- Ken Rijock - Bankier mafii

179 Pages • 86,248 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:18

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


First published in Great Britain in the English language by Penguin Books Ltd. Copyright © Ken Rijock 2012 Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone Autor: Ken Rijock Tytuł: Bankier mafii Tytuł oryginału: The Laudry Man Tłumaczenie: Kamil Lesiew Redakcja: Magdalena Binkowska Korekta: Justyna Tomas Projekt graficzny okładki: Vavoq (Wojciech Wawoczny) Zdjęcie na okładce: Nuno Silva/Vetta/Getty Images/Flash Press Media, blackred/iStockphoto Redaktor prowadząca: Barbara Filipek Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2015 ISBN 978-83-7642-630-3 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Dla zastępcy szeryfa federalnego Kena Sandsa i sierżanta Bruce’a Benjamina, którzy wyciągnęli mnie z otchłani.

Dziękuję Dougowi Wightowi za pomoc w przygotowaniu książki.

OD AUTORA Zna​la​z łem ostat​n io przy​pad​kiem wy​bla​kłą sza​rą ko​per​t ę, któ​rą przez po​m ył​kę wło​ż o​n o do do​‐ ku​m en​t ów do​t y​czą​cych nie​ru​cho​m o​ści. Była za​kle​jo​n a, z od​ręcz​n ą not​ką: „Ostat​n i list wy​sła​n y z celi na Ku​bie przed eg​z e​ku​cją”. W środ​ku znaj​do​w ał się list od sio​stry ska​z ań​ca – pro​si​ła go, żeby współ​pra​co​w ał i zde​po​n o​‐ wał pięć​set ty​się​cy do​la​rów. W ko​per​cie były rów​n ież pasz​port i dane ra​chun​ku, na któ​ry miał prze​lać pie​n ią​dze. Uzna​łem, że to znak, i po​m y​śla​łem, że już czas opo​w ie​dzieć moją hi​sto​rię. Imio​n a bo​ha​t e​rów zo​sta​ły zmie​n io​n e, lecz nie po to, by chro​n ić win​n ych – oni w więk​szo​ści nie żyją lub gdzieś znik​n ę​li. Ich toż​sa​m o​ści są utaj​n io​n e, aby oszczę​dzić ro​dzi​n om bo​le​snych wspo​m nień. Rzecz ja​sna, są jesz​cze tacy, któ​rych nie do​się​gła ręka spra​w ie​dli​w o​ści. Ci nie​licz​n i po​stę​pu​ją te​raz zgod​n ie z li​t e​rą pra​w a i są na​w et za​m oż​n i, lecz wciąż oba​w ia​ją się tego, że ktoś w środ​ku nocy za​pu​ka do ich drzwi. Nie chcę za​kłó​cać ich nie​spo​koj​n e​go snu, bo mo​gli​by wte​dy za​kłó​cić mój sen.

PROLOG W nie​skoń​czo​n ość wer​t o​w a​li pa​pie​ry. Na​pię​cie było nie​m al na​m a​cal​n e. Za​sta​n a​w ia​łem się, czy jesz​cze raz im tego nie wy​ja​śnić, lecz wszyst​ko tam było czar​n o na bia​łym. Je​den z bra​ci prze​rzu​cał kart​ki. Jego tłu​sty, po​ż ół​kły od cy​gar pa​lec tań​czył po li​n ij​kach tek​‐ stu, jak​by był dziec​kiem uczą​cym się czy​t ać… Dziec​kiem na​ćpa​n ym czy​stą koką, któ​rą wła​śnie prze​m y​ci​li ło​dzią do Sta​n ów. Dwój​ka sto​ją​ca za nim była rów​n ie ner​w o​w a. Je​den uśmiech​n ął się sze​ro​ko czy może się skrzy​w ił. Dru​gi bły​snął chro​m em z nad​garst​ka. Za​w sze lu​bił szpan. Jak ja się w to wpa​ko​w a​łem? Na po​cząt​ku szło ła​t wo. Na​w et nie ła​m a​łem pra​w a… Po pro​stu po​m o​głem kil​ku lu​dziom, bar​dziej przy​ja​cio​łom niż klien​t om. To byli do​brzy go​ście, nie ja​kieś tam szu​m o​w i​n y. Z tymi trze​m a spra​w a wy​glą​da​ła ina​czej. Ot, zwy​kłe męty. Bra​cia Mar​t i​n ez. Ame​ry​ka​n ie ku​bań​skie​go po​cho​dze​n ia, któ​rych ro​dzi​ce ucie​kli z kra​ju przed re​ż i​m em Castro. Ci kolesie zaczynali życie w Miami bez grosza w kieszeni, a teraz opływali w kasę i luksusy dzięki kokainie docierającej przez południową Florydę, a stąd rozprowadzanej do reszty Stanów i Kanady. Rów​n ież dzię​ki mnie. Po​m a​ga​łem im, pil​n u​jąc, żeby mi​lio​n y brud​n ej for​sy za​ro​bio​n ej na han​dlu pro​cha​m i zo​sta​ły bez​piecz​n ie wy​pra​n e i zde​po​n o​w a​n e bez naj​m niej​sze​go śla​du. Bo tym się zaj​m o​w a​łem: pra​łem brud​n e pie​n ią​dze. Ofe​ro​w a​łem usłu​gi je​dy​n e w swo​im ro​dza​ju. Masz dwa mi​lio​n y brud​n ych do​lców z nar​ko​t y​ków, z któ​ry​m i nie wiesz, co zro​bić? Słu​ż ę. Chcesz za​ło​ż yć fir​m ę, by ukryć swój nie​le​gal​n y biz​n es przed stró​ż a​m i pra​w a? Ża​den pro​blem. Do tego spo​t ka​n ia do​szło w kry​jów​ce bra​ci Mar​t i​n ez na przed​m ie​ściach Mia​m i. W cią​gu kil​‐ ku na​stęp​n ych ty​go​dni wy​n ie​śli się stam​t ąd, za​cie​ra​jąc wszyst​kie śla​dy.

W tam​t ej chwi​li mie​li​śmy jed​n ak in​t e​re​sy do za​ła​t wie​n ia. Moja po​m oc była dys​kret​n a – za​‐ ło​ż y​łem parę lip​n ych firm na Ka​ra​ibach, za​re​je​stro​w a​łem kil​ka ło​dzi z fik​cyj​n y​m i da​n y​m i w Wiel​kiej Bry​t a​n ii i wy​pro​w a​dzi​łem tro​chę for​sy do ra​jów po​dat​ko​w ych. Wszyst​ko to bet​ka, lecz dla gan​gów bez tej spe​cja​li​stycz​n ej wie​dzy – coś wiel​kie​go. Po raz pierw​szy ze​t kną​łem się z trze​m a brać​m i jed​n o​cze​śnie, a oni jesz​cze mi nie ufa​li. Skąd mie​li wie​dzieć, czy sto​ją​cy przed nimi praw​n ik nie stwo​rzył po pro​stu pa​pie​ro​w e​go la​bi​‐ ryn​t u umoż​li​w ia​ją​ce​go od​kła​da​n ie kasy w za​gra​n icz​n ym skarb​cu, do któ​re​go tyl​ko on ma klucz? Zer​k​n ą​łem na Char​lie​go. Był ich wspól​n i​kiem (ni​g​dy nie ro​z u​m ia​łem dla​cze​go) i je​dy​n ą oso​‐ bą w po​ko​ju, któ​rej ufa​łem. – Wszyst​ko się zga​dza – po​w ie​dział. – Ken do​brze się wam przy​słu​ż ył. Ma łeb nie od pa​ra​dy, nie? Młod​szy z bra​ci, Joey, pod​n iósł wzrok znad pa​pie​rów. Z ca​łe​go ro​dzeń​stwa wy​da​w ał się naj​‐ le​piej przy​sto​so​w a​n y do pół​n oc​n o​a me​ry​kań​skie​go sty​lu ży​cia. Mło​dy i wy​spor​t o​w a​n y, spra​w iał wra​ż e​n ie za​dba​n e​go i in​t e​li​gent​n e​go, a mó​w ił z naj​czyst​szym ak​cen​t em z po​łu​dnio​w ej Flo​ry​‐ dy. Pa​t rząc na po​z o​sta​łych bra​ci, nie​t rud​n o było zgad​n ąć, że są Ku​bań​czy​ka​m i. Hugo, ten śred​‐ ni, był oty​ły, z gę​stą czu​pry​n ą czar​n ych wło​sów i dwu​dnio​w ym za​ro​stem. Naj​star​szy, En​ri​que, krę​py i z oka​z a​łym wą​sem oraz gę​stą bro​dą, mó​w ił – z wy​bo​ru – tą iry​t u​ją​cą an​giel​sko-ku​bań​‐ ską gwa​rą, naj​gor​szym zlep​kiem obu ję​z y​ków. Joey w koń​cu ode​rwał wzrok od pa​pie​rów, któ​re mu po​ka​z a​łem i się uśmiech​n ął. – Tak. To jest pięk​n e. Ta​kie pro​ste! Od​w ró​cił się do resz​t y i ski​n ął gło​w ą. Ode​t chną​łem. Char​lie po​słał mi zna​czą​ce spoj​rze​n ie typu: „Mó​w i​łem ci, że nie bę​dzie pro​ble​m ów”. Joey dał znak En​ri​que. Wiel​ki Ku​bań​czyk wy​cią​gnął zza sofy małą tor​bę po​dróż​n ą. – Re​g a​li​to – burk​n ął, sta​w ia​jąc ją na pod​ło​dze o krok ode mnie. Od​w ró​ci​łem się do Jo​e ya. – Drob​n y upo​m i​n ek – po​w ie​dział, a ja już wie​dzia​łem, co to zna​czy. Się​gną​łem ostroż​n ie po tor​bę i przy​su​n ą​łem ją do sie​bie. Ro​z ej​rza​łem się. Wszy​scy pa​t rzy​li na mnie, a gry​m a​sy na twa​rzach bra​ci za​m ie​n i​ły się te​raz w wy​cze​ku​ją​ce uśmiesz​ki. Choć nie usta​li​łem wy​so​ko​ści ho​n o​ra​rium, a dys​ku​sję o ta​kich spra​w ach uzna​w a​łem za nie​‐ uprzej​m ą, wy​n a​gro​dze​n ie nie było czymś nie​ocze​ki​w a​n ym. Za to, co zro​bi​łem, nie prze​sa​dził​‐ bym, li​cząc so​bie dzie​sięć pa​t y​ków. Ob​m a​ca​łem bok tor​by. Coś mi mó​w i​ło, że nie chcę wie​dzieć, co tam jest. Po​w o​li za​czą​łem roz​pi​n ać za​m ek, a gdy zaj​rza​łem do środ​ka, moje ser​ce za​m ar​ło. Zero kasy, tyl​ko prze​z ro​czy​sty wo​rek wy​pcha​n y po brze​gi bia​łym prosz​kiem. Wy​ją​łem go i unio​słem, żeby wszy​scy wi​dzie​li. Ku​bań​czy​cy za​czę​li się gło​śno śmiać. Niby co mia​łem z tym, do cho​le​ry, zro​bić?! – Upo​m i​n ek – po​w tó​rzył Joey z uśmie​chem.

Zro​bi​łem tyl​ko tyle, że za​ło​ż y​łem parę lip​n ych firm i za​re​je​stro​w a​łem sze​reg łó​dek, co po​‐ zwa​la​ło moim klien​t om z po​w o​dze​n iem prze​w o​z ić set​ki ki​lo​gra​m ów koki do Mia​m i. – Pół kilo. Na uli​cy to ja​kieś dzie​sięć pa​t o​li – wy​ja​śnił Char​lie. Pół kilo? Już czte​ry​sta gra​m ów to mi​n i​m um pięt​n a​ście lat od​siad​ki. Bez moż​li​w o​ści przed​‐ ter​m i​n o​w e​go zwol​n ie​n ia. Uśmiech​n ą​łem się. Nic wię​cej nie mo​głem zro​bić. Gdy od​kła​da​łem pa​ku​n ek do tor​by, wie​‐ dzia​łem, że nie ma o czym ga​dać. W naj​lep​szym wy​pad​ku po​dzię​ko​w a​n ie i od​m o​w ę uzna​li​by za nie​uprzej​m e. W naj​gor​szym – mo​głem ich na​praw​dę ura​z ić. – Nie trze​ba było… Po​ż e​gna​łem się szyb​ko i zwy​czaj​n ie ucie​kłem. Moje sto​py le​d​w o do​t y​ka​ły scho​dów, gdy zbie​ga​łem z dru​gie​go pię​t ra. Ostroż​n ie sze​dłem do sa​m o​cho​du i roz​glą​da​jąc się ner​w o​w o, wpa​‐ ko​w a​łem tor​bę do ba​gaż​n i​ka. Z tego, co wie​dzia​łem, kry​jów​ka mo​gła być pod ob​ser​w a​cją. Sko​ro bra​cia lek​ką ręką od​da​li taką ilość nie​prze​t wo​rzo​n ej ko​ka​iny, to ile jesz​cze mie​li w za​pa​sie? To miej​sce od wie​lu dni mo​gło być na oku gli​n ia​rzy z Me​t ro-Dade albo agen​t ów DEA 1).

1) DEA – Drug En​for​c e​ment Ad​mi​ni​s tra​tion; (ame​ry​kań​ska agen​cja do wal​ki z prze​‐ stęp​stwa​m i nar​ko​t y​ko​w y​m i, utwo​rzo​n a w 1973 roku (przyp. red.).

Przez kil​ka pierw​szych prze​cznic je​cha​łem bez kon​kret​n e​go celu. Była pięt​n a​sta. Lu​dzie zaj​‐ mo​w a​li się swo​imi spra​w a​m i. W szko​łach nie​dłu​go koń​czy​ły się za​ję​cia, co ozna​cza​ło ogra​n i​cze​‐ nie pręd​ko​ści do czter​dzie​stu ki​lo​m e​t rów na go​dzi​n ę. Szlag by to tra​f ił. Raz po raz zer​ka​łem w lu​ster​ko. Jak dłu​go ten sa​m o​chód je​dzie za mną? Do​pie​ro po chwi​li do​t ar​ło do mnie, gdzie je​stem. A by​łem na za​chód od Da​de​land, w sa​m ym cen​t rum pod​m iej​skie​go Ken​dall, rap​t em kil​ka prze​cznic od cen​t rum han​dlo​w e​go, gdzie ko​lum​‐ bij​skie gan​gi nar​ko​t y​ko​w e roz​strzy​gnę​ły kie​dyś swo​je po​ra​chun​ki, urzą​dza​jąc w bia​ły dzień krwa​w ą jat​kę w skle​pie mo​n o​po​lo​w ym. Strze​la​n i​n a wy​z na​czy​ła mo​m ent, w któ​rym woj​n y nar​ko​t y​ko​w e prze​n io​sły się z pół​świat​ka na głów​n e uli​ce. Dwóch uzbro​jo​n ych męż​czyzn jak gdy​by ni​g​dy nic wy​sia​dło z auta, we​szło do skle​pu i za​strze​li​ło dwóch in​n ych, ra​n iąc przy tym ka​sje​ra. Gdy w koń​cu zi​den​t y​f i​ko​w a​n o po​dziu​ra​w io​n e cia​ła ofiar, oka​z a​ło się, że to je​den z naj​‐ więk​szych han​dla​rzy nar​ko​t y​ków w Mia​m i i jego ochro​n iarz. Sprzecz​ka do​t y​czy​ła naj​pew​n iej za​t ar​gu o nie​spła​co​n y dług. A ja by​łem te​raz w ser​cu oko​li​cy bę​dą​cej na ce​low​n i​ku gli​n ia​rzy! Ogar​n ę​ła mnie pa​ra​n o​ja. Czy mia​łem nie​spraw​n e tyl​n e świa​t ło lub co​kol​w iek, co mo​gło​by zwró​cić na mnie uwa​gę by​stro​okie​go gli​n y z dro​gów​ki? Gdy​by ścią​gnę​li mnie na po​bo​cze, to był​by ko​n iec. Za​czą​łem się po​cić. To, co nor​m al​n ie by​ło​by nud​n ą trzy​dzie​sto​m i​n u​t o​w ą prze​jażdż​ką do domu, sta​ło się ner​w ów​ką spod zna​ku spo​co​n ych dło​n i kur​czo​w o za​ci​śnię​t ych na kie​row​n i​cy.

Gdy​by za​t rzy​m a​li mnie za prze​kro​cze​n ie pręd​ko​ści, miał​bym prze​sra​n e. Spró​buj prze​ko​n ać sę​‐ dzie​go, że pół kilo koki to na wła​sny uży​t ek! To mi dało do my​śle​n ia. Za ko​ka​inę pła​co​n o nie​gdyś pięć​dzie​siąt pięć ty​się​cy do​la​rów za ki​‐ lo​gram, te​raz jed​n ak cena spa​dła do dwu​dzie​stu ty​się​cy z po​w o​du za​le​w u to​w a​ru do​cie​ra​ją​ce​go do Mia​m i z Ko​lum​bii. Nie było ide​a l​n ie, lecz je​śli Char​lie miał ra​cję, mo​gła to być miła od​m ia​n a. Pod​je​cha​łem do bud​ki te​le​f o​n icz​n ej. Za​czą​łem prze​t rzą​sać kie​sze​n ie w po​szu​ki​w a​n iu ćwierć​do​la​rów​ki, jed​n o​cze​śnie lu​stru​jąc uli​cę. Wy​krę​ci​łem nu​m er An​dré, czło​w ie​ka, któ​ry wcią​‐ gnął mnie w to wszyst​ko. Bez od​z e​w u. Nie mia​łem wy​bo​ru. Mu​sia​łem po​je​chać do jego domu. Gdy par​ko​w a​łem, aku​rat wra​cał. Krót​ko wy​ja​śni​łem mu, na czym po​le​ga pro​blem. Nie mógł opchnąć to​w a​ru w tej chwi​li, ale to mo​gło się zmie​n ić ju​t ro. Mu​sia​łem tyl​ko prze​cho​w ać tę kokę przez dobę. Małe piwo. Mo​głem za​brać ją ze sobą i ukryć w miesz​ka​n iu. Miesz​ka​n iu, któ​re dzie​li​łem z po​li​cjant​ką.

ROZDZIAŁ 1

NA ROZDROŻU Fort Lau​d er​d a​le, Flo​ry​d a, 31 sierp​nia 1979 roku Za​uwa​ż y​łem swo​je od​bi​cie, gdy się​ga​łem po naj​grub​szą kre​skę. Koka strze​li​ła mi no​sem pro​sto do mó​z gu. Od​chy​li​łem się i gło​śno prych​n ą​łem, wzią​łem głę​‐ bo​ki od​dech, a moje płu​ca wy​da​ły się dzie​sięć razy więk​sze. Usia​dłem z po​w ro​t em na ka​n a​pie, ode​t chną​łem i po​ka​z a​łem męż​czyź​n ie sie​dzą​ce​m u obok, że trzy po​z o​sta​łe ścież​ki są jego. Po​z na​łem go le​d​w ie pięć mi​n ut temu i już za​po​m nia​łem, jak się na​z y​w a. Wie​dzia​łem tyle, że pra​cu​je w ban​ku in​w e​sty​cyj​n ym i – o dzi​w o – nie pro​w a​dzi auta. Mój in​stynkt praw​n i​czy wziął górę i pod​po​w ia​dał mi, że w jego nie tak zno​w u od​le​głej prze​szło​ści kry​je się wy​rok za jaz​dę pod wpły​w em. – Ja cię sunę – uśmiech​n ął się, kle​piąc mnie po ra​m ie​n iu, jak​by​śmy byli sta​ry​m i kum​pla​m i. Wsta​łem bez sło​w a i prze​cze​su​jąc wło​sy, po​sze​dłem szu​kać ja​kiejś roz​ryw​ki, by po​czuć dreszcz ko​ka​ino​w e​go kopa. Był ostat​n i dzień lata, czas im​prez, a gdy moje dwie nowe współ​lo​ka​t or​ki za​pro​po​n o​w a​ły dwu​dzie​sto​m i​n u​t o​w ą po​dróż z Mia​m i do Fort Lau​der​da​le, żeby obej​rzeć wy​stęp w ba​rze dla ge​‐ jów, zgo​dzi​łem się z ocho​t ą. Po​t em mie​li​śmy pójść na coś, co za​po​w ia​da​ło się na ca​ło​n oc​n ą bibę przy ko​ka​inie. Ca​rol i Mi​cha​e la, kel​n er​ki z noc​n e​go klu​bu, przy​ję​ły mnie na swo​je​go pła​cą​ce​go czynsz współ​lo​ka​t o​ra po roz​pa​dzie mo​je​go mał​ż eń​stwa i te​raz chcia​ły, że​bym się ro​z e​rwał za wszel​ką cenę. I ro​z e​rwa​ły, oj, ro​z e​rwa​ły… W wil​li zwró​co​n ej ty​łem do sie​ci ka​n a​łów ko​ka​ina była do​słow​n ie wszę​dzie. Bra​łem ją już wcze​śniej, ale tyl​ko od świę​t a. Jako dziec​ko sza​lo​n ych lat sześć​dzie​sią​t ych ja​ra​łem traw​kę.

Opium pró​bo​w a​łem w Wiet​n a​m ie, lecz po​t em, już jako praw​n ik, ni​g​dy nie ba​w i​łem się w dra​gi. Naj​w y​raź​n iej by​łem w mniej​szo​ści. Przez całe lata sie​dem​dzie​sią​t e po​łu​dnio​w a Flo​ry​da mia​ła bzi​ka na punk​cie ko​ka​iny. Bra​li wszy​scy. Dla praw​n i​ków, le​ka​rzy, księ​go​w ych – lu​dzi wszel​kich za​w o​dów – była używ​ką z wy​‐ bo​ru. Do prze​ło​m u wie​ków Ame​ry​ka to​n ę​ła w ko​ka​inie, a Mia​m i sta​n o​w i​ło epi​cen​t rum pro​ble​‐ mu. Mnie to ja​koś omi​ja​ło. Do​pie​ro te​raz prze​cho​dzi​łem in​t en​syw​n e szko​le​n ie. Ki​w a​jąc gło​w ą w takt mu​z y​ki – Ain’t No Stop​p in’ Us Now dud​n i​ło ze ste​reo naj​n ow​szej ge​n e​‐ ra​cji – ta​n ecz​n ym kro​kiem prze​ci​ska​łem się przez mo​rze spo​co​n ych ciał. Pary ba​rasz​ko​w a​ły po ką​t ach, a każ​dy do​stęp​n y ka​w a​łek pod​ło​gi słu​ż ył jako na​pręd​ce za​im​pro​w i​z o​w a​n y bar ko​ka​ino​‐ wy. Zna​la​z łem Ca​rol i Mi​cha​e lę w dro​dze do kuch​n i. – Hej tam! – krzyk​n ę​ła Ca​rol, pa​t rząc na mnie roz​sze​rzo​n y​m i źre​n i​ca​m i. – Do​brze się ba​‐ wisz? – za​py​t a​ła, lek​ko za​cią​ga​jąc ak​cen​t em z Po​łu​dnia. Ski​n ą​łem gło​w ą, szcze​rząc się sze​ro​ko. Faza nad​cią​ga​ła. Nie by​łem sztyw​n ia​kiem, prze​ż y​‐ łem już tro​chę im​prez, lecz ta hu​lan​ka na czte​ry fa​je​ry była inna. Wca​le nie tak daw​n o za​czy​n a​łem już my​śleć, że wszyst​ko do​brze się uło​ż y. Pra​co​w a​łem jako praw​n ik ban​ko​w y w wiel​ko​m iej​skiej fir​m ie ad​w o​kac​kiej, mia​łem cu​dow​n ą żonę i miesz​ka​‐ nie z wi​do​kiem na za​t o​kę. A mimo to w cią​gu kil​ku mie​się​cy moje mał​ż eń​stwo i ma​rze​n ia le​‐ gły w gru​z ach. Moja żona, Sa​rah, ni​g​dy nie otrzą​snę​ła się z po​t rój​n ej tra​ge​dii. Stra​ci​ła ro​dzi​ców i sio​strę w dość krót​kim cza​sie. Była to sy​t u​a cja, któ​rej nie po​do​ła​ła​by na​w et naj​sil​n iej​sza oso​‐ ba, a na​sze mał​ż eń​stwo nie​ste​t y za​w a​li​ło się pod jej cię​ż a​rem. Uświa​do​m i​łem so​bie wte​dy, że nie pa​su​ję do bez​w zględ​n e​go świa​t a fir​m y z wiel​kie​go mia​‐ sta, gdzie czło​w iek czło​w ie​ko​w i wil​kiem, i nie po​dzie​la​łem nie​po​ha​m o​w a​n e​go pędu mo​ich ko​le​‐ gów w wy​ści​gu szczu​rów, w któ​rym po tru​pach dą​ż y​li do celu. W de​spe​ra​cji rzu​ci​łem pra​cę i za​‐ ło​ż y​łem wła​sną kan​ce​la​rię zaj​m u​ją​cą się nie​ru​cho​m o​ścia​m i i drob​n y​m i spo​ra​m i są​do​w y​m i. Sam so​bie by​łem sze​f em, ale po la​t ach pra​cy i wie​lu do​świad​cze​n iach za​czą​łem się za​sta​n a​w iać, czy mam jesz​cze ser​ce do tego za​w o​du i czy po pro​stu nie prze​sta​ło mi za​le​ż eć. Te​raz, ma​jąc na kar​ku trzy​dzie​ści czte​ry lata, nie mia​łem już złu​dzeń i by​łem sa​m ot​n y. Pew​n ej nocy to​pi​łem smut​ki w Ména​ge, noc​n ym klu​bie w piw​n i​cy mo​je​go bu​dyn​ku, gdy Ca​rol i jej współ​lo​ka​t or​ka za​pro​po​n o​w a​ły roz​w ią​z a​n ie mo​ich pro​ble​m ów. „Chodź i za​m iesz​kaj z nami” – po​w ie​dzia​ła wte​dy Mi​cha​e la. „Bę​dzie faj​n ie”. Ta pro​po​z y​cja nie do od​rzu​ce​n ia pa​dła dwa ty​go​dnie temu. Od tego cza​su już zdą​ż y​łem od​‐ kryć, że moje nowe współ​lo​ka​t or​ki to im​pre​z o​w icz​ki ja​kich mało. Szyb​ko da​łem się uwieść ich bez​t ro​skie​m u sty​lo​w i ży​cia. Nie było mowy o ro​m an​sie, przy​n aj​m niej wte​dy. Po​lo​w a​ły na ko​‐ goś z do​stę​pem do czy​stej koki i po​w aż​n ej kasy. Ca​rol mo​gła​by za​ra​biać na ży​cie jako so​bo​w tór Cher w cza​sach, gdy ta jesz​cze przy​po​m i​n a​ła samą sie​bie. Mia​ła metr osiem​dzie​siąt trzy wzro​stu, ciem​n ą kar​n a​cję i dia​bel​ski błysk w oku. Mi​cha​e la była stwo​rzo​n a do za​ba​w y. Obie le​d​w o po dwu​dzie​st​ce, lu​bi​ły moje to​w a​rzy​stwo, bo do​kła​da​łem się do czyn​szu, by​łem jed​n ak tro​chę za sta​ry na za​ba​w ę w ich sty​lu. Mia​ły mi​sję –

pro​w a​dzi​ły sek​su​a l​n ą, na​pę​dza​n ą pro​cha​m i kru​cja​t ę w po​szu​ki​w a​n iu dresz​czy​ku emo​cji. Żyły z ener​gią, któ​rej mo​gła do​star​czyć je​dy​n ie koka. Za​po​m nij​cie o je​dze​n iu. Zo​sta​łem z nimi tyl​ko przez chwi​lę. Wpa​dły w oko dwóm mło​dym di​le​rom, któ​rzy za​gna​li je z pi​skiem do są​sied​n ie​go po​ko​ju. – Two​je ko​le​ż an​ki? Od​w ró​ci​łem się. Blon​dyn​ka z bursz​t y​n o​w y​m i re​f lek​sa​m i we wło​sach opie​ra​ła się o drzwi kuch​n i, trzy​m a​jąc dwa kie​lisz​ki szam​pa​n a. – Współ​lo​ka​t or​ki – od​par​łem. – Ach, ro​z u​m iem… Była za​chwy​ca​ją​ca – opa​lo​n a, w ku​sej zło​t ej su​kien​ce, z dłu​gi​m i, fa​li​sty​m i wło​sa​m i. – Za nimi nie na​dą​ż ysz. Wy​da​w a​ło się, że przy​t ak​n ę​ła ze zro​z u​m ie​n iem. – Je​steś tu z kimś? – za​py​t a​łem, chcąc pod​t rzy​m ać roz​m o​w ę, ale tak na​praw​dę my​śla​łem tyl​ko o tym, czy nie wy​sze​dłem z wpra​w y. Tyle cza​su mi​n ę​ło… – Z tymi tam – ski​n ę​ła gło​w ą w kie​run​ku drzwi, za któ​ry​m i sły​sza​łem przy​t łu​m io​n e par​ska​‐ nie i chi​chot dziew​czyn. – No tak. – Też mi kum​ple. Za​w sze to ro​bią. Za​pra​sza​ją mnie na im​pre​z y, a po​t em zo​sta​w ia​ją z pu​‐ stym kie​lisz​kiem. – Chęt​n ie go od cie​bie przej​m ę. Uśmiech​n ę​ła się i po​da​ła mi szam​pan​kę. Nor​m al​n y „ja” był​by po pro​stu wdzięcz​n y za roz​‐ mo​w ę, lecz „ja” roz​ocho​co​n y przez kokę po​m y​śla​łem, że może tra​f ia się oka​z ja, żeby przy​po​‐ mnieć so​bie to i owo z łóż​ko​w ych spraw. Zna​leź​li​śmy spo​koj​n iej​sze miej​sce do roz​m o​w y, w któ​rym nie trą​ca​li nas im​pre​z o​w i​cze kur​su​ją​cy mię​dzy pod​ręcz​n y​m i chło​dziar​ka​m i a ła​z ien​ką. Mia​ła na imię Kim​ber​ly. Była ban​kow​cem i miesz​ka​ła w Fort Lau​der​da​le. Przez to, że zaj​‐ mo​w a​łem się kie​dyś pra​w em ban​ko​w ym, mie​li​śmy ze sobą coś wspól​n e​go, ale nie in​t e​re​so​w a​ła mnie gad​ka o pra​cy. In​t e​re​so​w a​ło mnie tyl​ko to, jak z niej ścią​gnąć tę zło​t ą su​kie​n ecz​kę. Ona też nie stro​n i​ła od koki. Jesz​cze tej sa​m ej nocy za​pro​si​ła mnie do sie​bie. Prze​szko​dzi​‐ łem moim ko​le​ż an​kom w ich ma​łej im​prez​ce, by uzbro​ić się w tro​chę ko​lum​bij​skie​go śnie​gu, a po​t em wy​szli​śmy. Seks był szyb​ki i go​rącz​ko​w y. Nie wiem, czy to koka, czy upust fru​stra​cji po moim nie​uda​‐ nym mał​ż eń​stwie, lecz czu​łem się do​sko​n a​le. Wszyst​kie my​śli o nie​f or​t un​n ym związ​ku ule​cia​‐ ły, gdy od​da​w a​li​śmy się żą​dzy w lep​kim upa​le. Zro​bi​łem so​bie prze​rwę, żeby tro​chę pod​ła​do​w ać ba​t e​rie, i na​bu​z o​w a​n y ko​lej​n ą por​cją koki po​sze​dłem do ła​z ien​ki, by zła​pać od​dech. Spry​sku​jąc twarz zim​n ą wodą, spoj​rza​łem w lu​stro. Moje wło​sy, jesz​cze cał​kiem nie​daw​n o przy​strzy​ż o​n e do prze​pi​so​w ej woj​sko​w ej dłu​go​ści, były te​raz krę​co​n e i roz​czo​chra​n e. – Hej, co cię tam trzy​m a? – krzyk​n ę​ła zza drzwi Kim​ber​ly.

Uśmiech​n ą​łem się do swo​je​go od​bi​cia. Nic mnie nie trzy​m a​ło. Nic a nic. Da​łem nura z po​w ro​t em do sy​pial​n i. Piąt​ko​w a noc zmie​n i​ła się w so​bo​t ę, a ta w nie​dzie​lę. Od po​świę​ca​n ia się pra​cy prze​sze​dłem do za​ry​w a​n ia nocy. Od​kąd wpro​w a​dzi​łem się do dziew​czyn, ży​cie było jed​n ym dłu​gim week​e n​dem. Moja prak​t y​ka ad​w o​kac​ka, duma i ra​dość, gdy na po​cząt​ku roz​sze​rzy​łem dzia​łal​n ość, sta​ła się utra​pie​n iem. Póź​n o do​w le​ka​łem się do pra​‐ cy, lecz znaj​do​w a​łem wy​m ów​kę, żeby wyjść wcze​śniej i wy​sko​czyć do baru. Ju​t ro nad​ro​bię za​le​gło​ści… Pra​cę moż​n a odło​ż yć na po​t em, do​pó​ki nie tra​f i się od​po​w ied​n ia chwi​la. Moja nowo od​kry​t a wol​n ość da​w a​ła mi po​czu​cie, że je​stem nie do zdar​cia. Pal li​cho, że za​ry​w a​łem noce. Wszy​scy w Mia​m i byli tacy sami. Le​ka​rze i ban​kie​rzy, inni praw​n i​cy… Wy​da​‐ wa​ło się, że każ​dy tak robi. Gdy dziew​czy​n y gdzieś wy​cho​dzi​ły, zwy​kle się przy​łą​cza​łem. Na​w et je​śli zo​sta​w a​ły, wcią​ga​‐ li​śmy kil​ka ście​ż ek, ja​ra​li​śmy traw​kę lub wle​w a​li​śmy w sie​bie ja​kiś al​ko​hol. Za​w sze był po​w ód do świę​t o​w a​n ia. Ko​lej​n y dzień w raju. To wy​glą​da​ło jak jed​n a wiel​ka im​pre​z a i wy​da​w a​ło się, że każ​dy z ich zna​jo​m ych był di​le​‐ rem, do któ​re​go mo​gły prze​krę​cić po świe​ż ą do​sta​w ę i ba​w ić się da​lej. Rzecz ja​sna, po paru ty​go​dniach ta​kie​go ży​cia coś mu​sia​ło się po​sy​pać. Jak ła​t wo prze​w i​‐ dzieć, była to pra​ca. Nie​ba​w em klien​ci za​czę​li prze​n o​sić swo​je spra​w y gdzie in​dziej. Mia​łem na to jed​n ą od​po​w iedź. Wy​cho​dzi​łem i da​w a​łem w pal​n ik. Ży​łem z dnia na dzień. Pew​n e​go razu za​dzwo​n ił te​le​f on. To była Mi​cha​e la. Wy​je​cha​ła na week​e nd. Z ty​po​w ą dla sie​bie bez​t ro​ską ru​szy​ła do Ohio, by wziąć udział w wy​ści​gu mo​t o​cy​kli, nie jako kie​row​ca, lecz jako pa​sa​ż er​ka. Ani Ca​rol, ani ja nie mie​li​śmy od niej żad​n ych wie​ści od tego cza​su. – Ken, nie uwie​rzysz, co się sta​ło… Mia​łam wy​pa​dek na mo​t o​rze. Aku​rat w to nie było aż tak trud​n o uwie​rzyć. Po​w ie​dzia​ła mi, że tra​f i​ła do szpi​t a​la ze zła​‐ ma​n ą nogą, i do​da​ła: – Słu​chaj, gdy stąd wyj​dę, za​t rzy​m am się u ko​le​gi nie​da​le​ko Co​ral Way. Dam ci znać. Wpad​‐ niesz mnie od​w ie​dzić? Po​czu​łem za​w ód, że Mi​cha​e la roz​bi​ja na​szą małą pacz​kę, ale po​m y​śla​łem, że to tyl​ko na chwi​lę. Pew​n ie wró​ci, gdy z jej nogą bę​dzie le​piej. Ja​kieś dwa dni póź​n iej za​dzwo​n i​ła jesz​cze raz. Wpro​w a​dzi​ła się do ko​le​gi i chcia​ła, że​bym do niej przy​je​chał. She​n an​do​a h, ka​w a​łek na po​łu​dnie od cen​t rum Mia​m i, była zdo​m i​n o​w a​n ą przez Ku​bań​czy​‐ ków dziel​n i​cą kla​sy niż​szych sta​n ów śred​n ich, a więk​szość lu​dzi miesz​ka​ją​cych i pra​cu​ją​cych w tym miej​scu to na​pły​w o​w i pra​cow​n i​cy fi​z ycz​n i. Dom, w któ​rym za​t rzy​m a​ła się Mi​cha​e la, był wie​ko​w y. Miał fa​sa​dę z ja​sne​go drew​n a, ga​‐ nek i huś​t aw​kę. Na ze​w nątrz stał sta​ry szyld li​n ii lot​n i​czych Pan Ame​ri​can. Jej ko​le​ga mu​siał pra​co​w ać kie​dyś w tej bran​ż y.

Gdy otwo​rzy​ły się drzwi, zo​ba​czy​łem Mi​cha​e lę ba​lan​su​ją​cą na ku​lach. Za​pro​si​ła mnie do środ​ka. Par​t e​ro​w y do​m ek tego typu na​z y​w a​n o „chat​ką na prze​strzał”: gdy wy​strze​li​łeś tam z pi​sto​le​t u, tra​f ia​łeś we wszyst​kie po​ko​je. Wy​strój był eklek​t ycz​n y, z wy​ło​ż o​n y​m i drew​n em pod​ło​ga​m i i wiel​kim ko​m in​kiem w sa​lo​n ie – co było nie​spo​t y​ka​n e na po​łu​dnio​w ej Flo​ry​dzie, gdzie tem​pe​ra​t u​ra rzad​ko spa​da po​n i​ż ej dwu​dzie​stu czte​rech stop​n i. Na ścia​n ach wi​sia​ło peł​n o ob​ra​z ów i ry​sun​ków z Ko​lum​bii oraz Ja​m aj​ki, a tu i tam wa​la​ły się prze​dziw​n e przed​m io​t y, któ​re zwy​kle wi​dy​w a​łem je​dy​n ie w mu​z e​a ch. By​łem tam rap​t em parę mi​n ut, gdy na drew​n ia​n ej pod​ło​dze za​dud​n i​ły kro​ki. Wszedł męż​‐ czy​z na – przy​stoj​n y, z pu​szy​sty​m i wło​sa​m i i nie​z wy​kłym wą​sem à la Pan​cho Vil​la 2).

2) Pancho Villa – właściwie Francisco Villa (1878–1923), przywódca meksykańskiej partyzantki w czasie rewolucji z lat 1910–1917; słynął z charakterystycznych wąsów (przyp. red.).

Mi​cha​e la od​w ró​ci​ła się w jego stro​n ę, a po​t em po​pa​t rzy​ła na mnie. – Ken, to jest An​dré, o któ​rym ci mó​w i​łam. An​dré – zwró​ci​ła się do ko​le​gi – to mój do​bry przy​ja​ciel Ken. I tak po​z na​łem jed​n ą z osób, któ​ra mia​ła od​m ie​n ić moje ży​cie.

ROZDZIAŁ 2

POZA GŁÓWNYM NURTEM Jak​bym pa​t rzył na sie​bie w lu​strze. Nie, nie pa​ra​do​w a​łem z ta​kim sa​m ym im​po​n u​ją​cym za​ro​stem, jed​n ak w An​dré z miej​sca do​szu​ka​łem się po​do​bieństw. Był nie tyl​ko moim ró​w ie​śni​kiem, ale tak jak ja słu​ż ył w Wiet​n a​‐ mie i po po​w ro​cie miał żal do sys​t e​m u. Nie było mię​dzy nami żad​n e​go skrę​po​w a​n ia, któ​re zwy​kle to​w a​rzy​szy przy pierw​szym spo​t ka​n iu. Za​raz za​czę​li​śmy ga​dać. Po​do​bał mi się jego swobodny styl bycia, a im więcej rozmawialiśmy, tym bardziej mnie intrygował. Przed​sta​w ił się jako na​uczy​ciel hisz​pań​skie​go. Cie​ka​w i​ło mnie, czy w hisz​pań​sko​ję​z ycz​n ym mie​ście, w któ​rym po​n ad po​ło​w a miesz​kań​ców to La​t y​n o​si, ta pra​ca go ab​sor​bo​w a​ła. Ja​koś tak wy​szło, że przez ko​lej​n e dni czę​sto wpa​da​łem do tego domu. Snuł się po nim w dżin​sach albo w szor​t ach i na moje oko ni​g​dy nie ro​bił ni​cze​go choć tro​chę zbli​ż o​n e​go do pra​‐ cy. Za​uwa​ż y​łem też coś in​n e​go. Gdy ga​da​li​śmy, czę​sto ktoś pu​kał do drzwi z siat​ką prze​ciw owa​dom. An​dré zwy​kle prze​pra​szał i wy​cho​dził z go​ść​m i do swo​je​go po​ko​ju albo do kuch​n i, rzad​ko sia​da​li z nami. Nie​któ​rzy byli Ame​ry​ka​n a​m i ku​bań​skie​go po​cho​dze​n ia, lecz ich zna​jo​‐ mość hisz​pań​skie​go nie wska​z y​w a​ła na po​t rze​bę do​kształ​ca​n ia. Mi​cha​e la chcia​ła zo​stać u An​dré, póki jej noga się nie zro​śnie. Kie​dy pod ko​n iec dru​gie​go ty​‐ go​dnia od jej wy​pad​ku zaj​rza​łem do nich, aku​rat spa​ła. – Wejdź, Ken – za​pro​sił mnie An​dré. – Po​siedź ze mną chwil​kę. Tro​chę po​ga​da​li​śmy. Do​w ie​dzia​łem się tyle, że jest sy​n em pary mi​sjo​n a​rzy z St. Lo​uis. Jego ro​dzi​n a prze​n io​sła się na Kubę, gdy był bar​dzo mały, żeby krze​w ić or​t o​dok​syj​n ą od​m ia​n ę chrze​ści​jań​stwa. Osie​dli w Orien​t e, wy​su​n ię​t ej naj​da​lej na wschód pro​w in​cji, tak da​le​ko od Ha​‐ wa​n y, jak to tyl​ko moż​li​w e. Do​ra​sta​jąc w tym wiej​skim oto​cze​n iu, stał się nie tyl​ko dwu​ję​z ycz​‐ ny, lecz rów​n ież praw​dzi​w ie dwu​kul​t u​ro​w y. Po​słu​gi​w ał się hisz​pań​skim ni​czym ro​do​w i​t y Ku​‐ bań​czyk i ro​z u​m iał na​w et naj​bar​dziej her​m e​t ycz​n y slang.

Po raz pierw​szy od po​w ro​t u z Wiet​n a​m u oka​z a​ło się, że by​łem w sta​n ie zwie​rzyć się ko​m uś z mo​ich prze​ż yć. Ko​m uś, kto znał i ro​z u​m iał to po​czu​cie alie​n a​cji i sa​m ot​n o​ści. Wy​jeż​dża​li​śmy z kra​ju w naj​lep​szym wy​pad​ku z mie​sza​n y​m i uczu​cia​m i, w naj​gor​szym – sta​n ow​czo prze​ciw​n i dzia​ła​n iom mi​li​t ar​n ym, ale na ogół sym​pa​t y​z o​w a​li​śmy z żoł​n ie​rza​m i. Wró​ci​li​śmy jako wy​rzut​‐ ki – żywe świa​dec​t wo głu​po​t y na​sze​go rzą​du pro​w a​dzą​ce​go da​rem​n ą woj​n ę. Nic nie przy​go​t o​‐ wa​ło mnie na po​sta​w ę, z jaką zde​rza​li się we​t e​ra​n i z Wiet​n a​m u po po​w ro​cie. Po dru​giej woj​n ie świa​t o​w ej na​szych oj​ców wi​t a​n o w domu jak bo​ha​t e​rów. Ci z Wiet​n a​m u byli ano​n i​m o​w i. Sta​‐ rzy przy​ja​cie​le nic nie chcie​li wie​dzieć, a dziew​czy​n y, z któ​ry​m i się spo​t y​ka​łem, zry​w a​ły kon​‐ takt, jak tyl​ko wspo​m i​n a​łem, gdzie by​łem. Nie mo​głem się z tym po​go​dzić. W od​róż​n ie​n iu od wie​lu nie uchy​la​łem się przed po​bo​rem. Za​cią​gną​łem się na ochot​n i​ka, bo uwa​ż a​łem to za swój obo​w ią​z ek i wie​dzia​łem, że i tak się o mnie upo​m ną. Ro​biąc to z wła​snej woli, mia​łem oka​z ję spę​dzić kil​ka mie​się​cy w domu po opusz​cze​n iu szko​ły po​dy​plo​m o​w ej. Przy​by​w a​jąc do Wiet​n a​m u w wie​ku dwu​dzie​stu dwóch lat, czu​łem się jak sta​ry wia​rus. Po​z o​sta​li chłop​cy w mo​jej jed​n o​st​ce mie​li prze​w aż​n ie dzie​w ięt​n a​‐ ście lub dwa​dzie​ścia lat, ot, zwy​kłe dzie​cia​ki z get​t a. Nie mie​li po​ję​cia, na co się pi​szą, lecz szyb​‐ ko się o tym prze​ko​n a​li. An​dré po​w ie​dział, że zo​stał ran​n y w bi​t wie pod Khe Sanh, pa​skud​n ej po​t ycz​ce w pół​n oc​n ej czę​ści Wiet​n a​m u Po​łu​dnio​w e​go. Ja opo​w ie​dzia​łem mu o tym, co prze​ż y​łem nie​da​le​ko Saj​go​n u, a po​t em w głę​bi Kam​bo​dży. To wiel​ka ulga – roz​m a​w iać z kimś, kto też tam był. Czu​łem, że two​rzy się mię​dzy nami więź. Po​do​bał mi się jego styl. Wy​glą​dał na uro​dzo​n e​go lu​z a​ka z tym wą​sem i gę​sty​m i wło​sa​m i, choć jego ży​cie wy​da​w a​ło się peł​n e sprzecz​n o​ści. Lu​bił ja​rać traw​kę, był mu​sku​lar​n y i dbał o kon​dy​cję, co​dzien​n ie jeź​dził na wrot​kach do po​bli​skiej si​łow​n i. Jako za​pa​lo​n y po​dróż​n ik ra​‐ czył mnie opo​w ie​ścia​m i z Ame​ry​ki Po​łu​dnio​w ej. Wy​da​w ał się znaw​cą Ko​lum​bii. Chęt​n ie ko​rzy​stał z no​w o​cze​snych tech​n o​lo​gii i był szczę​śli​w ym po​sia​da​czem kil​ku mo​t o​‐ rów i eks​cen​t rycz​n ych, sta​ro​m od​n ych ka​brio​le​t ów z Wiel​kiej Bry​t a​n ii, trzy​m a​n ych na ogro​dzo​‐ nym po​dwó​rzu. Gdy je​den się psuł, po pro​stu prze​sta​w iał go na tył domu i jeź​dził in​n ym. Mimo głę​bo​kiej wia​ry do ko​biet pod​cho​dził z taką samą swo​bo​dą jak do sa​m o​cho​dów. Czę​sto za​glą​da​‐ łem do nie​go i wi​dzia​łem, jak ten cha​ry​z ma​t ycz​n y ko​bie​ciarz pod​ry​w a co​raz to nową la​skę. O dzi​w o, wy​da​w a​ło się, że utra​t a jego uwa​gi rzad​ko znie​chę​ca​ła dziew​czy​n y do ko​lej​n ych wi​‐ zyt. Hoj​n ie ob​da​rzał je swo​im za​in​t e​re​so​w a​n iem, by za​raz po​t em przejść do ja​kie​goś no​w e​go ko​bie​ce​go wy​z wa​n ia. Wie​le z nich mu​sia​ło się póź​n iej za​do​w o​lić za​le​d​w ie okru​cha​m i, lecz były wy​raź​n ie tak ocza​ro​w a​n e jego to​w a​rzy​stwem, że nie zry​w a​ły kon​t ak​t u. Mimo bra​ku peł​n o​e ta​t o​w ej pra​cy kasa nie zda​w a​ła się dla nie​go pro​ble​m em. Mia​sto kwi​t ło, in​f la​cja się pię​ła, a kosz​t y ży​cia ro​sły gwał​t ow​n ie, mimo to wy​da​w a​ło się, że An​dré ma nie​‐ skoń​czo​n e za​so​by go​t ów​ki. Kil​ka ty​go​dni po tym, jak się po​z na​li​śmy, cała na​sza pacz​ka wy​szła na obiad do cen​t rum. – Wie​cie, mam dość w kie​sze​n i, żeby po​sta​w ić obiad wszyst​kim w ca​łej knaj​pie – żar​t o​w ał, bio​rąc na sie​bie ra​chu​n ek.

U każ​de​go in​n e​go by​ła​by to ra​ż ą​ca aro​gan​cja, lecz nie​w y​m u​szo​n y urok An​dré spra​w iał, że trud​n o go było nie lu​bić. Był sym​pa​t ycz​n y, skrom​n y i ko​chał za​ba​w ę. Jak moż​n a się temu oprzeć? Jak wszę​dzie in​dziej nar​ko​t y​ki sta​n o​w i​ły znacz​n ą część ży​cia to​w a​rzy​skie​go w jego domu. Gdy noga Mi​cha​e li się zra​sta​ła, cho​dzi​łem tam na im​prez​ki. Pi​li​śmy piwo i rum pod drzew​ka​m i man​go na jego po​dwó​rzu i ba​w i​li​śmy się przy mu​z y​ce reg​gae. Gdy za​pa​dał zmrok, pa​li​li​śmy skrę​t y, by wy​lu​z o​w ać się przed wie​czo​rem. Na​dal wcią​ga​łem kokę, lecz u An​dré za​w sze było też spo​ro eks​pe​ry​m en​t o​w a​n ia. Cza​sa​m i uda​w a​ło mu się zdo​być coś in​n e​go, na przy​kład ha​szysz z Bli​skie​go Wscho​du. Im​prez​ki by​w a​ły ży​w io​ło​w e jak wszę​dzie, za​uwa​ż y​łem jed​n ak pew​n ą róż​n i​cę. Na in​n ych ba​lan​gach, w któ​rych uczest​n i​czy​łem, ścież​ki wy​dzie​la​n o na sto​le ni​czym po​obied​n ie mię​t ów​ki. U An​dré było dys​kret​n iej. Ja​sne, lu​dzie ćpa​li, lecz na ogół wy​m y​ka​li się do ła​z ien​ki albo sy​pial​n i. Jego dom, jego za​sa​dy – tak to wi​dzia​łem, lecz w przy​pad​ku czło​w ie​ka, któ​ry zda​w ał się żyć poza nor​m al​n ym spo​łe​czeń​stwem, to, że jest taki ry​go​ry​stycz​n y wo​bec czyn​n o​ści, któ​ra w mie​ście była na po​rząd​ku dzien​n ym, było nie​co dzi​w acz​n e. Cha​os po moim roz​w o​dzie za​stę​po​w a​łem sek​sem, pro​cha​m i i rock and rol​lem. Jak to w Mia​‐ mi. Gdy sie​dzia​łem pew​n e​go dnia u An​dré, ktoś za​pu​kał do drzwi. Mój go​spo​darz wró​cił w to​‐ wa​rzy​stwie atrak​cyj​n e​go fa​ce​t a z gę​stą blond czu​pry​n ą i fi​li​gra​n o​w ą czar​n o​skó​rą ko​bie​t ą. Wsta​łem, żeby się przy​w i​t ać. Wy​da​w a​li się nie​z wy​kłą parą. – Ken, to jest Ed Bec​ker, ka​pi​t an stat​ku i mi​ło​śnik blu​e sa. Może się tu wpro​w a​dzi. – Ed, to Ken, praw​n ik. Kum​pel Mi​cha​e li. – Praw​n ik? Miło po​z nać – rzu​cił przy​bysz, za​cią​ga​jąc mięk​kim ka​li​f or​n ij​skim ak​cen​t em. Usiadł i na​sta​ła nie​z ręcz​n a ci​sza, bo jego part​n er​ka wciąż sta​ła. An​dré, do​strze​ga​jąc to to​‐ wa​rzy​skie faux pas, szyb​ko za​re​a go​w ał: – A to Bri​gi​da, żona Eda. Jest z Ko​lum​bii. – Miło mi cię po​z nać – od​par​ła ko​bie​t a. Jej ak​cent su​ge​ro​w ał, że spo​rą część ży​cia spę​dzi​ła w Sta​n ach. – Wza​jem​n ie – uśmiech​n ą​łem się. Ed wy​da​w ał się zde​cy​do​w a​n ie nie​z a​in​t e​re​so​w a​n y tym wszyst​kim, jak​by nie przej​m o​w ał się kon​w e​n an​sa​m i. Bri​gi​da na​t o​m iast spra​w ia​ła wra​ż e​n ie uj​m u​ją​cej i przy​ja​ciel​skiej. Nie mo​gła mieć wię​cej niż tro​chę po​n ad metr pięć​dzie​siąt wzro​stu, pod​czas gdy on mie​rzył metr osiem​‐ dzie​siąt z okła​dem. – No więc, jak tam ma się spra​w a z two​im wol​n ym po​ko​jem? – za​py​t ał Ed. – Mi​cha​e la się wy​n ie​sie, jak tyl​ko sta​n ie na nogi. Wte​dy bę​dzie wasz. Bri​gi​da do​po​w ie​dzia​ła mi resz​t ę. Po​t rze​bo​w a​ła ja​kie​goś lo​kum na czas, gdy Ed bę​dzie do​‐ star​czał ła​du​n ek na Ka​ra​ibach, kur​su​jąc po trój​ką​cie mię​dzy Mia​m i, Cap-Ha​ïtien i Grand Turk jako ka​pi​t an tram​pa 3).

3) Tramp – statek pływający z ładunkiem bez określonego rozkładu (przyp. red.).

– Brzmi cie​ka​w ie… – Za szyb​ko to ja się na tym nie do​ro​bię. Za​m ilkł, a po​t em na​gle się oży​w ił. – Więc je​steś praw​n i​kiem, tak? W czym ro​bisz? – We wszyst​kim po tro​chu. Ban​ko​w ość, nie​ru​cho​m o​ści, spo​ry. – Księ​go​w ość? – Nie​ko​n iecz​n ie. Ale mogę ko​goś po​le​cić. To go wy​raź​n ie za​in​t e​re​so​w a​ło. – Rów​n ie do​brze mogę wziąć cie​bie. Ni​g​dy nie mam cza​su ogar​n ąć swo​ich spraw. Po​t rze​bu​‐ ję ko​goś, kto zna się na ca​łym tym po​dat​ko​w ym szaj​sie. – Je​stem pe​w ien, że mój ko​le​ga po​m o​ż e. Po pro​stu daj mi znać. – Zro​bi się – od​parł. – Zro​bi. Nie mia​łem wię​cej cza​su, więc za​czą​łem się zbie​rać. Uści​sną​łem dłoń Bri​gi​dy i ru​szy​łem w stro​n ę Eda, by zro​bić to samo. Uśmiech​n ął się po raz pierw​szy, od​kąd po​ja​w ił się w tym domu. Po​m y​śla​łem, że albo ma dużo na gło​w ie, albo ma po pro​stu taki ka​pry​śny cha​rak​t er. Wte​dy jesz​cze tego nie wie​dzia​łem, lecz przez na​stęp​n ą de​ka​dę na​sze dro​gi mia​ły być po​‐ wią​z a​n e – tak w zbrod​n i, jak i w ka​rze. Kil​ka mie​się​cy póź​n iej An​dré za​pro​po​n o​w ał, że​bym się do nie​go wpro​w a​dził. – Świet​n y po​m ysł – stwier​dzi​łem. – Ale czy nie bę​dzie tro​chę tłocz​n o? Twój dru​gi po​kój jest za​ję​t y. – Nie na dłu​go – za​uwa​ż ył. – Ed i Bri​gi​da się roz​sta​li. Wy​pro​w a​dza​ją się. Ed ma te​raz nową la​skę i prze​n o​si się do domu w Co​ral Ga​bles. – Dłu​go nie próż​n o​w ał. – To jesz​cze nic. Zdra​dzał ją od wie​lu mie​chów. W koń​cu mia​ła dość. Był na ło​dzi, gdy mu po​w ie​dzia​ła. Ga​da​li przez ra​dio, więc cała za​ło​ga mo​gła usły​szeć, jak krzy​czy: „Ko​n iec z nami!”. – Uuu, mu​sia​ło bo​leć. – Zda​je się, że on miał już za​stęp​stwo w po​go​t o​w iu. Mło​dą blon​dy​n ecz​kę. Kel​ly. Wła​śnie do​łą​czy​ła do za​ło​gi w miej​sce ku​cha​rza, któ​ry się roz​cho​ro​w ał. Może to i od​skocz​n ia, ale Ed krę​‐ cił się przy niej od razu. – Im​po​n u​ją​ce za​gra​n ie. – Jak​by nie pa​t rzeć, ide​a l​n ie do sie​bie pa​su​ją… Kel​ly i Ed. – Jak to? An​dré dziw​n ie spoj​rzał, jak​by już za dużo po​w ie​dział. – Po​w iedz​m y, że łą​czą ich wspól​n a pa​sja i pra​gnie​n ie, żeby szyb​ko się ob​ło​w ić.

Co to mia​ło zna​czyć? Nie ob​cho​dzi​ły mnie po​w o​dy, dla któ​rych Ed i Bri​gi​da już nie chcie​li tu miesz​kać. An​dré miał wol​n y po​kój aku​rat wte​dy, gdy go po​t rze​bo​w a​łem. Dal​szych za​chęt nie było mi trze​ba. Te​raz mo​głem ob​ser​w o​w ać go z bli​ska. Szyb​ko się po​t wier​dzi​ło, że mimo naj​w y​raź​n iej nie​‐ skoń​czo​n ej ilo​ści kasy pra​w ie w ogó​le nie pra​co​w ał. Na​le​ż a​łem te​raz do wą​skie​go gro​n a osób, któ​rym ufał, i nie czuł już po​t rze​by za​ga​n ia​n ia swo​ich ku​bań​skich lub pół​n oc​n o​a me​ry​kań​skich go​ści do in​n e​go po​ko​ju. Choć bez więk​sze​go skrę​po​w a​n ia roz​m a​w iał z nimi przy mnie, za​w sze na​stę​po​w ał taki mo​m ent, gdy wy​cho​dzi​li prze​dys​ku​t o​w ać coś na osob​n o​ści. Miał mały ga​bi​n et w dru​giej sy​pial​n i i jak tyl​ko gość wy​cho​dził, An​dré zni​kał tam za za​m knię​t y​m i drzwia​m i. Kie​dyś zo​sta​w ił uchy​lo​n e drzwi. Mu​sia​łem, po pro​stu mu​sia​łem zo​ba​czyć, co jest w środ​ku. Nie​w iel​kie biur​ko czy stół… Co on tu niby ro​bił? Z bie​giem cza​su za​czą​łem wię​cej roz​m a​w iać z jego go​ść​m i. Nie​któ​rzy przy​jeż​dża​li tu z dru​‐ gie​go krań​ca Ame​ry​ki. Za​w sze po​dej​rze​w a​łem, że ma ta​lent do za​przy​jaź​n ia​n ia się z ludź​m i wszel​kiej ma​ści, lecz ta róż​n o​rod​n ość była zdu​m ie​w a​ją​ca. Wkrót​ce za​czą​łem po​dej​rze​w ać, co się wy​ra​bia. I wte​dy po​ja​w ił się gang Ko​lum​bij​czy​ków. Nie​okrze​sa​n i wy​da​w a​li się nie na miej​scu na​w et na spo​koj​n ym przed​m ie​ściu ko​lum​bij​skich uchodź​ców. Rów​n ie do​brze mo​gli mieć wy​pi​sa​n e na czo​łach „han​dla​rze nar​ko​t y​ków”. Gdy gang​ste​rzy znik​n ę​li, za​pu​ka​łem do drzwi ga​bi​n e​t u. Choć tro​chę nie​pew​n y, jak An​dré za​re​a gu​je na zde​m a​sko​w a​n ie jego ma​łe​go biz​n e​su, by​łem pe​w ien, że zna mnie na tyle do​‐ brze, że nie zro​bi z tego więk​szej afe​ry. Otwo​rzył drzwi bez cie​n ia za​sko​cze​n ia. – Cześć. Co tam? Przez jego ra​m ię wi​dzia​łem otwar​t ą pacz​kę ko​ka​iny, tak dużą, że mo​gła mie​ścić z pół kilo. Obok niej na ma​łej szaf​ce le​ż ał pro​f e​sjo​n al​n ie wy​glą​da​ją​cy ze​staw wag. Inne po​jem​n i​ki, do po​ło​w y wy​peł​n io​n e bia​łym prosz​kiem, sta​ły na pół​ce wy​ż ej. – Sor​ki, Ken, pra​co​w a​łem – do​dał, jak​bym prze​szko​dził mu w wy​peł​n ia​n iu co​rocz​n e​go PITu. Oparł się ple​ca​m i o fra​m u​gę i za​m a​szy​stym ru​chem dał mi znak, że​bym so​bie pa​t rzył. Z ty​‐ po​w ą dla nie​go non​sza​lan​cją przy​z nał, że jest di​le​rem, łącz​n i​kiem, po​śred​n i​kiem mię​dzy ko​‐ lum​bij​ski​m i han​dla​rza​m i ścią​ga​ją​cy​m i kokę i ma​ry​chę do Mia​m i a Ku​bań​czy​ka​m i i Ame​ry​ka​n a​‐ mi, któ​rzy do​star​cza​ją, roz​pro​w a​dza​ją i sprze​da​ją nar​ko​t y​ki jak Sta​n y dłu​gie i sze​ro​kie. – Przy​kro mi, ko​le​go, ale wiesz, jak jest. My​śla​łem, że tak bę​dzie le​piej, że im mniej wiesz, tym mniej​sze mo​ż esz mieć kło​po​t y. – Nie, nie. Nic się nie sta​ło. – Uśmiech​n ą​łem się, pa​t rząc z otwar​t ą bu​z ią na jego małe im​‐ pe​rium. Był „na​t u​ral​n ym” łącz​n i​kiem. Po​n ie​w aż mó​w ił ich ję​z y​kiem, ci z Ame​ry​ki Po​łu​dnio​w ej i Kuby mie​li go za swo​ja​ka. Zna​lazł so​bie ni​szę. Po tym, jak po​m ógł pew​n e​m u zna​jo​m e​m u opchnąć jed​n ą par​t ię, od​krył Ko​lum​bij​czy​ków sie​dzą​cych na ster​cie prze​m y​co​n ej ko​ka​iny, na któ​rą nie mie​li kup​ców.

Jego za​da​n ie po​le​ga​ło na prze​ję​ciu czy​stej, nie​prze​t wo​rzo​n ej ko​ka​iny od do​staw​ców, lek​‐ kim pod​ra​so​w a​n iu prosz​ku na po​t rze​by kra​jo​w ej kon​sump​cji i sprze​da​ż y to​w a​ru roz​ra​sta​ją​cej się sie​ci kup​ców w Ame​ry​ce Pół​n oc​n ej. Do​pra​w iał kokę ino​z y​t o​lem, skład​n i​kiem od​ż yw​czym otrzy​m y​w a​n ym z ku​ku​ry​dzy, by wy​‐ klu​czyć z pro​ce​su szko​dli​w e che​m i​ka​lia. Obo​w ią​z u​ją​ca staw​ka za ki​lo​gra​m o​w y wo​rek wy​n o​si​ła pięć​dzie​siąt pięć pa​t y​ków. Mu​siał się mieć na bacz​n o​ści. Cią​ż ył na nim wcze​śniej​szy wy​rok sprzed lat za sprze​daż ma​‐ łe​go wo​recz​ka koki po​li​cyj​n e​m u taj​n ia​ko​w i. Wów​czas do​stał do​z ór ku​ra​t o​ra, wie​dział jed​n ak, że sądy nie będą już ta​kie po​błaż​li​w e, je​śli gli​n y od​kry​ją jego małe przed​się​w zię​cie. Po​ka​z ał mi swój for​m u​larz tym​cza​so​w e​go aresz​t o​w a​n ia. Doj​rza​łem jego ksy​w ę – Easy Ri​der. Rze​czy​w i​‐ ście, uwiel​biał mo​t o​ry i bar​dziej niż z grub​sza przy​po​m i​n ał Bil​ly’ego o twa​rzy Den​n i​sa Hop​pe​‐ ra. W bran​ż y był waż​n ym ogni​w em, tym, kogo szu​ka​ła Ame​ry​ka lat osiem​dzie​sią​t ych. Jego pro​f e​sja ozna​cza​ła dla mnie oczy​w i​ście wiel​kie ry​z y​ko. Gdy​by bar​dziej za​le​ż a​ło mi na ka​rie​rze, uciekł​bym stam​t ąd gdzie pieprz ro​śnie. Ży​cie w sa​m ym środ​ku im​pe​rium nar​ko​t y​ko​w ej di​ler​ki było dla praw​n i​ka nie tyl​ko za​w o​do​‐ wym sa​m o​bój​stwem, ale też groź​bą dłu​giej od​siad​ki. Gdy​by gli​n y albo DEA zro​bi​ły na​lot na dom, aresz​t o​w a​li​by mnie za po​m oc w prze​stęp​stwie, za co gro​z i​ło mi​n i​m um pięt​n a​ście lat wię​‐ zie​n ia na Flo​ry​dzie. Zo​sta​jąc w tym domu, ry​z y​ko​w a​łem za​prze​pasz​cze​n iem wszyst​kie​go, na co pra​co​w a​łem od po​w ro​t u z Wiet​n a​m u, i choć i tak za​n ie​dby​w a​łem swo​ich klien​t ów, gro​z i​ło mi nie​od​w ra​cal​n e zruj​n o​w a​n ie ka​rie​ry. Gdy​bym w ogó​le się nią przej​m o​w ał, to już daw​n o bym stam​t ąd zwiał. A zro​bi​łem do​kład​n ie na od​w rót. Uzna​łem, że sko​ro miesz​kam w ser​cu nar​ko​biz​n e​su, może bę​dzie le​piej, gdy to po​lu​bię. Za​m iast my​śleć jak praw​n ik, my​śla​łem jak za cza​sów w ka​m a​szach. Po​w ie​si​łem tka​n i​n ę z ka​m u​f la​ż em jako ta​pe​t ę i owi​n ą​łem mo​ski​t ie​rą wen​t y​la​t or su​f i​t o​w y. Spra​w i​łem so​bie szy​t ą na za​m ó​w ie​n ie fla​gę Wiet​n a​m u Po​łu​dnio​w e​go i roz​pią​łem ją na dru​giej ścia​n ie. Na łóż​ku za​‐ miast koł​dry po​ło​ż y​łem nie​prze​m a​kal​n y śpi​w ór z ma​sko​w a​n iem. Wkrót​ce zgro​m a​dzi​łem praw​dzi​w y ar​se​n ał. Ku​pi​łem czy​jąś pa​m iąt​kę z woj​n y w Wiet​n a​m ie, sta​ro​m od​n y chiń​ski ka​ra​‐ bin, jed​n o​strza​ło​w ą wer​sję AK-47 z ba​gne​t em w kształ​cie śru​bo​krę​t u, ka​ra​bin M14, pi​sto​let ka​‐ li​ber 45 i garść róż​n ej ma​ści ba​gne​t ów, jak​bym przy​go​t o​w y​w ał się do od​par​cia ata​ku pie​cho​t y. Cóż, sko​ro mia​łem miesz​kać w domu peł​n ym koki, kto wie, przed kim będę się mu​siał kie​‐ dyś bro​n ić. An​dré szcze​rze się uśmiał, gdy zo​ba​czył mój po​kój, lecz broń pal​n a fa​scy​n o​w a​ła go tak samo, jak mnie. Uzbro​iw​szy się w ka​ra​bi​n y, wy​sko​czy​li​śmy na ba​gna w Ever​gla​des, by po​t re​‐ no​w ać strze​la​n ie do celu. Czu​łem, że się co​f am do cza​sów służ​by. Przy An​dré mia​łem wra​ż e​‐ nie, że ży​je​m y w miej​scu, w któ​rym sami usta​la​m y za​sa​dy. W cią​gu na​stęp​n ych kil​ku ty​go​dni prze​sze​dłem przy​spie​szo​n y kurs pra​cy w bran​ż y. An​dré roz​pro​w a​dzał nie tyl​ko ko​ka​inę. Zaj​m o​w ał się też ma​ri​hu​a ną, cza​sa​m i LSD i he​ro​iną, choć

w Mia​m i już wte​dy był po​pyt tyl​ko na sty​m u​lan​t y. Uwi​kłał się w ten biz​n es po służ​bie w Wiet​‐ na​m ie, gdy stu​dio​w ał w col​le​ge’u. Roz​cza​ro​w a​n y ży​ciem zna​lazł spo​sób, żeby uspra​w ie​dli​w ić to wszyst​ko przed sa​m ym sobą. Choć do​ra​biał się po​z y​cji jed​n e​go z bar​dziej wpły​w o​w ych gra​czy w tej bran​ż y w mie​ście, był prak​t y​ku​ją​cym chrze​ści​ja​n i​n em i nie do​strze​gał w tym żad​n ej sprzecz​n o​ści. Po​w ie​dział mi, że zda​rza​ło się, że ja​kiś do​staw​ca albo di​ler go okan​t o​w ał, lecz jego fi​lo​z o​f ia ży​cio​w a nie po​z wa​la​ła mu tra​cić cier​pli​w o​ści ani szu​kać ze​m sty. Wzru​szał ra​m io​n a​m i i uzna​w ał to za lek​cję na przy​szłość. Ży​cie było za krót​kie, a on naj​w y​raź​n iej do​sta​t ecz​n ie na​‐ pa​t rzył się na rzeź w Wiet​n a​m ie. Dwa mie​sią​ce po tym, jak się wpro​w a​dzi​łem, by​łem sam w domu, gdy za​dzwo​n ił te​le​f on. Ja​kaś ko​bie​t a chcia​ła roz​m a​w iać z An​dré. Za​py​t a​ła, kim je​stem. – Je​stem jego praw​n i​kiem, miesz​kam tu​t aj – wy​ja​śni​łem. – W co się zno​w u wpa​ko​w ał, że po​t rze​bu​je praw​n i​ka miesz​ka​ją​ce​go z nim na sta​łe? – za​py​‐ ta​ła. W jej ak​cen​cie było sły​chać nutę z Po​łu​dnia. – W dzi​siej​szych cza​sach ostroż​n o​ści ni​g​dy za wie​le – od​par​łem wy​m i​ja​ją​co. – Prze​każ mu, że dzwo​n i​ła Mo​n i​que, do​bra? Coś mi świ​t a​ło. Była sta​rą przy​ja​ciół​ką z kla​sy w szko​le bi​blij​n ej. Jak wie​le ko​biet w jego ży​‐ ciu nie zo​sta​ła od​t rą​co​n a jako eks, ra​czej po​n ow​n ie przy​w ró​co​n a do obie​gu. Taki re​cy​kling. Dwie noce póź​n iej wró​ci​łem do domu i za​sta​łem Mo​n i​que sie​dzą​cą na ka​n a​pie. – Ach, pan praw​n ik – po​w ie​dzia​ła z uśmie​chem, przez któ​ry ob​la​łem się ru​m ień​cem. Była pięk​n a. – Do usług. Czym się zaj​m u​jesz? – Och – po​w ie​dzia​ła, zer​ka​jąc na sie​dzą​ce​go obok An​dré. – Pra​cu​ję dla okrę​gu. – Se​rio? A kon​kret​n ie? – Ken, prze​stań ma​glo​w ać bie​dacz​kę i na​lej coś so​bie. Przy​n io​słem piwo z lo​dów​ki i usia​dłem z nimi na ka​n a​pie. Gdy tak wle​w a​łem w sie​bie je​den bro​w ar za dru​gim, zo​rien​t o​w a​łem się, że Mo​n i​que za​czy​n a mi się po​do​bać. Była drob​n a, z oliw​ko​w ą skó​rą, by​stra i za​baw​n a. Przy​w y​kłem do nie​prze​rwa​n e​go stru​m ie​n ia ko​biet An​dré, lecz ona była inna. Zo​sta​w i​łem ich tej nocy pi​ja​n ych i roz​ba​w io​n ych, a sam po​sze​dłem spać z gło​w ą peł​n ą my​śli o niej. W cią​gu na​stęp​n ych dni Mo​n i​que była czę​stym go​ściem w na​szym domu, mimo to wy​da​w a​‐ ło się, że mię​dzy nią a An​dré nie ma ro​m an​su, uzna​łem więc, że nie za​szko​dzi, gdy ją za​pro​szę na rand​kę. Zgo​dzi​ła się i ko​lej​n ej nocy wy​szli​śmy sami do kina. Po se​a n​sie wró​ci​li​śmy ra​z em do domu i za​chwy​co​n y nie​obec​n o​ścią współ​lo​ka​t o​ra za​pro​w a​dzi​łem ją do mo​jej sy​pial​n i. Rze​czy​w i​stość ob​co​w a​n ia z Mo​n i​que prze​ro​sła moje ocze​ki​w a​n ia, a to, że kie​dyś była dziew​czy​n ą mo​je​go przy​ja​cie​la, na​w et nie prze​szło mi przez myśl. A je​śli na​w et, do​da​ło to ca​‐ ło​ści szczyp​t ę pi​kan​t e​rii. Kie​dy Mo​n i​que le​ż a​ła w łóż​ku, wsta​łem, wło​ż y​łem szla​f rok i po​sze​dłem do ła​z ien​ki. Wte​dy wró​cił An​dré.

– Hej – rzu​cił. – Czy to nie jest auto Mo​n i​que tam z tyłu? – Eee, tak – wy​ją​ka​łem. Jed​n ak wszel​kie moje oba​w y zo​sta​ły z miej​sca roz​w ia​n e. Wie​dział, co się świę​ci. – Bra​w o. – Pu​ścił do mnie oko. – Baw się do​brze. To świet​n a la​ska. Z ulgą, że obe​szło się bez nie​z ręcz​n o​ści, ru​szy​łem z po​w ro​t em do mo​je​go po​ko​ju. – Ken? – Co? – Mo​ż esz mieć tam peł​n e ręce ro​bo​t y, ko​le​go. Wiesz, że pra​cu​je dla okrę​gu? – Tak, no i co z tego? – A wiesz, co ona przez to ro​z u​m ie? Moje tępe spoj​rze​n ie dało mu od​po​w iedź. – Jest gli​n ą. An​dré wszedł uśmiech​n ię​t y do swo​je​go po​ko​ju, zo​sta​w ia​jąc mnie w osłu​pie​n iu przed ła​z ien​‐ ką. Te​raz my​śla​łem tyl​ko o jed​n ym: o pa​czusz​ce ko​ka​iny w ko​m o​dzie.

ROZDZIAŁ 3

PIERWSZY KLIENT Je​śli miesz​ka​n ie z jed​n ym z naj​bar​dziej in​t e​re​su​ją​cych han​dla​rzy w Mia​m i było dla praw​n i​ka trud​n e, może się wy​da​w ać, że ostat​n ią rze​czą, któ​rej po​t rze​bo​w a​łem na do​kład​kę, był funk​cjo​‐ na​riusz, a ra​czej funk​cjo​n a​riusz​ka po​li​cji. Jed​n ak tak na​praw​dę od​kry​cie, że Mo​n i​que jest gli​n ą, je​dy​n ie pod​grza​ło emo​cje. Wi​kła​jąc się z nią w ro​m ans w domu peł​n ym pro​chów, ry​z y​ko​w a​łem wszyst​ko. Igra​łem z ogniem. Choć była po​li​cjant​ką, uświa​do​m i​łem so​bie, że nar​ko​t y​ki nie będą pro​ble​m em. W koń​cu przy​jaź​n i​ła się z An​dré. Jako dziec​ko sza​lo​n ych lat sześć​dzie​sią​t ych mia​ła luź​n y sto​su​n ek do świa​t a. Lu​bi​ła ko​ka​inę, ale mu​sia​ła być ostroż​n a. Przed​sta​w ia​ła się jako pra​cow​n i​ca okrę​gu, bo wie​dzia​ła, że ostat​n ią rze​czą, któ​rą lu​dzie chcą usły​szeć, gdy aku​rat się bio​rą za ćpa​n ie, jest to, że sto​ją​ca obok ko​bie​t a pra​cu​je w po​li​cji. Przy An​dré nie mu​sia​ła się krę​po​w ać, bo po​z na​ła go na dłu​go przed tym, nim zo​sta​ła gli​n ą. Mię​dzy nami od po​cząt​ku było go​rą​co. Dużo emo​cji i na​m ięt​n o​ści, ale też spo​ro luzu i za​ba​‐ wy. Gdy jed​n e​go po​ran​ka le​ż e​li​śmy w łóż​ku, od​gar​n ę​ła z czo​ła dłu​gie, ciem​n e wło​sy i po​w ie​‐ dzia​ła: – Ken, je​steś szczę​ścia​rzem. Mogę ci po​w ie​dzieć już te​raz, że nie chcę się ustat​ko​w ać i brać ślu​bu. I to ci obie​cu​ję. Ro​z e​śmia​łem się. To praw​da, że po moim nie​uda​n ym mał​ż eń​stwie za cho​le​rę nie by​łem go​t o​w y na nowo się ustat​ko​w ać. Cie​szy​łem się, bio​rąc to, co nio​sło ży​cie. Było ja​sne, że i Mo​n i​que znie​chę​ci​ła się do in​sty​t u​cji mał​ż eń​stwa. Po​cho​dzi​ła z fran​cu​sko​ję​z ycz​n ej ka​n a​dyj​skiej ro​dzi​n y. Prze​ż y​ła trud​n e dzie​ciń​stwo wy​cho​‐ wa​n a w sie​ro​ciń​cu w Ten​n es​see, gdy jej mat​ka nie mo​gła się nią opie​ko​w ać. Po​dob​n ie jak An​‐ dré nie wi​dzia​ła sprzecz​n o​ści w ćpa​n iu i re​li​gii. Po​z na​ła de​ka​rza i wy​szła za nie​go za mąż. Mia​‐ ła z nim dwo​je dzie​ci, jed​n ak jej mał​ż eń​stwo od po​cząt​ku było nie​szczę​śli​w e, a ona chcia​ła być kimś wię​cej niż przy​kład​n ą żoną i mat​ką. Ro​m ans z An​dré był ka​t a​li​z a​t o​rem, któ​re​go po​t rze​‐

bo​w a​ła. Nie​ba​w em się roz​w io​dła, za​czy​n a​jąc ży​cie od nowa. Dzie​ci za​m iesz​ka​ły z oj​cem, a ona za​pi​sa​ła się do szko​ły po​li​cyj​n ej. Zwią​z ek z An​dré się wy​pa​lił, lecz ni​g​dy nie prze​sta​li być so​bie bli​scy, dla​t e​go by​w a​ła w jego domu. W cią​gu ty​go​dni po od​kry​ciu, że jest waż​n ym gra​czem w bran​ż y, spo​t ka​łem tu​z in klien​t ów An​dré. By​łem zdu​m io​n y, jak da​le​ko się​ga​ła jego siat​ka. Prze​m yt​n i​cy do​star​cza​li pro​dukt do kra​ju na wie​le spo​so​bów, zwy​kle ża​glów​ka​m i i mo​t o​‐ rów​ka​m i. Po​t em prze​ka​z y​w a​li par​t ie hur​t ow​n i​kom i dys​t ry​bu​t o​rom, któ​rzy wy​m y​śla​li rów​n ie po​m y​sło​w e spo​so​by prze​w o​ż e​n ia to​w a​ru po Sta​n ach i Ka​n a​dzie. Mo​n i​que wie​dzia​ła, że An​dré sie​dzi w nar​ko​t y​kach, ale nie ogar​n ia​ła wiel​ko​ści trans​a k​cji prze​cho​dzą​cych przez jego mały ga​bi​n et. Nie mia​ła po​ję​cia, że za​opa​t ru​je w to​w ar całą Ame​ry​‐ kę Pół​n oc​n ą. An​dré uwiel​biał przed​sta​w iać mnie jako praw​n i​ka, lecz ja nie zdra​dza​łem się z tym, że coś wiem. Na​z wij​m y to ta​jem​n i​cą ad​w o​kac​ką, lecz gdy praw​n ik bie​rze udział w prze​stęp​czym pro​‐ ce​de​rze, ten przy​w i​lej bie​rze w łeb. Im​po​n o​w a​ło mi, że pro​w a​dził in​t e​re​sy w naj​dy​skret​n iej​szy spo​sób z moż​li​w ych. Wy​da​w a​ło się, że umie la​w i​ro​w ać, by zu​peł​n ie znik​n ąć z pola wi​dze​n ia władz. W ni​czym nie przy​po​m i​n ał „ko​ka​ino​w ych kow​bo​jów”, któ​rzy w la​t ach sie​dem​dzie​sią​t ych spro​w a​dzi​li prze​m oc do tego sen​‐ ne​go mia​sta po​łu​dnio​w ej Flo​ry​dy. Za​czy​n ał w tym sa​m ym cza​sie, co wie​lu we​t e​ra​n ów z Wiet​‐ na​m u, wście​kłych na rząd za to, że zo​sta​w ił ich sa​m ym so​bie. We​szli w tę bran​ż ę, by za​ro​bić na chleb. Do​łą​czy​li do nich Ame​ry​ka​n ie ku​bań​skie​go po​cho​dze​n ia – oni na​uczy​li się dzia​łać w ukry​‐ ciu pod​czas taj​n ej woj​n y CIA prze​ciw Ca​stro. Może to ta wcze​sna wpad​ka z 1973 roku sta​le przy​po​m i​n a​ła An​dré, jak kru​cha jest jego wol​‐ ność – choć jego kon​ku​ren​ci ak​cen​t o​w a​li swo​je trans​a k​cje bro​n ią i prze​m o​cą, on ofe​ro​w ał o wie​le bar​dziej cy​w i​li​z o​w a​n e usłu​gi. Pierw​sza fala „kow​bo​jów”, któ​rzy przy​by​li do Mia​m i, była dla po​li​cji, DEA i cel​n i​ków ni​czym grom z ja​sne​go nie​ba. War​t a mi​lio​n y do​la​rów koka za​czę​ła na​pły​w ać do mia​sta. Do tego cza​su han​dla​rze ob​ra​ca​li ma​ri​hu​a ną. Jed​n ak jak tyl​ko sko​czył po​pyt, ceny po​szy​bo​w a​ły w górę, a w mie​ście za​czę​ła się nowa roz​gryw​ka. Ko​ka​ina była tu prze​w o​ż o​n a w ła​dun​kach na stat​‐ kach, prze​m y​ca​n a dro​gą po​w ietrz​n ą albo zrzu​ca​n a na spa​do​chro​n ie z mniej​szych sa​m o​lo​t ów. A za pro​cha​m i krok w krok po​dą​ż a​ła for​sa. Gan​gi tak spie​szy​ły się do pra​n ia swo​jej kasy, że wpom​po​w a​ły mi​lio​n y w nie​ru​cho​m o​ści i wy​ku​pi​ły na pniu cały asor​t y​m ent luk​su​so​w ych aut u di​le​rów. Znacz​n ą część wzro​stu go​spo​dar​cze​go w Mia​m i w tym okre​sie moż​n a przy​pi​sać nar​ko​t y​‐ kom. Przy za​t o​ce za​czę​ły wy​ra​stać ol​brzy​m ie apar​t a​m en​t ow​ce, wiel​kie po​m ni​ki za​m oż​n o​ści, w któ​rych miesz​ka​li tyl​ko bo​ga​ci La​t y​n o​si i han​dla​rze. Jed​n ak tak in​t rat​n e​m u biz​n e​so​w i to​w a​‐ rzy​szy​ły ry​w a​li​z a​cja i prze​m oc. Uli​ce za​m ie​n i​ły się w pola mor​dów, gdy kon​ku​ren​cyj​n e gan​gi za​ła​t wia​ły po​ra​chun​ki. Zy​ski były zwy​czaj​n ie zbyt po​kaź​n e, żeby się nimi dzie​lić, przy​n aj​m niej w opi​n ii pew​n ych go​ści z Ko​lum​bii.

Bon​z o​w ie z pół​świat​ka, tacy jak „kró​lo​w a ko​ka​iny” Gri​sel​da Blan​co4) z kar​t e​lu z Me​del​lín, ścią​gnę​li tu​t aj z No​w e​go Jor​ku i roz​po​czę​li ma​sa​kry skut​ku​ją​ce na​w et dwu​sto​m a za​bój​stwa​m i w oko​li​cach okrę​gu Dade.

4) Griselda Blanco – w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku zajęła się szmuglowaniem kokainy z Kolumbii do Stanów, krwawo eliminując wszelką konkurencję, w związku z czym zyskała przydomek „królowa kokainy”. Gdy trafiła do więzienia, przetarte przez nią szlaki przemytnicze zaczął wykorzystywać kartel z Medellín. Skazano ją na karę śmierci, wyroku jednak nie wykonano. W 2012 roku została zastrzelona (przyp. red.).

Mia​m i już wcze​śniej łą​czo​n o z prze​m o​cą głów​n ie za spra​w ą za​m ie​szek w dziel​n i​cy Li​ber​t y City, gdy czar​n a spo​łecz​n ość za​re​a go​w a​ła obu​rze​n iem na unie​w in​n ie​n ie pię​ciu bia​łych po​li​‐ cjan​t ów przez w peł​n i bia​łą ławę przy​się​głych po tym, jak ska​t o​w a​li na śmierć czar​n o​skó​re​go mo​t o​cy​kli​stę. Roz​ru​chy po​cią​gnę​ły za sobą śmierć osiem​n a​stu osób i wie​lo​m i​lio​n o​w e stra​t y ma​‐ te​rial​n e. Jak​by tego było mało, za​n im wpro​w a​dzi​łem się do domu An​dré w She​n an​do​a h, Mia​m i za​‐ czę​ło się ugi​n ać pod cię​ż a​rem ko​lej​n e​go kry​z y​su. Prze​pra​w y z Ma​riel, ma​so​w y exo​dus Ku​bań​‐ czy​ków ucie​ka​ją​cych przed re​ż i​m em Fi​de​la Ca​stro, za​czę​ły się w kwiet​n iu 1980 roku, za​raz po tym, jak go​spo​dar​cza za​paść zmu​si​ła dyk​t a​t o​ra do ogło​sze​n ia, że każ​dy, kto chce odejść, może to zro​bić. Gdy jed​n ak pre​z y​dent Jim​m y Car​t er po​sta​n o​w ił sze​ro​ko otwo​rzyć po​dwo​je Ame​ry​ki, Ca​stro nie po​t rze​bo​w ał dal​szej za​chę​t y, żeby opróż​n ić swo​je wię​z ie​n ia i za​kła​dy psy​chia​t rycz​‐ ne, pro​po​n u​jąc osa​dzo​n ym bi​let do zie​m i obie​ca​n ej, oczy​w i​ście w jed​n ą stro​n ę. Do cza​su, gdy sześć mie​się​cy póź​n iej Sta​n y za​t rzy​m a​ły w koń​cu ło​dzie wy​pły​w a​ją​ce z por​t u Ma​riel, po​n ad sto dwa​dzie​ścia pięć ty​się​cy naj​gor​szych mę​t ów z Kuby wy​lą​do​w a​ło w Ame​ry​ce bez pie​n ię​dzy, do​‐ mów, pra​cy i per​spek​t yw. Gdy cier​pią​ce na bra​ki ka​dro​w e i prze​ro​bo​w e wła​dze Mia​m i z tru​dem za nimi na​dą​ż a​ły, Ca​stro kpił: „Spu​ści​łem ku​bań​skie to​a ​le​t y na Sta​n y Zjed​n o​czo​n e”. Stra​t y były o wie​le więk​sze, niż El Co​m an​dan​t e mógł się spo​dzie​w ać. I po​m y​śleć, że Mia​m i na​z y​w a​n o kie​dyś „ma​gicz​n ym mia​stem”! Te​raz cie​szy​ło się wąt​pli​w ą sła​w ą ame​ry​kań​skiej sto​li​cy za​bójstw i nar​ko​t y​ków, a ob​raz prze​ka​z y​w a​n y resz​cie glo​bu wy​‐ glą​dał tak, że było to mia​sto bez​pra​w ia, wy​m y​ka​ją​ce się spod kon​t ro​li. Jed​n ak wśród tego za​m ę​t u, ma​rie​li​tos, „ko​ka​ino​w ych kow​bo​jów” i za​bójstw An​dré cią​gle za​‐ cho​w y​w ał zim​n ą krew. W tej go​rącz​ce dom han​dla​rza był oazą spo​ko​ju, a jemu uda​ło się oca​lić kark, choć inni do​słow​n ie tra​ci​li gło​w y. Na​w et gdy​by chciał, nie mógł mniej rzu​cać się w oczy. Nie miesz​kał w po​sia​dło​ści ro​dem z Czło​wie​ka z bli​zną, z ka​n a​pa​m i obi​t y​m i bia​łą skó​rą i sto​li​‐ ka​m i ze szkla​n y​m i bla​t a​m i. Jego dom o drew​n ia​n ym szkie​le​cie zdo​bi​ły pa​m iąt​ki z po​dró​ż y po Ame​ry​ce Po​łu​dnio​w ej i Ka​ra​ibach. W oko​li​cy ni​g​dy nie było sły​chać strza​łów. Je​dy​n ym od​gło​‐

sem, któ​ry do​cho​dził z jego domu, była mu​z y​ka reg​gae, są​czą​ca się ła​god​n ie przez otwar​t e okna. Dla ko​lum​bij​skich i ku​bań​skich prze​m yt​n i​ków przy​w o​ż ą​cych ko​ka​inę na Flo​ry​dę był to mile wi​dzia​n y przy​sta​n ek. On znał ich oso​bo​w ość, wie​dział, że lu​bi​li de​m on​stro​w ać swo​ją na​t u​rę ma​cho, ale czuł rów​n ież, że mu ufa​ją. Przy​cho​dzi​ło mu to bez wy​sił​ku. Jego klien​ci wy​w o​dzi​li się z wszyst​kich ras i klas. Był szo​f er biz​n es​m e​n ów, któ​ry przy​jeż​‐ dżał aż z Chi​ca​go w to​po​w ym ja​gu​a rze. Po ode​bra​n iu pacz​ki do​pra​w iał ją lek​ką, nie​szko​dli​w ą do​m iesz​ką An​dré, pa​ko​w ał do ba​gaż​n i​ka i wra​cał do sie​bie, a za​le​d​w ie za kil​ka ty​go​dni przy​jeż​‐ dżał po ko​lej​n ą pa​czusz​kę. Jego żona z pro​m i​n ent​n ej ro​dzi​n y nie zna​ła źró​dła wy​so​kich do​cho​‐ dów swo​je​go męża. Byli dys​t ry​bu​t o​rzy na Ka​n a​dę i Ka​li​f or​n ię, wpa​da​ją​cy ukrad​kiem po zmro​ku. Po szyb​kiej trans​a k​cji i wy​pró​bo​w a​n iu to​w a​ru znów ru​sza​li w dro​gę, za​głę​bia​jąc się w noc nie​m al tak szyb​‐ ko, jak się po​ja​w i​li. Wśród Ku​bań​czy​ków, któ​rzy pa​ra​li się roz​pro​w a​dza​n iem koki od An​dré, był Ra​f a​e l Fer​n án​‐ dez. Mie​rzył po​n ad metr dzie​w ięć​dzie​siąt i wy​glą​dał na ory​gi​n a​ła. Na​z y​w a​li go Cy​klo​pem, bo pew​n ej nocy, ba​w iąc się bro​n ią na szcze​gól​n ie go​rą​cej im​prez​ce, przez nie​uwagę postrzelił się w oko, które trzeba było usunąć. Może przez to, że niepełnosprawność upośledzała mu zmysły, Rafael był paranoikiem. Nie miał pojęcia o profesji Monique, więc gdy ta zjawiła się pewnego dnia po skończeniu zmiany na pieszym patrolu w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic, dostrzegłem szansę, żeby się trochę zabawić. Kie​dy wiel​ki Ku​bań​czyk po​czuł się wy​star​cza​ją​co pew​n ie, żeby się od​prę​ż yć po za​ła​t wie​n iu ostat​n ie​go in​t e​re​su z An​dré, wy​sze​dłem na ze​w nątrz i ku​ca​jąc pod oknem, uru​cho​m i​łem prze​‐ łącz​n ik dźwię​ku w po​li​cyj​n ym ra​diu. Wziął nogi za pas i zwiał na tyły. Gdy​by był ty​po​w ym ko​‐ lum​bij​skim di​le​rem, mógł​by póź​n iej oka​z ać mi swo​je nie​z a​do​w o​le​n ie, lecz on umiał do​strzec za​baw​n ą stro​n ę ca​łej sy​t u​a cji. Tak przy​w y​kłem do dzie​le​n ia domu z Ko​lum​bij​czy​ka​m i i Ku​bań​czy​ka​m i, że by​łem po​n ie​kąd za​sko​czo​n y, gdy pew​n e​go dnia wró​ci​łem od Mo​n i​que i zo​ba​czy​łem w sa​lo​n ie dwo​je ja​sno​w ło​‐ sych Ame​ry​ka​n ów. Do​pie​ro po chwi​li roz​po​z na​łem Eda, gry​m a​śne​go ka​pi​t a​n a stat​ku, któ​re​go spo​t ka​łem już wcze​śniej. Jego blond to​w a​rzysz​ką mu​sia​ła być Kel​ly, ku​char​ka z za​stęp​stwa i nowa part​n er​ka. Było wi​dać, że mnie po​z nał. Ona zmie​rzy​ła mnie wzro​kiem. Mia​ła dłu​gie wło​sy i ślicz​n ą, ogo​‐ rza​łą twarz. Nie mo​gła mieć wię​cej niż dwa​dzie​ścia sie​dem lat. Ed z pew​n o​ścią nie wy​szedł źle na tej szyb​kiej za​m ia​n ie part​n e​rek. Od​kąd od​kry​łem biz​n es An​dré, by​łem po​dejrz​li​w y wo​bec wszyst​kich, któ​rzy przy​cho​dzi​li do domu albo uda​w a​li nie​w i​n iąt​ka. Je​śli twier​dzi​li, że mają le​gal​n ą pra​cę, po​dej​rze​w a​łem, że to tyl​ko przy​kryw​ka dla ich praw​dzi​w ej dzia​łal​n o​ści – han​dlu nar​ko​t y​ka​m i. Ed nie był wy​jąt​kiem. Może i słu​ż ył czyn​n ie jako ka​pi​t an na ło​dzi ba​daw​czej, ale za​sta​n a​w ia​łem się, jaką funk​cję peł​‐ nił w tym ma​łym im​pe​rium.

Przed​sta​w ił mnie Kel​ly i po​słał mi spoj​rze​n ie typu: „Wiem, że ostat​n io wi​dzia​łeś mnie z żoną, ale to nic ta​kie​go, okej?”. – No więc – za​czął – ten twój ko​le​ga księ​go​w y… Zaj​m ie się mo​imi fi​n an​sa​m i. – Do​kład​n ie. Mi​cha​e l Le​w is. Za​dba o cie​bie. – Su​per. Nie pła​ci​łem po​dat​ków od dzie​się​ciu lat. Po​t rze​bu​ję po​m o​cy, żeby ci z fi​sku​sa się nie cze​pia​li. Hm, cze​m u ktoś taki chce aż tak bar​dzo wy​glą​dać na wzo​ro​w e​go oby​w a​t e​la? W tym domu?! Pa​m ię​t a​łem jesz​cze bi​ją​cy od nie​go chłód pod​czas na​sze​go pierw​sze​go spo​t ka​n ia. Tym ra​‐ zem wy​da​w ał się bar​dziej otwar​t y. Ed opo​w ie​dział mi o ło​dzi ba​daw​czej, któ​ra na​le​ż y do by​łe​go am​ba​sa​do​ra USA na Ja​m aj​ce. Wy​t łu​m a​czył, że jest sy​n em wio​dą​ce​go hol​ly​w o​odz​kie​go pro​du​cen​t a, lecz rzu​cił li​ceum, żeby po​dró​ż o​w ać po świe​cie. Do​ra​stał w Tin​sel​t own, po​t em prze​n iósł się na wschód do No​w e​go Jor​‐ ku i ja​koś tak na​gle wy​pły​n ął w Gre​e n​w ich Vil​la​ge jako me​n e​dżer klu​bu noc​n e​go Elec​t ric Cir​cus – he​do​n i​stycz​n e​go lo​ka​lu, któ​ry po​m ógł ugrun​t o​w ać sła​w ę Gra​t e​f ul Dead, Ja​n is Jo​plin i Ji​m ie​go Hen​drik​sa. Sam tam by​w a​łem w la​t ach sześć​dzie​sią​t ych. To było nie​sa​m o​w i​t e miej​sce. Jako mi​ło​śnik blu​e sa do​stał po​t em pra​cę w In​sty​t u​cie Smi​t h​so​n a, któ​ry opła​cił mu wy​pra​w ę do del​t y Mis​si​si​pi, by na​grał kil​ka se​sji z pa​ro​m a le​gen​dar​n y​m i wy​ko​n aw​ca​m i. To brzmia​ło zbyt pięk​n ie, żeby mo​gło być praw​dzi​w e. Za​sta​n a​w ia​łem się, czy to wszyst​ko nie jest czę​ścią zmy​‐ ślo​n ej hi​sto​ryj​ki dla cie​kaw​skich, lecz on mó​w ił z taką pa​sją, że nie moż​n a mu było nie wie​rzyć. – A po​t em spę​dzi​łem kil​ka lat w Ma​ro​ku, za​n im zo​sta​łem ka​pi​t a​n em stat​ku, sa​m o​ukiem i za​m iesz​ka​łem w Bo​go​cie. Po pod​li​cze​n iu lat, któ​re mu​siał spę​dzić poza USA, i bio​rąc pod uwa​gę to, że praw​do​po​dob​n ie był w moim wie​ku, wy​szło mi, że oględ​n ie su​ge​ro​w ał, że uchy​lił się przed po​bo​rem. Gdy re​w an​‐ żo​w a​łem się wła​sny​m i opo​w ie​ścia​m i, łącz​n ie ze służ​bą w Wiet​n a​m ie, mógł​bym przy​siąc, że za​‐ uwa​ż y​łem, jak się spi​n ał, jak​by to był dla nie​go nie​w y​god​n y te​m at. Kel​ly też do​rzu​ci​ła swo​je trzy gro​sze. Ob​ra​ca​ła się w krę​gach brac​t wa że​glar​skie​go, po​cho​‐ dzi​ła z Con​n ec​t i​cut, a prze​n io​sła się do Fort Lau​der​da​le, by za​kosz​t o​w ać przy​go​dy. To wte​dy zna​la​z ła się na tej sa​m ej ło​dzi co Ed, a po​t em, traf chciał, zo​sta​ła jego ko​chan​ką. – A jak tam in​t e​re​sy? – za​py​t a​łem. – Pły​w am tą tra​są już od lat, a mimo to ani tro​chę nie zbli​ż y​łem się do gru​bej for​sy. Tylu in​‐ nych że​gla​rzy cią​gnie kasę z prze​m y​t u… Od​n io​słem wra​ż e​n ie, że wy​czu​w ał oka​z ję, je​śli już jej nie wy​ko​rzy​stał. To był wspól​n y mia​‐ now​n ik wszyst​kich, któ​rzy prze​w i​ja​li się przez dom An​dré. Ża​den z nich nie wy​glą​dał na ty​po​‐ we​go prze​m yt​n i​ka. Wy​da​w a​li się ra​czej drob​n y​m i przed​się​bior​ca​m i, pró​bu​ją​cy​m i uszczk​n ąć coś ze sko​rum​po​w a​n e​go sys​t e​m u dla sie​bie. My wszy​scy ży​li​śmy w cza​sach, gdy han​del nar​ko​t y​ka​‐ mi prze​szka​dzał tyl​ko rzą​do​w i. Ja nie wi​dzia​łem mi​n u​sów. Pew​n e​go dnia za​dzwo​n ił te​le​f on. By​łem w domu sam, a gdy ode​bra​łem, po dru​giej stro​n ie pła​ka​ła roz​hi​ste​ry​z o​w a​n a ko​bie​t a. – Cho​dzi o Chri​sa – za​w o​dzi​ła. – Nie żyje.

– Przy​kro mi. Ale… któ​re​go Chri​sa? – Że co? W siat​ce An​dré było dwóch Chri​sów: Czar​n y Chris, czar​n o​w ło​sy przy​ja​ciel z dzie​ciń​stwa, i Bia​ły Chris – ja​sno​w ło​sy di​ler. Na​z wi​ska​m i nikt nie za​przą​t ał so​bie gło​w y. – Po pro​stu Chris! Zna​la​z łam go dziś rano w łóż​ku. Jest siny. Nie żyje. Oka​z a​ło się, że Chris był w Be​li​z e i przedaw​ko​w ał leki na re​cep​t ę, któ​re uda​ło mu się ku​pić spod lady. Gdy An​dré wró​cił do domu, prze​ka​z a​łem mu złe wie​ści. – Czar​n y Chris czy Bia​ły Chris? – Kij wie. Jego dziew​czy​n a nie po​w ie​dzia​ła. – To musi być Bia​ły – od​parł spo​koj​n ie. – Czar​n y Chris nie miał​by dziew​czy​n y. Jak na iro​n ię przez An​dré i jego eklek​t ycz​n ą gru​pę za​czą​łem znów my​śleć o pra​w ie. Nie tyl​ko Ed pro​sił mnie o radę, wie​lu in​n ych też nie mo​gło się po​w strzy​m ać. Ci go​ście mo​gli być na li​ście naj​groź​n iej​szych prze​stęp​ców po​szu​ki​w a​n ych przez FBI, gdy​by fe​de​ral​n i w ogó​le coś po​‐ dej​rze​w a​li, lecz to nie zna​czy​ło, że nie mie​li ta​kich sa​m ych pro​ble​m ów jak pra​w o​rząd​n i oby​w a​‐ te​le. Je​den Ku​bań​czyk chciał po​m o​cy w kwe​stii po​dat​ków; klient z pół​n oc​n ej Flo​ry​dy po​t rze​bo​‐ wał po​ra​dy w spra​w ie sprze​da​ż y domu. Wszyst​ko zgod​n ie z pra​w em. Po​w o​li za​czy​n a​łem my​śleć o po​w ro​cie do za​w o​du. W samą porę. Pew​n e​go dnia skon​t ak​t o​‐ wa​ła się ze mną ktoś z Izby Ad​w o​kac​kiej, by po​in​f or​m o​w ać, że za​czę​ły wpły​w ać na mnie skar​‐ gi od sta​rych klien​t ów. Obo​w iąz​kiem każ​de​go praw​n i​ka jest su​m ien​n a pra​ca, a ja za​n ie​dby​w a​‐ łem swo​je po​w in​n o​ści. Wy​z na​czy​li mi dzie​w ięć​dzie​się​cio​dnio​w y okres prób​n y. Z ze​w nątrz wy​‐ da​w a​ło się, że moja nie​gdyś do​cho​do​w a prak​t y​ka wy​pa​ro​w a​ła. Mój przy​chód zma​lał nie​m al do zera. Za​w ia​do​m ie​n ie o okre​sie prób​n ym uświa​do​m i​ło mi, jak ni​sko upa​dłem. Mia​łem dwóch zna​jo​m ych by​łych pro​ku​ra​t o​rów. Gdy wy​ja​śni​łem im mój pro​blem, za​pro​po​‐ no​w a​li mi miej​sce do pod​n a​ję​cia w swo​im biu​rze. To była oka​z ja, żeby wró​cić do pra​cy. Dziw​n ie się po​czu​łem w gar​n i​t u​rze. Na​de​szła też pora, żeby zwią​z ać się na po​w aż​n ie z Mo​n i​que. To było nie​do​rzecz​n e, że mu​‐ sia​ła wciąż przy​cho​dzić do domu An​dré, gdy mia​ła wła​sne miesz​ka​n ie rap​t em kil​ka ulic da​lej, w Co​ral Ga​bles. Na​t u​ral​n y krok na​przód. Mój go​spo​darz nie mógł się prze​jąć mniej. Przez jego dom prze​w a​la​ło się tylu współ​lo​ka​t o​rów, że cie​szył się za nas obo​je. Uwa​ż a​łem, że nad​szedł czas, by odło​ż yć moją mi​n i​przy​go​dę na póź​n iej i wró​cić do re​a l​n e​go świa​t a. Tak wła​śnie my​śla​łem, gdy kil​ka ty​go​dni po tym, jak wpro​w a​dzi​łem się do miesz​ka​n ia Mo​n i​que, za​dzwo​n ił Ed. Po​w ie​dział, że chce po​ga​dać o tym księ​go​w ym, o któ​rym wspo​m nia​‐ łem, ale po​pro​sił o spo​t ka​n ie w czte​ry oczy. Przy​szedł, gdy Mo​n i​que była w pra​cy. – An​dré mówi, że może bę​dziesz w sta​n ie mi po​m óc. – Mogę spró​bo​w ać. A o co cho​dzi? Ed spoj​rzał mi pro​sto w oczy i spo​koj​n ie wy​po​w ie​dział sło​w a, któ​re mia​ły wy​n ieść moje ży​‐ cie na inną or​bi​t ę. – Po​m o​ż esz mi wy​prać sześć mi​lio​n ów do​lców w go​t ów​ce?

ROZDZIAŁ 4

FACET Z SZEŚCIOMA MILIONAMI DOLCÓW Czło​w iek nie bu​dzi się pew​n e​go ran​ka i nie my​śli: „Dzi​siaj zo​sta​n ę za​w o​do​w ym prze​stęp​cą”. Cza​sa​m i jed​n ak ży​cie po pro​stu tak się ukła​da. Mi​n ę​ło sześć mie​się​cy, od​kąd po​z na​łem Eda i Kel​ly, i przez ten czas zdą​ż y​łem tro​chę le​piej ich po​z nać. Ed wy​t łu​m a​czył mi, że po​ż y​czył pięć ty​się​cy od jed​n e​go zna​jo​m e​go i małą ża​glów​kę od dru​‐ gie​go. Dzię​ki swo​im wod​n iac​kim zna​jo​m o​ściom w Fort Lau​der​da​le Kel​ly sta​ran​n ie wy​bra​ła za​‐ ło​gę, któ​rej moż​n a było ufać na tyle, by wta​jem​n i​czyć ją w całe przed​się​w zię​cie. Po​ż e​glo​w a​li na Ja​m aj​kę i pod​ję​li nie​m al pół tony wy​so​ko​ga​t un​ko​w ej ma​ry​chy. Po​n ie​w aż An​dré szyb​ko sprze​dał pierw​szą par​t ię, na sta​łe za​ję​li się im​por​t em ma​ri​hu​a ny, bra​w u​ro​w o prze​m y​ca​jąc swój nie​le​gal​n y ła​du​n ek do Mia​m i na ło​dzi ba​daw​czej daw​n e​go am​ba​sa​do​ra. Taka jed​n ost​ka była ide​a l​n ą przy​kryw​ką. Cel​n i​kom na​w et przez myśl nie prze​szło, że coś może być nie tak. Jak do tej pory ni​g​dy ich nie prze​szu​ka​li. Cu​m o​w a​li w za​t o​ce, od​cze​ki​w a​li kil​ka dni, a po​t em jak​by ni​g​‐ dy nic od​bie​ra​li ła​du​n ek. Ge​n ial​n e. Ta kasa po​cho​dzi​ła z jego zy​sku z pierw​szej ak​cji na po​ż y​czo​n ej ło​dzi, a tak​ż e z do​cho​dów jego wspól​n i​ków. Nic dziw​n e​go, że był ner​w o​w y i chciał ja​koś bez​piecz​n ie ją ukryć, naj​le​piej z dala od wścib​skich oczu rzą​du USA. Od razu wie​dzia​łem, o co mnie pro​si. To było nie​le​gal​n e. Lu​dzie mie​li wte​dy jed​n ak inne po​dej​ście. Wi​dzia​łem w han​dlu nar​ko​t y​ka​m i prze​stęp​stwo bez ofiar, a wy​sił​ki rzą​du zmie​rza​ją​‐ ce do roz​pra​w ie​n ia się z tym kwit​n ą​cym biz​n e​sem od​bie​ra​łem jako na​ru​sze​n ie pra​w a do ży​cia we​dle uzna​n ia. Na do​da​t ek wy​z na​czo​n y przez Izbę Ad​w o​kac​ką okres prób​n y był jak cios w po​‐ li​czek. A więc chcie​li, że​bym znów był sku​t ecz​n ym praw​n i​kiem, tak? Cóż, mia​łem oka​z ję, by za​cząć świad​czyć usłu​gi no​w e​m u klien​t o​w i.

Choć Ed wy​glą​dał jak ste​reo​t y​po​w y Ka​li​f or​n ij​czyk, miał sil​n y cha​rak​t er. Bu​dził sym​pa​t ię, po​dej​rze​w a​łem jed​n ak, że nie ścier​piał​by głup​ców ani nie zniósł​by lu​dzi, któ​rzy by z nim za​‐ dar​li. Może gdy​bym choć przez chwi​lę po​m y​ślał o nie​bez​pie​czeń​stwach, nie wziął​bym się za to, ale ja wi​dzia​łem w tym wy​z wa​n ie. A je​śli chcia​łem to zro​bić, mu​sia​łem wie​dzieć, co ro​bię. Pod​czas gdy An​dré był nie​z wy​kle dys​kret​n y, Ed wy​da​w ał się wy​pa​t ry​w ać ko​lej​n e​go in​t e​re​‐ su z tro​chę nie​po​ko​ją​cą nie​cier​pli​w o​ścią. Zwró​cił się do mnie, bo tam​t en po​w ie​dział mu, że pro​‐ wa​dzi​łem zna​czą​ce in​t e​re​sy na Ka​ra​ibach. – To praw​da – przy​z na​łem. – Są tam ide​a l​n e wa​run​ki do biz​n e​su. Trzy lata wcze​śniej re​pre​z en​t o​w a​łem fir​m ę che​m icz​n ą, któ​ra chcia​ła wy​n ieść się za gra​n i​‐ cę. Od​kry​łem, że w Por​t o​ry​ko ta​kie za​kła​dy mogą za​osz​czę​dzić na​w et dzie​w ięć​dzie​siąt pięć pro​cent na po​dat​kach, o ile prze​n io​są swo​ją dzia​łal​n ość pro​duk​cyj​n ą na tę ka​ra​ib​ską wy​spę. Od​‐ by​łem tam kil​ka po​dró​ż y oraz do bry​t yj​skich te​ry​t o​riów za​m or​skich, gdzie miej​sco​w e wła​dze ofe​ro​w a​ły wy​koń​czo​n e hale fa​brycz​n e i te​re​n y prze​m y​sło​w e, żeby przy​cią​gnąć za​gra​n icz​n e in​w e​sty​cje. Przy oka​z ji mo​ich kon​t ak​t ów z ka​ra​ib​ską biu​ro​kra​cją nie spo​sób było nie za​uwa​ż yć, że to, co w Sta​n ach za​ła​t wia​n o w je​den dzień, na Ka​ra​ibach trwa​ło ty​dzień. Kie​dyś do​pro​w a​‐ dza​ło mnie to do bia​łej go​rącz​ki, nie wspo​m i​n a​jąc o mo​ich klien​t ach, któ​rzy pła​ci​li mi przez cały okres opóź​n ie​n ia, te​raz jed​n ak do​strze​głem po​t en​cjał w tym pie​kiel​n ym sys​t e​m ie. Po​w ie​dzia​łem Edo​w i, że zo​ba​czę, co da się zro​bić. Wie​dzia​łem, że mu​szę uwa​ż ać, więc po​sta​n o​w i​łem nie wta​jem​n i​czać Mo​n i​que w szcze​gó​ły. Wie​dzia​ła, że świad​czy​łem le​gal​n e usłu​gi wie​lu wspól​n i​kom An​dré, ale to była inna hi​sto​ria. Wma​w ia​łem so​bie, że je​śli mi się uda, to tak na​praw​dę nie po​peł​n ię prze​stęp​stwa. Ed miał pro​blem, któ​ry trze​ba było roz​w ią​z ać. Ja by​łem od roz​w ią​z y​w a​n ia pro​ble​m ów. I tyle. Po​sta​n o​w i​łem tro​chę po​dzwo​n ić. By​łem prze​ko​n a​n y, że mogę po​py​t ać tu i tam, nie zwra​‐ ca​jąc uwa​gi praw​n i​ków, z któ​ry​m i dzie​li​łem biu​ro – obaj byli daw​n y​m i pro​ku​ra​t o​ra​m i, a obec​‐ nie obroń​ca​m i w pro​ce​sach kar​n ych. Przy​ję​li​śmy za​sa​dę „nie py​t aj, nie mów”, więc każ​dy zaj​‐ mo​w ał się swo​imi spra​w a​m i. Jak za​brać się do wy​pra​n ia sze​ściu mi​lio​n ów w go​t ów​ce? Nie mia​łem po​ję​cia, ale wie​dzia​łem, do kogo się zwró​cić. Geo​r​ge Phil​lip był spo​krew​n io​n y z moją byłą żoną. Tak się skła​da​ło, że był też oszu​stem, któ​ry wy​łu​dził nie​daw​n o dzie​w ięć mi​lio​n ów do​la​rów od rzą​du Fi​de​la Ca​stro. Re​le​go​w a​n y z eli​t ar​n e​go uni​w er​sy​t e​t u na pierw​szym roku za kra​dzież bia​łych kru​ków z bi​‐ blio​t e​ki i pró​bę ich sprze​da​ż y w No​w ym Jor​ku unik​n ął też woj​n y w Wiet​n a​m ie, uda​jąc geja. Ra​‐ zem stu​dio​w a​li​śmy pra​w o w Mia​m i i przez krót​ki czas pra​co​w a​li​śmy wspól​n ie w glo​bal​n ej fir​‐ mie praw​n i​czej, lecz on szyb​ko roz​po​czął wła​sną prak​t y​kę ad​w o​kac​ką zde​cy​do​w a​n y zbić for​t u​‐ nę jako spe​cja​li​sta od pra​w a mię​dzy​n a​ro​do​w e​go. Po​w ol​n a dro​ga do suk​ce​su nie bar​dzo mu się po​do​ba​ła, więc za​czął snuć fan​t a​z je o prze​stęp​‐ stwie do​sko​n a​łym. Głów​ko​w ał, jak moż​n a za​ro​bić mi​lion do​la​rów w pierw​szym roku po skoń​‐ cze​n iu pra​w a. Po prze​stu​dio​w a​n iu mało zna​n ej Usta​w y o han​dlu z wro​giem wie​dział tyle, że

prze​stęp​stwa po​peł​n io​n e prze​ciw pań​stwom wro​gim wo​bec Sta​n ów nie są w Ame​ry​ce ka​ra​n e. A jed​n ym z naj​w ięk​szych wro​gów USA w tym cza​sie była Kuba, ob​ło​ż o​n a em​bar​giem han​dlo​‐ wym od 1960 roku, gdy rząd za​czął kon​f i​sko​w ać zie​m ie na​le​ż ą​ce do ame​ry​kań​skich oby​w a​t e​li. Geo​r​ge do​szedł do wnio​sku, że je​śli uda mu się sztu​ka de​f rau​da​cji pie​n ię​dzy ku​bań​skie​go rzą​du, nie będą go ści​gać w Sta​n ach. Nie zaj​rzał nie​ste​t y do in​n ych ustaw kar​n ych. Nie​peł​n a wie​dza bywa nie​bez​piecz​n a. Uwa​ż a​jąc się za ge​n iu​sza zbrod​n i, wy​m y​ślił for​t el, dzię​ki któ​re​m u chciał na​cią​gnąć Kubę na gru​be mi​lio​n y przy po​m o​cy lip​n ej umo​w y na han​del kawą. Jego plan był jak żyw​cem wy​ję​t y ze sce​n a​riu​sza Mis​s ion Im​p os​s i​b le. By zre​a li​z o​w ać to śmia​łe przed​się​w zię​cie, do​brał so​bie wie​lo​‐ barw​n ą gru​pę współ​pra​cow​n i​ków: stra​ż ak, gli​n a, ma​jęt​n y dżen​t el​m en z Ha​iti, nie​m iec​ki han​‐ dlarz kawy i Ho​len​der​ka, któ​ra zaj​m o​w a​ła się prze​m y​t em he​ro​iny – na pół eta​t u, bo uwa​ż a​ła się za spe​cja​list​kę od im​por​t u i eks​por​t u. Plan – w teo​rii – był ge​n ial​n y. Kuba sprze​da​w a​ła Ro​sji kawę za twar​dą wa​lu​t ę, po​n ie​w aż jed​n ak sama pro​du​ko​w a​ła jej za mało, po ci​chu ku​po​w a​ła ją gdzie in​dziej, zmie​n ia​ła ozna​ko​w a​‐ nia i po​da​w a​ła za wła​sny pro​dukt. Geo​r​ge za​ło​ż ył fir​m ę na An​t y​lach Ho​len​der​skich, bo jako Ame​ry​ka​n in nie mógł​by ina​czej han​dlo​w ać bez​po​śred​n io z ku​bań​skim rzą​dem. Po​je​chał do Nie​m iec i ku​pił to​w a​ro​w iec – za​m ie​rzał go wy​ko​rzy​stać do prze​w o​z u fik​cyj​n ej kawy z Re​pu​bli​ki Do​m i​n i​ka​n y na Kubę. Mie​li pod​pi​sać umo​w ę z Ku​bań​czy​ka​m i, w myśl któ​rej tam​ci otrzy​m a​ją kil​ka ton zia​re​n ek do rąk wła​snych w za​m ian za dzie​w ięć mi​lio​n ów do​la​rów. Z chwi​lą, gdy lip​‐ na fir​m a przed​sta​w i do​w ód, że kawa wy​pły​n ę​ła z Re​pu​bli​ki Do​m i​n i​ka​n y, pie​n ią​dze mia​ły być prze​la​n e na ich kon​t o przez ka​n a​dyj​ski bank, któ​ry w isto​cie kre​dy​t o​w ał tę ope​ra​cję. Dzię​ki opła​ce​n iu cel​n i​ków w San​t o Do​m in​go mia​ło się wy​da​w ać, że kawę za​ła​do​w a​n o na sta​t ek, co po​t wier​dza​ły do​ku​m en​t y. Geo​r​ge za​m ie​rzał też prze​ku​pić urzęd​n i​ka por​t u, żeby po​‐ zwo​lił za​ło​dze wejść na po​kład. Pie​n ią​dze mia​ły być prze​la​n e na kon​t o, ale kawa nie mia​ła wy​‐ pły​n ąć. Pu​stą jed​n ost​kę za​m ie​rzał za​t o​pić w mo​rzu. Trud​n o uwie​rzyć, ale nie​m al wszyst​ko po​szło zgod​n ie z pla​n em. Pro​blem w tym, że nie uda​ło im się prze​ku​pić jed​n e​go nie​z będ​n e​go urzęd​n i​ka por​t u, a za​ło​gi, któ​ra mia​ła za​t o​pić sta​‐ tek, nie wpusz​czo​n o na po​kład. Gdy od​kry​t o oszu​stwo, nie tyl​ko Ku​bań​czy​cy byli wście​kli, ale rów​n ież Ka​n a​da, gdzie miał sie​dzi​bę bank prze​pro​w a​dza​ją​cy trans​a k​cję. Geo​r​ge śmia​ło wró​cił do kan​ce​la​rii prze​ko​n a​n y o swo​jej nie​t y​kal​n o​ści. Na​w et gdy jego nie​‐ któ​rzy współ​pra​cow​n i​cy zo​sta​li upro​w a​dze​n i przez ku​bań​skich agen​t ów wy​w ia​du na Ja​m aj​ce i do​sta​li su​ro​w e wy​ro​ki dwu​dzie​stu lat cięż​kich ro​bót na Ku​bie, na​dal wie​rzył, że unik​n ął oskar​‐ że​n ia. Był taki pew​n y sie​bie, że za​m iast się nie wy​chy​lać i cie​szyć z nie​uczci​w ie zdo​by​t ych pie​‐ nię​dzy, do​ra​biał so​bie cza​sem, han​dlu​jąc ko​ka​iną. Gdy​by po​czy​t ał tro​chę wię​cej na te​m at pra​w a kar​n e​go, wie​dział​by, że za oszu​stwo te​le​ko​‐ mu​n i​ka​cyj​n e, czy​li prze​stęp​stwo po​peł​n io​n e przy uży​ciu urzą​dzeń ta​kich jak fak​sy, gro​z i pięć lat po​z ba​w ie​n ia wol​n o​ści. W tym sa​m ym cza​sie, gdy ka​n a​dyj​skie wła​dze przy​go​t o​w y​w a​ły wnio​sek o jego eks​t ra​dy​cję, by po​sta​w ić mu za​rzu​t y, on pró​bo​w ał sprze​dać osiem kilo koki – o iro​n io – han​dla​rzo​w i kawy, któ​ry aku​rat współ​pra​co​w ał z DEA. Co gor​sza, gdy go w koń​cu

aresz​t o​w a​n o, po​li​cja prze​szu​ku​ją​ca jego dom zna​la​z ła ko​ka​inę w ga​ra​ż u. Ska​z a​n o go na osiem lat za dra​gi i do​dat​ko​w e trzy za oszu​stwo. W wię​z ie​n iu cią​gle prze​kli​n ał swój los, nie poj​m u​jąc sta​rej mak​sy​m y – je​śli po​peł​n iasz prze​‐ stęp​stwo, bądź go​t ów za nie od​sie​dzieć. Po​w ie​dzia​łem mu, że sko​ro uda​w ał ho​m o​sek​su​a li​stę, żeby unik​n ąć służ​by woj​sko​w ej, po​w i​n ien uznać od​siad​kę za prak​t ycz​n y od​po​w ied​n ik służ​by kra​jo​w i. Miał inne zda​n ie. Gdy mia​łem z nim po​roz​m a​w iać, od​sie​dział już wy​rok i wła​śnie za​kła​dał fir​m ę kon​sul​t in​go​w ą, a poza tym jak nic pra​co​w ał nad ko​lej​n ym prze​krę​t em. Mimo cięż​kich przejść w wię​z ie​n iu Geo​‐ r​ge nie zra​ż ał się szyb​ko, uzna​łem więc, że mi po​m o​ż e, je​śli bę​dzie w sta​n ie. Nie za​w iódł mnie. Po krót​kiej wy​m ia​n ie no​w i​n ek przez te​le​f on przed​sta​w i​łem drob​n y pro​blem Eda. Od razu wie​dział, jak temu za​ra​dzić. – Mu​sisz po​je​chać na An​gu​il​lę i po​ga​dać z moim do​brym zna​jo​m ym Hen​rym Jack​so​n em – pod​po​w ie​dział. – Hen​ry do​ra​dza tam​t ej​sze​m u rzą​do​w i w spra​w ach kon​sty​t u​cji. To wio​dą​cy praw​n ik, czo​ło​w y po​li​t yk i na​w et spo​rzą​dza pro​jek​t y ustaw praw​n ych dla wy​spy. „Wiel​kie nie​ba – po​m y​śla​łem – mówi o nim tak, jak​by to był sam Hen​ry Kis​sin​ger!”. – Ale jest też prze​kup​n y. Za kasę zro​bi nie​m al wszyst​ko, ale nie dla każ​de​go, pa​m ię​t aj. Na two​je szczę​ście znam ha​sło. Jedź tam, wy​ja​śnij, skąd mnie znasz. Po​li​czy so​bie za to, ale po pro​stu mu za​płać. On wszyst​ko za​ła​t wi. By​łem wdzięcz​n y. Zna​łem An​gu​il​lę. To było ma​lut​kie bry​t yj​skie te​ry​t o​rium za​m or​skie, naj​‐ da​lej na pół​n oc wy​su​n ię​t a wy​sep​ka z Wysp Na​w ietrz​n ych na Ma​łych An​t y​lach, i mniej oczy​w i​‐ sta lo​ka​li​z a​cja dla mię​dzy​n a​ro​do​w ych trans​a k​cji pie​n ięż​n ych, któ​rych nie spo​sób wy​śle​dzić. Tam​t ej​sze pla​ż e są pięk​n e, ale nie uświad​czysz po​koi ho​t e​lo​w ych za sześć​set do​la​rów za noc. An​gu​il​la była mniej okle​pa​n a niż na​w et, po​w iedz​m y, są​sied​n ia Sa​int Chri​sto​pher czy też Sa​int Kitts, jak po​w szech​n ie się ją na​z y​w a, któ​ra zy​ska​ła re​n o​m ę ide​a l​n e​go miej​sca dla za​m or​skich in​w e​sty​cji. Może wła​śnie w tym le​ż ał jej urok. Tak się zło​ż y​ło, że zna​łem rów​n ież Hen​ry’ego Jack​so​n a – kon​t akt Geo​r​ge’a na An​gu​il​li. Spo​t ka​łem go przy oka​z ji za​ła​t wia​n ia spraw urzę​do​w ych pod​czas mo​ich po​dró​ż y służ​bo​w ych na Ka​ra​iby. Był praw​n i​kiem miesz​ka​ją​cym w Sa​int Kitts, ale miał biu​ro na obu wy​spach i krą​ż ył mię​dzy nimi. Re​pre​z en​t o​w ał na​le​ż ą​ce do rzą​du te​re​n y pod fa​bry​ki fir​m y czysz​czą​cej, któ​rej po​m o​głem uzy​skać jed​n o ze zwol​n ień po​dat​ko​w ych. Oprócz tego był też za​ło​ż y​cie​lem no​w ej par​t ii po​li​t ycz​n ej, któ​ra do​szła do wła​dzy wła​śnie w tym roku, oraz wscho​dzą​cą gwiaz​dą ad​m i​‐ ni​stra​cji. Po​n ie​w aż An​gu​il​la była jed​n ym z bry​t yj​skich te​ry​t o​riów za​m or​skich, cie​szy​ła się znacz​n ym stop​n iem au​t o​n o​m ii. Hen​ry po​m ógł w spo​rzą​dze​n iu praw do​t y​czą​cych wszyst​kie​go oprócz kwe​stii obro​n y na​ro​do​w ej i sto​sun​ków za​gra​n icz​n ych, nad któ​ry​m i kon​t ro​lę wciąż spra​w o​w ał Lon​dyn. Za​w sze wy​da​w ał mi się kimś poza wszel​ki​m i po​dej​rze​n ia​m i.

To mia​ła być moja pierw​sza lek​cja pra​n ia pie​n ię​dzy. W ży​ciu bym nie po​m y​ślał, żeby zwró​‐ cić się do ko​goś ta​kie​go jak Hen​ry Jack​son, jed​n ak już wkrót​ce mia​łem zdo​być wej​ściów​kę do tego se​kret​n e​go świat​ka. Geo​r​ge wy​ło​ż ył też czar​n o na bia​łym, jak naj​le​piej wy​prać kasę Eda. – Z po​m o​cą Hen​ry’ego mu​sisz za​ło​ż yć parę lip​n ych firm na An​gu​il​li. Ulo​kuj pie​n ią​dze w ich imie​n iu w tam​t ej​szych ban​kach. Po​t em za​czniesz ob​ra​cać kasą. Po​n ie​w aż Hen​ry to dro​bia​z go​‐ wy gość, upew​n ij się, że w pa​pie​rach nie ma ni​cze​go, przez co moż​n a by po​w ią​z ać te fir​m y z tobą i two​imi klien​t a​m i. – Nie wiem, jak ci dzię​ko​w ać – po​w ie​dzia​łem. – Hm, je​śli coś ci z tego skap​n ie, po​dzie​lisz się ze mną. – Pew​n ie. Aha, jesz​cze jed​n o… – Co? – Jak wła​ści​w ie mam wy​w ieźć sześć me​lo​n ów z kra​ju? Nie​ko​n iecz​n ie chciał​bym to za​ła​‐ twiać przez Ame​ri​can Air​li​n es… Na ta​kie coś mogą po pro​stu krzy​w o pa​t rzeć. Geo​r​ge się ro​z e​śmiał. – Ty nie żar​t u​jesz… Słu​chaj, po​ga​daj z in​n ym moim kum​plem, Jim​m ym John​sem. To sta​ry pi​lot bom​bow​ca z cza​sów dru​giej woj​n y świa​t o​w ej. Ma wła​sną fir​m ę czar​t e​ro​w ą, któ​ra ob​słu​gu​‐ je flo​t ę le​a r​je​t ów. Nie za​po​m nij po​w o​łać się na mnie i pa​m ię​t aj, żeby mu po​w ie​dzieć, że to nie ko​ka​inę chcesz prze​w ieźć. Za​bie​rze cię wszę​dzie, ale bez pro​chów. Gdy pod​czas na​stęp​n e​go spo​t ka​n ia z Edem wy​ło​ż y​łem mu za​rys pla​n u, wi​dzia​łem, że już to zro​bi​ło na nim wra​ż e​n ie. Przy​stał na wszyst​ko pra​w ie bez za​strze​ż eń, zo​sta​w ia​jąc mi do​pra​co​‐ wa​n ie szcze​gó​łów. Póź​n iej za​dzwo​n i​łem do Hen​ry’ego. By​łem po​de​n er​w o​w a​n y, bo nie mia​łem do koń​ca pew​‐ no​ści, czy oso​bi​ste po​le​ce​n ie Geo​r​ge’a na coś się przy​da. Za​sta​n a​w ia​łem się, czy aby te​raz, gdy skom​pro​m i​t o​w ał się wy​ro​kiem za nar​ko​t y​ki i od​siad​ką w wię​z ie​n iu, wie​lu jego daw​n ych wspól​‐ ni​ków nie bę​dzie się wy​pie​rać zna​jo​m o​ści z ta​kim ty​pem. Moje oba​w y oka​z a​ły się bez​pod​staw​n e. – Geo​r​ge Phil​lip! – za​krzyk​n ął Hen​ry. – Jak się ma ten sta​ry łaj​dak? Nie wda​w a​łem się w szcze​gó​ły przez te​le​f on. Hen​ry za​su​ge​ro​w ał, że po​w i​n ie​n em przy​je​‐ chać i spo​t kać się z nim na An​gu​il​li. Po​m o​ż e za​re​je​stro​w ać fir​m y, wy​szu​ka ja​kieś miej​sca pod po​t en​cjal​n e fa​bry​ki i coś do​ra​dzi w spra​w ie kont ban​ko​w ych, na któ​re mu​si​m y wpła​cić pie​n ią​‐ dze. Gdy prze​ka​z a​łem Mo​n i​que wie​ści, że mam w pla​n ach po​dróż na Ka​ra​iby, była za​chwy​co​n a. Bar​dzo chcia​ła, że​bym roz​krę​cił swój biz​n es na nowo. Na tym eta​pie jesz​cze mo​głem jej mó​‐ wić, co ro​bię. Ogra​n i​czy​łem fak​t y do mi​n i​m um. Le​cąc nad pła​ską wy​sep​ką, by​łem zwy​czaj​n ie szczę​śli​w y. Po krót​kiej prze​jażdż​ce tak​sów​ką do sto​li​cy, The Val​ley, spo​t ka​łem się z Hen​rym w jego ga​bi​n e​cie. Był wów​czas tuż po czter​dzie​‐ st​ce, lecz przez sła​bość do uży​w ek wy​glą​dał o dzie​sięć lat sta​rzej. Po​w i​t ał mnie sze​ro​kim uśmie​‐ chem i uści​skiem na mi​sia.

– Ken, co tam u cie​bie? Wi​t aj znów na An​gu​il​li! Usie​dli​śmy w jego prze​stron​n ym sa​lo​n ie, oto​czo​n ym rzę​da​m i nazw wszyst​kich stwo​rzo​‐ nych przez nie​go spół​e k fa​sa​do​w ych, i po kil​ku mi​n u​t ach roz​po​czę​li​śmy pra​cę nad do​ku​m en​t a​‐ cją re​je​stra​cyj​n ą firm, któ​rych po​t rze​bo​w a​łem, żeby ten cały szwindel wypalił. Za​ło​ż y​łem po jed​n ym przed​się​bior​stwie dla każ​de​go klien​t a, któ​ry miał przy​je​chać tu ze mną. Hen​ry we​z wał swo​ich se​kre​t a​rzy i po chwi​li mie​li​śmy całą ar​m ię po​m oc​n i​ków, kom​ple​t u​‐ ją​cych nie​z będ​n e do​ku​m en​t y, żeby wszyst​ko wy​glą​da​ło moż​li​w ie jak naj​bar​dziej le​gal​n ie. Stwo​rzy​li​śmy za​m or​skie fir​m y z na​z wa​m i tu​t ej​szych miejsc – enig​m a​t ycz​n e przed​się​bior​‐ stwa za​m ie​rza​ją​ce rze​ko​m o na​być lo​ka​le prze​m y​sło​w e na An​gu​il​li – z se​kre​t a​rza​m i po​sia​da​ją​‐ cy​m i je​den udział w ka​pi​t a​le ak​cyj​n ym każ​dej no​w ej spół​ki. Dzię​ki temu nikt nie był w sta​n ie się do​w ie​dzieć, kto jest fak​t ycz​n ym be​n e​f i​cjen​t em. Przy oka​z ji otwo​rzy​łem so​bie kon​t o na na​‐ zwi​sko José Lo​pez. Ni​g​dy nie wia​do​m o, kie​dy coś ta​kie​go może się przy​dać. Je​dy​n ym środ​kiem ostroż​n o​ści, na któ​ry na​le​ga​łem, było umiesz​cze​n ie mo​je​go na​z wi​ska i wy​ka​z u wła​sno​ści klien​t ów-be​n e​f i​cjen​t ów gdzieś w pa​pie​rach prze​cho​w y​w a​n ych wy​łącz​n ie w ga​bi​n e​t ach Hen​ry’ego. Gdy​by mi się coś przy​da​rzy​ło, mu​sia​ło ist​n ieć ja​kieś świa​dec​t wo, na któ​re klien​ci mo​gli się po​w o​łać, żeby udo​w od​n ić swój ty​t uł praw​n y do tych firm, a tym sa​m ym do kont i pie​n ię​dzy. Po do​peł​n ie​n iu tych for​m al​n o​ści prze​szli​śmy do​słow​n ie przez uli​cę do jed​n e​go z wie​lu ban​‐ ków na wy​sep​ce. Hen​ry wy​ja​śnił mi za​le​t y ko​rzy​sta​n ia z tej kon​kret​n ej in​sty​t u​cji. Była miej​‐ sco​w a i nie mia​ła żad​n ych po​w ią​z ań z USA – ani jed​n e​go od​dzia​łu, agen​cji czy fi​lii w Sta​n ach, a to ozna​cza​ło, że je​śli ame​ry​kań​scy śled​czy od​kry​li​by, że coś z tymi fir​m a​m i nie gra, ame​ry​‐ kań​ski sąd i rząd nie mia​ły​by żad​n ych szans, żeby zo​ba​czyć, kto otwo​rzył któ​re kon​t o. – Ale oczy​w i​ście – do​dał z uśmie​chem – mamy jed​n ą ko​re​spon​du​ją​cą umo​w ę z du​ż ym ban​‐ kiem na Man​hat​t a​n ie. Je​śli wpła​cisz tu​t aj pie​n ią​dze w czwar​t ek, do po​n ie​dział​ku będą już przy​n o​sić od​set​ki w Sta​n ach. Tu​t ej​szy pre​z es przez wie​le lat pra​co​w ał dla zna​n e​go ame​ry​kań​‐ skie​go ban​ku na Ka​ra​ibach. Te​raz, gdy otwo​rzył biz​n es na An​gu​il​li, czę​sto ma duże wpła​t y. Źró​dło fun​du​szy mało go ob​cho​dzi. Po otwar​ciu kont ban​ko​w ych ukrad​kiem wrę​czy​łem Hen​ry’emu ko​per​t ę z kasą, któ​rą Ed dał mi w tym celu, a po​t em wró​ci​łem do Mia​m i. Jego ho​n o​ra​rium wy​n o​si​ło ty​siąc osiem​set do​la​rów – trzy razy tyle, ile po​li​czy​li​by so​bie ame​ry​kań​scy praw​n i​cy za za​ło​ż e​n ie firm w Sta​n ach. Za​n im to usta​li​li​śmy, Hen​ry za​py​t ał: – Chcesz, że​bym do​dał coś do tej gaży i od​pa​lił ci dział​kę? Cze​go in​n e​go mo​głem się spo​dzie​w ać? W mię​dzy​n a​ro​do​w ym świat​ku prze​m y​t u i pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy od​pa​la​n ie dzia​łek było nor​m ą. To jed​n ak wy​da​w a​ło mi się nie​sto​sow​n e. – Nie, dzię​ki – od​par​łem. – Nie pra​cu​ję w taki spo​sób. Klient do​brze mi pła​ci. Te​raz przy​szła pora na praw​dzi​w ą za​ba​w ę – drob​n y wy​w óz, ba​ga​t e​la, sze​ściu mi​lio​n ów do​‐ la​rów poza USA.

ROZDZIAŁ 5

KONTO MYSZKI MIKI – Jed​n o jest pew​n e: tak ubra​n i nie mo​ż e​cie tam je​chać. Przede mną sie​dzie​li Ed, Kel​ly i trzech człon​ków ich za​ło​gi, któ​rzy po​m o​gli prze​m y​cić ma​ri​‐ hu​a nę, co im przy​n io​sło okrą​głą sum​kę. Był tam też Bil​ly Her​n án​dez, ame​ry​kań​ski han​dlarz ku​bań​skie​go po​cho​dze​n ia, któ​ry za po​śred​n ic​t wem An​dré roz​pro​w a​dził tra​w ę po Sta​n ach i Ka​‐ na​dzie. Ed miał na so​bie ko​szul​kę bez koł​n ie​rzy​ka i szor​t y, Kel​ly zaś po​n ęt​n y top i pstro​ka​t e spodnie. To​w a​rzy​szy​li im dwaj że​gla​rze, Pe​t er i Mar​cus, za​t rud​n ie​n i przez Kel​ly, oraz Sam, były żoł​n ierz pie​cho​t y mor​skiej i we​t e​ran z Wiet​n a​m u. Pe​t er był ka​pi​t a​n em stat​ku z Se​a t​t le, a Mar​cus człon​kiem za​ło​gi z De​t ro​it. Obaj wy​glą​da​li tak, jak​by wła​śnie ze​szli z jach​t u, w bu​t ach po​kła​do​w ych i ob​cię​t ych dżin​sach. Po​z o​sta​łym dwóm męż​czy​z nom przy​da​ła​by się wi​z y​t a u fry​‐ zje​ra. – O co ci cho​dzi? – za​py​t ał Ed, omia​t a​jąc wzro​kiem swo​ją eki​pę, któ​ra ze​bra​ła się w moim domu w Co​ral Ga​bles, żeby do​grać szcze​gó​ły przed​się​w zię​cia. Mo​n i​que była na służ​bie, a ja wo​‐ la​łem nie spo​t y​kać się z całą pacz​ką w domu Eda po są​siedz​ku. – To jest – na​chy​li​łem się do Eda – wie​lo​m i​lio​n o​w y in​t e​res. Po​w in​n i​śmy wy​glą​dać sto​sow​‐ nie. Może i to Ka​ra​iby, ale mu​si​m y od​po​w ied​n io się pre​z en​t o​w ać. – Co pro​po​n u​jesz? – Wszy​scy mu​si​cie za​ło​ż yć gar​n i​t u​ry, naj​le​piej gra​n a​t o​w e lub czar​n e. Ty też, Kel​ly – gar​son​‐ ka albo ele​ganc​ka spód​n i​ca. Pa​n o​w ie mu​szą być w wy​pra​so​w a​n ych ko​szu​lach, naj​le​piej bia​łych, i pod kra​w a​t em. Każ​dy z was bę​dzie po​t rze​bo​w ał tecz​ki. A w każ​dej z nich będą pli​ki stu​do​la​ró​‐ wek. Le​d​w ie wie​rzy​łem w to, co mó​w i​łem. Or​ga​n i​z o​w a​łem – ni mniej, ni wię​cej – ma​so​w y prze​‐ myt go​t ów​ki na ol​brzy​m ią ska​lę. Każ​da suma po​w y​ż ej dzie​się​ciu ty​się​cy do​la​rów, któ​re ame​ry​‐ kań​scy cel​n i​cy po​z wa​la​li wy​w o​z ić z kra​ju i wwo​z ić do nie​go pod​czas jed​n ej po​dró​ż y, mo​gła kosz​t o​w ać cię pięć lat w wię​z ie​n iu.

Mar​cus, na oko o kil​ka lat młod​szy, wy​da​w ał się nie​co ura​ż o​n y. – To na​praw​dę ko​n iecz​n e? – Słu​chaj​cie, je​ste​śmy biz​n es​m e​n a​m i po​dró​ż u​ją​cy​m i na An​gu​il​lę, by wy​n a​jąć te​re​n y fa​‐ brycz​n e. Je​śli nie bę​dzie​m y wy​glą​da​li jak oni, wzbu​dzi​m y po​dej​rze​n ia. Gdy bę​dzie​cie się pa​łę​‐ tać po od​pra​w ie cel​n ej na mię​dzy​n a​ro​do​w ym lot​n i​sku ubra​n i tak, jak​by​ście wła​śnie szli na pla​‐ żę, wy​czu​ją, że coś tu śmier​dzi. – Je​śli chcesz coś zro​bić, zrób to do​brze… – Poza tym – do​da​łem – prze​cież stać was na nową gar​de​ro​bę! – Ken do​brze gada – wtrą​cił się Ed. – Mu​si​m y tak zro​bić. Jego po​par​cie było rów​n ie mile wi​dzia​n e, co przy​jem​n ie za​ska​ku​ją​ce. Wi​docz​n ie spra​w ia​łem wra​ż e​n ie ko​goś, kto wie, co, do cho​le​ry, robi. Na ze​w nątrz mo​głem wy​da​w ać się opa​n o​w a​n ym, wy​ra​cho​w a​n ym praw​n i​kiem, lecz w środ​ku prze​w ra​ca​ły mi się wnętrz​n o​ści. To było wiel​kie ry​‐ zy​ko. – À pro​p os... Jak wła​ści​w ie się tam do​sta​n ie​m y? – za​py​t ał Ed. – Wszyst​ko już za​ła​t wio​n e. Jim​m y bę​dzie na nas cze​kał z le​a r​je​t em w Fort Lau​der​da​le. Już wcze​śniej za​su​ge​ro​w a​łem Edo​w i, że ten śro​dek trans​por​t u wcho​dzi w ra​chu​bę. Te​raz wszy​scy za​m ie​n i​li się w słuch. Tak jak w przy​pad​ku Hen​ry’ego Jack​so​n a Geo​r​ge spi​sał się na me​dal. Jim​m y’ego John​sa, by​‐ łe​go pi​lo​t a woj​sko​w ych sił po​w ietrz​n ych, spo​t ka​łem na lot​n i​sku, gdzie pro​w a​dził fir​m ę czar​t e​‐ ro​w ą. Zgod​n ie z prze​w i​dy​w a​n ia​m i nie chciał znać cha​rak​t e​ru na​szej po​dró​ż y ani wie​dzieć, co prze​w o​z i​m y. Za sie​dem i pół ty​sią​ca do​la​rów miał nas za​brać na An​gu​il​lę, po​cze​kać, aż wszyst​‐ ko do​m knie​m y, a po​t em od​w ieźć nas z po​w ro​t em. Cała wy​pra​w a mia​ła za​jąć nie​ca​ły dzień. To wy​da​w a​ło się zbyt pięk​n e, żeby mo​gło być praw​dzi​w e, a ja za​czą​łem czuć się nie​swo​jo, gdy sześć​dzie​się​cio​let​n i we​t e​ran oznaj​m ił, że ni​g​dy wcze​śniej tam nie la​t ał. – Je​stem pe​w ien, że nie bę​dzie żad​n ych pro​ble​m ów. Może bę​dzie​m y mu​sie​li za​t rzy​m ać się na Sint Ma​a r​t en po pa​li​w o, to tyle. – Ale nie ma​cie o co się mar​t wić, praw​da? – Jim​m y przyj​rzał mi się po​dejrz​li​w ie. – Ja​sne, że nie. To tyl​ko tro​chę for​sy. – Jak po​w ie​dzia​łem – od​parł – nie ob​cho​dzi mnie, co tam ma​cie, o ile to nie kon​t ra​ban​da. Sko​ro Ed był za​do​w o​lo​n y z tych usta​leń, a fir​m y i kon​t a ban​ko​w e cze​ka​ły na An​gu​il​li, mo​‐ gli​śmy za​czy​n ać. Usta​li​li​śmy po​czą​t ek ak​cji na na​stęp​n y ty​dzień, na czwar​t ek. Uzgod​n i​li​śmy, że spo​t ka​m y się o szó​stej rano w domu Eda w Co​ral Ga​bles, skąd wy​n a​ję​t a czar​n a li​m u​z y​n a mia​ła nas do​‐ wieźć w pół go​dzi​n y na pas star​t o​w y. W ostat​n im okre​sie przy​go​t o​w ań za​bi​ja​łem czas ru​t y​n o​w ą praw​n i​czą ro​bo​t ą, krę​cąc się po domu i pró​bu​jąc ro​bić co​kol​w iek, byle nie my​śleć o tym, co mia​ło na​stą​pić. Przy​strzy​głem wło​sy do bar​dziej przy​z wo​itej i ano​n i​m o​w ej kor​po​f ry​z u​ry i od​da​łem do czysz​cze​n ia mój naj​lep​szy ciem​n y gar​n i​t ur.

Mo​n i​que wy​czu​w a​ła mój nie​po​kój, lecz roz​w ia​łem jej oba​w y, tłu​m a​cząc, że boję się, że wy​‐ sze​dłem z wpra​w y. Wie​dzia​ła, że po​m a​gam Edo​w i i Kel​ly przy czymś i że znów lecę na Ka​ra​‐ iby, jed​n ak nie drą​ż y​ła te​m a​t u. By​łem jej wdzięcz​n y za ten brak za​in​t e​re​so​w a​n ia. Wciąż nie wie​rzy​łem, że ten plan wy​pa​li. Mi​lion rze​czy mo​gło pójść nie tak – na​w et ta​kie bła​host​ki jak guma zła​pa​n a pod​czas prze​‐ jaz​du na lot​n i​sko czy nie​dy​spo​z y​cja w trak​cie lotu mo​gły ścią​gnąć na nas całą rze​szę funk​cjo​‐ na​riu​szy. W nocy przed po​dró​ż ą mało spa​łem, nie z po​w o​du pa​n i​ki, po pro​stu by​łem pod​e ks​cy​t o​w a​n y tym, jak to wszyst​ko się ro​z e​gra. Była peł​n ia lata i na​w et nocą tem​pe​ra​t u​ra utrzy​m y​w a​ła się na nie​z no​śnie wy​so​kim po​z io​m ie. Po​w ró​ci​ły uczu​cia, któ​rych nie prze​ż y​w a​łem od cza​sów Wiet​‐ na​m u. Mia​łem wra​ż e​n ie, że ła​du​ję się w nie​bez​piecz​n ą grę, w któ​rej moje umie​jęt​n o​ści zde​‐ rza​ją się z umie​jęt​n o​ścia​m i mo​ich wro​gów. W tym przy​pad​ku prze​ciw​n i​ka​m i byli cel​n i​cy, DEA i miej​sco​w a po​li​cja. Roz​t rzą​sa​łem wszyst​ko, pró​bu​jąc prze​w i​dzieć, co się może nie udać. W koń​cu uzna​łem, że do pew​n e​go stop​n ia nie mam już na to wpły​w u. Resz​t a była w rę​kach losu. I pi​lo​t a. Je​śli mia​łem jesz​cze ja​kieś wąt​pli​w o​ści co do tego, czy moi klien​ci pod​cho​dzą do spra​w y tak samo po​w aż​n ie, jak ja, to te zo​sta​ły roz​w ia​n e, gdy ich tyl​ko zo​ba​czy​łem. Za​sto​so​w a​li się do mo​ich rad w naj​drob​n iej​szych szcze​gó​łach. Za​ło​ż y​li gar​n i​t u​ry, byli ogo​le​n i i ostrzy​ż e​n i. Kel​ly wy​glą​da​ła jak ucie​le​śnie​n ie wy​t wor​n o​ści w biz​n e​so​w ej gar​son​ce ide​a l​n ie do​pa​so​w a​n ej do jej fi​‐ gu​ry. Że​gnaj, fan​ko że​glar​stwa, wi​t aj, ostra jak ży​le​t a biz​n e​swo​m an! – I co po​w iesz, Ken? – za​py​t ał Ed. – Uj​dzie? – Ide​a l​n ie – od​par​łem, wi​t a​jąc wszyst​kich moc​n ym uści​skiem dło​n i. Każ​dy z klien​t ów kur​czo​w o trzy​m ał ak​t ów​kę, co zro​z u​m ia​łe, zwa​ż yw​szy na jej za​w ar​t ość. – Za​kła​dam, że cała for​sa tam jest, trzy razy prze​li​czo​n a. Oni to sta​ran​n ie spraw​dzą. – Wszyst​ko gra. Choć wciąż było wcze​śnie rano, bez wąt​pie​n ia nad​cho​dził ko​lej​n y upal​n y dzień. Na​sza li​‐ mu​z y​n a już cze​ka​ła. Jim​m y spo​t kał się z nami rap​t em kil​ka me​t rów od sa​m o​lo​t u. Wi​dok ma​szy​n y wy​star​czył, żeby roz​pro​szyć na​pię​cie pa​sa​ż e​rów. Po tym, jak omó​w i​łem z pi​lo​t em szcze​gó​ły, za​pro​sił nas na po​kład. Było tak bez​stre​so​w o, jak się spo​dzie​w a​łem. Zero ochro​n y i spraw​dza​n ia ba​ga​ż u. Ed ru​szył za mną, a za nim Kel​ly i resz​t a pacz​ki. Kro​czy​li​śmy zde​cy​do​w a​n ie w prze​pi​so​w ej ko​lum​‐ nie przez pły​t ę lot​n i​ska w stro​n ę ośmio​oso​bo​w e​go sa​m o​lo​t u jak de​le​ga​cja biz​n e​so​w a, któ​rą uda​w a​li​śmy. Gdy Jim​m y prze​pro​w a​dzał ostat​n ie kon​t ro​le przed od​lo​t em, uda​ło mi się od​prę​ż yć, ale wie​‐ dzia​łem, że nic nie jest pew​n e, do​pó​ki nie znaj​dzie​m y się w po​w ie​t rzu. Gdy sil​n i​ki za​sko​czy​ły i ko​ło​w a​li​śmy na ko​n iec pasa star​t o​w e​go, z każ​dym me​t rem od​da​la​li​‐ śmy się od łap cel​n i​ków. Resz​t a gru​py była w świet​n ych hu​m o​rach, krzy​cząc i wi​w a​t u​jąc, że póki co wszyst​ko gra. Jed​n ak ja po​z wo​li​łem so​bie ode​t chnąć do​pie​ro wte​dy, gdy wznie​śli​śmy się w po​w ie​t rze i zo​ba​‐

czy​łem w dole ka​n a​ły i pla​ż e Fort Lau​der​da​le. Kto wie, może jed​n ak nam się uda… Lot trwał dwie i pół go​dzi​n y, a po prze​kro​cze​n iu gra​n i​cy ame​ry​kań​skiej prze​strze​n i po​‐ wietrz​n ej za​m ie​n ił się w im​pre​z ę. Ed za​czął otwie​rać bu​t el​ki z czymś moc​n iej​szym, a za​ło​ga szyb​ko wpa​dła w szam​pań​ski na​strój. Jim​m y po​z wo​lił każ​de​m u, kto tyl​ko chciał, usiąść obok sie​bie na przed​n im le​w ym sie​dze​n iu. Ale resz​t ę bar​dziej in​t e​re​so​w a​ło la​n ie w sie​bie go​rza​ły. Usia​dłem obok nie​go i prze​ją​łem ste​ry. Na​uczy​łem się pi​lo​t o​w ać we wcze​snych la​t ach sie​dem​dzie​sią​t ych, gdy jesz​cze stu​dio​w a​łem pra​‐ wo. Zna​łem wte​dy in​n e​go we​t e​ra​n a Wiet​n a​m u, któ​ry po woj​n ie wstą​pił do stra​ż y przy​brzeż​‐ nej; dał mi kil​ka lek​cji. Mój in​struk​t or może i prze​ż ył Wiet​kong5), ale zgi​n ął tra​gicz​n ie, gdy uczeń pi​lo​t u​ją​cy he​li​kop​t er zde​rzył się z jego sa​m o​lo​t em nad lot​n i​skiem Opa​loc​ka w pół​n oc​n owschod​n im Mia​m i. Po​t em już nie mia​łem zbyt wie​lu oka​z ji, żeby so​bie po​la​t ać.

5) Wietkong – partyzanci wietnamscy należący w czasie wojny do Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego (przyp. red.).

To było eks​cy​t u​ją​ce – za​siąść znów za ste​ra​m i sa​m o​lo​t u, lecz wła​śnie wte​dy, gdy da​łem się uwieść wra​ż e​n iu, że bio​rę udział w ja​kimś zwy​czaj​n ym lo​cie wy​ciecz​ko​w ym, Jim​m y oznaj​m ił, że z po​w o​du ni​skie​go po​z io​m u pa​li​w a chce lą​do​w ać w Sint Ma​a r​t en. Zno​w u po​czu​łem nie​po​kój. – Nie bój nic. Nie mu​si​cie wy​sia​dać, je​śli nie chce​cie. Za​t rzy​m u​je​m y się tyl​ko po pa​li​w o. Nikt was nie bę​dzie spraw​dzał. By​łem wdzięcz​n y za to za​pew​n ie​n ie do​świad​czo​n e​go pi​lo​t a, lecz wraz z nie​z a​m ie​rzo​n ym po​sto​jem wró​ci​ło na​pię​cie. Już wcze​śniej sy​gna​li​z o​w a​łem Edo​w i, że może tak się zda​rzyć, lecz gdy usły​szał o mię​dzy​‐ lą​do​w a​n iu na in​n ej wy​spie, rap​t em pięć mil mor​skich od celu po​dró​ż y, wie​dzia​łem, że bę​dzie nie​spo​koj​n y. Gdy sil​n i​ki mru​cza​ły ła​god​n ie nad Sint Ma​a r​t en, wy​ja​śni​łem sy​t u​a cję po​z o​sta​łym. – To ru​t y​n o​w y po​stój. Mu​si​m y uzu​peł​n ić pa​li​w o tu​t aj, bo nie mamy dość, żeby wró​cić na tym do Mia​m i, a na An​gu​il​li nie da się za​t an​ko​w ać. Pro​szę, zo​stań​cie na miej​scach. Sam i Pe​t er po​pa​t rzy​li na sie​bie, a po​t em na Eda. Ten wciąż sie​dział w swo​im fo​t e​lu z za​‐ pię​t y​m i pa​sa​m i. Nikt ni​g​dzie się nie wy​bie​rał. Na szczę​ście wszyst​ko prze​bie​gło tak jak po​w ie​dział Jim​m y. Oka​z a​ło się, że wy​spa Sint Ma​‐ ar​t en nie mia​ła na​w et urzę​du cel​n e​go. Była po​dzie​lo​n a mię​dzy dwie daw​n e po​t ę​gi ko​lo​n ial​n e i roz​w ią​z a​n o go dla wy​go​dy. Wkrót​ce znów by​li​śmy w po​w ie​t rzu, tym ra​z em przez rap​t em kwa​drans, prze​ska​ku​jąc przez An​gu​il​la Chan​n el do osta​t ecz​n e​go celu na​szej po​dró​ż y. Moi klien​ci try​ska​li ener​gią. Wla​li w sie​bie jesz​cze wię​cej al​ko​ho​lu i strasz​n ie ha​ła​so​w a​li. Jim​m y krzyk​n ął, że ni​g​dy nie lą​do​w ał na tej wy​spie i że musi prze​le​cieć ni​sko i wol​n o, żeby

wy​klu​czyć utrud​n ie​n ia, zwie​rzę​t a na pły​cie i nie​z li​czo​n ą ilość kwe​stii, któ​re mo​gły​by spra​w ić kło​po​t y. Wpro​w a​dził le​a r​je​t a w becz​kę, ob​ra​ca​jąc go wo​kół osi i po chwi​li wra​ca​jąc do pio​n u. Z po​cząt​ku eki​pa nie wie​dzia​ła, co się dzie​je. Do​sta​li nie​m al hi​ste​rii, bo my​śle​li, że spa​da​m y. Ma​n ewr od​n iósł jed​n ak po​ż ą​da​n y sku​t ek. Ed i jego kum​ple za​po​m nie​li ję​z y​ka w gę​bie, tym bar​dziej że pod​czas po​pi​su nie uro​n i​li ani kro​pli go​rza​ły. Umie​jęt​n o​ści Jim​m y’ego ich za​hip​n o​t y​‐ zo​w a​ły. Wy​lą​do​w a​li​śmy w ci​szy i zje​cha​li​śmy z pasa star​t o​w e​go. Tym ra​z em mie​li​śmy do po​ko​‐ na​n ia od​pra​w ę cel​n ą, ale li​czy​łem na to, że Hen​ry Jack​son się po​sta​rał, żeby nie ro​bi​li nam pro​ble​m ów. Nie pierw​szy raz pod​czas tej po​dró​ż y mar​t wi​łem się nie​po​t rzeb​n ie. Tuż za bud​ką cel​n i​ków stał Hen​ry we wła​snej oso​bie. W ma​lut​kim bu​dy​n ecz​ku, któ​ry ucho​dził za ter​m i​n al, było dwóch cel​n i​ków – mie​li skon​t ro​lo​w ać na​sze ba​ga​ż e wraz z prze​ło​ż o​n ym. Pierw​szy cel​n ik wziął tecz​kę Eda i ją otwo​rzył. Rzu​cił raz okiem na kasę, sta​ran​n ie spa​ko​w a​n ą i uło​ż o​n ą war​stwa​m i. Gdy pod​n iósł kil​ka pli​ków, żeby się upew​n ić, że for​sa to je​dy​n a rzecz w tej wa​liz​ce, wtrą​cił się jego prze​ło​ż o​n y: – Za​m knij to, za​m knij – syk​n ął, wska​z u​jąc pa​sa​ż e​rów in​n e​go ma​łe​go sa​m o​lo​t u wcho​dzą​‐ cych do po​ko​ju. – Nie chce​m y, żeby wszy​scy to te​raz wi​dzie​li, praw​da? Jak nic było to je​dy​n e miej​sce na świe​cie, w któ​rym mi​lio​n y do​la​rów przyj​m o​w a​n o z po​ca​‐ ło​w a​n iem ręki i bez py​t a​n ia! – No i wi​dzisz, Ken – uśmiech​n ął się Hen​ry. – Do​kład​n ie tak, jak po​w ie​dzia​łem. Chodź​cie, bry​ki cze​ka​ją. Do The Val​ley je​cha​li​śmy w dwóch te​re​n ów​kach z na​pę​dem na czte​ry koła. Po dro​dze Hen​‐ ry wy​ja​śnił mi po​dej​ście miesz​kań​ców wy​spy do za​gra​n icz​n ych in​w e​sty​cji. – Nie​któ​rzy mogą to uznać za brud​n e pie​n ią​dze, ale wi​dzisz, tu​t aj zbu​do​w a​ły one cał​kiem nową kla​sę śred​n ią. Ka​sjer, któ​ry po​t em zde​po​n u​je wa​szą kasę, był kie​dyś ry​ba​kiem. Jego żona sprzą​t a​ła domy za​m oż​n ych cu​dzo​z iem​ców, a jego brat wy​je​chał do Por​t o​ry​ko, żeby zna​leźć pra​cę i przy​sy​łać pie​n ią​dze ro​dzi​n ie. Te​raz wszy​scy ro​bią w ban​ko​w o​ści. Awan​su​ją spo​łecz​n ie, za​m ie​n ia​jąc swo​je za​pusz​czo​n e chat​ki na dom​ki przy pla​ż y. Stać ich na faj​n e auta, ja​da​ją w na​‐ szych re​stau​ra​cjach. Efekt do​m i​n a. To za​słu​ga pie​n ię​dzy ta​kich jak wa​sze, dla​t e​go z chę​cią je przyj​m u​je​m y. Je​ste​śmy ma​łym pań​stwem. Miej​sco​w i żyją skrom​n ie, ale to są do​brzy, bo​go​boj​‐ ni lu​dzie. Na tej wy​sep​ce jest osiem​dzie​siąt ko​ścio​łów. Czy te zgro​m a​dze​n ia nie za​słu​gu​ją na odro​bi​n ę do​bro​by​t u? Plu​sy prze​w yż​sza​ją mi​n u​sy. Je​e py za​t rzy​m a​ły się przed czymś, co na pierw​szy rzut oka wy​glą​da​ło jak cen​t rum han​dlo​‐ we, po bliż​szych oglę​dzi​n ach oka​z a​ło się jed​n ak, że nie było tam skle​pów. Lo​ka​le zaj​m o​w a​ły za to ban​ki i fir​m y. W środ​ku sie​dzia​ły se​kre​t ar​ki. Hen​ry naj​w y​raź​n iej wy​czuł mój scep​t y​cyzm. – To do​bry układ. Za​re​je​stru​je​cie swo​je fir​m y tu​t aj, a ci lu​dzie was wy​rę​czą przy te​le​f o​n ach. Na ze​w nątrz to wszyst​ko się wy​da​je le​gal​n e. Ni​cze​go tam nie ku​pisz. Same ban​ki i fir​m y tru​‐ sto​w e. Od​bie​ra​ją te​le​f o​n y i uda​ją, że ma​cie tu biz​n es. Gdy mie​li​śmy wejść do środ​ka, Ed od​cią​gnął mnie na bok.

– Cze​kaj – po​w ie​dział. – My​śla​łem o tym, co po​w ie​dzia​łeś wcze​śniej. W ze​szłym ty​go​dniu wpadł mi do gło​w y pe​w ien po​m ysł. – Co ty knu​jesz? – Po​ka​ż ę ci póź​n iej. W ban​ku usia​dłem z Hen​rym i za​czę​li​śmy otwie​rać kon​t a. Pa​t rzy​li​śmy, jak urzęd​n i​cy prze​‐ pusz​cza​ją całe sześć mi​lio​n ów do​lców przez wy​kry​w a​cze fał​szy​w ek i li​czar​ki bank​n o​t ów. Mu​szę przy​z nać z ręką na ser​cu, że ni​g​dy w ży​ciu nie za​sta​n a​w ia​łem się nad tym, jak dłu​go trwa li​‐ cze​n ie sze​ściu me​lo​n ów w go​t ów​ce. W rze​czy​w i​sto​ści zaj​m u​je to całe wie​ki, zwłasz​cza gdy nie mo​ż esz się już do​cze​kać, żeby usiąść w sa​m o​lo​cie le​cą​cym z po​w ro​t em do domu. Gdy po​świad​‐ czy​li au​t en​t ycz​n ość kasy i po​t wier​dzi​li sumę, uło​ż y​li bank​n o​t y w pli​ki, a po​t em prze​n ie​śli do skarb​ca. W ich miej​sce wy​da​li nam do​w o​dy wpła​t y wy​sta​w io​n e na spół​ki fa​sa​do​w e, w myśl któ​‐ rych pie​n ią​dze mia​ły te​raz przy​n o​sić dzie​w ięć pro​cent od​se​t ek. – I już, Ed. Zro​bio​n e. Ty i twoi klien​ci je​ste​ście te​raz le​gal​n y​m i in​w e​sto​ra​m i – po​w ie​dzia​‐ łem. Ed spoj​rzał na po​kwi​t o​w a​n ie, któ​re mia​ło zo​stać w do​ku​m en​t ach praw​n i​ka firm na An​gu​il​‐ li, a ja za​sta​n a​w ia​łem się przez chwi​lę, czy aby nie prze​szło mu te​raz przez myśl, że od​dał swój ma​ją​t ek za garść ma​gicz​n ych fa​so​lek. – Pięk​n ie, Ken. Mar​t wił się wcze​śniej o to, że jego pod​pis znaj​dzie się na tym czy in​n ym pa​pier​ku zwią​z a​‐ nym z kon​t em. Za​py​t a​łem go, czy chce, żeby usta​lić ja​kiś me​cha​n izm umoż​li​w ia​ją​cy mu wy​pła​‐ tę pie​n ię​dzy w ra​z ie po​t rze​by. – Po​m y​śla​łem o tym – uśmiech​n ął się i wy​cią​gnął z kie​sze​n i dwie za​baw​ki, Mysz​kę Miki i Mysz​kę Min​n ie. – Co to jest? – Gu​m o​w e pie​cząt​ki – od​parł, jak​by to była naj​oczy​w ist​sza rzecz pod słoń​cem. – Jed​n a dla mnie i jed​n a dla Kel​ly. Mogę je przy​sta​w ić na do​ku​m en​t ach kon​t a? Ro​z e​śmia​łem się. – Nie wi​dzę prze​szkód. Chwi​lę póź​n iej trans​a k​cję sfi​n a​li​z o​w a​n o pod​pi​sem z ob​raz​kiem dwóch bo​ha​t e​rów Di​sneya, po​t wier​dza​jąc prze​ka​z a​n ie na dwa kon​t a łącz​n ej sumy po​n ad dwóch mi​lio​n ów do​la​rów. To się do​pie​ro na​z y​w a przy​ja​z na ob​słu​ga. – Co to za po​krę​co​n e miej​sce, że bank po​z wa​la ci na coś ta​kie​go – za​sta​n a​w iał się Ed, gdy wy​cho​dzi​li​śmy z ban​ku. – Miej​sce, w któ​rym chce​m y ro​bić in​t e​re​sy – rzu​ci​łem w od​po​w ie​dzi. Po wpła​ce​n iu kasy świę​t o​w a​li​śmy w re​stau​ra​cji przy na​brze​ż u, w któ​rej kel​n e​rzy no​si​li faj​ki i płe​t wy do nur​ko​w a​n ia, by wy​ła​w iać świe​ż e ho​m a​ry z ko​szów w za​t o​ce. Gdy wzno​si​li​śmy to​a st za nasz suk​ces, Hen​ry po​kle​pał mnie po ple​cach, pa​t rząc, jak są​czy​m y przed​n ie​go szam​pa​n a z ościen​n e​go fran​cu​skie​go Sa​int-Mar​t in. Za​pro​po​n o​w a​łem mu kie​li​szek, lecz on wo​lał zo​stać przy swo​im nie​m iec​kim pi​w ie.

– Wiesz co, Ken? Mnó​stwo lu​dzi tu przy​cho​dzi, za​kła​da fir​m y i mówi mi: „Zro​bię to czy tam​t o”, a po​t em nic nie robi. Ale ty, mój przy​ja​cie​lu, zro​bi​łeś to, co obie​ca​łeś zro​bić. Uda​ło ci się! Mam na​dzie​ję, że to po​czą​t ek cze​goś wy​jąt​ko​w e​go. Opar​łem się moc​n o o krze​sło, po​z wa​la​jąc so​bie na od​prę​ż e​n ie po. De​lek​t u​jąc się bą​bel​ka​m i na ję​z y​ku, wznio​słem kie​li​szek w stro​n ę Hen​ry’ego. – Wy​pi​ję za to, Hen​ry. Wy​pi​ję za to. To dzię​ki to​bie. Do cza​su na​sze​go po​w ro​t u do Mia​m i pie​n ią​dze po​w ę​dro​w a​ły na ko​re​spon​du​ją​ce wy​so​ko opro​cen​t o​w a​n e kon​t o w no​w o​jor​skim ban​ku. Na do​brą spra​w ę była to kasa an​gu​il​skie​go ban​ku skon​so​li​do​w a​n a na jed​n ym ra​chun​ku ban​ko​w ym i już przy​n o​si​ła zy​ski dzię​ki róż​n i​cy mię​dzy od​set​ka​m i, któ​re wy​pła​cał im bank na Man​hat​t a​n ie, a dzie​w ię​cio​m a pro​cen​t a​m i, któ​re tam​ci ofe​ro​w a​li nam jako zwrot z in​w e​sty​cji. A naj​lep​sze w tej trans​a k​cji było to, że nie ist​n iał ża​den do​w ód, że w ogó​le tam by​li​śmy! Po​t wier​dze​n ia wpła​t y po​szły do biu​ra Hen​ry’ego Jack​so​n a, więc wró​ci​li​śmy do domu bez choć​by jed​n e​go pa​pier​ka. W ogó​le nie mu​sie​li​śmy okre​ślać ofi​cjal​‐ ne​go po​w o​du zde​po​n o​w a​n ia pie​n ię​dzy. Na An​gu​il​li nie było wte​dy ta​kich wy​m o​gów. Po​w ie​dzieć, że w sa​m o​lo​cie pa​n o​w ał od​święt​n y na​strój, to mało. Eki​pa była cała w skow​‐ ron​kach. – Mu​szę ci to przy​z nać, Ken – rzekł Ed. – Uda​ło nam się. Uśmiech​n ą​łem się, upa​ja​jąc się sa​t ys​f ak​cją z do​brze wy​ko​n a​n ej ro​bo​t y. On jed​n ak na​gle wró​cił do te​m a​t u, któ​ry po​ru​szał już kil​ka razy wcze​śniej. – No więc, jaką so​bie gażę za​śpie​w asz za to wszyst​ko? Mo​ż esz być więk​szym krę​t a​czem niż więk​szość, ale i tak je​steś praw​n i​kiem, a ja ni​g​dy nie spo​t ka​łem ta​kie​go, któ​ry nie żą​dał​by za​‐ pła​t y. Może trud​n o bę​dzie w to uwie​rzyć, ale na​w et nie po​m y​śla​łem o pie​n ią​dzach. To nie dla kasy zgo​dzi​łem się po​m óc Edo​w i. Pew​n ie, od​kąd moja prak​t y​ka upa​dła, nie mia​łem za dużo kasy, lecz od po​cząt​ku nie o nią cho​dzi​ło. Dla mnie li​czy​ły się przy​go​da i po​m oc klien​t o​w i, choć kry​m i​n a​li​ście. W pra​n iu brud​‐ nych pie​n ię​dzy za​w sze ce​lo​w a​łem bar​dziej w po​ko​n a​n ie sys​t e​m u niż w na​bi​cie so​bie kab​z y. – No weź prze​stań! Mu​sisz mieć ja​kiś po​m ysł. By​łeś nie​sa​m o​w i​t y i mu​si​m y usta​lić staw​kę na przy​szłe fu​chy… Bo, wierz mi, bę​dzie wię​cej ta​kich po​dró​ż y, ko​le​go – go​rącz​ko​w ał się Ed. – Do​bra – od​par​łem w koń​cu. – Sko​ro na​le​gasz, we​z mę two​ją furę. Miał czer​w o​n y ka​brio​let – fia​t a sport spi​de​ra. – Jaja so​bie ro​bisz? – By​n aj​m niej. Za​py​t a​łeś o gażę. Spi​der. Mó​w i​łeś, że i tak się go po​z by​w asz. Mia​łem ten wó​z ek na oku, od​kąd Ed oznaj​m ił, że chce go sprze​dać. Dla mnie był ide​a l​n y. Sty​lo​w y, ale nie krzy​kli​w y. W po​rów​n a​n iu z mer​ca​m i i fer​ra​ri, któ​ry​m i wo​z i​li się inni zwią​z a​n i z han​dlem nar​ko​t y​ka​m i, ten był znacz​n ie bar​dziej nie​po​z or​n y i tani w utrzy​m a​n iu. No i nie spra​w iał wra​ż e​n ia, że się na​gle ob​ło​w i​łem. Wró​ci​łem do domu przed pół​n o​cą tego sa​m e​go dnia. Przez osiem​n a​ście go​dzin by​łem w po​‐ dró​ż y. Po dniu w pra​ż ą​cym skwa​rze Ka​ra​ibów ko​szu​la kle​iła się do cia​ła. Mo​n i​que sie​dzia​ła

w kuch​n i. Wkro​czy​łem do środ​ka ener​gicz​n ym kro​kiem i z uśmie​chem tak sze​ro​kim, jak tyl​ko się dało. – Jak po​szło? Zła​pa​łem ją wpół i okrę​ci​łem do​ko​ła. – Mamy co świę​t o​w ać! – oświad​czy​łem. – Su​per! Opo​w ia​daj. – Po pro​stu po​m o​głem klien​t om prze​n ieść kasę. Wszyst​ko po​szło jak z płat​ka. Nie mo​gło le​‐ piej. Być może zna​la​z łem so​bie faj​n ą ni​szę na ryn​ku. Pod​sze​dłem do lo​dów​ki, żeby zna​leźć coś do pi​cia. Mo​n i​que aż ki​pia​ła z pod​e ks​cy​t o​w a​n ia, a jej oczy błysz​cza​ły. – To coś z Edem? Po​w iedz mi, co tam się wy​pra​w ia​ło. Ude​rzy​ła mnie fi​glar​n ie nie​m al dzie​cin​n a w swej nie​z a​spo​ko​jo​n ej cie​ka​w o​ści. – Otwo​rzy​łem je​dy​n ie kon​t a, któ​re przy​n io​są kro​cie Edo​w i i jego kum​plom. Ale to ozna​cza, że bę​dzie​m y mie​li ro​bo​t ę. Czu​ję się świet​n ie. – To wspa​n ia​le. Tak oży​w io​n ej jesz​cze ni​g​dy jej nie wi​dzia​łem. Ener​gicz​n ie wy​ję​ła z szaf​ki dwa kie​lisz​ki. – Nie wie​dzia​łam, że two​ja pra​ca tak cię eks​cy​t u​je. Po​w i​n ie​n eś czę​ściej brać się za nowe pro​jek​t y! – Taki mam za​m iar, ko​cha​n a – od​par​łem, a po​t em stuk​n ę​li​śmy się kie​lisz​ka​m i. Oszczę​dzi​łem jej pi​kant​n ych szcze​gó​łów trans​a k​cji. Zwy​czaj​n ie – po​m o​głem Edo​w i za​in​‐ we​sto​w ać tro​chę kasy. Po pro​stu mu to uła​t wi​łem. Wszyst​ko w ma​je​sta​cie pra​w a. Wy​da​w a​ło się, że to łyk​n ę​ła. Po​sze​dłem spać parę go​dzin póź​n iej z hu​czą​cą gło​w ą i słod​ki​m i sna​m i.

ROZDZIAŁ 6

TE EMOCJE, GDY DO CIEBIE STRZELAJĄ… Do​pie​ro co za​czą​łem się de​lek​t o​w ać zim​n ą wodą, któ​rą spry​ska​łem twarz, gdy usły​sza​łem krzyk: – Leci! Świst był pierw​szym ostrze​ż e​n iem, lecz le​d​w ie do mnie do​t arł, gdy od​głos wy​bu​chu za​czął mi roz​ry​w ać bę​ben​ki. Drze​w o nade mną się za​t rzę​sło, ob​le​w a​jąc mnie ka​ska​dą wody. Cho​le​ra, wcze​śnie dziś za​czę​li. Zwy​kle pierw​szych po​ci​sków moż​n a się było spo​dzie​w ać po zmro​ku. Na ogół wte​dy, gdy wy​pa​da​ła moja ko​lej na prysz​n ic. Brzmia​ło to tak, jak​by pierw​szy po​cisk chy​bił o włos. Ko​lej​n y mógł być cel​n iej​szy. Lu​dzie wo​‐ kół mnie go​rącz​ko​w o rzu​ca​li się za osło​n y. In​stynkt na​ka​z y​w ał mi, by do nich do​łą​czyć, woda jed​n ak była taka orzeź​w ia​ją​ca… Cze​ka​łem na to od pierw​sze​go po​ran​n e​go wy​pa​du z bazy. – Ri​jock! Czyś ty zwa​rio​w ał?! Je​den z mło​dych chło​pa​ków spoj​rzał na mnie py​t a​ją​co, prze​m y​ka​jąc pod osło​n ę na​m io​t u. Jak więk​szość żoł​n ie​rzy nie mógł mieć wię​cej niż dzie​w ięt​n a​ście lat. Jesz​cze raz spry​ska​łem wodą twarz. Ko​lej​n y świst i dru​gi wy​buch, tym ra​z em bli​ż ej. Wiet​‐ kong mie​rzył co​raz le​piej. Znów po​m y​śla​łem o tym, żeby się ru​szyć, lecz osta​t ecz​n ie po​sta​n o​‐ wi​łem zo​stać na miej​scu. Co ma być, to bę​dzie. Obu​dzi​łem się prze​siąk​n ię​t y lep​kim po​t em pod ob​ra​ca​ją​cym się wia​t ra​kiem. Ob​raz był tak rze​‐ czy​w i​sty, że nie​m al czu​łem w noz​drzach dym. Od daw​n a nie mia​łem snów o Wiet​n a​m ie. Zmru​ż y​łem oczy w pół​świe​t le. Mo​n i​que spa​ła obok. Wsta​łem, żeby się cze​goś na​pić, i wte​dy przy​szedł mi do gło​w y sta​ry cy​t at Win​sto​n a Chur​chil​la: „Nic tak nie cie​szy jak chwi​la, gdy do cie​bie strze​la​ją bez re​z ul​t a​t u”.

Po tym, jak uda​ło mi się wy​le​cieć ze Sta​n ów z sze​ścio​m a mi​lio​n a​m i do​lców w go​t ów​ce i uszło mi to na su​cho, wie​dzia​łem do​kład​n ie, co miał na my​śli. Taką ra​dość czu​łem je​dy​n ie pod​czas służ​by w Wiet​n a​m ie. To było do​pie​ro wiel​kie ry​z y​ko! Strze​la​ją do cie​bie nie​m al dzień w dzień. Wal​czysz z ukry​t ym wro​giem, któ​ry ma tyl​ko je​den cel: za​bić cię. Ogrom​n e na​pię​cie. Zmierzch w ba​z ie nie​odmien​n ie zwia​sto​w ał ata​ki ra​kie​t o​w e. Ru​scy zmon​t o​w a​li po​n ad trzy​ipół​m e​t ro​w e po​ci​ski, któ​re sprze​da​w a​li Wiet​kon​go​w i. Mo​gły ob​ró​cić w proch bu​dy​n ek i wszyst​kich w środ​ku, lecz za​n im spa​dły, tam​ci zni​ka​li z po​w ro​t em w dżun​gli. Wte​dy, gdy sta​łem pod ob​strza​łem, do​pie​ro co wsze​dłem pod prysz​n ic. Pi​szę „prysz​n ic”, lecz tak na​praw​dę był to pięć​set​ga​lo​n o​w y zbior​n ik na pa​li​w o lot​n i​cze wy​peł​n io​n y wodą i umo​co​w a​‐ ny na drze​w ie. Pry​m i​t yw​n e, ale dość sku​t ecz​n e. Słu​ż y​łem w Wiet​n a​m ie i Kam​bo​dży przez dwa lata i uwa​ż a​łem się za szczę​ścia​rza. Przy​n aj​m niej mia​łem wy​kształ​ce​n ie. Więk​szość chło​pa​ków to były zwy​kłe dzie​cia​ki, wy​jeż​dża​ją​ce z bazy w czoł​gach i trans​por​t e​rach opan​ce​rzo​n ych, wal​‐ czą​ce o prze​ż y​cie. Pew​n e​go razu by​li​śmy na polu i wła​śnie koń​czy​li​śmy śnia​da​n ie, gdy je​den z na​szych bom​‐ bow​ców prze​le​ciał nad nami, wy​pusz​cza​jąc całą masę gazu łza​w ią​ce​go. Wszy​scy ka​sła​li i par​ska​‐ li. Taki gaz spra​w ia, że chce ci się rzy​gać. Wże​ra się w ślu​z ów​kę i zo​sta​je w niej przez cały dzień. Uczu​cie z ga​t un​ku tych nie​przy​jem​n ych. Gdy wra​ca​łem do domu, trud​n o mi było za​po​m nieć o tych ob​ra​z ach. Wrzy​n a​ją się w psy​chi​‐ kę. Kie​dyś po​sze​dłem na film i ja​kiś sa​m o​chód strze​lił z rury wy​de​cho​w ej, a ja rzu​ci​łem się plac​‐ kiem na zie​m ię. Nie ja je​den. Inni we​t e​ra​n i mó​w ią, że mi​n ę​ły mie​sią​ce, za​n im od​uczy​li się na​w y​ku wy​bie​ga​n ia nago na ze​w nątrz z my​dłem w ręku, gdy za​czy​n a​ło pa​dać, tak byli przy​‐ zwy​cza​je​n i do bra​n ia ką​pie​li przy każ​dej nada​rza​ją​cej się oka​z ji. Jed​n ak choć były ob​ra​z y, któ​re chcia​łem wy​m a​z ać, za​czy​n a​łem so​bie uświa​da​m iać, że może chciał​bym znów po​czuć nie​któ​re rze​czy. Prze​w óz gru​bej kasy odu​rzał i da​w ał kopa. Nie czu​łem się tak od cza​su Wiet​n a​m u. Za​w sze wie​dzia​łem, że prę​dzej czy póź​n iej skoń​czę na tej woj​n ie. Jak każ​dy, kto wy​cho​w ał się na fil​m ach z Joh​n em Way​n em, opo​w ie​ściach we​t e​ra​n ów i ca​łej tej glo​ry​f i​ka​cji Dzi​kie​go Za​‐ cho​du, chcia​łem za​z nać żoł​n ier​ki. Fakt, że Wiet​kong to byli ko​m u​n i​ści, też miał swo​je zna​cze​‐ nie, gdyż moja ro​dzi​n a zbie​gła z Ro​sji po re​w o​lu​cji przed nie​m al wie​kiem. Co praw​da, mój oj​ciec wal​czył w dru​giej woj​n ie świa​t o​w ej, prze​ko​n y​w ał mnie jed​n ak, że​‐ bym nie za​cią​gał się w okre​sie po​ko​ju po wiel​kim kon​f lik​cie. Był zda​n ia, że choć w przy​szło​ści mogę nie mieć in​n e​go wy​bo​ru, na ra​z ie po​w i​n ie​n em się sku​pić na na​uce. Jed​n ak lata póź​n iej, gdy woj​n a w Wiet​n a​m ie zdo​m i​n o​w a​ła wia​do​m o​ści, zmie​n ił front i wciąż sprze​ci​w iał się mo​je​‐ mu za​cią​go​w i. Jako stu​dent col​le​ge’u by​łem poza za​się​giem ko​m i​sji po​bo​ro​w ej. Stu​dia za​pew​n e oca​li​ły mi ży​cie, bo ła​t wo mo​głem zgi​n ąć, gdy​bym tra​f ił do Wiet​n a​m u mię​dzy 1965 a 1968 ro​kiem. Za​‐ miast tego za​czą​łem po​dy​plo​m ów​kę w no​w o​jor​skiej Gre​e n​w ich Vil​la​ge na kie​run​ku eko​n o​m ia.

Z ca​łe​go ser​ca chcia​łem kon​t y​n u​ować na​ukę, lecz ko​m i​sja po​bo​ro​w a zmie​n i​ła moją kla​sy​f i​ka​cję na „zdol​n y do służ​by woj​sko​w ej”. Przy​szedł czas i na mnie. Choć wie​lu męż​czyzn w moim wie​ku ro​bi​ło wszyst​ko, by unik​n ąć po​bo​ru, ja się za​cią​gną​‐ łem. Dzię​ki temu przy​z na​n o mi jesz​cze kil​ka mie​się​cy pro​lon​ga​t y, za​n im mu​sia​łem pójść do pra​cy w fa​bry​ce elek​t ro​n i​ki, cie​sząc się ostat​n i​m i dnia​m i w cy​w i​lu. Za​n im tra​f i​łem do czyn​n ej służ​by w stycz​n iu, mu​sia​łem przejść prze​szko​le​n ie i kurs pie​cho​t y w sa​m ym środ​ku zimy na pół​n o​cy, a było tam bar​dzo mroź​n o. Gdy tra​f i​łem do mo​je​go od​dzia​łu w Wiet​n a​m ie przy​dzie​lo​n y do 1. Dy​w i​z ji Pie​cho​t y, wy​sła​li mnie do jed​n ost​ki ka​w a​le​rii pan​cer​n ej, co ozna​cza​ło, że mia​łem na ogół jeź​dzić, a nie cho​dzić, przez dżun​glę. Wkrót​ce od​kry​łem, że mój dy​plom z col​le​ge’u może dać mi jesz​cze więk​szą szan​sę na prze​ż y​cie. Tyl​ko czte​ry pro​cent lu​dzi z po​bo​ru skoń​czy​ło stu​dia, więc do​w ód​cy uwa​‐ ża​li mnie za cen​n e do​bro. To był 1969 rok – pro​t e​sty an​t y​w o​jen​n e oku​po​w a​ły czo​łów​ki ga​z et, a woj​sko bar​dzo chcia​ło opo​w ie​dzieć Ame​ry​ka​n om swo​ją hi​sto​rię. Mój ka​pi​t an dał mi wy​bór: albo asy​sto​w a​n ie przy są​dach po​lo​w ych i woj​sko​w ych pro​ce​sach za wy​kro​cze​n ia po​peł​n io​n e przez żoł​n ie​rzy, albo wyj​ścia na pa​t ro​le, żeby pi​sać o tym, co się tam dzie​je. Ar​t y​ku​ły mia​ły uka​z y​w ać się w lo​kal​n ych ga​z e​t ach woj​sko​w ych, a wie​le opu​bli​ko​w a​n o póź​n iej w „Pa​ci​f ic Stars&Stri​pes”. To była ła​t wa de​cy​z ja. Zwy​kle do​łą​cza​łem do jed​n ej z trzech jed​n o​stek ka​w a​le​rii i je​cha​łem z nimi przez kil​ka dni przez dżun​glę na gó​rze trans​por​t e​ra opan​ce​rzo​n e​go. Te po​jaz​dy za​pro​jek​t o​w a​n o do prze​w o​‐ że​n ia od​dzia​łów w środ​ku, lecz zwy​kle jeź​dzi​li​śmy na ze​w nątrz – tak było naj​ła​t wiej prze​ż yć wy​buch miny lą​do​w ej. Nie​ste​t y snaj​pe​rzy mie​li nas wte​dy na ta​le​rzu. Moim za​da​n iem było do​‐ ku​m en​t o​w a​n ie wszel​kich nie​z wy​kłych hi​sto​rii z fron​t u, a tak​ż e prób zjed​n a​n ia so​bie „serc i umy​słów” miej​sco​w ej lud​n o​ści. Mój pierw​szy kon​t akt z dzien​n i​kar​stwem zda​w ał się ry​z y​kow​n y, lecz i tak bił na gło​w ę no​‐ sze​n ie M16 w kom​pa​n ii strzel​ców. W po​rze desz​czo​w ej było tu mo​kro, zim​n o i błot​n i​sto. Pora su​cha przy​n o​si​ła nie​koń​czą​cy się pył. Pory przy​jem​n ej nie było. Po każ​dej mi​sji wra​ca​łem do bazy i pi​sa​łem ar​t y​ku​ły, ma​jąc na​dzie​ję, że ra​kie​t y nie tra​f ią w bu​dy​n ek, w któ​rym spa​łem. Gdy jed​n ost​ka stra​ci​ła asy​sten​t a ka​pe​la​n a, po​pro​szo​n o mnie, że​bym go za​stą​pił. I tak zna​‐ la​z łem się na polu wal​ki, po​m a​ga​jąc udzie​lać ostat​n iej po​słu​gi żoł​n ie​rzom po​le​głym w boju. Pod ko​n iec przy​dzie​lo​n o mnie do jed​n ost​ki ope​ra​cyj​n ej szwa​dro​n u, lu​dzi, któ​rzy fak​t ycz​n ie kie​ru​ją ru​cha​m i od​dzia​łów ka​w a​le​rii. Pra​cu​jąc z ofi​ce​ra​m i, na​uczy​łem się ope​ro​w ać na wro​gim te​ry​t o​rium. Wte​dy tego nie do​ce​n ia​łem, lecz te​raz ro​z u​m ia​łem, że woj​sko​w a sztu​ka zmy​łek, dez​in​f or​m a​cji i ka​m u​f la​ż u może się oka​z ać przy​dat​n a. Mia​łem za sobą do​pie​ro jed​n ą wy​pra​w ę prze​m yt​n i​czą, ale już wie​dzia​łem, że je​śli chcę mieć prze​w a​gę w tej grze, mu​szę przy​jąć woj​sko​w ą tak​t y​kę.

ROZDZIAŁ 7

SPOTKANIE Z MAFIĄ Słoń​ce grza​ło tak moc​n o, że słu​pek rtę​ci prze​kro​czył trzy​dzie​ści dwa stop​n ie. Dwa dni po na​szej ka​ra​ib​skiej przy​go​dzie cho​dze​n ie po as​f al​t o​w ym chod​n i​ku przy​po​m i​n a​ło stą​pa​n ie po gu​m o​w ej ma​cie. Ide​a l​n y dzień, żeby ode​brać nowy ka​brio​let. Przy​je​cha​łem nową furą do domu. Mo​n i​que wy​szła na ze​w nątrz. Była za​chwy​co​n a, choć nie kry​ła zdzi​w ie​n ia. – Komu pła​cą wo​z em?! – krzyk​n ę​ła. Wzru​szy​łem ra​m io​n a​m i. Wrę​czy​łem jej klu​czy​ki, żeby mo​gła się prze​je​chać. Pa​t rząc, jak śmi​ga w tę i z po​w ro​t em przez spo​koj​n e pod​m iej​skie uli​ce Co​ral Ga​bles, za​sta​n a​w ia​łem się, ja​kie zwro​t y i za​krę​t y cze​ka​‐ ją mnie w ży​ciu. Po​n ie​kąd czu​łem się tak, jak​bym był przy​pię​t y pa​sa​m i i go​t o​w y na jaz​dę po to​‐ rze, lecz nie by​łem do koń​ca prze​ko​n a​n y, że pa​n u​ję nad kie​row​n i​cą. Po nie​speł​n a ty​go​dniu za​dzwo​n ił Ed i za​pro​sił mnie do swo​je​go domu na przy​ję​cie. Po​w ie​‐ dział, że będą tam lu​dzie, z któ​ry​m i chce mnie po​z nać. Dla obo​pól​n ej ko​rzy​ści. Nor​m al​n ie Mo​n i​que po​szła​by ze mną, lecz nie tym ra​z em. – Pój​dę sam, kot​ku – pró​bo​w a​łem ją udo​bru​chać. – To po pro​stu ko​lej​n y in​t e​res. Chce, że​bym przy​jął na​stęp​n e​go klien​t a… To jego ko​le​ga, któ​ry po​t rze​bu​je ja​kiejś po​ra​dy praw​n ej. Mo​n i​que nie mia​ła żad​n e​go re​a l​n e​go po​w o​du, by w to wąt​pić. Chcia​łem oszczę​dzić jej szcze​gó​łów. Ja​dąc do domu Eda, za​sta​n a​w ia​łem się nad swo​im ży​ciem. Wy​peł​n i​łem do​pie​ro jed​n ą umo​‐ wę, ale już prze​czu​w a​łem, że to otwie​ra pe​w ien roz​dział. Je​śli moja zna​jo​m ość z Edem mia​ła pro​w a​dzić do ko​lej​n ych in​t e​re​sów, Mo​n i​que nie mu​sia​ła o ni​czym wie​dzieć. Przy​ję​cie nie przy​po​m i​n a​ło lu​z ac​kich im​prez w domu An​dré. W kuch​n i dwój​ka, któ​rą roz​po​‐ zna​łem z na​szej wy​pra​w y na An​gu​il​lę, wcią​ga​ła kokę z parą osza​ła​m ia​ją​co atrak​cyj​n ych la​sek. Ob​łok ma​ry​chy uno​sił się w po​w ie​t rzu, a z gło​śni​ków ry​cza​ła mu​z y​ka di​sco. I bez tego odu​rzo​n y kil​ko​m a ostat​n i​m i ty​go​dnia​m i pod​krę​ci​łem się jesz​cze pa​ro​m a szo​t a​m i moc​n e​go al​ko​ho​lu i sze​‐ dłem z wy​pię​t ą pier​sią, czu​jąc się na​bu​z o​w a​n y aż po czub​ki pal​ców.

Ed zła​pał mnie za koł​n ierz i po​cią​gnął przez tłum do miej​sca, gdzie już wcze​śniej wi​dzia​łem Ben​n y’ego z wy​pra​w y na An​gu​il​lę sto​ją​ce​go obok szy​kow​n e​go Ku​bań​czy​ka, któ​ry opie​rał się o pół​ki z książ​ka​m i cią​gną​ce się od pod​ło​gi po su​f it i zaj​m u​ją​ce całą ścia​n ę. Jak na ko​goś, kto nie skoń​czył ogól​n ia​ka, Ed miał im​po​n u​ją​cą bi​blio​t e​kę. – Chy​ba mó​w i​łeś, że nie skoń​czy​łeś ogól​n ia​ka – za​uwa​ż y​łem. – Bo nie skoń​czy​łem – od​parł Ed. – Wszyst​kie​go na​uczy​łem się zu​peł​n ie sam. Gdy pły​w asz po Ka​ra​ibach, masz mnó​stwo cza​su na czy​t a​n ie. In​t e​re​su​ję się po​li​t y​ką, po​dró​ż a​m i, mu​z y​ką, hi​sto​rią, na​w et kuch​n ią. Po​chła​n iam wie​dzę. – Oj tak – wtrą​cił Ku​bań​czyk, śmie​jąc się. – Ma wiel​ki umysł, a uży​w a go do prze​m y​ca​n ia pro​chów do Ame​ry​ki! – To Char​lie – po​w ie​dział Ed, te​a tral​n ie wy​cią​ga​jąc rękę. – A to Ken. Ten, o któ​rym ci mó​w i​‐ łem. Ed za​rzu​cił mi ra​m ię na szy​ję, przy​cią​ga​jąc mnie do sie​bie w aż na​z byt agre​syw​n ym mę​‐ skim uści​sku. – To ten czło​w iek, któ​ry usta​w ił wszyst​ko na Ka​ra​ibach. I mój praw​n ik. Nie by​łem pe​w ien, czy jego prze​sad​n a po​chwa​ła była bło​go​sła​w ień​stwem, czy prze​kleń​‐ stwem, lecz zby​łem ją śmie​chem. Char​lie uśmiech​n ął się, pa​t rząc na an​t y​ki Eda, jak​by da​jąc mu do zro​z u​m ie​n ia, że wszyst​ko to wi​dział już wcze​śniej. – Ed spo​ro mi opo​w ia​dał o tym, co zro​bi​łeś. – Jak mogę po​m óc? – Chodź, po​ga​daj​m y – włą​czył się Ed. Za​pro​sił nas ge​stem do po​ko​iku, gdzie za​uwa​ż y​łem rząd kom​pu​t e​rów oso​bi​stych, co wte​dy było rzad​kim wi​do​kiem. Dwóch męż​czyzn, na któ​rych wcze​śniej le​d​w ie rzu​ci​łem okiem, do​łą​‐ czy​ło do na​szej trój​ki. Wte​dy Ed za​m knął drzwi. Przez chwi​lę czu​łem się jak na prze​słu​cha​n iu. Dwóch nowo przy​by​łych wy​glą​da​ło na Ame​ry​‐ ka​n ów wło​skie​go po​cho​dze​n ia. Je​den no​sił wąs tak cien​ki, że wy​da​w ał się na​m a​lo​w a​n y ołów​‐ kiem. Dru​gi miał ob​w i​słe po​licz​ki i nad​w a​gę. Wy​glą​da​li groź​n ie. Nikt ni​ko​go ni​ko​m u nie przed​‐ sta​w ił. Ben​n y, ci​chy pod​czas po​dró​ż y na An​gu​il​lę, te​raz mó​w ił naj​w ię​cej. Char​lie był jego po​rucz​n i​‐ kiem. (Uzna​łem, że to za​baw​n e, że gan​gi nar​ko​t y​ko​w e uży​w a​ją tych sa​m ych stop​n i co woj​sko). Był sy​n em by​łe​go więź​n ia po​li​t ycz​n e​go na Ku​bie, któ​ry od​sie​dział dzie​sięć lat w nie​ludz​kich wa​run​kach pod rzą​da​m i Ca​stro. Po wyj​ściu na wol​n ość zo​stał ka​pi​t a​n em por​t u w Mia​m i. Tym​‐ cza​sem Ben​n y i jego bra​cia prze​m y​ca​li na po​łu​dnio​w ą Flo​ry​dę ma​ry​chę. Ostat​n io roz​sze​rzy​li dzia​łal​n ość o ko​ka​inę, gdy się zo​rien​t o​w a​li, że przy​n o​si o wie​le więk​sze zy​ski. Lecz – jak wy​ja​‐ śnił Ben​n y – nie zre​z y​gno​w a​li z ma​ri​hu​a ny, do​da​jąc do niej ole​ju ha​szy​szo​w e​go, spra​so​w a​n ej ży​w i​cy ko​n o​pi in​dyj​skich. Dzię​ki ta​kie​m u pod​ra​so​w a​n iu zwy​kłej traw​ki otrzy​m y​w a​li o wie​le sil​‐ niej​szy nar​ko​t yk. Naj​w y​raź​n iej był na to po​pyt w Ka​n a​dzie.

Ed wy​ja​śnił, że Ben​n y i jego za​ło​ga prze​m y​ca​ją ma​ry​chę albo kokę do USA na ło​dziach, a cza​sem na po​kła​dzie lek​kie​go sa​m o​lo​t u. Po​cho​dzą​cą z Ko​lum​bii kon​t ra​ban​dę zrzu​ca​n o z po​‐ wie​t rza na jed​n ą z sze​ściu​set wy​se​pek na Ba​ha​m ach, a tam już ktoś cze​kał w mo​t o​rów​ce z ra​‐ diem i lo​ka​li​z o​w ał pa​ku​n ek. Po​t em prze​w o​ż o​n o to wszyst​ko moż​li​w ie jak naj​szyb​ciej do Tam​py albo Fort Lau​der​da​le, li​cząc na unik​n ię​cie wy​kry​cia i aresz​t o​w a​n ia. Po roz​ro​bie​n iu nar​ko​t y​ków przez An​dré prze​w o​z i​li je ukry​t e w se​kret​n ych prze​gród​kach fur​go​n e​t ek, któ​re wjeż​dża​ły po​t em na au​t o​stra​dy mię​dzy​sta​n o​w e w dro​dze do pół​n oc​n ej czę​‐ ści Sta​n ów, gdzie była duża część ryn​ku zby​t u. – Fred​die i Enzo dzia​ła​ją w Ka​n a​dzie. Mamy do​brą umo​w ę – po​w ie​dział Ben​n y. – Mają po​‐ wią​z a​n ia z ro​dzi​n ą Co​t ro​n e. Gru​be ryby. Ro​dzi​n a Co​t ro​n e? Nie by​łem eks​per​t em od cosa no​s try, ale na​w et ja sły​sza​łem, że syn​dy​kat Co​t ro​n e kon​t ro​lo​w ał znacz​n ą część ka​n a​dyj​skiej prze​stęp​czo​ści zor​ga​n i​z o​w a​n ej. Ci go​ście han​dlo​w a​li z ma​f ią? Nar​ko​t y​ka​m i z Ko​lum​bii? W co ja się wpa​ko​w a​łem?! Po​dej​m u​jąc wą​t ek, Ben​n y po​w ie​dział, że jego ro​dzi​n a ma dom spo​koj​n ej sta​ro​ści, a on sam pro​w a​dzi sieć sprze​da​ż y che​v ro​le​t ów co​rvet​t e. Każ​de z tych przed​się​biorstw było samo w so​bie ide​a l​n ą le​gal​n ą przy​kryw​ką dla wszel​kiej nie​le​gal​n ej dzia​łal​n o​ści. Po wy​słu​cha​n iu, jak wy​li​cza​ją prze​m yt​n i​cze do​ko​n a​n ia Ben​n y’ego, nie mia​łem po​ję​cia, co ja mogę wnieść do tego przed​się​w zię​cia. – Do cze​go ja wam je​stem po​t rzeb​n y? – za​py​t a​łem. – Wy​da​je się, że wszyst​ko ma​cie pod kon​t ro​lą… – Po​t rze​bu​je​m y – od​parł Ben​n y – do​ku​m en​t ów ło​dzi. Zda​je się, że moż​n a je za​re​je​stro​w ać w Wiel​kiej Bry​t a​n ii i nie da się ich wy​śle​dzić w Mia​m i. Mo​ż esz rów​n ież za​ło​ż yć za​m or​skie fir​‐ my – na​w et w ja​kimś stop​n iu po​w ią​z a​n e z na​szy​m i, a tak​ż e za​re​je​stro​w ać jed​n ost​ki w pań​‐ stwach, w któ​rych mo​ż e​m y ukryć wła​sność. Przy​t ak​n ą​łem. – Tak, to mogę dla was zro​bić. Ben​n y się uśmiech​n ął, a Ed po​kle​pał mnie po ple​cach. – Wy​glą​da na to, że za​ła​t wi​łem ci ko​lej​n y wy​pad na An​gu​il​lę. Gdy Ben​n y za​czął znów mó​w ić, Ed znik​n ął na chwi​lę i wró​cił z małą tor​bą. – Masz – rzu​cił. – Weź to. – Co to jest? – Two​ja gaża. Za​słu​ż y​łeś. Otwo​rzy​łem tor​bę i zo​ba​czy​łem pli​ki sta​ran​n ie zło​ż o​n ych stu​do​la​ró​w ek. – Ale prze​cież da​łeś mi już auto… – Nie wy​głu​piaj się. To za na​stęp​n y pro​jekt. Dzie​sięć pa​t o​li. Wy​star​czy? – No pew​n ie. Je​śli mia​łem ja​kąś na​dzie​ję, że moje związ​ki z tym pi​ra​t em ogra​n i​czą się do jed​n e​go kur​su z for​są, to mo​głem o tym za​po​m nieć. By​łem te​raz na do​bre z nimi zwią​z a​n y.

Gdy wró​ci​łem do domu, Mo​n i​que już spa​ła. Wy​glą​da​ła tak spo​koj​n ie… Ukry​łem pie​n ią​dze w sza​f ie i po ci​chu po​ło​ż y​łem się obok niej. Le​ż ąc tak w ciem​n o​ści, za​czą​łem snuć pla​n y. Mia​‐ łem wie​le do prze​m y​śle​n ia. Sie​dzia​łem w tym po uszy. Ma​f ia? Gdy​by się nad tym za​sta​n o​w ić, to z jaką inną or​ga​n i​z a​cją mie​li​by han​dlo​w ać prze​‐ myt​n i​cy du​ż e​go ka​li​bru? Po​w szech​n ie było wia​do​m o, że ma​f ia kon​t ro​lo​w a​ła sprze​daż i do​sta​w y w wie​lu re​jo​n ach. Tak czy owak, przy​z wy​cza​je​n ie się do tego fak​t u wy​m a​ga​ło tro​chę cza​su. Sko​ro roz​pro​w a​dza​li nar​ko​t y​ki, to skąd je bra​li? Od kar​t e​lu z Me​del​lín? Czyż​bym po​m a​gał fi​n an​so​w ać je​den z naj​w ięk​szych i naj​bar​dziej bez​w zględ​n ych syn​dy​ka​t ów na świe​cie? A może jego kon​ku​ren​cję? Skąd tak w ogó​le po​cho​dzi​ła ta ko​ka​ina? I co z tym dziw​n ym spo​t ka​n iem w po​ko​ju? Z za​pła​t ą w go​t ów​ce? Czy to ozna​cza​ło, że te​‐ raz je​stem czę​ścią tego wszyst​kie​go, uwi​kła​n y w to na rów​n i z nimi, czy może zwią​z a​ło mnie z wszyst​ki​m i gra​cza​m i? Hm, je​śli spra​w y zaj​dą za da​le​ko, za​w sze mogę się wy​co​f ać. Pro​ste. My​śla​łem też o in​n ych spra​w ach. Okres prób​n y Izby Ad​w o​kac​kiej się za​koń​czył, lecz for​‐ mal​n ie rzecz uj​m u​jąc, wciąż pod​da​w a​li mnie pew​n e​go ro​dza​ju ob​ser​w a​cji. Je​śli nie wró​cę do pro​w a​dze​n ia le​gal​n ej prak​t y​ki, lu​dzie mogą za​cząć za​da​w ać py​t a​n ia. Jak mo​głem jed​n ak wy​‐ ko​n y​w ać swój za​w ód i su​m ien​n ie re​pre​z en​t o​w ać klien​t ów, pio​rąc jed​n o​cze​śnie brud​n e pie​n ią​‐ dze dla cze​goś, co wy​glą​da​ło na dy​n a​m icz​n ie roz​w i​ja​ją​cy się gang nar​ko​t y​ko​w y?! Rano po​ca​ło​w a​łem Mo​n i​que na po​ż e​gna​n ie, gdy wy​cho​dzi​ła, a sam w po​śpie​chu ubra​łem się do pra​cy. W biu​rze, któ​re dzie​li​łem z by​ły​m i pro​ku​ra​t o​ra​m i, za​bra​łem się za po​rząd​ko​w a​n ie swo​ich spraw. Po​sta​n o​w i​łem, że moja fir​m a bę​dzie ty​po​w ą „prak​t y​ką otwar​t ych drzwi” – co ozna​cza, że mia​łem się zaj​m o​w ać wszyst​ki​m i klien​t a​m i, któ​rzy przy​cho​dzi​li z uli​cy. Po​spo​li​t e spo​ry są​do​w e? Mogę w to wejść. Po​t rze​bu​jesz po​śred​n i​ka, żeby ku​pić dom? Nie ma spra​w y. Masz kil​ka mi​lio​‐ nów brud​n ych pie​n ię​dzy, któ​re chcesz wy​prać? Zo​ba​czę, co da się zro​bić. Tyl​ko nie proś o ra​chu​‐ nek! Wy​szpe​ra​łem wszyst​kie akta obec​n ych klien​t ów i sta​ran​n ie uło​ż y​łem je w sza​f ie. Wy​cho​‐ dzi​łem z za​ło​ż e​n ia, że je​śli kie​dy​kol​w iek zro​bię coś, co zwró​ci na mnie uwa​gę władz, i prze​‐ trzą​sną mi biu​ro, znaj​dą dużo do​w o​dów na spraw​n ie funk​cjo​n u​ją​cą kan​ce​la​rię. Nie było mowy o do​ku​m en​t o​w a​n iu tego, co ro​bi​łem dla Eda, An​dré, Ben​n y’ego czy ko​go​kol​w iek in​n e​go, kto zwra​cał się do mnie w ra​m ach mo​jej nad​pro​gra​m o​w ej dzia​łal​n o​ści. Przez ślad na pa​pie​rze mo​‐ głem gło​śno bek​n ąć. Od po​cząt​ku uwa​ż a​łem, że moje le​gal​n e spra​w y są nud​n e, lecz po roz​po​czę​ciu pra​n ia brud​‐ nych pie​n ię​dzy sta​ły się jesz​cze nud​n iej​sze. Wpły​w y pie​n ięż​n e z le​gal​n ych usług były sym​bo​‐ licz​n e, te z pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy nie​przy​z wo​icie wy​so​kie. Prze​glą​da​jąc akta mo​ich sta​łych klien​t ów, za​sta​n a​w ia​łem się, jak uda​ło mi się utrzy​m ać tak dłu​go. Czło​w ie​ku, to było o wie​le więk​sze in​t e​lek​t u​a l​n e wy​z wa​n ie. I po​m y​śleć, że co​dzien​n ie wy​pru​w a​łem so​bie fla​ki za gło​do​w ą staw​kę, pod​czas gdy w rap​t em ty​dzień do​ro​bi​łem się no​‐

we​go fia​t a spi​de​ra i gar​ści do​la​rów. By​łem we​t e​ra​n em Wiet​n a​m u szu​ka​ją​cym cze​goś wię​cej. W koń​cu to samo mnie zna​la​z ło. Te​raz zo​sta​ło mi tyl​ko sie​dzieć i cze​kać na te​le​f on. Za​dzwo​n ił. – Ri​jock? To był Char​lie. – Wy​bierz​m y się w małą po​dróż służ​bo​w ą.

ROZDZIAŁ 8

KURS NA SINT MAARTEN – Mój Boże – po​w ie​dział Char​lie, gdy po​ż e​gna​li​śmy się z Hen​rym Jack​so​n em moc​n ym uści​‐ skiem dło​n i. – Ben​n y mó​w ił, że to pro​ste. Ale w ży​ciu bym nie po​m y​ślał, że aż tak! Gdy wy​cho​dzi​li​śmy na pa​lą​ce słoń​ce, krę​cił gło​w ą z nie​do​w ie​rza​n iem, a na jego twa​rzy ma​‐ lo​w ał się sze​ro​ki uśmiech. – Bez ob​ra​z y, ale mimo tego, co mó​w ił Ben​n y, nie ufa​łem ci aż do te​raz. – Nie ma spra​w y – od​par​łem, uśmie​cha​jąc się. – Do​m y​ślam się, że w two​jej bran​ż y scep​t y​‐ cyzm to ko​n iecz​n ość. Moja dru​ga wy​pra​w a na An​gu​il​lę z no​w ym klien​t em prze​bie​gła tak samo po​m yśl​n ie, jak pierw​sza. A po​n ie​w aż to​w a​rzy​szy​ła mi tyl​ko jed​n a oso​ba, wzbu​dzi​ła na​w et mniej​sze za​in​t e​re​‐ so​w a​n ie tam​t ej​szych cel​n i​ków. Wpła​ci​li​śmy wte​dy drob​n ą sum​kę nie​speł​n a mi​lio​n a do​la​rów. Z każ​dym ko​lej​n ym wy​pa​dem na An​gu​il​lę co​raz le​piej orien​t o​w a​łem się w prak​t y​kach tego ma​lut​kie​go raju po​dat​ko​w e​go. I tym czę​ściej my​śla​łem o tym, co zro​bić, by te drob​n e ope​ra​cje były bez​piecz​n iej​sze dla wszyst​kich za​in​t e​re​so​w a​n ych. Czu​łem się o wie​le le​piej, po​dró​ż u​jąc je​dy​n ie z kil​ku​set ty​sią​ca​m i do​la​rów. Mimo suk​ce​su myśl o wzbi​ciu się w nie​bo z mi​lio​n a​m i brud​n ych do​lców wciąż mo​gła do​pro​w a​dzić do tego, że osi​w ie​ję na dłu​go przed mo​imi na​stęp​n y​m i uro​dzi​n a​m i. Na do​da​t ek, gdy znów zro​bi​li​śmy przy​sta​n ek w Sint Ma​a r​t en, przy​szedł mi do gło​w y po​‐ mysł, któ​ry chcia​łem spraw​dzić w prak​t y​ce. Klien​ci mu​sie​li​by się nie​ź le wy​kosz​t o​w ać, gdy​by za każ​dym ra​z em, gdy ze​chcą wpła​cić pie​n ią​dze na swo​je za​gra​n icz​n e ra​chun​ki, mu​sie​li wy​n aj​‐ mo​w ać pry​w at​n y sa​m o​lot. Co jed​n ak, gdy​by była moż​li​w ość wy​w ie​z ie​n ia ta​kiej for​sy zwy​kłym sa​m o​lo​t em? Wkrót​ce mia​łem oka​z ję prze​t e​sto​w ać mój plan. Po na​szym pierw​szym suk​ce​sie wy​da​w a​ło się, że Ed bez​gra​n icz​n ie mi ufa. Nie​ba​w em znów miał pół mi​lio​n a, któ​ry chciał wy​prać.

Za​pro​po​n o​w a​łem, żeby dał mi naj​pierw sto pięć​dzie​siąt ty​się​cy na pró​bę. Po​m y​śla​łem, że noc​n y lot póź​n ym czwart​ko​w ym po​po​łu​dniem bę​dzie do​sko​n a​łą przy​kryw​ką. To wła​śnie wte​dy wie​lu miesz​kań​ców miast pół​n oc​n ej Ame​ry​ki uda​w a​ło się na Ka​ra​iby z my​ślą o week​e n​dzie w ka​sy​n ie i w słoń​cu. Przy odro​bi​n ie szczę​ścia po​w in​n o mi się udać wmie​szać w tłum tu​ry​stów. Pew​n e​go ran​ka w domu Eda, nie​dłu​go po tym, jak przy​sta​łem na jego proś​bę, prze​li​czy​łem bank​n o​t y, żeby się upew​n ić, że suma się zga​dza. Po​t em prze​li​czy​łem raz jesz​cze. Pod​czas tej po​dró​ż y mia​łem być sam i dla​t e​go że oso​bi​ście się na​ra​ż a​łem, chcia​łem za​cho​w ać szcze​gól​n ą ostroż​n ość. Za​bra​łem szmal do domu i my​śla​łem, jak mam go wnieść na po​kład sa​m o​lo​t u. Usu​‐ wa​jąc z bank​n o​t ów wszyst​kie ban​de​ro​le i ta​śmy, któ​re mo​gły​by po​ka​z ać się na ska​n e​rze, wy​‐ szpe​ra​łem sfa​t y​go​w a​n ą tor​bę po​dróż​n ą i opróż​n i​łem ją na łóż​ko. Na dnie roz​ło​ż y​łem bank​n o​‐ ty. Po​t em, ła​piąc ja​kąś bie​li​z nę, spodnie i ko​szu​le, przy​kry​łem kasę. Na​stęp​n ie mu​sia​łem wy​brać strój na po​dróż. Przyj​rza​łem się gar​n i​t u​rom, ga​ciom z mięk​‐ kie​go płót​n a i ko​szul​kom polo, aż w koń​cu do​sze​dłem do naj​ja​skraw​szej ha​w aj​skiej ko​szu​li. W sam raz. Do​bra​łem do niej parę zno​szo​n ych szor​t ów sa​f a​ri i od​ku​rzy​łem sta​re te​n i​sów​ki. Wło​ż y​łem na gło​w ę pod​n isz​czo​n ą pa​n a​m ę i obej​rza​łem się w lu​strze. Wy​glą​da​łem jak naj​głup​‐ szy tu​ry​sta, jaki kie​dy​kol​w iek wy​siadł z sa​m o​lo​t u. Ide​a l​n ie! Nie mo​głem bar​dziej się róż​n ić od wy​stro​jo​n e​go bub​ka z na​szej pierw​szej po​dró​ż y na An​gu​il​lę. Gdy przy​je​cha​łem tak​sów​ką na mię​dzy​n a​ro​do​w e lot​n i​sko w Mia​m i, już nie by​łem ta​kim choj​ra​kiem. Mój opty​m izm za​czął top​n ieć. W holu pa​n o​w ał go​rącz​ko​w y za​m ęt. Do​bre i to, ale to nie na in​n ych tu​ry​stach się sku​pia​‐ łem, tyl​ko na uzbro​jo​n ych straż​n i​kach i po​li​cjan​t ach. Sta​łem jak słup soli rap​t em kil​ka kro​ków od drzwi, ga​piąc się na gli​n ia​rzy ze stra​chem, jak​by mo​gli wy​w ę​szyć brud​n ą kasę w mo​jej tor​‐ bie. Rów​n ie do​brze mo​głem mieć na ka​pe​lu​szu na​pis: „Ten fa​cet pie​rze brud​n e pie​n ią​dze”. Mu​‐ sia​łem wziąć się w garść. Je​śli mia​ło mi się udać, mu​sia​łem za​cho​w y​w ać się tak swo​bod​n ie, jak to tyl​ko moż​li​w e. Ja​ki​kol​w iek po​w ód do po​dej​rzeń wpa​ko​w ał​by mnie w ta​ra​pa​t y. To nie była pora na ner​w o​w e ru​chy. W to​a ​le​cie spry​ska​łem twarz wodą i spoj​rza​łem w lu​stro. Spo​koj​n ie, Ken, by​w a​ło go​rzej. Ty tyl​ko wy​w o​z isz z kra​ju tro​chę wię​cej for​sy niż zwy​kle. Mo​ż esz tłu​m a​czyć się na ty​siąc spo​so​bów, ale ża​den nie po​skut​ku​je. Two​je zdol​n o​ści praw​n i​cze ci nie po​m o​gą. Wy​ko​rzy​staj swo​je zdol​n o​ści do prze​t rwa​n ia. Zde​t er​m i​n o​w a​n y wkro​czy​łem do holu. Po​cze​ka​łem przy punk​cie kon​t ro​l​n ym, aż ze​brał się tłum, za​n im prze​sze​dłem przez ska​n er. Choć wie​dzia​łem, że głów​n ym ce​lem tego „prze​glą​du” jest wy​ła​py​w a​n ie bro​n i i me​t a​lo​w ych przed​m io​t ów, ze​sztyw​n ia​łem ze stra​chu, kła​dąc tor​bę na ta​śmie, i pa​t rzy​łem w na​pię​ciu, jak zni​ka mi z oczu. Straż​n ik dał mi znak, że​bym prze​szedł przez wy​kry​w acz me​t a​lu, ale za​t rzy​m a​łem się, bo chcia​łem zo​ba​czyć, czy tor​ba wy​w o​ła ja​kieś po​ru​sze​n ie, jak​by od​z y​w ał się alarm, ile​kroć ktoś pró​bo​w ał prze​m y​cić nie​przy​z wo​ite ilo​ści pie​n ię​dzy. To te​raz – chwi​la praw​dy. Ko​lej​n a prze​szko​da do po​ko​n a​n ia, za​n im sta​n ę się peł​n o​praw​‐ nym ma​so​w ym prze​m yt​n i​kiem.

Czu​łem na​pię​cie. Chcia​łem się od​w ró​cić i uciec, lecz coś ka​z a​ło mi zro​bić krok na​przód i jak na au​t o​pi​lo​cie prze​sze​dłem przez ska​n er. Nic się nie sta​ło. Żad​n ych sy​ren, bły​ska​ją​cych świa​t e​łek ani pik​n ięć. W su​m ie nic dziw​n e​go. Bez szans, żeby ta​kie pry​m i​t yw​n e ma​szy​n y mo​gły wy​kryć pa​pie​ro​w e pie​n ią​dze, a poza tym to było na dłu​go przed do​da​n iem do stu​do​la​ro​w ych bank​n o​t ów pa​sków ma​gne​t ycz​n ych i in​n ych za​bez​pie​czeń. Prze​sze​dłem, na​w et nie oglą​da​jąc się na straż​n i​ka. Ad​re​n a​li​n a za​czę​ła bu​z o​w ać. Zde​cy​do​w a​‐ nie pod​n io​słem tor​bę i zo​sta​w i​łem kon​t ro​lę za sobą. By​łem czy​sty. A przy​n aj​m niej tak my​śla​łem. Przy wsia​da​n iu na po​kład po​w ró​cił nie​po​kój. A co, je​śli śle​dzi​li mnie do sa​m o​lo​t u, by się upew​n ić, że fak​t ycz​n ie chcia​łem wy​le​cieć ze Sta​n ów? Co, je​śli te​raz rzu​cą się na mnie cel​n i​cy? Znów ogar​n ę​ła mnie pa​ra​n o​ja. Przy​glą​da​łem się po​dejrz​li​w ie wy​m u​szo​n ym uśmie​chom i uda​w a​n ej uprzej​m o​ści ze stro​n y ob​słu​gi sa​m o​lo​t u i ostroż​n ie po​su​w a​łem się przez przej​ście. Moje sie​dze​n ie było z tyłu kla​sy eko​n o​m icz​n ej. Choć lo​t om na wy​spy bra​ko​w a​ło więk​szych udo​god​n ień, mia​ły kil​ka miej​scó​w ek z przo​du, któ​re ucho​dzi​ły za pierw​szą kla​sę. Mimo że mia​łem przy so​bie dość kasy, żeby wy​ku​‐ pić cały sek​t or, i przy​w y​kłem do luk​su​so​w ych po​dró​ż y, chcia​łem za​cho​w ać dys​kre​cję. Usia​dłem przy przej​ściu obok pary sta​rusz​ków. Mój są​siad miał nad​w a​gę, py​z a​t ą twarz i oku​la​ry. Uśmiech​n ął się uprzej​m ie, więc rzu​ci​łem ja​kąś tam uwa​gę, że do​brze się wy​rwać na week​e nd po cięż​kim ty​go​dniu pra​cy. Li​czy​łem na to, że spra​w iam wra​ż e​n ie ko​goś wol​n e​go od wszel​kich trosk, ale by​łem prze​ko​‐ na​n y, że rów​n ie do​brze mo​głem mó​w ić: „Spójrz​cie na mnie. Nie mam nic do ukry​cia. Nie ro​bię ni​cze​go nie​z god​n e​go z pra​w em, a w tej tor​bie nie ma nic, co mo​gło​by wska​z y​w ać na ja​ką​kol​‐ wiek dzia​łal​n ość prze​stęp​czą”. Przed star​t em sie​dzia​łem sztyw​n o na miej​scu prze​ko​n a​n y, że do​pó​ki sa​m o​lot nie znaj​dzie się w po​w ie​t rzu, do​pó​t y ist​n ia​ła szan​sa, że mnie za​t rzy​m a​ją. W ży​ciu tak się nie cie​szy​łem, wi​dząc, jak ste​w ar​de​sy wy​ja​śnia​ją zwy​cza​jo​w e prze​pi​sy bez​‐ pie​czeń​stwa. Słu​cha​łem uważ​n ie, jak​bym pierw​szy raz był na po​kła​dzie. To ozna​cza​ło, że sa​‐ mo​lot ko​ło​w ał, a ja by​łem o krok od suk​ce​su. Po tym, co zda​w a​ło się trwać całą wiecz​n ość, sil​n i​ki za​ry​cza​ły, bu​dząc się do ży​cia, i po​czu​‐ łem uspo​ka​ja​ją​ce ci​śnie​n ie wci​ska​ją​ce mnie w fo​t el. Gdy wy​rów​n a​li​śmy lot, jesz​cze głę​biej wbi​‐ łem się w opar​cie i ode​t chną​łem. Ulży​ło mi jak cho​le​ra. Ten dresz​czyk, któ​ry czu​łem, gdy le​cie​li​‐ śmy wte​dy z Edem i jego eki​pą, po​w ró​cił, lecz wy​da​w ał się jesz​cze więk​szy, bo tym ra​z em prze​sze​dłem z kasą pod no​sem ty​gry​sa. To dla​t e​go to ro​bi​łem. To dla​t e​go kła​dłem na sza​li moją ka​rie​rę, ży​cie i wol​n ość. By​łem uza​‐ leż​n io​n y od tego dresz​czy​ku emo​cji. Te​raz nie mia​łem już wąt​pli​w o​ści, że ta wy​pra​w a się uda. I choć staw​ka zda​w a​ła się nie​co niż​sza, a ilość prze​m y​ca​n ych pie​n ię​dzy znacz​n ie mniej​sza, pod wie​lo​m a wzglę​da​m i wy​pró​bo​‐

wa​n ie tej tra​sy mia​ło mieć więk​sze zna​cze​n ie dla mo​je​go ży​cia za​w o​do​w e​go niż wy​n a​ję​cie le​‐ ar​je​t a. Gdy wy​lą​do​w a​li​śmy w Sint Ma​a r​t en, by​łem pe​w ien, że obej​dzie się bez pro​ble​m ów. Po​n ie​‐ waż dzi​w ił mnie brak kon​t ro​li, od​kry​łem, że ta wy​sep​ka – po​dzie​lo​n a na dwie czę​ści na rzą​‐ dzo​n ą przez Fran​cu​z ów pół​n oc i na​le​ż ą​ce do Ho​len​drów po​łu​dnie – była wła​ści​w ie je​dy​n ym za​‐ chod​n im pań​stwem, któ​re ob​cho​dzi​ło się bez urzę​du cel​n e​go od sie​dem​n a​ste​go wie​ku. Nic więc dziw​n e​go, że sta​ło się azy​lem dla prze​m yt​n i​ków i mal​w er​san​t ów oraz sie​dli​skiem ko​rup​cji. Póź​n iej dane mi było spo​t kać szmu​gle​rów, któ​rzy za​ło​ż y​li tu swo​ją kwa​t e​rę i pro​w a​dzi​li swój ka​ra​ib​ski biz​n es wła​śnie z tej za​m or​skiej pro​w in​cji. Po wyj​ściu z sa​m o​lo​t u prze​sze​dłem przez kon​t ro​lę pasz​por​t o​w ą, mi​ga​jąc moim świa​dec​‐ twem uro​dze​n ia w celu iden​t y​f i​ka​cji. Wie​dzia​łem, że na Ka​ra​ibach nie wy​m a​ga się pasz​por​t ów i choć mia​łem go w kie​sze​n i, ski​n ie​n ie urzęd​n i​ka kon​t ro​li imi​gra​cyj​n ej utwier​dzi​ło mnie w prze​ko​n a​n iu, że zna​la​z łem ide​a l​n y punkt tran​z y​t o​w y, do któ​re​go war​t o przy​w ieźć pie​n ią​‐ dze klien​t ów. Sko​ro mo​głem ukrad​kiem przy​jeż​dżać na wy​spę i wy​jeż​dżać z niej bez pie​cząt​ki w pasz​por​cie, bę​dzie wy​da​w a​ło się, że w ogó​le mnie tam nie było. Wy​cho​dząc z lot​n i​ska, wzią​łem tak​sów​kę do sto​li​cy wy​spy, Phi​lips​bur​ga, po ho​len​der​skiej stro​n ie. Zna​la​z łem so​bie nie​po​z or​n y ka​ra​ib​ski ho​t e​lik dla biz​n es​m e​n ów przy Front Stre​e t. Ro​‐ zej​rza​łem się po po​ko​ju i zna​la​z łem wol​n ą prze​strzeń nad ubi​ka​cją – tam ukry​łem pie​n ią​dze Eda. Gdy już się roz​go​ści​łem, po​czu​łem się wy​star​cza​ją​co od​prę​ż o​n y, by się tro​chę przejść. Tra​f i​‐ łem przy​pad​kiem na małe ka​sy​n o. Pa​t rząc na ny​lo​n o​w ą kul​kę ska​czą​cą to tu, to tam po kole ru​let​ki, po​m y​śla​łem o ry​z y​kow​n ej grze, w któ​rej te​raz uczest​n i​czy​łem, grze o na​praw​dę wy​so​‐ ką staw​kę – moje ży​cie. Nie za​w sze bę​dzie tak ła​t wo, praw​da? Skąd mia​łem wie​dzieć, czy po​łą​czo​n e siły po​li​cji, DEA i cel​n i​ków nie ob​ser​w o​w a​ły Eda, An​dré, Ben​n y’ego i ca​łej resz​t y? Wy​star​czy​ło jed​n o sła​be ogni​w o. – Dwa​dzie​ścia je​den – oznaj​m ił kru​pier. – Wy​grał pan. Przy​su​n ął stos że​t o​n ów w moją stro​n ę. Jak nic z moim szczę​ściem po​w i​n ie​n em za​grać va ba​nque – a może na​w et po​sta​w ić tro​chę z for​sy Eda? Mo​głem po​dwo​ić jego pie​n ią​dze… Nie. Mu​sia​łem być ostroż​n y. Nie chcia​łem zwra​cać na sie​bie uwa​gi. – Wi​dać mam dziś fart – za​ż ar​t o​w a​łem i zgar​n ą​łem że​t o​n y. Gdy za​m ie​n i​łem je na go​t ów​kę, wró​ci​łem do ho​t e​lu. Wda​łem się w nie​bez​piecz​n ą grę. Fraj​‐ da prze​w yż​sza​ła od​lot po ko​ka​inie, mu​sia​łem jed​n ak pa​n o​w ać nad tym uczu​ciem. Je​śli ten do​‐ mek z kart miał się roz​paść, to nie dziś i nie z po​w o​du ja​kie​goś błę​du po​peł​n io​n e​go prze​z e mnie. Na​z a​jutrz za​bra​łem kasę Eda i po​je​cha​łem ta​ry​f ą na fran​cu​ską stro​n ę wy​spy, do por​t u Ma​‐ ri​got, sto​li​cy tej czę​ści. Stam​t ąd wzią​łem tak​sów​kę wod​n ą, żeby na krót​ko wy​sko​czyć na An​gu​‐ il​lę. Ra​z em ze mną pły​n ę​li miej​sco​w i ro​bot​n i​cy.

Za​le​t ą sko​rzy​sta​n ia z tej tra​sy było to, że ni​g​dzie nie od​n o​t o​w a​n o, że kie​dy​kol​w iek po​sta​‐ wi​łem sto​pę na wy​spie. Tak​sów​karz za​brał mnie do The Val​ley i wró​ci​łem do ban​ku, w któ​rym rap​t em kil​ka ty​go​dni temu wpła​ci​li​śmy sześć mi​lio​n ów do​la​rów. Po do​peł​n ie​n iu for​m al​n o​ści od​w ie​dzi​łem biu​ro praw​n i​ka Hen​ry’ego Jack​so​n a i za​ło​ż y​łem do​dat​ko​w e fir​m y. Te​raz chcia​łem się prze​ko​n ać, jak ła​t wo za​re​je​stro​w ać tu​t aj łódź. Na​sze przed​się​bior​stwa za​pew​n ia​ły nam te same pra​w a co oby​w a​t e​lom bry​t yj​skim, a po​n ie​w aż wy​‐ spa była te​ry​t o​rium Wiel​kiej Bry​t a​n ii, do​ku​m en​t y re​je​stra​cyj​n e po​świad​czo​n ych ło​dzi wy​sy​ła​n o do prze​t wo​rze​n ia po​w ol​n ą dro​gą mor​ską do da​le​kie​go Car​diff. Pod​czas gdy pa​pie​ry prze​m ie​‐ rza​ły Atlan​t yk, ło​dzie mo​gły po​sta​w ić ża​gle pod fał​szy​w y​m i na​z wa​m i i do​star​czać nar​ko​t y​ki, za​ra​bia​jąc nie​przy​z wo​ity szmal, a po​t em znik​n ąć z re​je​stru tak szyb​ko, jak się w nim zna​la​z ły. Uzbro​jo​n y w ten zło​t o​n o​śny za​sób in​f or​m a​cji wró​ci​łem do Sint Ma​a r​t en i zła​pa​łem lot po​‐ wrot​n y do Mia​m i. Mia​łem czas, żeby za​t rzy​m ać się u ju​bi​le​ra w Phi​lips​bur​gu i ku​pić dla Mo​n i​‐ que pięk​n y na​szyj​n ik. Ko​lej​n y plus tego fa​chu – mo​głem ją roz​piesz​czać. Na do​da​t ek na wy​spie bi​ż u​t e​ria była o jed​n ą trze​cią tań​sza niż w USA. W trak​cie lotu po​w rot​n e​go usta​li​łem dla sie​bie sa​m e​go pew​n e za​sa​dy. Wy​da​ło mi się roz​‐ sąd​n e, żeby nie za​t rzy​m y​w ać się w tym sa​m ym miej​scu, do któ​re​go przy​w o​z i​łem pie​n ią​dze. Dzię​ki temu nie bę​dzie żad​n ych ra​chun​ków ho​t e​lo​w ych i żad​n ych bi​le​t ów. Po​sta​n o​w i​łem, że wszyst​kie moje wy​pra​w y na An​gu​il​lę będą moż​li​w ie naj​krót​sze, czy​sto biz​n e​so​w e, bez noc​le​‐ gów. Po​w rót to była czy​sta przy​jem​n ość. Po raz ko​lej​n y oprócz do​ku​m en​t a​cji re​je​stra​cyj​n ej ło​dzi nie mia​łem żad​n ych pa​pie​rów łą​czą​cych mnie z An​gu​il​lą i kasą, któ​rą wła​śnie wpła​ci​łem. A naj​‐ lep​sze było to, że gdy​by po po​w ro​cie do Sta​n ów za​t rzy​m a​li mnie cel​n i​cy i za​py​t a​li o po​w ód po​‐ dró​ż y, mo​głem po​w ie​dzieć: „W in​t e​re​sach. Je​stem praw​n i​kiem”. Nie mu​sia​łem ujaw​n iać toż​sa​‐ mo​ści klien​t a ani usług praw​n ych. Ani miej​sca ich wy​ko​n a​n ia. Mia​łem też na​dzie​ję, że mój pre​z ent dla Mo​n i​que ogra​n i​czy jej nie​po​t rzeb​n e py​t a​n ia o klien​t ów. Po​w i​n ie​n em był jed​n ak wie​dzieć, że jako po​li​cjant​ka do​cie​kli​w ość ma we krwi. – Tak czę​sto po​dró​ż u​jesz na Ka​ra​iby, że może po​w i​n ie​n eś otwo​rzyć tam biu​ro – za​uwa​ż y​ła. – Cóż, mó​w i​łem ci: to raj po​dat​ko​w y. Każ​dy chce coś z tego mieć. Lep​sze to niż ty​dzień w ty​dzień ro​bić w nie​ru​cho​m o​ściach. Jej oczy zwę​ż y​ły się w szpar​ki. – Mam tyl​ko na​dzie​ję, że uwa​ż asz na sie​bie. – Wiem, co ro​bię. Ob​słu​ga praw​n a i tyle. Chcia​łaś, że​bym wró​cił do pra​cy, no to pra​cu​ję. To wszyst​ko dla nas. Sie​dzia​ła na ku​chen​n ym sto​le. Pod​sze​dłem do niej od tyłu i po​ca​ło​w a​łem uspo​ka​ja​ją​co w czu​bek gło​w y, za​t rzy​m u​jąc się, by po​czuć za​pach jej wło​sów. Ko​cha​łem Mo​n i​que z ca​łe​go ser​‐ ca i wi​dzia​łem przy​szłość na​sze​go związ​ku, to na pew​n o. A jed​n ak, choć nie wie​dzia​łem, do cze​go przy​w ie​dzie mnie ta przy​go​da i jak dłu​go po​t rwa, na​dal by​łem pe​w ien, że mogę ją chro​‐ nić tyl​ko wte​dy, gdy jak naj​m niej będę jej mó​w ił. W za​sa​dzie jej nie okła​m y​w a​łem. Tak so​bie wma​w ia​łem.

Wy​da​w a​ło się, że na to przy​sta​ła, lecz za​sta​n a​w ia​łem się, jak dłu​go zdo​łam za​cho​w ać to wszyst​ko w se​kre​cie. Roz​m y​śla​łem nad tym, gdy zu​peł​n ie zbi​ła mnie z tro​pu. Mia​ła ko​le​gę w po​li​cji, Pad​dy’ego Mon​t a​n ę. Oskar​ż o​n o go o kra​dzież bi​ż u​t e​rii pod​czas eks​m i​sji i miał sta​n ąć przed są​dem. Zwią​‐ zek mu nie po​m a​gał, a on po​t rze​bo​w ał praw​n i​ka. Czy był​bym tak miły? – Gli​n a? Chce, że​bym go re​pre​z en​t o​w ał? – Tak. Po​w ie​dzia​łam, że je​stem pew​n a, że mu po​m o​ż esz. Mo​n i​que pa​t rzy​ła na mnie szkli​sty​m i ocza​m i. Co in​n e​go mo​głem zro​bić? Wy​ło​w i​łem zim​n e piwo z lo​dów​ki i usia​dłem w ogro​dzie. Praw​n ik han​dla​rzy nar​ko​t y​ków, a te​raz po​li​cji?! Czy moje ży​cie mo​gło być jesz​cze bar​dziej zwa​rio​w a​n e?

ROZDZIAŁ 9

URWANIE GŁOWY Za​n im wy​sze​dłem, by udać się do biu​ra, za​uwa​ż y​łem dzie​ci, któ​re ba​w i​ły się na uli​cy. Wi​docz​‐ nie mia​ły już fe​rie świą​t ecz​n e. Zbli​ż a​ło się Boże Na​ro​dze​n ie, lecz w Mia​m i wciąż były przy​jem​n e dwa​dzie​ścia dwa stop​n ie, a zi​m o​w e słoń​ce przy​n o​si​ło z sobą świe​ż ość, wiel​ce po​ż ą​da​n ą po dłu​gim i par​n ym le​cie i jak​ż e da​le​ką od prze​n i​kli​w e​go chło​du ści​n a​ją​ce​go mój ro​dzin​n y Nowy Jork o tej po​rze roku. Dzie​sięć lat mi​n ę​ło od prze​pro​w adz​ki do Sło​n ecz​n e​go Sta​n u po po​w ro​cie z Wiet​n a​m u. Moja ro​dzi​n a przy​by​ła do USA z Ro​sji w 1923 roku – była to szczę​śli​w a uciecz​ka, bo rok póź​n iej za​‐ ostrzo​n o prze​pi​sy imi​gra​cyj​n e, a pod​czas dru​giej woj​n y świa​t o​w ej na​cie​ra​ją​ce siły nie​m iec​kie wy​m or​do​w a​ły wszyst​kich w ma​lut​kiej wio​sce, któ​rą opu​ści​li, w ra​m ach pla​n u Hi​t le​ra dą​ż ą​ce​go do eks​t er​m i​n a​cji Ży​dów. Do​ra​sta​łem w ma​łym, spo​koj​n ym mia​stecz​ku rzut be​re​t em na pół​n oc od No​w e​go Jor​ku, gdzie spę​dzi​łem ty​po​w e dzie​ciń​stwo; mój oj​ciec jeź​dził co​dzien​n ie do me​t ro​‐ po​lii, w któ​rej han​dlo​w ał mę​ską odzie​ż ą im​por​t o​w a​n ą z Bli​skie​go Wscho​du. Gdy by​łem w Wiet​‐ na​m ie, moi ro​dzi​ce prze​pro​w a​dzi​li się do Mia​m i Be​a ch za przy​kła​dem in​n ych krew​n ych. Po po​‐ wro​cie wy​da​ło mi się lo​gicz​n e, żeby do nich do​łą​czyć, i za​pi​sa​łem się na stu​dia praw​n i​cze w Mia​m i. Ruth i Ro​bert, moi ro​dzi​ce, mu​sie​li się za​sta​n a​w iać, co się ze mną dzie​je. Z po​cząt​ku wy​da​‐ wa​ło się, że mam wszyst​ko po​ukła​da​n e – do​brą pra​cę, żonę i nie​z łe miesz​ka​n ie. A te​raz by​łem po roz​w o​dzie, na swo​im i w związ​ku z roz​w ie​dzio​n ą sa​m ot​n ą mat​ką. Ich dumą była pew​n ie te​raz moja sio​stra Mi​che​le, agent​ka nie​ru​cho​m o​ści. Je​śli oszczęd​n ie do​z o​w a​łem praw​dę o so​bie Mo​n i​que, to tym bar​dziej mo​jej ro​dzi​n ie. Pra​co​w i​t a – tak opi​sy​w a​łem moją co​dzien​n ość. W ten spo​sób ich chro​n i​łem. Dla wszyst​kich na​szych są​sia​dów w Co​ral Ga​bles, przy​stra​ja​ją​cych domy bły​skot​ka​m i i lamp​ka​m i od dnia po Świę​cie Dzięk​czy​n ie​n ia, by​łem jak każ​dy nor​m al​n y fa​cet ni​czym się nie​w y​róż​n ia​ją​cy. Mo​n i​que pra​co​w a​ła wte​dy w wy​dzia​le prze​stępstw go​spo​dar​czych i są​sie​dzi nie​raz wi​dzie​li, jak wy​cho​dzi w cy​w il​n ym ubra​n iu. Ja tym​cza​sem ro​bi​łem, co tyl​ko mo​głem, by spra​w iać wra​ż e​‐

nie Pana Prze​cięt​n ia​ka, jeż​dżą​ce​go moż​li​w ie re​gu​lar​n ie do biu​ra w cen​t rum. Są​sie​dzi nie wie​dzie​li jed​n ak tego, że by​łem te​raz odźwier​n ym dy​n a​m icz​n ie roz​w i​ja​ją​cej się siat​ki prze​stęp​czej. Roz​n io​sła się wieść, że po​t ra​f ię spra​w ić, by lewe pie​n ią​dze znik​n ę​ły i na nowo we​szły do obie​gu w po​sta​ci czy​stych jak łza in​w e​sty​cji przy​n o​szą​cych naj​w yż​sze zy​ski. Jak tyl​ko Ed i Ben​n y za​czę​li się prze​chwa​lać, jak to łód​ki wy​ko​rzy​sty​w a​n e do prze​m y​t u re​je​‐ stro​w a​n o ty​sią​ce ki​lo​m e​t rów od mórz, po któ​rych pły​w a​li, każ​dy chciał mieć bry​t yj​ską fir​m ę z na​z wą świad​czą​cą o tym, że jed​n ost​ki są le​gal​n y​m i czar​t e​ra​m i. Te​raz łód​ki re​je​stro​w a​łem sam. Ben​n y miał całą ar​m a​dę, któ​rą chciał prze​m ia​n o​w ać, żeby być o krok przed cel​n i​ka​m i, a po​n ie​w aż Hen​ry Jack​son li​czył so​bie za wszyst​ko, sta​ra​łem się zna​leźć ja​kiś tań​szy spo​sób. Kur​sy prze​m yt​n i​cze z ma​so​w ą ilo​ścią pie​n ię​dzy za​czę​ły mi po​w sze​dnieć ni​czym my​cie zę​‐ bów. Nie mu​sia​łem we wszyst​kich uczest​n i​czyć. Le​cia​łem na miej​sce dzień wcze​śniej, by wszyst​ko przy​go​t o​w ać i po​z a​ła​t wiać. Nie​ba​w em Ben​n y za​czął wy​pro​w a​dzać do ra​jów po​dat​ko​w ych gru​be mi​lio​n y. Pod​czas jego ostat​n iej po​dró​ż y cze​ka​łem na nie​go w wie​ż y kon​t ro​l​n ej na An​gu​il​li, tak bli​sko zży​łem się z tam​t ej​szą ob​słu​gą. Wy​siadł z sa​m o​lo​t u z kimś, kogo nie roz​po​z na​łem. Ciem​n o​w ło​sy, groź​n ie wy​glą​da​ją​cy nie​z na​jo​m y spra​w iał mniej sza​cow​n e wra​ż e​n ie niż mój klient i za nic miał za​sa​dy ubio​ru, któ​re przy​ję​li​śmy na po​t rze​by na​szych po​dró​ż y na An​gu​il​lę. Wy​glą​dał po pro​stu jak han​dlarz pro​cha​m i. Ben​n y przed​sta​w ił mi go jako Ric​ka Ba​ke​ra, jed​n e​go ze swo​ich po​rucz​n i​ków. Uści​snę​li​śmy so​bie dło​n ie, ale czu​łem się nie​swo​jo. Mu​sia​łem le​piej eg​z e​kwo​w ać moją nową za​sa​dę: nowi klien​ci mogą wcią​gać wspól​n i​ków je​dy​n ie przed roz​po​czę​ciem trans​a k​cji. Dzię​ki temu nie będę zdra​dzał ta​jem​n i​cy han​dlo​w ej, za​n im naj​pierw ich nie spraw​dzę. Za​sto​so​w a​łem tę tak​t y​kę, gdy Ben​n y po​z nał mnie ze swo​im bra​t em Car​lo​sem. Nie mia​łem nic prze​ciw​ko pro​w a​dze​n iu z nim in​t e​re​sów, bo ufa​łem Ben​n y’emu, jed​n ak gdy nie​dłu​go po​t em po​ja​w ił się z Fred​diem i Enzo, ban​dzio​ra​m i rze​ko​m o pra​cu​ją​cy​m i dla ro​dzi​n y Co​t ro​n e, żeby po​ga​dać o re​je​stra​cji fir​‐ my, po​w ie​dzia​łem pas, wy​m y​śla​jąc ja​kąś wy​m ów​kę. Bez ura​z y, lecz nie chcia​łem być praw​n i​‐ kiem słu​ż ą​cym ma​f ii. Tak czy owak, mia​łem dość spraw na gło​w ie. Dzię​ki kon​t ak​t om na Kaj​m a​n ach po​z na​łem rze​czo​z naw​cę ło​dzi o na​z wi​sku Sa​m u​e l Mat​‐ thews, któ​ry – za wie​le mniej​szą opła​t ą – z chę​cią prze​ka​z ał mi nie​z będ​n e do​ku​m en​t y po​‐ trzeb​n e do za​re​je​stro​w a​n ia łaj​by. Przy​la​t y​w ał na​w et służ​bo​w o do Mia​m i i Fort Lau​der​da​le; naj​w y​raź​n iej miał ro​dzi​n ę na Flo​ry​dzie. Wy​star​cza​ją​co wie​le razy wi​dzia​łem Hen​ry’ego przy pra​cy, żeby za​uwa​ż yć, cze​go po​t rze​bu​‐ ję, by za​osz​czę​dzić tro​chę pie​n ię​dzy, a po otrzy​m a​n iu od Sa​m u​e la cer​t y​f i​ka​t u szkut​n i​cze​go mo​‐ głem iść do urzę​du na An​gu​il​li i za​re​je​stro​w ać łód​ki w Wiel​kiej Bry​t a​n ii. Po​dob​n ie jak auta wy​‐ ce​n ia się na pod​sta​w ie re​je​stru ser​w i​so​w e​go, żeby udo​ku​m en​t o​w ać łódź trze​ba było po​świad​‐ czyć wszyst​kich wła​ści​cie​li od cza​su opusz​cze​n ia warsz​t a​t u szkut​n i​ka. Nie było to ła​t we, lecz moż​li​w ość re​je​stra​cji ło​dzi w głów​n ych bry​t yj​skich te​ry​t o​riach za​leż​n ych da​w a​ła han​dla​rzom

wiel​ką prze​w a​gę tak​t ycz​n ą. W cza​sie, gdy pa​pie​ry mo​z ol​n ie wy​sy​ła​n o przez Atlan​t yk, mia​łem już uak​t u​a l​n io​n e do​ku​m en​t y. W przy​pad​ku, gdy​by cel​n i​cy kie​dy​kol​w iek we​szli na łódź i uzna​li ją za po​dej​rza​n ą, to za​n im skon​t ak​t o​w a​li​by się z bry​t yj​ski​m i wła​dza​m i z proś​bą o naj​bar​dziej ak​t u​a l​n e in​f or​m a​cje wła​‐ sno​ścio​w e, do​w ie​dzie​li​by się naj​praw​do​po​dob​n iej, że do​ku​m en​t a​cja jest w dro​dze. A za​n im dane, któ​re za​re​je​stro​w a​łem, do​t rą do Wa​lii, zdą​ż y się wy​ko​rzy​stać łódź raz albo dwa do prze​‐ my​ce​n ia nar​ko​t y​ków do Sta​n ów. Po kil​ku mie​sią​cach we​ry​f i​ko​w a​n ia tej teo​rii za​czą​łem szu​kać al​t er​n a​t yw​n ych me​t od re​je​‐ stra​cji. Ro​z e​z naw​szy się tro​chę, po​le​cia​łem z Mia​m i do Fi​la​del​f ii, wy​n a​ją​łem tak​sów​kę i zro​bi​‐ łem krót​ki wy​pad przez gra​n i​cę do De​la​w a​re. Na miej​scu uda​łem się do ustron​n e​go skle​pi​ku węd​kar​skie​go, gdzie, jak sły​sza​łem, mo​głem się za​opa​t rzyć w ame​ry​kań​skie do​w o​dy re​je​stra​‐ cyj​n e ło​dzi. Za spra​w ą lip​n ych fak​t ur sprze​da​ż y, któ​re ode​bra​łem od Sa​m u​e la, i ano​n i​m o​w ych firm, wró​ci​łem z de​la​w ar​ski​m i do​w o​da​m i re​je​stra​cyj​n y​m i. Ben​n y już na mnie cze​kał na lot​n i​sku w Mia​m i, żeby za​brać do​ku​m en​t y do swo​je​go ka​pi​t a​n a, by ten mógł z nich sko​rzy​stać, gdy​by służ​by wkro​czy​ły na po​kład. Ło​dzie mo​gły już te​raz wy​pły​w ać na flo​rydz​kich nu​m e​rach, pod​‐ mie​n iać je na de​la​w ar​skie na peł​n ym mo​rzu w ra​z ie po​t rze​by i na​w et wra​cać z bry​t yj​ski​m i do​‐ ku​m en​t a​m i. Wła​ści​w ie nie dało się ich na​m ie​rzyć. Ben​n y po​w ie​dział mi, że na​w et gdy​by łaj​ba wzbu​dzi​ła po​dej​rze​n ia cel​n i​ków i do​kład​n ie by ją prze​t rzą​snę​li, toż​sa​m ość tej jed​n ost​ki zo​sta​n ie zmie​n io​n a przed koń​cem ty​go​dnia, a ona wy​pły​n ie w ko​lej​n ą po​dróż jako nowy sta​t ek, z nową na​z wą wy​m a​lo​w a​n ą na ru​f ie, a choć​by i w no​w ych ko​lo​rach. In​n ym uro​kiem De​la​w a​re było to, że mo​głem za​kła​dać tam fir​m y za po​śred​n ic​t wem do​‐ staw​cy usług biu​ro​w ych, któ​ry mógł pod​pi​sy​w ać nie​z będ​n e do​ku​m en​t y jako peł​n o​m oc​n ik za​‐ rzą​du. Nowo za​ło​ż o​n e przed​się​bior​stwa – w ża​den spo​sób nie​po​w ią​z a​n e z klien​t a​m i – wid​n ia​‐ ły w re​je​strze jako wła​ści​cie​le łó​dek, a te były wy​ko​rzy​sty​w a​n e do prze​m y​t u ko​ka​iny. Na do​da​‐ tek De​la​w a​re mo​gło się po​szczy​cić ze​ro​w ym po​dat​kiem ob​ro​t o​w ym. Mój plan dla no​w ych firm za​kła​da​n ych w Sta​n ach był taki, żeby po​z wo​lić im upaść, za​n im w ogó​le mu​sia​łem zło​ż yć pierw​sze spra​w oz​da​n ie rocz​n e. Dzię​ki temu nie ujaw​n ia​łem toż​sa​‐ mo​ści praw​dzi​w ych człon​ków za​rzą​du. I tak fir​m y za​ło​ż o​n e w czerw​cu jed​n e​go roku mo​gły han​dlo​w ać przez pięt​n a​ście mie​się​cy, za​n im mu​sia​łem zło​ż yć spra​w oz​da​n ie. Do tego cza​su po pro​stu ogła​sza​łem upa​dłość i za​kła​da​łem nową gdzie in​dziej. Przy sta​le roz​sze​rza​ją​cej się sie​ci klien​t ów, któ​rym mu​sia​łem do​go​dzić, cie​szy​łem się, że mam biz​n e​so​w e know-how i spe​cja​li​stycz​n ą wie​dzę, by nie na​rze​kać na płyn​n ość fi​n an​sów. Moja nowo od​kry​t a pew​n ość sie​bie prze​ko​n a​ła mnie tak​ż e do tego, by usta​lić pew​n e ogól​n e za​sa​dy. Je​śli na moje usłu​gi mia​ło być za​po​t rze​bo​w a​n ie, mu​sia​łem się upew​n ić, że mogę ufać oso​bom, któ​re kie​ro​w a​n o do mnie z po​le​ce​n ia. Mia​łem to na uwa​dze tego po​ran​ka, gdy wy​ru​sza​łem z domu na spo​t ka​n ie z Char​liem Nu​‐ ñe​z em. Po tym, jak na wła​sne oczy zo​ba​czył sys​t em na An​gu​il​li, za​pra​gnął mieć swo​je za​m or​‐

skie kon​t o. Chciał omó​w ić in​t e​re​sy, któ​re nie do​t y​czy​ły Ben​n y’ego. Stam​t ąd je​cha​łem do sądu. Po​t em do domu An​dré, gdzie ten chciał mi przed​sta​w ić che​m i​ka, któ​ry wy​pro​du​ko​w ał wła​sny ro​dzaj me​t am​f e​t a​m i​n y, żeby prze​dys​ku​t o​w ać, jak mu po​m óc w wy​pro​w a​dze​n iu czę​ści nie​le​gal​n ych zy​sków. Na​stęp​n ie mu​sia​łem umó​w ić się z rze​czo​z naw​‐ cą na oglę​dzi​n y ło​dzi, któ​rą Ed chciał wy​ko​rzy​stać do swo​jej ko​lej​n ej prze​m yt​n i​czej ope​ra​cji, usta​la​jąc za​ra​z em, kie​dy znów po​le​cę na An​gu​il​lę. A w tym sa​m ym cza​sie mu​sia​łem za​dbać o to, żeby pil​n ie zaj​m o​w ać się fak​t ycz​n ą pra​cą praw​n i​ka, nie wzbu​dza​jąc po​dej​rzeń stró​ż ów pra​w a i jed​n o​cze​śnie utrzy​m u​jąc moje dzia​ła​n ia w ta​jem​n i​cy przed obroń​ca​m i w pro​ce​sach kar​n ych, z któ​ry​m i dzie​li​łem biu​ro. Mój mózg cho​dził na peł​n ych ob​ro​t ach. Gdzie​kol​w iek spoj​rza​łem, cze​ka​ły na mnie pro​ble​m y klien​t ów. Wszy​scy wo​kół wy​da​w a​li się pro​w a​dzić zwy​czaj​n e ży​cie, jak​bym tyl​ko ja miał coś do ukry​cia. Na​w et co​dzien​n e czyn​n o​ści sta​ły się stre​su​ją​ce. Pod​czas zbli​ż a​ją​cych się świąt mia​ły z nami zo​stać dzie​ci Mo​n i​que. Ka​t he​ri​n e i Luke miesz​‐ ka​li z oj​cem. Z ich przy​jaz​dem wią​z ał się inny ro​dzaj stre​su, lecz wie​rzy​łem, że so​bie po​ra​dzę. To ja trzy​m a​łem wła​dze z dala od mo​ich klien​t ów i ich pie​n ię​dzy. To była moja głów​n a rola. Gdy​bym dał pla​m ę i nie zro​bił wszyst​kie​go, jak trze​ba, moi klien​ci tra​f i​li​by do paki, a ja mógł​‐ bym skoń​czyć z kul​ką w gło​w ie. Ci fa​ce​ci wy​da​w a​li się ła​god​n i, gdy koka była wy​ło​ż o​n a na stół, a im​pre​z a roz​krę​ca​ła się w naj​lep​sze, ale gdy​by sta​ło się coś, co za​gra​ż a​ło​by ich ma​łym im​pe​‐ riom, za​pła​cił​bym naj​w yż​szą cenę – zwłasz​cza te​raz, gdy wie​dzia​łem, z kim współ​pra​cu​ją. Czu​łem pew​n ą pre​sję, lecz mimo wszyst​ko to nie wy​da​w a​ło mi się pra​cą. Bar​dziej przy​go​‐ dą, jak​kol​w iek ba​n al​n ie to za​brzmi. Speł​n ia​łem rolę, ja​kiej nie speł​n iał nikt inny. Jak mó​w ił Hen​ry Jack​son, lu​dzie mogą szep​t ać, że to ro​bią, lecz nikt na​praw​dę tego nie robi. Hen​ry był od​kry​ciem stu​le​cia, ale wie​dzia​łem już, że mu​szę cią​gle szu​kać no​w ych roz​w ią​‐ zań, żeby mieć prze​w a​gę w tej grze. Gdy​bym pusz​czał spra​w y wszyst​kich tą samą dro​gą, to by tyl​ko stwo​rzy​ło wzo​rzec za​cho​w ań ła​t wy do wy​kry​cia przez licz​n e agen​cje, któ​re chęt​n ie po​ło​‐ ży​ły​by kres na​szej nie tak zno​w u drob​n ej dzia​łal​n o​ści. Po​t rze​bo​w a​łem no​w ych po​m y​słów i miejsc do ukry​cia pie​n ię​dzy. Lu​bi​łem Char​lie​go. Ku​bań​czyk – metr osiem​dzie​siąt wzro​stu, wy​spor​t o​w a​n y i rap​t em po dwu​dzie​st​ce – był wciąż sto​sun​ko​w o zie​lo​n y. Wi​dzia​łem jed​n ak dość pod​czas na​szej wy​pra​w y na An​gu​il​lę, by wie​dzieć, że to by​stry chło​pak z gło​w ą do in​t e​re​sów. Za​czy​n ał jako pod​rzęd​n y di​ler, lecz po przy​sta​n iu do Ben​n y’ego awan​so​w ał w hie​rar​chii i był te​raz pra​w ą ręką bos​sa. Spo​t ka​li​śmy się w ka​w ia​ren​ce obok mo​je​go biu​ra. – Znam ry​z y​ko – po​w ie​dział po​w aż​n ie. – Mo​je​go bra​t a oskar​ż o​n o o to, że na​ciął ko​lum​bij​‐ ski gang, któ​ry prze​ko​n ał, że może sprze​dać ich ma​ry​chę. Oni po​m y​śle​li, że ich oszu​kał, i do​stał w twarz. Tyl​ko re​a k​cja jego kum​pli ura​t o​w a​ła mu ży​cie. Na​bój mu​snął jego szy​ję. Po tym wy​co​‐ fał się z bran​ż y. Ale bli​z na mu o wszyst​kim przy​po​m i​n a. Nie wie​dzia​łem, czy to, co mó​w ił, to groź​ba, ale je​śli po​t rze​bo​w a​łem przy​po​m nie​n ia, o co idzie gra, to wła​śnie mi przy​po​m nia​n o. Cze​go nie miał​by na my​śli, Char​lie bu​dził sym​pa​t ię i był kimś, komu chcia​łem po​m óc. Wy​cho​w a​ła go mat​ka, któ​ra ucie​kła z Kuby z dwo​m a sy​n a​m i.

Miał dość ole​ju w gło​w ie, żeby utrzy​m ać le​gal​n ą pra​cę, lecz jak wie​le dzie​ci ku​bań​skich uchodź​‐ ców do​ra​sta​ją​cych w Mia​m i za​jął się pro​cha​m i, bo ofe​ro​w a​ły szyb​ką dro​gę do ma​jąt​ku. Do​brze to ro​z u​m ia​łem. Od​kąd zgo​dzi​łem się po​m óc Edo​w i wy​prać kasę, wi​dzia​łem po​t en​‐ cjał, żeby za​ra​biać dzie​sięć ty​się​cy na ty​dzień, pięć razy wię​cej niż ka​so​w a​łem jako le​gal​n y praw​n ik. Miesz​ka​jąc u An​dré, no​si​łem ciu​chy z de​m o​bi​lu, a te​raz mo​głem wdzie​w ać dro​gie gar​‐ ni​t u​ry, fun​do​w ać Mo​n i​que obia​dy w ba​je​ranc​kich re​stau​ra​cjach i pła​cić go​t ów​ką za wszyst​ko, cze​go du​sza za​pra​gnie. Trzy​m a​łem dzie​sięć pa​t o​li w domu w ra​z ie na​głej po​t rze​by, a resz​t ę zło​ż y​łem na moim kon​cie José Lo​pe​z a na An​gu​il​li. Char​lie miał mnó​stwo ko​n ek​sji i już wte​dy wi​dzia​łem, że jest na tyle am​bit​n y, by nie za​do​‐ wa​lać się po​sa​dą po​rucz​n i​ka u Ben​n y’ego. Miał wła​sną for​sę i chciał ją gdzieś bez​piecz​n ie ukryć. Sta​w ał się po​w aż​n ym gra​czem, lecz miał gło​w ę na kar​ku. Nie był na​rwa​n ym kow​bo​jem i sa​‐ mo​bój​cą z wy​bo​ru. Przy​pusz​cza​łem, że po czę​ści za​z dro​ści bra​t u de​cy​z ji o wy​co​f a​n iu się z bran​‐ ży, lecz zdał so​bie spra​w ę, że sko​ro to je​dy​n e ży​cie, ja​kie zna, to musi wy​ko​rzy​stać je jak naj​le​‐ piej. Opusz​cza​jąc go, gło​w i​łem się nad tą całą spra​w ą. Sko​ro Char​lie chciał mieć wła​sne fir​m y na An​gu​il​li, mo​głem po​łą​czyć to z wy​pra​w ą z no​w y​m i do​ku​m en​t a​m i re​je​stra​cyj​n y​m i ło​dzi dla Eda. Mia​łem aku​rat tyle cza​su, by za​ha​czyć o biu​ro funk​cjo​n a​riu​sza Pad​dy’ego po akta spra​w y. Za​raz po​t em cze​ka​li na mnie w są​dzie za ro​giem. Do​t ar​łem tam, by od​kryć, że win​dy nie dzia​‐ ła​ją i zło​rze​cząc ad​m i​n i​stra​cji bu​dyn​ku, ener​gicz​n ie za​czą​łem się wspi​n ać po scho​dach. I tak zgrza​n y i zzia​ja​n y praw​n ik po​w i​t ał ner​w o​w e​go po​li​cjan​t a przed salą roz​praw. Pad​dy nad​z o​ro​w ał szcze​gól​n ie nie​przy​jem​n ą eks​m i​sję ku​bań​skich imi​gran​t ów, gdy zgi​n ę​ło coś z wy​‐ po​sa​ż e​n ia, ro​dzin​n a pa​m iąt​ka. Ku​bań​czy​cy oskar​ż y​li go o przy​w łasz​cze​n ie. Po​li​cjant twier​dził, że po pro​stu pod​n iósł ten przed​m iot. My​ślał, że nie ma żad​n ej war​t o​ści. Upie​rał się, że to była po​m ył​ka, a nie wy​kro​cze​n ie. Choć jego wina była bez​spor​n a, zgo​dzi​łem się mu po​m óc, po pierw​sze od​da​jąc przy​słu​gę Mo​n i​que, po dru​gie dla​t e​go, że to do​da​w a​ło wia​ry​god​n o​ści mo​jej prak​t y​ce, a po trze​cie, bo chcia​łem zo​ba​czyć, jak to jest bro​n ić gli​n ia​rza przed za​rzu​t em kry​m i​n al​n ym. Za​uwa​ż y​łem już, że dział spraw we​w nętrz​n ych po​li​cji nie był za bar​dzo za​chwy​co​n y tym, że praw​n ik z ze​w nątrz pro​w a​dzi ich spra​w ę, i wy​da​w a​ło się, że nie ro​z u​m ie​ją, iż wszel​kie pro​‐ ce​du​ry dys​cy​pli​n ar​n e mu​szą po​cze​kać do cza​su za​koń​cze​n ia po​stę​po​w a​n ia. By​łem już z nim na jed​n ej roz​pra​w ie i za​chę​ca​łem go do przy​z na​n ia się, żeby zy​skał w oczach sę​dzie​go. Dziś mie​li​‐ śmy po​z nać jego wy​rok. Gdy cze​ka​li​śmy w są​dzie, aż wy​w o​ła​ją na​szą spra​w ę, mo​gli​śmy za​uwa​ż yć, jak wie​le cza​su pro​ku​ra​t o​ra zaj​m o​w a​li drob​n i di​le​rzy. Gdy wy​pro​w a​dzo​n o po​m niej​szych ban​dzio​rów, mój klient od​w ró​cił się do mnie i syk​n ął: – Par​szy​w a ho​ło​t a. Każ​de prze​stęp​stwo, z ja​kim się uże​ra​m y, spro​w a​dza się do pro​chów. Za​bój​stwa, kra​dzie​ż e, na​pa​dy, strze​la​n i​n y – to wszyst​ko pro​chy. Na​le​ż a​ło​by ich wie​szać. W mie​ście od razu zro​bił​by się po​rzą​dek. Mó​w ił po​w aż​n ie.

Nie mógł wie​dzieć, że jego wła​sny praw​n ik, czło​w iek sie​dzą​cy obok nie​go, po​m a​gał fi​n an​‐ so​w ać przed​się​w zię​cia, któ​ry​m i tak gar​dził. To jed​n ak nie po​w strzy​m a​ło po​czu​cia winy. Na mo​‐ jej brwi ze​bra​ły się kro​pel​ki potu. W koń​cu woź​n y ogło​sił przy​by​cie sę​dzie​go. Zo​sta​łem ura​t o​w a​n y przez dzwo​n ek – albo ma​chi​n ę są​do​w ą. Po wy​gło​szo​n ym prze​z e mnie pło​m ien​n ym ape​lu o po​błaż​li​w ość sę​dzia nie po​su​n ął się do przy​kład​n e​go uka​ra​n ia po​li​cjan​t a i za​są​dził je​dy​n ie grzyw​n ę – do​bry re​z ul​t at. Jed​n ak sys​t em miał jesz​cze pró​bo​w ać mu cof​n ąć upraw​n ie​n ia do wy​ko​n y​w a​n ia za​w o​du. Pad​dy, któ​re​m u wy​raź​n ie ulży​ło, ener​gicz​n ie ści​skał moją rękę przed bu​dyn​kiem sądu. Do​‐ ce​n ia​łem jego wdzięcz​n ość, lecz świa​dom, że mu​szę być na spo​t ka​n iu w domu An​dré w She​‐ nan​do​a h po dru​giej stro​n ie mia​sta, szyb​ko uda​łem się w swo​ją stro​n ę. Mój przy​ja​ciel szcze​rze się uśmiał, gdy zo​ba​czył moją udrę​kę. Było zu​peł​n ie ina​czej niż w cza​sach, gdy prze​w aż​n ie trzy​m a​li​śmy się ra​z em, a na​szym je​dy​n ym zmar​t wie​n iem było to, kto ma roz​pa​lić gril​la. – Je​steś roz​chwy​t y​w a​n y – stwier​dził, gdy po​w ie​dzia​łem mu o do​brej pas​sie w in​t e​re​sach, któ​rą prze​ż y​w a​łem. – Le​ga​li​z u​jesz ich. Bo​sko. – Zro​bi​łem to tyl​ko dla​t e​go, żeby po​m óc Edo​w i – wy​ja​śni​łem. – Kto wie, gdzie to się skoń​‐ czy. – Ciesz się, mój przy​ja​cie​lu – uśmiech​n ął się An​dré. – Ale uwa​ż aj. To może być in​t rat​n a gra, ale pa​m ię​t aj, nie ufaj ni​ko​m u. Ed pierw​szy wbi​je ci nóż w ple​cy, je​śli spra​w y się ryp​n ą. – Chy​ba nie mó​w isz po​w aż​n ie. – Spoj​rza​łem na nie​go ze zdzi​w ie​n iem. – Nie sie​dzi​m y w tym ra​z em? Zgo​da bu​du​je… – A nie​z go​da ruj​n u​je. Chcę się tyl​ko upew​n ić, że masz oczy do​oko​ła gło​w y. – To brzmi jak groź​ba. Po​krę​cił gło​w ą. – To tyl​ko przy​ja​ciel​ska rada, ami​g o. Chodź już, ktoś chce cię po​z nać. Da​v id Van​der​berg nie mógł mniej przy​po​m i​n ać ty​po​w e​go ba​ro​n a nar​ko​t y​ko​w e​go, na​w et gdy​by bar​dzo chciał. Po​cho​dził z Da​ko​t y Pół​n oc​n ej i skoń​czył stu​dia che​m icz​n e, lecz rzu​cił ka​rie​‐ rę – coś, co po​t ra​f i​łem zro​z u​m ieć – żeby opra​co​w ać szcze​gól​n ie czy​stą i sil​n ą od​m ia​n ę mety 6) na swo​jej far​m ie eko​lo​gicz​n ej.

6) Meta – potoczna nazwa metamfetaminy (przyp. red.).

Gdy tak sie​dział, opo​w ia​da​jąc mi z dumą, jak to nie po​z wo​lił uży​w ać środ​ków owa​do​bój​czych na swo​jej plan​t a​cji, któ​rą pro​w a​dził z żoną Mary nie​świa​dom pa​ra​dok​su, że pich​cił sztucz​n y sty​m u​lant, żeby sprze​da​w ać go z zy​skiem, ude​rzy​ło mnie, jak ta bran​ż a przy​cią​ga lu​dzi wszel​‐

kich za​w o​dów; praw​n i​cy, le​ka​rze, księ​go​w i, na​ukow​cy – wszy​scy dali się uwieść tej grze czy to jako uczest​n i​cy, czy choć​by spe​ce od pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy. Po​dob​n ie jak w przy​pad​ku wie​lu do​staw​ców An​dré or​ga​n i​z o​w ał dys​t ry​bu​cję mety i prze​ka​‐ zy​w ał swo​ją część zy​sków Da​v i​do​w i. Che​m ik chciał prze​n ieść tro​chę swo​jej kasy za gra​n i​cę. Mo​głem go ła​t wo do​dać do mo​jej sta​‐ le ro​sną​cej li​sty klien​t ów. – Bę​dziesz tu w Nowy Rok, nie? – za​krzyk​n ął An​dré, gdy wy​cho​dzi​łem. – No chy​ba! – od​par​łem, za​n im wsia​dłem do sa​m o​cho​du, by po krót​kim cza​sie do​je​chać na ostat​n ie spo​t ka​n ie dnia. Spo​t ka​n ie z Edem. Od chwi​li, gdy wsze​dłem do jego domu, wi​dzia​łem, że jest spię​t y. Miał prze​krwio​n e oczy i wy​glą​dał tak, jak​by skosz​t o​w ał za dużo to​w a​ru, któ​rym han​dlo​w ał. Prze​m y​‐ ca​jąc naj​pierw ma​ri​hu​a nę, roz​sze​rzył dzia​łal​n ość o bar​dziej do​cho​do​w y bia​ły pro​szek. Wi​dzia​‐ łem, że przez nie​go robi się ner​w o​w y. – Masz dużo ro​bo​t y. Cie​szę się – po​w ie​dział, jak​by pró​bu​jąc być uprzej​m ym, lecz wy​czu​łem w tym in​t e​res. – Pró​bo​w a​łem skon​t ak​t o​w ać się z tobą od paru dni. – Cóż, od​kąd wró​ci​li​śmy z An​gu​il​li, wszy​scy twoi kum​ple chcą tego sa​m e​go – za​m or​skich firm, kont ban​ko​w ych. Ty to za​czą​łeś. – Pró​bo​w a​łem się ro​z e​śmiać. – Tak – od​parł, lecz wy​da​w ał się nie​obec​n y, ja​kiś ze​stre​so​w a​n y. Jego twarz spra​w ia​ła wra​‐ że​n ie wy​chu​dzo​n ej i wy​m i​z e​ro​w a​n ej, a jego zwy​kła pew​n ość sie​bie jak​by gdzieś zni​kła. – Spro​w a​dzi​li​śmy łódź dwa dni temu, ale cel​n i​cy przy niej wę​szą – po​w ie​dział, jak​by spo​‐ dzie​w a​jąc się, o co za​py​t am. – Na ra​z ie nie moż​n a bez​piecz​n ie wy​ła​do​w ać pro​chów. Kel​ly zna​‐ la​z ła po​t en​cjal​n e ło​dzie w Fort Lau​der​da​le i chcę, żeby ktoś je szyb​ko obej​rzał. Znasz ko​goś? Ko​goś, komu mo​ż e​m y za​ufać? Od razu po​m y​śla​łem o Sa​m u​e lu Mat​t hew​sie. – Znam. Rze​czo​z naw​cę, któ​ry po​m ógł mi przy ło​dziach dla Ben​n y’ego. – Do​brze – po​w ie​dział Ed, na​w et na mnie nie pa​t rząc. – I słu​chaj, Ken… Cie​szę się, że do​‐ brze ci się wie​dzie. Ale pa​m ię​t aj, że to ja pchną​łem do cie​bie wszyst​kich tych lu​dzi. To mnie je​‐ steś win​n y lo​jal​n ość w pierw​szej ko​lej​n o​ści. – To nie kwe​stia lo​jal​n o​ści, Ed – od​pa​ro​w a​łem. – Je​śli ktoś przy​cho​dzi do mnie z pro​ble​‐ mem, pró​bu​ję po​m óc. I tyle. Opo​w ie​dzia​łem mu o De​la​w a​re. Nie słu​chał. Szyb​ko się po​ż e​gna​łem. I bez tego mia​łem za dużo na gło​w ie. Ale w sa​m o​cho​dzie za​czą​łem się go​t o​w ać. Czy ta aro​gan​cja to wy​n ik suk​ce​su? To ja za​le​ga​li​z o​w a​łem jego małe im​pe​rium! Może to efekt uro​dze​n ia pod szczę​śli​w ą gwiaz​dą. Ocze​ki​w ał, że wszy​scy rzu​cą wszyst​ko dla nie​go. Mia​łem za dużo ro​bo​t y, żeby przej​m o​w ać się pro​ble​m a​m i Eda. Na​stęp​n e​go ran​ka mu​sia​‐ łem za​jąć się pla​n o​w a​n iem mo​je​go ko​lej​n e​go kur​su z tor​bą na Ka​ra​iby. Na​z a​jutrz w biu​rze za​dzwo​n ił te​le​f on. To był Char​lie. – Chcę, że​byś ko​goś po​z nał. Masz dziś czas w po​rze lun​chu? – Pew​n ie. A kogo?

– Wy​ja​śnię ci, gdy się spo​t ka​m y. Szy​cha. Je​śli do​brze się spi​szesz, to może być war​t e kupę szma​lu. – Brzmi in​t ry​gu​ją​co. – Spo​t kaj​m y się w Red Snap​per o pierw​szej trzy​dzie​ści. Moja za​sa​da, by przyj​m o​w ać no​w e​go klien​t a tyl​ko z oso​bi​ste​go po​le​ce​n ia ak​t u​a l​n e​go, nie mo​gła gwa​ran​t o​w ać, że jest on god​n y za​ufa​n ia, ale mo​gła za​po​biec po​ja​w ie​n iu się ja​kie​goś taj​‐ ne​go agen​t a twier​dzą​ce​go, że mamy wspól​n ych zna​jo​m ych. Po​t rze​bo​w a​łem ta​kich środ​ków ostroż​n o​ści. Re​stau​ra​cja Red Snap​per na na​brze​ż u przy przy​sta​n i ser​w o​w a​ła owo​ce mo​rza. Była po​pu​‐ lar​n a wśród prze​m yt​n i​ków, szcze​gól​n ie po zmro​ku. W po​rze lun​chu przy​cią​ga​ła biz​n e​so​w ą klien​t e​lę – ide​a l​n a przy​kryw​ka dla dys​ku​sji o nie do koń​ca le​gal​n ych spra​w ach. Gdy przy​je​cha​łem, ni​ko​go nie było, więc za​ją​łem sto​lik. Char​lie po​ja​w ił się chwi​lę póź​n iej. Sam. – Gdzie twój to​w a​rzysz? – za​py​t a​łem zdzi​w io​n y. – Już tu je​dzie. – Co to za gość? – Na​z y​w a się Ber​n ard Cal​de​ron – oznaj​m ił, dra​m a​t ycz​n ie za​w ie​sza​jąc głos, jak​bym po​w i​‐ nien wie​dzieć od razu, o kogo mu cho​dzi. Nie mia​łem bla​de​go po​ję​cia, kim jest Ber​n ard Cal​de​‐ ron, więc mi wy​ja​śnił, że to naj​w ięk​szy prze​m yt​n ik ko​ka​iny do Mia​m i. W jego gło​sie sły​sza​łem po​dziw. Po​cho​dzą​cy z Pa​ry​ż a, lecz przez lata dzia​ła​ją​cy w Van​co​uver Ber​n ard miał fir​m ę zaj​‐ mu​ją​cą się ło​dzia​m i w Mia​m i Be​a ch. Na​z y​w a​ła się BVTA – Bo​a ts and Ves​sels to Ame​ri​ca. Char​lie miał wła​śnie coś do​dać, gdy prze​szko​dził nam chro​pa​w y ryk sil​n i​ka. Na par​king wjeż​dżał nie​bie​ski ka​brio​let – ja​gu​a r XKE z opusz​czo​n ym da​chem. Na sie​dze​n iu kie​row​cy sie​‐ dział moc​n o opa​lo​n y, ły​sie​ją​cy męż​czy​z na, na oko był koło pięć​dzie​siąt​ki albo tuż po niej. Obok nie​go sie​dzia​ła osza​ła​m ia​ją​co pięk​n a Azjat​ka, smu​kła, o śnia​dej ce​rze, z ogrom​n y​m i oku​la​ra​m i prze​ciw​sło​n ecz​n y​m i. – To Ber​n ard – rzu​cił Char​lie szep​t em. – A to jego żona – do​dał. Para po​m a​cha​ła nam, wcho​dząc do re​stau​ra​cji, a my wsta​li​śmy, żeby przy​w i​t ać ich przy sto​‐ li​ku. Z bli​ska Fran​cuz wy​da​w ał się bar​dziej wy​su​szo​n y niż dziar​ski, a jego orli nos i rysy twa​rzy świad​czy​ły, że to nie miła apa​ry​cja zwró​ci​ła uwa​gę jego olśnie​w a​ją​cej to​w a​rzysz​ki. – Ber​n ard. To jest Ken, nasz praw​n ik – przed​sta​w ił mnie Char​lie. – Ken. To jest Ber​n ard. I jego uro​cza żona – Tao. Tao nad​sta​w i​ła oba po​licz​ki, a Ber​n ard chwy​cił moją dłoń w na​z byt ser​decz​n ym uści​sku. – Mon​s ieur Ri​jock, miło mi pana po​z nać – ode​z wał się z wy​raź​n ym fran​cu​skim ak​cen​t em, któ​ry ka​z ał mi się za​sta​n o​w ić, jak dłu​go miesz​kał w Ka​n a​dzie. Gdy za​sie​dli​śmy do lun​chu, szyb​ko uzna​łem tego męż​czy​z nę za uj​m u​ją​ce​go i sym​pa​t ycz​n e​‐ go. W ży​ciu nie wziął​bym go za bos​sa i mózg sto​ją​cy za wie​lo​m i​lio​n o​w y​m i prze​krę​t a​m i. Wy​sła​‐ wiał się jak biz​n es​m en, nie jak han​dlarz, cza​sa​m i do tego stop​n ia, że nie​m al za​po​m i​n a​łem, po co się tu spo​t ka​li​śmy.

– Mon​s ieur Cal​de​ron – zwró​ci​łem się do nie​go. – Char​lie mówi, że za​w o​do​w o zaj​m u​je się pan ło​dzia​m i. – Mais oui. Oj​ciec mo​jej pięk​n ej mał​ż on​ki – rzekł, wska​z u​jąc na uro​czą Tao, któ​ra uśmiech​‐ nę​ła się jak na ko​m en​dę – pro​du​ku​je nie​z wy​kłe dżon​ki na Taj​w a​n ie. Ja ścią​gam je do Mia​m i. – Pły​n ą aż tu​t aj? – Non, non. Skła​da się maszt i prze​w o​z i ło​dzie na ol​brzy​m ich kon​t e​n e​row​cach. – Im​po​n u​ją​ce – przy​z na​łem, a Char​lie i Ber​n ard spoj​rze​li na sie​bie z uśmie​chem. Po wy​m ia​n ie grzecz​n o​ści spra​w y za​czę​ły wy​glą​dać ina​czej – Fran​cuz prze​szedł do rze​czy. – Chcę, aby zro​bił pan dla mnie to samo, co dla Eda, Char​lie​go i wszyst​kich po​z o​sta​łych... Chcę prze​n ieść pie​n ią​dze zza mórz i po​do​ba mi się po​m ysł z Ka​ra​iba​m i, któ​re pan wy​z y​sku​je. Ale pro​szę mi po​w ie​dzieć, mon​s ieur Ri​jock, chciał​bym jesz​cze – jak wy to na​z y​w a​cie – oby​w a​t el​‐ stwa go​spo​dar​cze​go. Nie chcę tyl​ko ra​chun​ków ban​ko​w ych w tych kra​jach. Chcę pasz​por​t ów. Zda​je się, że oby​w a​t el​stwo nie​któ​rych z tych wysp moż​n a uzy​skać za opła​t ą. To się zga​dza​ło. Od​kąd pew​n e ka​ra​ib​skie pań​stwo uzy​ska​ło nie​pod​le​głość, od​t ąd w za​sa​dzie sprze​da​w a​ło pasz​por​t y go​spo​dar​cze. Je​śli ku​pi​łeś tam lo​kal wła​sno​ścio​w y i za​pła​ci​łeś rzą​do​w i pięć​dzie​siąt ty​się​cy do​la​rów, mo​głeś do​stać pasz​port, co mia​ło tę do​dat​ko​w ą za​le​t ę, że pań​‐ stew​ko na​le​ż a​ło do Bry​t yj​skiej Wspól​n o​t y Na​ro​dów. A to ozna​cza​ło, że mo​głeś do​stać się bez wizy do in​n e​go pań​stwa Wspól​n o​t y, więc ze swo​im no​w ym pasz​por​t em Ber​n ard mógł po​le​cieć do Ka​n a​dy i po ci​chu prze​kro​czyć gra​n i​cę Sta​n ów bez uciąż​li​w e​go za​bie​ga​n ia o wizę. Ro​z u​m ia​łem, cze​m u mu na tym za​le​ż a​ło. Zwa​ż yw​szy na na​szą re​la​cję z Hen​rym Jack​so​‐ nem – Hen​rym Kis​sin​ge​rem re​gio​n u, któ​ry był prak​t ycz​n ie nie do ru​sze​n ia – nie wi​dzia​łem po​w o​du, dla któ​re​go mo​gło mi się nie udać. Kie​dy lunch trwał w naj​lep​sze, za​czą​łem się za​sta​n a​w iać, czy te​m at tego, jak na​praw​dę do​‐ szedł do swo​ich mi​lio​n ów, jest wiel​ką ta​jem​n i​cą. W koń​cu jed​n ak wy​szło szy​dło z wor​ka. – In​t e​res kwit​n ie mimo wzmo​ż o​n e​go za​in​t e​re​so​w a​n ia ze stro​n y ame​ry​kań​skich cel​n i​ków, DEA i po​li​cji. Wy​da​je się, że jest ol​brzy​m i po​pyt na ta​kie rze​czy. Sam ich nie ty​kam. Z mo​jej stro​n y wy​glą​da to tak, jak​by​śmy się zaj​m o​w a​li ho​dow​lą ziem​n ia​ków. Wszy​scy lu​bią ziem​n ia​ki, wszy​scy chcą ziem​n ia​ków. Kim je​ste​śmy, żeby od​m a​w iać im tych pro​stych przy​jem​n o​ści, hm? Obiad za​koń​czył się obiet​n i​cą, że za​sta​n o​w ię się nad proś​bą Ber​n ar​da i się do nie​go ode​‐ zwę. Gdy się po​ż e​gna​li​śmy, po ko​lej​n ej por​cji po​dwój​n ych ca​łu​sów i żar​li​w ych uści​sków rąk, po​‐ czu​łem, że to może być po​czą​t ek pięk​n ej przy​jaź​n i. – Co ro​bi​m y w syl​w e​stra? – za​gad​n ę​ła mnie Mo​n i​que chwi​lę po tym, jak prze​kro​czy​łem próg domu. – Nie je​stem wy​bred​n y – od​par​łem. – De​v on urzą​dza przy​ję​cie. Bę​dzie wie​lu zna​jo​m ych. De​v on był jed​n ym z obroń​ców w spra​w ach kar​n ych, z któ​ry​m i dzie​li​łem biu​ro. Chcia​łem za​‐ koń​czyć ten rok z hu​kiem. Ty​dzień przed ba​lan​gą sie​dzia​łem u An​dré, gdy ten wy​cią​gnął mały pla​ster że​la​t y​n y, w któ​rym wy​t ło​czo​n o ma​lut​kie kwa​dra​ci​ki. Roz​po​z na​łem LSD.

– Okien​ko z kwa​sem, chło​pie. Mu​sisz tego spró​bo​w ać. Do​ra​sta​łem w oto​cze​n iu LSD w la​t ach sześć​dzie​sią​t ych, lecz póź​n iej trzy​m a​łem się od tego z da​le​ka, bo za​w sze mia​łem wra​ż e​n ie, że przy​spie​sza pro​ces sta​rze​n ia. Tym ra​z em się sku​si​‐ łem. Tej nocy od​by​li​śmy dłu​gą i barw​n ą po​dróż, a uczu​cie było tak cu​dow​n e, że An​dré dał mi tro​‐ chę, że​bym za​brał ze sobą. Po​m y​śla​łem, że syl​w e​ster może być do​sko​n a​łą oka​z ją na ko​lej​n ą im​prę do bia​łe​go rana. Łyk​n ą​łem kwa​dra​t o​w ą ga​la​ret​kę nie​dłu​go po na​szym przyj​ściu i wkrót​‐ ce zna​la​z łem się na in​n ej pla​n e​cie. Jak przez mgłę pa​m ię​t am gosz​czą​ce​go na przy​ję​ciu le​ka​‐ rza, któ​ry za​glą​dał w moje oczy, mó​w iąc: „Mu​sisz być na ja​kichś le​kach”. Co ty nie po​w iesz, dok​t or​ku? Pa​m ię​t am, że świę​t o​w a​łem, za​n im zre​z y​gno​w a​n a Mo​n i​que nie uzna​ła, że naj​le​piej bę​‐ dzie, jak mnie od​w ie​z ie do domu. Nie by​łem w sta​n ie pro​w a​dzić. Gdy za​pa​da​łem w bło​gi, ko​lo​‐ ro​w y sen, mo​głem się tyl​ko za​sta​n a​w iać, co przy​n ie​sie kil​ka na​stęp​n ych mie​się​cy.

ROZDZIAŁ 10

WSPÓŁCZUCIE DLA DIABŁA Znów by​li​śmy w po​w ie​t rzu. Ed i Kel​ly, An​dré, któ​ry tym ra​z em za​brał się z nami na prze​‐ jażdż​kę, i jesz​cze je​den fa​cet – neu​ro​t ycz​n y i eks​cen​t rycz​n y sce​n a​rzy​sta fil​m o​w y. Tym ra​z em nie le​cie​li​śmy na po​łu​dnie. Wzię​li​śmy kurs na za​chód, na pla​ż e Ka​li​f or​n ii, gdzie mia​ło się od​być nie​w ia​ry​god​n e spo​t ka​n ie z hol​ly​w o​odz​ki​m i pro​du​cen​t a​m i w spra​w ie dzi​w acz​n e​go pro​jek​t u zwią​z a​n e​go z The Rol​ling Sto​n es, słyn​n ym blu​e sma​n em i stu​diem z Fa​bry​ki Snów. Gdy Ed po raz pierw​szy wspo​m niał o tej po​dró​ż y, my​śla​łem, że za bar​dzo się zja​rał ma​ry​‐ chą, któ​rą on i jego za​ło​ga prze​m y​ca​li do kra​ju wraz z koką. Od​kąd mi opo​w ie​dział o swo​jej mi​‐ ło​ści do blu​e sma​n ów z Mis​si​si​pi i zle​ce​n iu z In​sty​t u​t u Smi​t h​so​n a, by za​cho​w ać dzie​dzic​t wo tego ga​t un​ku mu​z ycz​n e​go dla przy​szłych po​ko​leń, ko​n iecz​n ie chciał mi uzmy​sło​w ić zna​cze​n ie Ro​‐ ber​t a John​so​n a w hi​sto​rii mu​z y​ki. John​son był jed​n ym z gi​gan​t ów blu​e sa – jego Cross Road Blu​es ko​cha​li Sto​n e​si i Eric Clap​t on. Zmarł w ta​jem​n i​czych oko​licz​n o​ściach w wie​ku za​le​d​w ie dwu​dzie​stu sied​m iu lat – po​n oć za​t ruł się strych​n i​n ą do​da​n ą do whi​skey, któ​rą mógł mu spre​z en​t o​w ać za​z dro​sny mąż, wście​kły, że mu​z yk flir​t u​je z jego żoną. Mimo że przez dwa​dzie​ścia czte​ry mie​sią​ce na​grał tyl​ko ja​kieś dwa​‐ dzie​ścia dzie​w ięć pio​se​n ek, zo​stał za​pa​m ię​t a​n y. To wła​śnie John​son, jak mówi le​gen​da, za​w arł pakt z dia​błem, za​prze​da​jąc du​szę za grę na gi​t a​rze, któ​rej ża​den śmier​t el​n ik nie mógł do​rów​n ać. Jego hi​sto​ria była jak nic ma​t e​ria​łem na do​bry film. I to wła​śnie Ed za​m ie​rzał te​raz zro​bić. Opły​w a​jąc w bo​gac​t wa, szu​kał no​w ej in​w e​sty​cji i na​był pra​w a do sce​n a​riu​sza o ży​ciu mu​z y​‐ ka. Bio​rąc pod uwa​gę to, jak mało było wia​do​m o o tej za​gad​ko​w ej le​gen​dzie blu​e sa, aż wie​rzyć się nie chce, że sce​n a​rzy​sta z Mia​m i, Gray Al​li​son, zdo​łał w ogó​le skle​cić ja​kąś hi​sto​rię. A mimo to nie tyl​ko mu się uda​ło, ale też na któ​rymś eta​pie za​ofe​ro​w ał część praw Rol​ling Sto​n e​som, któ​rzy rów​n ież byli wiel​ki​m i fa​n a​m i blu​e sa, a John​so​n a w szcze​gól​n o​ści. Pra​w a wy​ga​sły, za​n im ja​ki​kol​w iek film po​w stał, jed​n ak zwę​szyw​szy oka​z ję, Ed, wy​rod​n y syn hol​ly​w o​odz​kie​go pro​m i​n en​t a, do​strzegł szan​sę, by po​łą​czyć swo​je obie pa​sje i prze​n ieść hi​‐

sto​rię John​so​n a na srebr​n y ekran. Oznaj​m ił, że jest bli​ski pod​pi​sa​n ia umo​w y i za​m ie​rza spo​‐ tkać się z pro​du​cen​t a​m i, któ​rzy mie​li zre​a li​z o​w ać ten film. To brzmia​ło jesz​cze w mia​rę praw​do​po​dob​n ie, lecz gdy opo​w ie​dział mi o lu​dziach, któ​rych po​z y​skał do po​m o​cy, za​czą​łem mieć po​w aż​n e wąt​pli​w o​ści. Skon​t ak​t o​w ał się z dwój​ką osób pra​‐ cu​ją​cych rze​ko​m o dla jed​n e​go z naj​w ięk​szych stu​diów w Hol​ly​w o​od. Jesz​cze bar​dziej się roz​‐ ocho​cił, gdy ci dwaj po​dej​rza​n i pro​du​cen​ci po​w ie​dzie​li mu, że są prze​ko​n a​n i, iż uda im się zwer​‐ bo​w ać ar​t y​stę zna​n e​go jako Prin​ce do za​gra​n ia głów​n ej roli. Co cie​ka​w e, mu​z yk, któ​ry wte​dy już wy​ra​biał so​bie na​z wi​sko jako kon​t ro​w er​syj​n y ta​lent, nie był wie​le młod​szy od John​so​n a w chwi​li śmier​ci. Gdy Ed raj​co​w ał się tym pro​jek​t em, przy​się​gam, wi​dzia​łem gwiazd​ki w jego oczach. Miał ho​pla na tym punk​cie. Na​le​gał, że​bym po​je​chał z nim. Te​raz już uwa​ż a​łem się za jego praw​n i​ka od wszel​kich spraw, nie tyl​ko pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy, więc się zgo​dzi​łem. Naj​pierw po​słał mnie do Del​‐ ray Be​a ch, na pół​n oc od Fort Lau​der​da​le, na spo​t ka​n ie z eme​ry​t o​w a​n ym praw​n i​kiem prze​m y​‐ słu roz​ryw​ko​w e​go, żeby udzie​lił mi kil​ku wska​z ó​w ek. Po​ra​dził, by czy​t ać „Va​rie​t y” – wte​dy jest się na bie​ż ą​co z wy​da​rze​n ia​m i. Po​t em ru​szy​li​śmy – naj​pierw ode​brać spe​szo​n e​go Graya, a po​t em na sa​m o​lot do Ka​li​f or​n ii. Choć raz nie mu​sia​łem za​t a​jać praw​dy przed Mo​n i​que. Unio​sła brwi i uzna​ła to za ko​lej​n y nie​re​a l​n y plan Eda. Han​dla​rze jak cała resz​t a z nas mają cza​sem ma​rze​n ia, ale oni są w sta​n ie je sfi​n an​so​w ać. Wy​lą​do​w a​li​śmy w Hol​ly​w o​od ze sce​n a​rzy​stą na do​czep​kę, sta​ra​jąc się z ca​łych sił wy​glą​dać na le​gal​n ych biz​n es​m e​n ów z Mia​m i, w ele​ganc​kich ga​je​rach i przy​ciem​n ia​n ych oku​la​rach. Za​‐ trzy​m a​li​śmy się w to​po​w ym ho​t e​lu w Be​v er​ly Hills. Mia​łem tro​chę pro​ble​m ów z do​bu​dze​n iem sce​n a​rzy​sty na na​sze po​ran​n e spo​t ka​n ie, bo spał z prze​pa​ską na oczach i za​t ycz​ka​m i do uszu. Był tro​chę nie​t y​po​w y. Gdy nad​szedł czas spo​t ka​n ia z pro​du​cen​t a​m i, sta​ło się ja​sne, że po​t rzeb​n y bę​dzie cud, żeby ten pro​jekt ru​szył z miej​sca. Gdy przed​sta​w ia​li​śmy się dwóm fa​ce​t om w ich biu​rze przy Pa​ci​f ic Co​a st Hi​gh​w ay, od​w ró​ci​łem się do An​dré i szep​n ą​łem: – Ci go​ście wy​glą​da​ją jak al​f on​si, a nie pro​du​cen​ci. Te cwa​n ia​ki mo​gły rów​n ie do​brze grać w Po​li​c jan​tach z Mia​mi, tak bar​dzo przy​po​m i​n a​li ty​‐ po​w ych ćpu​n ów. Na pew​n o mó​w i​li do rze​czy i z wła​ści​w ym en​t u​z ja​z mem, a Ed wy​szedł ze spo​t ka​n ia pod​bu​do​w a​n y i prze​ko​n a​n y, że to się po​w ie​dzie. Mia​łem oba​w y, lecz chcia​łem ro​bić wra​ż e​n ie opty​m i​sty. Pod​czas ca​ło​dzien​n e​go spo​t ka​n ia rzu​ca​n o roz​m a​ity​m i po​m y​sła​m i do​t y​czą​cy​m i ob​sa​dy, a Ed co​raz bar​dziej się eks​cy​t o​w ał. Pro​du​cen​ci prze​w i​dy​w a​li, że ścież​ka dźwię​ko​w a z udzia​łem Eri​ca Clap​t o​n a, Sto​n e​sów i in​n ych gwiazd przy​n ie​sie na​w et więk​sze zy​ski niż sam film. Ocho​czo przy​sta​w a​li na wszyst​kie żą​da​n ia Eda, któ​re w za​sa​dzie spro​w a​dza​ły się do umiesz​cze​n ia jego na​z wi​ska jako pro​du​cen​t a wy​ko​n aw​cze​go w czo​łów​ce. Po go​dzi​n ach ob​ga​dy​w a​n ia szcze​gó​łów skoń​czy​ło się na za​pew​n ie​n iach pro​du​cen​t ów, że ich praw​n i​cy sfi​n a​li​z u​ją kon​t rakt i wy​ślą go nam do pod​pi​su. Ed i Kel​ly ob​sko​czy​li Ro​deo Dri​v e,

żeby to uczcić, wy​da​jąc ma​ją​t ek w bu​t i​kach zna​n ych pro​jek​t an​t ów. Po​t em uda​li​śmy się do ba​‐ rów przy Sun​set Strip na ca​ło​n oc​n ą po​pi​ja​w ę. Mu​sie​li​śmy wstać wcze​śnie rano, by zdą​ż yć na lot po​w rot​n y do Mia​m i. Pod​rzu​ci​li​śmy sce​‐ na​rzy​stę do jego domu w Co​co​n ut Gro​v e. Po dro​dze Ed chciał urzą​dzić bu​rzę mó​z gów na te​m at no​w ych po​m y​słów, jak jesz​cze moż​n a by wy​prać jego brud​n e pie​n ią​dze – i jak unik​n ąć wy​kry​‐ cia przez cel​n i​ków i straż przy​brzeż​n ą. Tak się zło​ż y​ło, że mia​łem aku​rat pro​po​z y​cję. – Ko​ja​rzysz tego księ​go​w e​go, z któ​rym cię spik​n ą​łem, żeby ogar​n ął two​je po​dat​ki? – Kogo? Tego tam​t e​go Le​w i​sa? – Do​kład​n ie. Może mieć spo​sób, żeby za​le​ga​li​z o​w ać część z wa​szych pie​n ię​dzy, tak żeby w ogó​le nie opusz​cza​ły Sta​n ów. Ed za​m ie​n ił się w słuch. – Mów da​lej. Po​w ie​dzia​łem mu, że Le​w is ma klien​t ów, któ​rzy han​dlu​ją ar​t y​ku​ła​m i spo​ż yw​czy​m i. Mie​li wiel​ki za​pas pro​duk​t ów i licz​n y ze​spół han​dlow​ców. Nie​m al wszyst​kie trans​a k​cje prze​pro​w a​‐ dza​li w go​t ów​ce. Szef tej fir​m y – w za​m ian za so​w i​t ą opła​t ę – pro​po​n o​w ał, że w prak​t y​ce za​‐ trud​n i część eki​py Eda jako przed​sta​w i​cie​li han​dlo​w ych. Nowi pra​cow​n i​cy mie​li być opła​ca​n i wy​łącz​n ie z pro​w i​z ji. Za​t rud​n ie​n i nie będą tak na​praw​dę sta​w iać się w pra​cy, lecz w księ​gach będą fi​gu​ro​w a​li jako wy​so​ce sku​t ecz​n i han​dlow​cy. Przez rok no​w i​cju​sze będą sprze​da​w a​li rze​‐ czy na lewo i pra​w o. Wy​n i​ki sprze​da​ż y będą fik​cyj​n e, lecz będą mia​ły po​kry​cie, bo fir​m a ma wy​star​cza​ją​co dużo to​w a​ru na sta​n ie. Może się na​w et zda​rzyć, że nie​któ​re trans​a k​cje będą szły za gra​n i​cę do lip​n ych firm w kra​jach Trze​cie​go Świa​t a, gdzie bar​dzo trud​n o o od​po​w ied​n ią do​ku​m en​t a​cję. Fir​m a wy​pła​ca pro​w i​z je od sprze​da​ż y, a pra​cow​n ik/klient od​pro​w a​dza od nich po​da​t ek, by wszyst​ko było „cacy” wo​bec pra​w a. Po​w ie​dzia​łem Edo​w i, że może wpom​po​w ać w fir​m ę, ile chce, a od​z y​ska to w po​sta​ci pod​le​ga​ją​cych opo​dat​ko​w a​n iu za​rob​ków. – Po dwóch la​t ach – do​da​łem – moż​n a wy​ko​rzy​stać wy​pra​n ą for​sę, żeby ku​pić wła​sny le​gal​‐ ny biz​n es, po​w iedz​m y re​stau​ra​cję, dzię​ki któ​rej ła​t wiej prać dal​szą kasę. Ed się roz​pro​m ie​n ił. – Re​stau​ra​cję, mó​w isz? Rzu​cił okiem na Kel​ly. Nic nie po​w ie​dzia​ła, lecz od​w za​jem​n i​ła uśmiech, co wska​z y​w a​ło, że po​ro​z u​m ie​w a​li się te​raz na po​z io​m ie nie​w er​bal​n ym. – Ge​n ial​n e – oce​n ił, po​chy​la​jąc się na sie​dze​n iu. – Bar​dzo mi się po​do​ba. Mo​ż esz zro​bić han​‐ dlow​ców ze mnie i z Kel​ly? – Cze​m u nie? Ta​kie rze​czy już się zda​rza​ły. Fir​m a jest w doł​ku i po​t rze​bu​je za​strzy​ku go​‐ tów​ki, by wyjść na swo​je. Wy​świad​czy​cie im przy​słu​gę. Do​dat​ko​w a za​le​t a jest taka, że to wy​ka​‐ że też środ​ki utrzy​m a​n ia wa​sze​go domu. Nikt nie może za​kwe​stio​n o​w ać tego, skąd ma​cie kasę, bo wszyst​ko bę​dzie w księ​gach. A ro​z u​m iem, że nie masz nic prze​ciw​ko temu, żeby od​pa​‐ lić tro​chę po​dat​ku z tych two​ich nie​przy​z wo​itych zy​sków. – Skąd​ż e – od​parł. – Do​bra ro​bo​t a, bra​cie. – Lu​bił tak mó​w ić, lecz za​w sze wąt​pi​łem w jego sło​w a. W koń​cu zo​sta​łem ostrze​ż o​n y, że bę​dzie pierw​szym, któ​ry mnie zdra​dzi.

Od​prę​ż ył się le​d​w ie na uła​m ek se​kun​dy. Po chwi​li jego twarz znów przy​bra​ła po​w aż​n y wy​‐ raz. – Okej – ode​z wał się. – To może być me​t o​da, żeby wy​prać część kasy, ale co zro​bi​m y z ło​‐ dzia​m i? Ed wy​ja​śnił, że stra​cił jed​n ą, prze​chwy​co​n ą przez cel​n i​ków. Choć nie zna​le​z io​n o żad​n ych nar​ko​t y​ków, to wy​star​czy​ło, żeby po​ka​z ać, że ścią​ga​li na sie​bie uwa​gę. Mar​t wił się, że je​śli nie wy​w ie​dzie cel​n i​ków w pole, nie bę​dzie mógł da​lej prze​m y​cać. – Po​t rze​bu​je​m y cze​goś, cze​go cel​n i​cy w ży​ciu nie do​t kną, je​śli wej​dą na łódź – włą​czy​ła się Kel​ly. Ed przy​t ak​n ął. Na​sta​ła ci​sza, gdyż wszy​scy pró​bo​w a​li wy​m y​ślić ja​kieś roz​w ią​z a​n ie. – Chy​ba mam – oznaj​m ił po chwi​li. – Sprzęt ra​t un​ko​w y. Resz​t a spoj​rza​ła py​t a​ją​co. – Sprzęt ra​t un​ko​w y to je​dy​n a nie​t y​kal​n a rzecz na ło​dzi. Nikt tego nie ru​szy. Na​sza re​a k​cja wciąż świad​czy​ła o tym, że po​t rze​bu​je​m y wię​cej da​n ych. – Je​śli uda nam się ukryć to​w ar w czymś ra​t un​ko​w ym – na przy​kład w… tra​t wie – cel​n i​cy w ży​ciu nie po​m y​ślą, żeby tam zaj​rzeć. Gdy​by zro​bi​li nam na​lot na mo​rzu, na​w et gdy​by roz​‐ pru​li łódź i nic nie zna​leź​li, i tak nie skon​f i​sko​w a​li​by ani nie znisz​czy​li żad​n e​go sprzę​t u ra​t un​‐ ko​w e​go, bo co by było, gdy​by łódź za​t o​n ę​ła w cza​sie sztor​m u? Mie​li​by prze​chla​pa​n e. Kel​ly po​ki​w a​ła gło​w ą, na​chy​li​ła się i te​a tral​n ie uca​ło​w a​ła go w po​li​czek. – Je​steś ge​n iu​szem. An​dré i ja spoj​rze​li​śmy na sie​bie scep​t ycz​n ie. Może i ten po​m ysł wy​glą​dał nie​ź le na pa​pie​‐ rze, lecz my są​dzi​li​śmy, że wy​pa​li tak samo, jak fil​m o​w e pla​n y Eda. Moje po​dej​rze​n ia co do fil​m u po​t wier​dzi​ły się rap​t em kil​ka ty​go​dni po na​szym po​w ro​cie z Ka​li​f or​n ii. Ro​biąc to, co po​ra​dził mi eme​ry​t o​w a​n y praw​n ik, kart​ko​w a​łem naj​n ow​sze wy​da​n ie „Va​rie​t y”, gdy za​uwa​ż y​łem cie​ka​w y news. Dwóch hol​ly​w o​odz​kich pro​du​cen​t ów, uję​t ych i oskar​‐ żo​n ych o oszu​stwo na ogrom​n ą ska​lę, wy​la​n o z pra​cy w ich stu​diu i wy​t o​czo​n o im pro​ces o mi​‐ lion do​la​rów. Nie​t rud​n o zgad​n ąć, o któ​rych pro​du​cen​t ów cho​dzi​ło. Wie​ści te po​krzy​ż o​w a​ły szy​ki Edo​w i, bo do​ra​stał w Hol​ly​w o​od i ma​rzył, żeby się tam wy​bić. Po​n ie​kąd spo​dzie​w a​łem się, że spró​bu​je szczę​ścia z in​n ym stu​diem i bę​dzie to for​so​w ał, do​pó​ki nie znaj​dzie part​n e​ra, ale na ra​z ie po​go​dził się ze swo​im lo​sem i był go​t ów za​po​m nieć o spra​‐ wie. Naj​w y​raź​n iej po​t rze​ba było cze​goś więk​sze​go, żeby pod​ciąć mu skrzy​dła. Nie​dłu​go po​t em od​kry​łem jego naj​n ow​szy plan. Kil​ka ty​go​dni póź​n iej za​dzwo​n ił i z eks​cy​‐ ta​cją w gło​sie za​pro​sił mnie do swo​je​go domu. Gdy przy​je​cha​łem, po​w i​t ał mnie, trzy​m a​jąc coś, co wy​glą​da​ło jak wiel​ka bia​ła tor​pe​da z du​ż ym na​pi​sem i na​lep​ka​m i na jed​n ym z bo​ków. – A to co? – za​py​t a​łem, za​po​m i​n a​jąc o roz​m o​w ie w dro​dze po​w rot​n ej z Ka​li​f or​n ii. – To stay​flo​a t – od​parł, jak​by to było oczy​w i​ste. Z pew​n o​ścią wy​glą​da​ło to jak coś, co moż​n a zo​ba​czyć na ża​glów​ce. Z boku tuby znaj​do​w a​ła się cała masa roz​m a​itych, au​t en​t ycz​n ie wy​glą​da​ją​cych lo​go​sów i opa​t en​t o​w a​n ych zna​ków to​‐

wa​ro​w ych oraz na​z wa flo​rydz​kich pro​du​cen​t ów, któ​rzy to cudo za​pro​jek​t o​w a​li. – No pły​w ak ra​t un​ko​w y… – oświad​czył, jak​by wła​śnie wy​n a​lazł koło. – Trze​ba go trzy​m ać pod po​kła​dem, a gdy​by łódź się wy​w ró​ci​ła do góry dnem w cza​sie sztor​m u, te wo​dosz​czel​n e tuby za​po​bie​gną jej za​t o​n ię​ciu, a jed​n ost​ka sama się wy​po​z io​m u​je. – Na​praw​dę? Ed spoj​rzał na mnie jak na idio​t ę. – W tym bę​dzie peł​n o koki. Ale cel​n i​cy tego nie wie​dzą. Wie​dzą tyle, że je​śli je ru​szą, mogą zmniej​szyć szan​se ło​dzi na prze​t rwa​n ie sztor​m u. – Skąd to wy​t rza​sną​łeś? – za​py​t a​łem z po​dzi​w em. – Za​pro​jek​t o​w a​n o i wy​pro​du​ko​w a​n o je dla nas w fa​bry​ce w dziel​n i​cy prze​m y​sło​w ej w Hia​‐ le​a h. Cał​kiem re​a li​stycz​n e, nie? Mu​sia​łem przy​z nać, że ro​bi​ły wra​ż e​n ie. – Wło​ż ę je do schow​ków pod po​kła​dem. Cel​n i​cy mogą się do nich wła​m y​w ać, ale je​stem pe​‐ wien, że jak zo​ba​czą, że to pły​w a​ki ra​t un​ko​w e, nie będą chcie​li ich ru​szyć. Pa​t rzy​łem, jak ob​ra​ca pla​sti​ko​w ą tubę w rę​kach, po​dzi​w ia​jąc wła​sną po​m y​sło​w ość. Gdy​by wy​ko​rzy​stał swo​je nie​t u​z in​ko​w e ta​len​t y w każ​dej in​n ej dzie​dzi​n ie, mógł​by cał​kiem ła​t wo zo​‐ stać li​de​rem w ja​kiejś bran​ż y albo rze​czy​w i​ście przy​słu​ż yć się spo​łe​czeń​stwu. Tyle że po​sta​n o​‐ wił spo​ż yt​ko​w ać je do mno​ż e​n ia zy​sków pro​du​cen​t ów pro​chów. Uśmiech​n ął się do mnie. – Chodź – po​w ie​dział, obej​m u​jąc mnie ra​m ie​n iem. – Na​pij​m y się. Gdy wy​cho​dzi​li​śmy do kuch​n i, przy​szła mi do gło​w y pew​n a myśl. Fakt, że bez skrę​po​w a​n ia ujaw​n iał mi swo​je ma​chloj​ki, pod​kre​ślał nie​co​dzien​n ą re​la​cję ad​w o​kat–oszust. Do​pó​ki nie po​‐ zna​łem Eda, zwy​kle od​gra​dza​łem się mu​rem od tych, dla któ​rych świad​czy​łem usłu​gi za​w o​do​‐ we. Obaj by​li​śmy jed​n ak za​m ie​sza​n i w nie​le​gal​n e przed​się​w zię​cia, wy​m a​ga​ją​ce co​raz bar​dziej po​m y​sło​w ych dzia​łań w kon​spi​ra​cji. Tak jak ma​f ia za​cho​w u​je wszyst​ko w ro​dzi​n ie, tak i my stop​n io​w o od​ci​n a​li​śmy się od wszyst​kich – daw​n ych ko​le​gów z pra​cy, są​sia​dów, na​w et człon​‐ ków ro​dzi​n y – któ​rzy mo​gli coś zwę​szyć. Ed przy​n iósł mi piwo i uro​czy​ście stuk​n ę​li​śmy się bu​t el​ka​m i. – Chcę ci po​w ie​dzieć jesz​cze jed​n o – za​ga​ił. – Co? – Pa​m ię​t asz, jak mó​w i​łeś, że mo​ż e​m y za​in​w e​sto​w ać w re​stau​ra​cję? – Mó​w i​łem tyl​ko, że to może być ja​kaś opcja po tym, jak wy​pie​rze​cie tro​chę kasy. – Nie​w aż​n e. W każ​dym ra​z ie tak wła​śnie zro​bię – za​in​w e​stu​ję we wła​sną re​stau​ra​cję. Kel​ly też. To bę​dzie na​sza meta. Po​m yśl… Bez​piecz​n e miej​sce, gdzie bę​dzie​m y mo​gli jeść, pić i pla​n o​‐ wać na​sze na​stęp​n e po​su​n ię​cia. Mia​m i w ży​ciu nie wi​dzia​ło cze​goś ta​kie​go. Choć knaj​pa mo​gła się po​t en​cjal​n ie zna​leźć w cen​t rum uwa​gi DEA i cel​n i​ków, nie był to aż taki zły po​m ysł. Po​w ie​dzia​łem mu, że to nie​z ła myśl i ko​lej​n y spo​sób na pra​n ie pie​n ię​dzy. – I to w to​bie lu​bię, Ken – uśmiech​n ął się. – Za​w sze my​ślisz o ro​bo​cie.

Po​t em przez ja​kiś czas ja i Ed by​li​śmy nie​roz​łącz​n i. Prze​ż y​li​śmy ra​z em kil​ka cie​ka​w ych przy​gód. Co​ral Ga​bles, eks​klu​z yw​n e przed​m ie​ście Mia​m i, gdzie miesz​ka​łem z Mo​n i​que, hucz​n ie świę​t o​w a​ło part​n er​stwo ze swo​im sio​strza​n ym mia​stem – ko​lum​bij​ską Car​t a​ge​n ą. Mia​sta łą​‐ czy ofi​cjal​n ie urok i ele​gan​cja, lecz inna rzecz wspól​n a to ilość ko​ka​iny za​le​w a​ją​cej co roku uli​‐ ce. Pierw​sze​go lata po roz​po​czę​ciu mo​jej no​w ej ka​rie​ry w pra​n iu brud​n ych pie​n ię​dzy, gdy Ko​‐ lum​bia szy​ko​w a​ła się do do​rocz​n ych ob​cho​dów, Ed, An​dré, Ben​n y i inni klu​czo​w i gra​cze za​pro​‐ po​n o​w a​li, żeby po​le​cieć na pię​cio​dnio​w y fe​sti​w al mu​z y​ki ka​ra​ib​skiej, od​by​w a​ją​cy się na dwóch ol​brzy​m ich are​n ach kor​ri​dy. Na​t ych​m iast wpa​dłem na cie​ka​w y po​m ysł. Zło​ż y​łem wi​z y​t ę w ga​bi​n e​cie bur​m i​strza i prze​‐ ko​n a​łem go, żeby mia​n o​w ał mnie ofi​cjal​n ym przed​sta​w i​cie​lem do spraw pro​gra​m u bliź​n ia​‐ czych miast. Za​py​t a​łem, czy mogę za​brać do Car​t a​ge​n y de​le​ga​cję am​ba​sa​do​rów Co​ral Ga​bles. Co dziw​n e, bur​m istrz się zgo​dził, więc uzbro​je​n i w ofi​cjal​n ą fla​gę mia​sta i ilu​m i​n o​w a​n ą pro​kla​m a​cję im​pre​z o​w a​li​śmy przez pięć dni, ba​w iąc się do bia​łe​go rana na​pę​dza​n i przez głów​‐ ny to​w ar eks​por​t o​w y kra​ju. Wpa​dło nam w ręce mnó​stwo koki sprze​da​w a​n ej za nie​w ia​ry​god​‐ nie ni​ską cenę trzech do​lców za gram; na​byw​szy nie​z będ​n y sprzęt, stwo​rzy​li​śmy z niej wła​sną tzw. „wol​n ą za​sa​dę”. Był to wte​dy naj​bar​dziej uza​leż​n ia​ją​cy spo​sób bra​n ia koki. „Wol​n a za​sa​‐ da” po​le​ga​ła na wy​m ie​sza​n iu sprosz​ko​w a​n ej koki z sodą do pie​cze​n ia i wodą, a na​stęp​n ie pod​‐ grza​n iu skład​n i​ków w pro​bów​ce. Ame​ry​kań​ski ko​m ik Ri​chard Pry​or pod​czas ćpa​n ia tą me​t o​dą bar​dzo się po​pa​rzył, po​n ie​w aż od pal​n i​ka, któ​re​go uży​w ał, za​pa​li​ło się jego ubra​n ie. Po​m i​m o złej sła​w y „wol​n a za​sa​da” cie​szy​ła się dużą po​pu​lar​n o​ścią. Od​lot był nie​z wy​kle in​t en​syw​n y, a de​li​kwen​ci, któ​rzy raz spró​bo​w a​li, nie mo​gli prze​stać. Inną za​le​t ą, o ile w ogó​le moż​n a o ta​kiej mó​w ić, było to, że w od​róż​n ie​n iu od sprosz​ko​w a​n ej ko​ka​iny nie tra​ci​ło się ape​t y​t u. Po​n ie​w aż za​sa​da wy​m a​ga​ła źró​dła cie​pła o skraj​n ie wy​so​kiej tem​pe​ra​t u​rze, by za​m ie​n ić mie​szan​kę w parę przed wdy​cha​n iem, za​w sze ist​n ia​ło ry​z y​ko pod​‐ pa​le​n ia sa​m e​go sie​bie albo go​rzej – ca​łe​go po​ko​ju od razu. Może i sza​le​li​śmy, lecz ni​g​dy nie za​‐ po​m i​n a​łem o moim szko​le​n iu stra​ż ac​kim i pa​m ię​t a​łem, żeby odło​ż yć wszyst​kie ła​t wo​pal​n e rze​czy na bok, za​n im za​bie​ra​li​śmy się do dzie​ła. Ostat​n ią rze​czą, któ​rej po​t rze​bo​w a​łem w Car​‐ ta​ge​n ie, było pięć sfaj​czo​n ych ciał w ho​t e​lo​w ym po​ko​ju. Ba​lo​w a​li​śmy ostro, lecz dba​jąc o wy​peł​n ie​n ie na​szych am​ba​sa​dor​skich obo​w iąz​ków, od​w ie​‐ dzi​li​śmy rów​n ież bur​m i​strza Car​t a​ge​n y i wrę​czy​li​śmy mu za​la​m i​n o​w a​n y do​ku​m ent. Je​stem pe​w ien, że gdy​by bur​m istrz Co​ral Ga​bles wie​dział, że jego ofi​cjal​n i dy​plo​m a​ci to tak na​praw​dę han​dla​rze nar​ko​t y​ków oraz ich praw​n ik, mógł​by zejść na za​w ał, ale to świad​czy​ło o tym, jak swo​bod​n ie po​t ra​f i​li​śmy prze​n i​kać mię​dzy ame​ry​kań​skim głów​n ym nur​t em a prze​stęp​czym pół​świat​kiem. Ba​w i​li​śmy się świet​n ie, a gdy przy​szedł czas po​w ro​t u do domu, po​sta​n o​w i​łem za​brać parę bu​t e​lek bia​łe​go rumu Tres Esqu​inas, któ​re​go nie moż​n a było do​stać od ręki w Sta​n ach – rum był nie​z wy​kły z ra​cji trój​kąt​n ej bu​t el​ki. Jed​n ą wrę​czy​łem Tony’emu, wspól​n i​ko​w i Eda, po​dob​n ie jak ja we​t e​ra​n o​w i z Wiet​n a​m u. Prze​sze​dłem przez od​pra​w ę cel​n ą bez prze​szkód, lecz on miał

mniej szczę​ścia. Wciąż tro​chę zmę​czo​n y po ostrym im​pre​z o​w a​n iu zo​stał po​pro​szo​n y na bok. Naj​w y​raź​n iej za​po​m niał o al​ko​ho​lu w swo​jej tor​bie, a gdy funk​cjo​n a​riu​sze ją otwo​rzy​li, z miej​‐ sca ude​rzył ich ostry za​pach trun​ku, któ​ry wy​ciekł z roz​bi​t ej bu​t el​ki. – Jaki był cel pań​skiej wi​z y​t y w Ko​lum​bii? – za​py​t ał cel​n ik. Wciąż pi​ja​n y Tony wy​beł​ko​t ał: – Ubaw i upał. No cóż, nie​ba​w em miał od​kryć, że ame​ry​kań​scy cel​n i​cy nie mają po​czu​cia hu​m o​ru, je​śli cho​‐ dzi o al​ko​hol wwo​ż o​n y do kra​ju przez nie​t rzeź​w ych po​dróż​n ych, bo za​t rzy​m a​li go na dwa​n a​‐ ście go​dzin na prze​słu​cha​n ie i żeby otrzeź​w iał. Wiel​ka szko​da, bo pro​sto z sa​m o​lo​t u szli​śmy na ko​lej​n ą im​pre​z ę! To była już tra​dy​cja, by urzą​dzać przy​ję​cia w pią​t ek trzy​n a​ste​go. W tam​t ym roku – 1981 – wy​pa​dły trzy ta​kie im​prez​ki. Pod​czas gdy Tony do​cho​dził do sie​bie na doł​ku, wy​pra​w i​li​śmy wiel​ką ba​lan​gę na po​w ie​t rzu w domu An​dré, ku​pu​jąc całą masę piwa z ca​łe​go świa​t a i na​peł​n ia​jąc dzie​cię​ce ba​se​n i​ki lo​dem, żeby w nich schła​dzać bu​t el​ki. Po raz pierw​szy od pię​ciu dni zo​ba​czy​łem Mo​n i​que, któ​ra nie​daw​n o za​m ie​n i​ła mun​dur na pra​cę w cy​w i​lu w wy​dzia​le kry​m i​n al​n ym. Iro​n ia tej ca​łej sy​t u​a cji – pro​w a​dzi​ła śledz​t wa prze​ciw za​w o​dow​com po​peł​n ia​ją​cym prze​stęp​stwa – nie umknę​ła resz​cie eki​py. Jej nowe sta​n o​w i​sko ozna​cza​ło dłuż​sze go​dzi​n y pra​cy i za​czę​li​śmy wi​dy​w ać się jesz​cze rza​dziej. – Wy​glą​da na to, że wszy​scy do​brze się ba​w i​li​ście – za​uwa​ż y​ła, gdy ura​czy​łem ją opo​w ie​ścią o na​szych wy​czy​n ach w Ko​lum​bii. – Szko​da, że mnie tam nie było. – Będą jesz​cze inne po​dró​ż e – po​cie​szy​łem ją, sta​ra​jąc się nie ro​bić z tego wiel​kie​go halo. – Hm, może i tak. Gdy​bym był bar​dziej uważ​n y, może do​strzegł​bym wte​dy pierw​sze ozna​ki tego, że pod​czas gdy cią​gle od​dzie​la​li​śmy na​sze ży​cia za​w o​do​w e moż​li​w ie naj​grub​szą kre​ską, na​sze ży​cie to​w a​‐ rzy​skie też zmie​rza​ło w tę stro​n ę. Za​m iast tego chwy​ci​łem na​stęp​n e​go zim​n e​go brow​ca, a moją uwa​gę od​w ró​ci​ło za​m ie​sza​n ie zwią​z a​n e z wy​pusz​cze​n iem Tony’ego z doł​ka. Zo​sta​w i​‐ łem Mo​n i​que samą, spie​sząc po​słu​chać o jego przej​ściach. Piwo na​dal lało się stru​m ie​n ia​m i, mu​‐ zy​ka gra​ła, a gdy ścież​ka koki zni​ka​ła za ścież​ką, na​praw​dę nie wi​dzia​łem mi​n u​sów tego ca​łe​go ko​ka​ino​w e​go in​t e​re​su.

ROZDZIAŁ 11

KŁOPOTY W RAJU? „Raj utra​co​n y” – krzy​czał na​głó​w ek. „Time” od daw​n a sły​n ął ze swo​ich okła​dek, lecz ta aku​rat szcze​gól​n ie zwró​ci​ła moją uwa​gę, gdy mi​ja​łem kiosk na lot​n i​sku w Mia​m i. Wid​n iał na niej ob​‐ raz Sło​n ecz​n e​go Sta​n u z po​gru​bio​n ym na​pi​sem „Po​łu​dnio​w a Flo​ry​da”, jaki moż​n a zo​ba​czyć w każ​dej tu​ry​stycz​n ej bro​szu​rze. Po przy​pa​t rze​n iu się za​uwa​ż y​łem, że w li​t e​ry były wpi​sa​n e zdję​cia, któ​rych Flo​ry​da nie chcia​ła po​ka​z y​w ać świa​t u. Zło​czyń​cy, pli​ki pie​n ię​dzy i kon​f i​ska​t y nar​ko​t y​ków naj​w y​raź​n iej wy​pie​ra​ły fla​m in​gi, pla​ż e i drze​w a pal​m o​w e w roli ar​che​t y​picz​n ych ob​ra​z ów sta​n u. Za​m iast so​czy​stej zie​le​n i za​sto​so​w a​n ej w okład​ko​w ej gra​f i​ce Flo​ry​dy pół​n oc​‐ nej, po​łu​dnie pło​n ę​ło ostrze​gaw​czą czer​w ie​n ią, z ra​ż ą​cą in​t en​syw​n o​ścią wo​kół mo​je​go wła​sne​‐ go Mia​m i. W środ​ku było zdję​cie po​li​cjan​t a na​chy​la​ją​ce​go się nad cia​łem męż​czy​z ny z po​de​‐ rżnię​t ym gar​dłem i opróż​n io​n ym port​f e​lem. Inna fot​ka uka​z y​w a​ła mo​t o​rów​kę ob​ła​do​w a​n ą ma​ri​hu​a ną, prze​m y​ka​ją​ca przez wody Bi​scay​n e Bay. Ko​lej​n a przed​sta​w ia​ła grup​kę ku​bań​skich uchodź​ców miesz​ka​ją​cych w na​m io​cie pod es​t a​ka​dą au​t o​stra​dy. Po​łu​dnio​w ą Flo​ry​dę na​z wa​n o re​gio​n em po​grą​ż o​n ym w cha​osie. Po​dob​n o pla​ga zbrod​n i, epi​de​m ia nie​le​gal​n ych nar​ko​t y​ków i na​pływ uchodź​ców z Ma​riel wy​n isz​cza​ły stan, a zwłasz​cza Mia​m i, ni​czym hu​ra​gan. Pro​spe​ru​ją​ce​m u, ale sen​n e​m u ce​lo​w i po​dró​ż y ame​ry​kań​skich eme​ry​‐ tów z ca​łych Sta​n ów gro​z i​ło znisz​cze​n ie przez gan​gi i brud​n ą for​sę. Przy​t o​czo​n o całą li​t a​n ię sta​t y​styk. Spo​śród dzie​się​ciu naj​bar​dziej nę​ka​n ych przez prze​stęp​‐ czość miast aż trzy le​ż a​ły na po​łu​dniu, z Mia​m i oku​pu​ją​cym nie​chlub​n ą pierw​szą po​z y​cję. Pią​t ą lo​ka​t ę zaj​m o​w a​ło West Palm Be​a ch, a Fort Lau​der​da​le ósmą. Mia​m i mo​gło się rów​n ież po​‐ szczy​cić naj​w yż​szym wskaź​n i​kiem za​bójstw – sie​dem​dzie​się​cio​m a na sto ty​się​cy miesz​kań​ców – a prze​w i​dy​w a​n o, że licz​ba ta jesz​cze wzro​śnie. Oko​ło jed​n a trze​cia tych mor​derstw była po​‐ wią​z a​n a z nar​ko​t y​ka​m i. Z ca​łej ma​ri​hu​a ny i ko​ka​iny, któ​re na​pły​w a​ły do Sta​n ów, sza​cun​ko​w o sie​dem​dzie​siąt pro​‐ cent prze​cho​dzi​ło przez po​łu​dnio​w ą Flo​ry​dę. Prze​m yt, jak na​pi​sa​n o, mógł być naj​bar​dziej do​‐

cho​do​w ą bran​ż ą re​gio​n u, war​t ą od sied​m iu do dwu​n a​stu mi​liar​dów rocz​n ie, prze​w yż​sza​ją​cą na​w et nie​ru​cho​m o​ści i tu​ry​sty​kę. Naj​w y​raź​n iej tak wie​le bank​n o​t ów pięć​dzie​się​cio- i stu​do​la​ro​w ych wpro​w a​dza​n ych ma​so​w o do obie​gu w Mia​m i było po​w ią​z a​n ych z nar​ko​t y​ka​m i, że miej​ski Bank Re​z er​w y Fe​de​ral​n ej miał pięć mi​liar​dów nad​w yż​ki. Pie​n ią​dze z nar​ko​t y​ków, gło​sił da​lej ar​t y​kuł, były od​po​w ie​dzial​n e za ko​rup​cję w ban​ko​w o​ści, nie​ru​cho​m o​ściach, pra​w ie, a na​w et ry​bo​łów​stwie, po​n ie​w aż ło​dzie ry​‐ bac​kie wo​la​ły wy​cią​gać z wody tak zwa​n e „kwa​dra​t y”, bele ma​ri​hu​a ny, niż owo​ce mo​rza. Je​śli nic się nie zmie​n i, cały re​gion zej​dzie na psy. Wzru​szy​łem ra​m io​n a​m i, zwi​n ą​łem ma​ga​z yn, we​pchną​łem do tor​by i po​sze​dłem da​lej. Wró​ci​łem wła​śnie z Sint Ma​a r​t en, gdzie wy​ko​rzy​sta​łem ko​lej​n ą lukę w sys​t e​m ie ra​jów po​dat​‐ ko​w ych. W od​róż​n ie​n iu od mo​ich ty​po​w ych po​dró​ż y na An​gu​il​lę tym ra​z em wy​czar​t e​ro​w a​łem mały pry​w at​n y sa​m o​lot do Road Town, sto​li​cy bry​t yj​skich Wysp Dzie​w i​czych, i po​w ie​dzia​łem pi​lo​t o​w i – kon​t ak​t o​w i An​dré, nie​ja​kie​m u Tre​v o​ro​w i Gil​chri​sto​w i – żeby zo​stał na po​kła​dzie. Na miej​scu wy​n a​ją​łem tani mi​n i​bus i ka​z a​łem się za​w ieźć do biur księ​go​w e​go Wil​lia​m a O’Le​‐ ary’ego, wspól​n i​ka Hen​ry’ego Jack​so​n a. Miał całą pół​kę nowo za​ło​ż o​n ych firm. Wzią​łem jed​n ą, ku​pi​łem ją i wró​ci​łem do busa, a po​t em do sa​m o​lo​t u i za​w i​n ą​łem się stam​t ąd, za​n im kto​kol​‐ wiek spo​strzegł, że w ogó​le po​sta​w i​łem sto​pę na wy​spie. Zdą​ż y​łem jesz​cze wziąć tak​sów​kę z lot​n i​ska w Mia​m i do domu, po​t em szyb​ki prysz​n ic i już pę​dzi​łem pro​sto na przy​ję​cie, któ​re Ber​n ard urzą​dzał w Mia​m i Be​a ch. Po​n ie​w aż Mo​n i​que pra​co​w a​ła, w domu było pu​sto. Zer​k​n ą​łem na na​sze nowe czar​n e bmw se​rii 3 sto​ją​ce na ze​w nątrz – je​dy​n ą ozna​kę za​m oż​n o​ści w na​szym ską​d​inąd skrom​n ym ży​ciu. Ni stąd, ni zo​w ąd stwier​dzi​li​śmy, że po​t rze​bu​je​m y no​w e​go auta. Po​szli​śmy do di​le​ra, mó​w iąc mu, że upa​t rzy​li​śmy so​bie 318i. Sprze​daw​ca miał już wal​n ąć nam gad​kę o ra​t ach, gdy otwo​rzy​‐ łem wa​liz​kę i po​w ie​dzia​łem: „Je​śli to panu nie prze​szka​dza, wo​lał​bym za​pła​cić go​t ów​ką”. Mo​‐ ni​que pro​m ie​n ia​ła, gdy wrę​czył nam klu​czy​ki – ustęp​stwo, któ​re ma​sko​w a​ło nie​do​sko​n a​ło​ści na​sze​go związ​ku. – Tak się cie​szę – stwier​dzi​ła z sze​ro​kim uśmie​chem. Od daw​n a po​dej​rze​w a​ła, skąd mamy ta​kie pie​n ią​dze, lecz wo​la​ła pa​t rzeć na to przez pal​ce. Nie by​łem pe​w ien, jak dłu​go zdo​łam przed nią ukry​w ać praw​dę, ale by​łem wdzięcz​n y, że nie za​da​w a​ła py​t ań. Nie tyl​ko ona. Wszy​scy w Mia​m i w tym sie​dzie​li. Na​w et di​ler, któ​ry wła​śnie z ra​do​ścią sprze​dał nam je​den ze swo​ich luk​su​so​w ych wo​z ów, wie​dział, co jest gra​n e. W nor​m al​n ych oko​‐ licz​n o​ściach po​w i​n ien zgło​sić po​dej​rza​n ą płat​n ość – chęt​n ie jed​n ak przy​jął go​t ów​kę bez żad​‐ nych py​t ań. Za​pro​po​n o​w ał po​z or​n ą umo​w ę kre​dy​t o​w ą z kasą wrę​czo​n ą na lewo, lecz od​m ó​w i​‐ łem. Prze​bra​łem się i rzu​ci​łem okiem na dno sza​f y. Wa​liz​ki nie​m al pę​ka​ły w szwach od stu​do​la​‐ ró​w ek. Wy​glą​da​ło to tak, jak​bym wła​śnie ob​ra​bo​w ał ja​kiś bank. Za​sta​n a​w ia​łem się, ile z tych bank​n o​t ów było „spla​m io​n ych nar​ko​t y​ka​m i”, jak pi​sa​li w ar​t y​ku​le. Wszyst​kie? To, cze​m u sam sze​dłem na przy​ję​cie Ber​n ar​da, mo​głem uspra​w ie​dli​w ić pra​cą Mo​n i​que. Praw​da była jed​n ak taka, że już wcze​śniej dała ja​sno do zro​z u​m ie​n ia, że nie chce mi to​w a​rzy​‐

szyć. Ni​g​dy nie po​z na​ła Fran​cu​z a, wie​dzia​ła jed​n ak dość o jego za​in​t e​re​so​w a​n iach za​w o​do​‐ wych. Uzna​ła, że po​w in​n a się trzy​m ać od nie​go z da​le​ka. – Nie mam po​ję​cia, kto tam bę​dzie – po​w ie​dzia​ła mi kil​ka dni wcze​śniej, gdy za​py​t a​łem, czy ze mną pój​dzie. – I nie chcę wie​dzieć. Tak więc po​sze​dłem sam. Im​pre​z a do​pie​ro się roz​krę​ca​ła. Fakt, to nie było naj​lep​sze to​w a​‐ rzy​stwo dla gli​n y, choć wie​lu jej ko​le​gów z po​li​cji da​ło​by so​bie uciąć pra​w ą rękę, żeby się tu zna​‐ leźć. Ze​bra​ło się tam wie​lu prze​m yt​n i​ków i dys​t ry​bu​t o​rów z ca​łej Ame​ry​ki Pół​n oc​n ej i Kuby. Ko​‐ ka​inę wy​dzie​la​n o na szkla​n ym sto​li​ku. Char​lie zja​w ił się ze swo​ją świ​t ą, któ​ra przy​cią​ga​ła ama​t or​ki do​brej za​ba​w y. Szam​pan stał w lo​dzie, piwa chło​dzi​ły się w wan​n ie, mu​z y​ka dud​n i​ła, a w po​ko​jach ro​iło się od lu​dzi – wszy​scy za​in​t e​re​so​w a​n i tą bran​ż ą. Obej​rza​łem się na dom, my​śląc o czymś, co po​w ie​dzia​ła Mo​n i​que o lu​dziach, z któ​ry​m i zda​‐ wa​łem się te​raz spę​dzać każ​dą chwi​lę. Czy to byli klien​ci, czy przy​ja​cie​le? A może pół​klien​ci? Li​‐ nie po​dzia​łu za​t ar​ły się tak bar​dzo, że sam nie wie​dzia​łem. Nie​dłu​go po tym, jak za​czą​łem pra​cę w wiel​ko​m iej​skiej fir​m ie praw​n i​czej, szef DEA w Mia​‐ mi oświad​czył, że są ad​w o​ka​ci kry​m i​n a​li​stów i ad​w o​ka​ci-kry​m i​n a​li​ści. Jak​kol​w iek pró​bo​w a​łem to upięk​szać, na​le​ż a​łem te​raz do tego dru​gie​go ro​dza​ju, w peł​n i od​da​jąc się swo​im klien​t om, od któ​rych bra​łem kasę i pra​łem ją do czy​sta. Ży​łem w cią​głym kon​f lik​cie. Z jed​n ej stro​n y by​łem praw​n i​kiem z wła​sną prak​t y​ką, bro​n ią​cym na​w et funk​cjo​n a​riu​szy po​li​cji, z dru​giej po ci​chu re​‐ pre​z en​t o​w a​łem lu​dzi, któ​rych zna​łem jako za​w o​do​w ych prze​stęp​ców. Nie wiem, cze​m u aku​rat wte​dy o tym my​śla​łem. Może to ten ar​t y​kuł mną wstrzą​snął, uprzy​t om​n ił mi kil​ka gorz​kich prawd. Z tej za​du​m y wy​rwał mnie głos Ber​n ar​da: – Ken​n eth… Pod​szedł do mnie z dwo​m a kie​lisz​ka​m i moc​n e​go trun​ku, wrę​cza​jąc mi je​den. – Mój przy​ja​cie​lu, jak ci się dzi​siaj po​w io​dło? – Do​brze. Wszyst​ko jest tak, jak pro​si​łeś. – C’est ma​g ni​fi​q ue. Chodź, opij​m y to. Wy​glą​dasz, jak​byś po​t rze​bo​w ał cze​goś moc​n iej​sze​go. Do​łą​czy​li​śmy do po​z o​sta​łych. Moje in​t e​re​sy z Ber​n ar​dem już wte​dy cał​kiem nie​ź le się kom​‐ po​n o​w a​ły z pra​cą, któ​rą wy​ko​n y​w a​łem dla prze​m yt​n i​ków. Za​kła​da​łem na An​gu​il​li dla nie​go i jego part​n e​rów jed​n ą fir​m ę za dru​gą – słu​ż y​ły jako przy​kryw​ki dla ło​dzi, któ​rych uży​w a​li do prze​m y​t u ko​ka​iny i traw​ki. Wła​ści​w ie co ty​dzień miał dla mnie nowe fun​du​sze i kasę do ulo​ko​w a​n ia na za​gra​n icz​n ych kon​t ach lub opła​ce​n ia re​je​stra​cji za​m or​skich firm. Na An​gu​il​li do​la​ry ame​ry​kań​skie moż​n a było wy​m ie​n ić na no​w o​jor​skie tra​t y, cze​ki wy​sta​w io​n e na ko​re​spon​du​ją​cy ra​chu​n ek wy​spiar​skie​go ban​ku na Man​hat​t a​n ie. Ber​n ard po​le​cał wy​sy​łać środ​ki ku​rie​rem na udzia​ło​w e kon​t o fir​m o​w e na oka​z i​cie​la w Pa​n a​m ie. Póź​n iej pie​n ią​dze wę​dro​w a​ły do ta​kich kra​jów jak Chi​n y i Fran​cja. A to ozna​cza​ło, że mo​głem pod​cze​piać jego zle​ce​n ia pod po​dró​ż e na An​gu​il​lę dla Eda, Ben​‐ ny’ego albo Char​lie​go co​raz czę​ściej dzia​ła​ją​ce​go na wła​sną rękę.

Do​sze​dłem już do mo​m en​t u, w któ​rym wy​ko​n y​w a​łem tak wie​le za​dań dla róż​n ych klien​‐ tów i ich wspól​n i​ków, że mo​głem po​ż e​n ić trans​a k​cje mię​dzy fir​m a​m i za​ło​ż o​n y​m i dla róż​n ych osób. Je​śli jed​n a eki​pa po​t rze​bo​w a​ła cze​ku ban​ko​w e​go na pięć​set ty​się​cy do​la​rów, a inny klient miał pie​n ią​dze za gra​n i​cą, któ​re chciał od​pro​w a​dzić w go​t ów​ce do Sta​n ów, roz​w ią​z a​n ie było pro​ste. Na​z y​w a​łem to za​m ia​n ą. Ku​po​w a​łem czek za gra​n i​cą, w ra​jach po​dat​ko​w ych Ka​ra​ibów, dla jed​n e​go klien​t a za pie​n ią​dze dru​gie​go i pła​ci​łem temu, któ​ry chciał mieć kasę z po​w ro​t em w USA for​są, któ​rą ktoś inny chciał wy​pro​w a​dzić za gra​n i​cę. To było na​praw​dę spryt​n e. Kil​ka razy uda​ło mi się na​w et wpa​so​w ać tro​chę le​gal​n ej pra​cy w moje po​dró​ż e do ra​jów po​‐ dat​ko​w ych. Ray Ste​v ens, ame​ry​kań​ski biz​n es​m en, któ​ry prze​n iósł się na An​t y​le Ho​len​der​skie, ku​pił luk​su​so​w e lo​kum w Mia​m i Bric​kell Quay. Gdy jego sy​t u​a cja się zmie​n i​ła, mu​siał się prze​‐ pro​w a​dzić z po​w ro​t em do Sta​n ów i wy​n a​jął wil​lę ja​kiejś pa​rze. Po le​d​w ie kil​ku mie​sią​cach jego na​jem​cy znik​n ę​li. Ray po​pro​sił mnie, że​bym spraw​dził te​ren, co było cał​kiem pro​ste, sko​ro i tak uda​w a​łem się w moją zwy​cza​jo​w ą week​e n​do​w ą po​dróż na po​łu​dnie dla Geo​r​ge’a i kil​ku in​n ych klien​t ów. Po za​m knię​ciu nie​le​gal​n ych spraw wpa​dłem obej​rzeć po​sia​dłość nad mo​rzem. Choć wciąż wy​glą​da​ła przy​z wo​icie, kil​ka rze​czy zwró​ci​ło moją uwa​gę. Ma​lut​ka sza​f a była wy​pcha​n a odzie​‐ żą z ma​sko​w a​n iem oraz sprzę​t em ra​dio​w ym i na​w i​ga​cyj​n ym, któ​ry mógł po​cho​dzić tyl​ko z ma​łe​go sa​m o​lo​t u. Czy to moż​li​w e, że dom słu​ż ył kar​t e​lo​w i? Ray​owi ulży​ło i wkrót​ce wy​n a​jął wil​lę zno​w u, tym ra​z em po​w a​ż a​n e​m u biz​n es​m e​n o​w i. Zna​le​z io​n y sprzęt prze​ka​z a​łem ame​ry​kań​skim cel​n i​kom, któ​rzy obie​ca​li, że przyj​rzą się spra​‐ wie. Cóż, nie chciał​bym, żeby ktoś po​m y​ślał, że za​n ie​dbu​ję swo​je obo​w iąz​ki. A przy oka​z ji tego wszyst​kie​go ka​so​w a​łem cał​kiem przy​z wo​ite sum​ki za moje usłu​gi. Po​peł​‐ nia​łem po​w aż​n e prze​stęp​stwo te​le​ko​m u​n i​ka​cyj​n e, ale jak na ra​z ie ucho​dzi​ło mi to na su​cho. Z każ​dą po​dró​ż ą by​łem zu​chwal​szy, z każ​dym prze​krę​t em chcia​łem wy​m y​ślić lep​szy. Co mo​gło pójść nie tak? Po wznie​sie​n iu to​a ​stu za na​szą za​w o​do​w ą współ​pra​cę z Ber​n ar​dem pod​sze​dłem do sto​łu i jak gdy​by ni​g​dy nic wcią​gną​łem dwie gru​be kre​chy koki jed​n ą po dru​giej, a po​t em, wy​chy​liw​‐ szy kie​li​szek do dna, wy​sze​dłem na bal​kon. Dud​n ią​ca mu​z y​ka z przy​ję​cia nio​sła się po sza​rze​‐ ją​cym nie​bie. Po​czu​łem od​lot eks​plo​du​ją​cy w mó​z gu. Wszyst​ko znów wy​da​w a​ło się świet​n e. – Hej, co tu tak sam sto​isz? Od​w ró​ci​łem się. To była jed​n a z dziew​czyn, któ​ra pra​co​w a​ła jako człon​ki​n i za​ło​gi na ło​dzi prze​m yt​n i​czej. Nie mo​gła mieć wię​cej niż dwa​dzie​ścia pięć lat. Dłu​gie blond wło​sy, ob​ci​sła spód​n i​ca z bia​łej skó​ry, bluz​ka bez ra​m ią​czek… – Chcia​łem się tyl​ko tro​chę prze​w ie​t rzyć. – Chodź do środ​ka, omi​ja cię świet​n a im​pre​z a! Uśmiech​n ę​ła się pro​m ien​n ie, wzię​ła mnie za rękę i po​pro​w a​dzi​ła z po​w ro​t em na przy​ję​cie, stu​ka​jąc ob​ca​sa​m i. Gdy tak sze​dłem na​bu​z o​w a​n y ko​ka​ino​w ym ko​pem, po​m y​śla​łem raz jesz​cze o ar​t y​ku​le. Raj utra​co​n y? O czym oni, do li​cha, ga​da​li?

ROZDZIAŁ 12

GDZIE JA PODZIAŁEM PIĘĆDZIESIĄT TYSIAKÓW?! – Prze​pra​szam, pa​n ie Ri​jock… Zda​je się, że wy​stą​pi​ły pew​n e bra​ki w su​m ie, któ​rą pra​gnie pan dziś zde​po​n o​w ać. Wil​liam był ka​sje​rem w ban​ku, z któ​re​go ko​rzy​sta​łem już wie​le razy wcze​śniej. – Na​praw​dę? – zdzi​w i​łem się. – To bar​dzo nie​do​brze. Pro​szę mi po​w ie​dzieć, ile bra​ku​je, a po​kry​ję róż​n i​cę. Wy​cią​gną​łem port​f el i za​czą​łem prze​rzu​cać bank​n o​t y zi​ry​t o​w a​n y, że ktoś był nie​ostroż​n y w li​cze​n iu pie​n ię​dzy – albo ja, albo mój nowy klient. Przez cały czas, gdy pra​łem for​sę, nie mach​n ą​łem się ani o do​la​ra. Choć nie lu​bi​łem no​sić przy so​bie wiel​kich sum – z wy​jąt​kiem kil​‐ ku​set ty​się​cy, któ​re pa​ko​w a​łem w wa​liz​kę pod​czas mo​ich re​gu​lar​n ych kur​sów na Sint Ma​a r​t en – czę​sto się upew​n ia​łem, że mam w port​f e​lu dwa ty​sia​ki w ra​z ie na​głej po​t rze​by. Wy​cią​gną​łem plik i już by​łem go​t o​w y od​li​czyć po​t rzeb​n ą sumę, gdy ka​sjer spoj​rzał na mnie z nie​po​ko​jem. – No więc – po​w tó​rzy​łem – ile bra​ku​je? – Eee… – za​w a​hał się. – Pięć​dzie​siąt ty​się​cy do​la​rów… Co do cen​t a. – Słu​cham?! Nie wie​rzy​łem. Co to za wy​głu​py? – Pro​szę spraw​dzić raz jesz​cze. Musi być ja​kiś błąd. Albo ma​szy​n a li​czą​ca jest źle ska​li​bro​w a​‐ na. To nie​m oż​li​w e. – Spraw​dzi​li​śmy dwa razy, pa​n ie Ri​jock. Po​w ie​dział pan, że chce wpła​cić trzy​sta ty​się​cy do​‐ la​rów. Tu jest tyl​ko dwie​ście pięć​dzie​siąt ty​się​cy. Z ma​szy​n ą jest wszyst​ko w po​rząd​ku. Nie dzi​siaj. Nie, nie i jesz​cze raz nie! Po​cząt​ko​w a lek​ka iry​t a​cja z po​w o​du pod​w a​ż a​n ia mo​‐ je​go pro​f e​sjo​n a​li​z mu prze​ro​dzi​ła się w pa​n i​kę. Co tu się, do li​cha, wy​ra​bia?

Za​czą​łem okle​py​w ać kie​sze​n ie, go​rącz​ko​w o wy​cią​ga​jąc ra​chun​ki, pa​ra​go​n y i inne skraw​ki pa​pie​ru, jak​bym po​w aż​n ie się spo​dzie​w ał zna​leźć tam pięć​dzie​siąt ty​się​cy w stu​do​la​ro​w ych bank​n o​t ach. Otwo​rzy​łem tor​bę i od​su​n ą​łem le​ż ą​ce lu​z em ciu​chy. Tam też nie było nic. Pod​n io​słem wzrok na ka​sje​ra, któ​ry stał, cze​ka​jąc, aż skądś wyj​m ę bra​ku​ją​cą for​sę. – No i? – ode​z wa​łem się. – Tak, pro​szę pana? – Nie mam. Błąd musi tkwić w ma​szy​n ie. Chcę się zo​ba​czyć z pre​z e​sem, z ja​kimś zwierzch​‐ ni​kiem, z kimś, kto może to wy​ja​śnić… – Oczy​w i​ście – od​parł ka​sjer, pa​t rząc na mnie z tą kpią​co,współ​czu​ją​cą miną, z jaką le​karz pa​t rzy na pa​cjen​t a, gdy mu mówi, że nic nie może po​ra​dzić. Ro​z ej​rza​łem się wo​kół, po​dejrz​li​w ie przy​glą​da​jąc się in​n ym klien​t om. Czy któ​ryś mnie okradł? Do​stał się do mo​jej tor​by, gdy nie pa​t rzy​łem? Czu​łem ude​rze​n ie go​rą​ca. Jezu, mu​szę od​sta​w ić kokę. Przez nią po​pa​da​łem w pa​ra​n o​ję. Ale co, je​śli to nie przez pro​chy? Co, je​śli ktoś pod​pro​w a​dził kasę? Ab​surd… A poza tym, jak ktoś mógł za​iwa​n ić część pie​n ię​dzy, a nie wszyst​kie? Wbi​łem wzrok w pod​ło​gę, wy​co​f u​jąc się po​w o​li z mo​je​go miej​sca. Spoj​rza​łem na drzwi z na​‐ dzie​ją, że bę​dzie tam le​ż a​ła kasa, jak​by wy​pa​dła przez dziu​rę w kie​sze​n i mo​ich szor​t ów – to było sza​leń​stwo. Chwi​lecz​kę, prze​cież nie spusz​cza​łem jej z oczu. Chy​ba że wte​dy, gdy ukry​łem ją w szy​bie wen​t y​la​cyj​n ym nad umy​w al​ką w ła​z ien​ce mo​je​go po​ko​ju ho​t e​lo​w e​go. Zer​k​n ą​łem na ze​ga​rek. Wciąż była dzie​sią​t a. Po​śród szpar​ga​łów wy​cią​gnię​t ych z kie​sze​n i za​uwa​ż y​łem klucz do po​ko​ju. Jesz​cze się nie wy​m el​do​w a​łem. Czy zdą​ż ę go prze​szu​kać, za​n im wej​dą tam sprzą​t acz​ki? Wpła​ci​łem kasę, któ​rą mia​łem, i ru​szy​łem z po​w ro​t em do ho​t e​lu. Prze​py​cha​jąc się obok zdzi​w io​n ych prze​chod​n iów po dro​dze do po​sto​ju tak​só​w ek wod​n ych, pró​bo​w a​łem usta​lić, co mo​gło się stać. To nie był zwy​czaj​n y wy​pad do Sint Ma​a r​t en. Tra​sa niby ta sama, wpła​t a ty​po​w a, a dłu​gość po​by​t u nor​m al​n a, lecz to było pierw​sze pra​n ie dla no​w e​go klien​t a. Wró​ci​łem my​śla​m i do tego przy​ję​cia w nad​m or​skim domu Ber​n ar​da w Mia​m i Be​a ch. To wła​śnie tam od​kry​łem, jak to wszyst​ko funk​cjo​n u​je. Pa​t rzy​łem w osłu​pie​n iu, jak pod​cho​dził do każ​de​go wspól​n i​ka z osob​n a, szep​cząc po hisz​pań​sku: Ten​g o un re​g a​lo para Usted, „Mam dla pana pre​z ent” . Ro​z u​m ia​łem ję​z yk, ale nie kod. Do​pie​ro Char​lie od​szy​f ro​w ał go dla mnie. – To ozna​cza, że do​sta​w a chiń​skich dżo​n ek do​t ar​ła do Mia​m i. – Co? – za​py​t a​łem na​iw​n ie. – Tych wszyst​kich lu​dzi raj​cu​je że​glo​w a​n ie dżon​ka​m i? Char​lie się uśmiech​n ął. Prze​pły​w a​jąc przez Ka​n ał Pa​n am​ski, ło​dzie po​dej​m o​w a​ły drob​n y ła​‐ du​n ek. Gdy do​cie​ra​ły do Mia​m i, di​le​rzy do​sta​w a​li nie tyl​ko swo​je łód​ki, ale rów​n ież par​t ię naj​‐ lep​sze​go ko​lum​bij​skie​go to​w a​ru. To ozna​cza​ło, że Ber​n ard miał nowe do​sta​w y, któ​re mógł sprze​dać. Każ​da łódź mo​gła prze​w o​z ić kokę war​t ą na​w et dzie​sięć mi​lio​n ów i wię​cej.

Za​gwiz​da​łem z uzna​n iem. Póź​n iej tej sa​m ej nocy Ber​n ard przed​sta​w ił mnie zna​jo​m e​m u prze​m yt​n i​ko​w i ko​ka​iny. Ala​‐ in La​com​be był fran​cu​sko​ję​z ycz​n ym Ka​n a​dyj​czy​kiem jak Ber​n ard, choć star​szym i pulch​n iej​‐ szym. Po​dob​n ie jak on wy​da​w ał się bar​dzo rze​czo​w y. Gdy go​spo​darz roz​w o​dził się nad mo​imi za​le​t a​m i jako praw​n i​ka, któ​ry po​t ra​f i wy​prać brud​n e pie​n ią​dze bez śla​du, La​com​be za​su​ge​ro​‐ wał, że chce mi prze​ka​z ać na pró​bę skrom​n e sto pięć​dzie​siąt ty​się​cy, żeby otwo​rzyć za​gra​n icz​‐ ne kon​t o. Ber​n ard dał mi dru​gie tyle na po​kry​cie ja​kichś re​je​stra​cji ło​dzi i kil​ku de​po​z y​t ów. Kasz​ka z mlecz​kiem. Czy zgu​bi​łem te​raz pięć​dzie​siąt pa​t o​li z pie​n ię​dzy no​w e​go klien​t a? Jak to się od​bi​je na mo​‐ ich sto​sun​kach z Ber​n ar​dem? Nie za​t rzy​m y​w a​łem się wcze​śniej w tym na​le​ż ą​cym do Ho​len​drów ho​t e​lu, lecz czę​sto mi​‐ ja​łem go po dro​dze do miejsc, w któ​rych ba​w i​łem czę​ściej. W koń​cu da​łem mu szan​sę. Po​dróż po​w rot​n a za​ję​ła mi wie​ki. Do​t ar​łem do por​t u, nie znaj​du​jąc choć​by jed​n ej wol​n ej tak​sów​ki wod​n ej, choć zwy​kle usta​w ia​ły się w ko​lej​ce. Drep​cząc nie​cier​pli​w ie w tę i z po​w ro​‐ tem, za​czą​łem my​śleć o dwóch ostat​n ich dniach. Czy ja w ogó​le prze​li​czy​łem kasę? Cała for​sa, tak Ber​n ar​da, jak i La​com​be’a, była uło​ż o​n a w zgrab​n e pli​ki. Stan​dar​do​w o usu​‐ ną​łem wszyst​kie ban​de​ro​le i po​lu​z o​w a​łem bank​n o​t y, pró​bu​jąc za​ra​z em za​cho​w ać je w pli​kach. Za​bez​pie​cza​łem się przed ska​n e​ra​m i na lot​n i​sku. O ile to w ogó​le było moż​li​w e, moje obu​rze​n ie jesz​cze wzro​sło pod​czas krót​kiej prze​jażdż​ki z An​gu​il​li na Sint Ma​a r​t en. Współ​pa​sa​ż er pró​bo​w ał do mnie za​ga​dać. Zwy​kle lu​bi​łem te przy​‐ god​n e zna​jo​m o​ści, bo czu​łem, że po​m a​ga​ły od​w ró​cić ode mnie po​dej​rze​n ia ewen​t u​a l​n ych taj​‐ nia​ków albo DEA. Dziś jed​n ak było ina​czej. – Roz​ch​m urz się, ko​le​go! – za​piał tu​ry​sta. Wark​n ą​łem. Od razu prze​szła mu ocho​t a na dal​szą roz​m o​w ę. Wró​ciw​szy do po​ko​ju, za​bra​łem krze​sło sto​ją​ce obok ko​m o​dy, po​sta​w i​łem je w ła​z ien​ce i od​‐ krę​ci​łem od​po​w ietrz​n ik. Zaj​rza​łem do sta​lo​w e​go prze​w o​du wen​t y​la​cyj​n e​go. Figa. Wło​ż y​łem do nie​go ra​m ię. Wciąż nic. Może wczo​raj w nocy z po​śpie​chu we​pchną​łem tro​chę bank​n o​t ów głę​biej? Ze​sko​czy​łem, pod​sze​dłem do sza​f y i wy​ją​łem wie​szak. Szyb​ko wy​gią​łem go w pro​sty drut z ha​kiem na koń​cu, wspią​łem się i za​czą​łem nim grze​bać w prze​w o​dzie wen​t y​la​cyj​n ym. I znów gu​z ik. Ze​sko​czy​łem i usia​dłem na łóż​ku. Po raz dzie​sią​t y spraw​dzi​łem wa​liz​kę. Pu​sta. Gdzie więc po​dzia​ła się kasa?! Jak mia​łem to wy​ja​śnić Ber​n ar​do​w i, a tym bar​dziej La​com​be’owi? By​łem pe​w ien, że Ber​n ard dał mi od​li​czo​n ą for​sę, ani cen​t a mniej. Współ​pra​co​w a​li​śmy od nie​daw​n a, lecz w de​po​z y​t ach, któ​re dla nie​go skła​da​łem, za​w sze wszyst​ko się zga​dza​ło. Może to była ja​kaś pró​ba? Czy na​praw​dę od po​cząt​ku było tam sto pięć​dzie​siąt pa​t y​ków? Czy La​com​‐ be chciał się prze​ko​n ać, czy w ogó​le je wpła​cę? Czy gdy​bym za​m el​do​w ał, że pie​n ią​dze zo​sta​ły bez​piecz​n ie zde​po​n o​w a​n e i przed​sta​w ił mu fik​cyj​n y ra​chu​n ek, to był​by do​w ód, że je​stem oszu​‐ stem? Może gdy po​w iem o bra​kach, bę​dzie to świa​dec​t wem mo​jej uczci​w o​ści? Spo​t ka​łem się z Ber​n ar​dem przy lun​chu i nie​chęt​n ie zwie​rzy​łem się z tego, co się sta​ło.

Wzru​szył ra​m io​n a​m i. – To pie​n ią​dze Ala​ina? – Tak. Twój de​po​z yt wpła​ci​łem zgod​n ie z umo​w ą. – To nie wi​dzę pro​ble​m u – stwier​dził i za​brał się za je​dze​n ie. Dla Ber​n ar​da Cal​de​ro​n a pięć​dzie​siąt pa​t y​ków to były gro​sze. Miał waż​n iej​sze spra​w y – wciąż de​spe​rac​ko pra​gnął, że​bym za​ła​t wił pasz​por​t y go​spo​dar​cze Sa​int Kitts. – Wła​śnie wró​ci​łem z bar​dzo in​t e​re​su​ją​ce​go spo​t ka​n ia z pew​n y​m i Ko​lum​bij​czy​ka​m i w Pa​‐ na​m ie. Bar​dzo owoc​n e. I po​w in​n o za​pew​n ić do​sta​w y na wie​le na​stęp​n ych mie​się​cy. – Bar​dzo by to po​pra​w i​ło na​sze re​la​cje, gdy​bym mógł im prze​ka​z ać te pasz​por​t y, po​w ie​‐ dzia​łem więc, że zro​bię, co w mo​jej mocy, żeby je zdo​być. Wy​jął z kie​sze​n i ko​lek​cję zdjęć i po​w ie​dział: – To są lu​dzie, któ​rzy chcą tych pasz​por​t ów. Przej​rza​łem fo​t o​gra​f ie. Trzy zdję​cia pasz​por​t o​w e Ko​lum​bij​czy​ków, któ​rzy wy​glą​da​li tak, jak​by nie mie​li pro​ble​m u z za​m or​do​w a​n iem wła​snych bra​ci za mie​dzia​ka. Ser​ce na chwi​lę prze​sta​ło mi bić. Roz​po​z na​łem jed​n e​go z nich. Człon​ka ro​dzi​n y Ochoa, wy​so​ko po​sta​w io​n e​go po​rucz​n i​ka w kar​t e​lu z Me​del​lín. A więc to stąd Ber​n ard brał swo​ją ko​ka​inę! Moje po​dej​rze​n ia co do źró​dła bia​łe​go prosz​ku w koń​cu zna​la​z ły po​t wier​dze​n ie. Ugrzą​z łem mię​dzy ko​lum​bij​ski​m i bos​sa​m i, a może i ma​f ią. Bra​w o, tak trzy​m aj, Ken… Ski​n ą​łem gło​w ą i spo​koj​n ie wło​ż y​łem zdję​cia do ne​se​se​ru, li​cząc na to, że Ber​n ard był zbyt za​ję​t y je​dze​n iem swo​jej gril​lo​w a​n ej ryby, żeby za​uwa​ż yć, że drżą mi ręce. – Do​brze, zo​staw to mnie – po​w ie​dzia​łem. Do​koń​czy​li​śmy lunch i po​ż e​gna​li​śmy się. Pa​t rząc, jak od​jeż​dża z ry​kiem czar​n ym ja​gu​a rem, usia​dłem w swo​im wo​z ie i roz​m y​śla​łem nad tym, w co się wła​śnie wpa​ko​w a​łem. Poza brać​m i Ochoa naj​bar​dziej nie​sław​n ym człon​kiem kar​t e​lu z Me​del​lín był Pa​blo Esco​bar. Sza​co​w a​n o, że ich im​pe​rium jest war​t e dzie​siąt​ki mi​liar​dów do​la​rów. Byli od​po​w ie​dzial​n i za śmierć ty​się​cy lu​dzi. Co by było, gdy​bym od​m ó​w ił? Co by było, gdy​by pie​n ią​dze z in​t e​re​su zwią​z a​n e​go z ro​dzi​n ą Co​t ro​n e za​gi​n ę​ły? Do tej pory uni​ka​łem bez​po​śred​n ich ukła​dów z Fred​diem i Enzo, ale co, je​śli to oni byli praw​dzi​w y​m i be​n e​f i​cjen​t a​m i trans​a k​cji, któ​rą pro​w a​dzi​łem za po​śred​n ic​t wem Car​‐ lo​sa Her​n án​de​z a? Moje ży​cie za​w i​sło​by wte​dy na wło​sku. Ja​dąc do domu, na​dal czu​łem się pod​m i​n o​w a​n y. Skrę​ci​łem w osie​dlo​w ą uli​cę i znów za​m ar​‐ łem. Przed na​szym do​m em sta​ły dwa wozy po​li​cyj​n e. To nie było nic nie​z wy​kłe​go – Mo​n i​que w koń​cu była gli​n ą, jed​n ak coś mnie za​n ie​po​ko​iło. Czy to zbieg oko​licz​n o​ści? Czy to tyl​ko ko​le​dzy od​w ie​dza​ją​cy Mo​n i​que? Czy nie po​w in​n a być tak w ogó​le w pra​cy? Przez chwi​lę się za​sta​n a​w ia​łem, czy nie je​chać da​lej. Jed​n ak coś – może ta sama lek​ko​m yśl​n a cie​ka​w ość, któ​ra wcią​gnę​ła mnie w to moje dziw​‐ ne ży​cie – ka​z a​ła mi za​par​ko​w ać auto i spo​koj​n ie wejść do domu, żeby się prze​ko​n ać, ja​kie za​‐ wi​ro​w a​n ia przy​go​t o​w ał dla mnie los.

To nie było do koń​ca to, cze​go się oba​w ia​łem. Mo​n i​que sie​dzia​ła przy ku​chen​n ym sto​le, a obok niej dwaj fa​ce​ci. – Cześć, ko​cha​n ie – po​w i​t a​ła mnie z ty​po​w ym en​t u​z ja​z mem, wsta​jąc z krze​sła. – Mia​łam na​dzie​ję, że wpad​n iesz. To Bar​n ey i Dan. Li​czą na to, że może bę​dziesz w sta​n ie im po​m óc. – Pa​n ie Ri​jock – ode​z wał się pierw​szy po​li​cjant, wy​cią​ga​jąc dłoń. – Nasz ko​le​ga Pad​dy po​‐ wie​dział nam, jak świet​n ie pan go re​pre​z en​t o​w ał. Mamy wła​sne praw​n e spo​ry, któ​re chcie​li​by​‐ śmy z pa​n em skon​sul​t o​w ać. – Och, i to wszyst​ko? – za​py​t a​łem z ulgą. – Przez chwi​lę my​śla​łem, że mam ja​kieś kło​po​t y. – Nie, nie. Nic z tych rze​czy – włą​czył się dru​gi gli​n a. – Prze​je​chał pan wła​śnie na czer​w o​‐ nym czy coś? Wszy​scy za​czę​li się śmiać. Ja też tyle, że dość ner​w o​w o. – Coś w tym sty​lu – od​po​w ie​dzia​łem, my​śląc o zdję​ciach w ne​se​se​rze. – Może po pro​stu na wasz wi​dok lu​dzie zwy​czaj​n ie sta​ją się nie​spo​koj​n i. Oka​z a​ło się, że Bar​n ey i Dan mie​li ja​kąś spra​w ę zwią​z a​n ą z drob​n ym spo​rem są​do​w ym, któ​ry wy​m a​gał praw​n i​ka, a znów zo​sta​w io​n o ich na lo​dzie. Wy​słu​cha​łem ich hi​sto​rii i obie​ca​łem po​m óc, do​da​jąc ich do mo​jej li​sty rze​czy do zro​bie​n ia. W koń​cu praw​n ik nie może wy​brzy​dzać w kwe​stii tego, dla kogo pra​cu​je. Im wię​cej le​gal​n ych klien​t ów mia​łem w gra​f i​ku, tym le​piej. A co le​piej świad​czy o le​gal​n o​ści prak​t y​ki ad​w o​kac​kiej niż gli​n ia​rze? – Cze​m u tak w ogó​le je​steś dziś w domu? – za​py​t a​łem Mo​n i​que, gdy zo​sta​li​śmy sami. – Za​po​m nia​łeś? Wzię​łam wol​n e po​po​łu​dnie, bo John przy​w o​z i Ka​t he​ri​n e i Luke’a. – Tak, tak, pa​m ię​t am – skła​m a​łem. – Po pro​stu my​śla​łem, że to ja​koś póź​n iej. Dzie​ci Mo​n i​que mia​ły zo​stać z nami na czas let​n ich wa​ka​cji. Jak​by ży​cie nie było wy​star​‐ cza​ją​co skom​pli​ko​w a​n e, mu​sia​łem te​raz od​gry​w ać eta​t o​w e​go ro​dzi​ca na​sto​lat​ków. Mo​n i​que utrzy​m y​w a​ła nie​chęt​n e, lecz uprzej​m e sto​sun​ki z by​łym mę​ż em Joh​n em, lecz trud​n o zno​si​ła roz​łą​kę z dzieć​m i. Po​n ie​w aż wi​dy​w a​li​śmy się co​raz rza​dziej, na​dal w ża​den spo​sób nie na​ci​ska​ła na mnie w spra​w ie ślu​bu, co za​w sze było ja​kąś po​cie​chą. To, że co​raz bar​dziej an​ga​ż o​w a​łem się w pra​n ie brud​n ych pie​n ię​dzy, je​dy​n ie utwier​dzi​ło mnie w prze​ko​n a​n iu, że nie po​w in​n i​śmy być zwią​z a​n i praw​n ie. Gdy​by coś mi się przy​t ra​f i​ło, Mo​n i​que mo​gła​by być po​cią​gnię​t a do od​po​w ie​dzial​n o​ści, stra​cić pra​cę, tra​f ić do wię​z ie​n ia albo w naj​lep​szym wy​pad​ku zo​stać bez gro​sza. Te​raz mo​gła tego nie ro​z u​m ieć, lecz tak jak ona pod​ję​ła trud​n ą de​cy​z ję dla do​bra swo​ich dzie​ci, i ja mu​sia​łem tak po​stę​po​w ać, by ją chro​n ić. Gdy dzie​cia​ki przy​je​cha​ły, za​czę​li​śmy się sta​rać być ro​dzi​n ą, jak​kol​w iek nie​t y​po​w ą. Wcze​‐ śniej zo​sta​w a​li u nas tyl​ko na kil​ka dni, a to było całe osiem ty​go​dni skon​cen​t ro​w a​n e​go ro​dzi​‐ ciel​stwa. Wszel​kie oba​w y, ja​kie mia​łem co do tego, że po​byt dzie​ci bę​dzie ko​li​do​w ał z moją pra​‐ cą, szyb​ko znik​n ę​ły. Mia​łem już swój sys​t em i nie​m a​łą wpra​w ę w ukry​w a​n iu wszel​kich draż​li​‐ wych in​f or​m a​cji przed Mo​n i​que, więc po pro​stu roz​sze​rzy​łem tę stra​t e​gię na nie. Tak na​praw​dę, gdy wra​ca​łem z re​gu​lar​n ych po​dró​ż y na Ka​ra​iby, cie​szy​li​śmy się nor​m al​n ym ży​ciem ro​dzin​n ym. Gril​lo​w a​li​śmy w week​e n​dy, ro​bi​li​śmy so​bie wy​ciecz​ki do cen​t rów han​dlo​‐

wych i do Co​co​n ut Gro​v e. Dla każ​de​go, kto wty​kał nos w nie swo​je spra​w y, by​li​śmy prze​cięt​n ą ro​dzi​n ą: praw​n ik, jego żona po​li​cjant​ka i dwój​ka dzie​ci. By​łem więc cał​kiem spo​koj​n y, gdy Mo​n i​que po​in​f or​m o​w a​ła mnie, że uzgod​n i​li z Joh​n em, iż Ka​t he​ri​n e i Luke zo​sta​n ą z nami na dłu​ż ej, na​dal uczęsz​cza​jąc do pry​w at​n ej szko​ły i miesz​ka​‐ jąc na sta​łe w Co​ral Ga​bles. – Nie ma pro​ble​m u – zgo​dzi​łem się ku wy​raź​n ej ra​do​ści Mo​n i​que. – Co złe​go może z tego wy​n ik​n ąć?

ROZDZIAŁ 13

„PANA ZAPŁATA, SEÑOR RIJOCK” Po​le​cił ich Char​lie. Świerz​bi​ło go, żeby ode​rwać się od Ben​n y’ego i jego bra​t a. Te​raz zwią​z ał się z brać​m i Mar​t i​n ez, Ku​bań​czy​ka​m i, nie​co bar​dziej nie​okrze​sa​n y​m i niż ci, z któ​ry​m i nor​m al​n ie wo​lał​bym mieć do czy​n ie​n ia. Trzy​m a​łem się za​sa​dy przyj​m o​w a​n ia no​w ych spraw je​dy​n ie z po​le​ce​n ia obec​n ych klien​t ów, więc trud​n o mi było od​m ó​w ić, gdy przed​sta​w ił mnie Jo​e y​owi, naj​m łod​sze​m u z bra​ci, ak​cep​t o​‐ wal​n ej spo​łecz​n ie twa​rzy ro​dzi​n y Mar​t i​n ez. Choć póź​n iej mia​łem od​kryć, że wy​ka​z y​w ał ce​chy, któ​re dzi​siaj by​ły​by ob​ja​w em głęb​sze​go za​bu​rze​n ia oso​bo​w o​ści – nie​z dol​n ość do dłuż​szej kon​‐ cen​t ra​cji, ła​t wość wpa​da​n ia w eks​cy​t a​cję i go​rą​cy tem​pe​ra​m ent – gdy spo​t ka​li​śmy się po raz pierw​szy, wy​da​w ał się spo​koj​n y, in​t e​li​gent​n y i skłon​n y do słu​cha​n ia rad. Choć byli sto​sun​ko​w o mło​dzi, wy​da​w a​ło się, że bra​cia pro​w a​dzą im​po​n u​ją​cą dzia​łal​n ość. Ich przy​kryw​ką sta​ły się nie​ru​cho​m o​ści, co ozna​cza​ło, że mie​li do​stęp do kil​ku tym​cza​so​w ych kry​jó​‐ wek, któ​re mo​gli wy​ko​rzy​stać do nie​le​gal​n e​go han​dlu. Joey był przy​stoj​n y i spryt​n y – bez tru​du mógł ucho​dzić za ła​se​go na pro​w i​z je po​śred​n i​ka nie​ru​cho​m o​ści. Po​t ra​f ił być też cza​ru​ją​cy. Pod​czas na​sze​go za​po​z naw​cze​go spo​t ka​n ia z udzia​‐ łem Char​lie​go – któ​ry prze​cież po​z nał mnie z Ber​n ar​dem – za​im​po​n o​w ał mi, spro​w a​dza​jąc roz​m o​w ę na Wiet​n am, te​m at wciąż bli​ski memu ser​cu. – Char​lie mó​w ił mi, że by​łeś w Wiet​n a​m ie – za​ga​ił. Przy​t ak​n ą​łem. – Mój brat En​ri​que też tam był. Wró​cił zu​peł​n ie od​m ie​n io​n y. – Se​rio? – O dzi​w o, od​kąd zwią​z a​łem się z tą bran​ż ą, każ​dy miał mi do opo​w ie​dze​n ia ja​kąś hi​sto​rię z Wiet​n a​m u. – Gdzie był? – W pie​cho​cie mor​skiej. Od​słu​ż ył dwa lata, a w koń​cu skap​t o​w a​ło go CIA do ja​kichś ci​cho​‐ ciem​n ych ope​ra​cji. Jego opo​w ieść mo​gła być praw​dzi​w a, a Char​lie oso​bi​ście rę​czył za tych lu​dzi, więc nie wi​‐ dzia​łem po​w o​du, żeby mu nie wie​rzyć.

Jego proś​ba była pro​sta, a dla mnie – ła​t wa. Jak wie​lu klien​t ów chciał, żeby za​ło​ż yć mu kil​ka za​gra​n icz​n ych firm, i miał ło​dzie do za​ka​m u​f lo​w a​n ia. Ru​t y​n o​w a ro​bo​t a. Za​ła​t wić re​je​stra​cję jed​n o​stek do prze​m y​t u koki z Ba​ha​m ów na Flo​ry​dę. Gdy już mie​li​śmy wy​cho​dzić, za​uwa​ż y​łem przy jego pa​sie błysk me​t a​lu. No​sił w dżin​sach coś, co wy​glą​da​ło na pi​sto​let pół​a u​t o​m a​t ycz​n y. Nic nie​z wy​kłe​go. Sam prze​ko​n a​łem się do cho​‐ wa​n ia czter​dziest​ki piąt​ki w domu w ra​z ie po​t rze​by, głów​n ie jako za​bez​pie​cze​n ie przed ewen​‐ tu​a l​n y​m i kra​dzie​ż a​m i, gdy mia​łem przy so​bie mnó​stwo for​sy. Z na​t u​ry nie ufa​łem jed​n ak kow​bo​jom, któ​rzy uwa​ż a​li ob​n o​sze​n ie się z bro​n ią za coś w ro​dza​ju ma​n i​f e​sta​cji mę​sko​ści. To był ten typ opry​chów, któ​rzy otwie​ra​li ogień w tłu​m ie i wy​rów​n y​w a​li ra​chun​ki, dziu​ra​w iąc re​‐ stau​ra​cje ku​la​m i. Pró​bo​w a​łem ogra​n i​czyć moje związ​ki z bos​sa​m i nar​ko​t y​ko​w y​m i do tych in​t e​‐ li​gent​n ych, lecz nie​do​sko​n a​łych lu​dzi jak Ed, An​dré i Ber​n ard. Wspo​m nia​łem o tym Char​lie​m u, gdy zo​sta​li​śmy sami. – Po co mu ta pu​kaw​ka? Szu​ka go po​li​cja? – Spo​koj​n a gło​w a. Joey już tak ma. Lubi się po​pi​sy​w ać. Wię​cej szcze​ka, niż gry​z ie. Wła​śnie tego się oba​w ia​łem. Wy​ko​n a​łem dla nich ro​bo​t ę zgod​n ie z po​le​ce​n iem. Po​t em mia​łem po pro​stu ode​brać swo​ją za​pła​t ę. Taki był plan. Jed​n ak w rze​czy​w i​sto​ści w ra​m ach za​pła​t y do​sta​łem pacz​kę nie​prze​t wo​rzo​n ej ko​ka​iny, z któ​rą nie wie​dzia​łem, co po​cząć. A nie mo​głem się do​dzwo​n ić do An​dré, mo​jej ostoi w tym burz​li​w ym biz​n e​sie. Je​cha​łem przez Ken​dall ni​czym dzie​w ięć​dzie​się​cio​let​n i nie​dziel​n y kie​row​ca. Spo​koj​n ie jak dia​bli. Nie zwra​caj​cie na mnie uwa​gi! Mu​sia​łem się wy​si​lać, żeby nie prze​kro​czyć pręd​ko​ści, gdy każ​dy im​puls w moim cie​le krzy​czał, by wci​snąć gaz do de​chy. Cze​m u, u li​cha, przy​ją​łem tę tor​bę? Mo​głem ją tam zo​sta​w ić. Co z tego, że to nie​grzecz​n e? Co z tego, że ktoś się ob​ra​z i? To nic w po​rów​n a​n iu z prze​stęp​stwem, któ​re​go te​raz się do​pusz​‐ cza​łem. Pół kilo ko​ka​iny?! To obo​w iąz​ko​w e mi​n i​m um pięt​n a​ście lat w wię​z ie​n iu sta​n o​w ym ze zgra​ją za​w o​do​w ych kry​m i​n a​li​stów. Pięt​n a​ście lat, do ja​snej cho​le​ry! Pot ście​kał mi z brwi, choć mia​łem włą​czo​n ą kli​m a​t y​z a​cję. Sie​dzia​łem sku​lo​n y za kie​row​n i​‐ cą, a moje oczy prze​ska​ki​w a​ły z jed​n ej stro​n y na dru​gą. Wy​pa​t ry​w a​łem ra​dio​w o​z u lub taj​n ia​‐ ków. Jak dłu​go to czar​n e auto je​dzie za mną? Czy ci z FBI nie wo​z i​li się se​da​n a​m i z przy​ciem​n io​‐ ny​m i szy​ba​m i? Tak, to mu​szą być oni. Mo​gli ob​ser​w o​w ać ten dom od ty​go​dni. Te głu​pie, uzbro​‐ jo​n e ban​dzio​ry jak nic ścią​gnę​li na sie​bie uwa​gę glin, DEA, FBI… Wszyst​kich. By​łem tru​pem. Wlo​kłem się środ​ko​w ym pa​sem, prze​strze​ga​jąc każ​de​go naj​m niej​sze​go prze​pi​su. By​łem wzo​ro​w ym szo​f e​rem. Te​raz ro​z u​m ia​łem, cze​m u kie​row​cy roz​w o​ż ą​cy ko​ka​inę jadą po mię​dzy​‐ sta​n o​w ych o kil​ka​n a​ście ki​lo​m e​t rów po​n i​ż ej ogra​n i​cze​n ia pręd​ko​ści – żeby nie rzu​cać się w oczy.

W koń​cu do​je​cha​łem do Co​ral Ga​bles. Je​dy​n y plus ca​łej sy​t u​a cji był taki, że Mo​n i​que sie​dzia​‐ ła jesz​cze w pra​cy, a dzie​ci w szko​le. Dzie​ci?! Mój Boże. Dzie​ci. W ca​łym tym pod​e ks​cy​t o​w a​n iu zu​peł​n ie o nich za​po​m nia​łem. Jak, do cho​‐ le​ry, mia​łem scho​w ać w domu pół kilo koki tak, żeby nikt tego nie zna​lazł? Skrę​ci​łem w na​szą uli​cę. Trzy razy prze​je​cha​łem obok domu, za​n im po​czu​łem w so​bie dość od​w a​gi, żeby za​par​ko​w ać. Przez cały czas wy​glą​da​łem sa​m o​cho​dów, któ​re mo​gły na​le​ż eć do gli​n ia​rzy albo tych z DEA. Na​w et gdy sil​n ik zgasł, nie ru​szy​łem się z miej​sca. Co, je​śli ktoś był w domu? Jak wy​t łu​m a​czę tę tor​bę? W koń​cu po​sta​n o​w i​łem, że wy​m y​ślę coś na po​cze​ka​n iu i wy​sia​dłem z wozu. Naj​spo​koj​n iej, jak się dało, pod​sze​dłem do ba​gaż​n i​ka, ro​z ej​rza​łem się ner​w o​w o i wy​ją​łem tor​bę, a po​t em wnio​słem ją do domu. Co w tym po​dej​rza​n e​go? – Ha​loo! Wró​ci​łem! – za​w o​ła​łem. Po raz pierw​szy w ży​ciu. Na szczę​ście ni​ko​go nie było. Tak jak się spo​dzie​w a​łem, zero od​z e​w u. Ni​czym na​sto​la​t ek pró​bu​ją​cy ukryć do​w o​dy urzą​dzo​n ej pod nie​obec​n ość star​szych pry​w at​ki, gdy ci zmie​rza​ją już ścież​ką do domu, prze​m y​ka​łem z po​ko​ju do po​ko​ju, sta​ra​jąc się zna​leźć ide​‐ al​n y scho​w ek dla ty​ka​ją​cej bom​by. Nic się nie nada​w a​ło! W pew​n ym mo​m en​cie po​m y​śla​łem na​w et, żeby to scho​w ać w po​ko​ju dzie​ci – tak ba​ła​ga​n i​ły, że nie po​t ra​f i​ły zna​leźć na​w et wła​‐ snych gra​t ów – jed​n ak szyb​ko uświa​do​m i​łem so​bie, że był​bym wte​dy naj​bar​dziej stuk​n ię​t ym ro​dzi​cem w mie​ście. Nie, je​dy​n e do​bre miej​sce znaj​do​w a​ło się pod łóż​kiem, na​szym łóż​kiem. Mo​n i​que rzad​ko tam za​glą​da​ła, a na​w et gdy​by, po​m y​śla​ła​by, że to tyl​ko tor​ba, któ​rą za​bie​ra​łem w swo​je po​dró​‐ że do ra​jów po​dat​ko​w ych. We​pchną​łem ją tak głę​bo​ko, jak tyl​ko się dało. Dla pew​n o​ści roz​m ie​‐ ści​łem stra​t e​gicz​n ie wo​kół niej parę sta​rych tram​pek. Gdy​by zo​sta​ły prze​sta​w io​n e, to do​w iem się, że ktoś ją zna​lazł. Mia​łem na​dzie​ję, że przez dwa​dzie​ścia czte​ry go​dzi​n y tak się nie sta​n ie. Na​z a​jutrz za​dzwo​n i​łem do An​dré, żeby za​py​t ać, czy uda​ło mu się zna​leźć kup​ca na ten to​‐ war. – Przy​kro mi, ko​le​go. Mój kon​t akt jest poza mia​stem. Miną dwa ty​go​dnie, za​n im ko​goś znaj​dę. Wy​t rzy​m asz tak dłu​go? – Dwa ty​go​dnie?! Dwa ty​go​dnie?! Je​ste​śmy w Mia​m i. Nie wie​rzę, że nie mo​ż esz zna​leźć ni​ko​go, kto chciał​by pół kilo! – Lu​dzie, z któ​ry​m i ro​bię in​t e​re​sy, han​dlu​ją o wie​le więk​szy​m i ilo​ścia​m i, bra​cie. Wy​świad​‐ cza​ją nam przy​słu​gę. Wszyst​ko bę​dzie do​brze. Wy​lu​z uj. – Ła​t wo ci mó​w ić. Nie masz w cha​cie dwoj​ga na​sto​lat​ków, któ​rzy grze​bią w two​ich rze​‐ czach! An​dré tyl​ko się za​śmiał. – Za​dzwo​n ię do cie​bie. – Ko​n iecz​n ie. Tego nie było w za​kre​sie mo​ich obo​w iąz​ków.

O dzi​w o, mimo mo​je​go cza​sem nie​kon​t ro​lo​w a​n e​go nad​uży​w a​n ia ko​ka​iny i upodo​ba​n ia Mo​n i​que do tego pro​chu ni​g​dy nie trzy​m a​li​śmy wła​snych za​pa​sów. Z ra​cji tego, że ona była gli​‐ ną, a ja praw​n i​kiem, nie chcia​łem da​w ać psom żad​n e​go pre​t ek​stu do tego, żeby – z bra​ku lep​‐ sze​go okre​śle​n ia – za​czę​li wę​szyć. To była jed​n a z mo​ich na​czel​n ych za​sad, któ​ra te​raz po​szła do ko​sza. Ja​koś prze​ż y​łem ner​w o​w e dwa ty​go​dnie, oba​w ia​jąc się, że ktoś się na​t knie na tor​bę albo znaj​dzie ją i do cze​goś uży​je. Nie chcia​łem, żeby dzie​ci za​bra​ły ją do szko​ły albo na ja​kieś za​w o​‐ dy spor​t o​w e. An​dré do​t rzy​m ał sło​w a i po dwóch ty​go​dniach zna​lazł ko​goś, kto chciał ku​pić to​w ar za dzie​‐ sięć pa​t y​ków – staw​kę obo​w ią​z u​ją​cą na prze​sy​co​n ym ryn​ku. Po​sze​dłem wy​jąć tor​bę spod łóż​ka, gdy nie było ni​ko​go z do​m ow​n i​ków. Już mia​łem ją wy​‐ cią​gnąć, gdy za​m ar​łem. Chwi​lecz​kę… Nie zo​sta​w i​łem buta w ten spo​sób, praw​da? Wy​glą​dał tak, jak​by ktoś go po​ru​szył. Ce​lo​w o. A gdy wy​cią​gną​łem tor​bę, zo​ba​czy​łem na​po​czę​t ą pacz​kę… Prze​cież zo​sta​w i​łem ją szczel​n ie za​m knię​t ą! Czy Mo​n i​que ją zna​la​z ła? Może po​m y​śla​ła, że to ukry​t y za​pa​sik, któ​ry war​t o na​po​cząć? Pacz​ka była wciąż za​pie​czę​t o​w a​n a, więc to wy​klu​czy​łem. Czy dzie​ci ją zna​la​z ły, ale za bar​dzo się bały, żeby o tym po​w ie​dzieć? Wie​dzia​łem tyle, że chcę się tego na​t ych​m iast po​z być. Po trans​a k​cji An​dré od​li​czył moją dział​kę. Zgo​dzi​łem się z nim się po​dzie​lić. W koń​cu to było jak nie​spo​dzie​w a​n a wy​gra​n a na lo​t e​rii, a je​śli nie umiesz po​dzie​lić się nią z przy​ja​ciół​m i, to co z cie​bie za przy​ja​ciel? – No i wi​dzisz, Ken. Nie było tak źle, praw​da? Spoj​rza​łem na nie​go wil​kiem. – Mogę być tra​ga​rzem, ża​den pro​blem. Tyl​ko za​le​ż y, co nio​sę. An​dré nie mógł po​w strzy​m ać śmie​chu.

ROZDZIAŁ 14

WYJŚCIE Z WINDY Był czwar​t ek, nie​m al jak każ​dy inny. Sie​dzia​łem w swo​im biu​rze, po​rząd​ku​jąc praw​n i​cze spra​‐ wy przed week​e n​dem, żeby nic nie prze​szko​dzi​ło mi w ru​t y​n o​w ym wy​lo​cie. Ciu​chy, w któ​re mia​łem się póź​n iej prze​brać, cze​ka​ły już w domu: ha​w aj​ska ko​szu​la i sta​re szor​t y, sta​ran​n ie do​‐ bra​n e, że​bym nie wy​róż​n iał się z tłu​m u in​n ych tu​ry​stów kie​ru​ją​cych się na Sint Ma​a r​t en. W pod​n isz​czo​n ej i to​por​n ej ak​t ów​ce ze sztucz​n ej skó​ry w mo​jej sy​pial​n i spo​czy​w a​ła więk​‐ szość z dwu​stu ty​się​cy do​la​rów w go​t ów​ce, go​t o​w ych do wy​pra​n ia, oczysz​cze​n ia i w koń​cu za​in​‐ we​sto​w a​n ia w imie​n iu klien​t ów. Resz​t ę mia​łem mieć przy so​bie, spryt​n ie ukry​t ą. Je​dy​n a róż​n i​ca była taka, że dziś mia​łem drob​n ą kom​pli​ka​cję. Wpa​dła mi ko​lej​n a fu​cha. Mu​sia​łem wy​cią​gnąć zza kra​t ek ka​pi​t a​n a stat​ku uję​t e​go z ośmiu​‐ set ki​lo​gra​m a​m i czy​ste​go chlo​ro​w o​dor​ku ko​ka​iny. Dwa dni wcze​śniej za​dzwo​n ił z tym pro​ble​m em Ber​n ard. – Mają sta​t ek – po​w ie​dział. – I Je​a na-Luca. Ame​ry​kań​scy cel​n i​cy we​szli na jed​n ą z jego jed​n o​stek, gdy ta wpły​n ę​ła na rze​kę Mia​m i. Wła​m a​li się do ste​rów​ki na po​kła​dzie i zna​leź​li pro​chy. Aresz​t o​w a​li wszyst​kich, łącz​n ie z Je​a nem-Lu​kiem Le​n o​irem. Ten cha​ry​z ma​t ycz​n y Fran​cuz był lo​jal​n ym wspól​n i​kiem mo​je​go klien​t a. Od wtor​ku jed​n ak gro​z i​ła mu dłu​ga od​siad​ka. Sę​dzia usta​lił kau​cję w wy​so​ko​ści dwa​n a​stu mi​lio​n ów do​la​rów, sza​cun​ko​w ą war​t ość hur​t o​w ą prze​m y​ca​n ej ko​ka​iny. Zda​w a​ła się prze​sad​n ie wy​so​ka, ale to dla​t e​go, że sądy nie chcia​ły wy​‐ pusz​czać prze​m yt​n i​ków na wol​n ość. Dla​t e​go też, na​w et gdy​by chciał, Ber​n ard nie był w sta​n ie za​pła​cić. Kto ma wol​n e dwa​n a​ście mi​lio​n ów pod ręką?! Co wię​cej, trze​ba było udo​w od​n ić, że za​ro​bi​ło się tę kasę w uczci​w y spo​sób. Je​śli nie jest się le​gal​n ym mi​lio​n e​rem, jak moż​n a po​ka​‐ zać się w są​dzie z taką sumą? – Wy​cią​gnij go stam​t ąd – po​w ie​dział Ber​n ard – pod ja​kim​kol​w iek pre​t ek​stem. Pięć​dzie​siąt ty​sia​ków cze​ka.

Ja​koś póź​n iej za​dzwo​n i​ła do mnie dziew​czy​n a Je​a na-Luca, Pas​ca​le. Olśnie​w a​ją​ca, szczu​pła i na​t u​ral​n ie atrak​cyj​n a była ty​po​w ą la​ską di​le​ra, któ​rą zwa​bi​ła do prze​stęp​cze​go świat​ka obiet​‐ ni​ca bo​gac​t wa i ad​re​n a​li​n y, jed​n ak w od​róż​n ie​n iu od in​n ych nie ucie​ka​ła, gdy po​ja​w i​ły się kło​‐ po​t y, i wy​da​w a​ło się, że zo​sta​n ie z nim na dłu​ż ej. Pas​ca​le po​w ie​dzia​ła mi, że Ber​n ard wy​je​chał z kra​ju prze​ra​ż o​n y tym, że sko​ro cel​n i​cy za​ję​li łódź i aresz​t o​w a​li Je​a na-Luca, wkrót​ce za​czną szu​kać jego sze​f a. Żeby za​m ie​sza​n ie było jesz​cze więk​sze, po aresz​t o​w a​n iu kau​cja za Je​a na-Luca zo​sta​ła zmniej​szo​n a, a po​t em wy​da​w a​ło się, że pro​ku​ra​t or sta​n u Mia​m i wy​co​f u​je wszyst​kie za​rzu​t y. Co tu się wy​ra​bia​ło? Moje zle​ce​n ie po​z o​sta​ło bez zmian. Mu​sia​łem wy​rwać Je​a na-Luca z łap pro​ku​ra​t o​ra sta​n o​‐ we​go w ja​ki​kol​w iek spo​sób. To jed​n ak nie było ła​t we. Gdy Pas​ca​le po​w ie​dzia​ła mi, że wy​co​f u​ją za​rzu​t y, za​sta​n a​w ia​łem się przez chwi​lę, czy aby nie mają pro​ble​m u z do​w o​da​m i. Ale nie… Gdy zła​pią ko​goś na go​rą​cym uczyn​ku z ko​ka​iną war​‐ tą dwa​n a​ście mi​lio​n ów, nie ma szans, żeby pu​ści​li go wol​n o. Czu​łem, że coś tu śmier​dzi. Zwy​kle po​t rze​ba dwu​dzie​stu je​den dni, żeby wnieść oskar​ż e​n ie. Tę spra​w ę za​ła​t wia​n o eks​pre​so​w o. Ko​m uś na​praw​dę się spie​szy​ło… A to mo​gło ozna​czać tyl​ko jed​n o. Je​a no​w i-Lu​ko​w i za​ofe​ro​w a​n o nie​t y​kal​n ość, zmu​sza​jąc go do ze​z nań prze​ciw​ko Ber​n ar​‐ do​w i i jego ca​łej or​ga​n i​z a​cji. A je​śli cel​n i​cy po​w ią​ż ą go z pro​cha​m i, to mo​gło do​pro​w a​dzić ich do mnie. Jed​n ym sło​w em: chu​jo​w o. Ber​n ard przez lata uda​rem​n iał wy​sił​ki po​li​cji, cel​n i​ków i DEA, któ​rzy pró​bo​w a​li od​kryć, kto za​le​w ał Mia​m i Be​a ch ko​ka​iną. Ja sam za​ło​ż y​łem pew​n ą licz​bę firm na Ka​ra​ibach, a on prze​jął ich do​ku​m en​t y re​je​stra​cyj​n e. Jaka jest za​le​t a bry​t yj​skich te​ry​t o​riów za​m or​skich na Ka​ra​ibach poza bez​kre​sny​m i bia​ły​m i pla​ż a​m i i dzie​się​cio​m a go​dzi​n a​m i słoń​ca? Taka, że pra​w o za​bra​n ia tam pod karą grzyw​n y lub po​z ba​w ie​n ia wol​n o​ści pro​w a​dze​n ia śledz​t wa w spra​w ie tego, do kogo na​le​ż y fir​m a. Za​w sze uwa​ż a​łem, że to po​krę​co​n e, ale ja​kie ge​n ial​n e. Te​raz jed​n ak ten do​m ek z kart mógł się za​w a​lić. Po te​le​f o​n ie od Ber​n ar​da nie mo​głem się zbli​ż yć do Je​a na-Luca, do​pó​ki nie wie​dzia​łem, na co się na​ra​ż am. Uzna​łem, że bę​dzie​m y mu​sie​li po​cze​kać przez ja​kiś czas. Nie było spo​so​bu, że​‐ bym mógł się tym te​raz za​jąć. Nie wie​dzia​łem, czy nie współ​pra​cu​je z wła​dza​m i. W koń​cu po​ru​szo​n a Pas​ca​le za​dzwo​n i​ła do mnie, że​bym się po​sta​rał o wy​co​f a​n ie za​rzu​t ów, więc mu​sia​łem wkro​czyć do ak​cji nie tyl​ko jako ad​w o​kat, lecz tak​ż e jako uczest​n ik prze​stęp​czej zmo​w y. I tak w czwar​t ek póź​n ym ran​kiem zmie​rza​łem do sądu kar​n e​go na po​łu​dniu mia​sta, by się ro​z e​z nać w sy​t u​a cji. Za​n im do​t ar​łem na miej​sce, do​w ie​dzia​łem się, że spra​w ę fak​t ycz​n ie od​da​lo​n o. Jean-Luc był teo​re​t ycz​n ie wol​n ym czło​w ie​kiem, a to ozna​cza​ło tyle, że sie​dzi w biu​rze pro​‐ ku​ra​t o​ra sta​n o​w e​go, któ​ry za chwi​lę za​pew​n i mu nie​t y​kal​n ość w za​m ian za jego du​szę – i wszyst​ko, co wie o Ber​n ar​dzie. Dy​le​m at, przed któ​rym sta​n ął ka​pi​t an, był pro​sty: za​rzu​t y wy​co​f a​n o, umo​rzo​n o po​stę​po​‐ wa​n ie; mu​siał jed​n ak ze​z na​w ać, bo ina​czej cze​ka​ła na nie​go wię​z ien​n a cela. A tam mo​gli go

trzy​m ać przez lata. Wóz albo prze​w óz, nie ma co. Trze​ba było dzia​łać szyb​ko. Z tego, co wie​dzia​łem, Jean-Luc mógł być na gó​rze, u pro​ku​ra​t o​‐ ra. Całe przed​się​w zię​cie mógł za chwi​lę tra​f ić szlag. Za​w sze tak to wy​glą​da: bie​rze się ko​goś z niż​sze​go szcze​bla or​ga​n i​z a​cji, pro​po​n u​je nie​t y​kal​n ość i z jego po​m o​cą za​ła​t wia się wszyst​kich wy​ż ej. Od​w rot​n ość teo​rii do​m i​n a. Zwy​kle to dzia​ła, lecz nie ze mną ta​kie nu​m e​ry! Gdy do​t ar​łem na górę, prze​słu​cha​n ie mia​ło się wła​śnie za​cząć. Wpa​ro​w a​łem do du​ż ej sali kon​f e​ren​cyj​n ej, w któ​rej prze​t rzy​m y​w a​li Je​a na-Luca. Było tam pięt​n a​stu róż​n ych agen​t ów i pro​ku​ra​t o​rów – praw​dzi​w y prze​gląd stró​ż ów pra​w a i po​rząd​ku. Na​prze​ciw le​ż ał stos zdjęć i sche​m a​t ów ło​dzi. Nikt nie ra​czył się przed​sta​w ić. Twa​rze pro​ku​ra​t o​rów mó​w i​ły ja​sno: „Je​steś nie​pro​szo​n ym go​ściem”. Czas dzia​łał na moją nie​ko​rzyść, więc po​w ie​dzia​łem pierw​szą rzecz, któ​ra przy​szła mi do gło​w y: – Je​stem praw​n i​kiem tego czło​w ie​ka. Nie mogę po​z wo​lić mu ze​z na​w ać. – A to dla​cze​go? – za​py​t ał pro​ku​ra​t or sta​n o​w y. – Za​pew​n i​li​śmy mu nie​t y​kal​n ość. Ro​z ej​rza​łem się po sali. Po​z na​łem dwóch pro​ku​ra​t o​rów fe​de​ral​n ych. To była moja szan​sa, żeby zy​skać na cza​sie. – Nie może ze​z na​w ać, do​pó​ki nie przy​z na​cie mu nie​t y​kal​n o​ści na szcze​blu fe​de​ral​n ym. To wszyst​ko to prze​stęp​stwa w świe​t le pra​w a sta​n o​w e​go i fe​de​ral​n e​go. Nie​chęt​n ie się zgo​dzi​li, a mnie zu​peł​n ie za​czę​ło bra​ko​w ać po​m y​słu. I na​gle za​świ​t a​ła mi pew​n a myśl. Pro​blem w tym, że nie mia​łem po​ję​cia, czy to coś da. – Ten czło​w iek jest oby​w a​t e​lem fran​cu​skim – po​w ie​dzia​łem. – Był na An​t y​lach Fran​cu​skich, a to re​jon fran​cu​skich or​ga​n ów ści​ga​n ia. Jest z Sûre​té, więc nie mogę mu po​z wo​lić ze​z na​w ać, o ile nie bę​dzie miał za​pew​n io​n ej nie​t y​kal​n o​ści wo​bec prze​stępstw w świe​t le fran​cu​skie​go pra​‐ wa. Moje żą​da​n ie przy​ję​t o ze zdu​m ie​n iem, ale nikt nic nie po​w ie​dział. Czyż​bym jako je​dy​n y wie​dział, że nie ma cze​goś ta​kie​go jak nie​t y​kal​n ość we fran​cu​skim pra​w ie? Zmu​si​łem ich do od​kry​cia kart, a gdy się na​m a​w ia​li, wy​cią​gną​łem Je​a na-Luca z po​ko​ju. Na​gle zro​bi​ło się za​m ie​sza​n ie. Pro​ku​ra​t or sta​n o​w y chciał, żeby sę​dzia się wy​po​w ie​dział na te​m at tego fran​cu​skie​go prze​krę​t u, któ​ry wła​śnie wy​cią​łem… Po​sze​dłem z nim na górę, gdzie się oka​z a​ło, że je​dy​n y do​stęp​n y sę​dzia był wciąż na roz​pra​w ie – ska​z y​w ał oskar​ż o​n e​go na śmierć i uza​sad​n iał swój wy​rok. Nie wol​n o mu było prze​szka​dzać Pro​ku​ra​t or nie miał in​n e​go wy​bo​ru: Jean-Luc był wol​n y. Wy​pu​ści​li go z sądu pod wa​run​‐ kiem, że on i ja wró​ci​m y na​z a​jutrz rano na roz​pa​t rze​n ie tej fran​cu​skiej nie​t y​kal​n o​ści. Po​w ie​‐ dzieć, że ka​pi​t an czuł się wnie​bo​w zię​t y, to mało, tyle że jesz​cze nie wie​dział, że wła​śnie tra​f ił z desz​czu pod ryn​n ę. Za​cią​gną​łem Je​a na-Luca na par​king, wpa​ko​w a​łem do mo​je​go wozu i od​je​cha​łem. Ka​pi​t an miał na so​bie te same brud​n e ciu​chy, w któ​rych go aresz​t o​w a​n o przed dwo​m a dnia​m i, lecz był w siód​m ym nie​bie. Od​z y​skał swo​ją joie de vi​vre. Po dzie​się​ciu mi​n u​t ach by​li​śmy z po​w ro​t em w moim biu​rze. Zda​w a​łem so​bie spra​w ę, że tak ła​t wo mi nie od​pusz​czą.

By​łem pe​w ien, że gdy​by Jean-Luc sie​dział w tym po​ko​ju o pół go​dzi​n y dłu​ż ej, by​ło​by po​z a​‐ mia​t a​n e. Mie​li​by dość, by oskar​ż yć Cal​de​ro​n a, a – przez sko​ja​rze​n ie – rów​n ież mnie i wie​lu in​‐ nych. W koń​cu Ber​n ard za​opa​t ry​w ał w ko​ka​inę całą masę han​dla​rzy z oko​lic Mia​m i. Ka​pi​t an piał z za​chwy​t u, lecz bez dwóch zdań zro​bił​by wszyst​ko, by oca​lić wła​sną skó​rę. Zło​dzie​je nie mają ho​n o​ru. W biu​rze cze​ka​ła na nas ko​lej​n a nie​spo​dzian​ka. Chri​sti​n e, se​kre​t ar​ka ob​słu​gu​ją​ca na​sze ga​‐ bi​n e​t y, po​w i​t a​ła mnie po po​w ro​cie sło​w a​m i: – Na ze​w nątrz jest kupa gli​n ia​rzy. Po​z na​ję dwóch, a za​ło​ż ę się, że po dru​giej stro​n ie uli​cy cze​ka ich wię​cej. To nie ma nic wspól​n e​go z tobą, praw​da? – unio​sła brew. Ro​dzi​ce Chri​sti​n e byli po​li​cjan​t a​m i, mało waż​n y fakt, o któ​rym wspo​m nia​ła mi​m o​cho​dem przy na​szym pierw​szym spo​t ka​n iu. W ży​ciu bym nie przy​pusz​czał, że i ja na tym sko​rzy​stam w przy​szło​ści. Gli​n y mia​ły biu​ro pod ob​ser​w a​cją. Mo​głem zro​bić tyl​ko jed​n o. Za​dzwo​n i​łem do Pas​ca​le i po​pro​si​łem, żeby spo​t ka​ła się ze mną i Je​a nem-Lu​kiem w re​stau​ra​cji na pierw​szym pię​t rze. Mój plan był pro​sty. W cza​sie, gdy ja od​‐ wró​cę uwa​gę gli​n ia​rzy, oni mie​li się wy​m knąć z bu​dyn​ku przez bocz​n e wyj​ście. Gdzie się po​‐ tem wy​bio​rą, to już ich spra​w a. Wła​ści​w ie zro​bi​łem już swo​je, lecz by​ło​by wska​z a​n e, gdy​by te​‐ raz znik​n ę​li. Pas​ca​le przy​je​cha​ła i go​rą​co przy​w i​t a​ła się z chło​pa​kiem. Zer​k​n ą​łem na ze​gar: zo​sta​ły mniej niż trzy go​dzi​n y, żeby za​ła​pać się na lot do Sint Ma​a r​t en. Nie było mowy, że​bym to so​bie od​‐ pu​ścił. Po​n ie​w aż było jesz​cze wcze​śnie, re​stau​ra​cja zia​ła pust​ka​m i. Po​le​ci​łem Je​a no​w i-Lu​co​w i, żeby sko​rzy​sta​li z któ​rychś z bocz​n ych lub tyl​n ych drzwi. Gdy w koń​cu znik​n ę​li, przy​szła pora, że​bym znów za​czął grać pierw​szo​pla​n o​w ą rolę. Wzią​łem na chy​bił tra​f ił ja​kieś akta, zsze​dłem na dół i jak gdy​by ni​g​dy nic mi​n ą​łem auto, przy któ​rym cze​ka​li gli​n ia​rze. Ser​ce wa​li​ło mi jak osza​la​łe, gdy uda​w a​łem, że ich nie wi​dzę. By​‐ łem prze​ko​n a​n y, że za​uwa​ż ą, jak wy​ska​ku​je mi z pier​si. Gdy sze​dłem uli​cą, czu​łem, że je​stem śle​dzo​n y. Oglą​da​jąc się za sie​bie, do​strze​głem dwóch męż​czyzn w ciem​n ych ubra​n iach. In​‐ stynk​t ow​n ie przy​spie​szy​łem kro​ku, mu​sia​łem się jed​n ak wy​si​lić, żeby za​cho​w ać po​z o​ry nor​‐ mal​n o​ści. Je​stem pe​w ien, że resz​t a gli​n ia​rzy wciąż ob​ser​w o​w a​ła moje biu​ro. Po​dej​rze​w a​li, i słusz​n ie, że Jean-Luc może pró​bo​w ać uciec z mia​sta, i chcie​li do​pil​n o​w ać, żeby po​ja​w ił się w są​dzie na​z a​jutrz rano. Tym​cza​sem ja chcia​łem spra​w iać wra​ż e​n ie, że zaj​m u​ję się swo​imi spra​w a​m i jako praw​n ik w pro​ce​sach cy​w il​n ych, pod​czas gdy ka​pi​t an cze​ka w biu​rze na mój po​‐ wrót. Do sądu cy​w il​n e​go było pięć mi​n ut pie​cho​t ą. Ostat​n ie ukrad​ko​w e spoj​rze​n ie za sie​bie utwier​dzi​ło mnie w prze​ko​n a​n iu, że tam​ci dwaj wciąż za mną idą. Od dwu​n a​stu lat zaj​m o​w a​‐ łem się spra​w a​m i w są​dzie cy​w il​n ym, więc od razu po wej​ściu skie​ro​w a​łem się pro​sto do wind. Były dwie, jed​n a obok dru​giej. Uda​ło mi się za​m knąć drzwi i wci​snąć gu​z ik. Jaz​da na pią​t e pię​t ro trwa​ła se​kun​dy, ale ja tym ra​z em chcia​łem, by trwa​ła wie​ki. Przez tę krót​ką chwi​lę czu​łem się bez​piecz​n y. Nie mia​łem pew​n o​ści, czy Jean-Luc i Pas​ca​le wy​szli z bu​‐

dyn​ku nie​po​strze​ż e​n ie. A na​w et je​śli im się uda​ło, to nie mia​łem po​ję​cia, co pla​n u​ją. Je​śli ich śle​dzi​li, to było pew​n e, że gli​n ia​rze do​pil​n u​ją, żeby Jean-Luc sta​w ił się w są​dzie. Gdy​by ze​z na​‐ wał, Ber​n ard miał​by duże kło​po​t y, a i mnie gro​z i​ło​by nie​bez​pie​czeń​stwo. To się mo​gło źle skoń​czyć. Wy​sia​da​jąc na pię​t rze usia​n ym biu​ra​m i i sa​la​m i roz​praw, nie cze​ka​łem, żeby się prze​ko​n ać, czy moje ogo​n y wzię​ły dru​gą win​dę – od razu zsze​dłem tyl​n y​m i scho​da​m i na dół. Ze​ska​ki​w a​‐ łem po dwa stop​n ie na​raz, a moje nie​z grab​n e kro​ki od​bi​ja​ły się echem po klat​ce scho​do​w ej. Po​‐ śród tego tu​po​t u pró​bo​w a​łem do​sły​szeć, czy ktoś za mną idzie. Przedar​łem się przed drzwi w piw​n i​cy i wy​sze​dłem na pod​z iem​n y par​king, na któ​rym sę​dzio​w ie zo​sta​w ia​li swo​je auta. Wąt​pi​łem, że po​li​cjan​ci wie​dzą o tej dro​dze. Skie​ro​w a​łem się do wyj​ścia z par​kin​gu, a gdy tyl​ko zna​la​z łem się z po​w ro​t em na uli​cy, po​‐ rzu​ci​łem wszel​kie po​z o​ry spo​ko​ju i wzią​łem nogi za pas. Pot spły​w ał mi po ple​cach, lecz mia​łem to gdzieś. Pę​dzi​łem jak sza​lo​n y, nie oglą​da​jąc się za sie​bie. Schro​n i​łem się w pierw​szym miej​scu, któ​re się do tego nada​w a​ło – w pral​n i che​m icz​n ej kil​‐ ka prze​cznic od sądu. Dy​sza​łem cięż​ko, pró​bu​jąc ja​koś wziąć się w garść. Przy odro​bi​n ie szczę​ścia śle​dzą​cy mnie po​li​cjan​ci będą cze​ka​li na ze​w nątrz prze​ko​n a​n i, że wkrót​ce za​ła​t wię swo​je spra​w y i wró​cę do biu​ra. Wie​dzia​łem, że uzna​ją mnie za nie​z łe ziół​ko, bo po​m o​głem wy​cią​gnąć po​dej​rza​n e​go prze​m yt​n i​ka z aresz​t u, lecz mia​łem na​dzie​ję, że nie przyj​dzie im do gło​w y, że je​stem aż tak prze​bie​gły. Gdy tyl​ko zła​pa​łem od​dech, prze​sze​dłem przez uli​cę do bud​ki te​le​f o​n icz​n ej i za​dzwo​n i​łem do przy​ja​cie​la. Po​t rze​bo​w a​łem po​m o​cy. Wy​ja​śni​łem, że nie mogę wró​cić do auta – to było zbyt ry​z y​kow​n e. Czy mógł​by pod​je​chać pod pral​n ię che​m icz​n ą i mnie ode​brać? Było już po pięt​n a​stej. Lot mia​łem o sie​dem​n a​stej dwa​dzie​ścia pięć. Dzię​ko​w a​łem opatrz​n o​ści za moje szko​le​n ie woj​sko​w e i za to, że za​w sze upie​ra​łem się przy tym, żeby przy​go​t o​w y​w ać się na naj​gor​sze. Wbie​głem do domu, prze​bra​łem się w ja​kieś sześć​dzie​siąt se​kund, zła​pa​łem wa​liz​kę z dwu​sto​m a pa​t y​ka​m i i uda​łem się na lot​n i​sko. Dla ko​‐ goś z boku mógł to być ku​rio​z al​n y wi​dok – wbie​ga fa​cet w po​rząd​n ym gar​n i​t u​rze, a wy​bie​ga gość ubra​n y w ha​w aj​ską ko​szu​lę i szor​t y. Prze​strze​ga​jąc co​t y​go​dnio​w e​go ry​t u​a łu, bi​le​t y ku​pi​łem wcze​śniej za go​t ów​kę. I szyb​ko wmie​sza​łem się w tłum in​n ych tu​ry​stów zmie​rza​ją​cych na Ka​ra​iby. Do​pie​ro wte​dy, gdy mo​‐ głem już spo​koj​n ie ode​t chnąć, do​padł mnie strach. Nie dość, że po​ka​z a​łem się pro​ku​ra​t o​rom fe​de​ral​n ym, sta​n o​w ym i mię​dzy​n a​ro​do​w ym jako nie​uczci​w y praw​n ik, to by​łem też w trak​cie ko​lej​n ej ry​z y​kow​n ej ope​ra​cji. By​łem go​t o​w y wy​‐ wieźć brud​n ą kasę kil​ka go​dzin po tym, jak wy​do​sta​łem prze​m yt​n i​ka z aresz​t u! Nie było mowy, że​bym zre​z y​gno​w ał z lotu. Gdy​by nie uda​ło mi się wpła​cić pie​n ię​dzy bez​‐ piecz​n ie w ban​ku w Sint Ma​a r​t en, inni moi klien​ci nie otrzy​m a​li​by for​sy na czas. Li​czy​li na mnie. Gdy​bym nie do​t arł do ban​ku w pią​t ek, wpro​w a​dze​n ie tej kasy do ob​ro​t u od​by​ło​by się z opóź​n ie​n iem. Nic wiel​kie​go by się nie sta​ło, lecz cięż​ko pra​co​w a​łem na opi​n ię punk​t u​a l​n e​go fa​ce​t a i nie chcia​łem za​w ieść mo​ich klien​t ów.

Na​w et po dniu peł​n ym nie​spo​dzia​n ek zo​sta​ło dość cza​su na jesz​cze jed​n ą. Gdy do​t ar​łem do bram​ki, spoj​rza​łem na halę od​lo​t ów. Pa​sa​ż e​ro​w ie sa​m o​lo​t u do Pa​n a​m a City, star​t u​ją​ce​go dzie​sięć mi​n ut przed moim, usta​w ia​li się wła​śnie przed wej​ściem na po​kład. Wśród nich za​uwa​ż y​łem wy​so​kie​go, chu​de​go i nie​ogo​lo​n e​go męż​czy​z nę z ład​n ą, ja​sno​w ło​są dziew​czy​n ą. Ma​cha​li do mnie. To byli Jean-Luc i Pas​ca​le. Choć oni już mo​gli się od​prę​ż yć, ja mu​sia​łem prze​ż yć jesz​cze kil​ka ostat​n ich mi​n ut w na​pię​‐ ciu. Do​pó​ki mój sa​m o​lot nie ode​rwie się od zie​m i, nie mo​głem być pe​w ien, że DEA nie wej​dzie na po​kład i nie za​cią​gnie mnie na prze​słu​cha​n ie. By​łem już usta​w io​n y z ko​le​gą praw​n i​kiem, któ​ry miał mnie kryć w są​dzie na​z a​jutrz. Sę​dzia z pew​n o​ścią bę​dzie miał kil​ka py​t ań o to, dla​‐ cze​go nie tyl​ko Jean-Luc, ale i jego praw​n ik nie sta​w i​li się u nie​go… Co jak co, ale paru lu​dzi się wku​rzy. Kwa​drans po sie​dem​n a​stej za​w y​ły sil​n i​ki i nie​ba​w em zna​leź​li​śmy się w po​w ie​t rzu. Opa​‐ dłem na sie​dze​n ie i ode​t chną​łem. Do​bry dzień. Wła​śnie za​ro​bi​łem pięć​dzie​siąt pa​t y​ków. Wszyst​ko do​bre, co się do​brze koń​czy. Dla prze​stęp​ców.

ROZDZIAŁ 15

GDY MASZ TARCZĘ NA PIERSI, NIE MOŻESZ SIĘ ZATRZYMAĆ 14 li​sto​pa​da 1957 Jo​seph Bar​ba​ra zwo​łał spo​t ka​n ie. Nie było to pierw​sze lep​sze spo​t ka​n ie, Joe „Fry​z jer” był bo​w iem bu​dzą​cym gro​z ę płat​n ym mor​der​cą i bos​sem prze​stęp​czej ro​dzi​n y Bu​f a​li​n o, któ​ry za​pro​sił do sie​bie stu naj​po​t ęż​n iej​szych ma​f io​sów Ame​ry​ki. Bar​ba​ra chciał do​pro​w a​dzić do po​ro​z u​m ie​n ia mię​dzy ro​dzi​n a​m i w spra​w ie po​dzia​łu te​ry​t o​riów, wła​dzy nad ka​sy​n a​m i, ha​z ar​dem i im​pe​ria​m i nar​ko​t y​ko​w y​m i. Spo​t ka​n ie w jego oka​z a​łym ma​jąt​ku w Apa​la​chin, po​n ad trzy​sta ki​lo​m e​t rów na pół​n oc​n y za​chód od No​‐ we​go Jor​ku, było ści​śle taj​n e. Ma​f ij​n i bos​so​w ie nie wzię​li jed​n ak po​praw​ki na czuj​n e​go funk​cjo​‐ na​riu​sza po​li​cji sta​n o​w ej, Ed​ga​ra D. Cro​swel​la, któ​ry mo​n i​t o​ro​w ał po​przed​n i zjazd w domu Bar​ba​ry i za​czął coś po​dej​rze​w ać, gdy tyl​ko usły​szał, że brat „Fry​z je​ra” re​z er​w u​je po​ko​je w miej​sco​w ych ho​t e​lach. Dys​kret​n ie ob​ser​w u​jąc po​sia​dłość, ze zdu​m ie​n iem pa​t rzył na luk​su​so​‐ we auta, z któ​rych więk​szość mia​ła ta​bli​ce re​je​stra​cyj​n e spo​z a sta​n u. Gdy spraw​dził nu​m e​ry, oka​z a​ło się, że na​le​ż a​ły do kil​ku​dzie​się​ciu zna​n ych kry​m i​n a​li​stów. Kie​dy funk​cjo​n a​riu​sze wtar​gnę​li do domu, wie​lu człon​ków cosa no​s try pró​bo​w a​ło ucie​kać, lecz za​t rzy​m a​n o ich przy po​li​cyj​n ych blo​ka​dach na dro​dze. Resz​t a prze​dzie​ra​ła się przez pola i lasy, nisz​cząc przy oka​z ji szy​t e na mia​rę gar​n i​t u​ry i wy​rzu​ca​jąc broń oraz kasę – wdzięcz​n i miej​sco​w i jesz​cze przez kil​ka ty​go​dni znaj​do​w a​li w oko​li​cy stu​do​la​rów​ki. Choć nie​m al pięć​dzie​‐ się​ciu lu​dzi zbie​gło, po​z o​sta​łych pięć​dzie​się​ciu ośmiu uję​t o. Nie​uda​n e spo​t ka​n ie po​t wier​dzi​ło osta​t ecz​n ie ist​n ie​n ie ame​ry​kań​skiej ma​f ii, cze​m u J. Ed​gar Ho​over, dy​rek​t or FBI, do​t ąd zde​cy​‐ do​w a​n ie za​prze​czał. Spo​t ka​n ie w Apa​la​chin prze​szło do hi​sto​rii ame​ry​kań​skiej prze​stęp​czo​ści, lecz jego zna​cze​‐ nie nie do​t ar​ło wi​dać do Ka​n a​dy czy Fran​cji. Je​stem pe​w ien, że gdy​by Ber​n ard Cal​de​ron wie​‐ dział, jak się po​w iódł zjazd ma​f ij​n ych bos​sów, nie pró​bo​w ał​by po​w tó​rzyć tego nu​m e​ru ja​kieś trzy​dzie​ści lat póź​n iej.

Po aresz​t o​w a​n iu Je​a na-Luca i za​ję​ciu ko​ka​iny na rze​ce Mia​m i zwiał z kra​ju w ta​kich pod​‐ sko​kach, że na​w et Tao nie wie​dzia​ła, gdzie go szu​kać. Nie zdą​ż ył na​w et ode​brać aktu oskar​ż e​‐ nia. Wie​lu lu​dzi z jego eki​py wciąż sie​dzia​ło w aresz​cie, a trze​ba było jesz​cze za​jąć się drob​n ą kwe​stią ośmiu​set ki​lo​gra​m ów ko​ka​iny za​re​kwi​ro​w a​n ej na jed​n ej z jego ło​dzi. Z Taj​w a​n u, na któ​rym się po​cząt​ko​w o ukry​w ał, prze​n iósł się do swo​jej ro​dzin​n ej Fran​cji – spryt​n e po​su​n ię​cie, zwa​ż yw​szy na ka​t e​go​rycz​n ą nie​chęć fran​cu​skie​go rzą​du do eks​t ra​dy​cji swo​ich oby​w a​t e​li. Choć jed​n ak nie gro​z i​ło mu tam nie​bez​pie​czeń​stwo, czuł się zbyt od​cię​t y od swe​go im​pe​rium. Bar​dzo chciał wie​dzieć, ja​kie po​n iósł szko​dy i co waż​n iej​sze, na kim jesz​cze może po​le​gać. W koń​cu po​sta​n o​w ił zwo​łać spo​t ka​n ie swo​je​go prze​stęp​cze​go syn​dy​ka​t u w Gwa​de​lu​pie na An​t y​lach Fran​cu​skich, któ​re wciąż były, jak słusz​n ie przy​pusz​czał, pod ochro​n ą jego oj​czy​z ny. Był to miej​sco​w y od​po​w ied​n ik zjaz​du ma​f io​sów u Bar​ba​ry – z po​dob​n y​m i, nie​m al ka​t a​stro​f al​‐ ny​m i skut​ka​m i. Ber​n ard zu​peł​n ie nie zda​w ał so​bie spra​w y, że DEA wpa​dła na trop jego ze​‐ bran​ka. Ni​g​dy się nie do​w ie​dział, czy ktoś dał im cynk, czy też pod​słu​chi​w a​li roz​m o​w y te​le​f o​‐ nicz​n e – wie​dzie​li nie tyl​ko, na któ​rej wy​spie spo​t ka​n ie się od​bę​dzie, ale też w któ​rym ho​t e​lu. Je​dy​n y pro​blem po​le​gał na tym, że nie mie​li po​ję​cia, w któ​rym po​ko​ju, więc… za​ło​ż y​li pod​słuch we wszyst​kich, nie znie​chę​ci​li się drob​n ym szcze​gó​łem – ta​kie po​stę​po​w a​n ie było nie​z god​n e z fran​cu​skim pra​w em. Spo​t ka​n ie Ber​n ar​da do​szło do skut​ku, a agen​ci DEA sie​dzie​li i słu​cha​li, jak naj​w ięk​szy prze​‐ myt​n ik ko​ka​iny w Mia​m i słu​cha ra​por​t u o kon​dy​cji swo​je​go im​pe​rium i sam wy​łusz​cza swo​ją stra​t e​gię dzia​ła​n ia. Wśród re​w e​la​cji Ber​n ar​da, któ​re mia​ły od​bić się na mnie, była skie​ro​w a​n a do wspól​n i​ków śmia​ła prze​chwał​ka, że „je​śli masz pro​blem w ob​cym pań​stwie, za​t rud​n iasz naj​‐ lep​szych moż​li​w ych praw​n i​ków i nie idziesz do paki”. Gdy​bym wie​dział, że Ber​n ard przed​sta​w ia praw​n i​ków mo​je​go po​kro​ju w tak ko​rzyst​n ym świe​t le, może w na​stęp​n ych mie​sią​cach pod​jął​bym kil​ka in​n ych de​cy​z ji. A tak nie mia​łem po​ję​‐ cia o wie​lu rze​czach. Nie było więk​szym za​sko​cze​n iem, że wszy​scy zwra​ca​li​śmy na sie​bie uwa​gę władz. Dra​m a​‐ tycz​n e oko​licz​n o​ści uwol​n ie​n ia Je​a na-Luca za​po​w ia​da​ły nowe otwar​cie w tej grze. Wie​dzia​łem, że będą mnie mie​li na musz​ce. Moż​n a do​w o​dzić, że w tym mo​m en​cie wy​co​f a​n ie się z li​n ii fron​t u i za​cho​w a​n ie dys​kre​cji mo​gły le​ż eć w moim in​t e​re​sie, cza​sem jed​n ak – gdy masz tar​czę na pier​si – po pro​stu nie mo​ż esz się za​t rzy​m ać. Trud​n iej cię tra​f ić, przy​n aj​m niej w teo​rii. Pró​bo​w a​łem pa​m ię​t ać o tej fi​lo​z o​f ii, gdy za​dzwo​n ił do mnie Char​lie. Ber​n ard wró​cił już wte​dy do Fran​cji i za​sta​n a​w iał się, jak tam pod​jąć swo​ją dzia​łal​n ość. Przed kon​f i​ska​t ą ło​dzi Char​lie wi​siał Ber​n ar​do​w i pięć​dzie​siąt ty​się​cy, a te​raz są​siad Fran​cu​‐ za z Mia​m i Be​a ch, Tony Ne​sca, przy​szedł z pro​po​z y​cją, że je do nie​go za​bie​rze. By​łem do tego scep​t ycz​n ie na​sta​w io​n y, choć nie wie​dzia​łem wte​dy, że Ne​sca zo​stał wcze​śniej uję​t y z ko​ka​iną na Ba​ha​m ach. Pró​bu​jąc roz​pacz​li​w ie oca​lić wła​sną skó​rę, prze​ko​n ał pro​ku​ra​t o​rów prze​chwał​ką, że może im po​dać Ber​n ar​da na srebr​n ej tacy. Po​z nał go, gdy wy​n aj​m o​w ał apar​t a​m ent nad mo​rzem w Mia​m i Be​a ch, a te​raz do​strzegł szan​sę, by się uchy​lić od wy​ro​ku sądu.

Plan Ne​sci był taki, żeby wziąć pie​n ią​dze ode mnie i prze​ka​z ać je Ber​n ar​do​w i. W tym nie wi​dzia​łem pro​ble​m u. Miał do mnie za​dzwo​n ić i po​dać czas i miej​sce prze​ka​z a​n ia kasy. – Okej – po​w ie​dzia​łem mu. – Daj znać, jak bę​dziesz miał ja​kieś wy​t ycz​n e. Cza​sa​m i los się do nas uśmie​cha. Tym ra​z em też tak było. Gdy Ne​sca nie ode​z wał się do mnie przez ty​dzień, in​stynkt ka​z ał mi się wy​co​f ać i od​dać pie​n ią​dze Char​lie​m u. Kil​ka dni póź​n iej Ne​sca do mnie za​dzwo​n ił. – Ken, masz tę for​sę? Ustaw​m y się ja​koś, a we​z mę tę kasę dla Ber​n ar​da. – Przy​kro mi, Tony. Nie trzy​m am pie​n ię​dzy dla klien​t ów. Od​da​łem je, bo dłu​go się nie od​‐ zy​w a​łeś. Był wy​raź​n ie nie​z a​do​w o​lo​n y z ta​kie​go ob​ro​t u spraw. Lata póź​n iej do​w ie​dzia​łem się dla​cze​‐ go. To była pro​w o​ka​cja. Ne​sca mnie po​t a​jem​n ie na​gry​w ał. Gdy​bym wrę​czył mu pie​n ią​dze, aresz​t o​w a​li​by mnie za zmo​w ę prze​stęp​czą pod za​rzu​t em po​m o​cy Ber​n ar​do​w i w usi​ło​w a​n iu uchy​le​n ia się od wy​m ia​ru spra​w ie​dli​w o​ści. Choć nie wie​dzia​łem, jaka jest rze​czy​w i​sta rola Ne​sci w tym wszyst​kim, jego po​ja​w ie​n ie się za​n ie​po​ko​iło mnie. Czy po tym, jak się wy​chy​li​łem, za​czę​li mnie śle​dzić? Nie by​łem pe​w ien, lecz przy​n aj​m niej mo​głem się tego spo​dzie​w ać, sko​ro DEA i inne agen​cje mia​ły cał​kiem nie​z łe po​ję​cie o mo​ich wspól​n i​kach. Mu​sia​łem zmie​n ić swo​je po​stę​po​w a​n ie tak na wszel​ki wy​pa​dek. Naj​w aż​n iej​sze jed​n ak było to, żeby da​lej od​gry​w ać rolę uczci​w e​go fa​chow​ca, któ​ry nie ma nic do ukry​cia. Dba​łem więc o to, by przy​cho​dzić do biu​ra o dzie​w ią​t ej co rano i za​w sze być osią​gal​‐ ny. Od​kąd za​czą​łem prać brud​n e pie​n ią​dze, by​łem na każ​de we​z wa​n ie mo​ich klien​t ów przez całą dobę, sie​dem dni w ty​go​dniu, od​bie​ra​jąc te​le​f o​n y w domu i wy​ska​ku​jąc na pil​n e spo​t ka​n ia o róż​n ych po​rach. Nie było wte​dy te​le​f o​n ów ko​m ór​ko​w ych – w uży​ciu były te​le​f o​n y sta​cjo​n ar​n e i pa​ge​ry. Wie​dzia​łem, że bę​dzie trud​n o ko​m u​kol​w iek zdo​być na​kaz są​do​w y, żeby po​z y​skać bi​lin​gi biu​ra praw​n e​go, w któ​rym tak wie​le osób pro​w a​dzi prak​t y​ki, więc po​le​ci​łem wszyst​kim dzwo​n ić tam, a nie do mo​je​go domu. Po hi​sto​rii z ka​pi​t a​n em wie​dzia​łem, że będą na cen​z u​ro​w a​n ym. Za​czą​łem uwa​ż ać na swo​je ru​chy. Par​ko​w a​łem w róż​n ych miej​scach, sta​le zmie​n ia​łem plan dnia i pil​n o​w a​łem, żeby sta​w iać auto je​dy​n ie tam, gdzie mo​głem spraw​dzić, czy ktoś aby mnie nie śle​dzi. Pró​bu​jąc za​bez​pie​czyć się na każ​dą ewen​t u​a l​n ość, za​czą​łem się mar​t wić o mo​ich po​‐ bocz​n ych klien​t ów. Czy któ​re​goś aresz​t o​w a​n o i wy​pusz​czo​n o, by na mnie ka​blo​w ał? Jak w ogó​le mo​głem wie​rzyć, że nie in​f or​m u​ją gli​n ia​rzy? Na wła​sne oczy wi​dzia​łem, że bez pro​ble​m u moż​n a przy​ci​snąć pod​rzęd​n e​go han​dla​rza, by do​rwać bos​sa. Kto wie​dział, że re​gu​lar​n ie la​t a​łem na Ka​ra​iby? Na​w et po​m i​ja​jąc oczy​w i​ste ry​z y​ko pro​w o​ka​cji, czy mo​głem stać się ce​lem sta​ran​n ie wy​re​‐ ży​se​ro​w a​n ej kra​dzie​ż y? Mało praw​do​po​dob​n e, lecz nie chcia​łem ry​z y​ko​w ać. Od tam​t ej pory za​w sze dba​łem o to, by no​sić go​t ów​kę je​dy​n ie pod​czas ope​ra​cji. Ni​g​dy nie mia​łem wię​cej niż ty​sia​ka w port​f e​lu. I omi​ja​łem z da​le​ka po​dej​rza​n e dziel​n i​ce. Ubie​ra​łem się ele​ganc​ko, ale nie​‐ wy​z y​w a​ją​co i ni​g​dy na po​kaz. Mu​sia​łem ro​bić wszyst​ko wzo​ro​w o, je​śli na​dal mam być o krok

przed pra​w em. W tych cza​sach w Mia​m i wie​lu praw​n i​ków wpa​da​ło w kło​po​t y, a ja nie chcia​łem być jed​n ym z nich. Po​n ie​w aż Ber​n ard wy​padł z gry, choć tyl​ko chwi​lo​w o, moje po​dró​ż e na Ka​ra​iby wy​pa​da​ły rza​dziej. Mo​n i​que to cie​szy​ło. Chy​ba mia​ła na​dzie​ję, że to może ozna​czać, iż w koń​cu za​cznę pro​w a​dzić zwy​czaj​n e praw​n i​cze ży​cie. Gdy ja sam za​czy​n a​łem my​śleć, że po​li​cyj​n a na​gon​ka przy​ci​chła, Tao za​dzwo​n i​ła do mnie z Pa​ry​ż a. Była zde​n er​w o​w a​n a. – Cho​dzi o Ber​n ar​da… Jest w aresz​cie. – Co? Ja​kim cu​dem? – Po​peł​n ił błąd – po​w ie​dzia​ła z wy​raź​n ym orien​t al​n ym ak​cen​t em. – Jest w Ge​n ui. Pyta o pana. Tao wy​ja​śni​ła, że Ber​n ard prze​kro​czył fran​cu​sko-wło​ską gra​n i​cę i na​m ie​rzył go In​t er​pol. – Jak mogę po​m óc? – za​py​t a​łem. – Chce, żeby pan go od​w ie​dził. – Ja? Cze​m u? – Nie mia​łem po​ję​cia, co mogę dla nie​go zro​bić, sko​ro był już w aresz​cie. – Chcą go eks​t ra​do​w ać do Ame​ry​ki. On się przed tym bro​n i. Po​t rze​bu​je pana po​m o​cy. W pierw​szym od​ru​chu zro​bi​łem się po​dejrz​li​w y. O co tu cho​dzi? Od cza​su dra​m a​t u z Je​‐ anem-Lu​kiem i po uciecz​ce Ber​n ar​da z kra​ju pró​bo​w a​łem wy​przeć go ze świa​do​m o​ści. – Pro​szę – bła​ga​ła. – Za​ła​t wię panu bi​let. On pana po​t rze​bu​je! Cóż mia​łem ro​bić? Je​śli to była szcze​ra proś​ba, jak mo​głem od​m ó​w ić? Wła​ści​w ie nie mia​łem żad​n e​go po​w o​du, żeby my​śleć, że Ber​n ard mnie wra​bia. Je​śli o nie​go cho​dzi, nie mia​łem nic do stra​ce​n ia – już by​łem w to wszyst​ko wplą​t a​n y. Po​sta​n o​w i​łem, że po​le​cę i zo​ba​czę się z nim, mu​sia​łem jed​n ak mieć ja​kąś kon​t ro​lę nad sy​‐ tu​a cją. – Okej, zo​ba​czę się z nim, pro​szę mi po​dać szcze​gó​ły… Aha, musi mi pani prze​słać pie​n ią​‐ dze. Prze​lot sam so​bie zor​ga​n i​z u​ję. – Bar​dzo panu dzię​ku​ję, mon​s ieur Ri​jock. Ber​n ard bar​dzo się ucie​szy. Tao do​t rzy​m a​ła sło​w a i prze​sła​ła mi kasę, a ja za​re​z er​w o​w a​łem lot. Mo​n i​que nie była za​chwy​co​n a, gdy jej po​w ie​dzia​łem, że klien​t o​w i gro​z i eks​t ra​dy​cja. Czu​‐ łem, że je​stem jej wi​n ien choć tyle. – Stać go na naj​lep​szych praw​n i​ków pod słoń​cem, a wy​bie​ra aku​rat cie​bie – rzu​ci​ła, szy​ku​jąc się do wyj​ścia do pra​cy. – Dzię​ki za wspar​cie… – Na​w et nie zaj​m u​jesz się pra​w em kar​n ym! Jak w ogó​le mu po​m o​ż esz? Pró​bo​w a​łem tłu​m a​czyć, że chciał ko​goś, komu może za​ufać. Ko​goś, kto zna ame​ry​kań​ski wy​m iar spra​w ie​dli​w o​ści; ko​goś, kto za​ła​t wi mu do​świad​czo​n ą obro​n ę w pro​ce​sach kar​n ych. Do​dat​ko​w a kom​pli​ka​cja w moim ży​ciu, bez któ​rej mo​głem się obyć. Za​pla​n o​w a​łem lot do Włoch na dzień po mo​jej po​dró​ż y do No​w e​go Jor​ku na zjazd kla​so​w y z oka​z ji dwu​dzie​sto​le​cia ukoń​cze​n ia ogól​n ia​ka. Plan był taki, że Mo​n i​que i Ka​t he​ri​n e za​bio​rą

się ze mną. Mia​ły spę​dzić przy​jem​n ą noc w mi​łym ho​t e​lu na Man​hat​t a​n ie, a ja w tym cza​sie mia​łem wziąć udział w przy​ję​ciu w mo​jej sta​rej bu​dzie. Spo​t ka​n ie z ludź​m i, któ​rych nie wi​dzia​łem od dwóch de​kad, było o wie​le przy​jem​n iej​szym prze​ż y​ciem, niż się spo​dzie​w a​łem. Wszy​scy opo​w ia​da​li z en​t u​z ja​z mem o swo​jej pra​cy, o mał​‐ żeń​stwach i dzie​ciach. Z oczy​w i​stych wzglę​dów prze​m il​cza​łem fakt, że zaj​m u​ję się za​w o​do​w o pra​n iem brud​n ych pie​n ię​dzy – nie jest to coś, o czym moż​n a wspo​m nieć mi​m o​cho​dem w uprzej​m ej roz​m o​w ie. „Tak, no więc przez ostat​n ie pięć lat po​m a​ga​łem fi​n an​so​w ać kil​ka naj​‐ więk​szych gan​gów nar​ko​t y​ko​w ych w kra​ju, ob​ra​ca​jąc mi​lio​n a​m i do​la​rów, przez co Ame​ry​ka to​‐ nie te​raz w ko​ka​inie. Ale wy​star​czy już o mnie… Po​w iedz coś wię​cej o tym two​im dom​ku let​n i​‐ sko​w ym na Long Is​land”. Tak się nie da… Za​m iast tego po​w ie​dzia​łem tyl​ko, że je​stem praw​n i​kiem od daw​n a zwią​z a​‐ nym z funk​cjo​n a​riusz​ką po​li​cji, od cza​sów Wiet​n a​m u za​ż y​w a​ją​cym słoń​ca w Mia​m i. W mia​rę upły​w u cza​su prze​sta​łem wspo​m i​n ać o Mo​n i​que, szcze​gól​n ie przy dziew​czy​n ach. Gdy znów zo​ba​czy​łem się z Sal​ly, la​ską, w któ​rej się pod​ko​chi​w a​łem, kie​dy by​łem o wie​le młod​‐ szy, zu​peł​n ie prze​sta​łem my​śleć o mo​jej part​n er​ce. Już od ja​kie​goś cza​su do​ku​cza​ło mi to, że mię​dzy nami nie ukła​da się naj​le​piej, i wła​ści​w ie nie wi​dzia​łem dla nas przy​szło​ści. Nie wi​dzia​‐ łem przy​szło​ści dla sie​bie. Ta​kie były fak​t y. Przed wy​jaz​dem do No​w e​go Jor​ku za​czą​łem już wy​‐ naj​m o​w ać miesz​ka​n ie w Bric​kell Bay Club – apar​t a​m en​t ow​cu, w któ​rym miesz​ka​łem z pierw​‐ szą żoną. Zro​bi​łem to spon​t a​n icz​n ie. Za​uwa​ż y​łem, że re​w e​la​cyj​n y na​roż​n y apar​t a​m ent na dzie​w ią​t ym pię​t rze, z im​po​n u​ją​cym wi​do​kiem na za​t o​kę jest wol​n y i tego sa​m e​go dnia pod​pi​‐ sa​łem umo​w ę naj​m u. Na​w et nie po​w ie​dzia​łem o tym Mo​n i​que. Pła​ci​łem czynsz, a w mię​dzy​‐ cza​sie za​sta​n a​w ia​łem się, co ro​bić. Przy​n aj​m niej mia​łem w co pom​po​w ać nad​m iar go​t ów​ki. No cóż, skoń​czy​ło się na tym, że spę​dzi​łem z Sal​ly na​m ięt​n ą noc, nie do​t ar​łem do no​w o​jor​‐ skie​go ho​t e​lu i mu​sia​łem gnać na zła​m a​n ie kar​ku na lot​n i​sko, by zdą​ż yć na lot Air Ita​lią do Me​dio​la​n u. Gdy zła​pa​łem po​ciąg do Ge​n ui, na​gle zda​łem so​bie spra​w ę, że nie mam po​ję​cia, gdzie wła​ści​w ie trzy​m a​ją Ber​n ar​da. Przy​sze​dłem do cze​goś, co wy​glą​da​ło na głów​n ą ko​m en​dę po​li​cji, a tam uprzej​m ie mi wy​t łu​m a​czy​li, że osa​dzo​n o go w trzy​n a​sto​w iecz​n ym wię​z ie​n iu na obrze​ż ach mia​sta. Jesz​cze bar​dziej przy​dat​n a była ja​sno​w ło​sa Włosz​ka, któ​ra za​ofe​ro​w a​ła mi po​m oc, gdy po​‐ wie​dzia​łem, że mam spra​w ę na ko​m i​sa​ria​cie. Była ste​w ar​de​są i przy​pad​kiem oka​z a​ła się też cór​ką jed​n e​go z wyż​szych na​czel​n i​ków po​li​cji. Od razu coś mię​dzy nami za​iskrzy​ło. Za​pro​po​n o​‐ wa​ła, że po​m o​ż e mi zna​leźć mój ho​t el. Pod​rzu​ci​łem po​m ysł, że​by​śmy zro​bi​li to po obie​dzie. Ku​‐ pi​li​śmy ma​ka​ron i bu​t el​kę chian​t i, a póź​n iej szli​śmy pod ra​m ię uli​ca​m i Ge​n ui, pró​bu​jąc zna​leźć moją kwa​t e​rę. Dwie noce z rzę​du na dwóch kon​t y​n en​t ach spę​dzi​łem z dwo​m a za​bój​czo atrak​‐ cyj​n y​m i ko​bie​t a​m i. Nie wy​glą​da​łem re​w e​la​cyj​n ie, gdy na​z a​jutrz rano do​t ar​łem do wię​z ie​n ia Ber​n ar​da. Spo​‐ dzie​w a​łem się śre​dnio​w iecz​n e​go lo​chu, lecz to miej​sce wy​glą​da​ło jak kar​cer z epo​ki ka​m ie​n ia łu​pa​n e​go. Ogrom​n e bra​m y z ku​t e​go że​la​z a i gru​be ka​m ien​n e mury prze​cho​dzi​ły w blok wię​‐

zien​n y tak oka​z a​ły, że nie zdzi​w ił​bym się, gdy​by hra​bia Mon​t e Chri​sto był tu cią​gle jed​n ym z więź​n iów. – Je​dze​n ie jest wstręt​n e – po​skar​ż ył się Ber​n ard, gdy w koń​cu uda​ło mi się z nim zo​ba​czyć. Za​w sze ce​n ił so​bie ucie​chy ży​cia, ro​z u​m ia​łem więc, jak źle się tu czu​je. – Mam jed​n ak wła​sne źró​dło je​dze​n ia i roz​ryw​ki. Jak mo​głem w nie​go zwąt​pić? Wy​ja​śnił, że mógł pła​cić za do​sta​w ę lep​sze​go je​dze​n ia, a pła​cił na tyle dużo, że nie​któ​rzy współ​w ięź​n io​w ie na jego od​dzia​le też do​sta​w a​li lep​sze je​dze​n ie. – Spon​so​ru​ję też miej​sco​w y klub pił​kar​ski. – Po co? – To do​brze wy​glą​da. A wła​ści​ciel do​star​cza mi wino w do​w ód wdzięcz​n o​ści. – Masz wino? W wię​z ie​n iu?! – Za​czy​n a​łem my​śleć, że te pre​hi​sto​rycz​n e ka​z a​m a​t y wca​le nie są ta​kie złe. Praw​da była jed​n ak taka, że choć żył wy​god​n ie, był nie​szczę​śli​w y. Tao nie​daw​n o uro​dzi​ła, a on bar​dzo chciał zo​ba​czyć swo​je dziec​ko. – Więc jak mogę ci po​m óc? Chciał, że​bym go re​pre​z en​t o​w ał i po​m ógł mu się wy​bro​n ić przed eks​t ra​dy​cją. Obie​ca​łem, że zro​bię wszyst​ko, co w mo​jej mocy, i ser​decz​n ie się z nim po​ż e​gna​łem. Z wszyst​kich bos​sów, z któ​ry​m i się za​da​w a​łem, Ber​n ard był jed​n ym z naj​sym​pa​t ycz​n iej​szych. Zo​sta​łem w Ge​n ui przez parę dni. Spo​t ka​łem się z pew​n ym Wło​chem, miej​sco​w ym praw​n i​‐ kiem, za​t rud​n io​n ym przez Ber​n ar​da do obro​n y przed na​ka​z em eks​t ra​dy​cji po wło​skiej stro​n ie. Za​po​w ia​da​ła się cięż​ka spra​w a. Od cza​su za​ję​cia ło​dzi w Mia​m i aresz​t o​w a​n o chy​ba z pięt​‐ na​stu lu​dzi z siat​ki Ber​n ar​da. Choć Jean-Luc był w Pa​n a​m ie, któ​ryś z tych go​ści w aresz​cie na pew​n o pój​dzie na współ​pra​cę… Lo​jal​n ość w tej bran​ż y mia​ła swo​je gra​n i​ce.

ROZDZIAŁ 16

„RUSZ TĘ ŁÓDŹ, A NIE ŻYJESZ” Po po​w ro​cie na Flo​ry​dę wzią​łem się za ro​bo​t ę – szu​ka​łem ad​w o​ka​t ów dla Ber​n ar​da. Na szczę​‐ ście dał mi do​stęp do pie​n ię​dzy ze swo​ich za​gra​n icz​n ych kont, że​bym mógł za to za​pła​cić. Uzgod​n i​li​śmy, że wró​cę do Ge​n ui za mie​siąc, by zdać mu re​la​cję z po​stę​pów. Za​ła​t wi​łem mu ze​spół obroń​ców w Mia​m i i skon​t ak​t o​w a​łem ich z jego wło​skim ad​w o​ka​‐ tem. Po​t em za​pla​n o​w a​łem po​dróż do Ge​n ui, a stam​t ąd do Pa​ry​ż a, żeby za​po​z nać jego żonę i ro​dzi​n ę z bie​ż ą​cą sy​t u​a cją. Ta po​dróż za​in​t e​re​so​w a​ła Mo​n i​que. – Ni​g​dy nie by​łam w Pa​ry​ż u – po​w ie​dzia​ła. – No to jedź ze mną! Mo​głem ją za​brać, bo mia​łem je​dy​n ie od​w ie​dzić klien​t a w wię​z ie​n iu. Nie mu​sia​łem ro​bić ni​cze​go nie​le​gal​n e​go. Ka​t he​ri​n e, jej cór​ka, któ​ra za​czy​n a​ła stu​dia w Geo​r​ge​t own, też chcia​ła do nas do​łą​czyć. – Nie ma pro​ble​m u – stwier​dzi​łem. – Weź​m y ją z sobą. Po do​t ar​ciu do Ge​n ui krę​ci​ły się po mie​ście, a ja tym​cza​sem od​w ie​dzi​łem Ber​n ar​da. Stam​t ąd po​le​cie​li​śmy do Pa​ry​ż a i w cza​sie, gdy Mo​n i​que i Ka​t he​ri​n e zwie​dza​ły, ja po​je​cha​łem trzy​dzie​ści ki​lo​m e​t rów za mia​sto, do Sar​cel​les, gdzie Ber​n ard miał trzy​pię​t ro​w ą wil​lę. Miesz​ka​ła w niej jego sio​stra Fra​n ço​ise z mę​ż em, lecz po​dej​rze​w a​łem, że za wszyst​ko pła​ci​ły mi​lio​n y Ber​n ar​da. Na miej​scu była też Tao, przy​sto​so​w u​ją​ca się do ży​cia mło​dej mat​ki. Fra​n ço​ise i Tao były w peł​n i świa​do​m e trud​n ej sy​t u​a cji Ber​n ar​da, mo​głem więc być z nimi szcze​ry. Mia​ły ty​siąc py​t ań, więc roz​m a​w ia​łem z nimi przez wie​le go​dzin. Fra​n ço​ise po​w ie​‐ dzia​ła, że Ber​n ard ma rów​n ież syna oko​ło dwu​dziest​ki, któ​ry nie ma jed​n ak po​ję​cia o praw​dzi​‐ wej dzia​łal​n o​ści ojca, bę​dzie więc mu​sia​ła się na​gim​n a​sty​ko​w ać, gdy ten za​py​t a się, gdzie jest oj​ciec. Gdy nad​szedł czas, że​bym wró​cił do Mo​n i​que i Ka​t he​ri​n e, Fra​n ço​ise rze​kła:

– Ken​n eth, Ber​n ard ma szczę​ście, ma​jąc w to​bie przy​ja​cie​la. Ni​g​dy ci tego nie za​po​m ni​m y. Na​stęp​n ym ra​z em, jak bę​dziesz we Fran​cji, zo​sta​n iesz u nas, zgo​da? Resz​t ę ty​go​dnia spę​dzi​li​śmy w Pa​ry​ż u, za​cho​w u​jąc się jak nor​m al​n i tu​ry​ści i szu​ka​jąc miejsc, w któ​rych mo​gli​by​śmy przej​rzeć wy​t wo​ry art déco. Za​w sze in​t e​re​so​w a​ły mnie te sty​li​z o​w a​n e me​ble i wy​po​sa​ż e​n ie. Chcia​łem urzą​dzić dom wła​śnie w tym sty​lu. Gdy wró​ci​li​śmy do Mia​m i, już za​czą​łem pla​n o​w ać ko​lej​n y wy​jazd do Włoch i Fran​cji. Uzgod​‐ ni​li​śmy, że wy​py​t am flo​rydz​kich praw​n i​ków o po​stę​py w spra​w ie na miej​scu, skon​t ak​t u​ję się z wło​ski​m i ad​w o​ka​t a​m i w Ge​n ui, by do​w ie​dzieć się, jak prze​bie​ga po​stę​po​w a​n ie eks​t ra​dy​cyj​n e, po​t em zdam ra​port Ber​n ar​do​w i, a na ko​n iec po​ja​dę do Sar​cel​les, żeby prze​ka​z ać naj​śwież​sze in​f or​m a​cje jego ro​dzi​n ie. Fra​n ço​ise zro​bi​ła na mnie do​bre wra​ż e​n ie, wy​da​w a​ła się oso​bą in​t e​re​su​ją​cą i cza​ru​ją​cą. Była star​sza o ja​kieś dzie​sięć lat od Ber​n ar​da, po​w ie​dzia​ła mi, że zo​sta​li osie​ro​ce​n i, gdy Niem​cy na​je​cha​li na Fran​cję w 1940 roku. Nie chcia​łem za bar​dzo drą​ż yć te​m a​t u, ale coś mi mó​w i​ło, że była w obo​z ie kon​cen​t ra​cyj​n ym, tak wy​raź​n e cier​pie​n ie spra​w ia​ło jej mó​w ie​n ie o tam​t ych cza​‐ sach. Póź​n iej za każ​dym ra​z em, kie​dy przy​jeż​dża​łem, to zo​sta​w a​łem u tej ro​dzi​n y z wy​jąt​kiem jed​n ej oka​z ji. Pew​n e​go dnia po​w i​t ał mnie przy wej​ściu Vin​cent. – Bar​dzo mi przy​kro, Ken​n eth, ale to nie naj​lep​sza pora… – Co się sta​ło? – za​py​t a​łem, pró​bu​jąc nie oka​z y​w ać wzbu​rze​n ia. – Chri​sto​phe tu jest. – Ro​z u​m iem. Nie ma spra​w y. Już mnie tu nie ma. – Przy​kro mi. Fra​n ço​ise skon​t ak​t u​je się z tobą, gdy bę​dzie moż​n a po​ga​dać. Nie mia​łem in​n e​go wy​bo​ru, jak wy​n a​jąć po​kój w ho​t e​lu i cze​kać, aż będą się mo​gli ze mną zo​ba​czyć. Fra​n ço​ise ni​g​dy się do tego nie przy​z na​ła, lecz wi​dzia​łem, że ma pew​n ą kon​t ro​lę nad fi​‐ nan​sa​m i Ber​n ar​da. Ile​kroć mu​sia​łem opła​cić ho​n o​ra​ria obroń​ców, za​bie​ra​ła mnie do ban​ku i po​bie​ra​ła czek – czę​sto prze​kra​cza​ją​cy sto ty​się​cy do​la​rów. Ze wzglę​du na ry​go​ry​stycz​n e fran​‐ cu​skie pra​w o cze​ki mia​ły uko​śną czer​w o​n ą li​n ię po prze​kąt​n ej, co ozna​cza​ło, że mógł je zre​a li​‐ zo​w ać je​dy​n ie od​bior​ca płat​n o​ści, któ​ry nie miał pra​w a prze​pi​sać cze​ku na oso​by trze​cie. Tao trzy​m a​ła się nie​ź le. Mia​ła ochro​n ia​rza, naj​w y​raź​n iej nie​od​stę​pu​ją​ce​go jej ani na krok. Miesz​ka​jąc z Fra​n ço​ise, była pod do​brą opie​ką, zwa​ż yw​szy na to, że tkwi​ła po uszy w biz​n e​sie męża, któ​ry wy​ko​rzy​sty​w ał dżon​ki jej ojca do prze​w o​z u ko​ka​iny przez Ka​n ał Pa​n am​ski. Wy​jaz​dy do Eu​ro​py wią​z a​ły się z na​pię​t ym roz​kła​dem po​dró​ż y, lecz mia​ły swo​je za​le​t y: mo​głem de​lek​t o​w ać się świet​n ym je​dze​n iem w Ge​n ui w pięk​n ym por​cie nad Mo​rzem Śród​‐ ziem​n ym i po​z nać Pa​ryż od pod​szew​ki. Jed​n ak gdy cią​gle dzie​li​ły nas ki​lo​m e​t ry, emo​cjo​n al​n y dy​stans mię​dzy mną a Mo​n i​que też zda​w ał się ro​snąć. Prze​si​le​n ie było tyl​ko kwe​stią cza​su. Pla​n o​w a​n ie po​dró​ż y, do​glą​da​n ie spraw Ber​n ar​da, zaj​m o​w a​n ie się in​n y​m i klien​t a​m i, pró​by pro​w a​dze​n ia le​gal​n ej prak​t y​ki ad​w o​kac​kiej, wy​prze​dza​n ie pra​w a o krok… W koń​cu coś mu​sia​ło pójść nie tak. Pa​dło na Mo​n i​que. Tak uważ​n ie po​roz​gra​dza​łem swo​je ży​cie, że nie mia​łem się

czym z nią po​dzie​lić. Mi​n ę​ły cza​sy, gdy za​da​w a​ła się z An​dré i jego eki​pą. Moje bli​skie re​la​cje z po​w aż​n iej​szy​m i gra​cza​m i spra​w ia​ły, że trzy​m a​ła się z boku. Te​raz na​w et nie udzie​la​li​śmy się to​w a​rzy​sko. Nie​daw​n o uzy​ska​ła ma​gi​ste​rium col​le​ge’u i mia​ła te​raz kwa​li​f i​ka​cje, by zo​stać po​li​cyj​n ym psy​cho​lo​giem. Ta spra​w a w ca​ło​ści ją po​chła​n ia​ła. Nie było to coś, co mo​gła zo​sta​w ić na po​ste​‐ run​ku po skoń​czo​n ej zmia​n ie. Spo​w aż​n ia​ła i sta​ła się bar​dziej re​f lek​syj​n a. Moje sko​ki w bok z ko​bie​t a​m i w No​w ym Jor​ku i we Wło​szech uświa​da​m ia​ły mi, że nie mia​‐ łem już ser​ca do na​sze​go związ​ku. Może to, że jej dzie​ci z nami miesz​ka​ły, mia​ło z tym coś wspól​n e​go. To były świet​n e dzie​cia​ki i choć ma​rzy​łem o tym, by pew​n e​go dnia ustat​ko​w ać się i pro​w a​dzić nor​m al​n e ży​cie, a choć​by i do​cze​kać się wła​snych po​ciech, nie by​łem jesz​cze go​t o​‐ wy, aby zo​stać oj​cem – a z pew​n o​ścią nie oj​cem na​sto​lat​ków. Mo​n i​que w ogó​le nie chcia​ła sły​szeć o po​n ow​n ym mał​ż eń​stwie. Czu​ła, że to do​bry czas, by sku​pić się na swo​jej ka​rie​rze, i wy​da​w a​ła się mieć inne pra​gnie​n ia niż ja. Za​sta​n a​w ia​łem się, jak w ogó​le mo​ż e​m y my​śleć o wspól​n ej przy​szło​ści. Może przy​szła pora, by sko​rzy​stać z mo​je​go apar​t a​m en​t u w Bric​kell Bay Club? Od​prę​ż a​jąc się w ba​rze w Co​co​n ut Gro​v e po wy​jąt​ko​w o stre​su​ją​cym dniu, za​czą​łem roz​m a​‐ wiać z pięk​n ą ru​do​w ło​są bab​ką – naj​w y​raź​n iej mia​łem do ta​kich sła​bość. Jo​a n​n e, bo tak się na​‐ zy​w a​ła, pra​co​w a​ła jako po​śred​n icz​ka i była o wie​le młod​sza ode mnie. By​łem urze​czo​n y. Wda​li​‐ śmy się w ro​m ans – sza​lo​n y i im​pul​syw​n y. Z wszyst​kim, co mia​łem na gło​w ie, bra​ko​w a​ło mi jesz​cze ko​lej​n ej ko​bie​t y, któ​rą mu​sia​łem za​do​w o​lić. Gdy po​sta​w i​łem krzy​ż yk na na​szym związ​ku z Mo​n i​que, nie było żad​n ych łez, żad​n ych oskar​ż eń – to dla​t e​go, że za​bra​łem swo​je ma​n at​ki, kie​dy nie było jej w domu. Do​w ie​dzia​ła się, że ze​rwa​li​śmy, gdy nie wró​ci​łem do domu. Ro​m ans z Jo​a n​n e, na​m ięt​n y i spon​t a​n icz​n y, był moim ko​lej​n ym błę​dem. Po le​d​w ie dwóch ty​go​dniach za​czę​ła ga​dać o mał​ż eń​stwie, a ja spa​n i​ko​w a​łem. Wy​pro​w a​dzi​łem się rów​n ie szyb​‐ ko, jak od Mo​n i​que i po​sze​dłem pro​sto do mo​je​go apar​t a​m en​t u z osza​ła​m ia​ją​cym wi​do​kiem na mo​rze. Sto​jąc w pu​stym sa​lo​n ie i pa​t rząc na mi​go​czą​ce świa​t eł​ka w za​t o​ce, po​sta​n o​w i​łem za​dzwo​‐ nić. – Po pro​stu przy​jedź i spo​t kaj się ze mną w Bric​kell Bay Club. Chcę ci coś po​ka​z ać. Roz​sta​li​śmy się rap​t em kil​ka ty​go​dni temu, lecz w chwi​li, gdy znów ją uj​rza​łem, było ja​sne, że na​sza krót​ka roz​łą​ka – wraz z jej nowo od​kry​t ą nie​uf​n o​ścią i nie​ukry​w a​n ą nie​chę​cią – roz​‐ pa​li​ły na nowo wszyst​kie sta​re uczu​cia, któ​ry​m i da​rzy​łem Mo​n i​que. Za​pro​w a​dzi​łem ją na dzie​w ią​t e pię​t ro i otwo​rzy​łem drzwi do pu​ste​go apar​t a​m en​t u. – Co to jest, do cho​le​ry? Kto tu miesz​ka? – za​py​t a​ła. Za​pro​si​łem ją do środ​ka. Okna wy​so​kie na całą ścia​n ę wy​cho​dzi​ły na oce​a n. – Co ty na to? – Zna​czy co? Po​w iesz mi wresz​cie, o co cho​dzi? – Co po​w iesz na to, żeby to był nasz nowy dom?

Spoj​rza​ła na mnie jak na wa​ria​t a. Do​strze​głem jed​n ak uśmiech ci​sną​cy się na jej usta, choć bar​dzo sta​ra​ła się to ukryć. – Zgódź się! – prze​ko​n y​w a​łem. – Bę​dzie nam tu do​brze. Mu​szę przy​z nać, nie mia​łem po​ję​cia, jak za​re​a gu​je. O dzi​w o, zgo​dzi​ła się i od razu za​czę​ła pla​n o​w ać prze​pro​w adz​kę. Nie je​stem pe​w ien, czy wte​dy na​praw​dę wie​rzy​łem, że to nowy roz​dział w na​szym nie​kon​w en​cjo​n al​n ym związ​ku… Może była to tyl​ko od​po​w iedź na kło​po​t y, w któ​rych się zna​la​z łem. Jed​n ak znów za​czą​łem so​bie wma​w iać, że ten zwią​z ek ma przy​‐ szłość. Po​dzie​la​ła moje za​m i​ło​w a​n ie do art déco, a to była oka​z ja, żeby po​świę​cić się na​szej no​w ej pa​sji. Ma​jąc oka​z a​ły nowy apar​t a​m ent do ume​blo​w a​n ia, mo​gli​śmy wy​kosz​t o​w ać się na ory​gi​‐ nal​n e przed​m io​t y z okre​su mię​dzy​w o​jen​n e​go. Na​dal jeź​dzi​łem do Włoch i Pa​ry​ż a, lecz wra​ca​‐ łem z pre​z en​t a​m i. Przez ja​kiś czas wy​da​w a​ło się, że je​ste​śmy szczę​śli​w i. Wkrót​ce apar​t a​m ent bar​dzo się zmie​n ił. Me​ble i wy​po​sa​ż e​n ie były moją od​skocz​n ią od stre​su w pra​cy z trud​n ą klien​t e​lą. Lecz im bar​dziej od​da​w a​łem się no​w e​m u hob​by, tym wy​raź​‐ niej wi​dzia​łem po​do​bień​stwa. Do czysz​cze​n ia przed​m io​t ów uży​w a​łem ace​t o​n u – tego sa​m e​go, czym moi klien​ci te​sto​w a​li moc ko​ka​iny przed do​bi​ciem tar​gu. Trzy​m a​łem mój ace​t on w me​t a​‐ lo​w ym po​jem​n i​ku na pa​t io. Gdy An​dré lub Char​lie do nas wpa​da​li, nie mo​gli się po​w strzy​m ać przed do​cin​ka​m i, że prze​rzu​ci​łem się na han​del, i do​py​t y​w a​li, ja​kie te​sty prze​pro​w a​dzam. Przez ja​kiś czas na​praw​dę wy​da​w a​ło się, że Mo​n i​que i ja mamy szan​sę. Ona bar​dzo się cie​‐ szy​ła z moż​li​w o​ści od​kry​w a​n ia Eu​ro​py, a ja lu​bi​łem ją jej po​ka​z y​w ać. Ile​kroć wra​ca​li​śmy z Pa​ry​ż a zwy​kle w piąt​ko​w ą noc, szy​ko​w a​li​śmy cha​t ę na wiel​ką im​pre​‐ zę. Za​m a​w ia​li​śmy szam​pa​n a i za​pas ko​ka​iny, a po​t em nasi przy​ja​cie​le zbie​ra​li się w na​szym domu, by ba​w ić się do bia​łe​go rana. Gdy nie po​dej​m o​w a​li​śmy aku​rat go​ści, sto​ło​w a​li​śmy się w jed​n ej z czte​rech re​stau​ra​cji w bu​dyn​ku. Omi​ja​li​śmy Ména​ge. Ten klub noc​n y wciąż cie​szył się ogrom​n ym po​w o​dze​n iem, lecz był zbyt gło​śny i przy​cią​gał na swój piw​n icz​n y par​kiet nową falę wol​n ych strzel​ców. Czu​łem się tak, jak​by​śmy cof​n ę​li się w cza​sie – po​w in​n i​śmy byli tak żyć po dwu​dzie​st​ce, gdy mi w tym prze​szko​dzi​ła woj​n a w Wiet​n a​m ie. Da​li​śmy się zwieść my​śle​n iu, że uda nam się utrzy​m ać ten styl ży​cia – że to wszyst​ko, cze​go każ​de z nas chcia​ło od ży​cia. Tym​cza​sem gdy Ber​n ard wciąż bro​n ił się przed eks​t ra​dy​cją, w jego spra​w ie na​stą​pił zna​czą​‐ cy zwrot. Dwóch z pod​rzęd​n ych oskar​ż o​n ych, aresz​t o​w a​n ych w tym sa​m ym cza​sie co on, cze​‐ ka​ło na pro​ces za to, że po​z wa​la​li ko​rzy​stać ło​dziom wy​ła​do​w u​ją​cym nar​ko​t y​ki ze swo​jej przy​‐ sta​n i. Tuż przed pla​n o​w a​n ym roz​po​czę​ciem pro​ce​su cór​ka jed​n e​go z pod​sąd​n ych po​szła pły​w ać, sko​czy​ła z tram​po​li​n y, zła​m a​ła krę​go​słup i była spa​ra​li​ż o​w a​n a. Sę​dzia unie​w aż​n ił po​stę​po​w a​‐ nie z ra​cji nie​sprzy​ja​ją​cych oko​licz​n o​ści i od​ro​czył roz​pra​w ę. Przy​go​t o​w a​n o nowy pro​ces, lecz w tym cza​sie praw​n i​cy Ber​n ar​da zy​ska​li do​stęp do do​w o​dów prze​ciw​ko nie​m u, a ja mia​łem pro​t o​kół pierw​szej roz​pra​w y, któ​ry za​pew​n ił jego obroń​com wgląd w sta​n o​w i​sko władz. W są​‐ dzie fe​de​ral​n ym by​ło​by to nie do po​m y​śle​n ia.

Przez czter​n a​ście mie​się​cy, gdy przy​go​t o​w y​w a​n o nowy pro​ces, od​w ie​dza​łem Ber​n ar​da i in​‐ for​m o​w a​łem go na bie​ż ą​co. Jego wło​ski praw​n ik oka​z ał się eks​per​t em w opóź​n ia​n iu po​stę​po​‐ wa​n ia, lecz w koń​cu i jego moż​li​w o​ści się wy​czer​pa​ły. Ber​n ard miał zo​stać de​por​t o​w a​n y i prze​‐ wie​z io​n y do Mia​m i, żeby sta​n ąć przed są​dem. Zwa​ż yw​szy na ilość do​w o​dów prze​ciw​ko nie​m u i jego klien​t om, wy​da​w a​ło się nie​m oż​li​w e, żeby tym ra​z em unik​n ął ka​rzą​cej ręki spra​w ie​dli​‐ wo​ści. Na szczę​ście dla Ber​n ar​da unie​w aż​n ie​n ie pro​ce​su i póź​n iej​sza zwło​ka po​z wo​li​ły jego praw​‐ ni​kom stwo​rzyć ob​raz nie​ko​rzyst​n y dla świad​ków władz. Jego ze​spół za​uwa​ż ył, że wie​lu mia​ło barw​n e lub burz​li​w e ży​cio​ry​sy. Nie​któ​rzy sie​dzie​li w wię​z ie​n iu, inni mie​li na swo​im kon​cie współ​pra​cę z wła​dza​m i w za​m ian za róż​n e przy​słu​gi. Nie pre​z en​t o​w a​li się do​brze na tle Ber​‐ nar​da i resz​t y oskar​ż o​n ych, któ​rzy aż do wte​dy żyli uczci​w ie, ni​ko​m u nie prze​szka​dza​jąc. Głów​n ym świad​kiem oskar​ż e​n ia był Ne​sca, są​siad Ber​n ar​da, ten sam, któ​ry pró​bo​w ał mnie wro​bić. Po​t wier​dził to wgląd w akta spra​w y. Gdy jed​n ak wy​n a​ję​t y de​t ek​t yw od​krył, że po​świad​‐ czył nie​praw​dę w spo​rze o opie​kę nad dziec​kiem w No​w ej An​glii, praw​n i​cy Ber​n ar​da mo​gli zgło​sić wąt​pli​w o​ści co do jego wia​ry​god​n o​ści. Obroń​com Ber​n ar​da udo​stęp​n io​n o rów​n ież na​gra​n ia roz​m o​w y z po​w tór​ki spo​t ka​n ia w Apa​la​chin. Po pierw​szym prze​słu​cha​n iu ta​śmy wy​da​w a​ły się ob​cią​ż a​ją​cym do​w o​dem, jed​n ak ze​spół jego praw​n i​ków zo​rien​t o​w ał się, że DEA nie po​sta​ra​ła się o na​kaz są​do​w y do​pusz​cza​ją​cy pod​słuch – na pew​n o by go nie do​sta​ła. Wła​dze tak bar​dzo pa​li​ły się do uję​cia Ber​n ar​da, że przy oka​z ji zła​m a​ły fran​cu​skie pra​w o. Tym sa​m ym ta​śmy – i wszel​kie do​w o​dy na nich – nie mo​gły być do​pusz​czo​n e do po​stę​po​w a​n ia. W trak​cie tego ca​łe​go za​m ie​sza​n ia do​szły do mnie nie​po​ko​ją​ce wie​ści. Char​lie zo​stał aresz​‐ to​w a​n y. Od​kąd ode​rwał się od Ben​n y’ego, za​czął roz​krę​cać wła​sny biz​n es – prze​m y​cał kokę przez Ba​ha​m y. Jego gru​pa w de​spe​ra​cji za​t rud​n i​ła ka​pi​t a​n a stat​ku, za​po​m i​n a​jąc o spraw​dze​n iu jego prze​szło​ści. Ten błąd miał ich sło​n o kosz​t o​w ać: fa​cet był taj​n ia​kiem na usłu​gach DEA. Za​w sze się oba​w ia​łem, że ci uzbro​je​n i, sza​le​n i bra​cia Mar​t i​n ez go zgu​bią, i wy​glą​da​ło na to, że mia​łem ra​cję. Jak tyl​ko po​sta​w i​li ża​gle na Ba​ha​m ach, DEA i cel​n i​cy wkro​czy​li do ak​cji. Ła​du​‐ nek za​re​kwi​ro​w a​n o, a Char​lie i resz​t a za​ło​gi tra​f i​li za krat​ki. Jak na złość bra​ciom Mar​t i​n ez się upie​kło, bo nie było ich aku​rat na ło​dzi. Mar​t wi​łem się, że aresz​t o​w a​n ie Char​lie​go może od​bić się rów​n ież na mnie. Rap​t em kil​ka ty​go​dni wcze​śniej po​le​cia​łem na An​gu​il​lę z Nico, by obej​rzeć łódź ba​daw​czą, któ​rą wy​ko​rzy​sty​w a​li do wie​lu ope​ra​cji. Sam już się po​gu​bi​łem, ile razy prze​re​je​stro​w a​łem tę łaj​bę w De​la​w a​re i Wiel​kiej Bry​t a​n ii. Gdy po​sze​dłem nad za​t o​kę, za​uwa​ż y​łem kil​ku agen​t ów rzą​do​w ych, zo​sta​w i​łem więc li​ścik do me​cha​n i​ka: „Za​bie​raj się stam​t ąd, psy wę​szą wo​kół ło​dzi. Nie zbli​ż aj się do niej”. Gdy Nico do mnie za​dzwo​n ił, po​w ie​dział, że bra​cia mu​sie​li zre​z y​gno​w ać z osiem​n a​sto​m e​t ro​w ej łaj​by, gdy jesz​cze cu​m o​w a​ła na An​gu​il​li. – I co z nią za​m ie​rza​ją zro​bić? – za​py​t a​łem. – Nic. – Czy to roz​sąd​n e? Ta łódź jest do​w o​dem. Po​w in​n a zo​stać znisz​czo​n a.

– Nikt jej nie może tknąć. Bra​cia chcie​li, że​bym prze​ka​z ał to szcze​gól​n ie to​bie. – Na​w et się do niej nie zbli​ż ę! – I do​brze. En​ri​que mówi, że je​śli ru​szysz łódź, to cię za​bi​ją. Po raz pierw​szy wprost mi gro​ż o​n o, a że byli to bra​cia Mar​t i​n ez, to żad​n a nie​spo​dzian​ka. Wku​rzy​łem się. Zwa​ż yw​szy na wszyst​ko, co dla nich zro​bi​łem, su​ge​stia, że wy​sta​w ił​bym ich do wia​t ru, do​‐ tknę​ła mnie do ży​w e​go. To był ko​lej​n y do​w ód na to, że pę​t la się za​ci​ska. Char​lie był jed​n ym z mo​ich pierw​szych klien​t ów. Spra​w a Ber​n ar​da przy​po​m nia​ła do​bit​n ie, jak bli​sko były już wła​dze, lecz za​t rzy​m u​jąc go, zbli​ż a​ły się co​raz bar​dziej. Ile cza​su mi​n ie, za​n im we​z mą się za mnie? Groź​ba En​ri​que świad​czy​ła o tym, że wszyst​kim wy​sia​da​ją ner​w y. Czy mu​sia​łem ucie​kać z Mia​m i? Ze Sta​n ów? Czy po​w i​n ie​n em zbiec do Ame​ry​ki Środ​ko​w ej? W Ni​ka​ra​gui trwa​ła woj​n a. Chy​ba mógł​bym się tam ukryć, zmie​n ić toż​sa​m ość… Nie mu​sia​łem na​w et mó​w ić Mo​n i​que. Mo​głem po pro​stu znik​n ąć. Ku​szą​ca opcja, lecz uciecz​ka nie wcho​dzi​ła w ra​chu​bę. Ode​z wa​łem się do Eda. Ostat​n i​m i cza​sy co​raz rza​dziej ko​rzy​stał z mo​ich usług, bo chciał prze​n ieść swo​je pie​n ią​dze z An​gu​il​li do Szwaj​ca​rii, co mu od​ra​dza​łem. Nie mie​li​śmy tam za​‐ gwa​ran​t o​w a​n ej ochro​n y, ale on za​w sze był prze​ciw​n y opła​ca​n iu Hen​ry’ego przy każ​dej na​szej trans​a k​cji. Mia​łem wra​ż e​n ie, że uznał, że mnie prze​rósł. Te​raz chcia​łem się upew​n ić, że wciąż je​ste​śmy w do​brych sto​sun​kach. Za​sze​dłem do nie​go z Mo​n i​que. Za​sta​li​śmy go sa​m e​go w nie​m al ciem​n ym domu. Wy​da​w a​‐ ło się, że ucie​szył go nasz wi​dok, ale miał prze​krwio​n e oczy. Wy​glą​dał na na​ćpa​n e​go. Szyb​ko usta​li​li​śmy cze​m u: wcią​gał he​ro​inę. Mia​m i mo​gło opły​w ać w pro​chy, lecz hery nie spo​t y​ka​ło się czę​sto. Ży​cie w get​cie nie współ​‐ gra​ło z go​rącz​ką he​do​n i​stycz​n ych im​prez w mie​ście. Po​ga​da​li​śmy chwi​lę, a po​t em on za​ofe​ro​w ał fo​lię nam oboj​gu. Mo​n i​que uprzej​m ie po​dzię​ko​w a​ła. Po​prze​sta​w a​ła na koce, a i tak ogra​n i​cza​ła oka​z jo​n al​n e bra​n ie. Ja z czy​stej cie​ka​w o​ści chcia​łem spró​bo​w ać. Wkła​da​jąc do ust fif​kę, któ​rej uży​w ał do wdy​cha​n ia, pa​t rzy​łem, jak brą​z o​w a sub​stan​cja za​‐ czy​n a wrzeć. Gdy pod​n io​sły się opa​ry, de​li​kat​n ie wcią​gną​łem po​w ie​t rze. Przez mo​m ent czu​łem eu​f o​rię, lecz ta za​raz prze​szła w mdło​ści. – Jak zwy​m io​t u​jesz, po​czu​jesz się le​piej – wy​ja​śnił Ed. – Nie, dzię​ki… Póź​n iej w nocy śni​łem na ja​w ie. Może to przez he​ro​inę, a może przez groź​bę śmier​ci lub stres… Nie czu​łem się pa​n em sy​t u​a cji. Je​śli mia​łem prze​t rwać tę za​w ie​ru​chę, mu​sia​łem być w naj​w yż​szej for​m ie. Mia​łem szczę​ście. Ży​łem in​t en​syw​n ie, więc za​cho​w a​łem szczu​płą syl​‐ wet​kę, a zdro​w ie mi do​pi​sy​w a​ło. Te​raz czu​łem się za​t ru​t y. Przy​szedł czas, żeby dać so​bie na wstrzy​m a​n ie.

Tym​cza​sem wciąż mia​łem pro​blem: dwóch waż​n ych klien​t ów w wię​z ie​n iu fe​de​ral​n ym w Mia​m i, w któ​rym osa​dza​n o lu​dzi przed pro​ce​sem. Mie​li tam po​n ie​kąd do​bo​ro​w e to​w a​rzy​‐ stwo w oso​bie Ma​n u​e la No​rie​gi – by​łe​go woj​sko​w e​go dyk​t a​t o​ra Pa​n a​m y, za​n im Ame​ry​ka​n ie od​su​n ę​li go od wła​dzy i oskar​ż y​li o dzia​łal​n ość prze​stęp​czą, pra​n ie brud​n ych pie​n ię​dzy i han​del nar​ko​t y​ka​m i. Od​w ie​dza​łem Ber​n ar​da i Char​lie​go w wię​z ie​n iu, ale już to było bar​dzo ry​z y​kow​n e i ścią​ga​ło na mnie uwa​gę. Choć roz​m a​w ia​łem z nimi tyl​ko o pro​ce​sie, to po​w in​n i to ro​bić je​dy​n ie obroń​‐ cy. Mimo że re​pre​z en​t o​w a​łem tych lu​dzi, nie spe​cja​li​z o​w a​łem się w spra​w ach kar​n ych. W koń​cu otrzy​m a​li​śmy do​bre no​w i​n y – po dłu​gim pro​ce​sie wszy​scy oskar​ż e​n i, łącz​n ie z Ber​n ar​dem, zo​sta​li unie​w in​n ie​n i, co za​dzi​w ia​ją​ce, gdy po​m y​śli się o ośmiu​set kilo ko​ka​iny zna​le​z io​n ej na po​kła​dzie ich ło​dzi na rze​ce Mia​m i. Za​stęp​ca pro​ku​ra​t o​ra fe​de​ral​n e​go pró​bo​w ał wnieść o po​n ow​n e aresz​t o​w a​n ie Ber​n ar​da pod in​n y​m i za​rzu​t a​m i nie​z wią​z a​n y​m i ze spra​w ą, wy​cią​ga​jąc z tecz​ki akt oskar​ż e​n ia, po​n ie​w aż jed​n ak pra​w a eks​t ra​dy​cyj​n e za​bra​n ia​ją są​dzić oso​by za inne za​rzu​t y niż te, pod któ​ry​m i je eks​t ra​do​w a​n o, sę​dzia okrę​go​w y nie miał in​n e​go wy​bo​ru, niż na​ka​z ać jego zwol​n ie​n ie. Za​stęp​ca pro​ku​ra​t o​ra fe​de​ral​n e​go, któ​ry pro​w a​dził tę spra​w ę, nie​dłu​go po​t em po​dał się do dy​m i​sji. Ni​g​dy nie do​w ie​dzie​li​śmy się, czy go do tego zmu​szo​n o, czy sam ustą​pił upo​ko​rzo​n y tym, że po​z wo​lił cze​m uś, co wy​da​w a​ło się wy​gra​n ą spra​w ą, wy​m knąć się z rąk. Wkrót​ce wró​cił do pra​cy jako obroń​ca spe​cja​li​z u​ją​cy się w re​pre​z en​t o​w a​n iu kon​f i​den​t ów, któ​rych na​z y​w a​n o ka​pu​sia​m i. Je​den z praw​n i​ków z kan​ce​la​rii re​pre​z en​t u​ją​cej Ber​n ar​da ode​brał go z fe​de​ral​n ej izby za​‐ trzy​m ań i od​w iózł go pro​sto na mię​dzy​n a​ro​do​w e lot​n i​sko w Mia​m i, a ten szyb​ko wsiadł do sa​‐ mo​lo​t u do Fran​cji, le​cą​ce​go ku upra​gnio​n ej wol​n o​ści. Nie wąt​pi​łem w to, że wró​ci do gry. Gdy cze​kał na pro​ces, ale już w wię​z ie​n iu w Mia​m i, po​‐ pro​sił mnie, że​bym po​le​ciał na An​t y​le Fran​cu​skie i do​w ie​dział się cze​goś o ło​dzi, któ​ra za​gi​n ę​ła. Pro​sił też, abym skon​t ak​t o​w ał się na miej​scu z jed​n ym z jego wspól​n i​ków i za​pew​n ił go, że po​‐ dej​m ie dzia​łal​n ość, jak tyl​ko wyj​dzie z wię​z ie​n ia. Wie​dzia​łem, że u lu​dzi w ty​pie Ber​n ar​da to było jak ob​se​sja. Dzię​ki unie​w in​n ie​n iu jego or​ga​n i​z a​cja od​ż y​ła, lecz ja nie chcia​łem mieć z nią już nic wspól​n e​go. Ber​n ard wró​cił na po​łu​dnie Fran​cji i za​ło​ż ył im​pe​rium, któ​re mia​ło na​dzie​ję osią​gnąć w Eu​ro​pie to, co uda​ło mu się osią​gnąć w Sta​n ach. Nie trwa​ło to dłu​go. Fran​cu​ska po​li​‐ cja w koń​cu uję​ła całą eki​pę. Swe​go cza​su była to naj​w ięk​sza spra​w a ko​ka​ino​w a w hi​sto​rii kra​ju. Spra​w ie​dli​w o​ści szyb​ko sta​ło się za​dość – ska​z a​n o ich na dwa​dzie​ścia lat wię​z ie​n ia bez moż​li​‐ wo​ści przed​t er​m i​n o​w e​go zwol​n ie​n ia. Na​w et Tao, jego wier​n a żona, do​sta​ła dzie​sięć lat. Pró​bo​‐ wa​ła się od​w o​ły​w ać, lecz sta​ry fran​cu​ski sys​t em z cza​sów Na​po​le​ona nie pa​t rzył ła​ska​w ym okiem na ta​kie bez​pod​staw​n e proś​by o po​błaż​li​w ość. Po​dob​n o na​w et po​dwo​ili jej karę. Char​lie otrzy​m ał po​dob​n ie su​ro​w y wy​rok – dwa​dzie​ścia lat za współ​udział w kon​t ro​lo​w a​‐ nym prze​m y​cie na Ba​ha​m ach. Na swo​je nie​szczę​ście li​czył, że re​pre​z en​t u​ją​cy go ad​w o​ka​ci wy​‐ gra​ją w ape​la​cji; miał od​sie​dzieć sie​dem lat w kil​ku z naj​su​row​szych wię​z ień fe​de​ral​n ych w Sta​‐ nach.

Dłu​gie ra​m ię spra​w ie​dli​w o​ści w koń​cu do​się​gło rów​n ież Je​a na-Luca. Choć do​t arł do Pa​n a​m y, ukry​w ał się tyl​ko przez parę mie​się​cy, za​n im po​peł​n ił błąd, po​ja​w ia​jąc się na lot​n i​sku, gdzie roz​po​z nał go je​den z agen​t ów DEA. Uzna​n y za per​s o​na non gra​ta w Pa​n a​m ie fran​cu​ski ka​pi​t an że​glu​gi mor​skiej zo​stał wy​rzu​co​n y z kra​ju, spro​w a​dzo​n y z po​w ro​t em do Mia​m i i ska​z a​n y na dwa lata. Tym ra​z em z po​w o​du nie​z a​prze​czal​n e​go ry​z y​ka uciecz​ki nie mo​głem po​słu​ż yć się żad​n ą ma​gicz​n ą sztucz​ką. Nie było szans, żeby wy​szedł za kau​cją. On był spa​lo​n y. Ilu jesz​cze mia​ło pójść na ruszt?

ROZDZIAŁ 17

PRZEŁOM Dean Ro​berts, agent z biu​ra te​re​n o​w e​go FBI z Mia​m i Be​a ch, był sfru​stro​w a​n y. Od roku pro​‐ szo​n o go o zba​da​n ie po​dej​rzeń do​t y​czą​cych pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy na Ka​ra​ibach, lecz jak do tej pory wa​lił gło​w ą w mur. Raje po​dat​ko​w e były poza za​się​giem ame​ry​kań​skich agen​cji. Ro​berts wie​dział, że ko​rup​cja jest tam nor​m ą, wie​dział, że sta​n o​w i​ły azyl dla kry​m i​n a​li​stów, nie mógł jed​n ak nic na to po​ra​‐ dzić. Przez bez​czyn​n ość stał się draż​li​w y i gbu​ro​w a​t y. Pra​gnął do​brać się do skó​ry prze​stęp​ców. Tego ran​ka agent Ro​berts miał otrzy​m ać in​f or​m a​cje, któ​re dia​m e​t ral​n ie od​m ie​n ią jego losy. Jego prze​ło​ż o​n y, agent spe​cjal​n y Rich Ler​n er, pod​szedł do jego biur​ka i rzu​cił na ster​t ę akt ja​kieś kart​ki. – Co to? – za​py​t ał Ro​berts, na​w et nie pod​n o​sząc gło​w y. – Twój szczę​śli​w y dzień. Ler​n er od​szedł bez żad​n ych dal​szych wy​ja​śnień, a znie​chę​co​n y Ro​berts za​czął prze​glą​dać akta. No​si​ły ty​t uł „Ope​ra​t or”. In​f or​m a​cje do​t y​czy​ły pew​n e​go in​cy​den​t u z lata 1981 roku. Po​li​cja zro​bi​ła na​lot na cen​t rum jach​t in​gu na Flo​ry​dzie, prze​chwy​t u​jąc pięt​n a​ście ton ma​ri​hu​a ny i do​ko​n u​jąc jed​n e​go aresz​t o​‐ wa​n ia. To był ogrom​n y suk​ces, lecz prze​oczy​li klu​czo​w e​go gra​cza w tej prze​m yt​n i​czej ope​ra​cji – Ed​die​go Ro​m a​n o. Boss gan​gu może i nie wpadł przy tej oka​z ji, lecz za​n ie​po​ko​jo​n y chciał ukryć pięć​set pięć​dzie​siąt ty​się​cy do​la​rów. W de​spe​ra​cji po​pro​sił dłu​go​let​n ie​go przy​ja​cie​la, Sama Mal​‐ loya, żeby za​m on​t o​w ał sejf w pod​ło​dze swo​je​go warsz​t a​t u. Ten po​słusz​n ie ukrył pie​n ią​dze, lecz myśl o ta​kim ma​jąt​ku w za​się​gu ręki nie da​w a​ła mu spo​ko​ju. Pew​n ej nocy pró​bo​w ał wła​m ać się do sej​f u za po​m o​cą dwu​ręcz​n e​go mło​t a. Z po​cząt​ku ani drgnął, lecz za​brał się do nie​go z wier​‐ tar​ką uda​ro​w ą i w koń​cu uda​ło mu się go otwo​rzyć. Po​t em się ulot​n ił. W mo​t e​lu po dro​dze na pół​n oc wy​n a​jął pro​sty​t ut​kę. Obu​dził się rano lżej​szy o pięć​set pięć​dzie​siąt pa​t y​ków. La​ska znik​‐ nę​ła.

Je​śli to był jego pierw​szy błąd, to dru​gim stał się po​w rót na po​łu​dnio​w ą Flo​ry​dę. Gdy się tam po​ja​w ił, Ro​m a​n o po​pro​sił o spo​t ka​n ie w jacht​klu​bie. Szef gan​gu chciał, by Mal​loy wy​brał się z nim w krót​ki rejs. Na peł​n ym mo​rzu lu​dzie Ro​m a​n o zwią​z a​li Mal​loya łań​cu​chem i do​cią​ż y​li ko​t wi​cą. Przed wy​rzu​ce​n iem nie​szczę​sne​go zdraj​cy za bur​t ę Ro​m a​n o chciał po​ka​z ać przy​ja​cie​‐ lo​w i, co my​śli o jego zdra​dzie. – Chcę to zro​bić sam – po​w ie​dział swo​im pod​w ład​n ym, po czym z nie​w zru​szo​n ym spo​ko​‐ jem przy​ło​ż ył mu broń do gło​w y i wpa​ko​w ał kul​kę w łeb. Mar​t we cia​ło wrzu​co​n o do wody, a za nim po​w ę​dro​w ał pi​sto​let. Pół mi​lio​n a, któ​re boss stra​cił przez Mal​loya, to była, że tak po​w iem, śmiesz​n a kwo​t a w po​‐ rów​n a​n iu z jego cał​ko​w i​t y​m i zy​ska​m i z nar​ko​t y​ków w wy​so​ko​ści stu mi​lio​n ów do​lców. Ro​m a​‐ no po​w ie​rzył wy​pra​n ie więk​szo​ści tej sum​ki swo​je​m u spe​co​w i od brud​n ej ro​bo​t y, Si​m o​n o​w i An​‐ der​so​n o​w i. Stu​den​ciak, by​stry i wy​kształ​co​n y, był też bez​w zględ​n ym za​bój​cą, po​dej​rze​w a​n ym o upro​w a​dze​n ie i za​m or​do​w a​n ie trzech osób z prze​stęp​cze​go świat​ka. An​der​son opu​ścił Sta​n y z set​ka​m i ty​się​cy do​la​rów w wa​liz​ce i udał się pod fał​szy​w ym na​z wi​skiem do An​glii. Jaki był jego plan? Wy​prać pie​n ią​dze za po​śred​n ic​t wem ban​ków na wy​spie Man – de​pen​‐ den​cji ko​ro​n y bry​t yj​skiej, na​le​ż ą​cej do Wiel​kiej Bry​t a​n ii, ma​ją​cej jed​n ak pra​w o ban​ko​w e po​‐ dob​n e do tych w ra​jach po​dat​ko​w ych na Ka​ra​ibach. Po​m a​gał mu miej​sco​w y praw​n ik, Alex Hen​‐ nes​sey. Za​ło​ż y​li lip​n e fir​m y i kon​t a na fał​szy​w e na​z wi​ska. An​der​son nie wie​dział jed​n ak, że jego kon​t ak​t y z Hen​n es​sey​e m są mo​n i​t o​ro​w a​n e. Praw​n i​kiem in​t e​re​so​w ał się Sco​t land Yard, pro​w a​dzą​cy do​cho​dze​n ie w spra​w ie dal​szych lo​‐ sów dwu​dzie​stu sze​ściu mi​lio​n ów fun​t ów skra​dzio​n ych z Brink’s-MAT. Skok z li​sto​pa​da 1983 roku od​bił się sze​ro​kim echem. Gdy sze​ściu ra​bu​siów wła​m y​w a​ło się do ma​ga​z y​n u Brink’s-MAT na lot​n i​sku He​a th​row, my​śle​li, że uciek​n ą z trze​m a mi​lio​n a​m i fun​t ów w go​t ów​ce. Jed​n ak gdy tyl​ko do​sta​li się do środ​ka, zna​leź​li trzy tony zło​t a w szta​bach war​t ych dwa​dzie​ścia sześć mi​lio​‐ nów. Była to naj​w ięk​sza kra​dzież w hi​sto​rii bry​t yj​skiej prze​stęp​czo​ści. Choć dwóch męż​czyzn ska​z a​n o za współ​udział na dwa​dzie​ścia pięć lat, ni​g​dy nie od​z y​ska​n o więk​szo​ści skra​dzio​n e​go zło​t a, a po​z o​sta​li czte​rej ra​bu​sie do tej pory nie usły​sze​li wy​ro​ków. Cho​dzi​ły słu​chy, że wszy​scy po​sia​da​cze zło​t ej bi​ż u​t e​rii ku​pio​n ej na Wy​spach po 1983 roku no​si​li za​pew​n e zło​t o z Brink’s-MAT. Spra​w a zy​ska​ła taki roz​głos, że po​li​cja dzia​ła​ła pod pre​sją. Śled​czy ze Sco​t land Yar​du po​dej​‐ rze​w a​li, że Hen​n es​sey wy​prał nie​któ​re ze skra​dzio​n ych mi​lio​n ów. Choć pro​w a​dził ma​lut​ką fir​‐ mę na wy​spie Man, był głę​bo​ko za​m ie​sza​n y w prze​stęp​czy pro​ce​der, gdyż wy​prał pie​n ią​dze ame​ry​kań​skich han​dla​rzy za po​śred​n ic​t wem firm za​re​je​stro​w a​n ych w bry​t yj​skim raju po​dat​ko​‐ wym. Śle​dząc Hen​n es​seya, po​li​cja wpa​dła na trop An​der​so​n a. Ob​ser​w o​w a​li, jak praw​n ik, no​t o​‐ wa​n y wcze​śniej za po​sia​da​n ie ko​ka​iny, spo​t kał się z nim w środ​ko​w ym Lon​dy​n ie. Sie​dzie​li An​‐ der​so​n o​w i na ogo​n ie, do​pó​ki nie na​bra​li po​dej​rzeń, że ma nie​dłu​go wy​je​chać do Hisz​pa​n ii na spo​t ka​n ie z czło​w ie​kiem zwią​z a​n ym z ra​bun​kiem w Brink’s-MAT. Wte​dy wkro​czy​li do ak​cji. Wni​kli​w ie go prze​słu​cha​n o, py​t a​jąc o in​t e​re​sy i źró​dło jego pie​n ię​dzy. An​der​son za​pew​n iał, że jest nie​w in​n y: „Nie je​stem zno​w u ta​kim złym go​ściem. By​łem na stu​diach. My wszy​scy je​‐

ste​śmy bia​ły​m i in​t e​li​gen​t a​m i. Nie ma tu Ko​lum​bij​czy​ków ani Ku​bań​czy​ków. In​t e​li​gen​ci mają skru​pu​ły”. Kon​t ro​la jego lon​dyń​skich kont ban​ko​w ych ujaw​n i​ła po​t em wpła​t y na sumę trzy​stu ty​się​cy fun​t ów – po​n ad mi​lion zna​le​z io​n o póź​n iej na ra​chun​ku na wy​spie Man. Po​li​cja mia​ła już wte​dy dość do​w o​dów, żeby po​sta​w ić Hen​n es​sey​owi za​rzu​t y. Kwe​stia ju​rys​‐ dyk​cji wy​m a​ga​ła, by po​li​cjan​ci zo​sta​li za​przy​się​ż e​n i na funk​cjo​n a​riu​szy nad​z wy​czaj​n ych, za​‐ nim zy​ska​ją peł​n ię wła​dzy na te​ry​t o​rium wy​spy. Po do​peł​n ie​n iu tej for​m al​n o​ści za​bra​li się za aresz​t o​w a​n ie praw​n i​ka. Hen​n es​sey bał się o wła​sne ży​cie. Nic dziw​n e​go, zwa​ż yw​szy na prze​szłość An​der​so​n a i jego skłon​n ość do prze​m o​cy. Szyb​ko zgo​dził się na współ​pra​cę z po​li​cją w za​m ian za zła​go​dze​n ie wy​ro​ku. Po​le​ciał ze śled​czy​m i na Flo​ry​dę, by po​m óc im w do​cho​dze​n iu. Po​li​cja była zdu​m io​n a, gdy przy​z nał, że był za​m ie​sza​n y w trans​a tlan​t yc​ki pro​ce​der pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy. Wie​‐ dział tak dużo, że jego prze​słu​cha​n ie za​ję​ło wie​le mie​się​cy. Po​li​cjan​ci od​kry​li rów​n ież, że Hen​n es​sey po​m ógł zmie​n ić drob​n ą in​sty​t u​cję cha​ry​t a​t yw​n ą na pół​n o​cy An​glii w przy​kryw​kę. Wśród tych, któ​rzy po​dob​n o po​słu​ż y​li się nią do ukry​cia wiel​‐ kich sum pie​n ię​dzy i zło​t a, byli Fer​di​n and Mar​cos, oba​lo​n y pre​z y​dent Fi​li​pin, i jego żona Imel​‐ da. W dru​gą stro​n ę z usług ofe​ro​w a​n ych przez tę bry​t yj​ską in​sty​t u​cję cha​ry​t a​t yw​n ą ko​rzy​sta​ły syn​dy​ka​t y prze​stęp​cze po​w ią​z a​n e z ma​f ią. Dzię​ki współ​pra​cy z po​li​cją oraz śled​czy​m i Hen​n es​sey spę​dził w wię​z ie​n iu tyl​ko osiem​n a​‐ ście mie​się​cy z cze​go dzie​w ięć w za​w ie​sze​n iu po tym, jak się przy​z nał do tego, że ob​ra​cał sto​‐ ma ty​sią​ca​m i fun​t ów spie​n ię​ż o​n y​m i z łupu z Brink’s-MAT. Wcze​śniej jed​n ak do​pro​w a​dził śled​‐ czych na bry​t yj​skie Wy​spy Dzie​w i​cze, do biu​ra księ​go​w e​go, nie​ja​kie​go Wil​lia​m a O’Le​a ry’ego. O świ​cie zro​bi​li na​lot i – uzbro​je​n i w na​kaz re​w i​z ji – za​ję​li jego akta. Szyb​ko sta​ło się ja​sne, że O’Le​a ry był klu​czo​w ym gra​czem pio​rą​cym ame​ry​kań​skie pie​n ią​dze po​w ią​z a​n e z nar​ko​t y​ka​m i. Za​do​w o​lo​n y ze swe​go łupu Sco​t land Yard po​w ia​do​m ił DEA, cel​n i​ków i skar​bów​kę w Sta​n ach. Akta O’Le​a ry’ego były dla po​li​cji praw​dzi​w ą skarb​n i​cą do​w o​dów. Tak gi​gan​t ycz​n ą, że po​‐ trze​ba było pry​w at​n e​go od​rzu​t ow​ca, żeby prze​w ieźć je do Fort Lau​der​da​le. O’Le​a ry i Hen​n es​‐ sey prze​cho​w y​w a​li na wszel​ki wy​pa​dek po trzy ko​pie każ​dej trans​a k​cji: je​den eg​z em​plarz dla klien​t a, dru​gi dla re​w i​den​t ów, a trze​ci dla sie​bie. I to ta ostat​n ia ko​pia była klu​czem otwie​ra​ją​‐ cym drzwi do ca​łe​go przed​się​w zię​cia. Za​w ie​ra​ła sys​t em ko​do​w y, od​ręcz​n e not​ki, ewi​den​cję po​‐ le​ceń prze​le​w ów, wpłat pie​n ięż​n ych i prze​ka​z ów go​t ów​ko​w ych oraz spo​so​bu ich do​ko​n y​w a​n ia. O’Le​a ry, któ​re​m u gro​z i​ło wię​z ie​n ie, nie miał in​n e​go wy​bo​ru, niż w peł​n i współ​pra​co​w ać z ame​ry​kań​ski​m i wła​dza​m i w za​m ian za nie​t y​kal​n ość. Ze​z na​jąc, przy​z nał, że wpły​n ę​ło do nie​go prze​szło sto mi​lio​n ów do​la​rów. Pod​czas jed​n e​go z wie​lu prze​słu​chań trzy​dzie​sto​t rzy​let​n i, uro​dzo​n y na Wy​spach księ​go​w y po​czuł po​t rze​bę, żeby wsy​pać nie tyl​ko tych, któ​rzy mu po​m a​‐ ga​li w jego wła​snej dzia​łal​n o​ści, ale rów​n ież tych mniej po​w ią​z a​n ych z ca​łym przed​się​w zię​‐ ciem. Zi​den​t y​f i​ko​w ał dzie​sięć albo i wię​cej or​ga​n i​z a​cji zaj​m u​ją​cych się nie​le​gal​n ym han​dlem na wiel​ką ska​lę na te​re​n ie Sta​n ów. – Je​śli wy​da​je wam się, że to źle – po​w ie​dział śled​czym – to po​w in​n i​ście zo​ba​czyć, co się dzie​je na An​gu​il​li.

W na​gro​dę za współ​pra​cę po​stę​po​w a​n ie kar​n e prze​ciw​ko nie​m u zo​sta​ło umo​rzo​n e. Choć od​kry​cie, że na po​bli​skiej wy​spie do​cho​dzi do po​w aż​n e​go oszu​stwa zwią​z a​n e​go z pra​‐ niem brud​n ych pie​n ię​dzy, było bez​cen​n e, Sta​n y Zjed​n o​czo​n e i tak nie mia​ły ju​rys​dyk​cji na tym bry​t yj​skim te​ry​t o​rium za​m or​skim. Dean Ro​berts do​strzegł jed​n ak zna​cze​n ie tego ra​por​t u. Sko​ro śled​czy ze Sco​t land Yar​du mo​gli współ​pra​co​w ać z DEA, była szan​sa na bar​dziej ofi​cjal​n e sto​sun​ki dwu​stron​n e. A gdy​by ist​n ia​ła wspól​n a spec​gru​pa FBI i Bry​t yj​czy​ków? W sprzy​ja​ją​cych oko​licz​n o​ściach mia​ła po​t en​cjał, żeby omi​n ąć tę bła​hą kwe​stię pra​w a mię​dzy​n a​ro​do​w e​go. Do​ga​du​jąc się ze swo​im od​po​w ied​n i​kiem w Wiel​kiej Bry​t a​n ii, FBI mo​gło zdo​być na​ka​z y aresz​t o​w a​n ia, by zba​dać po​dej​rze​n ia do​t y​czą​ce pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy na An​gu​il​li. Ro​berts sprę​ż y​stym kro​kiem po​szedł do ga​bi​n e​t u Ler​n e​ra, ści​ska​jąc pa​pie​ry w gar​ści. – Kie​dy mo​ż e​m y się z nimi spo​t kać? – Z kim? – Z An​go​la​m i. – Kie​dy tyl​ko chcesz. Są w mie​ście z DEA. – W ta​kim ra​z ie od​śwież swo​ją ko​lo​n ial​n ą prze​szłość, Rich. Przy​da ci się, gdy umó​w ię spo​‐ tka​n ie. Na cze​le do​cho​dze​n ia po stro​n ie bry​t yj​skiej stał śled​czy do spraw oszustw go​spo​dar​czych, Tre​v or Davy. Był w po​dob​n ym wie​ku co Ro​berts. Choć bar​dziej im​po​n u​ją​cy pod wzglę​dem fi​‐ zycz​n ym niż jego ame​ry​kań​ski ko​le​ga, do​rów​n y​w ał mu chę​cią roz​pra​w ie​n ia się z ban​kie​ra​m i i praw​n i​ka​m i, któ​rzy fi​n an​so​w a​li prze​stęp​czość zor​ga​n i​z o​w a​n ą i gan​gi nar​ko​t y​ko​w e. Po​dob​n o sta​w ał się zrzę​dli​w y i skwa​szo​n y, gdy spra​w y nie szły po jego my​śli, zu​peł​n ie jak agent FBI. Pod na​ci​skiem Ro​bert​sa Davy i jego współ​pra​cow​n ik, śled​czy Ke​ith Black, spo​t ka​li się z FBI jesz​cze w tym sa​m ym ty​go​dniu. Od chwi​li, gdy ich so​bie przed​sta​w io​n o, obaj męż​czyź​n i wie​‐ dzie​li, że ich współ​pra​ca bę​dzie owoc​n a. FBI mo​gło za​ofe​ro​w ać do​stęp do USA, o któ​rym Davy mógł tyl​ko po​m a​rzyć, a Sco​t land Yard mógł od​kryć przed Ro​bert​sem ta​jem​n i​ce ra​jów po​dat​ko​‐ wych. To był po​czą​t ek wspól​n ej spec​gru​py do zwal​cza​n ia prze​stęp​czo​ści w tych ma​łych en​kla​w ach bry​t yj​skie​go im​pe​rium. Uzgad​n ia​jąc na po​cząt​ku, że będą dzia​ła​li w try​bie do​raź​n ym, za​ini​cjo​w a​li nie​po​w ta​rzal​n ą współ​pra​cę mię​dzy swo​imi agen​cja​m i. Davy i Black urzą​dzi​li cen​t ra​lę w Mia​m i i pra​co​w a​li do spół​ki z FBI. Ze​spół szyb​ko sfor​m u​ło​w ał li​stę ce​lów opar​t ą na in​f or​m a​cjach po​z y​ska​n ych od O’Le​a ry’ego. Jed​n o na​z wi​sko na tej li​ście mia​ło mieć dla mnie szcze​gól​n e zna​cze​n ie. – No do​bra, a kto jest głów​n ą po​sta​cią na An​gu​il​li? – za​py​t ał Ro​berts. – Hen​ry Jack​son. Pro​w a​dzi spra​w y z Sa​int Kitts. Po​sia​da ho​n o​ro​w y ty​t uł do​rad​cy kon​sty​t u​‐ cyj​n e​go Jej Kró​lew​skiej Mo​ści – od​po​w ie​dział Davy to​n em wska​z u​ją​cym na to, że za nic ma ta​‐ kie za​szczy​t y. Ro​berts przej​rzał ra​port. – Ma​cza pal​ce w wie​lu spra​w ach – za​uwa​ż ył. – Wpad​n ij​m y do nie​go z wi​z y​t ą.

ROZDZIAŁ 18

IM WIĘCEJ SIĘ ZMIENIA, TYM WIĘCEJ SIĘ NIE ZMIENIA Cza​sem naj​bar​dziej wstrzą​sa​ją​ce zmia​n y w ży​ciu czło​w ie​ka są wy​n i​kiem naj​słab​szych drgań. Wła​ści​w ie nie po​w in​n o być nic spe​cjal​n e​go w za​ku​pie domu – przez cały czas po​m a​ga​łem lu​dziom w ten spo​sób. W sa​m ej nie​ru​cho​m o​ści zna​jo​m ej An​dré nie było ni​cze​go nie​z wy​kłe​go – ot, ele​ganc​ka re​z y​den​cja w Co​ral Ga​bles, nie​da​le​ko miej​sca, w któ​rym kie​dyś miesz​ka​li​śmy z Mo​n i​que. Gdy wsze​dłem na spo​t ka​n ie, by do​piąć trans​a k​cję, spo​t ka​łem agent​kę, któ​ra pro​w a​dzi​ła sprze​daż. – Cześć – po​w ie​dzia​ła. – Je​stem De​n i​se. Coś we mnie drgnę​ło. Sie​dzia​ła z za​ło​ż o​n y​m i no​ga​m i, a gdy wsta​ła, żeby się przy​w i​t ać, pierw​sze, co rzu​ci​ło mi się w oczy, to jej wzrost. Była rów​n ie wy​so​ka, jak ja, ubra​n a w czar​n ą gar​son​kę, ude​rza​ją​co pięk​n a i ele​ganc​ka. No i ruda. Z miej​sca mnie ocza​ro​w a​ła. Od tej chwi​li for​m al​n o​ści były tyl​ko do​dat​kiem do mo​je​go no​w e​go celu – bliż​sze​go po​z na​n ia tej ko​bie​t y. Gdy ob​ga​da​li​śmy kwe​stie praw​n e, wy​m ie​n i​li​śmy się kon​t ak​t a​m i – wszyst​ko pod pre​t ek​stem po​t en​cjal​n ych przy​szłych in​t e​re​sów – lecz ja wy​czu​łem, że i ona jest za​in​t e​re​so​w a​‐ na. Za​dzwo​n i​łem do De​n i​se nie​m al na​t ych​m iast z za​pro​sze​n iem na obiad. Uświa​do​m i​łem so​‐ bie, że je​śli wi​dzisz szan​sę, mu​sisz ją wy​ko​rzy​stać. Po ob​sko​cze​n iu kil​ku klien​t ów z pil​n y​m i spra​w a​m i, któ​re mu​sia​łem do​koń​czyć, po​pę​dzi​łem z po​w ro​t em do apar​t a​m en​t u. Prze​bra​łem się szyb​ko i przy​sta​n ą​łem na chwi​lę, żeby ro​z ej​rzeć się po domu, któ​ry stwo​rzy​łem z Mo​n i​que w Bric​kell Bay Club. Sty​lo​w e me​ble art déco wy​peł​n ia​ły te​raz każ​dy po​kój. Na​w et włącz​n ik świa​t ła po​cho​dził z lat dwu​dzie​stych.

Pa​t rząc w dół na za​t o​kę, wciąż wi​dzia​łem cien​ką nie​bie​ską li​n ię ło​dzi cel​n i​ków pa​t ro​lu​ją​‐ cych port. Cho​dzi​ły słu​chy, że w dro​dze jest nowy nar​ko​t yk – sil​n iej​szy niż zwy​kła koka. Sil​n iej​‐ szy, czy​li bar​dziej do​cho​do​w y. Je​śli to była praw​da, nie​dłu​go wszy​scy będą pró​bo​w a​li w to wejść. Wła​śnie wy​cho​dzi​łem z miesz​ka​n ia, gdy wró​ci​ła Mo​n i​que. – Gdzie idziesz? – Na mia​sto. Zo​ba​czyć się z klien​t em. – Zno​w u? – Wiesz, jak jest. Oni na mnie li​czą. – Chy​ba mó​w i​łeś, że się z tego wy​co​f u​jesz… Cza​sem wy​da​je mi się, że twoi klien​ci zna​czą dla cie​bie wię​cej niż ja. – Nie bądź taka. To z ich kasy to wszyst​ko ku​pi​łem. – Nie chcę tych luk​su​so​w ych me​bli ani tego miesz​ka​n ia. Chcę mieć cie​bie. – Mo​n i​que… – jęk​n ą​łem, lecz by​łem ob​dar​t y z ja​kich​kol​w iek uczuć. Nie mo​głem się już do​‐ cze​kać, żeby wyjść. – Pro​szę cię, nie prze​sa​dzaj… Pod​sze​dłem do niej, by dać jej ca​łu​sa, lecz ona zręcz​n ie od​su​n ę​ła gło​w ę i mu​sną​łem po​w ie​‐ trze. Mo​głem zo​stać i ją uspo​ko​ić, lecz bar​dziej in​t e​re​so​w a​ło mnie to, co może przy​n ieść noc z moją nową zna​jo​m ą. Nie oglą​da​jąc się za sie​bie, wy​sze​dłem i za​t rza​sną​łem za sobą drzwi. Gdy wsia​dłem do win​dy, mia​łem so​bie za złe to, że ją okła​m a​łem. Ży​li​śmy obok sie​bie i pro​‐ wa​dzi​li​śmy zu​peł​n ie inne ży​cie, więc na​praw​dę nie mu​sia​łem się sta​rać. Żad​n e z nas nie mia​ło do tego ser​ca. Spo​t ka​łem się z De​n i​se w ma​lut​kiej re​stau​ra​cji w Key Bi​scay​n e, idyl​licz​n ej wy​spiar​skiej oko​‐ li​cy rap​t em dzie​sięć ki​lo​m e​t rów od cen​t rum Mia​m i, gdzie miesz​ka​ła. Od razu zna​leź​li​śmy wspól​n y ję​z yk. Po​w ie​dzia​ła mi, że ma dwa​dzie​ścia dzie​w ięć lat i kie​dyś była ste​w ar​de​są w li​‐ niach Pan Ame​ri​can, la​t a​ją​cą na czar​t e​rach z per​so​n e​lem Bia​łe​go Domu. Ła​t wo mi było w to uwie​rzyć, zwa​ż yw​szy na fakt, że przy​kła​da​ła ogrom​n ą wagę do swo​je​go wy​glą​du. Mia​ła nie​‐ ska​z i​t el​n y ma​ki​jaż, a jej wło​sy lśni​ły. Dłu​go​n o​ga De​n i​se wy​da​w a​ła mi się wszyst​kim, czym nie była Mo​n i​que. To był po​czą​t ek cze​goś, co moż​n a na​z wać sza​lo​n ym ro​m an​sem. Nie mó​w i​łem Mo​n i​que wszyst​kie​go przez tyle lat, że we​szło mi to w krew. Sta​ra​łem się być przy​kład​n ym part​n e​rem, pró​bo​w a​łem na​w et zgry​w ać ro​dzi​ca, gdy jej dzie​ci z nami za​m iesz​ka​ły, lecz za dużo nas dzie​li​‐ ło, za dużo było nie​do​po​w ie​dzeń… Tak mało wie​dzia​ła o ży​ciu, ja​kie pro​w a​dzi​łem przez ostat​‐ nie sześć lat, że nie po​t ra​f i​łem jej na​w et tego wy​ja​śnić. By​łem już po czter​dzie​st​ce, nie mia​łem żony, dzie​ci ani ni​cze​go, co przy​po​m i​n a​ło​by nor​‐ mal​n e ży​cie. Pew​n ie da​lej mę​czył​bym się z Mo​n i​que, lecz De​n i​se zmie​n i​ła wszyst​ko. Za​du​rzy​‐ łem się na​praw​dę. Ona wi​dzia​ła mnie ta​kim, ja​kim by​łem. Za​czą​łem na​w et przed​sta​w iać ją nie​któ​rym moim klien​t om. To jej nie zra​ż a​ło, a kasa pew​n ie ją po​cią​ga​ła. Nie mu​sia​łem jej okła​m y​w ać. Mia​ła kie​dyś chło​pa​ka, któ​ry sie​dział w nar​ko​biz​n e​sie, więc zna​ła wszyst​kie symp​t o​m y, za​uwa​ż a​ła sy​gna​ły ostrze​gaw​cze.

Nada​w a​li​śmy na tych sa​m ych fa​lach, więc nie zdzi​w i​ło mnie, gdy le​d​w ie po dwóch mie​sią​‐ cach za​pro​po​n o​w a​ła, że​by​śmy ra​z em za​m iesz​ka​li. Nie wa​ha​łem się ani chwi​li. De​n i​se nie mo​gła być więk​szym prze​ci​w ień​stwem Mo​n i​que. Choć nie​w ąt​pli​w ie ład​n a, jako dziec​ko lat sześć​dzie​sią​t ych i gli​n a Mo​n i​que nie zwy​kła ob​n o​sić się ze swo​ją sek​su​a l​n o​ścią i nie chcia​ła się wy​z y​w a​ją​co ubie​rać. De​n i​se tym​cza​sem uwiel​bia​ła pod​kre​ślać swo​je wdzię​ki. Do​ce​‐ nia​ła ciu​chy i dro​gą bi​ż u​t e​rię, któ​ry​m i ją ob​sy​py​w a​łem. A bły​skot​ki, któ​re przy​w o​z i​łem z Ka​ra​‐ ibów dla Mo​n i​que, tra​f ia​ły do pu​deł​ka na dnie sza​f y. Nie po​w ie​dzia​łem jej nic o mo​jej dziew​czy​n ie-po​li​cjant​ce… Taki szcze​gół może roz​bić racz​‐ ku​ją​cy zwią​z ek. Ona są​dzi​ła, że je​stem sin​glem z du​ż ym do​cho​dem, miesz​ka​ją​cym raz u sie​bie, raz u niej. Pró​bo​w a​łem so​bie wma​w iać, że ro​bię to wszyst​ko dla do​bra Mo​n i​que. Roz​sta​jąc się z nią, mo​głem ją uchro​n ić przed wplą​t a​n iem w śledz​t wo, któ​re nie​m al na pew​n o kosz​t o​w a​ło​by ją pra​cę. I tak po raz dru​gi w cią​gu trzech lat od niej od​sze​dłem. Hi​sto​ria się po​w tó​rzy​ła – po​gna​‐ łem do domu, wzią​łem ja​kieś ubra​n ia, tro​chę pie​n ię​dzy i zwia​łem. Po​m y​śla​łem, że apar​t a​m ent z wszyst​ki​m i me​bla​m i art déco, któ​re mo​z ol​n ie wy​szu​ki​w a​łem i od​n a​w ia​łem, może so​bie za​t rzy​m ać. Za​słu​ż y​ła. Je​śli to było im​pul​syw​n e, to nie wiem, jak na​z wać to, że mie​siąc po mo​jej wy​pro​w adz​ce po​‐ sta​n o​w i​li​śmy z De​n i​se wziąć ślub, a mie​siąc przed we​se​lem oka​z a​ło się, że zo​sta​n ę oj​cem. By​łem za​chwy​co​n y. Po złych przej​ściach z pierw​szym mę​ż em De​n i​se za​w sze się oba​w ia​ła, że ni​g​dy nie bę​dzie mo​gła mieć dzie​ci. To był dar nie​bios. Wszyst​ko za​czę​ło się ukła​dać. Czyż​bym na​praw​dę roz​po​czy​n ał nor​m al​n e ży​cie? Na​dal pra​łem brud​n e pie​n ią​dze, lecz po tym, jak Ber​n ard i Char​lie wy​pa​dli z gry, za​czą​łem nie​śmia​ło my​śleć o tym, żeby się wy​co​f ać. Nie je​stem pe​w ien, czy to z za​z dro​ści, że tak cięż​ko pra​co​w a​łem nad spra​w ą Fran​cu​z a, lecz od cza​su aresz​t o​w a​n ia Ber​n ar​da wła​ści​w ie nie mia​łem z Edem kon​t ak​t u. Mid​n i​ght Oasis w Ken​dall, re​stau​ra​cja Kel​ly i Eda, wy​star​t o​w a​ła, lecz nie do​t ar​łem na otwar​cie. Może i do​brze. Ich part​n e​rem w tym ca​łym przed​się​w zię​ciu był Mi​cha​e l Le​w is, księ​‐ go​w y, któ​re​go naj​w y​raź​n iej sku​si​ły pie​n ią​dze i zgo​dził się pro​w a​dzić za nich tę kosz​t ow​n ą klu​‐ bo​ka​w iar​n ię. Im​pre​z a przy​cią​gnę​ła kil​ka oso​bi​sto​ści z prze​stęp​cze​go świat​ka – ale też i DEA, któ​rej agen​ci sie​dzie​li na par​kin​gu, spi​su​jąc nu​m e​ry re​je​stra​cyj​n e. W pierw​szym roku dzia​łal​n o​‐ ści wpom​po​w a​n o w ten in​t e​res tak wie​le nar​ko​z y​sków, że stał się szó​stą naj​bar​dziej do​cho​do​‐ wą knaj​pą w ca​łych Sta​n ach. Każ​dej nocy Ed bry​lo​w ał w to​w a​rzy​stwie, oto​czo​n y wia​n usz​kiem swo​ich po​chleb​ców, lecz z tego, co sły​sza​łem, jego świ​t a się wy​kru​sza​ła. Co cie​ka​w e, on i Kel​ly rów​n ież prze​n ie​śli się z Co​ral Ga​bles do Key Bi​scay​n e, nie​da​le​ko domu De​n i​se. Wciąż za​ła​t wia​łem dla nich róż​n e spra​w y, lecz co​raz rza​dziej, a je​śli już, to Kel​ly przy​cho​dzi​ła do mnie z dys​po​z y​cja​m i. Jesz​cze za​n im opu​ści​łem Mo​n i​que, usły​sza​łem od An​dré, że mię​dzy Edem a jego dłu​go​let​n ią part​n er​ką nie ukła​da się za do​brze.

Tak bar​dzo wy​w ie​t rzał mi z gło​w y, że gdy wy​sko​czy​łem do To​bac​co Road – naj​star​sze​go baru w Mia​m i i re​gu​lar​n ej me​li​n y Ala Ca​po​n e w cza​sach pro​hi​bi​cji – i wpa​dłem pro​sto na nie​go, by​łem szcze​rze za​sko​czo​n y. Wy​glą​dał okrop​n ie – po​puch​n ię​t y, z pla​m a​m i na skó​rze. – Ed? – za​py​t a​łem, bo na​praw​dę nie by​łem pe​w ien, czy to on. – Ken… Pro​szę, pro​szę – od​parł, uno​sząc gło​w ę znad piwa, by mi się przyj​rzeć. – Co u cie​bie? – Do​sko​n a​le – stwier​dził. – Nie mo​gło być le​piej. Po pro​stu żyć nie umie​rać. Jego od​po​w iedź ka​z a​ła mi się za​sta​n o​w ić, ile cza​su sie​dzi w tej knaj​pie. Po​sze​dłem tam jed​‐ nak na​pić się piwa, więc za​m ó​w i​łem jed​n o i usia​dłem obok nie​go. – Jak in​t e​re​sy? – Pró​bo​w a​łem spra​w iać wra​ż e​n ie szcze​rze za​in​t e​re​so​w a​n e​go. – Kwit​n ą – rzu​cił. Mia​łem już coś po​w ie​dzieć, gdy na​gle do​dał: – Te​raz mam w koń​cu po​rząd​n ych spe​ców od fi​n an​sów, któ​rzy mi do​ra​dza​ją. My​śla​łem, czy nie za​pro​t e​sto​w ać, ale uzna​łem, że nie ma sen​su. Wi​dzia​łem, jak Ed po​m ia​‐ ta ludź​m i. Prę​dzej czy póź​n iej ze mną mógł po​stą​pić tak samo. – Miło mi to sły​szeć – uśmiech​n ą​łem się. – Słu​chaj, Ken… Do​ce​n iam, że po​m o​głeś nam za​cząć i ta​kie tam, ale to po pro​stu były dla cie​bie za wy​so​kie pro​gi. Te​raz jego sło​w a mnie za​bo​la​ły. – Zna​czy zli​t uj się – cią​gnął. – Wie​dzia​łeś, że te fir​m y, któ​re stwo​rzy​łeś dla mnie na sa​m ym po​cząt​ku, roz​w ią​z a​ły się po roku? Co to ma być, do cho​le​ry? Za​sta​n a​w ia​łem się, czy nie bro​n ić swo​jej po​z y​cji, tłu​m a​cząc mu do​kład​n ie, dla​cze​go po​z wo​‐ li​łem pa​pie​rom tych firm stra​cić waż​n ość, żeby nikt nie mógł ich na​m ie​rzyć, ale uzna​łem, że nie war​t o. Sko​ro był za głu​pi, żeby zro​z u​m ieć, cze​m u to zro​bi​łem, na pew​n o nie mia​łem za​‐ mia​ru mu tego wy​ja​śniać. To były taj​n i​ki mo​je​go za​w o​du, moje se​kre​t y. Po pro​stu wzru​szy​łem ra​m io​n a​m i. – Sam wi​dzisz – po​w ie​dział, jak​by to go uspra​w ie​dli​w ia​ło. – Nie masz po​ję​cia… – Wi​dać nie – bąk​n ą​łem. – Tak czy siak, wy​da​je się, że do​brze so​bie ra​dzisz beze mnie. Zde​‐ cy​do​w a​łeś się jed​n ak na tę Szwaj​ca​rię? – Naj​lep​sza de​cy​z ja w moim ży​ciu. Spryt​n ie to so​bie wy​m y​śli​łeś, uda​jąc, że to ta​kie skom​pli​‐ ko​w a​n e. Ale nie jest. Mogę to ro​bić sam i nie mu​szę pła​cić zło​dziej​skich sum two​je​m u ku​z y​n o​w i i temu go​ścio​w i… Jack​so​n o​w i. Mia​łem już dość słu​cha​n ia jego ty​ra​dy, więc wy​pi​łem piwo i wy​sze​dłem. Było mi przy​kro, że Ed nie do​strze​gał, jak bar​dzo mu po​m o​głem. Czło​w iek, któ​ry oświad​‐ czył pew​n e​go razu, że je​ste​śmy jak bra​cia, te​raz bez skrę​po​w a​n ia mnie oczer​n iał. Po​je​cha​łem do De​n i​se. Mie​li​śmy o wie​le waż​n iej​sze rze​czy do za​ła​t wie​n ia. Mu​sie​li​śmy za​‐ pla​n o​w ać przy​ję​cie we​sel​n e. Po​n ie​w aż obo​je by​li​śmy po roz​w o​dzie, zre​z y​gno​w a​li​śmy z ce​re​‐ mo​n ii ko​ściel​n ej na rzecz cze​goś, co przy​po​m i​n a​ło bar​dziej od​ci​n ek Po​li​c jan​tów z Mia​mi. Był w koń​cu 1986 rok.

Wy​n a​ją​łem luk​su​so​w y jacht – to na nim mia​ły się od​być za​ślu​bi​n y i przy​ję​cie. De​n i​se wy​glą​‐ da​ła zja​w i​sko​w o w ło​so​sio​w ych, skó​rza​n ych, ob​ci​słych spodniach i to​pie. Ja zja​w i​łem się w bia​‐ łych, skó​rza​n ych dżin​sach i pod​ko​szul​ku. Uro​czy​stość zgra​n o tak, by zbie​gła się z za​cho​dem słoń​ca, a ho​n o​ry czy​n ił Tre​v or, pi​lot, któ​ry po​m a​gał cza​sem prze​w o​z ić ko​ka​inę z Ba​ha​m ów – był też no​t a​riu​szem. Zde​cy​do​w a​li​śmy się na im​pre​z ę bez udzia​łu ro​dzi​n y. Li​sta go​ści była dzi​w acz​n ym zlep​kiem dwa​dzie​ścior​ga pię​cior​ga na​szych naj​bliż​szych przy​ja​ciół i klien​t ów, łącz​n ie z An​dré, któ​ry za​‐ in​a u​gu​ro​w ał tę całą przy​go​dę. Nie na​le​ż ał do mo​ra​li​stów, po​sta​n o​w ił więc nie za​bie​rać gło​su na te​m at mo​je​go roz​sta​n ia z Mo​n i​que; chrze​ści​jań​ska za​sa​da „żyj i po​z wól żyć” za​w sze była u nie​‐ go na pierw​szym miej​scu. Jak moż​n a się było spo​dzie​w ać, Ed i Kel​ly nie do​t ar​li. Szam​pan lał się stru​m ie​n ia​m i, a my sie​dzie​li​śmy na bia​łych, skó​rza​n ych po​dusz​kach i ba​w i​‐ li​śmy się do bia​łe​go rana. Moja nowa mał​ż on​ka nie mo​gła wy​pić za dużo szam​pa​n a i przez całą uro​czy​stość de​li​kat​n ie gła​dzi​ła swój brzuch. Wszy​scy byli zdzi​w ie​n i, gdy do​w ie​dzie​li się, gdzie za​m ie​rza​m y spę​dzić nasz mie​siąc mio​do​‐ wy. Dla​cze​go nie w Sa​int-Mar​t in – dla od​m ia​n y po fran​cu​skiej stro​n ie? A jako że nie na​le​ż a​‐ łem do tych, któ​rzy prze​pusz​czą oka​z ję, by po​łą​czyć przy​jem​n e z po​ż y​t ecz​n ym, zo​sta​w i​łem zre​lak​so​w a​n ą De​n i​se w ho​t e​lu, a sam wy​sko​czy​łem szyb​ko na An​gu​il​lę, by za​re​je​stro​w ać parę no​w ych firm. Wa​ka​cje były luk​su​sem, na któ​ry nie mo​głem so​bie po​z wo​lić. Po ślu​bie nad​szedł czas na ko​lej​n e zmia​n y. Prze​n io​słem biu​ro z lo​ka​li by​łych pro​ku​ra​t o​rów w cen​t rum do ma​łe​go, za​cisz​n e​go miej​sca za To​bac​co Road. Chri​sti​n e, moja nie​z mien​n ie wier​‐ na se​kre​t ar​ka, też w koń​cu uzna​ła, że i jej przy​da się zmia​n a. Czu​ła się źle od cza​su tego nu​‐ me​ru z Je​a nem-Lu​kiem i chcia​ła się prze​n ieść za gra​n i​cę. W ra​m ach ugo​dy do​sta​ła tro​chę pie​‐ nię​dzy, któ​re ogrom​n ie jej cią​ż y​ły, więc ru​szy​ła do An​glii. Było mi przy​kro, że koń​czy​m y współ​pra​cę, lecz ro​z u​m ia​łem jej spo​sób my​śle​n ia. Na do​da​‐ tek zna​la​z łem do​bre roz​w ią​z a​n ie. Moją se​kre​t ar​ką zo​sta​ła De​n i​se. Wciąż nie wie​dzia​ła o wszyst​kim, co ro​bi​łem, lecz to, że mia​łem ją pod ręką w biu​rze, do​da​w a​ło ca​ło​ści po​z o​rów le​‐ gal​n o​ści. Nie​dłu​go po​t em w oko​li​cy mo​je​go biu​ra wpa​dłem na Mo​n i​que. To w koń​cu mu​sia​ło się stać. Wi​dzia​łem ją po raz pierw​szy od chwi​li, gdy znik​n ą​łem ze swo​imi rze​cza​m i. Nie mó​w i​łem jej, że od​cho​dzę, nie zo​sta​w i​łem li​ści​ku, nie za​dzwo​n i​łem. Pew​n ie to było bez​dusz​n e, lecz uwa​ż a​łem, że nie ma już nic do po​w ie​dze​n ia. Prze​ko​n a​łem też sam sie​bie, że ta​kie roz​sta​n ie na dłuż​szą metę może jej po​m óc. Wy​da​w a​ło mi się, że dzię​ki temu za​osz​czę​dzę jej łez oraz gnie​w u. Łu​dzi​łem się. – Jak ci się żyje z two​ją nową dziew​czy​n ą? – za​py​t a​ła z prze​ką​sem. Uzna​łem, że to nie​od​po​w ied​n ia chwi​la, by po​w ie​dzieć jej o moim ślu​bie oraz dziec​ku w dro​‐ dze. Za​m iast tego pró​bo​w a​łem ją udo​bru​chać oględ​n y​m i od​po​w ie​dzia​m i, da​jąc jed​n ak ja​sno do zro​z u​m ie​n ia, że je​stem te​raz szczę​śli​w y w no​w ym związ​ku. – Two​je ży​cie było w strzę​pach, gdy cię po​z na​łam – przy​po​m nia​ła z nut​ką szy​der​stwa. – Nie prze​sa​dzaj, do​brze się ba​w i​li​śmy, ale chcie​li​śmy cze​goś in​n e​go od ży​cia...

– Czy​li cze​go? – Cóż, ja pew​n e​go dnia chcia​łem się oże​n ić, mieć dzie​ci. Ty już to mia​łaś za sobą. – Te​raz bym za cie​bie wy​szła. – W oczach mia​ła łzy. Nie mo​głem tego znieść. – Mo​n i​que, nie ro​z u​m iesz… Je​stem te​raz żo​n a​t y. Przez chwi​lę my​śla​łem, że wy​buch​n ie, lecz się opa​n o​w a​ła. Sta​ła zu​peł​n ie onie​m ia​ła. – Wiem, że to trud​n e, ale wciąż mi na to​bie za​le​ż y. Wciąż wie​le nas łą​czy – po​w ie​dzia​łem. – Czy ocze​ku​ję zbyt wie​le, li​cząc na to, że mo​ż e​m y żyć w zgo​dzie? – Jak przy​ja​cie​le, tak? – fuk​n ę​ła. – Bę​dzie​m y się trzy​m ać ra​z em i za​pra​szać na gril​la? – Cóż, ja… – Za​po​m nij. Ni​g​dy nie będę się kum​plo​w a​ła z two​ją nową żoną. Ona znisz​czy​ła mi ży​cie – stwier​dzi​ła bez ogró​dek. Przy​pusz​czam, że gdy​bym na​t knął się na nią w pierw​szych kil​ku ty​go​dniach po moim odej​‐ ściu, na​sze spo​t ka​n ie wy​glą​da​ło​by zu​peł​n ie ina​czej – wię​cej krwi i gro​m ów – lecz te​raz już ule​‐ cia​ła z niej zła ener​gia. – Gdy​by​śmy się po​bra​li, mo​gło być mię​dzy nami ina​czej – po​w ie​dzia​ła nie​m al z roz​rzew​‐ nie​n iem. – Może. Ale z dru​giej stro​n y by​ło​by go​rzej, gdy​by​śmy się te​raz ro​z e​szli. Tak jest naj​le​piej dla nas oboj​ga. – Nie mów mi, co jest dla mnie do​bre. Nie mia​łem już nic do po​w ie​dze​n ia. Wy​m ó​w i​łem się ja​kimś spo​t ka​n iem, na któ​re by​łem spóź​n io​n y, i po​szli​śmy każ​de w swo​ją stro​n ę. Nie je​stem pe​w ien, czy to przy​pad​ko​w e spo​t ka​‐ nie po​m o​gło jej od​z y​skać rów​n o​w a​gę, lecz mnie po​n ie​kąd ulży​ło, że uda​ło nam się po​z o​stać w dość po​praw​n ych sto​sun​kach. Nasz zwią​z ek zro​dził się z nar​ko​t y​ków, a na​sza mi​łość osią​gnę​ła nie​bo​t ycz​n e szczy​t y, lecz zjazd był dłu​gi i roz​cią​gnię​t y w cza​sie. Mia​łem na​dzie​ję, że nie po​w tó​rzę tych sa​m ych błę​dów z De​n i​se. Spo​t ka​n ie z Mo​n i​que spra​w i​ło, że zde​cy​do​w a​łem się na od​w yk. Z dnia na dzień zu​‐ peł​n ie skoń​czy​łem z pro​cha​m i. Po kil​ku la​t ach bra​n ia ko​ka​iny, czę​sto co​dzien​n ie, po​sta​n o​w i​łem rzu​cić ją na do​bre. Nie mo​głem już znieść kaca, od​w od​n ie​n ia, bólu gło​w y i de​pre​sji na gło​dzie – ob​ja​w ów dłu​go​let​n ie​go na​ło​gu. Na po​cząt​ku było cięż​ko, ale w mia​rę jak czu​łem się co​raz le​piej fi​z ycz​n ie, tłu​m i​łem chęć po​‐ wro​t u do sta​rych na​w y​ków i zu​peł​n ie je po​rzu​ci​łem. De​n i​se mar​t wi​ła się, jak będę mógł się na​‐ dal ob​ra​cać w to​w a​rzy​stwie, w któ​rym ko​ka​ina była wszę​dzie, i usie​dzieć spo​koj​n ie, gdy moi klien​ci będą przy mnie bra​li. Od​kry​łem jed​n ak, że gdy po​sta​n o​w i​łem prze​stać, stra​ci​łem za​in​‐ te​re​so​w a​n ie całą tą ko​ka​iną. Do​pie​ro wte​dy, gdy ją od​sta​w i​łem, zro​z u​m ia​łem, jak bar​dzo by​‐ łem od niej za​leż​n y. Nowa żona i obo​w iąz​ki przy​szłe​go ojca po​m o​gły ukie​run​ko​w ać moje my​‐ śle​n ie. Nasz syn uro​dził się na​stęp​n ej wio​sny. Na​z wa​li​śmy go An​t on, a gdy trzy​m a​łem go na rę​‐ kach po raz pierw​szy, za​sta​n a​w ia​łem się, w ja​kim świe​cie bę​dzie do​ra​stał. Czy jego na​ro​dzi​n y

ozna​cza​ły dla mnie nowy po​czą​t ek? Czy mo​głem kie​dyś jesz​cze stać się nor​m al​n ym praw​n i​‐ kiem? Przed​sta​w ie​n ie An​t o​n a mo​je​m u ojcu było wy​jąt​ko​w ą chwi​lą. Gdy Ro​bert przyj​rzał się mo​je​‐ mu sy​n o​w i, przy​z wo​ite​m u ży​ciu, po​w ie​dział: „W koń​cu wy​glą​da na to, że uło​ż y​łeś so​bie spra​‐ wy”. Ni​g​dy ani sło​w em nie wspo​m i​n a​łem jemu i mat​ce o moim dru​gim wcie​le​n iu, lecz może coś prze​czu​w a​li. Te​raz za​m ie​rza​łem ze​rwać z pra​n iem brud​n ych pie​n ię​dzy i wy​co​f ać się z bran​ż y z taką samą ła​t wo​ścią, jak do niej wsze​dłem. Ta​kie mia​łem ma​rze​n ie.

ROZDZIAŁ 19

„GDZIE PRZESŁAĆ TE DWANAŚCIE MILIONÓW?” Dean Ro​berts w ży​ciu nie przy​pusz​czał, że to bę​dzie ta​kie ła​t we. Jego ośmio​oso​bo​w y ze​spół zro​bił na​lot na an​gu​il​skie biu​ro Hen​ry’ego Jack​so​n a w po​dob​n ym sty​lu, jak śled​czy ze Sco​t land Yar​du wtar​gnę​li do lo​ka​li Wil​lia​m a O’Le​a ry’ego. Li​czył, że w naj​lep​szym ra​z ie Jack​son bę​dzie ni​czym kró​lik w świe​t le re​f lek​t o​rów, a w naj​‐ gor​szym, że za​ż ą​da za taką znie​w a​gę ich od​z nak. Za​m iast tego do​stał coś zu​peł​n ie in​n e​go. Było tak, jak​by Jack​son cze​kał na ich przy​by​cie. – Mamy po​w o​dy są​dzić, że po​m a​gał pan w pra​n iu brud​n ych pie​n ię​dzy i uła​t wiał ten pro​ce​‐ der – oświad​czył mu agent Ro​berts. – Mamy na​kaz prze​szu​ka​n ia pana lo​ka​li. Ro​berts uwiel​biał tę część swo​jej pra​cy. Wi​dzieć ich prze​ra​ż e​n ie… To wte​dy ujaw​n ia​ła się praw​dzi​w a na​t u​ra czło​w ie​ka. Jack​son był bar​dzo spo​koj​n y. – Pa​n o​w ie, wejdź​cie, pro​szę! Może za​m iast de​w a​sto​w ać moje pięk​n e biu​ra, pa​n o​w ie będą ła​ska​w i się roz​go​ścić i bez po​śpie​chu przej​rzeć moje akta? Mają pa​n o​w ie pra​cę do wy​ko​n a​n ia, a ja chciał​bym pa​n om po​m óc, na ile mogę. Oczy​w i​ście za​prze​czam wszel​kim po​dej​rze​n iom o czy​n y ka​ral​n e. Ale je​śli zdo​ła​cie zna​leźć tu coś, co po​m o​ż e wam w wa​szym śledz​t wie, pro​szę się nie krę​po​w ać. Ro​berts wy​m ie​n ił spoj​rze​n ie ze swo​im an​giel​skim ko​le​gą po fa​chu. Ten gość mówi se​rio? Tym​cza​sem Jack​son jesz​cze nie skoń​czył: – Praw​dę mó​w iąc, chy​ba nie ma po​t rze​by, że​bym tu był. Może więc zo​sta​w ię pa​n ów w spo​‐ ko​ju? Po​z wól​cie, że udam się na ty​go​dnio​w y urlop do Sta​n ów, a pa​n o​w ie tym​cza​sem przej​rzą akta. Ro​berts i Davy na​ra​dzi​li się. To był wy​ją​t ek od re​gu​ły, lecz na do​brą spra​w ę nie po​t rze​bo​‐ wa​li Jack​so​n a, żeby za​glą​dał im przez ra​m ię, pa​t rząc, któ​re akta bu​dzą ich za​in​t e​re​so​w a​n ie. Za

dużo łą​czy​ło go z dwo​m a kra​ja​m i, żeby pró​bo​w ał uciecz​ki, a zresz​t ą, gdy​by zna​leź​li tu do​w o​dy świad​czą​ce o jego wi​n ie, mo​gli go prze​cież aresz​t o​w ać póź​n iej. Chcie​li do​stę​pu do akt, a on im go da​w ał – bez awan​t u​ry i bez po​t rze​by ubie​ga​n ia się o na​kaz są​do​w y. Wie​dzie​li, że to ozna​cza, że Jack​son za​pew​n e ogło​si pu​blicz​n ie, że obu​rzy​ła go ak​cja po​li​cji, od​m ó​w ił współ​pra​cy i że prze​szu​ka​n ie od​by​ło się pod jego nie​obec​n ość, ale mo​gli z tym żyć. Gdy ze​brał swo​je ma​n at​ki i wy​szedł z biu​ra, do środ​ka wkro​czy​ła spec​gru​pa z pu​dła​m i i za​‐ czę​ła prze​glą​dać górę pa​pie​rów. To mia​ło tro​chę po​t rwać… Wy​cho​dząc z domu, przej​rza​łem się w lu​strze. By​łem w ja​skra​w ej ko​szu​li, szor​t ach i bu​t ach, w któ​re ubie​ra​łem się, le​cąc na An​gu​il​lę. Od cza​su mo​jej pierw​szej wy​pra​w y w te stro​n y dla Eda i Kel​ly wy​ko​n a​łem set​ki kur​sów z kasą. We​szły mi w na​w yk. Do​sze​dłem na​w et do mo​‐ men​t u, w któ​rym prze​ko​n a​łem sam sie​bie, że nie ro​bię nic złe​go. Może to wła​śnie dla​t e​go zgo​dzi​łem się przy​w dziać ten strój – mój uni​f orm pra​cza brud​n ych pie​n ię​dzy – by zde​po​n o​w ać kasę Da​v i​da i Mary Van​der​ber​gów, mał​ż eń​stwa che​m i​ków eko​lo​‐ gicz​n ych z Da​ko​t y Pół​n oc​n ej. Gdy nie ko​rzy​sta​li z usług An​dré w zby​w a​n iu pro​duk​t u ze swo​jej far​m y, na​w ią​z y​w a​li współ​pra​cę z gan​giem mo​t o​cy​klo​w ym Hells An​gels, któ​ry ich w tym wy​rę​‐ czał. Mo​t o​cy​kli​ści naj​w y​raź​n iej pręż​n ie dzia​ła​li, bo Da​v id miał te​raz set​ki ty​się​cy do​la​rów ze sprze​da​ż y swo​jej do​m o​w ej ro​bo​t y me​t am​f e​t a​m i​n y do ulo​ko​w a​n ia na za​gra​n icz​n ym kon​cie. Dzi​siaj wio​z łem sto pięć​dzie​siąt pa​t y​ków. Niby gro​sze – nic nie​z wy​kłe​go. Po​n ie​w aż nie​któ​‐ rzy z mo​ich klien​t ów byli w wię​z ie​n iu albo na przy​m u​so​w ym wy​gna​n iu, moja dzia​łal​n ość prze​‐ stęp​cza zma​la​ła. Zaj​m o​w a​ły mnie wów​czas głów​n ie fi​n a​li​z a​cje umów nie​ru​cho​m o​ścio​w ych i cy​w il​n e spo​ry są​do​w e. Nie mo​głem tak po pro​stu zejść zu​peł​n ie ze sce​n y. Wciąż mia​łem klien​‐ tów, dla któ​rych by​łem łącz​n i​kiem z ich kon​t a​m i. Sam na​dal mia​łem kasę na An​gu​il​li. Po​m i​m o wy​ło​ż e​n ia dzie​siąt​ków ty​się​cy do​lców na me​ble art déco na moim kon​cie José Lo​pe​z a zo​sta​ło ja​‐ kieś sie​dem​dzie​siąt pięć ty​sia​ków. Jak tyl​ko zsze​dłem z ło​dzi na An​gu​il​li, po​czu​łem, że coś jest nie tak. W moją stro​n ę, ale w prze​ciw​n ym kie​run​ku, zmie​rzał wy​raź​n ie ner​w o​w y Hen​ry Jack​son. – Ken? – za​krzyk​n ął. Wy​glą​dał tak, jak​by zo​ba​czył du​cha. – Co ty tu ro​bisz, do li​cha?! – In​t e​re​sy. Co ci się sta​ło? – Nie mogę się za​t rzy​m y​w ać. Mu​szę zła​pać łódź. Wo​dził ocza​m i to w jed​n ą, to w dru​gą stro​n ę ni​czym prze​ra​ż o​n e zwie​rzę, jak​by się bał, że ktoś za​uwa​ż y, że ze mną roz​m a​w ia. – Hen​ry… Co się dzie​je? – Słu​chaj, Ken… Przy​kro mi. Po pro​stu mu​szę już le​cieć. Nor​m al​n ie Hen​ry był za​baw​n y i pe​łen ży​cia. Prze​ko​n u​jąc sa​m e​go sie​bie, że to nic ta​kie​go, po​sze​dłem do ban​ku. Ge​rald, pre​z es, przy​w i​t ał mnie jak zwy​kle, miał jed​n ak nie​t ę​gą minę. Szyb​ko za​pro​w a​dził mnie do swo​je​go ga​bi​n e​t u. – Słu​chaj, po​li​cja tu była… Chcą przej​rzeć szcze​gó​ły ra​chun​ków na​le​ż ą​cych do Ame​ry​ka​n ów. – Niech so​bie pa​t rzą – stwier​dzi​łem śmia​ło. – Chy​ba nie mamy się cze​go oba​w iać. Ge​rald spoj​rzał na mnie z lek​kim po​w ąt​pie​w a​n iem.

– To nic – uspo​ka​ja​łem go. – Ufam ci. Nie za​m ie​rzam wy​co​f y​w ać swo​ich pie​n ię​dzy. Nie ma co pa​n i​ko​w ać. Po​cze​ka​m y, zo​ba​czy​m y. Wpła​ci​łem kasę far​m e​rów i wró​ci​łem do domu. Czu​łem, że pa​n i​ka się wzma​ga, lecz po za​sta​n o​w ie​n iu uzna​łem, że kon​t a są bez​piecz​n e. Dzię​ki prze​pi​som po​uf​n o​ści obo​w ią​z u​ją​cym na wy​spie nikt nie miał pra​w a ani ju​rys​dyk​cji, by wę​szyć i usta​lić praw​dzi​w ą toż​sa​m ość ich wła​ści​cie​li. Nie było mowy, żeby po​w ią​z a​li je z klien​‐ ta​m i. Je​dy​n e świa​dec​t wa tego, kim są ich po​sia​da​cze, były w biu​rach Hen​ry’ego. A prze​cież żad​‐ na agen​cja nie mo​gła zdo​być na​ka​z u są​do​w e​go na za​gra​n icz​n ym te​ry​t o​rium, żeby grze​bać w nie​jaw​n ych ak​t ach, praw​da? Do​pie​ro mie​siąc albo dwa póź​n iej, ale ja​koś przed Gwiazd​ką, bom​ba wy​bu​chła. Sie​dzia​łem w biu​rze, pró​bu​jąc upo​rząd​ko​w ać ja​kieś le​gal​n e spra​w y praw​n i​cze, gdy za​dzwo​‐ nił te​le​f on. To był Ge​rald z ban​ku na An​gu​il​li. – Ken – za​czął rze​czo​w o – nie wiem, jak ci to po​w ie​dzieć… Wa​sze ra​chun​ki ban​ko​w e zo​sta​ły za​m ro​ż o​n e. – Co?! Któ​re?! – Wszyst​kie. Przy​kro mi. – Cze​m u aku​rat na​sze? – Nie tyl​ko wa​sze. – W jego gło​sie było sły​chać na​pię​cie. – Wszyst​kie kon​t a. – Jak to „wszyst​kie”? – Wszyst​kie ame​ry​kań​skie kon​t a fir​m o​w e. – Jak mogę po​m óc? – Ni​jak. Nic nie mo​ż esz na to po​ra​dzić. Nikt nie może. Mu​si​m y po pro​stu zo​ba​czyć, cze​go chcą. Wciąż to ba​da​ją… Roz​łą​czy​łem się. To było bez sen​su. Ame​ry​kań​ska po​li​cja nie mia​ła żad​n ej ju​rys​dyk​cji na An​gu​il​li. To było bry​t yj​skie te​ry​t o​rium za​m or​skie. Na​w et FBI nie mo​gło tam tak po pro​stu wpa​‐ ro​w ać i za​ż ą​dać oka​z a​n ia do​ku​m en​t ów! Czy ktoś za​stra​szył Hen​ry’ego? Czy przy​jął o je​den brud​n y in​t e​res za dużo? Wie​dzia​łem, że jest oszu​stem, ale był na​szym oszu​stem. Chy​ba, że go ku​pi​li. Nie mia​łem po​ję​cia, co spy​cha​ło na​sze im​pe​rium na skraj prze​pa​ści. Wie​dzia​łem tyle, że za​‐ mro​ż e​n ie kont wstrzą​snę​ło każ​dym. Choć Ber​n ar​da i Char​lie​go aresz​t o​w a​n o za prze​m yt, wpa​‐ dli na go​rą​cym uczyn​ku. To był pierw​szy cios w samo ser​ce or​ga​n i​z a​cji, pierw​szy bez​po​śred​n i atak na mo​ich klien​t ów. Część za​ję​t ych pie​n ię​dzy po​cho​dzi​ła z sze​ściu mi​lio​n ów do​la​rów, któ​re po​m o​głem wpła​cić Edo​w i i Kel​ly. Ed był wku​rzo​n y, gdy prze​ka​z a​łem mu złe wie​ści. Na​padł na mnie, ki​piąc z wście​kło​ści: – Co to ma zna​czyć?! Dla​cze​go nic nie zro​bi​łeś?! Za​cho​w a​łem spo​kój. – DEA się w to wmie​sza​ła. Po​w ie​dzie​li ban​ko​w i, że chcą, żeby pie​n ią​dze za​ję​t o i prze​sła​n o do Sta​n ów, bo we​dług nich po​cho​dzą z pro​chów. – Ja pier​do​lę! – wrza​snął Ed. Nie po​t ra​f ił przyj​m o​w ać złych wia​do​m o​ści z kla​są.

– Wy​glą​da na to, że mają szcze​gó​ło​w e in​f or​m a​cje. Do​kład​n ie wie​dzą, gdzie szu​kać. Komu nie ufasz? – Ni​ko​m u – od​ciął się opry​skli​w ie. – Co mo​ż e​m y z tym zro​bić? Za​baw​n e. Jak​by on mógł ja​koś temu za​ra​dzić! – Po pro​stu mu​si​m y to prze​cze​kać. Kil​ka mie​się​cy póź​n iej zda​rzył się mały cud. Sie​dzia​łem w biu​rze, gdy za​dzwo​n ił te​le​f on. To był Ge​rald z an​gu​il​skie​go ban​ku. – Nie uwie​rzysz, ale wła​śnie dzwo​n ił do mnie sę​dzia po​ko​ju w tej spra​w ie… DEA mia​ła do tego ty​go​dnia do​star​czyć pi​sem​n e oświad​cze​n ia pod przy​się​gą z do​w o​dem na po​cho​dze​n ie pie​‐ nię​dzy z nie​le​gal​n ych źró​deł, ale po​kpi​li spra​w ę. Środ​ki od​m ro​ż o​n o. Od​ję​ło mi mowę. – To jak? – za​py​t ał Ge​rald. – Co „jak”? – Co chcesz, że​bym z nimi zro​bił? – Z czym? Z na​szy​m i kon​t a​m i? – Tak, mogę uwol​n ić wszyst​kie ak​t y​w a. Jest ja​kieś dwa​n a​ście mi​lio​n ów za​pi​sa​n ych na ame​‐ ry​kań​skie fir​m y… Gdzie mam to prze​słać? Za​sta​n o​w i​łem się chwil​kę. Dwa​n a​ście mi​lio​n ów? Moi klien​ci mie​li oko​ło dwóch trze​cich tej sumy. Mu​sia​ło mu cho​dzić o pie​n ią​dze wszyst​kich – resz​t a na​le​ż a​ła do ich wspól​n i​ków. – Prze​ślij to Ha​rvey​owi Smi​t ho​w i. Ca​łość na jego ra​chu​n ek po​w ier​n i​czy. Po​t em po​m y​ślę, co z tym zro​bić. Gdzie w praw​dzi​w ym świe​cie moż​n a było zro​bić coś ta​kie​go? Prze​n ieść taką sumę na gębę, przez te​le​f on, bez uwie​rzy​t el​n ie​n ia? Peł​n e za​ufa​n ie. I co waż​n iej​sze, mó​w i​m y tu o dwu​n a​stu mi​lio​n ach! Ta​kie rze​czy to tyl​ko w ra​jach po​dat​ko​w ych. Choć na An​gu​il​li do​cho​dzi​ła sie​dem​n a​sta, środ​ki na​t ych​m iast prze​la​n o do Ha​rveya Smi​t ha, ad​w o​ka​t a od spraw kar​n ych w Sa​int Kitts. Te​raz mu​sia​łem się za​sta​n o​w ić, jak je stam​t ąd wy​‐ do​być. W tej bran​ż y nie obo​w ią​z y​w a​ły cze​ki, a ja nie mo​głem prze​lać kasy na kon​t a w Sta​n ach, bo mu​sie​li​by​śmy wte​dy udo​w od​n ić jej po​cho​dze​n ie. Był tyl​ko je​den spo​sób. Mu​sie​li​śmy zro​bić od​w rot​n ość tego, co ro​bi​li​śmy przez sie​dem ostat​n ich lat, i prze​m y​cić kasę z po​w ro​t em do USA. Tyle że tym ra​z em stop​n io​w o. Po​ja​w ił się też inny pro​blem. Ha​rvey za​ż ą​dał za swo​ją po​m oc dwa​dzie​ścia pięć pro​cent od ca​ło​ści. Wy​cią​gnął nas z ta​ra​pa​t ów i umoż​li​w ił ten zu​chwa​ły trans​f er, więc chciał za to so​w i​t e​go wy​n a​gro​dze​n ia. Nie wiem, co było gor​sze – prze​ka​z a​n ie im na po​cząt​ku tego, że wszyst​kie ich pie​n ią​dze są za​m ro​ż o​n e, czy tego, że od​z y​ska​ją je​dy​n ie sie​dem​dzie​siąt pięć pro​cent. Zwłasz​cza dwóch klien​t ów – Pe​t er i Mar​cus z pierw​szej eki​py Eda – mia​ło do mnie pre​t en​sje. Nie do​strze​ga​li, że im po​m o​głem. Mo​gło się udać, gdy​by​śmy wy​n a​ję​li ko​lej​n y sa​m o​lot i po​w tó​rzy​li pierw​szą ope​ra​cję w od​‐ wrot​n ym kie​run​ku, ale to było za duże ry​z y​ko. Z tego, co wie​dzia​łem, DEA i cel​n i​cy mie​li

wszyst​kie dane po​sia​da​czy kont i mo​gli mo​n i​t o​ro​w ać na​sze pla​n y. Pry​w at​n y czar​t er na pew​n o zwró​cił​by ich uwa​gę. Był więc tyl​ko je​den spo​sób – prze​m y​ce​n ie kasy w nie​w iel​kich ilo​ściach. Zor​ga​n i​z o​w a​łem czę​ści klien​t ów lot do Sint Ma​a r​t en, gdzie mie​li​śmy się spo​t kać. Czu​łem się tam jak w domu, zna​łem ho​t e​le i ła​t wo było prze​w ieźć tu szmal z Sa​int Kitts. Ro​bi​łem te​raz do​słow​n ie za ka​sje​‐ ra gan​gu, spo​t y​ka​jąc się z klien​t a​m i, wrę​cza​jąc im ty​sią​ce fun​t ów w go​t ów​ce i cze​ka​jąc na ko​‐ lej​n ych. Dla mo​ich sie​dem​dzie​się​ciu pię​ciu pa​t y​ków mu​sia​łem za​pla​n o​w ać coś in​n e​go. Za​dzwo​n i​łem do sied​m iu bli​skich przy​ja​ciół, paru z bran​ż y, in​n ych spo​z a. „Co po​w iesz na urlop na Ka​ra​ibach?” – za​chę​ca​łem. „Wy​jeż​dża​m y i wra​ca​m y z dzie​w ię​cio​‐ ma ty​sią​ca​m i do​lców każ​dy”. Kto by od​m ó​w ił kil​ku dni spę​dzo​n ych na za​ba​w ie w Sa​int Kitts, gdy je​dy​n e, co mu​sia​łeś zro​‐ bić, to wwieźć z po​w ro​t em do kra​ju tro​chę pie​n ię​dzy, cał​ko​w i​cie le​gal​n ie? W koń​cu nie mu​sia​łeś zgła​szać do ocle​n ia ni​cze​go po​n i​ż ej dzie​się​ciu pa​t y​ków. Prze​w ieź​li​śmy pie​n ią​dze do kra​ju bez pro​ble​m ów – wszyst​ko się uda​ło. Za​w sze było dla mnie za​gad​ką, jak ten do​m ek z kart za​czął się wa​lić. Lata póź​n iej sie​dzia​‐ łem w domu, oglą​da​jąc te​le​w i​z ję, gdy pu​ści​li bry​t yj​ski do​ku​m ent opo​w ia​da​ją​cy szcze​gó​ło​w o o pro​ce​sie do​t y​czą​cym pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy, któ​ry roz​cią​gał się od wy​spy Man aż po An​‐ gu​il​lę. Wśród in​f or​m a​t o​rów był pe​w ien księ​go​w y, w któ​rym roz​po​z na​łem Wil​lia​m a O’Le​‐ ary’ego. Tłu​m a​czył, że to on za​su​ge​ro​w ał FBI, żeby za​czę​li wę​szyć wo​kół ma​łej An​gu​il​li. Ko​rzy​‐ sta​łem z jego po​m o​cy przy za​kła​da​n iu firm na bry​t yj​skich Wy​spach Dzie​w i​czych, zdej​m u​jąc je do​słow​n ie z jego pół​ki pod​czas kil​ku eks​pre​so​w ych wi​z yt. Mo​głem do​stać się do Road Town i wy​je​chać stam​t ąd w mniej niż dwie go​dzi​n y, a wy​czar​t e​ro​w a​n y sa​m o​lot, któ​rym la​t a​łem z An​gu​il​li, le​d​w ie miał czas schło​dzić sil​n i​ki mię​dzy lo​t a​m i. A więc to tak spec​gru​pa do​w ie​dzia​ła się wszyst​kie​go o pie​n ią​dzach mo​ich klien​t ów i każ​dym Ame​ry​ka​n i​n ie, któ​ry miał kasę w ban​ku za mie​dzą! Hen​ry Jack​son może i był spo​koj​n y i opa​n o​w a​n y przy Ro​bert​sie i Da​v ym, lecz jak tyl​ko wy​‐ szedł z biu​ra, mu​sia​ło mu się wy​da​w ać, że świat wali mu się na gło​w ę. Pew​n ie to było wte​dy, gdy na nie​go wpa​dłem. Mu​sia​łem być ostat​n im czło​w ie​kiem na zie​m i, któ​re​go chciał wte​dy spo​t kać… Śled​czy za​w i​t a​li już do ban​ku, ale po​n ie​w aż nie mie​li nazw in​t e​re​su​ją​cych ich kont, zo​sta​li od​pra​w ie​n i z kwit​kiem. Po​t em przej​rze​li li​sty klien​t ów i wszyst​kie księ​gi, znaj​du​jąc po​t rzeb​n e na​z wy. To po​z wo​li​ło im za​jąć środ​ki Ame​ry​ka​n ów. W ban​ku by​li​śmy kry​ci, lecz w biu​rze Jack​so​‐ na wpi​sy​w a​łem do akt praw​dzi​w e na​z wi​sko klien​t a. Wpro​w a​dza​jąc to za​bez​pie​cze​n ie przed laty, pra​w ie strze​li​łem so​bie sa​m o​bó​ja. A mimo to ja​koś uszło mi to na su​cho. Uzbro​je​n i w na​z wi​ska po​li​cjan​ci za​m ro​z i​li wszyst​kie kon​t a firm, w któ​rych usta​lo​n o udzia​ły Ame​ry​ka​n ów, nie​z a​leż​n ie od tego, czy ist​n iał ja​kiś do​w ód na ich nie​le​gal​n ą dzia​łal​n ość. Nie tyl​ko ja za​czą​łem skła​dać do kupy ele​m en​t y tej ukła​dan​ki. FBI i DEA wście​kły się, gdy do nich do​t ar​ło, co się sta​ło w ban​ku. Uwa​ż a​li, że Ge​rald brał w łapę, i zmu​si​li go do re​z y​gna​cji

ze sta​n o​w i​ska. Śled​czy mie​li te​raz na​z wi​ska wie​lu klien​t ów, któ​rych po​dej​rze​w a​li o nie​le​gal​n y han​del i pra​n ie brud​n ych pie​n ię​dzy. Py​t a​n ie tyl​ko, czy mie​li do​w o​dy.

ROZDZIAŁ 20

PIEKIELNE OGARY NA MOIM TROPIE To było nie​w in​n e spo​t ka​n ie – po czę​ści w le​gal​n ych in​t e​re​sach, po czę​ści nie​ko​n iecz​n ie. Ro​que Her​re​ro był klien​t em ni​skie​go szcze​bla, hur​t ow​n i​kiem, któ​ry sprze​da​w ał pro​chy. Na pew​n o nie miał tej sa​m ej kla​sy, co jego oj​ciec. Ra​m on Her​re​ro był kimś, kogo moż​n a na​z wać su​per​prze​stęp​cą. Za opła​t ą po​t ra​f ił prze​krę​cić licz​n ik ener​gii elek​t rycz​n ej, jak tyl​ko chcia​łeś. Jego usłu​gi cie​szy​ły się ogrom​n ym po​w o​dze​n iem i po​pu​lar​n o​ścią. Był po​szu​ki​w a​n y nie tyl​ko przez miesz​kań​ców ży​ją​cych na skra​ju ubó​stwa na przed​m ie​ściach zdo​m i​n o​w a​n ych przez mniej​szo​ści et​n icz​n e, lecz tak​ż e przez do​staw​ców prą​du i po​li​cję. Ro​que szyb​ko uznał, że han​del nar​ko​t y​ka​m i to o wie​le bar​dziej in​t rat​n a pro​f e​sja. Do​brze so​bie ra​dził, sprze​da​jąc ko​ka​inę do No​w e​go Jor​ku, i chciał za​in​w e​sto​w ać. Tak jak oj​ciec był jed​‐ nak pa​ra​n o​ikiem. Ni​g​dy nie chciał się ze mną spo​t y​kać w moim biu​rze w cen​t rum, więc tym ra​z em za​pro​po​n o​w a​łem lunch w re​stau​ra​cji w Key Bi​scay​n e, bli​sko miej​sca, w któ​rym miesz​ka​‐ łem, tak bli​sko, że po​sta​n o​w i​łem wziąć z sobą jed​n e​go z dwóch ku​dła​t ych pie​sków De​n i​se rasy lha​sa apso. Przy ca​łej tej na​gon​ce na An​gu​il​li mia​łem ogra​n i​czo​n e moż​li​w o​ści i uzna​łem, że le​piej bę​‐ dzie, je​śli za​in​w e​stu​ję w coś le​gal​n e​go, na przy​kład w nie​ru​cho​m o​ści. Ro​que był układ​n ym ku​‐ bań​skim imi​gran​t em, któ​ry sto​so​w ał się do mo​ich rad. Wła​śnie skoń​czy​li​śmy lunch i wra​ca​li​śmy do sa​m o​cho​dów, gdy za​w o​łał: – Co, do cho​le​ry?! Wska​z ał na coś po dru​giej stro​n ie uli​cy. Zmru​ż y​łem oczy w słoń​cu nie​pew​n y, na co pa​t rzę. Ja​kiś czło​w iek przy​kuc​n ął za ma​łym au​t em. Do​pie​ro po chwi​li zo​rien​t o​w a​li​śmy się, co ten go​‐ ściu wła​ści​w ie robi – on nas fil​m o​w ał! Nie​po​ręcz​n y blok me​t a​lu, któ​ry trzy​m ał na wy​so​ko​ści oczu, za​sła​n iał jego twarz, lecz me​t o​‐ dycz​n y ruch dru​giej ręki wska​z y​w ał ja​sno, że na​gry​w a nas na coś, co moż​n a dzi​siaj opi​sać jako

sta​ro​daw​n ą ka​m e​rę. Nie było wąt​pli​w o​ści, że je​den z nas jest in​w i​gi​lo​w a​n y. Ro​que był wstrzą​śnię​t y. – Jezu! Wi​dzisz to?! Za​n im zdą​ż y​łem od​po​w ie​dzieć, ka​m e​rzy​sta, wi​dząc, że jest spa​lo​n y, wsko​czył do auta i z nie​cier​pli​w o​ścią kie​row​cy For​m u​ły 1 wy​je​chał na peł​n ym ga​z ie z par​kin​gu, zo​sta​w ia​jąc za sobą chmu​rę ku​rzu. Z ko​ła​t a​ją​cym ser​cem ro​z ej​rza​łem się wo​kół, pró​bu​jąc usta​lić, czy tam​t en był sam. Nie za​‐ uwa​ż y​łem ni​ko​go in​n e​go, jed​n ak nie chcąc ry​z y​ko​w ać, po po​ż e​gna​n iu się z Ro​que’em wró​ci​łem do domu okręż​n ą dro​gą głów​n ie po to, by usta​lić, czy ktoś mnie śle​dzi, a tak​ż e po to, żeby spró​‐ bo​w ać uspo​ko​ić roz​sza​la​łe tęt​n o. Czu​łem się tak, jak​by wy​la​n o mi na gło​w ę ku​beł zim​n ej wody. Moje zmy​sły się wy​ostrzy​ły. Czę​sto po​dej​rze​w a​łem, że je​ste​śmy ob​ser​w o​w a​n i, a po wpad​ce w ra​jach po​dat​ko​w ych w za​sa​‐ dzie by​łem tego pe​w ien, lecz to po​t wier​dzi​ło moje do​m y​sły. Po​je​cha​łem na pla​ż ę, gdzie gro​bla Ric​ken​bac​ker łą​czy idyl​licz​n e przy​brzeż​n e wy​sep​ki z Mia​m i, i spoj​rza​łem na za​t o​kę i ma​ja​czą​ce w od​da​li śród​m iej​skie dra​pa​cze chmur. Cze​go się spo​dzie​w a​łem? Mu​sia​łem spoj​rzeć praw​dzie w oczy. Były duże szan​se, że przez ostat​n ie czte​ry lata mnie ob​ser​w o​w a​li. Czy ile​kroć my​śla​łem, że za​cie​ram za sobą śla​dy, po​łą​czo​n e siły cel​n i​‐ ków, DEA i po​li​cji zbli​ż a​ły się do mnie? A co z klien​t a​m i? Zda​w a​ło się, że oni wszy​scy przy​szli z oso​bi​ste​go po​rę​cze​n ia. Ale co, je​śli je​den z nich był taj​n ia​kiem po ci​chu kom​ple​t u​ją​cym do​ssier, któ​re pew​n e​go dnia nas po​grą​ż y? Kto był na​szym Don​n ie’em Bra​sco? Ła​t wo moż​n a było do tego dojść. Je​stem pe​w ien, że prze​‐ stęp​cza ro​dzi​n a Bo​n an​n o – z któ​rą byli po​w ią​z a​n i wło​scy kam​ra​ci bos​sa Ben​n y’ego Her​n án​de​‐ za – są​dzi​ła, że jest od​por​n a na in​f il​t ra​cję, do​pó​ki Jo​seph Pi​sto​n e, agent FBI, nie wnik​n ął w jej sze​re​gi i nie​m al nie znisz​czył ca​łej or​ga​n i​z a​cji. Na ile mo​głem wie​rzyć, że klien​ci będą mnie kry​li? W dro​dze na szczyt by​li​śmy to​w a​rzy​‐ sza​m i bro​n i, lecz wkrót​ce mie​li​śmy się prze​ko​n ać, jak da​le​ko się​ga lo​jal​n ość. Już raz mi gro​ż o​n o. Je​śli po​czu​ją pre​sję, czy mu​sia​łem bać się o ży​cie? Jak się bro​n ić, gdy je​‐ den z two​ich naj​bliż​szych sprzy​m ie​rzeń​ców po​sta​n a​w ia ci wbić nóż pro​sto w ser​ce? Może po​w i​‐ nie​n em był uciec do Ni​ka​ra​gui, gdy mia​łem oka​z ję? To wy​da​w a​ło się prost​sze, gdy mu​sia​łem się mar​t wić tyl​ko i wy​łącz​n ie o sie​bie. Te​raz mia​łem De​n i​se i An​t o​n a. Ileż po​t wor​n e​go bólu mia​‐ łem im spra​w ić? Ileż prze​z e mnie wy​cier​pią? Oczy​w i​ście mo​gło się zda​rzyć, że to Ro​que był ce​lem. Jed​n ak ja prze​cież by​łem z nim. Po Je​a nie-Lucu, Ber​n ar​dzie i zwi​n ię​ciu tych za​m ro​ż o​n ych dwu​n a​stu mi​lio​n ów sprzed nosa FBI i Sco​t land Yar​du wkrót​ce sta​n ie się ja​sne, że mam dużo na su​m ie​n iu. Przez dni, ty​go​dnie, mie​sią​ce po tym zda​rze​n iu dzia​ła​łem jak na au​t o​pi​lo​cie. Za​ła​t wia​łem swo​je spra​w y, kon​t ak​t o​w a​łem się z klien​t a​m i, zaj​m o​w a​łem nie​ru​cho​m o​ścia​m i, zgry​w a​łem przy​kład​n e​go ojca i męża, sta​ra​łem się żyć nor​m al​n ie. Mimo to przez cały czas za​sta​n a​w ia​łem się, kie​dy bom​ba wy​buch​n ie. Kie​dy ten sie​lan​ko​w y ob​ra​z ek roz​sy​pie się na ka​w ał​ki? Prze​n ie​śli​‐ śmy się z Key Bi​scay​n e do The Falls, za​cisz​n ej, pod​m iej​skiej dziel​n i​cy po​łu​dnio​w e​go Mia​m i,

jesz​cze da​lej za Ken​dall. Pod​świa​do​m ie zro​bi​łem krok wstecz – krok da​lej w głąb bar​dziej ustron​n e​go te​ry​t o​rium, jak​by ja​cyś ob​ser​w u​ją​cy mnie agen​ci mo​gli po​m y​śleć: „Spójrz​cie tyl​ko na nie​go, te​raz jest do​brym go​ściem, żyje spo​koj​n ie, więc mu od​pu​ść​m y”. Nie było dnia, gdy mo​głem uciec przed lę​kiem. Czy świt przy​n ie​sie po​ran​n y na​lot na mój dom? Wy​obra​ż e​n ie tego, jak mnie aresz​t u​ją, za​ku​w a​ją w kaj​dan​ki, a De​n i​se za​w o​dzi z kwi​lą​‐ cym dziec​kiem, prze​śla​do​w ał mnie bez prze​rwy. Osta​t ecz​n ie nie było żad​n e​go po​ran​n e​go na​lo​t u, żad​n e​go za​w o​dze​n ia ani kwi​le​n ia. Ktoś za​pu​kał do drzwi pew​n e​go ran​ka, gdy sie​dzia​łem w biu​rze, zaj​m u​jąc się po​dzia​łem nie​ru​cho​m o​ści. De​n i​se zo​sta​ła w domu z An​t o​n em. By​łem sam, gdy dwo​je lu​dzi – ele​ganc​ko ubra​n i męż​czy​z na i ko​bie​t a – we​szli do środ​ka. Pierw​szy ode​z wał się fa​cet: – Ken​n eth Ri​jock? – Tak. – Na​z y​w am się Mat​t hew Mar​t in. To moja ko​le​ż an​ka Ju​lie Rich​t er. Pra​cu​je​m y w od​dzia​le do​cho​dzeń kar​n ych urzę​du skar​bo​w e​go. To była chwi​la praw​dy. Mar​t in był uprzej​m y. Po​w ie​dział, że chce ze mną po​roz​m a​w iać o czter​dzie​stu za​ło​ż o​n ych prze​z e mnie fir​m ach, któ​re we​dług nich były przy​kryw​ka​m i dla dzia​łal​n o​ści prze​stęp​czej. Chcie​li zo​ba​czyć wszyst​kie do​ku​m en​t y ma​ją​ce zwią​z ek z tymi kor​po​ra​cja​m i. Je​śli od​m ó​w ię współ​pra​cy, mie​li dla mnie we​z wa​n ie do sta​w ie​n ia się przed ławą przy​się​głych. Pró​bo​w a​łem za​cho​w ać spo​kój, lecz moje ner​w y były w strzę​pach. – Nie mam żad​n ych akt zwią​z a​n ych z czymś ta​kim. – Hm – mruk​n ął agent. – Może pan to wy​t łu​m a​czyć przy​się​głym. Do​rę​czy​li mi we​z wa​n ie i – po uprzej​m ym wy​ja​śnie​n iu pro​ce​du​ry, któ​rą do​sko​n a​le zna​łem – ży​czy​li mi mi​łe​go dnia. Sie​dzia​łem i sta​ra​łem się wy​m y​ślić ja​kiś plan. Stu​diu​jąc pa​pie​ry, prze​czy​t a​łem, że mu​szę przed​sta​w ić wszel​kie po​sia​da​n e do​ku​m en​t y zwią​z a​n e z za​m or​ski​m i fir​m a​m i, któ​re po​le​ci​łem za​ło​ż yć w ra​jach po​dat​ko​w ych. Mó​w i​łem praw​dę, gdy po​w ie​dzia​łem agen​t om, że nie mam przy so​bie do​ku​m en​t ów. Wszyst​kie były prze​cho​w y​w a​n e w ga​bi​n e​t ach Hen​ry’ego Jack​so​n a. Ale sko​ro zro​bi​li na​lot na jego biu​ra i ze​bra​li do​w o​dy, to czy nie mie​li już tych akt? A może chcie​li spraw​dzić, czy mam ana​lo​gicz​n e pa​pie​ry, któ​re do​w io​dły​by po​n ad wszel​ką wąt​pli​w ość, że by​łem od​po​w ie​dzial​n y za za​ło​ż e​n ie tych firm i kont? Albo mie​li tyl​ko na​z wy tych kor​po​ra​cji, lecz żad​n ych po​w ią​z a​n ych do​ku​m en​t ów i wciąż po​t rze​bo​w a​li do​w o​dów, żeby wy​t o​czyć mi spra​w ę. A co, je​śli za​m ie​rza​li za​pro​po​n o​w ać mi nie​t y​kal​n ość w na​dziei, że zło​ż ę ze​z na​n ia, któ​re po​z wo​lą im aresz​t o​w ać Eda Bec​ke​ra, Kel​ly i resz​t ę? Mia​łem się do​w ie​dzieć za ty​dzień. Po​le​co​n o mi się sta​w ić przed wiel​ką ławą przy​się​głych w Ga​ine​svil​le na pół​n o​cy sta​n u, sie​dzi​bie uni​w er​sy​t e​t u sta​n o​w e​go Flo​ry​dy. Choć sę​dzia, przed któ​rym mia​łem sta​n ąć, urzę​do​w ał w sto​łecz​n ym Tal​la​has​see, zwy​kle krą​ż ył po re​gio​n ie. Mu​sia​‐

łem udać się tam, gdzie aku​rat za​sia​dał. Ze​z na​n ie przed wiel​ką ławą przy​się​głych, pro​ce​du​ra sto​so​w a​n a, aby usta​lić, czy są wy​star​cza​ją​ce pod​sta​w y do roz​po​czę​cia pro​ce​su, od​by​w a się bez udzia​łu po​stron​n ych i jest je​dy​n ą z tych rzad​kich sy​t u​a cji w ame​ry​kań​skim sys​t e​m ie praw​n ym, w któ​rym ad​w o​kat nie może to​w a​rzy​szyć ci oso​bi​ście. Mu​sia​łem wejść tam sam uzbro​jo​n y je​‐ dy​n ie we wła​sny ro​z um, żeby się bro​n ić. Sama jej na​t u​ra onie​śmie​la na​w et tych, któ​rzy za​w o​do​w o zaj​m u​ją się pra​w em. Wiel​ka ława przy​się​głych ma być w teo​rii czę​ścią sys​t e​m u wza​jem​n ej kon​t ro​li trój​po​dzia​łu wła​dzy, za​‐ po​bie​ga​ją​cym sta​w ia​n iu przed są​dem w opar​ciu wy​łącz​n ie o wi​dzi​m i​się pro​ku​ra​t o​ra. Musi on prze​ko​n ać ław​n i​ków, że ist​n ie​je uza​sad​n io​n e po​dej​rze​n ie, praw​do​po​do​bień​stwo winy albo do​‐ mnie​m a​n ie fak​t ycz​n e czy też praw​n ie wy​star​cza​ją​ce do​w o​dy, że po​peł​n io​n o prze​stęp​stwo. Wiel​ka ława przy​się​głych, skła​da​ją​ca się z prze​cięt​n ych przed​sta​w i​cie​li spo​łe​czeń​stwa i wy​bie​ra​‐ na w ten sam spo​sób, co zwy​kła ława przy​się​głych, może zmu​sić świad​ków do ze​z nań. Tej nocy po​w ie​dzia​łem o tym De​n i​se. Na ile mo​głem, pró​bo​w a​łem za​cho​w ać spo​kój, jak​by nic się nie sta​ło. Była zroz​pa​czo​n a. – Co to zna​czy? – Nie wiem – od​par​łem szcze​rze. – Mu​szę po pro​stu tam pójść i się do​w ie​dzieć. Może nie orien​t u​ją się do koń​ca w sy​t u​a cji i sta​ra​ją się wy​w rzeć pre​sję – do​da​łem bar​dziej z na​dzie​ją niż z ja​ką​kol​w iek pew​n o​ścią. – Wię​z ie​n ie?! Nie mo​ż esz mnie te​raz zo​sta​w ić. Nie chcę być sa​m ot​n ą mat​ką! – Słu​chaj, nie doj​dzie do tego – pró​bo​w a​łem ją uspo​ko​ić. – Może im się wy​da​w ać, że wie​dzą, co się dzie​je, ale moż​li​w e, że chcą tyl​ko, że​bym uzu​peł​n ił luki. Może to blef. Gdy zbli​ż ał się sąd​n y dzień, od​w ie​dził mnie An​dré. Na​dal mia​łem kon​t akt z moim sta​rym przy​ja​cie​lem. Był go​ściem na na​szym we​se​lu i po​z nał De​n i​se, któ​rą bar​dzo po​lu​bił. Roz​sąd​n ie wy​co​f ał się z biz​n e​su, gdy na​gon​ka za​czę​ła się wzma​gać i – jak​by to w ogó​le było moż​li​w e – jesz​cze mniej zwra​cał na sie​bie uwa​gę niż wte​dy, gdy go po​z na​łem przed wie​lu laty. Od razu prze​szedł do rze​czy. – Sły​sza​łem, że cię we​z wa​li. Po​n ie​w aż nie by​łem aresz​t o​w a​n y ani zo​bli​go​w a​n y do za​prze​sta​n ia prak​t y​ki, sta​ra​łem się pra​co​w ać jak zwy​kle, nie da​jąc po so​bie po​z nać, że dzie​je się coś nie​z wy​kłe​go. Wie​ści się jed​n ak roz​cho​dzą, a ja po​dej​rze​w a​łem, że wy​sła​li An​dré z za​da​n iem roz​po​z na​n ia sy​t u​a cji – de​le​gat ma​ją​cy usta​lić, czy mają się o co mar​t wić. – Kto cię przy​słał, An​dré? Za​śmiał się. – Nikt. Przy​sze​dłem z tro​ski o sta​re​go przy​ja​cie​la. Ale – do​dał – sko​ro py​t asz… Ed i Kel​ly rów​n ież się mar​t wią. – On mar​t wi się o mnie czy o to, co mogę po​w ie​dzieć? – Je​stem pe​w ien, że szcze​rze mar​t wią się o twój los. Po​n ie​kąd czu​łem się roz​ż a​lo​n y tym, że Ed przy​słał An​dré, żeby mnie wy​ba​dać i upew​n ić się, że nie pę​kam. Było to jed​n ak też tro​chę po​cie​sza​ją​ce, że sta​ra si​t wa trzy​m a​ła się moc​n o.

Je​śli prze​t rwam, to usta​lę stan​dard dla wszyst​kich in​n ych. – Mo​ż esz im po​w ie​dzieć, żeby się nie mar​t wi​li. Nie mam za​m ia​ru ze​z na​w ać prze​ciw​ko ni​‐ ko​m u. Ochro​n ię mo​ich klien​t ów, obec​n ych i daw​n ych. – Ani tro​chę w cie​bie nie wąt​pi​łem, Ken. Miej​m y tyl​ko na​dzie​ję, że gdy tam​ci znaj​dą się na two​im miej​scu, będą rów​n ie lo​jal​n i. Wy​m ie​n i​li​śmy spoj​rze​n ia. Obaj wie​dzie​li​śmy, jaka jest od​po​w iedź. Za​t rud​n i​łem praw​n i​ka, żeby mnie re​pre​z en​t o​w ał. Je​den z mo​ich ku​z y​n ów, part​n er w fir​‐ mie praw​n i​czej w Mia​m i, po​le​cił mi swo​je​go wspól​n i​ka, bar​dzo spraw​n e​go ad​w o​ka​t a na​z wi​‐ skiem Ste​w art Co​burn. Gdy nad​szedł dzień wy​jaz​du do Ga​ine​svil​le, po​cie​sza​łem De​n i​se, mó​w iąc jej, że wszyst​ko bę​dzie do​brze. Wró​cę za dzień lub dwa, nic się nie zmie​n i. Jak bar​dzo chcia​łem, żeby to była praw​da! Z tego, co wie​dzia​łem, mo​głem się ła​t wo zna​leźć w sy​t u​a cji Je​a na-Luca – zo​bli​go​w a​n y do ze​z nań. Gdy​bym od​m ó​w ił, tra​f ił​bym do aresz​t u na czas nie​okre​ślo​n y za nie​z a​sto​so​w a​n ie się do na​ka​z u sądu. Tej nocy Ste​w art i ja po​je​cha​li​śmy do Ga​ine​svil​le. Choć sta​w ia​łem się w są​dzie set​ki razy jako ad​w o​kat i zna​łem pro​ce​du​rę, to rano do​padł mnie stres. Ist​n ia​ło duże praw​do​po​do​bień​stwo, że tra​f ię dzi​siaj za krat​ki. Na​pię​cie w tych ostat​n ich chwi​lach przed wej​ściem na salę roz​praw było nie​m al nie do znie​sie​n ia. Mu​sia​łem wło​ż yć wszyst​kie siły woli w to, żeby nie stra​cić pew​n o​ści sie​bie. Wcho​dząc, za​uwa​ż y​łem dwu​n a​stu ław​n i​ków. Zo​sta​łem za​przy​się​ż o​n y – nie​z byt przy​jem​n a rzecz dla ko​goś za​a n​ga​ż o​w a​n e​go w dzia​łal​n ość prze​stęp​czą, świa​do​m e​go kary za krzy​w o​przy​‐ się​stwo. Le​d​w ie zdą​ż y​łem się ro​z e​z nać w oto​cze​n iu i ze​brać my​śli, gdy dwóch pro​ku​ra​t o​rów fe​‐ de​ral​n ych za​czę​ło za​rzu​cać mnie py​t a​n ia​m i. Wszel​kie ich na​dzie​je, że może mnie zmięk​czą ja​‐ ki​m iś wstęp​n y​m i oświad​cze​n ia​m i, szyb​ko roz​w ia​łem. Pierw​szy oskar​ż y​ciel, za​stęp​ca pro​ku​ra​t o​ra, od razu prze​szedł do rze​czy: – Pa​n ie Ri​jock, czy pie​rze pan brud​n e pie​n ią​dze dla or​ga​n i​z a​cji prze​stęp​czej? – W żad​n ym ra​z ie. – Pró​bo​w a​łem brzmieć moż​li​w ie jak naj​bar​dziej prze​ko​n u​ją​co. Mój ad​w o​kat zgło​sił sprze​ciw, wy​w o​łu​jąc ty​po​w y spór pro​ce​du​ral​n y mię​dzy przed​sta​w i​cie​la​‐ mi stron. Gdy już go roz​w ią​z a​n o, oskar​ż y​ciel prze​szedł do te​m a​t u do​ku​m en​t ów. Cał​kiem zgod​‐ nie z praw​dą oświad​czy​łem, że nie je​stem w po​sia​da​n iu żad​n ych pa​pie​rów fir​m o​w ych. Trzy​m a​‐ łem je za gra​n i​cą, lecz nie ra​czy​łem do​bro​w ol​n ie po​dzie​lić się tą in​f or​m a​cją. Po​t em oskar​ż y​ciel wy​re​cy​t o​w ał wszyst​kie na​z wi​ska klien​t ów i na​z wy firm – wie​dzie​li cho​‐ ler​n ie dużo. Ja w od​po​w ie​dzi za​sło​n i​łem się ta​jem​n i​cą ad​w o​kac​ką. Rzecz ja​sna, je​śli ist​n ie​je przy​pusz​cze​n ie, że ad​w o​kat albo klient do​pusz​cza​ją się prze​stęp​stwa, to żad​n a ta​jem​n i​ca nie obo​w ią​z u​je, lecz mu​sia​łem za​ry​z y​ko​w ać. Gdy za​czę​ły pa​dać za​rzu​t y, po​czu​łem, że pora rzu​cić kil​ka lip​n ych wy​m ó​w ek. Zgło​si​łem sprze​ciw, po​w o​łu​jąc się na to, że je​śli po​w iem coś o tych za​m or​skich fir​m ach, po​peł​n ię prze​stęp​‐

stwo, bo pra​w o w tych kra​jach za​bra​n ia​ło mó​w ie​n ia o wła​ści​cie​lach bez ich zgo​dy. Jak moż​n a się było spo​dzie​w ać, to ni​ko​go nie prze​ko​n a​ło. Po​t em do​w o​dzi​łem, że sko​ro na​z wy tych firm i na​z wi​ska klien​t ów po​z y​ska​n o w spo​sób nie​‐ zgod​n y z pra​w em, nie mia​łem obo​w iąz​ku udzie​lać żad​n ych in​f or​m a​cji. I znów wie​dzia​łem, że pro​ku​ra​t or tego nie kupi, czu​łem jed​n ak ro​sną​cy opór. Mia​łem bez​t ro​skie po​czu​cie ode​rwa​n ia. Wie​dzia​łem, że będę bro​n ił mo​ich klien​t ów zę​ba​m i i pa​z u​ra​m i. W koń​cu tkwi​li​śmy w tym ra​‐ zem. To da​w a​ło mi więk​szą fraj​dę niż wszyst​ko, co prze​ż y​w a​łem w roli ba​n al​n e​go spe​ca od spo​rów są​do​w ych. Czu​łem się taki nie​z łom​n y, że by​łem skłon​n y pójść do wię​z ie​n ia za nie​z a​‐ sto​so​w a​n ie się do na​ka​z u sądu. Mu​sia​łem za​ry​z y​ko​w ać. Wie​dzia​łem, że je​śli chcą, że​bym mó​w ił, mu​szą mi za​pew​n ić nie​t y​kal​n ość, tak jak Je​a no​w iLu​co​w i. Dużo ry​z y​ko​w a​łem, bo czu​łem, że prę​dzej pój​dę sie​dzieć, niż co​kol​w iek po​w iem. Wy​‐ raź​n ie sfru​stro​w a​n i mo​imi wy​krę​t a​m i pro​ku​ra​t o​rzy mie​li dwa wyj​ścia. Mo​gli mnie za​brać przed ob​li​cze sę​dzie​go, któ​ry przy​z nał​by mi nie​t y​kal​n ość. Ewen​t u​a l​n ie mo​gli mnie zwol​n ić z dal​szych ze​z nań przed wiel​ką ławą przy​się​głych w na​dziei, że zdo​ła​ją oskar​ż yć mnie póź​n iej pod wa​run​kiem, że uda​ło​by im się ze​brać do​sta​t ecz​n e do​w o​dy. W koń​cu oskar​ż y​cie​le po​le​ci​li mi ra​czej oschle, że​bym na​z a​jutrz sta​w ił się przed sę​dzią fe​de​ral​n ym. Pro​blem w tym, że ten prze​n o​sił się do Tal​la​has​see, więc i my mu​sie​li​śmy się tam udać. Oba​w ia​łem się, że to ozna​cza tyl​ko jed​n o: za​pro​w a​dzą mnie przed sąd i za​ofe​ru​ją mi nie​t y​kal​n ość. A wte​dy zo​sta​n ę aresz​t o​‐ wa​n y za nie​z a​sto​so​w a​n ie się do na​ka​z u sądu, gdy im po​w iem, że nie je​stem go​t ów ze​z na​w ać. Na wy​pa​dek, gdy​bym miał ja​kieś wąt​pli​w o​ści co do tego, czy sę​dzia wy​m ie​rzy su​ro​w ą karę za moją od​m o​w ę współ​pra​cy, Ste​w art do​w ie​dział się o nim tyle, że był ul​t ra​kon​ser​w a​t yw​n ym po​‐ łu​dniow​cem, w któ​re​go ro​dzi​n ie ktoś miał po​n oć pro​ble​m y z pro​cha​m i. Szan​se, że obej​dzie się ła​god​n ie z kimś za​m ie​sza​n ym w spra​w ę nar​ko​t y​ko​w ą, były zni​ko​m e. Po wyj​ściu z sądu zdą​ż y​łem jesz​cze za​dzwo​n ić szyb​ko do De​n i​se, by prze​ka​z ać jej naj​n ow​‐ sze wie​ści; po​t em mu​sie​li​śmy je​chać do Tal​la​has​see. Zro​bi​łem, co mo​głem, by ją uspo​ko​ić, lecz fak​t y były ta​kie, że mo​gli mnie aresz​t o​w ać już tego po​po​łu​dnia za nie​z a​sto​so​w a​n ie się do na​‐ ka​z u sądu po​przez od​m o​w ę skła​da​n ia ze​z nań prze​ciw moim klien​t om. Na​szym pierw​szym przy​stan​kiem w Tal​la​has​see była bi​blio​t e​ka w Są​dzie Naj​w yż​szym Sta​‐ nu Flo​ry​da, gdzie przez kil​ka go​dzin stu​dio​w a​li​śmy wszel​kie tak​t y​ki, ja​ki​m i mo​gli​śmy się po​słu​‐ żyć, aby uza​sad​n ić praw​n e za​strze​ż e​n ia, któ​re chcia​łem zgło​sić, gdy​by na​ka​z a​n o mi ze​z na​w ać. Wie​le z już udzie​lo​n ych prze​z e mnie wy​ja​śnień to była zu​peł​n a ście​m a. A je​śli, jak się spo​dzie​‐ wa​łem, zo​sta​n ą od​rzu​co​n e, po​t rze​bo​w a​łem awa​ryj​n e​go pla​n u. Te po​szu​ki​w a​n ia do​da​ły nam tro​chę otu​chy, lecz wie​dzia​łem, że mój los bę​dzie za​le​ż ał bar​dziej od hu​m o​ru sę​dzie​go niż ja​‐ kich​kol​w iek rze​czo​w ych ar​gu​m en​t ów praw​n ych. To mu​sia​ła być je​dy​n a spra​w a na wo​kan​dzie, bo sala roz​praw świe​ci​ła pust​ka​m i, nie li​cząc oskar​ż e​n ia i kil​kor​ga urzęd​n i​ków są​do​w ych. Na ła​w ie oskar​ż o​n ych nie czu​łem się już nie​t y​kal​n y. By​łem sam i ba​łem się tego, co mnie cze​ka. Przed ob​li​czem sę​dzie​go pro​ku​ra​t o​rzy po​n ow​n ie za​py​t a​li mnie wprost, czy pio​rę brud​n e pie​n ią​dze, i za​ż ą​da​li, bym oka​z ał do​ku​m en​t y wszyst​kich za​m or​skich kont.

Nie​w zru​szo​n y za​prze​czy​łem wszel​kim za​rzu​t om i sta​n ow​czo stwier​dzi​łem, że ta​kie do​ku​‐ men​t y nie ist​n ie​ją. W koń​cu de​cy​z ja. Pro​po​z y​cja nie​t y​kal​n o​ści nie pa​dła. Chcie​li mnie oskar​ż yć, to było pew​n e. Może i oszczę​dzi​li mi kosz​m a​ru po​by​t u w wię​z ie​n iu do cza​su, gdy po​sta​n o​w ię ze​z na​w ać, lecz orze​cze​n ie ozna​cza​ło, że pro​ku​ra​t u​ra sta​w ia​ła na to, że znaj​dzie dość do​w o​dów, żeby oskar​ż yć mnie w póź​n iej​szym cza​sie. Zwol​n i​li mnie z wszel​kich dal​szych po​sie​dzeń wiel​kiej ławy przy​się​głych i po​w ie​dzie​li, że pusz​cza​ją mnie wol​n o. Za​cho​w a​łem swo​bo​dę, lecz ści​ska​jąc dłoń Ste​w ar​t o​w i, znów mia​łem złe prze​czu​cie. Wie​‐ dzia​łem z do​świad​cze​n ia, że tym waż​n iej​szym nie ofe​ru​je się nie​t y​kal​n o​ści. To tym z dołu or​‐ ga​n i​z a​cji pro​po​n u​je się kar​t ę „wyj​ście z wię​z ie​n ia”. Nie by​łem żad​n ą szy​chą, lecz oni naj​w y​raź​‐ niej uzna​li mój udział w tym ca​łym przed​się​w zię​ciu za zna​czą​cy. Wra​ca​jąc do domu, za​sta​n a​w ia​łem się, jak bar​dzo moi klien​ci nie​po​ko​ili się tym, że ze​z na​ję przed wiel​ką ławą przy​się​głych. Prze​ż y​łem dzi​siej​szą bi​t wę, ale woj​n ę mu​sia​łem do​pie​ro wy​grać. Nie ro​bi​łem so​bie wiel​kich na​dziei.

ROZDZIAŁ 21

„ZADZWOŃ DO MOJEGO ADWOKATA” Czy to ko​n iec im​pre​z y? Co jak co, ale czu​ło się, że Mia​m i cze​ka gi​gan​t ycz​n y zbio​ro​w y dół. Flirt z pro​cha​m i, któ​ry na​si​lał się od lat sześć​dzie​sią​t ych, za​czy​n ał wy​ga​sać. Gdy od​bior​cy znu​dzi​li się ko​ka​ino​w ym ha​jem, po​ja​w ił się nowy, sil​n iej​szy nar​ko​t yk. Wid​m o crac​ku rzu​ca​ło cień na całe mia​sto. Od​kąd w kwiet​n iu 1986 roku „Mia​m i He​rald” po raz pierw​szy do​n iósł o ist​n ie​n iu tej no​w ej, sil​n iej​szej sub​stan​cji, crack zda​w ał się wże​rać głę​bo​ko w pory mia​sta. Pod​czas gdy ko​ka​ina da​‐ wa​ła lu​dziom po​czu​cie, że są nie​z wy​cię​ż e​n i, crack – na​z wa​n y tak ze wzglę​du na trzask pa​lo​‐ nych krysz​t ał​ków – ofe​ro​w ał in​t en​syw​n y od​lot i pa​ra​li​ż u​ją​cy do​łek. Ama​t o​rzy sil​n iej​szych wra​‐ żeń ćpa​li przez wie​le dni z rzę​du, za​po​m i​n a​jąc o bo​ż ym świe​cie. To nie był nar​ko​t yk dla za​‐ moż​n ych przed​sta​w i​cie​li wol​n ych za​w o​dów, któ​rzy zdro​w o im​pre​z o​w a​li, ale i tak po​ja​w ia​li się na​z a​jutrz w pra​cy. Crack był dla ubo​gich i po kil​ku mie​sią​cach nie​szczę​sne na​stęp​stwa jego ćpa​‐ nia za​czę​ły być od​czu​w al​n e w ca​łym Mia​m i. Sze​rząc się od slum​su do slum​su, zo​sta​w iał po so​bie szlak usła​n y bez​dom​n y​m i ćpu​n a​m i i nar​ko​m a​n a​m i w ko​ły​sce. Przy​pi​sy​w a​n o mu winę za strze​‐ la​n i​n y z okien ja​dą​cych sa​m o​cho​dów, re​n e​sans kul​t u​ry gan​gów i skok licz​by wła​m ań, ra​bun​‐ ków, na​pa​dów i prze​m o​cy w gro​n ie nie​let​n ich Afro​a me​ry​ka​n ów. Od​po​w ie​dzią Kon​gre​su było uchwa​le​n ie praw prze​w i​du​ją​cych na​w et sto razy więk​sze kary za crack niż za sprosz​ko​w a​n ą ko​ka​inę, któ​ra po​z o​sta​ła ulu​bio​n ym oka​z jo​n al​n ym nar​ko​t y​kiem za​m oż​n ych wol​n ych strzel​‐ ców. Wraz z gwał​t ow​n ym wzro​stem wskaź​n i​ków prze​stęp​czo​ści zwięk​szy​ła się też licz​ba osób w wię​z ie​n iach. Mię​dzy 1980 ro​kiem a koń​cem de​ka​dy po​pu​la​cja ame​ry​kań​skich za​kła​dów kar​‐ nych po​t ro​iła się – z trzy​stu trzy​dzie​stu ty​się​cy do po​n ad mi​lio​n a. Te​raz, dwa lata po „na​ro​dzi​‐ nach” crac​ku, na​sta​w ie​n ie spo​łe​czeń​stwa się zmie​n i​ło z po​par​cia dla nar​ko​t y​ków i wol​n o​ści wy​‐ bo​ru na sta​n ow​cze nie.

Tym​cza​sem ja po zło​ż e​n iu ze​z nań przed wiel​ką ławą przy​się​głych, po​czu​łem że sta​n ą​łem na roz​sta​ju dróg. Prze​cież nie mo​głem da​lej prać pie​n ię​dzy przy tej ca​łej na​gon​ce. Ale czy umia​łem coś oprócz tego? Po​n ie​w aż roz​pra​w y od​by​ły się poza mia​stem, wie​ści o do​cho​dze​n iu przed wiel​ką ławą przy​‐ się​głych nie wy​do​sta​ły się jesz​cze na uli​ce Mia​m i. Pew​n i pro​ku​ra​t o​rzy zwę​szy​li, co się świę​ci, a nie​któ​rzy klien​ci wie​dzie​li, że tam jadę, lecz po po​w ro​cie pro​w a​dzi​łem moją prak​t y​kę, jak​by nic się nie sta​ło. By​łem roz​dar​t y mię​dzy uczu​ciem, że do​sta​łem dru​gą szan​sę – oka​z ję na uło​‐ że​n ie so​bie ży​cia – a my​śla​m i, że uszło mi to na su​cho, więc niby cze​m u mia​łem prze​stać. W przy​pły​w ie opty​m i​z mu prze​ko​n y​w a​łem się sam, że je​śli pro​ku​ra​t u​ra mia​ła​by dość do​w o​‐ dów, żeby mnie oskar​ż yć, już by to zro​bi​ła. Ich śledz​t wo opie​ra​ło się na in​f or​m a​cjach po​z y​ska​‐ nych z akt z biu​ra Hen​ry’ego Jack​so​n a. Na​dal ni​ko​go nie aresz​t o​w a​n o, czy za​t em dali nam spo​kój? Wciąż ży​łem w oba​w ie przed „pu​ka​n iem do drzwi”, a po moim wy​stą​pie​n iu przed pro​ku​ra​‐ tu​rą nę​ka​ły mnie bez​sen​n e noce, ata​ki pa​n i​ki i zim​n e poty. FBI, DEA, po​li​cja i cel​n i​cy – wszy​‐ scy na mnie czy​ha​li, po​t en​cjal​n ie ob​ser​w u​jąc każ​dy mój krok i pró​bu​jąc zdo​być ko​ron​n y do​w ód, któ​ry wpa​ko​w ał​by mnie za krat​ki na dłu​gi czas. Cza​sem czu​łem na ple​cach ich od​dech. Nie po raz pierw​szy mia​łem wra​ż e​n ie, że wró​ci​łem do woja i pró​bu​ję zgad​n ąć, jak bli​sko są żoł​n ie​rze nie​przy​ja​cie​la. Byli już tuż-tuż, nie​m al na wy​cią​gnię​cie ręki. Ży​cie ro​dzin​n e niby było miłą od​m ia​n ą, lecz nie po​t ra​f i​łem się sku​pić na pro​stych do​m o​w ych czyn​n o​ściach. W kil​ku ostat​n ich la​t ach kli​m at zmie​n ił się dia​m e​t ral​n ie, lecz na​dal mia​łem klien​t ów, któ​‐ rzy chcie​li dzia​łać, jak​by to był in​t e​res jak każ​dy. Za​w o​do​w i prze​stęp​cy nie po​rzu​ca​ją swo​jej pro​f e​sji przy pierw​szych kło​po​t ach. Mają ten styl ży​cia we krwi. Wciąż więc pro​w a​dzi​łem swo​ją prak​t y​kę ad​w o​kac​ką w Mia​m i, lecz po​w rót do pra​cy ozna​czał, że mu​sia​łem za​cho​w ać szcze​gól​‐ ną ostroż​n ość. Je​den fał​szy​w y ruch mógł dać pro​ku​ra​t u​rze wszyst​ko, cze​go po​t rze​bo​w a​ła, żeby po​sta​w ić mnie przed są​dem. Jak​bym nie miał jesz​cze dość zmar​t wień, or​ga​n i​z a​cja jed​n e​go z mo​ich naj​w ięk​szych klien​‐ tów uwi​kła​ła się w po​w aż​n ą spra​w ę kar​n ą. Ben​n y Her​n án​dez sprze​dał udzia​ły w swo​im im​pe​‐ rium aro​ganc​kie​m u gang​ste​ro​w i Ric​ko​w i Ba​ke​ro​w i – temu sa​m e​m u, któ​ry po​ja​w ił się nie​z a​po​‐ wie​dzia​n y pod​czas jed​n e​go z kur​sów z kasą na An​gu​il​lę. Mój in​stynkt mnie nie za​w iódł. Ba​ker nie miał w so​bie nic z uro​ku, wie​dzy ani in​t e​li​gen​cji Ben​n y’ego. Szedł na ła​t wi​z nę i po​peł​n iał błę​dy. Zła​pa​n y wła​ści​w ie na go​rą​cym uczyn​ku cze​kał na oskar​ż e​n ie przez fe​de​ral​n ą spec​gru​pę na pół​n o​cy Flo​ry​dy. To wró​ż y​ło mu złą przy​szłość, bo tam​t ej​sze ławy przy​się​głych mia​ły opi​n ię o wie​le bar​dziej kon​ser​w a​t yw​n ych niż w Mia​m i. Aresz​t o​w a​n ie ja​kichś czter​dzie​stu lu​dzi z jego sta​re​go gan​gu – w tym jego bra​t a Car​lo​sa Her​n án​de​z a – skło​n i​ło Ben​n y’ego do uciecz​ki do Hisz​pa​n ii wraz z ame​ry​kań​ską żoną i sied​m ior​giem dzie​ci. Ale miał na tyle ro​z u​m u, by pod​jąć swo​je mi​lio​n y z kont ban​ko​w ych, za​n im je za​m ro​ż o​n o. W Hisz​pa​n ii Ben​n y zdo​łał prze​ku​pić wie​lu wła​ści​w ych lu​dzi, żeby za​pew​n ić so​bie nie​t y​kal​n ość – przy​n aj​m niej na krót​ką metę – i cze​kał na roz​w ój wy​pad​ków w spra​w ie Ba​ke​ra w Eu​ro​pie, gdzie mi​lio​n y gwa​ran​t o​w a​ły mu

ochro​n ę przed eks​t ra​dy​cją pod wa​run​kiem, że od​po​w ied​n io od​w dzię​czy się kil​ku przed​sta​w i​cie​‐ lom rzą​du. Ba​ker i Car​los po​sta​n o​w i​li zo​stać i bro​n ić się przed za​rzu​t a​m i, wie​rząc, że ich do​bo​ro​w i praw​n i​cy za​pew​n ią im ja​koś unie​w in​n ie​n ie ze wzglę​dów for​m al​n ych. Pe​cho​w o dla nich, ta​kie rzad​kie suk​ce​sy zda​rza​ją się zwy​kle w są​dach sta​n o​w ych, w któ​rych oskar​ż y​cie​le pro​w a​dzą mnó​stwo spraw jed​n o​cze​śnie i gdzie tra​f ia​ją się błę​dy albo oskar​ż e​n i mogą ko​rzy​stać z pi​sem​‐ nych ze​z nań pod przy​się​gą, da​ją​cych im wgląd w siłę sta​n o​w i​ska władz. Jed​n ak w są​dach fe​de​‐ ral​n ych pro​ku​ra​t o​rzy rzad​ko się mylą. Car​lo​sa i Ba​ke​ra cze​kał szok, bo nie mie​li po​ję​cia, że sę​‐ dzią w ich spra​w ie jest ten sam kon​ser​w a​t y​sta, któ​ry był bli​ski roz​pa​t rze​n ia mo​jej spra​w y przed wiel​ką ławą przy​się​głych. Bio​rąc pod uwa​gę cię​ż ar do​w o​dów prze​ciw​ko nim – a do tego ze​z na​n ia dzie​siąt​ków świad​‐ ków, któ​rzy udzie​li​li in​f or​m a​cji w za​m ian za zmniej​sze​n ie wy​ro​ków – nic w tym dziw​n e​go, że obu uzna​n o win​n y​m i. Szo​ko​w a​ły na​t o​m iast kary. Ba​ke​ra ska​z a​n o na trzy wy​ro​ki do​ż y​w ot​n ie​‐ go wię​z ie​n ia plus dwie​ście lat na do​kład​kę. Pew​n ie do​stał​by mniej, gdy​by pró​bo​w ał za​bić ame​‐ ry​kań​skie​go pre​z y​den​t a. Car​los do​stał dwa​dzie​ścia lat. Su​ro​w e wy​ro​ki i uza​sad​n ie​n ie sądu, że ci dwaj uczest​n i​czy​li w zmo​w ie prze​stęp​czej, któ​ra obej​m o​w a​ła po​n ad dwu​stu lu​dzi i zgro​m a​dzi​ła dwu​stu​m i​lio​n o​w y ma​ją​t ek, wstrzą​snę​ły in​n y​m i klien​t a​m i, zmu​sza​jąc wie​lu bos​sów do pod​ję​cia dra​stycz​n ych dzia​łań, za​n im pę​t la za​ci​śnie się im wo​kół szyi. Pew​n e​go dnia ode​z wa​ła się do mnie Kel​ly, pro​sząc o spo​t ka​n ie. Wpa​dłem do jej domu w Key Bi​scay​n e. Roz​sta​ła się z Edem i była aż nad​t o zdol​n a do roz​krę​ce​n ia wła​sne​go biz​n e​su. Mi​n ę​ły, zda​w a​ło się, całe wie​ki, od​kąd wi​dzia​łem ją po raz ostat​n i. Choć lata hu​lasz​cze​go ży​cia nie​w ąt​pli​w ie się na niej od​bi​ły, za​cho​w a​ła pe​w ien urok. Przy​glą​da​jąc się jej, przy​po​m nia​łem so​‐ bie o gorz​kiej uwa​dze Eda na po​cząt​ku, gdy lek​ce​w a​ż ą​co na​z wał ją „zwy​kłą małą prze​m yt​n icz​‐ ką”. Ty​po​w a dla nie​go aro​gan​cja. Pod ste​reo​t y​po​w ą uro​dą skry​w a​ła by​stry umysł. Od razu prze​szła do rze​czy. – Spo​ro się je​bie, Ken. Wy​jeż​dżam z mia​sta na ja​kiś czas, do​pó​ki spra​w a nie przy​cich​n ie, lecz do​brze wie​dzieć co w tra​w ie pisz​czy. – Okej – od​par​łem, nie​pew​n y, do cze​go zmie​rza. – Gdy​by coś się sta​ło, chcia​ła​bym za​pew​n ić so​bie two​je usłu​gi… Za opła​t ą. Wrę​czy​ła mi plik go​t ów​ki, na oko dwa pa​t y​ki. – Taka za​licz​ka? – Mniej wię​cej. Chcia​ła​bym, że​byś mnie re​pre​z en​t o​w ał, gdy​by zro​bi​ła się kisz​ka. Przy​ją​łem pie​n ią​dze. Le​d​w ie mie​siąc póź​n iej za​dzwo​n i​ła do mnie zno​w u. – Słu​chaj, Ken, co do tej umo​w y… Nie będę cię już po​t rze​bo​w a​ła. Chcę pie​n ią​dze z po​w ro​‐ tem. – Kel​ly, nie tak to wy​glą​da. Da​łaś mi za​licz​kę, żeby za​pew​n ić so​bie moje usłu​gi. Ona nie pod​le​ga zwro​t o​w i. – Co? Za kogo ty się, do kur​w y, uwa​ż asz, Ri​jock?! Od​daj mi moją pier​do​lo​n ą for​sę!

Gdy trza​snę​ła słu​chaw​ką, nie mo​głem uwie​rzyć w to, co się wła​śnie sta​ło. Wprost nie​w ia​ry​‐ god​n a aro​gan​cja! Po​dob​n ie jak Ed, tak przy​w y​kła do tego, że jej pod​w ład​n i są go​t o​w i na każ​de ski​n ie​n ie, że w gło​w ie jej się po​przew​ra​ca​ło. Rap​t em kil​ka ty​go​dni póź​n iej usły​sza​łem, że zbie​gła do Mek​sy​ku z fał​szy​w ym do​w o​dem toż​sa​m o​ści. Nie tyl​ko ona dała dra​pa​ka. Ed wy​je​chał ukrad​kiem do Fran​cji i roz​po​czął dzia​łal​‐ ność wy​daw​n i​czą w Eu​ro​pie. Inni lu​dzie ze śred​n ie​go szcze​bla or​ga​n i​z a​cji też opu​ści​li kraj lub stan do cza​su, aż afe​ra przy​cich​n ie. Trud​n o uwie​rzyć, lecz gdy wszy​scy wia​li na po​t ę​gę i mimo kary wy​m ie​rzo​n ej jego bra​t u, Ben​n y wró​cił na kon​t y​n ent. Za​in​w e​sto​w ał nie​gdyś w pew​n ą licz​bę cen​t rów han​dlo​w ych w Ka​‐ na​dzie i chciał od​z y​skać część pie​n ię​dzy. Choć po​dró​ż o​w ał z pod​ro​bio​n ym pasz​por​t em, nie​‐ opatrz​n ie nie zmie​n ił wy​glą​du. Zo​stał aresz​t o​w a​n y i do​da​n y do li​sty człon​ków gan​gu ocze​ku​ją​‐ cych na pro​ces. W tle zde​cy​do​w a​n ych dzia​łań wy​m ia​ru spra​w ie​dli​w o​ści sta​ra​łem się żyć tak nor​m al​n ie, jak to było moż​li​w e. Choć wie​lu mo​ich daw​n ych klien​t ów wy​pa​dło z gry, wśród tej garst​ki lu​dzi, dla któ​rych na​dal coś ro​bi​łem, zna​leź​li się mię​dzy in​n y​m i wy​bu​cho​w i bra​cia Mar​t i​n ez. Van​der​ber​‐ go​w ie, far​m e​rzy eko​lo​gicz​n i, byli bar​dzo roz​go​ry​cze​n i stra​t ą pie​n ię​dzy ulo​ko​w a​n ych na za​‐ mor​skich kon​t ach ban​ko​w ych, któ​re ule​gły po​m niej​sze​n iu o ho​n o​ra​ria ad​w o​ka​t ów z Sa​int Kitts. W świe​cie biz​n e​su tak to już bywa. Po​dró​ż e na Ka​ra​iby wy​m a​ga​ły te​raz ner​w ów ze sta​li i choć już nie prze​w o​z i​łem pie​n ię​dzy, za​w sze wstrzy​m y​w a​łem od​dech, prze​kra​cza​jąc z po​w ro​t em gra​n i​cę Sta​n ów. Po tym, jak gro​z i​li mi śmier​cią przez łódź Char​lie​go, sta​ra​łem się ogra​n i​czyć moje kon​t ak​t y z brać​m i, lecz En​ri​que, naj​star​szy, zwró​cił się do mnie z dy​le​m a​t em. Chciał ku​pić lek​ki sa​m o​lot od le​gal​n e​go sprze​daw​cy na po​łu​dnio​w ej Flo​ry​dzie, żeby prze​m y​cić tro​chę ga​t un​ko​w ej ma​ri​hu​‐ any z Ja​m aj​ki. Miał brud​n ą for​sę, lecz zwa​ż yw​szy na agen​cje, któ​re tro​pi​ły wszel​kie trans​a k​cje wy​glą​da​ją​ce na fi​n an​so​w a​n e z nie​le​gal​n ych środ​ków, chciał ją eks​pre​so​w o wy​prać. Tak się aku​‐ rat zło​ż y​ło, że Van​der​ber​go​w ie mie​li kasę na za​m or​skim kon​cie i chcie​li, że​bym po​m ógł im ją prze​n ieść z po​w ro​t em do Sta​n ów. Do​strze​głem szan​sę. Po​n ie​w aż mia​łem do​stęp do za​m or​skich środ​ków klien​t ów czy też peł​n o​m oc​n ic​t wo do pod​‐ pi​su dys​po​z y​cji w ich spra​w ie, nie wi​dzia​łem pro​ble​m u w za​a ran​ż o​w a​n iu cze​goś ta​kie​go. My​śla​‐ łem, że do​go​dzę i jed​n ym, i dru​gim. Po​le​cia​łem na Ka​ra​iby i po​sta​ra​łem się o no​w o​jor​ską tra​t ę – czek wy​pi​sa​n y przez za​m or​ski bank na jego ko​re​spon​du​ją​ce kon​t o na Man​hat​t a​n ie, wy​sta​‐ wio​n y na sprze​daw​cę sa​m o​lo​t u, aby pierw​szy klient mógł do​ko​n ać za​ku​pu i żeby się wy​da​w a​ło, że wpła​t a po​cho​dzi od le​gal​n ej fir​m y. Na​stęp​n ie ode​bra​łem kasę od En​ri​que i prze​ka​z a​łem ją Van​der​ber​gom, jak​by wła​śnie prze​la​n o ją z ich za​m or​skie​go kon​t a. Suma zga​dza​ła się z tą tra​‐ so​w a​n ą na ich kon​t o. Wy​da​w a​ło się, że wszyst​ko prze​bie​gło bez​pro​ble​m o​w o, mimo to En​ri​que za​dzwo​n ił do mnie wście​kły, wy​w ar​ku​jąc po​szcze​gól​n e sło​w a tą swo​ją chra​pli​w ą ku​bań​ską gwa​rą, ni to an​giel​ską, ni to hisz​pań​ską: – W co ty so​bie po​gry​w asz, Ri​jock? – Zro​bi​łem, jak pro​si​łeś…

– Wy​sła​łeś mi czek. Za​n im go roz​li​czy​li, mi​n ę​ło pięć dni. Pięć pie​przo​n ych dni! – Do​sta​łeś swo​je pie​n ią​dze? Ja​kiś pro​blem? – Te​raz mam kasę, ale mu​sia​łem cze​kać pięć pie​przo​n ych dni! Nie spo​dzie​w a​łem się tego, że będę mu​siał cze​kać na wła​sną for​sę! Po​z wo​li​łem mu wy​ła​do​w ać złość. Wy​da​w a​ło się, że sa​m o​lot do​t arł na Ja​m aj​kę, więc nie ro​‐ zu​m ia​łem, w czym pro​blem. Jed​n ak gdy nad​szedł czas, żeby ode​brać za​pła​t ę, za​uwa​ż y​łem, że jest znacz​n ie mniej​sza, niż się uma​w ia​li​śmy. Naj​w y​raź​n iej En​ri​que mścił się na mnie za to, że ka​z a​łem mu cze​kać. Zna​jąc im​pul​syw​n y cha​rak​t er Ku​bań​czy​ka, nie ro​bi​łem z tego spra​w y. Mie​sią​ce po moim ze​z na​n iu przed wiel​ką ławą przy​się​głych za​m ie​n i​ły się w rok, a ja na​dal to ro​bi​łem: pra​łem brud​n e pie​n ią​dze, pró​bu​jąc ro​bić wra​ż e​n ie prze​cięt​n e​go, mało zna​czą​ce​go praw​n i​ka z wła​sną prak​t y​ką. Spo​koj​n a co​dzien​n ość sta​ła się dla nas ru​t y​n ą. De​n i​se pra​co​w a​ła do​ryw​czo w moim biu​rze, czę​sto za​bie​ra​jąc z sobą An​t o​n a, gdy nie mo​gła zna​leźć opie​kun​ki. Im wię​cej cza​su mi​ja​ło, tym bar​dziej by​łem w sta​n ie prze​ko​n ać sam sie​bie, że może się wy​w i​n ę. Na​stęp​n ym wspól​n i​kiem, któ​ry za​li​czył wpad​kę, był Mi​cha​e l Le​w is, księ​go​w y sto​ją​cy za ge​‐ nial​n ą me​t o​dą pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy na pro​w i​z je dla han​dlow​ców, ten sam, któ​ry wal​n ie się przy​czy​n ił do za​ło​ż e​n ia re​stau​ra​cji Mid​n i​ght Oasis dla Eda i Kel​ly. Stał się przed​m io​t em do​‐ cho​dze​n ia, gdy urząd skar​bo​w y na​brał po​dej​rzeń wo​bec ze​z nań po​dat​ko​w ych jego klien​t ów. Sta​rał się w nich wy​ka​z ać, że otrzy​m y​w a​li sta​ły do​chód z le​gal​n ych źró​deł. Fi​skus miał na​z wi​‐ ska mnó​stwa osób, po​czy​n a​jąc od Eda i Kel​ly przez człon​ków za​ło​gi i ka​pi​t a​n ów stat​ków na ob​‐ słu​gi​w a​n ych przez nich jed​n ost​kach aż do prze​w oź​n i​ków, któ​rzy trans​por​t o​w a​li ich nar​ko​t y​ki po do​sta​w ie do kra​ju, i hur​t ow​n i​ków od​sprze​da​ją​cych je da​lej. Przy​z nał się w przy​pad​ku po​‐ mniej​szych za​rzu​t ów, lecz do​z nał szo​ku, gdy sę​dzia po​sta​n o​w ił go uka​rać dla przy​kła​du i ska​z ał go na pięć lat wię​z ie​n ia. Nie​dłu​go po​t em ode​bra​łem te​le​f on od Da​v i​da Mat​t hew​sa, obroń​cy w pro​ce​sach kar​n ych, zna​jo​m e​go z cza​sów stu​diów praw​n i​czych. Re​pre​z en​t o​w ał Mi​cha​e la Le​w i​sa. Spo​t ka​łem się z nim w jego biu​rze w cen​t rum. Mi​cha​e l miał na​dzie​ję ze​z na​w ać prze​ciw​ko kil​ku in​n ym klien​‐ tom, za​bie​ga​jąc o zmniej​sze​n ie wy​ro​ku. Da​v id po​ka​z ał mi li​stę lu​dzi, o któ​rych cho​dzi​ło – kom​‐ pen​dium, kto jest kim w tej ca​łej szaj​ce. Chciał, że​bym po​m ógł mu ich zi​den​t y​f i​ko​w ać. Prze​glą​‐ da​jąc ten spis, za​uwa​ż y​łem, że był to wy​kaz lu​dzi, z któ​ry​m i mia​łem do czy​n ie​n ia przez osiem ostat​n ich lat. Le​w is był, co może i zro​z u​m ia​łe, wście​kły, że sam stał się stro​n ą śledz​t wa. Za​w sze wy​pie​rał się swo​je​go za​a n​ga​ż o​w a​n ia. Każ​dy, kto czyn​n ie po​m a​ga han​dla​rzom w oszu​stwie po​dat​ko​‐ wym i ko​rzy​sta z uciech ży​cia opła​ca​n ych przed nar​ko​t y​ki, musi się li​czyć z tym, że prę​dzej czy póź​n iej znaj​dzie się pod lupą. Da​v id za​py​t ał, czy wiem, gdzie prze​by​w a​ją nie​któ​rzy z tych lu​dzi, czy uni​ka​ją wy​m ia​ru spra​w ie​dli​w o​ści, czy też są już w wię​z ie​n iu. W za​m ian opo​w ie​dział mi tro​chę o spra​w ie Mi​cha​‐ ela. Uzna​łem to za obo​pól​n ie ko​rzyst​n ą wy​m ia​n ę in​f or​m a​cji, lecz nie wy​czy​t a​łem mię​dzy wier​sza​m i, o co na​praw​dę cho​dzi.

Na ak​cie oskar​ż e​n ia bra​ko​w a​ło jed​n e​go na​z wi​ska. Mo​je​go. Pół roku po spo​t ka​n iu z Da​v i​dem przy​sze​dłem do biu​ra wcze​śnie rano, by przy​go​t o​w ać się do fi​n a​li​z a​cji sprze​da​ż y nie​ru​cho​m o​ści. By​łem ubra​n y swo​bod​n ie, w dżin​sy i ko​szul​kę polo, bo gar​n i​t ur mia​łem do​pie​ro ode​brać z pral​n i che​m icz​n ej. Spę​dzi​łem w biu​rze rap​t em kil​ka mi​n ut, gdy we​szło dwo​je lu​dzi. Po​z nał​bym ich wszę​dzie. Prze​śla​do​w a​li mnie w snach przez dwa lata. – Pa​m ię​t a nas pan? Mat​t hew Mar​t in i Ju​lie Rich​t er, agen​ci spe​cjal​n i skar​bów​ki, któ​rzy kie​dyś we​z wa​li mnie przed wiel​ką ławę przy​się​głych. Tym ra​z em nie byli tacy uprzej​m i. – Ken​n e​cie Ri​jock, jest pan aresz​t o​w a​n y. Rich​t er po​de​szła do mnie z kaj​dan​ka​m i. Mar​t in za​czął od​czy​t y​w ać moje pra​w a. – Do​brze – od​par​łem. – Czy mogę zo​sta​w ić wia​do​m ość dla mo​jej żony? Zgo​dzi​li się i pa​t rzy​li, jak pi​szę li​ścik do De​n i​se, któ​ra mia​ła się zja​w ić w biu​rze o dzie​w ią​t ej z na​szym sy​n em: „Zo​sta​łem aresz​t o​w a​n y. Za​dzwoń do mo​je​go ad​w o​ka​t a”. Nie chcia​łem zo​‐ sta​w iać jego na​z wi​ska, żeby nie zo​ba​czy​li go funk​cjo​n a​riu​sze, do​pi​sa​łem więc nu​m er do mo​je​‐ go ku​z y​n a, któ​ry – wie​dzia​łem – za​ła​t wi mi spraw​n e​go obroń​cę. Po​z wo​li​li mi za​m knąć biu​ro, a po​t em za​ku​li w kaj​dan​ki i wy​pro​w a​dzi​li przez tyl​n e drzwi do cze​ka​ją​ce​go sa​m o​cho​du. Urząd skar​bo​w y znów upo​m niał się o mnie. DEA sku​pia się wy​łącz​n ie na nar​ko​t y​kach, cel​‐ ni​cy na prze​m y​cie, ale skar​bów​ka to co in​n e​go – oni szu​ka​ją do​w o​dów w pa​pie​rach. Może i mia​łem pa​ra​n o​ję, lecz Mar​t in i Rich​t er wy​da​w a​li się cał​kiem za​do​w o​le​n i z fak​t u, że tym ra​z em mo​gli wy​pro​w a​dzić mnie w kaj​dan​kach. Wi​dać nie byli zbyt szczę​śli​w i, gdy ostat​‐ nim ra​z em od​m ó​w i​łem skła​da​n ia ze​z nań. Za​bra​li mnie do sądu fe​de​ral​n e​go, gdzie mie​li mnie pod​dać dal​szym czyn​n o​ściom. To tam po raz pierw​szy się do​w ie​dzia​łem, że chcą mnie oskar​ż yć o na​ru​sze​n ie Usta​w y o nie​uczci​w ych prak​t y​kach i prze​stęp​czo​ści zor​ga​n i​z o​w a​n ej, w skró​cie RICO (Rac​ke​t e​e r In​f lu​e n​ced and Cor​rupt Or​ga​n i​z a​t ions) – czy​li o to, że by​łem za​w o​do​w ym prze​stęp​cą. Zwy​kle jest to za​rzut za​re​z er​w o​w a​n y dla gan​gów, w za​m y​śle prze​z na​czo​n y do wal​ki z ma​f ią. Moż​n a za to do​stać na​w et dwa​dzie​ścia lat. Jak​by tego było mało, oskar​ż o​n o mnie rów​n ież o zmo​w ę w celu oszu​stwa fi​n an​so​w e​go po​przez utrud​n ia​n ie le​gal​n e​go po​bie​ra​‐ nia po​dat​ków przez urząd skar​bo​w y, za co gro​z i kara pię​ciu lat wię​z ie​n ia. Znów mnie za​py​t a​n o, czy chcę współ​pra​co​w ać. Choć wie​dzia​łem, że mu​szą na mnie coś mieć, czu​łem się na tyle śmia​ły, żeby wy​t rzy​m ać do cza​su, aż po​z nam siłę sta​n o​w i​ska władz. By​łem też wciąż zde​t er​m i​n o​w a​n y, by nie za​cząć sy​pać, i czu​łem pew​n ość, że po​z o​sta​n ę lo​jal​n y wo​bec klien​t ów. Nie​z a​leż​n ie od tego, co się sta​n ie, ja ich nie zdra​dzę. Osa​dzo​n o mnie w celi, że​bym prze​t ra​w ił in​f or​m a​cje i po​cze​kał na do​pro​w a​dze​n ie po po​łu​‐ dniu przed sę​dzie​go po​ko​ju, któ​ry miał zde​cy​do​w ać, czy mam pra​w o do wyj​ścia za kau​cją. Na doł​ku za​czą​łem się za​sta​n a​w iać, jak się tu zna​la​z łem. Gdy zja​w ił się mój obroń​ca, Al​lan Tho​m as, na​szym pierw​szym prio​ry​t e​t em było przy​go​t o​‐ wa​n ie sta​n o​w i​ska wy​ja​śnia​ją​ce​go, cze​m u mam pra​w o do kau​cji. Gdy​by uzna​n o, że ist​n ie​je ry​‐ zy​ko uciecz​ki albo że nie mam do​sta​t ecz​n ych wię​z i ze spo​łe​czeń​stwem, mo​gli​by mnie prze​‐

trzy​m ać aż do pro​ce​su. Po​n ie​w aż jed​n ak by​łem upraw​n io​n y do wy​ko​n y​w a​n ia za​w o​du praw​n i​‐ ka, mia​łem ro​dzi​n ę i miesz​ka​łem w Mia​m i od dwu​dzie​stu lat, czu​łem, że po​z wo​lą mi wyjść. Gdy nad​szedł czas roz​pra​w y, przy​szli straż​n i​cy i bez​ce​re​m o​n ial​n ie przy​ku​li mnie do kil​ku di​le​rów, z bied​n iej​szych dziel​n ic, któ​rzy mie​li sta​w ić się w tym sa​m ym cza​sie. Sądy fe​de​ral​n e to ostat​n ie miej​sce, gdzie moż​n a się spo​dzie​w ać fa​w o​ry​z o​w a​n ia prze​stęp​ców w bia​łych rę​ka​‐ wicz​kach. Wej​ście na salę roz​praw w roli oskar​ż o​n e​go o czyn ka​ral​n y, w kaj​dan​kach, przy​ku​t e​go do zgrai di​le​rów było gorz​kim prze​ż y​ciem. Przy​w y​kłem do sie​dze​n ia na uprzy​w i​le​jo​w a​n ej po​z y​cji, w ła​w ie obroń​cy, a te​raz zna​la​z łem się w cen​t rum uwa​gi jako nie​daw​n o aresz​t o​w a​n y pod​sąd​‐ ny. Al​lan oka​z ał się ide​a l​n y do tej ro​bo​t y. W od​róż​n ie​n iu od wie​lu praw​n i​ków z Mia​m i, któ​rzy pro​w a​dzi​li spra​w y nar​ko​t y​ko​w e, nie był ani zu​chwa​ły, ani efek​ciar​ski, miał za to spo​koj​n y tem​‐ pe​ra​m ent po​łu​dniow​ca. Elo​kwent​n ie przed​sta​w ił na​sze sta​n o​w i​sko w spra​w ie kau​cji, do​da​jąc, że pod żad​n ym wzglę​dem nie sta​n o​w ię za​gro​ż e​n ia dla spo​łe​czeń​stwa; nie mia​łem przy so​bie bro​n i w chwi​li aresz​t o​w a​n ia i nic nie wska​z u​je na to, że sprze​da​w a​łem nar​ko​t y​ki. Od​czy​t a​n o za​rzu​t y. Sę​dzia w spo​ko​ju wy​słu​chał szcze​gó​łów. Mu​siał jed​n ak wziąć pod uwa​gę jed​n ą nie​co​dzien​n ą oko​licz​n ość – spra​w ę wno​szo​n o nie w Mia​m i, lecz w Ga​ine​svil​le, dla​t e​go mu​siał się za​sta​n o​w ić nad tym, czy bez​piecz​n ie jest po​z wo​lić mi na do​jazd na miej​sce roz​pra​‐ wy na wła​sną rękę. Po dłu​gim roz​m y​śla​n iu nad tą kwe​stią w koń​cu za​t wier​dził mój wnio​sek o kau​cję. Pod​pi​sa​łem zo​bo​w ią​z a​n ie, że sta​w ię się na wszyst​kie roz​pra​w y, i wpła​ci​łem dzie​sięć pro​cent rze​czy​w i​stej sumy kau​cji. Wy​cho​dząc z gma​chu sądu, by​łem wdzięcz​n y, że da​ro​w a​n o mi wol​n ość. Nie wie​dzia​łem tyl​‐ ko, jak dłu​go będę mógł się nią cie​szyć.

ROZDZIAŁ 22

OSKARŻENIE Do​pie​ro w dro​dze do domu to do mnie do​t ar​ło: gdy​by mnie ska​z a​li, mo​głem spę​dzić resz​t ę ży​‐ cia w wię​z ie​n iu. Może i za prze​stęp​stwa, o któ​re mnie oskar​ż a​n o, gro​z i​ło dwa​dzie​ścia pięć lat, lecz mo​głem być pe​w ien, że spec​gru​pa do wal​ki z prze​stęp​czo​ścią zor​ga​n i​z o​w a​n ą doda do tego wszyst​kie pro​chy i pie​n ią​dze, żą​da​jąc do​ż y​w o​cia. A fe​de​ral​n e wy​t ycz​n e orze​ka​n ia nie prze​w i​‐ dy​w a​ły zwol​n ie​n ia za do​bre za​cho​w a​n ie. Do​ż y​w o​cie to do​ż y​w o​cie. Sta​łem nad prze​pa​ścią. W mo​jej gło​w ie ko​ła​t a​ło py​t a​n ie: dla​cze​go? Dla​cze​go te​raz? Uświa​do​m i​łem so​bie, że oba za​rzu​t y pod​cho​dzą pod zmo​w ę prze​stęp​czą, czy​li że dość do​‐ brze wy​czer​pu​ją pod​sta​w o​w e zna​m io​n a prze​stęp​stwa. Ozna​cza​ło to, że co naj​m niej dwie oso​‐ by zmó​w i​ły się lub zgo​dzi​ły, by po​peł​n ić okre​ślo​n e prze​stęp​stwa, że ja świa​do​m ie i do​bro​w ol​n ie przy​łą​czy​łem się do tej zmo​w y i że jej uczest​n ik prze​pro​w a​dził póź​n iej co naj​m niej jed​n o jaw​‐ ne dzia​ła​n ie w celu wspo​m a​ga​n ia tej zmo​w y lub po​m oc​n ic​t wa w niej. Wie​dzia​łem, że or​ga​n i​z a​cja, któ​rą re​pre​z en​t o​w a​łem, li​czy​ła ja​kieś dwie​ście osób. Kil​ko​ro aresz​t o​w a​n o pod​czas za​sadz​ki na Ric​ka Ba​ke​ra i bra​ci Her​n án​dez. Część z nich ze​z na​w a​ła, żeby zmniej​szyć swo​je wy​ro​ki. A taki roz​w ój wy​pad​ków ozna​czał, że nie​któ​rzy mu​sie​li ze​z na​‐ wać prze​ciw​ko mnie. Ale kto? Pod​czas gdy za​drę​cza​łem się tym, kto mógł mnie zdra​dzić, De​n i​se wpa​dła w hi​ste​rię. Pró​bo​‐ wa​łem za​cho​w ać opty​m izm, lecz nie była głu​pia. Wie​dzia​ła, że po​przecz​ka po​szła do góry. – Co się z nami sta​n ie? – za​w o​dzi​ła. – Co ja zro​bię, jak cię wsa​dzą? Na to nie mia​łem od​po​w ie​dzi. – Po pro​stu po​w iedz mi, gdzie są pie​n ią​dze. – Co? – Po​w iedz mi, gdzie je ukry​łeś. – Nie wiem, o czym mó​w isz.

– Daj spo​kój, mu​sia​łeś coś odło​ż yć… Wy​pra​łeś całą masę brud​n ych pie​n ię​dzy. Gdzie je ukry​‐ łeś? Ża​łu​ję, że nie mo​głem jej po​w ie​dzieć, że na koń​cu tę​czy cze​ka gar​n u​szek zło​t a, lecz praw​da była taka, że nie mia​łem żad​n ych pla​n ów awa​ryj​n ych. Za​w sze się oba​w ia​łem, że je​śli kie​dyś mnie aresz​t u​ją, wszyst​ko, co mie​li​śmy za​pi​sa​n e na na​sze na​z wi​sko, zo​sta​n ie za​ję​t e jako do​‐ chód z prze​stęp​stwa. Stra​ci​m y kasę i sa​m o​cho​dy, więc w osta​t ecz​n ym roz​ra​chun​ku nie po​sia​da​‐ łem auta, domu ani kon​t a. – Coś wy​m y​śli​m y. Jej krzyk, gdy ucie​ka​ła do sy​pial​n i, za​t rza​sku​jąc za sobą drzwi, świad​czył o tym, że to jej nie prze​ko​n a​ło. Dwa ty​go​dnie póź​n iej za​dzwo​n ił Al​lan. Miał akt oskar​ż e​n ia. Po raz pierw​szy mie​li​śmy zo​‐ ba​czyć ska​lę spra​w y prze​ciw​ko mnie. To była bo​le​sna lek​t u​ra. Pe​t er i Mar​cus, dwaj człon​ko​w ie za​ło​gi na ło​dzi Eda, za​t rud​n ie​n i z po​cząt​ku przez Kel​ly, któ​rzy po​le​cie​li z nami na An​gu​il​lę pod​czas na​szej pierw​szej wiel​kiej mi​sji prze​m y​t u ma​so​w ej ilo​ści pie​n ię​dzy, ze​z na​w a​li prze​ciw​ko mnie. Po​m o​głem im się wzbo​‐ ga​cić, a oni od​w dzię​czy​li się, mó​w iąc są​do​w i, że wy​pra​łem ich szmal. Gdy wró​ci​łem my​śla​m i do tego zaj​ścia z za​m ro​ż o​n y​m i mi​lio​n a​m i w ban​ku Hen​ry’ego Jack​so​n a, przy​po​m nia​łem so​bie, że z wszyst​kich klien​t ów to oni mie​li naj​w ięk​sze pre​t en​sje, że Ha​rvey bie​rze dwa​dzie​ścia pięć pro​cent dla sie​bie. To była ze​m sta. Prze​rwa​łem czy​t a​n ie, by się za​sta​n o​w ić nad tym. Choć ich ze​z na​n ie było ewi​dent​n ie szko​‐ dli​w e i oso​bi​ście do​t kli​w e, nie sta​n o​w i​ło ko​ron​n e​go do​w o​du, na jaki mo​gła li​czyć pro​ku​ra​t u​ra. Może to da się oba​lić. Może się prze​li​czy​li… Było jed​n ak go​rzej, niż mo​głem so​bie wy​obra​z ić. Sło​w a ra​z i​ły ni​czym szty​le​t y wbi​ja​n e w moje ser​ce. Ed Bec​ker. Czło​w iek, któ​ry nie​gdyś na​z wał mnie swo​im bra​t em, któ​ry po​w ie​dział, że je​ste​śmy ule​pie​‐ ni z tej sa​m ej gli​n y – to on mnie wy​dał. Nie było żad​n e​go świa​t eł​ka w tu​n e​lu. Jak? Dla​cze​go? Ed prze​cież po​w i​n ien był wy​paść z gry, ży​jąc gdzieś na po​łu​dniu Fran​cji. Hi​‐ sto​ria jest jed​n ak peł​n a opo​w ie​ści o krę​t a​czach, któ​rzy nie wie​dzie​li, kie​dy trze​ba prze​stać. Po​‐ dob​n ie jak wcze​śniej Ber​n ard Cal​de​ron i Ben​n y Her​n án​dez dał się po​n ow​n ie sku​sić bran​ż y i wi​docz​n ie wie​rzył, iż zdo​ła sam wy​prać swój nowy szmal. My​lił się. Aresz​t o​w a​n o go pod za​‐ rzu​t a​m i zu​peł​n ie nie​z wią​z a​n y​m i z do​cho​dze​n ia​m i wsz​czę​t y​m i na Flo​ry​dzie lub na Ka​ra​ibach. Naj​w y​raź​n iej prze​ko​n ał się na wła​snej skó​rze, że fran​cu​ski sys​t em pe​n i​t en​cjar​n y jest o wie​le gor​szy niż ame​ry​kań​ski. Może i miał metr osiem​dzie​siąt z ha​kiem i był kie​dyś ka​pi​t a​n em stat​‐ ku oraz prze​m yt​n i​kiem pro​chów, lecz w na​gro​dę zo​stał tyl​ko tro​chę po​t ur​bo​w a​n y przez współ​‐ więź​n iów, do​z na​jąc zła​m a​n ia że​ber. Wy​da​je się, że arab​scy ska​z ań​cy po​czu​li się ura​ż e​n i tym, że jest Ży​dem, cze​go na​w et ja nie wie​dzia​łem, bo do​brze to ukry​w ał. Być może wła​śnie to prze​ż y​cie prze​ko​n a​ło go do od​da​n ia się do dys​po​z y​cji pro​ku​ra​t u​ry. Czy​t a​jąc szcze​gó​ły ze​z na​n ia, któ​re zło​ż ył, sły​sza​łem w gło​w ie sło​w a An​dré sprzed lat: „Ed pierw​szy wbi​je ci nóż w ple​cy, je​śli spra​w y się ryp​n ą”.

Pa​ra​doks po​le​gał na tym, że gdy​by tyl​ko uni​kał kło​po​t ów, mógł oże​n ić się ze swo​ją fran​cu​‐ ską na​rze​czo​n ą, z któ​rą żył na ko​cią łapę, i być może zy​skać oby​w a​t el​stwo swo​jej no​w ej oj​czy​‐ zny. Z do​świad​czeń ze spra​w y Ber​n ar​da wie​dzie​li​śmy, jak bar​dzo nie​sko​rzy byli Fran​cu​z i do eks​t ra​dy​cji kra​ja​n ów… Ze​z na​n ie Eda sta​ło się ko​ron​n ym do​w o​dem. Aby ogra​n i​czyć wła​sną karę, sprze​dał im wszyst​ko – prze​krę​t y, klien​t ów, pie​n ią​dze i me​t o​dy. Te​raz już ro​z u​m ia​łem, że to jego ze​z na​n ie po​grą​ż y​ło księ​go​w e​go Mi​cha​e la Le​w i​sa. By​łem w szo​ku. I po​m y​śleć: dwa lata wcze​śniej, gdy sta​łem przed wiel​ką ławą przy​się​głych, po​szedł​bym na​‐ wet do wię​z ie​n ia, żeby ich chro​n ić! Czwar​t y świa​dek, nie​w y​m ie​n io​n y z na​z wi​ska w ak​cie oskar​ż e​n ia, był skłon​n y ze​z nać, że uczest​n i​czy​łem w prze​lo​cie pry​w at​n ym sa​m o​lo​t em, któ​ry on pi​lo​t o​w ał, ma​ją​cym na celu prze​‐ myt nar​ko​t y​ków. Od razu wie​dzia​łem, o kogo cho​dzi – o Tre​v o​ra, no​t a​riu​sza, któ​ry udzie​lił ślu​‐ bu mnie i De​n i​se. Tre​v or był na​uczy​cie​lem. Ku​po​w ał ko​ka​inę od An​dré. Lu​bił for​sę z koki, lecz cią​gle bał się re​‐ per​ku​sji. Kie​dyś, gdy miesz​kał na za​chod​n im wy​brze​ż u Flo​ry​dy, w domu z do​stę​pem do pla​ż y, spa​n i​ko​w ał, gdy po​szedł się ostrzyc, a fry​z jer po​w ie​dział: „Wie pan, pa​t rząc na pana, nikt ni​g​dy by się nie do​m y​ślił, jak pan na​praw​dę za​ra​bia na ży​cie”. To był dla nie​go wy​star​cza​ją​cy po​w ód, żeby wy​sta​w ić dom na sprze​daż i się wy​pro​w a​dzić. Po​szedł do szko​ły la​t a​n ia i zdo​był li​cen​cję pi​lo​t a. Od cza​su do cza​su ko​rzy​sta​łem z jego dwu​sil​n i​ko​w e​go sa​m o​lo​t u, któ​ry ku​pił nie​dłu​go po​‐ tem. Przy​da​w ał się, gdy trze​ba było szyb​ko wy​sko​czyć z ame​ry​kań​skich Wysp Dzie​w i​czych do bry​t yj​skich te​ry​t o​riów za wodą. Tre​v or był w go​rą​cej wo​dzie ką​pa​n y. Gdy ba​w ił w Los An​ge​les, wy​n a​jął li​m u​z y​n ę – za​ko​chał się w blon​dyn​ce za kół​kiem. Rów​n ie szyb​ko sprze​dał swój dom na za​chod​n iej Flo​ry​dzie, roz​‐ wiódł się z żoną, oże​n ił z szo​f er​ką i prze​n iósł do Mia​m i. Nową przy​kryw​ką dla jego dzia​łal​n o​ści tu​t aj była pry​w at​n a pocz​t a. Po​m o​głem mu przy for​m al​n o​ściach. Wkrót​ce zo​stał oj​cem, więc po​w i​n ie​n em się do​m y​ślić, że zro​bi wszyst​ko, żeby kryć wła​sny ty​łek, je​śli DEA zło​ż y mu wi​z y​t ę. Jego oświad​cze​n ia nie trzy​m a​ły się jed​n ak kupy. Je​den je​dy​‐ ny raz le​cia​łem sa​m o​lo​t em wte​dy, gdy Jim​m y po​z wo​lił mi prze​jąć ste​ry pod​czas pierw​sze​go lotu na An​gu​il​lę! Na​w et po tych cio​sach bez uprze​dze​n ia pro​ku​ra​t or fe​de​ral​n y nie miał dość. W na​stęp​n ych ty​go​dniach oskar​ż e​n ie zgło​si​ło wnio​sek, że ma za​m iar sko​rzy​stać z re​gu​ły czte​ry​sta czte​ry Fe​de​ral​n ych Re​guł Do​w o​do​w ych w związ​ku z za​rzu​t a​m i wo​bec mnie. Gdy​bym po​sta​n o​w ił się opie​rać i przy​stą​pił do roz​pra​w y, pro​ku​ra​t u​ra przed​ło​ż y do​w ód in​n e​go, jak do​t ąd nie​z a​rzu​co​n e​go mi nie​le​gal​n e​go dzia​ła​n ia. To ozna​cza​ło, że za​czną od do​w o​dów prze​ciw Ber​‐ nar​do​w i i Char​lie​m u Nu​ñ e​z o​w i. Chcie​li mnie zdys​kre​dy​t o​w ać przed ławą przy​się​głych, że​bym nie miał naj​m niej​szych szans. Wnio​sek był pro​sty. Gdy​bym za​m ie​rzał się bro​n ić i pró​bo​w ał twier​dzić, że je​stem na​praw​dę wia​ry​god​n ym praw​n i​kiem – że by​łem za​m ie​sza​n y tyl​ko w tę jed​n ą trans​a k​cję – to by nie prze​szło.

Za​sta​n a​w ia​jąc się, czy po​w i​n ie​n em przy​z nać się do winy i ogra​n i​czyć stra​t y, mu​sia​łem przy​go​t o​w ać na naj​gor​sze De​n i​se. – Słu​chaj – za​czą​łem – nie ma co owi​jać w ba​w eł​n ę. Moja sy​t u​a cja jest dra​m a​t ycz​n a. Co naj​m niej trzech du​ż ych klien​t ów po​m o​ż e pro​ku​ra​t o​ro​w i fe​de​ral​n e​m u. Będą ze​z na​w ać prze​‐ ciw​ko mnie. Gdy​bym przy​stą​pił do roz​pra​w y, tłu​m a​czy​łem jej, po​w ie​dzą są​do​w i, że za​ło​ż y​łem dla nich fir​m y w ra​jach po​dat​ko​w ych, prze​m y​ci​łem ra​z em z nimi ma​so​w ą ilość kasy z nar​ko​t y​ków za gra​n i​cę i zde​po​n o​w a​łem ją w ban​ku oraz że do​ra​dza​łem im w kwe​stii wie​lu nie​le​gal​n ych przed​się​w zięć zwią​z a​n ych z nar​ko​t y​ka​m i, prze​m y​t em i pra​n iem for​sy z prze​stępstw. De​n i​se spoj​rza​ła na mnie bła​gal​n ym wzro​kiem. – Ale czy nie mo​ż esz po​w ie​dzieć, że przy​ją​łeś tę pra​cę w do​brej wie​rze czy coś? Po​w iedz, że je​steś nie​w in​n y. Tak, do​ra​dza​łeś im, ale nie mia​łeś po​ję​cia, skąd te pie​n ią​dze po​cho​dzą. – Mógł​bym, ale jest jesz​cze je​den de​t al. Roz​pra​w a od​bę​dzie się w Ga​ine​svil​le. A to zna​czy, że ława przy​się​głych bę​dzie peł​n a lu​dzi z flo​rydz​kiej pro​w in​cji. Oni po​dej​m ą de​cy​z ję, jesz​cze za​n im wej​dą na salę. Spoj​rzą raz na mnie i uzna​ją, że je​stem nie​uczci​w ym praw​n i​kiem. Po​‐ tem pro​ku​ra​t or fe​de​ral​n y zmie​sza mnie z bło​t em, wy​gar​n ie wszyst​ko, co ma zwią​z ek z Ber​‐ nar​dem, Ben​n ym i Ric​kiem Ba​ke​rem… – Na pew​n o coś mo​ż esz zro​bić! Ni​g​dy nie spra​w ia​łeś kło​po​t ów. Nie do​sta​łeś choć​by man​da​‐ tu za złe par​ko​w a​n ie. To musi się li​czyć. – Może. Ale tyl​ko, je​śli przy​z nam się do winy. Je​śli sta​n ę przed są​dem i uzna​ją mnie za win​n e​go, do​sta​n ę pe​łen wy​rok. Da​dzą mi po​pa​lić za mar​n o​w a​n ie cza​su sądu lip​n ą obro​n ą… – Co ty mó​w isz? – Chy​ba nie mam in​n ej moż​li​w o​ści… De​n i​se sie​dzia​ła w mil​cze​n iu z twa​rzą ukry​t ą w dło​n iach. – To moja je​dy​n a szan​sa na ła​god​n y wy​rok – do​da​łem. – Są​dzę, że pora się pod​dać. Je​śli tego nie zro​bię, mogę rów​n ie do​brze strze​lić so​bie w łeb. De​n i​se unio​sła gło​w ę i spoj​rza​ła na mnie ocza​m i czer​w o​n y​m i od łez. – A co ze mną? Co z two​im sy​n em? Jak niby mamy prze​ż yć, gdy ty bę​dziesz gnił w pier​dlu? – Je​śli zde​cy​du​ję się na to, może do​sta​n ę pięć lat. An​t on bę​dzie miał sie​dem, gdy wyj​dę. Nie mó​w ię, że to bę​dzie ła​t we, ale mogę to nad​ro​bić. Mo​ż e​m y za​cząć od nowa. – Nie mów tak. Nie wiem, czy dam so​bie z tym radę. Choć myśl o przy​z na​n iu się do ja​kie​go​kol​w iek prze​stęp​stwa kłó​ci​ła się z wszyst​kim, cze​go mnie na​uczo​n o, nie mia​łem wy​bo​ru. Wbrew pro​t e​stom żony po​w ia​do​m i​łem swo​je​go ad​w o​ka​‐ ta, że chcę zmie​n ić sta​n o​w i​sko, a za​stęp​ca pro​ku​ra​t o​ra fe​de​ral​n e​go pro​w a​dzą​cy moją spra​w ę umó​w ił spo​t ka​n ie. Za​ż ą​dał, że​bym za​ofe​ro​w ał im ja​kiś do​w ód. Czy​li mia​łem ujaw​n ić wszyst​kie ob​cią​ż a​ją​ce fak​t y zwią​z a​n e z moją spra​w ą, a pro​ku​ra​t or wy​słu​cha mnie i zde​cy​du​je, czy moje oświad​cze​n ie ma wy​star​cza​ją​cą war​t ość, żeby mógł po​pro​sić sę​dzie​go orze​ka​ją​ce​go o fory dla mnie…

Naj​pierw po​t rze​bo​w a​łem po​t wier​dze​n ia nie​t y​kal​n o​ści na pi​śmie, żeby w wy​pad​ku, gdy​by po​sta​n o​w ił nie uznać mo​je​go przy​z na​n ia się do winy w od​n ie​sie​n iu do wy​ro​ku, nie mógł wy​ko​‐ rzy​stać tego ma​t e​ria​łu ani ze​z na​n ia prze​ciw​ko mnie, gdy spra​w a tra​f i na wo​kan​dę. I tak w za​t ło​czo​n ym po​ko​ju w są​dzie w obec​n o​ści pro​ku​ra​t o​rów i urzęd​n i​ków skar​bów​ki ujaw​n i​łem ku​li​sy dzie​się​cio​let​n iej dzia​łal​n o​ści prze​stęp​czej. Przy​z na​w a​łem się do ła​m a​n ia tych sa​m ych praw, któ​rych jako praw​n ik przy​się​ga​łem prze​strze​gać. Po​w ie​dzia​łem im, ile mo​głem – o Edzie Bec​ke​rze i Kel​ly, za​kła​da​n iu firm i za​m or​skich kont, in​n ych chwy​t ach, by ukryć pie​n ią​‐ dze, i prze​krę​t ach, aby unik​n ąć po​dat​ków. W koń​cu klien​ci, któ​rych tak gor​li​w ie chro​n i​łem przez de​ka​dę, ob​ro​bi​li mi ty​łek aż miło… – Co sta​ło się z pana sa​m o​lo​t em? – za​py​t ał tę​ga​w y funk​cjo​n a​riusz. – Słu​cham? Z ja​kim sa​m o​lo​t em? – Nie wie​dzia​łem, o co cho​dzi. – Po​t ra​f ię pi​lo​t o​w ać, ale ni​g​‐ dy nie mia​łem sa​m o​lo​t u. – Tym, któ​ry pod​pa​lo​n o na pa​sie star​t o​w ym na Ja​m aj​ce, za​bi​ja​jąc pi​lo​t a. Za​szo​ko​w a​n y zer​k​n ą​łem na Al​la​n a – miał w oczach prze​ra​ż e​n ie. – Był pan za​re​je​stro​w a​n y jako wła​ści​ciel – do​dał agent urzę​du cel​n e​go. Wy​t ę​ż y​łem pa​m ięć. To nie mo​gli być bra​cia Mar​t i​n ez, praw​da? En​ri​que się wku​rzył, że ten czek ban​ko​w y roz​li​czo​n o do​pie​ro po pię​ciu dniach… Ale czy na​praw​dę mógł być aż tak mści​w y, żeby za​pi​sać na moje na​z wi​sko sa​m o​lot, któ​ry, jak prze​cież wie​dzie​li, za​w sze już bę​dzie łą​czo​‐ ny z dzia​łal​n o​ścią prze​m yt​n i​ków nar​ko​t y​ków? Po​w ie​dzia​łem o tym ze​bra​n ym pro​ku​ra​t o​rom. – To może wszyst​ko wy​ja​śniać… Sa​m o​lot na pana na​z wi​sko przy​le​ciał na Ja​m aj​kę. Nie prze​ku​pi​li po​li​cji. Ja​kiś gang pod​pa​lił go i za​bił pi​lo​t a – po​w ie​dział cel​n ik. Osłu​pia​łem. Oto do​w ia​dy​w a​łem się, do cze​go się po​su​n ę​li ci moi tak zwa​n i klien​ci, by chro​‐ nić wła​sny in​t e​res. Na tym się nie skoń​czy​ło. Ode​z wał się przed​sta​w i​ciel DEA: – A co może nam pan po​w ie​dzieć o cię​ż a​rów​ce UPS? – Nie ro​z u​m iem – od​par​łem, krę​cąc gło​w ą. – O łód​ce na​le​ż ą​cej do bra​ci Nu​ñ e​z ów, któ​rą po​rzu​co​n o na An​gu​il​li. Zro​bi​ła tyle do​staw do Sta​n ów, że na​z wa​li​śmy ją cię​ż a​rów​ką UPS. O to mi cho​dzi. Jak mo​głem za​po​m nieć o tej łaj​bie? To przez nią bra​cia Mar​t i​n ez – zno​w u oni – gro​z i​li mi śmier​cią, je​śli ru​szę ją z por​t u, choć od daw​n a wie​dzia​łem, że służ​by mają ją na oku. – Wie​m y, że miał pan z tym zwią​z ek – pod​jął gość z DEA. – Ostrzegł pan me​cha​n i​ka, żeby trzy​m ał się od niej z da​le​ka. Gdy po​w ie​dzia​łem, że nie mia​łem nic wspól​n e​go z łód​ka​m i żad​n ych klien​t ów, otwo​rzył akta. Na wierz​chu le​ż ał od​ręcz​n y li​ścik: „Za​bie​raj się stam​t ąd, psy wę​szą wo​kół ło​dzi. Nie zbli​‐ żaj się do niej”. Moje pi​smo. Po​w i​n ie​n em był wie​dzieć, że bę​dzie coś nie tak z tą łód​ką. Moje po​czy​n a​n ia znów ścią​gnę​ły na mnie gniew krew​kie​go En​ri​que Mar​t i​n e​z a.

– I jesz​cze jed​n o… – do​dał pro​ku​ra​t or. – Gdzie znaj​do​w ał się dom, któ​ry miał pan na An​gu​il​‐ li? – Nie mia​łem tam żad​n e​go domu – od​po​w ie​dzia​łem. – Chy​ba przez cały czas, gdy tam by​‐ łem, ani razu nie no​co​w a​łem na wy​spie, nie wspo​m i​n a​jąc o za​ku​pie nie​ru​cho​m o​ści. Ale dla​cze​‐ go pan o to pyta? – Prze​cież był tam pan przez bite sie​dem mie​się​cy w 1982 roku. Wie​m y, że pan tam wje​‐ chał, lecz mi​n ę​ło wie​le mie​się​cy, za​n im od​n o​t o​w a​n o pana wy​jazd. Mu​siał mieć pan tam swo​ją sie​dzi​bę. Uśmiech​n ą​łem się. Choć nie mo​głem się na​dzi​w ić, jak bacz​n ie moi prze​śla​dow​cy ob​ser​w o​‐ wa​li moje ru​chy przez te wszyst​kie lata, mia​łem też tro​chę sa​t ys​f ak​cji z tego, że moje nie​t y​po​‐ we mo​d us ope​ran​d i wjeż​dża​n ia i wy​jeż​dża​n ia z tego ma​łe​go raju po​dat​ko​w e​go zu​peł​n ie zbi​ło ich z tro​pu. Wy​ja​śni​łem im uro​ki tych wy​spiar​skich te​ry​t o​riów i ich po​bież​n ej kon​t ro​li, co ozna​cza​ło, że moż​n a było tam wje​chać i wy​je​chać, oka​z u​jąc po pro​stu świa​dec​t wo uro​dze​n ia w celu iden​t y​f i​‐ ka​cji i nie pla​m iąc pasz​por​t u pie​cząt​ka​m i. Sta​ra​łem się być moż​li​w ie jak naj​bar​dziej otwar​t y pod​czas prze​słu​cha​n ia, li​cząc na to, że zro​bię wra​ż e​n ie skru​szo​n e​go i sko​re​go do współ​pra​cy dla więk​sze​go do​bra – i dla zmniej​sze​n ia wy​ro​ku. Wciąż mnie za​dzi​w ia​ło, jak sze​ro​kie łuki za​t o​czy​ło to śledz​t wo. Prze​w oź​n i​cy, prze​m yt​n i​cy i za​ło​ga – oni wszy​scy dali się prze​ko​n ać do współ​pra​cy. Im da​lej scho​dzi​li w dół dra​bin​ki, tym wię​cej znaj​do​w a​li lu​dzi do oskar​ż e​n ia. Oni wszy​scy byli w ta​kiej sa​m ej sy​t u​a cji jak ja. I jak ja uświa​do​m i​li so​bie, że je​dy​n a szan​sa na ła​god​n iej​szy wy​rok to pójść wła​dzom na rękę. Po za​koń​cze​n iu prze​słu​cha​n ia po​z wo​lo​n o mi wró​cić do domu. Na​stęp​n ym ra​z em mia​łem się sta​w ić w są​dzie w Ga​ine​svil​le, gdzie mia​łem po​z nać swój los. W cią​gu ty​go​dni po mo​jej de​cy​‐ zji o przy​z na​n iu się do winy De​n i​se wpa​dła w głę​bo​ką de​pre​sję. Pra​w ie się do mnie nie od​z y​‐ wa​ła. Za​sta​n a​w ia​ło mnie, jak na​sze mał​ż eń​stwo znie​sie przy​m u​so​w ą se​pa​ra​cję. Je​dy​n e do​bre wie​ści były ta​kie, że urząd pro​ku​ra​t o​ra skon​t ak​t o​w ał się z kan​ce​la​rią Al​la​n a, by go po​in​f or​m o​w ać, że wnio​są o niż​szy wy​m iar kary niż ten prze​w i​dzia​n y przy jej zwy​cza​jo​‐ wym zła​go​dze​n iu. No to jed​n a rzecz z gło​w y. Zo​sta​ła już tyl​ko de​cy​z ja co do mo​je​go wy​ro​ku. Ko​lej​n a wia​do​m ość po​t wier​dzi​ła ter​m in roz​pra​w y, na któ​rej miał za​paść wy​rok. Nie​ba​w em.

ROZDZIAŁ 23

PODRÓŻ, KTÓRĄ MUSISZ ODBYĆ SAM Nie przy​cho​dzi mi do gło​w y wie​le bar​dziej po​ucza​ją​cych do​świad​czeń dla praw​n i​ka niż uczest​‐ nic​t wo w ogło​sze​n iu wła​sne​go wy​ro​ku. Po​je​cha​łem do Ga​ine​svil​le z Al​la​n em Tho​m a​sem, moim obroń​cą, pe​łen obaw i wstrę​t u do sa​m e​go sie​bie. Do​pie​ro te​raz czu​łem, jaki je​stem sa​m ot​n y jako oskar​ż o​n y z za​rzu​t em kar​n ym. Tuż przed roz​po​czę​ciem roz​pra​w y ogar​n ę​ła mnie pa​n i​ka. Ży​cie wy​m y​ka​ło mi się z rąk i nie by​‐ łem w sta​n ie temu za​po​biec. Sy​re​n a ry​cza​ła – cze​ka​łem tyl​ko, aż bom​ba wy​buch​n ie. Al​lan przed​ło​ż ył ko​pie na​gród i od​z na​czeń, któ​re przy​z na​n o mi za służ​bę w Wiet​n a​m ie i Kam​bo​dży, lecz sę​dzia nie mógł wy​da​w ać się mniej urze​czo​n y. Na​stęp​n ie mój obroń​ca pod​su​‐ mo​w ał moją ka​rie​rę, sku​pia​jąc się na po​z y​t y​w ach. Gdy na​de​szła moja ko​lej, po​sta​n o​w i​łem nic nie mó​w ić. Rzu​ci​łem tyl​ko po​kor​n ie, że je​stem go​t ów przy​jąć mój wy​rok. Po na​m y​śle sę​dzia w koń​cu wy​dał wy​rok – czte​ry lata w wię​z ie​n iu fe​de​ral​n ym. Zwa​ż yw​szy na to, że li​czy​łem na pięć, może się wy​da​w ać, że przy​ją​łem tę no​w i​n ę z pew​n ą ulgą, lecz to nic przy​jem​n e​go usły​szeć, że idziesz za krat​ki. Od razu po​m y​śla​łem o An​t o​n ie. Bę​dzie miał sie​dem lat, gdy wyj​dę… Dla mnie to było jak wiecz​n ość. Je​dy​n e za​le​ce​n ie poza tym, któ​re otrzy​m a​łem tego dnia, było ta​kie, że mu​szę się zgło​sić za trzy​dzie​ści dni, by roz​po​cząć od​by​w a​n ie kary; gdzie do​kład​n ie, to było jesz​cze do usta​le​n ia. Po za​koń​cze​n iu roz​pra​w y wró​ci​łem do Mia​m i. De​n i​se była zroz​pa​czo​n a. Do tego na​dal nie wie​dzie​li​śmy, gdzie będę sie​dział. Była duża szan​sa, że wy​ślą mnie do in​n e​go sta​n u, a to ozna​‐ cza​ło​by brak wi​z yt ro​dzin​n ych. Chcia​łem, żeby żona i syn byli jak naj​bli​ż ej. Mar​t wi​łem się też o mo​ich ro​dzi​ców. Byli w po​de​szłym wie​ku, lecz nie nie​do​łęż​n i, i mo​gli po​dró​ż o​w ać pod wa​run​‐ kiem, że nie​da​le​ko.

Co dziw​n e, przez te kil​ka ty​go​dni, któ​re zo​sta​ły mi do od​siad​ki, ży​cie bie​gło zwy​czaj​n ie. Jako że moją spra​w ę wnie​sio​n o poza Mia​m i i nie tra​f i​ła do ga​z et, nie​w ie​lu lu​dzi poza kil​kor​‐ giem bli​skich przy​ja​ciół i praw​n i​ków za​a n​ga​ż o​w a​n ych w spra​w ę wie​dzia​ło, że zo​sta​łem aresz​‐ to​w a​n y. Mu​sia​łem za​jąć się przy​gnę​bia​ją​cą kwe​stią li​kwi​da​cji mo​jej prak​t y​ki ad​w o​kac​kiej. Dzie​sięć lat wcze​śniej nie​m al zban​kru​t o​w a​łem, gdy moje ży​cie było w roz​syp​ce. Te​raz hi​sto​ria się po​w ta​rza​ła, choć w skraj​n ie od​m ien​n ych wa​run​kach. Sku​pi​łem się na do​m knię​ciu bie​ż ą​cych spraw klien​t ów, upo​rząd​ko​w a​n iu mo​ich i po​świę​ce​n iu moż​li​w ie jak naj​w ięk​szej ilo​ści cza​su mo​je​m u trzy​let​n ie​m u sy​n o​w i. Pa​t rzy​łem na De​n i​se i coś mi mó​w i​ło, że na​sze mał​ż eń​stwo nie prze​t rwa mo​jej od​siad​ki. Nie mo​głem li​czyć na to, że będę miał dom, do któ​re​go mogę wró​cić. Gdy ten sąd​n y dzień co​raz bar​dziej się zbli​ż ał, za​czą​łem pa​n i​ko​w ać. Na​dal nie wie​dzia​łem, gdzie mnie za​m kną, z kim mnie wsa​dzą do celi. Czy współ​w ięź​n io​w ie będą mie​li mi za złe to, że je​stem praw​n i​kiem? Wie​dzia​łem, że funk​cjo​n a​riu​sze służ​by wię​z ien​n ej ro​bi​li trud​n o​ści nie​‐ któ​rym praw​n i​kom re​pre​z en​t u​ją​cym oskar​ż o​n ych o nar​ko​t y​ki. Jaki los cze​kał mnie? Dwa ty​go​dnie przed go​dzi​n ą zero przy​szły wie​ści, że mam się zgło​sić do bazy lot​n i​czej w Eglin i tam​t ej​sze​go fe​de​ral​n e​go obo​z u kar​n e​go, żeby roz​po​cząć od​by​w a​n ie kary. Eglin le​ż a​‐ ło na pół​n o​cy Flo​ry​dy, da​le​ko od Mia​m i, lecz przy​n aj​m niej w tym sa​m ym sta​n ie. Od​li​cza​łem dni. Ostrzy​głem wło​sy, jak​bym szedł do woj​ska, i w bar​dzo zna​jo​m ej po​w tór​ce z prze​szło​ści mu​‐ sia​łem z przy​kro​ścią uśpić na​sze​go psa. De​n i​se była pew​n a, że sta​rze​ją​cy się zwie​rzak bę​dzie dla niej zbyt du​ż ym cię​ż a​rem. Gdy za​bie​ra​łem go do we​t e​ry​n a​rza, za​czę​ły mnie na​cho​dzić wspo​m nie​n ia cza​sów, gdy zro​bi​łem to samo z ko​t em i psem mo​ich ro​dzi​ców, za​n im uda​łem się do Wiet​n a​m u. W pra​cy do​m kną​łem akta, od​da​łem dane klien​t ów do prze​cho​w a​n ia i skie​ro​w a​łem wszel​kie spra​w y w toku do in​n ych praw​n i​ków. Gdy mia​łem już czy​ste kon​t o, nad​szedł czas, żeby za​‐ mknąć biu​ro, prze​n ieść ostat​n ie pa​pie​ry i za​pla​n o​w ać wy​jazd do Eglin. Przed po​dró​ż ą zja​dłem po​ż e​gnal​n y obiad z bli​ski​m i przy​ja​ciół​m i. Pa​n o​w ał po​n u​ry na​strój i była w tym ja​kaś nie​odwo​łal​n ość, któ​ra wska​z y​w a​ła, że po​t rwa on dłu​ż ej niż moja od​siad​ka. Na​praw​dę nie mia​łem po​ję​cia, do ja​kie​go ży​cia będę wra​cał. Naj​t rud​n iej było opu​ścić An​t o​n a, wie​dzia​łem bo​w iem, że sy​t u​a cja się zmie​n i. Ży​cie trwa da​lej, czy je​steś, czy nie. Przed moją po​dró​ż ą w jed​n ą stro​n ę na pół​n oc De​n i​se od​w io​z ła mnie na lot​n i​sko w Mia​m i. To było bar​dziej bo​le​sne, niż mo​głem so​bie wy​obra​z ić. Mój syn nie miał po​ję​cia, co się dzie​je, lecz wy​czuł z roz​pa​czy mat​ki, że za​cho​dzi ja​kaś gwał​t ow​n a zmia​n a. Nie​m al od razu wy​w o​ła​li mój lot. An​dré za​pro​po​n o​w ał, że po​t o​w a​rzy​szy mi do Eglin, lecz od​rzu​ci​łem tę wspa​n ia​ło​m yśl​n ą ofer​t ę, mó​w iąc mu, że nie chcę, żeby wra​cał w po​je​dyn​kę. Są ta​kie po​dró​ż e, któ​re czło​w iek po​w i​n ien od​być sam.

ROZDZIAŁ 24

WIĘZIENNY WIKT I OPIERUNEK Było ciem​n o, gdy sa​m o​lot le​ciał na pół​n oc wzdłuż wschod​n ie​go wy​brze​ż a Flo​ry​dy, a ja za​pa​‐ dłem się w sie​dze​n ie. Na​gle nie​bo roz​świe​t li​ło się bla​skiem, któ​ry wy​rwał mnie z przy​gnę​bie​‐ nia. Prom Atlan​t is star​t o​w ał z Cen​t rum Ko​smicz​n e​go imie​n ia Joh​n a F. Ken​n e​dy’ego. Choć ko​‐ smo​drom na wy​spie Mer​ritt, na pół​n oc od przy​ląd​ka Ca​n a​v e​ral, znaj​do​w ał się wie​le ki​lo​m e​‐ trów da​lej, ośle​pia​ją​ce świa​t ło ogrom​n ych ra​kiet no​śnych roz​ja​śnia​ło nie​bo jak okiem się​gnąć. Noc sta​ła się dniem. Mia​łem świet​n e miej​sce i pa​t rząc, jak ra​kie​t a wy​strze​la w nie​bo, nie mo​głem nie po​czuć, że to ja​kiś znak. Zmie​rza​łem do miej​sca, gdzie od​m ó​w ią mi choć​by naj​‐ mniej​szych luk​su​sów. Może świat po​ka​z y​w ał mi, jak cu​dow​n ie za​dzi​w ia​ją​cy po​t ra​f i być, za​n im zga​sną świa​t ła? Mia​łem się zgło​sić do wię​z ie​n ia do​pie​ro na​z a​jutrz rano, więc za​m el​do​w a​łem się w skrom​‐ nym mo​t e​lu nie​da​le​ko bazy sił po​w ietrz​n ych. Jak żoł​n ie​rze w ostat​n ią noc wol​n o​ści przed roz​‐ po​czę​ciem ka​rie​ry woj​sko​w ej zna​la​z łem ma​lut​ki bar nie​opo​dal i roz​ko​szo​w a​łem się tym, co mia​ło być moim ostat​n im pi​w em na czte​ry ko​lej​n e lata. Po​n ie​w aż w ba​z ie spo​dzie​w a​li się mnie do​pie​ro w po​łu​dnie, zja​dłem szyb​kie śnia​da​n ie i sta​‐ ra​łem się ja​koś za​bić czas. Za​dba​łem o to, żeby wy​pić dużo wody, by wy​płu​kać z or​ga​n i​z mu ostat​n ie reszt​ki al​ko​ho​lu, bo wie​dzia​łem, że spraw​dzą mnie na obec​n ość środ​ków odu​rza​ją​cych. Z ostrzy​ż o​n y​m i wło​sa​m i i wor​kiem po​dróż​n ym w woj​sko​w ym sty​lu uda​ło mi się zmy​lić na​w et tak​sia​rza, któ​ry ode​brał mnie spod mo​t e​lu. Zdzi​w ił się, gdy za​pew​n i​łem go, że uda​ję się do za​‐ kła​du kar​n e​go, a nie do bazy woj​sko​w ej. Nic nie dzie​je się szyb​ko w sys​t e​m ie pe​n i​t en​cjar​n ym, więc po moim przy​by​ciu mru​kli​w y straż​n ik ka​z ał mi sie​dzieć w biu​rze ad​m i​n i​stra​cyj​n ym przez dwa​dzie​ścia mi​n ut, za​n im wsze​‐ dłem do obiek​t u przez od​dział przy​jęć i zwol​n ień – miej​sce, przez któ​re ska​z a​n i wkra​cza​ją do wię​z ien​n e​go ży​cia i z nie​go wy​cho​dzą. Sie​dzia​łem, roz​m y​śla​jąc nad moim lo​sem, gdy przy​szła pora na po​w aż​n ie za​cząć ży​cie za krat​ka​m i. – Ken​n eth Ri​jock! – za​w o​łał straż​n ik.

Przej​rze​li mój do​by​t ek, a te kil​ka przed​m io​t ów, któ​rych nie mo​głem wnieść do wię​z ie​n ia, wło​ż o​n o do kar​t o​n u i ode​sła​n o do domu: parę pod​ko​szul​ków ko​lo​ru kha​ki, oso​bi​sta więź z moją żoł​n ier​ską prze​szło​ścią, cy​w il​n e ubra​n ie... Zdją​łem je i za​ło​ż y​łem gra​n a​t o​w y mun​dur po​lo​w y. By​łem te​raz we​w nątrz obiek​t u ame​ry​kań​skich sił po​w ietrz​n ych, lecz nie było dla mnie żad​n ej pla​kiet​ki z na​z wi​skiem, żad​n ych be​lek, żad​n ych na​szy​w ek czy in​n ych iden​t y​f i​ka​t o​rów. By​łem ano​n i​m o​w ą po​sta​cią i nio​sąc wy​da​n ą mi po​ściel, jak każ​dy nowy re​krut wsze​dłem do ko​lej​n e​go po​ko​ju na prze​słu​cha​n ie przez ko​goś z per​so​n e​lu. Py​t a​n ia były zwię​z łe i rze​czo​w e – chcie​li usta​lić, czy będę spra​w iał kło​po​t y. – Czy ze​z na​w ał pan albo ma za​m iar ze​z na​w ać prze​ciw​ko in​n ym oso​bom? – Nie. – Czy jest ja​kiś po​w ód, dla któ​re​go po​w i​n ien się pan oba​w iać o swo​je bez​pie​czeń​stwo? – Nie. Po tej krót​kiej roz​m o​w ie od​pro​w a​dzo​n o mnie na te​ren wię​z ie​n ia i do mo​je​go blo​ku miesz​‐ kal​n e​go, któ​ry na pierw​szy rzut oka wy​glą​dał na ta​kie same ba​ra​ko​w e kwa​t e​ry, ja​kie zna​łem z woj​ska. Lecz wszel​kie złu​dze​n ia, że znów je​stem w ar​m ii, szyb​ko się roz​w ia​ły, gdy na po​dwó​‐ rzu na​gle wy​w ią​z a​ła się bój​ka po​m ię​dzy dwo​m a więź​n ia​m i. Kil​ku funk​cjo​n a​riu​szy bły​ska​w icz​‐ nie do​sko​czy​ło, by ich roz​dzie​lić. Gdy sku​w a​li i od​pro​w a​dza​li roz​ra​bia​ków, za​czą​łem in​t en​syw​‐ nie roz​m y​ślać nad tym, w co ja się wpa​ko​w a​łem. Jak się szyb​ko oka​z a​ło, seg​m ent miesz​kal​n y był w rze​czy​w i​sto​ści o wie​le lep​szy niż te, któ​‐ re pa​m ię​t a​łem z woj​ska, a szcze​gól​n ie niż moje pry​m i​t yw​n e kwa​t e​ry w dżun​glach Wiet​n a​m u. Mia​łem za​jąć gór​n e po​sła​n ie na dwu​oso​bo​w ym pię​t ro​w ym łóż​ku, a mój koc miał ko​ją​cy ko​lor kha​ki. Jak ła​t wo zgad​n ąć, nie było tam zu​peł​n ie żad​n ej pry​w at​n o​ści – po pro​stu otwar​t y po​kój dla mniej wię​cej sześć​dzie​się​ciu ska​z a​n ych. Po​n ie​w aż była to in​sty​t u​cja o mi​n i​m al​n ym ry​go​rze, nie po​sia​da​ła krat, zam​ków czy ogro​‐ dze​n ia z dru​t em kol​cza​stym, a je​dy​n ie li​n ię na​m a​lo​w a​n ą wo​kół ze​w nętrz​n ych gra​n ic. Nie było wol​n o jej prze​kra​czać, a zła​m a​n ie za​ka​z u zo​sta​ło​by uzna​n e za uciecz​kę – pięk​n e, ma​lut​kie prze​stęp​stwo fe​de​ral​n e, pięć lat eks​t ra do wy​ro​ku. Funk​cjo​n a​riusz wska​z ał mi moją kwa​t e​rę i po​w ia​do​m ił mnie, że wszy​scy nowi więź​n io​w ie mu​szą spać na gór​n ej pry​czy. Po​ka​z ał mi ma​leń​ką sza​f ecz​kę, w któ​rej mia​łem prze​cho​w y​w ać moje skrom​n e przed​m io​t y oso​bi​ste, i wy​ja​śnił, że mu​szę dzie​lić się biur​kiem z moim „współ​lo​‐ ka​t o​rem”. Gdy uśmiech​n ą​łem się na tę nie​sto​sow​n ą ter​m i​n o​lo​gię, po​ra​dził mi, że​bym nie od​‐ da​lał się za bar​dzo od mo​je​go łóż​ka, gdyż nie​ba​w em od​bę​dzie się li​cze​n ie. Ko​lej​n ą ce​chą za​kła​‐ dów o mi​n i​m al​n ym ry​go​rze jest to, że li​czą osa​dzo​n ych kil​ka razy dzien​n ie. Jak się czu​łem w tam​t ej chwi​li – sto​jąc po​słusz​n ie przy łóż​ku – to trud​n o opi​sać. Za​gu​bio​n y to chy​ba naj​lep​sze, co mi przy​cho​dzi do gło​w y. Moja sy​t u​a cja mo​gła być prze​cież o wie​le gor​sza. Mo​głem wła​śnie za​czy​n ać od​by​w a​n ie dwu​dzie​sto​pię​cio​let​n ie​go wy​ro​ku za po​peł​n io​n e prze​‐ stęp​stwa, gdy​bym po​sta​n o​w ił bro​n ić się w są​dzie. Za​czy​n a​ła się pierw​sza woj​n a w Za​t o​ce, więc po​cie​sza​łem się, że przy​n aj​m niej nie je​stem na Bli​skim Wscho​dzie w pia​sko​w ym mun​du​rze.

Zro​bi​ło się za​m ie​sza​n ie. Dzień pra​cy do​biegł koń​ca i ska​z ań​cy wra​ca​li do swo​ich kwa​t er. Więk​szość była brud​n a i wy​raź​n ie zmę​czo​n a. Przez cały dzień przy​ci​n a​li tra​w ę lub wy​ko​n y​w a​li inne mo​n o​t on​n e czyn​n o​ści w ba​z ie sił po​w ietrz​n ych, któ​ra – jako naj​w ięk​sza tego typu pla​‐ ców​ka na świe​cie, zaj​m u​ją​ca więk​szą część trzech hrabstw – ota​cza​ła obóz kar​n y. Wśród uty​t ła​n ych i zbo​la​łych twa​rzy za​uwa​ż y​łem jed​n ą zna​jo​m ą – na​sze​go sta​re​go księ​go​‐ we​go Mi​cha​e la Le​w i​sa, or​ga​n i​z a​t o​ra tego prze​krę​t u na pro​w i​z je han​dlow​ców, któ​ry wy​ko​n a​li​‐ śmy dla Eda i Kel​ly. – Mi​cha​e l? – Ken Ri​jock… Wi​t aj na dziel​n i. Sły​sza​łem, że miał do mnie żal o to, że zo​stał mi​m o​w ol​n ie jego zda​n iem wcią​gnię​t y do szem​ra​n e​go pół​świat​ka. – Cie​bie też w koń​cu do​rwa​li… – Ed mnie wsy​pał. Ostrze​ga​n o mnie, że się ugnie. – Zda​rza się naj​lep​szym z nas – od​parł Mike, od​n o​sząc się do ze​z na​n ia jed​n e​go z jego sta​‐ rych klien​t ów, któ​re do​pro​w a​dzi​ło do jego aresz​t o​w a​n ia. – Za co cię w koń​cu wsa​dzi​li? – RICO. Gwizd​n ął. – Grub​sza spra​w a. Ale jak to się sta​ło, że tu je​steś? Współ​pra​cu​jesz z DEA? Ile do​sta​łeś? – Czte​ry lata. Za​śmiał się kpią​co. – Czte​ry? Urzą​dzi​łeś to wszyst​ko i do​sta​łeś czwór​kę… A mnie w to wro​bi​li i co? Wle​pi​li mi piąt​kę. – Pa​m ię​t am to tro​chę ina​czej, Mike… My wszy​scy do​bro​w ol​n ie bra​li​śmy w tym udział. Przy​‐ zna​łem się od razu, jak zo​ba​czy​łem, ja​kie mają do​w o​dy. – Ja też. Za​sta​n a​w ia​łem się, czy nie wspo​m nieć o jego pró​bach uchy​la​n ia się od wy​m ia​ru spra​w ie​dli​‐ wo​ści, lecz nie było sen​su. Bo i po co? Te fak​t y nie mia​ły te​raz zna​cze​n ia. Obaj sie​dzie​li​śmy w pier​dlu. Wi​dząc, jak stoi przede mną w brud​n ym przy​dzia​ło​w ym stro​ju wię​z ien​n ym, ude​rzył mnie ko​m izm ca​łej tej sy​t u​a cji. Był taki czas, gdy obaj my​śle​li​śmy, że sto​imy po​n ad pra​w em – że gra​‐ my es​t a​bli​sh​m en​t o​w i na no​sie. – Do​brze zo​ba​czyć przy​ja​z ną twarz – stwier​dzi​łem. Mike po​t ak​n ął. Gdy się już umył, po​w ie​dział mi, że jego na​rze​czo​n a Tru​dy miesz​ka cał​kiem nie​da​le​ko obo​‐ zu kar​n e​go, co ozna​cza​ło, że mo​gła od​w ie​dzać go w więk​szość week​e n​dów i świąt. Dzię​ki temu, do​dał, nie zwa​rio​w ał. Na​sze wspo​m in​ki prze​rwa​ło we​z wa​n ie na obiad. Do​łą​czy​łem do mo​ich współ​w ięź​n iów. Moja pierw​sza wy​ciecz​ka do kan​t y​n y znów przy​po​m nia​ła mi cza​sy w woj​sku. Je​dze​n ie moż​n a naj​le​piej opi​sać jako wy​star​cza​ją​ce – część kary.

Pierw​sza ci​sza noc​n a była ko​lej​n ym przy​gnę​bia​ją​cym ka​m ie​n iem mi​lo​w ym do po​ko​n a​n ia. Na prze​kór wcze​śniej​sze​m u po​sta​n o​w ie​n iu, żeby być opty​m i​stą, gdy le​ż a​łem tam w ciem​n o​ści z ję​ka​m i i gło​sa​m i współ​w ięź​n iów wo​kół sie​bie, znów zła​pa​łem doła. Po​m y​śla​łem o De​n i​se i na​szym łza​w ym roz​sta​n iu na lot​n i​sku w Mia​m i. Czy po​z o​sta​n ie mi wier​n a jak Tru​dy Mike’owi? A co, je​śli za​ż ą​da roz​w o​du? Czy na​dal będę wi​dy​w ał syna? Krę​ci​łem się i wier​ci​łem na pła​skim i twar​dym ma​t e​ra​cu. Tak prze​ż y​łem dłu​gą i nie​spo​koj​n ą noc. W peł​n i roz​bu​dzo​n y przed świ​t em wsta​łem, pod​czas gdy to​w a​rzy​sze mo​jej nie​do​li wciąż jesz​cze spa​li, wy​ką​pa​łem się, ogo​li​łem i ubra​łem. Mia​łem nie​ba​w em za​cząć pro​gram „Przy​ję​cia i przy​spo​so​bie​n ia” – mie​li mi pra​w ić ka​z a​n ia, co mogę, a cze​go nie mogę ro​bić w pace, i wy​z na​‐ czyć mi ro​bo​t ę na czas po​by​t u w Eglin. Po roz​m o​w ie z pa​ro​m a więź​n ia​m i przy obie​dzie ba​łem się, że da​dzą mi na po​czą​t ek ja​kąś po​n i​ż a​ją​cą pra​cę w ro​dza​ju zbie​ra​n ia nie​do​pał​ków z po​dwó​‐ rza, gdyż ostrze​ż o​n o mnie, że wię​z ie​n ia fe​de​ral​n e lu​bią sto​so​w ać wo​bec no​w ych ini​cja​cję w po​sta​ci cięż​kiej ha​ró​w y. Au​t o​m a​t ycz​n ie zgło​szo​n o mnie do pro​gra​m u le​cze​n ia uza​leż​n ień nar​ko​t y​ko​w ych. Jak na iro​n ię, choć raz by​łem nie​m al uza​leż​n io​n y od ko​ka​iny, od dwóch lat nie bra​łem i nic w mo​ich ak​t ach na​w et nie wska​z y​w a​ło na nad​uży​w a​n ie środ​ków odu​rza​ją​cych. Wła​dze wię​z ie​n ia uzna​ły, że po​n ie​w aż przez lata do​ra​dza​łem han​dla​rzom, wi​dać po​t rze​bu​ję re​so​cja​li​z a​cji. Nie mia​łem in​n e​go wy​bo​ru, mu​sia​łem się za​pi​sać. Za​ję​cia pro​w a​dził były ka​pi​t an sił po​w ietrz​n ych, czy​t a​ją​cy z moc​n o sfa​t y​go​w a​n e​go skryp​t u. Uzna​jąc, że le​piej być tu niż na ze​w nątrz, pró​bo​w a​łem pod​cho​dzić do tego z moż​li​w ie jak naj​‐ więk​szym en​t u​z ja​z mem i wkrót​ce sam się zgło​si​łem, żeby po​m óc mu z gru​pą. Po​dzie​li​li​śmy pro​gram na​ucza​n ia mię​dzy sie​bie. Z upły​w em cza​su za​czą​łem spo​t y​kać co​raz wię​cej lu​dzi z bran​ż y w Mia​m i. Drob​n ych prze​‐ stęp​ców albo lu​dzi z obrze​ż y na​szej or​ga​n i​z a​cji, któ​rych wi​dy​w a​łem na przy​ję​ciach, gdy szam​‐ pan się lał stru​m ie​n ia​m i. Sprzą​t a​li po​ko​je wi​z yt i pra​co​w a​li w kuch​n i. Więk​szość współ​w ięź​n iów sie​dzia​ła za nar​ko​t y​ki, było też tro​chę oszu​stów i tych, któ​rzy po​‐ szli na współ​pra​cę z wła​dza​m i. Byli le​ka​rze, któ​rzy sprze​n ie​w ie​rzy​li środ​ki z ubez​pie​cze​n ia zdro​w ot​n e​go; sko​rum​po​w a​n i po​li​cjan​ci; księ​go​w i do​pusz​cza​ją​cy się oszustw fi​n an​so​w ych; tra​‐ fiał się na​w et cza​sem sę​dzia czy po​li​t yk ska​z a​n y za cięż​kie prze​stęp​stwo i praw​n i​cy. Wie​lu praw​n i​ków. Nie​któ​rzy ska​z a​n i ży​w i​li ura​z ę do mo​ich ko​le​gów po fa​chu może dla​t e​go, że obie​ca​li im po​‐ myśl​n y wy​rok. Nie tyl​ko więź​n iom było nie po dro​dze z moją pro​f e​sją. Z wła​snej wie​dzy o sys​‐ te​m ie pe​n i​t en​cjar​n ym i do​świad​czeń pod​czas od​w ie​dzin osa​dzo​n ych wie​dzia​łem, że sys​t em fe​‐ de​ral​n y nie lubi praw​n i​ków w wię​z ie​n iach z ra​cji po​rad, ja​kich mogą udzie​lać współ​w ięź​n iom. To było zresz​t ą wła​ści​w ie za​bro​n io​n e. Sie​dzia​łem tam rap​t em ty​dzień, może dłu​ż ej, gdy je​‐ den gość pod​szedł do mnie i po​pro​sił o po​ra​dę w spra​w ie ape​la​cji. Naj​w y​raź​n iej roz​n io​sła się wieść, że je​stem eks​per​t em od pra​w a. Gdy ten mło​dy czło​w iek – osa​dzo​n y za han​del nar​ko​t y​‐ ka​m i – opo​w ie​dział mi w skró​cie o do​w o​dach, zo​rien​t o​w a​łem się, że jego szan​se na po​m yśl​n e od​w o​ła​n ie są pra​w ie ze​ro​w e. Zro​bi​łem, co mo​głem, by spro​w a​dzić go na zie​m ię. Po​t em inny ska​z a​n y chciał, że​bym mu po​m ógł zro​z u​m ieć ja​kąś kwe​stię praw​n ą. Stop​n io​w o przy​cho​dzi​ło ich

co​raz wię​cej. Na ogół ich opo​w ie​ści były po​dob​n e – nie chcie​li po​go​dzić się z lo​sem i byli zde​t er​‐ mi​n o​w a​n i, by wal​czyć o tę nie​re​a l​n ą ape​la​cję. Ze zdzi​w ie​n iem od​kry​łem, że jed​n a czwar​t a więź​n iów nie mia​ła żad​n e​go dy​plo​m u szko​ły śred​n iej. Po​ku​sa ła​t wej for​sy skło​n i​ła ich do po​rzu​‐ ce​n ia edu​ka​cji. Mia​łem oka​z ję po​m óc temu za​ra​dzić, gdy wła​dze przy​dzie​li​ły mnie do cen​t rum kształ​ce​n ia, że​bym po​m ógł ska​z a​n ym w przy​go​t o​w a​n iach do eg​z a​m i​n u z ma​t e​m a​t y​ki. Bio​rąc pod uwa​gę to, jak bar​dzo nie cier​pia​łem mat​m y w szko​le, nie mo​głem się oprzeć wra​ż e​n iu, że to ko​lej​n a kara, lecz po​do​ba​ła mi się szan​sa, żeby dać coś od sie​bie. Pra​co​w ał tam ze mną pe​w ien wię​z ień, bar​dzo mło​dy, z okrop​n ym na​sta​w ie​n iem do ży​cia. Do​w ie​dzia​łem się póź​n iej, że jego dziew​czy​n a przez kil​ka mie​się​cy su​szy​ła mu gło​w ę, żeby zdo​był dla niej wiel​ką ilość ko​ka​iny, a gdy to zro​bił, zo​stał aresz​t o​w a​n y. Po​dob​n o przy​m knę​li ją wie​le mie​się​cy wcze​śniej za nar​ko​t y​ki, a DEA ją na​m ó​w i​ła, żeby pod​stę​pem skło​n i​ła go do prze​stęp​stwa, bo jego oj​ciec w prze​szło​ści han​dlo​w ał pro​cha​m i. Jego opo​w ieść przy​po​m nia​ła mi, że woj​n a z nar​ko​t y​ka​m i po​chła​n ia​ła wie​le ofiar, w tym wie​le po​stron​n ych. Złe de​cy​z je po​cią​ga​‐ ły za sobą opła​ka​n e skut​ki. Więź​n io​w ie da​lej zwra​ca​li się do mnie z proś​bą o po​ra​dę, więc wpa​dłem na po​m ysł, któ​ry, o dzi​w o, spo​t kał się z po​par​ciem cen​t rum kształ​ce​n ia. Moż​li​w e, że za​skar​bi​łem so​bie tro​chę sym​pa​t ii po tym, jak się zgło​si​łem, by po​m óc przy na​ucza​n iu. Za​pro​po​n o​w a​łem pro​w a​dze​n ie co​t y​go​dnio​w ych za​jęć z ba​dań nad pra​w em i pism praw​n ych, po​dob​n ych do tych, na któ​re cho​‐ dzą stu​den​ci pra​w a na pierw​szym roku. Żeby to wszyst​ko mo​gło ru​szyć, mu​sia​łem się wy​sta​rać o bi​blio​t ecz​kę. Sys​t em fe​de​ral​n y ce​‐ lo​w o nie miał na miej​scu za wie​le na​rzę​dzi, by pro​w a​dzić po​w aż​n e ba​da​n ia, ale zna​łem kil​ka spo​so​bów, żeby to obejść. Pa​m ię​t a​łem z cza​sów stu​diów praw​n i​czych, że do​sta​w a​li​śmy mnó​‐ stwo ksią​ż ek od wy​daw​n ictw spe​cja​li​stycz​n ych, bo chcia​ły nas po​z y​skać jako klien​t ów w przy​‐ szło​ści, więc chęt​n ie przy​sy​ła​ły nam pro​ste po​rad​n i​ki. Po​pro​si​łem dział kształ​ce​n ia o za​m ó​w ie​n ie wy​bo​ru ma​t e​ria​łów. Kurs da​w ał mi dużo fraj​dy. Uczy​łem więź​n iów, jak prze​bie​ga pro​ces od​w o​ła​n ia, jak wy​glą​da​ją wnio​ski i jak mają się za​brać za wła​sne ba​da​n ia nad pra​w em. I mia​łem z tego wie​le sa​t ys​f ak​cji. W koń​cu ile moż​n a sie​dzieć przed te​le​w i​z o​rem? Ile razy moż​n a ła​z ić wo​kół bo​iska? Kil​ka ty​go​dni po roz​po​czę​ciu czte​ro​let​n iej od​siad​ki cie​szy​łem się, że mam za​ję​cie i cel w ży​‐ ciu. I to mi się przy​da​ło. Bo to ja​koś wte​dy De​n i​se po​w ie​dzia​ła mi, że chce roz​w o​du. W wię​z ie​‐ niu czło​w iek chwy​t a się wszel​kich pro​m y​ków na​dziei. Po​w i​n ie​n em się do​m y​ślić, że coś jest na rze​czy, gdy moi ro​dzi​ce od​w ie​dzi​li mnie z An​t o​n em. Ko​n iec na​stą​pił pod​czas te​le​f o​n u na koszt abo​n en​t a, któ​ry wy​ko​n a​łem pew​n e​go dnia po obie​dzie. Wy​bu​chła pła​czem. Chcia​ła się roz​w ieść i uło​ż yć so​bie ży​cie na nowo. Nie ra​dzi​ła so​bie ze stre​sem. Czte​ry lata to było dla niej za dłu​go. Sie​dzia​łem onie​m ia​ły. Je​śli tak się czu​ła, to nie mo​głem nic zro​bić. Za​koń​czy​łem roz​m o​w ę i po​sze​dłem się prze​spa​ce​ro​w ać po bo​isku. Je​sień prze​szła już w zimę, a wiatr był prze​n i​kli​w ie zim​n y. Po raz pierw​szy od nie​m al dwu​dzie​stu lat mia​łem do

czy​n ie​n ia z zi​m o​w ą po​go​dą. Wkrót​ce sam spo​rzą​dzi​łem pa​pie​ry roz​w o​do​w e i ode​sła​łem je do niej. W tam​t ej chwi​li czte​ry lata wy​da​w a​ły się wiecz​n o​ścią. Gdy zbli​ż a​ło się Boże Na​ro​dze​n ie, a słu​pek rtę​ci spadł jesz​cze ni​ż ej, wie​lu więź​n iów szu​ka​ło uko​je​n ia w ka​pli​cy, wy​glą​da​jąc zba​w ie​n ia, bo mimo mo​ich naj​szczer​szych wy​sił​ków uświa​do​m i​li so​bie, że nie mają co li​czyć na ża​den cu​dow​n y ra​t u​n ek ze stro​n y są​dów. Mi​n i​m al​n y wię​z ien​n y ry​gor i klau​stro​f o​bicz​n a po​go​da ozna​cza​ły na szczę​ście, że rzad​ko do​cho​dzi​ło do ak​t ów prze​m o​cy. Może i nie było ścian ani dru​t ów kol​cza​stych, lecz nad​z ór był ści​sły, a więź​n io​w ie zaj​m o​w a​li się swo​imi spra​w a​m i, nie czu​jąc po​t rze​by wsz​czy​n a​n ia bó​jek. Od cza​su do cza​su sły​sza​ło się jed​n ak, że ktoś pró​bo​w ał zwiać. Po​n ie​w aż baza znaj​do​w a​ła się w po​bli​ż u te​re​n u za​le​w o​w e​go, naj​po​pu​lar​n iej​sza była uciecz​ka ło​dzią do in​n e​go sta​n u lub pań​‐ stwa, ale za to gro​z i​ło wię​z ie​n ie o za​ostrzo​n ym ry​go​rze plus pięć lat na do​kład​kę, nie li​cząc ca​‐ łe​go ry​z y​ka. W cią​gu sze​ściu mie​się​cy ja​koś urzą​dzi​łem so​bie ży​cie. Moje za​ję​cia z pra​w a były tak po​pu​‐ lar​n e, że pro​w a​dzi​łem je o kil​ka ty​go​dni dłu​ż ej, niż z po​cząt​ku pla​n o​w a​łem. W ży​ciu nie wi​‐ dzia​łem tak pil​n ych uczniów. Wszyst​ko, co do​bre, musi się kie​dyś skoń​czyć. Ja​cyś lu​dzie z per​so​n e​lu za​kła​du do​w ie​dzie​li się o mo​ich wy​kła​dach i to im się nie spodo​ba​ło. Uświa​da​m ia​jąc so​bie, że wie​dza to rzecz nie​‐ bez​piecz​n a, za​krę​ci​li ku​rek i nie po​z wo​li​li mi da​lej pra​co​w ać w cen​t rum kształ​ce​n ia. Prze​n ie​śli mnie do warsz​t a​t u dla cią​gni​ków, w któ​rym wy​da​w a​łem czę​ści za​m ien​n e lu​dziom ko​szą​cym tra​w ę. Pew​n e​go dnia nie​m al znie​n ac​ka otrzy​m a​łem te​le​f on. Moja młod​sza sio​stra Mi​che​le, wciąż pra​cu​ją​ca w nie​ru​cho​m o​ściach, po​sta​w i​ła so​bie za punkt ho​n o​ru, że przej​rzy moją spra​w ę i po​sta​ra się zna​leźć ja​kiś spo​sób na zła​go​dze​n ie wy​ro​ku dzię​‐ ki cze​m uś, co pra​w o na​z y​w a zna​czą​cą po​m o​cą – in​n y​m i sło​w y, zło​ż e​n iu do​n o​su na in​n ych, żeby wyjść wcze​śniej. – Ken, nie uwie​rzysz… Ktoś w biu​rze sze​ry​f a fe​de​ral​n e​go chce z tobą po​ga​dać o ja​kiejś wiel​‐ kiej eu​ro​pej​skiej spra​w ie. Chcesz? Nie po​t rze​bo​w a​łem wie​le cza​su, żeby to prze​m y​śleć. By​łem w wię​z ie​n iu wła​śnie dla​t e​go, że nie współ​pra​co​w a​łem w po​przed​n ich la​t ach. Przez mój upór i źle poj​m o​w a​n e po​czu​cie lo​jal​‐ no​ści wo​bec klien​t ów tra​f i​łem w koń​cu za krat​ki. Czy mo​głem przejść na dru​gą stro​n ę? Klien​ci mnie opu​ści​li, więc nie by​łem już zwią​z a​n y moją po​kręt​n ą in​t er​pre​t a​cją ta​jem​n i​cy ad​w o​kac​‐ kiej. – Tak, chcę. Zrób​m y to.

ROZDZIAŁ 25

ODWET Don Car​t er, za​stęp​ca sze​ry​f a, był bru​t al​n ie szcze​ry: – Pa​n ie Ri​jock, pod​jął pan w swo​im ży​ciu wie​le złych de​cy​z ji. Za​czy​n ał pan jako we​t e​ran Wiet​n a​m u, był pan mło​dym praw​n i​kiem ban​ko​w ym i pro​szę spoj​rzeć, jak pan skoń​czył. Musi pan przejść z po​w ro​t em na wła​ści​w ą stro​n ę. Car​t er i jego part​n er przy​je​cha​li do Eglin, żeby omó​w ić ze mną moż​li​w ość ze​z na​w a​n ia prze​ciw​ko Edo​w i i Kel​ly. To była oka​z ja do ze​m sty. Sze​ry​f o​w ie po​w ie​dzie​li, że pro​ku​ra​t u​ra fe​de​ral​n a włą​czy​ła się w pierw​sze wspól​n e ame​ry​‐ kań​sko-szwaj​car​skie śledz​t wo w spra​w ie praw​n i​ków i ban​kie​rów w Szwaj​ca​rii, któ​rzy udzie​li​li po​m o​cy w po​peł​n ie​n iu prze​stęp​stwa han​dla​rzom w Sta​n ach. Na​m ie​rzy​li pie​n ią​dze prze​ka​z a​n e przez Eda i Kel​ly do Szwaj​ca​rii – jak na iro​n ię wbrew moim ra​dom – lecz mu​sie​li jesz​cze po​w ią​‐ zać je z dzia​ła​n iem prze​stęp​czym. Chcie​li, że​bym prze​ka​z ał im bra​ku​ją​ce ele​m en​t y tej ukła​‐ dan​ki. To były te do​bre wie​ści. Te złe brzmia​ły tak, że mu​sie​li mnie prze​n ieść do wię​z ie​n ia okrę​go​‐ we​go hrab​stwa Wa​kul​la, ja​kieś trzy​dzie​ści ki​lo​m e​t rów na po​łu​dnie od Tal​la​has​see, że​bym był bli​sko biu​ra pro​ku​ra​t u​ry, do któ​re​go miał przy​być szwaj​car​ski sę​dzia. Wła​śnie w tym wię​z ie​n iu okrę​go​w ym Ed i kil​ku in​n ych klien​t ów od​sia​dy​w a​ło swo​je wy​ro​ki. Za​su​ge​ro​w a​łem, że to może nie być naj​lep​szy po​m ysł, żeby trzy​m ać mnie tam, gdzie mogę spo​t kać tę oso​bę, prze​ciw​ko któ​rej będę ze​z na​w ał. Za​stęp​ca zgo​dził się ze mną i po​sta​n o​w io​n o, że za​m iast tego wy​ślą mnie do wię​z ie​n ia fe​de​ral​n e​go w tym sa​m ym hrab​stwie. W lip​cu, po od​‐ sie​dze​n iu może sied​m iu mie​się​cy wy​ro​ku, ode​bra​n o mnie z Eglin, za​ku​t o mi ręce i nogi w kaj​‐ da​n y i prze​w ie​z io​n o do fe​de​ral​n e​go za​kła​du kar​n e​go w Tal​la​has​see. To zło​w iesz​cze miej​sce przy​po​m i​n a​ło mi obóz je​n iec​ki, któ​ry wi​dzia​łem, gdy słu​ż y​łem w Wiet​n a​m ie – albo hol​ly​w o​odz​ką wer​sję wię​z ie​n ia z tą róż​n i​cą, że nie mo​głem wró​cić do domu po za​koń​cze​n iu zdjęć.

Ba​ra​ki w sty​lu woj​sko​w ym w Eglin były ni​czym apar​t a​m en​t y w ho​t e​lu Wal​dorf-Asto​ria w po​rów​n a​n iu z tym miej​scem. Tuż po przy​jeź​dzie umiesz​czo​n o mnie w celi w Spe​cjal​n ym Od​‐ dzia​le Miesz​kal​n ym czy też SOM-ie, któ​ry był w za​sa​dzie izo​lat​ką. Za​pro​w a​dzo​n o mnie do celi i szorst​ko po​in​f or​m o​w a​n o, że to w niej będę spę​dzał dwa​dzie​ścia trzy go​dzi​n y na dobę. Przez go​dzi​n ę mia​łem po​rzu​cać tro​chę do ko​sza na bo​isku – sa​m ot​n ie. Trzy razy w ty​go​dniu w naj​‐ lep​szym wy​pad​ku. Cela była po​n u​rym po​ko​ikiem z kom​bi​n a​cją to​a ​le​t y i umy​w al​ki ze sta​li nie​rdzew​n ej oraz pry​czy – wszyst​ko przy​śru​bo​w a​n e do pod​ło​gi po to, jak przy​pusz​cza​łem, żeby nie mo​gło zo​stać uży​t e w cha​rak​t e​rze bro​n i prze​ciw​ko straż​n i​kom ani jako po​m oc w uciecz​ce. Za okna ro​bi​ły małe po​z io​m e szcze​li​n y umiesz​czo​n e w gru​bych mu​rach na wy​pa​dek, gdy​by ko​m uś przy​szło do gło​w y, żeby zwiać. Je​dy​n ym oknem we​w nętrz​n ym był mały otwór kon​t ro​l​n y wy​cho​dzą​cy na ko​ry​t arz, któ​ry po​z wa​lał straż​n i​kom do​glą​dać więź​n iów, lecz ska​z a​n ym za​pew​n iał je​dy​n ie ską​py wi​dok na drzwi celi na​prze​ciw​ko. Trzy razy w ty​go​dniu wy​pusz​cza​li mnie, że​bym się wy​ką​pał i ogo​lił. Po​‐ sił​ki po​da​w a​n o na tacy wsu​w a​n ej przez po​daj​n ik w drzwiach. Raz dzien​n ie w ten sam spo​sób do​star​cza​n o mi te​le​f on do prze​pro​w a​dze​n ia dzie​się​cio​m i​n u​t o​w ej roz​m o​w y na koszt abo​n en​t a. Za​m ie​n i​łem mój nie​bie​ski mun​dur z Eglin na nowy strój w ko​lo​rze kha​ki, co wy​w o​ła​ło uśmiech na myśl o woj​sko​w ych sko​ja​rze​n iach. Po​z o​sta​w io​n y po raz pierw​szy sam ze sobą w celi za​czą​łem się za​sta​n a​w iać, czy nie le​piej by​ło​by za​ry​z y​ko​w ać z Edem w wię​z ie​n iu okrę​go​w ym. Ze​w sząd do​cho​dzi​ły mnie wrza​ski i krzy​ki. Naj​w y​raź​n iej nie​któ​rzy ze współ​w ięź​n iów nie po​t ra​f i​li się przy​sto​so​w ać. Ska​z a​n i z pro​ble​m a​m i dys​cy​pli​n ar​n y​m i, ci, któ​rzy wy​m a​ga​li izo​la​cji dla ich wła​sne​go do​bra, i ci agre​syw​n i – oni wszy​scy tam byli. Ran​kiem otwo​rzy​ło się okien​ko i wię​z ien​n y psy​chia​t ra mnie do​kład​n ie obej​rzał, jak​bym był na wy​bie​gu w zoo, py​t a​jąc, co mi do​le​ga. Wte​dy tego nie wie​dzia​łem, lecz miał to być mój je​dy​‐ ny kon​t akt z czło​w ie​kiem tego dnia z wy​jąt​kiem po​sił​ków wpy​cha​n ych przez po​daj​n ik i go​dzi​‐ ny, gdy wy​pro​w a​dzo​n o mnie na opu​sto​sza​łe bo​isko do ko​szy​ków​ki. Nie mia​łem in​n e​go wy​bo​‐ ru, niż cze​kać. Ży​łem tak przez trzy ty​go​dnie, lecz wy​da​w a​ło mi się, że o wie​le dłu​ż ej. W koń​cu usły​sza​‐ łem, że szwaj​car​ski sę​dzia bę​dzie wkrót​ce go​t o​w y ode​brać moje ze​z na​n ie i że prze​n o​szą mnie do wię​z ie​n ia okrę​go​w e​go hrab​stwa Wa​kul​la – tego, któ​re​go tak bar​dzo chcia​łem unik​n ąć. Za​w sze była szan​sa, że na​t knę się na Eda albo in​n e​go klien​t a, na przy​kład bra​t a Ben​‐ ny’ego, Car​lo​sa, albo Ric​ka Ba​ke​ra, po​rucz​n i​ka, któ​re​m u Ben​n y po​w ie​rzył pro​w a​dze​n ie swo​jej or​ga​n i​z a​cji. Gdy jed​n ak roz​w a​ż y​łem ry​z y​ko, do​sze​dłem do wnio​sku, że nie mam się o co mar​‐ twić. W koń​cu to przez jego ze​z na​n ie się tu zna​la​z łem. Zresz​t ą sam fakt, że sie​dzie​li w wię​z ie​‐ niu okrę​go​w ym świad​czył o tym, że sta​ra​li się jesz​cze bar​dziej zła​go​dzić swój wy​rok po​przez dal​szą współ​pra​cę z wła​dza​m i. Względ​n e wy​go​dy Wa​kul​li były praw​dzi​w ym zmi​ło​w a​n iem po mi​z e​rii Tal​la​has​see. W celi pa​n o​w a​ły ty​po​w e spar​t ań​skie wa​run​ki, ale przy​n aj​m niej mia​łem ludz​kie to​w a​rzy​stwo, bo po​‐ miesz​cze​n ia umiesz​czo​n o wo​kół czę​ści wspól​n ej. Mo​głem się co​dzien​n ie ką​pać i był tam te​le​‐

fon, z któ​re​go dzwo​n i​ło się na koszt abo​n en​t a. Na spo​t ka​n ie ze szwaj​car​skim sę​dzią po​z wo​lo​‐ no mi na​w et za​ło​ż yć wła​sne ciu​chy. Za​dzwo​n i​łem do Mi​che​le, żeby przy​sła​ła mi gar​n i​t ur, a tak​ż e ja​kieś ko​szu​le i kra​w a​t y. Mia​łem wra​ż e​n ie, że od​z y​sku​ję część mo​jej toż​sa​m o​ści. Ran​kiem przy​je​cha​li funk​cjo​n a​riu​sze DEA, aby za​w ieźć mnie do biu​ra pro​ku​ra​t u​ry fe​de​ral​‐ nej na spo​t ka​n ie z sę​dzią. Znów wy​glą​da​łem jak sza​n o​w a​n y praw​n ik poza, rzecz ja​sna, kaj​‐ dan​ka​m i, w któ​re gość z DEA za​kuł mnie na czas trans​por​t u do cen​t rum. Za​n im ze​z na​n ie się za​czę​ło, je​den z agen​t ów wy​ja​śnił, że bę​dzie tłu​m a​czem. Miesz​kał kie​‐ dyś we Fran​cji i znał ję​z yk. Ostrzegł mnie, że sę​dzia może być nie​m i​ły i nie​cier​pli​w y, lecz je​śli sku​pię się na ujaw​n ie​n iu mo​jej wie​dzy o fi​n an​so​w ej prze​szło​ści Eda i Kel​ly, mogę się oka​z ać po​m oc​n y. Gdy w koń​cu przed​sta​w io​n o mnie sę​dzie​m u, wy​dał mi się cał​kiem przy​ja​z ny. Zdzi​w io​n y moim wy​glą​dem za​py​t ał przez tłu​m a​cza: – Nie jest pan te​raz za​t rzy​m a​n y? – Wciąż je​stem. Spo​w aż​n iał i prze​szedł do głów​n e​go te​m a​t u – chciał się do​w ie​dzieć, jak moi byli klien​ci za​‐ czę​li in​t e​res, jak prze​n o​si​li pie​n ią​dze i gdzie się w koń​cu zna​la​z ły, żeby mo​gli po​w ią​z ać to z trans​f e​ra​m i z An​gu​il​li do Szwaj​ca​rii. Pod​su​m o​w ał z grub​sza kil​ka me​t od, lecz nie znał szcze​‐ gó​łów i z pew​n o​ścią sła​bo się orien​t o​w ał w taj​n i​kach tych ope​ra​cji. Zło​ż y​łem ze​z na​n ie na osob​n o​ści, a gdy mó​w i​łem wte​dy już otwar​cie, gdyż nie mia​łem nic do stra​ce​n ia, wi​dzia​łem, że otwo​rzy​łem mu oczy. Było ja​sne, że to spo​t ka​n ie bę​dzie jed​n ym z wie​lu. Wró​ci​łem do wię​z ie​n ia, pa​t rząc z opty​m i​z mem na swo​je szan​se. Je​śli moje ze​z na​n ie przy​‐ nie​sie po​ż y​t ek, po​m o​ż e Ame​ry​ka​n om i Szwaj​ca​rom od​z y​skać sześć mi​lio​n ów do​la​rów nie​le​gal​‐ nych środ​ków, któ​re bę​dzie moż​n a po​dzie​lić mię​dzy oba pań​stwa. By​ła​by to naj​w ięk​sza suma pie​n ię​dzy po​cho​dzą​ca z nar​ko​t y​ków, jaką kie​dy​kol​w iek prze​ję​t o. Przez ko​lej​n e dwa mie​sią​ce od​by​łem wię​cej spo​t kań ze szwaj​car​skim sę​dzią. Raz by​łem w aresz​cie w biu​rze pro​ku​ra​t u​ry fe​de​ral​n ej, cze​ka​jąc na ko​lej​n e ze​z na​n ie, gdy do środ​ka wkro​‐ czy​ła cała masa sze​ry​f ów. Sze​ściu na jed​n e​go więź​n ia! Był nim Dan​n y Rol​ling, „roz​pru​w acz z Ga​ine​svil​le”, któ​ry rok wcze​śniej bru​t al​n ie za​m or​do​w ał i oka​le​czył pię​cio​ro stu​den​t ów. Przy​‐ znał się do winy, lecz oskar​ż o​n o go jesz​cze o do​dat​ko​w e inne cięż​kie prze​stęp​stwa. Sze​ry​f o​w ie umie​ści​li go w celi obok mo​jej. Wy​w ią​z a​ła się luź​n a roz​m o​w a. Gdy wy​pro​w a​dzo​n o go na prze​‐ słu​cha​n ie, osa​dzi​li mnie w do​pie​ro co zwol​n io​n ym przez nie​go po​ko​ju. Pod​ło​ga była upstrzo​n a na​pi​sa​m i i gry​z mo​ła​m i. Za​czą​łem się im przy​glą​dać, lecz sze​ry​f o​w ie to za​uwa​ż y​li i szyb​ko je usu​n ę​li. Rol​lin​ga stra​co​n o póź​n iej przez po​da​n ie za​strzy​ku z tru​ci​z ną, lecz nie​dłu​go przed śmier​cią przy​z nał się do ko​lej​n ych trzech bru​t al​n ych mor​derstw. Gdy moje ze​z na​n ia przed szwaj​car​skim sę​dzią się za​koń​czy​ły, do​w ie​dzia​łem się, że rząd ma wo​bec mnie jesz​cze inne pla​n y. Aresz​t o​w a​n o kil​ku ko​lej​n ych człon​ków or​ga​n i​z a​cji mo​je​go

klien​t a; chcie​li, że​bym był w go​t o​w o​ści, gdy​bym mu​siał ze​z na​w ać prze​ciw​ko nim w póź​n iej​‐ szym pro​ce​sie. Znów za​m ie​rza​li mnie prze​n ieść – tym ra​z em do wię​z ie​n ia okrę​go​w e​go hrab​stwa Gil​christ nie​opo​dal Ga​ine​svil​le na środ​ko​w ej Flo​ry​dzie. Gdy wspo​m nia​łem jed​n e​m u z więź​n iów, do​kąd mnie za​bie​ra​ją, uśmiech​n ął się i po​w ie​dział: – Nie bę​dziesz chciał stam​t ąd wyjść! Spoj​rza​łem na tego sta​re​go wygę jak na wa​ria​t a. – Chy​ba za dłu​go sie​dzisz, przy​ja​cie​lu… Gdy do​t ar​łem do Gil​christ, uświa​do​m i​łem so​bie, że może miał tro​chę ra​cji. To był bar​dzo mały za​kład w wiej​skim hrab​stwie Flo​ry​dy, gdzie nie​w iel​kie mia​stecz​ko Tren​t on ota​cza​ły mo​‐ kra​dła. Samo hrab​stwo był naj​m łod​sze w ca​łym sta​n ie, wy​dzie​lo​n e z więk​sze​go okrę​gu w la​‐ tach dwu​dzie​stych. Pierw​sza ozna​ka tego, że nie jest to ty​po​w e wię​z ie​n ie, ujaw​n i​ła się już w chwi​li, gdy sze​ryf przed​sta​w iał mnie sier​ż an​t o​w i dy​ż ur​n e​m u: fi​li​gra​n o​w ej ko​bie​cie no​szą​cej cy​w il​n e ubra​n ie, bo – jak ra​do​śnie po​w ie​dzia​ła – nie mo​gli zna​leźć mun​du​ru straż​n i​ka w jej roz​m ia​rze. Spo​t ka​n ie wpro​w a​dza​ją​ce było naj​dziw​n iej​szym, z ja​kim się ze​t kną​łem od cza​su pierw​sze​‐ go kon​t ak​t u z sys​t e​m em pe​n i​t en​cjar​n ym. Po​rucz​n ik od​po​w ie​dzial​n y za no​w ych po​w ie​dział: – Wiesz, tu​t aj nie mu​sisz w ogó​le no​sić wię​z ien​n ych ciu​chów. Mo​ż esz ubie​rać się po cy​w il​‐ ne​m u. I wol​n o ci mieć przy so​bie aż czter​dzie​ści do​la​rów na​raz. Dziw​n e… Po co komu pie​n ią​dze w pu​dle? W ca​łym za​kła​dzie było tyl​ko szes​n a​ście łó​ż ek, ele​ganc​ko po​dzie​lo​n ych, po osiem dla miej​‐ sco​w ych więź​n iów i osiem dla fe​de​ral​n ych. Noc przy​n io​sła ko​lej​n ą nie​spo​dzian​kę. Cze​ka​łem, aż do​star​czą mi je​dze​n ie do celi, gdy do​‐ zna​łem szo​ku, wi​dząc, że oso​bą roz​n o​szą​cą tace był Ben​n y. Daw​n y boss, któ​ry roz​krę​cił całe swo​je han​dlar​skie im​pe​rium, wy​da​w ał te​raz bur​ge​ry w okrę​go​w ym wię​z ie​n iu! Stał osłu​pia​ły tak samo, jak ja. – Ken! Nie wie​rzę! – Do​brze cię wi​dzieć, Ben​n y. Do​brze wy​glą​dasz. Ben​n y wy​ja​śnił mi ukła​dy w Gil​christ. – Je​stem za​rząd​cą. Zna​czy, że od​po​w ia​dam za żar​cie. Co ty​dzień jadę do cen​t rum i bio​rę masę bur​ge​rów, ste​ków, ryb, wszyst​kie​go, co moż​n a sprze​dać lu​dziom ta​kim jak ty. – Sprze​dać? A więc to dla​t e​go po​z wa​la​ją nam mieć kasę. Ku​pu​je​m y je​dze​n ie? – Yhy. – Po​t rze​bu​jesz ja​kichś pro​chów, zna​czy się le​ków bez re​cep​t y? Ktoś po​je​dzie i ci je za​ła​t wi. Lu​bisz pa​ko​w ać? Mają tu naj​n o​w o​cze​śniej​szy sprzęt. Jak​by wci​skał mi mar​ke​t in​go​w y kit o ja​kimś eks​klu​z yw​n ym klu​bie! – To ja​kiś ab​surd. Brzmi jak pry​w at​n e wię​z ie​n ie. Za​śmiał się. – Pra​w ie, bra​cie. Pra​w ie.

Do​brze było znów wi​dzieć Ben​n y’ego. Wy​da​w ał się rów​n ie wy​lu​z o​w a​n y i przy​ja​z ny, jak na ze​w nątrz. Póź​n iej nad​ro​bi​li​śmy za​le​gło​ści. Przy​bli​ż ył mi losy kil​ku in​n ych człon​ków or​ga​n i​z a​cji, gra​li​śmy w kar​t y i wy​m ie​n ia​li​śmy się opo​w ie​ścia​m i. Szyb​ko się zo​rien​t o​w a​łem, że w tym wię​z ie​n iu trzy​m a​n o więź​n iów fe​de​ral​n ych tyl​ko i wy​‐ łącz​n ie po to, żeby przy​n o​si​li tro​chę zy​sków tej in​sty​t u​cji okrę​go​w ej i miej​sco​w ej go​spo​dar​ce. Za​m a​w ia​jąc je​dze​n ie z ze​w nątrz, mo​gli je ku​po​w ać w cen​t rum, do​da​w ać dwa​dzie​ścia pięć pro​‐ cent i od​sprze​da​w ać osa​dzo​n ym. Nie była to je​dy​n a ma​chloj​ka. Gdy wsze​dłem do świe​t li​cy, zo​ba​czy​łem ster​t y ka​set wi​deo do na​gry​w a​n ia. Na da​chu wię​z ie​n ia była an​t e​n a sa​t e​li​t ar​n a od​bie​ra​ją​ca HBO. Więź​n io​w ie oglą​da​‐ li fil​m y, na​gry​w a​li je i wy​sy​ła​li do domu dla swo​ich dzie​cia​ków. Po kil​ku ty​go​dniach w Gil​christ czu​łem się na tyle ośmie​lo​n y, by zwró​cić się do po​rucz​n i​ka z pro​po​z y​cją, jak może uspraw​n ić swo​ją pla​ców​kę: – Czter​dzie​ści do​la​rów to za mało – po​w ie​dzia​łem. Po​t rze​bu​je​m y wię​cej kasy. – Do​brze – wzru​szył ra​m io​n a​m i. – Mo​ż e​cie po​pro​sić, żeby wy​sy​ła​li wam wię​cej. Ta​kie rze​czy to tyl​ko na ame​ry​kań​skiej pro​w in​cji. Choć cie​szy​ło mnie swo​bod​n e oto​cze​n ie, ży​łem w cią​głym na​pię​ciu, cze​ka​jąc na in​f or​m a​cję, czy moje ze​z na​n ie przed Szwaj​ca​rem oka​ż e się war​t e zła​go​dze​n ia wy​ro​ku. O tym miał zde​cy​‐ do​w ać sę​dzia w mo​jej spra​w ie. Tyl​ko rząd może się zwró​cić o skró​ce​n ie wy​ro​ku, a na​w et wte​dy sę​dzia nie ma obo​w iąz​ku się do tego przy​chy​lić. Prak​t y​ka w przy​pad​ku zła​go​dze​n ia była taka, że zwy​kle skra​ca​n o pier​w ot​n y wy​rok o po​ło​w ę, ale na​w et to nie było ni​g​dzie ure​gu​lo​w a​n e. W in​stan​cjach fe​de​ral​n ych sę​dzio​w ie na​praw​dę po​cią​ga​ją za wszyst​kie sznur​ki. Sie​dzia​łem jak na szpil​kach. Mi​n ę​ło kil​ka ty​go​dni, gdy pew​n e​go dnia straż​n ik wię​z ien​n y przy​n iósł mi list. Z ozna​czeń wie​dzia​łem, że w koń​cu przy​szło po​sta​n o​w ie​n ie w spra​w ie mo​je​go wy​ro​ku. Jak cała ko​re​spon​‐ den​cja praw​n a ko​per​t a po​z o​sta​ła za​m knię​t a. Znie​ru​cho​m ia​łem, wzią​łem głę​bo​ki od​dech i po​‐ wo​li ją otwo​rzy​łem. Emo​cje były sil​n iej​sze niż ja​ki​kol​w iek kop po ko​ka​inie. Wła​śnie od​z y​ska​łem dwa lata ży​cia. Mu​sia​łem prze​czy​t ać list dwa razy, żeby się upew​n ić, że mi się nie przy​w i​dzia​ło. Mój wy​rok skró​co​n o o po​ło​w ę. Zo​sta​ło mi jesz​cze ja​kieś osiem mie​się​cy. By​łem w eu​f o​rii. Mu​sia​łem się ogar​n ąć. List opi​sy​w ał rów​n ież szcze​gó​ło​w o moją współ​pra​cę, więc nie chcia​‐ łem, żeby się wa​lał po celi. Wy​sła​łem go pocz​t ą do per​so​n e​lu za​kła​du w Eglin z za​łącz​n i​kiem pro​szą​cym ich o uwzględ​n ie​n ie krót​sze​go wy​ro​ku. Za​dzwo​n i​łem do Mi​che​le. Była wnie​bo​w zię​t a, że wró​cę do domu wcze​śniej. Skon​t ak​t o​w a​ła się w moim imie​n iu z sze​ry​f em, żeby za​py​t ać, czy nie prze​n ie​śli​by mnie z po​w ro​t em do za​kła​‐ du w Eglin, lecz w pierw​szej ko​lej​n o​ści mu​sia​łem wró​cić do wię​z ie​n ia okrę​go​w e​go hrab​stwa Wa​kul​la, gdzie mo​głem spo​t kać Eda i Ric​ka, któ​rzy ze​z na​w a​li prze​ciw​ko mnie. Sko​ro uda​ło mi się skró​cić czte​ry lata do dwóch, czy było moż​li​w e, że​bym ob​ciął te dwa lata do roku?

We​dług mo​ich ba​dań dru​gie zła​go​dze​n ie wy​ro​ku, ow​szem, było moż​li​w e, je​śli wię​z ień usły​‐ szał, jak ktoś przy​z na​je się do po​peł​n ie​n ia prze​stęp​stwa lub po​z nał miej​sce ukry​cia do​cho​dów z nie​go. Mia​łem po​m ysł, żeby zdo​być in​f or​m a​cje, któ​re mo​gły​by prze​ko​n ać pro​ku​ra​t u​rę fe​de​‐ ral​n ą do zło​ż e​n ia wnio​sku o ko​lej​n e zła​go​dze​n ie mo​jej kary. Z pew​n o​ścią ku​si​łem los, lecz ostat​n ie, na co mia​łem ocho​t ę, to sie​dzieć bez​czyn​n ie, go​dząc się z lo​sem. W sys​t e​m ie praw​‐ nym do od​w aż​n ych świat na​le​ż y – kto nie ry​z y​ku​je, ten nie ma. Chcia​łem ujaw​n ić na​z wi​sko po​szu​ki​w a​n e​go, któ​ry – jak wie​dzia​łem – ukry​w ał się, by uchy​lić się przed na​ka​z em aresz​t o​w a​n ia za nie​le​gal​n y han​del. Był to drob​n y di​ler z na​szej siat​ki. Sam oso​bi​ście ni​g​dy go nie spo​t ka​łem – wie​dzia​łem po pro​stu o jego roli. Pró​bo​w ał żyć w spo​ko​ju i pro​w a​dził wła​sny warsz​t at. Uzbro​jo​n y w tę in​f or​m a​cję za​pew​n i​łem so​bie ko​lej​n ą wi​z y​t ę w biu​rze pro​ku​ra​t u​ry fe​de​ral​‐ nej, żeby się prze​ko​n ać, czy będą za​in​t e​re​so​w a​n i moim ze​z na​n iem. Za​pro​w a​dzo​n o mnie w wię​z ien​n ych ciu​chach, za​ku​t e​go w kaj​dan​ki, na tył au​t o​bu​su z kil​ko​m a in​n y​m i więź​n ia​m i. Je​cha​li​śmy do sądu. Wszy​scy wbi​ja​li wzrok w pod​ło​gę, ale od razu po​z na​łem Ric​ka Ba​ke​ra. Spoj​rza​łem mu w oczy i by​łem pe​w ien, że on też mnie po​z nał. Na pew​n o wie​dział, że ja wie​dzia​łem, iż to jego ze​z na​n ie przy​czy​n i​ło się do mo​je​go ska​z a​n ia. Nie ode​z wa​łem się ani sło​w em. Przyj​rza​łem się resz​cie więź​n iów. Wy​da​w a​ło mi się, że nie wi​dzę już żad​n ej in​n ej zna​jo​m ej twa​rzy, gdy na​gle – chwi​la – spoj​rza​łem raz jesz​cze na czło​w ie​ka ga​pią​ce​go się na swo​je nogi. Na​prze​ciw​ko mnie sie​dział Ed – czło​w iek, któ​ry wpa​ko​w ał mnie za krat​ki.

ROZDZIAŁ 26

ŻYCIE ODZYSKANE W wy​glą​dzie Eda za​sko​czy​ło mnie to, że miał ciem​n o​brą​z o​w e wło​sy. Zna​łem go jako blon​dy​‐ na. Wi​dząc go, odar​t e​go z wszel​kich atry​bu​t ów bo​gac​t wa i wpły​w ów, by​łem zdu​m io​n y. Pra​w ie za​czą​łem mu współ​czuć, bo wy​glą​dał ża​ło​śnie, szyb​ko jed​n ak przy​po​m nia​łem so​bie, cze​m u tu by​łem. Pod​ka​blo​w ał mnie przy pierw​szej oka​z ji. Za​czą​łem go​t o​w ać się w środ​ku. Ja​kaś część mnie chcia​ła urwać mu łeb, lecz tak szyb​ko, jak wście​kłość za​w rza​ła, tak szyb​ko osty​gła. Na ze​w nątrz Ed Bec​ker lu​bił my​śleć, że jest lep​szy od wszyst​kich. Te​raz jed​n ak, wi​dząc go w kaj​da​n ach, uświa​do​m i​łem so​bie, że jest taki sam jak resz​t a. Po pro​stu sta​rał się do​ga​dać, by oca​lić skó​rę. Spoj​rze​li​śmy na sie​bie. Wi​dzie​li​śmy się po raz pierw​szy od dwóch lat. Wy​pa​t ry​w a​łem ja​kie​‐ goś cie​n ia wy​rzu​t ów su​m ie​n ia, lecz ni​cze​go nie za​uwa​ż y​łem. Choć​by bły​sku, że mnie po​z nał. Jego oczy były mar​t we. Nie mógł wie​dzieć, że nie​daw​n o ze​z na​w a​łem prze​ciw​ko nie​m u, co mo​gło go kosz​t o​w ać sześć me​lo​n ów. To dało mi odro​bi​n ę sa​t ys​f ak​cji. Ale też, choć może to za​brzmieć dziw​n ie, za​‐ czą​łem ro​z u​m ieć jego po​czy​n a​n ia. Do​pie​ro wi​dząc go w wię​z ie​n iu, wi​dząc, że cier​pi taką samą nie​do​lę jak ja, uświa​do​m i​łem so​bie, że Bec​ker od​dał mi przy​słu​gę. Oczy​w i​ście bez jego ze​z na​‐ nia za​pew​n e nie zna​la​z ł​bym się tu​t aj, ale za​ra​z em to on mnie od tego ży​cia ode​rwał. Wszy​scy usta​w ia​li się w ko​lej​ce, żeby mnie wsy​pać, więc moje aresz​t o​w a​n ie było tyl​ko kwe​stią cza​su – a wte​dy być może gro​z i​ła​by mi znacz​n ie dłuż​sza od​siad​ka. Wi​dok Eda w wię​z ien​n ym fur​go​n ie wy​parł rów​n ież wszel​kie reszt​ki winy, do któ​rej mo​‐ głem się po​czu​w ać za to, że ze​z na​w a​łem prze​ciw​ko nie​m u i Kel​ly w spra​w ie tych szwaj​car​skich pie​n ię​dzy. To była po pro​stu część gry. Dla tych han​dla​rzy z Mia​m i omer​t a nic nie zna​czy​ła. Każ​dy my​ślał tyl​ko o so​bie. Osta​t ecz​n ie po​grą​ż y​li go człon​ko​w ie jego pierw​szej za​ło​gi. Mi​n ę​ło kil​ka dni, za​n im spo​t ka​łem go zno​w u na jed​n ym z pla​ców re​kre​a cyj​n ych. Tym ra​‐ zem się ode​z wa​łem: – Kogo ja wi​dzę? Cześć, Ed.

– Hej, Ken. Choć jego oczy stra​ci​ły błysk, po​z o​sta​ła aro​gan​cja. Je​śli miał wy​rzu​t y su​m ie​n ia, to na pew​n o tego nie oka​z y​w ał. Wy​m ie​n i​li​śmy uprzej​m o​ści, lecz wy​m u​szo​n e. Nie po​do​ba​ło mu się, że wi​dzę go w ta​kiej sy​‐ tu​a cji. – Wy​cho​dzę za kau​cją – po​w ie​dział, a ja uzna​łem, że to może ozna​czać tyl​ko jed​n o: współ​‐ pra​co​w ał z DEA w przy​go​t o​w a​n iu oskar​ż e​n ia prze​ciw in​n ym człon​kom or​ga​n i​z a​cji. Sło​w em się nie za​jąk​n ą​łem, że mam wła​sny układ z wła​dza​m i. Na​sze spo​t ka​n ie po la​t ach prze​rwał ko​m u​‐ ni​kat o koń​cu wy​po​czyn​ku. Po tym wszyst​kim, co prze​szli​śmy, dziw​n ie było się spo​t kać w ta​kich wa​run​kach, lecz to przy​po​m nia​ło mi o jego ego​istycz​n ym po​dej​ściu do lu​dzi. Je​śli nie by​łeś mu po​t rzeb​n y, nie chciał cię znać. Tam, w wię​z ie​n iu okrę​go​w ym, z któ​re​go obaj szu​ka​li​śmy wyj​ścia, nie mo​gli​śmy nic dla sie​bie zro​bić. Tym​cza​sem coś się dzia​ło w spra​w ie in​f or​m a​cji, któ​rą prze​ka​z a​łem pro​ku​ra​t u​rze fe​de​ral​n ej. Po​li​cja sta​n o​w a zro​bi​ła na​lot na warsz​t at mo​je​go daw​n e​go klien​t a, ale mimo to wła​dze nie uzna​ły, że to za​słu​gu​je na dal​sze ogra​n i​cze​n ie mo​jej kary. Tro​chę mnie to roz​cza​ro​w a​ło, ale mu​sia​łem być do​brej my​śli. Zo​sta​ło mi już wte​dy rap​t em sześć mie​się​cy wię​z ie​n ia i nie​ba​w em mia​łem wró​cić do Eglin na resz​t ę od​siad​ki. Biu​ro sze​ry​f a fe​de​ral​n e​go po​czy​n i​ło przy​go​t o​w a​n ia do prze​w ie​z ie​n ia mnie w week​e nd z po​w ro​t em na pół​n oc​n o-za​chod​n ią Flo​ry​dę zwa​n ą z ra​cji kształ​t u rącz​ką od pa​t el​n i. To oka​z a​‐ ło się kło​po​t li​w e, bo w Eglin nie przyj​m o​w a​n o prze​n ie​sień w so​bo​t y i nie​dzie​le, mu​sie​li więc się zde​cy​do​w ać na al​t er​n a​t y​w ę w po​sta​ci osa​dze​n ia mnie w wię​z ie​n iu okrę​go​w ym hrab​stwa Escam​bia w Pen​sa​co​li, o go​dzi​n ę jaz​dy na za​chód wzdłuż wy​brze​ż a Za​t o​ki Mek​sy​kań​skiej, nie​‐ opo​dal gra​n i​cy z Ala​ba​m ą. To mia​ło się oka​z ać ko​lej​n ą lek​cją o ame​ry​kań​skich ko​lo​n iach kar​n ych. Miej​sce pę​ka​ło w szwach od di​le​rów crac​ku zgar​n ię​t ych w cza​sie fe​de​ral​n ej ob​ła​w y. Co gor​sza, do​t ar​łem tam w trak​cie ob​cho​dów Mar​di Gras7). Może i o tej po​rze roku cała uwa​ga sku​pia​ła się na No​w ym Or​le​a nie, lecz ja by​łem te​raz wię​z io​n y le​d​w ie kil​ka ki​lo​m e​t rów od miej​sca, gdzie ob​cho​dzo​n o naj​star​szy kar​n a​w ał w Ame​ry​ce, a myśl o tym, że hucz​n a im​pre​z a od​by​w a się tuż za pło​t em, pod​czas gdy oni utknę​li w wię​z ie​n iu, do​pro​w a​dza​ła więź​n iów do sza​łu.

7) Mar​d i Gras – ostat​n i dzień kar​n a​w a​łu, hucz​n ie ob​cho​dzo​n y m.in. w No​w ym Or​le​a nie (przyp. red.).

Raz jesz​cze, choć by​łem w pla​ców​ce okrę​go​w ej, przy​dzie​lo​n o mnie do sek​cji zło​ż o​n ej wy​‐ łącz​n ie z więź​n iów fe​de​ral​n ych. Gdy od​pro​w a​dzi​li mnie do celi, nie mo​głem nie za​uwa​ż yć, że mia​ła dwie pry​cze. Wie​dzia​łem, że nie​ba​w em przy​dzie​lą mi współ​lo​ka​t o​ra.

Pierw​sza noc była nie​spo​koj​n a, bo inni ska​z a​n i ro​bi​li dużo ha​ła​su. Wie​sza​li się na oknach, krzy​cząc do ko​biet na uli​cy ni​ż ej, któ​re, jak przy​pusz​czam, były ich dziew​czy​n a​m i. Po​cząt​ko​w o sze​ry​f o​w ie za​pew​n ia​li mnie, że zo​sta​n ę tu tyl​ko na week​e nd, a po​t em po​ja​dę da​lej do Eglin, jed​n ak z upły​w em dni za​czą​łem się oba​w iać, że o mnie za​po​m nie​li. Po kil​ku dniach zgod​n ie z prze​w i​dy​w a​n ia​m i przy​był mój ko​le​ga z celi – bar​dzo mło​dy i tak za​hu​ka​n y, że było ja​sne, że to jego pierw​szy raz. Wy​da​w ał się prze​ko​n a​n y, że ktoś go na​pad​‐ nie. Pró​bo​w a​łem roz​w iać jego oba​w y, a po​t em po​ka​z a​łem mu, jak wyj​m u​jąc ostrze z jed​n o​ra​‐ zo​w ej ma​szyn​ki do go​le​n ia i usu​w a​jąc szcze​ci​n ę ze szczo​t ecz​ki do zę​bów, może zro​bić so​bie pro​w i​z o​rycz​n y nóż. Zro​bił wiel​kie oczy i na​t ych​m iast po​pro​sił o prze​n ie​sie​n ie do in​n ej celi. Co​dzien​n ie do​cho​dzi​ło do ja​kichś in​cy​den​t ów. Pew​n e​go dnia gość po​dej​rza​n y o pod​pa​le​n ie pod​ciął so​bie nad​garst​ki na blo​ku ką​pie​lo​w ym i mu​sie​li go wy​w ieźć. Krew try​ska​ła jak z fon​t an​‐ ny. Sta​ra​łem się szu​kać po​cie​chy w skrom​n ej bi​blio​t e​ce pra​w a, lecz ile​kroć wi​dzia​łem sze​ry​f a wcho​dzą​ce​go do wię​z ie​n ia, mo​dli​łem się o bi​let na wyj​ście. W koń​cu Mi​che​le – któż inny? – skon​t ak​t o​w a​ła się z biu​rem sze​ry​f a i za​pla​n o​w a​n o moje prze​n ie​sie​n ie. Je​śli my​śla​łem, że tra​w a w Eglin jest zie​leń​sza, cze​kał mnie szok. Po​n ie​w aż ze​z na​w a​łem, uzna​n o, że może mi te​raz gro​z ić nie​bez​pie​czeń​stwo, i za​bro​n io​n o wy​cho​dzić z obo​z u do bazy sił po​w ietrz​n ych. To ozna​cza​ło, że przy​dzie​lo​n o mi za​ję​cie przy pie​lę​gna​cji ar​chi​t ek​t u​ry kra​jo​‐ bra​z u na miej​scu. Ostat​n ie sześć mie​się​cy mia​łem spę​dzić na gra​bie​n iu i pie​le​n iu grzą​dek. Na dwa mie​sią​ce przed koń​cem wy​ro​ku za​pro​po​n o​w a​n o mi prze​n ie​sie​n ie do ośrod​ka przej​‐ ścio​w e​go w śród​m ie​ściu Mia​m i. Mógł​bym tam cho​dzić co​dzien​n ie do pra​cy, ale mu​siał​bym wra​‐ cać na noc. Ko​ja​rzy​łem miej​sce, o któ​re cho​dzi​ło. Le​ż a​ło w sa​m ym środ​ku nie​bez​piecz​n ej dziel​‐ ni​cy, gdzie ścia​n y były ni mniej, ni wię​cej tyl​ko po​dziu​ra​w io​n e od kul. Jak​kol​w iek faj​n ie to brzmia​ło, czu​łem, że war​t o wy​t rzy​m ać te ostat​n ie osiem ty​go​dni, że​bym po po​w ro​cie do domu już tam zo​stał i mógł za​z nać tego, co współ​w ięź​n io​w ie na​z y​w a​li zwol​n ie​n iem do drzwi. Już nie mo​głem się do​cze​kać wyj​ścia, więc moi ro​dzi​ce po​m o​gli, przy​w o​ż ąc An​t o​n a na od​‐ wie​dzi​n y. Wciąż był mały – miał le​d​w ie sześć lat – więc to spe​cjal​n ie go nie wzru​szy​ło, lecz mnie zro​bi​ło wiel​ką róż​n i​cę. Księ​go​w y Mike na​dal sie​dział w Eglin. Nie przy​jął zbyt do​brze in​f or​m a​cji, że zła​go​dzi​li mi wy​rok. Po moim wyj​ściu cze​ka​ło go jesz​cze sześć mie​się​cy do za​koń​cze​n ia kary, ale trze​ba mu od​dać, że po​z o​stał uprzej​m y i spę​dza​li​śmy czas ra​z em przez resz​t ę mo​jej od​siad​ki. Od​li​cza​łem dni. Te kil​ka ostat​n ich wy​da​w a​ło się wiecz​n o​ścią. W koń​cu – po dzie​w ięt​n a​stu mie​sią​cach i kil​ku dniach w pier​dlu – przy​go​t o​w a​łem się do wyj​ścia. Od​da​łem mój woj​sko​w y ze​‐ ga​rek i książ​ki praw​n i​cze. Po​ż e​gna​łem się z Mi​kiem i in​n y​m i. Mi​che​le, moja opo​ka, przy​je​cha​ła mnie ode​brać. Opusz​cza​n ie pla​ców​ki pe​n i​t en​cjar​n ej przy​po​m i​n a​ło pod wie​lo​m a wzglę​da​m i sta​łe zwol​n ie​n ie z woj​ska, lecz mia​ło jesz​cze słod​szy smak. Nie dość, że wra​ca​łem na łono spo​‐ łe​czeń​stwa, to jesz​cze od​z y​ski​w a​łem swo​je ży​cie. Gdy nasz sa​m o​lot wzbi​jał się w nie​bo, le​cąc ku Mia​m i, uświa​do​m i​łem so​bie, że znów otwie​‐ ram nowy roz​dział. Gdy jeź​dzi​li​śmy po mie​ście, za​uwa​ż y​łem, że drze​w a wy​da​ją się o wie​le

wyż​sze. Zu​peł​n ie stra​ci​łem po​czu​cie per​spek​t y​w y. Wi​dok tylu no​w ych nie​ru​cho​m o​ści w bu​do​w ie w po​łu​dnio​w ej Mia​m i Be​a ch – któ​rą te​raz na​z y​w a​n o po​n oć So​uth Be​a ch – też mnie za​dzi​w ił, choć smut​n o mi było, wi​dząc, jak małą wagę przy​kła​da​n o te​raz do pier​w ot​n ej kon​cep​cji w sty​lu art déco. Po szyb​kich od​w ie​dzi​n ach w mo​ich daw​n ych ulu​bio​n ych przy​byt​kach, wró​ci​łem do domu ro​‐ dzi​ców. Te​raz, po roz​w o​dzie – sam spo​rzą​dzi​łem do​ku​m en​t y i do​peł​n i​łem for​m al​n o​ści w wię​‐ zie​n iu – ich wol​n a sy​pial​n ia mia​ła znów być moim do​m em do cza​su, gdy sta​n ę na nogi, zu​peł​‐ nie jak po po​w ro​cie ze służ​by dwa​dzie​ścia dwa lata wcze​śniej… Fi​n an​so​w o mu​sia​łem znów za​‐ czy​n ać od zera. Na​w et w szczy​t o​w ym okre​sie pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy – gdy mo​głem ła​t wo za​ro​bić dzie​sięć ty​się​cy w ty​dzień – ni​g​dy nie przy​go​t o​w y​w a​łem się na dzień, gdy mogę stra​cić wszyst​ko. Nie mia​łem oszczęd​n o​ści, nic. Mi​che​le wy​pra​w i​ła mi przy​ję​cie po​w i​t al​n e w miej​sco​w ej re​stau​ra​cji, za co by​łem jej wdzięcz​n y. Znów mo​głem spo​t kać się z ro​dzi​ca​m i i sta​ry​m i przy​ja​ciół​m i, choć wie​dzia​łem już, że cze​ka mnie pięt​n o wy​rzut​ka. Gdy tak roz​m y​śla​łem, co mam zro​bić z ży​ciem, je​den z part​‐ ne​rów w fir​m ie praw​n i​czej mo​je​go ku​z y​n a, ten sam, któ​ry re​pre​z en​t o​w ał mnie, kie​dy od​m ó​‐ wi​łem zło​ż e​n ia ze​z nań przed wiel​ką ławą przy​się​głych przed pię​cio​m a laty, za​pro​po​n o​w ał mi sta​n o​w i​sko asy​sten​t a do​rad​cy praw​n e​go. Zgo​dzi​łem się bez wa​ha​n ia. Na​stęp​n e​go dnia by​łem w pra​cy w gar​n ia​ku i pod kra​w a​t em. Pro​w a​dze​n ie ba​dań w spra​w ach cy​w il​n ych zaj​m o​w a​ło mi dużo cza​su. Nie wie​dzia​łem, co chcę ro​bić w przy​szło​ści. Pew​n ie mógł​bym znów pro​w a​dzić wła​sną prak​t y​kę, ale pod wa​run​‐ kiem, że Izba Ad​w o​kac​ka do​pu​ści​ła​by mnie po​n ow​n ie do za​w o​du, co ozna​cza​ło, że mu​siał​bym na nowo zdać eg​z a​m in ad​w o​kac​ki i prze​t rwać lata da​rem​n ych apli​ka​cji. Mu​sia​łem też so​bie ra​dzić z in​n y​m i spra​w a​m i. Wciąż by​łem na zwol​n ie​n iu nad​z o​ro​w a​n ym – to roz​w i​n ię​cie zwol​n ie​n ia wa​run​ko​w e​go i po​z o​sta​łość po moim pier​w ot​n ym wy​ro​ku czte​rech lat po​z ba​w ie​n ia wol​n o​ści i trzech lat nad​z o​ru po​li​cyj​n e​go. To zna​czy, że by​łem na cen​z u​ro​w a​‐ nym u władz. Mu​sia​łem się zgła​szać re​gu​lar​n ie na te​sty na obec​n ość nar​ko​t y​ków, a ile​kroć zmie​n ia​łem miej​sce za​m iesz​ka​n ia, chcia​łem gdzieś po​le​cieć albo choć​by opu​ścić po​łu​dnio​w ą Flo​‐ ry​dę, mu​sia​łem ich za​w ia​do​m ić. To była le​d​w ie drob​n a nie​do​god​n ość w po​rów​n a​n iu z wię​z ie​‐ niem. Gdy​bym w ja​ki​kol​w iek spo​sób na​ru​szył wa​run​ki nad​z o​ru albo znów po​peł​n ił prze​stęp​‐ stwo, na​t ych​m iast wró​cił​bym za krat​ki. Za​bra​łem się za ży​cie we​dług no​w e​go po​rząd​ku. Po​n ie​w aż moi klien​ci, któ​rych gor​li​w ie re​‐ pre​z en​t o​w a​łem i chro​n i​łem przez lata, mnie zdra​dzi​li, chcia​łem od​pła​cić im pięk​n ym za na​dob​‐ ne. Zło​ż y​łem wnio​sek o prze​n ie​sie​n ie mnie do sek​cji wy​so​kie​go ry​z y​ka w sys​t e​m ie nad​z o​ru po​li​cyj​n e​go – sku​pia​ła głów​n ie oso​by, któ​re ze​z na​ją prze​ciw​ko in​n ym. Sce​n a bar​dzo się zmie​n i​ła. Wi​z e​ru​n ek mia​sta, jaki lan​so​w a​li Po​li​c jan​c i z Mia​mi, był już nie​‐ ak​t u​a l​n y. Po spu​sto​sze​n iach do​ko​n a​n ych przez crack eg​z e​kwo​w a​n ie pra​w a sta​ło się tak bez​par​‐ do​n o​w e, a kary tak su​ro​w e, że więk​szość nie​le​gal​n e​go han​dlu prze​n io​sła się pod mek​sy​kań​ską gra​n i​cę. Wie​lu z mo​ich daw​n ych klien​t ów nie żyło albo sie​dzia​ło w wię​z ie​n iu, lecz nie​któ​rzy wciąż byli na wol​n o​ści, uchy​la​jąc się od wy​m ia​ru spra​w ie​dli​w o​ści.

Moją nową mi​sją, szcze​rze mó​w iąc, był od​w et. Po​n ie​w aż klien​ci wpa​ko​w a​li mnie do pu​dła, uzna​łem, że je​stem im wi​n ien to samo. Nic tak do​brze nie po​z wa​la się sku​pić, jak pra​gnie​n ie cał​ko​w i​t ej wol​n o​ści, do​pra​w io​n ej zdro​w ą szczyp​t ą ze​m sty. Sta​łem te​raz zde​cy​do​w a​n ie po stro​‐ nie pra​w a i by​łem go​t ów zro​bić wszyst​ko, co w mo​jej mocy, żeby się zre​ha​bi​li​t o​w ać. Pierw​sza oka​z ja nada​rzy​ła się pra​w ie od razu. Pra​co​w a​łem poza biu​rem i pew​n e​go piąt​ku od​w ie​dzi​łem pocz​t ę nie​da​le​ko sie​dzi​by fir​m y w Co​co​n ut Gro​v e, żeby wy​słać list, gdy na​gle usły​‐ sza​łem krzyk. Zo​ba​czy​łem ko​bie​t ę wy​cho​dzą​cą z pral​n i che​m icz​n ej, a po​t em męż​czy​z nę bie​‐ gną​ce​go po chod​n i​ku. Ża​den ze mnie de​t ek​t yw, lecz by​łem zu​peł​n ie prze​ko​n a​n y, że to spraw​‐ ca – poza jej to​reb​ką i port​m o​n et​ką zwi​n ął też ster​t ę ubrań owi​n ię​t ych w ce​lo​f an, z któ​ry​m i pró​bo​w ał zwiać. Bez na​m y​słu rzu​ci​łem się w po​goń. Wbiegł w jed​n ą z naj​n ie​bez​piecz​n iej​szych dziel​n ic, lecz ja dep​t a​łem mu po pię​t ach. Wy​glą​da​ło to tro​chę ko​m icz​n ie, bo mu​sia​łem się za​t rzy​m y​w ać co kil​ka​set me​t rów, by pod​n ieść su​kien​kę czy spód​n i​cę, któ​re upu​ścił, ale go​n i​łem go da​lej. Ko​n iec koń​ców męż​czy​z na – ty​po​w y ban​dzior, praw​do​po​dob​n ie szu​ka​ją​cy kasy na za​spo​ko​je​n ie swo​‐ je​go na​ło​gu – pró​bo​w ał mnie zgu​bić, wpeł​z a​jąc pod dom. Za​raz po​t em na miej​scu po​ja​w i​ła się po​li​cja, pod​czas gdy ja pil​n o​w a​łem bu​dyn​ku, żeby się upew​n ić, że się nie wy​m sknie. Gdy przy​‐ by​li ko​lej​n i funk​cjo​n a​riu​sze, tym ra​z em z psa​m i, zo​stał przy​kład​n ie aresz​t o​w a​n y. Już wcze​śniej po​w ia​do​m i​łem biu​ro sze​ry​f a, że zro​bię wszyst​ko, żeby po​m óc im po​sta​w ić w stan oskar​ż e​n ia mo​ich daw​n ych klien​t ów. Pew​n e​go dnia za​dzwo​n i​li do mnie z in​f or​m a​cją, że za​bez​pie​czo​n o ja​kieś przed​m io​t y w domu zaj​m o​w a​n ym nie​gdyś przez Kel​ly, któ​ra wciąż ukry​w a​ła się w Mek​sy​ku. Ode​bra​łem prze​sył​kę z pu​dłem pa​pie​rów, roz​m a​itych do​ku​m en​t ów i li​stów. Była tam rów​‐ nież sza​ra ko​per​t a z od​ręcz​n ym na​pi​sem: „Ostat​n i list wy​sła​n y z celi na Ku​bie przed eg​z e​ku​‐ cją”. Za​w ie​ra​ła szcze​gó​ło​w e in​f or​m a​cje na te​m at tego, gdzie sio​stra tego fa​ce​t a może ode​brać pięć​set ty​się​cy do​la​rów z nar​ko​t y​ków, za​n im go stra​cą. Choć na ko​per​cie nie wid​n ia​ło żad​n e na​z wi​sko, mo​gło cho​dzić o dwie–trzy po​t en​cjal​n e oso​by – a naj​praw​do​po​dob​n iej cho​dzi​ło o ku​‐ bań​skie​go uchodź​cę przy​ła​pa​n e​go na prze​m y​cie nar​ko​t y​ków z wy​spy. Kary na Ku​bie były su​ro​‐ we. Wie​lu spraw​ców stra​co​n o. To mi przy​po​m nia​ło o ży​ciu, któ​re zo​sta​w i​łem za sobą. Po roku na sta​n o​w i​sku do​rad​cy praw​n e​go ze​bra​łem w koń​cu dość pie​n ię​dzy, by wy​pro​w a​‐ dzić się z domu mo​ich ro​dzi​ców do wła​sne​go miesz​ka​n ia. Za​m iesz​kał ze mną An​t on. De​n i​se wró​ci​ła do swo​jej daw​n ej pra​cy ste​w ar​de​sy, a ze wzglę​du na jej nie​re​gu​lar​n y dzień pra​cy uzgod​n i​li​śmy, że tak bę​dzie le​piej. Prze​by​w a​n ie z sy​n em po​z wo​li​ło mi na​brać dy​stan​su. Wciąż spo​t y​ka​łem się z pew​n ą nie​chę​‐ cią ze stro​n y oto​cze​n ia. Nikt, kto znał moją prze​szłość, nie chciał się ze mną spo​t y​kać. By​łem oso​bą nie​po​ż ą​da​n ą, szcze​gól​n ie wśród praw​n i​ków i ban​kie​rów. Da​lej pra​co​w a​łem jako do​rad​ca praw​n y, lecz mia​łem pro​blem ze zna​le​z ie​n iem sta​łe​go za​ję​cia. Pew​n ej nocy za​dzwo​n ił te​le​f on. To był John McLin​t ock, sier​ż ant w od​dzia​le wy​w ia​dow​‐ czym ko​m en​dy głów​n ej po​li​cji na Flo​ry​dzie. O co znów bie​ga?

Choć zna​łem tego po​li​cjan​t a z cza​sów związ​ku z Mo​n i​que, au​t o​m a​t ycz​n ie za​ło​ż y​łem, że to mogą być tyl​ko złe wie​ści. John od razu prze​szedł do rze​czy: – Ken, za​sta​n a​w ia​łem się, czy mo​ż esz mi po​m óc… Mie​li​śmy ko​goś na​gra​n e​go, żeby wy​gło​‐ sił wy​kład przed masą róż​n ych agen​cji, ale go od​w o​ła​li. Tak się za​sta​n a​w ia​łem… Może mógł​byś go za​stą​pić? Osłu​pia​łem. Chciał, że​bym przez pół go​dzi​n y opo​w ia​dał o tym, jak się pie​rze brud​n e pie​n ią​dze przed gro​m a​dą agen​t ów i śled​czych fi​n an​so​w ych z ca​łe​go kra​ju! Mo​głem mó​w ić o mo​ich do​świad​cze​‐ niach z ostat​n ich pięt​n a​stu lat i zdra​dzić tro​chę ta​jem​n ic tego fa​chu. – Wy​kład? – zdzi​w i​łem się. – Dla gli​n ia​rzy? – No tak. Ale nie tyl​ko gli​n ia​rze tam będą. Inne agen​cje rów​n ież. – Chy​ba mogę – wy​du​ka​łem. – Kie​dy to ma być? – Eee… ju​t ro rano. Tyl​ko ty mi przy​cho​dzisz do gło​w y. Świet​n ie się na​da​jesz. Co ty na to? – Nie wiem. Mogę to prze​m y​śleć? – Nie bar​dzo – od​parł. – Po​t rze​bu​ję szyb​kiej od​po​w ie​dzi. Jak mo​głem sta​n ąć przed gli​n ia​rza​m i, któ​rzy do​sko​n a​le wie​dzie​li, że ska​z a​n o mnie za cięż​‐ kie prze​stęp​stwo? Prze​cież przez lata ci lu​dzie byli mo​imi prze​ciw​n i​ka​m i w tej grze... – Do​bra, zro​bię to – od​po​w ie​dzia​łem.

ROZDZIAŁ 27

ZMIANA STRON Czu​łem na so​bie set​ki spoj​rzeń. Nie​przy​ja​z nych. By​łem wro​giem. Po​li​cja i inne służ​by nie czy​n ią roz​róż​n ie​n ia mię​dzy han​dla​rza​m i, ich ad​‐ wo​ka​t a​m i i fi​n an​su​ją​cy​m i ich ban​kie​ra​m i. Sta​łem się dla nich po pro​stu ko​lej​n ym nie​uczci​w ym praw​n i​kiem – nie​gdyś sza​n o​w a​n ym fa​chow​cem, któ​ry dał się oma​m ić chci​w o​ści i żą​dzy roz​gło​‐ su. To nie róż​n i​ło się spe​cjal​n ie od mo​jej pierw​szej roz​pra​w y w są​dzie – to uczu​cie, że je​stem po dru​giej stro​n ie… Je​śli jed​n ak na​uczy​łem się cze​goś przez ostat​n ie kil​ka lat, to tego, że cza​sem trze​ba sta​w ić czo​ło swo​im de​m o​n om. To dla​t e​go zgo​dzi​łem się na proś​bę Joh​n a. Ja​kieś pięt​n a​‐ ście lat wcze​śniej sko​czy​łem w mrok, gdy czu​łem, że moje ży​cie zmie​rza do​n i​kąd. Te​raz mia​‐ łem oka​z ję, żeby za​w ró​cić w stro​n ę świa​t ła. Po​je​cha​łem na tę kon​f e​ren​cję, wie​dząc, że to waż​n y krok i to nie tyl​ko w mo​jej re​so​cja​li​z a​‐ cji. Je​śli na​praw​dę wró​ci​łem na wła​ści​w ą stro​n ę pra​w a, to mu​sia​łem być pro​a k​t yw​n y w jego prze​strze​ga​n iu – po​dej​m o​w ać dzia​ła​n ia, by po​m óc tym, któ​rym po​w ie​rzo​n o jego eg​z e​kwo​w a​‐ nie. Opo​w ie​dzia​łem w wy​peł​n io​n ej po brze​gi sali, jak po raz pierw​szy ze​t kną​łem się z prze​stęp​‐ ca​m i nar​ko​t y​ko​w y​m i, szcze​gó​ło​w o opi​su​jąc cha​rak​t er bos​sów. Zre​f e​ro​w a​łem ze​bra​n ym, jak to po​śred​n i​czy​łem mię​dzy kar​t e​lem z Me​del​lín a ma​f ią, jak wy​w o​z i​łem mi​lio​n y do​la​rów z kra​ju po​n ad sto razy i ni​g​dy mnie nie zła​pa​n o. Po​w ie​dzia​łem o lo​ko​w a​n iu środ​ków na za​m or​skich kon​t ach, ma​sko​w a​n iu pie​n ię​dzy po​przez prze​n o​sze​n ie ich mię​dzy za​gra​n icz​n y​m i cen​t ra​m i fi​‐ nan​so​w y​m i, a po​t em o in​t e​gra​cji tych fun​du​szy w glo​bal​n y sys​t em fi​n an​so​w y po​przez in​w e​‐ sty​cje. Wspo​m nia​łem o le​gal​n ych biz​n e​sach, za po​śred​n ic​t wem któ​rych moi klien​ci pra​li brud​n e pie​n ią​dze, i wy​ja​śni​łem po​m y​sło​w e nad​uży​cia w ro​dza​ju pro​w i​z ji dla han​dlow​ców. Gdy skoń​czy​łem, roz​le​gła się nie​ocze​ki​w a​n a i spon​t a​n icz​n a se​ria okla​sków. To było po​cie​‐ sza​ją​ce – na​w et oczysz​cza​ją​ce – prze​ż y​cie. Po raz pierw​szy od lat po​czu​łem się do​brze. Nie by​łem już czę​ścią pro​ble​m u. By​łem czę​ścią roz​w ią​z a​n ia.

Szyb​ko do​sta​łem ko​lej​n e pro​po​z y​cje wy​stą​pień. Jed​n ą z tych bar​dziej nie​z wy​kłych była ofer​t a Ka​n a​dyj​skiej Kró​lew​skiej Po​li​cji Kon​n ej. Za​py​t a​li, czy po​m ógł​bym przy pro​gra​m ie szko​‐ le​n io​w ym ma​ją​cym oce​n ić ich agen​t ów, któ​rzy będą dzia​łać jako taj​n ia​cy w celu ujaw​n ia​n ia nie​le​gal​n ych prak​t yk. Or​ga​n i​z o​w a​li dla nich dwu​t y​go​dnio​w y kurs. Moim za​da​n iem było omó​‐ wie​n ie tech​n ik i stra​t e​gii, bar​dziej skom​pli​ko​w a​n ych tak​t yk oraz za​let i wad każ​de​go raju po​‐ dat​ko​w e​go na Ka​ra​ibach. Pro​gram pro​w a​dzo​n o w ta​jem​n i​cy na jed​n ym z czo​ło​w ych uni​w er​sy​t e​t ów w kra​ju, a mnie za​kwa​t e​ro​w a​n o ano​n i​m o​w o w miej​sco​w ym pen​sjo​n a​cie. W prak​t y​ce uczy​łem agen​t ów wszyst​kie​go o pra​n iu brud​n ych pie​n ię​dzy, żeby po​m óc im ująć lu​dzi ta​kich jak ja. Było to duże in​t e​lek​t u​a l​n e wy​z wa​n ie, ale – szcze​rze mó​w iąc – rów​n ież duża fraj​da. Pod ko​n iec ty​go​dnia wrę​czo​n o mi pa​m iąt​ko​w ą ta​blicz​kę i od​sze​dłem z nie​kła​m a​n ym uczu​ciem, że moja re​ha​bi​li​t a​‐ cja na​bie​ra tem​pa. Na in​n ym wy​kła​dzie za​sia​da​łem w pa​n e​lu z resz​t ą mów​ców. Je​den przed​sta​w ił się jako Dean Ro​berts, eme​ry​t o​w a​n y agent FBI. Pod​czas swo​jej prze​m o​w y ujaw​n ił, że wcho​dził w skład uni​kal​n ej spec​gru​py, któ​ra po​łą​czy​ła siły z bry​t yj​ską po​li​cją, żeby prze​śle​dzić pra​n ie brud​n ych pie​n ię​dzy w ra​jach po​dat​ko​w ych. Do​pie​ro wte​dy zda​łem so​bie spra​w ę, że agent Ro​berts był na moim tro​pie, gdy wszedł do biu​ra Hen​ry’ego Jack​so​n a i za​ż ą​dał ujaw​n ie​n ia toż​sa​m o​ści wła​ści​‐ cie​li ame​ry​kań​skich kont fir​m o​w ych w ban​ku na​prze​ciw​ko. Gdy przy​szedł czas na moje wy​stą​pie​n ie, wi​dzia​łem, że słu​cha uważ​n ie, kie​dy prze​sze​dłem do omó​w ie​n ia mo​je​go ulu​bio​n e​go miej​sca ukry​w a​n ia zy​sków z nar​ko​t y​ków – An​gu​il​li. Po wszyst​kim pod​sze​dłem do nie​go. – Wy​da​je mi się, że już kie​dyś się spo​t ka​li​śmy… – Tak, pa​n ie Ri​jock – od​parł z uśmie​chem. – Do​sko​n a​le pana ko​ja​rzę. Wy​m ie​n i​li​śmy się opo​w ie​ścia​m i o na​szej pra​cy na Ka​ra​ibach – ja mó​w i​łem o swo​ich wy​sił​‐ kach, żeby prze​chy​t rzyć pra​w o, on o swo​ich, żeby nas upo​lo​w ać. Śro​do​w i​ska prze​stęp​ców i or​ga​‐ nów ści​ga​n ia są cza​sem tak ści​śle ze sobą zwią​z a​n e, że aż dziw bie​rze. Przez ko​lej​n ych kil​ka mie​się​cy spo​t y​ka​łem De​a na na in​n ych kon​f e​ren​cjach. Opo​w ie​dział mi w koń​cu, jak pę​t la za​ci​snę​ła się wo​kół ma​łe​go przed​się​w zię​cia Jack​so​n a i jak dzię​ki aresz​t o​w a​‐ niu w Wiel​kiej Bry​t a​n ii wpa​dli na trop, a po​dą​ż a​jąc śla​dem po​z y​ska​n ych in​f or​m a​cji, do​pro​w a​‐ dzi​li w koń​cu do upad​ku prze​krę​t u z za​m or​ski​m i kon​t a​m i ban​ko​w y​m i na An​gu​il​li. Tak jak ja by​łem zdu​m io​n y wy​t rwa​ło​ścią agen​cji pró​bu​ją​cych nas zła​pać, on też nie mógł się na​dzi​w ić me​t o​dom, któ​re sto​so​w a​li​śmy, by wy​m knąć się z ich łap. Było w tym wza​jem​n e uzna​n ie. Nie li​cząc wy​kła​dów i roz​m ów, pra​co​w a​łem da​lej jako do​rad​ca praw​n y. Pod wzglę​dem za​‐ wo​do​w ym mia​łem wra​ż e​n ie, że się mar​n u​ję, ale ta pra​ca po​z wo​li​ła mi od​z y​skać tro​chę sza​cun​‐ ku w śro​do​w i​sku. Gdy tyl​ko nada​rza​ła się oka​z ja, pró​bo​w a​łem da​w ać ko​lej​n e wy​kła​dy, lecz mo​‐ głem zna​leźć słu​cha​czy je​dy​n ie w or​ga​n ach ści​ga​n ia. Zwra​ca​łem się do śro​do​w i​ska ban​ko​w e​go, ofe​ru​jąc swo​je usłu​gi jako ktoś, kto może wska​z ać ich in​spek​t o​rom nad​z o​ru dziu​ry w sys​t e​m ie. Spo​t y​ka​łem się z chłod​n ym przy​ję​ciem. Nie​z ra​ż o​‐ ny szu​ka​łem spo​so​bów, żeby uspraw​n ić wy​kła​dy i do​pa​so​w ać je do od​bior​ców. Wkrót​ce ofe​ro​‐

wa​łem sze​reg za​jęć – od przyj​rze​n ia się temu, jak na​m ie​rzać me​cha​n i​z my pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy, przez ana​li​z y tego, jak ro​syj​ska prze​stęp​czość zor​ga​n i​z o​w a​n a prze​n o​si​ła swo​ją dzia​‐ łal​n ość do Sta​n ów, do omó​w ie​n ia sztu​czek sto​so​w a​n ych przez han​dla​rzy do prze​m y​ca​n ia ła​‐ dun​ków do kra​ju na po​kła​dzie sa​m o​lo​t u lub ło​dzi. Pew​n e​go dnia po​pro​szo​n o mnie o pro​w a​dze​n ie za​jęć w aka​de​m ii stra​ż y przy​brzeż​n ej w St Pe​t ers​bur​gu na wy​brze​ż u Za​t o​ki Flo​rydz​kiej. W swo​ich wy​kła​dach sku​pi​łem się na prze​m y​cie dro​gą mor​ską i wy​ja​śni​łem ge​n ial​n y po​m ysł Eda, żeby prze​w o​z ić nar​ko​t y​ki we​w nątrz sprzę​t u ra​t un​ko​w e​go, któ​ry na​z y​w ał się stay​flo​a t. – Kie​dyś wsze​dłem na łódź – po​w ie​dział je​den z męż​czyzn. – Je​stem pe​w ien, że pa​m ię​t am, że to wi​dzia​łem. W ży​ciu bym nie po​m y​ślał, że to coś wię​cej niż sprzęt ra​t un​ko​w y. Nie mogę w to uwie​rzyć. Za​dzi​w ia​ją​ce. Byli tu straż​n i​cy przy​brzeż​n i, któ​rzy we​szli na ło​dzie Eda i nie zna​leź​li żad​‐ nych pro​chów! Jego plan się po​w iódł. Po każ​dym dar​m o​w ym wy​kła​dzie jego uczest​n i​cy pod​cho​dzi​li do mnie i py​t a​li o radę. Mia​‐ łem za​sa​dę, żeby ni​g​dy nie od​m a​w iać proś​bom or​ga​n ów ści​ga​n ia. Może i spę​dzi​łem nie​m al dzie​sięć lat, pró​bu​jąc je prze​chy​t rzyć, lecz te​raz czu​łem, że je​stem to wi​n ien tym lu​dziom. Ni​g​‐ dy nie za​po​m nia​łem, że mo​głem tra​f ić do wię​z ie​n ia na dwa​dzie​ścia pięć lat, gdy​by nie to, że śled​czy i pro​ku​ra​t o​rzy obe​szli się ze mną uczci​w ie. Choć wy​kła​dy da​w a​ły mi po​czu​cie celu w ży​ciu za​w o​do​w ym, nie mo​głem po​w ie​dzieć tego sa​m e​go o ży​ciu oso​bi​stym. Od​kąd wy​sze​dłem z wię​z ie​n ia, czu​łem się jak wy​rzu​t ek. Z wy​jąt​‐ kiem kil​ku ran​dek z bab​ką, któ​rą ura​t o​w a​łem przed zło​dzie​jem z pral​n i che​m icz​n ej, pra​w ie nie mia​łem oka​z ji, by ko​go​kol​w iek spo​t kać. Pew​n e​go dnia przy​pad​kiem za​czą​łem roz​m a​w iać z pew​n ą ko​bie​t ą na im​pre​z ie urzą​dzo​n ej przez wspól​n ych zna​jo​m ych. Na​z y​w a​ła się Jane, była na​uczy​ciel​ką i po​dob​n ie jak ja mia​ła dziec​ko z po​przed​n ie​go związ​ku. Choć przy​w y​kłem do ukry​w a​n ia pew​n ych stron mo​je​go ży​cia przed mo​imi wcze​śniej​szy​m i part​n er​ka​m i, przy Jane nie mu​sia​łem mieć już żad​n ych ta​jem​n ic. Mo​głem po pro​stu być sobą. Na​sze dro​gi skrzy​ż o​w a​ły się we wła​ści​w ym cza​sie. Na szczę​ście Jane na​le​ż a​ła do tych lu​dzi, któ​rzy nie uwi​kła​li się w świat han​dla​rzy, nie mu​sia​łem więc wda​w ać się w bru​t al​n e szcze​gó​ły mo​je​go daw​n e​go ży​cia. Ro​z u​m ia​ła, że mam ja​kąś prze​szłość, i nie oce​n ia​ła mnie za to. W mia​rę jak nasz zwią​z ek się roz​w i​jał, do​szło do mo​m en​t u, w któ​rym by​łem go​t ów po​z nać jej ro​dzi​n ę. Re​w e​la​cje do​t y​czą​ce mo​je​go wcze​śniej​sze​go ży​cia nie wzbu​dzi​ły en​t u​z ja​z mu, ale przy​ję​li mnie do swe​go gro​n a, a ja o nic wię​cej nie mo​głem pro​sić.

ROZDZIAŁ 28

„JEŚLI COŚ PÓJDZIE NIE TAK, ZABIJ GO” Aku​rat, gdy oswa​ja​łem się z nową sy​t u​a cją, po​ja​w i​ło się kil​ka oka​z ji, któ​re znów mia​ły mnie ob​sa​dzić w roli pio​rą​ce​go brud​n e pie​n ią​dze. Pew​n a sieć te​le​w i​z yj​n a zwró​ci​ła się do mnie z pro​po​z y​cją, żeby zor​ga​n i​z o​w ać i prze​pro​w a​‐ dzić taj​n ą ope​ra​cję wy​m ie​rzo​n ą w praw​n i​ków pra​cu​ją​cych w ka​ra​ib​skich ra​jach po​dat​ko​w ych, z któ​rej re​la​cja mia​ła być wy​e mi​t o​w a​n a w cza​sie naj​w yż​szej oglą​dal​n o​ści w po​pu​lar​n ym pro​‐ gra​m ie spe​cja​li​z u​ją​cym się w dzien​n i​kar​stwie śled​czym. Chcie​li za​de​m on​stro​w ać, że za​m or​skie cen​t ra fi​n an​so​w e wciąż przyj​m u​ją nie​le​gal​n e pie​n ią​dze, a ja mia​łem za za​da​n ie po​ka​z ać, że ostat​n ie re​f or​m y to nic in​n e​go jak pic na wodę, i że gdy miej​sco​w ym praw​n i​kom za​pro​po​n u​je się brud​n e pie​n ią​dze, wciąż chęt​n ie je przyj​m ą bez zbęd​n ych py​t ań. Spo​t ka​łem się z jed​n ym z pro​du​cen​t ów w Mia​m i i przez kil​ka go​dzin dys​ku​t o​w a​li​śmy o al​‐ ter​n a​t yw​n ych spo​so​bach prze​pro​w a​dze​n ia ca​łej tej ope​ra​cji przy obie​dzie w za​cisz​n ym miej​scu na lot​n i​sku. Gdy się upew​n ił, że mogę za​pla​n o​w ać i z po​w o​dze​n iem nad​z o​ro​w ać ten pro​jekt, po​le​ciał z po​w ro​t em do No​w e​go Jor​ku, żeby zor​ga​n i​z o​w ać eki​pę pro​du​cenc​ką, a ja za​bra​łem się do pra​cy, ukła​da​jąc li​n ie dia​lo​go​w e, któ​ry​m i nasi prze​stęp​cy mie​li się po​słu​ż yć w roz​m o​w ie z na​szy​m i praw​n i​ka​m i, gdy będą sta​ra​li się ich prze​ko​n ać, że mają pie​n ią​dze do ukry​cia w ra​‐ jach po​dat​ko​w ych. Sieć mia​ła za​pew​n ić for​sę, któ​rą wy​pie​rze​m y i prze​śle​m y do sa​m ych sie​bie, by po​ka​z ać, że sy​t u​a cja na Ka​ra​ibach nie bar​dzo zmie​n i​ła się od cza​su, gdy gra​so​w a​łem tam w la​t ach osiem​dzie​sią​t ych. Na​stęp​n ie mu​sia​łem zna​leźć ochot​n i​ka uda​ją​ce​go, że chce wy​prać for​sę, żeby skon​t ak​t o​w ał się z praw​n i​ka​m i. Od razu po​m y​śla​łem o Nico Nu​ñ e​z ie, bra​cie Char​‐ lie​go. Do​sko​n a​le się do tego nada​w ał, bo prze​t rwał na sce​n ie w Mia​m i i choć skoń​czył z ciem​‐ ny​m i spraw​ka​m i, znał żar​gon i był dość śmia​ły, by to po​cią​gnąć. Pro​du​cent za​ła​t wił ka​m e​rzyst​kę w prze​bra​n iu, któ​ra mia​ła uda​w ać jego dziew​czy​n ę. Aby na​gry​w ać na​sze cele z ukry​cia, no​si​ła oku​la​ry prze​ciw​sło​n ecz​n e z ka​m e​rą w most​ku i dru​gą

w to​reb​ce, gdzie mia​ła rów​n ież ukry​t e mi​kro​f o​n y i prze​kaź​n i​ki. Wy​bra​łem Sa​int Kitts jako ide​a l​n e miej​sce do spraw​dze​n ia tego w teo​rii, bo nie tyl​ko zna​‐ łem me​t o​dy lo​ko​w a​n ia tam nie​le​gal​n ej kasy, ale też oso​bi​ście pra​co​w a​łem z nie​któ​ry​m i praw​‐ ni​ka​m i w daw​n ych cza​sach. Mia​łem na​w et jed​n e​go na oku. Ten praw​n ik, wte​dy już pro​m i​‐ nent​n y ad​w o​kat, li​czył so​bie nie​m a​ło za „przy​słu​gę” i dużo po​dró​ż o​w ał po ca​łym re​gio​n ie. Po​‐ mysł był taki, że urzą​dzi​m y pro​w o​ka​cję przed ka​m e​rą, na​gra​m y go i po​ka​ż e​m y do​w ód ame​ry​‐ kań​skim wi​dzom. By​łem prze​ko​n a​n y, że nie za​ry​z y​ku​je pro​ce​su w Sta​n ach, bo wte​dy gro​z i​ło​by mu aresz​t o​w a​n ie za daw​n e spraw​ki. Nico i ja spo​t ka​li​śmy się z eki​pą fil​m o​w ą na mię​dzy​n a​ro​do​w ym lot​n i​sku w Mia​m i i po​le​cie​‐ li​śmy na Sint Ma​a r​t en. Po​cząt​ko​w o pla​n o​w a​li​śmy, że na​gra​m y, jak na​sza dwu​oso​bo​w a ob​sa​da bie​rze ka​t a​m a​ran w stro​n ę Sa​int Kitts, lecz kiep​ska po​go​da zmu​si​ła nas do re​z y​gna​cji z ło​dzi na rzecz sa​m o​lo​t u na Ne​v is. Wy​spa, fak​t ycz​n ie skon​f e​de​ro​w a​n a z Sa​int Kitts, jest daw​n ą wła​‐ sno​ścią bry​t yj​ską, któ​ra w epo​ce ko​lo​n ial​n ej była jed​n ą wiel​ką plan​t a​cją cu​kru. Do​sko​n a​le się nada​w a​ła na na​szą bazę – le​d​w ie kil​ka mil mor​skich od Sa​int Kitts ło​dzią, lecz z dala od wścib​‐ skich oczu. Do​t ar​li​śmy na Ne​v is, lecz le​d​w ie wy​ko​n a​li​śmy pierw​szy te​le​f on, gdy na​po​t ka​li​śmy prze​‐ szko​dę. Nasz pro​m i​n ent​n y praw​n ik opu​ścił wy​spę we​z wa​n y do obro​n y klien​t a w ja​kiejś du​ż ej spra​w ie kar​n ej. Nie zra​z i​li​śmy się. Wy​cią​gną​łem li​stę miej​sco​w ych ad​w o​ka​t ów. Na ko​n iec dnia mie​li​śmy umó​w io​n e spo​t ka​n ia z kil​ko​m a. Po wy​lą​do​w a​n iu w Bas​se​t er​re na​z a​jutrz wy​n a​ję​li​śmy kie​row​cę z fur​go​n et​ką i za​czę​li​śmy cho​dzić na spo​t ka​n ia. Dru​gi ka​m e​rzy​sta ste​ro​w ał zdal​n ie sprzę​t em na​gry​w a​ją​cym i mo​n i​t o​ro​‐ wał sy​t u​a cję na ma​lut​kim ekra​n ie. Mie​li​śmy go​t ów​kę pod ręką, gdy​by nada​rzy​ła się oka​z ja, żeby ją wpła​cić w od​po​w ied​n ich oko​licz​n o​ściach. Na​sza przy​kryw​ka wy​glą​da​ła tak, że Nico jest żo​n a​t ym ame​ry​kań​skim biz​n es​m e​n em, któ​‐ ry za​sta​n a​w ia się nad roz​w o​dem, żeby móc po​ślu​bić nową dziew​czy​n ę. Chcie​li prze​n ieść znacz​n ą część jego ma​jąt​ku w go​t ów​ce na za​m or​skie kon​t o, aby nie zo​sta​ła za​ję​t a albo przy​‐ zna​n a żo​n ie w trak​cie po​stę​po​w a​n ia roz​w o​do​w e​go. Każ​dy praw​n ik z praw​dzi​w e​go zda​rze​n ia do​m y​ślił​by się, że to fik​cja sła​bo ka​m u​f lu​ją​ca do​cho​dy z ja​kie​goś prze​stęp​stwa, któ​re trze​ba prze​n ieść za gra​n i​cę. Kil​ku nam od​m ó​w i​ło, lecz ko​n iec koń​ców zło​w i​li​śmy trzech i urzę​du​ją​ce​go do​ryw​czo sę​dzie​‐ go po​ko​ju. Wszy​scy za​ofe​ro​w a​li po​m oc we wpro​w a​dze​n iu tego, co ewi​dent​n ie było nie​le​gal​n ą go​t ów​ką, do sys​t e​m u ban​ko​w e​go. Nie​ste​t y po kil​ku dniach cięż​kiej pra​cy praw​n i​cy sie​ci prze​‐ stra​szy​li się, że mogą jej gro​z ić po​z wy są​do​w e, je​śli wy​e mi​t u​ją ma​t e​riał, i pro​gram za​w ie​szo​n o. Pro​jekt ni​g​dy nie uj​rzał świa​t ła dzien​n e​go. Nie​dłu​gi czas póź​n iej to Nico po​pro​sił mnie o przy​słu​gę. Śred​n iej wiel​ko​ści ku​bań​ski ho​dow​ca ma​ri​hu​a ny, Jor​ge Lo​pez, sko​rzy​stał z jego po​m o​cy, żeby od​stra​szyć ban​dy​t ów, któ​rzy gro​z i​li na​lo​t em na jego far​m ę i prze​ję​ciem zio​ła, lecz po​t em nie ra​czył za​pła​cić. Ku​bań​czyk się wku​rzył.

– Czy on so​bie my​ślał, że będę nad​sta​w iał kar​ku z do​bro​ci ser​ca? Ma u mnie dług i to duży! Mimo od​ro​cze​n ia wy​ro​ku Lo​pez na​dal nie krył się ze swo​im biz​n e​sem, więc nie było dziw​‐ ne, że DEA go aresz​t o​w a​ła. Nico są​dził, że stra​cił oka​z ję, by przy​po​m nieć Lo​pe​z o​w i, co spo​t y​ka do​staw​ców, któ​rzy nie spła​ca​ją dłu​gów. Szczę​ście się jed​n ak do nie​go uśmiech​n ę​ło. – Wy​szedł za kau​cją – po​w ia​do​m ił mnie. – I pro​si, że​bym po​m ógł mu zbiec z kra​ju. To aż za do​bra oka​z ja. Lo​pez chciał, żeby Nico po​m ógł mu wy​prać tro​chę pie​n ię​dzy, żeby opła​cić uciecz​kę przed pro​ce​sem. Jego jacht prze​ję​ły i skon​f i​sko​w a​ły wła​dze. Chciał jed​n ak bez​czel​n ie od​sprze​dać łódź oso​bie trze​ciej pod no​sem cel​n i​ków, by uwol​n ić jesz​cze tro​chę środ​ków. – Po​t rze​bu​ję two​jej po​m o​cy. – To zna​czy? – za​py​t a​łem. – Chcę go do​stać, za​n im znik​n ie. – Sprząt​n ąć?! – Nie, nie. Chcę wro​bić gno​ja. Te​raz za​ja​rzy​łem. Chciał wy​sta​w ić Lo​pe​z a, za​n im ten da nogę. Mia​łem być ka​sje​rem, któ​ry po​m o​ż e mu uwol​‐ nić środ​ki ze sprze​da​ż y jach​t u. Sta​re emo​cje za​czę​ły bu​z o​w ać. Po​t rze​ba zło​dzie​ja, by zła​pać zło​dzie​ja. Prze​ko​n aw​szy Jane, że ry​z y​ko jest nie​w iel​kie, po​sze​dłem do DEA i za​pro​po​n o​w a​łem, że będę uda​w ał spe​ca od pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy, żeby zdo​być od​po​w ied​n ie do​w o​dy. Agen​ci, z któ​ry​m i się spo​t ka​łem, zgo​dzi​li się, że war​t o prze​pro​w a​dzić tę ope​ra​cję, i uzgod​n i​li​śmy plan dzia​ła​n ia. Za​dzwo​n i​łem do Lo​pe​z a. – Sły​sza​łem, że masz pro​blem. – Nie przez te​le​f on. Ustaw​m y się ja​koś. Zgo​dził się spo​t kać ze mną w śród​m ie​ściu Mia​m i, wie​rząc, że za​ofe​ru​ję mu swo​ją wie​dzę w zor​ga​n i​z o​w a​n iu jego dro​gi uciecz​ki na Ka​ra​iby. Gdy spo​t ka​łem się przed​t em z agen​t a​m i DEA, po​in​stru​owa​li mnie, ja​kie do​w o​dy są po​‐ trzeb​n e, by po​sta​w ić za​rzu​t y. Za​kła​da​jąc na mnie ukry​t y mi​kro​f on, po​pro​si​li, że​bym na​grał na ta​śmę do​kład​n ie to, co pla​n u​je zro​bić. Chcie​li też, że​bym umó​w ił się z nim na ko​lej​n e spo​t ka​‐ nie, na któ​rym prze​ka​ż e mi pie​n ią​dze za moje usłu​gi. Emo​cje, któ​re czu​łem, przy​go​t o​w u​jąc się na spo​t ka​n ie z Lo​pe​z em, nie​w ie​le się róż​n i​ły od tych sprzed pięt​n a​stu lat, gdy szy​ko​w a​łem się do prze​pro​w a​dze​n ia mo​jej pierw​szej ope​ra​cji prze​m y​t u ma​so​w ej ilo​ści go​t ów​ki. Wte​dy staw​ka była wy​so​ka, bo je​den błąd mógł nas kosz​t o​‐ wać wię​z ie​n ie. Tym ra​z em je​den błąd mógł spra​w ić, że Lo​pez za​pra​gnie mo​jej krwi. Ho​dow​ca ma​ri​hu​a ny był cały w ner​w ach, gdy spo​t ka​li​śmy się w śród​m iej​skiej re​stau​ra​cji, lecz chci​w ość i pra​gnie​n ie uciecz​ki wzię​ły górę nad wszel​kim me​cha​n i​z mem obron​n ym. Chciał,

żeby jego kasę prze​n ie​sio​n o do ra​jów po​dat​ko​w ych, i chęt​n ie zgo​dził się spo​t kać w na​stęp​n ym ty​go​dniu w Fort Lau​der​da​le i prze​ka​z ać pięć​dzie​siąt pa​t y​ków, by ru​szyć z miej​sca z za​m or​ski​m i fir​m a​m i i kon​t a​m i ban​ko​w y​m i. Rap​t em kil​ka dni przed do​sta​w ą za​dzwo​n ił do mnie Nico. – Po​m y​śla​łem, że po​w i​n ie​n eś wie​dzieć. Lo​pez zo​sta​w ił mi wia​do​m ość. – Jaką? – „Je​śli coś sta​n ie się z moją for​są, za​bij tego go​ścia od brud​n e​go szma​lu”. – Se​rio? Je​stem za​szczy​co​n y. – Po pro​stu uwa​ż aj na sie​bie, do​bra? Sie​dzia​łem w tym na tyle dłu​go, żeby wie​dzieć, że nie​któ​re groź​by nie mają po​kry​cia. To jed​n ak przy​po​m nia​ło mi, o co idzie gra. Ty​dzień póź​n iej mój zna​jo​m y stał na lot​n i​sku w Fort Lau​der​da​le, cze​ka​jąc na do​sta​w ę. Ude​‐ rzy​ła mnie dziw​n a sy​m e​t ria tej sy​t u​a cji. Oto i on, w swo​bod​n ych ciu​chach, z tor​bą, cze​ka​ją​cy na kasę od klien​t a. A mimo to za​m iast oba​w iać się, że ci z DEA ob​ser​w u​ją każ​dy mój ruch, mia​łem te​raz na​dzie​ję, że przy​glą​da​ją się bar​dzo uważ​n ie. Tym ra​z em nie mu​sia​łem się spo​t y​kać z Lo​pe​z em. Przy do​w o​dach, któ​re już ze​bra​łem, wy​‐ star​czy​ło, że po​ja​w ił się w umó​w io​n ym cza​sie, żeby DEA mo​gła wkro​czyć do ak​cji. Jak na za​w o​ła​n ie po​ka​z ał się w gru​pie pa​sa​ż e​rów. W ręku miał pod​n isz​czo​n ą wa​liz​kę. Przy​n iósł kasę. Tra​f io​n y-za​t o​pio​n y. Wszyst​ko dzia​ło się bły​ska​w icz​n ie. Agen​ci wy​sko​czy​li nie wie​dzieć skąd i siłą wy​pro​w a​dzi​li go z tłu​m u. Nie wie​dział, co się dzie​je. Mia​łem z tego masę sa​t ys​f ak​cji. Oskar​ż o​n o go o do​dat​ko​w e prze​stęp​stwa, od​rzu​co​n o wnio​‐ sek o wyj​ście za kau​cją i aresz​t o​w a​n o na dłu​gi czas. Nowa ka​rie​ra wzy​w a​ła. Mo​głem ła​pać prze​stęp​ców w ich wła​snej grze, dzia​łać w do​brej spra​w ie… By​łem spe​cem. Prze​cież pra​łem brud​n e pie​n ią​dze.

EPILOG „Na​z y​w am się Ken​n eth Ri​jock. Bra​łem udział w po​n ad stu kra​jo​w ych i mię​dzy​n a​ro​do​w ych ope​‐ ra​cjach prze​m y​t u ma​so​w ej ilo​ści pie​n ię​dzy, z cze​go wszyst​kie prze​bie​gły po​m yśl​n ie” – wła​śnie tak za​czą​łem moje ze​z na​n ie przed ame​ry​kań​skim Kon​gre​sem w 1999 roku jako je​dy​n y cy​w il opo​w ia​da​ją​cy się za usta​n o​w ie​n iem praw prze​ciw prze​m y​t o​w i pie​n ię​dzy. Po mo​jej za​sadz​ce na Jor​ge Lo​pe​z a mia​łem za​m iar uświa​da​m iać ban​kom szko​dy, ja​kie pra​‐ nie brud​n ych pie​n ię​dzy przy​n o​si na​szej go​spo​dar​ce i bez​pie​czeń​stwu. Ze​z na​w a​łem jesz​cze dwa razy, lecz pró​by za​ostrze​n ia pra​w a spo​t ka​ły się z za​cie​kłym opo​rem lob​by ban​ko​w e​go – wśród obroń​ców któ​re​go, co cie​ka​w e, zna​lazł się pe​w ien pro​m i​n ent​n y fi​n an​si​sta, oskar​ż o​n y po​t em o oszu​stwa i zor​ga​n i​z o​w a​n ie naj​w ięk​szej w hi​sto​rii pi​ra​m i​dy in​w e​sty​cyj​n ej w sys​t e​m ie ar​gen​t yń​skim, przez któ​rą zban​kru​t o​w a​ły mi​lio​n y in​w e​sto​rów. Po​t rze​ba było za​m a​chów na World Tra​de Cen​t er z 11 wrze​śnia 2001 roku, żeby ban​ki zwięk​‐ szy​ły swój po​z iom nad​z o​ru. Te​raz mo​głem zro​bić uży​t ek z mo​ich umie​jęt​n o​ści. Zna​la​z łem pra​‐ cę jako in​spek​t or nad​z o​ru w wiel​kiej flo​rydz​kiej fir​m ie in​w e​sty​cyj​n ej. To była nie​z ła za​ba​w a mie​rzyć się in​t e​lek​t u​a l​n ie z ludź​m i, któ​rzy sto​so​w a​li te same sztucz​ki, co ja kie​dyś. Zaj​m o​w a​‐ łem się tym le​d​w ie rok, lecz póź​n iej pra​co​w a​łem nad wie​lo​m a in​n y​m i pro​jek​t a​m i dla or​ga​n ów ści​ga​n ia i śro​do​w i​ska fi​n an​so​w e​go. Chy​ba je​stem je​dy​n ym by​łym praw​n i​kiem ban​ko​w ym, któ​‐ ry wziął się za pra​n ie brud​n ych pie​n ię​dzy, żeby po​t em pra​co​w ać jako kon​sul​t ant do spraw prze​stępstw fi​n an​so​w ych. Tych, któ​rzy pio​rą pie​n ią​dze, ogra​n i​cza je​dy​n ie wy​obraź​n ia. Wiem, że ci naj​spraw​n iej​si przez cały czas udo​sko​n a​la​ją swo​je me​t o​dy, bo jak tyl​ko ktoś do​strze​ż e sche​m at, ła​t wo wpaść. Moja pra​ca po​le​ga te​raz na tłu​m a​cze​n iu klien​t om, jak wy​kry​w ać tych spry​cia​rzy i jak roz​po​‐ zna​w ać ro​dzą​ce się tren​dy. Po​dró​ż u​ję po świe​cie z wy​kła​da​m i na te​m at taj​n i​ków bran​ż y. Naj​częst​sze py​t a​n ie, ja​kie mi za​da​ją, to jak uda​ło mi się unik​n ąć zła​pa​n ia przez tak dłu​gi czas. Tłu​m a​czę, rzecz ja​sna, że ska​‐ za​n o mnie tyl​ko dla​t e​go, że trzech klien​t ów z dłu​gi​m i wy​ro​ka​m i wsy​pa​ło mnie i na​sze​go księ​‐ go​w e​go, by zła​go​dzić so​bie kary. Gdy to zro​bi​li, czu​łem się zdra​dzo​n y i wście​kły. Mimo to pa​‐

trząc wstecz, Ed i resz​t a od​da​li mi przy​słu​gę. Ze​z na​jąc prze​ciw​ko mnie, spra​w i​li, że mu​sia​łem sta​w ić czo​ło moim wy​stęp​kom. Gdy​by było ina​czej, kto wie, co by się ze mną sta​ło. Choć za​‐ wsze za​cie​ra​łem śla​dy, przez cały czas zmie​rza​łem ku sa​m o​uni​ce​stwie​n iu, a in​cy​dent na An​gu​‐ il​li, gdy za​m ro​ż o​n o kon​t a, świad​czył o tym, że kil​ka agen​cji było już bli​sko. Gdy​bym zo​stał aresz​t o​w a​n y w in​n ych oko​licz​n o​ściach, być może pro​ku​ra​t or fe​de​ral​n y nie był​by tak sko​ry, żeby spoj​rzeć na mnie życz​li​w ie. Po​w i​n ie​n em był współ​pra​co​w ać, gdy po raz pierw​szy we​z wa​‐ no mnie przed wiel​ką ławę przy​się​głych. Na​sta​w ie​n ie spo​łe​czeń​stwa do nar​ko​t y​ków zmie​n i​ło się od cza​su, gdy za​czy​n a​łem prać brud​n e pie​n ią​dze. To, co nie​gdyś było oka​z yj​n ą roz​ryw​ką, jest dziś śmier​t el​n ym za​bój​cą, któ​ry nisz​czy ży​cie lu​dzi i pod​ko​pu​je pod​sta​w y go​spo​dar​ki. Po​t rze​bo​w a​łem wię​z ie​n ia, żeby się zre​ha​bi​li​t o​w ać i spła​cić swój dług. Do​pie​ro po tym trau​‐ ma​t ycz​n ym prze​ż y​ciu mo​głem na​praw​dę się zmie​n ić, a to po​z wo​li​ło mi roz​po​cząć nową ka​rie​‐ rę z więk​szą uczci​w o​ścią mo​ral​n ą. Choć już wcze​śniej opo​w ia​da​łem o mo​ich wy​czy​n ach, dzię​ki upły​w o​w i lat mogę spo​koj​n ie to wszyst​ko prze​lać na pa​pier. Mię​dzy moją przy​szło​ścią a te​raź​n iej​szo​ścią mi​n ę​ło już tyle cza​su, że po​t ra​f ię na to wszyst​ko pa​t rzeć z pew​n ym dy​stan​sem. Wca​le nie prze​pra​szam za pra​n ie brud​n ych pie​n ię​dzy ani za prze​stęp​stwa, któ​re po​peł​n i​‐ łem. Gdy​by nie to, nie mógł​bym te​raz do​ra​dzać lu​dziom, jak ła​pać ta​kich jak ja. To wła​śnie to do​świad​cze​n ie daje mi te​raz szer​sze spoj​rze​n ie na taj​n i​ki bran​ż y i sam pro​ce​der. Do dziś jed​‐ nak czu​ję kłu​cie w żo​łąd​ku, gdy pod​cho​dzę do kon​t ro​li na lot​n i​sku w Mia​m i, a oni spraw​dza​ją moje na​z wi​sko w ba​z ie urzę​du cel​n e​go. Przy​pusz​czam, że to ni​g​dy się nie zmie​n i. A co z in​n y​m i ak​t o​ra​m i nie​z wy​kłe​go dra​m a​t u, któ​rym było moje ży​cie w la​t ach osiem​dzie​‐ sią​t ych? Ed zdo​łał prze​ko​n ać DEA, żeby wy​pu​ści​ła go z wię​z ie​n ia przed upły​w em kary, pro​po​n u​jąc, że wy​sta​w i in​n ych człon​ków or​ga​n i​z a​cji. Bez​czel​n y do resz​t y skon​t ak​t o​w ał się na​w et ze mną pod​czas swe​go prze​dłu​ż o​n e​go zwol​n ie​n ia. Znów po​t rze​bo​w ał po​m o​cy z po​dat​ka​m i, więc po​le​‐ ci​łem mu kom​pe​t ent​n e​go i le​gal​n e​go księ​go​w e​go. Ani sło​w em się nie za​jąk​n ął, że mnie wy​dał, gdy sie​dział we fran​cu​skim wię​z ie​n iu, ani nie wspo​m niał o sze​ściu mi​lio​n ach do​lców, któ​re stra​cił prze​z e mnie. Praw​n ik jego part​n e​ra, zna​jo​m y zna​jo​m ych De​n i​se, mo​jej by​łej żony, po​‐ wie​dział jej kie​dyś: „Ken kosz​t o​w ał mo​ich klien​t ów kupę pie​n ię​dzy”. A więc w koń​cu się do​w ie​‐ dział, co zro​bi​łem… Biu​ro sze​ry​f a za​m knę​ło jego re​stau​ra​cję Mid​n i​ght Oasis le​d​w ie trzy lata po jej otwar​ciu, słusz​n ie po​dej​rze​w a​jąc, że słu​ż y​ła za przy​kryw​kę dla han​dlu nar​ko​t y​ka​m i. Co cie​ka​w e, rząd fe​‐ de​ral​n y wkrót​ce znów po​sta​n o​w ił ją otwo​rzyć, zle​ca​jąc ca​t e​ring pry​w at​n ym fir​m om i po​w ie​‐ rza​jąc sze​ry​f om jej pro​w a​dze​n ie, a ona sama po​z o​sta​ła po​pu​lar​n ym miej​scem spo​t kań. Praw​da jest za​w sze dziw​n iej​sza niż fik​cja. Edo​w i nie uda​ło się prze​pro​w a​dzić żad​n ych pro​w o​ka​cji, więc z po​w ro​t em tra​f ił za krat​ki, żeby od​być resz​t ę wy​ro​ku. Od​sie​dział swo​je trzy lata, a po​t em wró​cił do Mia​m i, lecz do tego

cza​su ze​rwał już kon​t akt z wszyst​ki​m i swo​imi daw​n y​m i przy​ja​ciół​m i. Ni​g​dy nie prze​bo​lał tego, że dał się zła​pać. Wiem, że te​raz pra​cu​je jako re​dak​t or rę​ko​pi​sów. To i tak nie​ź le jak na ko​goś, kto nie skoń​‐ czył col​le​ge’u. Jego była ko​chan​ka Kel​ly wciąż się ukry​w a praw​do​po​dob​n ie w mek​sy​kań​skiej Cu​‐ er​n a​v a​ce po zmia​n ie swo​jej na​t u​ral​n ej uro​dy z po​m o​cą skal​pe​la. Jej na​z wi​sko i zdję​cie twa​rzy wciąż po​ja​w ia​ją się na stro​n ie naj​bar​dziej po​szu​ki​w a​n ych przez sze​ry​f ów prze​stęp​ców na pół​‐ noc​n ej Flo​ry​dzie. Hen​ry Jack​son prze​t rwał skan​dal z za​m ro​ż o​n y​m i kon​t a​m i ban​ko​w y​m i i pięt​n o pra​n ia brud​n ych pie​n ię​dzy, lecz po​t em znik​n ął w ta​jem​n i​czych oko​licz​n o​ściach wraz z ro​dzi​n ą pod​‐ czas ru​t y​n o​w ej wy​pra​w y na ryby. Jego cia​ła ni​g​dy nie od​n a​le​z io​n o. Były star​szy agent, z któ​‐ rym nie​gdyś dzie​li​łem po​dium na kon​f e​ren​cji, po​w ie​dział mi, że ukradł pie​n ią​dze ir​landz​kiej gru​pie ter​ro​ry​stycz​n ej, a jego szcząt​ki po​cho​w a​n o na dnie ba​se​n u w Sa​int Kitts wspól​n ie z tu​‐ zi​n em lu​dzi, któ​rych za​pro​sił w po​dróż. Księ​go​w y Mike Le​w is od​sie​dział karę w Eglin. Po zwol​n ie​n iu pod​jął swo​ją prak​t y​kę i da​lej pra​co​w ał jako księ​go​w y, po​n ie​w aż oskar​ż o​n o go je​dy​n ie o lżej​sze prze​stęp​stwo, a jego li​cen​cja za​w o​do​w a na tym nie ucier​pia​ła. Ko​n iec koń​ców prze​n iósł się do in​n e​go mia​sta na Flo​ry​dzie, ale czy prze​z wy​cię​ż ył swój pro​blem z ha​z ar​dem – nie mam po​ję​cia. Char​lie Nu​ñ ez od​był swój wy​rok, a po wyj​ściu z wię​z ie​n ia prze​dzierz​gnął się w kie​row​n i​ka w me​diach. To do​sko​n a​le świad​czy o jego in​t e​li​gen​cji i umie​jęt​n o​ści roz​po​czy​n a​n ia wszyst​kie​go od nowa. Ben​n y też w koń​cu od​bęb​n ił swo​je i prze​pro​w a​dził się do Geo​r​gii z żoną, któ​ra rów​n ież sie​‐ dzia​ła za współ​udział. Fe​de​ral​n i wle​pi​li jej dwa lata za od​biór ja​kichś pie​n ię​dzy; naj​w y​raź​n iej nie spodo​ba​ło im się, że przez wie​le lat pro​w a​dzi​ła wy​staw​n e ży​cie z nar​ko​t y​ko​w ych zy​sków męża. Rick Ba​ker prze​padł bez wie​ści po od​by​ciu niż​szej kary niż ta po​cząt​ko​w o za​są​dzo​n a. Jed​‐ nak po tym, jak jego ze​z na​n ie po​grą​ż y​ło Ben​n y’ego i jego gang, może to i le​piej… Mimo że uda​ło im się unik​n ąć kary, gdy wszy​scy wo​kół szli na dno jak ka​m ień, bra​cia Mar​‐ ti​n ez tra​f i​li w koń​cu za krat​ki za nie​le​gal​n y han​del. Od​sie​dzie​li osiem lat i żyją te​raz gdzieś na Flo​ry​dzie. Pi​lot Tre​v or był jed​n ym z nie​w ie​lu, któ​rym nie po​sta​w io​n o za​rzu​t ów. Współ​pra​co​w ał w za​‐ mian za nie​t y​kal​n ość, a po​t em sprze​dał swój in​t e​res i prze​n iósł się do Ohio, gdzie pra​cu​je jako in​struk​t or pi​lo​t a​ż u. Ber​n ard Cal​de​ron prze​sie​dział dwa​dzie​ścia lat we fran​cu​skim wię​z ie​n iu, lecz od cza​su wyj​‐ ścia nie mia​łem o nim żad​n ych wie​ści. Trud​n o uwie​rzyć, że prze​cho​dzi po ci​chu na eme​ry​t u​rę. Czy zmarł w wię​z ie​n iu? Tao, jego żona, wda​ła się w ro​m ans ze swo​im ochro​n ia​rzem, za​n im pra​w o i o nią się nie upo​m nia​ło. Moja pierw​sza żona Sa​rah uło​ż y​ła so​bie ży​cie. Miesz​ka te​raz w Hol​ly​w o​od w Ka​li​f or​n ii. Od​‐ wie​dzi​ła ją po​li​cja, gdy pro​w a​dzi​li do​cho​dze​n ie w mo​jej spra​w ie; cze​go się chcie​li do​w ie​dzieć, nie

wiem – to było moje daw​n e ży​cie, któ​re zo​sta​w i​łem za sobą, gdy za​czą​łem prać brud​n e pie​n ią​‐ dze. Mo​n i​que ode​szła z po​li​cji po na​szym roz​sta​n iu, lecz wciąż zaj​m o​w a​ła się udzie​la​n iem po​‐ rad. Po​li​cja prze​słu​cha​ła ją, gdy mnie aresz​t o​w a​n o, lecz prze​ko​n a​li się, że nie wie​dzia​ła nic o mo​ich dzia​ła​n iach. De​cy​z ja, by nie mó​w ić jej o wie​lu spra​w ach, w któ​re by​łem za​m ie​sza​n y, przy​n aj​m niej oszczę​dzi​ła jej wsty​du. Pro​w a​dzi​ła po​t em te​ra​pie mał​ż eń​skie i ro​dzin​n e; wy​je​‐ cha​ła z Flo​ry​dy do in​n e​go sta​n u, w któ​rym wciąż miesz​ka. Do​brze jej ży​czę. Lata póź​n iej jej syn Luke przy​z nał mi się, że zna​lazł kie​dyś pod na​szym łóż​kiem wo​rek z dziw​n ą sub​stan​cją. Na szczę​ście pięć​set gra​m ów ko​ka​iny zo​sta​w ił w spo​ko​ju. Moja dru​ga żona De​n i​se wró​ci​ła do pra​cy jako ste​w ar​de​sa po tym, jak po​sze​dłem do wię​z ie​‐ nia, a po​t em pro​w a​dzi​ła agen​cję mo​de​lek. Na​dal miesz​ka w Mia​m i i ni​g​dy po​w tór​n ie nie wy​‐ szła za mąż. A co z moim ser​decz​n ym przy​ja​cie​lem An​dré? Ży​jąc dys​kret​n ie, do​brze na tym wy​szedł. Ni​g​dy nie​a resz​t o​w a​n y w żad​n ej spra​w ie kar​n ej w koń​cu się oże​n ił, prze​pro​w a​dził do ma​łe​go flo​rydz​kie​go mia​stecz​ka ze swo​ją wy​bran​ką i pra​cu​je dziś jako te​ra​peu​t a mło​dzie​ż y w miej​sco​‐ wym ko​ście​le. Sy​n o​w i nadał bi​blij​n e imię może w po​dzię​ce za to, że Bóg miał go w opie​ce przez te wszyst​kie lata. Po​dob​n ie jak An​dré ja rów​n ież by​łem szczę​śli​w ym wy​gra​n ym w grze, w któ​rej wie​lu prze​‐ gra​n ych, łącz​n ie z kil​ko​m a mo​imi klien​t a​m i i bli​ski​m i współ​pra​cow​n i​ka​m i, spo​t ka​ła przed​w cze​‐ sna śmierć. Mam na​dzie​ję, że po​ka​z a​łem, co może spra​w ić, że mło​dy, lecz bar​dzo nie​szczę​śli​w y praw​‐ nik za​ry​z y​ku​je wszyst​ko, aż w koń​cu po​czu​je nie​unik​n io​n ą rękę spra​w ie​dli​w o​ści. Mam też na​dzie​ję, że rzu​ci​łem nowe świa​t ło na biz​n es, któ​ry za​w sze ży​w ił się cha​osem, a któ​ry zy​sku​je co​raz więk​sze zna​cze​n ie w wy​n i​ku kry​z y​su fi​n an​so​w e​go. Pra​n ie brud​n ych pie​‐ nię​dzy fi​n an​su​je go​spo​dar​czą sza​rą stre​f ę, psu​je ryn​ki, opła​ca woj​n y i na​pę​dza prze​stęp​czość. Kto jak kto, ale ja wiem to naj​le​piej. W koń​cu sam to ro​bi​łem.

SPIS TREŚCI: Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Podziękowania Od autora Prolog 1. Na rozdrożu 2. Poza głównym nurtem 3. Pierwszy klient 4. Facet z sześcioma milionami dolców 5. Konto Myszki Miki 6. Te emocje, gdy do ciebie strzelają… 7. Spotkanie z mafią 8. Kurs na Sint Maarten 9. Urwanie głowy 10. Współczucie dla diabła 11. Kłopoty w raju? 12. Gdzie ja podziałem pięćdziesiąt tysiaków?! 13. „Pana zapłata, señor Rijock” 14. Wyjście z windy 15. Gdy masz tarczę na piersi, nie możesz się zatrzymać 16. „Rusz tę łódź, a nie żyjesz” 17. Przełom 18. Im więcej się zmienia, tym więcej się nie zmienia 19. „Gdzie przesłać te dwanaście milionów?” 20. Piekielne ogary na moim tropie 21. „Zadzwoń do mojego adwokata” 22. Oskarżenie 23. Podróż, którą musisz odbyć sam 24. Więzienny wikt i opierunek 25. Odwet 26. Życie odzyskane

27. Zmiana stron 28. „Jeśli coś pójdzie nie tak, zabij go” Epilog
- Ken Rijock - Bankier mafii

Related documents

179 Pages • 86,248 Words • PDF • 1.6 MB

349 Pages • 113,705 Words • PDF • 1.2 MB

65 Pages • 50,310 Words • PDF • 948.3 KB

31 Pages • 15,156 Words • PDF • 183.4 KB

119 Pages • 22,263 Words • PDF • 601.5 KB