Joanne Harris - Blask Runow

419 Pages • 126,503 Words • PDF • 7.2 MB
Uploaded at 2021-09-24 17:50

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Dwie dziewczyny, mieszkające sześćset mil od siebie, noszą identyczne znamię: znak runiczny, symbolizujący Dawne Dni, gdy światem władali bogowie z podniebnej cytadeli, Asgardu. Teraz Asgard leży w gruzach, a bogowie już dawno utracili moc. A przynajmniej tak się wydaje ludziom. Ale nic nie ginie na zawsze, a bogowie jeszcze się nie poddali (i na pewno nie przestali się kłócić!). Pragną mocy runów Maddie i Maggie — nowych symboli, naładowanych potężną energią, których blask zapowiada nadejście nowych czasów. I tak dziewczęta, porwane przez wir wydarzeń, coraz bardziej zbliżają się do siebie — oraz ku potwornej walce, w której będą musiały udowodnić, komu dochowają wierności...

Joanne Harris Autorka nominowanej do nagrody Whitbread powieści Czekolada (na podstawie której powstał film z udziałem Juliette Binoche), a także książek Jeżynowe wino, Pięć ćwiartek pomarańczy, Duch z przeszłości, Dżentelmeni i gracze, Rubinowe czółenka, Spij, kochanie, śpij, Błękitnooki chłopiec. Opublikowała także książkę dla młodszych czytelników, Runy. Blask runów to jej kontynuacja.

Przełożyła Maciejka Mazan

Prószyński i S-ka

Tytuł oryginału RUNELIGHT Copyright © Frogspawn Ltd, 2011 All rights reserved Projekt okładki i ilustracje Rune illustrations copyright © Dawn Toshack, 2011 Map illustrations copyright © David Wyatt, 2011 Published by arrangement with Random House Children’s Books, one part of the Random House Group Ltd. Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Agnieszka Rosłan Korekta Mariola Będkowska Łamanie Jacek Kucharski ISBN 978-83-7839-210-1 Warszawa 2012 Wydawca Prószyński Media Sp. z o. o. 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Skleniarz Sp. z o. o. 30-133 Kraków, ul. Lea 118

Anouchce — niech Twój blask trwa

Podziękowania Nie wszystkim herosom przypadł cały rozdział — czy choćby zdanie — w opowiadaniu. A jednak bez nich historia jest jak scena bez reflektorów czy dźwięków, na której garstka aktorów gada do siebie w ciemnościach. Więc dziękuję całej obsłudze technicznej: moim redaktorkom Philippie Dickinson i Sue Cook za cierpliwość i precyzję, mojej agentce Jennifer Luithlen, asystentce Anne Riley, Markowi Richardsowi, który opiekuje się moją stroną internetową, Sophie Nelson, która adiustuje moje teksty, oraz autorce projektu okładki, Dominice Clements. Dziękuję także Anouchce za to, że wie, kiedy włączyć reflektory, Kevinowi za zbudowanie dekoracji oraz wszystkim naganiaczom, którzy pracują tak ciężko (i za tak niską płacę), żeby moje książki nadal trafiały na półki księgami. Szczególne podziękowania składam mojej garderobianej Becce Marovolo, która zna i kocha moich bohaterów niemal tak jak ja. A nade wszystko dziękuję Tobie, Publiczności, za oklaski, uczucie i nieustanną gotowość do ufnego przyjmowania tych książek.

WSTĘP Jeśli czytaliście „Runy”, możecie ominąć ten wstęp, bo już orientujecie się w sytuacji. Jeśli nie, oto parę faktów, które powinniście poznać przed rozpoczęciem lektury. Znajdujemy się w Ziemiach Wewnętrznych, które leżą w jednym z Dziewięciu Światów osadzonych w gałęziach Drzewa Świata, Yggdrasila. Światy już kilka razy widziały swój koniec i niewątpliwie wkrótce zobaczą go znowu. Siły Porządku i Chaosu utrzymują je w delikatnej równowadze. Bogów i demonów (różnica między nimi jest bardzo subtelna, ale jednak istnieje) żyje tu zdumiewająco wielu, choć mają tendencję do raczej nieprzyjemnego traktowania się nawzajem, co wyjaśnia kwestię Końca Światów (patrz wyżej). Początkowo istniały dwa boskie rody — Asowie i Wanowie. Po latach wojny domowej postanowili połączyć siły (pod dowództwem Odyna, najważniejszego z Asów) w walce ze wspólnymi wrogami i dla zachowania Porządku. Odyn wszedł w posiadanie (ładniejsze słowo na „ukradł”) magicznych run, dzięki którym zachowuje władzę bogów (i swoją) nad światem. Z pomocą swojego brata krwi Lokiego, uciekiniera z Chaosu, stworzył Asgard — cytadelę bogów — gdzie Asowie i Wanowie mieszkali, rządzili, mieli przygody, zakochiwali się, popełniali niezliczone głupie błędy, robili sobie bez powodu chamskie i okrutne kawały (zwłaszcza Loki) i w końcu poróżnili się z Lokim z powodu drobnego nieporozumienia (jego wersja wydarzeń), co doprowadziło do szeregu incydentów, a w ich rezultacie — Ragnaröku, tytanicznej bitwy z wrogami (czyli resztą świata), w której wszyscy bogowie mieli zginąć w walce z siłami Chaosu. W „Runach" Ragnarök nadszedł i przeminął, a od jego czasu upłynęło siedemset lat. Świat się zmienił. Poznaliśmy Maddy Kowalównę, czternastoletnią buntowniczkę mieszkającą w Malbry — wiosce leżącej w północnej części Światów Środka. Maddy ma na dłoni znak runy — czy też znak ruiny — dający jej wyjątkową moc, ale także skazujący na życie poza społecznością, pozostałość złych dawnych czasów sprzed Końca Świata, gdy rządził Porządek — grupa religijna mająca swój ośrodek w Końcu Świata i poświęcająca się zniszczeniu wszystkiego, co ma związek z Chaosem, w tym magii, Faerów, dawnych bogów, historii i wszystkiego, co mogłoby naprowadzić mieszkańców Światów Środka na trop niebezpiecznych pomysłów lub (niech Prawa bronią) snów. Ale Maddy ma jednego przyjaciela, Jednookiego z Dzikich Krajów, który okazał się dawnym bogiem — Odynem, samym przywódcą Asów, który miał zginąć podczas Ragnaröku, ale ocalał z ograniczoną mocą jako cień swojego dawnego aspektu. Odyn rozpoznał w Maddy potencjalnego sprzymierzeńca, zaprzyjaźnił się z nią i namówił na udział w swojej misji, która potoczyła się w dość nieprzewidziany sposób. Maddy zaprzyjaźniła się też z goblinem (noszącym niefortunne imię Cukier i Worek) i wyruszyła, by zrealizować własny cel, co również miało niezliczone i nieprzewidziane konsekwencje i doprowadziło do ostatecznego katastrofalnego starcia na brzegach rzeki Sen, gdzie zgromadziły się siły Porządku, by zniszczyć Dziewięć Światów. Oczywiście bogowie znajdowali się w mniejszości, ale dzięki pewnym nietypowym

sprzymierzeńcom — w tym również wężowi Jörmungandowi i Hel, władczyni zmarłych... Porządek został zupełnie zniszczony. Odyn upadł. Świat się skończył (znowu). I okazało się, że Maddy to Modi, jedno z bliźniąt Thora, które rzekomo zginęły podczas Ragnaröku. Jako że uratowani Asowie nie posiadali własnych ciał, musieli przyjąć aspekt najbliższego żywego nosiciela — a mianowicie dwóch przedstawicieli rodu ludzkiego, goblina i świni. Zostawiliśmy bogów na brzegu Snu — wściekłych, zrozpaczonych i stojących przed koniecznością zaklejenia szczeliny między Światami, przez którą wkrótce może się przedrzeć świat umarłych... A zatem — wiele wątków pozostało niezakończonych. Niektórzy dobrzy ludzie zginęli, choć zasługiwali na przeżycie. Niektórzy nikczemnicy, którym śmierć należała się od dawna, zdołali się psim swędem uratować. Trudno by to nazwać happy endem. Ale wtedy na nic lepszego nie mogłam się zdobyć. A teraz czytajcie dalej...

OSOBY BOGOWIE (ASOWIE) Thor, Gromowładny, syn Odyna, znany też jako Dorian Marnota, były hodowca świń — buntownik i czynny przywódca Asów Ethel, Jasnowidząca, jego matka, znana też jako Frigg, Ethelberta Proboszczowa, wyrocznia i słomiana wdowa Sif, żona Thora, bogini dostatku, znana także jako Gruba Lizzy, brzuchata świnia Tyr, wojownik, znany także jako Cukier i Worek, do niedawna goblin, bardzo niechętnie występujący w roli boga wojny Maddy, która powinna się urodzić jako Modi, syn Thora, ale z zawiłych przyczyn okazała się jego córką Odyn, generał, nadal martwy, lecz pracujący nad zmianą tego statusu BOGOWIE (WANOWIE) Heimdal, złotozęby strażnik bogów Skadi Łowczyni, pochodząca z Ludzi Lodu i nadal niepewna, po której stronie stoi Idun Uzdrowicielka, bogini młodości Bragi, poeta, bóg wina i pieśni Freya, bogini pożądania Frey, Żniwiarz, jej bliźniaczy brat Njörd, porzucony mąż Skadi, bóg morza INNI Loki, brat krwi Odyna, znany jako Trikster, niepasujący do żadnego obozu, lecz niechętnie tolerowany — przynajmniej na razie — no bo jednak uratował światy Jörmungand, jego straszliwy syn, znany także jako Wąż Świata Sigyn, nieżyjąca była żona Lokiego Hel, jego córka, władczyni Krainy Zmarłych Fenris, jego drugi syn, upiorny wilk Skól i Hati, znani też jako Szok i Wielki H, przyjaciele Fenrisa, upiorne wilki, które pożarły słońce i księżyc, zagorzali wielbiciele mody Końca Świata Zgrywus — pod żadnym pozorem nie mówcie do niego „konus” Muniek i Honorata, znane także jako Munin i Hugin, kruki łasuchy Angerboda, jedna z bardziej niebezpiecznych dziewczyn Lokiego, znana także jako Kusicielka,

wiedźma z Żelaznego Lasu, matka Hel, Fenrisa i Jörmunganda, rdzenna mieszkanka Chaosu Maggie Rada, córka Porządku i nie tylko Adam Marnota, młodzieniec z głową pełną snów Nan Nawiedzona, wariatka, niezwykle ambitna starowinka Kapitan Chaos, estradowiec Sleipnir, ośmionogi koń i zwiastun Apokalipsy Mimir Mądry, znany także jako Szeptacz, istota bezcielesna, żądna zemsty Starzec, patrz wyżej Perth, przedsiębiorca i zarządca cudzego majątku Surt, pan Chaosu

RUNY DAWNEGO PISMA

Fé: bogactwo, bydło, majątek, sukces Úr: siła, Potężny Wół Thuris: runa Thora. Cierń, zwycięstwo Ós: Jasnowidzący. Asowie Raedo: Wędrowiec. Dalekie Kraje Kaen: dziki ogień. Chaos. Pozaświat Hagall: grad, Niszczyciel, Świat Podziemi Naudr. Wiążąca, potrzeba, niepokój. Kraina Zmarłych, Śmierć Isa: lód Ár: obfitość, płodność Yr: Obrońca. Fundament Sól: lato, słońce Tyr: Wojownik Bjarkán: objawienie, prawda, wizja, sen Madr: ludzie. Światy Środka Logr: woda, Jedyne Morze

RUNY NOWEGO PISMA

Ethel: ojczyzna, macierzyństwo Aesk: jesion, stworzenie Ác: dąb, siła, determinacja Daeg: dzień, piorun Iar: Budowniczy, przemysł Perth: gra, ryzyko, szansa Wyn: zysk, wygrana, kuszenie, hazard Eh: związek małżeński, lojalność, więź Ea: prądy, wieczność, śmierć i to, co po niej Gabe: dar, ofiara

Księga pierwsza KONIEC ŚWIATA Rzeka Sen płynie przez Dziewięć Światów, a Śmierć jest tylko jednym z nich. Stare przysłowie

1 Trzy lata po Końcu Świata pięć po dwunastej w katakumbach Uniwersalnego Miasta jak zwykle nie było nic widać ani słychać — z wyjątkiem szczurów, oczywiście, i (jeśli się w nie wierzy) duchów. Maggie Rada nie bała się ani jednych, ani drugich. Wysoka i smukła, o prostych ciemnych brwiach i oczach w dziwnym szarobursztynowym kolorze, z głową przykrytą białą chustą, nazywaną przez mieszkańców Końca Świata bergą, ubrana w szkarłatną tunikę, nogawice i wysokie buty, była jedyną opiekunką tych opuszczonych katakumb, a szczury uważała za wyborną zwierzynę łowną. Potrafiła trafić takiego z kuszy lub procy z trzystu kroków, nawet się nie zatrzymując. Szczury znały ją już bardzo dobrze i umykały jak najdalej, kiedy Maggie Rada wyprawiała się na polowanie. A jeśli chodzi o duchy, to Maggie od niemal trzech lat niemal co noc przemierzała ukryte korytarze i żadnego dotąd nie spotkała. Nadal opowiadano sobie historie o strasznej bitwie, jaka się tu rozegrała, gdy zgładzono dziesięć tysięcy żołnierzy Porządku. Ale nie pozostał po nich żaden ślad — podobnie jak po wrogach, z którymi walczyli. Nie przetrwały nawet duchy, by opowiedzieć ich historię. Oczywiście na zewnątrz roiło się od pogłosek, ale Maggie Rada im nie ufała, a jeszcze mniej — ludziom, którzy je opowiadali. Ignorowała je tak samo, jak duchy, skupiając się na tym, co widziała, i oczyszczając katakumby ze szczurów. Oczywiście Dobra Księga przedstawiała własną wersję wydarzeń. Księga Apokalipsy twierdziła, że tych dziesięć tysięcy zabitych odeszło w Uniesieniu, co przewidywano od zarania Nowego Wieku, kiedy Bezimienny miał powołać wiernych do walki, ci zaś mieli zrzucić doczesną powłokę i odrodzić się w idealnych ciałach na brzegach Pierwszego Świata. Maggie wierzyła w Dobrą Księgę. Tak jak jej ojciec i bracia, była wierną wyznawczynią Porządku, a gdyby urodziła się chłopcem, także poznałaby już Uniesienie, zostałaby zabrana do Niebiańskiego Miasta i nie musiałaby się użerać z tym bałaganem na Końcu Świata. Zdaniem Maggie wiele dyskutowano na temat Uniesienia i natury rozkoszy, które czekają na wiernych, gdy nadejdzie ten szczęsny dzień, lecz nikt nie miał pewności, co się stanie z opuszczonymi ciałami. Wyobrażała sobie jakieś niebiańskie wiosenne sprzątanie, podczas którego zwłoki zostają usunięte w magiczny sposób, ale kiedy ta chwila wreszcie nadeszła i dziesięć tysięcy wyznawców Porządku nagle opuściło swoją doczesną powłokę (wśród nich profesorzy, magistrowie, uczniowie i badacze), rezultaty okazały się straszliwe. Trupów pozbywano się pół roku. Częściowo dlatego, że nikt nie chciał się podjąć tego obowiązku. Czyszczenie należało do Porządku — tak utrzymywały służby sanitarne — dlatego operacją tą powinien kierować (i zapłacić za nią) oficjalny przedstawiciel zakonu. Jednak ponura prawda wyglądała tak, że nie pozostał już ani jeden przedstawiciel Porządku, nawet nieoficjalny. I tak zwłoki rozkładały się i cuchnęły, aż po wielu zebraniach i posiedzeniach uznano je za zagrożenie dla zdrowia publicznego, wywieziono i spalono. Wszystko to wydarzyło się przed trzema laty. Maggie miała wtedy czternaście lat i tuż przed

wybuchem zarazy została wysłana do ciotecznej babki Reenie w Polanach. Jej matka została, by wśród makabrycznych szczątków szukać trzech badaczy, swoich synów. Oficjalnie badacz Porządku nie ma rodziny. Zanim uczeń stanie się uczniem, musi odwrócić się od swoich rodziców, wyrzec się nazwiska i przyjąć zamiast niego numer. Ojciec Maggie uszanował ten zwyczaj. Jako brat badacza, niedawno zaszczyconego darem Słowa, wiedział, że nie powinien zawstydzać synów swoim natręctwem. On sam, młodszy syn sprzedawcy wełny, pragnął należeć do Porządku, ale ojciec nie mógł stracić obu synów, dlatego ta szansa przypadła Eliaszowi, a Donal przejął rodzinny interes. Wiele lat później, sam będąc ojcem, przeprowadził się do Uniwersalnego Miasta i przysiągł, że da swoim synom szansę, której jemu odmówiono, więc gdy nadszedł czas, wydziedziczył ich zgodnie z zasadami Porządku. Ale matka Maggie nie składała żadnych przysiąg. Wiele matek tak jak ona sprzeciwiało się Prawu i nocą zakradało do budynków uniwersytetu, ryzykując aresztowanie — lub coś gorszego — by zapewnić utraconym bliskim przyzwoity pogrzeb. Susan Rada drogo zapłaciła za tę szansę. Gorączka krwotoczna, którą zaraziła się podczas wędrówek wśród szczątków, położyła kres jej poszukiwaniom i życiu, a przedtem Susan zdążyła jeszcze zarazić męża, pielęgniarkę, sprzedawcę, jego kuzyna, wszystkich jego klientów i człowieka, który przyszedł po zwłoki. Gdy Maggie wróciła do domu, zaraza skosiła już sto tysięcy osób, w Końcu Świata ogłoszono koniec kwarantanny, ciała zostały uprzątnięte, a Uniwersytet Niezmiennych Prawd stał się tylko pustą skorupą, złupiony z bogactw. W opróżnionych bibliotekach, wielkich salach i amfiteatrach pozostał tylko kurz. Maggie mogłaby pewnie zostać u ciotecznej babki, ale nie chciała. Reenie miała własne dzieci, pracowała jako dojarka w pobliskim gospodarstwie, a Maggie nie przywykła do obyczajów ludzi z Polan, którzy wydali się jej niemal sługami nieporządku, tak swobodne mieli podejście do kwestii uczęszczania do kościoła i przestrzegania świąt, śmiali się z jej ubioru, wymowy i tego, co nazywali „miastowymi obyczajami”. I tak, pozbawiona rodziny, domu i przyjaciół, Maggie wróciła do Końca Świata. W gospodzie przy starym moście znalazła pracę — dostawała pensa dziennie oraz dach nad głową i wyżywienie. Nie lubiła klientów, którzy często zachowywali się po chamsku i za dużo pili, ale gospoda nazywała się Pod Komunią, co początkowo nasunęło jej myśl, że ma ona jakieś związki z Porządkiem. Gospodyni, pani Czarnota, była dewotką, chodziła we wdowiej berdze i miała przenikliwe, oskarżycielskie oczka. Podczas zarazy zbiła majątek, sprzedając talizmany naiwnym. Jej mąż zmarł, pomagając chorym — tak brzmiała wersja pani Czarnoty. A naprawdę zaraził się, okradając trupy. Teraz wdowa korzystała ze świetlanej reputacji małżonka, opowiadając historie o jego odwadze, ostrzegając przed Jasnowidzącymi, znakami ruiny i innymi takimi sprawami, a także z całą powagą zalecając zachowanie abstynencji, jednocześnie sprzedając najgorsze i najkwaśniejsze chrzczone piwo w całym Końcu Świata. W miarę jak Maggie przywykła do nowych zwyczajów i nowego życia w Uniwersalnym Mieście, zaczęła pojmować, że wielka zaraza nie była najgorszym nieszczęściem, jakie ich dotknęło. Pod nieobecność Porządku na miasto spadła inna plaga: plaga chciwości i bezprawia, która ogarnęła całe południe Ziem Wewnętrznych.

Odyn Jednooki by to zrozumiał. Porządek i Chaos miały swoje przypływy i odpływy. Wzrost jednego oznaczał upadek drugiego. Nie żeby Jasnowidzący wzbili się wysoko, ale jednak dziesięć tysięcy wyznawców Porządku zostało unicestwionych w jeden dzień, a lukę, która po nich powstała, wypełnił Chaos. To zwycięstwo nie mogło sprawić Odynowi prawdziwej ulgi. Tak, Porządek zniknął, ale przez trzy krótkie lata, które od tego czasu upłynęły, Koniec Świata stał się okropnym miejscem. Pozbawiony kontroli Porządku poddał się — do czego często prowadzą pieniądze — nieumiarkowaniu, anarchii i chciwości. Znikły poważne postaci w czarnych szatach i rozgadane grupki uczniów, znikły ciche kawiarnie, kaplice i księgi. A teraz, gdy zabrakło Oczyszczeń dla uciechy gawiedzi, ulice były pełne zagranicznych kupców przybywających tu, by sprzedawać swoje towary. W czasach Porządku port w Końcu Świata był objęty bardzo surową kontrolą. Zagraniczni handlowcy musieli płacić wysokie podatki, a nielegalne towary konfiskowano i niszczono. Wpuszczano tylko szacownych kupców, sprzedających towary przyzwoite i potrzebne. Mocne alkohole były zakazane, podobnie jak nierząd i występy tancerek, a choć czarny rynek (oferujący artykuły luksusowe i egzotyczne) nie przestał istnieć, element niepożądany, na przykład Cyganów, domokrążców, włóczęgów i drapichrustów, czekało raczej zakucie w dyby, wydalenie lub nawet powieszenie niż miłe powitanie na placu Katedralnym. Ale obecnie bramy stały otworem dla wszystkich. Statkom nie odmawiano już prawa wpłynięcia do portu, a kiedy wieść o tym się rozeszła, na Koniec Świata spadła plaga handlarzy wszelkiej maści. Sprzedawali wszystko, czego tylko dusza zapragnie: jedwabie, skóry, ciastka, paszteciki, małpki, persymonki, fioletowe pigmenty, morskie muszle, trucizny, barbarzyńskich niewolników zza Jedynego Morza, klejnoty — te prawdziwe i te trochę mniej — mocne alkohole, dziwne wynalazki, miłosne zaklęcia, pomarańcze, szklane naczynia, suszone wnętrzności dzikich zwierząt... Stopniowo sprzedawcy wtargnęli do miasta, ściągając hordy klientów, gapiów, hazardzistów i złodziei. Przywlekli ze sobą także przestępstwa najróżniejszych rodzajów, choroby, narkotyki i przemoc. Wygrywali i tracili majątki, sprzedawali w niewolę tych, którzy nie mogli spłacić długów, żyli jak hersztowie zbójców, obwieszeni drogocennościami i z mieczami przy pasach, mieli niewolnice i zwabiali do siebie młodych i naiwnych obietnicami łatwego wzbogacenia. Maggie, która z trudem wiązała koniec z końcem i pracowała od świtu do nocy w obskurnej gospodzie, uważała, że na świecie zapanowało pandemonium. Nawet na uniwersytecie roiło się od nowych przybyszów — puste refektarze zmieniono w sale taneczne, kolegia — w burdele i spelunki, w których można się było upić i oddać hazardowi. Początkowo ludzie się burzyli — głównie rodowici mieszkańcy Końca Świata, którzy bali się, że Porządek może pewnego dnia wrócić. Ale w miarę upływu czasu jego wyznawcy zaczęli tracić zapał. Nikt nie upomniał się o władzę. Nie powrócił ani Porządek, ani zaraza. Ponoć ten i ów w opustoszałych budynkach widział duchy, ale wkrótce wypełniły je tancerki i muzycy. Powoli, lecz nieubłaganie zgnilizna zaczęła sięgać coraz głębiej, zagarniając kaplice, sale i gabinety, a nawet sam Wielki Dziedziniec, obecnie

zmieniony w plac, na który cały Koniec Świata — a przynajmniej tak się wydawało — przybywał, by figlować w noce Siódmego Dnia. Tu można było zobaczyć tańczące niedźwiedzie, tu na plecach nagich prostytutek podawano wystawne dania, tu pojawiali się nieuczciwi magicy, jasnowidze i szaleni prorocy głoszący historie o dawnych demonach i pobitych bogach. Tam, gdzie zawsze panowała skromność, pojawiła się nowa niebywała moda. Niektóre kobiety nawet na ulicy pokazywały się z odsłoniętą głową i ramionami. W ciągu trzech lat świat znany Maggie przepadł bez śladu — i nikt oprócz niej się tym nie przejął. Maggie zawsze przestrzegała zasad wiary. Okrywała głowę bergą, tak jak zalecała Dobra Księga. Nie jadała mięsa w dni święte i zawsze myła się przed modlitwą. Choć Porządek zniknął, przestrzegała praw i okresów postu, bo w tym nowym chaotycznym świecie stare zasady i rytuały dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście nie zaznała zarazy ani nie była świadkiem Uniesienia. Wróciła z Polan do domu i tu się dowiedziała, że jest sierotą bez grosza przy duszy i samotną w mieście, które ledwie zna. Szukając pociechy, wmówiła sobie, że jest bohaterką jakiejś dawnej opowieści, jedyną ocaloną z Męczarni. Jedyna córka, najmłodsza z czworga rodzeństwa, była najbardziej inteligentna. Nie posłano jej do szkoły, ale potajemnie sama nauczyła się czytać. Przez lata zebrała nadspodziewanie wielką wiedzę z niedzielnych kazań Jima Proboszcza i akapitów ukradkiem przeczytanych książek braci. Znała opowieści o jasnowidzących demonach z dawnych czasów, o Asach i Wanach, ich walkach i o tym, jak w końcu ukradli runy Dawnego Pisma i zbudowali cytadelę, z której rządzili Dziewięcioma Światami. Wiedziała, jak się wynosili nad innych, jak tworzyli broń i przedmioty magiczne, organizowali wyprawy i przeżywali przygody, jak wypowiedzieli wojnę Ludowi Lodu i w końcu zostali zdradzeni przez jednego z nich, Trikstera, po czym Bezimienny ukarał ich za arogancję. To właśnie była Męczarnia — lub Ragnarök, jak go wtedy nazywano. Ale Jasnowidzący nie zginęli podczas Męczarni. Schowali się tylko, osłabieni, lecz nadal niebezpieczni, jak ogień pełzający pod ziemią. A Dobra Księga zapowiadała, że już wkrótce nadejdzie ostateczne Oczyszczenie i idealny Porządek zatryumfuje na wieki nad Chaosem... Oczywiście w dawnych czasach wszystkie opowieści uważano za potencjalnie niebezpieczne — nawet te z Dobrej Księgi — i tylko przedstawiciele Porządku mieli prawo wchodzić do wielkich bibliotek Uniwersalnego Miasta. Ale teraz Maggie mogła robić, co chciała. Choć zrabowano większość złota Porządku — w tym dziwne medale w kształcie kluczy, noszone przez badaczy na szyjach — pozostawiono większość ksiąg, a Maggie je wykradała. Wiedziała, że to niebezpieczne, lecz tęsknota za na wpół zapomnianym światem, który się w nich krył, zbyt ją dręczyła. Niektóre dotyczyły nauk ścisłych i alchemii. Znajdowały się w nich opisy różnych właściwości metali i soli. Inne były atlasami geograficznymi z dawnych czasów. Wiele napisano w obcych językach albo słowami niezrozumiałymi dla Maggie. Czasem zawierały malutkie rysunki zwierząt i ptaków. Zdarzały się też nieprzyzwoite, pełne wierszy i obrazków z nagimi kobietami, albo długie spisy dawnych królów. Handlarze coraz bardziej bezcześcili świętość uniwersytetu; Maggie wiedziała, że tylko patrzeć, a ktoś przedsiębiorczy zajmie

pomieszczenia bibliotek i sprzeda książki na spalenie, więc wynosiła jak najwięcej tomów i ukrywała je w nowo odkrytym pasażu pod Kaplicą Komunii. Ta malutka kapliczka w sercu uniwersytetu na razie pozostała niemal nietknięta. Straciła tylko kilka szyb z okien, ale wielki dębowy pulpit pozostał, a na nim — największa księga, jaką Maggie widziała w życiu. Dorównywała wielkością kołysce. Miała skórzaną oprawę ze złotymi okuciami i była ciężka od tajemniczych słów. Maggie nade wszystko pragnęła do niej zajrzeć, ale okładki zabezpieczało złote zapięcie, którego nie potrafiła otworzyć. Lecz dopiero to, co znalazła pod masywnym rzeźbionym pulpitem, odebrało jej dech, bo były tam ukryte drzwi, uchylone podczas Uniesienia — pierwsze z wielu ukrytych wejść do katakumb Uniwersalnego Miasta. Od tego czasu Maggie spędzała większość nocy w katakumbach. Nadal łupiono uniwersytet i stało się jasne, że opustoszałe budynki wkrótce się zapełnią i próżno będzie szukać w nich ciszy i spokoju. Za to katakumby — o, to coś zupełnie innego. Korytarze pod uniwersytetem ciągnęły się kilometrami we wszystkich kierunkach: zimne kamienne przejścia, kręte tunele, groty pełne przeciągów, opuszczone magazyny, krypty pełne kurzu i kości. W pomieszczeniach na górze szabrownicy poczynali sobie coraz śmielej, ale nikt nie odważał się zapuścić do piwnic i nikt nie przeszkadzał Maggie w coraz dalszych wyprawach w głąb korytarzy pod miastem. To było coś więcej niż zabawa. Przez trzy lata zrobiła kilkaset map ukazujących położenie ponad tysiąca pomieszczeń, jaskiń, krypt, korytarzy, studni, schodów, ukrytych drzwi, ruchomych paneli, pasaży, nisz, wejść, wyjść i ślepych zaułków. Niektóre korytarze były czyste; w innych brodziła w kurzu niemal po kolana. Raz znalazła wysoką kryptę zbudowaną z ludzkich kości; czaszki ułożono w ozdobny wzór wzdłuż architrawu, kolumny tworzyły długie pęki wyschniętych kości udowych i ramiennych, scalonych zaprawą z włosów, chrząstek, ziemi i tłuszczu. Innym razem znalazła pomieszczenie pełne konserw mięsnych i warzywnych, potem parę skrzynek wina. Widziała także mnóstwo szczurów, komnaty pełne ech, lodowate przejścia — martwe serce Uniwersalnego Miasta. A potem, podczas jednej z wypraw, potknęła się o kamień, pod którym znalazła długi złoty klucz. Zawiesiła go sobie na szyi. Był ładny, choć zbyt ozdobny, by mógł służyć do jakiegoś praktycznego celu. Potem pewnego dnia przyszło jej do głowy, by wypróbować go na złotym zamku ogromnej, oprawnej w skórę księgi, którą znalazła na pulpicie w Kaplicy Komunii... I tak córka handlarza wełną z Polan przeczytała Księgę Słów. Stronice były ogromne i nieporęczne, a papier jednocześnie sztywny i dziwnie zetlały, więc musiała bardzo uważać, żeby go nie rozedrzeć. Ale tekst zapisano niezwykle pięknym charakterem pisma, a obrazki — malutkie iluminacje z Zamkniętych Ksiąg, portrety bohaterów, wijące się węże, smoki, demony i od dawna zaginieni

Jasnowidzący — stanowiły opowieści same w sobie, tajemnicze, straszne i rozświetlone blaskiem. Z obawy przed wandalami lub złodziejami przeniosła (nie bez trudności) swój skarb pod pulpit, a stamtąd — do tajnej biblioteki, gdzie trzymała wszystkie wykradzione książki. Tutaj też złożyła Dobrą Księgę, z szacunkiem oparłszy ją o ścianę. I choć tekst był bardzo stary i często niezrozumiały, Maggie wyczuwała w nim moc. Nocami przy świetle świecy przesuwała palcami po stronach z iluminacjami, powtarzała szeptem dziwne i cudowne słowa... i śniła. W dzieciństwie nauczono ją, że powinna się wystrzegać snów. Ale potem, gdy z trudem wiązała koniec z końcem w zakamarkach Uniwersalnego Miasta, sny zaczęły jej sprawiać coraz większą przyjemność. Straciła rodziców i krewnych. Nieliczni przyjaciele gdzieś znikli. Zostały jej tylko sny, a teraz, mając w pamięci iluminacje z Księgi, śniła o bitwach i demonach, Jasnowidzących i bogach, o Podniebnej Cytadeli, Czarnej Fortecy i kryjącym się za nią Chaosem, ale przede wszystkim śniła o Dniach Ostatnich, Męczarni, ostatecznym Oczyszczeniu wszystkich światów, kiedy zaraza, przestępstwa, głód i śmierć przestaną istnieć, a trzech wielkich Jeźdźców z płomienistymi mieczami przegalopuje przez Świat Środka, rażąc niegodziwych i podnosząc z prochu wiernych. I oto przybędzie Koń Ognisty, A imię jego Jeźdźca jest Rzeź. I oto przybędzie Koń Morski A imię jego Jeźdźca jest Zdrada. I oto przybędzie Koń Powietrzny; A imię jego Jeźdźca jest Obłęd... Ten sen Maggie lubiła najbardziej. Wiedziała, że się naraża na wielkie ryzyko, bo przez sny do jej świata mogły wtargnąć demony, ale nie potrafiła się powstrzymać. I tak w mroku Uniwersalnego Miasta, otoczona zapomnianymi książkami, ukołysana do snu pomrukiem wiatru w tunelach i odległymi dźwiękami dobiegającej z góry muzyki, śniła o Słowie, Uniesieniu i nadchodzącej Męczarni. A nade wszystko śniła o Jeźdźcach Dni Ostatnich, z każdym dniem zbliżających się coraz bardziej — zwłaszcza o jednym, który miał młodą, ogorzałą twarz, jasne włosy związane rzemykiem i oczy, których błękit bardzo się różnił od błękitu morza — był zamglony jak widziane w oddali góry i zimny jak szczyty Północy. Dziwny i piękny sen. Dziwny, bo jakoś wiedziała, że to prawda i że tu — w to martwe i niemal zapomniane miejsce — przybędzie ten jasnowłosy jeździec. I jeszcze bardziej dziwny, bo czasami czuła, że tego młodzieńca same sny przywołują we własnym języku — w tajnej mowie jak ta z książek, w których znalazła nowy cel życia. I tak, kiedy ludzie na ogół robili wszystko, żeby sny przepędzić, Maggie stała się ich łowczynią. A im więcej śniła, tym bardziej sny wydawały się jej realne i tym bardziej rozumiała, że to tutaj, w ruinach Uniwersalnego Miasta ma się rozpocząć Koniec Świata, w którym ona odegra jakąś rolę. Właśnie ta myśl — nie książki ani szczury — sprowadzała ją tu co noc. Dlatego Maggie szła przez puste korytarze, czytała dziwne, zapomniane teksty, obracała w zamkach klucze na pół

przeżarte przez rdzę i śniła o tym wspaniałym dniu, kiedy wszystko, czego pragnęła przez całe życie, nagle się urzeczywistni. Pewnego dnia to się stanie. Pewnego dnia nadejdzie ten czas. I tak Maggie czekała wśród ukradzionych książek, nie traciła wiary, uczyła się i śniła, nie wiedząc, że ponad tysiąc kilometrów dalej, na lodowatej Północy, w wiosce ukrytej w górach i śniegu, nigdy niezasypiające oczy zwróciły się w końcu w stronę, z której dobiegał jej głos, i że po trzech latach czekania jej sny wreszcie dotarły do celu.

2 Thor palił się do walki. Sam fakt nie powinien budzić zdziwienia; Gromowładny nie słynął z cierpliwości, zwłaszcza przed śniadaniem, a trzeba przyznać, że przez ostatnie trzy lata wiele przeżył. Najpierw pojawienie się jego syna Modiego, jednego z bliźniaków, którego nadejście dawno temu zapowiedziała Wyrocznia, lecz który — w związku z niewiarygodnością wyroczni jako takich — okazał się córką, czyli Maddy. Potem akcja ratunkowa, w trakcie której Maddy z pomocą Lokiego (akurat jego, jakby nie było nikogo innego!) wyzwoliła ocalałych Asów z Czarnej Fortecy Chaosu, a operacja ta doprowadziła jeśli nie do samego Końca Światów, to przynajmniej do czegoś, co bardzo go przypominało, zmiażdżyło wroga, odebrało życie generałowi i spowodowało katastrofalne starcie Porządku i Chaosu, w wyniku którego rzeka Sen wystąpiła z brzegów i wylała na Świat Środka. Oczywiście Maddy nie powinna tego robić. Według Thora kobiety w ogóle nie powinny nic robić i dlatego — przynajmniej w dawnych czasach — nie miały udziału w poczynaniach bogów. Wpuść kobietę do swojego życia, myślał gorzko Gromowładny, i ani się obejrzysz, jak siedzisz gdzieś w lodowej grocie z brodą zawiązaną na supeł i odwróconą runą, a żona co dziesięć minut męczy cię o nowe ciało, choć masz dość roboty przy ochronie światów. Cholerne baby, wymamrotał Thor. Syn załatwiłby wszystko jak należy... Oczywiście bogowie odnieśli zwycięstwo. Czworo zdołało uciec z Czarnej Fortecy. Loki posunął się nawet dalej — uciekł z samego królestwa Śmierci. Ale choć Porządek rzeczywiście został pokonany, tryumf nigdy nie miał mniej słodkiego smaku. Wyrocznia, która obiecała bogom nowe światy, okazała się ich wrogiem. Odyn umarł, Asowie się podzielili, Wanowie się wściekli, a wszyscy utracili siły i cel w życiu. Bez generała poróżnili się jeszcze bardziej — Wanowie pod dowództwem Heimdala trzymali się blisko swojej twierdzy pod Śpiącymi (z wyjątkiem Skadi, której nie widziano od Końca Świata i na ogół zakładano, że wróciła do Ludzi Lodu). Wśród Asów także zapanował rozdźwięk. Wyniesienie do godności boga nie zawsze jest łatwe, nawet jeśli ta boskość jest byle jaka, ze złamanymi runami i niedokończonymi aspektami. Na brzegach rzeki Sen, gdy magia unosiła się w powietrzu niczym płatki śniegu, a pozbawieni ciał Asowie rozpaczliwie walczyli o życie, nie było czasu na dyskusje czy wyjaśnienia. Czworo niespodziewających się niczego nosicieli nagle — z mniejszą lub większą przykrością — zorientowało się, że mieści w sobie boskie aspekty. Ethel i Dorian z całego serca zaakceptowali zmianę i dlatego pogodzili się z sytuacją o wiele łatwiej niż Cukier, dla którego rola nieustraszonego Tyra nadal była ciężką próbą, albo Sif, której lamenty z powodu reinkarnacji w ciele brzuchatej świnki były ciężką próbą dla wszystkich. W rezultacie Asowie ulokowali się w probostwie w Malbry, które nadal należało do Ethel, na świńskiej farmie w Farnley Tyas, która stała się domem Thora i Sif, w kuźni, którą Tyr zagarnął dla siebie (prawdopodobnie dlatego, że znajdowała się najbliżej oberży), oraz w chacie

kowala, którą Maddy odziedziczyła po śmierci ojca. Starsza siostra Maddy, Mae, w innych okolicznościach miałaby udział w spadku, lecz wyszła za mąż za krewnego biskupa Torvala i mieszkała teraz za rzeką w wiosce Farnley Tyas, czyli tak daleko od Maddy, jak tylko można, i mogła udawać przed samą sobą, że nie jest z siostrą spokrewniona. Początkowo mieszkańcy Malbry opornie godzili się na obecność obcych. Ale Maddy była jedną z nich, a Dorian Marnota, choć właściwie można by go uznać za czarną owcę, pochodził jednak z najbardziej szanowanej rodziny. Szkoda, że jego nowa żona miała tak brzydką cerę, mawiali plotkarze. Dor — a raczej Thor, jak kazał się teraz nazywać — był przystojnym młodzieńcem i można by się spodziewać, że zejdzie się z bogatą wdową po proboszczu... choć doprawdy, nawet Ethel Proboszczowa stała się nadzwyczaj dziwna po eskapadzie pod górę Czerwonego Konia. Cóż, żadne prawo nie zabrania dziwności, a obcych można tolerować, jeśli nie lubić, o ile trzymają się na uboczu i nie stwarzają problemów. Początkowo towarzyszył im pewien nicpoń — rudowłosy bezczelny młodzieniec mówiący z akcentem z Polan — ale na szczęście długo tu nie zabawił i już nie wrócił. Loki, któremu psoty przychodziły równie naturalnie, jak oddychanie, wytrzymał w Malbry trzy tygodnie i musiał wrócić pod górę Czerwonego Konia, postawiony przed groźbą rozszarpania na strzępy. (Thor nie raczyłby go nawet ostrzec, choć — jak słusznie zauważyła Maddy — Loki jednak dopiero co ocalił Dziewięć Światów). Trikster pozostał w swojej podziemnej warowni, obserwując z niej dolinę i opisując niebywałe stworzenia, które czasem wyłaniały się ze zboczy góry. Mimo to, pomyślał Gromowładny z rozdrażnieniem, w tej chwili istnieją gorsze problemy. Loki, chociaż okropny i bez wątpienia szalony do ostatniej kropli demonicznej krwi, przynajmniej sprawiał, że coś się działo. A teraz Thor umierał z nudów tak strasznych, że ucieszyłoby go nawet towarzystwo Trikstera. Przyczyna jego obecnego rozdrażnienia siedziała przy toaletce, czesząc swoje słynne złote włosy i przygotowując się do kłótni. Thor zastanawiał się, jak to możliwe, że kobiece plecy mogą wyrażać tak szeroką gamę negatywnych uczuć. Przecież on w żaden sposób nie odpowiadał za to, co wydarzyło się trzy lata temu. Można by się spodziewać po niej odrobiny wdzięczności — chociażby za uwolnienie z fortecy, uratowanie przed torturami, wcielenie aspektu w żywego (w pewnym sensie) nosiciela. Ale Sif Jasnowłosa była wściekła od Końca Świata i nie zanosiło się na to, żeby miała zmienić zdanie. — Coś się stało? — spytał w końcu Thor. — Nic — wycedziła tonem, który rozwiewał wszelkie złudzenia. Ach, te baby, pomyślał Thor. Mówią jedno, myślą drugie. — No powiedz, co się stało. — Przecież powiedziałam, że nic. — Grzebień szarpnął za sławne pukle, aż na toaletkę

posypał się łupież. Wszyscy bogowie robili, co mogli, ale nawet w pełnym aspekcie — czy też tym, co mogli osiągnąć ze złamaną runą — Sif musiała znosić pewne niedoskonałości ciała swojej nosicielki. Mogło być o wiele gorzej. Oprócz paru dodatkowych kilogramów i skłonności do chrząkania w chwili wzburzenia Sif niemal wszędzie z łatwością uchodziła za człowieka. Oczywiście jej obecny aspekt raczej nie zdradzał, że niegdyś była nieśmiertelną pięknością, ale też nic nie wskazywało na to, że zawdzięcza swoje istnienie brzuchatej maciorce zwanej Grubą Lizzy. Natomiast Sif nie mogła o tym zapomnieć i odgrywała się za to na wszystkich. Humoru nie poprawiało jej to, że Thor wylądował znacznie lepiej. Fakt, że zachował uderzające podobieństwo do Doriana Marnoty, mężczyzny, w którego ciele się odrodził, ale karnacją i postawą przypominał Gromowładnego, umysł Doriana zaś raczej nie wchodził w konflikt z jego własnym. Sif nigdy nie przestała mu tego zazdrościć. Wyrywając sobie z podbródka szczecinę, rzuciła mu spojrzenie pełne czystego jadu — zmarnowane, bo Thor akurat patrzył w inną stronę. Stojący za nim bukiet kwiatów nagle zbrązowiał i usechł, lecz ani Thor, ani Dorian nigdy nie zważali na takie rzeczy, więc to także przeszło bez echa. Sif spłaszczyła dłonią brzuch i przyjrzała się sobie w lustrze z boku. Wyraz jej twarzy na chwilę złagodniał. — Zauważyłeś jakąś różnicę? — spytała.

— Różnicę? — powtórzył nieufnie Gromowładny. Wiedział, że takie pytania są zawsze niebezpieczne, mogą dotyczyć nowego kapelusza, sukienki, fryzury lub innej z tysiąca głupot, którymi przejmują się tylko kobiety. — Może... sukienka? — podpowiedziała Sif. — Tak! Jest nowa! — powiedział Thor z ulgą. — Od razu zauważyłem. — To moja najstarsza — wycedziła Sif, a oczy znowu się jej zwęziły. — Nie nosiłam jej od wieków. Nie mogłam się w nią zmieścić. — No, to może przejdź na dietę, skarbie. Sif prychnęła. — Na litość boską, oślepłeś?! Schudłam siedem kilo! Ale Thor najwyraźniej znalazł na dworze coś, co domagało się jego uwagi. Fakt, że była szósta rano, panowały jeszcze zupełne ciemności i zaczął padać gęsty śnieg, w niczym nie złagodził rozdrażnienia Sif, której podbródki drżały z furii, a błękitne oczy jarzyły się jak płonąca magnezja. — Na co się tam gapisz? — warknęła bogini wdzięku i obfitości. — Coś się nie zgadza — oznajmił Gromowładny. Sif miała już uczynić jakąś jadowitą uwagę, kiedy i ona to dostrzegła — sygnaturę na niebie. Góra Czerwonego Konia rzucała na chmury rozproszone światło w kształcie doskonale znanym im obojgu. — To Loki — rzucił Thor. — Ma kłopoty. — Olać go — warknęła Sif. Oczywiście Trikster dotąd nie spotkał się z nią osobiście, a choć Sif Jasnowłosa przyjęła do wiadomości, że Loki nie odpowiada bezpośrednio za przeniesienie jej aspektu w ciało maciory, była pewna, że nieźle się ubawił tą sytuacją. Ale oto pojawiła się nowa sygnatura, tym razem ciemnoczerwona, nie fiołkowa. Obie jarzyły się bardzo jasno, jak fajerwerki na burzliwym niebie. Thor przyglądał się im przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, a potem ruszył do drzwi, przystając tylko na chwilę, by zdjąć z wieszaka ciężkie futro. — Muszę iść. To mój syn. — Jaki syn? — prychnęła Sif. — Jasne, kpij dalej — mruknął Thor pod nosem. — Nie wystarczy, że mam nierogaciznę za żonę, jeszcze mój syn musiał się okazać dziewczyną... Muszę iść! — dodał głośniej. — Coś się dzieje. Rzucili runy. To oznaczało walkę, o czym Thor dobrze wiedział, a w takiej okolicy, w samym środku Wyżyn, bóg grzmotu miał do wyboru albo nudzić się straszliwie, albo powalczyć. Ostatnimi laty bogowie zaznali obu tych stanów. Początkowo walczyli między sobą, ale z czasem uświadomili sobie, że mają o wiele poważniejszego wroga. Nosił miano Chaosu —

mówiące wszystko o jego zamiarach. Trzy lata temu na brzegach Snu bramy Świata Podziemi stały otworem dokładnie przez trzynaście sekund. W tym czasie, po świecie zaczął szaleć Chaos, a nie wiadomo ilu jego mieszkańców przeszło z Potępienia w Sen. Większość miała tam zginąć — okolica w pobliżu źródła Snu jest przerażająca — lecz najsilniejsi przetrwali, wypłynęli na powierzchnię ludzkich umysłów, a z nich dostali się do Światów Środka. Walka z tymi stworzeniami stanowiła jedyną rozrywkę Thora, który — niestworzony na myśliciela — bardzo lubił wojnę, a skoro Porządek został zupełnie wyeliminowany, te istoty z Chaosu stanowiły jedynych godnych przeciwników. Z Gromowładnym nadal należało się liczyć, choć nie miał całej runy i nie miał Mjölnira, młota, który dawał mu niezwyciężoną moc. Wprawdzie Thor usiłował ukryć gorliwość, ale Sif zauważyła, że błyszczą mu oczy i że stara się uniknąć jej spojrzenia, więc rzuciła zwodniczo jedwabistym głosem: — Zatem idziesz, skarbie? Westchnął ciężko. — No wiesz, to moja praca. — I zostawiasz mnie tu samą? Kiedy dokoła krążą najróżniejsze... paskudztwa? — Bądźże rozsądna. Taka duża, krzepka dziewucha na pewno potrafi o siebie zadbać. Później musiał przyznać, że niezbyt fortunnie dobrał słowa. Jak krzyk, który powoduje lawinę, wyzwoliły one reakcję jego ukochanej, początkowo charakteryzującą się pewnymi dźwiękami, następnie gwałtowną zmianą zabarwienia twarzy, a zakończoną wybuchem runy, która stopiła śnieg wokół domu i zmieniła w parę wodną rodzinę myszy pod gankiem. — Krzepką?! — ryknęła Sif Jasnowłosa. — Dziewuchę?! Kto jest krzepki, do stu piorunów? Kto jest dziewuchą?! Czasami nawet bóg grzmotu wie, kiedy zarządzić strategiczny odwrót. Thor obejrzał się przez ramię, wymamrotał: „Eee, wybacz, skarbie, obowiązki wzywają” i, pospiesznie narzuciwszy futro na ramiona, uciekł na śnieżycę.

3 Loki na szczycie Góry Czerwonego Konia przeżywał trudne chwile. Góra oczywiście stanowiła fantastyczny punkt obronny, ale miała także jeden zasadniczy minus: ukrywała wejście do Świata Podziemi i Faerowie — gobliny, demony, a czasem jeszcze gorsze istoty — ściągali do niej z daleka. Na ogół sobie z tym radził. Sam był półdemonem i miał pewne zrozumienie dla goblinów, swoich małych kuzynów z podziemi. Jako półbóg na ogół potrafił sobie poradzić z trollami i innymi szkodnikami, nawet w obecnym stanie, w ludzkim aspekcie, z nadal odwróconą runą. Ale jeśli chodzi o efemerydy, przeciskające się przez szczeliny między światami i ściągające ku Górze Czerwonego Konia... miał ich dość. Już raz ocalił światy. Nie musiał się znowu narażać. Oczywiście samo wejście do Świata Podziemi także było źródłem mocy. Jednak jeśli Loki nie zamierzał walczyć z każdym zabłąkanym tu demonem, musiał wcześniej czy później się poddać. Przynajmniej tak myślał, stojąc w Oku Góry Czerwonego Konia i rzucając runami w potwora, który pojawił się znikąd, jak pozostałe. Runiczne strzały ledwie go spowolniły. Zawisł rozkołysany dwa metry nad głową Lokiego, kapiąc jadem z kłów na jego twarz. Trikster uniósł rękę, żeby się osłonić, zastanawiając się, czym sobie zasłużył na taki los. Oczywiście już spotykał potwory, ale w Światach Środka nie było miejsca na efemerydę. Takie stworzenie prosto ze snów, zrodzone z nich i posłuszne tylko logice snu, nie powinno się tu znaleźć. A jednak się znalazło — i nie ono pierwsze. Wyglądało jak wąż z głową kobiety, ale łatwo mogło się zmienić w ogromnego wilka, mechanicznego błazna lub rój os, czy też przybrać inną postać, jaką wyśnił człowiek, z którego snu się wydostało. W tym przypadku był to wąż. Loki nienawidził węży. W swoim prawdziwym aspekcie, z nietkniętą runą, bez trudu pozbyłby się gadziny. We Śnie takie rzeczy nadal były możliwe — i, oczywiście, w Asgardzie. Ale to nie był sen, a Asgard upadł wiele lat temu, zostawiając bogów osłabionych, zagubionych i odartych z niemal całej mocy. Loki cofnął się, jak mógł najdalej od nacierającego paskudztwa i sięgnął po kuszę u pasa. Z czasem nauczył się nosić zwyczajną broń i parę razy już mu się przydała. Oczywiście nie przeciwko efemerydom, ale zawsze jest ten pierwszy raz, pomyślał Trikster i wycelował kuszę. — Co tam maszszsz? — syknęła wężyca z rozbawieniem. Loki uśmiechnął się z udawaną pewnością siebie. — To Tyrfingr — oznajmił. — Największa kusza Starego Wieku. A co? Myślałaś, że bogowie zostawili mnie tu bez ochrony? Tyrfingr Niszczyciel, tak go nazywali. Dar samego boga wojny. Na twoim miejscu ratowałbym życie. Wężyca zafalowała lekceważąco.

— Ostrzegam — dodał Loki. — Jedna strzała i zmienisz się w smażonego kalmara. Efemeryda splunęła twardym gruzłem jadu, który wytrącił Lokiemu kuszę z ręki i wypalił dziurę w ziemi. Kropelki jadu bryznęły na niego i przeżarły rękawice z wilczej skóry oraz twardą skórę płaszcza. — Auć! To było zbędne. — Znam cię, Triksssssterze — oznajmiła wężyca. Loki zaklął i rzucił w nią garścią małych, szybkich run, które śmignęły w powietrzu, wirując groźnie, choć nie liczył, żeby coś osiągnęły. Isa, Lód, i Naudr, Wiążąca, mogły na chwilę zatrzymać stwora, ale go nie odpędzą... Ze wszystkich sił rzucił Hagall. Był to dobry strzał, który zużył dużą część jego mocy, ale runa przeszła na wylot przez ciało efemerydy, rozpalając jej wewnętrzne organy tęczą brzydkich kolorów. — Terazzzz moja kolej? — syknęła wężyca. — Kto cię przysłał? — spytał rozpaczliwie Loki. — Kto cię wyśnił i dlaczego poszczuł cię akurat na mnie? — Przybywam, kiedy jessstem wezwana, Trikssssterze. — Wezwana? Przez kogo? Uśmiechnęła się i nieco się zbliżyła. Jej twarz wydawała się mgliście znajoma, choć Loki nie potrafił jej umiejscowić — oczy o niepokojąco szarozłotym odcieniu, kształtne usta z podwójnym rzędem kłów. — Przez ciebie. Ty mnie uwolniłeś. Z Czarnej Fortecy. — A, to... — Westchnął. Uratowanie bogów było pierwszym prawdziwie altruistycznym gestem, jaki zrobił od pięciuset lat, i miał przez to same kłopoty. — Popełniłem błąd. Widzisz, był taki Wąż... Efemeryda kłapnęła szczękami. Loki zrobił ostatni krok wstecz i rzucił Yr jak tarczę między nim i stworem. — Skoro cię uwolniłem, to chyba znaczy, że jestem twoim panem czy coś w tym stylu, nie? Wężyca popatrzyła na niego z politowaniem i zbliżyła się bardziej. Loki starał się unikać jej hipnotyzującego spojrzenia. Runy już traciły moc. Czuł, że Naudr i Isa zaczynają się uginać, a kiedy ustąpią, Yr pójdzie za nimi. — Powiedz, czego chcesz. — Podejdź bliżej, Triksssterze, to powiem. — Wiesz co? Wolę zostać tutaj. W Oku Konia kryła się potężna moc — połączenie dawnych run z czasów Ragnaröku. Nawet w tej chwili wystarczyła, żeby podtrzymać działanie Yr przez jakieś pół minuty, może nawet minutę. A potem — nie ma ucieczki. Odwrót był niemożliwy. Loki znalazł się w ślepym zaułku. Nawet gdyby przybrał aspekt Dzikiego Ognia, efemeryda zdolna do poruszania się między

światami podąży za nim w głąb góry. Jego moc niemal kompletnie się wypaliła; rozstanie z ochronną mocą Końskiego Oka równałoby się samobójstwu. Nie miał wyboru. Musiał wezwać pomoc. Ós, runa Asów, skrzyżowana z jego runą Kaen i rzucona z całej siły w stronę chmur powinna zasygnalizować bogom, że znalazł się w tarapatach. Tylko czy ktoś się tym przejmie? I czy zdąży z pomocą? — Kto cię wyśnił? — powtórzył pytanie Loki. — I, na miłość boską, czemu się czepiłaś akurat mnie? — Nie bierz tego do sssiebie. Potraktuj to jako komplement. Nadal zwracasz na siebie uwagę Chaosssu. Isa zaczęła omdlewać, Naudr się rozproszyła. Tylko Yr trzymała się mocno i przez kółko zrobione z palca wskazującego i kciuka Loki zobaczył, jak kolory jego tarczy bledną, gasną jak bańka mydlana na słońcu. Znowu wysłał sygnał, tym razem słabszy, choć i tak jego kolory zabłysły na tle śniegowych chmur. Kropelki jadu wężycy przebiły się przez tarczę i zostawiły małe wgłębienia na śniegu, gdzie upadły. — Dlaczego ja? — Loki zbierał resztki mocy. — Od kiedy to Chaos ma do mnie urazę? Efemeryda otworzyła paszczę, ziejąc potężnym smrodem jadu i gnijącego mięsa. Jej kły ociekały wilgocią jak stalaktyty. Uśmiechała się. — Wyssstarczy powiedzieć, że twój czasss dobiegł końca. Nie ma dla ciebie miejsssca w Asssgardzie. — W Asgardzie? O co ci chodzi? Asgard upadł. I to z dość dużej wysokości, o ile sobie przypominam. — Zostanie odbudowany. — Jesteś tego bardzo pewna — zauważył Loki, dostrzegając światełko nadziei. A dokładnie — światełko runy zbliżającej się szybko przez wirujący w powietrzu śnieg. Efemeryda, jak wiele jej współbratymców z krajów położonych za Śmiercią, najwyraźniej miała moc wieszczą, a Loki wiedział z doświadczenia, że wyrocznia nade wszystko pragnie się wygadać. Pragnie tego nawet bardziej niż zabijania bogów. — Zatem powiadasz, że Asgard zostanie odbudowany? — zagadnął, nie spuszczając oka z rozpraszającej się tarczy. Co cię to obchodzi? Nie będzie tam dla ciebie miejsca. — W dawnym też nie było. — I dobrze, bo zdradziłeś Chaosss. — Zaraz, moment! — Loki osunął się na kolano, bo Yr straciła moc. — Za tym stoi Chaos, tak?

Efemeryda uśmiechnęła się łagodnie — a raczej tak by się uśmiechnęła, gdyby nie kły. — Porządek zbudował Asssgard. Chaosss go odbuduje. Nowe runy, stare ruiny. Tak toczą sssię światy, Triksssterze. Loki wzdrygnął się, bo kropelki jadu opryskały mu głowę i ramiona. — Może zawrzemy układ? — Co proponujesz? — No, nie wiem. Boginię pożądania, słońce i księżyc, jabłka młodości... no wiesz, stały zestaw. — Ssswołocz z ciebie, wiesz? Sssprzedałbyś każdego, żeby ratować ssskórę. — Akurat tak się składa, że cenię sobie moją skórę. To coś złego? Efemeryda syknęła wściekle i zaatakowała. Loki spodziewał się tego i, z nagłym wybuchem energii, zeskoczył z Końskiego Oka. Stoczył się po zamarzniętym zboczu Góry Czerwonego Konia i zatrzymał gwałtownie na głazie, pozostałości po ścianie zamku. Dyszał, z trudem łapiąc powietrze. Efemeryda, która spełzła za nim płynnie i szybko jak strumień wody, uniosła dziwnie znajomą głowę i obnażyła drapieżnie szkliste kły. — Rozumiem, że to oznacza „nie”... — zaczął Loki. Ale w chwili, gdy stwór zaatakował, coś błysnęło oślepiająco i rozległo się podwójne chrupnięcie dwóch pocisków uderzających z ogromną prędkością. Rozbłysk run przygwoździł wężycę do zbocza góry; strużki i macki uciekającej mocy wiły się na śniegu. Efemeryda miotała się i szarpała, sycząc z oburzeniem, a jej ciało zaczęło się zmieniać w tkankę Snu, z którego powstała. Loki odczołgał się poza zasięg stwora, uchylając się przed siekącymi jak baty blaskami run. Spojrzał na szczyt góry, gdzie stała wysoka, smukła postać z runicznymi strzałami w wyciągniętych dłoniach. Jakiś kilometr niżej dostrzegł chmurę jaskrawoczerwonego pyłu na krętej drodze na szczyt. Znajoma sygnatura — kolory Thora. — Maddy. Skąd ta zwłoka? — rzucił, skrywając ulgę za bezczelnym uśmiechem. — Ta zwłoka to nic w porównaniu z tym, jakie zwłoki byłyby z ciebie. — Maddy zaczęła schodzić ku niemu, uważając, żeby się nie pośliznąć na śniegu, i czujnie przyglądając się powalonej efemerydzie. — Wszystko gra? — Boli, cholera. — Loki podwinął rękawy i krzywiąc się, wmasował garść śniegu w przepaloną przez jad skórę. — Pokaż to Idun. Loki nie odpowiedział. Patrzył na Maddy, myśląc — nie po raz pierwszy — jak bardzo się zmieniła od ich pierwszego spotkania. Przez trzy lata z naburmuszonej, niepewnej siebie czternastolatki przedzierzgnęła się w uderzająco piękną młodą kobietę o złocistogranitowych

oczach i ciemnych włosach, które ukryła pod kapturem z wilczej skóry. Wtedy umiała niewiele, nie znała swojej mocy ani rodziny. Teraz, młoda, z niezłamaną runą — jedną z tych nowych, tajemniczych, noszącą nazwę Aesk, Jesion, była silniejsza niż którykolwiek As czy Wan. Miała własną moc, siłę prawdziwego dziecka Nowego Wieku. Powalona efemeryda także na nią patrzyła. Blednąc i rozpraszając się, bez lęku obserwowała Maddy, a jej szarozłote oczy rozszerzyły się jakby w nagłym zrozumieniu. Stojący za nimi Loki wreszcie pojął, dlaczego stwór mu kogoś przypominał. Otworzył usta, ale zaraz zmienił zdanie, bo Maddy podeszła do efemerydy z runiczną strzałą w ręce, zachowując bezpieczną odległość od wijącego się na ziemi stwora z kobiecą twarzą. — Czyja cię znam? — spytała. Gadzia istota tylko gapiła się na nią. Maddy nie mogła się pozbyć wrażenia, że gdzieś już kiedyś widziała coś podobnego, że zna to stworzenie albo że ono znają... Odwróciła się do Lokiego. — Gadała? — Żeby tylko. Prorokowała! — I co powiedziała? — zaciekawiła się Maddy. — Że Asgard się odbuduje. Mówiła o runach i ruinach... — Asgard? — powtórzyła Maddy. Oczywiście tylko ona ze wszystkich Asów nie pamiętała Podniebnej Cytadeli. Znała tylko z opowieści tę Kolebkę Bogów, a wiele legend opowiadało o tym, jak Asgard lśnił nad chmurami, połączony ze światami tęczowym mostem, jak go zbudowano za pomocą run ze Starego Wieku, jak każdy bóg miał tam dla siebie własną komnatę — z wyjątkiem Lokiego, co do tej pory go wkurzało, bo przecież odegrał kluczową rolę w zbudowaniu Podniebnej Cytadeli i bez niego nie byłoby Asgardu z jego komnatami, a pewnie także Boskiego Ludu. — Tak powiedziała. — Trikster wzruszył ramionami. — Nie pytaj, co to znaczy. Nie wiedział, czy powinien wspomnieć, co zauważył w rysach wężycy. Nie miał pojęcia, co to znaczy — ale najwyraźniej Maddy niczego się nie spodziewała, więc odłożył tę informację na potem. — Czyja cię znam? — powtórzyła Maddy do stwora. — Widziałam cię już? Dlaczego napadłaś Lokiego? Umierająca efemeryda kłapnęła szczękami. — Do zobaczenia w Hel... — syknęła i znikła w chmurze iskier. Zostawiła po sobie tylko smród i szeroki pas stopionego śniegu. — Cokolwiek to było, już nie żyje. Loki nie odpowiedział. Maddy odwróciła się, spodziewając się, że Trikster zemdlał ze zmęczenia lub zatruty jadem. Ale jego nie było — ani przy kamieniu, gdzie znajdował się stwór, ani w śniegu, ani nawet na szczycie góry. Kiedy Thor dotarł na miejsce, Maddy zdążyła już przeszukać górę od dołu po sam szczyt i

nie znalazła nic, tylko porzuconą rękawicę Trikstera, zdeptany śnieg tam, gdzie usiłował uciec, i ślady stóp — tylko trzy — prowadzące donikąd, jakby coś porwało go w niebo albo wciągnęło w głąb góry, albo po prostu połknęło w całości, nie zostawiając nawet najmniejszej runicznej poświaty.

4 — Wykluczone! — oznajmił natychmiast Heimdal. — Nie wyślę ekipy na poszukiwanie kogoś, kto pewnie wcale nie zaginął. No bo jaki szaleniec chciałby porwać Lokiego i dlaczego? Pewnie drań po prostu się wystraszył i prysnął. Zobaczycie. Za parę dni przywlecze się tu i będzie ściemniał, dlaczego musiał się niezwłocznie oddalić, kiedy ty walczyłaś z wrogiem. Nieczęsto Maddy zwoływała zebranie bogów. Pomijając fakt, że zwykle długo to trwało — co najmniej godzinę, by polecieć do Śpiących w ptasiej postaci, i drugą, by wrócić — wiedziała, że Asowie i Wanowie sprzymierzyli się wyłącznie z konieczności. Jednak dziś miała wrażenie, że zniknięcie Lokiego powinno wszystkich zaniepokoić. Czy nie zgodzą się z nią choć raz i nie zjednoczą sił w obliczu kryzysu? — On nie uciekł — spróbowała wyjaśnić. — Już ci mówiłam. Ten stwór umarł. Odwróciłam się tylko na moment, a Lokiego już nie było. — Rzuciła ostre spojrzenie Wanowi. — Wiem, że paru z was ma z nim jakieś drobne zatargi... — Drobne! — wybuchnął bard Bragi. — Bądź błogosławiona — odezwała się Idun serdecznie. Uzdrowicielka miała irytującą tendencję do wyszukiwania dobra we wszystkich, także w Lokim — choć według większości w tym wypadku wszelkie poszukiwania były z góry skazane na klęskę. — To chyba trochę niesprawiedliwe, Maddy. Wiem, że Loki potrafi być odrobinę... no, niesforny... ale nam wszystkim na nim zależy... — Znieść nie mogę gnojka — przerwał jej Njörd. Bóg morza nigdy nie wybaczył Lokiemu ściągnięcia do Asgardu Skadi, wojowniczej byłej żony Njörda, która okazała się dokładnym przeciwieństwem nieśmiałej domatorki, o jakiej naopowiadał mu Loki. Idun zganiła go wzrokiem. — Przecież nie życzycie mu okaleczenia. — Skąd! Ja życzę mu śmierci — wycedził Heimdal przez złote zęby. Strażnik także miał zatarg z Lokim, przy czym należy tu również wspomnieć o fakcie, że podczas Ragnaröku znaleźli się po przeciwnych stronach. — No, skoro upierasz się przy takim negatywnym nastawieniu... — Idun odwróciła się do czwórki Asów. — Wy na pewno tak nie uważacie. — Na mnie nie patrz — rzuciła Sif Jasnowłosa. — Mam powyżej uszu jego głupich żartów. „Ale się uświniłaś, Sif!”, „No, Sif, skończyły się żarty, zaczęły się schaby”, „Jak tu duszno, trzeba przewieprzyć!”. To takie szczeniackie. Zza pleców bogini wdzięku i obfitości dobiegły stłumione chichoty. Ze wszystkich tu obecnych Cukier i Worek miał największe problemy z pogodzeniem się ze swoją nową boską osobowością. Jako nieustraszony Tyr, bóg wojny, nadal zachował pewne nie całkiem stosowne cechy goblina. — Przepraszam, napad kaszlu — wyjaśnił. Sif zmierzyła go przeciągłym, zimnym spojrzeniem.

— Całkowicie się zgadzam — odezwała się Freya, polerując paznokcie. — Jeśli cokolwiek może sprawić, że życie w tej cuchnącej dziurze stanie się choćby w przybliżeniu znośne, to świadomość, że Loki znajduje się gdzieś daleko. — Ale nie możemy go po prostu zostawić — upierała się Maddy. — Jesteście mu coś winni za uratowanie Światów... — Na bogów! — wybuchnął Thor. — Jeśli jeszcze raz usłyszę, jak to Loki uratował Światy, przysięgam, komuś przetrącę kark! — Przestańcie! — rzuciła Ethel. — W tej chwili. Krzykiem niczego nie załatwicie. Bogowie zebrali się na probostwie, bo tylko tam mieli dość przestrzeni, a jednocześnie prywatności. Gdyby Nat Proboszcz dożył tej chwili i mógł zobaczyć, jak cała dziesiątka siedzi wokół jego stołu w pełnych aspektach, popijając herbatę z jego najlepszej porcelanowej zastawy i dyskutuje nad sprawami demonów — w dodatku z jego żoną! — pewnie by padł trupem na miejscu. Choć nie tak łatwo byłoby rozpoznać Ethelbertę Proboszczową w spokojnej i rozważnej kobiecie, która przemawiała tak władczym tonem. A przy tym cierpliwość Ethel, jej lojalność, dobroć i rozsądek dobrze się przysłużyły Jasnowidzącej Frigg w jej obecnym aspekcie. Gdy bogini odstawiła filiżankę i zwróciła się do zebranych, wszyscy instynktownie na nią spojrzeli. — Przyjaciele — zaczęła cicho. — Od Końca Świata wiele się zmieniło. Trzy lata temu zapanował nieporządek. Teraz mamy szansę zacząć od nowa. I być może Loki, który pomógł wznieść Podniebną Cytadelę, znowu się nam przyda przy jej odbudowie. — Odbudowa Podniebnej Cytadeli? — powtórzył Heimdal. Jego przenikliwe błękitne oczy zmieniły się w dwa kryształki lodu. — Od kiedy to się o tym myśli? Jasnowidząca uśmiechnęła się do niego. Runa Ethel na jej ramieniu — jedna z run Nowego Pisma, tajemnicza i pełna mocy — zalśniła mglistym mlecznym błękitem. — Karty zostaną ponownie rozdane. Mówię, co muszę mówić, nie mogę milczeć. — Dlaczego tak gada? — zaciekawił się Cukier. — Ciii...! — syknęła Maddy, która potrafiła rozpoznać przepowiednię. Ethel zaczęła głosem, który dobiegał jakby z oddali: Widzę potężny Jesion, co przy wielkim Dębie stanął; Widzę wysoką Tęczę i Śmierć widzę oszukaną. Ale Zdrada z Obłędem i Rzezią już przez niebo pędzą. Wnet Kolebka upadnie, łuki tęczy pękną. Wówczas runie potężny Dąb i wielki Jesion. Zamilkła, jakby czekając na natchnienie. Bogowie także czekali — Heimdal z odwróconym wzrokiem, Njörd z nadzieją, Thor z coraz groźniejszym grymasem, Frey Żniwiarz z uśmiechem, Idun z wielkimi oczami dziecka słuchającego bajki. — Nie znoszę, kiedy zasuwa takimi zagadkami — odezwał się w końcu Thor, drapiąc się po brodzie. — To ma być przepowiednia? Raczej szyfr.

Ale Ethel znowu zaczęła mówić: Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. W dwanaście dni, gdzie Światów Kres, w mogile dar znajdziecie. Kluczem do wrót jest dziecko niczyje i obu, i nienawiści. Nigdy zupełnie nie ginie to, co się choć raz przyśni. Maddy pomyślała, że brzmi to jak wierszyk Nan Nawiedzonej. Nie znała się na nich dobrze — w czasach Porządku mówiono, że nawet najbardziej niewinne wierszyki kryją wiedzę o Dawnych Dniach — ale wszyscy znali starą kołysankę o dziecku na szczycie drzewa i oczywiście nikomu nie trzeba było tłumaczyć, że Podniebną Cytadelę zwano kiedyś Kolebką Ognistego Ludu. — Coś jeszcze? — spytała. Jasnowidząca nie powiedziała nic więcej. Ethel zamrugała powiekami, a jej aspekt zbladł, ukazując prostą żonę proboszcza z zaskoczeniem malującym się na twarzy. — Co tak ucichliście? — spytała, rozglądając się po zebranych. — Coś powiedziałam? Hmm, co to ja robiłam...? Bogowie wytrzeszczyli na nią oczy. — A tak, herbatę. — Ethel z uśmiechem sięgnęła po porcelanowy imbryk. — Nie ma to jak filiżanka herbatki. Od razu widzi się wszystko we właściwej perspektywie. Czy pozwolicie, że będę wam matkować?

5 Loki obudził się w ciemnościach. Wszystko go bolało; miał skute ręce i nogi, a kiedy na próżno usiłował wezwać światło, przekonał się, że jego moc również jest spętana. W tych okolicznościach musiał uznać, że prawdopodobnie oznacza to kłopoty. Wyglądało na to, że znajduje się w jakiejś jaskini. Poznał to po chłodzie, echu, kamykach na twardym podłożu, które dokładnie wiedziały, gdzie mu się wbić, żeby zabolało, i charakterystycznym zapachu jaskini — woni dziur i piwnicy, kurzu, ziemi, sączącej się wilgoci i ślepych stworzeń wypełzających przez pęknięcia w kamieniach. To nie były jaskinie pod Górą Czerwonego Konia. Loki znał je dobrze i wyczułby swoje terytorium. Nie, to było jakieś inne miejsce i ten, kto go tu zawlókł, musiał go tu ściągnąć ze Świata Górnego. Loki przypominał sobie, że stał na górze, rozcierał dłonie śniegiem i nagle... Przebłyski. Pamiętał światło — nie dzienne, lecz jaśniejsze, czerwone i białe... Pamiętał, że ktoś uderzył go w potylicę, powalił na kolana... A potem głos: „Normalnie go mam! ”. A potem nic, tylko ciemność. Więc może znowu umarłem, pomyślał. Ale Hel na ogół nie wiąże swoich gości. A ja zostałem skutecznie skrępowany, ręce i nogi razem, sznur zapętlony na szyi. Cóż, przynajmniej jestem sam. Zostawienie go bez strażnika stanowiło nieostrożność — Loki miał talent do ucieczek — dlatego humor od razu mu się poprawił. Te sznury pękną w chwili, gdy wróci mu moc — a wówczas Loki wyniesie się stąd tak szybko, jak tylko zaniesie go aspekt Dzikiego Ognia. Spróbował znaleźć wygodniejszą pozycję i echo obudziło się jak gniazdo węży, wiło się wokół niego i niosło odgłosy w tysiące zagubionych miejsc, w tysiące kamiennych nisz. Zaklął zaskoczony i znowu echo podchwyciło ten dźwięk. Wkrótce rozbrzmiała nim cała grota; echa odbijały się od kamieni, docierały coraz głębiej, aż w końcu zostawała z nich tylko basowa wibracja łaskocząca bębenki w uszach i jeżąca włosy na karku. Tyle na temat ucieczki, pomyślał. Nic dziwnego, że nie zostawili strażnika; w tej grocie ech nie można było zrobić ruchu, nie alarmując wszystkich dokoła. Bogowie jedynie wiedzą, co może się tu zleźć z labiryntów Świata Dolnego: szczury, niedźwiedzie, trolle... węże... Cudownie, pomyślał Loki. Jeszcze tego mi brakowało. Usiłował znieruchomieć, ale trudno było wytrzymać. Plecy go bolały, dygotał, a na dodatek głód szarpał mu żołądek. Dlaczego ja? — pomyślał Loki w desperacji. Co ja takiego zrobiłem? Po zastanowieniu musiał przyznać, że zdążył sobie narobić sporo wrogów, a każdy z nich był nadzwyczaj skory do zemsty. Na przykład Hel, której zdołał uciec podczas ostatniego spotkania i która przysięgła, że raczej wcześniej niż później odbierze mu życie. Następnie Lud

Tuneli, od którego parę stuleci temu wycyganił coś wyjątkowego i bardzo cennego, a przy którego pamiętliwości i mściwości olifanty wydawały się zapominalskimi trzpiotami. Potem oczywiście Skadi Łowczyni, która z największą radością obdarłaby go ze skóry lub posiekała runicznym batem. Szczerze mówiąc, żaden przedstawiciel Ludu Lodu nie okazałby mu nawet odrobiny litości, gdyby tylko dostał go w swoje ręce. Podobnie sprawa miała się z Faerami, Ludem Morza i Chmur, nie wspominając już o wybranych członkach Asów, Wanów i, naturalnie, Chaosu — być może najmniej skłonnego do wybaczania zdrady. Loki westchnął, budząc szemrzącą odpowiedź echa. Mówiąc polańską gwarą, był ugotowany. Nagle usłyszał jakiś dźwięk, którego z pewnością nie spowodował on sam. Stuk obcasów o kamień. Jedna osoba? Nie, więcej — dźwięki przeplatały się i ścigały, aż zaczęło się wydawać, że zbliżają się zewsząd, więc nawet gdyby Loki zdołał się wyrwać z więzów, nie wiedziałby, w którą stronę uciekać. Co gorsze, jego moc jeszcze nie wróciła. Pozostało mu tylko czekać. Nie czekał długo. Jeszcze przez jakieś pięć minut słuchał zbliżającego się tupotu, po czym zobaczył światło i barczystą postać, którą ruchliwe cienie uczyniły wyższą i bardziej złowieszczą. Za nią dostrzegł dwie inne; pierwsza niosła latarnię roztaczającą mętne, czerwonawe światło. Powstrzymał odruch nakazujący mu się cofnąć i spojrzał spokojnie na przybyszów, starając się nie zdradzić zaskoczenia. Zamiast sług Chaosu (czy Ludu Tuneli lub Lodu) zobaczył trzech zwykłych młodzieńców — wszystkich w czarnych uniformach i z jakiegoś powodu z obandażowanymi kciukami. Ten z latarnią był chyba przywódcą. Podszedł do Lokiego bez wahania — co znaczyło, że jest albo bardzo pewny siebie, albo kompletnie głupi (albo to i to) — i przez chwilę przyglądał mu się w czerwonawym świetle. Loki zmrużył oczy. Był pewien, że widzi tego typka po raz pierwszy w życiu. Jednak z jakiegoś powodu ten fakt wcale go nie uspokoił. Chłopak wyglądał na dobiegającego dwudziestki. Twarz miał bladą i pociągłą, schowaną za skrzydłem wiotkich brązowych włosów, a w jego szarozłotych oczach paliła się przenikliwa inteligencja, której pozostałym dwóm najwyraźniej brakowało. Jego towarzysze byli bardzo do siebie podobni. Loki domyślał się, że to bracia. Obaj byli rozczochrani i masywni, z tłustą pryszczatą skórą i grubymi, mocno owłosionymi palcami. Obaj mieli ciężkie buty i koszule o fasonie nieznanym Triksterowi — pewnie według jakiejś mody z Końca Świata — z haftem w trupie czaszki. Jeden — ten większy — przyjrzał się nieufnie Lokiemu. — Stary, to na pewno on? — Myślisz, że bym to zawalił? — rzucił ten z latarnią. — Jasne, że tak. — Podszedł, wziął Lokiego za ramię i jednym brutalnym ruchem rozerwał mu rękaw, ukazując odwróconą runę Kaen. Kudłaci bracia cofnęli się o krok. — W porządku. Normalnie nie da rady uciec. — Chłopak przyjrzał się Triksterowi. —

Myślałem, że jesteś wyższy. — Popełniasz wielki błąd — oznajmił Loki. — Nie wiem, za kogo mnie bierzesz, ale nim nie jestem. — Akurat — zachichotał złośliwie wyższy i bardziej kudłaty brat. — Powiedz mu. Wielki H — podjudził ten niższy. Chłopak z latarnią syknął na nich i spojrzał na Lokiego. — Nie okłamuj mnie — powiedział cicho, spoglądając mu w oczy. — Doskonale wiem, kim jesteś. Co nazwane, to posiadane. Zatem zwę cię dziecko Chaosu. Zwę cię Strażnik Ognia. Loki prychnął. — To dość ogólnikowe... Blady młodzieniec obnażył zęby. — Jeszcze nie skończyłem. Zwę cię Podniebny Wędrowiec, syn Farbautiego, Rodzic Węży, Ojciec Wilków... — Wilków? — Loki zmarszczył brwi. Słowa zaczynały na niego oddziaływać — słowa lub Słowo, tego nie wiedział — choć na razie nie potrafił zgadnąć, co ta trójka chce zrobić z tajnym tekstem z Księgi Inwokacji. Chłopcy nie należeli do Porządku, tego był pewien. Jednak same słowa posiadały potężną moc. Co nazwane, to posiadane. Oczywiście nie mieli najmniejszej szansy, żeby stać się posiadaczami Dzikiego Ognia, ale w jego obecnym aspekcie, podatnym na wszelkie słabości i niedoskonałości ludzkiej postaci, mogli się niebezpiecznie zbliżyć do osiągnięcia celu. — No, no — zaczął Loki, grając na zwłokę. — To naprawdę do niczego nie doprowadzi. Ale może zawrzemy układ. Dam wam, co zechcecie, złoto, broń, runy... kobiety... Bardziej kudłaty brat — ten nazywany Wielkim H — podniósł głowę z pewnym zainteresowaniem. Loki domyślał się, że ci trzej nie mają wielkiego powodzenia u pań, co go nie dziwiło. Raczej nie oszałamiali dwomością, w dodatku któryś z nich — a może wszyscy — śmierdział. — Kobiety — powtórzył Loki przymilnie. — O tak. Znam sposoby, żeby uczynić was nieodparcie pociągającymi dla płci pięknej. Mogę was nauczyć niewiarygodnych zaklęć, run, które roztopiłyby serce królowej lodu. Przysięgam, kiedy z wami skończę, kobiety będą się ustawiać do was w kolejce jak stąd do Polan. Rude, blondyny, brunetki, a jeśli lubicie egzotyczne smaki i nie martwi was myśl o potomstwie, to znam pewne demonice, które zdmuchną wam mózg jak świeczkę... — Gadać to on umie, nie? — przerwał mu Wielki H. — A jak — przytaknął z uśmiechem jego towarzysz. Blady młodzieniec nie zwracał na nich uwagi. Dalej deklamował kantyk, a kompani przyglądali się mu chciwie, trącając się łokciami z hamowanego podniecenia. Loki czuł, że resztki jego mocy powoli rozpływają się w mroku.

— Zwę cię Trikster, Ojciec Kłamstw. Zwę cię rodzic Półzrodzonej Hel. Zwę cię Niosący Ogień, Architekt i Niszczyciel Światów. Zwę cię Archanioł, Upadły, Otwierający Zakazane Drzwi, budowniczy Cytadeli. Zwę cię Psia Gwiazda, Lżejszy od Powietrza... Rytualne słowa spadały na Lokiego jak głazy na kurhan. Znowu szarpnął się w więzach, bezcelowo ocierając i tak obolałe nadgarstki. Nawet nie znał tych wszystkich imion, ale nie mógł zaprzeczyć, że posiadają moc. — Proszę! — odezwał się błagalnie. — Powiedz, jak się nazywasz. Dla kogo pracujesz... Moc Słowa znowu go przyszpiliła. Skręcił się z bólu. Skąd to się wzięło, na bogów żywych? Porządek zniknął, jego wyznawcy zginęli. Bezimienny został obezwładniony. Poza tym ci chłopcy nie byli badaczami, nie potrafili rzucić Słowa. Więc kto wysyłał tę moc? I jak negocjować, skoro nie wiadomo, z kim ma się do czynienia? — Powiedz mu, że popełnia wielki błąd. Jeśli zrobisz mi krzywdę, mój lub... auuu! Moc Słowa stała się niewyobrażalna, wywoływała ohydne, mrowiące uczucie, o wiele gorsze od zwykłego bólu. Zdawało się sięgać w głąb ciała Lokiego, a on krzyczał — albo tak mu się wydawało — bezradnie, bez wyrachowania, po prostu nie mógł inaczej. — Nie masz żadnego ludu — oznajmił młodzieniec. — Tylko jakichś starych, zmęczonych bogów i paru nowicjuszy. Czy to nie żałosne? Zwę cię Dziki Ogień, syn Laufey... — Dobra! Przepraszam! Nie wiem, o co wam chodzi... — Zwę cię Loki, posiadacz Kaen... — Proszę — zipnął Loki. — Zrobię wszystko, co zechcesz... Blady młodzik uśmiechnął się zimno. — Wiem.

6 Trzeba pewnej mocy umysłu, żeby zmusić boga do przysięgi. Było to trudne nawet dla Jasnowidzącej — co doprowadziło do śmierci Baldra Pięknego i niefortunnego łańcucha wydarzeń, które nastąpiły w okresie przed Ragnarökiem. Nawet teraz łatwo nie było; ale bez aspektu i mocy Loki stał się bezbronny, a moc Słowa wraz z potężną kombinacją run Úr, Naudr, Isa — i innych, których nie rozpoznał — zmusiła go do niechętnego posłuszeństwa. Ale przysięga boga jest wiążąca, o czym przed czterema laty podczas Końca Świata przekonała się Hel, a złamanie jej powoduje katastrofalne skutki. Zasadniczo brzydka prawda wyglądała następująco: Loki musiał zrobić wszystko, co kazał mu blady młodzieniec. W przeciwnym razie czekały go kosmiczne konsekwencje. — Więc czego chcecie? — spytał w końcu, gdy stało się jasne, że znalazł się w pułapce. Czuł się nieswojo, i słusznie — ostatnim razem znalazł się w takiej sytuacji, kiedy złapał go Thiassi, ojciec Skadi, który po trzech tygodniach niezbyt sympatycznych perswazji zmusił go do przysięgi, że porwie Idun Uzdrowicielkę i odda ją w ręce Ludzi Lodu. Takiej przysięgi nie można złamać, nie powodując najpoważniejszych konsekwencji, dlatego Loki musiał się wspiąć na szczyty sprytu i uroku, by jednocześnie uniknąć konieczności zapłaty i zemsty. — Dam wam wszystko, tylko powiedzcie, czego chcecie! Blady młodzik wzruszył ramionami. — Czekamy — oznajmił. — Czekamy? Na co? — Zobaczysz. Loki po raz kolejny doszedł do wniosku, że za tym zapewne stoi Skadi. Może jednak nie wróciła do domu. Może od początku to planowała. Chłopcy mogli jej służyć; choć wyglądali na ludzi, mieli w sobie coś dzikiego, jakiś zwierzęcy błysk w złotych oczach, zbyt wiele stłoczonych w ustach zębów... — Więc... nie powiecie mi, kto wami dowodzi? — Wkrótce się dowiesz. — Blady młodzik, który rzucił Słowo, zwrócił się do swoich towarzyszy: — Popilnujcie go. Jeśli spróbuje się ruszyć, walnijcie mocno. Loki spojrzał na niego z urazą. — Co, mnie? A za co? Wielki H łypnął na niego. Zrobił się jakiś — jeśli to możliwe — większy i groźniejszy. Wydawało się, że bije od niego słaby odór rozkładającego się mięsa. Loki się domyślił, że higiena osobista nie znajduje się na pierwszym miejscu listy priorytetów chłopaka. — Chlasnę go mocą — zapowiedział Wielki H. Mocą? — zdziwił się Loki. Jaką mocą? Bardzo żałował, że nie ma daru widzenia. Wtedy wszystko stałoby się jasne. Ale jego moc jeszcze się nie odbudowała, a od braci nie biły żadne kolory, nie dostrzegał ani śladu run, choć

teraz, gdy przyjrzał się im uważniej, dostrzegł tatuaże: płonące słońce na ramieniu Wielkiego H, księżyc w pełni na ręce drugiego, a oba otoczone symbolami, które Loki znał jako Wilczy Krzyż. Nie była to runa, ale znak podległości Chaosowi w jego najmroczniejszej, najbardziej złowrogiej postaci.

Blady młodzieniec odszedł w głąb groty, najwyraźniej na kogoś czekając. Loki zrozumiał, że nadarza mu się okazja wyciągnąć informacje ze strażników. Uśmiechnął się najniewinniej, jak potrafił. — Słuchaj, Wielki H... — zagadnął mniejszego. — Nie, jestem Szok. — No weź... — Wielki H trącił brata. — O kurde, przepraszam. Loki w duchu się uśmiechnął. Teraz przynajmniej znał imiona obu swoich strażników. No, może raczej przezwiska, ale każda informacja się liczy. Przybrał minę wcielonej niewinności. — O, a co ci się stało w kciuk? — spytał, wskazując bandaż na dłoni Wielkiego H. Wydawało się nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, że wszyscy trzej padli ofiarą identycznego wypadku. A jeśli się nad tym zastanowić, czy coś mu się z tym odlegle nie kojarzy? — E... złożyliśmy przysięgę. — Normalnie jesteśmy braćmi krwi — wyjaśnił Wielki H. — Naprawdę? Więc nie łączą was prawdziwe więzy krwi? Kurczę, bo jesteście do siebie podobni. A to H to co znaczy? Herszt? Honorowy? Hardy? Hulaka? Powiedziałem „honorowy”, prawda? Na takiego mi wyglądasz. I chyba nie dosłyszałem imienia twojego przyjaciela... — Nie gadajcie z nim — odezwał się ich przywódca z głębi groty. — Kazała nam z nim nie gadać. — Ona? — podchwycił ostrożnie Loki. Znowu przed oczami stanęła mu Skadi z runicznym batem. — Stary — odezwał się kudłaty młodzik. — Słyszałeś, co powiedział Fenny. Zamknij się. Loki ukrył tryumfalny uśmieszek. Fenny, pomyślał. Więc tak masz na imię. Wiedział z doświadczenia, że imiona to słowa pełne mocy, nadawane nie bez przyczyny. Ale takiego miana nie znał i znowu przyjrzał się temu najważniejszemu chłopakowi, usiłując dostrzec w jego twarzy jakąkolwiek wskazówkę co do natury — nie mówiąc już o skali — kłopotów, w które się wpakował.

Nic. Tylko światło latami i cienie śmigające po skalnych ścianach groty niczym włócznie. A potem... Przez moment coś mu mignęło. Może to złudzenie, ale w jego oczach znowu pojawiło się światełko, a przez głowę przemknęło wspomnienie. Chodziło o ten profil. I te tatuaże. I o coś ukrytego za ludzką postacią — mgnienie nie całkiem ukrytych kolorów, blada smużka fioletu... Aha! Jest. Ślad sygnatury w powietrzu tak mglisty, że Loki początkowo go nie zauważył. Teraz, gdy zużyta moc zaczęła mu wracać, kolory także powoli nabrały mocy. włókienko po włókienku, obejmując jego sylwetkę roziskrzonym tęczowym ekranem. Loki utworzył z palców runę Bjarkán i spojrzał przez nią uważniej na Fenny’ego, ale ręce miał zbyt mocno skrępowane, a wrażenie, że ktoś stoi za chłopcem, rozmyło się w wirze światła i cienia. — E. ty, przestań — ostrzegł Wielki H. — Ale co? — Już ty wiesz co. Loki potrząsnął głową w rozterce. To na nic, powiedział sobie. Nic tak nie osiągnę. Chyba że... Chłopak powiedział:.. Chlasnę go mocą”. Loki zastanowił się nad tym Jeśli zdoła sprowokować Wielkiego H do użycia mocy — czy też tego, co za nią uważał — to eksplozja blasku run. która w nieunikniony sposób musi nastąpić, zidentyfikuje sygnaturę, a przynajmniej zdradzi, jak silny jest przeciwnik. Oczywiście Loki nie życzył sobie być chlastany czymkolwiek — ale czasami trzeba się narazić. Zacisnął zęby. — Śmierdzisz — oznajmił. Wielki H łypnął na niego. — Do mnie mówisz? — No raczej — prychnął Loki. — A myślałeś, że do kogo? Już i tak cierpię, że muszę na was patrzeć, ale żeby jeszcze wąchać? Czy wy się nigdy nie myjecie? — Kurde, jak on oberwie — powiedział Szok nie bez podziwu. — Nikt nie ubliża bractwu. Nieważne, czyim jest ojcem... — Zamknij dziób — odezwał się Fenny z głębi groty. Loki nie zwrócił na niego uwagi. — Bractwo? Jakie bractwo? Bractwo śmierdzieli? I co to za dialekt? Z północnych Polan? Krainy baranów? Wyglądasz mi na faceta, który ma powodzenie u swoich owiec... — Powodzenie u owiec? — Przez twarz Wielkiego H przebiegł niebezpieczny skurcz. — No, na pewno wyglądasz jak... Cios okazał się dokładnie tak potężny, jak obawiał się Loki. Wylądował dokładnie na skroni, rzucając Trikstera na skalną ścianę. Niestety, Wielki H nie uderzył mocą, tylko wielką,

owłosioną pięścią i blask, jaki ukazał się Lokiemu, rzucały jedynie tańczące mu przed oczami gwiazdy. Średnio mu wyszedł ten plan. Loki leżał na boku, z trudem łapiąc powietrze i starając się połączyć nieliczne znane mu fakty. Fenny. Szok. Wielki H. Bractwo. Tatuaże. Kolory. Już je kiedyś widział, na pewno. Gdyby tylko zdołał sobie przypomnieć gdzie... Jarzące się zielono oczy Lokiego otworzyły się w ciemnościach. Wilczy krzyż. Ojciec Wilków. „Nieważne, czyim jest ojcem”... — O nie! — szepnął. Wówczas rozległ się szum skrzydeł, jakby do groty wleciał wielki ptak. Loki znowu przestraszył się, że to Łowczyni — ale przecież Skadi wybrałaby postać z tego świata. Może jastrzębia, pumę lub jej ulubiony aspekt polarnego wilka. To stworzenie nieco przypominało ptaka, ale takiego Loki jeszcze nigdy nie widział. Wyglądało jak dziecięcy rysunek istoty, która mogła się pojawić tylko we śnie: skrzydła miało w kolorze jadowitego fioletu, głowę ogniście szkarłatną. Usiadło na stercie kamieni, sypiąc iskrami z płomienistego ogona. Za nim wbiegło coś małego, agresywnego, na krzywych nogach, nieco niższego od goblina, lecz z kanciastą, masywną głową, która upodabniała go do Ludu Tuneli. Przybyły rzucił Lokiemu pogardliwe spojrzenie. — Oż, cholera, to ty!

7 Loki z wysiłkiem uniósł głowę. — Znamy się? Karzeł wzruszył ramionami. — Kogo to obchodzi? Ważne, że znasz moją panią. A moja pani musi zamienić z tobą słowo. — Słowo? — To zabrzmiało groźnie. Doświadczenie Lokiemu podpowiadało, że „słowo” często łączy się z bólem. — Kto jest twoją panią? — Nie potrafisz zgadnąć? — odezwał się jakiś kobiecy głos, zwodniczo miły. Loki nie od razu pojął, że należał do ognistego ptaka, który teraz przysiadł na kamieniu nad jego głową. — Miałam lepsze wyobrażenie o twojej inteligencji. — Ptak otworzył dziób w bardzo ludzkim ziewnięciu. — Biedactwo! Chłopcy źle się z tobą obeszli? Zgrywus, rozwiąż go. Jeśli spróbuje uciec, połam mu nogi. Okazało się, że Zgrywus to karzeł. Dość niestosowne imię — Loki spotykał już większych zgrywusów w Hel. Karzeł z ponurym grymasem i złowieszczym spojrzeniem rozciął więzy Trikstera, umacniając go w przekonaniu, że już się spotkali. Ale nie miał czasu się teraz nad tym zastanawiać. Fenny, Szok i Wielki H zbliżali się do niego groźnie i Loki zrozumiał, że ognisty ptak miał rację. Próba ucieczki byłaby dużym błędem. — Dziękuję — wymamrotał, podnosząc się z trudem. — Ładnie wyglądasz, Angerbodo. W piórach zawsze ci było do twarzy. Ptak niedbale machnął skrzydłem. — Więc mnie poznałeś. — Och, Angie, jakże mógłbym cię nie poznać! Wiesz, że jesteś miłością mojego życia, prawda? A Fenris... — Uśmiechnął się do chłopaka, który przedstawił mu się jako Fenny. — Jeszcze wczoraj był słodkim szczeniaczkiem, który dokazywał wesoło w Żelaznym Lesie, goniąc wiewiórki i wypruwając flaki ptaszkom, a już dziś to młodzieniec bez reszty zaangażowany w całą tę sprawę z uwolnieniem ze Świata Podziemi, porwaniem tatusia i sprzymierzeniem się z siłami Chaosu. Aż serce rośnie, nie? Fenris łypnął na niego spode łba. — Zamknij się, tatusiu. — Wyszczekany jak zwykle — zauważył Loki. — A twoi kumple, Szok i Wielki H to może Sköll i Hati? Demoniczne wilki złaknione smaku ciał niebieskich? Włochaci bracia wyszczerzyli zęby. — No! — Jasna sprawa, stary. Normalnie jesteśmy Pożeraczami. Loki westchnął.

— To czemu zawdzięczam tę przyjemność? Nie żebym nie cenił sobie naszego rodzinnego zjazdu, ale czy naprawdę trzeba mnie było szczuć wężem? Nie wystarczyło wysłać pocztówki? Ognisty ptak rozłożył fioletowe skrzydła i spłynął w dół. Ledwie dotknął kamiennego podłoża, zmienił się — przed Lokim stała smukła młoda kobieta w obcisłej czarnej tunice i masywnych kozakach. Miała fioletowe włosy, oczy mocno podkreślone czarną kredką, a w lewej brwi rząd fioletowych kolczyków. Wyglądała, jakby jeszcze nie skończyła dwudziestu lat. Ach, te kobiece sztuczki! Loki przypadkiem wiedział, że Angie jest stara jak świat — a nawet starsza — i że w jej rzekomo niewinnym ciele bije odwieczne, dzikie serce. Jedno ramię miała obnażone, drugie — pokryte misternymi tatuażami: gwiazdami, ptakami, koncentrycznymi wzorami i czymś, co lśniło jak ametyst, jak... runa.

Interesujące, pomyślał Loki. Angerboda nie miała dotąd runy. A ta była jakaś inna; nie pochodziła z Dawnego Pisma, lecz jaśniała mocniej niż runa nieprawa. Zatem... nowa runa? Czy to możliwe? Wskazał znak. — Ładne. To się teraz nosi w Chaosie? — Nie całkiem — odparła Angie. — I nie ja wysłałam efemerydę. Szczerze mówiąc, już mieliśmy cię ratować, kiedy wtrąciła się twoja zabawna przyjaciółeczka. — Naprawdę? Wzruszyłem się — mruknął Loki. — Powinienem się domyślić, że mi sprzyjasz, kiedy rozkazałaś temu kurduplowi połamać mi nogi. Zgrywus warknął cicho. — Stary, nie śmiej się z jego wzrostu — odezwał się Szok. Loki zastanawiał się gorączkowo. Fakt, że znalazł się wśród krewnych, nie oznaczał bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie. Tu chodziło o Angerbodę, znaną też jako Angie, Wiedźmę z Żelaznego Lasu, Kusicielkę, Matkę Wilków, okrutną jak puma, podstępną jak wąż, nieprzewidywalną jak... no cóż, jak Loki. Patrząc na minione wydarzenia z perspektywy czasu, Loki nie mógł się nadziwić, że wdał się w związek z Kusicielką. No owszem, jest bardzo pociągająca, pomyślał. To chyba moje jedyne wytłumaczenie. Ale z Chaosem nie ma żartów. Po pięciuset latach, trojgu demonicznych dzieciach i dwóch Apokalipsach pomysł wciąż wydawał się mamy, a nieobecność Lokiego najwyraźniej nie usposobiła Angerbody przyjaźniej. Mimo to nadal żył, co prawdopodobnie oznaczało jedno z dwojga — albo Angie potrzebowała go żywego, albo na jego egzekucję wymarzyła sobie coś bardziej wyrafinowanego niż trzy wilki i ponury karzeł. Z tych dwóch możliwości Loki o wiele bardziej wolał pierwszą.

Uśmiechnął się do Angerbody. — Po pierwsze, bardzo się cieszę z twojego przybycia. Domyślam się, że opuściłaś Czarną Fortecę po tej awanturce, jaką tam spowodowałem, i zdołałaś wejść do tego świata przez Sen. Fenris warknął głucho, a Zgrywus pokręcił głową z niesmakiem. — Ta awanturka, jak powiadasz — wycedziła Angie — prawie doprowadziła do zniszczenia wszystkiego. Chaos został naruszony, Śmierć stanęła otworem, a rzekę Sen zapełniły efemerydy usiłujące się wedrzeć do Świata Górnego. Na szczęście Jörmungand już się wydostał ze Snu i wrócił do Jedynego Morza, po czym nas uwolnił... bez twojego udziału. — Rzuciła Lokiemu pogardliwe spojrzenie. — Tak. uciekliśmy, ale z najwyższym trudem. A co do twojego udziału w tych wypadkach — Loki. czy ty nigdy nie dorośniesz? Jeszcze nie widziałam kogoś tak nieodpowiedzialnego. Loki szeroko otworzył oczy. — Ty mnie pouczasz o odpowiedzialności? — Zrobiłeś szczelinę, bramę prowadzącą ze Śmierci do Świata Podziemi. Przez trzynaście sekund brama stała otworem, a przez nią w Światy wydostało się z Hel nie wiadomo co. I teraz z miną niewiniątka udajesz, że nie masz z tym nic wspólnego? — Bądź sprawiedliwa. Bądź co bądź umarłem... — Śmierć to żadna wymówka. Dostałeś drugą szansę i od ciebie zależy, czy wszystko naprawisz. Stary Porządek zniknął. To znaczy, że ty jesteś obecnie Nowym Porządkiem — ty i ocaleli bogowie. I to wy musicie odnowić równowagę — odbudować Asgard, powstrzymać Chaos, zaprowadzić stabilność w Światach Środka — a tymczasem czym się zajmujecie? Ukrywacie się na jakimś zadupiu, upijacie się. wdajecie się w kłótnie ze sobą i ludźmi, na litość boską, a Tymczasem efemerydy przegryzają się przez tkankę Światów...



Zaraz, moment — przerwał jej Loki. — Od kiedy to interesuje cię Porządek? Myślałem, że robisz w Chaosie. Angerboda odwróciła wzrok i zaczęła się bawić pasmem fioletowych włosów. — Powiedzmy, że... mam w tym osobisty interes. — Tak? W czym? Jaki? — W powstaniu nowego Asgardu, oczywiście — rzuciła niecierpliwie. — Słuchaj, w tym tempie, gdy Uniwersalne Miasto leży w gruzach, efemerydy wypełzają z Chaosu, a w Dziewięciu Światach jest tyle dziur, że wyglądają jak ser polański, za jakieś dwadzieścia lat wszystko się skończy. Ale jeśli odbudujecie Asgard, będziecie mieć szansę. Szansę na odzyskanie waszych aspektów. Na ponowne zaprowadzenie Porządku. Na bycie bogami... — A ty co z tego masz? — Mnie się tu podoba. U mościłam sobie gniazdko w Świecie Górnym. A jeśli do Światów Środka nadejdzie Chaos... — Aaa. może się nie ucieszyć, że tak się zbratałaś z tubylcami? Angie wzruszyła ramionami.

— Coś w tym stylu. — Nie mówiąc już o nowej runie... a właśnie, jak ją zdobyłaś? — Pasuje mi, nie? To Wyn, runa wysokich stawek i wielkich nagród. Dobrze rozegraj tę grę, a może się nawet okazać, że niektóre z tych nagród przypadną tobie. — No, to czego ode mnie chcesz? — spytał Loki. — Kochanie, chcę ci pomóc, a cóż by innego? Jestem gotowa oddać ci do dyspozycji wszystkie moje środki. Będziesz potrzebować wszelkiej pomocy, jeśli zamierzasz odbudować Asgard. — Obudować Asgard? Przecież ja nie buduję. To nie w moim stylu. Ja oszukuję, kradnę, robię przekręty, sabotuję, zakłócam, mieszam. rekwiruję i demoluję, ale budować? Angie, z kimś mnie pomyliłaś. Potrzebujesz Thora albo Heimdala... — Nie. Słyszałam o pewnym proroctwie... — Chyba sobie żartujesz. — Ani trochę. Traktuję te sprawy bardzo poważnie. Ty też powinieneś, kiedy wróg szczuje cię efemerydami... — Wiedziałaś, że Chaos mnie ściga? Angie pokręciła głową. — To stworzenie nie przybyło z Chaosu. Ktoś ze Światów Środka wyciągnął je ze Snu. Ktoś, kto najwyraźniej życzy ci śmierci... — Cudownie — mruknął Loki. — No przecież mieliśmy cię na oku — pocieszyła go była żona. — Chłopcy by nie dopuścili, żeby ktoś zrobił ci zbyt wielką krzywdę. — Eee... Dziękuję. Chyba — wymamrotał Loki. — Wybacz, jeśli nie dodaje mi pewności siebie myśl, że te twoje młode wilki uratują mnie przed zagładą. Nie zapominając o obecnym tu konusie... — Zerknął na Zgrywusa, który odpowiedział natychmiast, obnażając rząd niepokojąco żółtych kłów. — Nie nazywaj mnie tak! — wycedził. Loki stłumił śmiech. — Wspominałaś o jakichś środkach... Zakładam, że masz do dyspozycji coś więcej niż tę garstkę błaznów... Bo jeśli nie, Thor i Heimdal dostaną kolki ze śmiechu, po czym zagrają w piłkę moją głową... — Loki — odezwała się Angie ostrzegawczo. — Musisz się z nami kontaktować, czy ci się to podoba, czy nie. Masz tylko wybór, czy chcesz to załatwić w miły, czy niemiły sposób. — Jej obrysowane czarną kreską oczy zwęziły się złowrogo, a stojący u jej boku Fenny warknął. Loki wzruszył ramionami. — No to jaką mamy sytuację? — Cóż, bardzo jasną — oznajmiła Angie. — Mam coś, co Asowie uważali za zaginione, a

czego potrzebują, gdy dochodzi do walki. Mam także nową runę, którą mogą wykorzystać. W zamian chcę gwarancji... Aha, zaczyna się, pomyślał Loki. — Po pierwsze, uniewinnienie dla mojego ludu. Kiedy Asowie odzyskają władzę, mamy być zostawieni w spokoju. Po drugie, zwrot należących się nam terytoriów. Żelazny Las dla Fenrisa, Jedyne Morze dla Jörmunganda, a dla mnie miejsce w Asgardzie. Moją własną komnatę wśród innych bogów. — Angerboda żartobliwie pocałowała Lokiego w nos. — Oto moje warunki, skarbie. Teraz twoja kolej. Co powiesz?

8 Loki długo milczał. Kiedy w końcu się odezwał, z jego głosu znikły wszystkie wesołe nutki. — Wiesz, że Asowie nigdy się na to nie zgodzą. Umowa z Wiedźmą z Żelaznego Lasu? Nigdy nie uwierzą, że to nie pułapka. Ledwie im powiem, że z tobą rozmawiałem, obedrą mnie ze skóry. A jeśli sądzisz, że wzięcie mnie na zakładnika coś pomoże... Cóż, miałabyś większe szanse, gdybyś przyniosła im moją głowę — której, nawiasem mówiąc, pewnie mnie pozbawią w chwili, gdy wypowiem twoje imię... Angie uniosła brew; tkwiące w niej kolczyki zamigotały. — Jak zwykle dramatyzujesz. Twój lud nie może mi odmówić. Co macie beze mnie? Jakieś przygasłe dawne gwiazdy, Heimdala i Freya. I te dzieci kwiaty — Idun i Bragiego. Krnąbrnych rekrutów, jak Tyr. Poza tym nie słyszałeś najlepszego. Jeśli Asowie spełnią moje żądania, zaoferuję im przymierze z moim ludem. Oczywiście nie mogę ręczyć za cały Chaos, ale jeśli chodzi o naszą grupkę, to z Bożym Ludem lepiej się sprzymierzyć, niż poróżnić, i chcemy mieć go po swojej stronie. A jako gwarancję naszej dobrej woli jesteśmy gotowi dać wam po zawarciu traktatu — oprócz mojej runy — młot Thora. Loki otworzył szeroko oczy. — Młot Thora? Mjölnira? — Otóż to — zapewniła go Angie z dziwnie zadowoloną miną. — Jak to? Przecież zginął podczas Ragnaröku. Połknął go... ach! — westchnął Loki z uśmiechem. — Rozumiem. — Właśnie. Jörmungand. — Angie wzruszyła ramionami. — Najwyraźniej jego... funkcje trawienne są nieco powolniejsze, niż sądziliśmy. — Fuuu! — jęknął Loki. Wilczy Bracia wyszczerzyli zęby w uśmiechu. — On nic na to nie poradzi — powiedział Fenris. — Pożeranie wszystkiego to cecha rodzinna. — No więc odzyskaliśmy ten gadżet — podjęła Angie — i jesteśmy gotowi oddać go prawowitemu właścicielowi — w geście dobrej woli, powiedzmy — kiedy tylko bogowie dadzą nam słowo. Zaczęła oglądać swoje pomalowane na fioletowo paznokcie, a Loki gorączkowo usiłował zrozumieć sens jej planu. Zasadniczo chyba go pojmował. Chaos miał tendencję do rebelii. Na tym polegała natura jego ludu. Sam Loki często oddawał ich w ręce wrogów, kiedy mu to pasowało, przez co raczej nie zyskał wielu przyjaciół. Teraz wydawało się, że Angie robi to samo. Ale nie zamierzała ryzykować otwartej konfrontacji. Wolała wraz ze swoimi poplecznikami maszerować pod cudzym sztandarem, a potem, gdy Podniebna Cytadela zostanie odbudowana i Porządek ustanowiony na nowo, posłużyć się przymierzem z bogami, by chronić się przed zemstą Chaosu

— choć rebelianci niczego sobie nie odmawiali, jak niegrzeczne, walczące o swobodę dzieci, które jednak chętnie przyjmują dach nad głową i utrzymanie od rodziców zbyt łagodnych, by ich odtrącić. Tak, pomyślał Loki, to ma sens. A jednak coś go niepokoiło. Po pierwsze, cała akcja wydawała się dobrze zorganizowana. Chaos jest... no cóż, chaotyczny. W „Pandemonium” nie ma generałów. A Angie nie stanowiła wyjątku. Dowiodła, że jest równie nieprzewidywalna, jak Loki. A tu proszę, zjawia się, wygłasza przemówienie o traktatach, przysięgach, strategiach i odbudowie Porządku i Asgardu. Takiej Angie nie znał. A to mu nasunęło wniosek, że za tym stoi ktoś jeszcze. Jednak miał dość rozumu, żeby tego nie mówić głośno. Jeśli mieli młot Thora, trzeba się było z nimi obchodzić bardzo ostrożnie. Mjölnir, Prawa Ręka Thora, stanowił jeden z wielkich skarbów Starego Wieku, na zawsze zaginiony, jak sądzili, w wielkim zamieszaniu, które ludzie lubili nazywać Męczarnią, a Asowie — Ragnarökiem. Bogowie wówczas ledwie uszli z życiem. Nawet pomoc Maddy zakończyła się jedynie częściowym sukcesem. Ich grupa liczyła obecnie trzynaście osób — wliczając w to goblina i maciorkę — co raczej trudno uznać za oddział niepokonanych. Słowa Angie, choć ostre, nie były całkiem niesprawiedliwe. Asowie osłabli, Wanom nie powiodło się lepiej. A skoro Skadi odeszła i tylko Maddy posiadała moc, która nie została dramatycznie odwrócona, wydawało się nieprawdopodobne, żeby bogowie kiedykolwiek zdołali odzyskać władzę. Ale z Mjölnirem mieli szansę. Potężny młot z rzeźbionymi runami, które uczyniły go niezniszczalnym, na tyle masywny, że potrafił wybić wielkie dziury w ścianie góry, a jednak mogący się tak skurczyć, by go schować za pazuchą... Takiej broni nie stworzono od początków Starego Wieku. Nawet Lud Tuneli stracił tę umiejętność. Teraz Loki był rozdarty między podejrzliwością wobec motywów Angerbody i świadomością, że z Mjölnirem wszystko stanie się możliwe: pokonanie Chaosu, odbudowa Asgardu i, po stworzeniu nowej Podniebnej Cytadeli, powrót ich pierwotnych aspektów, a z nimi — mocy potrzebnej do rządzenia Światami... — W porządku — zdecydował. — Spróbuję. Przekażę bogom twoją sugestię. Niczego nie obiecuję. Angerboda siedziała na kamiennym występie nad jego głową, machając nogami. — Lepiej się postaraj. Chcę mieć komnatę w Asgardzie. — Odwróciła się z uśmiechem do Fenrisa, który przyglądał się Lokiemu z jawną nieufnością. — I nie myśl o zdradzie, bo Fenny i chłopcy złożą ci kolejną wizytę. Wielki H mrugnął do Lokiego. — Normalnie w to uwierz, stary. — A żeby zapewnić sobie twoje pełne wsparcie, wysyłam z tobą Zgrywusa. — Angie uśmiechnęła się do karła. — Polubisz go. Staniecie się wręcz nierozłączni. Zgrywus będzie ci służył, zamieszka z tobą, stanie się twoim wiernym towarzyszem. A jeśli zaczniesz coś kombinować — jakąś sztuczkę, przekręt, grę na dwie strony — znajdziesz się w wielkich kłopotach.

— W wielkich? — prychnął Loki. — Co mi grozi? Pogryzienie kolan? Zgrywus łypnął na niego strasznym wzrokiem. — Co mówisz? Że jestem niski? — Ja?! Zgrywus podwinął rękawy kurtki, ukazując masywne przedramiona z takim symbolem:

Pięści także miał nieproporcjonalnie wielkie. Loki zdążył jeszcze odczytać słowa „Fadir” i „Modir”, wytatuowane na palcach, kiedy karzeł opuścił głowę i walnął go bykiem w splot słoneczny, przewracając bez tchu na podłogę. Pochylił się i zajrzał Lokiemu w twarz. — Nie wyśmiewaj mnie — wycedził. — Nie lubię, kiedy ludzie się śmieją z mojego wzrostu. — Jasne — wykrztusił Loki. — A teraz wstań. Loki podniósł się z trudem. Za wiele czasu spędził na podłodze i zaczął się czuć z tym kiepsko. Przyjrzał się karłowi z ostrożnym szacunkiem. Choć niski, miał mnóstwo mocy. Bliźniacze runy na jego przedramionach jarzyły się rozjątrzoną czerwienią. Angerboda uśmiechnęła się ze skalnego występu. — Nazywam ją Daeg, Piorun. Potrafi nieźle przywalić, nie? Loki musiał przyznać jej rację. Świadomość, że Angie ma teraz dostęp do dwóch run Nowego Pisma, zrobiła na nim jeszcze większe wrażenie. Gdzie udało jej się znaleźć symbol, który powinien należeć do nowych bogów? Myśl, że Angerboda ma taką broń, obudziła w nim wielki niepokój. Co by o tym pomyśleli inni bogowie? Na pewno nic dobrego. Zapewne doszliby do wniosku, że to on za to w jakiś sposób odpowiada... — Daję ci dwadzieścia cztery godziny — oznajmiła jego była. — To powinno wystarczyć na przekonanie bogów, że potrzebują pomocy mojego ludu. — A jeśli odmówią? — Na pewno potrafisz im przemówić do rozumu. — A jeśli nie? Roześmiała się, beztrosko machając nogami. — Loki, ależ ty mnie umiesz rozśmieszyć! Wilczy bracia zachichotali, a Fenris błysnął zębami w rozbawieniu. — Dzięki — mruknął Loki bez zachwytu.

— Nie, serio mówię — zapewniła go Angerboda. — Będziesz potrzebować tego pozytywnego nastawienia, kiedy zabierzesz się do odbudowy Asgardu. — Jasne, zawsze jestem najbardziej pozytywnie nastawiony, kiedy wygląda na to, że przyjaciele wyprują ze mnie flaki. Spojrzała na niego pobłażliwie. — Wysyłam cię do Górnego Świata. Szok i Wielki H się tobą zaopiekują. A jeśli będziesz musiał się ze mną skontaktować, powiedz tylko Zgrywusowi. On już to załatwi. Mały człowieczek znowu obnażył zęby. To zdecydowanie mięsożerca, pomyślał Loki. Może nawet kanibal. — No dobrze — westchnął. — Chodźmy. — Dzielne maleństwo — pochwaliła go Angie.

9 Tymczasem w ruinach Uniwersalnego Miasta Maggie Rada znowu śniła. Sen był dziwnie wyrazisty, rozświetlony kolorami Chaosu i zaludniony zmieniającymi się i falującymi kształtami. Wyznawcy Porządku nie śnią, ale Maggie już się do nich nie zaliczała, a po przeczytaniu Dobrej Księgi zasady, które od tylu lat ją krępowały, zaczęły się rozwiewać jak przędza na wietrze. Wkrótce potem pojawiły się sny. Teraz widziała we śnie mężczyznę o rudych włosach i oczach jarzących się jak zielony płomień. Nie po raz pierwszy przychodził do niej we śnie i wiedziała, że jest jej wrogiem. Ale tym razem miał jakieś kłopoty, a ona uśmiechnęła się przez sen i zacisnęła pięści. Kolory miał bardzo mocne — barwy demonów, takie jak widziała w Dobrej Księdze, a wśród nich runy, przeklęte ogniste runy, jak te, które zamieszczono w Księdze Słów. Taki sam symbol lśnił na jego ramieniu, znak ruiny Ognistego Ludu. „Po jego Znaku go poznacie”... Kaen. Tak się nazywa ten znak ruiny. Kaen. Odwrócona. Maggie nie zastanawiała się, skąd to wie. Może widziała to w Księdze, która stała obok niej otwarta i oparta o ścianę. Złoty klucz, który ją otworzył, Maggie zawsze nosiła zawieszony na szyi, to był jej największy skarb. Wychodząc, zamykała Księgę, ale kiedy znajdowała się w swojej kryjówce, lubiła otwierać Księgę Inwokacji, gdzie srebrnymi i złotymi literami wypisano tajne imiona Ognistego Ludu. Uderzyła rudego mężczyznę, rzucając go na ziemię. Osłonił się, ale tarcza nie wytrzymała następnego ciosu. Krzyknął z bólu. Jad obryzgał śniegi Północy. Dobrze, pomyślała Maggie we śnie. Popatrzmy, jak się z tego wyłgasz. Mężczyzna klęczał. W jego oczach malował się strach. Coś mówił; nie słyszała go, ale wiedziała, że błaga o życie. Litość? Nie! — pomyślała. Podeszła do leżącego bezradnie. Tryumf rozkwitł w niej jak róża. Mogłaby go zabić bez trudu, ale chciała przedłużyć tę przyjemność. Chciała widzieć jego cierpienie, niech się

płaszczy i błaga. Dopiero wtedy wyśle go do Świata Podziemi. Ale raptem rozbłysły kolory i zbliżyła się postać mała, lecz dziwnie złowroga, opromieniona blaskiem run. Nic nie tłumaczyło tego ataku paniki, którego Maggie doznała na jej widok. Przecież to tylko dziewczyna, jej rówieśnica. Dziewczyna o dziwnych szarozłotych oczach, włosach rozpuszczonych na ramiona i z runą na wyciągniętej dłoni... Ona wygląda jak ja! — pomyślała Maggie. Nagle znowu błysnęło oślepiająco, świat zawirował jak liść na wietrze... I Maggie obudziła się z głośnym krzykiem, spocona i drżąca. Uświadomiła sobie, że jest w katakumbach, z głową tuż obok otwartej Księgi, nad którą musiała zasnąć. W mroku nadal widziała powidoki snu. Ale kiedy usiłowała ochłonąć, dotarło do niej, że nie jest sama Naprzeciwko niej na kamiennej posadzce siedział młodzieniec. Mógł mieć siedemnaście lub osiemnaście lat, ale wyglądał dojrzale. Oczy miał błękitne jak lód, kolor jego włosów wskazywał, że należy do ludzi z Północy. Maggie poczuła, że we śnie berga zsunęła jej się z głowy. Zarumieniona, poprawiła ją i dopiero wtedy zwróciła się do obcego. — Kim jesteś? — rzuciła ostro. — I co tu robisz? Młodzieniec uśmiechnął się i Maggie Rada poczuła dziwny dreszcz biegnący jej po plecach, jakby malutkie lodowate piórko musnęło jej łopatki. — Mam na imię Adam — powiedział — i przybyłem do ciebie z daleka.

10 Od czasu, gdy Adam Marnota wydostał się ze Świata Dolnego, minęło dziesięć lat. Nie przypominał już chłopca, który zsikał się w spodnie na Górze Czerwonego Konia i wyskakiwał ze skóry na najmniejsze wspomnienie o niesamowitych zjawiskach. Teraz to on trwał niewzruszony, gdy inni uciekali ze strachu. Widział już tyle niesamowitych, nienaturalnych i wprost niemożliwych rzeczy, że pozbył się strachu do reszty. Została mu tylko nienawiść do Jasnowidzących i Faerów, w dziewięciu częściach zrodzona z zazdrości, a w jednej pochodząca od jego pasażera — szepczącej istoty w jego głowie, która towarzyszyła mu od trzech lat. Jasnowidzący mieli moc tworzenia światów. Dlaczego Adam tego nie potrafił? Bo nie miał runy ani Księgi Słów, a nawet gdyby je miał, to wiedział, że brakowało mu mocy i słowa leżałyby bezużyteczne na stronie, choćby wychodził ze skóry, żeby je przebudzić. Powiedział mu to głos w jego głowie — ten szepczący głos, który wskazał mu drogę z Hel do Światów Środka. Ten głos nauczył go bardzo wiele, ale czasami nadal się pieklił i wymyślał mu od idiotów, słabeuszy i niezdar... a nie miał racji, bo przez te trzy lata Adam nieustannie ćwiczył i jego ciało składało się z samych mięśni bez odrobiny tłuszczu. Początkowo Adam zastanawiał się, czyj głos nim kieruje. Trzy łata temu widział, jak Bezimienny wyszedł w aspekcie z kamiennej głowy z rzeźbionymi runami, walczył ze ślepym generałem Jasnowidzących, zabił go, po czym usiłował opętać Maddy Kowalównę, a kiedy mu się tu nie udało, zginął w rzece Sen. Adam mętnie przypominał sobie także, że Bezimienny miał imię: Mimir Mądry. Albo Szeptacz — pradawna istota z zapiekłą urazą do bogów oraz z umiejętnością wchodzenia w umysły słabych ludzi, jednak wrodzona ostrożność Adama zamgliła nieco jego pamięć. Poczynania bogów nie były jego sprawą, a on chętnie pozostawał w niewiedzy. Wyczuwał, że im mniej pamięta z wydarzeń sprzed trzech lat. Tym mniejsze niebezpieczeństwo, że jego pasażer wpadnie we wściekłość. Poza tym dostawał coś w zamian. Jego niewidzialny pasażer miał pewne talenty. Adam także je przejął: zyskał wiedzę i umiejętności. których przedtem mu brakowało. Szermierka, strzelanie z łuku. rzucanie nożem — wszystko nagle stało mu się dziwnie znajome. Potrafił także jeździć konno i łapać ryby. znajdować w nocy kierunek według gwiazd, które nazywał pradawnymi mianami, do tej pory mu nieznanymi. Początkowo oczywiście nie miał siły. ale ciągły ruch i ćwiczenia go wzmocniły i gdy dotarł do Uniwersalnego Miasta, był już wyższy o trzydzieści centymetrów i cięższy o pięćdziesiąt kilogramów niż ten czternastoletni chłopczyk, który trzy lata temu opuścił Malbry. Rozleniwiony, zepsuty syn Aileen Marnoty wyrósł na pięknego młodzieńca, biegłego we wszystkich sztukach wałki, mówiącego w czterech dialektach i znającego Dobra Księgę lepiej niż większość starszych magistrów Porządku. Nie nazywał się już Marnota, choć imię sobie zatrzymał. Marnota to nazwisko prowincjonalne, w sam raz dla prostaczka z Północy. Teraz posługiwał się nazwiskiem Prawy — godnym zaufania, zacnym mianem z Nizin — oraz zmyśloną, lecz prawdopodobną historią, która uzasadniała jego obecność w Końcu Świata. Choć teraz jej nie potrzebuję, pomyślał Adam Prawy. Nie. po tygodniach przeczesywania

miasta wreszcie znalazł swój łup. Właściwie dwa łupy — a głos w jego głowie wył ze szczęścia, umacniając Adama w nawiedzającym go czasem (lecz zawsze przemilczanym) lęku, że istota zamieszkująca jego głowę jest obłąkana. — Adam? — powtórzyła Maggie. Oczy miała ciemne i wyraziste, szarozłote jak górski granit. Całkiem jak jej siostra, pomyślał i przepłynęła przez niego kolejna fala nienawiści, jak gdyby ujrzał wroga... Oczywiście nie widział jej od trzech lat. Czasem tylko mu się śniła. Ale tych oczu nie można pomylić z żadnymi innymi. Podobnie jak tych lekko wydętych warg i włosów splecionych w gruby warkocz... Dlaczego nie zabijemy jej od razu? Przesłalibyśmy Jasnowidzącym jej głowę w worku... Głupcze! — syknął pasażer. Myślenie zostaw mnie, dobrze? I raz w życiu postaraj się być czarujący. Ta dziewczyna ma dla nas wyjątkową wartość. Dlatego Adam zapomniał o nienawiści i uśmiechnął się do dziewczyny najbardziej uroczo, jak potrafił. Może trochę zimno, ale Maggie widziała tylko jego niebieskie oczy, mocną szczękę i jasne włosy, które opadały na czoło... Dobrze, mruknął pasażer. Teraz powiedz to, czego cię uczyłem. I na bogów, zdobądź się na dobre maniery. Nie zachowuj się jak wieśniak z Końca Świata. Więc Adam wyciągnął rękę i powiedział: — Adam Prawy, do usług. Maggie Rada? Szukałem cię.

11 — Skąd wiesz, jak się nazywam? — spytała Maggie. — Jesteś snem, demonem... duchem? W katakumbach naprawdę były duchy, choć do tej pory Maggie żadnego nie spotkała. Ale przystojny młodzieniec o przeszywających niebieskich oczach nie wyglądał na jednego z nich. Maggie Rada nie widziała jeszcze nikogo tak pełnego życia. Chłopak promieniał zdrowiem, jego włosy lśniły, poruszał się z niewymuszoną, swobodną gracją kogoś doskonale świadomego każdego swojego mięśnia i nerwu. Był obcy, a jednak w jakiś dziwny sposób wydawał się jej znajomy. Czy spotkała go na jakimś rynku? W gospodzie? — Snem? O, bynajmniej. Szczerze mówiąc, jeśli już, to ty jesteś snem. Snem, za którym goniłem przez cale życie. Dobry tekst, pomyślał. Głos wyposażył go w mnóstwo dobrych odzywek, a Adam nauczył się je płynnie wypowiadać. Poza tym znał dziewczyny i podejrzewał, że z tą też sobie poradzi. Trochę pościemnia, pocałuje tu i tam i ma ją w garści. Ale Maggie jakoś się nie zachwyciła. Szczerze mówiąc, wyglądała raczej na rozgniewaną. Przez chwilę wydawało mu się, że wściekłość odebrała jej głos. Potem odwróciła się, mocno otulając się szalem. — Nie wiem, kim jesteś, ale nie powinno cię tu być. Obudziłeś mnie! — Przepraszam, że się narzucam — rzekł Adam pokornie. — Ale skoro już się tu znalazłem, nie ciekawi cię choćby odrobinkę, co chcę ci powiedzieć? — Nie. Nie powinno cię tu być. To... niewłaściwe. Adam Marnota zacisnął pięści. Dziewczyna się stawiała. Oczywiście powinien się tego spodziewać, wiedząc, z kim ma do czynienia. — Co jest niewłaściwe? — My. Sami. Tutaj. Razem. Adam odwrócił się, nie chcąc zdradzić swojej reakcji. Widać dziewczyna była jakąś dewotką. To także powinien przewidzieć. Ta berga! No i oczywiście żadna szanująca się córa Porządku nie zechciałaby się znaleźć sama w nocy — z mężczyzną! — w takim miejscu. — Zaufaj mi. Chcę tylko porozmawiać. Zauważył, że trochę się obraziła, i uśmiechnął się w duchu. Nic tak nie budzi zainteresowania dziewczyny jak obojętność. Kątem oka zauważył, że Maggie walczy z zaciekawieniem. Obracała w palcach złoty kluczyk wiszący na jej szyi. Przynajmniej trochę się odprężyła. — O czym chcesz porozmawiać? I skąd wiedziałeś, że mnie tu znajdziesz? Wzruszył ramionami. — Dużo wiem. Na przykład o twoich snach. Pokręciła głową.

— Ja nie śnię. — A nieprawda. Maggie przyjrzała mu się uważniej. — A ty? — O tak. Śniłem o tobie. Śniłem o tobie co noc od lat. A ty o mnie. Naprawdę sądzisz, że mnie oszukasz? Maggie poczuła się, jakby ktoś ją uderzył w brzuch. Po raz pierwszy spojrzała Adamowi prosto w twarz i zrozumiała, dlaczego wydawał jej się tak znajomy. To tę twarz widywała w snach — w tych o Męczarni. Błękit jego oczu. Zarys szczęki. Poczuła przypływ paniki. Jak to możliwe, że ten człowiek wyszedł z jej snów? Jak to możliwe, że o nim śniła? — Więc naprawdę jesteś demonem! Adam odpowiedział spokojnym uśmiechem. — Wprost przeciwnie. Jestem łowcą demonów. Wiem o tobie wszystko, Maggie Rado, córko Donala, bratanico Eliasza znanego w Porządku jako badacz numer 4421974. Maggie zaniepokoiła się jeszcze bardziej. — Nikt nie zna tajnych imion — powiedziała drżącym głosem. — Wiem o wiele więcej. Wiem, co tu robisz. Pozwalasz sobie na czytanie zakazanych ksiąg. Wiem, jakie sny te księgi na ciebie zesłały. Maggie ukradkiem dotknęła złotego klucza na szyi. — To nic złego — ciągnął Adam. — Nie chcę ci tego odebrać. Ale wiem, jak straciłaś rodzinę. Braci po upadku Porządku, rodziców podczas zarazy, która nadeszła potem. Wiem nawet, jak umarł twój wuj. Maggie pobladła. — Uniesienie... — Nie było żadnego Uniesienia. Tę historyjkę zmyślono, żeby ukryć prawdę. — Prawdę? Adam westchnął. — Wiem, że to przykre, ale Uniesienie to kolejna intryga uknuta przez wroga. Ci ludzie — Porządek, twoi bliscy — nie odrodzili się w niebiańskim Uniesieniu. Na brzegach Pierwszego Świata nie czekał na nich Bezimienny. Pierwszy Świat upadł dawno temu, w czasach Zimowej Wojny. Porządek starał się go odbudować... i wtedy właśnie wydarzyła się ta... masakra, którą twój lud nazywa Uniesieniem. Maggie patrzyła na niego jak skamieniała. — Nie... Nie wiem, dlaczego mi to mówisz. Porządek walczył z Chaosem. Zaprowadzał doskonałość w Światach. A kiedy dzieło się dokonało. Bezimienny wezwał sługi Porządku do domu...

— Maggie, otwórz oczy — przerwał jej Adam. — Czy ten świat wydaje ci się doskonały? — Odczekał chwilę, żeby jego słowa do niej dotarły. — Przyjrzyj mu się. Tysiące ludzi umarły podczas zarazy. Uniwersalne Miasto zmieniło się w gniazdo rozpusty i występku. Zagraniczni handlarze są obecni na każdym rynku. Zasmradzają to miasto swoim jedzeniem, zwierzętami, pogańskimi obyczajami. Tam, gdzie stały biblioteki, sprzedaje się niewolników. Na schodach katedr powstają szynki i palarnie opium! Tam, gdzie panował Porządek, panoszy się Chaos. Czy o to walczyli twoi bliscy? To nazywasz doskonałością? Maggie powoli pokręciła głową. Teraz, gdy się nad tym zastanowiła, te historie naprawdę nie miały sensu. Dusze wzlatujące w niebiańskim Uniesieniu, ciała zostawione na ziemi, na pastwę rozkładu. I zaraza — niebiański plan tego z pewnością nie uwzględnił... — Ale jeśli masz rację — odezwała się w końcu — to co się stało z Porządkiem? Jak dziesięć tysięcy osób może umrzeć jednocześnie, w ułamku chwili? Teraz Adam uśmiechnął się do siebie. — Właśnie to chciałem ci powiedzieć. Tego dotyczy moja misja. Twoi rodzice, bracia, wuj Eliasz — wszyscy magistrzy, profesorowie i badacze Porządku, wszyscy ci dobrzy ludzie, którzy oddali życie, żeby oczyścić światy z zepsucia i Chaosu... — Błękitne oczy młodzieńca zalśniły, a jego twarz rozpromienił gorączkowy blask. Adam spojrzał Maggie w oczy, starając się wyglądać jak wcielenie niewinności. Potem przykrył jej dłoń swoją i Maggie poczuła jakiś dziwny dreszcz, nagły przypływ tajemniczego żaru. A Adam szepnął: — Nie umarli w Uniesieniu, Maggie. Zostali zamordowani.

12 — Zamordowani? — powtórzyła Maggie głosem, który zabrzmiał obco w jej uszach. Wiedziała, że powinna poczuć gniew, wstrząs, rozpacz, niepokój, szok. Ale tak naprawdę doznała głównie ulgi, że miała rację, że to, co czuła przez te trzy lata, nie było tylko wytworem jej wyobraźni, lecz cieniem głębszej prawdy; że siły, o których czytała z takim zapamiętaniem, są nie tylko prawdziwe, lecz i bardzo niebezpieczne — potrafią w jednym momencie zgładzić dziesięć tysięcy osób, zagrażają samym światom. Już znała ich imiona. Pojawiały się nieustannie na stronach Dobrej Księgi; budziły w niej niepokój i rodzaj gorączkowego uniesienia. Asowie. Wanowie. Jasnowidzący. Ogniści... — Widziałeś ich? — spytała w końcu. — Widziałeś Ognistych? Adam skinął głową. — Kiedyś... — Opowiedz — poprosiła Maggie z płonącymi oczami. — Jeśli to zrobię, nie będzie odwrotu. To pochłonie twoje życie, tak jak moje. A to, czego się dowiesz... co zobaczysz... Nagle twarz młodzieńca się zmieniła, jakby przemknął po niej cień — oczy mu pociemniały, wargi się wykrzywiły i gdyby Maggie była bardziej uważna, pewnie by uznała, że przez rysy chłopaka prześwieca twarz kogoś starszego, bardziej okrutnego, o uśmiechu pełnym nieskończonej złośliwości i podstępności... Ale Maggie była zbyt wzburzona, żeby tracić czas na cienie. — Powiedz mi wszystko — poleciła. Dobrze — zgodził się Adam z uśmiechem. — Tylko nie mów, że nie ostrzegałem. I tak Adam Prawy opowiedział swoją historię. A kiedy Maggie słuchała w milczeniu, zaczęły do niej docierać osobliwe uczucia. Nie przyjemność — choć twarz jej poróżowiała. Nie gniew — choć serce biło jej szybciej niż skrzydła polującego jastrzębia. Ale niespodziewanie poczuła, że żyje, jakby wyfrunęła z kokonu. Nieważne, że nigdy nie czuła więzi z rodziną, że prawie zapomniała braci, którzy wstąpili do Porządku, gdy była dzieckiem. Wuja Eliasza nawet nie znała. Lecz to wszystko nie miało teraz znaczenia. Rozpacz, samotność, smutek, poczucie winy — wszystko to stało się przeszłością. Teraz istniała tylko pewność, co uczynili jej wrogowie, i mocne przekonanie, że trzeba ich powstrzymać. — Ogniści wygrali wojnę podstępem. Oszustwem — powiedziała. — Otóż to. Są podstępni. Nie mają praw ani honoru. Zwabili Porządek do Hel i wypuścili na nich „Pandemonium”, nawet nie myśląc o konsekwencjach. I dlatego Uniwersalne Miasto jest w ruinach, w chaosie. Ale na Północy dzieje się o wiele gorzej. Są tam bramy, przez które przechodzą różne stworzenia — nie w snach, lecz z krwi i ciała. Stworzenia sprzed Męczarni, wyrzucone w nasze Światy jak śmiecie niesione przez rzekę Sen.

Maggie drgnęła. — Polujesz na te stwory i odsyłasz, skąd przyszły? — Kiedyś tak. Ale już nie. — Dlaczego? — Nie powiem ci tego tutaj. Gdzieś, gdzie jest jasno... To miejsce za bardzo mi przypomina... — Adam urwał i po chwili dodał cicho: — Siódmy Świat. Maggie nie od razu zrozumiała. — Byłeś tam? Naprawdę tam byłeś? Adam przytaknął. — Ale jak...? — Zdumiona Maggie nie potrafiła dokończyć pytania. — Nie należałem do Porządku. Nigdy nie otrzymałem Komunii. Więc Ogniści mnie przeoczyli. Przeżyłem. Wszystko widziałem. Czasem tego żałuję. — Zamilkł na chwilę. — Musisz mi zaufać. Dlatego chcę, żebyś zrozumiała. Odkąd Porządek przestał istnieć, nie ma komu prowadzić walki. Nie został nikt prócz mnie... a teraz i ciebie, Maggie. Spojrzał na nią prosząco. Maggie pomyślała, że jeszcze nie widziała tak błękitnych oczu. Mieszkańcy Końca Świata mieli na ogół ciemne tęczówki — jej własne wyglądały niemal egzotycznie — a oczy Adama przypominały morze w słońcu. Zupełnie ją oszołomiły. — Ja? — powtórzyła. Tylko się uśmiechnął. — Ale jak mogę... — Ciii! Ufasz mi, prawda? Skinęła głową. — Chyba tak. — Więc rób, co mówię. — Adam wyjął z kieszeni wąską brzytwę o rękojeści wykładanej macicą perłową. — Bądź bardzo cicho... — Dlaczego? Co robisz? — Pokażę ci tajemnicę. — Chcesz mnie skaleczyć? — Moc domaga się ofiary. Wierz mi, warto. Maggie spojrzała na brzytwę. Była zaniepokojona, ale wiedziała, że krew ma wielką moc. Może to jakaś inicjacja, pomyślała, coś jak rytuał dla wchodzących do Porządku uczniów. — Dobrze. — Wyciągnęła rękę. — Nie. Zdejmij chustę. — Dlaczego? — spytała zaskoczona. Wychowana według zasad Porządku, miała bardzo surowe pojęcie o skromności. Nawet teraz, gdy Porządek przestał istnieć, pokazywanie włosów

mężczyźnie, w dodatku nie krewnemu, wydawało się aktem nieprzyzwoitym. — Czy muszę wyjaśniać wszystko? — rzucił Adam trochę zniecierpliwiony. — Daj spokój, Maggie, to tylko chustka. Myślałaś, że nie widziałem włosów dziewczyny? Poza tym tam, skąd pochodzę, tylko mężatki nakrywają głowę. Przez chwilę Maggie czuła się rozdarta między dwoma uczuciami. Chciała spełnić prośbę Adama, ale miała mgliste wrażenie, że to coś złego. Nie chodziło właściwie o samą bergę, ale o to, co dla niej znaczyła. Jej noszenie symbolizowało powrót do czasów większej dyscypliny, gdy największą pochwałą, jaką mogła usłyszeć dziewczyna, było nazwanie jej skromną, a także pozbawioną wyobraźni, co było niemal tak dobre jak „posłuszna”. Maggie zawsze starała się zasłużyć na te trzy miana, i teraz uległa chęci posłuszeństwa, zrobienia tego, czego oczekiwał Adam. On służył Porządkowi. To znaczyło, że jest niemal badaczem. W dodatku mówiąc o poświęceniu, mocy i tajemnicach, wyrażał się jak członek Porządku. Odmówienie mu czegokolwiek wydawało się o wiele większym występkiem niż zdjęcie chusty. Maggie nosiła bergę upiętą na głowie i ramionach w niegdyś popularnym stylu, nadal łubianym przez starsze kobiety. Wyjęcie spinek trochę potrwało. Spod chusty wyłoniły się długie warkocze. Adam pokiwał głową z zadowoleniem. — Nie ruszaj się — ostrzegł. — Co zamierzasz? — Nie poczujesz bólu, daję słowo. — Ale... to ma ci pomóc, tak? W walce z Ognistymi? — Zaufaj mi. To będzie dla nich bolesny cios. Maggie zamknęła oczy, a Adam zaczął rozplatać jej włosy. Najwyraźniej nigdy ich nie ścinała. Dobra Księga ganiła ostrzyżone dziewczyny, podobnie jak długowłosych chłopców. Każdy wśród swoich i na swoim miejscu, pouczała Księga Praw i choć w Malbry zasada ta nie była zbyt przestrzegana. Koniec Świata pozostawał pod większym wpływem Porządku, a zatem bardziej zwracano tu uwagę na takie sprawy. — Pamiętaj, to ofiara — powiedział Adam najbardziej przekonującym tonem. — Nowe czasy wymagają nowych praw. Nowych obyczajów. Przez chwilę Maggie jeszcze się wahała. Nie chodziło o próżność, ale tylko włosy przypominały jej o dawnym życiu. Pamiętała, jak matka czesała je każdego wieczora, jak bracia ciągnęli ją za warkocze. A potem otworzyła oczy. Zrozumiała, czego chce. Przeszłość minęła. Matka i bracia nie żyli — z winy Ognistych. Adam dawał jej szansę, by zadać cios wrogowi, a ona myśli o włosach? — Daj mi brzytwę — rzuciła zaciekle. Pięć minut później było po wszystkim. Warkocze Maggie leżały na ziemi, a reszta włosów została obcięta tak krótko, że miejscami przeświecała przez nie skóra głowy. Nie wygląda tak źle, pomyślał Adam. Maggie miała włosy kędzierzawe i gęste, wkrótce odrosną. A pod bergą lub welonem nikt nie zauważy srebrzystego znaku — na karku, dokładnie tam, gdzie

przewidział głos. Tę część musiał ogolić sam — Maggie nie mogła tam dosięgnąć — a kiedy odsłonił znak ruiny, głos w jego głowie wrzasnął z tryumfem tak głośno, że Adam się wzdrygnął. Ręka mu zadrżała i brzytwa zostawiła szkarłatne zadraśnięcie. — Au! — krzyknęła Maggie. — Znalazłem. — Adam złożył brzytwę i schował do kieszeni. — Rozumiem, dlaczego tego nie zauważyli. Nawet kiedy byłaś mała, znak zasłaniały włosy. — Co zasłaniały? — zaniepokoiła się Maggie. — Adamie, co tam widzisz? — Co to? — spytała Maggie. — Znak — mruknął Adam z uśmiechem.

W jej głosie brzmiało napięcie, a kiedy przesunął palcem po runie, poczuł drżenie dziewczyny. Znak zabłysł pod jego dotykiem jak poczerniałe srebro polerowane szmatką. Rozwidlony jak gałązka, rozjarzył się upiornym światłem... Maggie uniosła rękę do karku i ostrożnie dotknęła znamienia. Zapulsowało lekko pod jej palcami, ale może tylko jej się wydawało, bo pierwszy raz dotknęła tak krótkich włosów. — Skąd wiedziałeś, że tam będzie? I co znaczy? Adam znowu się uśmiechnął. — Ten znak potwierdza to, co już wiedziałem: że jesteś właściwą osobą. Ciebie szukaliśmy. „Widzę potężny Jesion, co przy wielkim Dębie stanął... ” — Nie rozumiem. — To słowa przepowiedni, wygłoszonej przez sławną wyrocznię. A to... — Dotknął czubkami palców runy. — To jest Ác, Dąb Grzmotu. Z jego pomocą odbudujemy Asgard.

Księga druga MŁOT THORA Strzeż się bogów przy noszących dary Przysłowie z Północy

1 — Twierdzisz, że jestem demonem?! Adam nabrał tchu. Dziewczyna źle przyjęła wiadomości, co było raczej zrozumiałe, ale nie spodziewał się takiego wybuchu furii, tak wściekłego protestu. — Nie, nie jesteś demonem — powtórzył chyba po raz czterdziesty. — Przybyłem z powodu tego znaku. Dlatego chciałem cię znaleźć. To runa o wielkiej mocy... — To znak ruiny! Nieczysty, ohydny! Adam otoczył ją ramieniem. — Wiem, że się zdenerwowałaś. Ale posłuchaj. Przez tę runę jesteś wyjątkowa... — Nie ma we mnie nic wyjątkowego! Zawsze wierzyłam w Porządek. Czy jestem opętana? — Maggie zacisnęła pięści. — Czy to przyszło na mnie ze snów? Adam pokręcił głową. — Nie. Ale dzięki tej runie masz władzę nad Snem. Moc zmieniania światów. Moc walki z Ognistymi... Maggie spojrzała na niego przytomniej. — Jak to? W przerażeniu po odkryciu nieczystego znaku na karku prawie zapomniała, dlaczego pozwoliła sobie obciąć włosy. — Pamiętasz swój sen? — spytał Adam. — O rudym mężczyźnie na górze? To ty, Maggie. Ty to sprawiłaś. Nieświadomie, bez treningu, zdołałaś wezwać ze Snu stworzenie, któremu kazałaś zaatakować wroga. Wiesz, kim był ten mężczyzna? Masz pojęcie, jak niewiele brakowało, byś na dobre pozbyła się jednego z Asów? — Skąd o tym wiesz? — Już mówiłem, ja dużo wiem. Masz niezwykłą moc... — Ale ja jej nie chcę! Zabierz ją! Wtedy Adam w końcu nie wytrzymał. Ta jego część, która obserwowała wszystko z oddali, pochwaliła jego gniew. Gniew bywa czasem użyteczny, powiedziała, zwłaszcza w postępowaniu z tą dziewczyną, wściekłą niemal tak jak on. Nie reagowała na współczucie ani na uwodzenie. Dlatego Adam uderzył ją w twarz z całej siły. Przez chwilę nic się nie działo. Dziewczyna gapiła się na niego z oczami pociemniałymi z furii i zdumienia. Na jej policzku odcisnął się szkarłatny ślad palców; druga strona jej twarzy pozostała biała. Adam przypomniał sobie nagle Hel, dwulicową Strażniczkę Podziemia, i choć w grocie było duszno, zadrżał. Potem to poczuł: jakieś mrowienie, jakby prąd. Buzowało, narastało, potem zjeżyły mu się włoski na karku, jakby tuż obok miała uderzyć błyskawica. Poczuł przemożną ochotę ucieczki

przed wyładowaniem, ale głos w jego głowie szalał z radości. Adam stał jak skamieniały, a moc Ác, Dębu Grzmotu, syczała i strzelała wokół niego. Wreszcie uderzyła. Mocno. Adam się tego spodziewał, więc udało mu się paść na ziemię w chwili, gdy energia się rozładowała. Mimo to poczuł nad głową jakby powiew czarnego wiatru — wiatru pełnego cząsteczek efemeryd, rozświetlonego i zabójczego. Już widywał runiczne strzały. To nie była jedna z nich. Bardziej przypominała lodowate tchnienie samego Chaosu i nawet obecna w jego głowie istota przestała się cieszyć i wyszeptała z podziwem: Bogowie! Bogowie! Powiew przeniknął ścianę jaskini z nonszalancją, od której światy zadrżały, po czym wsiąkł w fundamenty Uniwersalnego Miasta i labirynt Świata Dolnego. Maggie miała taki wyraz złotogranitowych oczu, że Adamowi wydało się przez chwilę, iż to Maddy przyglądająca mu się z Góry Czerwonego Konia w dniu, gdy posikał się przez nią w spodnie. Bogowie! — powtarzał jego pasażer. — Co powiedziałeś? — spytała Maggie. Adam Prawy potrząsnął głową. Maggie znieruchomiała, niemal pewna, że coś usłyszała — jakiś szept w na poły znajomym języku, zapamiętany jakby ze snu... — Co zrobiłeś? Jeszcze raz pokręcił głową. — Nic. To, co poczułaś, ten przepływ powietrza, to moc, która, o ile się nią pokieruje, może zabić człowieka tak, jak się zabija muchę. Miłe uczucie, prawda? Maggie usiadła na kamiennym podłożu. Nagle poczuła, że nie może już ufać swoim nogom — podobnie jak reszcie światów, które niegdyś wydawały się tak bezpieczne. Patrzyła na Adama przerażona. Choć wybuch mocy niósł ze sobą mrok, smród Chaosu i śmierci, rzeczywiście było to miłe uczucie. Czy to opętanie? Czy to znaczy, że stała się zła? Jak ten nieczysty znak ruiny mógł widnieć na jej karku przez te wszystkie lata i nie dawać o sobie znaku? — Moc nie jest dobra ani zła — oznajmił Adam, powtarzając słowa, które Odyn Jednooki wypowiedział przed laty do Maddy Kowalówny na Górze Czerwonego Konia. — Przypomina ogień, który może spalić miasto, ale opanowany — służy do wypiekania ciasteczek i oświetlania pokoju. — Nie wiem, jak ja to zrobiłam! — załkała Maggie. — Nie bój się, ja ci pomogę. Okiełznasz ten ogień i wykorzystasz go przeciwko naszym wrogom. Maggie spojrzała na niego dziko. — Naucz mnie teraz! — Nie tutaj — rzekł ze spokojem. — Tu nie jest bezpiecznie. Ale już wybrałaś właściwą

drogę. Stoisz po stronie Porządku. A ja zjawiłem się, żeby ci pomóc. Uważaj mnie za swojego osobistego przewodnika. Maggie westchnęła przeciągle. Miała wrażenie, że coś, co uciskało jej jakiś ważny organ, jakiś nerw — w końcu znikło. Odkrycie znaku ruiny i to, co nastąpiło potem, wydawało się teraz nieważne w porównaniu ze świadomością, że to wyróżniało ją przez te wszystkie lata nieszczęścia, że właśnie stąd biorą się jej niespokojne sny i że ktoś chce jej pomóc — ktoś, kto pragnie również zostać jej przyjacielem. — Więc nie jestem demonem? — spytała drżącym głosem. — Oczywiście, że nie. — Adam wziął ją za rękę. — Więc kim? — Wojowniczką. Być może jedyną, która może pokonać Ognistych. Pamiętasz Księgę Apokalipsy? „I oto przybędzie Koń Ognisty, a imię jego Jeźdźca jest Rzeź”. Maggie odetchnęła głęboko. Nadal wydawało jej się, że świat wiruje. Tylko Adam Prawy wydawał się nieruchomy. — Rzeź? — powtórzyła. Przez głowę przebiegła jej myśl, że może wcale się nie obudziła i ten młodzieniec i jego niestworzone opowieści to tylko kolejny sen, okrutny dar z rzeki, której wody doprowadzają zacnych ludzi do szaleństwa... Nadal trzymał jej dłoń. Rozgrzewał jej zlodowaciałe palce. Nagle zdała sobie sprawę, że nie dotknęła nikogo od czasów zarazy. — Ale... sądziłam, że tym Jeźdźcem jesteś ty. Widziałam nawet w snach twoją twarz... — Nie. Jestem tylko posłańcem. Będę twoim giermkiem, nauczycielem, przyjacielem, ale bez twojej mocy nic nie zrobię. Nie miałbym żadnej szansy w starciu nawet z najsłabszym Ognistym. — A ja bym miała? — spytała Maggie z powątpiewaniem. Nie była agresywna. Nawet w snach nie zabiła nic większego od szczura. Ale myśl o Ognistych przyprawiała ją o ból zębów, jakby zagryzła metalową blaszkę. Dłoń Adama, silna i ciepła, dawała pocieszenie. — Co mam zrobić? Adam spojrzał na nią czule. — Chcę, żebyś poszła ze mną. Weź Dobrą Księgę. Wkrótce ci się przyda. — Dokąd pójdziemy? — Zaufaj mi. Powiem ci, kiedy znajdziemy się na miejscu. Najpierw wstąp do gospody i spakuj swoje rzeczy. Już tu nie wrócisz. Ten rozdział twego życia się zamknął. Maggie skinęła głową w oszołomieniu. Nie żałowała. Miała wrażenie, że te trzy lata to tylko jałowy sen. Gdyby Adam zażądał, żeby poszła z nim tak, jak stoi, usłuchałaby bez żalu. Spojrzała na niego płonącymi oczami. — A potem?

Adam uśmiechnął się z aprobatą. — Potem pójdzie łatwo. Musisz tylko śnić.

2 Od spotkania z Chaosem pod Górą Czerwonego Konia minęły już dwadzieścia cztery godziny, a Loki nadal czuł się jak wrak. Zaszczuty, żałosny wrak; gdyby nie Zgrywus, który nie odstępował go na krok i nie spuszczał go z oka, Loki już dawno dałby nogę i spróbował się przeprawić przez Hindarfell. Nawet bez bogów i demonów Północ stała się zbyt niebezpieczna, a Uniwersalne Miasto ze swymi tawernami i egzotycznymi straganami bardziej przypadło Lokiemu do serca niż proroctwo Ethelberty. Oczywiście słowa Jasnowidzącej już szerzyły się jak ogień. I Asowie, i Wanowie mieli własne teorie na temat ich interpretacji. Początkowo tekst robił wrażenie mowy potocznej, lecz uszeregowany w dziewięciu wersach zabrzmiał mrocznie i złowieszczo jak turkot kół rydwanu sunącego ku polu bitwy: Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. Na razie luz. Ta część wydawała się dość jasna. Bogowie w większości zgodzili się, że to oznacza odbudowę Asgardu — znanego także jako Pierwszy Świat, Podniebna Cytadela czy Kolebka Ognistych. Jednak następny wers obudził pewne wątpliwości: Za ledwie dwanaście dni na Końcu Świata — dar w mogile. Co to miało oznaczać? Że odbudowa Asgardu sprowadzi zagładę na bogów? Nikt nie miał pewności. Jak powszechnie wiadomo, wyrocznie bywają niekonkretne. No i jak ktokolwiek może mieć nadzieję, żeby w dwanaście dni cokolwiek odbudować? — Nie sądzę, żeby to miało znaczenie — oznajmił Frey. — Nie mamy dość mocy, żeby wznieść Asgard. Ani przez dwanaście dni, ani lat. Spójrz tylko na nas, na naszą dwunastkę... trzynastkę, jeśli doliczyć Lokiego. Skadi odeszła. Odyn nie żyje, większość z nas ma odwrócone runy. Trzeba było szesnastu run Starego Pisma, by zbudować Asgard. Szesnaście run i my wszyscy, Asowie i Wanowie w pełnym aspekcie. A nawet wtedy potrzebowaliśmy pomocy... — Miło, że sobie przypomniałeś — mruknął Loki kwaśno. — Rzecz w tym — ciągnął Frey — że nawet gdy byliśmy w rozkwicie sił, to zadanie było monumentalne. Mieliśmy nowe, niezłamane runy, mieliśmy wojowników. Jakie runy mamy teraz? Aesk i Ethel. To wszystko. — Mój brat ma rację — podjęła Freya. — Dlaczego mamy zakładać, że ta przepowiednia dotyczy nas? Jeśli naprawdę stwierdziła, że Asgard zostanie odbudowany... — Tak, przez Ogień i Lud — wtrącił Thor. — Nie chcesz tego doczekać? Znowu odzyskamy nasze aspekty! Damy Chaosowi zdrowego kopniaka! — Byłoby wybornie — wycedziła Sif najbardziej sarkastycznym z tonów. — Teraz brakuje tylko, żebyś odzyskał swój młot, który zgubiłeś podczas Ragnaröku. Na te słowa Zgrywus podniósł wzrok z zainteresowaniem, ale Trikster pokręcił głową. Bogowie zbyt się zirytowali, żeby miał się teraz wychylać. — Sif, ale przepowiednia... — zaoponował Thor. — Przecież wręcz zapowiedziała wojnę...

— Nie pojmuję, dlaczego musi dojść do wojny — odezwał się Cukier, którego lęki, zawsze potężne, teraz sięgnęły niebywałego pułapu. — Przecież jesteś bogiem wojny. — No, jeśli chodzi o to... Tak se myślę, że chyba ja się do tego nie nadaję. Wiesz, do wojny i w ogóle. Zgrywus zachichotał złośliwie. — No co? — rzucił Cukier. Karzeł nie odpowiedział. Jego zdaniem zabawa dopiero się zaczynała, a Asowie i Wanowie mieli się wkrótce znaleźć w samym środku przepowiedni Ethel, czyją rozumieją, czy nie. Loki przed ostatnim Końcem Światów nasłuchał się już wyroczni do syta. Poza tym uważał, że odbudowa Asgardu to jedno, a Zdrada, Rzeź i Obłęd to coś, czego wołałby uniknąć. Szczerze mówiąc, wołałby siedzieć w jakiejś gospodzie w Końcu Świata, najlepiej nad kieliszkiem wina, patrząc na tańczące dziewczęta. Ale nadal miał zadanie do wykonania, a Zgrywus nie odstępował go na krok. Poza tym, nawet gdyby udało mu się uciec, gniew Angerbody ścigałby go wiecznie — nie wspominając już o efemerydach wyłażących do niego ze Snu. Jego powrót do Świata Górnego spotkał się z mieszanymi reakcjami, wahającymi się od szyderstw i niezadowolenia (Freya i Sif) do grzmiącej wściekłości (Heimdal i Thor). Heimdal natychmiast wyraził podejrzenie, że Loki już ich jakoś zdradził, zaprzedał się wrogowi i potajemnie spiskuje z Chaosem. (Oczywiście fakt, że miał rację, tylko bardziej zdenerwował Lokiego). Jednak jego opowieść o porwaniu przez Lud Tuneli i uratowaniu przez Zgrywusa (który jego zdaniem przypominał krasnoluda i uprawdopodobniał historię) przekonała większość bogów, być może z wyjątkiem Ethel, która nic nie powiedziała, lecz patrzyła z takim zrozumieniem, że Loki poczuł się nadzwyczaj niekomfortowo. Uspokojenie podejrzeń bogów nie było jedynym zadaniem, z którym przyszło się Lokiemu zmierzyć. Drugie — o wiele trudniejsze — polegało na przekonaniu ich, by wysłuchali planu tak dziko nieprawdopodobnego, że nawet sam Trikster nie miał pewności, czy nie doprowadzi do katastrofy. Pakt z Wiedźmą z Żelaznego Lasu. Czy to w ogóle jest możliwe. A Angie — dla kogo pracuje? Jej plan był zbyt dobrze przemyślany, żeby mógł się wylęgnąć w mózgach jej sług; Loki wiedział z doświadczenia, że Angie jest równie niestała jak on. Kto za tym stoi? Chaos? Dawni bogowie? Sam Surt? Żadna z opcji nie wydawała się zachęcająca. Tak czy inaczej zanosiło się na koniec pełen łez... albo krwi, najprawdopodobniej jego własnej. Potrzebował — i to bardzo — sprzymierzeńca, zanim to wszystko wybuchnie mu w twarz. Oczywistą kandydatką wydawała się Maddy, tyle że była nowa w grupie i reszta mogła nie pójść w jej ślady. Heimdal? Gdzie tam. Frey? Njörd? To samo. Idun nie miała nic do niego, ale przez tę swoją ufną naturę nie dostrzegała też nic złego w innych. Tyr mógłby się przydać, lecz w obecnym aspekcie nie miał dość siły woli, by dorównać reszcie bogów, a co do Jasnowidzącej

Ethel... nigdy nie ufaj wyroczni. To motto dobrze się przysłużyło Lokiemu, który nie zamierzał rujnować sobie życia odstępstwem od reguł. A to oznaczało, że została tylko jedna możliwość. I w końcu, po długim planowaniu i rozmyślaniach, Loki zrozumiał wreszcie, co robić. Plan był ryzykowny, ale mógł się powieść. Należało się spotkać z jedynym Asem, który nie zada — no, miejmy nadzieję — niewygodnych pytań, a raz uwierzywszy w dobre zamiary Trikstera, otoczy go ochroną. Thor, najsilniejszy z Asów, mimo odwróconej runy zawsze miał niechętny podziw dla błyskotliwej inteligencji Lokiego, a skoro pojawił się młot, wyrocznia wygłosiła przepowiednię i wojna wydawała się tuż-tuż, bóg mógł dać się skusić na walkę. A kiedy Thor się zdecyduje, inni staną przy nim i będą tak stać aż po Koniec Światów... Trikster — ze Zgrywusem nieodstępującym go na krok — przybył do wioski o świcie. Zobaczyła go tylko Nan Nawiedzona, która prała w Strondzie i natychmiast go rozpoznała. Oczywiście Nan miała nierówno pod sufitem, ale nie była głupia i od razu poznała w Lokim Ognistego — po śladzie, który za sobą zostawiał. Natomiast niski człowieczek nadeptujący mu na pięty mógł być goblinem, ale sądząc po jego kolorach, rozedrganych i wirujących... — Widzę cię, Psia Gwiazdo — zaskrzeczała Nan Nawiedzona. — Kim jest twój mały przyjaciel? Loki rzucił jej ostre spojrzenie. — To nie jest mój przyjaciel. — Ach tak? — powiedziała Nan z domyślnym uśmiechem. — Bogowie trzymają cię na krótkiej smyczy? To przez przepowiednię? — Fakt, że istnieje jakaś przepowiednia, nie oznacza jeszcze, że niżej podpisany ma z nią coś wspólnego. Nic się nie dzieje, jasne? Nan odsłoniła w uśmiechu bezzębne dziąsła. Nie musiała znać żadnej przepowiedni, by wiedzieć, że coś się szykuje. Starzyk jej to powiedział. Od Końca Świata Starzyk przychodził do niej w wielu snach, szepcząc i namawiając, opowiadając różne historie i śpiewając dawno zapomniane pieśni z czasów jej młodości. Słowa często wydawały się nonsensowne, ale wiedziała, że w nonsensie zwykle kryje się sens, tylko trzeba go odszukać. Teraz, patrząc na ślad Ognistego, nuciła pod nosem kołysankę, która chodziła jej po głowie od rana — rymowankę z dawnych czasów: Koleb się, kolebko, kołysz się, kołysko. Wysoko nad miastem, a nie bardzo nisko. Jak przyszli Ogniści, to dziecko zabrali. Aż do bram podziemia długo uciekali. Raz i dwa, raz i dwa, pokaż mi psa, a pokaż mi psa, dwa i trzy, dwa i trzy, upadamy! Była ciekawa, czy Loki zna tę rymowankę. Pewnie nie, i dobrze. Nan Nawiedzona lubiła Trikstera i szczerze żałowała, wiedząc, co go spotka. Ale uczucia nie mogą mieć wpływu na nadchodzące wydarzenia. Plany Starzyka mają największe znaczenie, a skoro Starzyk zażądał ofiary...

Dlatego patrząc na oddalającego się Lokiego, znowu uśmiechnęła się bezzębnie. Pokaż mi psa, a pokaż mi psa. Oczywiście to nieodpowiednie słowa. Ale coś się zbliża. Coś wielkiego. Tak powiedział Starzyk.

3 Pierwszym przystankiem Lokiego i Zgrywusa była chata Doriana Marnoty, z której otwartego okna dobiegało grzmiące chrapanie. Loki sprawnie otworzył drzwi wytrychem i poszedł za odgłosem do łóżka z baldachimem, które niegdyś zajmował Dorian. Po bliższych oględzinach okazało się, że śpiącą osobą jest tęga kobieta o jasnych, mocno kręconych włosach. A niech to! Loki w pośpiechu przydepnął stopę Zgrywusa, który warknął groźnie. Bogini wdzięku i obfitości westchnęła i przewróciła się na drugi bok, nieco unosząc powieki. Skrzywiony Trikster wstrzymał oddech. Jakby mało było, że przybył do wioski, to jeszcze tutaj? Akurat tutaj? — Ciii...! — szepnął. — Wszystko dobrze. To sen. Śpij. Sif westchnęła i znowu rzuciła się na posłaniu, wydając dźwięki niczym zbulwersowana tuba. Ściągnęła z siebie kołdrę i Loki został uraczony znacznie rozleglejszym niż sobie wymarzył widokiem pulchnych tyłów bogini, na których nadal widniało piętno, jakie Dorian wypalał swojej trzodzie. — Błagam, nie! — szepnął Loki. Kiedy ostami raz zakradł się do sypialni Sif, skończył z zaszytymi ustami. Bolesne doświadczenie, lecz to i tak mało w porównaniu z tym, co początkowo dla niego zaplanowano, i tym, co Thor mu zrobi tym razem, jeśli się dowie. Spocony Trikster zaczął się wycofywać kroczek po kroczku ku drzwiom. Zgrywus ruszył za nim — bezszelestnie mimo niezdarnych ruchów. A kiedy Loki zamknął za sobą drzwi sypialni i odetchnął z ulgą, w jego uchu rozległ się głos cichy i groźny jak pomruk odległej lawiny, a jednocześnie jakaś potężna dłoń chwyciła go za kark. — No to powiedz — warknął Thor — bo mnie to bardzo ciekawi Jak konkretnie chcesz umrzeć? — A to ty — wykrztusił Loki głosem, który mógłby uchodzić za niedbały, gdyby nie brzmiał oktawę wyżej niż zwykle. — Nie uwierzysz, ale właśnie cię szukałem. — Spróbował się wyzwolić, bez skutku. — A nawet mam pewne informacje, które z pewnością... — Kciuk na tchawicy przerwał mu w pół słowa. — Nic z tego — wycedził Thor i zwiększył nacisk. — Ale posłuchaj... Thor odsłonił zęby. — Trzy słówka... — wychrypiał Loki, którego twarz zaczęła sinieć. Więc to prawda. ludzie naprawdę przybierają siny kolor, pomyślał Thor. Do tej pory lego nie zauważył. — Błagam! — szepnął Loki Thor nieco zmniejszył nacisk.

Loki odkaszlnął. — To pierwsze — powiedział Thor. — Ale... — Drugie. Loki łypnął na niego wściekle. Uniósł rękę do posiniaczonej szyi i odetchnął głęboko, starając się znowu nie kaszleć. — Mjölnir... Ciężki obiekt, poruszający się z pewną prędkością, nie od razu może się zatrzymać. Przez chwilę pięść Thora pozostała na trajektorii i pewnie trafiłaby w cel, gdyby Lokiemu nie udało się uchylić. Wówczas zatrzymała się w powietrzu, a na twarzy Thora zaświtało zwątpienie i nieśmiała nadzieja. — Młot? — Nie, debilu, ten drugi Mjölnir. Ten co lata i łapie ptaki. Gromowładny spojrzał tępo na Lokiego. — No pewnie, że młot, młotku! — zniecierpliwił się Trikster. — Słuchaj, wiem, gdzie to szukać. A w każdym razie wiem, kto go ma. I dobra wiadomość brzmi następująco: ten ktoś chce się wymienić. Loki przywykł, że wszyscy grożą mu śmiercią. Parę gróźb karalnych przed śniadaniem to dobry sposób na rozpoczęcie dnia. Niektórzy wolą płatki, ale Loki żywił się energią, a dla niego nie było nic lepszego niż codzienne pogróżki i ryzyko. Wyostrzały intelekt i poprawiały przemianę materii. Tego ranka usłyszał już nie mniej niż dwanaście obietnic rychłych tortur, pobicia, wyprucia flaków, rozczłonkowania i innych nieprzyjemności — z których żadna nie została zrealizowana dzięki Thorowi, którego niechętna wiara w opowieść Lokiego zachwiała zdecydowaniem czworga Asów i większości Wanów — oczywiście z wyjątkiem Heimdala (który prędzej urodziłby ocelota, niż uwierzył Triksterowi), no i Skadi, obecnie nieobecnej. Co nie znaczy, że bogowie byli zadowoleni. Podczas tego porannego spotkania sztabu kryzysowego (pospiesznie zebranego przez Ethel i Thora i obradującego w salonie dawnego probostwa) Loki musiał odpowiedzieć na wiele niewygodnych pytań i złożyć wiele wiążących przysiąg, zanim ktokolwiek zgodził mu się uwierzyć, a nawet wówczas tylko obecność Maddy i Thora odwiodła Wanów (którym nie podobało się, że zostali w taki sposób wezwani) od wypróbowania na osobie Trikstera szerokiej gamy metod śledczych mających z niego wydobyć prawdę. — A po co miałbym kłamać? — spytał Loki. — Bo jesteś ojcem i matką kłamstw — warknął Heimdal, zgrzytając zębami tak mocno, że poszły iskry. — Nie zrób sobie krzywdy, Złociutki. — Spokojna głowa. Prędzej zrobię krzywdę tobie. Wolisz złamane nogi czy kręgosłup?

— Przysięgam, że nic na tym nie zyskuję. — Loki zwrócił się wzruszającym tonem do sędziów. — Ale słyszeliście przepowiednię. Asgard zostanie ponownie wzniesiony, z naszą pomocą lub bez niej. Układ z Chaosem daje nam szansę na udział w tej sprawie. Jeśli Thor odzyska swój młot, a Angie podzieli się z nami nowymi runami... — Nowymi? Jesteś pewien? — przerwał Frey. — Najpewniejszy. Widziałem tylko dwie, ale musi ich być więcej. a... — A skoro istnieją — podjął Frey — to może Asgard jednak można odbudować. I my odzyskamy nasze aspekty. A jeśli Thor odzyska młot... Argument miał moc. Bogowie, znajdujący się na wygnaniu od pięciuset lat, nie potrafili się mu oprzeć i w końcu nawet Heimdal niechętnie wyraził zgodę. — Mają młot? Jesteś pewien? Loki skinął głową. — Żebym tak z Hel nie wyjrzał! — Jeśli nas okłamałeś, już nie żyjesz, Psia Gwiazdo — ostrzegł Heimdal, zwiększając liczbę gróźb do trzynastu. — Zapamiętaj to sobie. — I wyciągnął rękę do pozostałych, zamykając krąg. Loki odetchnął z ulgą. — Dobrze. A teraz przysięga. Freya prychnęła. — Ale tu nie ma nikogo innego? — Proszę. Tylko raz, zrób, co mówię. Loki zaczął recytować warunki Angerbody: — Przebaczenie dla naszych sprzymierzeńców z Chaosu. Zwrot niżej wymienionych terytoriów: Lasu Żelaznego dla Fenrisa i Jedynego Morza dla Jörmunganda, oraz rezerwacja komnaty w Asgardzie dla Angerbody, znanej jako Kusicielka, w zamian za jej lojalność... Gromowładny warknął cicho. Cierpliwość zaczyna mu się kończyć. — Taki pakt należy przypieczętować — dodał Loki pospiesznie — gestem dobrej woli ze strony naszych nowych sprzymierzeńców, a będzie nim zwrot Mjölnira, młota Thora, który to akt wejdzie w życie z chwilą podpisania umowy... — Na bogów, kończ! — rzucił Thor. — Czy się zgadzamy? — spytał Trikster. Asowie i Wanowie pokiwali głowami. Zapadła dość długa chwila ciszy. — No... to co teraz? — spytała w końcu Freya. Loki wzruszył ramionami. — Pewnie czekamy.

Usiedli w kole, trzymając się za ręce. Czekali tak długo, że Thor znowu zaczął spoglądać spode łba, Heimdal wyszczerzył złote zęby i nawet Loki, który przez całe negocjacje udawał nonszalancję, jakby trochę stracił pewność siebie. — Czemu tak długo? — spytał w końcu Njörd. — Przypuszczam, że to musi potrwać — powiedziała Maddy. Loki spojrzał na nią z wdzięcznością. — Jeśli to jedna z waszych gierek... — zaczął Thor. — Daj spokój. Usłyszałem czternaście gróźb, i to jeszcze przed śniadaniem. Zaraz zranisz moje uczucia. — Chcę zranić o wiele więcej — mruknął Thor, wychodząc z kręgu. Zrobił dwa kroki w stronę Lokiego, który ukrył się za krzesłem Ethel. — Jeśli w tej chwili coś się nie wydarzy, zaraz... Ale zamiary Thora pozostały nieznane, ponieważ za jego plecami rozległ się niespodziewany odgłos. Konkretnie śmiech, a jeśli Loki go nie rozpoznał, to tylko dlatego, że jego mały towarzysz jeszcze nigdy dotąd nie zaprezentował tak gwałtownego wybuchu radości. Krasnolud Zgrywus, leżący na otomanie z filiżanką herbaty w jednej i biszkoptem w drugiej ręce, zanosił się śmiechem. Do tej pory bogowie ledwie zaszczycali go uwagą. Zauważył go tylko Tyr — gdyż bóg wojny pozostał zasadniczo Cukrem i Workiem, niepoprawnym goblinem spod Góry Czerwonego Konia, który wiedział, jak wygląda krasnolud, i od pierwszej chwili zorientował się, że Zgrywus krasnoludem nie jest. Teraz odwrócił się do niego. — Czy my się znamy? Zgrywus zachichotał bezczelnie. Rozwalony na otomanie, z wielką głową na poduszkach i porcelanową filiżanką, którą trzymał grubymi paluchami z przesadną delikatnością, wyglądał jeszcze pokraczniej niż zwykle. Najwyraźniej ani trochę nie bał się Tyra ani żadnego innego boga. — Te, do ciebie mówię! — rzucił Tyr Odważne Serce, przerzucając się na goblini żargon. Wbił spojrzenie w małego człowieczka i zrobił ku niemu krok, zwracając się do niego w następujący sposób: — Słuchaj, ty kurduplasty... Zgrywus natychmiast przestał się śmiać. — Co proszę? Kogo nazywasz kurduplem? W ułamku chwili zerwał się z otomany, nie spuszczając z boga wojny spojrzenia stalowoszarych oczu. Cukier ledwie zdążył się zastanowić, jak to możliwe, że tak krótkie nóżki mogą dźwigać tak wielką głowę, kiedy coś walnęło go mocno w brzuch i przeleciał przez pokój. — Moja porcelana! — jęknęła Ethel. — Nie nazywaj mnie kurduplem!

Cukier, który wylądował za przewróconą serwantką z porcelaną, słabo pokiwał głową. Zgrywus wrócił na otomanę, odzyskując dobry humor. — No to się zrozumieliśmy. A teraz możemy pogadać. Dolał sobie herbaty, dodał dziewięć kawałków cukru i podwinął rękawy, pokazując bliźniacze runy na przedramionach. — Nazywam się Mjölnir. Ale możecie mi mówić Zgrywus.

4 Rewelacja małego człowieczka spotkała się z gwałtowną reakcją. Tylko Loki miał ochotę się śmiać, choć rozważnie usunął się na bok. Asowie i Wanowie stali naprzeciwko siebie z wściekłymi, niedowierzającymi minami, a Zgrywus spokojnie popijał herbatę i marszczył w uśmiechu twarz podobną do mopsiego pyska. — Thor, możesz mi wyjaśnić, co się tu dzieje? — spytał Heimdal, kiedy głos wreszcie mu wrócił. — Jak ten... jak to coś... może być młotem? Zgrywus uśmiechnął się złowrogo. — Się nauczyło tego i owego, jak się było w Świecie Górnym — powiedział, bardzo z siebie zadowolony. — Nie mogłem leżeć i czekać, aż się państwo raczą obudzić, nie? Heimdal łypnął strasznym wzrokiem na Lokiego. — I ty niby o tym nie wiedziałeś? — Nie patrz na mnie! — zaprotestował Trikster. — Nie ja zrobiłem Mjölnira. Wszyscy wiemy, że miał moc... — Moc — tak. Ale ręce? Nogi? Zgrywus podrapał się pod pachą i ziewnął. — Coś się, kurna, nie bardzo cieszycie na mój widok — zauważył. — Duże zdziwko, bo będziecie mnie wkrótce potrzebować. Loki łypnął na niego z ukosa. — Co, robisz też za wyrocznię? — Nie. — Dzięki bogom! — No ale — dodał Zgrywus wesoło, dolewając sobie herbaty — kroją się kłopoty i przyda wam się każda pomoc. Bo jak przyjdą do was przez Sen... — Cholerne przepowiednie — warknął Thor. — Dlaczego zawsze brzmią jak bełkot? Wiecznie to majaczenie o bramach i snach. I o nowych runach. Dlaczego nie możemy walczyć w prawdziwym świecie? — Wyszczerzył zęby do Zgrywusa, który zrewanżował się tym samym. — Z Mjölnirem i Tyrem Nieustraszonym spuścilibyśmy im niezły łomot. Tyr Nieustraszony uśmiechnął się blado. — Naprawdę musi dojść do wojny? — Masz cykora, nie? — Zgrywus uśmiechnął się że zrozumieniem. — Na pewno nie — oznajmił Cukier z godnością. — Ale bóg wojny... czy ta posada nie należy się komuś bardziej... wojowniczemu? Zgrywus wzruszył ramionami.

— Na to trochę za późno. — Wyciągnął nogi na otomanie. — Dobra herbatka, nawiasem mówiąc. Zostało jeszcze trochę tych biszkoptów? — No tak... więc... — zaczął Thor, który ochłonął już z zaskoczenia i zaczął się niecierpliwić. — Cieszę się, że się nie nudziłeś i tak dalej, ale... kiedy dostanę mój młot? Zgrywus spojrzał na niego surowo. — Co? — No... oczywiście cieszę się, że cię poznałem, ale... kiedy odzyskam młot? Zgrywus zrobił dokładnie taką minę jak Thor. — To wszystko? Żadnego „Witaj, Zgrywusie, jak to miło, że wpadłeś” albo „Jak się czułeś, kiedy połknął cię Wąż Świata? ”. Albo chociaż „Jak sobie poradziłeś wśród ludzi? ”. Oczywiście, że nie. Słyszę tylko: „Gdzie ten cholerny młot? ” i żadnego „proszę”. — Przecież należysz do mnie. — Należę? — warknął Zgrywus. — Wbij sobie do głowy, że wiele się zmieniło od czasów, gdy byłem czyjąś własnością. Nie zjawiłem się tutaj, żeby w coś tłuc. A jeśli oczekujesz, że się złożę i schowam w twojej kieszeni jak dawniej, lepiej to przemyśl, bo mam własne sprawy... — Przecież... jesteś młotem... — zaprotestował Thor. — Już nie — oznajmił Zgrywus, spokojnie dopijając herbatę. Thor poczerwieniał jeszcze bardziej. — Loki... — zaczął bardzo groźnym tonem. Ale ponieważ Trikster rozsądnie wybrał akurat tę chwilę, żeby znaleźć sobie pilne zajęcie w zupełnie innym miejscu, Thor musiał sam zauważyć, że może jednak istnieje ktoś, kto wkurza go bardziej niż Loki. Ta świadomość w niczym nie poprawiła mu humoru. Przez całe popołudnie nad Górą Czerwonego Konia wisiały burzowe chmury, a tymczasem ze szczytu innej góry ktoś przenikliwie przyglądał się dolinie Strondu. Dwa czarne ptaki przefrunęły przez sine niebo, omijając błyskawice, zatoczyły dwa koła nad Śpiącymi i zniknęły.

5 Powrót Maggie do gospody Pod Komunią nie przebiegł bezboleśnie. Może gdyby udało jej się uniknąć czujnego spojrzenia pani Czarnoty, zdołałaby zabrać swój skromny dobytek i odejść, zanim padłyby trudne pytania. Na nieszczęście akurat był to dzień dostaw i wszyscy już zauważyli nieobecność Maggie, która wraz z Adamem pojawiła się w bocznej uliczce za gospodą. — No, wreszcie, moja panno! — zawołała na jej widok pani Czarnota. — Gdzie się podziewałaś przez całą noc? — Spojrzała na spłoszoną Maggie, jej wymięte ubranie i niedbale zawiązaną na głowie chustę. — Wyglądasz jak włóczęga. A to kto? — Zmierzyła spojrzeniem Adama, który stał cicho przed drzwiami, trzymając pod pachą Dobrą Księgę. Natychmiast zdyskwalifikowała go jako potencjalnego klienta. Gdyby było inaczej, mogłaby przymknąć oczy na okoliczności. W tej sytuacji jednak przyjrzała się jego brudnym po podróży ubraniom, długim włosom i dziwnej powierzchowności i natychmiast rozpoczęła jazgotliwą tyradę, w której odsądziła od czci i wiary wszystkich przybyszy z Północy, łazików i włóczykijów, następnie opłakała upadek moralności wśród dzisiejszej młodzieży, po czym niemal zemdlała na widok Księgi. — Ej, nie wnosić mi tu tego! — wrzasnęła. — To kradzione, kradzione z Porządku! Nie masz prawa jej mieć! Maggie usiłowała wyjaśniać, ale pani Czarnota (która chroniła się przed zarazą między innymi talizmanami ze stronic wydartych właśnie z takich ksiąg) już wspinała się na szczyty najwyższego słusznego gniewu. — Tam są słowa mocy! — oznajmiła głosem zdolnym burzyć mury. — Chybaście ich nie czytali? Niech nas prawa chronią, co jeszcze wymyślisz, dziewczyno? Włóczy się toto przez całą noc i co teraz? Kradzież, czary?! W Uniwersalnym Mieście nadal działali Stróże prawa i choć nie wszystkich przepisów ściśle przestrzegano, pogłosek o czarownictwo nie lekceważono nigdy, a kradzież należała do poważnych przestępstw. Maggie była boleśnie świadoma, że jej niedawna pracodawczyni zaczyna zwracać na siebie uwagę. — Chcę tylko zabrać moje rzeczy, potem odejdę, przysięgam. Pani Czarnota rzuciła jej przeszywające spojrzenie. — Nie mamy chyba kłopotów, co? — Zerknęła znowu na Adama. — Bo jeśli tak, są łatwiejsze sposoby niż babranie się w księgach Porządku... — Nie mam kłopotów — ucięła Maggie. — Nie byłabyś jedyna — oznajmiła pani Czarnota wyniośle. — Wiele dziewczyn ukrywa swą hańbę pod dziewiczą bergą. — I po tych słowach niespodziewanie zerwała chustę z głowy Maggie. — Bogowie, toż to znak ruiny, prawdziwy, bezbożny znak ruiny! Skąd to masz? Wybryk natury! — Gospodyni wycofała się w popłochu, układając z palców znak ochronny (kształt runy Yr) i przewracając kubeł z węglem. — Gdyby żył mój mąż — rzuciła drżącym

głosem — już on by ci powiedział, moja panno! Włóczysz się nocą po mieście, zadajesz się z obcymi, kazisz Słowo, obnosisz się z tym znakiem ruiny jak z orderem... Adam stracił cierpliwość. — Nie mamy czasu. Rozpraw się z nią, Maggie, na litość boską! — Niby jak? Adam przesunął palcem po gardle. — O nie... Nie mogłabym. — Dlaczego? Wykorzystaj moc. Ze mną się nie wahałaś, prawda? Maggie spojrzała na niego bezradnie. — Nie mogę. To by było morderstwo. — Bez przesady. Naprawdę wszystko zostawiasz na mojej głowie? Adam sięgnął po przypasaną do boku szpadę — piękne dzieło z kuźni Jeda Kowala, ostrą jak język kumoszki z Końca Świata — i wymierzył ją w panią Czarnotę, która natychmiast zmieniła się w rozdygotaną kupkę strachu, na próżno usiłującą wydać z siebie choćby pisk. — Moja przyjaciółka powiedziała chyba coś o swoim dobytku... — Chłopak podkreślał swoje słowa lekkimi ukłuciami szpady. Podbródki pani Czarnoty zadrżały. — Nie słyszę odpowiedzi. Czy są jakieś trudności? — naciskał Adam. — Skąd! — wykrztusiła gospodyni. — Tak też sądziłem. Zachowamy się tak dyskretnie, że nawet nie zauważy pani naszej wizyty. — Tu Adam sięgnął do kieszeni i wyjął garść monet. Właścicielka gospody rozpoznała blask złota. Wzdrygnęła się i znowu uczyniła gest chroniący przed złem — które to pobożne zachowanie nie powstrzymało jej przed wydaniem pieniędzy, gdy demony już odeszły. Gdyż bez wątpienia były to demony, co wyznała szeptem swojej przyjaciółce pani Pałasz, właścicielce pobliskiej tawerny — bo tylko demonica może mieć takie oczy. — No to idźcie, skoro to dla was takie ważne. Adam uśmiechnął się pod nosem. — I owszem. Tak naprawdę nie obchodziły go rzeczy Maggie — miała niewielki dobytek, a on posiadał mnóstwo pieniędzy — ale głos w jego głowie na to nalegał i Adam w końcu zrozumiał dlaczego. Miał odciąć Maggie od dotychczasowego życia tak, jak odciął jej włosy — jej pracę, mieszkanie, znajomych — i stać się jej jedynym przyjacielem, sprzymierzeńcem i opiekunem. Oczywiście to podejrzenie nie przyszło Maggie na myśl. Mimo wszystko była szczęśliwa jak nigdy w życiu. Bez pracy, domu, pozbawiona wszystkiego, czuła się lżejsza niż piórko i z dziwną beztroską pobiegła ulicami Uniwersalnego Miasta za nowym przyjacielem, gotowa wyczarować armię snów, która stanie do walki z Ognistymi.

6 Rzeka Sen płynie w obu kierunkach — faktu tego często nie dostrzegają ludzie, którzy zresztą uważają, że tych terenów lepiej nie badać. Podobno wariatka Nan Nawiedzona z Malbry była ofiarą niespokojnych duchów, które przedostały się na świat przez Sen, choć Maddy Kowalówna zawsze podejrzewała, że należy tu winić nie Sen, ale inny żywioł — ten przechowywany w butelkach i beczkach. Sen to o wiele więcej niż rzeka, jak niegdyś powiedział Maddy Odyn Jednooki. Sen to materia światów, wszystkich światów, i wszystko, co istnieje, pochodzi z niego i do niego odchodzi, tak jak woda w postaci chmur, deszczu, śniegu, rzeki czy łez pochodzi z morza i odchodzi do niego. W Malbry Maddy miała sen — spokojny i kojący, który przeniósł ją w czasy dzieciństwa, gdy wszystko było nowe, a jej stary przyjaciel, którego znała tylko pod mianem Jednookiego, opowiadał jej historie ze Starego Wieku i uczył rzucania kantyków, by oszukać Nata Proboszcza i dręczyć Adama Marnotę z jego kamratami. We śnie miała tylko dziesięć lat i wraz z Jednookim leżała w trawie na Górze Czerwonego Konia. Masywne chmury wróżące dobrą pogodę szybko sunęły po porannym niebie. Było tuż po dniu letniej równonocy; Śpiących otoczyła błękitna mgiełka, a z pól u stóp Góry Czerwonego Konia dobiegały porykiwania krów, ćwierkanie ptaków i senny szum Strondu pełznącego przez dolinę. — Ta chmura wygląda jak wąż — odezwała się Maddy (która oczywiście stworzenie takie widziała tylko w księgach Jednookiego). — Taki wielki, z kudłatym łbem. — Aha, być może — powiedział Jednooki leniwie, pykając z fajeczki. Wypuścił z niej dwie nowe chmurki, które uniosły się na letnim wietrzyku i zniknęły za szczytem góry. — Widziałeś go? — spytała Maddy. Jednooki się uśmiechnął. — Nawet chmury mają swoją materię. A sny są nie mniej potężne i niebezpieczne, gdy śnisz je na jawie. Widzisz? — Wskazał dwa ptaki na niebie, za duże na kawki, za ciemne na mewy. Wrony... albo może kruki, pomyślała Maddy. — Widzę. — Nie spuszczaj ich z oka. Powiadają, że ptaki to posłańcy. Wiesz, że generał potrafi wysyłać swoje myśli w postaci pary ptaków? — Tak, słyszałam tę opowieść. — Nazywają się Hugin i Munin, w dawnej mowie: Duch i Umysł. Oba lubią dokazywać, ale z ich pomocą generał miał wgląd w każdy z Dziewięciu Światów. Świat Środka, Sen, Świat Podziemi, nawet sam Chaos — oko Odyna widziało wszystko, bo umysł może się zapuszczać wszędzie. Spójrz jeszcze raz. Co widzisz? Maddy zmrużyła oczy. — Ta różowa chmura wygląda jak koń, ale ma więcej nóg.

— Doprawdy? — O tam. Nie widzisz? — Nie. Ale ty na pewno. Co jeszcze? — Ta wygląda jak koszyk z praniem. A ta... — Tak? Jest coś jeszcze? Maddy wytężyła wzrok. Wydawało jej się, że ptaki się zbliżyły i krążą teraz dokładnie nad szczytem góry. A przez chwilę za nimi... Odwróciła głowę. — E, nie. Możemy się pobawić w coś innego? — Oczywiście. Bardzo dobrze ci poszło. — Jednooki postukał fajką o kamień. — Ale teraz muszę cię poprosić o coś jeszcze. Coś, co może się okazać trudne. — Co to takiego? — Oczy Maddy błysnęły. Jednooki nagle wydał jej się bardzo stary i smutny w tym zakurzonym płaszczu, z opaską na oku. Zapragnęła go objąć, ale w jego zachowaniu było coś, co ją powstrzymało — jakby mógł zniknąć od jej dotyku. — Nie jesteś chory, prawda? — spytała. — Wyglądasz na bardzo... zmęczonego. — No, może i jestem zmęczony. Ale zanim odpoczniemy, czeka nas praca. Ciężka praca. I potrzebuję twojej pomocy. — Chcesz wykopać skarb? — ucieszyła się Maddy. Wszyscy w dolinie wiedzieli, że w podziemiach Góry Czerwonego Konia jest ukryty skarb ze Starego Wieku, złoto, brylanty i rubiny. — Nie taki. — A ja myślałam... — Nieważne. Słuchaj. Musisz mi zaufać. Wiem, że właściwie nie masz powodu. Raz cię okłamałem i za to zapłaciłem. Coś za coś, tak to już ze mną jest. Ale teraz musisz mi jeszcze raz uwierzyć. Od tego zależy los światów. — Nie rozumiem. Kiedy mnie okłamałeś? — zdziwiła się Maddy. Jednooki spojrzał na nią ponuro. — Zaufaj mi — powtórzył. — Wiem, że nie rozumiesz... na razie. Mimo to musisz mi uwierzyć. Maddy, zapamiętaj tę rozmowę. Pewnego dnia dokładnie zrozumiesz, o co mi chodziło. Wtedy będę potrzebować twojego zaufania. Wtedy zrozumiesz, co masz zrobić. Skinęła głową. — Chcę, żebyś czegoś poszukała — podjął Jednooki. — Zabytku Starego Wieku. Niezwykle wyjątkowego artefaktu. Możesz go nazywać Starcem. Starcem z Dzikich Ziem. — Starcem z Dzikich Ziem? — To jedno z jego imion. Nie będzie przypominać człowieka, lecz coś zupełnie innego.

Może być podobny do kamienia, ale liczy się to, co znajduje się w środku. Maddy słuchała z uwagą. — Jak go znajdę? Gdzie wtedy będziesz? Nie będziesz mi towarzyszyć? — Cierpliwości. Kiedy ta wiadomość do ciebie dotrze, zrozumiesz, co staram się ci powiedzieć. Na razie tylko to zapamiętaj. Ktoś tu wkrótce przybędzie. Po Konia i Starca. Musisz być gotowa. Maddy zmarszczyła brwi. — Kto? — Wkrótce się dowiesz. Nie mów nikomu, że o tym rozmawialiśmy. Nawet gdyby pytali cię sami bogowie. — Bogowie?! — Maddy, proszę, nie mam czasu. — Dobrze, obiecuję. — Świetnie. — Jednooki starannie schował fajkę do woreczka. Ptaki bardzo się do nich zbliżyły, zataczały kręgi nad górą. — Teraz muszę odejść. Nie martw się, odezwę się do ciebie. Śnij dalej, Maddy. Zapamiętaj mnie. I uważaj na te ptaki. Wstał, włożył kapelusz i jakby nigdy nic, rozpłynął się w wonnym powietrzu nad Górą Czerwonego Konia, a Maddy obudziła się o świcie ze łzami w oczach, słysząc trzepot skrzydeł.

7 Początkowo sądziła, że nadał śni. Dwa kruki siedziały na parapecie. Ich pióra chrobotały o szybę, a wrzaski — głośne, fałszywe krakanie — mogłyby obudzić nawet Śpiących. Maddy przetarła oczy, wstała i podeszła do okna. O dziwo, ptaszyska nie odfrunęły, lecz spokojnie przyglądały jej się złocistymi oczami, od czasu do czasu przestępując z nogi na nogę trochę śmiesznie, a trochę dostojnie, w sposób, który zawsze przypominał Maddy Nata Proboszcza. Przypomniała sobie, co usłyszała we śnie. Ptaki to posłańcy. Dwa kruki wyglądały całkiem zwyczajnie, były czarne, lśniące, dobrze odżywione. Jeden — ten mniejszy — miał na łebku jedno białe piórko. Drugi — obrączkę na nodze. Ptaki to posłańcy. Czemu nie? Wiedziała, że sny zawierają wiele prawdy. Czy Odyn je tu przysłał? A jeśli, to gdzie jest teraz? W Śmierci, Potępieniu, czy może we Śnie? Otworzyła okno. — Macie dla mnie wiadomość? — odezwała się do ptaków, czując się trochę nieswojo. Ten większy zaczął skubać dziobem skrzydło. Mniejszy przechylił głowę. — Kra! — Przepraszam, nie mówię po kruczemu. — Krrra! — Czego chcecie? — Kra! Kra! Może chodzi im o łapówkę, pomyślała. Kruki i wrony słynęły z chciwości; często widziała, jak Jednooki rzucał im okruchy. Nigdy tego nie zrozumiała — te ptaki to złodzieje i ścierwojady, gotowe wydziobać człowiekowi oczy, o ile ujdzie im to bezkarnie — ale z jakiegoś powodu jej przyjaciel je lubił, nazywał „swoimi obszarpańcami” i śmiał się z ich figli. — Chcecie coś dojedzenia? — spytała. Dwie pary paciorkowatych oczu błysnęły. — Dobrze. Zaczekajcie. Na talerzyku przy łóżku leżał niedojedzony biszkopt. Maddy sięgnęła po niego, chcąc rozsypać okruszki na parapecie... Ale kruki ją ubiegły. Wleciały do pokoju. Jeden przysiadł na wezgłowiu łóżka, drugi — na kominku. Maddy do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że kruki to bardzo duże ptaki. Furkot ich skrzydeł zabrzmiał niepokojąco głośno w małym pokoiku, dzioby wyglądały na ostre i niebezpieczne.

— Kto was zaprosił? — spytała. Ten mniejszy skoczył na jej ramię i skubnął biszkopt. Maddy upuściła ciastko, kruk złapał je w powietrzu i zaniósł w kąt pokoju. Większy puścił się za nim w pogoń i wkrótce w izdebce rozgorzała walka na potężne szpony i dzioby. Do kominka spadł porcelanowy lichtarz — jeden z pary — i rozbił się na palenisku. — Przestańcie! — krzyknęła Maddy, w porę ratując drugi lichtarz. Kruki nie zwróciły na nią uwagi. Maddy stała bezradnie. Co za idiotka ze mnie, pomyślała. Jak mogłam tak chętnie uwierzyć w sen i uznać, że dwa obszarpane ptaszydła to posłańcy z innego świata? Rozejrzała się, szukając miotły albo trzepaczki do dywanów, którą mogłaby ptaki przepędzić. Jakby ze snu dobiegł ją cichy głos: — A to łobuzy... — Odyn? — zdziwiła się Maddy. Kra! Krrra! Kruki natychmiast przestały się kłócić. Jakby na coś czekały; dwie pary złotych oczu gapiły się uparcie na Maddy. — Nie rozumiem, czego chcecie — powiedziała. — Kra. Krrra! — Powiedzcie mi wreszcie! I nagle zrozumiała, co powinna zrobić — coś tak prostego, że w pierwszej chwili nie przyszło jej to do głowy. Zrobiła z palców runę Ós. — Co nazwane, to posiadane — powiedziała nieco drżącym głosem. Dwie pary oczu mrugnęły. Maddy jeszcze raz ułożyła dłoń w kształt znaku. — Zwę was Hugin i Munin — oznajmiła. — Duch i Umysł. A teraz powiecie mi, co tu robicie. Dwa ptaki zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się dwie obszarpane postaci — jedna leżąca na otomanie, druga siedząca na stole. W oczach Maddy wyglądały niemal identycznie, gdyby nie różnica płci i wzrostu, a także szerokie białe pasmo w długich włosach dziewczyny. Oboje byli ubrani w lśniącą czerń — ten strój mógł być uszyty z piór lub jedwabiu. Włosy mieli rozczochrane, a oboje byli obwieszeni kilogramami biżuterii. Mieli pierścionki na wszystkich palcach, bransolety aż po łokieć, kolczyki brzęczące dzwonkami i ozdobione piórkami, niezliczone sznury błyszczących czarnych paciorków. — Złotko — odezwał się mężczyzna. Kobieta uśmiechnęła się, błyskając zębami. Wyglądali jak dzieci Chaosu, a oboje na ramieniu — kobieta na prawym, mężczyzna na

lewym — mieli czarny znak, którego Maddy nie znała.

— Hugin i Munin? — upewniła się Maddy. — Żeśmy se zmienili imiona — wyjaśniło wyższe stworzenie. — Muniek jestem. Brzmi podobnie. A to moja siostra Honorata. Coś byśmy se chlapnęli i może coś wrąbali. Z drugiego końca świata nas przyniesło, a mamy dużo ciekawego do powiedzenia.

8 Umysł i Duch? — pomyślała Maddy z goryczą, gdy jakiś czas później, pożarłszy pewnie połowę zapasów Ethel Proboszczowej, jej goście zaczęli opowiadać. Prędzej Zagryzł i Chuch. Na bogów, co to za jedni? Wkrótce przekonała się, że jeśli chodzi o Muńka i Honoratę, trzeba się uzbroić w cierpliwość. W cierpliwość i zapasy żywności — a jeśli chodzi o apetyt, z pewnością bardziej przypominali szarańczę niż ptaki. Zapiekanka z baraniną, zimna pieczeń, kilka bochenków chleba, herbatniki, pudding śliwkowy, który czekał na święta, ser, cała puszka biszkoptów, rozmaite dżemy, przetwory, wiśnie w brandy, suszone morele, a oprócz tego wino, piwo, butelka miodu i na koniec herbata — z sześcioma łyżeczkami cukru. — Co, bez mleka? — mruknęła Maddy. Honorata uśmiechnęła się i wydała dźwięk bardzo przypominający krakanie. — W tym aspekcie nie gada wiele — wyjaśnił Muniek przepraszająco. — Ale ma łeb jak sklep. — No to czego ode mnie chcecie? — spytała Maddy. Zegar na ścianie wskazywał już dziewiątą i było tylko kwestią czasu, kiedy bogowie zaczną jej szukać. — Gdybyś przypadkiem miała tuzin jaj, nie odmówiłbym omletu... — Oprócz jedzenia — uściśliła Maddy. — picia. Muniek był wyraźnie rozczarowany. — Przecież już wiesz, nie? Mamy wiadomość od generała. Maddy zaparło dech. — Od Jednookiego? — wykrztusiła w końcu. — A od kogo? Wezwał nas ze Snu. Wróciła myślami do chwili, kiedy po raz ostatni rozmawiała z generałem. Było to trzy lata temu, na spustoszonych brzegach Hel. „Wypatruj mnie w snach”, powiedział. I Maddy tak robiła. Czekała z nadzieją na znak, że jej stary przyjaciel przeżył — duchem, jeśli nie aspektem. Ale Jednooki ze snów nie był tym samym co Jednooki z krwi i kości i z czasem zaczęła wierzyć, że pozostały po nim tylko sny. — Odyn żyje? — spytała. — No, tak i nie. Dlatego musiał nas wysłać. — Kra! — Całe gadanie spada na mnie — rzucił Muniek do Honoraty. — Co to była za wiadomość? — Krrra! — A gdzie tam zapomniałem. — Kra.

— Honorciu, to było niemiłe. Wcale się nie znietrzeźwiłem — oznajmił Muniek godnie, starannie wymawiając ostatnie słowo i dla lepszego efektu rozkładając ręce, w rezultacie czego strącił wazon. Maddy skrzywiła się w duchu. Ethel była przywiązana do swoich bibelotów i nawet jako Frigg Jasnowidząca nie przyjęłaby miło tych intruzów. — Nie rozumiem. Więc Odyn żyje czy nie? Muniek wzruszył ramionami. — Trudno się połapać. Sen płynie przez wszystkie Dziewięć Światów, ze Śmiercią i Potępieniem włącznie. — Ale powiedziałeś, że dał wam wiadomość dla mnie... Honorata zaskrzeczała niecierpliwie. — Dobra, dobra. Weź się nie denerwuj. — Muniek zastanowił się, jakby zbierał myśli. — No więc słyszeliśmy, że jest jedno proroctwo o odbudowie Pierwszego Świata... Maddy skinęła głową. To prawda. — Przywołała z pamięci słowa Jasnowidzącej: — „Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. W dwanaście dni, gdzie Światów Kres, w mogile dar znajdziecie”... — Kra! — spróbowała przemówić Honorata. — Krrra! Kra! — Cicho tam! — zgasił ją Muniek. — Ale co to znaczy? — spytała Maddy. — Kolebka to Asgard, tak? Jak ktokolwiek może go odbudować, i to w dwanaście dni? A jeszcze Ogień i Lud... — To oznacza kłopoty — oznajmił Muniek. — A ty jesteś w samym ich środeczku. Myślisz, że te stwory wylazły na ciebie ze Snu przypadkiem? Węże, paskudy i jak im tam, efemefe... — Urwał i podrapał się pod pachą. — Szczelina między światami... — zaczęła Maddy. — Sny trzeba przyzwać, kwoczko — przerwał jej Muniek. — A przyzywa je śniący. Honorata pokiwała głową i w geście zachęty zamachała rękami jak skrzydłami. — Śnią-cy. Śniący. Kra! — Nie rozumiem — powiedziała Maddy powoli. — Twierdzicie, że to jakaś większa sprawa? Że ktoś atakuje nas przez Sen? — Wyjmij coś ze Snu, kwoczko, a nie będzie już wyśnione. Maddy oczywiście wiedziała, że Sen ze swojej natury jest... skomplikowany, delikatnie rzecz ujmując. To świat pełen sprzecznych prawd, bez zasad i praw natury. Rzeka przepływa przez wszystkie Dziewięć Światów, a bije ze źródła, które nigdy nie wysycha. Ale czy można odwrócić Sen? I kto chciałby to zrobić? — Kto? — spytała na głos. — Przecież nie ma już nikogo. Porządek się skończył. Szeptacz... — Drgnęła. — Szeptacz! Szeptacz mógł przetrwać, pomyślała. Przez te trzynaście sekund Chaosu, gdy Śmierć, Sen i Kraina Zmarłych stały się jednym, Mimir Mądry mógł uciec. W Krainę Zmarłych, w Sen... a

stamtąd w ciało kolejnego nosiciela... Śniący? Przez chwilę Maddy analizowała swój sen. Odyn kazał jej odszukać Starca z Dzikich Ziem. Czy mógł mieć na myśli Szeptacza? Po tym, co usłyszała, wydawało się to bardziej niż prawdopodobne. Szeptacz, sprzymierzony ze śniącym o niezwykłych zdolnościach, z pewnością stałby się kimś wyjątkowym, zdolnym do tego, o czym opowiedział Muniek. — Co dokładnie powiedział Odyn? — Noż przecież cały czas chcę to powiedzieć — wyjaśnił Muniek ze zbolałą miną. — Po pierwsze, powiedział, żebyś nam zaufała. Mówimy w jego imieniu. Jesteśmy jego okiem i uchem. To znaczy, że jesteśmy normalnie jak rodzina. Maddy przyjrzała mu się z powątpiewaniem. — Znak na twojej ręce to runa? — No pewnie, kwoczko. Runa. — Muniek napuszył się z dumy. — Ea, runa wieczności. Jedna z run Nowego Pisma, które zbudują nowy Asgard. Czyli jesteśmy bardzo ważni, kwoczko. I dlatego masz robić, co powiem. — Hmmm... Co jeszcze powiedział? — Żebyś zapamiętała swój sen. Ten z górą i chmurami. Potem masz znaleźć śniącą. Ona doprowadzi cię do Starca. Ale ani słowa nikomu, jasne? Zwłaszcza innym bogom. — A dlaczego? — spytała zdziwiona Maddy. — Jeśli Szeptacz nadal istnieje, to... — Nie możesz im powiedzieć. Generał wyraził się bardzo jasno. Znajdź śniącą, tak powiedział. A potem — wszystko jak złotko. Znajdź śniącą. Ciekawe jak. Oczywiście jak wszystkie plany Odyna i ten wydawał się absurdalnie prosty. Prosty jak znalezienie Szeptacza w tunelach pod górą, co doprowadziło Maddy do Krainy Zmarłych, a wszystkie światy na skraj zniszczenia. Tyle na temat prostoty, pomyślała Maddy. Z Odynem nic nigdy nie jest proste. — Ta śniąca może być wszędzie. Nawet nie wiem, gdzie szukać. — My wiemy — rzucił Muniek niecierpliwie. — A myślisz, że cośmy robili tyle czasu? Po kiego grzyba lataliśmy między światami, szpiegując? Wśród ludzi nosi nazwisko Rada. Maggie Rada. Zapamiętasz? Maggie Rada z Końca Świata. — Rada? — Nazwisko brzmiało znajomo. — No. Za nią trafisz do Starca. Tak mówi generał. — Skąd on ją zna? — Od dawna miał na nią oko. Przyglądał się jej jeszcze przed wojną. — Skoro wiedział o jej istnieniu... Muniek wzruszył ramionami.

— Mnie się pytasz? Miał wtedy inne problemy: wojnę z ludźmi i Porządkiem, jego własna grupa się pokłóciła... Jakby Wanowie dowiedzieli się o tej śpiącej w Końcu Świata... w dodatku krewnej generała... — Jak to krewnej? Honorata zakrakała przeraźliwie. — Nie, nie zapomniałem — rzekł Muniek z godnością. Znowu odwrócił się do Maddy i olśnił ją trochę szalonym uśmiechem. — No i tak to jest. A, prawda, musisz wiedzieć jeszcze jedno o tej Maggie Radzie z Końca Świata. Generał kazał ci to powiedzieć najpierw na wypadek, jakbyś się za bardzo zbulwersowała... — Co powiedzieć?! — wrzasnęła zniecierpliwiona Maddy. — Że to twoja siostra, kwoczko.

9

W izdebce w dalekim Końcu Świata Maggie Rada usiłowała śnić. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny wiele się dowiedziała od Adama Prawego — w tym również sporo prawd, półprawd i jawnych kłamstw odnośnie jego życia, Ognistych, ich planów i sposobów walki z nimi. Słuchała z zapartym tchem, a runa paliła jej kark jak rozpalony metal. Adam znalazł lokum w jednej z modniejszych dzielnic Uniwersalnego Miasta. Apartament nieopodal Promenady Badaczy, niespełna dziesięć minut piechotą od placu Świętej Mogiły — z salonem, balkonem, żyrandolem, wanną na lwich łapach, otomaną i ogromnym łożem z baldachimem ze szkarłatnego aksamitu. Maggie Rada jeszcze nigdy nie widziała takiego luksusu. Poczuła się trochę nieswojo. Ile pieniędzy miał Adam? Człowiek Porządku, nawykły do modlitwy i wstrzemięźliwości, wolałby mniej dostatnie, bardziej stosowne do ich misji otoczenie. Adam dostrzegł jej niepokój. — Nie martw się, będę spać na kanapie — powiedział. Maggie oblała się rumieńcem. — Nie o to mi chodziło. Adam machnął ręką. On także nie miał pojęcia, dlaczego głos tak się uparł przy wydawaniu złota. Wybrał najbardziej oczywistą przyczynę. — Wybrałem ten lokal, bo gdy pani Czarnota zacznie plotkować, w ciągu paru dni wiadomości o nas rozejdą się po całym mieście. Ludzie zaczną nas szukać w tanich karczmach, tawernach i gospodach. Będą wypatrywać dwojga włóczęgów. Nigdy się nie domyślą, że mogliśmy się zatrzymać tutaj. Oczywiście była to prawda, lecz Adam podejrzewał, że prawdziwa przyczyna jest zupełnie inna. W tajemnicy on i jego pasażer przygotowywali Maggie do odegrania roli w planie o wielkim znaczeniu. Adam zdołał już się w nim nieco zorientować, a ponieważ nie był głupi, odgadł, jaką rolę mu przeznaczono. Nie martwiło go, że jest wykorzystywany. Przy życiu trzymała go zemsta — zemsta na bogach, a szczególnie na Maddy Kowalównie, której interwencja trzy lata temu na brzegu Snu drogo kosztowała jego i istotę przebywającą w nim teraz. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny Adam i jego pasażer obserwowali, jak Maggie poznaje swoją moc. Była to trudna i czasami frustrująca praca; Adam ostrzegł dziewczynę, żeby nie spodziewała się natychmiastowych efektów. Dodał, że badacze Porządku czekają czasem trzydzieści lat na moc Słowa; niektórzy, mimo swoich wysiłków, nie zostają nią zaszczyceni. Ale Maggie, uzbrojona w runę i instynkt, już była silniejsza od przeciętnego badacza. Z pomocą Adama nauczyła się napinać moc jak mięsień, robić z niej proste figury, zapalać jak zapałkę. Dzięki niemu nauczyła się rzucać Bjarkán w celu obserwacji, Thuris, by zyskać

siłę, Hagall, by zaatakować wroga. W ten jeden dzień zmieniła się nie do poznania. Strach i niepewność opadły z niej jak ścięte włosy. Oczywiście zawdzięczała to głównie Adamowi; przez dwadzieścia cztery godziny nauczyła się mu bezgranicznie ufać. Nie dlatego, że stanął w jej obronie, kiedy pani Czarnota zobaczyła jej runę, ale ponieważ wydawał się akceptować ją taką, jaka była naprawdę — akceptować, a nawet lubić. Teraz, tuż przed świtem, przymknęła oczy, usiłując zapomnieć o otaczającym ją świecie. — Nie wiem, czy potrafię — powiedziała, unosząc jedną powiekę. — Skup się — rozkazał Adam. — Skoncentruj się na słowach Księgi. Księga leżała obok, otwarta na wskazanej przez Adama stronie. Na pergaminie widniał akapit tekstu zapisanego runami. Nad nim — rysunek przedstawiający konia. Bardzo dziwnego konia. Wyglądał, jakby miał osiem nóg. — Ale ja nawet nie znam znaczenia tych słów... — Zaufaj mi. To nieważne. Maggie westchnęła i zrobiła kolejny wysiłek. Skupiła się na słowach Księgi. Zamknęła oczy, starając się zapaść w sen... Runa Ác na jej karku rozbłysła nagłym srebrzystym blaskiem. — To na pewno bezpieczne? — spytała Maggie. — Ufasz mi, prawda? Skinęła głową. — Więc zaufaj mi teraz. Otwórz umysł i pozwól mu ulecieć. Nie martw się, stoję na straży. Nic ci się nie stanie. — Postaram się. — Znowu westchnęła. — Musisz być wyczerpana. Zamknij oczy. Pozwól sobie odpocząć. Maggie się położyła. Naprawdę była bardzo zmęczona. Nie spała już dwadzieścia cztery godziny. Przymknęła powieki. Łoże było miękkie — na takim jeszcze nie leżała. Poduszkę wypchano kaczym puchem, jedwabną poszewkę obszyto frędzlami. Adam delikatnie okrył jej ramiona kołdrą. Dobrze, szepnął łagodnie głos. — Dobrze — powtórzył Adam. Maggie poczuła, że płynnie unosi się w powietrze. Porzuciła swoje ciało, pokój, wzleciała nad ulicę. Przez chwilę widziała samą siebie z krótkimi kędziorami rozświetlonymi blaskiem runy. Ujrzała też Adama przyglądającego się jej z dziwną — nie całkiem przyjemną — miną i przez ułamek sekundy dostrzegła go bez maski, jego podłość i arogancję, ukrytą pod przystojną powierzchownością. Chciała do niego zawołać, ale już prawe spała, unosiła się nad cichymi uliczkami, sklepikami i karczmami, o przedświcie już opustoszałymi. Zobaczyła plac Świętej Mogiły rozświetlony

koroną latarni, gospodę pani Czarnoty, labirynt i sieć uliczek, daleki port z potężnymi statkami oraz obóz przybyszów z Ziem Zewnętrznych, pełen namiotów, bazarów i zagród z końmi oraz śpiącymi niewolnikami. — Niesłychane! — powiedziała. Wyżej, usłyszała czyjś szept. Przypominał głos ojca — cichy, mądry i lekko cierpki. Nie bój się. Jestem przyjacielem. — Przyjacielem Adama? Tak, właśnie. Mam dopilnować, żeby nie stała ci się żadna krzywda. Maggie uniosła się jeszcze wyżej, wysoko nad Uniwersalne Miasto. Zobaczyła ulice, niczym szprychy ogromnego koła rozchodzące się od Uniwersytetu Niezmiennych Prawd z jego kolegiami, bibliotekami, kaplicami, dziedzińcami połączonymi ze sobą niczym płytki na zbroi kolczej, błękitną linię klifu z jednej strony i zielone faliste pagórki z drugiej, a na samym środku wielką, przykrytą szklaną kopułą katedrę Świętej Mogiły... — Jak tu pięknie — powiedziała. Nawet w ruinie Asgard był zawsze piękny, powiedział głos. — Asgard...? Czy on nie... Tak. Upadł ponad wiek temu. Ale jabłko nigdy nie upada daleko od jabłoni. Nie zgodzisz się ze mną, Maggie Rado? — Wiesz, jak się nazywam — zdziwiła się Maggie. Dobiegł ją szmer śmiechu. O, wiem o wiele więcej. Byłem wyrocznią. — Byłeś? Już nie jesteś? Znowu ten daleki śmiech, który obudził w Maggie dziwny niepokój. Co to właściwie za sen? Dał jej umiejętność latania, rozmawiania z duchami i wyroczniami. Czy to jest to miejsce, przed którym ją ostrzegano, gdzie demony, bogowie i Faerowie tylko czekają na okazję, żeby ukraść jej duszę? A jeśli Adam wiedział o głosie, to czemu jej nie ostrzegł? Nie bój się, Maggie, usłyszała. Ze mną nic ci nie grozi. — Kim jesteś? — spytała. — Demonem? Bogiem? Ani tym, ani tym, odpowiedział głos cierpko. Ale skoro jesteś złakniona nazw, nazywaj mnie... magistrem. Jeśli istniało jakieś słowo, zdolne obudzić w Maggie Radzie zaufanie, to głos wybrał je idealnie. Tytuł sług Porządku, ze wszelkimi skojarzeniami z kulturą, nauką i czystością. Maggie zareagowała z natychmiastowym szacunkiem i ulgą, a istota, która nazwała się magistrem, uśmiechnęła się w duchu. Będziemy podróżować przez Sen, powiedziała. Możesz zobaczyć niepokojące rzeczy. — Jakie rzeczy? Zobaczysz... Teraz Maggie uniosła się jeszcze wyżej, nad dachy, nad wieżę katedry. Chmury rozstąpiły

się przed nią jak muślinowa draperia, para czarnych ptaków — może kruków — wrzasnęła ostrzegawczo. Sen jest rzeką, powiedział głos. Niesie ze sobą najróżniejsze śmiecie. Tu nigdy nic nie ginie. Wszystko kiedyś wraca. Znajdziesz tu wszystko, czego pragniesz — gdzieś wśród wysepek Snu. O ile wiesz, czego szukać... — A czego szukamy? Konia. Później Magie usiłowała sobie przypomnieć tę drogę przez Sen, ale zachowała tylko strzępki wspomnień — fragmenty większej całości, która przepadła bez śladu. Pamiętała rzekę spowitą mgłą, z wyspami, które unosiły się i zanurzały niczym tonący ludzie; zrozumiała, że każda z tych wysp to śniący, pogrążony we własnym przelotnym światku. Widziała sny o przypadkowych spotkaniach i przeszłości, sny o jedzeniu, o pogrzebaniu żywcem, o kotach, niezałatwionych sprawach, stoczonych bitwach, nagości w miejscu publicznym, lataniu, o żeglujących statkach, opuszczonych budynkach, oceanach, twierdzach i umarłych. Wokół niej spiętrzył się potworny masyw wrzeszczących ulotnych istot — a z wiru spojrzało na nią stworzenie z jednym okiem zamiast głowy. Nie zwracaj na nie uwagi, powiedział magister. Są niczym. To tylko efemerydy. Szukaj konia. — Jakiego konia? We śnie roiło się od koni: niosących jeźdźców, skaczących przez przeszkody, skubiących trawę, biegających, karuzelowych koni ze złoconymi grzywami, dzikich, swobodnie galopujących, zaprzężonych do pługa koni pociągowych, koni na biegunach z grzywami z lśniącej przędzy, koni o kopytach jak młoty kowalskie, kucyków ze wstążkami w grzywach, koni wyścigowych... Przez bardzo długi — wydawałoby się — czas Maggie rozglądała się wśród wysepek Snu. Głos ją zapewnił, że kiedy zobaczy to, czego szuka, natychmiast to rozpozna, ale na razie nie miała pojęcia, co by to mogło być. Aż w końcu w jednym z tych przelotnych snów dostrzegła coś, co kojarzyło się jej ze wspomnieniami. Na pierwszy rzut oka wyglądało niepozornie: dwie postaci na zboczu góry, daleko w dole. Ale było w nich coś, co zwróciło jej uwagę. Rzuciła Bjarkán i ujrzała smużkę jasnego światła ciągnącą się zygzakiem po zboczu góry i unoszącą się w poranne niebo... — Co to? — spytała. — Ogień Świętej Mogiły? Oczywiście nigdy nie widziała tego zjawiska, czytała tylko o nim w książkach. Ale zawsze chciała zobaczyć północne światła — albo Ogień Świętej Mogiły, jak mawiano w Końcu Świata, choć powiadano, że mieszkają w nich podniebne demony, które uprowadzają nieświadomych niczego ludzi w miejsce zwane niegdyś Asgardem. Nie, to sygnatura, wyjaśnił głos. Znak rozpoznawczy Ognistych. Zbliż się. Widzisz konia? Maggie zawęziła pole widzenia. Jej oczy stały się oczami orła, widziała ostro i wyraźnie. Znajdowała się już dokładnie nad górą — teraz do połowy przysypaną śniegiem — i spoglądała

na wyrytą w czerwonej glinie sylwetkę konia. — Koń — powiedziała z zaskoczeniem. — Czerwony koń... Właśnie, szepnął magister. Na Północy jest takie stare przysłowie: „Gdyby życzenia były końmi, żebracy nie chodziliby pieszo”, Znałaś je? — Nie. Głos w jej głowie roześmiał się nieprzyjemnie. Teraz właśnie tak postąpią ci żebracy. Pojadą aż do Asgardu.

10 Tymczasem w Malbry Maddy Kowalówna usiłowała ochłonąć. — Twierdzisz, że ta dziewczyna to moja siostra? Muniek pokiwał głową. — I to bliźniaczka. Magni, dziecko Dębu Burzy, Jesion Błyskawicy. Generał szukał jej całymi latami, ale nie udało mu się jej dopaść. A ona przez cały czas siedziała w Końcu Świata, w kolebce Porządku. Trudno uwierzyć, nie? Maddy przyjrzała mu się w zamyśleniu. Odyn mógł ją oszukać, mógł mieć dość bezczelności, by spodziewać się po niej bezwarunkowego posłuszeństwa, choć przecież był zasadniczo martwy. — Moja siostra... — powiedziała powoli. Tak bardzo pragnęła mieć siostrę rówieśnicę, z którą mogłaby się dzielić myślami i marzeniami. Mae, druga córka Jeda, różniła się od niej jak pierwiosnek od parówki — ale kiedy Maddy dowiedziała się o swoim pochodzeniu, nabrała nadziei, że pewnego dnia jej marzenie się spełni. Oczywiście wiedziała, że Gromowładny miał dwoje dzieci, ale wyrocznie często nie ujawniają najważniejszych informacji. Po bitwie z Porządkiem, stoczonej trzy lata temu na równinach Hel, Maddy w końcu uznała, że jej upragniony brat lub siostra zaginął we Śnie, nienarodzony między wysepkami, niemający się nigdy obudzić w Świecie Środka. I oto miała przed sobą posłańców Odyna, którzy twierdzili, że jej siostra żyje — i stoi po stronie wroga. — To na pewno ta sama dziewczyna? — No jasne. Generał mówił bardzo konkretnie. Tak, to bardzo w stylu Jednookiego, pomyślała Maddy z goryczą. Wiedział wszystko o jej bliźniaczce — może nawet wiedział o jej istnieniu od najwcześniejszych lat — i z przyczyn znanych tylko sobie postanowił Maddy o niej nic nie mówić. Dlaczego? Czy mógł się obawiać jej nielojalności? Znowu pomyślała o przepowiedni. „Widzę potężny Jesion, co przy wielkim Dębie stanął”... Czy to znaczy, że ona i jej siostra miały działać razem? A inni? Co w tym wszystkim robi Starzec? Dlaczego jej siostra nasłała efemerydę na Lokiego? Maddy zmarszczyła brwi. Teraz rozumiała, dlaczego nie może o tym powiedzieć przyjaciołom. Wystarczy wspomnieć bogom, że jeden z nich zdradził, a trudne przymierze Asów z Wanami w ułamku chwili zmieni się w konflikt. Wanowie postanowiliby zabić zdrajczynię, Asowie — przeciągnąć ją na swoją stronę. A wróg, kimkolwiek jest, mógłby tylko siedzieć i patrzyć, jak bogowie się wykańczają. Jeśli Maggie jest wrogiem... Maddy odsunęła od siebie tę niedokończoną myśl. Muniek twierdził, że jej siostra od dzieciństwa mieszkała w kolebce Porządku. Nie znała Jednookiego, nie spotkała żadnego Asa, który mógłby ją nauczyć znaczenia rodziny. Jak samotna — i inna od wszystkich — musiała się czuć! Jak łatwo ktoś — na przykład ktoś podobny do Jednookiego — mógł ją ukształtować

zgodnie ze swoimi potrzebami i wmówić jej, że jest przyjacielem. — A co ze Starcem? Moja siostra go ma? — spytała. Muniek pokręcił głową. — Jeszcze nie. — To naprawdę Szeptacz? — A ja wiem? Znajdź go, mówi generał. Przynieś do domu, choćby nie wiem co. Nie może wpaść w jej ręce. Ale Maddy, która od początku tej niepokojącej rozmowy czuła się nieswojo, coraz bardziej traciła rezon. Komunikowanie się poprzez sny jest w najlepszym razie zawodne, a Odyn — jeśli to w ogóle Odyn — zdołał jej przekazać tylko strzępy informacji. Z całego serca chciała uwierzyć, że duch starego przyjaciela przetrwał we Śnie. ale ostatnie trzy latają zmieniły. Nie była już tą niewinną dziewczynką, która kiedyś otworzyła Oko Konia. Znajomość z Odynem Jednookim nauczyła ją, że nieufność to skarb. A co do Muńka i Honoraty — niegdyś mogli być lojalni, ale kto wie, czy nie przeszli na stronę wroga? — Skąd mam wiedzieć, czy to nie podstęp? Muniek spojrzał na nią z urazą. — Podstęp? A kto by się odważył? — Hm, niech się zastanowię... Porządek, Chaos, dawni bogowie, nowi bogowie, demony, Ludzie Lodu, Lud Tuneli, efemerydy, latające węże, gobliny, uciekinierzy ze Świata Podziemi, magiczne artefakty o własnej woli — albo ktokolwiek z zapiekłą urazą. W światach roi się od naszych wrogów. Chcesz pełną listę? Po tych słowach nastąpiła dość długa pauza. Kruki wymieniły spojrzenia. Honorata, której przejście w ludzki aspekt wydawało się nie do końca udane, zaskrzeczała z frustracją i gwałtownie dziobnęła słupek baldachimu. — Zatem masz poważny problem z zaufaniem — oznajmił Muniek karcąco. Maddy wzruszyła ramionami. — Przekonaj mnie. Jakby jej nie słyszał. Odstawił pustą cukierniczkę i zaczął krążyć po pokoju. Poły jego pierzastego ubrania — które wyglądało jak ni to tunika, ni to płaszcz — rozpostarły się niczym skrzydła. — Nie ma bata, trzeba — powiedział. Honorata zakrakała ostro. — Generał mówił, że tak się zachowa. Musimy ją przekonać. Honorata wzruszyła ramionami, wprawiając w ruch całe ciało. Sięgnęła w głąb podartego rękawa i wyjęła spłowiałą niebieską szmatkę. Muniek przejął ją i podał Maddy. — Co to jest? — spytała.

— Rozwiń. W środku znajdował się kawałek rzemienia wielkości kciuka z przymocowanym kawałkiem metalu. Sprzączka albo brosza. — pomyślała Maddy. Stal poczerniała ze starości. Widniały na niej runy: Tyr, Raedo i Úr, Wół, splecione razem w formie sigilu, który należał do Odyna...

— Skąd to masz? Muniek wyszczerzył zęby. — Złotko, nie? Maddy drżącą ręką rzuciła runę Bjarkán i spojrzała przez nią na metal. Jego moc niemal się wypaliła, został tylko blady ślad szafirowego błękitu, na którego widok poczuła wielką tęsknotę. Ten przedmiot należał do jej najdawniejszego przyjaciela; widniała na nim jego sygnatura. Omal się nie zatopiła w żalu i bólu. — Skąd to masz? — spytała znowu. Muniek wzruszył ramionami. — Wyłowiłem ze Snu, jak szukałem generała. Maddy przyjrzała się uważnie Honoracie, która znowu się zdekoncentrowała i obecnie z zaciekawieniem badała zawartość patery z herbatnikami na kominku Ethel. — Mówimy o Śnie, a z niego nie wyławia się rzeczy jak z rzeki. — My to potrafimy — pochwalił się Muniek. — Od pięciuset lat przeszukujemy Dziewięć Światów, szukając takich drobiazgów... — Wskazał rzemyk. — Wiesz, co to jest, kwoczko? Maddy pokręciła głową. — To z końskiej uzdy — rzekł. — A gdzie uzda, tam i koń. A gdzie koń, to i jeździec. Jeździec, pomyślała dziewczyna. Generał. Czy za tym wszystkim naprawdę stał Odyn reżyserujący swoje uwolnienie? Już wcześniej miewała takie myśli, ale zawsze odsuwała je od siebie. Odyn mógł uciec z kręgu Hel w czasie tych sekund Chaosu, gdy Sen wystąpił z brzegów, a ze Świata Podziemi wyrwały się efemerydy — ale szanse były żałośnie mizerne. Sen to niebezpieczny stan, w którym jej stary przyjaciel (o ile naprawdę uciekł) mógł oszaleć, oczywiście zakładając, że zdołałby uniknąć swoich towarzyszy podróży z Hel — demonów, efemeryd, ognistych upiorów, cieni i aspektów zagłady, a także całego świata żywych snów, niebezpiecznych jak kłębowisko węży. A jednak Lokiemu się udało. Skoro jeden mógł, to mogą i inni. Co planuje Odyn? Jaki udział ma w tym planie jej bliźniaczka? I kim — lub czym — jest ten Starzec? — To żaden dowód — oznajmiła w końcu. — No, gdybyś przyprowadził konia...

Honorata zakrakała, trzepocząc rękami. Muniek spojrzał na Maddy z zaskoczeniem. — Kwoczko... — Przestań mnie tak nazywać! — Maddy... Myślałem, że wiesz. — Co? — O koniu generała. Sleipnir, dziecko Lokiego i Svaldifariego, który budował mury Podniebnej Cytadeli. Sleipnir, ośmionogi wierzchowiec Odyna, zgodnie z legendą stojący jedną nogą w każdym ze światów z wyjątkiem „Pandemonium”... — Tak? — rzuciła Maddy niecierpliwie. — Proszę cię, Muniek, szybciej, na miłość boską! — Toż przecież jest tutaj. — Jak to „tutaj”? — Cały czas tu był. Pięćset lat, od Zimowej Wojny, praktycznie pod waszymi nosami. Ukrywał się na widoku, można powiedzieć. Chytry ten generał. Zawsze ma jakiś plan. Maddy wymamrotała pod nosem przekleństwo pod adresem generała, jego planów i kruków. No ale przynajmniej w końcu wiedziała, dokąd iść. Gdzie Odyn miałby ukryć konia przenoszącego go między Światami? Gdzie można go ukryć, nie budząc podejrzeń? Gdzie ludzie ani Faerowie nie mogliby się wtrącić w plany Odyna? Gdzie, jeśli nie pod Górą Czerwonego Konia?

11 Zima na Północy oznacza, że przez niemal trzy miesiące słońce ledwie wygląda zza horyzontu. Dziś uniosło się na tyle, by oświetlić Siedmiu Śpiących, ale Góra Czerwonego Konia nadal tonęła w cieniu. No cóż, pomyślała Maddy, może takie interesy najlepiej załatwiać po ciemku. Nawet ona, która przez te trzy lata widziała wiele dziwnych zjawisk, z trudem przyjmowała do wiadomości, że Sleipnir, koń generała, może się naprawdę ukrywać pod Górą Czerwonego Konia. Chybabym go widziała? — pomyślała. Chybabym poczuła jego obecność, tak jak poczułam obecność Szeptacza? A jeśli Jednooki wiedział, że koń się tam znajduje, to czemu, na litość boską, sam nie spróbował go obudzić? Muniek wyglądał na lekko speszonego. — Pewnych istot lepiej nie budzić. Wiesz, leżysz sobie wygodnie pod ziemią, przesypiasz Koniec Świata, aż tu nagle ktoś cię szarpie i wrzeszczy, żebyś wstawała. Jasne, że możesz się trochę... wściec. Honorata, która na czas podróży na górę przybrała ptasi aspekt, zakrakała ochryple i niecierpliwie. Coś nadchodzi — oznajmił Muniek. — Czuję to w powietrzu. Ma rację, pomyślała Maddy. Wokół nich narastało napięcie jak przed burzą, promieniujące nie spod góry, ale zewsząd. Z napięciem pojawił się dźwięk — odległy, przeciągły, rozdzierający, jakby ktoś się przedzierał do nich przez tkankę światów, aż ziemia się jeżyła, a bezlistne drzewa gięły się i kołysały. Dźwięk zbliżał się coraz bardziej. Ośnieżona ziemia zadrżała. A nad nimi chmury zdawały się wirować i falować... — Co to jest, na Hel? — spytała Maddy. Muniek rzucił jej znękane spojrzenie. — Coś wyłania się ze Snu. Szybko, zanim tu dotrze! Musisz obudzić konia generała! — A niby jak?! — Maddy podniosła głos, żeby przekrzyczeć hałas. — Filiżanką herbaty i paroma żołnierzami do przegryzienia?!. Odpowiedź kruka utonęła w huku, z jakim istota ostatecznie wydarła się ze Snu. Błysnęło oślepiające światło, góra znowu zadrżała, wstrząs rzucił Maddy na ziemię, a potem... Nastała cisza. Martwy spokój. Podnosząca się z ziemi Maddy zdążyła zauważyć, że ptaki podjęły pieśń, owce w dolinie beczą, z kominów w wiosce snuje się dym. Muniek, znowu w postaci ptaka, krakał ochryple nad jej głową. Wszystko jest takie zwyczajne, pomyślała. Jakby to, co się właśnie wydarzyło, było tylko snem. Co przedostało się przez szczelinę? Jaki demon, jaka efemeryda przyszła na ten świat? Maddy nie zauważyła nic szczególnego, żadnych węży, bojowo nastawionych szkieletów,

wilków czy rojów morderczych pszczół. Nikogo oprócz dziewczyny stojącej najwyżej dwa metry od niej i patrzącej na nią granitowozłotymi oczami, przenikliwymi i świetlistymi jak jej własne. Przez chwilę Maddy patrzyła na siebie samą. Na siebie? Nie, jednak nie. Ona miała szkarłatną tunikę, spłowiałą i wytartą, nie kożuch z wilczej skóry. No i jeszcze krótkie włosy. To je różniło, ale poza tym dziewczyna mogłaby być lustrzanym odbiciem Maddy, tym bardziej że była lekko przejrzysta, jakby widziana w przyciemnionym lustrze. Dziewczyna zrobiła krok naprzód i Maddy mogła się jej przyjrzeć lepiej: obłokowi pary ulatującemu z jej ust w zimnym powietrzu, czołu lśniącemu potem. To nie była efemeryda, dziewczyna wydawała się równie realna jak Maddy. No, prawie. Od Maddy oddzielało ją najdelikatniejsze drżenie powietrza, jakby rozgrzanego żarem, jak najcieńsza tiulowa zasłona. — Wiesz, kim jestem? — spytała Maddy. Usta dziewczyny poruszyły się bezgłośnie. — Słyszysz mnie? I znowu głos nieznajomej nie dotarł do Maddy. — Jesteś moją siostrą? Czego chcesz? — Nie gadaj do niej, nie warto — odezwał się Muniek, przybierając ludzki aspekt. — Szuka konia generała. Bez niego nie może przejść w pełni ze Snu do świata. A jak go zdobędzie, będzie miała dostęp do wszystkich światów z wyjątkiem „Pandemonium”. Wtedy zaczniesz ją słyszeć. A ona będzie mogła użyć Słowa... — To znaczy, że ona jest prawdziwa? Że istnieje naprawdę? Dziewczyna znowu poruszyła ustami. — No pewnie, że jest prawdziwa — prychnął Muniek. — Nie... W tej samej chwili góra zadrżała. Był to dreszcz ledwie zauważalny, ale wszystkie źdźbła trawy zjeżyły się niczym sierść na psim karku, a zaspy śniegu poruszyły się niczym pierzyna na kimś śpiącym niespokojnie. — Powiedziałeś... Słowo? — spytała Maddy. Muniek zamachał rękami. — Proszę, kwoczko, nie ma czasu! Jeszcze nie całkiem opuściła Sen, nie jest przygotowana, nie spodziewała się nas tu znaleźć. Ale z jej mocą i tą runą jest o wiele silniejsza, niż sądziliśmy. I... — Kraaa! Krrraaa! — Wrzaski Honoraty brzmiały coraz bardziej nagląco. — Proszę, Maddy! Marnujemy czas! — Muniek prawie krzyczał, a Honorata, nadal w postaci kruka, śmigała nad ich głowami coraz bardziej rozgorączkowana. — Spiesz się! Weź cugle! Bez konia nie uda jej się przejść... — Jakie znowu cugle?!! — wrzasnęła Maddy w desperacji.

— Uzdę! Weź uzdę! Kawałek rzemienia znajdował się w jej kieszeni. Maddy szybko go wyjęła. Choć stary i zużyty, miał wyraźną moc. A sigil Odyna rozjarzył się mocnym błękitnym światłem, które tak dobrze znała. — No właśnie — rzucił Muniek z ulgą. — Teraz go użyj, na bogów! Góra pod ich stopami znów zaczęła drżeć. Początkowo bardzo delikatnie, choć wyraźnie zdradzała oznaki przebudzenia. Maddy pomyślała, że wygląda to jak ruch ogromnego ramienia pod górą koców, gdy śpiący odwraca się, otwiera jedno oko i mówi, że wstanie za pięć minut. — Sleipnirze, do mnie! — zawołała na próbę. Nic się nie wydarzyło. Sigil lśnił. Wejście do Świata Dolnego, rozdarte przez ludzi i Słowo, ziało wśród topniejącego śniegu, ukazując nagie skały i poruszoną ziemię. Z góry musiało wyglądać jak oko spłoszonego konia — wielkie, błyskające białkiem, przerażone. Spróbowała raz jeszcze. — Sleipnirze, do mnie! Tym razem szarpnęła za uzdę — nie ręką, lecz umysłem, z całą mocą runy Úr, Potężnego Wołu... Jakby w odpowiedzi dziewięć pozostałych run wokół Czerwonego Konia zaczęło się kolejno zapalać: brązowa Madr, czerwona Raedo, zielona Yr, biała Bjarkán, niebieska Logr, szara Hagall, fiołkowa Kaen, złota Ós i Naudr w kolorze indygo — każda wstążka blasku łączyła się z innymi, aż stworzyły plecionkę, która całkowicie okryła Czerwonego Konia Cugle, pomyślała Maddy. Oczywiście! Runy... — Gdzie jest koń? Mam runy, ale gdzie ta szkapa? Nagle uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie siedziała na koniu — nie mówiąc już o efemerydzie. A jeśli mnie zrzuci? — przestraszyła się. A jeśli nie pozwoli mi na sobie jechać? Zerknęła na swoją bliźniaczkę. Kiedy ona zmagała się z runami, dziewczyna nie czekała bezczynnie. Z jej palców wysnuły się włókienka runicznego blasku. Usta nieznajomej poruszały się bezgłośnie, palce tworzyły widmowe symbole run. Co ona robi? Tkała wokół konia kolejną świetlistą sieć, inne wodze z mocy bijącej z Końskiego Oka... Bogowie, ależ jest szybka! — pomyślała Maddy. Może nie tak szybka jak Loki, który rzucał runy w sposób niemal niedostrzegalny dla ludzkiego oka, lecz na tyle, by stało się jasne, że przynajmniej w sprawach mocy bliźniaczki są sobie równe. Dziewczyna uniosła prawą rękę. Runa Aesk płonęła na jej dłoni żywym ogniem. Jednocześnie siostra Maddy uniosła lewą rękę. Runiczna strzała żarzyła się w niej niczym kropla płynnego szkła. Przez chwilę bliźniaczki stały naprzeciwko siebie niczym idealne odbicia, pominąwszy ubrania i włosy. Między nimi strzelał blask run; każda trzymała w jednej ręce wodze, w drugiej — śmiertelnie groźną strzałę. — Musisz ją powstrzymać! — rzucił Muniek. — Wal, czym popadnie!

Oczywiście ma rację, pomyślała Maddy — ale to była jej siostra, dawno zaginiona bliźniaczka. Sprowadzona na manowce przez Porządek, zepsuta, ogłupiona, niemogąca jej słyszeć, ale jednak dziecko Thora i Jarnsaksy. Bez względu na to, co rozkazał generał, nie zamierzała atakować swojej siostry — przynajmniej nie w ten sposób, nie wiedząc, dlaczego znalazły się po przeciwnych stronach. — Pamiętaj, co powiedział generał! — zaskrzeczał Muniek głosem ochrypłym z bólu. — Jednookiego tu nie ma — wycedziła Maddy i odwracając się od dziewczyny, rzuciła ze wszystkich sił runę — Aesk, Jesion — w Końskie Oko. Dokładnie w tej samej chwili jej bliźniaczka postąpiła tak samo choć Maddy nie znała jej runy. Był to Ác, Dąb Grzmotu, który Maggie cisnęła, wykorzystując całą niewyćwiczoną moc; runy zderzyły się w powietrzu, rozległ się nagły, podwójny trzask i gwałtowne wyzwolenie mocy, która rzuciła Maddy twarzą na ziemię i przeorała górę niczym piorun. Potem wszystko zaczęło się dziać jednocześnie. Muniek i Honorata uciekli ile sił w skrzydłach. Maddy upuściła rzemyk ze sprzączką. Końskie Oko pękło, a wstrząs wniknął w głąb góry. Powietrze rozdarło głośne rżenie. Maddy Kowalówna nigdy nie słyszała takiego konia; ten głos zjeżył jej włosy na głowie i sprawił, że poczuła na języku metaliczny smak. Dziewczyna z Końca Świata nie straciła równowagi. Uśmiechnęła się i uniosła garść pełną run. A z góry powoli wykluła się istota — z trudem, wysiłkiem, niezdarnie, oblepiona gliną i zaklęciami. Zrodziła się na ten świat mozolnie, centymetr po centymetrze wydarła się z ziemi. Wyglądało to tak, jakby cała góra usiłowała się przekształcić — zyskiwała żebra, nogi, chrapy, grzywę, kopyta niczym głazy i oko wpatrzone w dziewczynę, która siedziała odważnie na jego grzbiecie, trzymając w lewej ręce znaną Maddy runę, płonącą świetlistym motylim błękitem na tle ciemniejącego zimowego nieba. Maddy, walcząca o zachowanie równowagi i starająca się czegoś przytrzymać, by nie upaść, zrozumiała, że Sleipnir nie wychodzi z góry — on był górą, więc jeśli chciała przeżyć, musiała znaleźć stały grunt pod nogami, bo Góra Czerwonego Konia powoli, lecz nieubłaganie zaczęła się zapadać. Loki pewnie natychmiast przybrałby ptasi aspekt i uleciał. Ale zmienianie kształtu wymaga wprawy, a Maddy, spokrewniona z Chaosem tylko ze strony matki, nigdy nie była w tym szczególnie dobra. Szczerze mówiąc, nie ponowiła próby od czasu, gdy półtora roku temu przybrała postać mewy. Efekt jej wysiłków wyglądał raczej jak bezskrzydła, do połowy oskubana kura, a Maddy przez cały dzień wyskubywała z włosów pióra. Loki dręczył ją żartami o ptakach, Freya uśmiechała się z zadowoleniem i nawet Cukier z trudem utrzymywał powagę. Od tego dnia Maddy postanowiła się skupić raczej na swoich mocnych stronach, co oznaczało, że wszelkie próby zmiany kształtu z pewnością zakończyłyby się katastrofą. Nie, musiała spróbować czego innego. Rozejrzała się z desperacją. Na pewno istnieje jakieś wyjście. Góra się rozdzierała, z ziemi bryznęła struga czerwonej gliny, po zboczach toczyły się

głazy. Śnieg na nich stopniał, tylko po bardziej osłoniętej stronie, gdzie rozmiękła breja znowu stwardniała i skuła rozpadliny między kamieniami, Maddy dostrzegła długi jęzor lodu, niemal jak tor sięgający od szczytu po biegnącą w dole drogę do Malbry. W mniej burzliwych czasach Maddy Kowalówna zjeżdżała po takich jęzorach na starej tacy do herbaty, piszcząc jak dzikuska. Oczywiście nie obywało się bez wywrotek, ale na ogół udawało się jej dotrzeć na dół. Omiotła wzrokiem zbocze. Wyglądało na niemal puste — z wyjątkiem jednej sterty kamieni, którą przy odrobinie szczęścia mogła ominąć. Było też bardziej strome niż to, po którym zjeżdżała w dzieciństwie, no i oczywiście nie miała tacy, ale i tak uznała, że zasada pozostaje taka sama. No to jazda, powiedziała do siebie i rzuciwszy ochronną runę Yr skoczyła na szklisty zjazd. Był jeszcze bardziej stromy, niż sądziła, i przez chwilę bała się, że jej się nie uda, ale szybko przypomniała sobie dawną technikę sterowania rękami i stopami. Ominęła stertę kamieni o włos, nabrała prędkości i pomknęła w dół jak runiczna strzała. Jej dawny buńczuczny okrzyk wojenny rozbrzmiał w powietrzu w chwili, gdy koń generała rozprostował nogi i strzepnąwszy potężną grzywą, w końcu wstał po bardzo długim śnie. Śnieżna zaspa złagodziła upadek, ale i tak Maddy przez chwilę leżała na plecach, gapiąc się w brudnożółte niebo i usiłując pojąć, co się dzieje. Wysoko nad nią krążyły dwa kruki. Dwa kruki, pomyślała w oszołomieniu. Usiadła i otrzepała włosy ze śniegu. Spojrzała w stronę góry — a raczej tego, co z niej powstało. Teraz już wiedziała, że to, co nią niegdyś było, co stało w ośmiu światach i galopowało z prędkością Snu, zjawiło się obecnie przed nią w swoim pełnym aspekcie i tak naprawdę nie przypominało konia, lecz coś zrodzonego z koszmaru... To coś wyglądało jak sen wariata o koniu. Proporcje ciała prawie się zgadzały, ale nogi — i to osiem — były groteskowo długie i cienkie, jak odnóża komara, tak głęboko zanurzone w ziemi, jakby zapuściły korzenie, a sięgały tak wysoko, że Maddy musiała odchylić głowę, by objąć wzrokiem stojącą nad nią istotę, której kolory niczym Ogień Świętej Mogiły zasłoniły połowę nieba. Grzywa Sleipnira mieniła się wszelkimi odcieniami czerwieni, od różowego przez cynober po niemal czarny. A w tych dzikich barwach Maddy dostrzegła sieć run — z runą Odyna, która kiełznała Sleipnira jak wodze zwykłego konia, osiodłanego, z uzdą, gotowego do jazdy. I gdy Maddy wpatrywała się w niego oszołomiona, dziewczyna z Końca Świata spojrzała na nią z góry i powiedziała ze spokojem: — Co nazwane, to posiadane.

12 To był długi, dziwny sen. Maggie przez całe siedemnaście lat swojego życia nie miała takiego, w paru momentach niewiele brakowało, by powiedziała Adamowi, że nie da rady, że o niektórych sprawach nie należy śnić, a ona nie jest wojowniczką. Ale odwaga — i głos w jej głowie — nie pozwoliły się jej wycofać, choć tak naprawdę to myśl o tym, że Adam będzie rozczarowany, nie pozwoliła jej otworzyć oczu i porzucić Malbry wraz z jego potworami. Stworzenie, które wygrzebało się z góry, było wystarczająco okropne. Ale teraz Maggie widziała też to, co wylazło w ślad za nim, co wpełzło w lukę, która po nim powstała, co bulgotało mrocznie w ślad za nim, czekając na szansę, by wniknąć w świat. To coś wyglądało jak smuga czarnego dymu, chmura atramentu lub rój pszczół. Maggie słyszała to pod ziemią — tupot tysięcy stóp, tysiące zgiełkliwych głosów, tysiące torturowanych więźniów wyrywających się ze wszystkich sił na świat. A najbardziej niepokojąca była ta dziewczyna, która leżała w śniegu. Taka zwyczajna, w kożuchu z wilczej skóry i z włosami splecionymi w warkocz, tak jak to robią na Ziemiach Zewnętrznych. Czy to naprawdę wróg? Głos w jej głowie tak twierdził. A jednak dziewczyna wyglądała tak zwyczajnie, zupełnie nie jak demon. Maggie wiedziała, że demony mogą przybierać dowolną postać, ale dlaczego miałyby wybrać akurat tę dziewczynę, tak bardzo znajomą? Bo Maggie się wydawało, że ją zna. Te oczy, te uparte usta... Przecież ona wygląda zupełnie jak ja! Szybko! Słowo! — ponaglił głos. Szybko, póki jest szansa! Maggie odsunęła wątpliwości i zaczęła szukać odpowiedniego kantyku. Znała całą Księgę Przywołań, słowo po słowie, listę po liście. I znała ten znak ruiny, Aesk, Jesion, który zdradził jej prawdziwe imię Maddy... Ujęła w jedną rękę świetliste wodze i zaczęła recytować słowa Dobrej Księgi: — Zwę cię Modi, Dziecko Grzmotu. Zwę cię Aesk, Jesion Błyskawicy. Zwę cię Niszczycielka i Budownicza Światów. Zwę cię... Kantyk działał. Dziewczyna demon traciła siły. Słowo wywierało na nią wyraźny wpływ, każda sylaba była jak cios. W końcu dziewczyna znieruchomiała bezradnie u stóp Maggie. Na jej policzku widniała czerwona krecha, ślad po zadrapaniu jakiejś kolczastej gałęzi. Słowo odebrało jej głos, ale jej oddech nadal unosił się w zimnym powietrzu — i właśnie wtedy Maggie uświadomiła sobie, że to już nie jest sen, że jakimś sposobem to wszystko dzieje się naprawdę... Wykończ ją! Dopóki możesz! Głos magistra nie znosił sprzeciwu, ale Maggie Rada nigdy nie miała skłonności do ślepego, bezmyślnego posłuszeństwa. Porządek nigdy by jej nie przyjął, nawet gdyby była chłopcem. Zabić we śnie to jedno, pomyślała, ale zabić w ten sposób, Słowem, wbrew wszelkim naukom

Porządku, nie wiedząc niczego o tej dziewczynie, tak do mnie podobnej... To nieważne, warknął głos — istota, każąca się nazywać magistrem. Rób, co mówię, dziewczyno! Wykończ ją! Przypomnij sobie Księgę Apokalipsy! Maggie, to twoje przeznaczenie! Przeznaczenie? — pomyślała Maggie. Jak wszystkie dzieci Porządku, mocno wierzyła w takie sprawy. Pamiętała Księgę Apokalipsy, wers opisujący Koniec Światów: I oto przybędzie Koń Ognisty, A imię jego Jeźdźca jest Rzeź. I oto przybędzie Koń Morski A imię jego Jeźdźca jest Zdrada. I oto przybędzie Koń Powietrzny, A imię jego Jeźdźca jest Obłęd... Czy to naprawdę jej przeznaczenie? Czy Maggie Radzie z Końca Świata pisane jest dosiadać Konia Ognistego? Śniła o tym od tylu lat, samotna w podziemnym labiryncie. Przeczytała tyle historii o Uniwersalnym Mieście i wielkiej Apokalipsie, o Męczarniach i Oczyszczeniach, o wojownikach, demonach i bogach. I w najmroczniejszych, najdzikszych snach zawsze walczyła u ich boku, przemierzała Dziewięć Światów, brodziła w rzekach przeklętej krwi, była aniołem z kuszą. Ale przez te trzy lata nie zabiła nic większego od szczura, a teraz, spoglądając leżącemu w śniegu wrogowi w twarz — tak podobną do własnej — przekonała się, że po prostu nie potrafi usłuchać głosu bez dyskusji. — Kim jesteś? — spytała leżącą u jej stóp dziewczynę. — Kim jesteś i dlaczego masz moją twarz? Dziewczyna dźwignęła się boleśnie na kolana. Kantyk na chwilę ją uciszył, ale teraz moc — i głos — jej wróciły. Znak ruiny płonął jej na dłoni olśniewającym miedzianym blaskiem, ale dziewczyna nie zrobiła żadnego ruchu, żeby zaatakować. No już, Maggie! Wykończ ją! — Głos stracił spokojny i władczy ton i zaczął po prostu jęczeć. Maggie Rado, ROZKAZUJĘ CI... Ale Maggie skupiła się na dziewczynie. Jej głos niemal zginął w hałasie, jaki robił niewidzialny towarzysz Maggie, ale jednak go słyszała — miły głos, bardzo podobny do jej własnego, lecz ze śladem akcentu z Północy: — Maggie... Słuchaj... Ten głos w twojej głowie... Ten, który ci rozkazuje. Gardło Maggie zacisnęło się gwałtownie. — Skąd znasz moje imię? Skąd wiesz o głosie? Istota w jej głowie szalała jak dzikie, rozwścieczone zwierzę. MASZ MI BYĆ POSŁUSZNA! — zawyła. Maggie odrzuciła magistra, tak jak terier odrzuca szczura. Zabolało, ale była silniejsza od niego; poczuła jego wściekłość i bezsilne staranie, by opanować jej umysł...

— Skąd wiesz? — Zgadłam — powiedziała dziewczyna. — To Szeptacz. Wróg mojego ludu — i twój. Widziałam już ludzi, na których rzucił zaklęcie. I wiem, że nie jesteś morderczynią. Maggie zmarszczyła brwi. — Kłamiesz. Jesteś jedną z nich, wrogów. Ohydnych, zdradliwych Ognistych. — To prawda. Jestem jedną z nich. Ale nie życzymy ci źle. Natomiast Szeptacza powinnaś się bać. To kłamca. Chce cię wykorzystać. Wie, kim jesteś, i posługuje się tobą, żeby zemścić się na twojej rodzinie. — Nie wierzę ci. Moich bliskich zabili Ogniści. — Nieprawda — oznajmiła dziewczyna z Północy. — Maggie, jestem twoją s... W tej samej chwili rozpętało się piekło. Gejzer ziemi, kamieni i trawy wytrysnął w niebo jakieś cztery metry od Maggie. Zaraz potem następny bryznął w górę spod kopyt jej widmowego wierzchowca. Czerwony Koń stanął dęba, wyszczerzył zęby, z nozdrzy bluznął mu zimny ogień. Jednocześnie z góry buchnęła jakaś niepowstrzymana fala, piszczący, chichoczący nurt życia, który bluznął z wyrw w poszarpanej ziemi i rozlał się po nieskalanym śniegu. Maggie poczuła szarpnięcie, jakby ktoś złapał jej umysł na haczyk. To jej towarzysz znowu usiłował narzucić jej swoją wolę. Zaćmiło jej się w oczach. W głowę wbił się kolec bólu. Fantomy rąk jeszcze mocniej chwyciły sieć cugli. Dziewczyna z Północy usiłowała się podnieść. Ziemia i kamyki sypały się jak deszcz, odbijały się od skorupy śniegu. Maggie zarejestrowała brzeżkiem świadomości, że dziewczyna z Północy odwróciła się i spojrzała na nią, po czym rzuciła się biegiem przez śnieg. Nad jej głową dwa kruki uparcie zataczały kręgi. Haczyk w umyśle Maggie znowu szarpnął, nakazując jej ugiąć się, usłuchać. NIE MOŻESZ SIĘ MI SPRZECIWIAĆ, MAGGIE RADO! ROZKAZUJĘ CI MNIE SŁUCHAĆ! POWAL JĄ! UŻYJ SŁOWA! NA TYCH MIAST, ZANIM BĘDZIE ZA PÓŹNO! Ale Maggie nie była Adamem Marnotą. Nie dawała sobą pomiatać. PRZESTAŃ! — rzuciła i pchnęła niewidzialną istotę całą niemałą siłą woli. Czerwony Koń stanął dęba, niemal jakby dodawał jej otuchy. Poczuła zdziwienie magistra. PRECZ! — rozkazała i znowu pchnęła. Koń jeszcze raz zareagował. Głos zmienił ton na płaczliwy, błagalny. Proszę, pozwól sobie wyjaśnić... WYNOCHA Z MOJEJ GŁOWY! — warknęła Maggie i po raz ostatni pchnęła ze wszystkich sił. Koń spiął się do ogromnego skoku, coś nagle błysnęło... Maggie otworzyła oczy i zrozumiała, że jest w Uniwersalnym Mieście, siedzi na łóżku, obok niej leży otwarta Dobra Księga, a Adam gapi się na nią wielkimi oczami. Znane odgłosy miasta zabrzmiały w jej uszach jak piękna muzyka. Tak jej ulżyło, że nie od razu zauważyła, iż oprócz niej i Adama w pokoju ktoś jest.

Oprzytomniała, słysząc nowy dźwięk — delikatne, znajome rżenie, jakie słychać na każdym rogu ulicy lub w stajni. Odwróciła głowę i zobaczyła przy łóżku konia. Wyglądał zwyczajnie: deresz o długiej czarnej grzywie. Liczba nóg: typowa. Zatem dlaczego była tak pewna, że to nie jest zwykłe zwierzę? I co robiło w jej pokoju? Spojrzała na Dobrą Księgę, nadal otwartą na ilustracji dziwnego ośmionogiego konia. Czy ten obrazek sprowadził dziwne sny? A może sny doprowadziły ją do obłędu? Ilustracja w Dobrej Księdze ukazywała konia z jeźdźcem. Czy widziała go na ilustracji, zanim zasnęła? Nie pamiętała. Ale w pokoju było tak ciemno, że mogła go przeoczyć. Drobna figurka z krótkimi ciemnymi włosami, ubrana w szkarłatną tunikę... Maggie zamknęła Dobrą Księgę i przekręciła w zamku złoty klucz. Potem spojrzała na konia przez kółko z palca wskazującego i kciuka. Przez runę Bjarkán dostrzegła mgnienie dziwnej czerwieni. A błękitny poblask na uździe sygnalizował obecność jakiegoś zaklęcia. Więc to nie sen. Oto w prawdziwym świecie ujrzała Czerwonego Konia Dni Ostatnich... I wszystko wskazywało na to, że ten koń należy teraz do niej.

Księga trzecia KOŃ ODYNA Hej, przeleciał konik, ośmionogi konik! (baju, baj, pijanico! ) A tu Dziewięć Światów w jego oku plonie, (pijanico, baju, baj! ) Pijacka piosenka z Końca Świata

1 Bogowie (oczywiście z wyjątkiem Maddy) znali tylko te wydarzenia, które miały miejsce później. Czerwony Koń spał od pięciuset lat, oczekując nadejścia Dni Ostatnich. Teraz zniknął, góra przestała istnieć, a Sen — w stanie czystym, nierozcieńczony, nieokiełznany — chlusnął na dolinę. Takiej fali efemeryd bogowie nie widzieli od czasów Ragnaröku. Biła spod Góry Czerwonego Konia, gdzie wszystkie szumowiny Świata Dolnego — Faerowie, gobliny i inne elementy niepożądane, w tym Loki, nadal znajdujący się w niełasce — uwiły sobie gniazdko poza zasięgiem Asów, Wanów i ludzi. Zaczęło się dość wcześnie rano, gdy słońce ledwie wyłaniało się zza góry. Mieszkańcy Malbry na ogół jeszcze spali, z wyjątkiem paru rannych ptaszków i wariatki Nan, która wstała o świcie, żeby nakarmić koty, i zobaczyła chaotyczne sygnatury na niebie nad górą. Jednak wszyscy usłyszeli coś w rodzaju grzmotu, a potem wybuch, jakby wszystkie gejzery Świata Dolnego postanowiły ożyć jednocześnie. Pierwsze poczuły to szczury i tysiącami wyroiły się z najczarniejszych otchłani, tłumnie wybiegały ze szczelin porowatej skały, piszcząc, kąsając, drapiąc się nawzajem — i wszystko, co stanęło im na drodze — w obłąkanej panicznej ucieczce. Cukier, który ulokował się z Thorem w domu kowala, ujrzał je kłębiące się na podwórku: szczury brązowe, czarne, szare i czerwonookie albinosy wybiegające stadami z kanałów i rynsztoków, pierwsza zapowiedź potężnej ewakuacji ze Świata Dolnego. Niektóre wyskakiwały prosto z ziemi niczym korki z butelek piwa imbirowego; Cukier zauważył chmarę ptaków, która zaczęła gęstnieć nad wioską: orły, sępy, jastrzębie, wrony, kawki, mewy, rozgorączkowane widokiem tak licznych ofiar, krążyły nad Malbry, przesłaniając niebo. Maddy, która co sił w nogach uciekała spod Góry Czerwonego Konia, przypomniała sobie, jak trzy lata temu, usiłując schwytać goblina, przypadkiem wezwała wszystkie szkodniki z wioski do piwnicy pani Marnoty. Obecne zamieszanie bardzo przypominało tamten wypadek — lecz spotęgowany dziesięć tysięcy razy. Coś się zbliżało. Coś potężnego, coś przebudzonego przez Maggie i konia. A uciekając, nie mogła przestać się zastanawiać, dlaczego Maggie jej nie zaatakowała, bezbronnej i oszołomionej, leżącej u stóp góry. Czy koń ją poniósł? Czy po prostu skończyła się jej moc? Wolała rzucić ją na pastwę tych istot, które nadchodziły ze Świata Dolnego? Czy jej rękę powstrzymała lojalność, poczucie pokrewieństwa? A może po prostu jakoś wyczuła, że Maddy także nie usłuchała rozkazów, że wolała stracić Czerwonego Konia, niż skrzywdzić siostrę? Czy Szeptacz ją omotał i wykorzystywał do swoich celów? A jeśli tak, to czy można ją uratować przed samą sobą i sprowadzić na łono rodziny? Oczywiście nikt nie mógł odpowiedzieć na te pytania. Muniek i Honorata dawno zniknęli w rosnącej chmarze ptaków. Uzda Odyna także przepadła. Plan okiełznania Sleipnira wybuchnął im w twarz w najbardziej efektowny z możliwych sposobów, a jeśli chodzi o podróż do Uniwersalnego Miasta — z pewnością nie było o tym mowy, skoro pojawiło się to nowe zagrożenie.

Nie, najpierw musimy odeprzeć atak, powiedziała do siebie Maddy w biegu. Na razie to, co się wydarzyło na górze, musiało pozostać tajemnicą — przynajmniej dopóki nie pozna prawdy o Szeptaczu i swojej zagadkowej bliźniaczce. Jeżeli teraz powie o niej bogom, narobi tylko kłopotów — a jeśli Maggie poczuła jednak łączącą je więź, to Maddy była jej winna choćby sprawdzenie jej historii. Przygotowała się na nieuniknione, podczas gdy wszędzie dokoła w powietrzu roiło się od ptaków, a ziemia kipiała od szkodników wypełzających z dziur i rozpadlin w ziemi i gnających stadami w stronę Malbry. Tymczasem Loki, który wiedział o wszystkim, co się dzieje w podziemiach góry, natychmiast zauważył zamieszanie i przyjął postać ptaka od razu, gdy sieć rozciągniętych pułapek i run, którą rozsnuł tu pięćset lat temu, rozdarła się jak pajęczyna i najpierw szczury, a potem efemerydy runęły falą w górę ku Ósmemu Światu. Okazało się, że uciekł w ostatniej chwili. Kiedy w aspekcie jastrzębia uniósł się nad chaosem na ziemi, fala turbulencji omal nie strąciła go w dół, jednak zdążył jeszcze zobaczyć znikającą w zawierusze sygnaturę Maddy i zdziwił się, co tę dziewczynę tutaj przyniosło. I co to za inna sygnatura, ginąca w ogólnym zamieszaniu? Czy tylko mu się wydawało, że ją widzi? Może po prostu przed oczami stanęły mu gwiazdy? Potem z góry dobiegła trzecia fala i Lokiego przestało interesować wszystko poza przeniesieniem się jak najdalej od epicentrum wybuchu. Z rozpadlin w ziemi bryznął nagle strumień wody — lodowatej wody z Siódmego Świata — i w parę minut rzeka Strond kilkakrotnie powiększyła swoją objętość, przerwała wały i pierwsza wielka fala wtargnęła na główną ulicę Malbry niczym stado bawołów, minęła kościół, zmywając drewniane domy stojące najbliżej rzeki, po czym rozlała się po okolicznych polach i pastwiskach aż po horyzont. Loki wiedział, że to nie jest zwykła powódź. To płynęła rzeka Sen, wezbrana i nieokiełznana, niosąca ze sobą Chaos. W obliczu tak potężnego zagrożenia Loki nie miał najmniejszej szansy, więc zapomniawszy o lojalności, umknął w ptasim aspekcie co sił w skrzydłach ku Siedmiu Śpiącym, gdzie przełęcz Hindarfell, niedawno odblokowana, mogła mu zapewnić schronienie. Tymczasem w wiosce panował chaos. Niektórzy jej mieszkańcy wybiegli z domów, by sprawdzić, co się dzieje, i zostali zagarnięci przez falę. Inni uciekli do kościoła, jeszcze inni obłożyli drzwi domów workami z piaskiem i ziemią, by broniły ich przed wodą. Ale na powodzi się nie skończyło; po niej nadszedł ogień buchający z ziemi i wrzące błoto, z którego w zetknięciu z wodą unosiły się wielkie kłęby pary. I tak już wezbrany Strond mknął niczym burza. Niektórzy starsi mieszkańcy Malbry wspominali historie o potwornych wilkach, które połknęły słońce, pogrążając świat w wiecznych ciemnościach. Maddy zauważyła zbliżające się niebezpieczeństwo i wspięła się na najbliższe drzewo. Był to dąb — karłowaty, ale na tyle masywny, żeby wytrzymać napór wody i błota. Dziewczyna skuliła się w rozwidleniu konarów i spojrzała w zachmurzone niebo, na próżno starając się dostrzec kruki Odyna wśród tysięcy kołujących ptaków. — Muniek! Honorata! Jesteście? Wydawało jej się, że dobiegło ją odległe krakanie.

— Nie zostawiajcie mnie! I znowu ochrypły odzew. Siedząca na bezpiecznej gałęzi drzewa Maddy dobyła runicznego miecza, bo oto po ogniu i potopie nadciągnęło uwolnione „Pandemonium”. Za kłębami pary, hordami szczurów, potokami podziemnej wody nadciągnęły stworzenia, które mogły się zrodzić tylko ze Snu: pazurzaste, skrzydlate, istoty o rysach zmarłych. Najstraszliwsze efemerydy, stworzone z surowej substancji Snu i zrodzone w czeluściach Chaosu, przedzierały się przez szczelinę między światami do siedziby Ognistych. Asowie szybko odpowiedzieli na zagrożenie. Przyjmując błyskawicznie swoje prawdziwe aspekty, z runicznymi mieczami stanęli przeciwko nadciągającemu wrogowi. Oczywiście nie byli w najlepszej formie — z odwróconymi lub złamanymi runami, stępionym instynktem, osłabieni, podatni na wszelkie niedoskonałości ciał swoich nosicieli. A jednak nie cofnęli się przed walką. Stojący przed probostwem nieustraszony Tyr, pomimo niedużego wzrostu, dzielnie rozprawiał się ze szczurami, które zapuściły się w tę stronę. Ich truchła leżały pokotem na podwórku, tworząc zaporę przeciwko przybierającej wodzie. Ethel przede wszystkim myślała o ludziach. Kiedy mieszkańcy wioski w panice rzucili się do ucieczki, rozsnuła w powietrzu runy chroniące niewinnych przed krzywdą; skierowała ich do kościoła, na tyle dużego, że mógł pomieścić wszystkich, dopilnowała, by rodziny się połączyły, i obiecała wszystkim, że wyjdą z tego bez szwanku. I mimo aspektu Frigg Jasnowidzącej nadal na tyle przypominała Ethelbertę Proboszczową, że przekonała miejscowych, którzy w innych okolicznościach uznaliby obcych za winnych wszystkiego i zwrócili przeciwko nim swój gniew. Tymczasem Wanowie nie próżnowali. Ze swej kryjówki pod Śpiącymi także widzieli plagę szczurów, które wypełzły spod Góry Czerwonego Konia, ohydną falę, która spieszyła za nimi — efemerydy ze Snu, spiesznie wypełniające każdą dziurę, rozpadlinę, pęknięcie lodu. Teraz w lodowej podziemnej jaskini Njörd starał się powstrzymać tę falę, a Bragi uderzał w struny gitary. Frey dobył runicznego miecza i metodycznie kosił szeregi wroga, Freya zaś w aspekcie sępa (na ogół nie znosiła go ze względu na brzydotę, lecz jego podobna do czaszki głowa budziła strach nawet w sercu Snu) fruwała wokół pola bitwy, wrzeszcząc i zrywając szponami pęki stalaktytów, które niczym włócznie spadały wprost na potworne efemerydy. Natomiast w wiosce Thor zmagał się z problemami kadrowymi. Widząc nadciągającą chmarę pożerających duszę pasożytów ze Świata Podziemi, w całkiem zrozumiały sposób założył, że może liczyć na swój potężny młot. Ale Zgrywus okazał się nastawiony nieżyczliwie do udziału w bitwie i Gromowładny musiał się przed nim płaszczyć przez parę minut, zanim karzeł odsunął śniadanie i przybrał aspekt Mjölnira. — Tosty mi wystygną — burczał. — Sam nie dasz rady? Thor zaczął mu wyjaśniać, że sytuacja stała się tak jakby napięta. Zgrywus skrzywił się niechętnie. — Aleś se porę znalazł. Nienawidzę zimnych tostów. A co z kiełbaskami?

Thor odetchnął głęboko, z wysiłkiem przywołał uśmiech i obiecał Zgrywusowi tyle kiełbasek, ile zdoła zjeść — ale później, kiedy już uratują światy. — Poproś — zażądał Zgrywus. Wówczas cierpliwość Thora się skończyła i bóg eksplodował w pełnym aspekcie w pokoju śniadaniowym Ethel Proboszczowej — ponad dwa metry wzrostu, ruda, sypiąca iskrami broda, płonące oczy, pięści jak bochny, grube sine żyły biegnące pod skórą ramion — aż u jego boku stanął Mjölnir, nadal dziwnie podobny do Zgrywusa z wielką, zniekształconą głową jarzącą się podwójną runą, rozświetlony magicznym blaskiem. Thor mruknął z satysfakcją i chwyciwszy broń, znowu wyszedł na podwórko, gdzie zajął się tym, co potrafił najlepiej, czyli grzmoceniem. A było co grzmocić. Efemerydy nie zjawiły się tak licznie jak trzy lata temu, kiedy bogowie zawitali do Świata Podziemi, ale było ich o wiele więcej, niż widziano w Świecie Górnym od czasów Ragnaröku, który rozpętał się pięćset lat temu, gdy Surt wyszedł z Chaosu, a Asgard spadł z nieba. Na podwórku kłębiły się pierzaste smoki, zębate ptaki, ogniste koty, małpy z błota, pająki, roje latających oczu, orły z ludzkimi twarzami, nietoperze oraz stworzenia składające się z samych macek jak istoty z Jedynego Morza. Efemerydy mogą przybierać dowolny kształt i nawet gdy pod ciosem rozprysną się na kawałki, potrafią się znowu scalić. Ale Thor i Mjölnir stanowili zespół nie do pobicia, a mając u boku nieustraszonego Tyra, siejącego spustoszenie wśród szczurów, oraz Sif — która porzuciła obecny aspekt i stanęła przed wrogiem jako krwiożercza locha bojowa o złotych kłach i oczach jak gorejące węgle — rzucili się na hordy Świata Podziemnego z zapałem niedużej armii. — O co im chodzi? — ryknął nieustraszony Tyr, rzucając runiczną strzałę w pluton maszerujących parasolek. Trafione parasolki rozprysły się na setki wirujących półksiężyców, ostrych niczym sierpy, które przecięły ze świstem powietrze, po czym znieruchomiały, wbite w zamarzniętą ziemię. Thor wzruszył ramionami. — A skąd mam wiedzieć? — Zamachnął się na nadciągającego niedźwiedzia z lodu i odesłał go do Świata Podziemi. — To nie ja otworzyłem przejście... — Nie ty, tylko Loki — warknął Tyr. — W końcu nie wytrzymało! — No, skoro jego chcą dopaść — oznajmił Thor grzmiąco — to niech dopadają. Wolna droga. — I, unosząc młot, znowu wrócił do pracy.

2 Loki ani przez chwilę nie wątpił, że efemerydy jego chcą dopaść. Automatycznie założył od samego początku, że umowa z Angerbodą i jej towarzyszami musiała zwrócić na siebie uwagę Chaosu, a reakcją była ta ofensywa. To miało sens. Przymierze demonów i bogów mogło zagrozić nawet królestwu Surta, zwłaszcza jeśli Podniebna Cytadela naprawdę miała zostać odbudowana, a Pierwszy Świat — odzyskany. Oczywiście to nie tłumaczyło tego, co zobaczył na niebie przed wybuchem całego zamieszania. Trudno było nie zauważyć sygnatury Maddy, a barwy konia generała, które dostrzegł na chwilę przed eksplozją góry, były mu znane lepiej niż dobrze. Potem wokół zaroiło się od tylu sygnatur, że wszelki ślad Sleipnira i Maddy został szybko zatarty. Oczywiście Loki wiedział wszystko o stworzeniu śpiącym pod górą. Sleipnir był jego dzieckiem — pochodzącym ze związku, o którym Loki wolałby zapomnieć — dlatego obudziłby się na jego wezwanie, ale Trikster nie miał zamiaru go przyzywać. Pominąwszy fakt, że Odyn za coś takiego rozszarpałby go na strzępy, Loki nie przepadał za końmi. Wolał aspekt ptasi od wszelkich czworo— i ośmionożnych. Natomiast Maddy najwyraźniej nie miała takich zastrzeżeń. Obecność jej sygnatury tak blisko źródła eksplozji oznaczała, że to ona zabrała konia. Może uznała, że zamieszanie, które się rozpęta, będzie stanowić wystarczający kamuflaż, by mogła uciec, zanim ktokolwiek się zorientuje. Może teraz, gdy Odyn nie żyje, Maddy nie mogła się oprzeć pokusie posiadania stworzenia o takiej mocy. Tym bardziej powinienem uciekać, póki mogę, pomyślał Loki. Maddy nie mogłaby mu pomóc, nawet gdyby chciała. Jeśli zdołałaby dotrzeć do Hindarfell, może znajdzie schronienie w dolinie. Potem ruszy na południe do Uniwersalnego Miasta i dalej, gdzie prawdopodobnie znajdzie lepsze, bezpieczniejsze i z pewnością bardziej lukratywne możliwości rozwijania swoich talentów. Ale bystrooki Heimdal, pełniący straż w Śpiących, od lat czekał na taką okazję i jego przenikliwy wzrok natychmiast wychwycił małego brązowego ptaka frunącego w stronę przełęczy. Nie zwracając uwagi na szalejący w dole Chaos, przybrał swój ptasi aspekt — postać białego sokoła — i ruszył w pościg za uciekinierem, którego jaskrawy fioletowy ślad zdradzał bez najmniejszej wątpliwości Trikstera. Przez jakiś czas wydawało się, że mniejszy ptak umknie swojemu prześladowcy. Ale Loki był zmęczony, a Heimdal — silniejszy. Wiele eksplozji w Świecie Dolnym tworzyło w rozrzedzonym górskim powietrzu turbulencje, które ciskały Triksterem, aż w końcu musiał wylądować na ziemi u stóp Śpiących. Z sokołem nadal siedzącym mu na ogonie, Loki wycelował w przestrzeń między dwiema górami, gdzie zaległa wysnuwająca się spod lodowca mgła. Sięgała niemal do połowy wysokości szczytów. Ach, ukryć się w niej... Mgła była gęsta i kremowa jak piana na piwie. Loki zanurkował w nią i natychmiast poczuł spadek temperatury. Wylądował na kamieniu i przez chwilę zastanawiał się nad niezwykłą gęstością oparów — ich upiorną bladością, przejmującym zimnem, smrodem, który przenikał wszystko — po czym nagle nastąpiło wydarzenie, które wygnało mu z głowy wszelkie myśli o

pościgu. Porzucił ptasią postać i w pośpiechu upadł niezdarnie w śnieg. Biały sokół pojawił się w zasięgu jego wzroku, ale Loki ledwie zaszczycił go uwagą. Leżał drżąc tam, gdzie upadł, wpatrzony z niedowierzaniem w istotę, która wypełzła z mgły w cieniu lodowca. Wielką. Mroczną. Potwornie znajomą... Przełknął ślinę przez boleśnie zaciśnięte gardło. — Jörgi? To ty?

3 Loki nie przesadził z gwałtowną reakcją. Ostatni raz spotkał się z Wężem Świata — znanym też jako Jörmungand — w atmosferze dalekiej od wzajemnego zrozumienia. Ale wtedy miał swój pełny aspekt, Maddy u boku i wsparcie (choć nieco niechętne) Hel, Strażniczki Świata Podziemnego. Tym razem był samotny, przemarznięty do kości i, co gorsze — golusieńki (jednym z minusów przybrania ptasiego aspektu była konieczność zostawienia ubrań). Nie tak sobie wyobrażał to spotkanie — szczerze mówiąc, zgodziłby się na nie tylko z armią stojącą między nim a Wężem, który powinien być dodatkowo mocno skrępowany runami, gdyż Loki nie widział powodu, żeby osobiście wyrównywać z nim rachunki. Spojrzał w rozdziawioną paszczę bestii i uśmiechnął się nieszczerze. — Jörgi... eee... Kopę lat! Tymczasem Heimdal, który nie zamierzał dać uciec swojej ofierze, zanurkował niemal pionowo w kłęby białej mgły. Najpierw zobaczył świecącego golizną Lokiego, który przywarł ze wszystkich sił do białej skały. Strażnik tak się skupił na ostatecznej rozprawie z wrogiem, że nie od razu zauważył ogromną, ciemną głowę Węża Świata, z ohydnym uśmiechem wychylającą się spod nawisu lodowca. Niekończące się zwoje jego cielska ginęły we mgle, z rozchylonych szczęk na śnieg ściekał jad. — Heimdal! — zawołał Loki z ulgą. Strażnik przybrał własny aspekt. Jörmungand ziewnął potężnie i podpełzł bliżej. Heimdal spojrzał ciężko na Lokiego i przyzwał garść ognistych run — choć nie wiadomo, czy do walki z gadem, czy z mrozem. — Dajesz nogę, Loki? — zagadnął. — Zawsze wiedziałem, że to nam zrobisz. I proszę, siedzisz tu sobie z tym czymś, a całe Hel cię ściga... — Odwal się — warknął Trikster. — Wyglądam na samobójcę? Jeśli sobie przypominasz, nie rozstałem się z Jörgim w przyjaznej atmosferze. — Czyżby? — wycedził Heimdal sarkastycznie. — A przecież uwolniłeś go ze Świata Podziemi. Żadnej wdzięczności, co? — Wbił niemiłosierne spojrzenie lodowatobłękitnych oczu w skulonego Lokiego. — No... to chyba mi nie będziesz wmawiał, że nie miałeś nic wspólnego z tym, co się teraz dzieje pod górą? Że nie ty otworzyłeś drzwi hordom Świata Podziemi i nie zamierzasz teraz prysnąć z pomocą swojego potwornego synalka, Węża Świata? — Hm, w sumie... Ale to, co miał do powiedzenia Loki, utonęło w gwałtownym trzepocie skrzydeł innego ptaka, dziwnego, o fioletowo-szkarłatnym upierzeniu, który wyfrunął zza welonu mgły i usiadł na skale. Zaraz zmienił się w Angerbodę — w pełnym odzieniu, opończy z dużym kapturem, podbitej szkarłatnym futrem i w fioletowych kozakach na skandalicznie wysokich obcasach — siedzącą na szczycie skały i przyglądającą się mu z niesmakiem. — Jestem bardzo rozczarowana — oznajmiła.

— Angie, proszę, wszystko ci wytłumaczę... — Chcesz mi wmówić, że nie uciekałeś? — No pewnie, że nie, do cholery! Może nie zauważyłaś, ale mamy tu pewien malutki kryzys. Zabezpieczałem tyły. Sprawdzałem, czy przełęcz jest bezpieczna. Złotko ze swoją ekipą bronią Śpiących, a Thor i reszta ogarnia górę. Nawiasem mówiąc, dzięki za Mjölnira. Świetny koleś. Już za nim tęsknię. Angie uśmiechnęła się złośliwie. Wiedziałam, że tak będzie. — Przepraszam najmocniej — wtrącił Heimdal. — Czy mógłbym wiedzieć, co tu się dzieje? — Weź się opanuj, Złociutki. Ona jest po naszej stronie. Zawarliśmy umowę, nie pamiętasz? — Na pewno nie z tym czymś — wycedził Heimdal, zerkając na Węża Świata. — Tu się mylisz. — Angie zeskoczyła z oblodzonej skały. — Jörmungand nam pomoże. Wy, bogowie, uważacie się za strasznie mądrych z tymi waszymi urokami i runami, ale Jörmungand potrafi pożerać efemerydy, jak lodowy niedźwiedź pożera ryby. Potrzebujecie go, jeśli chcecie mieć jakąś szansę w walce z tym, co nadchodzi. — A co twoim zdaniem nadchodzi? — Oczy Heimdala płonęły bardzo jasnym blaskiem. — Wojna, oczywiście — oznajmiła Angerboda. — Bitwa o Podniebną Cytadelę. — Przegraliśmy ją dawno temu. Jak możemy liczyć, że teraz ją wygramy? To jakiś podstęp... — Heimdal odwrócił się znowu do Lokiego; runa Hagall zadrżała mu w dłoni. Loki zdrętwiałymi z zimna palcami przywołał Yr, Obrońcę. — Baw się ładnie — ostrzegła Angerboda — bo zabiorę ci zabawki. — Zrobiła gest dłonią i z czubków jej palców strzeliły fioletowe iskry, które wytrąciły Heimdalowi runę z ręki i obsypały Lokiego odłamkami. Loki przypomniał sobie runę, którą widział na jej ręce, i zastanowił się, w jaki sposób Angie zdobyła tak potężną moc. Bogowie dawno temu otrzymali runy w darze od samego Odyna Wszechojca — złamane lub odwrócone podczas Ragnaröku. Po odejściu generała raczej nie mieli szans na nowe. A jednak Angerboda czymś go uderzyła. Było to coś bardzo odmiennego od nieokiełznanych, krzykliwych zaklęć jej ludu. Loki poczuł się bardzo niepewnie. — Daj spokój, Angie, zimno mi — powiedział. — Jeśli chcesz pomóc, to pomagaj. Angie uciszyła go spojrzeniem. — Przybyliśmy, żeby udowodnić twoim zarozumiałym kumplom, że będą nas potrzebować. I żeby się upewnić, że nie przyjdzie ci do głowy nic głupiego — na przykład wykręcenie się od swoich powinności i ucieczka na południe, do cieplejszych krajów... Heimdal zacisnął złote zęby. — Nikt się nie będzie wykręcać. — Dobrze — wycedziła Angerboda. — Pogadamy o tym obszerniej, kiedy Jörmungand

posprząta ten bałagan. — Posprząta? Twierdzisz, że to nie wina Lokiego? — Oczywiście, że nie. Nie słuchałeś? Na Górze Czerwonego Konia coś się wydarzyło. Coś przerwało szczelinę we Śnie i wypuściło te szkodniki. Ale na razie nic nie wskazuje na to, że to my byliśmy celem ataku. Wręcz możliwe, że nikt o nas nie myślał. — Więc co to było? — spytał Heimdal. — Zobaczymy — oznajmiła Kusicielka, zerkając na Lokiego z ukosa. — Ale autor tego zamieszania zostawił nam mnóstwo dowodów. — Mianowicie? — zaciekawił się Strażnik. — Przyszli do nas przez Sen. Jak lepiej ich poznać, jeśli nie przez ich sny? Po tych słowach wspięła się na łuskowaty kark Jörmunganda i przypięła się do niego pasem przeciągniętym pod szczęką węża. — Do zobaczenia w wiosce — rzuciła. — Tam nasza pomoc jest potrzebna. Ach, i chłopcy... — dodała z uśmieszkiem — doprawdy, włożylibyście coś na siebie...

4 Nikt oprócz Maddy nie widział konia, który zrodził się z góry. ale ślady jego przejścia były widoczne dla każdego. Coś wielkiego wyrwało się na wolność, a sądząc po sygnaturze, jaką zostawiło, dojście do oczywistych wniosków stanowiło tylko kwestię czasu. Pierwsza fala efemeryd spod Góry Czerwonego Konia zmieniła się w strużkę, a u boku Asów stanęli Wanowie, którzy w zwierzęcych aspektach zbiegli z gór ku źródłu zamieszania. Teraz przegrupowali się u stóp góry — a raczej tego. co z niej zostało — i niespokojnie oszacowali straty. Powoli zaczęła do nich docierać straszna prawda. — Więc ten sakramencki koń przez cały czas ukrywał się tuż pod naszymi nosami? — w ściekł się Frey. — Kto się dowiedział, gdzie go znaleźć? I dlaczego? — Loki — wycedził Thor. — To on stworzył to paskudztwo. Sif. nadal w aspekcie bojowej lochy, chrząknęła twierdząco. — Ale po co ten cały bałagan? — pisnęła Idun. która — jedyna wśród Wanów — nie miała zwierzęcego aspektu i przybrała kształt orzecha laskowego, który Njörd niósł w szponach. — Nie mógł ukraść konia, nie budząc połowy Świata Podziemnego? — Przecież chodzi o Lokiego — burknął Bragi. — Kto go tam wie. co on wyczynia? Na to pytanie nikt nie znalazł odpowiedzi, ale stało się jasne, że niegdyś ledwie zauważalna szczelina między światami zmieniła się w ziejącą ranę. Nie można było przewidzieć, kiedy uderzy kolejna fala efemeryd, ale co do jednego bogowie się zgadzali: od czasów Ragnaröku nie widziano takiego uszkodzenia granic między światami, a za ten stan rzeczy prawdopodobnie odpowiada Loki. Właściwie mieli trochę racji. W końcu to on spowodował powstanie pęknięcia w Śnie. A potem to on miał strzec Końskiego Oka. Teraz oko przestało istnieć, Loki przepadł, jego ślad wiódł na południe, a za nim biegła lodowatobłękitna sygnatura Heimdala. — Niech ja tylko dostanę tego padalca — zapowiedział Thor, rzucając młotem w kłębowisko zjaw. — Wykałaczkę z niego zrobię! — A ja przynętę na ryby — dodał Njörd. — Zrobię sobie naszyjnik z jego zębów — złorzeczyła Freya w aspekcie sępa. — Rozsmaruję go stąd po Pastwiska — chrząknęła Sif przez zaciśnięte kły. Zgrywus powrócił do swojego aspektu na tyle, by zauważyć z uśmieszkiem: — Raczej nie sądzę, żeby tu zaraz wrócił... oho, uwaga, znowu nadchodzą... Chwila przerwy w bitwie okazała się jedynie chwilowa. Z góry znowu bluznął nowy strumień efemeryd, nabierających po drodze kształtów, formując koszmarne kopyta i skrzydła zasłaniające słoneczny blask. Bogowie przygotowali się na kolejne starcie. Bragi wyjął gitarę i mocno uderzył w struny. Seria ostrych nut kładła efemerydy trupem na

miejscu, choć następne nadal nadciągały. Bragi zmarszczył brwi i naciągnął strunę. — Rozstroiło się? — spytał. Thor obojętnie wzruszył ramionami. Dorian Marnota miał drewniane ucho, a i sam bóg nigdy nie interesował się szczególnie muzyką. Według niego wszelkie gitary, flety czy wręcz lutnie należało omijać szerokim łukiem. Znowu zaatakował młotem, którego uderzenia przebiły w dolinie dziury sięgające do Świata Dolnego. Cukier dobył runicznego miecza, Frey — sierpa o podwójnym ostrzu. Ale na każdego demona, którego udało im się zatrzymać, na każdą strzałę, która trafiła celu, na każdy strzęp efemerydy rozniesionej na kawałki przypadało dziesięć innych, które ulatywały w powietrze, stawały się niematerialne, przybierały kształty mgieł i chmur albo wsiąkały w bagniste podłoże i płynęły wraz z strużkami, strumieniami, rzeczkami aż do Jedynego Morza, po drodze szukając cudzych snów. Od Malbry aż po Koniec Świata ludzie wyczuwali ich obecność. Niemowlęta budziły się z krzykiem, dobre psy z dnia na dzień się wściekały, starcy umierali we śnie, królice pożerały swoje małe. Sen otworzył nowy rozdział. Męczarnia stała się odrobinę bliższa. Tymczasem sytuacja pod Górą Czerwonego Konia wydawała się beznadziejna. Bogowie — na każdego przypadało dziesięć tysięcy wrogów — krok po kroku, cios za ciosem, zatruci wyziewami, z osmalonymi piórami, wyczerpaną mocą, poranieni, posiniaczeni i obolali, zostali powoli odepchnięci od góry. Tyr był pokąsany przez szczury, prawa ręka Freya zwisała bezwładnie, w gitarze Bragiego pękła struna, nawet Thor utykał, choć Zgrywus wydawał się dobrze bawić. A fala efemeryd, wydobywająca się z góry, była wciąż tak samo wartka. Maddy, oddalona o kilometr z hakiem, radziła sobie gorzej niż Asowie. Wczepiona w gałąź dębu, pod którym przepływała rzeka ognia i błota, zdołała runami odeprzeć najgorszy atak. Istoty, które bluznęły z Góry Czerwonego Konia, na ogół ją omijały, ale starcie z kolumną ognistych mrówek, gigantycznych pijawek i czymś podobnym do pterodaktyla (choć oczywiście nigdy dotąd takowego nie widziała) kosztowało ją liczne skaleczenia i otarcia. Rozcięcie na czole nadal krwawiło. To wszystko, plus wyziewy ze Świata Dolnego i nieustanne wykorzystywanie mocy bardzo ją osłabiło. Jej runiczny miecz skurczył się i wyglądał jak igła, palce zaciśnięte na konarach drzewa — teraz śliskich od jej krwi — zaczynały się rozchylać. Przyjaciele, choć blisko, znajdowali się poza jej zasięgiem. W powietrzu roiło się od efemeryd. Tworzyły coś w rodzaju mgły — mgły pełnej niewidzialnych odłamków — która oblepiła włosy i ubrania Maddy, przejęła jej kończyny zimnem, przygniotła ją, powoli nadwątliła jej odporność. Kruki Odyna gdzieś przepadły. Jak wszystko zasłonięte tą podstępną mgłą. Maddy zastanowiła się przelotnie, gdzie podział się Loki. Pewnie znalazł jakieś bezpieczniejsze miejsce. Trikster zawsze miał talent do bycia gdzie indziej, gdy pojawiały się kłopoty — co nie przysporzyło mu zaufania Asów podczas obecnego konfliktu. Poza tym to, co wylazło spod góry, wystawiłoby na próbę wiarę nawet najbardziej oddanych Lokiemu

przyjaciół... których zostało już bardzo niewielu. Jak poprzednio, zaczęło się od pomruku dobiegającego z korytarzy Świata Dolnego; fala efemeryd zwolniła i przystanęła, jakby w rurach powstał jakiś zator. A potem rozległ się syk, jakby tysiąc kotłów parowych miało zaraz eksplodować, przeraźliwy, wstrząsający, powalający... I pojawił się Jörmungand.

5 Było to wspaniałe wejście, co Maddy przyznała nieco później, gdy otrząsnęła kurz z włosów i przyjrzała się okruchom kamieni, które w nich znalazła — a wśród nich były klejnoty, za które Lud Tuneli sprzedałby własną babkę. Skalne odłamki wystrzeliły w niebo tak wysoko, że pięć minut później nadal spadały niczym grad. Oczywiście Maddy widziała już Węża Świata, ale Jörmungand w swoim pełnym aspekcie stanowił widok, który mógł wstrząsnąć nawet najmocniejszymi nerwami. Łeb miał wielki jak zaprzęg wołów, grzywę runicznego blasku niczym stóg siana. A jego szczęki — szeroko rozdziawione, zdolne połknąć umykające ławice efemeryd — wyglądały jak wrota stodoły obrzeżone zębami wielkości i kształtu szabli. Maddy sięgnęła po runiczny miecz, choć i tak wiedziała, że nie ma nadziei. Jörmungand uniósł wielką głowę; dziewczyna zebrała resztki sił i przygotowała się do starcia. Czuła trujący oddech węża, czuła żar bijący od jego cielska. Ale gad nie zaatakował. Po prostu gapił się na nią, kołysząc się niespełna sześć metrów od niej. Może mnie poznał, pomyślała. Może wysłucha perswazji. Opuściła broń. — Eee... pamiętasz mnie? — wykrztusiła. Nadal była daleka od spokoju. Trzy lata temu spotkała węża w lochu Czarnej Fortecy i choć rzeczywiście pomógł bogom w ucieczce, to jednak głównie za sprawą Lokiego, który posłużył jako żywa przynęta, prowokując bestię do siania zniszczenia. — Jestem... przyjaciółką Lokiego — dodała. Jörmungand syknął przeciągle. — No, właściwie nie przyjaciółką — poprawiła się pospiesznie. — Raczej można by mnie nazwać... koleżanką. Wąż Świata wydał niemożliwy do opisania dźwięk i podpełzł bliżej, zostawiając za sobą ślad śluzu. Bijącego od niego odoru można było niemal dotknąć. Maddy zastanowiła się, co by go mogło powstrzymać przed połknięciem jej jak poziomkę. Znowu uniosła runiczny miecz. Zużył się już tak, że wyglądał jak wykałaczka. Nie przestraszyłby nawet szczura. Wąż Świata ziewnął szeroko... I wtedy rozległ się dziewczęcy śmiech i w górze rozległ się dźwięczny głos: — Ależ kochanie, odłóż to! Maddy podniosła głowę — i ujrzała Wiedźmę z Żelaznego Lasu zeskakującą z grzbietu węża, odzianą od stóp do głów w szkarłatne futra i bardzo z siebie zadowoloną. Bracia wilki baraszkowali u jej boku niczym psotne szczeniaczki. — Doszłam do wniosku, że potrzebna ci podwózka — oznajmiła. — Wskakuj, zawiozę cię do domu. — Rzuciła parę surowych słów Jörmungandowi, który zainteresował się ławicą przepływających obok efemeryd. Otworzył ogromną paszczę, zrobił wdech i wciągnął ławicę do gardła ze swobodą wieloryba pożywiającego się planktonem.

Angie pogłaskała jego oślizłą grzywę. — Zgłodniałeś, kochanie? Moje maleństwo. — Uśmiechnęła się do Maddy. — Moi chłopcy zawsze mają zdrowy apetyt. No dobrze, kochanie, zabierz Maddy do domu. Po drodze możesz coś przegryźć. W tym samym czasie nieopodal wioski bogowie z niepokojem obserwowali rozwój wydarzeń. Została im tylko garść uroków, byli poobijani, wyczerpani, bliscy kapitulacji. Stali na wzniesieniu i patrzyli na wzbierającą rzekę, a mieszkańcy wioski zebrali się wokół najsolidniejszych budynków — głównie kościoła i probostwa, gdzie Ethel została, by nieść pomoc. Niektórzy nieśli dobytek, inni bez słowa wpatrywali się w tych, którzy ściągnęli na nich nieszczęście. Wariatka Nan Nawiedzona stała w tłumie, choć doskonale wiedziała, że bogowie w najmniejszym stopniu nie odpowiadają za to, co się wydarzyło. Wszystko było zapisane w Dobrej Księdze i w dziecinnych rymowankach z jej młodości — a to stanowiło dowód, mówiła, że bajdy starych bab, tak potępiane przez Porządek, nie były aż tak głupie i jeśli ktokolwiek może odwrócić od dawna oczekiwaną Apokalipsę, to najprawdopodobniej stara baba... Wtedy rozległ się potężny trzask i z resztek góry wyprysnął Jörmungand w pełnym aspekcie, wyrzucając w niebo fontannę kamieni. Płonące odpryski nadtopionych skał spadały na dolinę niczym meteoryty, Nan i mieszkańcy wioski ukryli się, gdzie mogli, a bogowie stawili czoło następnemu atakowi. Minęło jakieś pięć minut, zanim kurz i gruz opadły na tyle, by bogowie zorientowali się, iż Wąż Świata nie jest sam. Towarzyszyły mu trzy wilki, ognisty ptak, dwa kruki oraz — nadciągający od strony Śpiących — biały sokół i mały brązowy jastrząb, którego ciągnąca się na tle nieba sygnatura zdradzała... — Loki! Powinienem się domyślić! — warknął Thor, chwytając Zgrywusa za nogi. Ale Zgrywus tylko spojrzał na Jörmunganda i przybrał aspekt goblina. — Ten glutowaty drań już raz mnie połknął — oznajmił. — Prędzej pęknę, niż znowu tam trafię. Pozbawiony broni Gromowładny zawył z wściekłości. — Wracaj mi tu w tej chwili! — zagrzmiał. — Bo co? — burknął Zgrywus, dłubiąc w zębach. — Przecież to Wąż Świata — powiedział płaczliwie Thor. — No i co z tego? Jest po naszej stronie. Bogowie powoli zrozumieli, że Zgrywus ma rację. Jeśli bycie sprzymierzeńcem bogów oznaczało połykanie efemeryd, wsysanie cieni, pożeranie snów, pałaszowanie demonów stertami z niezaspokojonym apetytem, to wąż naprawdę sprzyjał im z całego serca. Co więcej, na jego grzbiecie jechała kobieta. Niemal zasłonięta runicznym blaskiem, zdawała się trzymać grzywy stwora, a jej rdzawoczerwona sygnatura przeświecała przez miazmaty. Trzy wilki nadal nie odstępowały jej na krok i choć w porównaniu z wężem wyglądały jak kotki, ich sygnatury zdradzały, że to nie są zwyczajne wilki, lecz stworzenia o

przerażającej mocy i sile. A nad nimi latał ognisty ptak — niepodobny do żadnego ptaka z Dziewięciu Światów i ciągnący za sobą ślad w odcieniu tego fioletu z tęczy, który bogowie utożsamiali z Chaosem. — Co tu się dzieje, do stu tysięcy piorunów?! — warknął Thor z bezradną wściekłością. — Czy na tym gadzie jedzie Maddy? Pozostali wytężyli wzrok i po chwili doszli do wniosku, że to możliwe. — Jedzie do nas — powiedziała Freya. — Widzę już jej kolory. — Dzięki bogom, nic się jej nie stało. Bragi wyjął gitarę, zagrał akord zwycięstwa i wyrecytował: I oto przybędzie Kon Ognisty, A imię jego Jeźdźca jest Rzeź. I oto przybędzie Koń Morski A imię jego Jeźdźca jest Zdrada. — Co to ma być? — westchnął Njörd. — Przepowiednia? — To z Księgi Apokalipsy. — Ethel, która jako żona proboszcza czasami pomagała mężowi (w bardzo nieoficjalny sposób) w przygotowywaniu kazań, nieźle poznała treść Dobrej Księgi. — Koń Ognisty to Czerwony Koń, od którego góra wzięła nazwę, a teraz Koń Morski... — Co, wąż? — zgadła Freya. — Ale wąż to nie koń — zaprotestował Njörd. — Dobra Księga często bywa nieścisła — odparła Ethel spokojnie. — Jeśli mam rację, to Koniec Światów jest bliżej, niż się spodziewaliśmy. Dwóch Jeźdźców już przybyło. Musimy się zmierzyć z wrogiem. — Myślałem, że właśnie to robimy — powiedział z urazą Thor. Ethel pokręciła głową. — Nie, to tylko manewr odwracający uwagę. Ostateczna bitwa rozegra się w Końcu Świata. „W dwanaście dni, gdzie światów kres... ”. — Co? — zdziwił się Thor. — Zresztą tam właśnie upadł Asgard. Zbudowano nawet monument na pamiątkę tego wydarzenia. — Katedra Świętej Mogiły! Przez chwilę bogowie w milczeniu rozważali możliwość nadejścia Końca Światów. Zwłaszcza Cukier wyglądał na spłoszonego. W swojej nowej postaci boga wojny miał świadomość, że perspektywę kolejnego Ragnaröku powinien przyjąć z entuzjazmem. Ale Cukier i Worek nie zapomniał jeszcze o swojej dotychczasowej — choć skromnej — roli i aspekt nieustraszonego Tyra wydał mu się niespodziewanie trudny do przybrania. Może kiedy Asgard zostanie odbudowany, aspekt przestanie mnie tak uwierać, pomyślał goblin. Jednak na razie zabijanie szczurów budziło w nim opory, a na myśl o ostatecznej bitwie dostawał gęsiej skórki.

— Jeździec, którego imię brzmi Zdrada — odezwał się Thor. — To musi być Loki, nie? — Na razie nie wyciągajmy wniosków, dobrze? — wtrąciła Ethel. Jörmungand się zbliżał, pędził drogą z Malbry; bogowie zaczęli czuć odór jakby od prażących się na słońcu trzęsawisk, słony smród, od którego zaciskało się gardło, a oczy zachodziły łzami. W końcu wąż się zatrzymał, a z niego zeskoczyła na ziemię Maddy z raną na czole i trzema ogromnymi wilkami u boku. — W porządku, Jörgi jest naszym sprzymierzeńcem — powiedziała szybko, widząc, że Thor gotuje się do ataku. — Co się stało? — spytała Idun w aspekcie bogini. — Jesteś cała? Zjedz jabłuszko... Jabłka Idun słynęły we wszystkich światach jako lekarstwo na starość, choroby i rany odniesione w bitwie. Bogini wszędzie zabierała spory ich zapas; owoce były suszone, lecz smaczne i Maddy przyjęła kawałek, nie tylko z powodu jego leczniczych właściwości, ale jako pretekst, by przez chwilę milczeć. Myśl o okłamaniu przyjaciół była niemal zbyt straszna. Freya, także w aspekcie bogini, wyjęła pachnącą chusteczkę (własność Ethel, której garderoba kurczyła się gwałtownie) i przyłożyła ją do ładnego noska. — Może to i sprzymierzeniec, ale dlaczego taki śmierdzący? — I co oni tu robią, na bogów? — warknął Cukier, który natychmiast się zjeżył na widok wilków — one zaś przybrały postać Szoka, Wielkiego H i Fenrisa, odzianych jak zwykle na czarno, ale z dodatkiem licznych i krzykliwych pasów nabijanych ćwiekami, bransolet i srebrnej biżuterii (zdobnej przeważnie w motywy czaszek), która najwyraźniej mogła służyć także jako broń. Fenny spojrzał pogardliwie na Cukra. — Na to wam przyszło, Asowie? Takimi konusami się wyręczacie? — Kto tu jest konusem? — warknął znowu Cukier i Worek. Fenny wzruszył ramionami. — Trochę nie urosłeś, nie? Dziwne, że w ogóle możesz unieść miecz. No, ostatni bóg wojny... Szok i Wielki H wymienili drapieżne uśmiechy. — Duży był — przyznał Szok. — No. Masa mięsa — dodał Wielki H. Cukier zabulgotał z wściekłości i zacisnął pięści. Fenny uśmiechnął się krzywo i odsłonił Wilczy Krzyż na ramieniu. Pewnie doszłoby do wymiany ciosów, gdyby ognisty ptak nie usiadł przed bogami, zmieniając się w Angerbodę, Kusicielkę z Żelaznego Lasu. — To ty! — rzuciła Freya nienawistnie. — Muszę przyznać, że spodziewałam się więcej wdzięczności — westchnęła Angie. — Wdzięczności? — prychnął Thor. Bogini posłała mu pocałunek.

— Mówiłam, że mnie potrzebujecie. I oczywiście moich cudownych wilczków. Wyobraźcie sobie, w jakich opałach byście byli, gdy Jörgi tu nie posprzątał. Thor zmarszczył brwi. Wąż Świata, który cofnął się, gdy Maddy z niego zsiadła, leżał teraz owinięty czule wokół resztek Góry Czerwonego Konia, wyglądając jak ktoś, kto spożył właśnie obfity obiad świąteczny, lecz nadal nie odmówi pierogów, czekolady, garści rodzynek, orzechów... — Twierdzisz, że za tym nie stałaś? — spytał Thor podejrzliwie. — Oczywiście, że nie stałam — oświadczyła Angie. — Bo po co? Chcę mieć własną komnatę w Asgardzie. — I tak znowu wracamy do Lokiego — wycedził Thor, łypiąc na niebo, gdzie jastrząb i sokół zaczynały schodzić ku ziemi. — Niech ja go tylko dostanę w moje ręce... — Dlaczego uważacie, że jest winny? — spytała Maddy. — Bo zawsze jest — warknął Thor. Maddy przestąpiła z nogi na nogę. Rzeczywiście, Gromowładny miał dużo racji. Kiedy pojawiały się kłopoty, nieustannie okazywało się, że spowodował je Trikster. Tym razem jednak był niewinny i tylko ona mogła to udowodnić. To przecież wszystko jej wina — to ona obudziła Czerwonego Konia, ona pozwoliła go sobie odebrać. Oczywiście gdyby powiedziała bogom prawdę, musiałaby zdradzić swoją siostrę. Związki jej bliźniaczki z Szeptaczem na zawsze potępiłyby ją w oczach bogów. Nawet gdyby im udowodnić, że Maggie została zwiedziona i wykorzystana, bogowie i tak chcieliby się zemścić. Maddy wyobraziła sobie siostrę przykutą w podziemnych lochach albo wygnaną do Świata Podziemnego. Nie mogła na to pozwolić. Ale jeśli skłamie, by chronić bliźniaczkę, to kara spadnie na Lokiego... Zanim zdążyła się zdecydować, biały sokół i mały brązowy jastrząb wylądowały na płocie nieopodal i przedzierzgnęły się w Heimdala i Lokiego. Sif kwiknęła z oburzeniem. — Ajjj! Patrzcie, co przylazło! Thor miał minę człowieka, który — do tej pory zagubiony — w końcu dostrzegł swój życiowy cel. Rzucił się na Lokiego, chwycił go i uniósł w powietrze, a bogowie otoczyli ich kołem, żeby popatrzeć. — Pięknie — ocenił Trikster, który miał już tego dość. — Pięknie witacie kogoś, kto właśnie uratował wam życie. Jego jarzące się jak zielone płomienie oczy błysnęły na widok Maddy. Ona wstawi się za mną, pomyślał. Nie wiedział, po co zabrała konia, ale nigdy nie zostawiała przyjaciół w potrzebie. — Tak? To jak nas uratowałeś? — spytał urągliwie Frey. — Cóż, jeśli dacie mi szansę wyjaśnić... a nawiasem mówiąc, nie chciałbym się wydawać pruderyjny, ale przecież są tu obecne damy... — powiedział Loki, przypominając o swoim negliżu, po czym dodał ze złośliwym uśmieszkiem: — No i oczywiście jest też Sif i Freya. — Zamknij się i bierz — warknął Heimdal, który już znalazł sobie odzienie, a teraz wcisnął

Lokiemu w objęcia naręcze ubrań. Podczas gdy Trikster szamotał się z pożyczoną koszulą (o wiele za dużą na niego), Strażnik, jak zwykle zwięzły, przedstawił sytuację zaskoczonym bogom. Angie przyglądała mu się ze słodkim uśmiechem, a Fenny i pozostałe upiorne wilki szczerzyły zęby oraz prezentowały mięśnie i tatuaże z Wilczym Krzyżem. — Stary, mamie wyglądasz — odezwał się Wielki H. do Trikstera. — To twój przyjaciel? — syknął Heimdal. Loki znowu zaczął tłumaczyć. Nie szło mu łatwo. Właśnie dotarł do momentu, w którym nieustraszenie przemienił się w ptaka, by przeprowadzić rekonesans w górach, gdy na płocie probostwa usiadły dwa nowe ptaki — tym razem kruki. Muniek i Honorata, pomyślała Maddy, ale zanim zdołała coś powiedzieć, rozpętało się nagłe zamieszanie. Bracia wilki przybrali swoje aspekty i jednym potężnym skokiem dopadli płotu. Jednocześnie przybysze poderwali się w powietrze i śmignęli nad głowami wilków, kracząc głośno i obraźliwie. Trzy wilki zawyły z bezsilnej wściekłości. Fenny kłapnął zębami ku większemu krukowi, który w rewanżu dziobnął go w nos. — A te skąd się wzięły? — rzuciła Angie z rozdrażnieniem. — Same z nimi kłopoty... Maddy nie mogła powstrzymać uśmiechu. Z tego, co wiedziała o Kusicielce, to ona specjalizowała się w kłopotach. — Cisza! — rzuciła Angie ostro do kruków i wilków. — Zawarliśmy rozejm, pamiętacie? — Rozejm? — prychnął Muniek, przybierając ludzki aspekt. — Z tym burkiem? Fenris spojrzał na niego morderczym wzrokiem, nadal trzymając się obiema rękami za nos. Cukier, któremu wilki nie spodobały się od pierwszego wejrzenia, dotknął runicznego miecza. Maddy zauważyła, że Honorata, która także wróciła do ludzkiej postaci, nosi obecnie kolczyk Fenny’ego ze smoczym pazurem. Jej jasnozłote oczy lśniły psotnie. Otworzyła usta i zakrakała. Loki przez parę chwil gapił się na nich w osłupieniu. Potem spojrzał na siebie. — Wiecie co? To chyba damska koszula. — Co się łamiesz — wycedził Heimdal ponuro. — Niedługo ją ponosisz. — Odwrócił się do Maddy. — Co się tu wydarzyło? Wytłumacz mi. Później Maddy uświadomiła sobie, że wtedy właśnie miała ostatnią szansę, by się przyznać do udziału w wypadkach tego dnia. Los podsunął jej tę okazję, którą głupio przegapiła. Ale takie patrzenie wstecz to fałszywy przyjaciel, z rodzaju tych, którzy pakują nas w kłopoty, a potem chodzą za nami z uśmieszkiem i powtarzają: „A nie mówiłem?”. Gdyby to pytanie zadał jej ktoś inny, może by się przyznała. Gdyby to był życzliwy Njörd, Ethel, Frey czy nawet Bragi, który karcił winowajców w ten sposób, że śpiewał im na całe gardło. Ale to spytał Heimdal o oczach twardych jak hartowana stal i mniej więcej tak samo

współczujących, Heimdal, który widział wszystko, słyszał wszystko, nikomu nie ufał i nigdy nie sypiał... — Powiedz im, Maddy — odezwał się Loki, wyczuwając jej wahanie. — Powiedz, że to nie moja wina. Byłaś tam, widziałaś... Maddy odwróciła wzrok. — Proszę... — dodał Loki, a potem rzekł do bogów. — Słuchajcie, wiem, jak to wygląda, ale tym razem nie mam z tym nic wspólnego. Siedziałem w podziemiach góry, wypoczywałem, zajmowałem się sobą, aż tu nagle — bum, niespodzianka. Spytajcie Maddy. Była tam. Musiała wszystko widzieć. Maddy pokręciła głową. — Przepraszam, Loki, nie mogę. — Co to ma znaczyć? — spytał Heimdal. — To, że nic nie widziałam. Nic z wyjątkiem efemeryd. Ale chyba nie podejrzewacie, że Loki miał z tym coś wspólnego? — A to takie dziwne? — syknął Strażnik. — Przyłapałem go na próbie ucieczki w chwili, gdy sytuacja zaczęła się stawać poważna — sytuacja, za którą w dużym stopniu odpowiada. Nie wspominając już o pojawieniu się Węża Świata, Fenrisa, a teraz i Sleipnira... To na razie troje dzieci Lokiego... — Heimdal spojrzał na Lokiego. — Gdzie jest Hel? — Hel? — zdziwił się Loki. — Wiesz, że nie opuszcza swojego królestwa... — Do tej pory. Ale może zmieniła zdanie? Może wie, że jesteśmy bezradni. Może tylko czeka, aż ktoś, choćby ty, da jej sygnał. — Właśnie — dodała Freya z nienawiścią. — Napuścił na nas Kusicielkę. Namówił nas na układ z Chaosem, dał Thorowi młot, który działa tylko wtedy, gdy mu się zechce, rozpętuje walkę, której nikt nie może wygrać, i wykorzystując fakt, że obie strony są zajęte, spokojniutko zabiera łupy, zostawiając górę pod opieką węża, a nam odbierając broń. Nie mam racji? Loki spojrzał błagalnie na Maddy. — Powiedz im, proszę... Dziewczyna znowu spuściła wzrok. Heimdal wyszczerzył złote zęby i odwrócił się do Angerbody. — A co ty powiesz, Kusicielko? — spytał cicho i groźnie. — Pozwolę sobie przypomnieć, że zawarłam z bogami umowę. — Angie uśmiechnęła się słodko. — Złożyliście przysięgę. Jeśli ją teraz złamiecie, możecie się spodziewać... konsekwencji. Heimdal rzucił jej straszne spojrzenie. — Bogowie dotrzymują słowa. — To świetnie. Ostatni wypadek, kiedy bóg usiłował renegocjować umowę, miał miejsce w Hel trzy lata temu. I wszyscy wiemy, co się wtedy wydarzyło, prawda?

Bogom zrzedły miny. — Dostaniesz to, co ci obiecano — oznajmił w końcu Strażnik. — Będziesz miała swoją komnatę w Asgardzie. Ale nie składaliśmy żadnych przysiąg co do Lokiego, a jeśli nas zdradził... — Zdradził? — zdziwiła się Angie. — W jaki sposób? — Tu coś zaszło — wycedził Thor. — Coś rozsadziło górę od środka i uwolniło konia generała. Loki był obecny na miejscu wypadku. Loki wie więcej, niż mówi. — Poza tym pamiętajcie o Dobrej Księdze — dodała Freya. — Jeździec nazywa się Zdrada... — Bądźże sprawiedliwa! — rzucił Loki rozpaczliwie. — Cytujesz przepowiednię ludzi. Wiesz, jak ludzie potrafią namotać. Przede wszystkim robię w podstępach, nie w zdradzie. To różnica. — Niewielka — chrząknęła Sif. — Prawie niezauważalna — dodał Frey. — Grzmotnę go, to od razu zacznie śpiewać — zaproponował Thor niemal wesoło. — W końcu jakiś konkret — pochwalił Frey. Spojrzał na boga wojny, szukając jego wsparcia, ale Cukier odwrócił wzrok. Pozostał w dużym stopniu goblinem i myśl o brutalnym potraktowaniu kapitana wydawała mu się niewyobrażalna. — Nie sądzę, żebyśmy musieli się posunąć tak daleko — odezwał się Njörd — ale chętnie usłyszałbym parę wyjaśnień. — Zgadzam się — poparł go Bragi. — Miejmy go na oku, dopóki się nie zorientujemy w sytuacji. Loki uśmiechnął się krzywo. — Zakładam, że mówiąc „miejmy go na oku”, masz na myśli „zakujmy go w kajdany i wtrąćmy do lochu do czasu, aż znajdziemy dowody jego winy”? — A i owszem — warknął Thor, robiąc krok w jego stronę. — Tak sądziłem — mruknął Loki. I po tych słowach przybrał aspekt Dzikiego Ognia i strzelił przez podwórko niczym raca. Oczywiście bogowie spodziewali się tego, ale po niedawnej bitwie mieli jeszcze osłabioną moc i stępiony refleks. Za Lokim pomknął tuzin runicznych strzał, lecz żadna nie trafiła celu, a Trikster, mknąc zygzakiem wokół probostwa, wskoczył przez uchylone okno, odbił się od pieca, wylądował w palenisku i zniknął w chmurze iskier. W oczach bogów było to ostateczne przyznanie się do winy. Maddy Kowalówna oczywiście znała prawdę, ale nie mogła jej wyjawić. Nie teraz, gdy w grę wchodziła Maggie, jej upragniona bliźniaczka, której motywów nie znała, lecz która z pewnością potrzebowała jej pomocy. Loki da sobie radę — przecież od dawna ratował się z najróżniejszych kłopotów. A gdy musiała wybierać, to cóż... Morski Koń, pomyślała ponuro. I Jeździec o imieniu Zdrada...

A zatem zdrada, pomyślała, wzdychając w duchu i nie czekając na dalsze wypadki, ruszyła w stronę góry, gdzie Czarny Koń Dni Ostatnich czekał, by zabrać ją do Końca Świata.

6 Adam Marnota jak zahipnotyzowany gapił się na konia, którego Maggie wyprowadziła ze Snu. Podczas gdy jego pasażer zajmował się dziewczyną, on po raz pierwszy od trzech lat został sam, nie czując w głowie obecności obcej istoty i choć ta rozłąka trwała tylko parę minut, poczuł się okropnie bezbronny, jakby ktoś nagle i brutalnie odarł go z całej wiedzy, zostawiając bez celu i środków obrony, nieświadomego i... Wolnego? To było objawienie. Mógłby być wolny, naprawdę wolny! Ta myśl wywoływała drżenie w kręgosłupie, które rozprzestrzeniło się na żołądek i skoczyło do mózgu niczym błędny ognik. Adam zamarł ze zgrozy i podniecenia. W głowie mu się zakręciło, gardło wyschło. Przez te długie trzy lata niewolnictwa, spełniania każdej zachcianki swojego pasażera, życia w strachu przed karą, myśl o tym, by po prostu uciec, jeszcze nigdy nie przyszła mu do głowy. Mógłbym się uwolnić, pomyślał i nagle wyobraził sobie, jak odkłada miecz, jak zapomina o swoich marzeniach — które właściwie nie należały do niego, lecz do tej istoty, która tak długo w nim mieszkała, że teraz nie wiedział już, gdzie się kończy ona, a zaczyna on. Mógłbym odejść. I to natychmiast! Pytanie tylko, czyby się na to ośmielił. Czy mógłby naprawdę wrócić do domu, zapomnieć o swoim przeznaczeniu i znowu być Adamem Marnotą, prowadzić karczmę Pod Siedmioma Śpiącymi, dobrze żyć z sąsiadami, wcześnie się ożenić, jak jego ojciec, utyć jak matka, co niedzielę chodzić do kościoła i ze wszystkich sił starać się zapomnieć, że mógł być wielki i potężny? Nie miał czasu na rozważania. Jego pasażer wrócił z takim impetem, że przewrócił Adama i przygwoździł go do podłogi, posiniaczonego, drżącego i przerażonego. Istota, która niegdyś była Mimirem Mądrym, rzuciła się w jego umysł niczym naburmuszony jegomość w wysiedziany fotel. Na myśl o swojej zdradzie Adam zaczął kwilić. Bezimienny potrafił być okrutny i wiedział, jak karać bunt. Ale dziś był zajęty czym innym. Adam wyczuł jego dzikie, rozgorączkowane podniecenie i szał wściekłości przewyższającej wszystko, czego doświadczył od tamtego dnia na brzegach Snu, gdy po raz pierwszy stali się jednością. Jak śmiała?! Jak ŚMIAŁA mi się sprzeciwić?! — zawył głos. Adam zerknął na Maggie, która patrzyła na niego zatroskanym wzrokiem. — Adam? Wszystko dobrze? — spytała. Wyglądał mamie, wyraźnie drżał. — Adamie, proszę, powiedz... co się stało? — Nic takiego — wykrztusił. — Już po wszystkim. — Wyprostował się ostrożnie. — Opowiadaj, co się wydarzyło. Maggie usiadła obok niego na łóżku i streściła swoją podróż przez Sen, od Góry Czerwonego Konia po lot w chmurach i szepczący głos, który wypchnęła z głowy, gdy usiłował nad nią

zapanować. Adam szeroko otworzył błękitne oczy. — Naprawdę to zrobiłaś? Maggie skinęła głową. — Tak mi się śniło. Ale to nie był tylko sen, prawda? — dodała, zerkając na deresza przy łóżku. — Sen to rzeka, która płynie przez Dziewięć Światów — wyrecytował Adam z pamięci. — To niebezpieczne miejsce, tak realne, jak każde inne. Może bardziej, bo we Śnie widzisz prawdę, odartą z masek. — Z masek? Adam spojrzał na konia. Przypuszczam, że to stworzenie wygląda inaczej niż we Śnie. — Ale dlaczego się tu znalazło? I co za głos słyszałam? I kim była ta dziewczyna? Dlaczego wyglądała identycznie jak ja? Powiedz jej, że nie możesz o tym teraz mówić, rozkazał pasażer Adama. Powiedz, że jest ci do czegoś potrzebna. Że to bardzo ważne. I na miłość boską, powiedz, żeby przestała pytać! Maggie spojrzała na Adama przez kółko robione z palca wskazującego i kciuka. Wyglądał na rozgorączkowanego, chorego, przerażonego i rozdygotanego. Kiedy do niego mówiła, on milczał przez chwilę, przechylając głowę, jakby czekał na instrukcje, nasłuchiwał głosu. Przypomniała sobie, co powiedziała ta dziewczyna z Północy. Coś o głosie w głowie. Jak go nazwała? Szeptacz? Czy to możliwe, że Adam też go słyszy? Skupiła się na runie Bjarkán, szukając kolorów Adama. I nagle zobaczyła obce pasmo blasku run w jego sygnaturze. Adam wzdrygnął się, jego kolory zapłonęły mocniej — i wtedy Maggie zyskała pewność. Ktoś ją obserwował, milczący, upiorny widz... Oddaliła runę. — Magistrze — odezwała się. — Nie musisz się już kryć. Wiem, że tu jesteś. Pasażer w głowie Adama wił się w konwulsjach i syczał jak kłębowisko węży. Adam gigantycznym wysiłkiem zmusił się do zachowania spokoju. — Nie rozumiem, o czym mówisz... — Nie okłamuj mnie, magistrze. Chciałeś opanować mój umysł. Chciałeś mnie zmusić do posłuszeństwa. Ta dziewczyna spod góry powiedziała, że tak robisz. Twierdziła, że jesteś wrogiem. — Nie — oznajmił Adam. — To nieprawda! — Zatem kim jesteś? I dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się dzieje? — Powiem — odpowiedziała istota głosem Adama. — Ale najpierw musisz mi przysiąc posłuszeństwo.

Adam, wypowiadający słowa swojego pasażera, czuł gwałtowność jego gniewu. Wyczuł, że zbliża się ogromny wybuch. Jak śmiała się mi oprzeć! MNIE! Młodzieniec zadrżał. Maggie poczuła dziwne wzruszenie. Kiedy po raz pierwszy ujrzała go w labiryncie pod Uniwersalnym Miastem, uznała go za aroganta. Potem obudził w niej podziw, bo tak dużo wiedział. Ale teraz, gdy w końcu zobaczyła jego rzeczywiste kolory, obudziła się w niej szczególna czułość. To tylko człowiek, pomyślała, a istota nazywająca się magistrem ma go w swojej mocy. — Chcę, żebyś uwolnił mojego przyjaciela — powiedziała. — Maggie, nie — żachnął się Adam. — Zostaw go — powtórzyła. — Wtedy porozmawiamy. Adam zaczął się pocić. — Proszę... Nie wiesz, z kim zaczynasz... Magister ocalił mi życie w Świecie Podziemi. Teraz mówi mi, co mam robić. Wie, co myślę. Błagam, litości... — Jęknął i upadł na kolana. — Co się stało? — zaniepokoiła się Maggie. — To twoja wina, Maggie Rado — oznajmił magister ustami Adama. — Ja nie lubię zadawać bólu. Adam miotał się i krzyczał, drapał podłogę zakrzywionymi palcami. — Maggie, błagam! Niech on przestanie! — Daj spokój mojemu przyjacielowi — nakazała. — Najpierw zgodzisz się na moje warunki. — Jakie warunki? — Wszystkie. Maggie zasłoniła usta dłonią — drżącą, jak się przekonała. — Przestań! Zrobię, co chcesz. Przysięgam. — Na swoje prawdziwe imię? — Tak! Tak! Adam ucichł, podniósł się na kolana i zwymiotował. Maggie miała zaciśnięte gardło. Jeszcze nigdy dotąd nie czuła takiego strachu. Nie chciała go poznać nigdy więcej. Co się ze mną dzieje? — pomyślała. Co to za zdradziecka słabość? Nie chciałem tego — oświadczył magister głosem Adama. — Ale oboje zasłużyliście na nauczkę, a czas nagli. Adam spojrzał na Maggie. — Dziękuję — szepnął, biorąc ją za rękę. Maggie, trzymając jego dłoń, nie potrafiła się skupić. Samotna, niekochana przez tak długie lata, odzwyczaiła się od takiego zwykłego kontaktu fizycznego z drugim człowiekiem. Wydał

się jej dziwny, obcy — i wspaniały. Zastanowiła się, jak by się poczuła, gdyby pocałowała Adama... i oblała się gwałtownym rumieńcem. — Odszedł? — spytała w końcu. — Nigdy nie odchodzi daleko, ale chyba możemy porozmawiać. Właściwie nie było to kłamstwo — Adam wiedział, że jeśli oszuka Maggie, ona zobaczy to w jego kolorach — ale i nie cała prawda. Nadal słyszał cichy, chytry głos swojego pasażera i wiedział, że jeśli popełni błąd, czeka go kara. — Chciałaś usłyszeć odpowiedzi. Na pewno jesteś gotowa? Skinęła głową. — Dobrze, powiem ci wszystko — obiecał. — A potem, jeśli nadal nie będziesz mi ufać... — Tobie ufam, twojemu magistrowi — nie. Adam spojrzał na nią nerwowo. — Mam nadzieję, że cię przekonam, żebyś zmieniła zdanie. Potrzebuję ciebie... Maggie uśmiechnęła się; czuła się dziwnie z tym uśmiechem, jakby nosiła ubranie, do którego nie przywykła. Pamiętała tę falę obrzydzenia, kiedy Adam znalazł runę na jej karku, swoją niechęć do zdjęcia bergi w obecności obcego mężczyzny. Teraz te doznania wydawały się dziecinne, absurdalne. Czego się tak bała? W dzieciństwie widziała śmierć rodziców i rozpad świata ogarniętego Chaosem. Gdyby wtedy wiedziała tyle co teraz, mogłaby ich uratować, pomóc im, albo przynajmniej o nich walczyć. Teraz wszystko będzie inaczej. Miała moc, ten tajemniczy ogień, który robi bogów ze zwykłych ludzi. I jeszcze lepiej — miała przyjaciela. Kogoś, kto jej słuchał. Kogoś, kto o nią dbał. Marzyła o uleczeniu Końca Świata, o oczyszczeniu miasta ogarniętego anarchią. Teraz jej marzenie się jakoś skurczyło, stało się mniejsze, a jednak ważniejsze. Stracone biblioteki, handlarze, załamanie Prawa i Porządku, nawet własne pragnienie zemsty na agentach Chaosu — wszystko nagle ustąpiło miejsca głębszemu, potężniejszemu pragnieniu. Nie potrafiła go nazwać. Ledwie zdawała sobie sprawę z jego istnienia. Wiedziała tylko, że coś się zmieniło, że jakaś dźwignia została poruszona, uruchamiając mechanizm dotąd nieużywany. I kiedy kolejny drobny element misternej pułapki powoli przesunął się na swoje miejsce, Adam Prawy uśmiechnął się do siebie, Czerwony Koń Dni Ostatnich zaczął skubać jedwabne frędzle narzuty, a Mimir Mądry po raz pierwszy od pięciuset lat odetchnął z satysfakcją.

7 Zbliżając się do szczątków Góry Czerwonego Konia, Maddy z zaskoczeniem przekonała się, że wszędzie panuje spokój. Bitwa nie zniszczyła wiele w okolicy, ponieważ ofiarami padły głównie efemerydy, które uciekły do Świata Dolnego lub rozpłynęły się w nicości. Parę tych na ogół nieszkodliwych stworzeń, które uciekły przed szczękami Węża Świata, leżało na nagich polach: jednorożec, kilka goblinów, gromadka małych smoków niesionych wiatrem niczym puszki dmuchawca. A wokół rozgrzebanej góry zalegała warstwa jasnej, rozjarzonej mgły; nie były to zwykłe opary, lecz coś, co uwarzyło się w Świecie Dolnym i zalało równiny wokół góry w sposób znany już Maddy... Rzeka Sen, pomyślała; jej moc w większości już zwietrzała, siła jej wybuchu zmalała, wyziewy się rozproszyły. A jednak Maddy podchodziła ostrożnie, znając potęgę Snu i nie wiedząc, co jeszcze może się kryć we mgle. — Jörmungandzie! — zawołała w końcu. Wąż Świata, obżarty Snem, nie zareagował. Zawołała głośniej. Nie chciała wchodzić w kłęby mgły. Ale opary przemoczyły wszystko i istoty, które widziała początkowo — ta menażeria dziwnych stworzeń — rozpłynęły się niemal bez śladu. Pozostała tylko ta upiorna mgła, a na ziemi — coś w rodzaju popiołu wymieszanego z bryłkami żużla, jak w kowalskim piecu. Chmura znalazła się dokładnie naprzeciwko niej. Maddy widziała drżącą linię niczym falę liżącą piasek plaży — granicę Snu. — Jörmungandzie! — powtórzyła. Z sennych oparów dobiegł hurgot. Maddy rzuciła runę Yr i zrobiła krok w stronę Snu. Nic się nie wydarzyło. Zrobiła kolejny krok. Mgła była zimna i przykra w trudny do sprecyzowania sposób. Maddy widziała Świat Podziemi w całej jego zdumiewającej wielorakości, spojrzała w twarz Hel Półzrodzonej i poszła drogą do Krainy Zmarłych wśród szpalerów błąkających się dusz — a teraz dygotała ze strachu na widok zwyczajnej chmury. Ale kiedy zagłębiła się w Sen, zaczęła rozumieć. Wydawało się jej, że powietrze, drzewa, skały, ziemia, cała tkanka rzeczywistości powoli się rozpływa, rozsnuwa w sennej chmurze jak prująca się robótka. Na jej oczach brązowy szczur chodzący po skale zwolnił, zszarzał i prysnął jak pękająca mydlana bańka, zostawiając po sobie tylko plamę w powietrzu. Jak długo zajmuje unicestwienie człowieka? I co to oznacza dla samej doliny? Znowu zawołała Jörmunganda. Tym razem wąż ją usłyszał. W szczątkach wypatroszonej góry rozległo się przerażające warczenie i z rozkopanej ziemi wyłoniła się drapieżna głowa niczym gigantyczna dżdżownica. — Słuchaj — zaczęła Maddy. — Zastanawiałam się, czy możesz mi pomóc...

Gadzie oczy patrzyły nieruchomo, podnosząc apatię do poziomu sztuki. Maddy spróbowała inaczej. — Muszę się dostać do Uniwersalnego Miasta — oświadczyła twardo. — To znaczy, że masz mnie tam zanieść. Wąż rozdziawił paszczę w kolosalnym ziewnięciu. Sam jego cuchnący oddech mógł zatrzymać wielką chmarę efemeryd. Przez chwilę Maddy chciała się poddać i wyruszyć pieszo. Ale jeśli miała znaleźć Maggie Radę, zanim Heimdal i inni dowiedzą się o jej istnieniu, musiała się tam dostać natychmiast — co oczywiście oznaczało podróż przez Sen. Skoro nie ma Sleipnira, trzeba się zadowolić Jörmungandem. — To jak, zabierzesz mnie? Długa pauza. Wąż gapił się na nią tępo. Maddy westchnęła zniecierpliwiona — Szkoda, że nie wiem, czy do ciebie dotarło. Nie masz ludzkiej postaci? — Ma — rozległ się głos za jej plecami. — Ale to, co widzisz, to jego najbardziej atrakcyjny aspekt. — Loki — powiedziała, nie odwracając się. — Ach, więc jednak mnie pamiętasz — rzucił Loki od niechcenia. — Może mam paranoję, ale po twoim żarliwym wystąpieniu w mojej obronie zacząłem się zastanawiać, czy zrobiłem coś złego. — A zrobiłeś? — Nie. A ty? Maddy odwróciła się do niego. Loki przybrał swój pierwotny aspekt — oczywiście we Śnie to łatwe — i przyglądał się jej z bezpiecznej odległości. Zielone oczy jarzyły mu się złośliwością. We Śnie — tak jak w Świecie Podziemi — jego runa nie była już odwrócona, a kolory promieniały dzikim blaskiem, o wiele mocniejszym niż w Świecie Górnym. — Eee... Przepraszam za tamto... — W takim razie w porządku. — Posiekane bliznami usta Lokiego skrzywiły się w niebezpiecznym uśmiechu. — Bo jakoś mi się ubzdurało, że to ty otworzyłaś górę, zabrałaś Czerwonego Konia Odyna i wypuściłaś na wolność połowę Świata Podziemi, a teraz chcesz bez słowa wyjaśnienia cichcem prysnąć z Jörgim, zrzucając odpowiedzialność na niżej podpisanego. A nie mówimy tu o klapsie po łapkach, lecz o czymś znacznie poważniejszym. Maddy rzuciła runę Bjarkán i zerknęła szybko na Lokiego. Wiedziała z doświadczenia, że takie niedbałe zachowanie to zwykle podstęp mający odwrócić jej uwagę i kiedy tylko Loki dostrzeże okazję do ataku, natychmiast ją wykorzysta. Dostrzegała to w jego kolorach — jadowicie zielona nitka złośliwości była spleciona z czerwienią gniewu, w tym wypadku całkowicie usprawiedliwionego. — Jeśli tak myślisz, dlaczego nie powiedziałeś tego innym? Loki wzruszył ramionami.

— Myślisz, że by mi uwierzyli? W tej chwili nie jestem raczej królem popularności w Światach Środka. — Przyjrzał się Maddy z uśmiechem. — Nie mam pojęcia, dlaczego uwolniłaś konia, ale musiałaś mieć ważny powód. Maddy rzuciła mu ostre spojrzenie. — Myślisz, że o nim wiedziałam? — No błagam! — rzucił Loki niecierpliwie. — Nie zgrywaj niewiniątka. Pamiętaj, że znam Górę Czerwonego Konia do najmniejszego pęknięcia i ryski na kamieniu. Myślisz, że nie podejrzewałem, iż jest tam zakopane coś tak dużego? — Szeptacz... — zaczęła Maddy. — Początkowo tak założyłem — przyznał Loki z rozbrajającym uśmiechem. — Ale się pomyliłem, prawda? Mimir nie był główną atrakcją. Odyn chciał za jego pośrednictwem przeciągnąć bogów na swoją stronę, zanim ujawnił im swój plan. — Jaki plan? — Wojny z Chaosem. Końca Świata. Odzyskania Asgardu. Wszystko jest w Dobrej Księdze, wszystko razem z koniem, którego jeździec nosi imię Rzeź. Rzeź... Ponury w języku Starego Wieku. A wiedziałaś, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności to akurat jedno z imion Odyna? Maddy w milczeniu pokręciła głową. — Ale Szeptacz go zdradził — ciągnął nieubłaganie Loki. — Ty odeszłaś do Świata Podziemi, Odyn został oślepiony, bogowie zwrócili się przeciwko niemu. Musiał zmienić plan. Mimo to prawie się udało, lecz bez konia wszystko poszło na marne. Odyn przegrał. Myśleliśmy, że już po nim. I nagle ogarnęły mnie wątpliwości. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Angie zawarła umowę z bogami, oddała Thorowi młot, potem ta sprawa z górą... A jeśli to nie były kruki Odyna, to mogę oddać tytuł najbardziej inteligentnego wygnańca Asgardu... — Do czego zmierzasz? — przerwała mu Maddy. — Generał ocalał, prawda? — W oczach Lokiego buchnął zielony płomień. — Jakoś zdołał uciec i nie chce, żeby inni o tym wiedzieli. I świetnie. Mnie to obojętne. Na pewno miał powody. A jeśli teraz współpracuje z Chaosem, też go całkowicie rozumiem. Nie byłby to pierwszy raz. — Odyn nigdy by tego nie zrobił! — oburzyła się Maddy. — Wybacz, mój błąd. — Mówię serio — rzuciła Maddy gniewnie. — Odyn nigdy by tego nie zrobił! Na razie nie rozumiem jego planu, ale zdrada do niego nie należy. — Dobra, przepraszam. Zapomnij, że coś mówiłem. No, czyli ma jakiś plan, tak? Maddy przyjrzała mu się podejrzliwie. — Czego ty chcesz? Wzruszył ramionami. — Tego co zwykle. Zabierz mnie ze sobą do Końca Świata. Tam się zacznie, prawda? Wojna

Porządku z Chaosem. Nie wiem, dlaczego się tak kryjesz ani co zamierzasz zdziałać w pojedynkę, ale jeśli generał naprawdę przeżył, to na pewno chce, żebym ci pomógł. Miałbyś pomóc mnie? Prędzej sobie, pomyślała Maddy. Wydawało jej się, że już rozumie. Loki jak zawsze zabezpieczał sobie tyły. Skoro wypadł z łask u bogów, chciał zyskać ochronę Odyna, a przynajmniej oddalić się od rzezi pod Górą Czerwonego Konia. Pewnie by się poddała jego czarowi — samotna i niepewna — gdyby nie myśl o Maggie Radzie. Wiedziała, że Loki nie ma skrupułów, a jeśli dowie się o Maggie, bez wahania wykorzysta tę informację, by poprawić sobie notowania u bogów — albo gorzej, pertraktować z Chaosem. Nie chciała go tak zostawiać, ale po prostu nie mogła narażać siostry na dalsze zagrożenie. Dlatego odwróciła się do Lokiego z uśmiechem w nadziei, że ją zrozumie. — Bardzo mi przykro. Daję słowo, że wszystko ci wytłumaczę, ale najpierw muszę... Wezwała całą swoją potężną moc i cisnęła ją ze wszystkich sił. Tylko po to, by go spowolnić — Loki w swoim aspekcie był godnym przeciwnikiem nawet dla niej — ale przypadkiem runą, którą instynktownie wybrała spomiędzy wszystkich jej dostępnych, była ta nowa, którą tego ranka ukradła swojemu upiornemu gościowi. Przez sekundę runa Ác jarzyła się srebrzystą bielą w jej palcach, po czym — bez żadnych starań — stopiła się z jej własną runą Aesk. Z otwartej dłoni wystrzeliła runiczna strzała, przewracając Lokiego i rzucając go na ziemię jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. W pierwszej chwili Maddy przestraszyła się, że go zabiła. Ale kiedy zmrużyła oczy, zobaczyła jego sygnaturę, choć bardzo przybladłą. Zastanowiła się nad runą, którą rzuciła. Wyglądała jak zwykłe połączenie Ác, Dębu Grzmotu...

... skrzyżowanego z Aesk, Jesionem Błyskawicy....

Ale w tym przypadku Ác i Aesk scaliły się i utworzyły coś o wiele potężniejszego:

To zaklęcie ogłuszyło Trikstera (w dodatku w najpotężniejszym aspekcie) tak łatwo, jak zabija się muchę. Maddy się upewniła, że Loki nie udaje — naprawdę stracił przytomność — po czym stanęła przed niewygodną decyzją: zostawić go tutaj, w niebezpiecznym środowisku Snu, czy wyciągnąć na otwartą przestrzeń, gdzie jego sygnatura natychmiast zdradzi jego obecność Heimdalowi i innym. Wybrała to drugie w nadziei, że Loki ją zrozumie. Bogowie pewnie się na nim wyżyją, ale Trikster już ratował się z gorszych tarapatów i tym razem na pewno także sobie poradzi. Co do sugestii, że Odyn mógłby zmienić poglądy i zawrzeć pakt z wrogiem — odrzuciła ją bez wahania. Odyn bywał podstępny, czasem nawet nieuczciwy, ale nigdy by nie zdradził bogów. Tak więc posłuchała wezwania serca — ruszyła na poszukiwanie siostry w nadziei, że to doprowadzi ją do Starca. Zostawiła nieprzytomnego Trikstera na obrzeżu chmury Snu i wróciła biegiem do Końskiego Oka, gdzie Jörmungand, poruszony klęską ojca, wreszcie wyrwał się z marazmu — potrząsał grzywą, syczał i generalnie robił wrażenie węża gotowego na wszystko. Maddy przyjrzała mu się nieufnie. — Jesteśmy po tej samej stronie, tak? Wydał ohydny dźwięk, jednak kojarzący się ze skomleniem szczeniaczka. — Wiesz, gdzie muszę się dostać? Prawda? Prawie się łasił. — A kiedy się tam dostaniemy, będziesz grzeczny? Obiecujesz, że nikogo nie zjesz? Mówię poważnie. To by było bardzo brzydko. Zachowałbyś się jak niegrzeczny wężyk. Jörmungand zrobił ruch, jakby wzruszał nieistniejącymi ramionami, i powoli zaczął rozwijać swoje zwoje. Maddy chwyciła go za grzywę obiema rękami i wskoczyła mu na kark. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, pomyślała. I runęli w sam środek Snu.

8 Loki obudził się z migreną. Właściwie nie z migreną, tylko bólem, który miał początek na czubku głowy i promieniował na całe ciało. Nawet włosy go bolały — co w sumie nie było aż tak dziwne, skoro ktoś właśnie za nie ciągnął, by go postawić na nogi. Prawdopodobnym kandydatem wydawał się Thor, choć szczerze mówiąc, równie dobrze można by typować Heimdala. Albo Freya. Albo Njörda. Czy nawet Angie. W sprzyjających okolicznościach Loki dopuściłby też kandydaturę Skadi z Ludu Lodu, znanej też jako Królowa w Śnieżnych Butach, Łowczyni i Śnieżna Wilczyca. Na szczęście Skadi na dobre znikła z horyzontu, pomyślał Loki. Przed Ragnarökiem to ona przykuła go do skały i zostawiła pod strażą gada plującego mu jadem w twarz, a podczas ostatniego spotkania omal go nie zasmagała runicznym batem. Loki zamrugał oczami w ostrym świetle — słońce w końcu przebiło się przez mgłę wysączającą się ze Świata Dolnego i oślepiająco iskrzyło się w śniegu. Co się właściwie stało? Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć. Potem wszystko zaczęło wracać: Maddy, chmura Snu, Jörmungand i wypalony w jego głowie obraz runy, którą widział pierwszy raz w życiu...

Powinien się nad nią poważnie zastanowić, ale obecne okoliczności wymagały jego niepodzielnej uwagi. Znowu otworzył oczy, tym razem ostrożniej. Początkowo było za jasno, żeby mógł cokolwiek zobaczyć, potem wszystko z wolna wróciło: mgła, śnieg, świetliste niebo, para złotych oczu spod strzechą kruczoczarnych włosów. Loki przyjrzał się tym oczom, usiłując rozpoznać ich wyraz. — Kra! — powiedziała Honorata. — A, nie śpisz — dodał Muniek, pojawiając się w jego polu widzenia. — Co się stało? — wymamrotał Loki, na próżno usiłując się uwolnić od ręki ciągnącej go za włosy. — Myśleliśmy, że może ty nam powiesz — odparł Muniek wesoło. — Znaleźliśmy cię pod Górą Czerwonego Konia, wśród szczątków runy. — Maddy — mruknął Loki. — Zaskoczyła mnie. I miała ze sobą Węża Świata. — Kra! — wypowiedziała się Honorata. — A wspominała, dokąd się wybiera? — zapytał Muniek.

— Mówiła coś o Końcu Świata. — Koniec Świata? Na pewno? — odezwał się ktoś trzeci. Ręka na włosach zacisnęła się mocniej. — Jeśli kłamiesz, Psia Gwiazdo... Trikster zesztywniał. Znał ten głos. W końcu zdołał się wyszarpnąć i ujrzał przed sobą dwoje lodowatobłękitnych oczu oraz uśmiech niczym brzytwa. — Oż cholera! — wyrwało mu się. — Kopę lat — wycedziła Skadi.

9 Tymczasem podróżująca Snem Maddy uznała, że każdy inny sposób byłby lepszy od tego. Z pewnością ten był najszybszy, ale gdy tak mknęła z prędkością, która niegdyś wydawała się jej niewyobrażalna, wczepiona kurczowo w grzywę węża rękami, które już straciły czucie, starając się nie patrzeć na istoty, które skakały na nią i wyciągały do niej łapy i pazury, podczas gdy ona i jej wierzchowiec skakali w mdlące wiry i przepaście między Światami, zaczęła sobie uświadamiać, że jej przeprawa przez Czarną Fortecę Świata Podziemi była niczym w porównaniu z tym doświadczeniem. Mijała nisze efemeryd jak śmiercionośne wybuchy fajerwerków, chmury mięsożernych pasożytów, grad noży i płomieniste gejzery. Byli też zmarli, oczywiście, ziejąca chłodem, głodna horda, bezcielesne palce wczepiające się w jej ciało, błagalne szepty... „Pomóż nam, Maddy... Pomóż nam żyć! ”. Trwało to tylko parę minut, choć kiedy Maddy wynurzyła się ze Snu, miała wrażenie, że podróżowała przez pół życia. Otworzyła oczy w ciemności i przez chwilę niemal uwierzyła, że wszystko to było prawdziwym snem, a ona leży we własnym łóżku. Ale wokół niej nie było pościeli, a wszystkie dźwięki odbijały się głośnym echem. No i czuła gadzi smród, aż za dobrze jej znany. Nie, to nie był sen, pomyślała. To musi być Koniec Świata. Rzuciła runę Sól i ujrzała w jej blasku jakiś podziemny magazyn, którego dach częściowo zapadł się pod ciężarem Jörmunganda. Cielsko węża spoczywało na podłodze w Świecie Dolnym, głowa kołysała się radośnie w Końcu Świata. — Miałeś się nie rzucać w oczy — syknęła Maddy wściekle i z zaskoczeniem ujrzała, jak głowa węża zaczyna się zmieniać. Stała się wielkim, kudłatym czarnym koniem z ogonem sięgającym ziemi. Zwierzę nie wyglądało pięknie, a jego oddech niepokojąco cuchnął, tak jak to się zdarza mięsożercom, ale Maddy uznała, że to wystarczy na razie, dopóki nie znajdzie siostry. Ostrożnie poklepała czarnego konia. — Tak jest dużo lepiej, dziękuję. Teraz sprawdźmy, gdzie mnie przyniosłeś.

10 — Skąd to zdziwienie? — zagadnęła Łowczyni. — Nie jestem w najlepszej formie — wyznał Loki, masując obolałą głowę. — Poza tym jakoś mi się zdawało, że wróciłaś do swoich. — Wróciłam — wycedziła Skadi, obracając w palcach runiczny bicz. — Ale potem zaczęły się plotki... Plotki o tym, co się wyprawia pod Górą Czerwonego Konia. I o Jeźdźcu, którego imię jest Zdrada. — Więc od razu uznałaś, że jestem w to zamieszany. Mam dla was wiadomość... — Zamknij się, Psia Gwiazdo — warknęła Skadi. — Nie będę wysłuchiwać tych krętactw. Gdybym to ja decydowała, w tej chwili byś wisiał przykuty do skały w Świecie Podziemi, mając jadowite żmije do towarzystwa. I to nadal jest możliwe, jeśli mnie wkurzysz. Loki przyjrzał się jej z namysłem. — Postaram się cię nie wkurzać. No... to jestem. Czego chcesz? Skadi zmierzyła go spojrzeniem zimnych oczu. — Znajdujemy się w pobliżu Siedmiu Śpiących. Jakieś sto metrów stąd jest jaskinia, którą można się dostać w głąb góry. Dość sucha, a nieopodal płynie strumyk. Będzie ci tam dość wygodnie. Oczywiście musisz się ukryć, w przeciwnym razie cię wyśledzą. A zważywszy, co obecnie o tobie myślą, nie przeceniałabym twoich szans. Jeździec zwany Zdradą — czy to może być ktoś inny niż ty? Loki pokiwał głową. — Niech ci będzie — mruknął, zastanawiając się gorączkowo. Czy Łowczyni próbowała mu pomóc? Nie chciało mu się w to wierzyć. I dlaczego towarzyszyły jej kruki Odyna? Czy generał naprawdę przeżył? A może to tylko wstęp do czegoś innego — jakiegoś przesłuchania? Niemal niedostrzegalnym ruchem sięgnął po runę. — Kra! — wrzasnęła oskarżycielsko Honorata. Skadi uniosła bicz. Jego zwoje przesunęły się po śniegu niczym struny energii elektrycznej. — Ostrzegam cię — wycedziła. — tak cierpię, że muszę ci ratować życie. Spróbuj jeszcze raz, a bardzo pożałujesz. — Dobra, dobra. — Loki rozłożył ręce. — Barrrdzo mądrze — pochwalił Muniek. — Honorka dużo nie gada, ale widzi Dziewięć Światów na wylot. — A widzisz to? — Loki zrobił nieprzyzwoity gest. Potem znowu odwrócił się do Łowczyni. — Wybacz moją wrodzoną nieufność, ale... dlaczego chcesz ocalić mi życie? Raczej się nie przyjaźnimy. — Raz w życiu udało ci się powiedzieć prawdę — syknęła Skadi.

— Balder chciał, żebyś przeżył, i pewnie ma swoje powody. A co do generała, nie wiem, gdzie jest, ale... Honorata zaskrzeczała. Skadi umilkła. Duch i Umysł Odyna spojrzały na zdradzieckiego Trikstera dwiema parami złotych oczu. — Ach, więc to tak... — Posiekane bliznami wargi Lokiego drgnęły w zamyśleniu. — Słuchaj, jeśli Odyn gdzieś się przyczaił, jeśli dlatego mnie ochraniacie, to może od razu powiedzcie mi prawdę? Rozumiem, czemu ukrywacie ten fakt przed Wanami, ale jestem jego bratem, na litość, i jeśli Odyn chce zawrzeć umowę... — Jaką znowu umowę? Loki wzruszył ramionami. — A skąd mam wiedzieć? Ale coś się tu kroi, nie ma bata. Czerwony Koń wyrwał się na wolność, Czarny Koń również, teraz jeszcze nam brakuje Konia Powietrznego i pociąg Faerów do Ragnaröku może ruszać! Skadi spojrzała na niego z wyższością. — Już wszystko rozgryzłeś, tak? — To żadna zagadka — oznajmił Loki, szczerząc zęby w uśmiechu. — Może generał przeżył. Może chce objąć władzę. Ale przez trzy lata zmienił się układ sił: Heimdal zawarł układ z Chaosem i nagle Odyn stracił rozeznanie, na ilu prawdziwych przyjaciół może liczyć. Dlatego zaczyna cichcem rekrutować zwolenników. Niewiele było trzeba, żeby zwerbować Maddy. Ale jako wasz szczerze oddany — rozumiem. W przeszłości sporo nas dzieliło. Jednak możesz go zapewnić, że się zmieniłem. Obecnie stoję po stronie Porządku. W oczach Skadi błysnął lodowaty błękit. — Może w tym właśnie problem. Zmienianie sojuszników to twoja specjalność. Przydzielimy ci strażnika. Kogoś, kto będzie czuwał, żebyś się zachowywał. Żebyś nie zmieniał stron. Źle to brzmi, pomyślał Loki. — Nie sądzisz chyba, że doniósłbym na generała? — Już to zrobiłeś. Podczas Ragnaröku. Loki wzruszył ramionami. Mógł uzasadnić swoją zdradę. Przez całe miesiące wisiał przykuty do skały w Świecie Dolnym, bez przyjaciół i nadziei, za to w towarzystwie gada, który kapał mu jadem na twarz (oczywiście za sprawą Skadi). Tylko jego wierna żona Sigyn została przy nim i zbierała krople jadu — a trzeba wyjaśnić, że Loki wolał już towarzystwo gada. Szczerze mówiąc, totalna wierność, bezkrytyczne oddanie, niekończąca się cierpliwość, wieczne wybaczanie i ogólna niemożność uwierzenia w to, że ukochana osoba może źle postąpić, budziła w nim dreszcz zgrozy. Nagle zaświtała mu straszna myśl. — Ale nie musicie mnie zamykać! Nie jestem drugim Jeźdźcem, przysięgam. No bez

przesady, czy ja bym dosiadł wielkiego węża? Skadi uśmiechnęła się zimno. — Rodzic Węży? Ojciec Kłamstw? — Zraniłaś moje uczucia. — Lepiej uczucia niż co innego. I nie uważaj jej za swoją strażniczkę. To raczej twoja opiekunka. Przyjaciółka. Ktoś, kto będzie nad tobą czuwać... — Kto? — Nie domyślasz się? Loki pobladł. — O nie. Przecież umarła... Skadi patrzyła na niego z niezmiennym uśmiechem. — Otworzyłeś Hel. Wypuściłeś na wolność sporo martwych ludzi. — Ale przecież szansa na to, że ktoś się... — Widać masz fart — oznajmiła Skadi niewzruszona. Odstąpiła na bok i odsłoniła nowo przybyłą osobę, a z sygnatury i twarzy Lokiego uciekły resztki kolorów. Przypadkowemu obserwatorowi trudno by było zrozumieć dlaczego, bo ta niska, pyzata kobieta, która podeszła do Lokiego, wyglądała równie nieszkodliwie jak każdy inny śmiertelnik. Włosy miała brązowe, skromnie związane w kok, sukienkę pozbawioną ozdób i praktyczną. Jej najbardziej uderzającą cechą były oczy, wielkie, błękitne i uduchowione, teraz wpatrzone w Trikstera z uwielbieniem. — No co, nic nie powiesz? Loki gapił się na swoją byłą żonę. Na swoją zmarłą byłą żonę. Zmarłą, nieopłakaną byłą żonę — zaciekłą jak posokowiec, upartą jak muł cierpiący na udar słoneczny, zazdrosną jak kocica, zakręconą jak żaba w malakserze. Loki sądził, że miał pecha, ponownie spotykając Angie. Ale zetknięcie się z dwiema byłymi partnerkami w tym samym tygodniu — nie wspominając już o Fennym i Jörmungandzie — zaczęło mu się kojarzyć z egzekucją. Zamknął oczy. — Bogowie, za co tak cierpię? — Co powiedziałeś? — Powiedziałem... cześć, Sig. Sigyn pisnęła ze szczęścia i rzuciła się mu na szyję. — Wiedziałam, że się ucieszysz! Tak za tobą tęskniłam, kochanie! A ty tęskniłeś? Na pewno! Wreszcie znowu jesteśmy razem! Loki opędzał się przed gradem pocałunków.

— Świetnie. Super. Dzięki, Sig. Wcale się nie zmieniła, pomyślał, dusząc się w jej pachnących ramionach. Nadal tak samo nachalna, słodka i obłąkana jak pijana małpa... a co to za znak na jej dłoni? Wygląda jak runa, pomyślał Loki. Sigyn przecież nigdy takiej nie miała...

— Skąd to wzięłaś? — spytał. — co to, jak pragnę uniknąć Hel? — Słusznie przywołujesz to imię — wtrąciła Skadi. — Nazwaliśmy tę runę Eh, Więź. Kolejny znak Nowego Pisma. Sigyn wypuściła już Lokiego z objęć i przyjrzała mu się krytycznie. — Wyglądasz strasznie — oznajmiła. — Czy ta okropna Angie w ogóle o ciebie dba? Chce cię zagłodzić? — Czuję się doskonale — jęknął Loki. Przyjrzała mu się zmrużonymi oczami. — Ach tak. Więc ona nadal tu jest? Widujesz się z nią? — No... — Nieważne. Naprawdę. Wiem. Na pewno cały czas się z nią widujesz. No widujesz się, prawda? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam. Ty kłamliwy, podły szczurku! — tu Sigyn wymierzyła Triksterowi głośny policzek. — Przecież umarłaś... — zaprotestował. Sigyn chlasnęła go z drugiej strony. — Więc tak się chcesz wykręcać? Fakt, że umarłam, nie usprawiedliwia twoich kontaktów z tą flądrą! Skadi ukryła uśmieszek. — Mężczyźni łatwo dają się uwieść. Trzeba ich nieustannie pilnować. — O, na pewno tak zrobię — oznajmiła Sigyn i ułożyła palce w znak, który rozpłomienił się runicznym blaskiem. Jednocześnie na lewym przegubie Lokiego pojawiło się coś podobnego do cienkiego złotego łańcuszka. — Co to? — przestraszył się Trikster. Sigyn wypowiedziała zaklęcie — Eh byth for eorlum — i podobny łańcuszek pojawił się na jej prawym nadgarstku, łącząc ich ze sobą. — Proszę, nie rób tego! — jęknął Loki. Skadi wzruszyła ramionami. — To dla twojego dobra. A może wolisz tę skałę w Świecie Podziemi?

Błękitne oczy Sigyn rozbłysły. — Wiesz, to by było bezpieczniejsze... Mogłabym z nim tam zostać. Robiłabym mu posiłki, śpiewałabym mu i trzymała miednicę nad jego głową, żeby ten makabryczny gad go nie skrzywdził... — Jaki znowu gad? — warknął Loki. — Jakiś gad być musi — powiedziała Sigyn jak do dziecka. — No wiesz, jak dawniej. Tylko ty, ja... no i gad. — To raczej nie będzie konieczne — wtrąciła Skadi. Runa Eh, Więź, lśniła i trzaskała energią. — Loki, nie próbuj uciekać. Sigyn, po prostu się nim zajmij. Sigyn uśmiechnęła się promiennie. — Zajmę się, zajmę, daję słowo. Bardzo dobrze się nim zajmę. Jesteś głodny, kochanie? — zwróciła się do Lokiego. — Mam w jaskini herbatę i ciasto. — Herbata? Ciasto? — wybełkotał osłupiały Loki. Sigyn pogłaskała go serdecznie po dłoni. — Co, myślałeś, że cię zamorzę głodem? A potem sobie pogawędzimy. Teraz, kiedy mam cię tylko dla siebie... — Nie, zaraz! — wrzasnął rozpaczliwie Loki, widząc, że Łowczyni się odwraca. Ale Skadi spokojnie przybrała swój ulubiony aspekt. W postaci białej wilczycy odeszła przez śnieg, a Umysł i Duch Odyna uniosły się w rozmigotane powietrze. Loki patrzył za nimi z zaciśniętymi ustami. Wielokrotnie popadał już w niewolę — bywał w lochach, w Świecie Podziemi, pod górą Czerwonego Konia, w gnieździe Ludu Tuneli, w jaskiniach Ludu Lodu — ale jeszcze nigdy dotąd tak dotkliwie nie odczuł pozbawienia wolności. Złoty łańcuszek na jego przegubie był cienki jak pajęczynka, ale nie do zerwania i choć ograniczał mu swobodę, łatwo go było przeoczyć — gdyby nie obecność Sigyn, wcielenia stałości, zawsze o krok od niego, wpatrzonej w niego z uwielbieniem. Było źle, jeszcze gorzej niż w Świecie Podziemi. W Czarnej Fortecy mógł przynajmniej krzyczeć. Tutaj — nawet to mu odebrano. Musiał być miły, pić herbatę, gawędzić ze swoją zmarłą byłą. Więź na jego nadgarstku lśniła niemiłosiernym blaskiem, raz jeszcze przykuwając go do jego przeznaczenia aż do Końca Światów. Prawdziwe kajdany miłości.

11 -

Na początku było Słowo. A Słowo stworzyło Dziewięć Światów, od Firmamentu po Pozaświat. A Bezimienny rządził wszystkim, utrzymując Porządek i Chaos na swoim miejscu i wprowadzając Prawa Uniwersum. Otóż w tamtych czasach Ogniści, którzy zawsze toczyli wojny z Ludem Lodu, chcieli posiąść Słowo, by na zawsze pognębić swoich wrogów. Dlatego wysłali jednego ze swoich na pertraktacje z Bezimiennym. Był to Odyn, syn Bora, który zaproponował zbudowanie cytadeli broniącej Światów przed Chaosem. Ale Bezimienny mu nie ufał i zażądał dowodu jego dobrej wiary. Tak więc Odyn zdobył się na ofiarę — jego oko w zamian za Słowo i obietnicę utrzymania Porządku. Bezimienny wyraził zgodę i Ogniści zbudowali most łączący światy, a potem przystąpili do wznoszenia cytadeli... Teraz, gdy Sleipnir został ulokowany w stajni (nie bez pewnych kłopotów), Adam czuł się o wiele swobodniej. Łapówka wręczona służbie domowej gwarantowała, że niekontrolowane wybuchy mocy Maggie zostaną pominięte milczeniem, ale trzymanie konia w luksusowym apartamencie nieopodal Promenady Badaczy z pewnością zwróciłoby uwagę. Nadeszła pora, by Adam opowiedział swoją historię, której Maggie wysłuchała z zapartym tchem. Dobrzeją znała, przeczytała wiele jej wersji, ale i tak chłonęła każde słowo. — Jak mogli zbudować coś takiego? — spytała, gdy Adam zrobił przerwę na nabranie oddechu. — Przecież unosiła się w powietrzu, prawda? Jak ją tam utrzymali? — To skomplikowane — odparł mądrze Adam. (Tak naprawdę nie miał bladego pojęcia). Maggie patrzyła na niego wyczekująco. — No więc? Pasażer Adama westchnął ciężko. Nic nie przychodzi z niczego, zaczął dyktować, a Adam posłusznie powtarzał jego słowa: — Co robisz, gdy budujesz dom? Najpierw ścinasz drzewa. Akt kreacji dzięki destrukcji. No więc Słowo działa podobnie. Niszczy pewne konstrukcje i nadaje im pożądany kształt. Sen staje się rzeczywistością. Rzeczywistość kształtuje Sen. Dlatego Słowo jest tak niebezpieczne. Właśnie tu Bezimienny popełnił błąd. Maggie wpatrywała się w niego wielkimi oczami. Dobra Księga ani słówkiem nie wspominała, że Bezimienny mógłby się pomylić, nawet nie sugerowała, że coś takiego mogłoby być możliwe. Brzmiało to jak bluźnierstwo. Ale teraz ufała Adamowi bardziej niż Dobrej Księdze i jego słowa tylko ją zaciekawiły. — Błąd? — O tak — rzekł Adam z uśmiechem. — Nawet Bezimienny się myli. Ale Odyn miał dar przekonywania i wydawał się stać po stronie Porządku. Dopiero dużo później stało się jasne, że Odyn ma sprzymierzeńców po obu stronach — w tym takiego, który zdradził Chaos i słynął ze swojej przebiegłości. Wtedy Bezimienny zaczął żałować, że okazał mu zaufanie, i zrozumiał, że musi się strzec Ognistych. Dlatego zastawił na nich pułapkę w nadziei, że podetnie im

skrzydła i przejmie część ich mocy. Wezwał z Pozaświata demona o imieniu Swaldefari i okiełznał go mocą Słowa. Nadał mu postać wielkiego konia, po czym zaproponował Ognistym, że pomoże im dokończyć budowy cytadeli w niespełna tydzień — o własnych siłach, tylko z pomocą konia — za niesprecyzowaną cenę. Początkowo propozycja wydawała się zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa. Zadanie, które Ognistym by zajęło lata, miało zostać ukończone w niespełna siedem dni. Ale Odyn Jednooki nie zapomniał o ostrożności. Już zapłacił wysoką cenę za negocjacje z Bezimiennym. Zawieranie umowy, kiedy się nie zna ceny, byłoby szaleństwem. Jednak Loki, podobnie jak on pochodzący z Chaosu, namówił go do zmiany zdania. Powiedział, że praca na pewno nie zostanie ukończona na czas, dlatego niewiele ryzykują. Zatem zgodzili się i praca się zaczęła. Ale Swaldefari był ze swej natury architektem zamków powietrznych i runa po runie, zaklęcie po zaklęciu, Podniebna Cytadela zaczęła nabierać kształtu. Pięć dni po podpisaniu kontraktu Ogniści zaczęli się niepokoić. Zwłaszcza Odyn, również dlatego, że jego lud zaczął podejrzewać, iż od początku chciał połączyć siły z Bezimiennym. Oczywiście Odyn oskarżył o wszystko Lokiego, który widząc, jak się sprawy mają, zaczął gorączkowo naprawiać sytuację, zanim Asowie zrzucą go na ziemię. Maggie nie znała tej części opowieści. Nawet w Zamkniętych Rozdziałach Dobrej Księgi wzmianki o Ognistych ograniczono do minimum. Wiedziała tylko, że zdołali jakimś podstępem podbić Pierwszy Świat, a uczyniwszy to, stali się bogami. Pomyślała o koniu, który pożywiał się sianem w stajni. Wydawał się tak zwyczajny, że niemal nie mogła uwierzyć w jego prawdziwy aspekt — stworzenie na poły będące koniem, na poły pająkiem, które zrodziło się z Góry Czerwonego Konia, ciągnąc za sobą połowę Snu... — Ten Czerwony Koń... — zaczęła nieśmiało. — Czy to... Swaldefari? Adam pokręcił głową. — Nie. Loki umiał zmieniać postać — w Pierwszym Świecie to łatwe — dlatego stał się małą białą klaczką, bardzo ładną klaczką i zwiódł konia do królestwa Snu. Bezimienny usiłował przyzwać demona, lecz Swaldefari oszalał z miłości. Wraz z klaczką zniknął na dwa dni i dwie noce. I tak minęło siedem obiecanych dni, a Cytadela była nieskończona. Bezimienny musiał się przyznać do porażki i oddać Asgard bogom. — A koń? — spytała Maggie. Adam wzruszył ramionami. — Od tej pory nikt go nie widział. Ale kiedy Loki wrócił już w swojej prawdziwej postaci, przywiódł ze sobą ośmionogiego źrebaczka, dziecko demona i białej klaczy. Nazwał go Sleipnirem i dał Odynowi, żeby ten w zamian pozwolił mu zostać, bo inni bogowie żądali jego odejścia. Maggie wpatrywała się zafascynowana w Adama. — To znaczy, że Loki był jego... matką? Jak to możliwe? — Nie uwierzyłabyś, jakich obrzydliwości dopuszczał się Loki swego czasu — powiedział

Adam ze zgorszeniem. Wziął Maggie za rękę i spojrzał jej prosto w oczy. — Najważniejsze, że teraz mamy konia Odyna, Sleipnira. Najwspanialszego wierzchowca Dziewięciu Światów. — Po co go tu sprowadziliśmy? Czy nie jest niebezpieczny? Poza tym sądziłam, że mamy usuwać demony, nie ściągać je na świat... — Cierpliwości — rzekł Adam z uśmiechem. W rzeczywistości zaczynał już tracić cierpliwość, ale trzy lata koegzystencji z istotą w jego umyśle nauczyły go panowania nad sobą. — Wierz mi, rozumiem, co czujesz. Ja też taki kiedyś byłem. Oczywiście nie znoszę się zadawać z demonami tak samo jak ty, ale czasami cel uświęca środki, a w tym wypadku sprowadzenie tych istot to mniejsze zło, gdyż z ich pomocą można ostatecznie pognębić o wiele groźniejsze istoty. — Ognistych? — Otóż to. — Ale w Dobrej Księdze napisano, że Jeźdźcy... — Zapowiadają Męczarnię? — dokończył Adam z uśmiechem. — Zgadza się. Koniec Światów. Ragnarök. Apokalipsa. Zimowa Wojna. Lecz tym razem my będziemy rozdawać karty. My będziemy kontrolować sytuację. My wyznaczymy datę. — Położył ręce na ramionach Maggie i spojrzał w jej szarozłote oczy. — Nie rozumiesz, co to znaczy? Mamy szansę wszystko naprawić. Wyprowadzić Porządek z Chaosu. Uratować Światy przed Ognistymi. — To znaczy... nie dopuścić do Męczarni? — Oczywiście. Trzeba zrobić wszystko, żeby ich pokonać. Czerwonego Konia już masz. Teraz potrzebujemy jeszcze jednego: artefaktu ze Starego Wieku, dzięki któremu raz na zawsze ich unicestwimy. — Artefaktu? — Ludzie nazywają go Starcem. — A co to? Adam wzruszył ramionami. — Wiemy tylko, że go potrzebujemy. — Ale co z... magistrem? — spytała Maggie, ściszając glos. — Kim jest? Czy nie możemy cię jakoś uwolnić? Adam pobladł i pokręcił głową. — Nie rozumiem, o czym mówisz — rzucił cicho, z napięciem. — Mój pan chce nam pomóc. Wiem, że wydawało się inaczej, ale musisz mi uwierzyć. On jest po naszej stronie. To... skomplikowane. Jasne? — Jasne — mruknęła Maggie bez przekonania. — Ale powiedz, co to za dziewczyna, którą widziałam pod górą? Ta z runą, podobna do mnie? Pasażer w głowie Adama ostrzegł go z daleka. Zostaw to mnie, odpowiedział Adam. Wiem, jak z nią postępować.

Oby, warknął pasażer, bo oboje was rozedrę na strzępy. Adam zastanowił się pospiesznie, czy krótka modlitwa do Lokiego będzie się liczyć w tych okolicznościach jako bluźnierstwo. Wiedział od głosu, że Trikster znalazł się kiedyś w podobnej sytuacji, również musiał znosić taką więź i jakoś w końcu się uwolnił... — Zaufaj mi, Maggie — powiedział z uśmiechem. — Kiedyś spytałaś, czy ci się śnię. Właśnie tu się wszystko zaczyna. Tu znajdziesz odpowiedź na swoje pytania. We Śnie. Zaufasz mi? — Tak. I Adam zaczął opowiadać.

12 Maggie Rada nie ufała snom i śniącym. Lecz Adam wszystko bardzo jasno jej wytłumaczył i zaczęła rozumieć, jak Ogniści posłużyli się Snem, by rozplenić Chaos w Światach i jak z tego Chaosu chcieli zbudować tęczowy most, a za jego sprawą zapanować nad Firmamentem, Pierwszym Światem Stworzenia. — Zatem rozumiesz — ciągnął Adam — że wszelkie odpowiedzi kryją się w snach. W twoich snach, Maggie, i w moich. Dlatego uwolniliśmy Konia Ognistego. Dlatego szukamy Starca. Pokonamy Ognistych i zaprowadzimy Porządek w Dziewięciu Światach. — Dlaczego ja? — Bo jesteś, kim jesteś. Bo masz w żyłach ich krew. — Nieprawda! — zaprotestowała Maggie. — Mój wuj był badaczem. Moi rodzice — wyznawcami Porządku. Bracia w nim służyli. Adam dotknął jej karku, na którym pod krótkimi włosami nadal jarzyła się runa Ác, Dąb Grzmotu. — Nie odziedziczyłaś tego po Donalu Radzie. Ani po jego żonie Susan. — Więc po kim? Adam westchnął i wziął ją za rękę. — Pytałaś mnie o tę dziewczynę. Maggie spojrzała na niego z nadzieją. Od chwili powrotu do Końca Świata chciała się dowiedzieć czegoś o nieznajomej, tak bardzo do niej podobnej, poznać jej imię i rodzinę. — To może być dla ciebie wstrząs — powiedział Adam z troską. Tak naprawdę rozkoszował się sytuacją. Po raz pierwszy od chwili, gdy pasażer rozgościł się w jego głowie, doznał radości posiadania władzy. — Kto to? — spytała Maggie. — Powiedziała, że nie jest wrogiem. — Twoim może nie. Ale na pewno moim, mojego pana, wszystkich Światów i tego, co dla nas najdroższe... — Jak to? Kim ona jest? Adam uśmiechnął się zimno. — Nazywa się Maddy Kowalówna. Znałem ją... walczyłem z nią dawno temu, zanim poznałem mojego pana. Wygląda zwyczajnie, ale to najbardziej niebezpieczna i potężna z Jasnowidzących. Nienawidzi mnie od zawsze. I... Adam zrobił pauzę dla lepszego efektu. — Tak? — Maggie... to twoja siostra. Spodziewał się łez, może histerii — według niego tak powinna wyglądać normalna reakcja. Ale Maggie Rada nie była zwyczajną dziewczyną i choć przez chwilę zacisnęła usta, jej twarz

pozostała upiornie spokojna. Czasy, kiedy zareagowała rozpaczą i obrzydzeniem na wiadomość o runie, wydawały się oddalone o wieczność; szczerze mówiąc, pomyślał Adam z nienawiścią, zachowywała się dokładnie jak Maddy — uparta, energiczna i zbyt inteligentna, żeby jej to mogło wyjść na dobre. — Jak to możliwe, że jesteśmy siostrami? — spytała. — Przecież jej nie znam. Adam uśmiechnął się powściągliwie. — To jasne, że jej nie znasz, ale jesteście siostrami. Jesteś córką Thora i Jarnsaksy, w twoich żyłach płynie krew Chaosu i Ognistych. Dlatego mój pan chciał, żebyś ją zabiła, dopóki miałaś szansę. Ta więź między wami jest niebezpieczna i jeśli jej nie zerwiesz, twoja dusza zawsze będzie zagrożona, a Jasnowidzący nigdy nie dadzą ci spokoju. Maggie nie odzywała się bardzo długo. Czy to możliwe, że w jednym świecie człowiek może się wydawać tak nieszkodliwy, podczas gdy w innym staje się tak podstępny i niebezpieczny, jak twierdził Adam Prawy? Pomyślała o Czerwonym Koniu. Wydawał się całkiem zwyczajny. A jednak w innym świecie był Czerwonym Koniem Dni Ostatnich. Czy to możliwe, że Adam mówił prawdę? Czy prawdziwym wrogiem jest jej bliźniacza siostra? Adam położył jej rękę na ramieniu. — Wiem, że nie chcesz tego... tak jak ja. Ale kiedy cię poznałem, wszystko się zmieniło. Razem możemy przeciw stawić się wszystkiemu. Razem — z pomocą mojego pana — zmienimy Dziewięć Światów, zabierzemy to, co zepsute, i zbudujemy na nowo. — Damy radę? — Oczywiście. Tu Adam spojrzał Maggie w oczy, a jej zdrowy rozsądek utonął w różowej mgiełce. Oto ktoś, kto zna jej serce, kto ją akceptuje, komu może powierzyć każdą tajemnicę, choćby najmroczniejszą. Sięgnęła odruchowo na kark, gdzie runa Ác jarzyła się żywym ogniem. — Nie uważasz, że jestem napiętnowana? Tym... czymś? — spytała. — Ależ skąd — zapewnił Adam. — Uważam... że jesteś piękna. Maggie spojrzała na niego zaskoczona. Oczywiście nie była pięknością — nawet przed obcięciem włosów. Zbyt biedna, żeby sobie pozwolić na drogie ubrania według mody z Końca Świata, za wysoka, zbyt chłopięca, zbyt inteligentna, zbyt energiczna, nie lubiła uwodzicielskich gierek, którym często oddają się dziewczęta w jej wieku, więc była uważana za nieatrakcyjną. Jej świetliste oczy patrzyły zbyt śmiało, włosy — naprawdę piękne — zawsze ukrywała pod chustą. Teraz straciła nawet je, i to akurat w chwili, gdy po raz pierwszy w życiu zaczęło jej zależeć na wyglądzie. Oczywiście Adam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Maggie Rada i Maddy Kowalówna były do siebie podobne pod wieloma względami, choć wychowały się w różnych środowiskach. Obie miały samotne dzieciństwo — Maddy spędzała całe godziny samotnie w Lesie Niedźwiadka, Maggie w lochach pod starym uniwersytetem. Maggie przypominała swoją

siostrę dumą, odwagą i pewnością siebie, ale pod tym wszystkim widział jej tęsknotę za kimś zaufanym, za przyjacielem, którego może nawet by chciała pokochać... Pokochać? Jeszcze parę dni temu Maggie Rada wyśmiałaby tę myśl. A teraz w jej oczach pojawiło się coś nowego, jakieś ciepło, które dodało jej zwyczajnej twarzy urody, uczyniło ją niemal piękną. Adam Marnota nie przypominał już tego naburmuszonego i rozpuszczonego chłopaka, którym był niegdyś. W wieku siedemnastu lat stał się przystojny; otaczała go atmosfera tajemnicy, miał dużą wiedzę, różnił się od innych znanych jej młodzieńców. A co najważniejsze, mówił jej to, co chciała usłyszeć — że jej potrzebuje, że jej pragnie — a dla niej był to największy wabik. Adam delikatnie pociągnął za bergę zakrywającą krótkie włosy Maggie. — Naprawdę musisz to nosić? I tak widziałem cię bez tego... Maggie się zawahała. — Ale... moje włosy... — Podobają mi się. Dzięki nim jesteś inna. Po raz pierwszy Maggie usłyszała to słowo użyte w pozytywnym znaczeniu. — Inna? — powtórzyła, pozwalając Adamowi rozwiązać chustę i ją zdjąć. Adam dotknął czule jej włosów. — Piękna — powtórzył. Przyciągnął Maggie do siebie. Oparła mu głowę na ramieniu. Wydawało się, że jej czoło idealnie do niego pasuje; zamknęła oczy i odetchnęła. — Nie ufam twojemu panu. Adam uśmiechnął się pod nosem. — A ufasz mnie? Maggie powoli pokiwała głową. — Więc chodź ze mną... I śnij...

13 Maddy o tym tylko słyszała. Nat Proboszcz wiele opowiadał o Uniwersalnym Mieście, o zielonych parkach i pięknych domach, o szklanych kopułach i złotych wieżycach, o porcie pełnym statków, za którym rozciągało się nieskończone Jedyne Morze. Ale Nat Proboszcz zawsze miał skłonności do przesady, a zważywszy, że nikt w Malbry nie mógł podważyć jego słów (podróż była kosztowna, a od jakichś czterdziestu lat nikt z Uniwersalnego Miasta nie przyjechał do wioski), Maddy zakładała, że jego opowieści są mocno upiększone, prawda zaś wygląda zupełnie inaczej. Dlatego nie spodziewała się tego, co zobaczyła. Mroczne, upiorne katakumby, tunele tak podobne do tych, które znała ze Świata Dolnego, ukryte, pełne szczurów biblioteki wyglądały jak ruiny cesarstwa. Poznając labirynty pod starymi budynkami, zdumiewała się porzuconymi tu bogactwami: sczerniałymi srebrnymi sztućcami ukrytymi przez szabrowników, którzy zgubili się w ciemnościach i których kości nadal poniewierały się w katakumbach, blokami marmuru, przewróconymi łukami, nieoszlifowanymi drogimi kamieniami jak bryłki ognia, papierami i kronikami liczącymi setki lat, książkami — setkami, tysiącami książek, czasem rojących się od moli, czasem nietkniętych, czasem zamkniętych na klucz, zaszyfrowanych, cudownie iluminowanych, napisanych w obcych językach — a niektóre zawierały mapy Świata za Jedynym Morzem. Maddy chętnie by poświęciła nieco czasu na rozeznanie w terenie. Mogła przypuszczać, że wśród tych zapomnianych przedmiotów znajdzie Starca. Ale chciała także odszukać Maggie Radę, bo zapewne było tylko kwestią czasu, kiedy Jasnowidzący trafią do Końca Świata. A potrzebowała Starca nie tylko dlatego, że Odyn kazał jej go znaleźć. Jeśli zgodnie z jej podejrzeniami Starzec miał się okazać Szeptaczem, mogła z jego pomocą udowodnić innym bogom, że Maggie jest niewinna, że manipuluje nią wróg. Ale najpierw musiała odnaleźć siostrę i spróbować jej wyjaśnić prawdę. Wiedziała, że to nie będzie łatwe. Maggie wychowała się w Końcu Świata, w reżimie Porządku. Wyglądało na to, że jest religijna, powolna zasadom Dobrej Księgi, podatna na kłamstwa Mimira, krótko mówiąc: że jest dobrym żołnierzem Bezimiennego. Jednooki uczył Maddy sześć lat. Ona miała w najlepszym wypadku parę dni, by przygotować siostrę. Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. W dwanaście dni, gdzie Światów Kres, w mogile dar znajdziecie. Asowie założyli (zbyt pochopnie), że te dwanaście dni z przepowiedni dotyczy zbudowania Asgardu. Teraz Maddy zaczęła podejrzewać, że te dwanaście dni dzieli ich od Ragnaröku. Od czasu, gdy Ethel wygłosiła tę przepowiednię, minęły całe dwa dni. A to oznaczało, że mają dziewięć dni na znalezienie Starca, zakopanego nie wiadomo gdzie. Że Maddy ma dziewięć dni na znalezienie siostry i przekonanie jej, że nie są sobie wrogie. Dlatego wyszła z katakumb i świecąc sobie runą Sól, a drugą ręką trzymając grzywę Jörgiego, zdołała znaleźć drogę na górę, do uniwersytetu. Wynurzyli się na powierzchnię na południe od Wielkiego Klasztoru, niegdyś miejsca

medytacji, obecnie zmienionego w gwarny rynek pełen straganów i sklepików. Doskonale się złożyło, bo wśród tłumów przybyszy z daleka, niewolników, tancerek, wędrownych aktorów, kobiet jaskrawo umalowanych lub okrytych welonami, złodziei, kieszonkowców, opryszków i płatnych morderców nawet wieśniaczka z Północy i jej dziwnie niekoński koń nie zwracali na siebie większej uwagi. Usiłowała szybko przejść przez targ, ale się okazało, że trudno jest nie zatrzymać się przy dwugłowym psie, tańczącym wężu, wytatuowanym proroku mówiącym językami czy sprzedawcy odciętych palców. — Gdzie myśmy trafili? — mruknęła pod nosem, wędrując po splądrowanych komnatach, pod pajęczynami i żyrandolami, wymijając pęknięcia w marmurowych posadzkach, słuchając gwaru nieznanych głosów płoszących duchy dalekiej przeszłości. Spodziewała się znaleźć tu świątynię Porządku, gmach upamiętniający jej pobitych wrogów. Tak by się godziło. Przecież dziesięć tysięcy osób zginęło w imię wiary. Maddy z zaskoczeniem stwierdziła, że ma więcej współczucia dla nieżyjących przeciwników niż dla tych mieszkańców Końca Świata, którzy po zniknięciu Prawa i Porządku całkiem się zatracili w pogoni za przyjemnościami i zyskiem. — Pani kupi talizman. Maddy odwróciła się i spojrzała na wysokiego podróżnika, który się do niej odezwał. Jego twarz niemal ginęła za brudnym żółtym szalem, ciało — w fałdach kolorowej szaty z Ziem Zewnętrznych. — Talizman? — zdziwiła się Maddy. Podróżnik uśmiechnął się, a jej przez chwilę się wy dawało, że widzi jego jasnobłękitne oczy. — Talizman na miłość, panienko? Maddy pokręciła głową. — Pomyłka. — To może na szczęście? Prawdziwy zabytek Starego Wieku. Dla ciebie tylko dwa szylingi. Nadal uśmiechnięty, podsunął jej tacę. na której piętrzyła się sterta czarnych kamyków. Wyglądały jak żużel z kuźni Jeda Kowala, były lekkie, kanciaste, porowate. W niektórych połyskiwały malutkie kryształki, w innych — cień tęcz. — Nie mam dwóch szylingów — oznajmiła Maddy. — Aj, przecież to z prawdziwego Asgardu, kochana. Spopielonego przez samego Krzyczącego Pana Surta. Spadały na pola jak czarny grad. No, zaproponuj coś. Maddy dyskretnie ułożyła z palców runę Bjarkán. W kółku palca wskazującego i kciuka ujrzała mżenie tęczowego blasku run. — Widzisz kolory, co? — Podróżnik łypnął zza szala na Maddy; raz jeszcze zobaczyła błysk jego oczu za brudnym żółtym materiałem. Początkowo sądziła, że jest starcem, ale te przejrzyste oczy promieniały. Mógł mieć czterdzieści łat. może mniej. — Na twoim miejscu bym się z tym nie obnosił — poradził. — Za wiele osób się gapi. Jeszcze się zainteresują.

Maddy odrzuciła runę. Między jej palcami zamigotał przez ułamek sekundy szafirowy blask Czy wyobraźnia ją zwodzi? Pewnie tak Już się to zdarzało. Jej stary przyjaciel umarł trzy lata temu, a jednak wszędzie go widziała — w oknie powozu, przy fontannie, w tłumie w dzień targowy, idącego poboczem. Wtedy budziło się w niej cierpienie, jednak niemal bała się chwili, gdy przestanie się dopatrywać rysów Jednookiego w twarzach podróżników z Końca Świata... Przyjrzała się handlarzowi talizmanów uważniej. — Czy ja cię skądś znam? Podróżnik wzruszył ramionami. — Możliwe. Bywałem w wielu miejscach. Ten głos także brzmiał znajomo. Serce Maddy załomotało z nadzieją. Odsunęła szał, odsłaniając twarz nieznajomego. Trochę krzywe wargi, włosy ściągnięte rzemykiem, ruchliwe, kapryśne brwi — wszystko to było aż nazbyt znajome, ale twarz należała do obcego. — Za pozwoleniem...! — oburzył się podróżnik. Maddy spuściła głowę. — Wzięłam cię za kogo innego. — No cóż, takie jest życie. — Wskazał swój towar. — Na przykład te kamyki. Nikt by nie podejrzewał, że kiedyś znajdowały się w murach, które unosiły się w powietrzu. A teraz to sam żużel. Jednak została w nich moc jak ziarno. które tylko czeka, by zakiełkować... Maddy spojrzała na niego. — Moc. Wzięła czarny kamyk. — Gdzie to znalazłeś? — Leżą wokół miasta. Jeśli wiesz, gdzie szukać. Większość tych najpotężniejszych wywieziono, ale małe nadal się tu poniewierają. No i, oczywiście, słyszy się też historie. Maddy pomyślała o Górze Czerwonego Konia. — Jakie? — Jak zwykle. Że to szczątki Podniebnej Cytadeli, która spadła podczas Męczarni. Okruchy Snu, z którego Ogniści zbudowali most między światami... — Jak się nazywasz? — przerwała mu Maddy. Wzruszył ramionami. — Czym jest nazwisko? Możesz mnie nazywać lordem Perthem, jeśli chcesz. A ty możesz być panią Madonną. A potem oboje zaczniemy udawać, że nie jesteśmy zwykłymi łapichrustami, którzy łażą w ślad za bogami. Maddy poczuła dreszcz. Jeszcze raz rzuciła runę Bjarkán i spojrzała na nieznajomego przez palce. Tym razem dostrzegła jego sygnaturę, czerwoną jak środek letniej róży, świecącą jak latarnia, a na jego ramieniu — plamę światła... Runa? — Pokaż mi rękę — rozkazała. Perth spojrzał na nią pytająco.

— Co, tutaj? — Ręka — warknęła i, chwytając go za nadgarstek, podciągnęła rękaw jego niebieskiej szaty. I oto ją zobaczyła: nową runę, czerwoną jak róża i płonącą

— Co ty wyprawiasz?! — syknął Perth, zasłaniając znak rękawem. — Dziewczyno, to nie zabawa. Zrób to jeszcze raz, a wyląduję w kajdanach. Albo nawet na stryczku. — Przepraszam... nie wiedziałam... — To tylko tatuaż. Zrobiłem go w Dzień Świętej Mogiły, kiedy troszkę za dużo wypiłem. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Jakbym się jeszcze za mało wyróżniał. Maddy skinęła głową, zastanawiając się pospiesznie. Wiedziała, że ta runa to nie tatuaż. Czy Perth naprawdę w to wierzył? — A... co znaczy? — spytała w końcu. — To moje imię, Perth — wyjaśnił podróżnik, kręcąc głową. — W jakimś dziwnym języku. Ma mi przynosić szczęście, ale na razie same z nim kłopoty. — Naprawdę? Jak to? Znowu pokręcił głową. — Wolałbym o tym tutaj nie rozmawiać. A jeśli masz trochę rozumu, ukryjesz swój tatuaż. No pewnie, że go widzę. Masz go na dłoni. Włóż rękawiczki, na bogów. Porządek może przestał istnieć, ale w tym mieście są właściciele niewolników, którzy dobrze zapłacą za taką dziewczynę... oczywiście jeśli najpierw nie zlinczuje cię tłum. Maddy schowała rękę do kieszeni. Niedobrze. Tak mało wiedziała o Końcu Świata. Właściciele niewolników, zabójcy, złodzieje... jak zdoła tu odnaleźć siostrę? Perth — ten nie wiadomo kto, z runą i kamykami — nie budził zaufania. Ale czy mógł jej pomóc w znalezieniu Maggie? Czy też lepiej poradziłaby sobie sama? Jeszcze raz spojrzała na niego przez Bjarkán. Tak. w jego kolorach dostrzegła podstęp, zielonozłotą nitkę przeszywającą jego blask. Ten człowiek był zdolny ją okłamać, sprzedać, okraść albo wykorzystać. Czuła, że już się dopuszczał takich występków. A jednak nie dostrzegła w nim nikczemności, żadnych oznak zła. Doszła do wniosku, że jest dość nieszkodliwy — o ile nie dobierze się do jej sakiewki. Poza tym bardzo potrzebowała przewodnika, który poprowadzi ją przez labirynty miasta. — Słuchaj — powiedziała w końcu. — Jestem tu obca. Potrzebuję pomocy. Może

moglibyśmy sobie nawzajem pomóc. Perth przyjrzał się jej z powątpiewaniem. — Serio? Myślałem, że nie masz pieniędzy. Maddy strzeliła palcami, wzywając runę pieniędzy Fé. Zalśniła prowokacyjnie, złota jak gwinea i piękna. Oczy Pertha błysnęły. — Fajna sztuczka. — Nauczę cię jej. — Stoi! — Perth uścisnął jej dłoń, uśmiechnięty od ucha do ucha. — Czego mam szukać w Końcu Świata? I co to właściwie za koń? — Przyjrzał się uważnie Jörmungandowi, który z żywym zainteresowaniem obserwował stragan ze świeżymi rybami, a po chwili od niechcenia porwał żywego kraba niczym pęk siana. Maddy chwyciła go za uzdę. — Nie! Koń Morski przewrócił oczami. Pajęcze odnóża wielkiego kraba wiły się konwulsyjnie w jego szczękach. Potem rozległo się chrupnięcie i zadowolone rżenie. Sprzedawca ryb przetarł oczy. — Widziałeś to? — spytał Pertha. — Co? — zdziwił się podróżnik niewinnie. — Tego konia — wybełkotał wstrząśnięty straganiarz. Perth objął go ze współczuciem. — Wiem, co czujesz. Sprzedawali tu wczoraj taki wynalazek, że wszyscy mają prawo mieć zwidy. Na twoim miejscu usiadłbym sobie i dał nogom odpocząć... Gruby straganiarz usiadł ciężko na ziemi. Maggie zauważyła. Że Perth przy okazji sprawnie pozbawił go pękatej sakiewki u pasa. Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, na które odpowiedział promiennym uśmiechem. — Idziemy — syknęła, ciągnąc Jörgiego za sobą. Perth poszedł za nimi, niosąc tacę z kamykami. — Super się zapowiada — oznajmił. Jörgi beknął, ziejąc rybnym zapachem. Maddy zamknęła oczy w desperacji. Szli dalej przez Uniwersalne Miasto.

14 Tymczasem w Malbry bogowie i ich sprzymierzeńcy ze strony Chaosu kłócili się na czym świat stoi. Zniknięcie Maddy, podobnie jak ulotnienie się Węża Świata, obudziło ich niepokój, ale sygnatury, które zostawiła po sobie dziewczyna — wystrzelone kantyki, walka z Lokim, charakterystyczny barwny ślad jej ucieczki w Sen — spowodowały dalsze niesnaski między Asami i Wanami. Jedna z frakcji (a konkretnie Thor) utrzymywała, że Maddy została porwana, choć ślady sugerowały co innego. Jednak z drugiej strony obecność śladu Lokiego w skazywała na jakąś zasadzkę. Ale z kolei widać było, że Maddy pokonała Lokiego — co zdawało się dowodzić, że z jakiegoś sobie tylko znanego powodu z własnej woli weszła do Snu. Jak to się stało, czy Loki jej towarzyszył i czy obecność Węża Świata mogła określić któreś z nich jako Jeźdźca, który zwie się Zdrada, pozostawało kwestią dyskusyjną. Stronnictwo Heimdala zdecydowanie opowiadało się za odnalezieniem Lokiego i zmuszeniem go do zeznań. Jednak Asowie utrzymywali, że znacznie pilniejszą sprawą jest zajęcie się pęknięciem we Śnie — powiększającym się w coraz większym tempie. — Trzeba je zakleić — oznajmił Frey, którego runa Madr czyniła przyjacielem ludzi. — Jeśli tego nie zrobimy, mieszkańcy doliny nie będą mieli najmniejszej szansy. Sif Jasnowłosa chrząknęła z pogardą. — Zakleić? Kto ci pomoże? Thor długie godziny mozolił się nad pęknięciem we Śnie, bombardując ziemię runami, a w końcu nawet używając swego potężnego młota Mjölnira, którym usiłował wyklepać zbocze w miejscu, gdzie wyrwał się z niego koń — co doprowadziło jedynie do powstania wielu ogromnych dziur wokół góry. Od tamtego incydentu Zgrywus odmówił rozstawania się z aspektem karła, skarżąc się na dotkliwy ból głowy, a Sif zyskała mnóstwo do powiedzenia na temat niekompetencji Thora. Gromowładny łypnął na nią wilkiem. — To co innego niż naprawa przeciekającej rury, kochanie — wycedził ze spojrzeniem, które niegdyś budziło trwogę w olbrzymach. — Mówimy tu o fundamentalnym naruszeniu materii dzielącej światy, nie o pękniętym kolanku. Sif chrząknęła w sposób bardzo kojarzący się z nierogacizną. — Może jeszcze ciasteczko, pączusiu? — zaproponował Thor słodko. Łowczyni, która dołączyła do bogów, w futrach i z runicznym biczem dziwnie wyglądała na jedwabnej niebieskiej otomanie Ethel. Kruki Odyna — w ludzkich postaciach — siedziały w milczeniu u jej boku. — Wiem, że mieliśmy swoje problemy — zaczęła Skadi, spoglądając na Njörda — ale ta szczelina we Śnie zagraża nam wszystkim. Trzeba ją zamknąć. Bez względu na cenę. — Myślisz, że nie próbowaliśmy? — prychnął Thor.

— Wiem, że tak. Ale szczelina ciągle się powiększa. Jakby ktoś wytapiał dziurę w lodzie, który zaraz się pod nami załamie. Porównanie, choć mało wyrafinowane, miało moc rażenia. Bogowie umilkli spłoszeni. Tylko Zgrywus nie stracił rezonu. Najwyraźniej obojętny na nadciągający drugi Ragnarök, skubał lukier na stercie babeczek, które Ethel upiekła do popołudniowej herbatki. Nie żeby miała ochotę coś zjeść, ale w czasach bycia żoną proboszcza przywykła do pewnych zwyczajów i dlatego na stole jak zwykle znalazły się małe kanapeczki, kruche ciasteczka i paszteciki. Skól z nadzieją pociągnął nosem, ale karzeł nie zamierzał się dzielić. Wyszczerzył zęby i warknął przeciągle na wilka. Skól przez chwilę wyglądał, jakby chciał podjąć wyzwanie, ale na widok drapieżnego błysku oczu Zgrywusa rozsądnie postanowił się wycofać. Zresztą... wilk walczący z młotem? No bez przesady. — Nie rozumiem — powiedział w końcu Heimdal. — Początkowo przepowiednia wydawała się jasna. Asgard odbudowany dzięki potędze Snu. Ale na razie ta szczelina we Śnie przynosi nam sam Chaos. Wyjrzał przez okno probostwa, gdzie w popołudniowym słońcu wyraźnie było widać kolumnę chmur wznoszącą się nad szczątkami Góry Czerwonego Konia. Szczelina miała średnicę tak z pół kilometra — niezbyt wiele, ale systematycznie się powiększała, pożerając krzaki, kamienie, trawę, drzewa w tempie metra na godzinę. Bogowie już ją słyszeli — dźwięk przypominający ćwierkanie świerszczy, w którym ginęły wszystkie inne odgłosy. Bragi trącał struny gitary. Nadal rozstrojona po walce, wydawała żałosne jęki. — Na litość! — warknęła Freya. — Jeśli mam dalej słuchać tej kociej muzyki, wolę się zabić. Bragi spojrzał na nią z urazą. — To przez struny. Wiesz, jak to jest, kiedy się jest poza aspektem. Gdy tylko odzyskamy Asgard... — Wiem, wiem — Freya prychnęła pogardliwie. — W Asgardzie wszystko będzie cacy. W Asgardzie Sif odzyska figurę, Tyr będzie się mógł bawić z dużymi chłopcami, Thor złomocze młotem, kogo zechce, ja doproszę się wreszcie czystego ubrania i kąpieli, a ty zagrasz na lutni, nie doprowadzając wszystkich do konwulsji. — Odrzuciła do tyłu pasmo rudozłotych włosów. — Oczywiście jedyny problem w tym, że Asgard upadł sto lat temu, zabierając ze sobą nasze aspekty, a jedyną szansę na jego odzyskanie daje nam rozszyfrowanie jakiejś żenującej przepowiedni, która się nawet nie rymuje! Fenny uśmiechnął się złośliwie. — Niedojdy... Kompletnie głupia jesteś, nie, mordeczko? — Kogo nazywasz mordeczką? — zapytała Freya, powoli przybierając aspekt sępa. Heimdal musiał zainterweniować, zanim sytuacja stanie się jeszcze bardziej napięta. — Kluczem do wrót jest dziecko niczyje i obu, i nienawiści. Myślisz, że to o Maddy? Przecież jest dzieckiem Thora i demonicy Jarnsaksy. Ale dlaczego miałaby być dzieckiem nienawiści...?

— Loki — oznajmił Frey bez wahania. — To dziecko demonów, a wszyscy go nienawidzą. Poza tym to on otworzył bramy Świata Podziemi. Kto inny? — Nie podoba mi się określenie „demony" — wtrąciła Angie. — Niektórzy uznaliby je za obraźliwe. — Więc co wolisz? — Może... rdzenny mieszkaniec Chaosu? — Bogowie! — wybuchnął Heimdal. — Maddy przepadła. Loki uciekł, zbliża się cholerny Koniec Światów, a wy mnie uczycie politycznej poprawności? Ethel nagle znieruchomiała. — Co znowu? — jęknął Heimdal. — Maddy nie zginęła. Jak mogłam tego nie zauważyć? To przecież oczywiste. — Ale co?! — wrzasnął zdesperowany Heimdal. — „Widzę potężny Jesion, co przy wielkim Dębie stanął”. Wszyscy myśleliśmy, że ten jesion to Yggdrasil, ale... — Jesion to symbol Maddy — dokończył Frey. — To znaczy, że Maddy ma z tym coś wspólnego. Jeśli tak. kto jest Dębem? A Zdrada. Rzeź i Obłęd? — Trzy Konie Dni Ostatnich. — Ethel opuściła robótkę (czepeczek) i po raz pierwszy w jej oczach błysnęło ożywienie. — Koń Ognisty to oczywiście Sleipnir. Koń Morski to Jörmungand. A Koń Powietrzny pewnie już do nas zmierza. Jeśli Maddy naprawdę jest kluczem do rozwiązania tej zagadki, pewnie wybrała się do Końca Świata. Przecież tam upadł Asgard. I tam powinniśmy się natychmiast znaleźć. — Dlaczego? Po co ten pośpiech? — spytał Cukier i Worek. Ethel rzuciła mu miażdżące spojrzenie. „W dwanaście dni, gdzie Światów Kres, w mogile dar znajdziecie”. Wszyscy pamiętacie proroctwo, które wygłosiłam przedwczoraj. To znaczy, że za dziewięć dni w Końcu Świata, gdzie pod koniec wojny spadł Asgard, nastąpi ostateczne starcie. Bogowie w milczeniu przetrawiali tę wiadomość. — A ludzie? — spytał Frey. — Jeśli teraz odejdziemy, koniec z nimi. — Jeśli odejdziemy za późno, będzie koniec z nami wszystkimi! Frey westchnął. — Ethel ma rację. — A Loki? — spytała Angie, rzucając Ethel dziwne spojrzenie. — Skoro jest podstępny i tak dalej... myślicie, że możemy go potrzebować? — Potrzebować?! — wrzasnął Thor. — Łeb mu ukręcę! — Jak go dopadniesz przede mną. — Frey zgrzytnął zębami. — Dajcie mu spokój — wtrąciła Skadi. — Nie mamy czasu, żeby się teraz za nim uganiać.

Kiedy załatwimy sprawy w Końcu Świata, zajmiemy się nim na spokojnie. — Spojrzała na pozostałych bogów. — Zgoda? Thor wzruszył ramionami. — No to na Koniec Świata. — Zgoda — powiedziała Ethel z uśmiechem. I tak o zachodzie słońca każdy, kto by obserwował drogę do Hindarfell, mógł zobaczyć (przez kółko z palca wskazującego i kciuka) dziwną zbieraninę — konnych i piechurów, biegnących i lecących — zbliżającą się do wąskiej szczeliny w skale, przez którą opuścili dolinę. A gdy weszli w cień, taki wyposażony w dar prawdziwego widzenia obserwator mógł ujrzeć ich sygnatury, złowieszcze jak zbliżająca się burza i malujące się na tle mrocznego nieba niczym tęcza. Taki obserwator, lub też obserwatorka siedząca na ganku swego domu przy drodze do Malbry mogłaby westchnąć i pokręcić głową, mrucząc: „Te dzieci! Czego też nie wymyślą”, po czym, podkasawszy spódnicę nad kolana, mogłaby się puścić w tan radości. Nie był to zbyt piękny widok, te stare spuchnięte nogi w długich pasiastych pończochach, ale wariatka Nan Nawiedzona potrafiła pląsać jak młoda kózka, a na taką okazję czekała od dawna. Starzyk obiecał jej własną runisię i miejsce u jego boku wśród Faerów, jeśli tylko zrobi to, co jej rozkaże, gdy następnym razem przyjdzie do niego we śnie. Wariatka Nan Nawiedzona wierzyła w sny. Od zawsze, nawet kiedy usiłowano jej wmówić, że sny ukradną jej duszę. Nigdy się tak nie stało — może jej dusza była zbyt stara i wyschnięta, by demony snu się na nią złakomiły — ale wyglądało na to, że przez trzy minione lata widziała więcej, gdy zamykała oczy. Gobliny i mały ludek, sygnatury i czary. A teraz zobaczyła Starzyka we Śnie — a tak, i jego czarne ptaszydła — i oni nauczyli ją wyliczanki, takiej jak te, które recytowała w dzieciństwie: Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie... A to, przynajmniej według Nan Nawiedzonej, oznaczało, że wszystko zatoczy krąg, jak połykający własny ogon wąż otaczający Dziewięć Światów — i na tę myśl pokiwała głową z uśmiechem, bo znała Dobrą Księgę, w tym Księgę Apokalipsy, w której zapowiada się koniec jednego Świata i początek następnego. Według Nan wszelkie oznaki były całkiem jasne. Koniec Świata się zbliżał. Pierwszym znakiem było pojawienie się nowych run Nowego Wieku, potem oswobodzenie dawnych bogów z Czarnej Fortecy Świata Podziemi. Następnie — Bezimienny i jego klęska za cenę życia generała. Potem pęknięcie we Śnie, zalewające Świat Środka. I w końcu powrót konia Odyna i ucieczka Węża Świata. Po tym wszystkim, jak wiadomo, już tylko mały kroczek do Dni Ostatnich. Gdy bogowie zebrali się w Końcu Świata, powiedziano, że Trzej Jeźdźcy przybędą do światów, Trzej Jeźdźcy na trzech koniach — czerwonym jak ogień ze Świata Dolnego, czarnym jak głębia Jedynego Morza i białym jak chmury Firmamentu — a wówczas podbiją Dziewięć Światów, do nich

będzie należeć Asgard. I oto przybędzie Koń Ognisty. A imię jego Jeźdźca jest Rzeź. I oto przybędzie Koń Morski A imię jego Jeźdźca jest Zdrada. I oto przybędzie Koń Powietrzny. A imię jego Jeźdźca jest Obłęd... Nan Nawiedzona roześmiała się głośno. Ludzie od lat wyszydzali jej wizje, nazywali ją wariatką, zarzucali jej, że chodzi z głową w chmurach. No. teraz im pokaże. Zobaczą, kto jest wariatem. Nan Nawiedzona wjedzie Koniem Powietrznym na most na Firmamencie, a znak, z którym się urodziła — złamana, odwrócona runa Fé — stanie się runą z Nowego Pisma, pełną i tętniącą mocą. Tymczasem — tak jak powiedział Starzyk — musiała tylko śnić. Dlatego wróciła do swojej chatki i usiadła na wąskim łóżku — tym samym w którym spała w panieńskich czasach, gdy nazywała się Nancy Łozina, córka wyplatacza koszyków — złożyła na podołku ręce niczym zwiędłe płatki i zaczekała, kiedy Sen zabierze ją w chmury, nad księżyc i morze wprost do Asgardu.

Księga czwarta STARZEC Z DZIKICH KRAJÓW Alboście to nie słyszeli O tej starowinie, co latała niebem w koszu, z brandy w butelczynie. Aż polecieć się zachciało starowinie owej, hej, daleko do Krainy; hej, Drapichrustowej. W niebo, w niebo, nad księżycem aż po kraj magiczny; hej! Tam gdzie piwo rzeką płynie, a Faery bawią się. Stara rymowanka z Polan

1 — Nie wyrobię! — krzyknął Loki w desperacji. — Jeśli usłyszę jeszcze jeden wierszyk, bajkę o Faerach, prześmieszną anegdotę z życia codziennego odrodzonych albo to ludowe wycie, przysięgam, że się zabiję. Sigyn odłożyła lutnię i wzruszyła ramionami. — A to czarna niewdzięczność — powiedziała z goryczą. — Można by niemal pomyśleć, że nie chcesz mnie tu widzieć. Loki spojrzał na swój lewy przegub, gdzie Eh — w postaci cienkiego złotego łańcuszka — migotała i iskrzyła się niewinnie. Początkowo usiłował przerwać więzy. Na próżno. Teraz na skórze zostały mu czerwone pręgi. Przemiana w ptaka także nie pomogła, nawet gdy znalazł się w swoim aspekcie Ognistego, Więź nadal go trzymała. Po paru godzinach musiał się pogodzić ze świadomością, że nie ucieknie. Co gorsze, Sigyn była upiornie szczęśliwa. Cokolwiek zrobił, cokolwiek powiedział, wszystko spływało po niej jak po kaczce. Zachowała niezmienną pogodę w obliczu jego pierwszej wściekłości, potem uporczywej opryskliwości i w końcu milczącej urazy. Dostarczała mu posiłki i napoje i zabawiała go historyjkami i piosenkami ze swoich rodzinnych okolic. Miała dość ładny głos, a potrafiła grać nie tylko na lutni, ale i na harfie i mandolinie. Za pomocą czarów zdołała przekształcić grotę na przestronny buduar z jedwabnymi draperiami, kwiatami w wazonach i paterami z łakociami w każdym możliwym miejscu, lecz na razie jej wysiłki nie dały rezultatu, bo Loki siedział nieodmiennie znudzony i niechętny. — Bo nie chcę! — wysyczał. — Idź sobie, daj mi spokój! Sigyn uśmiechnęła się niepewnie. — Przecież wiesz, że to nieprawda. Po prostu jesteś zmęczony i rozdrażniony. Pozwól, że zrobię ci coś do jedzenia, a potem zaśpiewam kołysankę. — Żadnych kołysanek! — warknął Loki. — I nie jestem rozdrażniony! Sigyn wzruszyła ramionami. — Ale czemu tak niegrzecznie? — spytała z drżeniem głosu. — Chciałam ci posłać piernat z puchowymi poduszkami i atłasową pościelą. Chciałam ci przynieść grzane wino, ciastka z konfiturą różaną i pierniczki. Śpiewałabym ci najsłodsze piosenki, nawet spałabym na podłodze, gdybyś zechciał... I za to całe uczucie traktujesz mnie jak jadowitą żmiję. No, skoro tego chcesz... — W jej oczach wezbrały łzy, usta zacisnęła z uporem. Zrobiła dłonią mały znak i nagle Więź zmieniła się w kajdany połączone łańcuchem tak ciężkim, że Loki padł na kolana. W tej samej chwili nad jego głową pojawiły się migotliwe zarysy czegoś podłużnego, krętego, czegoś za jedwabną zasłoną. Rozległ się odległy odgłos darcia... Słyszał już ten odgłos — przy bramach Świata Podziemi, a potem znowu pod Górą Czerwonego Konia. Tkanka światów zdawała się napinać i rozłazić w szwach i Loki nagle

zrozumiał, że Eh, Więź, ma o wiele większą moc niż zwykłe zaklęcie. — Eee... ale czemu tak gwałtownie, chwileczkę — zaczął przymilnie, przygnieciony do ziemi ciężarem łańcucha. Sigyn udała, że nie słyszy. Zrobiła następny znak i Loki ujrzał coś jakby głowę węża napierającą na napięty ekran powietrza, tak jak dziecko naciska na balon. Głowa lśniła zamglonym blaskiem bańki mydlanej i szybko stawała się coraz bardziej wyraźna. — Ależ kochanie... Sigyn spojrzała na niego. Tak? — Wszystko ci się pomyliło. Jakżebym mógł nie docenić tego, co dla mnie robisz? I... no tak, może... — Loki zacisnął zęby. — Może i byłem troszkę rozdrażniony. Sigyn złagodniała. Okowy spadły z przegubów Trikstera, znowu stając się cienkim złotym łańcuszkiem. Bańka (z ukrytym w nim wężem jak oko trupa z robakiem w środku) prysła. Loki nabrał tchu. — Gdzie się tego nauczyłaś? — Czego? — No, wiesz... eee... Sigyn jakby nie usłyszała. — Ciasteczko z konfiturą różaną? — Sięgnęła po porcelanową paterę, która pojawiła się na tym świecie tak szybko i łatwo, jak bańka z wężem z niego znikła. — Ach... tak. Bardzo chętnie. — Loki wziął pachnące różami ciastko i ostrożnie włożył do ust, starając się nie myśleć o fakcie, że Sigyn w swoim obecnym nastroju mogłaby je zmienić w karalucha, kamień albo brzytwę... — Pyszne — oznajmił z wymuszonym uśmiechem. — Wiem, że to twoje ulubione — powiedziała słodko Sigyn. — A teraz... I zaczęła śpiewać: Alboście to nie słyszeli O tej starowinie, co latała niebem w koszu, z brandy w butelczynie...

2 Nan Nawiedzona także znała stare piosenki. Wszystkie wiązały się z konkretnymi historiami — opowieściami o Jasnowidzących i ich czasach. Z pozoru brzmiały nonsensownie, bo czas zmodyfikował słownictwo, nieznacznie przeniósł akcenty i zmienił te niegdyś poważne inwokacje, relacje z wybuchu zarazy, przepowiednie, opowieści o herosach, kochankach, generałach i bogach w wyliczanki i kołysanki. Lecz nawet gdy Porządek ich zakazał, historie o Jasnowidzących pozostały w sercach i głowach dzieci. Mała Nancy Łozina zbierała wyliczanki i wierszyki, odkąd była małym bębnem, a teraz, gdy się zestarzała i oszalała (jak twierdzili inni), uświadomiła sobie, że nawet najbardziej nonsensowne słowa miały dziwną moc. Na przykład Kraina Drapichrustowa. Oczywiście nazwa brzmiała absurdalnie, ale powtarzała się w wielu opowieściach — było to miejsce, w którym nie obowiązywały prawa natury, zwykli ludzie mogli tam fruwać, a chmury były grzywami koni galopujących po letnim niebie. Legenda głosiła, że w Krainie Drapichrustowej nikomu nie brakuje jedzenia ani piwa, Śmierć została na zawsze pokonana, a forteca jasnowidzących, legendarna Podniebna Cytadela, wyglądała jak unoszący się w powietrzu zamek, którego każda cegła i dachówka iskrzyła się od magicznej mocy. Mieszkańcy Malbry obecnie uważali tę legendarną krainę za upiększoną wersję Końca Świata, ale Nan uważała, że w tych starych opowieściach kryje się coś więcej niż naiwne wyobrażenie Uniwersalnego Miasta. Starzyk — ten, co przychodził do niej we śnie — już jej to powiedział. W starych opowieściach Podniebna Cytadela była połączona z Końcem Świata bajecznym mostem, zbudowanym z magii i efemeryd, zrodzonym z Chaosu, lecz służącym bogom i widocznym dla ludzkiego oka tylko wówczas, gdy łączyły się ze sobą deszcz i słoneczny blask. Starzyk twierdził, że ten most nadal istnieje w dziecinnych wierszykach, a jego prawdziwa nazwa to Bifrost — teraz zniekształcona i wypaczona jak runa Nan, ukryta od pięciuset lat i zapomniana do Końca Światów. A teraz Koniec Światów był blisko. Nadeszła wielka chwila dla wariatki Nan Nawiedzonej. Do Końca Świata ruszyło już dwóch z trzech Jeźdźców z przepowiedni. Oczywiście trzeciemu nadal brakowało wierzchowca — ale wariatka Nan nie przejmowała się takimi szczegółami. Miała wiele koszyków, przy czym jeden wiklinowy, na pranie, bardzo obszerny — na pewno zdolny pomieścić jedną starszą panią i spory zapas brandy. Lubiła brandy, zwłaszcza gdy było zimno. Robiła ją latem z jabłek, a kiedy nadchodziły miesiące mroku, wyobrażała sobie, że w każdym łyku czuje słońce. No i śniło się jej łatwiej po paru łyczkach, co bardzo się liczyło, bo nadeszła pora na bardzo konkretne skupienie się na snach. Teraz Nan otworzyła jasne stare oczy, sięgnęła po butelkę stojącą przy łóżku, posmakowała dawnych słonecznych dni i poczuła, że magia minionego lata rozgrzewa jej stopy i palce. W niebo, w niebo, nad księżycem, aż po kraj magiczny, hej, pomyślała Nan i pełna nowej energii wstała, by odszukać ten wielki stary kosz. Według piosenki w ten sposób miała się wzbić niebo i zamierzała to zrobić, choćby cały świat jej wmawiał, że to wariactwo — a potem pojechać swoim Koniem Powietrznym aż do Bifrostu.

Kosz stał w piwnicy i był mocno zakurzony. No, ale pęd wiatru go oczyści. Nan wyciągnęła kosz z piwnicy i bardzo ostrożnie do niego weszła. Butelka brandy w kieszeni jej fartucha przyjemnie chlupotała. Nan owinęła się swoim najcieplejszym kaszmirowym szalem (w górach mogło być zimno) i włożyła czepek, który nosiła na pogrzebach. Zamknęła oczy i umościła się wygodnie; sucha wiklina zaskrzypiała pod jej ciężarem. Serce staruszki biło tak mocno, jakby miało pęknąć, z emocji było jej gorąco. Pociągnęła kolejny łyk brandy — dla uspokojenia nerwów, wyjaśniła sobie — i zaczęła czekać, aż kosz wzbije się w powietrze. Nic się nie stało. Pociągnęła kolejny łyk. Kosz ani drgnął. Nan poczuła się trochę głupio. Siedziała w koszu na pranie, wystrojona jak na odpust i spodziewała się, że zaleci nim do Krainy Drapichrustowej — niezręczna sytuacja, no i chyba jednak ciut nienormalna. Może ludzie mieli jednak rację, chyba odrobinkę jej odbiło. Kusiło ją, żeby otworzyć oczy, tylko raz, i sprawdzić, czy ktoś ją widzi. Ale Starzyk wyjaśnił jej, jak ma postępować, i Nan zamierzała być posłuszna. Mocno zacisnęła powieki, zaczęła myśleć o Śnie i tym razem poczuła, jak coś się pod nią porusza i chrobocze o podłogę. W głowie kręciło jej się od brandy, ale nie otwierała oczu. Tymczasem wrażenie ruchu się spotęgowało i poczuła się jak na bujanym koniu. Miała w dzieciństwie takiego drewnianego konika, którego nazwała Eponą. Ojciec wrzucił go do pieca, gdy zaczęła rozmawiać z zabawką, opowiadać jej bajki, udawać, że na nim lata.. Nie myślała o Eponie od ponad siedemdziesięciu lat. Uradowała się tym wspomnieniem. To były piękne dni, pomyślała — dni, kiedy nawet złamany znak ruiny mógł zwrócić na siebie uwagę generała. Była wtedy młoda, silna jak górski kucyk i gotowa służyć generałowi, uczyć się od niego, pomagać mu w planowaniu. Mógłby zażądać od niej, czego tylko chciał. Dla niego zapuściłaby się w podziemia Góry Czerwonego Konia. Przyniosłaby mu Szeptacza. W pojedynkę stanęłaby do walki z Porządkiem, gdyby powiedział choć słowo. Ale jej złamany znak ruiny był dla niego zbyt przeciętny, czas przeminął, młodość uleciała. A potem pojawiła się Maddy Kowalówna, Maddy z tym swoim znakiem ruiny. Od pierwszej chwili wyjątkowa, jaśniejsza gwiazda niż sam generał. Początkowo Nan usiłowała się z nią przyjaźnić, uczyła ją piosenek i bajek. Ale Odyn Jednooki zagarnął tę dziewczynę. Co gorsze, dał jej to, czego Nancy pragnęła przez całe życie — a Nan zostawił samą sobie. Wtedy przyszedł do niej Starzyk, obiecując ratunek. Młodość, zdrowie, własną moc, zwrot wszystkiego, co straciła przez całe zmarnowane życie. Czy mogła sobie życzyć więcej? Asowie stracili generała, Wanowie byli słabi i rozproszeni. Porządek został unicestwiony. Runy, stare czy nowe, okazały się bezsilne wobec zagrożenia ze Świata Podziemi, szczeliny między światami, która zmieniała wszystko w popiół i żużel. Ale wszystko to mógł naprawić Starzyk. W końcu był wyrocznią. A kiedy odbuduje się Most i załata się pęknięcie w Świecie Podziemi, wszystkie rachunki zostaną zamknięte i światy odzyskają równowagę. Nan otworzyła jedno oko. Wiedziała, że śni — to wyjaśniało wrażenie, że lata. A teraz ujrzała daleko w dole zaśnieżoną ziemię i przekonała się, że koszyk osiadł na rozłożystej chmurze, której grzywę srebrzyło światło księżyca, a brzuch spęczniał od deszczu...

Epona, pomyślała Nan. Koń Powietrzny... W cieniu Siedmiu Śpiących Loki uniósł głowę, spojrzał w niebo usiane milionem lodowatych zimowych gwiazd i przez chwilę ujrzał ją, lecącą wysoko, osrebrzoną światłem księżyca, z ogonem magii ciągnącym się za nią jak warkocz komety, i pomyślał, bawiąc się łańcuszkiem na przegubie: A to co, jak pragnę spotkać Hel? W Końcu Świata zaś ostatni fragment misternej układanki znalazł się na swoim miejscu i Jeździec, którego imię było Obłęd (nadal w koszu na pranie), pomknął na Eponie do Krainy Drapichrustowej, gdzie już czekał Starzyk.

3 W końcu Świata Maggie również szykowała się do wejścia w królestwo Snu. Ale tym razem, skoro dosiadała Sleipnira, nie musiała zasypiać. Mogła dotrzeć do źródła Snu bezpośrednio, świadomie, we własnym aspekcie. Tym razem się nie bała. Sen nie był już zagrożeniem, lecz lśniącą drogą prowadzącą do Starego, zwycięstwa nad wrogami i uwolnienia Adama. Niestety, był jeden mały problem. Maggie Rada dosiadała konia tylko we śnie. A ten deresz, który pożywiał się właśnie spokojnie sianem, wydał się jej nagie niepokojąco wielki. — Muszę to zrobić teraz? — spytała błagalnie. Adam skinął głową. — Czas nam się kończy. Im szybciej to znajdziemy, tym lepiej. Raz jeszcze Maggie przyjrzała się wierzchowcowi. Wyglądał całkiem normalnie — dopóki nie spojrzała na niego przez kółko z palca wskazującego i kciuka. Wówczas widziała łunę jego sygnatury i runy lśniące na jego uprzęży. Czy we Śnie przybierze znowu swój prawdziwy aspekt — płomienistego półkonia, półpająka, który wygrzebał się ze zbocza góry? A jeśli znajdzie Starego, co wtedy? Na czym polega plan magistra? Księga Apokalipsy mówiła o wojnie, ale choć Maggie ufała Adamowi bezgranicznie, nie dowierzała jego pasażerowi. Zbyt wiele miała pytań bez odpowiedzi, które tej odpowiedzi uparcie się wymykały. Czego dokładnie chciał? Jaką władzę miał nad Adamem? Kim — lub czym — był Stary? I co z dziewczyną ze snu, o której Adam twierdził, że jest jej siostrą? Siostra... Do tej pory Maggie Rada nie oswoiła się z tą myślą. Przez trzy lata uważała, że została na świecie sama jak palec, i nie wiedziała, co zrobić z wiadomością, że jednak ma jakichś krewnych. Nigdy nie była zżyta z braćmi, nigdy nie miała sióstr, z którymi mogłaby rozmawiać. Donal Rada szczycił się synami, a córki nie zauważał; Susan pragnęła mieć córeczkę lubiącą ładne stroje i robótki, więc Maggie ją rozczarowała. Teraz wszystko stało się jasne. W żyłach dziewczyny nie płynęła krew Radów. Była jak kukułczy podrzutek w rodzinnym gniazdku, podczas gdy jej prawdziwy ród walczył z Porządkiem, sprowadzał zarazę, uwalniał demony ze Świata Podziemi i ogólnie biorąc, usiłował zniszczyć wszystko, co było dla niej ważne... Chyba że ona go powstrzyma. Adam twierdził, że to jej przeznaczenie. Zbudować lepszy świat. Oddać go we władanie dobra. Porządek zniknął. Koniec Świata ogarnął chaos. Tylko Maggie stała między Asami i ich cytadelą. Ale mając Sleipnira, Słowa i Starca, mogła uznać, że może im pokrzyżować szyki, na zawsze wyprzeć Światy Chaosu, położyć kres Męczarni raz na zawsze. Ale Chaos, który płynął w jej krwi, podsuwał jej inne rozwiązania. A jeśli wojna nie jest jedynym sposobem zakończenia konfliktu i uzdrowienia światów? Skoro Sen da się wykorzystać w złej i dobrej sprawie, to może z Chaosem jest podobnie? A jeśli tak, czy mogłaby jakoś zawrzeć pokój z Ognistymi? Takie myśli chodziły jej po głowie, gdy wsiadała na Sleipnira. Znękane, niepokojące, uderzające do głowy myśli pełne sprzeczności.

— Teraz powiedz mu, gdzie chcesz jechać — powiedział Adam. — Mój pan poprowadzi cię przez resztę drogi. Maggie nerwowo zerknęła na konia. Na razie wydawał się spokojny; niemal jakby spał. Nie był osiodłany, ale jedną ręką chwyciła cugle, drugą jego grzywę. Magister nie narzucał się jej ze swoją obecnością. — Żadnych sztuczek — ostrzegła. — Spróbuj czegoś takiego co ostatnio... Żadnych sztuczek, zapewnił ją. Zaufaj mi. Jesteśmy po tej samej stronie. Zajęła się koniem, który od chwili, gdy na niego wsiadła, nawet nie drgnął. — Znajdź Starego — rozkazała, siląc się na odwagę. Sleipnir otworzył jedno oko. Dobrze, pochwalił głos w jej głowie. I nagle powietrze przed nimi zadrżało, błysnęło runiczne światło, koń zrobił jeden krok naprzód i cała trójka runęła w Sen. Sleipnir tak naprawdę nigdy nie sypiał, ale słusznie byłoby też powiedzieć, że nigdy całkiem się nie budził. Jako istota, która stoi jedną nogą w każdym z ośmiu światów, nieustannie przebywał we Śnie i poruszał się po światach z łatwością promienia słońca. Śmierć, Sen, Światy Górne — dla Konia Ognistego wydawały się tym samym. Pędził bez wysiłku wzdłuż rzeki, nad którą fruwały czarne ptaki, a istota, której szukali — i która przypadkiem była też jego zdobyczą — lśniła wśród nurtów Snu jak samotne błękitne światło wśród dziczy. Adam oczywiście nie zasnął. Pełnił straż w stajni, jeszcze oszołomiony po tym, jak Maggie wspięła się na konia i rozpłynęła się z nim w powietrzu. Został po nich tylko słoneczny zapach siana i pusty boks. Raz jeszcze po zniknięciu Szeptacza poczuł się dziwnie lekko. Nawiedziła go niebezpieczna myśl — a jeśli nigdy nie wrócą? — i poczuł nadzieję. Ale potem uznał, że się łudzi, i usiadł na sianie, czekając na ich powrót. Tymczasem Maggie przemierzała wielką, pustą równinę. Tuż przy ziemi zalegała mgła, niebo wyglądało jak poczerniała stalowa pokrywka. Na horyzoncie widać było rzekę, a może Jedyne Morze. Maggie jeszcze nigdy, nawet w skradzionych księgach nie widziała rzeki tak rozlewnej.

Poza tym czuła rozczarowanie. To wszystko nie mogło się równać z emocjami spod Góry Czerwonego Konia. Nawet Sleipnir był tu normalny — ospały deresz człapał dzikim pustkowiem. — Co to za miejsce? — spytała głośno. Znajdujemy się bardzo blisko źródła Snu, odpowiedział głos z zadowoleniem. Widzisz tę rzekę? Wyspy? To znaczy, że się zbliżamy. Odległa rzeka była ledwie widoczna, jak mgnienie ruchu we mgle. Pod końskimi kopytami migotały czasem bagienne ogniki, ale poza tym Maggie nie miała na co patrzeć, a jedynym dźwiękiem było człapanie Sleipnira i bicie jej serca jak trzepot skrzydełek ćmy w pustej katedrze. — Blisko? Przecież jedziemy od wielu godzin! We Śnie czas funkcjonuje inaczej. Wierz mi, zbliżamy się. No cóż, pomyślała Maggie, ta rzeka nie wydaje się bliższa niż wtedy, gdy się tu znaleźliśmy. I nie widziała żadnych wysp, tylko bezkształtny masyw chmur na horyzoncie. Choć jeśli zmrużyła oczy, dostrzegała w tych oparach dziwne kształty, które czasem układały się w twarze niegdyś znanych jej ludzi. Ojciec. Matka. Bracia. Molly Carr, przyjaciółka z dzieciństwa, która zmarła w wieku ośmiu lat. Maggie zachłysnęła się z zaskoczenia — nie myślała o Molly od lat — i zrobiła ruch, jakby chciała zeskoczyć z konia. Nie! — krzyknął głos w jej głowie. Tu nie wolno stawiać stopy na ziemi ani na chwilę! — Dlaczego? Przecież koniowi to nie szkodzi. Musisz o wszystko pytać? — Głos zabrzmiał niemal żałośnie. Nie możesz raz zrobić, co ci każę? Znaleźć Starca i odejść? — Nie mam pojęcia, jak chcesz coś znaleźć w tej mgle. Myślałam, że jeśli pójdę pieszo... Jak się zorientujesz, czy Starzec tu jest? Moglibyśmy się o niego potknąć i nawet go nie zauważymy. Nie muszę wiedzieć, warknął głos. A ty na szczęście nie musisz myśleć. Musimy jedynie jechać. Czy to przekracza twoje możliwości? Maggie pociągnęła nosem z urazą. — Dobra, dobra. To chamstwo było zbędne. Chciałam tylko... Tak, wiem. Chciałaś się tylko przespacerować. Mam ci pokazać, co się tu dzieje? O to ci chodzi? Maggie wzruszyła ramionami. W kieszeni masz nóż. Wyjmij go. — Skąd to...? Po prostu wiem, uciął głos. No wyjmijże go z tej kieszeni, dziewczyno. Wyciągnij rękę i rzuć go przed konia. Na co czekasz? — Czy go odzyskam? — spytała Maggie, nie wypuszczając noża z ręki.

Bardzo w to wątpię, oznajmił głos z przekąsem. Ale może wtedy twoja nieugaszona ciekawość zostanie zaspokojona. Maggie rzuciła nóż. Przez chwilę wydawało jej się, że zniknął; potem dotarła do niej prawda — tak wstrząsająca, że omal nie zmiotła jej z grzbietu Sleipnira. Maggie krzyknęła, spojrzała w górę i chwyciła konia za grzywę tak mocno, że pobielały jej kostki palców. Metalowa igła, która była jej kozikiem, wzlatywała w metaliczne niebo... Tylko że to nie było niebo. Jechali głowami do dołu. Ta mgła u ich stóp to była chmura, ogniki — dalekie błyskawice, a szara pokrywka nad nimi to ziemia. Niewyobrażalnie daleka. Mówiłem ci, że tutaj wszystko jest inaczej, powiedział głos z odrobiną satysfakcji. Zwłaszcza tutaj, w sercu Snu, podróż rzadko przebiega zwyczajnie. — To dlaczego potrzebowaliśmy konia? — spytała Maggie, walcząc z mdłościami. Jak wysoko nad ich głowami znajdowała się ziemia? Jeden czy siedemnaście kilometrów? — jak to możliwe, że nie spadamy? Sleipnir nie jest zwyczajnym koniem. To stworzenie efemeryczne, posiadające zewnętrzny kształt konia. We Śnie może wyglądać, jak zechce. Na przykład... Maggie na chwilę znalazła się u steru długiego, wysokiego statku o jaskrawoczerwonych żaglach, z proporcami i flagami łopoczącymi na wantach. Albo tak... Sleipnir stał się słoniem o uprzęży nabijanej rubinami, z lektyką na grzbiecie i skórą umazaną czerwoną glinką. Albo nawet tak... Maggie ujrzała coś jej kompletnie nieznanego. Wyglądało na jakiś pojazd wybity czerwonym aksamitem, poruszający się szybciej niż jakikolwiek środek lokomocji; śmignęło przez światy z prędkością Snu, wydając odgłos grzmotu... Maggie zacisnęła pięści. — Przestań! I znowu ujrzała konia — niewzruszonego i ospałego jak zawsze. — Jak to zrobiłeś? — spytała Maggie. To nie ja. Po prostu skanalizowałem twoją moc — nawiasem mówiąc, imponującą. I na pewno masz świadomość, że na razie nie mam postaci fizycznej. Ale to się wkrótce zmieni. Jak tylko znajdziemy Starca. — No dobrze, a ten Starzec... Gdzie właściwie ma być? We Śnie, oczywiście. — No tak, ale... Sen to miejsce, które nieustannie się zmienia. Składa się z niezliczonych wysepek. Niektóre są bardzo małe, inne mieszczą w sobie całe światy. Jedne trwają tyko chwilę, inne dłużej. Mam podstawy przypuszczać, że przedmiot, którego szukamy, przylgnął do jednej z tych sennych wysepek.

— Więc... tak naprawdę nie wiesz, do której. Gdybym wiedział, do czego potrzebowałbym ciebie albo konia? Satysfakcja znikła, znowu zastąpiona przez wieczne niezadowolenie głosu. Istoty i przedmioty można wyłowić ze Snu tylko w postaci fizycznej. Nawet kamień się nada, jeśli... Głos urwał raptownie. Co to było? Wyglądało to jak rozbryzg jasnego światła pomiędzy końskimi kopytami. Po raz pierwszy od rozpoczęcia tej dziwnej podróży Sleipnir wyraźnie się ożywił. Nastawił uszu, potrząsnął grzywą i buchnął iskrami z nozdrzy. Te iskry, czerwonopomarańczowe, zatańczyły wokół nich jak świetliki. — To? — spytała Maggie. Nic, burknął głos. Ale możliwe, że nie tylko my szukamy Starego. Maggie wbiła wzrok w chmurę, starając się nie myśleć o kryjącej się za nią otchłani bez dna. Okazało się, że o wiele łatwiej na nowo uwierzyć w iluzję zamglonej równiny usianej bagiennymi ognikami. Ale światło, które ujrzała, w niczym ich nie przypominało. Przede wszystkim było o wiele silniejsze; po drugie — zdawało się poruszać jakby w konkretnym celu. Ponadto zbliżało się do nich. Jarzyło się jaśniej niż piec w kuźni. — Czy to... któryś Ognisty? Czy to moja siostra? — spytała Maggie. Oby nie, odpowiedział głos cierpko. Po incydencie na Górze Czerwonego Konia nie czułbym się pewnie. — To nie fair! Nie wiedziałam, że ona z nimi trzyma. Szeptacz zrobił coś, co można by nazwać mentalnym wzruszeniem ramion. Fakty wyglądają tak, że jesteś niegodna zaufania. Nie opowiadasz się po jednej stronie. Widzę to w twoim umyśle. Uważasz, że możesz przekonać siostrę do swoich poglądów. Maggie wyprostowała się wyzywająco. — Bo może mogę. Gdybym tylko z nią porozmawiała... Słuchaj, Maggie, powiedział głos lodowato. Wiem, że mi nie ufasz. Rozumiem to. Mam nadzieję, że nadejdzie czas, gdy zmienisz zdanie. Ale Adam wiele dla ciebie znaczy, tak? — Tak. W takim razie ze względu na niego bądź mi posłuszna. Powiem ci, co masz robić. A kiedy zdobędziemy Starca, zwrócę chłopakowi wolność. Maggie skinęła głową. — Dobrze. Zbliżające się do nich z dołu światło oślepiało. Było jak brylantowa tarcza pod warstwą mgły. Chmura zasłaniała szczegóły, ale Maggie przez chwilę dostrzegła zarysy czegoś ukrytego za tym blaskiem. Zmrużyła oczy, przypominając sobie, że to Sen i że tutaj jej wewnętrzne widzenie jest najsilniejsze, zrobiła kółko z lewego palca wskazującego i kciuka i przez nie spojrzała na poruszającą się plamę jasności.

Zobaczyła coś, co trudno było zapomnieć. W płonącym sercu gorejącej plamy ukazała jej się staruszka — dziewięćdziesięcio-, może stuletnia — z furkoczącymi za nią siwymi włosami, przykucnięta, mocno trzymająca się krawędzi... Czy to naprawdę kosz na pranie?! Ze zdumienia Maggie nie mogła się poruszyć. Mogła tylko patrzeć. Tak, to z pewnością kosz na pranie. Jego widmowe zarysy tańczyły w powietrzu, a pod nim znajdowało się coś niemal podobnego do konia... Oczywiście nie przypominało koni znanych Maddie, lecz raczej Sleipnira — w aspekcie, który przybrał pod Górą Czerwonego Konia. Ale podczas gdy jej wierzchowiec miał ognistą naturę, to stworzenie — jeśli w ogóle można było je uznać za żywą istotę — było najwyraźniej duchem powietrznym. Wydawało się zrobione z włókienek światła rozsnutych niczym pajęczyna w ciemnościach. Jego ogon ciągnął się w nieskończoność, grzywa wyglądała jak płonąca mgławica. A staruszka w koszu szczerzyła zęby, rechotała i machała do Maggie. Bogowie! Ona mnie widzi! — pomyślała dziewczyna. Szeptacz wyraźnie się zdenerwował. Zgub ich! — rozkazał. Nie mogą za nami podążyć. — To Ognista? Nie, jeszcze gorzej. Obudź Czerwonego Konia Męczarni, a wkrótce zbudzą się też inne. Jeśli dokonasz dzieła na Górze Czerwonego Konia... — Szeptacz urwał myśl, jak urywa się nitkę. Teraz to nieważne. Ale musimy ich prześcignąć. Będą biec za Sleipnirem. Koń, jakby usłyszał swoje imię wypowiedziane na głos, zarżał nerwowo. Maggie zauważyła, że zaczyna przybierać ognisty aspekt — z jego grzywy i ogona sypały się iskry, nogi zaczęły się wydłużać, sieć zaklęć, która go kiełznała, rozjarzyła się oślepiającym błękitem — i Maggie zrozumiała, że za parę chwil deresz znowu stanie się stworem, który zrodził się z Końskiego Oka. Trzymaj się! — ostrzegł Szeptacz. Teren może się stać trudny... Ale zanim skończył, tkanka Snu znowu się zmieniła. Znikły iluzje ziemi i nieba, przepadła daleka rzeka i chmury na horyzoncie. Horyzont przestał istnieć, a pojawiło się zbiorowisko dalekich świateł, ku którym Sleipnir zaczął cwałować z niewyobrażalną prędkością. Trzymaj mocno wodze! Maggie nie miała najmniejszego zamiaru ich puszczać. W przeciwieństwie do Maddy nie miała doświadczenia w podróżowaniu przez Świat Podziemi, a w porównaniu z tym, co się działo, poprzednia przejażdżka Snem prezentowała się bezbarwnie. To było coś zupełnie innego i gdyby nie Adam, nadal czekający na nią w Uniwersalnym Mieście, pewnie wypchnęłaby Szeptacza z głowy i uciekła przed koszmarami, przez które mknęła... Wyspy. Tak nazywał je głos. Według niej w ogóle nie przypominały wysp. Unosiły się w powietrzu; niczym jarmarczne balony kołysały się, czasem zataczały kręgi, czasem się unosiły wyżej, niektóre otulone w magiczną moc, inne niemal czarne. Jedne wyglądały na odwrócone do góry nogami — całe

miasta dryfowały w powietrzu i drapały wieżami dno rzeki; choć wszystko wskazywało na to, że Maggie straciła wyczucie perspektywy. Zdarzały się tam miejsca, których wąskie uliczki i porty wyglądały niemal jak rodzinne okolice Maggie. Były doliny, góry, lasy i polanki. Zdarzały się skradzione chwile, utracone miłości, potajemne pocałunki, myśli pełne wyrzutów sumienia. Były zakopane głęboko brylanty, skrywane lęki i utraceni przyjaciele. Było stanie nago na głównym placu, na oczach zgorszonej wiejskiej starszyzny. Były istoty w kształcie instrumentów muzycznych, kury z trąbkami zamiast głów, świnki z tubami zamiast brzuchów. Było nocne pływanie w Jedynym Morzu i patrzenie na spadające gwiazdy. Była bosa ucieczka po korytarzu bez końca przed strasznymi stworami. Było wspomnienie narodzin i pewność śmierci. Było nic, było wszystko — i przez to przejechała Maggie Rada na Koniu Ognistym, ścigana przez wariatkę Nan na Koniu Powietrznym. A potem, równie nagle, stanęli. Maggie zorientowała się, że kołysze się w małej czerwonej łódce niesionej przez wartką rzekę. Łódka nie miała wioseł, płynęła dość szybko, gwałtownie się przechylając. Maggie, pamiętając o wcześniejszych przemianach Sleipnira, mocno trzymała ster i starała się omijać szczątki, które wynurzały się i tonęły w ciemnej wodzie. Wkrótce zorientowała się, że towarzyszy jej Koń Powietrzny — ponownie zmieniony w kosz na pranie, w którym wariatka Nan rozpoczęła podróż — ale ponieważ głos ją poganiał, poświęciła wszystkie siły na płynięcie wraz z prądem ku innej łodzi, która dryfowała na wodzie, ledwie widoczna przez unoszące się z niej gęste opary. Łódź ta nie miała pasażerów, jednak coś na niej było — coś, co Maggie niemal dostrzegała przez runę ułożoną z palców... — Czy to Starzec? — spytała. Biło stamtąd światło obezwładniające jej dar prawdziwego widzenia. Całkiem jakby spoglądała na coś pod słońce. Okazało się, że nawet przez Bjarkán nie potrafi określić rozmiarów tego czegoś ani stwierdzić, czy to żywa istota. Nie marnuj czasu, syknął Szeptacz. Po prostu go chwyć, przepływając. — Chwycić? Czym? Nie mam nawet sznurka. Ale nie było czasu na dyskusje. W pobliżu swojego źródła rzeka Sen staje się niewiarygodnie rwąca i łódeczka Maggie mknęła z taką prędkością, że przez te cztery czy pięć sekund, jakie zajęła ich rozmowa, niemal dotarła do celu. Wariatka Nan była tuż za nią — oddalona najwyżej o parę długości łodzi — a Maggie słyszała jej śmiech i dogadywania. — Daj spokój! — rechotała Nan. — Nie prześcigniesz Epony! Maggie błędnie wywnioskowała, że Epona to imię tej obłąkanej demonicznej staruchy, i niepotrzebnie zmarnowała parę sekund na przypominanie sobie, czy już je słyszała albo dlaczego ta przedziwna starowina w koszu na pranie przypomniała jej o śpiewie zmarłej matki i wyczarowała przed jej oczami obraz drapiącego chrustu... Zatrzymaj ją! — niemal jęknął Szeptacz. Jeśli cię wyprzedzi, moje dzieło obróci się wniwecz... Maggie odwróciła się, nie wypuszczając z ręki steru. Staruszka znajdowała się niespełna dwa metry za nią. Przez chwilę złotogranitowe oczy Maggie spojrzały w spłowiały błękit

tęczówek Nan. Dziewczyna uniosła rękę z płonącą runą Ác, gotowa uderzyć... — Maddy Kowalówna! — zaskrzeczała Nan. — Ty tutaj, kupa śmichu! Zaraz dotrzemy do krainy, dziewczątko! Do Krainy Drapichrustowej, gdzie Faery się bawią i nikt nie chodzi głodny! Może to przez tę nazwę, pomyślała Maggie, wspominając później rozwój wypadków. A może przez nagłe podejrzenie, że staruszka podsłuchała jej myśli, w każdym razie Maggie ręka drgnęła i Ác przeleciała nad głową Nan, ginąc w nurcie. Jednocześnie fala pchnęła kosz, który wyprzedził łódkę Maggie o parę centymetrów. Nan wyciągnęła chudą rękę i porwała coś z trzeciej łodzi, a wówczas Koń Powietrzny wystartował, śmignął nad wody Snu w powietrze trzęsące się od radosnego wrzasku Nan i wściekłego ryku Szeptacza, który ścisnął Maggie jak w imadle: NIE! NIE! JUŻ GO MIELIŚMY! Wówczas wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Wariatka Nan upuściła łup. Może przez emocje, zmęczenie podróżą do bram Hel albo dlatego, że rąk nie miała już tak silnych jak niegdyś. W każdym razie zdobycz wypadła jej z dłoni i przez chwilę spadała niczym gwiazda przez Sen. Maggie na myśl o tym, co jej porażka może oznaczać dla Adama, zadziałała instynktownie. Z niezwykłą szybkością rzuciła wodze Sleipnira niczym sieć. Przez chwilę wydawało jej się, że nie trafiła... a potem coś, co mogło być kamieniem, lecz mżyło dziwnym szafirowym blaskiem, jakoś znalazło się w jej rękach. I raptem wróciła. Sen zamknął się za nią jak kurtyna. Niemal spadła, gdy Czerwony Koń rześko ruszył do żłobu w swym boksie. Musiał solidnie zgłodnieć, pomyślała Maggie, ściskając to coś, co wyłowiła ze Snu. Zsunęła się z końskiego grzbietu prosto w ramiona Adama. — Mam go! Mam Starca! Pokaż, rozkazał Szeptacz, zajmując miejsce w umyśle Adama. Chłopak nie był idealnym nosicielem. O wiele wygodniej byłoby posiąść tę dziewczynę z jej wspaniałą, nieszkoloną, niezłamaną mocą, ale już wiedział z doświadczenia, że Maggie jest zbyt silna, by ją ujarzmić. Jeśli nie podda mu się z własnej woli, musiał się zadowolić tym, co miał. Zabierz go jej, polecił. Adam usłuchał, zastanawiając się, skąd to zamieszanie o zwykły kamień. Wyglądał jak wulkaniczne szkliwo, które dawno temu wykopywał wraz z kolegami ze zboczy Góry Czerwonego Konia, choć tak wielkiego kawałka nigdy nie znalazł. Był też dziwnie ciężki, a kiedy Adam obrócił go w dłoniach, niemal dostrzegł rysy twarzy prymitywnie wykute w kamieniu. — Taki sobie — zauważyła Maggie. — To na pewno to? Adam skinął głową. — Na pewno. Przesunął dłonią po szklistej powierzchni. Była ciepła, o wiele cieplejsza niż zwykły kamień, prawie jak ciało żywej istoty. Teraz nawet ją sobie przypomniał — choć jego znajomość z poprzednim wcieleniem Szeptacza trwała tylko parę minut, a zdominował ją paniczny strach

przed bogami i demonami toczącymi bitwę w Hel... Przypomniał sobie goblina, który wrzucił kamienną głowę do rzeki Sen — gdzie istota, która niegdyś była Mimirem Mądrym, bezskutecznie usiłowała opętać Maddy Kowalównę; i że w tej samej chwili głos w jego głowie... Tak, przerwał mu Szeptacz. Dlatego tak długo potrzebowałem ciebie. Jesteś naczyniem dla mojej świadomości. Oczywiście uważałem cię za prowizoryczne rozwiązanie. Nie masz potencjału. Nie posiadasz nawet złamanej runy, dzięki której mógłbyś wejść do Asgardu. Wycisnąłem z ciebie, ile się dało, ale wiedziałem, że pewnego dnia będę musiał szukać dalej. — Chcesz tam wrócić? — spytał Adam. Do mojej dawnej celi? O nie. Mam lepszy plan. Poza tym tam już ktoś jest. Maggie zaczęła się niepokoić. Nie słysząc rozmowy, którą Adam prowadził ze swoim pasażerem, przyjrzała się kamieniowi, o którego odzyskanie tak się starała. Co miał w sobie takiego wyjątkowego? Ułożyła palce w runę Bjarkán i spojrzała przez jej soczewkę na tajemniczy obiekt. Zobaczyła coś do złudzenia przypominającego dużą kapustę w siatce, ale ta siatka była zrobiona z runicznego blasku — dziesiątków splecionych włókien, a kapusta... Maggie zachłysnęła się z zaskoczenia. — To żyje! — krzyknęła. — Spojrzało na mnie! Istota będąca niegdyś Mimirem Mądrym doznała rzadko zdarzającego się jej przypływu rozbawienia. — Czyżby? — odezwała się głosem Adama. — Mam was przedstawić? Maggie spojrzała na kamienną głowę. Teraz już wiedziała, jak ma na nią patrzeć, i całkiem wyraźnie dostrzegła twarz: zarys szczupłej szczęki, duży nos, wrażliwe wargi, teraz okolone podwójnymi bruzdami bólu, a na pustym oczodole znak ruiny, w którym rozpoznała złamaną, odwróconą Raedo, Wędrowca. Koń Ognisty zarżał przeraźliwie, z niepokojem. — Kto tam jest? — zapytała Maggie. Adam spojrzał na nią z uśmiechem. — Pozwól sobie przedstawić generała, znanego także jako Starzec.

4 Maggie zapatrzyła się na kamienną bryłę. Więc to jest ten Starzec, o którym tyle słyszała, ten skarb, tak ważny dla Adama. Kiedy przyjrzała się uważniej przez kółko z palców, wyraźnie ujrzała jego rysy rozświetlone mżącym światłem pod powierzchnią wulkanicznego szkliwa, a jeśli bardzo się skupiła, niemal usłyszała głos... Przenieśli kamień do mieszkania. Zaciągnąwszy starannie zasłony, przyjrzeli się swojej zdobyczy. — Czy to żyje? — spytała Maggie. Szeptacz roześmiał się ustami Adama. Żyje i jest na mojej łasce. — Co to? Kto to? Nieważne. Liczy się tylko to, że ma dla nas wartość. Z twoją mocą i moją wiedzą możemy osiągnąć wszystko. Maggie raz jeszcze spojrzała na kamień. Uwięziona w nim istota mówiła coś gorączkowo i bezgłośnie. Spętana siatką run, jarzyła się bladym blaskiem, najsilniejszym w środku, niczym odłamek spadającej gwiazdy. Spadająca gwiazda? — podchwycił Szeptacz. Tak, można go tak nazwać. Spadł z Firmamentu w głębię Świata Podziemi, został uratowany z królestwa Snu, a teraz — nareszcie! — stał się moim więźniem, własną mocą przykutym do aspektu, w którym ugrzęzłem na tak długo... Raz jeszcze zaśmiał się głosem Adama No i jak, generale, jak się czujesz, będąc tak bezbronny, jak ja kiedyś? — A więc to Ognisty? — spytała Maggie z niedowierzaniem. — Tam w środku jest uwięziony demon? Demon, bóg, jedna zaraza. Kogo to obchodzi? Zmuś go do gadania. Masz taką moc. Potrafisz. Możesz z niego wydusić przepowiednię. Niech ci da runy Nowego Pisma — takie, które odbudują Asgard i uczynią nas panami Dziewięciu Światów. — Mogę to zrobić? — Maggie z powątpiewaniem położyła ręce na kamieniu. Światło w jego sercu rozbłysło trwożnie. Spojrzała na zatopione w szkliwie zarysy twarzy. — Jak mogę to coś do czegoś zmusić? Przecież to kamień... Szeptacz z trudem zapanował nad zniecierpliwieniem. Masz Dobrą Księgę. Posłuż się nią! Maggie niepewnie spojrzała na Adama. Wiedziała, że ten zgrzytliwy głos nie należał do niego, lecz do jego pasażera. Nie mogła znieść faktu, że jej przyjaciel pada ofiarą takiej manipulacji, że stał się marionetką, i bardzo nie podobał się jej ten pełen wyższości ton, jakim magister się do niej zwracał. — Obiecałeś, że uwolnisz Adama. Ja dotrzymałam mojej strony umowy... Umowy? — oburzył się Szeptacz. Musimy mówić o umowach, kiedy Koniec Światów się

zbliża? Mamy w naszych rękach Starca, a ty się targujesz jak wieśniaczka o bochenek chleba? Maggie już otwierała usta, ale Adam wpadł jej w słowo. — On ma rację, Maggie — powiedział własnym głosem. — Magister bywa opryskliwy, ale jeśli chcemy uratować Światy, potrzebujemy tych nowych run. — Ilu? — Nikt nie wie. Wiemy, że Ogniści mają co najmniej dwie. — Zerknął na Starca, który rozbłysnął jeszcze silniejszym światłem. — To nasza szansa. Mamy tu coś w rodzaju wyroczni. Ona nam opowie o Ognistych, ich planach, mocy, liczebności. Możemy ich pokonać za pomocą run. Zwyciężymy, zanim walka się rozpocznie. Maggie spojrzała na Dobrą Księgę, która leżała otwarta u jej boku. Zapisany runami tekst rozjarzył się od akapitu, w którym Raedo lśniła szafirowym błękitem. — To te słowa? Adam skinął głową. Maggie ułożyła palce w runę Podróżnika. Nie miała doświadczenia, ale czuła niezwykłą moc tego znaku. Skierowała ją w kamienną głowę, rozpłomieniając runiczną sieć, i zaczęła czytać tekst Dobrej Księgi: — Zwę cię Odyn, syn Bora. Czy wewnątrz kamienia pojawiła się malutka iskierka? Czy to tylko odbicie słonecznego blasku wpadającego przez zasłony? A może mrugnięcie lśniącego oka? — Uważaj — ostrzegł Adam — to niebezpieczne. Maggie ciągnęła: — Zwę cię Grim i Gangleri, Herjan, Hjalmberi... Bryła rozpłomieniła się mocnym blaskiem, jakby zamknięta w szkliwie istota wiedziała, że została zaatakowana. Maggie poczuła ból głowy i uświadomiła sobie, że istota w ten sposób się broni; ten demon, choć ze złamaną runą, był o wiele silniejszy od Szeptacza. Dotarła do połowy wersu, kiedy w jej myślach odezwał się głos — jak na demona zaskakująco subtelny i nieco rozbawiony. Maggie zająknęła się i umilkła w pół zdania. Maggie Rada! No wreszcie, powiedział demon. Pozwól, że wyrażę moją dumę. — Co? — wykrztusiła Maggie. Po co ta skromność? Jak na pierwszą próbę tortur idzie ci doskonale. Choć mogłabyś popracować nad intonacją. — Kto powiedział, że będę cię torturować? Wydaje się to dość prawdopodobne — zważywszy, w jakim towarzystwie przebywasz. — Nic o mnie nie wiesz — mruknęła Maggie, wracając do Księgi. I tu się mylisz. Wiem o tobie wszystko. Znam cię od urodzenia. Myślałaś, że jesteś sama w podziemiach tego starego uniwersytetu? Coś ty tam robiła? Nie

przyszło ci do głowy, że za każdym razem, gdy czytasz te księgi, wołasz ze wszystkich sił do wszystkich, którzy cię słyszą? Maggie spojrzała na Dobrą Księgę. — Chcesz odwrócić moją uwagę. Ależ skąd. Proszę bardzo, nie krępuj się. Nawiasem mówiąc, masz wielką moc. Przyłoiłaś mojemu bratu Lokiemu aż miło. Ten wąż to był ładny pomysł. Ciekawe, co wyśnisz dla mnie. Maggie zerknęła na Starca i wróciła do kantyku. — Zwę cię Bölwerk — podjęła — Grimnir, Blindi, Har-Harbárd... Harbard, poprawił Starzec. Akcent na pierwszej sylabie, jeśli łaska. I nie jąkaj się. Ktoś wrażliwy mógłby to uznać za przedrzeźnianie. — Nie potrzebuję twojej pomocy — oznajmiła Maggie. Nie? A mnie się wydaje, że tak. — Daj mi doczytać kantyk do końca. Potem możesz mi pomagać, ile wlezie. — Wróciła do prastarego tekstu, a kiedy go czytała, runy na stronach zapalały się jedna po drugiej, jarząc się nadprzyrodzonym blaskiem. — Zwę cię Omi, Równie Wysoki, zwę cię Sann i Sanngetal... Kantyk skutkował. W miarę jak Maggie czytała, sieć pulsowała blaskiem i kolejno zapalały się runy. Maggie czuła, że moc Starca maleje; jego złamana runa nie mogła się równać z jej symbolem. Maggie, proszę! To boli. Maggie drgnęła. Ten pozbawiony ciała stwór coś czuje? Ona też przejęła jego ból, jakby chodziła po zbitym szkle. Usiłowała wziąć się w garść, ale nagle poczuła suchość w ustach. Naprawdę go torturowała. Maggie, musisz mnie wysłuchać. Ogniści już tu zmierzają. Nie powstrzymasz ich, choćbyś chciała. Nawet jeśli mnie teraz zabijesz... Maggie zacisnęła zęby. — Zwę się Wili, Wotan i We... Maggie! Proszę! Wysłuchaj mnie! Czy nie marzyłaś o Porządku? Maggie urwała. Pomyślała o Adamie uwięzionym przez istotę nazywającą się magistrem. Pomyślała o rodzicach, których zabiła zaraza, i o braciach zabitych podczas Uniesienia. Pomyślała o Uniwersalnym Mieście rojącym się od bandytów i złodziei. A potem pomyślała o sobie, śniącej o śmierci i zniszczeniu, radującej się wizją wrogów cierpiących i broczących krwią... Starzec ma rację, pomyślała. W tym nie ma Porządku. Od trzech lat w jej życiu panuje Chaos, żal i samotność. Czy Starzec może jej dać coś innego? Adam zaczął się niecierpliwić. — Maggie, co ty robisz? — syknął. Dobre pytanie. Starzec był teraz na jej łasce i niełasce. Jeszcze jeden wers i stanie się

bezwolny. Ale coś nie pozwalało jej mówić. Dotknęła umysłu tej istoty. Poczuła ból, który zadawało jej Słowo. Torturować myślącą, świadomą istotę — nawet Ognistego — wydawało się niepotrzebnym okrucieństwem. Zamknęła Dobrą Księgę. Dwie ostatnie linijki kantyku — ostateczna inkantacja, która nagięłaby Starca do jej woli — pozostały niewypowiedziane. Istota w kamieniu odetchnęła z ulgą. Dziękuję, Maggie. Jestem twoim dłużnikiem. Szeptacz w głowie Adama zawył z wściekłości. Mów dalej! Mów dalej! Co za GŁUPIA dziewucha! Każ jej powiedzieć do końca — NATYCHMIAST! Ale Maggie była skupiona na czym innym. Świadomość Starca otwierała się przed nią jak płatki kwiatu. To, czego nie wzięła siłą, zostało jej dane bez walki. Rozpościerało się przed nią bogactwo wspaniałych stronic niczym w księdze — teksty, iluminacje, mapy. — Co to takiego? — spytała. Chciałaś mnie poznać. Oto jestem. I runęła na nią kaskada obrazów, czasem nieznanych, czasem niepokojąco znajomych. Opowieści ze Starego Wieku, twarze, miejsca, sigile, runy, bitwy, uczty i strzępki snów, herosi, potwory i od dawna zapomniani przyjaciele, dawne zdrady, utracone miłości, a pod tym wszystkim smutek tak głęboki, taka otchłań rozpaczy i tęsknoty, że Maggie — która przecież także poznała uczucie straty — nie mogła znieść tej intensywności. Zrozumiała, że Starzec był naprawdę stary. Starszy niż Porządek, starszy nawet od Uniwersalnego Miasta. Odyn, syn Bora, widział Drzewo Świata, gdy było jeszcze sadzonką, widział rozkwit i upadek imperium, widział dorastanie i śmierć swoich dzieci, widział trwający od stuleci taniec Porządku z Chaosem. Oszukał Śmierć, przetrwał we Śnie, uciekł nawet przed Potępieniem. I po co to wszystko? Został sam. Jego lud był rozproszony, bezbronny, poróżniony. Dwaj jego synowie nie żyli, trzeci nadal wędrował wśród ludzi, pozbawiony dawnej mocy. Ze wszystkich jego bliskich, ze wszystkich wnuków liczyły się tylko bliźniaczki: Modi i Magni, dzieci Thora, Dąb i Jesion, które odbudują światy... Wstrząśnięta Maggie otworzyła oczy. — Nie... nie wierzę! Wierz lub nie, widziałaś, co widziałaś, powiedział oschle Starzec. — Kłamiesz! Chyba oboje wiemy, że to nie kłamstwo. Przez chwilę była zbyt oszołomiona, by myśleć. Krajobraz umysłu Starca rozpościerał się przed nią, ale go nie widziała, przygnieciona tą jedną, monumentalną prawdą... Skoro była siostrą Maddy, to... Starzec był jej dziadkiem.

Przerwała więź łączącą ją z umysłem Starca. Ogarnięta ulgą tak potężną, że kolana się pod nią ugięły, osunęła się na ziemię. — Co się stało? — spytał Adam. Nie mogła wykrztusić słowa. Kipiały w niej najróżniejsze emocje — emocje, których nie mogła rozpoznać. W końcu skupiła się na tej, którą rozumiała — na tej, którą w swoim krótkim i trudnym życiu czuła najczęściej. Na gniewie. — Dlaczego mi nie powiedziałeś?! — rzuciła, a jej głos zabrzmiał tak, że Adam się wzdrygnął. W powietrzu zaskwierczały resztki mocy, od której zjeżyły mu się włoski na rękach. Głęboko w jego umyśle rozległo się ostrzeżenie: Nie spapraj tego, chłopcze. Lecz on nie potrzebował rad. Widział już Maggie w gniewie i wiedział, że potrafi być niebezpieczna. — Co ci powiedział? — spytał. — Nauczył cię Nowego Pisma? Maggie pokręciła głową. Wiedziała, że to nie na Adama się gniewa, ale nie ufała sobie. Odetchnęła głęboko. W głowie jej się zakręciło, więc przytrzymała się słupka baldachimu. — Ta istota... Ten Starzec... Wiedziałeś, że to mój dziadek? Adam z lękiem czekał na chwilę, w której Maggie dowie się prawdy. Kłamstwo mogłoby mieć katastrofalne skutki — zobaczyłaby je natychmiast w jego kolorach — więc po prostu skinął głową. — Wiedziałem. Bardzo mi przykro. Maggie już się nie gniewała. Była bliska łez. — Dlaczego mi nie powiedziałeś? — Żeby cię nie martwić. — Adam ukląkł obok niej. — Miałem nadzieję, że się nie dowiesz... Objął ją; zesztywniała na chwilę, ale potem oparła głowę na jego ramieniu i rozszlochała się jak dziecko. — Nie płacz, Maggie — powiedział Adam. — Nie jesteś pierwsza. Mój mistrz, twoja siostra, nawet ja... — Moja siostra? Adam pocałował jej włosy. — Od początku była pionkiem w jego grze. Chciał przez nią dotrzeć do mojego pana, a potem do ciebie. Teraz zachciało mu się także ciebie zagarnąć. Dlatego musimy się z nim szybko rozprawić. I z innymi Ognistymi. Maggie pokiwała głową. To wszystko miało sens. Starzec ją podszedł, udał chęć współpracy, odkrył jej słabe miejsce i uderzył w nie. Czy tak samo opętał Maddy Kowalównę? Grając na jej uczuciach? Spojrzała na Adama. — Powiedział, że już tu zmierzają.

— Kto? — spytał Adam. — Ogniści. Chłopak przez chwilę nie odpowiadał. Jego pasażer nagle zupełnie znieruchomiał. Adam przygotował się na jego wściekłość, ale kiedy Szeptacz w końcu się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie i jedwabiście. Ogniści nadchodzą? Bardzo dobrze. Niech przyjdą. Nie wydajesz się bardzo zmartwiony, zauważył Adam. Bo nie jestem. Droga do Końca Świata nie jest łatwa, zwłaszcza dla takich jak oni. Nawet jeśli zdołają jakoś opanować osobiste różnice, jeszcze muszą się rozprawić z ludźmi. Strażnicy, patrole graniczne — wszystko to ich spowolni, wyczerpie ich zapasy i moc. A jeśli będziemy musieli zainterweniować... cóż, mamy naszą śniącą. — Maggie — odezwał się głosem Adama. — Wszystko to na pewno cię zmęczyło. Odpocznij przez chwilę. Jutro spróbujemy znowu. Maggie spojrzała na niego z wdzięcznością. — Następnym razem zrobię to jak należy. Daję słowo, że cię nie zawiodę. Szeptacz przemówił znowu bezgłośnie, robiąc od czasu do czasu pauzy, by sprawdzić, czy chłopak zrozumiał. Adam słuchał uważnie, a jeśli nawet zaskoczyły go niektóre żądania, roztropnie ich nie skomentował. Chłopak z Północy, powiedział sobie, nie powinien w ogóle mieszać się do tej bitwy o światy. Od dawna porzucił wszelkie ambicje. Zbliżał się czas jego uwolnienia, o czym zapewnił go głos. Teraz musiał tylko wykonywać rozkazy, a bardzo niedługo zyska prawo wyboru — będzie mógł wrócić do domu albo zostać w Końcu Świata i otrzymać ostateczną nagrodę. Po prostu rób dokładnie to, co mówię, a ja dam ci wszystko, o czym marzyłeś. O czym śniłeś... Koniec snów, pomyślał Adam. Jeśli miałbym mieć życzenie, właśnie tak by brzmiało. Szeptacz parsknął śmiechem. Załatwione, powiedział. Teraz rób, co każę. Adam Marnota usłuchał.

5 Tej nocy mimo zmęczenia Maggie nie mogła zasnąć. A także mimo otaczającego ją dostatku, miękkości łóżka z baldachimem, wspomnienia głosu Starca — głosu, który był niczym mroczna pieszczota myśli. W końcu wstała, ominęła Adama śpiącego na błękitnej jak niebo sofie i podeszła do okna, gdzie księżyc, w sam raz taki, do jakiego lubią wyć wilki, wznosił się nad miastem, srebrząc dachy i rzucając plamy światła i cienia na podłogę apartamentu. Starzec stał na ławie przy łóżku, nakryty prześcieradłem i milczący. Spał? Umarł? Maggie prawie sobie tego życzyła. Ale bardziej chciała wypytać więźnia o swoją rodzinę — przede wszystkim o siostrę — nie zwracając na siebie uwagi Adama ani mrocznej istoty, z której obecności nieustannie zdawała sobie sprawę. Podeszła na palcach do ławy i ostrożnie podniosła prześcieradło. — Jesteś? — szepnęła. W kamiennej bryle coś zamigotało. Maggie, czym się martwisz? — Muszę coś zrozumieć. Kolory Starca znowu rozbłysły. Wyglądało to niemal jak uśmiech. Niech zgadnę. Martwisz się, bo pokazałem ci, skąd pochodzisz. Jesteś dzieckiem Asów — nasze ostatnie spotkanie to udowodniło. Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości po zobaczeniu tej runy, którą na sobie nosisz. Uśmiech stał się bardziej promienny. Rzucił wzory kolorowego blasku na mroczną sypialnię. Maggie zmarszczyła brwi. — Jak to możliwe? Urodziłam się tutaj, na Końcu Świata. Moimi rodzicami byli Susan i Donal Rada. Wszyscy o tym wiedzą. Czyżby? A może zawsze byłaś inna? Zawsze zadawałaś pytania? Zawsze pragnęłaś czegoś więcej — czegoś, czego nie potrafiłaś nawet nazwać? Zawsze szukałaś miejsca, o którego istnieniu nie wiedziałaś? — Skąd o tym wiesz? — zdziwiła się Maggie. Od dawna tkwiłem we Śnie. Wiele tam widziałem. — Widziałeś moje sny? Obserwowałem cię od końca Starego Wieku. Wiem, jak samotna musiałaś się czuć, ale uwierz, nigdy o tobie nie zapomniałem. Ani na chwilę. Przez cały ten czas czekałem na szansę, by połączyć cię z twoim ludem. — Nie wierzę! A mnie się wydaje, że wierzysz. Bo po co do mnie przyszłaś?

Na to oczywiście nie znała odpowiedzi. Zrozumiała, że Starzec ma rację. Mimo wszystkich podejrzeń i złości coś ją do niego przyciągnęło, coś nawet silniejszego niż to, co przyciągało ją do Adama. Było to niewłaściwe uczucie, może też dowodziło jej nielojalności, ale nie mogła zaprzeczyć, że istnieje. Świadomość posiadania rodziny zmieniła krajobraz jej umysłu. Teraz tam, gdzie wcześniej były nieużytki, stał łańcuch górski. Jej siostra. Ojciec. Dziadek. Wszyscy czekali, żeby ją powitać... — Powiedziałeś, że już tu zmierzają. To prawda. — Po co? Oczywiście do ciebie. Głos Starca stał się czuły, szepczący, przekonujący. Zwę cię Magni, dziecko Gromowładnego. Zwę cię dziecko Thora, zwę cię dziecko Jarnsaksy, zrodzone z Porządku i Bezprawia, zwę cię Ác, Dąb Grzmotu, siostra Aesk, Jesionu Błyskawicy, zwę cię Budownicza, Niszczycielka, Niosąca Wojnę i Łamiąca Łuki, Śniąca, Budząca, Matka Ostatniego Wieku... Maggie zaczęła doznawać dziwnego uczucia. Przed chwilą jeszcze rozdrażniona i niespokojna, stała się senna. Ciężkie powieki jej opadły, usta wygięły się w lekkim uśmiechu. Sen, w całej swojej uwodzicielskiej krasie, zaczął rozchylać płatki... Gwałtownie otwarła oczy. — Przestań! Zrozumiała, co się dzieje. Starzec chciał ją zahipnotyzować, ogłupić, spętać jej wolę, wciągnąć ją w świat Snu, gdzie mógłby nad nią zapanować tak, jak bezskutecznie usiłował to zrobić magister. Jej serce załomotało w panice. Nie dzieje się nic złego, posłuchaj jeszcze chwilę, poprosił Starzec. Ale krzyk Maggie obudził Adama. — Co robisz? — spytał zaniepokojony chłopak. Głos w jej głowie zaczął mówić szybciej. Nie chciałem cię skrzywdzić. Musisz zrozumieć. Popełniałem błędy, postępowałem źle, ale nigdy bym cię nie skrzywdził. Jesteśmy twoją rodziną, Maggie. Kochamy cię. Chcemy być z tobą. Potrzebujemy... — Powiedziałam: przestań! I Maggie z całej siły rzuciła w więźnia runą Ác. Z bryły dobiegło wycie bólu i sieć runów, która otaczała istotę, rozbłysła tak jasno, że Maggie widziała ją jeszcze przez parę minut. Dłonią osłoniła oczy przed nagłym rozbłyskiem runicznego blasku. Potem, równie nagle, kamienna głowa pociemniała. — Coś ty narobiła, na wszystkie światy? — Adam stanął obok Maggie.

— Nie mogłam zasnąć. — Jej serce łomotało jak młotem. — Wstałam, żeby porozmawiać ze Starcem, a on chciał mnie oszukać... — W przerażeniu spojrzała na mroczną bryłę. — Chyba go nie zabiłam? Adam pokręcił głową. — Nie. Ale wyłączyłaś go z akcji. Opowiedz, co dokładnie się wydarzyło. Maggie zaczęła opowiadać, jąkając się i zacinając. Mówiła o swojej ciekawości, o pragnieniu, by porozmawiać z tą istotą sam na sam, bez przeszkód, jak istota uwiodła ją słowami i kantykami... — Co ci powiedział? — spytał Adam. Maggie zwiesiła głowę. — No? Wspomniał o rodzinie? — nie ustępował Adam. — Powiedział, że cię potrzebuje? Może nawet kocha? Maggie skinęła głową bez słowa. — Oczywiście. Mówiłem ci, że jest niebezpieczny. Ostrzegałem cię, prawda? Powiedziałem, że będzie chciał cię uwieść. — Wiem, wiem... Ale myślałam... — Że zdołasz go przekonać? — dokończył oschle Adam. — Myślisz, że naprawdę mu na tobie zależy? Myślisz, że nie poświęciłby cię, gdyby to służyło jego celom? Teraz Adam opowiedział jej o Maddy Kowalównie, o tym, jak Odyn Jednooki zaprzyjaźnił się z nią, gdy miała siedem lat, jak ją przysposobił do wykonywania jego dzieła, jak posłał na wielkie niebezpieczeństwo do Świata Dolnego — nawet nie ostrzegłszy — gdzie miała znaleźć magiczny przedmiot z dawnych lat, który Asowie nazywali Szeptaczem... — Tyle go obchodziła — zakończył tryumfalnie Adam. — Miała siedem lat. Była niewinnym dzieckiem, a on odciągnął ją od rodziny, pomieszał jej w głowie, nauczył zabijać. Zrobił z niej morderczynię. Więc nie łudź się, że warto ją oszczędzić. Żaden z nich na to nie zasługuje. To wrogowie. Nie chcieli cię przedtem znać, a teraz zaczęło im na tobie zależeć, bo jesteś Jeźdźcem zwanym Rzezią. Maggie westchnęła. — Pewnie uważasz, że jestem bardzo naiwna. — Nie. Rozumiem cię lepiej, niż ci się wydaje. Spojrzała na niego z nadzieją. — Naprawdę? — Oczywiście. Myślisz że nie znam samotności? Że nigdy się nie zastanawiałem, jak to jest, gdy ktoś cię kocha? — Odwrócił się i kątem oka sprawdził, czy Maggie na niego patrzy. — Nikt nigdy mnie nie chciał — ciągnął cicho. — Rodzice, przyjaciele, nikt. Tylko mój pan, a teraz... — Urwał. — Co teraz?

— Nic. Zapomnij. Wracaj do łóżka — rzucił opryskliwie. Można by sądzić, że walczy z jakąś tłumioną emocją. Tymczasem on usiłował się nie roześmiać. — Dlaczego miałoby cię obchodzić, co czuję? Przecież nic dla ciebie nie znaczę. Maggie położyła mu rękę na ramieniu. — Nieprawda. Jesteś moim jedynym przyjacielem... — Nie chcę być twoim przyjacielem! — przerwał, obracając się do niej gwałtownie. — Starałem się, ale nie potrafię. Kocham cię... Spojrzała na niego zaskoczona. — Co powiedziałeś? — Kocham cię — powtórzył i dotknął jej twarzy. Błękitne oczy spojrzały w szarozłote. W duchu Adam uśmiechał się z satysfakcją. — Adamie... — Ciii... — szepnął i przygarnął ją delikatnie do siebie. Jej głowa sama znalazła tę część jego ramienia, do której tak dobrze pasowała. Maggie zamknęła oczy z przeciągłym westchnieniem. Adam delikatnie pociągnął ją do łóżka. Przez chwilę się opierała. Była wychowana w przekonaniu, że najważniejsza jest czystość. Przez trzy dni zdołał wiele zrobić, żeby zmienić te przekonania i zastąpić je poglądami swojego pasażera, teraz był ostateczny sprawdzian jej lojalności. — Kocham cię od pierwszej chwili — powiedział Adam rozmarzonym, sugestywnym głosem. — Tego dnia w tunelach pomyślałem, że nigdy w życiu nie widziałem tak odważnej i pięknej dziewczyny. I nie boję się zginąć w walce z Ognistymi, ale nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym odszedł, nie wyznając ci moich uczuć. Po tych słowach pocałował ją w usta i Maggie zapomniała o Końcu Światów, Starcu, Szeptaczu, Asach, siostrze i rodzinie; zapomniała nawet o Dobrej Księdze i o skromności. Zapomniała o całym świecie z wyjątkiem dotyku dłoni Adama, jego słabym, sennym zapachu i wyszeptywanych słowach miłości, potężniejszych niż jakakolwiek runa... A kiedy oboje położyli się na ogromnym łożu z baldachimem, Mimir Mądry z dreszczem radości uznał, że w końcu zbliża się do osiągnięcia celu, a Starzec z Dzikich Krajów, milczący w swoim kamiennym łożu, rozważnie zasnął. Śniło mu się — jak wszystkim niewolnikom — że jest panem.

6 Tymczasem Nan i Koń Powietrzny pędzili nad królestwem Hel. Nie po raz pierwszy Nan je widziała — przywykła do światów otaczających Sen i spędziła w nich sporą część życia. Od dzieciństwa, w nocy czy za dnia, zawsze czuła się swobodniej we Śnie. Dlatego ludzie nazywali ją słabą na umyśle i unikali jej towarzystwa. Niektórzy (wśród nich Nat Proboszcz) wierzyli nawet, że podczas podróży przez sen straciła duszę razem ze zdrowymi zmysłami i nawoływali, by ją poddać badaniu, lecz zarzucono ten plan, bo Nan nie zdradzała żadnych oznak opętania, znaleziono jedynie znak ruiny na czole — ledwie zauważalnej, skażonej runy Fe:

Nan Nawiedzona przydawała się w wiosce. Była doskonałą akuszerką, miała dryg do leczenia ziołami, a dla nielicznych, którzy jak Maddy Kowalówna słuchali jej opowieści, była także skarbnicą starych opowieści, wierszy i na wpół zapomnianych legend. A teraz Nan szybowała nad Hel i zastanawiała się, co powinna zrobić. Nie zdobyła Starzyka, co stanowiło problem, aczkolwiek rozwiązywalny. Odyn Jednooki umiał radzić sobie z kłopotami, a tam. gdzie się znalazł, było mu lepiej niż we Śnie, gdzie dryfował niczym korek w piwie, czekając, aż połknie go Chaos. Postanowiła wracać do Malbry. Zbyt długo siedziała już we Śnie, gdzie czas funkcjonuje nieco inaczej niż w jakimkolwiek innym świecie, a miała bardziej naglące troski niż dumanie nad losem Starzyka. Jego ptaszki jej powiedzą, co robić dalej. Ale skoro bogowie wyruszyli do Końca Świata, sytuacja pod Górą Czerwonego Konia zaczęła dojrzewać do pięknego staroświeckiego konfliktu, z którym nie mógł się uporać nikt oprócz niej — i, oczywiście, Epony. Pytanie, w jaki sposób staruszka z koszem na pranie może zamknąć szczelinę we Śnie, z którą Asowie i Wanowie nie mogli sobie poradzić przez trzy lata, pozostawało dla niej niejasne — podobnie jak pytanie, w jaki sposób poradzić sobie z chmurą Snu, która już w tej chwili w szybkim tempie zmierzała do Malbry, obracając wszystko, z czym się spotkała, w drobiny lśniącego popiołu. Ale Jeździec noszący miano Obłędu cechował się szalonym optymizmem i wierzył, że zawsze znajdzie wyjście z każdej sytuacji. Dlatego Nan popędziła Konia Powietrznego w stronę żyjących na jawie światów. Jakiś czas później obudziła się, siedząc w koszu dokładnie tam, gdzie rozpoczęła swoją nadzwyczajną podróż, i gdyby nie fakt, że była ciemna noc, ogień pod kuchnią wygasł, jej stare nogi zesztywniały, w żołądku zaś ją ssało, można by pomyśleć, że zaledwie przed chwilą znikła wraz z Koniem Powietrznym nad Malbry. A skoro mowa o koniu...

Nan wygramoliła się z kosza i wyjrzała przez okno. Epona skubała zamarzniętą trawę przy drzwiach. Przybrała aspekt starej białej klaczy z jednym okiem zasnutym bielmem, drugim — ciemnym, łypiącym łajdacko w świetle księżyca, jakby tylko czekała, by narozrabiać. Nan wyszła na dwór. Śnieg leżał na ziemi, ale już nie padało. Staruszka delikatnie pogłaskała klacz po grzywie i wyjęła z kieszeni fartucha bryłkę cukru. Epona prychnęła łakomie, przyjmując poczęstunek, i potrząsnęła łbem, prosząc o więcej. — Grzeczna kobyłka — powiedziała Nan. — Dobrze się spisałaś. Teraz se wypocznij, a ja nakarmię koty. Koty Nan były przeważnie zdziczałe, choć niektóre odważały się zapuszczać do domu. Trzymanie w domu kota w innym celu niż łapanie myszy nie stanowiło w Malbry powszechnego zwyczaju i wielu mieszkańców wioski uważało tę małą słabość Nan za kolejny dowód jej szaleństwa. Ale Nan lubiła swoje koty i zawsze karmiła je o wpół do szóstej wieczorem. O tej porze jej ulubieńcy zbierali się przed chatą i wszczynali płaczliwy hałas. Dziś pora karmienia bardzo się opóźniła. Księżyc wzeszedł już godzinę temu i chóralne miauczenie przeszło w zawodzenie. Nan wybiegła z wiaderkiem. Powitało ją ponad dwadzieścia kotów — w cętki, prążki, czarno-białe łaty — ocierających się jej o nogi, mruczących głośno i z nadzieją. Ten kolektywny pomruk był tak głośny, że niemal zagłuszył odgłosy dobiegające ze szczeliny między światami, teraz huczącej już niczym wodospad podczas wiosennych roztopów. Gdy w końcu do Nan dotarły, przeraziło ją, jak bardzo spotężniały podczas jej parogodzinnej nieobecności. Zostawiła kotom miskę z mlekiem i chlebem i pobiegła na drogę do Malbry. Wioska znajdowała się o parę kilometrów dalej — na tyle daleko, że w pogodny dzień ledwie dobiegało z niej dzwonienie dzwonów kościelnych — lecz dziś ryk ze szczeliny we Śnie był bardzo donośny, co oznaczało, że podczas nieobecności Nan senna chmura wyraźnie się do wioski zbliżyła. W tym tempie za jakiś tydzień dotarłaby do progów domów. Nan też mogła ją zobaczyć, jeśli wytężyła wzrok — chmura sunęła po rozgwieżdżonym niebie niczym wąż z ogonem w paszczy, gotowy pożreć samego siebie. — O, jak prawo kocham — mruknęła wariatka Nan. — Krrra! — rozległo się za jej plecami. Odwróciła się i ujrzała kruka, który przysiadł na płocie. Rozpoznała w nim ptaszynę Starzyka — tę mniejszą, z białym łebkiem — i sięgnęła do kieszeni fartucha po poczęstunek. Rzuciła bryłkę cukru, a Honorata złapała ją w dziób i natychmiast przechwyciła w szpony, zgrabnie obracając, jak zagadkę, którą trzeba rozwiązać. — No, jesteś — powiedziała Nan z uśmiechem. — Tak se właśnie myślałam, że wkrótce cię zobaczę. Pewnie już wiecie o Starzyku? — Aaa! — Kruk dziobnął bryłkę. — Rrak! Ar! Rrak. — Atak — przetłumaczyła Nan. — Kira. — Ptak skończył cukier. — Krreks. — Nie mam keksu. Poprzednim razem wszystko wyczyściliście.

— Krreks. Krreks. Ajk. Krreksajk. — A, czekaj. Mam czekać. — Iarrr — zachrypiał kruk. Nan zmarszczyła brwi. Ptaszyny Starzyka nigdy nie były łatwe w rozmowie. Większy, Muniek, potrafił mówić, tyle że rzadko mówił coś pożytecznego. Tej mniejszej lepiej szło przekazywanie i zapamiętywanie wiadomości, ale mówienie sprawiało jej kłopoty. Teraz zeskoczyła z płotu i zaczęła energicznie dziobać zamarzniętą ziemię. — Czekać — powtórzyła Nan. — Jak długo? Kruk znowu wrzasnął. Jeszcze raz dziobnął zziębnięty grunt. Tym razem jego dziób zostawił ślad w śniegu — znak wyraźnie widoczny w blasku księżyca... — Co to jest? Runisia? — spytała Nan.

— Iarr. Iarr. Iarr. Wyglądało na to, że Honorata nie ma nic więcej do powiedzenia. Po paru minutach dziobania ziemi, wrzasków, chodzenia wte i wewte oraz wskakiwania i zeskakiwania z płotu, w końcu straciła serce do tego zadania. Z ostatnim oskarżycielskim kraknięciem wzbiła się w powietrze i znikła w mroku. Nan przyjrzała się znakowi na śniegu. Na pewno wyglądał jak runisia. Jedna z Nowego Pisma, choć bogowie wiedzą, jak jej użyć. Starzyk znajdzie sposób, zawsze tak było, pomyślała Nan. Możliwe, że znalazł się dokładnie tam, gdzie chciał. Jeśli jego ptaszyny każą jej czekać, no to Nan se zaczeka. I tak Trzeci Jeździec wszedł do chaty i zrobił sobie herbaty, podczas gdy Epona skubała trawę na podwórku, a na drodze prowadzącej do Góry Czerwonego Konia wąż mgły podpełzał coraz bliżej, obracając wszystko na swojej drodze w materię, z której utkane są sny.

7 Dobrze wyposażona grupa, podróżująca bez bagaży i zmieniająca konie na każdym postoju, mogłaby pewnie dotrzeć do Końca Świata w tydzień. Jednak szybko wszyscy zainteresowani zrozumieli, że bogowie i ich sprzymierzeńcy w Chaosie nie mogą nawet marzyć o osiągnięciu celu podróży w mniej niż dwa tygodnie. Chodziło nie tyle o dystans do pokonania — i tak znaczny — ile o liczbę strażnic, które musieli minąć, oraz łączące się z tym nudne formalności — sprawdzanie pism uwierzytelniających, kontrola tożsamości i bagażu. Lepiej podróżować wiejskimi drogami, postanowili, omijając punkty kontrolne, na ile się da, i stroniąc od miast. Droga im się wydłuży, ale nie będą musieli zbyt często kontaktować się z ludźmi, którzy ze swoją głęboko zakorzenioną nieufnością do wszystkiego, co pochodzi z Ziem Zewnętrznych, mogliby zwrócić na nich zbytnią uwagę. W swoich aspektach lub w zwierzęcej postaci mogliby bez trudu przebyć wiele kilometrów. Niestety, czasy, gdy mogli korzystać z tych udogodnień, nie tracąc mocy, dla większości z nich już przeminęły. Teraz bogowie byli przezorni, rezerwowali siły na to, co ich czekało, wiedząc, że potrzebują ich na spotkanie z nienazwanym jeszcze wrogiem. Jednak Heimdal (zarządzający zapasami) miał bolesną świadomość, że czas to ich najbardziej deficytowy artykuł i jeśli mają nadzieję dotrzeć do Końca Świata przed wyznaczonym terminem, będą musieli się zdobyć na jakieś wyjątkowo efektowne działanie zespołowe. Żal ściska, pomyślał, bo na razie ani współpraca, ani prędkość nie wydawały się możliwe. Minęły dwadzieścia cztery godziny, odkąd wyruszyli z Malbry. Przez ten czas udało im się pokonać nie więcej niż trzydzieści kilometrów, czyli odległość od Malbry do Hindarfell. Niewesołą, prawie bezsenną noc spędzili w przydrożnym szałasie, a prawie cały następny dzień zajęły im przystanki wymuszone przez Idun na zbieranie ziół, narzekania Frei na obolałe stopy, bracia-wilki pożerający wszystko, co nie uciekało na drzewo, i ścigający każdego królika, który zbliżył się do nich na kilometr, kruki Odyna naigrawające się z wilków, Bragi usiłujący dla rozweselenia grupy zaprezentować różne metody śpiewania, Skadi kłócąca się z Njördem, Zgrywus kłócący się z Cukrem i Thor kłócący się ze wszystkimi. Zapadnięcie zmroku powitano z ulgą, a kiedy zatrzymali się na noc, Heimdal poczuł, że dłużej nie wyrobi. Znaleźli małą gospodę Pod Księżycem i Gwiazdami, w której za hojną zapłatę (wyczarowaną oczywiście za pomocą pieniężnej runy Fe) Strażnik mógł przekupić gospodarza, który oznajmił, że jeszcze nigdy nie widział takiego cyrku, a następnie wynająć sześć pokoi — za mało dla wszystkich, ale karczmarz oznajmił, że zwierzętom zabrania się wstępu, co oznaczało, że kilkoro z nich musiało się udać do stodoły, w tym Skadi, która oczywiście śmiertelnie się obraziła za to, że musi dzielić lokal z braćmi-wilkami, oraz Njörd, który dołączył do nich, żeby pilnować porządku. Wkrótce się okazało, że to duży błąd, bo pod koniec wieczora Muniek i Honorata dobrali się do spiżami, gdzie rozpoczęli zaimprowizowaną imprezę (na którą zaprosili tylko siebie), a w rezultacie narobili tyle hałasu i zamieszania, że zaalarmowali karczmarza, który — ośmielony

sprawiedliwym gniewem, a także perspektywą hojnego wynagrodzenia — wpadł jak burza do pokoju Heimdala, domagając się wyjaśnień. Po drodze bogowie uzgodnili, że Heimdal powinien reprezentować całą ich grupę. Zawsze był najbliższy ludzi, potrafił się pięknie wysłowić i ładnie się prezentował, a także miał doświadczenie w negocjacjach, podczas gdy według Skadi negocjacje polegały na laniu i sprawdzaniu, czy druga strona jeszcze żyje, a Thor nawet nie wiedział, jak się pisze to słowo. Dlatego karczmarz, pan Radość-Górnicki, słusznie założył, że Heimdal dowodzi tą dziwną grupą, i dlatego Strażnik ujrzał go o pierwszej w nocy przy swoim łóżku, w nocnej koszuli i szlafmycy, z wąsami zjeżonymi z oburzenia. — Łaskawy panie, muszę zaprotestować! Na szczęście dla pana Radość-Górnickiego Heimdal sypiał z jednym okiem otwartym. Gdyby jegomość ów w podobny sposób obudził Thora, pewnie spotkałyby go duże przykrości. A tak Strażnik tylko usiadł i wyszczerzył zęby w uśmiechu — Czy to nie mogło zaczekać do rana? — spytał, niebezpiecznie spokojny. — Na pewno nie! — wrzasnął pan Radość-Górnicki. — Pozwolę sobie zauważyć, że przez dwadzieścia lat prowadzenia karczmy zyskałem, jeśli mogę tak powiedzieć, bardziej niż dogłębną wiedzę o podróżnikach, przybyszach z Ziem Zewnętrznych i Dzikich Krajów... Heimdal zastanowił się nad zaklęciem odbierającym mowę, ale wiedział, że powinien oszczędzać siły. — Do rzeczy, jeśli łaska. Ale pan Radość-Górnicki nabrał rozpędu. -... i powiadamiam pana, że jeszcze nigdy nie widziałem takiego cyrku jak dziś! Ptaki, rozpustnice, karły, dzikie psy, wilczury — nie wiadomo, czy oswojone — włóczące się po karczmie bez dozom, straszące gości... — Przecież jesteśmy jedynymi gośćmi! — rzucił Heimdal z bezsilną złością. — Nieważne, liczy się zasada. — Dobrze, dobrze — wycedził Strażnik, niemal warcząc. — Ile za uciszenie pańskich... zasad? Pan Radość-Górnicki podrapał się po głowie. — No, to będzie ze cztery szylingi za cielęcą zapiekankę, co się ją miało podać jutro na obiad, dwadzieścia za dwa worki cukru, dziesięć za osełkę najlepszego masła, dziesięć za buszel jabłek, sześć za zniszczenie puddingu, co go odłożyłem na święta... A, i oczywiście za chleb. Tak w sumie ze dwadzieścia. No i zakłócanie porządku i straty moralne... Wychodzi równe sto. Heimdal zmrużył oczy. Te przeklęte po trzykroć ptaszydła zaczęły się stawać bardziej niż kłopotliwe, a sądząc po dźwiękach, które dobiegały go zza stodoły, mógł się spodziewać, że wkrótce zostanie zmuszony do zapłaty za spustoszenie kurnika przez trzy demoniczne wilki i jednego bielika.

Czy im się wydaje, że śpię na pieniądzach? — pomyślał z rozpaczą. Nawet mając do dyspozycji runę Fé, wiedział, że nie może wyczarowywać pieniędzy, nie naruszając swojej mocy, a Uniwersalne Miasto znajdowało się daleko. Za siedem dni w Końcu Świata wydarzy się coś potężnego, a jeśli dobrze odczytał znaki, będzie to impreza, na którą nie warto się spóźnić. Po raz pierwszy w życiu Heimdal zaczął żałować, że nie ma przy nim Lokiego, którego szybki jak żywe srebro język i przenikliwa inteligencja szybko zakończyłyby ich problem. — Dostaniesz swoje pieniądze, człowieku — powiedział. — Czy teraz pozwolisz mi się zdrzemnąć? Udało mu się przespać godzinkę, po czym karczmarz znowu wrócił. Cukier i Worek, nadal bardziej goblin niż bóg, stojąc przed szansą napicia się mocnego alkoholu, wydrążył tunel do piwnicy, gdzie już czekał na niego Zgrywus, wytrąbiwszy beczułkę piwa. Hojnie racząc się piwem, rozpoczęli rozmowę, która szybko przerodziła się w bójkę, gdyż Zgrywus obraził się za nazwanie go taboretem i zrewanżował się oświadczeniem, że Cukier jest gruby. Wówczas karczmarz wezwał Fredericka Regułę, który podczas oględzin miejsca zdarzenia znalazł obu przestępców pijanych w drybizgi i leżących w kałuży rozlanego piwa. Zaniósł ich do miejscowej rotundy, po czym wrócił z panem Radość-Górnickim, żeby zapewnić Heimdalowi dostęp do ścisłych informacji. — Dziewiętnasty paragraf Prawa Okręgów wyraźnie stwierdza — oznajmił prawnik — że za winy służących odpowiada ich pan, co się również tyczy szkód spowodowanych przez wyżej wzmiankowanych. Jeśli te dwa karły należą do ciebie, a takie odniosłem wrażenie... — Urwał i spojrzał na Heimdala. — Tak...? — Rzecz w tym, że nie mamy tu wielu karłów. Jakie właściwie interesy sprowadzają was w te strony? Heimdal nabrał tchu. — Jest druga w nocy — wysyczał. — Obudź mnie o dziewiątej. Ta odpowiedź jedynie potwierdziła podejrzenia Freda Reguły, że ów osobnik o złotych zębach i w dziwnej zbroi to jakiś herszt bandytów z Dzikich Krajów, bez żadnego poszanowania dla własności ani prawa, więc wezwał strażników i kazał im pilnować karczmy, na wypadek gdyby przybysze postanowili zwinąć manatki i wynieść się bez płacenia. I dlatego o czwartej rano, gdy Njörd i Skadi opuścili stodołę, by zapolować, ujrzeli na ganku oddział ludzi uzbrojonych we włócznie i kusze i gapiących się na nich w osłupieniu. Stróż prawa bezzwłocznie ruszył na skargę do Heimdala, ten zaś nie miał innego wyjścia, jak tylko zapędzić swoje zwierzaki do stodoły — teraz zamknąwszy wrota na kłódkę — i mieć nadzieję, że nie wydarzy się nic więcej. Jego optymizm — choć i tak słaby — miał krótkie życie. Heimdal obudził się jeszcze raz (tym razem o świcie), słysząc podniesione głosy. Wstał pospiesznie, żeby sprawdzić, co jest

przyczyną tego poruszenia, i znalazł strażników zebranych w mniejszej z dwóch jadalni karczmy, gdzie wśród tuzina hałaśliwych adoratorów brylowała Freya w pełnym aspekcie; nigdy nie potrafiła się oprzeć pokusie występu. W większej jadalni Thor spożywał całego pieczonego wołu, Frey zaś posilał się rostbefem, a Sif głośno protestowała nad talerzem kiełbasek. Bragi i Idun śpiewali duet, a Ethel z niezmąconym spokojem moczyła biszkopty w herbacie. Tymczasem za ścianą panowało kompletne szaleństwo. — Możliwe, że mamy niewielki problem — odezwała się Ethel. — O bogowie! — jęknął Heimdal. Sytuacja w mniejszej jadalni dawno przekroczyła granice katastrofy. Ludzie byli podatni na urok bogini pożądania, która zmusiła ich do absurdalnych walk o jej wdzięki. Mężczyźni podbijali sobie oczy, rozkwaszali nosy i przewracali meble w walce o uwagę Frei. Jeden z nich leżał u jej stóp jak pies, inny spieszył, by przynieść jej kieliszek wina, kilku usiłowało składać wiersze — z autentycznie makabrycznymi skutkami — i nawet Fred Reguła i pan Radość-Górnicki uśmiechali się jak idioci, Freya zaś — odziana w biel, z runą lśniącą niczym złota gwinea na jej ramieniu — obserwowała ich spod skromnie spuszczonych rzęs i uśmiechała się uśmiechem zimnym jak klinga złotego noża. Heimdal natychmiast zniweczył urok, rzucając odwróconą runę Fé. Freya — w ludzkim aspekcie — poderwała się na równe nogi. — Zawsze wszystko psujesz! — rzuciła wściekle. — Zapominasz się, moja pani. — Nie wyjeżdżaj mi tu z paniami, ty psuju imprezowy! Doskonale się bawiłam! Może po prostu mnie zamkniesz w stodole z innymi? Albo z Sif w chlewie... — Sif nie mieszka w chlewie — zaprotestował Strażnik, zerkając z niepokojem na stróża prawa. — Może dlatego, że Thor jej broni. Jestem na tym świecie zupełnie sama... — Otarła oczy chusteczką. — Nikt się za mną nie ujmie... W oczach ludzi z oddziału znowu pojawił się barani zachwyt. — Przestań! — Heimdal podszedł do Frei i odprowadził ją w kąt pokoju. — Mieliśmy się nie rzucać w oczy! — wysyczał w ucho bogini. — A na razie bóg wojny siedzi w kiciu razem ze swoim młotem, a Skadi i Njörd zostali zamknięci w stodole wraz z tymi, których karczmarz jakże zabawnie nazywa „naszą trzodą”. Tyle na temat naszych tak zwanych sprzymierzeńców. Jeszcze mi brakuje, żeby teraz zjawiła się Wiedźma z Lasu Żelaznego... — Zrobił chwilę na zaczerpnięcie oddechu i w tejże samej chwili ujrzał schodzącą ze schodów Angerbodę ubraną w nierzucające się w oczy sznurowane kozaki oraz gorset z futra i smoczej łuski. — Za co?! — jęknął rozpaczliwie Heimdal. — Za co mnie to wszystko spotyka? Fred Reguła spojrzał na niego nieufnie. — Zechce pan pozwolić na chwilkę rozmowy. Ale zanim przejdziemy do wyjaśnień, chciałbym poznać pański fach i zamiary...

Zaledwie uratowanie światów, pomyślał Strażnik. Łatwo powiedzieć. W dawnych dobrych czasach Starego Wieku po prostu posłużyłby się kantykiem czy zaklęciem, by poddać tego człowieka swojej woli. Nawet teraz wiedział, że mieli dość mocy, by pokonać ten oddział. Ale czy naprawdę musieli powiadamiać o swojej obecności wszystkich stróżów prawa w okolicy? Czy musieli walczyć z ludźmi aż do Końca Świata? I ile czasu (i mocy) by ich to kosztowało? Zatem zdobył się na uśmiech, którym olśnił stróża porządku. — Oczywiście — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Z największą radością odpowiem na wszelkie pytania. Ale najpierw chciałbym zafundować wam wszystkim śniadanie... — Łypnął strasznym wzrokiem na Angerbodę. — Ja tymczasem, eee... skonsultuję się z moją... koleżanką... — Kłopoty? — spytała Angie cicho, gdy Heimdal do niej podszedł. — Przebyliśmy trzydzieści kilometrów. Trzydzieści kilometrów! — jęknął Strażnik z desperacją. — Jak dotrzemy do Końca Świata? Wyruszyliśmy trzydzieści sześć godzin temu, a ledwie wyszliśmy z doliny! Angie wzruszyła ramionami. — Potrzebujecie Lokiego. Heimdal, który podejrzewał to samo, zawył z rozpaczy. — Nie! — I Raczej nie masz wyboru — zauważyła Angie. — Chyba że wymyślisz, jak to wszystko wyjaśnić temu stróżowi porządku. Heimdal łypnął na nią spode łba. — Zważywszy, że to wszystko, jak powiadasz, wydarzyło się przez ciebie i twoją psiarnię... Angie natychmiast się zjeżyła. Na ogół umiała się zachować, ale wystarczyła najmniejsza krytyka jej dzieci i wracała do swojego właściwego aspektu — mrocznego, zimnego i śmiercionośnego. — Nie wciągaj w to Fenrisa — wycedziła groźnie. — A to dlaczego? Ty go wciągnęłaś. — Bo go potrzebujemy. Jego i wilczych braci. — Do czego?! — ryknął Heimdal. — Na razie tylko żrą i rozrabiają! A teraz jeszcze mówisz o Lokim — o Lokim, który ma na drugie Problem — i uważasz, że to najlepsze wyjście z sytuacji? Jasnowidząca, która przyglądała się im od progu jadalni, spojrzała ze współczuciem na Heimdala. — Angie może mieć rację — odezwała się. — Może naprawdę potrzebujemy Lokiego. — Ale nie mamy pojęcia, gdzie polazł... — zaczął Heimdal płaczliwie. — Zabawne, że to mówisz. Akurat tak się składa, że wiem, gdzie go znaleźć.

— Gdzie? — spytał, nieco się ożywiając. — W jaskini pod Śpiącymi. I zdaje się, że w tej chwili wręcz rzuci się do pomocy. Heimdal zastanawiał się przez chwilę. — Skoro wiedziałaś, gdzie był... — Chciałam, żeby przeżył — wyjaśniła Ethel. — A wczoraj tak o nim mówiliście, że pewnie byście go zlinczowali, zanimby otworzył usta. Strażnik chciał zaprotestować, lecz zmienił zdanie. — Więc... uważasz, że możemy mu zaufać? — Zaufać? Oczywiście, że nie — powiedziała Ethel z uśmiechem. — Przecież mowa o Lokim. To kłamca, tchórz, oszust i prawdopodobnie także zdrajca. Ale kogo w takiej sytuacji wezwałby Odyn? Heimdal prychnął. — Odyna tu nie ma. — Tym bardziej warto zrobić, co mówię. I dlatego parę minut później z Hindarfell wyfrunął sokół ciągnący za sobą wściekle błękitną sygnaturę na tle mglistego zimowego nieba. Jakieś pół godziny później usiadł na wielkim głazie przed jaskinią. Loki, wyczuwając jego nadejście, doznał przypływu rozpaczliwej nadziei. Wiedział, co oznacza taka wizyta. Albo bogowie postanowili go uśmiercić, albo znaleźli dla niego zadanie. Spojrzał w zachwyconą twarz Sigyn (która siedziała u jego stóp, grając na harfie) i z trudem opanował dreszcz. Każda z opcji stanowiła wybawienie.

8 — Nie waż się odezwać ani słowem — warknął Strażnik, wchodząc do jaskini. Miał czas przepowiedzieć sobie tę scenę, lecąc tu z Hindarfell. Zawsze go wkurzało, kiedy musiał prosić Lokiego o pomoc, i teraz znów przychodził do niego jak petent, w dodatku okryty tylko gęsią skórką, co było już ostatecznym upokorzeniem. Już sobie obiecał, że jeśli Loki choć raz zażartuje — na zęby Hel, jeśli choćby się uśmiechnie! — to on połamie mu ręce, a nad konsekwencjami będzie się zastanawiać później. Loki oczywiście wszystko to zauważył i przezornie przybrał neutralną minę. Dał dyskretny znak Sigyn i Strażnik zyskał kompletny strój — owszem, efemeryczny, jak wszystkie zaklęcia Sigyn, a zatem niechroniący przed zimnem, ale przynajmniej oszczędzający jego godność. Dlatego też mówił dalej nieco mniej napastliwie: — No to uważaj, Psia Gwiazdo. Mam dla ciebie propozycję. — Zaczął wyjaśniać sytuację w karczmie, cały czas czujnie wypatrując w oczach Lokiego oznak niestosownego rozbawienia. — Zatem generalnie chodzi o to — podsumował Trikster, rozważnie zachowując powagę — że mnie potrzebujecie. — Grrr...! — wyrwało się Heimdalowi. — Jestem kłamcą i zdrajcą, i zasługuję na śmierć, ale... — Posiekane bliznami wargi Lokiego drgnęły mimowolnie. — Mimo to mnie potrzebujecie. Heimdal zaczął obliczać, ile może mu złamać kości, żeby się jeszcze do czegoś nadawał. Trikster zauważył to i powściągnął chęć dalszego napawania się swoim sukcesem. — Dobrze, wchodzę w to. No wiesz, dla rodziny wszystko. Jest tylko jeden drobiazg... — dodał z uśmiechem. — Jeśli mam wam pomóc w dostaniu się na czas do Końca Świata, chcę coś w zamian. — Nie zamierzam się z tobą układać. Zwracamy ci wolność, a na to nie zasłużyłeś. — Oczywiście. — Loki uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Mówię tylko, że mogę potrzebować pewnego wsparcia, może nawet opieki, jeśli mój plan ratunkowy nie spotka się z pełną aprobatą bogów. Heimdal zmarszczył brwi. — Eee... masz plan? — Zawsze mam plan. — Uśmiech Lokiego jeszcze bardziej się rozszerzył. — Słuchaj, nie proszę o wiele, ale wiesz, jak wygląda sytuacja między mną i bogami. Niektórzy mogliby... jak to ująć? Mieć opory wobec wszelkich planów, których jestem autorem. — Co to za plan? — O nie! Nie tak to będzie. Chcesz mojej pomocy? Zabierz mnie ze sobą. Zmuś innych, żeby zrobili to, co powiem. Daję słowo, jeśli tak zrobisz, dostarczę was do Końca Świata o świcie siódmego dnia. — Niemożliwe. Podróż trwa dwa tygodnie.

— Wierz mi, nie potrwa tyle. Masz moje słowo. O ile zmusisz ich, żeby zrobili dokładnie to, co powiem. Heimdal popatrzył podejrzliwie na Lokiego, który wyglądał jak wcielenie niewinności. — Proszę o niespełna tydzień — dodał Trikster. — A potem będziesz mógł się zemścić, jak zechcesz, jeżeli nie dotrzymam słowa. Nastąpiła długa pauza, w trakcie której Heimdal przypominał sobie wszystkie poprzednie wypadki, w których bogowie byli zmuszeni do bardzo niechętnego uczestnictwa w planie Lokiego. Było ich wiele, ale w każdym przypadku — nawet Heimdal musiał to przyznać — Trikster zawsze znajdował wyjście z sytuacji. — Naprawdę jesteś aż tak dobry? Loki wzruszył ramionami. — Jestem sobą. Dziesięć minut później sokół odleciał w towarzystwie małego, chyżego brązowego jastrzębia ze złotą obrączką z cienkim złotym łańcuszkiem. Była to runa Eh, Więź, z Sigyn w małym złotym wisiorku w kształcie żołędzia. Loki i Heimdal na próżno starali się ją przekonać, żeby przerwała runę i została w jaskini. Nie dała się namówić. Koniec Świata jest niebezpieczny. Może się w nim zdarzyć wszystko. A jeśli Loki napyta sobie kłopotów? A jeśli zostanie ranny? Heimdal uważał, że to bardzo prawdopodobne, ale rozważnie zachował tę myśl dla siebie. Powiedział, że Sigyn może się zabrać z nimi, pod warunkiem że nie będzie przeszkadzać. Loki markotnie wyraził zgodę — ale żołądź na bransolecie to zawsze coś lepszego niż kula i łańcuch, a już w locie pomyślał: Kto wie, jaką inspirację przyniesie mi parę dni podróży? Jednak na razie starał się jedynie skupić na najważniejszym zagadnieniu: przetransportowaniu siedmiu bogów, pięciu bogiń, trzech wilków, rdzennej mieszkanki Chaosu, dwóch kruków i młota przez cztery kraje w niespełna tydzień bez zużycia zbyt wielkiej mocy i zwracania na siebie niepożądanej uwagi. Nie było to łatwe zadanie, ale przecież naprawdę miał plan, a z pomocą Heimdala... Uśmiechnął się pod nosem, a jego kolory nabrały mocy. Czy plan się powiedzie, czy nie, zapowiadał się przezabawnie. A jeśli się nie uda? Loki odsunął od siebie tę myśli. Spali ten most, kiedy go tylko zobaczy.

9 Dochodziło południe, gdy w karczmie Pod Księżycem i Gwiazdami Heimdal i Ethel wreszcie przekonali bogów, że powinni zaufać Lokiemu. Szczególnie protestowali Thor i Freya; oboje dobrze pamiętali ostatni wypadek, kiedy Loki wszedł w ten sposób do akcji, w wyniku czego Freya zaręczyła się wbrew własnej woli, a Thor jako pan młody był gotów rozszarpać wszystkich. Skadi także stawiłaby gwałtowny opór — gdyby ktoś się jej poradził. Ale wziąwszy pod uwagę fakt, że ich runy były odwrócone, moc się kończyła, podobnie jak pieniądze i szczupłe zapasy, Cukier i Zgrywus nadal jęczeli w niewoli, stróż prawa ze swoim oddziałem dopominał się o informacje, a bracia wilki byli zamknięci w stodole wraz ze Skadi i Njördem, do pozostałych bogów zaczęło docierać znaczenie tego małego podstępu. — W życiu nie przebiorę się znowu za kobietę! — wrzasnął wściekły Gromowładny. — Czemu nie? Było fajnie. Wyglądałeś słodko. Thor skoczył na Trikstera, ale Heimdal zablokował cios. — Mówiłem, że nie wolno go nawet tknąć — wycedził przez zaciśnięte złote zęby. — Przynajmniej do siódmego dnia, bo wtedy możecie go lać, czym popadnie. Temat rozmowy uśmiechnął się promiennie i umościł się w ulubionym fotelu pana RadośćGórnickiego. Przybył w ulubionym aspekcie jastrzębia, ale później zamierzał się zaprezentować w bardziej efektowny sposób i wysłał Freya w postaci wilka, by dopilnował stosownych przygotowań. — Będę potrzebować papieru i atramentu — oznajmił. — Ponadto farb, płótna, kleju, drewna i... a, małych buteleczek z wodą. Dostarczywszy mu to wszystko, bogowie zostawili go na godzinkę, po której zjawił się zadowolony, choć trochę poplamiony atramentem, niosąc plik starannie zapisanych kartek. Ethel wzięła jedną z nich. — Kieszonkowy Cyrk Szczęściarza „Pandemonium”! Bestie i inne atrakcje! Cuda i dziwolągi! Oto importowani prosto z Dziwacznych Dzikich Krajów siłacz Pan Piącha! Zdumiewający Bracia Wilki! Otylia, Królowa Świń! Sif zmrużyła oczy. — Czego królowa? — zapytała niebezpiecznie łagodnym tonem. — Chwytliwe, nie? — przyznał skromnie Loki. — Będzie jeszcze Helga i jej Husky, Kontorsjonistka Krymhilda i jej Karły, Pusia Ptasia Przyjaciółka... a dodatkowo będziemy sprzedawać Oczyszczającą Miksturę Profesora Pinkertona (wodę w buteleczkach, ale o tym sza), Lekarstwo na Dosłownie Wszystko, od łysienia po nietrzymanie moczu, zwłaszcza jeśli postawimy obok Idun z leczącym zaklęciem w pogotowiu. — Loki olśnił ich uśmiechem. — jak? Genialny jestem, nie? Przez parę chwil hałas był zbyt ogłuszający, żeby dało się z niego wyłowić poszczególne wypowiedzi, a Heimdal był tak zajęty osłanianiem swojego niepoprawnego protegowanego

przed gradem runicznych strzał i bardziej materialnych pocisków, że wszystko inne straciło znaczenie. Bezpieczny za runą Yr sprawca tego zamieszania z niejakim znudzeniem bawił się złotym wisiorkiem u bransolety. Łańcuszek był bardzo delikatny, lecz bardzo mocny i choć nadal skuwał obie dłonie Lokiego, dawał mu wystarczającą swobodę ruchów, by Szczęściarz mógł zapomnieć o jego istnieniu. — Oszalałeś — powiedział Bragi, gdy hałas ucichł. — Staramy się nie zwracać na siebie uwagi, a ty chcesz z nas zrobić cyrk! Loki wzruszył ramionami. — Najlepsza metoda. Nikt nie ma pytań do wędrownych artystów. Im dziwniejsi, tym lepsi. Wszędzie będą was witać z otwartymi ramionami. A ludzie — o ile zapewnicie im rozrywkę — jeszcze zapłacą i pięknie was pożegnają. Poza tym wreszcie będziesz mógł grać na gitarze. — Naprawdę? — ucieszył się Bragi. — Królowa Świń?! — wycedziła Sif. — No, chyba że wolisz być Kobietą z Brodą... — Co proszę?!! Ethel uśmiechnęła się łagodnie. — Wiecie co, to się może udać. — Królowa Świń!!! — zaprotestowała Sif. — Ja mu przyłożę — zapowiedział Thor. — Nic podobnego — ucięła Ethel. — Teraz jest pod moją opieką. — Odczekała, aż gwar ucichnie. — Zastanówcie się wszyscy. Jeśli Loki naprawdę jest zdrajcą, to najlepiej będzie go trzymać blisko nas, żeby nie mógł nam zaszkodzić. A jeśli nie — Spochmurniała — to i tak bez różnicy, gdy nie dotrzemy do Końca Świata na czas Loki zerknął na Ethel nieufnie. Jasnowidząca nigdy za nim nie przepadała, nawet przed śmiercią Baldura. Jej wstawiennictwo potężnie go zdziwiło. — Dzięki — mruknął. Ethel uśmiechnęła się do niego — w bardzo dziwny, niepokojący sposób, czym nie poprawiła mu humoru. — A ty oczywiście jesteś Szczęściarzem — powiedziała. — Konferansjerem, kierownikiem... generałem? Loki wyszczerzył zęby radośnie. — No pewnie. A kto, jak nie ja? Ethel patrzyła na niego z niezmiennym uśmiechem. I tak Trikster przeforsował swój pomysł i z zapałem rozdzielał role, dopracowywał szczegóły i upewniał się, że wszyscy dokładnie wiedzą, czego od nich wymaga. Paru bogów nabrało przekonania do tego planu. Ale oprócz konieczności oczarowywania każdego stróża

prawa i każdego strażnika, każdego podejrzliwego karczmarza od Hindarfell do Uniwersalnego Miasta, a także utrzymywania aspektów przez całe siedem trudnych dni bez szansy odnowienia mocy, musieli bardzo niechętnie przyznać, że sposób Lokiego zapewnia im najszybsze dotarcie na miejsce. Ethel zachowywała niewzruszony spokój. Mówiła niewiele, lecz nigdy nie traciła czujności. Loki uznał to za niepokojące. Ale w końcu Jasnowidząca zawsze była dla niego zagadką, a już szczególnie odkąd przybrała ten nowy aspekt. Poza tym tak naprawdę miał to gdzieś; nie zamierzał zostać z nimi zbyt długo. A co do Męczarni... Już widział jeden Ragnarök i nie miał ochoty go znowu oglądać. Wojna z Chaosem... Koniec Światów... tym razem zamierzał znaleźć się bardzo daleko, kiedy to wszystko się zacznie. Może na pokładzie statku płynącego do Ziem Zewnętrznych. Są tam wyspy, na które nigdy nie spadł ani jeden płatek śniegu, gdzie przez cały rok rosną tropikalne owoce i gdzie największym wysiłkiem, na jaki trzeba się zdobyć, jest nalanie sobie drinka, wybranie najpiękniejszej miejscowej dziewczyny i zdecydowanie, którego z licznych smakołyków na stole ma się ochotę skosztować. Zasługuję na to, pomyślał. Już raz ocaliłem światy. Tym razem, przysięgam... Tym razem Asowie obejdą się beze mnie.

10 Minęły całe cztery dni, odkąd Maddy przybyła z Jörgim do Końca Świata. Do tego czasu zdążyła już sobie uświadomić, że łatwo nie będzie. Nawet nie śniła, że Uniwersalne Miasto jest tak ogromne. Rozpościerało się jak patchworkowa narzuta ulic i zaułków, łuków, brukowanych placów, minaretów, wirydarzy i małych wodotrysków. Były tam sklepy, targi, handlarze, złodzieje, uliczni grajkowie, popisy zwierząt i marynarze na przepustce, chcący się zabawić za każdą cenę. Były kolegiaty i katedry, które — choć nie tak wielkie, jak utrzymywał Nat Proboszcz — jednak sięgały dwukrotnie wyżej niż najwyższe drzewo i zdawały się drapać niebo złoconymi hełmami wież. Były tu posągi dawnych dygnitarzy, od dawna odarte ze złotych blach i brudne od sadzy i ptasich odchodów. Były kanały z szeregami mieszkalnych łodzi kołyszących się na kotwicach, były brudne slumsy sąsiadujące z pięknymi rezydencjami wśród drzew. Na jednym z placów znajdował się marmurowy cokół, na którym umieszczono morskiego giganta ujeżdżającego węża. Obie postaci wykuto w kamieniu i otoczono małymi wodotryskami, które włączały się w określonych odstępach czasu. Po bliższych oględzinach Maddy doszła do wniosku, że rozpoznaje wykute w marmurze rysy Njörda, choć Perth ją zapewnił, że to jeden z dawnych władców, król Knut ze Starego Wieku, obdarzony tak wielką mocą, że potrafił wstrzymywać fale Jedynego Morza i obłaskawiać żyjące w nim stwory. Perth był skarbnicą historii. Maddy nie wiedziała, czy któraś z nich jest prawdziwa, ale i tak nie ulegało wątpliwości, że bardzo potrzebowała przewodnictwa po tym mieście niebezpiecznych cudów. Już po godzinie przebywania na powierzchni ziemi uświadomiła sobie, że znalezienie siostry nie będzie łatwe. Dzięki darowi prawdziwego widzenia stwierdziła, że to miasto jarzy się sygnaturami — czasem jasnymi, czasem przygaszonymi, nieustannie przeplatającymi się niczym wątki misternego gobelinu. — Ach, czemu musisz jej szukać? — Perth zadawał to samo pytanie od czterech dni. — Nie możemy po prostu zająć się interesami? Gdybyśmy połączyli talenty, wszystko stałoby się możliwe. Perth okazał się bardzo pojętnym uczniem w posługiwaniu się runami i w parę dni podchwycił sztukę układania palców, a robił to z taką samą swobodą, z jaką wyłuskiwał monety z cudzych kieszeni. Jego runa płonęła niemal równie jasno jak runa Maddy, więc zapewne pochodziła z Nowego Pisma. Maddy nazwała ją po prostu Perth i miała nadzieję, że Ethel zdoła ją wyraźniej określić — o ile kiedyś tych dwoje się spotka. Ale uczenie Pertha run zabierało sporo czasu. Podobnie jak ratowanie go przed kłopotami. Zostawiony samemu sobie szybko wylądowałby w więzieniu, a raz Maddy go przyłapała, jak usiłował podglądać cudze karty za pomocą runy Bjarkán, i musiała mu wyjaśnić, że z runami nie ma zabawy. Runy to niebezpieczny dar, powiedziała, którego należy używać rzadko i w tajemnicy. Dni Porządku może i przeminęły, ale w Końcu Świata nadal używano stryczka. Perth wysłuchał kazania z wielką skruchą, po czym za pomocą runy Fé sporządził złoto głupców, a Kaen wykorzystał do oszukiwania przy grze w kości, zatem Maddy musiała cały czas pilnować swojego przewodnika.

Równie dobrze mogłabym okiełznać Dziki Ogień, pomyślała. Ależ tęskniła za Lokim! Również za innymi, za całą kompanią. Miała nadzieje, że ją zrozumieją — o ile dożyje chwili, by im to wyjaśnić — dlaczego ich zwiodła i dlaczego, kiedy mogła zwrócić się do nich o pomoc, postanowiła działać sama. Uczenie Pertha było jednym z powodów, dla którego zrobiła tak niewielkie postępy. Drugi przedstawiał się prościej. Po raz pierwszy w życiu Maddy Kowalówna się bała. O, nie bała się niebezpieczeństw wielkiego miasta ani tego, co mogłaby spotkać na swojej drodze, ale tego, co będzie musiała zrobić, gdy wreszcie odnajdzie siostrę. Maddy — wychowana przez mężczyznę, który ją obwiniał o śmierć żony podczas porodu, młodsza i brzydsza siostra Mae, najpiękniejszej dziewczyny we wsi — przez całe dzieciństwo śniła o znalezieniu prawdziwej rodziny, która ją zaakceptuje. Znalazła ją w Asach. Thor stał się dla niej ojcem, Odyn — dziadkiem. Ale od kiedy Loki wyjawił jej prawdę, zaczęła cicho i rozpaczliwie tęsknić za nieznaną siostrą. Myśl, że ma bliźniaczkę, urodzoną w niewłaściwej rodzinie, śniącą te same sny co ona, utrzymywała ją przy życiu. Nawet po ataku na Górę Czerwonego Konia nie straciła nadziei. Więc zamiast powiadomić Asów o grożącym im niebezpieczeństwie, pozwoliła, żeby wina spadła na Lokiego, a sama uciekła do Końca Świata. Teraz bała się najbardziej, że instynkt ją oszukał, że Maggie naprawdę jest ich wrogiem i że to właśnie ona doprowadzi do Końca Światów. Wolałaby, żeby kruki Odyna przyfrunęły i powiedziały, co ma robić. Albo żeby sam Odyn przemówił do niej poprzez Sen — ale na razie jedynymi ptakami, jakie tu widziała, były brzydkie gołębie, od których roiło się w mieście, a śniły się jej jedynie niespokojne, urywane obrazy, które rano nie miały żadnego sensu. Dlatego trzymała się jedynego przyjaciela, jakiego znalazła w Końcu Świata. Perth znał to miasto jak własną kieszeń, a skoro działał na miejskich targowiskach, oznaczało to, że Maddy może przyglądać się tłumowi przechodniów. Pewnego dnia, już niedługo, zauważy w nim swoją siostrę.

Księga piąta CYRK „PANDEMONIUM” Oskubać frajera nie grzech, lecz obowiązek. Stare przysłowie z Ziem Wewnętrznych

1 Tymczasem dziwowisko, jakiego nie widziano tu od Starego Wieku, zmierzało drogą do Polan, by dotrzeć do Końca Świata akuratnie na Ragnarök. Spiesząc dniem i nocą, zmieniając konie na każdym popasie — pięćset kilometrów w siedem dni to niemały wysiłek, nawet jeśli w uprząż wszyje się runy wytrzymałości i dając dwa występy dziennie, Kieszonkowy Cyrk Szczęściarza „Pandemonium”, istniejący już od trzech dni, opuścił teren Hindarfell, przemierzył Polany Północne i skierował się w stronę Końca Świata. Po drodze, ku uciesze i zdumieniu ludu, dawali przedstawienia w okolicznych wioskach. Cyrk — nawet niewielki, kieszonkowy — ma to do siebie, że robi wokół siebie dużo szumu, a kiedy reklamuje się takimi atrakcjami jak chociażby Chłopiec-Wilk, Królowa Świń, Helga i Husky oraz Najpiękniejsza Kobieta Świata, dyskretne przejście w ogóle nie wchodzi w rachubę. Loki rozumiał to od samego początku, ale wiedział, że czasem łatwiej ukryć coś na widoku, niż usiłować wtopić się w tłum. Oczywiście on fantastycznie się bawił. Był urodzonym estradowcem. Jego słowa fascynowały publiczność, a dzięki sprytnemu oświetleniu i paru zaklęciom bez reszty panował nad widzami. Byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby nie miał przy sobie Sigyn, ale mimo jego starań wciąż była, złączona z nim cienkim złotym łańcuszkiem, czy to we własnym aspekcie, czy w kształcie małego złotego żołędzia. Jednak nawet to nie mogło mu odebrać radości. A jeśli dodać do tego główne atrakcje — Najsilniejszego Człowieka Światów (czyli Thora), Heimdala w postaci sokoła, partnerującego bielikowi Njördowi, braci wilków i Angie w swoim aspekcie, Zgrywusa i Cukra w kolorowych kostiumach i podróżujących w wózku ciągniętym przez dwa indyki — cyrk „Pandemonium” był wprost skazany na sukces. Bogowie i ich sprzymierzeńcy mieli co do tego dość mieszane uczucia. Freya — w roli Najpiękniejszej Kobiety Świata — oczywiście była bardziej niż zadowolona. Spoczywając w swym pełnym aspekcie w złoto-białym namiocie, zaszczycała swą obecnością szeregi wielbicieli, którzy (za sprawą paru dyskretnie rzuconych miłosnych zaklęć) byli aż nadto chętni, by składać jej w ofierze pieniądze, wartościowe prezenty i wszystko, czego sobie zażyczyła (a raczej zażyczył sobie Loki). Bragi, nazwany Człowiekiem-Słowikiem, z największą radością spędzał dni na śpiewaniu i graniu dla tłumu roznamiętnionych kobiet. Nawet Skadi w roli Helgi była gotowa do pewnego stopnia tolerować te wygłupy, choć uważała, że nawet przy zmianie koni na każdym popasie i nieustannemu wsparciu ludzi Loki nie dostarczy ich do Końca Świata na czas i z niekłamaną przyjemnością myślała o tej chwili, gdy Trikster się przekręci — co nastąpi o świcie siódmego dnia, jeśli nie staną przed bramami Uniwersalnego Miasta. Natomiast Sif była już mniej szczęśliwa. Otylia, Królowa Świń, okazała się niemal tak popularna jak sama Freya, zwłaszcza wśród dzieci, które zawsze przynosiły kosze jedzenia, gdyż Loki zapewnił oszołomionych wieśniaków, że Królowa Świń spożywa nie mniej niż czternaście bochenków chleba dziennie, a ponadto sześć buszli jabłek, pół wołu, udziec jagnięcy, wędzonego pstrąga, zapiekankę z kurczaka, ciasto z otrębami, ciasto ze śliwkami,

pięć tuzinów tart z dżemem (Loki szalał za tym przysmakiem), kwartę mleka oraz tuzin butelek najprzedniejszego piwa — a to wszystko w zimie, która (jak zapewnił) jest dla Królowej Świń porą postu. W lecie królowa stałaby się tak ciężka, że nawet zaprzęg wołów nie zdołałby jej ruszyć z miejsca. Ta zmyślna historyjka zapewniła Kieszonkowemu Cyrkowi nieustającą aprowizację, choć oczywiście znaczyło to także, że Sif od trzech dni znajdowała się w stanie ciągłej furii, a Thor musiał jej rozważnie schodzić z drogi — rzecz jasna wtedy, gdy nie zajmowało go podnoszenie wozów drabiniastych, walka z bykami, żonglowanie kowadłami i wykonywanie innych sztuczek, jakich tradycyjnie oczekuje się po Najsilniejszym Człowieku Światów. Podróżowało się łatwo. Niemal wszystkie drogi były już odśnieżone. Od opuszczenia Hindarfell udało się pokonać trzysta kilometrów — fantastyczne tempo jak na drogi Północy — a wieczorem trzeciego dnia zbliżyli się do granicy z Nizinami. Granicę tę wyznaczała rzeka Vimur, a jedynym miejscem przeprawy w promieniu stu kilometrów był Pudnik, dość ważny ośrodek handlu, miasto przemysłowe i targowe pełne podróżników, farmerów, tkaczy, kamieniarzy, garbarzy i właścicieli barek przewożących ładunek rzeką. Brzegi rzeki spinał w jej najwęższym miejscu wspaniały Most Pudnicki, znany w Ziemiach Wewnętrznych jako jeden z cudów świata. Nikt nie pamiętał, kiedy go zbudowano. Niektórzy twierdzili, że to dzieło Jonatana Talenta, geniusza, który zaprojektował katedrę Świętej Mogiły. Most miał sto dwadzieścia metrów długości i był podwieszony na szesnastu stalowych linach, umocowanych do czterech ogromnych kamiennych słupów. Wisiał nad Vimur od zawsze, niemal nietknięty upływem czasu. Legenda głosiła, że w jego fundamentach znajdują się runy zapobiegające kruszeniu się kamienia i przecieraniu się stalowych kabli. Możliwe, jednak trzeba było nie lada geniuszu, by zaprojektować i zbudować taki cud, którego początki ginęły we mgle czasu i za sprawą którego Pudnik stał się obok Końca Świata najwspanialszym miastem, centrum handlu i przemysłu ustępującym tylko samemu Uniwersalnemu Miastu. Późnym popołudniem przez unoszącą się mgłę ujrzeli już zarysy Mostu Pudnickiego majaczącego na tle mroczniejącego nieba. Dobiegł ich nawet zapach dymu z kominów i wyziewy z garbami na brzegach rzeki — kwaśny, drażniący, chemiczny odór, który dla Lokiego, rozpartego na stercie futer w wozie, opychającego się tartą z dżemem i popijającego winem wprost z butelki, oznaczał po prostu zapach pieniędzy. Idealne miejsce dla cyrku, pomyślał Trikster. Mieszkają tu ludzie bogaci, a oni zawsze szukają rozrywek. To nie wioska z Wyżyn, gdzie płaci się bochenkami chleba i snopkami siana. Tu będą konie, złoto, futra, szlachetne wina, może nawet niewolnicy. Ci ludzie mają zamiłowanie do luksusu, które przychodzi wraz z pieniędzmi zarobionymi na Północy. Przy odpowiednim szczęściu i kontaktach cyrk będzie mógł korzystać ze zgromadzonych tutaj zapasów co najmniej przez sto pięćdziesiąt kilometrów, czyli niemal do samego celu podróży. Nie mogli przedostać się na drugą stronę rzeki inaczej niż Mostem Pudnickim. Znalezienie innego miejsca przeprawy zajęłoby im co najmniej dobę, a Loki nie mógł sobie pozwolić na nawet kilkugodzinne opóźnienie. Mijał właśnie trzeci dzień wyprawy do Końca Świata. Przysiągł, że o świcie siódmego dnia staną u bram miasta — co znaczyło, że muszą się spieszyć ze wszystkich sił.

Nie przewidywał kłopotów. Bogowie dowiedli, że z nielicznymi napotkanymi przeszkodami potrafią sobie radzić: Thor bez wysiłku rozprawił się z paroma bandami, drobiazgowe patrole graniczne od razu poddały się czarowi Frei, zagradzające drogi potoki błota lub zaspy śniegu także nie stanowiły najmniejszego problemu — krótko mówiąc, nie wydarzyło się nic odbiegającego od normy, a wszystko szło tak gładko, że Trikster pozwolił sobie na odrobinę zadowolenia. Teraz, gdy Most Pudnicki znalazł się już w zasięgu wzroku, a za nim szerokie, płaskie drogi, Loki na chwilkę stracił czujność... I to był jego jedyny błąd. Początkowo wszystko wyglądało obiecująco. Liczy się pierwsze wrażenie; Trikster też pamiętał o tej zasadzie i dlatego tak pieczołowicie ozdobił trzy wozy taboru. Każdy był zaprzężony w parę koni i ozdobiony następującym złotym napisem na szkarłatnym tle: KIESZONKOWY CYRK SZCZĘŚCIARZA „PANDEMONIUM”! GWARANCJA NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI! BESTIE I INNE CUDA! CUDOWNE LEKI! TAJEMNICE DAWNYCH CZASÓW! PRZYBYWAJCIE KTO ŻYW! Ta nieco chełpliwa reklama zadziałała doskonale w innych miastach i Trikster był zadowolony z efektu. Gwiazdorzy szli przy wozach — Thor nagi do pasa, by zaprezentować mięśnie, Sif w aspekcie lochy w czepku i fartuszku, potem Idun i Bragi — ona rzucała w tłum płatki kwiatów (oprócz umiejętności leczenia miała dar tworzenia dowolnych kwiatów i owoców bez wysiłku i niezależnie od sezonu), Bragi zaś grał na gitarze. Pochód zamykała Angerboda z Fenrisem i braćmi wilkami, w wilczych aspektach, posłusznie biegnących na łańcuchach u jej nogi, a na samym czele karawany Zgrywus i Cukier — obecnie ku swemu oburzeniu przemianowani przez Lokiego na Nerwusa i Konusa — jechali w wózku z indyczym zaprzęgiem, rzucając w tłum zebrany przy drodze ulotki i cukierki... Tak było aż do Pudnika. Bo tu nie spotkali tłumów. Nikt nie wyszedł z domu, by zobaczyć cyrk, dzieci nie biegły za końmi, nikt nie śmiał się z karłów w wózku. Loki, który zwykle kroczył na czele pochodu, był początkowo zaintrygowany, potem zaniepokojony, w końcu urażony. Co się stało z ludźmi? Nie wypłoszył ich nadmiar zamiłowania do Porządku; w Pudniku nie było praw nieprzychylnych objazdowym cyrkom. Nie mogło chodzić o brak zainteresowania; o ile ci ludzie nie należeli do jakiegoś innego gatunku niż wszyscy inni znani Lokiemu, powinni łaknąć pokazu bestii i innych cudów. W końcu, gdy przebywali w Pudniku już od godziny, a nie zainteresował się nimi nikt oprócz paru psów, zamiatacza ulic i staruszki w czarnej berdze, Loki zadał pytanie, które od dawna cisnęło się wszystkim na usta. — Co się dzieje w tym mieście? — zagadnął staruszkę, która siedziała na krawężniku, pijąc z butelki piwo z Polan. — Nie ma tu nikogo, kto docenia wysoką sztukę?

Staruszka wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do niego, odsłaniając garnitur pięknych drewnianych zębów. — Ależ są, młodzieńcze, tylko musicie zaczekać, aż słońce zajdzie. Wtedy miasto ożywa. Dopiero po zmroku tutejsi wychodzą się bawić. — Ach tak... — zdziwił się Loki. Starowina znowu wyszczerzyła zęby. — Ale jeszcze bym nie dzieliła skóry na niedźwiedziu. Mamy tu własny cyrk. Tuż koło Mostu Południkowego. — (Wymieniła pierwotną nazwę mostu, co oznaczało, że należy do nielicznych, którzy ją pamiętają). — A jakie dają pokazy! Codziennie po zachodzie słońca. Możecie się od nich uczyć. — Serio? — A pewnie. Długo by szukać lepszego niż Wesołe Miasteczko Kapitana Chaosa. Ale co będę gadać, sami się przekonacie. Przyjdźcie na most o zachodzie słońca. Ale się ubawicie... Tu staruszka pokazała mu w uśmiechu wszystkie drewniane zęby i znowu zajęła się piwem.

2 Od ostatniego katastrofalnego spotkania ze Starcem Maggie jeszcze dwa razy usiłowała go wypytać. Nie udało jej się obudzić nawet jednej iskierki. Nie mogła sobie tego darować. Starcie umysłów i siła ciosu, który mu zadała, sprawiły, że kamienna głowa trwała w milczeniu i nic nie wskazywało na to, kiedy się przebudzi. Może już nigdy? A jednocześnie taki stan rzeczy sprawił jej ulgę, do której się nie przyznawała. Po ostatniej rozmowie z Odynem była zła i rozbita, zgnębiona zwątpieniem i niepewnością. Zaczęła kwestionować prawdy, w które zawsze wierzyła. Próby odnalezienia Ognistych także spaliły na panewce. Na życzenie Szeptacza kilka razy usiłowała odnaleźć ich we Śnie, lecz albo się gdzieś schowali, albo ukryły ich przed jej wzrokiem turbulencje bijące ze szczeliny między światami. Na szczęście Szeptacz okazał zaskakującą cierpliwość. Starzec w końcu się odezwie, to tylko kwestia czasu. Ogniści nie stanowią bezpośredniego zagrożenia, wcześniej czy później się znajdą. Tymczasem Maggie została w wynajętym apartamencie, gdzie grała z Adamem w warcaby, rozmawiała albo ćwiczyła posługiwanie się runami. Czas mijał niemal spokojnie. Całymi godzinami nie myślała o wojnie, Końcu Światów, Asach czy Starcu, a nawet Dobrej Księdze. Adam codziennie wychodził do miasta. Rozglądał się w sytuacji, kupował zapasy i doglądał Czerwonego Konia. Maggie nie opuszczała mieszkania, bo Adam twierdził, że to niebezpieczne. Zawsze przynosił jej jakiś mały podarunek — kwiaty, owoce, smakołyki czy naszyjnik z kolorowych paciorków — który Maggie przyjmowała z pełnym wdzięczności zaskoczeniem. Od bardzo dawna nikt nie dał jej prezentu. Chciała się jakoś zrewanżować, ale nie mogła. Przecież nie zdoła uzyskać nowych run ani mapy określającej pozycje Ognistych Trzeciego dnia tej bezczynności zaczął ją ogarniać niepokój. Pogoda była ładna, w końcu nadeszła wiosna i Maggie nagle strasznie zapragnęła przespacerować się po Promenadzie Badaczy, poczuć zapach lip, kupić sobie zapiekankę... Tęsknie spojrzała w okno. Adam obiecał, że wróci do południa, ale zegar katedry wybił już drugą, a on wciąż się nie pokazał. Maggie zaczęła być głodna. Chyba nic się nie stanie, jeśli odrobinkę uchylę okno, pomyślała. Przez szczelinę do pokoju wpłynął złożony aromat przypraw, piwa, perfum, dymu, morskiej soli, śmieci, kwiatów i smażonego mięsa, dobiegały także znajome głosy i stukot kopyt na bruku, nawoływania sprzedawców, szczekanie psów, krzyk mew, świst wiatru, niezliczone odgłosy miasta, za którymi Maggie tak straszne tęskniła. Rzuciła jedną ręką runę Bjarkán. Jeśli gdzieś tu czai się niebezpieczeństwo, prawdziwe widzenie je ujawni. Nie dostrzegła nic nadzwyczajnego, więc nieco szerzej otworzyła okno i wyszła na balkon. Dobrze było znaleźć się na świeżym powietrzu. Wychyliła się przez balustradę i nabrała w płuca haust miejskiego powietrza. Garkuchnie i kawiarnie były otwarte i zapach jedzenia unosił się ku niej kusząco.

Tuż pod balkonem przeszedł sprzedawca, a od jego nawoływań — „Słodkie bułeczki! Okrąglaki! Marcepan dla dam!” — jeszcze bardziej zachciało się jej jeść. Skoczę na dół i wrócę w okamgnieniu, powiedziała sobie. Chciała tylko kupić parę tych smażonych na głębokim tłuszczu, oprószonych cukrem pączków, które mieszkańcy Końca Świata nazywali okrąglakami. Starzec zostałby sam raptem na pięć minut. Chyba to nic złego? Rzuciła Bjarkán na Starca. Wydawał się pogrążony w niebycie. Sprzedawca słodyczy nawoływał niezmordowanie: „Marcepan! Okrąglaki!”. Maggie ruszyła do wyjścia. Pięć minut, nie więcej. Co może się stać przez pięć minut? Rzuciła ostatnie spojrzenie na Starca, wyszła, zamknęła za sobą drzwi i zbiegła po schodach na ulicę.

3 Kiedy wróciła, niosąc w obu dłoniach po okrąglaku, ptaki już na nią czekały. Dwa kruki, jeden na parapecie, drugi — z białym piórkiem na łebku — w pokoju. Ten drugi czyścił pióra i przyglądał się Maggie oczami w dziwnym kolorze obrączkowego złota. Maggie położyła pączki na szafce nocnej. — Sio! Sio! — krzyknęła, machając rękami. Kruki patrzyły na nią z niezmąconym spokojem. Większy przechylił głowę i leniwie podrapał się pod skrzydłem. Mniejszy — ten z białym piórkiem — spojrzał łakomie na pączki i zakrakał z nadzieją: — Kreks! Kreks! — Mowy nie ma — warknęła Maggie. — A teraz wynocha mi stąd! Większy ptak skoczył na łóżko. Mniejszy znowu wrzasnął: — Krrra! Krrreks! — Sio! — A to bardzo niegościnnie — odezwał się jakiś głos. Maggie odwróciła się; kruk zmienił się w ciemnookiego, odzianego w czerń obdartusa obwieszonego tonami srebrnej biżuterii. Nieznajomy siedział ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i przyglądał się jej z olśniewającym uśmiechem. Maggie otworzyła szeroko oczy. — Kim jesteście? Czego chcecie? — No, chętnie bym se coś dziabnął... — Nieznajomy poczęstował się pączkiem. — Muniek jestem, a to Honorata i przybyliśmy z daleka, żeby z tobą pogadać. Skończył pączka z niemal nadprzyrodzoną szybkością, a drugiego rzucił swojej towarzyszce, która przybrała aspekt dziewczyny ze srebrnym pasemkiem włosów i kolczykiem w kształcie smoczego pazura. — Kreks — powiedziała Honorata sympatycznie, pożerając pączka z prędkością błyskawicy. Maggie przyglądała się im podejrzliwie. Czy te dwa stwory to naprawdę Ogniści? Wszystko możliwe. Mieli w sobie coś, co kojarzyło się jej z Czerwonym Koniem: tę nutkę Chaosu ukrytą za aspektem, który wydawał się niemal zwyczajny — zwłaszcza w Końcu Świata, gdzie nawet najdziwaczniejsze stroje budziły najwyżej lekkie zdziwienie. Każde miało na ramieniu tatuaż — albo runę, Maggie nie była pewna. Przywołała runę Bjarkán i spojrzała przez nią na przybyszów. Tak jak w przypadku Sleipnira, ich aspekty wyglądały inaczej, widziane przez kółko z palców: nie przypominali ludzi ani ptaków, lecz jakąś zrodzoną z koszmarnych snów hybrydę obu tych gatunków, a

czarne znaki na ich ramionach emanowały w tej chwili niemal nieznośnym światłem...

Maggie ręką ukrytą za plecami wezwała szybko Tyr, runę wojowników. — Kim jesteście? Demonami? Ognistymi? Muniek pokręcił głową z uśmiechem. — Posłańcami, kwoczko. Tylko posłańcami. — Czego chcecie? — Zawrzeć umowę. Osiągnąć porozumienie. — Jakie niby porozumienie? — spytała Maggie, nie wypuszczając gotowej do uderzenia runy. Muniek spojrzał na nią z rozbawieniem. — Kwoczko, gdybyśmy chcieli sprawić ci kłopoty, już byśmy ich narobili. Maggie zerknęła na ławę, gdzie stał przykryty prześcieradłem Starzec. Wydawało się, że nikt go nie tknął. Pozwoliła sobie lekko odetchnąć. — No to w końcu czego chcecie? — Pomóc. Hugin i Munin, padamy do nóżek. Podróżnicy przez Dziewięć Światów. Byli posłańcy samego Starzyka, obecnie poszukujący intratnego zatrudnienia. — Jakiego intratnego zatrudnienia? — A jakie będzie, kwoczko. Możemy podróżować przez Śmierć, przez Sen... Widzimy to i owo... Wiemy to i owo... Bardzo wiele tego i owego. — I myślicie, że wam zaufam? Właśnie mi powiedziałeś, że pracowaliście dla Starca. — Ach... to już przeszłość. Ty jesteś Jeźdźcem zwanym Rzezią. Dlatego należymy do ciebie. Maggie otworzyła szeroko oczy. — Do mnie? Honorata zakrakała. — Jak... służący czy coś? Muniek podrapał się pod pachą. — Służący, szpiedzy, strażnicy, donosiciele, giermkowie, forpoczta, ochroniarze, zdobywcy kosztownych przedmiotów i w ogóle złote rączki do wszystkiego. To tak w skrócie. I co ty na to? Honorata zakrakała i rozejrzała się za okruszkami pączków. Maggie z trudem opanowała

chęć śmiechu. Te stworzenia z tajemniczymi runami i zdolnością przemiany w ptaki mogły być niebezpieczne, ale przede wszystkim kojarzyły się jej z dziećmi — rozbrajającymi, zabawnymi, buzującymi niespożytą energią. Po raz ostami rzuciła Bjarkán. Znowu zobaczyła przybyszów w swoich aspektach, jeszcze raz przyjrzała się ich sygnaturom. Dostrzegła tendencję do złodziejstwa, mnóstwo psotności, trochę próżności i nieustanne pragnienie słodyczy i świecidełek — ale w tych gorączkowych kolorach nie było ani pasemka złośliwości. Te kruki nie zamierzały jej skrzywdzić. — Jak możecie mi pomóc? — spytała w końcu. — Dacie mi nowe runy? Muniek pokręcił głową. — Obudzicie Starca? — Niestety, kwoczko. — No to co zrobicie? — Możemy dać ci Ognistych. — Muniek wyjął z kieszeni zmiętą, różową kulkę papieru i rzucił do Maggie. Przez chwilę jego złote, nieludzkie oczy spoglądały w szare oczy dziewczyny. — Kra! — wrzasnęła Honorata. — Kra! Kra! Maggie rozprostowała zmiętą kartkę. Była to niechlujnie zadrukowana ulotka reklamowa. KIESZONKOWY CYRK SZCZĘŚCIARZA „PANDEMONIUM”! BESTIE I INNE ATRAKCJE! CUDA I DZIWOLĄGI! Cyrk? Co to znaczy, na litość? Czy wędrowny cyrk ma jakiś związek z bogami? Nagle Maggie drgnęła, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. — Więc tak to robią? Tak przemykają niezauważeni? Jak blisko nas się znaleźli? Ile im zajmie dotarcie do Końca Świata? Muniek podrapał się po głowie i skrzeknął. — Są już w Pudniku. Niezłe tempo, kwoczko. Oczywiście to robota Lokiego. Temu to nigdy pomysłów nie brakuje, zwłaszcza jeśli od tego zależy jego życie. — Dotrą tu na czas? — Ano pewnie, w tym tempie? Choć można ich spowolnić... albo całkiem zatrzymać. — Jak? Muniek trochę się zawahał. — Może się mylę, ale w Pudniku jest coś uśpionego. Gdyby to coś obudzić, mielibyśmy problemy z głowy. — Coś uśpionego... Jak Czerwony Koń? — Nie całkiem. Raczej jak pułapka albo drut, o który można się potknąć. Chyba aż nadto wystarczy, żeby się rozprawić z Ognistymi. Ale... — Muniek zastanawiał się przez chwilę. —

Na twoim miejscu bym nic nie mówił twojemu koleżce ani jego pasażerowi. W ogóle bym o nas nie wspominał. Lepiej żeby nie wiedzieli, jak nas wezwałaś. — Ja was wezwałam? Na pewno nie! — No jak nie, skoro tak. Słyszeliśmy to wołanie od trzech dni. A potem otworzyłaś okno i złożyłaś nam w ofierze ciasto. — Wcale nie! Muniek wyszczerzył zęby. — Mimo wszystko... Maggie zastanawiała się gorączkowo, wpatrzona w zmiętą kartkę. Jeśli Muniek miał rację i Ogniści dotarli aż do granicy krajów północnych, należało coś zrobić. Powinna o wszystkim powiedzieć Adamowi, ale nie ufała jego pasażerowi. Szeptacz już raz chciał ją nakłonić do zabicia siostry. Co by się stało, gdyby dowiedział się o Ognistych? — Powiedziałeś, Muniek, że to coś ich spowolni. Ta jakaś pułapka. — No pewnie, kwoczko. — Czy moja siostra jest z nimi? — Nie. — Więc powiedz, co mam zrobić. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Po prostu sobie zaśnij. Maggie obudziła się i stwierdziła, że ptaki odleciały, a obok niej siedzi Adam. — Chyba zasnęłam — wymamrotała, zerkając na otwarte okno. — Przepraszam. Nie powinnam... — Czy Starzec przemówił? — przerwał jej. W jego oczach zobaczyła Szeptacza. — Ani słowa — oznajmiła, kręcąc głową. — I nie wydarzyło się nic innego? — Głos Szeptacza był podejrzliwy i suchy jak garść cmentarnego pyłu. Maggie raz jeszcze pokręciła głową i wszelkie wyrzuty sumienia, które miała na myśl o zwodzeniu Adama, opuściły ją bez śladu. Szeptacz był zbyt groźny, by mogła się teraz Adamowi zwierzyć. Kto wie, jak ukarałby go jego pan, a to wszystko przez jej gadatliwość. Poza tym — co tak właściwie zrobiła? Uchyliła okno? Kupiła dwa pączki? Zdrzemnęła się? Coś się jej przyśniło? Spojrzała Adamowi w oczy i słodko się uśmiechnęła. — Miałam przecudowny sen. Dostanę całuska? Przyciągnęła go do siebie i splotła ręce na jego karku, a wtedy poczuła przypływ uczucia zbyt potężnego, by je wyrazić. Nie miała na nie słów, ale wiedziała, że prędzej umrze, niż dopuści, żeby cierpiał. Pomyślała: Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ogniści zostaną wkrótce zastopowani, Starzec da mi nowe runy, a Adam się uwolni.

A co do kruków Odyna... Sięgnęła do kieszeni i dotknęła zgniecionej różowej ulotki. Obiecała sobie, że przy pierwszej sposobności wrzuci ją do ognia. Po dwóch ptakach nie został żaden ślad — ani kryształka cukru, ani smużki sygnatury, nawet okruszków pączków. Może kruki tylko jej się przyśniły, bo najadła się słodkości? W każdym razie jest już po wszystkim. Adam nie musi o niczym wiedzieć.

4 Przez mgłę przebijały się promienie zachodzącego słońca, gdy Loki i pozostali bogowie zbliżyli się do Mostu Pudnickiego, którego cztery kamienne filary rysowały się ciemnymi bryłami na tle nieba. Mgła zaczęła gęstnieć, nadpływała znad rzeki kłębiastymi falami, snuła się po ulicach, nadając im upiorny wygląd. W powietrzu wisiał dym. — Jak bogów kocham, ale jedzie! — jęknął Zgrywus. Cukier po raz pierwszy przyznał mu rację. Nie chodziło tylko o dym ani nawet odór garbarni. Chodziło o coś gorszego, coś bardzo przypominającego smród śmierci. Mieszkańcy miasta zdawali się tego nie czuć. Przyglądali się cyrkowi bez wrogości, ale i bez zainteresowania. Gdy niebo pociemniało, Pudnik się rozświetlił; najpierw latarniami zawieszonymi po obu stronach ulic, potem lampami w oknach, następnie pochodniami, ogniskami i piecykami, a także sznurami różnokolorowych szklanych kloszyków z malutkimi świeczkami w środku, ciągnącymi się od budynku do budynku i nadającymi miastu karnawałowy nastrój. Loki odzyskał dobry humor. Karnawał oznaczał wydawanie pieniędzy, picie wina, łupienie pękatych sakiewek. W mieście był drugi cyrk? Nie szkodzi, starczy miejsca dla obu. Poza tym trudno przypuszczać, żeby którykolwiek mógł się równać z Kieszonkowym Cyrkiem Szczęściarza. Co powiedziała ta staruszka? Że miasto ożywa o zachodzie słońca? No więc słońce zaszło i rzeczywiście Pudnik zaczął się budzić ze snu. Tawerny i gospody otwierały drzwi, z jednej doleciał zapach grzanego wina, z innych — świeżego chleba, pieczonych ryb, owocowych placków z cynamonem. Bogom kiszki zagrały marsza; skromne zapasy żywności, jakie pozostały im od poprzedniego popasu, składały się z suchego prowiantu i siana dla koni. Perspektywa ciepłego domowego posiłku nagle wydała się im bardzo pociągająca. Loki wręcz się rozradował i nabrał przekonania, że nawet konkurowanie z ewentualnym miejscowym cyrkiem może się okazać przyjemnością, nie obowiązkiem. Mgła zgęstniała jeszcze bardziej, gdy bogowie dotarli do mostu. Dopiero teraz uświadomili sobie, jaki jest ogromny — te kolumny sięgające w niebo, te liny podtrzymujące w swojej sieci konstrukcję z metalu i kamienia. Druga strona mostu tonęła we mgle, tylko światła na słupach pozostały widoczne niczym świetliki fruwające w nocnym mroku. — Bogowie, no jestem pod wrażeniem — przyznał Thor (który w aspekcie Doriana potrafił docenić kawał dobrej inżynierskiej roboty). — Nie widzę drugiej strony — powiedział Heimdal, spoglądając przez Bjarkán. — Mgła musi być wyjątkowo gęsta. Ale Loki miał inne problemy. — Gdzie ten drugi cyrk? I jak to możliwe, że go nie słyszymy? — Ja tam coś słyszę — odezwał się Bragi, przyzywając kantyk. — Jakby ktoś grał na flecie. Idun skinęła głową.

— Ja też. Dźwięk dobiega stamtąd... — Wskazała żelazne schodki prowadzące pod most. Loki zrobił krok w ich stronę. Rzeczywiście, coś tam się działo. Teraz on też usłyszał muzykę, odległą muzykę i gwar wielu głosów stłumiony przez kłęby mgły, poczuł zapach czegoś pysznego... Wytężył wzrok, usiłując dojrzeć coś w jarzącej się mgle. — To pewnie wesołe miasteczko — powiedział. — Może tam chodźmy? Pozostali przyznali mu rację. — Są tam — zauważyła Freya, wskazując miejsce między słupami mostu. — Widać światła... Bogowie i ich sprzymierzeńcy z Chaosu wyszli z wozów, by się przyjrzeć. Rzeczy wiście, między potężnymi słupami zebrał się tłum. W tej mgle ludzie wyglądali jak duchy, ale można było rozróżnić mężczyzn, kobiety, dzieci, a także sprzedawców przekąsek, budki z piwem, stragany ze świecidełkami. Zapach jedzenia stał się nagle mocniejszy. — Wygląda bardzo obiecująco — orzekł Loki z krzywym uśmiechem. — Zejdziemy tam, damy przedstawienie, zgarniemy coś do żarcia i odjedziemy przed północą. Umieram z głodu. Fenris i bracia wilki warknęli aprobująco. Zgrywus i Cukier, którzy się ożywili, czując zapach piwa, teraz wyglądali niemal radośnie. — Mają zwierzęta — odezwała się Angie. Rzeczywiście, gdzieś z dołu dobiegł jakiś groźny pomruk. — I scenę — dodała Freya. — A tam wisi napis... Loki zdziwił się, że nie zauważył tego wcześniej. Otoczona szklanymi świecącymi kulami wielka drewniana tablica głosiła: WESOŁE MIASTECZKO KAPITANA CHAOSA! KATASTROFA, KLĘSKA I KATAKLIZM! SPEŁNIAMY WSZYSTKIE NAJDZIKSZE MARZENIA! ZOBACZCIE POTĘŻNEGO SŁONIA! MAGICZNE LUSTRO! CZŁOWIEKA ZE STALI! NAJLEPSZE PRZEDSTAWIENIE W DZIEWIĘCIU ŚWIATACH ALBO ZWROT PIENIĘDZY! Loki przeczytał to rozbawionymi zirytowany. Ten Kapitan Chaos miał niezłe mniemanie o sobie. — Załatwimy ich — stwierdził lekceważąco. — Tam musi być z tysiąc osób, czyli tysiąc sakiewek do złupienia. Tysiąc zadowolonych klientów gotowych wyrazić swoją aprobatę złotem. Tylko Ethel nie poddała się entuzjazmowi.

— To chyba kiepski pomysł — powiedziała. — Przejdźmy przez most i jedźmy dalej. — Co? Mamy stracić okazję największego zarobku w całych Polanach Północnych? Nie wspominając już o przyzwoitym posiłku... Heimdal pokiwał głową. — Chodźmy. Szkoda, że nie możemy zabrać wozów. Ethel pokręciła głową. — Ja tu zostanę. I tak nie występuję. I nie podobają mi się te schody. Loki wzruszył ramionami. — Jak uważasz. Ale sądzę, że popełniasz błąd. I tak bogowie i demony (wraz z wilkami i ptakami) zeszli po spiralnych schodach prowadzących pod most. Szli długo, a stopnie okazały się stare i rozchwiane. Najwyraźniej metalowa konstrukcja pod mostem nie była tak dobrze utrzymana jak ta na górze i niepokojąco skrzypiała pod stopami. Ale kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli scenę takiego wesela, że zapomnieli o obawach. Loki spodziewał się zastać tu tysiąc osób — teraz się okazało, że jest ich dwa razy tyle, stłoczonych pomiędzy kamiennymi słupami na szerokiej kamiennej promenadzie nad wodą, oświetlonej licznymi zawieszonymi pod mostem latarniami. Wyglądało to — zwłaszcza przy tej mgle — jak ogromna komnata ze straganami, handlarzami, wszelakimi zabawiaczami tłumu — żonglerami i połykaczami ognia — którzy nawoływali klientów na całe gardło, i z tłumem przechodzącym spokojnie od jednej rozrywki do drugiej i rzucającym monety. Była tam też scena otoczona światłami. Na tle mięsistej czerwonej kurtyny jakiś mężczyzna w cylindrze i płaszczu obsypanym świecidełkami zapowiadał występ. Freya już stała w pierwszym rzędzie, zachwycona jak dziecko. Kapitan Chaos, pomyślał Trikster i uśmiechnął się pod nosem. Przystanął tylko na chwilę, by ściągnąć okrąglaka z tacy sprzedawcy, i przepchnął się przez rozradowany tłum w stronę konkurencji. Przede wszystkim rzucił Bjarkán. Nie spodziewał się kłopotów, ale nie zawadzi się poinformować. Jakie sztuczki przygotowali cyrkowcy? Zapadnie? Iluzje? Co się kryje za tą kurtyną? Runa nie ujawniła niczego podejrzanego. Bladziutki ślad sygnatury, coś, co mogło być złamaną runą — Loki za nic nie mógł rozróżnić szczegółów. Uznał, że nic tu nie ma. Parę kantyków. Nic, co mogłoby go zaniepokoić. Zatem odetchnął i przygotował się na spokojny odbiór przedstawienia. Kapitan Chaos okazał się mężczyzną średniego wzrostu, z rudymi włosami ukrytymi pod cylindrem i bezczelnym krzywym uśmiechem, który od razu nie spodobał się Lokiemu. Zachowywał się równie bezczelnie, choć miał uroczy styl bycia i potoczystą wymowę niezwykle podobające się publiczności. — A teraz, dla rozrywki i rozbawienia szanownych państwa... — zaczął (Co za banał,

pomyślał Loki) — z najgłębszych głębin Snu... — zawarkotał werbel, zagrała gitara — Delikatna Delicja, Diva Dekoltów, Dumna Dama, Dorodna Donna, jedyna na świecie Dulcynea, Najpiękniejsza Kobieta Dziewięciu Światów! Freya zesztywniała. — A to bezczelność! Loki położył jej rękę na ramieniu. — Ciii... Chcę to zobaczyć. — A to bezczelność! — powtórzyła głośniej, odtrącając rękę Trikstera. Runa Fé na jej czole rozbłysła z oburzenia. — Najpiękniejsza Kobieta Światów! Przecież to ja! Loki zastanowił się przelotnie, czy jej nie zakneblować kantykiem, ale wściekła bogini pożądania stanowiła przeciwniczkę, z którą należało się liczyć, więc nawet jeśli uważał, że nie powinna przerywać przedstawienia, rozważnie zachował tę myśl dla siebie. Niektóre żywioły — między innymi zazdrosna kobieta — są nie do powstrzymania. Dlatego dokończył pączka i z filozoficznym spokojem obserwował, jak Freya w pełnym aspekcie wskakuje na scenę w blask reflektorów. Jej wtargnięcie wcale nie speszyło Kapitana Chaosa, który nawet uśmiechnął się nieco szczerzej na jej widok. — Czy my się znamy? — spytał, wyciągając uprzejmie dłoń. Freya, oślepiona reflektorami, widząc wpatrzone w nią tysiące par oczu, rzuciła mu wściekłe spojrzenie. — Panie i panowie! — zakrzyknął Kapitan Chaos. — Zdaje się, że ktoś rzucił nam wyzwanie. Dziś i tylko dziś Dulcynea podzieli się sceną z... hm... Loki, widząc, że Freya za chwilę zrobi z siebie idiotkę, skoczył na scenę obok niej. — To Lady Gylfa z Głogowych Gór, Gylfa Gejzer Gracji, Gylfa Gwiazda, Gładkolica Gylfa... Kapitan Chaos błysnął zębami. — Doskonale. Wymień stawkę. Zgadzamy się na nią. Zwycięzca bierze wszystko. — Stawkę? — powtórzyła zaskoczona Freya. — Wyznacz sumę, pani. Najlepsza w Dziewięciu Światach albo zwrot pieniędzy. Nie taką mamy zasadę, ludzie? Widzowie odpowiedzieli rykiem aprobaty. Na deski małej sceny posypał się grad monet. Freya zawahała się przez chwilę. Potem wezwała runę pieniężną Fé i rzuciła garść srebrników. Kapitan Chaos uniósł brew. Loki ujrzał, jak w oślepiającym świetle reflektorów pieniądze bogini zmieniają się w materię, z której zrobione są sny, a na drewnianych deskach zostaje po nich tylko garść pyłu. Loki pospiesznie sięgnął do kieszeni i wyjął garść prawdziwych monet. Kapitan Chaos

uśmiechnął się, gdy upadły z brzękiem na rosnącą stertę. Widownia znowu zawyła. Loki skłonił się głęboko. Kapitan Chaos poszedł w jego ślady. — A zatem... zacznijmy starcie! I zza czerwonej kurtyny wyłoniła się kobieta tak wielkiej urody i wdzięku, że nawet bogowie wytrzeszczyli oczy w osłupieniu. Jej czoło zdobiła jarząca się odwrócona runa Fé, symbol ognia i zniszczenia.

Choć potem żaden widz nie potrafił określić dokładnie koloru włosów kobiety czy materiału, z jakiego była uszyta jej suknia. Thor gapił się na Dulcyneę tak zachłannie, że Sif go spoliczkowała. Fenny i bracia wilki prawie ślinili się z pożądania. Bragi otworzył usta, Idun Spochmurniała, a Loki podziękował szczęśliwym gwiazdom. że Sigyn siedzi bezpiecznie w żołędziu. A gdy Dulcynea zaczęła tańczyć przy rozlewnych dźwiękach skrzypiec, każda nuta była jak pierwszy pocałunek, każdy krok znaczył złamane serce. Widzowie zaczęli się kołysać i jęczeć z niewypowiedzianej ekstazy... Przez chwilę Freya stawiała czoło nieznajomej. W swoim aspekcie wyglądała oszałamiająco. Jej włosy były niczym zachód słońca zimą. Oczy — jak miąższ granatu. Wydawało się niemożliwe, by jakakolwiek kobieta mogła z nią konkurować... Ale Dulcynea była jak jedwab, śmietanka, róże, blask gwiazd. W porównaniu z nią Freya miała zbyt rude. wulgarne w odcieniu włosy, zbyt pełne usta, zbyt toporne rysy twarzy, zbyt ściśniętą talię, oczy jak gniewne szparki, pięści zaciśnięte jak brzydkie gruzły. — Czy wiadomo już, która z pań zwyciężyła? — spytał Kapitan Chaos z uśmiechem. — Dul-cy-ne-a! Dul-cy-ne-a! — krzyknął tłum. — Na pewno? Z twarzy Frei odpłynęła krew. — Na pewno wybieracie właśnie ją? — Dul-cy-ne-a! DUL-CY-NE-A! Freya dzielnie pozostała na scenie. Skandowanie stało się głośniejsze. — Zabierać to czupiradło! Chcemy Dulcyneę! Bogini pożądania uciekła z wrzaskiem oburzenia, strzelając runicznym blaskiem i obelgami, przy wtórze kpin. Loki w zamyśleniu odprowadził ją wzrokiem. Nie żeby jej współczuł. Szczerze mówiąc, to upokorzenie Frei sprawiło mu sporą satysfakcję. Lecz coś w tej sytuacji mocno go niepokoiło.

Może chodziło o te oślepiające światła, przez które nie mógł się posłużyć Bjarkán... Niemal postanowił spakować się i ruszać. Przecież mieli trochę prowiantu. Konie dałyby radę biec jeszcze jedną noc, wspomagane runami wytrzymałości. A po drodze było mnóstwo wiosek, których mieszkańcy z radością obejrzeliby ich występy. Ale nie mógł się pogodzić z myślą, że rywal mógłby wygrać. Wesołe Miasteczko Kapitana Chaosa nie mogło być aż tak dobre. Najlepsze w Dziewięciu Światach albo zwracamy pieniądze? To wyzwanie. Zakład. A jeśli istniało coś, czemu nie potrafił się oprzeć... I tak nie zastanawiając się dłużej, Trikster zwinął kilka pączków i przygotował się do starcia z wrogiem.

5 Perth mieszkał w małej, wąskiej łodzi, zacumowanej w dzielnicy zwanej Wodnymi Szczurami, gdzie rybacy sprzedawali swój połów. Szczęśliwie się złożyło, bo Maddy wkrótce się przekonała, że Jörmungand — nawet w końskim aspekcie — potrzebuje do życia nie tylko siana. Już pierwszego dnia w Końcu Świata Koń Morski od niechcenia schrupał pół tuzina homarów, kubeł krewetek, beczułkę solonych śledzi i całego świeżego dorsza, zanim Maddy zdołała go powstrzymać. Teraz miał rozkaz siedzenia pod pomostem, najlepiej w jednym z mniejszych aspektów, i wychodzenia na żer tylko nocą, z dala od ciekawskich oczu. Perth wpadł na pomysł, że rybożerny koń może stanowić atrakcję dla widzów, ale Maddy zdecydowanie odmówiła, choć jej wcześniejsze podejrzenia się potwierdziły, gdy zobaczyła przyjaciela w akcji. Potrafił sprzedać wszystko — od kamyków po worki ziemniaków — zwłaszcza jeśli były kradzione. Nie miał też oporów przed obrabianiem kieszeni klientów. Maddy, usiłująca nie zwracać na siebie uwagi, czuła się coraz bardziej bezradna. Piątego dnia pobytu w Końcu Świata zaczęła tracić nadzieję. Jasnowidząca stwierdziła, że Koniec Światów ma nastąpić za cztery dni, a ona nadal nigdzie nie widziała Starca, Maggie ani nawet kruków Odyna, które mogłyby przekazać jej jakieś wskazówki. Jörgi za dnia wylegiwał się pod pomostem, nocą polował na foki i homary, nie wykazywał ani żadnych zdolności jasnowidzących, ani najmniejszej chęci pomocy i Maddy w końcu nie mogła jeść i spać ze zmartwienia, że przegapiła przyczynę problemów. Nocami krążyła niespokojnie po mieszkaniu, gryząc palce. Zapisała przepowiednię Ethel i analizowała ją raz po raz. Wyjęła nawet runy wróżebne i usiłowała je odczytać, ale kamienie uparcie lądowały symbolami do dołu, więc w końcu je schowała, zastanawiając się, czy to wszystko — Perth, Maggie, podróż do Końca Świata, Jörmungand, wszystkie wypadki ostatnich trzech lat — nie było po prostu strasznym snem, z którego za chwilę się obudzi i się przekona, że Odyn nie umarł, Maggie nie jest jej siostrą, a Apokalipsa, przepowiedziana przez Jasnowidzącą, to tylko rozdział w jeszcze nienapisanej bajce dla jeszcze nienarodzonych wnuków. Niestety, nie był to sen, a Maddy niemal dojrzała do porzucenia nadziei i powrotu do przyjaciół, gdy nagle wydarzyło się coś, co kazało jej zmienić plany. W Wodnych Szczurach był to dzień rybnego targu. W każdym tygodniu były cztery dni targowe — jeden rybny, jeden bławatny, jeden kwietny, jeden owocowo-warzywny. Perth pomagał przy straganie, sprzedając marynowane śledzie (i od czasu do czasu, żeby nie wyjść z wprawy, ściągając czyjąś sakiewkę). Jörgi jak zwykle siedział pod pomostem, pożerając wszystko, co do niego przypełzło. A Maddy z twarzą schowaną w szalu (by nie czuć smrodu ryb) siedziała, przyglądając się przechodniom, niemal ukołysana gwarem tłumu. Nagle poczuła na sobie wzrok małej tęgiej kobietki w czarnej berdze i z rybą w koszyku. Kobietka zatrzymała się jak wryta i zagapiła się na dziewczynę tak natarczywie, że Maddy ocknęła się z zamyślenia.

— Ach, więc to tak! — zakrzyknęła kobietka. — To tu cię zaniosło, moja pani! Włóczysz się po Wodnych Szczurach. Powinnam się domyślić! Ha! — Prychnęła z pogardą i zrobiła znak przeciwko złemu oku. — Przepraszam, czy my się znamy? — spytała Maddy. — Czy my się znamy? — przedrzeźniła ją kobieta. — No myślę! A to bezczelność! Wydaje ci się, że cię nie znam, Maggie Rado? Maddy natychmiast zapomniała o zmęczeniu. Jak mnie nazwałaś? — Twoim imieniem i nazwiskiem, Maggie Rado — rzuciła zaciekle kobietka. — Możesz się kryć za tym szalem, wiem, co z ciebie za ziółko! Maddy zdjęła szal, by odsłonić twarz. Jej długie faliste włosy rozsypały się na ramiona. Kobietka wybałuszyła oczy. — Co? Ale przecież... Przecież miałaś... — Głos jej się załamał. — Jak włosy mogły...? — Urwała, przetarła oczy i z wysiłkiem powiedziała: — Proszę mi wybaczyć, pomyliłam się. — Wzięła mnie pani za kogoś innego? — spytała Maddy, starając się nie okazywać podniecenia. Ta kobieta najwyraźniej znała Maggie Radę. Może nawet wiedziała, gdzie jej szukać. Dziewczyna przyzwała od niechcenia runę. Uwodzicielska Logr o srebrnym języczku pokazała się między jej palcami. — Przepraszam, nie dosłyszałam pani nazwiska... — Czarnota — wybełkotała kobieta, nadal oszołomiona. — Do usług. Proszę wybaczyć, ale wygląda panienka kubek w kubek jak ona... — Jak Maggie Rada? Kto to jest? I co złego zrobiła? Poddana wpływowi runy Logr pani Czarnota opowiedziała o tym, jak przyjęła to okropne dziewczynisko, któremu dała przyzwoity dom, wyżywienie, odzienie i które próbowała wychować należycie, w zamian za co doczekała się jedynie Nieporządku, niewdzięczności i zdrady. Na koniec powiadomiła Maddy, że pewnego ranka po nocy spędzonej nie wiadomo gdzie dziewczyna przyszła z głową ogoloną jak dzikuska, okropnym znakiem ruiny na karku i w dodatku prowadząc za sobą młodego mężczyznę z oczami demona. Tu wiedza pani Czarnoty się skończyła. Gospodyni nie wiedziała, kim był ów młodzieniec ani dokąd udali się oboje i w końcu Maddy pozwoliła jej odejść, jednocześnie podniesiona na duchu, że w końcu dowiedziała się czegoś o siostrze, i przygnębiona, że tak obiecujący trop prowadził donikąd — jak światełko, które błysnęło przez chwilę i znikło w ciemnościach.

6 Czekająca przy Moście Pudnickim Ethel zaczęła się niepokoić. Nie miała ku temu żadnego powodu. Bjarkán nie ujawniała żadnych niespodzianek. Most, choć stary, był zwyczajnym mostem. Przestrzeń pod jego kolumnami była po prostu dogodnym miejscem spotkań. I co z tego, że mieszkańcy Pudnika wydawali się dziwni? I że schodki pod mostem były stare i zaniedbane? Jasnowidząca miała mocne nerwy i nieco ją drażniło, że jej słabsze ja — to, które niegdyś było Ethelbertą Proboszczową — niespodziewanie doznało całkowicie niedopuszczalnego ataku paniki. Czekała już pół godziny, kiedy Umysł i Duch Odyna przysiadły obok niej na nasypie mostu. Przez parę ostatnich dni Muniek i Honorata wpadali z wizytami do Kieszonkowego Cyrku Szczęściarza, ale Trikster już dawno przestał się po nich spodziewać jakiejś konstruktywnej pomocy. Czasami dawały się skusić owocami, biszkoptami czy bryłkami cukru, ale na ogół robiły, co chciały, znikały na cały dzień i wracały, jakby nic się nie stało, kracząc ochryple. Ethel lubiła kruki. Tylko one zostały jej po mężu. Jako Jasnowidząca pamiętała, że rzadko odstępowały Wszechojca; stały się jego symbolem, jak błękitna opończa czy kapelusz z szerokim rondem. Oczywiście po Ragnaröku to się zmieniło... wszystko się zmieniło. Ale dopóki Hugin i Munin nadal przemierzały niebo, mogła nie tracić nadziei. Sięgnęła do kieszeni po garść rodzynek, które rzuciła na ziemię.

— Aaaak! Bardzo proszę, moi obszarpańcy — powiedziała do nich tak jak Odyn i znowu za nim zatęskniła. Kruki dziobały poczęstunek, a potem rzuciły się wściekle na siebie. Kiedy jedzenie znikło, ptaki przybrały ludzki aspekt i przysiadły na dwóch wielkich żelaznych ananasach — Muniek na lewym, Honorata na prawym — zdobiących balustradę mostu. Ethel patrzyła na nich z rozbawieniem i irytacją jednocześnie. — Gdzieście latali? Muniek wzruszył ramionami. — Tu i tam. W Końcu Świata, we Śnie, jak zwykle. — Jakieś wiadomości o nim? — Może. Niedługo będziemy wiedzieć więcej. — A Jeździec Rzezi? — Ethel usiłowała nie zdradzać zniecierpliwienia. — Pracujemy nad tym. Daj nam czas. — Muniek ziewnął potężnie. — To nie takie łatwe, kwoczko, wiesz? Nie jak kiedyś. Sytuacja się zmieniła. — Wiem, ale czas nas nagli. I mamy jeszcze tę drobną kwestię przepowiedni, która musi się spełnić. — Nie przyszło ci do głowy, że przepowiednia może się spełnić niezależnie od tego, czy coś zrobimy? Zależy, czy przyjmujesz pogląd, że wszystko jest określone z góry, a zatem nieważne, co zrobimy, czy też przychylasz się do teorii, że wszystkimi wydarzeniami rządzi kosmiczna wolna wola? Urwał, bo dostrzegł rodzynek, który jakoś przegapił. Przedzierzgnął się w ptaka i dziobnął przysmak. Potem znowu przybrał ludzki aspekt. — Tęsknię za nim — powiedziała Ethel. — Wiem. — Przepowiednia nie jest jasna. Czy dobrze postępujemy? Muniek położył jej rękę na ramieniu. Srebrne pierścionki na jego dłoni zalśniły w blasku lamp. — To nam pokaże jedynie czas, kwoczko. Nagle Honorata, która pomimo ludzkiego aspektu dziwnie przypominała ptaka, zakrakała. — Co się dzieje, Honorciu? — Aaak, ak. ak! Kraaa! Muniek, który rozumiał swoją towarzyszkę bez względu na to, jakim językiem mówiła, przechylił głowę, nasłuchując. Zmarszczył brwi. Honorata znowu coś powiedziała. — Kra! — rzuciła ostro i natarczywie. — Kraaa! Ak. ak! Kra! Ak, ak.

Muniek obejrzał się na Ethel. — Honorka mówi, że już czas. Ethel skinęła głową z wahaniem. — To ogromne ryzyko. I możemy wiele stracić... Muniek wzruszył ramionami. — Kiedy się gra o wszystko, można i wszystko stracić. Ethel uśmiechnęła się do niego czule. — Mówisz całkiem jak on. Czy on jest tego pewien? Czy przynajmniej jest bezpieczny? Muniek przewrócił oczami — Bądź pewna jednego: Starzec zawsze jest tam, gdzie chce być. I po tych słowach przybrał postać kruka i wraz ze swoją towarzyszką zniknął z trzepotem skrzydeł we mgle, która waliła kłębami spod Mostu Rudnickiego.

7 Okazało się, że Wesołe Miasteczko Kapitana Chaosa kryje za czerwoną kurtyną jeszcze kilka sztuczek. Freya na zmianę wachlowała się i dostawała przelotnych ataków histerii, a reszta artystów z Kieszonkowego Cyrku „Pandemonium”, zawstydzona tą porażką, usiłowała się odegrać. Jeszcze nigdy nie spotkali się z tak wymagającymi widzami, nigdy nie doznali tak upokarzającej klęski. Asowie i Wanowie przeżyli to samo co Freya i nawet demony chciały udowodnić swoją przewagę. W rezultacie Kapitan Chaos — uśmiechnięty szeroko jak nigdy — został zasypany ofertami stawek. Najlepsi w Dziewięciu Światach albo zwrot pieniędzy! Tak brzmiała zasada. Monety, spadające na małą scenę utworzyły na niej gruby dywan — przelewający się, brzęczący dywan, na którego widok oczy Trikstera błysnęły łakomie. Problem z wyczarowanymi pieniędzmi polegał oczywiście na tym, że przyciągały uwagę. Trzeba było zużyć na nie moc, a po paru godzinach obracały się w materię, z których je uczyniono — pył, piasek, popiół, kamyki. Korzystanie z nich groziło uwięzieniem i dlatego bogowie musieli się uciec do prawdziwej pracy podczas przemierzania dróg. Gdyby wygrali ten zakład, opłaciliby drogę do Końca Świata, nie musząc już nawet ruszyć palcem — i dlatego Loki wciąż chciał się odegrać. Po Frei bogowie przedyskutowali następną kandydaturę. Klęskę Frei przyjęła z najwyższa pogardą i choć do głębi nienawidziła swojej roli, wiedziała także, że jako Królowa Świń pod względem dostojeństwa, siły i apetytu nie ma sobie równych w Dziewięciu Światach. Zawarto zakłady. Zapłacono stawkę, która podwoiła się od występu Frei, i Otylia, Królowa Świń, weszła na scenę przy zachęcających okrzykach tłumu. Loki zapowiedział ją ze zwykłą przesadą, a Otylia jeszcze nigdy nie była tak dostojna, włochata, różowa i obfita, nigdy nie zjadła za jednym posiedzeniem tylu placków i nie zatańczyła tak pięknie na czubkach raciczek. — Ja pójdę — chrząknęła Sif, przybierając aspekt lochy bojowej. Kapitan Chaos przyglądał się jej w milczeniu. Potem, gdy widownia zaczęła się domagać więcej, zaprezentował drugi punkt programu: Olivia Słoń, Oligarchini Elefantów, z trąbą jak Drzewo Świata i nienasyconym apetytem. Scena była zbyt licha, by wytrzymać ciężar jej cielska; Olivia przepchnęła się przez tłum jak wieloryb, robiąc jeden przystanek, by wypić tuzin baryłek piwa i pożreć trzydzieści dziewięć tac pączków, cały rożen pieczonych kurcząt oraz dziecko — w ostatniej chwili wyciągnięte z jej szczęk przy burzliwych oklaskach tłumu. Decyzja była (niemal) jednogłośna. Kapitan Chaos docenił waleczność świni jednak słonica bezapelacyjnie zwyciężyła, a Loki musiał zapłacić rachunek za wszystko, co pożarły Olivia i Sif (suma przewyższała tę, którą postawił). Potem wystąpił Bragi, Człowiek-Słowik, przeciwko Linni, Kobiecie-Skowronkowi. Bragi zagrał na gitarze i zaśpiewał tak słodko, że widzowie płakali; ale kiedy na scenę weszła jego

rywalka (piękna kobieta z odwróconą runą Sól na piersiach), co wrażliwsi widzowie umierali z zachwytu i nawet Skadi uroniła łzę (co Loki uważał za niemożliwe). — To nie moja wina — załkał Bragi. — Uprzedzałem! Struny są przetarte... — Zamknij się! — warknął Heimdal, wchodząc na scenę. — Nazywam się Heimdal Sokolooki i zakładam się, że strzelam lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych. Kapitan przeciwstawił mu Orlookiego Sama i choć ich siły były niemal idealnie wyrównane, Heimdal chybił — i przegrał zakład. Bogowie kolejno próbowali szczęścia i kolejno ponosili klęskę. Njörd, Pan Morza, który założył się, że pływa lepiej niż jakikolwiek człowiek, przegrał z Robertem Rekinem, Człowiekiem-Rybą. Bracia wilki i Fenris — z Potężnym Cerberem. Nawet Angerboda dała się pokonać Gudrun, Gadającej z Gadami. Dość tego! — pomyślał Loki. Nie, nie wycofał się. Zbyt wiele przegrał. Postawił konie, wozy, żywność i musiał się odegrać. Ale o co mógł zagrać? Stracił już niemal wszystko. Nie zostało mu już nic — ani jedna moneta, ani jedna szmatka, przegrał nawet własną koszulę. Mimo to uznał, że teraz z pewnością wygra. Uroda to rzecz gustu, występy zwierząt są nieprzewidywalne, ale w prostym teście siły — bez podstępów i kruczków, po prostu siły fizycznej... Co mogło się nie udać? Thor był zwyczajnie najsilniejszym mężczyzną Dziewięciu Światów. Nawet z odwróconą runą z pewnością potrafił stłuc na kwaśne jabłko każdego atletę z trupy Kapitana Chaosa. Dlatego Loki wskoczył na scenę z zawadiackim (choć nieco przedwczesnym) poczuciem rychłego zwycięstwa i nie starając się nawet rozgrzać tłumu potoczystymi wstępami, zapowiedział nadejście niepokonanego Gromowładnego. Kapitan Chaos spojrzał na Thora z wyraźnym podziwem. On także zaprezentował swojego kandydata, Człowieka ze Stali, który stanął naprzeciwko Gromowładnego na tle szkarłatnej kurtyny. Był to znany pojedynek. Maddy znała go z dni targowych. Dzwoneczek na szczycie malowanej tyczki, przymocowany do prostej przeciwwagi. Po drugiej stronie bloczek i łańcuch, na którym płynnie podnosił się i opuszczał ciężarek. Po drugiej stronie — gumowy przycisk. Zawodnik miał tak uderzyć w przycisk, by ciężarek poszybował w górę i trącił dzwonek. Uderzać należało drewnianym młotem. Loki tylko spojrzał na młot i parsknął śmiechem. Gromowładny roztrzaska to na drzazgi jednym uderzeniem — oznajmił. — Dobrze, że przyniósł ze sobą własne narzędzie pracy... — Wskazał Zgrywusa, który w aspekcie Mjölnira tkwił pod pachą Thora. W ten sposób nie możemy przegrać, pomyślał. Thor ze swoim młotem nie miał sobie

równych w Dziewięciu Światach. I choć stało się jasne, że Kapitan Chaos nie jest tym, za kogo się podaje, Trikster miał pewność, że w tym przypadku ich kandydat jest nie do pobicia. Przez chwilę Kapitan Chaos jakby się zawahał. Przyjrzał się Zgrywusowi, mamrocząc kantyk. Potem znowu się uśmiechnął. — Czemu nie, przyjacielu... o ile mój człowiek może zrobić to samo. Tak się składa, że i on woli pracować własnymi narzędziami. Loki, który miał absolutną pewność, że nie istnieje broń potężniejsza niż Mjölnir, machnął przyzwalająco ręką. Człowiek ze Stali był oczywiście rosły — może odrobinkę wyższy od Thora — ale rozmiar to nie wszystko. Po pierwsze, był leworęczny, co dawało Thorowi dodatkową przewagę. Plus oczywiście bóg miał siłę stu ludzi — no i Mjölnira. Po prostu nie mógł przegrać. I dobrze, bo tym razem bogowie nie mieli już co postawić. Rzucili monetą, by sprawdzić, kto spróbuje sił pierwszy. Wygrał Thor. Bóg podwinął rękawy, uniósł Zgrywusa, uderzył w przycisk. Ciężarek poszybował ze szczękiem do połowy tyczki i z brzękiem spadł. Kapitan Chaos wzruszył ramionami. — Pierwszy raz. Do trzech razy sztuka, dobrze? Przy drugiej próbie Thor rąbnął ze wszystkich sił. Ciężarek poterkotał w górę, niemal — lecz nie całkiem — dotykając dzwoneczka. Tłum westchnął przeciągle. — Lepiej — orzekł Kapitan Chaos. — Jeszcze jedna próba. Tak się należy. Może nie przywykłeś do naszego sprzętu. Thor zacisnął zęby. Mocniej zapiął pas. Napiął mięśnie, trzasnął palcami. Wtarł piasek w spocone dłonie, żeby pewnie trzymać Mjölnira. Uniósł potężny młot i opuścił go z niebywałą mocą. Ciężarek pomknął w górę po łańcuchu — najpierw szybko, potem coraz wolniej. Zostało jeszcze tylko pięć ogniw — cztery — trzy — dwa -jedno... Bogowie wstrzymali oddech. Dzyń! Ciężarek ledwie musnął dzwonek. Spadająca szpilka narobiłaby więcej hałasu. A jednak Thor pokonał tę machinę. Tłum zaklaskał, bóg ukłonił się nisko. Loki otarł pot zalewający mu oczy. A potem przyszła kolej na Człowieka ze Stali. Loki przyglądał mu się z uśmieszkiem. Bogowie wiedzą, co to za jeden, lecz nie ulegało wątpliwości, że nie może się równać z Thorem. Młot, który ze sobą przyniósł, był nieco większy od Zgrywusa, ale Loki był niebywale pewny siebie i powitał przeciwnika oklaskami. Bogowie i ich sprzymierzeńcy z Chaosu zebrali się wokół Trikstera.

— Słuchaj no ty, lepiej niech nam się uda — wycedził pobladły Heimdal przez złote zęby. — Spokojnie, co się tak przejmujesz — powiedział Loki. — Nie da rady pobić Gromowładnego, nie ma takiej opcji. — No, oby — warknęła Skadi. — Bo jak on przegra, to i my. Zwłaszcza ty, Psia Gwiazdo. Trikster prychnął lekceważąco, zauważając, że Skadi także jest troszkę nie w sosie. — Za bardzo się wszyscy przejmujecie. Skąd ten brak wiary we mnie? Spokojnie. Ubawimy się jak nigdy. Człowiek ze Stali wysoko uniósł młot. Tłum wstrzymał oddech... Młot spadł z potężnym łomotem. Ciężarek śmignął po łańcuchu z taką prędkością, że nawet Strażnik nie mógł za nim nadążyć wzrokiem. Dzwonek zabrzęczał głośno — a potem, jakby tego było mało, zerwał się z tyczki i uderzył w spód mostu, po czym wpadł z pluskiem do rzeki. Tłum zaczął bić brawo jak szalony, scenę zasypały złote monety, a Loki zrobił się zupełnie biały. Skadi zgrzytnęła zębami. — No cóż... — powiedział Kapitan Chaos. Przez chwilę Loki rozważał ucieczkę. W aspekcie Dzikiego Ognia pewnie zdołałby dotrzeć na górę mostu, zanim bogowie by go dopadli. Ale przecież Ethel czekała przy wozach, a jeśli ona by go nie powstrzymała, to Njörd mógł przybrać postać bielika, Heimdal — sokoła, nie wspominając już o wilkach i Skadi, którzy z największą radością wyładowaliby na nim wściekłość. Heimdal spojrzał na Lokiego morderczym wzrokiem. — O tak, ubawiliśmy się jak nigdy — wycedził. — Sam widok twojej miny niemal wynagrodził nam takt, że przegrałeś wszystko, cośmy mieli! Loki nie słuchał. Nagle ogarnęła go niewiarygodna słabość. Chyba wyczerpał całą swoją moc, bo nogi się pod nim ugięły. Usiadł na brzegu sceny. Głowa go bolała, w oczach mu ciemniało, sygnatura tak zbladła, że nawet Thor, który zamierzał połamać Lokiemu wszystkie kości, zmienił zdanie i usiadł. Właściwie on też nie czuł się dobrze. Nieczęsto rezygnował z szansy przygrzmocenia Triksterowi, ale koleś marnie wyglądał. Oby to nie było nic zaraźliwego. — Loki, jakiś ty blady! — odezwała się Idun, jedyna jego przyjaciółka wśród bogów (oprócz Sigyn, która się nie liczyła). — Chcesz jabłuszko? Ale w tej chwili Kapitan Chaos, jeszcze bardziej energiczny niż dotąd, zeskoczył ze sceny. Oczy miał jak gwiazdy, zęby błyszczące, od roziskrzonego płaszcza bił olśniewający blask. Loki jeszcze nigdy nie spotkał kogoś aż tak tętniącego życiem — a sygnatura Kapitana Chaosa mimo gęstej mgły lśniła jak tęczowy łuk, szerszy niż gościniec. — Czas płacić, ludkowie! Walczyliście dzielnie, ale umowa to umowa. Loki usiłował się podnieść i opadł na scenę.

— Coś ty mi zrobił? — spytał. — Nic. — Kłamiesz! Za tą kurtyną coś jest. Jakieś zaklęcie... Wydawało mi się, że je widziałem, ale nie mogłem rozpoznać. Oszukałeś nas, choć nie wiem jak. Bogowie... do licha, moja głowa! — Ból znowu przeszył mu skroń, świat zamglił się przed oczami. — Na twoim miejscu dałbym spokój, dopóki możesz się ruszać — powiedział Kapitan Chaos. Odwrócił się do bogów. — Czas płacić. — Czym? — warknął Thor. — Złupiłeś nas doszczętnie. — Nie całkiem. — Jak to? — spytał Loki, który już wiedział, na co się zanosi. Kapitan Chaos uśmiechnął się do niego zimno. — Chyba to wiesz, Triksterze. Jesteś moją własnością, duszą i ciałem. Zapłać, a twoi przyjaciele będą mogli pojechać dalej. Nie zatrzymam ich. Ale jeśli ośmielisz się renegocjować nasz układ, zatrzymam wszystkich. Wiesz, że to potrafię. Dopiero teraz przez mgłę w głowie Lokiego zaświtała prawda. Trikster obejrzał się na swoich towarzyszy. Zrozumiał, że są bezbronni. Wszyscy, którzy występowali na scenie, znajdowali się w takim samym stanie jak on: bez życia i sił, z sygnaturami ledwie mżącymi światłem. W tej chwili nie mieli najmniejszej szansy na zmianę aspektów ani nawet ucieczkę; zwykły spacer w tej chwili przekraczał ich możliwości. Tylko Idun była w dobrej kondycji — Idun, która nie włączyła się do gry — i Loki chwycił się jej ręki jak tonący rzuconej mu liny. — Proszę — szepnął. — Pomóż mi wstać... Idun nie przypominała sobie, żeby Trikster kiedykolwiek prosił ją o pomoc. Musi być naprawdę chory, pomyślała i jej łagodne serce wezbrało współczuciem. Podniosła Lokiego na równe nogi. Zachwiał się, ale zdołał ustać. Odwrócił się do Kapitana, na którego ręce pojawiła się runa Kaen, nieodwróconą i niezłamana. — To lustro, prawda? Nic dziwnego, że Thor nie mógł pokonać rywala. Walczył z własnym odbiciem. Freya widziała samą siebie. Dlatego nie mogliśmy wam dorównać. Dlatego mogliście ukraść naszą moc... — Ukraść? — zdziwił się Kapitan Chaos. — Oddaliście ją z własnej woli. Założyliśmy się, pamiętasz? — Uśmiechnął się szerzej. — To, co was spotkało, sami sobie zrobiliście. Nie widziałeś nigdy, jak ptak roztrzaskuje sobie głowę, atakując własne odbicie w szybie? — Co to jest? — spytał Loki. Teraz, gdy przestał się opierać, siły powoli mu wracały. Nie na tyle, by mógł użyć mocy, ale przynajmniej przestało mu mrocznieć w oczach. — Co to jest? A może powinienem spytać: kim jesteś? Kapitan Chaos uśmiechnął się raz jeszcze. — Dziś jestem tobą. A przynajmniej wersją ciebie. Jutro... kto wie? Muszę przyznać, że żadna zabawa od czasu Końca Światów nie sprawiła mi takiej przyjemności. Wędrowny

cyrk? Genialne. Rozumiem, że to twój pomysł? — Spytałem, kim jesteś. Daj spokój, przecież wiesz, że nic ci nie zrobię. Zabrałeś mi wszystko. Powiedz mi chociaż tyle. Kim jesteś? Kapitan Chaos spojrzał mu prosto w oczy. — Nazywam się Swalin. Pamiętasz Swalina, Tarczę Słońca? Przemierzałem niebo z Sól. Odbijałem jej światło we wszystkich światach. Teraz utknąłem na tym zadupiu na Północy, w fundamentach mostu. Tak, tam mnie umieścili — burknął Kapitan na widok zaskoczenia Lokiego. — Znaleźli mnie po Ragnaröku, gdy spadłem z nieba. Zobaczyli moje runy i zrozumieli, że mam moc. Dlatego wbudowali mnie w ten most... — I od tej pory tu tkwisz. Jak pająk w sieci. A ci ludzie pod mostem też nie są zwyczajni, prawda? Zbierałeś ich przez pięćset lat. To tylko odbicia, cienie w mętnym zwierciadle... — Pocięte bliznami wargi Lokiego drgnęły. — Gratulacje. Nieźle mnie przerobiłeś. Co teraz? Kapitan uśmiechnął się złośliwie. To mój uśmiech, pomyślał Loki z goryczą. Wszystko, co ma — te sztuczki, gadkę, podstępność — zabrał mnie. A teraz... — Teraz oczywiście mnie nie wypuścisz. Prawda? Sytuacja stała się jasna. I to, że zostali tu zwabieni jak ptaszki po ścieżce z rozsypanych okruszków, i ta mgła, która kryła pułapkę, i ta radość, z jaką prastara istota przybrała rysy Lokiego i jego sposób zachowania. Przez twarz Trikstera przemknęła niepewność. Właściwie dlaczego wpadli w tę pułapkę? Rozumiał już, jak Tarcza Słońca przejęła moc Jasnowidzących, gdy tylko weszli na jej teren, ale skąd wiedziała, że nadchodzą? Kto ją powiadomił? I jak zdołała się ukryć? Oczy Kapitana rozjarzyły się jak zielony płomień. — Wiedziałem, że się domyślisz! Nie chcę ciebie wypuścić. Od pięciuset lat się tak nie bawiłem. I nie chcę wracać do odbijania zwykłych ludzi czy barek na rzece. Poza tym umowa to umowa. Grałeś i przegrałeś. Jesteś moją własnością. Loki zerknął rozpaczliwie na otaczających go bogów. Wszyscy przyglądali się mu bez emocji, tylko twarz Idun lśniła nerwowym potem. — Chyba żartujesz. Zresztą jeśli zachowujesz pamięć tego, co odbija się w tarczy, to po co ci oryginał? — Bo odbicie nie trwa wiecznie. Żywię się pożyczoną mocą. Kiedy się skończy, obraz blednie. Nie mogę wiecznie żyć cieniami. Loki jeszcze raz spojrzał na swoich przyjaciół. Widział już, na co się zanosi. Widzowie dawno się rozeszli i szukali innych rozrywek — żonglerów, połykaczy ognia i sprzedawców smakołyków, którzy tłoczyli się na brzegu rzeki. Pozostał tylko Kapitan Chaos. Loki nie mógł oczekiwać poparcia bogów. Jak to powiedział Kapitan? Ptak, który rozbija sobie głowę o własne odbicie? — No proszę was — powiedział cicho. Freya wzruszyła ramionami z pogardą.

— Sam jesteś sobie winien. Nie spodziewaj się od nas pomocy. Sif obnażyła kły. — Jeśli uważasz, że zaryzykujemy życie, żeby spłacić twoje długi... Błękitne jak niezapominajki oczy Idun lśniły wilgocią. — Co z nim zrobisz? — spytała bogini. Kapitan Chaos uśmiechnął się łajdacko. — Bez obaw, nie skrzywdzę go. Przecież pod wieloma względami jestem nim. Razem stworzymy bajeczny zespół. Loki zastanawiał się nad tym przez chwilę i doszedł do wniosku, że to niemal prawda. Ze mną będziesz bezpieczny — dodał Kapitan. — Nikt cię już nie tknie. Asowie, Wanowie, nawet Surt... Koniec Światów przyjdzie i przeminie, a ty będziesz bezpieczny jak w ciepłym gniazdku. — Czyżby? — mruknął Loki. — Oczywiście. Przetrwałem Ragnarök, prawda? Potrafię wytrzymać żar Słońca. A jeśli mnie stąd zabierzesz, obaj znowu będziemy wolni. Z tą różnicą, że ty staniesz się niepokonany. Przypuszczam, że nie masz nic przeciwko temu. — Nie, raczej nie. — Loki w końcu zaczął rozumieć, czego chce od niego Kapitan Chaos. Nie po raz pierwszy spotykał się ze zbuntowanym zabytkiem Starego Wieku. Wiedział, jakie potrafią być niebezpieczne... i jakie użyteczne. Perspektywa posiadania Tarczy Słońca — bycia posiadaczem, nie własnością — nagle wydała mu się bardzo pociągająca. Gdyby zdołał wydobyć tę istotę spod mostu i zmusić do posłuszeństwa, wszystkie jego troski by się skończyły. Oczywiście zadanie nie było łatwe. Kapitan myślał dokładnie tak jak on. Całkiem możliwe, że kiedy on obmyśla podstęp, jego odbicie robi to samo. A jednak... Mogę go pokonać, pomyślał Loki. Raczej nie mocą, ale podstępem... Idun nadal była zmartwiona. — Nie powinieneś mu ufać — powiedziała. — On chce cię podejść. Loki tylko się uśmiechnął. — Sprawdźmy, co nam proponuje. Bogowie odzyskali siły na tyle, żeby zainteresować się tym, co się dzieje. Heimdal znowu stał się podejrzliwy, Skadi odsłoniła długie białe zęby. — Typowe dla Trikstera — rzuciła Freya. — Opuszcza tonący okręt jak szczur. — Lepiej nas nie wystawiaj — odezwała się Angie cicho. — Ten padalec zawsze to robi! — kwiknęła Sif. Loki obejrzał się przez ramię. — Najpierw musisz się ich pozbyć — powiedział. — Nie chcę, żebyś się dzielił z nimi

mocą. Kapitan Chaos uniósł brew. — Myślisz, że przyjaciele cię zostawią? Loki uniósł głos na tyle, żeby bogowie go usłyszeli. — Jacy z nich przyjaciele? Słyszałeś, co przed chwilą powiedzieli. Nie uwierzyłbyś, co mnie spotkało z ich ręki: groźby, tortury, węże, małżeństwo — do wyboru, do koloru. Zrobili wszystko, co potrafisz sobie wymyślić, czasem nawet dwa razy. Niech się stąd zbierają. Potem pogadamy o interesach. — Na pewno? Jesteś moją własnością. Jeśli pozwolę twoim przyjaciołom zostać, może kiedyś spłacą twój dług. Jeśli nie, będziesz mój na zawsze. — dobrze. Zależy ci na nich? Niech stąd znikają i już. Ograniczają mnie. Odeślij ich... — Urwał, spuścił wzrok i dodał: — To znaczy... odeślij ich, panie. Kapitan przez chwilę się wahał. Spoglądał to na Lokiego, to na bogów. W końcu skinął głową. — Niech będzie. Ale pamiętaj, dobrze cię znam. Jeśli chcesz mi uciec... — A po co? — prychnął Loki. — Pomyśl, co mi proponujesz. Byłbym chyba nienormalny, gdybym się nie zgodził. Poza tym słyszałeś, co o mnie myślą. Dla nich jestem padalcem, zdrajcą, szczurem uciekającym z tonącego statku. — Znowu spuścił wzrok. Nie tyle z pokory, ile by ukryć uśmiech. — Może i mają rację. Nigdy nie byłem lojalny. Nie zrobiłem nic dla innych. Może zasługuję na odrzucenie. Nikt mnie nigdy nie kochał. Mam tylko nadzieję... — tu pociągnął nosem — że czasem pomyślą o mnie z czymś na kształt sympatii. Może kiedy odejdę, przypomną sobie, jak było im ze mną wesoło, i powiedzą: „Nie był taki zły... Może trochę dziki, ale...”. Zgrywus prychnął potężnie. Idun Wybuchnęła głośnym płaczem. Kapitan przyjrzał się im w zamyśleniu. — Chyba masz rację — zwrócił się do Trikstera. — No, słyszeliście. Możecie odejść. Bogowie stali przez chwilę w oszołomieniu, nie wiedząc, co zrobić. Idun nieustannie płakała. Freya spuściła wzrok z zawstydzeniem. Cukier głośno wydmuchał nos, udając, że to alergia. Thor przyglądał się Lokiemu ze zmarszczonymi brwiami. Powoli zaczęła mu świtać straszna myśl, że Trikster naprawdę mógł się zdobyć na szlachetny gest. — Nie pozwolę ci na to — warknął. Loki zaklął w duchu i machnął na niego rękami. — Odejdź! Spadaj! Zapomnij o mnie, jasne? — Odwrócił się do Idun. — Zabieraj ich. Napchaj ich jabłkami, zrób, co trzeba, i niech się wynoszą z Pudnika. — Ale... co z tobą? — spytała Idun trwożnie. — O mnie zapomnij. Wiem, co robię.

A gdy osłabieni bogowie wraz z Idun oddalili się od magicznej sceny, Loki spojrzał na swojego sobowtóra i uśmiechnął się do niego najbardziej niewinnym uśmiechem. — No, gdzie to jest? Kapitan łypnął na niego nieufnie. — Tarcza Słońca? — Skoro mam nas obu uwolnić, muszę wiedzieć, gdzie ją trzymasz. Kapitan uśmiechnął się krzywo. Dobrze. Ale jeszcze jeden drobiazg... — Odsunął mankiet koszuli, ukazując nadgarstek, a na nim złoty żołądź na łańcuszku, lustrzane odbicie tego, który Loki nosił od pięciu dni. — Co to? Loki skrzywił się niechętnie. Miał nadzieję zatrzymać tę tajemnicę dla siebie — przynajmniej jeszcze przez chwilę. — To... talizman. — Zdejmij go. — Bo co? — Bo tak. Jest w nim coś, co mi się nie podoba. Trikster przyznał mu w duchu rację, ale coś mu mówiło, że w tym przypadku jego kula u nogi okaże się pomocna. — Ale to ma... wartość sentymentalną. Nie chciałbym się z tym rozstawać. — Coś podobnego — zdziwił się kapitan Chaos. — To do ciebie niepodobne. — Wezwał runę Kaen, która rozjarzyła się na jego ramieniu. Kula wściekle fioletowego światła zebrała się wokół jego pięści, sycząc jak garść węży. — Wiem, że to coś ma moc. Czuję ją. Więc nie rób nic głupiego, jasne? — Podsunął garść fioletowego ognia niemal pod nos Lokiego. — Zwierciadło ma tysiąc oczu. Nie ucierpię, jeśli oślepniesz. Loki poczuł wielką suchość w ustach. — No dobra, dobra — mruknął. — To zaklęcie. Bogowie mnie tym obdarowali pięć dni temu. To jakaś runa wiążąca, tyle wiem. Usiłowałem się jej pozbyć, ale nie mogę. Przykuli mnie do siebie. Kapitan uniósł brew. — Więc także jesteś więźniem? Dlaczego od razu nie powiedziałeś? — A, daj spokój. Prowadzili mnie jak psa na smyczy. Raczej nie miałem się czym chwalić. Wybacz, nie chciałem, żeby całe Dziewięć Światów miało ze mnie ubaw. Informacja była na tyle zgodna z prawdą, by zwieść jego prześladowcę. Taką miał nadzieję — ta kula ognia mogła go nieźle okaleczyć. Przez chwilę Kapitan przyglądał mu się przez Bjarkán. W końcu się odprężył. — Wierzę ci — powiedział. — Zajmiemy się tym później. Na razie mamy zadanie. — I,

nadal nie wypuszczając ognistej kuli, zaczął referować swój plan Lokiemu. Przez most nad ich głowami przejechał z turkotem Kieszonkowy Cyrk „Pandemonium”, a przyczajone w ciemności pod przęsłami Umysł i Duch Odyna przyglądały im się nieruchomo, niewidoczne w mroku.

8 Ethel wcale się nie ucieszyła na wieść, że Loki został w Pudniku. — Zostawiliście go? Jak mogliście! — krzyknęła. Strażnik łypnął na nią spode łba. — Nie mieliśmy wyboru. Poza tym sam tego chciał. Cmoknęła niecierpliwie. — Od kiedy liczymy się z jego zdaniem? Potrzebujemy go! Ale Ethel należała do mniejszości. Pozostali byli skłonni uważać tę stratę za błogosławieństwo. Sif otwarcie się cieszyła, Freya ocierała oczy bardzo małą koronkową chusteczką, na próżno udając, że nie raduje się z rozstania z Triksterem. Thor wyglądał, jakby miał wyrzuty sumienia, Bragi śpiewał żałośnie, Fenny powiedział: „Trochę obciach”, a Skadi oznajmiła z pogardą, że od początku uważała, iż Psia Gwiazda ich wystawi do wiatru. Kpiła też niemiłosiernie z Idun, która nadal żywiła absurdalną nadzieję, że Loki ich dogoni... — A właściwie — powiedział Heimdal — do czego mielibyśmy go potrzebować? Wiem, Ethel, że masz do niego słabość, ale spójrzmy prawdzie w oczy — to zbędny balast. Nie potrzebujemy go, by dotrzeć do Końca Świata... — Nie w tym rzecz. — Twarz Ethel, zwykle niebiańsko spokojną, ściągnął niepokój. — Ja bez niego nie jadę. Zaczekam tu sama, jeśli będę musiała. — A jeśli się nie pojawi? — Pojawi się. — To przepowiednia? — warknął Heimdal. Ethel rzuciła mu ostre spojrzenie. — O co ci chodzi? Wzruszył ramionami. — Tylko o to, że najwyraźniej wiesz więcej niż ja. — Przepowiednie są niebezpieczne — powiedziała Ethel ze znużeniem. — Na początku znaczą jedno, potem drugie. Loki miał się tu znaleźć. Przynajmniej tak sądziłam... Byli już w połowie mostu. Pudnik został za nimi, księżyc stał wysoko na niebie, gwiazdy świeciły jasno, przeciwległy brzeg rzeki rysował się z krystaliczną wyrazistością, a po stronie miasta mgła trwała niczym nierealna ściana, cicha i straszna. Wszystkim poprawił się humor, gdy miasto duchów zostało za nimi. Nawet Heimdal drżał na myśl, że gdyby nie Loki, wszyscy zostaliby tam, zatopieni w cieniu, osłabieni, zagubieni, blade odbicia samych siebie... Zaklął pod nosem. Nie chciał być niczego winien Triksterowi. A jednak był, zgodnie z własnym kodeksem. Nawet jeśli — jak utrzymywała Skadi — Loki działał wyłącznie we

własnym interesie, pozostawało faktem, że ich uratował. Bogowie dotarli do ostatniej pary słupów, gdy poczuli drżenie, dobiegające spod mostu. Był to krótki, lecz gwałtowny wstrząs, który zakołysał całą konstrukcją, szarpnął wozami i spłoszył konie. — Co się dzieje, na bogów?! — spytał Frey. Mgła za ich plecami była wciąż upiornie nieruchoma. Zza tej białej ściany nie dobiegał ani jeden dźwięk, nie przebijało się ani jedno światełko, nie dochodziła żadna oznaka życia. Całkiem jakby nie było za nią żadnego miasta, jakby most ciągnął się w nieskończoność. I zaraz nastąpił drugi, gwałtowniejszy wstrząs. Konie popędziły przed siebie, dziko błyskając oczami i krzesząc iskry spod kopyt. Jeden z wozów stracił koło; mimo to konie wlokły go za sobą przez parę ostatnich metrów mostu, zostawiając w powietrzu ognistą sygnaturę. — Co o tym sądzicie? — spytał Heimdal, gdy w końcu opuścili most, którego drżenie powtarzało się już bardziej regularnie. Zza ściany mgły dobiegał daleki brzęk. Bogowie, obserwujący sytuację z brzegu rzeki, ujrzeli, że potężna, konstrukcja ugina się jak pod okropnym naciskiem. — To Loki, żeby z Hel nie wyjrzał. Kto inny sieje zniszczenie, gdziekolwiek się pojawi? Ethel uśmiechnęła się pod nosem. — A nie mówiłam? Syczący z bezsilnej wściekłości Strażnik przybrał postać ptaka i wzniósł się w rozgwieżdżone niebo, a Hugin i Munin, które nagłe straciły oparcie pod łapkami, wyfrunęły spod Mostu Rudnickiego jak Dziki Ogień ze Świata Podziemi.

9 Podczas tych wydarzeń sam Dziki Ogień intensywnie się zastanawiał. Nie miał najmniejszego zamiaru przysięgać wierności kolejnemu złemu duchowi, ale Tarcza Słońca posiadała potężną moc, która — właściwie opanowana — mogła dać mu wolność, o jakiej dotychczas tylko marzył: niezależność od Asgardu, fizyczne bezpieczeństwo, ochronę przed wrogami, czy to ze strony Porządku, czy Chaosu. Była to kusząca perspektywa. Teraz do Lokiego — zwisającego głową w dół z zardzewiałej belki pod mostem sto metrów nad rzeką Vimur — zaczęło docierać, że jego plan jest bardziej ryzykowny, niż mu się początkowo zdawało. Tarcza Słońca znajdowała się między dwoma pierwszymi filarami Mostu Pudnickiego, nieco nachylona w stosunku do ziemi. Była wklęsła, co oznaczało, że odbijała się w niej spora część miasta, a także brzeg rzeki i sama woda. Choć metal przez lata pociemniał, wyraźnie było widać wygrawerowane na nim runy: Bjarkán, Sól, Thuris, Fé, Raedo, Úr, Kaen, Ár — potężne symbole ochrony i światła, strzegące słonecznego rydwanu. Podczas Ragnaröku słońce zgasło, pożarte przez Skóla i Hatiego, obecnie znanych jako Szok i Wielki H. Ale Tarcza była niezniszczalna i, podobnie jak Mjölnir, znalazła drogę ucieczki ze Świata Podziemi przez Sen do Światów Środka. Tak się domyślał Loki. Na razie był zbyt zajęty, żeby gadać, zresztą uznał, że rozsądniej będzie zatrzymać przemyślenia dla siebie. Po długiej i niezdarnej wspinaczce zawisł głową w dół nad tarczą, a jego odbicie, przyglądające mu się z dołu, dawało mu wskazówki podczas tej operacji, która w ekspresowym tempie stawała się niezwykle niebezpieczna. Między kolumnami była rozpięta wielka sieć, w którą miała spaść tarcza. Plan zakładał, że Loki wyrwie tarczę, w razie konieczności korzystając z mocy, rzuci przedmiot w czekającą sieć, po czym w postaci jastrzębia sfrunie z mostu do swojego towarzysza. — Pomógłbyś... — wystękał Trikster. — Co, masz lęk wysokości? On go nie miał... w normalnych okolicznościach. Jednak kiedy wspiął się z runą Tyr w dłoni na most, zawisł głową w dół, po czym przystąpił do odłupywania metalu, który utrzymywał na miejscu prastary magiczny artefakt, zaczął dopuszczać myśl, że troszkę się denerwuje. — Szybciej! — ponaglił Kapitan Chaos. — pamiętaj, bez sztuczek. — Bez sztuczek. — Loki miał nieprzyjemną świadomość, jak bezbronny jest w obecnej pozycji. Wiedząc, że Kapitan mierzy do niego z runy Kaen, nie mógłby się poważyć na żadne szaleństwo — a przynajmniej miał nadzieję, że Kapitan będzie w to wierzył... dopóki nie zrobi się za późno. Sprytny ten gość, pomyślał. Wysłał mnie do zdjęcia tarczy, sam obserwuje z bezpiecznego miejsca, a kiedy tylko tarcza znajdzie się w sieci, on ją porwie i wykorzysta tak szybko, jak pożyczona moc mu pozwoli. Ale Trikster miał własny plan. Nie zamierzał nigdzie rzucać tarczy. Jego sobowtór był ostrożny i na tyle inteligentny, żeby przewidzieć jakiś podstęp — lecz i Lokiemu na inteligencji i ostrożności nie zbywało, a coś tak podejrzewał, że kiedy tylko Kapitan dostanie

tarczę, będzie miał aż nadto mocy, by rozprawić się z nim raz na zawsze. On sam by tak postąpił, gdyby role się odwróciły. Na tę myśl poczuł... nie, nie wyrzuty sumienia, lecz irytację, że stał się tak przewidywalny. Bo choć znajdował się w sytuacji godnej pożałowania, to Kapitan Chaos także nie był bezpieczny. Dopóki odbicie Trikstera widniało w tarczy, jego sobowtór miał przewagę, lecz gdyby Loki zdołał się schować za tarczą i skorzystać z niej przed rywalem, Kapitan Chaos przestałby istnieć, a Dziki Ogień odzyskałby wolność... Oto jakie niebezpieczne myśli przemykały przez głowę Trikstera obluzowującego Tarczę Słońca. Była duża — jakiś metr dwadzieścia średnicy, idealnie okrągła, ze szlakiem run na krawędzi. Powierzchnię miała gładką jak szkło, choć mijające lata powlekły ją ciemną patyną. Czy gdyby usunąć lustro, miasto wróciłoby do życia? Czy tysiąc uwięzionych dusz by się uwolniło, czy po prostu by znikło? A co samym mostem? Czy dalej by stał po zniknięciu tarczy? I — co być może najważniejsze — czy Loki zdążyłby jej użyć? — Ten most się rozpada! — zawołał. — Chyba długo nie wytrzyma. Most jakby wiedział, że ktoś przypuścił atak na tarczę. Belki jęczały, śruby wyskakiwały jak pociski, sypały się wieloletnie zwały rdzawego pyłu. Oprószył ubranie i włosy Lokiego, wypełnił mu usta metalicznym smakiem krwi. — Szybciej! — ponaglił Kapitan Chaos. W Lokim narastało zdenerwowanie. Tarcza Słońca była czymś więcej niż zwykłym magicznym artefaktem, już widział tego dowody. Kapitan Chaos także okazał się kimś więcej niż tylko odbiciem. Co się stanie, gdy tarcza zostanie uwolniona? Czy Kapitan Chaos zacznie żyć własnym życiem? I co się stanie z samym Lokim, gdy nie będzie już potrzebny? Nagle wydało mu się, że w zadymce rdzy dostrzegł coś pod mostem. Ciemna sylwetka — może ptak — przycupnęła na belce. Loki nie mógł rzucić Bjarkán, ale rozpoznał kruka Odyna, jedno z tych okropnych ptaszydeł, które Ethel traktowała jak własne dzieci. Miał nadzieję, że kruk nie zechce mu pomóc. Jeszcze mu brakowało natrętów! Sięgnął za tarczę, szukając jakiegoś punktu oparcia. Żołądź, zwisający z lewego nadgarstka, schował się w jego dłoni. Loki wsunął go za Tarczę Słońca i zaczął szeptać kantyk... Kruk zakrakał ostro i przyskoczył trochę bliżej, sypiąc rdzą na Trikstera. Loki dostrzegł białą głowę i rozpoznał Honoratę. — Kruć w... skrzek! — powiedziała. — Słucham? — Kruć to. W skrzekę! I leć. Aaak! — rzuciła Honorata gwałtownie i ochryple. Mimo ograniczeń, jakie narzucało jej ciało nosiciela, trudno było nie zrozumieć wiadomości. „Wrzuć Tarczę Słońca w rzekę. I uciekaj stąd jak najszybciej”. Loki nie ośmielił się mówić głośniej, żeby Kapitan Chaos go nie usłyszał. Dlatego szepnął, ledwie poruszając wargami: — Idź stąd, proszę! Honorata dziobnęła belkę.

— Kra! Kolejna szczypta rdzawego pyłu sypnęła w oczy Trikstera. — Auć! — Loki przetarł oczy, przekładając Tyr do prawej ręki. Tarcza Słońca była już niemal obluzowana; lekko poruszyła się w jego rękach, a most poruszył się razem z nią. — No spiesz się! — krzyknął Kapitan Chaos. Do Honoraty dołączył drugi kruk. Dwie pary złotych oczu gapiły się na Lokiego z ciemności. — Słuchajcie, nie potrzebuję waszej pomocy — wysyczał Trikster. Wiedział, że Kapitan Chaos mógł mieć równie czuły słuch jak on, a już się przekonał, jak podejrzliwie go traktuje sobowtór. Szepnął wściekle: — Spadać! Sam się tym zajmę! Muniek przybrał ludzką postać i usiadł na belce. W cieniu, ze srebrną biżuterią ukrytą pod opończą z piór, z dołu był niemal niewidoczny. — Wiemy, co tam kombinujesz — oznajmił. — Właśnie że nie wiecie — syknął Loki. — Chcecie, żeby mnie zabił? — Chcesz ukraść Tarczę Słońca i zatrzymać dla siebie. Loki zacisnął posiekane bliznami usta. — I co z tego? — To, że może być krratastrofa. A co z twoją przysięgą, hm? Co z Końcem Światów? — Światy mogą się skończyć beze mnie — warknął Loki, zerkając w dół. — Już widziałem to przedstawienie i wierzcie mi, nie spieszy mi się do niego. — Ale jesteś potrzebny. Przepowiednia mówi o tobie. Wrzuć tarczę do rzeki i spadaj jak najszybciej. Jak zrobisz co innego, pożałujesz. — Bo co? — stęknął Trikster. Muniek zaskrzeczał z irytacją. — Dlaczego ty nigdy nie robisz, co ci każą? Przetrwanie bogów zależy od twojej decyzji! Loki wzruszył ramionami (co nie jest łatwe, kiedy się wisi głową w dół na moście). Sto metrów do sieci, pomyślał. Upadek potrwa trzy do czterech sekund. Trzy do czterech sekund bezbronności, by obrócić tarczę podczas upadku i wykorzystać ją, zanim Kapitan Chaos wkroczy do akcji. Trzy do czterech sekund strasznego ryzyka, a nawet gdyby nie spróbował przejąć tarczy, co by powstrzymało Kapitana przed zestrzeleniem Lokiego w chwili, gdy tarcza zostanie uwolniona? — Bo akurat bogowie się martwią o moje życie — syknął. — Co ty tam mamroczesz? — rzucił ostro Kapitan Chaos. — Mam ją! — zawołał Loki. — Już się rusza... Rzeczywiście, Tarcza Słońca wreszcie się obluzowała. Wielki dysk oderwał się od słupa, strzelając runicznym blaskiem. W tej samej chwili most zaczął

się wyginać jak złamana oś. — Rzuć mi ją! — rozkazał Kapitan. — Rzuć ją do rzeki — polecił Muniek. — To go rozproszy, a ty uciekniesz. W przeciwnym razie on cię skosi... Ale Trikster miał inny plan. Nie zwracając uwagi na Muńka i Honoratę, wyszeptał krótki kantyk. Pod osłoną tarczy żołędziowy talizman przybrał postać Sigyn. Obolała, oszołomiona, zdezorientowana już otworzyła usta, żeby krzyknąć... — Ciii, Sigyn, proszę! — jęknął Loki. Zrobiła wielkie oczy. — Co my tu robimy? Gdzie są inni? Coś ty zmalował? — Ja? Nic. Zaledwie uratowałem wszystkim życie i zaryzykowałem własne. A teraz rób, co mówię, a wszystko będzie... Kula fioletowego ognia uderzyła w most jakiś metr nad głową Lokiego. Żelazne belki odpadły od konstrukcji jak słomki. — To był strzał ostrzegawczy! — zawołał z dołu Kapitan Chaos. — Dawaj tę tarczę, ale już! — Minutkę! — poprosił Loki z fałszywą słodyczą. Nad jego głową w moście zaczęły się pojawiać pęknięcia. Kamienie sypały się do rzeki. — Sigyn, teraz! Obróć tarczę... — Aaak, aaak! — wrzasnęły kruki, zrywając się do lotu, gdy zabrakło im oparcia pod szponami. — Co obrócić... oooooo! — krzyknęła Sigyn, bo belka, na której wisiał Loki, także zaczęła się odrywać. Jeszcze trzy sekundy i wszyscy mogli wpaść do Vimur. Druga runiczna strzała nie była już ostrzeżeniem. Uderzyła o dwa centymetry od głowy Lokiego, odbiła się od tarczy i śmignęła nad Pudnik. Rój fioletowych iskierek, śmiercionośnych jak strzały z kuszy, przemknął po zniszczonym moście i wpadł do wody. Loki zdążył jeszcze chwycić tarczę, zanim wraz z Sigyn zaczęli spadać. Połączeni Więzią, koziołkowali w powietrzu. Loki usiłował odwrócić tarczę, Sigyn trzymała się go kurczowo, strzelając runami. Wokół nich wirował rdzawy pył i pękał metal; Hugin i Munin trzepotali skrzydłami i krakali, starając się odwrócić uwagę Kapitana, a sobowtór Lokiego krzyczał z wściekłości. Jego trzecia runiczna strzała trafiła Lokiego dokładnie między łopatki i gdyby Sigyn nie osłoniła ich oboje — nie Tarczą Słońca, lecz Yr — źle by się to skończyło. A tak płonący Loki, wyjąc, przebił sieć i wpadł do rzeki. Woda była bardzo rwąca i zimna. Trikster stracił na chwilę przytomność. Wciągnięty pod powierzchnię ciężarem tarczy i Więzi, poczuł miażdżącą go straszną moc rzeki, otworzył usta, zachłysnął się wodą, która wdarła mu się do płuc... W innych okolicznościach bez trudu przybrałby stosowny aspekt — ryby albo rzecznego węża — i bezpiecznie dopłynąłby do brzegu. Ale oszołomiła go runiczna strzała, moc prawie

mu się skończyła, a Sigyn, z którą nadal łączył go złoty łańcuszek, stała się martwym balastem ciągnącym go na dno. Tarcza Słońca! Nawet w tych okolicznościach Trikster o niej nie zapomniał. Musiała przebić sieć, a prąd ją porwał. Loki otworzył oczy, ale otaczał go taki mrok, że wzrok na nic się nie przydawał. Trikster także płynął szybko wraz z nurtem, wdychał wodę, widział gwiazdy, wpadł z wielkim rozpędem na stertę niesionego przez wodę drewna... Znowu gwiazdy. Gwiazdy? Auć! Ktoś chwycił go za włosy i wyciągnął. Ktoś inny chwycił go za ubranie. Wydźwignięto go z wody i rzucono na brzeg. Ktoś przywarł ustami do jego warg, wtłoczył mu w płuca powietrze jak zimny ogień. Trikster włosy miał osmalone, koszula się zwęgliła, plecy go paliły, jakby został napiętnowany. Teraz słyszał już głosy, które dochodziły jakby z oddali, znane mu głosy... — Loki, odezwij się! — Żyje? — Niestety, żyje. Szybko, niech mu przyłożę, zanim się ocknie... Loki pospiesznie otworzył oczy. W blasku gwiazd ujrzał wianuszek twarzy, początkowo zamglonych: Heimdal, Freya, Ethel, Thor. Idun, której głos rozpoznał najpierw, trzymała plasterek jabłka. Jak zwykle wyglądała słodko i życzliwie. Klęcząca obok niej Jasnowidząca także przyglądała mu się z troską. Potem mocno uderzyła go w twarz. — Auć! — jęknął. — Już oprzytomniałem. — Tylko sprawdzałam, kochanie — wycedziła Ethel. Loki usiadł. — Tarcza! Ethel rzuciła mu surowe spojrzenie. — Sigyn czuje się dobrze — oznajmiła głośno. — Jest tylko nieco wstrząśnięta. Przekażę, że o nią pytałeś. Zawdzięczasz jej życie, mam nadzieję, że to sobie uświadamiasz. To ona wyciągnęła cię na brzeg. To ona... — Co z tarczą? — powtórzył Loki gorączkowo. — Poszła na dno. Nie było czasu jej ratować. Pewnie jest już w połowie drogi do Hel. — Ethel znowu zniżyła głos. — Kruki wszystko mi powiedziały. — Ach, tak.., — wymamrotał Loki. — Wszystko wyjaśnię. — Nie fatyguj się — rzuciła Ethel, wstała i odeszła do wozów. Po godzinie ruszyli, a Trikster, który się spodziewał, że Ethel opowie wszystkim o jego nieudanej zdradzie, zaczął żywić nadzieję, że mu się upiecze. Może Jasnowidząca uznała, że i tak został już ukarany — przecież stracił tarczę — choć gdy jechała obok niego, na jej

beznamiętnej twarzy nie dostrzegał żadnej łagodności ani uczucia. Zauważył też, że odzywała się do niego tylko z konieczności; poza tym czytała książkę albo szeptała z krukami, a jego po raz kolejny zdziwiło, jak Ethel może go tak nienawidzić, choć jednocześnie go broni. Kto przewidzi, co chodzi po głowie wyroczni? — pomyślał i wkrótce zajął się innymi sprawami, a Kieszonkowy Cyrk Szczęściarza „Pandemonium” jechał powoli dalej, zostawiając za sobą zrujnowany most i przemierzając ostatni odcinek drogi do Końca Świata.

Księga szósta SIARKA I CIASTECZKA Wierz mi, nie nazywają jej więzią na darmo. Lokabrenna, 5:19

1 Już siedem dni minęło od czasu, gdy Maddy przybyła do Końca Świata w nadziei odnalezienia Starca, zrozumienia wyroczni i nawiązania kontaktu z siostrą. Na razie jej starania spełzły na niczym. Od spotkania z panią Czarnotą nie dowiedziała się niczego więcej o Maggie Radzie, a Starzec pozostał dla niej taką samą tajemnicą jak tydzień temu. Jörmungand w niczym jej nie pomagał; wolał taplać się w wodzie, niż brać udział w poszukiwaniach. Nawet kruki Odyna się nie pokazywały. A teraz, gdy do Końca Światów zostały już tylko dwa dni, Maddy zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna wrócić do domu. Aż w końcu ósmego dnia pobytu — akurat przypadał piątkowy dzień targowy — zobaczyła coś, co kazało jej zmienić zdanie. A raczej kogoś, na widok kogo włosy jej się zjeżyły — jak zawsze. Niemożliwe, pomyślała. Co by tu robił? Chłopak bardzo przypominał kogoś dobrze jej znanego. Te ruchy, ta mina, ta ciemnopłowa grzywka spadająca ukośnie na czoło... Niemożliwe. A jednak... Wyrósł na przystojnego młodzieńca — choć błękitne oczy miał tak samo podłe, jak w dzieciństwie, a sposób zachowania — tak samo arogancki. Adam? Adam Marnota? Maddy przykucnęła za namiotem z kuchennymi sprzętami. Perth spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale dała mu znak, żeby milczał. Przez szparę w ścianie namiotu odprowadziła młodzieńca wzrokiem. Serce omal jej nie stanęło, gdy zatrzymał się przy sąsiednim straganie z materiałami i pogładził belę bladożółtego jedwabiu. — Ile? Sprzedawczyni — osłonięta błękitnym welonem kobieta z Ziem Zewnętrznych — cicho podała cenę. Adam wzruszył ramionami. — Biorę — oznajmił i rzucił garść monet. Błysnęło złoto. A zatem Adam się wzbogacił. Ubrania miał przedniej jakości, u boku nosił rapier, a zachowywał się tak, jakby targowanie się z handlarzami uważał za niegodne siebie. Ciekawe, skąd się wziął w Końcu Świata i czym się tu zajmuje. Kobieta składała jedwab. — Co tak powoli? — warknął Adam. — Ruszaj się! I nie poplam mi tego paluchami. Wydawało się, że osłonięta welonem kobieta poczerwieniała. — Wyjątkowa okazja, łaskawy panie? — zapytała przymilnie. Adam uśmiechnął się do niej — niezbyt przyjemnie, choć w jego oczach błysnęło rozbawienie.

— Nawet trafiłaś. Widzisz, żenię się.

2 Żeni się? — pomyślała Maddy zdziwiona. Adam jako dwunastolatek lubił rzucać petardami w bezpańskie koty, a kamieniami — w żebraków, nawet gdy byli to bogowie w przebraniu. Która kobieta by za niego wyszła? I zresztą co go tu przyniosło? Perth przyglądał się jej z zaciekawieniem. — Stara miłość? — spytał, gdy Adam odszedł. — Wprost przeciwnie — mruknęła Maddy, odprowadzając młodzieńca wzrokiem. Zawahała się, zmarszczyła brwi i podjęła decyzję. — Idziemy za nim. Chcę wiedzieć, co knuje. — A co z naszymi sprawami? — Później. Najpierw go śledzimy. I staraj się nie rzucać w oczy. — Naprawdę myślisz, że to ważne? Maddy skinęła głową. — Całkiem możliwe. Poza tym jest bogaty. Możesz go okraść, jeśli chcesz. Perth wzruszył ramionami. — No i git. Właściwie nie robił w napadach, ale zawsze był otwarty na propozycje. Siedzenie Adama wśród ludzi, namiotów i straganów nie sprawiało im kłopotów. Gorzej zrobiło się na otwartych ulicach, zaułkach i promenadach. Uniwersalne Miasto było ogromne i zbudowane z rozmachem, z przestronnymi alejami. Tylko szpalery lip zapewniały jakąś osłonę. Maddy porwała z mijanego straganu różową bergę, którą osłoniła głowę tak, jak to miały z zwyczaju niektóre mieszkanki Końca Świata; chusta nie pasowała do tuniki i wysokich butów, zdradzających mieszkankę Północy, lecz przynajmniej kryła twarz, gdy Maddy biegła w pewnej odległości za odzianym w błękit Perthem przez plac Świętej Mogiły z marmurową fontanną i wielką katedrą, a potem Promenadą Badaczy do centrum miasta. Była to największa (i najdroższa) handlowa promenada w całym Końcu Świata i Maddy miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą, gdy wraz z Perthem podążała za Adamem, mijając rzędy sklepów z kolorowymi markizami — jubilerów, sukienników, modystki, zegarmistrzów, sklepy z porcelaną i kryształami, kawiarnie... Dotychczas spędzała czas w dokach i Wodnych Szczurach, a także w gwarnych slumsach miasta. To nowe oblicze Końca Świata całkiem ją zaskoczyło. Tu chodniki były szerokie i zdobne mosiężnymi inkrustacjami. Tu jeździły powozy zaprzężone w wiele koni — landolety dla osób statecznych, sportowe dwukółki dla młodych i modnych. Tu damy miały czepeczki z piór egzotycznych ptaków, młodzi dziarscy mężczyźni paradowali w futrach, a bogaci mieszkańcy Ziem Zewnętrznych prowadzili szeregi od stóp do głów spowitych w czerń żon o skromnie spuszczonych oczach. Tu widywało się służących wszelkich ras, czasem samych, biegnących z jakąś sprawą,

czasem niosących paczkę za swoim panem. Maddy zauważyła, że wielu ma na ramieniu znak — nie runę, lecz symbol złożony z dwóch przeciwstawnych strzałek.

— Co to znaczy? — spytała. Perth wzruszył ramionami. — Piętno niewolnika. Noszą je przestępcy albo ci, którzy nie mogą spłacić długów, albo jeńcy pojmani w watce z mieszkańcami Ziem Zewnętrznych i przetransportowani tutaj. Przed upadkiem Porządku przestępcy trafiali do więzienia łub w dyby. poddawano ich chłoście albo oczyszczeniu. Ale teraz co trzy tygodnie na placu Świętej Mogiły odbywa się targ niewolników, na którym lądują wszyscy więźniowie. Większość wysyła się do budowy dróg. pracy w kamieniołomach łub w gospodarstwie. Niektórzy, jeśli mają szczęście łub potrafią czytać. lądują jako domowi niewolnicy obrzydliwych bogaczy. Maddy zerknęła na niego z zaciekawieniem. Od chwili gdy weszli do tej dzielnicy, zachowywał się, jakby chciał zniknąć, a teraz, w połowie Promenady Badaczy, wyraźnie się denerwował. Zastanawiała się. dlaczego przebrał się w długie szaty przybysza z Ziem Zewnętrznych, skoro w najoczywistszy sposób pochodził z Końca Świata (na co wskazywał jego sposób mówienia). A teraz przypomniała sobie kształt runy, która — jak przy sięgał Perth — była tatuażem.

Uświadomiła sobie, jak łatwo ją przerobić — za pomocą rozpalonego żelaza lub tuszu i igły tatuażysty — z piętna więźnia w nowy symbol wolności. — Byłeś niewolnikiem?! — zawołała, z wrażenia niemal zapominając, że śledzą Adama. Perth skrzywił się i zasłonił nos i usta szalem. — Pewnie, głośniej. Jeszcze nie wszyscy słyszeli. Byłem niewolnikiem na galerach. Masz pojęcie, co by mi zrobili, gdy by mnie znowu złapali? — Przepraszam... Nie wiedziałam... — Twój przyjaciel się oddala — rzucił Perth. wskazując Adama. — Ach... — Maddy przyspieszyła kroku.

Tłum rozstępował się przed nimi.

3 Od spotkania Maggie z Adamem Prawym w katakumbach starego uniwersytetu minęło dziewięć dni. Przez ten czas wiele się wydarzyło. W ciągu zaledwie dziewięciu dni jej życie stanęło na głowie. Dowiedziała się, że Koniec Światów się zbliża, rozmawiała z demonami i bogami, przejechała przez Sen na Koniu Ognistym i walczyła z Asami. Ostatnie z tych starć okazało się zmaganiem ze Starcem, wówczas moc generała zgasła, pozostawiając po sobie ledwie mżącą światłem iskierkę świadomości. Od tej pory mimo wszystkich jej wysiłków nie reagował na nic, a runy Nowego Pisma zostały na swoim miejscu, zamknięte w tej upartej kamiennej głowie. Ale przez te dni coś jeszcze stało się z Maggie, coś tak niespodziewanego i nowego, że zaćmiło wszystkie inne przygody. Maggie Rada poznała miłość — ślepą, gorącą, spadającą jak grom z jasnego nieba miłość — a Adam poprosił, żeby za niego wyszła, co miało się stać w niedzielę o ósmej rano w katedrze Świętej Mogiły. Szeptacz przyjął te wieści z zaskakująco niewielkim niezadowoleniem. — Widzę, że oboje się uparliście — powiedział głosem Adama. — Mam tylko nadzieję, że nie skończy się to łzami. — A dlaczego by miało? — zdziwiła się Maggie. — Mówisz jak moja matka. — Hm, dlaczego, niech się zastanowię... Może przez Koniec Światów? — Nie wiem, co ma jedno do drugiego. — No, można by dyskutować, czy teraz, gdy wojna jest już na horyzoncie. Chaos pożera Światy Środka, demony wyłażą z Hel. Jeźdźcy Obłędu i Zdrady nadciągają, a runy Nowego Pisma nadal są zamknięte tam... — Magister wskazał ręką Adama Starca, nadal milczącego pod prześcieradłem. — Czy wobec tych wszystkich wydarzeń nie powinniście mieć pilniejszych zadań niż wybieranie materiału na suknię? — Adam i ja się kochamy. Po co czekać? — Zaiste, po co? — syknął Szeptacz. Dawna, podejrzliwa Maggie mogłaby się zastanawiać, dlaczego pasażer Adama przyjął wiadomości z takim spokojem. Mogłaby nawet spytać, w jaki sposób jej rola Jeźdźca Rzezi może się zgadzać z rolą panny młodej, ale dzika gorączka miłości zagłuszyła głos rozsądku. Poza tym ta zmiana podejścia nie wynikała tylko z miłosnego oszołomienia. Maggie, która dziewięć dni temu była gotowa stawić czoło nieprzyjacielowi, która marzyła o wzięciu udziału w Męczarni, teraz wzdrygała się na myśl o wojnie. Trochę z powodu tego, co wyjawił jej Starzec, trochę w wyniku tego, co powiedzieli jej Hugin i Munin. Ale głównie dlatego, że po raz pierwszy od czasu, gdy w Uniesieniu straciła rodzinę, Maggie Radzie na kimś zależało — a myśl o utracie Adama wydawała jej się zbyt okrutna. I dlatego próbowała zatrzymać bogów w Pudniku. Dlatego nie zdradziła obecności kruków Odyna. Myślała: Jeśli Ogniści nie dotrą do Końca Świata, to nie dojdzie do wojny i przepowiednia się nie wypełni.

I tak daleka od marzeń o wojnie dziewczyna, występująca bez przekonania jako Jeździec Rzezi, wypełniała sobie dni marzeniami o miłości. Dopóki Starzec spał, potrafiła niemal uwierzyć, że do bitwy nie musi dojść. Co do Szeptacza — był zadowolony. Jego plan spełniał się idealnie. Dziewczyna znajdowała się w jego mocy, generał był bezbronny, a kiedy Szeptacz wejdzie w posiadanie run Nowego Pisma i wszystkie elementy układanki znajdą się na swoim miejscu, nadejdzie pora na rozprawienie się z Ognistymi — choć najpierw należy uświadomić Odynowi rozmiary jego klęski i upokorzenia, a także fakt, jak wiele rzucił na szalę i jak straszliwie przegrał. Szeptacz uważał, że oczekiwanie zwiększa przyjemność. Do Końca Światów zostały dwa dni — dwa dni, by generał przemówił. Niewątpliwie kryje jeszcze jakieś sztuczki, niewątpliwie będzie usiłował się dogadać z dziewczyną. Szeptacz to przewidział — to także uwzględniał jego plan. Maggie Rada nie da się już zbałamucić obietnicom Starca. Maggie Rada się zakochała. A to oznaczało, że jest bezbronna — i bardzo niebezpieczna. Teraz, w piątkowe popołudnie, gdy Szeptacz knuł, a Adam kupował jedwab na suknię ślubną, obiekt ich spekulacji usiadł w oknie apartamentu, jak to miał w zwyczaju od tygodnia, z nudów gapiąc się na ulicę. Tydzień tych samych widoków, tych samych zakazów wychodzenia, tydzień czekania na Adama i pilnowania Starca, który od ostatniej próby nie odezwał się ani słowem i nie wyglądał, jakby zamierzał to zrobić przed Końcem Światów. Nie żeby Koniec Światów wydawał się prawdopodobny. Dobra Księga twierdziła, że Męczarnię zapowiada mnóstwo znaków: spadające gwiazdy, deszcz żab i siarki, potop i burze. Na razie nic nie odbiegało od normy. Owszem, parę razy pokropiło, ale deszcz był najzwyczajniejszy, szary od miejskiej sadzy, bez choćby jednej bryłki siarki czy najmniejszej żabki. Sleipnir, chrupiący owies w stajni, zachowywał się jak normalny koń. Nigdzie nie było widać Asów ani Jeźdźców Dni Ostatnich. Nawet jej sny stały się zwykłe i dotyczyły przeważnie Adama. Ale nagle poczuła niepokój. Emocje związane ze ślubem — i to takim romantycznym, jak w dawnych czasach — nie mogły jej wynagrodzić utraty wolności. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem, odzyskać książki, ale przede wszystkim chciała przestać czekać, aż Adam się w końcu uwolni i wszystko to stanie się przeszłością. — Dlaczego muszę siedzieć w pokoju? Czemu nie mogę wyjść z tobą? — spytała swego wybranka. — Wiecznie te pytania. — Uśmiechnął się chłodno. — Przecież muszę zorganizować ślub. Westchnęła. Pewnie tak. Ale... — Nie ufasz mi? — Oczywiście, że ufam! A jednak nie mogła przestać myśleć. W głowie tłoczyły się jej pytania bez odpowiedzi. Śluby w katedrze nie były tanie. Jak to możliwe, że jej ukochanego stać na taki wydatek? Jak

zdołał zaaranżować taką uroczystość z zaledwie tygodniowym wyprzedzeniem? Prawie dała się przekonać, że ktoś w ostatniej chwili odwołał ślub. Fakt, że Adam nie pozwalał jej się mieszać do organizacji ceremonii czy choćby zakupów, brała za dowód jego troski — ale i tak czuła się odstawiona na boczny tor. — A nie mogłabym z tobą pójść? — Już ci mówiłem, że to niebezpieczne. Poza tym ktoś musi zostać i uważać na Starca. — A, Starzec. Adam spoważniał. — Pamiętaj, Maggie, on jest niebezpieczny. Nie pozwól się znowu wciągnąć w rozmowę. Nie odzywaj się do niego pod moją nieobecność. Tylko go obserwuj i powiadom mnie, jeśli przemówi. — Dobrze. — Teraz wychodzę. Postaram się wrócić jak najszybciej. Więc Maggie czekała, starając się nie denerwować i nie niecierpliwić. Tak naprawdę ślub był jej obojętny. Wolałaby prostą, skromną uroczystość niż efektowną ceremonię z tak wieloma przygotowaniami. Ale Adam (ach, co za romantyk! ) nie chciał słyszeć o żadnej innej świątyni poza katedrą. Skoro Maggie ma przyjąć jego nazwisko, należy się stosowna oprawa. Korona, welon z jasnożółtego jedwabiu, kwiaty, weselniki do rzucania w tłum — krótko mówiąc, wszystko, o czym marzy każda dziewczyna. Maggie, która nie dbała o takie sprawy, była wzruszona poświęceniem swojego wybranka i ze wszystkich sił starała się być mu posłuszna. Ale samotność popychała ją do myśli, których nie znosiła, i gdy teraz, siedząc przy oknie, usiłowała wyobrazić sobie siebie w sukni ślubnej, wątpliwości, które zawsze ją opuszczały przy Adamie, powróciły jak chmara letnich much. Tak mało wiedziała o swoim ukochanym. Kim właściwie był? Skąd wiedział, gdzie ją znaleźć? Jak zarabiał na życie i czy będzie mógł ją utrzymać? Skąd pochodził? Jaką miał rodzinę? Co go łączyło z istotą, którą nazywał Szeptaczem? Odwróciła się od okna. Głupio się z zachowuję, pomyślała. Wszystkie panny młode w Końcu Świata panikują przed ślubem. A jednak... Spojrzała na ławę, na której stała kamienna głowa. Odyn usiłował jej coś powiedzieć, zanim go uciszyła. Od tego czasu zaczęła żałować swojej gwałtowności. Teraz rzuciła Bjarkán, mając nadzieję, że dostrzeże w bryle jakiś cień życia. Nie śpisz? — zapytała w myślach. Cisza i ciemność. Proszę. Muszę porozmawiać. Czy głęboko w kamieniu dostrzegła mgnienie blasku? Jej serce zabiło szybciej. Nie zrobię ci krzywdy. Porozmawiaj ze mną. Proszę. Drgnęła, bo za jej plecami rozległ się hałas. Odwróciła się; na balustradzie balkonu

siedział kruk. Drugi, z białym piórkiem sterczącym na łebku jak czub na hełmie rycerza, przysiadł na parapecie. Dziobnął niecierpliwie w szybę. — Znowu wy! — Maggie otworzyła okno. Muniek wleciał do środka i przybrał ludzki aspekt. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Honorata, wciąż w postaci kruka, przysiadła mu na ramieniu. Muniek nosił lśniący wisior, którego Maggie wcześniej u niego nie widziała — okrągły, z runami, odbijający światło jak lustro. — A żeś nie chciała z nim gadać — zauważył, zerkając na Starca. Maggie wzruszyła ramionami. — Nie chciałam. Może się nigdy nie obudzić, co mi tam. — Co to, to nie. Musisz go niedługo zbudzić. Potrzebujesz nowych run, zanim staniesz przed wrogiem. — Aak! — wrzasnęła Honorata. — Ale na to jeszcze czas — dodał Muniek. — Dobrze, że tu jesteśmy, to ci pomożemy, nie? Koniec Światów nadchodzi, kwoczko, i musimy sobie o tym pogadać. Ogniści już tu jadą. Dołączy do nich Jeździec Obłędu. Wojna i rzeź wiszą w powietrzu i wszystko będzie jak złotko! Maggie pokręciła głową. — Dziękuję, ale nie. — Nie? — Muniek przekrzywił głowę, jak nigdy podobny do kruka. — Koniec Światów się zbliża, a ty mówisz „nie”? — Właśnie. Dziękuję, ale nie. Mam dość. Walczyłam z Ognistymi we Śnie, ukradłam Czerwonego Konia Rzezi, zdobyłam Starca uwięzionego w kamieniu. I jeszcze to! — Wskazała Dobrą Księgę opartą o słupek baldachimu. — Przez cały czas wierzyłam, że ta księga zawiera odpowiedź na wszystko, ale to nieprawda, co? Wierzyłam w Bezimiennego, w walkę o idealny Porządek, ale nie ma już Porządku, są tylko dwie strony, które walczą ze sobą od początków światów. Więc co ja tu robię? Kto powiedział, że muszę iść na wojnę? — Ależ kwoczko... — chciał zaprotestować Muniek. — Nie jestem twoją kwoczką! A teraz słuchajcie. Pojutrze biorę ślub. Ślub! W katedrze! Z mężczyzną, którego kocham. I nic — ani Koniec Światów, ani Ogniści, ani sam Chaos — mi w tym nie przeszkodzi. Czy wyrażam się jasno? Muniek i Honorata wymienili spojrzenia Muniek wzruszył ramionami. Honorata zakrakała. — Uznam to za potwierdzenie. — No ale jest jedna sprawa — powiedział Muniek. — W niedzielę rano — czyli pojutrze, kwoczko, jeśli zapomniałaś — będzie wojna. Tak zapowiedziała Jasnowidząca. A to oznacza czas dla kruków i wron, nie weselników i tortów. Im szybciej się z tym pogodzisz... Honorata zakrakała żałobnie.

— Wszyscy to w kółko powtarzają — rzuciła Maggie niecierpliwie. — Wojna, wojna, Koniec Światów... tylko o tym mówią. Muniek przekrzywił głowę. — Jesteś Jeźdźcem Rzezi, dziewczyno. Myślisz, że zmienisz przyszłość? Pogodzisz Porządek z Chaosem? Odwołasz Wojnę Dziewięciu Światów? Napiszesz na nowo Księgę Apokalipsy? Byłoby złotko, ale nie bardzo to realistyczne. Maggie skrzywiła się niechętnie. — Nie rozumiem, dlaczego musi dojść do wojny. — Tak samo mówi bóg wojny. Zabawne. Ale my widzimy więcej. Spoglądamy we wszystkie światy, przeszłe i obecne, żywe i martwe, i znamy wszystkie przepowiednie. Ręka, która kołysze kolebką, rządzi Dziewięcioma Światami, jak mówią. To zapisano na kamieniu węgielnym katedry. Jeśli Jasnowidzącej się nie pomyliło, ta ręka należy do ciebie, kwoczko, i będziesz potrzebować wszelkiej możliwej pomocy. I tu pojawiamy się my. — Wielkie dzięki. Tylko że jeśli nie chcecie nieść mi trenu... — Bogowie, aleś ty uparta! Potrafimy otwierać światy, dziewczyno. Moglibyśmy otworzyć bramy Hel albo Świata Podziemi, gdybyś zechciała. — Nie potrzebuję żadnych bram ani kołysek, jeśli chcecie wiedzieć. — Kogo obchodzi, czego potrzebujesz? — Muniek w końcu stracił cierpliwość. — Powiadam ci, że wszystko jest zapisane. Jesteś wybrana, czy ci się to podoba, czy nie. „Kluczem do wrót jest dziecko niczyje i obu, i nienawiści”. To ty albo możesz mnie nazywać gołębiem. Jakiego jeszcze dowodu potrzebujesz? Masz pojęcie, co się stanie, jeśli Jeździec Rzezi się nie zjawi? Honorata, która obserwowała ulicę, wrzasnęła ostrzegawczo. — Co jest, Honorciu? — spytał Muniek. — Kra! — powtórzyła jego towarzyszka. Wyglądała, jakby usiłowała przemówić; z jej dzioba wydostały się wrzaskliwe słowa, ni to ludzkie, ni ptasie. — Ktoś nadchodzi — wyjaśnił Muniek. — Pewnie twój oblubieniec. Słuchaj, bo to ważne. — Znowu obejrzał się na Honoratę. — No mów, dasz radę, kwoczko — zachęcił. — Niewiele gada — dodał do Maggie — ale jak już, to lepiej jej słuchać. Honorata trzepotała zakurzonymi skrzydłami z coraz większym rozgorączkowaniem. — Krrra! Aaak! — No, dawaj, Honorciu. I z kruczego dzioba popłynęły słowa, zniekształcone, ale zrozumiałe. Maggie rozpoznała dziecięcy wierszyk, który pamiętała z dawnych lat: Koleb się, kolebko, kołysz się, (kra! ) łysko. Wysoko nad miastem, a nie bardzo nisko. Jak przyszli Ogniści, to dziecko zabrali.

Aż do bram podziemia długo uciekali. Raz i dwa, raz i dwa, pokaż mi psa, a pokaż mi psa, dwa i trzy, dwa i trzy, upada — (kra! ) — my! I, jakby ludzka mowa kosztowała ją zbyt wiele wysiłku, Honorata zerwała się do lotu i wyfrunęła przez okno balkonowe. Muniek wstał. — Słyszałaś? — Tak, ale... — Nie ma czasu! — Muniek stanął na balkonie. — Ogniści już tu jadą. Koniec Światów się zbliża. Wkrótce będziesz musiała wybrać. Wiesz, jak nas znaleźć. Maggie otworzyła usta, by wyjaśnić, że nie wie, a poza tym nie zamierza nawet próbować, ale Muniek już przybrał ptasi aspekt i zanim zdołała znaleźć odpowiednie słowa, oba ptaki odfrunęły i już po chwili wyglądały jak dwa czarne pyłki na tle nieba.

4 Adam zauważył śledzącą go parę od razu po opuszczeniu rynku. Mógł ją zgubić od razu, wystarczyło tylko wsiąść do dorożki, wejść do jednego z tych eleganckich sklepów albo wezwać pomoc i udawać, że został okradziony. Ale Szeptacz, który zawsze towarzyszył mu jak cień, zalecił cierpliwość i kazał mu poprowadzić za sobą tych dwoje przez miasto. Uważaj, chłopcze, powiedział. Nie mogą się zorientować, że ich widzisz. — Bo co? — spytał Adam. — Kto to jest? Szeptacz prychnął niecierpliwie. A jak sądzisz, idioto? Teraz wracajmy do domu, ale szybko! Nie ma czasu do stracenia! Więc Adam ruszył pospiesznie przez ulice Końca Świata, prowadząc za sobą Maddy i Pertha. Maggie czekała na niego z niewinną miną w otwartym oknie. Być może ta mina była nieco zbyt niewinna, lecz Adam tego nie zauważył, był zbyt zajęty swoimi troskami. — Starzec przemówił? Maggie westchnęła. — Starzec i Starzec... Tylko o niego ci chodzi? — Nie, ale... — zająknął się. — Czekam tu przez cały dzień. Nigdy nie pytasz, co robiłam. Znikasz na całe godziny, a potem myślisz tylko o tym... — Wskazała kamienną niemą głowę pod prześcieradłem. Nagle ogarnął ją gniew — nie na wybranka, lecz na Starca, który nie chciał się odezwać i którego upór stał jej na drodze do uwolnienia Adama. Szeptacz w umyśle Adama usiłował opanować zniecierpliwienie. Na bogów, chłopcze, pocałuj ją! Jeszcze mi brakuje, żeby odmówiła współpracy. Adam uśmiechnął się do Maggie słodko. — Kupiłem ci prezent. Wybrałem go specjalnie dla ciebie. — Rzucił paczuszkę z jedwabiem na łóżko. — Śmiało, otwórz. Gniew Maggie ustąpił, zastąpiony wyrzutami sumienia. Wyjęła zwój bladożółtego jedwabiu, delikatnego jak słoneczny blask, haftowanego perłami. To mój ślubny welon, pomyślała z oczami pełnymi niespodziewanych łez. — Przepiękny! — zawołała. — Uwielbiam go! I uwielbiam ciebie! Tym razem łatwiej było zapomnieć o wydarzeniach tego popołudnia. Przepowiednie, wierszyki, nawet pogłoski o wojnie łatwiej puścić w niepamięć na widok takiego daru. — Wspaniały — powiedziała, rozwijając go i otulając nim ramiona. — Musiał cię strasznie dużo kosztować... — Starzec na pewno nie przemówił? — Ani słowem. Dlaczego pytasz?

— Chyba mamy problem. Ktoś może nas śledzić. Jestem niemal pewien, że ktoś za mną szedł. — Szpiedzy? — spytała Maggie z powątpiewaniem, myśląc o krukach. Adam spojrzał na nią z powagą. — Myślałaś, że chcę cię tu zostawiać, kiedy sam chodzę po mieście? Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby ktoś cię zobaczył. A Asowie zrobią wszystko, żeby nas rozłączyć. Maggie drgnęła zaskoczona. — Niby dlaczego? Adam wzruszył ramionami. — Chłopak z Północy miałby poślubić córę Ognistych? Nigdy by na to nie pozwolili. Jeśli się dowiedzą, zabiją mnie, tak jak zabili twoich rodziców, przyjaciół i wszystkich ci bliskich... — Zabiliby cię? — Maggie zlodowaciała. Mimo wszystkich obaw, jakie budziła w niej odnaleziona rodzina, nigdy by nie pomyślała, że Asowie mogą skrzywdzić Adama. Czy są aż tak dumni, że nie dopuszczą, by jedna z nich pokochała syna Ludu? — Ale dlaczego? Adam westchnął. — Chcą cię odzyskać. Wszystko, co do tej pory zrobili, miało ten jeden cel. Odcięli cię od świata. Zabili twoją przybraną rodzinę. Dopilnowali, żebyś została zupełnie sama, zanim się z tobą skontaktują. Nie przewidzieli tylko, że się w sobie zakochamy. Ale kiedy się dowiedzą — a to tylko kwestia czasu — będziemy gotowi do walki. A jeśli ich szpiedzy przyszli tu za mną... Maggie znowu pomyślała o krukach. Czy mogły być szpiegami? Ależ tak! Chociaż zaoferowały swoje usługi jej, Maggie, Jeźdźcowi Rzezi. Poradziły jej, jak zatrzymać Ognistych w Pudniku. Lecz Muniek twierdził, że bogowie uciekli. A jeśli dowiedzieli się o Adamie... — Co mam zrobić? — spytała. Oczywiście już znała odpowiedź. Kruki ją przewidziały. Nie mogła dłużej czekać, aż Starzec przemówi. W tej bryle kryły się runy Nowego Pisma, czekały, by się ujawnić. Adam spojrzał na nią czule. — Wiesz, że już pora, prawda? Maggie westchnęła ciężko. Tego właśnie się bała. Od chwili, gdy rozmawiała z więźniem kamiennej głowy, od kiedy wyjawił jej, co ich łączy, wiedziała, że pewnego dnia będzie musiała go złamać. Będzie musiała torturować Starca, by uratować życie ukochanego. Nie powinna stawać przed takim wyborem. Budził w niej wstręt. Ale Asowie zagrozili życiu Adama, a tego nie mogła puścić płazem. Jeśli to oznaczało wojnę, niech się stanie. Ogniści sami się prosili. Znowu odwróciła się do Adama. Jej oczy nabrały barwy stali. — Czy te nowe runy dadzą ci bezpieczeństwo? Przytaknął.

— Więc je dostaniesz — obiecała. — Przysięgam, tym razem powie mi wszystko.

5 Dobra Księga leżała przy łóżku. Podwójny obrót złotego klucza i Zamknięte Rozdziały zostały otwarte. Starzec trwał w kamiennym milczeniu, ale iskierka świadomości, którą Maggie widziała przez runę Bjarkán, mżyła jak lśnienie uchylonego oka. Odyn był przytomny i obserwował każdy jej ruch. Otworzyła Księgę Inwokacji, przesunęła palcem po tekście, wybrała odpowiedni kantyk i odczytała rytualne słowa: — Zwę cię Odyn, syn Bora... Zwę cię Grim, Gangleri... Ten tekst był już znany jak wiele razy śpiewana piosenka. Nie jąkała się i nie przekręcała wymowy tajnych imion. Runa Ác na jej karku rozjarzyła się srebrzysta bielą. Maggie? Co robisz? Głos Starca zabrzmiał w jej głowie ze zwodniczą łagodnością. Maggie zignorowała go. Skupiła się na słowach, rozpłomieniła runy jak płynną stal, uprzędła z nich sieć światła. Maggie, nie musisz... Nie słuchała przymilnego głosu i przygotowała się na kontratak. Starzec z pewnością coś wymyśli, kiedy zrozumie, co go czeka. — Zwę cię Jalk i Herteit. Zwę cię Wakr i Warnatyr. Zwę cię ojciec kruków. Zwę cię Jednooki Wędrowiec... Poczuła ból głowy. Świat przed oczami jej zafalował, zadrżał. Światełko w głębi bryły zapulsowało blaskiem jak płynne szkło. Proszę, sprawiasz mi ból, odezwał się Starzec. Przykro mi, odpowiedziała bezgłośnie. Nie mam wyboru. Muszę to zrobić. Zwę cię Ojciec Nieporządku... Maggie! Proszę! Sieć run płonęła tak jasnym blaskiem, że Maggie prawie nie mogła na nią patrzeć. Ból głowy stał się jeszcze dotkliwszy — jakby jej czaszkę ściskała żelazna obręcz. — Przestań! — krzyknęła Maggie i szarpnęła za sieć runicznego blasku jak za smycz niebezpiecznego psa. — Co nazwane, to posiadane... Glos w jej głowie zawył z bólu. Litości! Ale na to uczucie nie mogła już sobie pozwolić. Spojrzała na tekst w Dobrej Księdze i skupiła całą swoją moc na kamiennej głowie. — Oto jesteś nazwany i powolny mej woli. Walka dobiegła końca. Maggie odwróciła się do Starca spętanego siecią runicznego blasku. — Przykro mi, że musiałam to zrobić, ale czas uciekał. Wiesz, czego chcę. Runy Nowego

Pisma.. Więzień westchnął w jej głowie. Mogłaś mnie zwyczajnie poprosić, a nie poddawać tym nieprzyjemnościom. — Akurat byś mi powiedział... Oczywiście, że bym powiedział, odparł generał. Nowe Pismo należy ci się prawem urodzenia. Tak jak twoje imię — to prawdziwe — ma niezwykłą siłę. Ale uważaj, by nie oddać go w niepowołane ręce. Oddać? Jak to? O, wkrótce się dowiesz. Nie muszę być wyrocznią, by wiedzieć, czego teraz zażąda od ciebie Szeptacz. — A mianowicie? Rozkaże ci mnie zabić, oczywiście. — Nigdy bym tego nie zrobiła... Ale zrobisz. Zrobisz, bo nie będziesz miała wyjścia. Mogę ci nawet pokazać runy, za pomocą których wyślesz mnie w wieczność. — Runy — powtórzyła. Tak, Maggie. Runy. I w końcu nadeszły. Runy. Nowe runy Nowego Pisma, w pełnych barwach niczym sztandary na wietrze. Aesk, Ác, Eh, Ea, Ethel, Perth, Daeg, Wyn i Iar. Ich kolory przemknęły tak szybko, że Maggie ledwie doczytała ich nazwy. Ale to było nieważne. Już wiedziała, jak ich używać. I wiedziała, że wezwie je, kiedy tylko zechce, i posłuży się nimi tak, jak będzie chciała. — Dziewięć run. To wszystko? Nie, jest jeszcze jedna, odpowiedział Starzec. Ostatnia, najważniejsza — ta, która zmieni oblicze Światów... — Która? Pokaż! Cierpliwości, Maggie, cierpliwości. Dziesiąta runa już znajduje się w twoim posiadaniu, choć jeszcze o tym nie wiesz... — Jak to? Nie gorączkuj się tak, dziewczyno, skarcił ją Starzec. Jeśli chcesz mnie zabić, przynajmniej daj mi się wygadać. Człowiek może posadzić drzewo z wielu powodów. Bo lubi zieleń. Lub potrzebuje schronienia. A może wie, że pewnego dnia będzie chciał palić w piecu. Zatem siej nasiona z rozwagą. Z każdego żołędzia wyrośnie dąb. — Co to miało znaczyć? — spytała Maggie, kiedy zrozumiała, że Starzec nie powie nic więcej. Domyślisz się. Mówię, co muszę, i nie mogę milczeć.

— Ale o jakim człowieku mówiłeś? Mówię, co muszę, i nie mogę milczeć. — Znam go? Mówię, co muszę... — Przestań wreszcie! — Maggie spuściła wzrok. — Proszę. Powiedz, co masz do powiedzenia. Przez chwilę Starzec czekał, a światełko w bryle szkliwa jarzyło się z satysfakcją. Maggie, powiedział cicho, szukałem cię od końca wieku. Zabrało mi to więcej czasu, niż początkowo sądziłem, ale uwierz mi, nigdy o tobie nie zapomniałem. Ani na chwilę. I wciąż usiłowałem znaleźć sposób, żeby połączyć cię z rodziną. — Rodziną? Maggie podniosła gwałtownie głowę. — Moją rodzinę zabili Ogniści. Nie, odpowiedział Starzec w jej głowie. Zabił ją Bezimienny. Istota. którą nazywasz magistrem, a Adam Szeptaczem, zabił ich jednym słowem... — To było Uniesienie. Nie było żadnego Uniesienia, tylko armia dziesięciu tysięcy dusz wysłanych przeciwko Asom. Twoja siostra uratowała tamtego dnia światy. A teraz Szeptacz ma ciebie — Jeźdźca, którego imię jest Rzeź — i chce zgładzić bogów, zagarnąć Asgard dla siebie... — Kłamiesz! Nie mogę. Jestem wyrocznią. Maggie długo milczała, przyglądając się Starcowi przez runę Bjarkán. Kamienna głowa promieniała światłem, ale nie było w nim ani niteczki zdrady, nawet mgnienia kłamstwa. Bezimienny naprawdę zabił jej rodziców. Szeptacz był wrogiem. Przez chwilę miała wrażenie, że całe jej życie uleciało z wiatrem. Porządek. Dobra Księga, Męczarnia, wszystkie niepodważalne prawdy... nagle okazało się, że nie były tym, za co je uważała. Całkiem jakby ktoś jej powiedział, że Dziewięć Światów nie leży w gałęziach Drzewa Świata, w co zawsze wierzyła, lecz jakimś cudem unosi się na niebie zawieszone magiczną mocą. To było odrażające, bezsensowne. a jednak rozumiała, że to prawda. Szeptacz doprowadził do Uniesienia. Istota zamieszkująca Adama była niebezpieczna i żądna zemsty na Ognistych. Jej nieznana siostra miała swój udział w Końcu Światów i przy okazji uratowała bogów; a teraz Starzec, jej dziadek, chciał, żeby Maggie powtórzyła ten czyn: żeby poprowadziła Asów do walki i pomogła im odzyskać utracone królestwo... — Co z Adamem? — odezwała się w końcu. A konkretnie? — spytał Starzec. — Szeptacz powiedział, że ty byś go zabił. Że Asowie nie tolerowaliby mojego małżeństwa z człowiekiem. To prawda? Chcesz jego śmierci? Spętany ognistą siecią Starzec rozbłysnął światłem.

Dlaczego miałbym mu życzyć śmierci? Maggie, jestem wyrocznią. Ten ślub się nie odbędzie, choć bardzo tego chcesz... Maggie otworzyła usta, żeby przerwać, ale on ciągnął dalej: Adam nie stanowi dla nas problemu. Natomiast jego pasażer jest naszym wrogiem. Jeśli ich rozdzielimy, Adam przestanie nas interesować. Maggie usiłowała to zrozumieć. Asowie nie życzyli Adamowi śmierci, a jednak do ślubu nie dojdzie. Jak to możliwe? Jak to możliwe, skoro Adam jest bezpieczny? Gorliwie chwyciła się najważniejszej dla niej myśli. — Zatem przysięgniesz, że nie zrobisz mu krzywdy? O ile Szeptacz go uwolni? Oczywiście. — Na twoje prawdziwe imię? Przysięgam na moje prawdziwe imię. Odetchnęła. Wiedziała, że taka przysięga ma moc. Oczywiście jeśli mnie zabijesz, wszystko się zmieni, dodał Starzec od niechcenia. Jest bardziej niż prawdopodobne, że Asowie zaczną was ścigać. Zwłaszcza twoja siostra. Nawiasem mówiąc, jesteś bardzo do niej podobna. Szkoda, że wychowałyście się osobno... Przez głowę Maggie przetasował się szereg obrazów jak karty w dłoni wróżki — twarze i miejsca, które niemal znała... Dziewczynka ze strzechą długich włosów siedząca w rozwidleniu drzewa; ta sama dziewczynka, już starsza, rzucająca runą w chłopca o złym spojrzeniu i z mokrą plamą na spodniach. Dziewczynka na zboczu góry, a obok niej palący fajkę mężczyzna z plecakiem. Znowu ta sama dziewczynka, ale starsza, w podziemnym korytarzu, spoglądająca w ognistą jamę, w której niczym spławik kołysała się kula stopionego szkła. I jeszcze raz ta dziewczynka na równinie, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność... A teraz, gdzieś w tym samym mieście, mężczyzna w opończy i znowu ta dziewczyna patrząca przez runę Bjarkán. — Ona tu jest? — spytała Maggie. — Moja siostra jest w Końcu Świata? Przyszła tu za Adamem? A co z Ognistymi? Gdzie są w tej chwili? Jak daleko stąd? Jak się wydostali z Pudnika? I czy dotrą do Świętej Mogiły w porę, by nie dopuścić do ślubu? Starzec westchnął. Mówię, co muszę i tak dalej. Już się chyba orientujesz. — Ale co ze ślubem? Znowu westchnienie. Maggie, proszę, spróbuj się skupić. Tu chodzi o coś ważniejszego niż weselny tort. Z tego, co teraz zajdzie, może wyniknąć początek lub upadek światów, a nawet najlepiej skonstruowane plany mogą wziąć w łeb przez taki drobiazg jak miłosny pocałunek. Po tych słowach Starzec znowu zamilkł, a Maggie Rada otworzyła oczy.

— Co ci powiedział? — spytał Adam. Oczywiście słyszał tylko połowę rozmowy Maggie. — Dał ci nowe pismo? Co ci powiedział o mnie? Maggie pokręciła głową, wciąż oszołomiona. — No? — ponaglił ją niecierpliwie. Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nim płomień Szeptacza. — Po pierwsze, zawarliśmy umowę — powiedziała. — Miałeś uwolnić Adama. I tak uczynię, odparł Szeptacz. Myślałaś, że złamię słowo? Ale musisz w tej grze odegrać swoją rolę. Potem chłopak może odejść. — O czym ty mówisz? Jaką rolę? Szeptacz westchnął teatralnie. Wiecznie te pytania. Proszę bardzo, wyjaśnię. We śnie jestem bezcielesny, ale moja świadomość w Światach Środka musi się otulić fizyczną powloką. Dotychczas zapewniał mi ją mój młody przyjaciel. Dopóki nie znajdę odpowiedniego nosiciela, muszę jeszcze trochę nadużywać jego gościnności. Maggie zastanowiła się nad jego słowami. — Odpowiedniego nosiciela? Szeptacz wzruszył ramionami Adama. Oczywiście. Myślisz, że lubię być uwięziony w tym żałosnym ciele? Potrzebuję czegoś bardziej długowiecznego. Wskazał kamienną bryłę. Obecna w niej moc kompletnie zgasła i Maggie widziała sieć run tylko przez Bjarkán. Trudno było uwierzyć, że coś mogło tam istnieć; myśl, że magister mógłby chcieć się tam znaleźć z własnej woli, niemal nie mieściła się w głowie. — Wszedłbyś w to? — spytała. Nie, w to nie. Ale w coś, co ma moc... — Oczy Adama zalśniły. — W jakieś miłe miejsce, może z runami... — Na przykład? To zostaw mnie. Wystarczy powiedzieć, że w niedzielny wieczór wszyscy otrzymamy to, czego chcemy. — Ale... co ze Starcem? Szeptacz znowu wzruszył ramionami. — Skoro masz nowe runy, już go nie potrzebujemy. Kiedy będziesz gotowa, powiedz słowo i odeślij go do Hel, gdzie jego miejsce. — To znaczy... mam go zabić? Oczywiście. To Odyn, generał Asów. Nasz największy, najbardziej niebezpieczny wróg. Myślałaś, że co z nim zrobimy? Damy szklankę mleka i położymy spać? Dopiero teraz Maggie dostrzegła pułapkę, w jakiej się znalazła, i w duchu przeklęła Starca.

Czy wiedział, że do tego dojdzie? Na pewno. Czy mógł to w ten sposób zaplanować? To także wydawało się prawdopodobne. Chodziło o Odyna, syna Bora, słynącego z podstępności, Odyna, którego planów nie dawało się przejrzeć, który nawet w najgorszym położeniu — pozbawiony ciała i wolności — potrafił wykorzystać umysł swojej ofiary. Muszę grać na zwłokę, pomyślała Maggie. Jakie miała wyjście? Zabicie Starca nie wchodziło w rachubę — przynajmniej do czasu, aż znajdzie sposób chronienia Adama przed zemstą Asów. Ale nie posłuchać Szeptacza? To także było nie do pomyślenia. Nadal miał Adama w swojej mocy, rozerwałby mu umysł na strzępy... Co się stało, Maggie? Głos Szeptacza wyrwał ją z nieprzyjemnych rozmyślań. — Starzec uprzedził, że tak powiesz. Powiedział, że gdy tylko zdobędziesz runy, rozkażesz mi go zabić. Ach, tak? — syknął Szeptacz jedwabistym głosem. A mówił coś jeszcze? Maggie wzruszyła ramionami. Miała nadzieję, że wygląda na naburmuszoną, nie na winowajczynię. Wiedziała, że musi bardzo uważać na to, co mówi Szeptaczowi. Jeśli wyjawi mu za mało, nie wiadomo, co mógłby zrobić Adamowi, zanim zdołałaby go powstrzymać. Za dużo — i straci kontrolę nad sytuacją. Tak, muszę być bardzo ostrożna, pomyślała. No, dziewczyno, na co czekasz? — rzucił Szeptacz niecierpliwie. W niedzielę wychodzisz za mąż. Daj mi runy, a ja oddam ci Adama. Tak się umawialiśmy. Maggie uparcie pokręciła głową. — Najpierw uwolnij Adama. Na chwilę zapadła cisza. Maggie czuła, że Szeptacz walczy z wściekłością. Za chwilę wybuchnie, a ucierpi na tym Adam. Ale kiedy znowu się odezwał, miał spokojny głos i przygaszone kolory. Maggie, dlaczego mi nie ufasz? Tydzień temu byłaś po mojej stronie. Wierzyłaś we mnie i w Porządek. Tydzień temu nie mogłaś się doczekać, kiedy przelejesz krew demonów. Jak on namieszał ci w głowie? — Nie namieszał mi w głowie! — To co powiedział? Maggie spojrzała Adamowi w oczy. Nie chciała ukrywać przed nim prawdy, ale chodziło o jego dobro. Jeśli jego pasażer zacznie podejrzewać ją o zdradę... — Wygłosił przepowiednię — zaczęła. — Powiedział, że muszę wybrać między moim ludem i rodziną. I zdecydowałam. Jeśli Ogniści przybędą tu w niedzielę, będę z nimi walczyć. Ale nie pozwolę poświęcić Adama. Chcę twojego słowa, że go ochronisz. Weźmiemy ślub w katedrze o ósmej i wtedy — dopiero wtedy — dam ci runy i zgładzę Starca. Adam długo milczał. W niedzielę...

Skinęła głową. — O ósmej. I wtedy dasz mi Nowe Pismo? — Przysięgam. Na moje prawdziwe imię. Przez chwilę czuła niemal przerażającą moc satysfakcji Szeptacza. Doskonale, powiedziała w końcu straszna istota. Skoro tego chcesz, niech się stanie. I Maggie ujrzała, jak istota opuszcza Adama, zostawiając go bladego, ale będącego panem samego siebie. Chłopak spojrzał na jej uśmiech, niemal mrożący swoją czułością. — Udało mi się — powiedziała Maggie. — Będziesz bezpieczny. I nikt nie przeszkodzi w naszym ślubie. Wzięła leżący na łóżku żółty jedwab. Udrapowała go na krótkich włosach; popołudniowe słońce rozświetliło jego fałdy i zmieniło Maggie w boginię, wspaniałą w swoim aspekcie, z oczami jak gwiazdy... Miłość i właściwe oświetlenie zrobią piękność nawet z największej brzyduli, pomyślał Adam Mimo to poczuł ukłucie niepokoju. Maggie wyglądała kubek w kubek jak jej siostra tamtego strasznego dnia na brzegach Hel. Piękna i niebezpieczna, jak obraz z nienaturalnego snu. Jeszcze tylko jeden dzień, pomyślał. Tylko jeden dzień i będę wolny. Ta myśl sprawiła mu taką przyjemność, że poczuł uczucia, jakim się darzy bezpańskiego psa, który niespodziewanie okaże się pożytecznym łowcą szczurów. — Maggie — powiedział — będziesz najpiękniejszą panną młodą w całym Końcu Świata! Pocałował ją, a Maggie znowu zapomniała o wszystkim z wyjątkiem jego ust, głosu, oczu — i nie wiedziała, że stojąca na ulicy jej bliźniaczka przygląda się im przez runę Bjarkán, a Starzec śni z satysfakcją o Asgardzie.

6 Nan nie bała się snów. Sen to źródło wszystkiego. Sen łączy Porządek z Chaosem, Śmierć ze Światem Środka. We Śnie można rozmawiać ze zmarłymi, przechadzać się wśród bogów, budować wspaniałe latające zamki. I nigdy zupełnie nie ginie to, co się choć raz przyśni... Od dnia, w którym Nan Nawiedzona została Jeźdźcem Obłędu, minął tydzień. W tym czasie postępowała zgodnie z instrukcjami, które przekazywały jej kruki Starzyka, i czekała z pewnym lękiem na chwilę, gdy zostanie wezwana do działania — choć nadal pozostawało dla niej niejasne, co miałaby zrobić. Na razie jej jedynym zajęciem stało się karmienie kotów i Epony, zajmowanie się chatą i czekanie, podczas gdy senna chmura spod Góry Czerwonego Konia podpełzała coraz bliżej wioski. Właściwie już nie pełzła. W piątek rano wyglądała jak rozpostarte nad doliną skrzydło, którego cień rozpościerał się od Niw aż po brzeg Strondu. Dom Nan stał na tyle daleko, że chmura mogła do niego dotrzeć dopiero za parę dni, ale Malbry znalazło się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Już teraz z wioski uciekały grupki ludzi — niektóre aż do Lasu Niedźwiadka — ale niemal wszyscy mieszkańcy Malbry spędzili w dolinie całe życie i myśl o jej opuszczeniu nie mieściła im się w głowach. Nan czekała do ostatniej chwili. W końcu w piątkowy wieczór, gdy chmura zasłoniła niebo i zagłuszyła nawet szum Strondu swoim głuchym, wstrętnym rykiem, staruszka uznała, że nie ma czasu do stracenia. Musiała jakoś pomóc, choćby nawet bez rozkazów Starzyka. Co prawda wątpiła, czy o własnych siłach, bez boskiego aspektu, przyda się na coś mieszkańcom wioski, ale gdyby dosiadła Epony... Włożyła najmocniejsze buty, szal i odświętny kapelusz, po czym wyszła na podwórko, gdzie stał Koń Powietrzny. Epona w swoim obecnym aspekcie wydawała się Nan (która nigdy nie dosiadała wierzchowca) o wiele bardziej onieśmielająca niż wtedy, gdy razem przejechały Sen. Nie była też osiodłana; staruszka nie wiedziała, czy zdoła się utrzymać na końskim grzbiecie. W jej wieku upadek oznaczał śmierć, miała kruche kości, podatne na najmniejszy wstrząs i bolące na zmianę pogody. Mimo to — powiedziała sobie bez przekonania — osoba, która przebyła Sen w koszu na pranie, nie powinna się bać starej kobyłki. Dlatego chwyciła Eponę za grzywę i, stając na starym pniaku, szepnęła jej do ucha: — No, pojedziemy sobie spokojniutko do Malbry. Klacz rzuciła głową i zarżała. — Grzeczne maleństwo — powiedziała wariatka Nan. Z wysiłkiem przełożyła nogę przez koński grzbiet i wydźwignęła się w górę, trzymając się kurczowo grzywy. — Grzeczne maleństwo — powtórzyła. Koń Powietrzny ruszył stępa, potem przeszedł w kłus i w końcu pogalopował drogą do Malbry. Nan przywarła do niego kurczowo, a odgłosy ze Snu stopniowo przybierały na sile i

nie przypominały już dalekiego ryku, lecz huk letniej burzy. Nad głową staruszki krążyły dwa kruki, ale odgłosy Snu zagłuszyły ich głosy, jak wszystko inne. — Grzeczne maleństwo — powtórzyła raz jeszcze Nan i popędziła Białego Konia Dni Ostatnich prosto w chmurę Snu. Tymczasem Starzyk nadal spał, a Jeździec o imieniu Zdrada przemierzał ulice Uniwersalnego Miasta, nadal nie wiedząc, że prawdziwym zdrajcą jest ktoś inny...

7 Mimo że jechała na Koniu Powietrznym, droga do Malbry zajęła jej dziesięć minut. Przez te dziesięć minut chmura podpełzła dziesięć centymetrów bliżej Probostwa, napoczynając spichlerz należący do Tyasa Młynarza, zżarła do reszty kurnik wraz z jego mieszkańcami i rozczłonkowała kudłatego burego psa, który spał przy drzwiach kościoła, gdzie czekali obecnie niemal wszyscy pozostali obywatele Malbry i okolicznych osad, przerażeni, tulący do siebie dzieci. Nan Nawiedzonej dziewięćdziesiąt parę lat upłynęło na oczekiwaniu, kiedy wreszcie stanie się potrzebna, kiedy jej nadejście powitają westchnienia ulgi, nie śmiech i kpiny. Nie była z natury mściwa, ale mieszkańcy Malbry nie potraktowali jej dobrze i teraz, gdy ich los znalazł się w jej rękach, zamierzała się rozkoszować każdą sekundą tej sytuacji. Objechała chmurę, która obecnie wznosiła się jakieś piętnaście metrów od niej, zostawiła Eponę po drugiej stronie kościoła i weszła bocznymi drzwiami. Widok, który jej się ukazał, ściskał serce. Wnętrze było oświetlone świecami. Ponad dwustu mieszkańców wioski kuliło się pod ścianami. Byli wśród nich starcy, dzieci. Niektórzy wieśniacy udawali odważnych, niektórzy płakali, inni się modlili. Nan dostrzegła Mae Kowalównę, obecnie oczywiście Mae Dziekanową — akurat była z wizytą w wiosce, gdy chmura odcięła drogę wyjazdową — i jej męża, Zebediasza Dziekana, dość zarozumiałego młodzieńca, który podobno miał zostać nowym biskupem. Był tu także Matt Reguła i mężczyźni z jego oddziału: Dan Fleczer, Patrick Czerny, Jack Pasterski, Ben Mostowy — ale wszyscy byli bladzi, zagubieni, spłoszeni, ściskali dobytek uratowany ze zniszczonych domów. Przez tłum przebiegł szmer, gdy Nan Nawiedzona otworzyła drzwi; ktoś zaczął mówić kantyk, ale natychmiast ucichł. Wszyscy popatrzyli na starą Nan, a ona poczuła, że choć przez dziewięćdziesiąt lat była obiektem drwin, odwrócenie ról nie dało jej radości. Jakaś inna kobieta może uległaby pokusie odegrania się na krzywdzicielach, ale wariatka Nan Nawiedzona miała dobre serce, na widok znękanych mieszkańców wioski porzuciła więc wszelkie myśli o odwecie i krzyknęła na całe gardło: — Chyba wiem, jak nam pomóc! Odpowiedziała jej cisza. Fakt, że jej nie wyśmiali, tylko patrzyli na nią z powątpiewaniem i strachem (i może odrobiną nadziei), świadczył wyraźnie o rozmiarach ich rozpaczy. — Czy ktokolwiek może tu pomóc? — spytał Damson Oracz z jednej z małych osad między Malbry i Drogą Zamkowej Góry. — Moje gospodarstwo przepadło w tej przeklętej mgle, konie też, a jak syn za nimi pobiegł... — No! — dorzuciła Mags, jego żona, którą jedni nazywali energiczną, a inni nieznośną cholerą. — Nastał Koniec Światów, nie ma co! I to przez twoich! — Przez moich? — zdziwiła się Nan Nawiedzona. — A jak! Przez Jasnowidzących! Po tych słowach rozległo się parę okrzyków potwierdzenia. Najgłośniej krzyczała Mae Dziekanowa (mieszkańcy Malbry nie zapomnieli, kim była jej siostra, która to wszystko

rozpętała). Zeb Dziekan przysłuchiwał się temu z aprobatą; poślubił Mae (nadal piękną) wbrew radom stryjecznego dziadka Torvala i cieszył się, że przynajmniej ona jasno opowiada się po jednej stronie. — Nie trwóż się, kochanie — odezwał się, biorąc ją za rękę. — Nadal mam tu pewne wpływy i możesz być pewna, że kiedy mój stryjeczny dziadek się o tym dowie, ta sprawa zostanie załatwiona. Nan słuchała wrzasków tłumu, kręcąc karcąco głową. — Myślałam, żeście do tej pory ciut zmądrzeli — powiedziała, przekrzykując tumult. — Nie widzicie, że to Jasnowidzący pomagali wam przez te trzy lata? — Racja! — rozległ się kpiący głos. — Kto nas pozbawił Porządku i sprowadził zamiast niego Chaos? Kto wywabił demony spod góry, a teraz ściągnął mgłę, która nas pochłania? Padnijmy na kolana i dziękujmy bogom za tę łaskę! To mówił Dan Fleczer z oddziału Matta, słynący w dolinie jako cynik i wolnomyśliciel. Nan Nawiedzona znała go od dzieciństwa. — Pamiętam cię — stwierdziła. — Pamiętam, że jako mały berbeć pytałeś, co znaczą twoje sny. Strasznie dużo wtedy śniłeś, choć twoja mama spuszczała ci za to lanie. — Jasne — odparł Dan. — proszę, co nam z tego przyszło! Ta mgła nadpełzła znad rzeki Sen, chyba temu nie zaprzeczysz. Nan uśmiechnęła się z aprobatą. Dan zawsze był inteligentny, pomyślała. Dobrze, że tu jest. — Nie zaprzeczam, Danny — odpowiedziała, a przez zebrany tłum przebiegł dreszcz. — To początek Końca Światów, który zaistniał, tak jak powinien. Jasnowidzący wyruszyli do Końca Świata, trzej jeźdźcy już przybyli, rzeka Sen wystąpiła z brzegów... — Spojrzała na ludzi zmrużonymi oczami. — „Pokaż mi psa, a pokaż mi psa”. Na pewno wiecie, co to znaczy. Mieszkańcy wioski spojrzeli na siebie w milczeniu. — Pewnie. To znaczy, że nic nas nie uratuje — powiedział Dan. Choć silił się na buńczuczność, jego głos brzmiał głucho. — Możemy uciekać, możemy się chować, walczyć, i tak nic nam z tego nie przyjdzie. Wszystko obróci się w mgłę i popiół. — Mylisz się — odparła Nan. — Posłuchaj tego. „Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie...” — i zacytowała przepowiednię, którą usłyszała od Starzyka, usiłując dodać swojemu zgrzytliwemu głosowi ten sam ton cichej władczości. Nie całkiem się jej udało, bo w połowie Mags Oraczowa przerwała jej przeraźliwie: — Ludzie, czy wyście pogłupieli? Po kiego ją słuchacie? Toż to wariatka, a w dodatku się spiknęła z Jasnowidzącymi! Ludzie, wrzućmy ją w tę przeklętą mgłę, zobaczymy, co będzie! — Dobrze gada! — krzyknęła Mae Dziekanowa, zapominając o nowych wyrafinowanych manierach i wracając do wiejskiej mowy. — Nie trza nam tu jej wydziwiań! Kilka głosów krzyknęło „No!” i „Wrzucić ją!”. Kilka tuzinów rąk chwyciło Nan

Nawiedzoną i oszalały ze strachu tłum poniósł ją ku drzwiom. Dan Fleczer stanął mu na drodze. — Może i sfiksowała — rzekł — ale nie zrobicie jej krzywdy. Przez chwilę wydawało się, że ludzie go nie posłuchają; zaciskali pięści, gotowi do walki, ktoś kopnął Dana w nogę, pozbawiając go równowagi. Ale teraz obok Dana stanął Matt Reguła, a także Tyas Młynarz i Ben Mostowy. Wyglądało na to, że nie da się uniknąć bójki. Ktoś przewrócił posąg. Ktoś inny uniósł łopatę. Nan wycofała się i otworzyła gwałtownie drzwi, za którymi w mroku i mgle ukazała się Epona, Koń Powietrzny. Po obu jej stronach stały dwie obdarte postaci — Hugin i Munin w prawdziwym aspekcie. Na tle ściany mgły wyglądali jak cienie z samego Hel. Wściekły tłum cofnął się na ich widok ze zgrozą. — Demony! — krzyknął Zebediasz Dziekan. Nan spojrzała na Muńka. — Długoście kazali na siebie czekać. — A my kazaliśmy czekać tobie. Nan wzruszyła ramionami. Honorata zakrakała. Nawet w tym aspekcie miała kłopoty z mową. Muniek zdjął z szyi wisior wielkości monety, jakiś talizman, który zalśnił w świetle świec. Podał go staruszce. — Co to? — spytała. — Podarek od Starzyka. Korzystaj z niego, jak sobie życzysz. Muniek i Honorata zmienili się w ptaki, zerwali się do lotu i znikli we mgle. Nan spojrzała z powątpiewaniem na dar. Medalion był okrągły, ozdobiony runami, a w jego lustrzanej powierzchni ujrzała samą siebie, odwróconą do góry nogami, ale zmienioną, rozświetloną... Wieśniacy ochłonęli już i zaczęli szemrać. Wiedziała, że wkrótce strach pchnie ich do kolejnego aktu agresji. Ale teraz Nan stanęła przed nimi w swoim nowym aspekcie — Jeźdźca, którego imię brzmi Obłęd — i nagle zrozumiała, co ma robić. Roześmiała się jak dziecko, takie to było proste. — To szaleństwo — powiedział Zeb Dziekan. — Mamy wysłuchiwać bajd starej wariatki i dwóch ptaków? Nan tylko się uśmiechnęła. — Wariatki? Może i jestem wariatką. Ale Wariactwo to jedna z wysp Snu, a bardzo dobrze znam te wody. Uniosła medalion, który dał jej Muniek. Odbity w nim blask świec zdawał się mocny jak

światło słoneczne. Talizman wydawał się większy; nie przypominał już monety, lecz talerz. W tej samej chwili złamana runa Fé na zrytym zmarszczkami czole Nan Nawiedzonej zajaśniała, rozżarzyła się do białości, a przy tym zaczęła się zmieniać, więc ten, kto ośmielił się podnieść oczy na twarz staruszki, ujrzał znak, który zmienił się z brzydkiej, uszkodzonej runy w lśniący, rozjarzony symbol Nowego Pisma.

Mae krzyknęła i cofnęła się jak oparzona. Potrafiła rozpoznać znak ruiny — a widziała, jak ten na ręce jej siostry rozjarza się dokładnie takim samym złowrogim blaskiem. — Niech nas prawa strzegą! — zawołał Zeb Dziekan. — To trzeba zgłosić! Ale Dan Fleczer przyglądał się Nan z pewnym uznaniem. — Co to? — spytał cicho. — Coś ty zmalowała? Nan wyszczerzyła zęby. — Nic, przysięgam. Przefrunęłam niebo w koszu, przepłynęłam obok wysp Snu, jechałam na Koniu Powietrznym przez chmury, a teraz przybyłam, by pomóc mojemu ludowi... — Pomóc nam? — załkała Mae. — Skazałaś nas wszystkich na potępienie tymi swoimi snami! Nan zastanowiła się (nie po raz pierwszy), jak siostra Maddy Kowalówny mogła być taką idiotką. — Nie ma się co bać snów — stwierdziła. — To tylko bajeczka, którą obmyślił Porządek, słusznie obawiający się ich mocy. Mieszkańcy wioski nie uwierzyli. Od dzieciństwa wiedzieli, że sny są okropnie niebezpieczne. Niektórzy (jak Mae) nigdy ich nie miewali, inni taili ten taki. Jednym z takich ludzi był oczywiście Dan Fleczer, który nie mógł oderwać wzroku od Konia Powietrznego, spokojnie stojącego nieopodal. Jak większość mieszkańców wioski, Dan znał wszystkie konie w dolinie i ich właścicieli, a ten był mu nieznajomy — a przy tym wyglądał dziwnie nierealnie, jak blade odbicie w kałuży. — Zaraz powiesz, że toto przybyło ze Snu. Nan uśmiechnęła się psotnie. — Nie wolno nie doceniać Snu. To rzeka, która płynie w obu kierunkach, z Porządku do Chaosu i z powrotem. Sen to zdrój stworzenia, nawet Śmierć nie może się z nim równać. I nigdy zupełnie nie ginie to, co się choć raz przyśni — tak Starzyk mówi nam. że to, co zniszczone, można odbudować... nawet zamki w chmurach. — Zamki w chmurach — powtórzył Dan. — Mnie by wystarczyło łóżko i posiłek.

— Czyżby? — spytała Nan z uśmiechem. — Przypominam sobie, że pragnąłeś więcej. Dan się nasrożył. — Na co nam teraz sny? — Pokażę ci — odparła Nan, dosiadając Epony ze zręcznością, o której parę godzin wcześniej nawet nie śniła. Lustrzany medalion od kruków Odyna miał już niemal rozmiary tacy na datki, którą Nat Proboszcz puszczał w obieg po każdej mszy. Nan nie miała pojęcia, jak talizman wykorzystać, ale wiedziała jedno: te runisie mają moc. Teraz, trzymając medalion oburącz i spinając klacz, popędziła ją wprost na chmurę. — Nie! — krzyknął Dan, robiąc krok za nią. Ale staruszka tylko się roześmiała. — Płynie w obu kierunkach! — W pełnym galopie, z trzepoczącymi za nią długimi siwymi włosami, weszła w chmurę i znikła w przeklętych oparach, nawet nie spojrzawszy za siebie. — co teraz? — spytał Matt Reguła. — Teraz możemy już tylko czekać... i się modlić — powiedział Dan głucho. Chmura stała już u drzwi kościoła, obmacując jego próg. Ludzie schronili się w kościele, wierząc, że znajdą schronienie na świętej ziemi, ale zostawiony na progu lichtarz i Dobra Księga zmieniły się w dwie kupki popiołu, a teraz i próg, wydeptany przez stulecia stopami niezliczonych wiernych, zaczął się stawać mlecznobiały i przezroczysty... A potem z mgły wyłoniła się postać. — Demony z Chaosu! — wrzasnęła Mae, lecz Ben Mostowy z pełną świadomością, że może stracić rękę, chwycił niewyraźną postać i wciągnął ją za próg. Przez chwilę wszyscy gapili się w osłupieniu na przybysza. Potem Damson Oracz krzyknął. — Dzięki bogom! — zawołała jego żona. Był to Sam, ich zaginiony syn; przez parę minut ludzie tłoczyli się, żeby go dotknąć. Głaskali go po włosach, sprawdzali zęby, pociągali za uszy — nie zważając na protesty Zebediasza Dziekana, który utrzymywał, że demon przybrał postać Sama i kiedy jego cioteczny dziadek się o tym dowie, wyciągnie konsekwencje... — A, zamknąłbyś się, Zeb — przerwała mu Mags. — Wygląda ci on na demona? — No, brzydki jest, jak trza, to pewne — powiedział Damson, nadal ze łzami w oczach. Sam wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wszyscy parsknęli śmiechem — oczywiście z wyjątkiem Zeba Dziekana i Mae. — Wystarczy tylko śnić — powiedział Dan Fleczer zdumiony. — Oto jej chodziło. Tak to jest! Sam skinął głową. — Chyba tak. Pamiętam, że wszedłem we mgłę... a potem pustka, aż Nan Nawiedzona... — Jak to zrobiła? — wpadła mu w słowo Mags.

— Chyba... chyba to wyśniła, mamo. Dan odwrócił się do mieszkańców wioski. — Co tak stoicie? Skoro Nan może, to my też! — My? Mielibyśmy śnić? Albo marzyć? — oburzyła się Mae Dziekanowa. — Dlaczego nie? — spytał Matt Reguła. Nigdy nie wyróżniał się wyobraźnią, lecz rozsądkiem. — Co jeszcze mamy do stracenia? Mieszkańcy wioski ożywili się, ale nikt nie odważył się wyjść. — Co? Żaden nie chce nawet spróbować? — Dan Fleczer zamknął oczy i skoczył w chmurę, z której po chwili wrócił z biegnącym za nim kudłatym psem merdającym gorączkowo ogonem. — Charlie! Ty łobuzie! — zawołał Dan, chwytając w objęcia niesfornego ulubieńca. — Jużem myślał, żeś zginął na dobre! — odwracając się do mieszkańców wioski, dodał: — Widzicie? Damy radę. Wszyscy. Musimy tylko marzyć, a nigdy na zawsze nie zginie to, co chociaż raz się przyśni... Wówczas wszyscy rzucili się w stronę chmury. Snucie wyobrażeń nigdy nie przychodziło im łatwo, ale tej nocy mieszkańcy doliny osiągnęli niebywałe rezultaty. Psy, koty, konie, ptaki — wszystkie równie realne, jak Sam Oracz — wyłoniły się z przeklętych oparów, pojawiając się na tym świecie jak szereg baniek z magiczną zawartością, którą uwalniały z równą łatwością, z jaką ją zabrały ze Świata Środka. Przez jakiś czas wszyscy jakby oszaleli. Nawet cynicy wkrótce dołączyli się do uwalniania wszystkich, starając się przywołać utraconych bliskich, swój dobytek. Mags Oraczowa sięgnęła we mgłę i wyciągnęła z niej pozytywkę matki, Joe Grocer odzyskał swoją kasę, dzieci — ulubione zabawki. Lud Malbry wkrótce przekonał się, że wystarczy, by się skupił na utraconych rzeczach i ludziach i przypomniał je sobie w każdym szczególe, a zostaną wyrzucone przez opary tak jak morze wyrzuca śmieci... Oddział Matta Reguły pilnował bezpieczeństwa kościoła i wkrótce się okazało, że mgła cofnęła się o parę centymetrów, zamiast trawy i kamieni zostawiając wąski krąg lśniącego tęczowo osadu. Nikt tego nie zauważył. Ludzie byli zbyt zajęci odzyskiwaniem dorobku całego życia. A kiedy Nan Nawiedzona i Koń Powietrzny w końcu wyłonili się z chmury, ujrzeli niezwykły widok: kościół do połowy zapełniony najdziwniejszymi przedmiotami, w tym częścią chaty (należącej do Bena Mostowego), która zaczęła się pojawiać niczym narośl na drzewie. Grupka pozostawionych bez dozoru dzieci zdołała przywołać kocięta i czerwoną piłkę, a przez dach (obecnie zapadnięty) wyłaniał się gigantyczny dąb, w którego gałęziach stado ptaków śpiewało tak głośno, że mogłoby obudzić martwych. Nan Nawiedzona uśmiechnęła się pod nosem i poklepała bok Konia Powietrznego. Wkrótce zacznie się przyzywanie czegoś więcej niż ptaki i zaginione psy. Pokazało jej to lustrzane świecidełko; teraz wiedziała, że nie bez powodu nazywa się myśli refleksjami. Zbyt długie myślenie i marzenie było dotąd uważane za marnowanie czasu. Tymczasem jeśli Podniebna Cytadela ma powstać, to wzniosą ją właśnie sny i refleksje. I nawet jeśli ta walka zostanie przegrana, wiedziała, że Starzyk byłby z niej dumny. Nan Nawiedzona osiągnęła coś

niemożliwego dla innych, mimo Hel, potopu czy Męczarni. Po raz pierwszy od pięciuset lat mieszkańcy Malbry zaczęli śnić.

Księga siódma JEŹDZIEC RZEZI Gdyby życzenia były końmi, żebracy nie chodziliby pieszo. Stare przysłowie ludowe

1 Choć Maddy wolałaby wierzyć, że to tylko zły sen — niestety, nie śniła. Od chwili, gdy razem z Perthem doszła w ślad za Adamem do apartamentów przy Promenadzie Badaczy, upłynęły trzy godziny. Potem zaskoczenie, jakim był zbliżający się ślub jej dawnego wroga, zbladło na wieść, kim jest jego wybranka. Adam Marnota i Maggie Rada? Adam i Maggie mają wziąć ślub? Maddy natychmiast zrozumiała, że to musi być jakiś podstępny plan, choć nie mogła pojąć, co w tym wszystkim robi ten okropny chłopak. Czy Maggie wiedziała, kim jest Adam? Jak się poznali? Czy się kochają? Czy Adam naprawdę mógł kochać siostrę dziewczyny, której nienawidzi? I jak, na miłość boską, bliźniaczka Maddy mogła pokochać Adama Marnotę? Adama o sercu twardym i kwaśnym jak listopadowe jabłko, któremu niepisane jest dojrzeć i które spada z pierwszymi przymrozkami! Teraz, ukryta w cieniu, obserwowała apartament przez runę Bjarkán. Nie zauważyła nic nadzwyczajnego oprócz Czerwonego Konia w stajni. Nie było żadnych śladów walki ani wybuchów mocy i choć widziała sygnaturę Maggie, jaśniejszą smugę w plątaninie znaków na ulicy, nic nie wskazywało na to, że jej siostra postradała zmysły, i nie wyjaśniało, co dziecko Thora mogło zobaczyć w Adamie Marnocie. Perth musiał się wspiąć na szczyty' umiejętności perswazji, by odwieść Maggie od zamiaru pójścia do apartamentu i wyważenia drzwi. — Jak ci się wydaje, co się stanie, kiedy tam wpadniesz? — argumentował. Maddy rzuciła mu niecierpliwe spojrzenie. — Ale... — Słuchaj, to trzeba dokładnie przemyśleć. Chyba nie chcesz, żeby wezwała stróżów prawa albo zaczęła się awanturować, co? Maddy niechętnie przyznała, że to może nie być najlepszy plan świata. — Więc co zrobimy? Perth wzruszył ramionami. — Ona cię zna. Jeśli cię tu zobaczy, zacznie coś podejrzewać. Ale jeśli zdołam się dostać do tego apartamentu i się rozejrzeć... — A dlaczego nie? W Końcu Świata nie ma takiego budynku, do którego nie zdołam wejść. Zaufaj mi, dam radę. — Zaufać ci? — powtórzyła Maddy z uśmiechem. — Perth, jeśli chcesz udawać, że nie chodzi ci o kradzież sreber czy innych cennych przedmiotów... Perth był urażony. — Trudno, co poradzę. Jeśli przy okazji parę świeczników albo portmonetka, albo srebrna tabakiera przypadkiem znajdzie się w moim posiadaniu, komu to przeszkadza? —

Uśmiechnął się szeroko i bezwstydnie, a Maddy nie po raz pierwszy pomyślała, że jest bardzo podobny do Lokiego. Nie było to podobieństwo rysów czy karnacji, lecz ruchów, wyrazu oczu, zmiennej mimiki. Wyglądał jak starszy brat Lokiego, nie aż tak rozbrykany, ale również jak żywe srebro, z tą drobną iskierką nieokiełznanego ognia. Przyszło jej do głowy, że tak musiał wyglądać Jednooki w swoich młodych latach, i ogarnęła ją tęsknota. Czy jej stary przyjaciel zdołał jakoś przeżyć? I co go łączyło ze Starcem z Dzikich Krajów? Czy jej siostra to wie? — Dobrze, idź — powiedziała do Pertha. — Ale uważaj. Nie chcę, żebyś zrobił sobie krzywdę. Patrz, niczego nie dotykaj, a potem wróć i o wszystkim mi opowiedz. Jasne? Perth wyszczerzył zęby. — Jasne. I żadnych lichtarzy, tabakier i innych takich. Zrozumiano? Wzruszył ramionami. Psujesz całą zabawę, wiesz? I tak o zachodzie słońca nierzucająca się w oczy postać w burym odzieniu szybko wspięła się z bocznej uliczki przy Promenadzie Badaczy na dach stajni, z niego po rynnie na krawędź kolejnego dachu z dachówkami obrośniętymi mchem, a z niego na dach nad apartamentem. Pozbawiony kolorowych szat Perth wyglądał jak kominiarz, dekarz lub nawet niewolnik. W każdym razie był doskonale ukryty, z ulicy całkowicie niewidoczny między kominami. Spojrzał na apartament przez Bjarkán. Przez chwilę widział tylko łunę; zasłony były zaciągnięte i nieuzbrojone oko widziało maleńki wycinek pokoju, a nawet za pomocą prawdziwego widzenia dostrzegał jedynie ślady sygnatury ciągnące się w pokoju, jakby ktoś krążył po nim niespokojnie. To pewnie siostra Maddy, pomyślał. Tylko Ognista zostawia takie ślady. Zacieśnił soczewkę Bjarkán i przysunął się bliżej. Ze swojego punktu obserwacyjnego widział sygnaturę dziewczyny i poruszenia zdradzające ożywienie, a także cień na oknie, szybko przemieszczający się tam i z powrotem. Potem rozległ się łopot skrzydeł i na kominie nad jego głową wylądował ptak. Wielki kruk miał bystre, inteligentne spojrzenie. — Sio! — mruknął Perth. — Kra! Kra! Obok kruka usiadł kolejny, z białym piórkiem na głowie. Wrzasnął przeraźliwie i dziobnął większego w skrzydło. Perth ułożył pałce w kształt runy. Większy kruk zeskoczył z komina, ale zamiast odlecieć, usiadł na dachu i w jednej chwili przybrał aspekt młodzieńca w czerni, z łajdacko rozczochraną czupryną i szerokim uśmiechem. — A to było nie za barrrdzo uprzejme — zauważył. Perth zastanowił się, czy nie rzucić Hagall, ale się rozmyślił. Nawet gdyby odstraszył tego stwora, użycie tak potężnej runy mogłoby zaniepokoić dziewczynę z apartamentu.

— Kim jesteś i czego chcesz? — Mów mi Muniek. A to moja siostra Honorata. Pomagamy Jeźdźcowi Rzezi i chcemy dopilnować, żeby była gotowa na Koniec Światów... chyba że masz na zbyciu kawałek cukru albo keks... — Keks! Keks! — wrzasnął mniejszy ptak, dziobiąc komin. Perth łypnął na niego podejrzliwie. — Jeździec Rzezi? Muniek wyszczerzył zęby w uśmiechu — na oko Pertha akurat tak prawdziwym, jak sakiewka magicznego złota. Jednak wyglądało na to, że powie coś o Maddy i jej tajemniczej siostrze. Perth nie znał się na przepowiedniach czy historiach ze Starego Wieku, ale znał Pieśń o Trzech Koniach z Księgi Apokalipsy i nie musiał długo kombinować, żeby zrozumieć, iż czarny koń, którego Maddy nazywała Jörgim, a który miał tak dziwne upodobania kulinarne i tendencję do zmieniania aspektów, nie był wcale koniem, tylko jakimś stworem wprost ze Snu. A ten Muniek wspomniał o Jeźdźcu, którego imię jest Rzeź... — Kim jest Jeździec Rzezi? — spytał. — To ta dziewczyna z apartamentu? — No, może nim być, jeśli dosiądzie konia... — A co to ma wspólnego ze mną? — Może wszystko. Perth zastanawiał się przez chwilę intensywnie. Czy Maddy o tym wiedziała? Jak na jego gust nowa przyjaciółka była irytująco skryta. Od przybycia do Końca Świata nie powiedziała mu niemal nic o swojej rodzinie, pochodzeniu, źródle swojej tajemniczej mocy. Kim była dziewczyna, którą chciała znaleźć? Co to za jakiś Starzec z Dzikich Krajów? Jak wieśniaczka z Północy zdobyła taką wiedzę o runach? Co Perth naprawdę wiedział o Maddy? Że nie znała miasta, że miała moc i umiała jej używać oraz że miała również potężnych wrogów. Czy mogła być jednym z Jeźdźców? Czy ten Jörgi to Czarny Koń? Wyglądało na to, że tak. A im dłużej Perth się nad tym zastanawiał, tym bardziej prawdopodobne mu się wydawało, że z tego wszystkiego może być jakiś zysk: skarb ze Świata Dolnego albo wiedza, za którą odpowiednia osoba mogłaby dużo zapłacić. — Powiedz — odezwał się w końcu Muniek — słyszałeś kiedyś o Starzyku z Dzikich Krajów? Perth przytaknął. Maddy parę razy o nim wspomniała, lecz nie miał pojęcia, co to takiego. Osoba? Przedmiot? Ani to, ani to? — Co to takiego? — Skarb — oznajmił Muniek. — Skarb ze Świata Dolnego, cenniejszy niż złoto i rubiny. — A wiesz, gdzie go szukać? — zainteresował się Perth. — Pewnie. Tam, w tym apartamencie. — Serio? Honorata zaskrzeczała.

— A czego ode mnie chcecie? — spytał Perth. — Żebyś go ukradł — palnął Muniek. — Ukradł? Ale powiedzieliście, że jesteście... — Pomocnikami Jeźdźca Rzezi. To znaczy, że służymy jej interesom. Nawet gdy ona sama nie wie, co to za interesy. — I mówisz, że Jeździec potrzebuje... — Złodzieja — dokończył Muniek. — Barrrdzo dobrego złodzieja. — Uśmiechnął się od ucha do ucha. — Takiego, co potrafi wspiąć się na balkon w środku nocy. I mógłby wejść do pokoju, nie robiąc żadnego hałasu, i zabrać Starzyka ukrytego nie wiadomo gdzie. Który potrafiłby odczynić więzy run, nie budząc nikogo. I w końcu mógłby zanieść Starzyka w bezpieczne miejsce, gdzie nikt go nie znajdzie, i zacząć zbierać nagrody. — Jakie nagrody? — Perth się ożywił. Muniek machnął ręką od niechcenia; srebrne bransolety na jego rękach przyjemnie zabrzęczały. Perth, który potrafił na oko ocenić próbę srebra, poczuł przyjemny dreszcz biegnący od czubków palców po pas z sakiewką. — Cokolwiek zechcesz — oznajmił Muniek. — Złoto, runy, czego tylko dusza zapragnie... — Moja dusza ma bardzo wysokie wymagania. — A Starzyk, jest barrrdzo skłonny do współpracy. O ile ty okażesz się barrrdzo dyskretny. Perth jeszcze raz się zastanowił. Czy powinien uprzedzić o tym Maddy? Na pewno chciałaby o tym wiedzieć. Ale właściwie czy był jej winien lojalność? Ona także chciała zdobyć ten łup spełniający wszystkie życzenia — bo dlaczego wysłała go tutaj, nic nie mówiąc o prawdziwej naturze tego skarbu? Lubił tę dziewczynę. Naprawdę. Ale doświadczenie podpowiadało mu, że przyjaźń to kiepska inwestycja, za to gotówka... o, to rozumiał. I choć żałował, iż musi zdradzić przyjaciółkę, myśl o zdobyciu tego, czego dusza zapragnie, wystarczyła, by uśpić jego sumienie. Przecież nikomu nie stanie się krzywda Jeszcze raz spojrzał na okno apartamentu przez runę Bjarkán. Zobaczył przez zasłony łoże z baldachimem, aksamitną narzutę, ławę, włókienka blasku run znaczące ruchy lokatorki pokoju i jakąś rozjarzoną błękitną kulę... — To? Muniek skinął głową. — No. Złodziejaszek usłyszał cichy, daleki głos. który szeptał w jego głowie: Perth, Perth... — To mówi! — wyrwało mu się. — I nie tylko. Ale najpierw trzeba go uwolnić. — Uwolnić? A co? Jest uwięziony?

— O tak. przyjacielu. Jest niewolnikiem — powiedział Muniek. Zadanie nie wyglądało na zbyt trudne. Oczywistym wejściem wydawał się balkon; najbardziej ryzykownym odcinkiem trasy — otwarta przestrzeń od łóżka do celu. Najlepszą porą włamu był świt: dziewczyna zaśnie, a on wejdzie po dachu. Wszystko wyglądało zupełnie prosto, wręcz rutynowo. Oczywiście wspinaczka mogła mu nastręczyć pewnych trudności i trzeba będzie się zachowywać bardzo cicho... — No więc? — spytał Muniek. — Mamy plan? Perth uśmiechnął się z wyższością. — Jak zawsze.

2 Tej nocy Maggie także opracowywała własny plan. Zaczekała, aż Adam zaśnie, a potem bezszelestnie wymknęła się z łóżka. Starzec stał mroczny na ławie. Doszła do wniosku, że on także śpi. I dobrze, niech się nie budzi, pomyślała Chodziło jej o kogoś innego. A dzięki krukom Odyna wiedziała, gdzie szukać. Na drodze do Końca Świata, gdzieś na południe od Pudnika, Kieszonkowy Cyrk Szczęściarza „Pandemonium” przygotowywał się do ostatniego występu. Rzuciła runę Bjarkán w Sen i pozwoliła sobie odpłynąć. Tym razem dobrze wiedziała, czego szuka, i jej umysł bez przeszkód podryfował po sennych wodach, muskając je delikatnie jak ptak polujący na ryby. Teraz poszło jej o wiele łatwiej. Sama się zdziwiła. Jeździec Rzezi nie potrzebuje konia, by zanurzyć się w świecie Snu. Musiała tylko dokładnie obliczyć, jak daleko zapuścili się Ogniści; resztę mogła przywołać z taką swobodą jak węża, który niemal zabił Lokiego na Górze Czerwonego Konia. Ach... są! Znalazła ich. Kieszonkowy Cyrk „Pandemonium” sunął drogą do Końca Świata. Zbliżyła się ostrożnie, chłonąc każdy szczegół. A więc to moja rodzina, pomyślała. Niemal uśmiechnęła się do tych postaci — Królowej Świń, Siłacza, Braci Wilków, Człowieka-Słowika — całkiem jak dziecko uśmiechające się do bohaterów ulubionej, dobrze znanej bajki... aż przypomniała sobie, po co się tu znalazła. No właśnie, po co? — odezwał się suchy głos w jej głowie. Myślisz, że ich zatrzymasz? O to ci chodzi? Maggie otworzyła oczy. — Kto tu jest? Stojący na ławie w cieniu Starzec zamigotał ironicznie. — Co chcesz powiedzieć? — szepnęła Maggie. — Że nikt nie powstrzyma Ognistych? O, można ich powstrzymać, powiedział Starzec. Ale to nie zatrzyma Męczarni. Powiedziano: Jeździec Rzezi wyruszy. A nie: Po ślubie Jeździec Rzezi wyprawi bankiet z szampanem, tańcami ludowymi i tortem. — Co? — wykrztusiła zbita z tropu Maggie. Nieważne. Chodzi mi o to, że wszyscy mamy tu do odegrania jakąś rolę. Także Adam, niestety — choć szczerze mówiąc, nie pojmuję, co ty w nim widzisz. Ludzkie dziecko. W dodatku akurat to. Ten mały, podstępny, płaszczący się... — Przestań! Przestań tak mówić! Kocham go! Głos Starca przybrał ton wysilonej cierpliwości. Maggie, wcale go nie kochasz Nawet go nie znasz. Przede wszystkim nie nazywa się Prawy, tylko Marnota. Powiedział ci o tym? A wspomniał, że od trzech lat stara się unicestwić twoją rodzinę? Że nie cofnie się przed niczym, byle tylko zobaczyć nasz upadek? Że cię nie kocha i

nigdy nie kochał, a ten ślub to pomysł jego pana? — Niby po co? — prychnęła Maggie szyderczo. Nie chodzi o twój ślub, lecz o ślubny podarek... Maggie ujrzała oczami duszy szereg przemykających obrazów jak zdjęcia w albumie. Ona sama — może trochę starsza, z włosami znowu przykrytymi bergą. Ale nie była to ta biała chusta, jaką nosiły panny z Końca Świata, lecz czarne, w dowie nakrycie głowy — a ona trzymała na kolanach dziecko, chłopczyka z piętnem Ognistych. Ten obraz zaparł jej na chwilę dech w piersiach. — Nie możesz tego wiedzieć. Tego nie wie nikt. Wydawało mi się... ale jest za wcześnie, żeby mieć pewność... Blask Starca stał się mocniejszy. Nie bądź głupia. Wiedziałaś od chwili, kiedy z nim zległaś. Poczułaś to. Wiedziałaś, bo i ja wiem. Dziecko, które nosisz — dziecko Dębu — określi los Asów. Jego runa, to runa ostatnia. Dziesiąta runa Nowego Pisma. I Starzec wyrecytował przepowiednię Jansowidzącej: Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. W dwanaście dni, gdzie Światów Kres, w mogile dar znajdziecie. Kluczem do wrót jest dziecko niczyje i obu, i nienawiści. Nigdy zupełnie nie ginie to, co się choć raz przyśni. — Więc o to chodzi? — spytała Maggie, zapominając ściszyć głos. — Uważasz, że Adam wiedział, iż do tego dojdzie? Myślisz, że tak to zaplanował, by zdobyć ten znak ruiny? Starzec westchnął. Ja nie myślę. Pamiętaj, jestem wyrocznią. Ale czy twój syn stanie się darem dla bogów, czy dla ich wrogów — to już zależy od ciebie. Maggie stała długo w milczeniu koło pogrążonej w mroku kamiennej głowy. Runa Ác na jej karku rozogniła się jak chorobliwa plama. Przez chwilę słowa Starca wydawały się sensowne — tłumaczyły, czemu Adam ją odnalazł, czemu jego pan się nią posłużył najpierw do przywołania Czerwonego Konia, potem do odszukania Starca. Kiedy się zbuntowała, zagrał na jej uczuciach, grożąc jej nowemu przyjacielowi. Adam zaś wykorzystał jej samotność, przymilał się i ją uwodził, udawał, że ją kocha-.. Ale oczywiście Starzec musiał jej tak powiedzieć. Czy na pewno? Przecież nie może kłamać... Nie musiał. Wystarczyło tylko nagiąć fakty. Przecież to Odyn, mistrz manipulacji. Przewidując, że do ślubu nie dojdzie, grając na jej lękach i pragnieniach, rzucając jej starannie wyselekcjonowane strzępki prawdy, wyjęte z kontekstu i widziane z jego perspektywy, mógł wpłynąć na jej uczucia, dać jej nadzieję, zwątpienie, podkopać zaufanie i w końcu przeciągnąć ją na stronę Asów. To by się zgadzało, pomyślała. Starzec chciał, żeby była mu wierna. Chciał, by jej dziecko

— jego prawnuk — było Asem. A jego duma. legendarna duma, nie mogła dopuścić myśli, że dziecko zwykłego człowieka będzie miało wpływ na losy jego dynastii. Adam nie nazywał się Prawy? I co z tego? Nazwisko można zmienić z wielu powodów. To nie znaczy, że jest kłamcą albo że jej nie kocha. Przysiągł pokonać Asów? Tak jak kiedyś ona. Nie oznacza to, że nie ma honoru. Ten fakt nie rzuca cienia na ich miłość. Wręcz przeciwnie. Jeśli mimo wszystko potrafił pokochać córkę wroga, to czy nie jest lepszy od Asów? Czy nie jest od nich szlachetniejszy? Dlatego odsunęła od siebie mroczne myśli jak koszmar, który przez chwilę wydaje się realny, a potem rozpływa się w nicości. Miłość to nie świeczka, którą zdmuchuje pierwszy powiew zwątpienia. Maggie była młoda i pełna optymizmu. Wierzyła, że jeśli naprawdę doszło tu do podstępu, to ze strony Szeptacza, nie jej narzeczonego. Wystarczy uwolnić Adama od jego złośliwego pasażera i wszystko zacznie się na nowo. Adam, Maggie i ich dziecko, idealna, kompletna trójca. Rodzina, która zastąpi tamtą utraconą. A teraz, gdy Maggie będzie matką, ślub z całą pewnością się odbędzie... Nagle od strony balkonu dobiegł jakiś szmer. Ktoś usiłował — cicho i sprawnie — otworzyć okno. Maggie wezwała runę Hagall i wyostrzyła ją jak szpikulec. Nie miała pojęcia, kim jest intruz, ale zjawił się w złym momencie. Stała się matką. Nieważne, że jej dziecko ledwie zaczęło istnieć. Nieważne, że zaważy na losie Dziewięciu Światów. Przebudził się w niej odwieczny, drapieżny instynkt. Przyczaiła się w cieniu.

3 Światło w apartamencie zgasło grubo po północy. Ktoś tam cierpiał na bezsenność, a Perth nie chciał wkraczać do akcji, dopóki nie zyska pewności, że wszyscy śpią. Na dachu było zimno, nawet skórzana tunika nie chroniła przed chłodem. Perth dygotał, palce mu zdrętwiały, więc schował je pod pachy. Do tego momentu jego plan prezentował się dość prosto. Kiedy tylko Maggie i jej młody absztyfikant zasną, on zakradnie się do apartamentu. Po linie z kotwiczką miał się przedostać na balkon. Potem otworzy cicho okno, przemknie się do ławy, włoży Starca do sakwy i odejdzie, tak jak przyszedł. Ale wyniesienie Starca bez wpadki stanowiło dopiero pierwszy etap planu. Drugim, o wiele bardziej niebezpiecznym, była ucieczka od Maddy: droga po dachach wydawała się najlepsza, lecz Perth nie wiedział, kiedy jego przyjaciółka straci cierpliwość i zrozumie, że została oszukana. W końcu światła zgasły. Odczekał jeszcze godzinę. Potem wspiął się na balkon, otworzył okno (było zaryglowane, ale wziął ze sobą narzędzia) i bezgłośnie zakradł się do apartamentu. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok do ciemności. Na niebie świecił księżyc w pełni. Z wielkiego łoża z baldachimem dobiegał miarowy oddech. Perth zrobił krok w stronę ławy, na której widział kulę błękitnego światła.. I stanął jak wryty. Przy łóżku stała postać w bieli. Dziewczyna — z krótkimi włosami i wielkimi ciemnymi oczami, trzymała gotowy do ciosu ognisty szpikulec. Jego pierwszą reakcją było zaskoczenie na widok podobieństwa Maddy do tej dziewczyny. Oczywiście wiedział, że to siostry, ale się nie spodziewał, że niemal identyczne. Gdyby nie włosy, które ta dziewczyna miała bardzo krótkie, mógłby ją wziąć za Maddy: te same uparte usta, ta sama pełna życia twarz, ta sama zaciekłość i koncentracja... Rzuciła ognisty szpikulec. Perth padł na podłogę. Broń — jakaś runiczna strzała — przeleciała mu nad głową i uderzyła w ścianę. Huknęło, błysnęło, Perth rzucił się w stronę ławy, osłaniając się runą Yr. Już miał Starca, gdy coś uderzyło go w plecy z oszałamiającą siłą. Upadł jak długi, przed oczami zatańczyły mu gwiazdy. Starzec upadł wraz z nim, omal nie roztrzaskując mu czaszki. Stłukł mu ramię i znieruchomiał na podłodze. Perth zaklął i szarpnął się z bólu; runa Perth na jego ramieniu rozjarzyła się złowrogim czerwonawym różem. Dziewczyna wyciągnęła rękę, w której trzymała runę. Drugą ręką osłaniała brzuch. — Odłóż to — powiedziała. Perth zerknął na jej runę. Była to Hagall, Niszczyciel. Nie miał czasu rzucać ochronnego zaklęcia, gdyby go uderzyła, byłoby po nim. Oczywiście ona także ryzykowała. Gdyby teraz rzuciła runiczną strzałę, nie miałaby czasu się bronić. Mógłby ją powalić — choć ona wcześniej pewnie zrobiłaby z niego miazgę. Pytanie tylko, czy o tym wiedziała.

Wstał bardzo powoli, nadal trzymając runę. Perth i Hagall stanęły naprzeciwko siebie jak dwa młoty. — Rzuć runisię — rozkazała dziewczyna. — Czemu ty nie rzucisz? — Bo to Hagall, Niszczyciel. Jeśli cię tym uderzę, będzie źle. — A to Perth — warknął, udając pewność siebie. — Perth... eee... Wszechmocny. I jeśli ja cię tym uderzę, to... Maggie spojrzała na niego sceptycznie. — To? — To nie będzie dobrze — mruknął, cofając się do okna. Oczy Maggie błysnęły. Jej ręka jakby sama osunęła się niżej, chroniąc brzuch. — Aleś ty podobna do siostry — powiedział Perth. — Już mi to mówiono — wycedziła Maggie. — Ona cię tu przysłała? — Tak. — Masz mnie zabić? — Nie. Spojrzała na niego przez Bjarkán. Bardzo długo nic nie mówiła. Runa rzucała na jej twarz krystalicznie błękitny poblask; Hagall lśniła metalicznym srebrem. W końcu Maggie odesłała runy i zmierzyła Pertha spojrzeniem granitowozłotych oczu. — Wracaj do mojej siostry i powiedz, że nie zamierzam walczyć. Powiedz jej, że kiedy nadejdzie Męczarnia, zabraknie im jednego Jeźdźca. — Puszczasz mnie wolno? — zdziwił się Perth. Skinęła głową. — Tak po prostu? Uśmiechnęła się krzywo. — Wolałbyś, żebym cię najpierw trochę sponiewierała? — Eee, niekoniecznie. — Więc tylko przekaż jej tę wiadomość. A jeśli cię znowu zobaczę, zginiesz. Jasne? To chyba jakaś pułapka, pomyślał Perth. Ona musi wiedzieć, że blefuję. Ręka mu zdrętwiała od uderzenia, mocy pewnie zostało mu na jeden cios, a potem byłby bezbronny. A jednak pozwoliła mu odejść... — Dlaczego? — spytał. Już miała odpowiedzieć, ale od strony łoża dobiegł jakiś dźwięk. Drgnęła. Perth przywołał runę. Adam w końcu oprzytomniał. — Co się dzieje?

Złodziej rzucił się do ucieczki. — Maggie, zatrzymaj go! Perth potknął się o Starca. Pochylił się, by go podnieść... Adam chwycił, co mu wpadło w rękę — jak na ironię, był to akurat srebrny lichtarz — i rzucił nim we włamywacza z całych sił. Pocisk ledwie musnął głowę Pertha, choć cios był bolesny. Perth mimowolnie odpalił runiczną strzałę, trafiając w mur. Runiczny blask eksplodował; przez mgłę bólu Perth rozpoznał młodzieńca z rynku. Rzucił kolejną strzałę — instynkt okazał się silniejszy od strachu — i po sypialni rozsypały się fontanny czerwonych iskier jak z petardy. Adam osłonił twarz ramieniem; Maggie rzuciła Yr chroniącą ich oboje, a Perth wrzucił Starca do sakwy i rzucił się pędem na balkon. Nie zsunął się po linie, lecz skoczył w mrok, machając rękami i nogami; bruk znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów niżej, a on mógł się trzymać tylko światła księżyca. A jednak nie spadł; trzy metry niżej chwycił się rynny i pomimo bólu ramion i pleców zdołał się wspiąć po niej na dach. Wgramolił się na sam szczyt, obszedł komin i jak kot powędrował po dachach kolejnych domów, a kamienna bryła w sakwie obijała mu się w biegu o biodro. W końcu opadł z sił i zsunął się po rynnie w uliczkę, wzdłuż której ciągnął się rynsztok. Tu zatrzymał się, łapiąc oddech. Mało brakowało, pomyślał. Gdyby wiedział, że dziewczyna potrafi rzucać takie runy, dwa razy by się zastanowił przed włamaniem. Ale mi się pofarciło. Wykpiłem się tylko siniakami, ukradłem Starca i w dodatku pozbyłem się Maddy! Postanowił się nagrodzić w gospodzie, lecz za jego plecami rozległ się głos: — Stać w imieniu prawa! Na jego ramię spadła ciężka ręka. Perth skamieniał. Wykorzystał moc, nie miał już sił uciekać ani walczyć. Odwrócił się; dwaj strażnicy z pałkami nabijanymi ćwiekami stali u wejścia w zaułek. Trzeci, który trzymał rękę na ramieniu Pertha, przyglądał się podejrzliwie jego sakwie. Widzieli go na dachu? Jeśli tak, to miał kłopoty. Jeśli nie — a wydawało się to możliwe — może jakoś się wykpi. Uśmiechnął się z trudem. — Panie władzo, jak mógłbym pomóc? — Co masz w tej torbie? Perth otworzył sakwę, starając się nie robić gwałtownych ruchów. Niektórzy strażnicy zbyt pochopnie używali pałek, a on nie miał najmniejszego zamiaru dawać im pretekstu do ataku. Starzec wyglądał jak zwykły kamień — bryła wulkanicznego szkliwa. Strażnicy przyjrzeli mu się z bliska, z identycznie nieufnymi minami. — Co to jest? — spytał w końcu jeden. Perth spojrzał na niego z wyrzutem.

— Rzeźba. Nie widać? Kamienna głowa. No, jeszcze nie skończyłem, ale chyba widać rękę artysty. Ta szlachetność rysów, wyniosła linia czoła, surowa mądrość nosa... — A to? — Strażnik wskazał nóż do cięcia szkła, krótki łom, mały młotek. — To moje narzędzia pracy. Nie rozumiecie, że jestem artystą? — W oczach Pertha odmalował się taki wyrzut, że strażnicy się zmieszali; spojrzeli poważnie na głowę i przyznali, że tak, rzeczywiście jest w niej coś, a Perth może iść swoją drogą. Gdy mieli się już rozstać, jeden z nich — starszy, z zimnymi niebieskimi oczami w cieniu daszka czapki — spuścił wzrok i zesztywniał. W czasie włamania Perth podwinął rękawy kurtki. W srebrzystym blasku księżyca runa na jego skórze rysowała się wyraźnie jak kleks. — Co to? — wycedził strażnik. — Tatuaż z Ziem Zewnętrznych — wyjaśnił Perth. — Mnie to wygląda jak piętno. Piętno niewolnika, które ktoś przerobił. Perth zrozumiał, że jego sytuacja uległa gwałtownemu pogorszeniu. Strażnicy, od początku podejrzliwi, zainteresowali się jego znamieniem. Zaraz któryś zaproponuje, że odprowadzą go do rotundy... Rzucił się do ucieczki, bo wydała mu się najlepszym rozwiązaniem. I może nawet by mu się udało, gdyby nie Starzec i sakwa. Strażnik chwycił sakwę za pasek i kiedy Perth się szarpał, dwaj pozostali zdążyli odciąć mu drogę. Zanim Perth zdołał wezwać moc czy choćby wymyślić prawdopodobne kłamstwo, nabijana ćwiekami pałka trafiła go w skroń i parę sekund później, skutego kajdankami, prowadzono go do rotundy. Po dziesięciu minutach, pozbawiony narzędzi i wszystkiego, co mógł wykorzystać przy ucieczce, wylądował w celi pod rotundą przy Wrotach Świętej Mogiły. Głowa go bolała, ręce miał skute, a przez zapadnię, którą go wrzucono do celi — czy raczej jamy w ziemi — oficer odczytał mu prawa i zapisał w rejestrze. Oczywiście, jak zauważył, jeśli Perth rzeczywiście jest zbiegłym niewolnikiem — co niewątpliwie zostanie określone podczas badania — to i tak nie przysługiwały mu żadne prawa i jeśli nie zgłosi się jego pan, trafi do kopalni, na galery lub, co bardziej prawdopodobne, na szafot. Perth milczał. Nauczył się, że w tych okolicznościach milczenie jest najlepszą odpowiedzią. Na razie strażnicy nie wiedzieli o nim nic, nie mieli nawet pojęcia, jak się nazywa, co mogło mu dać dzień spokoju, zanim machina wciągnie go w swoje tryby. Miał nadzieję, że do tego czasu obmyśli jakiś plan. Nie po raz pierwszy znalazł się w celi i doskonale rozumiał, dlaczego należy rozegrać tę sytuację ostrożnie i z wyczuciem. — Co, zaniemówiłeś, łachudro? — spytał strażnik z nienawiścią. — Będziesz miał szczęście, jeśli tylko języka w gębie ci zabraknie, kiedy sędziowie z tobą skończą. Perth nadal milczał. — Na pewno nie chcesz nam zdradzić, jak się nazywasz? I tak to z ciebie wydobędziemy, więc mógłbyś sobie zaoszczędzić męki.

Perth udał, że zasnął. — No, jak chcesz — rzucił strażnik. — Ale jeśli zechcesz jeść, pić albo ogrzać się pod kocem — a ostrzegam, w tej dziurze bywa zimno — będziesz musiał podać nam swoje imię. Perth nawet nie mruknął. Rozdrażniony strażnik zakończył przemówienie, wrzucając przez zapadnię coś ciężkiego. Zamierzał trafić w Pertha, ale złodziej zorientował się w porę i zdążył się uchylić, a pocisk z głuchym stukiem uderzył o podłogę. W ciemnościach trudno było zgadnąć, co to jest, ale strażnik zapragnął jeszcze dociąć więźniowi przed zamknięciem klapy i zagadka się rozwiązała. — I masz to swoje bezcenne arcydzieło!

4 Perth usiadł na podłodze celi i zastanowił się nad sytuacją. Nie ma co, nie wyglądała dobrze. Celka miała najwyżej metr kwadratowy, jej ściany i podłoga były z ubitej ziemi, z powodu braku okna panowały w niej nieprzeniknione ciemności i cuchnęło czymś, co dawno temu straciło życie. Najprawdopodobniej poprzedni lokator, pomyślał smętnie Perth; na razie szanse na to, że nie podzieli jego losu, prezentowały się dość blado. Rzucił Bjarkán i rozejrzał się po nowym lokum. Przez chwilę blask runy ukazywał mu tylko to, co już wiedział dzięki węchowi, ale po chwili dostrzegł Starca, tajemniczy przedmiot, przez który tu wylądował. Bryła lśniła runicznym blaskiem, schwytana w sieć run wiążących, a jej błękitne serce jarzyło się niczym kłębek nici utkanych z blasku gwiazd. Perth wyciągnął skute ręce. Głowa była ciepła, jakby rozgrzana na słońcu. Rozświetliła się pod jego dotykiem; tam, gdzie jego palce dotknęły kamienia, pojawiły się różowe plamy blasku. Perth cofnął ręce; blask zgasł. Przy ponownym dotyku powrócił. Perth... Perth... Ten głos! Ten szept! Co on ukradł, na bogów? Jeszcze raz spojrzał na Starca przez kółko z palca wskazującego i kciuka. Kamień nie przypominał żadnego znanego mu klejnotu, choć kruk nazwał go skarbem. Ale nazwał go też niewolnikiem, a Perth w końcu zrozumiał dlaczego: w tej bryle znajdowała się świadoma istota, która szeptała w jego głowie... PERTH! NIE MAMY NA TO CZASU! Cofnął ręce jak oparzony. Gdy dotykał bryły, głos w jego głowie brzmiał donośniej — o wiele donośniej. Kiedy cofnął dłonie, ogłuszający krzyk zmienił się w przyjemny pomruk. Perth, posłuchaj mnie. Perth... Ostrożnie wyciągnął ręce. Dotknął kamienia czubkami palców. Raz jeszcze uwięzione w nim błękitne serce zapulsowało w sieci runicznego blasku. Dzięki bogom, powiedział głos z nutką zniecierpliwienia. Jeśli nie zauważyłeś, żaden z nas nie ma wiele czasu. A teraz posłuchaj... — Czekaj! Co z tego będę miał? Z kamienia dobiegł chichot. Będziesz miał szansę mnie wysłuchać. Czego chcesz? Trzech życzeń? — No wiesz... Mówimy o Ragnaröku. Wojnie Porządku z Chaosem. Szansie, by zmienić światy na lepsze... — Pięknie, pięknie, ale co na tym zyskam? Bogowie, mówisz jak mój brat, westchnął Starzec. Proszę bardzo. Rób, co mówię, a dam ci, co zechcesz. Szczęśliwy? Czy to zaspokoiło twoją chciwą duszyczkę? Perth wzruszył ramionami.

— Ujdzie w tłoku. Lecz ostrzegam: może i mam małą duszę, ale moja cena... Wszystko jasne, powiedział Starzec. Nieograniczone bogactwo. Niezmierzona władza. Runy, dzięki którym oczarujesz dowolną kobietę... lub mężczyznę. Przygody. Ciekawe życie. Wolność... — Wolność? — ożywił się Perth. Starzec zajaśniał mocniejszym blaskiem. Oczywiście. Zbliż się, Perth, i słuchaj...

5 Tymczasem w apartamencie Maggie Rada siedziała dziwnie spokojna, niewzruszona ani stratą Starca, ani wściekłością Szeptacza. Nie starała się ścigać Pertha umykającego po dachach, nie przejmowała się też pasażerem Adama, który dał upust furii, rzucając różnymi przedmiotami, zdzierając zasłony, niszcząc ozdoby i generalnie zachowując się jak pijany bard wracający po wyjątkowo nieudanym występie. Dlaczego go wypuściła?!! — zawył. Adam zadał to pytanie na głos. Maggie wzruszyła ramionami. — Odnajdziemy go. Miałam inne sprawy na głowie. Inne SPRAWY?! — warknął Szeptacz. Jakież to? Suknię ślubną? Kanapki na przyjęcie weselne? Praktycznie wręczyłaś Starca jakiemuś włamywaczowi i jeszcze masz odwagę, masz CZELNOŚĆ... Maggie zmierzyła Adama przeciągłym, spokojnym spojrzeniem. — Naprawdę nazywasz się Prawy? — spytała. Adam zrobił wielkie oczy. — Oczywiście. Czemu pytasz? — Ponieważ kiedy nasz syn się narodzi, chciałabym, żeby nosił nazwisko ojca — odpowiedziała z uśmiechem. — Nazwisko, z którego będzie dumny. Czy Prawy, czy... Marnota. Adam otworzył usta, ale nie zdołał nic wykrztusić. Szeptacz nagle przycichł. Uważaj, chłopcze. Ona wie... Ale skąd? — Dlatego go wypuściłam — oznajmiła Maggie. — Nie mogłam ryzykować, że skrzywdzi nasze dziecko. Rozumiesz, prawda? — spytała łagodnie. — Rozumiesz, dlaczego nie mogłam walczyć? Adam skinął głową. Oniemiał. Szczerze mówiąc, był jeszcze bardziej ogłupiały niż dotąd. Skąd Maggie wiedziała, że jest przy nadziei? Czy miał jej pogratulować? Dlaczego Szeptacz bełkotał w jego głowie jak wariat? — Rozmawiałaś ze Starcem — rzekł. — Stąd wiesz, prawda? Maggie potaknęła. — Co jeszcze powiedział? Długo milczała. Przyglądała się Adamowi, usiłując zrozumieć, co się zmieniło. Jeszcze tydzień temu ta twarz wydawała jej się szlachetna. Była to twarz herosa z jej

książek — uczciwa, odważna, szczera. Ale teraz maska spadła, odsłaniając rysy chłopca o podłych oczach, który kiedyś zsikał się w spodnie, gdy Maddy zaatakowała go na Górze Czerwonego Konia. Widziała jego rozterkę, jego słabość i straszliwe przerażenie. Oto był dar Starca. Zrozumiała, że już nigdy nie zobaczy Adama w tym świetle co niegdyś. Ale miłość to najsilniejsze z zaklęć. Dzięki niemu ludzie widzą, co chcą widzieć, zmieniają przeszłość, upiększają przyszłość, dodają brzydocie urody. Dla kochającej dziewczyny każdy występek umiłowanego staje się ukrytą cnotą, każda zdrada — wyzwaniem. Adam jest tylko człowiekiem, pomyślała. Tak, być może ją okłamał. Ale teraz, gdy są rodziną, wszystko się zmieni. I czymże jest heros z książki w porównaniu z ojcem jej dziecka? — Nigdy więcej mnie nie oszukuj — powiedziała. — Nie można budować małżeństwa na kłamstwie. Zostaniesz ojcem, więc musisz się zachowywać odpowiedzialnie. — A... ale... co ci mówił? Wzruszyła ramionami. — To już nieważne. Liczy się tylko, że to prawda. I że mnie kochasz... — Spojrzała na niego tak przenikliwie, że kolana się pod nim ugięły. — Bo mnie kochasz, prawda? — Tak — wykrztusił. — Tak. Tak. — I kiwnął głową tak gwałtownie, że zęby mu zaszczękały. — W porządku. Naprawdę tylko to się liczy. Musimy się zastanowić nad ślubem. Został nam na przygotowania jeszcze jeden dzień... — Ale co ze Starcem? — Adamowi głos drżał. — Nie możemy go oddać w ręce wroga. Co z Nowym Pismem? Co z Ognistymi? I co ze mną, Maggie? Co ze mną? — Nie martw się. Pozwól, że ja wszystko załatwię. A co do ciebie — zwróciła się do Szeptacza — chcę tylko, byś dał mi słowo, że nie będziesz się wtrącać. Ten ślub odbędzie się zgodnie z planem. Nie obchodzi mnie, co mówi Starzec. Nie pozwolę, by mój syn urodził się jako nieślubne dziecko. Czy to jasne? Adam gorliwie kiwnął głową. — Doskonale, zatem załatwione — skwitowała Maggie. — A teraz... Adamie. Ty zajmujesz się ślubem. Musimy wszystko zorganizować, a nie chcę, żeby w ostatniej chwili coś się nie udało. Nic mi nie zepsuje tego dnia. — A... ale co z tobą? — wybełkotał Adam. Maggie spojrzała na niego czule. Przecież to tylko chłopiec, pomyślała. Przerażony i niepewny chłopiec, równie bezradny jak ona. Może naprawdę ją zwiódł. Może ją okłamał — początkowo. Ale teraz, gdy są rodziną, wszystko się zmieni. Dawna, podejrzliwa Maggie rzuciłaby runę Bjarkán, by się przekonać, czy Adam szczerze ją kocha. Ale Maggie, która oddała Starca, by nie narazić swojego nienarodzonego dziecka, nie potrzebowała takiego dowodu. Miłość buduje się na zaufaniu; podważać zaufanie to zabić miłość. Dlatego zaufała Adamowi i poczuła, że kocha go jeszcze bardziej.

— Nie lękaj się o mnie — powiedziała. — Oczywiście, ja też będę pracować. Ale nie chcę, żebyś ucierpiał. Moje zadanie może być niebezpieczne. Adam patrzył na nią wielkimi oczami. — Co zrobisz? — To, co powinnam zrobić od samego początku — stwierdziła z uśmiechem. — Rozprawię się z Ognistymi. Adam i jego pasażer patrzyli, jak Maggie wychodzi na balkon. Światło księżyca rozświetliło jej krótkie włosy, zmieniając je w srebrną koronę. Znamię na jej karku jarzyło się upiornym blaskiem. Przez chwilę stała w milczeniu, bosa, w nocnej koszuli. Potem wymamrotała kantyk i uniosła ręce. Przez chwilę nic się nie działo. I nagle rozległ się trzepot skrzydeł. Dwa kruki — jeden z białą głową — usiadły na balustradzie balkonu. Spojrzały na Maggie i zakrakały. Jakby do niej mówiły, pomyślał Adam z niepokojem. Szeptacz syczał i wił się w jego głowie niczym kłębowisko węży. Bo z nią rozmawiają, powiedział. Na zęby Hel, jak je wezwała? Skąd o nich wie? Adam czuł, jak bardzo jego pasażer chciałby podsłuchać rozmowę i jak się boi to zrobić. Jego dobiegały tylko wrzaski kruków i urywki słów Maggie, która zdawała się mówić dziecinny wierszyk: ... kołysz się, kołysko. Wysoko nad miastem, a nie bardzo nisko. Jak przyszli Ogniści, to dziecko zabrali. Aż do bram podziemia długo uciekali... Adam nic z tego nie rozumiał i wcale go to nie obchodziło. Jeszcze jeden dzień i będzie wolny Reszta to nie jego sprawa. Zawsze wiedział, że Maggie jest niebezpieczna. Wyczuł to od samego początku. Ale ta dziewczyna nie przypominała już biednej istotki, którą znalazł w podziemiach — samotnej, podejrzliwej, niczego niepragnącej bardziej niż jego towarzystwa. Po raz pierwszy od trzech lat przestraszył się kogoś, kto nie był Szeptaczem. Coś ją zmieniło. Co powiedziała? Że on zostanie ojcem? Skąd mogła to wiedzieć? I że będzie miała syna... Kto to potrafi przewidzieć? Nieważne, pomyślał Adam. Nie ma wątpliwości, że w oczach Maggie pojawiło się coś nowego, jakaś mroczna, śmiertelnie groźna wiedza, której jeszcze wczoraj w nich nie widział. Jej wzrok go przerażał i Adam nie po raz pierwszy odmówił bezgłośną modlitwę do

wszelkich bogów, jacy mogli go usłyszeć: Proszę, nie pozwólcie, żeby mnie zdemaskowała... Bo Maggie Rada się zmieniła. Całkiem jakby mlecz nagle przekwitł i rzucił swoje nasionka na gwałtowny letni wiatr. Co jej powiedział Starzec? Co planował jego mroczny pasażer? I co to za ptaki, te kruki, których język Maggie chyba rozumiała? Adam nie chciał znać odpowiedzi na żadne z tych pytań. Miał już powyżej uszu wszelkich wyroczni, a także gadających ptaków, run i snów. Ale jednego był pewien: nie mógł jej rozgniewać. Nie była już tą Maggie, którą znał, tak łatwą do zmanipulowania. W niespełna godzinę stała się Jeźdźcem, którego imię jest Rzeź.

6 Kiedy Maggie poprzednio jechała na Czerwonym Koniu przez Sen, kierował nią Szeptacz. Tym razem sytuacja się zmieniła. Tym razem to ona była panią sytuacji. Sny już jej nie przerażały. Nauczyła się, że to tylko kolejny świat — świat, w którym miała dość mocy, by przeciwstawić się nawet samym bogom. Gdy Maddy czekała na Pertha w zaułku za apartamentem, Maggie już zaczęła układać plan. Ukończyła go, kiedy księżyc schował się za dachy, a na horyzoncie pojawiły się pierwsze smużki bladego światła. Upięła na głowie bergę i zeszła do stajni, gdzie Czerwony Koń Dni Ostatnich spokojnie pożywiał się owsem. Podniósł głowę i parsknął. Hugin i Munin nadal krążyli nad stajnią. Jak na ironię, to właśnie ptaki naprowadziły Maggie na pomysł planu, który zarówno Szeptacz, jak i Starzec uznaliby za niemożliwy — planu, który przynosił rozwiązanie wszystkich jej problemów, jednym ruchem uniemożliwiał wybuch wojny, zapobiegał rozlewowi krwi, uwalniał Adama i zaprowadzał pokój na świecie, w którym miało się urodzić ich dziecko. W Pudniku popełniła błąd. Ogniści zdołali uciec. Ale tym razem, powiedziała sobie, nie będzie niedoróbek. Tym razem nawet Trikster nie zauważy pułapki, dopóki w nią nie wpadnie — a w każdym razie dopóki nie stanie się za późno. Tym razem nie będzie ucieczki i zamieszania. Ani litości. Pasażer Adama wyraźnie się denerwował. — Żądam, żebyś mi powiedziała, co się dzieje! — jęknął głosem Adama. Maggie uśmiechnęła się czule do ukochanego. — Zaufaj mi, wiem, co robię. Uważaj na siebie. Wrócę, jak tylko będę mogła. — Idę z tobą... — zaczął Szeptacz. — Nie tym razem — ucięła Maggie i z pomocą runy Ós wyruszyła, nie zwracając uwagi na protesty Szeptacza, na próżno usiłującego wtargnąć do jej umysłu. Jeszcze raz zwróciła uwagę na ptaki, nadal kołujące nad jej głową. Twierdziły, że jej służą. Ale czy to prawda? — Krrra! Unosząc się w swoim aspekcie, by popłynąć z nurtem rzeki Sen, przekonała się, że słyszy w głowie ciche głosy ptaków. Oczywiście, że zrobimy, co nam każesz, kwoczko. Jesteś Jeźdźcem Rzezi. — Więc zabierzcie mnie do Ognistych! — poleciła i wraz ze Sleipnirem uniosła się nad ulicami miasta lekko niczym Ogień Świętej Mogiły. Razem znikli w porannej mgle. Dogonili cyrk jakieś pięćdziesiąt kilometrów przed miastem. Kolory Ognistych, przefiltrowane przez mgłę, rozpłomieniały różane niebo. Maggie bardzo długo przyglądała się

Kieszonkowemu Cyrkowi Szczęściarza „Pandemonium” sunącemu drogą do Końca Świata — trzem czerwonym wozom, trzem wilkom biegnącym za nimi i bystrookiemu jastrzębiowi obserwującemu drogę. Wiedziała już, że to Strażnik. Przede wszystkim musiała się ukryć przed jego przenikliwym wzrokiem. Ta mgła mnie przesłoni, pomyślała. Niech będzie gęstsza... Wymamrotała zaklęcie Isy. Wydawało się, że z chmur opadł chłód. Cienki złoty pasek na horyzoncie zmienił się w ołowianą szarość. Jastrząb coś chyba wyczuł i sfrunął na wóz, gdzie przybrał postać Heimdala skulonego pod wilczym futrem. Teraz Maggie rzuciła Bjarkán i spojrzała przez jej soczewkę na wroga. Są już tak blisko. Jak im się udało dotrzeć tu na czas? Ile już wiedzieli? — Oby się udało — szepnęła — bo do wieczora dotrą do miasta. Muniek zakrakał. To jedyna droga. Maggie raz jeszcze spojrzała na Ognistych przez runę. Wydawali się nieszkodliwi, bezbronni w tych wozach. Z jednego dobiegły rozwibrowane dźwięki gitary Bragiego, rozbryzg małych jasnych nutek w szarości. Ogarnął ją nagły smutek, przelotne pragnienie, by dołączyć do tej grupy pomimo waśni, które w niej wyczuła... Nie, nie zmieniła zdania. Nadal odrzucała swojej dziedzictwo do ostatniej kropli demonicznej krwi, ale coś w niej opłakiwało decyzję, którą musiała podjąć — rodzinę, którą stworzyła z Adamem i tę, której nie poznała. Nikt nie wybiera sobie krewnych, powiedziała do siebie. Jej ród był nikczemny do głębi duszy, stanowił gniazdo złodziei i morderców. Czytała o nich w księgach, wiedziała o ich zbrodniach i zdradach. No i w końcu ich poznałam, pomyślała. Zależeli od jej łaski i niełaski. Łatwo byłoby ich zdruzgotać, zetrzeć na proch — a jednak nie potrafiła tego zrobić. Przecież stała się matką. Matka nie może zabijać. I jak wytłumaczyłaby synowi, że zabiła własnych krewnych, kiedy spali? A jednak kiedy dotarli do bram miasta... „Pokaż mi psa, a pokaż mi psa, dwa i trzy, upadamy!”. Maggie wiedziała, co to znaczy. Apokalipsa, Koniec Światów, druga Męczarnia, wszystko, czego niegdyś pragnęła, a co teraz odrzucała z całego serca. Jeździec zwący się Rzezią niczego bardziej nie pragnął niż pokoju na świecie, na który miało przyjść jego dziecko. Maggie chciała żyć długo i szczęśliwie ze swoim mężem i synem z dala od hałasu Uniwersalnego Miasta. Na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe. Jeździec Rzezi musiał ruszyć w chwili, gdy Ogniści przekroczą bramy miasta. Gdyby połączyła siły z bogami, Szeptacz zabiłby Adama. A gdyby się im sprzeciwiła, musiałaby zabić Starca, a wówczas Asowie by się zemścili i Adam stałby się ich celem.

Nie zapomniała wizji, którą pokazał jej Starzec: siebie we wdowiej berdze, z dzieckiem na kolanach. Każdy jej wybór narażał życie Adama... Chyba że bogowie nigdy nie dotrą do bram miasta... A teraz, dzięki ptakom i ich rymowance, znalazła plan tak prosty, że aż się zdziwiła, czemu nie pomyślała o nim wcześniej. Prawie nie musiała nic robić. Wystarczy szereg zaklęć, a Adam i ich dziecko będą bezpieczni. Wyszeptała inkantację Raedo — Rei kveda rossom vaesta — i zrobiła palcami lewej ręki znak runy. Koleb się, kolebko, kołysz się, kołysko. Wysoko nad miastem, a nie bardzo nisko... Nad ziemią rozsnuły się ulotne włókienka. Jak przyszli Ogniści, To dziecko zabrali... Znowu wyszeptała inkantację — tym razem wersję Bjarkán — i ułożyła palce w jej kształt. Mgła zaczęła gęstnieć. Początkowo powoli, potem jęła wypełzać z pęknięć w skałach, z rzek, strumyków i szczelin w drodze, aż utworzyła białą chmurę leżącą na ziemi jak śnieg i zmieniającą wszystko w duchy. Trzy czerwone wozy stały się szare, żałosne i zagubione. Doskonale. Aż do bram podziemia Długo uciekali... I teraz, strzeliwszy palcami, odwróciła runę Wędrowca i zaczęła przeciągać przez kółko z palca wskazującego i kciuka srebrne języczki mgły. A robiąc to, zaczęła śpiewać kolejną inkantację Raedo: Rad byth on recyde, rinca gehwylcum... Biała chmura u jej stóp gęstniała i kipiała. W jej środku migotały ogniki. Kruki śmigały przez białe opary, ciągnąc za sobą ślady runicznego blasku, Sleipnir — w swoim ognistym aspekcie — mknął przez niebo jak Ogień Świętej Mogiły, a jego długie nogi sięgały od horyzontu do horyzontu. W rezultacie powstała świetlista sieć w najróżniejszych kolorach, z której kolumna mgły wysnuwała się niczym biała wełna z kądzieli. Aż do bram podziemia Długo uciekali... I tak w pobliżu Końca Świata Ogniści znikli w chmurze, osiem nóg Sleipnira wypuszczało z siebie pajęcze sieci, Umysł i Duch Odyna śmigały gorączkowo przez niebo, a słońce, księżyc i gwiazdy zgasły, gdy Maggie Rada ruszyła w drogę.

7 Maddy czekała na Pertha. Tak bardzo ufała przyjacielowi, że dopiero późnym rankiem dotarło do niej, iż go nie zobaczy. Czekała przy oknie kawiarni. Zjadła tam śniadanie — bekon z jajkami i mocną miejscową kawę — nie spuszczając apartamentu z oka. Ale gdy nad Bramą Świętej Mogiły wzeszło słońce i miasto ożyło, zaczęła rozumieć, że coś musiało się nie udać. Perth powinien wrócić wiele godzin temu, a teraz, patrząc przez Bjarkán, widziała jego sygnaturę na tle fasady budynku, a także rozbłyski blasku run, które opowiadały bardzo wymowną historię. Wspięła się po schodkach przeciwpożarowych biegnących na tyłach budynku i przyjrzała się uważniej śladom. Tu doszło do walki. Perth walczył z jej siostrą. Jego różanoczerwona sygnatura była bardzo wyraźna, podobnie jak sygnatura Maggie. Ale co to za trzeci ślad i dlaczego wydawał się znajomy? Czy to Starzec? Czy Starzec był Szeptaczem? Aż do tej pory była tego pewna. A jednak te kolory były dziwne. Ślad Szeptacza raził w oczy. Ale błękitne rozbłyski runicznego blasku były inne — inne i charakterystyczne — no i ten ślad odwróconej Raedo... Jednooki? Odyn? Czy to możliwe? Ledwie w to wierzyła. A jednak podpis dawnego przyjaciela został na wszystkich okolicznych dachach. Odwrócona Raedo i jego kolory... A to znaczyło, że istotą, którą nazywał Starcem, którą kazał jej znaleźć, był on sam, zamknięty — tak jak Szeptacz — w tej bryle wulkanicznej lawy. Tak zakręciło jej się w głowie, że musiała usiąść na schodkach. Dlaczego Odyn nie powiedział prawdy? Dlaczego ją zwodził? Gdzie jest Perth i dlaczego uciekł? Czy stała mu się krzywda? Czy się ukrywa? A może po prostu zdradził i oddał Jednookiego w ręce wroga? Długo siedziała na stopniach, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Nie potrafiła się wspinać jak Perth. Nie mogła za nim podążyć niebezpieczną drogą po dachach. Ale miała nadzieję, że nadal zdoła znaleźć sygnaturę Starca w mieście, zwłaszcza że trop był świeży. Wróciła na Promenadę Badaczy. Niestety, w Uniwersalnym Mieście zawsze roiło się od sygnatur, ślad zostawiony przez Odyna czy Pertha mógł się łatwo zgubić w tej plątaninie. Mijały godziny, a ona nie znalazła tropu. Zmęczyła się, straciła nadzieję, zmarzła. Długo krążyła po ulicach, zegar na placu Katedralnym wybił południe. Zgodnie z przepowiednią Ethel Maddy miała niespełna dwadzieścia cztery godziny do Ragnaröku i Końca Światów. Przez ten czas musiała znaleźć Pertha. odzyskać Starca, wyruszyć na Czarnym Koniu Zdrady i dowiedzieć się, dlaczego jej siostra chce wyjść za Adama Marnotę... Spójrz prawdzie w oczy, pomyślała. To niemożliwe. Zawiodłam ich. Zawiodłam wszystkich.

W porze obiadu kupiła na straganie na placu Świętej Mogiły podpłomyk i marynowanego śledzia, po czym usiadła przy fontannie, by je zjeść. Jej wzrok padł na pobliską tablicę ogłoszeń. Na tablicy tej przeważnie znajdowały się ogłoszenia o ślubach, targach, zaginionych psach, aukcjach, rozporządzeniach sądu i oczyszczeniach. Normalnie Maddy nie zwróciłaby na nią większej uwagi, ale tym razem jeden z napisów przykuł jej wzrok. Głosił, co następuje: AUKCJA NIEWOLNIKÓW W TĘ NIEDZIELĘ O 8. 00 GŁÓWNY DZIEDZINIEC UNIWERSYTETU Poniżej znajdowała się lista najciekawszych ofert, w tym: komplet czterech dziewiętnastoletnich tancerek z Ziem Zewnętrznych, kucharz specjalizujący się w potrawach z Polan, dwaj ochroniarze z umiejętnością posługiwania się bronią ostrą i walki wręcz, wielkie ilości niewolników domowych, sypialnianych i zwykłych robotników, siedmiu zwykłych przestępców... i na samym dole krótki dopisek, siedem dopisanych ręcznie słów: „Niezidentyfikowany uciekinier, dobry do pracy na galerach”. Gardło jej się ścisnęło. Nie, to niemożliwe. W Uniwersalnym Mieście są dziesiątki zbiegów. Skąd ta pewność, że tych siedem słów dotyczy jej przyjaciela? A jednak była tego zupełnie pewna. Chodziło o Pertha. Co się stało? Złapali go, kiedy chodził po dachach? Czy jednak chciał wrócić? I co ze Starcem? Znaleźli go strażnicy, czy Perth zdołał go ukryć? — A, więc zauważyłaś — odezwał się znajomy głos za jej plecami. Odwróciła się. Muniek w ludzkim aspekcie opierał się o cembrowinę fontanny. Honorata — w postaci kruka — siedziała na głowie jednego z ozdobnych kamiennych węży. — Ach, wy...! — wyrwało się Maddy. — Keks! — zaskrzeczała Honorata. Maddy się rozejrzała. Jak zwykle w sobotę, po placu krążył tłum ludzi, ale nikt nie zwracał uwagi na nią i jej dziwnego towarzysza. Obdartusów było w mieście pod dostatkiem, a Muniek wyglądał na handlarza z Ziem Zewnętrznych — smagłego, egzotycznego, niebezpiecznego. — Co tu robicie? — syknęła. Muniek błysnął idealnymi zębami. — Mogłabyś się bardziej ucieszyć na nasz widok. — A to z jakiego powodu? Wysyłacie mnie tu nie wiadomo po co, nie wyjawiacie wszystkich faktów, bez słowa zostawiacie mnie na tydzień zdaną na własne siły i raptem wracacie, jakby nic się nie stało... — Ale się stało — przerwał Muniek. — Dużo się stało. No nie, Honorka? Honorata zaskrzeczała żałośnie, choć nie wiadomo, czy komentując jego słowa, czy opłakując brak keksu. — No więc co się wydarzyło? — spytała Maddy. — Ale szybko, muszę znaleźć mojego przyjaciela. — Ach, tak? Możemy ci w tym pomóc. Twój przyjaciel siedzi w miejskiej rotundzie. A

wiesz, kwoczko, co ci jeszcze powiem... — Wziął Starca. — Maddy spojrzała na Muńka z urazą. — Który, cóż za zaskoczenie, okazał się Odynem. O czym nikt nie raczył mnie powiadomić... Muniek wzruszył ramionami. — Rozkazy, kwoczko. On nie chciał, żebyś wiedziała. — Dlaczego? Nie ufa mi? — No wiesz, znasz generała. — Muniek uśmiechnął się fałszywie jak akwizytor. — Przeważnie nawet sobie nie ufa. Maddy odetchnęła głęboko. Kiedy — jeśli — znowu spotka się z generałem, wyjaśni mu to i owo na temat zaufania i innych spraw. Ale na razie... — Co z moimi przyjaciółmi? — Zbliżają się szybko do Końca Świata. Zostało im jeszcze pięćdziesiąt kilometrów prostej drogi. Rano ich zobaczymy. Maddy odetchnęła z ulgą. — Dzięki bogom. Już się bałam, że będę musiała sama walczyć z całym Chaosem. — Ogromny ciężar spadł jej z serca. W rozradowaniu zarzuciła Muńkowi ręce na szyję. — Dziękuję. Dziękuję, że wróciliście! Tak się martwiłam, że coś zrobiłam źle. W końcu wszystko się ułoży. Odyn znowu wydaje rozkazy. Reszta zdoła dotrzeć tu na czas. Teraz musimy tylko uratować Pertha. — Pertha? — powtórzył Muniek. — Tak, oczywiście. Widzieliście ogłoszenie, prawda? Wyślą go na galery. A jeśli on wie, gdzie szukać generała... — Chwilunia! — przerwał jej Muniek. Ale Maddy już zastanawiała się gorączkowo nad ratowaniem Pertha. Wiedziała, że sama nie ma żadnych szans. Tutejsza rotunda w niczym nie przypominała malutkiego więzienia w Malbry. Porządek zawsze szczycił się solidnością swoich lochów. Nie mogła samotnie przypuścić ataku, ale z Wężem Świata i Umysłem i Duchem Odyna... — Czekaj. Czekaj! — zawołał Muniek, kładąc jej rękę na ramieniu. Siedząca na fontannie Honorata załopotała skrzydłami i wrzasnęła. — Nie ma czasu do stracenia! — rzuciła Maddy. — Perth jest moim przyjacielem. Myślicie, że go zostawię? — A twoja siostra? Zostawisz ją? Maddy znieruchomiała. — Moja siostra? — A jak! Widziałaś to? — Wskazał pergamin zajmujący połowę tablicy ogłoszeń. Maddy podniosła głowę i ujrzała długą listę spisaną bardzo złotymi literami:

ŚLUBY TA NIEDZIELA: 8. 00 — Maggie Rada i Adam Prawy 8. 15 — Priscilla Pachołek i Franklin Bard 8. 30 — Jennet Droga i Owen Kupiecki I tak dalej, po piętnaście minut aż do piątej po południu, gdy zaczynało się wieczorne nabożeństwo. Śluby w Uniwersalnym Mieście były lukratywnym interesem i taki kwadrans w katedrze kosztował aż pięćset koron — tyle co powóz z czwórką koni albo wynajęcie apartamentu przez miesiąc. Maddy potrząsnęła niecierpliwie głową. — Już o tym wiem. Teraz trzeba ratować Pertha. Muniek zmarszczył brwi. — Nie. Twój przyjaciel sam się o siebie zatroszczy. Liczy się tylko twoja siostra i jej ślub. Do tej ceremonii nie może dojść, choćbyś miała zrobić nie wiadomo co. — Kto tak powiedział? — Starzyk. A myślałaś, że kto? Maddy zapomniała już, że nie powinna zwracać na siebie uwagi. — Niech Hel porwie tego twojego Starzyka! — wrzasnęła. — Mam dość wykonywania rozkazów! Dość tego, że mi się nie mówi, co się dzieje! Dość przepowiedni! Dość snów! Dość rybożernych koni i ciastożernych ptaków! Lepiej mi powiedz, co jest grane, bo jak nie, to ci skręcę kark! Muniek cierpliwie zaczekał, aż zabraknie jej tchu. — Już lepiej, kwoczko? Maddy musiała przyznać, że tak. — Więc mnie wysłuchaj. I wysłuchaj jego. Oto czego od ciebie chce... I Muniek wyjaśnił jej plan generała, a Maddy słuchała w milczeniu, z każdą chwilą blednąc coraz bardziej. Nagle sobotni tłum wydał się jej armią odległych duchów; błyszcząca kopuła katedry lśniła w słońcu niczym tarcza wojownika. Nic już nie wyglądało realnie. W głowie jej się kręciło jak podczas przejażdżki na karuzeli, serce łomotało niczym bęben, który podrywa do boju wszystkie światy. — Zatem... tego chce? — spytała, gdy Muniek w końcu zamilkł. — No. — Nie rozumiem. — Nie musisz rozumieć. Masz po prostu robić, co ci kazał. Zgodzisz się? Zaufasz mu? — Spróbuję.

Muniek odetchnął z ulgą. — Złotko. Maddy niemal parsknęła śmiechem. Gdyby szukała słów na opisanie obecnej strasznej sytuacji, „złotko” znajdowałoby się na końcu jej listy — Ale chyba ma inny plan? — zapytała z nadzieją. Przecież on zawsze ma parę wariantów. Muniek wzruszył ramionami. — To jest ten plan. I oprócz niego nic. Jeśli dojdzie do ślubu, stracimy wszystko: Asgard, twoją siostrę, przyszłość Ognistych. I nikt inny nie może tego powstrzymać, tylko ty. I tylko w jeden sposób. — Na pewno nie ma innego? — Generał stwierdził to barrrdzo jasno. Jeśli chcesz uratować światy, musisz zabić Adama Prawego.

8 Jak dowiedziała się już wariatka Nan, we Śnie czas nie ma znaczenia. Sekundy mogą się zmieniać w minuty i godziny, godziny — przemijać w ułamku chwili. Maggie jadąca na Sleipnirze nie miała pojęcia, ile czasu jej zostało, ale gdy przemykała przez wysepki, szukając swojego celu, czuła ciężar światów zbierających się jak chmury burzowe, przypływ czegoś, co wypełniało powietrze drażniącymi trzaskami napięcia. Na razie szło nadspodziewanie dobrze, ale rozprawa z Ognistymi stanowiła łatwiejszą część planu. Teraz przyszła pora na drugie rzucenie kości: działanie przeciwko Szeptaczowi. Od początku wiedziała, że to będzie najtrudniejsze. Szeptacz i tak już był czujny na wszystkie podejrzane ruchy i Maggie wiedziała, że jeśli jej się nie uda, Adam znajdzie się w niebezpieczeństwie. Potrzebowała Starca i dlatego musiała odszukać człowieka, który go ukradł. Perth ją zaciekawił. Wyglądał jak zwyczajny drapichrust, złodziejaszek, takich było pełno w Końcu Świata. Ale miał nową runę i znał jej siostrę. Okazał się trudny do odnalezienia. Maggie przeszukiwała Sen godzinami — jak się jej wydawało — i nie napotkała ani śladu po włamywaczu ani jego łupie. Czy Perth osłania Starca? Czy wie, że Maggie na niego poluje? Teraz, po daremnych poszukiwaniach, poczuła ogromne znużenie. Przejażdżka przez Sen wyczerpała jej nadwątlone siły. Kruki znikły dawno temu, nawet Czerwony Koń zaczął zdradzać oznaki zmęczenia. Zacisnęła pięści z bezsilnej wściekłości. Gdzie on się podział? Nie musi spać? Nikt nie widział jego twarzy? Aż w końcu go znalazła — smużkę snu, nie większą niż puchowe piórko. Strażnik z nocnej zmiany przeglądał listę aresztantów. Nie był marzycielem, ale wyczuł, że jeden z więźniów jest jakiś dziwny. To wspomnienie utkwiło mu w pamięci i stało się urywkiem snu. Maggie chwyciła go gorliwie. Tak, to Perth zamknięty w celi pod miejską rotundą. Zmarszczyła brwi. Co za przykra niespodzianka. We śnie strażnika nie było śladu Starca, ale Maggie była pewna, że kiedy ona i Sleipnir z nim skończą, Perth stanie się aż nadto chętny do współpracy. Spięła konia i przedostała się z nim ze Snu do Świata Dolnego, którego labirynty — przez trzy lata służące jej za miejsce zabaw i kryjówkę — miały się stać sceną jednej z największych ucieczek Świata Środka.

9 W Końcu Świata nastało późne popołudnie. Od chwili, gdy Maggie znikła we Śnie, minęło niemal dwanaście godzin — był to bardzo niepokojący czas oczekiwania dla Adama i jego pasażera. Gdzie ona jest? NO GDZIE?! Głos Szeptacza, początkowo gniewny, zmienił się w płaczliwy jęk. Adam nie odpowiadał. Nie obchodziło go to. Gdyby się dowiedział, że Maggie Rada padła ofiarą tragicznego wypadku, w ogóle by go to nie obeszło — gdyby nie fakt, że obiecała go uwolnić. Patrzył z balkonu na słońce wznoszące się wysoko nad Uniwersalnym Miastem i nasłuchiwał odległego gwaru czynionego przez handlarzy, turkotu wózków na bruku, śpiewu ptaków, nawoływania posłańców — znajomych odgłosów życia, które teraz wydawało się bardzo dalekie. Nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby do tego życia wrócić — a jeszcze bardziej, że kiedyś sam brał w nim udział. Po raz pierwszy od wielu miesięcy pomyślał o Malbry. Tak mu się spieszyło, żeby stamtąd uciec, żeby doświadczyć życia w mieście. Teraz przypomniał sobie Górę Czerwonego Konia i Las Niedźwiadka, a także brzeg rzeki, na którym wraz z innymi chłopcami bawił się w długie, cudowne letnie dni dzieciństwa. Pomyślał o swojej matce i karczmie Pod Siedmioma Śpiącymi, o swoim pokoiku na poddaszu, ołowianych żołnierzykach stojących rzędem na parapecie i o śliwie rosnącej za oknem. Wszystko to wydało mu się niezmiernie odległe — niektóre jego sny były bardziej realne — i poczuł ból w piersi, tępy, powoli pulsujący. Nie miał w zwyczaju zastanawiać się nad swoimi uczuciami. Gdyby robił to częściej, wiedziałby, że ten tępy ból to tęsknota za domem. Za to Szeptacz znał ją dobrze i okazał swojemu nosicielowi miażdżącą pogardę. Ale przez te trzy lata Adam nauczył się nie słuchać jego szyderstw. Siedział przy oknie i czekał na Maggie, nie czując łez na swoich policzkach ani bólu paznokci wbitych w dłonie. Tak bardzo się zagubił w myślach, że kiedy Maggie w końcu wróciła, dopiero po chwili dotarło do niego, że to nie jego fantazja, lecz dziewczyna, która obiecała oddać mu swoją rękę jutro w katedrze Świętej Mogiły. Ale strasznie wygląda, pomyślał. Ubrania miała osmalone, zgubiła but, na skroni miała siniak, krew z ranki nad brwią spłynęła jej w krótkie włosy. — Co ci się stało, na bogów? — spytał. Uśmiechnęła się ze zmęczeniem. — Trudna podróż. Muszę odpocząć. Jest coś do jedzenia? Adam rozejrzał się po pokoju. — Mogę coś przynieść z szynku... — Dobrze. Umieram z głodu. Ale wszystko załatwiłam. Udało się. Cóż to, stałem się jej służącym? Szeptacz w głowie Adama syczał i kipiał z wściekłości. Mam

być na jej każde skinienie? ŻĄDAM, żeby mi powiedziała, co się stało! Powiedz jej, że nie mogę trwać w niepewności! Adam przetłumaczył wiadomość najtaktowniej, jak potrafił. — Mój pan prosi o wyjaśnienie... — Wiem — przerwała mu Maggie. — Powiedz, że to zrobiłam. Załatwiłam Starca. To wszystko, co musi wiedzieć. — Jak?! Gdzie on jest?! — załkał Adam. Maggie potrząsnęła głową. — Rozwaliłam go. Posłałam do Hel, tak jak kazał magister. CO?! — ryknął Szeptacz. Coś ty zrobiła?! Maggie zobaczyła go w oczach Adama. Miała wrażenie, że spogląda w jamę pełną węży i pająków. — Chciałem to zobaczyć — wycedził Szeptacz głosem Adama. — Wiem. Gdybym mogła, sprowadziłabym go tutaj... — Widzieć go przed sobą, bezradnego, w pełni świadomego tego, co stracił, wiedzącego, że tylko ja spowodowałem jego upadek. TEGO pragnąłem, dziewczyna. NA TO się umawialiśmy Wściekłość magistra rosła z każdym słowem. Maggie wiedziała, że musi uważać: pasażer Adama stał się przerażająco czujny, gotów uderzyć na pierwszą oznakę słabości. Stanęła przed nim bez drżenia, choć serce trzepotało w niej ze strachu. — To by był miły dodatek — oznajmiła tonem tak spokojnym, że niemal obojętnym — ale mamy ważniejsze sprawy na głowie. Nie stać nas na luksus naigrawania się z wrogów. Oczy Adama zogromniały ze zdumienia. — Pozwalasz sobie na pouczanie MNIE?! — Ależ skąd — odparła, nadal wytrzymując wściekłe spojrzenie Szeptacza. — Tylko że Starzec jest niebezpieczny. Chciał mnie przeciągnąć na swoją stronę. Nie mogłam go oszczędzać. — Wskazała swoje sponiewierane ubranie. — Spójrz tylko, jestem wykończona. Dalsze zmaganie by mnie zabiło. Dlatego zrobiłam, co musiałam. Dotrzymałam słowa. A ty zrobisz to samo. Szeptacz długo mierzył ją płonącym spojrzeniem oczu Adama. Maggie odważnie je znosiła, wiedząc, że od jej zachowania zależy wszystko: przyszłość z Adamem, dziecko, życie. Powiedziała sobie: Za dwadzieścia cztery godziny w tych oczach zobaczę tylko Adama. Jego pasażer odejdzie na zawsze, nie będzie już kłamstw i strachu... — A teraz muszę coś zjeść. Przespać się. Wziąć gorącą kąpiel. Jutro jest mój wielki dzień i do tego czasu nie chcę cię widzieć ani słyszeć. Rozumiesz? Przez chwilę Szeptacz milczał. Maggie czuła jego gniew, ale także coś podobnego do rozbawienia, niemal przypominającego satysfakcję. — W końcu dorosłaś — oznajmił. — Odyn byłby z ciebie dumny.

I zniknął, a Adam wrócił. W jego błękitnych oczach pojawiło się przerażenie i zdumienie. — Naprawdę to zrobiłaś? Zabiłaś to coś? — Nie chcę już rozmawiać — rzuciła. — Proszę, daj mi spokój. Dość pytań, szepnął pasażer w jego głowie. Rób, co każe. Nie możemy narażać życia dziecka. Adam wzruszył ramionami. — Dobrze. Pójdę po coś do jedzenia. Maggie odwróciła się, żeby ukryć ulgę, i zaczęła napuszczać wodę do wanny. Gorący strumień bluznął z kranu w kształcie srebrnego łabędzia. — Więc kup mi tuzin okrąglaków — poleciła. — pieczoną jagnięcinę, i smażony ryż, i zupę fasolową... a, i kasztany. I pierożki z wieprzowiną, jak będą. Podpłomyk z oliwkami i anchois. Roladki z bekonem. Kurczaka w ziołach. Rybną zapiekankę. Parówki. Ciasto owocowe. I tarty z dżemem. Och, jaką mam ochotę na tarty z dżemem... Jeszcze jeden dzień, pomyślała, kiedy Adam wyszedł. Potem będzie wolna. Żona, matka, dziecko ludu. Jeździec Rzezi przestanie istnieć, a wszystkie wypadki minionych dziewięciu dni będzie można włożyć między karty Księgi Słów, gdzie ich miejsce i gdzie zostaną szybko zapomniane. Tylko musi być silna... Jeśli się uda... O, niech się uda! A gdy Adam przeszukiwał Promenadę Badaczy, starając się zrealizować wszystkie zamówienia Maggie, ona weszła do wanny na lwich łapach i zmyła z siebie kurz Snu w pachnącej różami pianie. A potem, gdy Adam wrócił, rzuciła się na posiłek z apetytem, który zawstydziłby Królową Świń. W końcu padła na łóżko i spała głęboko, bez snów aż do rana.

10 Słońce zaszło nad placem Katedralnym, ale Maddy jeszcze nigdy nie była mniej śpiąca. Ptaki Odyna już dawno odleciały, a ona nie odstępowała od fontanny, przyglądając się sobotniemu tłumowi z jakby sennym otępieniem. Gdy cienie się wydłużyły, tłum w końcu zaczął się rozpraszać, ale nawet po odejściu ludzi na placu roiło się od ich sygnatur: straganiarzy, naganiaczy, żonglerów, złodziei, wróżek, tancerek i wszelkiego rodzaju zabawiaczy gawiedzi. Ostatni weselny orszak przeszedł obok niej — panna młoda w bieli, z długim szafranowym welonem. Maddy odprowadziła wzrokiem dziewczynę, która weszła do katedry, trzymając wybranka za rękę. Ich sygnatury unosiły się w mroku, splecione jak gwiaździste kolumny. To mogłaby być moja siostra, pomyślała Maddy. Drżała. Łzy spływały jej po twarzy. Pewnie płakała od jakiegoś czasu, bo skóra ją paliła. A przecież Maddy Kowalówna nie płakała nigdy, nie cofała się przed niczym. Weź się w garść, pomyślała. Nie czas się rozklejać. Jak mówiła wariatka Nan? W czasach rozpaczy pora na rozpaczliwe plany... Ale skąd ta rozpacz? Bo generał wymaga, żeby zabiła niewinnego człowieka... No, może nie jest taki niewinny, pomyślała z krzywym uśmiechem. Lecz Adam nie zagrażał bogom. Był tylko synem karczmarki. Zabicie go byłoby morderstwem z zimną krwią — a jeśli Maggie naprawdę go kochała, pękłoby jej serce. Czy mogła to siostrze zrobić? Nawet jeśli od tego zależał los światów? A gdyby się na to zdobyła, czy jej siostra kiedykolwiek przebaczy Asom? Odetchnęła głęboko. Odyn prosił, by mu zaufała. Ale jak mogła mu zaufać, skoro on najwyraźniej nie ufał jej? Gdyby tylko jej to wytłumaczył, zamiast wydawać rozkazy jak pan i władca... „Jeśli dojdzie do ślubu, wszystko, o co walczyliśmy, przepadnie”. A jak mogło dojść do ślubu? Bogowie rano wkroczą do miasta i rozpocznie się drugi Ragnarök. Koniec Światów nie zaczeka, aż jakaś dziewczyna weźmie ślub. Zwłaszcza że ta dziewczyna jest jednocześnie Jeźdźcem Rzezi... Maddy zmarszczyła brwi. Co by się stało, gdyby Jeździec Rzezi nie wyruszył? Czy tego boi się Odyn? Ta wojna to tylko środek do celu, którym jest odzyskanie Asgardu. Czy Odyn w ten sposób upewnia się, że Maggie jest gotowa wypełnić swoją rolę w przepowiedni? A jeśli tak, to co z Maddy? Czy ona także odgrywa wyznaczoną rolę? Czy obie są pionkami na szachownicy, rozgrywanymi przez mistrza, który myśli wyłącznie o zwycięstwie? Odyn nigdy by tego nie zrobił, pomyślała. To zbyt okrutne. A jednak choć jej serce protestowało, rozsądek podpowiadał, że Jednooki byłby do tego zdolny. Maddy dobrze go znała. Potrafił być okrutny i wyrachowany, potrafił nawet zdradzić. Choć trudno było jej to przyznać, Odyn od dawna słynął ze zdrad, przemocy i podstępów. A teraz, gdy wrócił do życia w Światach — aczkolwiek w kamiennej głowie — podejrzewała, że

jest zdolny niemal do wszystkiego, by odzyskać swoją twierdzę i aspekt. Nagle zorientowała się z zaskoczeniem, że nastała noc. Na niebie paliło się parę gwiazd, w oczach Maddy zimnych i brzydkich. Znowu zgłodniała, była sztywna ze zmęczenia. Rozprostowała nogi i uświadomiła sobie, że siedzi tu od wielu godzin. A jednak czuła się lepiej, jakby lżej. Jakby podjęła trudną decyzję. Na jej twarzy pojawiła się ta nieprzejednana mina, którą Adam natychmiast by rozpoznał. Pora zdecydować, jaką rolę naprawdę chcę pełnić, pomyślała. Jeźdźca Zdrady? Siostry Maggie? Wnuczki Odyna? Przyjaciółki Pertha? Przyszłości Asów? Obrończyni ludzi? A może jeszcze inną, taką, która sobie sama wybiorę? Wstała i ruszyła przed siebie. Wiedziała, dokąd zmierza. W końcu przejadły się jej te podchody, posłańcy i inne pomysły. Nie wiedziała, jaką rolę odgrywa w tym cyrku, ale na pewno nie zamierzała być czyimś narzędziem. Jeśli miała wybierać między zdradą siostry i rodziny, to zrobi to bez udziału pomocników. Spadajcie, kruki, pomyślała. Nadeszła pora, by pogawędzić z kamienną głową.

Księga ósma BIFROST Wnet Kolebka upadnie, łuki tęczy pękną... Rymowanka z Północy

1 Od stworzenia Uniwersalnego Miasta minęło ponad pięćset lat. Ludzie, którzy je projektowali, już umarli, od wieków zapomniano o technice, dzięki której wzniesiono domy. Ale jak powiadają, nic nie ginie na zawsze i gdyby Maggie zwracała większą uwagę na te stareńkie bajdy, zamiast chłonąć opowieści przygodowe, mogłaby zapamiętać nazwisko pewnego architekta, niegdyś profesora matematyki na Uniwersytecie Niezmiennych Prawd, który pod koniec Wojny Zimowej niemal w pojedynkę przeprojektował i przebudował Koniec Świata, poczynając od jednego kamienia z upadłej cytadeli i zwieńczając wieżycami i kopułami kompleks, któremu nadał nową nazwę Uniwersalnego Miasta. Nazywał się Jonathan Talent. Pochowano go w katedrze, której gigantyczna kryształowa kopuła stanowiła jego najbardziej ambitne zamierzenie. Ale kiedy pojawił się Porządek, nazwisko Jonathana Talenta zostało zapomniane. Pozostała po nim tylko jego spuścizna. Jego mogiła — Kamień Węgielny — stała się miejscem kultu w całym Końcu Świata i na Południu. Kamień Węgielny Końca Świata — rzeźbiony w runy i inkantacje, których nikt już nie pamiętał — albo też Kamień Pocałunków, jak go zaczęto nazywać, zyskał niemal mityczny status. Ludzie, którzy przybywali tutaj, by wziąć ślub lub otrzymać błogosławieństwo, całowali go na szczęście. Mówiono o cudach i niespodziewanych uleczeniach, a także o głosach i wizjach z innych światów. Te opowieści stały się tak popularne, że w końcu Porządek ogłosił Talenta świętym — zwanym Niebiańskim Ogniem ze Świętej Mogiły — a Dobra Księga przytoczyła opowieść o tym, jak z pomocą Bezimiennego odbudował miasto w siedem dni za pomocą jedynie kantyków i postu. Odyn mógłby im opowiedzieć o tym więcej, ale w tej chwili miał własne problemy, a śmierć stanowiła tylko jeden z nich. Loki także znał prawdę, ale i on miał bardziej naglące sprawy niż zapełnianie białych plam w historii Końca Świata. Szóstego dnia podróży, gdy wieże miasta niemal pojawiły się już w zasięgu wzroku, Kieszonkowy Cyrk Szczęściarza musiał się zatrzymać. Tego ranka mgła wypełzła im na powitanie. Początkowo nie martwili się nią; droga była szeroka i dobrze ubita, więc choć ledwie widzieli pobocze, zabłądzenie im nie groziło. Ale mgła była zimna i osaczająca; wyssała z nich całą energię. Muniek i Honorata — w postaci ptaków — którzy aż do tej chwili kołowali na niebie, usiedli, strosząc pióra dla ochrony przed chłodem. Wilki zbiły się w stadko i skomlały. Nawet Zgrywus stracił nieco wrodzonej agresji i wlókł się ponuro za swoim panem, mamrocząc pod nosem inwektywy. — I znowu mgła — burknął Heimdal, niechętnie rzucając runę Sól. — Myślałem, że zostawiliśmy ją w Pudniku. Loki łypnął na niego wrednie.

— A tego nie musiałeś mi przypominać. Spojrzenie całkiem się zmarnowało, zasłonięte mgłą. Poza zasięgiem Sól nie widzieli już nic, nawet przez Bjarkán — z wyjątkiem plątaniny sygnatur. Mgła przemoczyła wszystko. — No dobrze — odezwał się Trikster. — Sprawdźmy, jak to wygląda z góry. Kruki Odyna zostały wysłane na rekonesans. Znikły na parę godzin i nie wracały, a mgła wciąż nie zamierzała się podnieść. Bogowie powoli sunęli drogą. Mijał czas. Mgła nie tylko się nie rozproszyła, ale wręcz zgęstniała. W końcu zaczął zapadać zmrok. — No więc jesteśmy już wreszcie czy nie? — spytał Zgrywus, którego żołądek wyraźnie dawał do zrozumienia, że dawno należy mu się kolacja. — Po raz dziewiąty: prawie — warknął Loki. Ethel zerknęła na niego z ukosa. — Coś się stało? Trikster wzruszył ramionami. — Nie, skąd. Co mogło się stać? Tak naprawdę coraz bardziej się niepokoił. Nie widząc gwiazd, nie mógł być pewien, ale czuł, że powinni już dotrzeć do miasta. Tego ranka je widzieli — jego wieże, port, nawet morze, na bogów! — wyłaniające się z mgły jak skaliste wybrzeża Snu, a teraz... Nic. Tylko ta ciągnąca się w nieskończoność droga. Coś jest nie tak, pomyślał. Sunęli w tej mgle, a on zaczął czuć między łopatkami jakieś napięcie. Przypisał to zszarpanym nerwom, nocy, zmęczeniu, wreszcie głodowi, ale kiedy jakieś trzy godziny później Strażnik zarządził popas, Loki musiał w końcu przyznać, że zdołali się zgubić na tej jedynej drodze do Końca Świata. Oczywiście wszyscy mieli pretensję do niego. — To idiotyczne — oznajmiła Freya. — Godzinami kręcimy się w kółko! — Nie w kółko — zaprotestował Loki. — Przecież jest tylko jedna droga i właśnie nią jedziemy. — To dlaczego, cholera, jeszcze nie dojechaliśmy? — wycedził Zgrywus, który życzył sobie spożyć kolację. — A skąd mam wiedzieć? — Loki wzruszył ramionami. — Nie ja powożę. Może konus przysnął. Cukier łypnął na niego obelżywie. — Nie przysnąłem. I nie nazywaj mnie tak! — Może po prostu tu przenocujmy — zaproponował Njörd rozsądnie. — Rano mgła zniknie i ruszymy dalej.

— Rano?! — wrzasnął Loki z rozpaczą. Heimdal wyszczerzył złote zęby. — Przecież jesteśmy o parę godzin od miasta — powiedział Frey. — Więc jedźmy dalej! — rzucił Loki. — Zróbmy głosowanie — zdecydował Njörd. — Poznamy zdanie większości. Loki spuścił głowę. Już wiedział, co powiedzą inni. Przez sześć dni bezwstydnie wykorzystywał sytuację, zmuszając bogów, by tańczyli, jak im zagra, ale doskonale wiedział, że jeśli nie dostarczy ich do Końca Świata, Heimdal przestanie go ochraniać. Zaczekanie do świtu oznaczałoby przyznanie się do przegranej, której konsekwencje mogłyby mu się nie spodobać. Ale teraz zaświtała mu kolejna możliwość. Ukląkł, by zbadać podłoże, wziął próbkę gruntu. Droga była piaszczysta, mieniąca się miką i kryształkami kwarcu. W pobliżu nie było żadnych drzew ani charakterystycznych punktów, które mogłyby zdradzić, że zboczyli z drogi do Końca Świata. Loki wstał, ukrywając narastający niepokój, i zwrócił się do uśmiechniętego szyderczo Strażnika. — Nasza umowa obowiązuje do świtu. Do tego czasu wami dowodzę. Heimdal uniósł brew. — I jeśli pozbawisz mnie władzy — dodał Loki z krzywym uśmiechem — to żałuję, ale wszystkie warunki zostają zniesione, w tym także... hm, hm... kary za niedotrzymanie terminu ukończenia dzieła. Angie uśmiechnęła się drapieżnie. — Mówiłam, że jest mądry. — Sprawiedliwość musi być — stwierdził Loki. — To znaczy, że nie mogę go zdzielić młotem? — zmartwił się Thor. Heimdal spochmumiał. — Na razie. — To przepraszam, ale kiedy będę mógł? — O świcie siódmego dnia, ma się rozumieć — oznajmiła Angie, uśmiechając się jeszcze drapieżniej. — A to oznacza, że macie mi być posłuszni — ciągnął Loki — chyba że sami uznacie nieważność naszej umowy. Dlatego mówię, że idziemy dalej. Przez chwilę Heimdal przeszywał go strasznym spojrzeniem. Czy Loki ma plan. czy też tylko gra na zwłokę? Szybko rzucił ranę Bjarkán i ujrzał błysk niepokoju, płomień podstępu, srebrny pióropusz brawury... Trikster schował się za runą Yr, ale Strażnik już. wiedział, że Loki blefuje. Nie było żadnego planu. Trikster był tak samo zagubiony, jak pozostali. Pewnie w nocy spróbuje uciec — w postaci ptaka albo Dzikiego Ognia — Lecz Heimdal będzie już na niego

czekać. Ta myśl sprawiła mu taka przyjemność, że aż się uśmiechnął, błyskając złotym uzębieniem. — Dobrze. Wygrałeś — powiedział. — Wygrałem? — powtórzył Loki zaskoczony. — Tak. Jesteśmy w twoich, rękach. W każdym razie do jutra. Loki wyraźnie się zaniepokoił. — Na pewno? Możemy się przecież troszkę zdrzemnąć... — Nie, nawet o tym nie marzę — oznajmił Heimdal najsłodszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. — Przecież zaprowadziłeś nas tak daleko... musimy ci pozwolić skończyć to, co zacząłeś. Chyba że przyznasz, iż się zgubiłeś... — Doskonale wiem, gdzie jesteśmy. — Cudownie. Zatem nie ma problemu. Loki uśmiechnął się z zaciśniętym zębami. Zastanawiał się gorączkowo. Zdołał kupić trochę czasu, choć nie wiedział, co z nim zrobić. Dobra wiadomość wyglądała tak, że do świtu mógł robić, co chciał. Ta druga — że jeśli miał rację, ten świt każe na siebie długo czekać. Pozostawiony sam sobie — oczywiście jeśli nie liczyć Sigyn — zaczął rozważać możliwości Doszedł do wniosku, że każda próba ucieczki spowoduje natychmiastową karę. Jeśli słusznie się domyślał. mogli tak daleko zboczyć z drogi, że ucieczka nie wchodziła już w grę. Bo znał ten gościniec — jego piaszczysty grunt ulotne lśnienie, ten chłód, który przenikał wszystko. — Dlaczego ja? — załkał, kryjąc twarz w dłoniach. — Dlaczego to zawsze spotyka akurat mnie? — No, no... — Sigyn położyła mu delikatnie rękę na głowie. Nie zareagował rozdrażnieniem na ten objaw współczucia najbardziej irytującej kobiety Dziewięciu Światów, co wyraźnie świadczy o rozmiarach jego rozpaczy. Powiedział sobie, że jeśli ma rację, to jednak wie. dokąd zmierzają. Jakimś cudem droga do Końca Świata zmieniła się w inną, prowadzącą tam, gdzie nigdy nie nadchodzi świt — w drogę, którą mogli jechać latami, nie docierając donikąd. Nie była to wcale droga do Końca Świata. Jechali prosto do wrót Świata Podziemi.

2 Opuściwszy plac Świętej Mogiły, Maddy ruszyła do Wodnych Szczurów. Pod pomostem znalazła Jörmunganda, jeszcze bardziej ospałego niż zwykle. Aspekt węża, jego ulubiony, mniej się tu rzucał w oczy, a Jörgi mógł folgować apetytowi na skorupiaki, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Jego wzdęty brzuch i skłonność do zastygania w bezruchu z rozdziawioną paszczą i wywalonym jęzorem (i od czasu do czasu wydawania cuchnącego rybami beknięcia) wskazywały, że prawdopodobnie przez cały dzień polował na foki. Maddy wiedziała, że nie ma co apelować do jego sumienia. Jörgi nie miał żadnych zawodowych zasad, a skoro nie chciał się ruszać, to nie dysponowała środkami przymusu. Mimo to musiała spróbować. — Jörgi, potrzebuję twojej pomocy — zaczęła. Wąż wydał monumentalne beknięcie, od którego zatrząsł się cały pomost. Maddy zacisnęła pięści. — Jörgi, no naprawdę... Bardzo, ale to bardzo potrzebuję... Obojętność Jörgiego biła wszystkie rekordy. — Zlituj się — powiedziała Maddy przez zaciśnięte zęby. — Jesteś Czarnym Koniem Zdrady, na bogów! Zwiastunem Dni Ostatnich. Nie możesz się kryć pod pomostem i obżerać do nieprzytomności... Jörgi wzruszył ramionami, których nie posiadał. — Błagam! — naciskała Maddy. — Musimy znaleźć generała. W tym celu trzeba uratować Pertha. A Perth jest w rotundzie. Co oznacza, że musisz mi pomóc się tam dostać. Bo oczywiście nie mogę tam wparować i zażądać, żeby go uwolnili, prawda? A gdybyś zawiózł mnie tam przez Sen... Jörgi, czy ty mnie słuchasz? Czarny Koń otworzył jedno oko. — No, już lepiej. Daję ci słowo, że jak to załatwimy, możesz się najeść rybami po dziurki w nosie. Ale najpierw musimy znaleźć Pertha. Rozumiesz? Jörgi przybrał aspekt Czarnego Konia, w którym prezentował się jeszcze bardziej łajdacko. W dodatku cuchnął rybami na odległość, choć w porównaniu z jego wonią w aspekcie węża zapach był niemal upojny. Długą czarną grzywę miał zlepioną czymś tłustym — pewnie foczym tranem — ale wydawał się dość łagodnie nastawiony, gdy ruszył stępa w stronę rotundy. Budynek ów stał jakieś dziesięć przecznic od placu Świętej Mogiły, w dzielnicy zwanej Arsenałem. Porządek ustanowił tam centrum treningowe dla młodych adeptów, z dala od rozrywek uniwersytetu. Teraz znajdowało się tu więzienie, koszary, magazyn broni i miejsce straceń. Był tu także korytarz prowadzący spod Arsenału na Dziedziniec Magisterski i biegnący

wzdłuż Biblioteki Uniwersyteckiej. Nawet za czasów Porządku niewielu o nim wiedziało; obecnie pamiętała o nim tylko jedna osoba. Maddy dostrzegła blask run, zanim dostrzegła ogień. Sygnatury malowały się na tle nieba jak ogromne, wypisane ręcznie litery. Rozświetlały niebo nad Arsenałem niczym drugi zachód słońca — zdumiewające eksplozje blasku run, które zostały nad dachami, zabarwiając ich ściany ochrą i czerwienią, przygaszając gwiazdy. Tu niedawno rozegrała się walka, zrozumiała Maddy. Czuła swąd dymu i ciemnoczerwoną łunę dalekiego pożaru. Popędziła Jörgiego wąskimi uliczkami aż na środek Arsenału — do rotundy na placu Głównym, gdzie jej oczom ukazała się scena najprawdziwszej rzezi. Rotunda przestała istnieć. Co prawda ostały się dwie jej ściany, ale sam budynek był zrujnowany. Maddy słyszała o trzęsieniach ziemi; zwykle występowały na dalekiej Północy i powodowały podobne zniszczenia. Widziała głębokie pęknięcia w ziemi, budynki obrócone w sterty gruzu, belki rozrzucone jak słomki, ogień, pył nadal kłębiący się w powietrzu. To, co się tu wydarzyło, pomyślała, miało miejsce zaledwie parę godzin temu. Pożar został już opanowany, wokół roiło się od strażników. Jeden z nich ją zauważył. — Nie zbliżaj się — rzucił. — Niektóre budynki mogą się zawalić. — Co tu się stało? — zapytała. Strażnik wzruszył ramionami. — Nie wiemy. Może trzęsienie ziemi. Nie wspomniał o runicznym blasku ani mocy, co zdziwiło Maddy; prawie wszyscy strażnicy służyli kiedyś Porządkowi, więc powinni być obeznani z oznakami stosowania magii. Uznała, że on nie mówi prawdy — bo przecież była nikim, zwykłą dziewczyną z Północy. Ale musiała poznać losy Pertha. Czy znajdował się w rotundzie, gdy doszło do ataku? A jeśli, to jak mógł przeżyć? Bogowie, cały budynek zmienił się w ruiny. Miała nadzieję, że akurat przeniesiono go w inne miejsca, a jeśli nie — to że się nie męczył. — Czy ktoś uciekł? — spytała. — Czy jakiś więzień... Strażnik jakby jej nie słyszał. Przyglądał się Jörgiemu. Może zaniepokoił go dziwny zapach konia. Maggie nagle uświadomiła sobie, że nie powinna zwracać na siebie uwagi. Mogli tu być ludzie, którzy potrafili rozpoznać rzucone runy; którzy nadal pamiętali Porządek. — Ciekawy konik — zauważył strażnik od niechcenia. — Tak. Własność krewnego. — Jakaś rasa z Ziem Zewnętrznych? Maddy skinęła głową. — Chyba tak. — Zaczęła odwracać Jörgiego, ale strażnik niespodziewanie chwycił go za uzdę. — Lepiej chodź ze mną, panienko — rozkazał i wtedy Maddy zrozumiała, że nie wymknie się tak po prostu; wystarczyło spojrzeć na minę strażnika.

— Z jakiego powodu? — spytała, przywołując za plecami runę Isa. — Doniesiono nam o zbiegłej pannie pasującej do twojego opisu, dosiadającej osobliwego konia. Mamy powody przypuszczać, że ta młoda dama jest odpowiedzialna za... hm... zniszczenie miejskiej własności. — Doprawdy? To okropne. Maddy zerknęła na trzech strażników, którzy ruszyli w jej stronę. Jeszcze trochę i ją otoczą. Wiedziała, co należy zrobić — ale jednocześnie chciała dowiedzieć się nieco więcej. — Co zrobiła? — Naprawdę nie wiesz? — Strażnik był mężczyzną w średnim wieku, wysokim i barczystym. Siwiejące włosy miał gładko ściągnięte do tyłu, oczy zimne, przenikliwe, błękitne. Wyglądał jak badacz. Oczywiście to niemożliwe, powiedziała sobie natychmiast. Wszyscy badacze zginęli. Ale Porządek nadal miał strażników, szpiegów i zwolenników. Kto wie, ilu ich zostało? Kto wie, jakie tajemnice przechowywali? — To był deresz — odezwał się strażnik (choć Maddy podejrzewała, że pełni inną rolę). — Najpierw czerwony koń, teraz czarny... Mocno chwycił Maddy za przegub. Zajrzał jej w oczy. — Znam cię — syknął. — Masz w sobie coś... dziwnego. Tak jak osobnik, którego dziś zamknąłem. Nie chciał mi podać swojego nazwiska... Maddy uświadomiła sobie, że ten mężczyzna stara się ją obezwładnić — nie Słowem, lecz mocą swojej osobowości. Trzej inni byli już o trzy kroki od niej. Za chwilę jej dopadną. Przyzwała Isę, Lodowatą, i rzuciła nią w strażnika. Zamarł jak skuty mrozem. Jego kompani cofnęli się zaskoczeni i zanim ochłonęli, Maddy wbiła pięty w boki Jörgiego. — Uciekaj! — krzyknęła. Nastąpiła chwila zamieszania. Cienie się zamazały, błysnęło runiczne światło, w powietrzu zawirował kurz, zapadły ciemności tak gęste, że niemal namacalne. Przypominały sadzę i nawet pachniały starym dymem. Jörgi znowu przybrał aspekt Węża Świata. Maddy poczuła w palcach jego zmieniającą się grzywę. Całkiem jakby trzymała macki martwej kałamarnicy. Potem stanął, a ona zsunęła się z jego grzbietu na zimny kamień. — Gdzie jesteśmy? We Śnie? Nadal nic nie widziała. Rzuciła Sól i ujrzała ceglany korytarz obrośnięty pajęczynami i wyścielony kurzem. — Czy myśmy tu już byli? Jej głos odbił się od kamiennych ścian. Zaczęła rozumieć. To nie był Sen. Znajdowali się pod ziemią. Jörgi zabrał ją do lochów pod miastem. Był to jeden z korytarzy prowadzących do uniwersytetu i od upadku Porządku pokrywający się kożuchem kurzu.

— Brawo, Jörgi! Część korytarza przed nimi się zawaliła, przejście było zasypane kamieniami, cegłami i gruzem. Teraz, spoglądając przez runę Bjarkán, Maddy zobaczyła coś, co wyrwało jej krzyk z gardła. Sygnaturę, całkiem świeżą — bladą, lecz rozpoznawalną — wiodącą wzdłuż sterty kamieni i znikającą w ciemnościach. Perth? Było też coś innego: srebrzysty ślad runy Ác przecinającej mrok niczym ostrze, a z nią smuga błękitu, która mogła należeć tylko do generała. Więc tak zrobiła to Maggie! Najpierw przez Sen na Sleipnirze, potem podziemnym labiryntem, by uderzyć tam, gdzie się jej najmniej spodziewano. — Jörgi, mam ochotę cię pocałować! Zrobiłabym to, gdybyś tak nie cuchnął. Jörgi beknął i rozszerzył swój aspekt tak, że wypełnił sobą cały korytarz. Teraz wyglądał jak gigantyczna dżdżownica — oślizła i bardzo zadowolona z siebie. — Zabierzesz mnie tam, gdzie ślad prowadzi? — spytała Maddy. Znowu wzruszył nieistniejącymi ramionami i popełzł przed siebie. Maddy trzymała się go ze wszystkich sił, wczepiona w obłe. przelewające się cielsko. Sunęli powoli, ale Wąż Świata był zwinny i zaskakująco dobrze szło mu przeciskanie się przez ciasną przestrzeń. Wkrótce znaleźli się w tunelu niemal wolnym od sygnatur — z wyjątkiem interesującego ich potrójnego śladu. Maddy zsiadła ze swojego wierzchowca i ruszyła piechotą. Trop Pertha był bardzo słaby. W porównaniu z nim inne wydawały się jarzyć oślepiającym blaskiem; runiczne światło malowało się na ścianach jak ślady jakiegoś potężnego wybuchu. Musiało tu dojść do walki, pomyślała. Ale kto wygrał? Znalazła Pertha sto metrów dalej, tam gdzie korytarz częściowo runął. Jej przyjaciel leżał skulony, niemal zasypany gruzem; przez chwilę wydawało jej się, że zginął. Krzyknęła i zaczęła rozgarniać stertę; Perth się nie poruszył. Jego kolory lśniły tak bladym światłem, że niemal ich nie widziała, nawet przez Bjarkán. Był ledwie przytomny, posiniaczony, krwawiący, w podartym ubraniu. Ale oddychał, żył. Zakaszlał. — Pić... Maddy szybko znalazła miejsce, w którym z sufitu skapywały krople wody. Wyglądały na czyste; zebrała je w dłonie i podała Perthowi. Szybko odzyskał siły, znowu kaszlnął i usiadł z wysiłkiem. — O czym marzy niewolnik? Maddy spojrzała na niego z zaskoczeniem. — CO? — To taka stara zagadka, którą zadawaliśmy sobie na galerach. O czym marzy niewolnik? Że jest panem. Przypomniałem to sobie po raz pierwszy od lat. — Dotknął głowy. — Boli.

Pewnie w coś uderzyłem. — Co się stało? Strasznie wyglądasz. — Doszło do awantury. Byłem w swojej celi i usiłowałem wypocząć, jak należy, a potem łup! Powiadam ci, gdybym wiedział, że z tą głową tyle będzie kłopotów, w życiu bym jej nie ukradł. Maddy zadrżała z ulgi. — Powinnam ci powiedzieć prawdę. Mogłeś zginąć. Gdybyś... Wzruszył ramionami. — Gdyby życzenia były końmi, żebracy nie chodziliby pieszo. Poczuła skurcz serca. — Miałam przyjaciela, który tak mawiał. — Naprawdę? I co się z nim stało? — Nieważne. Już po wszystkim. A jeśli moja siostra zdobyła kamienną głowę... Perth spojrzał na nią z zaskoczeniem. — No przecież nie zdobyła. Maddy otworzyła szeroko oczy. — Co?! — Mówiłem ci — powiedział z uśmiechem. — Doszło do awantury. I muszę przyznać, że rozczarowało mnie twoje założenie, iż w walce z małą dziewczynką zawsze muszę przegrać... Maddy omal nie upadła. — Perth, zmiłuj się! To znaczy, że ją masz? Jej przyjaciel znowu się uśmiechnął. Sięgnął za siebie i wygrzebał z gruzu bryłę wulkanicznej skały, którą Maddy pamiętała aż za dobrze. Widziała ją niegdyś na równinach Hel, gdy Cukier wrzucił ją do Snu... Przez chwilę serce wezbrało jej tyloma uczuciami, że nie mogła wykrztusić ani słowa. Wyciągnęła ręce po kamienną głowę. Czy to naprawdę generał? Czy powie jej, jak odwrócić nadciągającą Apokalipsę? Ujęła bryłę w drżące ręce. Potem, przywoławszy runę Bjarkán, spojrzała przez nią w głąb kamiennej głowy. — Odynie? Jednooki? Jesteś tam? Żadnej odpowiedzi. Ani śladu mocy. — Tu Maddy. Odynie, jesteś tam? Nadal nawet iskierki blasku. Spróbowała znowu, używając całej mocy, ale Bjarkán nic nie ujawniła. Żadne zaklęcia nie mogły wykrzesać życia z bryły szkliwa; Maddy ochrypła od ich powtarzania. W końcu, gdy wypróbowała już wszystkie runy i inkantacje, zrozumiała: ta bryła była tylko

pustą łupiną. Nie została w niej nawet najbledsza iskierka. Kamień był kamieniem i niczym więcej. Istota, która go zamieszkiwała, znikła.

3 Jest takie stare przysłowie z Północy: Kiedy kłamstwo nie pomaga, powiedz prawdę. Loki oczywiście je znał, ale wolał własną wersję, a mianowicie: Kiedy kłamstwo nie pomaga, kłam lepiej. Był łgarzem doskonałym. Uświadomiwszy sobie, dokąd zmierzają, postanowił grać na zwłokę i siląc się na beztroskę, zapewnił bogów, że wszystko idzie zgodnie z planem. — Jakim planem? — wycedziła wściekła Skadi. — Planowałeś wywieźć nas na jakieś zadupie? Loki wesoło machnął ręką. — Zostawimy wozy, tylko nas spowalniają. Ci, którzy mogą, niech przybiorą aspekt ptasi, resztę zostawcie mnie. Asowie spojrzeli na niego z powątpiewaniem. Wanowie i ci, którzy pochodzili z Chaosu, mogli zmieniać postać na zawołanie, ale dla nich, ze złamanymi runami, taka sztuczka była niewykonalna. — Ty grasz na zwłokę — rozszyfrowała go Skadi. — Chcesz, żebyśmy się rozproszyli, bo wtedy łatwiej uciekniesz. — Litości, czy twoim zdaniem uciekłbym daleko? — No dobrze. Co to za plan? Trikster wzruszył ramionami. — Zaczekaj, to się przekonasz. Parę następnych godzin bogowie spędzili na rozważaniach, w jaki sposób Loki chce przetransportować w powietrzu Ethel i Thora, nie wspominając już o Królowej Świń, a także ich broni i ubraniach, których Wanowie będą potrzebować po powrocie do aspektu ludzkiego. Nikt nie wierzył, że się uda. Thor niecierpliwie czekał na chwilę, gdy Loki przyzna się do klęski, a on w końcu będzie mógł go zdzielić młotem. — Zmienisz ich aspekty — odezwała się Idun, która tak jak Bragi lubiła bajki i entuzjastycznie dołączyła do zgadywanki (przy czym tylko ona wierzyła w obietnicę Lokiego). — Przemienisz nas w żołędzie i wniesiesz do miasta. Loki pokręcił głową. — Nie. Idun patrzyła na niego jak w obraz. — No, to poprosisz Lud Tuneli o zbudowanie wspaniałej latającej machiny... Westchnął. — No coś ty! — Wezwiesz Jörmunganda, swojego potwornego syna, żeby zaniósł nas do miasta przez Sen... — podsunął Bragi.

— Nie, nie i nie. Szczerze mówiąc, byłby to wspaniały pomysł, gdyby nie dwa małe minusy. Po pierwsze, Loki nie miał pojęcia, jak wezwać Węża Świata. Po drugie, jego synek znacznie chętniej schrupałby go jak rybny paluszek, niż spieszył mu na pomoc. Nie, miał pomysł o wiele prostszy. Zamierzał prysnąć. Jedyna przeszkoda krępowała mu nadgarstki i nazywała się Więź; Trikster wiedział, że gdyby uciekł, Sigyn nieuchronnie wszczęłaby alarm, a on nie miałby najmniejszej szansy na przeżycie. Próbował wszystkiego — oczywiście z wyjątkiem powiedzenia prawdy. Nic nie zadziałało. Sigyn była nieczuła na pochlebstwa, argumenty, urok, łzy czy wyznania miłości. Była rozsądna, niewzruszona i Loki musiał sobie przypomnieć, że ta sama kobieta pięćset lat temu zbierała krople skapujące z kłów węża, którego Skadi zawiesiła mu nad głową, jednocześnie słodko, lecz uparcie nie zgadzając się na zdjęcie kajdan. W końcu kłamstwa mu się skończyły. Szli cały dzień i znaczną część nocy i nadal nic nie widzieli — ani świtu, ani morza, ani ptaków Odyna, ani murów Uniwersalnego Miasta. Wszędzie wokół kłębiła się mgła i nawet Thor miał coraz mniej sił, a coraz więcej ochoty, by zdzielić młotem przyczynę swojego rozdrażnienia. Tylko Sigyn nadal wierzyła, że Loki naprawdę ma plan, co tak wkurzyło samego zainteresowanego, że wreszcie znowu zmienił ją w żołądź i zarządził postój. — Słuchajcie — powiedział bogom. — Może nie byłem z wami szczery tak na sto procent. Dobra wiadomość brzmi tak, że wiem, gdzie jesteśmy. Zła... — Mów, mów — zachęcił go Thor. Loki wyjawił im tę wieść. Potem usiadł i czekał, aż hałas ucichnie. Jakieś pięć minut później zrobiło się trochę ciszej, a on znowu spróbował wyjaśnić, że tym razem to naprawdę nie jego wina. — Wiem, jak to wygląda — przyznał. — To jakaś pułapka — wycedził Heimdal, mrużąc błękitne jak stal oczy. — Wygląda to tak jakbyś nas tu zwabił, nagadał głupot i generalnie zmarnował nasz czas, odciągając nas od tego, co ma się stać w Końcu Świata. — Ale to nieprawda! — oznajmił Loki z urazą. — Błagam. Niech ja go zdzielę — odezwał się Thor. — Mówię prawdę — upierał się Loki. — I tak oberwiesz! Przez chwilę Loki stawiał czoło rozwścieczonym bogom. — Proszę! — ryknął. — Wysłuchajcie mnie! Chyba wiem, co tu się dzieje! Hałas stopniowo przeszedł w mamrotane inwektywy. Loki odetchnął głęboko i przyzwał na pomoc całą swoją elokwencję.

— Wiem, że większość z was mnie nienawidzi i nikt mi nie ufa. Ale zastanówcie się przez chwileczkę. Jak mógłbym to wszystko urządzić? Otworzyć światy, przeprowadzić was przez granicę między nimi, stworzyć tę mgłę, żeby was zdezorientować... — Wzruszył ramionami. — Nigdy nie miałem takiej mocy, a gdybym miał, już by mi się skończyła. Więc zanim zrobicie sobie skakankę z mojego kręgosłupa... — Mogłeś nam pomóc — wtrącił Heimdal. — Jasne, bo mam takie tłumy przyjaciół — burknął Loki z goryczą. — Powiedz, czy ktoś z was pamięta, kiedy ostatnio tu byłem? Poprosiłem o przysługę Hel, która przysięgła, że mnie zabije, jeśli znowu jej się pokażę na oczy, więc uwierzcie mi, nie cieszę się, że tu wróciłem. — Ma rację — odezwała się Angie, która do tej pory milczała. — Powiedziałeś, że wiesz, co się dzieje — dodała, zwracając się do Trikstera. — Tak, ale to się wam nie spodoba. Ethel uniosła brew. — Na tym etapie nie mamy wiele do stracenia — zauważyła cicho. — Po prostu nam powiedz. Loki uśmiechnął się krzywo. — Muszę przyznać, że mnie załatwiłaś. Załatwiłaś mnie fachowo. Ta Więź... — Spojrzał na swój nadgarstek, na którym nadal migotała Eh z Sigyn w postaci żołędzia na łańcuszku. — Myślałem, że to pomysł Skadi, żeby nie pozwolić mi na psoty. Ale myliłem się, prawda, Jasnowidząca? Ethel z uśmiechem przytaknęła. — Oczywiście powinienem się domyślić. Od kiedy to cię obchodzi mój los? Od kiedy starasz się mnie bronić? Zawsze mnie nienawidziłaś. No, możliwe... przypuśćmy, że na to zasłużyłem. Więc dlaczego akurat ty miałabyś mi pomóc? Początkowo sądziłem, że po prostu chcesz się dostać do Końca Świata. Ale nie o to chodziło. Potrzebowałaś mnie do czegoś innego. Czegoś, o czym nie wiedział nikt inny. Piwne oczy Ethel zalśniły. — Doskonale. Ciekawa byłam, kiedy się domyślisz. — Podstęp to moje drugie imię. I wiedziałem, że Angie nie może działać sama. Tę runę mógł jej dać tylko ktoś mający dostęp do Nowego Pisma. Ktoś, kto może się poruszać między światami. Ktoś, kto rozmawia z umarłymi. Ktoś, kto jest wyrocznią... Ethel słuchała z niewzruszonym uśmiechem. Mów dalej. — Nieźle to zagrałaś. — Loki uśmiechnął się zimno. — Dałem się nabrać. Myślałem, że w Światach nie ma już nic, co by mnie zaskoczyło. Ale ty... ty, z tą twoją herbatką, ciastem i tym matkowaniem... Bogowie! Co za występ! Gdybym tylko wiedział! — Co wiedział? — spytał Thor. — Jeszcze się nie połapałeś? Wyrocznia to przewidziała. Ethel chciała, żebyśmy tu trafili.

Może nawet to zorganizowała. Wiedziała, bo zawarła umowę. Właśnie do tego byłem jej potrzebny. — Loki spojrzał gdzieś nad ich głowami. — „Widzę wysoką tęczę i Śmierć widzę oszukaną”. Oszukana śmierć! Powinienem się domyślić. Życie za życie, Hel, o to chodzi?! — krzyknął we mgłę. — To jest twoja waluta? To jest przedmiotem umowy? Przez chwilę nikt mu nie odpowiadał. Potem mgła zaczęła się cofać, odsłaniając drogę przed nimi i znajomy krajobraz. Wszyscy widzieli królestwo Hel już wcześniej, a jednak jego ogrom i nagość, to straszne pustkowie i niebo jak ołowiana pokrywka kotła wypełniły ich serca strachem i zgrozą. Nic nie łagodziło tej pustki; żadna pustynia Światów Środka nie mogła dorównać temu potwornemu majestatowi. A teraz ujrzeli przed sobą kobietę o twarzy jak księżyc o różnych połówkach i z uśmiechem ziejącym bielą wyschniętych kości. Kobieta spojrzała na Trikstera martwym okiem. Hel Półzrodzona od dawna nie doznała nic choćby odlegle przypominającego rozradowanie. A jednak to uczucie mogłoby się zakwalifikować, pomyślała. Loki w takim stanie, zdany na jej łaskę i niełaskę, zdradzony przez swoich. Jej martwe oko zmierzyło go przeciągłym spojrzeniem. Widziało o wiele więcej niż to żywe. Strach, nienawiść, ból, rozpacz — te kolory lubiła najbardziej i miała ich tu pod dostatkiem. Ale kiedy Trikster się odezwał, jego ton brzmiał lekko i kpiąco jak zwykle. — Na kogo dziś padło? Kogo wykupuję? Złotego chłopca? To zbyt oczywiste. Poza tym jest zbyt poczciwy, żeby się miał wmieszać w coś takiego. Nie, chodzi o kogoś innego. Niech zgadnę... o kogo? Kto byłby wart takiej ofiary? Ethel wzruszyła ramionami. — Rozszyfrowałeś mnie. Wierz mi, nie chodzi o osobistą urazę. Wszyscy słyszeliście przepowiednię. Od tego zależy przyszłość Asgardu. Gdybym znalazła inny sposób na przywrócenie życia mojemu mężowi... — A, zatem zawarłaś układ z Hel. Moje życie za generała. To twój pomysł czy jego? — Wspólny. — No to ci się udało. Loki spojrzał na stojących wokół bogów. Z ich min wynikało, że zgadzają się z nim. Tylko Idun była zaniepokojona; jej błękitne oczy spoglądały to na Ethel, to na Lokiego, jakby spodziewała się, że któreś z nich zaraz krzyknie: „To był żart! ”. — Niemożliwe — odezwała się w końcu. — Ethel nigdy by nie zdradziła nikogo z nas. Nawet by ratować generała. Nawet gdyby chodziło o Lokiego... — Idun, kochanie — przerwał jej Trikster. — Jesteśmy bogami, nie świętymi. Wszyscy kłamią. Wszyscy oszukują. Wszyscy się nawzajem wykorzystują. No, może akurat nie ty. Nie rozumiem tylko jednego: jak się tu znaleźliśmy? Jasnowidząca nie mogła nas dowieźć do Hel o własnych siłach. Musiała mieć pomocnika. Ethel tylko się uśmiechnęła. Loki zastanawiał się intensywnie.

— Kruki! Posłańcy Odyna. Potrafią się przemieszczać między światami, przez Śmierć, Sen i Potępienie. Pewnie posłużyły do przenoszenia wiadomości. A resztę załatwiła moja kochana córunia. I Angie... A myślałem, że mnie lubisz... Kusicielka wzruszyła ramionami. — No pewnie, że lubię, kochanie. Ale chciałam dostać własną komnatę w Asgardzie. I znaleźć się wśród zwycięzców. I chciałam dostać to... — Pokazała mu runę na ramieniu, rozjarzoną fiołkowym blaskiem. — Dlatego mnie chroniłaś! Żebym na pewno przeżył i dotrzymał swojej części umowy. Naprawdę się na to zgodzicie? — zwrócił się do pozostałych bogów. — Będziecie się przyglądać, jak te dwie mnie oddają w ręce Hel? Sif, może się nie dogadywaliśmy, ale... Bogini wdzięku i obfitości uśmiechnęła się lodowato. — A pewnie, że będę się przyglądać. Żałuję tylko, że nie mam popcornu. — Thor... jesteśmy starymi kumplami... Thor wzruszył ramionami. — Jaki mamy wybór? Albo ty, albo generał. — Heimdal... Bragi... Tyr... Strażnik błysnął złotymi zębami. — Powiemy wszystkim, że poniosłeś bohaterską śmierć. — Napiszę o tobie epicki poemat — obiecał Bragi. — Idun... Njörd... Freya... Błagam! Bogowie odwracali się od niego. Cukier łypnął ponuro. Zgrywus rozłożył ręce z łajdackim uśmiechem. Idun otarła łzę. Bragi zagrał smutną melodyjkę. Angerboda posłała Lokiemu całusa. — Normalnie żal, stary — powiedział Fenris. — Wielkie dzięki — wycedził Trikster. — Miło wiedzieć, co z was za przyjaciele. I pomyśleć, że narażałem dla was życie! — Nagle zmrużył zielone oczy. — To dlatego Maddy tu nie ma! Myśleliście, że ona na to nie pójdzie, więc kazaliście krukom opowiedzieć jej jakąś niestworzoną historyjkę o bliźniaczce. — Roześmiał się gorzko. — A ja się dziwiłem, dlaczego Jasnowidząca otoczyła mnie opieką. Myślałem, że w końcu mi odpuściła. Może nawet przebaczyła. Okazuje się, że potrzebowałaś ofiary... Ethel wzruszyła ramionami. — Miałabym ci przebaczyć? Przez ciebie zginął mój jedyny syn. Tego się nie zapomina. — To było nieporozumienie... — Życie za życie — wycedziła Ethel. — Pora dotrzymać umowy. Hel zrobiła sztywno krok naprzód. Nawet jej żywe oko dostrzegało strach Lokiego. Przeszedł ją dreszcz rozkoszy. Zatrzymała się, by w pełni poczuć smak tej chwili. Przyjemności w Królestwie Zmarłych stanowiły artykuł luksusowy. A jeśli Koniec Wszystkiego był tak

bliski, jak mówiono, to zamierzała się rozsmakować we wszystkich dostępnych jej przyjemnościach, zanim nastanie totalna ciemność. Uniosła runiczną linę, jej najgroźniejszą broń. Utkana z runy Naudr, zalśniła jadowitą złośliwością. — Coś ci obiecałam, Loki — przemówiła Hel. — Dokładnie tutaj, trzy lata temu. A Hel zawsze dotrzymuje słowa, o czym z pewnością już wiesz... Po tych słowach rzuciła Naudr, która oplątała szyję Lokiego. Szarpnęła. Loki padł na kolana. Hel raz jeszcze zamknęła żywe oko i skupiła się na sygnaturze Trikstera. Przez runę Bjarkán widziała jej blask — smugę fioletu na tle mroku. Teraz Hel wyciągnęła martwą rękę i chwyciła fiołkowe włókienko w kościane palce. Smużka rozjaśniła się, gdy Loki na próżno szarpnął się w więzach Naudr. Wiedział, że walka nie ma sensu. Śmierć pokona wszystkich, nawet jego. Powiódł wzrokiem po kręgu bogów. Naudr, Wiążąca, dławiła mu gardło. Usiłował coś powiedzieć, przekonać ich, ale lina zdusiła jego głos. — Życie za życie — zaintonowała Hel, unosząc fioletową smużkę do ust. — Odynie, synu Bora, powstań! Chwila oczekiwania przeminęła. Na pustyniach Hel wicher wzbijał pył z diun. — Odynie, synu Bora — powtórzyła Hel. — Ojcze Thora, generale Asgardu, Wszechojcze Światów Środka, wzywam cię, byś ożył! Powstań! I znowu nic się nie stało. Wicher zawodził nad pustkowiem. Martwi, wyczuwając wagę chwili, tłoczyli się w lodowatym powietrzu. Ale nikt nie powrócił do życia. Wśród nich nie było Odyna. Ethel spojrzała na Hel. — Hm. To dość krępujące. — Mianowicie? — spytała zaskoczona Hel. — No wiesz. Mojego męża najwyraźniej tu nie ma. — Niemożliwe. Przecież umarł. Sama to widziałaś. I wy także. — Hel szarpnęła za linę oplatającą szyję Lokiego. — Obiecałaś mi! Miałyśmy umowę... — Ale ty jej nie dotrzymałaś. Dlaczego miałabym ci dać Lokiego? — No to wybierz sobie kogoś — warknęła Hel, tracąc spokój. — Może Baldra, jeśli chcesz. Albo kogoś innego. Ale Loki jest mój! Ethel patrzyła przez chwilę na klęczącego Trikstera. Naudr odebrała mu głos, ale oczami nadał błagał. Pokręciła głową. — Nie sądzę — oznajmiła. — Umowa opiewała na Odyna. I nikogo innego. Na żywej stronie twarzy Hel odmalowało się osłupienie. — Nie! On należy do mnie! Tym razem nie obchodzi mnie, czy Dziewięć Światów się kończy... I jak szwaczka przecinająca nitkę przegryzła linię życia Lokiego zębami, które z jednej

strony ust były białe, a drugiej — spróchniałe i czarne. Trikster poczuł, że życie go opuszcza. Odmówił bluźnierczą modlitwę: Zegnajcie, okrutne Światy! Zamknął oczy... I otworzył je, spoglądając na żywy profil Hel, której twarz wykrzywił gniew i zdumienie. Jego sygnatura lśniła jej w palcach jasna i nieskalana. — Co się dzieje? — spytał Heimdal. — Myślałem, że przerwiesz jego linię życia, a nie że wynitkujesz nią sobie zęby. — Więc Loki nie umarł? — upewniła się Sif z niesmakiem. Ethel uśmiechnęła się do niej. — Najwyraźniej. Jak widzieliśmy, strażniczka Śmierci nie może złamać słowa, nie ponosząc poważnych konsekwencji. Zniecierpliwiona Hel jeszcze raz spróbowała przegryźć fioletową nić. Nic się nie wydarzyło. Szarpnęła nitkę paznokciami... — Jeśli można... Nie łaskocz. — Loki rozluźnił linę i usiadł na piasku, siląc się na pewność siebie, której wcale nie czuł. Nadal nie miał pojęcia, dlaczego Hel nie odebrała mu życia, ale poczucie humoru chwilowo zagłuszyło jego strach. Powiódł wzrokiem po bogach gapiących się na niego z zaskoczeniem. Tytko Ethel była niewzruszona, z twarzą równic spokojną, jak zawsze. — „Śmierć widzę oszukaną’' — zacytował Loki z uśmieszkiem. — Oczywiście. Teraz to rozumiem. Oszukana Śmierć. To ty ją do tego zmusiłaś. Ty oszukałaś Śmierć. Ja tu posłużyłem za przynętę. Tak planowałaś? Wiedziałaś, że do tego dojdzie? Ethel wzruszyła ramionami. — Jeśli chodzi o ciebie. Hel jest gotowa zapomnieć o swoich zasadach. Ciekawe dlaczego. Żywa połowa twarzy Hel płonęła z wściekłości. Nawet ta druga, martwa, wydawała się zła. Hel uświadomiła sobie, że czuje złość tylko wtedy, gdy Trikster pojawia się w okolicy. Jak zdołał oszukać Śmierć? Kto go ochronił? Spojrzała na Lokiego martwym okiem. Jest! Jak mogła tego nie zauważyć! Na jego nadgarstku coś migotało — niemal niezauważalny złoty łańcuszek. Zbyt napawała się swoim zwycięstwem, by zauważyć tę bransoletkę i mały wisiorek w kształcie złotego żołędzia. Teraz jej widzące wszystko martwe oko dostrzegło znaczenie tego drobiazgu i Hel zgrzytnęła zębami z wściekłości. Łypnęła gniewnie na Ethel. — Co to jest? Ethel uśmiechnęła się łagodnie. — Oczywiście środek ostrożności — powiedziała. — Na wypadek gdybyś usiłowała renegocjować warunki umowy.

Wystarczyła jedna inkantacja i wisiorek zmienił się w byłą Lokiego. — Kochanie, co oni z tobą zrobili? — załkała na widok Trikstera. Zajadła, mała kobietka z rumianą pyzatą twarzą i błękitnymi oczami, migoczącymi jak wściekłe gwiazdy, odwróciła się z furią do bogów. — Tchórze! — wrzasnęła. — Jak mogliście! Po tym, co dla was zrobił! Jak mogliście tak potraktować tego biednego aniołka? Bogowie — nawet Heimdal — cofnęli się o krok. — Doskonale, moja droga — pochwaliła Ethel. Biedny aniołek wyszczerzył zęby i spojrzał na byłą małżonkę. — Nie sadziłem, że to kiedyś powiem, ale... Sigyn, super, że cię widzę. Hel zacisnęła usta. — Może nie zdołam go zabić — wycedziła — ale mogę dopilnować, żeby nigdy stąd nie odszedł. A jeśli chcecie znaleźć drogę powrotną, radzę mi go oddać. Sigyn wyprostowała się. jak mogła najbardziej. Efekt nie był imponujący, ale stanęła niezłomnie między Hel i swoim niepoprawnym mężem. — Oszalałaś? — zdziwiła się Hel. Sigyn uparcie potrząsnęła głową. — Ostrzegam cię. Zejdź mi z drogi... — Nigdy w życiu! Strażniczka Zmarłych podniosła głowę i ujrzała światło na niebie — światło płonące jasno jak słońce. I po raz pierwszy od pięciuset trzech lat jej pradawne serce zadrżało z zaskoczenia, bo na równinach Hel pojawiło się coś podobnego — nie. to niemożliwe! — do starego kosza na pranie, jarzącego się nadprzyrodzonym blaskiem...

4 Tego ranka Maggie obudziła się zmęczona, bez sił. Oczywiście mogła się tego spodziewać. Przecież był to dzień jej ślubu. Nawet powinna się czuć nieswojo, zwłaszcza w tym stanie. Był to także dzień Ragnaröku i niebo na wschodzie nabrało apokaliptycznych odcieni różanego złota i budyniowego różu, choć Maggie w swojej naiwności wzięła to za dobry znak. Wychowana na wsi Maddy dokładnie wiedziała, co to znaczy. Zachód czerwony, pasterz zadowolony. Jak słońce czerwono wschodzi, pasterzowi się nie powodzi. W Uniwersalnym Mieście nie mieszkało wielu pasterzy, ale tego dnia wszyscy mieszkańcy Końca Świata dobrze by zrobili, gdyby wzięli sobie do serca stare przysłowie. Było już ciemno, gdy wraz z Perthem i Jörgim wrócili do Wodnych Szczurów. Nie mieli ochoty rozmawiać. Perth był wykończony i posiniaczony, jego moc się wypaliła. Maddy była w podobnym stanie; nadzieja, że zdoła odwrócić nieuniknione, zgasła, bo Starzec przepadł. Tylko Jörgi miał doskonały humor (pewnie na myśl o kolejnym nocnym polowaniu na foki), od razu po dotarciu na miejsce przybrał postać węża i wśliznął się do wody. Maddy nie próbowała go zatrzymać. Jeździec Zdrady nie potrzebował już konia. Choć serce jej pękało na myśl, że ma zdradzić siostrę, generał nie dał jej wyboru. Musiała zabić Adama Marnotę. Tej nocy usiłowała zasnąć, ale sen nie przychodził. Wyrzuty sumienia, żal i zmartwienie nie pozwalały jej na odpoczynek. O

trzeciej nad ranem dała za wygraną, wstała i zaczęła się przygotowywać do aktu zdrady.

Tymczasem Perth zasnął twardo i nie poruszył się, kiedy weszła do jego pokoju — nawet gdy rzuciła runę Sól i przyjrzała się mu w jej blasku. Chętnie przyjęłaby jego pomoc, ale wyglądał we śnie tak niewinnie, leżąc z głową odchyloną jak dziecko, że nie chciała go budzić. Dlatego gdy pierwsza zorza Dnia Ostatniego zabarwiła niebo na wschodzie, Maddy poszła samotnie Promenadą Badaczy i drżąc, czekała na Maggie. Maggie także obudziła się na długo przed świtem. Choć nigdy nie była próżna, czerpała przyjemność z kąpieli i zabiegów pielęgnacyjnych, wybieraniu perfum, malowaniu dłoni ochrą w tradycyjne wzory i w końcu w upinaniu białej bergi, na której miał zostać udrapowany welon z wieńcem z róż. Dochodziła za kwadrans ósma. — Ile jeszcze będziesz się szykować? — niecierpliwił się Adam, krążąc po apartamencie. Przystojny w stroju z białego jedwabiu, z jasnymi włosami obciętymi według najnowszej mody, wyglądał wprost jak anioł. Może trochę pobladł, choć można było to zrozumieć. Wszyscy młodzieńcy denerwują się przed ślubem. — Prawie — powiedziała. — Jak wyglądam? Włożyła welon — ten z żółtego jedwabiu od Adama — i ułożywszy różany wieniec na głowie, spojrzała na siebie w lustrze. Adam uśmiechnął się pod nosem. Nie był to specjalnie miły uśmiech, ale Maggie, nadal wpatrzona w siebie, nie zauważyła jego chłodu. Myślała o ceremonii, która wkrótce się

odbędzie w katedrze Świętej Mogiły, gdzie ona i Adam staną przed Kamieniem Pocałunków i przypieczętują swoją miłość rytualnymi słowami z Dobrej Księgi: Moja ręka twojej ręce, Moja dusza twojej duszy, Moje imię twojemu imieniu. Na zawsze jesteśmy jednym. Adam także myślał o słowach ślubnej ceremonii. Nie miał pojęcia, dlaczego jego pasażer uważa je za tak ważne, ale Szeptacz niemal omdlewał z emocji. Wkrótce to wszystko się skończy. Pasażer zniknie. Dlatego Adam uśmiechnął się do swojej przyszłej żony i powiedział głosem drżącym ze szczęścia: — Kochanie, jesteś gotowa, możemy iść. Tymczasem stojąca na ulicy Maddy wcale nie czuła się gotowa. Dzień zapowiadał się piękny; czerwone niebo zbłękitniało, świeciło słońce. Za parę minut odezwą się dzwony Świętej Mogiły i Maggie Rada wypowie słowa ślubnej przysięgi. Ślub, nawet skromny, zawsze przyciąga uwagę, a wyglądało na to, że Adam nie liczy się z groszem. Był flecista, bębniarz, a do powozu ozdobionego kwiatami zaprzęgnięto samego Czerwonego Konia Dni Ostatnich. Przed powozem niewielki tłumek tańczył przy dźwiękach fletu. Na ogół były to dzieci wyciągające ręce po weselniki — małe ciasteczka w kształcie serca, tradycyjnie rzucane przez nowożeńców. Maddy Spochmurniała jeszcze bardziej. Nie będzie łatwo. Myśl o zabiciu pana młodego w dniu jego ślubu była wystarczająco straszna — ale zrobić to na oczach dzieci, które także mogą paść ofiarą? Nie, to nie do pomyślenia. Ale tak brzmiał rozkaz generała, jasny i jednoznaczny. Żałowała, że Odyna tu nie ma. Nie chciała tego robić samotnie. Wszystko w niej się buntowało, ale do ślubu siostry zostało niewiele czasu i nie potrafiła znaleźć innego sposobu, by do niego nie dopuścić. Dochodziła za dziesięć ósma. Narzeczona przekroczyła już granice eleganckiego spóźnienia. Maddy łudziła się przez chwilę, że Maggie zmieniła zdanie, że jakoś uświadomiła sobie, jak straszny błąd popełnia... A potem tłum krzyknął radośnie i państwo młodzi wyszli na dwór. Maddy przyglądała się im ze swojej kryjówki w zaułku. Maggie miała żółty welon i niosła koszyk weselników; Adam pysznił się w bieli. Tłumek powitał ich wiwatami, dzieci przyskoczyły po ciastka, flecista zaczął grać tradycyjną dziarską melodię „Taniec pocałunków”, którą Maddy znała ze ślubów w swojej wiosce. Zrobiła parę kroków, wyłaniając się z zaułka. Pociągnięta przez grupkę dzieci, zafascynowana wesołymi twarzami, rumieńcem na policzkach siostry, jej śmiechem i żartami, które rzucała do gapiów — dołączyła do zbiorowiska. Nie musiała korzystać z prawdziwego widzenia, by stwierdzić, że to nieudawana radość. Jej siostra wręcz promieniała szczęściem.

Czy to możliwe, że Adam się zmienił? Czy ten podły smarkacz stał się kimś, kogo jej siostra mogła pokochać? Czy to możliwe, że i on ją kocha? Nie. Niemożliwe. Mogła wykonać swoją misję, tylko jeśli Adam stanowił autentyczne zagrożenie, ale im bardziej starała sobie to wyobrazić, tym wyraźniej widziała dzień na Górze Czerwonego Konia, kiedy rzuciła runiczną strzałę, a Adam zmoczył się ze strachu... Orszak miał lada chwila ruszyć. Maddy musiała działać jak najszybciej. Jak najszybciej i jak najlepiej; nie będzie miała drugiej szansy. Podeszła ciut bliżej. Ślubny powóz znajdował się nie więcej niż sześć kroków od niej. Podchodząc, opuściła głowę, jakby wypatrywała weselników na bruku. Powoli zaczęła przyzywać runę Hagall. Ale — być może zrządzeniem losu — gest, który powinien ją ukryć, przyciągnął uwagę Maggie. Dziewczyna zamarła w geście, którym rzuciła weselniki w tłum. Maddy odruchowo zerknęła w górę i spojrzała w szare, złoto nakrapiane oczy, równie dziwne jak jej oczy... Przez ułamek sekundy wpatrywała się w nie w odrętwieniu. Maggie drgnęła. Coś przemknęło między nimi — siła o wiele potężniejsza niż Aesk i Ác. Adam na widok Maddy drgnął i odruchowo osłonił się ramieniem. On się nie zmienił, pomyślała Maddy i zaczęła unosić rękę z runiczną strzałą... Ale Maggie wyciągnęła dłoń z nieśmiałym uśmiechem. — Och, Maddy, wiedziałam... Potem Maddy doszła do wniosku, że to właśnie była ta rozstrzygająca chwila. Ta sekunda, ten ostateczny test lojalności. A ona go oblała. Runa Hagall strzeliła w ziemię, nie czyniąc nikomu krzywdy. Jednocześnie Maggie zrozumiała, co się dzieje. — Maggie, czekaj... — wykrztusiła Maddy. Ale już ją straciła. Oczy siostry, przed chwilą tak pełne nadziei, zaszkliły się zgrozą i poczuciem zdrady. Maggie uniosła pięść roziskrzoną runicznym blaskiem. — Myślałam, że jesteś inna — wycedziła. — Myślałam, że stoisz po mojej stronie. Okazuje się, że jesteś jedną z nich, tak jak powiedziała ta istota... Rzuciwszy garść inkantacji, popędziła Czerwonego Konia Rzezi i odjechała Promenadą Badaczy, rozpędzając tłum dzieci, nadal domagających się ciastek. Runy strzelały niczym petardy po całej brukowanej uliczce, muzycy biegli za powozem, wianek zsunął się Maggie z głowy i wpadł do rynsztoka. Ludzie zareagowali w różny sposób. Ktoś zawołał: „Fajerwerki!”. Inni dalej tańczyli. Jeszcze inni gapili się w niebo, wiedząc, że są świadkami czegoś dziwnego, choć nie potrafią tego nazwać. Niektórzy usłyszeli głosy od dawna nieżyjących ludzi, inni śmiali się, trochę histerycznie, jeszcze inni płakali — ale na ślubach wszyscy płaczą, prawda? Maggie obejrzała się tylko raz, przerażająco blada, z oczami dziko błyskającymi zza welonu.

Potem powóz zniknął.

5 Maddy odprowadziła powóz wzrokiem. W głowie jej się kręciło. Co teraz? Wszystko zepsuła. Zawiodła generała i bogów. Ale żądanie, by zabiła z zimną krwią człowieka, nawet Adama Marnotę... Czy Odyn naprawdę uważał, że jest do tego zdolna? On sam potrafił się zdobyć na bezwzględność, podstęp, chłód, nawet okrucieństwo. Ale zawsze miał słabość do ludzi i Maddy wątpiła, żeby Śmierć mogła go tak bardzo zmienić. Odynie, wybacz. Zawiodłam cię. Ale było za późno na wyrzuty sumienia. Tyle szans poszło na marne. Tyle straconych nadziei... Gdy czas ich tak naglił, nawet poczucie winy było luksusem, który musiał zaczekać. Na ratowanie Odyna także stało się za późno. Za późno, by robić to, co jej kazał — ale może nie na interwencję. Nie potrafiła zabić Adama Marnoty, ale może istnieje inny sposób. by zmienić ścieżkę Chaosu? Gdybym tylko wiedziała, skąd zacząć, pomyślała. Ale może jednak wiedziała. Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegła? Miała to tuż przed nosem, odkąd przybyła do Końca Świata. Wszystko było w przepowiedni, jak palec wskazujący w niebo: Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. W dwanaście dni, gdzie Światów Kres. w... — W mogile! — Maddy otworzyła szeroko oczy. — Katedra Świętej Mogiły! Tam powinnam się znaleźć. — Ano pewnie — rozległ się głos za je plecami. — To czemu tu jeszcze sterczysz, kwoczko? Maddy odwróciła się zaskoczona. Ujrzała Umysł i Ducha Odyna stojące na poboczu drogi. Oboje przybrali mniej więcej ludzką postać, choć Honorata zachowała skrzydła, złożone jak opończa z piór na chudych, ozdobionych bransoletami rękach. Oboje byli spięci i nerwowi, mieli wzburzone pióra i rozbiegane oczy. Obok nich stał Jörgi w aspekcie Czarnego Konia, wyjątkowo brudny i brzydki w blasku porannego słońca. Maddy zauważyła, że nawet goście weselni omijają go szerokim łukiem. Niektórzy układali pałce w znaki chroniące przed urokami, inni odwracali wzrok. A za Koniem Zdrady stała postać w błękitnych szatach z twarzą na poły ukrytą pod kapeluszem. — Perth! Co ty to robisz? — Mógłbym zapytać cię o to samo — zauważył Muniek. — Rozumiem. że nie zrobiłaś, co ci kazał Starzyk? Maddy pokręciła głową.

— Nie. Nie mogłam. Muniek zakrakał pogardliwie. — Jasne. Powinienem się domyślić. Za miętkie serce, żeby kogokolwiek skrzywdzić. A jednak.... może jeszcze mamy szansę. O ile powstrzymamy tę twoją siostrę. — Przed czym? Honorata zakrakała niecierpliwie. — Kra! Ak! Nie ma czasu. Muniek znowu spojrzał na Maddy. — Nie czas wdawać się w wyjaśnienia. Musisz mi zaufać. To jak będzie? Dziewczyna przytaknęła. — Będę musiała. Ale... Jeśli jesteście Duchem i Umysłem Odyna, to co tu w ogóle robicie? Przecież umarł. Prawda? Znalazłam kamienną głowę. Nic w niej nie było. Muniek wzruszył ramionami. — Umarł już wcześniej. — Czyli... — No, coś tam wymyśli. Generał zawsze ma plan. Maddy spojrzała na niego bezradnie. — Nie rozumiem, jak... — Kra. Kra! Nie ma czasu! — W porządku. — Maddy odwróciła się do Jörmunganda. — Pewnie mi nie pozwolisz wsiąść? Musimy się tam znaleźć jak najszybciej, a na tym etapie możemy się już nie wtapiać w tłum... Jörgi beknął, roztaczając rybi zapach. Wyglądało na to, że wszystko rozumie. Po chwili koń zniknął, a na jego miejscu stał Wąż Świata w swoim pierwotnym aspekcie: wielki, czarny i przerażający, z grzywą błyskającą runicznym światłem i oczami jak wielkie tafle czarnego szkła. — Chcesz jechać na tym? — zdumiał się Perth. — Ale cuchnie! Chwycił grzywę Jörgiego i zrobił ruch. jakby zamierzał na niego wsiąść. — Nie. nie ty — zaprotestowała Maddy. — To zbyt niebezpieczne... — Oboje widzieliśmy, jak sobie radzisz beze mnie — odparł Perth z uśmiechem. — Poza tym to ślub. no nie? Mnóstwo sakiewek do odcięcia, kieszeni do złupienia. Chyba nie myślisz, że przepuściłbym taką okazję? Maddy pokręciła głową. — Nie. straciłam zbyt wielu przyjaciół. Nie chcę się rozstać z kolejnym... Perth błysnął zębami w uśmiechu. — Potrafię o siebie zadbać. No. weźże się w garść, dziewczyno. Czeka nas weselisko!

6 — Co to miało być, na bogów? — spytał Thor, przyglądając się mknącemu na nich niezidentyfikowanemu obiektowi. Widziany przez soczewkę runy Bjarkán wyglądał jak jakieś latające stworzenie — może Koń Powietrzny albo smok — choć nieuzbrojone oko dostrzegało jedynie siedzącą w koszu na pranie staruszkę z wytartym szalem na ramionach i trzepoczącymi za nią włosami. Niebo za nią migotało jak kalejdoskop, rozpłomienione niewidywanymi tu wcześniej kolorami. — Joł, joł, joł! — wrzasnęła wariatka w koszu. — Udało mi się! Udało mi się! Z pomocą dobrych ludzi! Hel spojrzała na Nan martwym okiem. Ogarnęło ją niebywałe zmęczenie. Kontakt z Lokim sporo ją kosztował i teraz niczego nie pragnęła bardziej niż spać przez kolejne pół tysiąclecia. Westchnęła głęboko — choć oczywiście nie musiała oddychać — i całe Hel westchnęło wraz z nią. Kamienie i skały nagle się poruszyły, piaszczysta pustynia Śmierci zafalowała ze zmęczeniem i frustracją. Hel spojrzała na Lokiego. — Dlaczego tak się wydarza tylko w twojej obecności? — wysyczała. — A bo ja wiem? Pewnie mam fart. — Trikster olśnił ją uśmiechem. Tymczasem wariatka Nan wylądowała i wysiadła dość niepewnie. Na równinach Hel nie była już kruchą staruszką, lecz kobietą w kwiecie wieku, z białymi włosami do pasa i niegodziwymi, intensywnie niebieskimi oczami. Jej niegdyś złamana runa lśniła olśniewającym srebrzystym blaskiem. Ethel natychmiast ją rozpoznała. Była to lar, Bóbr, czwarta runa Nowego Pisma, symbolizująca ziemię, wodę i powietrze, lar, Mistrz Budowniczy...

Jasnowidząca uśmiechnęła się do wariatki. — Miło cię widzieć, Nan. Jakieś wiadomości od Starca? Nan odpowiedziała uśmiechem. — Wiesz, jaki jest. — Odnalazła wzrokiem Trikstera. — O, to jednak nie umarłeś? — spytała wesoło. — Jakoś nie. Choć żadna w tym wasza zasługa — odparł. — Słuchaj, nie chciałbym zrzędzić, ale czy ktoś zechciałby mi uprzejmie wyjaśnić, co jest grane? — Nie lubisz być pominięty, co? — Oczy Nan lśniły psotnie. — No wiesz, wszystko masz

w przepowiedni. Jakby ci się zechciało nad nią pomyśleć, a nie tylko unikać odpowiedzialności... Loki popatrzył na nią z otwartymi ustami. — A, więc to moja wina? Przepraszam, ale się mylisz. Od paru tygodni wszyscy mnie tylko zakuwają w kajdany, oskarżają, zastraszają, biją, wiążą, poślubiają, sprzedają, używają jako przynęty na Hel, a teraz... — Odpuść sobie — warknęła Strażniczka Umarłych. — No dobra, raz na pięćset lat okazuje się, że jesteś niewinny, wielkie mi co. — Odwróciła się do pozostałych bogów. — I rozumiem, że to daje wam prawo wchodzić do mojego królestwa i czynić takie cuda? — Wskazała niebo, na którym kolory, obwieszczające nadejście wariatki Nan, obecnie rozjarzyły horyzont nadprzyrodzonym światłem. — Co to ma w ogóle być? — Doskonałe pytanie — pochwalił Heimdal. Od przybycia Nan nikt tak naprawdę nie spojrzał na niebo. Teraz wszyscy unieśli ku niemu twarze i dech im zaparło ze zdumienia. Rzeka Sen ma wiele dopływów — i w Światach Środka, i poza nimi. Nawet płynący przez Malbry Strond łączy się z tą najstarszą z rzek. Ale Sen przecina także firmament, gdzie wpada do rzeki gwiazd, którą ludzie nazywają Drogą Mleczną. A kiedy w Starym Wieku budowano Podniebną Cytadelę, Sen połączył ziemię i niebo jako Bifrost, legendarny tęczowy most, który w czasach Ragnaröku spadł na ziemię po zniszczeniu Asgardu. Teraz nie pamiętał o nim prawie nikt z wyjątkiem bogów, Faerów i starych kobiet, które przekazywały wiedzę o nim w rymowankach i kołysankach: „Wnet Kolebka upadnie, łuki tęczy pękną”... Nikt nigdy nie spodziewał się ujrzeć Bifrostu — a jednak oto przed nimi stanął: wznosząca się z niespodziewanej mgły tak intensywnie rozjarzona tęcza, że można by na nią wejść. Niebo za nią migotało i wrzało kolorami, które zmieniały się z lodowego błękitu w jadowitą zieleń, bursztyn i landrynkowy róż, jak ogromna latarnia magiczna, w której — o ile zmrużyło się oczy i spojrzało się uważnie przez runę Bjarkán — można było dostrzec zaskakujące bogactwo kształtów i cieni, które zdawały się tworzyć budowlę, pojawiającą się i znikającą jak dalekie brzegi Snu. Były tam kwietne łąki i zagajniki, kotki, szczeniaczki, kłębki wełny, koniki na biegunach, zakazane owoce, zabytkowe meble, złote dukaty, sny o nagłym przebudzeniu wśród damskiej bielizny, o smokach, goblinach i statkach pirackich... Były kotlety wołowe i torty czekoladowe. Były anioły, dwugłowe psy, drogi donikąd i latające zamki. Krótko mówiąc, nad równinami Hel pojawiły się wszystkie sny z pięciuset minionych lat i nawet bogowie nie mogli uwierzyć własnym oczom, gdy spojrzeli na jaśniejącą budowlę. A na końcu tęczy znajdował się złoty krąg odbijający tysiące małych tęcz niczym rozjarzone słońce. — To chyba nie to, na co wygląda — odezwał się Thor. — Pewnie raczej zorza polarna czy coś takiego. Fenny, Szok i Wielki H zwrócili żółte oczy na niebo.

— Staaary — rzekł Fenris w rozmarzeniu. — Gdzie tam zorza. Nie ma opcji... — Ludzie nazywają to Ogniem Świętej Mogiły — powiedziała Ethel cicho. — Pewnie jeszcze pamiętają. „Nigdy zupełnie nie ginie, co chociaż raz się przyśni”. Nan oczywiście wiedziała to od początku. Wariatka Nan Nawiedzona, Budownicza. Bogowie odwrócili się i spojrzeli w osłupieniu na Nan, która dygnęła lekko. — Jeszcze nie całkiem skończone — oznajmiła skromnie. — Ale... już mniej więcej widać, o co chodzi. Loki wpatrywał się w niebo nie ze zdumieniem, lecz jakby stopniowo zaczynał pojmować. — Słuchajcie, może ja tu czegoś nie rozumiem, ale wydaje mi się, że Jasnowidząca zataiła przed nami parę spraw, które reszta z nas powinna poznać. I... proszę o wybaczenie, jeśli jestem naiwny... ale czy to przypadkiem nie Tarcza Słońca? Ethel wzruszyła ramionami. — Oczywiście. Chyba nie sądzisz, że wypuściłabym ją z rąk? Moje kruki uratowały ją z rzeki i dostarczyły osobie na tyle zaufanej, że wykorzystała ją jak należy, dla wspólnego dobra. — Czyli od początku wiedziałaś, gdzie jest? I wysłałaś mnie, doskonale wiedząc, że... — Trikster zakrztusił się z wściekłości. Przez chwilę wszyscy mogli się napawać wyjątkowo rzadkim widokiem Lokiego, który zapomniał języka w gębie. W końcu odwrócił się do Nan. — I ty... Ty to zrobiłaś? Całkiem sama? — spytał, wskazując tęczowy most. — No, nie całkiem — przyznała skromnie Nan. — Oczywiście pomogli mi ludzie i Tarcza... i moja stara Epona. Bogowie poszli za jej spojrzeniem. — Przecież to tylko kosz... — zauważyła delikatnie Freya. Ethel uśmiechnęła się spokojnie. — Nie znasz wierszyka dla dzieci o staruszce, która poleciała w koszyku do Krainy Drapichrustowej? Loki, który znał ów wierszyk bardzo dobrze, skrzywił się niechętnie. — No pięknie. Dlaczego mi nie powiedziałaś? Gdybym wiedział. że z Ragnarökiem można walczyć za pomocą bajd staruszek... — Staruszki wiedzą więcej, niż ci się wydaje — oznajmiła Ethel, zerkając z ukosa na Sigyn, nadal połączoną z Triksterem. — Podobnie jak byłe żony. Twoja uratowała ci życie. Może powinieneś jej podziękować. Loki wzruszył ramionami. — E tam. Pytanie brzmi: co nas tu sprowadza? Dlaczego nie prujemy prosto do Końca Świata? Rozumiem, że nie sprowadziłaś mnie tutaj na terapię małżeńską. Ethel westchnęła. — Jesteś niepoprawny. Ale masz rację. Tęczowy most Starego Wieku nie jest tylko drogą

do Asgardu. Był także gościńcem, którym mogliśmy się przedostawać do Dziewięciu Światów — swobodnie i w pełnym aspekcie. Wiedziałam, że Hel nigdy nie pozwoli nam postawić stopy w swoim królestwie... przynajmniej nie za darmo. Oczywiście natychmiast pomyślałam o tobie. — Dzięki, bardzo mi to pochlebia — mruknął Loki. — A gdybyś się pomyliła? Gdyby Odyn się nie wydostał? Oddałabyś mnie Hel? — Jak by powiedział wilk Fenris: normalnie żal, stary. Loki pokręcił głową. — Bogowie! A myślałem, że to ja jestem podstępny. To co robimy teraz? A może nie powinienem pytać? — No, mógłbyś na przykład uciekać. — Uciekać? — Tak. uciekać. — Ethel wskoczyła do kosza Nan. który natychmiast zmienił się w Konia Powietrznego. Jego nogi ciągnęły się przez całe niebo, a grzywa rozpościerała się jak chmura. — Jeśli dopadniecie do tęczowego mostu, zdołamy dotrzeć do bram Świętej Mogiły, zanim tamci dotrą do Końca Świata... — Tamci? — spytał Loki. rozglądając się nerwowo. Dopiero teraz się zorientował, co się dzieje, i natychmiast przybrał aspekt Dzikiego Ognia. Za jego plecami Thor sięgnął po młot, a Heimdal dobył runicznego miecza, ale potem zmienił zdanie i pospiesznie przybrał postać ptaka. Inni — nawet Thor — poszli w jego ślady i tak po terytorium Śmierci rozbiegła się dziwna zbieranina bogów, wilków i mitycznych ptaków, na wyścigi pędzących ku tęczowemu mostowi. Kiedy Hel ostatnim razem złamała słowo, doszło do pęknięcia wrót Świata Podziemi, Sen wystąpił z brzegów i wyrządził nieopisane szkody. Tym razem nie powstała tylko szczelina. Z Dziewiątego Świata wydostała się ściana mroku niczym fala, która przetoczyła się po równinie Hel. Z daleka wydawało się, że porusza się powoli i jest bezgłośna, ale kiedy się zbliżyła, stało się aż zbyt jasne, że mknie z przerażającą prędkością, zmiatając wszystko, co stanęło jej na drodze — ziemię, niebo, krajobraz. Hel tylko na nią zerknęła i rzuciła się do ucieczki. Nawet zmarli wyczuli nadejście zagrożenia i rozpierzchli się jak pył rzucony w powietrze. Parę minut później nadszedł dźwięk — tak głośny, że miał siłę rażenia niczym runiczna strzała. Dziewięć Światów zadrżało od jego uderzenia. Mieszkańcy doliny Strondu usłyszeli go jako nieludzki ryk, który wydobył się z rozkopanej góry. Maggie w Końcu Świata usłyszała go jako bicie dzwonów na placu Katedralnym. Freya usłyszała go jako brzęk tysiąca tłuczonych luster. Thor usłyszał go jako grzmot tak głośny, że z uszu pociekła mu krew. Tyr usłyszał go jako szczęk mieczy.

Bragi usłyszał go jako zaginiony akord. Kruki Odyna usłyszały go i uśmiechnęły się z zadowoleniem. Bracia wilki usłyszeli go i zawyli jednogłośnie. Trikster w postaci jastrzębia spadł z nieba Hel; uratowała go tylko interwencja bielika — Njörda, który chwycił go w szpony i pofrunął na fali uderzeniowej w stronę mostu, gdzie wariatka Nan na Koniu Powietrznym, z Ethel siedzącą tuż za nią, już dołączyła do reszty bogów wysoko nad tęczą.

7 Wielka katedra Świętej Mogiły słynęła w Krajach Wewnętrznych jako jeden z niewielu ocalonych cudów Dziewięciu Światów. Większość pozostałych pochłonęła Męczarnia: Podniebną Cytadelę, tęczowy most, Bibliotekę Uniwersytecką, Komnatę Herosów, Obserwatorium, Planetarium, Stuletni Zegar, Fontannę Dwunastu Miesięcy — nawet flotę kupieckich statków, które niegdyś zapuszczały się aż do Pozaświata. Pięćset trzy lata później umiejętności potrzebne do zbudowania — a nawet zaprojektowania — takich wspaniałości zostały zakazane lub zapomniane. Te nieliczne zabytki dawnych czasów budziły niemal religijny szacunek w mieszkańcach Uniwersalnego Miasta — szacunek, który Porządek szybko zauważył i wykorzystał do własnych celów. Teraz ta ostatnia perła Starego Wieku stała się maszyną do zarabiania pieniędzy — a więc i doczekała się inwazji handlarzy oraz coraz bardziej podnoszonego podatku katedralnego, który musieli płacić wszyscy mieszkańcy miasta. Maggie była pod wieloma względami typową córą Końca Świata. Podczas gdy przyjezdni stali w kolejce (i płacili), by zobaczyć katedrę, ona nigdy w niej nie była. Wolała podziwiać ją z zewnątrz, za darmo. Oczywiście pielgrzymi płacili z nawiązką, ale rodowici mieszkańcy Końca Świata nie byli tak naiwni. Każdy frajer, gotowy wydać pieniądze na podziwianie zabytków, zasługiwał na pozbawienie sakiewki. Przynajmniej tak zawsze uważała Maggie — aż Adam sprawił, że zmieniła zdanie. Lecz Adam był oczywiście romantykiem. Adam chciał, by wzięli ślub jak należy, w katedrze. I żeby udzielił im go ni mniej, ni więcej, tylko biskup. Maggie bała się pomyśleć, ile kosztuje taki luksus. A Adam nie dawał się odwieść od tej decyzji. Zbliżająca się do placu Maggie nie mogła opanować dreszczu podziwu, który obudziła w niej wielka szklana kopuła, zaprojektowana przez architekta z Końca Świata — człowieka, który po wielu latach zlał się w umysłach ludu ze swoim dziełem i został nazwany Świętą Mogiłą. Maggie znała jego historię; czytała ją w starej księdze z Departamentu Akt — ale nigdy nie skojarzyła matematyka Jonathana Dara ze świętą, o której męczeńskiej śmierci (zadanej przez nieziemskie siły, których nigdy dokładnie nie opisano) w czasach Porządku opowiadano dzieciom przed snem. Szczerze mówiąc, prawda była dziwniejsza od zmyślenia. Z akt wynikało, że Jonathan Talent po prostu pewnego dnia zniknął po kłótni z nadzorcą kamieniarzy. Mężczyzna ów, James Łupacz, kwestionował polecenie Talenta dotyczące wzoru marmurowego fryzu. Słyszano, jak groził swojemu pracodawcy w dniu jego zniknięcia. Wszyscy dobrze znali wybuchowy temperament kamieniarza i kiedy Talent zaginął, uznano, że zabił go Łupacz. Kamieniarz zaprzeczył — ale tego przecież się spodziewano. Łupacz poszedł na szafot, do ostatniej chwili twierdząc, że jest niewinny. Do tego czasu życie Talenta zaczęło się stawać legendą, a plotki szerzyły się jak ogień. Pod koniec stulecia (wielki architektoniczny projekt Talenta realizowano przez trzydzieści lat, a nie siedem, jak głosiła późniejsza wersja Porządku) pamiętano już tylko plotki i pogłoski, a o człowieku zapomniano. Teraz zbliżająca się do placu Maggie usiłowała sobie przypomnieć radość, którą czuła tego

ranka. Spotkanie z Maddy wszystko zepsuło. Nawet fakt, że Adam miał wkrótce się uwolnić, nie mógł zagłuszyć w niej świadomości, że dzieje się coś bardzo złego. Może zauważyła to w oczach Adama, może w pylistym zapachu powietrza, a może usłyszała to w dzwonach katedry — ich dźwięk wydawał się dziwnie fałszywy, jakby dobiegał spod wody. Zerknęła na niebo. Nawet ono się zmieniło; na północnym wschodzie pojawiło się zielonkawe światło. To nie świt, więc co? Zorza polarna? Ogień Świętej Mogiły? Nie wiedziała. Ale czuła zmianę w powietrzu. Czerwony Koń zatrzymał się przy bramie katedry. Tłum, biegnący za powozem, w końcu się rozproszył. Ciastka się skończyły. Dziewczynka, która towarzyszyła im od Promenady Badaczy, pokazała Maggie język. Adam już wysiadał z powozu, starając się nie pobrudzić białego ubrania. Maggie przez chwilę miała wrażenie, że przez jego twarz przebiegł bardzo dziwny wyraz i zapragnęła go spytać, czy jest naprawdę pewien, że chce się z nią ożenić. Ale wówczas musiałaby przyznać przed sobą, że ona także ma wątpliwości. Jaka panna młoda wątpi w męża w dniu ślubu? Adam spojrzał na nią z uśmiechem. — Maggie, tak wiele ci zawdzięczam. Jak mógłbym ci się odpłacić?. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wysiąść. Czerwony Koń prychnął i tupnął kopytem. — Mówisz szczerze? — spytała. Adam uśmiechał się do niej niezmiennie. — Przecież się uwolnię. Wtedy będziemy należeć do siebie. Ty, ja i nasze dziecko. Objął ją i pocałował delikatnie w usta. Głos w jego głowie — cichutki szept — powiedział: Dobrze. — Co to było? — spytała Maggie. — Moje serce — odpowiedział Adam. Ręka w rękę weszli w mrok wielkiej katedry, gdzie Kamień Pocałunków — ołtarz, którego mieszkańcy Końca Świata od stuleci używali bez świadomości, czym naprawdę jest — miał w końcu posłużyć swojemu właściwemu celowi.

8 Zdążyliby na czas, gdyby nie stragan sprzedawcy ryb, kusząca kompozycja homarów i krewetek, ze smakiem ułożonych na wodorostach, jedna z wielu na końcu Promenady Badaczy. Mimo próśb i gróźb Maddy jej wierzchowiec przystanął, przybrał aspekt Czarnego Konia i zaczął się spokojnie pożywiać. — Nie teraz! — krzyknęła Maddy. — Musisz nas zabrać na plac Katedralny! Spojrzała w niebo. Pogodny błękit zmienił się w chorobliwą zieleń. Była piękna, lecz złowroga. Za tą świetlistą kurtyną ukryło się słońce. — Co to jest? Zorza? — spytała Maddy. — Szybko! Szybko! Nie ma czasu! — wrzasnęła Honorata z góry. Czarny Koń Dni Ostatnich w zamyśleniu chrupał homara. Perth szarpnął za uzdę, ale nie mógł Jörgiego przekonać do ruszenia z miejsca. Sprzedawca — tęgi młodzieniec w brudnej białej czapce — przyglądał się im z dezaprobatą. Nie przepadał za cudzoziemcami ani ich cudaczną zwierzyną, zwłaszcza kiedy bez pytania zżerała mu towar. — Lepiej żebyś miała pieniądze — zauważył. — Bo patrzenie jest za darmo, ale jedzenie nie. Koń, którego Jeździec zwał się Zdradą, skończył homara i zabrał się do krewetek. — Powiedziałem, że lepiej żebyście mieli pieniądze — powtórzył sprzedawca głośniej. Oczywiście, że mamy, mój dobry człowieku. — Perth sięgnął do kieszeni i wyjął garść złota przywołanego przez pieniężną runę Fé. Sprzedawca oglądał monety podejrzliwie. — Co to za waluta? — Złoto. Co cię to obchodzi? — rzucił Perth. — Jörgi, rusz się! — prosiła Maddy, niemal płacząc ze zdenerwowania. Sprzedawca łypnął na nich niechętnie, po czym zainteresował się pieniędzmi — czterema wielkimi kręgami błyszczącego złota, z wizerunkiem zwierzęcia z jednej i jakimś znakiem ruiny z drugiej strony. Rybożerne konie to jedno. Nawet gadające ptaki. Ale jeszcze nigdy nie widział takich monet. Nie miał pojęcia, co to za diabelstwo. Podobnie jak Maddy i Perth — takie monety wyszły z obiegu pięćset lat przed ich narodzeniem. Odyn (gdyby ktoś go poprosił o konsultacje) powiedziałby im, że takie monety, nazywane fokami, były w obiegu w Końcu Świata w czasach Starego Wieku. Od pięciuset lat nikt ich nie używał ani nie widział, a jeśli chodzi o te konkretne egzemplarze... Na oczach zdumionego straganiarza cztery sztuki złota zmieniły się w osiem. Potem w szesnaście. I w trzydzieści dwie. Złoto posypało się na ziemię. Sprzedawca, który nie był tytanem intelektu, gapił się tępo na rosnącą stertę. Na każdej lśniącej monecie wesoło

migotała runa pieniężna. Perth zrobił skruszoną minę. — Niestety, nie mam doświadczenia z tą runą — powiedział tytułem wyjaśnienia. — Te, artysta! — zaczął sprzedawca. — Nie przyjmuję takiego złota... Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jörmungand skończył się pożywiać krewetkami i beknął, po czym jął skubać wodorosty. Dzwony Świętej Mogiły zaczęły dzwonić. Maddy szarpnęła konia za uzdę. — No rusz się, Jörgi, proszę! Ceremonia zaraz się zacznie! Perth spojrzał na niebo. — Mamy problem — stwierdził. Maddy podniosła głowę. Niebo znowu się zmieniło. Fala chmur sunęła szybko, zasłaniając zorzę. Ciemna, szybka, groźna masa migotała igłami błyskawic. A najgorsze było to, że poruszała się pod wiatr. — Musimy się zbierać — rzuciła Maddy. — Natychmiast. Sprzedawca położył jej ciężką łapę na ramieniu. — A ryby to pies? — Niech szlag trafi twoje ryby! — krzyknął Perth. — Spadamy! Sprzedawca osłupiał. — Coś ty powiedział?! — spytał, przenosząc ciężką łapę z ramienia Maddy na kark Pertha. I dlatego sekundę później, gdy Jörmungand przybrał swój prawdziwy aspekt, przybył mu trzeci pasażer. Perth nie zdążył się uwolnić od sprzedawcy i po krótkiej walce po prostu chwycił się Jörgiego ze wszystkich sił, a Wąż Świata pomknął, nadrabiając opóźnienie, dwadzieścia razy szybciej od Snu. Przybyli zaledwie parę minut za późno. Drzwi wielkiej katedry zostały zamknięte i zaryglowane od środka. Ostatni gapie odeszli. Nawet dzwony zamilkły. — Co teraz? — spytała Maddy. Perth wzruszył ramionami. — Chyba impreza nas ominęła. Zsiadł z Jörmunganda i podszedł do deresza, nadal zaprzężonego do ślubnego powozu. Czerwony Koń zarżał i szarpnął się dziko. — No, no, przyjacielu, spokojnie — wymamrotał Perth kojąco. Zdołał oswobodzić Czerwonego Konia i za uzdę przyprowadził go do Maddy. Skromna powierzchowność Sleipnira mogłaby zwieść przypadkowych obserwatorów, lecz runiczny blask zdradzał jego prawdziwą naturę. Maggie, nawet nie używając runy Bjarkán, rozpoznałaby wszędzie konia Odyna. Zdumiało ją, że Perth obchodzi się z nim z taką swobodą. — Uważaj — ostrzegła. — To nie jest zwykły koń. Perth wzruszył ramionami.

— Mam do nich rękę. Sprzedawca, który gapił się na to wszystko z coraz większą zgrozą, rozdziawił usta jak karp, gdy Czerwony Koń przybrał swój prawdziwy aspekt, jego nogi wydłużyły się jak odnóża pająka, a grzywa stała się rozbryzgiem kolorowego światła. — Zapłacicie za mój towar? — wystękał, rozpaczliwie czepiając się jedynego faktu, który zdołał pojąć. — Przykro mi, nie ma na to czasu — rzucił Perth, wsiadając na Sleipnira. — Teraz mogę ci tylko radzić, żebyś uciekał. Co tchu. — Perth... — odezwała się niepewnie Maddy. Perth spojrzał na nią z uśmiechem... i może przez ten uśmiech albo towarzyszące mu mrugnięcie bardzo przypomniał jej Jednookiego. — To ty jesteś Jeźdźcem Rzezi? Perth wzruszył ramionami. — A kto? — Ale Sleipnir należy do... — Grima — mruknął Perth i spojrzał w niebo. Rozległ się potężny grzmot i na tle skłębionych chmur pojawiła się tęcza — o wiele jaśniejsza niż jakakolwiek, jaką Maddy kiedykolwiek widziała. W jej kolorach dostrzegła sygnatury Asów i Wanów w pierwotnych aspektach, podróżujących niebem, jakby nigdy nie było Ragnaröku. — Oż ty w życiu — mruknął sprzedawca i niezwłocznie poszedł za radą Pertha. Po paru sekundach zniknął, a Maddy nadal stała jak skamieniała, zapatrzona w przyjaciela, który ze swobodą dosiadł Czerwonego Konia Rzezi. — Co jest, na zęby Hel? — spytała. — skąd w ogóle znasz to imię? Perth westchnął. — Może mam trochę kłopotów z.... przeprowadzką, ale pamiętam moje imiona. Poza tym gdybyś zrobiła, co ci kazałem, nie musielibyśmy się z tym użerać. Maddy otworzyła szeroko oczy. — Co? — Powinienem to przewidzieć. Raczej nie słyniesz z posłusznego wykonywania rozkazów. Mimo wszystkiego, co się działo wokół, Maddy nie mogła oderwać wzroku od Pertha. Wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Chłopak uśmiechnął się odrobinę szerzej. Jego błękitne oczy migotały łajdackim humorem i tym razem nie było wątpliwości: to był uśmiech Odyna. — Odyn? Niemożliwe. Przecież nie żyjesz! Perth wzruszył ramionami. — Już mi się to zdarzało. Jak ci się wydaje, dlaczego mam tyle imion? Aspekt tu, aspekt

tam... tym razem mi się pofarciło, znalazłem akurat taki, który mi się podoba, w dodatku z nowiutką runą, akurat kiedy potrzebowałem jej najbardziej... Przez chwilę Maddy była rozdarta miedzy radością a zgrozą. Odyn przeżył — ale za jaką cenę? Perth był jej przyjacielem! Jeśli Odyn wtargnął w Pertha wbrew jego woli, to nie jest lepszy od Szeptacza. I choć Maddy była bardzo przywiązana do Jednookiego, wyczuwała, że jest zdolny do gorszych rzeczy niż wykorzystanie cudzego ciała z braku własnego. — Co z Perthem? — spytała. — Czuję się świetnie, wielkie dzięki — zabrzmiała sarkastyczna odpowiedź. — Jak się tam w ogóle dostałeś? Perth — czy Odyn — wzruszył ramionami. — A jak ci się wydaje? Jak zwykle. Oczywiście przez Sen. Niewolnik marzy, że jest panem. — Spojrzał na Maddy. — No co? Myślisz, że zniewoliłem twojego przyjaciela? Dzięki za kredyt zaufania. Raz jeszcze zerknął na niebo. Tęcza wyglądała jak strzelający z Tarczy Słońca podwójny łuk runicznego blasku. W oddali nadal sunął wał chmur, w którym migotały błyskawice. — Maddy — podjął Odyn. — Perth nie przestał istnieć, tak samo jak Ethel Proboszczowa i inni. Ethel dała Jasnowidzącej swoją runę i imię. Nikt nie może tego uczynić wbrew swojej woli. Perth i ja od lat byliśmy ze sobą złączeni we śnie — raz nawet mnie wyczułaś. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Wydawało ci się, że dostrzegłaś w mojej sygnaturze coś znajomego. Myślałaś, że kogoś ci przypominam... — Uznałam, że wyglądasz jak Loki. — Jesteśmy braćmi. Czego się spodziewałaś? Maddy westchnęła przeciągle. — Proszę, wyjaśnij mi, co się stało. — Teraz? — Perth spojrzał na niebo. — Sytuacja mało sprzyjająca, nie sądzisz? — Muszę to wiedzieć. Muszę wiedzieć, kim naprawdę jesteś. — Wiecznie te pytania... No, byłem uwięziony w tej cholernej kamiennej głowie. Uwięziony i zanurzony we Śnie. Dlatego wysłałem ciebie, żebyś mnie odnalazła. Oboje wiemy, jak się to skończyło. Nastąpiła drobna nieprzyjemność, w trakcie której przelotnie spotkałem się z moim dawnym znajomym Mimirem Mądrym. Twoja siostra Maggie mnie dręczyła. Nawiasem mówiąc, bardzo cię przypomina. Miła dziewczyna, chociaż strasznie zasadnicza. Zmusiła mnie do wydania Nowego Pisma. Wydałem ci instrukcje — które w typowy dla siebie sposób zlekceważyłaś. Potem posłałem Munina i Hugin na poszukiwanie Pertha. Kazałem im go sprowadzić do mnie. A potem... no, resztę już wiesz. — Ale co z moją siostrą...? Powiedziałeś... Perth powiedział... — Twoja siostra znalazła kamienną głowę tak jak ty — rzucił Perth, odrobinę zniecierpliwiony. — Przypuszczam, że doszła do takich samych wniosków. W każdym razie nigdy nie przyszło jej na myśl, że mogłem po prostu opuścić moje lokum w poszukiwaniu

czegoś nieco bardziej wygodnego. A teraz ostatni rozdział. Zakładam, że zastanawiałaś się nad przepowiednią? Sleipnir potrząsnął grzywą i gorączkowo grzebnął kopytem. Jörgi, który aż do tej chwili zachował niezmącony spokój, odpowiedział Sleipnirowi parsknięciem i rzuceniem grzywy, promieniejącej blaskiem run. Maddy uspokajająco położyła mu rękę na boku. W tej samej chwili Muniek i Honorata, którzy w pewnym oddaleniu podążali za Jörmungandem, wylądowali na placu Katedralnym. — Generale! — zawołał Muniek do Pertha. — Keks! — wrzasnęła Honorata. — Keks. Keks! Perth sięgnął do kieszeni, wyjął pączka, rzucił go Honoracie, a potem spojrzał na Maddy. — Proszę, wsiadaj na konia. — Keks! — Proszę, Maddy. Dziewczyna usłuchała. — Co tu się dzieje? — jęknęła, usiłując uspokoić Konia Morskiego, który, wyczuwając jej poruszenie, warczał i potrząsał oślizłą grzywą, szczerząc odrażające zęby. — Męczarnia — wyjaśnił Muniek zwięźle. — Keks — dodała Honorata błogo. — Nie ma czasu na dyskusje — rzucił Perth. — Wróg stoi u bram. Reszta bogów, o ile dotarli tak daleko, zmierzy się z samym Chaosem — Snem w jego najczystszej, najbardziej śmiercionośnej postaci. Więc na jakiś czas załóżmy, że wiem, co robię, dobrze? — A wiesz? — Skąd. I od tej pory nie mieli już nic do gadania, bo właśnie wtedy Maggie pocałowała Kamień, bogowie przybyli i wszystko ogarnął Chaos.

9 — Co się dzieje, jak pragnę zdrowia?! — wrzasnął Loki, kurczowo trzymając się mostu i jednocześnie usiłując strząsnąć z siebie Njörda. — Stary, dzięki za ten gest, ale może byś tak mnie puścił? W tej samej chwili bóg morza przybrał swój właściwy aspekt — ten pierwotny, z nietkniętą runą i odpowiednim strojem (tuniką z błękitnych łusek i z harpunem), w którym zawsze go odmalowywano. — O, to zaboli — mruknął Loki, oglądając się przez ramię. A potem spojrzał na siebie i swoich towarzyszy i uśmiechnął się szeroko. — Ooo, o tak. We śnie nie obowiązują żadne prawa fizyki. Wszystko jest możliwe. We śnie można odwrócić szkody wyrządzone przez czas, nawet śmierć. A Bifrost był zrodzoną ze snów konstrukcją prosto ze szczeliny pod Górą Czerwonego Konia, po której demony i bogowie wydostawali się z królestwa Hel z fenomenalną szybkością. Teraz wszyscy bogowie wyglądali jak Njörd. Z runami we właściwym położeniu, nieskalani, młodzi, odziani byli w swoje prastare aspekty — Żniwiarz z lśniącym mieczem, Łowczyni z runicznym batem, Thor z Mjölnirem w dłoni, Freya promienna jak słońce. Ethel nie wyglądała już brzydko, Nan Nawiedzona nie była stara. Sif — bez nadwagi — emanowała szczęściem, gitara Bragiego stroiła. Nawet Idun, do której zwykłe wypadki raczej nie docierały, była bardziej przytomna niż zwykle i rozrzucała garście kwiatów za rozpędzoną tęczą. Tyr w aspekcie boga wojny miał na sobie pełną czerwono-złotą zbroję, a w ręce, którą Fenris odgryzł mu w czasach Starego Wieku, trzymał runiczną broń — magiczną rękawicę, syczącą i trzaskającą energią. Angerboda, która jako dziecko Chaosu mogła przybierać dowolną postać, wyglądała mniej więcej tak samo jak dotąd, ale Fenris, Szok i Wielki H przybrali postacie wilków. Więksi i straszniejsi nawet niż we Śnie, stracili wszelką niezdarność i nie było w nich już nic nawet odlegle zabawnego. Zęby mieli długie jak męskie ramię, ich sierść skrzyła się runicznym światłem. Tyr, choć wyższy niż zwykle, zachował trwożliwy charakter Cukra; na ich widok cofnął się o parę kroków i niemal spadł z tęczowego mostu. Lokiego najbardziej ucieszyła odzyskana wolność. Cienki złoty łańcuszek zniknął z jego przegubu, choć Więź pozostała, tym razem w postaci prostej złotej obrączki na palcu, która żadnym sposobem nie dawała się zdjąć. Sigyn, była żona, stała u jego boku, ubrana w praktyczny zielono-szary strój. Runa Eh lśniła na jej czole. W tym aspekcie stała się piękna i Trikster z roztargnieniem zdziwił się, że dotąd tego nie zauważył. Spróbował rzucić prosty kantyk. Jego runa bluznęła mocą i strumieniem światła. — Ej, nieźle! — powiedział z uznaniem. — Jeśli dziś umrę, to przynajmniej z fajerwerkami!

Ethel spojrzała na niego karcąco. — Oszczędzaj moc — poradziła. — Będziesz potrzebować każdej iskierki. Loki spojrzał na czarną chmurę, która nadal za nimi pełzła. — Jasne. Czaję. A dokąd właściwie zmierzamy? — Wypełnić moją przepowiednię. Na razie była dość jasna... — Jasna? W którym momencie? Ethel rzuciła mu psotny uśmiech. — Jakie to uczucie, żyć w nieświadomości? Loki zrobił brzydki gest. — Bądź miły, to się dowiesz — odezwała się Sigyn. — Dobra, dobra. — „Widzę potężny Jesion, co przy wielkim Dębie stanął”. Oczywiście wszyscy już wiemy, kim jest Jesion, a niedługo poznamy Dąb. Oba odegrają zasadniczą rolę w odbudowie Asgardu. „Widzę wysoką tęczę i Śmierć widzę oszukaną”. Ta część, jak zapewne już się zorientowałeś, dotyczy niedawnych wypadków w Hel. Loki łypnął na nią ponuro. — Tak, to nadzwyczaj jasne — wycedził tonem pełnym przesadnej uprzejmości. — Byłem przynętą, którą zamierzałaś sprowokować Hel do złamania przysięgi, co z kolei spowodowałoby wypuszczenie Snu na światy z pełną mocą — którą to mocą, jak sądzę, ty i prawdopodobnie także generał zamierzacie odbudować Asgard. Nieźle, choć nieco... ryzykownie. Przysiągł sobie w duchu, że jeśli jeszcze zobaczy Odyna, wygarnie mu, co myśli. Generał już drugi raz obmyślił plan, który zakładał wydanie brata wrogom tuż przed Ragnarökiem. Żadna z tych okazji nie była przyjemna. A jeśli minione wypadki mogą stanowić jakąś wskazówkę, to w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin prawdopodobnie dojdzie do śmierci bogów, Końca Światów i mnóstwa zbędnego hałasu. W tej chwili Trikster niczego bardziej nie pragnął niż odrobiny spokoju i harmonii, może na jakiejś wyspie, z hamakami i mnóstwem ładnych dziewcząt. — „Ale Zdrada z Obłędem i Rzezią już przez niebo pędzą; wnet Kolebka upadnie”... — A to wcale mi się nie podoba — wyznał Loki. — Więc gdybym mógł wysiąść, zanim zacznie się ta rzeź i zdrada... — Za późno — powiedziała Ethel nie bez współczucia. — Męczarnia już się zaczęła. Nie pozostało nam nic prócz walki i nadziei, że plan generała się powiedzie. — Plan generała... Tak myślałem. Zapadła długa chwila złowrogiej ciszy. Trikster analizował sytuację. Powinien się domyślić, że tak łatwo nie ucieknie. Miał tylko nadzieję, że kiedy generał w końcu się pojawi, będzie nosił przynajmniej jakiś obciachowy aspekt — świni, kamiennej głowy albo bezzębnej staruszki. Wtedy byłoby sprawiedliwie.

Świat wokół nich przemykał zamglony, aż w końcu znieruchomiał, a tęczowy most, który przebył wszystkie światy z prędkością Snu, stanął nad katedrą, znaną niegdyś jako Kolebka Bogów, a obecne będącą miejscem Końca Światów czy, jak mawiają ludzie, Apokalipsy. — Apokalipsa — burknął Loki. — Co to w ogóle za słowo?

Księga dziewiąta ASGARD Koniec Światów zawsze zaczyna się od pocałunku. Lokabrenna. 19: 12

1 Przez chwilę Maggie w osłupieniu chłonęła rozmiary i wspaniałość katedry. Słynna szklana kopuła, która z zewnątrz wyglądała jak pokrywka z pociemniałego mosiądzu, od środka prezentowała się zupełnie inaczej. Słońce wpadało do środka przez tysiąc... nie, dziesięć tysięcy szybek ze szlifowanego szkła, tak sprytnie ustawionych, by odbijały światło o każdej porze dnia. Maggie nigdy nie widziała brylantów, ale gdyby zdawała sobie sprawę, jak wyglądają, mogłaby pomyśleć o ogromnym wielofasetowym klejnocie, który rzuca tęczowe zajączki na ściany, łuki, kolumny i podłogi wielkiej katedry, rozświetlając ją w nawet najpochmurniejszą pogodę. Dziś wnętrze świątyni było szczególnie promienne; każda szybka rzucała tęcze, więc biały garnitur Adama wyglądał jak zielono-czerwony strój arlekina, a Maggie, która nieczęsto poddawała się wesołości, roześmiała się na głos z zachwytu, widząc poważne wnętrze zmienione w kalejdoskop. Katedra była niemal pusta. Oczywiście nie zaproszono gości, a Adam zapłacił dodatkowo za zamknięcie wejścia na czas ceremonii. Tylko biskup, organiści i kilku pracowników — spowiadacz w drewnianym konfesjonale, wyznawca z długimi czarnymi rękawiczkami i intendent z sakiewką i dzwonkiem — byli świadkami. Machina Brava, organy tak wielkie, że trzeba było pięciu mężczyzn, by wydobyć z nich dźwięk, powstały niemal w czasach Męczarni. Maggie z ciekawością przyglądała się wielkim piszczałkom wysokim jak drzewa i od dołu do góry pokrytym runami. Zaczęły dygotać, gdy maszyniści poruszyli dźwigniami i kołami. Organy parę razy kwiknęły i beknęły. Instrument był stareńki i kapryśny, ale gdy w końcu wydał głos, to było jakby odezwało się drzewo, morze, głosy zmarłych. Ten dźwięk przejął Maggie zdumieniem; z nieznaną dotąd nieśmiałością podeszła z Adamem do Kamienia Pocałunków, gdzie biskup czekał, by ich pobłogosławić. Welon zaplątał się w sprzączkę pantofelka. Szarpnęła. Nagle doznała paniki, gorączkowego pragnienia, żeby to wreszcie załatwić. — Zebraliśmy się tutaj, by połączyć więzią dwoje młodych. Adamie Prawy i Maggie Rado, zajmijcie miejsca przed kamieniem. Adam i Maggie wymienili spojrzenia. Maggie usiłowała się uśmiechnąć. Wkrótce wszystko się skończy, pomyślała. Wkrótce ona i Adam będą wolni, by — złączeni na zawsze — zacząć wspólne nowe życie. Mimir Mądry czekał na to od Męczarni. Już raz pokrzyżowano mu plany, ale jego gigantyczna ambicja nigdy nie dawała za wygraną. Teraz niemal nadeszła ta chwila, gdy Mimir Mądry miał zająć należne mu miejsce w szeregach Asów; kulminacja pięciuset lat nienawiści i niespełnionych pragnień o klęsce wrogów, odbudowaniu królestwa i własnym odrodzeniu jako Wszechojciec. A wszystko to za sprawą jednego pocałunku... Ogromny Kamień Pocałunków Świętej Mogiły był bryłą czarnej wulkanicznej lawy. Runy

biegły po nim jak zdyscyplinowane kolumny mrówek — zbyt drobne, by Maggie mogła je odczytać. Na powierzchni zwróconej ku wiernym znajdowało się miejsce wygładzone przez pięćset lat ustami pielgrzymów, penitentów i młodych par. A był tam głęboko wyryty taki znak:

Biskup odczytał na głos prastarą ślubną inkantację. Maggie i Adam powtórzyli słowa — Adam trochę drżącym głosem, Maggie wyraźnie i zdecydowanie: Moja ręka twojej ręce, Moja dusza twojej duszy... Oczywiście Maggie nigdy nie pomyślała, że ta prosta inkantacja — jak wszystko w Dobrej Księdze — może zawierać moc. Dla niej była to tylko formułka, spuścizna tradycji, taka sama jak weselniki i suknia ślubna. Ale oczywiście Szeptacz wiedział lepiej i jego straszliwe stare serce szalało z radości. Moje imię twojemu imieniu. Na zawsze jesteśmy jednym. — Teraz możecie pocałować kamień — oznajmił biskup, ambitny mężczyzna w średnim wieku, któremu podobnie jak spowiednikowi, wyznawcy, intendentowi i pięciu organistom zostało tylko parę sekund życia. Maggie uklękła przed kamieniem. W dotyku był dziwnie ciepły, jakby zostały w nim resztki dawno wygasłego ognia stworzenia. Wyczuwała w nim jakąś wibrację, jakby brzęk pszczół, który wniknął w czubki jej palców i przesunął się ku sercu, wprawiając je w drżenie. Spojrzała na Adama, który stał jak osłupiały. Jej serce wezbrało szczęściem. Wszystkie dotychczasowe wątpliwości, lęki, niepewność znikły na widok rozświetlonej uniesieniem twarzy ukochanego. Oczywiście mina Adama nie miała nic wspólnego ze ślubem. Jednak faktycznie nastąpiło coś, co sprawiło, że miał ochotę krzyczeć, wiwatować i tańczyć jak dzikus. Po trzech latach niewolnictwa wreszcie uwolnił się od Szeptacza. Myślał: Pozbyłem się go na zawsze. Koniec mroku. Koniec snów... Spojrzał na żonę niemal bez nienawiści. Oczy miał promienne, twarz zaróżowioną, czuł się odrodzony, bezgranicznie szczęśliwy... Maggie pocałowała kamień. I wtedy... Wszystko wydarzyło się jednocześnie. Szklana kopuła Świętej Mogiły rozdzieliła się na połowy — czarną i jasną, z Bifrostem

pośrodku niczym tarczą osłaniającą przed nocą. W katedrze rozległ się monumentalny huk, jakby jednocześnie zatrzaśnięto wszystkie drzwi we wszystkich światach. Z Kamienia Pocałunków wystrzeliła jedna gigantyczna runiczna strzała, wysyłając fale energii we wszystkie strony, a ze znaku, który wyglądał jak symbol pocałunku, buchnął promień światła... Wszyscy obecni — z jednym wyjątkiem — natychmiast padli na ziemię z krwią bluzgającą im z nosów i uszu. Biskup umarł w sekundę, podobnie jak wyznawca, maszyniści, spowiednik, wielka armia katedralnych szczurów i, oczywiście, pan młody. Adam Marnota zdążył jeszcze przypomnieć sobie słowa „nigdy nie ufaj wyroczni”, po czym wystrzelił ze swojego ciała niczym pocisk z kuszy i poszybował ku wzbierającej czarnej chmurze, która już pożarła połowę nieba, a którą ze swojej nowej perspektywy mógł rozpoznać jako Sen w jego najbardziej chaotycznym aspekcie — znany ludowi jako Pandemonium, Świat Niezliczonych Demonów.

2 Lud z Ziem Wewnętrznych ma powiedzenie: „Słowa ranią, lecz nie zabijają”. Idiotyzm jakiś, pomyślał Loki. Słowa są śmiertelnie niebezpieczne. Dobrze wymierzone słowo może powalić przeciwnika, przemowa ma moc obalania imperiów. Trikster dobrze znał moc słów — tysiące razy ratowały mu życie — ale wiedział także, że bywają równie podstępne jak on. Lubią się ukrywać, odwracać, zniekształcać, zmieniać w co innego. Na przykład słowo Apokalipsa. Lub przekazywane wśród ludu z pokolenia na pokolenie słowa pełne mocy i tajemnicy, które zostały z czasem zapomniane i tylko dzieci, śpiewające wyliczanki i piosenki, jeszcze o nim pamiętały: Raz i dwa, raz i dwa, pokaż mi psa, a pokaż mi psa, dwa i trzy, dwa i trzy, upadamy! Loki raz jeszcze przyjrzał się czarnej chmurze. Oczywiście nie była to prawdziwa chmura, tak jak Sen nie jest prawdziwą rzeką, ale znajomy widok sprawiał mu coś w rodzaju ulgi. Cień chmury, teraz odległy o kilometr, prawie dotarł do murów miasta. Tam, gdzie padał, powstawała próżnia. Ten cień pochłaniał wszystko. Trikster zerknął na most, na którym Asowie i Wanowie trwali w gotowości. Żaden nie miał ochoty rozmawiać. Młot Thora czekał na rozkaz do ataku. Frey dobył runicznego miecza. Freya przybrała postać sępa o błoniastych skrzydłach i czaszce zamiast głowy. Nawet Sif przywdziała zbroję. Skadi i Njörd stali obok Angie i jej wilków. Ethel czekała, by rzucić hasło do akcji. Sigyn czekała za jej plecami z runą Eh w kształcie złotej liny, bardzo podobnej do runicznego bata Skadi. Wszyscy byli spięci, lecz skupieni, czekali w ciężkim milczeniu, które zapowiada najbardziej krwawe walki. Tylko Tyr był niepewny siebie. Zewnętrznie prezentował się wspaniale w aspekcie boga wojny, lecz w głębi serca nadal był Cukrem i Workiem, a jego czerwonozłotą sygnaturę mąciła szarość strachu. Goblin spojrzał nerwowo na Lokiego. — Na co czekamy? Trikster wzruszył ramionami. — Mnie pytasz? Ja tu nie rządzę. Gdybym dowodził, uciekałbym stąd w podskokach, a nie sterczał tutaj, czekając na nieuniknione. Cukier zdenerwował się jeszcze bardziej. — To znaczy... że nie możemy wygrać? — Jasne, że możemy — odparł Loki ze zbójeckim uśmiechem. — Gdybyśmy mieli parę armii, fortecę i może ze dwie latające świnie. — Aha... — Lepiej ci? — Jakoś nie bardzo. Ethel uśmiechnęła się spokojnie.

— Już niedługo. — Jeszcze się cieszy — prychnął Loki. — Przecież powiedziałaś, że masz plan. Wspomniałaś nawet o planie generała. Więc jeśli generał gdzieś się tu schował — w co osobiście nie wierzę — pora go ujawnić. W przeciwnym razie zalecam ucieczkę. — Na to za późno — odparła Ethel. — Poza tym ufam generałowi. — A ja mam dysfunkcję ośrodka zaufania — wycedził Loki. — Zwłaszcza gdy w grę wchodzi moje życie. Sigyn, która przyglądała się im pobłażliwa jak przedszkolanka, położyła rękę na ramieniu swego małżonka. — Zajmę się tobą, o nic się nie martw. — Fantastycznie się składa, bo nic na nas leci. — Wskazał na chmurę. — I... A to co, jak babcię kocham? Błysnęło oślepiająco i potężna eksplozja zakołysała mostem, pozbawiając Asów i Wanów równowagi i rozpraszając nieliczne białe chmurki, które zdobiły niebo pod Bifrostem. Loki rzucił się na brzuch, osłaniając dłońmi głowę. Thor warknął z wściekłości i sięgnął po Mjölnira. Cukier i Worek ze zdumieniem przekonał się, że jego nowa, magiczna ręka zadziałała sama z siebie, chwytając miecz. Ethel uśmiechnęła się z niezmąconym spokojem. — Dobrze. — Dobrze? Dlaczego dobrze? Co się dzieje? — wybełkotał Loki. — Atakują nas? — Nie. Jeszcze nie, ale wkrótce. I dlatego po otrzymaniu sygnału będziemy działać szybko. — Czyli? — Budować. Ale piorunem, bo kiedy chmurocień do nas dotrze, będziemy potrzebować osłony. Oczy Lokiego zalśniły. Jego posiekane bliznami wargi wygięły się w lekkim uśmiechu. Chmurocień znajdował się o zaledwie kilkanaście metrów. Wkrótce miał do nich dotrzeć, zaćmiewając światło Tarczy Słońca i blask run bijący z serca Kamienia Pocałunków. Mogli się opierać przez pięć do dziesięciu minut. Ale potem... — Budować — odezwał się Cukier. — Ale co? — Asgard — powiedział Loki i uśmiechnął się od ucha do ucha.

3 Tymczasem pod katedrą Maddy i Perth szukali schronienia przed gradem szkła sypiącego się na ulice. Nad nimi wznosił się tęczowy most, ostatnia granica między Porządkiem a Chaosem. Maddy obejrzała się przez chmurę; chmurocień — ściana mroku — nieubłaganie zbliżał się do katedry. Kiedy miała dziesięć lat, widziała zaćmienie słońca. Inni ukryli się w domach przerażeni albo zebrali się w kościele, gdzie Nat Proboszcz opowiadał im zniekształcone przez czas legendy o demonicznych wilkach, które przemierzały niegdyś niebo. Ale Jednooki wszystko jej wyjaśnił: ruch słońca i księżyca oraz taniec, który wspólnie wykonywały. Jak szybko się to dzieje, pomyślała. Cień księżyca mknął przez dolinę. I pamiętała, że zrobiło się bardzo dziwnie, słońce w biały dzień zmieniło kolor na krwawy, a okolicę zalało lodowate, niesamowite światło. Chmurocień nie był aż tak szybki. A jednak widziała, że w tempie marszowym zbliża się do zrujnowanej katedry. Mogli go prześcignąć — Perth na Sleipnirze, ona na Jörmungandzie. I to ona źle na tym wyszła, bo Sleipnir tylko wyglądał dziwacznie, natomiast Jörmungand potwornie cuchnął. Ale Maggie nadal znajdowała się w budynku, nie wiadomo, czy przeżyła, a Kamień Pocałunków wciąż bluzgał oślepiającym światłem w stronę tęczy. Tarcza Słońca odbijała jego promienie, rzucając je na niebo niczym sieć. Perth rzucił runę Yr jako osłonę przed oślepiającym światłem; Maddy zrobiła to samo z Ác — runą, której nauczyła się od siostry. Zatrzymali się na bocznej uliczce przy placu Katedralnym, z którego mogli obserwować zawalenie się kopuły i wszystko, co nastąpiło potem. Ludzie z Końca Świata wszędzie padali na kolana, usiłując zatamować krew bluzgającą im z nosów, a wstrząs z katedry rozchodził się przez całe Uniwersalne Miasto, siejąc zniszczenie. Niektórzy, znajdujący się najbliżej epicentrum wybuchu, umarli. Większość przeżyła pierwszy atak, lecz ogarnięta paniką na widok tego, co się działo na niebie, rzuciła się do ucieczki lub zaczęła szukać winnych. Niektórzy oskarżali Faerów, inni dawnych bogów, jeszcze inni — cudzoziemców. Zdarzali się też tacy, którzy padali na kolana i modlili się, wspominając opowieści o Uniesieniu. Łupiono sklepy, okradano ludzi, wyrównywano dawne zatargi, wykorzystując zamieszanie. Katastrofa zawsze wzmacnia wiarę i mieszkańcy miasta natychmiast przypomnieli sobie o dawnych zasadach, tak szybko porzuconych przez chciwość. Pani Czarnota, dawna gospodyni Maggie, błyskawicznie przypomniała sobie słowa modlitwy, włożyła czarną bergę i ruszyła biegiem przed siebie, krzycząc, że to Dni Ostatnie i wszyscy powinni żałować za grzechy albo spodziewać się Oczyszczenia. Strażnik, który aresztował Pertha, uświadomił sobie, że widział dziewczynę na Czerwonym Koniu, i wezwał resztkę oddziału do broni. Przybysze z Ziem Zewnętrznych i handlarze, którzy już się zaaklimatyzowali w mieście, nagle zaczęli padać ofiarami ataków mieszkańców miasta, którzy jak wszyscy ludzie w czasach kryzysu, przerażeni i szukający kozłów ofiarnych, postanowili ukarać obcych za ściągnięcie

Apokalipsy. A w środku tego wszystkiego Perth siedział spokojnie na Koniu Powietrznym i uśmiechał się jak hazardzistą, który rzuca do gry ostatnią monetę. Maddy znała tę minę. Widziała ją u Odyna trzy lata temu na brzegach Hel i aż za dobrze wiedziała, co ona znaczy. Spojrzała na zrujnowaną katedrę, osłaniając oczy przed oślepiającym światła. — Co się stało? — spytała. — Czy moja siostra nie żyje? Wydawało się to całkiem prawdopodobne. Budynek był zrujnowany, kopuła zgnieciona jak jajko. Z gruzów nie dobiegały żadne odgłosy; Maddy spojrzała na nie przez Bjarkán i nie dostrzegła żadnych sygnatur, żadnego śladu życia, tylko ten upiorny palec światła wskazujący pochmurne niebo... I nagle zobaczyła ledwie widoczną smużkę światła w wirującym w powietrzu pyle. Kolor zdradzał obecność Maggie, jej moc, srebrnobiałą i czystą w tym całym chaosie i zniszczeniu. Maddy z łomoczącym sercem popędziła Jörmunganda w stronę sygnatury... — Nie! — zatrzymał ją Perth. — Dlaczego? — Bo tak. — W tej chwili wyglądał całkiem jak Odyn. — Już raz mi się sprzeciwiłaś i teraz zapłacą za to wszystkie światy. Jeśli w tej chwili zapomnisz o obowiązkach, wszystko, na co pracowaliśmy, przepadnie. Twoja siostra ocalała. Ciesz się z tego. Jeśli chcesz, żeby dalej żyła, musimy wypełnić przepowiednię. — Ale myślałam, że moja siostra miała być Jeźdźcem Rzezi. Jasnowidząca w zasadzie tak powiedziała! — Nigdy nie ufaj wyroczni. — Teraz Perth zaczął nawet mówić głosem Odyna; Maddy poczuła, że oczy ją pieką. — Rola twojej siostry się wypełniła. Na dobre czy złe, dziecko nienawiści otworzyło wrota Asgardu. Do nas należy ich obrona. — Skąd wiesz? — Byłem martwy, a śmierć daje bardzo szczególną perspektywę. No, skoro nie masz już pytań... Maddy spojrzała w niebo. — Nie rozumiem. Jak moja siostra mogła zrobić to wszystko? Znalazła się tu tylko po to, żeby wziąć ślub... Perth wzruszył ramionami. — Tak sądzisz? — Wskazał ruiny katedry. — „Kolebka runęła wiek temu, lecz Ogień i Lud ją uniesie. W dwanaście dni, gdzie Światów Kres, w mogile dar znajdziecie”. Katedra. Kolebka. Brzmi podobnie. Myślisz, że to zbieg okoliczności? I jak sądzisz, skąd architekt wziął środki na wzniesienie takiej budowli? Kto mu udzielał instrukcji? Maddy spojrzała na niego wielkimi oczami. — Szeptacz?

— Owszem. Uniwersalne Miasto nie zostało zbudowane na ruinach Asgardu, lecz z jego ruin. A to, co lud nazywał Kamieniem Pocałunków — to coś pokryte runami mocy — to Pierwszy Kamień Asgardu, Kamień Węgielny Podniebnej Cytadeli połączony tęczowym mostem ze wszystkimi Dziewięcioma Światami. — Perth westchnął niecierpliwie, widząc, że Maddy nadal nie rozumie. — Kamień leżał tu przez pięćset lat, czekając, aż ktoś go obudzi. Jonathan Talent wiedział, co to jest. Zadbał o jego bezpieczeństwo, umieszczając go w samym sercu miasta. Przez pół tysiąclecia Porządek strzegł kamienia, nie wiedząc, co się w nim kryje. Ale Bezimienny wiedział. Wiedział, przyglądał się, czekał na odpowiednią osobę, obdarzoną wystarczającą mocą, by wypowiedzieć Słowo i uwolnić energię. — Na moją siostrę... — szepnęła Maddy. — Ale dlaczego Bezimienny... Szeptacz... chciał odbudować Asgard? — Żeby go zagarnąć dla siebie, oczywiście — wyjaśnił Perth z krzywym uśmiechem. — Choć Mimir miał w Końcu Świata taką władzę, był więźniem. Pozbawiony ciała i mocy, nie mógł nawet marzyć o ucieczce. Doprowadzenie do Końca Światów stanowiło jeden ze sposobów odzyskania wolności, ale o wiele lepszym byłoby okradzenie któregoś z nas z aspektu, by wrócić w nim do Asgardu. — Któregoś z nas? — Właśnie. Najlepiej kogoś takiego jak ty, z nietkniętą runą i mocą. W Hel starał się okraść ciebie — bez skutku. Ale teraz... — Ma moją siostrę? Perth położył jej rękę na ramieniu. — Nie możesz już nic zrobić. Maggie oddała się z własnej woli. Wypowiedziała słowa wykute na Kamieniu Pocałunków, słowa, które w tym celu zapisano na nim pięćset lat temu. I przypieczętowała przysięgę pocałunkiem... — Zrobił w powietrzu znak runy:

— Tak się składa, że to runa Gabe, „dar” w języku Starego Wieku. Całkiem możliwe, że ten jej dar oznacza śmierć dla nas wszystkich. — Czy to przepowiednia? — Nie. Przypuszczenie oparte na faktach. Więc może byśmy się tak wzięli do roboty? Musimy zbudować cytadelę, a twoja siostra nie ma do niej wstępu. Maddy pokręciła uparcie głową. — Szeptacz ją porwał. Nie zostawię jej tak, nie ma mowy.

Perth prychnął niecierpliwie. Teraz wyglądał jak Jednooki w najokropniejszym ze swoich humorów. — Czemu jesteś taka tępa? — warknął. — Nic nie możesz dla niej zrobić. Straciliśmy ją. Co się stało, to się nie odstanie. A my mamy robotę. Ta moc jest darem dla Asów... — Wskazał kolumnę światła wyzwoloną z kamienia. — Możemy ją wykorzystać do walki z wrogiem. Uzbroić się i odbudować naszą fortecę albo bezczynnie gapić się, jak moc się rozprasza, podczas gdy ty marnujesz czas na sentymenty... Maddy go nie słuchała. — Już raz walczyłam z Szeptaczem. Zrobię to znowu. Razem możemy go przepędzić. — Serce jej łomotało. — Warto spróbować. Perth spojrzał na nią z furią. — Niech cię, chcesz mnie znowu zdradzić?! Maddy wytrzymała jego wzrok. — Nie mogę opuścić siostry w potrzebie. Jeśli Mimir ją opętał... — Nie opętał. — Przecież sam powiedziałeś... — Powiedziałem, że oddała się z własnej woli, ale nie była główną nagrodą. Szeptacz już usiłował ją opanować. Wiedział, że to mu się nie uda. Wiedział też, że któraś z was by go wypędziła, zanim dotarłby do Asgardu. Maddy była zdezorientowana. — Skoro nie opętał Maggie, to dlaczego miałaby być dla nas stracona? Ale Perth nie zdążył odpowiedzieć, bo w ruinach rozległ się chrobot i ktoś się z nich wydostał. Przez chwilę Maddy nie poznawała siostry. Żółty welon Maggie poczerniał od pyłu, jej twarz była zmieniona otępieniem, brudna od łez i sadzy. Dziewczyna wydostała się spod gruzów, wpatrzona w ziemię. Poruszała się ostrożnie i powoli jak stuletnia staruszka. Jej sygnaturę przecięły smugi jaskrawej zieleni i czerwieni rozpaczy i wściekłości. — Maddy, zaufaj mi — odezwał się Perth. — Naprawdę nie chcesz w tym uczestniczyć. Nie słuchała. Zsiadła z grzbietu Węża Świata i cicho wypowiedziała imię siostry. Maggie powoli podniosła głowę. Spojrzenia szarozłotych oczu się spotkały. Przez chwilę Dąb i Jesion stały na wprost siebie pod Bifrostem. Potem spojrzenie Maggie wyostrzyło się niebezpiecznie. Na jej twarzy pojawił się dziwnie słodki uśmiech. — Uciekaj! Ale już! — rzucił Perth, spinając Sleipnira. Było za późno. Maggie skupiła wzrok na generale. Runa na jej karku rozbłysła gwałtownym blaskiem. — Zabiłeś Adama, demonie — wycedziła i w powietrzu, w którym nadal kłębił się pył, śmignęła runa Ác skrzyżowana z Úr i Hagall.

Perth miał dobry refleks, a to w połączeniu z wieloletnim doświadczeniem Odyna dało imponujący rezultat. Perth połączona z Raedo i Úr odbiły runiczną strzałę i rzuciły ją na pobliską ścianę. Maddy ledwie miała czas docenić zręczność, z jaką jej stary przyjaciel posługiwał się runami, bo Perth natychmiast przeszedł do ataku, ze zdumiewającą prędkością i mocą ciskając garść run w stronę napastniczki. Więc taki był, zanim jego runa została odwrócona, pomyślała Maddy. Runiczna strzała uderzyła, obsypując jej siostrę odłamkami run. I wtedy Maddy zrozumiała, że Perth będzie chciał zabić Maggie. — Zabiłeś Adama — powtórzyła Maggie i rzuciła kolejną garść run. Były niewykształcone, lecz skuteczne; każda rozsypała się na drobne, ostre odłamki bębniące jak grad. Jeden z nich uderzył rykoszetem w twarz Pertha, który osunął się na łęk siodła. Sleipnir natychmiast uniósł się w powietrze, rozcapierzając długie nogi. Maddy nie zdążyła sprawdzić, jak poważną ranę odniósł Perth. Osłoniła się tarczą; Aesk i Yr rozproszyły runę. Wiedziała, że musi uciekać — Perth potrzebował pomocy. Ale nie mogła zostawić siostry. — Maggie, proszę. Pozwól mi wyjaśnić... — Zabiłaś Adama — wycedziła Maggie. Głos miała głuchy i bez wyrazu. Całkiem jakby rozpacz wypaliła jej serce. — Nieprawda! Chciałam, ale nie mogłam. Widziałaś... — Dlaczego? Dlaczego tak nas nienawidzisz? — To nie tak! — rzuciła Maddy rozpaczliwie. — Chciałam cię ratować, żeby powstrzymać to, co się dzieje. Nikt nie życzył Adamowi śmierci... Nieprzejednana Maggie pokręciła głową. — Właśnie że życzył. Chcieli, żeby umarł, bo pochodzi z ludu. Bo mnie kochał. I dlatego, że noszę jego dziecko... Nagle Maddy straciła dech. Jego dziecko? Bogowie! Dziecko mojej siostry? W końcu zrozumiała, dlaczego Perth powiedział, że Maggie jest dla nich stracona. Nigdy nie była celem Szeptacza. Miała zbyt wielką moc i była zbyt niezależna, żeby służyć jako nosicielka. Ale jej nienarodzone dziecko — dziecko Ognia, dziedziczące moc po matce — byłoby idealne do ukształtowania. Jego charakter, jeszcze nieustalony, stał się własnością Szeptacza. A Maggie oczywiście chroniłaby dziecko przed wszystkimi, którzy mogliby mu zagrozić. Szeptacz był bezpieczny, dopóki nie rozwinie w pełni swojej mocy. — Maggie, musisz mnie wysłuchać — rzuciła Maddy gorączkowo. — Szeptacz opętał twoje dziecko. Chce się nim posłużyć... tobą także, by wrócić do Asgardu. Ale Maggie nie słuchała. Podwójna garść run pomknęła w powietrzu i obsypała ścianę wokół tarczy Maddy. — Kłamiesz! Najpierw Adam, teraz moje dziecko! Żałuję, że cię nie zabiłam, kiedy mogłam! Żałuję, że nie zabiłam wszystkich Jasnowidzących! Maddy znowu usiłowała przemówić siostrze do rozsądku, ale zrozumiała, że już przegrała.

Maggie przywoływała runę, która mogła się przebić przez jej tarczę. Połączenie Úr i Hagall kształtowało się między jej palcami. Chmurocień dotarł już do murów katedry. Piętrzył się za plecami Maggie, sycząc niszczącą energią. — Nie zbliżaj się do cienia! — krzyknęła Maddy. — Nawet jeśli mi nie ufasz, nie zbliżaj się do tego chmurocienia! Maggie cisnęła w nią runą, która rozprysnęła się na tarczy. Dziewczyna z dzikim spojrzeniem zaczęła przywoływać najsilniejszą runę. Maggie obliczyła w myślach odległość do Jörmunganda. Dobiegnę do niego w trzydzieści sekund, o ile tarcza wytrzyma tak długo, pomyślała. Rzuciła wersję Aesk i garść małych run, wirujących niczym skrzydlate nasionka jaworu. Nie chciała zrobić krzywdy siostrze, lecz odwrócić jej uwagę i zyskać na czasie. Jedna runa drasnęła Maggie, która drgnęła i odwróciła wzrok — w tej samej chwili Maddy wskoczyła na grzbiet Jörgiego i spięła go do galopu. Przed nimi wznosił się łuk tęczowego mostu. Pod nimi zostało pogrążone w chaosie miasto. A w samym środku słup światła z Kamienia Pocałunków nadal wznosił się ku Tarczy Słońca. Wyglądał jak szpilka wbita w korpus robaka. Maggie Rada rzuciła runami w niebo i przysięgła zemstę Asom, a w jej łonie istota tak mała, że prawie nie miała tętna, uśmiechnęła się, szepcząc do siebie i śniąc o podbiciu światów.

4 Perth dotarł do Bifrostu w samą porę, by ujrzeć rozpętujący się Chaos. Początkowo niewiele widział; runa Maggie uderzyła go w twarz i przez prawie cały lot musiał polegać na Sleipnirze. Oczy go bolały, ale z czasem się okazało, że nie oślepł, choć nie od razu zrozumiał, co widzi. Atramentowoczarna chmura stała się ścianą piętrzącą się nad tęczowym mostem. W porównaniu z jej ogromem Koniec Świata wydawał się maleńki. Po jednej stronie mostu było jasno, po drugiej panowały ciemności, wrzące i rojące się od efemeryd. Był to imponujący widok i nawet generał, który już widywał Chaos w jego różnych aspektach, nie był świadkiem takiej jego koncentracji na tak ogromnej powierzchni. Ta ściana, dziesięć raz większa od chmury, która wypełzła z Góry Czerwonego Konia, składała się z surowej materii wszystkich światów i była źródłem zniszczenia i stworzenia, które zaczyna się w Chaosie i znajduje swoje miejsce — czasem po milionach lat — w naturalnym porządku rzeczy. Bogowie — Asowie po prawej, Wanowie po lewej stronie mostu — zaczęli gorączkowo przygotowywać się na nadejście chmury. Bragi zaśpiewał pieśń bojową, która eksplodowała muzycznymi szrapnelami. Njörd wzniósł ścianę wody. Tyr zacisnął nową rękę w pięść. Heimdal Sokolooki przeglądał terytorium wroga. Thor zatoczył Mjölnirem śmiercionośny łuk w powietrzu. Idun stała w pogotowiu z zestawem pierwszej pomocy. Skadi osłoniła się lodową tarczą. W środku stała Angie, mając Skóla Pożeracza po jednej i Hatiego z Fenrisem po drugiej stronie. Sama Kusicielka przybrała aspekt staruchy — chudej jak szkielet, lodowatej i prastarej. Chmurocień był już bardzo blisko, dziesięć metrów od nich, może nawet bliżej. Rzucona runiczna strzała spowalniała go na najwyżej dwie sekundy; potem chmura znowu zaczynała powoli sunąć naprzód, wyciągając efemeryczne macki do grupki bogów. Te macki można było odciąć runicznymi mieczami i toporami, ale z chmury wyrastały następne. Grupka obrońców światów liczyła — łącznie z Perthem — dwadzieścia jeden osób. Odyn, na wpół oślepiony runiczną strzałą Maggie, przywiązał Sleipnira po jasnej stronie mostu. Hugin i Munin w postaci kruków krążyły wokół niego, kracząc głośno. Wszechojciec dotknął oczu. Na opuszkach została krew. Dopiero teraz namacał czystą, płytką rankę między lewą brwią i kością policzkową. Oko miał zapuchnięte. Bolało, ale mogło być gorzej. Oddarł kawałek koszuli i zrobił z niej opatrunek. Ethel pospieszyła mu na pomoc; nie było czasu na powitania, ale jej spojrzenie powiedziało mu wszystko. Uśmiechnął się do niej. — Minęło sporo czasu. — Nam dłużył się bardziej. Tymczasem Loki, który brał udział w obronie w ten sposób, że krył się na bezpiecznej stronie mostu, podszedł sprawdzić, co się dzieje. Kto inny po takich wypadkach byłby zapewne skruszony, ale on miał doskonały humor. Jego oczy lśniły złośliwym humorem, posiekane bliznami wargi uśmiechały się szeroko.

— Witaj na imprezce — powiedział. — Mam nadzieję, że przyniosłeś jakąś butelkę. Perth uśmiechnął się z wahaniem. Trikster potrafi być irytujący, pomyślał, ale i tak miło go znowu zobaczyć. — Jak było w Hel? — Jakbyś nie wiedział. — Loki łypnął na niego ponuro. — Ładny aspekt, nawiasem mówiąc. Podobno masz jakiś plan? — dodał, wskazując głową ścianę chmur. — Mniej więcej. — Mniej więcej? Co to ma znaczyć, jak pragnę uniknąć Hel? — Że jeszcze go nie wypróbowałem. — Perth wzruszył ramionami. — Ale jak wiesz, najlepiej mi idzie, kiedy jestem kreatywny. — Cudownie. To kiedy zaczynamy? Nastąpiła chwila trochę niezręcznego milczenia. — No właśnie — powiedział Perth w końcu. — Co „no właśnie”? — Czekam na jeszcze jedno wydarzenie — oznajmił Perth od niechcenia. — Mamy niemal wszystko — most, budulec Snu, Tarczę Słońca, runy z Pierwszego Kamienia Asgardu — teraz potrzebujemy jedynie Rzezi, Obłędu i Zdrady i będziemy mieć ekipę budowlaną. — I uśmiechnął się swoim najszerszym, najbardziej olśniewającym uśmiechem. Loki dobrze znał ten uśmiech. Widywał go zbyt często i w zbyt nieprzyjemnych sytuacjach, by mu się dobrze kojarzył. — Zaraz, chwileczkę, moment! — wykrzyknął. — Skoro tak, mamy Sleipnira i Eponę. A gdzie Jörgi? I oczywiście Maddy? — Będą tu lada chwila. — Naprawdę? — Loki wyjrzał zza mostu. — Bo nie wiem, czy zauważyłeś, ale sytuacja na dole marnie wygląda. Loki miał rację. W mieście nastał Koniec Światów. Jedna połowa miasta pozostała w świetle, drugą pochłaniał cień. Bogowie widzieli już taki cień trzy lata temu w Świecie Podziemi i wiedzieli, że zaraz Chaos rzuci do walki swój najbardziej zabójczy aspekt: Surta Niszczyciela, istotę, którą łatwiej opisać brakiem niż obecnością; to cień czarnego ptaka pozostawiający po sobie tylko nicość. Śmierć i Sen należały do światów; Chaos też miał w nich miejsce. Ale po tym cieniu ptaka nie pozostawało nic, nawet Śmierć, tylko wieczna pustka, niewyobrażalna i nieodwracalna. Loki nie chciał nawet jej sobie wyobrażać. Jeśli chodzi o wyobrażenia, zdecydowanie wolał te o wyspach za Jedynym Morzem, gdzie wylegiwałby się, popijając koktajle i przyglądając się ładnym dziewczętom. Ale Chaos już przesłonił ponad połowę zrujnowanej katedry i wydawało się, że do końca wszystkiego pozostały najwyżej minuty.

— Nie chciałbym cię popędzać... — zaczął Loki. — Na stanowisko! — rozkazał generał. — Ale... — Kapitanie, na stanowisko! — powtórzył Perth i właśnie wtedy chmurocień runął na most.

5 Pierwsza fala ciemności uderzyła w nich z boku, wstrząsając mostem aż po podstawy. Tarcza Słońca zadrżała, podwójny łuk się zatrząsł i efemerydy sypnęły się z chmury jak gigantyczny rój śmiertelnie niebezpiecznych pszczół. Stwory żądliły, nie zważając na runy ochronne; miecze i młoty były bezradne w starciu z jadem. Thor wpadł w furię i jak wściekły zwierz opędzał się Zgrywusem przed efemerydami. Użądlony w kostkę Frey upadł, czuł rozchodzące się po nodze odrętwienie. Bragi ujął gitarę i zagrał szereg szybkich nutek, które pomknęły w rój. Pszczoły rzuciły się na muzyka; dwie armie efemeryd wzięły go w śmiertelne kleszcze. Ale muzyka Bragiego rozbrzmiewała dalej — teraz już słodsza, bardziej melodyjna, i pszczoły straciły rozpęd, stały się senne i odleciały, jakby odurzone dymem. Idun dała kawałek jabłka wszystkim użądlonym. Bogowie przygotowali się na kolejny atak. Nan Nawiedzona stała przy Ethel i Odynie, wypatrując nadejścia Maddy. Tymczasem Maddy mknęła na Jörmungandzie w stronę mostu. Chmurocień — potworny, nieunikniony — wisiał na Bifrostem. Bogowie, rozpoznawalni tylko po sygnaturach, które rzucały na nocne niebo łuny jak pochodnie, walczyli w swoich pierwotnych aspektach z całą odzyskaną mocą. Nad ich głowami lśniła Tarcza Słońca; pod nimi jaśniała kolumna runicznego blasku, która sterczała nad zrujnowaną katedrą jak obracające się, wirujące, migoczące wrzeciono. Był to dziwnie poruszający widok — Asowie i Wanowie walczyli ramię w ramię, tak jak podczas Ragnaröku, wspomagani przez te same istoty, które doprowadziły do ich upadku: Fenrisa, Węża Świata, Kusicielkę, Pożeracza. Czy to wystarczy? — pomyślała Maddy. Czy ich sprzymierzeńcy dadzą opór Snowi? Czy obietnica własnej komnaty w Asgardzie wystarczy, by kupić ich lojalność? A jeśli Chaos zwycięży, czy Angie nie przejdzie na jego stronę? Ale Chaos nie wybacza; Loki był tego dowodem. Chaos nie zna sentymentów, zrozumienia, łagodności. Jego wyobraźnia jest nieskończona, a kary drastyczne. Chaos nie daje drugiej szansy. I Angerboda o tym wiedziała. Wraz ze swoimi wilkami musiała trwać przy bogach na dobre i złe. Maddy popędziła Jörgiego. Szybciej, szybciej! Chaos szykował się do drugiego ataku. Tym razem zamiast pszczół uderzyły czworonożne drapieżniki: dzikie psy, niedźwiedzie polarne, ogromne czarne wilki o szczękach tak potwornych, że kłapały jeszcze w odrąbanych głowach, gdy ciała bestii spadały w przepaść ku Końcowi Świata. Thor odpędzał stwory od mostu, zataczając młotem szerokie łuki, podczas gdy Freya i Angie w postaci sępów latały wokół Bifrostu, atakując wroga płonącymi skrzydłami i ostrymi jak brzytwy szponami. Natomiast bóg wojny cierpiał na konflikt osobowości. Jego magiczna ręka miała własny pogląd na sposób prowadzenia bitwy, podczas gdy Cukier i Worek preferował szukanie

kryjówki przy pierwszej oznace kłopotów. Nie potrafił także dostosować swojego stylu do nowego wzrostu; jego skromne umiejętności bojowe zawsze były dostosowane do rozmiarów (porównywalnych z rozmiarami małego psa) i były goblin czuł się dość onieśmielony, mogąc uderzać w głowę przeciwnika, bo zawsze jego celem były raczej kolana. Fenris — w wilczej postaci — warknął na niego. Wraz ze swoimi dwoma towarzyszami stanął na moście, gotów zastąpić Thora, gdyby upadł. — Ale z ciebie bóg wojny — warknął, gdy magiczna ręka Cukra zamachnęła się dziko na nacierającego polarnego niedźwiedzia. — Nie jestem przyzwyczajony do wilków — mruknął Cukier, rozprawiając się ze zwierzem potężnym ciosem (dość przypadkowym) runicznego miecza. Fenris zachichotał. — Stary, a Ragnarök? Cukier zerknął na niego nerwowo. No wiem, wiem. Odgryzłeś mi rękę. Ale byłem wtedy kim innym. Teraz mamy być sprzymierzeńcami. — Właśnie. Sprzymierzeńcami. Jakby taki konus mógł ze mną walczyć. — Fenris odgryzł łby trzem nadbiegającym rosomakom, jak pies zjadający margerytki. — Nie mów na mnie konus! — warknął Cukier. — A ciebie zabili podczas Ragnaröku. Przynajmniej tak mówią legendy. Demoniczny wilk wyszczerzył kły w uśmiechu. — Powiem ci coś, czego nie znajdziesz w legendach... — Tak? — Byłeś smaczny. Cukier zacisnął zęby i skupił się na walce. Nie czuł się bezpiecznie, mając Fenrisa za plecami. Jego zdaniem upiorne wilki są do siebie podobne, a fakt, że stali się sprzymierzeńcami, nie dodawał mu jakoś pewności siebie. Cukier nie ufał Fenrisowi i małymi kroczkami oddalił się od niego na drugą stronę mostu, gdzie Loki rzucał ogniste runy i nieustannie komentował przebieg bitwy, choć nikt go nie słuchał. — Teraz Thor staje za Freyem i... Łup! Cup! To musiało zaboleć. I gol dla Lokiego! Ten chłopak to dynamit! — Tu Trikster odtańczył krótki taniec na moście, rzucając runy w powietrze niczym fajerwerki. — Uspokój się i nie marnuj mocy — doradził mu Perth. — Maddy już jest. Loki spojrzał w dół. — No i wreszcie, cholera jasna! Druga fala ataku przeminęła. Stwory cofnęły się w chmurę, by przegrupować szeregi i przybrać inny kształt. Idun znowu rozdała jabłka. Skadi, która walcząc w postaci wilka, otrzymała wiele ran i ukąszeń, wzięła dwa kawałki.

Heimdal spoglądał przez lunetę, usiłując odgadnąć, co ich czeka. Przyglądał się przez parę minut, po czym przeniósł spojrzenie na Lokiego. — To specjalnie dla ciebie — powiedział z uśmieszkiem. — Niech zgadnę — westchnął Loki. — Węże. I rzeczywiście, były to węże — dziesięć tysięcy gadów, które wijąc się i skręcając, wypełzły z chmury. Najróżniejsze odmiany: jadowite, dusiciele, wielkie jak tuzin mężczyzn. Sunęły po tęczowym moście z nieopisanym pergaminowym szelestem, z uniesionymi łbami, obnażonymi kłami... — Zatrzymacie je! — krzyknął Perth. Loki przybrał aspekt Dzikiego Ognia i z mostu uniósł się zapach smażonej gadziny. Perth uśmiechnął się pod nosem. Loki potrafił dopiec do żywego — co w tych okolicznościach nadzwyczaj się przydawało. Odyn spojrzał na Maddy, która właśnie przybyła z Jörmungandem. Wyglądała na gotową do stawienia czoła wszystkiemu. Nan chwyciła uzdę Jörmunganda. Maddy spojrzała na nią z zaskoczeniem. — Wariatka Nan? — Długo by opowiadać — mruknął Perth. — Nie ma na to czasu. Nan i ja potrzebujemy twojej pomocy. — Oczywiście! — Maddy dobyła runicznego miecza. Perth pokręcił głową. — Nie takiej. Z chmurocieniem rozprawią się inni. My musimy zacząć budowę, i to szybko. — Budowę? — powtórzyła Maddy. — Jaką budowę?

6 U zarania Starego Wieku, gdy Odyn był młody (podobnie jak światy), tworzywo stworzenia zawsze stanowił Sen w swojej najczystszej, najsłodszej postaci, przepuszczony przez jeden umysł. Ale Sen, jak wszystkie rzeki, ma delikatny ekosystem, wrażliwy na zanieczyszczenia. Przez stulecia ścierały się w nim sprzeczne wpływy — czasem zdrowe, czasem śmiercionośne — a Faerowie, ludzie, demony i bogowie zanurzali się w jego wartkich wodach. Teraz zmienił się w toksyczną breję, mogącą zarówno zabijać, jak i leczyć. A jednak nadal tętnił pierwotną energią, która — okiełznana i przedestylowana — mogła uzdrowić światy. Wariatka Nan już poznała działanie tej mocy pod Górą Czerwonego Konia. Tam szczelina we śnie była niewielka w porównaniu z tym, co widzieli teraz, tak jak wytwory wyobraźni ludzi były mizerne w porównaniu z rojeniami bogów. Skoro Nan potrafiła wykorzystać szczelinę w górze i sny ludu, by zbudować Bifrost, to z pewnością, posługując się Tarczą Słońca, można zbudować ze snów bogów i niemal nieskończonego surowca chmurocienia nową Podniebną Cytadelę... Na to liczył Perth. Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. — Właściwie to nie tyle plan — wyjaśnił — ile projekt w trakcie realizacji. Za ich plecami Asowie i Wanowie walczyli, powstrzymując węże. Maddy usiłowała nie zwracać na nie uwagi, ale nie było ucieczki przed ohydnym cmokającym, trzaskającym odgłosem, podobnie jak przed smrodem spalenizny i jadu. Oczywiście przywykła już do Jörmunganda, który okazywał królewską obojętność temu, co się działo, chyba że jakaś efemeryda zabłąkała się w jego stronę, a wówczas po prostu rozdziawiał paszczę i połykał intruza. Maddy przyjęła bez zdziwienia fakt, że Jörgi jest kanibalem. Szczerze mówiąc, zdziwiłaby się, gdyby nie był. Z równym apetytem traktował bogów, efemerydy i owoce morza. — Potrzebujemy trzech koni do pracy! — zawołał Perth, przekrzykując hałas. — Nan, ty stań tam... — Wskazał wejście na most. — Maddy, ty na drugi koniec mostu, a ja będę tutaj, ze Sleipnirem. — Wskazał w górę. Maddy pomyślała, że nigdy nie widziała go szczęśliwszego. Koniec Światów się zbliżał, paszcza Chaosu się otwierała, a generał przystąpił do realizacji planu, który w najlepszym wypadku można było nazwać prowizorycznym. Ale czy mieli inne wyjście? Patrząc z góry na Koniec Świata, Maddy widziała, że cień już niemal dosięgał katedry. Starała się nie zastanawiać, co robi jej siostra. Wskoczyła na grzbiet Jörmunganda — który właśnie wsysał węża jak nitkę spaghetti — i ustawiła go we właściwym miejscu. Nan i Perth także dosiedli swoich wierzchowców. Raptem Maddy zrozumiała, na co liczy generał. „Zdrada z Obłędem i Rzezią już przez niebo pędzą”... Światło z Końca Świata nie wyglądało już jak kolumna, lecz pasmo włóczki, której nitki są skręcone z run — setek, może tysięcy... może nawet dziesiątków tysięcy, pędzących w niebo z Kamienia Pocałunków Świętej Mogiły. To Maggie wyzwoliła tę moc, która wysnuła się w niebo jak przędza.

Perth i Nan znaleźli się na swoich pozycjach. Nan obracała tarczę jak koło kołowrotka, Sleipnir w swoim aspekcie z pajęczymi nogami, tkwiącymi w ośmiu światach, prządł nitkę runicznego blasku, tworząc z niej kształty, które zawisły na ciemniejącym niebie jak sznury naszyjnika. W tych sznurach setki run łączyły się ze sobą, tworzyły ogniwa, spłatały się zbyt szybko, by wzrok to uchwycił, scalały się z tkanką światów w rozbłysku kolorów i mocy. Bogowie, jakie to piękne... — pomyślała Maddy. Oczywiście jeszcze nigdy nie widziała Odyna wyzwolonego, w pierwotnym aspekcie. Nigdy nie przypuszczała, że bogowie mogą odzyskać moc. Teraz zaczęła rozumieć, co stracili Asowie i o co walczą. W Asgardzie ich aspekty stałyby się pełne, znów mieliby dawną siłę. Kto odrzuciłby szansę zyskania takiej potęgi? Kto nie chciałby być bogiem? Nan także ciężko pracowała. Maddy nie rozumiała, dlaczego koń jeźdźca zwanego Obłędem wolał przybrać aspekt starego kosza na pranie, a nie czegoś bardziej imponującego, ale wariatka Nan była z niego całkowicie zadowolona, śmigając wokół Tarczy Słońca i przemykając między pasmami runicznego blasku. Po każdym jej przelocie sieć nabierała gęstości. Staruszka zaśmiewała się do rozpuku. — Kocia kołyska! — ryczała. — Robimy kocią kołyskę! Potem skierowała się prosto w chmurocień... — Nan! Nie! — krzyknęła Maddy. Ale było za późno — Koń Powietrzny z wariatką Nan zniknął w kłębiastym tworze. Maddy zastygła w osłupieniu. — Maddy, już! — krzyknął Perth zza sieci runicznego blasku. — Maddy, na litość boską, śnij! Światło bijące z Kamienia Pocałunków w końcu zaczęło przygasać. Chmurocień wreszcie do niego dopełzł; pasmo mroku zbliżało się do podstaw kamienia. Runy, które lśniły tak mocno, teraz kolejno gasły. A wówczas tęczowy most także zaczął blednąc i rozpływać się, a jego koniec zapadł się w chmurę. Tarcza Słońca poczerniała z brzegu; kiedy zaćmienie stanie się zupełne, most przestanie istnieć. — Śnij, Maddy! Śnij, jeśli ci życie miłe! — krzyknął generał. Maddy już miała powiedzieć, że nie umie, że jest tylko dziewczyną z Północy... Ale śnić potrafiła. Śniła przez większość życia, choć ludzie w rodzaju Nata Proboszcza ostrzegali ją, że to niebezpieczne. Teraz na własne oczy widziała te niebezpieczeństwa wyłażące z chmurocienia. Fala węży wycofała się przed bardziej zmasowanym atakiem, a chmura powoli opadała na most i jego strażników. Teraz cały Sen rozpoczął oblężenie resztek tęczy. Pojawiły się machiny wojenne ziejące ogniem, pająki wielkie jak domy, szeregi żołnierzy bez twarzy, armie żywych trupów, mechaniczne urządzenia do odzierania ze skóry, sępy z ludzkimi twarzami; były też sny o topieniu się, rozczłonkowywaniu, byciu bezradnym, głodnym i starym, o zapominaniu, o przeszłości i, naturalnie, sny o umarłych.

Dla Thora najstraszniejszy był Stary Wiek, dla Njörda — śnieg i lód, dla Skadi — utonięcie, dla Lokiego — węże. A w tym wszystkim słychać było trzepot skrzydeł: coś się zbliżało. Cień czarnego ptaka o ognistych piórach, ciągnący za sobą ciszę. Maddy, pędząca na Jörmungandzie w chmurę, widziała tylko urywki tych snów. Nie miała czasu bać się o przyjaciół ani wspierać ich w walce. Wreszcie zrozumiała, czego chciał od niej Perth, i wiedziała, że ma mało czasu. Tęcza stanowiła jedynie prowizoryczny most, który wkrótce mógł się rozproszyć. „Wnet Kolebka upadnie, łuki tęczy pękną... ” — co pewnie znaczyło, że jeśli cytadela będzie niekompletna, zanim tęcza się rozwieje... Maddy popędziła Jörgiego. Chmura znajdowała się o parę sekund od nich. Matecznik Snu, serce wszelkich efemeryd. Ale sny nigdy mnie nie zawiodły, powiedziała do siebie Maddy Kowalówna. „I nic zupełnie nie ginie, co chociaż raz się przyśni...” „Śnij, jeśli ci życie miłe”, powiedział Perth. Maddy runęła w chmurę. Zamknęła oczy, spodziewając się uderzenia, ale Jörgi przywykł do poruszania się między światami i cień rozstąpił się przed nimi jak szeleszcząca firanka z czarnej koronki.

7 W ruinach Końca Świata Maggie Rada patrzyła w niebo. Stała na zasypanej gruzami uliczce po jaśniejszej stronie katedry. Chmurocień rozdzielił plac równo jak jabłko: połowa katedry, połowa łuku, połowa marmurowej fontanny, której woda tryskała wesoło z ust połowy setki cherubinów... W miejscu złączenia światła i mroku kolumna mocy z Kamienia Pocałunków tryskała w chmurne niebo, na którym tworzyła misterną plecionkę promieniejącą jak zorza polarna. Niewątpliwie był to piękny widok, a jednak Maggie nienawidziła go z całej duszy. To była Kolebka Bogów. Powód, dla którego zginął Adam. Kiedy budowa zostanie ukończona, stanie tu Podniebna Cytadela Asów, warownia Ognistych. Ta świetlista sieć na niebie przypominała jej zabawę zwaną kocią kołyską. Sama takie robiła w czasach przed Uniesieniem. Pamiętała, jak matka i bracia pokazywali jej, jak delikatnie rozpinać jedwab między palcami i tworzyć z niego skomplikowane wzory, niczym pająk tkający sieć... Łzy przyniosłyby jej ulgę, ale oczy miała suche. Na to będzie czas później. Nawet zemsta musi zaczekać. Na razie musiała chronić dziecko. Dłoń jej krwawiła po uderzeniu runy siostry. Maggie zdjęła resztki bergi — w tej chwili wyglądającej już jak szmata — i mocno obwiązała nią ranę. Zgięła palce. Dobrze. Obrażenie nie było poważne. Czuła pieczenie runy Ác na karku jak po ugryzieniu komara. Rozejrzała się dokoła. Ulice były opustoszałe, przed nią znajdowała się ściana chmur. Mogła być tu jedyną ocalałą osobą; wybuch mocy z Kamienia Pocałunków pozbawił życia wszystkich w katedrze i ten sam los mógł spotkał cały Koniec Świata. Ale Maggie przywykła do samotności. Lochy pod starym uniwersytetem znowu posłużą jej jako schronienie przed tym, co się wyłoni z chmurocienia. Na dole było pożywienie i książki; drzwi można zamknąć runami, a kiedy chmura przeminie (bo przecież przeminie), nadejdzie pora planowania zemsty. Raz jeszcze Maggie spojrzała na niebo, po czym odwróciła się od chmurocienia. Uniwersytet nie był daleko, mogła do niego dotrzeć w niespełna pięć minut. A potem światy niech się kończą; ona i jej nienarodzone dziecko będą bezpieczni w przytulnych podziemiach, w kokonie mocy. Ruszyła biegiem, bo cień dotarł do Kamienia Pocałunków, Tarcza Słońca zmieniła się w świetlisty wycinek koła, a Bifrost zaczął się rozpraszać, sypiąc kaskadami tęczowego deszczu na miasto.

8 Maddy już podróżowała Snem. Najpierw pięć lat temu w Hel, ostatnio z Jörmungandem. Myślała, że już zna zasady — miała nawet nadzieję, że zdołała w sobie wyrobić odporność. Ale kiedy tylko zanurzyła się w chmurocień, zrozumiała, że była bardzo naiwna. Sen nie zna reguł, sprzymierzeńców, praw. Sen to wcielony nieporządek. Loki opisał kiedyś Świat Podziemny jako tonięcie w morzu zagubionych snów. Właśnie tak się teraz czuła, gdy wraz z Jörgim wchodziła coraz głębiej w mroczne serce chmurocienia. Tu zaczęła szukać snów, które dawały jej ulgę w trudnych czasach: snów o dalekich krajach, oceanach i wyspach, o stołach pełnych jedzenia, demonach i Faerach, o wojownikach i królach, zwierzętach i gadających ptakach. Snów o lataniu, o statkach, snów o dalekich kontynentach. Ale tutaj, w sercu chmurocienia, słodkie sny dzieciństwa wydawały się zaginionymi w czasie odpryskami dalekiej przeszłości. Tu znajdowały się jej dziecięce lęki: przez niepowodzeniem, utonięciem, wilkami, strach przed samotnością w nocy, gdy nagie gałęzie drzew pukają do okien, a światło księżyca pada na podłogę. Tu znalazła także koszmary wyciskające z niej zimny pot, najróżniejsze potwory i znajdujący się w środku wszystkiego najgorszy strach przed rozstaniem, ciemnością, śmiercią bliskich, świadomość, że ona także umrze. „Śnij, jeśli ci życie miłe”, powiedział Perth. Ale skąd miała zacząć? Czego ja w ogóle szukam? — zastanowiła się z rosnącą paniką. Przecież tu nie ma nic oprócz ciemności... Raptem usłyszała głos wariatki Nan: „Nigdy zupełnie nie ginie to, co się choć raz przyśni” — i nagle zrozumiała. To takie oczywiste. Nic nie ginie na zawsze. To, co zrujnowane, można odbudować, niemożliwe można osiągnąć. Zmarli zostaną zapamiętani, powaleni wstaną. A z ciemności... Niech stanie się światło! I nagle się stało. Oto jej ojciec, Jed Kowal w czasach, gdy Maddy była mała. Pamiętała jego kuźnię z paleniskiem na środku, i to, jak się przyglądała, gdy ojciec skręcał, obracał i składał kawał stali, którą wyklepywał młotem w skomplikowane kształty. Oto jej siostra Mae bawiąca się lalkami na trawie i Jednooki, stary nauczyciel i przyjaciel, niektórym znany jako Wszechojciec. I wariatka Nan Nawiedzona z jej kotami i bajkami. I cała Malbry, dolina, trawa, rzeka z małymi łódkami, pastwiska, roziskrzony śnieg, zapach siana w miesiącu żniw, pierwsze promienie słońca na Hindarfell po całych miesiącach mroku. Tam właśnie zaczęły się sny Maddy: w Malbry, pod Górą Czerwonego Konia. I to właśnie miała na myśli wariatka Nan. Maddy nabrała tchu, zamknęła oczy i skupiła się na tym, co znalazła. Potem spięła Jörmunganda i popędziła go z powrotem ku mostowi. A gdy wyłonili się z chmurocienia, wezwała sen z całej mocy i rzuciła go w Tarczę Słońca w środku Kolebki, a potęga Aesk, Jesionu, lar, Budowniczego i Perth, Hazardzisty, zawiesiła go na runicznym świetle jak kropelkę na pajęczej sieci: fragment Świata nad Światami.

Bogowie, jakie to piękne... — pomyślała. Czy generał to wszystko zaplanował? Czy przewidział ten moment? Czy od początku zamierzał przyciągnąć tu siły Chaosu, by w odpowiedniej chwili wykorzystać siłę wroga — nieskończoną moc Snu — do budowy Kolebki Bogów? Czy wiedział, że tak będzie? A może po porostu zaryzykował? Nie było czasu na pytania. Już prawie połowa tęczowego mostu znikła i sygnatury, które płonęły wzdłuż jego zmniejszającego się luku, były przygasłe i wyczerpane. Maddy usiłowała nie patrzeć, ale nawet kątem oka widziała, że bogowie są wyczerpani, coraz słabsi, krwawiący z ran, których Idun nie nadążała leczyć. Thor z Mjölnirem nadal bronił wejścia na most; Loki w aspekcie Dzikiego Ognia stał na posterunku na lewym brzegu mostu, a Heimdal Sokolooki trzymał straż. Frey i Freya zajmowali się lewym brzegiem, Bragi grał marsz tryumfalny, Njörd i Skadi walczyli razem jako para ogromnych orłów o skrzydłach osmalonych przez efemerydy. Magiczna lewa ręka Tyra nadal walczyła z chmurocieniem, ale prawa zwisała bezwładnie. Gdy Maddy znowu zanurzyła się we Śnie, Tyr zachwiał się i padł na kolano. Most się zakołysał, Tarcza Słońca zamigotała. Wilk Fenris stanął za bogiem wojny, by zająć jego miejsce... Maddy z rozpaczliwą prędkością to zanurzała się w Sen, to wypadała z niego jak tkackie czółenko. Wariatka Nan robiła to samo, rzucając zaklęcia w niebo. A Pierwszy Świat zaczynał powoli nabierać kształtu. Nie wyglądał jak jakakolwiek znana Maddy Kowalównie cytadela. Oto jezioro w górach przy Farnley Tyas i komnata pod Śpiącymi ze zwisającymi z sufitu stalaktytami, oto chatka z malwami przy drzwiach — dawny dom Nan i jej koty na ganku. Był też kościół w Malbry i przystań, w której mieszkał Perth. Była katedra Świętej Mogiły ze szklaną kopułą i marmurową posadzką. Była kuźnia Jeda Kowala. Był zapach leśnych dzwonków na wiosnę i głosy kulików w lecie. Były pola jęczmienia, owce na letnich pastwiskach. I tuż obok była Góra Czerwonego Konia z trawą z ozdobnymi kłoskami na zboczu i Czerwonym Koniem wyrytym w glinie, całkiem jakby nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.... A potem wszyscy usłyszeli dobiegający z chmurocienia łopot skrzydeł jak bicie ogromnego serca. Surt Niszczyciel dotarł tutaj. Maddy usłyszała ten dźwięk i zamarła, do połowy wynurzona ze Snu. Heimdal usłyszał go i zaklął. Skadi usłyszała go i rozpostarła skrzydła. Sigyn usłyszała go i wzięła Lokiego za rękę. Bragi usłyszał go i zaczął grać pieśń śmierci w takt tego trzepotu. Angerboda usłyszała go, uśmiechnęła się i powiedziała do trzech wilków: „Nadeszła pora, chłopcy. Mamusia chce być z was dumna”. Nieustraszony Tyr usłyszał go i spojrzał na Fenrisa...

Ethel usłyszała go i zamknęła oczy... Loki usłyszał go i pomyślał: No, raz kozie śmierć... Generał usłyszał go i zrozumiał, że nadeszła pora. — Śnić! Wszyscy! ŚNIĆ! — ryknął tak, że niemal zagłuszył trzepot skrzydeł. I Asowie, i Wanowie rzucili się, by wykonać rozkaz, także Heimdal i Skadi, których wierność Odynowi została podczas Ragnaröku mocno nadwerężona. Nawet Loki posłuchał rozkazu, zmieniwszy się w sokoła i runąwszy w sen, gdy ostatni blask Kamienia Pocałunków zgasł i fala cienia runęła na tęczowy most, strącając Słoneczną Tarczę w paszczę mroku. — Śnijcie jak jeszcze nigdy! — zagrzmiał Wszechojciec. Nie było czasu na dalsze wyjaśnienia ani ratowanie mostu. Grali o bardzo wysoką stawkę. Była to próba wykorzystania mocy Snu przeciwko siłom Chaosu i ustanowienia jednym ruchem równowagi światów, odbudowy Asgardu, oddania bogom dawnej władzy i zaprowadzenia Porządku. Ale gdyby Niszczyciel przebił się przez chmurę, gra dobiegłaby końca. A wszystko wskazywało na to, że przegrają. Kończył im się czas, most był stracony, a Asgard — forteca, w której pojawiali się w swoich prawdziwych, najsilniejszych aspektach — nadal był daleki od ukończenia. To znaczyło, że kiedy tylko most zniknie, będą musieli stawić czoło wrogowi w ludzkich aspektach, z odwróconymi runami, a Surt zetrze ich z powierzchni ziemi jednym uderzeniem płonącego skrzydła. — ŚNIĆ! — zagrzmiał Odyn po raz ostatni, widząc, że złamany most się rozsypuje. Wanowie — Heimdal. Skadi, Njörd, Frey. Freya, Bragi i Idun — przybrali postać ptaków i poszybowali w chmurocień. Odpryski runicznego blasku strzeliły z chmury, ale w ogólnym zamieszaniu nikt nie widział, ile Asgardu trzeba jeszcze zbudować. Czy jest to tylko podniebny zamek, czy już cytadela? Thor z Mjölnirem w dłoni usiłował się utrzymać na resztkach mostu. Nie potrafił śnić, ale rozumiał wagę rozkazu generała. Próbował przyzwać Asgard z chmury efemeryd, ale myślał tylko o Sif, swojej żonie, siedzącej przed lustrem i czeszącej złote włosy... Sif radziła sobie nieco lepiej. Umeblowanie zawsze było dla niej ważniejsze niż dla Thora, a miała pięć lat na zaprojektowanie wystroju swojej komnaty w Asgardzie. Dywany, kolumny, gobeliny, marmurowe posadzki i złocone krzesła, łoża z baldachimami i klatki z gołębiami przybrały kształt z prędkością Snu. gdy bogini wezwała je z chmury. Loki miał problem. Żmija, która chciała go zabić pierwszego dnia na Górze Czerwonego Konia, przepowiedziała mu. że nie dostanie komnaty w nowym Asgardzie. Na tym etapie jego nieufność do wyroczni zaczynała graniczyć z paranoją, ale od samego początku założył, że albo bogowie odmówią mu wejścia do nowej Podniebnej Cytadeli, albo on polegnie w walce przed ukończeniem budowy. Żadna opcja nie wydawała mu się pociągająca, a teraz stanął przed trudnym wyborem — czy śnić o Asgardzie bez gwarancji, że coś na tym skorzysta, czy też ograniczyć straty, oszczędzać moc i uciekać. Tylko Więź stała mu na przeszkodzie, ale skoro Sigyn była zajęta, w jakimś aspekcie mógłby mieć szansę.

Zmrużył oczy i skupił swoją moc na Eh. Runa lśniła na jego środkowym palcu jak wąski złoty pasek światła. Trikster niezauważalnie zrobił runę Tyr, o małym, lecz groźnym ostrzu. Zerknął na profil Sigyn. Wydawała się kompletnie nieświadoma jego zamiarów; oczy miała zamknięte, szczerą twarz skupioną. Co zrobi, jeśli ją zostawię? — pomyślał. Nie może się zmienić w ptaka... E, bez przesady. Nie pora odkrywać w sobie sumienia. Loki zbliżył runę Tyr do palca. Więź zalśniła mocniej. Paliła go, ale on nie oddalał runy, myśląc: Wybacz, Sig, muszę spadać. Naprawdę nie nadaję się na męża... W tej samej chwili most zadygotał potężnie. Loki stracił równowagę i upadł. Starczy tego, pomyślał. Spadam... Ale kiedy już miał przybrać postać ptaka, Sigyn pchnęła go w sen o miejscu podobnym do jaskini pod Śpiącymi, tylko że nie był tam uwięziony, a u jego stóp bawiło się dwóch chłopców — dwóch malców o rudych włosach... Sigyn ze snu uśmiechnęła się do niego. Nie był to uśmiech niosący otuchę — był na to zbyt macierzyński — ale i tak wydawał się sympatyczny. — Gdzie jesteśmy? — spytał Loki. — W domu. — Gdzie? — W Asgardzie, ma się rozumieć. No, nie pamiętasz? Komnata w Asgardzie? — Nie dostanę komnaty w Asgardzie. Wyrocznia mi powiedziała. Sigyn parsknęła śmiechem. — Więc podzielę się z tobą swoją. Jest tam dość miejsca na dwoje. — Nie zrozum mnie źle... To bardzo wspaniałomyślna propozycja, ale nie potrzebuję... — Każdy kogoś potrzebuje. Każdy, nawet ktoś taki jak ty potrzebuje miejsca, do którego będzie wracać. Zaciekawiony Loki zapomniał nagle o pragnieniu ucieczki. — Co, przyjęłabyś mnie? Po wszystkim, co zrobiłem? Przecież nie jestem wiernym małżonkiem... — Oczywiście, że bym cię przyjęła. — Chyba oszalałaś. — No to oszalałam. Kogo to obchodzi? A teraz śnij! Czemu nie? pomyślał Loki, zamykając oczy... Wstąpił w chmurocień. Bogowie zrobili to samo. Frey śnił o salach bankietowych, Freya o lustrach i klejnotach, Heimdal o horyzontach i wzgórzach, a Ethel o Baldrze, swoim dawno utraconym synu, którego widziała z całą precyzją miłości.

Skadi śniła o lodowej komnacie, Njörd o komnacie w morzu, Idun o sadach i ogrodach, Bragi o muzyce. A Perth i Sleipnir śnili o murach grubych na dwa metry, o blankach, wałach obronnych, umocnieniach, basztach, mostach zwodzonych, nasypach i wieżach. Zostały im tylko sekundy, ale we Śnie czas płynie inaczej i te sekundy mogły wystarczyć — o ile cień czarnego ptaka się nie zbliży. Surt musiał wyczuć ich pośpiech. Łopot skrzydeł stał się głośniejszy. Czubek skrzydła musnął most... Teraz tylko Tyr i demoniczne wilki stali między Asgardem i Chaosem. Fenris, Szok i Wielki H zebrali się na ostatnim ocalałym fragmencie Bifrostu, gotowi zaatakować, gdy czarny ptak się przedrze. Wilki — bez doświadczenia w snuciu marzeń, lecz wyborni pożeracze — czuły się wreszcie na swoim miejscu: kłapiąc szczękami, tocząc dzikimi ślepiami, szczerząc kły na chmurocień. Każda sekunda była na wagę złota, każda mogła oznaczać szansę na wyszarpanie zwycięstwa nawet w tej chwili, gdy tęczowy most się rozpraszał... — TERAZ! — rozległ się w górze głos Pertha. — Dajcie z siebie wszystko! Nieustraszony Tyr, który nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie miał talentu do latania, zaczął słabnąć. Aspekt go opuszczał. Magiczna ręka zamigotała i zbladła. W dole — bardzo daleko w dole — widział Koniec Świata, szachownicę światła i mroku. Fenris spojrzał na niego uważnie. Jego złotoszare ślepia lśniły. — Te, kurdupel! Dałbyś radę przejechać się na moim grzbiecie? Cukier spojrzał na niego. — Dokąd? Fenris wskazał łbem chmurę. — Stary, zero szans — odezwał się Szok. — To Surt — dodał Wielki H. — Normalnie Niszczyciel... Fenris wyszczerzył zęby. — Dobra. Lećmy i skopmy mu zad. Szok i Wielki H wymienili spojrzenia. Most u ich stóp rozpływał się w powietrzu. — Fajny plan — wydusił z siebie Cukier przez zaciśnięte gardło. Obiema rękami chwycił sierść wilka. Fenny warknął z aprobatą. — Kurdupel powiedział, że plan jest fajny. Chłopaki, idziecie? — Rozdziawił paszczę i skoczył, wyjąc, na nadciągającą chmurę w chwili, gdy czubek skrzydła Niszczyciela spadł na Bifrost jak topór.

9 „Pokaż mi psa, a pokaż mi psa, dwa i trzy, dwa i trzy, upadamy!”, mówią słowa starej kołysanki. I rzeczywiście tak się stało, bo resztki mostu znikły i Słoneczna Tarcza i wszyscy śniący spadli w pustą, niemiłosierną przepaść. A jednocześnie przez chmurocień przeszedł potworny wstrząs i Wanowie ulecieli z atramentowoczarnych kłębów jak nasionka dmuchawca na wietrze. Loki przybrał postać ptaka i pomknął nad Asgardem, niosąc w szponach Sigyn w postaci złotego żołędzia. Wanowie się rozproszyli, niektórzy ogłuszeni wybuchem, inni poniesieni turbulencją. Chaos w końcu zrozumiał, jakie niebezpieczeństwo stanowią ich sny, i zatrzasnął się przed nimi. Maddy jęknęła z przerażeniem i spojrzała na Kolebkę. Nie była już efemeryczna, lśniła w słońcu jak lodowiec, wyłaniając się z chmury tysiącem szklistych wieżyczek i szpiców. Maddy jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak pięknego — miasto na firmamencie błyszczało otoczone kręgami polarnej zorzy. Ale czuła, że jeszcze nie jest skończone, więc gdyby teraz, wpadając i wypadając ze Snu na Jörmungandzie, chciała się zatrzymać i ratować przyjaciół, cała ta delikatna, misterna konstrukcja by się rozwiała jak tęczowy most, zostawiając po sobie tylko opary i chmury. Na murach miasta widziała Pertha. Aspekt generała ledwie mżył, jego moc wypaliła się niemal do zera. Przez runę Bjarkán widziała, że Odyn jest bliski utraty przytomności. Nan także ledwie się trzymała na nogach; Sen pożera moc, a energia, jaką poświęciła na budowanie, odebrała jej siłę do życia. Moc Maddy także przygasła, ale dziewczyna stanęła do walki z opóźnieniem i nie wyzbyła się wszystkich zapasów. To, co zostało, wystarczało na jeszcze jedną próbę — ostatni, rozpaczliwy poryw fantazji... Czas! Potrzebuję więcej czasu, pomyślała. Sekunda, choćby jedna sekunda więcej... Cień czarnego ptaka wzbił się wyżej. Maddy zobaczyła Cukra lecącego na grzbiecie Fenrisa. Krzyknęła, gdy cień runął w dół; goblin zerknął na nią rozświetlonymi złotymi oczami, z ręką wyciągniętą w stronę chmurocienia. Jego magiczne ramię pojawiło się w chwili, gdy dotknął tkanki Snu i przez sekundę, może mniej, odzyskał aspekt Nieustraszonego Tyra o sygnaturze płonącej olśniewającą czerwienią, dosiadającego demonicznego wilka, którego sierść trzaskała od runicznej energii. Fenris szeroko otworzył paszczę. Pożeracz stanął przeciwko Niszczycielowi. Przez chwilę cień się zawahał i Maddy znowu skoczyła w Sen... Czubek skrzydła czarnego ptaka musnął w przelocie jej bark. Nie poczuła bólu, ale ramię jej zdrętwiało, a moc przygasła jak płomień dopalającej się świecy. Mimo to Maddy po raz ostatni sięgnęła w kipiące serce Snu. W końcu zaczęła śnić o przyjaciołach: Jasnowidzących i Ognistych, o Triksterze z krzywym uśmiechem, Strażniku, Gromowładnym, Jasnowidzącej i generale, o Uzdrowicielce, Poecie, Łowczyni i bogu morza. Śniła o jasnowłosej Sif, Freyu i Frei, o wariatce Nan Nawiedzonej — i zwłaszcza o Tyrze Nieustraszonym, który niegdyś był Cukrem i Workiem, tchórzliwym goblinem spod Góry Czerwonego Konia i który bez trwogi oddał samego siebie, by mogła zyskać ostatnią bezcenną sekundę.

Wyprysnęła na Jörgim z chmury i poczuła, że cień ptaka znowu się zbliża. Musnął jej lewą piętę. Ogarnęło ją odrętwienie, ale mknęła dalej, starając się nie myśleć o przyjaciołach spadających w przepaść na pewną śmierć; ostatkiem mocy wezwała Aesk, Jesion Błyskawicy. Ale zamiast rozbłysku runicznego blasku nastąpił suchy trzask łamiącej się gałązki. Runa Aesk, Jesion, zaiskrzyła i zgasła. Wszystko przepadło. Maddy spojrzała na znak na swojej dłoni. Znała dobrze tę rdzawą runę — znamię, jak mówiono — która dała jej moc bogów; przecież miała ją od urodzenia. Ale teraz znak się zmienił, a Maddy, otępiała ze zmęczenia i oszołomienia, nie od razu zrozumiała, dlaczego wygląda tak dziwnie nieznajomo...

Runa była odwrócona. — O nie! — szepnęła Maddy. — Nie teraz, kiedy jesteśmy tak blisko... Z syczącego chmurocienia wyłoniło się czarne skrzydło. Surt Niszczyciel wkraczał do Światów Środka... — Nie! — krzyknęła Maddy i popędziła Jörmunganda w stronę chmury. Nieważne, że z odwróconą runą nie miała szans. Myślała tylko o jednym: jeśli nic nie zrobię, to śmierć Cukra pójdzie na marne... Stwór, który tak naprawdę nie był ptakiem, wyczuł jej nadejście i stanął. Nie potrafił odczuwać przyjemności ani bólu, ale posiadał zdolność do zimnego zaciekawienia, a nawet coś w rodzaju poczucia humoru. Widząc dziewczynę na wężu, doszedł do wniosku, że nie stanowi ona żadnego zagrożenia, i znowu ruszył naprzód, przyzywając swoje potężne siły, by zetrzeć z powierzchni ziemi ostatnich śmiałków, którzy się jej przeciwstawili. Maddy uniosła prawą rękę z pobladłym rdzawym znakiem. Odwrócona Aesk ledwie mżyła. Dziewczyna zsiadła z Jörgiego i wyszeptała do niego ostatnie polecenie. Potem lewą ręką wezwała Bjarkán i weszła w paszczę Chaosu.

10 Generał patrzył na to bezradnie z murów Podniebnej Cytadeli. Hugin i Munin krążyły gorączkowo wokół jego głowy. Tak mało brakowało, pomyślał. Niemal wygrali wojnę. A teraz przepadło. Nic ich już nie uratuje... I nagle daleko w dole zobaczył jakąś iskierkę w mroku. Koniec Świata był pogrążony w zupełnych ciemnościach, jego budynki leżały w gruzach. Ale zostało tam jeszcze jedno światełko, tak blade, że nie wiedział, czy go sobie nie wyobraził — pojedyncza iskierka, jak świetlik w nocy. Maggie Rada! Ta moc nie mogła należeć do nikogo innego. Umysł i Duch, coraz bardziej rozgorączkowane, krakały przeraźliwie i dopingująco. Aha, więc Maggie żyje, pomyślał generał. Ma moc. Ale na pewno nie mogę oczekiwać, że użyje jej dla mnie. Chyba że... Zdrowe oko Pertha rozszerzyło się z zaskoczenia. Oczywiście! Spojrzał na Sleipnira. Czerwony Koń stał na murach, a jego dziwaczne odnóża obejmowały niemal całe ogarnięte chaosem niebo. Perth uśmiechnął się lekko. — Lećcie — rzucił do kruków. — Wiecie, co robić... I tak Koń, którego Jeździec zwał się Rzezią, potrząsnął grzywą i z prędkością Snu runął ku Końcowi Świata.

11 Wszystkie te wypadki wydarzyły się w czasie o wiele krótszym niż potrzebny do opowiedzenia o nich. Ale czas nie zawsze płynie tak samo. Zależnie od okoliczności sekunda może się ciągnąć jak minuty... albo godziny. Czas snu ma takie właściwości, podobnie jak czas bólu, a także — o czym przekonał się Gromowładny — czas oczekiwania na nieunikniony moment uderzenia o ziemię. Wydawało mu się, że spada przez pół wieczności, a nie sześć sekund, które upłynęły od zniszczenia Bifrostu. Koniec Świata mknął ku niemu z prędkością, jaką Jörmungand rozwijał we Śnie. Od tego pędu zrobiło mu się trochę niedobrze, więc zamknął oczy — łzawiące od lodowatego wichru — i starał się nie liczyć sekund. Raz. Dwa. Trzy. Cztery... Ziemia nie może być tak daleko. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem... Thor otworzył ostrożnie oko. Potem drugie. Zgrywus, który spadając, zmienił aspekt na nieożywiony, wrócił do swojej gobliniej postaci i rozejrzał się z zaskoczeniem. — E, co się tu wyrabia? Thor łypnął podejrzliwie na wszystkie strony. Leciał, siedząc na Jörgim, który przybrał aspekt czarnego smoka wijącego się w locie jak oleista błyskawica. Już złapał resztę Asów, którzy trzymali się kurczowo jego łuskowatego grzbietu i grzywy z minami wyrażającymi różne stopnie niepewności; wąż na razie był po ich stronie, ale właściwie dlaczego? Nad nimi czerwono-fioletowy ptak, nietypowy i pod względem proporcji, i upierzenia, trzepotał skrzydłami i koziołkował w ślad za wężem, którego ogromne cielsko powodowało potężne turbulencje. Jednak wszystko to było niczym w porównaniu z chmurocieniem, który spadał na Asgard. Wypełnił niebo od horyzontu po horyzont, zostawiając jedynie cieniutki pasek światła między swoim masywem a murami obronnymi Podniebnej Cytadeli. Chaos chyba nadal nie jest pewny siebie, pomyślał Gromowładny, pędząc niebem ku Asgardowi. I dobrze, bo jeszcze mogli wygrać. Nawet teraz wystarczyłoby, że postawi stopę na ukończonych murach Asgardu, a jego aspekt — oraz aspekty jego przyjaciół — natychmiast odzyskają moc. Ale na razie Asgard nie był ukończony, a oni wszyscy stracili siły. Tyr przepadł w chmurocieniu, wilk Fenris zginął, Tarcza Słońca przepadła, generał był bez mocy. Nawet Nan skończyły się sny. A co do Maddy... Zaczął jej gwałtownie szukać — bez efektu. Jej sygnatura zostawiła smugę na ciemnym niebie, znikając w chmurocieniu. Serce Thorowi załomotało rozpaczliwie, kiedy uświadomił sobie, co zrobiła Maddy. Musiała wiedzieć, że Jörmungand potrzebuje czasu, by uciec, więc wysłała go po Asów, a sama została, żeby zatrzymać chmurę. Przez chwilę był rozdarty między rozpaczą a rozpierającą go dumą. Nigdy nie chciał mieć

córki; z trudem ukrył zgrozę, kiedy się dowiedział, że Modi, jego zaginiony syn i dziedzic, to Maddy. Wieść, że drugi syn z przepowiedni — Magni — okazał się nie tylko zdrajcą, ale i drugą córką (co było jeszcze gorsze), przejęła go obrzydzeniem. Teraz zawstydził się do głębi serca. Maddy zdobyła się na gest tak bohaterski, że niemal sam go nie rozumiał, a teraz nie zdoła już jej powiedzieć, że żaden syn nie przysporzyłby mu tyle dumy co ona. — Szkoda, że jej nie powiedziałem... — zaczął, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos, i nie czując łez, które stoczyły się po policzkach w ognistą brodę. — Że komu czego nie powiedziałeś? — spytał Zgrywus. Thor westchnął. — A, nieważne. Mknęli dalej ku Asgardowi.

12 Tymczasem w mieście Maggie dotarła do starego uniwersytetu. Te budynki udzielały gościny najpierw naukowcom i historykom, potem wyznawcom Porządku, a w końcu handlarzom, którzy napłynęli tu po Uniesieniu, a teraz były pełne uchodźców, przerażonych i drżących. Zdarzali się wśród nich bogacze i niewolnicy, staruszkowie i dzieci. Niektórzy urodzili się w Końcu Świata, inni byli pogardzanymi cudzoziemcami. Ale w obliczu nadciągającego chmurocienia wszyscy stali się równi. Wszyscy tak samo odczuwali strach i rozpacz. Rasa, pieniądze, wpływy — to nie miało już znaczenia. Strach w końcu zjednoczył Koniec Świata. Strach i pragnienie znalezienia kozła ofiarnego. Na tę myśl Maggie poczuła gorzką satysfakcję. Więc to takie uczucie, pomyślała. Wszyscy jadą na tym samym wozie. Każdy kogoś stracił: dziecko, bliskiego, przyjaciela. Ukryte pod pulpitem wejście do lochów zasłaniała kobieta siedząca na podłodze. Całkiem młoda, ze splątanymi włosami zasłaniającymi jej twarz. Śpiewała cicho kołysankę dziecku owiniętemu w kocyk. Maggie odruchowo zrobiła runę Bjarkán — ale nie potrzebowała prawdziwego widzenia, by stwierdzić, iż dziecko nie żyje. Kobieta podniosła na nią spojrzenie pełne nadziei. — Jesteś uzdrowicielką, pani? — spytała z obcym akcentem. Pochodziła z Ziem Zewnętrznych, ręce miała pokryte tatuażami według mody z jej kraju. Podała zawiniątko Maggie. — Proszę... moje dziecko jest chore... — Twoje dziecko nie żyje — odparła Maggie. — Przykro mi. Nie mogę ci pomóc. Myślała, że jej serce pękło po śmierci Adama, ale się myliła — co do niej dotarło, gdy usłyszała krzyk kobiety. Położyła rękę na brzuchu, gdzie zalążek życia był już tak silny, że czuła, jak do niej woła i szepcze. Jeszcze nigdy nikogo tak nie kochała, jak tę małą istotkę. Bardziej niż Adama, bardziej niż zemstę. Uklękła przy nieszczęsnej kobiecie i wzięła ją za rękę. — Przykro mi — szepnęła. — Tak ci współczuję. Kobieta spojrzała na nią. — Masz dziecko? — Jeszcze nie. — Więc nie wiesz. — I znowu zaczęła śpiewać, kołysząc zawiniątko. Maggie znała te słowa: Kołysz się, dziecinko, na czubku drzewa. Kolebka się chwieje, kiedy wiatr zawiewa... Jak mogłaby pocieszyć tę kobietę? Oczywiście nie znała oficjalnych instrukcji rzucania run, ale przecież była dzieckiem Ognia. Sięgnęła po runy, mogące ukoić rozpacz matki. Zrobiła Bjarkán, runę objawienia i snu. Potem Sól, Jaśniejącą, runę słońca i odnowy. — Zamknij oczy — powiedziała Maggie. — Musisz być bardzo zmęczona. Spróbuj zasnąć.

Następnie nakreśliła na czole kobiety Madr, runę współczucia, i przekreśliła ją Úr, Potężnym Bykiem, by dać jej siłę. Runy rozbłysły przez chwilę i się rozproszyły. Kobieta zamknęła oczy. Maggie wiedziała, że same runy nie stłumią w niej rozpaczy po śmierci dziecka, ale Sen miał także właściwości uzdrawiające i był schronieniem dla tych, dla których świat na jawie stał się nie do zniesienia. Kobieta powoli zasypiała. Maggie ostatnim delikatnym ruchem dłoni nakreśliła nad nią nową runę Gabe, dar. Nieszczęsna matka zaśnie i — jeśli szczęście jej dopisze — będzie śnić, a jeśli nigdy się nie obudzi, to i dobrze. Nadciągnęła ciemność, przed którą można było uciec tylko w sen. Maggie otworzyła ukryte pod pulpitem wejście do Świata Dolnego. — Co to? — spytała kobieta sennie. — Idę tam. Chodź ze mną, a może przeżyjesz. Nagle wydawało się jej bardzo ważne, żeby ocalić choć jedną osobę. Wstała i zwróciła się do uciekinierów. — Pod miastem są korytarze, w których można się ukryć — powiedziała. — Już w nich mieszkałam. Będziecie tam ze mną bezpieczni. Ktoś chce pójść? Cisza. — Ludzie, odezwijcie się! Odpowiedziało jej milczenie. Ludzie zasłaniali twarze albo robili znaki przeciwko złu. Wszyscy widzieli, jak Maggie rzuca czar na zrozpaczoną matkę. Dopiero teraz zrozumiała, że runa, która jarzy się na jej karku, nie tylko daje jej moc, lecz na zawsze naznacza ją jako dziecko tych, którzy niezliczone razy zniszczyli Koniec Świata — tych, którzy unicestwili Porządek, a teraz ściągnęli na nich Chaos. — Nie bójcie się! — Zrobiła krok w ich stronę. Mężczyzna, który wyglądał jak wiejski proboszcz, nie pozwolił jej dokończyć. — Wracaj do Świata Podziemi, demonie! — krzyknął i pchnął ją obiema rękami. Zaskoczył ją; upadła i jednocześnie poczuła, że na czubkach palców tworzą się jej runy Hagall, Isa, Naudr, Úr... Oślepił ją gniew, który eksplodował z niekontrolowaną gwałtownością. — Jak śmiesz mnie dotykać! — wysyczała. — Jak śmiesz podnosić na mnie rękę! Powinnam was wszystkich zabić... Była gotowa to zrobić; runiczna strzała nabrała mocy, gotowa uderzyć każdego, kto ośmieli się poruszyć. Proboszcz zobaczył ją i wyciągnął ręce. — Pani, litości... Upadł na kolana. Inni wpatrywali się w nią ze zgrozą jak przerażone dzieci.

Maggie wydała zduszony krzyk i rzuciła runy w posadzkę. Marmur popękał. Naprawdę jestem demonem, pomyślała. Mogłam ich zabić. Chciałam tego... Przez chwilę widziała siebie ich oczami: potwora z krótkimi włosami, odsłoniętą głową, czarnego od pyłu, z bijącym łuną znakiem ruiny i martwymi oczami morderczyni. A czy nie jestem morderczynią? Czy Adam nie zginął dlatego, że nie posłuchałam Starca? Ta myśl szarpnęła jej serce — zimne, martwe serce — i nagle jej oczy zwilgotniały. Oczy ludzi były bezlitosne. Wpatrywały się w potwora, dziwadło, ze zgrozą, strachem... i z rosnącą wrogością. Nie znali jej siły; gdyby nie runa, wyglądałaby jak zwyczajna siedemnastolatka, brudna, obdarta, bezsilna. Jakiś chłopiec rzucił w nią kamieniem. Nie trafił, ale wyrwał ją z otępienia. Podniosła głowę i ujrzała ludzi, którzy gromadzili broń: kije, noże, kamienie. — Nie chcę wam zrobić krzywdy... — zaczęła. Kolejny kamień tym razem trafił. Nadgarstek zabolał ją bardziej niż dłoń zraniona przez runę. Wezwała moc. Zrobiła z Yr, Obrońcy, tarczę, od której odbiły się następne kamienie. Mały tłumek nabierał śmiałości. — Przestańcie — powiedziała. — Nie wiecie, co robicie! W tarczę wbił się nóż. Obok niego na niewidzialną osłonę naparł mężczyzna z wykrzywioną twarzą. Proboszcz odzyskał śmiałość. — Módlcie się! — zachęcił tłum. — Demony są bezsilne wobec modlitwy. Maggie raz jeszcze chciała zaprotestować, ale zagłuszył ją zgiełk, w którym powtarzały się słowa: demon, Ognisty, Porządek, oczyszczony. Nagle tłum umilkł. Wszyscy spojrzeli w górę, a w setkach oczu odbiło się niebo. Nad Końcem Świata rozpłomieniła się sieć ognia. Przez zrujnowany sufit zniszczonego uniwersytetu ujrzeli schodzący ku nim ośmionożny koszmar z grzywą z runicznego blasku, ogonem z ognia i pajęczymi odnóżami rozcapierzonymi na całe niebo. Maggie rozpoznała Sleipnira. Wierzchowiec Odyna w swoim pierwotnym aspekcie stanowił zaiste przerażający widok i raz jeszcze grupka uchodźców skuliła się i zasłoniła oczy. Niektórzy robili znaki przeciwko złu. inni modlili się głośno, jeszcze inni łkali, wołali matki i zawodzili. — Typowe dla ludzi — rozległ się jakiś głos. — Nie mają pojęcia, co dla nich dobre. — Maggie ujrzała Muńka i Honoratę w ludzkich aspektach, siedzących na grzbiecie Sleipnira, który wylądował na popękanej marmurowej posadzce. — Jak tam, żadnych strat w ludziach? — Krrra! — wrzasnęła Honorata. — Strrrat! Kra! — Przyszliśmy cię zgarnąć na górę, kwoczko. — Zgarnąć?

Muniek spojrzał przepraszająco. — Wiesz, ten Koniec Światów i w ogóle, no i Starzyk pomyślał, że będziesz bezpieczniejsza tam... — Wskazał Kolebkę, która płonęła i kołysała się na burzliwym niebie. — Poza tym twoja siostra potrzebuje pomocy. Maggie zakaszlała — brzmiało to trochę jak śmiech, a trochę jak płacz. — Mój mąż nie żyje — powiedziała, czując, że runy znowu zaczynają ją łaskotać w dłoń. — Myślisz, że mnie obchodzi, co się z nią dzieje? Czy w ogóle z Ognistymi? — Bardzo mi przykro z powodu twojej straty... — Muniek szarpnął się za srebrny kolczyk w uchu. — Ale sama widzisz, jak cię lubią ci dobrzy Ludkowie Końca Świata. To my jesteśmy twoją prawdziwą rodziną. Kochamy cię na zawsze, jak bum-cyk-cyk, choćby nie wiadomo co... — Wy? Muniek wzruszył ramionami. — Mówimy w imieniu Starzyka. Jesteśmy jego Umysłem i Duchem, no nie? On mówi, że nie ma ci za złe tej rany na twarzy, co ją mu zrobiłaś runisią. Może trochę sobie zasłużył. A blizny dodają charakteru. — To był on?! — spytała Maggie, mimo woli zaciekawiona. — No. W jednym ze swoich aspektów. Pozdrawia wnuczkę. Mówi, że wątpi, byście się znowu spotkali. I po tych słowach Muniek dosiadł Sleipnira, a Honorata wróciła do kruczej postaci. — Szkoda małego — rzucił Muniek, jakby do siebie. Maggie położyła rękę na brzuchu. — Co? — Widzę, że nie chcesz żyć, ale myślałem, że zechcesz dla małego. Czyli dla dziecka — dodał pomocnie, olśniewając Maggie uśmiechem. — Jak to? Muniek wskazał chmurocień. — A jak myślisz, co tam jest, hm? Deszczyk, po którym wyrosną kwiatuszki? To Chaos, który połknie nas wszystkich, z Surtem na czele. Kiedy ta chmura przykryje Asgard, wszystkie światy się skończą i nikt — ani ty, ani ja, ani nawet sama Śmierć — nie przeżyje. Pewnie słyszałaś przepowiednię: A kiedy tęcza pęknie, Kolebka upadnie, A razem z nią dziecina na zawsze przepadnie. — Przecież to zwykła kołysanka — powiedziała Maggie. — Kura! — skrzeknęła Honorata. — Krrrak! Kra. Muniek wzruszył ramionami. — Honorka przypomina, że pora się zbierać. Nie grzeszy cierpliwością. — Zerknął na dziurę

w dachu, przez którą widać było czarne niebo. — Może opowiemy ci resztę po drodze. Chyba nie mamy za wiele czasu. Starzyk daje ci słowo honoru, że dostaniesz komnatę w Asgardzie, a on nie podniesie dłoni na ciebie ani twoje dziecko — ani on, ani nikt z nas — aż do Końca Światów. Maggie przyjrzała mu się zmrużonymi oczami. — Skąd mam wiedzieć, że dotrzyma słowa? — Bo musi. No, zabierasz się z nami czy nie?

13 „Jakbym tonął w morzu zagubionych snów”, powiedział Loki. Teraz Maddy zrozumiała, o co mu chodziło; bez Jörgiego, który utrzymywał ją na powierzchni, była miotana i rzucana jak kłębek szmat niesionych rwącym nurtem. Nad nią cień ptaka rysował się niczym żagle statku śmierci; pod nią rozciągał się Sen w całej swojej różnorodności, zamieszaniu i wspaniałości. Dlaczego jeszcze żyję? — zdziwiła się. Czego Chaos ode mnie chce? Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast — choć oczywiście nie w słowach. Słowa to język Porządku, Chaos porozumiewa się tylko wrażeniami, bez słów, nie do przeinaczenia. Maddy miała wrażenie, że skoczyła w zbiornik lodowatej wody; każdy nerw, każdy zmysł, każda jej część była zanurzona w tej wiedzy, w porównaniu z którą słowo mówione wydawało się toporne. Zwinne palce Chaosu obracały ją, rozwijając jej skryte myśli jak wełnę z kądzieli. Istota, która to robiła, nie przypominała żadnej znanej Maddy. Dziewczyna czuła jej obcość, ciekawość, ostrożność. Jej wściekłość była monumentalna, a jednak była to wściekłość bezosobowa, jak furia burzy, trzęsienia ziemi, nieskalana kontaktem z Faerami czy ludem, chłodna, odległa, nieustępliwa. Śnij, śnij, śnij, śnij... To nie były słowa, tylko szum, jakby gdzieś przelatywały pszczoły. Śpij, śpij, może śnij... Dziwna istota nadal obracała ją, rozpakowywała jak paczkę... Czego chcesz? — chciała spytać Maddy. Snu... snu... Szum nabrał mocy, nakłaniał ją do kapitulacji. Maddy zaczęła się poddawać, jej podświadomość stopniowo się rozpościerała. Najlepiej poznać wroga, rozumiejąc jego sny, pomyślała i wraz z tą świadomością (która nawiedziła ją w postaci eksplozji wspomnień: samej siebie na Górze Czerwonego Konia, uśpionej i śniącej o goblinach) nadeszło nagłe zrozumienie — Chaos stara się wedrzeć w jej umysł nie jak Szeptacz, narzucając jej swoją osobowość, lecz powoli, przyglądając się i analizując, by w końcu nie tylko rozpracować systemy obronne Asgardu. ale także wewnętrzną konstrukcję tych. którzy go wznieśli... On nie wie. pomyślała Maddy. Nie wie, jacy jesteśmy bezbronni... Usiłowała ukryć tę myśl głęboko w innym wspomnieniu — śnie o bieganiu po lesie na czworakach, jak polująca wilczyca. Nad nią jaśniał upiorny księżyc, ziemia pachniała. Maddy uniosła głowę I zawyła... Z oddali odpowiedziało jej inne wycie; Brzmiało znajomo — nie należało do snu — i jej serce drgnęło z zaskoczeniem i nadzieją. Fenris? Fenny? To ty? Wycie powtórzyło się znowu, tak odległe, że ledwie je słyszała. Szum w jej umyśle stał się głośniejszy — śnij... śnij... ŚNIJ — aż Maddy naprawdę zapragnęła zanurzyć się w cień czarnego ptaka i nic już nie czuć.

Śnij. Śnij o Asgardzie. Śnij... Poczuła, że jej umysł się otwiera, gubiąc tajemnice jak przekwitła róża gubi płatki. Oto brama Asgardu z podwójnym rzędem kolumn. Oto wiśniowy sad sypiący płatkami na wietrze. Oto wieża, oto jezioro — Maggie czuła, że się rozpływają w powietrzu, bo Chaos zaanektował to, co mu ukradła. Usiłowała schować w głębi serca to, co jej najdroższe, ale wiedziała, że wkrótce straci wszystko. Tak niewiele brakowało! To już koniec. Czuła, że jej umysł daje za wygraną — jak człowiek, który uchwycił się gałęzi i powoli rozgina kolejne palce. Wkrótce nic nie zostanie. Nic prócz niepamięci. Czy to naprawdę takie nieszczęście? Oto uśmiech starego przyjaciela. Oto cień róży. Runy, kantyki, wspomnienia; wszystko rozwiewało się jak dym, nie zostawiając nic oprócz czerni. Żegnaj, Cukrze i Worku, pomyślała. Żegnaj, Jedzie Kowalu. Żegnaj, Mae. Żegnaj, Nan. Żegnajcie, Malbry i Góro Czerwonego Konia. I Maggie, moja siostro, gdziekolwiek jesteś — żałuję, że nie poznałam cię lepiej... I raptem, za jej plecami, rozległ się łopot wielkich skrzydeł. To koniec, pomyślała z pewną ulgą. Koniec walki. Koniec rozpaczy. Wybacz, Odynie — Perthu, mój przyjacielu — ale dłużej nie mogę... Cień czarnego ptaka znowu zszedł ku niej, a Maddy nawet nie podniosła głowy. Po co się wysilać? Nie miała dokąd uciec. Zamknęła oczy i skupiła się na ostatnich urywkach wspomnień. Zapach ognisk jesienią. Rudowłosy młodzieniec zwany Szczęściarzem. Wędrowiec z sakwą podróżną. Kształt — plama — na jej dłoni, który znaczył coś ważnego... Potem usłyszała szum i otworzyła oczy z zaskoczeniem, bo ktoś powiedział: — O, co to, to nie! Coś mocno uderzyło ją w bok, wypychając z cienia czarnego ptaka, który już musnął jej obcas... Wypadła z chmurocienia z prędkością, która zadziwiłaby nawet Jörmunganda. Odruchowo chwyciła się grzywy stworzenia, które ją uratowało. Był to Sleipnir; przypomniała sobie, że tak się nazywał. A na jego grzbiecie siedziały kruki, Muniek i Honorata, oraz... — Maggie? Siostra rzuciła jej spojrzenie z ukosa, w którym Maddy zauważyła gniew i niechętną dumę. — Co ty wyprawiasz? — spytała Maggie. — Myślałaś, że co tam zdziałasz sama? Maddy wzruszyła ramionami. — Raczej nie mogłam przebierać w opcjach. — Miałaś szczęście. Wielkie szczęście, że zdążyłam na czas. Wiesz, że masz odwróconą runę? — Wiem. Maggie prychnęła ironicznie, a Sleipnir ogromnym susem pajęczych odnóży wyniósł je z chmury. Kolebka kołysała się nad nimi jak łódź na wichrze, a bogowie — znów w ludzkich

aspektach — spoglądali w dół zza krawędzi muru. Wariatka Nan dostrzegła Maddy i wzniosła okrzyk radości. — Wiedziałam! — zaskrzeczała. — Udało ci się! Perthowi na ramionach siedzieli Muniek i Honorata; pofrunęli do niego, gdy tylko opuścili chmurocień. Loki — obecnie w ludzkim aspekcie, a zatem na golasa — wznosił rozpaczliwą, bluźnierczą modlitwę do jakiegokolwiek zainteresowanego bóstwa; „Proszę, nie pozwól, żebym tak umarł — goły i żonaty, jak bogów kocham”... — Śnij, Maddy, śnij! — ryknął. Perth krzyknął to samo. Wkrótce usłyszała także głosy innych, ledwie przebijające się przez szum nadciągającego cienia. Obejrzała się na siostrę. — Nie mogę. Musisz mi pomóc! Maggie skinęła głową. — Weź mnie za rękę. Maddy usłuchała i między siostrami przemknął ładunek mocy. Jakby uderzył mnie piorun, pomyślała Maddy; omal nie spadła, na poły oślepiona, gdy Ác, Dąb Grzmotu, błysnął niczym letnia błyskawica. A jednocześnie Aesk, Jesion Błyskawicy, rozjarzył się podobnym blaskiem. Choć odwrócony, nadal świecił, a w czubkach palców Maddy zaczęła się pojawiać bledziutka iskierka mocy. Nie wystarczy do zbudowania mostu ani cytadeli, ale może pozwoli jej śnić...

- Maddy, szybko! Śnij! — ryknął Thor, wychylając się przez mur. — Dasz radę, kochanie! — dodała Sif. Maddy zamknęła oczy i zaczęła śnić. Maggie zrobiła to samo. Ich sny — gdyby mogły je zobaczyć — były dziwnie podobne. Obie śniły o miejscach, które kochały — Maddy o Lesie Niedźwiadka na wiosnę, Maggie o korytarzach pod uniwersytetem. Obie widziały nieobecnych przyjaciół: Maddy wspominała Cukra i Worka, Maggie — Adama Marnotę. I obie śniły o Ziemiach Wewnętrznych, ich niskich żywopłotach, krętych drogach, gospodarstwach, rynkach, miastach, miasteczkach i zwłaszcza o ludziach... Nigdy zupełnie nie ginie, co chociaż raz się przyśni, pomyślała Maddy, otwierając oczy, gdy z chmurocienia wyskoczyło coś czarnego, głodnego i ogromnego — nie cień czarnego ptaka, lecz... — Fenny! — krzyknęli Szok i Wielki H, tańcząc na murach. — Stary, ale jazda! Myśleliśmy, że już po tobie! Fenris był nadal w aspekcie Pożeracza — z obnażonymi kłami i płonącymi ślepiami. Wskoczył na mury, po czym odwrócił się w stronę cienia, który wyłonił się z chmurocienia i otworzył paszczę w cichym warknięciu. — Zrób to, Maddy! Teraz! — warknął, stając przed Niszczycielem.

Maddy przyzwała ostatnią iskierkę mocy, sięgnęła po ostatnie bezcenne fragmenty Snu i cisnęła je w cytadelę ze wszystkich sił, jakie jej pozostały. Maggie połączyła swoją moc z mocą siostry i przez chwilę Dąb i Jesion stanęły razem pod Kolebką. Czy to wystarczy? — pomyślała Maddy. A może to za mało, za późno? Spojrzała na siostrę. Maggie — z twarzą wykrzywioną wysiłkiem — wpatrywała się w jakiś punkt nad cytadelą. Srebrzyste światło Ác, Dębu, biło od niej, strzelało z czubków jej palców, oczu, nawet końców włosów. Ale to nie wszystko. Maddy widziała, że runa Ác nie jest już sama. W jej blasku kryła się inna sygnatura, włókienko różowości jak robak w oku... I nagle nad Asgardem eksplodowała zorza polarna. Cała Kolebka rozjarzyła się oślepiającym światłem. Rozległa się muzyka; gitara Bragiego znowu stroiła, a on już świętował zwycięstwo. Unoszący się nad Asgardem Jörmungand wygiął się jak łuk tryumfalny. Wariatka Nan puściła się w pląsy. Hugin i Munin krążyli w powietrzu, kracząc jak szaleni. Heimdal sięgnął po lunetę, by przyjrzeć się chmurocieniowi. Wydawało mu się, że dostrzega w nim jakąś zmianę — minimalny ślad przejrzystości. Oczywiście mógł się łudzić, ale chmura przestała się poruszać. Stała w miejscu, nasrożona, niespełna cztery metry od bram Asgardu. Bogowie trwający na swoich pozycjach na murach poczuli, że wracają im pierwotne aspekty. Loki nagle odzyskał ubranie, a także runę Kaen (nieodwróconą), jarzącą się w jego sygnaturze. Odyn, z obiema odzyskanymi runami, wyprostował się na całą wysokość. Thor rzucił Mjölnira w chmurę; cień czarnego ptaka zachwiał się i zatrzymał. Poczuli jego zaskoczenie. Już nie tryumfował, ogarniała go zgroza. Thor raz jeszcze uderzył młotem. Blask Mjölnira zostawił na chmurze brudnofioletowy siniak. Cień czarnego ptaka zaczął się cofać, płomień jego skrzydeł zmienił kolor. — Co się dzieje? — spytała Maggie. Maddy pokręciła głową. — Chyba kończąc Kolebkę, zbudowaliśmy nie tylko fortecę. Na nowo zaprowadzaliśmy Porządek w Dziewięciu Światach. Odtworzyliśmy Pierwszy Świat, w którym Asowie mogą odzyskać swoje aspekty i dać odpór cieniom Chaosu... Maggie spojrzała na czarnego ptaka. Cofnął się, poza chmurą zostawił tylko czubek skrzydła. Fenris — w przerażającym aspekcie Pożeracza — skoczył na niego. Rozległ się trzask, jakby coś się rozdzierało. Czarny ptak zniknął w chmurze. — Stracił parę piór — zauważyła Maggie. Maddy błysnęła zębami w uśmiechu.

— Definitywnie. Fenris po raz ostatni kłapnął szczękami na chmurocień i znowu skoczył na mury, zmieniając aspekt na bladego młodzika w stroju z Końca Świata, z kolczykiem w kształcie czaszki. — Fenny! Stary! — Bracia wilki rzucili się na niego, nieprzytomni ze szczęścia. — Normalnie go wykończyłeś, tego cienia... — Stary, ale to było, wiesz... grrr, wrrroarrr... — Rządzisz! — No! Totalnie! — Dlaczego tak mówią? — spytała Maggie, zsiadając z grzbietu Sleipnira na mur Asgardu. Maddy myślała o czym innym. Podeszła do Fenrisa, który już szedł obejrzeć swoją nową komnatę w Asgardzie — wyobrażoną przez braci wilków i bogato zdobioną czaszkami (według nich będącymi idealnym konceptualnym motywem przyszłości). Fenris spojrzał na nią. — Eee... No... Maddy zrozumiała go bez dalszych wyjaśnień. — Na pewno? — spytała słabiutkim głosem. Miała nadzieję, że Cukier zdołał jakoś przeżyć, tak jak Odyn na brzegach Hel. Przecież był Faerem. Chaos płynął w jego krwi. A Fenris przeżył... Fenny wzruszył ramionami. — Na pewno. Ale był niezły jak na takiego kurdupla. Maggie skinęła głową w milczeniu. Łzy paliły ją pod powiekami. Trudno było uwierzyć, że Cukier i Worek zniknął na zawsze. Śmierć Odyna na brzegach Hel przygniotła ją ciężarem smutku, a śmierć małego goblina odczuła jak cios, który zostawił siniak na jej duszy. Może dlatego, że Cukier był ostatnim ogniwem łączącym Asgard z Malbry; a może po prostu dlatego, że tchórzliwy goblin spod Góry Czerwonego Konia okazał się mieć serce wielkie jak słoń. Chmurocień już odstępował od bram Asgardu. Na wschodnim horyzoncie pojawiła się blada poświata. Zerwał się lekki wietrzyk; wkrótce po chmurocieniu nie zostanie żaden ślad. Maggie spoglądała w dół, na miasto. Wkrótce z niego także zniknie chmura. Ci, którzy przeżyli, zaczną odbudowywać domy. Może tym razem stworzą mądrzejsze, lepsze, szczęśliwsze miejsce do życia. Może tym razem im się uda. Bogowie świętowali zwycięstwo. Porządek znowu zapanował w światach, a przyjaciele Maddy pospiesznie sprawdzali, co znajduje się w nowym Asgardzie. Zbudowany ze wspomnień i Snu, nie wyglądał jak oryginalna Podniebna Cytadela, choć oczywiście miał i jej aspekty. Jednak znajdowały się w nim także ślady Końca Świata, cały plac Świętej Mogiły, fontanna i katedra, a także kawałek Wodnych Szczurów (pewnie wyśniony przez Pertha) i

fragmenty Malbry, w tym Góra Czerwonego Konia późnym latem i parę domków, łącznie z probostwem, które Ethel wyśniła jako nieco większe (i z nową tapetą, bo dawna nigdy jej się nie podobała). Była też wersja kuźni Jeda Kowala, nieco bardziej dostojna, z wieloma garderobami dla Sif i ogromną salą bankietową dla gości Thora. Znalazła się i komnata dla Zgrywusa, który — zachowując aspekt goblina — zażądał własnego lokum niezbyt daleko od komnaty Thora, lecz dobrze zaopatrzonego w piwo i placki, na wypadek gdyby miał ochotę przetrącić co nieco. Angie otrzymała — zgodnie z umową — własną komnatę blisko Żelaznego Lasu, którego część wyśnili bracia wilki, nieopodal królestwa Skadi. Wszyscy bogowie i ich sprzymierzeńcy wyśnili idealne dla siebie otoczenie, co znaczyło, że nowa Podniebna Cytadela była dziwnym, barwnym patchworkiem gór, jaskiń, wież, tuneli, dzielnic miasta, wiejskich chat, a wszystko to ściśnięte na terytorium, które, gdyby miało być posłuszne najsurowszym zasadom skali i przestrzeni, musiałoby zająć co najmniej parę kilometrów kwadratowych. Na szczęście we Śnie zasady są równie elastyczne jak materia, z której jest uczyniony. Ponieważ Asgard został zbudowany ze snów, wszyscy otrzymali to, o czym marzyli. Bragi — salę koncertową, Idun — liczne ogrody i zagajniki, Heimdal — latarnię morską, Skadi — labirynt jaskiń. Njörd miał podwodną komnatę, Frey salę bankietową, Freya — salę lustrzaną. Nan dostała swoją starą chatkę, koty, kołowrotek i Eponę. A Perth (oprócz lokum w Wodnych Szczurach) miał uniwersytet, jeszcze wspanialszy niż dotąd, z dzwonnicą dla kruków i osobistym gabinetem i biblioteką, do których uciekał, gdy zmęczyły go obowiązki związane ze stanowiskiem. Tylko dwie osoby nie dostały komnaty: Maggie, ponieważ przybyła zbyt późno, by dołożyć coś więcej niż moc i Loki, który nigdy nie miał komnaty w Asgardzie, a prawie całą moc spożytkował na próbę zerwania Więzi. Oczywiście to mu się nie udało, a teraz stanął na progu komnaty wyśnionej dla niego przez Sigyn. Wyglądała jak jaskinia pod Śpiącymi, ale była większa i bardziej praktyczna, z małą grządką kapusty przy drzwiach i strumykiem nieopodal. Była prosta, wesoła i skromna — tymi trzema cechami Trikster gardził najbardziej na świecie, a jednak poczuł się tu dziwnie miło, niemal jakby tu odpoczywał. Zerknął na Więź na swojej dłoni. Nawet w swoim oryginalnym aspekcie nie potrafił się jej pozbyć. Ale może nauczy się z nią żyć. Zrobił krok ku drzwiom. Sigyn czekała w środku. Siedziała na krześle. Jej długie brązowe włosy spadały na ramiona osłonięte białą sukienką. Loki raz jeszcze pomyślał, że jego żona jest bardzo piękna. Nie była to typowa dla niego myśl i w innych okolicznościach pewnie by go zaniepokoiła, ale dziś czuł się inaczej niż zwykle. W końcu, powiedział sobie, nieczęsto wraca się z martwych, zwycięża się Hel na jej terenie, daje Pandemonium kopa i odbudowuje Asgard, a wszystko w jeden dzień... Sigyn podniosła głowę. — Kochanie, co tak długo?

Wstała i pocałowała go w usta. Całkiem to miłe, pomyślał — upłynęło pięćset lat, odkąd ktoś chciał zrobić z jego ustami coś innego niż zamknąć je na dobre. Zamknął oczy. Sigyn przytuliła się do niego i po raz pierwszy od ponad pięciuset lat Trikster poddał się czemuś w rodzaju... Miłości? Za nimi rozległ się jakiś dźwięk. Loki gwałtownie otworzył oczy. W drzwiach, ręka w rękę, stali dwaj mali chłopcy — trzy-, może czteroletni, o jaskraworudych włosach i oczach o identycznym odcieniu zielonego ognia. Loki pamiętał ich ze snu, który śnił z Sigyn, cofając się o pięćset lat, wrócił myślą do swoich synów, którzy umarli dawno temu i których widział w królestwie Hel... „Zabili nas — powiedzieli mu tego dnia w Hel. — Zabili nas przez ciebie”. Pokręcił głową. Nie. Oni umarli, Sig. To niemożliwe. — Tak, umarli. Ale królestwo Hel stoi otworem, jego strażniczka uciekła... a czy przepowiednia nie mówi: „I nic zupełnie nie ginie, co chociaż raz się przyśni”? Loki drgnął, uderzony straszną myślą. — Myślisz, że Baldr wróci? — Zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Nie po raz pierwszy tego długiego, trudnego dnia Loki stracił mowę. — Czyli... znowu jestem ojcem? Bo wszyscy wiemy, jak mi to wychodzi... Sigyn roześmiała się pogodnie. — Kochanie, skąd ten pesymizm? Masz szansę, żeby zacząć od nowa, z żoną, która świata poza tobą nie widzi, dwoma ślicznymi synami i wymarzonym domem, a ty popadasz w takie rozterki. Chodź, przywitaj się z chłopcami, a ja zacznę robić obiad. Loki poczuł nagłą suchość w ustach. Idealnie, pomyślał. Brzmi idealnie. — Na co czekasz? — zapytała Sigyn. — Eee... Muszę zajrzeć do Maddy — wybełkotał i, zmieniając się w jastrzębia z taką chyżością, jakby goniła go Hel, śmignął z tego wymarzonego domu, czując zaledwie drobne wyrzuty sumienia. Doszedł do wniosku, że ideał to naprawdę nie jego styl. Pięć minut później wylądował w niewielkiej, dość znajomej części dawnego Lasu Niedźwiadka, gdzie Maddy siedziała samotnie pod drzewem i płakała, jakby serce miało jej pęknąć. — Co jest? — spytał Loki, wracając do własnego aspektu (w pełnym ubraniu, ponieważ był w Asgardzie). Maddy odwróciła głowę. Loki usiadł przy niej na mchu.

— Nie idziesz do domu? — spytał w końcu. — To jest dom — powiedziała głucho. — W każdym razie to, co zdołałam uratować: Góra Czerwonego Konia, Las Niedźwiadka, chata mojego ojca, karczma Pod Siedmioma Śpiącymi i te śmieszne rozstaje dróg przy Farnley Tyas... Loki wzruszył ramionami. — Każdemu to, co mu się należy. Najwyraźniej mnie należy się dom marzeń. — Spojrzał na Więź na swojej dłoni. — Zbuduję tu sobie jakiś szałas — powiedział z nagłym uśmiechem. — Najlepiej gdzieś bardzo daleko... Maddy westchnęła ciężko. — Nie mogę uwierzyć, że Cukra nie ma. Ciągle się spodziewam, że wyjrzy zza jakiegoś drzewa. Loki błysnął zębami w uśmiechu. — Raczej z piwnicy. Zwłaszcza że w pobliżu jest karczma. Maddy drgnęła. — Coś ty powiedział? — Powiedziałem... Hej, dokąd idziesz?! Maddy już się zerwała z ziemi. — Piwnica — rzuciła zdławionym głosem. — To jest to, Loki... piwnica! Piwnica była ciemna i cuchnęła szczurami. Loki przyjrzał się jej bez zachwytu. — No, gdybym to ja budował wymarzony dom, starałbym się go chociaż wyremontować. — Spojrzał na podłogę wyłożoną cegiełką, w której ziała dziura wielkości lisiej jamy. W magazynie zalegał gruz, ziemia, odłamki cegieł i roztrzaskane beczki. — Niezła imprezka tu była — zauważył, stukając w pustą baryłkę. — Ktoś się bawił jak król. Maddy go nie słuchała. Uklękła przy dziurze, nie zważając na pył i pająki, i wyszeptała w mrok: — Zwę cię Smá-rakki! Odpowiedziała jej cisza. Cisza pustego domu. — Co nazwane, to posiadane — dodała. — Cukrze i Worku... och, proszę, jeśli tu jesteś... Za stertą beczek coś zaszeleściło. Maddy odwróciła się z błyszczącymi oczami. — To tylko szczur — mruknął Loki. Maddy wstała, kręcąc głową. — Znam się na szczurach — szepnęła. — Cukier, jesteś tam? Odsunęła beczkę (która okazała się dziwnie lekka) i spojrzała w drobną twarzyczkę z wąsikami i oczy o dziwnym kolorze dukatowego złota, łypiące spod wgiętego bitewnego hełmu. W sygnaturze goblina nie było już runy Tyr. — Wiem, wiem, co powiesz, moja pani. — Goblin wyciągnął kudłate rączki. — Ale

przysięgam na życie mojego kapitana — nie mam pojęcia, co się stało z tym piwem... — Cukier! — krzyknęła Maddy, chwytając go w objęcia. — Ej, no! — zaprotestował goblin. — Myślałam, że nie żyjesz! — wykrztusiła Maddy, znowu płacząc. Cukier łypnął na nią podejrzliwie. Babsko najwyraźniej oszalało. Ale miało silną runę i... — Kapitan? — spytał, gdy Loki wyłonił się z cieni pod schodami piwnicy. Loki uśmiechnął się od ucha do ucha. — We własnej osobie. Wyrwany śmierci z paszczy i zabójczy... no i czemu znowu ryczysz? — To pytanie było skierowane do Maddy, która nie mogła zapanować nad łzami, choć również trochę się śmiała na widok miny Cukra. — On nic nie pamięta, prawda? — wyszlochała, ocierając oczy wierzchem dłoni. — Co miałbym pamiętać? — burknął Cukier. — A, nic. Zaledwie to, że pomogłeś ocalić światy. Dwa razy. I że przybrałeś aspekt Nieustraszonego Tyra, ruszyłeś przeciwko Surtowi, jadąc na demonicznym wilku, zginąłeś w bitwie, byłeś moim przyjacielem... Cukier miał oczy wielkie jak spodki. — Ja to wszystko zrobiłem? — I jeszcze więcej. Cukier popatrzył na nią w oszołomieniu. — To piwko chyba jest mocniejsze, niż sądziłem. Na pewno sobie panienka nie strzeliła kufelka? Bo dla nieprzywykłej głowy może się to paskudniście skończyć... Maddy uśmiechnęła się do niego czule. — Zapamiętam. — Ale twoim przyjacielem mogę być. — No to wszystko gra — powiedziała Maddy i wyszła na słońce.

14 Na murach Asgardu pozostała samotna postać. Gdy cień powoli się cofnął, a Asowie i Wanowie zaczęli poznawać nowe terytoria, Maggie Rada spojrzała w dół na Koniec Świata. Tęczowy most, znowu odbudowany, łączył ziemię i niebo olśniewającą wstążką kolorowego światła. A gdy chmurocień się rozproszył, na Koniec Świata zaczął padać drobny deszcz. Dopiero wtedy przygniotło ją ogromne zmęczenie, a łzy, których nie wypłakała nad Adamem, potoczyły się jej po twarzy. Właściwie nie płaczę nad Adamem, pomyślała, ani nad ruinami Końca Świata, ani nawet nad nienarodzonym dzieckiem, które nie pozna swojego ojca... Na mur padł cień. Ktoś stanął za jej plecami. Wysoka postać w błękitnej opończy, z oczami ukrytymi w cieniu kapelusza. Przez lewe oko, gdzie uderzyła Maggie, biegła blizna; wyglądała całkiem jak runa Raedo i jarzyła się lekko. Odyn w aspekcie Wszechojca nadal bardzo przypominał Pertha. Gdyby była tu Maddy, wiedziałaby, że przypomina także Jednookiego, ale młodszego, silniejszego, jeszcze bardziej samotnego, dalekiego i w pewien sposób groźnego. Hugin i Munin sfrunęli z trzepotem na blanki i zakrakali. — Masz, czego chciałeś — odezwała się Maggie, nadal spoglądając na Koniec Świata. Więc tak widzą to Ogniści, pomyślała. Małe pólka. Małe uliczki. Ocean jak błękitne prześcieradło. Jakie to wszystko małe, jakie maluteńkie... Odyn westchnął ze zmęczeniem. Jabłka Idun mogły uleczyć jego rany, ale nie obolałe serce. — Tak. Mam, czego chciałem. Zapłaciłem za to. A ty? — Komnata w Asgardzie. Obiecałeś mi ją. I bezpieczeństwo dla mojego dziecka. — Dotrzymam słowa — powiedział Odyn. — Choć dziecko, które nosisz, uprzykrzy nam życie. Maggie podniosła głowę. — Moja siostra powiedziała, że dziecko jest opętane. Że Szeptacz wykorzystał mnie, by dostać się do Asgardu. — dodała ciszej: — Tak jak wykorzystał Adama, by dostać się do run Kamienia Pocałunków. Odyn wzruszył ramionami. — Mogła się mylić. — Ale w to nie wierzysz, prawda? — Nie wierzę. Maggie zastanowiła się nad jego słowami. W głębi duszy — już pogodziła się z tą wiadomością. A jednak to, co czuła do tego maleńkiego życia, które nieustannie w niej rosło, było tak potężne, tak wszechogarniające, że prawda przestała mieć dla niej znaczenie. Nieważne, kim jej syn się kiedyś stanie — to było jej dziecko, dziecko Adama, zamierzała

go bronić do ostatniego tchu. Istota, która je opętała — tak jak opętała Adama — będzie musiała najpierw rozprawić się z nią, a to nie będzie łatwe. Tak powiedziała Maggie Rada, Maggie Prawa, Magni Dąb, a teraz, w końcu, Maggie Marnota, wdowa i matka Końca Świata. — Urodzę dziecko — oznajmiła. — Oczywiście. — I nazwę go Adam, po ojcu. Odyn uśmiechnął się krzywo. — Ale co do komnaty w Asgardzie — spojrzała na niego granitowozłotymi oczami — na razie nie będę jej potrzebować. W każdym razie przez jakiś czas. Nie odpowiedział, ale jego zdrowe oko zalśniło czujnie. — Obiecałeś mi, że Ogniści nie skrzywdzą mnie ani mojego syna — przypomniała. — Masz moje słowo. — Więc wracam do domu — oznajmiła Maggie, schodząc z murów. — Pożegnaj moją siostrę ode mnie i powiedz, żeby mnie nie szukała. To ja ją znajdę, jeśli... kiedy... nadejdzie pora. — Do domu? — zdziwił się Odyn. — A gdzie miałabym pójść? Chcę, żeby mój syn się urodził właśnie tam. W Końcu Świata, gdzie umarł jego ojciec. Poza tym kto, jeśli nie ja, odbuduje to miasto? — Uśmiechnęła się krzywo. — Kto wydobędzie bibliotekę spod ziemi, wzniesie kopułę, na nowo otworzy uniwersytet? Jeśli potrafiłam wznieść Asgard ze Snu, Koniec Świata to będzie bułka z masłem. Odyn roześmiał się cicho. — Bardzo przypominasz swoją siostrę. — Powiedz jej, że kiedyś się znowu spotkamy. Maggie wstąpiła na Bifrost i w mgnieniu runy Raedo — runy nieprzebytych dróg, podróżników idących śladem burzy, wędrowców, odkrywców i bogów — znikła, zjeżdżając po tęczy w mgły Końca Świata.

15 — Dlaczego? — spytała Maddy raz jeszcze, kiedy dowiedziała się o odejściu siostry. — Dlaczego to zrobiła? Czemu stąd odeszła? Czemu zostawiła przyjaciół, rodzinę? Na bogów, przecież ma siedemnaście lat, jest w ciąży i zupełnie sama. A jeśli mamy rację, Szeptacz... — Jeśli mamy rację, najlepszym dla niej miejscem do życia jest Koniec Świata — powiedział Odyn spokojnie. — Jeśli Szeptacz naprawdę zawładnął jej dzieckiem, możemy tylko bronić mu wstępu do Asgardu. Bo gdy kiedyś się tu znajdzie i Mimir odzyska swój aspekt, będziemy mieć wojnę domową, a Porządek, o który tak walczyliśmy, znowu obróci się w Chaos. Maddy milczała przez chwilę. — Aha. Czyli to nie koniec. — Maddy, to się nigdy nie kończy. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, patrząc, jak Koniec Świata pławi się w świetle. Cień zupełnie zniknął, deszcz przestał padać i przez białe chmury otaczające Podniebną Cytadelę przebiło się blade słońce. — Ile mamy czasu? — spytała Maddy. — Do czego? — Aż się znowu zacznie. Odyn wzruszył ramionami. — Kto wie, jak do tego dochodzi? Światy tak wiele razy już się kończyły. Tak wielu bogów pojawiało się i znikało. Porządek i Chaos mają swoje przypływy i odpływy, tak jak Jedyne Morze. Pewnie miną setki lat, zanim Chaos znowu wystąpi z brzegów. No i co się tak uśmiechasz, jak pragnę uniknąć Hel? — Po prostu to śmieszne — stwierdziła pogodnie. — Nadal wyglądasz jak Perth, a mówisz jak Jednooki. Prychnął. — Maddy, jesteśmy bogami. Jestem Odynem, Wszechojcem, synem Bora. Jestem także Jeźdźcem Rzezi. Dla ciebie byłem Jednookim. Potem Perthem. A teraz jestem nimi wszystkimi... i nie tylko. Westchnęła i zamknęła oczy. Słońce kładło się ciepłym pocałunkiem na jej powieki. Czuła się bezpiecznie, jakby nic się nie zmieniło. Mogłaby być na Górze Czerwonego Konia, leżąc na trawie wśród cykania świerszczy i żując łodyżkę koniczyny. A przecież znajdowała się zawieszona wysoko nad ziemią, w Kolebce utkanej z blasku run i snów. — Przebyliśmy daleką drogę od Góry Czerwonego Konia — zauważyła. — Nie tak znowu daleko — odparł Odyn. — Pamiętaj, że ją tu sprowadziłaś. Uśmiechnęła się do niego.

— To prawda. Chcesz ze mną iść? Zapalić fajkę? Popatrzeć z Końskiego Oka na chmury? Wyśnić jakiś sen? Zmarnować czas? Pograć w karty? A może Wszechojciec tego nie robi? — spytała z odrobiną smutku. — Bardzo mi przykro. Rzeczywiście, tego nie robi. Wszechojciec ma mnóstwo na głowie. Ale jeśli chodzi o Pertha... — Odyn rzucił jej uśmiech akwizytora. — Perth zawsze ma czas marzyć. Perth nigdy nie rezygnuje z hazardu. A co do marnowania czasu w twoim towarzystwie... czy istnieje lepszy sposób, by go zmarnować? Więc ruszyli w długą drogę do Góry Czerwonego Konia. Zrobiło się już niemal zupełnie ciemno. Na zachodzie pojawiło się pasmo blasku. Migotało i delikatnie falowało niczym żagle ogromnego statku, zmieniając kolory z zielonego na różowy, z różowego na niebieski. — Zorza — powiedziała Maddy. — Zawsze chciałam ją zobaczyć Wiesz, że podobno przynosi szczęście? — No to dawać to szczęście! — zawołał Perth.
Joanne Harris - Blask Runow

Related documents

419 Pages • 126,503 Words • PDF • 7.2 MB

18 Pages • 6,188 Words • PDF • 6.4 MB

200 Pages • 67,621 Words • PDF • 1.8 MB

278 Pages • 81,186 Words • PDF • 1.3 MB

222 Pages • 95,358 Words • PDF • 1.2 MB

144 Pages • 100,063 Words • PDF • 919.1 KB

514 Pages • 97,968 Words • PDF • 1.4 MB

228 Pages • 68,196 Words • PDF • 1.1 MB