179 Pages • 86,248 Words • PDF • 1.6 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:18
This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.
First published in Great Britain in the English language by Penguin Books Ltd. Copyright © Ken Rijock 2012 Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone Autor: Ken Rijock Tytuł: Bankier mafii Tytuł oryginału: The Laudry Man Tłumaczenie: Kamil Lesiew Redakcja: Magdalena Binkowska Korekta: Justyna Tomas Projekt graficzny okładki: Vavoq (Wojciech Wawoczny) Zdjęcie na okładce: Nuno Silva/Vetta/Getty Images/Flash Press Media, blackred/iStockphoto Redaktor prowadząca: Barbara Filipek Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2015 ISBN 978-83-7642-630-3 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Dla zastępcy szeryfa federalnego Kena Sandsa i sierżanta Bruce’a Benjamina, którzy wyciągnęli mnie z otchłani.
Dziękuję Dougowi Wightowi za pomoc w przygotowaniu książki.
OD AUTORA Znalaz łem ostatn io przypadkiem wyblakłą szarą kopert ę, którą przez pom yłkę włoż on o do do‐ kum ent ów dot yczących nieruchom ości. Była zaklejon a, z odręczn ą notką: „Ostatn i list wysłan y z celi na Kubie przed egz ekucją”. W środku znajdow ał się list od siostry skaz ańca – prosiła go, żeby współpracow ał i zdepon o‐ wał pięćset tysięcy dolarów. W kopercie były równ ież paszport i dane rachunku, na który miał przelać pien iądze. Uznałem, że to znak, i pom yślałem, że już czas opow iedzieć moją historię. Imion a bohat erów zostały zmien ion e, lecz nie po to, by chron ić winn ych – oni w większości nie żyją lub gdzieś znikn ęli. Ich tożsam ości są utajn ion e, aby oszczędzić rodzin om bolesnych wspom nień. Rzecz jasna, są jeszcze tacy, których nie dosięgła ręka spraw iedliw ości. Ci nieliczn i postępują teraz zgodn ie z lit erą praw a i są naw et zam ożn i, lecz wciąż obaw iają się tego, że ktoś w środku nocy zapuka do ich drzwi. Nie chcę zakłócać ich niespokojn ego snu, bo mogliby wtedy zakłócić mój sen.
PROLOG W nieskończon ość wert ow ali papiery. Napięcie było niem al nam acaln e. Zastan aw iałem się, czy jeszcze raz im tego nie wyjaśnić, lecz wszystko tam było czarn o na białym. Jeden z braci przerzucał kartki. Jego tłusty, poż ółkły od cygar palec tańczył po lin ijkach tek‐ stu, jakby był dzieckiem uczącym się czyt ać… Dzieckiem naćpan ym czystą koką, którą właśnie przem ycili łodzią do Stan ów. Dwójka stojąca za nim była równ ie nerw ow a. Jeden uśmiechn ął się szeroko czy może się skrzyw ił. Drugi błysnął chrom em z nadgarstka. Zaw sze lubił szpan. Jak ja się w to wpakow ałem? Na początku szło łat wo. Naw et nie łam ałem praw a… Po prostu pom ogłem kilku ludziom, bardziej przyjaciołom niż klient om. To byli dobrzy goście, nie jakieś tam szum ow in y. Z tymi trzem a spraw a wyglądała inaczej. Ot, zwykłe męty. Bracia Mart in ez. Amerykan ie kubańskiego pochodzen ia, których rodzice uciekli z kraju przed reż im em Castro. Ci kolesie zaczynali życie w Miami bez grosza w kieszeni, a teraz opływali w kasę i luksusy dzięki kokainie docierającej przez południową Florydę, a stąd rozprowadzanej do reszty Stanów i Kanady. Równ ież dzięki mnie. Pom agałem im, piln ując, żeby milion y brudn ej forsy zarobion ej na handlu procham i zostały bezpieczn ie wypran e i zdepon ow an e bez najm niejszego śladu. Bo tym się zajm ow ałem: prałem brudn e pien iądze. Oferow ałem usługi jedyn e w swoim rodzaju. Masz dwa milion y brudn ych dolców z narkot yków, z którym i nie wiesz, co zrobić? Służ ę. Chcesz założ yć firm ę, by ukryć swój nielegaln y bizn es przed stróż am i praw a? Żaden problem. Do tego spot kan ia doszło w kryjówce braci Mart in ez na przedm ieściach Miam i. W ciągu kil‐ ku następn ych tygodni wyn ieśli się stamt ąd, zacierając wszystkie ślady.
W tamt ej chwili mieliśmy jedn ak int eresy do załat wien ia. Moja pom oc była dyskretn a – za‐ łoż yłem parę lipn ych firm na Karaibach, zarejestrow ałem kilka łodzi z fikcyjn ym i dan ym i w Wielkiej Bryt an ii i wyprow adziłem trochę forsy do rajów podatkow ych. Wszystko to betka, lecz dla gangów bez tej specjalistyczn ej wiedzy – coś wielkiego. Po raz pierwszy zet knąłem się z trzem a braćm i jedn ocześnie, a oni jeszcze mi nie ufali. Skąd mieli wiedzieć, czy stojący przed nimi prawn ik nie stworzył po prostu papierow ego labi‐ rynt u umożliw iającego odkładan ie kasy w zagran iczn ym skarbcu, do którego tylko on ma klucz? Zerkn ąłem na Charliego. Był ich wspóln ikiem (nigdy nie roz um iałem dlaczego) i jedyn ą oso‐ bą w pokoju, której ufałem. – Wszystko się zgadza – pow iedział. – Ken dobrze się wam przysłuż ył. Ma łeb nie od parady, nie? Młodszy z braci, Joey, podn iósł wzrok znad papierów. Z całego rodzeństwa wydaw ał się naj‐ lepiej przystosow an y do półn ocn oa merykańskiego stylu życia. Młody i wysport ow an y, spraw iał wraż en ie zadban ego i int eligentn ego, a mów ił z najczystszym akcent em z południow ej Flory‐ dy. Pat rząc na poz ostałych braci, niet rudn o było zgadn ąć, że są Kubańczykam i. Hugo, ten śred‐ ni, był otyły, z gęstą czupryn ą czarn ych włosów i dwudniow ym zarostem. Najstarszy, Enrique, krępy i z okaz ałym wąsem oraz gęstą brodą, mów ił – z wyboru – tą iryt ującą angielsko-kubań‐ ską gwarą, najgorszym zlepkiem obu jęz yków. Joey w końcu oderwał wzrok od papierów, które mu pokaz ałem i się uśmiechn ął. – Tak. To jest piękn e. Takie proste! Odw rócił się do reszt y i skin ął głow ą. Odet chnąłem. Charlie posłał mi znaczące spojrzen ie typu: „Mów iłem ci, że nie będzie problem ów”. Joey dał znak Enrique. Wielki Kubańczyk wyciągnął zza sofy małą torbę podróżn ą. – Reg alito – burkn ął, staw iając ją na podłodze o krok ode mnie. Odw róciłem się do Joe ya. – Drobn y upom in ek – pow iedział, a ja już wiedziałem, co to znaczy. Sięgnąłem ostrożn ie po torbę i przysun ąłem ją do siebie. Roz ejrzałem się. Wszyscy pat rzyli na mnie, a grym asy na twarzach braci zam ien iły się teraz w wyczekujące uśmieszki. Choć nie ustaliłem wysokości hon orarium, a dyskusję o takich spraw ach uznaw ałem za nie‐ uprzejm ą, wyn agrodzen ie nie było czymś nieoczekiw an ym. Za to, co zrobiłem, nie przesadził‐ bym, licząc sobie dziesięć pat yków. Obm acałem bok torby. Coś mi mów iło, że nie chcę wiedzieć, co tam jest. Pow oli zacząłem rozpin ać zam ek, a gdy zajrzałem do środka, moje serce zam arło. Zero kasy, tylko przez roczysty worek wypchan y po brzegi białym proszkiem. Wyjąłem go i uniosłem, żeby wszyscy widzieli. Kubańczycy zaczęli się głośno śmiać. Niby co miałem z tym, do cholery, zrobić?! – Upom in ek – pow tórzył Joey z uśmiechem.
Zrobiłem tylko tyle, że założ yłem parę lipn ych firm i zarejestrow ałem szereg łódek, co po‐ zwalało moim klient om z pow odzen iem przew oz ić setki kilogram ów koki do Miam i. – Pół kilo. Na ulicy to jakieś dziesięć pat oli – wyjaśnił Charlie. Pół kilo? Już czterysta gram ów to min im um piętn aście lat odsiadki. Bez możliw ości przed‐ term in ow ego zwoln ien ia. Uśmiechn ąłem się. Nic więcej nie mogłem zrobić. Gdy odkładałem pakun ek do torby, wie‐ działem, że nie ma o czym gadać. W najlepszym wypadku podziękow an ie i odm ow ę uznaliby za nieuprzejm e. W najgorszym – mogłem ich naprawdę uraz ić. – Nie trzeba było… Poż egnałem się szybko i zwyczajn ie uciekłem. Moje stopy ledw o dot ykały schodów, gdy zbiegałem z drugiego pięt ra. Ostrożn ie szedłem do sam ochodu i rozglądając się nerw ow o, wpa‐ kow ałem torbę do bagażn ika. Z tego, co wiedziałem, kryjówka mogła być pod obserw acją. Skoro bracia lekką ręką oddali taką ilość nieprzet worzon ej kokainy, to ile jeszcze mieli w zapasie? To miejsce od wielu dni mogło być na oku glin iarzy z Met ro-Dade albo agent ów DEA 1).
1) DEA – Drug Enforc ement Adminis tration; (amerykańska agencja do walki z prze‐ stępstwam i narkot ykow ym i, utworzon a w 1973 roku (przyp. red.).
Przez kilka pierwszych przecznic jechałem bez konkretn ego celu. Była piętn asta. Ludzie zaj‐ mow ali się swoimi spraw am i. W szkołach niedługo kończyły się zajęcia, co oznaczało ogran icze‐ nie prędkości do czterdziestu kilom et rów na godzin ę. Szlag by to traf ił. Raz po raz zerkałem w lusterko. Jak długo ten sam ochód jedzie za mną? Dopiero po chwili dot arło do mnie, gdzie jestem. A byłem na zachód od Dadeland, w sam ym cent rum podm iejskiego Kendall, rapt em kilka przecznic od cent rum handlow ego, gdzie kolum‐ bijskie gangi narkot ykow e rozstrzygnęły kiedyś swoje porachunki, urządzając w biały dzień krwaw ą jatkę w sklepie mon opolow ym. Strzelan in a wyz naczyła mom ent, w którym wojn y narkot ykow e przen iosły się z półświatka na główn e ulice. Dwóch uzbrojon ych mężczyzn jak gdyby nigdy nic wysiadło z auta, weszło do sklepu i zastrzeliło dwóch inn ych, ran iąc przy tym kasjera. Gdy w końcu zident yf ikow an o podziuraw ion e ciała ofiar, okaz ało się, że to jeden z naj‐ większych handlarzy narkot yków w Miam i i jego ochron iarz. Sprzeczka dot yczyła najpewn iej zat argu o niespłacon y dług. A ja byłem teraz w sercu okolicy będącej na celown iku glin iarzy! Ogarn ęła mnie paran oja. Czy miałem niesprawn e tyln e świat ło lub cokolw iek, co mogłoby zwrócić na mnie uwagę bystrookiego glin y z drogówki? Gdyby ściągnęli mnie na pobocze, to byłby kon iec. Zacząłem się pocić. To, co norm aln ie byłoby nudn ą trzydziestom in ut ow ą przejażdżką do domu, stało się nerw ówką spod znaku spocon ych dłon i kurczow o zaciśnięt ych na kierown icy.
Gdyby zat rzym ali mnie za przekroczen ie prędkości, miałbym przesran e. Spróbuj przekon ać sę‐ dziego, że pół kilo koki to na własny użyt ek! To mi dało do myślen ia. Za kokainę płacon o niegdyś pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów za ki‐ logram, teraz jedn ak cena spadła do dwudziestu tysięcy z pow odu zalew u tow aru docierającego do Miam i z Kolumbii. Nie było idea ln ie, lecz jeśli Charlie miał rację, mogła to być miła odm ian a. Podjechałem do budki telef on iczn ej. Zacząłem przet rząsać kieszen ie w poszukiw an iu ćwierćdolarówki, jedn ocześnie lustrując ulicę. Wykręciłem num er André, człow ieka, który wcią‐ gnął mnie w to wszystko. Bez odz ew u. Nie miałem wyboru. Musiałem pojechać do jego domu. Gdy parkow ałem, akurat wracał. Krótko wyjaśniłem mu, na czym polega problem. Nie mógł opchnąć tow aru w tej chwili, ale to mogło się zmien ić jut ro. Musiałem tylko przechow ać tę kokę przez dobę. Małe piwo. Mogłem zabrać ją ze sobą i ukryć w mieszkan iu. Mieszkan iu, które dzieliłem z policjantką.
ROZDZIAŁ 1
NA ROZDROŻU Fort Laud erd ale, Floryd a, 31 sierpnia 1979 roku Zauważ yłem swoje odbicie, gdy sięgałem po najgrubszą kreskę. Koka strzeliła mi nosem prosto do móz gu. Odchyliłem się i głośno prychn ąłem, wziąłem głę‐ boki oddech, a moje płuca wydały się dziesięć razy większe. Usiadłem z pow rot em na kan apie, odet chnąłem i pokaz ałem mężczyźn ie siedzącem u obok, że trzy poz ostałe ścieżki są jego. Poz nałem go ledw ie pięć min ut temu i już zapom niałem, jak się naz yw a. Wiedziałem tyle, że pracuje w banku inw estycyjn ym i – o dziw o – nie prow adzi auta. Mój instynkt prawn iczy wziął górę i podpow iadał mi, że w jego nie tak znow u odległej przeszłości kryje się wyrok za jazdę pod wpływ em. – Ja cię sunę – uśmiechn ął się, klepiąc mnie po ram ien iu, jakbyśmy byli starym i kumplam i. Wstałem bez słow a i przeczesując włosy, poszedłem szukać jakiejś rozrywki, by poczuć dreszcz kokainow ego kopa. Był ostatn i dzień lata, czas imprez, a gdy moje dwie nowe współlokat orki zapropon ow ały dwudziestom in ut ow ą podróż z Miam i do Fort Lauderdale, żeby obejrzeć występ w barze dla ge‐ jów, zgodziłem się z ochot ą. Pot em mieliśmy pójść na coś, co zapow iadało się na całon ocn ą bibę przy kokainie. Carol i Michae la, keln erki z nocn ego klubu, przyjęły mnie na swojego płacącego czynsz współlokat ora po rozpadzie mojego małż eństwa i teraz chciały, żebym się roz erwał za wszelką cenę. I roz erwały, oj, roz erwały… W willi zwrócon ej tyłem do sieci kan ałów kokaina była dosłown ie wszędzie. Brałem ją już wcześniej, ale tylko od święt a. Jako dziecko szalon ych lat sześćdziesiąt ych jarałem trawkę.
Opium próbow ałem w Wietn am ie, lecz pot em, już jako prawn ik, nigdy nie baw iłem się w dragi. Najw yraźn iej byłem w mniejszości. Przez całe lata siedemdziesiąt e południow a Floryda miała bzika na punkcie kokainy. Brali wszyscy. Dla prawn ików, lekarzy, księgow ych – ludzi wszelkich zaw odów – była używką z wy‐ boru. Do przełom u wieków Ameryka ton ęła w kokainie, a Miam i stan ow iło epicent rum proble‐ mu. Mnie to jakoś omijało. Dopiero teraz przechodziłem int ensywn e szkolen ie. Kiw ając głow ą w takt muz yki – Ain’t No Stopp in’ Us Now dudn iło ze stereo najn owszej gen e‐ racji – tan eczn ym krokiem przeciskałem się przez morze spocon ych ciał. Pary baraszkow ały po kąt ach, a każdy dostępn y kaw ałek podłogi służ ył jako naprędce zaimprow iz ow an y bar kokaino‐ wy. Znalaz łem Carol i Michae lę w drodze do kuchn i. – Hej tam! – krzykn ęła Carol, pat rząc na mnie rozszerzon ym i źren icam i. – Dobrze się ba‐ wisz? – zapyt ała, lekko zaciągając akcent em z Południa. Skin ąłem głow ą, szczerząc się szeroko. Faza nadciągała. Nie byłem sztywn iakiem, przeż y‐ łem już trochę imprez, lecz ta hulanka na cztery fajery była inna. Wcale nie tak dawn o zaczyn ałem już myśleć, że wszystko dobrze się ułoż y. Pracow ałem jako prawn ik bankow y w wielkom iejskiej firm ie adw okackiej, miałem cudown ą żonę i mieszka‐ nie z widokiem na zat okę. A mimo to w ciągu kilku miesięcy moje małż eństwo i marzen ia le‐ gły w gruz ach. Moja żona, Sarah, nigdy nie otrząsnęła się z pot rójn ej tragedii. Straciła rodziców i siostrę w dość krótkim czasie. Była to syt ua cja, której nie podołałaby naw et najsiln iejsza oso‐ ba, a nasze małż eństwo niestet y zaw aliło się pod jej cięż arem. Uświadom iłem sobie wtedy, że nie pasuję do bezw zględn ego świat a firm y z wielkiego mia‐ sta, gdzie człow iek człow iekow i wilkiem, i nie podzielałem niepoham ow an ego pędu moich kole‐ gów w wyścigu szczurów, w którym po trupach dąż yli do celu. W desperacji rzuciłem pracę i za‐ łoż yłem własną kancelarię zajm ującą się nieruchom ościam i i drobn ym i sporam i sądow ym i. Sam sobie byłem szef em, ale po lat ach pracy i wielu doświadczen iach zacząłem się zastan aw iać, czy mam jeszcze serce do tego zaw odu i czy po prostu nie przestało mi zależ eć. Teraz, mając na karku trzydzieści cztery lata, nie miałem już złudzeń i byłem sam otn y. Pewn ej nocy topiłem smutki w Ménage, nocn ym klubie w piwn icy mojego budynku, gdy Carol i jej współlokat orka zapropon ow ały rozw iąz an ie moich problem ów. „Chodź i zam ieszkaj z nami” – pow iedziała wtedy Michae la. „Będzie fajn ie”. Ta propoz ycja nie do odrzucen ia padła dwa tygodnie temu. Od tego czasu już zdąż yłem od‐ kryć, że moje nowe współlokat orki to imprez ow iczki jakich mało. Szybko dałem się uwieść ich bezt roskiem u stylow i życia. Nie było mowy o rom ansie, przyn ajm niej wtedy. Polow ały na ko‐ goś z dostępem do czystej koki i pow ażn ej kasy. Carol mogłaby zarabiać na życie jako sobow tór Cher w czasach, gdy ta jeszcze przypom in ała samą siebie. Miała metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, ciemn ą karn ację i diabelski błysk w oku. Michae la była stworzon a do zabaw y. Obie ledw o po dwudziestce, lubiły moje tow arzystwo, bo dokładałem się do czynszu, byłem jedn ak trochę za stary na zabaw ę w ich stylu. Miały misję –
prow adziły seksua ln ą, napędzan ą procham i krucjat ę w poszukiw an iu dreszczyku emocji. Żyły z energią, której mogła dostarczyć jedyn ie koka. Zapom nijcie o jedzen iu. Zostałem z nimi tylko przez chwilę. Wpadły w oko dwóm młodym dilerom, którzy zagnali je z piskiem do sąsiedn iego pokoju. – Twoje koleż anki? Odw róciłem się. Blondynka z burszt yn ow ym i ref leksam i we włosach opierała się o drzwi kuchn i, trzym ając dwa kieliszki szampan a. – Współlokat orki – odparłem. – Ach, roz um iem… Była zachwycająca – opalon a, w kusej złot ej sukience, z długim i, falistym i włosam i. – Za nimi nie nadąż ysz. Wydaw ało się, że przyt akn ęła ze zroz um ien iem. – Jesteś tu z kimś? – zapyt ałem, chcąc podt rzym ać rozm ow ę, ale tak naprawdę myślałem tylko o tym, czy nie wyszedłem z wpraw y. Tyle czasu min ęło… – Z tymi tam – skin ęła głow ą w kierunku drzwi, za którym i słyszałem przyt łum ion e parska‐ nie i chichot dziewczyn. – No tak. – Też mi kumple. Zaw sze to robią. Zapraszają mnie na imprez y, a pot em zostaw iają z pu‐ stym kieliszkiem. – Chętn ie go od ciebie przejm ę. Uśmiechn ęła się i podała mi szampankę. Norm aln y „ja” byłby po prostu wdzięczn y za roz‐ mow ę, lecz „ja” rozochocon y przez kokę pom yślałem, że może traf ia się okaz ja, żeby przypo‐ mnieć sobie to i owo z łóżkow ych spraw. Znaleźliśmy spokojn iejsze miejsce do rozm ow y, w którym nie trącali nas imprez ow icze kursujący między podręczn ym i chłodziarkam i a łaz ienką. Miała na imię Kimberly. Była bankowcem i mieszkała w Fort Lauderdale. Przez to, że zaj‐ mow ałem się kiedyś praw em bankow ym, mieliśmy ze sobą coś wspóln ego, ale nie int eresow ała mnie gadka o pracy. Int eresow ało mnie tylko to, jak z niej ściągnąć tę złot ą sukien eczkę. Ona też nie stron iła od koki. Jeszcze tej sam ej nocy zaprosiła mnie do siebie. Przeszkodzi‐ łem moim koleż ankom w ich małej imprezce, by uzbroić się w trochę kolumbijskiego śniegu, a pot em wyszliśmy. Seks był szybki i gorączkow y. Nie wiem, czy to koka, czy upust frustracji po moim nieuda‐ nym małż eństwie, lecz czułem się doskon ale. Wszystkie myśli o nief ort unn ym związku ulecia‐ ły, gdy oddaw aliśmy się żądzy w lepkim upale. Zrobiłem sobie przerwę, żeby trochę podładow ać bat erie, i nabuz ow an y kolejn ą porcją koki poszedłem do łaz ienki, by złapać oddech. Spryskując twarz zimn ą wodą, spojrzałem w lustro. Moje włosy, jeszcze całkiem niedawn o przystrzyż on e do przepisow ej wojskow ej długości, były teraz kręcon e i rozczochran e. – Hej, co cię tam trzym a? – krzykn ęła zza drzwi Kimberly.
Uśmiechn ąłem się do swojego odbicia. Nic mnie nie trzym ało. Nic a nic. Dałem nura z pow rot em do sypialn i. Piątkow a noc zmien iła się w sobot ę, a ta w niedzielę. Od poświęcan ia się pracy przeszedłem do zaryw an ia nocy. Odkąd wprow adziłem się do dziewczyn, życie było jedn ym długim weeke ndem. Moja prakt yka adw okacka, duma i radość, gdy na początku rozszerzyłem działaln ość, stała się utrapien iem. Późn o dow lekałem się do pra‐ cy, lecz znajdow ałem wym ówkę, żeby wyjść wcześniej i wyskoczyć do baru. Jut ro nadrobię zaległości… Pracę możn a odłoż yć na pot em, dopóki nie traf i się odpow iedn ia chwila. Moja nowo odkryt a woln ość daw ała mi poczucie, że jestem nie do zdarcia. Pal licho, że zaryw ałem noce. Wszyscy w Miam i byli tacy sami. Lekarze i bankierzy, inni prawn icy… Wyda‐ wało się, że każdy tak robi. Gdy dziewczyn y gdzieś wychodziły, zwykle się przyłączałem. Naw et jeśli zostaw ały, wciąga‐ liśmy kilka ścież ek, jaraliśmy trawkę lub wlew aliśmy w siebie jakiś alkohol. Zaw sze był pow ód do święt ow an ia. Kolejn y dzień w raju. To wyglądało jak jedn a wielka imprez a i wydaw ało się, że każdy z ich znajom ych był dile‐ rem, do którego mogły przekręcić po śwież ą dostaw ę i baw ić się dalej. Rzecz jasna, po paru tygodniach takiego życia coś musiało się posypać. Jak łat wo przew i‐ dzieć, była to praca. Niebaw em klienci zaczęli przen osić swoje spraw y gdzie indziej. Miałem na to jedn ą odpow iedź. Wychodziłem i daw ałem w paln ik. Żyłem z dnia na dzień. Pewn ego razu zadzwon ił telef on. To była Michae la. Wyjechała na weeke nd. Z typow ą dla siebie bezt roską ruszyła do Ohio, by wziąć udział w wyścigu mot ocykli, nie jako kierowca, lecz jako pasaż erka. Ani Carol, ani ja nie mieliśmy od niej żadn ych wieści od tego czasu. – Ken, nie uwierzysz, co się stało… Miałam wypadek na mot orze. Akurat w to nie było aż tak trudn o uwierzyć. Pow iedziała mi, że traf iła do szpit ala ze zła‐ man ą nogą, i dodała: – Słuchaj, gdy stąd wyjdę, zat rzym am się u kolegi niedaleko Coral Way. Dam ci znać. Wpad‐ niesz mnie odw iedzić? Poczułem zaw ód, że Michae la rozbija naszą małą paczkę, ale pom yślałem, że to tylko na chwilę. Pewn ie wróci, gdy z jej nogą będzie lepiej. Jakieś dwa dni późn iej zadzwon iła jeszcze raz. Wprow adziła się do kolegi i chciała, żebym do niej przyjechał. Shen andoa h, kaw ałek na południe od cent rum Miam i, była zdom in ow an ą przez Kubańczy‐ ków dzieln icą klasy niższych stan ów średn ich, a większość ludzi mieszkających i pracujących w tym miejscu to napływ ow i pracown icy fiz yczn i. Dom, w którym zat rzym ała się Michae la, był wiekow y. Miał fasadę z jasnego drewn a, ga‐ nek i huśt awkę. Na zew nątrz stał stary szyld lin ii lotn iczych Pan American. Jej kolega musiał pracow ać kiedyś w tej branż y.
Gdy otworzyły się drzwi, zobaczyłem Michae lę balansującą na kulach. Zaprosiła mnie do środka. Part erow y dom ek tego typu naz yw an o „chatką na przestrzał”: gdy wystrzeliłeś tam z pistolet u, traf iałeś we wszystkie pokoje. Wystrój był eklekt yczn y, z wyłoż on ym i drewn em podłogam i i wielkim kom inkiem w salon ie – co było niespot ykan e na południow ej Florydzie, gdzie temperat ura rzadko spada pon iż ej dwudziestu czterech stopn i. Na ścian ach wisiało pełn o obraz ów i rysunków z Kolumbii oraz Jam ajki, a tu i tam walały się przedziwn e przedm iot y, które zwykle widyw ałem jedyn ie w muz ea ch. Byłem tam rapt em parę min ut, gdy na drewn ian ej podłodze zadudn iły kroki. Wszedł męż‐ czyz na – przystojn y, z puszystym i włosam i i niez wykłym wąsem à la Pancho Villa 2).
2) Pancho Villa – właściwie Francisco Villa (1878–1923), przywódca meksykańskiej partyzantki w czasie rewolucji z lat 1910–1917; słynął z charakterystycznych wąsów (przyp. red.).
Michae la odw róciła się w jego stron ę, a pot em popat rzyła na mnie. – Ken, to jest André, o którym ci mów iłam. André – zwróciła się do kolegi – to mój dobry przyjaciel Ken. I tak poz nałem jedn ą z osób, która miała odm ien ić moje życie.
ROZDZIAŁ 2
POZA GŁÓWNYM NURTEM Jakbym pat rzył na siebie w lustrze. Nie, nie paradow ałem z takim sam ym impon ującym zarostem, jedn ak w André z miejsca doszukałem się podobieństw. Był nie tylko moim rów ieśnikiem, ale tak jak ja służ ył w Wietn a‐ mie i po pow rocie miał żal do syst em u. Nie było między nami żadn ego skrępow an ia, które zwykle tow arzyszy przy pierwszym spot kan iu. Zaraz zaczęliśmy gadać. Podobał mi się jego swobodny styl bycia, a im więcej rozmawialiśmy, tym bardziej mnie intrygował. Przedstaw ił się jako nauczyciel hiszpańskiego. Ciekaw iło mnie, czy w hiszpańskojęz yczn ym mieście, w którym pon ad połow a mieszkańców to Lat yn osi, ta praca go absorbow ała. Jakoś tak wyszło, że przez kolejn e dni często wpadałem do tego domu. Snuł się po nim w dżinsach albo w szort ach i na moje oko nigdy nie robił niczego choć trochę zbliż on ego do pra‐ cy. Zauważ yłem też coś inn ego. Gdy gadaliśmy, często ktoś pukał do drzwi z siatką przeciw owadom. André zwykle przepraszał i wychodził z gośćm i do swojego pokoju albo do kuchn i, rzadko siadali z nami. Niektórzy byli Amerykan am i kubańskiego pochodzen ia, lecz ich znajo‐ mość hiszpańskiego nie wskaz yw ała na pot rzebę dokształcan ia. Michae la chciała zostać u André, póki jej noga się nie zrośnie. Kiedy pod kon iec drugiego ty‐ godnia od jej wypadku zajrzałem do nich, akurat spała. – Wejdź, Ken – zaprosił mnie André. – Posiedź ze mną chwilkę. Trochę pogadaliśmy. Dow iedziałem się tyle, że jest syn em pary misjon arzy z St. Louis. Jego rodzin a przen iosła się na Kubę, gdy był bardzo mały, żeby krzew ić ort odoksyjn ą odm ian ę chrześcijaństwa. Osiedli w Orient e, wysun ięt ej najdalej na wschód prow incji, tak daleko od Ha‐ wan y, jak to tylko możliw e. Dorastając w tym wiejskim otoczen iu, stał się nie tylko dwujęz ycz‐ ny, lecz równ ież prawdziw ie dwukult urow y. Posługiw ał się hiszpańskim niczym rodow it y Ku‐ bańczyk i roz um iał naw et najbardziej herm et yczn y slang.
Po raz pierwszy od pow rot u z Wietn am u okaz ało się, że byłem w stan ie zwierzyć się kom uś z moich przeż yć. Kom uś, kto znał i roz um iał to poczucie alien acji i sam otn ości. Wyjeżdżaliśmy z kraju w najlepszym wypadku z mieszan ym i uczuciam i, w najgorszym – stan owczo przeciwn i działan iom milit arn ym, ale na ogół sympat yz ow aliśmy z żołn ierzam i. Wróciliśmy jako wyrzut‐ ki – żywe świadect wo głupot y naszego rządu prow adzącego daremn ą wojn ę. Nic nie przygot o‐ wało mnie na postaw ę, z jaką zderzali się wet eran i z Wietn am u po pow rocie. Po drugiej wojn ie świat ow ej naszych ojców wit an o w domu jak bohat erów. Ci z Wietn am u byli anon im ow i. Sta‐ rzy przyjaciele nic nie chcieli wiedzieć, a dziewczyn y, z którym i się spot ykałem, zryw ały kon‐ takt, jak tylko wspom in ałem, gdzie byłem. Nie mogłem się z tym pogodzić. W odróżn ien iu od wielu nie uchylałem się przed poborem. Zaciągnąłem się na ochotn ika, bo uważ ałem to za swój obow iąz ek i wiedziałem, że i tak się o mnie upom ną. Robiąc to z własnej woli, miałem okaz ję spędzić kilka miesięcy w domu po opuszczen iu szkoły podyplom ow ej. Przybyw ając do Wietn am u w wieku dwudziestu dwóch lat, czułem się jak stary wiarus. Poz ostali chłopcy w mojej jedn ostce mieli przew ażn ie dziew iętn a‐ ście lub dwadzieścia lat, ot, zwykłe dzieciaki z gett a. Nie mieli pojęcia, na co się piszą, lecz szyb‐ ko się o tym przekon ali. André pow iedział, że został rann y w bit wie pod Khe Sanh, paskudn ej pot yczce w półn ocn ej części Wietn am u Południow ego. Ja opow iedziałem mu o tym, co przeż yłem niedaleko Sajgon u, a pot em w głębi Kambodży. To wielka ulga – rozm aw iać z kimś, kto też tam był. Czułem, że tworzy się między nami więź. Podobał mi się jego styl. Wyglądał na urodzon ego luz aka z tym wąsem i gęstym i włosam i, choć jego życie wydaw ało się pełn e sprzeczn ości. Lubił jarać trawkę, był muskularn y i dbał o kondycję, codzienn ie jeździł na wrotkach do pobliskiej siłown i. Jako zapalon y podróżn ik ra‐ czył mnie opow ieściam i z Ameryki Południow ej. Wydaw ał się znawcą Kolumbii. Chętn ie korzystał z now oczesnych techn ologii i był szczęśliw ym posiadaczem kilku mot o‐ rów i ekscent ryczn ych, starom odn ych kabriolet ów z Wielkiej Bryt an ii, trzym an ych na ogrodzo‐ nym podwórzu. Gdy jeden się psuł, po prostu przestaw iał go na tył domu i jeździł inn ym. Mimo głębokiej wiary do kobiet podchodził z taką samą swobodą jak do sam ochodów. Często zagląda‐ łem do niego i widziałem, jak ten charyz mat yczn y kobieciarz podryw a coraz to nową laskę. O dziw o, wydaw ało się, że utrat a jego uwagi rzadko zniechęcała dziewczyn y do kolejn ych wi‐ zyt. Hojn ie obdarzał je swoim zaint eresow an iem, by zaraz pot em przejść do jakiegoś now ego kobiecego wyz wan ia. Wiele z nich musiało się późn iej zadow olić zaledw ie okrucham i, lecz były wyraźn ie tak oczarow an e jego tow arzystwem, że nie zryw ały kont akt u. Mimo braku pełn oe tat ow ej pracy kasa nie zdaw ała się dla niego problem em. Miasto kwit ło, inf lacja się pięła, a koszt y życia rosły gwałt own ie, mimo to wydaw ało się, że André ma nie‐ skończon e zasoby got ówki. Kilka tygodni po tym, jak się poz naliśmy, cała nasza paczka wyszła na obiad do cent rum. – Wiecie, mam dość w kieszen i, żeby postaw ić obiad wszystkim w całej knajpie – żart ow ał, biorąc na siebie rachun ek.
U każdego inn ego byłaby to raż ąca arogancja, lecz niew ym uszon y urok André spraw iał, że trudn o go było nie lubić. Był sympat yczn y, skromn y i kochał zabaw ę. Jak możn a się temu oprzeć? Jak wszędzie indziej narkot yki stan ow iły znaczn ą część życia tow arzyskiego w jego domu. Gdy noga Michae li się zrastała, chodziłem tam na imprezki. Piliśmy piwo i rum pod drzewkam i mango na jego podwórzu i baw iliśmy się przy muz yce reggae. Gdy zapadał zmrok, paliliśmy skręt y, by wyluz ow ać się przed wieczorem. Nadal wciągałem kokę, lecz u André zaw sze było też sporo eksperym ent ow an ia. Czasam i udaw ało mu się zdobyć coś inn ego, na przykład haszysz z Bliskiego Wschodu. Imprezki byw ały żyw iołow e jak wszędzie, zauważ yłem jedn ak pewn ą różn icę. Na inn ych balangach, w których uczestn iczyłem, ścieżki wydzielan o na stole niczym poobiedn ie mięt ówki. U André było dyskretn iej. Jasne, ludzie ćpali, lecz na ogół wym ykali się do łaz ienki albo sypialn i. Jego dom, jego zasady – tak to widziałem, lecz w przypadku człow ieka, który zdaw ał się żyć poza norm aln ym społeczeństwem, to, że jest taki rygorystyczn y wobec czynn ości, która w mieście była na porządku dzienn ym, było nieco dziw aczn e. Chaos po moim rozw odzie zastępow ałem seksem, procham i i rock and rollem. Jak to w Mia‐ mi. Gdy siedziałem pewn ego dnia u André, ktoś zapukał do drzwi. Mój gospodarz wrócił w to‐ warzystwie atrakcyjn ego facet a z gęstą blond czupryn ą i filigran ow ą czarn oskórą kobiet ą. Wstałem, żeby się przyw it ać. Wydaw ali się niez wykłą parą. – Ken, to jest Ed Becker, kapit an statku i miłośnik blue sa. Może się tu wprow adzi. – Ed, to Ken, prawn ik. Kumpel Michae li. – Prawn ik? Miło poz nać – rzucił przybysz, zaciągając miękkim kalif orn ijskim akcent em. Usiadł i nastała niez ręczn a cisza, bo jego partn erka wciąż stała. André, dostrzegając to to‐ warzyskie faux pas, szybko zarea gow ał: – A to Brigida, żona Eda. Jest z Kolumbii. – Miło mi cię poz nać – odparła kobiet a. Jej akcent sugerow ał, że sporą część życia spędziła w Stan ach. – Wzajemn ie – uśmiechn ąłem się. Ed wydaw ał się zdecydow an ie niez aint eresow an y tym wszystkim, jakby nie przejm ow ał się konw en ansam i. Brigida nat om iast spraw iała wraż en ie ujm ującej i przyjacielskiej. Nie mogła mieć więcej niż trochę pon ad metr pięćdziesiąt wzrostu, podczas gdy on mierzył metr osiem‐ dziesiąt z okładem. – No więc, jak tam ma się spraw a z twoim woln ym pokojem? – zapyt ał Ed. – Michae la się wyn iesie, jak tylko stan ie na nogi. Wtedy będzie wasz. Brigida dopow iedziała mi reszt ę. Pot rzebow ała jakiegoś lokum na czas, gdy Ed będzie do‐ starczał ładun ek na Karaibach, kursując po trójkącie między Miam i, Cap-Haïtien i Grand Turk jako kapit an trampa 3).
3) Tramp – statek pływający z ładunkiem bez określonego rozkładu (przyp. red.).
– Brzmi ciekaw ie… – Za szybko to ja się na tym nie dorobię. Zam ilkł, a pot em nagle się ożyw ił. – Więc jesteś prawn ikiem, tak? W czym robisz? – We wszystkim po trochu. Bankow ość, nieruchom ości, spory. – Księgow ość? – Niekon ieczn ie. Ale mogę kogoś polecić. To go wyraźn ie zaint eresow ało. – Równ ie dobrze mogę wziąć ciebie. Nigdy nie mam czasu ogarn ąć swoich spraw. Pot rzebu‐ ję kogoś, kto zna się na całym tym podatkow ym szajsie. – Jestem pew ien, że mój kolega pom oż e. Po prostu daj mi znać. – Zrobi się – odparł. – Zrobi. Nie miałem więcej czasu, więc zacząłem się zbierać. Uścisnąłem dłoń Brigidy i ruszyłem w stron ę Eda, by zrobić to samo. Uśmiechn ął się po raz pierwszy, odkąd pojaw ił się w tym domu. Pom yślałem, że albo ma dużo na głow ie, albo ma po prostu taki kapryśny charakt er. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, lecz przez następn ą dekadę nasze drogi miały być po‐ wiąz an e – tak w zbrodn i, jak i w karze. Kilka miesięcy późn iej André zapropon ow ał, żebym się do niego wprow adził. – Świetn y pom ysł – stwierdziłem. – Ale czy nie będzie trochę tłoczn o? Twój drugi pokój jest zajęt y. – Nie na długo – zauważ ył. – Ed i Brigida się rozstali. Wyprow adzają się. Ed ma teraz nową laskę i przen osi się do domu w Coral Gables. – Długo nie próżn ow ał. – To jeszcze nic. Zdradzał ją od wielu miechów. W końcu miała dość. Był na łodzi, gdy mu pow iedziała. Gadali przez radio, więc cała załoga mogła usłyszeć, jak krzyczy: „Kon iec z nami!”. – Uuu, musiało boleć. – Zdaje się, że on miał już zastępstwo w pogot ow iu. Młodą blondyn eczkę. Kelly. Właśnie dołączyła do załogi w miejsce kucharza, który się rozchorow ał. Może to i odskoczn ia, ale Ed krę‐ cił się przy niej od razu. – Impon ujące zagran ie. – Jakby nie pat rzeć, idea ln ie do siebie pasują… Kelly i Ed. – Jak to? André dziwn ie spojrzał, jakby już za dużo pow iedział. – Pow iedzm y, że łączą ich wspóln a pasja i pragnien ie, żeby szybko się obłow ić.
Co to miało znaczyć? Nie obchodziły mnie pow ody, dla których Ed i Brigida już nie chcieli tu mieszkać. André miał woln y pokój akurat wtedy, gdy go pot rzebow ałem. Dalszych zachęt nie było mi trzeba. Teraz mogłem obserw ow ać go z bliska. Szybko się pot wierdziło, że mimo najw yraźn iej nie‐ skończon ej ilości kasy praw ie w ogóle nie pracow ał. Należ ałem teraz do wąskiego gron a osób, którym ufał, i nie czuł już pot rzeby zagan ian ia swoich kubańskich lub półn ocn oa merykańskich gości do inn ego pokoju. Choć bez większego skrępow an ia rozm aw iał z nimi przy mnie, zaw sze następow ał taki mom ent, gdy wychodzili przedyskut ow ać coś na osobn ości. Miał mały gabin et w drugiej sypialn i i jak tylko gość wychodził, André znikał tam za zam knięt ym i drzwiam i. Kiedyś zostaw ił uchylon e drzwi. Musiałem, po prostu musiałem zobaczyć, co jest w środku. Niew ielkie biurko czy stół… Co on tu niby robił? Z biegiem czasu zacząłem więcej rozm aw iać z jego gośćm i. Niektórzy przyjeżdżali tu z dru‐ giego krańca Ameryki. Zaw sze podejrzew ałem, że ma talent do zaprzyjaźn ian ia się z ludźm i wszelkiej maści, lecz ta różn orodn ość była zdum iew ająca. Wkrótce zacząłem podejrzew ać, co się wyrabia. I wtedy pojaw ił się gang Kolumbijczyków. Nieokrzesan i wydaw ali się nie na miejscu naw et na spokojn ym przedm ieściu kolumbijskich uchodźców. Równ ie dobrze mogli mieć wypisan e na czołach „handlarze narkot yków”. Gdy gangsterzy znikn ęli, zapukałem do drzwi gabin et u. Choć trochę niepewn y, jak André zarea guje na zdem askow an ie jego małego bizn esu, byłem pew ien, że zna mnie na tyle do‐ brze, że nie zrobi z tego większej afery. Otworzył drzwi bez cien ia zaskoczen ia. – Cześć. Co tam? Przez jego ram ię widziałem otwart ą paczkę kokainy, tak dużą, że mogła mieścić z pół kilo. Obok niej na małej szafce leż ał prof esjon aln ie wyglądający zestaw wag. Inne pojemn iki, do połow y wypełn ion e białym proszkiem, stały na półce wyż ej. – Sorki, Ken, pracow ałem – dodał, jakbym przeszkodził mu w wypełn ian iu coroczn ego PITu. Oparł się plecam i o fram ugę i zam aszystym ruchem dał mi znak, żebym sobie pat rzył. Z ty‐ pow ą dla niego nonszalancją przyz nał, że jest dilerem, łączn ikiem, pośredn ikiem między ko‐ lumbijskim i handlarzam i ściągającym i kokę i marychę do Miam i a Kubańczykam i i Amerykan a‐ mi, którzy dostarczają, rozprow adzają i sprzedają narkot yki jak Stan y długie i szerokie. – Przykro mi, kolego, ale wiesz, jak jest. Myślałem, że tak będzie lepiej, że im mniej wiesz, tym mniejsze moż esz mieć kłopot y. – Nie, nie. Nic się nie stało. – Uśmiechn ąłem się, pat rząc z otwart ą buz ią na jego małe im‐ perium. Był „nat uraln ym” łączn ikiem. Pon iew aż mów ił ich jęz ykiem, ci z Ameryki Południow ej i Kuby mieli go za swojaka. Znalazł sobie niszę. Po tym, jak pom ógł pewn em u znajom em u opchnąć jedn ą part ię, odkrył Kolumbijczyków siedzących na stercie przem ycon ej kokainy, na którą nie mieli kupców.
Jego zadan ie polegało na przejęciu czystej, nieprzet worzon ej kokainy od dostawców, lek‐ kim podrasow an iu proszku na pot rzeby krajow ej konsumpcji i sprzedaż y tow aru rozrastającej się sieci kupców w Ameryce Półn ocn ej. Dopraw iał kokę inoz yt olem, składn ikiem odż ywczym otrzym yw an ym z kukurydzy, by wy‐ kluczyć z procesu szkodliw e chem ikalia. Obow iąz ująca stawka za kilogram ow y worek wyn osiła pięćdziesiąt pięć pat yków. Musiał się mieć na baczn ości. Ciąż ył na nim wcześniejszy wyrok sprzed lat za sprzedaż ma‐ łego woreczka koki policyjn em u tajn iakow i. Wówczas dostał doz ór kurat ora, wiedział jedn ak, że sądy nie będą już takie pobłażliw e, jeśli glin y odkryją jego małe przedsięw zięcie. Pokaz ał mi swój form ularz tymczasow ego areszt ow an ia. Dojrzałem jego ksyw ę – Easy Rider. Rzeczyw i‐ ście, uwielbiał mot ory i bardziej niż z grubsza przypom in ał Billy’ego o twarzy Denn isa Hoppe‐ ra. W branż y był ważn ym ogniw em, tym, kogo szukała Ameryka lat osiemdziesiąt ych. Jego prof esja oznaczała dla mnie oczyw iście wielkie ryz yko. Gdyby bardziej zależ ało mi na karierze, uciekłbym stamt ąd gdzie pieprz rośnie. Życie w sam ym środku imperium narkot ykow ej dilerki było dla prawn ika nie tylko zaw odo‐ wym sam obójstwem, ale też groźbą długiej odsiadki. Gdyby glin y albo DEA zrobiły nalot na dom, areszt ow aliby mnie za pom oc w przestępstwie, za co groz iło min im um piętn aście lat wię‐ zien ia na Florydzie. Zostając w tym domu, ryz ykow ałem zaprzepaszczen iem wszystkiego, na co pracow ałem od pow rot u z Wietn am u, i choć i tak zan iedbyw ałem swoich klient ów, groz iło mi nieodw racaln e zrujn ow an ie kariery. Gdybym w ogóle się nią przejm ow ał, to już dawn o bym stamt ąd zwiał. A zrobiłem dokładn ie na odw rót. Uznałem, że skoro mieszkam w sercu narkobizn esu, może będzie lepiej, gdy to polubię. Zam iast myśleć jak prawn ik, myślałem jak za czasów w kam aszach. Pow iesiłem tkan in ę z kam uf laż em jako tapet ę i owin ąłem moskit ierą went ylat or suf it ow y. Spraw iłem sobie szyt ą na zam ów ien ie flagę Wietn am u Południow ego i rozpiąłem ją na drugiej ścian ie. Na łóżku za‐ miast kołdry położ yłem nieprzem akaln y śpiw ór z maskow an iem. Wkrótce zgrom adziłem prawdziw y arsen ał. Kupiłem czyjąś pam iątkę z wojn y w Wietn am ie, starom odn y chiński kara‐ bin, jedn ostrzałow ą wersję AK-47 z bagnet em w kształcie śrubokręt u, karabin M14, pistolet ka‐ liber 45 i garść różn ej maści bagnet ów, jakbym przygot ow yw ał się do odparcia ataku piechot y. Cóż, skoro miałem mieszkać w domu pełn ym koki, kto wie, przed kim będę się musiał kie‐ dyś bron ić. André szczerze się uśmiał, gdy zobaczył mój pokój, lecz broń paln a fascyn ow ała go tak samo, jak mnie. Uzbroiwszy się w karabin y, wyskoczyliśmy na bagna w Everglades, by pot re‐ now ać strzelan ie do celu. Czułem, że się cof am do czasów służby. Przy André miałem wraż e‐ nie, że żyjem y w miejscu, w którym sami ustalam y zasady. W ciągu następn ych kilku tygodni przeszedłem przyspieszon y kurs pracy w branż y. André rozprow adzał nie tylko kokainę. Zajm ow ał się też marihua ną, czasam i LSD i heroiną, choć
w Miam i już wtedy był popyt tylko na stym ulant y. Uwikłał się w ten bizn es po służbie w Wiet‐ nam ie, gdy studiow ał w college’u. Rozczarow an y życiem znalazł sposób, żeby uspraw iedliw ić to wszystko przed sam ym sobą. Choć dorabiał się poz ycji jedn ego z bardziej wpływ ow ych graczy w tej branż y w mieście, był prakt ykującym chrześcijan in em i nie dostrzegał w tym żadn ej sprzeczn ości. Pow iedział mi, że zdarzało się, że jakiś dostawca albo diler go okant ow ał, lecz jego filoz of ia życiow a nie poz walała mu tracić cierpliw ości ani szukać zem sty. Wzruszał ram ion am i i uznaw ał to za lekcję na przyszłość. Życie było za krótkie, a on najw yraźn iej dostat eczn ie na‐ pat rzył się na rzeź w Wietn am ie. Dwa miesiące po tym, jak się wprow adziłem, byłem sam w domu, gdy zadzwon ił telef on. Jakaś kobiet a chciała rozm aw iać z André. Zapyt ała, kim jestem. – Jestem jego prawn ikiem, mieszkam tut aj – wyjaśniłem. – W co się znow u wpakow ał, że pot rzebuje prawn ika mieszkającego z nim na stałe? – zapy‐ tała. W jej akcencie było słychać nutę z Południa. – W dzisiejszych czasach ostrożn ości nigdy za wiele – odparłem wym ijająco. – Przekaż mu, że dzwon iła Mon ique, dobra? Coś mi świt ało. Była starą przyjaciółką z klasy w szkole biblijn ej. Jak wiele kobiet w jego ży‐ ciu nie została odt rącon a jako eks, raczej pon own ie przyw rócon a do obiegu. Taki recykling. Dwie noce późn iej wróciłem do domu i zastałem Mon ique siedzącą na kan apie. – Ach, pan prawn ik – pow iedziała z uśmiechem, przez który oblałem się rum ieńcem. Była piękn a. – Do usług. Czym się zajm ujesz? – Och – pow iedziała, zerkając na siedzącego obok André. – Pracuję dla okręgu. – Serio? A konkretn ie? – Ken, przestań maglow ać biedaczkę i nalej coś sobie. Przyn iosłem piwo z lodówki i usiadłem z nimi na kan apie. Gdy tak wlew ałem w siebie jeden brow ar za drugim, zorient ow ałem się, że Mon ique zaczyn a mi się podobać. Była drobn a, z oliwkow ą skórą, bystra i zabawn a. Przyw ykłem do nieprzerwan ego strum ien ia kobiet André, lecz ona była inna. Zostaw iłem ich tej nocy pijan ych i rozbaw ion ych, a sam poszedłem spać z głow ą pełn ą myśli o niej. W ciągu następn ych dni Mon ique była częstym gościem w naszym domu, mimo to wydaw a‐ ło się, że między nią a André nie ma rom ansu, uznałem więc, że nie zaszkodzi, gdy ją zaproszę na randkę. Zgodziła się i kolejn ej nocy wyszliśmy sami do kina. Po sea nsie wróciliśmy raz em do domu i zachwycon y nieobecn ością współlokat ora zaprow adziłem ją do mojej sypialn i. Rzeczyw istość obcow an ia z Mon ique przerosła moje oczekiw an ia, a to, że kiedyś była dziewczyn ą mojego przyjaciela, naw et nie przeszło mi przez myśl. A jeśli naw et, dodało to ca‐ łości szczypt ę pikant erii. Kiedy Mon ique leż ała w łóżku, wstałem, włoż yłem szlaf rok i poszedłem do łaz ienki. Wtedy wrócił André.
– Hej – rzucił. – Czy to nie jest auto Mon ique tam z tyłu? – Eee, tak – wyjąkałem. Jedn ak wszelkie moje obaw y zostały z miejsca rozw ian e. Wiedział, co się święci. – Braw o. – Puścił do mnie oko. – Baw się dobrze. To świetn a laska. Z ulgą, że obeszło się bez niez ręczn ości, ruszyłem z pow rot em do mojego pokoju. – Ken? – Co? – Moż esz mieć tam pełn e ręce robot y, kolego. Wiesz, że pracuje dla okręgu? – Tak, no i co z tego? – A wiesz, co ona przez to roz um ie? Moje tępe spojrzen ie dało mu odpow iedź. – Jest glin ą. André wszedł uśmiechn ięt y do swojego pokoju, zostaw iając mnie w osłupien iu przed łaz ien‐ ką. Teraz myślałem tylko o jedn ym: o paczuszce kokainy w kom odzie.
ROZDZIAŁ 3
PIERWSZY KLIENT Jeśli mieszkan ie z jedn ym z najbardziej int eresujących handlarzy w Miam i było dla prawn ika trudn e, może się wydaw ać, że ostatn ią rzeczą, której pot rzebow ałem na dokładkę, był funkcjo‐ nariusz, a raczej funkcjon ariuszka policji. Jedn ak tak naprawdę odkrycie, że Mon ique jest glin ą, jedyn ie podgrzało emocje. Wikłając się z nią w rom ans w domu pełn ym prochów, ryz ykow ałem wszystko. Igrałem z ogniem. Choć była policjantką, uświadom iłem sobie, że narkot yki nie będą problem em. W końcu przyjaźn iła się z André. Jako dziecko szalon ych lat sześćdziesiąt ych miała luźn y stosun ek do świat a. Lubiła kokainę, ale musiała być ostrożn a. Przedstaw iała się jako pracown ica okręgu, bo wiedziała, że ostatn ią rzeczą, którą ludzie chcą usłyszeć, gdy akurat się biorą za ćpan ie, jest to, że stojąca obok kobiet a pracuje w policji. Przy André nie musiała się krępow ać, bo poz nała go na długo przed tym, nim została glin ą. Między nami od początku było gorąco. Dużo emocji i nam iętn ości, ale też sporo luzu i zaba‐ wy. Gdy jedn ego poranka leż eliśmy w łóżku, odgarn ęła z czoła długie, ciemn e włosy i pow ie‐ działa: – Ken, jesteś szczęściarzem. Mogę ci pow iedzieć już teraz, że nie chcę się ustatkow ać i brać ślubu. I to ci obiecuję. Roz eśmiałem się. To prawda, że po moim nieudan ym małż eństwie za cholerę nie byłem got ow y na nowo się ustatkow ać. Cieszyłem się, biorąc to, co niosło życie. Było jasne, że i Mon ique zniechęciła się do instyt ucji małż eństwa. Pochodziła z francuskojęz yczn ej kan adyjskiej rodzin y. Przeż yła trudn e dzieciństwo wycho‐ wan a w sierocińcu w Tenn essee, gdy jej matka nie mogła się nią opiekow ać. Podobn ie jak An‐ dré nie widziała sprzeczn ości w ćpan iu i religii. Poz nała dekarza i wyszła za niego za mąż. Mia‐ ła z nim dwoje dzieci, jedn ak jej małż eństwo od początku było nieszczęśliw e, a ona chciała być kimś więcej niż przykładn ą żoną i matką. Rom ans z André był kat aliz at orem, którego pot rze‐
bow ała. Niebaw em się rozw iodła, zaczyn ając życie od nowa. Dzieci zam ieszkały z ojcem, a ona zapisała się do szkoły policyjn ej. Związ ek z André się wypalił, lecz nigdy nie przestali być sobie bliscy, dlat ego byw ała w jego domu. W ciągu tygodni po odkryciu, że jest ważn ym graczem w branż y, spot kałem tuz in klient ów André. Byłem zdum ion y, jak daleko sięgała jego siatka. Przem ytn icy dostarczali produkt do kraju na wiele sposobów, zwykle żaglówkam i i mot o‐ rówkam i. Pot em przekaz yw ali part ie hurt own ikom i dyst rybut orom, którzy wym yślali równ ie pom ysłow e sposoby przew oż en ia tow aru po Stan ach i Kan adzie. Mon ique wiedziała, że André siedzi w narkot ykach, ale nie ogarn iała wielkości transa kcji przechodzących przez jego mały gabin et. Nie miała pojęcia, że zaopat ruje w tow ar całą Amery‐ kę Półn ocn ą. André uwielbiał przedstaw iać mnie jako prawn ika, lecz ja nie zdradzałem się z tym, że coś wiem. Naz wijm y to tajemn icą adw okacką, lecz gdy prawn ik bierze udział w przestępczym pro‐ cederze, ten przyw ilej bierze w łeb. Impon ow ało mi, że prow adził int eresy w najdyskretn iejszy sposób z możliw ych. Wydaw ało się, że umie law irow ać, by zupełn ie znikn ąć z pola widzen ia władz. W niczym nie przypom in ał „kokainow ych kowbojów”, którzy w lat ach siedemdziesiąt ych sprow adzili przem oc do tego sen‐ nego miasta południow ej Florydy. Zaczyn ał w tym sam ym czasie, co wielu wet eran ów z Wiet‐ nam u, wściekłych na rząd za to, że zostaw ił ich sam ym sobie. Weszli w tę branż ę, by zarobić na chleb. Dołączyli do nich Amerykan ie kubańskiego pochodzen ia – oni nauczyli się działać w ukry‐ ciu podczas tajn ej wojn y CIA przeciw Castro. Może to ta wczesna wpadka z 1973 roku stale przypom in ała André, jak krucha jest jego wol‐ ność – choć jego konkurenci akcent ow ali swoje transa kcje bron ią i przem ocą, on oferow ał o wiele bardziej cyw iliz ow an e usługi. Pierwsza fala „kowbojów”, którzy przybyli do Miam i, była dla policji, DEA i celn ików niczym grom z jasnego nieba. Wart a milion y dolarów koka zaczęła napływ ać do miasta. Do tego czasu handlarze obracali marihua ną. Jedn ak jak tylko skoczył popyt, ceny poszybow ały w górę, a w mieście zaczęła się nowa rozgrywka. Kokaina była tu przew oż on a w ładunkach na stat‐ kach, przem ycan a drogą pow ietrzn ą albo zrzucan a na spadochron ie z mniejszych sam olot ów. A za procham i krok w krok podąż ała forsa. Gangi tak spieszyły się do pran ia swojej kasy, że wpompow ały milion y w nieruchom ości i wykupiły na pniu cały asort ym ent luksusow ych aut u dilerów. Znaczn ą część wzrostu gospodarczego w Miam i w tym okresie możn a przypisać narkot y‐ kom. Przy zat oce zaczęły wyrastać olbrzym ie apart am ent owce, wielkie pom niki zam ożn ości, w których mieszkali tylko bogaci Lat yn osi i handlarze. Jedn ak tak int ratn em u bizn esow i tow a‐ rzyszyły ryw aliz acja i przem oc. Ulice zam ien iły się w pola mordów, gdy konkurencyjn e gangi załat wiały porachunki. Zyski były zwyczajn ie zbyt pokaźn e, żeby się nimi dzielić, przyn ajm niej w opin ii pewn ych gości z Kolumbii.
Bonz ow ie z półświatka, tacy jak „królow a kokainy” Griselda Blanco4) z kart elu z Medellín, ściągnęli tut aj z Now ego Jorku i rozpoczęli masakry skutkujące naw et dwustom a zabójstwam i w okolicach okręgu Dade.
4) Griselda Blanco – w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku zajęła się szmuglowaniem kokainy z Kolumbii do Stanów, krwawo eliminując wszelką konkurencję, w związku z czym zyskała przydomek „królowa kokainy”. Gdy trafiła do więzienia, przetarte przez nią szlaki przemytnicze zaczął wykorzystywać kartel z Medellín. Skazano ją na karę śmierci, wyroku jednak nie wykonano. W 2012 roku została zastrzelona (przyp. red.).
Miam i już wcześniej łączon o z przem ocą główn ie za spraw ą zam ieszek w dzieln icy Libert y City, gdy czarn a społeczn ość zarea gow ała oburzen iem na uniew inn ien ie pięciu białych poli‐ cjant ów przez w pełn i białą ławę przysięgłych po tym, jak skat ow ali na śmierć czarn oskórego mot ocyklistę. Rozruchy pociągnęły za sobą śmierć osiemn astu osób i wielom ilion ow e strat y ma‐ terialn e. Jakby tego było mało, zan im wprow adziłem się do domu André w Shen andoa h, Miam i za‐ częło się ugin ać pod cięż arem kolejn ego kryz ysu. Przepraw y z Mariel, masow y exodus Kubań‐ czyków uciekających przed reż im em Fidela Castro, zaczęły się w kwietn iu 1980 roku, zaraz po tym, jak gospodarcza zapaść zmusiła dykt at ora do ogłoszen ia, że każdy, kto chce odejść, może to zrobić. Gdy jedn ak prez ydent Jimm y Cart er postan ow ił szeroko otworzyć podwoje Ameryki, Castro nie pot rzebow ał dalszej zachęt y, żeby opróżn ić swoje więz ien ia i zakłady psychiat rycz‐ ne, propon ując osadzon ym bilet do ziem i obiecan ej, oczyw iście w jedn ą stron ę. Do czasu, gdy sześć miesięcy późn iej Stan y zat rzym ały w końcu łodzie wypływ ające z port u Mariel, pon ad sto dwadzieścia pięć tysięcy najgorszych męt ów z Kuby wylądow ało w Ameryce bez pien iędzy, do‐ mów, pracy i perspekt yw. Gdy cierpiące na braki kadrow e i przerobow e władze Miam i z trudem za nimi nadąż ały, Castro kpił: „Spuściłem kubańskie toa let y na Stan y Zjedn oczon e”. Strat y były o wiele większe, niż El Com andant e mógł się spodziew ać. I pom yśleć, że Miam i naz yw an o kiedyś „magiczn ym miastem”! Teraz cieszyło się wątpliw ą sław ą amerykańskiej stolicy zabójstw i narkot yków, a obraz przekaz yw an y reszcie globu wy‐ glądał tak, że było to miasto bezpraw ia, wym ykające się spod kont roli. Jedn ak wśród tego zam ęt u, marielitos, „kokainow ych kowbojów” i zabójstw André ciągle za‐ chow yw ał zimn ą krew. W tej gorączce dom handlarza był oazą spokoju, a jemu udało się ocalić kark, choć inni dosłown ie tracili głow y. Naw et gdyby chciał, nie mógł mniej rzucać się w oczy. Nie mieszkał w posiadłości rodem z Człowieka z blizną, z kan apam i obit ym i białą skórą i stoli‐ kam i ze szklan ym i blat am i. Jego dom o drewn ian ym szkielecie zdobiły pam iątki z podróż y po Ameryce Południow ej i Karaibach. W okolicy nigdy nie było słychać strzałów. Jedyn ym odgło‐
sem, który dochodził z jego domu, była muz yka reggae, sącząca się łagodn ie przez otwart e okna. Dla kolumbijskich i kubańskich przem ytn ików przyw oż ących kokainę na Florydę był to mile widzian y przystan ek. On znał ich osobow ość, wiedział, że lubili dem onstrow ać swoją nat urę macho, ale czuł równ ież, że mu ufają. Przychodziło mu to bez wysiłku. Jego klienci wyw odzili się z wszystkich ras i klas. Był szof er bizn esm en ów, który przyjeż‐ dżał aż z Chicago w topow ym jagua rze. Po odebran iu paczki dopraw iał ją lekką, nieszkodliw ą dom ieszką André, pakow ał do bagażn ika i wracał do siebie, a zaledw ie za kilka tygodni przyjeż‐ dżał po kolejn ą paczuszkę. Jego żona z prom in entn ej rodzin y nie znała źródła wysokich docho‐ dów swojego męża. Byli dyst rybut orzy na Kan adę i Kalif orn ię, wpadający ukradkiem po zmroku. Po szybkiej transa kcji i wypróbow an iu tow aru znów ruszali w drogę, zagłębiając się w noc niem al tak szyb‐ ko, jak się pojaw ili. Wśród Kubańczyków, którzy parali się rozprow adzan iem koki od André, był Raf ae l Fern án‐ dez. Mierzył pon ad metr dziew ięćdziesiąt i wyglądał na orygin ała. Naz yw ali go Cyklopem, bo pewn ej nocy, baw iąc się bron ią na szczególn ie gorącej imprezce, przez nieuwagę postrzelił się w oko, które trzeba było usunąć. Może przez to, że niepełnosprawność upośledzała mu zmysły, Rafael był paranoikiem. Nie miał pojęcia o profesji Monique, więc gdy ta zjawiła się pewnego dnia po skończeniu zmiany na pieszym patrolu w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic, dostrzegłem szansę, żeby się trochę zabawić. Kiedy wielki Kubańczyk poczuł się wystarczająco pewn ie, żeby się odpręż yć po załat wien iu ostatn iego int eresu z André, wyszedłem na zew nątrz i kucając pod oknem, uruchom iłem prze‐ łączn ik dźwięku w policyjn ym radiu. Wziął nogi za pas i zwiał na tyły. Gdyby był typow ym ko‐ lumbijskim dilerem, mógłby późn iej okaz ać mi swoje niez adow olen ie, lecz on umiał dostrzec zabawn ą stron ę całej syt ua cji. Tak przyw ykłem do dzielen ia domu z Kolumbijczykam i i Kubańczykam i, że byłem pon iekąd zaskoczon y, gdy pewn ego dnia wróciłem od Mon ique i zobaczyłem w salon ie dwoje jasnow ło‐ sych Amerykan ów. Dopiero po chwili rozpoz nałem Eda, grym aśnego kapit an a statku, którego spot kałem już wcześniej. Jego blond tow arzyszką musiała być Kelly, kucharka z zastępstwa i nowa partn erka. Było widać, że mnie poz nał. Ona zmierzyła mnie wzrokiem. Miała długie włosy i śliczn ą, ogo‐ rzałą twarz. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia siedem lat. Ed z pewn ością nie wyszedł źle na tej szybkiej zam ian ie partn erek. Odkąd odkryłem bizn es André, byłem podejrzliw y wobec wszystkich, którzy przychodzili do domu albo udaw ali niew in iątka. Jeśli twierdzili, że mają legaln ą pracę, podejrzew ałem, że to tylko przykrywka dla ich prawdziw ej działaln ości – handlu narkot ykam i. Ed nie był wyjątkiem. Może i służ ył czynn ie jako kapit an na łodzi badawczej, ale zastan aw iałem się, jaką funkcję peł‐ nił w tym małym imperium.
Przedstaw ił mnie Kelly i posłał mi spojrzen ie typu: „Wiem, że ostatn io widziałeś mnie z żoną, ale to nic takiego, okej?”. – No więc – zaczął – ten twój kolega księgow y… Zajm ie się moimi fin ansam i. – Dokładn ie. Michae l Lew is. Zadba o ciebie. – Super. Nie płaciłem podatków od dziesięciu lat. Pot rzebuję pom ocy, żeby ci z fiskusa się nie czepiali. Hm, czem u ktoś taki chce aż tak bardzo wyglądać na wzorow ego obyw at ela? W tym domu?! Pam ięt ałem jeszcze bijący od niego chłód podczas naszego pierwszego spot kan ia. Tym ra‐ zem wydaw ał się bardziej otwart y. Ed opow iedział mi o łodzi badawczej, która należ y do byłego ambasadora USA na Jam ajce. Wyt łum aczył, że jest syn em wiodącego hollyw oodzkiego producent a, lecz rzucił liceum, żeby podróż ow ać po świecie. Dorastał w Tinselt own, pot em przen iósł się na wschód do Now ego Jor‐ ku i jakoś tak nagle wypłyn ął w Gree nw ich Village jako men edżer klubu nocn ego Elect ric Circus – hedon istyczn ego lokalu, który pom ógł ugrunt ow ać sław ę Grat ef ul Dead, Jan is Joplin i Jim iego Hendriksa. Sam tam byw ałem w lat ach sześćdziesiąt ych. To było niesam ow it e miejsce. Jako miłośnik blue sa dostał pot em pracę w Instyt ucie Smit hson a, który opłacił mu wypraw ę do delt y Missisipi, by nagrał kilka sesji z parom a legendarn ym i wykon awcam i. To brzmiało zbyt piękn ie, żeby mogło być prawdziw e. Zastan aw iałem się, czy to wszystko nie jest częścią zmy‐ ślon ej historyjki dla ciekawskich, lecz on mów ił z taką pasją, że nie możn a mu było nie wierzyć. – A pot em spędziłem kilka lat w Maroku, zan im zostałem kapit an em statku, sam oukiem i zam ieszkałem w Bogocie. Po podliczen iu lat, które musiał spędzić poza USA, i biorąc pod uwagę to, że prawdopodobn ie był w moim wieku, wyszło mi, że oględn ie sugerow ał, że uchylił się przed poborem. Gdy rew an‐ żow ałem się własnym i opow ieściam i, łączn ie ze służbą w Wietn am ie, mógłbym przysiąc, że za‐ uważ yłem, jak się spin ał, jakby to był dla niego niew ygodn y tem at. Kelly też dorzuciła swoje trzy grosze. Obracała się w kręgach bract wa żeglarskiego, pocho‐ dziła z Conn ect icut, a przen iosła się do Fort Lauderdale, by zakoszt ow ać przygody. To wtedy znalaz ła się na tej sam ej łodzi co Ed, a pot em, traf chciał, została jego kochanką. – A jak tam int eresy? – zapyt ałem. – Pływ am tą trasą już od lat, a mimo to ani trochę nie zbliż yłem się do grubej forsy. Tylu in‐ nych żeglarzy ciągnie kasę z przem yt u… Odn iosłem wraż en ie, że wyczuw ał okaz ję, jeśli już jej nie wykorzystał. To był wspóln y mia‐ nown ik wszystkich, którzy przew ijali się przez dom André. Żaden z nich nie wyglądał na typo‐ wego przem ytn ika. Wydaw ali się raczej drobn ym i przedsiębiorcam i, próbującym i uszczkn ąć coś ze skorumpow an ego syst em u dla siebie. My wszyscy żyliśmy w czasach, gdy handel narkot yka‐ mi przeszkadzał tylko rządow i. Ja nie widziałem min usów. Pewn ego dnia zadzwon ił telef on. Byłem w domu sam, a gdy odebrałem, po drugiej stron ie płakała rozhisteryz ow an a kobiet a. – Chodzi o Chrisa – zaw odziła. – Nie żyje.
– Przykro mi. Ale… którego Chrisa? – Że co? W siatce André było dwóch Chrisów: Czarn y Chris, czarn ow łosy przyjaciel z dzieciństwa, i Biały Chris – jasnow łosy diler. Naz wiskam i nikt nie zaprząt ał sobie głow y. – Po prostu Chris! Znalaz łam go dziś rano w łóżku. Jest siny. Nie żyje. Okaz ało się, że Chris był w Beliz e i przedawkow ał leki na recept ę, które udało mu się kupić spod lady. Gdy André wrócił do domu, przekaz ałem mu złe wieści. – Czarn y Chris czy Biały Chris? – Kij wie. Jego dziewczyn a nie pow iedziała. – To musi być Biały – odparł spokojn ie. – Czarn y Chris nie miałby dziewczyn y. Jak na iron ię przez André i jego eklekt yczn ą grupę zacząłem znów myśleć o praw ie. Nie tylko Ed prosił mnie o radę, wielu inn ych też nie mogło się pow strzym ać. Ci goście mogli być na liście najgroźn iejszych przestępców poszukiw an ych przez FBI, gdyby federaln i w ogóle coś po‐ dejrzew ali, lecz to nie znaczyło, że nie mieli takich sam ych problem ów jak praw orządn i obyw a‐ tele. Jeden Kubańczyk chciał pom ocy w kwestii podatków; klient z półn ocn ej Florydy pot rzebo‐ wał porady w spraw ie sprzedaż y domu. Wszystko zgodn ie z praw em. Pow oli zaczyn ałem myśleć o pow rocie do zaw odu. W samą porę. Pewn ego dnia skont akt o‐ wała się ze mną ktoś z Izby Adw okackiej, by poinf orm ow ać, że zaczęły wpływ ać na mnie skar‐ gi od starych klient ów. Obow iązkiem każdego prawn ika jest sum ienn a praca, a ja zan iedbyw a‐ łem swoje pow inn ości. Wyz naczyli mi dziew ięćdziesięciodniow y okres próbn y. Z zew nątrz wy‐ daw ało się, że moja niegdyś dochodow a prakt yka wyparow ała. Mój przychód zmalał niem al do zera. Zaw iadom ien ie o okresie próbn ym uświadom iło mi, jak nisko upadłem. Miałem dwóch znajom ych byłych prokurat orów. Gdy wyjaśniłem im mój problem, zapropo‐ now ali mi miejsce do podn ajęcia w swoim biurze. To była okaz ja, żeby wrócić do pracy. Dziwn ie się poczułem w garn it urze. Nadeszła też pora, żeby związ ać się na pow ażn ie z Mon ique. To było niedorzeczn e, że mu‐ siała wciąż przychodzić do domu André, gdy miała własne mieszkan ie rapt em kilka ulic dalej, w Coral Gables. Nat uraln y krok naprzód. Mój gospodarz nie mógł się przejąć mniej. Przez jego dom przew alało się tylu współlokat orów, że cieszył się za nas oboje. Uważ ałem, że nadszedł czas, by odłoż yć moją min iprzygodę na późn iej i wrócić do rea ln ego świat a. Tak właśnie myślałem, gdy kilka tygodni po tym, jak wprow adziłem się do mieszkan ia Mon ique, zadzwon ił Ed. Pow iedział, że chce pogadać o tym księgow ym, o którym wspom nia‐ łem, ale poprosił o spot kan ie w cztery oczy. Przyszedł, gdy Mon ique była w pracy. – André mówi, że może będziesz w stan ie mi pom óc. – Mogę spróbow ać. A o co chodzi? Ed spojrzał mi prosto w oczy i spokojn ie wypow iedział słow a, które miały wyn ieść moje ży‐ cie na inną orbit ę. – Pom oż esz mi wyprać sześć milion ów dolców w got ówce?
ROZDZIAŁ 4
FACET Z SZEŚCIOMA MILIONAMI DOLCÓW Człow iek nie budzi się pewn ego ranka i nie myśli: „Dzisiaj zostan ę zaw odow ym przestępcą”. Czasam i jedn ak życie po prostu tak się układa. Min ęło sześć miesięcy, odkąd poz nałem Eda i Kelly, i przez ten czas zdąż yłem trochę lepiej ich poz nać. Ed wyt łum aczył mi, że poż yczył pięć tysięcy od jedn ego znajom ego i małą żaglówkę od dru‐ giego. Dzięki swoim wodn iackim znajom ościom w Fort Lauderdale Kelly starann ie wybrała za‐ łogę, której możn a było ufać na tyle, by wtajemn iczyć ją w całe przedsięw zięcie. Poż eglow ali na Jam ajkę i podjęli niem al pół tony wysokogat unkow ej marychy. Pon iew aż André szybko sprzedał pierwszą part ię, na stałe zajęli się import em marihua ny, braw urow o przem ycając swój nielegaln y ładun ek do Miam i na łodzi badawczej dawn ego ambasadora. Taka jedn ostka była idea ln ą przykrywką. Celn ikom naw et przez myśl nie przeszło, że coś może być nie tak. Jak do tej pory nigdy ich nie przeszukali. Cum ow ali w zat oce, odczekiw ali kilka dni, a pot em jakby nig‐ dy nic odbierali ładun ek. Gen ialn e. Ta kasa pochodziła z jego zysku z pierwszej akcji na poż yczon ej łodzi, a takż e z dochodów jego wspóln ików. Nic dziwn ego, że był nerw ow y i chciał jakoś bezpieczn ie ją ukryć, najlepiej z dala od wścibskich oczu rządu USA. Od razu wiedziałem, o co mnie prosi. To było nielegaln e. Ludzie mieli wtedy jedn ak inne podejście. Widziałem w handlu narkot ykam i przestępstwo bez ofiar, a wysiłki rządu zmierzają‐ ce do rozpraw ien ia się z tym kwitn ącym bizn esem odbierałem jako naruszen ie praw a do życia wedle uznan ia. Na dodat ek wyz naczon y przez Izbę Adw okacką okres próbn y był jak cios w po‐ liczek. A więc chcieli, żebym znów był skut eczn ym prawn ikiem, tak? Cóż, miałem okaz ję, by zacząć świadczyć usługi now em u klient ow i.
Choć Ed wyglądał jak stereot ypow y Kalif orn ijczyk, miał siln y charakt er. Budził sympat ię, podejrzew ałem jedn ak, że nie ścierpiałby głupców ani nie zniósłby ludzi, którzy by z nim za‐ darli. Może gdybym choć przez chwilę pom yślał o niebezpieczeństwach, nie wziąłbym się za to, ale ja widziałem w tym wyz wan ie. A jeśli chciałem to zrobić, musiałem wiedzieć, co robię. Podczas gdy André był niez wykle dyskretn y, Ed wydaw ał się wypat ryw ać kolejn ego int ere‐ su z trochę niepokojącą niecierpliw ością. Zwrócił się do mnie, bo tamt en pow iedział mu, że pro‐ wadziłem znaczące int eresy na Karaibach. – To prawda – przyz nałem. – Są tam idea ln e warunki do bizn esu. Trzy lata wcześniej reprez ent ow ałem firm ę chem iczn ą, która chciała wyn ieść się za gran i‐ cę. Odkryłem, że w Port oryko takie zakłady mogą zaoszczędzić naw et dziew ięćdziesiąt pięć procent na podatkach, o ile przen iosą swoją działaln ość produkcyjn ą na tę karaibską wyspę. Od‐ byłem tam kilka podróż y oraz do bryt yjskich teryt oriów zam orskich, gdzie miejscow e władze oferow ały wykończon e hale fabryczn e i teren y przem ysłow e, żeby przyciągnąć zagran iczn e inw estycje. Przy okaz ji moich kont akt ów z karaibską biurokracją nie sposób było nie zauważ yć, że to, co w Stan ach załat wian o w jeden dzień, na Karaibach trwało tydzień. Kiedyś doprow a‐ dzało mnie to do białej gorączki, nie wspom in ając o moich klient ach, którzy płacili mi przez cały okres opóźn ien ia, teraz jedn ak dostrzegłem pot encjał w tym piekieln ym syst em ie. Pow iedziałem Edow i, że zobaczę, co da się zrobić. Wiedziałem, że muszę uważ ać, więc postan ow iłem nie wtajemn iczać Mon ique w szczegóły. Wiedziała, że świadczyłem legaln e usługi wielu wspóln ikom André, ale to była inna historia. Wmaw iałem sobie, że jeśli mi się uda, to tak naprawdę nie popełn ię przestępstwa. Ed miał problem, który trzeba było rozw iąz ać. Ja byłem od rozw iąz yw an ia problem ów. I tyle. Postan ow iłem trochę podzwon ić. Byłem przekon an y, że mogę popyt ać tu i tam, nie zwra‐ cając uwagi prawn ików, z którym i dzieliłem biuro – obaj byli dawn ym i prokurat oram i, a obec‐ nie obrońcam i w procesach karn ych. Przyjęliśmy zasadę „nie pyt aj, nie mów”, więc każdy zaj‐ mow ał się swoimi spraw am i. Jak zabrać się do wypran ia sześciu milion ów w got ówce? Nie miałem pojęcia, ale wiedziałem, do kogo się zwrócić. George Phillip był spokrewn ion y z moją byłą żoną. Tak się składało, że był też oszustem, który wyłudził niedawn o dziew ięć milion ów dolarów od rządu Fidela Castro. Relegow an y z elit arn ego uniw ersyt et u na pierwszym roku za kradzież białych kruków z bi‐ bliot eki i próbę ich sprzedaż y w Now ym Jorku unikn ął też wojn y w Wietn am ie, udając geja. Ra‐ zem studiow aliśmy praw o w Miam i i przez krótki czas pracow aliśmy wspóln ie w globaln ej fir‐ mie prawn iczej, lecz on szybko rozpoczął własną prakt ykę adw okacką zdecydow an y zbić fort u‐ nę jako specjalista od praw a międzyn arodow ego. Pow oln a droga do sukcesu nie bardzo mu się podobała, więc zaczął snuć fant az je o przestęp‐ stwie doskon ałym. Główkow ał, jak możn a zarobić milion dolarów w pierwszym roku po skoń‐ czen iu praw a. Po przestudiow an iu mało znan ej Ustaw y o handlu z wrogiem wiedział tyle, że
przestępstwa popełn ion e przeciw państwom wrogim wobec Stan ów nie są w Ameryce karan e. A jedn ym z najw iększych wrogów USA w tym czasie była Kuba, obłoż on a embargiem handlo‐ wym od 1960 roku, gdy rząd zaczął konf iskow ać ziem ie należ ące do amerykańskich obyw at eli. George doszedł do wniosku, że jeśli uda mu się sztuka def raudacji pien iędzy kubańskiego rządu, nie będą go ścigać w Stan ach. Nie zajrzał niestet y do inn ych ustaw karn ych. Niepełn a wiedza bywa niebezpieczn a. Uważ ając się za gen iusza zbrodn i, wym yślił fort el, dzięki którem u chciał naciągnąć Kubę na grube milion y przy pom ocy lipn ej umow y na handel kawą. Jego plan był jak żywcem wyjęt y ze scen ariusza Miss ion Imp oss ib le. By zrea liz ow ać to śmiałe przedsięw zięcie, dobrał sobie wielo‐ barwn ą grupę współpracown ików: straż ak, glin a, majętn y dżent elm en z Haiti, niem iecki han‐ dlarz kawy i Holenderka, która zajm ow ała się przem yt em heroiny – na pół etat u, bo uważ ała się za specjalistkę od import u i eksport u. Plan – w teorii – był gen ialn y. Kuba sprzedaw ała Rosji kawę za twardą walut ę, pon iew aż jedn ak sama produkow ała jej za mało, po cichu kupow ała ją gdzie indziej, zmien iała oznakow a‐ nia i podaw ała za własny produkt. George założ ył firm ę na Ant ylach Holenderskich, bo jako Amerykan in nie mógłby inaczej handlow ać bezpośredn io z kubańskim rządem. Pojechał do Niem iec i kupił tow arow iec – zam ierzał go wykorzystać do przew oz u fikcyjn ej kawy z Republiki Dom in ikan y na Kubę. Mieli podpisać umow ę z Kubańczykam i, w myśl której tamci otrzym ają kilka ton ziaren ek do rąk własnych w zam ian za dziew ięć milion ów dolarów. Z chwilą, gdy lip‐ na firm a przedstaw i dow ód, że kawa wypłyn ęła z Republiki Dom in ikan y, pien iądze miały być przelan e na ich kont o przez kan adyjski bank, który w istocie kredyt ow ał tę operację. Dzięki opłacen iu celn ików w Sant o Dom ingo miało się wydaw ać, że kawę załadow an o na stat ek, co pot wierdzały dokum ent y. George zam ierzał też przekupić urzędn ika port u, żeby po‐ zwolił załodze wejść na pokład. Pien iądze miały być przelan e na kont o, ale kawa nie miała wy‐ płyn ąć. Pustą jedn ostkę zam ierzał zat opić w morzu. Trudn o uwierzyć, ale niem al wszystko poszło zgodn ie z plan em. Problem w tym, że nie udało im się przekupić jedn ego niez będn ego urzędn ika port u, a załogi, która miała zat opić sta‐ tek, nie wpuszczon o na pokład. Gdy odkryt o oszustwo, nie tylko Kubańczycy byli wściekli, ale równ ież Kan ada, gdzie miał siedzibę bank przeprow adzający transa kcję. George śmiało wrócił do kancelarii przekon an y o swojej niet ykaln ości. Naw et gdy jego nie‐ którzy współpracown icy zostali uprow adzen i przez kubańskich agent ów wyw iadu na Jam ajce i dostali surow e wyroki dwudziestu lat ciężkich robót na Kubie, nadal wierzył, że unikn ął oskar‐ żen ia. Był taki pewn y siebie, że zam iast się nie wychylać i cieszyć z nieuczciw ie zdobyt ych pie‐ niędzy, dorabiał sobie czasem, handlując kokainą. Gdyby poczyt ał trochę więcej na tem at praw a karn ego, wiedziałby, że za oszustwo teleko‐ mun ikacyjn e, czyli przestępstwo popełn ion e przy użyciu urządzeń takich jak faksy, groz i pięć lat poz baw ien ia woln ości. W tym sam ym czasie, gdy kan adyjskie władze przygot ow yw ały wniosek o jego ekst radycję, by postaw ić mu zarzut y, on próbow ał sprzedać osiem kilo koki – o iron io – handlarzow i kawy, który akurat współpracow ał z DEA. Co gorsza, gdy go w końcu
areszt ow an o, policja przeszukująca jego dom znalaz ła kokainę w garaż u. Skaz an o go na osiem lat za dragi i dodatkow e trzy za oszustwo. W więz ien iu ciągle przeklin ał swój los, nie pojm ując starej maksym y – jeśli popełn iasz prze‐ stępstwo, bądź got ów za nie odsiedzieć. Pow iedziałem mu, że skoro udaw ał hom oseksua listę, żeby unikn ąć służby wojskow ej, pow in ien uznać odsiadkę za prakt yczn y odpow iedn ik służby krajow i. Miał inne zdan ie. Gdy miałem z nim porozm aw iać, odsiedział już wyrok i właśnie zakładał firm ę konsult ingow ą, a poza tym jak nic pracow ał nad kolejn ym przekręt em. Mimo ciężkich przejść w więz ien iu Geo‐ rge nie zraż ał się szybko, uznałem więc, że mi pom oż e, jeśli będzie w stan ie. Nie zaw iódł mnie. Po krótkiej wym ian ie now in ek przez telef on przedstaw iłem drobn y problem Eda. Od razu wiedział, jak temu zaradzić. – Musisz pojechać na Anguillę i pogadać z moim dobrym znajom ym Henrym Jackson em – podpow iedział. – Henry doradza tamt ejszem u rządow i w spraw ach konstyt ucji. To wiodący prawn ik, czołow y polit yk i naw et sporządza projekt y ustaw prawn ych dla wyspy. „Wielkie nieba – pom yślałem – mówi o nim tak, jakby to był sam Henry Kissinger!”. – Ale jest też przekupn y. Za kasę zrobi niem al wszystko, ale nie dla każdego, pam ięt aj. Na twoje szczęście znam hasło. Jedź tam, wyjaśnij, skąd mnie znasz. Policzy sobie za to, ale po prostu mu zapłać. On wszystko załat wi. Byłem wdzięczn y. Znałem Anguillę. To było malutkie bryt yjskie teryt orium zam orskie, naj‐ dalej na półn oc wysun ięt a wysepka z Wysp Naw ietrzn ych na Małych Ant ylach, i mniej oczyw i‐ sta lokaliz acja dla międzyn arodow ych transa kcji pien iężn ych, których nie sposób wyśledzić. Tamt ejsze plaż e są piękn e, ale nie uświadczysz pokoi hot elow ych za sześćset dolarów za noc. Anguilla była mniej oklepan a niż naw et, pow iedzm y, sąsiedn ia Saint Christopher czy też Saint Kitts, jak pow szechn ie się ją naz yw a, która zyskała ren om ę idea ln ego miejsca dla zam orskich inw estycji. Może właśnie w tym leż ał jej urok. Tak się złoż yło, że znałem równ ież Henry’ego Jackson a – kont akt George’a na Anguilli. Spot kałem go przy okaz ji załat wian ia spraw urzędow ych podczas moich podróż y służbow ych na Karaiby. Był prawn ikiem mieszkającym w Saint Kitts, ale miał biuro na obu wyspach i krąż ył między nimi. Reprez ent ow ał należ ące do rządu teren y pod fabryki firm y czyszczącej, której pom ogłem uzyskać jedn o ze zwoln ień podatkow ych. Oprócz tego był też założ ycielem now ej part ii polit yczn ej, która doszła do władzy właśnie w tym roku, oraz wschodzącą gwiazdą adm i‐ nistracji. Pon iew aż Anguilla była jedn ym z bryt yjskich teryt oriów zam orskich, cieszyła się znaczn ym stopn iem aut on om ii. Henry pom ógł w sporządzen iu praw dot yczących wszystkiego oprócz kwestii obron y narodow ej i stosunków zagran iczn ych, nad którym i kont rolę wciąż spraw ow ał Londyn. Zaw sze wydaw ał mi się kimś poza wszelkim i podejrzen iam i.
To miała być moja pierwsza lekcja pran ia pien iędzy. W życiu bym nie pom yślał, żeby zwró‐ cić się do kogoś takiego jak Henry Jackson, jedn ak już wkrótce miałem zdobyć wejściówkę do tego sekretn ego światka. George wyłoż ył też czarn o na białym, jak najlepiej wyprać kasę Eda. – Z pom ocą Henry’ego musisz założ yć parę lipn ych firm na Anguilli. Ulokuj pien iądze w ich imien iu w tamt ejszych bankach. Pot em zaczniesz obracać kasą. Pon iew aż Henry to drobiaz go‐ wy gość, upewn ij się, że w papierach nie ma niczego, przez co możn a by pow iąz ać te firm y z tobą i twoimi klient am i. – Nie wiem, jak ci dziękow ać – pow iedziałem. – Hm, jeśli coś ci z tego skapn ie, podzielisz się ze mną. – Pewn ie. Aha, jeszcze jedn o… – Co? – Jak właściw ie mam wyw ieźć sześć melon ów z kraju? Niekon ieczn ie chciałbym to zała‐ twiać przez American Airlin es… Na takie coś mogą po prostu krzyw o pat rzeć. George się roz eśmiał. – Ty nie żart ujesz… Słuchaj, pogadaj z inn ym moim kumplem, Jimm ym Johnsem. To stary pilot bombowca z czasów drugiej wojn y świat ow ej. Ma własną firm ę czart erow ą, która obsługu‐ je flot ę lea rjet ów. Nie zapom nij pow ołać się na mnie i pam ięt aj, żeby mu pow iedzieć, że to nie kokainę chcesz przew ieźć. Zabierze cię wszędzie, ale bez prochów. Gdy podczas następn ego spot kan ia z Edem wyłoż yłem mu zarys plan u, widziałem, że już to zrobiło na nim wraż en ie. Przystał na wszystko praw ie bez zastrzeż eń, zostaw iając mi dopraco‐ wan ie szczegółów. Późn iej zadzwon iłem do Henry’ego. Byłem poden erw ow an y, bo nie miałem do końca pew‐ ności, czy osobiste polecen ie George’a na coś się przyda. Zastan aw iałem się, czy aby teraz, gdy skomprom it ow ał się wyrokiem za narkot yki i odsiadką w więz ien iu, wielu jego dawn ych wspól‐ ników nie będzie się wypierać znajom ości z takim typem. Moje obaw y okaz ały się bezpodstawn e. – George Phillip! – zakrzykn ął Henry. – Jak się ma ten stary łajdak? Nie wdaw ałem się w szczegóły przez telef on. Henry zasugerow ał, że pow in ien em przyje‐ chać i spot kać się z nim na Anguilli. Pom oż e zarejestrow ać firm y, wyszuka jakieś miejsca pod pot encjaln e fabryki i coś doradzi w spraw ie kont bankow ych, na które musim y wpłacić pien ią‐ dze. Gdy przekaz ałem Mon ique wieści, że mam w plan ach podróż na Karaiby, była zachwycon a. Bardzo chciała, żebym rozkręcił swój bizn es na nowo. Na tym etapie jeszcze mogłem jej mó‐ wić, co robię. Ogran iczyłem fakt y do min im um. Lecąc nad płaską wysepką, byłem zwyczajn ie szczęśliw y. Po krótkiej przejażdżce taksówką do stolicy, The Valley, spot kałem się z Henrym w jego gabin ecie. Był wówczas tuż po czterdzie‐ stce, lecz przez słabość do używ ek wyglądał o dziesięć lat starzej. Pow it ał mnie szerokim uśmie‐ chem i uściskiem na misia.
– Ken, co tam u ciebie? Wit aj znów na Anguilli! Usiedliśmy w jego przestronn ym salon ie, otoczon ym rzędam i nazw wszystkich stworzo‐ nych przez niego spółe k fasadow ych, i po kilku min ut ach rozpoczęliśmy pracę nad dokum ent a‐ cją rejestracyjn ą firm, których pot rzebow ałem, żeby ten cały szwindel wypalił. Założ yłem po jedn ym przedsiębiorstwie dla każdego klient a, który miał przyjechać tu ze mną. Henry wez wał swoich sekret arzy i po chwili mieliśmy całą arm ię pom ocn ików, komplet u‐ jących niez będn e dokum ent y, żeby wszystko wyglądało możliw ie jak najbardziej legaln ie. Stworzyliśmy zam orskie firm y z naz wam i tut ejszych miejsc – enigm at yczn e przedsiębior‐ stwa zam ierzające rzekom o nabyć lokale przem ysłow e na Anguilli – z sekret arzam i posiadają‐ cym i jeden udział w kapit ale akcyjn ym każdej now ej spółki. Dzięki temu nikt nie był w stan ie się dow iedzieć, kto jest fakt yczn ym ben ef icjent em. Przy okaz ji otworzyłem sobie kont o na na‐ zwisko José Lopez. Nigdy nie wiadom o, kiedy coś takiego może się przydać. Jedyn ym środkiem ostrożn ości, na który nalegałem, było umieszczen ie mojego naz wiska i wykaz u własności klient ów-ben ef icjent ów gdzieś w papierach przechow yw an ych wyłączn ie w gabin et ach Henry’ego. Gdyby mi się coś przydarzyło, musiało istn ieć jakieś świadect wo, na które klienci mogli się pow ołać, żeby udow odn ić swój tyt uł prawn y do tych firm, a tym sam ym do kont i pien iędzy. Po dopełn ien iu tych form aln ości przeszliśmy dosłown ie przez ulicę do jedn ego z wielu ban‐ ków na wysepce. Henry wyjaśnił mi zalet y korzystan ia z tej konkretn ej instyt ucji. Była miej‐ scow a i nie miała żadn ych pow iąz ań z USA – ani jedn ego oddziału, agencji czy filii w Stan ach, a to oznaczało, że jeśli amerykańscy śledczy odkryliby, że coś z tymi firm am i nie gra, amery‐ kański sąd i rząd nie miałyby żadn ych szans, żeby zobaczyć, kto otworzył które kont o. – Ale oczyw iście – dodał z uśmiechem – mamy jedn ą korespondującą umow ę z duż ym ban‐ kiem na Manhatt an ie. Jeśli wpłacisz tut aj pien iądze w czwart ek, do pon iedziałku będą już przyn osić odsetki w Stan ach. Tut ejszy prez es przez wiele lat pracow ał dla znan ego amerykań‐ skiego banku na Karaibach. Teraz, gdy otworzył bizn es na Anguilli, często ma duże wpłat y. Źródło funduszy mało go obchodzi. Po otwarciu kont bankow ych ukradkiem wręczyłem Henry’emu kopert ę z kasą, którą Ed dał mi w tym celu, a pot em wróciłem do Miam i. Jego hon orarium wyn osiło tysiąc osiemset dolarów – trzy razy tyle, ile policzyliby sobie amerykańscy prawn icy za założ en ie firm w Stan ach. Zan im to ustaliliśmy, Henry zapyt ał: – Chcesz, żebym dodał coś do tej gaży i odpalił ci działkę? Czego inn ego mogłem się spodziew ać? W międzyn arodow ym światku przem yt u i pran ia brudn ych pien iędzy odpalan ie działek było norm ą. To jedn ak wydaw ało mi się niestosown e. – Nie, dzięki – odparłem. – Nie pracuję w taki sposób. Klient dobrze mi płaci. Teraz przyszła pora na prawdziw ą zabaw ę – drobn y wyw óz, bagat ela, sześciu milion ów do‐ larów poza USA.
ROZDZIAŁ 5
KONTO MYSZKI MIKI – Jedn o jest pewn e: tak ubran i nie moż ecie tam jechać. Przede mną siedzieli Ed, Kelly i trzech członków ich załogi, którzy pom ogli przem ycić mari‐ hua nę, co im przyn iosło okrągłą sumkę. Był tam też Billy Hern ández, amerykański handlarz kubańskiego pochodzen ia, który za pośredn ict wem André rozprow adził traw ę po Stan ach i Ka‐ nadzie. Ed miał na sobie koszulkę bez kołn ierzyka i szort y, Kelly zaś pon ętn y top i pstrokat e spodnie. Tow arzyszyli im dwaj żeglarze, Pet er i Marcus, zat rudn ien i przez Kelly, oraz Sam, były żołn ierz piechot y morskiej i wet eran z Wietn am u. Pet er był kapit an em statku z Sea tt le, a Marcus członkiem załogi z Det roit. Obaj wyglądali tak, jakby właśnie zeszli z jacht u, w but ach pokładow ych i obcięt ych dżinsach. Poz ostałym dwóm mężczyz nom przydałaby się wiz yt a u fry‐ zjera. – O co ci chodzi? – zapyt ał Ed, omiat ając wzrokiem swoją ekipę, która zebrała się w moim domu w Coral Gables, żeby dograć szczegóły przedsięw zięcia. Mon ique była na służbie, a ja wo‐ lałem nie spot ykać się z całą paczką w domu Eda po sąsiedzku. – To jest – nachyliłem się do Eda – wielom ilion ow y int eres. Pow inn iśmy wyglądać stosow‐ nie. Może i to Karaiby, ale musim y odpow iedn io się prez ent ow ać. – Co propon ujesz? – Wszyscy musicie założ yć garn it ury, najlepiej gran at ow e lub czarn e. Ty też, Kelly – garson‐ ka albo elegancka spódn ica. Pan ow ie muszą być w wyprasow an ych koszulach, najlepiej białych, i pod kraw at em. Każdy z was będzie pot rzebow ał teczki. A w każdej z nich będą pliki studolaró‐ wek. Ledw ie wierzyłem w to, co mów iłem. Organ iz ow ałem – ni mniej, ni więcej – masow y prze‐ myt got ówki na olbrzym ią skalę. Każda suma pow yż ej dziesięciu tysięcy dolarów, które amery‐ kańscy celn icy poz walali wyw oz ić z kraju i wwoz ić do niego podczas jedn ej podróż y, mogła koszt ow ać cię pięć lat w więz ien iu.
Marcus, na oko o kilka lat młodszy, wydaw ał się nieco uraż on y. – To naprawdę kon ieczn e? – Słuchajcie, jesteśmy bizn esm en am i podróż ującym i na Anguillę, by wyn ająć teren y fa‐ bryczn e. Jeśli nie będziem y wyglądali jak oni, wzbudzim y podejrzen ia. Gdy będziecie się pałę‐ tać po odpraw ie celn ej na międzyn arodow ym lotn isku ubran i tak, jakbyście właśnie szli na pla‐ żę, wyczują, że coś tu śmierdzi. – Jeśli chcesz coś zrobić, zrób to dobrze… – Poza tym – dodałem – przecież stać was na nową garderobę! – Ken dobrze gada – wtrącił się Ed. – Musim y tak zrobić. Jego poparcie było równ ie mile widzian e, co przyjemn ie zaskakujące. Widoczn ie spraw iałem wraż en ie kogoś, kto wie, co, do cholery, robi. Na zew nątrz mogłem wydaw ać się opan ow an ym, wyrachow an ym prawn ikiem, lecz w środku przew racały mi się wnętrzn ości. To było wielkie ry‐ zyko. – À prop os... Jak właściw ie się tam dostan iem y? – zapyt ał Ed. – Wszystko już załat wion e. Jimm y będzie na nas czekał z lea rjet em w Fort Lauderdale. Już wcześniej zasugerow ałem Edow i, że ten środek transport u wchodzi w rachubę. Teraz wszyscy zam ien ili się w słuch. Tak jak w przypadku Henry’ego Jackson a George spisał się na medal. Jimm y’ego Johnsa, by‐ łego pilot a wojskow ych sił pow ietrzn ych, spot kałem na lotn isku, gdzie prow adził firm ę czart e‐ row ą. Zgodn ie z przew idyw an iam i nie chciał znać charakt eru naszej podróż y ani wiedzieć, co przew oz im y. Za siedem i pół tysiąca dolarów miał nas zabrać na Anguillę, poczekać, aż wszyst‐ ko dom kniem y, a pot em odw ieźć nas z pow rot em. Cała wypraw a miała zająć niecały dzień. To wydaw ało się zbyt piękn e, żeby mogło być prawdziw e, a ja zacząłem czuć się nieswojo, gdy sześćdziesięcioletn i wet eran oznajm ił, że nigdy wcześniej tam nie lat ał. – Jestem pew ien, że nie będzie żadn ych problem ów. Może będziem y musieli zat rzym ać się na Sint Maa rt en po paliw o, to tyle. – Ale nie macie o co się mart wić, prawda? – Jimm y przyjrzał mi się podejrzliw ie. – Jasne, że nie. To tylko trochę forsy. – Jak pow iedziałem – odparł – nie obchodzi mnie, co tam macie, o ile to nie kont rabanda. Skoro Ed był zadow olon y z tych ustaleń, a firm y i kont a bankow e czekały na Anguilli, mo‐ gliśmy zaczyn ać. Ustaliliśmy począt ek akcji na następn y tydzień, na czwart ek. Uzgodn iliśmy, że spot kam y się o szóstej rano w domu Eda w Coral Gables, skąd wyn ajęt a czarn a lim uz yn a miała nas do‐ wieźć w pół godzin y na pas start ow y. W ostatn im okresie przygot ow ań zabijałem czas rut yn ow ą prawn iczą robot ą, kręcąc się po domu i próbując robić cokolw iek, byle nie myśleć o tym, co miało nastąpić. Przystrzygłem włosy do bardziej przyz woitej i anon im ow ej korpof ryz ury i oddałem do czyszczen ia mój najlepszy ciemn y garn it ur.
Mon ique wyczuw ała mój niepokój, lecz rozw iałem jej obaw y, tłum acząc, że boję się, że wy‐ szedłem z wpraw y. Wiedziała, że pom agam Edow i i Kelly przy czymś i że znów lecę na Kara‐ iby, jedn ak nie drąż yła tem at u. Byłem jej wdzięczn y za ten brak zaint eresow an ia. Wciąż nie wierzyłem, że ten plan wypali. Milion rzeczy mogło pójść nie tak – naw et takie błahostki jak guma złapan a podczas prze‐ jazdu na lotn isko czy niedyspoz ycja w trakcie lotu mogły ściągnąć na nas całą rzeszę funkcjo‐ nariuszy. W nocy przed podróż ą mało spałem, nie z pow odu pan iki, po prostu byłem pode kscyt ow an y tym, jak to wszystko się roz egra. Była pełn ia lata i naw et nocą temperat ura utrzym yw ała się na niez nośnie wysokim poz iom ie. Pow róciły uczucia, których nie przeż yw ałem od czasów Wiet‐ nam u. Miałem wraż en ie, że ładuję się w niebezpieczn ą grę, w której moje umiejętn ości zde‐ rzają się z umiejętn ościam i moich wrogów. W tym przypadku przeciwn ikam i byli celn icy, DEA i miejscow a policja. Rozt rząsałem wszystko, próbując przew idzieć, co się może nie udać. W końcu uznałem, że do pewn ego stopn ia nie mam już na to wpływ u. Reszt a była w rękach losu. I pilot a. Jeśli miałem jeszcze jakieś wątpliw ości co do tego, czy moi klienci podchodzą do spraw y tak samo pow ażn ie, jak ja, to te zostały rozw ian e, gdy ich tylko zobaczyłem. Zastosow ali się do moich rad w najdrobn iejszych szczegółach. Założ yli garn it ury, byli ogolen i i ostrzyż en i. Kelly wyglądała jak ucieleśnien ie wyt worn ości w bizn esow ej garsonce idea ln ie dopasow an ej do jej fi‐ gury. Żegnaj, fanko żeglarstwa, wit aj, ostra jak żylet a bizn eswom an! – I co pow iesz, Ken? – zapyt ał Ed. – Ujdzie? – Idea ln ie – odparłem, wit ając wszystkich mocn ym uściskiem dłon i. Każdy z klient ów kurczow o trzym ał akt ówkę, co zroz um iałe, zważ ywszy na jej zaw art ość. – Zakładam, że cała forsa tam jest, trzy razy przeliczon a. Oni to starann ie sprawdzą. – Wszystko gra. Choć wciąż było wcześnie rano, bez wątpien ia nadchodził kolejn y upaln y dzień. Nasza li‐ muz yn a już czekała. Jimm y spot kał się z nami rapt em kilka met rów od sam olot u. Widok maszyn y wystarczył, żeby rozproszyć napięcie pasaż erów. Po tym, jak omów iłem z pilot em szczegóły, zaprosił nas na pokład. Było tak bezstresow o, jak się spodziew ałem. Zero ochron y i sprawdzan ia bagaż u. Ed ruszył za mną, a za nim Kelly i reszt a paczki. Kroczyliśmy zdecydow an ie w przepisow ej kolum‐ nie przez płyt ę lotn iska w stron ę ośmioosobow ego sam olot u jak delegacja bizn esow a, którą udaw aliśmy. Gdy Jimm y przeprow adzał ostatn ie kont role przed odlot em, udało mi się odpręż yć, ale wie‐ działem, że nic nie jest pewn e, dopóki nie znajdziem y się w pow iet rzu. Gdy siln iki zaskoczyły i kołow aliśmy na kon iec pasa start ow ego, z każdym met rem oddalali‐ śmy się od łap celn ików. Reszt a grupy była w świetn ych hum orach, krzycząc i wiw at ując, że póki co wszystko gra. Jedn ak ja poz woliłem sobie odet chnąć dopiero wtedy, gdy wznieśliśmy się w pow iet rze i zoba‐
czyłem w dole kan ały i plaż e Fort Lauderdale. Kto wie, może jedn ak nam się uda… Lot trwał dwie i pół godzin y, a po przekroczen iu gran icy amerykańskiej przestrzen i po‐ wietrzn ej zam ien ił się w imprez ę. Ed zaczął otwierać but elki z czymś mocn iejszym, a załoga szybko wpadła w szampański nastrój. Jimm y poz wolił każdem u, kto tylko chciał, usiąść obok siebie na przedn im lew ym siedzen iu. Ale reszt ę bardziej int eresow ało lan ie w siebie gorzały. Usiadłem obok niego i przejąłem stery. Nauczyłem się pilot ow ać we wczesnych lat ach siedemdziesiąt ych, gdy jeszcze studiow ałem pra‐ wo. Znałem wtedy inn ego wet eran a Wietn am u, który po wojn ie wstąpił do straż y przybrzeż‐ nej; dał mi kilka lekcji. Mój instrukt or może i przeż ył Wietkong5), ale zgin ął tragiczn ie, gdy uczeń pilot ujący helikopt er zderzył się z jego sam olot em nad lotn iskiem Opalocka w półn ocn owschodn im Miam i. Pot em już nie miałem zbyt wielu okaz ji, żeby sobie polat ać.
5) Wietkong – partyzanci wietnamscy należący w czasie wojny do Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego (przyp. red.).
To było ekscyt ujące – zasiąść znów za steram i sam olot u, lecz właśnie wtedy, gdy dałem się uwieść wraż en iu, że biorę udział w jakimś zwyczajn ym locie wycieczkow ym, Jimm y oznajm ił, że z pow odu niskiego poz iom u paliw a chce lądow ać w Sint Maa rt en. Znow u poczułem niepokój. – Nie bój nic. Nie musicie wysiadać, jeśli nie chcecie. Zat rzym ujem y się tylko po paliw o. Nikt was nie będzie sprawdzał. Byłem wdzięczn y za to zapewn ien ie doświadczon ego pilot a, lecz wraz z niez am ierzon ym postojem wróciło napięcie. Już wcześniej sygnaliz ow ałem Edow i, że może tak się zdarzyć, lecz gdy usłyszał o między‐ lądow an iu na inn ej wyspie, rapt em pięć mil morskich od celu podróż y, wiedziałem, że będzie niespokojn y. Gdy siln iki mruczały łagodn ie nad Sint Maa rt en, wyjaśniłem syt ua cję poz ostałym. – To rut yn ow y postój. Musim y uzupełn ić paliw o tut aj, bo nie mamy dość, żeby wrócić na tym do Miam i, a na Anguilli nie da się zat ankow ać. Proszę, zostańcie na miejscach. Sam i Pet er popat rzyli na siebie, a pot em na Eda. Ten wciąż siedział w swoim fot elu z za‐ pięt ym i pasam i. Nikt nigdzie się nie wybierał. Na szczęście wszystko przebiegło tak jak pow iedział Jimm y. Okaz ało się, że wyspa Sint Ma‐ art en nie miała naw et urzędu celn ego. Była podzielon a między dwie dawn e pot ęgi kolon ialn e i rozw iąz an o go dla wygody. Wkrótce znów byliśmy w pow iet rzu, tym raz em przez rapt em kwadrans, przeskakując przez Anguilla Chann el do ostat eczn ego celu naszej podróż y. Moi klienci tryskali energią. Wlali w siebie jeszcze więcej alkoholu i straszn ie hałasow ali. Jimm y krzykn ął, że nigdy nie lądow ał na tej wyspie i że musi przelecieć nisko i woln o, żeby
wykluczyć utrudn ien ia, zwierzęt a na płycie i niez liczon ą ilość kwestii, które mogłyby spraw ić kłopot y. Wprow adził lea rjet a w beczkę, obracając go wokół osi i po chwili wracając do pion u. Z początku ekipa nie wiedziała, co się dzieje. Dostali niem al histerii, bo myśleli, że spadam y. Man ewr odn iósł jedn ak poż ądan y skut ek. Ed i jego kumple zapom nieli jęz yka w gębie, tym bardziej że podczas popisu nie uron ili ani kropli gorzały. Umiejętn ości Jimm y’ego ich zahipn ot y‐ zow ały. Wylądow aliśmy w ciszy i zjechaliśmy z pasa start ow ego. Tym raz em mieliśmy do poko‐ nan ia odpraw ę celn ą, ale liczyłem na to, że Henry Jackson się postarał, żeby nie robili nam problem ów. Nie pierwszy raz podczas tej podróż y mart wiłem się niepot rzebn ie. Tuż za budką celn ików stał Henry we własnej osobie. W malutkim budyn eczku, który uchodził za term in al, było dwóch celn ików – mieli skont rolow ać nasze bagaż e wraz z przełoż on ym. Pierwszy celn ik wziął teczkę Eda i ją otworzył. Rzucił raz okiem na kasę, starann ie spakow an ą i ułoż on ą warstwam i. Gdy podn iósł kilka plików, żeby się upewn ić, że forsa to jedyn a rzecz w tej walizce, wtrącił się jego przełoż on y: – Zam knij to, zam knij – sykn ął, wskaz ując pasaż erów inn ego małego sam olot u wchodzą‐ cych do pokoju. – Nie chcem y, żeby wszyscy to teraz widzieli, prawda? Jak nic było to jedyn e miejsce na świecie, w którym milion y dolarów przyjm ow an o z poca‐ łow an iem ręki i bez pyt an ia! – No i widzisz, Ken – uśmiechn ął się Henry. – Dokładn ie tak, jak pow iedziałem. Chodźcie, bryki czekają. Do The Valley jechaliśmy w dwóch teren ówkach z napędem na cztery koła. Po drodze Hen‐ ry wyjaśnił mi podejście mieszkańców wyspy do zagran iczn ych inw estycji. – Niektórzy mogą to uznać za brudn e pien iądze, ale widzisz, tut aj zbudow ały one całkiem nową klasę średn ią. Kasjer, który pot em zdepon uje waszą kasę, był kiedyś rybakiem. Jego żona sprząt ała domy zam ożn ych cudzoz iemców, a jego brat wyjechał do Port oryko, żeby znaleźć pracę i przysyłać pien iądze rodzin ie. Teraz wszyscy robią w bankow ości. Awansują społeczn ie, zam ien iając swoje zapuszczon e chatki na domki przy plaż y. Stać ich na fajn e auta, jadają w na‐ szych restauracjach. Efekt dom in a. To zasługa pien iędzy takich jak wasze, dlat ego z chęcią je przyjm ujem y. Jesteśmy małym państwem. Miejscow i żyją skromn ie, ale to są dobrzy, bogoboj‐ ni ludzie. Na tej wysepce jest osiemdziesiąt kościołów. Czy te zgrom adzen ia nie zasługują na odrobin ę dobrobyt u? Plusy przew yższają min usy. Jee py zat rzym ały się przed czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak cent rum handlo‐ we, po bliższych oględzin ach okaz ało się jedn ak, że nie było tam sklepów. Lokale zajm ow ały za to banki i firm y. W środku siedziały sekret arki. Henry najw yraźn iej wyczuł mój scept ycyzm. – To dobry układ. Zarejestrujecie swoje firm y tut aj, a ci ludzie was wyręczą przy telef on ach. Na zew nątrz to wszystko się wydaje legaln e. Niczego tam nie kupisz. Same banki i firm y tru‐ stow e. Odbierają telef on y i udają, że macie tu bizn es. Gdy mieliśmy wejść do środka, Ed odciągnął mnie na bok.
– Czekaj – pow iedział. – Myślałem o tym, co pow iedziałeś wcześniej. W zeszłym tygodniu wpadł mi do głow y pew ien pom ysł. – Co ty knujesz? – Pokaż ę ci późn iej. W banku usiadłem z Henrym i zaczęliśmy otwierać kont a. Pat rzyliśmy, jak urzędn icy prze‐ puszczają całe sześć milion ów dolców przez wykryw acze fałszyw ek i liczarki bankn ot ów. Muszę przyz nać z ręką na sercu, że nigdy w życiu nie zastan aw iałem się nad tym, jak długo trwa li‐ czen ie sześciu melon ów w got ówce. W rzeczyw istości zajm uje to całe wieki, zwłaszcza gdy nie moż esz się już doczekać, żeby usiąść w sam olocie lecącym z pow rot em do domu. Gdy poświad‐ czyli aut ent yczn ość kasy i pot wierdzili sumę, ułoż yli bankn ot y w pliki, a pot em przen ieśli do skarbca. W ich miejsce wydali nam dow ody wpłat y wystaw ion e na spółki fasadow e, w myśl któ‐ rych pien iądze miały teraz przyn osić dziew ięć procent odset ek. – I już, Ed. Zrobion e. Ty i twoi klienci jesteście teraz legaln ym i inw estoram i – pow iedzia‐ łem. Ed spojrzał na pokwit ow an ie, które miało zostać w dokum ent ach prawn ika firm na Anguil‐ li, a ja zastan aw iałem się przez chwilę, czy aby nie przeszło mu teraz przez myśl, że oddał swój mająt ek za garść magiczn ych fasolek. – Piękn ie, Ken. Mart wił się wcześniej o to, że jego podpis znajdzie się na tym czy inn ym papierku związ a‐ nym z kont em. Zapyt ałem go, czy chce, żeby ustalić jakiś mechan izm umożliw iający mu wypła‐ tę pien iędzy w raz ie pot rzeby. – Pom yślałem o tym – uśmiechn ął się i wyciągnął z kieszen i dwie zabawki, Myszkę Miki i Myszkę Minn ie. – Co to jest? – Gum ow e pieczątki – odparł, jakby to była najoczyw istsza rzecz pod słońcem. – Jedn a dla mnie i jedn a dla Kelly. Mogę je przystaw ić na dokum ent ach kont a? Roz eśmiałem się. – Nie widzę przeszkód. Chwilę późn iej transa kcję sfin aliz ow an o podpisem z obrazkiem dwóch bohat erów Disneya, pot wierdzając przekaz an ie na dwa kont a łączn ej sumy pon ad dwóch milion ów dolarów. To się dopiero naz yw a przyjaz na obsługa. – Co to za pokręcon e miejsce, że bank poz wala ci na coś takiego – zastan aw iał się Ed, gdy wychodziliśmy z banku. – Miejsce, w którym chcem y robić int eresy – rzuciłem w odpow iedzi. Po wpłacen iu kasy święt ow aliśmy w restauracji przy nabrzeż u, w której keln erzy nosili fajki i płet wy do nurkow an ia, by wyław iać śwież e hom ary z koszów w zat oce. Gdy wznosiliśmy toa st za nasz sukces, Henry poklepał mnie po plecach, pat rząc, jak sączym y przedn iego szampan a z ościenn ego francuskiego Saint-Mart in. Zapropon ow ałem mu kieliszek, lecz on wolał zostać przy swoim niem ieckim piw ie.
– Wiesz co, Ken? Mnóstwo ludzi tu przychodzi, zakłada firm y i mówi mi: „Zrobię to czy tamt o”, a pot em nic nie robi. Ale ty, mój przyjacielu, zrobiłeś to, co obiecałeś zrobić. Udało ci się! Mam nadzieję, że to począt ek czegoś wyjątkow ego. Oparłem się mocn o o krzesło, poz walając sobie na odpręż en ie po. Delekt ując się bąbelkam i na jęz yku, wzniosłem kieliszek w stron ę Henry’ego. – Wypiję za to, Henry. Wypiję za to. To dzięki tobie. Do czasu naszego pow rot u do Miam i pien iądze pow ędrow ały na korespondujące wysoko oprocent ow an e kont o w now ojorskim banku. Na dobrą spraw ę była to kasa anguilskiego banku skonsolidow an a na jedn ym rachunku bankow ym i już przyn osiła zyski dzięki różn icy między odsetkam i, które wypłacał im bank na Manhatt an ie, a dziew ięciom a procent am i, które tamci oferow ali nam jako zwrot z inw estycji. A najlepsze w tej transa kcji było to, że nie istn iał żaden dow ód, że w ogóle tam byliśmy! Pot wierdzen ia wpłat y poszły do biura Henry’ego Jackson a, więc wróciliśmy do domu bez choćby jedn ego papierka. W ogóle nie musieliśmy określać oficjal‐ nego pow odu zdepon ow an ia pien iędzy. Na Anguilli nie było wtedy takich wym ogów. Pow iedzieć, że w sam olocie pan ow ał odświętn y nastrój, to mało. Ekipa była cała w skow‐ ronkach. – Muszę ci to przyz nać, Ken – rzekł Ed. – Udało nam się. Uśmiechn ąłem się, upajając się sat ysf akcją z dobrze wykon an ej robot y. On jedn ak nagle wrócił do tem at u, który poruszał już kilka razy wcześniej. – No więc, jaką sobie gażę zaśpiew asz za to wszystko? Moż esz być większym kręt aczem niż większość, ale i tak jesteś prawn ikiem, a ja nigdy nie spot kałem takiego, który nie żądałby za‐ płat y. Może trudn o będzie w to uwierzyć, ale naw et nie pom yślałem o pien iądzach. To nie dla kasy zgodziłem się pom óc Edow i. Pewn ie, odkąd moja prakt yka upadła, nie miałem za dużo kasy, lecz od początku nie o nią chodziło. Dla mnie liczyły się przygoda i pom oc klient ow i, choć krym in aliście. W pran iu brud‐ nych pien iędzy zaw sze celow ałem bardziej w pokon an ie syst em u niż w nabicie sobie kabz y. – No weź przestań! Musisz mieć jakiś pom ysł. Byłeś niesam ow it y i musim y ustalić stawkę na przyszłe fuchy… Bo, wierz mi, będzie więcej takich podróż y, kolego – gorączkow ał się Ed. – Dobra – odparłem w końcu. – Skoro nalegasz, wez mę twoją furę. Miał czerw on y kabriolet – fiat a sport spidera. – Jaja sobie robisz? – Byn ajm niej. Zapyt ałeś o gażę. Spider. Mów iłeś, że i tak się go poz byw asz. Miałem ten wóz ek na oku, odkąd Ed oznajm ił, że chce go sprzedać. Dla mnie był idea ln y. Stylow y, ale nie krzykliw y. W porówn an iu z mercam i i ferrari, którym i woz ili się inni związ an i z handlem narkot ykam i, ten był znaczn ie bardziej niepoz orn y i tani w utrzym an iu. No i nie spraw iał wraż en ia, że się nagle obłow iłem. Wróciłem do domu przed półn ocą tego sam ego dnia. Przez osiemn aście godzin byłem w po‐ dróż y. Po dniu w praż ącym skwarze Karaibów koszula kleiła się do ciała. Mon ique siedziała
w kuchn i. Wkroczyłem do środka energiczn ym krokiem i z uśmiechem tak szerokim, jak tylko się dało. – Jak poszło? Złapałem ją wpół i okręciłem dokoła. – Mamy co święt ow ać! – oświadczyłem. – Super! Opow iadaj. – Po prostu pom ogłem klient om przen ieść kasę. Wszystko poszło jak z płatka. Nie mogło le‐ piej. Być może znalaz łem sobie fajn ą niszę na rynku. Podszedłem do lodówki, żeby znaleźć coś do picia. Mon ique aż kipiała z pode kscyt ow an ia, a jej oczy błyszczały. – To coś z Edem? Pow iedz mi, co tam się wypraw iało. Uderzyła mnie figlarn ie niem al dziecinn a w swej niez aspokojon ej ciekaw ości. – Otworzyłem jedyn ie kont a, które przyn iosą krocie Edow i i jego kumplom. Ale to oznacza, że będziem y mieli robot ę. Czuję się świetn ie. – To wspan iale. Tak ożyw ion ej jeszcze nigdy jej nie widziałem. Energiczn ie wyjęła z szafki dwa kieliszki. – Nie wiedziałam, że twoja praca tak cię ekscyt uje. Pow in ien eś częściej brać się za nowe projekt y! – Taki mam zam iar, kochan a – odparłem, a pot em stukn ęliśmy się kieliszkam i. Oszczędziłem jej pikantn ych szczegółów transa kcji. Zwyczajn ie – pom ogłem Edow i zain‐ westow ać trochę kasy. Po prostu mu to ułat wiłem. Wszystko w majestacie praw a. Wydaw ało się, że to łykn ęła. Poszedłem spać parę godzin późn iej z huczącą głow ą i słodkim i snam i.
ROZDZIAŁ 6
TE EMOCJE, GDY DO CIEBIE STRZELAJĄ… Dopiero co zacząłem się delekt ow ać zimn ą wodą, którą spryskałem twarz, gdy usłyszałem krzyk: – Leci! Świst był pierwszym ostrzeż en iem, lecz ledw ie do mnie dot arł, gdy odgłos wybuchu zaczął mi rozryw ać bębenki. Drzew o nade mną się zat rzęsło, oblew ając mnie kaskadą wody. Cholera, wcześnie dziś zaczęli. Zwykle pierwszych pocisków możn a się było spodziew ać po zmroku. Na ogół wtedy, gdy wypadała moja kolej na pryszn ic. Brzmiało to tak, jakby pierwszy pocisk chybił o włos. Kolejn y mógł być celn iejszy. Ludzie wo‐ kół mnie gorączkow o rzucali się za osłon y. Instynkt nakaz yw ał mi, by do nich dołączyć, woda jedn ak była taka orzeźw iająca… Czekałem na to od pierwszego porann ego wypadu z bazy. – Rijock! Czyś ty zwariow ał?! Jeden z młodych chłopaków spojrzał na mnie pyt ająco, przem ykając pod osłon ę nam iot u. Jak większość żołn ierzy nie mógł mieć więcej niż dziew iętn aście lat. Jeszcze raz spryskałem wodą twarz. Kolejn y świst i drugi wybuch, tym raz em bliż ej. Wiet‐ kong mierzył coraz lepiej. Znów pom yślałem o tym, żeby się ruszyć, lecz ostat eczn ie postan o‐ wiłem zostać na miejscu. Co ma być, to będzie. Obudziłem się przesiąkn ięt y lepkim pot em pod obracającym się wiat rakiem. Obraz był tak rze‐ czyw isty, że niem al czułem w nozdrzach dym. Od dawn a nie miałem snów o Wietn am ie. Zmruż yłem oczy w półświet le. Mon ique spała obok. Wstałem, żeby się czegoś napić, i wtedy przyszedł mi do głow y stary cyt at Winston a Churchilla: „Nic tak nie cieszy jak chwila, gdy do ciebie strzelają bez rez ult at u”.
Po tym, jak udało mi się wylecieć ze Stan ów z sześciom a milion am i dolców w got ówce i uszło mi to na sucho, wiedziałem dokładn ie, co miał na myśli. Taką radość czułem jedyn ie podczas służby w Wietn am ie. To było dopiero wielkie ryz yko! Strzelają do ciebie niem al dzień w dzień. Walczysz z ukryt ym wrogiem, który ma tylko jeden cel: zabić cię. Ogromn e napięcie. Zmierzch w baz ie nieodmienn ie zwiastow ał ataki rakiet ow e. Ruscy zmont ow ali pon ad trzyipółm et row e pociski, które sprzedaw ali Wietkongow i. Mogły obrócić w proch budyn ek i wszystkich w środku, lecz zan im spadły, tamci znikali z pow rot em w dżungli. Wtedy, gdy stałem pod obstrzałem, dopiero co wszedłem pod pryszn ic. Piszę „pryszn ic”, lecz tak naprawdę był to pięćsetgalon ow y zbiorn ik na paliw o lotn icze wypełn ion y wodą i umocow a‐ ny na drzew ie. Prym it ywn e, ale dość skut eczn e. Służ yłem w Wietn am ie i Kambodży przez dwa lata i uważ ałem się za szczęściarza. Przyn ajm niej miałem wykształcen ie. Większość chłopaków to były zwykłe dzieciaki, wyjeżdżające z bazy w czołgach i transport erach opancerzon ych, wal‐ czące o przeż ycie. Pewn ego razu byliśmy na polu i właśnie kończyliśmy śniadan ie, gdy jeden z naszych bom‐ bowców przeleciał nad nami, wypuszczając całą masę gazu łzaw iącego. Wszyscy kasłali i parska‐ li. Taki gaz spraw ia, że chce ci się rzygać. Wżera się w śluz ówkę i zostaje w niej przez cały dzień. Uczucie z gat unku tych nieprzyjemn ych. Gdy wracałem do domu, trudn o mi było zapom nieć o tych obraz ach. Wrzyn ają się w psychi‐ kę. Kiedyś poszedłem na film i jakiś sam ochód strzelił z rury wydechow ej, a ja rzuciłem się plac‐ kiem na ziem ię. Nie ja jeden. Inni wet eran i mów ią, że min ęły miesiące, zan im oduczyli się naw yku wybiegan ia nago na zew nątrz z mydłem w ręku, gdy zaczyn ało padać, tak byli przy‐ zwyczajen i do bran ia kąpieli przy każdej nadarzającej się okaz ji. Jedn ak choć były obraz y, które chciałem wym az ać, zaczyn ałem sobie uświadam iać, że może chciałbym znów poczuć niektóre rzeczy. Przew óz grubej kasy odurzał i daw ał kopa. Nie czułem się tak od czasu Wietn am u. Zaw sze wiedziałem, że prędzej czy późn iej skończę na tej wojn ie. Jak każdy, kto wychow ał się na film ach z John em Wayn em, opow ieściach wet eran ów i całej tej gloryf ikacji Dzikiego Za‐ chodu, chciałem zaz nać żołn ierki. Fakt, że Wietkong to byli kom un iści, też miał swoje znacze‐ nie, gdyż moja rodzin a zbiegła z Rosji po rew olucji przed niem al wiekiem. Co prawda, mój ojciec walczył w drugiej wojn ie świat ow ej, przekon yw ał mnie jedn ak, że‐ bym nie zaciągał się w okresie pokoju po wielkim konf likcie. Był zdan ia, że choć w przyszłości mogę nie mieć inn ego wyboru, na raz ie pow in ien em się skupić na nauce. Jedn ak lata późn iej, gdy wojn a w Wietn am ie zdom in ow ała wiadom ości, zmien ił front i wciąż sprzeciw iał się moje‐ mu zaciągow i. Jako student college’u byłem poza zasięgiem kom isji poborow ej. Studia zapewn e ocaliły mi życie, bo łat wo mogłem zgin ąć, gdybym traf ił do Wietn am u między 1965 a 1968 rokiem. Za‐ miast tego zacząłem podyplom ówkę w now ojorskiej Gree nw ich Village na kierunku ekon om ia.
Z całego serca chciałem kont yn uować naukę, lecz kom isja poborow a zmien iła moją klasyf ikację na „zdoln y do służby wojskow ej”. Przyszedł czas i na mnie. Choć wielu mężczyzn w moim wieku robiło wszystko, by unikn ąć poboru, ja się zaciągną‐ łem. Dzięki temu przyz nan o mi jeszcze kilka miesięcy prolongat y, zan im musiałem pójść do pracy w fabryce elekt ron iki, ciesząc się ostatn im i dniam i w cyw ilu. Zan im traf iłem do czynn ej służby w styczn iu, musiałem przejść przeszkolen ie i kurs piechot y w sam ym środku zimy na półn ocy, a było tam bardzo mroźn o. Gdy traf iłem do mojego oddziału w Wietn am ie przydzielon y do 1. Dyw iz ji Piechot y, wysłali mnie do jedn ostki kaw alerii pancern ej, co oznaczało, że miałem na ogół jeździć, a nie chodzić, przez dżunglę. Wkrótce odkryłem, że mój dyplom z college’u może dać mi jeszcze większą szansę na przeż ycie. Tylko cztery procent ludzi z poboru skończyło studia, więc dow ódcy uwa‐ żali mnie za cenn e dobro. To był 1969 rok – prot esty ant yw ojenn e okupow ały czołówki gaz et, a wojsko bardzo chciało opow iedzieć Amerykan om swoją historię. Mój kapit an dał mi wybór: albo asystow an ie przy sądach polow ych i wojskow ych procesach za wykroczen ia popełn ion e przez żołn ierzy, albo wyjścia na pat role, żeby pisać o tym, co się tam dzieje. Art ykuły miały ukaz yw ać się w lokaln ych gaz et ach wojskow ych, a wiele opublikow an o późn iej w „Pacif ic Stars&Stripes”. To była łat wa decyz ja. Zwykle dołączałem do jedn ej z trzech jedn ostek kaw alerii i jechałem z nimi przez kilka dni przez dżunglę na górze transport era opancerzon ego. Te pojazdy zaprojekt ow an o do przew o‐ żen ia oddziałów w środku, lecz zwykle jeździliśmy na zew nątrz – tak było najłat wiej przeż yć wybuch miny lądow ej. Niestet y snajperzy mieli nas wtedy na talerzu. Moim zadan iem było do‐ kum ent ow an ie wszelkich niez wykłych historii z front u, a takż e prób zjedn an ia sobie „serc i umysłów” miejscow ej ludn ości. Mój pierwszy kont akt z dzienn ikarstwem zdaw ał się ryz ykown y, lecz i tak bił na głow ę no‐ szen ie M16 w kompan ii strzelców. W porze deszczow ej było tu mokro, zimn o i błotn isto. Pora sucha przyn osiła niekończący się pył. Pory przyjemn ej nie było. Po każdej misji wracałem do bazy i pisałem art ykuły, mając nadzieję, że rakiet y nie traf ią w budyn ek, w którym spałem. Gdy jedn ostka straciła asystent a kapelan a, poproszon o mnie, żebym go zastąpił. I tak zna‐ laz łem się na polu walki, pom agając udzielać ostatn iej posługi żołn ierzom poległym w boju. Pod kon iec przydzielon o mnie do jedn ostki operacyjn ej szwadron u, ludzi, którzy fakt yczn ie kierują rucham i oddziałów kaw alerii. Pracując z oficeram i, nauczyłem się operow ać na wrogim teryt orium. Wtedy tego nie docen iałem, lecz teraz roz um iałem, że wojskow a sztuka zmyłek, dezinf orm acji i kam uf laż u może się okaz ać przydatn a. Miałem za sobą dopiero jedn ą wypraw ę przem ytn iczą, ale już wiedziałem, że jeśli chcę mieć przew agę w tej grze, muszę przyjąć wojskow ą takt ykę.
ROZDZIAŁ 7
SPOTKANIE Z MAFIĄ Słońce grzało tak mocn o, że słupek rtęci przekroczył trzydzieści dwa stopn ie. Dwa dni po naszej karaibskiej przygodzie chodzen ie po asf alt ow ym chodn iku przypom in ało stąpan ie po gum ow ej macie. Idea ln y dzień, żeby odebrać nowy kabriolet. Przyjechałem nową furą do domu. Mon ique wyszła na zew nątrz. Była zachwycon a, choć nie kryła zdziw ien ia. – Komu płacą woz em?! – krzykn ęła. Wzruszyłem ram ion am i. Wręczyłem jej kluczyki, żeby mogła się przejechać. Pat rząc, jak śmiga w tę i z pow rot em przez spokojn e podm iejskie ulice Coral Gables, zastan aw iałem się, jakie zwrot y i zakręt y czeka‐ ją mnie w życiu. Pon iekąd czułem się tak, jakbym był przypięt y pasam i i got ow y na jazdę po to‐ rze, lecz nie byłem do końca przekon an y, że pan uję nad kierown icą. Po niespełn a tygodniu zadzwon ił Ed i zaprosił mnie do swojego domu na przyjęcie. Pow ie‐ dział, że będą tam ludzie, z którym i chce mnie poz nać. Dla obopóln ej korzyści. Norm aln ie Mon ique poszłaby ze mną, lecz nie tym raz em. – Pójdę sam, kotku – próbow ałem ją udobruchać. – To po prostu kolejn y int eres. Chce, żebym przyjął następn ego klient a… To jego kolega, który pot rzebuje jakiejś porady prawn ej. Mon ique nie miała żadn ego rea ln ego pow odu, by w to wątpić. Chciałem oszczędzić jej szczegółów. Jadąc do domu Eda, zastan aw iałem się nad swoim życiem. Wypełn iłem dopiero jedn ą umo‐ wę, ale już przeczuw ałem, że to otwiera pew ien rozdział. Jeśli moja znajom ość z Edem miała prow adzić do kolejn ych int eresów, Mon ique nie musiała o niczym wiedzieć. Przyjęcie nie przypom in ało luz ackich imprez w domu André. W kuchn i dwójka, którą rozpo‐ znałem z naszej wypraw y na Anguillę, wciągała kokę z parą oszałam iająco atrakcyjn ych lasek. Obłok marychy unosił się w pow iet rzu, a z głośników ryczała muz yka disco. I bez tego odurzon y kilkom a ostatn im i tygodniam i podkręciłem się jeszcze parom a szot am i mocn ego alkoholu i sze‐ dłem z wypięt ą piersią, czując się nabuz ow an y aż po czubki palców.
Ed złapał mnie za kołn ierz i pociągnął przez tłum do miejsca, gdzie już wcześniej widziałem Benn y’ego z wypraw y na Anguillę stojącego obok szykown ego Kubańczyka, który opierał się o półki z książkam i ciągnące się od podłogi po suf it i zajm ujące całą ścian ę. Jak na kogoś, kto nie skończył ogóln iaka, Ed miał impon ującą bibliot ekę. – Chyba mów iłeś, że nie skończyłeś ogóln iaka – zauważ yłem. – Bo nie skończyłem – odparł Ed. – Wszystkiego nauczyłem się zupełn ie sam. Gdy pływ asz po Karaibach, masz mnóstwo czasu na czyt an ie. Int eresuję się polit yką, podróż am i, muz yką, historią, naw et kuchn ią. Pochłan iam wiedzę. – Oj tak – wtrącił Kubańczyk, śmiejąc się. – Ma wielki umysł, a używ a go do przem ycan ia prochów do Ameryki! – To Charlie – pow iedział Ed, tea traln ie wyciągając rękę. – A to Ken. Ten, o którym ci mów i‐ łem. Ed zarzucił mi ram ię na szyję, przyciągając mnie do siebie w aż naz byt agresywn ym mę‐ skim uścisku. – To ten człow iek, który ustaw ił wszystko na Karaibach. I mój prawn ik. Nie byłem pew ien, czy jego przesadn a pochwała była błogosław ieństwem, czy przekleń‐ stwem, lecz zbyłem ją śmiechem. Charlie uśmiechn ął się, pat rząc na ant yki Eda, jakby dając mu do zroz um ien ia, że wszystko to widział już wcześniej. – Ed sporo mi opow iadał o tym, co zrobiłeś. – Jak mogę pom óc? – Chodź, pogadajm y – włączył się Ed. Zaprosił nas gestem do pokoiku, gdzie zauważ yłem rząd komput erów osobistych, co wtedy było rzadkim widokiem. Dwóch mężczyzn, na których wcześniej ledw ie rzuciłem okiem, dołą‐ czyło do naszej trójki. Wtedy Ed zam knął drzwi. Przez chwilę czułem się jak na przesłuchan iu. Dwóch nowo przybyłych wyglądało na Amery‐ kan ów włoskiego pochodzen ia. Jeden nosił wąs tak cienki, że wydaw ał się nam alow an y ołów‐ kiem. Drugi miał obw isłe policzki i nadw agę. Wyglądali groźn ie. Nikt nikogo nikom u nie przed‐ staw ił. Benn y, cichy podczas podróż y na Anguillę, teraz mów ił najw ięcej. Charlie był jego poruczn i‐ kiem. (Uznałem, że to zabawn e, że gangi narkot ykow e używ ają tych sam ych stopn i co wojsko). Był syn em byłego więźn ia polit yczn ego na Kubie, który odsiedział dziesięć lat w nieludzkich warunkach pod rządam i Castro. Po wyjściu na woln ość został kapit an em port u w Miam i. Tym‐ czasem Benn y i jego bracia przem ycali na południow ą Florydę marychę. Ostatn io rozszerzyli działaln ość o kokainę, gdy się zorient ow ali, że przyn osi o wiele większe zyski. Lecz – jak wyja‐ śnił Benn y – nie zrez ygnow ali z marihua ny, dodając do niej oleju haszyszow ego, sprasow an ej żyw icy kon opi indyjskich. Dzięki takiem u podrasow an iu zwykłej trawki otrzym yw ali o wiele sil‐ niejszy narkot yk. Najw yraźn iej był na to popyt w Kan adzie.
Ed wyjaśnił, że Benn y i jego załoga przem ycają marychę albo kokę do USA na łodziach, a czasem na pokładzie lekkiego sam olot u. Pochodzącą z Kolumbii kont rabandę zrzucan o z po‐ wiet rza na jedn ą z sześciuset wysepek na Baham ach, a tam już ktoś czekał w mot orówce z ra‐ diem i lokaliz ow ał pakun ek. Pot em przew oż on o to wszystko możliw ie jak najszybciej do Tampy albo Fort Lauderdale, licząc na unikn ięcie wykrycia i areszt ow an ia. Po rozrobien iu narkot yków przez André przew oz ili je ukryt e w sekretn ych przegródkach furgon et ek, które wjeżdżały pot em na aut ostrady międzystan ow e w drodze do półn ocn ej czę‐ ści Stan ów, gdzie była duża część rynku zbyt u. – Freddie i Enzo działają w Kan adzie. Mamy dobrą umow ę – pow iedział Benn y. – Mają po‐ wiąz an ia z rodzin ą Cot ron e. Grube ryby. Rodzin a Cot ron e? Nie byłem ekspert em od cosa nos try, ale naw et ja słyszałem, że syndykat Cot ron e kont rolow ał znaczn ą część kan adyjskiej przestępczości zorgan iz ow an ej. Ci goście handlow ali z maf ią? Narkot ykam i z Kolumbii? W co ja się wpakow ałem?! Podejm ując wąt ek, Benn y pow iedział, że jego rodzin a ma dom spokojn ej starości, a on sam prow adzi sieć sprzedaż y chev rolet ów corvett e. Każde z tych przedsiębiorstw było samo w sobie idea ln ą legaln ą przykrywką dla wszelkiej nielegaln ej działaln ości. Po wysłuchan iu, jak wyliczają przem ytn icze dokon an ia Benn y’ego, nie miałem pojęcia, co ja mogę wnieść do tego przedsięw zięcia. – Do czego ja wam jestem pot rzebn y? – zapyt ałem. – Wydaje się, że wszystko macie pod kont rolą… – Pot rzebujem y – odparł Benn y – dokum ent ów łodzi. Zdaje się, że możn a je zarejestrow ać w Wielkiej Bryt an ii i nie da się ich wyśledzić w Miam i. Moż esz równ ież założ yć zam orskie fir‐ my – naw et w jakimś stopn iu pow iąz an e z naszym i, a takż e zarejestrow ać jedn ostki w pań‐ stwach, w których moż em y ukryć własność. Przyt akn ąłem. – Tak, to mogę dla was zrobić. Benn y się uśmiechn ął, a Ed poklepał mnie po plecach. – Wygląda na to, że załat wiłem ci kolejn y wypad na Anguillę. Gdy Benn y zaczął znów mów ić, Ed znikn ął na chwilę i wrócił z małą torbą. – Masz – rzucił. – Weź to. – Co to jest? – Twoja gaża. Zasłuż yłeś. Otworzyłem torbę i zobaczyłem pliki starann ie złoż on ych studolarów ek. – Ale przecież dałeś mi już auto… – Nie wygłupiaj się. To za następn y projekt. Dziesięć pat oli. Wystarczy? – No pewn ie. Jeśli miałem jakąś nadzieję, że moje związki z tym pirat em ogran iczą się do jedn ego kursu z forsą, to mogłem o tym zapom nieć. Byłem teraz na dobre z nimi związ an y.
Gdy wróciłem do domu, Mon ique już spała. Wyglądała tak spokojn ie… Ukryłem pien iądze w szaf ie i po cichu położ yłem się obok niej. Leż ąc tak w ciemn ości, zacząłem snuć plan y. Mia‐ łem wiele do przem yślen ia. Siedziałem w tym po uszy. Maf ia? Gdyby się nad tym zastan ow ić, to z jaką inną organ iz acją mieliby handlow ać prze‐ mytn icy duż ego kalibru? Pow szechn ie było wiadom o, że maf ia kont rolow ała sprzedaż i dostaw y w wielu rejon ach. Tak czy owak, przyz wyczajen ie się do tego fakt u wym agało trochę czasu. Skoro rozprow adzali narkot yki, to skąd je brali? Od kart elu z Medellín? Czyżbym pom agał fin ansow ać jeden z najw iększych i najbardziej bezw zględn ych syndykat ów na świecie? A może jego konkurencję? Skąd tak w ogóle pochodziła ta kokaina? I co z tym dziwn ym spot kan iem w pokoju? Z zapłat ą w got ówce? Czy to oznaczało, że te‐ raz jestem częścią tego wszystkiego, uwikłan y w to na równ i z nimi, czy może związ ało mnie z wszystkim i graczam i? Hm, jeśli spraw y zajdą za daleko, zaw sze mogę się wycof ać. Proste. Myślałem też o inn ych spraw ach. Okres próbn y Izby Adw okackiej się zakończył, lecz for‐ maln ie rzecz ujm ując, wciąż poddaw ali mnie pewn ego rodzaju obserw acji. Jeśli nie wrócę do prow adzen ia legaln ej prakt yki, ludzie mogą zacząć zadaw ać pyt an ia. Jak mogłem jedn ak wy‐ kon yw ać swój zaw ód i sum ienn ie reprez ent ow ać klient ów, piorąc jedn ocześnie brudn e pien ią‐ dze dla czegoś, co wyglądało na dyn am iczn ie rozw ijający się gang narkot ykow y?! Rano pocałow ałem Mon ique na poż egnan ie, gdy wychodziła, a sam w pośpiechu ubrałem się do pracy. W biurze, które dzieliłem z byłym i prokurat oram i, zabrałem się za porządkow an ie swoich spraw. Postan ow iłem, że moja firm a będzie typow ą „prakt yką otwart ych drzwi” – co oznacza, że miałem się zajm ow ać wszystkim i klient am i, którzy przychodzili z ulicy. Pospolit e spory sądow e? Mogę w to wejść. Pot rzebujesz pośredn ika, żeby kupić dom? Nie ma spraw y. Masz kilka milio‐ nów brudn ych pien iędzy, które chcesz wyprać? Zobaczę, co da się zrobić. Tylko nie proś o rachu‐ nek! Wyszperałem wszystkie akta obecn ych klient ów i starann ie ułoż yłem je w szaf ie. Wycho‐ dziłem z założ en ia, że jeśli kiedykolw iek zrobię coś, co zwróci na mnie uwagę władz, i prze‐ trząsną mi biuro, znajdą dużo dow odów na sprawn ie funkcjon ującą kancelarię. Nie było mowy o dokum ent ow an iu tego, co robiłem dla Eda, André, Benn y’ego czy kogokolw iek inn ego, kto zwracał się do mnie w ram ach mojej nadprogram ow ej działaln ości. Przez ślad na papierze mo‐ głem głośno bekn ąć. Od początku uważ ałem, że moje legaln e spraw y są nudn e, lecz po rozpoczęciu pran ia brud‐ nych pien iędzy stały się jeszcze nudn iejsze. Wpływ y pien iężn e z legaln ych usług były symbo‐ liczn e, te z pran ia brudn ych pien iędzy nieprzyz woicie wysokie. Przeglądając akta moich stałych klient ów, zastan aw iałem się, jak udało mi się utrzym ać tak długo. Człow ieku, to było o wiele większe int elekt ua ln e wyz wan ie. I pom yśleć, że codzienn ie wypruw ałem sobie flaki za głodow ą stawkę, podczas gdy w rapt em tydzień dorobiłem się no‐
wego fiat a spidera i garści dolarów. Byłem wet eran em Wietn am u szukającym czegoś więcej. W końcu to samo mnie znalaz ło. Teraz zostało mi tylko siedzieć i czekać na telef on. Zadzwon ił. – Rijock? To był Charlie. – Wybierzm y się w małą podróż służbow ą.
ROZDZIAŁ 8
KURS NA SINT MAARTEN – Mój Boże – pow iedział Charlie, gdy poż egnaliśmy się z Henrym Jackson em mocn ym uści‐ skiem dłon i. – Benn y mów ił, że to proste. Ale w życiu bym nie pom yślał, że aż tak! Gdy wychodziliśmy na palące słońce, kręcił głow ą z niedow ierzan iem, a na jego twarzy ma‐ low ał się szeroki uśmiech. – Bez obraz y, ale mimo tego, co mów ił Benn y, nie ufałem ci aż do teraz. – Nie ma spraw y – odparłem, uśmiechając się. – Dom yślam się, że w twojej branż y scept y‐ cyzm to kon ieczn ość. Moja druga wypraw a na Anguillę z now ym klient em przebiegła tak samo pom yśln ie, jak pierwsza. A pon iew aż tow arzyszyła mi tylko jedn a osoba, wzbudziła naw et mniejsze zaint ere‐ sow an ie tamt ejszych celn ików. Wpłaciliśmy wtedy drobn ą sumkę niespełn a milion a dolarów. Z każdym kolejn ym wypadem na Anguillę coraz lepiej orient ow ałem się w prakt ykach tego malutkiego raju podatkow ego. I tym częściej myślałem o tym, co zrobić, by te drobn e operacje były bezpieczn iejsze dla wszystkich zaint eresow an ych. Czułem się o wiele lepiej, podróż ując jedyn ie z kilkuset tysiącam i dolarów. Mimo sukcesu myśl o wzbiciu się w niebo z milion am i brudn ych dolców wciąż mogła doprow adzić do tego, że osiw ieję na długo przed moimi następn ym i urodzin am i. Na dodat ek, gdy znów zrobiliśmy przystan ek w Sint Maa rt en, przyszedł mi do głow y po‐ mysł, który chciałem sprawdzić w prakt yce. Klienci musieliby się nieź le wykoszt ow ać, gdyby za każdym raz em, gdy zechcą wpłacić pien iądze na swoje zagran iczn e rachunki, musieli wyn aj‐ mow ać pryw atn y sam olot. Co jedn ak, gdyby była możliw ość wyw iez ien ia takiej forsy zwykłym sam olot em? Wkrótce miałem okaz ję przet estow ać mój plan. Po naszym pierwszym sukcesie wydaw ało się, że Ed bezgran iczn ie mi ufa. Niebaw em znów miał pół milion a, który chciał wyprać.
Zapropon ow ałem, żeby dał mi najpierw sto pięćdziesiąt tysięcy na próbę. Pom yślałem, że nocn y lot późn ym czwartkow ym popołudniem będzie doskon ałą przykrywką. To właśnie wtedy wielu mieszkańców miast półn ocn ej Ameryki udaw ało się na Karaiby z myślą o weeke ndzie w kasyn ie i w słońcu. Przy odrobin ie szczęścia pow inn o mi się udać wmieszać w tłum turystów. Pewn ego ranka w domu Eda, niedługo po tym, jak przystałem na jego prośbę, przeliczyłem bankn ot y, żeby się upewn ić, że suma się zgadza. Pot em przeliczyłem raz jeszcze. Podczas tej podróż y miałem być sam i dlat ego że osobiście się naraż ałem, chciałem zachow ać szczególn ą ostrożn ość. Zabrałem szmal do domu i myślałem, jak mam go wnieść na pokład sam olot u. Usu‐ wając z bankn ot ów wszystkie banderole i taśmy, które mogłyby pokaz ać się na skan erze, wy‐ szperałem sfat ygow an ą torbę podróżn ą i opróżn iłem ją na łóżko. Na dnie rozłoż yłem bankn o‐ ty. Pot em, łapiąc jakąś bieliz nę, spodnie i koszule, przykryłem kasę. Następn ie musiałem wybrać strój na podróż. Przyjrzałem się garn it urom, gaciom z mięk‐ kiego płótn a i koszulkom polo, aż w końcu doszedłem do najjaskrawszej haw ajskiej koszuli. W sam raz. Dobrałem do niej parę znoszon ych szort ów saf ari i odkurzyłem stare ten isówki. Włoż yłem na głow ę podn iszczon ą pan am ę i obejrzałem się w lustrze. Wyglądałem jak najgłup‐ szy turysta, jaki kiedykolw iek wysiadł z sam olot u. Idea ln ie! Nie mogłem bardziej się różn ić od wystrojon ego bubka z naszej pierwszej podróż y na Anguillę. Gdy przyjechałem taksówką na międzyn arodow e lotn isko w Miam i, już nie byłem takim chojrakiem. Mój optym izm zaczął topn ieć. W holu pan ow ał gorączkow y zam ęt. Dobre i to, ale to nie na inn ych turystach się skupia‐ łem, tylko na uzbrojon ych strażn ikach i policjant ach. Stałem jak słup soli rapt em kilka kroków od drzwi, gapiąc się na glin iarzy ze strachem, jakby mogli wyw ęszyć brudn ą kasę w mojej tor‐ bie. Równ ie dobrze mogłem mieć na kapeluszu napis: „Ten facet pierze brudn e pien iądze”. Mu‐ siałem wziąć się w garść. Jeśli miało mi się udać, musiałem zachow yw ać się tak swobodn ie, jak to tylko możliw e. Jakikolw iek pow ód do podejrzeń wpakow ałby mnie w tarapat y. To nie była pora na nerw ow e ruchy. W toa lecie spryskałem twarz wodą i spojrzałem w lustro. Spokojn ie, Ken, byw ało gorzej. Ty tylko wyw oz isz z kraju trochę więcej forsy niż zwykle. Moż esz tłum aczyć się na tysiąc sposobów, ale żaden nie poskutkuje. Twoje zdoln ości prawn icze ci nie pom ogą. Wykorzystaj swoje zdoln ości do przet rwan ia. Zdet erm in ow an y wkroczyłem do holu. Poczekałem przy punkcie kont roln ym, aż zebrał się tłum, zan im przeszedłem przez skan er. Choć wiedziałem, że główn ym celem tego „przeglądu” jest wyłapyw an ie bron i i met alow ych przedm iot ów, zesztywn iałem ze strachu, kładąc torbę na taśmie, i pat rzyłem w napięciu, jak znika mi z oczu. Strażn ik dał mi znak, żebym przeszedł przez wykryw acz met alu, ale zat rzym ałem się, bo chciałem zobaczyć, czy torba wyw oła jakieś poruszen ie, jakby odz yw ał się alarm, ilekroć ktoś próbow ał przem ycić nieprzyz woite ilości pien iędzy. To teraz – chwila prawdy. Kolejn a przeszkoda do pokon an ia, zan im stan ę się pełn opraw‐ nym masow ym przem ytn ikiem.
Czułem napięcie. Chciałem się odw rócić i uciec, lecz coś kaz ało mi zrobić krok naprzód i jak na aut opilocie przeszedłem przez skan er. Nic się nie stało. Żadn ych syren, błyskających świat ełek ani pikn ięć. W sum ie nic dziwn ego. Bez szans, żeby takie prym it ywn e maszyn y mogły wykryć papierow e pien iądze, a poza tym to było na długo przed dodan iem do studolarow ych bankn ot ów pasków magnet yczn ych i inn ych zabezpieczeń. Przeszedłem, naw et nie oglądając się na strażn ika. Adren alin a zaczęła buz ow ać. Zdecydow a‐ nie podn iosłem torbę i zostaw iłem kont rolę za sobą. Byłem czysty. A przyn ajm niej tak myślałem. Przy wsiadan iu na pokład pow rócił niepokój. A co, jeśli śledzili mnie do sam olot u, by się upewn ić, że fakt yczn ie chciałem wylecieć ze Stan ów? Co, jeśli teraz rzucą się na mnie celn icy? Znów ogarn ęła mnie paran oja. Przyglądałem się podejrzliw ie wym uszon ym uśmiechom i udaw an ej uprzejm ości ze stron y obsługi sam olot u i ostrożn ie posuw ałem się przez przejście. Moje siedzen ie było z tyłu klasy ekon om iczn ej. Choć lot om na wyspy brakow ało większych udogodn ień, miały kilka miejsców ek z przodu, które uchodziły za pierwszą klasę. Mimo że miałem przy sobie dość kasy, żeby wyku‐ pić cały sekt or, i przyw ykłem do luksusow ych podróż y, chciałem zachow ać dyskrecję. Usiadłem przy przejściu obok pary staruszków. Mój sąsiad miał nadw agę, pyz at ą twarz i okulary. Uśmiechn ął się uprzejm ie, więc rzuciłem jakąś tam uwagę, że dobrze się wyrwać na weeke nd po ciężkim tygodniu pracy. Liczyłem na to, że spraw iam wraż en ie kogoś woln ego od wszelkich trosk, ale byłem przeko‐ nan y, że równ ie dobrze mogłem mów ić: „Spójrzcie na mnie. Nie mam nic do ukrycia. Nie robię niczego niez godn ego z praw em, a w tej torbie nie ma nic, co mogłoby wskaz yw ać na jakąkol‐ wiek działaln ość przestępczą”. Przed start em siedziałem sztywn o na miejscu przekon an y, że dopóki sam olot nie znajdzie się w pow iet rzu, dopót y istn iała szansa, że mnie zat rzym ają. W życiu tak się nie cieszyłem, widząc, jak stew ardesy wyjaśniają zwyczajow e przepisy bez‐ pieczeństwa. Słuchałem uważn ie, jakbym pierwszy raz był na pokładzie. To oznaczało, że sa‐ molot kołow ał, a ja byłem o krok od sukcesu. Po tym, co zdaw ało się trwać całą wieczn ość, siln iki zaryczały, budząc się do życia, i poczu‐ łem uspokajające ciśnien ie wciskające mnie w fot el. Gdy wyrówn aliśmy lot, jeszcze głębiej wbi‐ łem się w oparcie i odet chnąłem. Ulżyło mi jak cholera. Ten dreszczyk, który czułem, gdy lecieli‐ śmy wtedy z Edem i jego ekipą, pow rócił, lecz wydaw ał się jeszcze większy, bo tym raz em przeszedłem z kasą pod nosem tygrysa. To dlat ego to robiłem. To dlat ego kładłem na szali moją karierę, życie i woln ość. Byłem uza‐ leżn ion y od tego dreszczyku emocji. Teraz nie miałem już wątpliw ości, że ta wypraw a się uda. I choć stawka zdaw ała się nieco niższa, a ilość przem ycan ych pien iędzy znaczn ie mniejsza, pod wielom a względam i wypróbo‐
wan ie tej trasy miało mieć większe znaczen ie dla mojego życia zaw odow ego niż wyn ajęcie le‐ arjet a. Gdy wylądow aliśmy w Sint Maa rt en, byłem pew ien, że obejdzie się bez problem ów. Pon ie‐ waż dziw ił mnie brak kont roli, odkryłem, że ta wysepka – podzielon a na dwie części na rzą‐ dzon ą przez Francuz ów półn oc i należ ące do Holendrów południe – była właściw ie jedyn ym za‐ chodn im państwem, które obchodziło się bez urzędu celn ego od siedemn astego wieku. Nic więc dziwn ego, że stało się azylem dla przem ytn ików i malw ersant ów oraz siedliskiem korupcji. Późn iej dane mi było spot kać szmuglerów, którzy założ yli tu swoją kwat erę i prow adzili swój karaibski bizn es właśnie z tej zam orskiej prow incji. Po wyjściu z sam olot u przeszedłem przez kont rolę paszport ow ą, migając moim świadec‐ twem urodzen ia w celu ident yf ikacji. Wiedziałem, że na Karaibach nie wym aga się paszport ów i choć miałem go w kieszen i, skin ien ie urzędn ika kont roli imigracyjn ej utwierdziło mnie w przekon an iu, że znalaz łem idea ln y punkt tranz yt ow y, do którego wart o przyw ieźć pien ią‐ dze klient ów. Skoro mogłem ukradkiem przyjeżdżać na wyspę i wyjeżdżać z niej bez pieczątki w paszporcie, będzie wydaw ało się, że w ogóle mnie tam nie było. Wychodząc z lotn iska, wziąłem taksówkę do stolicy wyspy, Philipsburga, po holenderskiej stron ie. Znalaz łem sobie niepoz orn y karaibski hot elik dla bizn esm en ów przy Front Stree t. Ro‐ zejrzałem się po pokoju i znalaz łem woln ą przestrzeń nad ubikacją – tam ukryłem pien iądze Eda. Gdy już się rozgościłem, poczułem się wystarczająco odpręż on y, by się trochę przejść. Traf i‐ łem przypadkiem na małe kasyn o. Pat rząc na nylon ow ą kulkę skaczącą to tu, to tam po kole ruletki, pom yślałem o ryz ykown ej grze, w której teraz uczestn iczyłem, grze o naprawdę wyso‐ ką stawkę – moje życie. Nie zaw sze będzie tak łat wo, prawda? Skąd miałem wiedzieć, czy połączon e siły policji, DEA i celn ików nie obserw ow ały Eda, André, Benn y’ego i całej reszt y? Wystarczyło jedn o słabe ogniw o. – Dwadzieścia jeden – oznajm ił krupier. – Wygrał pan. Przysun ął stos żet on ów w moją stron ę. Jak nic z moim szczęściem pow in ien em zagrać va banque – a może naw et postaw ić trochę z forsy Eda? Mogłem podwoić jego pien iądze… Nie. Musiałem być ostrożn y. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. – Widać mam dziś fart – zaż art ow ałem i zgarn ąłem żet on y. Gdy zam ien iłem je na got ówkę, wróciłem do hot elu. Wdałem się w niebezpieczn ą grę. Fraj‐ da przew yższała odlot po kokainie, musiałem jedn ak pan ow ać nad tym uczuciem. Jeśli ten do‐ mek z kart miał się rozpaść, to nie dziś i nie z pow odu jakiegoś błędu popełn ion ego przez e mnie. Naz ajutrz zabrałem kasę Eda i pojechałem taryf ą na francuską stron ę wyspy, do port u Ma‐ rigot, stolicy tej części. Stamt ąd wziąłem taksówkę wodn ą, żeby na krótko wyskoczyć na Angu‐ illę. Raz em ze mną płyn ęli miejscow i robotn icy.
Zalet ą skorzystan ia z tej trasy było to, że nigdzie nie odn ot ow an o, że kiedykolw iek posta‐ wiłem stopę na wyspie. Taksówkarz zabrał mnie do The Valley i wróciłem do banku, w którym rapt em kilka tygodni temu wpłaciliśmy sześć milion ów dolarów. Po dopełn ien iu form aln ości odw iedziłem biuro prawn ika Henry’ego Jackson a i założ yłem dodatkow e firm y. Teraz chciałem się przekon ać, jak łat wo zarejestrow ać tut aj łódź. Nasze przedsiębiorstwa zapewn iały nam te same praw a co obyw at elom bryt yjskim, a pon iew aż wy‐ spa była teryt orium Wielkiej Bryt an ii, dokum ent y rejestracyjn e poświadczon ych łodzi wysyłan o do przet worzen ia pow oln ą drogą morską do dalekiego Cardiff. Podczas gdy papiery przem ie‐ rzały Atlant yk, łodzie mogły postaw ić żagle pod fałszyw ym i naz wam i i dostarczać narkot yki, zarabiając nieprzyz woity szmal, a pot em znikn ąć z rejestru tak szybko, jak się w nim znalaz ły. Uzbrojon y w ten złot on ośny zasób inf orm acji wróciłem do Sint Maa rt en i złapałem lot po‐ wrotn y do Miam i. Miałem czas, żeby zat rzym ać się u jubilera w Philipsburgu i kupić dla Mon i‐ que piękn y naszyjn ik. Kolejn y plus tego fachu – mogłem ją rozpieszczać. Na dodat ek na wyspie biż ut eria była o jedn ą trzecią tańsza niż w USA. W trakcie lotu pow rotn ego ustaliłem dla siebie sam ego pewn e zasady. Wydało mi się roz‐ sądn e, żeby nie zat rzym yw ać się w tym sam ym miejscu, do którego przyw oz iłem pien iądze. Dzięki temu nie będzie żadn ych rachunków hot elow ych i żadn ych bilet ów. Postan ow iłem, że wszystkie moje wypraw y na Anguillę będą możliw ie najkrótsze, czysto bizn esow e, bez nocle‐ gów. Pow rót to była czysta przyjemn ość. Po raz kolejn y oprócz dokum ent acji rejestracyjn ej łodzi nie miałem żadn ych papierów łączących mnie z Anguillą i kasą, którą właśnie wpłaciłem. A naj‐ lepsze było to, że gdyby po pow rocie do Stan ów zat rzym ali mnie celn icy i zapyt ali o pow ód po‐ dróż y, mogłem pow iedzieć: „W int eresach. Jestem prawn ikiem”. Nie musiałem ujawn iać tożsa‐ mości klient a ani usług prawn ych. Ani miejsca ich wykon an ia. Miałem też nadzieję, że mój prez ent dla Mon ique ogran iczy jej niepot rzebn e pyt an ia o klient ów. Pow in ien em był jedn ak wiedzieć, że jako policjantka dociekliw ość ma we krwi. – Tak często podróż ujesz na Karaiby, że może pow in ien eś otworzyć tam biuro – zauważ yła. – Cóż, mów iłem ci: to raj podatkow y. Każdy chce coś z tego mieć. Lepsze to niż tydzień w tydzień robić w nieruchom ościach. Jej oczy zwęż yły się w szparki. – Mam tylko nadzieję, że uważ asz na siebie. – Wiem, co robię. Obsługa prawn a i tyle. Chciałaś, żebym wrócił do pracy, no to pracuję. To wszystko dla nas. Siedziała na kuchenn ym stole. Podszedłem do niej od tyłu i pocałow ałem uspokajająco w czubek głow y, zat rzym ując się, by poczuć zapach jej włosów. Kochałem Mon ique z całego ser‐ ca i widziałem przyszłość naszego związku, to na pewn o. A jedn ak, choć nie wiedziałem, do czego przyw iedzie mnie ta przygoda i jak długo pot rwa, nadal byłem pew ien, że mogę ją chro‐ nić tylko wtedy, gdy jak najm niej będę jej mów ił. W zasadzie jej nie okłam yw ałem. Tak sobie wmaw iałem.
Wydaw ało się, że na to przystała, lecz zastan aw iałem się, jak długo zdołam zachow ać to wszystko w sekrecie. Rozm yślałem nad tym, gdy zupełn ie zbiła mnie z tropu. Miała kolegę w policji, Paddy’ego Mont an ę. Oskarż on o go o kradzież biż ut erii podczas eksm isji i miał stan ąć przed sądem. Zwią‐ zek mu nie pom agał, a on pot rzebow ał prawn ika. Czy byłbym tak miły? – Glin a? Chce, żebym go reprez ent ow ał? – Tak. Pow iedziałam, że jestem pewn a, że mu pom oż esz. Mon ique pat rzyła na mnie szklistym i oczam i. Co inn ego mogłem zrobić? Wyłow iłem zimn e piwo z lodówki i usiadłem w ogrodzie. Prawn ik handlarzy narkot yków, a teraz policji?! Czy moje życie mogło być jeszcze bardziej zwariow an e?
ROZDZIAŁ 9
URWANIE GŁOWY Zan im wyszedłem, by udać się do biura, zauważ yłem dzieci, które baw iły się na ulicy. Widocz‐ nie miały już ferie świąt eczn e. Zbliż ało się Boże Narodzen ie, lecz w Miam i wciąż były przyjemn e dwadzieścia dwa stopn ie, a zim ow e słońce przyn osiło z sobą śwież ość, wielce poż ądan ą po długim i parn ym lecie i jakż e daleką od przen ikliw ego chłodu ścin ającego mój rodzinn y Nowy Jork o tej porze roku. Dziesięć lat min ęło od przeprow adzki do Słon eczn ego Stan u po pow rocie z Wietn am u. Moja rodzin a przybyła do USA z Rosji w 1923 roku – była to szczęśliw a ucieczka, bo rok późn iej za‐ ostrzon o przepisy imigracyjn e, a podczas drugiej wojn y świat ow ej nacierające siły niem ieckie wym ordow ały wszystkich w malutkiej wiosce, którą opuścili, w ram ach plan u Hit lera dąż ącego do ekst erm in acji Żydów. Dorastałem w małym, spokojn ym miasteczku rzut beret em na półn oc od Now ego Jorku, gdzie spędziłem typow e dzieciństwo; mój ojciec jeździł codzienn ie do met ro‐ polii, w której handlow ał męską odzież ą import ow an ą z Bliskiego Wschodu. Gdy byłem w Wiet‐ nam ie, moi rodzice przeprow adzili się do Miam i Bea ch za przykładem inn ych krewn ych. Po po‐ wrocie wydało mi się logiczn e, żeby do nich dołączyć, i zapisałem się na studia prawn icze w Miam i. Ruth i Robert, moi rodzice, musieli się zastan aw iać, co się ze mną dzieje. Z początku wyda‐ wało się, że mam wszystko poukładan e – dobrą pracę, żonę i niez łe mieszkan ie. A teraz byłem po rozw odzie, na swoim i w związku z rozw iedzion ą sam otn ą matką. Ich dumą była pewn ie teraz moja siostra Michele, agentka nieruchom ości. Jeśli oszczędn ie doz ow ałem prawdę o sobie Mon ique, to tym bardziej mojej rodzin ie. Pracow it a – tak opisyw ałem moją codzienn ość. W ten sposób ich chron iłem. Dla wszystkich naszych sąsiadów w Coral Gables, przystrajających domy błyskotkam i i lampkam i od dnia po Święcie Dziękczyn ien ia, byłem jak każdy norm aln y facet niczym się niew yróżn iający. Mon ique pracow ała wtedy w wydziale przestępstw gospodarczych i sąsiedzi nieraz widzieli, jak wychodzi w cyw iln ym ubran iu. Ja tymczasem robiłem, co tylko mogłem, by spraw iać wraż e‐
nie Pana Przeciętn iaka, jeżdżącego możliw ie regularn ie do biura w cent rum. Sąsiedzi nie wiedzieli jedn ak tego, że byłem teraz odźwiern ym dyn am iczn ie rozw ijającej się siatki przestępczej. Rozn iosła się wieść, że pot raf ię spraw ić, by lewe pien iądze znikn ęły i na nowo weszły do obiegu w postaci czystych jak łza inw estycji przyn oszących najw yższe zyski. Jak tylko Ed i Benn y zaczęli się przechwalać, jak to łódki wykorzystyw an e do przem yt u reje‐ strow an o tysiące kilom et rów od mórz, po których pływ ali, każdy chciał mieć bryt yjską firm ę z naz wą świadczącą o tym, że jedn ostki są legaln ym i czart eram i. Teraz łódki rejestrow ałem sam. Benn y miał całą arm adę, którą chciał przem ian ow ać, żeby być o krok przed celn ikam i, a pon iew aż Henry Jackson liczył sobie za wszystko, starałem się znaleźć jakiś tańszy sposób. Kursy przem ytn icze z masow ą ilością pien iędzy zaczęły mi pow szednieć niczym mycie zę‐ bów. Nie musiałem we wszystkich uczestn iczyć. Leciałem na miejsce dzień wcześniej, by wszystko przygot ow ać i poz ałat wiać. Niebaw em Benn y zaczął wyprow adzać do rajów podatkow ych grube milion y. Podczas jego ostatn iej podróż y czekałem na niego w wież y kont roln ej na Anguilli, tak blisko zżyłem się z tamt ejszą obsługą. Wysiadł z sam olot u z kimś, kogo nie rozpoz nałem. Ciemn ow łosy, groźn ie wyglądający niez najom y spraw iał mniej szacown e wraż en ie niż mój klient i za nic miał zasady ubioru, które przyjęliśmy na pot rzeby naszych podróż y na Anguillę. Wyglądał po prostu jak handlarz procham i. Benn y przedstaw ił mi go jako Ricka Bakera, jedn ego ze swoich poruczn ików. Uścisnęliśmy sobie dłon ie, ale czułem się nieswojo. Musiałem lepiej egz ekwow ać moją nową zasadę: nowi klienci mogą wciągać wspóln ików jedyn ie przed rozpoczęciem transa kcji. Dzięki temu nie będę zdradzał tajemn icy handlow ej, zan im najpierw ich nie sprawdzę. Zastosow ałem tę takt ykę, gdy Benn y poz nał mnie ze swoim brat em Carlosem. Nie miałem nic przeciwko prow adzen iu z nim int eresów, bo ufałem Benn y’emu, jedn ak gdy niedługo pot em pojaw ił się z Freddiem i Enzo, bandzioram i rzekom o pracującym i dla rodzin y Cot ron e, żeby pogadać o rejestracji fir‐ my, pow iedziałem pas, wym yślając jakąś wym ówkę. Bez uraz y, lecz nie chciałem być prawn i‐ kiem służ ącym maf ii. Tak czy owak, miałem dość spraw na głow ie. Dzięki kont akt om na Kajm an ach poz nałem rzeczoz nawcę łodzi o naz wisku Sam ue l Mat‐ thews, który – za wiele mniejszą opłat ą – z chęcią przekaz ał mi niez będn e dokum ent y po‐ trzebn e do zarejestrow an ia łajby. Przylat yw ał naw et służbow o do Miam i i Fort Lauderdale; najw yraźn iej miał rodzin ę na Florydzie. Wystarczająco wiele razy widziałem Henry’ego przy pracy, żeby zauważ yć, czego pot rzebu‐ ję, by zaoszczędzić trochę pien iędzy, a po otrzym an iu od Sam ue la cert yf ikat u szkutn iczego mo‐ głem iść do urzędu na Anguilli i zarejestrow ać łódki w Wielkiej Bryt an ii. Podobn ie jak auta wy‐ cen ia się na podstaw ie rejestru serw isow ego, żeby udokum ent ow ać łódź trzeba było poświad‐ czyć wszystkich właścicieli od czasu opuszczen ia warszt at u szkutn ika. Nie było to łat we, lecz możliw ość rejestracji łodzi w główn ych bryt yjskich teryt oriach zależn ych daw ała handlarzom
wielką przew agę takt yczn ą. W czasie, gdy papiery moz oln ie wysyłan o przez Atlant yk, miałem już uakt ua ln ion e dokum ent y. W przypadku, gdyby celn icy kiedykolw iek weszli na łódź i uznali ją za podejrzan ą, to zan im skont akt ow aliby się z bryt yjskim i władzam i z prośbą o najbardziej akt ua ln e inf orm acje wła‐ snościow e, dow iedzieliby się najprawdopodobn iej, że dokum ent acja jest w drodze. A zan im dane, które zarejestrow ałem, dot rą do Walii, zdąż y się wykorzystać łódź raz albo dwa do prze‐ mycen ia narkot yków do Stan ów. Po kilku miesiącach weryf ikow an ia tej teorii zacząłem szukać alt ern at ywn ych met od reje‐ stracji. Roz ez nawszy się trochę, poleciałem z Miam i do Filadelf ii, wyn ająłem taksówkę i zrobi‐ łem krótki wypad przez gran icę do Delaw are. Na miejscu udałem się do ustronn ego sklepiku wędkarskiego, gdzie, jak słyszałem, mogłem się zaopat rzyć w amerykańskie dow ody rejestra‐ cyjn e łodzi. Za spraw ą lipn ych fakt ur sprzedaż y, które odebrałem od Sam ue la, i anon im ow ych firm, wróciłem z delaw arskim i dow odam i rejestracyjn ym i. Benn y już na mnie czekał na lotn isku w Miam i, żeby zabrać dokum ent y do swojego kapit an a, by ten mógł z nich skorzystać, gdyby służby wkroczyły na pokład. Łodzie mogły już teraz wypływ ać na florydzkich num erach, pod‐ mien iać je na delaw arskie na pełn ym morzu w raz ie pot rzeby i naw et wracać z bryt yjskim i do‐ kum ent am i. Właściw ie nie dało się ich nam ierzyć. Benn y pow iedział mi, że naw et gdyby łajba wzbudziła podejrzen ia celn ików i dokładn ie by ją przet rząsnęli, tożsam ość tej jedn ostki zostan ie zmien ion a przed końcem tygodnia, a ona wypłyn ie w kolejn ą podróż jako nowy stat ek, z nową naz wą wym alow an ą na ruf ie, a choćby i w now ych kolorach. Inn ym urokiem Delaw are było to, że mogłem zakładać tam firm y za pośredn ict wem do‐ stawcy usług biurow ych, który mógł podpisyw ać niez będn e dokum ent y jako pełn om ocn ik za‐ rządu. Nowo założ on e przedsiębiorstwa – w żaden sposób niepow iąz an e z klient am i – widn ia‐ ły w rejestrze jako właściciele łódek, a te były wykorzystyw an e do przem yt u kokainy. Na doda‐ tek Delaw are mogło się poszczycić zerow ym podatkiem obrot ow ym. Mój plan dla now ych firm zakładan ych w Stan ach był taki, żeby poz wolić im upaść, zan im w ogóle musiałem złoż yć pierwsze spraw ozdan ie roczn e. Dzięki temu nie ujawn iałem tożsa‐ mości prawdziw ych członków zarządu. I tak firm y założ on e w czerwcu jedn ego roku mogły handlow ać przez piętn aście miesięcy, zan im musiałem złoż yć spraw ozdan ie. Do tego czasu po prostu ogłaszałem upadłość i zakładałem nową gdzie indziej. Przy stale rozszerzającej się sieci klient ów, którym musiałem dogodzić, cieszyłem się, że mam bizn esow e know-how i specjalistyczn ą wiedzę, by nie narzekać na płynn ość fin ansów. Moja nowo odkryt a pewn ość siebie przekon ała mnie takż e do tego, by ustalić pewn e ogóln e zasady. Jeśli na moje usługi miało być zapot rzebow an ie, musiałem się upewn ić, że mogę ufać osobom, które kierow an o do mnie z polecen ia. Miałem to na uwadze tego poranka, gdy wyruszałem z domu na spot kan ie z Charliem Nu‐ ñez em. Po tym, jak na własne oczy zobaczył syst em na Anguilli, zapragnął mieć swoje zam or‐
skie kont o. Chciał omów ić int eresy, które nie dot yczyły Benn y’ego. Stamt ąd jechałem do sądu. Pot em do domu André, gdzie ten chciał mi przedstaw ić chem ika, który wyprodukow ał własny rodzaj met amf et am in y, żeby przedyskut ow ać, jak mu pom óc w wyprow adzen iu części nielegaln ych zysków. Następn ie musiałem umów ić się z rzeczoz naw‐ cą na oględzin y łodzi, którą Ed chciał wykorzystać do swojej kolejn ej przem ytn iczej operacji, ustalając zaraz em, kiedy znów polecę na Anguillę. A w tym sam ym czasie musiałem zadbać o to, żeby piln ie zajm ow ać się fakt yczn ą pracą prawn ika, nie wzbudzając podejrzeń stróż ów praw a i jedn ocześnie utrzym ując moje działan ia w tajemn icy przed obrońcam i w procesach karn ych, z którym i dzieliłem biuro. Mój mózg chodził na pełn ych obrot ach. Gdziekolw iek spojrzałem, czekały na mnie problem y klient ów. Wszyscy wokół wydaw ali się prow adzić zwyczajn e życie, jakbym tylko ja miał coś do ukrycia. Naw et codzienn e czynn ości stały się stresujące. Podczas zbliż ających się świąt miały z nami zostać dzieci Mon ique. Kat herin e i Luke miesz‐ kali z ojcem. Z ich przyjazdem wiąz ał się inny rodzaj stresu, lecz wierzyłem, że sobie poradzę. To ja trzym ałem władze z dala od moich klient ów i ich pien iędzy. To była moja główn a rola. Gdybym dał plam ę i nie zrobił wszystkiego, jak trzeba, moi klienci traf iliby do paki, a ja mógł‐ bym skończyć z kulką w głow ie. Ci faceci wydaw ali się łagodn i, gdy koka była wyłoż on a na stół, a imprez a rozkręcała się w najlepsze, ale gdyby stało się coś, co zagraż ałoby ich małym impe‐ riom, zapłaciłbym najw yższą cenę – zwłaszcza teraz, gdy wiedziałem, z kim współpracują. Czułem pewn ą presję, lecz mimo wszystko to nie wydaw ało mi się pracą. Bardziej przygo‐ dą, jakkolw iek ban aln ie to zabrzmi. Spełn iałem rolę, jakiej nie spełn iał nikt inny. Jak mów ił Henry Jackson, ludzie mogą szept ać, że to robią, lecz nikt naprawdę tego nie robi. Henry był odkryciem stulecia, ale wiedziałem już, że muszę ciągle szukać now ych rozw ią‐ zań, żeby mieć przew agę w tej grze. Gdybym puszczał spraw y wszystkich tą samą drogą, to by tylko stworzyło wzorzec zachow ań łat wy do wykrycia przez liczn e agencje, które chętn ie poło‐ żyłyby kres naszej nie tak znow u drobn ej działaln ości. Pot rzebow ałem now ych pom ysłów i miejsc do ukrycia pien iędzy. Lubiłem Charliego. Kubańczyk – metr osiemdziesiąt wzrostu, wysport ow an y i rapt em po dwudziestce – był wciąż stosunkow o zielon y. Widziałem jedn ak dość podczas naszej wypraw y na Anguillę, by wiedzieć, że to bystry chłopak z głow ą do int eresów. Zaczyn ał jako podrzędn y diler, lecz po przystan iu do Benn y’ego awansow ał w hierarchii i był teraz praw ą ręką bossa. Spot kaliśmy się w kaw iarence obok mojego biura. – Znam ryz yko – pow iedział pow ażn ie. – Mojego brat a oskarż on o o to, że naciął kolumbij‐ ski gang, który przekon ał, że może sprzedać ich marychę. Oni pom yśleli, że ich oszukał, i dostał w twarz. Tylko rea kcja jego kumpli urat ow ała mu życie. Nabój musnął jego szyję. Po tym wyco‐ fał się z branż y. Ale bliz na mu o wszystkim przypom in a. Nie wiedziałem, czy to, co mów ił, to groźba, ale jeśli pot rzebow ałem przypom nien ia, o co idzie gra, to właśnie mi przypom nian o. Czego nie miałby na myśli, Charlie budził sympat ię i był kimś, komu chciałem pom óc. Wychow ała go matka, która uciekła z Kuby z dwom a syn am i.
Miał dość oleju w głow ie, żeby utrzym ać legaln ą pracę, lecz jak wiele dzieci kubańskich uchodź‐ ców dorastających w Miam i zajął się procham i, bo oferow ały szybką drogę do majątku. Dobrze to roz um iałem. Odkąd zgodziłem się pom óc Edow i wyprać kasę, widziałem pot en‐ cjał, żeby zarabiać dziesięć tysięcy na tydzień, pięć razy więcej niż kasow ałem jako legaln y prawn ik. Mieszkając u André, nosiłem ciuchy z dem obilu, a teraz mogłem wdziew ać drogie gar‐ nit ury, fundow ać Mon ique obiady w bajeranckich restauracjach i płacić got ówką za wszystko, czego dusza zapragnie. Trzym ałem dziesięć pat oli w domu w raz ie nagłej pot rzeby, a reszt ę złoż yłem na moim koncie José Lopez a na Anguilli. Charlie miał mnóstwo kon eksji i już wtedy widziałem, że jest na tyle ambitn y, by nie zado‐ walać się posadą poruczn ika u Benn y’ego. Miał własną forsę i chciał ją gdzieś bezpieczn ie ukryć. Staw ał się pow ażn ym graczem, lecz miał głow ę na karku. Nie był narwan ym kowbojem i sa‐ mobójcą z wyboru. Przypuszczałem, że po części zaz drości brat u decyz ji o wycof an iu się z bran‐ ży, lecz zdał sobie spraw ę, że skoro to jedyn e życie, jakie zna, to musi wykorzystać je jak najle‐ piej. Opuszczając go, głow iłem się nad tą całą spraw ą. Skoro Charlie chciał mieć własne firm y na Anguilli, mogłem połączyć to z wypraw ą z now ym i dokum ent am i rejestracyjn ym i łodzi dla Eda. Miałem akurat tyle czasu, by zahaczyć o biuro funkcjon ariusza Paddy’ego po akta spraw y. Zaraz pot em czekali na mnie w sądzie za rogiem. Dot arłem tam, by odkryć, że windy nie dzia‐ łają i złorzecząc adm in istracji budynku, energiczn ie zacząłem się wspin ać po schodach. I tak zgrzan y i zziajan y prawn ik pow it ał nerw ow ego policjant a przed salą rozpraw. Paddy nadz orow ał szczególn ie nieprzyjemn ą eksm isję kubańskich imigrant ów, gdy zgin ęło coś z wy‐ posaż en ia, rodzinn a pam iątka. Kubańczycy oskarż yli go o przyw łaszczen ie. Policjant twierdził, że po prostu podn iósł ten przedm iot. Myślał, że nie ma żadn ej wart ości. Upierał się, że to była pom yłka, a nie wykroczen ie. Choć jego wina była bezsporn a, zgodziłem się mu pom óc, po pierwsze oddając przysługę Mon ique, po drugie dlat ego, że to dodaw ało wiarygodn ości mojej prakt yce, a po trzecie, bo chciałem zobaczyć, jak to jest bron ić glin iarza przed zarzut em krym in aln ym. Zauważ yłem już, że dział spraw wew nętrzn ych policji nie był za bardzo zachwycon y tym, że prawn ik z zew nątrz prow adzi ich spraw ę, i wydaw ało się, że nie roz um ieją, iż wszelkie pro‐ cedury dyscyplin arn e muszą poczekać do czasu zakończen ia postępow an ia. Byłem już z nim na jedn ej rozpraw ie i zachęcałem go do przyz nan ia się, żeby zyskał w oczach sędziego. Dziś mieli‐ śmy poz nać jego wyrok. Gdy czekaliśmy w sądzie, aż wyw ołają naszą spraw ę, mogliśmy zauważ yć, jak wiele czasu prokurat ora zajm ow ali drobn i dilerzy. Gdy wyprow adzon o pom niejszych bandziorów, mój klient odw rócił się do mnie i sykn ął: – Parszyw a hołot a. Każde przestępstwo, z jakim się użeram y, sprow adza się do prochów. Zabójstwa, kradzież e, napady, strzelan in y – to wszystko prochy. Należ ałoby ich wieszać. W mieście od razu zrobiłby się porządek. Mów ił pow ażn ie.
Nie mógł wiedzieć, że jego własny prawn ik, człow iek siedzący obok niego, pom agał fin an‐ sow ać przedsięw zięcia, którym i tak gardził. To jedn ak nie pow strzym ało poczucia winy. Na mo‐ jej brwi zebrały się kropelki potu. W końcu woźn y ogłosił przybycie sędziego. Zostałem urat ow an y przez dzwon ek – albo machin ę sądow ą. Po wygłoszon ym przez e mnie płom ienn ym apelu o pobłażliw ość sędzia nie posun ął się do przykładn ego ukaran ia policjant a i zasądził jedyn ie grzywn ę – dobry rez ult at. Jedn ak syst em miał jeszcze próbow ać mu cofn ąć uprawn ien ia do wykon yw an ia zaw odu. Paddy, którem u wyraźn ie ulżyło, energiczn ie ściskał moją rękę przed budynkiem sądu. Do‐ cen iałem jego wdzięczn ość, lecz świadom, że muszę być na spot kan iu w domu André w She‐ nandoa h po drugiej stron ie miasta, szybko udałem się w swoją stron ę. Mój przyjaciel szczerze się uśmiał, gdy zobaczył moją udrękę. Było zupełn ie inaczej niż w czasach, gdy przew ażn ie trzym aliśmy się raz em, a naszym jedyn ym zmart wien iem było to, kto ma rozpalić grilla. – Jesteś rozchwyt yw an y – stwierdził, gdy pow iedziałem mu o dobrej passie w int eresach, którą przeż yw ałem. – Legaliz ujesz ich. Bosko. – Zrobiłem to tylko dlat ego, żeby pom óc Edow i – wyjaśniłem. – Kto wie, gdzie to się skoń‐ czy. – Ciesz się, mój przyjacielu – uśmiechn ął się André. – Ale uważ aj. To może być int ratn a gra, ale pam ięt aj, nie ufaj nikom u. Ed pierwszy wbije ci nóż w plecy, jeśli spraw y się rypn ą. – Chyba nie mów isz pow ażn ie. – Spojrzałem na niego ze zdziw ien iem. – Nie siedzim y w tym raz em? Zgoda buduje… – A niez goda rujn uje. Chcę się tylko upewn ić, że masz oczy dookoła głow y. – To brzmi jak groźba. Pokręcił głow ą. – To tylko przyjacielska rada, amig o. Chodź już, ktoś chce cię poz nać. Dav id Vanderberg nie mógł mniej przypom in ać typow ego baron a narkot ykow ego, naw et gdyby bardzo chciał. Pochodził z Dakot y Półn ocn ej i skończył studia chem iczn e, lecz rzucił karie‐ rę – coś, co pot raf iłem zroz um ieć – żeby opracow ać szczególn ie czystą i siln ą odm ian ę mety 6) na swojej farm ie ekologiczn ej.
6) Meta – potoczna nazwa metamfetaminy (przyp. red.).
Gdy tak siedział, opow iadając mi z dumą, jak to nie poz wolił używ ać środków owadobójczych na swojej plant acji, którą prow adził z żoną Mary nieświadom paradoksu, że pichcił sztuczn y stym ulant, żeby sprzedaw ać go z zyskiem, uderzyło mnie, jak ta branż a przyciąga ludzi wszel‐
kich zaw odów; prawn icy, lekarze, księgow i, naukowcy – wszyscy dali się uwieść tej grze czy to jako uczestn icy, czy choćby spece od pran ia brudn ych pien iędzy. Podobn ie jak w przypadku wielu dostawców André organ iz ow ał dyst rybucję mety i przeka‐ zyw ał swoją część zysków Dav idow i. Chem ik chciał przen ieść trochę swojej kasy za gran icę. Mogłem go łat wo dodać do mojej sta‐ le rosnącej listy klient ów. – Będziesz tu w Nowy Rok, nie? – zakrzykn ął André, gdy wychodziłem. – No chyba! – odparłem, zan im wsiadłem do sam ochodu, by po krótkim czasie dojechać na ostatn ie spot kan ie dnia. Spot kan ie z Edem. Od chwili, gdy wszedłem do jego domu, widziałem, że jest spięt y. Miał przekrwion e oczy i wyglądał tak, jakby skoszt ow ał za dużo tow aru, którym handlow ał. Przem y‐ cając najpierw marihua nę, rozszerzył działaln ość o bardziej dochodow y biały proszek. Widzia‐ łem, że przez niego robi się nerw ow y. – Masz dużo robot y. Cieszę się – pow iedział, jakby próbując być uprzejm ym, lecz wyczułem w tym int eres. – Próbow ałem skont akt ow ać się z tobą od paru dni. – Cóż, odkąd wróciliśmy z Anguilli, wszyscy twoi kumple chcą tego sam ego – zam orskich firm, kont bankow ych. Ty to zacząłeś. – Próbow ałem się roz eśmiać. – Tak – odparł, lecz wydaw ał się nieobecn y, jakiś zestresow an y. Jego twarz spraw iała wra‐ żen ie wychudzon ej i wym iz erow an ej, a jego zwykła pewn ość siebie jakby gdzieś znikła. – Sprow adziliśmy łódź dwa dni temu, ale celn icy przy niej węszą – pow iedział, jakby spo‐ dziew ając się, o co zapyt am. – Na raz ie nie możn a bezpieczn ie wyładow ać prochów. Kelly zna‐ laz ła pot encjaln e łodzie w Fort Lauderdale i chcę, żeby ktoś je szybko obejrzał. Znasz kogoś? Kogoś, komu moż em y zaufać? Od razu pom yślałem o Sam ue lu Matt hewsie. – Znam. Rzeczoz nawcę, który pom ógł mi przy łodziach dla Benn y’ego. – Dobrze – pow iedział Ed, naw et na mnie nie pat rząc. – I słuchaj, Ken… Cieszę się, że do‐ brze ci się wiedzie. Ale pam ięt aj, że to ja pchnąłem do ciebie wszystkich tych ludzi. To mnie je‐ steś winn y lojaln ość w pierwszej kolejn ości. – To nie kwestia lojaln ości, Ed – odparow ałem. – Jeśli ktoś przychodzi do mnie z proble‐ mem, próbuję pom óc. I tyle. Opow iedziałem mu o Delaw are. Nie słuchał. Szybko się poż egnałem. I bez tego miałem za dużo na głow ie. Ale w sam ochodzie zacząłem się got ow ać. Czy ta arogancja to wyn ik sukcesu? To ja zalegaliz ow ałem jego małe imperium! Może to efekt urodzen ia pod szczęśliw ą gwiazdą. Oczekiw ał, że wszyscy rzucą wszystko dla niego. Miałem za dużo robot y, żeby przejm ow ać się problem am i Eda. Następn ego ranka musia‐ łem zająć się plan ow an iem mojego kolejn ego kursu z torbą na Karaiby. Naz ajutrz w biurze zadzwon ił telef on. To był Charlie. – Chcę, żebyś kogoś poz nał. Masz dziś czas w porze lunchu? – Pewn ie. A kogo?
– Wyjaśnię ci, gdy się spot kam y. Szycha. Jeśli dobrze się spiszesz, to może być wart e kupę szmalu. – Brzmi int rygująco. – Spot kajm y się w Red Snapper o pierwszej trzydzieści. Moja zasada, by przyjm ow ać now ego klient a tylko z osobistego polecen ia akt ua ln ego, nie mogła gwarant ow ać, że jest on godn y zaufan ia, ale mogła zapobiec pojaw ien iu się jakiegoś taj‐ nego agent a twierdzącego, że mamy wspóln ych znajom ych. Pot rzebow ałem takich środków ostrożn ości. Restauracja Red Snapper na nabrzeż u przy przystan i serw ow ała owoce morza. Była popu‐ larn a wśród przem ytn ików, szczególn ie po zmroku. W porze lunchu przyciągała bizn esow ą klient elę – idea ln a przykrywka dla dyskusji o nie do końca legaln ych spraw ach. Gdy przyjechałem, nikogo nie było, więc zająłem stolik. Charlie pojaw ił się chwilę późn iej. Sam. – Gdzie twój tow arzysz? – zapyt ałem zdziw ion y. – Już tu jedzie. – Co to za gość? – Naz yw a się Bern ard Calderon – oznajm ił, dram at yczn ie zaw ieszając głos, jakbym pow i‐ nien wiedzieć od razu, o kogo mu chodzi. Nie miałem bladego pojęcia, kim jest Bern ard Calde‐ ron, więc mi wyjaśnił, że to najw iększy przem ytn ik kokainy do Miam i. W jego głosie słyszałem podziw. Pochodzący z Paryż a, lecz przez lata działający w Vancouver Bern ard miał firm ę zaj‐ mującą się łodziam i w Miam i Bea ch. Naz yw ała się BVTA – Boa ts and Vessels to America. Charlie miał właśnie coś dodać, gdy przeszkodził nam chropaw y ryk siln ika. Na parking wjeżdżał niebieski kabriolet – jagua r XKE z opuszczon ym dachem. Na siedzen iu kierowcy sie‐ dział mocn o opalon y, łysiejący mężczyz na, na oko był koło pięćdziesiątki albo tuż po niej. Obok niego siedziała oszałam iająco piękn a Azjatka, smukła, o śniadej cerze, z ogromn ym i okularam i przeciwsłon eczn ym i. – To Bern ard – rzucił Charlie szept em. – A to jego żona – dodał. Para pom achała nam, wchodząc do restauracji, a my wstaliśmy, żeby przyw it ać ich przy sto‐ liku. Z bliska Francuz wydaw ał się bardziej wysuszon y niż dziarski, a jego orli nos i rysy twarzy świadczyły, że to nie miła aparycja zwróciła uwagę jego olśniew ającej tow arzyszki. – Bern ard. To jest Ken, nasz prawn ik – przedstaw ił mnie Charlie. – Ken. To jest Bern ard. I jego urocza żona – Tao. Tao nadstaw iła oba policzki, a Bern ard chwycił moją dłoń w naz byt serdeczn ym uścisku. – Mons ieur Rijock, miło mi pana poz nać – odez wał się z wyraźn ym francuskim akcent em, który kaz ał mi się zastan ow ić, jak długo mieszkał w Kan adzie. Gdy zasiedliśmy do lunchu, szybko uznałem tego mężczyz nę za ujm ującego i sympat yczn e‐ go. W życiu nie wziąłbym go za bossa i mózg stojący za wielom ilion ow ym i przekręt am i. Wysła‐ wiał się jak bizn esm en, nie jak handlarz, czasam i do tego stopn ia, że niem al zapom in ałem, po co się tu spot kaliśmy.
– Mons ieur Calderon – zwróciłem się do niego. – Charlie mówi, że zaw odow o zajm uje się pan łodziam i. – Mais oui. Ojciec mojej piękn ej małż onki – rzekł, wskaz ując na uroczą Tao, która uśmiech‐ nęła się jak na kom endę – produkuje niez wykłe dżonki na Tajw an ie. Ja ściągam je do Miam i. – Płyn ą aż tut aj? – Non, non. Składa się maszt i przew oz i łodzie na olbrzym ich kont en erowcach. – Impon ujące – przyz nałem, a Charlie i Bern ard spojrzeli na siebie z uśmiechem. Po wym ian ie grzeczn ości spraw y zaczęły wyglądać inaczej – Francuz przeszedł do rzeczy. – Chcę, aby zrobił pan dla mnie to samo, co dla Eda, Charliego i wszystkich poz ostałych... Chcę przen ieść pien iądze zza mórz i podoba mi się pom ysł z Karaibam i, które pan wyz yskuje. Ale proszę mi pow iedzieć, mons ieur Rijock, chciałbym jeszcze – jak wy to naz yw acie – obyw at el‐ stwa gospodarczego. Nie chcę tylko rachunków bankow ych w tych krajach. Chcę paszport ów. Zdaje się, że obyw at elstwo niektórych z tych wysp możn a uzyskać za opłat ą. To się zgadzało. Odkąd pewn e karaibskie państwo uzyskało niepodległość, odt ąd w zasadzie sprzedaw ało paszport y gospodarcze. Jeśli kupiłeś tam lokal własnościow y i zapłaciłeś rządow i pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mogłeś dostać paszport, co miało tę dodatkow ą zalet ę, że pań‐ stewko należ ało do Bryt yjskiej Wspóln ot y Narodów. A to oznaczało, że mogłeś dostać się bez wizy do inn ego państwa Wspóln ot y, więc ze swoim now ym paszport em Bern ard mógł polecieć do Kan ady i po cichu przekroczyć gran icę Stan ów bez uciążliw ego zabiegan ia o wizę. Roz um iałem, czem u mu na tym zależ ało. Zważ ywszy na naszą relację z Henrym Jackso‐ nem – Henrym Kissingerem region u, który był prakt yczn ie nie do ruszen ia – nie widziałem pow odu, dla którego mogło mi się nie udać. Kiedy lunch trwał w najlepsze, zacząłem się zastan aw iać, czy tem at tego, jak naprawdę do‐ szedł do swoich milion ów, jest wielką tajemn icą. W końcu jedn ak wyszło szydło z worka. – Int eres kwitn ie mimo wzmoż on ego zaint eresow an ia ze stron y amerykańskich celn ików, DEA i policji. Wydaje się, że jest olbrzym i popyt na takie rzeczy. Sam ich nie tykam. Z mojej stron y wygląda to tak, jakbyśmy się zajm ow ali hodowlą ziemn iaków. Wszyscy lubią ziemn iaki, wszyscy chcą ziemn iaków. Kim jesteśmy, żeby odm aw iać im tych prostych przyjemn ości, hm? Obiad zakończył się obietn icą, że zastan ow ię się nad prośbą Bern arda i się do niego ode‐ zwę. Gdy się poż egnaliśmy, po kolejn ej porcji podwójn ych całusów i żarliw ych uścisków rąk, po‐ czułem, że to może być począt ek piękn ej przyjaźn i. – Co robim y w sylw estra? – zagadn ęła mnie Mon ique chwilę po tym, jak przekroczyłem próg domu. – Nie jestem wybredn y – odparłem. – Dev on urządza przyjęcie. Będzie wielu znajom ych. Dev on był jedn ym z obrońców w spraw ach karn ych, z którym i dzieliłem biuro. Chciałem za‐ kończyć ten rok z hukiem. Tydzień przed balangą siedziałem u André, gdy ten wyciągnął mały plaster żelat yn y, w którym wyt łoczon o malutkie kwadraciki. Rozpoz nałem LSD.
– Okienko z kwasem, chłopie. Musisz tego spróbow ać. Dorastałem w otoczen iu LSD w lat ach sześćdziesiąt ych, lecz późn iej trzym ałem się od tego z daleka, bo zaw sze miałem wraż en ie, że przyspiesza proces starzen ia. Tym raz em się skusi‐ łem. Tej nocy odbyliśmy długą i barwn ą podróż, a uczucie było tak cudown e, że André dał mi tro‐ chę, żebym zabrał ze sobą. Pom yślałem, że sylw ester może być doskon ałą okaz ją na kolejn ą imprę do białego rana. Łykn ąłem kwadrat ow ą galaretkę niedługo po naszym przyjściu i wkrót‐ ce znalaz łem się na inn ej plan ecie. Jak przez mgłę pam ięt am goszczącego na przyjęciu leka‐ rza, który zaglądał w moje oczy, mów iąc: „Musisz być na jakichś lekach”. Co ty nie pow iesz, dokt orku? Pam ięt am, że święt ow ałem, zan im zrez ygnow an a Mon ique nie uznała, że najlepiej bę‐ dzie, jak mnie odw iez ie do domu. Nie byłem w stan ie prow adzić. Gdy zapadałem w błogi, kolo‐ row y sen, mogłem się tylko zastan aw iać, co przyn iesie kilka następn ych miesięcy.
ROZDZIAŁ 10
WSPÓŁCZUCIE DLA DIABŁA Znów byliśmy w pow iet rzu. Ed i Kelly, André, który tym raz em zabrał się z nami na prze‐ jażdżkę, i jeszcze jeden facet – neurot yczn y i ekscent ryczn y scen arzysta film ow y. Tym raz em nie lecieliśmy na południe. Wzięliśmy kurs na zachód, na plaż e Kalif orn ii, gdzie miało się odbyć niew iarygodn e spot kan ie z hollyw oodzkim i producent am i w spraw ie dziw aczn ego projekt u związ an ego z The Rolling Ston es, słynn ym blue sman em i studiem z Fabryki Snów. Gdy Ed po raz pierwszy wspom niał o tej podróż y, myślałem, że za bardzo się zjarał mary‐ chą, którą on i jego załoga przem ycali do kraju wraz z koką. Odkąd mi opow iedział o swojej mi‐ łości do blue sman ów z Missisipi i zlecen iu z Instyt ut u Smit hson a, by zachow ać dziedzict wo tego gat unku muz yczn ego dla przyszłych pokoleń, kon ieczn ie chciał mi uzmysłow ić znaczen ie Ro‐ bert a Johnson a w historii muz yki. Johnson był jedn ym z gigant ów blue sa – jego Cross Road Blues kochali Ston esi i Eric Clapt on. Zmarł w tajemn iczych okoliczn ościach w wieku zaledw ie dwudziestu siedm iu lat – pon oć zat ruł się strychn in ą dodan ą do whiskey, którą mógł mu sprez ent ow ać zaz drosny mąż, wściekły, że muz yk flirt uje z jego żoną. Mimo że przez dwadzieścia cztery miesiące nagrał tylko jakieś dwa‐ dzieścia dziew ięć piosen ek, został zapam ięt an y. To właśnie Johnson, jak mówi legenda, zaw arł pakt z diabłem, zaprzedając duszę za grę na git arze, której żaden śmiert eln ik nie mógł dorówn ać. Jego historia była jak nic mat eriałem na dobry film. I to właśnie Ed zam ierzał teraz zrobić. Opływ ając w bogact wa, szukał now ej inw estycji i nabył praw a do scen ariusza o życiu muz y‐ ka. Biorąc pod uwagę to, jak mało było wiadom o o tej zagadkow ej legendzie blue sa, aż wierzyć się nie chce, że scen arzysta z Miam i, Gray Allison, zdołał w ogóle sklecić jakąś historię. A mimo to nie tylko mu się udało, ale też na którymś etapie zaoferow ał część praw Rolling Ston esom, którzy równ ież byli wielkim i fan am i blue sa, a Johnson a w szczególn ości. Praw a wygasły, zan im jakikolw iek film pow stał, jedn ak zwęszywszy okaz ję, Ed, wyrodn y syn hollyw oodzkiego prom in ent a, dostrzegł szansę, by połączyć swoje obie pasje i przen ieść hi‐
storię Johnson a na srebrn y ekran. Oznajm ił, że jest bliski podpisan ia umow y i zam ierza spo‐ tkać się z producent am i, którzy mieli zrea liz ow ać ten film. To brzmiało jeszcze w miarę prawdopodobn ie, lecz gdy opow iedział mi o ludziach, których poz yskał do pom ocy, zacząłem mieć pow ażn e wątpliw ości. Skont akt ow ał się z dwójką osób pra‐ cujących rzekom o dla jedn ego z najw iększych studiów w Hollyw ood. Jeszcze bardziej się roz‐ ochocił, gdy ci dwaj podejrzan i producenci pow iedzieli mu, że są przekon an i, iż uda im się zwer‐ bow ać art ystę znan ego jako Prince do zagran ia główn ej roli. Co ciekaw e, muz yk, który wtedy już wyrabiał sobie naz wisko jako kont row ersyjn y talent, nie był wiele młodszy od Johnson a w chwili śmierci. Gdy Ed rajcow ał się tym projekt em, przysięgam, widziałem gwiazdki w jego oczach. Miał hopla na tym punkcie. Nalegał, żebym pojechał z nim. Teraz już uważ ałem się za jego prawn ika od wszelkich spraw, nie tylko pran ia brudn ych pien iędzy, więc się zgodziłem. Najpierw posłał mnie do Del‐ ray Bea ch, na półn oc od Fort Lauderdale, na spot kan ie z emeryt ow an ym prawn ikiem przem y‐ słu rozrywkow ego, żeby udzielił mi kilku wskaz ów ek. Poradził, by czyt ać „Variet y” – wtedy jest się na bież ąco z wydarzen iam i. Pot em ruszyliśmy – najpierw odebrać speszon ego Graya, a pot em na sam olot do Kalif orn ii. Choć raz nie musiałem zat ajać prawdy przed Mon ique. Uniosła brwi i uznała to za kolejn y nierea ln y plan Eda. Handlarze jak cała reszt a z nas mają czasem marzen ia, ale oni są w stan ie je sfin ansow ać. Wylądow aliśmy w Hollyw ood ze scen arzystą na doczepkę, starając się z całych sił wyglądać na legaln ych bizn esm en ów z Miam i, w eleganckich gajerach i przyciemn ian ych okularach. Za‐ trzym aliśmy się w topow ym hot elu w Bev erly Hills. Miałem trochę problem ów z dobudzen iem scen arzysty na nasze porann e spot kan ie, bo spał z przepaską na oczach i zat yczkam i do uszu. Był trochę niet ypow y. Gdy nadszedł czas spot kan ia z producent am i, stało się jasne, że pot rzebn y będzie cud, żeby ten projekt ruszył z miejsca. Gdy przedstaw ialiśmy się dwóm facet om w ich biurze przy Pacif ic Coa st Highw ay, odw róciłem się do André i szepn ąłem: – Ci goście wyglądają jak alf onsi, a nie producenci. Te cwan iaki mogły równ ie dobrze grać w Polic jantach z Miami, tak bardzo przypom in ali ty‐ pow ych ćpun ów. Na pewn o mów ili do rzeczy i z właściw ym ent uz jaz mem, a Ed wyszedł ze spot kan ia podbudow an y i przekon an y, że to się pow iedzie. Miałem obaw y, lecz chciałem robić wraż en ie optym isty. Podczas całodzienn ego spot kan ia rzucan o rozm aitym i pom ysłam i dot yczącym i obsady, a Ed coraz bardziej się ekscyt ow ał. Producenci przew idyw ali, że ścieżka dźwiękow a z udziałem Erica Clapt on a, Ston esów i inn ych gwiazd przyn iesie naw et większe zyski niż sam film. Ochoczo przystaw ali na wszystkie żądan ia Eda, które w zasadzie sprow adzały się do umieszczen ia jego naz wiska jako producent a wykon awczego w czołówce. Po godzin ach obgadyw an ia szczegółów skończyło się na zapewn ien iach producent ów, że ich prawn icy sfin aliz ują kont rakt i wyślą go nam do podpisu. Ed i Kelly obskoczyli Rodeo Driv e,
żeby to uczcić, wydając mająt ek w but ikach znan ych projekt ant ów. Pot em udaliśmy się do ba‐ rów przy Sunset Strip na całon ocn ą popijaw ę. Musieliśmy wstać wcześnie rano, by zdąż yć na lot pow rotn y do Miam i. Podrzuciliśmy sce‐ narzystę do jego domu w Cocon ut Grov e. Po drodze Ed chciał urządzić burzę móz gów na tem at now ych pom ysłów, jak jeszcze możn a by wyprać jego brudn e pien iądze – i jak unikn ąć wykry‐ cia przez celn ików i straż przybrzeżn ą. Tak się złoż yło, że miałem akurat propoz ycję. – Kojarzysz tego księgow ego, z którym cię spikn ąłem, żeby ogarn ął twoje podatki? – Kogo? Tego tamt ego Lew isa? – Dokładn ie. Może mieć sposób, żeby zalegaliz ow ać część z waszych pien iędzy, tak żeby w ogóle nie opuszczały Stan ów. Ed zam ien ił się w słuch. – Mów dalej. Pow iedziałem mu, że Lew is ma klient ów, którzy handlują art ykułam i spoż ywczym i. Mieli wielki zapas produkt ów i liczn y zespół handlowców. Niem al wszystkie transa kcje przeprow a‐ dzali w got ówce. Szef tej firm y – w zam ian za sow it ą opłat ę – propon ow ał, że w prakt yce za‐ trudn i część ekipy Eda jako przedstaw icieli handlow ych. Nowi pracown icy mieli być opłacan i wyłączn ie z prow iz ji. Zat rudn ien i nie będą tak naprawdę staw iać się w pracy, lecz w księgach będą figurow ali jako wysoce skut eczn i handlowcy. Przez rok now icjusze będą sprzedaw ali rze‐ czy na lewo i praw o. Wyn iki sprzedaż y będą fikcyjn e, lecz będą miały pokrycie, bo firm a ma wystarczająco dużo tow aru na stan ie. Może się naw et zdarzyć, że niektóre transa kcje będą szły za gran icę do lipn ych firm w krajach Trzeciego Świat a, gdzie bardzo trudn o o odpow iedn ią dokum ent ację. Firm a wypłaca prow iz je od sprzedaż y, a pracown ik/klient odprow adza od nich podat ek, by wszystko było „cacy” wobec praw a. Pow iedziałem Edow i, że może wpompow ać w firm ę, ile chce, a odz yska to w postaci podlegających opodatkow an iu zarobków. – Po dwóch lat ach – dodałem – możn a wykorzystać wypran ą forsę, żeby kupić własny legal‐ ny bizn es, pow iedzm y restaurację, dzięki której łat wiej prać dalszą kasę. Ed się rozprom ien ił. – Restaurację, mów isz? Rzucił okiem na Kelly. Nic nie pow iedziała, lecz odw zajemn iła uśmiech, co wskaz yw ało, że poroz um iew ali się teraz na poz iom ie niew erbaln ym. – Gen ialn e – ocen ił, pochylając się na siedzen iu. – Bardzo mi się podoba. Moż esz zrobić han‐ dlowców ze mnie i z Kelly? – Czem u nie? Takie rzeczy już się zdarzały. Firm a jest w dołku i pot rzebuje zastrzyku go‐ tówki, by wyjść na swoje. Wyświadczycie im przysługę. Dodatkow a zalet a jest taka, że to wyka‐ że też środki utrzym an ia waszego domu. Nikt nie może zakwestion ow ać tego, skąd macie kasę, bo wszystko będzie w księgach. A roz um iem, że nie masz nic przeciwko temu, żeby odpa‐ lić trochę podatku z tych twoich nieprzyz woitych zysków. – Skądż e – odparł. – Dobra robot a, bracie. – Lubił tak mów ić, lecz zaw sze wątpiłem w jego słow a. W końcu zostałem ostrzeż on y, że będzie pierwszym, który mnie zdradzi.
Odpręż ył się ledw ie na ułam ek sekundy. Po chwili jego twarz znów przybrała pow ażn y wy‐ raz. – Okej – odez wał się. – To może być met oda, żeby wyprać część kasy, ale co zrobim y z ło‐ dziam i? Ed wyjaśnił, że stracił jedn ą, przechwycon ą przez celn ików. Choć nie znalez ion o żadn ych narkot yków, to wystarczyło, żeby pokaz ać, że ściągali na siebie uwagę. Mart wił się, że jeśli nie wyw iedzie celn ików w pole, nie będzie mógł dalej przem ycać. – Pot rzebujem y czegoś, czego celn icy w życiu nie dot kną, jeśli wejdą na łódź – włączyła się Kelly. Ed przyt akn ął. Nastała cisza, gdyż wszyscy próbow ali wym yślić jakieś rozw iąz an ie. – Chyba mam – oznajm ił po chwili. – Sprzęt rat unkow y. Reszt a spojrzała pyt ająco. – Sprzęt rat unkow y to jedyn a niet ykaln a rzecz na łodzi. Nikt tego nie ruszy. Nasza rea kcja wciąż świadczyła o tym, że pot rzebujem y więcej dan ych. – Jeśli uda nam się ukryć tow ar w czymś rat unkow ym – na przykład w… trat wie – celn icy w życiu nie pom yślą, żeby tam zajrzeć. Gdyby zrobili nam nalot na morzu, naw et gdyby roz‐ pruli łódź i nic nie znaleźli, i tak nie skonf iskow aliby ani nie zniszczyli żadn ego sprzęt u rat un‐ kow ego, bo co by było, gdyby łódź zat on ęła w czasie sztorm u? Mieliby przechlapan e. Kelly pokiw ała głow ą, nachyliła się i tea traln ie ucałow ała go w policzek. – Jesteś gen iuszem. André i ja spojrzeliśmy na siebie scept yczn ie. Może i ten pom ysł wyglądał nieź le na papie‐ rze, lecz my sądziliśmy, że wypali tak samo, jak film ow e plan y Eda. Moje podejrzen ia co do film u pot wierdziły się rapt em kilka tygodni po naszym pow rocie z Kalif orn ii. Robiąc to, co poradził mi emeryt ow an y prawn ik, kartkow ałem najn owsze wydan ie „Variet y”, gdy zauważ yłem ciekaw y news. Dwóch hollyw oodzkich producent ów, ujęt ych i oskar‐ żon ych o oszustwo na ogromn ą skalę, wylan o z pracy w ich studiu i wyt oczon o im proces o mi‐ lion dolarów. Niet rudn o zgadn ąć, o których producent ów chodziło. Wieści te pokrzyż ow ały szyki Edow i, bo dorastał w Hollyw ood i marzył, żeby się tam wybić. Pon iekąd spodziew ałem się, że spróbuje szczęścia z inn ym studiem i będzie to forsow ał, dopóki nie znajdzie partn era, ale na raz ie pogodził się ze swoim losem i był got ów zapom nieć o spra‐ wie. Najw yraźn iej pot rzeba było czegoś większego, żeby podciąć mu skrzydła. Niedługo pot em odkryłem jego najn owszy plan. Kilka tygodni późn iej zadzwon ił i z ekscy‐ tacją w głosie zaprosił mnie do swojego domu. Gdy przyjechałem, pow it ał mnie, trzym ając coś, co wyglądało jak wielka biała torpeda z duż ym napisem i nalepkam i na jedn ym z boków. – A to co? – zapyt ałem, zapom in ając o rozm ow ie w drodze pow rotn ej z Kalif orn ii. – To stayfloa t – odparł, jakby to było oczyw iste. Z pewn ością wyglądało to jak coś, co możn a zobaczyć na żaglówce. Z boku tuby znajdow ała się cała masa rozm aitych, aut ent yczn ie wyglądających logosów i opat ent ow an ych znaków to‐
warow ych oraz naz wa florydzkich producent ów, którzy to cudo zaprojekt ow ali. – No pływ ak rat unkow y… – oświadczył, jakby właśnie wyn alazł koło. – Trzeba go trzym ać pod pokładem, a gdyby łódź się wyw róciła do góry dnem w czasie sztorm u, te wodoszczeln e tuby zapobiegną jej zat on ięciu, a jedn ostka sama się wypoz iom uje. – Naprawdę? Ed spojrzał na mnie jak na idiot ę. – W tym będzie pełn o koki. Ale celn icy tego nie wiedzą. Wiedzą tyle, że jeśli je ruszą, mogą zmniejszyć szanse łodzi na przet rwan ie sztorm u. – Skąd to wyt rzasnąłeś? – zapyt ałem z podziw em. – Zaprojekt ow an o i wyprodukow an o je dla nas w fabryce w dzieln icy przem ysłow ej w Hia‐ lea h. Całkiem rea listyczn e, nie? Musiałem przyz nać, że robiły wraż en ie. – Włoż ę je do schowków pod pokładem. Celn icy mogą się do nich włam yw ać, ale jestem pe‐ wien, że jak zobaczą, że to pływ aki rat unkow e, nie będą chcieli ich ruszyć. Pat rzyłem, jak obraca plastikow ą tubę w rękach, podziw iając własną pom ysłow ość. Gdyby wykorzystał swoje niet uz inkow e talent y w każdej inn ej dziedzin ie, mógłby całkiem łat wo zo‐ stać liderem w jakiejś branż y albo rzeczyw iście przysłuż yć się społeczeństwu. Tyle że postan o‐ wił spoż ytkow ać je do mnoż en ia zysków producent ów prochów. Uśmiechn ął się do mnie. – Chodź – pow iedział, obejm ując mnie ram ien iem. – Napijm y się. Gdy wychodziliśmy do kuchn i, przyszła mi do głow y pewn a myśl. Fakt, że bez skrępow an ia ujawn iał mi swoje machlojki, podkreślał niecodzienn ą relację adw okat–oszust. Dopóki nie po‐ znałem Eda, zwykle odgradzałem się murem od tych, dla których świadczyłem usługi zaw odo‐ we. Obaj byliśmy jedn ak zam ieszan i w nielegaln e przedsięw zięcia, wym agające coraz bardziej pom ysłow ych działań w konspiracji. Tak jak maf ia zachow uje wszystko w rodzin ie, tak i my stopn iow o odcin aliśmy się od wszystkich – dawn ych kolegów z pracy, sąsiadów, naw et człon‐ ków rodzin y – którzy mogli coś zwęszyć. Ed przyn iósł mi piwo i uroczyście stukn ęliśmy się but elkam i. – Chcę ci pow iedzieć jeszcze jedn o – zagaił. – Co? – Pam ięt asz, jak mów iłeś, że moż em y zainw estow ać w restaurację? – Mów iłem tylko, że to może być jakaś opcja po tym, jak wypierzecie trochę kasy. – Niew ażn e. W każdym raz ie tak właśnie zrobię – zainw estuję we własną restaurację. Kelly też. To będzie nasza meta. Pom yśl… Bezpieczn e miejsce, gdzie będziem y mogli jeść, pić i plan o‐ wać nasze następn e posun ięcia. Miam i w życiu nie widziało czegoś takiego. Choć knajpa mogła się pot encjaln ie znaleźć w cent rum uwagi DEA i celn ików, nie był to aż taki zły pom ysł. Pow iedziałem mu, że to niez ła myśl i kolejn y sposób na pran ie pien iędzy. – I to w tobie lubię, Ken – uśmiechn ął się. – Zaw sze myślisz o robocie.
Pot em przez jakiś czas ja i Ed byliśmy nierozłączn i. Przeż yliśmy raz em kilka ciekaw ych przygód. Coral Gables, ekskluz ywn e przedm ieście Miam i, gdzie mieszkałem z Mon ique, huczn ie święt ow ało partn erstwo ze swoim siostrzan ym miastem – kolumbijską Cart agen ą. Miasta łą‐ czy oficjaln ie urok i elegancja, lecz inna rzecz wspóln a to ilość kokainy zalew ającej co roku uli‐ ce. Pierwszego lata po rozpoczęciu mojej now ej kariery w pran iu brudn ych pien iędzy, gdy Ko‐ lumbia szykow ała się do doroczn ych obchodów, Ed, André, Benn y i inni kluczow i gracze zapro‐ pon ow ali, żeby polecieć na pięciodniow y festiw al muz yki karaibskiej, odbyw ający się na dwóch olbrzym ich aren ach korridy. Nat ychm iast wpadłem na ciekaw y pom ysł. Złoż yłem wiz yt ę w gabin ecie burm istrza i prze‐ kon ałem go, żeby mian ow ał mnie oficjaln ym przedstaw icielem do spraw program u bliźn ia‐ czych miast. Zapyt ałem, czy mogę zabrać do Cart agen y delegację ambasadorów Coral Gables. Co dziwn e, burm istrz się zgodził, więc uzbrojen i w oficjaln ą flagę miasta i ilum in ow an ą proklam ację imprez ow aliśmy przez pięć dni, baw iąc się do białego rana napędzan i przez głów‐ ny tow ar eksport ow y kraju. Wpadło nam w ręce mnóstwo koki sprzedaw an ej za niew iarygod‐ nie niską cenę trzech dolców za gram; nabywszy niez będn y sprzęt, stworzyliśmy z niej własną tzw. „woln ą zasadę”. Był to wtedy najbardziej uzależn iający sposób bran ia koki. „Woln a zasa‐ da” polegała na wym ieszan iu sproszkow an ej koki z sodą do pieczen ia i wodą, a następn ie pod‐ grzan iu składn ików w probówce. Amerykański kom ik Richard Pryor podczas ćpan ia tą met odą bardzo się poparzył, pon iew aż od paln ika, którego używ ał, zapaliło się jego ubran ie. Pom im o złej sław y „woln a zasada” cieszyła się dużą popularn ością. Odlot był niez wykle int ensywn y, a delikwenci, którzy raz spróbow ali, nie mogli przestać. Inną zalet ą, o ile w ogóle możn a o takiej mów ić, było to, że w odróżn ien iu od sproszkow an ej kokainy nie traciło się apet yt u. Pon iew aż zasada wym agała źródła ciepła o skrajn ie wysokiej temperat urze, by zam ien ić mieszankę w parę przed wdychan iem, zaw sze istn iało ryz yko pod‐ palen ia sam ego siebie albo gorzej – całego pokoju od razu. Może i szaleliśmy, lecz nigdy nie za‐ pom in ałem o moim szkolen iu straż ackim i pam ięt ałem, żeby odłoż yć wszystkie łat wopaln e rzeczy na bok, zan im zabieraliśmy się do dzieła. Ostatn ią rzeczą, której pot rzebow ałem w Car‐ tagen ie, było pięć sfajczon ych ciał w hot elow ym pokoju. Balow aliśmy ostro, lecz dbając o wypełn ien ie naszych ambasadorskich obow iązków, odw ie‐ dziliśmy równ ież burm istrza Cart agen y i wręczyliśmy mu zalam in ow an y dokum ent. Jestem pew ien, że gdyby burm istrz Coral Gables wiedział, że jego oficjaln i dyplom aci to tak naprawdę handlarze narkot yków oraz ich prawn ik, mógłby zejść na zaw ał, ale to świadczyło o tym, jak swobodn ie pot raf iliśmy przen ikać między amerykańskim główn ym nurt em a przestępczym półświatkiem. Baw iliśmy się świetn ie, a gdy przyszedł czas pow rot u do domu, postan ow iłem zabrać parę but elek białego rumu Tres Esquinas, którego nie możn a było dostać od ręki w Stan ach – rum był niez wykły z racji trójkątn ej but elki. Jedn ą wręczyłem Tony’emu, wspóln ikow i Eda, podobn ie jak ja wet eran ow i z Wietn am u. Przeszedłem przez odpraw ę celn ą bez przeszkód, lecz on miał
mniej szczęścia. Wciąż trochę zmęczon y po ostrym imprez ow an iu został poproszon y na bok. Najw yraźn iej zapom niał o alkoholu w swojej torbie, a gdy funkcjon ariusze ją otworzyli, z miej‐ sca uderzył ich ostry zapach trunku, który wyciekł z rozbit ej but elki. – Jaki był cel pańskiej wiz yt y w Kolumbii? – zapyt ał celn ik. Wciąż pijan y Tony wybełkot ał: – Ubaw i upał. No cóż, niebaw em miał odkryć, że amerykańscy celn icy nie mają poczucia hum oru, jeśli cho‐ dzi o alkohol wwoż on y do kraju przez niet rzeźw ych podróżn ych, bo zat rzym ali go na dwan a‐ ście godzin na przesłuchan ie i żeby otrzeźw iał. Wielka szkoda, bo prosto z sam olot u szliśmy na kolejn ą imprez ę! To była już tradycja, by urządzać przyjęcia w piąt ek trzyn astego. W tamt ym roku – 1981 – wypadły trzy takie imprezki. Podczas gdy Tony dochodził do siebie na dołku, wypraw iliśmy wielką balangę na pow iet rzu w domu André, kupując całą masę piwa z całego świat a i napełn iając dziecięce basen iki lodem, żeby w nich schładzać but elki. Po raz pierwszy od pięciu dni zobaczyłem Mon ique, która niedawn o zam ien iła mundur na pracę w cyw ilu w wydziale krym in aln ym. Iron ia tej całej syt ua cji – prow adziła śledzt wa przeciw zaw odowcom popełn iającym przestępstwa – nie umknęła reszcie ekipy. Jej nowe stan ow isko oznaczało dłuższe godzin y pracy i zaczęliśmy widyw ać się jeszcze rzadziej. – Wygląda na to, że wszyscy dobrze się baw iliście – zauważ yła, gdy uraczyłem ją opow ieścią o naszych wyczyn ach w Kolumbii. – Szkoda, że mnie tam nie było. – Będą jeszcze inne podróż e – pocieszyłem ją, starając się nie robić z tego wielkiego halo. – Hm, może i tak. Gdybym był bardziej uważn y, może dostrzegłbym wtedy pierwsze oznaki tego, że podczas gdy ciągle oddzielaliśmy nasze życia zaw odow e możliw ie najgrubszą kreską, nasze życie tow a‐ rzyskie też zmierzało w tę stron ę. Zam iast tego chwyciłem następn ego zimn ego browca, a moją uwagę odw róciło zam ieszan ie związ an e z wypuszczen iem Tony’ego z dołka. Zostaw i‐ łem Mon ique samą, spiesząc posłuchać o jego przejściach. Piwo nadal lało się strum ien iam i, mu‐ zyka grała, a gdy ścieżka koki znikała za ścieżką, naprawdę nie widziałem min usów tego całego kokainow ego int eresu.
ROZDZIAŁ 11
KŁOPOTY W RAJU? „Raj utracon y” – krzyczał nagłów ek. „Time” od dawn a słyn ął ze swoich okładek, lecz ta akurat szczególn ie zwróciła moją uwagę, gdy mijałem kiosk na lotn isku w Miam i. Widn iał na niej ob‐ raz Słon eczn ego Stan u z pogrubion ym napisem „Południow a Floryda”, jaki możn a zobaczyć w każdej turystyczn ej broszurze. Po przypat rzen iu się zauważ yłem, że w lit ery były wpisan e zdjęcia, których Floryda nie chciała pokaz yw ać świat u. Złoczyńcy, pliki pien iędzy i konf iskat y narkot yków najw yraźn iej wypierały flam ingi, plaż e i drzew a palm ow e w roli archet ypiczn ych obraz ów stan u. Zam iast soczystej zielen i zastosow an ej w okładkow ej graf ice Florydy półn oc‐ nej, południe płon ęło ostrzegawczą czerw ien ią, z raż ącą int ensywn ością wokół mojego własne‐ go Miam i. W środku było zdjęcie policjant a nachylającego się nad ciałem mężczyz ny z pode‐ rżnięt ym gardłem i opróżn ion ym portf elem. Inna fotka ukaz yw ała mot orówkę obładow an ą marihua ną, przem ykająca przez wody Biscayn e Bay. Kolejn a przedstaw iała grupkę kubańskich uchodźców mieszkających w nam iocie pod est akadą aut ostrady. Południow ą Florydę naz wan o region em pogrąż on ym w chaosie. Podobn o plaga zbrodn i, epidem ia nielegaln ych narkot yków i napływ uchodźców z Mariel wyn iszczały stan, a zwłaszcza Miam i, niczym huragan. Prosperującem u, ale senn em u celow i podróż y amerykańskich emery‐ tów z całych Stan ów groz iło zniszczen ie przez gangi i brudn ą forsę. Przyt oczon o całą lit an ię stat ystyk. Spośród dziesięciu najbardziej nękan ych przez przestęp‐ czość miast aż trzy leż ały na południu, z Miam i okupującym niechlubn ą pierwszą poz ycję. Piąt ą lokat ę zajm ow ało West Palm Bea ch, a Fort Lauderdale ósmą. Miam i mogło się równ ież po‐ szczycić najw yższym wskaźn ikiem zabójstw – siedemdziesięciom a na sto tysięcy mieszkańców – a przew idyw an o, że liczba ta jeszcze wzrośnie. Około jedn a trzecia tych morderstw była po‐ wiąz an a z narkot ykam i. Z całej marihua ny i kokainy, które napływ ały do Stan ów, szacunkow o siedemdziesiąt pro‐ cent przechodziło przez południow ą Florydę. Przem yt, jak napisan o, mógł być najbardziej do‐
chodow ą branż ą region u, wart ą od siedm iu do dwun astu miliardów roczn ie, przew yższającą naw et nieruchom ości i turystykę. Najw yraźn iej tak wiele bankn ot ów pięćdziesięcio- i studolarow ych wprow adzan ych masow o do obiegu w Miam i było pow iąz an ych z narkot ykam i, że miejski Bank Rez erw y Federaln ej miał pięć miliardów nadw yżki. Pien iądze z narkot yków, głosił dalej art ykuł, były odpow iedzialn e za korupcję w bankow ości, nieruchom ościach, praw ie, a naw et rybołówstwie, pon iew aż łodzie ry‐ backie wolały wyciągać z wody tak zwan e „kwadrat y”, bele marihua ny, niż owoce morza. Jeśli nic się nie zmien i, cały region zejdzie na psy. Wzruszyłem ram ion am i, zwin ąłem magaz yn, wepchnąłem do torby i poszedłem dalej. Wróciłem właśnie z Sint Maa rt en, gdzie wykorzystałem kolejn ą lukę w syst em ie rajów podat‐ kow ych. W odróżn ien iu od moich typow ych podróż y na Anguillę tym raz em wyczart erow ałem mały pryw atn y sam olot do Road Town, stolicy bryt yjskich Wysp Dziew iczych, i pow iedziałem pilot ow i – kont akt ow i André, niejakiem u Trev orow i Gilchristow i – żeby został na pokładzie. Na miejscu wyn ająłem tani min ibus i kaz ałem się zaw ieźć do biur księgow ego William a O’Le‐ ary’ego, wspóln ika Henry’ego Jackson a. Miał całą półkę nowo założ on ych firm. Wziąłem jedn ą, kupiłem ją i wróciłem do busa, a pot em do sam olot u i zaw in ąłem się stamt ąd, zan im ktokol‐ wiek spostrzegł, że w ogóle postaw iłem stopę na wyspie. Zdąż yłem jeszcze wziąć taksówkę z lotn iska w Miam i do domu, pot em szybki pryszn ic i już pędziłem prosto na przyjęcie, które Bern ard urządzał w Miam i Bea ch. Pon iew aż Mon ique pracow ała, w domu było pusto. Zerkn ąłem na nasze nowe czarn e bmw serii 3 stojące na zew nątrz – jedyn ą oznakę zam ożn ości w naszym skądinąd skromn ym życiu. Ni stąd, ni zow ąd stwierdziliśmy, że pot rzebujem y now ego auta. Poszliśmy do dilera, mów iąc mu, że upat rzyliśmy sobie 318i. Sprzedawca miał już waln ąć nam gadkę o rat ach, gdy otworzy‐ łem walizkę i pow iedziałem: „Jeśli to panu nie przeszkadza, wolałbym zapłacić got ówką”. Mo‐ nique prom ien iała, gdy wręczył nam kluczyki – ustępstwo, które maskow ało niedoskon ałości naszego związku. – Tak się cieszę – stwierdziła z szerokim uśmiechem. Od dawn a podejrzew ała, skąd mamy takie pien iądze, lecz wolała pat rzeć na to przez palce. Nie byłem pew ien, jak długo zdołam przed nią ukryw ać prawdę, ale byłem wdzięczn y, że nie zadaw ała pyt ań. Nie tylko ona. Wszyscy w Miam i w tym siedzieli. Naw et diler, który właśnie z radością sprzedał nam jeden ze swoich luksusow ych woz ów, wiedział, co jest gran e. W norm aln ych oko‐ liczn ościach pow in ien zgłosić podejrzan ą płatn ość – chętn ie jedn ak przyjął got ówkę bez żad‐ nych pyt ań. Zapropon ow ał poz orn ą umow ę kredyt ow ą z kasą wręczon ą na lewo, lecz odm ów i‐ łem. Przebrałem się i rzuciłem okiem na dno szaf y. Walizki niem al pękały w szwach od studola‐ rów ek. Wyglądało to tak, jakbym właśnie obrabow ał jakiś bank. Zastan aw iałem się, ile z tych bankn ot ów było „splam ion ych narkot ykam i”, jak pisali w art ykule. Wszystkie? To, czem u sam szedłem na przyjęcie Bern arda, mogłem uspraw iedliw ić pracą Mon ique. Prawda była jedn ak taka, że już wcześniej dała jasno do zroz um ien ia, że nie chce mi tow arzy‐
szyć. Nigdy nie poz nała Francuz a, wiedziała jedn ak dość o jego zaint eresow an iach zaw odo‐ wych. Uznała, że pow inn a się trzym ać od niego z daleka. – Nie mam pojęcia, kto tam będzie – pow iedziała mi kilka dni wcześniej, gdy zapyt ałem, czy ze mną pójdzie. – I nie chcę wiedzieć. Tak więc poszedłem sam. Imprez a dopiero się rozkręcała. Fakt, to nie było najlepsze tow a‐ rzystwo dla glin y, choć wielu jej kolegów z policji dałoby sobie uciąć praw ą rękę, żeby się tu zna‐ leźć. Zebrało się tam wielu przem ytn ików i dyst rybut orów z całej Ameryki Półn ocn ej i Kuby. Ko‐ kainę wydzielan o na szklan ym stoliku. Charlie zjaw ił się ze swoją świt ą, która przyciągała amat orki dobrej zabaw y. Szampan stał w lodzie, piwa chłodziły się w wann ie, muz yka dudn iła, a w pokojach roiło się od ludzi – wszyscy zaint eresow an i tą branż ą. Obejrzałem się na dom, myśląc o czymś, co pow iedziała Mon ique o ludziach, z którym i zda‐ wałem się teraz spędzać każdą chwilę. Czy to byli klienci, czy przyjaciele? A może półklienci? Li‐ nie podziału zat arły się tak bardzo, że sam nie wiedziałem. Niedługo po tym, jak zacząłem pracę w wielkom iejskiej firm ie prawn iczej, szef DEA w Mia‐ mi oświadczył, że są adw okaci krym in alistów i adw okaci-krym in aliści. Jakkolw iek próbow ałem to upiększać, należ ałem teraz do tego drugiego rodzaju, w pełn i oddając się swoim klient om, od których brałem kasę i prałem ją do czysta. Żyłem w ciągłym konf likcie. Z jedn ej stron y byłem prawn ikiem z własną prakt yką, bron iącym naw et funkcjon ariuszy policji, z drugiej po cichu re‐ prez ent ow ałem ludzi, których znałem jako zaw odow ych przestępców. Nie wiem, czem u akurat wtedy o tym myślałem. Może to ten art ykuł mną wstrząsnął, uprzyt omn ił mi kilka gorzkich prawd. Z tej zadum y wyrwał mnie głos Bern arda: – Kenn eth… Podszedł do mnie z dwom a kieliszkam i mocn ego trunku, wręczając mi jeden. – Mój przyjacielu, jak ci się dzisiaj pow iodło? – Dobrze. Wszystko jest tak, jak prosiłeś. – C’est mag nifiq ue. Chodź, opijm y to. Wyglądasz, jakbyś pot rzebow ał czegoś mocn iejszego. Dołączyliśmy do poz ostałych. Moje int eresy z Bern ardem już wtedy całkiem nieź le się kom‐ pon ow ały z pracą, którą wykon yw ałem dla przem ytn ików. Zakładałem na Anguilli dla niego i jego partn erów jedn ą firm ę za drugą – służ yły jako przykrywki dla łodzi, których używ ali do przem yt u kokainy i trawki. Właściw ie co tydzień miał dla mnie nowe fundusze i kasę do ulokow an ia na zagran iczn ych kont ach lub opłacen ia rejestracji zam orskich firm. Na Anguilli dolary amerykańskie możn a było wym ien ić na now ojorskie trat y, czeki wystaw ion e na korespondujący rachun ek wyspiarskiego banku na Manhatt an ie. Bern ard polecał wysyłać środki kurierem na udziałow e kont o firm ow e na okaz iciela w Pan am ie. Późn iej pien iądze wędrow ały do takich krajów jak Chin y i Francja. A to oznaczało, że mogłem podczepiać jego zlecen ia pod podróż e na Anguillę dla Eda, Ben‐ ny’ego albo Charliego coraz częściej działającego na własną rękę.
Doszedłem już do mom ent u, w którym wykon yw ałem tak wiele zadań dla różn ych klien‐ tów i ich wspóln ików, że mogłem poż en ić transa kcje między firm am i założ on ym i dla różn ych osób. Jeśli jedn a ekipa pot rzebow ała czeku bankow ego na pięćset tysięcy dolarów, a inny klient miał pien iądze za gran icą, które chciał odprow adzić w got ówce do Stan ów, rozw iąz an ie było proste. Naz yw ałem to zam ian ą. Kupow ałem czek za gran icą, w rajach podatkow ych Karaibów, dla jedn ego klient a za pien iądze drugiego i płaciłem temu, który chciał mieć kasę z pow rot em w USA forsą, którą ktoś inny chciał wyprow adzić za gran icę. To było naprawdę sprytn e. Kilka razy udało mi się naw et wpasow ać trochę legaln ej pracy w moje podróż e do rajów po‐ datkow ych. Ray Stev ens, amerykański bizn esm en, który przen iósł się na Ant yle Holenderskie, kupił luksusow e lokum w Miam i Brickell Quay. Gdy jego syt ua cja się zmien iła, musiał się prze‐ prow adzić z pow rot em do Stan ów i wyn ajął willę jakiejś parze. Po ledw ie kilku miesiącach jego najemcy znikn ęli. Ray poprosił mnie, żebym sprawdził teren, co było całkiem proste, skoro i tak udaw ałem się w moją zwyczajow ą weeke ndow ą podróż na południe dla George’a i kilku inn ych klient ów. Po zam knięciu nielegaln ych spraw wpadłem obejrzeć posiadłość nad morzem. Choć wciąż wyglądała przyz woicie, kilka rzeczy zwróciło moją uwagę. Malutka szaf a była wypchan a odzie‐ żą z maskow an iem oraz sprzęt em radiow ym i naw igacyjn ym, który mógł pochodzić tylko z małego sam olot u. Czy to możliw e, że dom służ ył kart elow i? Rayowi ulżyło i wkrótce wyn ajął willę znow u, tym raz em pow aż an em u bizn esm en ow i. Znalez ion y sprzęt przekaz ałem amerykańskim celn ikom, którzy obiecali, że przyjrzą się spra‐ wie. Cóż, nie chciałbym, żeby ktoś pom yślał, że zan iedbuję swoje obow iązki. A przy okaz ji tego wszystkiego kasow ałem całkiem przyz woite sumki za moje usługi. Popeł‐ niałem pow ażn e przestępstwo telekom un ikacyjn e, ale jak na raz ie uchodziło mi to na sucho. Z każdą podróż ą byłem zuchwalszy, z każdym przekręt em chciałem wym yślić lepszy. Co mogło pójść nie tak? Po wzniesien iu toa stu za naszą zaw odow ą współpracę z Bern ardem podszedłem do stołu i jak gdyby nigdy nic wciągnąłem dwie grube krechy koki jedn ą po drugiej, a pot em, wychyliw‐ szy kieliszek do dna, wyszedłem na balkon. Dudn iąca muz yka z przyjęcia niosła się po szarze‐ jącym niebie. Poczułem odlot eksplodujący w móz gu. Wszystko znów wydaw ało się świetn e. – Hej, co tu tak sam stoisz? Odw róciłem się. To była jedn a z dziewczyn, która pracow ała jako członkin i załogi na łodzi przem ytn iczej. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Długie blond włosy, obcisła spódn ica z białej skóry, bluzka bez ram iączek… – Chciałem się tylko trochę przew iet rzyć. – Chodź do środka, omija cię świetn a imprez a! Uśmiechn ęła się prom ienn ie, wzięła mnie za rękę i poprow adziła z pow rot em na przyjęcie, stukając obcasam i. Gdy tak szedłem nabuz ow an y kokainow ym kopem, pom yślałem raz jeszcze o art ykule. Raj utracon y? O czym oni, do licha, gadali?
ROZDZIAŁ 12
GDZIE JA PODZIAŁEM PIĘĆDZIESIĄT TYSIAKÓW?! – Przepraszam, pan ie Rijock… Zdaje się, że wystąpiły pewn e braki w sum ie, którą pragnie pan dziś zdepon ow ać. William był kasjerem w banku, z którego korzystałem już wiele razy wcześniej. – Naprawdę? – zdziw iłem się. – To bardzo niedobrze. Proszę mi pow iedzieć, ile brakuje, a pokryję różn icę. Wyciągnąłem portf el i zacząłem przerzucać bankn ot y ziryt ow an y, że ktoś był nieostrożn y w liczen iu pien iędzy – albo ja, albo mój nowy klient. Przez cały czas, gdy prałem forsę, nie machn ąłem się ani o dolara. Choć nie lubiłem nosić przy sobie wielkich sum – z wyjątkiem kil‐ kuset tysięcy, które pakow ałem w walizkę podczas moich regularn ych kursów na Sint Maa rt en – często się upewn iałem, że mam w portf elu dwa tysiaki w raz ie nagłej pot rzeby. Wyciągnąłem plik i już byłem got ow y odliczyć pot rzebn ą sumę, gdy kasjer spojrzał na mnie z niepokojem. – No więc – pow tórzyłem – ile brakuje? – Eee… – zaw ahał się. – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów… Co do cent a. – Słucham?! Nie wierzyłem. Co to za wygłupy? – Proszę sprawdzić raz jeszcze. Musi być jakiś błąd. Albo maszyn a licząca jest źle skalibrow a‐ na. To niem ożliw e. – Sprawdziliśmy dwa razy, pan ie Rijock. Pow iedział pan, że chce wpłacić trzysta tysięcy do‐ larów. Tu jest tylko dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Z maszyn ą jest wszystko w porządku. Nie dzisiaj. Nie, nie i jeszcze raz nie! Początkow a lekka iryt acja z pow odu podw aż an ia mo‐ jego prof esjon aliz mu przerodziła się w pan ikę. Co tu się, do licha, wyrabia?
Zacząłem oklepyw ać kieszen ie, gorączkow o wyciągając rachunki, paragon y i inne skrawki papieru, jakbym pow ażn ie się spodziew ał znaleźć tam pięćdziesiąt tysięcy w studolarow ych bankn ot ach. Otworzyłem torbę i odsun ąłem leż ące luz em ciuchy. Tam też nie było nic. Podn iosłem wzrok na kasjera, który stał, czekając, aż skądś wyjm ę brakującą forsę. – No i? – odez wałem się. – Tak, proszę pana? – Nie mam. Błąd musi tkwić w maszyn ie. Chcę się zobaczyć z prez esem, z jakimś zwierzch‐ nikiem, z kimś, kto może to wyjaśnić… – Oczyw iście – odparł kasjer, pat rząc na mnie z tą kpiąco,współczującą miną, z jaką lekarz pat rzy na pacjent a, gdy mu mówi, że nic nie może poradzić. Roz ejrzałem się wokół, podejrzliw ie przyglądając się inn ym klient om. Czy któryś mnie okradł? Dostał się do mojej torby, gdy nie pat rzyłem? Czułem uderzen ie gorąca. Jezu, muszę odstaw ić kokę. Przez nią popadałem w paran oję. Ale co, jeśli to nie przez prochy? Co, jeśli ktoś podprow adził kasę? Absurd… A poza tym, jak ktoś mógł zaiwan ić część pien iędzy, a nie wszystkie? Wbiłem wzrok w podłogę, wycof ując się pow oli z mojego miejsca. Spojrzałem na drzwi z na‐ dzieją, że będzie tam leż ała kasa, jakby wypadła przez dziurę w kieszen i moich szort ów – to było szaleństwo. Chwileczkę, przecież nie spuszczałem jej z oczu. Chyba że wtedy, gdy ukryłem ją w szybie went ylacyjn ym nad umyw alką w łaz ience mojego pokoju hot elow ego. Zerkn ąłem na zegarek. Wciąż była dziesiąt a. Pośród szpargałów wyciągnięt ych z kieszen i zauważ yłem klucz do pokoju. Jeszcze się nie wym eldow ałem. Czy zdąż ę go przeszukać, zan im wejdą tam sprząt aczki? Wpłaciłem kasę, którą miałem, i ruszyłem z pow rot em do hot elu. Przepychając się obok zdziw ion ych przechodn iów po drodze do postoju taksów ek wodn ych, próbow ałem ustalić, co mogło się stać. To nie był zwyczajn y wypad do Sint Maa rt en. Trasa niby ta sama, wpłat a typow a, a długość pobyt u norm aln a, lecz to było pierwsze pran ie dla now ego klient a. Wróciłem myślam i do tego przyjęcia w nadm orskim domu Bern arda w Miam i Bea ch. To właśnie tam odkryłem, jak to wszystko funkcjon uje. Pat rzyłem w osłupien iu, jak podchodził do każdego wspóln ika z osobn a, szepcząc po hiszpańsku: Teng o un reg alo para Usted, „Mam dla pana prez ent” . Roz um iałem jęz yk, ale nie kod. Dopiero Charlie odszyf row ał go dla mnie. – To oznacza, że dostaw a chińskich dżon ek dot arła do Miam i. – Co? – zapyt ałem naiwn ie. – Tych wszystkich ludzi rajcuje żeglow an ie dżonkam i? Charlie się uśmiechn ął. Przepływ ając przez Kan ał Pan amski, łodzie podejm ow ały drobn y ła‐ dun ek. Gdy docierały do Miam i, dilerzy dostaw ali nie tylko swoje łódki, ale równ ież part ię naj‐ lepszego kolumbijskiego tow aru. To oznaczało, że Bern ard miał nowe dostaw y, które mógł sprzedać. Każda łódź mogła przew oz ić kokę wart ą naw et dziesięć milion ów i więcej.
Zagwizdałem z uznan iem. Późn iej tej sam ej nocy Bern ard przedstaw ił mnie znajom em u przem ytn ikow i kokainy. Ala‐ in Lacombe był francuskojęz yczn ym Kan adyjczykiem jak Bern ard, choć starszym i pulchn iej‐ szym. Podobn ie jak on wydaw ał się bardzo rzeczow y. Gdy gospodarz rozw odził się nad moimi zalet am i jako prawn ika, który pot raf i wyprać brudn e pien iądze bez śladu, Lacombe zasugero‐ wał, że chce mi przekaz ać na próbę skromn e sto pięćdziesiąt tysięcy, żeby otworzyć zagran icz‐ ne kont o. Bern ard dał mi drugie tyle na pokrycie jakichś rejestracji łodzi i kilku depoz yt ów. Kaszka z mleczkiem. Czy zgubiłem teraz pięćdziesiąt pat oli z pien iędzy now ego klient a? Jak to się odbije na mo‐ ich stosunkach z Bern ardem? Nie zat rzym yw ałem się wcześniej w tym należ ącym do Holendrów hot elu, lecz często mi‐ jałem go po drodze do miejsc, w których baw iłem częściej. W końcu dałem mu szansę. Podróż pow rotn a zajęła mi wieki. Dot arłem do port u, nie znajdując choćby jedn ej woln ej taksówki wodn ej, choć zwykle ustaw iały się w kolejce. Drepcząc niecierpliw ie w tę i z pow ro‐ tem, zacząłem myśleć o dwóch ostatn ich dniach. Czy ja w ogóle przeliczyłem kasę? Cała forsa, tak Bern arda, jak i Lacombe’a, była ułoż on a w zgrabn e pliki. Standardow o usu‐ nąłem wszystkie banderole i poluz ow ałem bankn ot y, próbując zaraz em zachow ać je w plikach. Zabezpieczałem się przed skan eram i na lotn isku. O ile to w ogóle było możliw e, moje oburzen ie jeszcze wzrosło podczas krótkiej przejażdżki z Anguilli na Sint Maa rt en. Współpasaż er próbow ał do mnie zagadać. Zwykle lubiłem te przy‐ godn e znajom ości, bo czułem, że pom agały odw rócić ode mnie podejrzen ia ewent ua ln ych taj‐ niaków albo DEA. Dziś jedn ak było inaczej. – Rozchm urz się, kolego! – zapiał turysta. Warkn ąłem. Od razu przeszła mu ochot a na dalszą rozm ow ę. Wróciwszy do pokoju, zabrałem krzesło stojące obok kom ody, postaw iłem je w łaz ience i od‐ kręciłem odpow ietrzn ik. Zajrzałem do stalow ego przew odu went ylacyjn ego. Figa. Włoż yłem do niego ram ię. Wciąż nic. Może wczoraj w nocy z pośpiechu wepchnąłem trochę bankn ot ów głębiej? Zeskoczyłem, podszedłem do szaf y i wyjąłem wieszak. Szybko wygiąłem go w prosty drut z hakiem na końcu, wspiąłem się i zacząłem nim grzebać w przew odzie went ylacyjn ym. I znów guz ik. Zeskoczyłem i usiadłem na łóżku. Po raz dziesiąt y sprawdziłem walizkę. Pusta. Gdzie więc podziała się kasa?! Jak miałem to wyjaśnić Bern ardow i, a tym bardziej Lacombe’owi? Byłem pew ien, że Bern ard dał mi odliczon ą forsę, ani cent a mniej. Współpracow aliśmy od niedawn a, lecz w depoz yt ach, które dla niego składałem, zaw sze wszystko się zgadzało. Może to była jakaś próba? Czy naprawdę od początku było tam sto pięćdziesiąt pat yków? Czy Lacom‐ be chciał się przekon ać, czy w ogóle je wpłacę? Czy gdybym zam eldow ał, że pien iądze zostały bezpieczn ie zdepon ow an e i przedstaw ił mu fikcyjn y rachun ek, to byłby dow ód, że jestem oszu‐ stem? Może gdy pow iem o brakach, będzie to świadect wem mojej uczciw ości? Spot kałem się z Bern ardem przy lunchu i niechętn ie zwierzyłem się z tego, co się stało.
Wzruszył ram ion am i. – To pien iądze Alaina? – Tak. Twój depoz yt wpłaciłem zgodn ie z umow ą. – To nie widzę problem u – stwierdził i zabrał się za jedzen ie. Dla Bern arda Calderon a pięćdziesiąt pat yków to były grosze. Miał ważn iejsze spraw y – wciąż desperacko pragnął, żebym załat wił paszport y gospodarcze Saint Kitts. – Właśnie wróciłem z bardzo int eresującego spot kan ia z pewn ym i Kolumbijczykam i w Pa‐ nam ie. Bardzo owocn e. I pow inn o zapewn ić dostaw y na wiele następn ych miesięcy. – Bardzo by to popraw iło nasze relacje, gdybym mógł im przekaz ać te paszport y, pow ie‐ działem więc, że zrobię, co w mojej mocy, żeby je zdobyć. Wyjął z kieszen i kolekcję zdjęć i pow iedział: – To są ludzie, którzy chcą tych paszport ów. Przejrzałem fot ograf ie. Trzy zdjęcia paszport ow e Kolumbijczyków, którzy wyglądali tak, jakby nie mieli problem u z zam ordow an iem własnych braci za miedziaka. Serce na chwilę przestało mi bić. Rozpoz nałem jedn ego z nich. Członka rodzin y Ochoa, wysoko postaw ion ego poruczn ika w kart elu z Medellín. A więc to stąd Bern ard brał swoją kokainę! Moje podejrzen ia co do źródła białego proszku w końcu znalaz ły pot wierdzen ie. Ugrząz łem między kolumbijskim i bossam i, a może i maf ią. Braw o, tak trzym aj, Ken… Skin ąłem głow ą i spokojn ie włoż yłem zdjęcia do neseseru, licząc na to, że Bern ard był zbyt zajęt y jedzen iem swojej grillow an ej ryby, żeby zauważ yć, że drżą mi ręce. – Dobrze, zostaw to mnie – pow iedziałem. Dokończyliśmy lunch i poż egnaliśmy się. Pat rząc, jak odjeżdża z rykiem czarn ym jagua rem, usiadłem w swoim woz ie i rozm yślałem nad tym, w co się właśnie wpakow ałem. Poza braćm i Ochoa najbardziej niesławn ym członkiem kart elu z Medellín był Pablo Escobar. Szacow an o, że ich imperium jest wart e dziesiątki miliardów dolarów. Byli odpow iedzialn i za śmierć tysięcy ludzi. Co by było, gdybym odm ów ił? Co by było, gdyby pien iądze z int eresu związ an ego z rodzin ą Cot ron e zagin ęły? Do tej pory unikałem bezpośredn ich układów z Freddiem i Enzo, ale co, jeśli to oni byli prawdziw ym i ben ef icjent am i transa kcji, którą prow adziłem za pośredn ict wem Car‐ losa Hern ández a? Moje życie zaw isłoby wtedy na włosku. Jadąc do domu, nadal czułem się podm in ow an y. Skręciłem w osiedlow ą ulicę i znów zam ar‐ łem. Przed naszym dom em stały dwa wozy policyjn e. To nie było nic niez wykłego – Mon ique w końcu była glin ą, jedn ak coś mnie zan iepokoiło. Czy to zbieg okoliczn ości? Czy to tylko koledzy odw iedzający Mon ique? Czy nie pow inn a być tak w ogóle w pracy? Przez chwilę się zastan aw iałem, czy nie jechać dalej. Jedn ak coś – może ta sama lekkom yśln a ciekaw ość, która wciągnęła mnie w to moje dziw‐ ne życie – kaz ała mi zaparkow ać auto i spokojn ie wejść do domu, żeby się przekon ać, jakie za‐ wirow an ia przygot ow ał dla mnie los.
To nie było do końca to, czego się obaw iałem. Mon ique siedziała przy kuchenn ym stole, a obok niej dwaj faceci. – Cześć, kochan ie – pow it ała mnie z typow ym ent uz jaz mem, wstając z krzesła. – Miałam nadzieję, że wpadn iesz. To Barn ey i Dan. Liczą na to, że może będziesz w stan ie im pom óc. – Pan ie Rijock – odez wał się pierwszy policjant, wyciągając dłoń. – Nasz kolega Paddy po‐ wiedział nam, jak świetn ie pan go reprez ent ow ał. Mamy własne prawn e spory, które chcieliby‐ śmy z pan em skonsult ow ać. – Och, i to wszystko? – zapyt ałem z ulgą. – Przez chwilę myślałem, że mam jakieś kłopot y. – Nie, nie. Nic z tych rzeczy – włączył się drugi glin a. – Przejechał pan właśnie na czerw o‐ nym czy coś? Wszyscy zaczęli się śmiać. Ja też tyle, że dość nerw ow o. – Coś w tym stylu – odpow iedziałem, myśląc o zdjęciach w neseserze. – Może po prostu na wasz widok ludzie zwyczajn ie stają się niespokojn i. Okaz ało się, że Barn ey i Dan mieli jakąś spraw ę związ an ą z drobn ym sporem sądow ym, który wym agał prawn ika, a znów zostaw ion o ich na lodzie. Wysłuchałem ich historii i obiecałem pom óc, dodając ich do mojej listy rzeczy do zrobien ia. W końcu prawn ik nie może wybrzydzać w kwestii tego, dla kogo pracuje. Im więcej legaln ych klient ów miałem w graf iku, tym lepiej. A co lepiej świadczy o legaln ości prakt yki adw okackiej niż glin iarze? – Czem u tak w ogóle jesteś dziś w domu? – zapyt ałem Mon ique, gdy zostaliśmy sami. – Zapom niałeś? Wzięłam woln e popołudnie, bo John przyw oz i Kat herin e i Luke’a. – Tak, tak, pam ięt am – skłam ałem. – Po prostu myślałem, że to jakoś późn iej. Dzieci Mon ique miały zostać z nami na czas letn ich wakacji. Jakby życie nie było wystar‐ czająco skomplikow an e, musiałem teraz odgryw ać etat ow ego rodzica nastolatków. Mon ique utrzym yw ała niechętn e, lecz uprzejm e stosunki z byłym męż em John em, lecz trudn o znosiła rozłąkę z dziećm i. Pon iew aż widyw aliśmy się coraz rzadziej, nadal w żaden sposób nie naciskała na mnie w spraw ie ślubu, co zaw sze było jakąś pociechą. To, że coraz bardziej angaż ow ałem się w pran ie brudn ych pien iędzy, jedyn ie utwierdziło mnie w przekon an iu, że nie pow inn iśmy być związ an i prawn ie. Gdyby coś mi się przyt raf iło, Mon ique mogłaby być pociągnięt a do odpow iedzialn ości, stracić pracę, traf ić do więz ien ia albo w najlepszym wypadku zostać bez grosza. Teraz mogła tego nie roz um ieć, lecz tak jak ona podjęła trudn ą decyz ję dla dobra swoich dzieci, i ja musiałem tak postępow ać, by ją chron ić. Gdy dzieciaki przyjechały, zaczęliśmy się starać być rodzin ą, jakkolw iek niet ypow ą. Wcze‐ śniej zostaw ali u nas tylko na kilka dni, a to było całe osiem tygodni skoncent row an ego rodzi‐ cielstwa. Wszelkie obaw y, jakie miałem co do tego, że pobyt dzieci będzie kolidow ał z moją pra‐ cą, szybko znikn ęły. Miałem już swój syst em i niem ałą wpraw ę w ukryw an iu wszelkich drażli‐ wych inf orm acji przed Mon ique, więc po prostu rozszerzyłem tę strat egię na nie. Tak naprawdę, gdy wracałem z regularn ych podróż y na Karaiby, cieszyliśmy się norm aln ym życiem rodzinn ym. Grillow aliśmy w weeke ndy, robiliśmy sobie wycieczki do cent rów handlo‐
wych i do Cocon ut Grov e. Dla każdego, kto wtykał nos w nie swoje spraw y, byliśmy przeciętn ą rodzin ą: prawn ik, jego żona policjantka i dwójka dzieci. Byłem więc całkiem spokojn y, gdy Mon ique poinf orm ow ała mnie, że uzgodn ili z John em, iż Kat herin e i Luke zostan ą z nami na dłuż ej, nadal uczęszczając do pryw atn ej szkoły i mieszka‐ jąc na stałe w Coral Gables. – Nie ma problem u – zgodziłem się ku wyraźn ej radości Mon ique. – Co złego może z tego wyn ikn ąć?
ROZDZIAŁ 13
„PANA ZAPŁATA, SEÑOR RIJOCK” Polecił ich Charlie. Świerzbiło go, żeby oderwać się od Benn y’ego i jego brat a. Teraz związ ał się z braćm i Mart in ez, Kubańczykam i, nieco bardziej nieokrzesan ym i niż ci, z którym i norm aln ie wolałbym mieć do czyn ien ia. Trzym ałem się zasady przyjm ow an ia now ych spraw jedyn ie z polecen ia obecn ych klient ów, więc trudn o mi było odm ów ić, gdy przedstaw ił mnie Joe yowi, najm łodszem u z braci, akcept o‐ waln ej społeczn ie twarzy rodzin y Mart in ez. Choć późn iej miałem odkryć, że wykaz yw ał cechy, które dzisiaj byłyby objaw em głębszego zaburzen ia osobow ości – niez doln ość do dłuższej kon‐ cent racji, łat wość wpadan ia w ekscyt ację i gorący temperam ent – gdy spot kaliśmy się po raz pierwszy, wydaw ał się spokojn y, int eligentn y i skłonn y do słuchan ia rad. Choć byli stosunkow o młodzi, wydaw ało się, że bracia prow adzą impon ującą działaln ość. Ich przykrywką stały się nieruchom ości, co oznaczało, że mieli dostęp do kilku tymczasow ych kryjó‐ wek, które mogli wykorzystać do nielegaln ego handlu. Joey był przystojn y i sprytn y – bez trudu mógł uchodzić za łasego na prow iz je pośredn ika nieruchom ości. Pot raf ił być też czarujący. Podczas naszego zapoz nawczego spot kan ia z udzia‐ łem Charliego – który przecież poz nał mnie z Bern ardem – zaimpon ow ał mi, sprow adzając rozm ow ę na Wietn am, tem at wciąż bliski memu sercu. – Charlie mów ił mi, że byłeś w Wietn am ie – zagaił. Przyt akn ąłem. – Mój brat Enrique też tam był. Wrócił zupełn ie odm ien ion y. – Serio? – O dziw o, odkąd związ ałem się z tą branż ą, każdy miał mi do opow iedzen ia jakąś historię z Wietn am u. – Gdzie był? – W piechocie morskiej. Odsłuż ył dwa lata, a w końcu skapt ow ało go CIA do jakichś cicho‐ ciemn ych operacji. Jego opow ieść mogła być prawdziw a, a Charlie osobiście ręczył za tych ludzi, więc nie wi‐ działem pow odu, żeby mu nie wierzyć.
Jego prośba była prosta, a dla mnie – łat wa. Jak wielu klient ów chciał, żeby założ yć mu kilka zagran iczn ych firm, i miał łodzie do zakam uf low an ia. Rut yn ow a robot a. Załat wić rejestrację jedn ostek do przem yt u koki z Baham ów na Florydę. Gdy już mieliśmy wychodzić, zauważ yłem przy jego pasie błysk met alu. Nosił w dżinsach coś, co wyglądało na pistolet póła ut om at yczn y. Nic niez wykłego. Sam przekon ałem się do cho‐ wan ia czterdziestki piątki w domu w raz ie pot rzeby, główn ie jako zabezpieczen ie przed ewen‐ tua ln ym i kradzież am i, gdy miałem przy sobie mnóstwo forsy. Z nat ury nie ufałem jedn ak kowbojom, którzy uważ ali obn oszen ie się z bron ią za coś w rodzaju man if estacji męskości. To był ten typ oprychów, którzy otwierali ogień w tłum ie i wyrówn yw ali rachunki, dziuraw iąc re‐ stauracje kulam i. Próbow ałem ogran iczyć moje związki z bossam i narkot ykow ym i do tych int e‐ ligentn ych, lecz niedoskon ałych ludzi jak Ed, André i Bern ard. Wspom niałem o tym Charliem u, gdy zostaliśmy sami. – Po co mu ta pukawka? Szuka go policja? – Spokojn a głow a. Joey już tak ma. Lubi się popisyw ać. Więcej szczeka, niż gryz ie. Właśnie tego się obaw iałem. Wykon ałem dla nich robot ę zgodn ie z polecen iem. Pot em miałem po prostu odebrać swoją zapłat ę. Taki był plan. Jedn ak w rzeczyw istości w ram ach zapłat y dostałem paczkę nieprzet worzon ej kokainy, z którą nie wiedziałem, co począć. A nie mogłem się dodzwon ić do André, mojej ostoi w tym burzliw ym bizn esie. Jechałem przez Kendall niczym dziew ięćdziesięcioletn i niedzieln y kierowca. Spokojn ie jak diabli. Nie zwracajcie na mnie uwagi! Musiałem się wysilać, żeby nie przekroczyć prędkości, gdy każdy impuls w moim ciele krzyczał, by wcisnąć gaz do dechy. Czem u, u licha, przyjąłem tę torbę? Mogłem ją tam zostaw ić. Co z tego, że to niegrzeczn e? Co z tego, że ktoś się obraz i? To nic w porówn an iu z przestępstwem, którego teraz się dopusz‐ czałem. Pół kilo kokainy?! To obow iązkow e min im um piętn aście lat w więz ien iu stan ow ym ze zgrają zaw odow ych krym in alistów. Piętn aście lat, do jasnej cholery! Pot ściekał mi z brwi, choć miałem włączon ą klim at yz ację. Siedziałem skulon y za kierown i‐ cą, a moje oczy przeskakiw ały z jedn ej stron y na drugą. Wypat ryw ałem radiow oz u lub tajn ia‐ ków. Jak długo to czarn e auto jedzie za mną? Czy ci z FBI nie woz ili się sedan am i z przyciemn io‐ nym i szybam i? Tak, to muszą być oni. Mogli obserw ow ać ten dom od tygodni. Te głupie, uzbro‐ jon e bandziory jak nic ściągnęli na siebie uwagę glin, DEA, FBI… Wszystkich. Byłem trupem. Wlokłem się środkow ym pasem, przestrzegając każdego najm niejszego przepisu. Byłem wzorow ym szof erem. Teraz roz um iałem, czem u kierowcy rozw oż ący kokainę jadą po między‐ stan ow ych o kilkan aście kilom et rów pon iż ej ogran iczen ia prędkości – żeby nie rzucać się w oczy.
W końcu dojechałem do Coral Gables. Jedyn y plus całej syt ua cji był taki, że Mon ique siedzia‐ ła jeszcze w pracy, a dzieci w szkole. Dzieci?! Mój Boże. Dzieci. W całym tym pode kscyt ow an iu zupełn ie o nich zapom niałem. Jak, do cho‐ lery, miałem schow ać w domu pół kilo koki tak, żeby nikt tego nie znalazł? Skręciłem w naszą ulicę. Trzy razy przejechałem obok domu, zan im poczułem w sobie dość odw agi, żeby zaparkow ać. Przez cały czas wyglądałem sam ochodów, które mogły należ eć do glin iarzy albo tych z DEA. Naw et gdy siln ik zgasł, nie ruszyłem się z miejsca. Co, jeśli ktoś był w domu? Jak wyt łum aczę tę torbę? W końcu postan ow iłem, że wym yślę coś na poczekan iu i wysiadłem z wozu. Najspokojn iej, jak się dało, podszedłem do bagażn ika, roz ejrzałem się nerw ow o i wyjąłem torbę, a pot em wniosłem ją do domu. Co w tym podejrzan ego? – Haloo! Wróciłem! – zaw ołałem. Po raz pierwszy w życiu. Na szczęście nikogo nie było. Tak jak się spodziew ałem, zero odz ew u. Niczym nastolat ek próbujący ukryć dow ody urządzon ej pod nieobecn ość starszych pryw atki, gdy ci zmierzają już ścieżką do domu, przem ykałem z pokoju do pokoju, starając się znaleźć ide‐ aln y schow ek dla tykającej bomby. Nic się nie nadaw ało! W pewn ym mom encie pom yślałem naw et, żeby to schow ać w pokoju dzieci – tak bałagan iły, że nie pot raf iły znaleźć naw et wła‐ snych grat ów – jedn ak szybko uświadom iłem sobie, że byłbym wtedy najbardziej stukn ięt ym rodzicem w mieście. Nie, jedyn e dobre miejsce znajdow ało się pod łóżkiem, naszym łóżkiem. Mon ique rzadko tam zaglądała, a naw et gdyby, pom yślałaby, że to tylko torba, którą zabierałem w swoje podró‐ że do rajów podatkow ych. Wepchnąłem ją tak głęboko, jak tylko się dało. Dla pewn ości rozm ie‐ ściłem strat egiczn ie wokół niej parę starych trampek. Gdyby zostały przestaw ion e, to dow iem się, że ktoś ją znalazł. Miałem nadzieję, że przez dwadzieścia cztery godzin y tak się nie stan ie. Naz ajutrz zadzwon iłem do André, żeby zapyt ać, czy udało mu się znaleźć kupca na ten to‐ war. – Przykro mi, kolego. Mój kont akt jest poza miastem. Miną dwa tygodnie, zan im kogoś znajdę. Wyt rzym asz tak długo? – Dwa tygodnie?! Dwa tygodnie?! Jesteśmy w Miam i. Nie wierzę, że nie moż esz znaleźć nikogo, kto chciałby pół kilo! – Ludzie, z którym i robię int eresy, handlują o wiele większym i ilościam i, bracie. Wyświad‐ czają nam przysługę. Wszystko będzie dobrze. Wyluz uj. – Łat wo ci mów ić. Nie masz w chacie dwojga nastolatków, którzy grzebią w twoich rze‐ czach! André tylko się zaśmiał. – Zadzwon ię do ciebie. – Kon ieczn ie. Tego nie było w zakresie moich obow iązków.
O dziw o, mimo mojego czasem niekont rolow an ego nadużyw an ia kokainy i upodoban ia Mon ique do tego prochu nigdy nie trzym aliśmy własnych zapasów. Z racji tego, że ona była gli‐ ną, a ja prawn ikiem, nie chciałem daw ać psom żadn ego pret ekstu do tego, żeby – z braku lep‐ szego określen ia – zaczęli węszyć. To była jedn a z moich naczeln ych zasad, która teraz poszła do kosza. Jakoś przeż yłem nerw ow e dwa tygodnie, obaw iając się, że ktoś się nat knie na torbę albo znajdzie ją i do czegoś użyje. Nie chciałem, żeby dzieci zabrały ją do szkoły albo na jakieś zaw o‐ dy sport ow e. André dot rzym ał słow a i po dwóch tygodniach znalazł kogoś, kto chciał kupić tow ar za dzie‐ sięć pat yków – stawkę obow iąz ującą na przesycon ym rynku. Poszedłem wyjąć torbę spod łóżka, gdy nie było nikogo z dom own ików. Już miałem ją wy‐ ciągnąć, gdy zam arłem. Chwileczkę… Nie zostaw iłem buta w ten sposób, prawda? Wyglądał tak, jakby ktoś go poruszył. Celow o. A gdy wyciągnąłem torbę, zobaczyłem napoczęt ą paczkę… Przecież zostaw iłem ją szczeln ie zam knięt ą! Czy Mon ique ją znalaz ła? Może pom yślała, że to ukryt y zapasik, który wart o napocząć? Paczka była wciąż zapieczęt ow an a, więc to wykluczyłem. Czy dzieci ją znalaz ły, ale za bardzo się bały, żeby o tym pow iedzieć? Wiedziałem tyle, że chcę się tego nat ychm iast poz być. Po transa kcji André odliczył moją działkę. Zgodziłem się z nim się podzielić. W końcu to było jak niespodziew an a wygran a na lot erii, a jeśli nie umiesz podzielić się nią z przyjaciółm i, to co z ciebie za przyjaciel? – No i widzisz, Ken. Nie było tak źle, prawda? Spojrzałem na niego wilkiem. – Mogę być tragarzem, żaden problem. Tylko zależ y, co niosę. André nie mógł pow strzym ać śmiechu.
ROZDZIAŁ 14
WYJŚCIE Z WINDY Był czwart ek, niem al jak każdy inny. Siedziałem w swoim biurze, porządkując prawn icze spra‐ wy przed weeke ndem, żeby nic nie przeszkodziło mi w rut yn ow ym wylocie. Ciuchy, w które miałem się późn iej przebrać, czekały już w domu: haw ajska koszula i stare szort y, starann ie do‐ bran e, żebym nie wyróżn iał się z tłum u inn ych turystów kierujących się na Sint Maa rt en. W podn iszczon ej i toporn ej akt ówce ze sztuczn ej skóry w mojej sypialn i spoczyw ała więk‐ szość z dwustu tysięcy dolarów w got ówce, got ow ych do wypran ia, oczyszczen ia i w końcu zain‐ westow an ia w imien iu klient ów. Reszt ę miałem mieć przy sobie, sprytn ie ukryt ą. Jedyn a różn ica była taka, że dziś miałem drobn ą komplikację. Wpadła mi kolejn a fucha. Musiałem wyciągnąć zza krat ek kapit an a statku ujęt ego z ośmiu‐ set kilogram am i czystego chlorow odorku kokainy. Dwa dni wcześniej zadzwon ił z tym problem em Bern ard. – Mają stat ek – pow iedział. – I Jea na-Luca. Amerykańscy celn icy weszli na jedn ą z jego jedn ostek, gdy ta wpłyn ęła na rzekę Miam i. Włam ali się do sterówki na pokładzie i znaleźli prochy. Areszt ow ali wszystkich, łączn ie z Jea nem-Lukiem Len oirem. Ten charyz mat yczn y Francuz był lojaln ym wspóln ikiem mojego klient a. Od wtorku jedn ak groz iła mu długa odsiadka. Sędzia ustalił kaucję w wysokości dwan astu milion ów dolarów, szacunkow ą wart ość hurt ow ą przem ycan ej kokainy. Zdaw ała się przesadn ie wysoka, ale to dlat ego, że sądy nie chciały wy‐ puszczać przem ytn ików na woln ość. Dlat ego też, naw et gdyby chciał, Bern ard nie był w stan ie zapłacić. Kto ma woln e dwan aście milion ów pod ręką?! Co więcej, trzeba było udow odn ić, że zarobiło się tę kasę w uczciw y sposób. Jeśli nie jest się legaln ym milion erem, jak możn a poka‐ zać się w sądzie z taką sumą? – Wyciągnij go stamt ąd – pow iedział Bern ard – pod jakimkolw iek pret ekstem. Pięćdziesiąt tysiaków czeka.
Jakoś późn iej zadzwon iła do mnie dziewczyn a Jea na-Luca, Pascale. Olśniew ająca, szczupła i nat uraln ie atrakcyjn a była typow ą laską dilera, którą zwabiła do przestępczego światka obiet‐ nica bogact wa i adren alin y, jedn ak w odróżn ien iu od inn ych nie uciekała, gdy pojaw iły się kło‐ pot y, i wydaw ało się, że zostan ie z nim na dłuż ej. Pascale pow iedziała mi, że Bern ard wyjechał z kraju przeraż on y tym, że skoro celn icy zajęli łódź i areszt ow ali Jea na-Luca, wkrótce zaczną szukać jego szef a. Żeby zam ieszan ie było jeszcze większe, po areszt ow an iu kaucja za Jea na-Luca została zmniejszon a, a pot em wydaw ało się, że prokurat or stan u Miam i wycof uje wszystkie zarzut y. Co tu się wyrabiało? Moje zlecen ie poz ostało bez zmian. Musiałem wyrwać Jea na-Luca z łap prokurat ora stan o‐ wego w jakikolw iek sposób. To jedn ak nie było łat we. Gdy Pascale pow iedziała mi, że wycof ują zarzut y, zastan aw iałem się przez chwilę, czy aby nie mają problem u z dow odam i. Ale nie… Gdy złapią kogoś na gorącym uczynku z kokainą war‐ tą dwan aście milion ów, nie ma szans, żeby puścili go woln o. Czułem, że coś tu śmierdzi. Zwykle pot rzeba dwudziestu jeden dni, żeby wnieść oskarż en ie. Tę spraw ę załat wian o ekspresow o. Kom uś naprawdę się spieszyło… A to mogło oznaczać tylko jedn o. Jea now i-Lukow i zaoferow an o niet ykaln ość, zmuszając go do zez nań przeciwko Bern ar‐ dow i i jego całej organ iz acji. A jeśli celn icy pow iąż ą go z procham i, to mogło doprow adzić ich do mnie. Jedn ym słow em: chujow o. Bern ard przez lata udaremn iał wysiłki policji, celn ików i DEA, którzy próbow ali odkryć, kto zalew ał Miam i Bea ch kokainą. Ja sam założ yłem pewn ą liczbę firm na Karaibach, a on przejął ich dokum ent y rejestracyjn e. Jaka jest zalet a bryt yjskich teryt oriów zam orskich na Karaibach poza bezkresnym i białym i plaż am i i dziesięciom a godzin am i słońca? Taka, że praw o zabran ia tam pod karą grzywn y lub poz baw ien ia woln ości prow adzen ia śledzt wa w spraw ie tego, do kogo należ y firm a. Zaw sze uważ ałem, że to pokręcon e, ale jakie gen ialn e. Teraz jedn ak ten dom ek z kart mógł się zaw alić. Po telef on ie od Bern arda nie mogłem się zbliż yć do Jea na-Luca, dopóki nie wiedziałem, na co się naraż am. Uznałem, że będziem y musieli poczekać przez jakiś czas. Nie było sposobu, że‐ bym mógł się tym teraz zająć. Nie wiedziałem, czy nie współpracuje z władzam i. W końcu poruszon a Pascale zadzwon iła do mnie, żebym się postarał o wycof an ie zarzut ów, więc musiałem wkroczyć do akcji nie tylko jako adw okat, lecz takż e jako uczestn ik przestępczej zmow y. I tak w czwart ek późn ym rankiem zmierzałem do sądu karn ego na południu miasta, by się roz ez nać w syt ua cji. Zan im dot arłem na miejsce, dow iedziałem się, że spraw ę fakt yczn ie oddalon o. Jean-Luc był teoret yczn ie woln ym człow iekiem, a to oznaczało tyle, że siedzi w biurze pro‐ kurat ora stan ow ego, który za chwilę zapewn i mu niet ykaln ość w zam ian za jego duszę – i wszystko, co wie o Bern ardzie. Dylem at, przed którym stan ął kapit an, był prosty: zarzut y wycof an o, umorzon o postępo‐ wan ie; musiał jedn ak zez naw ać, bo inaczej czekała na niego więz ienn a cela. A tam mogli go
trzym ać przez lata. Wóz albo przew óz, nie ma co. Trzeba było działać szybko. Z tego, co wiedziałem, Jean-Luc mógł być na górze, u prokurat o‐ ra. Całe przedsięw zięcie mógł za chwilę traf ić szlag. Zaw sze tak to wygląda: bierze się kogoś z niższego szczebla organ iz acji, propon uje niet ykaln ość i z jego pom ocą załat wia się wszystkich wyż ej. Odw rotn ość teorii dom in a. Zwykle to działa, lecz nie ze mną takie num ery! Gdy dot arłem na górę, przesłuchan ie miało się właśnie zacząć. Wparow ałem do duż ej sali konf erencyjn ej, w której przet rzym yw ali Jea na-Luca. Było tam piętn astu różn ych agent ów i prokurat orów – prawdziw y przegląd stróż ów praw a i porządku. Naprzeciw leż ał stos zdjęć i schem at ów łodzi. Nikt nie raczył się przedstaw ić. Twarze prokurat orów mów iły jasno: „Jesteś nieproszon ym gościem”. Czas działał na moją niekorzyść, więc pow iedziałem pierwszą rzecz, która przyszła mi do głow y: – Jestem prawn ikiem tego człow ieka. Nie mogę poz wolić mu zez naw ać. – A to dlaczego? – zapyt ał prokurat or stan ow y. – Zapewn iliśmy mu niet ykaln ość. Roz ejrzałem się po sali. Poz nałem dwóch prokurat orów federaln ych. To była moja szansa, żeby zyskać na czasie. – Nie może zez naw ać, dopóki nie przyz nacie mu niet ykaln ości na szczeblu federaln ym. To wszystko to przestępstwa w świet le praw a stan ow ego i federaln ego. Niechętn ie się zgodzili, a mnie zupełn ie zaczęło brakow ać pom ysłu. I nagle zaświt ała mi pewn a myśl. Problem w tym, że nie miałem pojęcia, czy to coś da. – Ten człow iek jest obyw at elem francuskim – pow iedziałem. – Był na Ant ylach Francuskich, a to rejon francuskich organ ów ścigan ia. Jest z Sûreté, więc nie mogę mu poz wolić zez naw ać, o ile nie będzie miał zapewn ion ej niet ykaln ości wobec przestępstw w świet le francuskiego pra‐ wa. Moje żądan ie przyjęt o ze zdum ien iem, ale nikt nic nie pow iedział. Czyżbym jako jedyn y wiedział, że nie ma czegoś takiego jak niet ykaln ość we francuskim praw ie? Zmusiłem ich do odkrycia kart, a gdy się nam aw iali, wyciągnąłem Jea na-Luca z pokoju. Nagle zrobiło się zam ieszan ie. Prokurat or stan ow y chciał, żeby sędzia się wypow iedział na tem at tego francuskiego przekręt u, który właśnie wyciąłem… Poszedłem z nim na górę, gdzie się okaz ało, że jedyn y dostępn y sędzia był wciąż na rozpraw ie – skaz yw ał oskarż on ego na śmierć i uzasadn iał swój wyrok. Nie woln o mu było przeszkadzać Prokurat or nie miał inn ego wyboru: Jean-Luc był woln y. Wypuścili go z sądu pod warun‐ kiem, że on i ja wrócim y naz ajutrz rano na rozpat rzen ie tej francuskiej niet ykaln ości. Pow ie‐ dzieć, że kapit an czuł się wniebow zięt y, to mało, tyle że jeszcze nie wiedział, że właśnie traf ił z deszczu pod rynn ę. Zaciągnąłem Jea na-Luca na parking, wpakow ałem do mojego wozu i odjechałem. Kapit an miał na sobie te same brudn e ciuchy, w których go areszt ow an o przed dwom a dniam i, lecz był w siódm ym niebie. Odz yskał swoją joie de vivre. Po dziesięciu min ut ach byliśmy z pow rot em w moim biurze. Zdaw ałem sobie spraw ę, że tak łat wo mi nie odpuszczą.
Byłem pew ien, że gdyby Jean-Luc siedział w tym pokoju o pół godzin y dłuż ej, byłoby poz a‐ miat an e. Mieliby dość, by oskarż yć Calderon a, a – przez skojarzen ie – równ ież mnie i wielu in‐ nych. W końcu Bern ard zaopat ryw ał w kokainę całą masę handlarzy z okolic Miam i. Kapit an piał z zachwyt u, lecz bez dwóch zdań zrobiłby wszystko, by ocalić własną skórę. Złodzieje nie mają hon oru. W biurze czekała na nas kolejn a niespodzianka. Christin e, sekret arka obsługująca nasze ga‐ bin et y, pow it ała mnie po pow rocie słow am i: – Na zew nątrz jest kupa glin iarzy. Poz naję dwóch, a założ ę się, że po drugiej stron ie ulicy czeka ich więcej. To nie ma nic wspóln ego z tobą, prawda? – uniosła brew. Rodzice Christin e byli policjant am i, mało ważn y fakt, o którym wspom niała mim ochodem przy naszym pierwszym spot kan iu. W życiu bym nie przypuszczał, że i ja na tym skorzystam w przyszłości. Glin y miały biuro pod obserw acją. Mogłem zrobić tylko jedn o. Zadzwon iłem do Pascale i poprosiłem, żeby spot kała się ze mną i Jea nem-Lukiem w restauracji na pierwszym pięt rze. Mój plan był prosty. W czasie, gdy ja od‐ wrócę uwagę glin iarzy, oni mieli się wym knąć z budynku przez boczn e wyjście. Gdzie się po‐ tem wybiorą, to już ich spraw a. Właściw ie zrobiłem już swoje, lecz byłoby wskaz an e, gdyby te‐ raz znikn ęli. Pascale przyjechała i gorąco przyw it ała się z chłopakiem. Zerkn ąłem na zegar: zostały mniej niż trzy godzin y, żeby załapać się na lot do Sint Maa rt en. Nie było mowy, żebym to sobie od‐ puścił. Pon iew aż było jeszcze wcześnie, restauracja ziała pustkam i. Poleciłem Jea now i-Lucow i, żeby skorzystali z którychś z boczn ych lub tyln ych drzwi. Gdy w końcu znikn ęli, przyszła pora, żebym znów zaczął grać pierwszoplan ow ą rolę. Wziąłem na chybił traf ił jakieś akta, zszedłem na dół i jak gdyby nigdy nic min ąłem auto, przy którym czekali glin iarze. Serce waliło mi jak oszalałe, gdy udaw ałem, że ich nie widzę. By‐ łem przekon an y, że zauważ ą, jak wyskakuje mi z piersi. Gdy szedłem ulicą, czułem, że jestem śledzon y. Oglądając się za siebie, dostrzegłem dwóch mężczyzn w ciemn ych ubran iach. In‐ stynkt own ie przyspieszyłem kroku, musiałem się jedn ak wysilić, żeby zachow ać poz ory nor‐ maln ości. Jestem pew ien, że reszt a glin iarzy wciąż obserw ow ała moje biuro. Podejrzew ali, i słuszn ie, że Jean-Luc może próbow ać uciec z miasta, i chcieli dopiln ow ać, żeby pojaw ił się w sądzie naz ajutrz rano. Tymczasem ja chciałem spraw iać wraż en ie, że zajm uję się swoimi spraw am i jako prawn ik w procesach cyw iln ych, podczas gdy kapit an czeka w biurze na mój po‐ wrót. Do sądu cyw iln ego było pięć min ut piechot ą. Ostatn ie ukradkow e spojrzen ie za siebie utwierdziło mnie w przekon an iu, że tamci dwaj wciąż za mną idą. Od dwun astu lat zajm ow a‐ łem się spraw am i w sądzie cyw iln ym, więc od razu po wejściu skierow ałem się prosto do wind. Były dwie, jedn a obok drugiej. Udało mi się zam knąć drzwi i wcisnąć guz ik. Jazda na piąt e pięt ro trwała sekundy, ale ja tym raz em chciałem, by trwała wieki. Przez tę krótką chwilę czułem się bezpieczn y. Nie miałem pewn ości, czy Jean-Luc i Pascale wyszli z bu‐
dynku niepostrzeż en ie. A naw et jeśli im się udało, to nie miałem pojęcia, co plan ują. Jeśli ich śledzili, to było pewn e, że glin iarze dopiln ują, żeby Jean-Luc staw ił się w sądzie. Gdyby zez na‐ wał, Bern ard miałby duże kłopot y, a i mnie groz iłoby niebezpieczeństwo. To się mogło źle skończyć. Wysiadając na pięt rze usian ym biuram i i salam i rozpraw, nie czekałem, żeby się przekon ać, czy moje ogon y wzięły drugą windę – od razu zszedłem tyln ym i schodam i na dół. Zeskakiw a‐ łem po dwa stopn ie naraz, a moje niez grabn e kroki odbijały się echem po klatce schodow ej. Po‐ śród tego tupot u próbow ałem dosłyszeć, czy ktoś za mną idzie. Przedarłem się przed drzwi w piwn icy i wyszedłem na podz iemn y parking, na którym sędziow ie zostaw iali swoje auta. Wątpiłem, że policjanci wiedzą o tej drodze. Skierow ałem się do wyjścia z parkingu, a gdy tylko znalaz łem się z pow rot em na ulicy, po‐ rzuciłem wszelkie poz ory spokoju i wziąłem nogi za pas. Pot spływ ał mi po plecach, lecz miałem to gdzieś. Pędziłem jak szalon y, nie oglądając się za siebie. Schron iłem się w pierwszym miejscu, które się do tego nadaw ało – w praln i chem iczn ej kil‐ ka przecznic od sądu. Dyszałem ciężko, próbując jakoś wziąć się w garść. Przy odrobin ie szczęścia śledzący mnie policjanci będą czekali na zew nątrz przekon an i, że wkrótce załat wię swoje spraw y i wrócę do biura. Wiedziałem, że uznają mnie za niez łe ziółko, bo pom ogłem wyciągnąć podejrzan ego przem ytn ika z areszt u, lecz miałem nadzieję, że nie przyjdzie im do głow y, że jestem aż tak przebiegły. Gdy tylko złapałem oddech, przeszedłem przez ulicę do budki telef on iczn ej i zadzwon iłem do przyjaciela. Pot rzebow ałem pom ocy. Wyjaśniłem, że nie mogę wrócić do auta – to było zbyt ryz ykown e. Czy mógłby podjechać pod praln ię chem iczn ą i mnie odebrać? Było już po piętn astej. Lot miałem o siedemn astej dwadzieścia pięć. Dziękow ałem opatrzn ości za moje szkolen ie wojskow e i za to, że zaw sze upierałem się przy tym, żeby przygot ow yw ać się na najgorsze. Wbiegłem do domu, przebrałem się w jakieś sześćdziesiąt sekund, złapałem walizkę z dwustom a pat ykam i i udałem się na lotn isko. Dla ko‐ goś z boku mógł to być kurioz aln y widok – wbiega facet w porządn ym garn it urze, a wybiega gość ubran y w haw ajską koszulę i szort y. Przestrzegając cot ygodniow ego ryt ua łu, bilet y kupiłem wcześniej za got ówkę. I szybko wmieszałem się w tłum inn ych turystów zmierzających na Karaiby. Dopiero wtedy, gdy mo‐ głem już spokojn ie odet chnąć, dopadł mnie strach. Nie dość, że pokaz ałem się prokurat orom federaln ym, stan ow ym i międzyn arodow ym jako nieuczciw y prawn ik, to byłem też w trakcie kolejn ej ryz ykown ej operacji. Byłem got ow y wy‐ wieźć brudn ą kasę kilka godzin po tym, jak wydostałem przem ytn ika z areszt u! Nie było mowy, żebym zrez ygnow ał z lotu. Gdyby nie udało mi się wpłacić pien iędzy bez‐ pieczn ie w banku w Sint Maa rt en, inni moi klienci nie otrzym aliby forsy na czas. Liczyli na mnie. Gdybym nie dot arł do banku w piąt ek, wprow adzen ie tej kasy do obrot u odbyłoby się z opóźn ien iem. Nic wielkiego by się nie stało, lecz ciężko pracow ałem na opin ię punkt ua ln ego facet a i nie chciałem zaw ieść moich klient ów.
Naw et po dniu pełn ym niespodzian ek zostało dość czasu na jeszcze jedn ą. Gdy dot arłem do bramki, spojrzałem na halę odlot ów. Pasaż erow ie sam olot u do Pan am a City, start ującego dziesięć min ut przed moim, ustaw iali się właśnie przed wejściem na pokład. Wśród nich zauważ yłem wysokiego, chudego i nieogolon ego mężczyz nę z ładn ą, jasnow łosą dziewczyn ą. Machali do mnie. To byli Jean-Luc i Pascale. Choć oni już mogli się odpręż yć, ja musiałem przeż yć jeszcze kilka ostatn ich min ut w napię‐ ciu. Dopóki mój sam olot nie oderwie się od ziem i, nie mogłem być pew ien, że DEA nie wejdzie na pokład i nie zaciągnie mnie na przesłuchan ie. Byłem już ustaw ion y z kolegą prawn ikiem, który miał mnie kryć w sądzie naz ajutrz. Sędzia z pewn ością będzie miał kilka pyt ań o to, dla‐ czego nie tylko Jean-Luc, ale i jego prawn ik nie staw ili się u niego… Co jak co, ale paru ludzi się wkurzy. Kwadrans po siedemn astej zaw yły siln iki i niebaw em znaleźliśmy się w pow iet rzu. Opa‐ dłem na siedzen ie i odet chnąłem. Dobry dzień. Właśnie zarobiłem pięćdziesiąt pat yków. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Dla przestępców.
ROZDZIAŁ 15
GDY MASZ TARCZĘ NA PIERSI, NIE MOŻESZ SIĘ ZATRZYMAĆ 14 listopada 1957 Joseph Barbara zwołał spot kan ie. Nie było to pierwsze lepsze spot kan ie, Joe „Fryz jer” był bow iem budzącym groz ę płatn ym mordercą i bossem przestępczej rodzin y Buf alin o, który zaprosił do siebie stu najpot ężn iejszych maf iosów Ameryki. Barbara chciał doprow adzić do poroz um ien ia między rodzin am i w spraw ie podziału teryt oriów, władzy nad kasyn am i, haz ardem i imperiam i narkot ykow ym i. Spot kan ie w jego okaz ałym majątku w Apalachin, pon ad trzysta kilom et rów na półn ocn y zachód od No‐ wego Jorku, było ściśle tajn e. Maf ijn i bossow ie nie wzięli jedn ak poprawki na czujn ego funkcjo‐ nariusza policji stan ow ej, Edgara D. Croswella, który mon it orow ał poprzedn i zjazd w domu Barbary i zaczął coś podejrzew ać, gdy tylko usłyszał, że brat „Fryz jera” rez erw uje pokoje w miejscow ych hot elach. Dyskretn ie obserw ując posiadłość, ze zdum ien iem pat rzył na luksuso‐ we auta, z których większość miała tablice rejestracyjn e spoz a stan u. Gdy sprawdził num ery, okaz ało się, że należ ały do kilkudziesięciu znan ych krym in alistów. Kiedy funkcjon ariusze wtargnęli do domu, wielu członków cosa nos try próbow ało uciekać, lecz zat rzym an o ich przy policyjn ych blokadach na drodze. Reszt a przedzierała się przez pola i lasy, niszcząc przy okaz ji szyt e na miarę garn it ury i wyrzucając broń oraz kasę – wdzięczn i miejscow i jeszcze przez kilka tygodni znajdow ali w okolicy studolarówki. Choć niem al pięćdzie‐ sięciu ludzi zbiegło, poz ostałych pięćdziesięciu ośmiu ujęt o. Nieudan e spot kan ie pot wierdziło ostat eczn ie istn ien ie amerykańskiej maf ii, czem u J. Edgar Hoover, dyrekt or FBI, dot ąd zdecy‐ dow an ie zaprzeczał. Spot kan ie w Apalachin przeszło do historii amerykańskiej przestępczości, lecz jego znacze‐ nie nie dot arło widać do Kan ady czy Francji. Jestem pew ien, że gdyby Bern ard Calderon wie‐ dział, jak się pow iódł zjazd maf ijn ych bossów, nie próbow ałby pow tórzyć tego num eru jakieś trzydzieści lat późn iej.
Po areszt ow an iu Jea na-Luca i zajęciu kokainy na rzece Miam i zwiał z kraju w takich pod‐ skokach, że naw et Tao nie wiedziała, gdzie go szukać. Nie zdąż ył naw et odebrać aktu oskarż e‐ nia. Wielu ludzi z jego ekipy wciąż siedziało w areszcie, a trzeba było jeszcze zająć się drobn ą kwestią ośmiuset kilogram ów kokainy zarekwirow an ej na jedn ej z jego łodzi. Z Tajw an u, na którym się początkow o ukryw ał, przen iósł się do swojej rodzinn ej Francji – sprytn e posun ięcie, zważ ywszy na kat egoryczn ą niechęć francuskiego rządu do ekst radycji swoich obyw at eli. Choć jedn ak nie groz iło mu tam niebezpieczeństwo, czuł się zbyt odcięt y od swego imperium. Bardzo chciał wiedzieć, jakie pon iósł szkody i co ważn iejsze, na kim jeszcze może polegać. W końcu postan ow ił zwołać spot kan ie swojego przestępczego syndykat u w Gwadelupie na Ant ylach Francuskich, które wciąż były, jak słuszn ie przypuszczał, pod ochron ą jego ojczyz ny. Był to miejscow y odpow iedn ik zjazdu maf iosów u Barbary – z podobn ym i, niem al kat astrof al‐ nym i skutkam i. Bern ard zupełn ie nie zdaw ał sobie spraw y, że DEA wpadła na trop jego ze‐ branka. Nigdy się nie dow iedział, czy ktoś dał im cynk, czy też podsłuchiw ali rozm ow y telef o‐ niczn e – wiedzieli nie tylko, na której wyspie spot kan ie się odbędzie, ale też w którym hot elu. Jedyn y problem polegał na tym, że nie mieli pojęcia, w którym pokoju, więc… założ yli podsłuch we wszystkich, nie zniechęcili się drobn ym szczegółem – takie postępow an ie było niez godn e z francuskim praw em. Spot kan ie Bern arda doszło do skutku, a agenci DEA siedzieli i słuchali, jak najw iększy prze‐ mytn ik kokainy w Miam i słucha raport u o kondycji swojego imperium i sam wyłuszcza swoją strat egię działan ia. Wśród rew elacji Bern arda, które miały odbić się na mnie, była skierow an a do wspóln ików śmiała przechwałka, że „jeśli masz problem w obcym państwie, zat rudn iasz naj‐ lepszych możliw ych prawn ików i nie idziesz do paki”. Gdybym wiedział, że Bern ard przedstaw ia prawn ików mojego pokroju w tak korzystn ym świet le, może w następn ych miesiącach podjąłbym kilka inn ych decyz ji. A tak nie miałem poję‐ cia o wielu rzeczach. Nie było większym zaskoczen iem, że wszyscy zwracaliśmy na siebie uwagę władz. Dram a‐ tyczn e okoliczn ości uwoln ien ia Jea na-Luca zapow iadały nowe otwarcie w tej grze. Wiedziałem, że będą mnie mieli na muszce. Możn a dow odzić, że w tym mom encie wycof an ie się z lin ii front u i zachow an ie dyskrecji mogły leż eć w moim int eresie, czasem jedn ak – gdy masz tarczę na piersi – po prostu nie moż esz się zat rzym ać. Trudn iej cię traf ić, przyn ajm niej w teorii. Próbow ałem pam ięt ać o tej filoz of ii, gdy zadzwon ił do mnie Charlie. Bern ard wrócił już wtedy do Francji i zastan aw iał się, jak tam podjąć swoją działaln ość. Przed konf iskat ą łodzi Charlie wisiał Bern ardow i pięćdziesiąt tysięcy, a teraz sąsiad Francu‐ za z Miam i Bea ch, Tony Nesca, przyszedł z propoz ycją, że je do niego zabierze. Byłem do tego scept yczn ie nastaw ion y, choć nie wiedziałem wtedy, że Nesca został wcześniej ujęt y z kokainą na Baham ach. Próbując rozpaczliw ie ocalić własną skórę, przekon ał prokurat orów przechwałką, że może im podać Bern arda na srebrn ej tacy. Poz nał go, gdy wyn ajm ow ał apart am ent nad morzem w Miam i Bea ch, a teraz dostrzegł szansę, by się uchylić od wyroku sądu.
Plan Nesci był taki, żeby wziąć pien iądze ode mnie i przekaz ać je Bern ardow i. W tym nie widziałem problem u. Miał do mnie zadzwon ić i podać czas i miejsce przekaz an ia kasy. – Okej – pow iedziałem mu. – Daj znać, jak będziesz miał jakieś wyt yczn e. Czasam i los się do nas uśmiecha. Tym raz em też tak było. Gdy Nesca nie odez wał się do mnie przez tydzień, instynkt kaz ał mi się wycof ać i oddać pien iądze Charliem u. Kilka dni późn iej Nesca do mnie zadzwon ił. – Ken, masz tę forsę? Ustawm y się jakoś, a wez mę tę kasę dla Bern arda. – Przykro mi, Tony. Nie trzym am pien iędzy dla klient ów. Oddałem je, bo długo się nie od‐ zyw ałeś. Był wyraźn ie niez adow olon y z takiego obrot u spraw. Lata późn iej dow iedziałem się dlacze‐ go. To była prow okacja. Nesca mnie pot ajemn ie nagryw ał. Gdybym wręczył mu pien iądze, areszt ow aliby mnie za zmow ę przestępczą pod zarzut em pom ocy Bern ardow i w usiłow an iu uchylen ia się od wym iaru spraw iedliw ości. Choć nie wiedziałem, jaka jest rzeczyw ista rola Nesci w tym wszystkim, jego pojaw ien ie się zan iepokoiło mnie. Czy po tym, jak się wychyliłem, zaczęli mnie śledzić? Nie byłem pew ien, lecz przyn ajm niej mogłem się tego spodziew ać, skoro DEA i inne agencje miały całkiem niez łe pojęcie o moich wspóln ikach. Musiałem zmien ić swoje postępow an ie tak na wszelki wypadek. Najw ażn iejsze jedn ak było to, żeby dalej odgryw ać rolę uczciw ego fachowca, który nie ma nic do ukrycia. Dbałem więc o to, by przychodzić do biura o dziew iąt ej co rano i zaw sze być osiągal‐ ny. Odkąd zacząłem prać brudn e pien iądze, byłem na każde wez wan ie moich klient ów przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, odbierając telef on y w domu i wyskakując na piln e spot kan ia o różn ych porach. Nie było wtedy telef on ów kom órkow ych – w użyciu były telef on y stacjon arn e i pagery. Wiedziałem, że będzie trudn o kom ukolw iek zdobyć nakaz sądow y, żeby poz yskać bilingi biura prawn ego, w którym tak wiele osób prow adzi prakt yki, więc poleciłem wszystkim dzwon ić tam, a nie do mojego domu. Po historii z kapit an em wiedziałem, że będą na cenz urow an ym. Zacząłem uważ ać na swoje ruchy. Parkow ałem w różn ych miejscach, stale zmien iałem plan dnia i piln ow ałem, żeby staw iać auto jedyn ie tam, gdzie mogłem sprawdzić, czy ktoś aby mnie nie śledzi. Próbując zabezpieczyć się na każdą ewent ua ln ość, zacząłem się mart wić o moich po‐ boczn ych klient ów. Czy któregoś areszt ow an o i wypuszczon o, by na mnie kablow ał? Jak w ogóle mogłem wierzyć, że nie inf orm ują glin iarzy? Na własne oczy widziałem, że bez problem u możn a przycisnąć podrzędn ego handlarza, by dorwać bossa. Kto wiedział, że regularn ie lat ałem na Karaiby? Naw et pom ijając oczyw iste ryz yko prow okacji, czy mogłem stać się celem starann ie wyre‐ żyserow an ej kradzież y? Mało prawdopodobn e, lecz nie chciałem ryz ykow ać. Od tamt ej pory zaw sze dbałem o to, by nosić got ówkę jedyn ie podczas operacji. Nigdy nie miałem więcej niż tysiaka w portf elu. I omijałem z daleka podejrzan e dzieln ice. Ubierałem się elegancko, ale nie‐ wyz yw ająco i nigdy na pokaz. Musiałem robić wszystko wzorow o, jeśli nadal mam być o krok
przed praw em. W tych czasach w Miam i wielu prawn ików wpadało w kłopot y, a ja nie chciałem być jedn ym z nich. Pon iew aż Bern ard wypadł z gry, choć tylko chwilow o, moje podróż e na Karaiby wypadały rzadziej. Mon ique to cieszyło. Chyba miała nadzieję, że to może oznaczać, iż w końcu zacznę prow adzić zwyczajn e prawn icze życie. Gdy ja sam zaczyn ałem myśleć, że policyjn a nagonka przycichła, Tao zadzwon iła do mnie z Paryż a. Była zden erw ow an a. – Chodzi o Bern arda… Jest w areszcie. – Co? Jakim cudem? – Popełn ił błąd – pow iedziała z wyraźn ym orient aln ym akcent em. – Jest w Gen ui. Pyta o pana. Tao wyjaśniła, że Bern ard przekroczył francusko-włoską gran icę i nam ierzył go Int erpol. – Jak mogę pom óc? – zapyt ałem. – Chce, żeby pan go odw iedził. – Ja? Czem u? – Nie miałem pojęcia, co mogę dla niego zrobić, skoro był już w areszcie. – Chcą go ekst radow ać do Ameryki. On się przed tym bron i. Pot rzebuje pana pom ocy. W pierwszym odruchu zrobiłem się podejrzliw y. O co tu chodzi? Od czasu dram at u z Je‐ anem-Lukiem i po ucieczce Bern arda z kraju próbow ałem wyprzeć go ze świadom ości. – Proszę – błagała. – Załat wię panu bilet. On pana pot rzebuje! Cóż miałem robić? Jeśli to była szczera prośba, jak mogłem odm ów ić? Właściw ie nie miałem żadn ego pow odu, żeby myśleć, że Bern ard mnie wrabia. Jeśli o niego chodzi, nie miałem nic do stracen ia – już byłem w to wszystko wpląt an y. Postan ow iłem, że polecę i zobaczę się z nim, musiałem jedn ak mieć jakąś kont rolę nad sy‐ tua cją. – Okej, zobaczę się z nim, proszę mi podać szczegóły… Aha, musi mi pani przesłać pien ią‐ dze. Przelot sam sobie zorgan iz uję. – Bardzo panu dziękuję, mons ieur Rijock. Bern ard bardzo się ucieszy. Tao dot rzym ała słow a i przesłała mi kasę, a ja zarez erw ow ałem lot. Mon ique nie była zachwycon a, gdy jej pow iedziałem, że klient ow i groz i ekst radycja. Czu‐ łem, że jestem jej win ien choć tyle. – Stać go na najlepszych prawn ików pod słońcem, a wybiera akurat ciebie – rzuciła, szykując się do wyjścia do pracy. – Dzięki za wsparcie… – Naw et nie zajm ujesz się praw em karn ym! Jak w ogóle mu pom oż esz? Próbow ałem tłum aczyć, że chciał kogoś, komu może zaufać. Kogoś, kto zna amerykański wym iar spraw iedliw ości; kogoś, kto załat wi mu doświadczon ą obron ę w procesach karn ych. Dodatkow a komplikacja w moim życiu, bez której mogłem się obyć. Zaplan ow ałem lot do Włoch na dzień po mojej podróż y do Now ego Jorku na zjazd klasow y z okaz ji dwudziestolecia ukończen ia ogóln iaka. Plan był taki, że Mon ique i Kat herin e zabiorą
się ze mną. Miały spędzić przyjemn ą noc w miłym hot elu na Manhatt an ie, a ja w tym czasie miałem wziąć udział w przyjęciu w mojej starej budzie. Spot kan ie z ludźm i, których nie widziałem od dwóch dekad, było o wiele przyjemn iejszym przeż yciem, niż się spodziew ałem. Wszyscy opow iadali z ent uz jaz mem o swojej pracy, o mał‐ żeństwach i dzieciach. Z oczyw istych względów przem ilczałem fakt, że zajm uję się zaw odow o pran iem brudn ych pien iędzy – nie jest to coś, o czym możn a wspom nieć mim ochodem w uprzejm ej rozm ow ie. „Tak, no więc przez ostatn ie pięć lat pom agałem fin ansow ać kilka naj‐ większych gangów narkot ykow ych w kraju, obracając milion am i dolarów, przez co Ameryka to‐ nie teraz w kokainie. Ale wystarczy już o mnie… Pow iedz coś więcej o tym twoim domku letn i‐ skow ym na Long Island”. Tak się nie da… Zam iast tego pow iedziałem tylko, że jestem prawn ikiem od dawn a związ a‐ nym z funkcjon ariuszką policji, od czasów Wietn am u zaż yw ającym słońca w Miam i. W miarę upływ u czasu przestałem wspom in ać o Mon ique, szczególn ie przy dziewczyn ach. Gdy znów zobaczyłem się z Sally, laską, w której się podkochiw ałem, kiedy byłem o wiele młod‐ szy, zupełn ie przestałem myśleć o mojej partn erce. Już od jakiegoś czasu dokuczało mi to, że między nami nie układa się najlepiej, i właściw ie nie widziałem dla nas przyszłości. Nie widzia‐ łem przyszłości dla siebie. Takie były fakt y. Przed wyjazdem do Now ego Jorku zacząłem już wy‐ najm ow ać mieszkan ie w Brickell Bay Club – apart am ent owcu, w którym mieszkałem z pierw‐ szą żoną. Zrobiłem to spont an iczn ie. Zauważ yłem, że rew elacyjn y narożn y apart am ent na dziew iąt ym pięt rze, z impon ującym widokiem na zat okę jest woln y i tego sam ego dnia podpi‐ sałem umow ę najm u. Naw et nie pow iedziałem o tym Mon ique. Płaciłem czynsz, a w między‐ czasie zastan aw iałem się, co robić. Przyn ajm niej miałem w co pompow ać nadm iar got ówki. No cóż, skończyło się na tym, że spędziłem z Sally nam iętn ą noc, nie dot arłem do now ojor‐ skiego hot elu i musiałem gnać na złam an ie karku na lotn isko, by zdąż yć na lot Air Italią do Mediolan u. Gdy złapałem pociąg do Gen ui, nagle zdałem sobie spraw ę, że nie mam pojęcia, gdzie właściw ie trzym ają Bern arda. Przyszedłem do czegoś, co wyglądało na główn ą kom endę policji, a tam uprzejm ie mi wyt łum aczyli, że osadzon o go w trzyn astow ieczn ym więz ien iu na obrzeż ach miasta. Jeszcze bardziej przydatn a była jasnow łosa Włoszka, która zaoferow ała mi pom oc, gdy po‐ wiedziałem, że mam spraw ę na kom isariacie. Była stew ardesą i przypadkiem okaz ała się też córką jedn ego z wyższych naczeln ików policji. Od razu coś między nami zaiskrzyło. Zapropon o‐ wała, że pom oż e mi znaleźć mój hot el. Podrzuciłem pom ysł, żebyśmy zrobili to po obiedzie. Ku‐ piliśmy makaron i but elkę chiant i, a późn iej szliśmy pod ram ię ulicam i Gen ui, próbując znaleźć moją kwat erę. Dwie noce z rzędu na dwóch kont yn ent ach spędziłem z dwom a zabójczo atrak‐ cyjn ym i kobiet am i. Nie wyglądałem rew elacyjn ie, gdy naz ajutrz rano dot arłem do więz ien ia Bern arda. Spo‐ dziew ałem się średniow ieczn ego lochu, lecz to miejsce wyglądało jak karcer z epoki kam ien ia łupan ego. Ogromn e bram y z kut ego żelaz a i grube kam ienn e mury przechodziły w blok wię‐
zienn y tak okaz ały, że nie zdziw iłbym się, gdyby hrabia Mont e Christo był tu ciągle jedn ym z więźn iów. – Jedzen ie jest wstrętn e – poskarż ył się Bern ard, gdy w końcu udało mi się z nim zobaczyć. Zaw sze cen ił sobie uciechy życia, roz um iałem więc, jak źle się tu czuje. – Mam jedn ak własne źródło jedzen ia i rozrywki. Jak mogłem w niego zwątpić? Wyjaśnił, że mógł płacić za dostaw ę lepszego jedzen ia, a płacił na tyle dużo, że niektórzy współw ięźn iow ie na jego oddziale też dostaw ali lepsze jedzen ie. – Sponsoruję też miejscow y klub piłkarski. – Po co? – To dobrze wygląda. A właściciel dostarcza mi wino w dow ód wdzięczn ości. – Masz wino? W więz ien iu?! – Zaczyn ałem myśleć, że te prehistoryczn e kaz am at y wcale nie są takie złe. Prawda była jedn ak taka, że choć żył wygodn ie, był nieszczęśliw y. Tao niedawn o urodziła, a on bardzo chciał zobaczyć swoje dziecko. – Więc jak mogę ci pom óc? Chciał, żebym go reprez ent ow ał i pom ógł mu się wybron ić przed ekst radycją. Obiecałem, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, i serdeczn ie się z nim poż egnałem. Z wszystkich bossów, z którym i się zadaw ałem, Bern ard był jedn ym z najsympat yczn iejszych. Zostałem w Gen ui przez parę dni. Spot kałem się z pewn ym Włochem, miejscow ym prawn i‐ kiem, zat rudn ion ym przez Bern arda do obron y przed nakaz em ekst radycji po włoskiej stron ie. Zapow iadała się ciężka spraw a. Od czasu zajęcia łodzi w Miam i areszt ow an o chyba z pięt‐ nastu ludzi z siatki Bern arda. Choć Jean-Luc był w Pan am ie, któryś z tych gości w areszcie na pewn o pójdzie na współpracę… Lojaln ość w tej branż y miała swoje gran ice.
ROZDZIAŁ 16
„RUSZ TĘ ŁÓDŹ, A NIE ŻYJESZ” Po pow rocie na Florydę wziąłem się za robot ę – szukałem adw okat ów dla Bern arda. Na szczę‐ ście dał mi dostęp do pien iędzy ze swoich zagran iczn ych kont, żebym mógł za to zapłacić. Uzgodn iliśmy, że wrócę do Gen ui za miesiąc, by zdać mu relację z postępów. Załat wiłem mu zespół obrońców w Miam i i skont akt ow ałem ich z jego włoskim adw oka‐ tem. Pot em zaplan ow ałem podróż do Gen ui, a stamt ąd do Paryż a, żeby zapoz nać jego żonę i rodzin ę z bież ącą syt ua cją. Ta podróż zaint eresow ała Mon ique. – Nigdy nie byłam w Paryż u – pow iedziała. – No to jedź ze mną! Mogłem ją zabrać, bo miałem jedyn ie odw iedzić klient a w więz ien iu. Nie musiałem robić niczego nielegaln ego. Kat herin e, jej córka, która zaczyn ała studia w Georget own, też chciała do nas dołączyć. – Nie ma problem u – stwierdziłem. – Weźm y ją z sobą. Po dot arciu do Gen ui kręciły się po mieście, a ja tymczasem odw iedziłem Bern arda. Stamt ąd polecieliśmy do Paryż a i w czasie, gdy Mon ique i Kat herin e zwiedzały, ja pojechałem trzydzieści kilom et rów za miasto, do Sarcelles, gdzie Bern ard miał trzypięt row ą willę. Mieszkała w niej jego siostra Fran çoise z męż em, lecz podejrzew ałem, że za wszystko płaciły milion y Bern arda. Na miejscu była też Tao, przystosow ująca się do życia młodej matki. Fran çoise i Tao były w pełn i świadom e trudn ej syt ua cji Bern arda, mogłem więc być z nimi szczery. Miały tysiąc pyt ań, więc rozm aw iałem z nimi przez wiele godzin. Fran çoise pow ie‐ działa, że Bern ard ma równ ież syna około dwudziestki, który nie ma jedn ak pojęcia o prawdzi‐ wej działaln ości ojca, będzie więc musiała się nagimn astykow ać, gdy ten zapyt a się, gdzie jest ojciec. Gdy nadszedł czas, żebym wrócił do Mon ique i Kat herin e, Fran çoise rzekła:
– Kenn eth, Bern ard ma szczęście, mając w tobie przyjaciela. Nigdy ci tego nie zapom nim y. Następn ym raz em, jak będziesz we Francji, zostan iesz u nas, zgoda? Reszt ę tygodnia spędziliśmy w Paryż u, zachow ując się jak norm aln i turyści i szukając miejsc, w których moglibyśmy przejrzeć wyt wory art déco. Zaw sze int eresow ały mnie te styliz ow an e meble i wyposaż en ie. Chciałem urządzić dom właśnie w tym stylu. Gdy wróciliśmy do Miam i, już zacząłem plan ow ać kolejn y wyjazd do Włoch i Francji. Uzgod‐ niliśmy, że wypyt am florydzkich prawn ików o postępy w spraw ie na miejscu, skont akt uję się z włoskim i adw okat am i w Gen ui, by dow iedzieć się, jak przebiega postępow an ie ekst radycyjn e, pot em zdam raport Bern ardow i, a na kon iec pojadę do Sarcelles, żeby przekaz ać najświeższe inf orm acje jego rodzin ie. Fran çoise zrobiła na mnie dobre wraż en ie, wydaw ała się osobą int eresującą i czarującą. Była starsza o jakieś dziesięć lat od Bern arda, pow iedziała mi, że zostali osierocen i, gdy Niemcy najechali na Francję w 1940 roku. Nie chciałem za bardzo drąż yć tem at u, ale coś mi mów iło, że była w oboz ie koncent racyjn ym, tak wyraźn e cierpien ie spraw iało jej mów ien ie o tamt ych cza‐ sach. Późn iej za każdym raz em, kiedy przyjeżdżałem, to zostaw ałem u tej rodzin y z wyjątkiem jedn ej okaz ji. Pewn ego dnia pow it ał mnie przy wejściu Vincent. – Bardzo mi przykro, Kenn eth, ale to nie najlepsza pora… – Co się stało? – zapyt ałem, próbując nie okaz yw ać wzburzen ia. – Christophe tu jest. – Roz um iem. Nie ma spraw y. Już mnie tu nie ma. – Przykro mi. Fran çoise skont akt uje się z tobą, gdy będzie możn a pogadać. Nie miałem inn ego wyboru, jak wyn ająć pokój w hot elu i czekać, aż będą się mogli ze mną zobaczyć. Fran çoise nigdy się do tego nie przyz nała, lecz widziałem, że ma pewn ą kont rolę nad fi‐ nansam i Bern arda. Ilekroć musiałem opłacić hon oraria obrońców, zabierała mnie do banku i pobierała czek – często przekraczający sto tysięcy dolarów. Ze względu na rygorystyczn e fran‐ cuskie praw o czeki miały ukośną czerw on ą lin ię po przekątn ej, co oznaczało, że mógł je zrea li‐ zow ać jedyn ie odbiorca płatn ości, który nie miał praw a przepisać czeku na osoby trzecie. Tao trzym ała się nieź le. Miała ochron iarza, najw yraźn iej nieodstępującego jej ani na krok. Mieszkając z Fran çoise, była pod dobrą opieką, zważ ywszy na to, że tkwiła po uszy w bizn esie męża, który wykorzystyw ał dżonki jej ojca do przew oz u kokainy przez Kan ał Pan amski. Wyjazdy do Europy wiąz ały się z napięt ym rozkładem podróż y, lecz miały swoje zalet y: mogłem delekt ow ać się świetn ym jedzen iem w Gen ui w piękn ym porcie nad Morzem Śród‐ ziemn ym i poz nać Paryż od podszewki. Jedn ak gdy ciągle dzieliły nas kilom et ry, emocjon aln y dystans między mną a Mon ique też zdaw ał się rosnąć. Przesilen ie było tylko kwestią czasu. Plan ow an ie podróż y, doglądan ie spraw Bern arda, zajm ow an ie się inn ym i klient am i, próby prow adzen ia legaln ej prakt yki adw okackiej, wyprzedzan ie praw a o krok… W końcu coś musiało pójść nie tak. Padło na Mon ique. Tak uważn ie porozgradzałem swoje życie, że nie miałem się
czym z nią podzielić. Min ęły czasy, gdy zadaw ała się z André i jego ekipą. Moje bliskie relacje z pow ażn iejszym i graczam i spraw iały, że trzym ała się z boku. Teraz naw et nie udzielaliśmy się tow arzysko. Niedawn o uzyskała magisterium college’u i miała teraz kwalif ikacje, by zostać policyjn ym psychologiem. Ta spraw a w całości ją pochłan iała. Nie było to coś, co mogła zostaw ić na poste‐ runku po skończon ej zmian ie. Spow ażn iała i stała się bardziej ref leksyjn a. Moje skoki w bok z kobiet am i w Now ym Jorku i we Włoszech uświadam iały mi, że nie mia‐ łem już serca do naszego związku. Może to, że jej dzieci z nami mieszkały, miało z tym coś wspóln ego. To były świetn e dzieciaki i choć marzyłem o tym, by pewn ego dnia ustatkow ać się i prow adzić norm aln e życie, a choćby i doczekać się własnych pociech, nie byłem jeszcze got o‐ wy, aby zostać ojcem – a z pewn ością nie ojcem nastolatków. Mon ique w ogóle nie chciała słyszeć o pon own ym małż eństwie. Czuła, że to dobry czas, by skupić się na swojej karierze, i wydaw ała się mieć inne pragnien ia niż ja. Zastan aw iałem się, jak w ogóle moż em y myśleć o wspóln ej przyszłości. Może przyszła pora, by skorzystać z mojego apart am ent u w Brickell Bay Club? Odpręż ając się w barze w Cocon ut Grov e po wyjątkow o stresującym dniu, zacząłem rozm a‐ wiać z piękn ą rudow łosą babką – najw yraźn iej miałem do takich słabość. Joa nn e, bo tak się na‐ zyw ała, pracow ała jako pośredn iczka i była o wiele młodsza ode mnie. Byłem urzeczon y. Wdali‐ śmy się w rom ans – szalon y i impulsywn y. Z wszystkim, co miałem na głow ie, brakow ało mi jeszcze kolejn ej kobiet y, którą musiałem zadow olić. Gdy postaw iłem krzyż yk na naszym związku z Mon ique, nie było żadn ych łez, żadn ych oskarż eń – to dlat ego, że zabrałem swoje man atki, kiedy nie było jej w domu. Dow iedziała się, że zerwaliśmy, gdy nie wróciłem do domu. Rom ans z Joa nn e, nam iętn y i spont an iczn y, był moim kolejn ym błędem. Po ledw ie dwóch tygodniach zaczęła gadać o małż eństwie, a ja span ikow ałem. Wyprow adziłem się równ ie szyb‐ ko, jak od Mon ique i poszedłem prosto do mojego apart am ent u z oszałam iającym widokiem na morze. Stojąc w pustym salon ie i pat rząc na migoczące świat ełka w zat oce, postan ow iłem zadzwo‐ nić. – Po prostu przyjedź i spot kaj się ze mną w Brickell Bay Club. Chcę ci coś pokaz ać. Rozstaliśmy się rapt em kilka tygodni temu, lecz w chwili, gdy znów ją ujrzałem, było jasne, że nasza krótka rozłąka – wraz z jej nowo odkryt ą nieufn ością i nieukryw an ą niechęcią – roz‐ paliły na nowo wszystkie stare uczucia, którym i darzyłem Mon ique. Zaprow adziłem ją na dziew iąt e pięt ro i otworzyłem drzwi do pustego apart am ent u. – Co to jest, do cholery? Kto tu mieszka? – zapyt ała. Zaprosiłem ją do środka. Okna wysokie na całą ścian ę wychodziły na ocea n. – Co ty na to? – Znaczy co? Pow iesz mi wreszcie, o co chodzi? – Co pow iesz na to, żeby to był nasz nowy dom?
Spojrzała na mnie jak na wariat a. Dostrzegłem jedn ak uśmiech cisnący się na jej usta, choć bardzo starała się to ukryć. – Zgódź się! – przekon yw ałem. – Będzie nam tu dobrze. Muszę przyz nać, nie miałem pojęcia, jak zarea guje. O dziw o, zgodziła się i od razu zaczęła plan ow ać przeprow adzkę. Nie jestem pew ien, czy wtedy naprawdę wierzyłem, że to nowy rozdział w naszym niekonw encjon aln ym związku… Może była to tylko odpow iedź na kłopot y, w których się znalaz łem. Jedn ak znów zacząłem sobie wmaw iać, że ten związ ek ma przy‐ szłość. Podzielała moje zam iłow an ie do art déco, a to była okaz ja, żeby poświęcić się naszej now ej pasji. Mając okaz ały nowy apart am ent do umeblow an ia, mogliśmy wykoszt ow ać się na orygi‐ naln e przedm iot y z okresu międzyw ojenn ego. Nadal jeździłem do Włoch i Paryż a, lecz wraca‐ łem z prez ent am i. Przez jakiś czas wydaw ało się, że jesteśmy szczęśliw i. Wkrótce apart am ent bardzo się zmien ił. Meble i wyposaż en ie były moją odskoczn ią od stresu w pracy z trudn ą klient elą. Lecz im bardziej oddaw ałem się now em u hobby, tym wyraź‐ niej widziałem podobieństwa. Do czyszczen ia przedm iot ów używ ałem acet on u – tego sam ego, czym moi klienci testow ali moc kokainy przed dobiciem targu. Trzym ałem mój acet on w met a‐ low ym pojemn iku na pat io. Gdy André lub Charlie do nas wpadali, nie mogli się pow strzym ać przed docinkam i, że przerzuciłem się na handel, i dopyt yw ali, jakie testy przeprow adzam. Przez jakiś czas naprawdę wydaw ało się, że Mon ique i ja mamy szansę. Ona bardzo się cie‐ szyła z możliw ości odkryw an ia Europy, a ja lubiłem ją jej pokaz yw ać. Ilekroć wracaliśmy z Paryż a zwykle w piątkow ą noc, szykow aliśmy chat ę na wielką impre‐ zę. Zam aw ialiśmy szampan a i zapas kokainy, a pot em nasi przyjaciele zbierali się w naszym domu, by baw ić się do białego rana. Gdy nie podejm ow aliśmy akurat gości, stołow aliśmy się w jedn ej z czterech restauracji w budynku. Omijaliśmy Ménage. Ten klub nocn y wciąż cieszył się ogromn ym pow odzen iem, lecz był zbyt głośny i przyciągał na swój piwn iczn y parkiet nową falę woln ych strzelców. Czułem się tak, jakbyśmy cofn ęli się w czasie – pow inn iśmy byli tak żyć po dwudziestce, gdy mi w tym przeszkodziła wojn a w Wietn am ie. Daliśmy się zwieść myślen iu, że uda nam się utrzym ać ten styl życia – że to wszystko, czego każde z nas chciało od życia. Tymczasem gdy Bern ard wciąż bron ił się przed ekst radycją, w jego spraw ie nastąpił znaczą‐ cy zwrot. Dwóch z podrzędn ych oskarż on ych, areszt ow an ych w tym sam ym czasie co on, cze‐ kało na proces za to, że poz walali korzystać łodziom wyładow ującym narkot yki ze swojej przy‐ stan i. Tuż przed plan ow an ym rozpoczęciem procesu córka jedn ego z podsądn ych poszła pływ ać, skoczyła z trampolin y, złam ała kręgosłup i była sparaliż ow an a. Sędzia uniew ażn ił postępow a‐ nie z racji niesprzyjających okoliczn ości i odroczył rozpraw ę. Przygot ow an o nowy proces, lecz w tym czasie prawn icy Bern arda zyskali dostęp do dow odów przeciwko niem u, a ja miałem prot okół pierwszej rozpraw y, który zapewn ił jego obrońcom wgląd w stan ow isko władz. W są‐ dzie federaln ym byłoby to nie do pom yślen ia.
Przez cztern aście miesięcy, gdy przygot ow yw an o nowy proces, odw iedzałem Bern arda i in‐ form ow ałem go na bież ąco. Jego włoski prawn ik okaz ał się ekspert em w opóźn ian iu postępo‐ wan ia, lecz w końcu i jego możliw ości się wyczerpały. Bern ard miał zostać deport ow an y i prze‐ wiez ion y do Miam i, żeby stan ąć przed sądem. Zważ ywszy na ilość dow odów przeciwko niem u i jego klient om, wydaw ało się niem ożliw e, żeby tym raz em unikn ął karzącej ręki spraw iedli‐ wości. Na szczęście dla Bern arda uniew ażn ien ie procesu i późn iejsza zwłoka poz woliły jego praw‐ nikom stworzyć obraz niekorzystn y dla świadków władz. Jego zespół zauważ ył, że wielu miało barwn e lub burzliw e życiorysy. Niektórzy siedzieli w więz ien iu, inni mieli na swoim koncie współpracę z władzam i w zam ian za różn e przysługi. Nie prez ent ow ali się dobrze na tle Ber‐ narda i reszt y oskarż on ych, którzy aż do wtedy żyli uczciw ie, nikom u nie przeszkadzając. Główn ym świadkiem oskarż en ia był Nesca, sąsiad Bern arda, ten sam, który próbow ał mnie wrobić. Pot wierdził to wgląd w akta spraw y. Gdy jedn ak wyn ajęt y det ekt yw odkrył, że poświad‐ czył nieprawdę w sporze o opiekę nad dzieckiem w Now ej Anglii, prawn icy Bern arda mogli zgłosić wątpliw ości co do jego wiarygodn ości. Obrońcom Bern arda udostępn ion o równ ież nagran ia rozm ow y z pow tórki spot kan ia w Apalachin. Po pierwszym przesłuchan iu taśmy wydaw ały się obciąż ającym dow odem, jedn ak zespół jego prawn ików zorient ow ał się, że DEA nie postarała się o nakaz sądow y dopuszczający podsłuch – na pewn o by go nie dostała. Władze tak bardzo paliły się do ujęcia Bern arda, że przy okaz ji złam ały francuskie praw o. Tym sam ym taśmy – i wszelkie dow ody na nich – nie mogły być dopuszczon e do postępow an ia. W trakcie tego całego zam ieszan ia doszły do mnie niepokojące wieści. Charlie został aresz‐ tow an y. Odkąd oderwał się od Benn y’ego, zaczął rozkręcać własny bizn es – przem ycał kokę przez Baham y. Jego grupa w desperacji zat rudn iła kapit an a statku, zapom in ając o sprawdzen iu jego przeszłości. Ten błąd miał ich słon o koszt ow ać: facet był tajn iakiem na usługach DEA. Zaw sze się obaw iałem, że ci uzbrojen i, szalen i bracia Mart in ez go zgubią, i wyglądało na to, że miałem rację. Jak tylko postaw ili żagle na Baham ach, DEA i celn icy wkroczyli do akcji. Ładu‐ nek zarekwirow an o, a Charlie i reszt a załogi traf ili za kratki. Jak na złość braciom Mart in ez się upiekło, bo nie było ich akurat na łodzi. Mart wiłem się, że areszt ow an ie Charliego może odbić się równ ież na mnie. Rapt em kilka tygodni wcześniej poleciałem na Anguillę z Nico, by obejrzeć łódź badawczą, którą wykorzystyw ali do wielu operacji. Sam już się pogubiłem, ile razy przerejestrow ałem tę łajbę w Delaw are i Wielkiej Bryt an ii. Gdy poszedłem nad zat okę, zauważ yłem kilku agent ów rządow ych, zostaw iłem więc liścik do mechan ika: „Zabieraj się stamt ąd, psy węszą wokół łodzi. Nie zbliż aj się do niej”. Gdy Nico do mnie zadzwon ił, pow iedział, że bracia musieli zrez ygnow ać z osiemn astom et row ej łajby, gdy jeszcze cum ow ała na Anguilli. – I co z nią zam ierzają zrobić? – zapyt ałem. – Nic. – Czy to rozsądn e? Ta łódź jest dow odem. Pow inn a zostać zniszczon a.
– Nikt jej nie może tknąć. Bracia chcieli, żebym przekaz ał to szczególn ie tobie. – Naw et się do niej nie zbliż ę! – I dobrze. Enrique mówi, że jeśli ruszysz łódź, to cię zabiją. Po raz pierwszy wprost mi groż on o, a że byli to bracia Mart in ez, to żadn a niespodzianka. Wkurzyłem się. Zważ ywszy na wszystko, co dla nich zrobiłem, sugestia, że wystaw iłbym ich do wiat ru, do‐ tknęła mnie do żyw ego. To był kolejn y dow ód na to, że pęt la się zaciska. Charlie był jedn ym z moich pierwszych klient ów. Spraw a Bern arda przypom niała dobitn ie, jak blisko były już władze, lecz zat rzym ując go, zbliż ały się coraz bardziej. Ile czasu min ie, zan im wez mą się za mnie? Groźba Enrique świadczyła o tym, że wszystkim wysiadają nerw y. Czy musiałem uciekać z Miam i? Ze Stan ów? Czy pow in ien em zbiec do Ameryki Środkow ej? W Nikaragui trwała wojn a. Chyba mógłbym się tam ukryć, zmien ić tożsam ość… Nie musiałem naw et mów ić Mon ique. Mogłem po prostu znikn ąć. Kusząca opcja, lecz ucieczka nie wchodziła w rachubę. Odez wałem się do Eda. Ostatn im i czasy coraz rzadziej korzystał z moich usług, bo chciał przen ieść swoje pien iądze z Anguilli do Szwajcarii, co mu odradzałem. Nie mieliśmy tam za‐ gwarant ow an ej ochron y, ale on zaw sze był przeciwn y opłacan iu Henry’ego przy każdej naszej transa kcji. Miałem wraż en ie, że uznał, że mnie przerósł. Teraz chciałem się upewn ić, że wciąż jesteśmy w dobrych stosunkach. Zaszedłem do niego z Mon ique. Zastaliśmy go sam ego w niem al ciemn ym domu. Wydaw a‐ ło się, że ucieszył go nasz widok, ale miał przekrwion e oczy. Wyglądał na naćpan ego. Szybko ustaliliśmy czem u: wciągał heroinę. Miam i mogło opływ ać w prochy, lecz hery nie spot ykało się często. Życie w getcie nie współ‐ grało z gorączką hedon istyczn ych imprez w mieście. Pogadaliśmy chwilę, a pot em on zaoferow ał folię nam obojgu. Mon ique uprzejm ie podziękow ała. Poprzestaw ała na koce, a i tak ogran iczała okaz jon aln e bran ie. Ja z czystej ciekaw ości chciałem spróbow ać. Wkładając do ust fifkę, której używ ał do wdychan ia, pat rzyłem, jak brąz ow a substancja za‐ czyn a wrzeć. Gdy podn iosły się opary, delikatn ie wciągnąłem pow iet rze. Przez mom ent czułem euf orię, lecz ta zaraz przeszła w mdłości. – Jak zwym iot ujesz, poczujesz się lepiej – wyjaśnił Ed. – Nie, dzięki… Późn iej w nocy śniłem na jaw ie. Może to przez heroinę, a może przez groźbę śmierci lub stres… Nie czułem się pan em syt ua cji. Jeśli miałem przet rwać tę zaw ieruchę, musiałem być w najw yższej form ie. Miałem szczęście. Żyłem int ensywn ie, więc zachow ałem szczupłą syl‐ wetkę, a zdrow ie mi dopisyw ało. Teraz czułem się zat rut y. Przyszedł czas, żeby dać sobie na wstrzym an ie.
Tymczasem wciąż miałem problem: dwóch ważn ych klient ów w więz ien iu federaln ym w Miam i, w którym osadzan o ludzi przed procesem. Mieli tam pon iekąd doborow e tow arzy‐ stwo w osobie Man ue la Noriegi – byłego wojskow ego dykt at ora Pan am y, zan im Amerykan ie odsun ęli go od władzy i oskarż yli o działaln ość przestępczą, pran ie brudn ych pien iędzy i handel narkot ykam i. Odw iedzałem Bern arda i Charliego w więz ien iu, ale już to było bardzo ryz ykown e i ściągało na mnie uwagę. Choć rozm aw iałem z nimi tylko o procesie, to pow inn i to robić jedyn ie obroń‐ cy. Mimo że reprez ent ow ałem tych ludzi, nie specjaliz ow ałem się w spraw ach karn ych. W końcu otrzym aliśmy dobre now in y – po długim procesie wszyscy oskarż en i, łączn ie z Bern ardem, zostali uniew inn ien i, co zadziw iające, gdy pom yśli się o ośmiuset kilo kokainy znalez ion ej na pokładzie ich łodzi na rzece Miam i. Zastępca prokurat ora federaln ego próbow ał wnieść o pon own e areszt ow an ie Bern arda pod inn ym i zarzut am i niez wiąz an ym i ze spraw ą, wyciągając z teczki akt oskarż en ia, pon iew aż jedn ak praw a ekst radycyjn e zabran iają sądzić osoby za inne zarzut y niż te, pod którym i je ekst radow an o, sędzia okręgow y nie miał inn ego wyboru, niż nakaz ać jego zwoln ien ie. Zastępca prokurat ora federaln ego, który prow adził tę spraw ę, niedługo pot em podał się do dym isji. Nigdy nie dow iedzieliśmy się, czy go do tego zmuszon o, czy sam ustąpił upokorzon y tym, że poz wolił czem uś, co wydaw ało się wygran ą spraw ą, wym knąć się z rąk. Wkrótce wrócił do pracy jako obrońca specjaliz ujący się w reprez ent ow an iu konf ident ów, których naz yw an o kapusiam i. Jeden z prawn ików z kancelarii reprez ent ującej Bern arda odebrał go z federaln ej izby za‐ trzym ań i odw iózł go prosto na międzyn arodow e lotn isko w Miam i, a ten szybko wsiadł do sa‐ molot u do Francji, lecącego ku upragnion ej woln ości. Nie wątpiłem w to, że wróci do gry. Gdy czekał na proces, ale już w więz ien iu w Miam i, po‐ prosił mnie, żebym poleciał na Ant yle Francuskie i dow iedział się czegoś o łodzi, która zagin ęła. Prosił też, abym skont akt ow ał się na miejscu z jedn ym z jego wspóln ików i zapewn ił go, że po‐ dejm ie działaln ość, jak tylko wyjdzie z więz ien ia. Wiedziałem, że u ludzi w typie Bern arda to było jak obsesja. Dzięki uniew inn ien iu jego organ iz acja odż yła, lecz ja nie chciałem mieć z nią już nic wspóln ego. Bern ard wrócił na południe Francji i założ ył imperium, które miało nadzieję osiągnąć w Europie to, co udało mu się osiągnąć w Stan ach. Nie trwało to długo. Francuska poli‐ cja w końcu ujęła całą ekipę. Swego czasu była to najw iększa spraw a kokainow a w historii kraju. Spraw iedliw ości szybko stało się zadość – skaz an o ich na dwadzieścia lat więz ien ia bez możli‐ wości przedt erm in ow ego zwoln ien ia. Naw et Tao, jego wiern a żona, dostała dziesięć lat. Próbo‐ wała się odw oływ ać, lecz stary francuski syst em z czasów Napoleona nie pat rzył łaskaw ym okiem na takie bezpodstawn e prośby o pobłażliw ość. Podobn o naw et podwoili jej karę. Charlie otrzym ał podobn ie surow y wyrok – dwadzieścia lat za współudział w kont rolow a‐ nym przem ycie na Baham ach. Na swoje nieszczęście liczył, że reprez ent ujący go adw okaci wy‐ grają w apelacji; miał odsiedzieć siedem lat w kilku z najsurowszych więz ień federaln ych w Sta‐ nach.
Długie ram ię spraw iedliw ości w końcu dosięgło równ ież Jea na-Luca. Choć dot arł do Pan am y, ukryw ał się tylko przez parę miesięcy, zan im popełn ił błąd, pojaw iając się na lotn isku, gdzie rozpoz nał go jeden z agent ów DEA. Uznan y za pers ona non grata w Pan am ie francuski kapit an żeglugi morskiej został wyrzucon y z kraju, sprow adzon y z pow rot em do Miam i i skaz an y na dwa lata. Tym raz em z pow odu niez aprzeczaln ego ryz yka ucieczki nie mogłem posłuż yć się żadn ą magiczn ą sztuczką. Nie było szans, żeby wyszedł za kaucją. On był spalon y. Ilu jeszcze miało pójść na ruszt?
ROZDZIAŁ 17
PRZEŁOM Dean Roberts, agent z biura teren ow ego FBI z Miam i Bea ch, był sfrustrow an y. Od roku pro‐ szon o go o zbadan ie podejrzeń dot yczących pran ia brudn ych pien iędzy na Karaibach, lecz jak do tej pory walił głow ą w mur. Raje podatkow e były poza zasięgiem amerykańskich agencji. Roberts wiedział, że korupcja jest tam norm ą, wiedział, że stan ow iły azyl dla krym in alistów, nie mógł jedn ak nic na to pora‐ dzić. Przez bezczynn ość stał się drażliw y i gburow at y. Pragnął dobrać się do skóry przestępców. Tego ranka agent Roberts miał otrzym ać inf orm acje, które diam et raln ie odm ien ią jego losy. Jego przełoż on y, agent specjaln y Rich Lern er, podszedł do jego biurka i rzucił na stert ę akt jakieś kartki. – Co to? – zapyt ał Roberts, naw et nie podn osząc głow y. – Twój szczęśliw y dzień. Lern er odszedł bez żadn ych dalszych wyjaśnień, a zniechęcon y Roberts zaczął przeglądać akta. Nosiły tyt uł „Operat or”. Inf orm acje dot yczyły pewn ego incydent u z lata 1981 roku. Policja zrobiła nalot na cent rum jacht ingu na Florydzie, przechwyt ując piętn aście ton marihua ny i dokon ując jedn ego areszt o‐ wan ia. To był ogromn y sukces, lecz przeoczyli kluczow ego gracza w tej przem ytn iczej operacji – Eddiego Rom an o. Boss gangu może i nie wpadł przy tej okaz ji, lecz zan iepokojon y chciał ukryć pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. W desperacji poprosił długoletn iego przyjaciela, Sama Mal‐ loya, żeby zam ont ow ał sejf w podłodze swojego warszt at u. Ten posłuszn ie ukrył pien iądze, lecz myśl o takim majątku w zasięgu ręki nie daw ała mu spokoju. Pewn ej nocy próbow ał włam ać się do sejf u za pom ocą dwuręczn ego młot a. Z początku ani drgnął, lecz zabrał się do niego z wier‐ tarką udarow ą i w końcu udało mu się go otworzyć. Pot em się ulotn ił. W mot elu po drodze na półn oc wyn ajął prostyt utkę. Obudził się rano lżejszy o pięćset pięćdziesiąt pat yków. Laska znik‐ nęła.
Jeśli to był jego pierwszy błąd, to drugim stał się pow rót na południow ą Florydę. Gdy się tam pojaw ił, Rom an o poprosił o spot kan ie w jachtklubie. Szef gangu chciał, by Malloy wybrał się z nim w krótki rejs. Na pełn ym morzu ludzie Rom an o związ ali Malloya łańcuchem i dociąż yli kot wicą. Przed wyrzucen iem nieszczęsnego zdrajcy za burt ę Rom an o chciał pokaz ać przyjacie‐ low i, co myśli o jego zdradzie. – Chcę to zrobić sam – pow iedział swoim podw ładn ym, po czym z niew zruszon ym spoko‐ jem przyłoż ył mu broń do głow y i wpakow ał kulkę w łeb. Mart we ciało wrzucon o do wody, a za nim pow ędrow ał pistolet. Pół milion a, które boss stracił przez Malloya, to była, że tak pow iem, śmieszn a kwot a w po‐ równ an iu z jego całkow it ym i zyskam i z narkot yków w wysokości stu milion ów dolców. Rom a‐ no pow ierzył wypran ie większości tej sumki swojem u specow i od brudn ej robot y, Sim on ow i An‐ derson ow i. Studenciak, bystry i wykształcon y, był też bezw zględn ym zabójcą, podejrzew an ym o uprow adzen ie i zam ordow an ie trzech osób z przestępczego światka. Anderson opuścił Stan y z setkam i tysięcy dolarów w walizce i udał się pod fałszyw ym naz wiskiem do Anglii. Jaki był jego plan? Wyprać pien iądze za pośredn ict wem banków na wyspie Man – depen‐ dencji koron y bryt yjskiej, należ ącej do Wielkiej Bryt an ii, mającej jedn ak praw o bankow e po‐ dobn e do tych w rajach podatkow ych na Karaibach. Pom agał mu miejscow y prawn ik, Alex Hen‐ nessey. Założ yli lipn e firm y i kont a na fałszyw e naz wiska. Anderson nie wiedział jedn ak, że jego kont akt y z Henn esseye m są mon it orow an e. Prawn ikiem int eresow ał się Scot land Yard, prow adzący dochodzen ie w spraw ie dalszych lo‐ sów dwudziestu sześciu milion ów funt ów skradzion ych z Brink’s-MAT. Skok z listopada 1983 roku odbił się szerokim echem. Gdy sześciu rabusiów włam yw ało się do magaz yn u Brink’s-MAT na lotn isku Hea throw, myśleli, że uciekn ą z trzem a milion am i funt ów w got ówce. Jedn ak gdy tylko dostali się do środka, znaleźli trzy tony złot a w sztabach wart ych dwadzieścia sześć milio‐ nów. Była to najw iększa kradzież w historii bryt yjskiej przestępczości. Choć dwóch mężczyzn skaz an o za współudział na dwadzieścia pięć lat, nigdy nie odz yskan o większości skradzion ego złot a, a poz ostali czterej rabusie do tej pory nie usłyszeli wyroków. Chodziły słuchy, że wszyscy posiadacze złot ej biż ut erii kupion ej na Wyspach po 1983 roku nosili zapewn e złot o z Brink’s-MAT. Spraw a zyskała taki rozgłos, że policja działała pod presją. Śledczy ze Scot land Yardu podej‐ rzew ali, że Henn essey wyprał niektóre ze skradzion ych milion ów. Choć prow adził malutką fir‐ mę na wyspie Man, był głęboko zam ieszan y w przestępczy proceder, gdyż wyprał pien iądze amerykańskich handlarzy za pośredn ict wem firm zarejestrow an ych w bryt yjskim raju podatko‐ wym. Śledząc Henn esseya, policja wpadła na trop Anderson a. Obserw ow ali, jak prawn ik, not o‐ wan y wcześniej za posiadan ie kokainy, spot kał się z nim w środkow ym Londyn ie. Siedzieli An‐ derson ow i na ogon ie, dopóki nie nabrali podejrzeń, że ma niedługo wyjechać do Hiszpan ii na spot kan ie z człow iekiem związ an ym z rabunkiem w Brink’s-MAT. Wtedy wkroczyli do akcji. Wnikliw ie go przesłuchan o, pyt ając o int eresy i źródło jego pien iędzy. Anderson zapewn iał, że jest niew inn y: „Nie jestem znow u takim złym gościem. Byłem na studiach. My wszyscy je‐
steśmy białym i int eligent am i. Nie ma tu Kolumbijczyków ani Kubańczyków. Int eligenci mają skrupuły”. Kont rola jego londyńskich kont bankow ych ujawn iła pot em wpłat y na sumę trzystu tysięcy funt ów – pon ad milion znalez ion o późn iej na rachunku na wyspie Man. Policja miała już wtedy dość dow odów, żeby postaw ić Henn esseyowi zarzut y. Kwestia jurys‐ dykcji wym agała, by policjanci zostali zaprzysięż en i na funkcjon ariuszy nadz wyczajn ych, za‐ nim zyskają pełn ię władzy na teryt orium wyspy. Po dopełn ien iu tej form aln ości zabrali się za areszt ow an ie prawn ika. Henn essey bał się o własne życie. Nic dziwn ego, zważ ywszy na przeszłość Anderson a i jego skłonn ość do przem ocy. Szybko zgodził się na współpracę z policją w zam ian za złagodzen ie wyroku. Poleciał ze śledczym i na Florydę, by pom óc im w dochodzen iu. Policja była zdum ion a, gdy przyz nał, że był zam ieszan y w transa tlant ycki proceder pran ia brudn ych pien iędzy. Wie‐ dział tak dużo, że jego przesłuchan ie zajęło wiele miesięcy. Policjanci odkryli równ ież, że Henn essey pom ógł zmien ić drobn ą instyt ucję charyt at ywn ą na półn ocy Anglii w przykrywkę. Wśród tych, którzy podobn o posłuż yli się nią do ukrycia wiel‐ kich sum pien iędzy i złot a, byli Ferdin and Marcos, obalon y prez ydent Filipin, i jego żona Imel‐ da. W drugą stron ę z usług oferow an ych przez tę bryt yjską instyt ucję charyt at ywn ą korzystały syndykat y przestępcze pow iąz an e z maf ią. Dzięki współpracy z policją oraz śledczym i Henn essey spędził w więz ien iu tylko osiemn a‐ ście miesięcy z czego dziew ięć w zaw ieszen iu po tym, jak się przyz nał do tego, że obracał sto‐ ma tysiącam i funt ów spien ięż on ym i z łupu z Brink’s-MAT. Wcześniej jedn ak doprow adził śled‐ czych na bryt yjskie Wyspy Dziew icze, do biura księgow ego, niejakiego William a O’Lea ry’ego. O świcie zrobili nalot i – uzbrojen i w nakaz rew iz ji – zajęli jego akta. Szybko stało się jasne, że O’Lea ry był kluczow ym graczem piorącym amerykańskie pien iądze pow iąz an e z narkot ykam i. Zadow olon y ze swego łupu Scot land Yard pow iadom ił DEA, celn ików i skarbówkę w Stan ach. Akta O’Lea ry’ego były dla policji prawdziw ą skarbn icą dow odów. Tak gigant yczn ą, że po‐ trzeba było pryw atn ego odrzut owca, żeby przew ieźć je do Fort Lauderdale. O’Lea ry i Henn es‐ sey przechow yw ali na wszelki wypadek po trzy kopie każdej transa kcji: jeden egz emplarz dla klient a, drugi dla rew ident ów, a trzeci dla siebie. I to ta ostatn ia kopia była kluczem otwierają‐ cym drzwi do całego przedsięw zięcia. Zaw ierała syst em kodow y, odręczn e notki, ewidencję po‐ leceń przelew ów, wpłat pien iężn ych i przekaz ów got ówkow ych oraz sposobu ich dokon yw an ia. O’Lea ry, którem u groz iło więz ien ie, nie miał inn ego wyboru, niż w pełn i współpracow ać z amerykańskim i władzam i w zam ian za niet ykaln ość. Zez nając, przyz nał, że wpłyn ęło do niego przeszło sto milion ów dolarów. Podczas jedn ego z wielu przesłuchań trzydziestot rzyletn i, urodzon y na Wyspach księgow y poczuł pot rzebę, żeby wsypać nie tylko tych, którzy mu pom a‐ gali w jego własnej działaln ości, ale równ ież tych mniej pow iąz an ych z całym przedsięw zię‐ ciem. Zident yf ikow ał dziesięć albo i więcej organ iz acji zajm ujących się nielegaln ym handlem na wielką skalę na teren ie Stan ów. – Jeśli wydaje wam się, że to źle – pow iedział śledczym – to pow inn iście zobaczyć, co się dzieje na Anguilli.
W nagrodę za współpracę postępow an ie karn e przeciwko niem u zostało umorzon e. Choć odkrycie, że na pobliskiej wyspie dochodzi do pow ażn ego oszustwa związ an ego z pra‐ niem brudn ych pien iędzy, było bezcenn e, Stan y Zjedn oczon e i tak nie miały jurysdykcji na tym bryt yjskim teryt orium zam orskim. Dean Roberts dostrzegł jedn ak znaczen ie tego raport u. Skoro śledczy ze Scot land Yardu mogli współpracow ać z DEA, była szansa na bardziej oficjaln e stosunki dwustronn e. A gdyby istn iała wspóln a specgrupa FBI i Bryt yjczyków? W sprzyjających okoliczn ościach miała pot encjał, żeby omin ąć tę błahą kwestię praw a międzyn arodow ego. Dogadując się ze swoim odpow iedn ikiem w Wielkiej Bryt an ii, FBI mogło zdobyć nakaz y areszt ow an ia, by zbadać podejrzen ia dot yczące pran ia brudn ych pien iędzy na Anguilli. Roberts spręż ystym krokiem poszedł do gabin et u Lern era, ściskając papiery w garści. – Kiedy moż em y się z nimi spot kać? – Z kim? – Z Angolam i. – Kiedy tylko chcesz. Są w mieście z DEA. – W takim raz ie odśwież swoją kolon ialn ą przeszłość, Rich. Przyda ci się, gdy umów ię spo‐ tkan ie. Na czele dochodzen ia po stron ie bryt yjskiej stał śledczy do spraw oszustw gospodarczych, Trev or Davy. Był w podobn ym wieku co Roberts. Choć bardziej impon ujący pod względem fi‐ zyczn ym niż jego amerykański kolega, dorówn yw ał mu chęcią rozpraw ien ia się z bankieram i i prawn ikam i, którzy fin ansow ali przestępczość zorgan iz ow an ą i gangi narkot ykow e. Podobn o staw ał się zrzędliw y i skwaszon y, gdy spraw y nie szły po jego myśli, zupełn ie jak agent FBI. Pod naciskiem Robertsa Davy i jego współpracown ik, śledczy Keith Black, spot kali się z FBI jeszcze w tym sam ym tygodniu. Od chwili, gdy ich sobie przedstaw ion o, obaj mężczyźn i wie‐ dzieli, że ich współpraca będzie owocn a. FBI mogło zaoferow ać dostęp do USA, o którym Davy mógł tylko pom arzyć, a Scot land Yard mógł odkryć przed Robertsem tajemn ice rajów podatko‐ wych. To był począt ek wspóln ej specgrupy do zwalczan ia przestępczości w tych małych enklaw ach bryt yjskiego imperium. Uzgadn iając na początku, że będą działali w trybie doraźn ym, zainicjow ali niepow tarzaln ą współpracę między swoimi agencjam i. Davy i Black urządzili cent ralę w Miam i i pracow ali do spółki z FBI. Zespół szybko sform ułow ał listę celów opart ą na inf orm acjach poz yskan ych od O’Lea ry’ego. Jedn o naz wisko na tej liście miało mieć dla mnie szczególn e znaczen ie. – No dobra, a kto jest główn ą postacią na Anguilli? – zapyt ał Roberts. – Henry Jackson. Prow adzi spraw y z Saint Kitts. Posiada hon orow y tyt uł doradcy konstyt u‐ cyjn ego Jej Królewskiej Mości – odpow iedział Davy ton em wskaz ującym na to, że za nic ma ta‐ kie zaszczyt y. Roberts przejrzał raport. – Macza palce w wielu spraw ach – zauważ ył. – Wpadn ijm y do niego z wiz yt ą.
ROZDZIAŁ 18
IM WIĘCEJ SIĘ ZMIENIA, TYM WIĘCEJ SIĘ NIE ZMIENIA Czasem najbardziej wstrząsające zmian y w życiu człow ieka są wyn ikiem najsłabszych drgań. Właściw ie nie pow inn o być nic specjaln ego w zakupie domu – przez cały czas pom agałem ludziom w ten sposób. W sam ej nieruchom ości znajom ej André nie było niczego niez wykłego – ot, elegancka rez ydencja w Coral Gables, niedaleko miejsca, w którym kiedyś mieszkaliśmy z Mon ique. Gdy wszedłem na spot kan ie, by dopiąć transa kcję, spot kałem agentkę, która prow adziła sprzedaż. – Cześć – pow iedziała. – Jestem Den ise. Coś we mnie drgnęło. Siedziała z założ on ym i nogam i, a gdy wstała, żeby się przyw it ać, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to jej wzrost. Była równ ie wysoka, jak ja, ubran a w czarn ą garsonkę, uderzająco piękn a i elegancka. No i ruda. Z miejsca mnie oczarow ała. Od tej chwili form aln ości były tylko dodatkiem do mojego now ego celu – bliższego poz nan ia tej kobiet y. Gdy obgadaliśmy kwestie prawn e, wym ien iliśmy się kont akt am i – wszystko pod pret ekstem pot encjaln ych przyszłych int eresów – lecz ja wyczułem, że i ona jest zaint eresow a‐ na. Zadzwon iłem do Den ise niem al nat ychm iast z zaproszen iem na obiad. Uświadom iłem so‐ bie, że jeśli widzisz szansę, musisz ją wykorzystać. Po obskoczen iu kilku klient ów z piln ym i spraw am i, które musiałem dokończyć, popędziłem z pow rot em do apart am ent u. Przebrałem się szybko i przystan ąłem na chwilę, żeby roz ejrzeć się po domu, który stworzyłem z Mon ique w Brickell Bay Club. Stylow e meble art déco wypełn iały teraz każdy pokój. Naw et włączn ik świat ła pochodził z lat dwudziestych.
Pat rząc w dół na zat okę, wciąż widziałem cienką niebieską lin ię łodzi celn ików pat rolują‐ cych port. Chodziły słuchy, że w drodze jest nowy narkot yk – siln iejszy niż zwykła koka. Siln iej‐ szy, czyli bardziej dochodow y. Jeśli to była prawda, niedługo wszyscy będą próbow ali w to wejść. Właśnie wychodziłem z mieszkan ia, gdy wróciła Mon ique. – Gdzie idziesz? – Na miasto. Zobaczyć się z klient em. – Znow u? – Wiesz, jak jest. Oni na mnie liczą. – Chyba mów iłeś, że się z tego wycof ujesz… Czasem wydaje mi się, że twoi klienci znaczą dla ciebie więcej niż ja. – Nie bądź taka. To z ich kasy to wszystko kupiłem. – Nie chcę tych luksusow ych mebli ani tego mieszkan ia. Chcę mieć ciebie. – Mon ique… – jękn ąłem, lecz byłem obdart y z jakichkolw iek uczuć. Nie mogłem się już do‐ czekać, żeby wyjść. – Proszę cię, nie przesadzaj… Podszedłem do niej, by dać jej całusa, lecz ona zręczn ie odsun ęła głow ę i musnąłem pow ie‐ trze. Mogłem zostać i ją uspokoić, lecz bardziej int eresow ało mnie to, co może przyn ieść noc z moją nową znajom ą. Nie oglądając się za siebie, wyszedłem i zat rzasnąłem za sobą drzwi. Gdy wsiadłem do windy, miałem sobie za złe to, że ją okłam ałem. Żyliśmy obok siebie i pro‐ wadziliśmy zupełn ie inne życie, więc naprawdę nie musiałem się starać. Żadn e z nas nie miało do tego serca. Spot kałem się z Den ise w malutkiej restauracji w Key Biscayn e, idylliczn ej wyspiarskiej oko‐ licy rapt em dziesięć kilom et rów od cent rum Miam i, gdzie mieszkała. Od razu znaleźliśmy wspóln y jęz yk. Pow iedziała mi, że ma dwadzieścia dziew ięć lat i kiedyś była stew ardesą w li‐ niach Pan American, lat ającą na czart erach z person elem Białego Domu. Łat wo mi było w to uwierzyć, zważ ywszy na fakt, że przykładała ogromn ą wagę do swojego wyglądu. Miała nie‐ skaz it eln y makijaż, a jej włosy lśniły. Długon oga Den ise wydaw ała mi się wszystkim, czym nie była Mon ique. To był począt ek czegoś, co możn a naz wać szalon ym rom ansem. Nie mów iłem Mon ique wszystkiego przez tyle lat, że weszło mi to w krew. Starałem się być przykładn ym partn erem, próbow ałem naw et zgryw ać rodzica, gdy jej dzieci z nami zam ieszkały, lecz za dużo nas dzieli‐ ło, za dużo było niedopow iedzeń… Tak mało wiedziała o życiu, jakie prow adziłem przez ostat‐ nie sześć lat, że nie pot raf iłem jej naw et tego wyjaśnić. Byłem już po czterdziestce, nie miałem żony, dzieci ani niczego, co przypom in ałoby nor‐ maln e życie. Pewn ie dalej męczyłbym się z Mon ique, lecz Den ise zmien iła wszystko. Zadurzy‐ łem się naprawdę. Ona widziała mnie takim, jakim byłem. Zacząłem naw et przedstaw iać ją niektórym moim klient om. To jej nie zraż ało, a kasa pewn ie ją pociągała. Nie musiałem jej okłam yw ać. Miała kiedyś chłopaka, który siedział w narkobizn esie, więc znała wszystkie sympt om y, zauważ ała sygnały ostrzegawcze.
Nadaw aliśmy na tych sam ych falach, więc nie zdziw iło mnie, gdy ledw ie po dwóch miesią‐ cach zapropon ow ała, żebyśmy raz em zam ieszkali. Nie wahałem się ani chwili. Den ise nie mogła być większym przeciw ieństwem Mon ique. Choć niew ątpliw ie ładn a, jako dziecko lat sześćdziesiąt ych i glin a Mon ique nie zwykła obn osić się ze swoją seksua ln ością i nie chciała się wyz yw ająco ubierać. Den ise tymczasem uwielbiała podkreślać swoje wdzięki. Doce‐ niała ciuchy i drogą biż ut erię, którym i ją obsypyw ałem. A błyskotki, które przyw oz iłem z Kara‐ ibów dla Mon ique, traf iały do pudełka na dnie szaf y. Nie pow iedziałem jej nic o mojej dziewczyn ie-policjantce… Taki szczegół może rozbić racz‐ kujący związ ek. Ona sądziła, że jestem singlem z duż ym dochodem, mieszkającym raz u siebie, raz u niej. Próbow ałem sobie wmaw iać, że robię to wszystko dla dobra Mon ique. Rozstając się z nią, mogłem ją uchron ić przed wpląt an iem w śledzt wo, które niem al na pewn o koszt ow ałoby ją pracę. I tak po raz drugi w ciągu trzech lat od niej odszedłem. Historia się pow tórzyła – pogna‐ łem do domu, wziąłem jakieś ubran ia, trochę pien iędzy i zwiałem. Pom yślałem, że apart am ent z wszystkim i meblam i art déco, które moz oln ie wyszukiw ałem i odn aw iałem, może sobie zat rzym ać. Zasłuż yła. Jeśli to było impulsywn e, to nie wiem, jak naz wać to, że miesiąc po mojej wyprow adzce po‐ stan ow iliśmy z Den ise wziąć ślub, a miesiąc przed weselem okaz ało się, że zostan ę ojcem. Byłem zachwycon y. Po złych przejściach z pierwszym męż em Den ise zaw sze się obaw iała, że nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. To był dar niebios. Wszystko zaczęło się układać. Czyżbym naprawdę rozpoczyn ał norm aln e życie? Nadal prałem brudn e pien iądze, lecz po tym, jak Bern ard i Charlie wypadli z gry, zacząłem nieśmiało myśleć o tym, żeby się wycof ać. Nie jestem pew ien, czy to z zaz drości, że tak ciężko pracow ałem nad spraw ą Francuz a, lecz od czasu areszt ow an ia Bern arda właściw ie nie miałem z Edem kont akt u. Midn ight Oasis w Kendall, restauracja Kelly i Eda, wystart ow ała, lecz nie dot arłem na otwarcie. Może i dobrze. Ich partn erem w tym całym przedsięw zięciu był Michae l Lew is, księ‐ gow y, którego najw yraźn iej skusiły pien iądze i zgodził się prow adzić za nich tę koszt own ą klu‐ bokaw iarn ię. Imprez a przyciągnęła kilka osobistości z przestępczego światka – ale też i DEA, której agenci siedzieli na parkingu, spisując num ery rejestracyjn e. W pierwszym roku działaln o‐ ści wpompow an o w ten int eres tak wiele narkoz ysków, że stał się szóstą najbardziej dochodo‐ wą knajpą w całych Stan ach. Każdej nocy Ed brylow ał w tow arzystwie, otoczon y wian uszkiem swoich pochlebców, lecz z tego, co słyszałem, jego świt a się wykruszała. Co ciekaw e, on i Kelly równ ież przen ieśli się z Coral Gables do Key Biscayn e, niedaleko domu Den ise. Wciąż załat wiałem dla nich różn e spraw y, lecz coraz rzadziej, a jeśli już, to Kelly przychodziła do mnie z dyspoz ycjam i. Jeszcze zan im opuściłem Mon ique, usłyszałem od André, że między Edem a jego długoletn ią partn erką nie układa się za dobrze.
Tak bardzo wyw iet rzał mi z głow y, że gdy wyskoczyłem do Tobacco Road – najstarszego baru w Miam i i regularn ej melin y Ala Capon e w czasach prohibicji – i wpadłem prosto na niego, byłem szczerze zaskoczon y. Wyglądał okropn ie – popuchn ięt y, z plam am i na skórze. – Ed? – zapyt ałem, bo naprawdę nie byłem pew ien, czy to on. – Ken… Proszę, proszę – odparł, unosząc głow ę znad piwa, by mi się przyjrzeć. – Co u ciebie? – Doskon ale – stwierdził. – Nie mogło być lepiej. Po prostu żyć nie umierać. Jego odpow iedź kaz ała mi się zastan ow ić, ile czasu siedzi w tej knajpie. Poszedłem tam jed‐ nak napić się piwa, więc zam ów iłem jedn o i usiadłem obok niego. – Jak int eresy? – Próbow ałem spraw iać wraż en ie szczerze zaint eresow an ego. – Kwitn ą – rzucił. Miałem już coś pow iedzieć, gdy nagle dodał: – Teraz mam w końcu porządn ych speców od fin ansów, którzy mi doradzają. Myślałem, czy nie zaprot estow ać, ale uznałem, że nie ma sensu. Widziałem, jak Ed pom ia‐ ta ludźm i. Prędzej czy późn iej ze mną mógł postąpić tak samo. – Miło mi to słyszeć – uśmiechn ąłem się. – Słuchaj, Ken… Docen iam, że pom ogłeś nam zacząć i takie tam, ale to po prostu były dla ciebie za wysokie progi. Teraz jego słow a mnie zabolały. – Znaczy zlit uj się – ciągnął. – Wiedziałeś, że te firm y, które stworzyłeś dla mnie na sam ym początku, rozw iąz ały się po roku? Co to ma być, do cholery? Zastan aw iałem się, czy nie bron ić swojej poz ycji, tłum acząc mu dokładn ie, dlaczego poz wo‐ liłem papierom tych firm stracić ważn ość, żeby nikt nie mógł ich nam ierzyć, ale uznałem, że nie wart o. Skoro był za głupi, żeby zroz um ieć, czem u to zrobiłem, na pewn o nie miałem za‐ miaru mu tego wyjaśniać. To były tajn iki mojego zaw odu, moje sekret y. Po prostu wzruszyłem ram ion am i. – Sam widzisz – pow iedział, jakby to go uspraw iedliw iało. – Nie masz pojęcia… – Widać nie – bąkn ąłem. – Tak czy siak, wydaje się, że dobrze sobie radzisz beze mnie. Zde‐ cydow ałeś się jedn ak na tę Szwajcarię? – Najlepsza decyz ja w moim życiu. Sprytn ie to sobie wym yśliłeś, udając, że to takie skompli‐ kow an e. Ale nie jest. Mogę to robić sam i nie muszę płacić złodziejskich sum twojem u kuz yn ow i i temu gościow i… Jackson ow i. Miałem już dość słuchan ia jego tyrady, więc wypiłem piwo i wyszedłem. Było mi przykro, że Ed nie dostrzegał, jak bardzo mu pom ogłem. Człow iek, który oświad‐ czył pewn ego razu, że jesteśmy jak bracia, teraz bez skrępow an ia mnie oczern iał. Pojechałem do Den ise. Mieliśmy o wiele ważn iejsze rzeczy do załat wien ia. Musieliśmy za‐ plan ow ać przyjęcie weseln e. Pon iew aż oboje byliśmy po rozw odzie, zrez ygnow aliśmy z cere‐ mon ii kościeln ej na rzecz czegoś, co przypom in ało bardziej odcin ek Polic jantów z Miami. Był w końcu 1986 rok.
Wyn ająłem luksusow y jacht – to na nim miały się odbyć zaślubin y i przyjęcie. Den ise wyglą‐ dała zjaw iskow o w łososiow ych, skórzan ych, obcisłych spodniach i topie. Ja zjaw iłem się w bia‐ łych, skórzan ych dżinsach i podkoszulku. Uroczystość zgran o tak, by zbiegła się z zachodem słońca, a hon ory czyn ił Trev or, pilot, który pom agał czasem przew oz ić kokainę z Baham ów – był też not ariuszem. Zdecydow aliśmy się na imprez ę bez udziału rodzin y. Lista gości była dziw aczn ym zlepkiem dwadzieściorga pięciorga naszych najbliższych przyjaciół i klient ów, łączn ie z André, który za‐ ina ugurow ał tę całą przygodę. Nie należ ał do moralistów, postan ow ił więc nie zabierać głosu na tem at mojego rozstan ia z Mon ique; chrześcijańska zasada „żyj i poz wól żyć” zaw sze była u nie‐ go na pierwszym miejscu. Jak możn a się było spodziew ać, Ed i Kelly nie dot arli. Szampan lał się strum ien iam i, a my siedzieliśmy na białych, skórzan ych poduszkach i baw i‐ liśmy się do białego rana. Moja nowa małż onka nie mogła wypić za dużo szampan a i przez całą uroczystość delikatn ie gładziła swój brzuch. Wszyscy byli zdziw ien i, gdy dow iedzieli się, gdzie zam ierzam y spędzić nasz miesiąc miodo‐ wy. Dlaczego nie w Saint-Mart in – dla odm ian y po francuskiej stron ie? A jako że nie należ a‐ łem do tych, którzy przepuszczą okaz ję, by połączyć przyjemn e z poż yt eczn ym, zostaw iłem zrelaksow an ą Den ise w hot elu, a sam wyskoczyłem szybko na Anguillę, by zarejestrow ać parę now ych firm. Wakacje były luksusem, na który nie mogłem sobie poz wolić. Po ślubie nadszedł czas na kolejn e zmian y. Przen iosłem biuro z lokali byłych prokurat orów w cent rum do małego, zaciszn ego miejsca za Tobacco Road. Christin e, moja niez mienn ie wier‐ na sekret arka, też w końcu uznała, że i jej przyda się zmian a. Czuła się źle od czasu tego nu‐ meru z Jea nem-Lukiem i chciała się przen ieść za gran icę. W ram ach ugody dostała trochę pie‐ niędzy, które ogromn ie jej ciąż yły, więc ruszyła do Anglii. Było mi przykro, że kończym y współpracę, lecz roz um iałem jej sposób myślen ia. Na doda‐ tek znalaz łem dobre rozw iąz an ie. Moją sekret arką została Den ise. Wciąż nie wiedziała o wszystkim, co robiłem, lecz to, że miałem ją pod ręką w biurze, dodaw ało całości poz orów le‐ galn ości. Niedługo pot em w okolicy mojego biura wpadłem na Mon ique. To w końcu musiało się stać. Widziałem ją po raz pierwszy od chwili, gdy znikn ąłem ze swoimi rzeczam i. Nie mów iłem jej, że odchodzę, nie zostaw iłem liściku, nie zadzwon iłem. Pewn ie to było bezduszn e, lecz uważ ałem, że nie ma już nic do pow iedzen ia. Przekon ałem też sam siebie, że takie rozstan ie na dłuższą metę może jej pom óc. Wydaw ało mi się, że dzięki temu zaoszczędzę jej łez oraz gniew u. Łudziłem się. – Jak ci się żyje z twoją nową dziewczyn ą? – zapyt ała z przekąsem. Uznałem, że to nieodpow iedn ia chwila, by pow iedzieć jej o moim ślubie oraz dziecku w dro‐ dze. Zam iast tego próbow ałem ją udobruchać oględn ym i odpow iedziam i, dając jedn ak jasno do zroz um ien ia, że jestem teraz szczęśliw y w now ym związku. – Twoje życie było w strzępach, gdy cię poz nałam – przypom niała z nutką szyderstwa. – Nie przesadzaj, dobrze się baw iliśmy, ale chcieliśmy czegoś inn ego od życia...
– Czyli czego? – Cóż, ja pewn ego dnia chciałem się ożen ić, mieć dzieci. Ty już to miałaś za sobą. – Teraz bym za ciebie wyszła. – W oczach miała łzy. Nie mogłem tego znieść. – Mon ique, nie roz um iesz… Jestem teraz żon at y. Przez chwilę myślałem, że wybuchn ie, lecz się opan ow ała. Stała zupełn ie oniem iała. – Wiem, że to trudn e, ale wciąż mi na tobie zależ y. Wciąż wiele nas łączy – pow iedziałem. – Czy oczekuję zbyt wiele, licząc na to, że moż em y żyć w zgodzie? – Jak przyjaciele, tak? – fukn ęła. – Będziem y się trzym ać raz em i zapraszać na grilla? – Cóż, ja… – Zapom nij. Nigdy nie będę się kumplow ała z twoją nową żoną. Ona zniszczyła mi życie – stwierdziła bez ogródek. Przypuszczam, że gdybym nat knął się na nią w pierwszych kilku tygodniach po moim odej‐ ściu, nasze spot kan ie wyglądałoby zupełn ie inaczej – więcej krwi i grom ów – lecz teraz już ule‐ ciała z niej zła energia. – Gdybyśmy się pobrali, mogło być między nami inaczej – pow iedziała niem al z rozrzew‐ nien iem. – Może. Ale z drugiej stron y byłoby gorzej, gdybyśmy się teraz roz eszli. Tak jest najlepiej dla nas obojga. – Nie mów mi, co jest dla mnie dobre. Nie miałem już nic do pow iedzen ia. Wym ów iłem się jakimś spot kan iem, na które byłem spóźn ion y, i poszliśmy każde w swoją stron ę. Nie jestem pew ien, czy to przypadkow e spot ka‐ nie pom ogło jej odz yskać równ ow agę, lecz mnie pon iekąd ulżyło, że udało nam się poz ostać w dość poprawn ych stosunkach. Nasz związ ek zrodził się z narkot yków, a nasza miłość osiągnęła niebot yczn e szczyt y, lecz zjazd był długi i rozciągnięt y w czasie. Miałem nadzieję, że nie pow tórzę tych sam ych błędów z Den ise. Spot kan ie z Mon ique spraw iło, że zdecydow ałem się na odw yk. Z dnia na dzień zu‐ pełn ie skończyłem z procham i. Po kilku lat ach bran ia kokainy, często codzienn ie, postan ow iłem rzucić ją na dobre. Nie mogłem już znieść kaca, odw odn ien ia, bólu głow y i depresji na głodzie – objaw ów długoletn iego nałogu. Na początku było ciężko, ale w miarę jak czułem się coraz lepiej fiz yczn ie, tłum iłem chęć po‐ wrot u do starych naw yków i zupełn ie je porzuciłem. Den ise mart wiła się, jak będę mógł się na‐ dal obracać w tow arzystwie, w którym kokaina była wszędzie, i usiedzieć spokojn ie, gdy moi klienci będą przy mnie brali. Odkryłem jedn ak, że gdy postan ow iłem przestać, straciłem zain‐ teresow an ie całą tą kokainą. Dopiero wtedy, gdy ją odstaw iłem, zroz um iałem, jak bardzo by‐ łem od niej zależn y. Nowa żona i obow iązki przyszłego ojca pom ogły ukierunkow ać moje my‐ ślen ie. Nasz syn urodził się następn ej wiosny. Naz waliśmy go Ant on, a gdy trzym ałem go na rę‐ kach po raz pierwszy, zastan aw iałem się, w jakim świecie będzie dorastał. Czy jego narodzin y
oznaczały dla mnie nowy począt ek? Czy mogłem kiedyś jeszcze stać się norm aln ym prawn i‐ kiem? Przedstaw ien ie Ant on a mojem u ojcu było wyjątkow ą chwilą. Gdy Robert przyjrzał się moje‐ mu syn ow i, przyz woitem u życiu, pow iedział: „W końcu wygląda na to, że ułoż yłeś sobie spra‐ wy”. Nigdy ani słow em nie wspom in ałem jemu i matce o moim drugim wcielen iu, lecz może coś przeczuw ali. Teraz zam ierzałem zerwać z pran iem brudn ych pien iędzy i wycof ać się z branż y z taką samą łat wością, jak do niej wszedłem. Takie miałem marzen ie.
ROZDZIAŁ 19
„GDZIE PRZESŁAĆ TE DWANAŚCIE MILIONÓW?” Dean Roberts w życiu nie przypuszczał, że to będzie takie łat we. Jego ośmioosobow y zespół zrobił nalot na anguilskie biuro Henry’ego Jackson a w podobn ym stylu, jak śledczy ze Scot land Yardu wtargnęli do lokali William a O’Lea ry’ego. Liczył, że w najlepszym raz ie Jackson będzie niczym królik w świet le ref lekt orów, a w naj‐ gorszym, że zaż ąda za taką zniew agę ich odz nak. Zam iast tego dostał coś zupełn ie inn ego. Było tak, jakby Jackson czekał na ich przybycie. – Mamy pow ody sądzić, że pom agał pan w pran iu brudn ych pien iędzy i ułat wiał ten proce‐ der – oświadczył mu agent Roberts. – Mamy nakaz przeszukan ia pana lokali. Roberts uwielbiał tę część swojej pracy. Widzieć ich przeraż en ie… To wtedy ujawn iała się prawdziw a nat ura człow ieka. Jackson był bardzo spokojn y. – Pan ow ie, wejdźcie, proszę! Może zam iast dew astow ać moje piękn e biura, pan ow ie będą łaskaw i się rozgościć i bez pośpiechu przejrzeć moje akta? Mają pan ow ie pracę do wykon an ia, a ja chciałbym pan om pom óc, na ile mogę. Oczyw iście zaprzeczam wszelkim podejrzen iom o czyn y karaln e. Ale jeśli zdołacie znaleźć tu coś, co pom oż e wam w waszym śledzt wie, proszę się nie krępow ać. Roberts wym ien ił spojrzen ie ze swoim angielskim kolegą po fachu. Ten gość mówi serio? Tymczasem Jackson jeszcze nie skończył: – Prawdę mów iąc, chyba nie ma pot rzeby, żebym tu był. Może więc zostaw ię pan ów w spo‐ koju? Poz wólcie, że udam się na tygodniow y urlop do Stan ów, a pan ow ie tymczasem przejrzą akta. Roberts i Davy naradzili się. To był wyjąt ek od reguły, lecz na dobrą spraw ę nie pot rzebo‐ wali Jackson a, żeby zaglądał im przez ram ię, pat rząc, które akta budzą ich zaint eresow an ie. Za
dużo łączyło go z dwom a krajam i, żeby próbow ał ucieczki, a zreszt ą, gdyby znaleźli tu dow ody świadczące o jego win ie, mogli go przecież areszt ow ać późn iej. Chcieli dostępu do akt, a on im go daw ał – bez awant ury i bez pot rzeby ubiegan ia się o nakaz sądow y. Wiedzieli, że to oznacza, że Jackson zapewn e ogłosi publiczn ie, że oburzyła go akcja policji, odm ów ił współpracy i że przeszukan ie odbyło się pod jego nieobecn ość, ale mogli z tym żyć. Gdy zebrał swoje man atki i wyszedł z biura, do środka wkroczyła specgrupa z pudłam i i za‐ częła przeglądać górę papierów. To miało trochę pot rwać… Wychodząc z domu, przejrzałem się w lustrze. Byłem w jaskraw ej koszuli, szort ach i but ach, w które ubierałem się, lecąc na Anguillę. Od czasu mojej pierwszej wypraw y w te stron y dla Eda i Kelly wykon ałem setki kursów z kasą. Weszły mi w naw yk. Doszedłem naw et do mo‐ ment u, w którym przekon ałem sam siebie, że nie robię nic złego. Może to właśnie dlat ego zgodziłem się przyw dziać ten strój – mój unif orm pracza brudn ych pien iędzy – by zdepon ow ać kasę Dav ida i Mary Vanderbergów, małż eństwa chem ików ekolo‐ giczn ych z Dakot y Półn ocn ej. Gdy nie korzystali z usług André w zbyw an iu produkt u ze swojej farm y, naw iąz yw ali współpracę z gangiem mot ocyklow ym Hells Angels, który ich w tym wyrę‐ czał. Mot ocykliści najw yraźn iej prężn ie działali, bo Dav id miał teraz setki tysięcy dolarów ze sprzedaż y swojej dom ow ej robot y met amf et am in y do ulokow an ia na zagran iczn ym koncie. Dzisiaj wioz łem sto pięćdziesiąt pat yków. Niby grosze – nic niez wykłego. Pon iew aż niektó‐ rzy z moich klient ów byli w więz ien iu albo na przym usow ym wygnan iu, moja działaln ość prze‐ stępcza zmalała. Zajm ow ały mnie wówczas główn ie fin aliz acje umów nieruchom ościow ych i cyw iln e spory sądow e. Nie mogłem tak po prostu zejść zupełn ie ze scen y. Wciąż miałem klien‐ tów, dla których byłem łączn ikiem z ich kont am i. Sam nadal miałem kasę na Anguilli. Pom im o wyłoż en ia dziesiątków tysięcy dolców na meble art déco na moim koncie José Lopez a zostało ja‐ kieś siedemdziesiąt pięć tysiaków. Jak tylko zszedłem z łodzi na Anguilli, poczułem, że coś jest nie tak. W moją stron ę, ale w przeciwn ym kierunku, zmierzał wyraźn ie nerw ow y Henry Jackson. – Ken? – zakrzykn ął. Wyglądał tak, jakby zobaczył ducha. – Co ty tu robisz, do licha?! – Int eresy. Co ci się stało? – Nie mogę się zat rzym yw ać. Muszę złapać łódź. Wodził oczam i to w jedn ą, to w drugą stron ę niczym przeraż on e zwierzę, jakby się bał, że ktoś zauważ y, że ze mną rozm aw ia. – Henry… Co się dzieje? – Słuchaj, Ken… Przykro mi. Po prostu muszę już lecieć. Norm aln ie Henry był zabawn y i pełen życia. Przekon ując sam ego siebie, że to nic takiego, poszedłem do banku. Gerald, prez es, przyw it ał mnie jak zwykle, miał jedn ak niet ęgą minę. Szybko zaprow adził mnie do swojego gabin et u. – Słuchaj, policja tu była… Chcą przejrzeć szczegóły rachunków należ ących do Amerykan ów. – Niech sobie pat rzą – stwierdziłem śmiało. – Chyba nie mamy się czego obaw iać. Gerald spojrzał na mnie z lekkim pow ątpiew an iem.
– To nic – uspokajałem go. – Ufam ci. Nie zam ierzam wycof yw ać swoich pien iędzy. Nie ma co pan ikow ać. Poczekam y, zobaczym y. Wpłaciłem kasę farm erów i wróciłem do domu. Czułem, że pan ika się wzmaga, lecz po zastan ow ien iu uznałem, że kont a są bezpieczn e. Dzięki przepisom poufn ości obow iąz ującym na wyspie nikt nie miał praw a ani jurysdykcji, by węszyć i ustalić prawdziw ą tożsam ość ich właścicieli. Nie było mowy, żeby pow iąz ali je z klien‐ tam i. Jedyn e świadect wa tego, kim są ich posiadacze, były w biurach Henry’ego. A przecież żad‐ na agencja nie mogła zdobyć nakaz u sądow ego na zagran iczn ym teryt orium, żeby grzebać w niejawn ych akt ach, prawda? Dopiero miesiąc albo dwa późn iej, ale jakoś przed Gwiazdką, bomba wybuchła. Siedziałem w biurze, próbując uporządkow ać jakieś legaln e spraw y prawn icze, gdy zadzwo‐ nił telef on. To był Gerald z banku na Anguilli. – Ken – zaczął rzeczow o – nie wiem, jak ci to pow iedzieć… Wasze rachunki bankow e zostały zam roż on e. – Co?! Które?! – Wszystkie. Przykro mi. – Czem u akurat nasze? – Nie tylko wasze. – W jego głosie było słychać napięcie. – Wszystkie kont a. – Jak to „wszystkie”? – Wszystkie amerykańskie kont a firm ow e. – Jak mogę pom óc? – Nijak. Nic nie moż esz na to poradzić. Nikt nie może. Musim y po prostu zobaczyć, czego chcą. Wciąż to badają… Rozłączyłem się. To było bez sensu. Amerykańska policja nie miała żadn ej jurysdykcji na Anguilli. To było bryt yjskie teryt orium zam orskie. Naw et FBI nie mogło tam tak po prostu wpa‐ row ać i zaż ądać okaz an ia dokum ent ów! Czy ktoś zastraszył Henry’ego? Czy przyjął o jeden brudn y int eres za dużo? Wiedziałem, że jest oszustem, ale był naszym oszustem. Chyba, że go kupili. Nie miałem pojęcia, co spychało nasze imperium na skraj przepaści. Wiedziałem tyle, że za‐ mroż en ie kont wstrząsnęło każdym. Choć Bern arda i Charliego areszt ow an o za przem yt, wpa‐ dli na gorącym uczynku. To był pierwszy cios w samo serce organ iz acji, pierwszy bezpośredn i atak na moich klient ów. Część zajęt ych pien iędzy pochodziła z sześciu milion ów dolarów, które pom ogłem wpłacić Edow i i Kelly. Ed był wkurzon y, gdy przekaz ałem mu złe wieści. Napadł na mnie, kipiąc z wściekłości: – Co to ma znaczyć?! Dlaczego nic nie zrobiłeś?! Zachow ałem spokój. – DEA się w to wmieszała. Pow iedzieli bankow i, że chcą, żeby pien iądze zajęt o i przesłan o do Stan ów, bo według nich pochodzą z prochów. – Ja pierdolę! – wrzasnął Ed. Nie pot raf ił przyjm ow ać złych wiadom ości z klasą.
– Wygląda na to, że mają szczegółow e inf orm acje. Dokładn ie wiedzą, gdzie szukać. Komu nie ufasz? – Nikom u – odciął się opryskliw ie. – Co moż em y z tym zrobić? Zabawn e. Jakby on mógł jakoś temu zaradzić! – Po prostu musim y to przeczekać. Kilka miesięcy późn iej zdarzył się mały cud. Siedziałem w biurze, gdy zadzwon ił telef on. To był Gerald z anguilskiego banku. – Nie uwierzysz, ale właśnie dzwon ił do mnie sędzia pokoju w tej spraw ie… DEA miała do tego tygodnia dostarczyć pisemn e oświadczen ia pod przysięgą z dow odem na pochodzen ie pie‐ niędzy z nielegaln ych źródeł, ale pokpili spraw ę. Środki odm roż on o. Odjęło mi mowę. – To jak? – zapyt ał Gerald. – Co „jak”? – Co chcesz, żebym z nimi zrobił? – Z czym? Z naszym i kont am i? – Tak, mogę uwoln ić wszystkie akt yw a. Jest jakieś dwan aście milion ów zapisan ych na ame‐ rykańskie firm y… Gdzie mam to przesłać? Zastan ow iłem się chwilkę. Dwan aście milion ów? Moi klienci mieli około dwóch trzecich tej sumy. Musiało mu chodzić o pien iądze wszystkich – reszt a należ ała do ich wspóln ików. – Prześlij to Harveyowi Smit how i. Całość na jego rachun ek pow iern iczy. Pot em pom yślę, co z tym zrobić. Gdzie w prawdziw ym świecie możn a było zrobić coś takiego? Przen ieść taką sumę na gębę, przez telef on, bez uwierzyt eln ien ia? Pełn e zaufan ie. I co ważn iejsze, mów im y tu o dwun astu milion ach! Takie rzeczy to tylko w rajach podatkow ych. Choć na Anguilli dochodziła siedemn asta, środki nat ychm iast przelan o do Harveya Smit ha, adw okat a od spraw karn ych w Saint Kitts. Teraz musiałem się zastan ow ić, jak je stamt ąd wy‐ dobyć. W tej branż y nie obow iąz yw ały czeki, a ja nie mogłem przelać kasy na kont a w Stan ach, bo musielibyśmy wtedy udow odn ić jej pochodzen ie. Był tylko jeden sposób. Musieliśmy zrobić odw rotn ość tego, co robiliśmy przez siedem ostatn ich lat, i przem ycić kasę z pow rot em do USA. Tyle że tym raz em stopn iow o. Pojaw ił się też inny problem. Harvey zaż ądał za swoją pom oc dwadzieścia pięć procent od całości. Wyciągnął nas z tarapat ów i umożliw ił ten zuchwały transf er, więc chciał za to sow it ego wyn agrodzen ia. Nie wiem, co było gorsze – przekaz an ie im na początku tego, że wszystkie ich pien iądze są zam roż on e, czy tego, że odz yskają jedyn ie siedemdziesiąt pięć procent. Zwłaszcza dwóch klient ów – Pet er i Marcus z pierwszej ekipy Eda – miało do mnie pret ensje. Nie dostrzegali, że im pom ogłem. Mogło się udać, gdybyśmy wyn ajęli kolejn y sam olot i pow tórzyli pierwszą operację w od‐ wrotn ym kierunku, ale to było za duże ryz yko. Z tego, co wiedziałem, DEA i celn icy mieli
wszystkie dane posiadaczy kont i mogli mon it orow ać nasze plan y. Pryw atn y czart er na pewn o zwróciłby ich uwagę. Był więc tylko jeden sposób – przem ycen ie kasy w niew ielkich ilościach. Zorgan iz ow ałem części klient ów lot do Sint Maa rt en, gdzie mieliśmy się spot kać. Czułem się tam jak w domu, znałem hot ele i łat wo było przew ieźć tu szmal z Saint Kitts. Robiłem teraz dosłown ie za kasje‐ ra gangu, spot ykając się z klient am i, wręczając im tysiące funt ów w got ówce i czekając na ko‐ lejn ych. Dla moich siedemdziesięciu pięciu pat yków musiałem zaplan ow ać coś inn ego. Zadzwon iłem do siedm iu bliskich przyjaciół, paru z branż y, inn ych spoz a. „Co pow iesz na urlop na Karaibach?” – zachęcałem. „Wyjeżdżam y i wracam y z dziew ięcio‐ ma tysiącam i dolców każdy”. Kto by odm ów ił kilku dni spędzon ych na zabaw ie w Saint Kitts, gdy jedyn e, co musiałeś zro‐ bić, to wwieźć z pow rot em do kraju trochę pien iędzy, całkow icie legaln ie? W końcu nie musiałeś zgłaszać do oclen ia niczego pon iż ej dziesięciu pat yków. Przew ieźliśmy pien iądze do kraju bez problem ów – wszystko się udało. Zaw sze było dla mnie zagadką, jak ten dom ek z kart zaczął się walić. Lata późn iej siedzia‐ łem w domu, oglądając telew iz ję, gdy puścili bryt yjski dokum ent opow iadający szczegółow o o procesie dot yczącym pran ia brudn ych pien iędzy, który rozciągał się od wyspy Man aż po An‐ guillę. Wśród inf orm at orów był pew ien księgow y, w którym rozpoz nałem William a O’Le‐ ary’ego. Tłum aczył, że to on zasugerow ał FBI, żeby zaczęli węszyć wokół małej Anguilli. Korzy‐ stałem z jego pom ocy przy zakładan iu firm na bryt yjskich Wyspach Dziew iczych, zdejm ując je dosłown ie z jego półki podczas kilku ekspresow ych wiz yt. Mogłem dostać się do Road Town i wyjechać stamt ąd w mniej niż dwie godzin y, a wyczart erow an y sam olot, którym lat ałem z Anguilli, ledw ie miał czas schłodzić siln iki między lot am i. A więc to tak specgrupa dow iedziała się wszystkiego o pien iądzach moich klient ów i każdym Amerykan in ie, który miał kasę w banku za miedzą! Henry Jackson może i był spokojn y i opan ow an y przy Robertsie i Dav ym, lecz jak tylko wy‐ szedł z biura, musiało mu się wydaw ać, że świat wali mu się na głow ę. Pewn ie to było wtedy, gdy na niego wpadłem. Musiałem być ostatn im człow iekiem na ziem i, którego chciał wtedy spot kać… Śledczy zaw it ali już do banku, ale pon iew aż nie mieli nazw int eresujących ich kont, zostali odpraw ien i z kwitkiem. Pot em przejrzeli listy klient ów i wszystkie księgi, znajdując pot rzebn e naz wy. To poz woliło im zająć środki Amerykan ów. W banku byliśmy kryci, lecz w biurze Jackso‐ na wpisyw ałem do akt prawdziw e naz wisko klient a. Wprow adzając to zabezpieczen ie przed laty, praw ie strzeliłem sobie sam obója. A mimo to jakoś uszło mi to na sucho. Uzbrojen i w naz wiska policjanci zam roz ili wszystkie kont a firm, w których ustalon o udziały Amerykan ów, niez ależn ie od tego, czy istn iał jakiś dow ód na ich nielegaln ą działaln ość. Nie tylko ja zacząłem składać do kupy elem ent y tej układanki. FBI i DEA wściekły się, gdy do nich dot arło, co się stało w banku. Uważ ali, że Gerald brał w łapę, i zmusili go do rez ygnacji
ze stan ow iska. Śledczy mieli teraz naz wiska wielu klient ów, których podejrzew ali o nielegaln y handel i pran ie brudn ych pien iędzy. Pyt an ie tylko, czy mieli dow ody.
ROZDZIAŁ 20
PIEKIELNE OGARY NA MOIM TROPIE To było niew inn e spot kan ie – po części w legaln ych int eresach, po części niekon ieczn ie. Roque Herrero był klient em niskiego szczebla, hurt own ikiem, który sprzedaw ał prochy. Na pewn o nie miał tej sam ej klasy, co jego ojciec. Ram on Herrero był kimś, kogo możn a naz wać superprzestępcą. Za opłat ą pot raf ił przekręcić liczn ik energii elekt ryczn ej, jak tylko chciałeś. Jego usługi cieszyły się ogromn ym pow odzen iem i popularn ością. Był poszukiw an y nie tylko przez mieszkańców żyjących na skraju ubóstwa na przedm ieściach zdom in ow an ych przez mniejszości etn iczn e, lecz takż e przez dostawców prądu i policję. Roque szybko uznał, że handel narkot ykam i to o wiele bardziej int ratn a prof esja. Dobrze sobie radził, sprzedając kokainę do Now ego Jorku, i chciał zainw estow ać. Tak jak ojciec był jed‐ nak paran oikiem. Nigdy nie chciał się ze mną spot ykać w moim biurze w cent rum, więc tym raz em zapropon ow ałem lunch w restauracji w Key Biscayn e, blisko miejsca, w którym mieszka‐ łem, tak blisko, że postan ow iłem wziąć z sobą jedn ego z dwóch kudłat ych piesków Den ise rasy lhasa apso. Przy całej tej nagonce na Anguilli miałem ogran iczon e możliw ości i uznałem, że lepiej bę‐ dzie, jeśli zainw estuję w coś legaln ego, na przykład w nieruchom ości. Roque był układn ym ku‐ bańskim imigrant em, który stosow ał się do moich rad. Właśnie skończyliśmy lunch i wracaliśmy do sam ochodów, gdy zaw ołał: – Co, do cholery?! Wskaz ał na coś po drugiej stron ie ulicy. Zmruż yłem oczy w słońcu niepewn y, na co pat rzę. Jakiś człow iek przykucn ął za małym aut em. Dopiero po chwili zorient ow aliśmy się, co ten go‐ ściu właściw ie robi – on nas film ow ał! Nieporęczn y blok met alu, który trzym ał na wysokości oczu, zasłan iał jego twarz, lecz met o‐ dyczn y ruch drugiej ręki wskaz yw ał jasno, że nagryw a nas na coś, co możn a dzisiaj opisać jako
starodawn ą kam erę. Nie było wątpliw ości, że jeden z nas jest inw igilow an y. Roque był wstrząśnięt y. – Jezu! Widzisz to?! Zan im zdąż yłem odpow iedzieć, kam erzysta, widząc, że jest spalon y, wskoczył do auta i z niecierpliw ością kierowcy Form uły 1 wyjechał na pełn ym gaz ie z parkingu, zostaw iając za sobą chmurę kurzu. Z kołat ającym sercem roz ejrzałem się wokół, próbując ustalić, czy tamt en był sam. Nie za‐ uważ yłem nikogo inn ego, jedn ak nie chcąc ryz ykow ać, po poż egnan iu się z Roque’em wróciłem do domu okrężn ą drogą główn ie po to, by ustalić, czy ktoś mnie śledzi, a takż e po to, żeby spró‐ bow ać uspokoić rozszalałe tętn o. Czułem się tak, jakby wylan o mi na głow ę kubeł zimn ej wody. Moje zmysły się wyostrzyły. Często podejrzew ałem, że jesteśmy obserw ow an i, a po wpadce w rajach podatkow ych w zasa‐ dzie byłem tego pew ien, lecz to pot wierdziło moje dom ysły. Pojechałem na plaż ę, gdzie grobla Rickenbacker łączy idylliczn e przybrzeżn e wysepki z Miam i, i spojrzałem na zat okę i majaczące w oddali śródm iejskie drapacze chmur. Czego się spodziew ałem? Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Były duże szanse, że przez ostatn ie cztery lata mnie obserw ow ali. Czy ilekroć myślałem, że zacieram za sobą ślady, połączon e siły celn i‐ ków, DEA i policji zbliż ały się do mnie? A co z klient am i? Zdaw ało się, że oni wszyscy przyszli z osobistego poręczen ia. Ale co, jeśli jeden z nich był tajn iakiem po cichu komplet ującym dossier, które pewn ego dnia nas pogrąż y? Kto był naszym Donn ie’em Brasco? Łat wo możn a było do tego dojść. Jestem pew ien, że prze‐ stępcza rodzin a Bon ann o – z którą byli pow iąz an i włoscy kamraci bossa Benn y’ego Hern ánde‐ za – sądziła, że jest odporn a na inf ilt rację, dopóki Joseph Piston e, agent FBI, nie wnikn ął w jej szeregi i niem al nie zniszczył całej organ iz acji. Na ile mogłem wierzyć, że klienci będą mnie kryli? W drodze na szczyt byliśmy tow arzy‐ szam i bron i, lecz wkrótce mieliśmy się przekon ać, jak daleko sięga lojaln ość. Już raz mi groż on o. Jeśli poczują presję, czy musiałem bać się o życie? Jak się bron ić, gdy je‐ den z twoich najbliższych sprzym ierzeńców postan aw ia ci wbić nóż prosto w serce? Może pow i‐ nien em był uciec do Nikaragui, gdy miałem okaz ję? To wydaw ało się prostsze, gdy musiałem się mart wić tylko i wyłączn ie o siebie. Teraz miałem Den ise i Ant on a. Ileż pot worn ego bólu mia‐ łem im spraw ić? Ileż przez e mnie wycierpią? Oczyw iście mogło się zdarzyć, że to Roque był celem. Jedn ak ja przecież byłem z nim. Po Jea nie-Lucu, Bern ardzie i zwin ięciu tych zam roż on ych dwun astu milion ów sprzed nosa FBI i Scot land Yardu wkrótce stan ie się jasne, że mam dużo na sum ien iu. Przez dni, tygodnie, miesiące po tym zdarzen iu działałem jak na aut opilocie. Załat wiałem swoje spraw y, kont akt ow ałem się z klient am i, zajm ow ałem nieruchom ościam i, zgryw ałem przykładn ego ojca i męża, starałem się żyć norm aln ie. Mimo to przez cały czas zastan aw iałem się, kiedy bomba wybuchn ie. Kiedy ten sielankow y obraz ek rozsypie się na kaw ałki? Przen ieśli‐ śmy się z Key Biscayn e do The Falls, zaciszn ej, podm iejskiej dzieln icy południow ego Miam i,
jeszcze dalej za Kendall. Podświadom ie zrobiłem krok wstecz – krok dalej w głąb bardziej ustronn ego teryt orium, jakby jacyś obserw ujący mnie agenci mogli pom yśleć: „Spójrzcie tylko na niego, teraz jest dobrym gościem, żyje spokojn ie, więc mu odpuśćm y”. Nie było dnia, gdy mogłem uciec przed lękiem. Czy świt przyn iesie porann y nalot na mój dom? Wyobraż en ie tego, jak mnie areszt ują, zakuw ają w kajdanki, a Den ise zaw odzi z kwilą‐ cym dzieckiem, prześladow ał mnie bez przerwy. Ostat eczn ie nie było żadn ego porann ego nalot u, żadn ego zaw odzen ia ani kwilen ia. Ktoś zapukał do drzwi pewn ego ranka, gdy siedziałem w biurze, zajm ując się podziałem nieruchom ości. Den ise została w domu z Ant on em. Byłem sam, gdy dwoje ludzi – elegancko ubran i mężczyz na i kobiet a – weszli do środka. Pierwszy odez wał się facet: – Kenn eth Rijock? – Tak. – Naz yw am się Matt hew Mart in. To moja koleż anka Julie Richt er. Pracujem y w oddziale dochodzeń karn ych urzędu skarbow ego. To była chwila prawdy. Mart in był uprzejm y. Pow iedział, że chce ze mną porozm aw iać o czterdziestu założ on ych przez e mnie firm ach, które według nich były przykrywkam i dla działaln ości przestępczej. Chcieli zobaczyć wszystkie dokum ent y mające związ ek z tymi korporacjam i. Jeśli odm ów ię współpracy, mieli dla mnie wez wan ie do staw ien ia się przed ławą przysięgłych. Próbow ałem zachow ać spokój, lecz moje nerw y były w strzępach. – Nie mam żadn ych akt związ an ych z czymś takim. – Hm – mrukn ął agent. – Może pan to wyt łum aczyć przysięgłym. Doręczyli mi wez wan ie i – po uprzejm ym wyjaśnien iu procedury, którą doskon ale znałem – życzyli mi miłego dnia. Siedziałem i starałem się wym yślić jakiś plan. Studiując papiery, przeczyt ałem, że muszę przedstaw ić wszelkie posiadan e dokum ent y związ an e z zam orskim i firm am i, które poleciłem założ yć w rajach podatkow ych. Mów iłem prawdę, gdy pow iedziałem agent om, że nie mam przy sobie dokum ent ów. Wszystkie były przechow yw an e w gabin et ach Henry’ego Jackson a. Ale skoro zrobili nalot na jego biura i zebrali dow ody, to czy nie mieli już tych akt? A może chcieli sprawdzić, czy mam analogiczn e papiery, które dow iodłyby pon ad wszelką wątpliw ość, że byłem odpow iedzialn y za założ en ie tych firm i kont? Albo mieli tylko naz wy tych korporacji, lecz żadn ych pow iąz an ych dokum ent ów i wciąż pot rzebow ali dow odów, żeby wyt oczyć mi spraw ę. A co, jeśli zam ierzali zapropon ow ać mi niet ykaln ość w nadziei, że złoż ę zez nan ia, które poz wolą im areszt ow ać Eda Beckera, Kelly i reszt ę? Miałem się dow iedzieć za tydzień. Polecon o mi się staw ić przed wielką ławą przysięgłych w Gainesville na półn ocy stan u, siedzibie uniw ersyt et u stan ow ego Florydy. Choć sędzia, przed którym miałem stan ąć, urzędow ał w stołeczn ym Tallahassee, zwykle krąż ył po region ie. Musia‐
łem udać się tam, gdzie akurat zasiadał. Zez nan ie przed wielką ławą przysięgłych, procedura stosow an a, aby ustalić, czy są wystarczające podstaw y do rozpoczęcia procesu, odbyw a się bez udziału postronn ych i jest jedyn ą z tych rzadkich syt ua cji w amerykańskim syst em ie prawn ym, w którym adw okat nie może tow arzyszyć ci osobiście. Musiałem wejść tam sam uzbrojon y je‐ dyn ie we własny roz um, żeby się bron ić. Sama jej nat ura onieśmiela naw et tych, którzy zaw odow o zajm ują się praw em. Wielka ława przysięgłych ma być w teorii częścią syst em u wzajemn ej kont roli trójpodziału władzy, za‐ pobiegającym staw ian iu przed sądem w oparciu wyłączn ie o widzim isię prokurat ora. Musi on przekon ać ławn ików, że istn ieje uzasadn ion e podejrzen ie, prawdopodobieństwo winy albo do‐ mniem an ie fakt yczn e czy też prawn ie wystarczające dow ody, że popełn ion o przestępstwo. Wielka ława przysięgłych, składająca się z przeciętn ych przedstaw icieli społeczeństwa i wybiera‐ na w ten sam sposób, co zwykła ława przysięgłych, może zmusić świadków do zez nań. Tej nocy pow iedziałem o tym Den ise. Na ile mogłem, próbow ałem zachow ać spokój, jakby nic się nie stało. Była zrozpaczon a. – Co to znaczy? – Nie wiem – odparłem szczerze. – Muszę po prostu tam pójść i się dow iedzieć. Może nie orient ują się do końca w syt ua cji i starają się wyw rzeć presję – dodałem bardziej z nadzieją niż z jakąkolw iek pewn ością. – Więz ien ie?! Nie moż esz mnie teraz zostaw ić. Nie chcę być sam otn ą matką! – Słuchaj, nie dojdzie do tego – próbow ałem ją uspokoić. – Może im się wydaw ać, że wiedzą, co się dzieje, ale możliw e, że chcą tylko, żebym uzupełn ił luki. Może to blef. Gdy zbliż ał się sądn y dzień, odw iedził mnie André. Nadal miałem kont akt z moim starym przyjacielem. Był gościem na naszym weselu i poz nał Den ise, którą bardzo polubił. Rozsądn ie wycof ał się z bizn esu, gdy nagonka zaczęła się wzmagać i – jakby to w ogóle było możliw e – jeszcze mniej zwracał na siebie uwagę niż wtedy, gdy go poz nałem przed wielu laty. Od razu przeszedł do rzeczy. – Słyszałem, że cię wez wali. Pon iew aż nie byłem areszt ow an y ani zobligow an y do zaprzestan ia prakt yki, starałem się pracow ać jak zwykle, nie dając po sobie poz nać, że dzieje się coś niez wykłego. Wieści się jedn ak rozchodzą, a ja podejrzew ałem, że wysłali André z zadan iem rozpoz nan ia syt ua cji – delegat mający ustalić, czy mają się o co mart wić. – Kto cię przysłał, André? Zaśmiał się. – Nikt. Przyszedłem z troski o starego przyjaciela. Ale – dodał – skoro pyt asz… Ed i Kelly równ ież się mart wią. – On mart wi się o mnie czy o to, co mogę pow iedzieć? – Jestem pew ien, że szczerze mart wią się o twój los. Pon iekąd czułem się rozż alon y tym, że Ed przysłał André, żeby mnie wybadać i upewn ić się, że nie pękam. Było to jedn ak też trochę pocieszające, że stara sit wa trzym ała się mocn o.
Jeśli przet rwam, to ustalę standard dla wszystkich inn ych. – Moż esz im pow iedzieć, żeby się nie mart wili. Nie mam zam iaru zez naw ać przeciwko ni‐ kom u. Ochron ię moich klient ów, obecn ych i dawn ych. – Ani trochę w ciebie nie wątpiłem, Ken. Miejm y tylko nadzieję, że gdy tamci znajdą się na twoim miejscu, będą równ ie lojaln i. Wym ien iliśmy spojrzen ia. Obaj wiedzieliśmy, jaka jest odpow iedź. Zat rudn iłem prawn ika, żeby mnie reprez ent ow ał. Jeden z moich kuz yn ów, partn er w fir‐ mie prawn iczej w Miam i, polecił mi swojego wspóln ika, bardzo sprawn ego adw okat a naz wi‐ skiem Stew art Coburn. Gdy nadszedł dzień wyjazdu do Gainesville, pocieszałem Den ise, mów iąc jej, że wszystko będzie dobrze. Wrócę za dzień lub dwa, nic się nie zmien i. Jak bardzo chciałem, żeby to była prawda! Z tego, co wiedziałem, mogłem się łat wo znaleźć w syt ua cji Jea na-Luca – zobligow an y do zez nań. Gdybym odm ów ił, traf iłbym do areszt u na czas nieokreślon y za niez astosow an ie się do nakaz u sądu. Tej nocy Stew art i ja pojechaliśmy do Gainesville. Choć staw iałem się w sądzie setki razy jako adw okat i znałem procedurę, to rano dopadł mnie stres. Istn iało duże prawdopodobieństwo, że traf ię dzisiaj za kratki. Napięcie w tych ostatn ich chwilach przed wejściem na salę rozpraw było niem al nie do zniesien ia. Musiałem włoż yć wszystkie siły woli w to, żeby nie stracić pewn ości siebie. Wchodząc, zauważ yłem dwun astu ławn ików. Zostałem zaprzysięż on y – niez byt przyjemn a rzecz dla kogoś zaa ngaż ow an ego w działaln ość przestępczą, świadom ego kary za krzyw oprzy‐ sięstwo. Ledw ie zdąż yłem się roz ez nać w otoczen iu i zebrać myśli, gdy dwóch prokurat orów fe‐ deraln ych zaczęło zarzucać mnie pyt an iam i. Wszelkie ich nadzieje, że może mnie zmiękczą ja‐ kim iś wstępn ym i oświadczen iam i, szybko rozw iałem. Pierwszy oskarż yciel, zastępca prokurat ora, od razu przeszedł do rzeczy: – Pan ie Rijock, czy pierze pan brudn e pien iądze dla organ iz acji przestępczej? – W żadn ym raz ie. – Próbow ałem brzmieć możliw ie jak najbardziej przekon ująco. Mój adw okat zgłosił sprzeciw, wyw ołując typow y spór proceduraln y między przedstaw iciela‐ mi stron. Gdy już go rozw iąz an o, oskarż yciel przeszedł do tem at u dokum ent ów. Całkiem zgod‐ nie z prawdą oświadczyłem, że nie jestem w posiadan iu żadn ych papierów firm ow ych. Trzym a‐ łem je za gran icą, lecz nie raczyłem dobrow oln ie podzielić się tą inf orm acją. Pot em oskarż yciel wyrecyt ow ał wszystkie naz wiska klient ów i naz wy firm – wiedzieli cho‐ lern ie dużo. Ja w odpow iedzi zasłon iłem się tajemn icą adw okacką. Rzecz jasna, jeśli istn ieje przypuszczen ie, że adw okat albo klient dopuszczają się przestępstwa, to żadn a tajemn ica nie obow iąz uje, lecz musiałem zaryz ykow ać. Gdy zaczęły padać zarzut y, poczułem, że pora rzucić kilka lipn ych wym ów ek. Zgłosiłem sprzeciw, pow ołując się na to, że jeśli pow iem coś o tych zam orskich firm ach, popełn ię przestęp‐
stwo, bo praw o w tych krajach zabran iało mów ien ia o właścicielach bez ich zgody. Jak możn a się było spodziew ać, to nikogo nie przekon ało. Pot em dow odziłem, że skoro naz wy tych firm i naz wiska klient ów poz yskan o w sposób nie‐ zgodn y z praw em, nie miałem obow iązku udzielać żadn ych inf orm acji. I znów wiedziałem, że prokurat or tego nie kupi, czułem jedn ak rosnący opór. Miałem bezt roskie poczucie oderwan ia. Wiedziałem, że będę bron ił moich klient ów zębam i i paz uram i. W końcu tkwiliśmy w tym ra‐ zem. To daw ało mi większą frajdę niż wszystko, co przeż yw ałem w roli ban aln ego speca od sporów sądow ych. Czułem się taki niez łomn y, że byłem skłonn y pójść do więz ien ia za niez a‐ stosow an ie się do nakaz u sądu. Musiałem zaryz ykow ać. Wiedziałem, że jeśli chcą, żebym mów ił, muszą mi zapewn ić niet ykaln ość, tak jak Jea now iLucow i. Dużo ryz ykow ałem, bo czułem, że prędzej pójdę siedzieć, niż cokolw iek pow iem. Wy‐ raźn ie sfrustrow an i moimi wykręt am i prokurat orzy mieli dwa wyjścia. Mogli mnie zabrać przed oblicze sędziego, który przyz nałby mi niet ykaln ość. Ewent ua ln ie mogli mnie zwoln ić z dalszych zez nań przed wielką ławą przysięgłych w nadziei, że zdołają oskarż yć mnie późn iej pod warunkiem, że udałoby im się zebrać dostat eczn e dow ody. W końcu oskarż yciele polecili mi raczej oschle, żebym naz ajutrz staw ił się przed sędzią federaln ym. Problem w tym, że ten przen osił się do Tallahassee, więc i my musieliśmy się tam udać. Obaw iałem się, że to oznacza tylko jedn o: zaprow adzą mnie przed sąd i zaoferują mi niet ykaln ość. A wtedy zostan ę areszt o‐ wan y za niez astosow an ie się do nakaz u sądu, gdy im pow iem, że nie jestem got ów zez naw ać. Na wypadek, gdybym miał jakieś wątpliw ości co do tego, czy sędzia wym ierzy surow ą karę za moją odm ow ę współpracy, Stew art dow iedział się o nim tyle, że był ult rakonserw at ywn ym po‐ łudniowcem, w którego rodzin ie ktoś miał pon oć problem y z procham i. Szanse, że obejdzie się łagodn ie z kimś zam ieszan ym w spraw ę narkot ykow ą, były znikom e. Po wyjściu z sądu zdąż yłem jeszcze zadzwon ić szybko do Den ise, by przekaz ać jej najn ow‐ sze wieści; pot em musieliśmy jechać do Tallahassee. Zrobiłem, co mogłem, by ją uspokoić, lecz fakt y były takie, że mogli mnie areszt ow ać już tego popołudnia za niez astosow an ie się do na‐ kaz u sądu poprzez odm ow ę składan ia zez nań przeciw moim klient om. Naszym pierwszym przystankiem w Tallahassee była bibliot eka w Sądzie Najw yższym Sta‐ nu Floryda, gdzie przez kilka godzin studiow aliśmy wszelkie takt yki, jakim i mogliśmy się posłu‐ żyć, aby uzasadn ić prawn e zastrzeż en ia, które chciałem zgłosić, gdyby nakaz an o mi zez naw ać. Wiele z już udzielon ych przez e mnie wyjaśnień to była zupełn a ściem a. A jeśli, jak się spodzie‐ wałem, zostan ą odrzucon e, pot rzebow ałem awaryjn ego plan u. Te poszukiw an ia dodały nam trochę otuchy, lecz wiedziałem, że mój los będzie zależ ał bardziej od hum oru sędziego niż ja‐ kichkolw iek rzeczow ych argum ent ów prawn ych. To musiała być jedyn a spraw a na wokandzie, bo sala rozpraw świeciła pustkam i, nie licząc oskarż en ia i kilkorga urzędn ików sądow ych. Na ław ie oskarż on ych nie czułem się już niet ykaln y. Byłem sam i bałem się tego, co mnie czeka. Przed obliczem sędziego prokurat orzy pon own ie zapyt ali mnie wprost, czy piorę brudn e pien iądze, i zaż ądali, bym okaz ał dokum ent y wszystkich zam orskich kont.
Niew zruszon y zaprzeczyłem wszelkim zarzut om i stan owczo stwierdziłem, że takie doku‐ ment y nie istn ieją. W końcu decyz ja. Propoz ycja niet ykaln ości nie padła. Chcieli mnie oskarż yć, to było pewn e. Może i oszczędzili mi koszm aru pobyt u w więz ien iu do czasu, gdy postan ow ię zez naw ać, lecz orzeczen ie oznaczało, że prokurat ura staw iała na to, że znajdzie dość dow odów, żeby oskarż yć mnie w późn iejszym czasie. Zwoln ili mnie z wszelkich dalszych posiedzeń wielkiej ławy przysięgłych i pow iedzieli, że puszczają mnie woln o. Zachow ałem swobodę, lecz ściskając dłoń Stew art ow i, znów miałem złe przeczucie. Wie‐ działem z doświadczen ia, że tym ważn iejszym nie oferuje się niet ykaln ości. To tym z dołu or‐ gan iz acji propon uje się kart ę „wyjście z więz ien ia”. Nie byłem żadn ą szychą, lecz oni najw yraź‐ niej uznali mój udział w tym całym przedsięw zięciu za znaczący. Wracając do domu, zastan aw iałem się, jak bardzo moi klienci niepokoili się tym, że zez naję przed wielką ławą przysięgłych. Przeż yłem dzisiejszą bit wę, ale wojn ę musiałem dopiero wygrać. Nie robiłem sobie wielkich nadziei.
ROZDZIAŁ 21
„ZADZWOŃ DO MOJEGO ADWOKATA” Czy to kon iec imprez y? Co jak co, ale czuło się, że Miam i czeka gigant yczn y zbiorow y dół. Flirt z procham i, który nasilał się od lat sześćdziesiąt ych, zaczyn ał wygasać. Gdy odbiorcy znudzili się kokainow ym hajem, pojaw ił się nowy, siln iejszy narkot yk. Widm o cracku rzucało cień na całe miasto. Odkąd w kwietn iu 1986 roku „Miam i Herald” po raz pierwszy don iósł o istn ien iu tej now ej, siln iejszej substancji, crack zdaw ał się wżerać głęboko w pory miasta. Podczas gdy kokaina da‐ wała ludziom poczucie, że są niez wycięż en i, crack – naz wan y tak ze względu na trzask palo‐ nych kryszt ałków – oferow ał int ensywn y odlot i paraliż ujący dołek. Amat orzy siln iejszych wra‐ żeń ćpali przez wiele dni z rzędu, zapom in ając o boż ym świecie. To nie był narkot yk dla za‐ możn ych przedstaw icieli woln ych zaw odów, którzy zdrow o imprez ow ali, ale i tak pojaw iali się naz ajutrz w pracy. Crack był dla ubogich i po kilku miesiącach nieszczęsne następstwa jego ćpa‐ nia zaczęły być odczuw aln e w całym Miam i. Szerząc się od slumsu do slumsu, zostaw iał po sobie szlak usłan y bezdomn ym i ćpun am i i narkom an am i w kołysce. Przypisyw an o mu winę za strze‐ lan in y z okien jadących sam ochodów, ren esans kult ury gangów i skok liczby włam ań, rabun‐ ków, napadów i przem ocy w gron ie nieletn ich Afroa merykan ów. Odpow iedzią Kongresu było uchwalen ie praw przew idujących naw et sto razy większe kary za crack niż za sproszkow an ą kokainę, która poz ostała ulubion ym okaz jon aln ym narkot ykiem zam ożn ych woln ych strzel‐ ców. Wraz z gwałt own ym wzrostem wskaźn ików przestępczości zwiększyła się też liczba osób w więz ien iach. Między 1980 rokiem a końcem dekady populacja amerykańskich zakładów kar‐ nych pot roiła się – z trzystu trzydziestu tysięcy do pon ad milion a. Teraz, dwa lata po „narodzi‐ nach” cracku, nastaw ien ie społeczeństwa się zmien iło z poparcia dla narkot yków i woln ości wy‐ boru na stan owcze nie.
Tymczasem ja po złoż en iu zez nań przed wielką ławą przysięgłych, poczułem że stan ąłem na rozstaju dróg. Przecież nie mogłem dalej prać pien iędzy przy tej całej nagonce. Ale czy umiałem coś oprócz tego? Pon iew aż rozpraw y odbyły się poza miastem, wieści o dochodzen iu przed wielką ławą przy‐ sięgłych nie wydostały się jeszcze na ulice Miam i. Pewn i prokurat orzy zwęszyli, co się święci, a niektórzy klienci wiedzieli, że tam jadę, lecz po pow rocie prow adziłem moją prakt ykę, jakby nic się nie stało. Byłem rozdart y między uczuciem, że dostałem drugą szansę – okaz ję na uło‐ żen ie sobie życia – a myślam i, że uszło mi to na sucho, więc niby czem u miałem przestać. W przypływ ie optym iz mu przekon yw ałem się sam, że jeśli prokurat ura miałaby dość dow o‐ dów, żeby mnie oskarż yć, już by to zrobiła. Ich śledzt wo opierało się na inf orm acjach poz yska‐ nych z akt z biura Henry’ego Jackson a. Nadal nikogo nie areszt ow an o, czy zat em dali nam spokój? Wciąż żyłem w obaw ie przed „pukan iem do drzwi”, a po moim wystąpien iu przed prokura‐ turą nękały mnie bezsenn e noce, ataki pan iki i zimn e poty. FBI, DEA, policja i celn icy – wszy‐ scy na mnie czyhali, pot encjaln ie obserw ując każdy mój krok i próbując zdobyć koronn y dow ód, który wpakow ałby mnie za kratki na długi czas. Czasem czułem na plecach ich oddech. Nie po raz pierwszy miałem wraż en ie, że wróciłem do woja i próbuję zgadn ąć, jak blisko są żołn ierze nieprzyjaciela. Byli już tuż-tuż, niem al na wyciągnięcie ręki. Życie rodzinn e niby było miłą odm ian ą, lecz nie pot raf iłem się skupić na prostych dom ow ych czynn ościach. W kilku ostatn ich lat ach klim at zmien ił się diam et raln ie, lecz nadal miałem klient ów, któ‐ rzy chcieli działać, jakby to był int eres jak każdy. Zaw odow i przestępcy nie porzucają swojej prof esji przy pierwszych kłopot ach. Mają ten styl życia we krwi. Wciąż więc prow adziłem swoją prakt ykę adw okacką w Miam i, lecz pow rót do pracy oznaczał, że musiałem zachow ać szczegól‐ ną ostrożn ość. Jeden fałszyw y ruch mógł dać prokurat urze wszystko, czego pot rzebow ała, żeby postaw ić mnie przed sądem. Jakbym nie miał jeszcze dość zmart wień, organ iz acja jedn ego z moich najw iększych klien‐ tów uwikłała się w pow ażn ą spraw ę karn ą. Benn y Hern ández sprzedał udziały w swoim impe‐ rium aroganckiem u gangsterow i Rickow i Bakerow i – temu sam em u, który pojaw ił się niez apo‐ wiedzian y podczas jedn ego z kursów z kasą na Anguillę. Mój instynkt mnie nie zaw iódł. Baker nie miał w sobie nic z uroku, wiedzy ani int eligencji Benn y’ego. Szedł na łat wiz nę i popełn iał błędy. Złapan y właściw ie na gorącym uczynku czekał na oskarż en ie przez federaln ą specgrupę na półn ocy Florydy. To wróż yło mu złą przyszłość, bo tamt ejsze ławy przysięgłych miały opin ię o wiele bardziej konserw at ywn ych niż w Miam i. Areszt ow an ie jakichś czterdziestu ludzi z jego starego gangu – w tym jego brat a Carlosa Hern ández a – skłon iło Benn y’ego do ucieczki do Hiszpan ii wraz z amerykańską żoną i siedm iorgiem dzieci. Ale miał na tyle roz um u, by podjąć swoje milion y z kont bankow ych, zan im je zam roż on o. W Hiszpan ii Benn y zdołał przekupić wielu właściw ych ludzi, żeby zapewn ić sobie niet ykaln ość – przyn ajm niej na krótką metę – i czekał na rozw ój wypadków w spraw ie Bakera w Europie, gdzie milion y gwarant ow ały mu
ochron ę przed ekst radycją pod warunkiem, że odpow iedn io odw dzięczy się kilku przedstaw icie‐ lom rządu. Baker i Carlos postan ow ili zostać i bron ić się przed zarzut am i, wierząc, że ich doborow i prawn icy zapewn ią im jakoś uniew inn ien ie ze względów form aln ych. Pechow o dla nich, takie rzadkie sukcesy zdarzają się zwykle w sądach stan ow ych, w których oskarż yciele prow adzą mnóstwo spraw jedn ocześnie i gdzie traf iają się błędy albo oskarż en i mogą korzystać z pisem‐ nych zez nań pod przysięgą, dających im wgląd w siłę stan ow iska władz. Jedn ak w sądach fede‐ raln ych prokurat orzy rzadko się mylą. Carlosa i Bakera czekał szok, bo nie mieli pojęcia, że sę‐ dzią w ich spraw ie jest ten sam konserw at ysta, który był bliski rozpat rzen ia mojej spraw y przed wielką ławą przysięgłych. Biorąc pod uwagę cięż ar dow odów przeciwko nim – a do tego zez nan ia dziesiątków świad‐ ków, którzy udzielili inf orm acji w zam ian za zmniejszen ie wyroków – nic w tym dziwn ego, że obu uznan o winn ym i. Szokow ały nat om iast kary. Bakera skaz an o na trzy wyroki doż yw otn ie‐ go więz ien ia plus dwieście lat na dokładkę. Pewn ie dostałby mniej, gdyby próbow ał zabić ame‐ rykańskiego prez ydent a. Carlos dostał dwadzieścia lat. Surow e wyroki i uzasadn ien ie sądu, że ci dwaj uczestn iczyli w zmow ie przestępczej, która obejm ow ała pon ad dwustu ludzi i zgrom adziła dwustum ilion ow y mająt ek, wstrząsnęły inn ym i klient am i, zmuszając wielu bossów do podjęcia drastyczn ych działań, zan im pęt la zaciśnie się im wokół szyi. Pewn ego dnia odez wała się do mnie Kelly, prosząc o spot kan ie. Wpadłem do jej domu w Key Biscayn e. Rozstała się z Edem i była aż nadt o zdoln a do rozkręcen ia własnego bizn esu. Min ęły, zdaw ało się, całe wieki, odkąd widziałem ją po raz ostatn i. Choć lata hulaszczego życia niew ątpliw ie się na niej odbiły, zachow ała pew ien urok. Przyglądając się jej, przypom niałem so‐ bie o gorzkiej uwadze Eda na początku, gdy lekcew aż ąco naz wał ją „zwykłą małą przem ytn icz‐ ką”. Typow a dla niego arogancja. Pod stereot ypow ą urodą skryw ała bystry umysł. Od razu przeszła do rzeczy. – Sporo się jebie, Ken. Wyjeżdżam z miasta na jakiś czas, dopóki spraw a nie przycichn ie, lecz dobrze wiedzieć co w traw ie piszczy. – Okej – odparłem, niepewn y, do czego zmierza. – Gdyby coś się stało, chciałabym zapewn ić sobie twoje usługi… Za opłat ą. Wręczyła mi plik got ówki, na oko dwa pat yki. – Taka zaliczka? – Mniej więcej. Chciałabym, żebyś mnie reprez ent ow ał, gdyby zrobiła się kiszka. Przyjąłem pien iądze. Ledw ie miesiąc późn iej zadzwon iła do mnie znow u. – Słuchaj, Ken, co do tej umow y… Nie będę cię już pot rzebow ała. Chcę pien iądze z pow ro‐ tem. – Kelly, nie tak to wygląda. Dałaś mi zaliczkę, żeby zapewn ić sobie moje usługi. Ona nie podlega zwrot ow i. – Co? Za kogo ty się, do kurw y, uważ asz, Rijock?! Oddaj mi moją pierdolon ą forsę!
Gdy trzasnęła słuchawką, nie mogłem uwierzyć w to, co się właśnie stało. Wprost niew iary‐ godn a arogancja! Podobn ie jak Ed, tak przyw ykła do tego, że jej podw ładn i są got ow i na każde skin ien ie, że w głow ie jej się poprzewracało. Rapt em kilka tygodni późn iej usłyszałem, że zbiegła do Meksyku z fałszyw ym dow odem tożsam ości. Nie tylko ona dała drapaka. Ed wyjechał ukradkiem do Francji i rozpoczął działal‐ ność wydawn iczą w Europie. Inni ludzie ze średn iego szczebla organ iz acji też opuścili kraj lub stan do czasu, aż afera przycichn ie. Trudn o uwierzyć, lecz gdy wszyscy wiali na pot ęgę i mimo kary wym ierzon ej jego brat u, Benn y wrócił na kont yn ent. Zainw estow ał niegdyś w pewn ą liczbę cent rów handlow ych w Ka‐ nadzie i chciał odz yskać część pien iędzy. Choć podróż ow ał z podrobion ym paszport em, nie‐ opatrzn ie nie zmien ił wyglądu. Został areszt ow an y i dodan y do listy członków gangu oczekują‐ cych na proces. W tle zdecydow an ych działań wym iaru spraw iedliw ości starałem się żyć tak norm aln ie, jak to było możliw e. Choć wielu moich dawn ych klient ów wypadło z gry, wśród tej garstki ludzi, dla których nadal coś robiłem, znaleźli się między inn ym i wybuchow i bracia Mart in ez. Vanderber‐ gow ie, farm erzy ekologiczn i, byli bardzo rozgoryczen i strat ą pien iędzy ulokow an ych na za‐ morskich kont ach bankow ych, które uległy pom niejszen iu o hon oraria adw okat ów z Saint Kitts. W świecie bizn esu tak to już bywa. Podróż e na Karaiby wym agały teraz nerw ów ze stali i choć już nie przew oz iłem pien iędzy, zaw sze wstrzym yw ałem oddech, przekraczając z pow rot em gran icę Stan ów. Po tym, jak groz ili mi śmiercią przez łódź Charliego, starałem się ogran iczyć moje kont akt y z braćm i, lecz Enrique, najstarszy, zwrócił się do mnie z dylem at em. Chciał kupić lekki sam olot od legaln ego sprzedawcy na południow ej Florydzie, żeby przem ycić trochę gat unkow ej marihu‐ any z Jam ajki. Miał brudn ą forsę, lecz zważ ywszy na agencje, które tropiły wszelkie transa kcje wyglądające na fin ansow an e z nielegaln ych środków, chciał ją ekspresow o wyprać. Tak się aku‐ rat złoż yło, że Vanderbergow ie mieli kasę na zam orskim koncie i chcieli, żebym pom ógł im ją przen ieść z pow rot em do Stan ów. Dostrzegłem szansę. Pon iew aż miałem dostęp do zam orskich środków klient ów czy też pełn om ocn ict wo do pod‐ pisu dyspoz ycji w ich spraw ie, nie widziałem problem u w zaa ranż ow an iu czegoś takiego. Myśla‐ łem, że dogodzę i jedn ym, i drugim. Poleciałem na Karaiby i postarałem się o now ojorską trat ę – czek wypisan y przez zam orski bank na jego korespondujące kont o na Manhatt an ie, wysta‐ wion y na sprzedawcę sam olot u, aby pierwszy klient mógł dokon ać zakupu i żeby się wydaw ało, że wpłat a pochodzi od legaln ej firm y. Następn ie odebrałem kasę od Enrique i przekaz ałem ją Vanderbergom, jakby właśnie przelan o ją z ich zam orskiego kont a. Suma zgadzała się z tą tra‐ sow an ą na ich kont o. Wydaw ało się, że wszystko przebiegło bezproblem ow o, mimo to Enrique zadzwon ił do mnie wściekły, wyw arkując poszczególn e słow a tą swoją chrapliw ą kubańską gwarą, ni to angielską, ni to hiszpańską: – W co ty sobie pogryw asz, Rijock? – Zrobiłem, jak prosiłeś…
– Wysłałeś mi czek. Zan im go rozliczyli, min ęło pięć dni. Pięć pieprzon ych dni! – Dostałeś swoje pien iądze? Jakiś problem? – Teraz mam kasę, ale musiałem czekać pięć pieprzon ych dni! Nie spodziew ałem się tego, że będę musiał czekać na własną forsę! Poz woliłem mu wyładow ać złość. Wydaw ało się, że sam olot dot arł na Jam ajkę, więc nie ro‐ zum iałem, w czym problem. Jedn ak gdy nadszedł czas, żeby odebrać zapłat ę, zauważ yłem, że jest znaczn ie mniejsza, niż się umaw ialiśmy. Najw yraźn iej Enrique mścił się na mnie za to, że kaz ałem mu czekać. Znając impulsywn y charakt er Kubańczyka, nie robiłem z tego spraw y. Miesiące po moim zez nan iu przed wielką ławą przysięgłych zam ien iły się w rok, a ja nadal to robiłem: prałem brudn e pien iądze, próbując robić wraż en ie przeciętn ego, mało znaczącego prawn ika z własną prakt yką. Spokojn a codzienn ość stała się dla nas rut yn ą. Den ise pracow ała dorywczo w moim biurze, często zabierając z sobą Ant on a, gdy nie mogła znaleźć opiekunki. Im więcej czasu mijało, tym bardziej byłem w stan ie przekon ać sam siebie, że może się wyw in ę. Następn ym wspóln ikiem, który zaliczył wpadkę, był Michae l Lew is, księgow y stojący za ge‐ nialn ą met odą pran ia brudn ych pien iędzy na prow iz je dla handlowców, ten sam, który waln ie się przyczyn ił do założ en ia restauracji Midn ight Oasis dla Eda i Kelly. Stał się przedm iot em do‐ chodzen ia, gdy urząd skarbow y nabrał podejrzeń wobec zez nań podatkow ych jego klient ów. Starał się w nich wykaz ać, że otrzym yw ali stały dochód z legaln ych źródeł. Fiskus miał naz wi‐ ska mnóstwa osób, poczyn ając od Eda i Kelly przez członków załogi i kapit an ów statków na ob‐ sługiw an ych przez nich jedn ostkach aż do przew oźn ików, którzy transport ow ali ich narkot yki po dostaw ie do kraju, i hurt own ików odsprzedających je dalej. Przyz nał się w przypadku po‐ mniejszych zarzut ów, lecz doz nał szoku, gdy sędzia postan ow ił go ukarać dla przykładu i skaz ał go na pięć lat więz ien ia. Niedługo pot em odebrałem telef on od Dav ida Matt hewsa, obrońcy w procesach karn ych, znajom ego z czasów studiów prawn iczych. Reprez ent ow ał Michae la Lew isa. Spot kałem się z nim w jego biurze w cent rum. Michae l miał nadzieję zez naw ać przeciwko kilku inn ym klien‐ tom, zabiegając o zmniejszen ie wyroku. Dav id pokaz ał mi listę ludzi, o których chodziło – kom‐ pendium, kto jest kim w tej całej szajce. Chciał, żebym pom ógł mu ich zident yf ikow ać. Przeglą‐ dając ten spis, zauważ yłem, że był to wykaz ludzi, z którym i miałem do czyn ien ia przez osiem ostatn ich lat. Lew is był, co może i zroz um iałe, wściekły, że sam stał się stron ą śledzt wa. Zaw sze wypierał się swojego zaa ngaż ow an ia. Każdy, kto czynn ie pom aga handlarzom w oszustwie podatko‐ wym i korzysta z uciech życia opłacan ych przed narkot yki, musi się liczyć z tym, że prędzej czy późn iej znajdzie się pod lupą. Dav id zapyt ał, czy wiem, gdzie przebyw ają niektórzy z tych ludzi, czy unikają wym iaru spraw iedliw ości, czy też są już w więz ien iu. W zam ian opow iedział mi trochę o spraw ie Micha‐ ela. Uznałem to za obopóln ie korzystn ą wym ian ę inf orm acji, lecz nie wyczyt ałem między wierszam i, o co naprawdę chodzi.
Na akcie oskarż en ia brakow ało jedn ego naz wiska. Mojego. Pół roku po spot kan iu z Dav idem przyszedłem do biura wcześnie rano, by przygot ow ać się do fin aliz acji sprzedaż y nieruchom ości. Byłem ubran y swobodn ie, w dżinsy i koszulkę polo, bo garn it ur miałem dopiero odebrać z praln i chem iczn ej. Spędziłem w biurze rapt em kilka min ut, gdy weszło dwoje ludzi. Poz nałbym ich wszędzie. Prześladow ali mnie w snach przez dwa lata. – Pam ięt a nas pan? Matt hew Mart in i Julie Richt er, agenci specjaln i skarbówki, którzy kiedyś wez wali mnie przed wielką ławę przysięgłych. Tym raz em nie byli tacy uprzejm i. – Kenn ecie Rijock, jest pan areszt ow an y. Richt er podeszła do mnie z kajdankam i. Mart in zaczął odczyt yw ać moje praw a. – Dobrze – odparłem. – Czy mogę zostaw ić wiadom ość dla mojej żony? Zgodzili się i pat rzyli, jak piszę liścik do Den ise, która miała się zjaw ić w biurze o dziew iąt ej z naszym syn em: „Zostałem areszt ow an y. Zadzwoń do mojego adw okat a”. Nie chciałem zo‐ staw iać jego naz wiska, żeby nie zobaczyli go funkcjon ariusze, dopisałem więc num er do moje‐ go kuz yn a, który – wiedziałem – załat wi mi sprawn ego obrońcę. Poz wolili mi zam knąć biuro, a pot em zakuli w kajdanki i wyprow adzili przez tyln e drzwi do czekającego sam ochodu. Urząd skarbow y znów upom niał się o mnie. DEA skupia się wyłączn ie na narkot ykach, cel‐ nicy na przem ycie, ale skarbówka to co inn ego – oni szukają dow odów w papierach. Może i miałem paran oję, lecz Mart in i Richt er wydaw ali się całkiem zadow olen i z fakt u, że tym raz em mogli wyprow adzić mnie w kajdankach. Widać nie byli zbyt szczęśliw i, gdy ostat‐ nim raz em odm ów iłem składan ia zez nań. Zabrali mnie do sądu federaln ego, gdzie mieli mnie poddać dalszym czynn ościom. To tam po raz pierwszy się dow iedziałem, że chcą mnie oskarż yć o naruszen ie Ustaw y o nieuczciw ych prakt ykach i przestępczości zorgan iz ow an ej, w skrócie RICO (Racket ee r Inf lue nced and Corrupt Organ iz at ions) – czyli o to, że byłem zaw odow ym przestępcą. Zwykle jest to zarzut zarez erw ow an y dla gangów, w zam yśle przez naczon y do walki z maf ią. Możn a za to dostać naw et dwadzieścia lat. Jakby tego było mało, oskarż on o mnie równ ież o zmow ę w celu oszustwa fin ansow ego poprzez utrudn ian ie legaln ego pobiera‐ nia podatków przez urząd skarbow y, za co groz i kara pięciu lat więz ien ia. Znów mnie zapyt an o, czy chcę współpracow ać. Choć wiedziałem, że muszą na mnie coś mieć, czułem się na tyle śmiały, żeby wyt rzym ać do czasu, aż poz nam siłę stan ow iska władz. Byłem też wciąż zdet erm in ow an y, by nie zacząć sypać, i czułem pewn ość, że poz ostan ę lojaln y wobec klient ów. Niez ależn ie od tego, co się stan ie, ja ich nie zdradzę. Osadzon o mnie w celi, żebym przet raw ił inf orm acje i poczekał na doprow adzen ie po połu‐ dniu przed sędziego pokoju, który miał zdecydow ać, czy mam praw o do wyjścia za kaucją. Na dołku zacząłem się zastan aw iać, jak się tu znalaz łem. Gdy zjaw ił się mój obrońca, Allan Thom as, naszym pierwszym prioryt et em było przygot o‐ wan ie stan ow iska wyjaśniającego, czem u mam praw o do kaucji. Gdyby uznan o, że istn ieje ry‐ zyko ucieczki albo że nie mam dostat eczn ych więz i ze społeczeństwem, mogliby mnie prze‐
trzym ać aż do procesu. Pon iew aż jedn ak byłem uprawn ion y do wykon yw an ia zaw odu prawn i‐ ka, miałem rodzin ę i mieszkałem w Miam i od dwudziestu lat, czułem, że poz wolą mi wyjść. Gdy nadszedł czas rozpraw y, przyszli strażn icy i bezcerem on ialn ie przykuli mnie do kilku dilerów, z biedn iejszych dzieln ic, którzy mieli staw ić się w tym sam ym czasie. Sądy federaln e to ostatn ie miejsce, gdzie możn a się spodziew ać faw oryz ow an ia przestępców w białych ręka‐ wiczkach. Wejście na salę rozpraw w roli oskarż on ego o czyn karaln y, w kajdankach, przykut ego do zgrai dilerów było gorzkim przeż yciem. Przyw ykłem do siedzen ia na uprzyw ilejow an ej poz ycji, w ław ie obrońcy, a teraz znalaz łem się w cent rum uwagi jako niedawn o areszt ow an y podsąd‐ ny. Allan okaz ał się idea ln y do tej robot y. W odróżn ien iu od wielu prawn ików z Miam i, którzy prow adzili spraw y narkot ykow e, nie był ani zuchwały, ani efekciarski, miał za to spokojn y tem‐ peram ent południowca. Elokwentn ie przedstaw ił nasze stan ow isko w spraw ie kaucji, dodając, że pod żadn ym względem nie stan ow ię zagroż en ia dla społeczeństwa; nie miałem przy sobie bron i w chwili areszt ow an ia i nic nie wskaz uje na to, że sprzedaw ałem narkot yki. Odczyt an o zarzut y. Sędzia w spokoju wysłuchał szczegółów. Musiał jedn ak wziąć pod uwagę jedn ą niecodzienn ą okoliczn ość – spraw ę wnoszon o nie w Miam i, lecz w Gainesville, dlat ego musiał się zastan ow ić nad tym, czy bezpieczn ie jest poz wolić mi na dojazd na miejsce rozpra‐ wy na własną rękę. Po długim rozm yślan iu nad tą kwestią w końcu zat wierdził mój wniosek o kaucję. Podpisałem zobow iąz an ie, że staw ię się na wszystkie rozpraw y, i wpłaciłem dziesięć procent rzeczyw istej sumy kaucji. Wychodząc z gmachu sądu, byłem wdzięczn y, że darow an o mi woln ość. Nie wiedziałem tyl‐ ko, jak długo będę mógł się nią cieszyć.
ROZDZIAŁ 22
OSKARŻENIE Dopiero w drodze do domu to do mnie dot arło: gdyby mnie skaz ali, mogłem spędzić reszt ę ży‐ cia w więz ien iu. Może i za przestępstwa, o które mnie oskarż an o, groz iło dwadzieścia pięć lat, lecz mogłem być pew ien, że specgrupa do walki z przestępczością zorgan iz ow an ą doda do tego wszystkie prochy i pien iądze, żądając doż yw ocia. A federaln e wyt yczn e orzekan ia nie przew i‐ dyw ały zwoln ien ia za dobre zachow an ie. Doż yw ocie to doż yw ocie. Stałem nad przepaścią. W mojej głow ie kołat ało pyt an ie: dlaczego? Dlaczego teraz? Uświadom iłem sobie, że oba zarzut y podchodzą pod zmow ę przestępczą, czyli że dość do‐ brze wyczerpują podstaw ow e znam ion a przestępstwa. Oznaczało to, że co najm niej dwie oso‐ by zmów iły się lub zgodziły, by popełn ić określon e przestępstwa, że ja świadom ie i dobrow oln ie przyłączyłem się do tej zmow y i że jej uczestn ik przeprow adził późn iej co najm niej jedn o jaw‐ ne działan ie w celu wspom agan ia tej zmow y lub pom ocn ict wa w niej. Wiedziałem, że organ iz acja, którą reprez ent ow ałem, liczyła jakieś dwieście osób. Kilkoro areszt ow an o podczas zasadzki na Ricka Bakera i braci Hern ández. Część z nich zez naw ała, żeby zmniejszyć swoje wyroki. A taki rozw ój wypadków oznaczał, że niektórzy musieli zez na‐ wać przeciwko mnie. Ale kto? Podczas gdy zadręczałem się tym, kto mógł mnie zdradzić, Den ise wpadła w histerię. Próbo‐ wałem zachow ać optym izm, lecz nie była głupia. Wiedziała, że poprzeczka poszła do góry. – Co się z nami stan ie? – zaw odziła. – Co ja zrobię, jak cię wsadzą? Na to nie miałem odpow iedzi. – Po prostu pow iedz mi, gdzie są pien iądze. – Co? – Pow iedz mi, gdzie je ukryłeś. – Nie wiem, o czym mów isz.
– Daj spokój, musiałeś coś odłoż yć… Wyprałeś całą masę brudn ych pien iędzy. Gdzie je ukry‐ łeś? Żałuję, że nie mogłem jej pow iedzieć, że na końcu tęczy czeka garn uszek złot a, lecz prawda była taka, że nie miałem żadn ych plan ów awaryjn ych. Zaw sze się obaw iałem, że jeśli kiedyś mnie areszt ują, wszystko, co mieliśmy zapisan e na nasze naz wisko, zostan ie zajęt e jako do‐ chód z przestępstwa. Stracim y kasę i sam ochody, więc w ostat eczn ym rozrachunku nie posiada‐ łem auta, domu ani kont a. – Coś wym yślim y. Jej krzyk, gdy uciekała do sypialn i, zat rzaskując za sobą drzwi, świadczył o tym, że to jej nie przekon ało. Dwa tygodnie późn iej zadzwon ił Allan. Miał akt oskarż en ia. Po raz pierwszy mieliśmy zo‐ baczyć skalę spraw y przeciwko mnie. To była bolesna lekt ura. Pet er i Marcus, dwaj członkow ie załogi na łodzi Eda, zat rudn ien i z początku przez Kelly, którzy polecieli z nami na Anguillę podczas naszej pierwszej wielkiej misji przem yt u masow ej ilości pien iędzy, zez naw ali przeciwko mnie. Pom ogłem im się wzbo‐ gacić, a oni odw dzięczyli się, mów iąc sądow i, że wyprałem ich szmal. Gdy wróciłem myślam i do tego zajścia z zam roż on ym i milion am i w banku Henry’ego Jackson a, przypom niałem sobie, że z wszystkich klient ów to oni mieli najw iększe pret ensje, że Harvey bierze dwadzieścia pięć procent dla siebie. To była zem sta. Przerwałem czyt an ie, by się zastan ow ić nad tym. Choć ich zez nan ie było ewidentn ie szko‐ dliw e i osobiście dot kliw e, nie stan ow iło koronn ego dow odu, na jaki mogła liczyć prokurat ura. Może to da się obalić. Może się przeliczyli… Było jedn ak gorzej, niż mogłem sobie wyobraz ić. Słow a raz iły niczym sztylet y wbijan e w moje serce. Ed Becker. Człow iek, który niegdyś naz wał mnie swoim brat em, który pow iedział, że jesteśmy ulepie‐ ni z tej sam ej glin y – to on mnie wydał. Nie było żadn ego świat ełka w tun elu. Jak? Dlaczego? Ed przecież pow in ien był wypaść z gry, żyjąc gdzieś na południu Francji. Hi‐ storia jest jedn ak pełn a opow ieści o kręt aczach, którzy nie wiedzieli, kiedy trzeba przestać. Po‐ dobn ie jak wcześniej Bern ard Calderon i Benn y Hern ández dał się pon own ie skusić branż y i widoczn ie wierzył, iż zdoła sam wyprać swój nowy szmal. Mylił się. Areszt ow an o go pod za‐ rzut am i zupełn ie niez wiąz an ym i z dochodzen iam i wszczęt ym i na Florydzie lub na Karaibach. Najw yraźn iej przekon ał się na własnej skórze, że francuski syst em pen it encjarn y jest o wiele gorszy niż amerykański. Może i miał metr osiemdziesiąt z hakiem i był kiedyś kapit an em stat‐ ku oraz przem ytn ikiem prochów, lecz w nagrodę został tylko trochę pot urbow an y przez współ‐ więźn iów, doz nając złam an ia żeber. Wydaje się, że arabscy skaz ańcy poczuli się uraż en i tym, że jest Żydem, czego naw et ja nie wiedziałem, bo dobrze to ukryw ał. Być może właśnie to przeż ycie przekon ało go do oddan ia się do dyspoz ycji prokurat ury. Czyt ając szczegóły zez nan ia, które złoż ył, słyszałem w głow ie słow a André sprzed lat: „Ed pierwszy wbije ci nóż w plecy, jeśli spraw y się rypn ą”.
Paradoks polegał na tym, że gdyby tylko unikał kłopot ów, mógł ożen ić się ze swoją francu‐ ską narzeczon ą, z którą żył na kocią łapę, i być może zyskać obyw at elstwo swojej now ej ojczy‐ zny. Z doświadczeń ze spraw y Bern arda wiedzieliśmy, jak bardzo nieskorzy byli Francuz i do ekst radycji krajan ów… Zez nan ie Eda stało się koronn ym dow odem. Aby ogran iczyć własną karę, sprzedał im wszystko – przekręt y, klient ów, pien iądze i met ody. Teraz już roz um iałem, że to jego zez nan ie pogrąż yło księgow ego Michae la Lew isa. Byłem w szoku. I pom yśleć: dwa lata wcześniej, gdy stałem przed wielką ławą przysięgłych, poszedłbym na‐ wet do więz ien ia, żeby ich chron ić! Czwart y świadek, niew ym ien ion y z naz wiska w akcie oskarż en ia, był skłonn y zez nać, że uczestn iczyłem w przelocie pryw atn ym sam olot em, który on pilot ow ał, mającym na celu prze‐ myt narkot yków. Od razu wiedziałem, o kogo chodzi – o Trev ora, not ariusza, który udzielił ślu‐ bu mnie i Den ise. Trev or był nauczycielem. Kupow ał kokainę od André. Lubił forsę z koki, lecz ciągle bał się re‐ perkusji. Kiedyś, gdy mieszkał na zachodn im wybrzeż u Florydy, w domu z dostępem do plaż y, span ikow ał, gdy poszedł się ostrzyc, a fryz jer pow iedział: „Wie pan, pat rząc na pana, nikt nigdy by się nie dom yślił, jak pan naprawdę zarabia na życie”. To był dla niego wystarczający pow ód, żeby wystaw ić dom na sprzedaż i się wyprow adzić. Poszedł do szkoły lat an ia i zdobył licencję pilot a. Od czasu do czasu korzystałem z jego dwusiln ikow ego sam olot u, który kupił niedługo po‐ tem. Przydaw ał się, gdy trzeba było szybko wyskoczyć z amerykańskich Wysp Dziew iczych do bryt yjskich teryt oriów za wodą. Trev or był w gorącej wodzie kąpan y. Gdy baw ił w Los Angeles, wyn ajął lim uz yn ę – zakochał się w blondynce za kółkiem. Równ ie szybko sprzedał swój dom na zachodn iej Florydzie, roz‐ wiódł się z żoną, ożen ił z szof erką i przen iósł do Miam i. Nową przykrywką dla jego działaln ości tut aj była pryw atn a poczt a. Pom ogłem mu przy form aln ościach. Wkrótce został ojcem, więc pow in ien em się dom yślić, że zrobi wszystko, żeby kryć własny tyłek, jeśli DEA złoż y mu wiz yt ę. Jego oświadczen ia nie trzym ały się jedn ak kupy. Jeden jedy‐ ny raz leciałem sam olot em wtedy, gdy Jimm y poz wolił mi przejąć stery podczas pierwszego lotu na Anguillę! Naw et po tych ciosach bez uprzedzen ia prokurat or federaln y nie miał dość. W następn ych tygodniach oskarż en ie zgłosiło wniosek, że ma zam iar skorzystać z reguły czterysta cztery Federaln ych Reguł Dow odow ych w związku z zarzut am i wobec mnie. Gdybym postan ow ił się opierać i przystąpił do rozpraw y, prokurat ura przedłoż y dow ód inn ego, jak dot ąd niez arzucon ego mi nielegaln ego działan ia. To oznaczało, że zaczną od dow odów przeciw Ber‐ nardow i i Charliem u Nuñ ez ow i. Chcieli mnie zdyskredyt ow ać przed ławą przysięgłych, żebym nie miał najm niejszych szans. Wniosek był prosty. Gdybym zam ierzał się bron ić i próbow ał twierdzić, że jestem naprawdę wiarygodn ym prawn ikiem – że byłem zam ieszan y tylko w tę jedn ą transa kcję – to by nie przeszło.
Zastan aw iając się, czy pow in ien em przyz nać się do winy i ogran iczyć strat y, musiałem przygot ow ać na najgorsze Den ise. – Słuchaj – zacząłem – nie ma co owijać w baw ełn ę. Moja syt ua cja jest dram at yczn a. Co najm niej trzech duż ych klient ów pom oż e prokurat orow i federaln em u. Będą zez naw ać prze‐ ciwko mnie. Gdybym przystąpił do rozpraw y, tłum aczyłem jej, pow iedzą sądow i, że założ yłem dla nich firm y w rajach podatkow ych, przem yciłem raz em z nimi masow ą ilość kasy z narkot yków za gran icę i zdepon ow ałem ją w banku oraz że doradzałem im w kwestii wielu nielegaln ych przedsięw zięć związ an ych z narkot ykam i, przem yt em i pran iem forsy z przestępstw. Den ise spojrzała na mnie błagaln ym wzrokiem. – Ale czy nie moż esz pow iedzieć, że przyjąłeś tę pracę w dobrej wierze czy coś? Pow iedz, że jesteś niew inn y. Tak, doradzałeś im, ale nie miałeś pojęcia, skąd te pien iądze pochodzą. – Mógłbym, ale jest jeszcze jeden det al. Rozpraw a odbędzie się w Gainesville. A to znaczy, że ława przysięgłych będzie pełn a ludzi z florydzkiej prow incji. Oni podejm ą decyz ję, jeszcze zan im wejdą na salę. Spojrzą raz na mnie i uznają, że jestem nieuczciw ym prawn ikiem. Po‐ tem prokurat or federaln y zmiesza mnie z błot em, wygarn ie wszystko, co ma związ ek z Ber‐ nardem, Benn ym i Rickiem Bakerem… – Na pewn o coś moż esz zrobić! Nigdy nie spraw iałeś kłopot ów. Nie dostałeś choćby manda‐ tu za złe parkow an ie. To musi się liczyć. – Może. Ale tylko, jeśli przyz nam się do winy. Jeśli stan ę przed sądem i uznają mnie za winn ego, dostan ę pełen wyrok. Dadzą mi popalić za marn ow an ie czasu sądu lipn ą obron ą… – Co ty mów isz? – Chyba nie mam inn ej możliw ości… Den ise siedziała w milczen iu z twarzą ukryt ą w dłon iach. – To moja jedyn a szansa na łagodn y wyrok – dodałem. – Sądzę, że pora się poddać. Jeśli tego nie zrobię, mogę równ ie dobrze strzelić sobie w łeb. Den ise uniosła głow ę i spojrzała na mnie oczam i czerw on ym i od łez. – A co ze mną? Co z twoim syn em? Jak niby mamy przeż yć, gdy ty będziesz gnił w pierdlu? – Jeśli zdecyduję się na to, może dostan ę pięć lat. Ant on będzie miał siedem, gdy wyjdę. Nie mów ię, że to będzie łat we, ale mogę to nadrobić. Moż em y zacząć od nowa. – Nie mów tak. Nie wiem, czy dam sobie z tym radę. Choć myśl o przyz nan iu się do jakiegokolw iek przestępstwa kłóciła się z wszystkim, czego mnie nauczon o, nie miałem wyboru. Wbrew prot estom żony pow iadom iłem swojego adw oka‐ ta, że chcę zmien ić stan ow isko, a zastępca prokurat ora federaln ego prow adzący moją spraw ę umów ił spot kan ie. Zaż ądał, żebym zaoferow ał im jakiś dow ód. Czyli miałem ujawn ić wszystkie obciąż ające fakt y związ an e z moją spraw ą, a prokurat or wysłucha mnie i zdecyduje, czy moje oświadczen ie ma wystarczającą wart ość, żeby mógł poprosić sędziego orzekającego o fory dla mnie…
Najpierw pot rzebow ałem pot wierdzen ia niet ykaln ości na piśmie, żeby w wypadku, gdyby postan ow ił nie uznać mojego przyz nan ia się do winy w odn iesien iu do wyroku, nie mógł wyko‐ rzystać tego mat eriału ani zez nan ia przeciwko mnie, gdy spraw a traf i na wokandę. I tak w zat łoczon ym pokoju w sądzie w obecn ości prokurat orów i urzędn ików skarbówki ujawn iłem kulisy dziesięcioletn iej działaln ości przestępczej. Przyz naw ałem się do łam an ia tych sam ych praw, których jako prawn ik przysięgałem przestrzegać. Pow iedziałem im, ile mogłem – o Edzie Beckerze i Kelly, zakładan iu firm i zam orskich kont, inn ych chwyt ach, by ukryć pien ią‐ dze, i przekręt ach, aby unikn ąć podatków. W końcu klienci, których tak gorliw ie chron iłem przez dekadę, obrobili mi tyłek aż miło… – Co stało się z pana sam olot em? – zapyt ał tęgaw y funkcjon ariusz. – Słucham? Z jakim sam olot em? – Nie wiedziałem, o co chodzi. – Pot raf ię pilot ow ać, ale nig‐ dy nie miałem sam olot u. – Tym, który podpalon o na pasie start ow ym na Jam ajce, zabijając pilot a. Zaszokow an y zerkn ąłem na Allan a – miał w oczach przeraż en ie. – Był pan zarejestrow an y jako właściciel – dodał agent urzędu celn ego. Wyt ęż yłem pam ięć. To nie mogli być bracia Mart in ez, prawda? Enrique się wkurzył, że ten czek bankow y rozliczon o dopiero po pięciu dniach… Ale czy naprawdę mógł być aż tak mściw y, żeby zapisać na moje naz wisko sam olot, który, jak przecież wiedzieli, zaw sze już będzie łączo‐ ny z działaln ością przem ytn ików narkot yków? Pow iedziałem o tym zebran ym prokurat orom. – To może wszystko wyjaśniać… Sam olot na pana naz wisko przyleciał na Jam ajkę. Nie przekupili policji. Jakiś gang podpalił go i zabił pilot a – pow iedział celn ik. Osłupiałem. Oto dow iadyw ałem się, do czego się posun ęli ci moi tak zwan i klienci, by chro‐ nić własny int eres. Na tym się nie skończyło. Odez wał się przedstaw iciel DEA: – A co może nam pan pow iedzieć o cięż arówce UPS? – Nie roz um iem – odparłem, kręcąc głow ą. – O łódce należ ącej do braci Nuñ ez ów, którą porzucon o na Anguilli. Zrobiła tyle dostaw do Stan ów, że naz waliśmy ją cięż arówką UPS. O to mi chodzi. Jak mogłem zapom nieć o tej łajbie? To przez nią bracia Mart in ez – znow u oni – groz ili mi śmiercią, jeśli ruszę ją z port u, choć od dawn a wiedziałem, że służby mają ją na oku. – Wiem y, że miał pan z tym związ ek – podjął gość z DEA. – Ostrzegł pan mechan ika, żeby trzym ał się od niej z daleka. Gdy pow iedziałem, że nie miałem nic wspóln ego z łódkam i żadn ych klient ów, otworzył akta. Na wierzchu leż ał odręczn y liścik: „Zabieraj się stamt ąd, psy węszą wokół łodzi. Nie zbli‐ żaj się do niej”. Moje pismo. Pow in ien em był wiedzieć, że będzie coś nie tak z tą łódką. Moje poczyn an ia znów ściągnęły na mnie gniew krewkiego Enrique Mart in ez a.
– I jeszcze jedn o… – dodał prokurat or. – Gdzie znajdow ał się dom, który miał pan na Anguil‐ li? – Nie miałem tam żadn ego domu – odpow iedziałem. – Chyba przez cały czas, gdy tam by‐ łem, ani razu nie nocow ałem na wyspie, nie wspom in ając o zakupie nieruchom ości. Ale dlacze‐ go pan o to pyta? – Przecież był tam pan przez bite siedem miesięcy w 1982 roku. Wiem y, że pan tam wje‐ chał, lecz min ęło wiele miesięcy, zan im odn ot ow an o pana wyjazd. Musiał mieć pan tam swoją siedzibę. Uśmiechn ąłem się. Choć nie mogłem się nadziw ić, jak baczn ie moi prześladowcy obserw o‐ wali moje ruchy przez te wszystkie lata, miałem też trochę sat ysf akcji z tego, że moje niet ypo‐ we mod us operand i wjeżdżan ia i wyjeżdżan ia z tego małego raju podatkow ego zupełn ie zbiło ich z tropu. Wyjaśniłem im uroki tych wyspiarskich teryt oriów i ich pobieżn ej kont roli, co oznaczało, że możn a było tam wjechać i wyjechać, okaz ując po prostu świadect wo urodzen ia w celu ident yf i‐ kacji i nie plam iąc paszport u pieczątkam i. Starałem się być możliw ie jak najbardziej otwart y podczas przesłuchan ia, licząc na to, że zrobię wraż en ie skruszon ego i skorego do współpracy dla większego dobra – i dla zmniejszen ia wyroku. Wciąż mnie zadziw iało, jak szerokie łuki zat oczyło to śledzt wo. Przew oźn icy, przem ytn icy i załoga – oni wszyscy dali się przekon ać do współpracy. Im dalej schodzili w dół drabinki, tym więcej znajdow ali ludzi do oskarż en ia. Oni wszyscy byli w takiej sam ej syt ua cji jak ja. I jak ja uświadom ili sobie, że jedyn a szansa na łagodn iejszy wyrok to pójść władzom na rękę. Po zakończen iu przesłuchan ia poz wolon o mi wrócić do domu. Następn ym raz em miałem się staw ić w sądzie w Gainesville, gdzie miałem poz nać swój los. W ciągu tygodni po mojej decy‐ zji o przyz nan iu się do winy Den ise wpadła w głęboką depresję. Praw ie się do mnie nie odz y‐ wała. Zastan aw iało mnie, jak nasze małż eństwo zniesie przym usow ą separację. Jedyn e dobre wieści były takie, że urząd prokurat ora skont akt ow ał się z kancelarią Allan a, by go poinf orm ow ać, że wniosą o niższy wym iar kary niż ten przew idzian y przy jej zwyczajo‐ wym złagodzen iu. No to jedn a rzecz z głow y. Została już tylko decyz ja co do mojego wyroku. Kolejn a wiadom ość pot wierdziła term in rozpraw y, na której miał zapaść wyrok. Niebaw em.
ROZDZIAŁ 23
PODRÓŻ, KTÓRĄ MUSISZ ODBYĆ SAM Nie przychodzi mi do głow y wiele bardziej pouczających doświadczeń dla prawn ika niż uczest‐ nict wo w ogłoszen iu własnego wyroku. Pojechałem do Gainesville z Allan em Thom asem, moim obrońcą, pełen obaw i wstręt u do sam ego siebie. Dopiero teraz czułem, jaki jestem sam otn y jako oskarż on y z zarzut em karn ym. Tuż przed rozpoczęciem rozpraw y ogarn ęła mnie pan ika. Życie wym ykało mi się z rąk i nie by‐ łem w stan ie temu zapobiec. Syren a ryczała – czekałem tylko, aż bomba wybuchn ie. Allan przedłoż ył kopie nagród i odz naczeń, które przyz nan o mi za służbę w Wietn am ie i Kambodży, lecz sędzia nie mógł wydaw ać się mniej urzeczon y. Następn ie mój obrońca podsu‐ mow ał moją karierę, skupiając się na poz yt yw ach. Gdy nadeszła moja kolej, postan ow iłem nic nie mów ić. Rzuciłem tylko pokorn ie, że jestem got ów przyjąć mój wyrok. Po nam yśle sędzia w końcu wydał wyrok – cztery lata w więz ien iu federaln ym. Zważ ywszy na to, że liczyłem na pięć, może się wydaw ać, że przyjąłem tę now in ę z pewn ą ulgą, lecz to nic przyjemn ego usłyszeć, że idziesz za kratki. Od razu pom yślałem o Ant on ie. Będzie miał siedem lat, gdy wyjdę… Dla mnie to było jak wieczn ość. Jedyn e zalecen ie poza tym, które otrzym ałem tego dnia, było takie, że muszę się zgłosić za trzydzieści dni, by rozpocząć odbyw an ie kary; gdzie dokładn ie, to było jeszcze do ustalen ia. Po zakończen iu rozpraw y wróciłem do Miam i. Den ise była zrozpaczon a. Do tego nadal nie wiedzieliśmy, gdzie będę siedział. Była duża szansa, że wyślą mnie do inn ego stan u, a to ozna‐ czałoby brak wiz yt rodzinn ych. Chciałem, żeby żona i syn byli jak najbliż ej. Mart wiłem się też o moich rodziców. Byli w podeszłym wieku, lecz nie niedołężn i, i mogli podróż ow ać pod warun‐ kiem, że niedaleko.
Co dziwn e, przez te kilka tygodni, które zostały mi do odsiadki, życie biegło zwyczajn ie. Jako że moją spraw ę wniesion o poza Miam i i nie traf iła do gaz et, niew ielu ludzi poza kilkor‐ giem bliskich przyjaciół i prawn ików zaa ngaż ow an ych w spraw ę wiedziało, że zostałem aresz‐ tow an y. Musiałem zająć się przygnębiającą kwestią likwidacji mojej prakt yki adw okackiej. Dziesięć lat wcześniej niem al zbankrut ow ałem, gdy moje życie było w rozsypce. Teraz historia się pow tarzała, choć w skrajn ie odm ienn ych warunkach. Skupiłem się na dom knięciu bież ących spraw klient ów, uporządkow an iu moich i poświęcen iu możliw ie jak najw iększej ilości czasu mojem u trzyletn iem u syn ow i. Pat rzyłem na Den ise i coś mi mów iło, że nasze małż eństwo nie przet rwa mojej odsiadki. Nie mogłem liczyć na to, że będę miał dom, do którego mogę wrócić. Gdy ten sądn y dzień coraz bardziej się zbliż ał, zacząłem pan ikow ać. Nadal nie wiedziałem, gdzie mnie zam kną, z kim mnie wsadzą do celi. Czy współw ięźn iow ie będą mieli mi za złe to, że jestem prawn ikiem? Wiedziałem, że funkcjon ariusze służby więz ienn ej robili trudn ości nie‐ którym prawn ikom reprez ent ującym oskarż on ych o narkot yki. Jaki los czekał mnie? Dwa tygodnie przed godzin ą zero przyszły wieści, że mam się zgłosić do bazy lotn iczej w Eglin i tamt ejszego federaln ego oboz u karn ego, żeby rozpocząć odbyw an ie kary. Eglin leż a‐ ło na półn ocy Florydy, daleko od Miam i, lecz przyn ajm niej w tym sam ym stan ie. Odliczałem dni. Ostrzygłem włosy, jakbym szedł do wojska, i w bardzo znajom ej pow tórce z przeszłości mu‐ siałem z przykrością uśpić naszego psa. Den ise była pewn a, że starzejący się zwierzak będzie dla niej zbyt duż ym cięż arem. Gdy zabierałem go do wet eryn arza, zaczęły mnie nachodzić wspom nien ia czasów, gdy zrobiłem to samo z kot em i psem moich rodziców, zan im udałem się do Wietn am u. W pracy dom knąłem akta, oddałem dane klient ów do przechow an ia i skierow ałem wszelkie spraw y w toku do inn ych prawn ików. Gdy miałem już czyste kont o, nadszedł czas, żeby za‐ mknąć biuro, przen ieść ostatn ie papiery i zaplan ow ać wyjazd do Eglin. Przed podróż ą zjadłem poż egnaln y obiad z bliskim i przyjaciółm i. Pan ow ał pon ury nastrój i była w tym jakaś nieodwołaln ość, która wskaz yw ała, że pot rwa on dłuż ej niż moja odsiadka. Naprawdę nie miałem pojęcia, do jakiego życia będę wracał. Najt rudn iej było opuścić Ant on a, wiedziałem bow iem, że syt ua cja się zmien i. Życie trwa dalej, czy jesteś, czy nie. Przed moją podróż ą w jedn ą stron ę na półn oc Den ise odw ioz ła mnie na lotn isko w Miam i. To było bardziej bolesne, niż mogłem sobie wyobraz ić. Mój syn nie miał pojęcia, co się dzieje, lecz wyczuł z rozpaczy matki, że zachodzi jakaś gwałt own a zmian a. Niem al od razu wyw ołali mój lot. André zapropon ow ał, że pot ow arzyszy mi do Eglin, lecz odrzuciłem tę wspan iałom yśln ą ofert ę, mów iąc mu, że nie chcę, żeby wracał w pojedynkę. Są takie podróż e, które człow iek pow in ien odbyć sam.
ROZDZIAŁ 24
WIĘZIENNY WIKT I OPIERUNEK Było ciemn o, gdy sam olot leciał na półn oc wzdłuż wschodn iego wybrzeż a Florydy, a ja zapa‐ dłem się w siedzen ie. Nagle niebo rozświet liło się blaskiem, który wyrwał mnie z przygnębie‐ nia. Prom Atlant is start ow ał z Cent rum Kosmiczn ego imien ia John a F. Kenn edy’ego. Choć ko‐ smodrom na wyspie Merritt, na półn oc od przylądka Can av eral, znajdow ał się wiele kilom e‐ trów dalej, oślepiające świat ło ogromn ych rakiet nośnych rozjaśniało niebo jak okiem sięgnąć. Noc stała się dniem. Miałem świetn e miejsce i pat rząc, jak rakiet a wystrzela w niebo, nie mogłem nie poczuć, że to jakiś znak. Zmierzałem do miejsca, gdzie odm ów ią mi choćby naj‐ mniejszych luksusów. Może świat pokaz yw ał mi, jak cudown ie zadziw iający pot raf i być, zan im zgasną świat ła? Miałem się zgłosić do więz ien ia dopiero naz ajutrz rano, więc zam eldow ałem się w skrom‐ nym mot elu niedaleko bazy sił pow ietrzn ych. Jak żołn ierze w ostatn ią noc woln ości przed roz‐ poczęciem kariery wojskow ej znalaz łem malutki bar nieopodal i rozkoszow ałem się tym, co miało być moim ostatn im piw em na cztery kolejn e lata. Pon iew aż w baz ie spodziew ali się mnie dopiero w południe, zjadłem szybkie śniadan ie i sta‐ rałem się jakoś zabić czas. Zadbałem o to, żeby wypić dużo wody, by wypłukać z organ iz mu ostatn ie resztki alkoholu, bo wiedziałem, że sprawdzą mnie na obecn ość środków odurzających. Z ostrzyż on ym i włosam i i workiem podróżn ym w wojskow ym stylu udało mi się zmylić naw et taksiarza, który odebrał mnie spod mot elu. Zdziw ił się, gdy zapewn iłem go, że udaję się do za‐ kładu karn ego, a nie do bazy wojskow ej. Nic nie dzieje się szybko w syst em ie pen it encjarn ym, więc po moim przybyciu mrukliw y strażn ik kaz ał mi siedzieć w biurze adm in istracyjn ym przez dwadzieścia min ut, zan im wsze‐ dłem do obiekt u przez oddział przyjęć i zwoln ień – miejsce, przez które skaz an i wkraczają do więz ienn ego życia i z niego wychodzą. Siedziałem, rozm yślając nad moim losem, gdy przyszła pora na pow ażn ie zacząć życie za kratkam i. – Kenn eth Rijock! – zaw ołał strażn ik.
Przejrzeli mój dobyt ek, a te kilka przedm iot ów, których nie mogłem wnieść do więz ien ia, włoż on o do kart on u i odesłan o do domu: parę podkoszulków koloru khaki, osobista więź z moją żołn ierską przeszłością, cyw iln e ubran ie... Zdjąłem je i założ yłem gran at ow y mundur polow y. Byłem teraz wew nątrz obiekt u amerykańskich sił pow ietrzn ych, lecz nie było dla mnie żadn ej plakietki z naz wiskiem, żadn ych belek, żadn ych naszyw ek czy inn ych ident yf ikat orów. Byłem anon im ow ą postacią i niosąc wydan ą mi pościel, jak każdy nowy rekrut wszedłem do kolejn ego pokoju na przesłuchan ie przez kogoś z person elu. Pyt an ia były zwięz łe i rzeczow e – chcieli ustalić, czy będę spraw iał kłopot y. – Czy zez naw ał pan albo ma zam iar zez naw ać przeciwko inn ym osobom? – Nie. – Czy jest jakiś pow ód, dla którego pow in ien się pan obaw iać o swoje bezpieczeństwo? – Nie. Po tej krótkiej rozm ow ie odprow adzon o mnie na teren więz ien ia i do mojego bloku miesz‐ kaln ego, który na pierwszy rzut oka wyglądał na takie same barakow e kwat ery, jakie znałem z wojska. Lecz wszelkie złudzen ia, że znów jestem w arm ii, szybko się rozw iały, gdy na podwó‐ rzu nagle wyw iąz ała się bójka pom iędzy dwom a więźn iam i. Kilku funkcjon ariuszy błyskaw icz‐ nie doskoczyło, by ich rozdzielić. Gdy skuw ali i odprow adzali rozrabiaków, zacząłem int ensyw‐ nie rozm yślać nad tym, w co ja się wpakow ałem. Jak się szybko okaz ało, segm ent mieszkaln y był w rzeczyw istości o wiele lepszy niż te, któ‐ re pam ięt ałem z wojska, a szczególn ie niż moje prym it ywn e kwat ery w dżunglach Wietn am u. Miałem zająć górn e posłan ie na dwuosobow ym pięt row ym łóżku, a mój koc miał kojący kolor khaki. Jak łat wo zgadn ąć, nie było tam zupełn ie żadn ej pryw atn ości – po prostu otwart y pokój dla mniej więcej sześćdziesięciu skaz an ych. Pon iew aż była to instyt ucja o min im aln ym rygorze, nie posiadała krat, zamków czy ogro‐ dzen ia z drut em kolczastym, a jedyn ie lin ię nam alow an ą wokół zew nętrzn ych gran ic. Nie było woln o jej przekraczać, a złam an ie zakaz u zostałoby uznan e za ucieczkę – piękn e, malutkie przestępstwo federaln e, pięć lat ekst ra do wyroku. Funkcjon ariusz wskaz ał mi moją kwat erę i pow iadom ił mnie, że wszyscy nowi więźn iow ie muszą spać na górn ej pryczy. Pokaz ał mi maleńką szaf eczkę, w której miałem przechow yw ać moje skromn e przedm iot y osobiste, i wyjaśnił, że muszę dzielić się biurkiem z moim „współlo‐ kat orem”. Gdy uśmiechn ąłem się na tę niestosown ą term in ologię, poradził mi, żebym nie od‐ dalał się za bardzo od mojego łóżka, gdyż niebaw em odbędzie się liczen ie. Kolejn ą cechą zakła‐ dów o min im aln ym rygorze jest to, że liczą osadzon ych kilka razy dzienn ie. Jak się czułem w tamt ej chwili – stojąc posłuszn ie przy łóżku – to trudn o opisać. Zagubion y to chyba najlepsze, co mi przychodzi do głow y. Moja syt ua cja mogła być przecież o wiele gorsza. Mogłem właśnie zaczyn ać odbyw an ie dwudziestopięcioletn iego wyroku za popełn ion e prze‐ stępstwa, gdybym postan ow ił bron ić się w sądzie. Zaczyn ała się pierwsza wojn a w Zat oce, więc pocieszałem się, że przyn ajm niej nie jestem na Bliskim Wschodzie w piaskow ym mundurze.
Zrobiło się zam ieszan ie. Dzień pracy dobiegł końca i skaz ańcy wracali do swoich kwat er. Większość była brudn a i wyraźn ie zmęczon a. Przez cały dzień przycin ali traw ę lub wykon yw ali inne mon ot onn e czynn ości w baz ie sił pow ietrzn ych, która – jako najw iększa tego typu pla‐ cówka na świecie, zajm ująca większą część trzech hrabstw – otaczała obóz karn y. Wśród utyt łan ych i zbolałych twarzy zauważ yłem jedn ą znajom ą – naszego starego księgo‐ wego Michae la Lew isa, organ iz at ora tego przekręt u na prow iz je handlowców, który wykon ali‐ śmy dla Eda i Kelly. – Michae l? – Ken Rijock… Wit aj na dzieln i. Słyszałem, że miał do mnie żal o to, że został mim ow oln ie jego zdan iem wciągnięt y do szemran ego półświatka. – Ciebie też w końcu dorwali… – Ed mnie wsypał. Ostrzegan o mnie, że się ugnie. – Zdarza się najlepszym z nas – odparł Mike, odn osząc się do zez nan ia jedn ego z jego sta‐ rych klient ów, które doprow adziło do jego areszt ow an ia. – Za co cię w końcu wsadzili? – RICO. Gwizdn ął. – Grubsza spraw a. Ale jak to się stało, że tu jesteś? Współpracujesz z DEA? Ile dostałeś? – Cztery lata. Zaśmiał się kpiąco. – Cztery? Urządziłeś to wszystko i dostałeś czwórkę… A mnie w to wrobili i co? Wlepili mi piątkę. – Pam ięt am to trochę inaczej, Mike… My wszyscy dobrow oln ie braliśmy w tym udział. Przy‐ znałem się od razu, jak zobaczyłem, jakie mają dow ody. – Ja też. Zastan aw iałem się, czy nie wspom nieć o jego próbach uchylan ia się od wym iaru spraw iedli‐ wości, lecz nie było sensu. Bo i po co? Te fakt y nie miały teraz znaczen ia. Obaj siedzieliśmy w pierdlu. Widząc, jak stoi przede mną w brudn ym przydziałow ym stroju więz ienn ym, uderzył mnie kom izm całej tej syt ua cji. Był taki czas, gdy obaj myśleliśmy, że stoimy pon ad praw em – że gra‐ my est ablishm ent ow i na nosie. – Dobrze zobaczyć przyjaz ną twarz – stwierdziłem. Mike pot akn ął. Gdy się już umył, pow iedział mi, że jego narzeczon a Trudy mieszka całkiem niedaleko obo‐ zu karn ego, co oznaczało, że mogła odw iedzać go w większość weeke ndów i świąt. Dzięki temu, dodał, nie zwariow ał. Nasze wspom inki przerwało wez wan ie na obiad. Dołączyłem do moich współw ięźn iów. Moja pierwsza wycieczka do kant yn y znów przypom niała mi czasy w wojsku. Jedzen ie możn a najlepiej opisać jako wystarczające – część kary.
Pierwsza cisza nocn a była kolejn ym przygnębiającym kam ien iem milow ym do pokon an ia. Na przekór wcześniejszem u postan ow ien iu, żeby być optym istą, gdy leż ałem tam w ciemn ości z jękam i i głosam i współw ięźn iów wokół siebie, znów złapałem doła. Pom yślałem o Den ise i naszym łzaw ym rozstan iu na lotn isku w Miam i. Czy poz ostan ie mi wiern a jak Trudy Mike’owi? A co, jeśli zaż ąda rozw odu? Czy nadal będę widyw ał syna? Kręciłem się i wierciłem na płaskim i twardym mat eracu. Tak przeż yłem długą i niespokojn ą noc. W pełn i rozbudzon y przed świt em wstałem, podczas gdy tow arzysze mojej niedoli wciąż jeszcze spali, wykąpałem się, ogoliłem i ubrałem. Miałem niebaw em zacząć program „Przyjęcia i przysposobien ia” – mieli mi praw ić kaz an ia, co mogę, a czego nie mogę robić w pace, i wyz na‐ czyć mi robot ę na czas pobyt u w Eglin. Po rozm ow ie z parom a więźn iam i przy obiedzie bałem się, że dadzą mi na począt ek jakąś pon iż ającą pracę w rodzaju zbieran ia niedopałków z podwó‐ rza, gdyż ostrzeż on o mnie, że więz ien ia federaln e lubią stosow ać wobec now ych inicjację w postaci ciężkiej harów y. Aut om at yczn ie zgłoszon o mnie do program u leczen ia uzależn ień narkot ykow ych. Jak na iron ię, choć raz byłem niem al uzależn ion y od kokainy, od dwóch lat nie brałem i nic w moich akt ach naw et nie wskaz yw ało na nadużyw an ie środków odurzających. Władze więz ien ia uznały, że pon iew aż przez lata doradzałem handlarzom, widać pot rzebuję resocjaliz acji. Nie miałem inn ego wyboru, musiałem się zapisać. Zajęcia prow adził były kapit an sił pow ietrzn ych, czyt ający z mocn o sfat ygow an ego skrypt u. Uznając, że lepiej być tu niż na zew nątrz, próbow ałem podchodzić do tego z możliw ie jak naj‐ większym ent uz jaz mem i wkrótce sam się zgłosiłem, żeby pom óc mu z grupą. Podzieliliśmy program nauczan ia między siebie. Z upływ em czasu zacząłem spot ykać coraz więcej ludzi z branż y w Miam i. Drobn ych prze‐ stępców albo ludzi z obrzeż y naszej organ iz acji, których widyw ałem na przyjęciach, gdy szam‐ pan się lał strum ien iam i. Sprząt ali pokoje wiz yt i pracow ali w kuchn i. Większość współw ięźn iów siedziała za narkot yki, było też trochę oszustów i tych, którzy po‐ szli na współpracę z władzam i. Byli lekarze, którzy sprzen iew ierzyli środki z ubezpieczen ia zdrow otn ego; skorumpow an i policjanci; księgow i dopuszczający się oszustw fin ansow ych; tra‐ fiał się naw et czasem sędzia czy polit yk skaz an y za ciężkie przestępstwo i prawn icy. Wielu prawn ików. Niektórzy skaz an i żyw ili uraz ę do moich kolegów po fachu może dlat ego, że obiecali im po‐ myśln y wyrok. Nie tylko więźn iom było nie po drodze z moją prof esją. Z własnej wiedzy o sys‐ tem ie pen it encjarn ym i doświadczeń podczas odw iedzin osadzon ych wiedziałem, że syst em fe‐ deraln y nie lubi prawn ików w więz ien iach z racji porad, jakich mogą udzielać współw ięźn iom. To było zreszt ą właściw ie zabron ion e. Siedziałem tam rapt em tydzień, może dłuż ej, gdy je‐ den gość podszedł do mnie i poprosił o poradę w spraw ie apelacji. Najw yraźn iej rozn iosła się wieść, że jestem ekspert em od praw a. Gdy ten młody człow iek – osadzon y za handel narkot y‐ kam i – opow iedział mi w skrócie o dow odach, zorient ow ałem się, że jego szanse na pom yśln e odw ołan ie są praw ie zerow e. Zrobiłem, co mogłem, by sprow adzić go na ziem ię. Pot em inny skaz an y chciał, żebym mu pom ógł zroz um ieć jakąś kwestię prawn ą. Stopn iow o przychodziło ich
coraz więcej. Na ogół ich opow ieści były podobn e – nie chcieli pogodzić się z losem i byli zdet er‐ min ow an i, by walczyć o tę nierea ln ą apelację. Ze zdziw ien iem odkryłem, że jedn a czwart a więźn iów nie miała żadn ego dyplom u szkoły średn iej. Pokusa łat wej forsy skłon iła ich do porzu‐ cen ia edukacji. Miałem okaz ję pom óc temu zaradzić, gdy władze przydzieliły mnie do cent rum kształcen ia, żebym pom ógł skaz an ym w przygot ow an iach do egz am in u z mat em at yki. Biorąc pod uwagę to, jak bardzo nie cierpiałem matm y w szkole, nie mogłem się oprzeć wraż en iu, że to kolejn a kara, lecz podobała mi się szansa, żeby dać coś od siebie. Pracow ał tam ze mną pew ien więz ień, bardzo młody, z okropn ym nastaw ien iem do życia. Dow iedziałem się późn iej, że jego dziewczyn a przez kilka miesięcy suszyła mu głow ę, żeby zdobył dla niej wielką ilość kokainy, a gdy to zrobił, został areszt ow an y. Podobn o przym knęli ją wiele miesięcy wcześniej za narkot yki, a DEA ją nam ów iła, żeby podstępem skłon iła go do przestępstwa, bo jego ojciec w przeszłości handlow ał procham i. Jego opow ieść przypom niała mi, że wojn a z narkot ykam i pochłan iała wiele ofiar, w tym wiele postronn ych. Złe decyz je pociąga‐ ły za sobą opłakan e skutki. Więźn iow ie dalej zwracali się do mnie z prośbą o poradę, więc wpadłem na pom ysł, który, o dziw o, spot kał się z poparciem cent rum kształcen ia. Możliw e, że zaskarbiłem sobie trochę sympat ii po tym, jak się zgłosiłem, by pom óc przy nauczan iu. Zapropon ow ałem prow adzen ie cot ygodniow ych zajęć z badań nad praw em i pism prawn ych, podobn ych do tych, na które cho‐ dzą studenci praw a na pierwszym roku. Żeby to wszystko mogło ruszyć, musiałem się wystarać o bibliot eczkę. Syst em federaln y ce‐ low o nie miał na miejscu za wiele narzędzi, by prow adzić pow ażn e badan ia, ale znałem kilka sposobów, żeby to obejść. Pam ięt ałem z czasów studiów prawn iczych, że dostaw aliśmy mnó‐ stwo książ ek od wydawn ictw specjalistyczn ych, bo chciały nas poz yskać jako klient ów w przy‐ szłości, więc chętn ie przysyłały nam proste poradn iki. Poprosiłem dział kształcen ia o zam ów ien ie wyboru mat eriałów. Kurs daw ał mi dużo frajdy. Uczyłem więźn iów, jak przebiega proces odw ołan ia, jak wyglądają wnioski i jak mają się zabrać za własne badan ia nad praw em. I miałem z tego wiele sat ysf akcji. W końcu ile możn a siedzieć przed telew iz orem? Ile razy możn a łaz ić wokół boiska? Kilka tygodni po rozpoczęciu czteroletn iej odsiadki cieszyłem się, że mam zajęcie i cel w ży‐ ciu. I to mi się przydało. Bo to jakoś wtedy Den ise pow iedziała mi, że chce rozw odu. W więz ie‐ niu człow iek chwyt a się wszelkich prom yków nadziei. Pow in ien em się dom yślić, że coś jest na rzeczy, gdy moi rodzice odw iedzili mnie z Ant on em. Kon iec nastąpił podczas telef on u na koszt abon ent a, który wykon ałem pewn ego dnia po obiedzie. Wybuchła płaczem. Chciała się rozw ieść i ułoż yć sobie życie na nowo. Nie radziła sobie ze stresem. Cztery lata to było dla niej za długo. Siedziałem oniem iały. Jeśli tak się czuła, to nie mogłem nic zrobić. Zakończyłem rozm ow ę i poszedłem się przespacerow ać po boisku. Jesień przeszła już w zimę, a wiatr był przen ikliw ie zimn y. Po raz pierwszy od niem al dwudziestu lat miałem do
czyn ien ia z zim ow ą pogodą. Wkrótce sam sporządziłem papiery rozw odow e i odesłałem je do niej. W tamt ej chwili cztery lata wydaw ały się wieczn ością. Gdy zbliż ało się Boże Narodzen ie, a słupek rtęci spadł jeszcze niż ej, wielu więźn iów szukało ukojen ia w kaplicy, wyglądając zbaw ien ia, bo mimo moich najszczerszych wysiłków uświadom ili sobie, że nie mają co liczyć na żaden cudown y rat un ek ze stron y sądów. Min im aln y więz ienn y rygor i klaustrof obiczn a pogoda oznaczały na szczęście, że rzadko dochodziło do akt ów przem ocy. Może i nie było ścian ani drut ów kolczastych, lecz nadz ór był ścisły, a więźn iow ie zajm ow ali się swoimi spraw am i, nie czując pot rzeby wszczyn an ia bójek. Od czasu do czasu słyszało się jedn ak, że ktoś próbow ał zwiać. Pon iew aż baza znajdow ała się w pobliż u teren u zalew ow ego, najpopularn iejsza była ucieczka łodzią do inn ego stan u lub pań‐ stwa, ale za to groz iło więz ien ie o zaostrzon ym rygorze plus pięć lat na dokładkę, nie licząc ca‐ łego ryz yka. W ciągu sześciu miesięcy jakoś urządziłem sobie życie. Moje zajęcia z praw a były tak popu‐ larn e, że prow adziłem je o kilka tygodni dłuż ej, niż z początku plan ow ałem. W życiu nie wi‐ działem tak piln ych uczniów. Wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Jacyś ludzie z person elu zakładu dow iedzieli się o moich wykładach i to im się nie spodobało. Uświadam iając sobie, że wiedza to rzecz nie‐ bezpieczn a, zakręcili kurek i nie poz wolili mi dalej pracow ać w cent rum kształcen ia. Przen ieśli mnie do warszt at u dla ciągników, w którym wydaw ałem części zam ienn e ludziom koszącym traw ę. Pewn ego dnia niem al znien acka otrzym ałem telef on. Moja młodsza siostra Michele, wciąż pracująca w nieruchom ościach, postaw iła sobie za punkt hon oru, że przejrzy moją spraw ę i postara się znaleźć jakiś sposób na złagodzen ie wyroku dzię‐ ki czem uś, co praw o naz yw a znaczącą pom ocą – inn ym i słow y, złoż en iu don osu na inn ych, żeby wyjść wcześniej. – Ken, nie uwierzysz… Ktoś w biurze szeryf a federaln ego chce z tobą pogadać o jakiejś wiel‐ kiej europejskiej spraw ie. Chcesz? Nie pot rzebow ałem wiele czasu, żeby to przem yśleć. Byłem w więz ien iu właśnie dlat ego, że nie współpracow ałem w poprzedn ich lat ach. Przez mój upór i źle pojm ow an e poczucie lojal‐ ności wobec klient ów traf iłem w końcu za kratki. Czy mogłem przejść na drugą stron ę? Klienci mnie opuścili, więc nie byłem już związ an y moją pokrętn ą int erpret acją tajemn icy adw okac‐ kiej. – Tak, chcę. Zróbm y to.
ROZDZIAŁ 25
ODWET Don Cart er, zastępca szeryf a, był brut aln ie szczery: – Pan ie Rijock, podjął pan w swoim życiu wiele złych decyz ji. Zaczyn ał pan jako wet eran Wietn am u, był pan młodym prawn ikiem bankow ym i proszę spojrzeć, jak pan skończył. Musi pan przejść z pow rot em na właściw ą stron ę. Cart er i jego partn er przyjechali do Eglin, żeby omów ić ze mną możliw ość zez naw an ia przeciwko Edow i i Kelly. To była okaz ja do zem sty. Szeryf ow ie pow iedzieli, że prokurat ura federaln a włączyła się w pierwsze wspóln e amery‐ kańsko-szwajcarskie śledzt wo w spraw ie prawn ików i bankierów w Szwajcarii, którzy udzielili pom ocy w popełn ien iu przestępstwa handlarzom w Stan ach. Nam ierzyli pien iądze przekaz an e przez Eda i Kelly do Szwajcarii – jak na iron ię wbrew moim radom – lecz musieli jeszcze pow ią‐ zać je z działan iem przestępczym. Chcieli, żebym przekaz ał im brakujące elem ent y tej ukła‐ danki. To były te dobre wieści. Te złe brzmiały tak, że musieli mnie przen ieść do więz ien ia okręgo‐ wego hrabstwa Wakulla, jakieś trzydzieści kilom et rów na południe od Tallahassee, żebym był blisko biura prokurat ury, do którego miał przybyć szwajcarski sędzia. Właśnie w tym więz ien iu okręgow ym Ed i kilku inn ych klient ów odsiadyw ało swoje wyroki. Zasugerow ałem, że to może nie być najlepszy pom ysł, żeby trzym ać mnie tam, gdzie mogę spot kać tę osobę, przeciwko której będę zez naw ał. Zastępca zgodził się ze mną i postan ow ion o, że zam iast tego wyślą mnie do więz ien ia federaln ego w tym sam ym hrabstwie. W lipcu, po od‐ siedzen iu może siedm iu miesięcy wyroku, odebran o mnie z Eglin, zakut o mi ręce i nogi w kaj‐ dan y i przew iez ion o do federaln ego zakładu karn ego w Tallahassee. To złow ieszcze miejsce przypom in ało mi obóz jen iecki, który widziałem, gdy służ yłem w Wietn am ie – albo hollyw oodzką wersję więz ien ia z tą różn icą, że nie mogłem wrócić do domu po zakończen iu zdjęć.
Baraki w stylu wojskow ym w Eglin były niczym apart am ent y w hot elu Waldorf-Astoria w porówn an iu z tym miejscem. Tuż po przyjeździe umieszczon o mnie w celi w Specjaln ym Od‐ dziale Mieszkaln ym czy też SOM-ie, który był w zasadzie izolatką. Zaprow adzon o mnie do celi i szorstko poinf orm ow an o, że to w niej będę spędzał dwadzieścia trzy godzin y na dobę. Przez godzin ę miałem porzucać trochę do kosza na boisku – sam otn ie. Trzy razy w tygodniu w naj‐ lepszym wypadku. Cela była pon urym pokoikiem z kombin acją toa let y i umyw alki ze stali nierdzewn ej oraz pryczy – wszystko przyśrubow an e do podłogi po to, jak przypuszczałem, żeby nie mogło zostać użyt e w charakt erze bron i przeciwko strażn ikom ani jako pom oc w ucieczce. Za okna robiły małe poz iom e szczelin y umieszczon e w grubych murach na wypadek, gdyby kom uś przyszło do głow y, żeby zwiać. Jedyn ym oknem wew nętrzn ym był mały otwór kont roln y wychodzący na koryt arz, który poz walał strażn ikom doglądać więźn iów, lecz skaz an ym zapewn iał jedyn ie skąpy widok na drzwi celi naprzeciwko. Trzy razy w tygodniu wypuszczali mnie, żebym się wykąpał i ogolił. Po‐ siłki podaw an o na tacy wsuw an ej przez podajn ik w drzwiach. Raz dzienn ie w ten sam sposób dostarczan o mi telef on do przeprow adzen ia dziesięciom in ut ow ej rozm ow y na koszt abon ent a. Zam ien iłem mój niebieski mundur z Eglin na nowy strój w kolorze khaki, co wyw ołało uśmiech na myśl o wojskow ych skojarzen iach. Poz ostaw ion y po raz pierwszy sam ze sobą w celi zacząłem się zastan aw iać, czy nie lepiej byłoby zaryz ykow ać z Edem w więz ien iu okręgow ym. Zew sząd dochodziły mnie wrzaski i krzyki. Najw yraźn iej niektórzy ze współw ięźn iów nie pot raf ili się przystosow ać. Skaz an i z problem am i dyscyplin arn ym i, ci, którzy wym agali izolacji dla ich własnego dobra, i ci agresywn i – oni wszyscy tam byli. Rankiem otworzyło się okienko i więz ienn y psychiat ra mnie dokładn ie obejrzał, jakbym był na wybiegu w zoo, pyt ając, co mi dolega. Wtedy tego nie wiedziałem, lecz miał to być mój jedy‐ ny kont akt z człow iekiem tego dnia z wyjątkiem posiłków wpychan ych przez podajn ik i godzi‐ ny, gdy wyprow adzon o mnie na opustoszałe boisko do koszykówki. Nie miałem inn ego wybo‐ ru, niż czekać. Żyłem tak przez trzy tygodnie, lecz wydaw ało mi się, że o wiele dłuż ej. W końcu usłysza‐ łem, że szwajcarski sędzia będzie wkrótce got ow y odebrać moje zez nan ie i że przen oszą mnie do więz ien ia okręgow ego hrabstwa Wakulla – tego, którego tak bardzo chciałem unikn ąć. Zaw sze była szansa, że nat knę się na Eda albo inn ego klient a, na przykład brat a Ben‐ ny’ego, Carlosa, albo Ricka Bakera, poruczn ika, którem u Benn y pow ierzył prow adzen ie swojej organ iz acji. Gdy jedn ak rozw aż yłem ryz yko, doszedłem do wniosku, że nie mam się o co mar‐ twić. W końcu to przez jego zez nan ie się tu znalaz łem. Zreszt ą sam fakt, że siedzieli w więz ie‐ niu okręgow ym świadczył o tym, że starali się jeszcze bardziej złagodzić swój wyrok poprzez dalszą współpracę z władzam i. Względn e wygody Wakulli były prawdziw ym zmiłow an iem po miz erii Tallahassee. W celi pan ow ały typow e spart ańskie warunki, ale przyn ajm niej miałem ludzkie tow arzystwo, bo po‐ mieszczen ia umieszczon o wokół części wspóln ej. Mogłem się codzienn ie kąpać i był tam tele‐
fon, z którego dzwon iło się na koszt abon ent a. Na spot kan ie ze szwajcarskim sędzią poz wolo‐ no mi naw et założ yć własne ciuchy. Zadzwon iłem do Michele, żeby przysłała mi garn it ur, a takż e jakieś koszule i kraw at y. Miałem wraż en ie, że odz yskuję część mojej tożsam ości. Rankiem przyjechali funkcjon ariusze DEA, aby zaw ieźć mnie do biura prokurat ury federal‐ nej na spot kan ie z sędzią. Znów wyglądałem jak szan ow an y prawn ik poza, rzecz jasna, kaj‐ dankam i, w które gość z DEA zakuł mnie na czas transport u do cent rum. Zan im zez nan ie się zaczęło, jeden z agent ów wyjaśnił, że będzie tłum aczem. Mieszkał kie‐ dyś we Francji i znał jęz yk. Ostrzegł mnie, że sędzia może być niem iły i niecierpliw y, lecz jeśli skupię się na ujawn ien iu mojej wiedzy o fin ansow ej przeszłości Eda i Kelly, mogę się okaz ać pom ocn y. Gdy w końcu przedstaw ion o mnie sędziem u, wydał mi się całkiem przyjaz ny. Zdziw ion y moim wyglądem zapyt ał przez tłum acza: – Nie jest pan teraz zat rzym an y? – Wciąż jestem. Spow ażn iał i przeszedł do główn ego tem at u – chciał się dow iedzieć, jak moi byli klienci za‐ częli int eres, jak przen osili pien iądze i gdzie się w końcu znalaz ły, żeby mogli pow iąz ać to z transf eram i z Anguilli do Szwajcarii. Podsum ow ał z grubsza kilka met od, lecz nie znał szcze‐ gółów i z pewn ością słabo się orient ow ał w tajn ikach tych operacji. Złoż yłem zez nan ie na osobn ości, a gdy mów iłem wtedy już otwarcie, gdyż nie miałem nic do stracen ia, widziałem, że otworzyłem mu oczy. Było jasne, że to spot kan ie będzie jedn ym z wielu. Wróciłem do więz ien ia, pat rząc z optym iz mem na swoje szanse. Jeśli moje zez nan ie przy‐ niesie poż yt ek, pom oż e Amerykan om i Szwajcarom odz yskać sześć milion ów dolarów nielegal‐ nych środków, które będzie możn a podzielić między oba państwa. Byłaby to najw iększa suma pien iędzy pochodząca z narkot yków, jaką kiedykolw iek przejęt o. Przez kolejn e dwa miesiące odbyłem więcej spot kań ze szwajcarskim sędzią. Raz byłem w areszcie w biurze prokurat ury federaln ej, czekając na kolejn e zez nan ie, gdy do środka wkro‐ czyła cała masa szeryf ów. Sześciu na jedn ego więźn ia! Był nim Dann y Rolling, „rozpruw acz z Gainesville”, który rok wcześniej brut aln ie zam ordow ał i okaleczył pięcioro student ów. Przy‐ znał się do winy, lecz oskarż on o go jeszcze o dodatkow e inne ciężkie przestępstwa. Szeryf ow ie umieścili go w celi obok mojej. Wyw iąz ała się luźn a rozm ow a. Gdy wyprow adzon o go na prze‐ słuchan ie, osadzili mnie w dopiero co zwoln ion ym przez niego pokoju. Podłoga była upstrzon a napisam i i gryz mołam i. Zacząłem się im przyglądać, lecz szeryf ow ie to zauważ yli i szybko je usun ęli. Rollinga stracon o późn iej przez podan ie zastrzyku z truciz ną, lecz niedługo przed śmiercią przyz nał się do kolejn ych trzech brut aln ych morderstw. Gdy moje zez nan ia przed szwajcarskim sędzią się zakończyły, dow iedziałem się, że rząd ma wobec mnie jeszcze inne plan y. Areszt ow an o kilku kolejn ych członków organ iz acji mojego
klient a; chcieli, żebym był w got ow ości, gdybym musiał zez naw ać przeciwko nim w późn iej‐ szym procesie. Znów zam ierzali mnie przen ieść – tym raz em do więz ien ia okręgow ego hrabstwa Gilchrist nieopodal Gainesville na środkow ej Florydzie. Gdy wspom niałem jedn em u z więźn iów, dokąd mnie zabierają, uśmiechn ął się i pow iedział: – Nie będziesz chciał stamt ąd wyjść! Spojrzałem na tego starego wygę jak na wariat a. – Chyba za długo siedzisz, przyjacielu… Gdy dot arłem do Gilchrist, uświadom iłem sobie, że może miał trochę racji. To był bardzo mały zakład w wiejskim hrabstwie Florydy, gdzie niew ielkie miasteczko Trent on otaczały mo‐ kradła. Samo hrabstwo był najm łodsze w całym stan ie, wydzielon e z większego okręgu w la‐ tach dwudziestych. Pierwsza oznaka tego, że nie jest to typow e więz ien ie, ujawn iła się już w chwili, gdy szeryf przedstaw iał mnie sierż ant ow i dyż urn em u: filigran ow ej kobiecie noszącej cyw iln e ubran ie, bo – jak radośnie pow iedziała – nie mogli znaleźć munduru strażn ika w jej rozm iarze. Spot kan ie wprow adzające było najdziwn iejszym, z jakim się zet knąłem od czasu pierwsze‐ go kont akt u z syst em em pen it encjarn ym. Poruczn ik odpow iedzialn y za now ych pow iedział: – Wiesz, tut aj nie musisz w ogóle nosić więz ienn ych ciuchów. Moż esz ubierać się po cyw il‐ nem u. I woln o ci mieć przy sobie aż czterdzieści dolarów naraz. Dziwn e… Po co komu pien iądze w pudle? W całym zakładzie było tylko szesn aście łóż ek, elegancko podzielon ych, po osiem dla miej‐ scow ych więźn iów i osiem dla federaln ych. Noc przyn iosła kolejn ą niespodziankę. Czekałem, aż dostarczą mi jedzen ie do celi, gdy do‐ znałem szoku, widząc, że osobą rozn oszącą tace był Benn y. Dawn y boss, który rozkręcił całe swoje handlarskie imperium, wydaw ał teraz burgery w okręgow ym więz ien iu! Stał osłupiały tak samo, jak ja. – Ken! Nie wierzę! – Dobrze cię widzieć, Benn y. Dobrze wyglądasz. Benn y wyjaśnił mi układy w Gilchrist. – Jestem zarządcą. Znaczy, że odpow iadam za żarcie. Co tydzień jadę do cent rum i biorę masę burgerów, steków, ryb, wszystkiego, co możn a sprzedać ludziom takim jak ty. – Sprzedać? A więc to dlat ego poz walają nam mieć kasę. Kupujem y jedzen ie? – Yhy. – Pot rzebujesz jakichś prochów, znaczy się leków bez recept y? Ktoś pojedzie i ci je załat wi. Lubisz pakow ać? Mają tu najn ow ocześniejszy sprzęt. Jakby wciskał mi market ingow y kit o jakimś ekskluz ywn ym klubie! – To jakiś absurd. Brzmi jak pryw atn e więz ien ie. Zaśmiał się. – Praw ie, bracie. Praw ie.
Dobrze było znów widzieć Benn y’ego. Wydaw ał się równ ie wyluz ow an y i przyjaz ny, jak na zew nątrz. Późn iej nadrobiliśmy zaległości. Przybliż ył mi losy kilku inn ych członków organ iz acji, graliśmy w kart y i wym ien ialiśmy się opow ieściam i. Szybko się zorient ow ałem, że w tym więz ien iu trzym an o więźn iów federaln ych tylko i wy‐ łączn ie po to, żeby przyn osili trochę zysków tej instyt ucji okręgow ej i miejscow ej gospodarce. Zam aw iając jedzen ie z zew nątrz, mogli je kupow ać w cent rum, dodaw ać dwadzieścia pięć pro‐ cent i odsprzedaw ać osadzon ym. Nie była to jedyn a machlojka. Gdy wszedłem do świet licy, zobaczyłem stert y kaset wideo do nagryw an ia. Na dachu więz ien ia była ant en a sat elit arn a odbierająca HBO. Więźn iow ie ogląda‐ li film y, nagryw ali je i wysyłali do domu dla swoich dzieciaków. Po kilku tygodniach w Gilchrist czułem się na tyle ośmielon y, by zwrócić się do poruczn ika z propoz ycją, jak może usprawn ić swoją placówkę: – Czterdzieści dolarów to za mało – pow iedziałem. Pot rzebujem y więcej kasy. – Dobrze – wzruszył ram ion am i. – Moż ecie poprosić, żeby wysyłali wam więcej. Takie rzeczy to tylko na amerykańskiej prow incji. Choć cieszyło mnie swobodn e otoczen ie, żyłem w ciągłym napięciu, czekając na inf orm ację, czy moje zez nan ie przed Szwajcarem okaż e się wart e złagodzen ia wyroku. O tym miał zdecy‐ dow ać sędzia w mojej spraw ie. Tylko rząd może się zwrócić o skrócen ie wyroku, a naw et wtedy sędzia nie ma obow iązku się do tego przychylić. Prakt yka w przypadku złagodzen ia była taka, że zwykle skracan o pierw otn y wyrok o połow ę, ale naw et to nie było nigdzie uregulow an e. W instancjach federaln ych sędziow ie naprawdę pociągają za wszystkie sznurki. Siedziałem jak na szpilkach. Min ęło kilka tygodni, gdy pewn ego dnia strażn ik więz ienn y przyn iósł mi list. Z oznaczeń wiedziałem, że w końcu przyszło postan ow ien ie w spraw ie mojego wyroku. Jak cała korespon‐ dencja prawn a kopert a poz ostała zam knięt a. Znieruchom iałem, wziąłem głęboki oddech i po‐ woli ją otworzyłem. Emocje były siln iejsze niż jakikolw iek kop po kokainie. Właśnie odz yskałem dwa lata życia. Musiałem przeczyt ać list dwa razy, żeby się upewn ić, że mi się nie przyw idziało. Mój wyrok skrócon o o połow ę. Zostało mi jeszcze jakieś osiem miesięcy. Byłem w euf orii. Musiałem się ogarn ąć. List opisyw ał równ ież szczegółow o moją współpracę, więc nie chcia‐ łem, żeby się walał po celi. Wysłałem go poczt ą do person elu zakładu w Eglin z załączn ikiem proszącym ich o uwzględn ien ie krótszego wyroku. Zadzwon iłem do Michele. Była wniebow zięt a, że wrócę do domu wcześniej. Skont akt ow ała się w moim imien iu z szeryf em, żeby zapyt ać, czy nie przen ieśliby mnie z pow rot em do zakła‐ du w Eglin, lecz w pierwszej kolejn ości musiałem wrócić do więz ien ia okręgow ego hrabstwa Wakulla, gdzie mogłem spot kać Eda i Ricka, którzy zez naw ali przeciwko mnie. Skoro udało mi się skrócić cztery lata do dwóch, czy było możliw e, żebym obciął te dwa lata do roku?
Według moich badań drugie złagodzen ie wyroku, owszem, było możliw e, jeśli więz ień usły‐ szał, jak ktoś przyz naje się do popełn ien ia przestępstwa lub poz nał miejsce ukrycia dochodów z niego. Miałem pom ysł, żeby zdobyć inf orm acje, które mogłyby przekon ać prokurat urę fede‐ raln ą do złoż en ia wniosku o kolejn e złagodzen ie mojej kary. Z pewn ością kusiłem los, lecz ostatn ie, na co miałem ochot ę, to siedzieć bezczynn ie, godząc się z losem. W syst em ie praw‐ nym do odw ażn ych świat należ y – kto nie ryz ykuje, ten nie ma. Chciałem ujawn ić naz wisko poszukiw an ego, który – jak wiedziałem – ukryw ał się, by uchylić się przed nakaz em areszt ow an ia za nielegaln y handel. Był to drobn y diler z naszej siatki. Sam osobiście nigdy go nie spot kałem – wiedziałem po prostu o jego roli. Próbow ał żyć w spokoju i prow adził własny warszt at. Uzbrojon y w tę inf orm ację zapewn iłem sobie kolejn ą wiz yt ę w biurze prokurat ury federal‐ nej, żeby się przekon ać, czy będą zaint eresow an i moim zez nan iem. Zaprow adzon o mnie w więz ienn ych ciuchach, zakut ego w kajdanki, na tył aut obusu z kilkom a inn ym i więźn iam i. Jechaliśmy do sądu. Wszyscy wbijali wzrok w podłogę, ale od razu poz nałem Ricka Bakera. Spojrzałem mu w oczy i byłem pew ien, że on też mnie poz nał. Na pewn o wiedział, że ja wiedziałem, iż to jego zez nan ie przyczyn iło się do mojego skaz an ia. Nie odez wałem się ani słow em. Przyjrzałem się reszcie więźn iów. Wydaw ało mi się, że nie widzę już żadn ej inn ej znajom ej twarzy, gdy nagle – chwila – spojrzałem raz jeszcze na człow ieka gapiącego się na swoje nogi. Naprzeciwko mnie siedział Ed – człow iek, który wpakow ał mnie za kratki.
ROZDZIAŁ 26
ŻYCIE ODZYSKANE W wyglądzie Eda zaskoczyło mnie to, że miał ciemn obrąz ow e włosy. Znałem go jako blondy‐ na. Widząc go, odart ego z wszelkich atrybut ów bogact wa i wpływ ów, byłem zdum ion y. Praw ie zacząłem mu współczuć, bo wyglądał żałośnie, szybko jedn ak przypom niałem sobie, czem u tu byłem. Podkablow ał mnie przy pierwszej okaz ji. Zacząłem got ow ać się w środku. Jakaś część mnie chciała urwać mu łeb, lecz tak szybko, jak wściekłość zaw rzała, tak szybko ostygła. Na zew nątrz Ed Becker lubił myśleć, że jest lepszy od wszystkich. Teraz jedn ak, widząc go w kajdan ach, uświadom iłem sobie, że jest taki sam jak reszt a. Po prostu starał się dogadać, by ocalić skórę. Spojrzeliśmy na siebie. Widzieliśmy się po raz pierwszy od dwóch lat. Wypat ryw ałem jakie‐ goś cien ia wyrzut ów sum ien ia, lecz niczego nie zauważ yłem. Choćby błysku, że mnie poz nał. Jego oczy były mart we. Nie mógł wiedzieć, że niedawn o zez naw ałem przeciwko niem u, co mogło go koszt ow ać sześć melon ów. To dało mi odrobin ę sat ysf akcji. Ale też, choć może to zabrzmieć dziwn ie, za‐ cząłem roz um ieć jego poczyn an ia. Dopiero widząc go w więz ien iu, widząc, że cierpi taką samą niedolę jak ja, uświadom iłem sobie, że Becker oddał mi przysługę. Oczyw iście bez jego zez na‐ nia zapewn e nie znalaz łbym się tut aj, ale zaraz em to on mnie od tego życia oderwał. Wszyscy ustaw iali się w kolejce, żeby mnie wsypać, więc moje areszt ow an ie było tylko kwestią czasu – a wtedy być może groz iłaby mi znaczn ie dłuższa odsiadka. Widok Eda w więz ienn ym furgon ie wyparł równ ież wszelkie resztki winy, do której mo‐ głem się poczuw ać za to, że zez naw ałem przeciwko niem u i Kelly w spraw ie tych szwajcarskich pien iędzy. To była po prostu część gry. Dla tych handlarzy z Miam i omert a nic nie znaczyła. Każdy myślał tylko o sobie. Ostat eczn ie pogrąż yli go członkow ie jego pierwszej załogi. Min ęło kilka dni, zan im spot kałem go znow u na jedn ym z placów rekrea cyjn ych. Tym ra‐ zem się odez wałem: – Kogo ja widzę? Cześć, Ed.
– Hej, Ken. Choć jego oczy straciły błysk, poz ostała arogancja. Jeśli miał wyrzut y sum ien ia, to na pewn o tego nie okaz yw ał. Wym ien iliśmy uprzejm ości, lecz wym uszon e. Nie podobało mu się, że widzę go w takiej sy‐ tua cji. – Wychodzę za kaucją – pow iedział, a ja uznałem, że to może oznaczać tylko jedn o: współ‐ pracow ał z DEA w przygot ow an iu oskarż en ia przeciw inn ym członkom organ iz acji. Słow em się nie zająkn ąłem, że mam własny układ z władzam i. Nasze spot kan ie po lat ach przerwał kom u‐ nikat o końcu wypoczynku. Po tym wszystkim, co przeszliśmy, dziwn ie było się spot kać w takich warunkach, lecz to przypom niało mi o jego egoistyczn ym podejściu do ludzi. Jeśli nie byłeś mu pot rzebn y, nie chciał cię znać. Tam, w więz ien iu okręgow ym, z którego obaj szukaliśmy wyjścia, nie mogliśmy nic dla siebie zrobić. Tymczasem coś się działo w spraw ie inf orm acji, którą przekaz ałem prokurat urze federaln ej. Policja stan ow a zrobiła nalot na warszt at mojego dawn ego klient a, ale mimo to władze nie uznały, że to zasługuje na dalsze ogran iczen ie mojej kary. Trochę mnie to rozczarow ało, ale musiałem być dobrej myśli. Zostało mi już wtedy rapt em sześć miesięcy więz ien ia i niebaw em miałem wrócić do Eglin na reszt ę odsiadki. Biuro szeryf a federaln ego poczyn iło przygot ow an ia do przew iez ien ia mnie w weeke nd z pow rot em na półn ocn o-zachodn ią Florydę zwan ą z racji kształt u rączką od pat eln i. To okaz a‐ ło się kłopot liw e, bo w Eglin nie przyjm ow an o przen iesień w sobot y i niedziele, musieli więc się zdecydow ać na alt ern at yw ę w postaci osadzen ia mnie w więz ien iu okręgow ym hrabstwa Escambia w Pensacoli, o godzin ę jazdy na zachód wzdłuż wybrzeż a Zat oki Meksykańskiej, nie‐ opodal gran icy z Alabam ą. To miało się okaz ać kolejn ą lekcją o amerykańskich kolon iach karn ych. Miejsce pękało w szwach od dilerów cracku zgarn ięt ych w czasie federaln ej obław y. Co gorsza, dot arłem tam w trakcie obchodów Mardi Gras7). Może i o tej porze roku cała uwaga skupiała się na Now ym Orlea nie, lecz ja byłem teraz więz ion y ledw ie kilka kilom et rów od miejsca, gdzie obchodzon o najstarszy karn aw ał w Ameryce, a myśl o tym, że huczn a imprez a odbyw a się tuż za płot em, podczas gdy oni utknęli w więz ien iu, doprow adzała więźn iów do szału.
7) Mard i Gras – ostatn i dzień karn aw ału, huczn ie obchodzon y m.in. w Now ym Orlea nie (przyp. red.).
Raz jeszcze, choć byłem w placówce okręgow ej, przydzielon o mnie do sekcji złoż on ej wy‐ łączn ie z więźn iów federaln ych. Gdy odprow adzili mnie do celi, nie mogłem nie zauważ yć, że miała dwie prycze. Wiedziałem, że niebaw em przydzielą mi współlokat ora.
Pierwsza noc była niespokojn a, bo inni skaz an i robili dużo hałasu. Wieszali się na oknach, krzycząc do kobiet na ulicy niż ej, które, jak przypuszczam, były ich dziewczyn am i. Początkow o szeryf ow ie zapewn iali mnie, że zostan ę tu tylko na weeke nd, a pot em pojadę dalej do Eglin, jedn ak z upływ em dni zacząłem się obaw iać, że o mnie zapom nieli. Po kilku dniach zgodn ie z przew idyw an iam i przybył mój kolega z celi – bardzo młody i tak zahukan y, że było jasne, że to jego pierwszy raz. Wydaw ał się przekon an y, że ktoś go napad‐ nie. Próbow ałem rozw iać jego obaw y, a pot em pokaz ałem mu, jak wyjm ując ostrze z jedn ora‐ zow ej maszynki do golen ia i usuw ając szczecin ę ze szczot eczki do zębów, może zrobić sobie prow iz oryczn y nóż. Zrobił wielkie oczy i nat ychm iast poprosił o przen iesien ie do inn ej celi. Codzienn ie dochodziło do jakichś incydent ów. Pewn ego dnia gość podejrzan y o podpalen ie podciął sobie nadgarstki na bloku kąpielow ym i musieli go wyw ieźć. Krew tryskała jak z font an‐ ny. Starałem się szukać pociechy w skromn ej bibliot ece praw a, lecz ilekroć widziałem szeryf a wchodzącego do więz ien ia, modliłem się o bilet na wyjście. W końcu Michele – któż inny? – skont akt ow ała się z biurem szeryf a i zaplan ow an o moje przen iesien ie. Jeśli myślałem, że traw a w Eglin jest zieleńsza, czekał mnie szok. Pon iew aż zez naw ałem, uznan o, że może mi teraz groz ić niebezpieczeństwo, i zabron ion o wychodzić z oboz u do bazy sił pow ietrzn ych. To oznaczało, że przydzielon o mi zajęcie przy pielęgnacji archit ekt ury krajo‐ braz u na miejscu. Ostatn ie sześć miesięcy miałem spędzić na grabien iu i pielen iu grządek. Na dwa miesiące przed końcem wyroku zapropon ow an o mi przen iesien ie do ośrodka przej‐ ściow ego w śródm ieściu Miam i. Mógłbym tam chodzić codzienn ie do pracy, ale musiałbym wra‐ cać na noc. Kojarzyłem miejsce, o które chodziło. Leż ało w sam ym środku niebezpieczn ej dziel‐ nicy, gdzie ścian y były ni mniej, ni więcej tylko podziuraw ion e od kul. Jakkolw iek fajn ie to brzmiało, czułem, że wart o wyt rzym ać te ostatn ie osiem tygodni, żebym po pow rocie do domu już tam został i mógł zaz nać tego, co współw ięźn iow ie naz yw ali zwoln ien iem do drzwi. Już nie mogłem się doczekać wyjścia, więc moi rodzice pom ogli, przyw oż ąc Ant on a na od‐ wiedzin y. Wciąż był mały – miał ledw ie sześć lat – więc to specjaln ie go nie wzruszyło, lecz mnie zrobiło wielką różn icę. Księgow y Mike nadal siedział w Eglin. Nie przyjął zbyt dobrze inf orm acji, że złagodzili mi wyrok. Po moim wyjściu czekało go jeszcze sześć miesięcy do zakończen ia kary, ale trzeba mu oddać, że poz ostał uprzejm y i spędzaliśmy czas raz em przez reszt ę mojej odsiadki. Odliczałem dni. Te kilka ostatn ich wydaw ało się wieczn ością. W końcu – po dziew iętn astu miesiącach i kilku dniach w pierdlu – przygot ow ałem się do wyjścia. Oddałem mój wojskow y ze‐ garek i książki prawn icze. Poż egnałem się z Mikiem i inn ym i. Michele, moja opoka, przyjechała mnie odebrać. Opuszczan ie placówki pen it encjarn ej przypom in ało pod wielom a względam i stałe zwoln ien ie z wojska, lecz miało jeszcze słodszy smak. Nie dość, że wracałem na łono spo‐ łeczeństwa, to jeszcze odz yskiw ałem swoje życie. Gdy nasz sam olot wzbijał się w niebo, lecąc ku Miam i, uświadom iłem sobie, że znów otwie‐ ram nowy rozdział. Gdy jeździliśmy po mieście, zauważ yłem, że drzew a wydają się o wiele
wyższe. Zupełn ie straciłem poczucie perspekt yw y. Widok tylu now ych nieruchom ości w budow ie w południow ej Miam i Bea ch – którą teraz naz yw an o pon oć South Bea ch – też mnie zadziw ił, choć smutn o mi było, widząc, jak małą wagę przykładan o teraz do pierw otn ej koncepcji w stylu art déco. Po szybkich odw iedzin ach w moich dawn ych ulubion ych przybytkach, wróciłem do domu ro‐ dziców. Teraz, po rozw odzie – sam sporządziłem dokum ent y i dopełn iłem form aln ości w wię‐ zien iu – ich woln a sypialn ia miała znów być moim dom em do czasu, gdy stan ę na nogi, zupeł‐ nie jak po pow rocie ze służby dwadzieścia dwa lata wcześniej… Fin ansow o musiałem znów za‐ czyn ać od zera. Naw et w szczyt ow ym okresie pran ia brudn ych pien iędzy – gdy mogłem łat wo zarobić dziesięć tysięcy w tydzień – nigdy nie przygot ow yw ałem się na dzień, gdy mogę stracić wszystko. Nie miałem oszczędn ości, nic. Michele wypraw iła mi przyjęcie pow it aln e w miejscow ej restauracji, za co byłem jej wdzięczn y. Znów mogłem spot kać się z rodzicam i i starym i przyjaciółm i, choć wiedziałem już, że czeka mnie piętn o wyrzutka. Gdy tak rozm yślałem, co mam zrobić z życiem, jeden z part‐ nerów w firm ie prawn iczej mojego kuz yn a, ten sam, który reprez ent ow ał mnie, kiedy odm ó‐ wiłem złoż en ia zez nań przed wielką ławą przysięgłych przed pięciom a laty, zapropon ow ał mi stan ow isko asystent a doradcy prawn ego. Zgodziłem się bez wahan ia. Następn ego dnia byłem w pracy w garn iaku i pod kraw at em. Prow adzen ie badań w spraw ach cyw iln ych zajm ow ało mi dużo czasu. Nie wiedziałem, co chcę robić w przyszłości. Pewn ie mógłbym znów prow adzić własną prakt ykę, ale pod warun‐ kiem, że Izba Adw okacka dopuściłaby mnie pon own ie do zaw odu, co oznaczało, że musiałbym na nowo zdać egz am in adw okacki i przet rwać lata daremn ych aplikacji. Musiałem też sobie radzić z inn ym i spraw am i. Wciąż byłem na zwoln ien iu nadz orow an ym – to rozw in ięcie zwoln ien ia warunkow ego i poz ostałość po moim pierw otn ym wyroku czterech lat poz baw ien ia woln ości i trzech lat nadz oru policyjn ego. To znaczy, że byłem na cenz urow a‐ nym u władz. Musiałem się zgłaszać regularn ie na testy na obecn ość narkot yków, a ilekroć zmien iałem miejsce zam ieszkan ia, chciałem gdzieś polecieć albo choćby opuścić południow ą Flo‐ rydę, musiałem ich zaw iadom ić. To była ledw ie drobn a niedogodn ość w porówn an iu z więz ie‐ niem. Gdybym w jakikolw iek sposób naruszył warunki nadz oru albo znów popełn ił przestęp‐ stwo, nat ychm iast wróciłbym za kratki. Zabrałem się za życie według now ego porządku. Pon iew aż moi klienci, których gorliw ie re‐ prez ent ow ałem i chron iłem przez lata, mnie zdradzili, chciałem odpłacić im piękn ym za nadob‐ ne. Złoż yłem wniosek o przen iesien ie mnie do sekcji wysokiego ryz yka w syst em ie nadz oru policyjn ego – skupiała główn ie osoby, które zez nają przeciwko inn ym. Scen a bardzo się zmien iła. Wiz erun ek miasta, jaki lansow ali Polic janc i z Miami, był już nie‐ akt ua ln y. Po spustoszen iach dokon an ych przez crack egz ekwow an ie praw a stało się tak bezpar‐ don ow e, a kary tak surow e, że większość nielegaln ego handlu przen iosła się pod meksykańską gran icę. Wielu z moich dawn ych klient ów nie żyło albo siedziało w więz ien iu, lecz niektórzy wciąż byli na woln ości, uchylając się od wym iaru spraw iedliw ości.
Moją nową misją, szczerze mów iąc, był odw et. Pon iew aż klienci wpakow ali mnie do pudła, uznałem, że jestem im win ien to samo. Nic tak dobrze nie poz wala się skupić, jak pragnien ie całkow it ej woln ości, dopraw ion ej zdrow ą szczypt ą zem sty. Stałem teraz zdecydow an ie po stro‐ nie praw a i byłem got ów zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby się zrehabilit ow ać. Pierwsza okaz ja nadarzyła się praw ie od razu. Pracow ałem poza biurem i pewn ego piątku odw iedziłem poczt ę niedaleko siedziby firm y w Cocon ut Grov e, żeby wysłać list, gdy nagle usły‐ szałem krzyk. Zobaczyłem kobiet ę wychodzącą z praln i chem iczn ej, a pot em mężczyz nę bie‐ gnącego po chodn iku. Żaden ze mnie det ekt yw, lecz byłem zupełn ie przekon an y, że to spraw‐ ca – poza jej torebką i portm on etką zwin ął też stert ę ubrań owin ięt ych w celof an, z którym i próbow ał zwiać. Bez nam ysłu rzuciłem się w pogoń. Wbiegł w jedn ą z najn iebezpieczn iejszych dzieln ic, lecz ja dept ałem mu po pięt ach. Wyglądało to trochę kom iczn ie, bo musiałem się zat rzym yw ać co kilkaset met rów, by podn ieść sukienkę czy spódn icę, które upuścił, ale gon iłem go dalej. Kon iec końców mężczyz na – typow y bandzior, prawdopodobn ie szukający kasy na zaspokojen ie swo‐ jego nałogu – próbow ał mnie zgubić, wpełz ając pod dom. Zaraz pot em na miejscu pojaw iła się policja, podczas gdy ja piln ow ałem budynku, żeby się upewn ić, że się nie wym sknie. Gdy przy‐ byli kolejn i funkcjon ariusze, tym raz em z psam i, został przykładn ie areszt ow an y. Już wcześniej pow iadom iłem biuro szeryf a, że zrobię wszystko, żeby pom óc im postaw ić w stan oskarż en ia moich dawn ych klient ów. Pewn ego dnia zadzwon ili do mnie z inf orm acją, że zabezpieczon o jakieś przedm iot y w domu zajm ow an ym niegdyś przez Kelly, która wciąż ukryw ała się w Meksyku. Odebrałem przesyłkę z pudłem papierów, rozm aitych dokum ent ów i listów. Była tam rów‐ nież szara kopert a z odręczn ym napisem: „Ostatn i list wysłan y z celi na Kubie przed egz eku‐ cją”. Zaw ierała szczegółow e inf orm acje na tem at tego, gdzie siostra tego facet a może odebrać pięćset tysięcy dolarów z narkot yków, zan im go stracą. Choć na kopercie nie widn iało żadn e naz wisko, mogło chodzić o dwie–trzy pot encjaln e osoby – a najprawdopodobn iej chodziło o ku‐ bańskiego uchodźcę przyłapan ego na przem ycie narkot yków z wyspy. Kary na Kubie były suro‐ we. Wielu sprawców stracon o. To mi przypom niało o życiu, które zostaw iłem za sobą. Po roku na stan ow isku doradcy prawn ego zebrałem w końcu dość pien iędzy, by wyprow a‐ dzić się z domu moich rodziców do własnego mieszkan ia. Zam ieszkał ze mną Ant on. Den ise wróciła do swojej dawn ej pracy stew ardesy, a ze względu na jej nieregularn y dzień pracy uzgodn iliśmy, że tak będzie lepiej. Przebyw an ie z syn em poz woliło mi nabrać dystansu. Wciąż spot ykałem się z pewn ą niechę‐ cią ze stron y otoczen ia. Nikt, kto znał moją przeszłość, nie chciał się ze mną spot ykać. Byłem osobą niepoż ądan ą, szczególn ie wśród prawn ików i bankierów. Dalej pracow ałem jako doradca prawn y, lecz miałem problem ze znalez ien iem stałego zajęcia. Pewn ej nocy zadzwon ił telef on. To był John McLint ock, sierż ant w oddziale wyw iadow‐ czym kom endy główn ej policji na Florydzie. O co znów biega?
Choć znałem tego policjant a z czasów związku z Mon ique, aut om at yczn ie założ yłem, że to mogą być tylko złe wieści. John od razu przeszedł do rzeczy: – Ken, zastan aw iałem się, czy moż esz mi pom óc… Mieliśmy kogoś nagran ego, żeby wygło‐ sił wykład przed masą różn ych agencji, ale go odw ołali. Tak się zastan aw iałem… Może mógłbyś go zastąpić? Osłupiałem. Chciał, żebym przez pół godzin y opow iadał o tym, jak się pierze brudn e pien iądze przed grom adą agent ów i śledczych fin ansow ych z całego kraju! Mogłem mów ić o moich doświadcze‐ niach z ostatn ich piętn astu lat i zdradzić trochę tajemn ic tego fachu. – Wykład? – zdziw iłem się. – Dla glin iarzy? – No tak. Ale nie tylko glin iarze tam będą. Inne agencje równ ież. – Chyba mogę – wydukałem. – Kiedy to ma być? – Eee… jut ro rano. Tylko ty mi przychodzisz do głow y. Świetn ie się nadajesz. Co ty na to? – Nie wiem. Mogę to przem yśleć? – Nie bardzo – odparł. – Pot rzebuję szybkiej odpow iedzi. Jak mogłem stan ąć przed glin iarzam i, którzy doskon ale wiedzieli, że skaz an o mnie za cięż‐ kie przestępstwo? Przecież przez lata ci ludzie byli moimi przeciwn ikam i w tej grze... – Dobra, zrobię to – odpow iedziałem.
ROZDZIAŁ 27
ZMIANA STRON Czułem na sobie setki spojrzeń. Nieprzyjaz nych. Byłem wrogiem. Policja i inne służby nie czyn ią rozróżn ien ia między handlarzam i, ich ad‐ wokat am i i fin ansującym i ich bankieram i. Stałem się dla nich po prostu kolejn ym nieuczciw ym prawn ikiem – niegdyś szan ow an ym fachowcem, który dał się omam ić chciw ości i żądzy rozgło‐ su. To nie różn iło się specjaln ie od mojej pierwszej rozpraw y w sądzie – to uczucie, że jestem po drugiej stron ie… Jeśli jedn ak nauczyłem się czegoś przez ostatn ie kilka lat, to tego, że czasem trzeba staw ić czoło swoim dem on om. To dlat ego zgodziłem się na prośbę John a. Jakieś piętn a‐ ście lat wcześniej skoczyłem w mrok, gdy czułem, że moje życie zmierza don ikąd. Teraz mia‐ łem okaz ję, żeby zaw rócić w stron ę świat ła. Pojechałem na tę konf erencję, wiedząc, że to ważn y krok i to nie tylko w mojej resocjaliz a‐ cji. Jeśli naprawdę wróciłem na właściw ą stron ę praw a, to musiałem być proa kt ywn y w jego przestrzegan iu – podejm ow ać działan ia, by pom óc tym, którym pow ierzon o jego egz ekwow a‐ nie. Opow iedziałem w wypełn ion ej po brzegi sali, jak po raz pierwszy zet knąłem się z przestęp‐ cam i narkot ykow ym i, szczegółow o opisując charakt er bossów. Zref erow ałem zebran ym, jak to pośredn iczyłem między kart elem z Medellín a maf ią, jak wyw oz iłem milion y dolarów z kraju pon ad sto razy i nigdy mnie nie złapan o. Pow iedziałem o lokow an iu środków na zam orskich kont ach, maskow an iu pien iędzy poprzez przen oszen ie ich między zagran iczn ym i cent ram i fi‐ nansow ym i, a pot em o int egracji tych funduszy w globaln y syst em fin ansow y poprzez inw e‐ stycje. Wspom niałem o legaln ych bizn esach, za pośredn ict wem których moi klienci prali brudn e pien iądze, i wyjaśniłem pom ysłow e nadużycia w rodzaju prow iz ji dla handlowców. Gdy skończyłem, rozległa się nieoczekiw an a i spont an iczn a seria oklasków. To było pocie‐ szające – naw et oczyszczające – przeż ycie. Po raz pierwszy od lat poczułem się dobrze. Nie byłem już częścią problem u. Byłem częścią rozw iąz an ia.
Szybko dostałem kolejn e propoz ycje wystąpień. Jedn ą z tych bardziej niez wykłych była ofert a Kan adyjskiej Królewskiej Policji Konn ej. Zapyt ali, czy pom ógłbym przy program ie szko‐ len iow ym mającym ocen ić ich agent ów, którzy będą działać jako tajn iacy w celu ujawn ian ia nielegaln ych prakt yk. Organ iz ow ali dla nich dwut ygodniow y kurs. Moim zadan iem było omó‐ wien ie techn ik i strat egii, bardziej skomplikow an ych takt yk oraz zalet i wad każdego raju po‐ datkow ego na Karaibach. Program prow adzon o w tajemn icy na jedn ym z czołow ych uniw ersyt et ów w kraju, a mnie zakwat erow an o anon im ow o w miejscow ym pensjon acie. W prakt yce uczyłem agent ów wszystkiego o pran iu brudn ych pien iędzy, żeby pom óc im ująć ludzi takich jak ja. Było to duże int elekt ua ln e wyz wan ie, ale – szczerze mów iąc – równ ież duża frajda. Pod kon iec tygodnia wręczon o mi pam iątkow ą tabliczkę i odszedłem z niekłam an ym uczuciem, że moja rehabilit a‐ cja nabiera tempa. Na inn ym wykładzie zasiadałem w pan elu z reszt ą mówców. Jeden przedstaw ił się jako Dean Roberts, emeryt ow an y agent FBI. Podczas swojej przem ow y ujawn ił, że wchodził w skład unikaln ej specgrupy, która połączyła siły z bryt yjską policją, żeby prześledzić pran ie brudn ych pien iędzy w rajach podatkow ych. Dopiero wtedy zdałem sobie spraw ę, że agent Roberts był na moim tropie, gdy wszedł do biura Henry’ego Jackson a i zaż ądał ujawn ien ia tożsam ości właści‐ cieli amerykańskich kont firm ow ych w banku naprzeciwko. Gdy przyszedł czas na moje wystąpien ie, widziałem, że słucha uważn ie, kiedy przeszedłem do omów ien ia mojego ulubion ego miejsca ukryw an ia zysków z narkot yków – Anguilli. Po wszystkim podszedłem do niego. – Wydaje mi się, że już kiedyś się spot kaliśmy… – Tak, pan ie Rijock – odparł z uśmiechem. – Doskon ale pana kojarzę. Wym ien iliśmy się opow ieściam i o naszej pracy na Karaibach – ja mów iłem o swoich wysił‐ kach, żeby przechyt rzyć praw o, on o swoich, żeby nas upolow ać. Środow iska przestępców i orga‐ nów ścigan ia są czasem tak ściśle ze sobą związ an e, że aż dziw bierze. Przez kolejn ych kilka miesięcy spot ykałem Dea na na inn ych konf erencjach. Opow iedział mi w końcu, jak pęt la zacisnęła się wokół małego przedsięw zięcia Jackson a i jak dzięki areszt ow a‐ niu w Wielkiej Bryt an ii wpadli na trop, a podąż ając śladem poz yskan ych inf orm acji, doprow a‐ dzili w końcu do upadku przekręt u z zam orskim i kont am i bankow ym i na Anguilli. Tak jak ja byłem zdum ion y wyt rwałością agencji próbujących nas złapać, on też nie mógł się nadziw ić met odom, które stosow aliśmy, by wym knąć się z ich łap. Było w tym wzajemn e uznan ie. Nie licząc wykładów i rozm ów, pracow ałem dalej jako doradca prawn y. Pod względem za‐ wodow ym miałem wraż en ie, że się marn uję, ale ta praca poz woliła mi odz yskać trochę szacun‐ ku w środow isku. Gdy tylko nadarzała się okaz ja, próbow ałem daw ać kolejn e wykłady, lecz mo‐ głem znaleźć słuchaczy jedyn ie w organ ach ścigan ia. Zwracałem się do środow iska bankow ego, oferując swoje usługi jako ktoś, kto może wskaz ać ich inspekt orom nadz oru dziury w syst em ie. Spot ykałem się z chłodn ym przyjęciem. Niez raż o‐ ny szukałem sposobów, żeby usprawn ić wykłady i dopasow ać je do odbiorców. Wkrótce ofero‐
wałem szereg zajęć – od przyjrzen ia się temu, jak nam ierzać mechan iz my pran ia brudn ych pien iędzy, przez analiz y tego, jak rosyjska przestępczość zorgan iz ow an a przen osiła swoją dzia‐ łaln ość do Stan ów, do omów ien ia sztuczek stosow an ych przez handlarzy do przem ycan ia ła‐ dunków do kraju na pokładzie sam olot u lub łodzi. Pewn ego dnia poproszon o mnie o prow adzen ie zajęć w akadem ii straż y przybrzeżn ej w St Pet ersburgu na wybrzeż u Zat oki Florydzkiej. W swoich wykładach skupiłem się na przem ycie drogą morską i wyjaśniłem gen ialn y pom ysł Eda, żeby przew oz ić narkot yki wew nątrz sprzęt u rat unkow ego, który naz yw ał się stayfloa t. – Kiedyś wszedłem na łódź – pow iedział jeden z mężczyzn. – Jestem pew ien, że pam ięt am, że to widziałem. W życiu bym nie pom yślał, że to coś więcej niż sprzęt rat unkow y. Nie mogę w to uwierzyć. Zadziw iające. Byli tu strażn icy przybrzeżn i, którzy weszli na łodzie Eda i nie znaleźli żad‐ nych prochów! Jego plan się pow iódł. Po każdym darm ow ym wykładzie jego uczestn icy podchodzili do mnie i pyt ali o radę. Mia‐ łem zasadę, żeby nigdy nie odm aw iać prośbom organ ów ścigan ia. Może i spędziłem niem al dziesięć lat, próbując je przechyt rzyć, lecz teraz czułem, że jestem to win ien tym ludziom. Nig‐ dy nie zapom niałem, że mogłem traf ić do więz ien ia na dwadzieścia pięć lat, gdyby nie to, że śledczy i prokurat orzy obeszli się ze mną uczciw ie. Choć wykłady daw ały mi poczucie celu w życiu zaw odow ym, nie mogłem pow iedzieć tego sam ego o życiu osobistym. Odkąd wyszedłem z więz ien ia, czułem się jak wyrzut ek. Z wyjąt‐ kiem kilku randek z babką, którą urat ow ałem przed złodziejem z praln i chem iczn ej, praw ie nie miałem okaz ji, by kogokolw iek spot kać. Pewn ego dnia przypadkiem zacząłem rozm aw iać z pewn ą kobiet ą na imprez ie urządzon ej przez wspóln ych znajom ych. Naz yw ała się Jane, była nauczycielką i podobn ie jak ja miała dziecko z poprzedn iego związku. Choć przyw ykłem do ukryw an ia pewn ych stron mojego życia przed moimi wcześniejszym i partn erkam i, przy Jane nie musiałem mieć już żadn ych tajemn ic. Mogłem po prostu być sobą. Nasze drogi skrzyż ow ały się we właściw ym czasie. Na szczęście Jane należ ała do tych ludzi, którzy nie uwikłali się w świat handlarzy, nie musiałem więc wdaw ać się w brut aln e szczegóły mojego dawn ego życia. Roz um iała, że mam jakąś przeszłość, i nie ocen iała mnie za to. W miarę jak nasz związ ek się rozw ijał, doszło do mom ent u, w którym byłem got ów poz nać jej rodzin ę. Rew elacje dot yczące mojego wcześniejszego życia nie wzbudziły ent uz jaz mu, ale przyjęli mnie do swego gron a, a ja o nic więcej nie mogłem prosić.
ROZDZIAŁ 28
„JEŚLI COŚ PÓJDZIE NIE TAK, ZABIJ GO” Akurat, gdy oswajałem się z nową syt ua cją, pojaw iło się kilka okaz ji, które znów miały mnie obsadzić w roli piorącego brudn e pien iądze. Pewn a sieć telew iz yjn a zwróciła się do mnie z propoz ycją, żeby zorgan iz ow ać i przeprow a‐ dzić tajn ą operację wym ierzon ą w prawn ików pracujących w karaibskich rajach podatkow ych, z której relacja miała być wye mit ow an a w czasie najw yższej oglądaln ości w popularn ym pro‐ gram ie specjaliz ującym się w dzienn ikarstwie śledczym. Chcieli zadem onstrow ać, że zam orskie cent ra fin ansow e wciąż przyjm ują nielegaln e pien iądze, a ja miałem za zadan ie pokaz ać, że ostatn ie ref orm y to nic inn ego jak pic na wodę, i że gdy miejscow ym prawn ikom zapropon uje się brudn e pien iądze, wciąż chętn ie je przyjm ą bez zbędn ych pyt ań. Spot kałem się z jedn ym z producent ów w Miam i i przez kilka godzin dyskut ow aliśmy o al‐ tern at ywn ych sposobach przeprow adzen ia całej tej operacji przy obiedzie w zaciszn ym miejscu na lotn isku. Gdy się upewn ił, że mogę zaplan ow ać i z pow odzen iem nadz orow ać ten projekt, poleciał z pow rot em do Now ego Jorku, żeby zorgan iz ow ać ekipę producencką, a ja zabrałem się do pracy, układając lin ie dialogow e, którym i nasi przestępcy mieli się posłuż yć w rozm ow ie z naszym i prawn ikam i, gdy będą starali się ich przekon ać, że mają pien iądze do ukrycia w ra‐ jach podatkow ych. Sieć miała zapewn ić forsę, którą wypierzem y i prześlem y do sam ych siebie, by pokaz ać, że syt ua cja na Karaibach nie bardzo zmien iła się od czasu, gdy grasow ałem tam w lat ach osiemdziesiąt ych. Następn ie musiałem znaleźć ochotn ika udającego, że chce wyprać forsę, żeby skont akt ow ał się z prawn ikam i. Od razu pom yślałem o Nico Nuñ ez ie, bracie Char‐ liego. Doskon ale się do tego nadaw ał, bo przet rwał na scen ie w Miam i i choć skończył z ciem‐ nym i sprawkam i, znał żargon i był dość śmiały, by to pociągnąć. Producent załat wił kam erzystkę w przebran iu, która miała udaw ać jego dziewczyn ę. Aby nagryw ać nasze cele z ukrycia, nosiła okulary przeciwsłon eczn e z kam erą w mostku i drugą
w torebce, gdzie miała równ ież ukryt e mikrof on y i przekaźn iki. Wybrałem Saint Kitts jako idea ln e miejsce do sprawdzen ia tego w teorii, bo nie tylko zna‐ łem met ody lokow an ia tam nielegaln ej kasy, ale też osobiście pracow ałem z niektórym i praw‐ nikam i w dawn ych czasach. Miałem naw et jedn ego na oku. Ten prawn ik, wtedy już prom i‐ nentn y adw okat, liczył sobie niem ało za „przysługę” i dużo podróż ow ał po całym region ie. Po‐ mysł był taki, że urządzim y prow okację przed kam erą, nagram y go i pokaż em y dow ód amery‐ kańskim widzom. Byłem przekon an y, że nie zaryz ykuje procesu w Stan ach, bo wtedy groz iłoby mu areszt ow an ie za dawn e sprawki. Nico i ja spot kaliśmy się z ekipą film ow ą na międzyn arodow ym lotn isku w Miam i i polecie‐ liśmy na Sint Maa rt en. Początkow o plan ow aliśmy, że nagram y, jak nasza dwuosobow a obsada bierze kat am aran w stron ę Saint Kitts, lecz kiepska pogoda zmusiła nas do rez ygnacji z łodzi na rzecz sam olot u na Nev is. Wyspa, fakt yczn ie skonf ederow an a z Saint Kitts, jest dawn ą wła‐ snością bryt yjską, która w epoce kolon ialn ej była jedn ą wielką plant acją cukru. Doskon ale się nadaw ała na naszą bazę – ledw ie kilka mil morskich od Saint Kitts łodzią, lecz z dala od wścib‐ skich oczu. Dot arliśmy na Nev is, lecz ledw ie wykon aliśmy pierwszy telef on, gdy napot kaliśmy prze‐ szkodę. Nasz prom in entn y prawn ik opuścił wyspę wez wan y do obron y klient a w jakiejś duż ej spraw ie karn ej. Nie zraz iliśmy się. Wyciągnąłem listę miejscow ych adw okat ów. Na kon iec dnia mieliśmy umów ion e spot kan ia z kilkom a. Po wylądow an iu w Basset erre naz ajutrz wyn ajęliśmy kierowcę z furgon etką i zaczęliśmy chodzić na spot kan ia. Drugi kam erzysta sterow ał zdaln ie sprzęt em nagryw ającym i mon it oro‐ wał syt ua cję na malutkim ekran ie. Mieliśmy got ówkę pod ręką, gdyby nadarzyła się okaz ja, żeby ją wpłacić w odpow iedn ich okoliczn ościach. Nasza przykrywka wyglądała tak, że Nico jest żon at ym amerykańskim bizn esm en em, któ‐ ry zastan aw ia się nad rozw odem, żeby móc poślubić nową dziewczyn ę. Chcieli przen ieść znaczn ą część jego majątku w got ówce na zam orskie kont o, aby nie została zajęt a albo przy‐ znan a żon ie w trakcie postępow an ia rozw odow ego. Każdy prawn ik z prawdziw ego zdarzen ia dom yśliłby się, że to fikcja słabo kam uf lująca dochody z jakiegoś przestępstwa, które trzeba przen ieść za gran icę. Kilku nam odm ów iło, lecz kon iec końców złow iliśmy trzech i urzędującego dorywczo sędzie‐ go pokoju. Wszyscy zaoferow ali pom oc we wprow adzen iu tego, co ewidentn ie było nielegaln ą got ówką, do syst em u bankow ego. Niestet y po kilku dniach ciężkiej pracy prawn icy sieci prze‐ straszyli się, że mogą jej groz ić poz wy sądow e, jeśli wye mit ują mat eriał, i program zaw ieszon o. Projekt nigdy nie ujrzał świat ła dzienn ego. Niedługi czas późn iej to Nico poprosił mnie o przysługę. Średn iej wielkości kubański hodowca marihua ny, Jorge Lopez, skorzystał z jego pom ocy, żeby odstraszyć bandyt ów, którzy groz ili nalot em na jego farm ę i przejęciem zioła, lecz pot em nie raczył zapłacić. Kubańczyk się wkurzył.
– Czy on sobie myślał, że będę nadstaw iał karku z dobroci serca? Ma u mnie dług i to duży! Mimo odroczen ia wyroku Lopez nadal nie krył się ze swoim bizn esem, więc nie było dziw‐ ne, że DEA go areszt ow ała. Nico sądził, że stracił okaz ję, by przypom nieć Lopez ow i, co spot yka dostawców, którzy nie spłacają długów. Szczęście się jedn ak do niego uśmiechn ęło. – Wyszedł za kaucją – pow iadom ił mnie. – I prosi, żebym pom ógł mu zbiec z kraju. To aż za dobra okaz ja. Lopez chciał, żeby Nico pom ógł mu wyprać trochę pien iędzy, żeby opłacić ucieczkę przed procesem. Jego jacht przejęły i skonf iskow ały władze. Chciał jedn ak bezczeln ie odsprzedać łódź osobie trzeciej pod nosem celn ików, by uwoln ić jeszcze trochę środków. – Pot rzebuję twojej pom ocy. – To znaczy? – zapyt ałem. – Chcę go dostać, zan im znikn ie. – Sprzątn ąć?! – Nie, nie. Chcę wrobić gnoja. Teraz zajarzyłem. Chciał wystaw ić Lopez a, zan im ten da nogę. Miałem być kasjerem, który pom oż e mu uwol‐ nić środki ze sprzedaż y jacht u. Stare emocje zaczęły buz ow ać. Pot rzeba złodzieja, by złapać złodzieja. Przekon awszy Jane, że ryz yko jest niew ielkie, poszedłem do DEA i zapropon ow ałem, że będę udaw ał speca od pran ia brudn ych pien iędzy, żeby zdobyć odpow iedn ie dow ody. Agenci, z którym i się spot kałem, zgodzili się, że wart o przeprow adzić tę operację, i uzgodn iliśmy plan działan ia. Zadzwon iłem do Lopez a. – Słyszałem, że masz problem. – Nie przez telef on. Ustawm y się jakoś. Zgodził się spot kać ze mną w śródm ieściu Miam i, wierząc, że zaoferuję mu swoją wiedzę w zorgan iz ow an iu jego drogi ucieczki na Karaiby. Gdy spot kałem się przedt em z agent am i DEA, poinstruowali mnie, jakie dow ody są po‐ trzebn e, by postaw ić zarzut y. Zakładając na mnie ukryt y mikrof on, poprosili, żebym nagrał na taśmę dokładn ie to, co plan uje zrobić. Chcieli też, żebym umów ił się z nim na kolejn e spot ka‐ nie, na którym przekaż e mi pien iądze za moje usługi. Emocje, które czułem, przygot ow ując się na spot kan ie z Lopez em, niew iele się różn iły od tych sprzed piętn astu lat, gdy szykow ałem się do przeprow adzen ia mojej pierwszej operacji przem yt u masow ej ilości got ówki. Wtedy stawka była wysoka, bo jeden błąd mógł nas koszt o‐ wać więz ien ie. Tym raz em jeden błąd mógł spraw ić, że Lopez zapragnie mojej krwi. Hodowca marihua ny był cały w nerw ach, gdy spot kaliśmy się w śródm iejskiej restauracji, lecz chciw ość i pragnien ie ucieczki wzięły górę nad wszelkim mechan iz mem obronn ym. Chciał,
żeby jego kasę przen iesion o do rajów podatkow ych, i chętn ie zgodził się spot kać w następn ym tygodniu w Fort Lauderdale i przekaz ać pięćdziesiąt pat yków, by ruszyć z miejsca z zam orskim i firm am i i kont am i bankow ym i. Rapt em kilka dni przed dostaw ą zadzwon ił do mnie Nico. – Pom yślałem, że pow in ien eś wiedzieć. Lopez zostaw ił mi wiadom ość. – Jaką? – „Jeśli coś stan ie się z moją forsą, zabij tego gościa od brudn ego szmalu”. – Serio? Jestem zaszczycon y. – Po prostu uważ aj na siebie, dobra? Siedziałem w tym na tyle długo, żeby wiedzieć, że niektóre groźby nie mają pokrycia. To jedn ak przypom niało mi, o co idzie gra. Tydzień późn iej mój znajom y stał na lotn isku w Fort Lauderdale, czekając na dostaw ę. Ude‐ rzyła mnie dziwn a sym et ria tej syt ua cji. Oto i on, w swobodn ych ciuchach, z torbą, czekający na kasę od klient a. A mimo to zam iast obaw iać się, że ci z DEA obserw ują każdy mój ruch, miałem teraz nadzieję, że przyglądają się bardzo uważn ie. Tym raz em nie musiałem się spot ykać z Lopez em. Przy dow odach, które już zebrałem, wy‐ starczyło, że pojaw ił się w umów ion ym czasie, żeby DEA mogła wkroczyć do akcji. Jak na zaw ołan ie pokaz ał się w grupie pasaż erów. W ręku miał podn iszczon ą walizkę. Przyn iósł kasę. Traf ion y-zat opion y. Wszystko działo się błyskaw iczn ie. Agenci wyskoczyli nie wiedzieć skąd i siłą wyprow adzili go z tłum u. Nie wiedział, co się dzieje. Miałem z tego masę sat ysf akcji. Oskarż on o go o dodatkow e przestępstwa, odrzucon o wnio‐ sek o wyjście za kaucją i areszt ow an o na długi czas. Nowa kariera wzyw ała. Mogłem łapać przestępców w ich własnej grze, działać w dobrej spraw ie… Byłem specem. Przecież prałem brudn e pien iądze.
EPILOG „Naz yw am się Kenn eth Rijock. Brałem udział w pon ad stu krajow ych i międzyn arodow ych ope‐ racjach przem yt u masow ej ilości pien iędzy, z czego wszystkie przebiegły pom yśln ie” – właśnie tak zacząłem moje zez nan ie przed amerykańskim Kongresem w 1999 roku jako jedyn y cyw il opow iadający się za ustan ow ien iem praw przeciw przem yt ow i pien iędzy. Po mojej zasadzce na Jorge Lopez a miałem zam iar uświadam iać bankom szkody, jakie pra‐ nie brudn ych pien iędzy przyn osi naszej gospodarce i bezpieczeństwu. Zez naw ałem jeszcze dwa razy, lecz próby zaostrzen ia praw a spot kały się z zaciekłym oporem lobby bankow ego – wśród obrońców którego, co ciekaw e, znalazł się pew ien prom in entn y fin ansista, oskarż on y pot em o oszustwa i zorgan iz ow an ie najw iększej w historii piram idy inw estycyjn ej w syst em ie argent yńskim, przez którą zbankrut ow ały milion y inw estorów. Pot rzeba było zam achów na World Trade Cent er z 11 września 2001 roku, żeby banki zwięk‐ szyły swój poz iom nadz oru. Teraz mogłem zrobić użyt ek z moich umiejętn ości. Znalaz łem pra‐ cę jako inspekt or nadz oru w wielkiej florydzkiej firm ie inw estycyjn ej. To była niez ła zabaw a mierzyć się int elekt ua ln ie z ludźm i, którzy stosow ali te same sztuczki, co ja kiedyś. Zajm ow a‐ łem się tym ledw ie rok, lecz późn iej pracow ałem nad wielom a inn ym i projekt am i dla organ ów ścigan ia i środow iska fin ansow ego. Chyba jestem jedyn ym byłym prawn ikiem bankow ym, któ‐ ry wziął się za pran ie brudn ych pien iędzy, żeby pot em pracow ać jako konsult ant do spraw przestępstw fin ansow ych. Tych, którzy piorą pien iądze, ogran icza jedyn ie wyobraźn ia. Wiem, że ci najsprawn iejsi przez cały czas udoskon alają swoje met ody, bo jak tylko ktoś dostrzeż e schem at, łat wo wpaść. Moja praca polega teraz na tłum aczen iu klient om, jak wykryw ać tych spryciarzy i jak rozpo‐ znaw ać rodzące się trendy. Podróż uję po świecie z wykładam i na tem at tajn ików branż y. Najczęstsze pyt an ie, jakie mi zadają, to jak udało mi się unikn ąć złapan ia przez tak długi czas. Tłum aczę, rzecz jasna, że ska‐ zan o mnie tylko dlat ego, że trzech klient ów z długim i wyrokam i wsypało mnie i naszego księ‐ gow ego, by złagodzić sobie kary. Gdy to zrobili, czułem się zdradzon y i wściekły. Mimo to pa‐
trząc wstecz, Ed i reszt a oddali mi przysługę. Zez nając przeciwko mnie, spraw ili, że musiałem staw ić czoło moim występkom. Gdyby było inaczej, kto wie, co by się ze mną stało. Choć za‐ wsze zacierałem ślady, przez cały czas zmierzałem ku sam ounicestwien iu, a incydent na Angu‐ illi, gdy zam roż on o kont a, świadczył o tym, że kilka agencji było już blisko. Gdybym został areszt ow an y w inn ych okoliczn ościach, być może prokurat or federaln y nie byłby tak skory, żeby spojrzeć na mnie życzliw ie. Pow in ien em był współpracow ać, gdy po raz pierwszy wez wa‐ no mnie przed wielką ławę przysięgłych. Nastaw ien ie społeczeństwa do narkot yków zmien iło się od czasu, gdy zaczyn ałem prać brudn e pien iądze. To, co niegdyś było okaz yjn ą rozrywką, jest dziś śmiert eln ym zabójcą, który niszczy życie ludzi i podkopuje podstaw y gospodarki. Pot rzebow ałem więz ien ia, żeby się zrehabilit ow ać i spłacić swój dług. Dopiero po tym trau‐ mat yczn ym przeż yciu mogłem naprawdę się zmien ić, a to poz woliło mi rozpocząć nową karie‐ rę z większą uczciw ością moraln ą. Choć już wcześniej opow iadałem o moich wyczyn ach, dzięki upływ ow i lat mogę spokojn ie to wszystko przelać na papier. Między moją przyszłością a teraźn iejszością min ęło już tyle czasu, że pot raf ię na to wszystko pat rzeć z pewn ym dystansem. Wcale nie przepraszam za pran ie brudn ych pien iędzy ani za przestępstwa, które popełn i‐ łem. Gdyby nie to, nie mógłbym teraz doradzać ludziom, jak łapać takich jak ja. To właśnie to doświadczen ie daje mi teraz szersze spojrzen ie na tajn iki branż y i sam proceder. Do dziś jed‐ nak czuję kłucie w żołądku, gdy podchodzę do kont roli na lotn isku w Miam i, a oni sprawdzają moje naz wisko w baz ie urzędu celn ego. Przypuszczam, że to nigdy się nie zmien i. A co z inn ym i akt oram i niez wykłego dram at u, którym było moje życie w lat ach osiemdzie‐ siąt ych? Ed zdołał przekon ać DEA, żeby wypuściła go z więz ien ia przed upływ em kary, propon ując, że wystaw i inn ych członków organ iz acji. Bezczeln y do reszt y skont akt ow ał się naw et ze mną podczas swego przedłuż on ego zwoln ien ia. Znów pot rzebow ał pom ocy z podatkam i, więc pole‐ ciłem mu kompet entn ego i legaln ego księgow ego. Ani słow em się nie zająkn ął, że mnie wydał, gdy siedział we francuskim więz ien iu, ani nie wspom niał o sześciu milion ach dolców, które stracił przez e mnie. Prawn ik jego partn era, znajom y znajom ych Den ise, mojej byłej żony, po‐ wiedział jej kiedyś: „Ken koszt ow ał moich klient ów kupę pien iędzy”. A więc w końcu się dow ie‐ dział, co zrobiłem… Biuro szeryf a zam knęło jego restaurację Midn ight Oasis ledw ie trzy lata po jej otwarciu, słuszn ie podejrzew ając, że służ yła za przykrywkę dla handlu narkot ykam i. Co ciekaw e, rząd fe‐ deraln y wkrótce znów postan ow ił ją otworzyć, zlecając cat ering pryw atn ym firm om i pow ie‐ rzając szeryf om jej prow adzen ie, a ona sama poz ostała popularn ym miejscem spot kań. Prawda jest zaw sze dziwn iejsza niż fikcja. Edow i nie udało się przeprow adzić żadn ych prow okacji, więc z pow rot em traf ił za kratki, żeby odbyć reszt ę wyroku. Odsiedział swoje trzy lata, a pot em wrócił do Miam i, lecz do tego
czasu zerwał już kont akt z wszystkim i swoimi dawn ym i przyjaciółm i. Nigdy nie przebolał tego, że dał się złapać. Wiem, że teraz pracuje jako redakt or rękopisów. To i tak nieź le jak na kogoś, kto nie skoń‐ czył college’u. Jego była kochanka Kelly wciąż się ukryw a prawdopodobn ie w meksykańskiej Cu‐ ern av ace po zmian ie swojej nat uraln ej urody z pom ocą skalpela. Jej naz wisko i zdjęcie twarzy wciąż pojaw iają się na stron ie najbardziej poszukiw an ych przez szeryf ów przestępców na pół‐ nocn ej Florydzie. Henry Jackson przet rwał skandal z zam roż on ym i kont am i bankow ym i i piętn o pran ia brudn ych pien iędzy, lecz pot em znikn ął w tajemn iczych okoliczn ościach wraz z rodzin ą pod‐ czas rut yn ow ej wypraw y na ryby. Jego ciała nigdy nie odn alez ion o. Były starszy agent, z któ‐ rym niegdyś dzieliłem podium na konf erencji, pow iedział mi, że ukradł pien iądze irlandzkiej grupie terrorystyczn ej, a jego szczątki pochow an o na dnie basen u w Saint Kitts wspóln ie z tu‐ zin em ludzi, których zaprosił w podróż. Księgow y Mike Lew is odsiedział karę w Eglin. Po zwoln ien iu podjął swoją prakt ykę i dalej pracow ał jako księgow y, pon iew aż oskarż on o go jedyn ie o lżejsze przestępstwo, a jego licencja zaw odow a na tym nie ucierpiała. Kon iec końców przen iósł się do inn ego miasta na Florydzie, ale czy przez wycięż ył swój problem z haz ardem – nie mam pojęcia. Charlie Nuñ ez odbył swój wyrok, a po wyjściu z więz ien ia przedzierzgnął się w kierown ika w mediach. To doskon ale świadczy o jego int eligencji i umiejętn ości rozpoczyn an ia wszystkiego od nowa. Benn y też w końcu odbębn ił swoje i przeprow adził się do Georgii z żoną, która równ ież sie‐ działa za współudział. Federaln i wlepili jej dwa lata za odbiór jakichś pien iędzy; najw yraźn iej nie spodobało im się, że przez wiele lat prow adziła wystawn e życie z narkot ykow ych zysków męża. Rick Baker przepadł bez wieści po odbyciu niższej kary niż ta początkow o zasądzon a. Jed‐ nak po tym, jak jego zez nan ie pogrąż yło Benn y’ego i jego gang, może to i lepiej… Mimo że udało im się unikn ąć kary, gdy wszyscy wokół szli na dno jak kam ień, bracia Mar‐ tin ez traf ili w końcu za kratki za nielegaln y handel. Odsiedzieli osiem lat i żyją teraz gdzieś na Florydzie. Pilot Trev or był jedn ym z niew ielu, którym nie postaw ion o zarzut ów. Współpracow ał w za‐ mian za niet ykaln ość, a pot em sprzedał swój int eres i przen iósł się do Ohio, gdzie pracuje jako instrukt or pilot aż u. Bern ard Calderon przesiedział dwadzieścia lat we francuskim więz ien iu, lecz od czasu wyj‐ ścia nie miałem o nim żadn ych wieści. Trudn o uwierzyć, że przechodzi po cichu na emeryt urę. Czy zmarł w więz ien iu? Tao, jego żona, wdała się w rom ans ze swoim ochron iarzem, zan im praw o i o nią się nie upom niało. Moja pierwsza żona Sarah ułoż yła sobie życie. Mieszka teraz w Hollyw ood w Kalif orn ii. Od‐ wiedziła ją policja, gdy prow adzili dochodzen ie w mojej spraw ie; czego się chcieli dow iedzieć, nie
wiem – to było moje dawn e życie, które zostaw iłem za sobą, gdy zacząłem prać brudn e pien ią‐ dze. Mon ique odeszła z policji po naszym rozstan iu, lecz wciąż zajm ow ała się udzielan iem po‐ rad. Policja przesłuchała ją, gdy mnie areszt ow an o, lecz przekon ali się, że nie wiedziała nic o moich działan iach. Decyz ja, by nie mów ić jej o wielu spraw ach, w które byłem zam ieszan y, przyn ajm niej oszczędziła jej wstydu. Prow adziła pot em terapie małż eńskie i rodzinn e; wyje‐ chała z Florydy do inn ego stan u, w którym wciąż mieszka. Dobrze jej życzę. Lata późn iej jej syn Luke przyz nał mi się, że znalazł kiedyś pod naszym łóżkiem worek z dziwn ą substancją. Na szczęście pięćset gram ów kokainy zostaw ił w spokoju. Moja druga żona Den ise wróciła do pracy jako stew ardesa po tym, jak poszedłem do więz ie‐ nia, a pot em prow adziła agencję modelek. Nadal mieszka w Miam i i nigdy pow tórn ie nie wy‐ szła za mąż. A co z moim serdeczn ym przyjacielem André? Żyjąc dyskretn ie, dobrze na tym wyszedł. Nigdy niea reszt ow an y w żadn ej spraw ie karn ej w końcu się ożen ił, przeprow adził do małego florydzkiego miasteczka ze swoją wybranką i pracuje dziś jako terapeut a młodzież y w miejsco‐ wym kościele. Syn ow i nadał biblijn e imię może w podzięce za to, że Bóg miał go w opiece przez te wszystkie lata. Podobn ie jak André ja równ ież byłem szczęśliw ym wygran ym w grze, w której wielu prze‐ gran ych, łączn ie z kilkom a moimi klient am i i bliskim i współpracown ikam i, spot kała przedw cze‐ sna śmierć. Mam nadzieję, że pokaz ałem, co może spraw ić, że młody, lecz bardzo nieszczęśliw y praw‐ nik zaryz ykuje wszystko, aż w końcu poczuje nieunikn ion ą rękę spraw iedliw ości. Mam też nadzieję, że rzuciłem nowe świat ło na bizn es, który zaw sze żyw ił się chaosem, a który zyskuje coraz większe znaczen ie w wyn iku kryz ysu fin ansow ego. Pran ie brudn ych pie‐ niędzy fin ansuje gospodarczą szarą stref ę, psuje rynki, opłaca wojn y i napędza przestępczość. Kto jak kto, ale ja wiem to najlepiej. W końcu sam to robiłem.
SPIS TREŚCI: Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Podziękowania Od autora Prolog 1. Na rozdrożu 2. Poza głównym nurtem 3. Pierwszy klient 4. Facet z sześcioma milionami dolców 5. Konto Myszki Miki 6. Te emocje, gdy do ciebie strzelają… 7. Spotkanie z mafią 8. Kurs na Sint Maarten 9. Urwanie głowy 10. Współczucie dla diabła 11. Kłopoty w raju? 12. Gdzie ja podziałem pięćdziesiąt tysiaków?! 13. „Pana zapłata, señor Rijock” 14. Wyjście z windy 15. Gdy masz tarczę na piersi, nie możesz się zatrzymać 16. „Rusz tę łódź, a nie żyjesz” 17. Przełom 18. Im więcej się zmienia, tym więcej się nie zmienia 19. „Gdzie przesłać te dwanaście milionów?” 20. Piekielne ogary na moim tropie 21. „Zadzwoń do mojego adwokata” 22. Oskarżenie 23. Podróż, którą musisz odbyć sam 24. Więzienny wikt i opierunek 25. Odwet 26. Życie odzyskane
27. Zmiana stron 28. „Jeśli coś pójdzie nie tak, zabij go” Epilog