Frank Rina - Bardziej niż wczoraj

276 Pages • 64,451 Words • PDF • 1.4 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:52

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Frank Rina Bardziej niż wczoraj

„Posłałam mu wiadomość − zdanie, które codziennie mi powtarzał: »Kocham Cię bardziej niż wczoraj i mniej niż jutro«”. Rina ma dom z balkonem, dorosłe dzieci i kochającego partnera. Niespodziewanie na jej drodze pojawia się Erez Green, świetny chirurg i niezwykle pociągający mężczyzna. To spotkanie burzy jej spokojne i ustabilizowane dotąd życie. „Bardziej niż wczoraj” to poruszająca opowieść o desperackiej potrzebie miłości.

W wieku czterdziestu ośmiu lat wreszcie mogłam stać na własnym balkonie. Balkon łączył się z mieszkaniem. Spakowałam dzieci, czy też one spakowały mnie, zabrałam psa i kota, wyrzuciłam wszystkie serwisy, które dwadzieścia cztery lata wcześniej dostałam w prezencie ślubnym, przeniosłam zawartość szafy z ubraniami do kontenera dla ubogich, który stał, zawstydzony i opuszczony, na końcu ulicy, i przeprowadziliśmy się. Mieszkanie nie jest ani małe, ani duże, ale balkon przydaje mu przestrzeni i to czyni wielką różnicę. Kiedy tylko zechcę, mogę się znaleźć pod samym niebem. Przez wszystkie te lata czułam jakiś brak i dopiero teraz, gdy dobiegam pięćdziesiątki, zrozumiałam, czego przez cały czas mi brakowało. Balkonu. Po mężu, dwojgu dzieciach, pięciu czy iluś tam ważnych mężczyznach w moim życiu i sześciu różnych pracach zrozumiałam, że w gruncie rzeczy powinnam była zmienić mieszkanie, i dotarłam na własny balkon graniczący z niebem.

Kiedy zmienialiśmy mieszkanie, mój syn Michael oświadczył, że wyprowadza się z domu, by rozpocząć własne życie. Dałam mu swoje błogosławieństwo i trochę funduszy na przyjemności, bo przecież zawsze pracował na własne utrzymanie i nie zgadzał się przyjmować ode mnie pieniędzy. Zamieszkałam tylko z córką w mieszkaniu z balkonem. Tak więc teraz, gdy mój wiek nerwowo dobija do pięćdziesiątki, znowu rozpoczynam nowe życie. Kiedy się przeprowadzamy, wszystko się zmienia. Mamy nowych sąsiadów lepszych albo gorszych od poprzednich, ale innych. Innego sklepikarza. Właściwie dopiero teraz mamy sklepikarza, który zakłada miesięczną kartę i zapisuje na niej wszystkie zakupy, a narastający dług wkłada do czarnego tekturowego pudelka, i jest tak zadowolony rano, kiedy przychodzimy po mleko i papierosy - chociaż papierosów nie daje na kredyt - że rozpoczynamy ranek z uśmiechem. Z supermarketu przeniosłam się do sklepiku, w którym kupuje się na kredyt. Jak kiedyś. Z tym że nasz sklepikarz nie trzyma ołówka zatkniętego za uchem i nie pyta z ciężkim akcentem, co dziś mieliśmy. Nie zapisuje też tego, co dziś mieliśmy, na brudnej ćwiartce papieru, licząc głośno eins, zwei, drei, bo dzisiaj żaden z młodych właścicieli sklepików spożywczych nie potrafi rachować, a co dopiero w jidysz. Jeden ma długie włosy związane w kucyk, drugi jest wysoki, a obaj przystojni i zawsze uśmiechnięci, z zielonymi oczami, w dobrych humorach, znacznie sympatyczniejsi od sklepikarza z ołówkiem za uchem, który przypomina nam o Holokauście. Ten wysoki tak naprawdę studiował rachunkowość, ale w końcu zdecydował, że woli pracować z ludźmi, a nie z cyframi, wyszedł więc do ludzi i otworzył sklepik czynny całą dobę.

Schodzę po starych schodach pokrytych pożółkłymi i odpadającymi płytkami, mijam Uriego z kiosku, który codziennie rano zagaduje, co słychać, i pyta, czy sok z czerwonych grejpfrutów wycisnąć mi teraz czy później, a rzeźnik ukradkiem podsuwa coś do zjedzenia mojemu psu, który obszczekuje koty na innych ulicach, gdzie toczy się inne życie. Siedziałam sobie wcześnie rano na swoim balkonie, z filiżanką kawy, otoczona licznymi bateriami słonecznymi, i obserwowałam młodego człowieka, który stał na szczycie wzgórza i usiłował polecieć na lotni. Za każdym razem skakał przekonany, że lotnia uniesie go w górę jak ptaka, a po chwili opadał na zbocze i staczał się w dół. Wstawał z ciężką lotnią na plecach i znowu wdrapywał się na szczyt, stawał na górze, czując się lekkim jak piórko, unosił się i ciężko spadał na zbocze. Ponownie wstawał, zarzucał ciężką lotnię na plecy i wspinał się po zboczu z młodzieńczą lekkością, stawał na szczycie i ulatywał z poczuciem zwycięstwa, przez chwilę unosił się w powietrzu, po czym spadał w dół. Pies szczekał na kruki, które drażniły się z nim, przefruwając na sąsiedni dach, krążąc nad nim, jakby się z niego wyśmiewały, że nie umie latać. Pies rzeczywiście się zdenerwował, że nie umie latać, i o mało nie wypadł przez balustradę, próbując złapać dwa kruki, które wdarły się na terytorium jego nowego balkonu. Robił przy tym okropny harmider. Obserwowałam dziewięć kolejnych prób chłopaka, który za każdym razem od nowa starał się wzlecieć, z początku z rozbawieniem, potem ze współczuciem. Kiedy nie mogłam już znieść tej męki, weszłam do środka, do mieszkania. Po godzinie wyszłam ponownie i zobaczyłam, że chłopak nie zrezygnował z rozpaczliwego pragnienia, by

upodobnić się do ptaka. Pies i kruki zmęczyli się sobą i zbierali siły na chłodniejsze popołudniowe godziny. Wróciłam do środka, wyprowadziłam psa, poszłam do sklepu po mleko i papierosy i pospieszyłam z powrotem na balkon sprawdzić, co się dzieje z upartym chłopakiem. Wciąż się wspinał, unosił się nad ziemią, wisiał w powietrzu przez dwie sekundy i spadał na zbocze. Chciałam zawołać do niego, żeby zaprzestał prób, żeby się poddał. Żeby zrozumiał, że jest tylko człowiekiem, ale wiedziałam, że mnie nie usłyszy. Byłam za daleko, na wysokości mojego balkonu stykającego się z niebem. Zastanawiałam się, czy nie zejść do niego i nie przemówić mu do rozsądku, wyjaśnić mu, że szkoda, jego energii, niech zachowa ją na coś innego, ale przypomniałam sobie, że gdy byłam w jego wieku, nie słuchałam starszych i doświadczonych osób. Wróciłam do mieszkania, zadzwoniłam do dyrektora programowego i zapytałam, czy zapadła decyzja w sprawie proponowanego przeze mnie programu. Powiedział, że gdyby była jakaś odpowiedź, już bym o tym wiedziała. - A jeśli odpowiedź będzie negatywna, także się o tym dowiem? - zapytałam. - Tylko jeśli sama pani zadzwoni - odparł. - Właśnie dzwonię. - Wciąż nie mam dla pani odpowiedzi. Ani negatywnej, ani pozytywnej. Wróciłam do męczącego oczekiwania, które wypełniało moje życie. Boże, spraw, żeby odpowiedź była pozytywna. Tak wiele odmownych decyzji usłyszałam w ciągu ostatnich dwóch lat. Wyłącznie odmownych. Upadłam już tak nisko, że proponuję zwykły niskobudżetowy program, a nie serial dra-

matyczny. Spraw, do diabła, żeby ta głupia odpowiedź była tym razem pozytywna. Żebym miała dokąd pójść rano, a nie tylko siedziała na balkonie i obserwowała młodych chłopców, którzy spadają na ziemię, bo Bóg postanowił, że nie nauczą się latać. Wyszłam na balkon i zobaczyłam, jak w tej właśnie chwili chłopak na wzgórzu bierze głęboki oddech, wyciąga ręce i leci. Udało mu się. Leci, a ja lecę razem z nim. Czułam uniesienie jego lotu we własnym ciele. Leciał i leciał, przez kilka minut dotykając nieba, w końcu miękko wylądował na ziemi, spokojnie i z zadowoleniem złożył lotnię i poszedł w swoją stronę. Teraz może rozpocząć swój dzień, pomyślałam, zamykając oczy i widząc Boga, który siedzi sobie tam w górze, w niebie, obserwuje ludzi, którzy usiłują się wznieść i spadają, i decyduje, komu dzisiaj przypadnie łaska lotu, a kto znowu się rozbije, po raz sześćset trzynasty, co jest liczbą przykazań, których każdy Żyd powinien przestrzegać, by zbliżyć się do Stwórcy. Zobaczyłam Boga, jak z przyjemnością obiera krewetki, wyrzuca skorupki i chichocze przez całą drogę do synagogi*. Podziękowałam Mu za łaskę lotu chłopaka. Codziennie dziękuję Mu za coś innego. Albo złorzeczę, to zależy. Następnego dnia rano wybiegłam na balkon. Chłopaka nie było na wzgórzu. Ani na zboczu. Weszłam do środka odebrać telefon i sekretarka przekazała mi, że dyrektor programowy chce ze mną rozmawiać. - Chwileczkę, proszę łaskawie zaczekać. Akurat ktoś do niego zadzwonił. * Krewetki, tak jak wszystkie owoce morza, są niekoszerne, czyli zgodnie z żydowskimi regułami odżywiania się, nie wolno ich jeść (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Zaczekałam łaskawie. Zastanawiałam się, czy postanowił wziąć pod uwagę moje uczucia i osobiście przekazać mi odpowiedź odmowną. - Jak się masz, Rinusiu? - odezwał się. W porządku, dziękuję. Do diabła z Rinusią. Na pewno stara się mi osłodzić gorzką pigułkę. - Postanowiliśmy zrobić ten twój program. Ale chcemy wprowadzić kilka drobnych zmian. Musimy się spotkać. - Jakich drobnych zmian? - zapytałam mimo wszystko. - Żebyś zmieniła temat na osadników. Tak będzie bardziej na czasie. - Nie ma problemu - odparłam. Po dwóch latach bez pracy jestem gotowa zrobić wszystko, czego tylko zapragną. Żeby tylko zapragnęli. Wyszłam na balkon i zagrałam w swoją grę. Jeśli w tej właśnie chwili, i ani sekundę później, pies warknie na sąsiada, to znak, że wszystko będzie w porządku. Jeśli dokładnie w tej chwili, ani sekundę później, kruk siedzący na słupie elektrycznym zaskrzeczy na przechodnia, to znak, że życie jest cudowne, a jeśli samolot przeleci nade mną, dokładnie nade mną, w chwili gdy pies szczeka na sąsiada, a kruk skrzeczy na przechodnia, to znak, że Bóg jest w pobliżu. Popatrzyłam na niebo i podziękowałam. Weszłam do mieszkania. Nagle przypomniałam sobie o czymś, wyszłam z powrotem, znowu popatrzyłam do góry i powiedziałam Mu: - Spraw, żeby przyjęli mój serial komediowy. Z Tobą można tylko na siłę. Weszłam do mieszkania i zaczęłam przygotowywać się do cotygodniowego spotkania z psychologiem.

„Nie możesz powstrzymać ptaków smutku od latania wokół twojej głowy, ale możesz sprawić, by nie uwiły gniazda w twoich włosach". Przeczytałam te słowa w książce Dwa księżyce i postanowiłam uznać je za własne. Żeby nie pozwolić, by smutek zagnieździł się w moich włosach, postanowiłam, że codziennie będę szukać powodu, dla którego warto żyć. Codziennie znajdę wydarzenie, dla którego było warto przetrwać dzień. Jeśli nie codziennie, to może chociaż raz w tygodniu. Albo w miesiącu. Daj mi jedno wydarzenie, dla którego warto było cierpieć przez cały rok. Wczoraj znalazłam wytrwałego chłopaka, któremu udało się polecieć jak ptak, w dodatku znalazłam go, w ogóle nie wychodząc z domu. Wystarczyło wyjść na balkon. Na ulicy tym bardziej mogę natrafić na wiele cudownych znalezisk. Może. Żeby mieć pewność w kwestii smutku, który nie powinien się zagnieździć, chodziłam także do psychologa. Tego dnia przypomniało mi się, że na ulicy Ibn Gabirol, niedaleko wąziutkiego pokoiku, w którym przyjmuje mnie przez równo pięćdziesiąt minut, z dokładnością co do sekundy - jak oni, do diabła, się rodzą, ci psychologowie: z tykającym w organizmie zegarem? - ujrzałam warsztat, na którym dużymi literami było napisane: „Zakład szewski". Postanowiłam przynieść do szewca - których warsztaty wydawały się znikać z powierzchni ziemi - sandały zabrane z szafy mojej siostry. Dwa miesiące temu szwagier zawiadomił mnie, że mogę przyjść i wziąć co tylko zechcę z górnej części szafy po prawej stronie i z dolnej po lewej stronie, poza białą sukienką. Potem nie mogłam sobie przypomnieć, czy wolno mi brać rzeczy z górnej części szafy po prawej czy po lewej stronie. Byłam kompletnie zdezorientowana i postanowiłam,

że przyjdę, kiedy będzie mi wolno wziąć rzeczy bez żadnych warunków. Po tygodniu dostałam informację, że wolno mi wziąć rzeczy z górnej części szafy po lewej stronie, z dolnej części po prawej i z dwóch środkowych pólek, poza fioletowym płaszczem od deszczu. Byłam jeszcze bardziej skołowana - czy zakaz dotyczy także tego, co było dozwolone tydzień wcześniej, czy też to, czego nie wykorzystałam, przepadło. Czekałam jeszcze kilka dni w nadziei, że pojawi się nowe polecenie, które rozjaśni całą sprawę, i rzeczywiście po kilku dniach poinformowano mnie, że wolno mi grzebać także w dolnych i górnych szufladach, ale nie mogę dotykać oszklonych szafek. Znowu się wahałam. Czy mam prawo wziąć coś z górnej części szafy po prawej i lewej stronie, poza płaszczem i białą sukienką, dodając do tego także dolne części szafy i środkowe półki, czy też mogę jedynie szperać w szufladach. Tak długo się wahałam, co mi wolno, a czego nie, że dotarłam do szafy dopiero dwa miesiące po pierwszym powiadomieniu. Zajrzałam do wnętrza zapchanego ponad wszelką miarę ubraniami, które nie należały do mojej siostry. Zastanawiałam się, czy mój szwagier rzeczywiście mi pozwolił wziąć rzeczy z górnej lewej części szafy, chociaż są to rzeczy jego przyjaciółki, bo były to akurat bardzo ładne rzeczy - takie, na jakie nigdy sobie nie pozwalam ze względu na cenę i dlatego że urodziłam się w robotniczej Hajfie. Uznałam, że najwyraźniej poeta nie to miał na myśli, a poza tym jej ubrania nie pasowały na mnie, w przeciwieństwie do ubrań mojej siostry. Kiedy przyglądałam się z bólem obcej garderobie, tam, gdzieś z boku, przyciągnęły moje spojrzenie dwie pary butów mojej siostry, z rodzaju tych, których na pewno nie było wolno zabrać: para zielonych włoskich sandałów z najlepszej skóry i para czarnych

wysokich kozaków z krowiej skóry. Wzięłam obie pary butów, które stały osierocone, i przycisnęłam je do piersi. Zawsze nosiłyśmy taki sam rozmiar, jakby nasi rodzice z góry ustalili, że córki będą mogły dzielić się ubraniami po równo, poza butami, bo moja starsza siostra nosiła buty o numer większe. Te za duże buty przyniosłam teraz do szewca. Weszłam do warsztatu i mały chłopiec wyjrzał zza lady, pytając grzecznie, czym może mi służyć. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, pojawił się ojciec chłopca, Gruzin, mający jakieś trzydzieści parę lat, który zgromił dziecko, że teraz nie czas na zabawę, i zapytał uprzejmie, czym może mi służyć. Chciałam mu powiedzieć, że chłopczyk był bardzo grzeczny, ale milczałam, wyjęłam z plastikowej torby zielone sandały i powiedziałam, że są na mnie za duże. Rzucił okiem, ujął pasek sandała, wziął nóż japoński, wywinął nim przed moją twarzą i zapytał: - Boi się pani? - Tylko złych ludzi - odparłam. - Bardzo dobrze - powiedział i przeciął ostrym ruchem pasek prawego sandała, a zaraz potem pasek lewego. Poprosił, żebym przymierzyła. Zdjęłam tenisówki, a on z ogromną delikatnością włożył mi sandał na stopę. Mężczyzna miał przyjemny, miękki dotyk, w którym nie kryl się nawet najmniejszy cień groźby. Oznaczył właściwą długość paska, żeby nie zsuwał mi się z nogi, i wrócił za ladę. Znowu tym samym nożem z wielkim znawstwem uciął około centymetr z dołu, pozostawiając tylko zieloną skórę sandała. Tak samo szybko i profesjonalnie przeciął pasek drugiego buta. Posmarował klejem miejsca przecięcia, a ja pomyślałam sobie, no proszę, uciąć i skleić mogłabym sama.

Obok zakładu przeszła krągła jasnowłosa kobieta, która rzuciła mu tęskne spojrzenie. On pozdrowił ją nieznacznym ruchem ręki, upewniając się przy tym, czy synek nie widzi, jak tata macha do blondynki o bujnych kształtach. Spodobało mi się, że jest ostrożny, by jego syn nie zauważył tego pozdrowienia. Być może, żeby nie czuł się zraniony. - Jeszcze kilka minut - powiedział i wyszedł z synem na zewnątrz. Zrozumiałam, że klej musi wyschnąć. Obaj stali na chodniku, chłopiec trzymał jakąś starą torbę, a ojciec spryskiwał ją sprejem, żeby wyglądała jak nowa. Żałowałam, że przed przeprowadzką zrobiłam porządek w szafie i wyrzuciłam wszystko, co - jak uznałam - nie będzie mi dłużej służyć, czyli mniej więcej osiemdziesiąt procent mojej garderoby. Mogłam przynieść do niego torby, żeby je odświeżył i sprzedał zagranicznym robotnikom. Pocieszałam się jednak, że przecież zaniosłam wszystkie ubrania do kontenera dla potrzebujących, może więc miejscowi ubodzy dostaną moje „dobra", które były z pierwszej ręki, a czasem nawet prosto z Włoch albo z Nowego Jorku. Myślałam o moim psychologu, którego za każdym razem od nowa sprawdzam i pytam, po co w ogóle jest mi potrzebny. Przecież nie zwróci mi pan siostry i nie złagodzi tęsknoty. On wciąż na nowo wyjaśnia, że być może potrafi pomóc mi zobaczyć wszystko w innej perspektywie. - Jest pani przecież producentką... - Bez pracy - odpowiadam. Jestem bez pracy już od dwóch lat. - ... i wie pani, że kamera może nam pokazać zbliżenie twarzy, ze wszystkimi krostami, wągrami i z włosami w nosie, ale jeśli zobaczymy tę samą scenę w szerokim kadrze, widać także rękę, która trzyma człowieka. Nie skupiamy się na szczególikach, lecz na szerokim ujęciu.

- Ale jeśli patrzy pan na obraz szeroko - sprzeciwiam się traci pan drobne szczegóły, które są najważniejsze, bo przecież drobne szczegóły czynią z nas wielkich ludzi, a nie odwrotnie... I tak dyskutujemy przez pięćdziesiąt minut, jakbym nie miała co zrobić z pieniędzmi, których chwilowo i tak nie mam. - Jest pani jak skrzypce - stara się mnie przekonać psycholog. - Jest pani jak wrażliwy instrument. Ma pani czul-ki wystawione na wszystkie strony, dlatego musi pani nauczyć się dbać o siebie. Nie może pani być tak odsłonięta. Żeby nie uszkodzić skrzypiec, trzeba je przechowywać w specjalnym futerale, inaczej się potłuką. - Chce pan, żebym żyła w futerale? - pytam z pewną obawą. - Próbuję nauczyć panią zbudować wokół siebie futerał, który będzie pasował, w którym będzie pani mogła odpocząć mówi mi mój psycholog, starający się złagodzić moją tęsknotę. Po kilku minutach przystojny gruziński szewc wraca do warsztatu i ogląda moje sandały. Myślałam, że to już koniec, i chciałam wyjąć portfel, kiedy wziął do ręki młotek i uderzył w rozcięty i na nowo sklejony pasek. Po kilku takich uderzeniach w każdy sandał byłam pewna, że klej nigdy nie puści, i znowu chciałam wyjąć portfel, żeby zapłacić za doskonałą robotę. Ale mój szewc niczego nie robi połowicznie. Siada przy maszynie do szycia i przeszywa każdy sandał w obie strony, do przodu i do tyłu, żeby szew, który był już sklejony, przybity młotkiem i przeszyty trzykrotnie, broń Boże, nigdy nie puścił. Pomyślałam sobie, z jaką miłością ten szewc o pięknej duszy przerabia zielone sandały mojej siostry, żeby pasowały na mnie.

- Ile płacę? - zapytałam. Pewnie teraz zedrze ze mnie niezłą sumkę, po tym jak przez dwadzieścia dwie minuty z takim oddaniem zajmował się moimi sandałami. - Piętnaście szekli - odpowiedział. Popatrzyłam na niego w milczeniu, wyciągnęłam portfel i wyjęłam z niego banknot dwudziestoszeklowy. Chciałam powiedzieć, żeby zatrzymał resztę, żeby mi nie wydawał, ale miałam wrażenie, że poczułby się urażony. Chciałam powiedzieć, żeby dał pięć szekli synowi, ale się wstydziłam. Chciałabym zrozumieć, dlaczego psycholog bierze trzysta pięćdziesiąt szekli za pięćdziesiąt minut, z tykającym zegarem w swoim ciele, żeby ani o minutę nie przekroczyć wyznaczonego czasu, a szewc, którego sztuka odchodzi z tego świata, bierze jedynie piętnaście szekli, a nie sto pięćdziesiąt cztery za ten sam czas, i daje mi gwarancję na dwadzieścia lat. Przecież psychologów jest jak psów, a szewcy to ginący gatunek. Gdyby psycholog przynajmniej dal mi gwarancję dobrego samopoczucia, chociażby na jeden rok, to by mi wystarczyło. Chciałam spytać, dlaczego tak tanio, ale nie powiedziałam nic, bo wyglądał na zawodowca, pełnego godności osobistej. Postanowiłam, że w przyszłym tygodniu przyniosę do mojego szewca dwie pary butów. Jedną moją, a drugą mojej córki. Ale kiedy coś planujemy, tam w górze Bóg się z nas śmieje. W piątek o ósmej rano obudziłam się z mocnym kłuciem w sercu i w lewym ramieniu. Kiedy głęboko odetchnęłam, ból stał się nieznośny. Mam atak serca, pomyślałam w panice. Drżącą ręką wykręciłam numer do przychodni i głos w automacie poprosił mnie serdecznie, żebym cierpliwie zaczekała.

Nie mam cierpliwości. Jestem w takim wieku, że to się zdarza, i w każdej chwili mogę umrzeć. Automat nie reaguje. Usiłowałam podnieść się z łóżka, nie wypuszczając słuchawki, z której dobiegała natarczywa muzyka. Przynajmniej puszczali radio i mogłam posłuchać wiadomości. Być może premier popełnił pomyłkę, ustępując z urzędu, bo jego żona obraziła naszego ambasadora w Nowym Jorku. Ale to nic, życie wydawało mi się przeraźliwie przygnębiające szczególnie moje, które właśnie zaczęłam uważać za zbyt krótkie. Kiedy po dłuższej chwili ludzki głos powiedział „dzień dobry", odparłam, że ja akurat mam bardzo zly dzień i potrzebuję pilnie, żeby przyjechał do mnie lekarz. Ludzki automat zapisał mnie na wizytę w przychodni na za kwadrans dwunasta i nie przejął się, kiedy słabo krzyknęłam, że do za kwadrans dwunasta będę już trupem. Nie mając wyjścia, rzuciłam słuchawką i położyłam się spać z kłuciem w sercu i w lewym ramieniu. Kiedy jakoś dotarłam do lekarki o umówionej godzinie, stwierdziła, że z uwagi na późną porę w piątek musi mnie wysłać na izbę przyjęć do szpitala na EKG i prześwietlenie klatki piersiowej. Teraz już zadzwoniłam do Jakowa, który jest moim partnerem od ośmiu lat, z przerwami, oraz do Michaela, żeby wyprowadził psa na spacer, bo wrócę najpóźniej za jakieś dwie, trzy godziny. - Co zjecie na obiad? - zapytałam, a on odpowiedział zwyczajową mantrą. - Nie martw się. Mamy pójść z tobą? - dość lekko spytał Michael przyzwyczajony, że cierpię na bezustanne lęki i raz na jakiś czas wpadam na izbę przyjęć. - Jaków będzie ze mną - odpowiedziałam.

- A, to wspaniale - odetchnął z ulgą, że uwolnił się od obowiązku czekania w szpitalu. Na izbie przyjęć uspokojono mnie, mówiąc, że nie jest to zawał serca, ale poinformowano także, że w trakcie prześwietlenia klatki piersiowej odkryto guz. Podczas pospiesznie przeprowadzonej tomografii komputerowej stwierdzono wewnątrzosierdziową zmianę po lewej stronie serca. Guz blokuje dolną żyłę płucną i przylega ściśle do lewej tętnicy płucnej. Brzmi przerażająco? Śmiertelnie. Wraz z moim wielkim guzem zostałam hospitalizowana na oddziale H, gdzie dość szybko zrobiono mi wszystkie niezbędne badania. Lekarze specjaliści chodzili za mną krok w krok z wielką troską i głębokim zaangażowaniem. Rozpieszczała mnie nawet sekretarka ordynatora, a młoda wolontariuszka pytała, co zamawiam na obiad z ogromnego wyboru: kurczaka z warzywami czy mięso pieczone z ryżem, a może pulpety w sosie z zieloną fasolką szparagową. Zawsze wybieram kurczaka. Nic na to nie poradzę, to właśnie ja, największa wielbicielka kurczaków na świecie. Głęboko zatroskani lekarze z oddziału H orzekli, że muszą przeprowadzić biopsję aspiracyjną, żeby zbadać charakter zmiany. - Co to takiego? - zapytałam. - Nic takiego - odparli. - To mniej niż zwykła biopsja. Wprowadzają igłę przez płuco, starając się nie skaleczyć serca i nie uszkodzić płuca, i mają nadzieję, że nie trzeba będzie tego powtarzać, bo nie zawsze udaje się za pierwszym razem. „Wolimy zacząć od czegoś łatwego, a potem przejść do trudniejszego", wyjaśnili ze znawstwem. - Jeśli to jest łatwe, to co jest trudne? - zapytałam, ledwie łapiąc oddech.

- Operacja - odpowiedziała mi natychmiast chórem grupa dwunastu specjalistów, stażystów i studentów, którzy krążyli nad moim łóżkiem, jakby szukali ofiary. - Ale czy i tak nie będzie konieczna operacja, żeby usunąć guz? - zapytałam. Byłam zła na siebie za to, że w trzeciej klasie opuszczałam lekcje biologii, a teraz nie mogę sobie przypomnieć, jak w ogóle wyglądają płuca, które tak po prostu można uszkodzić jednym wkłuciem. - Zastanowię się - powiedziałam po pięciu dniach pobytu w szpitalu. Nie oddam się z taką łatwością w ręce dwunastu mężczyzn. - Pozwólcie mi nadrobić zaległości z trzeciej klasy, dam wam znać za kilka dni - oświadczyłam rozczarowanym lekarzom i pospiesznie opuściłam oddział H. Jaków wiózł nas do domu w bolesnym milczeniu. - Daj mi swoją komórkę - powiedziałam nagle. - Do kogo chcesz zadzwonić? - wyciągnął aparat z uchwytu. - Do Mazał - odparłam. - Muszę pogadać z moją wróżką. - Wróć do domu, zobacz się z dziećmi, które się o ciebie martwią, wyjaśnij im, że uciekłaś ze szpitala, bo bałaś się punkcji, i kiedy weźmiesz prysznic i zmyjesz szpitalny brud, wtedy możesz zadzwonić do swojej wróżki. Dalej wybierałam numer. - Będę u ciebie za kwadrans - powiedziałam do słuchawki. Czarna kawa już grzała się na gazie, kiedy weszliśmy, a gdy skończyłam pić, Mazał odwróciła filiżankę z fusami na małym talerzyku. - Filiżanka jest czarna - oznajmiła. - Co zrobić, dałaś mi prawdziwą czarną kawę, nie rozpuszczalną - powiedziałam i poczułam, że żołądek podchodzi mi

do gardła. Miałam nadzieję, że jeśli ją rozbawię, nie powie mi nic złego. - Jesteś chora. Powinnaś się poddać operacji. Mazał umilkła, oglądając czarną filiżankę ze wszystkich stron. - Operacja się powiedzie. Nie widzę żadnego zagrożenia dla twojego życia. - Akurat byś mi powiedziała, że umrę, gdybyś to zobaczyła. - Nie powiedziałabym ci, że nie ma zagrożenia -odparła. Widzisz swoją linię życia? - zapytała, wskazując na fusy na poczerniałym talerzyku, a zwłaszcza na jeden z rowków, które się w nich wytworzyły. - Jest długa i nie urywa się nagle. Ostatnim razem byłam u Mazał dokładnie trzydziestego dnia od śmierci siostry. Popatrzyła na całkiem czarną filiżankę i powiedziała z bólem, że przed miesiącem spotkało nas okropne nieszczęście. - Od razu straciła przytomność - próbowała mnie pocieszyć. Nie udało im się jej uratować w szpitalu. Zmarła tak samo jak Rabin*. Wiedziałam wtedy, trzydziestego dnia żałoby, że Mazał w żaden sposób nie mogła słyszeć o potwornej śmierci mojej siostry. Nie wiedziała nawet, jak miała na imię. Seffi nigdy nie wierzyła we wróżki. - Wiem, że moja siostra nie żyje - powiedziałam wtedy do Mazał. - Chcę się dowiedzieć, czy ciąży na nas urok. Po to przyszłam. - Nie. Siostra zdjęła z was cały urok. Zapłaciła cenę. * Icchak Rabin (1922-1955) - premier Izraela, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, zamordowany w 1995 roku przez prawicowego ekstremistę Jigala Amira, protestującego przeciwko porozumieniom z Palestyńczykami podpisanym w Oslo.

- Teraz na mnie ciąży urok? - spytałam podczas obecnej wizyty. - Nie. Jesteś chora i musisz przejść operację. Operacja zakończy się sukcesem i wcale nie jest tak niebezpieczna, jak mówią lekarze. Wyszłam od niej podniesiona na duchu, ujęłam Jakowa pod ramię i powiedziałam: - Jedźmy do domu, do dzieci. W następnych dniach zamiast zgłębiać temat osadników, gromadziłam informacje dotyczące operacji. Wypytywałam wszystkich bliższych i dalszych znajomych, którzy w ciągu ostatnich dwudziestu lat przeszli operację, i zebrałam opinie o chirurgach w Izraelu specjalizujących się w usuwaniu guzów w pobliżu serca i lewego płuca. Zdobyłam nazwiska czterech najlepszych. Postanowiłam pójść do tego z nich, który przyjmował najbliżej mojego mieszkania z balkonem. Sekretarka umówiła mnie na ten sam dzień wieczorem, w czwartek, siedem dni po tym jak odkryto narośl. Uzbrojona w Jakowa i we wszystkie prześwietlenia i wyniki tomografii komputerowej, których kopie dostałam w szpitalu, dotarłam do prywatnej kliniki i od razu weszłam do gabinetu specjalisty o wysokich kwalifikacjach. Żołądek podszedł mi do gardła, gdy lekarz wziął moje prześwietlenia, i z wielkim lękiem czekałam, aż otworzy usta i się odezwie. Mimo wszystko Mazał jest tylko wróżką. Specjalista przelotnie rzucił okiem na zdjęcia, odebrał telefon, a potem powiedział, że mam guz, który należy usunąć operacyjnie. Nawet nie spojrzał na mnie, mówiąc to, czego byłam już świadoma. - Wiem - powiedziałam, a Jaków zapytał, jaki to rodzaj guza.

Specjalista rzucił okiem na zdjęcie po raz drugi, ponownie odebrał telefon, który na biurku dzwonił bez ustanku, i zawyrokował - bez zobowiązań oczywiście -że guz wygląda mu na niezłośliwy. Nie widać przerzutów. Ale dopiero kiedy się otworzy, będzie wiadomo. Przedtem wszystko to spekulacje. - Nie lepiej przeprowadzić wcześniej punkcję, żeby sprawdzić, jaki to rodzaj narośli? - zapytał Jaków. - W żadnym wypadku - odparł specjalista. Jaków popatrzył na niego ze zdumieniem, a ja na Jakowa z naganą. - Guz jest tak niefortunnie umiejscowiony, że nie wierzę, iż znajdzie pani lekarza, który by zaryzykował i wykonał punkcję w takim miejscu - podkreślił ekspert. - Zdziwiłby się pan, jak szybko znalazłam - powiedziałam. Rzeczywiście się zdziwił. - Proszę natomiast zrobić rezonans magnetyczny -orzekł specjalista i po raz siódmy odebrał telefon na biurku, komórkę, która dzwoniła mu w teczce, i pager, który przez cały ten czas popiskiwał w jego kieszeni. - Poproszę sześćset szekli. Niech pani wróci do mnie z wynikami badania, o które prosiłem. Co prawda długo się na nie czeka, ale jeśli wykorzysta pani swoje kontakty, a wygląda mi pani na kobietę, która jest w stanie poruszyć niebo i ziemię, może uda się pani dostać miejsce wcześniej, za jakieś dwa, trzy tygodnie. Spodobał mi się. Zdecydowanie i szybkość, z jakimi zdiagnozował chorobę, dały mi poczucie, że trafiłam w ręce zawodowca. A ja kocham zawodowców. Zawodowiec wyjął bloczek z rachunkami z szuflady biurka i wydawał się zaskoczony, kiedy popatrzyliśmy na niego bez słowa.

- Sześćset szekli - powtórzył. Jaków mimo wszystko zapytał jeszcze, gdzie mnie na-tnie, a chirurg poinformował go radośnie, że pod piersią, jakby robił to tylko ze względu na moje dobro. Wyjęłam książeczkę czekową z torebki i zapytałam, jakby mimochodem, czy nie umrę na stole operacyjnym. - Na moim stole operacyjnym pani nie umrze - przyrzekł. Już teraz umówiłbym panią na konkretny termin, ale trudno przewidzieć, jak długo będzie pani czekać na wyniki rezonansu magnetycznego. Proszę wrócić z wynikami i ustalimy szybki termin operacji. - Machnął ręką, jakby mówiąc: każde dodatkowe słowo jest zbędne. W samochodzie Jaków powiedział mi, że bez wątpienia znaleźliśmy ostatecznie naszego chirurga i teraz on jest już spokojny. Ufa mu. - Mimo wszystko chcesz iść do drugiego lekarza po dodatkową opinię? - zapytał. Odrzekłam, że nie ma takiej potrzeby. Ten chirurg wiedział, o czym mówi. Powiedział, że punkcja mogłaby narazić moje życie, czego sama się domyśliłam już w szpitalu dzięki swojemu wyjątkowo wrażliwemu instynktowi. - Od tej pory zawsze będziemy się kierować twoim instynktem - rzekł Jaków. - Moim i Mazał - odparłam. I oboje się roześmieliśmy. Byłam spokojna. Poruszyłam niebo i ziemię i w ciągu czterech dni zdołałam umówić się na badanie rezonansem magnetycznym. Natychmiast zamówiłam wizytę u specjalisty zawodowca na ten sam dzień o godzinie czwartej i poczułam się bezpieczna i ufna. Przecież Mazał powiedziała mi, że operacja nie jest skomplikowana, znalazłam najlepszego chirurga, a guz, według lekarza, jest niezłośliwy i nie zagraża życiu.

Byłam w dobrym nastroju i w sobotnie popołudnie, kiedy byliśmy sami, bez dzieci, jedliśmy rybę, piliśmy wino, paliliśmy trawkę i robiliśmy to, co chętnie robią wszyscy, gdy palą. To jest zaleta posiadania dorosłych dzieci, które wyprowadziły się z domu albo prawie w nim nie bywają. Nagle stajemy się na powrót niezależni, mamy zobowiązania tylko wobec siebie i nie trzeba wracać szybko do domu z pracy, żeby przygotować świeży posiłek. Jesteśmy panami samych siebie, poza trzema chwilami na dzień, kiedy trzeba wejść i zejść po osiemdziesięciu stopniach z psem. Powiedziałam Jakowowi, że go kocham i że nie wiem, co bym bez niego teraz zrobiła. - To chcesz w końcu wyjść za mnie? - zapytał, a ja odparłam, że tak. - Nie ufam ci. Odwołasz ślub, tak jak odwołałaś w zeszłym roku, w ostatniej chwili. - Nie odwołam - zaprotestowałam. - W tym roku jestem mądrzejsza. - Skończmy najpierw z tą operacją, potem pogadamy -powiedział. Odparłam, że nie ma o czym mówić. Po operacji weźmiemy ślub. I dodałam: - Zauważ, że po hebrajsku „operacja" i „ślub" mają ten sam źródłosłów. Z tym że lepiej najpierw mieć operację, a potem ślub. Bo jeśli jest odwrotnie, możesz owdowieć w dwa dni po ślubie. - Co za głupstwa - odrzekł Jaków. - Nie umrzesz podczas operacji, a ja nie zostanę wdowcem. A ja pomyślałam, że mąż mojej siostry też nie przeczuwał, że w jednej chwili zostanie wdowcem. - Chodź do mnie - poprosił Jaków, który leżał wyciągnięty na łóżku.

Z chęcią wsunęłam się w jego ramiona. Pomyślałam sobie w duchu, że gdyby teraz umarł, byłabym bardzo zła na siebie, że nie zdążyłam wystarczająco okazać mu, jak go kocham. Albo nie dość dobrze tego dowiodłam. Nie dość przekonująco. Ale koniec już tego „nie dość". Przecież w tej chwili to moje życie jest zagrożone, nie jego. Podobało mi się, że jest taki męski. Przyglądałam się jego muskularnemu ciału, brodzie, której dotyk lubiłam czuć na skórze, spokojnie unoszącej się klatce piersiowej i ogromnym oczom, które wydawały się wpółprzymknięte także wtedy, gdy były otwarte. Krzyczałam zawsze, żeby otworzył oczy, a on odpowiadał, że szerzej otworzyć już ich nie może. Przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie, osiem lat temu, zimą, na randce w ciemno. Jaków opowiedział mi potem, że czekał na mnie na dole pod moim domem, tak jak się umówiliśmy, nie mając pojęcia, jak wyglądam. Wspólny znajomy, który nas ze sobą umówił, powiedział mu, że jestem ładna, a oto nagle z drzwi wielopiętrowego budynku z marmurowym lobby wytacza się i zmierza w jego stronę pokaźna kula, cała spowita w masę żółtej wełny, i pyta: - Ty jesteś Jaków? Chciał powiedzieć, że nie, i uciec stamtąd, przeklinając Szmulika, który powiedział mu, że jestem ładna, a tymczasem widzi tylko żółtą masę, ale kiedy uśmiechnęłam się do niego zielonym spojrzeniem w półmroku, pomyślał sobie, że wytrzyma jedną kawę i koniec. Mnie Szmulik powiedział, że ze służby rezerwowej zna świeżego rozwodnika, przystojnego, który ciągle tylko czyta książki po angielsku. Pomyślałam, że to dobrze, że świeży. Nie zdążył się zepsuć. Nieźle, uznałam, kiedy

zobaczyłam go w cienkiej wiatrówce - rozpiętej mimo panującego tego wieczoru zimna, przez które włożyłam żółty wełniany płaszcz mojej siostry. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy doszliśmy do kawiarni i zdjęłam płaszcz, bo zorientował się, że nie odbiegam rozmiarami od przeciętnej. Oto mężczyzna, który zamawia coś ciekawego, uznałam, gdy poprosił o grzane wino, i natychmiast zamówiłam to samo. - To co tak ciągle czytasz po angielsku? - zapytałam, a on powiedział, że wszystko, co udaje mu się zdobyć. Lubi czytać, szczególnie literaturę fantastycznonaukową. Pijąc wino, zeszliśmy w rozmowie na dzieci, na naszych byłych, a on cichym głosem powiedział, że przeszedł ciężki okres. Najpierw rozwód, a krótko potem jego matka umarła na raka. Miał w sobie spokój, który mi się spodobał, ponieważ nie starał się mnie olśnić swoimi sukcesami. Był po prostu prawdziwy i ludzki. Wieczorem, kiedy Noa wróciła do domu, przyniosła ze sobą Mikiego, naszego kota, i powiedziała, że widziała, jak szedł niepewnym krokiem po ulicy. Jej zdaniem wydaje się chory. Obiecałam, że po operacji zawiozę go do weterynarza. Potem, kiedy razem z Jakowem poszliśmy jak co dzień na spacer, czterdzieści pięć minut szybkiego marszu, zapytałam, dlaczego zawsze idzie dwa kroki za mną, a nie obok. - Wiesz, dlaczego zginął Rabin? - zapytał. - Bo chciał zaprowadzić pokój. - Nie. Bo nikt go nie pilnował z tyłu. Ja pilnuję cię od tyłu. Jaków zadzwonił w poniedziałek o ósmej rano, pytając, czy chcę, żeby poszedł ze mną na prześwietlenie, czy spotkamy się o czwartej u specjalisty, z wynikami badania.

- Nie trzeba - odparłam. - Musisz pracować, a to przecież tylko prześwietlenie. Jaków przeprosił i wyznał, że woli wziąć dwutygodniowy urlop, żeby zaopiekować się mną po operacji, a ja uznałam, że przesadza. Dwa tygodnie? Przypomniał mi, że po wycięciu wyrostka leżał w domu bez sił prawie miesiąc, a ja przecież mam guz umiejscowiony w pobliżu serca i płuc. Położyłam się znowu spać i po godzinie obudził mnie kolejny telefon. To była Warda, moja krewna. Warda ma wiele znajomości w szpitalach i była jednym ze źródeł, dzięki którym zdobyłam nazwiska czterech najlepszych chirurgów w kraju, specjalizujących się w usuwaniu nowotworów. - Jaków idzie z tobą na prześwietlenie? - zapytała. - Powiedziałam mu, że nie ma takiej potrzeby. - Jak to, nie ma potrzeby? Oczywiście, że jest. Nie pójdziesz sama na rezonans magnetyczny. Za godzinę po ciebie przyjadę. - Nie chcę cię fatygować - zaprotestowałam. - Przecież to tylko prześwietlenie. - To nie jest zwyczajne prześwietlenie - oświadczyła Warda. Gdyby żyła twoja siostra, chciałabyś, żeby pojechała z tobą? - Nie odważyłabym się nigdzie pójść bez niej - odparłam. - Przyjadę za godzinę - zakończyła dyskusję Warda. Kiedy dotarłyśmy do kliniki i powiedziano mi, że badanie potrwa około pięćdziesięciu minut, bardzo mnie to zaniepokoiło i odrzekłam, że w ciągu pięćdziesięciu minut zdołałabym nakręcić pełnometrażowy film o izraelskich osadnikach. Zostałam poproszona do środka bez osoby towarzyszącej. W gabinecie znajdowało się ogromne, cylindryczne urządzenie i wąskie łóżko. Poproszono mnie o zdjęcie biżuterii,

ale założyłam jedynie zegarek, który miała moja siostra, gdy zginęła w wypadku dwa lata temu. - Zegarek też? - zapytałam w nadziei, że usłyszę odpowiedź przeczącą. - Przynosi mi szczęście. - Przede wszystkim zegarek - wyjaśnił radiolog. - Jestem doktor Kosch. Podam pani teraz dożylnie pewną substancję, a podczas badania zrobię to jeszcze raz. Musi pani tylko leżeć spokojnie, nie ruszać się i wstrzymywać oddech, kiedy o to poproszę. Usiadłam ostrożnie, a doktor Kosch zrobił mi zastrzyk, zupełnie bezboleśnie. Kiedy położyłam się na łóżku, przypiął mnie pasami w talii i w klatce piersiowej i podał mi słuchawki. - Dlaczego mnie pan przywiązuje? - zaniepokoiłam się. - Bo nie może się pani ruszać. Inaczej trzeba będzie zacząć od początku. Proszę włożyć słuchawki, żeby była pani spokojniejsza. To nie jest ciche urządzenie. - Nie potrzebuję słuchawek. Chcę słyszeć wszystko, co pan mi będzie robił - odparłam. Doktor Kosch nacisnął guzik i łóżko wsunęło się do ogromnego brzucha machiny tortur. - Jestem w środku, nie trzeba głębiej - zawołałam. Bałam się, że mnie nie usłyszą z zimnych stalowych głębin. - Proszę się nie martwić, głowa będzie odrobinę wystawać na zewnątrz z drugiej strony - powiedział spokojnie doktor Kosch. - Nawiasem mówiąc, doskonale panią słyszę. Kiedy łóżko się zatrzymało, zawołałam, że moja głowa nie wystaje wystarczająco na zewnątrz i że się uduszę. - Nie udusi się pani. Proszę głęboko oddychać i zaczynamy. Jeszcze nic nie zrobiliśmy. Oddychałam bardzo głęboko i z każdym oddechem czułam, że nie mam w ciele ani odrobiny powietrza. Zaraz uduszę się na śmierć i nikogo to nie obchodzi.

Urządzenie zaczęło pracować, powodując ogłuszający hałas, niczym dwadzieścia karabinów maszynowych strzelających niekontrolowanymi seriami bez chwili przerwy. - Nie mogę spać w tym hałasie - krzyknęłam znowu. Tym razem nie doczekałam się żadnej reakcji. Nie słyszą mnie? Dawałam doktorowi Koschowi znaki rękami i machałam nogami, które nie były związane, i maszyna się zatrzymała. Zrobiło się cicho. - O co chodzi? - zapytał doktor Kosch. Słyszałam tylko jego głos, bo w całości znajdowałam się wciąż we wnętrzu piekielnej machiny. - Chcę do domu - zaszlochałam. - Nikt mnie nie przygotował na takie badanie. Boję się, że dostanę tu w środku ataku serca i nikt mnie nie usłyszy, kiedy ten karabin maszynowy strzela. Chcę moją siostrę. Doktor Kosch wysunął łóżko na zewnątrz i rozpiął wszystkie krępujące mnie pasy. - Chce pani zrezygnować? Nie powinna pani. W tomografii guz nie wygląda na łagodny i lepiej wyjaśnić tę sprawę do końca, skoro już pani do nas trafiła. - Może chociaż przełożę badanie o kilka dni? Przynajmniej przyjdę przygotowana psychicznie i z Jakowem. - Przyszła pani sama? - zapytał z troską. - Nie, z Wardą - odparłam, jakbym nie miała wątpliwości, że zna także Wardę. - To zawołajmy ją do środka, posiedzi przy pani. Warda została zawołana do gabinetu i poprosiłam ją, żeby stała obok mojej głowy, która odrobinę wystawała z maszyny. - Rozmawiaj ze mną przez cały czas i patrz, czy oddycham poprosiłam ją i znowu zostałam przywiązana pasami, po czym wsunięto mnie na ruchomym łóżku do potwornej tuby.

- Rozmawiaj ze mną cały czas - poprosiłam znowu. Warda zaczęła opowiadać, że w nocnym programie telewizyjnym słyszała niesamowitą opowieść o facecie, który porzucił... - Proszę wstrzymać oddech! - zawołał doktor Kosch, a machiną wstrząsnęły serie wybuchów, wprawiając w drżenie wszystkie struny mojej przerażonej duszy. Kiedy zapadła cisza, usłyszałam Wardę: - ... krótko mówiąc, jego pierwsza żona... Jaka pierwsza żona? Nic nie słyszałam, kogo porzucił, co i dlaczego. Kiedy maszyna pracuje, nie da się usłyszeć ani słowa, poskarżyłam się. Zacznij od początku. Warda w przerwach opowiadała ponownie tę historię, mówiła, dopóki karabin maszynowy nie zaczynał strzelać seriami, a kiedy maszyna milkła, podejmowała opowieść dokładnie w tym momencie, w którym przerwała. Po czterdziestu pięciu minutach, kiedy skończyła się opowieść w odcinkach, doktor Kosch zwrócił mi zegarek i pochwalił, że dobrze się zachowywałam. - Proszę wrócić za dwie godziny po wynik - powiedział. Zbudowana pochwałą, wyszłam z gabinetu i poszłyśmy z Wardą na szaszłyki. - To zegarek Seffi, prawda? - zapytała. - Tak. Miała go na ręku w chwili śmierci. - Jesteś pewna, że przynosi ci szczęście? Jej pytanie pozostało zawieszone w zadymionym powietrzu szaszłykami. Punkt czwarta wkroczyliśmy z Jakowem do gabinetu specjalisty. Specjalista, pochylony nad biurkiem, uniósł lekko głowę i przeprosił, że jest w połowie pizzy, bo nie zdążył nic zjeść przez cały dzień.

- Kto z państwa jest pacjentem? - zapytał. - Ja - powiedziałam. - Była już pani u mnie? - zapytał, a ja pomyślałam, że sobie ze mnie żartuje. - Cztery dni temu zdiagnozował pan u mnie guz, uznał, że wymagam natychmiastowej operacji, i wysłał mnie pan na rezonans magnetyczny. Przychodzę z wynikami. - Tak szybko? Cóż za skuteczność! Dopiero wtedy zauważyłam, że naprawdę nie pamięta mnie sprzed czterech dni. No cóż, spędziłam u niego zaledwie dziesięć minut, ale mimo wszystko kosztowało mnie to sześćset szekli. Specjalista wciąż jadł pizzę, a Jaków podał mu zdjęcia i opis. Rzucił na nie okiem, odebrał telefon, a potem przeczytał opis i powiedział, że może tak się zdarzyć, iż podczas operacji będzie musiał usunąć mi płuco. - Co takiego? - zapytałam przerażona. - Całe płuco? - Być może - odparł. - Wyniki rezonansu magnetycznego nie wyglądają dobrze. Na zdjęciu widać wewnątrzosierdziowe umiejscowienie guza, który blokuje dolną żyłę płucną i prawdopodobnie nacieka lewą tętnicę płucną. Innymi słowy: tak, może się zdarzyć, że trzeba będzie usunąć pani płuco. Cóż, serca nie można usunąć - uśmiechnął się. - Kiedy otworzymy klatkę piersiową, wszystko stanie się jasne. - Klatkę piersiową? - zdziwiłam się. - Kilka dni temu mówił pan, że można zrobić nacięcie pod piersią, żebym wciąż mogła nosić dekolty. - Dzisiaj nie wydaje mi się, żeby dało się zrobić nacięcie pod piersią. Moim zdaniem guz jest tak usytuowany, że dostęp do niego jest bardzo trudny - powiedział profesjonalista. - Bardzo mi przykro, że mój guz znajduje się w niedogodnym dla pana miejscu - odrzekłam.

Zapadło milczenie. Specjalista wykorzystał je, żeby radośnie odebrać dzwoniący na biurku telefon. - Musimy ustalić datę operacji - zwrócił się do mnie na koniec i natychmiast sięgnął po słuchawkę telefonu, który znowu zadzwonił. - Proszę się umówić u mojej sekretarki. Nie poruszyliśmy się z miejsca. - Zaczekaj dwie minuty - rzucił specjalista do anonimowego rozmówcy i wciąż trzymając w ręku słuchawkę, wbił w nas spojrzenie mówiące: „Z wami już skończyłem". W tym momencie, po ośmiu minutach w gabinecie i wyraźnym zapewnieniu, że mogę obudzić się bez płuca, byłam zła na wielkiego specjalistę i powiedziałam mu, że być może mam jeszcze kilka pytań, które zajmą więcej niż dwie minuty, jak obiecał osobie czekającej na linii. Specjalista powiedział, że to nieważne, że ten ktoś może zaczekać. Wciąż trzymał słuchawkę jedną ręką, a drugą włożył do ust kolejny kawałek pizzy i wyjął bloczek z rachunkami. - Co pani chciałaby wiedzieć? - zapytał uprzejmie, otwierając bloczek. - Jak w ogóle można żyć bez płuca? - Niektórzy tak żyją. - Oczywiście pan mnie będzie operować? - zapytałam coraz bardziej spięta, wpatrując się w bloczek, który leżał przed nim otwarty, oznajmiając, że moje dziesięć minut łaski minęło. - Nie mogę niczego obiecać. Mamy wielu specjalistów na oddziale - odparł ekspert. - Mimo wszystko jak mogę zyskać pewność, że to pan będzie mnie operował? - nie dawałam za wygraną. - Za prywatne zabiegi pobieram pięć tysięcy dolarów, ale panią muszę przyjąć w dużym szpitalu. Operacja jest zbyt niebezpieczna i potrzebuję sali operacyjnej z respiratorem.

- Chcę się upewnić, czy dobrze zrozumiałam. Żeby operował mnie pan w państwowym szpitalu, mam panu dać kopertę z pięcioma tysiącami dolarów? - Tak - potwierdził specjalista. - A teraz poproszę sześćset szekli. Wyszliśmy z gabinetu w głębokim milczeniu. Grobowym milczeniu. - Dlaczego nic nie mówisz? - w samochodzie wyładowałam swoje zdenerwowanie na Jakowie. - Ja umieram, a ty milczysz. Może spróbowałbyś mnie trochę uspokoić? - Chodźmy do drugiego specjalisty z twojego spisu, tego, który nazywa się jak twój ulubiony lekarz z Ostrego dyżuru, doktor Green - powiedział Jaków, zastanawiając się w duchu, ile czasu mi jeszcze zostało. - Nawet mnie nie pamiętał. Jak śmie od razu usuwać mi płuco, jakbym jutro mogła sobie kupić nowe w supermarkecie? I ile tej pizzy pożarł w tym czasie! - szlochałam, a Jaków nic nie mówił. - Najbardziej nie rozumiem, jak Mazał mogła się do tego stopnia pomylić. Tak jej wierzyłam. Przez całą drogę do domu nie przestawałam płakać i doszłam do wniosku, że zostałam poproszona przez Stwórcę o zwrot sprzętu. Kiedy dojechałam do mojego mieszkania z balkonem, które najwyraźniej nie przynosi mi wielkiego szczęścia, wiedziałam dokładnie, co muszę teraz zrobić - przygotować dzieci na sieroce życie, które niebawem przypadnie im w udziale. Bo zrozumiałam aluzję. Bóg zgodził się odroczyć wyrok do dnia operacji, czyli dnia mojej śmierci, abym mogła spisać testament i przygotować tych, którzy pozostaną, tak żeby nie musieli się domyślać i szukać, gdzie schowałam ukochaną zabawkę psa, bez której jest taki zdenerwowany, że natychmiast robi kupę w domu. Zostało mi przynajmniej kilka dni na przygotowanie. Nie

tak jak mojej siostrze, która zniknęła z naszego życia w jednej chwili, gdy wyszła z domu na pól godziny załatwić kilka spraw i jakaś półciężarówka postanowiła wjechać w jej samochód i ją zabić. Zrozumiałam, że moja siostra tęskni za mną i nie może wytrzymać tam, w niebie, beze mnie, podobnie jak mnie jest ciężko tutaj, na ziemi, bez niej. Chciałam jak najszybciej wdrożyć moje dzieci do samotnego życia. Przekazać im wiedzę w pigułce. Powiedziałam córce, że najwyższy czas, by nauczyła się gotować. Usiłowałam krok po kroku pokazać jej, jak się gotuje ryż i podgrzewa gotowe danie z mrożonki, ale nie przestawała płakać. - Wszystko będzie w porządku - starała się mnie pocieszać. Wygrasz także tę wojnę. - W poprzednich była ze mną moja siostra. Nie mam siły na kolejną wojnę bez niej. Noa obraziła się i powiedziała, że teraz oni są przy mnie. Obie płakałyśmy ukradkiem, żeby Michael nie usłyszał. Usłyszał jednak, wychynął zza komputera i nas objął. Powiedziałam, że nadchodzi mój koniec. Dopiero widząc strach na twarzach obojga, pożałowałam, że to zrobiłam. Jakie to dla mnie typowe. Pomyślę coś i od razu muszę to powiedzieć. Ale ciągnęłam dalej: - Dam ci upoważnienia do banku. Musisz przeprowadzić się tutaj do siostry, żeby nie była sama. - Nie jestem małą dziewczynką. - Dla mnie jesteś mała. Nie chciałam patrzeć jej w oczy i w dalszym ciągu zwracałam się tylko do Michaela. Jemu z kolei patrzyłam w oczy, przekazując odpowiedzialność za cale nasze życie. - Musicie troszczyć się o siebie nawzajem - wyszlocha-lam już na cały głos. - Dobrze, mamo, tak jak chcesz. Tylko nie płacz.

Siedzieliśmy razem i obliczaliśmy, na ile wystarczą im pieniądze z ubezpieczenia, które opłacałam przez całe życie. Doszliśmy do wniosku, że na pierwsze dwa lata wystarczy, potem każde będzie musiało samo zadbać o siebie. - Widzisz? Nie możesz sobie pozwolić na umieranie. Ciągle jeszcze musisz nas utrzymywać - mówił mi Michael, który od zawsze pracuje na swoje utrzymanie. Uśmiechamy się. Tylko w urodziny, kiedy go pytam, co chce w prezencie, mówi, że niczego mu nie brakuje, ale dobrze, jeśli się upieram, następnym razem pozwoli mi pójść ze sobą do centrum handlowego kupować ubrania, a nawet za nie zapłacić. Obdzieliłam wszystkich sąsiadów wyprowadzaniem Cosma, żeby zmniejszyć trochę obowiązki dzieci, i pomyślałam, że przyjmuję wyrok z godną podziwu odwagą. Wieczorem pies znowu obsrał dywan, a ponieważ miał rozwolnienie, pozostawił długie brązowe pasy na nim i na całej podłodze w salonie o powierzchni czterdziestu metrów. Wrzeszczałam jak wariatka na psa, na kota, który próbował nie stąpać po brązowych pasach, i, rzecz jasna, na wszystkie osoby w domu mówiące po hebrajsku i rumuńsku. Poprosiłam Jakowa, aby odsunął meble, i zwinęliśmy dywan, żeby się zmieścił na wąskiej klatce schodowej. Jaków zapytał, czy nie zechcę przemyśleć do rana na spokojnie decyzji pozbycia się tak kosztownego dywanu, ale po wściekłym spojrzeniu, jakie mu rzuciłam, zrozumiał, że nie, nie zechcę. Trzeba było trzech sąsiadów osiłków, żeby znieść na dół nieznośnie ciężki dywan. Dźwigali go w milczeniu, niczym zmarłego do grobu. Zrozumiałam, że znajduję się w stanie kompletnego załamania nerwowego. Bez przerwy złorzeczyłam Bogu, przypominając sobie, co kiedyś mówił mi psycholog: że dobrze jest zwrócić całą

nienawiść i gniew na jeden cel. Co prawda wtedy celem był mój eks, a teraz nawet odebrano mi luksus złoszczenia się na niego, tym bardziej że zadzwonił zatroskany. Nie można było ze mną o niczym rozmawiać. Wszystko mnie złościło. Zdania takie jak „Założę się, że będzie dobrze" sprawiały, że zalewała mnie krew. - Problem w tym, że jeśli przegrasz zakład, tylko ty się 0 tym dowiesz - stwierdzałam. Zdania takie jak „Bóg znowu cię wypróbowuje, wyjdziesz z tego jeszcze mocniejsza" doprowadzały mnie do szału 1 odpowiadałam, że nie można być bardziej wzmocnioną, można tylko bardziej zwariować. Każdy z przyjaciół powtarzający podniośle „Przejdziemy razem także i przez to", słyszał w odpowiedzi: - Może chcesz przejść przez to sam, beze mnie? Pewnego wieczoru siedziałam na balkonie z moimi przyjaciółkami i powiedziałam im, że jedyną osobą, która mogła mi pomóc w takim okresie mówić odpowiednie rzeczy i robić to, czego naprawdę potrzebuję, była moja siostra. Wtedy Rolanda z nagłym przebłyskiem zrozumienia zapytała, jakim cudem nie pojmuję, że ogromny guz, który pojawił się tuż obok mojego serca, wyrósł z żalu po śmierci mojej siostry. Narośl ze smutku. W tej samej sekundzie zrozumiałam, że moja siostra w ogóle nie pragnie mieć mnie w niebie. Przeciwnie, strzeże mnie tam, w górze, a ja muszę zrobić wszystko, żeby być zdrową i uśmiechniętą, z moimi dziećmi. Rozpoczęłam największą produkcję w życiu. Umówiłam się na wizytę do doktora Greena i przez cały czas starałam się dodzwonić do rabina Firera, żeby dowiedzieć się czegoś o lekarzach specjalistach za granicą. Ciągle było zajęte. Przyjaciel rodziny, który przypadkiem

akurat teraz przyjechał do Izraela z Nowego Jorku na kongres kardiologiczny, zaproponował, że weźmie sześć kompletów wyników tomografii i rezonansu magnetycznego, które powieliłam, i wyśle je najlepszym chirurgom ze Stanów Zjednoczonych, żeby zasięgnąć ich opinii. Przyjrzawszy się zdjęciom, wyjaśnił mi, że jako chirurg serca jest pewien, iż guz jest niezłośliwy, ale ze względu na jego wyjątkowo ryzykowne położenie bez wątpienia potrzebuję najlepszego lekarza. Czułam się teraz zabezpieczona ze strony amerykańskiej. Pozostało mi jeszcze tylko znaleźć najlepszego chirurga. Chciałam być całkowicie przekonana, że jest doskonałym lekarzem, ale także czuć, że jest ludzki i że będzie myślał o moim płucu.

GODZINA ZERO Doktor Green otworzył przed nami na oścież drzwi do swojego gabinetu, jakby zapraszał wyczekiwanych gości. Był niski i okrągły, z niebieskimi dziecięcymi oczami. Wydawał się zbyt młody jak na specjalistę numer dwa od nowotworów. Kiedy dowiedział się, że ja jestem pacjentką, obdarzył mnie szerokim uśmiechem, jakby się cieszył, że to ja jestem chora, a nie Jaków. Pomyślałam sobie, że wydaje się przemiły. Rozłożył przed sobą wszystkie zdjęcia, przyjrzał im się pobieżnie i natychmiast niemal entuzjastycznie zaczął tłumaczyć, co na nich widzi, jakby wiedział, że w trzeciej klasie opuszczałam lekcje biologii poświęcone ludzkiemu ciału i że kompletnie nic nie rozumiem z tych wszystkich prześwietleń. Od razu mnie uspokoił, gdy wskazał guz małą pałeczką i powiedział, że mimo iż przylega do serca, oddzielenie go nie powinno być trudne. - Jak oddzieli pan guz od serca? - zapytałam. - Ostrożnie i z wielką delikatnością - odparł. - Nie lubię krwi.

Natychmiast się w nim zakochałam. Przez godzinę i dwadzieścia minut wyliczał możliwości, które będzie miał do dyspozycji, zanim zostanie zmuszony usunąć płuco. Nagle ujrzałam przed sobą niemało opcji, a każda z nich oznaczała, rzecz jasna, wielką nadzieję. - A gdzie pan zrobi nacięcie? Na klatce piersiowej? - Broń Boże. Żeby odebrać młodej kobiecie możliwość noszenia bikini? W ogóle nie biorę tego pod uwagę. - Wcale nie jestem taka młoda - zaprotestowałam. - Gdyby pani znała przeciętny wiek moich pacjentów, zrozumiałaby pani, jaka jest pani młoda - powiedział, a ja poczułam się tak, jakbym miała przed sobą całe życie. - Spod jakiego pani jest znaku? - zapytał doktor Green. - Dlaczego to pana interesuje? To istotne przy operacji? -roześmiałam się. - Wszystko jest istotne. - Waga. - To najlepszy znak na świecie! - wykrzyknął z radością. - Ma pan szczęście - zwrócił się do Jakowa. - Pańska żona jest i ładna, i zrównoważona. - Nie jesteśmy małżeństwem, Jaków to mój towarzysz życia nagle koniecznie chciałam to wyjaśnić temu miłemu lekarzowi. - Można o niej powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest zrównoważona. To właśnie całkowity brak równowagi sprawia, że jest taka interesująca - powiedział Jaków. - Ile muszę zapłacić, żeby to pan mnie operował? Chciałam się dowiedzieć, żebym mu mogła od razu wypisać czek. Aż tak byłam pewna tego młodego lekarza z dziecięcymi oczami. - Absolutnie nic - zapewnił. - To jest publiczna służba zdrowia, a ja jestem chirurgiem w szpitalu i zajmuję się tą

dziedziną. Nie będę oszukiwał i mówił, że jeśli pani nie zapłaci, będzie panią operował inny lekarz. Nikt inny nie mógłby zoperować tego szczególnego guza i nie oddam pani w inne ręce. W tym momencie także Jaków zakochał się w doktorze Greenie, a nawet mój guz wydawał się w nim zakochany. Zrozumiałam, że spotkałam jednego z czterdziestu sześciu sprawiedliwych, a mimo to poddałam go jeszcze jednej próbie. - Wysłałam kopie wyników moich badań kilku specjalistom w Stanach Zjednoczonych i chciałabym, żeby porozmawiał pan z nimi przed operacją. Może będą mogli coś dodać albo doradzić. Zgodziłby się pan z nimi porozmawiać? - Cóż za pytanie? - odparł sprawiedliwy. - Może pani podać mój numer telefonu, także domowy, żeby mogli zadzwonić o każdej porze. Poza wszystkim innym nie chcę stracić okazji nauczenia się czegoś nowego. Obiecuję, że nie przeprowadzę operacji, dopóki z nimi nie porozmawiam. Umówmy się na za dwa tygodnie. - Żeby miał pan czas na rozmowę ze specjalistami z Ameryki? - To także, ale przede wszystkim po to, żebym miał czas przygotować się do operacji. Planuję każdy krok, spodziewany i niespodziewany, i przychodzę przygotowany na każdą ewentualność. Dokładnie przygotowany. Jeśli pozwoli mi się pani operować, umówimy się na dodatkową tomografię komputerową na następny tydzień, a na operację za dwa tygodnie. - Mogę dostać prywatną salę? - zapytałam z praktyczną bezpośredniością, jak zawsze. - Z trudnością znoszę obce osoby w tym samym pokoju. - Prywatnego pokoju nie może pani mieć - odparł czarujący chirurg - ale na oddziale jest dość dużo wolnych łóżek, postaramy się coś zorganizować, żeby była pani zadowolona.

Zapłaciłam pięćset szekli za godzinę i dwadzieścia minut konsultacji. - To niedrogo w stosunku do pewności i nadziei, które mi dał - powiedziałam Jakowowi, kiedy wyszliśmy od niego lekcy jak piórko, z powodu guza, który zdjął nam z serca. Natychmiast zadzwoniłam do moich dzieci i przekazałam im, że znalazłam chirurga, który nie usunie mi płuca, bo nie lubi krwi. Ich westchnienie ulgi zabrzmiało niczym syrena alarmowa, która wprawia w drżenie całe miasto. Poprosiłam, żeby spotkały się z nami w restauracji i żebyśmy uczcili radosną nowinę, ale one wolały wrócić do swoich spraw, teraz gdy znalazłam chirurga, któremu mogę zaufać. Poszliśmy z Jakowem do restauracji naprzeciwko kliniki i właśnie wznosiliśmy toast, kiedy zobaczyliśmy niziutkiego doktora Greena, jak wychodzi z kliniki, niosąc pod pachą wszystkie moje ogromne prześwietlenia. Kiedy podszedł do swojego skromnego samochodu, poczułam się, jakbym przekazała mu odpowiedzialność za mój guz, jakby to już nie był mój problem, tylko jego. Miałam wrażenie, że doktor Green nie dopuści, by stało mi się coś złego. Zastanawiałam się, czy jest żonaty, bo nie nosił obrączki. Zgadywałam, że tak. Po powrocie do domu natychmiast przerwałam nieludzki koszmar, w który wpędziłam wszystkich. Zaczęłam znowu gotować, nie ucząc nikogo, i krzyczeć normalnie, jak zawsze, czy trzeba, czy nie, a oni z kolei wymogli na mnie obietnicę, że Cosmo zostanie u nas i że nie będę już grozić, iż wywiozę go na wieś, bo przecież i tak teraz robi kupy

na gołą podłogę, a to łatwiej sprzątnąć. Powiadomiłam wszystkich o terminie operacji, żeby modlili się za mnie w tym czasie z całych sił. Kto wie, może Bóg jeszcze ma mi za złe te wszystkie obelgi, którymi Go obrzuciłam. Dawałam także datki na biednych, żeby przed ryzykowną operacją zabezpieczyć się na wszelkie sposoby. Kiedy tydzień później pojechałam z Jakowem na tomografię komputerową, doktor Green przyszedł osobiście do pracowni, żeby zobaczyć mój guz na monitorze. Jaków czekał na zewnątrz, a doktor Green powiedział, że oślepiam go moją jaskrawozieloną koszulką. - Nie ubiera się pani jak ktoś, kto ma nowotwór - powiedział, kiedy czekaliśmy sami w małym ciemnym pokoiku, aż technik będzie gotowy. - A jak się ubiera kobieta, która ma nowotwór? - zapytałam kapryśnym tonem. - W luźne rzeczy. Nie takie obcisłe jak pani. - Dlaczego? Boją się, że guz będzie widoczny przez obcisłe ubranie? - roześmiałam się. - Może i tak. Z pewnością jest pani inna od wszystkich pacjentek, które znałem - powiedział, a ja się zaczerwieniłam. Wszedł do małego pokoiku z ekranami monitorów, znikając za matową szybą. Gdy się rozbierałam, zastanawiałam się, czy między mną a moim chirurgiem coś się wydarzyło. Kiedy po badaniu wyszliśmy na zewnątrz, czekał tam na mnie Jaków z zatroskaną miną. - Jak państwu mówiłem w zeszłym tygodniu, widzę wyraźną granicę między guzem a sercem. Moim zdaniem nie będzie problemu z oddzieleniem ich od siebie. Pana przyjaciółka ma idealne serce - powiedział do Jakowa i oddalił się w kierunku swojego oddziału.

Podrywa mnie, pomyślałam z radością. Podoba mu się moje serce. Kilka dni później doktor Green przekazał mi, że rozmawiał z jednym z chirurgów ze Stanów Zjednoczonych i że wspólnie uzgodnili, w jaki sposób przeprowadzić moją operację. - Jestem gotów - oznajmił. - Ja także - odparłam. - I bardzo dziękuję. - Podziękuje mi pani później - powiedział, a ja odrzekłam, że mam wielką nadzieję. Ostatniego wieczoru przed moim pójściem do szpitala wybraliśmy się do włoskiej restauracji, żebym miała w organizmie wystarczającą ilość węglowodanów. Jakby nie dość było boskiego chirurga, by zapewnić powodzenie, trzeba mi także dodać trochę węglowodanów. Michael powiedział, że pod żadnym pozorem mam nie iść za jaśniejącym światłem i w ogóle jeśli jakieś obce osoby zwrócą się do mnie, zwłaszcza takie ze skrzydłami, mam im powiedzieć, że nie rozmawiam z nieznajomymi. W domu mi nie pozwalają. Gotowe. Produkcja mojego życia została przeprowadzona ze wszystkimi licznymi szczegółami. Teraz przyszedł czas na transmisję na żywo, lecz tym razem na podstawie wyrzutni rakietowej spoczywa moje życie i znajduję się w rękach boskiego posłańca-chirurga.

Przyjechałam z Jakowem do szpitala w środę, na dzień przed operacją, blisko trzy tygodnie po tym jak odkryto u mnie wielką narośl, guz po lewej stronie, blokujący tętnicę płucną i ciasno przylegający do ścianki lewej aorty płucnej. Kiedy dotarłam na oddział usuwania nowotworów, powitał mnie doktor Zisman, rosyjski stażysta doktora Greena, i od razu pobrał mi próbkę krwi z żyły. - Aj! - krzyknęłam głośno. - Dlaczego nie powiedział pan, że to będzie tak bolało? - Chciałem panią zaskoczyć - rzekł z uśmiechem. - Na pewno doktor Green zrobiłby to mniej boleśnie -narzekałam. - Doktor Green nie pobiera krwi. Od tego ma stażystów takich jak ja. - Są jeszcze inni stażyści poza panem, panie doktorze? -zapytał Jaków. - Na razie tylko ja. Ale niebawem będzie ich więcej. - Dzień dobry. - Do ambulatorium wkroczył doktor Green roztaczający świeży zapach wody po goleniu. O go-

dzinie dwunastej w południe wyglądał jak nowo narodzony. Czy nie miała pani przyjechać o ósmej? - Do czego mam się spieszyć? Operacja jest dopiero jutro rano, prawda? - odparłam zła z powodu bolesnego zabiegu, który właśnie przeszłam. Krytyczne słowa doktora Greena, choć delikatne, nie podobały mi się. - Trzeba panią przygotować do operacji. Musi się pani dokładnie umyć i wyszorować, może konieczne będą jeszcze inne badania. Doktorze, proszę przyjąć panią na oddział. I niech pani już tam zostanie. - Proszę teraz wyjść - zwrócił się doktor Zisman do Jakowa. Muszę zbadać pacjentkę. - Nie pokaże mi pan nic, czego bym już nie widział - odparł Jaków, nie ruszając się z miejsca. - Poza tym nie zostawię jej samej z dwoma mężczyznami i z odkrytą piersią. - Nie ufa nam pan? - zapytał doktor Green. - Ufam do pewnego stopnia - powiedział Jaków, a ja posłusznie zdjęłam obcisłą bluzkę, pozostając tylko w czarnym staniku, i zapytałam, czy wystarczająco dużo odkryłam. Pomyślałam sobie, że to już trzeci raz, gdy widzę doktora Greena i od razu pokazuję mu piersi. Rzucił okiem i wydawało mi się, że się zarumienił. Natychmiast wyszedł z gabinetu, a doktor Zisman kazał mi głęboko oddychać. Potem zaprowadzono mnie do sali z czterema łóżkami, z których dwa były zajęte. Wyszłam wzburzona i powiedziałam siostrze oddziałowej, że doktor Green obiecał mi pokój jednoosobowy. - Doktor mówił, że macie na oddziale dużo wolnych łóżek - oświadczyłam. - Nie ma u nas czegoś takiego jak prywatne pokoje. Niemożliwe, żeby to obiecał - rzekła pielęgniarka stanowczo. - Tak mi obiecał i nie zostanę w szpitalu, jeśli nie dostanę pokoju tylko dla siebie - powiedziałam jeszcze bardziej stanowczo. - Proszę go zapytać.

Wiedziałam, że będzie po mojej strome. - Poszedł już do domu - odparła pielęgniarka. - Jak to, do domu? Przed chwilą przyjechałam, jest dopiero godzina pierwsza. Udał się na poobiednią drzemkę? -zapytałam sarkastycznie. - Gdyby operowała pani przez całą noc do piątej rano, także poszłaby pani spać o pierwszej. Ma kolejną operację o czwartej po południu. - Proszę do niego zadzwonić - powiedziałam - inaczej tu nie wejdę. Wyszłam demonstracyjnie z oddziału. Jaków poszedł za mną, przypalając mi papierosa, którego wspólnie wypaliliśmy na korytarzu. Po kilku minutach wyszedł do nas doktor Zisman i poinformował, że dostanę inny pokój. Pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali z czterema łóżkami. Jedno z nich wydawało się zajęte, ale nikt w nim nie leżał. - Proszę się nie martwić. Ten pacjent jest teraz operowany i wróci na oddział za dwa dni - wyjaśnił doktor Zisman. Zajęłam łóżko pod oknem i uznałam, że widok nie jest szczególnie zachęcający. Jaków ustawił na półce moje przybory toaletowe i książki, a ubrania, tak jak prosiłam, zostawił w torbie. Żebym nie musiała marnować czasu na pakowanie, kiedy będziemy się stąd wynosić, powiedziałam. Dwukrotnie zaglądał do mnie doktor Zisman, pytając, czy wszystko w porządku, a ja mówiłam, że jutro o tej porze dam mu odpowiedź. Za kwadrans czwarta, kiedy przyjechali Michael i Noa, miałam już dosyć szpitala i zapytałam pielęgniarkę, czy mogę pójść do domu i wrócić jutro o szóstej rano. Pielęgniarka, której najwyraźniej już od pierwszej chwili działałam na nerwy, odparła, że to wykluczone. Tylko dlatego zażądałam, by zadzwoniła do doktora Greena i jego zapytała. - Jest na sali operacyjnej - powiedziała pielęgniarka. - To niech pani zadzwoni na salę operacyjną i go zapyta.

- Chciałaby pani, żeby ktoś przeszkadzał podczas pani operacji? - Jeszcze nie zaczął operować. Jeszcze nie ma czwartej. Pielęgniarka poddała się, zadzwoniła na blok operacyjny i powiedziała doktorowi Greenowi, że jego pacjentka chce się wypisać do domu do jutra rana. - Chce z panią porozmawiać. - Podała mi słuchawkę. Z radością podeszłam do telefonu pewna, że otrzymam ułaskawienie i będę mogła opuścić to miejsce, w którym prawie nigdy go nie ma. - Jeśli wyjdzie pani teraz ze szpitala, proszę się nie trudzić i nie wracać jutro rano - rzekł stanowczo. - Decyzja należy do pani. Wróciłam do pokoju niczym skarcona dziewczynka i powiadomiłam wszystkich, że muszę zostać. Na pocieszenie Noa opowiedziała mi, że tydzień temu dowiedziała się od swego dowódcy, iż otrzyma dyplom z wyróżnieniem. - Gratulacje! Pozwoliła mi się objąć. - Dlaczego przekazujesz nam taką radosną nowinę dopiero teraz? - zdziwiłam się. - O co ci chodzi? Myślałaś, że miałam do tego głowę przez cały ten tydzień, kiedy czekałaś na operację? - Nie rozumiesz, że ona martwi się o ciebie? - rzeki Jaków. - Mnie powiedziała - dodał Michael, a ja odparłam, że Noa opowiada mu wszystko. - To żaden big deal - zauważyła Noa. - Będzie uroczystość, na której zostaną rozdane dyplomy. - Ilu żołnierzy w waszym oddziale dostanie taki dyplom? upierałam się, by zrobić z tego big deal. - Dwoje - odpowiedziała mi moja skromna córka, która nigdy nie robi wielkiej sprawy ze swoich osiągnięć, chociaż walczy o nie ze wszystkich sił.

- Jestem z ciebie taka dumna - powiedziałam i rozpłakałam się, przypominając sobie, jak do niedawna bałam się nawet, gdy jechała autobusem do swojej jednostki, bo przecież kilka razy w życiu znalazła się daleko od miejsca, do którego powinna była trafić, i wstydziła się zapytać kierowcę, gdzie wysiąść. - Dlaczego zawsze aż tak się o nią boję? - zapytałam kiedyś zaprzyjaźnioną psycholog, która wyjaśniła mi, że to dlatego iż musieliśmy walczyć o jej życie od urodzenia. O siódmej wieczorem, po tym jak odprowadziliśmy moje dzieci na szpitalny parking, wróciliśmy z Jakowem na oddział. Doktor Zisman siedział za kontuarem w recepcji i rozmawiał przez telefon. Dał mi znak. - Ktoś chce z panią porozmawiać - powiedział. Jaków wszedł do pokoju, a ja wzięłam słuchawkę. To był doktor Green. - Uspokoiła się pani? - zapytał łagodnie. - A pan? - odpowiedziałam pytaniem. - Ja zapytałem pierwszy. - Jutro otrzyma pan odpowiedź - odparłam. - Jak długo potrwa operacja? - Ile czasu mi pani daje? - Góra trzy godziny. - Zgoda. Postaram się skończyć w dwie i pół. Żeby udowodnić, że jestem najlepszy. - Wierzę, że jest pan najlepszy na świecie. - Proszę się nie martwić. Będę przy pani od jutra od szóstej rano do chwili, kiedy obudzi się pani z narkozy -powiedział. - Co pan teraz robi, ogląda wiadomości? - zapytałam. - Nie. Zastanawiam się, czy iść na Monologi waginy w teatrze Habima. Słyszałem, że można się z nich wiele dowiedzieć o was, kobietach. Mam bilety, ale nie mam

siły. Jestem zmęczony - powiedział i naprawdę miał zmęczony głos. - To niech pan nie idzie. Właściwie jako pacjentka żądam, żeby pan nie szedł. Jutro będzie mnie pan operować i musi pan być wypoczęty. Tylko ja mogę wtedy spać. Obiecuję, że jeśli przeżyję tę operację, zaproszę pana z żoną na przedstawienie. Moja przyjaciółka je reżyseruje. - Zastanowię się - odparł. Z przykrością zrozumiałam, że naprawdę jest żonaty, tak jak się domyślałam. - Dobranoc - powiedział. Prawie mogłam wyczuć słowo „kochanie" zawieszone w powietrzu. Jaków wrócił i stanął przy mnie, więc odłożyłam słuchawkę i spytałam doktora Zismana, czy doktor Green ma dzieci. - Jedną córkę. - Dlaczego ma tylko jedno dziecko? - zapytałam. - Nie ma czasu robić dzieci - powiedział Jaków. - Ciągle operuje, nie widzisz? - A co robi jego żona? - spytałam Zismana. - Jest prawnikiem. - Na pewno specjalizuje się w sprawach medycznych -powiedział Jaków, a ja wyznałam mu z niepokojem, że doktor Green idzie na przedstawienie i na pewno jutro rano będzie zmęczony. Byłam bardzo przestraszona czekającą mnie ciężką operacją, po której kto wie czy w ogóle się obudzę, a mój chirurg idzie sobie z żoną do teatru, zamiast planować zabieg. Kiedy przyszła moja siostrzenica i dała mi swój łańcuszek, który przynosił jej szczęście, przytuliłam go do serca niczym ochronny amulet. O dziesiątej wieczorem, gdy poproszono, bym wyszorowała dokładnie całe ciało z każdego możliwego brudu i cała

się zdezynfekowała, do pokoju zajrzał doktor Zisman i przekazał, że doktor Green prosi, aby mnie uspokoić, Nie poszedł na przedstawienie i położył się wcześnie spać, żeby dobrze wypocząć przed operacją. Nie mogłam zasnąć, ale trochę się uspokoiłam. Chciałam już tylko, żeby było jutro, by się przekonać, czy przeżyję.

DWIE I POŁ GODZINY BADANIA STERYLNYMI RĘKAMI, CZYLI DWA I PÓŁ TYGODNIA PO GODZINIE ZERO O szóstej rano przyszedł sanitariusz i na łóżku z kółkami potoczył mnie po długich szpitalnych korytarzach w kierunku bloku operacyjnego. Jaków szedł tuż obok, trzymając mnie za rękę, a ja powiedziałam mu, że mam nadzieję, iż nie są to ostatnie rzeczy, jakie widzę w życiu - korytarze z oślepiającymi świetlówkami, niczym w drodze do nieba. Kiedy wtoczono mnie do środka, do sali operacyjnej, powitał mnie cały zespół ludzi, którzy brzęczeli niczym pszczoły w ulu. Hałas był ogromny. Każdy był czymś zajęty. Wszyscy zwijali się jak w ukropie. Tylko doktor Green, gładko ogolony, w błękitnej koszuli podkreślającej jego niebieskie oczy, wydawał się wyjątkowo zrelaksowany i w odświętnym nastroju. Pewnie wczoraj w nocy kochał się ze swoją żoną, pomyślałam sobie i nie uśmiechnęłam się do niego. - Może pan teraz puścić jej rękę - zwrócił się do Jakowa. -Od tej chwili jest moja. Będę przy niej przez cały czas, jak obiecałem, dopóki się nie obudzi - powiedział i wziął mnie za rękę.

Kiedy podszedł anestezjolog, żeby podać mi znieczulenie zewnątrzoponowe, pochyliłam się, starając się przytrzymać szczelnie poły szlafroka, żeby nikt nie zobaczył moich pośladków. Anestezjolog wkłuwał się, a ja ściskałam szlafrok ze wszystkich sił. Nie udało mu się za pierwszym razem ani za drugim, a ja myślałam tylko o tym, że w końcu i tak wszystko zobaczą. - Dostałem się! - zawołał anestezjolog po trzeciej próbie. - Bogu niech będą dzięki - westchnęłam. Pielęgniarki owinęły mi nogi specjalnymi getrami aż po kolana. - Po co to? - zapytałam z przestrachem. - Żeby utrzymać ciepło podczas operacji. Głowa doktora Greena pochyliła się nade mną, a razem z nią jeszcze jakieś dziesięć twarzy. Kilka osób głaskało mnie po włosach, powtarzając, że nie ma się czym przejmować. Ja natomiast myślałam, że z pewnością mam się czym przejmować. - Mój syn ostrzegał mnie, żebym się nie dała skusić wielkiej światłości i nie poszła za obcymi ludźmi, a ja zamierzam go posłuchać - powiedziałam wszystkim, którzy mnie otaczali. - Bardzo dobrze - pochwalił mnie doktor Green. - Nareszcie pani kogoś słucha. - Zamierzam zobaczyć pana śmieszną twarz, kiedy się obudzę - powiedziałam, patrząc prosto w jego niebieskie oczy. - Ma pani na myśli „uśmiechniętą"? - zapytał doktor Green. - Nie. Mam na myśli dokładnie to, co powiedziałam. W duchu zastanawiałam się, jak to możliwe, że on nie rozumie, iż się w nim zakochałam. Na moje szczęście, kiedy się już wreszcie zakochałam, to pewnie teraz umrę. Zasnęłam.

- Witamy z powrotem - powiedział doktor Green, kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz. - Dzień dobry. A więc żyję? - I to jak - odparł. - Jest pani cała i zdrowa. - To był złośliwy nowotwór? - zapytałam natychmiast, chociaż odgadłam odpowiedź z uśmiechu na jego twarzy. - Jestem prawie pewien, że nie. Wysłaliśmy go do badania i za dziesięć dni dostaniemy ostateczną odpowiedź. Ale nie wydaje mi się, żeby miała pani powód do zmartwienia. - I wszystko zostało na swoim miejscu? Niczego pan nie usunął? Płuca albo płatka ucha? Niczego? - Wszystko jest na swoim miejscu, poza guzem, który usunęliśmy w całości. Nie było żadnych przerzutów. - Jest pan zadowolony? - chciałam koniecznie otrzymać potwierdzenie, że byłam grzeczna, nie utrudniłam mu życia nowotworem ani przerzutami, ani koniecznością usunięcia płuc. - Bardzo - uśmiechnął się do mnie doktor Green. - Proszę teraz spać, wrócę potem. Ruszył do drzwi, ale nagle zatrzymał się i zawrócił. - Nawiasem mówiąc, zawsze dotrzymuję obietnic. Operacja trwała dokładnie dwie i pół godziny. - Moje dzieci wiedzą, że żyję? - zapytałam. - Wiedziały o tym na długo przed panią - odparł. - Są na zewnątrz, czekają, aż się pani obudzi. Zasnęłam, a kiedy znów się obudziłam, ujrzałam twarze moich dzieci i Jakowa, wpatrujące się we mnie z dumą, szczęśliwe, że do nich wróciłam. Michael powiedział, że cieszy się, iż go posłuchałam i nie poszłam z uskrzydlonymi obcymi, a Jaków zwilżał moje wyschnięte wargi umoczoną w wodzie gazą.

- Dwie i pół godziny i byłaś z powrotem. Mówię ci, ten lekarz to Bóg we własnej osobie. A wiesz, co jest w nim najpiękniejsze? - zapytał Jaków. - Co? - Że nie robi z tego wielkiej sprawy. Teraz musimy wyjść. Nie pozwala nam zostać. Dopóki nie wrócisz na oddział, nie będzie nam wolno tu wchodzić. Westchnęłam ciężko, próbując się poruszyć i objąć dzieci, i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem obolała. Okrągła pielęgniarka o twarzy anioła wyprosiła moją rodzinę z pokoju i wróciła zapytać, czy wszystko w porządku. - Gdzie mój lekarz? - spytałam. - Poszedł. Powiedziałabym, że zakończył pracę rozpromieniony sukcesem. - Skąd pani to wie? - Wydawał się bardzo zadowolony. Właściwie szczęśliwy powiedziała. - Nie przyjdzie już dzisiaj? - zmartwiłam się. - Zazwyczaj wraca dopiero następnego dnia rano, żeby zobaczyć, czy można odesłać pacjenta na oddział, dobę po przebudzeniu z narkozy - odpowiedziało krągłe anielskie oblicze. - Co będę tu robić przez dwadzieścia cztery godziny? - Może pani chodzić? - zapytała anielica. - Nie mogę ruszyć nawet palcem. - No właśnie. Będzie pani zatem odpoczywać po ciężkiej operacji, którą pani przeszła. - To uchodzi za ciężką operację? - zapytałam słabo. - Tak, to skomplikowana operacja. Ale przeszła ją pani z powodzeniem, więc czym się pani przejmuje? Teraz proszę odpoczywać. - Zgaście wszystkie te światła - poprosiłam.

- To pokój pooperacyjny, kochana - uśmiechnęła się anielska pielęgniarka. - Chyba nie wierzy pani, że naprawdę uda się pani zasnąć. I nie udało się. Bolało mnie całe ciało, chociaż co półtorej godziny dostawałam dożylnie epidural. - Kim jest ten umięśniony facet, który od wielu godzin siedzi na korytarzu, chociaż mówiliśmy mu, że nie może wejść i żeby poszedł do domu? - Anielska pielęgniarka przyszła pożegnać się ze mną pod koniec swojej zmiany i obudziła mnie swoim pytaniem. - To Jaków, mój narzeczony. - Ale ma pani szczęście. Tak się o panią troszczy. Sama bym tego chciała. Potem powiedziała, że życzy mi, abym czuła się dobrze i żebyśmy nigdy więcej nie spotkały się na bloku pooperacyjnym. Przypomniałam sobie, jak podczas naszego drugiego spotkania, kiedy przyszłam do mieszkania Jakowa, a on włączył płytę z piosenkami Jamesa Morrisona, poczułam wielką, ożywczą radość. Miałam wrażenie, jakbym wróciła do domu po wielu latach krótkotrwałych, przypadkowych związków z przypadkowymi mężczyznami i bez zobowiązań. Niekończące się przelotne i nic nieznaczące spotkania, aż masz wszystkiego dość i przysięgasz sobie, że więcej nie wyjdziesz z domu. Michael także był zadowolony, bo zawsze, kiedy wychodziłam się z kimś spotkać, nie mógł zasnąć, dopóki nie wróciłam. - Kiedy wrócisz? - pytał, gdy był jeszcze mały. - Późno. - To nie jest odpowiedź. Kiedy późno? - skarżył się. -Chcę wiedzieć, o której godzinie. Jeśli wracałam o pierwszej w nocy zamiast o dwunastej, jak obiecałam, wiedziałam, że siedzi w łóżku i martwi się

o mnie. Zmuszał się, żeby nie zasnąć, dokładnie tak jak ja przestałam sypiać, kiedy miał siedemnaście lat i zrobił prawo jazdy. Zostawiałam zapalone światło na korytarzu i spałam z jednym okiem otwartym. Dopiero gdy widziałam, że światło jest zgaszone, mogłam pozwolić sobie na przespanie tych kilku godzin, które mi zostały, głęboko, tak jak lubię. - Babcia jest tutaj i was pilnuje - uspokajałam syna, który w wieku dziesięciu lat protestował, że nie potrzebuje babci i sam doskonale umie się zająć siostrą. - Nie rozumiesz, że boję się, iż coś ci się stało, jeśli nie wracasz na czas? - upierał się i zmuszał mnie, żebym wracała do domu o obiecanej godzinie. Wtedy kiedy siedziałam w mieszkaniu Jakowa, czując radość, jakiej nie czułam już od lat, powiedziałam mu, że muszę wrócić do domu punktualnie, bo inaczej syn będzie się o mnie martwił, a on wtedy stwierdził: - Twój syn to fajny facet. Nowa pielęgniarka mi się nie spodobała. W porównaniu z anielską siostrą wydawała się bardzo szorstka. O szóstej wieczorem poczułam straszliwe kłucie w sercu i śmiertelnie się przeraziłam. Pomyślałam, że może mój chirurg, który aż tak mi się spodobał, usunął guz, ale zostawił przerzuty, które powodują ten piekielny ból. Poprosiłam, żeby natychmiast wezwano mojego lekarza. Niezbyt serdeczna pielęgniarka powiedziała, że lekarz jest w domu i nie zaalarmuje go z powodu jakichś bólów. Od tego jest lekarz dyżurny, oświeciła mnie. Dyżurna lekarka, ładna blond Rosjanka z wielkim tyłkiem, zbadała mnie i oznajmiła, że rozmawiała już z lekarzem przez telefon i powiedział jej, iż trzeba mi zrobić prześwietlenie klatki piersiowej. - Nic tutaj nie ma - oceniła, patrząc na zdjęcie. - Guz został usunięty, płuca są czyste, poza płynem, który zbiera

się po operacji - powiedziała i wepchnęła mi sondę przez nos, żeby odessać płyn. Potem zbliżyła się do mnie z ogromną igłą i oznajmiła, że musi pobrać krew z żyły. W tym momencie uznałam, że tak naprawdę znalazłam się w piekle i tylko mi się śniło, iż obudziłam się żywa po operacji. - Ale z żyły to okropnie boli - zapłakałam w biały fartuch blondynki - a pani w ogóle tak naprawdę nie istnieje. - Skarży się pani na silne kłucie w sercu, tak? To trzeba sprawdzić wszystkie możliwości - powiedziała i delikatnie wkłuła się olbrzymią igłą. Ból był bardziej znośny, niż się obawiałam. Ponieważ całe moje ciało lamentowało, zrozumiałam, że najwyraźniej jednak żyję, mimo wszystko. Mimo wszystko żyję. Żyję. Żyję. Żyję i oddycham, i skręcam się z bólu. Kiedy dyżurna lekarka wróciła z wynikami i powiadomiła mnie, że wszystko jest w porządku, chciałam tylko usnąć, ale pielęgniarki, które wyspały się w dzień, aby zachować przytomność umysłu na nocnej zmianie, nie przestawały trajkotać. - Słyszałeś coś takiego? Cypi powiedziała, że nie zamieni się ze mną dyżurem w czwartek. Ze mną. Po tym jak ja się zamieniłam z nią w zeszłym miesiącu dwa razy, kiedy mnie o to poprosiła. Między nami mówiąc, mnie to też pasowało, ale ona nie musi tego wiedzieć - opowiadała na cały głos niesympatyczna pielęgniarka sanitariuszowi, który przyszedł po próbki krwi młodej kobiety, leżącej obok mnie. - Mam w dupie, czy Cypi zgodziła się zamienić dyżurem, czy nie! - wrzasnęłam. - Niech wreszcie będzie cicho. Ja chcę spać. To szpital czy kawiarnia? - Kochana, to jest szpital i tutaj się nie śpi. Wyśpi się pani w domu, kiedy panią wypiszą - odparła niemiła pielęgniarka, a ja natychmiast zamilkłam wyczerpana.

- Jak to możliwe, że nie chce mi się siusiu? - zapytałam. - Proszę się nie martwić. Cały czas oddaje pani mocz. Pielęgniarka podeszła i dała mi się odrobinę napić. - Jak to? Siusiam do łóżka przez cały czas? - Widzi pani ten pełny woreczek? To już drugi - poinformowała i pokazała mi woreczek pełen moczu. - Ma pani cewnik. - Cewnik? Kto mi go założył? - zapytałam. - Wyszła pani z sali operacyjnej z cewnikiem - wyjaśniła pielęgniarka, wciąż mnie pojąc. - Mam nadzieję, że nie doktor Green - powiedziałam, rumieniąc się ze wstydu na myśl, że lekarz, w którym jestem zakochana, wkładał mi cewnik do cewki moczowej. - To nie jest zadanie dla lekarza - rzekła sucho kobieta. - Po to są pielęgniarki. - Myśli pani, że lekarz tego nie widział? - dociekałam. - Lekarz widział już u pani wszystko - zauważyła pielęgniarka. - Jak pani zdaniem panią operował, ubraną? Na szczęście przed operacją ogoliłam nogi, pocieszałam się, pojękując z bólu, który promieniował od miejsca nacięcia, nieznacznie przesuwając zawadzającą mi sondę, wychodzącą z nosa. Myślałam też o straszliwie zawstydzającym cewniku, wychodzącym z dołu. - Czuję się okropnie upokorzona - wyznałam pielęgniarce. - Nie jest pani upokorzona. Jest pani chora, przeszła pani bardzo skomplikowaną operację - uspokajała mnie. Zamknęłam oczy z ciężkim westchnieniem. Kiedy w końcu udało mi się zasnąć na kilka minut, obudziły mnie krzyki młodej dziewczyny na łóżku obok, która wołała matkę, kiedy dyżurna lekarka Rosjanka także jej wprowadzała sondę przez nos.

O wpół do czwartej rano obudzono mnie, żeby zmierzyć mi gorączkę. O czwartej znowu pobrano mi krew. O piątej zmieniono woreczek na mocz i haczyk zaczepił o łóżko. Woreczek się rozerwał i cały mocz wylał się na podłogę. Pielęgniarka zawołała salowego, który zaczął przesuwać łóżko, żeby umyć podłogę. O piątej lekarka poprosiła o wezwanie rentgenologa, bo doktor Green chce obejrzeć wszystkie prześwietlenia swoich pacjentów, kiedy przyjdzie o szóstej rano. - Przychodzi o szóstej rano? - całkiem się przebudziłam. Czy on nie ma domu? - zapytałam. - Doktor Green to jedyny lekarz, który przychodzi z samego rana, żeby zobaczyć swoich pacjentów i zdecydować, czy przenieść ich na oddział, czy zostawić tutaj - wyjaśniła pielęgniarka. Poświęciłam całą uwagę rentgenologowi podbudowana myślą, że już niebawem zobaczę lekarza, który uratował mi życie. Mimo intensywnego bólu i mimo że z każdego otworu w moim ciele wychodziły rurki, woreczki albo kroplówki we wszystkich kolorach tęczy, przygładziłam odrobinę włosy, żeby wyglądać jak kobieta, gdy zjawi się doktor. - Która godzina? - zapytałam niespokojnie. - Spieszy się pani dokądś? - spytała antypatyczna pielęgniarka. Tak, żeby się stąd wynieść i nie oglądać cię dłużej, pomyślałam, mówiąc przy tym półgłosem: - Dokąd mam się spieszyć? Całe życie przede mną. Zamknęłam oczy ze znużeniem i obudziłam się natychmiast, kiedy wydawało mi się, że lekarz przyszedł na obchód. To nie był lekarz. To znowu była zmiana dyżurów. Kiedy podeszli do mojego łóżka, niemiła pielęgniarka powiedziała

do swojej zmienniczki, że w gruncie rzeczy wyglądam nie najgorzej i najprawdopodobniej zostanę przeniesiona na oddział. Nie zamknęłam z powrotem oczu. Nie chciałam przegapić przyjścia lekarza. Spod lekarskiego fartucha widać było jego zieloną koszulę i krawat. Od razu zbliżył się do mojego łóżka, roztaczając zapach wody po goleniu, który przyniósł z domu. Wyglądał młodo i wydawał się ożywiony. Uśmiechnął się do mnie swymi dziecięcymi oczami. - Dzień dobry - przywitał mnie. - Jak się pani czuje dzisiaj rano? - Dobrze, że nie pyta pan, jak się czujemy dziś rano i czy oddawaliśmy już mocz - odparłam. Nagle zirytowało mnie, że tryskał humorem, a przez cały ten straszny dzień tuż po operacji ani razu nie zainteresował się moim losem, kiedy ja skręcałam się tutaj w piekielnych bólach i byłam co chwilę kłuta. Co to za woda po goleniu, której używa tylko wtedy, gdy ma naprawdę świetny nastrój? Codziennie pieprzy się z żoną? Pewnie są w sobie bardzo zakochani. - Widzę, że jesteśmy dzisiaj zdenerwowani powiedział. - Nie wiem, jak pan, ale ja z pewnością jestem zdenerwowana. Czy to jakaś metoda w szpitalach mówić w liczbie mnogiej i rościć sobie prawo do pacjenta, jakbyśmy razem sikali i przeszli operację? - zapytałam. - Widzę, że jest pani naprawdę zdenerwowana - odparł, wciąż życzliwie. - Stało się coś szczególnego? - Nie. Właściwie nie. Tyle tylko, że kłuje mnie w sercu, jakbym w ogóle nie przechodziła operacji, że w płucach mam pełno płynu, dlatego wsadzono mi tę koszmarną sondę i od tamtej pory oddycham z przerwami, i to tylko wtedy gdy umożliwia mi to ból w sercu. Poza tym wszystko w porządku, panie doktorze - zakończyłam słowami z refrenu popularnej piosenki.

- Proszę pani - odrzekł stanowczo mój lekarz - nie wiem, czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie. Słyszałem o wszystkim, co działo się z panią w nocy. O dwunastej poczuła pani kłucie i zrobiono pani prześwietlenie klatki piersiowej. Potem osuszono pani płyn z płuc i pobrano krew z żyły. - Czyli wiedział pan o wszystkich tych torturach, które przeszłam, i mimo to pozwolił pan, aby mi je zrobiono? -zapytałam rozczarowana. - Tak, założono pani sondę i pobrano krew. To normalne w szpitalu. Wczoraj bała się pani, że się nie obudzi po operacji, a dzisiaj narzeka na badania. Przywołał mnie do porządku i poczułam, że zachowuję się niemądrze. - Cały zespół postępował według moich wskazówek. Przez całą noc pager nie dawał mi spać przez pani bezustanne jęki powiedział naprawdę rozgniewanym tonem. Pomyślałam sobie, że jest słodki, kiedy się złości. - Uważa pani, że jest dosyć zdrowa, by przenieść panią na oddział, czy chce pani zostać tutaj i powoli dochodzić do siebie? - zapytał. - Tu czuję się jak w piekle. Chcę iść na oddział, do raju. - Proszę odwrócić się na bok i oddychać głęboko. Wyjmę pani dren. Proszę policzyć do trzech. Posłuchałam natychmiast, owijając szlafrokiem gołą pupę, żeby nic nie zobaczył. W ciągu sekundy wyciągnął gruby dren pełen obrzydliwego płynu i polecił pielęgniarce wyjąć resztę rurek z mojego ciała: cewnik z cewki moczowej, sondę z nosa, rurkę z tlenem, cewnik do znieczulenia zewnątrzoponowego z pleców i wszystkie elektrody przylepione do skóry, mierzące rytm serca, połączone cienkimi przewodami z moją piersią. Poczułam się lekko, jakby zdjęto ze mnie kajdany, ale kiedy usiłowałam się podnieść, przeszył mnie ból.

- Ta pacjentka może wracać na górę. W moich uszach zabrzmiało to niczym słowa samego Boga. - Zobaczę pana na górze? - zdążyłam zapytać, zanim zwrócił się do następnego pacjenta. - Nie gniewa się już pani na mnie? - spytał, ale nie odpowiedziałam. Salowy potoczył moje łóżko po szpitalnych korytarzach i kiedy wyszliśmy na zewnątrz, w jasne słoneczne światło, od razu zobaczyłam uśmiechniętą twarz Jakowa. Wydawał się taki szczęśliwy, jak człowiek, którego ukochana wróciła do świata żywych. Wiedziałam, że się denerwował operacją, ale dopiero widząc błysk w jego oczach i uśmiech szczęścia na twarzy, zrozumiałam, jak bardzo się bał, że mnie straci. - Chwała Temu, który wskrzesza umarłych - powiedział ku memu zdumieniu. Jak na człowieka całkiem niewierzącego te słowa zabrzmiały w jego ustach zupełnie naturalnie. - Bałem się już, że będę musiał gonić za tobą do piekła, bo przecież to jasne, że do raju byś się nie dostała. - Dziękuję, ale właśnie wyszłam z piekła - odparłam, wierząc, że doba na bloku pooperacyjnym była naprawdę rodzajem mąk piekielnych. Salowy doszedł na oddział i zostałam wtoczona do mojego pokoju. W łóżku obok leżał już jakiś pacjent. - Wyszłam tylko na dwuipółgodzinną operację i już zajęli mój pokój? - zapytałam Jakowa z niepokojem, jak przestraszona dziewczynka. Natychmiast uspokoił mnie, mówiąc, że już rozmawiał z pielęgniarką i po południu przeniosą tego pacjenta do innego pokoju. - A co będzie, jeśli go nie przeniosą? - spytałam.

- To porozmawiasz ze swoim lekarzem. Zrobi wszystko, o co go poprosisz. Kiedy położono mnie do łóżka, Jaków powiedział, że nie mam pojęcia, jakim niezwykłym chirurgiem jest doktor Green. - Skąd wiesz? - zapytałam. - Byłeś przy operacji? - Nie. Ale kiedy leżałaś na bloku pooperacyjnym wyjaśnił mi, że guz nie tylko sąsiadował z sercem, tętnicą płucną i dolną żyłą płucną, co było widoczne w tomografii komputerowej, lecz obejmował także nerw przeponowy, otaczając go ze wszystkich stron. Chirurg bardzo ostrożnie usunął guz z nerwu, a uwierz mi, że jedynie nielicznym udałoby się to zrobić, nie wyrządzając żadnej szkody. Inny usunąłby ci guz razem z nerwem przeponowym, żeby nie ryzykować. - Czy można żyć bez nerwu przeponowego? - zapytałam, chcąc tylko spać. - Tak, ale co to za życie - odparł Jaków. - Nie mogłabyś wtedy oddychać. - Doktor Green mówił ci to wszystko? - rzuciłam z powątpiewaniem. - Nie musiał. Moja matka miała to samo. Zamknęłam oczy i zanim zasnęłam, pomyślałam jeszcze, że Jaków nigdy mi nie powiedział, na co właściwie zmarła jego matka, rok przed naszym spotkaniem. Obudziły mnie szepty, zerknęłam na zegar i zobaczyłam, że spałam tylko pół godziny. W pokoju był mój kuzyn Josi z żoną, a pielęgniarka, która właśnie weszła, zapytała, czy mogę wstać z łóżka. - Nie wiem. Nie próbowałam. - Musi pani wstać - podkreśliła. - Ma pani płyn w płucach i musi się pani jak najwięcej ruszać.

- Jest jakiś problem z jej płucami? - zapytał Jaków i natychmiast zrozumiał, że pyta niewłaściwą osobę. - Gdzie jest doktor Green? Chcę z nim porozmawiać. Nie spodobało mi się, że Jaków przywłaszcza sobie doktora Greena. Dlatego byłam ciekawa, o czym chce mówić z lekarzem. - Chcę go spytać, co z tym urządzeniem do wentylacji płuc, które trzeba ci kupić, żeby usunąć płyn. Można też użyć cewnika z balonikiem, ale on mówił, że lepiej kupić ci taki przenośny przyrząd. Jest bardziej skuteczny. Nie pamiętasz? zapytał. - Nic nie pamiętam. Myślałam, że niedługo umrę. Josi powiedział, że jak na kobietę, która dzień wcześniej przeszła skomplikowaną operację, wyjątkowo ładnie wyglądam, a ja odrzekłam, że pewnie tak wygląda człowiek, który dostał życie w prezencie. Josi i Jaków, podtrzymując mnie z dwóch stron, pomogli mi wstać z łóżka i z wielkim trudem przeszłam się drobnymi kroczkami po korytarzu. Miałam nadzieję, że płyn w płucach przez cały czas spływa w dół i na koniec dotrze wreszcie do pęcherza. Po powrocie zastaliśmy w moim pokoju pięcioro zatroskanych i kochających krewnych, z prezentami, kwiatami i z powstrzymywanymi łzami w oczach. Łóżko obok było puste. Moja kuzynka Rawital, widząc mnie stojącą przed sobą, żywą i całą, wybuchła płaczem i przyznała, że śmiertelnie się o mnie bała. - Niepokoił mnie pech, który prześladował cię przez ostatnie dwa lata, bałam się, że wszystko może się zdarzyć -wyszlochała. W odpowiedzi ja także wybuchłam płaczem. Zjawił się doktor Zisman, podszedł do mnie, ignorując gości, i zapytał, jak się czuję.

- Chyba dobrze - odparłam. - Brała pani prysznic? - Nie. Powinnam wziąć? - Co to znaczy: powinnam wziąć? - zapytał doktor. - To znaczy, czy powinnam wziąć prysznic. - Jeśli ma pani siłę, dobrze by było. - Nie mam siły - powiedziałam. - Czuję bóle w klatce piersiowej i nie rozumiem, dlaczego doktor Green nie przychodzi mnie zbadać. - Od południa jest na sali operacyjnej - rzekł doktor Zisman. Operacja jeszcze się nie zakończyła. - To ciągle jest w szpitalu? - zabłysły mi oczy. - Jest na sali operacyjnej, mówiłem pani. Zbadajmy tę bolącą pierś. - Ale wcześniej pielęgniarka mówiła, że poszedł do domu poskarżyłam się, że wprowadzono mnie w błąd. - Nie wiem, dlaczego tak powiedziała. Od rana nieprzerwanie jest w szpitalu. Poprosił, żeby wszyscy wyszli, a kiedy Jaków się zawahał, poprosił o to także jego. Podniosłam bluzę od piżamy i zapytałam, czy doktor Green odwiedzi mnie po skończonej operacji. - Może tak, a może nie. Teraz jest pani pod moją opieką odparł, a kiedy zauważył, że posmutniałam, powiedział, że doktor pewnie zajrzy, bo widać, że jestem jego ulubioną pacjentką. - Naprawdę? - zapytałam z powątpiewaniem, jakbym sama tego nie wiedziała. - Oczywiście. Jak pani sądzi, dlaczego jest pani sama w pokoju? - Może dlatego że nie ma więcej pacjentów? - uśmiechnęłam się.

Lekarz pomacał opuchniętą, wzdętą pierś i wyjaśnił, że miną jeszcze dwa tygodnie, zanim opuchlizna zejdzie. Może nawet więcej. - Chce pani zobaczyć bliznę? - zapytał, zanim zmienił opatrunek. - Z pewnością nie - odparłam. - Brzydzę się. - Wszystko będzie dobrze, proszę się nie martwić - powiedział doktor Zisman, a ja chciałam, żeby to doktor Green zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze. Doktor Zisman wyszedł i weszli z powrotem moi goście. Teraz było ich już dziesięcioro, roześmianych i uszczęśliwionych. Jaków wyglądał jak bohater, powracający zwycięsko z pola bitwy. Wyjaśnił całej rodzinie, na czym polega wielkość doktora Greena, jak uratował mi nerw przepony, niczego nie uszkadzając, i w ogóle jaki z niego skromny chirurg. Josi powiedział, że pewnie z czasem się zdemoralizuje i stanie się zarozumiały i arogancki, jak ten pierwszy specjalista, u którego byłam. Chciałam stanąć w jego obronie, ale Jaków przejął pałeczkę i zrobił to jeszcze lepiej ode mnie. Wszedł doktor Green, torując sobie drogę wśród ludzi tłoczących się w moim pokoju. Podszedł do łóżka i zapytał, jak się czuję. Odparłam, że w porządku, a on powiedział, że całe to zamieszanie jest niepotrzebne, i wydawał się zagniewany. - Dlaczego ma pani na sobie męską piżamę? - spytał. - Bo niebieski kolor bardziej pasuje mi do oczu - odrzekłam i tym razem się zarumieniłam. - Pasuje pani pobyt w szpitalu - powiedział i wyszedł. Usiłowałam domyślić się, dlaczego jest zły, i miałam nadzieję, iż to dlatego że chciał być ze mną sam na sam, a nie ze wszystkimi moimi gośćmi. Byłam pewna, że tylko

po coś poszedł i zaraz wróci. Kiedy weszła pielęgniarka zmierzyć mi temperaturę, dostrzegła w moich oczach błaganie i niepytana, poinformowała, że doktor Green poszedł do domu. Wiedziałam, że jutro jest sobota i nie ma szans, żebym zobaczyła mojego lekarza, bo przecież w sobotę ordynatorzy nie odbywają obchodów. Poczułam się nagle wyczerpana, jakby opuściły mnie wszystkie siły, i Jaków, wyczulony na każdy mój nastrój, poprosił gości, żeby poszli i dali mi odpocząć. Zaproponowałam, żeby został i spał ze mną w szpitalu, przecież w pokoju było dosyć wolnych łóżek, a on odparł, że nie brał w ogóle pod uwagę innej możliwości. W sobotę rano, za kwadrans siódma, obudziłam się z uczuciem, że ktoś stoi przy moim łóżku i patrzy na mnie. To był doktor Green. Od razu pożałowałam, że na sąsiednim łóżku śpi Jaków. - Jak się pani czuje? - zapytał szeptem. - Teraz dobrze, ale wczoraj wieczorem było gorzej -odszepnęłam. - To naturalne - powiedział. - Minęło dopiero półtora dnia od ciężkiej operacji. Brala pani prysznic? - Nie. Lubię być brudna. Szczególnie po operacji. - Naprawdę? - podjął moją grę. - A ile operacji przeszłaś w życiu, młoda damo? - Żadnej - powiedziałam. - Ta jest pierwsza. Jakbym mówiła: ty jesteś pierwszy w moim życiu oraz nie jestem już taka młoda. - Dla mnie jesteś młoda i ładna. Nie masz pojęcia, jakie ładne są twoje narządy wewnętrzne. Szeptaliśmy dalej, gdy nagle zorientowaliśmy się, że Jaków patrzy na nas ze swojego łóżka, i zamilkliśmy. Jaków zapytał, czemu rozmawiamy szeptem, a doktor Green odpowiedział szybko:

- Żeby pana nie obudzić. - Zawsze zjawia się pan w szpitalu za kwadrans siódma w sobotę rano? - zapytał Jaków normalnym głosem. - Zawsze przychodzę wcześnie, żeby zobaczyć moich pacjentów. Potem zabieram córkę na basen. - Kiedy będzie wynik biopsji? - zapytał Jaków. - Za tydzień - odparł doktor Green. - Ale jestem pewien, że wszystko jest w porządku. Guz został usunięty w całości i nie było widać żadnych przerzutów. Sądząc z kształtu, mogę założyć z dużą dozą pewności, że był niezłośliwy. - W każdą sobotę zabiera pan żonę i córkę na basen? -zapytałam. - Moja żona jest dużą dziewczynką i robi, co chce - powiedział. Skierował się do wyjścia i gdy stanął przy drzwiach, zapytałam: - Kiedy pójdziemy do teatru? Obiecałam, że nie ominie pana przedstawienie. - Kiedy mnie pani zabierze - odparł i wyszedł. - Nigdy w życiu nie widziałem takiego lekarza - zdumiał się Jaków. - Ordynator, który przychodzi w sobotę rano, żeby zobaczyć swoich pacjentów. Nie chciałam wyznać, że jestem pewna, iż przyszedł zobaczyć tylko mnie. Po jego wyjściu poczułam się niezwykle ożywiona i powiedziałam Jakowowi, że chciałabym wziąć prysznic. - Pomóc ci? - zapytał. - Nie trzeba. Poradzę sobie. - Czujesz się dość silna? - przypatrywał mi się z troską. - Jak lew - odparłam i nie zmyślałam. - Po kąpieli natrę cię kremem, tak jak lubisz - zaproponował i natychmiast się zgodziłam.

Ostrożnie wzięłam prysznic, starając się nie dotykać żadnego źródła bólu na moim ciele. Czułam się rozbudzona i oczyszczona, bez guza. W lustrze zobaczyłam wielki bandaż pod piersią, ale oparłam się pokusie, żeby go zdjąć i przyjrzeć się bliźnie. Wyszłam z łazienki w czystej niebieskiej piżamie, którą zabrałam z pralni, a przechodząca pielęgniarka zwróciła mi uwagę, że to męska piżama. - To co, nie wolno? - zapytałam. - Lepiej nie - odparła. - Jest za duża i może się pani potknąć. Wróciłam do pokoju i zamknęłam drzwi, ale zostały one natychmiast otwarte przez pielęgniarkę, która zwróciła mi uwagę, że nie wolno zamykać drzwi. - To szpital, nie hotel - dodała ze złością. - Proszę się nie martwić, w niczym nie przypomina hotelu powiedziałam. Podeszłam do drzwi i zamknęłam je ponownie. Potem uchyliłam odrobinę i powiedziałam obrażonej pielęgniarce, że ktoś obiecał mi masaż, a nie każdy przechodzący korytarzem musi oglądać mnie gołą. Jaków zapytał, czy widziałam bliznę. Wyznałam mu, że nie jestem w stanie na nią spojrzeć. Lepiej, że jest ukryta pod opatrunkiem. - To już koniec. Utknąłeś z kobietą drugiego, a może nawet trzeciego sortu. Zależy od wielkości blizny. - To jeszcze nie powód, żeby pozywać doktora Greena powiedział Jaków. - Jestem pewien, że zrobił dobrą robotę także z blizną. - Naprawdę go lubisz - zauważyłam. - Jeszcze nie trafiłem na takiego lekarza. To istny Bóg. Rozpięłam bluzę od piżamy. Prawa pierś pozostała jędrna i zaróżowiona, lewa była spuchnięta, obrzmiała i sina, a pod nią znajdował się wielki opatrunek.

- Blizna w ogóle nie jest duża - zauważył Jaków. - Skąd wiesz? Nic nie widać. - Nie pamiętasz, jak doktor Green mówił, że nacięcie będzie sięgać od nasady piersi do połowy pleców? - Tak mówił? - Co za szczęście, że byłem z tobą. Nic nie pamiętasz. Pomyślałam, że najwyraźniej nie chcę pamiętać niczego, co wiąże się z guzem. - Blizna będzie znacznie mniejsza - powiedział Jaków. -Opatrunek sięga tylko do krańca piersi, no, może odrobinę dalej. - Świetnie. Teraz wszyscy będą pewni, że przeszłam operację zmniejszenia piersi. - Jednej? Nie wydaje mi się, żeby to było przyjęte -uspokajał Jaków, nacierając mnie kremem do ciała. Kiedy skończył, pomógł mi zapiąć bluzę od piżamy i położyć się do łóżka. Poprosił, żebym odpoczęła, i poszedł zjeść śniadanie ze swoimi dziećmi, jak w każdą sobotę. Usiłowałam usnąć, ale bez powodzenia. Pomimo obezwładniającego zmęczenia byłam niespokojna. Dlaczego, do diabła, nie przyjdzie teraz, kiedy Jakowa nie ma. Moglibyśmy porozmawiać swobodnie o moim guzie, dzięki któremu się poznaliśmy. W końcu podniosłam się z trudem i wyciągnęłam moją torbę z szafki. Grzebałam w niej, aż znalazłam długopis i broszurę informacyjną, którą dostałam w szpitalu. Usiadłam i napisałam wiersz dla doktora Greena. W rymach godnych uczennicy szóstej klasy opisałam, jak znalazł się, on jeden ze wszystkich innych ludzi, najbliżej mojego serca. Nikt przed nim nie dotknął mojego serca. Wstałam i zaczęłam chodzić po korytarzu, gdy doktor Zisman przywołał mnie skinieniem. Siedział w recepcji i rozmawiał przez telefon. - Ktoś chce z tobą porozmawiać - powiedział do słuchawki i wepchnął mi ją do ręki.

- Jak się czujesz? - spytał doktor Green. - Napisałam dla ciebie wiersz. - Naprawdę? O czym? - O tym, że dotknąłeś mojego serca - odparłam. - Przeczytasz mi go, kiedy przyjdę jutro rano, dobrze? - Dobrze - powiedziałam. - Wzięłaś prysznic? - zapytał delikatnie. Kiedy odpowiedziałam twierdząco, ucieszył się, jakbym była niesforną dziewczynką, która nie kąpała się od tygodnia. - Dlaczego jesteś taki zadowolony? - zapytałam. - To znak, że dochodzisz do siebie. Jutro możesz iść do domu. - Już? - przestraszyłam się. - Jestem dopiero dwa dni po operacji! - Szpital jest dla chorych. Lepiej, żebyś przechodziła rekonwalescencję w domu. - Ale ja jeszcze nie chcę iść do domu - powiedziałam ze skargą w głosie. - Porozmawiamy jutro, kiedy przeczytasz mi wiersz -zdecydował. Odłożyłam słuchawkę szczęśliwa. Troszczy się o mnie. Wiedziałam. To coś więcej niż troska lekarza o pacjentkę. Po południu przyszedł Jaków z moimi dziećmi i dwojgiem przyjaciół, którzy tego dnia przyjechali z zagranicy. Opowiadali, że kiedy dostali w samolocie izraelską gazetę, zaczęli od razu sprawdzać w dziale nekrologów, czy broń Boże, nie pojawia się moje nazwisko. Dopiero gdy zostaliśmy sami z moimi dziećmi, zauważyłam, że mają inne miny niż wczoraj. - Co się stało? - zapytałam, a oni odwrócili wzrok. - Co się stało? - zwróciłam się do Jakowa. - Niech dzieci ci powiedzą - odparł. - Miki nie żyje - oznajmił Michael.

Miki od jedenastu lat był naszym kotem. Dostaliśmy go od przyjaciół mojej siostry z Bat Galim. Pojechałam do nich z dziećmi na grilla w Dzień Niepodległości, bo moja siostra zawsze zabierała mnie, swoją młodszą siostrzyczkę, na wszystkie spotkania swoich znajomych, kontynuując tradycję z dzieciństwa. A tam, w całym wesołym towarzystwie, zobaczyliśmy małego kotka. Był szary, miał mądre oczka i z radością pozwalał nam się ze sobą bawić. Aliza od razu powiedziała, żebyśmy go wzięli, że spełnimy dobry uczynek, a Michael i Noa patrzyli na mnie błagalnie, żebym się zgodziła. „Kot to nie pies - przekonywała mnie Aliza. - Nie trzeba go wyprowadzać. Sam rośnie i trzeba mu tylko trochę miłości i jedzenia." Pomyślałam sobie, że to jak ze wszystkimi. Adoptowaliśmy go pełni miłości i nazwaliśmy Miki. Nasz mądry kot schodził na dół, żeby załatwić swoje potrzeby, drapał w drzwi, kiedy chciał wyjść, nawet jeśli było to o trzeciej nad ranem, i wracał, kiedy miał ochotę. Łobuz schodził po schodach, ale wjeżdżał na górę tylko windą. Nie chciało mu się wchodzić osiem pięter na piechotę. Zabierał się z sąsiadami, wchodził za nimi do windy, a oni odwozili go na nasze piętro, dzwonili do drzwi i jechali dalej do siebie. Otwieraliśmy drzwi, słysząc dzwonek, i nie widzieliśmy żywej duszy na progu, poza Mikim, który wkraczał do środka niczym król, jakby to on sam dzwonił. Miki był królem osiedla. Przychodził i wychodził, kiedy chciał, ale zawsze nocował w domu, w łóżku Noi albo Michaela. Do mojego łóżka nie pozwalałam mu wchodzić - niech wie, że istnieją granice. Kiedy Miki miał osiem lat, Noa zapragnęła mieć psa, żeby poczuć, że choć jedno stworzenie na świecie wymaga jej codziennej, oddanej opieki, bo przecież kot, jak sądziliśmy, nie potrzebuje nas i żyje sobie swobodnie. Dlatego pewnego piątkowego ranka pojechaliśmy do schroniska dla zwierząt i natychmiast zakochaliśmy się w białym

szczeniaku, mieszańcu labradora, z jednym uchem oklapniętym, a drugim dumnie sterczącym. - Jak duży urośnie? - zapytaliśmy, bo mieszkaliśmy wtedy w niewielkim mieszkaniu i nie mieliśmy nawet balkonu. - Nieduży - zapewniono nas. - Matka była mała. Najwyraźniej ojciec był ogromny, bo pies nie przestawał rosnąć. Kiedy przywieźliśmy naszego szczeniaka do domu, kot popatrzył na niego podejrzliwie i odwrócił się do niego tyłem. Szczeniak chciał się z nim bawić, ale Miki był bardzo dumny i czekał, aż to małe stworzenie, które bez przerwy merda ogonem, zniknie z jego życia. Kiedy okazało się, że go lubimy i bawimy się z nim, był tak zazdrosny, że gniewał się na nas przez dwa tygodnie. Dziwnie było patrzeć na jego zazdrość, jak zazdrość starszego dziecka, któremu przyniesiono do domu młodszego, irytującego braciszka. Wszyscy się do niego uśmiechają i biorą go na ręce, a on chce tylko, żeby malec zniknął, żeby nie odbierał mu domu i rodziców. Dla Mikiego szczeniak stanowił poważną przeszkodę, która wciąż tylko rosła i rosła, aż w końcu on, kot, wyglądał przy nim niczym kociątko. Intruz wciąż chciał się z nim bawić, a Miki odwracał się tyłem, nie reagując na zachęty. Nazwaliśmy psiaka Cosmo na cześć Cosmo Kramera z serialu Kroniki Seinfelda. Kot był zazdrosny o Cosma, a Cosmo zazdrościł kotu pysznego jedzenia. Bo pies dostawał suchy pokarm, który uważał za przekąskę, podczas gdy Miki dostawał wilgotną karmę z puszki, roztaczającą rajski zapach, i Cosmo cały czas starał się mu ją wyjadać. Przestawiliśmy miseczkę z pysznym kocim jedzeniem wyżej, na kuchenny blat, i Miki spoglądał na psa z wysoka,

jakby mówił: „Spieprzyłeś mi życie, to teraz jesz gówno". Było jasne, że szczeniak kochał i podziwiał kota, ale kot nie mógł na niego patrzeć. Jednak pewnego dnia, kiedy Noa zeszła z Cosmem do ogródka przed domem, pies ujrzał obcego kota i podszedł do niego, machając ogonem, chcąc się pobawić. Obcy kot wystawił ostre pazury, szykując się do ataku na naszego szczeniaka, gdy nagle skądś pojawił się Miki, król osiedla, który podrapał obcego kota i obronił pieska. Od tamtej pory wiedzieliśmy, że lubi Cosma i tylko udaje twardziela. Potem także nie chciał się z nim bawić i wciąż spoglądał na niego z wysokości kuchennego blatu z wyrzutem, za to, że pojawił się w jego życiu, ale rano widzieliśmy, jak śpią przytuleni do siebie na kanapie w salonie, chociaż żadnemu nie było wolno na nią wskakiwać. Michael pytał mnie zawsze, czy sądzę, że Cosmo jest szczęśliwy. - Jestem pewna, że tak - odpowiadałam. - Skąd wiesz? - pytał jak czteroletni chłopczyk, także kiedy miał już ponad dwadzieścia lat. - Bo go kochamy - odpowiadałam niezmiennie. - Jak umarł Miki? - zapytałam Michaela. - Chyba z tęsknoty - odpowiedział. - Za mną? Nie ma mnie w domu dopiero od kilku dni. - Wydaje mi się, że tęsknił za naszym starym osiedlem. Nie przywykł do nowego mieszkania. Chyba wolał ogrody od balkonów, a tutaj nie mógł wychodzić na dwór. - Dlaczego? Na ulicy są koty - powiedziałam pewna, że Michael słusznie się domyśla. - Czuł, że tutaj jest obcy. Poza tym był przyzwyczajony do windy i nie miał siły wchodzić na górę po osiemdziesię-

ciu stopniach. Nie był już młodzikiem. Skończył siedemdziesiąt siedem lat, według kociej rachuby. - Mówisz, że go zabiłam, bo się przeprowadziliśmy? -Poczułam się jak morderczyni. - Mamo, uspokój się, on naprawdę nie był już młody -odpowiedział Michael. - Dobrze, że nie umarł przed moją operacją, wzięłabym to za zły znak. Moje dzieci popatrzyły na siebie, a potem Noa powiedziała, że znaleźli Mikiego martwego pod moim biurkiem rano, w dniu operacji. Także oni okropnie się przestraszyli i pomyśleli, że to zły omen, ale kiedy siedzieli w nieznośnym napięciu w poczekalni, obawiając się o moje życie, Jaków powiedział nagle, że może to właśnie jest dobry znak. Może Miki umarł zamiast mnie, składając siebie w ofierze. Jak kogut na Jom Kippur*. Potem Michael opowiedział, jak mu się przyśniło, że wyszłam za Jakowa. - Może naprawdę nadszedł czas, żebyście się pobrali? Jak sądzicie? - zwrócił się do nas. - Nie wtrącaj się w nasze sprawy - powiedział Jaków serdecznie. - Pobierzemy się, bez obawy - zapewniłam Michaela, który chce wydać matkę za mąż, żeby pozbyć się trosk: będzie miał wtedy pewność, że ktoś o nią zadba, że nie zestarzeje się samotnie. Zapewniłam go, ale nie wierzyłam już zbytnio we własne słowa. Moje dzieci lubiły Jakowa. Lubiły jego spokój i to, że potrafił ukoić burze mojego serca. Mimo to postanowiliśmy * Jom Kippur - Dzień Pojednania, jedno z najważniejszych świąt żydowskich o charakterze pokutnym. To dzień postu i rytualnego oczyszczenia się. Często praktykowany jest rytuał kapparot, czyli złożenie w ofierze koguta lub kury.

z Jakowem, że mieszkanie razem jest niemożliwe. Lepiej, by każde z nas pozostało w swej pomniejszonej komórce rodzinnej i wychowywało swoje dzieci. Ale raz na dwa lata, może rzadziej, kiedy nie byłam pewna swojej miłości i rozstawaliśmy się na kilka miesięcy, dzieci patrzyły na mnie z wyrzutem, jakby mówiąc: „Nie znajdziesz nikogo innego, kto będzie dla ciebie tak dobry jak on".

WYDARZYŁO SIĘ TO MIĘDZY NAMI KWADRANS PO SIÓDMEJ W niedzielę dokładnie o siódmej rano obudził mnie doktor Green, który przywitał się i usiadł w fotelu naprzeciw łóżka. Jak odwiedzający, a nie jak lekarz. - Przyszedłem posłuchać wiersza - oświadczył. Przeczytałam na głos mój dziecinny utwór, a ponieważ byl niechlujnie zapisany, z trudem odszyfrowywałam własne słowa i czytałam z wahaniem, jąkając się. W końcu zaczęłam przepraszać za przerywany wiersz, który nagle wydał mi się głupi, ale on powiedział, że jest bardzo ładny. Podszedł do łóżka i zapytał o moje samopoczucie, tym razem jak lekarz, a ja odpowiadałam na wszystkie pytania: czy były wypróżnienia, jak silne odczuwam bóle i jakie tabletki przeciwbólowe biorę, czy mam apetyt, czy też nie? - Dzisiaj wyjdzie pani do domu - rzeki wyraźnie zadowolony, decydując o wczesnym bezwarunkowym wypisaniu. - Nie chcę iść do domu - powiedziałam. - Dlaczego? - zapytał. - Bo już cię nie zobaczę - odparłam szczerze.

- Nie martw się. Nie pozwolę ci tak szybko uciec. Skierował się do drzwi, a potem przystanął i powiedział, że w chwili gdy weszłam do jego gabinetu, wiedział, że stanę się częścią jego życia. - Wiedziałeś? - zapytałam, nie wierząc własnym uszom. - Wiedziałem - potwierdził z przekonaniem. - Zrozumiałem, że połączyło nas przeznaczenie. - Wierzysz w los? - byłam oszołomiona, że lekarz zajmujący się naukami ścisłymi wierzy w przeznaczenie. - Mocno wierzę. - W przeznaczenie czy w Boga? - Dla mnie to jedno i to samo. Nazwij to, jak chcesz. - Czyli ten guz pojawił się, żebyśmy się poznali? - Jestem tego pewien - odpowiedział i wyszedł. Po skończonym obchodzie wrócił i stanął w progu. Tymczasem przyjechał Jaków, który, inaczej niż dotychczas, zignorował lekarza, zwrócił się do mnie i zapytał z troską, jak się czuję. Zanim zdążyłam otworzyć usta, doktor Green odrzekł, że znacznie lepiej, a wtedy Jaków zwrócił się do niego szybko i powiedział, że nie jego o to pytał. Zapadło krępujące milczenie i doktor Green odwrócił się, żeby odejść. Jaków spytał go, czy wychodzę dziś ze szpitala. Doktor Green wrócił do pokoju, popatrzył na mnie i powiedział: - Nie. Niech zostanie tu u mnie jeszcze jeden dzień. Potem odszedł. Jaków opowiedział mi o przyjaciołach, którzy dzwonią codziennie i chcą mnie odwiedzić, a on zbywa ich wymówką, że muszę odpocząć. - Wydaje mi się, że za bardzo się kręcisz wokół swojego lekarza. - O co ci chodzi? - broniłam się. - On jest dla mnie niczym Bóg. Ty także go cenisz.

- Jako lekarza. Nie podoba mi się, że cię podrywa. - Mnie? - udawałam niewiniątko. - Teraz, kiedy jestem trzy dni po operacji i wyglądam koszmarnie? - Wcale nie wyglądasz koszmarnie i dobrze o tym wiesz. Doktor Green też to wie. Chodź, przejdziemy się trochę, żeby zmniejszyć poziom płynu w płucach. - Dzisiaj udało mi się podnieść dwie kulki - pochwaliłam się. - Do samej góry? - zapytał. - Do samej góry. W urządzeniu do ćwiczenia płuc znajdowały się trzy kulki, każda w pionowej przegródce. Pierwszego dnia nie udało mi się sprawić, aby najlżejsza z kulek uniosła się choć odrobinę. Teraz byłam dumna, że udało mi się podnieść dwie z trzech do najwyższej kreski. - Kiedy uda ci się z trzecią, to znak, że powinnaś wyjść do domu - stwierdził Jaków. - Jutro mi się uda. Pochodziliśmy po oddziale i zeszliśmy na dół, do kawiarenki. Jaków był niezwykle dumny z mojego szybkiego zdrowienia, które wydawało mu się ósmym cudem świata. - Nie rozumiem - powiedział. - Kiedy dwa lata temu miałem prostą operację usunięcia wyrostka, nie mogłem wstawać z łóżka przez osiem dni, a minął prawie miesiąc, zanim doszedłem do siebie. Ty przeszłaś znacznie cięższą operację, z cięciem we wrażliwym miejscu, bardzo unerwionym, i jesteś świeża jak kwiatek. Jak kobieta, którą ktoś uwodzi, pomyślałam, a na głos zauważyłam, że pewnie miał beznadziejnego chirurga. Jaków odparł, że jego zdaniem ten chirurg to był bardziej rzeźnik niż lekarz i dlatego na brzuchu pozostała mu mięsista blizna szpecąca jego piękne, atletyczne ciało. Rozbawił mnie. - Myślisz, że za miesiąc mogę wrócić do aerobiku? -zapytałam z nadzieją.

- Upadłaś na głowę? Nie myśl o tym nawet przez najbliższe pół roku. Gdybyś pracowała na etacie, miałabyś teraz trzymiesięczne zwolnienie. O czym ty w ogóle mówisz!? - O tym, żeby jak najszybciej wrócić do życia. W południe położyłam się i czytałam powieść Arundhati Roy Bóg rzeczy małych. Jaków siedział w fotelu i czytał swoje książki po angielsku. Usiłowałam przewracać kartki w tym samym rytmie co on, ale zawsze mnie prześcigał. Kończył dwie książki w tydzień, do tego po angielsku. Zazdrościłam mu umiejętności szybkiego czytania oraz tego, że wszystko przy tym rozumiał. Doktor Green wpadł jak burza i widząc Jakowa, zdziwił się: - Pan tu jest od rana? - To moje naturalne miejsce, przy mojej dziewczynie -odparł Jaków. - Nie ma pan pracy? - zapytał doktor Green sarkastycznie. - Wziąłem urlop, żeby z nią być. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza - powiedział Jaków z dwa razy większym ładunkiem sarkazmu. - W porządku. Może pan teraz iść. Tutaj, w szpitalu, ja biorę za nią odpowiedzialność, będę jej pilnować - zapewnił doktor Green. - Jest pan wolny. - Nie ufam nikomu. Nikt nie będzie jej dobrze pilnował. Nawet pan. - To zapytajmy samą zainteresowaną - zaproponował doktor Green. Z mojego łóżka obserwowałam słowną utarczkę mężczyzn. Stali naprzeciw siebie, niczym zapaśnicy szykujący się do pojedynku. Nie zareagowałam na wyzwanie i dalej czytałam, jakby to, co mówili, w ogóle mnie nie dotyczyło. Doktor Green podszedł do łóżka i może czując, że przesadził, atakując Jakowa, zainteresował się, co czytam.

Nie przerywając, wskazałam palcem tytuł na okładce. - O czym to jest? - zapytał. - O Hindusach - odparłam. - Podoba się pani? - Tak sobie. Nie bardzo potrafię się z nimi utożsamić. - To dlaczego pani nie przerwie? - Zawsze chcę wiedzieć, jak się skończy. - Tylko zakończenie panią interesuje? - W książkach. W życiu odwrotnie, droga jest ciekawsza wymądrzałam się. - Wie pani, że jest interesującą kobietą, prawda? - powiedział doktor Green. - Wie - wtrącił się Jaków. - A teraz powinna odpocząć, jeśli to panu nie przeszkadza. - I prawie wypchnął doktora Greena za drzwi. Jaków zaciemnił pokój, zasunął zasłony, tak jak lubię, pocałował mnie w czoło i powiedział, że wróci za dwie godziny. - Przyniosłeś wywieszkę, o którą cię prosiłam? - zapytałam. - Nie będą zadowoleni, wiesz o tym. - To mnie w ogóle nie interesuje. Chcę spać. Na klamce pokoju, jak w hotelu, Jaków zawiesił kartkę z napisem: „Proszę nie przeszkadzać". - Zamknij za sobą drzwi - poprosiłam. Spałam przez dwadzieścia minut, aż drzwi otworzyły się gwałtownie i tym razem siostra oddziałowa nakrzyczała na mnie, że szpital to nie hotel. - Dlaczego wam przeszkadza, że drzwi są zamknięte? Okropnie hałasujecie, a ja jestem chora i muszę spać. - Bo musimy z panią utrzymywać kontakt wzrokowy, oto dlaczego. Po to jest pani w szpitalu. Nie mogę już dłużej. Wezwę doktora Greena - powiedziała.

Doktor Green wszedł po cichu, schylił się nad moim łóżkiem i zdjął mi nocne pantofle. Najpierw jeden, potem drugi. - Wybierasz się dokądś? - zapytał. - Zostałam brutalnie obudzona, a teraz chce mi się siusiu, w porządku? - zapytałam. - Przepraszam, zapomniałam. To nie hotel. Tutaj nie robi się siusiu. Tutaj oddaje się mocz. - Irytujesz cały mój zespół. - Co robić. Nie jestem człowiekiem, który przestrzega reguł. Reguły mnie stresują i natychmiast mam ochotę się buntować. - Zauważyłem - powiedział. - Nie martw się, nie będą cię więcej niepokoić. - Ostrzegłeś ich, żeby mi dali spokój, bo jestem wariatką? roześmiałam się. Czułam się jak kobieta chroniona przez swego mężczyznę. - Wyjaśniłem, że póki pacjent nie przeszkadza i nie szkodzi innym, mają mu pozwolić robić, co zechce. Staram się tłumaczyć pielęgniarkom, że naszą rolą nie jest wychowanie ludzi, tylko sprawianie, by poczuli się lepiej, a każdy człowiek czuje się dobrze na swój własny sposób. - To dlatego że jesteś wyjątkowym lekarzem. Nie zakochałam się w tobie bez przyczyny. - Zakochałaś się? - spytał z zadowoleniem. - W chwili gdy powiedziałeś mi rano, że nasze spotkanie to przeznaczenie. - Wiem to od momentu, gdy powiedziałaś mi przy pierwszym spotkaniu, że jesteś spod znaku Wagi. Ja jestem Skorpionem. Waga to znak, który najlepiej pasuje do Skorpiona. - Dlaczego? - zapytałam.

- Bo kobiety spod znaku Wagi potrafią stać u boku partnera, podsuwać mu pomysły i dawać cudowne poczucie, że to tak naprawdę jego pomysł. Poza tym są atrakcyjne, a ich życie jest pełne harmonii. - Spod jakiego znaku jest twoja żona? - nie mogłam się powstrzymać. - Byka. To ciężki znak. Kiedy wpatrywałam się w niego w milczeniu, starając się domyślić, co chciał przez to powiedzieć, do pokoju wszedł Kushi. - Kushi, poznaj lekarza, który uratował mi życie. Przedstawiłam mu doktora Greena, a Kushi serdecznie uścisnął mu dłoń. Zdanie Kushiego było dla mnie bardzo ważne i chciałam, żeby się wreszcie poznali, by powiedział mi, co sądzi o moim boskim chirurgu. - Już myśleliśmy, że w końcu się jej pozbędziemy -zwrócił się do doktora Greena. - Zapomniałem pokazać pani guz. Zaraz wracam - powiedział doktor Green i wyszedł. - Myślisz, że trzyma mój guz w szufladzie? - zapytałam Kushiego. - Z lekarzami nigdy nic nie wiadomo. Przyszedł Jaków i przywitał się z Kushim. - Bóg jednak istnieje - powiedział niewierzący Jaków, a Kushi odparł, że stara się go o tym przekonać już od trzech lat. - Nie wysilaj się - rzeki Jaków. - Nie dasz rady mnie przekonać. Doktor Green wrócił do pokoju, przywitał się z Jakowem i pokazał nam zdjęcie guza przed usunięciem. Guz znajdował się tuż przy sercu i był równie duży jak ono. Rzeczywiście, ogromna narośl przylegająca do serca i płuc.

- Fotografuję wszystkie guzy, zanim je usunę - wyjaśnił doktor Green. Patrzyliśmy na guz w zdumieniu, a Kushi powiedział doktorowi Greenowi, że jeśli spojrzeć na to z punktu widzenia halachy*, narośl znajduje się dokładnie między dwoma sercami. Tam jest także ośrodek złego instynktu, wyjaśnił Kushi doktorowi, a tamten powiedział, że faktycznie przeszkadzał mu przez całą operację. Zły instynkt. - Ja nie mam złego instynktu - roześmiałam się, a Kushi zaprotestował, że każdy go ma. - Mogę poświadczyć - wtrącił doktor Green - że pani organy wewnętrzne są wyjątkowo ładne. Ma pani okrągłe serce, które bije w równym rytmie, idealnie - zapewnił mnie i wyszedł. Za nim wyszedł Jaków, żeby przynieść mi coś do picia. - To naprawdę jedyny człowiek, który dotknął twojego serca powiedział Kushi. - To jak żołnierze w bitwie, którzy zdobywają wysoki szczyt i zatykają tam flagę, żeby powiedzieć: byliśmy tu i zdobyliśmy tę pozycję. Pewnie on też powiewał sztandarem, kiedy dotknął twojego serca. - Nie mam pojęcia, spałam. - Co powiesz o tym lekarzu? - zapytał go Jaków, który wrócił z napojem w puszce. - Istny mały Bóg, nie sądzisz? - Posłaniec - odparł Kushi. - Tylko posłaniec Boga. - Posłaniec pracujący w nadgodzinach. Pielęgniarki mówiły mi, że całymi dniami siedzi w szpitalu. Operuje wszystko, co się rusza, a potem przychodzi głaskać pacjentów po głowie. Jakby nie miał domu - powiedział Jaków. * Halacha - prawna spuścizna judaizmu i tradycji żydowskiej zapisana w Talmudzie. Przepisy halachy mają charakter obowiązujący dla osób religijnych, mogą jednak podlegać różnym interpretacjom.

- Może mu źle w domu - rzekł Kushi. - On rzeczywiście flirtuje z każdą kobietą - odparł Jaków. - Flirtuje z każdą? - zapytałam, wylewając napój na piżamę. - Jesteś zaślepiona i nie zauważyłaś - uznał Jaków. - Nie pamiętasz, jak przyszliśmy na tomografię komputerową? Widzieliśmy, jak szeptał z pielęgniarką w gabinecie, a potem z sekretarką. - Nie, nie zauważyłam - twierdziłam, nie chcąc słyszeć nic więcej. Kiedy Jaków poszedł do pralni po czystą piżamę dla mnie, wyznałam Kushiemu, że zakochałam się w moim lekarzu. - To widać po twoich oczach. Wiesz, jak błyszczą? Jakby naprawdę dotknęła cię ręka Boga. Wręcz widzę boskie tchnienie, które cię owiało. Jestem wstrząśnięty. - To co mam z tym zrobić? - zapytałam. - Akurat byś mnie posłuchała, gdybym ci poradził, żeby nic nie robić. Znam cię dość długo, żeby wiedzieć, że w ogóle nie obchodzi cię moje zdanie. - Ale mimo wszystko jak sądzisz? - nie ustępowałam. - Popatrz w lustro i zobacz, jak ci oczy błyszczą. Lustro nie kłamie. Tak samo pewnie wygląda twoje serce. Od lat nie widziałem cię takiej. Wrócił Jaków i zamilkliśmy. - Przerwaliście rozmowę ze względu na mnie? - zapytał. - Nie - odparł Kushi. - Mówiliśmy o tym, że mimo operacji ona po prostu kwitnie. - Wszyscy jej to mówią - powiedział Jaków z satysfakcją właściciela, a ja się zawstydziłam, że go okłamuję. - Marzę, żeby mu zrobić dobry PR. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, jak do niego dotrzeć, a nie trafiali na tego pierwszego

wariata, u którego byłam. Tego, który rozmawia z ustami pełnymi pizzy i bez przerwy odbiera telefony. - Zrobię z nim wywiad w radiu, w moim programie, jeśli chcesz - zaproponował Kushi. - Prowadzisz program radiowy? - zdziwiłam się. - Tak, nie mówiłem ci? Mam cotygodniową audycję w naszym radiu. - Co to za radio? - zapytał Jaków. - Jedna z tych nielegalnych stacji religijnych? - Jest nielegalna. Co robić. Ale wierz mi, mamy więcej słuchaczy niż cała masa waszych legalnych stacji. - Jestem pewien, że macie - powiedział Jaków. - Ale przez to nie stajecie się legalni. Dziwię ci się, Kushi. Jeszcze trzy lata temu byłeś zwykłym człowiekiem przestrzegającym prawa, a teraz jesteś zwolennikiem partii Szas* i łamiesz prawo. - Kto ustala prawa? - zapytał Kushi. - Naród. A naród chce mieć takie radio jak nasze. Mówię o wszystkim, co wiąże się z naszym codziennym życiem. O sprawach, które dotyczą nas, mieszkańców Jerozolimy, a nie szenkini-stów takich jak wy. Wy nie jesteście narodem. Kiedy wreszcie to zrozumiecie? Mam stały program poświęcony zdrowiu i mogę przeprowadzić wywiad z doktorem Greenem. - Świetnie, ucieszy się - powiedziałam, usiłując przerwać wieczny spór między Jakowem a Kushi. To ciekawe, myślałam. Tak się cenią i szanują, ale tylko do chwili, w której zaczynają się kłócić o religię. Wtedy walczą do upadłego. * Partia Szas - ultraortodoksyjna izraelska partia polityczna reprezentująca głównie Żydów sefardyjskich. Jej zasadniczym postulatem programowym jest przepojenie wszystkich sfer życia wartościami płynącymi z żydowskiego prawa religijnego.

Weszliśmy do małego pokoiku doktora Greena i Kushi zapytał go, czy zechciałby udzielić wywiadu dla jego programu radiowego. - Oczywiście - zgodził się doktor Green. - Bardzo chętnie zwrócę się do społeczności religijnej. Mogę opowiedzieć o operacji serca, którą przeprowadziłem w zeszłym tygodniu, kiedy dźgnięto nożem jakiegoś chłopaka i ostrze przebiło mu serce. To aktualny temat, przemoc wśród młodzieży w naszych czasach. - Brzmi świetnie - ocenił Kushi. - Zadzwonię do pana kilka minut przed audycją, wprowadzę pana trochę i będzie pan mógł mówić, co tylko pan zechce. - Umowa stoi - odparł doktor Green. Uśmiechnął się do mnie i powiedział: - Wiedziałem, że wyjdzie z tego coś dobrego. Pomyślałam sobie, że nawet jego mały pokoik - a przecież był ordynatorem oddziału - świadczy o skromności, i spodobało mi się to. Tej nocy nie mogłam zasnąć, jak zakochana nastolatka. Powtarzałam sobie ciągle od nowa to, co powiedział, że zetknął nas ze sobą los. Co może być bardziej losowe niż pacjentka w ciężkim stanie, która przyszła na niebezpieczną operację, a wyszła cala i zdrowa, spotykając miłość swego życia? Kiedy przypominałam sobie słowa Kushiego, że przepełnia mnie boskie tchnienie, zrozumiałam w nagłym przebłysku, że to nie boskie tchnienie, lecz duch mojej najukochańszej siostry, która wymyśliła ten guz. Jak ją znam, zatroszczyła się o to, by został wykryty na czas, zanim wyrządzi mi prawdziwą szkodę, ale bym mogła w ten sposób poznać doktora Greena. Inaczej nigdy w życiu bym się na niego nie natknęła. Należymy do tak różnych światów, że nie było żadnej szansy, byśmy się spotkali w innych

okolicznościach. Siostra troszczy się o mnie także tam w górze, w niebie, i wysłała mi miłość mego życia, żeby wypełnić straszliwą pustkę powstałą po jej odejściu. On jest jej wysłannikiem. Byłam tak poruszona tym odkryciem, że nie zmrużyłam oka. Napawałam się jego słowami, że zakochał się w moich organach wewnętrznych. Co może być bardziej wzruszającego i magicznego od zakochania się w czyichś wnętrznościach? Dotknął mego serca i sam stracił serce. Jakie to romantyczne. Nagle wróciły do mnie słowa Jakowa o flirtach doktora z kobietami i zaczęłam się martwić: może on mówi to wszystko każdej pacjentce, może Kushi ma rację, że aż tak źle mu w domu, że to jest jego sposób życia, przypadkowe krótkie romanse, i o to właśnie mu chodzi? Byłam zdezorientowana i nie potrafiłam myśleć racjonalnie. Każdy ruch na łóżku powodował ostry ból w miejscu cięcia, czułam się słaba i bezradna. Potrzeba mi dobroci Jakowa, przekonywałam sama siebie. Dowiódł, że jest oddany w chwili mojej choroby, że zasługuje na szczególne wyróżnienie. Kocha mnie czystą, bezinteresowną miłością, nie szukając dodatkowych podniet. Po prostu kocha. Z tą myślą podjęłam decyzję, że rano pójdę do gabinetu doktora Greena i powiem mu, iż nie wierzę w przeznaczenie. - Bardzo mocno wierzę w przeznaczenie - oświadczyłam, wchodząc do gabinetu doktora Greena wcześnie rano, przed obchodem lekarskim na oddziale i przed przyjazdem Jakowa. Ja mam partnera życiowego, pan jest żonaty, a ja mam idiotyczną zasadę nierozbijania rodzin. Nie jestem stworzona do flirtów, nie lubię przelotnych romansów i nie nudzi mi się. Mam dość ciekawych rzeczy do roboty. Wygłosiłam to wszystko jednym tchem, zanim mogłam pożałować albo zapomnieć, co chcę powiedzieć, bo kiedy zanurkuję w jego błękitnych oczach, to pomyślę, że naprawdę

zakochałam się w nim, do diabła. Zakończyłam przemowę i pomyślałam ze smutkiem, że jest taki przystojny. Grubszy od Jakowa i nie tak wysportowany, o twarzy dziecka, z błękitnymi, naiwnymi oczami. - Moja rodzina od dawna jest rozbita - odrzekł z bólem. - Nie przez ciebie. Nie możesz nam tego zrobić - dodał szybko. Wzruszyło mnie, że nie mogę tego zrobić „nam". „Nam", podkreślił, a nie jemu. - Nie możesz sprzeciwiać się losowi, a nasze spotkanie było zrządzeniem losu. Nie widzisz? - zapytał. - Jestem okropnie zmęczona - poskarżyłam się. - Nie widzę na oczy. Przez ciebie nie spałam całą noc. - Ja też nie zmrużyłem oka - powiedział pospiesznie. -Nie narzekam, przeciwnie, czuję się najszczęśliwszy na świecie. - A co z twoją żoną, co z Jakowem? - zapytałam. - Wielu ludzi jest w to zaangażowanych. - To prawda. Moja córka i twoje dzieci także są nie mniej ważni. Ale tym będziemy się martwić później. Pomyślmy teraz o sobie. Pójdźmy krok za krokiem, ręka w rękę, jak ci obiecywałem przed operacją. Dajmy się unieść przeznaczeniu, nie sprzeciwiajmy się mu. Nie zrywaj ze mną kontaktu, teraz, kiedy już cię znalazłem. - To nie los nas ze sobą zetknął, tylko moja siostra. - Twoja siostra ma układy z Bogiem? - zapytał. - Znajduje się u Niego już od dwóch lat i to ona nas ze sobą zetknęła. - Bardzo mi przykro to słyszeć. - Wydawał się naprawdę zasmucony, jakby znał Seffi. - Jak umarła? Była chora?

- Zginęła w wypadku samochodowym, gdy wyszła z domu na pół godziny coś załatwić. - Widzisz? Mówiłem ci, że to sprawa nieba. - Dzień dobry - powiedział Jaków, wchodząc do gabinetu. Kiedy nie znalazłem cię w łóżku, domyśliłem się, że jesteś tutaj. - Dzisiaj ją panu zwracam - rzekł doktor Green. - Proszę się nią zaopiekować w domu. Jest bardzo osłabiona i trzeba ją teraz rozpieszczać. - W domu wreszcie będzie mogła odpocząć. Tutaj nie dają jej spokoju - powiedział Jaków i wyszliśmy. Kiedy Jaków poszedł zająć się dokumentami, przyszedł doktor Green i zapytał, co postanowiłam. Uszanuję każdą twoją decyzję, zapewnił. Powiedziałam, żebyśmy poddali się losowi i nie sprzeciwiali się woli mojej siostry. Nagle coś mi się przypomniało. - Jak właściwie masz na imię? - zapytałam. - Erez. - Erez - powtórzyłam. - Erez. Pasuje. Mojej siostrze bardzo by się spodobało to imię. Pojechaliśmy do domu i Jaków delikatnie położył mnie do łóżka, po tym jak mnie rozebrał i pomógł mi włożyć wygodny dres. Rozpakował moją szpitalną torbę, wrzucił wszystkie rzeczy do pralki, żeby szybko pozbyć się szpitalnego zapachu, i kazał mi spać. Obiecał, że wróci o piątej, a ja powoli się odprężyłam. Zamknęłam oczy. Zadzwonił telefon. To był Erez, który pytał, jak się czuję, niczym zatroskany ojciec. - W porządku, muszę tylko odpocząć. Jestem bardzo zmęczona - powiedziałam. - Kochanie - bardzo podobał mi się dźwięk tego słowa w jego ustach - kochanie, jesteś cztery dni po ciężkiej operacji.

Oczywiście, że jesteś zmęczona. Zwłaszcza gdy ktoś nie pozwalał ci zasnąć w nocy. - Ciekawe, kto to taki. - Powiem ci coś. Jeszcze przez wiele nocy będę ci przeszkadzał i nie pozwalał ci zasnąć - roześmiał się. - Nie będziesz mi przeszkadzał. - Fakt. Będę robił same miłe rzeczy. Śpij dobrze. Po jego telefonie nie mogłam już zasnąć. Byłam poruszona tym, że ten wielkoduszny lekarz zakochał się we mnie. Jakiż przywilej przypadł mi w udziale. Kiedy ktoś zadzwonił do drzwi, z wielkim trudem udało mi się podnieść z łóżka. Ociężale poczłapałam do przedpokoju. W szpitalu gruby materac pomagał mi się podnieść, w domu znacznie mocniej czułam ból. Może mimo wszystko nie powinnam była wychodzić tak wcześnie, pomyślałam. Co mnie goniło? Tutaj nikt się mną nie zaopiekuje. Nie mam siostry, nie mam rodziców. Jestem praktycznie sierotą. Jaków wróci do pracy, Noa do wojska, Michael studiuje i pracuje. Kto będzie miał czas zajmować się pacjentką po ciężkiej operacji? Zalało mnie uczucie żalu nad sobą, aż w końcu jakoś dotarłam do drzwi. To była moja przyjaciółka, która przyszła z garnkami pełnymi pysznych rumuńskich potraw, jakie jadałam w dzieciństwie w domu rodzinnym. Przyniosła czorbę*, trzy rodzaje mięsa z dodatkami i nawet kompot na deser. Chociaż byłam przejęta, nie powiedziałam jej nic o doktorze Greenie. O trzeciej wróciłam do łóżka. Nie zasnęłam do wpół do czwartej. O czwartej zbudził mnie telefon Ereza. - Pozwoliłem ci spać dwie godziny - powiedział. -Widzisz, jak o ciebie dbam? * Czorba (cibora) - w kuchni bałkańskiej zupa warzywna z pulpetami z mięsa i ryżu; w oszczędniejszej wersji złożona z samych warzyw.

- Gdybyś o mnie dbał, nie wypisywałbyś mnie ze szpitala cztery dni po operacji. Nie czuję się dobrze i moim zdaniem wyszłam za wcześnie - poskarżyłam się doktorowi Greenowi, który w ciągu jednego dnia stał się Erezem. - Nie wydaje ci się, że sam cieszyłbym się bardziej, gdybyś została w szpitalu? Ale bałem się, że zarazisz się jakąś chorobą zakaźną. W domu jesteś najbezpieczniejsza. Nie chcę cię straszyć opowiadaniem, jakie choroby mamy na oddziale. Wolałem, żebyś oddaliła się stamtąd jak najszybciej. Natychmiast poczułam wyrzuty sumienia. Ja mam do niego pretensje, a on naprawdę szczerze troszczy się o mnie i mnie chroni. - Jestem okropna - powiedziałam. - Całkowicie się z tobą zgadzam. Ale na tym polega twój urok. Ja się o ciebie troszczę, a ty narzekasz. Najwyraźniej już zawsze tak będzie między nami. Pozwalam ci na to, dopóki nie wyzdrowiejesz. To potrwa najwyżej dwa tygodnie. - Wszystko się zagoi za dwa tygodnie? - zapytałam z nadzieją. Czułam się taka bezsilna i wydawało mi się, że to potrwa przynajmniej rok. - Najwyżej za dwa tygodnie. Jak ból? Pamiętaj, nie czekaj, aż stanie się zbyt silny, inaczej środki nie będą działać skutecznie. Musisz wziąć tabletkę natychmiast, gdy zaczyna boleć, a nie czekać, aż będzie gorzej. - Wiem. Wyjaśniałeś mi to już dwa razy, a doktor Zisman trzy razy. Nie jestem głupia. - Jesteś, ale taką cię kocham. Piękna i głupia. Powiedział, że mnie kocha. Poczułam się cudownie. - Do zobaczenia - szepnęłam, słysząc dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. Jaków oczywiście miał klucz do mojego mieszkania. - Już mnie porzucasz. Wyślij mi sygnał na pager, żebym wiedział, czy żyjesz. Masz mój numer, prawda?

Jaków wszedł do pokoju i widząc, że rozmawiam przez telefon, pomachał mi na powitanie. - Mam, mam - wymruczałam szybko do słuchawki. -Przyszedł mój narzeczony i chcę z nim pobyć. Na razie. Jaków nigdy nie pytał, z kim rozmawiam. Nigdy mnie o nic nie wypytywał. Wiedział, że mu powiem, jeśli będę miała ochotę. Zapytał, czy ćwiczyłam dmuchanie, a kiedy przyznałam, że całkiem o tym zapomniałam, przyniósł mi urządzenie i był bardzo zadowolony, kiedy dwie kulki podniosły się aż do samej góry, a trzecia, najcięższa, odrobinę się poruszyła. Wieczorem poczułam się bardzo źle i zaczęłam podejrzewać, że wszystkie moje narządy wewnętrzne przestały działać. Jaków chciał zadzwonić do Ereza do domu, ale nie pozwoliłam mu na to. - Od kiedy mówisz o nim Erez? - zapytałam. - Odkąd ty tak mówisz - odpowiedział i poszedł przygotować kolację dla mnie i Noi. Rano czułam się okropnie i Jaków zdecydował, że jedziemy do szpitala. - Najwyraźniej za wcześnie mnie wypisano - powiedziałam doktorowi Zismanowi, kiedy badał mnie w gabinecie zabiegowym. - Wszystko jest w całkowitym porządku - odparł. -Wezwę pani lekarza. A pan powinien wypełnić ten formularz - zwrócił się do Jakowa i odesłał go na korytarz. - Witaj - Erez rozpromienił się na mój widok. - Już się stęskniłaś? - Bardzo źle się czuję, wszystko mnie boli, na pewno cały mój układ odpornościowy przestał działać. Nie mogę

znieść takiego bólu, a poza tym na pewno miałam złośliwy guz, a ty mi nic nie powiedziałeś. Popatrzył na mnie, podszedł i pogłaskał mnie po głowie. - Uwierz mi, jesteś w świetnym stanie jak na pacjentkę, która pięć dni wcześniej przeszła bardzo skomplikowaną operację. Oby wszyscy moi pacjenci tak się czuli. Po prostu cierpisz na lęki charakterystyczne dla pacjentów, którzy wychodzą ze szpitala. Nagle czują się chorzy i bezradni, bo nie mają stałej opieki lekarskiej, która daje im poczucie bezpieczeństwa. Najlepiej, abyś teraz była w domu i nie narażała się na ryzyko zakażenia. Tym bardziej że twój organizm jest teraz niezwykle wrażliwy. - Także moja psychika nie jest najsilniejsza - powiedziałam. - Dlaczego? - zapytał. - Szaleje za tobą dwóch mężczyzn. Jaków i... ja - dodał, żeby nie było wątpliwości, że jest jednym z nich. - Idź do domu, a ja zadzwonię później, sprawdzić, jak się czujesz. Uwierz, nie masz powodu do niepokoju, jeśli chodzi o guz. Usunąłem ci go własnoręcznie. Kiedy Jaków wrócił, wyglądałam na pocieszoną i oznajmiłam mu, że jedziemy do domu. - Co się stało, twój lekarz już cię porzucił? - Zadzwoni później. - Znalazł sobie pretekst, żeby zadzwonić - zauważył Jaków bez uśmiechu. - Zdajesz sobie sprawę, skąd wiem, że zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia? - zapytał Erez, gdy zadzwonił po południu. - Skąd? - chciałam natychmiast wiedzieć. - W sali operacyjnej, kiedy pacjent jest już w narkozie, leży całkiem nagi i wtedy bardzo dokładnie się go myje.

Każda część ciała jest starannie i długo dezynfekowana. Tak przygotowuje się pacjenta do zabiegu. - Dlaczego mi to opowiadasz? - Bo nie dałem im cię dotknąć. Ja cię umyłem i wyszorowałem, jakbyś była moim dzieckiem. Za uszami, podeszwy stóp, miejsca między palcami, całe ciało. Dotarłem wszędzie. - Ale dlaczego? - dociekałam. - Nie chciałem, żebyś czuła się upokorzona, gdy się dowiesz, że musiałaś być umyta. - Myślisz, że czuję się mniej upokorzona, kiedy wiem, że to ty mnie myłeś i widziałeś mnie, gdy byłam wyjątkowo obrzydliwa? Wolałabym, żeby to pielęgniarki wykonały czarną robotę. - Nie chciałem, żeby dotykał cię ktokolwiek poza mną powtórzył. To było najbardziej romantyczne zdanie, jakie usłyszałam w życiu. - Co takiego zostawiłeś w moim sercu, że tak szybko je zdobyłeś? - zapytałam. - Zapisałem tam swoje imię - odparł. - Poważnie. Napisałem pierwszą literę mojego imienia igłą elektryczną. Żebyś nie miała wątpliwości, czyj inicjał jest wyryty w twoim sercu.

PRAWIE TRZY DNI, KTÓRE PRZYJMUJĘ CAŁYM SERCEM Zadzwonił już o siódmej rano, przepraszając, że mnie obudził, ale nie mógł się powstrzymać i zaczekać do ósmej. Tak bardzo tęsknił za moim głosem. Dopiero miesiąc później wygadał się, że tylko o tej porze może dzwonić z pracy, bo później przychodzi sekretarka, która podsłuchuje jego rozmowy. - W jakich godzinach mogę do ciebie dzwonić? - zapytał, a ja oddałam mu do dyspozycji cały swój dzień, poza czasem między siódmą a dziesiątą wieczorem, bo wtedy zazwyczaj przychodzi Jaków, jeśli w telewizji nie ma koszykówki, i poza piątkiem i sobotą. - Dziwne, jesteście ze sobą osiem lat i nie mieszkacie razem stwierdził zaskoczony Erez. - Co w tym dziwnego? - zdziwiło mnie jego zdziwienie. Każde z nas mieszka ze swoimi dziećmi. Nie zawsze trzeba na siłę łączyć rodziny. - Chcesz powiedzieć, że Jaków nie zostaje u ciebie na noc? zdumiał się Erez. - Czasami w piątki. W tygodniu nie może. Ma psa, którego musi wyprowadzać rano, przed wyjściem do pracy.

- Niech jego dzieci wyprowadzają psa - Erez natychmiast zaczął ingerować w życie Jakowa. - Na jego miejscu nigdy w życiu nie zrezygnowałbym z możliwości spania obok ciebie. - Po co stwarzasz konflikt? - zapytałam. - Czy ja ciebie pytam, dlaczego śpisz z żoną? - Pytaj, opowiem ci wszystko. Chcę, żebyś pytała, i chcę odpowiadać. Już od lat nie sypiam w jednym łóżku z moją żoną - oświadczył niepytany. - Macie oddzielne sypialnie? - zainteresowałam się. Nie wiedziałam nic o życiu Ereza. - Nie. Po prostu przenoszę się z łóżka córki na kanapę w salonie. - Co noc przenosisz się z łóżka córki na kanapę? - nie wierzyłam własnym uszom. - Od lat - potwierdził. - I nie łamie cię w krzyżu od spania na kanapie w salonie? użaliłam się nad nim. - Przyzwyczaiłem się. - Ale dlaczego? - Mówiłem ci, że moje życie małżeńskie od dawna nie istnieje. Nie chciałam wypytywać z samego rana, tydzień po udanej operacji, dwa i pół dnia i siedem godzin po tym jak spotkałam moje przeznaczenie zesłane mi przez siostrę z nieba, dlaczego się nie rozwiedzie. Zamiast tego zapytałam, jak ma na imię jego żona. - Klara - powiedział. - Kto, u diabła, żeni się z kobietą o imieniu Klara? -wykrzyknęłam, a on odparł, że nie tylko jej imię okazało się pomyłką. Powstrzymałam się, żeby nie zadać następnych pytań na jej temat, chociaż okropnie chciałam się wszystkiego dowiedzieć. Zamiast tego zapytałam o imię jego córki.

- Adi - powiedział. - Mogę przyjść koło drugiej, jeśli mnie przyjmiesz. Bardzo chcę cię zobaczyć. - Lepiej nie - zaoponowałam. - Mam wysypkę na całym ciele od środków przeciwbólowych, które biorę przez cały czas, jestem opuchnięta i ociężała, zdenerwowana i zmęczona, i o drugiej zamierzam odpoczywać, bo wyglądam jeszcze bardziej koszmarnie, kiedy jestem niewyspana. - Przyjmuję to całym sercem - powiedział. Znowu było to najbardziej romantyczne zdanie, jakie w życiu usłyszałam. Wcale nie wyglądasz koszmarnie. To po prostu nagromadzenie płynów, opuchlizna zejdzie za kilka dni. - Skąd ty bierzesz takie zdania? - zapytałam. - Inspirujesz mnie - odparł. - Przyjdź o drugiej - zgodziłam się i z przejęcia nie udało mi się zasnąć przez cały ranek. Miałam w duchu nadzieję, że przyniesie kwiaty, jak wielbiciel składający wizytę ukochanej, która przeżyła ciężką operację. Zjawił się jednak bez kwiatów i usiedliśmy przy stole skrępowani niczym dwunastolatki. - Masz ładne mieszkanie - zauważył. - Dziękuję. Na szczęście zdążyłam się przeprowadzić przed operacją. - Dzieci nie ma w domu? - zainteresował się. - Syn mieszka sam - odparłam. - Ma dwadzieścia cztery lata, jest już dorosły. Córka jest w wojsku. Zazwyczaj wraca o szóstej wieczorem. Służy blisko domu - powiedziałam i chciałam z dumą dodać, że Noa sama zgłosiła się do armii na ochotnika. Nie chcieli jej przyjąć ze względu na chorobę krwi, ale uparła się, jak zwykle, i w końcu ustąpili. Chciałam pochwalić się tym, jak Noa wspaniale się mną zajmuje, jak się cieszy, że może mi się odwdzięczyć za całą tę wieloletnią opiekę.

Ale on od razu zapytał, co robiłam w ciągu dnia. Jakbym tydzień po operacji mogła w ogóle coś robić. - Nie przestaję cię wychwalać - odparłam. - Wszyscy dzwonią, żeby dowiedzieć się o moje samopoczucie, a ja zamiast tego zachwycam się, jakim jesteś cudownym lekarzem. Jeśli ktoś nie dzwoni, ja dzwonię pierwsza, tylko po to żeby opowiedzieć, jaki jesteś wspaniały. - A co im mówisz? - dopytywał się wyraźnie zadowolony. - Lubię mówić o tym, jak zapytałam cię, w jaki sposób oddzielisz guz od serca, a ty odparłeś, że ostrożnie i z wielką delikatnością, bo nie lubisz widoku krwi. - Naprawdę nie lubię krwi - powiedział, śmiejąc się. -A tak na marginesie, Kushi dzwonił dzisiaj i mówiłem w jego programie o moich operacjach przez blisko kwadrans. Podziękuj mu ode mnie. Myślisz, że mogłabyś go poprosić, by wysłał mi nagranie, żebym mógł dać posłuchać mojej córce? - Dlaczego sam go nie poprosisz? - zapytałam, nie rozumiejąc, czemu zleca mi to zadanie, tym bardziej że nie lubię prosić o przysługi. - Wstydzę się - wyznał i moja irytacja natychmiast się ulotniła. - Dlaczego chcesz dać posłuchać tylko córce? - zapytałam. Nie chcesz, żeby żona usłyszała cię w programie radiowym? - Nie sądzę, aby ją to interesowało. I tak prawie nie rozmawiamy. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Przy tobie czuję, jakbym zyskał przyjaciela, i tego właśnie chcę: żebyś była moją najlepszą przyjaciółką. - Nie masz przyjaciół? Oddam ci kilku moich. - Nie mam - odparł. - Żona ma przyjaciółki, których nie cierpię, ale ja nie mam nikogo.

- W kwestii przedstawienia, które ci obiecałam - zmieniłam temat - kiedy będziesz miał czas, żebyśmy poszli razem? - Żałuję, ale nie mogę. Mówiłem żonie, że zapraszasz mnie na przedstawienie, a ona powiedziała, że w żadnym wypadku nie mogę pójść do teatru z byłą pacjentką. - Chyba żartujesz - zdumiałam się. - Nie wolno ci pójść do teatru z pacjentką, która chce ci podziękować za uratowanie życia? - Naprawdę tak jej to przedstawiłem, ale ona stanowczo się sprzeciwiła. Moja żona jest bardzo zazdrosna. Co robić, marokańska krew, której połowa płynie w jej żyłach, zapanowała nad jej całym charakterem. - Ty się boisz swojej żony - zrozumiałam nagle. - Bardzo - przytaknął. Było to powiedziane z wielkim naciskiem. - Zawsze się bałem - dodał. - Wiesz, że mogę dokładnie zobaczyć, jak wyglądałeś w wieku dziesięciu lat? U większości ludzi dziecięca naiwność znika z twarzy. U ciebie została. Masz twarz smutnego chłopczyka. Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytałam. - Może dlatego że od dawna żyję bez miłości - powiedział, a ja pomyślałam, dlaczego się, do licha, nie rozwiedzie, ale nie miałam odwagi zapytać. O trzeciej pożegnał się, wyjaśniając, że idzie na siłownię. - Muszę zrzucić jakieś piętnaście zbędnych kilogramów, inaczej będziesz się wstydziła ze mną pokazać. - Wcale nie jesteś za gruby - pocieszyłam go, na co odparł, że tylko tak mówię. Pocałował mnie w policzek, powiedział, że zadzwoni przed siódmą, przed przyjściem Jakowa, i poprosił, żebym wysłała mu wiadomość na pager, bo to dla niego bardzo ważne. Ale tylko w ciągu dnia, sprecyzował, bo żona sprawdza jego wiadomości, kiedy jest w domu. Kiedy wyszedł, posłałam mu wiadomość na pager, że tak jak on uratował mi nerw przepony i nie zniszczył

mi życia, tak ja postaram się usunąć smutek z jego życia. Oddzwonił po minucie, dziękując. - Rozweseliłaś mnie - powiedział, a ja odrzekłam, że właśnie o to mi chodziło. Wieczorem powiedziałam Jakowowi, że żona Ereza nie pozwala mu pójść ze mną do teatru. Nie zdradziłam oczywiście, że Erez był u mnie. Cieszyłam się też, że moja córka była nieobecna, bo nie musiałam i jej okłamywać. Jaków zauważył, że nie rozumie, dlaczego nie domyśliłam się tego sama wcześniej, a ja zapytałam, czy on by mi pozwolił. - Ty w ogóle byś mnie nie pytała - powiedział. - Po prostu postawiłabyś mnie przed faktem dokonanym. - Dlaczego uważasz, że w ogóle powinnam zapytać? -oburzyłam się. - Bo jeśli żyje się razem, trzeba brać pod uwagę partnera, a nie robić rzeczy, które mogą go zranić. - Ale na czym polega różnica? Kiedy mówisz mi, że idziesz na piwo z kolegami z wojska, zwyczajnie mnie o tym informujesz. To byłaby katastrofa, gdybyś mnie musiał prosić o pozwolenie. - To nie to samo, koledzy z wojska i pacjentka ze szpitala. To coś całkiem innego - oświadczył Jaków, a ja odparłam, że nie widzę żadnej różnicy. - Poza tym, wybacz, że to mówię, ale jednak to powiem. Dlaczego miałabyś iść z nim do teatru sama? Najbardziej naturalne byłoby, gdybyś zaprosiła go z żoną i poszlibyśmy we czworo. To brzmi znacznie rozsądniej, chyba że szukasz okazji, żeby być z nim sam na sam. - W ogóle nie o to chodzi - wykręcałam się. - Wtedy zrezygnował z przedstawienia, żeby być wypoczętym przed moją operacją, i czuję, że mam wobec niego dług wdzięczności. - Słyszałem tę historię - powiedział.

Kiedy Erez zadzwonił o siódmej rano, od razu przeprosił i obiecał, że wynagrodzi mi jakoś to, że nie pójdziemy razem do teatru. - Obiecuję ci, że już niedługo nadrobimy wszystkie zaległości. Sprawię, że wszystko będzie jak trzeba. Poczułam, że jestem kochana. - Nie dla ciebie, ale dla mnie samego - podkreślił, jakby wiedząc, że jeśli to dla niego, przyjmę to z większym zrozumieniem. - Jaków zaproponował, żebyśmy poszli na przedstawienie we czworo - powiedziałam. - Z twoją żoną. Na koniec jeszcze się wszyscy zaprzyjaźnimy, skoro nie masz przyjaciół. Będziemy wychodzić razem na miasto i grać w remibrydża w domu starców. - Wiesz co? - rzekł. - Nawet podoba mi się pomysł, żeby siedzieć przy tobie po ciemku w teatrze i gładzić cię po nodze, tak żeby Jaków i Klara nie widzieli. - Może Jaków będzie gładzić po nodze Klarę, tak żebyś ty nie widział - powiedziałam. - Oby. Marzę, żeby sobie kogoś znalazła. - Żebyś miał czyste sumienie? - Nie. Wcale nie. Po prostu nie jestem zazdrosny. Nigdy nie byłem. - Czy będę zazdrosna, jak zobaczę twoją żonę? - zadałam najbardziej naturalne pytanie, jakie może zadać kobieta. - Co masz na myśli? - zapytał. Wyjaśniłam, że miałam na myśli to, iż jeśli przyjdzie z blond laską z wielkim biustem i małym tyłkiem, która dodatkowo ma jeszcze poczucie humoru i jest inteligentna, umrę na miejscu.

- Czy mam powody, aby być zazdrosna o twoją żonę? -zapytałam, a on powiedział, żebym się nie przejmowała. - Żona jest bardzo inteligentna, ale zaniedbała się ostatnio. Ma sporą nadwagę - podkreślił - i nie robi nic, żeby się odchudzić. Przyznam, że bardzo mi to przeszkadza. Ale to nie ma znaczenia. Chcemy być razem nie dlatego, że z naszymi partnerami coś jest nie w porządku. Chcemy być razem, bo się w sobie zakochaliśmy i pasujemy do siebie. Podobasz mi się od chwili, w której weszłaś do mojego gabinetu. Jak sądzisz, kiedy będziemy mogli zacząć się kochać? - Jak dojdę do siebie. Za czterdzieści dwa dni - podałam pierwszą liczbę, jaka mi przyszła do głowy. - Liczmy przynajmniej od dnia operacji - poprosił. -Daj mi jakąś zniżkę. - Żadnych zniżek. Równo czterdzieści dwa dni od dzisiaj. - Zaczynam liczyć - powiedział. - Akceptuję wszystko, co postanowisz. Nie mogę od ciebie niczego żądać ani wymagać. - Słusznie, rzeczywiście nie możesz. Ja naprawdę jestem zazdrosna i nie chcę, by Jaków kładł rękę na nodze twojej żony, nawet jeśli wcale nie jest ładna. - Idź do cholery. Nie powinnaś mi tego mówić. Przykro mi słyszeć, że jesteś zazdrosna o Jakowa. - Taka jest prawda - odparłam. - A ja zawsze mówię prawdę. - Nie zawsze trzeba mówić całą prawdę - powiedział. Niektórych rzeczy lepiej nie mówić. - Po krótkim milczeniu dodał: - A więc kochasz tego swojego Jakowa? Potwierdziłam, inaczej nie bylibyśmy razem od ośmiu lat. - My lepiej do siebie pasujemy - rzekł i rozłączył się.

Jaków przyszedł o dziesiątej rano, tak jak się umówiliśmy, żeby pojechać do pracowni odlewniczej Josiego wybrać rzeźbę dla doktora Greena w podziękowaniu za uratowanie mi życia. Uznałam, że to odpowiedni prezent, bo myślałam, że jest miłośnikiem sztuki. Doszłam do wniosku, że będzie odpowiedni także ze względów praktycznych. Każdy inny prezent byłby zbyt osobisty. Poza tym, dlaczego brat Josiego, mój kuzyn Icyk, który przeżywa trudności finansowe, jak wszyscy artyści w Izraelu, nie miałby też na tym skorzystać. Zwiedziliśmy całe imponujące przedsiębiorstwo i gdy weszliśmy do pracowni Icyka, oboje zachwyciliśmy się wyjątkową rzeźbą o rozmiarach czterdzieści na pięćdziesiąt centymetrów, odlaną z brązu o błękitnawym odcieniu. Posąg przedstawiał dwie ludzkie postacie - jedna otaczała drugą, która z kolei była w niej jakby skulona. Trudno było zgadnąć, kto kogo otacza - mężczyzna kobietę czy kobieta mężczyznę. - Ile za nią chcesz? - spytałam Icyka. - Sam nie wiem - powiedział. - Zapłać, ile możesz. - Nie. Powiedz, za ile zazwyczaj je sprzedajesz. - Nieważne - upierał się Icyk, mój kuzyn z Chadery. - Daj mi tyle, ile sama chcesz zapłacić. - Zapłacę pięć tysięcy szekli - powiedziałam Icykowi i obliczyłam w myślach, że to wciąż tylko jedna czwarta sumy, której zażądał tamten rzeźnik. Chciał pięć tysięcy dolarów za operację, a w tej cenie uwzględnił również usunięcie płuca. Dobiliśmy targu i kiedy Jaków z Icykiem pili kawę i rozmawiali o tym, o czym na ogół rozmawiają mężczyźni, siedziałam z boku i zastanawiałam się, jak sformułować dedykację, by nie ujawnić naszego sekretu. Żeby jednak było jasne, że to podarunek od ukochanej.

Na koniec napisałam tak: Najlepszemu chirurgowi na świecie. Dziękuję, że usunąłeś mój smutek, a zostawiłeś nerw przepony. Dałam Icykowi dedykację do wygrawerowania. Niech będzie wykute w skale, jak to się mówi. Rzeźba była bardzo ciężka i Jaków powoli dźwigał zespoloną ze sobą parę do samochodu. - On bierze za takie rzeźby dwadzieścia tysięcy szekli -powiedział Jaków w drodze do domu. - Może dlatego że posąg przedstawia dwoje ludzi - dodał. Nagle uświadomiłam sobie, że zapomniałam podać imię Ereza i że dedykacja mogłaby dotyczyć każdego innego chirurga na świecie. W domu Jaków zrobił nam obiad, a ja myślałam tylko o tym, że jestem bardzo osłabiona i muszę odpocząć, i nie jestem pewna, czy to dobrze, że zaledwie dwa i pól tygodnia po operacji już jeżdżę w różne miejsca kupować prezenty. Po obiedzie Jaków pomógł mi się przebrać w luźne ubranie, zaciągnął zasłony, pocałował mnie i powiedział, że wróci po południu. O wpół do trzeciej zadzwonił Erez, który oznajmił, że chce odwiedzić swoją ulubioną pacjentkę. Zaprotestowałam, że prawie nie zdążyłam odpocząć, a on odparł, że nie zostanie długo. Chce tylko mnie zobaczyć. Wstałam z wielkim trudem i poszłam wziąć prysznic, uperfumowałam się, włożyłam obcisłe dżinsy i seksowną bluzkę i czekałam na niego czysta na ciele i duchu. Wzruszyłam się tym, że musi mnie widzieć codziennie, i chciałam mu pokazać prezent, który dla niego kupiłam.

Kwadrans po trzeciej zadzwonił i powiedział, że dopiero wychodzi ze szpitala i chce iść prosto na siłownię, inaczej później nie starczy mu czasu. - Bardzo mi na tym zależy - wyjaśnił. - Chcę być szczupły i wysportowany, żebyś mogła pokazywać się ze mną bez wstydu. Chcę być ciebie godny - powiedział, a mnie serce roztopiło się ze wzruszenia. „Mam wysypkę na całym ciele. Co zrobić?", nazajutrz rano wysłałam mu wiadomość na pager. - Potrzebujesz mnie przy sobie na stałe - powiedział, kiedy natychmiast oddzwonił. - Nie masz pojęcia, ile dla mnie znaczą twoje wiadomości. Wiedz, że nawet gdy się pobierzemy, będę na nie czekał. - My się pobierzemy? - zapytałam, rozpływając się z rozczulenia i znowu czując, że nikt nigdy nie wzruszał mnie tak jak on. - Mówiłem ci, że postaram się, by wszystko było jak trzeba. - Kupiłam ci prezent - powiedziałam. - Dostaniesz go, kiedy przyjdę do szpitala na kontrolę, w najbliższy poniedziałek. - Jakie masz plany na dzisiaj? - zapytał. - Mam zamiar wychwalać cię przed wszystkimi. Jak zwykle. - Jesteś jedyną osobą, która naprawdę to robi - powiedział Erez. - Nie umiem sobie robić reklamy, a nie ma wyboru, czasem trzeba. Pewna pacjentka, którą operowałem, ciągle do mnie dzwoni i mówi, że chce opowiadać o mnie wszędzie, po tym jak uratowałem ją od śmierci. I naprawdę się stara, ale nie ma takich możliwości jak ty. Nie potrafię też brać pieniędzy od pacjentów - przyznał się. - Kiedy widzę

ludzi, których na to nie stać, nawet nie myślę o tym, by poprosić o pieniądze. Bardzo mi się to spodobało i pomyślałam sobie, że zakochał się we mnie Robin Hood. - Będę cię reklamować do końca życia. Nie tylko przez wzgląd na ciebie. Naprawdę szczerze wierzę, że chorzy zasługują na takiego lekarza jak ty, a nie kogoś, kto pożera pizzę na ich oczach i z nieznośną łatwością postanawia usunąć im płuco. - To jakie masz plany? - zgodził się natychmiast, bym została jego specjalistką od public relations. - Zadzwonię do redaktora zajmującego się tematyką zdrowia i opowiem mu o tobie. Opowiem mu o różnicy między dwoma specjalistami, których poznałam: jeden żądny zysku, przyjmujący łapówki, a drugi skromny, dla którego najważniejsze jest powołanie. - Wiem, że zrobisz wszystko wspaniale - powiedział. Zanim zadzwoniłam do redaktora, musiałam wyjaśnić pewien szczegół, który nie dawał mi spokoju - jaka naprawdę jest Klara, poza tym że najwyraźniej jest gruba i brzydka. Zadzwoniłam do Jafy, dawnej przyjaciółki mojej siostry, która z zawodu jest adwokatem. Opowiedziałam jej o cudownym lekarzu, który uratował mi życie i nic nie chciał w zamian, i o tym, jakie to szczęście, że posłuchałam mojego instynktu i nie oddałam się w ręce pierwszego chirurga, bo dzięki temu dotarłam do drugiego lekarza na mojej liście. - Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego człowieka - powiedziałam. - To wybryk natury. Jafa nie rozumiała, dlaczego nie opowiedziałam jej wcześniej o wszystkim, co się ze mną działo. Odparłam,

że ponieważ była przyjaciółką mojej siostry, nie chciałam jej martwić, i dzwonię teraz, kiedy jest już po wszystkim. - Może znasz jego żonę - rzuciłam, niby mimochodem. -Ona też jest prawniczką, mniej więcej w twoim wieku. - Jak się nazywa? - zainteresowała się Jafa. - Klara. Klara Green. Z lekkim wahaniem w głosie potwierdziła, że natyka się na nią co jakiś czas w sądach, ale że Klara nie cieszy się opinią jednej z najlepszych. - Jaka ona jest? - zapytałam, siląc się na obojętność. Wiedziałam, że waży się mój los, na dobre i na złe. - Nie bardzo lubiana, oględnie mówiąc - powiedziała Jafa. - W kręgach prawniczych czy przez klientów? - Jedno i drugie. Gdybym ci miała polecić adwokata, nie doradzałabym jej. Zalała mnie fala radości. Kiedy się rozłączyłam, przypomniałam sobie, że nie zapytałam Jafy, jak Klara wygląda, ale przecież Erez już mi ją opisał, więc się uspokoiłam. W doskonałym nastroju, ponieważ Klara nie jest lubiana, oględnie mówiąc, wysiałam Erezowi wiadomość na pager: „Jeszcze czterdzieści jeden dni, wariacie". - Dla mnie to znacznie więcej - rozbawił mnie, oddzwaniając po chwili. - Ja liczę godziny. Dziewięćset osiemdziesiąt cztery, dokładnie rzecz biorąc. Zadzwoniłam do redakcji gazety, poprosiłam o połączenie z redaktorem piszącym o zdrowiu i zrelacjonowałam mu dokładnie moje przeżycia z ostatniego półtora miesiąca, pomijając, rzecz jasna, wątek rodzącej się miłości i podkreślając różnicę w podejściu obu lekarzy. - To ważna historia, z której wszyscy powinni wyciągnąć wnioski. Warto, żeby pacjenci potrafili sami ocenić sytuację, a nie przyjmowali opinię pierwszego z brzegu lekarza niczym

wyrok boski. Uważam, że warto nagłośnić tę sprawę wyjaśniłam dziennikarzowi. - Zgadza się pani na umieszczenie cytatów i pani nazwiska? zapytał. - Tylko jeśli to będzie konieczne - odparłam. - Owszem - potwierdził. - To musi być tekst osobisty, inaczej nikogo nie zainteresuje. A jak się pani czuje teraz? -zapytał, a ja nie zrozumiałam, o co mu chodzi. - Jak pani zdrowie po operacji? - zapytał ponownie, a mnie wydało się to dziwne. W ogóle zapomniałam już, że niedawno przeszłam ryzykowną operację. - Dzięki Bogu, wszystko w porządku - odparłam. - Pani historia z pewnością zasługuje na opisanie -zgodził się redaktor. - Ktoś z redakcji zadzwoni do pani i umówi panią z fotografem, a ja tymczasem zastanowię się, jak skonstruować artykuł. To zajmie trochę czasu, bo mam kilka wcześniejszych zobowiązań. Wysłałam Erezowi na pager wiadomość, że rozpoczęłam kampanię informacyjną. Kula śniegowa zaczyna się toczyć. Kiedy oddzwonił po minucie, opowiedziałam, że ukaże się artykuł opisujący go w pozytywnym świetle, i poprosiłam, żeby nie zapominał o mnie, gdy będzie u szczytu sławy, jako najlepszy chirurg w Izraelu. - Kiedy? - zainteresował się Erez. - Nie wiem dokładnie, redaktor powiedział, że to trochę potrwa. - Najważniejszy jest rabin Firer - powiedział Erez. - Jego rekomendacja jest dla każdego lekarza na wagę złota. - Nie jestem twoją asystentką - zirytowałam się trochę. Przypominam ci, że trzy tygodnie temu przeszłam ciężką operację i każda taka rozmowa telefoniczna bardzo mnie męczy.

- Przepraszam - zreflektował się natychmiast. - Jestem pewien, że każda rozmowa kosztuje cię wiele energii. Przepraszam - powtórzył. - Wybaczysz mi, prawda? Oczywiście, gdy się rozłączyliśmy, wybrałam numer rabina Firera, ale jak zawsze było ciągle zajęte, dlatego wysłałam faks, w którym ponownie opisałam dzieje swojej choroby. Wiedziałam, że lekarzom najbardziej zależy na opinii rabina Firera. Wszyscy w Izraelu zasięgają jego rady przed wyborem specjalisty. Jego rekomendacja może pomóc chirurgowi nie tylko w Izraelu, ale nawet za granicą. Bardzo chciałam zrobić przyjemność Erezowi. Pokazać mu, że może mi zaufać i że kiedy coś obiecuję, na pewno dotrzymam słowa. Tak jak on, gdy obiecał, że operacja potrwa dwie i pól godziny, i wyszłam z sali operacyjnej o czasie, jak nowa, z oboma płucami na swoim miejscu. Chciałam zasłużyć na jego miłość i udowodnić, że słusznie się we mnie zakochał. Następnego dnia poprosiłam, żeby do mnie przyszedł, chociaż czułam się słaba i zmęczona. Weszłam pod prysznic, a potem, kiedy na jego cześć wkładałam obcisłą bluzkę, uciskającą boleśnie moją opuchniętą pierś, zamyśliłam się z żalem, że dla niego staram się ładnie wyglądać, a dla Jakowa nie. Może dlatego że Jaków kocha mnie bez względu na wszystko, a Erez dopiero powinien zakochać się we mnie, pocieszałam się, starając się nie myśleć o krzywdzie, jaką wyrządzam Jakowowi. Kiedy Erez przyszedł, długo się przytulaliśmy, po raz pierwszy, czując, że nie możemy się od siebie oderwać. Potem dałam mu prezent, który kupiłam w podziękowaniu za uratowanie mi życia, a on powiedział, że to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu dostał. - Nawet pasuje do wystroju mojego domu - pochwalił, a ja poczułam lekkie ukłucie w sercu.

Chciałam zrobić mu kawę, ale powiedział, że pija tylko dietetyczną colę, żeby nie utyć. Tym razem siedzieliśmy obok siebie na kanapie w salonie, a on przez cały czas gładził mnie po ramieniu. Erez powiedział, że czuje, iż dzięki mnie jego życie się zmieni. - Zjawiłaś się, by wynieść mnie do góry. Ocalić mnie przed tym codziennym mozołem mojego życia. Bo grzęznę w błocie. Mam wrażenie, jakbym przenikał do twego wnętrza i czerpał od ciebie twoją żywotność. - Zostaw trochę dla mnie - poprosiłam, a on odparł, że marzy, by wreszcie naprawdę znaleźć się we mnie. Zanurkować do środka. Jeszcze dziewięćset pięćdziesiąt sześć godzin. - To nic w porównaniu z dwudziestoma latami. - Byłam odrobinę cyniczna, po tym jak powiedział, że mój prezent będzie pasował do jego domu. - Nie musisz mi wypominać - powiedział ze smutkiem w oczach. - Sam wystarczająco żałuję straconego czasu. Pomyślałam, że nie mogę zrozumieć, dlaczego z taką uległością zrezygnował ze swojego życia. Kiedy wyszedł, a ja wyzwoliłam się z obcisłego ubrania, poczułam wielkie zmęczenie, jakby naprawdę zabrał ze sobą całą moją żywotność. Rano przyjechał do mnie fotograf, który poprosił, żebym włożyła bluzkę zapinaną na guziki i zostawiła kilka z nich rozpiętych. Kiedy skończył mnie fotografować i oboje piliśmy kawę i żartowaliśmy, zadzwonił Erez. Odebrałam telefon w świetnym humorze i powiedziałam, że właśnie w tej chwili siedzę z fotografem i przygotowujemy zdjęcia do artykułu o nim. Erez zauważył, że wydaję się zbyt radosna, a ja wyjaśniłam, że rozbawił mnie fotograf.

- Myślałem, że tylko ja cię rozbawiam - powiedział ze skargą w głosie, a ja byłam pewna, że żartuje. - Na pewno jest miody, wysoki i przystojny - rzekł Erez, a ja potwierdziłam, że istotnie tak jest. - Nie będę wam dłużej przeszkadzał się pieprzyć -oświadczył niczym zdradzony mąż i rzucił słuchawkę. Rano, gdy zadzwonił telefon, natychmiast odebrałam. To był Michael, który zawiadomił mnie, że przyjdzie na obiad z kolegami. Przygotowałam kilka sałatek i pomyślałam, że poproszę Jakowa, żeby przyrządził coś z grilla, a ja przygotuję ryż na sypko z piniolami, tak jak lubi mój syn. Może zrobię też suflet czekoladowy, a może nie. Nie rozumiałam, dlaczego Erez nie dzwoni, i ze wszystkich sil powstrzymywałam się, żeby nie wysyłać mu wiadomości na pager. Byłam na niego zła, ale jego zazdrość mi pochlebiała. Przecież przy Jakowie nie byłam przyzwyczajona do tego, że ktoś może być zazdrosny tylko o to, iż śmieję się z kimś innym. Kiedy około dwunastej zadzwonił telefon, natychmiast rzuciłam się do aparatu. To była Noa. Wykrztusiła z płaczem, że bardzo jej przykro, że mnie niepokoi, ale nie może znaleźć swojego samochodu. Wiedziałam, że Noa wyszła do fryzjera, a potem planowała iść na zajęcia z tańca jazzowego. - To co, nie poszłaś na zajęcia? - Nie. Nie znalazłam swojego samochodu. - Od dawna go szukasz? - Od dwóch godzin - odpowiedziała ze łzami w głosie. - Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłaś? - zapytałam trochę zła. - Wstydziłam się - odparła moja dumna córka, a ja pomyślałam sobie, że przez cały czas byłam skupiona tylko na sobie, na moich lękach i moich romansach, a Noa ciągle mnie rozpieszczała, jakby się cieszyła, że wreszcie to ja jestem od

niej zależna. Wiedziałam, że jeszcze opłakuje Mikiego, tak żebym tego nie widziała. Zadzwoniłam do Jakowa, który po mnie przyjechał, i zabraliśmy zagubioną Noę ze skrzyżowania ulic Dizengoffa i Arlozorowa. Przytuliłam ją mocno i powiedziałam, że bardzo ją kocham, ale ona płakała i upierała się, że tylko przynosi mi wstyd. - To może się przytrafić każdemu - tłumaczyłam. -Jesteś początkującym kierowcą i jeszcze nie znasz ulic. Noa jednak upierała się, że to wcale nie każdemu się przytrafia. Przypomniałam jej historię mojej przyjaciółki Dadi, reżyserki, która wyszła z teatru razem z Gilą Almagor* i zaproponowała, że podrzuci ją do domu, żeby nie musiała w nocy brać taksówki. Kiedy znalazły się na zewnątrz, Dadi nagle zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, gdzie zaparkowała samochód. Zaczęły przeszukiwać wszystkie uliczki obok teatru Habima i go nie znalazły. Przez następne pół godziny wspólnymi silami starały się zlokalizować zagubione auto. Potem do Gili zadzwonił Jankele Agmon z pytaniem, gdzie właściwie jest, a Dadi pokazywała jej gestami, żeby mu nic nie mówiła. Nie chciała, żeby się dowiedział, że zatrudnia tak roztargnioną reżyserkę. Gila zrozumiała i powiedziała Jankele, że stoją sobie z Dadi na ulicy i rozmawiają o przedstawieniu. Dadi zaczęła błagać Gilę, żeby wzięła taksówkę do domu, ale Gila nie chciała zostawiać jej samej w zaułkach przy teatrze. Dopiero po trzech kwadransach znalazły w końcu samochód. Po tej opowieści Noa dalej się upierała, że przez całe życie jest dla nas ciężarem, a ja przekonywałam ją z płaczem, * Gila Almagor - słynna izraelska aktorka teatralna i filmowa.

że jest najpiękniejszym darem, jaki otrzymałam w życiu. Wyłączyłam telefon, żeby Erez nie zadzwonił do mnie akurat wtedy, kiedy jestem razem z całą rodziną, i zaczęliśmy szukać samochodu, ale w korkach piątkowego popołudnia nie mogliśmy ruszyć się ani o metr. W końcu zaproponowałam, żeby wrócić do domu i zjeść obiad z Michaelem i jego przyjaciółmi. Po drodze kupiliśmy jedzenie na wynos, z ryżem na sypko bez pinioli, a Noa poprosiła, żebyśmy nie mówili nikomu, co się stało. - Michaelowi też nie? - zapytałam. - Przede wszystkim jemu. Michael czekał na nas w domu, nie rozumiejąc, dlaczego nie ma obiadu i gdzie są wszyscy, ale oczywiście zauważył, że jestem wzburzona. Potem wymknął się za mną do kuchni i zmusił mnie, żebym mu powiedziała, co się stało. Bardzo przejął się tym, że Noa nie ma do niego zaufania, a jeszcze bardziej tym, że najpierw zadzwoniła do mnie. Po obiedzie pojechaliśmy wszyscy razem samochodem Jakowa i odszukaliśmy zaginione auto na jednej z wąskich uliczek. Przypomniała mi się książeczka Dwory Omer*, którą czytałam moim dzieciom na okrągło, kiedy były małe. Opowieść o zagubionym pocałunku i o tacie Rona, który tak bardzo pragnął pieszczoty. Wszyscy szukają pocałunku w całym domu - na regale z książkami, w pralce, za telewizorem, gdzie są tylko kable, pod radiem, gdzie jest tylko kurz. Spoglądają w górę, bo może pocałunkowi wyrosły gałęzie i wystrzelił wysoko, aż do nieba - ale nie, tam też go nie ma, a tata tak bardzo pragnie pocałunku. Aż w końcu Ron przypomina sobie, że pocałunek jest w jego buzi. Tam chował się przez cały czas. * Dwora Omer - popularna izraelska autorka książek dla dzieci i młodzieży, laureatka Nagrody Izraela.

- Mogę cię teraz pocałować? - pytam ze łzami w oczach moją anielską córkę. - Tylko malutki całus - zgadza się łaskawie. - Nie rozumiesz, że nigdy w życiu nie zamieniłabym cię na inną dziewczynkę? - mówię, a ona uśmiecha się do mnie przez złociste Izy. Wieczorem, gdy wszyscy byliśmy w lepszym humorze, opowiedziałam Jakowowi, że gdy Noa była w liceum, szkolna pedagog wezwała mnie i jej ojca i wytłumaczyła nam, że Noa czuje się zagubiona pośród tych wszystkich wzorowych uczniów, rywalizujących ze sobą. - Co pani radzi? - zapytałam. - Niech ją pani zabierze z tej szkoły i poszuka innej, która bardziej będzie odpowiadać jej zdolnościom. Może i miała rację, ale z tonu, jakim to powiedziała, wywnioskowałam, że w tej elitarnej szkole nie obniżą wymagań dla żadnego dziecka, aby broń Boże nie okazało się, że jeden z ich uczniów nie zdał matury. Nie będą marnować czasu na słabszych. - To prawda, Noa ma bardzo silną motywację - dodała pedagog - ale samą motywacją nie zdaje się matury. A to jest naszym celem w tej szkole, przygotować uczniów do matury, i szkoda mi pani dziecka - powiedziała z udawaną sympatią. Przyszło mi wtedy do głowy, że w moich czasach szkoła uczyła także, że należy szanować bliźnich i im pomagać, uczyła traktować ich z empatią i nie odrzucać tych, którzy różnią się od nas. - Do jakiej szkoły na przykład? - zapytałam. - Takiej, w której nie ma konieczności zdawania matury powiedziała. - Nie sądzę, by Noa zaszła aż tak daleko. - Nie sądzi pani, że Noa zdoła dojść do matury? - spytałam.

- Nie, nie wierzę, by to się jej udało, ale dobrze, żeby była w jakiejś placówce edukacyjnej, zwłaszcza że lubi się uczyć powiedziała szkolna pedagog w elitarnej szkole, która nie zamierzała obniżyć rocznej średniej uczniom z problemami. Naprawdę radzę państwu zabrać Noę z tej szkoły, ze względu na nią - podkreśliła. - Tak, lepiej być pierwszym wśród kotów niż ostatnim wśród psów - powiedziałam z typową dla mnie niecierpliwością, którą odczuwam, słuchając pedagogów. - To powiedzenie brzmi całkiem inaczej - zauważyła pedagog z lekką naganą w głosie. - Tak brzmi u nas w domu - odparłam. A ojciec Noi powiedział, że porozmawiamy z córką i damy odpowiedź, co Noa zamierza zrobić ze swoim życiem. Po wyjściu z gabinetu przypomniałam sobie Nicę, moją dawną wychowawczynię ze szkoły powszechnej. Na spotkaniu absolwentów, po blisko trzydziestu latach, Nica opowiedziała nam, że kiedy przyszła do naszej szkoły, miała dwadzieścia cztery lata. Wcześniej uczyła przez dwa lata w szkole realnej* w Hajfie. Ponieważ nudzili ją tamtejsi uczniowie, ich posłuszeństwo i skromne zachowanie, błagała kuratorkę, żeby przeniosła ją do bardziej „agresywnej" szkoły. Kuratorka, przyzwyczajona do zupełnie innych próśb, natychmiast spełniła życzenie młodej nauczycielki i skierowała ją do szkoły powszechnej A, której dyrektor Dror miał zwyczaj wymierzać każdemu uczniowi, bez różnicy, siarczyste policzki. Nica opowiedziała nam, że po tym jak uczyła nas przez dwa lata, przeniosła się do prestiżowego Liceum Basmat, w którym uczy do dzisiaj. Ze wszystkich lat pracy nauczycielskiej te dwa lata spędzone z nami uważa za najlepsze i najbardziej satysfakcjonujące. Żeby nam to udowodnić, opisała dokładnie, co każdy z nas lubił robić. Pamiętała doskonale dawno zapomniane szczegóły - że na szkolnych wycieczkach Adina

zawsze przedrzeźniała Jafę Jarkoni i naśladowała jej śpiew, że ja nigdy nie śpiewałam, że Awi napisał raz na tablicy „pani to dziwka ", a Lea przychodziła na wywiadówki ze swoją owdowiałą matką, żeby nauczycielka nie krytykowała jej przesadnie, rozmawiając z jej mamą. Nica wykazała niezwykłą znajomość życia wszystkich uczniów i ich rodzin. Potem podeszłam do niej i na osobności zapytałam dlaczego. Dlaczego to były dwa najlepsze lata? Nica wyjaśniła mi - łzy napłynęły mi do oczu, gdy jej słuchałam - że to ze względu na naszą wdzięczność. - Byliście dziećmi z rodzin w naprawdę ciężkiej sytuacji. Dlatego gdy zainwestowałam w was całą energię, tak jak lubię, byliście mi za to tak bardzo wdzięczni, że to uczucie wdzięczności towarzyszyło mi przez wszystkie lata mojej pracy. - W jaki sposób okazywaliśmy ci wdzięczność? - zapytałam, niczego oczywiście nie pamiętając. - Dawaliście mi drobne upominki. Chociaż nie mieliście nigdy pieniędzy dla siebie, żeby kupić sobie gumę do żucia albo lizaka. Wasi rodzice na wywiadówki zawsze mi przynosili coś do jedzenia, żebym się lepiej odżywiała. Żebym miała siłę was uczyć. Wyobrażasz sobie, że rodzice z Karmelu*, których dzieci uczą się w szkole realnej, przynoszą mi jedzenie na wywiadówkę? Pełne po brzegi rondle rozmaitych potraw, żebym miała siłę uczyć ich dzieci. * Karmel - ekskluzywna dzielnica Hajfy.

Pomyślałam sobie wtedy, jaka szkoda, że Noa nie miała szczęścia spotkać kogoś takiego jak moja Nica. Pomyślałam także, że trzeba poszukać Noi liceum, w którym nie pozwolą, by złote dzieci zagubiły się, ot tak, bez powodu. - Jaką miałaś średnią na maturze? - zapytał Jaków Noę, która jednym uchem słuchała znanej opowieści. - Osiemdziesiąt punktów na sto możliwych - odpowiedziała. - Nieprawda. Osiemdziesiąt cztery. To dla ciebie typowe. Obniżać swoją wartość. Ktoś inny na twoim miejscu powiedziałby, i słusznie, że osiemdziesiąt pięć, a ty jeszcze sobie odejmujesz. Czy nie dość często ci mówiłam, że cię podziwiam, moje pisklątko? - Mówisz mi to cały czas, moje kurczątko - odpowiada moja córka, która wstydziła się, że nie pamięta, gdzie zaparkowała swój malutki samochód. Wtedy zauważyłam, że wciąż mam wyłączoną komórkę. Tak ją zostawiłam.

PO TRZECH TYGODNIACH DO KITU W niedzielę Erez obudził mnie za kwadrans siódma. Wybacz, prosił. Nie przestawał mówić. - Palec mnie boli od wybierania numeru twojej komórki. Powstrzymywałem się od zadzwonienia do ciebie do domu, bo nie pozwalasz mi na to w weekendy. Nie rozumiem, co mi się stało. Nagle poczułem straszliwą zazdrość, nie rozumiejąc, skąd się bierze. Zawsze uważałem, że nie jestem typem zazdrośnika, a w ciągu weekendu zrozumiałem, że po prostu nigdy nie byłem zazdrosny o moją żonę. Ale o ciebie jestem. Przepraszam. Przykro mi, że byłem taki okropny. - Naprawdę byłeś okropny - potwierdziłam, ciesząc się, że jest aż tak o mnie zazdrosny. - Jakim cudem Jaków nie jest o ciebie szaleńczo zazdrosny? zapytał, a ja powiedziałam, że Jaków nigdy nie miał powodów do zazdrości. - Dopóki nie poznałam ciebie - dodałam. - Ale kiedy się o tobie dowie, odejdzie. Przyjdziesz w południe? - spytałam, tęskniąc za jego obecnością. - Oczywiście. O drugiej? - zapytał. - Możesz wcześniej?

Przyjechał o dwunastej i całowaliśmy się długo, nie przerywając, na progu mojego mieszkania. Rozśmieszył mnie, mówiąc, że jeszcze się ze sobą nie przespaliśmy, a już jest zazdrosny. - Chodź, załatwmy to wreszcie i niech się dzieje, co chce powiedział. - To tkwi między nami i zawadza nam. Przejdźmy ten etap, a kiedy pozbędziemy się tego ciężaru, zaczniemy żyć. - Albo i nie - odpowiedziałam ze śmiechem. - Może seks będzie tak beznadziejny, że już nigdy nie będziemy chcieli się spotkać. Widząc zaniepokojenie malujące się na jego twarzy, wyjaśniłam, że według mojej teorii pierwszy seks zawsze jest beznadziejny. Może moglibyśmy zacząć od drugiego razu, jak przy depilacji. Zawsze proszę kosmetyczkę, żeby zaczęła od drugiego razu, bo wtedy mniej boli. Ja wciąż mówiłam, a w tym czasie Erez poprowadził mnie do sypialni, pytając, czy zawsze tak dużo mówię przed pójściem do łóżka. - Tak. To ze wstydu. - Wstydzisz się? - zdumiał się, a ja wyjaśniłam, że zawsze na początku będę się wstydzić, nawet jeśli będziemy ze sobą dziesięć lat. Jestem z natury wstydliwa, chociaż tego nie widać. Zakrył mi usta dłonią, a potem podszedł do okna i opuścił żaluzje. - Żebyś się mnie nie wstydziła - powiedział. - Ja nie mam problemów. I nie miej do mnie pretensji, jeśli nie wyjdzie za pierwszym razem. Daj nam drugą szansę. Natychmiast pomyślałam, że na pewno ma małego, skoro już teraz się usprawiedliwia. Chociaż właściwie jest całkiem w porządku, powiedziałam sobie w duchu, kiedy położył moją rękę na swo-

im członku, gdy oboje byliśmy już rozebrani. Ostrzegłam go, by nie dotykał mojej opuchniętej piersi. Był delikatny, i powiedział, że moje piersi są jeszcze piękniejsze bez ubrania. - Przecież widziałeś mnie już nagą, w sali operacyjnej. - Wtedy byłem lekarzem. Teraz patrzę na ciebie jako mężczyzna i widzę, że masz bardzo ładne piersi. - Słowo „bardzo" wypowiedział bardzo przeciągle. - Dziękuję - powiedziałam i zarumieniłam się tak, że można to było dostrzec nawet w półmroku. - Podoba mi się, jak się rumienisz. Jesteś jak zawstydzona dziewczynka - powiedział, a ja znowu się zarumieniłam i znowu podziękowałam. - Potrafisz także przyjmować komplementy - powiedział mi komplement. - Większość kobiet tego nie potrafi. - Dlaczego nie miałabym się cieszyć z komplementów? To mile. - To dowodzi dużej pewności siebie. Potem ja także powiedziałam mu komplement: że potrafi i operować, i się pieprzyć. - Zatem będzie drugi raz, mam nadzieję. Nie było wcale tak strasznie jak na pierwszy raz, prawda? - Z pewnością nie - odpowiedziałam tym samym przeciągłym tonem. Potem zmusił mnie, żebym popatrzyła na swoją bliznę. To był pierwszy raz, gdy się odważyłam, cztery tygodnie po operacji. Była nadal dość mięsista, ale też bardzo wąska i delikatna i sięgała zaledwie około dwa centymetry poza pierś. - Żaden chirurg plastyczny nie zrobiłby takiego ładnego cięcia - powiedziałam całkiem poważnie. - Cieszę się, że jesteś zadowolona. Co powiesz na drugi raz? Może już teraz?

Po jego wyjściu czułam się oszołomiona i zakochana, więc zadzwoniłam do Mazał. Mazał potrafiła wróżyć mi z fusów także przez telefon. Słysząc mnie, aż krzyknęła z radości. Powiedziała, że interesowała się moim samopoczuciem i wie, iż operacja przeszła pomyślnie. - Co ci mówiłam? - zapytała. - Obiecałam ci, prawda? Zgodziłam się, że oczywiście tak, i poprosiłam, żeby mi powróżyła. - Zadzwoń za dziesięć minut, żebym zdążyła zrobić kawę i ją wypić - powiedziała Mazał. Zaczekałam dokładnie dziesięć minut i zadzwoniłam znowu. - Operacja przeszła wyjątkowo pomyślnie. Nowotwór jest usunięty w całości. Jesteś wciąż mocno osłabiona, ale bardzo wyraźnie widzę cię stojącą między dwoma mężczyznami. Kochasz obu. Z tym nowym czujesz, że to miłość twojego życia. Jeszcze nigdy nie byłaś tak zakochana. Zgadza się czy nie? - zapytała. Wszystko się zgadzało. - Nie marnuj na niego czasu. Jest żonaty i ma córeczkę, nigdy nie zostawi rodziny. Widzę, że to ktoś w mundurze powiedziała. Tym razem jej się nie udało, ale nie skomentowałam tego. - Tak, jest lekarzem. Fartuch to też rodzaj uniformu -dodała, jakby wiedząc, że w nią zwątpiłam. - Jego żona też jest kimś ważnym. Adwokatem - ciągnęła Mazał, a ja doznałam szoku. Nie powiem ci, że żyją sobie szczęśliwie. Nie ma między nimi miłości, ale on codziennie wieczorem wraca do domu. Nie ma innej możliwości. Bardzo mu na tobie zależy, a ty oszalałaś na jego punkcie. - Nie odejdzie od żony? - zapytałam z niedowierzaniem, a Mazał powiedziała, że mówi mi tylko to, co widzi, a nie widzi go odchodzącego z domu.

- Może nawet chce, ale okropnie się boi. Nie odejdzie. Na pewno nie w tym roku. Widzę też, że twój partner rzuca dotychczasowe zajęcie i rozpoczyna nową pracę z jakimś wspólnikiem. Będzie mu się nie najgorzej wiodło. Z czasem będzie całkiem zadowolony. Nie kończ z nim związku -ostrzegła mnie Mazał. - Jeśli rozstaniesz się ze swoim narzeczonym, będziesz tego żałować. Bądź z dwoma. Widzę cię między nimi, obaj cię kochają. Kiedy przyszedł Jaków, powiedziałam mu, że rozmawiałam z Mazał, która mnie naprawdę zadziwiła. Nagle dotarło do mnie, że nie mogę mu nic powiedzieć, i zaczęłam mamrotać coś na temat jego pracy. Przecież nie mogłam opowiedzieć, że Mazał widziała mnie między dwoma mężczyznami. - To wszystko? - zapytał Jaków rozczarowany, bo przecież także on, grzesznik, który w nic nie wierzy, zawsze był pewien, że Mazał jest prawdziwą czarownicą, która wie wszystko. - Wspominała też o mojej pracy - powiedziałam. -Za kilka miesięcy podobno rozpoczynam dwa projekty. Nie mam pojęcia, o co może chodzić. Przecież niczego teraz nie planuję. Na Jakowie nie zrobiło to wrażenia i zauważył, że Mazał wyjątkowo nie powiedziała nic nowego. Ja także mówiłam sobie w duchu, że tym razem na pewno się myli. Nagle pomyślałam z żalem, że jeszcze nie pokazałam Jakowowi mojej blizny bez opatrunku, chociaż był ciekaw, a z Erezem już zdążyłam pójść do łóżka. Może dlatego że Erez jest lekarzem, usiłowałam sobie wytłumaczyć, tak krzywdzę Jakowa. Kiedy następnego dnia rano wyprowadzałam psa, a do wpół do ósmej Erez wciąż jeszcze nie zadzwonił, prze-kierowałam rozmowy na komórkę, żeby nie przegapić jego telefonu, i od tamtej chwili nie ruszałam się z domu bez

aparatu. Brałam go nawet do ubikacji. Wysyłałam mu dziennie co najmniej cztery albo pięć wiadomości na pager, szczególnie gdy wiedziałam, że zaraz wchodzi na salę operacyjną, a on zawsze oddzwaniał, zanim wszedł do środka, i mówił, że dzięki moim wiadomościom przez cały dzień jest uśmiechnięty - dzięki moim wiadomościom i dzięki myśli o tym, że niedługo będziemy leżeli przytuleni do siebie w moim łóżku. Przez dziesięć dni przychodził co drugi dzień i zabierał mnie prosto do sypialni. Przyciskał mnie do siebie mocno, mówiąc, że jesteśmy idealnie dobrani rozmiarami, a ja czułam, że w końcu poznałam mężczyznę swego życia. Nie przestawał mnie pieścić i całować, nie omijając ani kawałeczka ciała, i szeptał, że nigdy jeszcze nie był tak zakochany. W czwartek nie przyszedł ani nie zadzwonił. Milczał aż do piątku w południe. Kiedy zadzwonił, powiedział, że przez cały dzień był na sali operacyjnej. Obiecał, że przyjdzie w sobotę rano, po swojej stałej wizycie u pacjentów. W sobotę zadzwonił o pierwszej i powiedział, że przez całą noc operował pacjentkę, której kość kurczaka utknęła w przełyku, zagrażając jej życiu. Wyjaśnił, że to bardzo skomplikowana operacja i że jeśli nie zoperuje się natychmiast, pacjent może umrzeć w ciągu kilku godzin. - Uratowałeś ją? - spytałam z podziwem, a on odparł, że tak. - Przez osiem godzin zszywałem rozerwany przełyk, ale już wszystko w porządku. Za kilka minut wychodzę ze szpitala. Tak bardzo go kochałam i podziwiałam, gdy relacjonował, jak ratuje ludzkie życie. - Przyjdziesz na trochę, chociaż na kilka minut? - błagałam, a on powiedział, że pada ze zmęczenia i idzie prosto spać. Wtedy zwierzyłam się Noi, że zakochałam się w Erezie. Natychmiast zareagowała: - Ale on jest przecież żonaty, prawda?

Powiedziałam jej, że jest bardzo nieszczęśliwy w małżeństwie, a ona oczywiście, jak zawsze racjonalnie, zapytała, czemu w takim razie się nie rozwiedzie. A przecież nie tak dawno pytałam ją, czy uważa, że zrobiłam jej krzywdę, rozwodząc się z jej ojcem, gdy miała zaledwie cztery i pół roku, a ona natychmiast odparła, że nie mogłam postąpić inaczej. - Co masz na myśli? - zapytałam moją wielkoduszną córkę. - Ty i tata ze swoimi charakterami nie moglibyście żyć pod jednym dachem - wyjaśniła. - W ogóle do siebie nie pasujecie. - Nie jesteś na mnie zła, że zabrałam ci ojca? - nalegałam. - Nie zabrałaś mi. Mam ojca, tylko w innym domu. I zawsze dostaję podwójne prezenty na urodziny - mówi moja córka, która zapytana, co by chciała na urodziny, odpowiada, że zawsze kupujemy jej dokładnie to, czego chce. Wieczorem, żeby się upewnić, zapytałam także Michaela, czy jest na mnie zly za to, że rozwiodłam się z ojcem. Przecież miał już wtedy osiem lat i lepiej rozumiał, co to oznacza, że rodzice mieszkają w oddzielnych domach. - Dlaczego mam być zły? - odparł Michael. - Uważam, że każdy zasługuje na szczęście, a wy nie byliście razem szczęśliwi. Ja też nie będę chciał żyć z moją partnerką, tylko dlatego że mamy dzieci, jeśli nie będę z nią szczęśliwy. Co prawda - dodał spokojnie - nie ożenię się, zanim nie będę pewien, że do siebie pasujemy. Noa zapytała, co z Jakowem, a ja przyznałam, że nie mam pojęcia.

Kilka dni później, gdy zadzwonił Erez, a Jaków był w tym czasie u mnie, dałam Noi znak, żeby powiedziała, że nie ma mnie w domu. Chciałam, żeby skłamała, bo czułabym się skrępowana, rozmawiając z Erezem przy Jakowie. Noa nie zgodziła się i powiedziała do telefonu, że nie mogę w tej chwili rozmawiać. Moja córka jest mądrzejsza ode mnie, a w dodatku nie chce kłamać. Byłam z niej bardzo dumna i postanowiłam nie mieszać jej więcej do mojego bałaganu. Kiedy opowiedziałam Michaelowi, że zakochałam się w Erezie, chciał wiedzieć, czy jestem pewna, iż zakochałam się w człowieku, a nie w chirurgu. - Jestem pewna - odpowiedziałam. - Co ty w ogóle o nim wiesz? - zapytał Michael, a ja powiedziałam, że wiem tylko, iż mnie bardzo kocha. Wiedziałam, że moim dzieciom jest trudno zaakceptować to, iż okłamuję Jakowa, ale ponieważ zaledwie półtora miesiąca wcześniej bały się, że mnie utracą, były wdzięczne Erezowi za uratowanie mi życia. - Opowiedz mi o sobie - poprosiłam Ereza, kiedy przyszedł do mnie w poniedziałek o drugiej, po tym jak Michael uświadomił mi, że nic o nim nie wiem. Opowiedział, że był grubym, nielubianym chłopcem i że we własnych oczach zawsze zostanie tym grubaskiem. Stale zabiegał, by mieć przyjaciół, i dzięki wielu wysiłkom i poczuciu humoru udało mu się zdobyć nielicznych bliskich znajomych. Przez całe liceum nigdy nie chodził z dziewczyną, żadna nie zwróciła na niego uwagi. Dopiero w wojsku schudł kilkadziesiąt kilogramów i zaczął bzykać wszystko, co się rusza. Ponieważ był oficerem i był już szczupły, jego życie zmieniło się w jednej chwili. Wspominał, jak jego ojciec zawsze powtarzał, że pewnie

chce przelecieć wszystkie kobiety na świecie. Nie może przelecieć wszystkich, ale może próbować, powiedział jego ojciec, który ani razu nie zrobił skoku w bok, przez cale swoje małżeńskie życie. O matce Erez w ogóle nie mówił. Na studiach medycznych we Włoszech był wyróżniającym się studentem. Musiał udowodnić samemu sobie, że gruby chłopiec okaże się na koniec najlepszy. Ucząc się do ciężkich egzaminów, popadał w straszliwą przesadę i kuł tak długo, aż umiał wszystko na pamięć. Ponieważ we Włoszech zarabiał sam na życie, pracując jako kierowca autobusu, nagrywał materiały do egzaminu na kasety, całe podręczniki, i prowadził ze słuchawkami na uszach, powtarzając przez cały czas. Wieczorami niekiedy grał w pubach na saksofonie i także w ten sposób zarabiał. - Grasz na saksofonie? - zapytałam z rosnącym podziwem. Zawsze uważałam, że nie ma bardziej seksownego instrumentu. Poza tym zawsze zakochuję się w typach, którzy na początku nie byli akceptowani. - Nie dotykałem go od ośmiu lat - powiedział. - Sprzedałem go. - Dlaczego? - zapytałam. - Nie miałem już ochoty. Podczas sesji egzaminacyjnej spał zaledwie dwie godziny na dobę, nago i odkryty w środku zimy, żeby obudzić się bez trudności, gdy zadzwoni budzik. Potem wlewał wiadro zimnej wody do miednicy i tak siedział goły, z nogami w wodzie, w dokuczliwym europejskim zimnie, i uczył się do świtu. Chłód nie pozwalał mu zasnąć. - Z całą pewnością żyłem wtedy jak asceta, jak fanatyk -mówił. - To dowodzi, że jesteś bardzo silny. - Jego opowieść wywarła na mnie wielkie wrażenie.

- We wszystkim, co dotyczy mojej pracy, zawsze byłem silny. Dawałem z siebie wszystko. Ale nie dokonywałem właściwych wyborów, jeśli chodzi o kobiety. - Jak poznałeś swoją żonę? - spytałam, a on opowiedział, że podczas studenckich wakacji pracował jako pielęgniarz w izraelskim szpitalu, a ona przyszła tam kogoś odwiedzić. Był po trzech latach studiów we Włoszech i może samotność już za bardzo mu dokuczała. Po trzech dniach zaproponował jej małżeństwo, opowiadał, a ja pomyślałam sobie, że jeśli ktoś proponuje małżeństwo po trzech dniach, na pewno robi to z miłości. Na głos zapytałam, czy ożenił się, bo był samotny. - Gdybym znał odpowiedź na pytanie, dlaczego ożeniłem się z Klarą, zrozumiałbym pewnie bardzo wiele swoich problemów. Ale nie potrafię zmierzyć się z tą kwestią i dlatego w ogóle się nad tym nie zastanawiam. - Ja mogę z łatwością ci wyjaśnić, czemu się w tobie zakochałam. Oficer, chirurg, i do tego jeszcze gra na saksofonie. Jesteś idealny - powiedziałam z podziwem. On odparł, że w ogóle go nie znam i że jest złym człowiekiem. - Złym? - zapytałam. - Całe moje życie jest kłamstwem. Okłamuję cały świat -rzekł z bólem. - Ktoś, kto operuje tak jak ty, kto gładzi swoich pacjentów po głowie i zawsze stoi u ich boku, nie może być złym człowiekiem - upierałam się. Potem powiedział, że bardzo się za mną stęsknił, i pociągnął mnie do sypialni. Zaprotestowałam, mówiąc, że mam miesiączkę, ale odrzekł, że mu to nie przeszkadza. Wydawał się tak zdesperowany, że pozwoliłam mu się pieścić, chociaż czułam się skrępowana. W pewnej chwili przytrzymał mi mocno ręce za plecami i szybko wszedł we mnie. Nie prze-

stawał jęczeć i dyszeć. Kiedy nareszcie skończył, powiedział, że bardzo mu przykro. Nic na to nie poradzi, że tak bardzo go podniecam. Nagle przypomniałam sobie o tamponie, którego nie wyjęłam, zanim we mnie wszedł. Sięgnęłam palcem, starając się uchwycić sznureczek, ale nic nie wyczulam. - Co mam teraz zrobić? - zapytałam z przestrachem mojego lekarza, a on odparł, że nie ma pojęcia. - Przecież jesteś lekarzem! - Jestem chirurgiem, nie ginekologiem. Może pojedź na izbę przyjęć. Muszę teraz lecieć do Jerozolimy załatwić kilka spraw. Ubrał się pospiesznie, a ja zapytałam, dlaczego się nie umyje. Czułam się brudna i upokorzona, a on jeszcze wychodzi ode mnie brudny. - Chcę zachować twój zapach - odparł i wybiegł. Zadzwoniłam do swojego ginekologa, który przyjął mnie poza kolejnością i udało mu się wydobyć tampon zagubiony gdzieś w głębinach. Właśnie płaciłam mu czterysta szekli, gdy Erez zadzwonił na komórkę. Wyłączyłam telefon. Kiedy przyjechałam do domu, Noa zakomunikowała, że telefon nie przestaje dzwonić ani na chwilę. - Nie odebrałaś? - zapytałam zadowolona, że nie odbierała. - Nie. Domyśliłam się, że to ten twój lekarz - odrzekła. Niech idzie pieprzyć swoją żonę, kretyn, pomyślałam w duchu. O wpół do ósmej wieczorem odebrałam w końcu telefon pewna, że tym razem to Jaków. Tak bardzo chciałam z nim porozmawiać i uspokoić się. To nie był Jaków. Zapytał, gdzie zniknęłam na całe popołudnie, a ja wyjaśniłam, że wyjęcie zagubionego tamponu długo trwało. Powiedział, że bardzo mnie przeprasza,

ale też nie bardzo żałuje, bo ma teraz wrażenie, jakby był w euforii. - Przez całą drogę do Jerozolimy uśmiechałem się ze szczęścia - powiedział - i czułem twój zapach. Powiedziałam cynicznie, że ja płakałam przez całą drogę do ginekologa. - Nie mów tak, najdroższa. Okropnie cię kocham. Nigdy jeszcze nie byłem tak zakochany. Mówiłem ci, że nadrobimy razem wszystkie zaległości. Pomyślałam, że może na początek powinien mi zwrócić czterysta szekli za wizytę u ginekologa. Nie odebrałam telefonu o siódmej rano, a później, kiedy Irit zaproponowała, żebym poleciała z nią do Ejlatu na festiwal jazzowy, natychmiast się zgodziłam. - To już za dwa dni - podkreśliła Irit, a ja odrzekłam, że to doskonale. Bardzo mi to odpowiadało. Czułam, że muszę gdzieś wyjechać. Nie odbierałam dzwoniącego bez ustanku telefonu i w pewnym momencie wyciągnęłam wszystkie wtyczki z gniazdek telefonicznych w całym domu. Kiedy redaktor działu zdrowia zadzwonił na komórkę i powiedział, że chce porozmawiać z pierwszym specjalistą, do którego poszłam, i nagrać, jak żąda łapówki za operację, aby artykuł był ciekawszy, odparłam, że jednak nie chcę, by opowieść o moim nowotworze stała się własnością publiczną. Że rezygnuję z całej tej historii. Redaktor poprosił, żebym to jeszcze raz przemyślała. Zastanawiałam się sekundę i powiedziałam, że odpowiedź wciąż jest odmowna. Kiedy chodziłyśmy z Irit po centrum handlowym w Ej-lacie, Erez zadzwonił na komórkę i powiedział, że przeze mnie właśnie umarł mu pacjent na stole operacyjnym.

- Jeszcze nigdy żaden mój pacjent nie umarł. To stało się wyłącznie przez ciebie. Nie chcesz ze mną rozmawiać ani się spotykać, a ja żyję w straszliwym stresie i nie potrafię się skoncentrować. Zrozum, jestem wykończony. Nie mogę operować, kiedy nie jesteś ze mną. Tak bardzo cię kocham i tak za tobą tęsknię, że bez ciebie czuję się jak sparaliżowany i całkiem bezbronny. Jestem zgubiony, powiedział, a ja byłam załamana myślą, że przeze mnie jego pacjent umarł na stole operacyjnym. Powinnam pomagać jego pacjentom, sama przecież jeszcze tak niedawno byłam pod jego opieką, a nie doprowadzać do ich śmierci. Mimo wszystko poprosiłam, żeby nie dzwonił do mnie co najmniej przez tydzień, aż dojdę do siebie po traumatycznym zdarzeniu z zaginionym tamponem. Natychmiast posłuchał mojej prośby. Po powrocie z Ejlatu zauważyłam, że Noa ma białe ropne krostki na całym ciele. - To się zaczęło od nóg - poinformowała mnie. Widząc moją przerażoną minę, starała się mnie uspokoić, mówiąc, że była u lekarza, który przepisał jej antybiotyk. - Pojawiły się po tym, jak depilowałam sobie nogi, i lekarz w przychodni uznał, że najwyraźniej jestem na to uczulona. - Zawsze używasz depilatora - zaprotestowałam - i jeszcze nigdy ci się to nie zdarzyło. - Tak powiedziałam lekarzowi, a on oświadczył, że mam zakażenie skóry. - Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? - zapytałam z pretensją. - Bo uznałam, że powinnaś wyjechać, i nie chciałam, żebyś wracała do swoich kochanków - odrzekła, także z pretensją. Myślisz, że trzeba pojechać do szpitala? -zapytała Noa, która zawsze odsuwała tę konieczność jak najdalej.

Powiedziałam, że nie ma wątpliwości i że musimy jechać natychmiast. Noa spakowała w milczeniu swoją niedużą torbę i pojechałyśmy. Natychmiast przyjęto ją na oddział chorób wewnętrznych z podejrzeniem ostrego zakażenia skóry. - Myślisz, że nawet jak będę miała czterdzieści lat, zgodzą się mnie przyjąć na oddział dziecięcy? - zapytała, a ja odparłam, że mam taką nadzieję. Pod warunkiem że jej lekarze będą jeszcze wtedy żyli. Jak zwykle lekarz przez godzinę szukał żyły i wciąż wbijał igłę na próżno. Noa zirytowała się na niego. On także się zdenerwował, znowu usiłował się wkłuć i znowu mu się nie udało. - Proszę mnie więcej nie dotykać - oświadczyła Noa i poszła na swój dawny oddział, onkologiczno-hematologiczny, gdzie pielęgniarki Cypi i Sara miały wieloletnie doświadczenie z jej cienkimi żyłami. Wróciła podłączona do kroplówki. Podali jej dożylnie dwa rodzaje antybiotyku. Stażysta chciał pobrać wymaz z zakażonego miejsca. - Obiecuję ci, że nie będzie bolało - zapewnił ją, a ja się zirytowałam i powiedziałam mu, żeby nic nie obiecywał, dopóki nie skończy. Lekarz rozzłościł się na mnie i rzucił, że go stresuję, a on, jako lekarz, musi uspokoić małą. Przypomniałam mu, że Noa nie jest małą dziewczynką, ma prawie dwadzieścia lat, a poza tym doskonale wie z doświadczenia, jak wyglądają wszystkie procedury, i nienawidzi, gdy się ją okłamuje. Zdenerwowany stażysta wezwał lekarkę dyżurną. Delikatnie pobrała wymaz, lecz mimo wszystko sprawiła Noi ból. Po dwudziestu latach wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że ktoś sprawia mojej córce ból, żeby ją wyleczyć. - Profesor kierujący oddziałem was zna - powiedziała lekarka dyżurna.

- Skąd? - zapytałam. - Ze szpitala Kapłana. Był wśród lekarzy wezwanych na konsylium w sprawie ciężkiego zakażenia, które rozwinęło się u niej w niemowlęctwie. - Pamięta to do dzisiaj, mimo że minęło dwadzieścia lat? zdziwiłam się. - Tak, pamięta - odparła lekarka, która dwie minuty wcześniej sprawiła Noi ból, żeby pobrać wymaz ze skóry. - Co teraz? - zapytałam. - Teraz Noa dostanie dożylnie antybiotyk i poczekamy na wyniki posiewu, które będą za trzy dni. Potem pokłuli ją jeszcze raz, żeby pobrać krew, bo wcześniej o tym zapomnieli, i przepraszali za dodatkowe ukłucie. Noa była zdenerwowana pobytem w szpitalu i dodatkowym kłuciem, o którym sobie nagle przypomnieli, a ja chciałam potrzymać ją za rękę, ale wiedziałam, że to jeszcze bardziej ją zdenerwuje, więc nie zrobiłam tego. Po kilku godzinach, kiedy Noa co jakiś czas zapadała w drzemkę i nie chciała zjeść szpitalnego posiłku, zirytowałam się na Boga, że nie mam już siostry, która mogłaby przyjść i potrzymać mnie za rękę. Michael zadzwonił, informując, że jest w drodze, a ja poprosiłam, żeby przywiózł Noi ulubione kawałki kurczaka w sosie barbecue z McDonalda i oczywiście kartofelki. Michael powiedział, że zostanie w szpitalu na noc. Noa zaprotestowała, że bez problemu może zostać sama, ale Michael się nie zgodził i został przy jej łóżku. Następnego dnia w południe zjawił się ordynator z panią doktor i powiedzieli nam, że u Noi po raz kolejny rozwinęło się to samo zakażenie bakteryjne spowodowane przez pałeczkę ropy błękitnej, tym razem na skórze. - Co z jej krwią? - zapytałam natychmiast, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła ze strachu.

- Jutro będą wyniki posiewu. Czy po depilacji kąpałaś się albo siedziałaś w jacuzzi? - zapytał profesor Noę. - Nie mamy jacuzzi i nie, nie kąpałam się. Tylko wzięłam prysznic, jak zawsze. - Używałaś mydła w płynie? - uparcie dopytywał się profesor. - Tak. Myję się nim od trzech lat i nic się nigdy nie stało -powiedziała Noa. - Ta bakteria mnoży się w stojącej wodzie. Dlatego chcemy wiedzieć, czy Noa kąpała się albo coś podobnego -wyjaśniła pani ordynator. - Zastanówcie się, czy miała jakiś kontakt ze stojącą wodą. Myślałyśmy intensywnie, ale nic nam nie przychodziło do głowy. Potem przyjechał jej ojciec i kiedy pojawił się też Michael, zaproponowałam mu, żebyśmy razem skoczyli po obiad dla wszystkich. Mój Michael wydawał się smutniejszy niż zwykle i chciałam z nim trochę pogadać. Po drodze usiłowałam go rozśmieszyć, opowiadając dowcip o wdowie, która podczas seansu spirytystycznego wywołuje ducha swojego męża. Pyta go, co robi przez cale dnie, a on odpowiada, że nie narzeka. Codziennie rano wstaje, je sałatę, pieprzy się i idzie spać. W południe wstaje, je sałatę, pieprzy się i idzie spać. Wieczorem wstaje, je sałatę, pieprzy się i idzie spać. „To właśnie robi się w niebie?", pyta wdowa ducha swego męża. „Jakim niebie? Jestem pieprzonym królikiem w Australii", odpowiada świętej pamięci mąż. Ten dowcip bardzo mnie rozbawił, kiedy go usłyszałam. Całymi dniami rozmyślamy o istocie życia, o tym, co spotka nasze przerażone dusze na tym i na tamtym świecie, a potem wszyscy skończymy jako króliki w Australii. Opowiedziałam też Michaelowi, że czytałam w gazecie artykuł pod tytułem Przyszłe wcielenie. Artykuł opowiadał

o potentacie finansowym, władającym ogromnym imperium, który kiedy się dowiedział, że został mu tylko rok życia, zainteresował się reinkarnacją. „Ludzkość nie staje się lepsza ani niczego się nie uczy. Świat się nie zmienia, pozostaje wciąż tą samą twardą, zimną areną, i jeśli nie masz pieniędzy, jesteś niczym. Nie istniejesz. Dlatego jeśli jest źdźbło prawdy w wierze w wędrówkę dusz - wyjaśniał potentat swoje nagłe zainteresowanie tym tematem - chcę sprawdzić, czy udałoby mi się przekazać sobie samemu, do następnego wcielenia, znaczną część kapitału, który zgromadziłem do tej pory. Chcę ułatwić sobie start życiowy. Cierpienia i trudności, jakie były moim udziałem w tym życiu, wystarczyłyby na wiele następnych wcieleń". Michael uśmiechnął się leciutko i powiedział, że to dla mnie typowe: chcę z nim porozmawiać i bez końca sama gadam. - Co się z tobą dzieje? - zawstydziłam się, że zawsze jestem skupiona na sobie. - Jestem spięty, jak pewnie sobie wyobrażasz. Od lat nasze nastroje są ściśle i bezpośrednio związane z poziomem hemoglobiny u Noi. A teraz ta bakteria. - Wydajesz się smutny, nie tylko zdenerwowany. Dlaczego? - nie ustępowałam. - Bo ja wiem? Wydaje mi się, że popełniam wszystkie możliwe błędy. - Z dziewczynami? - zgadywałam. - Tak. Nie udaje mi się zbudować żadnej relacji, nawet gdy naprawdę mi na tym zależy. Potrzeba mi tak wielu wzmocnień, że zawsze wszystko psuję. To mnie męczy -tłumaczył Michael ze smutkiem. - Chyba powinienem pójść do psychologa, żeby poprawić swoją samoocenę, która jest w ruinie.

- Idź - zachęciłam go natychmiast. - Idź teraz, kiedy masz dwadzieścia cztery lata, nie czekaj, aż będziesz miał czterdzieści osiem, jak ja, kiedy nagromadzi się zbyt wiele rzeczy. Jeśli pójdziesz teraz, będziesz też mniej narzekać, że jestem zajęta sobą i że zaniedbywałam cię w dzieciństwie. - To prawda - odparł Michael. - Wiesz, że zawsze chodziłem po domu na paluszkach? Nigdy nie odważyłem się skarżyć ani o nic poprosić, bo jakie mam prawo uskarżać się na brak twojej uwagi, kiedy Noa ma kłopoty ze zdrowiem. - Złożyłam cię na ołtarzu mojego zdrowia psychicznego, żeby opiekować się Noą, ale to w ogóle nie jest wymówka, to jest fakt, niestety, i mam ogromne poczucie winy z tego powodu - powiedziałam memu pierworodnemu synowi. - Nie powinnaś mieć wyrzutów sumienia, ale faktem jest, że latami czułem się samotny i nie wiedziałem, jak sobie poradzić ze zwyczajnymi sytuacjami, w których się znajduje każde dziecko. Nie miałem kogo zapytać i nie dostawałem wsparcia, które dziecko powinno otrzymywać. A z powodu twoich problemów z całym światem zawsze tłumiłem wszystko w sobie, żeby nie stracić kontroli tak jak ty. - Nasza sytuacja nigdy nie była zwyczajna - udzieliłam mu spóźnionego wsparcia. - To prawda - odparł. - Jako dziecko ciągle się zamartwiałem. Martwiłem się o Noę, o ciebie, i poza tym pamiętam chwilę, kiedy dotarło do mnie, że muszę sam się sobą zająć. - Kiedy to było? - zapytałam. - Kiedy miałem cztery lata. Kiedy urodziła się Noa i ciągle byliście w szpitalu.

- Wiesz, że do dzisiaj mam jakąś blokadę i nie pamiętam, co robiłam z tobą w tamtym roku, kiedy Noa była w szpitalu? Nie mam pojęcia, kto zajmował się tobą przez cały ten czas. Pamiętam jak przez mgłę, że często byłeś u naszej sąsiadki, która była bardzo mila, i że zabierałam cię od niej wieczorem, po powrocie ze szpitala. Poza tym czasami babcia przyjeżdżała z Hajfy. Reszty nie pamiętam. - Widzisz? Pozbyłaś się mnie nawet ze swojej pamięci na cały rok. Czy to dziwne, że moja samoocena jest w strzępach? zapytał. - Wybacz mi - poprosiłam. - Nie jestem na ciebie zły - rzekł mój przystojny aż do bólu syn. - Dlaczego nigdy mi nic nie powiedziałeś? - zapytałam ze łzami w oczach, stojąc przed automatem do napojów i nalewając sobie coca-colę, żeby ludzie nie zauważyli, że płaczę. - Nie chciałem sprawiać ci przykrości - odparł, wrzucając monety do automatu. - Widzę, że ty w ogóle nie potrzebujesz psychologa, chociaż oczywiście dobrze jest wszystko z siebie wyrzucić, nie tłamsić w środku - zauważyłam. - Dokładnie analizujesz to, co przeżyłeś. - Co nie oznacza, że potrafię to naprawić - odrzekł mój wrażliwy syn. - Ale wiedz, że nie jest łatwo być twoim synem. Uspokój się - dodał, kiedy mój szloch rozległ się w całym centrum handlowym. - To nie tak, że zaniedbywałaś mnie, bo przesiadywałaś z koleżankami w kawiarniach. Naprawdę miałaś trudne życie, a z twoim charakterem pakujesz się w kłopoty także wtedy, kiedy można tego uniknąć. - To była aluzja do moich obecnych związków.

- Wkurzasz mnie, wiesz? - powiedziałam Michaelowi, nie myśląc tego naprawdę, bo zrobiło mi się przykro. - To tak samo jak wtedy, gdy mi wypomniałeś po skończeniu liceum, że przez cztery lata codziennie robiłam ci do szkoły kanapkę z kremem czekoladowym. Nie mogłeś mi powiedzieć, na przykład w trzeciej klasie, że lubisz też wędlinę? Dlaczego nic nie mówiłeś? Nie poprosiłeś o nic innego? - Nie chciałem zawracać ci głowy - odparł z wyżyn swego pokaźnego wzrostu, spoglądając na mnie smutno brązowymi oczami. - A w ogóle to wierzę, że kiedy spotkasz właściwą osobę, nie zepsujesz niczego. Po prostu jeszcze nie spotkałeś swojej dziewczyny. - Myślisz? - spytał z nadzieją. - Jestem przekonana - potwierdziłam. - No dobrze, skoro tak twierdzisz - zgodził się i razem wróciliśmy do Noi, która czekała na coś dobrego do jedzenia. Wieczorem po powrocie do domu od razu wyrzuciłam do śmieci mydło w płynie, którym się myliśmy. Wyrzuciłam też nowe spodnie, które kupiłam Noi tydzień wcześniej za dwieście czterdzieści szekli i które miała na sobie, gdy zaczęło się zakażenie. Może bakteria czai się w nowych spodniach? - Dlaczego wyrzuciłaś moje spodnie? - zapytała Noa, kiedy rano przyszłam do szpitala. - Mogłaś je po prostu uprać. - Nie słyszałaś, że ta bakteria, niech ją szlag, rozwija się w wodzie? - przypomniałam jej. Potem czekałyśmy w nieznośnym napięciu na wyniki posiewu, a mnie przyszło do głowy, że przez cały ten czas ani razu nie zamierzałam zadzwonić do Ereza, chociaż jest lekarzem. Może nie chciałam usłyszeć, że nie jest specjalistą od zakażeń skórnych. Gdyby sam zadzwonił, może bym mu o tym powiedziała. - Krew jest czysta - oznajmiła lekarka dyżurna.

- Idę do domu - zdecydowała Noa. - Musisz przyjmować w nocy leki dożylnie - zaprotestowała pani doktor. - Przyjadę z powrotem w nocy, żeby dostać leki. Teraz idę. Lekarka ustąpiła i odłączyła kroplówkę. Po powrocie do domu Noa poszła pod prysznic, żeby się pozbyć szpitalnego zapachu. Kiedy woda leciała już na wszystkie sine ślady na jej skórze, które pozostały po kolejnych nakłuciach, zawołała mnie do łazienki i powiedziała, że przypomniało się jej, że gdy brała prysznic po depilacji, namydliła się gąbką, żeby zmyć przywierające do skóry włoski. - Mamy ją od ponad roku - powiedziałam i z odrazą ujęłam gąbkę przesyconą bakteriami pałeczki ropy błękitnej. Zeszłam na dół i z pogardą wyrzuciłam ją do pojemnika na śmieci. Po kilku dniach zadzwonił Michael, który powiedział, że ma wolne popołudnie, i zapytał, czy chcę się z nim przejść do centrum handlowego. Natychmiast skorzystałam z okazji. Nareszcie chce mnie zabrać na zakupy. Michael śmiał się, jak łatwo mnie zadowolić, teraz kiedy wyprowadził się z domu. - Cieszysz się nawet, gdy przynoszę ci pranie - żartuje czasem, wiedząc, że cieszę się, iż ma powód, żeby przyjść do domu. Przychodzi także ze względu na sznycle z piersi kurczaka. Kiedy mieszkał w Paryżu, pół roku po wyjściu z wojska, najbardziej tęsknił za moimi sznyclami, i kilka razy, gdy odwiedzali go koledzy, posyłałam sznycle Michaelowi do Paryża, gdzie można dostać masę najlepszego francuskiego jedzenia.

Kiedy chodziliśmy po centrum handlowym, zauważyłam, że wszystkie kobiety tęsknie patrzą za moim przystojnym synem, zajmującym przestrzeń metra osiemdziesięciu dziewięciu centymetrów wzwyż. Kroczyłam u jego boku dumna jak paw dumna na myśl o tym, że wyrósł na tak wspaniałego człowieka. - Jesteś już spokojniejsza? - zapytał mój syn, który od dwudziestu czterech lat troszczy się o swoją dziecinną matkę. - Tak - uspokoiłam go. - Wszystkie wypryski zniknęły? - spytał, kiedy przyglądaliśmy się wystawom. - Zniknęły bez śladu. - Jesteś pewna, że bakteria była w gąbce? - Całkiem pewna. I po kilku dniach ranki się zagoiły -potwierdziłam. - Jak możesz mieć niską samoocenę, gdy kobiety wprost pożerają cię wzrokiem? - odezwałam się po chwili. - Ale tak właśnie jest - odparł. Weszliśmy do Zary i Michael kupił sobie dwie pary spodni, ale nie zgodził się, żebym za nie zapłaciła. - Dlaczego nie? - zapytałam. - Żebyś nie pomyślała, że zabrałem cię ze sobą w tym celu. Zadzwoniła moja komórka. To był Erez, który poinformował mnie, że minęło już dziesięć tysięcy osiemdziesiąt minut, przez które miał do mnie nie dzwonić. Zaczęłam się śmiać i Michael odszedł na bok, żeby nie przeszkadzać mi w rozmowie z kochankiem.

OSIEM TYGODNI, KIEDY BRUD NIE UCIEKNIE, A MERKURY ZNAJDUJE SIĘ W RETROGRADACJI - Pogodziłem się już, że w tym wcieleniu zapewne mam się spełnić zawodowo. Dlatego ciągle siedzę w szpitalu, a z życia osobistego dawno zrezygnowałem. Może w następnym wcieleniu będzie na odwrót: będę miał idealny związek i gównianą pracę. Tak Erez rozpoczął naszą rozmowę w kawiarni, po tym jak skończył wypominać mi bez przerwy, że jego pacjent umarł na stole operacyjnym przeze mnie, bo nie chciałam się z nim spotkać. - Nie mogę żyć bez ciebie, nie rozumiesz? - popatrzył na mnie swymi dziecięcymi oczami. - Dlaczego nie możesz naprawić błędu jeszcze w tym wcieleniu? - nie rozumiałam nuty porażki dźwięczącej w jego głosie. - Czy to tak trudno odejść z miejsca, w którym jest ci źle? - Nie wiesz, jak wygląda życie lekarza - usiłował wyjaśnić. Najpierw wieloletnie studia, potem specjalizacja, prawie nie bywa się w domu. Nawet kiedy postanowiliśmy, że chcemy mieć dziecko, musiałem poprosić szefa, żeby

mnie zwolnił na kilka godzin. Klara zadzwoniła, że akurat ma owulację i że muszę przyjechać. Wyszedłem na kilka godzin, żeby spłodzić dziecko, i wróciłem na oddział. W ogóle nie chciałem mieć z nią dzieci. Klara pierwszy raz zaszła w ciążę dwanaście lat temu i wtedy ją zmusiłem, żeby ją usunęła. Rozumiałem już, że musimy się rozwieść. Kiedy znowu zaszła w ciążę, nie odważyłem się słowem wspomnieć o aborcji i w ten sposób zjawiła się Adi. To dziecko to moje wybawienie. Za każdym razem kiedy Klara widzi, jak bawię się z córką, przypomina mi z drwiną, że także z niej o mały włos nie zrezygnowałem. Nie wybaczyła mi tamtej aborcji, którą zrobiła wbrew sobie. - W szpitalu poznałam cię jako doświadczonego, pewnego swej wartości chirurga, ale wydaje mi się, że w domu jesteś kimś innym. - Kim? - zapytał. - Tchórzem. - Wiem, kim nie jestem - powiedział Erez. - Nie jestem zazdrośnikiem. Jestem zazdrosny tylko o ciebie. Nawet gdy żona wyznała mi, że zdradziła mnie z moim przyjacielem, to mnie w ogóle nie obeszło. W połowie opowieści powiedziałem jej, żeby przerwała, bo mnie to nie interesuje. - Nie interesowało cię, że cię zdradziła, i do tego z przyjacielem? - nie mogłam uwierzyć. - Nie. Była sama w Izraelu przez kilka miesięcy, kiedy ja zdawałem ostatnie egzaminy we Włoszech, i on ją uwiódł. To bardzo szarmancki mężczyzna, więc poszła z nim do łóżka. Potrafię ją zrozumieć. - Nie myślałeś o tym, że opowiedziała ci to, żeby wzbudzić zazdrość? - zapytałam. - Może. Ale ja nie jestem typem zazdrośnika. - Przez ten jeden jedyny raz, kiedy cię zdradziła, odpłacasz jej zdradami przez całe życie?

- To nie był jedyny raz. Poza tym, tłumaczę ci, że nie interesuje mnie, z kim ona sypia. Nie jestem zazdrosny. - Jaka ona jest? - zapytałam. - Bardzo silna. Bardzo, bardzo silna - znowu wymówił to słowo przeciągle. - Bardzo inteligentna i twarda. Nie ma poczucia humoru i traktuje siebie i swoją karierę niezwykle serio. Jest bardzo bezpośrednia i mówi całą prawdę, nie owijając w bawełnę. Usiłuję ją nauczyć, że nie należy zawsze mówić wszystkiego, ale ona wali prawdę prosto z mostu. Kiedy ktoś jej się nie spodoba, od razu o tym wie. - To nie jest zła cecha - uznałam. - Ja też taka jestem. - Tak, ale ty nikogo nie ranisz. Ona rani ludzi swoją szczerością i dlatego wciąż ma konflikty w pracy. Nie wszyscy lubią słyszeć takie rzeczy. Poza tym jest wielką indywidualistką i nie potrafi pracować w zespole. Nie potrafi oddawać odpowiedzialności, bo nikomu nie ufa. Ja na przykład bez trudu zlecam rozmaite zadania moim lekarzom. A jeśli muszę wybrać między mężczyzną a kobietą, wolę kobietę. - Bo jesteś znanym wielbicielem damskich biustów -odparłam. - Bo kobiety w gruncie rzeczy są bardziej odpowiedzialne od mężczyzn. Poświęcają się pracy całym sercem. Mężczyźni są znacznie bardziej leniwi. Moja żona jest też bardzo asertywna dodał Erez z podziwem. - Kilka miesięcy temu przyszedł do mnie pacjent, mechanik samochodowy, i nie wziąłem od niego pieniędzy. Ale kiedy potem oddałem samochód do jego warsztatu, przedstawił nam rachunek jak stąd do nieba. Policzył za każdą wymienioną świecę. Kiedy moja żona zobaczyła rachunek na sumę tysiąca ośmiuset szekli, powiedziała mu, że nie ma problemu, że teraz jest nam winien tylko trzysta szekli, po trzech konsultacjach lekarskich i dwóch poradach

prawnych. Facet był w szoku. Ja nigdy bym nie miał odwagi tego zrobić. - Ona ma całkowitą rację - powiedziałam. - Czemu pozwalasz włazić sobie na głowę? - W dodatku dawno temu zrobiłem pewne głupstwo. Podżyrowałem przyjacielowi z dzieciństwa pożyczkę na pół miliona szekli, a on kilka lat temu wyjechał z Izraela i od tamtej pory spłacamy jego długi. - Dlaczego nie pojedziesz go szukać, chociażby po to żeby dać mu w mordę? - zapytałam, a on wyjaśnił, że Ameryka Południowa jest ogromna, i gdzie właściwie miałby zacząć go szukać. - Połowa twojej pensji idzie na spłatę kredytu twego przyjaciela, który dał nogę. Ładnych przyjaciół sobie znalazłeś. Nic dziwnego, że od tamtej pory nie masz nikogo bliskiego - powiedziałam, czując, że kocham tego naiwnego lekarza, poręczającego pożyczki na pół miliona przyjaciołom, którzy uciekają do Ameryki Południowej. Erez szczegółowo wyliczył mi wszystkie swoje pożyczki i kredyty hipoteczne, twierdząc, że gdyby nie poręczenie, które w swojej naiwności podpisał, ich sytuacja finansowa byłaby znacznie lepsza, z pensjami ich obojga. - Moja żona bardzo chciałaby się przeprowadzić do większego mieszkania, ale nie możemy sobie na to pozwolić powiedział. - Dlatego wścieka się na mnie, złości, kiedy nie biorę pieniędzy od pacjentów. Zamiast cieszyć się naszymi osiągnięciami, wciąż grzęźniemy w błocie. - W gruncie rzeczy świetnie się uzupełniacie - zauważyłam. Idealna z was para. - To my, ja i ty, jesteśmy idealną parą - odparł natychmiast. Z moją żoną od dawna nie tworzymy pary. W ogóle nie ma między nami partnerstwa. Przez cały dzień tylko odhaczam kolejne rzeczy, które powinienem robić. Opowia-

dałem ci już, jak przeszkadza jej nawet to, że chodzę na siłownię. Chce, żebym siedział w domu i pilnował sprzątaczki, by ta robiła wszystko jak należy. - Dlaczego? Kiedy przychodzi do was sprzątaczka? -chciałam poznać jego życie. - Codziennie od drugiej do ósmej wieczorem. - Codziennie? - myślałam, że się przesłyszałam. - Tak. Wiesz, w domu zawsze jest coś do zrobienia -potwierdził. - Moja świętej pamięci mama powiadała, że brud nie ucieknie: zawsze będzie na nas czekał - powiedziałam. A Erez odparł, że zależy mu, aby dom zawsze był czysty i wysprzątany, może dlatego że jest chirurgiem. - Nie rozumiesz, czym dla mnie jesteś. Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałem. Tego wszystkiego, co opowiedziałem ci teraz, nigdy nie opowiadałem nikomu. Przy tobie to dla mnie jak najbardziej naturalne. Bo wiem, że ciebie to obchodzi, że naprawdę mnie lubisz. - Przecież wszyscy cię lubią - powiedziałam. - Widziałam w szpitalu, jak cały zespół skacze wokół ciebie i cię podziwia. Jesteś wspaniałym człowiekiem. Jesteś mądry i wyjątkowo wielkoduszny, masz w sobie empatię, którą może czuć tylko naprawdę dobry człowiek. Poza tym jesteś najzabawniejszą osobą, jaką znam. Ktoś, kto nie traktuje siebie zbyt poważnie i potrafi rozśmieszać innych tak jak ty, może być tylko idealnym człowiekiem. Przy twojej pozycji z łatwością mógłbyś być zarozumiałym bufonem, jak większość znanych mi lekarzy. Udało ci się zachować wzruszającą prostotę. - Tylko ty to widzisz i dlatego tak bardzo cię kocham. Dajesz mi siłę, bym polubił siebie. Przy tobie jestem tylko sobą, nie kimś innym, i z twoją pomocą zaczynam zauważać swe problemy. Jesteś źródłem mojej energii i z tobą

będę miał odwagę zrobić ten krok i zostawić moją córkę. To dla mnie najtrudniejsze, jak pewnie sobie wyobrażasz. Wyobrażałam sobie i było mi go żal. Jest jak dwie całkiem inne osoby, pomyślałam. Ktoś inny w szpitalu, ktoś inny w domu. Mężczyzna pod pantoflem. Znowu nie mogłam zrozumieć, jakim cudem tak zdolny człowiek w domu staje się szmatą. Przebiegła mi przez głowę myśl, że może Michael ma rację, a ja zakochałam się tylko w chirurgu, ale natychmiast ją odpędziłam. Zanim się rozstaliśmy, wyznał, że okłamał mnie na temat pacjenta, który zmarł na stole operacyjnym. Co prawda pacjent był w bardzo złym stanie, ale nie umarł. - Tak tylko powiedziałem. Byłem zły, że mnie zostawiłaś i nie chciałaś ze mną rozmawiać - wyjaśnił. - To ja noszę ten ciężar na sumieniu przez cały ten czas wściekłam się, lecz tak bardzo się cieszyłam, że pacjent nie umarł, iż dałam spokój. - Naprawdę z wielkim trudem funkcjonowałem, kiedy cię nie było. Musisz zrozumieć, jaka jesteś dla mnie ważna. Nie zapominaj wysyłać mi zawsze wiadomości na pager. Widzisz, jak bardzo cię potrzebuję. Mogę nawet spotykać się z tobą w kawiarni, nie bacząc na ryzyko, że moja żona się dowie powiedział, całując mnie na pożegnanie w policzek. Kilka minut potem posiałam mu wiadomość na pager: „Przepraszam, że wtrącam się w wasze życie, ale może mimo wszystko wystarczy wam gosposia dwa razy w tygodniu? Będziecie mogli szybciej spłacić dług". Kiedy przyszłam do domu, Jaków obwieścił, że ma dla mnie niespodziankę i że lecimy na magiczną grecką wyspę, w magiczną wrześniową pogodę, do jeszcze bardziej magicznego hotelu. - Kiedy wracamy? - było to moje pierwsze pytanie.

- W poniedziałek po południu - odparł szczęśliwy, że w końcu będziemy mogli być sami. W samolocie zauważyłam, że zostawiłam w domu komórkę, tkwiącą w kontakcie. Za wszelką cenę chciałam polecieć z naładowanym telefonem, podłączonym bezpośrednio do żył Ereza znajdującego się w szpitalu, żeby nie mógł potem powiedzieć, że nie wejdzie na salę operacyjną, zanim ze mną nie porozmawia. Wystarczy, że wyjeżdżam nagle na pięć dni do Grecji z moim narzeczonym. Nie mogę zniknąć także z telefonu. Po przybyciu do hotelu sprawdziłam przede wszystkim, gdzie znajduje się automat telefoniczny. Z telefonu w pokoju nie mogłam przecież zadzwonić, bo na rachunku są wyszczególnione wszystkie połączenia. - Jest także automat na dole, obok plaży - wyjaśniła mi recepcjonistka. - Ale prowadzą tam bardzo długie schody. Lepiej podjechać mikrobusem, który odjeżdża sprzed hotelu co pół godziny. - Jak mogę zadzwonić do Izraela? - zapytałam recepcjonistkę, która wyjaśniła, że muszę podać jej numer rozmówcy, poczekać w kabinie na rozmowę międzynarodową, a potem wrócić do recepcji, żeby gotówką zapłacić za rozmowę. Zapytałam, czy mogę zapłacić kartą, ale recepcjonistka powiedziała, że nie. Nie miałam przy sobie drachm, bo gdy jesteśmy z Ja-kowem za granicą, on trzyma całą naszą gotówkę w swoim portfelu. Kiedy poszliśmy do pokoju i Jaków zamknął się w łazience, wyjęłam z jego portfela dwa tysiące drachm, co równa się mniej więcej pięćdziesięciu szeklom, myśląc, że to powinno wystarczyć na rozmowę telefoniczną. Powiedziałam mu przez zamknięte drzwi, że jestem głodna i idę do jadalni zająć stolik. Poprosił, żebym na niego poczekała, ale udałam, że nie dosłyszałam, i wyszłam.

Pobiegłam szybko z powrotem do recepcji i dałam urzędniczce numer telefonu do Ereza do szpitala, a następnie popędziłam do kabiny, żeby czekać na zbawczy dzwonek. Dokładnie w chwili kiedy ktoś odpowiedział „halo" po hebrajsku, zobaczyłam Jakowa idącego schodami w kierunku jadalni. Rozłączyłam się pospiesznie, szybko przekradłam się z kabiny telefonicznej na górę, do jadalni, i zdążyłam nawet usiąść, zanim tam dotarł, ale zauważył, że jestem zasapana. Zapytał dlaczego, a ja odparłam, że bez żadnego powodu. Zmartwił się i zatroskał, czy ten wyjazd nie stanowi dla mnie zbytniego obciążenia, dwa miesiące po operacji. Odpowiedziałam, że być może, ale to na pewno minie za kilka chwil. Po skończonym posiłku powiedziałam, że wstąpię po drodze do łazienki, i pobiegłam do recepcji, znowu podałam numer telefonu i po raz kolejny pospieszyłam do kabiny czekać na dzwonek. Kiedy w końcu odebrała sekretarka i gdy poprosiłam Ereza do telefonu, usłyszałam w odpowiedzi, że nie ma go w pracy. Wziął sobie dzień wolny. Kiedy sekretarka jeszcze coś do mnie mówiła, pytając, czy ma coś przekazać, zobaczyłam Jakowa schodzącego po schodach i skurczyłam się w kabinie telefonicznej, jak tylko mogłam. Minął mnie i podszedł do kontuaru, żeby zapytać recepcjonistkę o mikrobus kursujący w stronę plaży. Stanęłam za nim, jakbym właśnie wróciła z toalety. Widząc mnie, recepcjonistka zaczęła podawać po angielsku koszt rozmowy, ale postanowiłam ją uciszyć, dając jej gwałtowne znaki za plecami Jakowa. Recepcjonistka przerwała, a Jaków obrócił się do mnie z uśmiechem i powiedział: - Tutaj jesteś. - A gdzie mam być? - odparłam.

Kiedy odchodziliśmy, odwróciłam się odrobinę i dałam recepcjonistce znak, że przyjdę do niej później, żeby zapłacić za połączenie. Mimo wszystko byłam zdenerwowana, bo wiedziałam, że teraz do niedzieli nie będę mogła się skontaktować z Erezem. Nie potrafiłam się jednak powstrzymać i zadzwoniłam do szpitala również w sobotę rano. Myślałam, że może go zastanę, ale znowu go nie było. Tym razem nie powiedziałam nic Jakowowi i kiedy po śniadaniu był w łazience, zwyczajnie zbiegłam do jedynego telefonu, który znajdował się przy plaży. Jakoś udało mi się zejść po trzech tysiącach stopni w dół, ale jak wejść z powrotem na górę, też biegiem? To było niełatwe zadanie, tym bardziej że powinnam sprawiać wrażenie, jakbym właśnie spokojnie się przechadzała. Kiedy Jaków odrobinę zły zapytał, gdzie zniknęłam i dlaczego przynajmniej nie mówię mu, że wychodzę, poczułam się straszną zdrajczynią i postanowiłam spędzić resztę czasu na przyjemnościach, pozbywając się myśli o Erezie. Zeszliśmy na zaczarowaną plażę ze złotym piaskiem i przejrzystą wodą, pozwoliłam słońcu gładzić moje ciało, kochane przez dwóch mężczyzn, nie zastanawiając się, czy dostanę raka skóry od zbyt mocnej opalenizny. Po powrocie do pokoju poszłam wziąć prysznic i wyszłam z łazienki naga. Pieściłam członek Jakowa, który na mój widok urósł dosłownie w sekundę, i stanęliśmy przed lustrem, dwa zdrowe ciała, opalone na wakacjach w Grecji. Wchodził we mnie coraz silniej, wołając, że jest lwem, i to mnie okropnie rozśmieszyło. Rycząc, wypominał mi też, że to już dwa miesiące - minęły dwa miesiące, odkąd kochaliśmy się ostatni raz.

Kiedy wszystko się skończyło i oboje oddychaliśmy ciężko, zapytałam, dlaczego akurat w szczytowym momencie narzeka na przeszłość, zamiast cieszyć się teraźniejszością. Jaków dał mi znak, że nie może mówić. Roześmiałam się, a on wyglądał na cierpiącego, aż w końcu udało mu się wykrztusić, że od gwałtownego seksu pękła mu jakaś żyłka i ma potworny ból głowy. Potem znowu powiedział: - Dwa miesiące, dwa miesiące, podczas których nie mogłem cię poczuć. - Moja żona twierdzi, że zmieniłem się, odkąd cię poznałem powiedział Erez, kiedy przyszedł do mnie o trzeciej po południu i zaprowadził mnie prosto do sypialni, jakbym musiała mu zrekompensować wyjazd do Grecji z Jakowem. Chciałam mu w tej chwili powiedzieć, że tęskniłam za nim w Grecji, i o samotności, którą czuję, gdy zbliża się święto Rosz Haszana1 i zostaję całkiem sama z dziećmi. Co prawda, moje dzieci mają własne życie, ale nie chcą mnie zostawiać, więc są ze mną. - Dlaczego nagle powiedziała coś podobnego? Skąd ona w ogóle mnie zna? - zapytałam. - Wie, że starasz się opowiadać o mnie wszystkim. Mówi, że zrobiłem się niecierpliwy i poirytowany. Wszyscy to zauważyli. Nawet rodzice pytają, co się ze mną dzieje. - I co odpowiadasz? - zapytałam. - Że Merkury znajduje się w retrogradacji i że to przejdzie do świąt. Jestem okropnie spięty. Nie tylko przez ciebie. W pracy też wszystko wlecze się zbyt powoli jak dla mnie. Chcę już lecieć naprzód. Jestem niecierpliwy i kiedy rozumiem sedno jakiejś rzeczy, przechodzę do następnej. Next.

1Rosz Haszana - żydowskie święto Nowego Roku, obchodzone jesienią.

Pomyślałam sobie, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. Ja też zawsze biegnę naprzód i kiedy coś zrobię, skaczę do następnego zadania. Next. Znudziłam się. - W ogóle Skorpiony wiecznie potrzebują zmiany - powiedział. - Nie są w stanie wytrzymać w jednym miejscu. Znowu pomyślałam: jak to w takim razie możliwe, że od dwudziestu lat tkwi w błędzie. - Teraz naprawdę muszę już iść, najdroższa - powiedział. Włożył spodnie, cmoknął mnie przelotnie w policzek i wyszedł. Zerknęłam na zegarek i zobaczyłam, że jest trzecia czterdzieści pięć. Przyszedł do mnie czterdzieści pięć minut wcześniej, po tym jak nie widzieliśmy się przez tydzień, i już musi iść. - Spieszysz się? - zapytałam urażona. - Muszę iść z Klarą na zakupy. Zaprosiła do nas wszystkich na świąteczną kolację. - Kogo zaprosiła? - spytałam, czując lekkie ukłucie. - Swoje siostry i moich braci, rodziców. I dwóch samotnych żołnierzy, których zawsze stara się zapraszać. Będzie nas razem dwadzieścia pięć osób. Natychmiast pomyślałam, jaka szkoda, że nie zaprosiła też nas. Tak się przyzwyczaiłam, że spędzam święta z moją siostrą, iż odrzuciłam propozycję kuzynów, którzy zawsze nas zapraszali, jakbym idąc do nich, miała obrazić pamięć mojej siostry. Przed wyjściem poprosił jeszcze, żebym nie zapomniała wysyłać mu ciągle wiadomości na pager, bo żywi się nimi potem przez cały dzień. Kiedy wyszedł, pomyślałam, że czeka go świąteczna kolacja w gronie rodziny i że tym razem może się nią żywić. Posłałam mu wiadomość na pager: „Mój Merkury znajduje się w retrogradacji w kierunku Grecji".

- Dlaczego, kochanie? - natychmiast oddzwonił. - Było nam tak dobrze razem . Dlaczego musisz to zniszczyć? - zapytał, a ja odparłam, że czuję się bardzo urażona. Odfajkował wizytę u mnie w ciągu czterdziestu pięciu minut i wyszedł natychmiast po bzykanku. Obraził się i powiedział, że ostatnia rzecz, jaką robi, to odfajkowanie czasu spędzonego ze mną. - Miej trochę cierpliwości i poczekaj na mnie, nieważne jak długo. Trochę cierpliwości, kochanie - powtórzył. -Przecież to jasne, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Dałam się przekonać, że wywieranie na niego nacisku jest nie fair. I tak jest zaszczuty. - Będę na ciebie czekać pół roku od tej chwili. Dokładnie pół roku, ani jednego dnia dłużej - powiedziałam. - To rozsądne - odparł natychmiast. - Zobaczysz, że jeszcze cię zaskoczę i potrwa to krócej. Rano w dniu Rosz Haszana poszłam nad morze posiedzieć z Awim, który ze swej przyczepy kempingowej obserwuje wszystkich kąpiących się, i wypiłam z nim kawę. Kiedy moja tęsknota za siostrą stawała się coraz silniejsza, chodziłam do przyczepy Awiego. Podczas świąt ta tęsknota sprawiała mi ból w całym ciele i w duszy. Awi wydawał się bardziej przygnębiony niż zwykle. - To przez te święta? - zapytałam. - Przez życie - odparł. - Mam dość. Od czterech lat mieszkam tutaj, w najbardziej otwartym miejscu na świecie, jak najbliżej Boga, ale życie już mi się sprzykrzyło. Namówiłam go, żebyśmy odszukali szczeniaka, którego bezpańska suczka urodziła kilka dni wcześniej. Poszliśmy w miejsce, gdzie zwykle siedzą prostytutki, i rozglądaliśmy się za psami, które żyją sobie już od dwóch lat na plaży w Tel Baruch, tam gdzie nocami pieprzą się dziwki, a za dnia przychodzą mieszkańcy elitarnych osiedli w Ramat Awiw.

I tylko dziwka Szuli przynosi dwóm bezpańskim psom jedzenie i picie, codziennie, poza świętami i sobotą. Tym razem święta następowały jedne po drugich i wydawały się do znudzenia długie komuś, kto nie ma siostry, także psom. - Może te psy już nie żyją - powiedziałam do Awiego -dlatego że te święta są tak długie i połączone z szabatem. Tylko psy odczuwają brak Szuli i przeklinają znienawidzone święta. „Pięćdziesiąt szekli za numerek, tyle bierze Szuli", powiedział mi Awi. Byłam tym załamana. Obiecałam Szuli, która bardzo martwiła się o mnie przed operacją, że będę karmić psy w soboty i święta, ale często o tym zapominałam. Myślałam sobie, że może osobiście zagłodziłam je na śmierć. Szliśmy z przygnębionym swoim życiem Awim, szukając głodujących psów, ale bez skutku. Wszędzie na piasku znajdowaliśmy tylko rozrzucone śmieci i prezerwatywy. Pomyślałam sobie, jak w ogóle mogłabym opowiadać Erezowi o samotności i tęsknocie, kiedy siedzi otoczony rodziną. Kiedy zadzwonił po świętach, pytając, co robiłam w Rosz Haszana, powiedziałam, że byłam nad morzem, na plaży Tel Baruch. - To zabawne - odparł. - My też tam byliśmy. Siedzieliśmy w dużym towarzystwie, z kilkoma lekarzami i znanym projektantem mody w restauracji. A ty gdzie siedziałaś? Wyjaśniłam, że zamierzałam posiedzieć z prostytutkami, ale nawet ich nie było. - Bardzo ci było ciężko w święta? - zapytał nagle ze współczuciem, a ja przyznałam, że bardzo, i tak jak on wymówiłam to słowo z naciskiem.

Kupiłam Erezowi w prezencie sweter z cienkiej dzianiny, za trzysta trzydzieści szekli, bo dzięki temu mężczyźnie w ogóle żyję w te święta, i dołączyłam kartkę, na której było napisane: „Miłość to coś, co nas łączy". Nie dostałam od Ereza prezentu ani na święta, ani dwa tygodnie później, kiedy miałam urodziny. Wyjaśnił, że da mi prezent, kiedy sam będzie miał na to ochotę, a nie dlatego że mam urodziny. Od Jakowa dostałam kwiaty polne, które bardzo lubię, a od dzieci śliczną piżamę, z załączonym listem od Noi: Nawet jeśli wydaje ci się czasami, że dni są czarne, a noce białe, dalej ciesz się życiem, z całą mocą, żeby pokazać mi, że można osiągnąć wszystko, choćby na siłę, tylko nie wołno ustępować. Wiedz, że nie ma drugiej takiej jak ty, i jesteś całym moim światem - no dobrze, połową. Zawsze stoisz po mojej stronie, słuchasz mnie, kiedy tego potrzebuję, a przede wszystkim zachęcasz mnie i zawsze mówisz to, co trzeba, a dla mnie to najważniejsze. Zawsze wałczysz razem ze mną i nie poddajesz się, dopóki nie osiągnę tego, co chcę. To nie dziwne, że z taką matką jak ty dostaję dyplom wyróżniającej się żołnierki. Rób zawsze wszystko to, co cię uszczęśliwia, bo kiedy ty jesteś szczęśliwa, ja cieszę się twoim szczęściem. Ucałowałam Noę, mówiąc, żeby nie śmiała przypisywać mi zasługi za to, że została wyróżniającą się żołnierką. To wyłącznie jej sukces, ciężko na to zapracowała, całkiem sama. Drugiego dnia święta Rosz Haszana pojechałam z Jakowem do mojej przyjaciółki Rolandy, do Ejn Hod, wioząc ze sobą kremówki, które przyrządziłam w domu w dziesięć minut, jak to robią rumuńscy imigranci. Wszyscy zachwycali się i oblizywali palce, a Rolanda opowiedziała mi później, że przez cały tydzień ludzie pielgrzymowali do niej, żeby jeść moje kremówki.

Rozweselona po kilku lampkach wina Rolanda życzyła mi, by był to dla mnie rok wielu pomyślnych projektów zawodowych i jednego mężczyzny, a Jaków natychmiast zapytał, co ma na myśli. Rolanda odparła, że ma na myśli to, że się pobierzemy, ale tak naprawdę chodziło jej o to, żebym przestała działać na dwa fronty. Przypomniało mi się, jak Erez nazywał mnie panią Green, i serce stopniało mi ze wzruszenia. „Zostawisz sobie nazwisko Frank, kiedy się pobierzemy", pytał, a ja odpowiadałam: oczywiście. Przecież jestem znana publicznie pod tym nazwiskiem. Śmiał się i mówił, że jeszcze żadna kobieta nie potrafiła tak go rozśmieszyć. Robię dla ciebie same dobre rzeczy, zgodziłam się, a on odpowiadał, że o tym wie. W Jom Kippur poszliśmy nocą z Jakowem nad morze, na przyjemny spacer w łagodną letnią noc. Tym razem postanowiłam, że będę pościć tylko trochę, bo i tak jestem zagniewana na Boga. Moi rodzice zawsze pościli i przypomniałam teraz sobie, jak się umartwiali. Było mi ich żal, że także nic nie piją, i odmawiają, nawet gdy staram się ich czymś skusić. Było mi nieprzyjemnie ze względu na rodziców, którzy już od dawna nie żyją, i postanowiłam jednak trochę pościć, ze względu na ich pamięć. W końcu naprawdę pościłam do czwartej po południu, przerwałam post na dwie godziny przed jego zakończeniem. Szliśmy sobie wzdłuż plaży, promenadą w Tel Baruch w noc święta Jom Kippur, kiedy nie ma tam dziwek ani elity z Ramat Awiw. Było mi bardzo miło, gdy tak szliśmy objęci. Przez cały czas myślałam o tym, jak mogę zdradzać kochanego Jakowa,

i czułam, że bardzo go kocham. Wiedziałam, że będę za nim tęsknić przez całe życie, jeśli się rozstaniemy. W jeden z dni święta Sukot2 poszłam o trzeciej po południu do Awiego, do jego przyczepy kempingowej, z której obserwuje morze i życie. Awi zapytał, dlaczego tak nagle się pojawiłam. Zazwyczaj przychodzę w piątek rano albo po południu, a nie w powszedni dzień o trzeciej. Powiedziałam, że sama nie wiem. Nagle jakiś impuls kazał mi go odwiedzić. Wstrząśnięty Awi wyznał, że właśnie zamierzał popełnić samobójstwo. - Jak? - zapytałam. Odparł, że właśnie nie potrafi podjąć decyzji, i dobrze, że przyszłam mu w tym pomóc. Chciał podpalić się w przyczepie, ale zdecydował, że to mimo wszystko byłoby zbyt bolesne. Jeśli chodzi o utopienie się w morzu, uważa, że każdy człowiek odruchowo walczy, by nie utonąć, a ponieważ jest doskonałym pływakiem, na pewno by się uratował. - Gdybym miał broń, byłoby najłatwiej - uznał. - Ale nie mam. - W takim razie jak? - powtórzyłam. Awi odparł, że najprawdopodobniej zjedzie swoją furgonetką z urwiska i roztrzaska się na skałach. - Dlaczego? - zapytałam. - Dlaczego furgonetką? - Nie, dlaczego chcesz się zabić? Awi wyjaśniał mi przez kilka godzin dlaczego i udało mu się mnie przekonać. W końcu postanowiliśmy, że powinien pójść do szpitala. Oboje byliśmy zmęczeni po pięciogodzinnej rozmowie. Powiedziałam mu, że teraz, kiedy minął ten moment, niech się powstrzyma, a jeśli znowu

2Sukot - Święto Szałasów, jedno z trzech najważniejszych świąt żydowskich, obchodzone jesienią.

zapragnie się zabić za tydzień albo dwa tygodnie, przyniosę mu tabletki. - Jak wiesz, mam kontakty wśród lekarzy. Przynajmniej umrzesz godnie, zażywając leki. Awi zgodził się, a ja obiecałam ustalić, do którego szpitala powinien pójść. Odwiózł mnie do domu samochodem, bo przyszłam pieszo, i przyrzekł, że nie zabije się tego wieczoru. - Idę spać - oświadczył. Nazajutrz rano, kiedy zadzwonił Erez i poprosił, żebyśmy się spotkali, zgodziłam się, bo uznałam, że zapytam go, co mi radzi począć z Awim. Umówiliśmy się na dziesiątą, a przyjechał o jedenastej. Przez cały czas myślałam o tym, że Awi czeka nad morzem na informację, do którego szpitala powinien pójść. Ale Erez smucił się swoim życiem i swoimi lękami, tęsknotą za mną i tym, jak bardzo pragnie być ze mną, jednak obawia się utracić córkę. „W każdej sytuacji będę zawsze jak wahadło", wyjaśnił. Opowiedział mi o przyjacielu lekarzu, który porzucił rodzinę, by żyć ze swoją ukochaną, i zwierzył mu się, że nic nie jest w porządku. Kiedy jest w domu z dziećmi, czuje się rozdarty, bo nie jest z nią, a kiedy jest ze swoją ukochaną, czuje się rozdarty, bo nie jest z dziećmi. - Zawsze będę jak wahadło, chwiejące się z boku na bok. Z boku na bok. Pomyślałam o Awim, którego życie jest w tej chwili jednym wielkim histerycznym wahadłem czekającym na mnie, i zerknęłam na zegarek. Była już dwunasta. Potem zadzwoniła komórka Ereza. To była jego żona, która poinformowała, że ich córka ma straszliwą migrenę i że jadą do szpitala. Erez poprosił, by informowała go o rozwoju sytuacji, i dalej mówił o wahadle swego życia. Ja myślałam o wahadle życia Awiego, a na koniec zebrałam siły

i opowiedziałam Erezowi, co wczoraj przeżyłam, i zapytałam, co robić. Odparł, że nie ma pojęcia, nie zna żadnych psychiatrów. Zadzwonił do żony zapytać, jak czuje się córka, a ona zakomunikowała, że właśnie wracają do domu. - Już jadę - powiedział, pocałował mnie w czoło i wyszedł. Dotarłam nad morze o trzeciej, przygotowawszy najpierw obiad, na wszelki wypadek. Z daleka zobaczyłam, że furgonetka nie jest zaparkowana obok przyczepy.' Pomyślałam, że to koniec - zabiłam Awiego własnoręcznie. Co za pieprzone święta. Najpierw zabijam bezdomne psy, o jakie troszczy się tylko prostytutka Szuli, codziennie poza sobotami i świętami, które są zbyt długie, a teraz uśmierciłam też Awiego. Dotarłam do przyczepy i weszłam do środka. Była pusta. Szukałam jakiejś karteczki, listu pożegnalnego albo czegoś podobnego, ale nic nie znalazłam. Po godzinie poszłam z powrotem do domu. Wracałam na plażę co dwie godziny, do dziesiątej wieczorem, żeby sprawdzić, czy pojawił się samochód Awiego, ale auta nie było. Za każdym razem, wjeżdżając na parking przy plaży Tel Baruch, musiałam zapłacić osiem szekli, bo nie liczyło się, że byłam tam wcześniej tego samego dnia. O dziesiątej wieczorem zadzwoniłam do Jakowa i poprosiłam, żeby pojechał ze mną na policję. Jaków, który nigdy nie rozumiał istoty mojej relacji z Awim, respektował fakt, że bardzo ważne są dla mnie chwile, gdy mogę patrzeć na morze i wspominać siostrę. Jedynie z Awim mogłam rozmawiać o mojej siostrze, ile tylko zapragnęłam, mając pewność, że nie będzie patrzył na zegarek i sprawdzał, jak długo mówię. Awi miał cały czas i całe morze na świecie, a także cierpliwość, żeby słuchać. Mój

psycholog ma wyznaczone godziny, które kosztują mnie dużo pieniędzy. Jaków przyjechał po mnie i pojechaliśmy na policję. Skierowano mnie do oficera-kobiety i oświadczyłam, że chcę złożyć doniesienie. Doniesienie przeciwko sobie, bo mój przyjaciel próbował, być może skutecznie, popełnić samobójstwo, a ja najpewniej nie pomogłam mu na czas. Bardzo miła pani policjantka zaczęła mnie wypytywać o znajomość z Awim. Powiedziałam jej, że poznałam go, kiedy zaczęłam codziennie chodzić na piechotę nad morze. Pewnego dnia zagadnął mnie, mówiąc, że od dawna nie widział mnie tak smutnej. Zamierzał zaprosić mnie na kawę, ale nie chciał zakłócać mojej samotności, bo kto lepiej od niego rozumie samotność. Od tamtej pory odwiedzałam go rano albo w piątki po południu, żeby napić się kawy, patrzeć na morze i przeklinać Boga. To był spokojny zakątek w moim życiu. Kiedy byłam chora, powiedziałam policjantce niepytana, odwiedziłam Awiego z moimi przyjaciółkami, które modliły się, by niebezpieczna operacja skończyła się dobrze. Awi powiedział wtedy nagle, że chciałby zabrać ode mnie chorobę. Chciałby, żeby przeszła na niego. Powinnam była domyślić się wtedy, że chce się zabić, wyznałam. - A co myśli o tym pani narzeczony? - zapytała policjantka, nie patrząc na Jakowa. Jaków roześmiał się, mówiąc do mnie, że moja przyjaźń z Awim zastanawia nawet oficerów policji. Policjantka zareagowała: - Nic takiego nie powiedziałam, ale to nie znaczy, że sobie nie pomyślałam. Przekonaliśmy ją, żeby przyjęła zgłoszenie o zniknięciu Awiego, chociaż z takim wnioskiem może wystąpić tylko członek rodziny. Kiedy zapytała, jak Awi ma na nazwisko,

nie umiałam odpowiedzieć. Nigdy nie słyszałam jego nazwiska, chociaż znałam go już od pół roku. Zaczęłam grzebać w torebce i znalazłam w końcu karteczkę z numerem telefonu komórkowego, który kiedyś mi zapisał. Było tam zapisane także jego nazwisko. Od razu spróbowaliśmy do niego zadzwonić, bo wcześniej w ogóle nie pamiętałam, że mam jego numer telefonu, ale był poza zasięgiem. Policjantka zaczęła przeglądać bazy danych w komputerze i odszukała Awiego z przyczepy. Odczytała mi najrozmaitsze informacje. W ilu mieszkaniach w Tel Awiwie mieszkał i co robił, ale ja nie chciałam tego wiedzieć. Czułam, że niepotrzebnie zaglądam do jego bardzo prywatnego życia. Policjantka przekazała przez radio informacje o marce i numerze rejestracyjnym jego wozu, które także znalazła w komputerze, i podała je wszystkim radiowozom. - Co teraz? - zapytałam. - Teraz idę do domu i pani też. Jeśli ktoś w radiowozie zobaczy jego samochód, zatrzymają go. - Po co mają go zatrzymywać? - nie zrozumiałam. - Nie zrobił nic złego. - Twierdzi pani, że chce się zabić, prawda? - zapytała policjantka. Dzwoniłam na policję co kilka godzin, ale wciąż nie mieli żadnych wiadomości. Nazajutrz o siódmej rano, w sobotę, poszłam pieszo do przyczepy, modląc się przez całą drogę, żeby zobaczyć jego samochód zaparkowany obok i żeby Awi żył. Przez całe dwadzieścia pięć minut, zanim doszłam do przyczepy, targowałam się z Bogiem. Nie ma najmniejszej szansy, bym kiedyś jeszcze zobaczyła moją siostrę, ale przecież jest szansa, bym ujrzała Awiego, więc spraw, do diabła, żeby żył.

Doszłam do przyczepy i zobaczyłam, że samochodu nie ma. Weszłam do środka, zrobiłam sobie kawę, usiadłam na krześle przy stole i zmierzyłam się z myślą o śmierci Awiego. Potem znowu zadzwoniłam na policję i trzy razy pojechałam na plażę wieczorem, za każdym razem płacąc osiem szekli. Nigdzie nie było ani śladu Awiego. Następnego dnia, w niedzielę, kiedy skończyły się święta, pojechałam tam znowu rano samochodem. Byłam bardzo niespokojna i nie miałam cierpliwości iść na piechotę dwadzieścia pięć minut. Przy wjeździe na parking na plaży Tel Baruch zobaczyłam prostytutkę Szuli i stojące obok niej bezpańskie psy. - Jak się masz? - zapytałam Szuli, a ona odparła: - Miałam gówniane święta. Zauważyłam, że gówniane to łagodne określenie. - Idziesz do Awiego? - spytała Szuli, a ja potwierdziłam, mówiąc, że chcę sprawdzić, czy jest u siebie. Szuli powiedziała, że widziała, jak wjeżdżał swoim samochodem dwadzieścia minut temu. - Jesteś pewna, że to był jego samochód? - zapytałam, cała drżąc. - No pewnie, że jestem pewna - odparła. - Może to podobny samochód, a nie jego? - upierałam się. - Rozmawiałam z nim. Jestem pewna. Poczułam, jak krew napływa mi z powrotem do mózgu, po tym jak nie było jej tam od czterdziestu dwóch godzin. Doszłam do przyczepy i zobaczyłam Awiego, który stał na swojej skale, obserwując swoje utracone życie. - Wiesz, ile razy musiałam zapłacić osiem szekli, żeby sprawdzić, czy żyjesz!? - zawołałam. Później Awi wyznał, że być może chciał mnie ukarać, bo nie przyszłam rano, tak jak przyrzekłam.

- Czekałem na ciebie do za kwadrans trzecia - oznajmił. - Przyjechałam o trzeciej. Przez jeden kwadrans skróciłeś mi życie o kilka lat. Tak okropnie martwiłam się o ciebie przyznałam. - Życie i tak jest krótkie - powiedział Awi, który chciał kiedyś wziąć na siebie moją chorobę. - Od czasu kiedy masz tego swojego lekarza, wszyscy przestali dla ciebie istnieć. Zostałaś zniewolona przez niego - stwierdził, a mnie zaszokowało to określenie. - Nieprawda - oburzyłam się. - Przeciwnie. To on jest moim niewolnikiem. Nie może wejść na salę operacyjną, jeśli wcześniej nie usłyszy, że go kocham. - Nie da się już z tobą rozmawiać - powiedział Awi, a ja milczałam. Myślałam, że on nie potrafi zrozumieć tej zależności, która zrodziła się między operującym a operowaną. Zadzwoniłam z radością do Jakowa, informując, że zguba się znalazła, i usłyszałam jego westchnienie ulgi. Do Ereza nie zadzwoniłam. Nie wysłałam mu też wiadomości na pager.

CZTERY MIESIĄCE W NIEDUŻYCH ROZMIARACH - Chcę ci z przyjemnością zakomunikować, że za miesiąc odbędzie się we Włoszech konferencja medyczna i proszę, żebyś ze mną pojechała - oświadczył, kiedy zadzwonił pod koniec świąt. Nie czekając na moją odpowiedź, dodał: -Jakie te wszystkie święta były smutne. Prawie się nie widujemy. Czy myślisz, że mnie nie jest z tym ciężko? Jestem znacznie bardziej nieszczęśliwy niż ty, bo przez cały czas muszę udawać, że wszystko jest w porządku, podczas gdy jestem taki samotny. Nawet kiedy jestem z rodziną, czuję się sam, bo nie jestem z tobą. Pomyślałam o ludziach, którzy naprawdę są samotni w święta, i rozgniewało mnie, że on przez cały ten czas był otoczony rodziną. Dlatego odparłam, że w życiu wszystko jest kwestią wyboru i że ma takie życie, jakie sobie wybrał. Rozzłościł się i powiedział, że nie wszyscy są tak silni jak ja i że pewnych faktów w życiu nie da się ignorować. - Jakich na przykład? - zapytałam. - Twojej córki? Nie jesteś pierwszym ani ostatnim ojcem, który zamierza się rozwieść. Połowa mieszkańców Tel Awiwu jest rozwiedziona.

- Nie jestem człowiekiem z rocznika statystycznego -wściekł się. - Nie mieszaj mnie ze wszystkimi. Jestem człowiekiem, który przez ciebie musi zostawić córkę. Byłam wstrząśnięta. Powiedziałam Erezowi, że myślałam, iż chce odejść od żony, bo od dwudziestu lat nie są razem szczęśliwi. - Ale odejdę od niej tylko po to, żeby być z tobą - bronił się zdziwiony moją nagłą złością. - Przyzwyczaiłem się do tego, że jest mi źle, trudno jest zmieniać nawyki. Wiem, że wolę chować głowę w piasek, a ty mi ją wyciągasz. Proszę, rób to powoli i litościwie, choć to słowo, którego nie lubisz. Tak żeby nie oślepiło mnie nagle słońce. - Uwierz mi, że po dwudziestu latach z głową w piasku lepiej, abyś ją wyjął za jednym razem i do tego szybko. Tymczasem twoje płuca zatyka piasek i od dawna nie oddychałeś czystym powietrzem. Poza tym - dodałam - jesteśmy razem prawie od czterech miesięcy, a to znaczy, że od dawna muszę okłamywać Jakowa. Robię mu krzywdę, choć na to nie zasługuje. Pomyślałam sobie, że gdybyśmy z Jakowem mieszkali razem, nie mogłabym prowadzić podwójnego życia tak długo. Natychmiast zacząłby coś podejrzewać. - Nie pasujecie do siebie - powiedział Erez z naciskiem, jakby starał się wbić mi to do głowy. - Ja o wiele bardziej do ciebie pasuję. - Co ty mówisz. Może i tak, ale nie jesteś ze mną. - Ale będę - odrzekł cierpliwie, jakby tłumaczył małej dziewczynce, skąd się biorą dzieci. - Nie rozumiesz, że już dawno skoczyłem w tę przepaść? Że to dla mnie jasne, iż nie mogę bez ciebie żyć? Powiedz, czy ryba może żyć bez wody? Odpowiedz mi: tak czy nie? - Nie. - Sama widzisz. Potrzebne ci jeszcze jakieś dowody? Ty jesteś moją wodą, nie dociera to do ciebie? Nie rozu-

miesz, jak bardzo cię kocham i potrzebuję. To jak w tym wierszu: „Jak cienkie rury z wodą, przechodzące przez ściany". Ty jesteś wodą, która przesącza się przez moje ciało powiedział Erez, który wiedział, że wiersze zawsze mnie wzruszają. Dodał, że koniecznie musi mnie zobaczyć i że przyjdzie o czwartej. Zadzwonił Jaków, który poinformował mnie, że wieczorem jest mecz koszykówki i dlatego nie może przyjść. Może wpadnie wcześniej, przed meczem, który zaczyna się o ósmej. Zadzwonił Erez, który powiedział, że nie zdąży o czwartej, ale pewnie zjawi się o piątej. O szóstej zadzwonił Jaków, który chciał wpaść, ale poinformowałam go, że chyba nie będzie mnie w domu, bo umówiłam się na siódmą z Anną do kina. Mimo wszystko czekałam na Ereza, chociaż była już szósta. Po czwartej nigdy nie mogę do niego dzwonić ani wysyłać wiadomości na pager, bo sprawdza je jego żona. Zeszłam na dół przestawić samochód, bo gdyby Jaków przechodził przypadkiem obok mojego domu, mógłby go zobaczyć. Zaparkowałam w jednej z pobliskich uliczek. Pomyślałam, że powinnam zostawić pod domem jakiś znak, żeby zapamiętać, że przestawiłam samochód. Inaczej kiedy zejdę na dół i nie zobaczę auta, pomyślę, że ktoś go ukradł. Jestem bardzo roztargniona i dzieci zawsze muszą mi o wszystkim przypominać. Martwią się też, kiedy prowadzę samochód, bo także za kierownicą popadam w roztargnienie. W ogóle ciągle się o mnie martwią. Kiedy używałam soczewek kontaktowych, stale zapominałam zmieniać płyn w pojemniczku z dezynfekującego na neutralizujący. Za każ-

dym razem wkładałam do oczu soczewki z płynem dezynfekującym, aż Michael nakrzyczał na mnie, że pewnego dnia oślepnę przez swoje roztargnienie, i napisał na pojemniczku wielkimi literami czarnym flamastrem: „Nie wkładać do oczu". Kiedy w południe kładłam się w swoim pokoju, by odpocząć, oboje chodzili na paluszkach, żeby mi nie przeszkadzać, nawet kiedy byli jeszcze całkiem mali - a przecież dzieci nigdy nie potrafią siedzieć naprawdę cicho. Kiedy Noa odbierała dzwoniący telefon i ktoś pytał o mnie, Michael instruował ją: „Powiedz, że mama śpi". - On pyta, czy można ją obudzić - słyszałam, jak Noa mówi do Michaela, bo przecież było jasne, że dzwonek telefonu mnie obudził. „Nie. Nie można jej obudzić. Niech zadzwonią za godzinę", tłumaczył Michael, a Noa posłusznie powtarzała. Dokładnie jak ja kiedyś zawsze czekałam na wskazówki mojej siostry, z tym że ja robiłam potem, co chciałam. Może dlatego że między nimi są cztery lata różnicy, co dawało starszemu pełnię władzy, a może także dlatego że Noa była przyzwyczajona, iż Michael broni jej w szkole. Kiedy dzieci jej dokuczały, wystarczyło, by zbliżył się jej ogromny brat i dręczyciele natychmiast rozpływali się w powietrzu Ramat Awiw. Bo dzieci są okrutne z natury i nie wiedziały, jak traktować Noę, która przez to, że brała bardzo silne leki, zbyt wolno rosła i nie przypominała modelki. Rudy sprzedawca ze sklepu z artykułami papierniczymi i prasą opowiedział mi kiedyś, że co miesiąc, kiedy wychodził miesięcznik „Opinie", Michael przybiegał do niego, czasem nawet na szkolnej przerwie, sprawdzić, czy nie zapomnieli wydrukować mojego nazwiska w stopce, jako

redaktora rubryki specjalnej. Co miesiąc chwalił się rudemu sprzedawcy: - Niech pan popatrzy, to nazwisko mojej mamy. Jest redaktorem. - Jest taki z pani dumny - mówił sprzedawca. - Wiem - odpowiadałam. - Ja jestem jeszcze bardziej dumna z niego. Erez zadzwonił o siódmej, po tym jak odwołałam spotkanie z Anną, i oznajmił, że nie może przyjść. Idzie do centrum handlowego z córką kupić jej okładki na podręczniki. Powiedziałam sobie, że mam go dosyć, ale zadzwonił następnego dnia o siódmej rano i zapytał, czy pójdę na jego wykład dla studentów medycyny, bo chce, żebym była z niego dumna. Odparłam, że zawsze jestem dumna z niego jako lekarza. Jestem przecież chodzącym dowodem na to, że jest najlepszy. Przyjechał po mnie i był to pierwszy raz, kiedy jechałam z nim jego samochodem, czując się jak licealistka, która umawia się z żonatym nauczycielem. To był także pierwszy raz, kiedy przebywaliśmy razem w jego środowisku, wśród najrozmaitszych postaci w białych kitlach. Gdy wygłaszał wykład w audytorium pełnym studentów, patrzących na niego z podziwem i marzących, by po zrobieniu specjalizacji być takimi samymi jak on, byłam dumna, że wybrał właśnie mnie. Kiedy odwoził mnie z powrotem do domu, zapytałam go, co najbardziej przeszkadza mu u żony, a on wyznał, że jej zły charakter. W tej samej chwili postanowiłam, że nie mogę dalej żyć z dwoma mężczyznami i że najwyraźniej już wybrałam. Wieczorem, kiedy Jaków przyszedł i zapytał, co się ze mną dzieje, zrozumiałam, że on już

wie. Powiedziałam, że potrzebna mi przerwa i że przechodzę bardzo niespokojny okres w życiu... - Potrzebujesz swojej wolności - odparł Jaków. - Co roku przez to przechodzisz, mniej więcej o tej samej porze. Rozstawaliśmy się sześć razy w ciągu ośmiu lat, kiedy byliśmy razem. Dwa razy z jego inicjatywy i cztery razy dlatego, że czułam, iż niewystarczająco go kocham. - Najwyraźniej - potwierdziłam ucieszona, że poddał najprostsze wyjaśnienie. - Prawda jest taka, że nie mogę konkurować z tym twoim lekarzem, który poluje na ciebie jak na łatwą zdobycz, żeby cię przelecieć. Chyba że już dawno temu to zrobiliście? - Erez jest żonaty - zauważyłam. - Może dla ciebie zechce być wolny - powiedział Jaków świadom tego, że nie odpowiedziałam na jego pytanie. Zdjął klucz do mojego mieszkania z kółka z kluczami i podał mi go bez słowa. Nie patrzył mi w oczy i wyszedł bez pożegnania. Wywnioskowałam z tego milczącego wyjścia, że tym razem nie rozstajemy się po to, by trochę się przewietrzyć. Rozstajemy się na zawsze i nawet jeśli będę kiedyś chciała do niego wrócić, nigdy się na to nie zgodzi. Okazało się, że brakuje mi jego siły pełnej spokoju. Tego, że nie zajmuje miejsca. Nie, broń Boże, przez brak poczucia własnej wartości, lecz dzięki temu, że doskonale zna swoją prawdziwą wartość i nie potrzebuje hałasu ani zamieszania, by obwieścić swoje istnienie całemu światu. Pocieszałam się, wspominając, że on także oddalił się ode mnie trzy miesiące po śmierci Seffi. Powiedział, że nie może dać sobie rady ze zjawiskiem, które wciąga go do środka, niezależnie od tego, co zrobi, bez żadnej możliwości reakcji. Bo kiedy dzwonił i pytał, czy wszystko jest w porządku, odpowiadałam, że od tej chwili nic nie będzie

w porządku. Już nigdy w życiu nic nie będzie w porządku, ani odrobinę, odpowiadałam ostro, kiedy dzwonił codziennie rano sprawdzić, jak bardzo jestem smutna tego dnia. Chociaż rozumiałam go wtedy i było dla mnie jasne, że trudno mu zmierzyć się z moją żałobą, mimo wszystko czułam się zdradzona - jak ranne zwierzę - kiedy się ze mną rozstał. Pojechałam do Michaela, który mieszkał wtedy w Paryżu, w mroźną zimę, starając się ochłodzić ból swego życia i jego ból po stracie ciotki, która nagle zniknęła. Mieszkałam u niego przez dziesięć dni w jego malutkiej kawalerce, smażąc sznycle i szukając francuskich kloszardów, którzy są znacznie bardziej nieszczęśliwi ode mnie. Pewnego dnia siedzieliśmy w ciepłym pubie, chroniąc się przed ulewnym deszczem, który nas zaskoczył, i Michael opowiedział mi swój sen. Śniło mu się, że siedzimy z Seffi na ławce w ogrodzie Tuileries, niedaleko Luwru, a on przychodzi od tyłu i widzi, jak się śmiejemy i jesteśmy szczęśliwe. Jesteśmy młodymi dziewczynami, najlepszymi przyjaciółkami. On przygląda się nam z boku, chce podejść do mnie i powiedzieć, żebym ostrzegła Seffi, by nie jechała swoim samochodem, bo będzie miała wypadek, żeby uważała, bo to się wydarzy. Jednak kiedy podchodzi bliżej, zaczyna rozumieć, że w ogóle go nie widzimy, bo znajduje się w innym czasie. Że przeskoczył do innego czasu. - Chciałem cię ostrzec, ale nie mogłem - mówił Michael ze łzami w smutnych oczach. - Kiedy jestem tutaj sam, zawsze kiedy myślę o tobie i o Noi, mam łzy w oczach. Teraz też Seffi łączy mi się w myślach ze łzami. Powiedziałam mojemu ukochanemu synowi, że jego imię zostało wybrane po tym, jak przeczytałam cudowną książkę Amosa Oza Mój Michał, i że dlatego od tamtej pory nazywam go zawsze moim Michaelem. Powiedziałam

mu też, że kiedy wstąpił do wojska i kiedy wróciła choroba Noi, o mało nie oszalałam. Nie wiedziałam, o co mam się bardziej martwić: o chorobę Noi, która powróciła, i nie było jasne, dokąd zmierza, czy o Michaela służącego w wojsku w kraju, w którym nie cichną działa. Kiedy Michael wypełniał rubryki w formularzach, odpowiadając na pytania, w jakich wojskach chciałby służyć, podawał rozmaite preferencje. Postrzegał służbę wojskową jako trzyletni obowiązek, który należy odbyć w możliwie najciekawszy sposób, i nic więcej. Profesor Zajcow i doktor Tamri z oddziału onkologiczno-hematologicznego przekonywali mnie z charakterystyczną delikatnością, że warto pobrać od Michaela i zamrozić próbkę szpiku kostnego, bo jego szpik jest idealnie zgodny ze szpikiem jego siostry. Szansa na istnienie takiej zgodności między rodzeństwem jest jak jeden do czterech. Michael idzie do wojska i nie jest pewne, gdzie będzie służył, a jeśli choroba Noi zaostrzy się, nie daj Boże... Tak więc należy poważnie się zastanowić, czy nie pobrać od syna szpiku przed jego pójściem do wojska. Ale ja czułam, że nie ma sensu mieszać się do decyzji Boga, i razem z moją siostrą uznałyśmy, że nie będziemy stresować Michaela jeszcze bardziej. Wspominaliśmy razem z Michaelem, że kiedy przyjechał do bazy, w której odbywała się rekrutacja, i stanął w długiej kolejce osiemnastolatków, komisja wojskowa rzuciła na niego okiem, zauważyła jego wzrost i natychmiast orzekła: „Pojedziesz do jednostki wojsk pancernych". „Nie pojadę", odpowiedział Michael, który nigdy wcześniej się nie buntował. „Pojedziesz", upierali się, a on upierał się jeszcze bardziej, że nie pojedzie. Kiedy zagrozili, że wyślą go za karę do jakiejś zapadłej dziury, podał im list ze szpitala, który przez cały czas miał w kieszeni. Przeczytawszy list, pani oficer powiedziała, że w takiej

sytuacji przysługuje mu służba blisko domu. Dlaczego nie powiedział tego wcześniej? Odparł, że nie chciał wykorzystywać choroby siostry, żeby być blisko domu. Umieścili go w dziale zasobów ludzkich armii i wieczorami zmieniał nas przy łóżku Noi w szpitalu. Opowiedziałam mu, jak na miesiąc przed śmiercią Seffi stwierdziła, że jej zdaniem Michael jest najbardziej do niej podobny z całej rodziny. - Ma czarne włosy jak ja, brązowe oczy jak ja, smutne spojrzenie i jest poważny, rozsądny i introwertyczny, a nie swobodny i wyzwolony jak ty - powiedziała moja siostra, a Michael potwierdził, że wszystko się zgadza. - Jak spędzasz czas w Paryżu? - chciałam się dowiedzieć. - Uczę się francuskiego, szukam biednych kloszardów i piszę wiersze - odparł. Nie zgodził się jednak pokazać mi swoich utworów. - Zrobię to dopiero, gdy będę gotowy na twoją krytykę. Kiedy powiedziałam mu wtedy, półtora roku temu, gdy siedzieliśmy razem w mrocznym pubie w Paryżu, że Jaków rzucił mnie z powodu mojej żałoby, Michael odrzekł, że Jaków rozstał się ze mną, bo nie kochałam go dość mocno, tak jak on rozstał się ze swoją dziewczyną, która nie kochała go dość mocno. Kiedy nazajutrz rano zadzwonił Erez, oznajmiłam mu, że od tej pory może dzwonić także między siódmą a dziesiątą wieczorem i także w piątek i sobotę. Jaków już tutaj nie bywa. - Jesteś całkowicie przekonana do tego, co zrobiłaś? -zapytał. - Powiedz mi, czy ryba może żyć bez wody? - odpowiedziałam pytaniem. - Zatem jestem twoją wodą? - upewnił się z radością.

- Jesteś moją słoną wodą - odparłam. - Jaków był wodą słodką i musiałam zdecydować, czy jestem rybą morską czy słodkowodną. Te skoki z wody do wody pozbawiały mnie tlenu. - Zaczęłaś wyrażać się poetycko, jak ja - orzekł Erez, człowiek słowa. Powiedziałam mu poza tym, że nie chcę, by brał na siebie odpowiedzialność za moje rozstanie z Jakowem. - Będę na ciebie czekać jeszcze sześć miesięcy, jak ustaliliśmy, i jeśli do tej pory nie przyjdziesz, będę żyła dalej bez ciebie. Erez zapewnił, że to potrwa znacznie krócej, niż mi się wydaje. - Tę szufladę już zamknąłem - przypomniał mi. - Ja także dokonałem wyboru. Muszę teraz zaplanować odpowiednio swoje kroki, żeby jak najmniej zranić ludzi w moim otoczeniu. Ale jedyny dowód, jaki otrzymasz, zobaczysz dopiero, gdy zjawię się u ciebie z dwoma walizkami. Poprosiłam, żeby mimo wszystko zadzwonił pięć minut wcześniej, bo może akurat będę w kinie. - Żebyś tylko nie spotykała się z nikim innym - powiedział z naciskiem właściciela, a ja odparłam, że nie mam najmniejszego zamiaru. W ciągu miesiąca zaskoczył mnie dwa razy, dzwoniąc do drzwi, raz o siódmej wieczorem, innym razem o dziewiątej, a kiedy otworzyłam, powiedział, że chciał tylko sprawdzić. Chciał się upewnić, że nie ma u mnie Jakowa. Gawędził z Noą, pytając, co chce studiować po wyjściu z wojska. Noa przyznała, że chciałaby zostać weterynarzem, ale bardzo nie lubi widoku krwi. Erez powiedział, że potrafi ją zrozumieć. Kiedy przyszedł następnym razem, przyniósł jej formularze zapisu na studia weteryna-

ryjne w Bułgarii, które wyciągnął z Internetu. Michaelowi przyniósł grę w strzelanie rzutkami do celu, którą można zawiesić na ścianie i którą właśnie tego dnia dostał w prezencie od jakiegoś pacjenta. Kiedy zapytałam, dlaczego nie podarował gry córce, odparł, że chce, aby moje dzieci go polubiły. Natychmiast pociągnęłam go do sypialni i zrozumiałam, że z nim czuję się pożądana tak, jak nie czułam się jeszcze nigdy w życiu. Przez cały czas kiedy mnie pieścił, miałam w głowie zdanie „poznać mężczyznę po jego mocnych stronach". Kiedy zapytałam Noę, co o nim myśli, powiedziała, że widać, jak bardzo mnie kocha. - Bardziej niż Jaków? - chciałam poznać jej opinię. - Inaczej - odparła i wróciła do swoich zajęć. Kiedy zapytałam Michaela, co sądzi o Erezie, powiedział, że nie ma wątpliwości, iż na mnie działa. - Co to znaczy? - dopytywałam się. - To znaczy, że jeszcze nigdy nie widziałem cię tak zakochanej. Powiedziałam Erezowi, że jutro odbędzie się u mnie comiesięczne spotkanie moich przyjaciółek, a on zapytał, czy chcę, żeby przyszedł je poznać. - Masz odwagę siedzieć w towarzystwie pięciu kobiet, które będą cię bezlitośnie oceniać? Moja operacja to pestka w porównaniu z tą, którą przejdziesz - ostrzegłam go. - Chcę poznać wszystkich, którzy są związani z twoim życiem, zresztą mam dość odwagi. Byłam pewna, że w ostatniej chwili zmieni zdanie, ale ku memu zdumieniu przyjechał i roztoczył przed nimi wszystkie swoje wdzięki, bez trudu oddając się w ręce pięciu kobiet, które bacznie go obserwowały.

- Robiłem w życiu wszystko - powiedział. - Byłem kierowcą autobusu, przez kilka lat pracowałem w wytwórni napojów, byłem pielęgniarzem w szpitalu. - Tak poznał swoją żonę - dodałam. - I straciłem możliwość poznania ciebie - dodał Erez. -Ale przez większość czasu, gdy byłem na studiach we Włoszech, pracowałem dla służb bezpieczeństwa. - Co takiego robiłeś? - zainteresowałam się. - Wszystko. Przede wszystkim sprzątałem. - Sprzątałeś ubikacje? - zapytałam na poważnie. - Jesteś nie tylko ładna, ale też głupia. Spełniasz wszystkie kryteria - powiedział Erez. - Tak było na przykład przy próbie zlikwidowania Mashala3 w Jordanii. Ludzi, którzy zostają w terenie, nazywa się „sprzątaczami". - Zupełnie jak w taniej literaturze sensacyjnej - zachwyciła się Rolanda. - Coś w tym stylu - potwierdził Erez. Opowiedział nam, że podczas jednej z misji towarzyszył mu partner, zwalisty, dobroduszny mężczyzna. Na potrzeby zadania musieli udawać parę homoseksualistów. Erez, który był niewysoki i pulchny, pełnił oczywiście w tym związku rolę kobiety. Jego partner zawsze musiał dźwigać walizki ich obu. Wsiadali do pociągów w całej Europie, często się przesiadali i wielki mężczyzna zawsze nosił ich bagaże. Po miesiącu zakończyli zadanie i kiedy wysiadali z pociągu, Erez swoim zwyczajem ruszył od razu naprzód, zostawiając wszystkie ciężkie rzeczy swojemu muskularnemu partnerowi. Tamten odruchowo zaczął je dźwigać, aż nagle przypomniał sobie, że akcja już się zakończyła, rzucił wszystko na ziemię i wrzasnął na cały głos po hebrajsku: „Sam sobie dźwigaj swoje bagaże, idioto!".

3Khaled Mashal - przywódca organizacji Hamas, w 1997 roku byl celem nieudanego zamachu zorganizowanego przez Mosad.

Moje przyjaciółki patrzyły na Ereza jak na wybryk natury, a Rolanda powiedziała, że przypomina jakieś dziwne stworzenie, które przypadkiem wylądowało na kuli ziemskiej. Z jednej strony wydawał się im taki interesujący, dziecinny i niezwykle zabawny, a z drugiej - wszystkie wiedziały, że jest znakomitym chirurgiem. - Niemożliwe, żeby on był prawdziwy - powiedziały mi, kiedy się z nami pożegnał, i natychmiast zrozumiały, dlaczego tak bardzo się w nim zakochałam. Moja szalona miłość została całkowicie zaakceptowana i czekałam bez tchu, aż Erez zadzwoni do mnie po ich wyjściu. Kiedy zadzwonił rano, powiedział, że jest urażony, bo nie przytulałam go i nie dotykałam przy moich przyjaciółkach. - Dlaczego nie pokazałaś, że należę do ciebie? - zapytał. Odparłam, że nie wyobrażałam sobie, by ktoś pragnął czegoś takiego. - Za każdym razem kiedy coś podawałaś i przechodziłaś koło mnie, tak czekałem, aż mnie dotkniesz, że pocałujesz mnie w przelocie na znak, że jestem twój. Przeprosiłam natychmiast za to, że niedostatecznie demonstrowałam swe uczucia względem niego. Wytłumaczyłam mu, że nie znoszę takiego zachowania i dlatego nie sądziłam, iż ktoś może je lubić. - Nie jestem taki jak ty - podkreślił. Żeby poprawić mu nastrój, odwiedziłam go w szpitalu i długo siedziałam w jego gabinecie, a on zabierał mnie ze sobą wszędzie, dokąd musiał iść - do izby przyjęć, do pracowni rentgenowskiej. Za każdym razem dyskretnie głaskałam go po tyłku, a on rozpływał się ze szczęścia. Kiedy wezwano go na salę operacyjną, chciałam wyjść, ale poprosił, żebym poszła razem z nim i zaczekała.

- Daj mi dwadzieścia minut i zaraz wyjdę - powiedział. - Chcesz powiedzieć godzinę i dwadzieścia minut? -upewniłam się. - Patrz na zegar dokładnie przez dwadzieścia minut i nie ruszaj się stąd - powiedział i wszedł na salę operacyjną. Uznałam, że to dobry moment, aby zadzwonić w kilka miejsc, i wyszłam z poczekalni, żeby porozmawiać. Nagle zobaczyłam, że nie zorientowałam się, jak minęło dwadzieścia minut. Byłam pewna, że zabierze mu to znacznie więcej czasu, i dalej rozmawiałam przez telefon. Wyszedł na zewnątrz w niebieskim fartuchu chirurga i w czapeczce na głowie i powiedział, że już od kilku minut szuka mnie w środku. Był trochę rozczarowany, że nie czekałam na niego. Chciał zrobić na mnie wrażenie, wychodząc zamaszyście z drzwi sali operacyjnej, niczym lekarze w serialu Ostry dyżur, który, jak wiedział, bardzo lubię. Kiedy jakiś lekarz z oddziału onkologicznego zadzwonił, żeby skonsultować się w sprawie któregoś pacjenta, Erez zapytał, jak nazywa się chory. Lekarz nie miał pojęcia, jak nazywa się pacjent. Wiedział tylko, jak nazywa się choroba, a nie chory. Ereza bardzo szokowało to, że lekarze zapominają, iż za każdą chorobą kryje się człowiek. Znowu zrozumiałam, dlaczego zakochałam się w tym ludzkim lekarzu. Kiedy odprowadził mnie na szpitalny parking, powiedział, że kiedy pojedziemy razem do Włoch, chce nadrobić zaległości z tych siedmiu lat, gdy tam studiował. Codziennie będziemy nadrabiać zaległości jednego roku i będziemy spacerować objęci po uliczkach Florencji. - Z przyjemnością będę się do ciebie przytulać we Włoszech - odparłam. - Wiesz, że choć mieszkałem we Włoszech przez trzy lata z moją żoną, to ani razu nie spacerowaliśmy ulicami objęci?

- Dlaczego? - zapytałam, wsiadając do samochodu. Zamknął za mną drzwi, przybliżył twarz do mojej twarzy przez okno i powiedział: - Bo Włochy są bardzo romantycznym krajem i nie chciałem zwiedzać Florencji z kobietą, której nie kocham. Teraz, gdy pojedziemy razem, będę mógł oglądać Florencję z kobietą, z którą chcę być. Nachylił się do mnie, pocałował mnie przeciągle w usta, a potem jeszcze raz i jeszcze, a ja cieszyłam się, że nie boi się, iż ktoś go zobaczy w moim towarzystwie na szpitalnym parkingu, w miejscu gdzie pracuje, i nie boi się jeszcze tak długo mnie całować. Wieczorem zadzwonił znowu ze szpitala. Operował tego dnia ciężkie przypadki i został, żeby sprawdzić, jak będą się czuli jego pacjenci. Zakomunikował mi też, rozczarowany, że żona wyraziła chęć wyjazdu razem z nim na konferencję do Włoch. - I zgodziłeś się? - zapytałam przekonana, że jej odmówił. - Mam inne wyjście? - odparł chirurg, w którym się zakochałam. - Ona jest moją żoną. Nie mogę jej powiedzieć, że chcę jechać z tobą. - A co z nadrabianiem zaległości wielu lat? Z zaległościami całego życia? - Ja bardziej cierpię przez to, że ze mną nie pojedziesz -poskarżył się. - Mogłeś powiedzieć, że nie chcesz, żeby z tobą jechała -odparłam. - Mogłeś zwyczajnie powiedzieć jej prawdę. - To nie jest takie proste powiedzieć prawdę. - Mam nadzieję, że nadrobicie razem wszystkie zaległości odrzekłam, rozłączając się.

Zadzwonił stamtąd dwa razy i wydawał się całkowicie przybity. Nie odbierałam telefonu, a on zostawiał mi wiadomości na sekretarce. Powiedział, że sam nie wie, jak mógł to sobie zrobić. „Gdybyś wiedziała, jak bardzo cierpię, znikłby ci uśmiech z twarzy - brzmiała jedna z nagranych wiadomości. - Kiedy patrzę na wystawy sklepowe, ciągle myślę o tym, jak te śliczne włoskie kostiumiki, w niedużych rozmiarach, pasowałyby do twojej ślicznej buzi, i to mnie dobija". W drugiej wiadomości powiedział, że chce umrzeć. Nie może znieść dłużej rozpaczliwej tęsknoty za mną. To mu się wydaje najlepszym wyjściem. W ten sposób nie będzie musiał skrzywdzić swojej córki. Po wylądowaniu w Izraelu od razu zadzwonił, błagając, żebym zeszła przed dom. Nie może nawet wejść na górę, bo powiedział żonie, że jedzie zatankować. Ale musi mnie przytulić i poczuć mój zapach po sześciu dniach fantazjowania o mnie. Zeszłam na dół, a on przytulił mnie mocno, mówiąc, że już nigdy nigdzie beze mnie nie pojedzie. „Nigdzie nie ruszę się bez ciebie", obiecał, gładząc mnie po włosach i po mojej ślicznej buzi. Obejmował mnie, jakby się bał, że mnie zaraz utraci. Powiedział, że ma ochotę płakać z tęsknoty za mną. „Tęsknię za tobą, nawet gdy jestem z tobą". Wyglądał tak rozpaczliwie, że nie ośmieliłam się zapytać o to, co mnie najbardziej interesowało: czy sypiał ze swoją żoną we Włoszech, czy nie. Erez, jakby się domyślał, powiedział, że żona chciała się z nim kochać, ale mu nie stanął. Była straszliwie obrażona i oskarżała go, że na pewno kogoś ma, a on oczywiście zaprzeczał. - Dlaczego? - spytałam. - Jeśli tak strasznie tęskniłeś, miałeś dobrą okazję, żeby jej o nas powiedzieć.

- Była bardzo urażona tym, że mi nie staje - wyjaśnił. -Nie chciałem ranić jej jeszcze bardziej. Powiem jej, kiedy będzie w swoim naturalnym otoczeniu. Kiedy może porozmawiać o tym z przyjaciółkami, a nie znajduje się w obcym kraju, gdy jesteśmy na konferencji. Poza tym ostatnią rzeczą, jakiej chcę, jest to, żeby myślała, że odchodzę z twojego powodu. Pod żadnym pozorem nie wolno jej dowiedzieć się o nas podkreślił. - Chcesz powiedzieć, że mieszkaliście w jednym pokoju przez pięć nocy i w ogóle się nie pieprzyliście? Erez zezłościł się i powiedział, że wciąż sprawdzam go na najrozmaitsze sposoby, czy sypia ze swoją żoną, a on mówi mi samą prawdę - że już od roku nie utrzymuje żadnych stosunków ze swoją żoną. Wcześniej dochodziło do tego najwyżej cztery razy do roku. Powiedział to stanowczym tonem i ani przez chwilę nie wątpiłam w prawdziwość jego słów. - Twoja żona jest wysoka? - zapytałam. - Dlaczego pytasz? - zainteresował się. - Tak sobie. Powiedziałeś mi, że myślałeś o tych wszystkich ślicznych włoskich kostiumach w niedużych rozmiarach, które by na mnie pasowały. Dlaczego? Twoja żona jest wysoka? - Tak. Jest wysoka. - Wyższa od ciebie? - pytałam dalej. - Tak - potwierdził ku memu całkowitemu zaskoczeniu. - Chcesz mi powiedzieć, że ożeniłeś się z kobietą wyższą od siebie? - To takie dziwne? - zapytał, a ja pomyślałam, że to bardzo dziwne.

Kiedy poszedł, nasunęła mi się myśl, że rzeźba, którą kupiłam mu w prezencie, mimo wszystko dobrze oddaje jego życie małżeńskie. Z tym że to żona otacza jego, a nie on ją. Oplata go i dusi. Kiedy pożegnaliśmy się po kwadransie, po tym jak przez tydzień był we Włoszech ze swoją żoną i jak mu nie stawał, pomyślałam sobie, że mógł chociaż przywieźć mi jakiś prezent. Coś w niedużym rozmiarze.

RÓWNO PIĘĆ MIESIĘCY W ROZMIARZE PIĄTYM Ereza powołano do dorocznej służby rezerwowej i przyszedł pierwszego wieczoru, by spędzić ze mną noc. Po raz pierwszy mieliśmy spać razem. Kiedy zjawił się w mundurze oficera, niezwykle męski i pociągający, poczułam, że jestem bardzo zakochana. Noa, której powiedziałam, że Erez przyjdzie wieczorem, poszła przenocować do przyjaciółki, a ja pomyślałam sobie, że moja córka zawsze liczy się z moimi potrzebami. Zostawił w przedpokoju karabin, wojskowe buty i poszedł pod prysznic, a potem przez całą noc kochaliśmy się jak szaleni. Nie przestawaliśmy obejmować się i wtulać w siebie, jak przyciągani magnesem. Przez to wciąż pragnęliśmy siebie od nowa i zaczynaliśmy wszystko od początku. - Nie mam już szesnastu lat - poskarżyłam się o trzeciej nad ranem - cała jestem poobcierana. - Skoro już jestem w środku, szkoda byłoby to zmarnować odparł, a ja się roześmiałam nieprzytomna ze zmęczenia. - Jestem po prostu zbyt wykończona, żeby protestować.

O piątej rano powiedział, że pierwszy raz spędza noc z inną kobietą, poza żoną oczywiście, i jest zdumiony nie tylko tym, że może spać spokojny i szczęśliwy, czując na sobie zapach mojego ciała, lecz także tym, że moje łóżko jest znacznie wygodniejsze od jego łóżka w domu. - Wydawało mi się, że wspominałeś coś o spaniu na kanapie zauważyłam. - Zasypiam w łóżku, bo bardzo wcześnie się kładę, i kiedy przychodzi moja żona, przenoszę się na kanapę -wyjaśnił cierpliwie. Powiedział, że może także tej nocy uda mu się wyrwać, a ja zaprotestowałam ze śmiechem, że jeśli tak, lepiej niech pójdzie do domu spać na kanapie i przyjdzie do mnie pojutrze. Żeby zdążył zebrać siły. Kiedy przyszedł dwa dni później, zapaliłam nam papierosa, śmialiśmy się bez ustanku i czuliśmy mrowienie w całym ciele. Wydawało mi się, że jestem w raju. Byłam pewna, że otrzymałam tę łaskę w zamian za nieszczęścia, które spotykały mnie do niedawna. Po zakończeniu służby rezerwowej zakomunikował mi z radością, że jego żona wyjeżdża na dziesięć dni na konferencję do Stanów Zjednoczonych. Szczegółowo planowaliśmy, co zrobimy z każdym dniem podarowanej nam przez los wolności. Pierwszego wieczoru wybraliśmy się nareszcie do teatru. Zaprosiłam też mojego znajomego, Eitana, który pracuje w reklamie. Przywitał Ereza z wielkim entuzjazmem. Znamy się z Eitanem już okropnie długo. Gdy rozwiódł się z żoną, mieliśmy krótki epizod, po którym zostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Teraz nie ma już między nami żadnego napięcia. Jesteśmy niczym dwie stare przyjaciółki. - On jest niezwykle zabawny. Rozumiem, dlaczego rzuciłaś Jakowa - szepnął Eitan, kiedy Erez rozmawiał przez komórkę

ze szpitalem. - Ten facet jest czarujący -dodał, a ja potwierdziłam. - A nawet zbyt doskonały, too good to be true*. Odrzekłam na to, że tak właśnie wygląda para, która została dobrana w niebie. W drodze do teatru, w samochodzie, Erez powiedział, że jego żona dzwoniła ze Stanów Zjednoczonych, zanim wyszedł z domu, i rozmawiała z ich córką w taki sposób, że dziewczynka się rozpłakała. - To mnie doprowadza do szału. Zadzwoniła z zagranicy i po minucie rozmowy doprowadziła moją córkę do płaczu. Rozgniewała się na nią i zapowiedziała jej przez telefon, że wyrzuci przez okno w hotelu wszystkie prezenty, które jej kupiła. Pogłaskałam go po głowie, jakbym mówiła Eitanowi: „Popatrz, z jaką straszną babą się ożenił, biedak". Szliśmy we troje ulicą. Wychodząc z parkingu, potknęłam się i odruchowo przytrzymałam się Eitana. Nie Ereza. Potem, kiedy znaleźliśmy się sami, Erez powiedział, że jest urażony, bo nie wsparłam się na nim, a ja poprosiłam, żeby mi wybaczył przykrość, którą mu wyrządziłam. Przez całe przedstawienie siedzieliśmy objęci, a gdy wyszliśmy na ulicę, Erez oznajmił, że w ogóle nie przejmuje się tym, że ktoś może zobaczyć nas razem. - W ogóle mnie to nie rusza - powiedział, niczym więzień, który po raz pierwszy zrozumiał, na czym polega wolność. Wydawał się szczęśliwy jak dziecko. W drodze powrotnej, w aucie, siedziałam obok Ereza, który przez cały czas trzymał rękę na mojej gołej nodze. Jego dłoń spoczywała na moim ciele, podkreślał tym gestem, że do niego należę. Zbyt dobry, by mógł być prawdziwy (ang.).

- Czy to nie najpiękniejsza kobieta, jaką znasz? - zwrócił się do Eitana, który siedział z tyłu, a Eitan odparł, że to jego ukochana jest dla niego najpiękniejsza. Oświadczyłam, że jestem głodna, a Eitan z radością się przyłączył. Erez powiedział, że nie może zostać dłużej, a ja zrozumiałam, że musi wrócić do domu z obawy, że jego żona znowu zadzwoni ze Stanów i go nie zastanie. Wyjaśnił Eitanowi, że jutro ma operację i nie może sobie pozwolić na zmęczenie. - Kogo jutro operujesz? - zapytał Eitan, a Erez wyjaśnił, że czeka go skomplikowana operacja młodego chłopca, któremu trzeba usunąć płuco. - Dlaczego? - zainteresował się Eitan. - Rak, wiesz - odparł Erez. Jakby wiedział. - Idźcie razem - zaproponował - tylko odprowadź ją z powrotem do domu całą i zdrową. Jutro chcę cię widzieć w przychodni o drugiej - przeszedł na ton lekarza, a ja rozczuliłam się, że chirurg, który uratował mi życie, tak za mną szaleje. Kiedy usiedliśmy przy stoliku w restauracji, Eitan zauważył, że znajdujemy się w tej samej sytuacji. On także od półtora roku spotyka się z mężatką i nie wygląda na to, że ona zbyt szybko będzie mogła zostawić rodzinę. - Żebyś tylko nie przechodziła tego co ja - ostrzegł mnie. - Czego mianowicie? - zapytałam. - Od półtora roku codziennie wieczorem siedzę sam w domu, jak idiota. Erez przyszedł w piątek wieczorem, a ja przyrządziłam jego ulubione potrawy. Kiedyś zwierzył mi się, że jest bardzo wybredny w kwestii jedzenia, szczególnie nie lubi potraw w białym kolorze. Wszystko mu bardzo smakowało. Powiedział, że jestem zbyt doskonała.

- Potrafisz nawet świetnie gotować - zauważył, jakby z pretensją. - Nie pojmuję, jak Jaków mógł z ciebie zrezygnować. Dlaczego o ciebie nie walczył? Powiedziałam, że gdyby Jaków otrzymywał jedną dziesiątą czułości i miłości, które daję jemu, bez wątpienia walczyłby o mnie jak lew. - Nie byłam dla Jakowa aż takim skarbem - wyjaśniłam. Kiedy wyszedł, posłałam mu na pager wiadomość ze zdaniem, które codziennie mi powtarzał: „Kocham cię bardziej niż wczoraj i mniej niż jutro". Otrzymałam też wiadomość od niejakiej Dany z centrum obsługi pagerów, która zadzwoniła i powiedziała, że to był najlepszy moment w jej dniu. Odrzekłam, że on jest najlepszą rzeczą w całym moim życiu. Wysłałam kolejną wiadomość, w której napisałam, że będę dla niego nosić niebieską sukienkę, będę gotować tylko kolorowe potrawy i będę dla niego odpowiednią kobietą. W odpowiedzi przysłał mi faksem list miłosny. Kiedy ciebie nie ma Kocham się z twoimi słowami Które unoszą się w łazience Pokrywają się parą przed lustrem Odsłaniają twoją twarz Kiedy ciebie nie ma Kocham się Z bólem Z twoimi słowami Przykrywam je dłońmi Smakuję je Nasze twarze obok siebie w lustrze

Było nam cudownie, dopóki jego żona nie wróciła z zagranicy. Od razu pojechali razem na weekend do Ejlatu, na doroczną konferencję prawniczą. Znowu nie mogłam zrozumieć, jak mężczyzna, który tak mocno kocha, śpi ze mną i uwielbia czuć mój zapach, który uważa, że pasujemy do siebie jak ulał, może spać obok swojej żony w jednym łóżku. Zaproponowałam kilka różnych produkcji, ale okazało się, że co najmniej dwudziestu twórców zgłosiło propozycje zrobienia filmu o osadnikach. Każdy, do kogo się zwracałam, mówił, że budżety są już zamknięte. Mogę spróbować złożyć aplikację w następnym terminie, do Agencji Rozwoju Filmu. - Kiedy będzie następny termin? - spytałam. - Za pól roku - brzmiała odpowiedź. Zaproponowałam Erezowi, żebyśmy zrobili sobie przerwę. Niech zaczeka miesiąc i zastanowi się, co chciałby zrobić. - Chcę cię mieć obok siebie, nie trzeba mi do tego żadnej przerwy. - Ale co twoim zdaniem mamy zrobić? - zapytałam. -Odkąd rozstałam się z Jakowem, coraz częściej siedzę w domu sama. Nie czuję, że z kimś jestem. - W takim razie od tej pory będę przychodził codziennie. Nie po to żeby spełnić obowiązek, ale dlatego że tego chcę. Kiedy przyszedł, poprosiłam, żeby opowiedział mi o kobietach w swoim życiu. - Po co chcesz to wiedzieć? - zapytał. - Żeby dowiedzieć się o tobie jak najwięcej. Erez opowiedział, że przeleciał wszystkie najładniejsze kobiety wszędzie, gdzie tylko odbywał specjalizacje. Jednak

po trzyletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych przestał notorycznie zdradzać żonę. Postanowił być dżentelmenem, pomijając kilka drobnych epizodów. - Pewnie bzykałeś wszystkie pielęgniarki za kontuarem w recepcji - domyśliłam się. On odparł, że nie wszystkie, i wymienił nazwisko pewnej celebrytki, która - według niego - tak nachalnie go podrywała, aż miał jej dość. Zakończył całą historię po trzech krótkich randkach. - Po trzech randkach już nie miałeś na nią ochoty? -zdziwiłam się. - Od początku nie miałem na nią ochoty. Wydzwaniała do mnie do szpitala - zwierzał mi się dalej ze swojego życia miłosnego. Polecił swojej sekretarce, by odpowiadała napalonej celebrytce, że nie może go nigdzie znaleźć. - Moja sekretarka współdziała ze mną. Nie lubi, kiedy wydzwaniają do mnie kobiety. Pilnuje, żebym dobrze się prowadził, jako mąż i ojciec. Poza tym miał dwa długie romanse z mężatkami. - Co to znaczy długie? - zainteresowałam się natychmiast. - Każdy trwał mniej więcej rok. - Dlaczego się skończyły? - zapytałam. Mąż pierwszej zapytał go pewnego dnia, czy lubi rozbijać rodziny, i wszystko samo się skończyło. Z drugą oboje planowali zostawić swoje rodziny i żyć razem, ale był pod wielką presją ordynatora. Szef poprosił go na rozmowę i wyjaśnił, że w środowisku lekarzy nie ma rozwodów. Przekonał go w dwie godziny, że w każdej sytuacji będzie czuł się jak wahadło, nigdzie nie będzie mu dobrze, tak że lepiej już zostać z tym, co się ma. Przynajmniej w domu jest bezpieczny.

- Tak po prostu zrezygnowałeś z miłości po dwugodzinnej rozmowie? - zapytałam. - Teraz mogę pomyśleć, że mnie także możesz łatwo porzucić, choć obiecujesz, że pewnego dnia staniesz w moich drzwiach z walizką. - Po fakcie zrozumiałem, że to nie była miłość - odparł natychmiast. - To wielkie szczęście, że nie porzuciłem rodziny dla niej, inaczej nie poznałbym ciebie. Kiedy wreszcie wbijesz sobie do swojej małej główki, że jesteśmy sobie przeznaczeni? Nie masz wyjścia, musisz być ze mną, a ja na pewno nie mam wyjścia, tylko muszę być z tobą. Nie mogę żyć bez ciebie. Nie mogę bez ciebie oddychać. Najbardziej przeraża mnie to, że odejdę z domu, a po krótkim czasie ty będziesz miała mnie dość. Będziesz czuć, że cię duszę, bo przecież w ogóle nie potrafisz żyć w związku. Wyrzucisz mnie z domu po miesiącu. Na koniec zostanę z niczym - powiedział. - To naucz mnie żyć w związku - poprosiłam. - Nauczę cię w Stanach, kiedy pojedziemy na konferencję, za dwa miesiące. - Jedziemy na konferencję do Stanów za dwa miesiące? -aż podskoczyłam z radości. - Obiecałem ci, że nadrobimy wszystkie straty. Kiedy coś obiecuję, zawsze dotrzymuję słowa. Zobacz, jak dobrze pasujemy do siebie - powiedział, przytulając mnie mocno, kiedy prowadził mnie za sobą w stronę sypialni. -Jesteśmy dla siebie odpowiedni, także rozmiarami. To słowo, którego ty mnie nauczyłaś. Wydaje mi się, że zanim ciebie poznałem, nie zrobiłem w życiu nic odpowiedniego. Szanuję cię i podziwiam. Jesteś moim słońcem. Powiedziałam, że zadowolę się czymś bardziej przyziemnym, jak byciem jego kobietą, a nie jego słońcem, chcę być z nim tutaj i teraz, bo przecież życie jest takie

krótkie. To prawda, że słońce nas ogrzewa i nie można bez niego żyć, ale jest odlegle, zawsze nieosiągalne. - Bądźmy po prostu razem, nie bądźmy dla siebie metaforami. Nie chodzi mi o nic wielkiego. Chciałabym doznać w życiu odrobiny czułości. - Zasługujesz na to - zapewnił. - Żadna kobieta nie zasługuje na to bardziej od ciebie. Opowiedział mi, że dopiero teraz, niedawno, udało mu się zdobyć rękawiczki chirurgiczne, które idealnie pasują na jego ręce - numer pięć. Do tej pory zawsze operował w rękawiczkach numer pięć i pół. W przesyłce, zamówionej specjalnie dla niego, otrzymał rękawiczki idealnie pasujące na jego ręce. - Ty jesteś moją rękawiczką numer pięć - oświadczył. -Pasujesz do mnie jak ulał. Kiedy wyszedł, byłam przekonana, że to niebiosa wybrały mnie, bym dała mu silę do ocalenia swego życia, by mógł wyjść z niewoli do wolności. Wysłałam mu wiadomość na pager: „Ty dla mnie jesteś na dziesięć, a ja dla ciebie na pięć". Kilka dni później pojechałam z Noą na rutynowy zabieg na oddziale onkologiczno-hematologicznym w Szpitalu Schneidera i spotkałam tam cały Izrael. Przede mną w kolejce czekało już kilka rodzin. Wszyscy mieliśmy wspólny mianownik: chore dziecko. Łączyły nas też te same pielęgniarki, lekarze, ciśnieniomierz, gabinet zabiegowy, toaleta, posiłki i kroplówki. W naszym pokoju była jeszcze rodzina religijnych syjonistów, która przyjeżdżała z Alon Mora raz na dwa tygodnie z czteroletnią córeczką, rodzina rosyjskich Żydów z Netanji ze śliczną czternastoletnią blondynką i arabska rodzina z sześciolatkiem,

która przyjeżdżała raz na dziesięć dni z wioski pod Netanją. W jednej sali znajdowały się cztery izraelskie rodziny należące do różnych światów, czujące łączącą nas braterską więź. - Co u was słychać? Poziom hemoglobiny się obniża? A co z płytkami krwi? Leukocyty spadają? Zawsze jest nadzieja, choć na razie wszyscy znajdujemy się w tym samym kotle. Przestronna sala jest podzielona na dwie części, ze wspólnym telewizorem w każdej. Wszystkie dzieci łączyło jedno pragnienie - chciały oglądać filmy rysunkowe między zastrzykiem a wymiotami i dostać hamburgera albo sznycel na obiad. Rodzina z Alon Mora dzieliła z nami ten sam telewizor. Z początku widziałam tylko mniej więcej czteroletnią dziewczynkę, która otrzymywała leki w kroplówce, a przy niej siedziała jej sześcioletnia siostra, która co jakiś czas sprawdzała, czy płyn z kroplówki spływa jak należy. Kroplówka Noi spływała jak należy. Moja córka spała, jak to miała w zwyczaju, żeby nie czuć upływu czasu, który w szpitalu wlecze się niemiłosiernie, aż skończą się trzy butelki immunoglobulin podawanych, aby wzmocnić jej układ odpornościowy. Dopiero po godzinie pojawiła się matka dziewczynek. Okazało się, że odwiedzała przyjaciółkę, która tego samego dnia przeszła operację. Także z Alon Mora. Matka wyjęła książkę i zaczęła czytać. Zauważyłam, że czyta Króla szczurów, i zapytałam, czy jako osoba religijna może czytać zagraniczną beletrystykę. Odparła, że oczywiście, pomijając „brzydkie" książki. Co prawda, trudno wyczuć, w której stosunki męsko-damskie zostaną opisane ze zbytnimi szczegółami, wyjaśniła, i kiedy trafia na coś takiego, po prostu to omija. - A dzieci? - zapytałam. - One też wszystko czytają?

- Oczywiście - odparła. - I jestem pewna, że starsze niczego nie omijają. Nie wtrącam się do tego. Wyjaśniłam, że interesuję się tym, bo mój przyjaciel Kushi, który stał się religijny, czyta wyłącznie Torę. - To entuzjazm neofity - rzekła. - Ja także jestem nawrócona, co prawda już od dwudziestu lat, i byłam na początku taka sama, tylko Tora i Tora. Potem entuzjazm opada i zostaje rzeczywistość. Mądra kobieta, która wychowuje siedmioro dzieci i raz na dwa tygodnie przyjeżdża z Alon Mora, żeby jej czteroletnia córka mogła dostać kroplówkę. Potem przyszło dwóch starszych synów, siedemnasto- i szesnastoletni. Obaj byli wolontariuszami w pogotowiu ratunkowym w Petach Tikwie. Zapytałam, czy nie boi się dojeżdżać samochodem z Alon Mora do Tel Awiwu. Przecież od wybuchu intifady te drogi stały się bezlitosnym polem bitwy. - Umieram ze strachu - przyznała - ale, chwała Bogu, jeszcze nigdy do nas nie strzelano. Gdyby strzelano, pewnie bałabym się jeszcze bardziej. To jak z porodem: gdy przeszłaś to raz, wiesz, co cię czeka, i znacznie bardziej się boisz. - Nie chce się pani przeprowadzić? - zainteresowałam się. - Mieszkamy w Alon Mora już osiemnaście lat. To mój dom. Ale to prawda, że teraz trochę inaczej sobie radzimy. - Jak na przykład? - Moi starsi synowie jutro także mają dyżur w pogotowiu, więc zostaną na noc u mojej matki w Tel Awiwie. - Nie, mamo - poprawił ją starszy syn. - Babcia powiedziała, że wieczorem gra w brydża i że będziemy się nudzić. - Mamo, co to jest brydż? - zapytał szesnastolatek. - To taka gra w karty - powiedziała jego matka, która dwadzieścia lat wcześniej stała się ortodoksyjnie religijna,

a jej matka prowadzi świecki tryb życia, mieszka w centrum Tel Awiwu i grywa w brydża z koleżankami. Dwaj starsi synowie byli niezwykle grzeczni i dobrze wychowani. Przez cały czas troszczyli się o chorą dziewczynkę, chociaż wyjedli też wszystkie słodycze, które kupiła jej matka. Bez przerwy częstowali także mnie, ponieważ Noa spała. - Od dawna leczycie się na tym oddziale? - zapytała religijna kobieta z Alon Mora. - Od dwudziestu lat - odparłam. - Tylko dlatego jeszcze nas tutaj przyjmują, chociaż Noa nie jest już dzieckiem. Pomyślałam o tym, że Erez zapytał, czy chcę, żeby nas odwiedził, i że nie chciałam mu mówić, iż Noa pod żadnym pozorem nie zgadza się, by przyjaciele matki odwiedzali ją w szpitalu. Chciała mieć przy sobie tylko rodzinę -ja jej wystarczałam. Wtedy przyznałam sama przed sobą, że ja także nie chcę, żeby przychodził, bo naprawdę we wszystkim, co wiąże się ze szpitalem, chcę mieć przy sobie tylko rodzinę. Moja siostra była jedyną osobą, która czasami przychodziła posiedzieć z nami, gdy nie była bardzo zajęta swoimi projektami. Kiedy ja byłam zajęta w pracy, przychodził ojciec Noi albo Michael, ale nie zbieraliśmy się razem przy niej podczas leczenia, jak rodzina z Alon Mora. W takie dni współczułam Noi, ponieważ mój rozwód z jej ojcem zostawił ją samą albo tylko ze mną, albo z nim, nigdy razem, poza sytuacjami kiedy szła do szpitala na kilka dni, jak wtedy przy zakażeniu skóry. Zadzwonił Erez i wyszłam na zewnątrz, żeby nie obudzić Noi. Zauważył, że mam smutny głos. Przestraszył się, że coś się stało. Powiedziałam mu, że z Noą wszystko w porządku i że po prostu użalam się nad sobą, bo nie mam siostry, która mogłaby być przy mnie w szpitalu.

- Ja będę twoją rodziną - zapewnił, a ja odparłam, że nigdy nie będzie mógł zastąpić mojej siostry. Nagle zaczęłam mu współczuć, że musi zostawić córkę dla innej kobiety, ale nie powiedziałam mu tego. -Jak sobie pani radzi? - zapytała religijna kobieta z Alon Mora, po czterech godzinach pobytu we wspólnej sali w szpitalu. Czułam, że stara się nie zadać bardziej osobistego pytania, jak na przykład, czy mam rodzinę. - Można się przyzwyczaić, wie pani - powiedziałam. Kiedy przyszli wolontariusze z organizacji charytatywnej i zaczęli rozdawać jedzenie - nie małym pacjentom, lecz ich rodzinom - dali cztery porcje arabskiej rodzinie, trzy porcje rodzinie rosyjskiej i trzy porcje rodzinie syjonistów. Ja podziękowałam. Byłam objedzona słodyczami, bo nie ma innego sposobu na zabicie czasu w szpitalu. Najlepiej objadać się łakociami, czując się jak dziecko, któremu na to pozwolono. Starsi synowie troszczyli się, by ich matka zjadła obiad. Starali się ją przekonać, żeby pojechała do swojej matki w Tel Awiwie, oni mogą bez problemu zostać sami, żeby dopilnować kroplówki. Odmówiła. Siedzieli stłoczeni razem na łóżku. Widziałam izraelską rodzinę, zjednoczoną wokół łóżka córki, i zazdrościłam jej członkom, że jest ich tylu, iż mogą się wspierać. Wyobrażałam sobie, że do piątkowej kolacji siadają całą rodziną, zapalają świece szabatowe, odmawiają błogosławieństwo, śpiewają pieśni. Ich wspólnota daje im siłę w chorobie najmłodszej dziewczynki. - Z czego się utrzymujecie? - zapytałam ich czarującą matkę. - Ja nie pracuję, a mój mąż jest soferem4.

4Sofer - żydowski skryba uprawniony do przepisywania świętych pism, także mistrz kaligrafii.

- Pewnie zarabia grosze - powiedziałam. - Rzeczywiście, niewiele. Wie pani, żyjemy naprawdę skromnie. Mamy to, co najpotrzebniejsze. Staramy się oszczędzać, a czasem dzieją się cuda. - Naprawdę? - zapytałam. - Bardzo rzadko - powiedziała. - Ale się zdarzają. Naprzeciwko słyszałam, jak rosyjska rodzina z Netanji wymienia się z arabską rodziną ze wsi pod Netanją koszernym jedzeniem. Jedni wybierają kotleciki rybne, drudzy wolą ryż, nikt z nich nie przepada za koszernym jedzeniem, ale tylko religijne organizacje rozdają w szpitalach posiłki dla każdego, kto chce. W Szpitalu Schneidera na oddziale onkologii dziecięcej widziałam piękny Izrael. To mnie uszczęśliwiło. Tu ludzie walczą o życie swoich ukochanych dzieci. Szkoda tylko, że gdy wyjdą ze szpitala, rodzina z Alon Mora może po drodze zostać postrzelona przez Palestyńczyków. Nie wiadomo, kto zginie, a kto zostanie przy życiu. Izraelska rodzina może wylecieć w powietrze w świąteczny wieczór w hotelu w Netanji, a my możemy zginąć, gdy bomba wybuchnie w kawiarni w Tel Awiwie. Tylko arabska rodzina, która została w swojej wsi na terenie Izraela i nie uciekła ze swego domu przed wojną o niepodległość, jest najbardziej bezpieczna ze wszystkich w naszym malutkim kraju. Na razie. Nieodgadnione są drogi Pana.

SIEDEM UMOWY

MIESIĘCY

I

PRZYPIECZĘTOWANIE

Kiedy Erez zadzwonił i opowiedział mi, że poprzedniego wieczoru byli zaproszeni na przyjęcie w Cezarei u przyjaciół i musiał przekonywać żonę, by pojechali dwoma samochodami, z myślą, że może zakradnie się do mnie, zaatakowałam go po raz pierwszy: - Nie podoba mi się, że oszukujesz żonę i że sprawia ci to satysfakcję. Jestem zła, że u ciebie nic się nie zmieniło. Spotykamy się od ponad pół roku, a w twoim życiu wszystko toczy się jak zawsze. Wybierasz się z żoną na przyjęcie w Cezarei, lecicie razem do Włoch, spędzacie weekend w hotelu na konferencji prawników, a potem opowiadasz, jak bardzo cierpiałeś i tęskniłeś, że z tęsknoty byłeś cały czas spięty, że obżerałeś się jak świnia i przytyłeś, i przez to teraz musisz iść na siłownię, i nie możesz z tego zrezygnować, bo chcesz być mnie godny i wyglądać dla mnie atrakcyjnie. Wszystko pięknie, tylko ja tkwię w potrzasku, nie rozumiesz? zdenerwowałam się. Z początku był oszołomiony moim wybuchem, a potem odparł ze złością, że to on jest w sytuacji bez wyjścia.

- To ja muszę zostawić dom i córkę, wyjść dosłownie z niczym, wyłącznie przez ciebie. Przepraszam, nie przez ciebie, dla ciebie. - Nic nie musisz dla mnie zostawiać, a już na pewno nie przeze mnie. Rozłączyłam się. Zadzwonił rano i powiedział, że przesłał mi faksem coś, co napisał w nocy, kiedy nie mógł zasnąć. Siedziałem przez całą noc i pisałem Wykreślałem i zmieniałem Może zauważysz że w jednej linijce Jest nawet wykrzyknik Przez całą noc pisałem Jak bardzo cię kocham Skreślałem i poprawiałem Bałem się że nie rozumiesz jak mocno Przez całą noc siedziałem i zapełniałem Popielniczki z włoskiego marmuru Amerykańskimi papierosami z importu Zastanawiałem się jak ci wytłumaczyć Że piszę do ciebie i pragnę cię Jestem gotowy To trwało całą noc a rano Byłem ogolony i pachniałem lekko Wodą którą lubisz Czułem że nie ma sensu pisać dłużej Trzeba pójść i przypomnieć sobie numer domu I twoją ulicę Przeczytawszy te słowa, wsiadłam do samochodu i pognałam do niego, do szpitala, chociaż planowałam wcześniej, że odwiedzę moją ciotkę, której stan bardzo się pogorszył

w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nawet nie wspominałam o tym Erezowi, żeby nie myślał, że wykorzystuję fakt, że mam romans z lekarzem. Miałam ochotę zrobić mu niespodziankę po pięknym wierszu, jaki mi przysłał. - Ciągle staram się zyskać trochę czasu na spotkanie z tobą powiedziałam, obejmując go. Był szczęśliwy na mój widok. Poprosił, żebym nie odstępowała go przez cały dzień, i przedstawił mnie siostrze oddziałowej, oczywiście ze świadomością, że ona wie, iż się kochamy. Spędziłam z nim w szpitalu cały dzień. Razem z nim wchodziłam do sal chorych, gdy składał wizyty pacjentom. Odwiedziłam wszystkich razem z miłym doktorem Zismanem, który uśmiechał się do mnie przez cały czas, jakbyśmy mieli wspólny sekret. Nawet przyniósł mi biały fartuch, żebym włożyła go na ubranie. Żeby pacjenci się nie stresowali, że przychodzi do nich ktoś z zewnątrz. Przy łóżku młodego chłopca, kiedy doktor Zisman wyjaśnił, co mu jest, Erez nagle zwrócił się do mnie z pytaniem: - Doktor Frank, jakie leczenie powinniśmy zastosować, pani zdaniem? - a choremu wyjaśnił, że jestem jego studentką. - Miłość. Wiele miłości - powiedziałam i nawet pacjent się uśmiechnął. Potem poszliśmy razem z doktorem Zismanem na obiad, jakbyśmy byli w jednym zespole, i przypomniało mi się, jak bardzo kiedyś chciałam dostać się na uniwersytet w Jerozolimie. Wróciło wspomnienie chwili, gdy pisałam test psychometryczny konieczny do przyjęcia na uniwersytet, i już wtedy wiedziałam, że go nie przejdę. Że obleję test, który sprawdza między innymi, czy ktoś nadaje się do studiów na wyższej uczelni, a ja, która nie pasowałam do żadnych

ram, bo w Wadi Salib nauczyłam się tylko, jak je rozsadzać, od razu wiedziałam, że źle mi poszło. Bez zdziwienia otworzyłam list z uniwersytetu dwa miesiące później. Z przykrością informują mnie, że nie okazałam się odpowiednia, by studiować w ich placówce. Dlatego po powrocie do domu, po tym jak odgrywałam rolę lekarki, usiadłam i napisałam list do władz uniwersytetu w Teł Awiwie. Chciałam oszczędzić Noi przygnębiającej odpowiedzi odmownej po teście psychometrycznym, który pisała miesiąc wcześniej, i wiedziała już, że go nie przeszła. Temat: Motywacja Dość trudno jest napisać list, w którym muszę wyjaśnić na piśmie, rzeczowo, kim jest Noa i dlaczego to takie ważne, by została przyjęta na Państwa uczelnię. Noa nie jest wybijającą się uczennicą, jej dobre oceny są okupione wyjątkowym wysiłkiem, ogromną pracą. By osiągnąć dobre wyniki, musi poświęcić trzy lub cztery razy więcej czasu niż przeciętny uczeń. Noa zaś stara się, przez całe swoje życie, udowadniać wciąż teraz bardziej już sobie samej niż otoczeniu - że ona także może coś osiągnąć. Co prawda, we własnym tempie i z pomocą, ale w końcu jednak odnosi sukcesy. Kiedy po urodzeniu dostała bardzo ciężkiego zakażenia, lekarze na oddziale intensywnej terapii wcześniaków twierdzili, że ma minimalne szanse na przeżycie. Nie chcieli dać nam, rodzicom, nawet dziesięciu szans na sto. Twierdzili, że jej przeżycie byłoby cudem medycyny, a ja twierdziłam, że ona jest po prostu aniołem. Po dwóch łatach nauki w gimnazjum Alliance nauczyciele uznali, że ze względu na słabe wyniki nie

nadaje się do ich szkoły i lepiej, dla jej dobra, przenieść ją gdzieś, gdzie panuje mniejsza rywalizacja. Także rozmaici pedagodzy nie mieli wątpliwości, że Noi w żadnym wypadku nie uda się zdać matury. W gruncie rzeczy mieli rację, bo Noa gubiła się w tej szkole. W miejscu pozbawionym duszy słabsze dzieci mogą po prostu zginąć. Noa przeniosła się do szkoły średniej, do której uczęszczały dzieci mające problemy ze słuchem i kłopoty z nauką. Uczyła się w tych cieplarnianych warunkach, otrzymując wsparcie, które najwyraźniej tylko tam mogli jej dać. Po czterech latach zdała maturę, a potem jeszcze uzupełniający egzamin z matematyki, którego jej brakowało. Jednocześnie pracowała w Mcdonaldzie, gdzie dostała dyplom wzorowego pracownika. W tym samym roku była także wolontariuszką i pomagała dzieciom z wadami słuchu w nauce angielskiego. Nie chciano jej przyjąć do wojska ze względu na chorobę, nawet jako ochotniczki. Noa walczyła o to, by ją przyjęto. Armia w końcu ugięła się pod silną wolą mojej córki. Także tam Noa otrzymała od dowódców dyplom z wyróżnieniem. W szczególny sposób podkreślano w nim niezwykle silną motywację mojej wspanialej córki. Podczas służby wojskowej nauczyła się prowadzić samochód, co wymagało około stu lekcji, kiedy innym wystarcza średnio około czterdziestu, ale po drugim egzaminie dostała prawo jazdy. Pod koniec służby wojskowej Noa przeszła testy w poradni pedagogicznej, z których wynikało, jak sama się domyślała, że nadaje się na studia humanistyczne. Stwierdzono tam także, że żaden test psychometryczny, który będzie musiała przejść, nie odda jej prawdziwych

zdolności, bo Noa źle wypada na testach z powodu stresu, a także dlatego, że taki test w ogóle nie odzwierciedla motywacji, która jest właśnie jej silną stroną. Noa po prostu musi studiować!!! Studia są dla niej przepustką do przetrwania w dalszym życiu. Tylko dzięki nauce może się rozwijać i uczyć życia w cieplarnianych warunkach akademickich, by nie zostać od razu rzucona na pożarcie do jaskini lwów. Nie mogę obiecać, że Noa będzie wybijającą się studentką, ale staram się wyjaśnić, że tak wielka motywacja jak jej pozwoli nadrobić wszystkie braki. Zasługuje na to, by pomóc jej osiągnąć sukces, bo Noa od urodzenia ciągle walczy o swoje życie. Jeśli zaproszą Państwo Noę na indywidualną rozmowę, sami się Państwo przekonają, jak silną ma wolę. Nie skreślajcie jej tylko dlatego, że nie udało się jej sprostać wymaganiom testu, którego nigdy nie powinna była zdawać. Mama Noi Noa tak bardzo wzruszyła się moim listem, że następnego dnia przyniosła mi podarunek - książeczkę pod tytułem Dla mamy z miłością, zawierającą rozmaite aforyzmy o matkach. Na przykład takie: „Matka sama rozumie to, czego dziecko nie powie" (przysłowie żydowskie). Przysłowie chińskie, które mówi, że stu mężczyzn może utworzyć obóz. Ale trzeba kobiety, by stworzyć dom. Przysłowie japońskie: „W koszyczku ze śniadaniem dziecka są myśli matki". List na papirusie, pochodzącym mniej więcej sprzed dwóch tysięcy lat przed naszą erą: „Droga matko, czuję się dobrze. Przestań się o mnie martwić".

Anonimowy aforyzm: „Bóg nie może być wszędzie, dlatego stworzył matki". Powiedzenie jedenastoletniej Alice Lampkin: „Bóg nie miał dość rąk, żeby pilnować wszystkich dzieci, dlatego wymyślił mamusie". Po kilku dniach codziennych wizyt Erez zadzwonił wyjątkowo przybity. Dopiero po wielu naleganiach wyznał, że ma trzydzieści tysięcy szekli debetu i nie wie, jak go spłaci. Wyjaśnił, że ponieważ rozdzielił konta swoje i swojej żony - z jego strony to pierwszy ważny krok na drodze do ich rozstania - sam opłaca prawie wszystko, stąd ten brak. - Dlaczego nie pokryjesz tego z konta żony? - zapytałam, a Erez odpowiedział ze złością, że chce zachować finansową niezależność. Żeby zmienić temat, opowiedziałam mu, że muszę iść do chorej ciotki. Monika prosiła, żebym do nich zajrzała. - Kto to jest Monika? - zapytał. - Mówiłam ci już - nie mogłam zrozumieć, jakim cudem tego nie pamięta. - Rumuńska opiekunka mojej ciotki. Nie mam pojęcia, co bym bez niej poczęła. - Cóż, widzę, że nie masz dla mnie czasu i tylko zawracam ci głowę moimi kłopotami - powiedział obrażony, po czym rzucił słuchawką. Wieczorem przyszedł z bukietem kwiatów i powiedział, że poczuł się bardzo urażony, że w ogóle nie odniosłam się do jego problemu. - Jakiego problemu? - zapytałam poruszona moimi przeżyciami tego dnia. - Problemu z debetem w wysokości trzydziestu tysięcy szekli - wyjaśnił.

Nie rozumiałam, czemu w ogóle uważa, że powinnam się odnosić do debetu na jego koncie. Wziął kwiaty, nalał wody do wazonu niczym pan domu, który wie, gdzie co stoi, wstawił kwiaty i usiadł na kanapie, pytając: - To kim jest Monika? Monika to cudzoziemka, opiekunka mojej ciotki. Pracuje legalnie. Już cztery i pół roku opiekuje się moją ciotką, od śmierci jej męża Marka. Koca i Marko przeżyli razem pięćdziesiąt siedem lat, nie mieli dzieci. Wychowywali się nawzajem. Moja matka śmiała się ze swego młodszego brata, że je z żoną z jednego talerza, ale moim zdaniem po prostu zazdrościła, że Koca jest otoczona aż taką miłością. Przez pięćdziesiąt siedem lat jedli z jednego talerza, jakby byli jednym ciałem, i tylko sztućce mieli osobne. Marko robił zakupy, opłacał rachunki i dbał o wszystkie ich potrzeby, a ona gotowała im obojgu posiłki, które jedli z jednego talerza. Rano przynosił jej śniadanie do łóżka. Codziennie szedł do sklepu, kupował świeże bułeczki i śledzia albo bułgarski ser, czasem przynosił jej kawę z bułeczkami w różnych smakach, żeby było kolorowo. Nazywała go „Bicze", a on mówił do niej „mój ptaszku". Mieli w życiu tylko jedną troskę: troszczyć się o siebie nawzajem. On był dentystą, a ona pracowała w loterii państwowej, a ponieważ godziwie zarabiali, godziwie żyli. Aż Marko popełnił błąd. Kiedy przeszedł na emeryturę, okazało się, że wszyscy ich przyjaciele od kart przenieśli się do Teł Awiwu, wtedy sprzedał ich mieszkanie w Ramat Chen i zdeponował pieniądze w banku. Koca była temu przeciwna, uważała, że powinni kupić mieszkanie, ale

Marko wyjaśnił jej, z logiką kogoś, kto utrzymuje się z emerytury, że będą mogli żyć godziwie do końca swoich dni z wysokiego procentu, który będzie wypłacał im bank, niemal nie ruszając kapitału. „Stać nas na to, by żyć dostatnio co najmniej dwadzieścia lat", zapewniał. Łącznie z podróżą za granicę raz do roku. A Koca, która nigdy nie interesowała się finansami, uwierzyła mu. Jedyną rzeczą, jaką kupili za pieniądze z mieszkania, była kwatera na cmentarzu. Mieli leżeć obok siebie. Wybrali centralne miejsce na cmentarzu w Cholonie, zdecydowali się na czarny wspólny nagrobek z włoskiego marmuru i nawet wyryli na nim odpowiedni napis: „Marko Fridman, syn Josefa i Rywki, urodzony w 1920 roku, niech jego dusza zostanie związana w wieniec życia". Obok było napisane: „Koca Fridman, córka Janka i Rozy, urodzona w roku 1922, niech jej dusza zostanie związana w wieniec życia". Datę śmierci zostawili decyzji niebios. Chcieli mieć godziwy nagrobek, podobnie jak życie, a najważniejsze, by spoczywali obok siebie. Przy okazji poszli odwiedzić moich rodziców, którzy leżą jedno obok drugiego na cmentarzu w Cholonie, i położyli wieniec ze świeżych kwiatów na ich grobach. Na cmentarzu w Cholonie są tysiące kwater, a mimo to siedem lat po śmierci mojego ojca, kiedy wieziono ciało mojej matki na wózku, cała rodzina wybuchła nieopanowanym śmiechem, widząc, że kwatera mojej matki znajduje się dokładnie za jego grobem, że moja matka dyszy mu w kark także po śmierci. Rabin przerwał modlitwę Boże litościwy i zaczął nam się przyglądać ze zdumieniem. Może pomyślał, że przez te wszystkie lata, kiedy modlił się za dusze zmarłych, widział najrozmaitszych żałobników, ale nigdy jeszcze nie widział takich, którzy w głębokim żalu opuścili dom pogrzebowy, aby parsknąć donośnym śmiechem

nad grobem chowanej nieboszczki. Jak mogliśmy mu wyjaśnić, że mój ojciec przez cale swoje życie starał się, jak mógł, uciec przed kobietą, która nie dawała mu chwili wytchnienia. Przez siedem lat udało mu się leżeć w spokoju na swoim posianiu, a oto znowu kładą ją tuż za nim, na wieki wieków. Nie ma dokąd uciec. Marko i Koca przeprowadzili się do trzypokojowego mieszkania w północnym Tel Awiwie, na pierwszym piętrze, wąskiego i ciemnego mieszkania z duszną sypialnią i salonem, którego okna wychodziły na przystanek autobusowy. Co dziesięć minut na przystanku zatrzymywał się autobus, posyłając spaliny i hałas prosto do wnętrza białego salonu, który niebawem poszarzał. Czynsz był wysoki, jak przystało na mieszkanie w północnym Tel Awiwie. Okazało się, że stopniowo pieniądze z procentu zaczęły starczać jedynie na opłatę za wynajem i wujostwo zaczęli przejadać kapitał - z jednego talerza. Kiedy procent w banku spadł na samo dno, musieli wykorzystywać pieniądze z kapitału, także żeby zapłacić wysoki czynsz. Marko ze zgryzoty w jednej chwili podupadł na zdrowiu. Kiedy już leżał obłożnie chory, korzystając z tego, że Koca poszła do sklepu po raz pierwszy w życiu, zebrał resztkę sił i powlókł się do właścicielki mieszkania, która mieszkała piętro wyżej. Poprosił, żeby przedłużyła umowę wynajmu o kolejne pięć lat, z obawy, że Koca nie będzie w stanie przeprowadzić się do innego mieszkania, nawet jeśli nie będzie potrzebować trzech pokojów, bez dzieci i wnuków, które przychodziłyby w odwiedziny. Właścicielka wyjaśniła, że skoro tak się sprawy mają, może się dla nich zobowiązać, ale musi podwyższyć czynsz do tysiąca dwustu dolarów. Marko dobił z nią targu, zszedł do swojego mieszkania i przeniósł się na tamten świat przekonany, że oszczędził ukochanej żonie przeprowadzki. Przecież ona nie potrafi nawet zrobić zakupów

w sklepie spożywczym, a co dopiero szukać innego mieszkania, podpisać umowę, przewieźć wszystkie rzeczy i nauczyć się żyć bez niego. Po powrocie ze sklepu Koca znalazła swego ukochanego męża nieżywego. Na jego twarzy malował się spokój. Nic dziwnego, że nigdy nie chciała chodzić do sklepu, jeśli potem miała znaleźć swojego ukochanego nieżywego, choćby nawet ze spokojem na twarzy. Kiedy zaczęła okropnie krzyczeć, właścicielka mieszkania pocieszyła ją szybko, mówiąc, że jej mąż na chwilę przed śmiercią zatroszczył się o nią i poprosił o przedłużenie wynajmu mieszkania za dodatkową odpowiednią opłatą. Koca, która nie miała pojęcia, co to znaczy odpowiednia oplata, zaczęła głośno opłakiwać męża, który nawet gdy zwracał duszę Stwórcy i przenosił się na tamten świat, zatroszczył się o jej mieszkanie na tym świecie. Koca popadła w głęboką depresję, a ponieważ nie wiedziała, jak jeść samej z jednego talerza, nie dzieląc się z nikim, doprowadziła się do takiego stanu, że zakład ubezpieczeń zgodził się na oficjalne zatrudnienie cudzoziemskiej opiekunki. Ma przecież na koncie pieniądze, które wystarczą jej jeszcze na jakieś piętnaście lat życia, myślała naiwnie. Monikę polecono nam wyjątkowo gorąco. Przyjechała z Rumunii pół roku wcześniej, żeby opiekować się pewną staruszką w Kfar Saba. Ku naszej radości staruszka zmarła i Monika musiała znaleźć natychmiast inną osobę do opieki, inaczej zostałaby odesłana z powrotem do Rumunii. Nieszczęście jednego jest radością innego. Monika wydawała się mnie, mojej ciotce i jej przyjaciołom, którzy troszczyli się o nią, osobą porządną i odpowiedzialną. Miała jedną wybijającą się zaletę - przebywała w tym kraju już od pół roku i trochę poznała jego mieszkańców. Poza tym, co jeszcze ważniejsze, mówiła po rumuńsku.

Monika dowiodła swojej wartości od pierwszej chwili, gdy tylko weszła do mieszkania Kocy. Robiła zakupy w sklepie spożywczym, przynosiła mojej ciotce śniadanie do łóżka i pilnowała, by ten ptaszek, który nie postanowił jeszcze, czy chce żyć dalej bez Bicze, jadł i odzyskał siły. Potem troskliwie pomagała jej wstać, umyć się, ubrać, aż Koca nabrała ochoty do dalszego życia. Wychodziła z nią codziennie na spacer, gotowała tradycyjne rumuńskie potrawy, co tydzień układała jej włosy i malowała paznokcie na różowo. Choć Monika codziennie miała dwie godziny wolnego, prawie nigdy ich nie wykorzystywała, jakby Marko, którego nie poznała, przekazał jej odpowiedzialność za los swej osamotnionej żony. Monika zaś cieszyła się, że znalazła wrażliwą kobietę, która tak bardzo jej potrzebuje, podczas gdy ona potrzebuje siedmiuset dolarów pensji, by wysłać je do Rumunii synowi, który choć ukończył z doskonałymi wynikami studia informatyczne, zarabia około stu dolarów miesięcznie. Raz w miesiącu obie szły do banku i podejmowały sześć tysięcy szekli. Monika brała swoją pensję i wysyłała do Rumunii, a ja wypisywałam czek w książeczce czekowej mojej ciotki na sumę czynszu za mieszkanie i dawałam jej do podpisu. Było jej trudno pisać po hebrajsku. Z uwagi na to, że od wielu lat byłam sierotą, odgrywałam przy niej trochę rolę córki, której nigdy nie miała. Potrzebowałam jej nie mniej niż ona mnie. Opowiadałam jej różne śmieszno-smutne historyjki o życiu, o moich dzieciach i przyjaciołach, a Koca, która wzięła na siebie cząstkę roli mojej matki, za każdym razem żegnała mnie matczynym pytaniem, kiedy wreszcie wyjdę za mąż. „Już raz wyszłam za mąż", odpowiadałam, ale Koca upierała się, że potrzeba mi mężczyzny, który będzie się mną opiekował. „Świetnie daję sobie radę sama", dowodziłam przez

cały czas, poza tym mam przyjaciela, nie jestem samotna. Ona obstawała przy swoim, mówiąc, że przyjaciel to nie mąż, a ja nie umiem. - Czego nie umiem? - zapytałam. - Nie umiesz się sama sobą zaopiekować. Troszczysz się o dzieci, o swoje otoczenie, a nie potrafisz zająć się sobą. Powiedziałam jej, że się myli. - Skoro tak, ja się tobą zajmę - powiedziała Koca i spisała testament, zostawiając mi wszystkie swoje pieniądze, po odliczeniu wydatków na pogrzeb. - Masz jeszcze jedną bratanicę, która cię kocha - powiedziałam Kocy, która nie miała dzieci ani siostrzeńców ze swojej strony. - Ona ma męża, który o nią dba - powiedziała z uporem, gdy jeszcze mogła mówić. Monika, która troszczyła się o wszystkie potrzeby mojej ciotki, sprawdziła, że opłaty za wynajem spadły o kilkaset szekli. Kiedy jednak usiłowała przekonać właścicielkę mieszkania, żeby trochę zmniejszyła czynsz, tamta twierdziła stanowczo, że Marko uzgodnił z nią sumę tysiąca dwustu dolarów miesięcznie. Monika znalazła mieszkanie za siedemset dolarów miesięcznie, przestronne, ciche i jasne, i we dwie przekonałyśmy Kocę, że nadszedł czas, by się przeprowadzić. Warto to zrobić nawet w jej wieku, żeby nie była tak wykorzystywana. Moja subtelna ciotka powiedziała nam, że jest jej nieprzyjemnie wobec właścicielki mieszkania, ale kiedy pokazałyśmy jej nowe przestronne mieszkanie w rozsądnej cenie, zebrała siły i mężnie oświadczyła kobiecie, że się wyprowadza. - Nie może się pani wyprowadzić. Pani mąż dobił ze mną targu przed śmiercią - powiedziała właścicielka, a moja ciotka, z pomysłowością wdowy, powiedziała, że jej mąż nie stoi obok, żeby to potwierdzić, i dlatego czuje się wolna od wszelkich zobowiązań.

Koca i Monika polubiły nowe jasne mieszkanie i zaczęły zapraszać gości na sobotnie partyjki remika. Koca żyła godziwie, a Monika wciąż zmniejszała swoją pensję i obcinała ich wydatki, zamartwiając się o malejący z dnia na dzień kapitał. W końcu jednak moja ciotka postanowiła, że nie ma nic więcej do powiedzenia na tym świecie. Kiedy przyjechałam do nich rano, Monika poinformowała mnie, że Koca nie je nic od kilku dni. A ja, podobnie jak Monika, która wierzy, że każdy starszy człowiek odchodzi na tamten świat, kiedy zdecyduje, że nie ma już nic więcej do powiedzenia na tym świecie, spojrzałam na moją subtelną i delikatną ciotkę, która leżąc w łóżku, wyglądała jak przezroczysty ptaszek i spoglądała na mnie z troską naiwnymi błękitnymi oczami. - Jak się czujesz? - zapytałam po rumuńsku moją piękną ciotkę. - Dobrze - odparła słabiutkim głosem i wciąż przypatrywała mi się mądrymi oczami. - Chcesz, żebym ci coś przyniosła? - zapytałam, jakby Monika nie pytała jej o to co chwilę, obejmując ją i całując, i ukrywając łzy. - Nie - odparła moja ciotka i ze znużeniem przymknęła oczy. - Czy coś byś chciała? - zapytałam. - Pójść do Bicze - szepnęła. - Ale nie możesz tego zrobić teraz - powiedziałam natychmiast stanowczo. - Dlaczego? - zapytała moja ciotka, otwierając oczy ze zdumieniem. - Bo bardzo cię o to proszę - odparłam. - Musisz być na moim ślubie - skłamałam w nagłym przypływie odwagi, ściskając jej chudą dłoń, jakbym zobowiązywała ją do dotrzymania umowy.

Uśmiechnęła się ze znużeniem i przycisnęła moją rękę do serca. Kiedy przyglądałyśmy się obie, jak spokojnie śpi, zapytałam Monikę, czy obawia się o swój los po powrocie do Rumunii, gdy nie będzie już zajmować się moją ciotką. - Nic podobnego - odparła po hebrajsku. Przez wszystkie te lata nauczyła się najpotrzebniejszych zwrotów. Zwierzyła mi się, że już w zeszłym roku zwrócono się do niej, żeby zaopiekowała się pewną starszą panią w Niemczech, ponieważ mówi po niemiecku. - Oferują bardzo wysoką pensję - powiedziała - osiemset euro miesięcznie, ale odmówiłam. - Dlaczego? - zapytałam zdumiona. - Bo ją kocham. Nie mogę jej zostawić. Ona bardzo mnie potrzebuje - odparła Monika, dziwiąc się mojemu zdziwieniu. Kiedy postanowi odejść, ja także odejdę -powiedziała po rumuńsku. Jakie to szczęście, że moja matka zawsze twierdziła, iż trzeba znać jakiś język obcy poza hebrajskim, nawet jeśli to rumuński. Przeciwnie niż jej brat Niko z Chadery. - Skłamałaś, prawda? - zapytała Monika, kiedy wpatrywałyśmy się w leżącą spokojnie Kocę. - Uścisnęła mi rękę. Musiałaby złamać umowę - odpowiedziałam rumuńskiej opiekunce, która troszczyła się o wszystkie potrzeby mojej ciotki. - Chcesz wiedzieć, co myślę? - zapytała mądra Monika. Nie czekała na odpowiedź. - Myślę, że twoja ciotka postanowiła, że nie będzie dłużej żyć, żeby zostawić ci spadek. Nie chce żyć dłużej i przejadać twojego spadku. Obiecała przecież, że się o ciebie zatroszczy - powiedziała Monika, a ja wiedziałam, że ma rację. Niech Bóg błogosławi Monikę.

Tego samego wieczoru, kiedy opowiadałam Erezowi o mojej ciotce, siedział obok mnie na kanapie i przez cały czas gładził mnie po ręce. Potem, żeby rozproszyć moje przygnębienie, powiedział, że teraz naprawdę warto się ze mną ożenić, bo otrzymam spadek. - Nie wiąż z tym wielkich nadziei! - zaśmiałam się. -Prawie nic nie zostało, a Monice należy się odszkodowanie i sanatorium. - W porządku - rzeki szybko. - Tak tylko żartowałem. - Chciałbyś pożyczyć pieniądze? - zapytałam mimo wszystko. - Na co? - Już zapomniał. Jego myśli krążyły wokół mojej umierającej ciotki. - Żeby pokryć debet - odparłam. - Nawet gdybym chciał, nie wiedziałbym, jak wytłumaczyć to mojej żonie. Wiesz, skąd pochodzą pieniądze - dodał gwoli wyjaśnienia i pociągnął mnie w stronę sypialni. A po tym jak zlizał moje wszystkie smutki, zapytał, czy chcę, żeby przyrządził nam sałatkę, abyśmy zjedli z jednego talerza.

OSIEM MIESIĘCY Z ZAMKNIĘTYMI OCZAMI Podczas długiego lotu do Stanów Zjednoczonych zapytałam Ereza, co zamierza powiedzieć lekarzom na konferencji, kolegom, którzy znali jego i jego żonę z czasów, kiedy przez trzy lata robił w Stanach specjalizację. Odparł, że powie to, co akurat przyjdzie mu do głowy, bo nie lubi planować. Co będzie, to będzie. Poza tym nie będą pytać, kiedy zobaczą nas razem. Amerykanie są bardzo dyskretni. Erez uprzedził, że podczas całego wyjazdu będzie tylko jeden problem - musi poświęcić pół dnia kuzynowi żony, który mieszka w Bostonie, i wydawałoby się dziwne, jeśliby się z nim nie spotkał. Poza tym dostał wielokilometrową listę z zaleceniami, co kupić i komu, włączając teściową i całą rodzinę żony, niech długo żyje, jak zawsze się wyrażał, a kuzyn wie, gdzie się robi zakupy. Podczas lotu opowiadał mi o konferencji, na której był wiele lat temu w Los Angeles. Poznał tam hotelową piosenkarkę, prześliczną seksowną blondynkę, i nie przestawali uprawiać seksu przez całe cztery dni. Przez wszystkie

noce w ogóle nie zmrużył oka, a rankiem zasypiał na wykładach. Kiedy musiał już wracać do Izraela, odwiozła go swoim samochodem na lotnisko. To był kabriolet, a właśnie tego samego dnia zaczęły się murzyńskie zamieszki z powodu oskarżenia o zbrodnię jakiegoś czarnego chłopaka. Kiedy tak jechali powoli otwartym autem, jakiś Murzyn podbiegł i porwał piękną marynarkę, którą Erez kupił sobie poprzedniego dnia i zamierzał włożyć w samolocie. Dwa miesiące później, opowiadał, zadzwoniła do niego seksowna blondynka, która jak się okazało, nie wiedziała, że jest żonaty, i powiedziała, że znajduje się na tournée w Europie. Zamierzała wpaść do niego i poznać Ziemię Świętą. - Jak ci się udało ją od tego odwieść? - zapytałam, a on odparł, że coś tam wymyślił. - Zdradzasz swoją żonę przez całe życie - powiedziałam, a Erez nie zaprzeczył. Jego opowieści o zdradach trochę mnie przygnębiły. Przypomniałam sobie, jak kiedyś pewien mężczyzna, który w odległej przeszłości był drobnym kryminalistą, powiedział mi, że przed włączeniem kogoś nowego do „ekipy" zawsze sprawdzali, czy przypadkiem notorycznie nie zdradza żony. „Ktoś taki na ogól zdradza potem także swoich kumpli", wyjaśnił znajomy przestępca, który miał okazję spotkać najrozmaitsze typy ludzi. W Nowym Jorku przesiedliśmy się do samolotu lecącego do Bostonu i dopiero tam zauważyłam, że zapomniałam pojemniczka ze szkłami kontaktowymi, który zostawiłam w kieszeni fotela w pierwszym samolocie, i że nie mam nawet zapasowych okularów. - Co mam teraz zrobić? - zapytałam Ereza w rozpaczy, bo z wadą wzroku minus pięć człowiek nic nie widzi.

- Nic się nie da zrobić. W oświeconej Ameryce nie można pójść do optyka i po prostu zamówić soczewek. Trzeba mieć receptę od okulisty i w żaden sposób nie da się tego ominąć. Amerykanie są bardzo skrupulatni w kwestiach medycznych, wyjaśnił, po tym jak powiedział, że nic nie da się zrobić. - Dlaczego nie przypomniałeś mi, żebym zabrała soczewki? zdenerwowałam się trochę na niego i pomyślałam w duchu, że gdybym była z Jakowem, na pewno by mi przypomniał, że włożyłam pudełeczko do kieszeni w oparciu fotela przede mną. - Nie przejmuj się - uspokoił mnie. - Przez cały czas będziemy razem. Tak jak wtedy gdy nie odstępowałem cię podczas operacji. Będę przy tobie - powiedział czule, a ja odparłam: - Pójdę za tobą z zamkniętymi oczami. W Bostonie wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy na konferencję, która odbywała się w odległości jakichś dwustu pięćdziesięciu kilometrów od Bostonu. Jechaliśmy szybko, nie zatrzymując się, ponieważ planowaliśmy pozwiedzać w drodze powrotnej. Dotarliśmy do hotelu, który od razu nam się nie spodobał. Przypominał raczej więzienie niż luksusowy hotel goszczący szacowny zjazd medyczny. Wchodząc do łazienki, żeby wziąć prysznic, usłyszałam, że rozmawia z żoną bardzo przyjaźnie, całkiem inaczej, niż to opisywał, twierdząc, że na ogół są ze sobą na noże. Zapytał, na czym stanęła ugoda, którą zaproponowała, i długo słuchał odpowiedzi, a potem zapytał, kogo zaprosiła na piątkową kolację, jaki stopień dostała Adi z klasówki z matematyki... Jest między nami straszliwa wrogość, wieczna nienawiść, powtarzał mi zawsze, tymczasem podczas tej rozmowy

sprawiał wrażenie, że żywo interesuje się tym, co ona mówi. Wieczorem ubrałam się elegancko i wyglądałam naprawdę szykownie, jak przystało na partnerkę życiową chirurga. Erez miał na sobie cienki sweter z dzianiny, który kupiłam mu na święta i który pasował do jego błękitnych oczu. Wyglądał dobrze, tym bardziej że naprawdę bardzo schudł po wszystkich tych godzinach, które codziennie spędzał na siłowni. Kręciliśmy się wśród różnych zaproszonych lekarzy, przy barze, który został zorganizowany przez hotel nieopodal basenu. Rozmawialiśmy o tym, że to miejsce jest dość rozczarowujące. Także jedzenie nie wydawało się zachęcające, więc tylko piliśmy wino. Do Ereza podszedł znajomy z dawnych czasów, doktor Goldblum. Erez przedstawił mnie i obaj zaczęli uprzejmie gawędzić na tematy medyczne. Co pewien czas czułam się trochę odsunięta na bok, kiedy Erez rozmawiał z kimś bardziej intymnie, zostawiając mnie w tyle. Kiedy po półtorej godzinie nudy wróciliśmy do pokoju, Erez powiedział, że doktor Goldblum zapytał, kim jestem, a on odparł, że przyjaciółką. Kiedy znajomy zapytał, jak się miewa Klara, Erez odpowiedział, że całkiem dobrze, jakby mówiąc: „Czemu pytasz?". Byłam na niego dostatecznie zła z powodu tej „przyjaciółki" i tego „całkiem dobrze" w odniesieniu do Klary, szczególnie zaś wkurzyła mnie jego rozmowa z żoną, która wydawała mi się zbyt przyjacielska. Dobrze, że nie mam szkieł kontaktowych, żeby zobaczyć z całą ostrością tę szarzyznę, pomyślałam sobie. Następnego dnia rano poszedł na wykład, co przecież było celem całej konferencji, a ja włożyłam sukienkę mini i poszłam przejść się na piechotę, kawałek dalej od hotelu.

Miałam uczucie, że cały ten wyjazd okaże się do niczego, i pytałam sama siebie, co, u diabła, robię na jakiejś durnej konferencji nudnych lekarzy. To przecież nie moje milieu. Tak wyrażał się Erez, ja natomiast mówiłam „branża". Dla niego to milieu, dla mnie to branża, pomyślałam. I na tym polega różnica. Kiedy tak sobie szłam, pogrążona w czarnym przygnębieniu, minęła mnie starsza kobieta, z tych energicznych Amerykanek, które chodzą na piechotę całymi kilometrami, i zapytała, dlaczego jestem taka smutna, choć naprawdę wcale jej to nie interesowało. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, powiedziała, że jest piękny ranek, i życzyła mi wspaniałego dnia. Postanowiłam, że właśnie taki będzie. Po energicznym marszu wróciłam do hotelu odrodzona. Kiedy tylko weszłam, dowiedziałam się, że Erez mnie szukał, żeby pójść na obiad. Rozmawialiśmy z młodym lekarzem, któremu podobała się moja sukienka. Kiedy zauważył, że Erez ma sympatyczną żonę, odparłam natychmiast, że nie jestem jego żoną. Nie zapytał, kim dla niego jestem, i poszedł w swoją stronę. Po południu dostałam straszliwego bólu zęba, jakiego nie miałam już od wielu lat. Szukaliśmy dentysty w centrum miasta, kręciliśmy się wśród domów handlowych, ale nie mogliśmy żadnego znaleźć. W piątek po południu wszyscy wyjeżdżają na weekend. W końcu poszliśmy do lekarza ogólnego, Żyda, który nie wziął od nas pieniędzy, kiedy usłyszał, że Erez bierze udział w konferencji chirurgów. Także antybiotyk dał nam za darmo. Erez opiekował się mną, kupił mi środki przeciwbólowe, przypominał, żebym brała leki, i głaskał mnie pocieszająco. „Jestem przy tobie przez cały czas", powiedział, myśląc, że widzę wszystko niewyraźnie przez moją krótkowzroczność. Troszczył się o mnie jak o ukochaną

żonę i chodziliśmy objęci, tak jak zawsze marzył, że będzie szedł przytulony z kobietą po ulicy. W drodze powrotnej do hotelu zapytał, czy chcę pójść na przyjęcie zorganizowane dla uczestników konferencji, a ja odparłam, że wolę posiedzieć w spokoju i obejrzeć ulubione seriale amerykańskie, zamiast obracać się wśród amerykańskich lekarzy. Kiedy wchodziliśmy do hotelowego lobby, jeden z lekarzy zawołał nas, żebyśmy zobaczyli dekoracje, przygotowane na przyjęcie, w stylu piratów, i w jakiś sposób zostaliśmy wciągnięci za nim do środka, a on natychmiast przyniósł nam kieliszki z winem. Doktor Goldblum podszedł do Ereza, całkowicie mnie ignorując, wziął go na stronę i zaczęli rozmawiać intymnie, jak mężczyzna z mężczyzną. Zostałam przy barze sama, w mojej sukience mini. Chciałam stamtąd zniknąć, ale się wstydziłam. Kiedy Erez wrócił do mnie po długich szeptach z kolegą, który interesował się Klarą, został natychmiast przechwycony przez innego lekarza. Obaj odwrócili się do mnie plecami, gdy wciąż siedziałam przy barze. Kiedy zbierałam się do wyjścia, Erez podszedł i zapytał, dokąd idę. Odparłam, że chcę odetchnąć świeżym powietrzem po tej truciźnie, którą tu wchłonęłam. Nie zrozumiał, ale wyszedł ze mną zapalić papierosa. Powiedziałam, że wracam do pokoju, a on przekonywał mnie, żebym poszła z nim tylko na kilka minut, by się pożegnać. Dałam mu się pociągnąć za sobą, przeklinając każdą chwilę, ze świadomością, że gdybym nie była z nim, już dawno bym sobie poszła. Nie mam zwyczaju siedzieć tam, gdzie nie czuję się dobrze. Przecież nigdy z nikim się nie liczyłam, na pewno nie z gromadą bufonowatych amerykańskich lekarzy.

Wróciliśmy do piratów, a facet, który był taki zakochany w Klarze, podszedł i zapytał, co robię w Stanach Zjednoczonych. Gdyby Erez nie stał obok i nie słuchał, powiedziałabym, że przyjechałam nakręcić film o nudnej konferencji z lekarzami przebranymi za piratów, tak sobie, żeby wiedział, że jestem producentką, a nie czyjąś dziewczyną do towarzystwa, i że ta ich konferencja jest męcząca i nudna, ale powiedziałam tylko, że przyjechałam jako turystka. Potem Erez miał do mnie pretensje. Miał nadzieję, że powiem, iż po prostu dołączyłam do niego na kilka dni, w drodze do Nowego Jorku. Pieprz się, powiedziałam sobie w duchu. Do tego jeszcze sama płacę za cały ten pieprzony wyjazd. To nie tak, że zaprosił mnie na swój koszt albo coś w tym rodzaju. Przepraszam, na koszt debetu swojego i Klary. Kiedy pół godziny później opuściliśmy przyjęcie i poszliśmy na górę, do pokoju, nie odezwałam się ani słowem. Potem, w łóżku, uprawiałam z nim seks, chociaż tak naprawdę nie miałam na to ochoty. Nie chciałam jednak, żeby zauważył, że mój świat runął. Cały czas bolał mnie ten cholerny ząb, a on dopytywał się z wielką troską, czy wzięłam środki przeciwbólowe. Rano, kiedy się ubierał, żeby pójść na wykłady, i jak zawsze zapytał, co ma włożyć, jakby obchodziło mnie to, jak będzie się prezentował przy doktorze Gołdblumie, starałam się zasugerować, że może powinien powiedzieć Goldblumowi, że nie jestem zwykłą przyjaciółką i że najwyraźniej nie wszystko jest w idealnym porządku z jego żoną. Inaczej to jego żona byłaby teraz na konferencji, a nie ja. Natychmiast odrzekł stanowczo, że Amerykanie nie lubią osobistych zwierzeń, że to wprawiłoby ich tylko w zakłopotanie.

Poszedł, a ja zaczęłam planować, że potajemnie wrócę sama do Izraela. Po godzinie zjawił się jednak, mówiąc, że nie chce zostawiać mnie samej. Poszliśmy pospacerować po okolicy. Po powrocie do hotelu udaliśmy się prosto na górę. Tym razem nie daliśmy się skusić, żeby zajrzeć na przyjęcie na zakończenie konferencji, które na pewno było w stylu greckim. Rano opuściliśmy hotel prawie biegiem, uciekając z tego przerażająco nudnego miejsca, i ruszyliśmy w kierunku Bostonu. Gdy tylko oddaliliśmy się stamtąd, ząb przestał mnie boleć. W samochodzie Erez powiedział, że dzwonił do żony, i zakomunikował, że kilku znajomych lekarzy zaproponowało, żeby gdzieś pojechali razem, ale nie ma na to ochoty, bo jest w kiepskim nastroju. Jego dobra żona natychmiast poprosiła, żeby z nimi pojechał, czemu nie, zasługuje na to, żeby trochę się przewietrzyć. W końcu niemal go zmusiła, by przyrzekł, że pojedzie. „Przyrzekam, że tak zrobię", powiedział, i wydawał się bardzo zadowolony, że żona, oby żyła jak najdłużej, udzieliła mu pozwolenia na wycieczkę po Stanach Zjednoczonych, niemal go do tego zmuszając. - Zawsze powtarzam, że dzieła sprawiedliwych są czynione cudzymi rękami - powiedział. - Chodzi o to, żeby moja żona zrobiła to, co ja chcę, tworząc wrażenie, że pomysł w ogóle wyszedł od niej. Jego duma z oszukiwania żony doprowadzała mnie do mdłości. - Sprawiedliwi nie kłamią - powiedziałam z niechęcią. Erez, który był świadom mojego nastroju, zaczął mnie rozbawiać rozmaitymi opowieściami. Szybko zapomniałam, że chwilę wcześniej bardzo go nie lubiłam.

Na długich, niekończących się mostach, pod którymi było tylko morze, zaczął mnie denerwować jego sposób jazdy i poprosiłam, żeby mocno trzymał kierownicę. Zamiast tego wyciągnął do mnie obie ręce, jakby starał się mnie uspokoić. Wrzasnęłam, że się boję, przecież moja siostra zginęła w wypadku samochodowym, a on pytał ciągle: „Czego się boisz, przecież jestem z tobą?" - i oczywiście wyciągał do mnie ręce. Albo jechał zygzakiem, żebym jeszcze bardziej wrzeszczała, a ja powiedziałam, że czuję się z nim jak w kolejce górskiej. Roześmiał się i odparł, że trzeba się mną opiekować jak małą dziewczynką, ale że to lubi. Naprawdę tak było. Wiązał mi sznurowadła, tak żeby się nie rozwiązywały, albo zdejmował mi buty, kiedy potykałam się w ciasnych pantoflach na wysokim obcasie. Okropnie mnie rozśmieszył, mówiąc, że powinien był spotkać się z Jakowem i uzyskać od niego informacje, jak trzeba ze mną „odpowiednio" postępować. Wieczorem zatrzymaliśmy się w hoteliku, znacznie sympatyczniejszym od luksusowego i nudnego hotelu, w którym miała miejsce konferencja. Kiedy w położonej nieopodal czarującej restauracji zamówiliśmy najrozmaitsze ryby, Erez zaczął narzekać, że moje dania zawsze wydają się lepsze. Oczywiście jedliśmy wszystko razem. Kiedy rozgrzaliśmy się winem i naszą miłością, oznajmiłam, że chcę mu coś powiedzieć. Wyznałam, że na początku naszego romansu, kiedy już wiedziałam na pewno, że to miłość przeznaczona mi z nieba, przeprowadziłam dochodzenie na temat jego żony, żeby lepiej poznać wroga, i określenia, które usłyszałam, nie były pozytywne, mówiąc delikatnie. - Słyszałam, że nie jest dobrym człowiekiem - dodałam.

Przez chwilę wydawał się oszołomiony, potem otrząsnął się i powiedział, że Klara stała się zła z biegiem lat. Może to kwestia wieku, może rozgoryczenie życiem, a najwyraźniej także kwestia charakteru. W każdym razie to jest prawdziwy powód, że zawsze czuje do niej niechęć. Z powodu jej złego charakteru. Nie chciałam przypominać mu, że ostatnio, kiedy z nią rozmawiał, nie wydawał się szczególnie wrogi. - Ona jest jak doberman: dopóki trzymam ją na smyczy, nie gryzie - wyznał z nagłym smutkiem. - Dlatego właśnie ciężko jest mi zostawić córkę - wyjaśnił ze łzami w oczach. - One nie dogadują się zbyt dobrze, ciągle o wszystko się awanturują, jestem dla Adi jedyną ostoją. Tylko mnie zwierza się ze swoich tajemnic i kłopotów. Żeby go uspokoić, powiedziałam, że córki są zawsze bardziej związane z. ojcem niż z matką. - Boję się, że kiedy zostawię moją córkę, będzie zgubiona odparł. Potem, kiedy leżeliśmy w łóżku mocno przytuleni, powiedział, że mimo wszystko mogłam przekazać mu bardziej delikatnie to, co słyszałam o jego żonie. Broniąc się, odrzekłam, że on także twierdził, że ona jest złą osobą i że dlatego ja powinnam z nim być, żeby uratować go przed jej podłym charakterem. Powiedział, że jemu wolno mówić takie rzeczy, ale kiedy inni ludzie ją oczerniają, sprawia mu to przykrość. Zauważyłam, że czuje się urażony w jej imieniu. Nazajutrz przez cały dzień zwiedzaliśmy okolicę, jedliśmy niezdrowe jedzenie, lizaliśmy lody i spacerowaliśmy, trzymając się za ręce, jak para zakochanych. W sympatycznym hotelu, w którym mieszkaliśmy, pomyślałam, że zrobię Erezowi niespodziankę. Kiedy szliśmy na spacer, włożyłam brązową aksamitną sukienkę z dekoltem i kozaki. Doszliśmy do miejsca, w którym kręciły się tłumy, grał

jazz. Grupki ludzi tańczyły na ulicy. Natychmiast porwała nas radosna atmosfera tego miejsca. Kiedy postanowiliśmy wejść do włoskiej restauracji, która była w połowie pusta, i zamierzaliśmy usiąść w zacisznym kącie, kelner odmówił posadzenia nas przy stole dla czterech osób. Erez ujął mnie pod ramię, mówiąc, że to skandal, iż w prawie pustym lokalu nie chcą nas obsłużyć jak należy. Spodobała mi się jego asertywność. Weszliśmy do innej włoskiej restauracji, która nam się spodobała, i tam usiedliśmy w zacisznym kącie. To miejsce było z kolei pełne ludzi. Erez zamówił spaghetti z pesto i owocami morza, a ja rybę. - Mam dla ciebie niespodziankę - powiedziałam. Kiedy przyniesiono nasze dania, pokazałam mu, co mam na myśli. Erez był w szoku. Takiej niespodzianki zdecydowanie się nie spodziewał. - Zawsze mnie zadziwiasz - rozpływał się w zachwycie. - Z tobą nie można się nudzić ani chwili. Nigdy nie wiadomo, co się stanie - powiedział z ustami pełnymi makaronu z pesto, a potem położył mi rękę na nodze i zaczął przesuwać ją coraz wyżej, pod moją brązową sukienką z rozcięciem, bez majtek. Kiedy dotarł do krocza, zagłębił we mnie palec, a potem go oblizał. Wyjęłam mu palec z ust i włożyłam pełną łyżkę spaghetti. - Pesto psuje mi cały smak - poskarżył się. - Nie chcę już jeść. - I znowu zaczął przesuwać palcami pod moją odsuniętą sukienką, pod stołem, w restauracji pełnej ludzi. Potem poszliśmy do klubu i tańczyliśmy przez dwie godziny przy dźwiękach muzyki house, której wcześniej w ogóle nie znaliśmy. Tańczyliśmy razem i oddzielnie. Każde z nas z osobna pogrążyło się w tańcu.

Po powrocie do hotelu czułam się tak nasycona muzyką, że kiedy usiłował mnie dotknąć, odepchnęłam go i poszłam spać. Rano obudziłam się, czując, że wpatruje się we mnie od dłuższego czasu. Zapytałam go kapryśnie, dlaczego mi się przygląda, a on odparł, że robił to przez całą noc. - Nie mogłem zasnąć - oświadczył. - Co się stało? - zapytałam, nie zdając sobie sprawy z burzy uczuć, która nim targała. - Jak możesz być tak nieświadoma? - zapytał urażony. Wczoraj odepchnęłaś mnie brutalnie, a teraz pytasz, co się stało? - Nie miałam ochoty, co w tym złego? Czy zawsze muszę uprawiać z tobą seks, nawet jak nie mam ochoty? Co takiego strasznego się stało? - Nie ma problemu, jeśli nie masz ochoty, problem w tym, jak to okazujesz. Czy wiesz, jaki czułem się zraniony sposobem, w jaki mnie odepchnęłaś? Nie udało mi się oka zmrużyć, a ty nawet nie masz o tym pojęcia. To mnie jeszcze bardziej dobija. Ranisz mnie, a potem jakbyś nie zwracała na to uwagi. Nie możesz być aż tak egoistyczna. - Ja jestem egoistką? - rzuciłam się jak ukąszona przez węża. - Ty poczułeś się urażony takim głupstwem, że jeden raz nie chciało mi się z tobą kochać. Powiem ci, czym ja jestem obrażona. Jestem śmiertelnie obrażona tym, że zabrałeś mnie na tę pieprzoną konferencję medyczną, zrobiłeś ten wielki krok, i gdy już się tam znalazłeś, zrobiłeś pięćdziesiąt kroków wstecz. Nie mów mi o obrazie. Ja zostałam nie tylko obrażona, lecz upokorzona. A to znacznie gorsze. - Czym czułaś się upokorzona? - zapytał natychmiast z przestrachem.

- I to ja niby mam być ta głupsza z nas dwojga. W chwili kiedy mnie przedstawiłeś i sekundę później ktoś zapytał, co u twojej żony, ty odpowiedziałeś, że wszystko w porządku. Od tej chwili zaczęli mnie traktować, jakbym była panienką do towarzystwa. Może nie zauważyłeś, że wszyscy odwracali się do mnie plecami, rozmawiając wyłącznie z tobą, a ja siedziałam sama przy barze i nikt nawet nie splunął w moją stronę. To jedna z najbardziej upokarzających chwil w moim życiu. Erez był w szoku. - Wybacz mi. Z głębi serca proszę cię o wybaczenie. Teraz ja czuję się upokorzony, wiedząc, że czułaś się upokorzona przeze mnie. Upokorzyłem kobietę, którą kocham najbardziej na świecie. Nie masz pojęcia, jak bardzo jest mi wstyd. Nie zasługuję na twoje wybaczenie. - Mówiąc to, miał łzy w oczach. - Dlaczego nie powiedziałaś nic tamtego dnia? Mógłbym jeszcze wszystko naprawić - powiedział. - Usiłowałam ci powiedzieć. Przecież zapytałam, dlaczego nie powiesz swojemu doktorowi Goldblumowi, jakie panują między wami stosunki. Ale sprzeciwiłeś się w taki sposób, że dałam spokój. Zrozumiałam, że śmiertelnie przestraszyłeś się tego, iż przywiozłeś mnie na konferencję wśród ludzi z twojego milieu. Przecież celem tego całego wyjazdu było, żebyśmy wreszcie byli razem, żebyśmy razem jedli i spali, żebyśmy byli parą. - Tak bardzo mi wstyd - powtarzał bez przerwy. - Nie sądzę, żebym się przestraszył. Po prostu podjąłem błędną decyzję. Nie żeby to usprawiedliwiało moje postępowanie, z pewnością nie, gdyż poczułaś się upokorzona. Ale to nie strach. To po prostu był błąd. - I ty się pytasz, czemu nie powiedziałam ci wcześniej? Nie chciałam popsuć nam resztki wyjazdu. Konferencja się

skończyła i mieliśmy pięć dni tylko dla siebie. Nie chciałam zaczynać naszych wspólnych przeżyć ze złym smakiem w ustach. Dlatego postanowiłam zepchnąć to wydarzenie do podświadomości, zignorować je, i gdybyś ty nie rozpoczął teraz tych idiotyzmów, że cię obraziłam, w ogóle bym o tym nie wspomniała. Erez zerknął na zegarek i powiedział, że już późno i że musi umówić się z kuzynem swojej żony. Pocałował mnie w policzek i oznajmił, że wróci najpóźniej o drugiej. - I wybacz mi, proszę. Okropnie mi wstyd za to, co zrobiłem powtórzył ostatni raz przed wyjściem. Ja także wybrałam się na zakupy, ale poranna rozmowa przypomniała mi z podwójną mocą piekącą obrazę, którą czułam na konferencji, i teraz nie miałam na nic nastroju. Kupiłam tylko prezenty dla dzieci i wróciłam do hotelu o dwunastej. Byłam pewna, że skoro zrozumiał, jak bardzo mnie obraził, załatwi wszystko od razu i także postara się wrócić jak najszybciej do hotelu. O trzeciej wzięłam tabletkę na uspokojenie, żeby nie rzucić się na niego z awanturą, gdy wróci. O czwartej wzięłam następną. Kiedy przyszedł o piątej, siedziałam na fotelu z książką w ręku, trzymając nogi na stole. Każdą linijkę czytałam około ośmiuset razy, lecz także wtedy nie rozumiałam, o co w niej chodzi. Gdy wszedł, nawet na niego nie spojrzałam. Później, kiedy toczyliśmy w samochodzie prawdziwą wojnę światową, powiedział, że gdybym przynajmniej na-krzyczała na niego za to, że przyszedł tak późno, zrozumiałby to. Nie zraniłoby go to tak bardzo jak moja obojętność. A ja pomyślałam sobie, że dlatego właśnie wzięłam kilka tabletek na uspokojenie, żeby zachować pozorną obojętność, i oczywiście o to mi chodziło, żeby go urazić,

a nie wkurzyć. Ale także się wkurzył. Moja obojętność całkiem wytrąciła go z równowagi i zaczął mówić mi różne brzydkie rzeczy. Na przykład, że na szczęście odkrył moje prawdziwe oblicze, zanim zostawił rodzinę i odszedł z pustymi rękami, przeze mnie. - Chcę kupić prezenty dla mojej rodziny, a ty nie masz prawa mi dyktować, co mam robić. Nawet gdyby to miało potrwać cały dzień, powinnaś czekać na mnie cały dzień. To nie twoja sprawa. Jak masz czelność się krzywić, bo chcę kupić coś do ubrania dla córki. - I dla żony, teściowej, jej ciotki i babki - wysyczałam. - Dla wszystkich na świecie. Nie będę cię pytać o pozwolenie i nie muszę ci się z niczego spowiadać. Nic nie jestem ci winien. Winien jestem tylko swojej rodzinie. Nie tobie. Pomyślałam, że chociaż wstydził się swego postępowania kilka godzin wcześniej, a potem poszedł wypełniać swoje obowiązki, nie postarał się nawet kupić mi jakiegoś drobiazgu na znak pamięci albo na przeprosiny, w ramach wszystkich swoich rodzinnych zakupów. - Dlaczego nie zadzwoniłeś zawiadomić, że się spóźnisz? Nie czekałabym na ciebie godzinami, jak idiotka, w hotelu. - Co miałem powiedzieć kuzynowi mojej żony? Że dzwonię do przyjaciółki, która na mnie czeka? - Dlaczego w ogóle miałbyś coś mu mówić? Mogłeś odejść na bok i zadzwonić. - Dlaczego jesteś taką egoistką i patrzysz tylko na to, co ciebie dotyczy? Mam dla ciebie nowinę. Mój świat nie kręci się wokół ciebie, chociaż pewnie tak sądzisz. - Nie martw się, wcale tak nie uważam. To tylko mój świat kręci się wokół ciebie. - Poza tym zamierzałem do ciebie zadzwonić - zawrzał gniewem. - Ale nie jest proste znaleźć budkę telefoniczną

i pójść do niej, tak żeby on nie zauważył, i jeszcze zacząć mówić po hebrajsku. Od razu zapytałby, z kim rozmawiam. Myślałem o tym, ale nie wyszło. Co miałem zrobić? - Myślałam, że jesteś ekspertem od kłamstwa - oznajmiłam. - Nie musisz mi odpowiadać ze swoim typowym cynizmem. Chciałem także tobie coś kupić, ale nie wiedziałem co. - Niczego nie potrzebuję, dziękuję ci - powiedziałam. -Mam wszystko, czego mi trzeba. Uzgodnijmy, że nie odchodzisz z domu, ani nie przeze mnie, ani z żadnego innego powodu powiedziałam mimo wszystko z cynizmem. - I tak naprawdę masz zobowiązania wyłącznie wobec swojej rodziny. - Na szczęście poznałem teraz twoje prawdziwe oblicze. Pomyśleć, że zrobiłbym największy błąd w życiu i straciłbym córkę dla jakiejś kobiety, która używa mężczyzn jak skarpetki, a potem ich wyrzuca. Wszyscy są dla ciebie śmieciami, wszyscy twoi mężczyźni - krzyczał na mnie z nienawiścią w głosie. - Pozbyłaś się Jakowa bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Tak samo zamierzałaś pozbyć się mnie, a ja planowałem porzucić dla ciebie rodzinę. Traktowałaś mnie z całkowitą obojętnością, kiedy wróciłem. Gdybyś chociaż krzyczała, wiedziałbym, że ci na mnie zależy. Pomyślałam sobie, że on ma poważny problem, jeśli sądzi, że gdy ktoś na niego krzyczy, to znaczy, że mu na nim zależy. Do tego został przyzwyczajony, myślałam, i nagle ujrzałam jasno nasz paskudny związek, który powstałby, gdyby odszedł z domu przeze mnie. Śmiertelnie się przestraszyłam. Przypomniałam sobie spokojny związek, w którym żyłam wcześniej. Nie zamieniliśmy ani słowa przez dziesięć minut jazdy do jakiegoś niezrozumiałego celu, kiedy nagle zwolnił,

zatrzymał samochód na poboczu i powiedział, że będzie miał atak serca. Był blady. Gdy nie mógł złapać oddechu, wysiadł z samochodu i odszedł kawałek dalej. Ja także wysiadłam i patrzyłam na niego z daleka, podświadomie wiedząc, że nie powinnam podchodzić. Po dziesięciu minutach wrócił, bardzo smutny, i oboje wiedzieliśmy, że wszystko się skończyło. Jechaliśmy dalej w milczeniu, Erez z atakiem serca, a raczej chyba z napadem lęku, ja myśląc o tym, że zdradza żonę od dwudziestu lat i że to pierwsze ostrzegawcze światełko, które powinno mi się zapalić. Szkoda, że zrozumiałam to dopiero po ośmiu miesiącach i jednym wyjeździe do Stanów. Na co mi był ten mięczak. I to jeszcze mięczak pełen złości. Podłość, która wylała się z niego, przeraziła mnie najbardziej ze wszystkiego. Pomyślałam sobie, że tylko zły człowiek zostaje ze złą kobietą. Niech z nią zostanie. Pasują do siebie i zasługują na siebie. Najwyraźniej wyćwiczył się w tym przez tyle lat. W bulgoczących od jadu kłótniach. Ile nienawiści, wielki Boże. Przypomniałam sobie, że w moich licznych kłótniach z mężem padało oczywiście wiele obelg i oskarżeń. Ale nie było w tym podłości. Tylko wściekłość. To tutaj to nie był gniew. Tylko to ma w życiu, podłość. Właśnie taki jest, oświeciło mnie. Po raz pierwszy podziękowałam Bogu, że ujrzałam prawdziwego Ereza, zanim spadła na mnie odpowiedzialność za niego. Muszę od niego uciec, myślałam, im prędzej, tym lepiej. Było dla mnie jasne, że po tym jak samolot wyląduje na lotnisku w Lod, nigdy więcej go nie zobaczę. Jest także tchórzem, a tchórzliwi ludzie najbardziej mnie wytrącają z równowagi, jak zawsze powtarzałam dzieciom. Robią ze strachu najrozmaitsze głupie rzeczy i notorycznie kłamią. Wiecznie boją się prawdy, a od tego nie ma nic gorszego.

Jechaliśmy dalej w milczeniu. Po przybyciu do hotelu zapytał, czy chcę iść do pokoju, podczas gdy on będzie parkować. Wysiadłam z samochodu, nie odpowiadając, i poszłam bez słowa na górę. Kiedy po kilku minutach przyszedł, nie zwróciłam na niego uwagi i udawałam, że czytam. Podszedł do stert ubrań, które nakupował dla całego osiedla, według szczegółowych wytycznych, i zaczął wrzucać wszystko do walizek. Pomyślałam, że pakuje się przed jutrzejszym lotem, i dalej nie zwracałam na niego uwagi, i nie odzywałam się ani słowem. Zamknął walizki, hałasując przy tym, jak tylko się dało, a ja wciąż go ignorowałam. Położył obie swoje walizki na skraju łóżka i poszedł do łazienki, zostawiając drzwi otwarte. Dopiero wtedy zorientowałam się, że zamierza w tym momencie opuścić hotel. Usiadł na sedesie przy otwartych drzwiach, a ja zerkałam na niego znad książki. Cały dygotał i wyglądał jak zbity pies. Nigdy w życiu nie widziałam kogoś tak nieszczęśliwego. Drżały mu ramiona i siedział pochylony, obejmując głowę rękami, niczym wypatroszony, bezwładny worek. To był naprawdę żałosny widok. Po kilku minutach wyszedł, a smutek w jego oczach rozrywał mi serce na kawałeczki. Mimo wszystko to był mężczyzna mego życia, jeszcze kilka godzin wcześniej. Mężczyzna, na którego - jak sądziłam - czekałam całe życie, którego siostra zesłała mi z nieba. Byliśmy sobie przeznaczeni. Podszedł do łóżka i podniósł walizki, a ja zapytałam, dokąd się wybiera. Powiedział, że do innego hotelu. - Nie idź nigdzie - powiedziałam. - Możemy spędzić jeszcze jedną noc razem, co za różnica? Przecież są tutaj dwa łóżka. A w samolocie pożegnamy się ładnie i każde z nas będzie żyło dalej.

Usiadł na łóżku i znowu objął głowę rękami. Nagle wybuchł rozdzierającym płaczem i płakał tak bez końca. Zanosił się prawdziwym płaczem, jakim płaczą tylko kobiety. Wyglądał na tak zagubionego i zrozpaczonego, że podeszłam i pogładziłam go po głowie z macierzyńską czułością. - Przepraszam, że odsłaniam przed tobą kobiecą stronę mojego charakteru - powiedział, a ja odparłam, że to akurat dobrze o nim świadczy. Nie przestawał płakać długi czas i szlochając, powiedział mi, że ostatni raz płakał tak podczas wojny Jom Kippur, kiedy wszyscy jego koledzy zginęli w bitwie i tylko trzech chłopaków z jego oddziału zostało przy życiu, a teraz płacze po raz pierwszy po wielu latach. - Jeszcze żadna kobieta nie doprowadziła mnie do płaczu wyznał. - Tylko ta przeklęta wojna. Przy tobie płaczę, bo czuję się jak mały chłopiec, którego matka chce opuścić, a on o tym wie. Nie możesz odebrać mi jedynej nadziei, jaką mam. Jesteś moim jedynym promykiem światła, nie możesz zniszczyć nadziei na to, że pewnego dnia będę z tobą. Umrę. Po prostu nie wytrzymam dłużej. Nie widzę siebie żyjącego bez ciebie nawet jednego dnia dłużej. Nie rozumiesz - powiedział, a ja wciąż głaskałam go po głowie - że po naszej podróży wiem lepiej niż kiedykolwiek, że nie mogę bez ciebie żyć. Nie zostawiaj mnie - błagał i ukląkł, chwytając z całej siły mnie za nogi. - Wybacz mi mój wybuch. To z lęku, że mnie zostawisz. Kiedy zobaczyłem, jaka jesteś wobec mnie obojętna, straszliwie się przeraziłem. Zrozumiałem, że postanowiłaś mnie zostawić. Zapewniłam go, że nie zostawię tak szybko miłości mojego życia. On powiedział, że w chwili gdy dotrze do domu, po locie, porozmawia z żoną o rozwodzie. „Nie mogę bez ciebie

żyć", powtarzał bez końca, a ja rozebrałam go i położyłam do łóżka, przytulając go, gdy wciąż drżał na całym ciele. Kochaliśmy się z wielką czułością, a on przytulał mnie tak mocno, że miałam wrażenie, iż zaraz zmiażdży mi wszystkie członki. - Mógłbym połamać ci w ten sposób kości - powiedział z lękiem i odrobinę poluźnił uścisk. - Wiem, że z tobą będę trochę lepszym człowiekiem. Sprawiasz, że chcę być lepszy, jak w tym filmie Lepiej być nie może, z Jackiem Nicholsonem i Helen Hunt, kiedy on powiedział jej na końcu, że dzięki niej stał się lepszym człowiekiem.

DWA TYGODNIE KWIATÓW

ZMIERZCHU

I

BUKIET

Zobaczyłam ich w hali odlotów przed bramką do samolotu z Nowego Jorku do Teł Awiwu, tej twierdzy świeckiego życia. Wyróżniali się wyglądem w wypełnionej hali. Amerykańscy ortodoksyjni Żydzi z Brooklynu, którzy pielgrzymują do Izraela na święta. Mężczyźni w czarnych strojach, młodzi chłopcy, którzy wyglądają tak, jakby mieli co najmniej po pięćdziesiąt lat, z długimi brodami, w błyszczących filcowych kapeluszach, czarnych kapotach i z białymi frędzlami citit połyskującymi wśród całej tej czerni. Kobiety były bardziej kolorowe. Miały niebieskie albo zielone spódnice, kwieciste bluzki i złotą biżuterię na szyi i rękach. Wszystkie miały peruki i dźwigały na ręku co najmniej jedno niemowlę. Mężczyźni nieśli kolejnego oseska i podręczną torbę, drugą ręką zaś trzymali wózek bagażowy załadowany walizami, paczkami przewiązanymi sznurkiem, skrzynkami z napisem FRAGILE. Pchali też wózeczki dziecięce. Małe dzieci w rozmaitym wieku tłoczyły się wokół rodziców, trzymając się białych frędzli cyces połyskujących na tle czarnych kapot albo długich

matczynych spódnic. Mali chłopcy, wszyscy wyglądający jak dziewczynki, byli wiezieni do Izraela, by tam, na górze Miron, przejść swoje pierwsze postrzyżyny. Wszystkie dzieci były ubrane jak przeciętne amerykańskie czy izraelskie dzieci. Tylko mówiły w jidysz. Przyglądałam się dziesiątkom ortodoksyjnych Żydów z Brooklynu. W każdej rodzinie było co najmniej czworo malców, z których każdy chciał się napić wody, zjeść coś, zrobić siusiu albo possać pierś, którą matka podawała, skromnie osłaniając się pieluchą. Rodzice cierpliwie spełniali wszystkie dziecięce prośby, przechodząc w tym samym czasie kontrolę bezpieczeństwa. Czekali w długiej kolejce, żeby uwolnić się od ciężaru walizek i wsiąść do samolotu, podczas tego nowego wyjścia z Egiptu, czy też Stanów Zjednoczonych, do Izraela. Dotrzeć do Ziemi Świętej z okazji wielkich świąt. Wtedy usłyszałam, jak ktoś wrzeszczy na żonę po hebrajsku. Popatrzyłam w jego stronę. Wyróżniał się wyglądem w pełnej czerni hali. Miał białą koszulę od Armaniego, z błyskającym w kieszonce na piersi etui z cygarem, i drogie dżinsy. Był dość przystojny, odrobinę łysiejący i bardzo pewny siebie. Już go nie cierpiałam. - Wytrzymaj jeszcze chwilę. Zaraz będzie nasza kolej. - Wytrzymuję już od godziny - powiedziała pokornie jego żona, cala na czarno. Jej ubiór nie był podyktowany nakazami religii, lecz miał za zadanie ukrycie wałków tłuszczu. Mówiła po hebrajsku z lekkim amerykańskim akcentem. - Nie mogę zostać tu sam z walizkami i z dzieckiem -odparł ostro. - Wytrzymaj jeszcze chwilę - dodał twardo czystą hebrajszczyzną rodowitego Izraelczyka. Ona chciała coś powiedzieć, ale zgromił ją spojrzeniem i natychmiast zamilkła. Miał w ręku lekką torbę, ona trzymała wózek załadowany trzema ciężkimi, wypchanymi walizami, na których spoczywały jeszcze dwie torby.

Odwróciła się do hinduskiej opiekunki, która tuliła w ramionach około dwuletnie dziecko, a drugą ręką trzymała wózek. Malec płakał. - Mamusia zaraz da ci colę - powiedziała. - Chcesz colę? Chłopczyk pokręcił zdecydowanie głową i rozpłakał się jeszcze bardziej. - Nie potrafisz go uspokoić? - odezwał się mąż zimnym głosem. Jego spojrzenie powędrowało na koniec hali, gdzie stała amerykańska lalunia w obcisłej sukience z ogromnym dekoltem i silikonowymi piersiami, które na pewno nie służyły do karmienia niemowląt. Po przejściu kontroli skierowali się w stronę klasy biznesowej. Jego żona przekładała walizy na taśmę, podczas gdy on gawędził ze stewardesą, w ogóle nie starając się jej pomóc. Obok ortodoksyjni Żydzi ładowali walizki na ruchomą taśmę, podczas gdy ich żony stały obok z niemowlętami w ramionach, czekając, aż skończą. Było oczywiste, że uważają to za zajęcie wyłącznie dla mężczyzn. Czekaliśmy w długiej kolejce w klasie turystycznej, a za nami stał cały Brooklyn. Z boku przyglądałam się tęgiej kobiecie, sapiącej pod ciężarem walizek. Kiedy wydano im karty pokładowe, pobiegła do automatu z napojami i przyniosła colę swemu małemu synkowi. Jej bufonowaty mąż ruszył statecznym krokiem w kierunku hali odlotów, nawet nie rzucając okiem na synka, który został z hinduską opiekunką. Kiedy znowu ustawiliśmy się w długiej kolejce do samolotu, oni wsiadali do klasy biznes pierwsi. Gdy po długim oczekiwaniu dotarliśmy w końcu do naszych miejsc w rzędzie czterdziestym siódmym przy oknie, ku swemu zdumieniu zobaczyłam hinduską opiekunkę siedzącą w rzędzie czterdziestym szóstym przy oknie. Na jej

kolanach siedział mały chłopczyk i pił colę. Obok siedział religijny chłopiec, około dziewięcioletni, którego matka siedziała obok, przy przejściu. Hinduska nie mogła porozumieć się ze swym sąsiadem, który mówił wyłącznie w jidysz. Ale kiedy maluch upuścił puszkę z napojem, chłopiec podniósł ją z ziemi, mówiąc uprzejmie: bitte. Najwyraźniej miał w tym doświadczenie, wychowując się w domu pełnym malutkich dzieci w rozmaitym wieku. Podczas lotu zabawiał dziecko, robiąc do niego miny, a mały pękał ze śmiechu. Okrągła mama malucha przyszła dwa razy porozmawiać ze swoją hinduską nianią, oczywiście po angielsku. Powiedziała, że to wielkie szczęście, że dziecko śpi, bo jej mąż jest bardzo zapracowany. „Potrzebuje chwili spokoju podczas lotu", starała się usprawiedliwić jakoś fakt, że ich synek nie siedzi z rodzicami, lecz z opiekunką w klasie turystycznej. Jeden raz przyszedł także on, zapytał opiekunkę, czy czegoś jej nie trzeba, obrzucił przelotnym spojrzeniem dziecko, które spało w ramionach kobiety, i przekazał jej jakąś przekąskę dla niego. Wszędzie wokół mnie ortodoksyjni Żydzi ze swymi dziesiątkami dzieci jedli, rozmawiali, bawili się, spali albo śmiali się. Pomyślałam o tym, z jak wielką cierpliwością odpowiadają na każde pytanie, reagują na każdy płacz. I tylko nieortodoksyjni rodzice ze swym jedynym dzieckiem i hinduską opiekunką odesłali je od siebie, żeby im nie przeszkadzało. Podczas lotu planowaliśmy, jak Erez przeprowadzi rozmowę z żoną i co powie swojej córce. Poprosił tylko, żebym chwilowo na niego nie naciskała. Żebym pozwoliła mu przygotować się do porzucenia domu we własnym tempie. - Jakie jest twoje tempo? - zapytałam, po prostu żeby wiedzieć, przez cały czas starając się wyrzucić z pamięci

wspomnienie obrzydliwej kłótni między nami, która śmiertelnie mnie przestraszyła. - Miesiąc, najwyżej dwa - odparł i jego odpowiedź przypadła mi do gustu. - Jak w tym czasie będziemy się spotykać? - zapytałam. Powiedział, że zamierza spędzać ze mną każdą wolną chwilę. Niemożliwe, byśmy nie widzieli się codziennie. - Nawet jeśli mam wpadać choćby na pół godziny. Poza tym poproszę mojego stażystę, żeby wzywał mnie na operacje w nocy i będę wtedy przychodził do ciebie. - Dlaczego nie robiłeś tego także przed wyjazdem, skoro mogłeś to zorganizować? - zapytałam zdziwiona. Rzeczywiście dlaczego nie starał się bardziej w całym tym okresie przed naszym wyjazdem, chociaż skarżyłam się, że nie lubię pospiesznych spotkań przed południem. - Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, zgoda? Rozwiązuję jakiś problem dopiero, gdy zachodzi taka konieczność powiedział. Zapytałam go, jak sobie z tym radzi w życiu, a on zapytał z czym. - Z kłamstwami - odparłam. - To nie stanowi problemu - wyznał. - Poza tym z czasem człowiek staje się coraz bardziej doświadczony. Najlepiej zawsze podawać wszystkie prawdziwe szczegóły, zafałszowując lekko parę faktów. Jeśli moja żona sprawdzi szczegóły, wszystko się zgadza - wyjaśnił. - Jak z tym wyjazdem do Stanów. Pomyślałam, jak jeden mały szczegół zamienia wszystkie prawdziwe fakty w jedno monstrualne kłamstwo. Po wylądowaniu poprosił, żebym odczekała przynajmniej pół godziny po tym, jak wyjdzie z bagażami, bo jego żona przyjeżdża po niego na lotnisko.

- Przynajmniej pół godziny - błagał. Kiedy długo czekaliśmy na bagaże, znowu zobaczyłam nieortodoksyjną rodzinę z dzieckiem w ramionach uległej matki, z hinduską opiekunką stojącą obok. Tym razem mąż, który wyglądał na wypoczętego i świeżego po długim locie, jakby całą drogę spokojnie przespał, stał przy taśmie z bagażami, żeby wziąć ich rzeczy. Podeszłam do niego z wózkiem, na którym leżała już moja walizka -bo nie ma znaczenia, czy leci się klasą biznes czy turystyczną, i tak trzeba na końcu czekać razem ze wszystkimi - i z całej siły wjechałam w niego z tylu. Zwinął się z bólu, obrócił się do mnie niczym wąż i syknął: - Oczu nie masz, idiotko? - Właśnie że mam - odparłam, zerkając na jego żonę. Uśmiechnęła się do mnie, a ja odpowiedziałam jej uśmiechem. Miałam wrażenie, że jej uśmiech mówił: „dziękuję". Gdy już wszyscy odebrali swoje bagaże, także te należące do licznych dzieci, odczekałam dwadzieścia pięć minut, chodząc po długich, pustych korytarzach. Wiedziałam, że mój Michael czeka na zewnątrz od dawna, bo przyjechał za wcześnie i nie wiedział, że lot się spóźni. Współczułam mojemu synowi, że musi czekać na swoją matkę, zadającą się z żonatym facetem, który nie chce, by jego żona ją zauważyła. - Po co ci to było? - zapytał w drodze do domu. Kiedy wcześniej spytał mnie, jak było w Ameryce, powiedziałam cichutko, że w porządku. - To dlaczego jesteś taka przybita? Wyjaśniłam mu, że zmęczyło mnie czekanie pół godziny na pustym lotnisku, po tym jak wszyscy już wyszli ze swoimi bagażami. - To nie w twoim stylu umawiać się z cudzym mężczyzną. On jest żonaty - powiedział z lekką naganą, jakby mówił: „Jakim prawem rozbijasz czyjąś rodzinę?"

- Nie przyszłoby mi do głowy rozbijać rodziny - powiedziałam. - U nich wszystko już od dawna jest rozbite. - Skoro tak uważasz - odrzekł mój kochający syn, który przyjmuje z godnością postępki swojej matki, nawet jeśli ona zachowuje się nie całkiem godnie. Jechaliśmy w milczeniu. Potem Michael wspiął się na osiemdziesiąt schodów, wnosząc moje rzeczy. Przygniatający ciężar psychiczny dźwigałam sama. Monika, opiekunka mojej ciotki, zadzwoniła w wieczór święta Pesach5, prosząc, bym do nich przyszła. Patrząc na moją umierającą ciotkę, czułam do niej wielki szacunek, podobnie jak w ciągu całego jej życia. Ta wrażliwa, szlachetna kobieta nie chciała być dla nikogo ciężarem, nie chciała nikomu sprawiać kłopotów, chciała tylko umrzeć, bo nadszedł jej czas. Nie była chora, była po prostu stara, i dlatego nie usiłowała trzymać się życia za wszelką cenę, chciała tylko umrzeć godnie, w miarę możliwości. Bóg także chciał już zabrać ją do siebie. Są tacy starzy ludzie, którzy - mimo że nadszedł ich czas - trzymają się kurczowo wszystkich wokół resztką duszy, nie puszczają życia, bo może także Bóg ich nie chce. Patrzyłam na moją umierającą ciotkę, czytałam fragmenty psalmów i modliłam się za nią. Oby jej ostatnia droga była lekka. Potem wyszłam z Moniką na balkon, zapaliłam papierosa, poczęstowałam Monikę i siedziałyśmy sobie w wieczornym zmierzchu, żeby nie przeszkadzać ciotce w jej pragnieniu odejścia. Zadzwoniłam do Noi, która opłakiwała ciotkę. Z płaczem wybrałam numer Michaela, a on natychmiast chciał poprawić mi nastrój. Kiedy zapytałam, gdzie jest, odpowie-

5Pesach (Pascha) - wielkie żydowskie święto upamiętniające wyjście ludu Izraela z niewoli w Egipcie. Zawsze wypada na wiosnę.

dział: „W drodze", tonem sugerującym: a gdzie niby mam być. Uśmiechnęłam się przez łzy. - Co robisz? - zapytałam, mając na myśli: co robi w samochodzie, a Michael odpowiedział: „Rozmawiam z tobą", wiedząc, o co tak naprawdę mi chodziło. Odpowiedział tak, jak tylko on to potrafi, i znowu mnie rozśmieszył. - Przykro mi - dodał po chwili. Wiedziałam, że jest mu przykro, bo moja ciotka umierała w swoim łóżku w dniu wyjścia Izraela z Egiptu, a mimo to zapytałam: - Dlaczego ci przykro? - Ze względu na ciebie - odpowiedział. Powiedziałam, że chciałam kupić mu kwiaty na święta, ale nie zdążyłam, bo musiałam szybko przyjechać do ciotki. Kiedy wróciłam do domu z oczami zapuchniętymi od płaczu, czekał na mnie kurier z olbrzymim bukietem kwiatów i z życzeniami od Michaela. Mój syn jechał właśnie kupić mi kwiaty, kiedy do niego zadzwoniłam.

TRZYDZIEŚCI MYDŁA

DNI

Z

ZAPACHEM

OBCEGO

Erez powiedział, że zwierzył się z naszej miłości swojej matce, a nawet swojej sekretarce. Wtajemniczył je też w plany rozstania z żoną. - Nie przez ciebie, ale dla ciebie - podkreślił skrupulatnie. Nie dziw się, jeśli od tej pory moja sekretarka będzie dla ciebie niemiła. Jest z religijnej rodziny, a dla nich rozwód to grzech. Cudzołóstwo także, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos, jak normalnie bym zrobiła. Widziałam w tym jeszcze jeden znak rozwoju w kierunku naszej wspólnej przyszłości. Całkiem wyleciało mi z głowy to, co opowiadał mi wcześniej, że jego sekretarka jest wtajemniczona we wszystkie jego sprawki i nie przełącza rozmów od kobiet, których unika, jak wtedy w wypadku celebrytki, której miał dość, a sekretarka starała się przejmować jej telefony. Zaczęły się krótkie nocne odwiedziny, jak obiecywał podczas lotu, ale z jakiegoś powodu miały zepsuty smak. Myślałam z żalem, że bardziej przypominają domowe wizyty lekarza niż kochającego mężczyzny.

Za pierwszym razem zjawił się o normalnej porze, o dziesiątej wieczorem, i wyszedł dwie godziny później. Za drugim razem zawiadomił, że nie może przyjść przed dwunastą. - Dlaczego tak późno? - zapytałam. - O tej porze jestem już zmęczona. - Chcesz, żebyśmy zrezygnowali? - spytał natychmiast. - Wiesz, że nie rezygnuję z ani jednej chwili, którą mogę spędzić z tobą. Jestem słynną kolekcjonerką chwil. Ale dlaczego mimo wszystko nie dasz rady przyjść wcześniej? Naprawdę chciałam to wiedzieć. - Muszę najpierw położyć córkę spać. - Tak, wiem. Ale już jest dziesiąta, dlaczego o dwunastej? - Bo wolę wyjść z domu późno i wrócić, kiedy moja żona już śpi. Położę się na kanapie w salonie, żeby nie wyczuła ode mnie twojego zapachu. - Wydawało mi się, że zawsze sypiasz w salonie - powiedziałam po raz dziesiąty. - Przestań ciągle mnie sprawdzać - poprosił. - Mówiłem ci, że nie sypiam z żoną od ponad roku. Potem, kiedy się bzykaliśmy, odpowiedział z pretensją, że narobiłam mu siniaków i jeśli ktoś przyjrzy mu się dokładnie, będzie kłopot. - Znasz to badawcze spojrzenie na swoim ciele, niczym radar? - zapytał, a ja odpowiedziałam, że nie. Nie znam i nikt nigdy badawczo mnie nie oglądał. Znowu pomyślałam sobie, kiedy właściwie on znajduje się nagi w pobliżu swojej żony, żeby miała okazję go oglądać, skoro ze sobą nie sypiają. - Może weźmiesz prysznic przed powrotem do domu? -zaproponowałam. - Wtedy nie będziesz mną pachniał. - Chcę zachować twój zapach jak najdłużej - powiedział.

Dopiero później mój przyjaciel Eitan, który świetnie zna się na zdradach, oświecił mnie, że Erez nie chce, by żona poczuła od niego aromat obcego mydła. Okazuje się, że to jest nawet bardziej podejrzane. - W ten sposób przyznajesz się, że uprawiałeś z kimś seks i wziąłeś potem prysznic - wyjaśnił Eitan. - A co słychać u was w domu? - zapytałam Ereza, chcąc zdobyć nowe wiadomości. - Słychać przez cały czas - zapewnił mnie. - Muszę jej udowodnić, że nie możemy żyć razem - i znowu miałam wrażenie déjà vu. - Wspominałem ci już, że dzieło sprawiedliwych dokonuje się cudzymi rękami. Chcę, żeby propozycja rozstania wyszła od niej. Żeby sama zrozumiała, że nie możemy być razem. Na przykład przedwczoraj. Odwiedziła nas moja szwagierka, a ja nie chciałem jeść. Muszę pilnować wagi, dla ciebie. Żona zapytała, dlaczego nie jem, a ja powiedziałem, że jak wie, nie lubię spaghetti z sosem ze śmietaną. „To nie jest śmietana - powiedziała - tylko pesto". Przypomniało mi się, że akurat pesto to on bardzo lubi. - Nie chciałem tego zjeść i żona rozgniewała się na mnie, twierdząc, że obraziłem jej siostrę. Wtedy wybuchnąłem i powiedziałem jej, że będę robić, co zechcę, i nikt nie będzie mi mówił, co mam jeść i dlaczego, nawet jeśli jej siostra czuje się obrażona. Wybuchnąłem przy wszystkich, łącznie z dziećmi szwagierki i moją córką. Jestem ostatnio straszliwie podenerwowany, bo tęsknię za tobą. To dlatego, że wiem, iż muszę odejść z domu i zostawić wszystko. Każdy drobiazg natychmiast wyprowadza mnie z równowagi. - Co było dalej? - zainteresowałam się. - Rozpętała się potworna awantura. Wrzeszczeliśmy na siebie z taką nienawiścią, że moja żona w końcu kazała mi zabrać walizki i się wynosić.

- No i? - zapytałam przekonana, że właśnie informuje mnie, iż opuszcza piekło, w którym żyje. - Powiedziałem, że odejdę, kiedy sam tak zdecyduję -rzekł z naciskiem na „sam tak zdecyduję" - a nie, kiedy ona podejmie za mnie tę decyzję. - Wcześniej sam twierdziłeś, że dzieło sprawiedliwych dokonuje się cudzymi rękami - upierałam się. Tego przecież chciałeś, prawda? Żeby ona cię wyrzuciła. Osiem razy w tej rozmowie padło sformułowanie „moja żona", pomyślałam sobie, licząc wszystkie po kolei. - W porządku, ale muszę to jakoś zorganizować, prawda? Zrobić wszystko jak trzeba. Tworzę własną dynamikę, robię wszystko we własnym tempie, nie naciskaj na mnie więcej. Nie naciskałam, zadowalając się tym, że nie zjadł w domu spaghetti z pesto. - Przyjdę jutro po południu życzyć ci wesołych świąt Szawuot 6 - zapewnił mnie uroczyście, pocałował w policzek i wyszedł, unosząc na sobie mój zapach. Następnego dnia po południu zadzwonił z komórki z samochodu. Natychmiast zrozumiałam, że jedzie dokądś z tajną rodzinną misją w świąteczny wieczór i nie może do mnie przyjechać. - Zadzwoń do mnie na komórkę, kotku - zażądał, a ja odparłam, że akurat jestem zajęta. - Ja staję na głowie i szukam każdej najmniejszej okazji, żeby się z tobą skontaktować, a ty nie możesz nawet ze mną porozmawiać? - poskarżył się. - Dlaczego nie stajesz na głowie, żeby do mnie przyjść? -zapytałam i rozłączyłam się. Trochę później odsłuchałam wiadomość, którą mi zostawił. „Nigdy nie można cię zadowolić - brzmiała wiadomość. Cokolwiek zrobię, nigdy nie jest dość dobre. Jesteś * Szawuot - czyli Święto Tygodni, upamiętnia między innymi objawienie Mojżeszowi i jego ludowi Dekalogu na Górze Synaj. 6Ariel Szaron - izraelski polityk, były premier i dowódca armii, który od 2006 roku znajduje się w stanie śpiączki.

straszliwą egoistką, zapatrzoną wyłącznie w siebie. Musisz wiedzieć, że świat nie kręci się wokół pani Frank. Są inni ludzie, których trzeba brać pod uwagę". Znowu miałam wrażenie déjà vu, słysząc te złośliwe słowa. Rano wyłączyłam wszystkie telefony, zanim zadzwonił o siódmej, zgodnie ze swym uświęconym zwyczajem. Wyłączyłam też komórkę, po tym jak zdecydowałam, że mam go dosyć. O dziesiątej rano obudził Noę, dzwoniąc na jej prywatną linię i pytając, gdzie jestem. W ciągu dnia zadzwonił do niej jeszcze trzykrotnie, a ona powiedziała, że mam wyłączoną komórkę, bo jestem na spotkaniach w sprawie pracy. Kiedy tylko włączyłam komórkę z powrotem, natychmiast zadzwonił, jakby od czterech godzin bez przerwy wybierał mój numer. - Gdzie jesteś, kochanie? - zapytał. - Usiłuję cię złapać od wielu godzin. Miałem takie smutne święta, byłem taki przybity, że nie mogłem być przy tobie. Już nigdy tak nagle nie znikaj. Muszę codziennie rano usłyszeć twój głos. Bez tego nie jestem w stanie operować. - Nie mam więcej o czym z tobą rozmawiać - powiedziałam. - Wyczerpaliśmy już wszystkie możliwe tematy, łącznie z Szaronem7 i jego rodziną. Jeśli o mnie chodzi, epoka rozmów dobiegła końca, zaczyna się epoka czynów. Ja zrobiłam to, co musiałam już dawno temu, żeby ci udowodnić, że chcę być z tobą. Teraz ten sam obowiązek spada na ciebie. Poza tym jestem okropnie samotna i mam dość tej samotności. - To wychodź, spędzaj czas z przyjaciółmi - od razu znalazł rozwiązanie. - Nigdy nie zabraniałem ci wychodzić. Chcę, żebyś przyjemnie spędzała czas. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, wystarczy, że tobie będzie dobrze.

7Ariel Szaron - izraelski polityk, były premier i dowódca armii, który od 2006 roku znajduje się w stanie śpiączki.

To sprawia, że mnie także jest dobrze. Tylko nie sypiaj z innymi. Przysięgam, że zabiję cię, jeśli ktoś inny będzie spał po mojej stronie w twoim łóżku. Przyszedł o trzeciej, a ja powiedziałam, że mogę tylko napić się z nim kawy i porozmawiać o beznadziejnej sytuacji w naszym kraju. - Nie będziemy się kochać? - zapytał. - Tak bardzo mi ciebie brakowało. I to akurat teraz, kiedy dla ciebie schudłem. Czuję się jak dziecko, które chce się pochwalić przed swoją matką. - To pochwal się przed swoją matką - powiedziałam. -Ja nie jestem twoją matką. Obraził się, a ja nie zadzwoniłam do niego pierwsza. On też się nie odezwał. Poczułam ulgę i zajęłam się całkowicie produkcją, którą zaproponowałam. Uznałam, że mam szczęście, iż cala historia skończyła się, kiedy znalazłam pracę, i nie mam głowy myśleć o nieszczęśliwych miłościach. Po czterech dniach zadzwonił i zapytał, jak mogę być taka okrutna i znikać w ten sposób z jego życia, bez ostrzeżenia. Powiedziałam, że jestem na spotkaniu i nie mogę teraz rozmawiać. - To kiedy możesz? Odrzekłam, że o szóstej, wiedząc, że o tej godzinie jego żona jest w domu i że nie może wtedy zadzwonić. Zadzwonił jednak o szóstej. Powiedział, że dostał nauczkę. Jeśli próbowałam udowodnić mu, że nie może beze mnie żyć, udało mi się to z nawiązką. - Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Tak albo nie. Jeśli odmówisz, nie będę cię więcej zamęczać. - Jakie to pytanie? - zapytałam. - Czy chcesz wyjść za mnie? - A nie aresztują cię za bigamię? - zapytałam, powstrzymując się, żeby nie parsknąć śmiechem.

- Odpowiedz, tak czy nie - upierał się, jakby naprawdę proponował mi w tym momencie małżeństwo. - Jeśli będziesz wolny i jeśli stanie się to w najbliższym roku, to odpowiedź brzmi: tak. - To stanie się bardzo niedługo - zapewnił i zapytał, o której może przyjść wieczorem. Powiedziałam mu, że kończę pracę o dziesiątej. Przyjechał punktualnie. Kiedy siedzieliśmy w salonie, byłam dość okrutna. Powiedziałam, że mam dość całego jego gadania i nie widzę żadnego postępu w dynamice, że w ogóle przyszedł czas, żebyśmy zrobili sobie przerwę. Żebyśmy zyskali trochę przestrzeni. Niech zadzwoni, kiedy będzie już wiedział, co chce zrobić. - Ja wiem, co chcę zrobić, ale nie mogę tego zrobić bez ciebie. Jesteś dla mnie źródłem energii. Jakbym był biegaczem długodystansowym. Na każdego biegacza w maratonie czekają po drodze ludzie z wodą, inaczej by padl. To jest teraz moja wojna, ty musisz tylko poić mnie wodą. Nie proszę o nic więcej.

Pomyślałam sobie, że gdy będę biegła razem z nim, mnie nikt nie będzie poił - bo nie ja jestem biegaczem -i sama w końcu padnę bez tchu. Mimo to zaakceptowałam tę metaforę i powiedziałam, że dzięki aerobikowi, który ćwiczę cztery razy w tygodniu, jestem w dobrej formie, więc będę biegła razem z nim, dopóki się nie zmęczę. Tymczasem, żeby mieć także trochę rozrywki, jadę jutro nad Morze Martwe z przyjaciółmi. Nie chcę tkwić tutaj w weekend samotnie, kiedy on spędza czas z rodziną. Zerwał się z przestrachem i zapytał, jak mogę mu to robić. - Co takiego ci robię? - zapytałam sama też prawie przestraszona. - Stawiasz mnie przed faktem dokonanym. Wyjeżdżasz, nic mi o tym nie mówiąc, nie pytając mnie o zdanie. Może mógłbym pojechać z tobą? - powiedział wzburzony. - A przy

tym twierdzisz, że chciałabyś za mnie wyjść. Nie masz pojęcia, na czym polega wspólne życie. - Chcesz ze mną pojechać? - zapytałam. - Będzie mi bardzo miło. - Gdybyś zapytała wtedy, kiedy planowałaś ten wyjazd, mógłbym się jakoś zorganizować. Teraz nie mogę -odparł z pretensją. - Decyzję podjęłam wczoraj, a dzisiaj cię zaprosiłam. Co takiego trzeba zorganizować, żeby wybrać się na dwa dni nad Morze Martwe? - zapytałam. - Myślisz, że wszyscy żyją tak jak ty. Niezależnie, bez zobowiązań. Żyjesz sobie w szklanej bańce swobody. Pewnie tylko w waszym środowisku to normalne, że można po prostu wstać i gdzieś pojechać. - Większość ludzi żyje w ten sposób - zauważyłam poirytowana. - To, że ty żyjesz w więzieniu, nie oznacza, że wszyscy tak mają. - O co ci chodzi? Przecież jestem żonaty. Nigdy nie ukrywałem przed tobą, że jestem żonaty. - Jadę tylko ze znajomymi na dwa dni nad Morze Martwe powiedziałam ze znużeniem. - Jaki masz z tym problem? Po co ta scena? - zapytałam. - Sam mnie zachęcałeś, żebym zaczęła spędzać czas poza domem, abym spotykała się z ludźmi, żebym nie siedziała sama. - Co na to poradzę, że jestem taki strasznie zazdrosny? -odparł. - Jestem szaleńczo zazdrosny o wszystko. Myśl, że nie będę mógł z tobą porozmawiać, skontaktować się z tobą przez dwa dni, wpędza mnie w depresję. Miej dla mnie cierpliwość, tylko o to cię proszę. - Telefony komórkowe działają nawet nad Morzem Martwym - stwierdziłam sarkastycznie. - Nie jestem z natury cierpliwa. Nigdy nie byłam, a ty żądasz ode mnie zbyt wiele. Rozstańmy się, naprawdę - prawie go błagałam. -

Nie mogę być dłużej kobietą w szafie. Duszę się z braku powietrza. - Zacząłem przygotowywać grunt w domu - odezwał się nagle. - Rozmawiałem już z żoną. Ustaliliśmy, że wynajmę mieszkanie, że się rozejdziemy. - Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? - zapytałam. - Od razu, jak tylko wszedłeś? - Chciałem ci zrobić niespodziankę. Ale kiedy zaczęłaś mówić o przerwie, przeżyłem szok. Potem nagle powiadomiłaś mnie, że wyjeżdżasz nad Morze Martwe. Chciałem cię zaskoczyć - powtórzył. - Rozmawiałem nawet z Adi. - Jak zareagowała? - spytałam z lękiem. - Okropnie się rozpłakała - powiedział Erez. - Szlochała rozpaczliwie, a ja razem z nią. Jak na człowieka, który nie płakał przez ponad dwadzieścia lat, dużo ostatnio wylewam łez. - Kiedy rozmawiałeś z Adi? - zainteresowałam się. - Dzisiaj po południu. Zanim poszedłem do kliniki. Mówiłem ci, że zawsze jak coś obiecam, to dotrzymuję słowa. Objęłam go, mówiąc, że przykro mi, jeśli go zraniłam. Odparł, że najbardziej rani go brak mojej wiary w niego. Szczęśliwa, pociągnęłam go do sypialni, a on poprosił, żebym się przyglądała, jak się będzie masturbował. - Tak masturbuję się na kanapie w salonie, gdy fantazjuję o tobie - wyjaśnił. Wydawało mi się dziwne, że fantazjuje o mnie, kiedy jestem obok, ale przypomniałam sobie, jak Jaków zawsze powtarzał, że każdy ma jakieś perwersje. Najwyraźniej perwersja Ereza to obsesyjna masturbacja. Po tym jak wyszeptał, że nigdy nie zrozumiem, jak bardzo mnie kocha, zapytał, do kiedy mu daję. - Co ci daję? - zapytałam.

- Jaki jest ostateczny termin, który mi dajesz, żebym pojawił się u ciebie z walizkami? Odparłam, że do dwudziestego czwartego sierpnia. To dzień, w którym zginęła moja siostra. - To ostatni dzień, w którym możesz przyjść. Masz czas od dzisiaj do tego dnia. Przedłużyłam początkowy okres, który mu wyznaczyłam. Erez zapytał, jaką książkę teraz czytam. Ze stosu książek przy łóżku wzięłam powieść Amosa Oza To samo morze. Udawałam, że ją czytam podczas naszej kłótni w Stanach Zjednoczonych. Zaczął szukać długopisu i ponieważ nie znalazł żadnego w sypialni, wziął moją czarną kredkę do oczu i napisał na kartce: do 24.08. Zniszczył mi kredkę do oczu, pomyślałam. Muszę jutro pamiętać, żeby kupić nową. Kiedy poszedł, zauważyłam, że nie wpisał roku i nie podpisał się pod zobowiązaniem. Przypomniała mi się umowa mojego wuja z właścicielką mieszkania, którą moja ciotka sprytnie rozwiązała. W nocy miałam koszmarny sen. Śniło mi się, że byliśmy z Erezem na jakimś wiecu wyborczym. Wszyscy czekaliśmy na Szymona Peresa8, kiedy nagle podszedł do nas młody chłopak i stanął tuż obok. Sala była szczelnie wypełniona ludźmi, wszyscy czekali na pojawienie się Peresa, młody chłopak stał po mojej prawej stronie, Erez po lewej, a wszyscy troje znajdowaliśmy się przy drzwiach wejściowych. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się młody mężczyzna, który wyglądał podejrzanie. Chłopak stojący obok mnie szepnął mi do ucha, że jego zdaniem ten facet zamierza zamordować Peresa. Natychmiast przekazałam to

8Szymon Peres - izraelski polityk, od 2007 roku prezydent Izraela.

Erezowi i powiedziałam, że musimy wezwać ochronę. Przecież trauma po śmierci Rabina jest wyryta głęboko w naszej świadomości, jakby to zdarzyło się wczoraj. Erez nakazał mi się nie ruszać i zachować czujność, a ja śledziłam wzrokiem podejrzanego osobnika. Zaczął zbliżać się do drzwi, obok których staliśmy. Byłam pewna, że zamierza zaczaić się na Peresa, który miał wejść tymi drzwiami. Nagle dotarło do mnie, że ten człowiek tak naprawdę zbliża się do mnie. Jest coraz bliżej. Zrozumiałam, że to ja jestem jego celem i że przyszedł mnie zabić. W ułamku sekundy zrozumiałam, że to podstęp ukar-towany przez Ereza, a młody człowiek, który stał obok mnie, ma pilnować, żebym nie uciekła. Morderca podszedł jeszcze bliżej i zobaczyłam, że w ręku trzyma nóż, skierowany prosto w moją pierś. To był skalpel. Jakby Erez chciał pociąć to, co naprawił podczas operacji. Obudziłam się zlana gorącym potem, z mocno bijącym sercem. To oczywiste, że moja siostra chce mnie przestrzec. - Zatem najwyraźniej to nie ty mi go przysłałaś - zwróciłam się do niej na glos, jak zawsze. Kiedy zaczęłam odtwarzać w myślach nasze wczorajsze emocjonalne spotkanie, dotarło do mnie, że nabrał mnie całą tą opowieścią, że wszystko zmyślił. Zmyślił fakt, że rozmawiał o rozstaniu z żoną i z córką. Uprzytomniłam sobie, że wyciągnął tę informację nagle, jak królika z kapelusza, dopiero gdy powiedziałam, że powinniśmy zrobić sobie przerwę. Tak bardzo obawia się mnie stracić, że zaczyna kłamać na naprawdę wielką skalę, pomyślałam. Zadzwoniłam do szpitala i jego sekretarka, która była zawsze wobec mnie bardzo serdeczna - przecież byłam ich pacjentką wymamrotała, że nie ma go na oddziale, i natychmiast dodała, że w ogóle wyszedł ze szpitala.

- Wyszedł z samego rana? - zdumiałam się, a sekretarka wymruczała potwierdzenie. Wiedziałam, że kłamie, i po kilku minutach poprosiłam moją sąsiadkę, żeby zadzwoniła do niego, udając, że chce się umówić na wizytę. Zadzwoniła, a sekretarka połączyła ją z doktorem Greenem. Sąsiadka przekazała mi, że doktor jak najbardziej znajduje się na oddziale. Kiedy zadzwonił wieczorem, zapytałam, dlaczego jego sekretarka skłamała, a on przypomniał mi, że jest na mnie zła, bo wie, że przeze mnie chce zostawić żonę i córkę. Nazajutrz rano przysłał mi kurierem bukiet polnych kwiatów i wiersz o smutku i samotności, i o tym, że jestem światłem jego oczu, bo zanim mnie poznał, chodził po świecie z zamkniętymi oczami znowu omamiły mnie jego kojące słowa, niczym melodia hinduskiego fletu rozbrzmiewająca mi wciąż w głowie. W piątek zadzwonił z informacją, że wieczorem idzie na przyjęcie do znajomych. Kiedy zapytałam, jak to możliwe, że dwa dni wcześniej rozmawiał z żoną o rozstaniu, a teraz idą razem na przyjęcie, odrobinę się zmieszał, ale natychmiast dodał, że jadą dworna samochodami, a on zostanie tam najwyżej pól godziny, bo będzie skrępowany. Wieczorem, kiedy Erez poszedł na przyjęcie, na którym miał czuć się skrępowany i na które pojechał oddzielnym samochodem, jakby udowadniał mi w ten sposób, że nie kocha swojej żony, ja pojechałam do Riszon Le Syjon do Eitana, który był w szczególnie marnym nastroju. Paliliśmy sobie z przyjemnością i skręcałam się ze śmiechu, słuchając opowieści o jego matce, która mieszka w domu seniora, i o wszystkich flirtach i zdradach, do których tam dochodzi. - Ludzie zdradzają nawet po siedemdziesiątce? - zapytałam zaskoczona.

- I to jak - odparł. - A ci są jeszcze stosunkowo młodzi. Potem opowiedział, że w domu seniora są długie kolejki ludzi oczekujących, aż zwolni się dla nich miejsce blisko stolika do remibrydża. - A kiedy zwalnia się miejsce? - zapytałam. - Tylko jeśli ktoś umrze - odparł Eitan i oboje aż pokładaliśmy się ze śmiechu. - Moja mama miała prawdziwy fart, kiedy zmarła Cypora. Odeszła na tamten świat, jak to się mówi. Moja mama uzyskała dożywotnie miejsce honorowe przy czwórce do remibrydża. Poza tym pogrzeb Cypory miał się odbyć w Metulli, a moja mama akurat musiała być w Rosz Pina, bo obiecała swojej siostrze, że ją odwiedzi, i poprosiła, żebym ją zawiózł. - I zawiozłeś ją do Rosz Pina? - parsknęłam śmiechem. - Nie, bo Cypora umarła i pogrzeb był w Metulli. I tak moja mama fuksem zdobyła transport do Rosz Pina. Popatrz, jak śmierć Cypory rozwiązała problemy mojej mamy: zyskała długo wyczekiwane miejsce przy remi i przejechała się z nieboszczką za darmo do Rosz Pina. Wtedy ryczeliśmy już histerycznie, aż rozbolały nas brzuchy. Śmialiśmy się tak z nagłej śmierci Cypory, która rozwiązała problemy życiowe matki Eitana. - Oni podróżują po całym kraju przy okazji pogrzebów -powiedział Eitan. - Ciągle gdzieś jeżdżą, bo ciągle są nowe pogrzeby. Miesiąc temu moja mama pojechała karawanem do Ejlatu. Co na to powiesz? - Brak mi słów - przyznałam. - To zdaje się wesołe miejsce, dom starców twojej mamy. Eitan zaproponował, abym przenocowała u niego, bo jestem za bardzo upalona, żeby prowadzić samochód. Ale zaprotestowałam, że muszę jechać do domu, bo w sobotę rano zawsze dzwoni Erez, nawet o siódmej rano, a czasem też wpada do mnie.

- Nie wierzę - powiedział Eitan. - Pozwalasz na to, żeby ten faszysta dyktował ci, co masz robić? Oni oboje to faszyści, nie rozumiesz? Moja dziewczyna, dla której jestem konkubentem, i twój facet, dla którego ty jesteś konkubiną. Ja go znam jak samego siebie. Byłem dokładnie taki sam, kiedy byłem jeszcze żonaty i zdradzałem moją żonę. Potrzebowałem lat terapii, żeby zrozumieć, że te zdrady wypływały z braku poczucia własnej wartości, które powstało jeszcze w dzieciństwie. Nie tylko ją zdradzałem, ale zdradzałem wyłącznie z mężatkami. Żeby udowodnić, że jestem lepszy od ich mężów i mogę pieprzyć i ją, i jego. Jestem popieprzony, mówię ci. - Ale Erez mówi, że zaczął już działać - starałam się go bronić. - Mówi, że rozmawiał z żoną. - Ty mu wierzysz!? - oburzył się Eitan. - Nie jestem pewna, ale od początku mówiliśmy o dziesięciu miesiącach. Został jeszcze miesiąc, nie licząc przedłużenia, które mu dałam. Zobaczymy, jak się to potoczy. Może to jest naprawdę jego tempo. - Faszyści chodzą ze swoimi partnerami na przyjęcia i na urodziny, a my siedzimy sami w domu jak dwoje głupków i czekamy na nich. Mamy naprawdę źle w głowach -podsumował Eitan, a ja się zgodziłam. - Jak ona wygląda? - zapytał, a ja zrozumiałam od razu, że ma na myśli żonę Ereza. - Jest wysoka i brzydka. - Widziałaś ją choć raz? - Nie. Ale Erez tak mówi. - Jaki mężczyzna powie o swojej żonie, że jest brzydka? Nie rozumiem tego. - Dal mi do zrozumienia, że kiedy idzie ze mną ulicą, jest dumny, że ludzie się za mną oglądają. Jest dumny,

że należę do niego. Powiedział, że nie jest do tego przyzwyczajony. - I nie jesteś ciekawa? - zapytał. - Jasne, że tak - odparłam. Wróciłam do domu taksówką, żeby nie prowadzić na haju, przespałam się kilka godzin i kiedy rano Erez nie zadzwonił, pojechałam znowu taksówką do Eitana, żeby zabrać swój samochód. Pomyślałam sobie, że nie tylko nigdy za mnie nigdzie nie zapłacił, ale ciągle naraża mnie na koszty.

NASTĘPNE DWANAŚCIE DNI ZE ZNANYM CHIRURGIEM I KOBIETAMI BEZ BOGA W SERCU Kiedy zadzwonił w południe, zapytałam, jak udało się przyjęcie, a on powiedział, że spotkał tam pewną celebrytkę, która nie przestaje nachalnie go podrywać, gdy tylko go zobaczy. - Z trudem udało mi się jej pozbyć - poskarżył się. -Podeszła, gdy tylko wszedłem, i od razu odciągnęła mnie na bok. Nie ma żadnych zahamowań. Te kobiety nie mają Boga w sercu oburzył się. - Nawet kiedy się je odpycha, nie dają za wygraną. - Cóż, jesteś znanym chirurgiem - starałam się wyjaśnić naiwnemu Erezowi, dlaczego kobiety się za nim uganiają, przyznając jednocześnie przed samą sobą, że najwyraźniej to także mnie w nim pociągało. - Co ty robiłaś wczoraj? - zapytał, a ja opowiedziałam, że razem z Eitanem pękaliśmy ze śmiechu cały wieczór. - Spaliście ze sobą? - zapytał natychmiast. - Nie - odparłam. - Ale paliliśmy trawkę i okropnie się uśmialiśmy.

- Jak możesz mi to robić? - powiedział. - Palić z innym mężczyzną i śmiać się z nim to coś bardziej intymnego niż seks. Chciałbym być jedynym mężczyzną, z którym się śmiejesz - powiedział urażony. - Mogłeś wybrać się ze mną - zauważyłam. - Pojechalibyśmy jednym samochodem, bo przecież się kochamy, palilibyśmy i śmialibyśmy się razem. A poza tym z tobą bym się bzyknęła. - Nie możesz skupić się na celu? - zapytał. - Ja dążę tylko do tego, byśmy w końcu byli razem. Idę prostą drogą do tego celu. - Raczej idziesz do tyłu - odparłam krótko, odkładając słuchawkę. Nagle zabrakło mi cierpliwości, by dalej go słuchać. - Moja żona coś podejrzewa - powiedział, dzwoniąc kilka dni później. Wydawał się bliski histerii. - Wczoraj wieczorem zaczęła mnie oskarżać, mówiąc, że wie o naszym romansie. - Dlaczego podejrzewa akurat mnie? - zapytałam. - Zadzwoniła w nocy do szpitala, kiedy byłem u ciebie, i dowiedziała się, że w ogóle się tam nie pokazałem. Nie powiedziała mi o tym. Wczoraj zadzwoniła do firmy obsługującej pagery i zdobyła wszystkie wiadomości, które wysyłałaś mi w zeszłym tygodniu. - Jakim cudem udało się jej wyciągnąć te wiadomości? -Byłam oszołomiona przebój owością Klary. - Powiedziała im, że jestem za granicą. - A jakie wiadomości wysyłałam ci na pager? - zapytałam, bo naprawdę nie pamiętałam. - Że masz nadzieję, że twój zapach pozostał na mnie na zawsze, tak jak ja na wieki wyryłem swoje inicjały

w twoim sercu. Dlatego wie, że jesteś jedną z moich pacjentek. Zawsze podpisuję się na sercu podczas operacji. - Myślałam, że podpisałeś się wyłącznie na moim sercu -powiedziałam z pretensją. - Znowu myślisz tylko o sobie. Jakby wszystko kręciło się wokół ciebie. - Przykro mi, ale chyba nadszedł czas, żebyś powiedział żonie prawdę. - W żadnym razie nie mogę jej o nas opowiedzieć. Nie ze względu na mnie. Ze względu na ciebie. Nie rozumiesz, że ona zniszczy ci życie? Zażądała, żebym dał jej twój numer telefonu, i myślę, że zadzwoni do ciebie. Musisz stanowczo wszystkiemu zaprzeczyć, inaczej ona zniszczy nam życie i nigdy nie będziemy mogli być razem. - Co ona może ci zrobić? - zapytałam. - Nikogo nie da się zatrzymać siłą. - Nie rozumiesz, że nie pozwoli mi widywać córki, jeśli dowie się o nas!? - wrzasnął. - Pomóż mi. Zaczęła się wojna. - Nie powiedziałabym jej o nas, nawet gdyby chciała się ze mną spotkać. To nie jest moje zadanie, tylko twoje. - A co mam jej powiedzieć o wiadomościach na pager? -chciał się mnie poradzić Erez. - Powiedz, że zakochałam się w tobie do szaleństwa, że uganiam się za tobą, a ty mnie twardo odtrącasz. Powiedz też, że byłeś ze mną w kontakcie tylko dlatego, iż wydawało ci się, że mogę zrobić ci dobrą reklamę - pomagałam dalej mężczyźnie w potrzebie. - Już wczoraj jej to powiedziałem - odrzekł. Po dwóch godzinach zadzwonił znowu, mówiąc, że jego żona wydzwania co pięć minut do szpitala i wrzeszczy na niego.

- Ona mi nie wierzy - żalił się. - Od tej pory musimy zejść głęboko do podziemia. Nie wysyłaj mi więcej wiadomości, nie dzwoń do szpitala. Moja sekretarka na pewno z nią współpracuje. - Jeszcze głębiej do podziemia niż w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy? - zapytałam. - Nie myśl teraz o sobie - powtórzył. - Ja walczę o życie, nie rozumiesz? - Myślałam, że twoje życie już leży w gruzach - odparłam, a on zdenerwował się i rzucił słuchawką. Nazajutrz o siódmej rano, jak zawsze, powiedział, że awantury u nich w domu były na porządku dziennym. - Dlaczego nie zmienisz taktyki? - powiedziałam, wciąż starając się mu pomóc w trudnej sytuacji. - Odwróć role. Przestań służyć jej za worek treningowy. Zamiast się wycofywać, zaatakuj. Powiedz, że to, czy ją zdradziłeś, czy nie, nie jest problemem. Prawdziwy problem tkwi w waszym związku. Zacytuj pewne gruzińskie powiedzenie, które mówi: „Woda wdziera się tylko do dziurawej łodzi". U was nie ma dziury. U was jest sito. - Tak bardzo jestem ci wdzięczny - powiedział Erez i słusznie był mi wdzięczny. - Naprawdę ratujesz mi życie. Pomyślałam sobie, że ratuję jego życie małżeńskie. Kiedy już się rozłączyłam, przyszedł mi nagle do głowy pewien pomysł i wysłałam mu wiadomość na pager: „Mam pomysł godny Nagrody Nobla". Kiedy zadzwonił po minucie, pytając, jaki to pomysł, odpowiedziałam, żeby zaproponował żonie terapię małżeńską. - Wiesz, czemu to takie genialne? - zapytałam. - Bo mężczyźni nigdy nie chcą iść na terapię. Tylko kobiety występują z taką inicjatywą. Kiedy inicjatywa wyjdzie od ciebie, to będzie dla twojej żony najlepszy dowód,

że dostrzegasz problem i chcesz go rozwiązać raz na zawsze. - Gdybym był teraz przy tobie, całowałbym cię po stopach za tę myśl. Ale nie było go przy mnie. Przez następny tydzień informował mnie o rozwoju sytuacji przez telefon co drugi dzień. Powiedział, że jego żona chętnie zaakceptowała pomysł, by udali się na terapię i tam zdecydowali, jak osiągnąć porozumienie. - Tego chce moja żona, a nie mogę powiedzieć kobiecie, która poszła za mną na pustynię, która szła za mną po całym świecie, na każde szkolenie, że nie chcę nawet spróbować dojść do porozumienia. Udowodnię jej, że chociaż próbowaliśmy, to nie może się udać. - Jak to jej udowodnisz? - zapytałam. - Przecież twoja żona teraz walczy o życie i zrobi wszystko, żeby być miła i dobra, taka, jak zawsze chciałeś. Jaki będziesz miał powód, żeby ją porzucić? - Żartujesz sobie? - zapytał Erez. - Czy lampart może porzucić swoje cętki? Będzie miła przez dwa tygodnie, a potem znowu stanie się taka jak zawsze: jak rozwścieczony doberman. Poza tym nie rozumiem cię, przecież tylko przez ciebie poszedłem na terapię. Przyznaję, że to była dobra rada wymamrotał. - Ale nie masz teraz prawa narzekać, że cię posłuchałem. - Radziłam, żebyście poszli do terapeuty porozmawiać o rozstaniu, a nie, żeby się pogodzić. Znowu powtórzył jak mantrę, że jego żona poszła za nim na pustynię na dwadzieścia lat, że na pewno ma obolałe nogi i on ma wobec niej dług... Kiedy opowiedziałam Eitanowi o rozwoju sytuacji w rodzinie Greenów, roześmiał się i powiedział, że naprawdę

zasługuję na Pokojową Nagrodę Nobla. Pogodziłam zwaśnioną parę. - Poza tym sądzę, że on wymyślił tę sprawę z terapią. Chce skończyć romans z tobą i nie wie, jak to zrobić - wyraził swoje zdanie Eitan. - Kiedy zaczęłaś naciskać, mówiąc o datach i wymagając ostatecznych terminów, nagle oświadczył, że rozmawiał z żoną o rozstaniu i terapii. To wszystko kłamstwa. - Ale dlaczego? - usiłowałam zrozumieć. - Żeby zyskać jeszcze trochę czasu - odparł doświadczony Eitan. Wieczorem zadzwoniłam do Mazał. Czułam silną potrzebę rozmowy z moją wróżką. - Zapomnij o tym lekarzu - powiedziała Mazał. - Nigdy nie miał zamiaru porzucić rodziny. Bynajmniej nie ze względu na córkę. Ze względu na żonę. Kocha ją, jest bardzo z nią związany i bardzo zazdrosny. To w ogóle zazdrosny mężczyzna. Żona go zdradza - powiedziała wróżka Mazał. Ale naturalnie śpią razem w jednym łóżku. - Ona go zdradza? - Byłam oszołomiona. - Ona pierwsza zdradziła, a on ją zdradza z zemsty. - Sypiają ze sobą? - zapytałam natychmiast. - Pewnie, kochana. Jak każde małżeństwo. Co mam ci powiedzieć? Mówię, co widzę. Nie mogę powiedzieć ci tego, co chciałabyś usłyszeć. To zwyczajna para. Wychodzą razem na miasto, do znajomych. Wszystko. Są pod każdym względem mężem i żoną. Masz jeszcze jakieś pytania? -zapytała Mazał. - Poszli niedawno na terapię? - Nie widzę żadnej terapii - odparła natychmiast. - Jesteś pewna? - upewniłam się. Przez moment przeleciało mi przez myśl, że może Mazał nie wie, co to jest terapia.

- Kochana, nie widzę w kawie żadnego psychologa. Gdyby był, od razu bym zobaczyła. Nie chodzą na żadną terapię, mówię ci. Po rozmowie z Mazał przypomniałam sobie, jak całymi dniami na niego czekałam. Dzwonił zwykle rano i opowiadał o smutnym wieczorze, który spędził w domu, potem dzwonił z pracy, zaklinając się, jak straszliwie tęskni i jak bardzo chce mnie wreszcie zobaczyć, a ja wciąż czekałam, spodziewałam się jego wizyty, nie planując nic innego. Żyłam w stanie wiecznego oczekiwania, żeby zaspokoić jego tęsknotę, bo przecież jest tak okropnie nieszczęśliwy, a ja jestem jego jedynym promykiem światła. Najczęściej i tak w końcu się nie zjawiał. Najwyraźniej wcale nie musiał się ze mną zobaczyć. Przypomniałam sobie, jak pewnego wieczoru zadzwonił z pytaniem, co robię, a ja odparłam, że umówiłam się z przyjaciółkami. „Jaka szkoda - powiedział. - Moja żona jest w Jerozolimie i chciałem wpaść do ciebie, pobyć z tobą trochę. Żebyś nie mówiła, że przychodzę tylko w południe na szybki numerek". Natychmiast odwołałam spotkanie, sprawiając zawód moim koleżankom, tak jak sprawiałam zawód wszystkim wokół. Nie przyszedł tego wieczoru ani nie zadzwonił, a następnego dnia rano przepraszał, mówiąc, że żona nagle wróciła do domu. Nie rozumiałam, dlaczego nie mógł dać mi znać, żebym nie czekała. Przypomniałam sobie inny piątek, kiedy powiedział, że zostali zaproszeni z Klarą na kolację w towarzystwie różnych interesujących osób. W związku z tym postanowiłam pojechać do mojej ukochanej przyjaciółki do Hajfy, żeby nie czuć się samotna. W piątek wieczorem po drodze podrzuciłam Noę do znajomych do Netanji. Erez zadzwonił na komórkę o ósmej wieczorem z pytaniem, gdzie je-

stem. Odrzekłam, że jestem w Hajfie u przyjaciół, i dlaczego właściwie pyta. Powiedział, że był u mnie pod domem i bardzo się rozczarował, że mnie nie zastał. Chciał zrobić mi niespodziankę, bo wydawało mu się, że miałam smutny głos przez telefon. - Powiedziałem żonie, że muszę pilnie jechać do szpitala, niech sama pójdzie na kolację, przyjechałem do ciebie, a ciebie nie ma - powiedział z pretensją. Natychmiast przeprosiłam, że mnie nie ma, nie rozumiejąc, jakim cudem akurat wtedy, gdy ten jeden jedyny raz pojechałam do Hajfy, nagle postanowił zrobić mi niespodziankę. - Co teraz mam zrobić? - narzekał. - Przecież już ich powiadomiłem, że jestem w szpitalu, i nie mogę nagle się tam zjawić. - Mam wsiąść w samochód i przyjechać do Teł Awiwu? To potrwa tylko godzinę - zaproponowałam. Odparł z charakterystyczną dla siebie wielkodusznością: - Zostań, kochanie, i baw się dobrze ze swoimi przyjaciółmi. Ja posiedzę sobie w domu. Przecież i tak zawsze jestem samotny i smutny. - Może jednak idź na tę kolację - zaczęłam go przekonywać, a on odparł, że chyba nie pójdzie. Chciał spędzić ze mną trochę czasu. Wydawałam się taka osamotniona. Następnego dnia, kiedy zapytałam, jak minął mu samotny wieczór, odparł, że mimo wszystko posłuchał mojej rady i poszedł do znajomych. Ale ja miałam już zepsuty cały wyjazd, bo myślałam o tym, że po raz pierwszy mogłam z nim spędzić piątkowy wieczór, i z samego rana wróciłam do Teł Awiwu. Po południu pojechałam do Netanji po Noę. Dopiero teraz, gdy odtwarzałam w myślach nasze rozmowy, dotarło do mnie, że zawsze najpierw pytał, gdzie jestem, i dopiero gdy odpowiadałam na przykład, że jestem

poza domem, natychmiast mówił, że akurat zamierzał do mnie przyjść, i szkoda, że mnie nie ma. Okłamywał mnie, wpędzał w poczucie winy, dowodząc, że nigdy nie jestem dostępna, kiedy pragnie mojej obecności, że przez cały czas musi jakoś lawirować w swoim podwójnym życiu i jest przez to straszliwie rozdarty. Dostarczałam mu energię, a on w zamian dawał mi wyrzuty sumienia, sukinsyn.

RANEK, W KTÓRYM LOS PRZESTAŁ MNĄ MIOTAĆ, CZYLI DZIESIĘĆ GODZIN ODLICZANYCH WSTECZ Następnego ranka wysłałam mu wiadomość na pager: „Mam nadzieję, że nie cierpisz już z powodu problemu, który doskwierał ci we Włoszech, kiedy ci nie stawał". Pracownicy centrali pagerów nie zgodzili się przyjąć słów „kiedy ci nie stawał", więc poprosiłam, by połączono mnie z ich przełożonym. Przełożona wyjaśniła, że nie wolno im przesyłać niecenzuralnych wiadomości, a ja zapytałam, odkąd to podjęli się misji wychowywania całego narodu. - Przykro mi, nie mogę przesłać pani wiadomości w tej formie. - To proszę ją zmienić. Zamiast „kiedy ci nie stawał", proszę napisać: „kiedy fantazjowałeś o mnie przy niej". Narodowe sumienie wyraziło zgodę, pod warunkiem że podpiszę się pełnym imieniem i nazwiskiem. Potem wysłałam kolejną wiadomość: „Dałam ci się omotać. Ale byłam głupia". Następnie wysłałam faks, w którym napisałam, że jestem kobietą powodowaną silnymi impulsami, a on mężczyzną powodowanym nagłym pragnieniem. „Kiedy te dwie

rzeczy się spotykają, wybucha pożar, a kiedy się zderzają -wszystko się rozpada. Tak się dzieje z ludźmi pełnymi skrajnych emocji, jak my. Wszystko albo nic. Ty cały czas tylko gasisz pożary. Ja je rozpalam. Ciebie rozpala tylko, gdy palę z moim przyjacielem, w mojej bańce samotności". Zadzwonił, mówiąc, że właśnie napisał do mnie faks i zamierza go zaraz wysłać. - Co w nim napisałeś? - zapytałam. - Że może jednak mimo wszystko miałem na myśli to, co mówiłem. I może kochałem. I może przyszedłbym. I może nikt nie kochał cię jak ja. I może... Może to wszystko była nieprawda, pomyślałam sobie. Powiedział, że może zmyślał czasem ze strachu, żeby mnie nie utracić. Odparłam, że ja nigdy nie nauczyłam się zmyślać. Nawet orgazmów nie umiem udawać. Zrozumiałam, że wszystko było kłamstwem. W ogóle mnie nie kochał. Nigdy nie kochał. Nagle dotarło do mnie także, że gdy wciąż powtarzał, iż dzieło sprawiedliwych dokonuje się cudzymi rękami, nie miał na myśli swojej żony. Miał na myśli mnie. Pokierował mną tak, żebym na koniec miała go dość i żebym to ja go rzuciła. Eitan miał rację. Erez nie wiedział, jak zakończyć tę sprawę, dlatego bombardował mnie tym gadaniem o sprawiedliwych, którym mamił mnie przez dziewięć i pół miesiąca, mówiąc pozornie o swojej żonie. Wszystko to wróciło do mnie jak bumerang. Znowu wysłałam wiadomość na jego pager: „Jesteś gruby, a twoja żona jest brzydka". Z przyjemnością powiedziałam prawdę, teraz gdy nie obchodziło mnie już, czy się obrazi. Obsługa centrali pagerów ponownie połączyła mnie z kierowniczką, która oświadczyła, że nie mogą przekazać mojej wiadomości.

- Dlaczego? - zapytałam. - Nie ma w niej nic wulgarnego. - To prawda, ale jest obraźliwa - odparła wrażliwa kierowniczka. - Co to panią obchodzi, nawet jeśli jest obraźliwa? Rozumiem, że nie możecie przesyłać wulgarnych albo obelżywych wiadomości, ale jakim prawem osądza pani, co jest obraźliwe, a co nie? - Mogę przesłać „jesteś gruby", ale nie zgadzam się na zdanie, że jego żona jest brzydka. - Ale ona naprawdę jest brzydka! - wykrzyknęłam. -Kim pani jest? Jurorem na konkursie piękności? Kierowniczka jednak się uparła i musiałam zmienić tekst: „Jesteś gruby, a twoja żona też nie jest ładna" - i to przeszło kontrolę dopiero, gdy podpisałam się nazwiskiem, jako „dr Frank". Zawiadomiłam dzieci, że historia z Erezem dobiegła końca. Że wszystko było kłamstwem. Michael powiedział, że nie cierpiał go od pierwszej chwili. - Czego w nim nie cierpiałeś? - zapytałam. - Nie wiem, wydawał mi się niegodny zaufania - odparł. Pomyślałam sobie, że tak tylko mówi, teraz, po fakcie. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - zapytałam. - Nie wtrącam się do twojego życia, jeśli nie zauważyłaś. Gdybym się pomylił, nie wybaczyłabyś mi. Powiedziałam mu, że moim zdaniem zawsze trzeba mówić takie rzeczy, a potem niech każdy postąpi tak, jak uważa. Że jeśli tego nie mówisz, to znaczy, że cię to nie obchodzi. Michael przyznał, że może mam rację, i powinien był coś powiedzieć. - Następnym razem, kiedy będziesz się z kimś umawiać, ja najpierw go zatwierdzę.

Uzgodniliśmy, że w przyszłości Michael będzie musiał zaakceptować wszystkich moich ewentualnych mężczyzn. - To samo dotyczy ciebie? - zapytałam Michaela, a on odparł, żebym nie przeciągała struny. - Nawet nie próbuj - uśmiechnął się. - To co, masz jakąś dziewczynę? - Nie mogłam nie wykorzystać okazji. - Możliwe - odparł. - Powiem ci za dziewięć miesięcy. Kiedy Noa zapytała, jak można rozpoznać kłamcę i oszusta, odpowiedziałam: - Rozpoznasz ich po czynach, nie po słowach. Słowa łatwo przychodzą kłamcom. Przyznaję, że dopiero po dziewięciu miesiącach udało mi się odróżnić uczynki od gadania. - Dziękuję wam - powiedziałam jeszcze dzieciom. - Za co? - Za to, że zgodziliście się być moimi dziećmi. - To my ciebie wybraliśmy - odparł Michael. - Wy? - zapytałam, nie rozumiejąc. - Na naszą matkę - powiedział mój syn, a Noa dodała: - To przecież jasne.

Z POWROTEM DO GODZINY ZERO - Jak mogłam być tak głupia? - zapytałam Eitana. - O co ci chodzi? - natychmiast zaczął mnie bronić. - On odcisnął pieczęć na twoim sercu. Skradł ci je. Każda kobieta straciłaby głowę dla chirurga, który uratował ją przed śmiercią. On skradł ci zdrowy rozsądek, a musisz wiedzieć, że w całej Torze nie ma większego przestępstwa. - Nagle stałeś się znawcą Tory? - zapytałam. - Nie, ale kocham cię, jak religijny Żyd kocha Torę, nawet gdy widzi ją tylko raz na rok. Poszedłbym do niego do szpitala i zażądał, żeby oddał twoje serce. Niech zwróci to, co zabrał. - W porządku - powiedziałam, odzyskawszy rozum. - On był tylko posłańcem. Chodźmy do niego do domu i zakończmy tę historię. Chodź ze mną - poprosiłam go. - Zamierzasz z nim porozmawiać? - zapytał. - Zdecydowanie nie. Wiem, że teraz jest w szpitalu. Chcę zobaczyć jego żonę i zapomnieć o tej sprawie raz na zawsze.

- Chodźmy. - Eitan ucieszył się, że będzie moim wspólnikiem. Może dzięki mnie pozbędzie się także swego ciężaru. Po drodze wyjaśniłam mu, co powiemy, gdy staniemy nagle na progu domu państwa Green. Drzwi otworzyła nam jego córka, która powiedziała, że mama zaraz wróci. - Codziennie o tej porze jest na siłowni - wyjaśniła. Powiedziałam Adi, że jej ojciec mnie operował, a ona zainteresowała się, czy dzięki niemu czuję się lepiej. - Nie masz pojęcia jak bardzo - powiedział Eitan. Usiedliśmy na brzydkiej kanapie w salonie. Nie mogłam się powstrzymać i zapytałam Adi, czy to łóżko jej taty. - Nic podobnego - odparła, nie rozumiejąc, skąd wzięło się to idiotyczne pytanie. - Tata śpi z mamą w ich łóżku. Ja też czasem z nimi śpię - dodała. - Kiedy mi pozwalają. Zadzwonił dzwonek i Adi poszła otworzyć. Usłyszałam, jak mówi komuś, że w domu są goście. Naturalnie, natychmiast się odwróciłam, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Do pokoju weszła wysoka, bardzo zgrabna* blondynka i przywitała się z nami. Byłam przekonana, że to sąsiadka albo szwagierka, ale kobieta podała mi rękę, mówiąc: - Jestem Klara. Skamieniałam. Eitan powiedział Klarze, że jestem Rina Frank, którą jej mąż operował kilka miesięcy wcześniej, i że ofiarowałam im w prezencie rzeźbę, ale zapomniałam umieścić dedykację dla Ereza. - Od tamtej pory ma wyrzuty sumienia - wyjaśnił Eitan. - Cieszę się, że mogę nareszcie panią poznać - powiedziała serdecznie. Miała bardzo przyjemny głos. - Wiele o pani słyszałam - dodała bez cienia sarkazmu.

- Ja o pani także - odparłam, również bez sarkazmu. - Dziękuję. Ale naprawdę nie trzeba było się trudzić -powiedziała. - Robi pani mojemu mężowi prawdziwą reklamę, jak rozumiem. To bardzo ładnie z pani strony. - On na to zasługuje - powiedziałam. - To najlepszy chirurg, jakiego znam. - Domyślam się, że to pani przyjaciel - spojrzała na Eitana. A ja odparłam, że już od wielu lat. Eitan wyrył na rzeźbie imię Ereza. Kiedy Adi zapytała, co robi, odparł, że pisze imię jej ojca. - To nie jest jej stałe miejsce - sumitowała się Klara. -W nowym mieszkaniu stanie na specjalnie zamówionym marmurowym postumencie, przy wejściu. - Przeprowadzacie się? - zainteresował się Eitan. - Tak. Jeszcze w tym miesiącu. Kupiliśmy znacznie większe mieszkanie i od siedmiu miesięcy je remontujemy. Obiecywali nam, że remont potrwa trzy miesiące, ale w Izraelu nigdy nie można ufać wykonawcom. - Skończyłem - oznajmił Eitan. - Przepraszam, że tak się do państwa wdarliśmy. Idziemy? - zwrócił się do mnie. - Tak, jeśli skończyłeś - odrzekłam, a Klara powiedziała wielkodusznie, że wcale się nie wdarliśmy, patrząc przy tym na Eitana. Ujęłam go pod ramię i wyszliśmy. - Mogę się założyć, że ona non stop zdradza męża. Znasz moją teorię na temat ludzi, którzy zdradzają partnerów. - Tak, tak, znam - potwierdziłam. - Że byli nieakceptowani jako dzieci. - Nie - zaprzeczył Eitan. - Że to po prostu dupki.

JEDNA TRZYDZIESTA DRUGA MOJEGO ŻYCIA ZNAJDUJE SIĘ W ŚMIERTELNYM NIEBEZPIECZEŃSTWIE Jechałam samochodem do Herzliji, nad morze, gdzie umówiłam się z koleżankami na podziwianie zachodu słońca. W radiu rozbrzmiewała piosenka Yehudy Polikera: „To nasze życie w ostatnim czasie, mogłoby być lepiej, mogłaby nadejść katastrofa. Dobry wieczór, rozpaczy, dobranoc, nadziejo, kto następny w kolejce, kto w następnej kolejce". Zatopiona w smutnych nutach piosenki, zdjęta litością nad sobą, znalazłam się przy centrum handlowym w Herzliji, które projektowała moja siostra. Nagle zauważyłam, że skręciłam w lewo, zamiast jechać dalej prosto. Zawróciłam, żeby znów znaleźć się na głównej drodze, i kiedy zatrzymałam się w poprzek jezdni, starając się cofnąć i wjechać na lewy pas, ujrzałam, jak w moim kierunku gna z ogromną prędkością olbrzymia ciężarówka. Kierowca nie wykazywał w żaden sposób zamiaru hamowania, chociaż mój samochód blokował mu drogę. Oszołomiona tym, że ciężarówka zbliża się, nie zamierzając się zatrzymać, nie starałam się uciec ani do przodu, ani do tyłu. Obliczyłam, że w żadnym razie nie uda mi się

przed nią umknąć. Tkwiłam w samochodzie, patrzyłam na kierowcę, który siedział wysoko w szoferce, i wiedziałam, że za dwie sekundy mnie zabije. Pomyślałam sobie, że tutaj, przy centrum handlowym, które zaprojektowała moja siostra, umrę dokładnie tak jak Seffi, która zginęła prawie trzy lata temu uderzona przez ciężarówkę. W tej samej sekundzie, dokładnie tak jak zawsze się opowiada, zobaczyłam przed oczami moje życie, jak ruchomy film, odtwarzałam zatarte fragmenty, dodawałam i odejmowałam, aż zrozumiałam, że w wieku czterdziestu dziewięciu lat siedzę w samochodzie, który zastawia jezdnię z jedną trzydziestą drugą mojego życia. Bo gdy w wieku osiemnastu lat poszłam do wojska, jak każda porządna dziewczyna w Izraelu, i gdy już na szkoleniu podstawowym okazało się, że jestem w ciąży z moim chłopakiem, choć starałam się ich przekonać, żeby dali mi wolny piątek i wrócę do bazy całkiem nie w ciąży, armia wyrzuciła mnie ze swych szeregów. Nie chcieli mnie, a ja tak bardzo chciałam służyć ojczyźnie - od tamtej pory moje życie podzieliło się na dwie części: przed wyrzuceniem i po nim. Kiedy w wieku dwudziestu ośmiu lat urodziłam chore dziecko, moje życie znowu podzieliło się na pół - przed chorobą i po niej. Połowa, która pozostała mi po wieku osiemnastu lat, podzieliła się jeszcze raz na pół, tak że w wieku dwudziestu ośmiu lat pozostała mi ćwierć życia. Kiedy w wieku trzydziestu dwóch lat moje małżeństwo rozpadło się na kawałeczki, moje życie podzieliło się znowu na pół - przed rozwodem i po nim. Z tego nieskomplikowanego działania arytmetycznego wynika, że gdy miałam trzydzieści osiem lat, została mi jedna ósma życia przed i po, podczas gdy moje myśli wciąż biegały w przód i w tył.

I wtedy nadszedł wielki wybuch, bo kiedy miałam czterdzieści sześć lat, zginęła moja siostra. Jedna ósma życia, jaka mi została, rozerwała się na tak małe strzępki, że nie miałam pojęcia, jak w ogóle poskładać razem tę jedną szesnastą, która mi jeszcze pozostała. Tym razem moje życie podzieliło się na okres przed śmiercią mojej siostry i po niej. W wieku czterdziestu ośmiu łat, kiedy starałam się odrobinę dźwignąć głowę spod gór smutku, które mnie przywaliły, dowiedziałam się, że mam ogromny guz nowotworowy, umiejscowiony tuż przy sercu i płucach, że muszę przejść ryzykowną operację, a być może także trzeba będzie usunąć mi płuco. Moje życie znowu podzieliło się na pół - przed operacją i po niej. Jedna trzydziesta druga mojego życia znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Cudowny chirurg usunął mi tę narośl, powstałą ze smutku, wyciął tylko guz i zostawił mnie całą, ze wszystkimi narządami. Nietkniętą na ciele, lecz rozdartą w duszy. Kiedy tak siedziałam w samochodzie, patrząc na kierowcę ciężarówki, który za sekundę mnie rozjedzie, zrozumiałam, że nie jestem już wściekła, że ja żyję, a moja siostra nie. Że to nie jest moja wina. Dotarło do mnie, że nie chcę umierać, bo ja, z moją jedną trzydziestą drugą życia, wierzę w życie. Nagle zrozumiałam, że nie jestem już jedną trzydziestą drugą i nie jedną szesnastą ani jedną ósmą, ani jedną czwartą. W tej sekundzie, w której wydawało mi się, że zaraz zginę, wszystkie części połączyły się nagle, tworząc całego człowieka z całkowitym życiem - nie tylko pełnego, lecz pogodzonego ze sobą. W tej samej sekundzie kiedy części mojego życia połączyły się w jedną całość, kierowca ciężarówki, który posta-

nowił mnie nastraszyć, uśmiechnął się i zahamował jakieś dwadzieścia centymetrów przede mną. Zaledwie dwadzieścia centymetrów sprawiło, że ludzkie życie złączyło się w jedną harmonijną całość. Pozwolił mi zawrócić i zjechałam na pobocze roztrzęsiona po wszystkie włókienka duszy. Drżącymi rękami wybrałam numer Kushiego. Musiałam powiedzieć mu, jak nagle moje życie stało się całością, mimo pewnego chirurga, który skradł mi rozum, ogłupiając mnie całkowicie na dziewięć i pół miesiąca. - Zyskałaś podwójne życie, nie tylko całe - powiedział Kushi. - Jak to? - zapytałam, mając w pamięci wszystkie te rachunki, które przeprowadziłam dwie minuty wcześniej. - Przed dziewięcioma i pól miesiąca i dzisiaj. Jak Hiob -powiedział z zachwytem. - Wiesz, dlaczego Hiob ma tak na imię? Naturalnie, nie miałam zielonego pojęcia. - Imię „Hiob" pochodzi od hebrajskiego słowa ew'ion. Końcowa litera „n", nun, symbolizuje w judaizmie wieczność, nieskończoność. Różnica między określeniem ew'ion a zwykłym „ubogim" w Torze jest taka, że „ubogi" jest po prostu biedny, zaś ew'ion to bogacz, który stał się nędzarzem. Dlatego Tora odnosi się do niego z większym współczuciem niż po prostu do biednego. Ew'ion nie zwykł pukać do drzwi bogatych, ze wstydu. Dobrym uczynkiem jest dawanie mu najlepszego jedzenia, do jakiego był przyzwyczajony kiedyś, zanim stracił majątek. Ponieważ Hiob przetrwał próbę, którą zgotował mu Bóg, odjęto od słowa końcową literę „n", gdy odzyskał swoje bogactwo. - To teraz będę miała też pieniądze? - zapytałam Kushiego. - Z Boską pomocą - odparł.

PONIŻEJ ZERA, KIEDY WPATRUJĘ ZACHWYTEM W ZACHÓD SŁOŃCA

SIĘ

Z

Wpatrywałam się z zachwytem w zachód słońca, jakby nie było to coś, co pojawia się codziennie, i plotkowałam z przyjaciółkami, jedząc arbuza z bułgarskim serem, gdy nagle przy sąsiednim stoliku zauważyłam pewną celebrytkę, która według Ereza uparcie go uwodziła. Podeszłam i powiedziałam, że mamy chyba wspólnego znajomego, Ereza Greena. Zapytała, skąd wiem, że ona go zna, a ja odparłam, że Erez wspominał, iż mieli krótki romans. Była oszołomiona i zapytała mnie, co za mężczyzna opowiada publicznie o swoich romansach. Odparłam, że być może taki, który wszystkich zdradza. Nie zaprzeczała, że było coś między nimi. Dodała, że zgodziła się spotkać z żonatym mężczyzną wyłącznie dlatego, iż Erez tak uporczywie ją zdobywał. - Nie dawał za wygraną. Wydzwaniał codziennie, wciąż powtarzał, jak bardzo mnie kocha i jak bardzo jestem mu potrzebna, by mógł rozstać się z żoną. Nikt mnie jeszcze nie kochał tak jak on.

- Skąd pani to wie? - zapytałam, pamiętając zwierzenia Ereza, jak to ona uporczywie go podrywała. - Przysyłał mi listy miłosne i faksy, w których pisał, że jestem miłością jego życia, że jestem niczym woda w cienkich rurach, przechodzących przez ściany. Takie słowa, jakie tylko zakochany mężczyzna jest w stanie powiedzieć. - Nie prosił, żeby pomogła mu pani nagłośnić jego umiejętności? - Właśnie nie - odparła moja towarzyszka niedoli. -Prosił tylko, żebym zamieniła kilka słów z rabinem Firerem, bo wiedział, że jesteśmy starymi znajomymi. Wróciłam do przyjaciółek i powiedziałam im, że lepiej było już pójść do lekarza, który pożera pizzę na oczach pacjenta i żąda tylko pieniędzy, niż do takiego, który zjada duszę. Kiedy wróciłam do domu, Noa przekazała mi, że zadzwonił ktoś z dziekanatu uniwersytetu w Teł Awiwie z informacją, że została przyjęta, pod warunkiem że ukończy najpierw kurs angielskiego. - To dla ciebie żaden problem - powiedziałam.

EPILOG - TRZY LATA PÓŹNIEJ To ostatni raz To ostatni raz Kiedy się tak zakochuję Tak przyrzekam sobie I mojej córce To ostatni raz Córka śmieje się ze mnie Tak to on Jest ostatnim mężczyzną mojego życia Nie nic podobnego Ostatni mężczyzna -Czy ja jestem Bogiem Natychmiast się poprawiam Rozmawiając z córką Która zna mnie jak własną dłoń To ostatnia miłość

Moja córka znowu się uśmiecha Mówiąc Czy ty jesteś Bogiem Śmieję się do niej uszczęśliwiona I odpowiadam Przecież wolno nam mieć nadzieję No jasne odpowiada Nadzieja Jest Bogiem
Frank Rina - Bardziej niż wczoraj

Related documents

276 Pages • 64,451 Words • PDF • 1.4 MB

73 Pages • 32,074 Words • PDF • 936.1 KB

396 Pages • 203,592 Words • PDF • 3.3 MB

254 Pages • 109,433 Words • PDF • 1.6 MB

176 Pages • 45,646 Words • PDF • 994.2 KB

6 Pages • 67 Words • PDF • 506.1 KB

291 Pages • 53,882 Words • PDF • 1.3 MB

95 Pages • 17,052 Words • PDF • 4.2 MB