadek”.   Każdy się gdzieś rodzi, więc Margo jest Meksykanką. Pięć lat przed jej urodzinami, w maju 1925 roku, rodzice wylądowali w Veracruz i od razu wsiedli do pociągu do Mexico City. Ojciec zmienił wówczas imię i  nazwisko na Jacobo Glantz. Podobnie jak Trocki, był Żydem z  Ukrainy i  dzieciństwo spędził na wsi, a rewolucjonistą został w Odessie, gdzie spotkał Radka, Zinowjewa i Kamieniewa – cała trójka zostanie skazana podczas procesów moskiewskich – a  także Izaaka Babla i  Aleksandra Błoka. Jakow Glantz zaczął pisać wiersze po ukraińsku, w Meksyku nauczył się jidysz, książki zaś wydawał w języku rosyjskim. Na życie zarabiał jako obwoźny sprzedawca, dentysta, handlarz lub restaurator i spotykał się z muralistami – Siqueirosem i Orozkiem. W  swojej restauracji El Carmen malarz Vlady – Władimir Kibalczicz, syn Victora Serge’a  – namalował Glantza na koźle: Żyd – wieczny kozioł o arny. Jacobo zetknął się z  Chagallem, którego odnalazł później w  Saint-Paul-de-Vence, a także z Majakowskim i Eisensteinem, który kręcił tu Niech żyje Meksyk! W domu Glantzów bywał Diego Rivera z drugą żoną – Lupe Marín, trzecią – Fridą Kahlo,

i wreszcie kochanką – Marią Felix. Trocki powiedział mu raz, że jest podobny do jego brata, ale na zdjęciach dostrzec można uderzające podobieństwo Jacoba do samego Lwa. Dlatego pozował Diegowi Riverze do portretu młodego Trockiego. Po jednym z wieców poparcia dla Sacca i Vanzettiego Jacobo o mały włos nie został zlinczowany przez faszystów ze Złotych Koszul. Margo przypomina sobie, że kiedy jako dziecko spacerowała z ojcem po ulicy, ludzie wołali: – Spójrz, Trocki z córką! Meksykanka z  emigracyjnego przypadku, Margo poznała w  młodości Juana Rulfa. Spotykali się w tych samych kafejkach. Mówi, że był niezwykle przystojny. Ich wspólnym znajomym był Carlos Monsiváis. W  tym czasie Juan Rulfo, autor dwóch kultowych książek, utrzymywał stale, iż pracuje nad powieścią La Cordillera, ale tak naprawdę nie napisał już ani linijki i po trzydziestu latach od ukazania się Pedra Parama zmarł, nie wydawszy niczego nowego: być może przytłoczony olbrzymim sukcesem swoich dwóch pierwszych książek wiedział, że ponownie nie wzniesie się już na takie szczyty, a może po prostu uznał, że życie nie sprowadza się do pracowitej samotności i  miło jest cieszyć się sławą „największego meksykańskiego pisarza stulecia” w kafejkach pełnych studentek tak pięknych jak Margo. I  zapewne wystarczyło mu, że ma już tytuł powieści i  wizję niezdobytej góry. Margo mieszkała dawniej przy avenida Ámsterdam w  Hipódromo, na rogu Michoacán, a  potem przeniosła się do Coyoacán, niedaleko Fridy, do dzielnicy, w której żyło wielu pisarzy, choć ci trzej najwięksi, czyli Gabriel García Márquez, Álvaro Mutis i  Carlos Fuentes, wybrali podmiejską San Jerónimo. Od czasu do czasu zaglądałem sam do błękitnego domu, jeszcze przed otwarciem i  już po otwarciu zamurowanej łazienki, a  także do domu przy calle Viena w  Colonia del Carmen. Ostatni adres zesłańca przypomina rdzawą bezę, wypłowiałą i  wąską, z  kolumnami i  kapitelami, coś jakby wrak małego frachtowca, który ugrzązł na brzegu wyschłej już dawno Río Churubusco – dziś biegnie tędy droga ekspresowa – do tego ogród z  wysokim murem, niegdyś opasany zasiekami i  budkami strażniczymi.   Podczas jednego z  pobytów w  Meksyku zajrzałem tam w  towarzystwie Siewy, czyli Estebana Volkova. Z  myślą o  nas zorganizowano tu rewolucyjne bądź republikańskie śniadanko. Za kilka dni wybierałem się do Kambodży, aby

obserwować proces Czerwonych Khmerów, a  w  trakcie zbierania materiałów do nowej książki zajmowałem się śmiertelnymi o arami starć w  delcie Mekongu i dawnym Tonkinie, do których doszło na początku lat trzydziestych po utworzeniu przez Hô Chí Minha podziemnej partii komunistycznej, a  także bratobójczymi walkami, które wybuchły pomiędzy wietnamskimi zwolennikami Stalina i Trockiego. Przyjęcie odbywało się w dawnej sali do gry w squasha, przylegającej do domu zesłańca, zakupionej na początku lat dziewięćdziesiątych przez Instituto del Derecho de Asilo, dzięki czemu uzyskano dodatkowe pomieszczenia na biura. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych Siewa z  rodziną wyniósł się stąd, dom zesłańca przeznaczono do rozbiórki. Malarz Vlady zaalarmował odpowiednie władze i po drobnych pracach renowacyjnych otwarto tu muzeum. Dyrektorem był wówczas Carlos Ramírez Sandoval, a  prezesem spółki zarządzającej placówką – Javier Wimer, przyjaciel Julia Cortazara, były dyplomata, który opowiedział nam o  swojej pierwszej wizycie w  Tiranie, w  czasach gdy był ambasadorem Meksyku w Belgradzie: dość szybko zorientował się, że szofer wozi go w  kółko po kolejnych dzielnicach po to tylko, aby udowodnić pasażerowi, że Tirana – która wprawdzie nie może pretendować, jak Mexico City, do miana metropolii – jest jednak wielkim miastem. Dowiedziałem się również od Wimera, że znaczną część osobistej biblioteki Envera Hodży stanowiła literatura francuska, zakazana dla innych Albańczyków.   W  śniadaniu bierze również udział Adolfo Gilly. Urodzony w  Argentynie, był rewolucjonistą w  Boliwii, a  potem – podobnie jak Álvaro Mutis, choć z  innych powodów – spędził kilka lat w więzieniu w Lecumberri. Dziś jest wykładowcą na wydziale nauk społeczno-politycznych Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego Meksyku. Przyniósł ze sobą ostatnią swoją książkę, Historia a  contrapelo, una constelación, a  w  jego konstelacji wyróżniają się gwiazdy Antonia Gramsciego i Waltera Benjamina. Gilly cytuje zapisane przez tego ostatniego zdanie, w którym pojawia się bliskie Trockiemu porównanie z  pociągiem: „Zdaniem Marksa rewolucjoniści są lokomotywami Historii. Czasami jednak rzeczy mają się inaczej. Bywa, że rewolucje są rączką, którą podróżująca tym pociągiem ludzkość chwyta, gdy chce użyć hamulca bezpieczeństwa”.

Podczas pobytu na Ibizie w 1932 roku Walter Benjamin czyta Moje życie i jest wstrząśnięty, a kilka tygodni później Bertolt Brecht oświadcza w jego obecności, że Trocki jest być może największym pisarzem europejskim swoich czasów. W następnym roku książki Waltera Benjamina i Stefana Zweiga płoną na stosie. 26 września 1940 roku, miesiąc po zabójstwie Trockiego w  miejscu, w  którym się znajdujemy, Walter Benjamin wysiada z pociągu i popełnia samobójstwo w pokoju hotelowym w Port-Bou. Za dwa lata w jego ślady pójdzie w Brazylii Stefan Zweig. Gilly przyniósł ze sobą kilka krótkich lmów archiwalnych, na których zarejestrowano powitanie Trockiego w  Tampico i  pociąg prezydencki „Hidalgo”. Oglądać możemy również Trockiego, który w  swoim gabinecie przemawia do kcyjnego tłumu w niezbyt zrozumiałym języku francuskim. Na ostatnim z  lmów, tym razem kolorowym, Trocki karmi kury i  króliki. Za nim Siewa w  krótkich spodniach. Wychodzimy z  sali do squasha przez drzwi prowadzące do ogrodu i  przeszedłszy kilka metrów, stajemy w  świetle wiosennego poranka przed tymi samymi klatkami na króliki, które oglądaliśmy przed chwilą na lmie. Towarzyszący mi Siewa ma teraz osiemdziesiąt kilka lat. W  ogrodzie te same drzewa, choć wyższe niż w  roku czterdziestym, a  także bananowce, czerwone bugenwille, obwieszone kwiatami pnącza, orchidee, agawy i kaktusy zwane „głowa starca”, które zesłaniec wykopywał na pustyni i przesadzał tutaj. Na środku ogrodu grób z sierpem i młotem i napisem wyrytym wielkim literami: LÉON TROTSKY; spoczywają tu również prochy Natalii Iwanowny, która mieszkała przy calle Viena jeszcze czas jakiś wraz z  młodym Siewą, a  na koniec wyjechała do Paryża, gdzie zmarła w 1962 roku. Siewa zmienił wówczas imię na hiszpańskie Esteban i zamieszkał w kącie ogrodu w ceglanym domku zbudowanym dla strażników. Był teraz ostatnim ocalałym z  rodziny zdziesiątkowanej przez Historię i nienawistnego Stalina, który przejął władzę nad połową planety. Zdanie, które zapisała tu Natalia, brzmi strasznie: „Przechadzamy się po małym tropikalnym ogrodzie w Coyoacán w otoczeniu duchów z przestrzelonymi czołami”.   Idziemy kilka kroków przed siebie, a potem siadamy. Skończyłem właśnie czytać wspomnienia Jeana van Heijenoorta, Pięknego Vana, wydane w  latach siedemdziesiątych, których pierwszy akapit przywodzi na myśl Nizana: „20 października 1932 roku przybyłem na Prinkipo. Miałem dwadzieścia lat, z  czego ostatnich dziewięć spędziłem w  internacie, więc byłem zbuntowany przeciwko

całemu światu”. Kiedy Siewa dociera z matką na turecką wyspę, jest pod wielkim wrażeniem dziadka, który spaceruje w  białym lnianym garniturze, angażuje się w  swoją wielką walkę, dzień i  noc siedzi nad autobiogra ą, która ma być odpowiedzią na kłamstwa Stalina. Nieco zagubiony pośród uzbrojonych ochroniarzy, chłopczyk szuka wsparcia u Pięknego Vana, co widzimy na fotogra i zrobionej rok później w  porcie marsylskim: podróżują niczym ojciec z  synem, wybierając się do Berlina, gdzie zamieszkała matka Siewy. I Piękny Van wspomina, że na Prinkipo Siewa był „chłopcem miłym i spokojnym, rano wychodził do szkoły i w domu nie było go prawie widać”. A dziś stary Esteban opowiada mi, że po śmierci dziadka zaopiekował się nim, niemal jak brat, biograf Trockiego, Pierre Broué. W  1988 roku, wykorzystując krótki moment głasnosti Gorbaczowa, Broué tra ł po długich poszukiwaniach na ślad siostry Siewy, Aleksandry, z  którą on i  matka rozstali się w  1931 roku. Aleksandra wylądowała wtedy w domu dziecka w Kazachstanie, a potem wszyscy o niej zapomnieli. W 1989 roku obaj udali się do Moskwy, tuż po upadku Muru – niemal sześćdziesiąt lat po wyjeździe do Turcji – i  tam spotkali się ze starą, schorowaną kobietą zagubioną w  odmętach Historii – Aleksandrą Sacharowną. Opowiedzieli jej o  dziejach zdziesiątkowanej rodziny, zaprzeczyli wszystkim kalumniom i bredniom, jakie wbijano jej – jeszcze staranniej niż innym Rosjanom – do głowy i  jakie dwadzieścia lat po upadku Związku Sowieckiego nadal powtarzał ów pseudohistoryk, którego spotkałem w Swijażsku. Sam Esteban Volkov żył więc w  Meksyku, został inżynierem chemikiem, jego przyjaciele nazywali go El Ingeniero. Nadal mieszkał w  domku ochrony, nie zaglądając do domu Trockiego i  Natalii. Z  calle Viena wyniósł się dopiero, gdy córki już podrosły, a tutaj, w głównym gmachu muzeum, gdzie można oglądać jego pokój dziecinny, czas zatrzymał się dla niego w  sierpniu czterdziestego. Na wieszakach w  pracowni Trockiego nadal wiszą koszule, które zesłaniec planował włożyć w kolejnych dniach. Na ścianach ślady po kulach z pierwszego zamachu. Na biurku mikrofon, pokryte woskiem wałki, zapisane kartki papieru, piórnik, a w nim kule wydrapane ze ściany, maszyna do pisania Underwood. Na półkach nadpalona w  pożarze na wyspie Prinkipo encyklopedia, książki, na których grzbietach odczytuję kilka nazwisk: Nietzsche i  Tołstoj, John Dos Passos, Jack London, Malraux, Victor Serge, Henri Barbusse. Ten ostatni nada kiedyś Augustowi Sandino

piękny tytuł Generała Ludzi Wolnych, ale potem zostanie żarliwym obrońcą i hagiografem Stalina. Można poczuć się nieswojo, stojąc obok starego, spokojnego człowieka o niebieskich oczach, który pokazuje wam pokój, gdzie jako trzynastolatek skrył się przed seriami z karabinów maszynowych. I równie nieswojo czujemy się, widząc, że wszystkie przedmioty wokół nas leżą dokładnie tam, gdzie leżały w chwili ostrzału lub – mówiąc precyzyjniej – trzy miesiące później, w dniu drugiego, sierpniowego zamachu, tym razem fatalnie skutecznego. Na swoje miejsce wróciły meble, które poprzewracał Trocki, walcząc ze swoim zabójcą. Drobiny kurzu lśnią pomiędzy blaszkami żaluzji. Nad biurkiem mapa świata. Kilkoma susami przenosimy się w  czasie i  przestrzeni do pierwszej połowy ubiegłego wieku, mając w  oczach obrazki nakręcone tutaj, przed klatkami dla królików, w  wiecznej teraźniejszości taśmy lmowej.

ostatnie adresy Wizyty w  takich miejscach przyprawiają o  zawrót głowy: jakby pod swoim ostatnim adresem najlepsi spośród nas chcieli zostawić w  powietrzu jakąś drobną cząstkę własnej siły i geniuszu. Sam Trocki, kiedy zjawił się w Paryżu w 1914 roku, tuż po zamachu na Jeana Jaurèsa, chciał zobaczyć miejsce, w którym to się stało: „Zajrzałem do kawiarni Croissant, gdzie go zamordowano. Chciałbym odszukać jego ślady. Z politycznego punktu widzenia był mi obcy, ale nie sposób było przejść obojętnie obok tak wielkiej postaci. Duchowy świat Jaurèsa, zbudowany z tradycji narodowej, meta zyki zasad moralnych, miłości do biednych i  wyobraźni poetyckiej, nosił również cechy wyraźnie arystokratyczne”. Trocki wspomina kilka spotkań z  Jaurèsem. „Słyszałem go podczas jego wystąpień w  Paryżu, na międzynarodowych kongresach, na posiedzeniach komisji i  zawsze miałem wrażenie, jakbym słyszał go po raz pierwszy”. Podobnie jak zabójca Trockiego, Ramón Mercader, tak i  morderca Jaurèsa, Raoul Villain, ocali skórę przed sądem. Choć jest militarystą, uniknie wysłania na front i  całą wojnę spędzi w  więzieniu; po zakończeniu walk zostanie uznany za niepoczytalnego, wyjedzie na Baleary, gdzie będzie wygrzewał się na Ibizie aż do trzydziestego szóstego, kiedy to dosięgną go kule komanda anarchistów.   Gdzieś u  Ortegi y Gasseta Lowry czyta, że życie każdego z  nas jest niczym tragikomiczna powieść. W  1934 roku opuszcza Paryż i  rue Antoine-Chantin, by odnaleźć Jan w Nowym Jorku. Ta zaś niczego już od niego nie chce. Lowry znowu zaczyna pić, po czym z  inicjatywy Jan tra a na oddział psychiatryczny szpitala Bellevue. Na tyle zna francuski, by zrozumieć, że chodzi o „piękny widok”. Przez zakratowane okna widzi dom, w  którym Herman Melville pisał Moby Dicka. Po wyjściu ze szpitala Lowry robi przymiarkę do The Last Address – opowiadania, które przybierze kiedyś kształt Lunar Caustic. Ostatnie adresy będą do końca życia celem jego podróży. Przez kilka miesięcy mieszkał w  hotelu Francia w  Oaxace, w  którym zatrzymał się przed nim

D.H. Lawrence, potem pojechał do Taos w Nowym Meksyku, gdzie oglądał ostatni tutejszy dom autora The Plumed Serpent. W  Rzymie, będąc już o  krok od szaleństwa, Lowry przepisuje tekst z tabliczki: „Młody poeta angielski John Keats zmarł w  tym domu 24 lutego 1821 w  wieku dwudziestu sześciu lat”. I  myśli o Griegu, jego eseju zatytułowanym De unge døde, w której norweski autor składa hołd Keatsowi, Shelleyowi i  Byronowi. Wraca do opowiadania i  opisuje rzymski dom Keatsa, przechowywane w  nim „ akony z  olejkami, którymi Trelawny namaszczał przed kremacją ciało Shelleya, jego cudem ocalałą czaszkę, Byron zamierzał bowiem przywłaszczyć ją sobie i  używać jako pucharu”. Narrator Lowry’ego opowiada o  zatonięciu żaglowca Shelleya, o  zwłokach wyrzuconych na brzeg, o kremacji na plaży w Viareggio w obecności Byrona, który niebawem sam zginie śmiercią bohatera pośród powstańców w Missolonghi. W  trzypiętrowym domu pod numerem 26 przy piazza di Spagna, gdzie zgromadzono rękopisy listów Keatsa, Shelleya i Byrona – ten ostatni mieszkał przy tym samym placu pod sześćdziesiątym szóstym – urządzono muzeum. Wyłożona marmurowymi białymi płytami Scalinata, którą się wspinałem, prowadzi do kościoła Trinità dei Monti. Lowry musiał pokonać kilka stopni, aby przepisać do notesu dwujęzyczny napis. Siadywałem w  kawiarni mieszczącej się o  krok od ostatniego adresu Keatsa, dziś noszącej nazwę Barcaccia. Tu Lowry i jego narrator wspominają Edgara Allana Poe: ostatni adres Poego w Richmond w Wirginii Lowry odwiedził po to, aby przepisać fragmenty jego listów. Teraz otwiera notes w  kawiarni: „Najpierw wyobraził sobie siebie samego w  chwili, gdy czyta te listy tutaj, w rzymskiej kawiarni, potem w chwili, kiedy ogląda je w gablocie w muzeum The Valentine w Richmond i przepisuje z nich kilka zdań, wreszcie samego Poego, który siedzi sobie gdzieś i z ponurą miną pisze te listy”. Zatem stolik w  kawiarni Barcaccia to doskonałe miejsce, by przepisać jakiś fragment z  fragmentów listów Poego przepisanych przez Lowry’ego: „Pozbawiony wsparcia umieram, tak, dosłownie, umieram, a mimo to mam tyle do zrobienia”. To zdanie Lowry mógłby napisać sam w Oaxace, w Mexico City lub w Ripe. Mogliby je napisać wszyscy poeci, których – jak twierdził Artaud – bóg o  drobnomieszczańskiej mentalności nie lubi i  kombinuje, co zrobić, by stracili rozum. Miesiąc przed śmiercią Lowry opuszcza Ripe i południe Anglii, chce popływać w  zimnych wodach szkockich jezior. Po raz ostatni czuje smak zdrowego życia,

takiego, jakie wiódł pod Vancouverem, w  domku, który miał być jego ostatnim adresem. Wędruje po górach. Przykucając w trawie, obserwuje lot kaczek, potem odwiedza ostatni dom Wordswortha w  Grasmere. Nie wie, że za miesiąc White Cottage, który wynajmował w  Ripe, stanie się jego ostatnim adresem. A  może powoli zaczyna się tego domyślać.   Za to Trocki wie dobrze, że dom przy calle Viena w  Coyoacán może być jego ostatnim. Wstaje wcześnie rano, karmi kury i  króliki, potem siada do pracy. Po klęsce republikanów nad Ebro prezydent Meksyku Cárdenas przyjmuje uchodźców z Hiszpanii. W portach w Tampico i Veracruz lądują zarówno anarchiści z POUM, jak i  stalinowscy czekiści, którzy ich likwidowali. Z  jednej strony Bartolomeu Costa-Amic, który od razu odwiedza Trockiego przy calle Viena, z drugiej – tacy ludzie jak Kotow czy Vidali, odpowiedzialni za śmierć Andreu Nina, zamordowanego w  czerwcu 1937 roku: stalinowcy torturowali go najpierw długo w  Barcelonie, a  potem rozpowiadali, że uciekł do Berlina, do swoich przyjaciół z Gestapo. W  1936 roku, przebywając jeszcze w  Norwegii, dwadzieścia lat po tym, jak hiszpańska policja siłą wsadziła go w porcie w Barcelonie na statek „Montserrat”, gdzie spotkał Arthura Cravana, Trocki planował wyjazd do Katalonii. Możemy sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołałaby na froncie republikańskim wieść o przybyciu incognito byłego dowódcy Armii Czerwonej. Z pewnością nie miałoby to wpływu na bratobójcze walki pomiędzy POUM a  Kominternem. Stalin zbojkotował rewolucję w  Hiszpanii, a  potem zażądał, aby rezerwy złota Banku Hiszpanii przewieźć do Moskwy. W  zamian za to wysłał do Hiszpanii garstkę bojowników i cały legion komisarzy politycznych. W ich gronie znaleźli się generał Kotow i  jego towarzyszka Caridad Mercader, matka Ramona, David Alfaro Siqueiros, Vittorio Vidali i  jego towarzyszka Tina Modotti – wszyscy związani bliżej lub luźniej z małą gromadką z Mexico City. Po upadku republiki dziesiątki płatnych zabójców opłacanych przez Komintern wysłano do Meksyku pod fałszywymi nazwiskami. Mieli niezależnie od siebie próbować zabić wroga Stalina. Trocki wydał właśnie biogra ę Lenina i zabiera się do pracy nad Stalinem. Dyktator czuje to i ma obawy. Druga wojna światowa zbliża się szybkimi krokami, więc wyeliminowanie zesłańca staje się pilne. Trocki o tym wie. Jego szanse są niewielkie, a  piekielna machina idzie w  ruch. Dwie próby

wystarczą. Tych kilka metrów, które dzielą klatki dla królików od jego pracowni, a  które przejdzie w  towarzystwie Ramona Mercadera podającego się za Franka Jacsona i ukrywającego czekan pod płaszczem, będą ostatnimi krokami Trockiego na ziemi.

gromadka z Mexico City We few, we happy few, we band of brothers[10]. SZEKSPIR

  Dwunastu apostołów wokół Tiny Modotti. Wszystko zależy od tej gromadki braci. Także życie i  śmierć zesłańca. Jak również przyszłość Sztuki i  Rewolucji. Pełen słońca biały dom z  tarasem na dachu. Maszyna do pisania, patefon, kwiaty w wazonach. Gra świateł na bielonych wapnem ścianach. Na stole egzemplarz „El Machete” z sierpem i młotem na okładce.   Dziwne, że przeżyli ci, którzy siedzą w tym samym pomieszczeniu, w domu Tiny Modotti, paląc papierosy. Nikt nie zrobił zdjęcia tej gromadce trzynastu ludzi, wśród których byli przecież najlepsi fotogra cy, nie uwieczniono ich również na żadnym obrazie, choć do grupy należeli najwięksi malarze. Musimy więc sobie wyobrazić ich wszystkich razem, zgromadzonych pewnego dnia, lub raczej wieczoru, w Mexico City w połowie lat dwudziestych, w tej dekadzie odkrywania i  wymyślania wszystkiego od nowa, kiedy to świat odradzał się z  chaosu. Dekadę temu wjeżdżali do tego miasta na koniu Metys z Chihuahua i Indianin z Morelos. Zapata & Villa. Na rynku w  Mexico City koczowali chłopi z  maczetami, ubrani w kolorowe sarape. Gromadka braci to wygnańcy i  ich przyjaciele z  miasta. W  ich dziełach z  lat dwudziestych miłość miesza się ze śmiercią w  makabrycznym tańcu zdrajców i  bohaterów. Nie zachowała się, jak wspominałem, ani jedna fotogra a tej trzynastki, więc musimy ją sobie wyobrazić. Postawmy ich przed naszym starym aparatem na trójnogu, przykrytym czarną zasłoną. W środku musi stanąć ten, wokół którego wszystko się kręci, czyli słoniowaty Diego Rivera, pożeracz kobiet, postać jak z  Homera, genialny artysta wychowany w  lesie – jak sam twierdzi – przez indiańską mamkę, wykarmiony kozim mlekiem, olbrzym o nienasyconym apetycie,

o  dzikiej, monstrualnej sile. Na piersi ów słoń nosi bliznę po ciosie zadanym mu nożem w Paryżu przez porzuconą kochankę. W  tej gromadce braci Rivera jest kimś, kto łączy w  sobie meksykańską furię z  pasją Montparnasse’u.  Przez czternaście lat żył między Paryżem, Hiszpanią a  Włochami, ma w  palcach wszystkie tajemnice Quattrocenta i  kubizmu, a  także rzeźb ze Świątyni Jaguara z  Chichén Itzá w  stanie Chiapas. Poznał sekrety renesansowego pokostu i błękitu z płaszcza Matki Boskiej na obrazie Philippe’a de Champaigne. Wie, co to wapienny grunt i  pigmenty Majów, jak wykonać spoiwo z  żywicy utwardzonej sokiem z  opuncji. Rivera jest w  szczytowej formie, maluje siedem dni w tygodniu i po piętnaście godzin dziennie, mieszka na rusztowaniach, pokrywa Meksyk setkami metrów kwadratowych wielobarwnych fresków, w pałacu Cortesa w Cuernavace ukończył właśnie fresk, który Lowry zobaczy za dziesięć lat i  wplecie w  opowieść o  Wulkanie. Szerokimi pociągnięciami pędzla maluje dramatyczne sceny z  dziejów narodu, obrazkowe hymny, o  których rozprawiają niepiśmienni chłopi na targu, oblewa ściany wielkimi chlustami farby, przenosząc na nie swoją wiarę w  życie, wiarę w  piękno natury i  ciała, ciężkie piersi z brązowymi sutkami, rytm pór roku i prac polowych, oletową burzę pośród żniw, kapłanów wojowników w tygrysich skórach pokrytych piórami, czerwień krwawych o ar, tragarzy z  workami bawełny lub misami bananów na głowach, niebieskie fabryki, pasy z amunicją, statki, kantyny i pulquerías, karabiny maszynowe, kwiaty i  owoce, zielone lub pomarańczowe suknie dziewcząt, konie, młoty i  sierpy, a  do tego nie przestaje pisać do gazet: „Chłop i robotnik miejski nie produkują jedynie zboża, warzyw czy przedmiotów przemysłowych: tworzą również piękno”. Tak, umieśćmy go pośrodku. A nad nim Tinę Modotti – unoszącą się w powietrzu jak anioł lub śmierć. Cała ta gromadka spotyka się właśnie u  niej, w  jej białym domu z  tarasem na dachu, więc skoro aparat na trójnogu nie wchodzi w  grę, to może wystarczy umieścić tu kamerę i  poprosić ich, by przerwali na chwilę rozmowę, odstawili kieliszki, przestali strzelać z  pistoletu do latarni lub fonografu – co zdarza się w niektóre wieczory – i spojrzeli w obiektyw, a wtedy będziemy mogli zdecydować, w  jakim porządku ustawić całą trzynastkę, kogo umieścić po prawej lub lewej stronie Rivery i  pod rozpostartymi skrzydłami Tiny, jak skomponować cały fresk z  tyloma postaciami – Westonem, Orozkiem, Siqueirosem, Travenem, Sandinem, Majakowskim, Dos Passosem, Kahlo, Mellą, Guerrerem, Vidalim.

Z Diegiem i Tiną będzie ich trzynaścioro.   Łączy ich to, że służą sprawie, którą cenią ponad życie. Niektórzy zostaną zdrajcami, inni – bohaterami. I  nawet jeśli błądzą, to przecież nie mają nic wspólnego z  drobnomieszczanami opisanymi przez Trockiego w  latach trzydziestych, kiedy to pociąg Historii pędził już ku wojnie światowej, on zaś ukrywał się pod Grenoble w  tym obcym sobie środowisku, przerażony, z przystrzyżoną bródką: „To drobnomieszczanie do szpiku kości, bardziej zależy im na domach, ogrodach i automobilach niż na losie proletariatu. Widziałem, jak żyją, nie tylko widziałem, ale poczułem. Nie ma bardziej odrażającej kreatury od drobnomieszczanina troszczącego się jedynie o własne dobro materialne”. Cała ta gromadka, owych trzynaścioro, którzy zostaną zdrajcami lub bohaterami, zasługuje – niezależnie od triumfów czy porażek – na nasze współczucie. Żaden drobnomieszczanin zajęty obrotem nieruchomościami, szukaniem wygód i  korporacyjnymi roszczeniami nie ma prawa sądzić tych mężczyzn i  kobiet. Mógłby to uczynić jedynie sąd rewolucyjny. Pośród zagubionych znalazłoby się miejsce dla Modotti, szalonej pasionarii, pięknej Tiny o długich czarnych włosach, która w chwili, gdy robimy zdjęcie, ma niewiele ponad dwadzieścia lat. Urodziła się w Udine w regionie Friuli, w nędzy. Jako mała dziewczynka tra a do Austrii, gdzie zarabia na utrzymanie rodziny w  zakładzie tekstylnym. Zatem dzieciństwo podobne do tego, jakie było udziałem Alfonsiny Storni. Obie emigrantki do tego stopnia łączą się w  moim dla nich kulcie, że gdy pomyślę o  jednej, natychmiast zjawia się druga. Szesnastoletnia Tina przyjeżdża do ojca, który pracuje już w San Francisco, w dzielnicy Little Italy, i tu znów sięga po igłę z  nitką, więc mogłoby się wydawać, że czeka ją ponury los włoskiej szwaczki o  długich czarnych włosach, zrezygnowanej, uśmiechającej się smutno, niezbyt wysokiej, zwinnej, tu i  ówdzie miękko zaokrąglonej, poruszającej się wolno i  harmonijnie niczym tancerka lub czarnooka Cyganka o  zmysłowej twarzy i  szerokich ustach, z  opuchniętymi powiekami, jak u  tych kobiet, które są już zmęczone i nie szukają miłości; a tymczasem zostaje modelką, marnie wprawdzie opłacaną, ale za chwilę tra a na plan lmowy jako statystka, gdzie wreszcie – jak to się mówi – wpada komuś w  oko i  gra w  dwóch czy trzech niemych lmach hollywoodzkich.

Na planie spotyka Roubaix de l’Abrie Richeya, zwanego Robo – tak jest łatwiej – kanadyjskiego poetę, cudaka i  emigranta, piszącego w  stylu Dylana Thomasa lub Thomasa de Quinceya, wykształconego dekadenta, jej pierwszego kochanka, a będzie ich miała jeszcze bez liku, pożerając mężczyzn jednego po drugim. Kiedy dandys Robo umiera w Meksyku, Tina wraca do Kalifornii, ale w  1923 roku jest znów w  Meksyku, z  kolejnym kochankiem, słynnym fotogra kiem Edwardem Westonem. Aranżują studio w  Mexico City, w  tym białym, pełnym słońca domu, przez który przewija się cała gromadka. Modotti zostaje uczennicą, a  niebawem asystentką Westona i jedną z największych fotogra czek stulecia.   Weston uwiecznia Tinę w  miłosnym negliżu, leżącą na tarasie domu w  Mexico City. Rivera uwiecznia ją również nagą, na wielkim fresku w  szkole rolniczej w Chapingo, na którym jest matką karmiącą lud własną piersią. Kiedy Weston musi gdzieś wyjechać, Tina pisze doń początkowo miłosne listy, które są jak modlitwy świętej u stóp Chrystusa: „Przez cały dzień byłam odurzona wspomnieniem minionej nocy, sycąc się nadal jej pięknem i  szaleństwem. Jak ja zniosę to czekanie? Przeczytałam Twój list po raz kolejny i jak zwykle miałam oczy pełne łez... Nie miałam dotąd pojęcia, że list, zwykła kartka papieru, może przekazać coś tak delikatnego i  być źródłem tak mocnych przeżyć... Przelałeś w niego duszę. Gdybym mogła być z  Tobą, właśnie teraz, kiedy tak Cię kocham, spróbowałabym opowiedzieć Ci o  pięknie, które w  ostatnich dniach wzbogaciło moje życie. Kiedy Cię znów zobaczę? Czekam na sygnał od Ciebie. Wystarczy, że zamknę oczy, a  czuję, że jesteś przy mnie, czuję smak wina na Twych wargach i Twoje usta, które przywierają do moich. Przeżywam wciąż na nowo każdą chwilę z tych wspólnie spędzonych godzin, dopieszczam je i  przytulam do serca, jak sny ulotne i bezcenne”. Weston to gringo. Zabiera to, czego szukał w  Meksyku, i  wyjeżdża, jak D.H. Lawrence, a później Lowry i Burroughs, i Kerouac. Modotti zostaje. W 1926 roku jej zdjęcia pokazuje na wystawie Rivera, nowy kochanek: „Tina Modotti czerpie natchnienie z  korzeni swojego włoskiego temperamentu, jednak to w  Meksyku jej dzieło artystyczne mogło się rozwinąć w  pełni i  w  rzadkiej symbiozie z naszymi pasjami”.  

Błysk magnezji i  za chwilę dym znika. Na fotogra i, którą właśnie zrobiliśmy całej trzynastce, widzimy pięciu kolejnych kochanków Tiny z  Mexico City: Westona, Riverę, Guerrera, Mellę, Vidalego. Ale zacznijmy od tych, którzy nimi nie byli albo byli krótko i potajemnie, nigdy nie mieszkając dłużej z Tiną, a których zaprosiliśmy do wspólnego zdjęcia dlatego, że i  oni gościli z  apostolską wizytą w białym, pełnym słońca domu w Mexico City: oto dwaj malarze muraliści, czyli José Clemente Orozco, artysta z  Guadalajary, gdzie odwiedził go Trocki w  towarzystwie André Bretona, oraz David Alfaro Siqueiros, ten, który pierwszy strzeli do Trockiego i zorganizuje zamach w maju czterdziestego roku, a obok nich Traven, nieprzyznający się do tego, że pisze, i  znany bardziej jako anarchista Ret Marut, który najpierw – jako Torsvan – uczył się w  Mexico City fotogra i u Westona i Modotti, potem zaś dołączył do misji etnologicznej w Chiapas, a także Włodzimierz Majakowski – ten z kolei znalazł się tu w 1925 roku, a potem wrócił do Rosji, by w  1930 popełnić samobójstwo, wreszcie John Dos Passos, który wyjedzie do Barcelony, żeby dołączyć do POUM, potem zaś będzie wspierał do samego końca Trockiego, a  także Augusto César Sandino, nikaraguański rewolucjonista, z  którym Tina będzie chciała jechać na wojnę do Nueva Segovia. Modotti jest obywatelką świata, który cierpi. Sandino tłumaczy jej, że będzie lepiej, jeśli zabezpieczy mu tyły w  Meksyku, stając na czele komitetu Manos Fuera de Nicaragua.   Na innym fresku, malowanym w gmachu Ministerstwa Edukacji i zatytułowanym Ballada o  rewolucji proletariackiej, Rivera raz jeszcze uwiecznia Modotti. Tina trzyma w  ręku pas z  nabojami dla rewolucjonistów z  Nikaragui lub też dla tych, którzy dokonają planowanej przez Mellę inwazji na Kubę. Za nią widzimy Vidalego, który czeka na swój czas. Modotti ma za złe Riverze, że ten zdradza szczegóły z  jej prywatnego życia, sugerując, że obaj mężczyźni toczą walkę i  są o nią zazdrośni. A chodzi o to, że Tina rzuciła właśnie Xaviera Guerrera, muralistę ideologa i  przywódcę Meksykańskiej Partii Komunistycznej, dla Julia Antonia Melli, ikony rewolucjonistów kubańskich, o  twarzy aniołka i  uśmiechu Apolla. Mamy rok 1927. Rivera udaje się do Moskwy. To prawdziwy rok Moskwy, gdyż w  tym samym czasie jadą tam Walter Benjamin i  Pierre Naville, a  jednocześnie Trocki zostaje odsunięty od władzy. I Rivera widzi – mimo usilnych starań, by tego nie dostrzegł – że rewolucja poniosła

klęskę, o cjalna sztuka zaś jest całkowicie pod kontrolą. Pojawia się rysa. Rivera wraca do Meksyku przekonany, że jedynie Trocki, zmuszony już do wyjazdu do Kazachstanu, jest spadkobiercą idei Października. W  tym samym 1927 roku Krupska, wdowa po Leninie, stwierdza, że gdyby ten jeszcze żył, tra łby do stalinowskiego więzienia. Walka Stalina z  Trockim oznacza koniec gromadki z Mexico City. Do władzy dochodzą teraz Guerrero, Siqueiros, Modotti, Vidali. Ten ostatni, Vittorio Vidali, przybył do Meksyku z Moskwy przez Paryż i Kubę. Jest człowiekiem GPU, komisarzem politycznym, antytrockistowskim czyścicielem.   Mimo tej rysy przez dwa lata wszystko toczy się niemal po staremu. To najbardziej płodny okres w karierze artystycznej Modotti. Nadal robi czarno-białe zdjęcia, w pracowni w swoim białym domu aranżuje subtelne kompozycje: kwiaty w  wazonach, róże i  obrazki, sierp i  młot, gitara i  pasy z  nabojami, maszyna do pisania należąca do jej kochanka, Julia Antonia Melli. Czasem wychodzi na dwór i fotografuje linie i słupy energetyczne, robotników przy pracy, wiece rewolucyjne, kobiety z  Tehuantepec, które kąpią się nago. Ich piękne ciała wynurzające się z rzeki maluje też Rivera. W chwili gdy gromadka z Mexico City zaczyna się rozpadać, dołącza do niej po cichu młoda dziewczyna o szerokich, połączonych u nasady nosa czarnych brwiach, młoda dziewczyna z  kosem na czole: artystka w  kwiecie swoich dwudziestu lat zaprzyjaźnia się z Tiną, uznaje ją za symbol kobiecej wolności i rozpoczyna nowe życie. Frida Kahlo: „Tamtego wieczora u  Tiny Diego strzelał do fonografu i choć się go bałam, spodobał mi się”[11]. To właśnie u Tiny na początku 1929 roku odbywa się wesele Diega i Fridy. Frida uwalnia się z  koszmaru cierpień po wypadku, któremu uległa w  wieku lat osiemnastu, zapomina o  złamanym kręgosłupie, o  miesiącach bez ruchu, o  bólu i demerolu. Dodaje jej sił miłość do Diega i przyjaźń z Tiną, podziw dla tej dumnej kobiety, artystki, rewolucjonistki o hojnym ciele odkrywanym przed fotogra kami i malarzami. Ubiera się tak jak ona w czarną spódnicę i bluzę, przypina czerwoną broszkę w kształcie sierpa i młota – prezent od Tiny. Jesienią 1929 roku rysa zamienia się w pęknięcie, co oznacza podział gromadki z Mexico City. Rivera mówi o ryzyku sztuki zniewolonej i nie godzi się, aby partia kontrolowała to, co on robi. Rozpad zaczyna się od oskarżeń o zdradę. Rivera miał podobno przyjąć pieniądze od ambasadora Stanów Zjednoczonych, Morrowa,

a  podczas pracy w  pałacu Cortesa, zamiast spać na rusztowaniu, zamieszkał w wygodnym domu w Cuernavace. Zarzuca mu się również, że przyjmuje zlecenia od meksykańskiego rządu, który z komunizmem nie ma przecież nic wspólnego.   Tina Modotti, list do Edwarda Westona z  18 września 1929 roku: „Wiemy wszyscy, że te zlecenia od rządu były po to, by go złamać i powiedzieć: czerwoni myślą, że jesteśmy reakcjonistami, a  tu proszę – może sobie malować do woli te sierpy i  młoty, i  to w  budynkach publicznych! Sam widzisz, w  jak dwuznacznej sytuacji się znalazł. Myślę, że jego wyjazd bardziej zaszkodzi jemu samemu aniżeli Partii. Zostanie uznany za zdrajcę. Nie muszę dodawać, że ja również za takiego go uważam. Nasze kontakty ograniczą się odtąd do spraw zawodowych. Proszę Cię zatem, abyś ze wszystkim, co dotyczy pracy, zwracał się bezpośrednio do niego”. Miesiąc później Diego Rivera, sekretarz miejscowej komórki partyjnej, ogłasza, że towarzysz Diego Rivera, „malarz wysługujący się drobnomieszczańskiemu rządowi Meksyku”, zostaje usunięty z  szeregów MPK. Gromadka z  Mexico City rozpada się, a  nad głowami jej byłych członków zaczyna krążyć widmo śmierci. Pierwszą o arą wojny Stalina z Trockim będzie w Meksyku Julio Antonio Mella.   Piękny Antonio, idealista, buntownik, podczas studiów w  Hawanie zredagował Declaración de Derechos y Deberes del Estudiante, stworzył pismo „Juventud”, założył Uniwersytet Ludowy imienia José Martí, aby oświecać lud i szerzyć wiedzę wśród chłopów i  robotników. Wydalony z  Kuby przez dyktatora Machada, ląduje bez grosza w Hondurasie. Gromadka z Mexico City sprowadza go na swój koszt do Meksyku. Mella podróżuje, pisze, spotyka Andreu Nina, założyciela POUM, podziela poglądy rewolucjonisty, którego stalinowcy zamęczą później w  Barcelonie na śmierć. Zakłada organ opozycji lewicowej – pismo „Tren Blindado”, którego tytuł nawiązuje do symbolu Armii Czerwonej z  czasów Trockiego. A  na kartce wciągniętej do jego maszyny do pisania, którą sfotografowała Tina w swoim białym domu pełnym słońca, przeczytać można zdanie z  Trockiego mówiące o  rewolucyjnej funkcji sztuki. Nadal jednak nie wiadomo, co się wydarzy. Mella, podobnie jak wielu innych, wyobraża sobie, że rewolucja rosyjska coś jeszcze znaczy, że debata jest możliwa, więc rzuca się odważnie w paszczę lwa. Udaje się do Moskwy na czele delegacji chłopów i  robotników, staje przed Kominternem,

a  potem – wbrew woli Meksykańskiej Partii Komunistycznej i  samej Moskwy – wraz z Diegiem Riverą doprowadza do powstania Confederación Sindical Unitaria de México. Tym samym podpisuje na siebie wyrok śmierci. Zostaje usunięty z  partii za sprzeniewierzenie się jej wytycznym. Pewnej styczniowej nocy, w mieście stołecznym Mexico, kiedy spaceruje po chodniku pod rękę z  Tiną Modotti, dosięgają go dwie kule z  rewolweru kalibru 38. Rusza śledztwo. Zeznania Tiny Modotti i kilku naocznych świadków są sprzeczne. Ciało Melli tra a do Panteón Francés, skąd później zostanie przeniesione na Kubę, gdzie rozpowszechniano o cjalną wersję jego śmierci: oto komunistyczny bohater wcale nie zginął od kul agentów sowieckich, lecz został skrycie zamordowany przez zbirów dyktatora Machada. Diego Rivera mówi wprost: „Nikt z  nas nie ma wątpliwości, że to był Vidali”.   Stalinowi nie zależy na rewolucji na Kubie ani na partyzantce w Nikaragui, więc wcale nie zamierza udzielać wsparcia Sandinowi, którego w 1934 roku spotka ten sam los co Mellę. Tak oto śmierć wyznacza kres epoce romansów wśród członków gromadki z Mexico City. Diego i Frida opuszczają Meksyk, wyruszają w podróż do Gringolandu. W  1930 roku tra ają do San Francisco, gdzie Rivera – dopuszczając się prowokacji, jak ocenia śledząca gazety gromadka – wykonuje cykl fresków w  gmachu giełdy. Frida maluje, pisze, wyrzuca czarny strój rewolucjonistki, chce wyglądać jak prawdziwa dama. Na umęczone ciało nakłada wielkie, kolorowe, falbaniaste suknie z  Tehuantepec, haftowane bluzki z  Oaxaki, huipile z  Jukatanu, chusty rebozo z Jalisco, aztecką biżuterię, turkusy i ametysty. Zamienia się w żywe dzieło sztuki na cześć meksykańskich Indian i ich solarnych bogów. Pewnego dnia zawróci tym strojem w głowie staremu Trockiemu w Coyoacán.  A potem Diego i Frida dostają zaproszenie do zimnego, śnieżnego Detroit, czyli do najważniejszego miasta światowego kapitalizmu. Rivera, olbrzym hazardzista, ma tu pokryć freskami wzorcową fabrykę Henry’ego Forda, najbogatszego człowieka świata. Diego nie jest taki głupi, lubi się zakładać i  siłować na rękę. Zarobić miliony to jakby odebrać wrogowi jego broń. Dlaczego by więc nie napchać sobie kieszeni i nie otwierać szampana ku chwale Rewolucji, a wszystko to na koszt wyzyskiwaczy, których pewnego dnia i tak wymieciemy z Historii. Zatem ruszają oboje dalej na wschód, do Nowego Jorku, gdzie Rivera ma się zająć

aranżacją wnętrz Rockefeller Center. Tym razem to już przesada, ale skandal jest mu na rękę. Nelsonowi Rockefellerowi fresk się nie podoba, więc trzeba go zamalować. Podobnie jak wielki portret Lenina na frontonie świątyni. Diego zwołuje konferencję prasową i  udaje zdziwienie: „To tak, jakby jeden portret Władimira Iljicza miał zagrażać całemu miastu z  jego bankami i  maklerami, drapaczom chmur i rezydencjom milionerów”.   Modotti pozostała w Meksyku. W grudniu 1929 roku przygotowuje ostatnią w swoim życiu wystawę fotogra i. Wernisaż organizuje David Alfaro Siqueiros, również należący do rozpadającej się gromadki, reprezentant jedynie słusznej linii partyjnej, malarz muralista i  wróg Diega, ten sam, który za blisko dziesięć lat spróbuje zabić zesłańca Trockiego. Dwa miesiące po otwarciu wystawy, po zakończeniu śledztwa w sprawie zabójstwa Julia Antonia Melli, Tina otrzymuje nakaz opuszczenia Meksyku. W  towarzystwie nowego kochanka, komisarza politycznego Vittoria Vidalego, człowieka od brudnej roboty i zamachów, dociera do Niemiec. Robi jeszcze dwa, trzy zdjęcia w Berlinie, po czym rezygnuje z kariery artystycznej, która trwała zaledwie siedem lat, od 1923 do 1930 roku: jej dorobek to niespełna trzysta fotogra i rozproszonych dzisiaj po muzeach całego świata. Tina Modotti będzie odtąd jedynie zawodową aktywistką na żołdzie partii. Próbuje się usprawiedliwiać: „Zbyt wiele sztuki i energii wkładam w życie, aby zaoferować coś jeszcze samej sztuce”.   Oto artystka zniewolona, zmuszona do milczenia, z  podciętymi skrzydłami, skrępowana na własną prośbę wymogami konspiracji. W 1931 roku para Włochów, Tina i Vidali, tra a do Moskwy. Jak wszyscy drobni wyrobnicy partyjni Tina jest jednocześnie działaczką Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom i  agentką NKWD. Niczym Mata Hari stalinizmu odwiedza pod zmienionym nazwiskiem kilka krajów europejskich, a towarzyszy jej Vidali. Na początku 1934 roku oboje są w Paryżu, gdzie w  tym samym czasie, w  czternastej dzielnicy, ślub biorą Jan i  Lowry, kompletnie niezainteresowani polityką. Modotti i Vidali pomagają rewolucjonistom i szpiegują ludzi z lewicowej opozycji. Zostają wydaleni po zamieszkach z 6 lutego, które uniemożliwiły spotkanie Trockiego i  Nadeau, ale tamci dwoje o  tym nie wiedzą, podobnie jak nie wiedzieli, że Trocki ukrywa się w Barbizon.

Podczas pożegnalnego toastu wzniesionego na zakończenie posiedzenia jednej z paryskich komórek partyjnych Tina dowiaduje się, że w Managui zamordowano Augusta Cesara Sandina, kolejnego członka gromadki z  Mexico City, który sprzeciwiał się jedynie słusznej linii, Generała Ludzi Wolnych, opuszczonego od trzech lat przez komunistów meksykańskich po przejęciu władzy w  partii przez Komintern i Vidalego. W Mexico City zamknięto wtedy prowadzone niegdyś przez Tinę biuro komitetu Manos Fuera de Nicaragua, pozbawiono sandinistów ich bazy, odcinając ich tym samym od dostaw broni, a w numerze „El Machete” z czerwca 1930 roku ukazał się artykuł o  jednoznacznej wymowie: „Postawa Sandina dowodzi, że w  rzeczywistości jest on jedynie liberalnym, drobnomieszczańskim caudillo, któremu chodzi nie o  walkę z  imperializmem, lecz o  zdobycie władzy w  Nikaragui”. Towarzysze w  Paryżu się cieszą. Czy Tina równie ochoczo wznosi kieliszek? Ona, która chciała kiedyś wyjechać do Nueva Segovia, by walczyć u boku Sandina? A  może zaczyna się zastanawiać, czy warto było zaprzedawać duszę Diabłu? Może ma już powoli dosyć tej całej grozy Historii, podwójnej gry, forteli człowieka, z  którym aktualnie żyje, uwodzicielskiego Vidalego, zmieniającego tożsamość częściej niż Traven, podróżującego jako Enea Sormenti, José Díaz i  pod wieloma innym nazwiskami, o  czym Tina doskonale wie. Za dwa lata wybucha wojna w Hiszpanii. Vidali awansuje i po raz kolejny zmienia nazwisko. W 1936 roku melduje się w Barcelonie jako comandante Carlos Contreras i staje na czele piątego batalionu. U jego boku Tina – towarzyszka María Ruiz.   W  liście wysłanym pod koniec tegoż 1936 roku Frida Kahlo pisze: „Sytuacja polityczna rozwija się tu ciekawie, ale najbardziej pragnęłabym pojechać do Hiszpanii, bo uważam, że tam dzieją się teraz najbardziej interesujące rzeczy na świecie...”. Od dwóch lat Frida jest sama, bez Diega u boku, od kiedy odkryła, że mąż zdradza ją z jej młodszą siostrą Cristiną. Zwierza się przyjaciółce, Elli Wolfe: „Diego odwiedza mnie czasem, ale nie mamy już sobie nic do powiedzenia, nic nas już nie łączy, nie mówi mi o sobie i nie interesuje go to, co robię i co myślę. W tej sytuacji lepiej jest się rozstać i  prawdopodobnie Diego wybierze to właśnie rozwiązanie, co dla mnie stanie się nowym źródłem cierpień”. Frida dobrze wie, że nie była jedyną kobietą w życiu Diega, ale to on jest jej miłością. „Teraz, po wielu

miesiącach prawdziwej udręki, przebaczyłam siostrze i  myślałam, że dzięki temu sprawy przybiorą lepszy obrót, ale stało się wręcz przeciwnie”. Zamknięta w  błękitnym domu maluje, bawi się lalkami, przegląda biżuterię i swoje stroje zapoteckie, olmeckie, tolteckie, majańskie, azteckie, wplata we włosy czerwone wełniane nitki, a  na umęczone ciało wkłada koronkowe bluzki z  jedwabnym haftem. Jak tu rywalizować z  aktorką Marią Felix, nową kochanką Diega, o  której mówią, że jest najpiękniejszą kobietą świata? Frida podpisuje niekiedy swoje listy „La Malinche”, tak jakby Diego był jej Cortesem; powoli wzbiera w  niej gniew, wie, że w  związku z  geniuszem nietrudno o  farsę, ale to znacznie silniejsze od niej. „Pewien list – znaleziony przypadkiem w  pewnej marynarce pewnego pana, pisany do niego przez jakąś damulkę z  dalekich gównianych Niemiec, pewnie jedną z  tych, które Willi Valentiner posyła tu na badania «naukowe» i «archeologiczne» – sprawił, że straciłam panowanie nad sobą i szczerze mówiąc, oszalałam z Zazdrości”. Frida kolekcjonuje więc kochanków i kochanki, ale to nic nie daje. Z kolei Diego wznosi niczym faraon własną piramidę, w  której powstanie muzeum Anahuacalli w  Coyoacán.  Rivera staje się narodową ciekawostką, równie sławną jak plaże w Acapulco czy pływające ogrody w Xochimilco, Frida zaś nie przestaje go błagać: „Myślę, że jestem głupia jak ta przydrożna suka, wszystko bowiem, co powtarzało się przez siedem lat naszego życia, i  te wszystkie ataki wściekłości, które mi się zdarzały, w sumie prowadziły do tego, bym zrozumiała, że kocham Cię bardziej niż własną skórę, i chociaż może nie kochasz mnie aż tak, jednak coś do mnie czujesz, prawda? Kochaj mnie choć trochę. Uwielbiam Cię. Frida”. Łączy ich wciąż wspólne zaangażowanie w  walkę polityczną i  zdecydowany sprzeciw wobec stalinistów. List Fridy do Elli Wolfe: „Wyobraź sobie, że wczoraj spotkałam u  Misrachiego tego skurwysyna Siqueirosa, który po tym, co napisał w artykule w «New Masses», miał jeszcze czelność powiedzieć mi «dzień dobry». Potraktowałam go jak psa i  nie odpowiedziałam, a  Diego zachował się jeszcze lepiej. Siqueiros spytał go: «Jak leci?», a Diego wyciągnął chusteczkę, napluł w nią i  włożył mu ją do kieszonki. Nie napluł mu w  gębę, bo wokół był tłum ludzi i mielibyśmy skandal, ale zapewniam Cię, że Siqueiros minę miał nietęgą i wyszedł szybko z podwiniętym ogonem”.  

W  tym samym 1936 roku w  Hiszpanii Tina Modotti kieruje jako towarzyszka María  Ruiz misją humanitarną i  wojskową. U  boku męża, wielkiego komendanta Carlosa, spotyka się ze stalinistami, między innymi z malarzem Davidem Alfarem Siqueirosem, członkiem gromadki z Mexico City, który nie zapomni zniewagi, jaka spotkała go ze strony Diega Rivery, a także z generałem Kotowem i towarzyszącą mu Caridad Mercader, matką Ramona, który po nieudanej próbie Siqueirosa będzie zabójcą Trockiego. Ochotnicy z  Brygad Międzynarodowych nie domyślają się, że w  obozie republikańskim dochodzi do krwawych kon iktów. Nie dowiedzą się o nich nawet po klęsce, kiedy po przedostaniu się do Francji staliniści nadal będą eliminować anarchistów i  trockistów. Dlatego María  Ruiz widuje zarówno Hemingwaya, który – być może przez nieuwagę – popiera czekistów, jak i Orwella czy Dos Passosa, wspierających POUM. Gdy porażka będzie już skonsumowana, Vidali i Modotti zostaną przerzuceni raz jeszcze do Meksyku. Diego Rivera wyprosił u  prezydenta Cardenasa przyznanie wizy banicie Trockiemu. Tina rozstaje się z  Vidalim. Jest sama, ale nie szuka kontaktu z dawnymi znajomymi, choć kilku członków byłej gromadki jeszcze żyje. Diego i  Frida jakoś się dogadują i  przyjmują pod swój dach Trockiego i  Natalię. W  tym samym olbrzymim mieście mieszka gdzieś pod zmienionym nazwiskiem Tina Modotti. Zachowuje jedynie imię María. Jest już lekko po czterdziestce, więc tu i  ówdzie pojawia się siwizna. Nie wraca do fotogra i. Z  tym koniec. Niewykluczone, że któregoś wieczoru wraca na ten sam chodnik, którym szła pod rękę z  pięknym Antoniem, a  potem widziała, jak umiera. Słyszy dwa strzały. Towarzyszka María  nie umie trzymać języka za zębami. Pewien anarchista oświadczy później, że był świadkiem, jak powiedziała, że żałuje, iż Vidali nie został zastrzelony w  Hiszpanii. Towarzyszka Tina sporo wie. Umiera samotnie, siedząc w  taksówce, w  styczniu 1942 roku, niespełna dwa lata po śmierci Trockiego. Na atak serca. Zostaje pochowana w Mexico City, w Panteón de Dolores. Victor Serge również umrze w taksówce, która będzie go wiozła na pocztę. Dość często się zdarzało, że rewolucjoniści z lewicowej opozycji umierali na serce ot tak, po prostu, w stołecznych taksówkach.   Tak oto wyglądało życie świętej Tiny Zdrajczyni: być może zginęła w akcji, już po tym, jak zeszła na złą drogę.

Tina y Alfonsina Te dwie kobiety, które w  tym samym czasie wiodły swoje równoległe żywoty, łączą się w naszej pamięci nierozerwalnie, więc wznieśmy im pomnik nagrobny, na jaki zasługują. Przypadki włoskiej nędzy: ucieczka chłopów, statki pełne biedoty opisane w  powieściach Travena, brudne dzielnice emigrantów stłoczonych w  obu Amerykach. Urodziły się w  północnych Włoszech – Alfonsina na granicy ze Szwajcarią – w ostatniej dekadzie dziewiętnastego wieku. Jedna dołącza do swojego ojca w  San Francisco, druga w  wieku czterech lat schodzi ze statku w  porcie w Buenos Aires i ląduje w dzielnicy Palermo. Na szczęście, lub na nieszczęście, obie są ładne i  jak to się mówi – wpadają w  oko. Tina bawi się w  kino, Alfonsina zaś w  wieku piętnastu lat zostaje aktorką teatralną, a  następnie pisarką – kiedy ma dwadzieścia cztery lata, ukazuje się jej pierwszy tomik wierszy, „napisanych, aby nie umrzeć”, jak sama mówi. Jakby wyprzedzała swój czas: feministka w  kraju macho, wychowawczyni opóźnionych w  rozwoju dzieci, założycielka sieci ludowych bibliotek pod patronatem Partido Socialista w Buenos Aires, dziennikarka posługująca się azjatyckim pseudonimem Tao Lao, pod wpływem poezji pochodzącego z  Nikaragui Rubena Darío  szybko drze swoje „słodkie romantyczne wypociny” i udanie rozwija talent w nurcie, który w latach dwudziestych w Argentynie nazywano el postmodernismo. Swój tomik Languidez dedykuje „wszystkim tym, którym, podobnie jak mnie, nie udało się zrealizować żadnego z marzeń”. Sława przychodzi nagle i trwa krótko, Alfonsina występuje niemal jako diwa w  pałacach nad oceanem w  Mar del Plata. W Buenos Aires dołącza do La Peña ze słynnej Café Tortoni, w której przesiaduje z  Borgesem, Pirandellem i  Marinettim, potem do grupki Signo spotykającej się w  hotelu Castelar, gdzie poznaje Ramona Gomeza de la Serna i  Federica Garcię Lorcę. Przeprawia się przez Río de la Plata do Montevideo, być może tańczy tango w Café Sorocabana, tak jak to robiła w Café Tortoni. Zaprzyjaźnia się z Horaciem Quirogą.

Mając w  pamięci książkę Nordahla Griega, chciałoby się napisać inną, Zmarłe młodo, dedykowaną Reisner, Kahlo, Modotti i Storni. Kolorowy motyl zatrzepotał skrzydełkami, ale szybko zwolnił. Wiersze damy w czerni pokrywają się delikatną i  przerażającą czernią, pojawiają się w  nich nieustannie dwa obrazy – morza i  śmierci, śmierci i  morza, w  którego czarnych falach pogrążamy się wolno i  nieubłaganie: od Frente al mar, poprzez Un cementerio que mira al mar, aż po ostatni wiersz – Yo en el fondo del mar. W październiku 1938 roku, kiedy Tina jest jeszcze w Hiszpanii, Alfonsina po raz ostatni wynajmuje pokój w stojącym tuż nad oceanem hotelu w Mar del Plata. Kilka miesięcy później, na wieść o samobójstwie Horacia Quirogi, pisze:  

 

Morir como tú, Horacio, en tus cabales, Y así como siempre en tus cuentos, no está mal; Un rayo a tiempo y se acabó la feria... Allá dirán... Umrzeć jak ty, Horacio, przy zdrowych zmysłach, I jak zwykle w twoich opowieściach – nie jest źle; Grom we właściwej chwili i koniec święta... Tam będą mówić...   Horacio Quiroga zmarł jak bohaterowie jego opowiadań, Alfonsina – tak, jak to opisała w swoich wierszach. 22 października pisze ostatni z nich – Voy a dormir – i wysyła go do Buenos Aires. Jak głosi legenda i popularna pieśń, nie doczekawszy się na ostatniego z kochanków lub po telefonie od niego, Alfonsina weszła w morze i  utopiła się. W  opasce z  kropel na głowie idzie przed siebie, zanurza się coraz głębiej i  głębiej, szepcząc być może pierwsze strofy z  Dolor, wiersza napisanego dwanaście lat wcześniej:  

 

Quisiera esta tarde divina de octubre Pasear por la orilla lejana del mar... Chciałabym w ten boski październikowy wieczór Pójść na spacer odległym brzegiem morza...

  O  tej porze w  Argentynie panuje wczesna wiosna. Alfonsina wchodzi do wody w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Po śmierci atlantyckiej Ofelii Félix Luna napisze słowa do piosenki Alfonsina y el mar, wykorzystując między innymi ostatni wers z wiersza Voy a dormir... Te vas, Alfonsina, con tu soledad... (Idziesz, Alfonsino, a z tobą samotność...) Na grobie Tiny Modotti na Pantéon de Dolores wyryto fragment wiersza stalinowskiego poety Pabla Nerudy:  

 

Tina Modotti, hermana, no duermes, no, no duermes: Tal vez tu corazón oye crecer la rosa De ayer, la última rosa de ayer, la nueva rosa. Descansa dulcemente, hermana. Tino Modotti, siostro, ty nie śpisz, nie, ty nie śpisz: Może słyszy twoje serce, jak wczorajsza róża Wschodzi, wczorajsza róża, nowa róża. Spoczywaj w spokoju, siostro.

  Ja natomiast umieściłbym tam słowa z wiersza Alfonsiny Storni, dzielącej z Tiną tęsknotę za wielką miłością:   Si en los ojos te besan esta noche, viajero, Si estremece las ramas un dulce suspirar, Si te oprime los dedos una mano pequeña Que te toma y te deja, que te logra y se va.  

 

Si no ves esa mano, ni esa boca que besa, Si es el aire quien teje la ilusión de besar, Oh, viajero, que tienes como el cielo los ojos, En el viento fundida, ¿me reconocerás? Jeśli tej nocy ktoś pocałuje twe oczy, wędrowcze,

Jeśli gałęzie poruszy słodkie westchnienie, Jeśli palce ściśnie ci mała dłoń, Co muska i zostawia, dosięga i odchodzi.  

Jeśli nie ujrzysz tej dłoni ani tych ust, co całują, Jeśli to wiatr stworzy iluzję pocałunku, Och, wędrowcze, co oczy masz jak niebo, Stopioną z wiatrem, czy mnie rozpoznasz?[12]

        Eugénie les larmes aux yeux Nous venons te dire adieu Nous partons de bon matin Par un ciel des plus sereins. Nous partons pour le Mexique Nous partons la voile au vent Adieu donc belle Eugénie Nous reviendrons dans un an[13].   pieśń Legii Cudzoziemskiej

stać twardo na ziemi Na nic zdadzą się słowa i myśli, i czyny Jesteśmy jak więźniowie w  bezsensownym świecie.   ARTHUR CRAVAN

  Choć zakupiona została tu, w  Meksyku, opiera się na typowo europejskiej koncepcji, Europę bowiem umieszcza w  centrum świata. Dzięki tej mapie Trocki może stanąć twarzą w  twarz z  Europą nawet w  Coyoacán.  Nie mieści się na niej Cieśnina Beringa, Pacy k zaś jest przecięty na pół. Trocki śledzi trasy swoich wędrówek w przestrzeni: od Syberii, gdzie zesłano go do małej, liczącej niespełna dziesięć domów miejscowości Ust-Kut – nie ma jej na żadnej mapie – po Kanadę, gdzie Anglicy internowali go w  Halifaksie, poprzez wszystkie kraje europejskie, przez które przejeżdżał, czyli Niemcy, Serbię, Rumunię, Bułgarię, Austro-Węgry, Hiszpanię, Włochy, Turcję, Szwajcarię, Francję, Norwegię, Danię – podróż dookoła półkuli północnej. Trocki nigdy nie przekroczył równika, jak inni Biali z Północy. Nie był też w Brazylii ani w Afryce. W Indiach czy w Chinach, gdzie decydują się losy naszego stulecia. Stojąc przed mapą w  Coyoacán, nadal odruchowo umieszcza Syberię na wschodzie, po prawej ręce, choć tutaj, w swoim gabinecie, powinien sytuować ją po lewej. Gdyby w centrum mapy ulokować Meksyk, wówczas Europa znalazłaby się na wschód od plaż w  Tampico, Syberia zaś na zachód od Vancouveru. Odwzorowanie kartogra czne, jakie w  XVI wieku zaproponował Merkator, to rodzaj pęknięcia epistemologicznego. Po wojnie w  Indochinach, kiedy przyszła kolej na Amerykanów, Francuzom trudno było sobie wyobrazić, że amerykańskie B-52 nie kierują się na wschód – w tę samą stronę co wojska kolonialne, które z Marsylii płynęły do Sajgonu – lecz

na zachód, że Wietnam leży naprzeciwko Kalifornii, a Europa – po ciemnej stronie planety. Trocki jest Ukraińcem, czyli Europejczykiem, kiedy więc w  czasie pierwszej wojny światowej zjawił się w Ameryce, zszedłszy w  tym samym czasie co Arthur Cravan ze statku „Montserrat”, niepokoił się o  losy Europy: „Najdonioślejszy fakt ekonomiczny polega na tym, że podczas gdy Europa ubożeje i  podstawy jej gospodarstwa niszczeją, Ameryka się wzbogaca. I  gdy spoglądam z  zazdrością na Nowy Jork, czując, że nie przestałem jeszcze być Europejczykiem, zapytuję siebie z  niepokojem: czy Europa aby wytrzyma? Czy nie stanie się cmentarzem? I  czy ekonomiczny i  kulturalny punkt ciężkości nie przesunie się tutaj, do Ameryki?”. W  chwili gdy Europejczycy popełniają zbiorowe samobójstwo, a  młodzież europejska ginie w rzezi pod Verdun, Trocki przewiduje, że „nawet jeśli zwyciężą sprzymierzeni, Francja po wojnie, kiedy rozwieje się dym i  swąd, będzie w najlepszym wypadku odgrywać na arenie międzynarodowej rolę dużej Belgii”.   Trocki siada przy biurku, czyści szmatką szkła okularów, zapala lampę, przechodzi od Geogra i do Historii. Przed nim kilkanaście książek o  dziejach Meksyku, które zebrał na jego prośbę Piękny Van. Już taki jest ten Trocki: jak wiedza, to tylko encyklopedyczna. Aby zrozumieć teraźniejszość, chce się wwiercić w  głębokie warstwy meksykańskiej przeszłości, aż po początki dziewiętnastego wieku, od wojen o niepodległość prowadzonych przez księdza Hidalga i Morelosa, poprzez kolejnych prezydentów, aż po rządy bohaterskiego Benita Juareza. Ten ostatni urodził się daleko na górzystym południu, a po śmierci rodziców pracował jako pasterz, aż postanowił na własną rękę odkryć świat i przemierzywszy dziesiątki kilometrów przez góry, dotarł do Oaxaki i  po raz pierwszy w  życiu znalazł się w  mieście. Znając dotąd jedynie język zapotecki, szybko uczy się hiszpańskiego, łaciny i  francuskiego, zostaje adwokatem, gubernatorem Oaxaki, prezydentem Meksyku i próbuje zaprowadzić rozdział Kościoła od państwa. Jest rok 1860, kiedy to wiele się dzieje zarówno w Meksyku, jak i gdzie indziej. Garibaldi na czele wyprawy tysiąca zajmuje Neapol i  Sycylię, po czym wymyśla Włochy; słowiańskie imperium rozszerza swoje terytorium aż po Ocean Spokojny, 2 czerwca tego roku powstaje bowiem osada Władywostok, założona przez Władcę Wschodu: kilkuset Rosjan osiedla się wokół drewnianej cerkiewki i  buduje port. Londyn z  dwoma milionami mieszkańców jest wciąż najbardziej zaludnionym

miastem świata. Europejska rewolucja przemysłowa ogarnia niemal całą planetę. Ferdinand de Lesseps postanawia wykopać kanał w  Suezie i  zamienić Afrykę w wyspę. Sprzymierzone armie Francji i Anglii dokonują grabieży Chin i podpalają Pałac Letni w  Pekinie. To czas zwycięskiej Europy – czas czarnych lokomotyw i  statków na parę, odkryć geogra cznych i  rozwoju nauki. W  tym samym 1860 roku, kiedy Henri Mouhot odnajduje świątynie Angkoru, a  Pasteur wspina się na lodowiec pod Chamonix i  uzyskuje dowód, że samorództwo nie istnieje, na plaży w  Hondurasie ginie od kul plutonu egzekucyjnego awanturnik William Walker, który przez krótki czas był prezydentem samozwańczej republiki wykrojonej przezeń na mapie Meksyku, a  potem wtargnął na terytorium Nikaragui, aby przekopać tam kanał między oceanami. W tym samym 1860 roku wybucha kon ikt pomiędzy katolickimi konserwatystami a liberałami pod wodzą Benita Juareza. Po decyzji o  kon skacie majątkòw kościelnych prezydent zostaje pozbawiony władzy i rozpoczyna się wojna domowa.   Po klęsce Williama Walkera, do której doszło przy niewielkiej pomocy wojsk francuskich, Napoleon III, licząc na przekopanie kanału, podpisuje tajną umowę z rządem Nikaragui. Stany Zjednoczone i Anglia grożą interwencją. Kilka miesięcy później cesarz zmienia taktykę i  umieszcza na tronie meksykańskim austriackiego arcyksięcia Maksymiliana. Ten, który nie chciał być królem Grecji, zostaje teraz cesarzem Meksyku. Wielka Brytania i  Hiszpania, początkowo wspierające ekspedycję kolonialną, postanawiają się wycofać. Pomimo heroicznej postawy oddziału Legii Cudzoziemskiej pod Camerone, gdzie sześćdziesięciu dwóch ludzi zabarykadowanych w  płonącej hacjendzie przez cały dzień odpierało ataki dwóch tysięcy żołnierzy meksykańskich – a pod wieczór, już zaledwie w sześciu, walczyło nadal na bagnety – sytuacja korpusu ekspedycyjnego, dobijanego przez wojska wierne Benitowi Juarezowi, stawała się niepewna. W  1862 Francuzi zostają pokonani w  Puebli. Rok później w  tym samym miejscu, pod wodzą generała Bazaine’a, biorą odwet, a  następnie wkraczają do miasta Guadalajara i  zmuszają Por ria Diaza do poddania Oaxaki. Mija kolejne pięć lat i generał Bazaine wraca do Europy, a Maksymilian I, zasmakowawszy w tronie i w tacos, odmawia abdykacji. W czerwcu 1867 roku Juárez każe go rozstrzelać w Querétaro.

W  tym samym czasie Doudart de Lagrée wznosi w  Laosie pomnik upamiętniający Mouhota. Francja porzuca Meksyk i  koncentruje się na Indochinach. Świątynie Angkoru stają się dla Drugiego Cesarstwa tym, czym piramidy egipskie były dla Pierwszego. W  Ameryce Środkowej rodzi się legenda o  siwym starcu, który umknął Juarezowi, ukrył się na łodzi i  zdołał dotrzeć do wybrzeża Pacy ku. A  ja przypominam sobie, jak przed dwudziestu laty pewien mechanik samochodowy z  San Salvador przekonywał mnie, że jest potomkiem Maksymiliana w  linii prostej, że rodzina ma jeszcze kilka srebrnych sztućców z  cesarskiego stołu, zwracał się zaś do mnie tonem tak ostrym, jakbym był uosobieniem Francji i miał plenipotencje, aby przywrócić mu tron. Trzy lata później, w 1870, Drugie Cesarstwo przestaje istnieć. Bazaine, który po powrocie z  Meksyku został marszałkiem, otoczony przez Prusaków oddaje Metz bez walki. Woli wroga od Komuny. Skazany przez Republikę za zdradę, ucieknie do Hiszpanii.   Benito Juárez odzyskuje na jakiś czas fotel prezydenta, później zaś przez dobre kilkadziesiąt lat rządzi niemal nieprzerwanie generał Por rio Díaz. Są to straszne lata tak zwanego Paz por riana, o  którym wspomina Lowry w  opowieści o  Wulkanie: „Juan, sam wtedy siedmioletni niewolnik, widział, jak zatłuczono na śmierć jego starszego brata i  jak inny starszy brat, kupiony za czterdzieści pięć peso, został zagłodzony na śmierć w  ciągu siedmiu miesięcy, ponieważ tak było taniej i właścicielowi niewolników bardziej się opłacało kupić nowego niewolnika, niż żywić tamtego lepiej i  zamęczyć go pracą w  ciągu roku. Wszystko to nosiło imię: Por rio Díaz”. Ten okres to także nowoczesne maszyny i elektry kacja, przemysłowe bogactwo, luksusowe, charakterystyczne dla okresu n de siècle’u wille w Mexico City skryte za kutymi ogrodzeniami, fontanny, proustowskie parki z  ich miłym cieniem, a  także krwawe walki o  władzę opisane w  powieściach Martina Luisa Guzmana, sekretarza Pancha Villi. W kapitalizmie, jak wiadomo, rodzi się proletariat, a stąd – jak głosi dialektyka marksistowska – prosta droga do Rewolucji. I  do kawalkady wojsk Zapaty i  Villi, które atakując od południa i  północy, w  1914 roku zajmują stolicę, co zmienia nieco przebieg rewolucji meksykańskiej, której spadkobiercą jest prezydent Lázaro Cárdenas. Trocki już wie, jak odnaleźć się w czasie i przestrzeni. I gotów jest poprowadzić bój stąd właśnie, z tej demokratycznej wysepki na morzu

faszyzmu, nazizmu i  stalinizmu, walcząc z  fałszowaniem historii i  spiskiem termidorianów pod sztandarem IV Międzynarodówki. Obok Trockiego widzimy w  jego gabinecie Pięknego Vana i  Alfreda Rosmera, towarzysza z czasów pociągu pancernego i Prinkipo, tego samego, który dowiózł do Coyoacán z Paryża małego Siewę. Wszyscy trzej porządkują archiwa, które Trocki postanawia trzymać w  bezpiecznym miejscu, czyli w  bibliotece Uniwersytetu Harvarda. Dwadzieścia dwa tysiące dokumentów ocalonych z  grabieży, włamań i pożarów, taszczonych z miejsca na miejsce od Moskwy poprzez całą planetę, do tego cztery tysiące listów dyktowanych przez te lata po rosyjsku, angielsku, francusku i niemiecku. Pojawia się pomysł, aby w  odpowiedzi na to, co dzieje się w  Moskwie, zorganizować na miejscu coś w  rodzaju kontrprocesu. Cała trójka przepisuje pracowicie dowody, które zostaną wykorzystane podczas posiedzeń. Wspólnie nanoszą poprawki do ostatniej wersji Mojego życia, do którego wstęp Trocki dyktuje, przechadzając się wzdłuż mapy świata, z rękoma założonymi do tyłu. Chce być zwięzły, jak człowiek, któremu śmierć depcze po piętach, którego dni są policzone: „Brałem bezpośredni udział w przewrocie październikowym i byłem członkiem rządu sowieckiego. W  charakterze komisarza ludowego spraw zagranicznych prowadziłem rokowania pokojowe w  Brześciu Litewskim z  delegacjami Niemiec, Austro-Węgier, Turcji i  Bułgarii. W  charakterze komisarza ludowego spraw wojennych i  morskich poświęciłem około pięciu lat organizacji czerwonej armii i  stworzeniu czerwonej oty. W  ciągu 1920 roku objąłem również kierownictwo zdezorganizowanej sieci kolejowej. Główną jednak treść mego życia – poza latami wojny domowej – stanowiła działalność partyjna i literacka”. Prochy Trockiego spoczną tutaj, w  tropikalnym Coyoacán, pośrodku małego ogrodu.

w Cuernavace Jest Dzień Zmarłych, procesja żałobników trwa w  najlepsze, diabelskie koło Ferrisa unosi swoje gondole ku niebu, a na tarasie hotelu Casino de La Selva, który góruje nad miastem, doktor Arturo Díaz Vigil i  Jacques Laruelle siadają przy butelce anís del mono. Wspominają zamordowanego rok wcześniej w  Farolito Konsula. Laruelle już od dawna nosi się z myślą nakręcenia we Francji a modern lm version of the Faustus story with some such character as Trotsky for its protagonist[14].   W pierwszych miesiącach tego 1937 roku, kiedy Trocki podejmuje w Coyoacán kolejną próbę wzniecenia rewolucji i  porządkuje archiwa, z  zamiarem wykorzystania ich podczas kontrprocesu w Mexico City, Lowry przemierza strome uliczki Cuernavaki w poszukiwaniu miejsc, w których toczyć się będzie akcja jego powieści. Zmieni je, odkrywszy później Oaxacę, z  południa przeniesie kościół Nuestra Señora de la Soledad i Farolito, zbuduje kcyjne miasto o prehistorycznej nazwie: „Quauhnahuac posiada osiemnaście kościołów i  pięćdziesiąt siedem cantinas”. Jacques Laruelle, przyjaciel Konsula i  kochanek jego żony Ivonne, mieszka wyżej, przy calle Nicaragua, w  dziwnym domu z  wieżyczkami, pełnym obrazów José Clemente Orozca i  Diega Rivery. Na ścianie wyryto zdanie z Luisa Ponce de León: No se puede vivir sin amar[15]. Wybierając ten dom dla Jacques’a  Laruelle’a, Lowry nie widział go jeszcze od wewnątrz. Wynajmie go dziesięć lat później, już po ukończeniu Wulkanu, kiedy wróci znów z Vancouveru do Cuernavaki. Dziś mieści się tu hotel Bajo el Volcano, w  którym wynająłem wcześniej pokój. W  południe dotarłem na dworzec autobusowy, gdzie zaopatrzyłem się w  plan. Powieściowa calle Nicaragua nazywa się calle Humboldt. Pokój 127 wychodzi na galerię z  pomalowaną na zielono balustradą, wprost na gaj bambusowy porastający wąwóz. Z  dołu dochodził szum strumyka zasilanego przez topniejący śnieg na zboczach wulkanu. Umówiłem się z  Franciskiem Rebolledem, który dwadzieścia lat temu przeniósł się ze stolicy do

Cuernavaki, gdzie nauczał literatury i  historii kina, a  ostatnio wydał esej o Wulkanie – Desde la barranca – z dodatkiem planów i czarno-białych zdjęć.   Kiedy byłem tu na początku grudnia 2007 roku, z krateru wulkanu Popocatépetl unosił się dym, a  w  dzienniku „La Jornada” można było przeczytać: Don Goyo lanza fumarola de dos kilómetros de altura (Don Goyo wyrzuca z  siebie dym na wysokość dwóch kilometrów). Siedząc w jednej z pięćdziesięciu siedmiu cantinas – w Estrella lub Universal – z dala od strefy opadów popiołu, myślałem o ujrzanym przelotnie z okien autobusu pomniku konnym Zapaty, nie pasował mi on bowiem do typologii, z jaką zapoznałem się kiedyś w Hawanie. Według rzeczonej typologii jeśli koń stoi czterema kopytami na ziemi, to bohater zmarł śmiercią naturalną, jeśli unosi nogę, wówczas śmierć nastąpiła w  wyniku poniesionych ran, jeśli zaś tylne nogi odrywają się od ziemi, oznacza to, że jeździec poległ w walce. Tymczasem na pomniku stojącym pośrodku węzła drogowego Emiliano Zapata, który zginął przecież w zasadzce w hacjendzie San Juan Chinameca, siedzi z maczetą w ręku na koniu galopującym z rozwianą grzywą, przy czym żadne z kopyt nie dotyka ziemi. Kiedy razem z  Franciskiem Rebolledem chodziliśmy po mieście, wędrując od letniego pałacu Maksymiliana do pałacu Cortesa, gdzie oglądać można freski Diega Rivery, przypomniał się nam lm Elii Kazana Viva Zapata! według scenariusza Johna Steinbecka. Miałem jeszcze ochotę zobaczyć obrazy Vlady’ego, który zmarł tutaj dwa lata wcześniej. W  miejscu Casino de La Selva stoi wielki supermarket, a  hotel Bellevue, do którego Ivonne wchodzi o  świcie, zamienił się w  pospolity biurowiec. Ocierając się o  długie, uczepione skały korzenie wyglądające jak nerwy rdzeniowe, zeszliśmy schodami na dno barranca, aby napić się wody ze strumyka przecinającego dżunglę, tam, gdzie gniły zwłoki Konsula i  rzuconego za nim psa, a potem ruszyliśmy dalej w towarzystwie ducha Geo reya Firmina, byłego konsula Wielkiej Brytanii, bezrobotnego po zerwaniu stosunków dyplomatycznych, tego, który po odejściu żony został sam w Quauhnahuac i teraz czeka o świcie na zgrzyt żelaznej zasłony u wejścia do kantyny lub najbliższej pulquería, bo przecież „nikt go jeszcze nigdy nie widział zataczającego się na ulicy. To prawda, że w razie potrzeby może się położył na ulicy jak dżentelmen, ale nigdy się nie zatacza”. Lowry odnajduje swój zielony ratanowy fotel na werandzie, stosy książek, maszynę do pisania i  bibliotekę, taką samą, jaką miał Konsul pod Wulkanem, czyli Gogol

i Tołstoj, Szekspir i Shelley, Spinoza, Duns Szkot i mistycy, a do tego, „Bóg wie po co, Piotruś Królik. Wszystko można znaleźć w  Piotrusiu Króliku – mawiał często Konsul”.   Jan ucieka do Veracruz, gdzie znajdzie sobie kochanka, Lowry zaś układa hymn rozdartych serc, przyjmuje kolejne dawki alkoholowej trucizny, niewidzialnej jak bakterie białej dżumy, patrzy na zaróżowione wieczne śniegi na szczytach sierry, na dwa wulkany – Popocatépetl i Iztaccihuatl – i na wąwóz w dole, tę krętą szczelinę, „gigantyczną kloakę”, a potem modli się do the Virgin for those who have nobody with – „Najświętszej Panienki za tych, którzy nikogo nie mają”, do La Virgen de la Soledad. Zastanawia się, jak upchać to wszystko w  powieści. Avenida de la Revolución i  Casino de La Selva. El Palacio de Cortés, freski Diega Rivery i diabelski młyn. Ruiny letniego pałacu Maksymiliana i wdowy po nim – Carlotty lub Charlotte, która po powrocie do rodzinnej Belgii oszalała z samotności. Konsul i Cesarz. Faustowscy bohaterowie, którzy oddali dusze Diabłu. Geo rey Firmin, Konsul z  bródką à la Trocki, przez całą noc sączy swoje mezcalitos przy barze. Nie czyta kartki od Ivonne: „Kochany, dlaczego wyjechałam? Dlaczego pozwoliłeś mi wyjechać?”. Raz jeszcze widzi, jak w niebo wzbija się „mały samolot należący do Compañía  Mexicana de Aviación, ten maleńki czerwony demon, uskrzydlony emisariusz Lucyfera”. Indianie śpią pod ścianą, na twarzach wielkie kapelusze. Dopalają się świece wetknięte w butelki po piwie Moctezuma – to ostatni aztecki cesarz z Tenochtitlán. Konsul przenosi się do innej kantyny. Przywołuje w  pamięci widmową postać utkaną z  włókien pamięci. To Ivonne, która wróci tu za rok, w  Dzień Zmarłych. Takie powroty możliwe są tylko w powieściach. Oto wchodzi o miedzianym świcie do hotelowego baru, przy którym Konsul spędził noc, i  następuje scena jak z  Apokalipsy. Konsul „nagle podniósł głowę i  ujrzał ją, obrzuciwszy najpierw wzrokiem krótkowidza, by wreszcie poznać, nieco rozmytą, bo stała pod światło, z  narzuconym na ramię paskiem czerwonej torebki spoczywającej na biodrze”[16]. O zachodzie słońca oboje pożegnają się z życiem. Ciało Konsula, z kulą w brzuchu, zabójcy zrzucą do rozpadliny, potraktowawszy go przedtem jak bolszewika.

kontrproces Chociaż nie potwierdza tego żadna notatka ani list, nietrudno sobie wyobrazić, że podczas jednego z comiesięcznych wypadów do Mexico City Lowry dowiaduje się z  gazety o  pobycie Trockiego w  Coyoacán.  Mogło być tak, że oto w  westybulu hotelu Canadá przy avenida Cinco de Mayo Lowry przerzuca szybko egzemplarz dziennika „El Universal”, który ukazuje się w tamtym czasie – ku uciesze gringo – z  dodatkiem w  języku angielskim, i  na pierwszej stronie znajduje wiadomość o rozpoczęciu kontrprocesu w Mexico City. Prezydent Lázaro Cárdenas zgodził się, aby Trockiego osądziła na miejscu, w  Meksyku, międzynarodowa komisja śledcza. To czołowa wiadomość, o  której trąbią roznosiciele gazet. Prawica zarzuca Cardenasowi, że to zamach na suwerenność kraju, stalinowcy zaś mają mu za złe, iż pozwala bronić się przed sądem diabolicznemu renegatowi. Posiedzenia komisji odbywać się będą w  błękitnym domu Fridy Kahlo, zamienionym z  tej okazji w  fortecę: strażnicze budki i worki z piaskiem u wjazdu w calle Londres, broń w pogotowiu. Zapewne przeniesiono w  inne miejsce zwierzęta z  ogrodu: czepiaka, jelonka i  kurę. Także ptaki omijają fontannę z daleka. Przesłuchania rozpoczynają się 10 kwietnia 1937 roku. Pochodzący z  Nowego Jorku lozof John Dewey, lat sześćdziesiąt osiem, demokrata, profesor uniwersytetu, renomowany specjalista w  dziedzinie edukacji, zgadza się prowadzić obrady komisji. Trudno podejrzewać, że będzie wspierał którąkolwiek ze stron sporu. Przez dziesięć dni komisja pracuje od rana do wieczora jak prawdziwy sąd. Sędziowie zadają pytania, adwokaci udzielają odpowiedzi, oskarżony Trocki składa zeznania. Wszystko w  języku angielskim. Przy pomocy Vana Trocki udowadnia, że kierowane pod jego adresem oskarżenia są bezzasadne. Gra toczy się o  dużą stawkę, jeśli bowiem zostanie uznany za winnego, będzie musiał oddać się w  ręce sądu. Z  matematyczną precyzją Van wskazuje na niezgodność miejsc i dat, na sfałszowane, wydobywane siłą zeznania, obnaża piekielną machinę procesów moskiewskich. Stalin chce w  ten sposób

odwrócić uwagę od własnych błędów i  głodu, który wywołał, uciekając się do zdrady i  sabotażu – chce przede wszystkim rządzić sam. Spośród tych, którzy zasiadali w  Komitecie Centralnym w  1917 roku, żyć będą za chwilę tylko Stalin i Trocki.   Pierwszy wyreżyserowany starannie proces przeciwko „terrorystycznemu, kontrrewolucyjnemu blokowi trockistowsko--zinowjewowskiemu” odbył się kilka miesięcy wcześniej, w  sierpniu 1936 roku, kiedy Trocki przebywał jeszcze w  Norwegii. Wszyscy oskarżeni, w  tym dawni towarzysze Lenina – Zinowjew i  Kamieniew, zostali rozstrzelani natychmiast po ogłoszeniu wyroku. Druga inscenizacja, czyli tak zwany proces siedemnastu, rozpoczęła się w  styczniu 1937 roku, gdy banita był już w Tampico. Dawni bohaterowie, torturowani w śledztwie i  pozbawieni kontaktu z  rodziną, w  większości przebywającą już w  łagrach, obwiniają się przed prokuratorem Wyszyńskim o  wszystkie zbrodnie, których zdaniem Trockiego nigdy nie popełnili. Oskarżony przedstawia komisji niezbite dowody, jest coraz bardziej przekonujący. Kiedy pod koniec procesu pytają go, czy było warto, czy nie zaprzedał duszy Diabłu, dołączając do tych, którzy dzisiaj kpią sobie z  prawdy, czy nawet jeśli nie jest winien zbrodni, o  jakie oskarża się go w  Moskwie, nie bierze na siebie choć w  części odpowiedzialności za Rewolucję, czy Kazań musiał skończyć się Łubianką – Trocki odpowiada zdaniem, które lepiej niż Dewey zrozumiałyby zapewne Natalia i  Frida: „Aż do dzisiaj nie udało się ludzkości spojrzeć racjonalnie na własną przeszłość. To jest fakt. Nam, istotom ludzkim, nie udało się dokonać racjonalnej analizy naszych ciał i  umysłów. To prawda, że psychoanaliza próbuje nas nauczyć, jak pogodzić ciało i  umysł, ale na razie bez powodzenia”. Jeśli chodzi o  sojusze polityczne, jakie musiał zawiązywać podczas działań rewolucyjnych – a brał w nich udział dzień i noc, odkąd skończył osiemnaście lat – to Trocki niczego nie żałuje: taka już jest Historia, trzeba działać teraz, w  tej chwili, a  jeśli będziemy czekali, aby spojrzeć jasno z  dystansu, wówczas nie zrobimy nic. Z  Leninem poróżnili się od razu, podczas pierwszego spotkania w  Londynie na początku wieku. Trocki podróżował wówczas pod pseudonimem Pero i  wszystko to można znaleźć w  archiwach. Geniusz i  przebiegłość Lenina polegały na tym, że niewielką grupę swoich zwolenników nazwał bolszewikami, czyli przedstawicielami większości, zmuszając pozostałych, o wiele liczniejszych –

w tym Trockiego – aby zostali mienszewikami, czyli reprezentantami mniejszości. Trocki dołączył później do Lenina, gdyż bez ich współpracy Rewolucja by upadła, a  do tego nie można było dopuścić. Może oczywiście zamknąć się w  pokoju, jak Pascal: wtedy nie popełnimy żadnego błędu. Przed Historią odpowiadać będziemy jednak za to, że nie zrobiliśmy nic. W  ogrodzie jest upalnie, muchy łażą po policzkach i  łysinach. Głos ma oskarżony, Trocki rozpoczyna więc mowę obrończą, mówi po angielsku przez cztery godziny: „Nie chodzi o  to, czy możemy osiągnąć absolutną doskonałość społeczeństwa. Moim zdaniem chodzi o  to, czy możemy iść naprzód, nie tracąc czasu na próby racjonalizowania naszej historii, ponieważ po każdym wielkim kroku do przodu ludzkość wybiera okrężną drogę albo wykonuje wręcz wielki krok w  tył. Bardzo mi przykro, ale nie jestem za to odpowiedzialny. Nie jest wykluczone, że po rewolucji – rewolucji światowej – ludzkość się zmęczy. Część ludzi lub narodów opowie się być może za nową religią i  tak dalej. Jestem wszak pewien, że generalnie byłby to wielki krok naprzód, taki jak rewolucja francuska. Skończyło się powrotem Burbonów, ale świat odnotował przede wszystkim postęp i nauczył się czegoś od rewolucji francuskiej”.   Całość przesłuchań komisji Deweya ukazuje się w  Nowym Jorku pod tytułem Not Guilty: liczący sześćset stron protokół kończy się wyrokiem, który głosi, iż Trocki nie jest winny ani jednego ze zbrodniczych czynów, o  jakie oskarżano go w  Moskwie. Dla Stalina demokratyczny wyrok ogłoszony przez wrogów Związku Sowieckiego to żaden powód do niepokoju, natomiast myśl o spisku nasuwa mu się sama: Trocki to zdrajca, który układa się z  kapitalistami i  imperialistami, zatem piekielna machina musi działać sprawniej. W  maju 1937 roku w  Moskwie rusza tajny proces, tym razem wymierzony w  „wojskową antyradziecką organizację trockistowską”. Armia Czerwona traci dowódców, rozstrzelani zostają wszyscy oskarżeni generałowie i o cerowie, wśród nich Uborewicz, zwycięzca spod Władywostoku. W marcu 1938 odbywa się proces „antyradzieckiego prawicowo-trockistowskiego bloku”, zwany procesem dwudziestu jeden: jedną z jego o ar będzie Bucharin, który w czasie pierwszej wojny światowej gościł Trockiego w  Nowym Jorku. Horror, dwadzieścia lat później opisany we wspomnieniach przez Eugenię Ginzburg, to upodlenie człowieka, szaleństwo mordowania, czystki, egzekucje, łagry, setki tysięcy, a  potem już miliony

aresztowanych i  zsyłanych do syberyjskich kopalni. Kiedy dziennikarze pytają Johna Deweya, co myśli o Trockim jako o człowieku, niezależnie od roli, jaką ten odgrywa w historii, lozof odpowiada: „To postać tragiczna. Naturalna, błyskotliwa inteligencja skupiona wyłącznie na sprawach absolutnych”. Ostatni świadek, który nie godzi się na milczenie, domyśla się, rzecz jasna, że umrze na wygnaniu, bo i tu, w Meksyku, nie brakuje wrogich mu komunistów lub faszystowskich synarchistów, ale wie również, że to nie koniec rewolucji. Przypominamy sobie słowa Bolivara: „Kto służy rewolucji, ten jakby morze orał”. La Revolución nunca se acaba. Za dwadzieścia lat Ernesto Guevara i  mała banda konspiratorów będą wspinać się na Popocatépetl, hartować ciała na śniegu i umacniać grupową solidarność przed wejściem na pokład lichej „Granma”. Za lat czterdzieści nowi sandiniści obalą dyktaturę Somozów. Za sześćdziesiąt – nowi zapatyści zbuntują się w  prowincji Chiapas. I  podczas każdej z  takich rewolucji unoszą się w  niebo i  opadają w  dół gondole diabelskiego koła, które kręci się zarówno pod Wulkanem Malcolma Lowry’ego, jak i w zniszczonym wojną Wiedniu Grahama Greene’a.

Malcolm & Graham W  1937 roku, kiedy Lowry przebywa w  Cuernavace, a  Trocki w  Coyoacán, w  Meksyku zjawia się jeszcze jeden angielski pisarz. Jest żarliwym katolikiem i  tajnym agentem. Graham Greene napisze tu powieść, w  której rewolucjoniści meksykańscy polują na księży, powieść o ludzkiej nędzy i okropnościach Historii. Greene korzysta z anonimowości, której odmówiono Trockiemu, chodzi po mieście bez ochrony, zwiedza kościoły. Pisarz angielski i  rosyjski wspólnie znajdą entuzjastycznego czytelnika, późniejszego laureata Literackiej Nagrody Nobla, który w swoim hymnie pochwalnym stwierdzi, iż obaj – każdy w inny sposób – dali świadectwo sprawiedliwości. François Mauriac o  Trockim: „Co dzieje się z  tym żydowskim chłopcem wychowanym poza wszelką religią? Czy to nie dlatego właśnie na jego predyspozycje ma wpływ głód sprawiedliwości? Urodzony literat, w  miarę jak przybywa mu lat, nie staje się jako młodzieniec tym małym Rastignakiem, którego wszyscy znamy. Nie ma zamiaru robić kariery w rewolucji i za pomocą rewolucji. On chce po prostu zmieniać świat. Jakaż to tajemnicza ręka pozbawia owo nieprzeciętnie utalentowane dziecko – prymusa w każdej z dziedzin – wszelkich korzyści własnych, po czym wyróżnia go i na koniec wydziera z rąk normalnego losu, skazując na los już do końca tragiczny, w  którym więzienia, deportacje i  ucieczki stanowią jedynie krótką przerwę w niekończącym się wygnaniu?”. François Mauriac o  Greenie: „Moc i  chwała Pana przemawiają przez tego meksykańskiego proboszcza, który zbyt często zagląda do kieliszka i zrobił dziecko jednej z para anek. Ksiądz ten dobrze wie, że jest kimś tak przeciętnym, że nawet jego grzechy śmiertelne zasługują zaledwie na żart lub wzruszenie ramionami. Oto grzeszna natura, a  jednocześnie – wszechpotężna Łaska; oto nędzny człowiek, niewyróżniający się nawet swoim złem, ale też – tajemnicza miłość, która wydobywa go z  tej jego mizernej śmieszności i  hańby, czyniąc zeń świętego i męczennika”.

Upadły kapłan alkoholik Grahama Greene’a  wraca na wezwanie umierającego i raz jeszcze przekracza granicę, chociaż dobrze wie – lub raczej się domyśla – że może to być zasadzka, że rzuca się w paszczę lwa.   Lowry i  Greene nigdy się w  Meksyku nie spotkali. Możemy sobie jedynie wyobrazić, że Greene przeczytał opowieść o  Wulkanie, zanim usiadł do pisania Konsula honorowego. Z jednej strony nieprawdopodobna wydajność pisarska, której nic nie jest w  stanie ograniczyć, nieskazitelny twórca, który po mistrzowsku wykonuje podwójny zawód tajnego agenta i  powieściopisarza i  gdziekolwiek jest, natychmiast bierze się do pracy – Moc i  chwała powstaje w  Meksyku, Trzeci człowiek w Wiedniu, Spokojny Amerykanin w Sajgonie, Nasz człowiek w Hawanie na Kubie – z  drugiej bałaganiarski Lowry, wiecznie błądzący po omacku, który zawsze zaczyna od krótkiego opowiadania o konkretnym momencie swojego życia – o podróży statkiem z Anglii do Norwegii, autokarem z Cuernavaki do Mexico City – a potem latami gubi się w tych kolejnych wersjach, wśród stosów książek, pustych butelek, pisze i poprawia, drze kartki i wraca do pisania, dopóki dwa tysiące stron Balastu nie spłonie w pożarze lub ze wszystkich tych opowiadań rozrastających się do rozmiarów powieści nie powstanie jedno dzieło dantejskiej miary, w  którym każda z historii będzie tworzyła rozdział lub krąg. I wie, że tej Voyage that Never Ends – jak wskazuje sam tytuł – nigdy nie ukończy. W  przypadku pary Lowry–Trocki kwestia jest znacznie poważniejsza: chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego sprzedają duszę Diabłu. Skąd się bierze ich piękna i  straszna samotność, dlaczego składają w  o erze samych siebie, porzucają życie, jakie chcieliby wieść, oraz ludzi, których kochają, i  gonią wciąż za klęską wieńczącą ich wysiłki? Obaj dążą do szczęścia, do tego zwykłego i  antycznego szczęścia, jakim obdarowuje ich las i  śnieg, pływanie w  zimnej wodzie i  czytanie książek. Rozmyślając o  tych dwóch, dotykamy tajemnicy życia świętych, staramy się zrozumieć, co skłania ich do wiecznej walki skazanej z  góry na przegraną, do poszukiwań absolutu Rewolucji bądź absolutu Literatury, w  których nigdy nie odnajdą spokoju ani wytchnienia po wykonanej pracy. Tra amy na pustkę i domyślamy się, że człowiek w  swojej nieznośnej skończoności nie jest tym, kim powinien być, że Lowry i  Trocki czują niedosyt, odrzucają kondycję, na jaką ich skazano, dumni, że skradli ogień, choć dobrze wiedzieli, że skończą przykuci do

skały, że próbowali dokonać niemożliwego, że niemożliwe może być tak kuszące. Wołają do nas, a my często udajemy, że ich nie słyszymy: każdy zobowiązany jest do tego co niemożliwe.

miasto koszmarnej nocy Oaxaca. Ta nazwa była jak pękające serce, jak nagły zduszony głos dzwonów w wichurze, jak ostatnie słowa człowieka konającego z pragnienia na pustyni. MALCOLM LOWRY

  Po ostatniej scenie, do której doszło w  hotelu Canadá w  Mexico City, Lowry wynosi walizki Jan na schody. Dwaj mężczyźni czekają na nią przy samochodzie i zabierają ją do Kalifornii. Lowry płaci rachunek, rusza autobusem na południe, za oknem kaktusy i  agawy, a  potem sosny i  cypryśniki, w  głowie ma już wiersz, którego tytuł lepiej brzmi po hiszpańsku – Cuando el maguey cede paso al pino.   Zostawia daleko za sobą cud Cuernavaki – miasta Wiecznej Wiosny. Oaxaca to „miasto koszmarnej nocy, straszniejszej niż ta, którą poznał Kipling”[17]. Lowry zatrzymuje się w  tym samym hotelu Francia co kiedyś D.H.  Lawrence, który przeżywał tu wyjazd żony do Europy, a potem napisał The Plumed Serpent. Jakby cała literatura miała być wymysłem jednego pisarza banity ukrywającego się pod pseudonimem. Lowry zjawia się tu, by cierpieć, i nie dozna zawodu. Ataki paniki pojawiają się wkrótce po przyjeździe, w  pijanym widzie ucieka przed szpiegami w czarnych okularach, choć może dzieje się to naprawdę. Już blisko rok, jak jest w Meksyku, nauczył się wymawiać „Mexico” i „Oaxaca”, zna kilka innych słów po hiszpańsku. W  ciągu tych kilku miesięcy spędzonych w  samotności jego jedynym przyjacielem będzie Juan Fernando, wielki, dwumetrowy Indianin – choć nie jest to Cravan – zapotecki goniec pracujący dla Banco Nacional de Crédito Ejidal, utworzonego przez Lazara Cardenasa, i  rozwożący konno pieniądze dla chłopów, który zginie jak ogołocony pelado z Wulkanu, co Lowry opisze w opowiadaniu Ciemny jak grób, w którym spoczywa mój przyjaciel.

Siedzi na patio w hotelu Francia, w popielniczce dopalają się telegramy, których nie czyta. Chwile upadku. Leży jak długi na dnie cuchnącego barranca, przerażony, że zabrakło mu odwagi, by stworzyć piękno. Barkiem popycha drzwi do kościoła, przechadza się pod złotymi kopułami, szuka pocieszenia i  wysoko w  górze, nad kolumnami splecionymi jak w  baldachimie Berniniego, widzi bladobłękitne niebo aniołów. Na ścianach absydy podziękowania malowane na kawałkach blachy wyciętych z  puszek po oliwie, ekswota złożone w  podzięce dla wszystkich Matek Miłosierdzia. „Kochany, dlaczego wyjechałam? Dlaczego pozwoliłeś mi wyjechać? Jutro powinnam być w Stanach, za dwa dni w Kalifornii. Mam nadzieję, że zastanę tam wiadomość od Ciebie. Love. I.” Lowry włóczy się po kantynach, a  w  głowie dudnią mu wciąż „obcasy jej czerwonych panto i stukające lakonicznie na pokruszonych płytach”. Na barze stoi rząd butelek piwa Moctezuma – mały ołtarzyk z  Madonną owiniętą w  girlandę z żaróweczek i sztuczne kwiaty. La Virgen de las Causas Difíciles y Desesperadas. Nie wie, gdzie i kiedy zasnął. Być może na klęczniku kaplicy pełnej złota i świec, jak w  jakiejś płonącej ra nerii, a  może na siedząco, w  kantynie El In erno. A Ivonne miała tę czerwoną torebkę... Lowry szuka nerwowo w kieszeniach kartki z notatką do wielkiego poematu o miłości i krwi. Cóż za okrutny sylogizm: No se puede vivir sin amar. No se puede amar ergo no se puede vivir. „Tak, kocham cię, mam dla ciebie całą miłość świata, tylko ta miłość wydaje mi się tak ode mnie daleka i taka obca, i mam wrażenie, że ją niemal słyszę, jej monotonny cichy szept czy płacz, ale bardzo, bardzo daleko...”. Nauczył się wymawiać słowa cerveca mérikana una masse i  modli się do wszystkich Najświętszych Panienek ze wszystkich Guadalupe: „Wychodzę na ulicę, i  ty tam jesteś. Wsuwam się wieczorem do łóżka, i  ty na mnie czekasz. Czy istnieje coś w  życiu poza osobą, którą się kocha, i życiem, które można z tą osobą zbudować?”. Kolejka za kolejką na koszt gringo borracho, żartują sobie z niego, odpychają łokciami. Alfons siedzący przy jego stoliku z dziewczyną o wielkich piersiach chwali się, że jego panienki to sama higiena: – Veri sanitari. Lowry czuje się winny. Tylko nie pamięta, z  jakiego powodu. Winny temu, że nie tworzy piękna i nie bierze czynnego udziału w Historii. W czasie wojny Konsul był o cerem na brytyjskim ścigaczu niemieckich okrętów podwodnych. Pozwolił wtedy, by jeńców spalono w  kotłach. Lowry pije nowego mezcala za biednych

robotników z przędzalni bawełny w Liverpoolu. Nie pisze Wulkanu, tylko o tym, że nie może napisać o  Wulkanie: notatki i  rysuneczki gryzmolone na jadłospisie z hotelu Francia w Oaxace, zachowane do dzisiaj w Vancouverze niczym relikwie jakiegoś świętego. „Niech to dzieło będzie burzliwe, gwałtowne, pełne piorunów i niechaj rozbrzmiewa w nim uskrzydlające Słowo Boże, darząc człowieka nadzieją; niech będzie wszakże pełne równowagi, poważne, przepełnione czułością, współczuciem i humorem”.   A teraz mamy rok trzydziesty ósmy i żarty się skończyły. Po tym, jak prezydent Lázaro Cárdenas zjawił się w  Londynie, aby ogłosić nacjonalizację przemysłu naftowego w  Tampico, Anglia zerwała stosunki dyplomatyczne z  Meksykiem. Ojciec Lowry’ego siedzi w  Liverpoolu, pełen niepokoju. Tymczasem jego synalek tra a do więzienia za pijaństwo i  publiczne burdy. Hiszpańscy pronazistowscy falangiści wywołują zamieszki, chcą obalić Cardenasa i zabić Trockiego. W toalecie Lowry przepycha się z sępami, urubu lub kondorami, które przyleciały tu znad szczytów Andów. Szkielet Konsula wyłazi na czterech łapach z barranca, śmiertelnie blady, na oczach czarne okulary, mija rynek i  idzie za Lowrym do banku. Warto zaufać tym facetom w  czarnych okularach, wysłał ich ojciec, który chce wydostać syna z  Meksyku. Ma dość pieniędzy i  sumienia, aby ocalić marnotrawnego. I  być może, w  głębi serca – jedynego, którego naprawdę kochał. Co wie o  Malcolmie ojciec, który nie widział syna od czterech czy pięciu lat? Ojciec, który co tydzień posyłał mu do Nowego Jorku kolejne numery „Times Literary Supplement” i  angielski tytoń do fajki. Czy coś przeczuwa? Jak pisać o  synu, nie wspominając o  ojcu? Arthur Lowry w  wieku piętnastu lat ukończył szkołę, cztery lata później był już księgowym, mając dwadzieścia jeden, został głównym kasjerem, a dzisiaj jest udziałowcem w Buston & Co import-export. Typowy self-made man, członek klubu żeglarskiego, odznaczony srebrnym medalem za służbę w  ratownictwie morskim. Jest dumny, że posłał synów do Cambridge, tam, gdzie strawy duchowej w bród dla tych, którzy potra ą docenić jej smak. Arthur Lowry jest Anglikiem wiktoriańskim, całkowicie przekonanym, że podobnie jak królowa ma prawo do poszerzania brytyjskiego dominion over palm and pine – jak pisał Kipling – ponieważ tak zdecydował Bóg. Zna świat, widział palmy i sosny. Jako przedstawiciel wielkiego kapitalizmu królestwa Anglii zjeździł

całą planetę. Egipt, Rosja, Palestyna, Argentyna, Peru, Teksas. Nie pomogło mu to jednak rozwikłać zagadki, jaką był dlań syn. Czy przeczuwa, że nigdy nie będzie mu dane – jako ojcu geniusza – odejść w  niepamięć, że jego nazwisko, którego nikt nie będzie już umiał odczytać na grobie, pozostanie zapisane na wieki w  książkach? Dlaczego nie odetnie syna od pieniędzy, czym od zawsze groził? Dlaczego nie pozwoli mu żyć normalnie, choćby nawet Malcolm miał zdechnąć? Ludzie przysłani przez Arthura Lowry’ego zbierają papiery porozrzucane na podłodze w  pokoju w  hotelu Francia, jadą z  synem na północ i umieszczają go w hotelu Normandy w Los Angeles. Co miesiąc dostarczać mu będą drobną sumkę na wikt i  opierunek. Przez blisko rok Lowry będzie pracował tu nad rękopisami Balastu i  Wulkanu, oszczędzając na żarciu i  papierosach tylko po to, aby opłacić maszynistkę. Ma lat dwadzieścia dziewięć i w oczach ojca jest po prostu niewinnym najstarszym synem na skraju demencji. Koszty rozwodu z Jan pokrywa wynajęty przez ojca adwokat.   Na przystanku autobusowym przy Hollywood Boulevard w Los Angeles Malcolm Lowry spotyka Margerie Bonner. Podobnie jak Tina Modotti, Bonner ma za sobą przeszłość tutejszej gwiazdki lmowej. Lowry zakochuje się, ale kończy mu się wiza. Ojciec postanawia wysłać syna do Kanady. W Vancouverze wszystkim zajmą się wyznaczeni ludzie. Lowry wyjeżdża sam. Pisze to zdanie, które mogłoby świadczyć zarówno o  jego geniuszu, jak i  pewnej odmianie choroby umysłowej: „Nie jestem sobą, lecz wiatrem, który wieje przeze mnie”. Oto ocalony wygnaniec z  Meksyku! Na ostateczne rozliczenie się z  Wulkanem poczeka jednak do chwili, gdy wraz z Margerie powróci do Oaxaki.

Lloyd & Loy Być tchórzem a  bać się o  swoje życie to w Meksyku dwie zupełnie różne rzeczy.   MALCOLM LOWRY

  Nie wywinie się tak łatwo śmierci inny angielski poeta, który dwadzieścia lat przed Lowrym będzie chciał wymknąć się z Meksyku. Na próżno. Fabian Lloyd ożenił się właśnie potajemnie z Miną Loy. Z Mexico City ruszają do Oaxaki, a  potem dalej na południe, do portu Salina Cruz nad zatoką Tehuantepec, gdzie czeka na nich kilku znajomych. Wspólnie starają się kupić jacht morski, którym mogliby uciec z kraju.   Lloyd porzucił w Barcelonie swoją towarzyszkę Renée, obiecując, że niebawem wróci lub sprowadzi ją do Nowego Jorku. Porzucił przyjaciół – Gleizesa i Picabię, po czym wsiadł na pokład „Montserratu” tego samego dnia co Trocki, legitymując się paszportem wystawionym na nazwisko, którym posługuje się jako poeta i bokser – Arthur Cravan. Niestroniący od skandali kuzyn innego skandalisty nie umie usiedzieć w jednym miejscu, jeszcze z Katalonii pisze do matki w Lozannie: „Nie zamierzam tu zostać. Wyjadę najpierw na Wyspy Kanaryjskie, prawdopodobnie do Las Palmas, a stamtąd do Ameryki lub Brazylii...”. W  Nowym Jorku spotyka Minę Loy, malarkę, poetkę, aktorkę. „New York Evening Sun” ogłosił właśnie, że Loy jest wzorem „nowoczesnej kobiety”. Stany Zjednoczone przystępują do wojny i posyłają żołnierzy do Europy. Lloyd boi się, że i  jego wyślą na front. Choć urodził się w  Szwajcarii, jest Anglikiem i  lada dzień może dostać powołanie. Płynie do Kanady, stamtąd przedostaje się do Nowego Jorku i tam poznaje Minę. Oboje marzą o Buenos Aires, zachęcani przez Marcela Duchampa, który dopiero co przeniósł się tam z  Nowego Jorku: „W  powietrzu unosi się cudowny zapach pokoju, a prowincjonalna cisza zmusza mnie do pracy”.

Gdyby pomysł wypalił, para awangardowych artystów dołączyłaby być może do jednego z  ówczesnych kawiarnianych ugrupowań i  wspólnie z  Alfonsiną Storni spotykałaby się w Buenos Aires z Borgesem i Marinettim z La Peña lub Ramonem Gomezem de la Serna i Federikiem Garcią Lorcą z Signos, z dala od europejskiej trupiarni i  światowego życia Nowego Jorku. Ale na podróż potrzeba pieniędzy. Cravan chce wyruszyć na południe samotnie, drogą lądową, zarabiając gdzieś po drodze. Kiedy tylko będzie na miejscu, sprowadzi do siebie Minę. W  grudniu, siedemnastego, pod nazwiskiem Fabian Lloyd przekracza granicę meksykańską na Rio Grande. Wie, że z  pomocą przyjdzie mu nie tyle poezja, ile boks, więc wiezie ze sobą wycinki z gazet, ślad po wczorajszych sukcesach. Może ma też przy sobie obraz van Dongena, na którym w  geście triumfu wznosi rękawice. Podobnie jak Traven, co rusz zmienia narodowość. Dla zmylenia brytyjskich władz konsularnych bywa Szwajcarem, Kanadyjczykiem lub Francuzem. Ostatecznie jako Arthur Cravan zdobył mistrzostwo Francji w wadze półciężkiej. Jako Cravan pokonał w Atenach greckiego championa Kalafatisa. W  Mexico City trenuje w  Escuela de Cultura Física przy calle Tacuba.   Ambitne plany szybko biorą w łeb. Lloyd jest sam i czuje, że przegrał. Piętnaście błagalnych listów, które w  ciągu kilku miesięcy wysłał do Miny, mógłby równie dobrze napisać Lowry w Oaxace lub Rimbaud w Adenie. Podobnie jak Gauguin na Markizach, Lloyd nie docenił niszczącej siły samotności. „Nie miałem pojęcia, że można tak cierpieć, zaczynam się bać, że oszaleję”. Jest chory i  traci poczucie rzeczywistości: choć mieszka nadal w  Mexico City, w  listach przy dacie zapisuje niekiedy „Buenos Aires”. „Strasznie się boję. Nie jem i  nie mogę spać”. Nie tak wyglądają przygotowania boksera do walki. Lloyd staje czasem w  ringu i  jeśli zdarza mu się jeszcze wygrać jedną czy dwie rundy, to tylko dzięki stu dziewięćdziesięciu sześciu centymetrom wzrostu i  stu pięciu kilogramom wagi. „Musisz przyjechać, bo inaczej ja wybiorę się do Nowego Jorku lub popełnię samobójstwo. Jak wielki talent przydarza się raz na pięćdziesiąt lat, tak i  mnie opętała miłość całkiem wyjątkowa”. Życie staje się nie do zniesienia. „Umieranie z powodu choroby duszy jest sto razy gorsze niż rak”. Po treningu na dusznej sali dostaje wyprysków na skórze, pachnie balsamem i  maścią arnikową, pisze coraz

niewyraźniej. „Życie jest okrutne”. Pisze również do Renée, która została w Barcelonie, obiecuje, że pewnego dnia jeszcze się spotkają. Mina wysłuchuje błagań i przyjeżdża do Meksyku. Biorą cichy ślub.   Na dalszą ucieczkę potrzebują pieniędzy, więc Arthur Cravan, mistrz Francji, postanawia walczyć z  Jimem „Black Diamondem” Smithem o  tytuł mistrza Meksyku. Wie, że nie jest w stanie wytrzymać trudów walki, więc zastrzega sobie w  kontrakcie sporą wypłatę na wypadek przegranej. Ma świadomość, że solidnie oberwie, i wcale się nie myli. Po dwóch rundach pada na deski. Smith zachowuje tytuł, zwyciężywszy przez nokaut. Pokonany inkasuje dwa tysiące peso, ale ma hojną rękę i Mina nie jest pewna, czy zostanie im cokolwiek choćby na powrót do Oaxaki. „Fabian miał zgarnąć dwa tysiące peso za walkę bokserską w Mexico City, ale podzielił się dużą częścią tej sumy (między innymi z trenerem itd.) i chciał, żeby na pojedynku zyskali wszyscy, którzy mu pomogli, gdy umierał z  głodu i  był chory”. Gazety trąbią o  rewanżu w  Veracruz i  pojawiają się nawet plakaty. Lloyd chce w  ten sposób odwrócić uwagę służb konsularnych i  wyjaśnić, dlaczego znalazł się nagle w  Meksyku. Będą myśleli, że walczy nad Atlantykiem, gdy tymczasem on będzie już nad Pacy kiem. W Salina Cruz okazuje się, że Mina jest w ciąży. Fabian nie chce, by męczyła się tygodniami na lichej łodzi, więc funduje jej pojedynczą kabinę na japońskim statku, który przez Kanał Panamski płynie do Argentyny. Spotkają się w Buenos Aires. Tymczasem on sam i jego kumple spróbują dostać się na jakiś inny statek. Lloyd płynie w  tym celu do Puerto Ángel – to cztery dni żeglugi od Salina Cruz – gdzie wszystko jest ponoć nagrane. We wspomnieniach Mina myli Ángel z Ángeles. Nie pamięta również, czy kumple mieli płynąć przez Kanał, czy też dla zmylenia policji – przez przylądek Horn. Załoga Fabiana Lloyda to trzech lub czterech uciekinierów, w  tym marynarz z San Francisco, prawdopodobnie dezerter. „Zrzucili się na łódź, którą miał kupić Fabian. Czekali na niego w  hotelu w  Salina Cruz, nie było ich bowiem stać na dodatkowy wydatek na podróż do Puerto Ángeles, a kiedy nie wracał, znaleźli się w  tarapatach”. Mina jest już w  Buenos Aires i  się niepokoi. Nie ma grosza przy duszy ani wiadomości od Fabiana. „Odłożył jakieś trzysta peso dla mnie, opiekował się mną wspaniale, nie chciał jednak wysyłać tych pieniędzy z  Mexico City w  obawie, że tajna policja domyśli się wszystkiego i  będzie go śledziła”. Mina

sprawdza codziennie, czy nie ma dla niej czegoś na poste restante. Czeka na Cravana tak, jak Piaf czekać będzie na Cerdana. I nie doczeka się. Jest lato 1918, rok po tym, jak Trocki wyruszył do Kazania, by rozprawić się z Korpusem Czechosłowackim.   Matka Lloyda, powiadomiona przez Minę, odpowiada jej: „Napiszę do konsula w Meksyku, czy nie wie czegoś o losach Fabiana. W ten sposób uzyskam o cjalne potwierdzenie jego zaginięcia”. Z konsulatem będzie się kontaktował później także ojciec Lowry’ego. Jednak matka Fabiana niepokoi się głównie o  to, jak w przypadku zaginięcia potoczą się sprawy spadkowe. Fabian, który już w młodości podziwiał swojego wuja sodomitę Oscara Wilde’a  – podczas gdy jego kuzyni zmieniali nazwisko rodowe, aby odciąć się od wyklętego ojca – nie jest jej ukochanym synem; bliższy jej stał się ten najstarszy, niespełniony malarzyna. Matka twierdzi ponadto, że syn poślubił Minę niezgodnie z  prawem, i  to Mina musi udowodnić, że to nieprawda. Mina Lloyd wraca ostatecznie do Anglii, gdzie przychodzi na świat ich córka Fabienne. W  Londynie Mina kontaktuje się z  wywiadem brytyjskim, opisuje, co pamięta, rozpoczyna się śledztwo. Świadectwo Miny wykorzysta Maria Lluïsa Borràs, która po latach spróbuje dopasować w  Barcelonie wszystkie elementy układanki: „Pomysł, że mógł go zabić marynarz, pisze Mina, przyszedł mi do głowy z  tych samych powodów, o  których mówicie. Z  kolei pan Cattell twierdzi, że to niemożliwe, ponieważ marynarz chciał tak samo jak inni uciec do Argentyny i nie miał innego wyjścia, jak dołączyć do reszty, nie znalazłby bowiem lepszej załogi do takiej podróży. Co więcej, Cattell uważa, że marynarz nie był złym człowiekiem. Skontaktowaliśmy się z  przyjaciółmi marynarza w  San Francisco, ale ci nie mieli już od niego żadnych wieści”. Przez lata krążyć będą mniej lub bardziej szalone hipotezy na temat dalszych losów Lloyda. Byli tacy, którzy widywali olbrzyma w  różnych miejscach w Meksyku. Inni twierdzili, że dorobił się na prawach autorskich do powieści Skarb Sierra Madre, wydanej pod nazwiskiem Traven. Raz jeszcze przypomina się przepisane przez Lowry’ego zdanie z  Ortegi y Gasseta mówiące o  tym, że każdy z nas z jednej strony tkwi w życiu, z drugiej zanurzony jest w  kcji. I bez względu na to, czy angielski poeta i zarazem mistrz Francji w boksie utopił się w Oceanie Spokojnym, czy też zamordowano go w Puerto Ángel lub wrócił do

Renée, po której ślad również zaginął, Zniknięcie Arthura Cravana pozostaje wielką powieścią przygodową o Fabianie Lloydzie, której autorem mógłby być Traven.

w Vancouverze O  tej porze roku z  okna hotelu Granville Island przy Johnston Street widzę oszronione białe jachty kołyszące się w zatoce, ale mój wzrok biegnie dalej ponad zimnymi wodami Pacy ku aż ku betonowej wieży hotelu Azymut górującego nad portem Władywostok, tym samym, w  którym w  1927 Lowry zszedł z  pokładu „Pyrrhusa”. Mija trzynaście lat i oto Lowry wraca do Kolumbii Brytyjskiej, a koło się zamyka.   Chcę dostać się na drugą stronę parku Stanleya i  sprawdzić, gdzie stała ta cholerna chata z plaży w Dollarton. Towarzyszy mi Sherrill Grace. Przy wejściu do parku tabliczka: Malcolm Lowry, author, lived with his wife in a  squatter’s shack near this site. Idziemy ścieżką wśród wysokich drzew o  potężnych wilgotnych pniach – sosen i  klonów – a  także skał i  ogromnych płatów zmrożonego śniegu, schodzimy w  dół na plażę, nad krystalicznie czyste wody zatoki Burrard, gdzie otwiera się przed nami rozległy widok, a  „słowa takie, jak wiosna, woda, domy, drzewa, winorośl, wawrzyn, góry, wilki, zatoka, róże, lasy, bagna i  jeleń, i  śnieg, nabierają prawdziwego sensu”. Lowry zamyka się w  swojej drewnianej chatce i  zapisuje to trockistowskie zdanie o  grzechu pierworodnym, który „popełnił ten, kto pierwszy został właścicielem ziemskim”. Myśli o  pewnym erudycie z  Cambridge: William Blackstone postanowił zamieszkać wśród amerykańskich Indian, z  dala od purytańskich miast i  napisów w  barach: „Indianom i  nieletnim alkoholu nie podajemy”. Od czasu do czasu przez ord próbuje przepłynąć jeleń. Zjawia się wreszcie Margerie i  Lowry po raz drugi żeni się w  tajemnicy przed ojcem; skromne kieszonkowe z Liverpoolu nie pozwala na szaleństwa, oboje muszą oszczędzać. Lowry rąbie drwa, wtuleni w  siebie próbują ogrzać się przy piecu. „Tak, to było ich miejsce na ziemi i  kochali się”. Nawet pieniądze od ojca nie rozwiążą ontologicznego problemu syna. W  liście do swojego wydawcy Jonathana Cape’a, tego od Travena i  Hemingwaya, Lowry, który od siedmiu lat niczego nie wydał, stwierdza: „Postanowiłem schwytać za gardło swoje «mezcalowskie

mrzonki», czyli Wulkan, i  zabrałem się do zapisywania czegoś, co tymczasem zamieniło się w przygodę duchową”. Podczas tej pierwszej zimy spędzonej niemal bez kropli alkoholu, z widokiem na pokryte lodem niebieskie góry na horyzoncie, opatulony kocami, zziębnięty do kości Lowry zapełnia nerwowym pismem kartki, które Margerie przepisuje na maszynie. Oboje twonią dni i  noce na coś, co ma być powieścią, a  jest spisanym czarnym atramentem na białym papierze dziełem poety pełnym nazwisk innych poetów, wszystkich tych – od Nervala po Baudelaire’a – którzy trwonili swoje dni i noce i podpisywali diabelskie pakty z Faustami Goethego i Marlowe’a. „Gdybym tylko umiał pokazać człowieka będącego wcieleniem ludzkiego nieszczęścia, a  jednocześnie żywym proroctwem nadziei!”. Opisując ostatni dzień z  życia Konsula w  dwunastu rozdziałach odpowiadających dwunastu godzinom poprzedzającym jego śmierć z  ręki faszystowskich synarchistów, do chwili gdy anioł z czerwonym nosem klauna i zwłoki psa spadają do piekła rozpadliny, Lowry chce oddać w  maksymalnie skondensowanej formie całą groteskę, cały horror i piękno kondycji człowieka. W  maju czterdziestego, kiedy rozwijają się zielone i  purpurowe listki klonów, a  w  cieśninie pękają lody, Lowry kończy trzecią wersję Wulkanu i  posyła ją do wydawców.   Tylko ktoś, kto spędził ostatnie miesiące w  chacie rybackiej w  Kolumbii Brytyjskiej, bez dostępu do gazet i  radia, może nie wiedzieć, że pod koniec maja czterdziestego roku w świecie wydawniczym – a i na świecie w ogóle – dochodzi do pewnych perturbacji. I  naprawdę nie jest to dobra chwila. Już wcześniej wojska niemieckie zajęły Polskę, przemknęły przez Belgię, a teraz czołgi Hitlera zmierzają ku Paryżowi i spychają w kierunku Dunkierki żołnierzy brytyjskich. Ginie ich kilka tysięcy, gdy junkersy Göringa zrzucają bomby na statek „Lancastria” mniej więcej na wysokości Saint-Nazaire. W  tym samym czasie James Joyce, który ukończył właśnie pracę nad Finneganów trenem, przekonany, że wojna to spisek przeciwko jego wielkiej książce, opuszcza paryski hotel Lutetia i  udaje się do Pernod, aby popełnić samobójstwo. A kiedy z końcem maja czterdziestego roku Margerie jedzie autobusem do Vancouveru, aby nadać na poczcie przesyłkę z  Wulkanem, we Francji trwa właśnie exodus tysięcy obładowanych skromnym dobytkiem

mieszkańców Północy, w  Coyoacán zaś dochodzi do pierwszego zamachu na Trockiego.   24 maja w  nocy zamachowcy przebrani w  mundury policji meksykańskiej otwierają ogień z  pistoletów maszynowych Thompsona. Ostrzeliwują budkę strażników, a potem dom. Kiedy byłem tam z Siewą, stary już dziś Esteban pokazał mi pokój, w  którym dostał kulą w  nogę: nie była to ślepa kula, o  nie – dodaje – każdy strzał miał być śmiertelny. Troje mieszkańców domu, czyli Siewa, zesłaniec i Natalia, schowało się wtedy pod łóżko. Następnego dnia rano Trocki spisuje zeznanie; nic nie widział, spał, kiedy usłyszał strzały na zewnątrz. „Odłamki szyb i  tynku latały w  powietrzu. Chwilę później poczułem, że jestem lekko ranny w nogę, w dwóch miejscach. Gdy strzały umilkły, z sąsiedniego pokoju dobiegł do nas krzyk wnuka: «Dziadku!». Głos tego dziecka jest najtragiczniejszym wspomnieniem owej nocy”. To on, dziadek, wywalczył w  sądzie prawo do opieki nad Siewą, a  teraz strzelają do niego ludzie nasłani przez Stalina. Dwie córki Trockiego, Nina i  Zina, nie żyją, podobnie jak dwaj synowie z  małżeństwa z  Natalią, Lew i  Siergiej. Siewa jest jedynym jego potomkiem. Dom przy calle Viena zamienia się w fortecę. Podwojone straże, drut kolczasty na ogrodzeniu wokół ogrodu, na każdym rogu wieżyczka z  otworami strzelniczymi. Bramę wzmocniono elektronicznymi zamkami. Związek transportowców z  Minneapolis przysłał nowych ochotników, którzy mieli strzec domu Trockiego. W szu adzie biurka w gabinecie zesłańca leży trzydziestkaósemka i mała samopowtarzalna dwudziestkapiątka. Na nic się nie przydadzą. Dwudziestu zamachowców odjechało czterema samochodami, uprowadzając ze sobą jednego ze strażników, Boba Sheldona Harte’a, którego ciało odnaleziono później w  dole z  wapnem. Po kilku tygodniach śledczy ustalili, że zamachem kierował malarz muralista David Alfaro Siqueiros, członek Meksykańskiej Partii Komunistycznej, wróg Diega Rivery, podobnie jak on należący do grupki Dieguitos i Macheteros. Siqueiros, uczestnik rewolucji w Meksyku i wojny w Hiszpanii, gdzie walczył po stronie czekistów, zesłany do prowincji Jalisco, skazany i zdezorientowany udaje się na kolejne zesłanie. Pablo Neruda wystara się dla niego o wizę chilijską. 28 maja 1940 roku, cztery dni po pierwszym nieudanym zamachu, w domu przy calle Viena pojawia się po raz pierwszy niejaki Frank Jacson, czyli Ramón

Mercader.   Kilka godzin po zamachu Diego Rivera ucieka w  panice do San Francisco. Dopiero co zerwał z  Trockim i  opuścił szeregi Czwartej Międzynarodówki. Ma wśród rządzących wielu wrogów, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, aby go zatrzymano, przesłuchano i  wsadzono do więzienia. Być może boi się o  życie i  podejrzewa, że jest następny na liście. W  pośpiechu, a  także z  przyzwyczajenia, prosi dwie kochanki – asystentkę Irene Bohus i  aktorkę Paulette Goddard – o zorganizowanie ucieczki i towarzyszenie mu w drodze do Stanów. Rivera obawia się również, by w  zemście nie zniszczono jego zbiorów sztuki prekolumbijskiej, tysięcy dzieł, które miały tra ć do zbudowanego przezeń muzeum Anahuacalli. Prosi zatem w  liście Fridę Kahlo, aby wyniosła co trzeba z  jego pracowni i  opróżniła skrytki. Pół roku wcześniej Diego i  Frida wzięli rozwód. Frida jest chora i  zmęczona. Śledczy przesłuchują długo ją i  jej siostrę Cristinę, podejrzewając, że to właśnie w  kręgu gromadki z  Mexico City znajdą inicjatora zamachu. Frida wypełnia jednak szczegółowe polecenia Diega, płaci za wielką przeprowadzkę i  pisze do uciekiniera pełen jadu list: „Cieszę się, że pomimo wyczerpania mogłam Ci pomóc, choć zapewne nie zrobiłam dla Ciebie «tyle» co panna Bohus i  pani Goddard! Sądząc po Twoich oświadczeniach w  prasie, to właśnie one są bohaterkami i tylko one zasługują na Twoją wdzięczność. Nie myśl, że mówię to z  zazdrości lub szukam sławy, chcę Ci jedynie przypomnieć, że jest jeszcze ktoś, kto zasługuje na Twoją wdzięczność, tym bardziej że ta osoba nie czeka na podziękowania w prasie czy gdziekolwiek indziej... Tą osobą jest Arturo Arámburo. Nie jest mężem żadnej słynnej «gwiazdy», ale ma jaja i zrobił wszystko, aby pomóc nie tylko Tobie, ale także mnie i  Cristinie, gdy zostałyśmy same jak palec”. Do listu dołącza duplikaty pokwitowań za transport drewnianych skrzyń z  tysiącami rzeźb dla przyszłego muzeum Anahuacalli w  Coyoacán.  Nadal się gniewa. „Lepiej niż kiedykolwiek rozumiem teraz Twoje oświadczenia i «naciski» panny (?) Bohus, abyś poznał ją ze mną. Jestem zachwycona, że posłałam ją do diabła. Jak wnoszę z listu z życzeniami noworocznymi – została Twoją asystentką w  San Francisco. Wyobrażam sobie, że wszystko już urządziłeś tak, by mogła wprawiać się w  sztuce malowania fresków, w  przerwach pomiędzy porannymi

przejażdżkami na koniu, czyli jej ulubionym «sportem»: ujeżdżaniem starych lubieżników. A  co do pani Goddard, to podziękuj jej raz jeszcze za wspaniałą współpracę...”. Frida Kahlo jest zazdrosna i pamiętliwa: siedem lat później, długo po powtórnym ślubie z  Diegiem Riverą, narysuje Irene Bohus z  rękoma w  kształcie penisów w  stanie erekcji. Z  obrośniętych nóg wyrastają listki, z  wielkich warg sromowych zwieńczonych główką diabła wytryskuje fontanna. Rysunek kredką pochodzi z  1947 roku. Tego samego, w  którym Antonin Artaud, dziesięć lat po powrocie z Meksyku, wydaje esej Van Gogh albo samobójca społeczny, a  Malcom Lowry – Pod wulkanem.   Wcześniej bowiem, wiosną czterdziestego, odrzucono trzecią wersję opowieści o  Wulkanie. Margerie wraca z  poczty, wysiada z  autobusu i  kładzie przesyłkę na drewnianym stole w chacie. Być może kupiła też gazetę, w której drobnym drukiem wspomniano o zamachu na Trockiego. Lowry wyjmuje z koperty maszynopis i nie wie jeszcze, że będzie potrzebował siedmiu lat ciężkiej pracy i  skreślania. Trwa właśnie bitwa o Anglię, blitz, na Londyn i Liverpool spadają bomby. Lowry boi się – jak podczas pierwszej wojny Cravan – że wezmą go do wojska i  będzie musiał wyruszyć na front. Funtów nie można już wysyłać za granicę, koniec z  kieszonkowym od ojca. Jest lato. Lowry i  Margerie pływają canoe po gładkich wodach zatoki Burrard, śpią pod namiotem w lesie. „Morze było niebieskie i zimne. Kąpali się tu codziennie. I  codziennie wspinali się drabinką na pomost, po czym wracali biegiem do chaty”. Znajomi rybacy podrzucają im kraby. Pewnego dnia nadchodzi wiadomość o śmierci ojca, który nigdy nie przeczyta Wulkanu. Lowry idzie na koniec pomostu, skacze do wody i płynie przed siebie. Margerie niepokoi się, że tak długo go nie ma. Arthur Lowry, kulturysta i  żeglarz, odznaczony srebrnym medalem za służbę w  ratownictwie morskim, już w niczym Malcolmowi nie pomoże. Nie widzieli się od sześciu, siedmiu lat. Czy Arthur Lowry liczył po cichu na sukces Malcolma i jego rewanż na bracie Wilfridzie, tak podobnym do ojca, na tym bohaterze angielskich tradycji sportowych i  świata nansów, w  młodości reprezentancie Wielkiej Brytanii w  meczu rugby z  Francją w Twickenham? Zziębnięty Malcolm popycha drzwi do chatki, bez słowa siada do rękopisu Wulkanu. Martwego ojca nie będzie już mógł zabijać. Ma ponad

trzydzieści lat i  jest odtąd jedynie młodszym synem, który dzięki śmierci ojca uzyskał wolność. A  potem kolejna jesień i  dojmujący chłód poranków, spacery po lesie i  prace stolarskie, naprawa pomostu, smołowanie dachu, budowa nowej drewutni. Od czasu do czasu trzeba powyciągać spomiędzy pali powyrzucane przez przypływ gałęzie. A  potem kolejna zima i  śnieg, który odcina od świata ich małe królestwo. „Nie widywali nikogo, nie licząc dwóch czy trzech rybaków na białych barkach kotwiczących w  zatoce”. W  mieście zjawiają się tylko wtedy, gdy przejazdem w  Vancouverze bawi Dylan Thomas, poeta wyniszczony przez alkohol niemal tak samo jak Konsul. Z  wersji na wersję, z  roku na rok Wulkan kanibal wchłania w  siebie wszystko, czym żyją Lowry i Margerie. Echa wojny światowej i horror Historii. Cały zgiełk świata spływa z wielkiej gardzieli bazaltowego krateru do piekielnego kotła. Wojna hiszpańska i  ogłoszenia antytrockistowskiej Confederación de Trabajadores de México (Konfederacja Robotników Meksykańskich), a także plakaty zapowiadające walki bokserskie następców Cravana. Rewolucyjne marzenia i  polityczny bełkot, z którego wyśmiewa się Konsul w swoim pijanym mezcalowskim widzie adwokata samego Diabła: „Wtedy była biedna, mała, bezbronna Czarnogóra. I biedna, mała, bezbronna Serbia. Albo cofnij się jeszcze trochę, do czasów Shelleya i  biednej, małej, bezbronnej Grecji...”. Wulkan staje się panteonem pamięci o  kolejnych zmarłych przyjaciołach. John Sommer eld, komunista i  miłośnik wina Rosé d’Anjou, który po walce w szeregach Brygad Międzynarodowych wydał Volunteer in Spain. James Travers, który spalił się na pustyni, w  czołgu, podczas bitwy pod El-Alamejn. Nordahl Grieg, poeta, który spalił się w samolocie nad Poczdamem.   Opuszczamy plażę w Dollarton, skąd dawno już zniknęły budowane nielegalnie chaty, idziemy ścieżką, wśród drzew wypuszczających pierwsze pąki. W  słońcu błyszczą resztki śniegu. Sherrill Grace towarzyszy mi w  drodze na Uniwersytet Kolumbii Brytyjskiej, gdzie przygotowano dla mnie kilka archiwalnych drobiazgów. „Był to, co prawda, tylko stary, wybrudzony i  zmięty spis potraw restauracji, sprawiający takie wrażenie, jakby go podniesiono z  ziemi albo noszono bardzo długo w  kieszeni, ale Ivonne czytała go w  alkoholicznym skupieniu kilka razy”. I oto ten stary, wygnieciony spis potraw z restauracji w hotelu Francia w Oaxace, pojawiający się w  opowieści o  Wulkanie, którą czytałem na patio tego samego

hotelu Francia, leży teraz przede mną kilkadziesiąt lat później w miejscu oddalonym o  tysiące kilometrów od Oaxaki. Kręci mi się w  głowie jak podczas wizyt pod ostatnimi adresami. Archiwista w  białych rękawiczkach przywozi mi go windą z piwnicy, gdzie panuje stała wilgotność powietrza. W religijnym niemal skupieniu przekłada z  chromowanego wózka na polakierowany stół biblioteczny kilka nadpalonych kartek wydobytych z  piekła Hadesu. Szkice, gryzmoły i niedokończone zdania zapisane piórem. „Świty, których zimne żonkilowe piękno odkryć można ponownie w  śmierci”. Żonkile pojawiają się często zarówno w  Wulkanie, jak i  we wszystkich innych powieściach Lowry’ego. I  te obrazy jak z  Trockiego lub Tołstoja, a  jednak odmalowane przez Lowry’ego i  opiewające „wiosnę z muzyką topniejącego śniegu, wiosnę rosyjskich stepów”.

        Bez boga nie umarliby ani Gérard de Nerval, ani van Gogh. Powiadam: nie zmarliby tak parszywie, jak zmarli; choćby i  byli starzy, ale byliby przy życiu i  w  życiu; a  zmarli dlatego, że bóg, nieśmiertelny duch o  ludzkiej mentalności drobnomieszczanina, nie chciał poezji, ich poezji, i w sercach van Gogha i Gérarda de Nerval rozpalił ogień upragnionej demencji.   ANTONIN ARTAUD, list do Maurice’a Nadeau

w stronę krainy Tarahumara Kolejną postacią, która przeżyła pobyt w  Meksyku, jest Artaud le Mômo: jego kości nie opadły na dno oceanu ani nie zbielały na pustyni. 31 października 1936 roku, w  wigilię Święta Zmarłych i  pierwszego przyjazdu Malcolma Lowry’ego do Meksyku, Antonin Artaud wsiada w  porcie Veracruz na statek „Mexique” płynący do Francji. Tę zmianę sztafetowej pałeczki ukartował sam bóg o  drobnomieszczańskiej mentalności, który zdaniem Artauda nie lubi poetów i  odejmuje im rozum, jakby na ziemi nie było miejsca dla nich obu: tej samej doby Artaud oddala się od meksykańskiego wybrzeża Atlantyku, Lowry zaś opuszcza pokład statku „Pennsylvania” w porcie Acapulco nad Pacy kiem.   Luis Cardoza y Aragón, gwatemalski poeta żyjący na wygnaniu w  Meksyku, autor tomiku zatytułowanego Luna Park, dziewięć miesięcy wcześniej gościł Artauda w  Mexico City, a  później opisał jako chudego czterdziestolatka, przedwcześnie postarzałego, który szybko zapomniał, po jaką cholerę znalazł się w  Meksyku. Artaud jest zapraszany na wykłady. Usiłuje publikować swoje teksty w gazetach. Starzy kinomani pamiętają jego piękną twarz zakochanego młodzieńca o  rozpalonych oczach z  lmów Abla Gance’a, Claude’a  Autanta-Lary, Carla Dreyera i  Fritza Langa. Dwa lata wcześniej, kiedy Lowry i  Trocki byli jeszcze w  Paryżu, Artaud wydał sztukę pod tytułem Heliogabal albo Anarchista ukoronowany, a  następnie – po tym, jak Anaïs Nin podsunęła mu Mornings in Mexico D.H. Lawrence’a – La Conquête du Mexico, jednak w Meksyku przyjmują go jako surrealistycznego poetę, co budzi w nim wściekłość. Początkowo jednak jakoś sobie radził. Zabrał się nawet do pracy i  pokazał, że jeśli idzie o  organizację przygotowań do Rewolucji, to można na niego liczyć. W  wielkiej małpiarni surrealistycznej Artaud kierował kiedyś pracami Centrali i przydzielał kolegom zadania: „List do krytyki: André Breton i Louis Aragon. List do ordynatorów zakładów dla obłąkanych: Robert Desnos i doktor Fraenkel.

List do Ministerstwa Oświecenia Publicznego: Pierre Naville i Benjamin Péret. List do rektorów wszystkich uniwersytetów europejskich: Michel Leiris i André Masson. List do profesorów uniwersytetów azjatyckich i afrykańskich: Paul Éluard i René Crevel. List do dyrekcji Comédie-Française: Francis Gérard i Mathias Lübeck”. Tak było dziesięć lat temu, potem jednak Mômo rzucił tę robotę w  diabły, a Breton nie zdążył nawet go wykluczyć z grona surrealistów. Artaud rozliczył się z  ich gromadką tekstem À la grande nuit ou le Blu surréaliste, w  którym pisze o  „nędznej nienawiści i  próżnych zachciankach”. Breton zażądał od każdego członka komitetu wstąpienia do Francuskiej Partii Komunistycznej. Dla Artauda „marksizm jest ostatnim zgniłym owocem mentalności Zachodu”. I nieważne, czy mowa o stalinizmie, czy o trockizmie. Zastąpienie mieszczaństwa proletariatem nie uleczy cywilizacji cierpiącej na chorobę, której na imię Maszyna i  Postęp. Wybawieniem może być jedynie przewrót duchowy lub meta zyczny. „Istotą naszych irytujących sporów jest słowo Rewolucja”. W  wykładach namawia, aby meksykańska rewolucja Lazara Cardenasa wystrzegała się marksizmu jak dżumy i  zwróciła się przeciwko Postępowi: „Oczekujemy, że Meksyk wypracuje, mówiąc ogólnie, nowe pojęcie Rewolucji i nowe pojęcie Człowieka” i powróci na Ziemię Czerwoną, do Kultury Czerwonej. Artaud zapoznaje się z księgą Popol Vuh i kodeksami, szuka śladów kultury solarnej i Ptaka Burzy. „Racjonalistyczna kultura Europy poniosła asko, więc przybyłem do Meksyku, aby szukać tu podstaw kultury magicznej, która nadal może czerpać siłę z  ziemi Indian”. Nie chce jechać ani do Cuernavaki, ani do Oaxaki czy Guadalajary, gdzie żyje już tylu Metysów i  gringo. Malarstwo Diega Rivery jest dlań za bardzo europejskie, zbyt francuskie, wynaturzone i  zainfekowane Montparnasse’em. Należałoby pójść dalej, wspiąć się jeszcze wyżej, wgryźć się głębiej w  czerwoną ziemię indiańską. Artaud jest rozczarowany i  zły. „Zjawiłem się w  Meksyku, aby uciec od cywilizacji europejskiej wyrosłej z  siedmiu lub ośmiu wieków kultury mieszczańskiej – z  nienawiści do tej cywilizacji i  kultury. Miałem nadzieję, że znajdę tu coś żywego, a  znalazłem jedynie trupa kultury Europy, trupa, którego sama Europa zaczyna się już pozbywać”.  

Trzeba było uciekać, byle dalej od Mexico City. Wygłosiwszy wykłady na uniwersytecie i  w  Alliance Française, Artaud nie bardzo wie co dalej, całe dnie spędza w  kawiarniach, pisząc swoje Messages révolutionnaires i  próbując zdobyć opium. Bez pieniędzy, nie mogąc wyjść na ring, by podreperować nanse, pomieszkuje kątem to tu, to tam, przez pewien czas wynajmuje pokoik w burdelu przy plaza Garibaldi, alfonsi i  dilerzy robią go w  konia, jak chcą. Nie pali marihuany, nie pije mezcalu, bezskutecznie poszukuje heroiny w  melinach w Colonia Buenos Aires. Wedle świadectwa lekarza Eliasa Nandina Artaud zjawia się u  niego pewnego dnia w  towarzystwie swojego przyjaciela José Ferrela, narkomana i  tłumacza Gide’a, „ubrany na czarno, z  oczyma w  słup”. Wypija duszkiem kieliszek laudanum i  rozbija go o  podłogę. „Nie stało mu się nic złego. Przeciwnie, pełen euforii zaczął dyskutować. Co dowodzi, że był przyzwyczajony do sporych dawek opium”. Z prohibicją walczy na próżno nie od wczoraj. Wysyłał w tej sprawie pisma do francuskich urzędów. „Panie Autorze ustawy o  ograniczeniu środków uśmierzających z  1916 roku i  poprawek z  lipca 1917 – jesteś Pan świnią. Twoja ustawa zaszkodzi jedynie światowej farmacji, ale nie wpłynie na obniżenie poziomu uzależnienia od narkotyków w  narodzie”. Te odezwy pozostawały bez echa. „Zażywam opium, gdyż jestem sobą, a  nie po to, by wyleczyć się z  siebie”. Wszystko to wina „pierdolonego życia”. Pejotl mógłby nie tylko ukoić nerwy Artauda, ale i  zbawić cywilizację europejską. Magiczna niedorzeczność pejotlu dopomogłaby w walce z „obłudnikami burżuazyjnej hańby” mającymi w pogardzie najlepszych, do których Artaud zalicza takie gwiazdy jak Villon, Edgar Poe, Baudelaire, Gérard de Nerval, van Gogh, Nietzsche, Rimbaud, Lautréamont, dorzucając niekiedy do tej konstelacji Lenina, Kierkegaarda, Hölderlina i  Coleridge’a, wszystkich tych, których bóg o  mentalności drobnomieszczanina postanowił zlikwidować, odebrawszy im wcześniej rozum.   Dzięki José Gorostizie, przyszłemu autorowi wielkiego poematu Muerte sin n, projekt Artauda zyskuje wsparcie rządowe. Mômo opuszcza wreszcie Mexico City i  udaje się na północ, do Chihuahuy. Wiejski nauczyciel towarzyszy mu na koniu w  wędrówce do osady indiańskiej w  Norogachi. Artaud ma na sobie anelowe czarne spodnie i  buty, które dostał od Luisa Cardozy y Aragona. „Dotarłszy do podnóża góry, wyrzuciłem do strumyka ostatnią porcję heroiny i  ruszyłem dalej

konno. Po sześciu dniach moje ciało zamieniło się w pozbawiony mięśni szkielet”. Chcielibyśmy poznać świadectwo Indian Tarahumara, którzy pewnego dnia ujrzeli tę wychudzoną zjawę we anelowych spodniach, spoconą i dygoczącą ze zmęczenia, przeżywającą wizję za wizją. Czy w  legendach tych słynnych biegaczy, którzy – podobnie jak Apacze – potra li przemierzać lekkim truchtem, gęsiego, dziesiątki kilometrów, przeskakiwać ze skały na skałę i przez kaniony, jakby to były strumyki, występuje zataczający się i ubrany na czarno chudy bóg w skórzanych butach? Rozmaite wersje, jakie podawać będzie sam Artaud, są równie nieprawdopodobne. Nie można nań liczyć, jeśli chodzi o reportaż. Opublikował już kiedyś zmyśloną opowieść o  podróży na wyspy Galapagos, a  teraz opisuje swoją ekspedycję do krainy Indian Tarahumara: „Potrzebowałem dwudziestu ośmiu dni walki na wysokości sześciu tysięcy metrów, aby osobiście dotrzeć do ludzi, którzy przygotowują rytuał pejotlu”. Przyjechał tu – o  czym Indianie nie wiedzą – aby rozstać się raz na zawsze z  surrealizmem, nauką, polityką, rozumem, literaturą. Jak wspomina wiejski nauczyciel, czyni to, wypowiadając tylko trzy słowa, w  których wyraża swoją nienawiść do cywilizacji europejskiej, psychiatrii, całej medycyny i  jej odkryć. „Kiedy Pasteur mówi nam, że samorództwo nie istnieje i życie nie może zrodzić się z pustki, to myślimy, że Pasteur nie wie, czym jest prawdziwa pustka...”. Jego zdaniem Dżuma, Okrucieństwo i  Cholera to poetyckie intuicje, które nie mają nic wspólnego z  nauką: „W  latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku francuski lekarz, badając zwłoki mieszkańców Indochin zmarłych na dżumę, wyodrębnił jedną z  tych kijanek o  zaokrąglonej główce i  krótkim ogonku, którą wyśledzić można tylko przez mikroskop – i  nazwał ją zarazkiem dżumy. Jest to jednak, moim zdaniem, tylko maleńki materialny element, najmniejszy z  pojawiających się w  jakimś momencie rozwoju wirusa, który w  niczym nie tłumaczy mi dżumy”[18]. Natomiast zdaniem tego, który napisze później Le Choléra de Dieu, „medycyna chińska, medycyna starsza niż wszystkie, umiała leczyć cholerę za pomocą pradawnych środków, podczas gdy medycyna europejska walczy z cholerą, stosując barbarzyńskie metody nacinania i kremacji”. Ubrany na czarno chudy bóg wznosi w  uniesieniu ręce, przeklina wszystkie te literackie i  naukowe bzdury: „Wszelkie pisanie jest świństwem. Świniami są ludzie, którzy wyłaniają się z mgły i próbują opisać precyzyjnie to, co dzieje się w ich myślach”.

Indianie i  tłumacz nie łapią, o  co chodzi, ale z  rozgniewanymi bogami tak już jest. Siedzimy na ziemi, na płaskowyżu, na słońcu, pod przerażająco błękitnym bezchmurnym niebem. Rozpoczyna się taniec pejotlu i  dla Artauda pejotl to coś więcej niż maleńki kaktus bez kolców. Trzeba spożywać pejotl i  tańczyć, aby zanurzyć się w  Czerwonej Kulturze i  ocalić chorą Europę. Podobnie jak Lowry, Artaud nie jest sobą, lecz wiatrem, który przez niego wieje. „W pewnej chwili coś jakby wiatr się zerwał i  cofnęły się przestrzenie. W  miejscu, gdzie miałem śledzionę, powstała olbrzymia dziura, która oblała się szarością i różem jak morski brzeg”. Pod wpływem pejotlu „CZŁOWIEK jest sam i rozpaczliwie próbuje rzępolić na swoim szkielecie”. Świetliste mgiełki pejotlu przenikają świadomość. To oparzenie Artaud bierze na siebie, gdyż jest artystą i  musi odbudować cywilizację Europy. „Z  MROCZNEGO RYTUAŁU, Z  NOCY, KTÓRA KROCZY PO NOCY, powraca coś na kształt szkieletu naszego poprzedniego «ja» – mówili mi Indianie Tarahumara”. Artysta musi złożyć siebie samego w  o erze, aby ocalić świat, jest tytułową latarnią z  niepublikowanego tomu wierszy Lowry’ego The Lighthouse Invites the Storm i  dla Artauda „nie jest artystą ten, kto nie wie, że jest kozłem o arnym, że jego obowiązkiem jest ściągać na swoje barki wszystkie zbłąkane furie epoki, lecząc ją w ten sposób z choroby psychicznej”. Artaud jest piorunochronem, który musi przyjąć na siebie uderzenie gromu, Wielkim Bezpiecznikiem, który się stopi.

w Guadalajarze Piłam, by utopić swe smutki, ale teraz te draństwa nauczyły się pływać.   FRIDA KAHLO

  Półtora roku po powrocie Artauda do Europy, w chwili gdy z Meksyku wyjeżdża tym razem Lowry, zjawia się tam André Breton. Ruch jak w młynie. Breton korzysta ze wsparcia znajomych z  quai d’Orsay – Jeana Giraudoux i  Alexisa Légera, którzy wysłali telegram do Meksyku – i  oto 18 kwietnia 1938 roku ambasador Francji i  historyk Henri Goiran udaje się bez specjalnego entuzjazmu do Veracruz, aby powitać Bretona. Ma już trochę dość poetów. Dopiero co musiał niańczyć Artauda. W  tych niespokojnych czasach, jakie nadeszły po znacjonalizowaniu ra nerii w  Tampico przez Lazara Cardenasa, w  momencie, w którym generał Cedillo staje na czele buntu wojskowego w San Luis Potosí, a od miesiąca trwa już Anschluss i  wojska hitlerowskie są w  Wiedniu, w  chwili gdy pożar już blisko i  pułkownik de Gaulle domaga się głośno zwiększenia dostaw czołgów bojowych, Goiran nie jest wcale pewien, czy najważniejszym zadaniem dyplomacji francuskiej jest eksportowanie surrealizmu. Powitanie przebiega w serdecznej atmosferze, ale zajmowanie się poetą, a tym bardziej zapewnienie mu mieszkania, nie wchodzi w grę. Bretonowi towarzyszy żona Jacqueline. Nie wiedzą, czy mają zostać, czy też od razu wracać; kontaktują się z Diegiem Riverą. Kiedy się ma tyle byłych żon i  kochanek, o  znalezienie dachu nad głową nietrudno: Trocki i  Natalia wciąż jeszcze mieszkają w  błękitnym domu w  Coyoacán, Rivera umieszcza więc Bretonów u  Lupe Marín, najpierw w  jej mieszkaniu, a  potem w  pracowni w  San Ángel przy calle Altavista. Rok po kontrprocesie i  raporcie komisji Deweya Trocki nadal żyje, chociaż musi, rzecz jasna, zachować czujność, i z biegiem czasu to życie wraca do normy, dni mijają mu na drobnych przyjemnościach związanych z uprawą ogródka i polityką, dopiero co założył Czwartą Międzynarodówkę.

Wie, że kontrolowana przez stalinistów Francuska Partia Komunistyczna wykluczyła ze swoich szeregów André Bretona. Na wieść o  podróży poety kierownictwo partii przesyła tajny list do towarzyszy z  Meksyku i  ten list wpada w  ręce Diega Rivery, który publikuje go w  dzienniku „Novedades” wraz z  oskarżeniem skierowanym pod adresem wrogów wolności: STALINHITLERMUSSOLINI-ELPAPA-DIOS. Zapewne staliniści zechcą zakłócić publiczne wystąpienia Bretona, więc Trocki prosi Vana o zorganizowanie służb porządkowych – zadanie to zostanie powierzone działaczom związku robotników budowlanych. Van miał już okazję poznać Bretona. Dwa lata wcześniej, kiedy Trocki przebywał jeszcze w  Norwegii, Van pojechał do Paryża, gdzie pracował nad przekładem z rosyjskiego na francuski Le livre rouge sur le procès de Moscou Lwa Siedowa, syna Trockiego. Z  jego inicjatywy powstała wówczas komisja oceniająca proces szesnastu, czyli pierwszy proces moskiewski, a zasiadali w  niej Gérard Rosenthal, Alfred i  Marguerite Rosmerowie, Victor Serge i  André Breton. Będąc już w  Mexico City, Van informuje na bieżąco o  rozwoju sytuacji Pierre’a  Naville’a, odpowiadającego w  Paryżu za organizację Czwartej Międzynarodówki.   I tak oto Breton ląduje w „kraju konwulsyjnego piękna”, o którym nie wie prawie nic. W swoim piśmie „Minotaure” reprodukował już dzieła Posady, czytał Au pays des Tarahumaras, drukowane anonimowo latem tego roku w  „Nouvelle Revue Française”. Domyśla się, że Artaud wytrącił mu broń z  ręki, publikując w  miejscowej prasie artykuły przeciwko ruchowi surrealistycznemu, choć we Francji teksty te ukażą się znacznie później jako Messages révolutionnaires. To prawda, Artaud nie ułatwił Bretonowi zadania: „Nie przybyłem tu, aby nieść posłanie surrealizmu: przybyłem, aby powiedzieć, że surrealizm wyszedł już we Francji z mody”. Większość zaplanowanych wykładów zostaje odwołana z powodu strajków i  zamieszek na uniwersytecie. W  prasie atakują Bretona ortodoksyjni staliniści, a  także – czasami równie ostro – niezależni intelektualiści, tacy jak lozof Adolfo Menéndez Samará, poeta Arqueles Vela z ugrupowania Estridentistas czy José Gorostiza z  gromadki zwanej Contemporáneos, ten sam, który pomagał Artaudowi w realizacji jego projektów indiańskich. Państwo Bretonowie, Troccy i  Riverowie, choć zaangażowani w  te polemiki, wyjeżdżają raz po raz z Mexico City i zwiedzają kraj. Zatrzymują się w najlepszych

hotelach. Breton nie jest z  tych, co mogą spać na ziemi u  Indian. W  tym czasie Diego i Frida znowu są razem, choć nie wszystko układa się jak kiedyś. Frida co chwila ląduje w szpitalu, pije i zwierza się swojej przyjaciółce Elli Wolfe: „Diego prawi komplementy wszystkim ładnym dziewczynom, a czasami... znika z jakimiś przypadkowo napotkanymi pannicami pod pretekstem «pokazania im» swoich fresków, zabiera je na dzień czy dwa... żeby obejrzały różne krajobrazy...”. Mimo wszystko Frida próbuje usprawiedliwiać męża, korzysta z  rzadkich chwil, kiedy może być z Diegiem sam na sam, zdradza w listach szczegóły z codziennego życia. „Dalej nosi górnicze buty (te same od trzech lat). Wścieka się, gdy zgubi kluczyki od samochodu, które przeważnie znajduje potem we własnej kieszeni, nie zażywa żadnego ruchu, nawet się nie opala, pisze artykuły do gazet, zazwyczaj wywołujące straszliwą burzę, broni wściekle Czwartej Międzynarodówki i  nie posiada się z radości, że Trocki tu jest”. Pomimo trudności Bretonowi udaje się kilka razy wystąpić publicznie, bierze udział w  meksykańskiej premierze Psa andaluzyjskiego Luisa Buñuela i  Salvadora Dalego, prezentując lm. Namówiony przez Trockiego, zajmuje się głównie redagowaniem manifestu Pour un art révolutionnaire indépendant. Po przybyciu Bretona do Mexico City Trocki wysyła do Nowego Jorku artykuł, który ma się ukazać w  „Partisan Review”: „Jak już zapewne wiecie, w  kwestiach artystycznych i politycznych Breton nie dość, że jest stalinizmowi obcy, to jeszcze jest wręcz tego stalinizmu wrogiem. Daje dowody szczerej sympatii do Czwartej Międzynarodówki”. Trocki pragnie wykorzystać obecność Bretona, jego ruch potrzebuje bowiem artystycznej deklaracji, najlepiej w  postaci manifestu. Bretonowi pochlebia to wyzwanie, ale jednocześnie go onieśmiela. Postać wodza Armii Czerwonej robi na nim piorunujące wrażenie. Spotykać się będą kilka razy, rozmawiając po francusku, Van zaś opisze szczegółowo każdą z rozmów. Dopóki mowa o  książkach Gide’a, Malraux lub Céline’a, Breton radzi sobie całkiem, całkiem. Kiedy tylko musi coś napisać, siedzi nad maszyną jak sparaliżowany. Ten, który jednym pociągnięciem pióra stworzył ponoć obydwa manifesty surrealizmu i dumnie, ze wzniesionym kciukiem, odrzucając do tyłu lwią grzywę, rzucał zza kawiarnianego stolika swoje kolejne anatemy, bąka teraz przed Trockim pochwalny hymn dla Zoli, którego w Paryżu dawno już byłby rozstrzelał. Pokonany, udaje, że ma gorączkę i cierpi na afazję. Od Vana dowiadujemy się, że

„niedługo po tym Trocki zaczął się domagać od Bretona zaprezentowania projektu manifestu. Czując na plecach gorący oddech Trockiego, Breton nie był w  stanie niczego napisać”. Trocki domyśla się powoli, że tra ł pod zły adres: liczył na rycerza z  ostrym mieczem, a  tymczasem stoi przed nim giermek niemowa. Postanawiają wybrać się do Guadalajary. „Diego Rivera dostał tam jakieś zlecenie, więc mieliśmy go odwiedzić. Tak oto ruszyliśmy do Guadalajary dwoma samochodami”. Za kierownicą pierwszego ochroniarz Joe Hansen – nie mówi ani po francusku, ani po hiszpańsku – przy nim Breton, a  z  tyłu Trocki z  Natalią. W  drugim obok ochroniarza i  szofera Piękny Van, a  z  tyłu Frida i  Jacqueline. Joe Hansen zatrzymuje się na poboczu, otwiera drzwi, wysiada z  samochodu i  zwraca się do Vana: – The old man wants you. Staruszek chce cię widzieć. Wracają do pierwszego samochodu, mijają Vana, który ruchem rąk wyraża zdziwienie i siada obok drugiego kierowcy.   Zatrzymują się wspólnie w hotelu Imperial, ale nie będą się widywali. W jednej grupce Bretonowie i Rivera z Fridą, w drugiej – Trocki z Natalią, ich ochroniarze i  Van. I  tylko od czasu do czasu obie grupy mijają się w  okolicach plaza Tapatía.  Spacerując tymi samymi ulicami kilkadziesiąt lat później, towarzyszymy w  wyobraźni ich cieniom: możemy zobaczyć, jak stoją przed freskiem El Circo político w  Palacio de Gobierno, chodzą po zadaszonym targu, przedziwnie podobnym do mercado w  Papeete, kosztują serwowane tu ozorki. Czy zrywają pomarańcze z  rosnących wzdłuż ulic drzewek? Czy docierają aż do Tlaquepaque, gdzie można kupić meksykańską śmierć i inne ludowe dewocjonalia, na które poluje Breton, a  także szkieleciki ubrane w  stroje nowożeńców – swoiste memento mori dla tych, którzy zapominają o śmierci? Czy wchodzą do kościoła pod wezwaniem Nuestra Señora de la Soledad, przed którym sprzedawcy z  wózkami oferują wiernym gałązki ziół do domowych ołtarzyków, zapakowane w różowe plastikowe torebeczki? Muralista José Clemente Orozco posyła jednego ze swoich pomocników do hotelu Imperial i  zaprasza Trockiego, aby ten przyjrzał się jego pracy. Obaj panowie rozmawiać będą po angielsku. Van wspomina, że „konwersacja przebiegała w  miłej atmosferze, jednak nie miała w  sobie nic z  ciepła i  wigoru

rozmów, jakie toczyli zazwyczaj Trocki z  Riverą. Wychodząc z  pałacu, Trocki rzekł do mnie i do Natalii: – Toż to Dostojewski!”. I  jak zwykle w  takich sytuacjach, gdy Trocki wybierał się gdzieś poza stolicę, w  prasie kontrolowanej przez partię i  Confederación de Trabajadores de México, jak również w  dzienniku „El Nacional” pojawiają się ataki: „Trocki, Rivera i  ich goście zachowują się prowokująco podczas pobytu w Guadalajarze, co nie znajduje uznania w  oczach zorganizowanej klasy robotniczej”. Tymczasem Trocki nigdzie nie przemawia, niekiedy wzrusza jedynie ramionami i odpowiada na pytania innych dziennikarzy, tłumacząc, że wolno mu zwiedzać kraj, że ma ważną wizę i tak dalej. „Wróciliśmy do Mexico City, ani razu nie spotkawszy się z  Bretonem. Trocki rozgniewał się na niego w  Guadalajarze, nie mogąc się doczekać na obiecany projekt manifestu”.   Mijają kolejne tygodnie, a  projektu jak nie było, tak nie ma. Pewnego dnia Breton zwiedza w towarzystwie Trockiego kościół w Choluli, zrywa ze ściany kilka metalowych tabliczek wotywnych wyciętych z  puszek na olej i  chowa je pod marynarką. Wściekły Trocki wybiega z  kościoła. Tym razem to gazety katolickie będą miały używanie i  jak nic rozpoczną kampanię na rzecz anulowania wizy świętokradcy. Z  początkiem lipca goście Rivery zatrzymują się na kilka dni w  Pátzcuaro w  stanie Michoacán.  Zamieszkują w  dużym dziesięciopokojowym pałacyku kolonialnym nad brzegiem jeziora. Po posiłku Jacqueline i  Frida wychodzą na papierosa nad wodę, wolą nie słyszeć uwag Trockiego, który rzucił palenie i nie może znieść zapachu tytoniu. Jacqueline wspomina, że obie czuły się wtedy jak uczennice z  liceum. „Bardzo lubiłyśmy Trockiego, ale był doprawdy przesadnie staromodny”. Znalazłszy się sam na sam z Bretonem, Trocki zachowuje się jak genialny potwór, który kalkuluje na zimno, jak myśliwy, który nie wypuści już o ary: – Czy ma pan coś do pokazania? Mały tyran surrealizmu, ironiczny i  zgryźliwy trybun stoi przed nim jak uczeń przyłapany na błędzie. W podobnej sytuacji Breton znalazł się już na początku lat dwudziestych, kiedy pojechał odwiedzić Freuda w Wiedniu: paraliżuje go strach, że nie stanie na wysokości zadania. W  odpowiedzi na pytanie Trockiego biegnie do swojego pokoju i  przynosi kilka kartek zapisanych zielonym atramentem, pełnych

skreśleń. Trocki widzi, że sam będzie musiał dokończyć projekt i poprosić o pomoc Vana: „Po kilku kolejnych rozmowach Trocki zebrał wszystkie te kartki, dorzucił kilka słów tu i tam, powycinał, posklejał, a na koniec wyszedł z tego całkiem długi rulon. Przepisałem całość po francusku, tłumacząc z rosyjskiego uwagi Trockiego i próbując zarazem zachować styl prozy Bretona”. Jeśli przyjrzymy się oryginalnemu tekstowi przechowywanemu w  archiwum w  Harvardzie, natychmiast dostrzeżemy różnice. Trocki dorzuca cytaty z  Marksa, znane wprawdzie wszystkim poetom, ale zawsze warte przypominania: „Pisarz musi oczywiście zarabiać, aby móc istnieć i  pisać, ale w  żadnym razie nie powinien istnieć i pisać po to, aby zarabiać (...). Dla pisarza praca jego bynajmniej nie jest środkiem. Jest ona celem samym w sobie; tak dalece nie jest środkiem dla niego i dla innych, że dla jej istnienia pisarz, jeśli trzeba, poświęca własne istnienie (...)”[19]. W  politycznym upojeniu Breton idzie o  krok dalej, wierząc, że podobnie uczyniłby Trocki: „Tym, którzy dziś lub jutro skłonni byliby nakłaniać nas do przyznania, iż sztuka może być poddana dyscyplinie radykalnie niezgodnej w  naszym pojęciu z  jej naturą, wyrażamy nieodwołalny sprzeciw i  zdecydowaną chęć trzymania się formuły: całkowita wolność dla sztuki, z  wyjątkiem sztuki przeciwnej rewolucji proletariackiej”. Trocki zachowuje jednak zimną krew, wzrusza ramionami, poprawia, wiedząc dobrze, co sędzia trybunału rewolucyjnego uczyniłby z  tak restrykcyjną formułą. Skreśla, skraca zdanie, pozostawiając tylko jego początek: „Całkowita wolność dla sztuki”. Koniec i kropka. 25 lipca 1938 roku, kiedy to w Katalonii rozpoczyna się bitwa nad rzeką Ebro – choć w Meksyku nikt o tym jeszcze nie wie – André Breton i Diego Rivera składają podpis pod manifestem, ale nazwiska Trockiego tam nie znajdziemy. Manifest jest aktem założycielskim Międzynarodowej Federacji Niezależnej Sztuki Rewolucyjnej, która w  krótkim okresie istnienia zrzeszać będzie kilkudziesięciu członków. Na pokładzie statku do Europy Breton odzyskuje intelektualny wigor i  pisze do Trockiego: „Chciałbym, aby pan wiedział, że moja chwilowa niedyspozycja wynikała z bezgranicznego podziwu dla pana”.   Do walizek Breton spakował wszystkie rupiecie, jakie zgromadził podczas pobytu w Meksyku, a także swój ostatni pomysł. Zaproponował Fridzie Kahlo, że zorganizuje w Paryżu pierwszą wystawę jej obrazów.

Kiedy pół roku później Frida zjawia się we Francji, nic nie jest jeszcze gotowe. Nadal nie oclono wysłanych już dawno płócien, fotogra e gdzieś się zapodziały. Frida stwierdza na miejscu, że Breton nie znalazł jeszcze galerii, a  kiedy już ją znajdzie, będzie chciał pokazać jedynie dwa obrazy Fridy jako dodatek do całej tej pstrokacizny, w  jaką zaopatrzył się na targach staroci lub u  antykwariuszy w  Cuernavace i  Guadalajarze, w  tym także płytek wotywnych, które skradł w  Choluli, dwóch płócien Estrady i  kilku gównianych rzeźb mniej lub bardziej prekolumbijskich. Frida dostaje szału i  ten nastrój nie opuści jej już do końca pobytu; pisze do swojego ówczesnego kochanka, nowojorskiego fotogra ka Nickolasa Muraya: „Wolałabym siedzieć na rynku w  Toluce i  sprzedawać tortille, niż mieć cokolwiek wspólnego z  tymi «artystycznymi» paryskimi skurwysynami. Godzinami wysiadują w  kawiarniach, grzejąc swoje cenne tyłki, i  bez przerwy bajdurzą o «kulturze», «sztuce», «rewolucji» i tak dalej; uważają się za bogów tego świata, wymyślają najbardziej nieprawdopodobne nonsensy i  zatruwają powietrze niezliczonymi teoriami, które nigdy się nie urzeczywistniają”. Jak Breton nie musiał wyrzucać Artauda, tak i nie musi wyrzucać znikąd Fridy. Jej spotkanie z  niedobitkami grupki surrealistów to istna katastrofa. „Następnego ranka w  domu nie mają co do ust włożyć, bo żaden z  nich nie pracuje i  żyją jak pasożyty na koszt bogatych skurwysynów, którzy podziwiają «geniusz» tych «artystów». Cała ta «cyganeria» to kupa gówna. Nigdy nie widziałam, żebyście Ty [Muray] czy Diego tracili czas na głupie plotki i «intelektualne» dyskusje. Dlatego jesteście prawdziwymi mężczyznami, a nie kretyńskimi «artystami». Kurczę blade! Warto było tu przyjechać tylko po to, by się zorientować, dlaczego Europa gnije, dlaczego przez tę bandę próżniaków do władzy doszli tacy jak Hitler czy Mussolini”. Frida dostaje zapalenia nerek, a jej zbiór kart choroby jest tak bogaty, że badania lepiej będzie przeprowadzić w  szpitalu. Tra a więc do amerykańskiego szpitala, a  winą za to obarcza oczywiście Bretona. „Założę się o  wszystko, że te cholerne pałeczki złapałam w  domu Bretonów. Nie masz pojęcia, w  jakim brudzie żyją ci ludzie i co jedzą. To coś niewiarygodnego. W całym swoim zasranym życiu nigdy czegoś takiego nie widziałam”. W Mexico City wpada z kolei w szał sam Rivera, dowiedziawszy się, że Frida po wyjściu ze szpitala pożyczyła Bretonowi dwieście dolarów. Frida gotowa była przyspieszyć powrót i opuścić Paryż przed otwarciem wystawy. Na uznanie w  jej oczach zasługuje jedynie Marcel Duchamp, który

dwadzieścia lat wcześniej przyjaźnił się w Nowym Jorku z Cravanem i Miną Loy: „Bardzo mi pomógł i wśród tych wszystkich surrealistycznych dupków on jeden jest prawdziwym facetem”. Ostatecznie podczas wernisażu Frida triumfuje. Jej obrazy podziwiają Joan Miró, Kandinsky, Picasso i  Tanguy. Przed wyjazdem pisze do swojej przyjaciółki Elli Wolfe: „Diego walczy teraz z  Czwartą Międzynarodówką i  całkiem na poważnie posłał «bródkę» Trockiego do diabła. Opowiem wam co i jak, kiedy wrócę. Diego ma absolutną rację”.   Zgodnie z jej przewidywaniami po powrocie do Meksyku dochodzi do rozstania z Diegiem. Frida pisze do swojego nowojorskiego kochanka: „Nicku najdroższy, nie mogłam napisać do Ciebie wcześniej, ponieważ wyjechałeś. Moje stosunki z  Diegiem pogarszały się coraz bardziej, aż wreszcie doszło do całkowitego zerwania. Przed dwoma tygodniami wszczęliśmy kroki rozwodowe. Nie mam słów, by Ci opowiedzieć, jak cierpiałam, ale Ty, wiedząc, jak bardzo kocham Diega, musisz zrozumieć, że ten smutek nie skończy się za mojego życia”.

Malc & Marge W Dniu Zmarłych 1938 roku, w rzeczywistym Mexico City, Diego Rivera zjawia się w swoim domu w Coyoacán i – jak donosi nam Piękny Van – „z szyderczą miną pacykarza, któremu nie udał się dowcip, wręcza gospodarzowi wielką oletową czaszkę z  cukru z  cukrowym napisem «Stalin» na czole”. Trocki nie zna się za bardzo na tych meksykańskich żartach. „Nie powiedział nic, tak jakby czaszki w ogóle nie było. Gdy tylko Rivera wyszedł, poprosił, abym ją zniszczył”. W  Dniu Zmarłych 1938 roku, w  wymyślonym mieście Quauhnahuac, po nocy spędzonej w hotelowym barze Konsul widzi pod światło, o świcie, rozmytą sylwetkę Ivonne. Jeszcze tego samego wieczoru oboje poniosą śmierć. Rok później, w Dniu Zmarłych 1939, Trocki, który nadal przebywa w swoim domu w Coyoacán, pojawia się w wyobraźni Jacques’a Laruelle’a jako główny bohater jego nowoczesnej wersji mitu o Fauście, jaką chce nakręcić we Francji.   W 1947 roku, dziesięć lat po cudzie w Cuernavace i koszmarnej nocy w Oaxace, po latach spędzonych z dala od ludzi w chacie na plaży, Lowry wydaje wreszcie Pod wulkanem i  odnosi sukces. Powieść pnie się w  górę na listach bestsellerów w Stanach Zjednoczonych. Jej autor staje się sławny jak Conrad i Kipling – ulubieni pisarze Lowry’ego – odkrywają go również młodzi poeci, jak Gary Snyder czy Jack Kerouac. Pełen podziwu list pisze doń Allen Ginsberg. Pora zapłaty za pakt zbliża się nieuchronnie. W tym samym 1947 roku, dziesięć lat po powrocie z Meksyku, Artaud ogłasza esej zatytułowany Van Gogh albo samobójca społeczny, na ostatnich stronach oddając hołd wulkanowi Popocatépetl. Zarówno dla Artauda, jak i dla Lowry’ego – obaj minęli się w  Meksyku w  ciągu niespełna doby – te publikacje to ich zmartwychwstanie i  zarazem eksplozja w  pełnym locie, ostatni fajerwerk. Artaud ma za sobą szpital w  Rodez i  długoletnią noc w  zakładach dla obłąkanych, serię elektrowstrząsów niekiedy tak silnych, że pękają mu kręgi. W połowie eseju Artaud le Mômo bierze odwet na Jacques’u Lacanie. Kilkanaście lat temu, w swoim biurze

w  szpitalu Świętej Anny w  Paryżu, psychoanalityk podsumował jego przypadek jednym pociągnięciem pióra w  karcie choroby: „zdecydowanie niezrównoważony, stracony dla literatury”. Esej o  van Goghu to pochwała geniusza, przez którego wieje wiatr, obiektu nienawiści drobnomieszczańskiego boga, i właśnie za ten esej Artaud dostaje swoją pierwszą nagrodę literacką. „I  dlatego to dziedzicznie obciążone społeczeństwo wymyśliło sobie psychiatrię mającą zapewnić mu obronę przed dociekliwością kilku jasnowzrocznych umysłów, których odkrywczość stała się nie do zniesienia”[20]. Za jednym zamachem Artaud dokonuje zemsty w  imieniu swojej małej bandy, związując ją w  jeden płonący bukiet, który nazywa van Goghiem. „Można właściwie mówić o całkowitym zdrowiu psychicznym van Gogha, który przez całe życie ugotował sobie tylko jedną rękę i nic więcej takiego nie zrobił poza obcięciem sobie raz lewego ucha”. Mowa o van Goghu, ale równie dobrze może to być Poe lub Nerval, Baudelaire lub Wilde czy Lowry. „Ludzie pisali lub malowali, rzeźbili, modelowali, budowali, wymyślali tylko po to, by w istocie wydostać się z piekła”. Ten gigantyczny wysiłek wymaga zastosowania środków wspomagających. „Muszę codziennie zażywać pewną dawkę opium, potrzebuję tego, gdyż ciało moje zranione jest do szpiku kości”. Artaud umrze rok później właśnie z tego powodu lub może na raka odbytu. Lowry ma przed sobą jeszcze dziesięć lat.   Mówi się, że Jan i  Margerie są do siebie podobne. Dwa motyle krążące wokół lampy. Obie chciały zostać pisarkami. Margerie, zanim spotkała Lowry’ego, pisała już opowiadania kryminalne. Zarazić można się jedynie szaleństwem, lecz nie geniuszem. Jan znalazła ratunek w  ucieczce, Margerie próbuje dokonać niemożliwego, troszcząc się o geniusza, który ucieka. Zawsze łatwiej jest zostawić w  tyle pościg, aniżeli uciekać przed samym sobą. Oboje piją na umór i  wdają się w kłótnie. Po rozpaczliwym powrocie z Meksyku Margerie postanawia, że opuszczą chatę na plaży w Dollarton. Ciągnie męża za sobą. Wyjeżdżają z Vancouveru, raz lecą samolotem, kiedy indziej jadą pociągiem, przepływają przez Kanał Panamski na pokładzie bretońskiego frachtowca „Brest”, docierają nie wiedzieć po co nad wodospad Niagara, zatrzymują się na chwilę w Nowym Orleanie, odwiedzają Haiti, gdzie Lowry tra a na odwyk do szpitala Notre-Dame w  Port-au-Prince, a  potem opowiada wszystkim, że poznał tajemnice wudu.

Podróż, która nigdy się nie kończy, hotele i motele. Zdarza się, że Lowry słucha Margerie. Lot do Miami z  przystankiem na Kubie. Nowy Jork, Wenecja, Genua, Mediolan, Rzym, gdzie znów ląduje na odwyku, Taormina na Sycylii, gdzie przez kilka miesięcy wynajmują domek nad morzem. Margerie karmi Lowry’ego, który nie jest w stanie utrzymać widelca. W Cassis grozi, że ją udusi. Psychiatra radzi po raz pierwszy, by Margerie opuściła męża, który zabije siebie albo ją. W  Paryżu Lowry tra a na oddział w szpitalu amerykańskim. Wściekłego poetę o sile boksera musi trzymać kilku pielęgniarzy naraz. Środki uspokajające i  nalewka z  opium. Kaftan i delirium tremens.   Przez kilka miesięcy Lowry udaje, że współpracuje z Clarisse Francillon, której Maurice Nadeau powierzył właśnie francuski przekład Wulkanu; od czasu do czasu znika w paryskich bistrach, tak samo, jak robił to piętnaście lat wcześniej, po ślubie z Jan. Nembutal popijany z whisky, o ile ma ją pod ręką, ale wystarczy mu także łyk wody kolońskiej znalezionej w łazience Clarisse. Ta nawiązuje korespondencję z  Margerie, będą pisały do siebie jeszcze długo po śmierci Lowry’ego. Ich listy przechowywane są w tekturowych pudłach na Uniwersytecie w Lozannie. Możemy w  nich znaleźć rekomendacje dla Margerie, która bezskutecznie szukała wydawcy dla swoich opowiadań kryminalnych. Lowry nie dotknął klawiszy remingtona, odkąd poznał Margerie. To ona odczytywała rękopisy, pomagała w komponowaniu Wulkanu, podpowiadała, że warto zmienić imiona niektórych postaci, podsunęła pomysł ze śmiercią Ivonne. Na przemian kochają się i  nienawidzą, nie mogąc się rozstać. Im dłużej to trwa, tym bardziej sobą gardzą. Margerie grozi, że odejdzie, domaga się, aby Lowry spisał testament i  przekazał jej prawa do swoich książek. Pewnego wieczoru, nakarmiwszy męża, wkłada mu do ust kilkanaście pastylek środka nasennego, ma już dosyć niańczenia geniusza.   Bretania, Saint-Malo i  Quiberon, a  potem Anglia. To jeszcze nie koniec, ciąg dalszy przed nami. Sił ubywa, trwa „szaleństwo we dwoje” – taką diagnozę stawia londyński psychiatra. Lowry unika lobotomii, ale zostaje poddany elektrowstrząsom, przechodzi test z  użyciem serum prawdy. Kiedy ucieka ze szpitala Atkinsona Morleya w  Wimbledonie, przed domem wynajmowanym przez Margerie staje policjant. Przewlekła halucynoza i ataki paranoi, od czasu do czasu nagły przypływ twórczej energii i  znów bywa sobą. Wtedy pracuje nad kilkoma

książkami naraz: wszystkie krążą wokół Wulkanu, nadając mu jeszcze inny wymiar, w  sumie mają złożyć się na wielką The Voyage that Never Ends! Malc & Marge wracają do współpracy, raz jeszcze kusi ich kino. Piszą wspólnie scenariusz na podstawie powieści Fitzgeralda Czuła jest noc. Musieliby raz jeszcze udać się do Hollywood, ale trwa zimna wojna i Lowry, który czytał Orwella, nie wróci już do Stanów, gdyż boi się maccartyzmu tak samo jak stalinizmu. Pracuje nad La Mordida – breughlowskim freskiem utkanym z  meksykańskich koszmarów pełnych kalek, żebraków i  skorumpowanych glin. Gdyby Ivonne nie wyjechała i  nie opuściła Konsula, czy stałaby się taką samą megierą jak Marge? Malc nie może bez niej pisać, a  jednocześnie chciałby się jej pozbyć. Wbrew własnej woli wraca do Anglii. Widzi kraj, z  którego uciekł dwadzieścia lat wcześniej, starą Anglię rewolucji przemysłowej, węgla i lokomotywy, i jest jak stare drzewo czekające w głębi parku na swój koniec. To Margerie wybiera miasteczko Ripe i  White Cottage – domek zbudowany w  osiemnastym wieku i  ostatni adres Lowry’ego. Malc pracuje nad opowiadaniem Ciemny jak grób, w  którym spoczywa mój przyjaciel, a  ten przyjaciel to Juan Fernando, zapotecki goniec z  Banco Ejidal, rozwożący konno pieniądze dla chłopów, zabity strzałem z  rewolweru w  kantynie w  Villahermosa w  stanie Tabasco. Pisanie idzie z  trudem. Malcohol pije gin i  pogrąża się w  me stofelicznym upadku. El Demonio de la Bebida. Samotność Konsula, bez nadziei na zbawienie czy łaskę. Nie pomogą patetyczne modlitwy do miłosiernego Boga, jest na nie za późno, Malc dawno już sprzedał swoją duszę. Myli życie z  książkami i  książki z  wymyślonym życiem, twierdzi, że pisał o  Wulkanie pod dyktando „europejskiej podświadomości”, że Wulkan to „ostatni okrzyk przerażenia gnijącego kontynentu”, że atomowe bomby zrzucone na Japonię potwierdzają apokaliptyczną wizję Konsula.   Czeka na jakąś zbawczą rewolucję, w liście z grudnia pięćdziesiątego roku pisze zdanie zgoła trockistowskie, choć od śmierci piewcy rewolucji permanentnej i  twórcy Czwartej Międzynarodówki minęło dziesięć lat: „Każda rewolucja musi trwać w nieustannym ruchu, w jej naturze tkwi już ziarno samozniszczenia, jak na przykład w  1789 roku”. Kiedy indziej bliżej mu do pozbawionej złudzeń ironii Konsula spod Wulkanu: „A czy to twoje pragnienie, żeby walczyć za Hiszpanię, za

koszałki-opałki, za Timbuktu, za Chiny, za hipokryzję, za każde duby smalone, które kilku skretyniałych idiotów postanowi nazwać wolnością (...)”. Nie zdarzy się żaden cud, dawno już wyśpiewał pochwalną pieśń o  pokoju i  pejzażu, swoje najlepsze opowiadanie, czyli Leśną ścieżkę do źródła, w  której domki nad zatoką Burrard były „bezradnym, lecz dzielnym symbolem; chodziło o  ludzkie złaknienie piękna, o  ludzką potrzebę patrzenia na gwiazdy i  wschody słońca”. Dowiaduje się, że burza zniszczyła w Vancouverze pomost, który zbudował własnymi rękami. Rozpada się cały świat Lowry’ego. Daleko mu do marzeń Lorda Jima płynącego w  górę rzeki do Patusanu, daleko do własnych aspiracji z  czasów Ultramaryny, kiedy to chciał poświęcić się całkiem anonimowo i pokornie jakiejś dobrej sprawie: „Ale pewnego dnia znajdę miejsce ponad wszelkie wyobrażenia skorumpowane i przygnębiające, gdzie dzieci chodzą głodne, bo brakuje im mleka, krainę nieszczęśliwą, chociaż nieoświeconą, i  zawołam: Zostanę tutaj, dopóki nie uczynię z tego miejsca dobrego kraju!”. Co zostawia się po sobie? Kilka drobnych śladów. Oto ostatnia otwarta książka: A  Field Guide to British Birds. Ostatnie przedstawienie, które oglądał w  Criterion Theatre w  Londynie: Czekając na Godota. Ostatni pobyt na oddziale psychiatrycznym w  szpitalu w  Brighton. Był tam kilka tygodni przed śmiercią. Margerie przebywała wówczas na takim samym oddziale, tyle że w  szpitalu St. Luke Woodside w północnym Londynie.

        Dla mego szczęścia, a przede wszystkim dla mego człowieczeństwa, nie liczy się to, czy z  Monachium do Hamburga dostanę się w  cztery tygodnie czy w  czternaście godzin; liczy się pytanie, ilu ludzi, tęskniących jak ja za słońcem, zmuszanych jest do niewolniczej pracy w  fabrykach, aby z  uszczerbkiem dla własnego zdrowia, swoich płuc i innych organów zbudować lokomotywę.   B. TRAVEN

Traven & Trocki Miałem kiedyś nadzieję, że to z Niemiec wyjdzie światłość na świat. Nawet sobie tego życzyłem. Tymczasem stało się to w Rosji.   RET MARUT

  Po wyroku śmierci, jaki zapada nań w 1919 roku, Ret Marut znika z więzienia, ucieka z  Monachium, nocuje po stodołach, zrywa ze środowiskiem aktywistów partyjnych. Gazety atakują anarchistę, zwolennika powstania Spartakusa i defetystę. Nie oznacza to, że Marut przestał działać, wspomina o  tym zresztą w  wydawanej przez siebie gazecie „Der Ziegelbrenner”: „Przemawiał w  sześćdziesięciu wsiach i miasteczkach Bawarii do obywateli, robotników i chłopów”. Wystrzega się jednak rewolucyjnego heroizmu, za bardzo ceni sobie życie, więc wyrusza do Holandii, potem do Anglii, wreszcie ląduje w  Meksyku. Wystrzega się heroizmu w  sobie samym. Wyzwalać siebie samego po to, by od razu umrzeć? Oddawanie życia za rewolucję czy represje to w końcu oddawanie życia. Dla Reta Maruta pisanie sprowadza się początkowo do publicystyki, choć zdarzają się również opowiadania, które ogłasza pod różnymi pseudonimami w  swojej gazecie. Zwraca się do rewolucjonistów, chce przyspieszyć wybuch rewolucji, odnosi prasowy sukces, „Ziegelbrenner” bowiem jest czytany przez setki działaczy, a  Berta Döring-Selinger, towarzyszka Róży Luksemburg i  Karla Liebknechta, wspomina o  regularnej lekturze tekstów pisanych „nie tyle w  duchu Marksa, ile Rousseau i Bakunina, Kropotkina i Sorela, w duchu bliskim rosyjskim eserowcom walczącym o  zdeptane prawa chłopów”. Podobnie jak Trocki, Traven dowiadywał się o komunizmie z powieści Tołstoja, dopiero potem przyszła pora na Marksa. Obaj czytali w Annie Kareninie, że „kapitał ciemięży robotnika. Robotnicy, u  nas – chłopi, dźwigają cały ciężar pracy, a  znajdują się w  takich warunkach, że choćby nie wiem jak harowali, nigdy nie będą mogli wydobyć się ze swego bydlęcego położenia”.

I  niemiecka rewolucja przegrała. Różę Luksemburg i  Karla Liebknechta zamordowano. Marut staje się Travenem i  pisze powieści przygodowe – Unterhaltungsliteratur – należy bowiem docierać do czytelników głodnych czytania, czyli do tych, którzy korzystają z bibliotek publicznych. Wysyła swoje rękopisy do Europy, a z jego meksykańskich opowieści o buntach Indian w Chiapas wyłania się tak naprawdę obraz walącej się po raz kolejny Europy, widmo przyszłej wojny. W  lagunach Tampico, a  potem w  dżunglach Chiapas rodzi się powieściopisarz Traven. Wzorce czerpie nie tylko z  Jacka Londona, Karola Maya czy Fenimore’a  Coopera, ale przede wszystkim z  opowieści o  skarbach, o  miłościach, które zaczynają się pięknie, a  kończą smutno, o  ludziach wyzyskiwanych na plantacjach bawełny i w tartakach, a zarazem szukających światła i buntujących się przeciwko brygadzistom. Wykazuje się ogromnym talentem scenarzysty, i  to w  czasach, kiedy kino nie uwolniło jeszcze powieści od uciążliwego obowiązku opowiadania historii, a  fotogra a uwalniała już malarstwo od obowiązku kopiowania świata. Nie bez powodu zatem Davenport wspomina, jak to pod koniec lat dwudziestych student Lowry zaczytywał się w  Travenie, z  ołówkiem w  ręku, pośród stosów książek i butelek, płyt z jazzem i puszek po sardynkach w oleju. Traven, który tymczasem, pod nazwiskiem Torsvan, uczy się w  Mexico City fotogra i u  Edwarda Westona i  Tiny Modotti, znika na dziesięć lat w  wiejskim domu pod Acapulco i  na podstawie materiałów zebranych w  Chiapas, wertując notesy, zapiski z  podróży i  notatki z  badań, pisze cykl sześciu powieści nazwany mahoniowym i kończy tę pracę w  trzydziestym siódmym, kiedy Trocki zjawia się w Meksyku. Traven śledzi w gazetach perypetie banity.   Traven i  Trocki to odwieczny spór o  anarchizm. Armia Czerwona, która na Ukrainie rozbija partyzantkę Nestora Machny. Zwycięzcę spod Kazania spotkają z  tego powodu zarzuty. Trwa wojna domowa i  przemoc stosują zarówno czerwonoarmiści, jak i Kozacy czy anarchiści. Jacobo Glantz, ojciec Margo, który później wspierać będzie Nicolę Sacca i  Bartolomea Vanzettiego, był wtedy na Ukrainie i  wspomina: „Machno był prawdziwym anarchistą i  pod czarnym sztandarem galopował na koniu ciągnącym taczankę. Miał sprecyzowane poglądy ideowe, ale jego ludzie w każdej mijanej po drodze wiosce żydowskiej dokonywali grabieży, gwałtów i morderstw”. Pokonany Machno zakończy karierę jako robotnik w fabryce Renault w Boulogne-Billancourt.

Anarchizm Travena to „teoria Jedynego” Stirnera, egocentryzm, który zakłada, że braterstwo jest możliwe wyłącznie w  przypadku jednostek zbuntowanych przeciwko wszystkiemu: „Przeciwko każdemu prawu, każdej idei, każdemu programowi i  rządowi. Człowieku, bądź wiecznym rewolucjonistą, a  przeżyjesz!”. Takie hasło nigdy nie porwie milionów ludzi i nie sprawi, że pójdą w ogień przez śniegi, aby walczyć z  Białymi gotowymi przywrócić jedynowładztwo i  niewolnictwo. Niech inni brudzą sobie ręce, majstrując przy silniku Historii. Traven zaczął pisać powieści dlatego, że rewolucja niemiecka poniosła klęskę. W  Chiapas dołącza do misji archeologicznej Enrique Juana Palaciosa. Trzydziestu uczonych, biologów i botaników, kartografów i etnografów przez kilka miesięcy wędruje przez dżunglę i  inwentaryzuje to, co pozostało po Majach. Fotogra e Torsvana zostaną dołączone do raportu z  misji zatytułowanego En los con nes de la Selva Lacandona. O ile jednak Torsvan interesuje się ruinami, o tyle Travena ciekawią losy żyjących potomków Majów: wraca więc do dżungli, kupuje muły, opłaca przewodnika, zostaje odkrywcą, żyje wśród Indian Tojolabal, Tzeltal, Chol i  Tzotzil, opowiada im o  wojownikach Zapaty, wysłuchuje ich własnych historii i zbiera materiał do cyklu. Od czasów odeskich Trocki chce zostać pisarzem, ale wciąż odkłada to na później. Czeka na zwycięstwo rewolucji rosyjskiej. Dla tego „urodzonego literata” – jak chce Mauriac, który umieszcza go pośród największych, obok Tołstoja i  wczesnego Gorkiego – literatura jest zagadką, jądrem ciemności, o  które słowa mogą się jedynie ocierać. Cała poezja jest anarchistyczna i  powiada, że rozum to mało, że sam rozum może zamienić się w destrukcyjną namiętność. Trocki nie chce być ani dyktatorem, ani poetą i wierzy, że przed nim zadanie znacznie poważniejsze i  szlachetniejsze, czyli działanie, organizowanie, zmienianie oblicza świata i  życia ludzi. A gdy świat się już zmieni, chłopi nauczą się czytać. To dlatego pisarze na wyścigi zabiegają o  spotkanie z  Trockim: jakże często chcieliby działać, decydować o losach świata, ogarniać surową rzeczywistość, wstać z fotela, rzucić w diabły papierkową robotę, zrozumieć, w jaki sposób ten człowiek – sam przeciw wszystkim, zwalczany przez własne zaplecze polityczne, odrzucony, deportowany – w każdym z miejsc, gdzie przebywa na zesłaniu, chce zmieniać świat i  życie ludzi, przeszkadzać termidorianom, głosić hasło rewolucji permanentnej i światowej. W Londynie Trocki spotyka się z Maksymem Gorkim, na Prinkipo – z  Simenonem, w  Saint-Palais – z  André Malraux, w  Mexico City – z  André

Bretonem. Autor Literatury i  rewolucji dostaje listy z  pytaniami, jego analizy Tołstoja i  Céline’a  są rozchwytywane przez czytelników, jego pochwała Jesienina ukazuje się w „Prawdzie” po samobójstwie poety w 1925 roku, kiedy Trocki mógł jeszcze publikować w „Prawdzie”. Jego pochwała Majakowskiego, po samobójstwie poety w  1930 roku, kiedy Trocki przebywa już na wygnaniu, ukazuje się w „Biuletynie Opozycji”.   Ci dwaj – Traven i  Trocki – miewają pokusę, by pójść w  ślady Williama Blackstone’a, erudyty z  Cambridge, który wybrał życie wśród amerykańskich Indian. A  może by rzucić to wszystko? Pierwszy wybiera samotność i  swoją posiadłość, znika z  powierzchni globu, drugi rzuca się początkowo w  wir działań i  prowadzi w  bój miliony ludzi. W  listopadzie 1920 roku, pod koniec wojny domowej, gdy Ret Marut kontynuuje ucieczkę, Trocki wysiada z  pociągu pancernego, wraca do Moskwy, zdejmuje skórzany płaszcz z  czerwoną gwiazdą, wkłada sportowy garnitur, wiąże czerwony krawat, który opisze Naville, zamieszkuje na Kremlu w  pokojach sąsiadujących z  mieszkaniem Lenina. Sprowadza do siebie ojca, bogatego niegdyś chłopa, którego rewolucja pozbawiła – z  łaski syna – majątku. Tego samego ojca Trocki uczył kiedyś czytać, a  teraz powierza mu funkcję dyrektora młyna. Dawid Bronsztejn umrze – podobnie jak John Reed i Larisa Reisner – podczas epidemii tyfusu w Moskwie. Zwycięzca spod Kazania jest teraz sławny niczym rzymski konsul, który przybywa z tarczą z odległych prowincji, albo jak Bonaparte po powrocie z Włoch. Ma zastąpić Lenina, jeśli zdrowie wodza się pogorszy. „Posiadałem podczas wojny władzę, którą w  rzeczywistości można było nazwać nieograniczoną. W  moim pociągu odbywały się posiedzenia trybunału wojskowego, fronty były mi podwładne, tyły podlegały frontom, a  trzeba wiedzieć, że w  pewnych okresach wszystkie niezajęte przez Białych terytoria republiki były tyłami bądź też strefami uforty kowanymi”. Raptem wszystko zaczyna się walić. Kolejne etapy upadku, który trwać będzie do dwudziestego siódmego, kiedy Traven mieszka już w Dżungli Lakandońskiej pośród puchowców i orchidei, wiesza hamak, wyciąga z toreb notesy i książki „Shelleya, Maxa Stirnera, Jacka Londona i Walta Whitmana”.   Gdy inni spiskują za jego plecami i szukają nagrody, Trocki znika, od czasu do czasu poluje z  dala od Moskwy, wraca do swoich lektur. Miewa chwile słabości,

akurat wtedy, kiedy należałoby odrzucić wahania i  nie wybierać już między działaniem a  kontemplacją, być odrobinę głupszym i  zdeterminowanym, jak ten drugi, szef gangu, gruziński zbój. Na dwunastym zjeździe partii w  1923 roku Trocki mógł jeszcze rozgnieść Stalina jak komara. Nie zrobił nic. Czekała go za to kara w postaci wygnania i malarii. Znowu poluje na bagnach Zabołocia, wpada do wody, marznie, zaczyna kaszleć. I to w jak ważnym momencie! „Musiałem się położyć. Po zaziębieniu pojawiła się jakaś niewytłumaczona gorączka. Lekarze zabronili mi wstawać z  łóżka. Przeleżałem pozostałą część jesieni i  całą zimę. Chorowałem więc w  czasie dyskusji w  roku 1923, wymierzonej przeciwko «trockizmowi». Skutki rewolucji i  wojny dadzą się przewidzieć, jednak nie można tego powiedzieć o  skutkach jesiennego polowania na kaczki. Lenin leżał w Gorkach, a ja – na Kremlu. Spisek epigonów zataczał coraz szersze kręgi”. Trocki ma nadzieję, że nabierze sił na słońcu, jeszcze dalej na południu, po drugiej stronie Kaukazu. Chciałby wrócić w  spokoju do pisania Nowego kursu, wsiada więc do pociągu do Baku, przejeżdża przez Azerbejdżan, kierując się do Ty isu, i  tam dostaje depeszę od Stalina z  wieścią o  śmierci Lenina 21 stycznia 1924 roku: „Pogrzeb w sobotę, i tak nie zdążycie na czas, radzimy nie przerywać kuracji. Biuro Polityczne jest zdania, że przy waszym stanie zdrowia powinniście kontynuować swoją podróż do Suchumu”. I zamiast natychmiast wrócić z Gruzji do Moskwy, wejść na trybunę, Trocki kontynuuje podróż do Abchazji. „Spędzałem w  Suchumie długie dni, leżąc na balkonie, z  twarzą zwróconą ku morzu. Chociaż był styczeń, na niebie gorzało jasne i  gorące słońce. Pomiędzy balkonem a  połyskującym morzem wystrzelał w  górę szereg palm”. W  styczniu 1924 roku, kiedy rozpoczynał obrady trzynasty zjazd partii, karty zostały już rozdane. Kilka dni przed śmiercią Lenin dorzucił jednak krótkie postscriptum do testamentu, w  którym zaleca, aby pozbawić Stalina funkcji sekretarza Komitetu Centralnego. Wdowa po Leninie, Krupska, przesyła kopię Trockiemu, który nie wykorzystuje nadarzającej się okoliczności, nawet o  niej nie wspomina, a  zamiast tego redaguje atak na biurokratów w  partii, lecz partyjni biurokraci nawet nie czytają tego tekstu. A trzeba było wstać, wsiąść raz jeszcze do pociągu, stawić czoła termidorianom. Wkrótce Stalin oskarży go o „odchylenie anarcho-mienszewickie”. Trocki nie broni się i  wzrusza ramionami, znowu popełnia grzech pychy. Jego

książki znikają powoli z bibliotek, nazwisko znika z podręczników historii, twarz – z fotogra i z okresu rewolucji październikowej.   W  tym samym 1927 roku, kiedy w  Stanach Zjednoczonych anarchiści Sacco i  Vanzetti zostają poddani elektrowstrząsom, a  Diego Rivera i  Walter Benjamin udają się do Moskwy, Trocki wylatuje z  partii. Opuszcza apartament na Kremlu, zamieszkuje u przyjaciół na mieście, tra a do więzienia, a potem do Kazachstanu. Stalin nie rządzi jeszcze niepodzielnie i  waha się, czy kon skować archiwum Trockiego. Ten wsiada więc do pociągu ze sporym bagażem. Towarzyszy mu Natalia Siedowa i ich syn Lew Siedow. „Tak spędziliśmy rok w Ałma Acie, mieście trzęsień ziemi i  powodzi, u  stóp odgałęzień Tienszanu, na pograniczu Chin, w  odległości 250 kilometrów od kolei, a  4000 kilometrów od Moskwy, w towarzystwie listów, książek i przyrody”. Z  kolei Traven galopuje konno po Chiapas, opisuje piekło zbieraczy mahoniu, niewolniczą pracę, obcięte uszy, wspiera bunt Indian Chamula. Most z  lian nie wytrzymuje, Traven wpada do wody razem z koniem, łamie nogę, wraca do pisania: „Walka Indian robotników w Meksyku nie ma odpowiednika w dziejach ludzkości”. W powieści Ein General kommt aus dem Dschungel generał Augusto César Sandino, były robotnik z  Tampico, występuje jako rewolucjonista Juan Méndez. Traven udziela Indianom podobnych rad jak Ret Marut Bawarczykom: „Jeśli chcecie wygrać i  nie utracić zwycięstwa, będziecie musieli spalić swoje dokumenty. Niejedna rewolucja wybuchła i upadła tylko dlatego, że nie spalono dokumentów, tak jak powinno się to robić”.   W Kazachstanie Trocki wraca do dzikiego życia, jakie pamięta z dzieciństwa, do długich spacerów z suką Mają. Śpi z dala od wiosek, poluje, chodzi na wycieczki z  synem. „Przecież nieczęsto mamy okazję do doświadczania takich emocji: spaliśmy na otwartym powietrzu, jedliśmy pod gołym niebem baraninę ugotowaną w  kuble, nie myliśmy się, nie rozbieraliśmy się i  dlatego też nie ubierali, spędzaliśmy całą prawie dobę na małym mostku wśród wody i sitowia: spadłem też z konia do rzeki...”. Pisuje listy do przyjaciół i  oddaje się lekturze, jak dwadzieścia lat wcześniej w więzieniu carskim; czuje się jak pustelnik. W celi w twierdzy Pietropawłowskiej czytał klasyków literatury europejskiej. „Leżąc na więziennej pryczy, upijałem się

nimi z takim uczuciem zycznej rozkoszy, z jakim smakosze sączą wino lub palą wonne cygaro. To były najlepsze godziny”. Udaje mu się sprowadzić do Kazachstanu całe skrzynie z  książkami. „Nawet w  wagonie, w  okresie wojny domowej, znajdowałem czas na nowości literatury francuskiej”. Przez chwilę rozważa, czy nie uciec przez granicę z Chinami, ale się rozmyśla. Decyzję podejmuje za niego Stalin i  Trocki zostaje wygnany. W  1929 roku ląduje w Stambule, gdzie zagrożeniem są dla niego nie tylko stalinowcy, ale i żyjący tu na emigracji Biali. Banitą opiekuje się Kemal Atatürk, którego wspierał w  czasach dowodzenia Armią Czerwoną. Trocki wynajmuje dom na wyspie Prinkipo i natychmiast zabiera się do pisania. Wie, że wypadł już z gry. „Zadawano mi niejednokrotnie, a czasami nawet i teraz zadaje mi się jeszcze pytanie: jak to się stało, żeście stracili władzę? Pod tym pytaniem kryje się zazwyczaj naiwne pojęcie o władzy jako o czymś w rodzaju przedmiotu materialnego, który można wypuścić z ręki lub zgubić, jak się gubi zegarek czy notatnik”. Wyspa Prinkipo przypomina Elbę lub Wyspę Świętej Heleny. Codzienne łowienie ze statku, oletowy świt na morzu, lektura gazet francuskich i niemieckich. Trocki siada przy stole, pisze Moje życie, powoli staje się pisarzem, jakim zawsze chciał być: „Podczas szkicowania tych wspomnień wydawało mi się nieraz, że opisuję nie własne dzieciństwo, lecz dawną wędrówkę po dalekich krajach”.   A  potem rejs do Marsylii na pokładzie „Bulgarii”, miesiące błąkania się po kryjówkach w  kilku miastach Francji, nielegalny pobyt pod Grenoble i  dopiero socjaldemokratyczny rząd Norwegii decyduje się na przyjęcie uchodźcy. Trwa właśnie pierwszy proces moskiewski. Dawni towarzysze i bohaterowie Października otrzymują karę śmierci, prokurator Wyszyński wrzeszczy: „Te wściekłe psy mają być wystrzelane co do jednego!”. Trocki dobrze wie, że ostatnim psem będzie on sam. Rezydencja w Norwegii zamienia się w twierdzę. Strzeżony przez ochroniarzy Trocki otrzymuje pogróżki ze strony siepaczy zarówno Stalina, jak i  Hitlera. Podczas jednego z  ataków ktoś kradnie archiwum. Socjaldemokraci nie są już w  stanie zapewnić bezpieczeństwa Trockiemu, który pisze do ministra sprawiedliwości Trygvego Lie: „Pan i  Pański tchórzliwy premier będziecie przegnani z Waszego kraju za dwa lata”. Stanie się tak za cztery lata. Król Haakon i jego ministrowie będą zmuszeni uciekać do Anglii. Transport rezerw złota Norges Banku powierzą poecie Nordahlowi Griegowi.

Kiedy Trocki i  Natalia wchodzą na pokład tankowca „Ruth” odpływającego do Tampico, nazistowski przywódca norweski Quisling denerwuje się, że o ara wymknęła mu się z  rąk: „Prościej byłoby go przekazać poselstwu rosyjskiemu. Prawdopodobnie wysłaliby go do Moskwy w urnie”. Od dwóch lat Trocki kręci się w kółko po swoim biurze w Coyoacán, chce raz jeszcze zaważyć na Historii, tworzy Czwartą Międzynarodówkę. „Jak dla rozwoju materialnych sił wytwórczych Rewolucja powinna wprowadzić ustrój socjalistyczny oparty na planie centralnym, tak dla intelektualnych sił wytwórczych powinna od samego początku wprowadzić i zabezpieczyć anarchistyczny ustrój wolności indywidualnej”. Traven zakończył właśnie pracę nad cyklem mahoniowym i opuszcza swój dom pod Acapulco. Pod nazwiskiem Croves zamieszkuje w  Mexico City przy calle Río  Mississippi. Dwadzieścia lat zajmie wyjaśnianie tajemnicy jego licznych wcieleń.   Mamy teraz rok trzydziesty dziewiąty i  przy Trockim nie ma już nikogo. Opuścili go Diego Rivera i Frida Kahlo. Piękny Van wraca do matematyki. Breton nie ma czasu na zajmowanie się Ruchem na rzecz Czwartej Międzynarodówki, a ta działa w  niezrozumiały sposób. Kiedy tylko liczba członków jakiejś grupy sięgnie sześciu, grupa od razu się rozlatuje. Barcelona pada w styczniu. W sierpniu Stalin podpisuje pakt o  nieagresji z  Hitlerem, a  Victor Serge publikuje powieść o czystkach S’il est minuit dans le siècle. Z  Serge’em Trocki chętnie by się spotkał. Nie widzieli się od 1927 roku. Poróżnili się po serii artykułów w  „Partisan Review”. Podobnie jak Ret Marut w  Niemczech, tak i  Wiktor Lwowicz Kibalczicz był w  Belgii anarchistą, ale sprzeciwiał się illegalizmowi i  metodom gangu Bonnota. Był jednak na tyle solidarny z grupą, że nie wydał przyjaciół Jules’a Bonnota i Raymonda Callemina. Zapłacił za to pięcioletnim pobytem w więzieniu. Później wyjechał do Barcelony, brał udział w  strajku generalnym z  1917 roku, w  „Tierra y Libertad” publikował pod pseudonimem Victor Serge. Następnie zerwał z  anarchistami i  wsparł rewolucję w Rosji. Zbliżył się do Trockiego i Lewicowej Opozycji, co kosztowało go trzy lata zesłania do Orenburga. Wojna w Hiszpanii była przegrana. Kon ikty między rewolucjonistami wyniosły zwolenników Franco do władzy. Spodziewał się tego Trocki, pisząc jeszcze przed klęską to zdanie, pod którym mógłby podpisać się Traven: „Marksiści mogą tu iść

ręka w  rękę z  anarchistami, pod warunkiem wszakże, iż zerwą raz na zawsze z policyjnym reakcjonizmem, niezależnie od tego, czy jego uosobieniem jest Józef Stalin, czy jego wasal – García  Oliver”. Juan García  Oliver, podobnie jak Victor Serge uczestnik strajku generalnego w  siedemnastym, z  ramienia anarchistów piastował podczas wojny stanowisko ministra sprawiedliwości. Teraz jest już w Meksyku i umrze w Guadalajarze.   Jest rok czterdziesty. Świat płonie i nikt już nie pamięta o Trockim. Myślą o nim jedynie jego zabójcy. Siedzi w  kancelarii, zaczyna pisać testament, słyszy jakiś hałas, nerwowo się rozgląda, podnosi wzrok, wraca do pisania: to Natalia w  słomkowym kapeluszu i z sekatorem w ręku oderwała się na chwilę od swoich róż, „podeszła od podwórka do okna i  otwarła je, aby przewietrzyć gabinet. Widzę szeroki pas trawy wzdłuż muru, nad murem jasnoniebieskie niebo, a to wszystko skąpane w słońcu. Życie jest piękne. Niech przyszłe pokolenia oczyszczą je z wszelkiego zła, opresji i przemocy i cieszą się nim w całej pełni”. Generał Kotow, jego towarzyszka Caridad i syn tej ostatniej – Ramón Mercader del Río  – są już w  Mexico City. Trzy lata wcześniej błyskotliwego młodzieńca wycofano z  frontu hiszpańskiego i  posłano do Moskwy na kurs zabijania. Spreparowano mu wtedy pierwszą zastępczą tożsamość. Został obywatelem Belgii i  jako Jacques Mornard miał uwieść w  Paryżu trockistowską działaczkę Sylvię Agelo . W  Mexico City zamieszkał jako Kanadyjczyk Frank Jacson, a  Sylvii wyjaśnia, że uciekł z Europy przed wojną i dlatego zaopatrzył się w lewe papiery. Ramón Mercader nie jest jedynym, którego szkolono w  celu zamordowania Trockiego. Uśpieni agenci czekają na sygnał do działania. Awatar Frank Jacson wchodzi do gry dopiero po niepowodzeniu Siqueirosa. Dowiaduje się o  tym od matki i Kotowa. Cztery dni po pierwszym ataku niedomyślająca się niczego Sylvia przedstawia narzeczonego Rosmerowi i banicie. Jacson jest odtąd częstym gościem przy calle Viena. Chciałby napisać artykuł wspierający Trockiego, byłoby dobrze, gdyby ten rzucił okiem na tekst. Tymczasem kupuje czekan, ale musi skrócić stylisko. Wbija ostrze w pień drzewa, wyciąga i jeszcze raz wbija. I tak kilka razy. Dla wprawy.

rdzeń Jesteśmy jak poprzecinana nerwami żółtobiaława masa przypominająca purée ziemniaczane i z czegoś takiego rodzi się myśl polityczna, a czasem wiersz. Trudno odróżnić w  tym rdzeń kręgowy od substancjalnej treści i  szyszynki, w  której Kartezjusz zobaczył duszę. Długie metalowe ostrze wbija się w  tę masę na głębokość siedmiu centymetrów. Rozlega się przerażający – jak mówią – krzyk. Staruszek wyrywa się napastnikowi, prosi Joego Hansena, który rzuca się na Mercadera z pięściami, aby się pohamował, gdyż zeznania zamachowca mogą mieć istotne znaczenie, woła do Natalii, że ją kocha, nie chce, by Siewa oglądał go w  takim stanie. W  karetce nadal wydaje dyrektywy dotyczące ewentualnego śledztwa. W szpitalu Zielonego Krzyża doktor Wenceslao Dutrem stwierdza paraliż lewej części ciała. Neurony próbują przywrócić synaptyczną łączność wokół dziury w  czaszce. Zabieg trepanacji przeprowadzony jest po to, by wydobyć pęsetą fragmenty zmiażdżonej kości ciemieniowej. Obrzęk, substancja szara się wylewa, miękkie purée wycieka z  wulkanu otwartej czaszki, wolno spływa spieniony strumyczek lawy, a  w  środku ostatnie rozbłyski świadomości. Syn widzi ojca zmarłego na tyfus. Liliowy świt na stepach wokół Janowki, koń, zapach stajni i  obory. Tyle piękna wydostaje się z  czaszki wraz z  tłustym śluzem pociętym żyłkami naczyń krwionośnych. Żywiczny zapach sosen na Prinkipo i  oletowe wody morza. I wszystko to gaśnie pod wieczór. Trocki umiera, gdyż nie znał tej Pascalowskiej rady, aby nauczyć się odpoczywać nie tylko w izbie, ale i w celi czy wagonie, choć tak cenił sobie ten czas spędzony w zamknięciu. „Ostatecznie nie mogę skarżyć się na swoje więzienia. Były dla mnie dobrą szkołą. Szczelnie zakorkowaną separatkę twierdzy Pietropawłowskiej porzucałem z  odcieniem smutku: było tam cicho, jednostajnie, tak spokojnie, tak idealnie dobrze dla pracy umysłowej”. Ta agonia jest być może triumfem Trockiego, który odchodził już w  niepamięć. Czekan wbity w  czaszeczkę niczym sztylet w plecach Cezara lub nóż w piersi Marata. Niezły koniec dla rozgoryczonego eremity, dla niewierzącego w Boga materialisty, który nie lubił życia materialnego, a  Piękny Van zapisze później słowa, jakie wypowiedział kiedyś Trocki podczas

jednego z  nudnych spacerów ponurymi uliczkami Barbizon: „Ubierać się, jeść... Wszystkie te nędzne drobne sprawki, które trzeba powtarzać każdego dnia”. Wreszcie nie musi już nic powtarzać.   Podczas tych kilku tygodni dzielących dwa zamachy, czyli pomiędzy majem a  sierpniem czterdziestego, Trocki próbował jeszcze zlokalizować tych, których wojna porozrzucała po świecie, w tym Victora Serge’a. Było za późno, aby ruszać do zajętego już przez Niemców Hawru czy Saint-Nazaire. Uciec z  Europy można było jeszcze tylko z  Marsylii. Dopiero w  marcu czterdziestego pierwszego Serge i  jego syn Vlady wsiądą na pokład odpływającego w  kierunku Antyli statku „Capitaine-Paul-Lemerle” – starej krypy, której wojna przedłużyła żywot. Znajdą się tu w  towarzystwie innych uciekinierów – André Bretona i  André Massona, Claude’a Lévi-Straussa, Wifreda Lama. Breton dobrze wie, że nie ma po co pukać do drzwi Diega i Fridy. Podczas krótkiego postoju na Martynice pisze z Massonem Martinique charmeuse de serpents, poznaje poetę Aimé Césaire’a, następnie udaje się do Nowego Jorku. Wizy wjazdowej do Stanów – ani nawet tranzytowej – nie dostaje za to Benjamin Péret, a  powodem jest jego przeszłość polityczna. Wyrzucony za Trockim z  Brazylii na początku lat trzydziestych, Péret walczy w  Hiszpanii w  oddziale anarchisty Durrutiego, w  lipcu czterdziestego tra a do więzienia w  Rennes, w  listopadzie czterdziestego pierwszego, na pokładzie „Serpa-Pinto” ucieka z Marsylii i przez Casablancę i Hawanę dociera do Meksyku. Podczas pobytu w  Brazylii, gdzie przetłumaczył z  hiszpańskiego na portugalski Literaturę i  rewolucję Trockiego, Benjamin Péret nawiązał korespondencję z  Pięknym Vanem. W  Meksyku współpracuje pod pseudonimem z  katalońskim wydawcą Bartomeu Costa-Amikiem, wydaje koncepcyjnie bliskie Travenowi poetyckie studia nad Indianami, nawiązuje dość luźny kontakt z  Maurice’em Nadeau i  Robertem Riusem, którzy walczą we Francji w  Ruchu Oporu i  wydają pismo „La Main à Plume”. Rius zostanie rozstrzelany przez nazistów na miesiąc przed wyzwoleniem Paryża. Do Meksyku tra ą również, przemierzywszy uprzednio podksiężycowe labirynty, jakie znają tylko apatrydzi i  rewolucjoniści bez dokumentów – w  tym więzienie w Hawanie – Victor Serge i jego syn Vlady. Lázaro Cárdenas przyznaje im wizę, a  na lotnisku Benita Juareza witają ich Bartomeu Costa-Amic i  Julián Gómez

García-Ribera, znany szerzej jako Julián Gorkin, założyciel POUM. Cała czwórka udaje się natychmiast do Natalii i  Siewy. Victor Serge i  Natalia Siedowa uporządkują ostatnie teksty banity – w tym jego wspomnienia – i wspólnie napiszą biogra ę Trockiego.   W  późniejszym okresie Victor Serge kontynuuje swoją pracę, posyła do czasopism artykuły i  eseje, redaguje pamiętniki, pisze wiersze oraz powieści. Miewa chwile zwątpienia, zastanawia się, czy „warto tworzyć wyłącznie do szu ady, po pięćdziesiątce, bez widoków na przyszłość, wiedząc w dodatku, że tyrani pożyją dłużej niż ja sam”. Od czasu do czasu spotyka się potajemnie z  ludźmi z  dawnej Opozycji Lewicowej lub POUM – Jeanem Malaquais’m, Julianem Gorkinem, Paulem Rivetem, Benjaminem Péretem czy peruwiańskim poetą Cesarem Moro. Każdy z  tych ludzi wie, że jest na celowniku faszystów i  stalinistów. „W kawiarniach w Mexico City ludzie obgadują nasze przyszłe zabójstwo”. Gorkin zostaje ranny w  głowę podczas zamachu, przechodzi operację czaszki, ale w przeciwieństwie do Trockiego przeżywa. W czterdziestym siódmym, wtedy gdy ukazują się Pod wulkanem i  esej Artauda o  van Goghu, Benjaminowi Péretowi udaje się wrócić do Paryża. W  tym samym czterdziestym siódmym roku Victor Serge – podobnie jak Tina Modotti pięć lat wcześniej – umiera w  tajemniczych okolicznościach w stołecznej taksówce.

ostatni drink Myślę, że po śmierci znajdę się w  gronie Angielskich Poetów przez duże „p”.  

JOHN KEATS[21]

  Rozbita butelka po ginie. Odłamki szkła migoczą w  promieniach czerwcowego słońca. Dopiero co wrócił do Ripe ze Szkocji, gdzie oglądał przelot edredonów. Głowę ma zwieszoną jak zalany w  trupa Konsul przy barze. Perfectamente borracho. Cuchnące zapachy na dnie barranca to nic innego jak rzygowiny na deskach w  jego własnym pokoju. No se puede vivir sin escribir y no se puede escribir. Najpierw butelka ginu, potem garść barbituranów, które znalazł w szu adzie Margerie. Odgrywa zdanie z Lunar Caustic: „Rzucił ze wszystkich sił butelką o  ścianę. I  porzygał się”. Ale po tym zdaniu następuje odkupienie. Bill Plantagenet zmierzał do Anglii i  wkraczał na pokład „Mar Cantábrico”, gdyż „to właśnie był jego statek, którym wyruszał w swoją nocną podróż”. To już koniec ze statkami, na których trzeba będzie odkuwać rdzę tak długo, dopóki nie zalśni stal. Na barze w  Farolito Konsul rysuje palcem umaczanym w  mezcalu mapę Hiszpanii. Ostatnie obrazy w  kalejdoskopie alkoholowego upojenia, zwykłe, choć niemożliwe życie z Ivonne u boku, farma, prawdziwa farma, „krowy, świnie, kury, stodoły i stajnie z czerwonej cegły, spichrze, a na polu żyto i kukurydza”. Sprzedał duszę azteckim bogom mezcalu i  celtyckim bogom ginu. Leży teraz na podłodze w swoim pokoju, w poczuciu winy, że nie zdołał być podobny ani do energicznego ojca handlującego bawełną, ani do pięknego solarnego herosa – Griega. W poczuciu winy, że sam nie został ojcem, ponieważ jego brat Wilfrid zabrał go w dzieciństwie do Muzeum Anatomii przy Paradise Street w Liverpoolu i pokazał słoje z penisami i  jądrami przeżartymi sy lisem, eksponowanymi tam po to, by marynarze mieli o  czym myśleć. Jest znowu dzieckiem przerażonym na widok paskudztwa zanurzonego w formalinie, chłopcem, którego istnienie było „owocem pięciu minut, a może tylko pięciu sekund, w życiu handlarza bawełną”.

Konsul obserwuje swojego sąsiada Laruelle’a  myjącego się pod prysznicem i  spogląda na „obrzydliwie podługowatą wiązkę sinych nerwów i  mięśni pod parującym i nieświadomym niczego brzuchem, która szukała rozkoszy w ciele jego żony”. Na zapleczu Farolito Konsul kocha się z zarażoną kurewką po to tylko, by nie dopuścić do siebie Ivonne, gdyby przyszło mu umrzeć z miłości. Faszystowscy policjanci czekają nań przy barze. „Pan rysować mapa Hiszpanii? Pan bolszewicki kutas? Pan członek Brygada Międzynarodowa i robić zamieszanie?”. Chciałby już usiąść w  zielonym ratanowym fotelu na werandzie w  Cuernavace. Ale jest w  White Cottage i  wokół panuje spokój skąpanego w  złotym świetle czerwcowego wieczoru. Ostatnie angielskie słońce prześwituje przez liście wielkich dębów. Lowry dobrze wie, że w  głębi duszy jest angielskim dzieckiem, małym czytelnikiem Piotrusia Królika. Cztery lata wcześniej jego przyjaciel Dylan Thomas zapił się na śmierć. Piękny brytyjski koniec. Uśmiecha się. Poeci umierają znacznie mniej teatralnie niż cesarze, po których zawsze zostaje jakieś ostatnie słowo. Z poetami bywa śmieszniej. Aldous Huxley nie może już mówić, więc na karteczce prosi na koniec o jedno: „100 miligramów LSD”. Doktor Saltas siedzi u wezgłowia umierającego Alfreda Jarry’ego, niepokoi się, pyta, czy chory ma jakieś ostatnie życzenie, czy czegoś potrzebuje, po czym twarz mu się rozjaśnia: „Tym czymś była wykałaczka”. Wszystko można znaleźć w Piotrusiu Króliku – uśmiecha się Konsul. Jest noc. Cisza. Lowry jest sam i myli Ivonne z Jan i Margerie. Alkoholu już nie ma. „Jakim prawem – kiedy on tu siedzi, cierpiąc z jej powodu tortury potępieńca i  męczarnie domu obłąkanych przez bite dwadzieścia pięć minut bez jednej szklanki przyzwoitego trunku – jakim prawem w ogóle napomknęła o tym, że on – przynajmniej w  jej oczach – nie jest trzeźwy?”. Groził Margerie. Uciekła do sąsiadki. Pobił ją. A  ona znajdzie go uduszonego własnymi wymiocinami. Faszystowscy policjanci szturchają Konsula, twierdzą, że jest szpiegiem. „Tak, jak się nazywasz? – ryknął drugi policjant”. Konsul siedzi wyprostowany przy barze, sączy swój mezcal i ma już gdzieś całe to zbawienie albo syfa, czeka na czerwone ognie piekielne. „Trocki – zakpił ktoś przy drugim końcu baru”. Jest pijany jak bela, ale odpowiada z dumą: „Nie. Po prostu William Blackstone. – Jesteś Juden? – spytał pierwszy policjant.

– Nie. Po prostu Blackstone – powtórzył Konsul”. William Blackstone, erudyta z  Cambridge, który postanowił zamieszkać wśród amerykańskich Indian, spokojnie wychodzi z  Farolito, nie zatacza się. Jest noc i  szaleje burza. Konsul uwalnia konia pelado z  postronka i  klepie go po zadzie. Poczęstowany przez faszystów kulą w  brzuch, pada na ziemię. Koń znika w  ciemnościach burzy. W  lesie potrąci śmiertelnie Ivonne, która wyruszyła na poszukiwania Konsula. Riders on the Storm. Ciało Konsula ląduje na dnie rozpadliny, a tuż za nim – ścierwo psa. This is the End. Stary skrzypek modli się za niego do La Virgen de la Soledad, abogada de los que no tienen a nadie. Doczołgał się do łóżka i  odwrócił na plecy. Nieszczęście, zgroza świtów w  Oaxace, „kiedy po odejściu Ivonne budził się co dzień w  ubraniu, o  wpół do czwartej nad ranem; Oaxaca i conocne ucieczki z uśpionego hotelu Francia, gdzie kiedyś byli z  Ivonne szczęśliwi”. Już się nie obudzi. Jest czerwiec pięćdziesiątego siódmego, dwadzieścia lat po cudzie w  Cuernavace i  dziesięć po ukazaniu się Wulkanu. Uśmiecha się. Nie dał mu rady ten drobnomieszczański bóg, który nie lubi poetów, nie zdołał mu odebrać okrutnej jasności widzenia: „Gdyby nasza cywilizacja miała wytrzeźwieć na dwa dni, trzeciego umarłaby z  wyrzutów sumienia”.

        Mówią, że pieniądz nie śmierdzi, ale ropa dowodzi, że tak nie jest, w Tampico bowiem, gdzie to się ulatnia, wraca przeszłość, po której zbiera się wam na wymioty.   PIERRE MAC ORLAN, Chanson de Margaret

diabelskie koło Wszystko zaczyna się i  kończy jak zwykle w  Tampico, choćby i  tutaj, w  tym pokoju w  hotelu Camino Real, w  którym bar czynny jest z  powodu godziny policyjnej tylko do dziesiątej wieczorem. Lub przy tej długiej avenida Hidalgo, następnego dnia w  południe, pod numerem 1403, gdzie mieści się restauracja El Porvenir chlubiąca się swoją „przyszłościową” dewizą Aquí se está mejor que enfrente, co znaczy „Tu będzie wam lepiej niż naprzeciwko”, po drugiej bowiem stronie avenida Hidalgo usytuowany jest cmentarz: białe krzyże wystają ponad mur. Razem z Philippe’em Ollé-Laprune’em, autorem sążnistej summy zatytułowanej Cent ans de littérature mexicaine, zamawiamy danie z  krabami, zgodnie z  radą Augusta Cruza García-Mory, który tu mieszka i  wydał właśnie swoją pierwszą powieść Londres después de medianoche. W Skarbie Sierra Madre Traven opisuje ze szczegółami połów krabów w  zatoce w  Tampico, wspominając o  zanęcaniu ich mięsem.   Przed nami, pomiędzy restauracją a cmentarzem, suną dwupasmówką w jednym kierunku niebieskie pikapy policyjne z  karabinami maszynowymi na trójnogu, obsługiwanymi przez dwóch ludzi w  kamizelkach kuloodpornych i  w  kaskach, w drugą zaś – takie same pikapy, tyle że zielone i należące do piechoty morskiej, wyposażone identycznie i konwojowane przez wozy pancerne. Od czasów Mac Orlana i jego Chanson de Margaret biały proszek zamienił się w  czarne złoto. Zamiast stukotu młoteczków odłupujących rdzę słychać tu dzisiaj suche serie strzałów z kałasznikowa, zwanego zdrobniale cuernochivo. Tutejsze siły porządkowe znalazły się w krzyżowym ogniu wojny dwóch karteli – El Gulf i Los Zetas. Wszystko to pobudza apetyt, zamawiamy więc u  starego Angela małe węgorze angula, które ten wykopuje każdego ranka łopatą – jak twierdzi – z ziemi na cmentarzu naprzeciwko, łudząco podobne do cieniutkich białych robaków. Nikt nie słuchał Artauda, choć miał przecież rację. Jest dość oczywiste, że jedynie legalizacja położyłaby kres tym wojnom; że wśród dziesiątek tysięcy

zabitych przez kartele niewielu jest narkomanów; że prohibicja służy jedynie przemocy, głupocie i  zanegowaniu takich wartości, jak prostota, hojność, skromność, litość, umiejętność podziwiania krajobrazów, braterstwo z nędzarzami i  żebrakami, dobroczynność, na którą w  Wulkanie zdobywa się beznogi wobec drugiego kaleki, dobroć maluczkich i  przegranych: ¡Escúchanos Oh Señor! Usłysz nas, Panie, z niebios, miejsca Twego! I jakby tego nie było dosyć, dziennik „El Sol de Tampico” odradza nam powrót pieszo do domu, nie tylko dlatego, że ktoś mógłby porwać ubogich poetów francuskich, ale też z  powodu krokodyli, które w porze deszczowej wypełzają nocami z laguny. Ich żółte oczy połyskują w świetle re ektorów, kiedy jedzie się brzegiem rzeki Pánuco oddzielającej stan Veracruz od stanu Tamaulipas albo wzdłuż jej ostatniego dopływu, nazwanego przez marynarzy tęskniących za londyńskimi dokami – Tamesí.   W  starym centrum miasta, w  okolicach portu rzecznego, spotykam się z  historykiem Markiem Floresem. Wokół dwóch ładnych prostokątnych placów, Libertad i  Armas, stoją kamienice z  charakterystycznymi dla stylu nowoorleańskiego kutymi balkonami, pobudowane w  czasach naftowego boomu. Wciąż jeszcze stoi tu kiosk z kuponami na loterię, do którego w  lmie Skarb Sierra Madre podchodzi Humphrey Bogart. Na trawie okupowanej przez czarne ptaki z długimi ogonkami, kosy, ustawiono okrągłe zadaszone podium dla orkiestry. Przepychając się przez tłum sprzedawców oferujących kolorowe badziewie z  plastiku i  walające się po ziemi ubrania, kierujemy się w stronę nieczynnego już dworca, na którym w styczniu trzydziestego siódmego wsiedli do pociągu „Hidalgo” Trocki i  Natalia. Patrzymy na obrośnięte trawą szyny i wyobrażamy sobie samobójstwo Anny Kareniny na torach w Niżnym Nowogrodzie i śmierć Tołstoja na stacji Astapowo. Albo wielki pożar cumującego niedaleko tankowca „Essex Isles” w dwudziestym siódmym, kiedy zginęła cała jego załoga. Marco Flores potwierdza, że w  czasach, gdy w  tutejszej dzielnicy Altamira mieszkał Traven – Sandino zaś w  Naranjo Veracruz – anarchiści i  anarchosyndykaliści działali jeszcze ręka w  rękę i  dopiero potem syndykaliści zamienili się w  korporacjonistów dbających bardziej o  własne przywileje niż o  rewolucję. Dziś koło się domknęło: aktualny prezydent Meksyku, Enrique Peña  Nieto z  Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, zapowiedział właśnie

w Londynie prywatyzację państwowego giganta naftowego Pemex, ogłaszając swoją decyzję w  tym samym miejscu, w  którym siedemdziesiąt pięć lat wcześniej prezydent Lázaro Cárdenas, w obecności udziałowców brytyjskich rm naftowych, wśród których był Arthur Lowry, obwieszczał nacjonalizację tej gałęzi przemysłu. Z  okazji tegorocznego święta Trzech Króli dwa rywalizujące ze sobą kartele – jakby chcąc dowieść, że państwo już nie istnieje i  to one rządzą całym tym interesem naftowym – zablokowały ulice podlegających im dzielnic. Faceci w kominiarkach, ochraniani przez goryli z bronią w ręku, wyjmują z samochodów terenowych prezenty dla dzieci i  bony o  wartości stu peso na rzecz biednych, roznoszą wśród chorych w  szpitalach kruche ciasta z  niespodzianką pieczone specjalnie na Trzech Króli, czyli roscas de reyes, a  całą tę dobroczynną akcję ku chwale narkobiznesu i jego dokonań socjalnych lmują, lmy zaś od razu wrzucają do sieci. Meksyk to kraj, w  którym cudzoziemcowi trudno jest się połapać. Podobnie jak większości Meksykanów. Dziś wieczorem, w  tym właśnie pokoju w  hotelu Camino Real, sięgam po raz ostatni do notesów i  próbuję rozwikłać całą tę gmatwaninę dat. Mamy dziś 21 lutego 2014 roku. To dokładnie siedemdziesiąta rocznica rozstrzelania dwudziestu trzech bojowników z  międzynarodowej grupy Manukiana w  forcie Mont Valérien w roku 1944. A także osiemdziesiąta rocznica zamordowania Sandina w Managui w  roku 1934, piętnaście dni po niedoszłym spotkaniu Trockiego z  Nadeau w  Paryżu. Zawsze piszemy po to, by przeciwstawić się powszechnej amnezji, a  także swojej własnej: siedemnaście lat temu, wieczorem 21 lutego 1997 roku, stałem w Managua Nicaragua pod wielkim posągiem Sandina na wzgórzu Tiscapa, obok wysadzonego w powietrze konnego pomnika dyktatora Somozy, tego samego, który zlecił zlikwidowanie Sandina, i  dziwiłem się, że nie odbywa się tu żadna uroczystość. I  jak wtedy próbowałem sklecić w  całość fragmenty życia Sandina, tak i  dziś wieczorem sklejam poszczególne elementy życiorysu Jeana van Heijenoorta, Pięknego Vana, wielkiego świadka: „Żyłem u boku Trockiego siedemnaście lat, nie licząc krótkich przerw, od października 1932 do listopada 1939 roku. Byłem członkiem organizacji politycznej i  zostałem jego sekretarzem, tłumaczem i ochroniarzem”.

Piękny Van wyjechał z  Coyoacán, aby poświęcić się pracy nad doktoratem z matematyki w Nowym Jorku i jednocześnie porządkowaniu archiwum Trockiego w  Harvardzie. W  sierpniu czterdziestego dowiaduje się z  pierwszej strony gazety o  zabójstwie: Trotsky, wounded by friend in home, is believed dying (Trocki, zraniony w  domu przez znajomego, prawdopodobnie jest bliski śmierci). Jest przekonany, że on sam nie dałby się oszukać Ramonowi Mercaderowi, komuś, kto przedstawiał się jako pochodzący z  Belgii Jacques Mornard, legitymujący się fałszywym paszportem kanadyjskim na nazwisko Frank Jacson. „Inaczej po francusku mówi Belg, inaczej Hiszpan, a  jeszcze inaczej paryżanin”. Nigdy nie otworzyłby drzwi domu przy calle Viena facetowi równie podejrzanemu, nie wpuściłby go samego do gabinetu Trockiego bez uprzedniego zrewidowania. „Przez kilka lat jaką taką równowagę psychiczną zawdzięczałem wyłącznie studiom matematycznym. Ideologia bolszewicka rozpadła się na moich oczach. Musiałem zaczynać życie od nowa”. Jean van Heijenoort, który w  pierwszej połowie życia używał więcej pseudonimów i  sfałszowanych dokumentów niż Traven, pod swoim prawdziwym nazwiskiem stał się naukowcem znanym każdemu matematykowi, profesorem lozo i na Uniwersytecie Nowojorskim oraz na Uniwersytecie Columbia, jednym z  najlepszych specjalistów w  zakresie logiki matematycznej i  wybitnym znawcą dzieła Kurta Gödla. Pierwszą połowę swojego życia opisze dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych. Był krótko kochankiem Fridy Kahlo, a  potem żenił się kilka razy. Za czwartym razem z Aną Marią Zamorą, córką adwokata Trockiego. Dość szybko Ana María  i  Piękny Van wzięli rozwód, ale potem wrócili do siebie, by znów się rozstać. W marcu 1986 roku przyjechał do niej do Meksyku: zastrzeliła go we śnie, a  potem popełniła samobójstwo. Pięknego Vana pochowano w  stolicy Meksyku, na cmentarzu dla zasłużonych, gdzie od czterdziestu już lat spoczywały prochy Victora Serge’a.  Jeśli ktokolwiek pamięta jeszcze Paula Gégau a, scenarzystę współtwórcy nowej fali – Claude’a Chabrola, ten skojarzy śmierć Pięknego Vana z ostatnimi chwilami pięknego Paula, zabitego przez młodą żonę trzema ciosami noża w  pokoju hotelowym w  Norwegii. Taki koniec omal nie przydarzył się Diegowi Riverze, który z  pewnością zapamiętał lekcję, jakiej udzieliła mu w  Paryżu opuszczona kochanka. Po rozwodzie z Fridą w listopadzie trzydziestego dziewiątego ponownie

żeni się z  nią w  San Francisco w  grudniu czterdziestego, pół roku po zabójstwie Trockiego.   Frida zwierza się wówczas znajomemu lekarzowi, że „powtórne małżeństwo funkcjonuje dobrze. Trochę kłótni – lepsze wzajemne zrozumienie, a z mojej strony mniej nudnych dochodzeń na temat innych kobiet, które często zajmują ważne miejsce w  jego sercu. Rozumie pan, że w  końcu przekonałam się, że takie jest życie, a reszta to złudzenia”. Nowym kochankiem Fridy jest kataloński malarz José Bartolí, a jej życie – choć ciało powoli się rozpada – trwa jeszcze kilka lat. W roku pięćdziesiątym Frida przechodzi po raz kolejny operację kręgosłupa i  blisko rok spędza w szpitalu. W pięćdziesiątym trzecim amputują jej nogę. Zamyka się wtedy w  swoim błękitnym domu pełnym ampułek z  demerolem i  skrętów z  marihuaną. W  swoim dzienniku pisze: „Po co mi stopy, skoro mogę latać na skrzydłach?”. Tworzy wiersze, smutne jak bolera: está anocheciendo en mi vida (noc zapada w moim życiu). W  lipcu pięćdziesiątego czwartego, kilka dni po tym, jak siedząc na wózku, wzięła udział w  manifestacji przeciwko zamachowi stanu w  Gwatemali, Frida umiera: umalowana i uczesana leży na łóżku ubrana w czarną tehuańską spódnicę i biały huipil. Diego nie może uwierzyć, że umarła, każe otworzyć jej żyły, trumnę przykrywa czerwoną agą z  sierpem i  młotem. Dawno już się pokajał, złożył samokrytykę i przyłączył się do klanu stalinistów. Tłumy odprowadzają Fridę Kahlo na Pantéon de Dolores, gdzie od dwunastu lat spoczywają już prochy jej dawnej przyjaciółki i rywalki – Tiny Modotti. Rok później Diego Rivera żeni się z  Emmą Hurtado, ampułki z  demerolem lądują w  pudłach, a  następnie w  łazience, którą Diego zamurowuje: błękitny dom zamienia się w  muzeum. W  listopadzie pięćdziesiątego siódmego Rivera jest w  Acapulco i  maluje pięćdziesiąt dwa wschody słońca, wraca w  pośpiechu do Mexico City i  umiera 24 listopada na raka penisa, sześć miesięcy po śmierci Lowry’ego. W  piśmie „Impacto” ukazuje się długi reportaż z  jego pogrzebu. Na jednym ze zdjęć widać kobietę w ciemnych okularach, która usiłuje nie dopuścić do mikrofonu Davida Alfara Siqueirosa: to Lupe Marín, druga żona Diega. Siqueiros – podobnie jak Ramón Mercader wkrótce po odsiedzeniu kary – zostanie odznaczony przez władze sowieckie Orderem Lenina.  

W  chwili gdy umiera Frida, wszyscy młodzi idealiści, którzy zjechali się do Gwatemali, by wspierać reformę rolną, po zamachu stanu przeciwko prezydentowi Arbenzowi uciekają do Meksyku. Wśród nich Ernesto Guevara: zarabia, fotografując życie ulicy w Mexico City, żeni się z Peruwianką Hildą, którą zabiera na wycieczkę poślubną do Cuernavaki. Zbliża się do środowiska emigrantów z Kuby i wkrótce do nich dołącza. W październiku pięćdziesiątego piątego wspólnie organizują obóz przygotowawczy na stokach wulkanu Popocatépetl. Na podobny pomysł wpadają Hugh i Ivonne w Wulkanie: „Konsul dopił swój mezcal; wszystko to żałosny żart, naturalnie, cały ten projekt wspinaczki na Popo”. I zapewne obraz emblematycznego czekana – ten sam, jaki tkwi w  głowie Lowry’ego i  Konsula – tkwi również w  głowach guerilleros udających się do sklepu w  Mexico City, aby zakupić sprzęt potrzebny do wspinaczki. „Okulary przeciwsłoneczne i  alpensztok. Wyglądałbyś pięknie...”. Alpensztok, czyli coś w  rodzaju prymitywnego czekana, pojawia się w  głowie Konsula, gdy zrzucono go już z  kulą w  brzuchu do rozpadliny i  leży na dnie barranca, w  cuchnącym mule, z  nosem w  szorstkiej sierści zdechłego psa, który wylądował tam tuż za nim. Nie ma nic boleśniejszego od umierania z  kulą w brzuchu – wiedzą o tym wszyscy, którzy kiedyś byli na froncie. Agonia ciągnie się w nieskończoność. Piekący ból w brzuchu, nie do zniesienia, a organizm nadal funkcjonuje, tlen dociera do mózgu, serce bije, świadomość niezaburzona. Tylko ma osi i  dilerzy są zdolni do zadawania wrogom takich męczarni. W  domu kupca Ipatjewa w  Jekaterynburgu, gdzie w  piwnicy zamknięto cara z  rodziną, drobny miejscowy watażka każe budzić kilku drabów, a  ci formują pluton egzekucyjny i  celują w  pierś. Car ginie na miejscu. Jego córki, piękne księżniczki, nadal stoją wyprostowane. Kule odbijają się rykoszetem od ich koronkowych gorsetów. Kazano biedaczkom wszyć w ubrania tyle kosztowności, ile się da – szmaragdy, rubiny, diamenty, sza ry miały sprawić, by carowi było nieco lżej na wygnaniu – więc teraz trzeba księżniczki dobijać bagnetami. Zakrwawiona biżuteria toczy się po podłodze. Konsul kona z głową w szorstkiej sierści zdechłego psa. Wyobraża sobie, że pnie się po zboczu wulkanu „w  okularach przeciwśniegowych z  wywietrznikami i  czekanem w  ręce”; chciałby się wspiąć, a tymczasem spada. Rok po wyprawie na wulkan Popocatépetl, czyli w pięćdziesiątym szóstym, obóz treningowy Kubańczyków zostaje odkryty. Przyszły Che Guevara, Fidel Castro

i pozostali guerilleros tra ają do więzienia w Mexico City. Władze wahają się, czy przekazać ich dyktatorowi Batiście. Za ich uwolnieniem opowiada się prezydent Lázaro Cárdenas. Tak oto przedziwnym zrządzeniem losu – rzecz w  Historii nierzadka – możliwość przeprowadzenia rewolucji na Kubie, jak również możliwość zaoferowania Ramonowi Mercaderowi, aby spokojnie dokonał żywota w Hawanie, Castro zawdzięcza temu, który ocalił Trockiego.   Nikt nie słuchał Artauda, choć miał przecież rację. Jedynie prastara Czerwona Kultura milionów Indian o  długich czarnych włosach, z  wielokolorowymi bogami ukrytymi w ich sakiewkach, mogłaby ocalić Meksyk od szaleństwa, w jakim trwa od czasów żałosnego panowania Maksymiliana aż po śmieszne popisy dzisiejszych kartelowych bossów. A  tak na marginesie: wielką trumnę Maksymiliana, podziurawionego kulami równie gęsto jak car – tak dużą, że mogłaby pomieścić zwłoki Cravana – oglądać dziś można w muzeum w Wiedniu. Nie zwracając uwagi na błyszczące samochody dilerów ani na wojskowe pikapy policji, Indianie z  tobołami na plecach poruszają się wolno po chodnikach, pieką swoje placki kukurydziane, siadają i  jedzą w  milczeniu, „z  najwyższą, wręcz ekstatyczną godnością. Kiedy poruszają szczęką, reszta twarzy pozostaje bez ruchu” – czytamy w  powieści Martina Luisa Guzmana. Zdaniem zarówno Artauda, jak i  Travena ostatnie słowo będzie należało do tych, którzy milczą. W  roku śmierci Rivery, czyli w  pięćdziesiątym siódmym – tydzień przed śmiercią Lowry’ego – w  Tampico, w  rodzinie, która wzbogaciła się na handlu meblami i  sprzętem AGD, przychodzi na świat pewien chłopiec. Rafael Guillén wyjeżdża z  Tampico, aby studiować lozo ę w  Mexico City, jako Jorge Narváez przebywa wśród sandinistów w  Nikaragui, pod kierunkiem Benigna, jednego z niewielu członków boliwijskiego oddziału Che, którzy przeżyli, uczy się na Kubie walki partyzanckiej. Dwadzieścia lat temu, czyli w dziewięćdziesiątym czwartym, podczas powstania zapatystów, którzy na kilka godzin opanowali miasta San Cristobal de Las Casas i  Ocosingo – gdzie w  sześćdziesiątym dziewiątym rozsypano, na jego własną prośbę, prochy Travena – na transparentach, obok wizerunków Che i  Zapaty, można było dostrzec portret Antonina Artauda, co zawdzięczamy zapewne Rafaelowi Guillenowi, znanemu już wtedy jako wicekomendant Marcos. Na zdjęciach z tamtego czasu widzimy go zawsze w kominiarce. Diabelskie koło kręci

się wolno pod gołym niebem. Niklowane klamki gondoli połyskują w słońcu. Tak właśnie kręci się, kręci i  toczy życie mężczyzn i  kobiet. Trzy obroty koła, i  po wszystkim. Ledwo byli na górze, skąd na horyzoncie rozpościerała się przed nimi świetlana przyszłość rewolucji politycznych i poetyckich, a już są na dole, pogrążeni w  mroku. Lepiej było sięgnąć na nowo po Piotrusia Królika. Wszystko można znaleźć w Piotrusiu Króliku – uśmiecha się Konsul.

podziękowania Niech przyjmie je przede wszystkim Philippe Ollé-Laprune, bez którego niezawodnej przyjaźni książka ta nie ujrzałaby światła dziennego, a  także inni przyjaciele, jacy pojawiają się na jej kartach. Poza tym dziękuję osobom, z którymi mogłem rozmawiać o  tym projekcie w  mojej meksykańskiej dekadzie, a  które okazały mi pomoc: w Mexico City – Fabienne Bradu i Joani Hocquenghem, Martín Solares i  jego koledzy z  Casa Refugio, urugwajski pisarz Eduardo Milán – za krótką rozmowę o  zagadkowym samobójstwie Baltasara Bruma w  Montevideo w 1933 roku, pisarz z Czadu Koulsy Lamko – za rozmowy o Afryce w La Selva, kolumbijski pisarz Fernando Vallejo – za popołudnie spędzone w kawiarni Matisse przy avenida Ámsterdam. Składam hołd zmarłym, a są to: elegancki Juan Gelman z  avenida Nuevo León, który w  Colonia Condesa walczył niestrudzenie z  argentyńską amnezją, Eliseo Alberto, nieżyjący już syn Elisea Diega i  jak on – uciekinier z  Kuby. Dziękuję Paco Ignaciowi Taibowi II, sąsiadowi z  calle Ametuzco, za wspólne zainteresowanie archaniołami i za to, że kilka razy mogłem skorzystać z  podrzuconego mi przezeń pseudonimu „Renato Zaldívar Bracamontes”. Dziękuję mu również za pozwolenie na opublikowanie w zeszytach Maison des Écrivains Étrangers et des Traducteurs opowieści zatytułowanej La cabeza perdida de Pancho Villa – historii o  zagubionej głowie bohatera, którego zwłoki zniknęły trzy lata po zabójstwie. W  Saint-Nazaire podziękowania zechcą przyjąć Élisabeth Biscay i Françoise Garnier. W Vancouverze i Dublinie – Hadrien Laroche. W  Montricher – Guillaume Dolman, za wsparcie w  wyszukiwaniu bibliogra i. W  Guadalajarze – tunezyjski pisarz Tahar Bekri oraz pochodzący z Zimbabwe Chenjerai Hove. W Monterrey – hiszpański poeta José Overejo, który pisał wówczas o Stanleyu, oraz kubański poeta José Kozer, przyjaciel Jesusa Diaza, z  którym spotkałem się w  Berlinie, gdzie przebywa na wygnaniu. W  Paryżu podziękowania kieruję pod adresem Jeana-Christophe’a  Bailly’ego: pożyczył mi dwie niemal nieosiągalne książki, które niebawem mu zwrócę. Mam na myśli:  

Hommage à Natalia Sedova-Trotsky, dzieło zbiorowe, wydanie numerowane, egz. nr 577, Les Lettres Nouvelles, 1962. Francis Wyndham, David King, Trotsky, a  Documentary, Penguin Books, 1972.   A oto lista książek, z których przepisałem jedno lub dwa zdania, zapożyczyłem jakąś myśl w  nadziei, że Viva może być zaproszeniem do ich lektury[22]. Dziś wieczorem, kiedy pakuję już bagaż, powkładam je do pudeł obok notatników i wycinków z gazet: Malcolm Lowry, Under the Volcano, wstęp Stephen Spender, Perennial Classics, 2000 (wyd. pol. Pod wulkanem, przeł. Krystyna Tarnowska, posłowie Jerzy Lisowski, PIW, 1963). Malcolm Lowry, Au-dessous du volcan, przeł. Stephen Spriel przy współpracy z Clarisse Francillon i autorem, wstęp Malcolm Lowry, posłowie MaxPol Fouchet, Le Club Français du Livre, 1949, wydanie numerowane, egz. nr 88. Malcolm Lowry, Sous le volcan, oprac. i  przeł. Jacques Darras, Grasset, 1987. Douglas Day, Malcolm Lowry: une biographie, przeł. Clarisse Francillon, Buchet-Chastel, 1975. Malcolm Lowry, études, dzieło zbiorowe, Papyrus Editions / Maurice Nadeau, 1984. Malcolm Lowry, Lunar Caustic, przeł. Clarisse Francillon, wstęp Maurice Nadeau, Les Éditions 10/18, 2004. Malcolm Lowry, Sombre comme la tombe où repose mon ami, przeł. Clarisse Francillon, wstęp Maurice Nadeau, Points Seuil, 2009 (wyd. pol. Ciemny jak grób, w  którym spoczywa mój przyjaciel, przeł. Maria Bożenna Fedewicz, Przedświt 1994). Malcolm Lowry, El Volcán, el mezcal, los comisarios, przeł. Sergio Pitol, wstęp Jorge Semprún, Tusquets, 1971. Gordon Bowker, Pursued by Furies: a  Life of Malcolm Lowry, St Martin’s Press, 1995.

Francisco Rebolledo, Desde la barranca, Fondo de Cultura Económica de México, 2004. Malcolm Lowry, Ultramarine, przeł. Clarisse Francillon i  Roger Carroy, posłowie Roger Carroy, Gallimard, 1978, L’Imaginaire (wyd. pol. Ultramaryna, przeł. Alina Patkowska, Rebis, 1997). Malcolm Lowry, En route vers l’île de Gabriola, przeł. Clarisse Francillon, Gallimard, 1990, Folio (wyd. pol. Prom na Gabriolę, przeł. Alina Pożarowszczyk, Rebis, 1995). Malcolm Lowry, Pour l’amour de mourir, przeł. J.-M.  Lucchioni, wstęp Bernard Noël, La Di érence, 1976. Sherrill Grace, The Voyage that Never Ends: Malcolm Lowry’s Fiction, UBC Press (Vancouver), 1982. Malcolm Lowry, Écoute notre voix ô Seigneur..., przeł. Clarisse Francillon i  Georges Belmont, Les Éditions 10/18, 2005 (wyd. pol. Usłysz nas, Panie, z niebios, miejsca Twego, przeł. Wojsław Brydak, Rebis 2003). Malcolm Lowry, Chambre d’hôtel à Chartres, przeł. Michel Waldberg, La Di érence, 2002. Malcolm Lowry, Poésies complètes, przeł. oraz wstęp Jacques Darras, Denoël, 2005. Pour Lowry, dzieło zbiorowe, wydanie dwujęzyczne, Meet, 2010. Pour Rulfo, dzieło zbiorowe, wydanie dwujęzyczne, Meet, 2013. Adolfo Gilly, Historia a contrapelo, una constelación, Ediciones Era, 2006. Octavio Paz, Le Labyrinthe de la solitude, przeł. Jean--Clarence Lambert, Gallimard, 1972 (wyd. pol. Labirynt samotności, przeł. Jan Zych, Wydawnictwo Literackie, 1991). Paco Ignacio Taibo II, Archanges, przeł. Caroline Lepage, Métailié, 2001. Jean van Heijenoort, De Prinkipo à Coyoacán: sept ans auprès de Léon Trotsky, Maurice Nadeau, 1978.

Léon Trotsky, Ma vie, przeł. Maurice Parijanine, wstęp Alfred Rosmer, Gallimard, 1953 (wyd. pol. Lew Trocki, Moje życie: próba autobiogra i, przeł. Jan Barski i Stanisław Łukomski, DKiW Fundacji Polonia, 1990). Martín Luis Guzmán, L’Ombre du Caudillo, przeł. Georges Pillement, Gallimard, 1959. Rogelio Luna Zamora, La historia del tequila, de sus regiones y sus hombres, Conaculta, 1991. Léon Trotsky, Littérature et Révolution, przeł. Pierre Frank, Claude Ligny i Jean-Jacques Marie, wstęp Maurice Nadeau, Les Éditions de la Passion, 2000. Léon Trotsky, Histoire de la révolution russe, przeł. Maurice Parijanine, wstęp Jean-Jacques Marie i Alfred Rosmer, Seuil, 1950, dwa tomy (wyd. pol. Lew Trocki, Historia rewolucji rosyjskiej, t.  1: Rewolucja lutowa, przeł. Stanisław Łukomski, Bibljon, 1932, t.  2: Rewolucja październikowa, cz. 1, przeł, Jerzy Kamieński i Bolesław Tarczyński, Bibljon, 1933, cz. 2, przeł. Bolesław Tarczyński, Bibljon, 1934). Saint-Just,Œuvres complètes, wstęp Miguel Abensour, Gallimard, 2004. Fabienne Bradu, Breton en México, Vuelta, 1996. Fabienne Bradu, Benjamin Péret y México, Aldus, 1999. Pierre Naville, Trotsky vivant, Maurice Nadeau, 1979. Pierre Broué, Trotsky, Fayard, 1988. John Reed, Le Mexique insurgé, przeł. François Maspero, wstęp Álvaro Mutis, Seuil, 1996. John Reed, Dix jours qui ébranlèrent le monde, przeł. Vladimir Pozner, wstęp Ewa Bérard, Seuil, 1996 (wyd. pol. Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem, przeł. Aleksander Dobrot (Wiktor Grosz), przedmowa W.I.  Lenin, Książka i  Wiedza, 1956). Henri Dubief, Les Anarchistes, Armand Colin, 1972. Jonah Raskin, À la recherche de B.  Traven, przeł. Virginie Girard, Les Fondeurs de Briques, 2007.

Frida Kahlo par Frida Kahlo: Lettres 1922–1954, wybór, przeł. Christilla Vasserot, wstęp i oprac. Raquel Tibol, Seuil, 2009, Points. Jean-Marie Gustave Le Clézio, Diego et Frida, Stock, 1993 (wyd. pol. Diego i Frida, przeł. Katarzyna Bartkiewicz, W.A.B., 2009). Margo Glantz, Les Généalogies, przeł. Françoise Griboul, Folie d’Encre, 2009. Leonardo Padura, L’Homme qui aimait les chiens, przeł. René Solis i Elena Zayas, Métailié, 2011. Philippe Ollé-Laprune, Cent ans de littérature mexicaine, La Di érence, 2007. Philippe Ollé-Laprune, Europe-Amérique latine: les écrivains vagabonds, La Di érence, 2014. „La Vérité, Revue Théorique de la IVe Internationale”, nr 675, sierpień 2010. León Sedov, El libro rojo, Editora Integrada Latinoamericana, 1980. Victor Serge, Mémoires d’un révolutionnaire et autres écrits politiques, wstęp Jil Silberstein, Robert La ont, 2001. Victor Serge, Vie et mort de Léon Trotsky, La Découverte, 2010. Philippe Ollé-Laprune, Mexique, les visiteurs du rêve, La Di érence, 2009. Nordahl Grieg, Le navire poursuit sa route, przeł. Hélène Hilpert, Gerd de Mautort i Philippe Bouquet, Les Fondeurs de Briques, 2008. Graham Greene, La Puissance et la Gloire, przeł. Marcelle Sibon, wstęp François Mauriac, Robert La ont, 1948 (wyd. pol. Moc i chwała, przeł. Bolesław Taborski, przedmowa Wojciech Żukrowski, Pax, 1967). León Tolstoï, Anna Karénine, przeł. Henri Mongault, Livre de Poche, 1960 (wyd. pol. Lew Tołstoj, Anna Karenina, przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna, PIW, 1953). Blaise Cendrars, Moravagine, Grasset, 2002 (wyd. pol. Morawagin, przeł. Jacek Giszczak, Noir sur Blanc, 2005).

Maurice Nadeau, Histoire du surréalisme, Seuil, 1964. Alain Dugrand, James T.  Farrell, Trotsky, Mexico 1937–1940, posłowie Pierre Broué, Payot, 1988. Maria Lluïsa Borràs, Cravan, une stratégie du scandale, Jean-Michel Place, 1996. Arthur Cravan, Maintenant, Seuil, 1995. B. Traven, Le Trésor de la Sierra Madre, przeł. Paul Jimenes, Sillage, 2008 (wyd. pol. Skarb w  Sierra Madre, przeł. Witold Bełza, Polskie Towarzystwo Przyjaciół Książki, 1934). Rolf Recknagel, Insaisissable, les aventures de B.  Traven, przeł. Adèle Zwicker, L’Insomniaque, 2008. Fabienne Bradu, Artaud, todavía, Fondo de Cultura Económica, 2008. París, México: Capitales de exilios, dzieło zbiorowe, CRC-Fondo de Cultura Económica, 2014. André Breton, André Masson, Martinique charmeuse de serpents, JeanJacques Pauvert, 1972. B. Traven, Le Visiteur du soir, przeł. Claude Elsen, Stock, 1967 (wyd. pol. Nocny gość, przeł. Jadwiga Milnikiel, Książka i Wiedza, 1972). B.  Traven, L’Armée des pauvres, przeł. Robert Simon, Le Cherche-Midi, 2013. Antonin Artaud,Œuvres, Gallimard, 2004, Quarto. Claudio Albertani, El último exilio de un revolucionario: Victor Serge en México, [w]: Tras desterrados, wstęp Philippe Ollé-Laprune, Fondo de Cultura Económica, 2010. Joani Hocquenghem, Ret Marut, alias B.  Traven: de la República de los Consejos de Baviera a la Selva Lacandona, Fondo de Cultura Económica 2010. Joani Hocquenghem, Le Rendez-vous de Vicam, rencontre des peuples indiens d’Amérique, Rue des Cascades, 2008.

Evguénia S.  Guinzbourg, Le Vertige, przeł. Bernard Abbots, Seuil, 1967 (wyd. pol. Eugenia Ginzburg, Stroma ściana, przeł. i przypisy Andrzej Mandalian, Czytelnik, 2009). Evguénia S.  Guinzbourg, Le Ciel de la Kolyma, przeł. Geneviève Johannet, Seuil, 1980. Paco Ignacio Taibo II, Yaquis, Planeta, 2013. Jasper Ridley, Maximiliano y Juárez, przeł. Anibal Leal, Vergara, 1994. Alfonsina Storni, Poèmes, wydanie dwujęzyczne, „Meet” (revue), zeszyt 4, 2000. Riccardo To oletti, Tina Modotti, une amme pour l’éternité, En Vues, 1999. Tina Modotti, une passion mexicaine, katalog wystawy, tekst Édouard Pommier i Sarah M. Lowe, Union Latine, 2002. Mario Bellatin, Demerol sin fecha de caducidad, Quiroga-Rosegallery (Mexico City), 2008. Beatrix Potter, Jeannot Lapin, tłumacz nieznany, Gallimard Jeunesse, 1980 (wyd. pol. Piotruś Królik, przeł. Małgorzata Musierowicz, Siedmioróg, 1991).

Przypisy [1] Por. Lew Trocki, Moje życie. Próba autobiogra i, autoryzowany przekład z  rosyjskiego Jana Barskiego i Stanisława Łukomskiego. Kolejne cytaty podaję za tym przekładem, z lekka go niekiedy mody kując. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [2] Blaise Cendrars, Morawagin, przeł. Jacek Giszczak. [3] Malcolm Lowry, Pod wulkanem, przeł. Krystyna Tarnowska. [4] Hernán Cortés, Listy o zdobyciu Meksyku, przeł. Maria Mróz i Ryszard Tomicki. [5] Lew Tołstoj, Anna Karenina, przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna. [6] Przeł. Andrzej Mandalian. [7] Malcolm Lowry, Leśna ścieżka do źródła, przeł. Wojciech Brydak. [8] Przeł. Artur Międzyrzecki. [9] Hiszp.: Poszanowanie drzew, roślin i trawy świadectwem kultury. [10] My, garść – szczęśliwy krąg – gromadka braci. Przeł. Stanisław Barańczak. [11] Hayden Herrera, Frida. Życie i  twórczość Fridy Kahlo, przeł. Barbara Cendrowska. Niekiedy korzystam z przekładu zamieszczonych w tej monogra i listów Kahlo. [12] Przełożyła na moją prośbę Ewa Zaleska, za co serdecznie jej dziękuję. [13] Eugenio, ze łzami w oczach / przychodzimy, by powiedzieć ci „żegnaj”. / Wyruszamy dziś rano / ku jaśniejszym niebom. / Wyruszamy do Meksyku / i wiatr dmie nam w żagle. / Żegnaj zatem, piękna Eugenio. / Wrócimy tu za rok. [14] „Od dawna chodziła mu po głowie myśl, żeby zrobić we Francji współczesną lmową wersję dziejów Fausta z  postacią taką jak, powiedzmy, Trocki w  roli tytułowej”. Przeł. Krystyna Tarnowska. [15] Hiszp.: „Nie można żyć bez miłości”. [16] Przełożył na moją prośbę Jacek Dehnel, za co serdecznie mu dziękuję.

[17] Z wiersza Of the Francia: ...I have known the city of the dreadful night, dreadfuller far than Kipling knew. [18] Antonin Artaud, Teatr i jego sobowtór, przeł. Jan Błoński. [19] Karol Marks, Debaty nad wolnością prasy, przeł. Edda Werfel. [20] Przeł. Jerzy Lisowski. [21] List do brata George’a z 25 października 1818 roku. [22] Zachowano zgodny z oryginałem subiektywny układ bibliogra i.

  Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki Patricka Deville’a:   DŻUMA & CHOLERA 2014  

     

PURA VIDA. ŻYCIE & ŚMIERĆ WILLIAMA WALKERA 2015 EKWATORIA 2016 KAMPUCZA 2017
Deville Patrick - Viva

Related documents

166 Pages • 46,686 Words • PDF • 1.5 MB

10 Pages • 4,480 Words • PDF • 68.5 KB

193 Pages • 56,308 Words • PDF • 1.7 MB

12 Pages • 1,335 Words • PDF • 775.7 KB

43 Pages • 5,600 Words • PDF • 144.3 KB

84 Pages • 65,715 Words • PDF • 851.5 KB

10 Pages • 415 Words • PDF • 3.7 MB

8 Pages • PDF • 4.8 MB

33 Pages • 27,704 Words • PDF • 455.7 KB

68 Pages • 23,383 Words • PDF • 422.5 KB

430 Pages • 149,630 Words • PDF • 1.8 MB

76 Pages • 3,178 Words • PDF • 84.2 MB