© 2017 Marcin Ciszewski © 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux,
[email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-645-2374-8 Wydawca: Warbook Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl lesiojot
Czerń nocy jest nieprzenikniona. Temperatura ma idealną wysokość: nie czuję ani chłodu, ani ciepła. Potężne góry otaczają nas ciasno, dolina z kolei zdaje się ciągnąć w otchłanną nieskończoność. Potęga natury nie przytłacza jednak. Nie jestem intruzem, jestem jej częścią. – To było długie dziewiętnaście lat – mówi Starzec. Nie odczuwa potrzeby snu, pragnienia czy głodu. Jeszcze sobie nie uświadamiam, że biorę z niego przykład. Że staję się coraz bardziej częścią jego nierealnej, ale jakże materialnej obecności. – Bardzo wiele się podczas nich wydarzyło – stwierdzam. – Krüger objął prowadzenie grupy. – I już go nie oddał. Jakbym nie tasował kart, zawsze na wierzchu leżał as pik. – To naturalne. W stadzie przywództwo przejmuje najsilniejszy osobnik. – Z ulgą oddałem mu tron – mówię lekkim tonem. – Nigdy mi na nim nie zależało. – Opowiedz mi o sobie. Myślę. O czym tu mówić? – Nie ożeniłem się, choć nie było to moim zamierzeniem – szepczę. – Była w moim życiu kobieta. Z bardzo wysokich sfer. – Za wysokich? Śmieję się serdecznie. Jakże pięknie udaje niewiedzę ten mój niespodziewany rozmówca. – Nie. – Kręcę głową. – Moja rodzina pochodziła z galicyjskiej szlachty. Ojciec nie miał wielkich potrzeb materialnych, ale umiał zapewnić dostatni byt swoim bliskim. Odebrałem
staranne wykształcenie. Rodzice, zarówno moi, jak i tej… dziewczyny… byli całym sercem za małżeństwem. Ja jednak nieco wcześniej wsiąkłem w działalność konspiracyjną. Organizacje niepodległościowe wyrastały we Lwowie jak grzyby po deszczu. Bardzo mnie to pochłonęło, do tego stopnia, że uznałem walkę o Polskę za ważniejszą niż osobiste szczęście. – Szlachetne pobudki. – Tyle że szlachetne pobudki oznaczają często złamanie czyjegoś serca. – Niekiedy nie ma dobrego wyboru. – Zapewne – przytakuję gorliwie. – Organizacja uznała, że moje talenty dotyczące zmiany tożsamości i oszukiwania ludzi są na tyle wysokiej miary, iż może powierzyć mi zadanie zaopatrzenia w środki finansowe. Zdobywane nielegalną drogą. Szybko doszedłem do wniosku, że potrzebuję do pomocy dwóch młodych ludzi, inteligentnych i bezwzględnych, najlepiej wykorzenionych ze swoich środowisk, których ukształtuję tak, jak będę chciał. Ktoś polecił mi Zdanowskiego. Tak trafiłem na Krügera. I pomyliłem się. On bardzo szybko poszedł własną ścieżką.
24 sierpnia 1939 BERLIN
8.00 – 10.00 – Jest pan zwykłym bandytą, Krüger. – Nie, panie dyrektorze. Jeśli w ogóle, jestem bandytą niezwykłym. Kellermann uśmiechnął się grzecznie. Był człowiekiem uprzejmym i dobrze wychowanym. Dawno wpadł na to, że są to cechy, które zupełnie nie przeszkadzają mu w wykonywaniu codziennych obowiązków. Przeciwnie: niejednokrotnie okazywały się bardzo pomocne. Naturalnie, gdyby Regierungs- und Kriminaldirektor Max Kellermann został wyposażony przez naturę wyłącznie w uprzejmość, a poprzez staranne wychowanie – w nienaganne maniery, w sposób oczywisty nie nadawałby się na swoje stanowisko. Jednak o czym wielokrotnie, acz poniewczasie, przekonywali się ludzie, których ścigał, nadawał się, i to wyśmienicie. Jego kariera zawodowa składała się z ogromu sukcesów, które w licznych przypadkach można by nazwać spektakularnymi, oraz z nader rzadkich, w dodatku starannie zamiecionych pod dywan, porażek. – Precyzyjnie rzecz ujmując: człowiek, o którym pan opowiada, jest bandytą niezwykłym – powiedział Wilhelm Krüger. – Niestety, mnie to nie dotyczy, ponieważ nie jestem
tym człowiekiem. – Mam w tej materii całkowicie odmienne zdanie – odparł z poważną miną Kellermann. – Mam nadzieję, że nie umyka panu fakt, iż rzuca pan bardzo poważne oskarżenie. Zwłaszcza w kontekście orzeczenia sądu, które, jestem przekonany, zna pan doskonale. – Nie stawiam panu formalnych zarzutów. Jeszcze nie. Krüger roześmiał się z niewymuszoną wesołością. Wyglądał na człowieka, którego spotkanie zaczynało naprawdę bawić. Dyrektor uważnie przyjrzał się ubranemu z wystudiowaną, artystyczną niedbałością gościowi. Biała koszula bez krawata. Lekki, jasny garnitur. Gustownie dobrany szal, którego końce spadały na kolana siedzącego w fotelu właściciela. Ogorzała cera, wąsiki, bródka, okulary w rogowej oprawie, groteskowo ostentacyjny sygnet na środkowym palcu prawej dłoni i siwa, podobna do lwiej grzywa stanowczo zbyt długich włosów nadawały mu wygląd człowieka, za jakiego Krüger pragnął uchodzić: zaprzyjaźnionego z elitami III Rzeszy malarza portrecisty, tworzącego podobizny wyższych oficerów Sztabu Generalnego i Wehrmachtu, dostojników partii czy SS. Po mieście krążyły uporczywie powtarzane plotki, jakoby wielkim marzeniem Krügera było namalowanie portretu Wodza. I ponoć Führer nie był temu projektowi nieprzychylny. Maskarada, pomyślał policjant. Skuteczna, niestety. Kellermann wstał zza imponującego dębowego biurka, budzącego szacunek dzieła słynących z precyzji i solidnego kunsztu gdańskich rzemieślników. Podniósł z blatu kartonową teczkę. Nie spiesząc się, rozwiązał blokującą dostęp kokardę, po czym wziął do ręki gruby plik gęsto zapisanych i opatrzonych licznymi zdjęciami kartek.
– To tylko część dossier na pana temat – powiedział, patrząc wprost w oczy gościa. – I zaledwie ułamek pańskich wyczynów. Krüger wypuścił z płuc dym. Nim rozmówcy przeszli do konkretów, pierwsze dziesięć minut spotkania upłynęło na wyszukanych uprzejmościach oraz częstowaniu gościa cygarem i lampką curvoisiera. Uwagi gospodarza nie umknął fakt, że siedzący naprzeciw mężczyzna nie tknął alkoholu, z prawdziwą przyjemnością delektował się natomiast wonnym dymem cygara. – Szalenie ciekawe. Wręcz intrygujące. – Ma pan tupet. Ujmę to w ten sposób: zawarte w teczce dane dotyczą najbardziej zuchwałego i bezwzględnego przestępcy w Niemczech. Jego skoki na banki i konwoje z pieniędzmi stały się niemal legendarne, o ich przebiegu uczą w szkołach policyjnych, a każdy szanujący się funkcjonariusz stawia sobie za punkt honoru złapać go na gorącym uczynku. Niestety, pomimo rozlicznych wysiłków bardzo wielu ludzi, nikomu się do tej pory to nie udało. Bandyta jest śliski jak wąż, na miejscu przestępstwa nigdy nie zostawia śladów, ewentualni świadkowie giną bez wieści lub zeznają, że niczego nie widzieli, wspólnicy przestępstw natomiast nie żyją albo pozostają nieuchwytni. Krüger założył nogę na nogę. Z uwagą śledził zmierzający ku sufitowi, esowato wijący się obłoczek dymu. Zza okna dochodził potężniejący gwar wielkiego miasta. Nic dziwnego. Nowoczesny, oddany do użytku dosłownie przed tygodniem gmach prezydium berlińskiej Kriminalpolizei mieścił się przy Aleksander Platz, w ścisłym centrum stolicy. Berlińczycy zdążyli już nadać temu monumentalnemu budynkowi miano „die Burg”. Twierdza. Było w tym sporo obawy i szacunku
zarazem. Gospodarz zauważył, że gość pochylił się nieco do przodu. – To już przestaje być śmieszne, panie Kellermann – powiedział Krüger, jak na zawołanie pozbywając się z głosu śladów rozbawienia. Nie dawał się zwieść pozorom. Gospodarz gabinetu, dobiegający pięćdziesiątki, niechlujny, spocony, otyły mężczyzna o nalanej twarzy i nieruchomych oczach, był niezwykle sprytnym człowiekiem. I, z niejasnych na razie przyczyn, wyglądał na osobiście zainteresowanego utopieniem gościa w odległej o kilkaset metrów rzece. – W swoim dossier posiada pan zapewne wyrok berlińskiego sądu, który niemal pół roku temu, tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami Führera, całkowicie oczyścił mnie z tych niedorzecznych zarzutów. Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że ma pan na moim punkcie obsesję. Jestem malarzem, członkiem Izby Kultury Rzeszy, a także szeroko znanym filantropem. Słowem: z punktu widzenia prawa niewinnym obywatelem. Tym razem uśmiechnął się Max Kellermann. Jako policjant z blisko trzydziestoletnim stażem doskonale zdawał sobie sprawę, jak względnym pojęciem jest niewinność. Zwłaszcza z punktu widzenia prawa; zwłaszcza w tych murach. – Oczywiście – mruknął, nadając swemu głosowi prowokacyjnie ironiczny odcień. Ale Krüger nie dał się sprowokować. – Proszę zasięgnąć opinii na mój temat u Adolfa Zieglera. Kellermann podniósł dłoń, dając do zrozumienia, że rekomendacja ulubieńca dr. Goebbelsa jest mu znana, ale nie stanowi przedmiotu rozmowy. – Respektuję wyrok sądu – odparł. – Jak pan zapewne zauważył, nie został pan aresztowany, a jedynie zaproszony
na spotkanie. O przekazanie zaproszenia poprosiłem jednego z naszych najgrzeczniejszych i najlepiej wychowanych funkcjonariuszy. Chyba nie ma pan powodu się na mnie uskarżać. Gawędzimy sobie po prostu przy koniaku i cygarze. Jednak uważam, że błądzić jest rzeczą ludzką... – Ach tak? To stwierdzenie w pańskich ustach brzmi jak obelga. – Skądże. Jest dokładnie odwrotnie. Nie chcę pana urazić, w związku z czym w dalszej części naszej rozmowy posłużę się pewną hipotezą. Pewną hipotetyczną konstrukcją. Przyjmijmy, że mówimy o człowieku, którego dane zawarte są w tym oto dossier, ale nie wymieniamy jego nazwiska. Czy możemy się tak umówić? Krüger demonstracyjnie spojrzał na zegarek. – Pod warunkiem, że nie zajmie to zbyt dużo czasu – odparł. Przez twarz Kellermanna przebiegł cień. Dyrektor z widocznym wysiłkiem starał się zapanować nad mimiką. – Spieszy się pan? – Owszem. Mam zaplanowanych kilka spotkań z nowymi klientami. Bardzo znaczącymi klientami. – Krüger nie akcentował specjalnie żadnego z wypowiedzianych słów; nie musiał. Kontekst był oczywisty. Dyrektor całkowicie odzyskał panowanie nad sobą. Gra pozorów, którą obaj uprawiali, zaczynała być męcząca, bezwzględnie jednak powinna zostać doprowadzona do końca. – Postaram się streszczać. – Słucham zatem. – Wyobraźmy sobie więc, że ów człowiek, ten groźny bandyta, pewny siebie, fachowy, sprytny i umiejący się maskować, który jest w dodatku mężczyzną niezwykle
inteligentnym, wie doskonale, że dobra passa nie może trwać wiecznie. Oczywiście, nie można odmówić mu profesjonalizmu, co ja, jako zawodowiec z przeciwnej strony barykady, muszę z niechęcią przyznać. Ale tyle skoków, tyle lat działalności... – Dyrektor teatralnie zerknął do leżącej przed nim teczki, czegoś przez chwilę w niej szukał, w końcu, odnalazłszy pożądany dokument, rzucił nań okiem, a potem podniósł wzrok i spojrzał zza okularów na rozmówcę. Krüger mógłby się założyć, że cała ta pantomima była całkowicie zbędna. Kellermann wyglądał na człowieka, który zna na pamięć każde słowo i każdą liczbę z dossier. – ...Mój Boże, od tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego... siedemnaście lat nieustannego ryzyka i nerwów. Domniemywam, że ów przestępca, ten prawdziwy artysta w swoim fachu, ma już odłożoną niezłą sumkę. Raporty mówią, że w omawianym okresie ukradł blisko sześć milionów marek. To prawdziwa fortuna, nawet jeśli się założy, że człowiek ten musiał przecież ponosić niemałe koszty działalności: zakupu samochodów, wynajmu lokali, opłacenia wspólników i informatorów, być może nawet przedstawicieli władz... Kellermann ponownie urwał, po czym westchnął, jakby ubolewając, że są na tym świecie przedstawiciele władz tak bardzo nieodporni na pokusy materialne, i spojrzał przepraszająco na wiszący na ścianie portret Bismarcka. Żelazny kanclerz surowym okiem patrzył na obecnego przywódcę narodu, którego monumentalna podobizna zajmowała miejsce po przeciwległej stronie, niemal dokładnie nad głową gospodarza gabinetu. – Siedemnaście lat. No, no… – Prawda? To tylko w Niemczech. Zadałem sobie nieco trudu i zasięgnąłem informacji za naszą wschodnią granicą. Otóż
człowiek ten ma również niezłą kartotekę w Polsce. Zaczynał w czasach Wielkiej Wojny. Polska policja chętnie by się z nim spotkała i pogadała, na przykład o napadzie na Bank Zachodni w Warszawie. O dwóch trupach, które zostały na jego drodze. I wielu innych przestępstwach. Krüger wygodnie rozsiadł się na krześle. Nie sprawiał wrażenia człowieka nadmiernie zainteresowanego tematem rozmowy. Zza okna dobiegał warkot potężnych silników autobusowych oraz zgrzytanie kół wagonów krzyżujących się na Aleksander Platz linii tramwajowych. Dyrektor chrząknął. Musiał się skupić. Zaczynała go boleć głowa. Wiedział, że jeśli migrena się rozwinie, będzie oznaczać całkowicie zmarnowany dzień. A dzisiejszy dzień nie mógł zostać zmarnowany. – Pewne jest więc, że posiada fortunę. Mógłby już nie pracować do końca życia. Idę o zakład, że zaczął się zastanawiać: czy aby na pewno warto jeszcze ryzykować? Czy warto narażać zdobyty majątek, wolność, a kto wie, czy nie życie, dla jeszcze jednego skoku, który przecież zawsze może skończyć się porażką? No dobrze, może uda się jeszcze jeden. Ale następny? Nikt nie może przewidzieć, kiedy wyczerpie się limit szczęścia. Pytanie zatem jest następujące: czy nie warto przypadkiem zaszyć się w jakimś spokojnym, uroczym miejscu i po prostu korzystać z owoców z takim trudem zdobytych pieniędzy? Nie warto? Krüger pokiwał głową. Rozważania, istotnie, czysto teoretyczne, ale wnioski godne rozważenia. – Jeśli już bawimy się w teoretyzowanie, sądzę, że takie pomysły w istocie mogły temu bezwzględnemu rabusiowi przyjść do głowy – przytaknął.
– Sam pan widzi. – Kellermann wyglądał na autentycznie ucieszonego. Zabębnił pulchnymi palcami o blat biurka. – To są logiczne wnioski. Jedyne logiczne, ośmieliłbym się nawet powiedzieć. Ale idźmy dalej. Spójrzmy na sprawę okiem przedstawicieli sił odpowiedzialnych w naszym kraju za ład i porządek. Nie muszę chyba specjalnie podkreślać, że siły te są głęboko zaniepokojone istniejącym stanem rzeczy. Tak ostentacyjne łamanie prawa nie może być przecież tolerowane. I władze dokładają wszelkich wysiłków, by ukrócić działalność przestępcy. Przesłuchują świadków, badają ślady, inwigilują środowisko kryminalistów, nadzorują wzmocnienie ochrony konwojów przewożących gotówkę i placówek bankowych. To są rzeczy, o czym zapewne nie muszę panu mówić, szalenie absorbujące i niezwykle kosztowne. Pochłaniające czas dziesiątek i setek funkcjonariuszy, a także masę, naprawdę masę pieniędzy. – Domyślam się. – Krüger po raz ostatni zaciągnął się cygarem, po czym starannie zgasił je w podsuniętej przez gospodarza popielniczce. – Im większa operacja, tym więcej kosztuje. Jest to prawda z gatunku truizmów. Może skończymy na dziś? – Jeszcze chwileczkę. – Kellerman władczym gestem podniósł rękę. – Zmierzam do puenty, proszę się nie niepokoić. Wobec powyższych wniosków mógłbym zaryzykować twierdzenie, że siły prawa i porządku byłyby niezwykle zainteresowane tym, by ów bandyta doszedł do wniosku, iż dalsze ryzyko się nie opłaci, w związku z czym człowiek ten decyduje się zakończyć karierę włamywacza i złodzieja. Nabywa niewielki domek nad jeziorem Wannsee, zatrudnia miłą starszą panią do sprzątania oraz ogrodnika, który będzie pielęgnował szmaragdowy trawnik i przycinał wonne róże, żeni się z jakąś
uczciwą panienką z dobrego domu, płodzi dzieci... Czemu mi się pan tak przygląda? Kellermann, skupiony na swoim oratorskim popisie, dopiero teraz zauważył, że jego gość, przechyliwszy głowę i mrużąc oczy, od dłuższej chwili wpatruje się w niego z natężoną uwagą. – Myślę, że takie światło jest najlepsze, by pana portret, panie dyrektorze, najwierniej odzwierciedlał rzeczywistość – w zamyśleniu odpowiedział Krüger, nie przestając wnikliwie studiować szczegółów twarzy Kellermanna. – Tak właśnie powinien pan siedzieć… a słońce koniecznie musi padać z lewej strony. Pański prawy profil ma nieco, proszę wybaczyć sformułowanie, mniej szlachetny wyraz. Lewy jest znacznie lepszy. Tak. Dokładnie o to chodzi. Lewy półprofil. I koniecznie pozycja siedząca, może nawet za biurkiem, tak jak teraz. Niektórzy wolą stać, ale, szczerze powiedziawszy, efekty potem są czasami pożałowania godne. To... – Żarty pan sobie robi? – podniósł głos Kellermann. Z niesmakiem stwierdził, że odkąd Krüger przekroczył próg gabinetu, skoczyło mu ciśnienie, a żołądek pobrzmiewał nieprzyjemnym bólem. Do tego doszła cholerna migrena. Pożal się Boże malarz działał na niego jak płachta na byka. Jednak w najlepiej pojętym interesie dyrektora kryminalnego, SS-Standartenführera Maxa Kellermanna oraz reprezentowanej przez niego instytucji było konsekwentne doprowadzenie tej rozmowy do końca. – Nie, panie dyrektorze. – Krüger, starannie maskując rozbawienie, poprawił się na krześle. – Po prostu oceniam pana fizjonomię z profesjonalnego punktu widzenia. Ale proszę się nie niepokoić, nie namawiam pana na zamówienie portretu.
– Proszę? – Skończył pan na tym, że życzyłby pan sobie, by ten hipotetyczny mistrz złodziejskiego fachu zaprzestał działalności. To właśnie pan ostatnio powiedział. Tak, ten poranek zdecydowanie wymagał od Kellermanna ogromnych pokładów cierpliwości. Dyrektor podjął kolejny, niemały wysiłek, by nie wybuchnąć. – Rzeczywiście, tak powiedziałem – wycedził przez zęby. Mimo wczesnej pory dzień był duszny i gorący. W gabinecie coraz bardziej brakowało powietrza. Szef berlińskiej policji otarł czoło wyciągniętą z kieszeni chusteczką. – Otóż mogę stwierdzić, że gdyby temu człowiekowi przyszło do głowy powstrzymać się od następnych napadów, władze mogłyby zaakceptować taki stan rzeczy. Przejść do porządku dziennego nad tym, co się wydarzyło, a docenić fakt, iż nie muszą być dłużej postawione w stan najwyższej gotowości. Umowa byłaby prosta: mężczyzna znika, a dossier na jego temat ląduje na samym dnie archiwum w jakiejś zapomnianej piwnicy. Jak się panu podoba taki scenariusz? Krüger sprawiał wrażenie człowieka, który zapaliłby jeszcze jedno cygaro. Najwyraźniej pośpiech przestał być jego priorytetem. – Z pana punktu widzenia jest niewątpliwie bardzo korzystny – odrzekł powoli. Mówił staranną, literacką niemczyzną. Niski głos z lekką chrypą brzmiał wyraźnie w wypełnionym dymem gabinecie. Ma trzydzieści dziewięć lat, pomyślał Kellermann. Ale wygląda na mniej. Przynajmniej pięć lat mniej. Pomimo siwizny. Na pewno podoba się kobietom. I na pewno nie podoba się mnie. – Prawda? – odrzekł dyrektor. – Myślę, że korzyść byłaby
obopólna. – Zapewne. Nie za bardzo natomiast potrafię wyobrazić sobie powód, dla którego pan mi to opowiada. Cisza w gabinecie była tym razem nieco inna niż przedtem. Jakby bardziej pogodna. Dyrektor po raz pierwszy szczerze się roześmiał. – Rozważam po prostu teoretyczny scenariusz rozwoju sytuacji – odrzekł. Krüger wstał. Nie czekając na reakcję gospodarza, podszedł do wieszaka i zdjął z niego długi, doskonale dopasowany do garnituru płaszcz, który niespiesznie założył, niedbale zawiązując pasek. – Miło się gawędziło – powiedział, poprawiając na głowie elegancki kapelusz. – Teoretyczne rozważania na pierwszy rzut oka wydają się stratą czasu, ale moim zdaniem stanowią pożyteczne ćwiczenie umysłu, o ile się do nich podejdzie we właściwy sposób. Jednak sądzę, że wystarczy na dziś. – Cieszę się, że nie uważa pan naszej pogawędki za stracone chwile. – Kellermann również wstał i podszedł do gościa. Wyciągnął dłoń, którą ten mocno uścisnął. – Jedna rzecz przyszła mi do głowy – powiedział Krüger, gdy już niemal znalazł się za drzwiami. Odwrócił się i zmierzył policjanta zamyślonym spojrzeniem. – Sądzę, oczywiście również czysto hipotetycznie, że gdyby owemu człowiekowi przyszło jednak do głowy wykonać następny ruch, następny skok, jak pan to nazywa, i sprawy poszłyby źle, człowiek ów żywy w ręce policji nigdy się nie odda. Po prostu nie pozwoli się złapać, rozumie pan? Śmierć będzie jego ostatecznym zwycięstwem, więzienie byłoby całkowitą porażką. Tak mi się wydaje. Uszanowanie, panie dyrektorze.
*** Kellermann zamknął drzwi, po czym podszedł szybkim krokiem do biurka. Podniósł słuchawkę jednego ze stojących na biurku telefonów. – Sophie? – powiedział tonem, z którego zniknął jakikolwiek ślad niepewności czy chęci zawarcia kompromisu. Ból głowy da się opanować, gdy akcja pochłonie myśli. Dyrektor wiedział o tym z doświadczenia. Zresztą i tak nie zamierzał marnować czasu. Nie mógł sobie na to pozwolić. – Wezwij do mnie grupę specjalną. Natychmiast. – Tak jest, panie dyrektorze, już zawiadamiam. – Głos Sophie Mersteger, trzydziestoletniej chodzącej doskonałości, brzmiał jak zwykle chłodno i profesjonalnie. Panna Mersteger nigdy nie traciła zimnej krwi. Punktualna, perfekcyjnie zorganizowana, dysponowała wprost nadludzką pamięcią. Stanowiła jednoosobowe zaplecze logistyczno-organizacyjne Kellermanna, zawsze przygotowane do czekających je zadań. Była nieocenioną pomocą. A ostatnio, coraz częściej, muzą uskrzydlającą do wznoszenia się na wyżyny profesjonalnej skuteczności. Oraz, niestety, przyczyną rosnącej frustracji. – I proszę przyjść również. Z notesem – podkreślił dyrektor. Całkowicie zbytecznie. Panna Mersteger notes z pewnością trzymała już w ręku. Od wielu miesięcy pełniła nieformalną rolę sekretarza grupy.[lesio] – Oczywiście. Kellerman usiadł przy biurku i zaczął przeglądać notatki. Po raz kolejny przebiegł wzrokiem listę będących do jego dyspozycji ludzi, katalog sprzętu, środków łączności, samochodów. Dzisiejszy dzień miał przynieść wielkie zwieńczenie
zakrojonej na ogromną skalę operacji. Chwilę później drzwi gabinetu otworzyły się bezgłośnie i do środka weszło kilkanaście osób, prowadzonych przez imponującą blondynkę o posągowej figurze i chłodnej, nordyckiej urodzie. Kobieta miała niebieskie oczy, prosty nos i nieco zbyt wąskie usta, które tylko dodawały jej uroku. Kellermann już dawno doszedł do wniosku, że jego sekretarka jest postacią ze snu – tak wyjątkowe istoty nie istnieją bowiem w rzeczywistości. Jak zwykle na jej widok poczuł delikatne mrowienie w dole kręgosłupa. Za jakiś czas mrowienie zacznie przesuwać się wyżej, aż w końcu sięgnie karku. Kellermann znał już na tyle swoje reakcje, by wiedzieć, że w tym momencie będzie musiał szybko zakończyć spotkanie. Nie mógł bowiem dopuścić do utraty kontroli nad własnymi poczynaniami. Na okazywanie emocji wobec współpracowników pozwalał sobie tylko wtedy, gdy uważał to za niezbędne. I z całą pewnością nie chodziło o takie emocje. Pozostałą część grupy stanowili wyłącznie mężczyźni, wszyscy bez wyjątku będący policjantami z co najmniej dziesięcioletnim stażem i udokumentowaną listą sukcesów zawodowych. Stworzenie zespołu złożonego ze specjalistów ściągniętych z całych Niemiec kosztowało Kellermanna sporo zachodu i nerwów. Żaden bowiem szanujący się przełożony nie chce oddawać najlepszych ludzi, zwłaszcza aroganckiemu szefowi aroganckiej berlińskiej policji, która i bez tego uważa się za pępek świata. Kellermannowi jednak, człowiekowi doskonale świadomemu, jak w rzeczywistości przebiegają linie podziału władzy, prawdziwej władzy, udało się przekonać Arthura Nebe, swego zwierzchnika i najwyższego szefa Kripo, że sprawa jest z gatunku tych, które uderzają w prestiż
państwa. Strzał był celny: Nebe przejrzał podsunięte przez Kellermanna dossier, z wyjątkową jak na siebie cierpliwością wysłuchał argumentów, po czym zgodził się, że plan zaproponowany przez zastępcę komendanta berlińskiej Kripo ma szanse powodzenia; sprawę należy jak najszybciej i bez oglądania się na koszty zakończyć. Wydał więc polecenie, by szefowie regionalni udostępnili Kellermannowi każdego funkcjonariusza, którego ten zażąda, oraz służyli wszelką informacją i pomocą, jaka okaże się niezbędna. W ten oto sposób Kellermann został wyposażony w środki umożliwiające przeprowadzenie najbardziej wyrafinowanej operacji policyjnej w historii III Rzeszy. Przedostatnim etapem starannie opracowanego harmonogramu było dzisiejsze poranne spotkanie z człowiekiem przedstawiającym się jako Wilhelm Krüger. – Siadajcie – powiedział Kellermann. Funkcjonariusze zajęli miejsca przy długim stole znajdującym się w drugiej części gabinetu. Sophie Mersteger usiadła na samym końcu, otworzyła notes i zastygła w bezruchu. Kellermann nie ruszył się zza biurka. Starał się nie patrzeć na jedyną w tym gronie kobietę, choć nie było to proste. Szczerze mówiąc, okazało się czynnością wymagającą wielkiego wysiłku. Mrowienie w dole pleców nasiliło się. Doskonale czuł, co się z nim dzieje. Zaczęła w nim wzbierać fala frustracji. – Spotkanie odbyło się zgodnie z planem – powiedział bez żadnych wstępów. Wszyscy funkcjonariusze doskonale orientowali się, o czym mówi. Wstęp stanowiłby zbędny ozdobnik. – Rybce spodobała się przynęta zawieszona na haczyku. Jest wysoce prawdopodobne, że wkrótce ją połknie. – Skąd taki wniosek? – zapytał Hermann Fegelein, najmłodszy w tym gronie. Kellermann nie lubił go, ale zaprosił
do zespołu, ponieważ miał pewność, że ostry jak brzytwa umysł dwudziestoośmioletniego człowieka może okazać się przydatny. To przypuszczenie było więcej niż trafne: Fegelein szybko stał się jedną z kluczowych postaci śledztwa. Równie rychło wyszło jednak na jaw, że posiada jeszcze jedną cenną, choć irytującą cechę: nigdy nie podąża za stadem, ma zawsze własny pogląd na sprawę, całkowicie też zdaje się ignorować pytanie, czy pogląd ów jest zgodny ze sposobem myślenia przełożonych. Nie przysparzało mu to popularności. Kellermann potrafił jednak wznieść się ponad codzienne ambicyjki i docenić niekonwencjonalny sposób myślenia młodego policjanta. – No cóż, obserwacja i znajomość ludzkiej psychiki – odparł dyrektor. W kilku zdaniach streścił przebieg zakończonego przed pięcioma minutami spotkania. – Jest bardzo pewny siebie, a ja w nim tylko tę pewność wzmocniłem – zakończył. – Dałem do zrozumienia, że jesteśmy jak dzieci we mgle: dużo podejrzewamy, ale nie mamy niczego ponad to, co odrzucił sąd. – Czy informator już dzwonił? – zapytał jeden ze starszych funkcjonariuszy. Kellermann posłał mu ostentacyjnie złe spojrzenie. – Jak dotąd nie. Być może nie zna jeszcze szczegółów. Zapadła cisza. Policjanci spojrzeli po sobie. Dezorientacja większości była aż nadto widoczna. W końcu odezwał się Fegelein. – Mamy informatora blisko grupy? – zapytał. Kellermann udał, że się waha. W końcu podjął decyzję. – Mamy informatora wewnątrz grupy. Milczenie stało się jeszcze bardziej wymowne niż przedtem.
– Mamy informatora wewnątrz grupy? – upewnił się Fegelein. – To właśnie powiedziałem przed chwilą, młody człowieku. – Dlaczego nic o tym nie wiemy? – Ponieważ takie są reguły gry. Zresztą: teraz już wiecie. Najwyraźniej była to kolejna kwestia, jedna z wielu, o której współpracownicy Kellermanna nie mieli pojęcia. Taka zasada obowiązywała od początku funkcjonowania zespołu: jego poszczególni członkowie odpowiedzialni byli tylko za małe fragmenty śledztwa. Obraz całości miał wyłącznie szef oraz jego zastępca. A także ktoś, o kim Kellermann myślał ostatnio coraz częściej. – Mimo wszystko jednak jest to materia, w której powinniśmy mieć przynajmniej podstawową orientację. Ułatwiłaby nam pracę. Nie musielibyśmy bez sensu sprawdzać pewnych tropów. – Fegelein najwyraźniej wziął na siebie obowiązek wypowiadania się w imieniu reszty grupy. Kilku funkcjonariuszy kiwnęło głowami. – No więc podstawową orientację już macie. – Kellermann nie zamierzał się tłumaczyć ani Fegeleinowi, ani komukolwiek. Na widok wyrazu twarzy szefa młody policjant postanowił odpuścić. Na razie nie potrzebował sporu o pryncypia, zwłaszcza że nie on je ustalał. Trzymał się w życiu żelaznej zasady, by pod żadnym pozorem nie atakować, nie będąc pewnym wygranej. Jak dotąd zasada ta okazała się skuteczna: zawiodła go z zapomnianego przez Boga i ludzi komisariatu w najgorszej dzielnicy Hamburga do samego centrum największej operacji prowadzonej przez berlińską Kriminalpolizei. – Skąd pewność, że akcja odbędzie się dzisiaj? – zapytał
kolejny z policjantów. – Krüger wczoraj zarządził gotowość grupy. Nigdy nie robił tego wcześniej niż dwadzieścia cztery godziny przed skokiem. Pytający zamilkł. Dyrektor chrząknął nieznacznie, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i powolnym ruchem otarł spocone czoło. Miał wrażenie, że za chwilę się udusi. Nadwaga, pomyślał. Za dużo jem, cały czas spędzam za biurkiem i za bardzo się tym wszystkim przejmuję. – Informację dostaniemy z wyprzedzeniem. Niniejszym zarządzam stan najwyższej gotowości. Macie zakaz wychodzenia z budynku, kontaktowania się z kimkolwiek spoza zespołu, a zwłaszcza z osobami postronnymi. – Kellermann położył na ostatnim słowie nieznaczny akcent. – Sprawdźcie broń i środki łączności. Zebrani pokiwali głowami. Przygotowywali się od tak długiego czasu, analizowali plan tyle razy, przedyskutowali tyle możliwości... Pozostało oczekiwanie. Kellermann kiwnął głową, dając do zrozumienia, że na razie nie ma nic więcej do powiedzenia. Funkcjonariusze wstali i skierowali się ku wyjściu. Radca odprowadził wzrokiem monumentalne plecy i kuszące biodra Sophie. Gdy drzwi zamknęły się, minęła dłuższa chwila, nim Kellermann poczuł, że się uspokaja. Podniósł słuchawkę telefonu. – Strumph – usłyszał. – Kellermann. – Dzień dobry, szefie. – Męski głos po drugiej strony był młody i nieco przestraszony. – Wykonałeś zadanie? – Tak jest, panie dyrektorze. Wszyscy mają założone
podsłuchy w służbowych aparatach. – A w domach prywatnych? – Ci z Berlina. Reszta w hotelu. – I co? – Na razie nic. Wykonywali tylko telefony związane ze śledztwem. – Poproszę wykaz. – Tak jest. – A następne co pół godziny. – Oczywiście. – Dzisiejszy dzień jest krytyczny, rozumiesz? To się skończy przed wieczorem. – Rozumiem, szefie. – Nie pożałujesz. Umiem docenić lojalność. Młody człowiek po drugiej stronie linii przełknął głośno ślinę. *** Po wyjściu z prezydium policji Krüger skręcił w prawo. Szybko znalazł się na Frakfurter Strasse. Szedł miarowym krokiem i nie oglądał się za siebie. Choć miał obojętną, nawet nieco zblazowaną minę, intensywnie myślał. Biała flaga? Niewątpliwie. Po kilku latach wysiłków sfinalizowanych kompromitacją podczas procesu, co więcej, kompromitacją mającą miejsce w blasku fleszy, a potem omówioną szeroko przez prasę, Kellermann dawał do zrozumienia, że postanowił rzecz zakończyć. Z jego punktu widzenia rozsądne posunięcie: kiedy nie da się ugrać całej puli, trzeba wyznaczyć sobie bardziej realistyczny cel, a z reszty się wycofać. Ale Krüger zbyt długo żył i zbyt wielu Kellermannów tego
świata poznał, by wziąć dzisiejsze zaproszenie za dobrą monetę. Ot, choćby konsekwencje prawne: przestępstwa zawarte w dossier nie uległy przedawnieniu i nieprędko ulegną. Są ścigane z urzędu. Za kilka miesięcy Arthur Nebe, przełożony Kellermanna, zapyta, co dalej z tą sprawą. Jeżeli przyjąć, że Nebe zaakceptował propozycję dyrektora, ma przecież swojego przełożonego, wszechwładnego Reinharda Heydricha. Krüger wiedział, że napady, o których mówił Kellermann, były szeroko nagłaśnianie i komentowane. Interesowali się nimi najwyżsi policyjni dygnitarze. Ujęcie sprawcy stało się rzeczywiście sprawą wagi państwowej, przynajmniej oficjalnie. Więc co? Pułapka, której należało uniknąć, nie tracąc z oczu głównego punktu dzisiejszego programu. Krüger podszedł do budki telefonicznej, rozejrzał się dyskretnie, po czym podniósł słuchawkę. Wykręcił numer. Po kilku sygnałach odezwał się miękki kobiecy głos. – Tu kwiaciarnia Berthel i Klugman. – Dzień dobry. Dzwoniłem wczoraj. Moje nazwisko Krüger. – Ach tak, dzień dobry. Przypominam sobie. – Składałem zamówienie. – Oczywiście. – Chciałbym potwierdzić dostarczenie wiązanki znajomemu, o którym rozmawialiśmy. – Miał pan dzwonić wcześniej. – Zaszły pewne nieprzewidziane okoliczności. – Rozumiem. Jaka jest nowa godzina dostarczenia wiązanki? – Dziewiąta pięćdziesiąt. – Tak jest. Zamówienie zostanie zrealizowane. – Pamięta pani adres?
– Starannie go zapisałam. – Dziękuję. – Do widzenia. Krüger, nie odkładając słuchawki, nacisnął widełki. Usłyszawszy ciągły sygnał, wykręcił następny numer. Tym razem po drugiej stronie ktoś zareagował niemal natychmiast. – Tak? Męski, ostry, gardłowy głos. Pewny siebie właściciel. Władza. – Tu Krüger. Dzień dobry. – Witam. Ma pan coś dla mnie? – Owszem. Proponuję krótkie spotkanie. – O czternastej. W tym samym miejscu co ostatnio. – Będę. Trzask. Krüger zaklął bezgłośnie. Właściwie nie pamiętał, kiedy po raz ostatni popełnił błąd tego kalibru. Możliwe, że nigdy. Nie chodziło o jego ostatniego rozmówcę. Po prostu Krüger uświadomił sobie – zbyt późno, niestety – że jest obserwowany. *** Szef zespołu inwigilacyjnego, stary wyga nazwiskiem Kloppe, zaczynał pracę w policji jeszcze za czasów kajzera Wilhelma. Do wykonania nałożonego na niego zadania sformował grupę składającą się, oprócz niego, z trojga funkcjonariuszy: mężczyzny i dwóch kobiet, których osobiście dobrał i wyszkolił. Pracował na bezpośrednie zlecenie Maxa Kellermanna i tylko jemu składał raporty, co stanowiło fakt zgoła niezwykły, ponieważ zwykle podlegał funkcjonariuszowi stojącemu w policyjnej hierarchii dwa piętra niżej od dyrektora. Kloppe był jednak zbyt
doświadczonym człowiekiem, by pytać o przyczyny takiego stanu rzeczy. Skoro szef zadecydował o radykalnym skróceniu zwykłej drogi służbowej, musiał zapewne mieć wystarczające powody. Kiedy siwy mężczyzna w szarym prochowcu i kapeluszu opuścił Twierdzę, policjant nie ruszył się z przeciwległej strony ulicy, pochłonięty lekturą porannego wydania gazety. Jedna z jego współpracowniczek szła trotuarem, zasłuchana w słowa towarzysza, roześmianego mężczyzny po czterdziestce. Para minęła zamkniętą jeszcze cukiernię Meinla, nie zwracając na Krügera najmniejszej uwagi, po czym zniknęła za rogiem. Krüger oczywiście nie mógł mieć pojęcia, że oboje natychmiast przyspieszyli kroku, skręcili w najbliższą ulicę i zaczęli posuwać się równolegle do śledzonego obiektu. Bezpośrednio za Krügerem ruszyła druga z kobiet, z pozoru poświęcając znacznie więcej uwagi mijanym wystawom niż mężczyźnie w szarym płaszczu. W ten sposób członkowie zespołu dotarli do budki telefonicznej, po czym zajęli ukryte pozycje, bacznie obserwując rozmawiającego przez telefon mężczyznę, a przy tym zwracając baczną uwagę na to, czy ma on jakiekolwiek szanse zauważyć któreś z nich. Nic na to nie wskazywało. Po skończeniu rozmowy Krüger zaczął szybkim krokiem oddalać się od budki telefonicznej. Obie kobiety i jeden z mężczyzn podążyli za nim w bezpiecznej odległości. Szef grupy natomiast podszedł do aparatu, podniósł słuchawkę i wykręcił sześciocyfrowy numer. Po chwili usłyszał głos Kellermanna. – Tu Kloppe. Jestem w budce telefonicznej na skrzyżowaniu Frankfurter i Schilling. Obiekt przed chwilą dwukrotnie
dzwonił. Warto sprawdzić do kogo. – Dobra robota, Kloppe. Zlecę sprawdzenie. – Będę w kontakcie, panie dyrektorze. Szef zespołu odłożył słuchawkę, po czym bezzwłocznie podążył śladem swoich współpracowników. *** Krüger kląłby na czym świat stoi, gdyby nie to, że już dawno nauczył się unikania złości w reakcji na popełnione błędy. Miejsce emocji zajęła umiejętność szybkiej analizy sytuacji i błyskawicznego rozwiązania problemu, zwana przez Krügera na wewnętrzny użytek programem naprawczym. Niemniej dostrzegł zespół inwigilacyjny z poważnym opóźnieniem. Zastanawiające. Nie spodziewał się przecież niczego innego: Kellermann to stary lis, jego bajeczki o porozumieniu stanowiły czystej wody zasłonę dymną, nic więcej. Można było z góry założyć, że doświadczony policjant przypnie gościowi ogon. Jego przedsiębiorczość na pewno zresztą nie ograniczyła się tylko do inwigilacji: odkąd Krüger opuścił gabinet Kellermanna, przyjął, że w ciągu następnych godzin czeka go jeszcze kilka niespodzianek. Jednak nigdy w trakcie długiej i obfitującej w wiele niespodziewanych zwrotów akcji kariery nie zagapił się aż tak bardzo. Zwykle wykrywał ogon niemal natychmiast, najpóźniej po minucie. Doświadczenie, zdolność obserwacji i coś w rodzaju szóstego zmysłu zapewniały mu zdecydowaną przewagę nad najsprytniejszym nawet agentem. A dziś… przeszedł blisko pół kilometra, odbył trwające łącznie ponad półtorej minuty rozmowy telefoniczne i dopiero pod koniec drugiej zauważył śledzącego. Właśnie tak: zauważył. Normalnie poczułby mrowienie z tyłu pleców i już
wiedziałby, że ma kłopoty. Nie musiał patrzeć. Nie musiał odwracać głowy. Przyspieszył kroku. Miał pięć minut, by zgubić prześladowców. *** Rozkaz był wyraźny, właśnie z tego powodu Sophie Mersteger zastanawiała się, jak go złamać. Wieść o informatorze wewnątrz grupy Krügera stanowiła dla niej prawdziwe zaskoczenie. Nie wiedziała dokładnie, który z funkcjonariuszy naprawdę orientuje się w prawdziwym obrazie śledztwa; zbyt długo znała Kellermanna i zbyt mało miała złudzeń co do jego ukrytej za fasadą dobrego wychowania i miłej aparycji osobowości, by zakładać, że radca gra wedle jasnych reguł. Reguły ustalał sam i często je zmieniał w trakcie gry. Sophie nie była nawet pewna, jaki jest prawdziwy cel tak długo trwającej i na tak szeroką skalę zakrojonej operacji. Kellermann nigdy go nie zdradzał. Można było tylko przypuszczać, że schwytanie Krügera nie stanowi mety długiej podróży. Jest jedynie środkiem. Nie chciała się dłużej nad tym zastanawiać. Miała przed sobą bardziej praktyczne zadanie: wymknięcie się z budynku albo całkiem niepostrzeżenie, albo pod niebudzącym wątpliwości pretekstem. Szybki, bardzo szybki marsz do punktu kontaktowego. Zostawienie wiadomości. Powrót. Musiała wyruszyć w ciągu dziesięciu, najpóźniej piętnastu minut. Po upływie tego czasu wiadomość, którą ma do przekazania, okaże się nieaktualna. I wszystko się skończy. ***
– Zgubiliśmy go, szefie – powiedział wywiadowca. Miał zakłopotaną minę. Nienawidził spartaczonej roboty. – Uczulałem was, że facet jest bardzo sprytny – odrzekł Kloppe ze złością. – W pewnym momencie po prostu zniknął. Szedł normalnym krokiem, nawet się za siebie nie oglądał. Ja szedłem za nim, dziewczyny równolegle, po drugiej stronie ulicy. I on w pewnym momencie rozpłynął się w tłumie. Przeszukaliśmy okolicę, ale nie udało się powrócić na ślad. Szef zespołu inwigilacyjnego spojrzał w głąb ulicy. Wielkomiejski ruch na Frankfurter Strasse zwiększał się z każdą chwilą. Po śledzonym mężczyźnie nie zostało nawet wspomnienie. – Muszę o tym zameldować – mruknął w końcu, po czym wolnym krokiem podszedł do znajdującej się w pobliżu budki telefonicznej. Spodziewał się solidnej reprymendy, ale Kellermann nie wydawał się przesadnie zmartwiony. Suchym tonem nakazał powrót do prezydium policji, po czym wyznaczył nowe zadanie. Po wysłuchaniu go Kloppe poczuł się zaskoczony. Jak nigdy dotąd. *** – Spóźniłeś się – powiedział Adam Buchman. Krüger przekroczył próg mieszkania. Starannie zamknął za sobą drzwi. Zdjął kapelusz i płaszcz, po czym powiesił je na wieszaku. Wyglądał świeżo i rześko. Upał zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia. Spojrzał na rozmówcę. – Zaszły nieprzewidziane okoliczności – odparł. Adam Buchman w żadnej mierze nie wyglądał na
zawodowego przestępcę. Wysoki i barczysty, to prawda, ale też lekko łysiejący, z nadwagą i rumianymi, nieco zbyt okrągłymi policzkami. W dodatku wystarczyło, by założył okulary, i natychmiast, jak za pomocą czarodziejskiej różdżki, przeistaczał się w sumiennego księgowego, bankowego urzędnika średniego szczebla lub szacownego właściciela apteki. Jego wygląd i sposób bycia prezentowany wobec osób postronnych stanowiły dla faktycznie wykonywanego zawodu jeszcze lepszą przykrywkę niż w przypadku Krügera. Buchman nie skomentował wypowiedzianej przez gościa uwagi. Znali się zbyt długo i zbyt wiele akcji przeprowadzili razem, by nie wiedzieć, że punktualność i precyzja są jednymi z głównych atrybutów uprawianego przez nich fachu. Gdy szef grupy się spóźnia, muszą zajść naprawdę ważne okoliczności. Krüger wszedł do głównego pokoju. Pomieszczenie, jak i całe mieszkanie, umeblowano bardzo skromnie. Wszędzie panował porządek, zdradzając zamiłowanie właściciela do ładu, choć brak jakichkolwiek ozdób czy dekoracji jednoznacznie wskazywał, że w progi te od dawna nie weszła żadna kobieta. Buchman nie miał głowy do takich detali; mieszkanie zostało wynajęte miesiąc temu i miało zostać opuszczone dziś wczesnym popołudniem. Przy dużym okrągłym stole siedziało czterech mężczyzn, którzy, w odróżnieniu od Buchmana i Krügera, nie wyglądali na nieszkodliwych. Ostre spojrzenia, muskularne sylwetki i pewne, łatwo dające się zauważyć okrucieństwo w wyrazie twarzy pozwalały stwierdzić bez nadmiernego ryzyka popełnienia pomyłki, że ludzie ci z pewnością nie zarabiają na życie śpiewaniem w objazdowym chórze kościelnym. Byli pospolicie, wręcz wulgarnie ubrani i zdawali się w ogóle nie
przywiązywać do tego faktu uwagi. W istocie wszyscy legitymowali się doświadczeniem bojowym z Hiszpanii, wiedzieli, co to krew i strach; teraz chcieli zarobić na spokojną starość. Krüger nie widział nic złego w takiej motywacji. Przeciwnie: jako wspólników dzisiejszej akcji wybrał ich przede wszystkim ze względu na nią, a także dostrzegalny na pierwszy rzut oka brak skrupułów. Nowi idealnie pasowali do zamierzeń. – Mapa – mruknął Krüger. Czterej eksżołnierze widzieli szefa tylko raz, ale zapamiętali dobrze jego lakoniczny, pozbawiony emocji styl. Nikt nie komentował braku wylewnych powitań i kwiecistych wstępów. Buchman rozpostarł na stole dokładny plan Berlina. Krüger pochylił się nieco. Całkowicie ignorował fakt, że cała czwórka dosłownie wpiła się spojrzeniami w jego twarz. – Za dziesięć czwarta po południu z jednego z banków ruszy furgon pocztowy – zaczął. Zarówno Buchman, jak i pozostali wspólnicy niemal wstrzymali oddech. To był stały rytuał i jeden z głównych elementów systemu zabezpieczeń: szef planował akcję od wielu tygodni, ale szczegóły przekazywał wykonawcom dopiero kilka godzin przed uderzeniem. – Pojedzie Oranienburger Strasse, następnie skręci w lewo, we Friedrich Strasse. Minie skrzyżowanie z Unter den Linden, potem z Leipziger. W końcu dojedzie do Belle Alliance Platz. Wszyscy znali Berlin jak własną kieszeń, niemniej z uwagą śledzili palec Krügera przesuwający się z wolna po mapie. Przy wspomnianym miejscu, jednym z głównych placów śródmieścia, palec zatrzymał się. – Jeden z naszych samochodów będzie zaparkowany przy Linden Strasse, kilka metrów od placu. W środku wy trzej... – wskazał na siedzących najbliżej wspólników; wszyscy
nieznacznie skinęli głowami – ...będziecie uzbrojeni w pistolety i broń maszynową. Ty... – wzrok Krügera padł na ostatniego z byłych żołnierzy, najmłodszego i, o ile Krüger zdołał się zorientować podczas krótkiej rozmowy sondażowowerbunkowej, odznaczającego się najżywszą inteligencją – ...będziesz stał na skraju placu przy Friedrich Strasse. Kolega i ja będziemy czekali w trzecim samochodzie, od strony Wilhelm Strasse. Gdy furgon znajdzie się trzydzieści metrów od ronda, dasz sygnał. Pierwszy samochód ruszy i zajedzie furgonowi drogę. My trzej podjedziemy od tyłu i zablokujemy wóz eskorty. W pokoju zapadła pełna napięcia cisza. Wszyscy przetrawiali zarysowany przed chwilą plan. – Jak silna będzie ochrona? – zapytał Buchman. – W furgonie uzbrojony kierowca i dwóch strażników. W samochodzie eskorty: trzech policjantów. Informacja, choć wypowiedziana zdawkowym tonem, wywarła spore wrażenie. Sześciu uzbrojonych, wyszkolonych przeciwników było sprawą wartą poważniejszego namysłu. Jednak Krüger nie uważał za stosowne skupiać się na tym punkcie odprawy. – Jak wspomniałem, zatrzymam się za samochodem policyjnym. Moim i kolegi zadaniem będzie obezwładnienie tych ludzi. Waszym – wyeliminowanie z akcji kierowcy oraz siedzącego obok strażnika. Potem wspólnie zajmiemy się dotarciem do przestrzeni bagażowej, w której przewożona jest interesująca nas zawartość. – W jaki sposób? – Dwa granaty zaczepne powieszone na ryglu załatwią sprawę – odparł Krüger. – Skąd ta pewność? – zapytał jeden z milczącej dotychczas
czwórki. – Drzwi furgonu zostały wykonane ze standardowej, trzymilimetrowej stalowej blachy. Są odporne na próby sforsowania ich tradycyjnymi metodami, jak łom na przykład, natomiast nikt nie zabezpieczył ich przed działaniem materiałów wybuchowych. Rygiel puści, możecie mi wierzyć. Dodatkowy zysk jest taki, że wybuch oszołomi siedzącego w środku strażnika. Użycie broni nie będzie konieczne. – To się okaże. – Nie powinno się okazać. Podkreślam: naszym celem są pieniądze, a nie zabicie urzędników państwowych na służbie. Rozumiecie? Twarze czwórki świeżo zwerbowanych wspólników nie wskazywały na to, by ich właściciele wzięli sobie głęboko do serca przestrogę Krügera. Nie mieli nic przeciwko przemocy, zwłaszcza jeżeli jej użycie prowadziło do zrealizowania planowanego zamierzenia. – Ile pieniędzy będzie w furgonie? – Dwieście dwadzieścia tysięcy marek. Zebrani w pokoju mężczyźni wstrzymali oddech. Biorąc pod uwagę, że pensja dobrze opłacanego robotnika koncernu Daimler-Benz wynosiła dwieście pięćdziesiąt marek miesięcznie, łup działał na wyobraźnię. – Chcemy omówić podział. Krüger spojrzał na Buchmana. Ten odpowiedział nic nieznaczącym grymasem. Krüger poszukał wzrokiem rozmówcy. – Zasady podałem na początku. Zgodziliście się. Dla mnie połowa, dla kolegi jedna czwarta, dla was jedna czwarta na czterech. Nowo pozyskani wspólnicy jak jeden mąż pokręcili głowami.
Najwyraźniej działali według ustalonego wcześniej planu. Jeden z nich odparł: – Zgodziliśmy się, ale teraz uważamy inaczej. Ryzykujemy tak samo. Dlaczego ty bierzesz ponad sto tysięcy, on pięćdziesiąt pięć, a my pięćdziesiąt pięć we czterech? Krüger westchnął. – Właściwie powinienem skończyć tę dyskusję, ale powtórzę: gdy pozyskiwałem was do współpracy, uczciwie przedstawiłem reguły i sposób podziału pieniędzy. Przyjęliście ofertę. – Ale... – Nie ma ale. Ja zaplanowałem skok i pozyskałem potrzebne informacje. Kolega zapewnił transport i lokal. Wy dajecie tylko siłę roboczą. Nie będziemy więcej dyskutować o proporcjach. Przywódca buntu, wysoki mężczyzna ze szramą na policzku, jeszcze raz pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem. Poczerwieniał na twarzy. Spojrzał na kompanów. Uzyskawszy milczące poparcie, odsunął krzesło i wstał. – Uczciwy podział kasy, panie Siwy. – O głowę wyższy od Krügera mężczyzna dobitnie akcentował głoski. Muskuły drgały pod koszulą. Szrama na twarzy poczerwieniała. Pewność siebie w głosie była słyszalna dla wszystkich. – Po równo dla każdego. Krüger zastanawiał się, czy jeśli zrobi to, co ma zamiar za chwilę zrobić, nie popełni błędu. Ryzyko wynosiło dokładnie dwadzieścia pięć procent. Dużo to czy mało? Z drugiej strony wiedział, że nie ma żadnego pola manewru. Oponent nie zamierzał negocjować. Eskalacja konfliktu mogła prowadzić do niepowodzenia całego projektu. Musiał zdyscyplinować zespół. Raz na zawsze. W jednym szybkim, niemal niemożliwym do uchwycenia
ruchu poderwał się, pochylił nad stołem i wyprowadził cios lewą ręką. Pięść sięgnęła grdyki wysokiego mężczyzny i wbiła ją w głąb gardła. Facet nawet nie zdążył podnieść rąk, by się osłonić. Poczerwieniał i zaczął charczeć. Cofnął się. Uderzył plecami o ścianę. Nie zwracając uwagi na zapadłą w pokoju kamienną ciszę, Krüger obszedł stół, po czym zbliżył się do niemogącego złapać tchu mężczyzny. Chwycił go za głowę i błyskawicznie przekręcił. Trzask pękających kręgów zabrzmiał niemal z siłą moździerzowej salwy. Bezwładne ciało osunęło się na podłogę. Zgromadzeni przy stole stężeli w bezruchu. Z niedowierzaniem wpatrywali się w martwego wspólnika. Najwyraźniej jeszcze do nich nie docierało, co naprawdę wydarzyło się w ciągu ostatnich chwil. Krüger nawet nie spojrzał na ofiarę. Poprawił kołnierzyk koszuli, po czym odwrócił się. Oddychał spokojnie. W najmniejszym stopniu nie sprawiał wrażenia kogoś, kto przed chwilą pozbawił życia człowieka. Adam Buchman widział już kilkakrotnie w przeszłości podobne demonstracje władzy. Nadal nie mógł do nich przywyknąć. Nie miał natury zabójcy, nie protestował jednak. W zawodzie, który uprawiał, zabrakło już miejsca na wyrzuty sumienia. Najszybciej zareagował młody mężczyzna, wyróżniający się z pozostałej trójki najwyższym poziomem inteligencji. Oderwał wzrok od trupa i spojrzał na Krügera. – Ma pan rację. Osiemnaście tysięcy z groszami na osobę to i tak bardzo dużo. Krüger ponownie zerknął na Buchmana. Ale nie wyczytał z miny wspólnika niczego ponad to, co jemu samemu nie
przyszłoby wcześniej do głowy. *** Poranek stawał się coraz bardziej upalny. Mundur pracownika poczty leżał dobrze, ale został uszyty z grubego materiału i słabo przepuszczał powietrze. Cygan pocił się. Na ramieniu dźwigał ciężką skórzaną torbę. Nucił pod nosem melodię, której pochodzenia nie dało się rozpoznać. Jeśli nie liczyć ulicznego sprzedawcy owoców, Grünberger Strasse była niemal pusta. Środkiem ulicy szły co prawda tory tramwajowe, ale linia nie należała do specjalnie uczęszczanych. Słaby ruch bardzo Cyganowi odpowiadał, choć jego papiery były w porządku. Dopiero bardzo szczegółowe sprawdzenie zawartej w nich tożsamości w archiwum Reichspost ujawniłoby, że Johann Gerdmailer to w istocie cieszący się zasłużonym szacunkiem pracownik tej godnej poważania państwowej instytucji, tyle że nieżyjący od sześciu lat. Cygan nie przewidywał jednak żadnej nadmiernie szczegółowej kontroli. Mundur budził powszechne zaufanie, a on sam nie wykonywał przecież podejrzanych czynności. Ot, zajmował się rutynową konserwacją urządzeń, mającą na celu utrzymanie sprawności połączeń telefonicznych. Minął stragan uginający się pod ciężarem wysokiej na metr góry bananów, z uśmiechem pozdrowił sprzedawcę zajętego polerowaniem wymalowanego na froncie napisu „Jedzcie więcej owoców”, po czym, przeszedłszy niespełna pięćdziesiąt metrów, już po raz drugi tego ranka zatrzymał się przed opierającą się o ścianę wielkiej czynszowej kamienicy szafą telekomunikacyjną. Otworzył ją wyjętym z kieszeni kluczem.
Kłębowisko kabli tylko dla niewprawnego oka stanowiło zagadkowy chaos. Cygan bezbłędnie odszukał sekcję, w której znajdowały się interesujące go połączenia. Dyskretnie rozejrzał się na boki. Wyciągnął z torby słuchawkę telefoniczną z przymocowaną do niej tarczą i kablem ze szczypczykami, które wprawnie podłączył do dwóch wystających blaszek. Przyłożył słuchawkę do ucha i zaczął uważnie nasłuchiwać. Czekanie. Najgorsza rzecz w tym fachu. Godzinę temu akcja zakończyła się fiaskiem. Teraz Cygan zaczął nasłuch w drugim, rezerwowym terminie. Kolejnego nie będzie. *** – Mamy kłopoty – powiedział Krüger. Przed chwilą zakończył odprawę, po której obaj z Adamem przeszli do kuchni, starannie zamykając za sobą drzwi. Trójka wspólników nadal siedziała w milczeniu przy stole w dużym pokoju. Ciało czwartego zostało ułożone w łazience. – Może nie. Pogadam z nimi – odparł Buchman. Nie wyglądał na człowieka, który przesadnie wierzy w to, co mówi. Ale bardzo chciał, by dzisiejszy napad się udał. – Teraz są śmiertelnie wystraszeni. – To nie najlepiej świadczy o ich kwalifikacjach. Buchman pokręcił głową. Czasami odnosił wrażenie, że jego wieloletni partner nie rozumie niektórych podstawowych rzeczy. – Zabiłeś najsilniejszego z nich. Jak mają się czuć? Krüger zastanowił się. Skok miał coraz mniej sensu. Mimo to musiał zostać przeprowadzony. – Nie możemy się wycofać – mruknął. – Za informację i tak
trzeba zapłacić, czy uderzymy, czy nie. – Jasne. – Nie pozwól im nigdzie wychodzić. I najlepiej niech nie gadają ze sobą. – Nie będą. – Trzeba wyczyścić mieszkanie. Buchman skrzywił się. Nie miał złudzeń: od początku wiedział, że to będzie jego zadanie. Odkąd bezwładne ciało upadło na podłogę, próbował znaleźć sposób pozbycia się go. Na razie jeszcze nic nie przyszło mu do głowy. – Tkwimy w środku miasta. Jest środek dnia. Jak mam to zrobić? – Wymyśl coś. – Jak zwykle. Krüger spojrzał na zegarek. Nie chciał słuchać narzekań. – Muszę zadzwonić. Buchman wskazał stojący na szafce aparat telefoniczny. Krüger podniósł słuchawkę, przycisnął ją mocno do ucha i wykręcił numer. Kobiecy głos brzmiał równie miło jak poprzednim razem. – Dzień dobry, tu kwiaciarnia Berthel i Klugman. – Moje nazwisko Krüger. Dzwoniłem dzisiaj. – Pamiętam. – Chciałbym się tylko upewnić, że wiązanka została dostarczona. – Oczywiście. Posłaniec wyszedł ponad godzinę temu. – Jestem niezwykle zobowiązany. Będę polecał państwa kwiaciarnię wszystkim znajomym. – Bardzo panu dziękuję. Coś jeszcze? – Na razie to wszystko. Ale prawdopodobnie będę miał dla państwa zlecenie, i to jeszcze dzisiaj. Może nawet niejedno.
– Jesteśmy gotowi w każdej chwili. – Do usłyszenia zatem. Gdy po odłożeniu słuchawki Krüger spojrzał na Buchmana, jego twarz miała wyraz ponurej satysfakcji. Umiał nad sobą panować tak dobrze, że czasami przestawał odróżniać prawdę od fikcji, choć w tym wypadku akurat doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kłamstwo jest konieczne. Wspólnik musi uwierzyć, że rozmowa była częścią akcji napadu przy Belle Alliance Platz. – Furgon wyjedzie zgodnie z planem – powiedział. Adam Buchman skinął głową. Nadal myślał o leżącym w łazience trupie. *** Cygan, z miną człowieka dobrze wykonującego swoją pracę, której prawidłowy przebieg nie powoduje nadmiernej euforii, wysłuchał niedługiej rozmowy Krügera. Po zakończeniu połączenia odłączył szczypczyki i schował słuchawkę do torby, po czym wyciągnął kilka krótkich przewodów. Z grubej wiązki wybrał dwa wcześniej zaznaczone kable, na krótkim odcinku małymi flachcęgami zdjął z nich osłonę, po czym zręcznie je ze sobą połączył za pomocą krótkich drucików. Zamaskował połączenie pokaźną wiązką biegnących z góry na dół wielokolorowych przewodów. Spojrzał na swe dzieło krytycznym okiem. Nikt, kto nie zostałby dokładnie poinformowany, czego ma szukać, nie był w stanie odnaleźć dokonanej przed chwilą modyfikacji. Zamknął szafę na klucz, ponownie się rozejrzał, poprawił torbę na ramieniu, otarł pot z czoła i ruszył w drogę powrotną, pogwizdując beztrosko. Nikt nie byłby w stanie rozpoznać melodii. Cygan został wyposażony przez Stwórcę w rozliczne
zalety, jednak z pewnością nie należało do nich posiadanie choć w minimalnym stopniu muzycznego słuchu.
10.00 – 12.00 Krüger wyszedł ze spotkania i od razu narzucił sobie szybkie tempo marszu. Poranna, całkowicie nieoczekiwana wizyta u Kellermanna spowodowała, że misternie ułożony plan dnia już na wstępie zyskał blisko godzinę poślizgu, co skutkowało skróceniem odprawy ze wspólnikami i wymuszało nieustanny pośpiech. Tym razem od razu po wyjściu dyskretnie się rozejrzał. W polu widzenia nie zauważył nikogo, kto sprawiałby wrażenie nadmiernie zainteresowanego jego poczynaniami. Ludzie przyglądali się idącej środkiem ulicy orkiestrze SS złożonej z czterdziestu młodych, wysokich mężczyzn w czarnych mundurach i stalowych hełmach. Trąby i kotły lśniły w promieniach słońca, a podkute buty wystukiwały na bruku idealnie równy rytm. Krüger nie mógłby tego lepiej wymyślić. Tamburmajor dał znak, po czym huknęły pierwsze takty najważniejszej po hymnie państwowym pieśni narodowych socjalistów. Chór kilkudziesięciu głosów zaczął śpiewać, a ludzie na chodnikach zatrzymywali się i przyjmowali postawę pełną szacunku i dumy. „Die Straße frei den braunen Bataillonen Die Straße frei dem Sturmabteilungsmann Es schau’n aufs Hakenkreuz von Hoffnung schon Millionen Der Tag für Freheit und für Brot bricht an!”
Krüger pokiwał głową. Ulice wolne dla brunatnych batalionów idealnie odpowiadały jego celom: nieruchomy tłum słuchaczy pozwoli bez pudła dostrzec kogoś, kto się porusza. Przez kilka minut szedł po prostu chodnikiem równolegle do orkiestry, po czym zastosował kilka prostych sztuczek: parę razy zmienił tempo marszu, przeszedł na drugą stronę ulicy tuż za SS-manami, i to na czerwonym świetle, a potem kilkakrotnie zatrzymał się przy witrynach sklepów czy kawiarni, obserwując w szybie przestrzeń za plecami. Nikogo. Nie rezygnując z zachowania środków ostrożności, ruszył dalej. Tuż nad rzeką, przy Holzmarkt Strasse, trzy przecznice od kamienicy Buchmana stał zaparkowany przy krawężniku szary, niewielki, nijaki opel. Jego najważniejszą cechą była całkowita, anonimowa przeciętność; drugą, ukrytą przed ewentualnym obserwatorem, stanowił pierwszorzędnie utrzymany silnik. Krüger usiadł za kierownicą. Przekręcił kluczyk i niemal natychmiast usłyszał równy gang motoru. Przez chwilę rozglądał się dookoła, długo patrzył w tylne lusterko, po czym zgrabnie włączył się do ruchu. Jaskrawe promienie słońca kąpały się w Sprewie. Nadrzecznym bulwarem spacerowali dostatnio ubrani berlińczycy. Hałasowały roześmiane dzieci. Z błękitem nieba ostro współgrała czerwień sztandarów zatkniętych w przymocowane wzdłuż ulicy stalowe uchwyty. Na skrzyżowaniu policjant dobrotliwie łajał włóczęgę z czerwonym nosem. Krüger jechał w stronę południowo-zachodniej części śródmieścia, w okolice Kudammu. Mijając zamożne, czyste kamienice, monumentalne gmachy użyteczności publicznej,
zadbane skwery i wszechobecne sklepy z towarami sprowadzonymi z niemal każdego zakątka świata, pomyślał, że rezygnacja z tego wszystkiego będzie jednak pewnym wyrzeczeniem. Paradoksalnie, mieszkał tu już na tyle długo, że Berlin stał się jego miastem. Czuł się tu naprawdę u siebie. Przyzwyczaił się do wygodnego życia, komfortu, jaki dawały zdobycze cywilizacji: luksusowo wyposażone kina, modne kawiarnie, coraz nowocześniejsze samochody. Postęp techniczny szedł szybko do przodu: jakiś czas temu prasa z ogromnym entuzjazmem opisywała futurystyczny środek łączności, pozwalający dzwoniącemu z Berlina do Lipska obserwować rozmówcę na ekranie nowego wynalazku zwanego telewizorem. Oczywiście, pełnymi garściami korzystając z tych dobrodziejstw, Krüger nawet przez moment nie zapomniał, kim jest ani co tu robi. Wrodzona cecha, którą stanowiło uparte dążenie do celu, była stałym punktem odniesienia, z którym ani nie chciał, ani nie mógł dyskutować. Nie nazywał go misją ani obowiązkiem. Nie lubił patosu i wielkich słów. Miał wykonać zadanie, ot i wszystko. Tak było jeszcze do niedawna. Jednak teraz Krüger doskonale zdawał sobie sprawę, że to dalece nie wszystko. Istotnie, dotychczas razem ze swoimi najbliższymi współpracownikami był całkowicie skupiony na nadchodzącej operacji. Przez lata praktyki zdobył nie tylko profesjonalne umiejętności zbierania informacji, planowania i wprowadzania owych planów w życie, ale także zimnej, beznamiętnej analizy sytuacyjnej, unikania zagrożeń, a w razie konieczności pozbawionego skrupułów eliminowania ich. Starannie oddzielał emocje od pracy – czy może raczej zajęcia, które wypełniało mu życie – wiedząc, że mogą stanowić
przeszkodę w podejmowaniu racjonalnych decyzji. Jednak spotkanie niecały tydzień temu pewnego człowieka, przypadkowe i zaskakujące, spowodowało, że wszystkie założenia, wytyczne i kierunkowskazy, zarówno życiowe, jak i profesjonalne, stały się rozpaczliwie nieaktualne. Nieoczekiwanie, na samym finiszu starannie, od wielu tygodni planowanej operacji, kosztującej mnóstwo trudu i wystawiania się na większe niż zwykle niebezpieczeństwo, doszedł nowy czynnik, który spowodował całkowitą zmianę postrzegania rzeczywistości. Po spotkaniu Krüger kilkakrotnie stracił nad sobą kontrolę. Stare, zakurzone obrazy wyskoczyły z zamkniętej na głucho piwnicy i stawały przed oczyma jak żywe. Wróciły zapomniane namiętności. Do głosu doszła rozpacz, rozdzierający żal i niczym niezaspokojone poczucie straty – tak wielkie, że Krüger nabrał całkowitej pewności, iż byłoby lepiej, gdyby owego człowieka jednak do końca swych dni nie spotkał: tyle trudu kosztowało go wyparcie z pamięci wydarzeń sprzed dwudziestu niemal lat. Tydzień temu okazało się, że były to wysiłki całkowicie daremne. Pogrążony w ponurych myślach odruchowo zerkał w lusterka, starając się zwracać uwagę na niedostrzegalne gołym okiem anomalie ulicznego ruchu, zakłócenia porządku, który – choć sprawiający wrażenie codziennego wielkomiejskiego chaosu – kierował się nieubłaganą, mimo że trudno na pierwszy rzut oka dostrzegalną logiką. Krüger umiał tę logikę pojąć i wykorzystać dla swoich celów, dlatego funkcjonował w miejskiej dżungli lepiej niż inni. Przy tym doskonale zdawał sobie sprawę, że jego obecna sytuacja nie jest nawet w najmniejszej mierze porównywalna z życiem przeciętnego mieszkańca Berlina. Nie chodziło o to,
że wyzwanie rzucił mu – i wezwanie to zostało przyjęte, nawet dalece wcześniej, niźli się rzucający spodziewał – jeden z najsprytniejszych i posiadających największą władzę niemieckich policjantów. Nie chodziło o to, że do dyspozycji owego myśliwego stało restrykcyjne prawo, uproszczone procedury śledcze, nowoczesne środki łączności i najlepsi ludzie. Rzecz w tym, że do gry już dawno włączyły się potencje dalece potężniejsze od Kellermanna i jego chłopców, siły, dla których nie liczyło się nic poza skutecznością, podpartą wiarą w panującą ideologię i moc sprawczą państwa. Siły te, o ile uznałyby takie rozwiązanie za korzystne dla siebie, władne były zetrzeć Krügera wraz z jego wspólnikami i precyzyjnym planem na proch. Ironia polegała na tym, że zwierzyna całkiem świadomie owych supermyśliwych wciągnęła do gry. Krüger obrzucił uważnym spojrzeniem luksusowe kamienice tworzące południową pierzeję Kurfurstendamm i skręcił w Cicero Strasse. Po chwili zaparkował auto przy krawężniku. Choć znajdował się w odległości niewiele ponad stu metrów od ruchliwego Kudammu, uliczka była nadspodziewanie cicha i spokojna, prawem kontrastu sprawiająca wrażenie niemal wyludnionej. Krüger wysiadł, założył płaszcz i odpowiedziawszy uśmiechem na zachęcający uśmiech przechodzącej obok młodej damy ubranej w strój organizacyjny Bund Deutscher Mädel, energicznym krokiem ruszył w stronę zbudowanej w zeszłym roku czteropiętrowej kamienicy, stanowiącej ostatni krzyk architektonicznej mody. Zaokrąglone łuki balkonów, ceglane ciągi łamiące monotonię elewacji, duże panoramiczne okna, starannie przystrzyżony trawnik i nieskazitelna biel chodnika przed wejściem jasno wskazywały na to, że w budynku tym mieszkali ludzie dobrze
sytuowani, stateczni i godni zaufania. Krüger wszedł do jednej z klatek schodowych. Przeskakując po dwa stopnie, szybko znalazł się na pierwszym piętrze. Zadzwonił do drzwi usytuowanych po lewej stronie. Usłyszał szuranie kapci, czyjeś oko pojawiło się w wizjerze, po czym zgrzytnął zamek. W drzwiach ukazał się dystyngowany starszy pan. – Witaj – powiedział, obrzucając gościa życzliwym spojrzeniem błękitnych, niemal lazurowych oczu. – Dzień dobry, panie Henryku. – Krüger uśmiechnął się przyjaźnie, zupełnie innym rodzajem uśmiechu niż ten, jakim obdarzył dziewczynę na dole. Gość przekroczył próg. Starszy pan starannie zamknął rygiel, po czym odwrócił się. Krüger objął go poufałym gestem. Mentor przekroczył już siedemdziesiątkę, ale nadal trzymał się prosto. Sprawiał wrażenie człowieka spędzającego wiele czasu na świeżym powietrzu, na dodatek niestroniącego od aktywności fizycznej. Bez specjalnego wysiłku można było wyobrazić go sobie jako wykładowcę akademickiego, otoczonego zasłuchanymi studentami i prowadzącego w jednej z niezliczonych sal niedalekiego Uniwersytetu Humboldta fascynujące zajęcia z historii literatury lub filozofii. Wskazywał na to nie tylko wyraz intelektualnego skupienia na łagodnie uśmiechniętej twarzy, ale i wnętrze obszernego, słonecznego mieszkania. Przedpokój i sporych rozmiarów salon zastawiono regałami, wypełnionymi od podłogi do sufitu książkami, poświęconymi najrozmaitszym dziedzinom ludzkiej aktywności. Stały w nienagannym porządku, ułożone autorami, jednak już pierwszy rzut oka pozwalał upewnić się, że używano ich, i to po wielokroć. Biblioteka była jedyną częścią mieszkania nie tylko
pedantycznie zaplanowaną, ale również utrzymaną. W pozostałych pomieszczeniach panował lekki nieład. Słońce rozpłomieniło wnętrze, duszne i gorące, okna jednak pozostawały zamknięte. – Spóźniłeś się – powiedział Szumski, ale w jego głosie nie sposób było doszukać się przygany. – Kellermann postanowił mocniej nacisnąć gaz – odparł Krüger przepraszającym tonem. Rozejrzał się. Na politurowanym stole, stojącym pośrodku salonu, dymiły dwie filiżanki herbaty. – Zaprosił mnie rano na nieplanowane spotkanie. – Co jakiś czas robiłem nową – roześmiał się gospodarz, widząc pytające spojrzenie gościa. Wskazał gestem krzesło. – Wiedziałem, że w końcu przyjdziesz. I co tam słychać u szanownego pana dyrektora? Krüger wziął filiżankę, ale postanowił nie tracić czasu na zasiadanie przy stole. – Dał mi do zrozumienia, żebym zniknął. – Myślałem, że przez te lata poznał cię lepiej. – Skrzywił się Mentor. Podniósł filiżankę i z wyraźną przyjemnością pił herbatę małymi łykami. – Wydaje mu się, że mnie dobrze zna. Dlatego zaproponował rozejm. Ewidentnie chce mnie sprowokować. – Ile wie? – Sądzę, że sporo. Starał się maskować, ale aż biła z niego pewność siebie. – A twój... – Szumski zawahał się przez chwilę – ...kret? Krüger udał, że nie dostrzegł wahania rozmówcy. Spojrzał na zegarek. Westchnął. Wszystko szło dziś inaczej, niż powinno. Choć nie leżało to w jego naturze, martwił się o zbyt wiele rzeczy naraz. Los wielu ludzi zależał od tego, czy uda mu się
popełnić mniej błędów niż przeciwnikowi. – W razie niebezpieczeństwa ma zostawić wiadomość. Za nieco ponad godzinę będę w punkcie kontaktowym. Gospodarz pokiwał głową. Była w tym geście mądrość człowieka, który jest świadom, iż nawet najlepsze zabezpieczenia czasami zawodzą. Wiedzę tę czerpał ze swego bogatego doświadczenia. Był nade wszystko praktykiem. – Kellermann może się okazać sprytniejszy, niż zakładaliśmy. – Jest cwany – przytaknął Krüger. – Ale na razie nie mam przesłanek, by zmieniać rozkład jazdy. – Jesteś pewien, że niczego nie brakuje do dokonania wymiany? Krüger roześmiał się, ale starszy pan po raz pierwszy od niepamiętnych czasów usłyszał w śmiechu coś więcej niż tylko beztroskę. Napięcie? Obawę? Strach? Niemożliwe. Jego wieloletni, młodszy o ponad trzydzieści lat partner może czasami odczuwał coś w rodzaju strachu, ale z pewnością umiał się kontrolować na tyle skutecznie, by go nie okazywać, nawet w relacjach z najbliższymi przyjaciółmi. – O ile przygotował pan kolejne arcydzieło – odparł Krüger. – Wątpisz w moje umiejętności? – Uraza w głosie gospodarza była przedniej marki i sprawiała wrażenie autentycznej. Mentor ściągnął wargi, nadając swej wąskiej, niemal arystokratycznej twarzy wyraz surowości. – Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Mogę zerknąć? Gospodarz odstawił filiżankę na stół i skinął dłonią. Przeciął salon, po czym odsunął szerokie, dwuskrzydłowe drzwi. Znajdujące się za nimi pomieszczenie, niemal tak duże jak pokój dzienny, najwyraźniej pełniło rolę pracowni artysty: kilka rozstawionych w różnych miejscach sztalug, puszki
i kubełki z farbami i pokostem, długi stół, a na nim leżące różnej wielkości pędzle, w rogu kosz z kilkoma zwiniętymi w rulon płótnami... Krüger zatrzymał się pośrodku, po czym skoncentrował wzrok na stojących na wprost sztalugach. Płótno miało wymiary 80×110 centymetrów i ciemne tło. Podobizna szefa sztabu generalnego Wehrmachtu generała pułkownika Franza Haldera została odwzorowana z zegarmistrzowską wprost dokładnością. Ostre, szlachetne rysy, inteligentne spojrzenie, mocne, wyraźnie zarysowane kości policzkowe – wszystko to grało idealnymi barwami, światłem i kontrastem. Portret realistycznie odzwierciedlał rzeczywistość, ale jednocześnie jednoznacznie podkreślał wszystkie aryjskie cechy modela. Rynkowy sukces Krügera dokładnie na tym polegał: obrazy u niego zamawiane nienachalnie, ale bardzo wyraźnie gloryfikowały rasę germańską. Dygnitarze III Rzeszy wydawali się na tych portretach bardziej postawni niż w rzeczywistości; byli władcami, zwycięzcami, panami świata. Tym samym Krüger bezbłędnie wpasował się w obowiązujący trend pokazywania sielskiej, a zarazem heroicznej wizji rzeczywistości, w której mądrzy i szlachetnie wyglądający Niemcy o pięknych, zdrowych ciałach kochają zwierzęta, a przy tym dużo i wydajnie pracują na sukces kraju. Zgodnie z tą ideologią portrety miały przemawiać najprostszym językiem do niewyrobionych odbiorców, wysławiać czystą rasę oraz wychwalać przemoc i przyszłą, zwycięską wojnę przeciw wrogom Rzeszy. Dlatego popularność Krügera nieustannie rosła i zataczała coraz szersze kręgi wśród najwyższych dostojników państwa, przysparzając mu coraz to nowych zamówień; w środowiskach dobrze poinformowanych
szeptano, że jeśli kariera szybko zdobywającego sławę pretendenta będzie się rozwijała w takim tempie, może on wysadzić z siodła samego Adolfa Zieglera, ulubieńca Wodza. Ziegler, przez cichych krytyków, z racji krańcowego naturalizmu aktów nazywany „narodowym malarzem włosów łonowych”, zachowywał się jednak wobec Krügera w sposób ostentacyjnie grzeczny i zawsze publicznie go chwalił. – Piękny – powiedział Krüger. – No wiesz... – Gospodarz podniósł w górę ręce w geście oburzenia. – Serio. Tym razem generał naprawdę się panu udał. – Już dawno mówiłem, że można w ten sposób zarabiać. Pieniędzy starczyłoby dla wszystkich, a przynajmniej pozbylibyśmy się ryzyka. Krügerowi już nieraz przychodziło do głowy, że utrzymanie w tajemnicy faktu, iż to nie on, a Szumski jest autorem obrazów, stanowiło niemal takie samo wyzwanie oraz wymagało podobnie skomplikowanych zabiegów co zachowanie incognito podczas napadów i włamań. – Umarlibyśmy z nudów. – Krüger roześmiał się bez słyszalnej przed chwilą melancholijnej nuty. – Ale we własnym łóżku. – Tego właśnie chciałbym uniknąć. Mentor machnął ręką, jakby uznając, że dalsza dyskusja nie ma specjalnego sensu. Podszedł do sztalug, po czym ostrożnie zdjął płótno. Zwinął je starannie, pilnując, by rulon był idealnie prosty. Krüger podał mu wziętą z kąta długą kartonową tubę. Gospodarz ostrożnie wsunął obraz do środka, po czym starannie dokręcił dekiel. – Czek już włożyłem – mruknął.
Krüger wziął tubę do ręki, po czym obrócił ją. Dolny dekiel był identyczny z górnym. Nawet najbardziej uważny śledczy nie odkryłby, że ten okrągły, idealnie dopasowany do średnicy tuby kawałek sztywnego kartonu ma podwójne dno. Schowek był nie wyższy niż pół centymetra, ale do celów dzisiejszej akcji nadawał się aż nadto dobrze. – Mam nadzieję, że tym razem obędzie się bez reklamacji – powiedział Krüger. – Jedna reklamacja całkowicie wystarczy – przytaknął gospodarz. – Dlatego postarałem się bardziej niż zazwyczaj. – W porządku. A następne zamówienia? Mentor westchnął. Zmartwienie na jego twarzy było doskonale widoczne. Krüger udał, że rozumie tylko jego wierzchnią warstwę. – Nie zdążył pan? – Zdążyłem. – A więc? Starszy pan nie odpowiedział. Podszedł do wielkiej dębowej szafy stojącej pod ścianą i otworzył ją. Zanurzył ręce we wnętrzu, coś trzasnęło metalicznie, Szumski pochylił się bardziej, po czym wyprostował się. Trzymał w dłoniach prawdziwe dzieło sztuki. Zwykły wojskowy Mauser zmienił się nie do poznania. Oryginalna lufa została zastąpiona nową, dłuższą o dziesięć centymetrów. O kolejnych piętnaście przedłużała ją gruba rura tłumika. Standardowe przyrządy celownicze usunięto. W ich miejsce pojawił się celownik optyczny słynącej z precyzji firmy Zeiss. Przymocowany do łoża dwójnóg dawał się rozłożyć jednym ruchem. Broń przystosowana była zarówno do strzelania z ręki, jak i z pozycji podpartej. – Arcydzieło – mruknął Krüger, pożerając wzrokiem karabin.
Nawet nie musiał dotykać. Po prostu widział, że go nie zawiedzie. – Udał mi się. – Starszy pan kiwnął głową, ale nie zdołał pozbyć się zmartwienia z głosu. – Gwarantuję, że działa równie dobrze, jak wygląda. – Świetnie. Tłumik nie zakłóca celności? – Już wiesz, z jakiej odległości będziesz strzelał? – Około trzystu metrów. – Pierwszych pięć pocisków pójdzie prosto w cel. Potem nie gwarantuję niczego, chyba że odkręcisz tłumik. – Zamierzam strzelić raz. – Domyślam się. Dźwięk nie będzie głośniejszy od kaszlnięcia. Krüger podszedł do gospodarza i ostrożnie wyjął mu broń z ręki. Przez chwilę oglądał ją uważnie, złożył się, spojrzał przez lunetę. Wymierzył w sobie tylko znany cel za oknem, przez chwilę kręcił bębnem nastawy celownika, po czym odłożył broń. Nie pomylił się: jego pierwsza ocena była stuprocentowo trafna. – Arcydzieło – powtórzył. – Jestem panu dozgonnie wdzięczny. A amunicja? – Dwie łódki pocisków ekrazytowych, tak jak chciałeś. – Dziękuję, panie Henryku. – I jeszcze to. – Starszy pan ponownie schylił się do szafy, po czym wyjął z jej wnętrza następną sztukę broni. Był to pistolet C96, także wyprodukowany przez firmę Mauser. I on został przerobiony. Magazynek był znacznie dłuższy od standardowego, a na lufie również zamontowano tłumik. Krügerowi błysnęły oczy. Ten model pistoletu stanowił jego ulubioną broń. Pod tym względem był całkowitym i niereformowalnym konserwatystą. Technika szła do przodu,
zmieniały się mody, broni krótkiej stawiano coraz wyższe wymagania, a on uparcie trzymał się pistoletu skonstruowanego na początku stulecia. – Tak jak chciałeś: magazynek ma pojemność dwudziestu naboi i jest wymienny. Możesz strzelać ogniem pojedynczym albo seriami. Z tyłu rękojeści zamontowałem przeciwwagę, broń jest nawet stabilniejsza niż przedtem. Jednak w tym wypadku tłumik znacznie pogarsza celność. Zresztą jak będziesz strzelał serią z jednej ręki, i tak musisz to robić z małej odległości. Krüger skinął głową. Zależało mu na dużej sile ognia i dyskrecji, nie na celności. – Wspaniale – powiedział. Odebrał od gospodarza broń, przez chwilę ważył w ręku, po czym odkręcił tłumik i schował go do kieszeni. Pistolet natomiast włożył do specjalnie uszytej kabury umieszczonej pod pachą. Starszy pan podał mu cztery magazynki. Krüger ukrył je w olstrach przymocowanych do szelek dźwigających kaburę. Gdy zapiął marynarkę, nikt nie dopatrzyłby się żadnych wybrzuszeń materiału. Krüger nauczył się funkcjonować w taki sposób, by nie wzbudzać najmniejszych nawet podejrzeń, że jest uzbrojony. Wprawnymi ruchami zaczął rozkładać karabin. Zdemontował celownik optyczny i dwójnóg, odkręcił tłumik, następnie oddzielił lufę od łoża. Wszystkie części starannie ułożył na stole. Mentor podał mu futerał na wiolonczelę ze specjalnie przystosowanym do przenoszenia złożonej broni wnętrzem. Krüger zmarszczył brwi. Gospodarz uniósł ręce w obronnym geście. – Wiem, lepiej byłoby, gdyby ukryć go w tubie od obrazu. Niestety, nie mieścił się.
– Szkoda. – Próbowałem kilkakrotnie. Wiolonczela to również nie najgorszy kamuflaż. – Owszem. Tyle że jestem uważany za malarza, nie muzyka. – Jesteś uważany za oryginała, któremu nigdy nie wiadomo, co do głowy strzeli. Można pomyśleć, że znalazłeś kolejne szalone hobby. Była w tym nieodparta logika. Krüger od wielu lat usilnie pracował na opinię człowieka działającego na wariackich papierach. – Oby. – Wilku... – Szumski postąpił krok. Był wyższy od Krügera. Biło od niego doświadczenie i żywa, nieprzytłumiona wiekiem inteligencja. – Tak? – ...boję się. Krüger spojrzał Mentorowi prosto w oczy. Już dawno nie widział go w takim stanie. Strach, choć oczywiście towarzyszył ich wspólnym poczynaniom od wielu lat, nie bywał tematem rozważań. Nie będąc przesądnymi, starannie go unikali, jakby podświadomie czując, że i tak mają dość zmartwień. – Niepotrzebnie. Wszystko przemyślałem... – Wilku – przerwał mu Szumski. Robił to tylko w wyjątkowych wypadkach. – Posłuchaj mnie uważnie. Poświęcisz mi jeszcze minutę? – Przecież pan wie, że tak. – Dzisiejszą akcję przygotowujesz od dwóch miesięcy. Przeszedłeś długą drogę. Razem przeszliśmy. Większą część mamy już za sobą. Znalazłeś odpowiednie dojście, nawiązałeś kontakt, przekonałeś tego człowieka, żeby zrobił to, co
chcemy. Za kilka godzin odbierzesz nagrodę. Wygrałeś. A przez to – wskazał na oparty o stół futerał na wiolonczelę – zwiększasz ryzyko. Wielokrotnie. Ryzykujesz nie tylko swoje życie. Możesz zepsuć wszystko, na co pracowaliśmy. Słowa zabrzmiały niczym surowa przygana. Tak też odebrał je adresat. Krüger znał jednak swego nauczyciela na tyle dobrze, by wiedzieć, że w tym wypadku nie chodziło o jego prywatny interes. Pal diabli nawet cel, którego osiągnięcie kosztowało tyle ryzyka, czasu i pieniędzy. Starszemu panu chodziło po prostu o życie. Życie swego najbardziej pojętnego ucznia. A może także i duszę. Krüger zbyt mocno szanował gospodarza, by wykręcać się zdawkową odpowiedzią. – Owszem, jest ryzyko. Być może nawet większe, niż nam się wydaje. Sporo o tym myślałem przez ostatnich kilka dni. Może wystąpić masa niespodziewanych okoliczności, począwszy od zmiany miejsca spotkania. Będzie ciemno, duży ruch, obiekt może mieć obstawę albo mój zleceniodawca odmówi współpracy. To wszystko prawda. – Sam widzisz... – Ale wiem – Krüger zdawał się w ogóle nie słyszeć wtrętu rozmówcy; był niespotykanie, uroczyście wręcz poważny – że jeśli nie spróbuję, równie dobrze mógłbym strzelić sobie w łeb. – Przesadzasz. – Przecież pan wie, że nie. – Nie, nie wiem... – Mentor zawahał się – ...bo ty z kolei powinieneś dobrze wiedzieć, że kto stara się bronić wszystkiego, nie broni niczego. Zdaje mi się, że ta zasada działa też w drugą stronę. Kto atakuje na zbyt wielu frontach, poniesie porażkę. Krüger kiwnął głową. Czytał Clausewitza, i to niejeden raz.
Zgadzał się z większością jego tez. Ale wiedział, że czasami trzeba od nich odejść. Bywają przypadki, że zasady należy zlekceważyć, a może nawet działać wbrew nim. By wygrać. Tak jak dziś. – Muszę spróbować – powiedział po prostu. W jego głosie słychać było determinację, tak odległą od codziennego profesjonalizmu i skłonności do unikania ryzyka. Starszy pan znał dobrze swego gościa. Wiedział, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Gwar wielkiego miasta wdarł się w ciszę. Jasna smuga światła wpadała przez okno. Gospodarz westchnął. – Nie mówię o ryzyku. Nawet nie mówię o sobie. Przyzwyczaiłem się do zagrożeń, jakie niesie życie. Przecież przygotowałem dla ciebie tę broń. Chodzi o coś innego. Jesteś pewien, że po tym będzie... – zawahał się – ...lżej? Krüger podszedł do niego wolno. Położył mu rękę na ramieniu. Popatrzył uważnie w mądre, zmęczone oczy. – Nie – odrzekł po dłuższej chwili. – Nie mam pewności, że ten strzał coś da. Co się stało, już się nie odstanie. Przeszłości nie można zmienić. Być może to, co zamierzam zrobić, tylko pogorszy sprawę... – Właśnie o tym mówię... – ...ale mam żelazne przeczucie, że to jest ostatnia rzecz, jaką powinienem załatwić. Potem już może nie być nic. – Bzdury. Jestem od ciebie o pokolenie starszy, a nadal mam ochotę żyć. Ty też masz. Powinieneś mieć. – Nie jesteśmy tacy sami, panie Henryku. Smutek w głosie Krügera był dojmujący. Gość miał rację: pewnych rzeczy nie da się naprawić. Nie da się wymazać z duszy człowieka dawnych namiętności. One przecież
w efekcie budują teraźniejszość. Krüger zdjął dłoń z ramienia Mentora. Gospodarz westchnął. Próbował. Oczywiście, próbował, choć nie miał wielkich widoków na sukces. – Nie muszę ci mówić, żebyś uważał? – Patrzę we wszystkich czterech kierunkach naraz. Staram się być ostrożniejszy niż zazwyczaj. – Krüger uśmiechnął się, mając nadzieję, że doda swemu rozmówcy otuchy. Obaj jej potrzebowali. – Spotkamy się trzy godziny przed północą. Pamięta pan miejsce? – Młody człowieku, może mam siwe włosy, ale naprawdę jeszcze kojarzę to i owo – odparł Szumski z udawaną surowością. Przeszli razem tak wiele, że nawet odmienne zdania w fundamentalnych kwestiach nie były w stanie ich poróżnić. Krüger uściskał gospodarza serdecznie, zarzucił na ramię futerał na wiolonczelę, nie sprawiając wrażenia, by ciężar robił na nim jakiekolwiek wrażenie, wziął w rękę tubę z obrazem, po czym wyszedł. Po chwili starszy pan ujrzał przez okno szarego opla ruszającego energicznie z postoju. Nie minęło pół minuty, gdy samochód zniknął za rogiem. Mentor zaczął przygotowywać się do wyjścia. Ze swej strony chciał zrobić wszystko, by plan został zrealizowany bez najmniejszych zakłóceń. *** Sophie Mersteger za wszelką cenę starała się nie zwracać na siebie uwagi, co, szczerze mówiąc, nie bardzo było możliwe w wypadku skromnie, ale z gustem ubranej kobiety obdarzonej wzorcową figurą, blond włosami w najlepszym gatunku i urodą nordyckiej bogini. Sophie jednak robiła, co
mogła: kapelusz nasunęła głęboko na oczy, przygarbiła plecy, nie rozglądała się na boki, a buty na obcasie jeszcze w biurze zamieniła na płaskie czółenka. O ile zdołała zauważyć, nikt za nią nie szedł, nie przyciągała też nadmiaru ludzkich spojrzeń. W każdym razie nie tyle co zwykle. Z budynku udało jej się wyjść bez specjalnych trudności. Nawet zdziwiła się, jakie to łatwe. Powiedziała Heldze, drugiej sekretarce Kellermanna, że musi załatwić pewną służbową sprawę, po czym po prostu opuściła sekretariat. Helga nie pytała, o co chodzi; doskonale wiedziała, jakimi względami szefa cieszy się Sophie i jakim obdarza ją zaufaniem. Jej koleżanka często załatwiała różne sprawy, o których nie miała zwyczaju nikogo, a już zwłaszcza drugiej sekretarki szefa, informować. Kiwnęła więc obojętnie głową, po czym wróciła do mozolnego stukania na maszynie. Sophie mogła się założyć, że po minucie nie będzie pamiętała o ich krótkiej rozmowie. Na wypadek gdyby dyrektor zauważył jej nieobecność i zapytał po powrocie o przyczyny, miała obmyślany pretekst naruszenia zakazu opuszczania budynku. Żywiła nadzieję, że ten błahy powód wystarczy. Miała do przejścia niespełna kilometr. Nie chciała korzystać ze środków komunikacji miejskiej. Uznała, że idąc pieszo, znajdzie się na miejscu szybciej. Szła niezbyt szybkim krokiem, starając się sprawiać wrażenie osoby pewnej siebie i niekryjącej żadnych tajemnic. Choć na zewnątrz prezentowała obojętną minę, wewnątrz drżała. Zdawała sobie sprawę, jaka jest stawka gry, i miała pewne wyobrażenie o cenie, którą przyjdzie jej zapłacić w razie porażki. Na zbyt wiele tego typu sytuacji napatrzyła się w nie tak odległej przeszłości, by mieć jakiekolwiek złudzenia. Bez wątpienia: koniec będzie krwawy i niezwykle
bolesny. Gdy Dircksen Strasse przeszła w Oranienburger, Sophie poszła dalej prosto. Minęła punkt Staatslotterie, obiecującej wielkie wygrane już za jedną ósmą losu kupionego za trzy marki, przeszła mimo znanego w całym Berlinie salonu bilardowego Jeana Bruno kuszącego przechodniów reklamami Radeberger Pilsner i w końcu po lewej stronie pojawił się cel jej wyprawy: stary, z dawna wrośnięty w krajobraz stolicy park Monbijou. Porośnięty starymi lipami, poprzecinany starannie wyznaczanymi ścieżkami, do jej celów nadawał się niemal idealnie. Sophie zwolniła nieco. Pozwoliła sobie na obejrzenie się za siebie. Po raz kolejny nie odkryła niczego podejrzanego. Po minucie znalazła się w cieniu rzucanym przez wiekowe drzewa. W okolicy bawiło się kilkoro dzieci, pilnowanych przez plotkujące na ławce mamy. Sophie przeszła na drugą stronę parku, po czym usiadła na drugiej od końca ławce. „Musisz przez kilka chwil po prostu siedzieć. Wsłuchaj się w otoczenie. Dyskretnie się rozejrzyj. Bądź uważnym obserwatorem. Zakłócenia zwykłego rytmu dnia są możliwe do wychwycenia. Dopiero gdy upewnisz się, że jesteś bezpieczna, przystąp do działania”, brzmiała w głowie treść instrukcji. Wysłuchała jej tuzin razy. Znała ją na pamięć. Kierując się zawartymi w niej wskazaniami, kilkakrotnie odbyła ze swoim nauczycielem zajęcia praktyczne w terenie. Uzyskała zapewnienie, że jest zdolną i pojętną uczennicą. Teraz, siedząc samotnie na ławce w centrum rozjaśnionego słońcem wielkiego miasta, wcale nie była tego taka pewna. Zastanawiała się, jak już po wielokroć, co ją przywiodło w to miejsce. Co spowodowało, że zaryzykowała pierwszorzędną, prestiżową posadę i położyła na szali wszystkie swe życiowe
osiągnięcia. No właśnie, co? Rozgoryczenie? Pragnienie uczestniczenia w grze, w której została jasno określona granica pomiędzy dobrem a złem? Chęć zemsty? Wszystkie te czynniki miały swój udział. Niewątpliwie. Ale było coś jeszcze, co z całą mocą uświadomiła sobie dopiero niedawno. Znacznie potężniejsza motywacja, czyniąca z niej całkowicie lojalnego i oddanego sprawie sojusznika. Niezniszczalna siła, zdolna omal przenosić góry. Potężna moc, będąca motorem ogromnej części ludzkich działań i która w jej wypadku spowodowała, że myśliwy przemienił się w ofiarę. Sophie wybrała się na polowanie, ale sama została trafiona. Rozejrzała się po raz ostatni i uznała, że może przystąpić do działania. Dyskretnie wyciągnęła z kieszeni płaszcza złożony poczwórnie kawałek papieru. Opuściła rękę wzdłuż ciała. Trzymając karteluszek kciukiem i palcem wskazującym, wyczuła nieco poluzowaną śrubę, mocującą drewniane siedzisko ze stalowym szkieletem ławki. Zręcznie wsunęła karteczkę pomiędzy deskę a podkładkę, po czym upewniła się, że nie wypadnie na ziemię. Wykonała zadanie. Siedziała przez dwie minuty, a następnie spojrzała na zegarek. Potrząsnęła ze zdumieniem głową, niczym osoba, której uroki letniego przedpołudnia zaburzyły poczucie czasu. Wstała. Szybkim krokiem ruszyła w stronę Oranienburger Strasse. Po stu metrach stanęła przy kiosku z gazetami. Udając, że studiuje wystawione na stojaku tytuły, wyjęła z kieszeni maleńki kawałek zwykłej, szkolnej kredy. Schyliła się nieco, jakby nie mogąc dojrzeć wydrukowanych słów, po czym na bocznej ściance kiosku, nieco poniżej pasa,
narysowała niewielki krzyżyk. Po raz ostatni przebiegła wzrokiem po nagłówkach „Völkischer Beobachter”, a potem oddaliła się szybkim, mierzonym krokiem. *** Stojący trzydzieści metrów dalej Kloppe skinął głową. Jedna z jego współpracowniczek ruszyła w ślad za Sophie. W bezpiecznej odległości za tą dwójką szła następna wywiadowczyni. Szef natomiast cofnął się w stronę parku. Pamiętał dokładnie ławkę, na której siedziała śledzona kobieta. Zapamiętał każdy szczegół. Minął zatopione w rozmowie matki, przeszedł mimo krzyczących dzieci, po czym dotarł na miejsce. Ławka była pusta. Spojrzał w lewo. Piętnaście metrów dalej siedział jedyny, oprócz niego, mężczyzna w zespole. Miał proste zadanie: po odejściu Sophie obserwować ławkę i uważać na ewentualnych gości. Teraz spojrzał na szefa i pokręcił głową, lekkim, niemal niezauważalnym ruchem. Nikogo. Droga wolna. Dowódca podszedł do ławki i usiadł na niej, dokładnie w miejscu, które jeszcze przed kilkoma minutami zajmowała Sophie. Szef był wtedy kilkadziesiąt metrów dalej, ale miał dogodne pole obserwacji i pamiętał każde drgnienie twarzy, każdy najdrobniejszy gest inwigilowanej kobiety. Bezbłędnie rozpoznał obawę Sophie, jej ostrożność i wahanie. Zanotował nieznaczny ruch prawej dłoni i nienaturalnie długie opuszczenie ręki oraz drobne ruchy palców. Miał niemal stuprocentową pewność, że żaden element tej niewinnej, zdawałoby się, pantomimy nie był przypadkowy.
Trafił w sedno. Oczywiście. W takich sprawach nader rzadko się mylił. Jego palce niemal natychmiast wyczuły wciśnięty pod podkładkę karteluszek. Mężczyzna wyjął go ostrożnie, rozłożył i podniósł do oczu. Do czytania nie było zbyt wiele: dwa wyrazy o całkowicie jasnym sensie. Plan ułożył się w głowie właściwie sam. Dowódca zespołu inwigilacyjnego włożył karteluszek do kieszeni, wstał i, nie zachowując specjalnych środków ostrożności, podszedł do swojego współpracownika. Przez chwilę coś mu tłumaczył, po czym opuścił skwer. *** Hermann Fegelein siedział za niewielkim biurkiem w ciasnym służbowym pokoiku i przeglądał akta sprawy Krügera. Nie licząc przerw na sen, nudne zebrania oraz realizowanie poleceń z tych zebrań wynikających, robił to już od wielu dni. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, co go do tego skłoniło. Zadania stawiane przez Kellermanna nie obejmowały kopania w archiwaliach: zostały jasno sprecyzowane i dotyczyły przede wszystkim planowania szczegółów dzisiejszej akcji. Jednak Fegelein każdą wolną chwilę poświęcał przyglądaniu się historii sprawy. Od samego początku, od pierwszych, chaotycznych, nieuporządkowanych i zdawkowych notatek lokalnych jednostek policji, przez rosnące w objętość sprawozdania, aż po akt oskarżenia i szczegółowy zapis przebiegu procesu – przeglądał stosy protokołów, zeznań, raportów. Już kilka dni temu nabrał niemal stuprocentowej pewności, że w dokumentach jest coś, co umknęło śledczym, oskarżycielowi, a nawet sędziemu. Nie mógł sprecyzować tej
myśli; kilkakrotnie był pewien, że jest tuż-tuż, że ma na wyciągnięcie ręki gotowe rozwiązanie, ale ciągle mu coś umykało. Nabrał pewności, że Kellermann ma rację: Wilhelm Krüger był bez wątpienia winnym zarzucanych mu czynów. Argumenty oskarżenia zostały w sądzie obalone przez obrońcę, ale Fegelein był zdania, że to nie umniejsza ich wartości. Wszelkie poszlaki, zestawienie dat i godzin akcji z przedstawionym przez oskarżonego alibi dawały solidne podstawy do podejrzeń. Działalność artystyczna Krügera była zręcznym, to prawda, ale kamuflażem. Na to dowodów nie było żadnych, ale Fegelein wiedział, że się nie myli. Poznał w swym życiu wielu artystów, niektórych całkiem dobrze: ojciec był wykładowcą w hamburskiej Kunstakademie. Każdy z przewijających się przez jego dom rodzinny malarzy, rzeźbiarzy czy rysowników był oczywiście innym człowiekiem, ale wszyscy oni mieli pewne cechy wspólne: wrażliwość, zmysł obserwacji, pewne niezdecydowanie czy nawet miękkość charakteru. Część z nich zachowywała się naturalnie, część była nadpobudliwa albo odwrotnie: nadmiernie melancholijna. Żaden z nich nie sprawiał jednak wrażenia chłodnej, precyzyjnej maszyny, bacznie obserwującej świat i analizującej każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Krüger zachowywał się jak matematyk, inżynier albo dyrektor banku. Na pewno nie można było ocenić go jako człowieka zdolnego do improwizacji czy choćby odrobiny szaleństwa. Tego Hermann Fegelein był pewien. Otworzył teczkę personalną. Przyglądał się Krügerowi, sfotografowanemu w kilku różnych miejscach i podczas różnych pór roku. Przeczytał jeszcze raz jego życiorys. Nic.
Na osobnej karcie znajdowały się dane jego rodziców wraz ze zdjęciami. Piękna młoda kobieta i postawny, znacznie starszy od niej mężczyzna patrzyli prosto w obiektyw. Fegelein przeczytał umieszczony pod spodem podpis: imiona, nazwisko, daty urodzenia. To były wszystkie dane. Jeszcze raz przejrzał dokumenty, jeden po drugim. Nie znalazł najmniejszej wzmianki na temat rodziców podejrzanego. Dziwne. Jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu... ... i zaczął zastanawiać się, jak wszyscy mogli być tak ślepi. Jak mogli przeoczyć coś tak ważnego, co całą sprawę ustawiłoby w ciągu ułamka sekundy we właściwej proporcji. Wiedział, że nim pójdzie do Kellermanna, musi być pewny swego. Przekartkował notes, a następnie podniósł słuchawkę i wykręcił numer szefa archiwum.
12.00 – 14.00 Cygan przez lata praktyki do perfekcji doprowadził umiejętność dyskretnej zmiany wyglądu. Fakt, że czynił to ukradkiem i najczęściej w pośpiechu, nie oznaczał, że metamorfoza była niekompletna czy niestaranna. Przeciwnie: nauczył się poświęcać tym czynnościom dużo uwagi i nie zaniedbywać najdrobniejszego szczegółu. Wpojono mu, i z racji przebytych doświadczeń w zupełności się z tą nauką zgadzał, że nader często od drobiazgów może zależeć powodzenie akcji, wolność, a nawet życie. Wynajęty dwie przecznice od domu garaż służył między innymi jako przebieralnia. Wciśnięty w kąt podwórka, od najbliższej klatki schodowej i znajdujących się wokół niej okien osłonięty potężnym kasztanem, zapewniał elementarną i nader pożądaną przez użytkownika dyskrecję. Cygan otworzył kłódkę i wśliznął się do środka. Po trzech minutach wyszedł. Po ciężkiej torbie i mundurze montera Reichspost nie zostało nawet wspomnienie. Miał na sobie lekki letni garnitur, szarą, prążkowaną koszulę i brązowe buty. Na nos włożył okulary w czarnych oprawkach. W kieszeni marynarki tkwił dowód osobisty wystawiony na prawdziwe nazwisko: w każdym razie prawdziwe w Niemczech. Raźnym krokiem przeszedł trzysta metrów. Gdy dotarł do swego domu, rozejrzał się dyskretnie, po czym zanurzył się w chłodnym wnętrzu klatki schodowej. Na pierwszym piętrze otworzył kluczem obite drewnem drzwi. Już w progu doszły go fortepianowe dźwięki sonaty As-dur Richarda Wagnera,
granej delikatnie, ale z niezwykłą, słyszalną nawet dla Cygana pasją. Zamknął drzwi na dwa solidnie wyglądające zamki, powiesił marynarkę na wieszaku, po czym wszedł do salonu. Przy stojącym w rogu koncertowym fortepianie siedziała ciemnowłosa kobieta, skromnie ubrana w zapiętą pod szyję bluzkę i szarą spódnicę za kolana. Miała wąski, prosty nos i pełne wargi. Jej uroda była tej natury, że nie potrzebowała podkreślenia makijażem. Uważny obserwator dopatrzyłby się zapewne leciutkich zmarszczek w kącikach oczu i ust; kobieta z pewnością od dawna nie była podlotkiem. Dla Cygana wszelkie prawdziwe lub domniemane defekty urody (o ile powstałe w wyniku naturalnych procesów zmarszczki wziąć można za defekt) nie miały żadnego znaczenia. Nie zastanawiał się nad nimi. Po prostu kochał tę kobietę taką, jaka była. Kochał ją, odkąd się urodził, i będzie kochał, póki nie wyda ostatniego tchnienia. Ewelina, jego życie. – Cześć, żono – powiedział, podchodząc do fortepianu. Widział Ewelinę dwie godziny temu. Już zdążył się stęsknić. Kobieta miała zamknięte oczy. Nie przerwała gry. Wyglądała na całkowicie zatopioną w muzyce, w dźwiękach, przeżywającą każdą zmianę tempa i nastroju. Lewa dłoń kreśliła basy szybko i pewnie, prawa natomiast doskonale odzwierciedlała najdrobniejszy nawet niuans skomplikowanej struktury tego monumentalnego dzieła. To było połączenie wody z ogniem, najdoskonalsze, jakie Cygan kiedykolwiek słyszał. W końcu muzyka umilkła. – Witaj, mężu – odpowiedziała Ewelina cichym, melodyjnym głosem. Cygan pocałował ją lekko. Kobieta uśmiechnęła się, ale nie
otworzyła oczu. – Udało się? – zapytała. – Owszem. – Cygan zerknął przez okno i uważnym spojrzeniem zlustrował ulicę. Nie miał żadnych konkretnych podejrzeń. Po prostu: wiedza, doświadczenie, profesjonalizm, ostrożność. Automatyzm odruchów. – Choć było opóźnienie. Musiałem podchodzić do zadania dwa razy. – Lepiej byłoby, gdybyś tego nie robił. – Wiem. Ale lepszy nadmiar zabezpieczeń niż pominięcie czegoś. – Oby nie okazały się przydatne. Cygan spojrzał na nią uważnie. Brzmienie głosu zaniepokoiło go. Ewelina otworzyła oczy i patrzyła w przestrzeń. Turkusowa barwa tęczówek idealnie współgrała z kolorem włosów i karnacją. – Nigdy... – Transmitowali w radiu przemówienie Hitlera. Słyszałam w nim wojnę. Cygan zerknął na stojący na komodzie nowoczesny radioodbiornik Siemensa i poczuł wyrzuty sumienia. Doskonale wiedział, że nie pojawiły się znikąd. Zawsze tam były, tylko na ogół nie dopuszczał ich do głosu. Choć przecież wojowniczość Führera nie była jego winą. – Ewelino... – Pożar wybuchnie z niespotykaną siłą. Podszedł znów do żony i pogładził ją po włosach. Były puszyste i gęste, jakby natura starała się choć w drobny sposób wynagrodzić kobiecie zafundowane od urodzenia, nieuleczalne kalectwo. Ewelina podniosła w górę niewidzące oczy. – Mamy zadanie do wypełnienia... – powiedział.
– Zawsze mamy jakieś zadanie do wypełnienia. – ...i jesteśmy dobrze przygotowani. Zdążymy na czas. A potem wyjedziemy. Obiecałem ci to. Nic się nie zmieniło. – Skąd wiesz, co widzę? – Wolę nie wiedzieć. – Właśnie. Nigdy nie uciekał od tego pytania; odwrotnie – zadawał je nawet zbyt często. Mój Boże, ileż razy je zadawał. Ewelina odpowiadała. Tym razem nie pyta, ponieważ boi się usłyszeć odpowiedź. Czemu to robi? Po co ryzykuje? Czy naprawdę bierze pod uwagę możliwość przegranej? Poważnie liczy się z konsekwencjami? Pal diabli jego porażkę. Pal diabli stawkę gry. Gra, oprócz zwycięstwa, z samej swojej definicji niesie ze sobą ryzyko porażki. Z tym się trzeba liczyć, każdy poważny gracz się z tym liczy, nawet, a może zwłaszcza, jeśli jest szulerem. Można machnąć ręką również na własne bezpieczeństwo. Trudno: to tylko jedno życie. Pyłek, niewart uwagi. Co innego odpowiedzialność za drugiego człowieka. Zwłaszcza za tego człowieka. Za najwspanialszego, choć skrzywdzonego przez los, a może właśnie dlatego, najbardziej wartościowego, szlachetnego, bezinteresownego i empatycznego człowieka na ziemi. Człowieka, który pokazał, czym jest życie, i który nadał nowy sens choćby takim pojęciom jak lojalność, odwaga czy miłość. Za Ewelinę. Już otwierał usta, by wypowiedzieć pocieszenie, nader w tej sytuacji marne, w które sam nie bardzo wierzył i które po prostu był winien zesłanej mu przez Boga kobiecie, gdy zabrzmiał brzęczyk telefonu. Wydobył się z aparatu stojącego na biurku pod ścianą, zwykłego czarnego aparatu
telefonicznego, który wszelako różnił się od seryjnych wyrobów tym, że w miejsce normalnej bakelitowej słuchawki podłączona została do niego para słuchawek, jakich zwykle używają radiotelegrafiści. Ewelina podniosła się szybko, pewnym ruchem sięgnęła do oparcia krzesła, założyła słuchawki na głowę, po czym usiadła przy biurku. Obok telefonu stała maszyna do pisania. Długie, smukłe palce kobiety zawisły nad klawiaturą. Po chwili zaczęły z dużą szybkością wystukiwać tekst. Cygan zajrzał jej przez ramię. Przebiegł wzrokiem kilka równych rządków liter. Spochmurniał. W gruncie rzeczy nie spodziewał się czegoś innego. Nie powinien się spodziewać. Ale gdy pomyślał, jak skomplikowanej układanki jest częścią, on i niestety również Ewelina, odczytany wprost z kartki dowód zdrady spowodował, że zadrżał. Ewelina miała rację. To tak czy inaczej musi być ich ostatnia operacja. Ludzka wytrzymałość ma swoje granice, poza którymi jest już tylko szybki lot ku autodestrukcji. Nie można w nieskończoność utrzymywać koncentracji na maksymalnym poziomie. Ewelina przestała pisać. Zdjęła słuchawki. Nie mogła tego zauważyć, ale doskonale wyczuwała, że mąż stoi tuż za nią. – Musisz bardzo uważać – powiedziała w stronę ściany. Cygan chciał odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Nie miał nic do powiedzenia. Nie było dobrej odpowiedzi. *** Krüger zatrzymał samochód przy krawężniku, sto metrów od zajmującego wielką część chodnika opasłego, czerwonego
autobusu z szyldem „Postamt” na dachu. Mobilny punkt pocztowy jak zwykle przyciągnął pokaźną grupkę ceniących sobie tego typu udogodnienia berlińczyków wysyłających paczki, kupujących znaczki i koperty czy nadających telegramy. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na siwego, eleganckiego mężczyznę, wyjmującego z bagażnika futerał wiolonczelowy. Krüger ruszył w stronę autobusu. Minąwszy budynek, z którego zwisał zawieszony na wysokości pierwszego piętra równy rząd ogromnych, krwistoczerwonych flag z białym kołem i czarną swastyką pośrodku, skręcił w prawo, w maleńką uliczkę, kończącą się niepozorną, zardzewiałą bramą. Choć zaułek znajdował się niemal dokładnie w centrum wielomilionowej metropolii, wyglądał na zapomniany przez Boga, służby miejskie i policję, co zresztą jak najdokładniej odpowiadało intencjom Krügera. Z tego właśnie powodu go wybrał. Nie czuł mrowienia na karku, ale po porannej wpadce nie ufał sobie tak jak przedtem. Stanął przed bramą i rozejrzał się dyskretnie. Nie stwierdził żadnych podejrzanych typków kręcących się po okolicy pozornie bez celu ani w ogóle nikogo, kto wyglądałby na osobę zainteresowaną czymś więcej niż własnymi sprawami. Stalowe wrota w istocie były zardzewiałe, sprawiały jednak wrażenie solidnych. Zamykała je potężna, najwyraźniej nowa kłódka, zgoła niepasująca do reszty. Krüger otworzył ją wyjętym z kieszeni kluczem i odciągnął skobel, który poddał się zadziwiająco łatwo, bez zwykłego w takich razach przeciągłego skrzypienia. Pchnął skrzydło bramy, które uchyliło się bezszelestnie.
Ktoś najwyraźniej poświęcił zawiasom sporo czasu, i to z oliwiarką w ręku. Niewielkie podwórko prezentowało się jeszcze gorzej niż wejście. Pośrodku sporo miejsca zajmował zardzewiały wrak samochodu nierozpoznawalnej marki, mający za towarzystwo zwoje starego drutu i stromy łańcuch górski skorodowanego żelastwa. W lewym kącie nad dziedzińcem górowała dwumetrowa hałda węgla; wszędzie walały się śmieci i dawno nieaktualne dokumenty. Krüger zaryglował bramę od wewnątrz, po czym szybkim krokiem przeciął podwórko. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na bałagan ani fakt, że czteropiętrowy budyneczek stojący naprzeciw bramy miał odpadającą elewację i sprawiał wrażenie ruiny. Był odstręczający i o to właśnie chodziło. Biorąc pod uwagę, z jakim pośpiechem wiązało się znalezienie go, do celów Krügera nadawał się wręcz idealnie. Otworzył drzwi, po czym zaczął niepokojąco skrzypiącymi schodami wspinać się na pierwsze piętro. Nie zaszczycając spojrzeniem gór śmieci zalegających podłogę obszernej sali, minął podest, po czym ruszył dalej. Na czwartym piętrze, tuż obok klatki schodowej, znajdowały się drewniane, na wpół spróchniałe drzwi. Schody za nimi były wąskie i strome niczym drabina. Krüger jednak wdrapał się na nie bez widocznego wysiłku. Strych był nie mniej zagracony i pokryty kurzem co niższe kondygnacje. Półmrok rozświetlały tylko wąskie promienie słońca wpadające przez dwa umieszczone naprzeciwko siebie okienka. Krüger podszedł do tego po zachodniej stronie. Sięgało mu do pasa. Schylił się i wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał dachy kamienic stojących wzdłuż Unter den Linden. Ulicą mknęły dwupiętrowe, żółte autobusy. W głębi, po drugiej
stronie najbardziej reprezentacyjnej arterii Berlina, dokładnie w odległości trzystu dwudziestu metrów znajdowało się miejsce, w którym niebawem stanie pewien człowiek. Człowiek – cel. Starą fabryczkę Krüger wynalazł dwa dni temu. Od razu ocenił, że lepszego miejsca nie znajdzie. Udało mu się błyskawicznie odszukać właściciela posesji. Po krótkich negocjacjach, w ogóle się nie targując i płacąc z góry gotówką, wynajął ją na dwa miesiące. Gdy już za uradowanym i zszokowanym posesjonatem zamknęły się drzwi, Krüger przystąpił do starannego planowania akcji. Spędził na strychu kilka godzin. Oceniał kąty strzału, mierzył odległości, lustrował przez lornetkę teren, by sprawdzić widoczność zarówno w dzień, jak i w nocy. Postanowił, że będzie strzelał w pozycji leżącej. W tym celu przytaszczył na górę znaleziony na pierwszym piętrze drewniany stół, któremu wyszperaną wśród gór żelastwa piłą obciął nogi w połowie długości. Gdy ustawił mebel przy oknie i położył się na nim, okno znalazło się dokładnie na wysokości jego twarzy. Teraz zaczął od otwarcia futerału i ułożenia na stole wszystkich części Mausera. Szybkimi ruchami złożył broń, po czym oparł ją o ścianę. Przykrył blat zawczasu przygotowanym kocem. Przesunął stół pod okno, po czym otworzył je. Uznał, że nikt nie zwróci na to uwagi – było bowiem mało prawdopodobne, by ktoś zainteresował się otwartym oknem na strychu starej, zrujnowanej fabryczki w czasie upalnego lata. Rozłożył dwójnóg, ustawił broń na blacie, a następnie sam się na nim położył. Przytknął oko do lunety celownika. Przez chwilę wykonywał lufą lekkie ruchy w lewo i w prawo, w końcu zlokalizował interesujące go miejsce. Pokręcił
bębnami nastawy, ponownie zerknął w okular, a potem naprowadził skrzyżowanie nitek celownika na stojącego na przystanku mężczyznę w kapeluszu i przez minutę mu się przyglądał. Obraz był ostry i wyraźny. Szesnastokrotne przybliżenie pozwalało rozpoznać nawet drobne szczegóły ludzkiej mimiki. Krüger opuścił broń. Zszedł ze stołu, wyciągnął z futerału łódkę z nabojami, wcisnął ją w łoże magazynku, po czym wprowadził nabój do lufy. Sprawdził, czy broń jest zabezpieczona. Ponownie ustawił ją na stole. W akompaniamencie głośnego hurgotu o ponad pół metra odsunął stół od okna. Stanowisko znajdowało się w miejscu niebudzącym żadnych podejrzeń, Krüger wolał jednak nie kusić losu. Po odsunięciu stołu nawet najbardziej wścibski obserwator nie byłby w stanie dostrzec z zewnątrz niczego podejrzanego. Otrzepał się starannie. Uważając, by niczego nie dotykać, zszedł na parter, ale zamiast w lewo, do wyjścia, podążył w głąb budynku. Parę metrów dalej znajdowały się tylne drzwi. Krüger otworzył je i rzucił okiem na niewielki placyk zaplecza. Odkąd był tu dwa dni temu, nic się nie zmieniło. Zapasowa droga ucieczki była gotowa do użycia. Jedną z żelaznych zasad modus operandi Krügera było założenie, że akcja może pójść źle i wykonawca zostanie zmuszony do ewakuacji w najwyższym pośpiechu, na dodatek pozbawiony możliwości skorzystania z frontowego wejścia. Konsekwencja w tej dziedzinie mogła okazać się wkrótce bardzo przydatna.
Mentor
*** zamknął drzwi, po
czym
zszedł
na parter.
W milczeniu ukłonił się sąsiadowi z drugiego piętra, po czym wolnym krokiem ruszył w stronę Westfalische Strasse. Po przejściu niespełna pół kilometra skręcił w lewo. Choć nawet wprawny wywiadowca nie dopatrzyłby się w jego zachowaniu niczego nadzwyczajnego, człowiek będący ongiś nauczycielem Krügera uważnie przypatrywał się okolicy. Nie miał aż tak nadzwyczajnych zdolności wyczuwania niebezpieczeństwa jak jego uczeń, ale potrafił skutecznie o siebie zadbać. W trakcie trwającej blisko półwiecze kariery nie zdarzyło mu się w decydującym momencie akcji wlec za sobą ogona. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że od każdej reguły zdarzają się wyjątki, nie przewidział jednak, że jeden z nich nastąpi właśnie dzisiaj, i to od razu w najbardziej niebezpiecznej wersji. Doszedł do niewielkiego, wciśniętego między dwie sześciopiętrowe kamienice budyneczku mieszczącego dwanaście garaży. Odnalazł wrota opatrzone numerem siedem, otworzył kłódkę, uchylił jedno skrzydło, po czym wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Po omacku wymacał włącznik. Przekręcił go. Zawieszona u sufitu żarówka rozbłysła żółtawym światłem. Czarny mercedes zajmował niemal całą powierzchnię pomieszczenia. Chromowane elementy nadwozia błyszczały w mdłym świetle żarówki i ostro kontrastowały z niemal grafitowym odcieniem karoserii. Starszy pan poklepał błotnik z czułością. Otworzył drzwi od strony kierowcy. Postawił na siedzeniu przyniesioną torbę. Schylił się, by otworzyć skrytkę umieszczoną pomiędzy przednimi siedzeniami, gdy usłyszał skrzypienie zawiasów. Wyprostował się szybko, po czym odwrócił się w stronę wejścia.
Dwaj mężczyźni nie mieli więcej niż po dwadzieścia pięć lat i trzymali w rękach broń. Byli ubrani w znoszone robotnicze kombinezony. Ich twarze nie zwiastowały niczego dobrego. Mężczyznę po lewej, wyższego i bardziej barczystego, szpeciła czerwona blizna biegnąca od prawej części czoła do brody. Szumski poczuł suchość w ustach. Najwyraźniej tak smakuje rozczarowanie. Przez krótki moment pomyślał, że właściwie zasłużył na taki los. Był zbyt stary. Nie miał dawnego refleksu ani umiejętności wyczuwania niebezpieczeństwa. – Żadnych głupich ruchów – powiedział chrapliwym głosem ten z blizną. – Obszukaj go, Hans. Mężczyzna nazwany Hansem ruszył do przodu. Starając się trzymać z dala od linii strzału swego towarzysza, podszedł do Mentora. Wprawnym ruchem przeszukał mu kieszenie płaszcza i garnituru. Z wyrazem ponurej satysfakcji podniósł do góry wyciągnięte z wewnętrznej kabury Parabellum. Pan Blizna pokiwał głową. Obejrzał się, sprawdził, czy drzwi są zamknięte, po czym podszedł bliżej. – Założę się, że pozwolenia bym nie znalazł, co? – zapytał, patrząc wprost w oczy Szumskiego. – Czego chcecie? Pan Blizna roześmiał się chrapliwie. – Mercedes to dobry początek, no nie? – odpowiedział pytaniem. – A potem przystąpimy do poważnych interesów. Wszystko w swoim czasie i wszystko po kolei, panie Henryku. *** Max Kellermann początkowo nie usłyszał pukania. Siedział przy biurku i obracał w myślach dwie otrzymane drogą telefoniczną informacje. Jedna nadeszła przed kwadransem, druga pięć minut później. Pierwsza była spodziewana
i potwierdzała, że operacja rozwija się zgodnie z planem. Druga wieść natomiast stanowiła całkowite zaskoczenie. Szef grupy inwigilacyjnej przekazał ją w sposób zwięzły i klarowny, niepozostawiający marginesu na jakiekolwiek interpretacje. Suche fakty, oto co dla nich obu liczyło się najbardziej. Były to jednak fakty w rodzaju takich, których Kellermann wolałby nigdy nie usłyszeć. Nim telefon zadzwonił po raz pierwszy, analizował trzymane w ręku karty. Szukał słabych punktów planu i doprowadzało go to do szaleństwa. Raz wydawało mu się, że wszystko starannie przemyślał, potem nachodziła go refleksja, że przecież każdy z etapów akcji zawiera w sobie znaczący element ryzyka oraz kilka zmiennych. Suma tych zmiennych może dać wynik zgoła inny od oczekiwanego: zakiełkowała w nim ponura myśl, że przecież nie da się zaplanować niczego ze stuprocentową dokładnością i sukces zależy właściwie od splotu szczęśliwych okoliczności; nijak nie mógł się od niej uwolnić. Obie wiadomości na swój sposób wzmocniły w nim przekonanie, że panuje nad sytuacją; stanowiły przecież owoc jego przezorności. Marne pocieszenie: druga z nich wywołała wściekłość, zburzyła spokój i jakże konieczną dzisiaj chłodną koncentrację. Musiał włożyć ogromny wysiłek, by znowu zacząć myśleć w sposób racjonalny. Starał się po prostu rozebrać zaistniałą sytuację na czynniki pierwsze. W porządku. Czemu się dziwi? Czemu czuje zawód i złość? Przecież właśnie tego się spodziewał. Po to nakazał inwigilację własnego zespołu. Dokładna analiza osobowości przeciwnika i jego dotychczasowych działań wskazała jasno, że ten
człowiek na pewno podejmie działanie zapobiegawcze. Postara się o polisę ubezpieczeniową: zabezpieczenie kontrwywiadowcze planowanego skoku. Że będzie próbował zwerbować kogoś z obozu głównego myśliwego. Ale że będzie to Sophie? Sophie Mersteger, chodząca doskonałość? Kellermann dopiero po chwili uświadomił sobie, że właśnie o to chodzi. Gdyby odkrył, że agentem Krügera jest ktokolwiek inny, którykolwiek z jego ludzi, niechby i najbardziej zaufanych, starych druhów, towarzyszy wielu akcji, przełknąłby to gładko. Starałby się na zimno rozegrać tę partię, może nawet obracając posiadaną wiedzę na swoją korzyść. Wykorzystać atut, że wie. Teraz jednak zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe. Próbował racjonalnie zaplanować kolejne kroki, ale nie był w stanie. Ponownie poczuł przypływ wściekłości. Miał po prostu ochotę złapać za kształtną szyję, zacisnąć palce z całej siły i zaciskać je dotąd, aż w niebieskich, dumnych oczach pojawi się paniczny strach, potem nieuchronna świadomość końca, a wreszcie zniknie z nich ostatni ślad życia... Ocknął się. Dawno wystygła kawa stała na stercie teczek z dokumentami. Pukanie powtórzyło się, głośniejsze i bardziej energiczne, i w końcu dotarło do świadomości zastępcy szefa berlińskiej Kripo. Kellermann z najwyższym trudem oderwał się od ponurych myśli. – Wejść – rzucił w stronę drzwi. Głos miał schrypnięty i słaby. Za dużo palę, pomyślał. Nawet nie pamiętam, kiedy byłem u lekarza.
Hagen, technik odpowiedzialny za łączność, trzasnął obcasami. – Panie dyrektorze, mam wyniki analizy połączeń z budki telefonicznej. Kellermann spojrzał na niego pustym wzrokiem. Hagen dostrzegł bezradność w oczach szefa, uznał taki stan za zgoła nietypowy, ale nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby ten fakt wykorzystać. – Dwie godziny temu zlecił mi pan sprawdzenie połączeń z budki na rogu Schilling i Frankfurter – powiedział jak najbardziej neutralnym tonem. Dyrektor w końcu na dobre wrócił do rzeczywistości. – Ach tak. Jasne. Mów, Hagen. – Tak jest, panie dyrektorze. Tak więc – odparł technik, po czym zerknął na trzymaną w ręku kartkę – mężczyzna wykonał pierwszy telefon pod numer, którego na razie nie udało się zlokalizować. – Jak to? – Kellermann uniósł brwi. Nie był specjalistą od spraw technicznych, ale dość często omawiano w jego obecności wyniki rozmaitych analiz i śledztw, szczycił się więc pewną podstawową wiedzą i nader przydatnym (nie tylko zresztą w tych okolicznościach) zdrowym rozsądkiem. Nigdy nie zetknął się z przypadkiem, by policyjni technicy nie zdołali ustalić adresata połączenia telekomunikacyjnego. – To skomplikowana sprawa, panie dyrektorze. – Hagen sprawiał wrażenie zakłopotanego. Być może fakt, o którym mówił, podrażnił jego zawodową ambicję. A może po prostu bał się reakcji szefa. – Połączenie zostało przekierowane. Potem przekierowane jeszcze raz. A potem zniknęło w gąszczu innych połączeń. Kellermann przez chwilę przetrawiał zasłyszaną informację.
– To znaczy, że obiekt zadzwonił pod przygotowany specjalnie numer, który został zamaskowany? – Tak właśnie sądzę. – Hagen skinął głową z uznaniem. Szef potrafił naprawdę szybko przywoływać z pamięci potrzebne informacje. I naprawdę sprawnie kojarzyć fakty. – I co? Kiedy znajdziecie adresata? Hagen nie skomentował faktu pominięcia przez szefa możliwości, iż adresat może nie zostać odnaleziony nigdy. Nawet się nad tym nie zastanawiał. Idąc do Kellermanna, wiedział, że zostanie zapytany o rezultat poszukiwań, a nie tylko o rozważenie potencjalnych możliwości, w jaki sposób je przeprowadzić. – Musimy sprawdzić około tysiąca połączeń – odparł. Konkret. Tylko to się liczyło w kontaktach z Kellermannem. – I wysłać w teren co najmniej dwie ekipy. Potrzebujemy na to sześciu godzin. Dyrektor pokręcił z niesmakiem głową. Nie miał sześciu godzin. Powstrzymał się jednak od połajanek. Przyzwyczaił swoich ludzi do podejmowania maksymalnego wysiłku. Wpoił im raz na zawsze, że najbardziej liczy się efektywność i szybkość działania. Nie było potrzeby przypominać o tym za każdym razem. Nie wątpił, że Hagen postara się być maksymalnie skuteczny. – Za sześć godzin meldujesz się u mnie z adresem, pod który dzwonił obiekt. A ten drugi numer? Hagen westchnął. W drugim przypadku sprawa była znacznie prostsza technicznie. I nieporównanie bardziej skomplikowana pod każdym innym względem. Całe szczęście rozwikłanie konsekwencji nie leżało w kompetencjach technika. – Proszę – odparł, kładąc na biurku niewielką karteczkę.
Kellermann zerknął na nią i zmarszczył brwi, Hagen jednak nie czekał na pytanie, będące nieuchronną konsekwencją tej pantomimy. – To bezpośredni numer do SS-Sturmbannführera Waltera Schellenberga. W gabinecie zapadła cisza. Kellermann przestał zwracać uwagę na Hagena, panujący w pomieszczeniu upał, dolegliwą duchotę wypełnioną nadal jeszcze wyczuwalnym zapachem dymu z cygara. Wpatrywał się w starannie wykaligrafowane ołówkiem cyfry i starał się zrozumieć istotę zasłyszanej przed chwilą informacji. Choć w głowie kłębiły się tysiące myśli, w pierwszym momencie nie doszedł do żadnej wiążącej konkluzji. Odprawił Hagena ruchem ręki, po czym wstał. Nie zdołał jednak wykonać żadnego ruchu więcej, ponieważ ponownie usłyszał pukanie do drzwi. – Jasna cholera! – wybuchnął. Niekończący się korowód telefonicznych i zjawiających się osobiście interesantów zaczynał doprowadzać go do szału. Jednak Hermann Fegelein z niewiadomych przyczyn potraktował krzyk dyrektora jako zaproszenie do wejścia. Stanął w otwartych drzwiach i przepisowo trzasnął obcasami. – Panie dyrektorze, muszę prosić o dziesięć minut uwagi – zaczął bez żadnych wstępów. Kellermann dokonał olbrzymiego wysiłku i udało mu się opanować na tyle, by nie wyrzucić podwładnego z gabinetu, zanim ten zdoła cokolwiek powiedzieć. – Nie mam teraz czasu – wychrypiał najbardziej zniechęcającym tonem, na jaki go było stać. – Ale to ważne. – Później. – Nalegam. Wydaje mi się, że znalazłem coś, co rzuca
zupełnie nowe światło na całą tę sprawę. Możliwe, że wywraca ją do góry nogami. Kellermann spojrzał na Fegeleina uważnie. Młody człowiek całą swoją postawą prezentował wyłącznie skupienie i powagę. A dyrektor nauczył się słuchać, co ma do powiedzenia. I wyciągać wnioski. – Siadaj pan – warknął, po czym ponownie zajął miejsce za biurkiem i wyprostował nogi. Czuł, że się poci. Gardło przypominało zwitek papieru ściernego. Za mostkiem poczuł niewyraźny ból. Fegelein posłusznie zajął miejsce na krześle stojącym naprzeciwko biurka. – Mówiłem to panu wcześniej, ale powtórzę: uważam, że sędzia nie ocenił właściwie materiału dowodowego. Pan, o ile wiem, też tak uważa, więc tu pełna zgoda. Chce pan złapać Krügera na gorącym uczynku. Świetnie. Mamy spore szanse. Albo nie mamy żadnych. W gabinecie zapadła cisza. Kellermann był jeszcze myślami przy rewelacjach przekazanych przez Hagena, więc słuchał Fegeleina właściwie jednym uchem. Wiedział, że młody człowiek ma na ogół sporo ciekawych obserwacji dotyczących konkretnych ustaleń śledztwa i nader często prezentuje pokrzepiający zdrowy rozsądek, który pozwalał spojrzeć na niektóre sprawy z innej niż dotychczas perspektywy; mimo wszystko myślami błądził przy niedawno zasłyszanych informacjach, starając się jakoś ułożyć je w racjonalnym porządku, a przy tym nie dać się ponieść emocjom. Toteż waga słów wypowiedzianych przez podwładnego dotarła do niego z pewnym opóźnieniem. Od razu zauważył, że ostatnie zdanie jakoś dziwnie pasuje do odkrycia Hagena. – Co pan plecie, Fegelein? – warknął. Jeszcze bronił się przed
kasandrycznymi przepowiedniami dotyczącymi planowanej z takim mozołem operacji. Uparcie trzymał się pierwotnego planu. – Proszę. – Scenariusz spotkania Fegelein najwyraźniej starannie przemyślał. Położył przed szefem kilka kartek. – Co to jest? – zapytał Kellermann. – Dossier rodziców Krügera. Dyrektor uniósł brwi. – I? Co z niego wynika? – Przede wszystkim to, że nie ma prawa nic wynikać. Są utajnione. – Słucham? – W aktach figurują tylko imiona rodziców i daty ich urodzenia. Oraz jedno małe zdjęcie. Gdy starałem się dowiedzieć czegoś więcej, okazało się, że jest to niemożliwe. Mamy w archiwum te akta, ale dostęp jest zakazany. Rozkaz w tej sprawie przyszedł prosto z Prinz Albrecht Strasse. Kellermann podniósł głowę. Nie miał specjalnie częstych kontaktów z ludźmi pracującymi pod wzmiankowanym adresem, ale oczywiście doskonale wiedział, że co się pod nim kryje. Gestapo. A także Sicherheitsdienst. Cholerny Müller. Cholerny Schellenberg. Cholerny świat. Sprawa robiła się coraz bardziej skomplikowana. Na ogół tak jest ze sprawami, w których bierze udział zbyt wielu graczy. – Więc? – burknął. Postanowił na razie nie komentować rewelacji dostarczanych przez podwładnego. – Udało mi się jednak dotrzeć do tej teczki. Proszę nie pytać jak. Nie chcę, by pracownicy archiwum ponosili konsekwencje mojej niesubordynacji. Jeśli już, winien jestem tylko ja. Kellermann mimowolnie wstrzymał oddech. Fegelein
przekazywał mu za jednym zamachem kilka bardzo ważkich wiadomości. Po pierwsze potwierdzał, że jest człowiekiem potrafiącym myśleć nader samodzielnie i niestandardowo. Po drugie, jest w stanie złamać rozkaz, jeśli uzna to za korzystne dla śledztwa, co oznacza, że ma skłonność do wyznaczania indywidualnych ścieżek postępowania i kierowania się tylko własną oceną sytuacji. Po trzecie, jest człowiekiem odważnym, skłonnym do ryzyka, a najprawdopodobniej także bezwzględnym. Może posunąć się bardzo daleko, by osiągnąć cel. Co, po czwarte, oznacza, że jest gotów objąć władzę. Całkiem możliwe, że sprawa Krügera ma posłużyć tylko do tego, by Hermann Fegelein awansował na stanowisko zajmowane obecnie przez Kellermanna, a jego samego pozostawił za sobą z przegryzionym gardłem. Dyrektor w swej długiej karierze widział kilka podobnych wzlotów. Niemal zawsze stary lew odchodził w niesławie. I miał szczęście, gdy kończyło się zwykłą wcześniejszą emeryturą. Wszystkie te niewesołe refleksje przebiegły przez głowę Kellermanna z szybkością błyskawicy. Poczuł się naprawdę bardzo zmęczony. Po porannej energii nie zostało nawet wspomnienie. Dyrektor miał wrażenie, że spotkanie z Krügerem odbyło się wiele miesięcy temu. Fegelein nie miał zamiaru zbyt długo czekać, aż jego rozmówca ochłonie. Zdawał się w ogóle nie zauważać wrażenia, jakie wywarł na nim swą wypowiedzią. – Proszę zerknąć na stronę drugą. Tam są dane dotyczące matki podejrzanego. Kellermann niecierpliwie przewrócił kartkę. Omiótł uważnym spojrzeniem zdjęcie młodej, czarnowłosej, bardzo
urodziwej kobiety, po czym przeczytał kilka linijek tekstu. Nazwisko, imię, nazwisko panieńskie, wzrost, kolor oczu, pochodzenie... Pochodzenie. Kellermann poczuł, że zaczynają drżeć mu ręce. *** Krüger opuścił teren fabryczki i zaułek z zardzewiałą bramą, ale skierował się w przeciwną stronę niż ta, gdzie czekał zaparkowany opel. Szedł niespiesznie, uśmiechnął się do pozdrawiającej go zachęcającym spojrzeniem młodej kobiety w modnym kapeluszu i kolorowej sukience, odkłonił się pewnemu znajomemu pułkownikowi, kiwającemu do niego ręką z przeciwnej strony ulicy. Minął lśniący czerwienią autobus pocztowy z przyklejonym do niego ogonkiem interesantów, po czym poszedł dalej. Tuż obok przystanku autobusowego stała budka telefoniczna. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Wrzucił do aparatu monetę. Po trzech sygnałach odezwał się damski, miękki głos. – Kwiaciarnia Berthel i Klugman, dzień dobry. – Moje nazwisko Krüger. Dzwoniłem rano. – Oczywiście, przypominam sobie. – Dostarczaliście państwo pewną przesyłkę. – Tak jest. Została dostarczona zgodnie z zamówieniem. – Świetnie. Czy osoba, która odbierała przesyłkę, potwierdziła odbiór? – Tak. Wyraziła radość z prezentu, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Podzieliła się radością ze wszystkimi znajomymi. – Ach tak. Rozumiem. – Jeśli mogę pozwolić sobie na prywatną uwagę...
– Proszę bardzo. – Myślę, że to było zgodne z pańskimi intencjami. – Ma pani rację. Cieszę się, jeśli sprawy idą zgodnie z oczekiwaniami. Kobieta w słuchawce westchnęła. Krüger odniósł wrażenie, że chce mu powiedzieć jeszcze coś. Ale nie doczekał się. – Dziękuję pani. Do widzenia – rzekł w końcu. – Do widzenia. Odłożył słuchawkę, wyszedł z budki i zamyślił się. Jeśli w planie działania założy się energiczne i przemyślane przeciwdziałanie przeciwnika, a potem okaże się, że założenia te się sprawdzają – czy można mówić o sukcesie? Chyba tylko teoretycznie. Sukcesem jest doprowadzenie do końca operacji. Nic więcej. Nie sztuka odgadywać przyszłość. Prawdziwym mistrzostwem jest odnalezienie, wśród zmieniających się okoliczności, drogi prowadzącej do celu. *** – Żydówka? – Jak pan widzi. – Dlaczego nie było o tym mowy choćby podczas procesu? Fegelein wzruszył ramionami. Nie był to gest świadczący o nadmiernym szacunku podwładnego do szefa, ale Kellermann nawet tego nie zauważył. – Właśnie. – Dlaczego teczka została utajniona? – To raczej pan powinien odpowiedzieć na to pytanie. Dyrektor sapnął ze złością. W końcu dotarła do niego prowokująca bezczelność młodego człowieka, jego nonszalancka poza, zmrużone, wręcz zaczepne oczy... – Niech pan się nie zapomina, Fegelein – warknął.
– Przepraszam, panie dyrektorze – odparł młody mężczyzna, ale trudno było dopatrzyć się w jego tonie jakiejkolwiek skruchy. Wyraz twarzy pozostał niezmieniony. Bardzo dobrze. Kellermann miał jeszcze dość atutów, by rozegrać to po swojemu. Odetchnął głęboko. – Nie mam nic wspólnego z utajnieniem teczki. Dowiaduję się o tym od pana. – Co ani na jotę nie zmienia sytuacji. Jedno z drugim się wiąże, moim zdaniem. – Jakie są pańskie wnioski? Młody policjant zawahał się. Kellermann nie dałby głowy za szczerość tego wahania, ale udał, że bierze je za dobrą monetę. – Myślę, że może pan być całkowicie szczery. Wielokrotnie dawałem do zrozumienia, że cenię pańską umiejętność syntezy i dostrzegania połączeń pomiędzy pozornie odległymi faktami. Fegelein nie zdradził, czy komplement wywarł na nim jakiekolwiek wrażenie. W ogóle nie patrzył na szefa. Jego wzrok podążał za tańczącym na ścianie promieniem słońca. Upał panujący w gabinecie powodował, że zapach niedawno położonej farby był jeszcze lepiej wyczuwalny niż zwykle. – Dobrze – odrzekł w końcu. – Ostrzegam jednak, że te wnioski mogą być dla nas, a zwłaszcza dla pana, wysoce niewygodne. Kellermann poprawił się w fotelu. – Zamieniam się w słuch – odparł. – Wilhelm Krüger jest bez wątpienia winien zarzucanych mu czynów. Materiał dowodowy, moim zdaniem, nie budzi wątpliwości. Dwóch ważnych świadków potwierdziło swe zeznania w sądzie, alibi sprawcy w trzech przypadkach jest wysoce wątpliwe i tak dalej, i tak dalej. Zna pan to na pamięć.
Dlaczego zatem go uniewinniono? – Jest zbyt wysoko ustosunkowany – mruknął dyrektor. Obraz porażki stanął mu przed oczami jak żywy. Jeszcze czuł gorycz przegranej. Jeszcze czuł suchość języka, gdy sędzia ogłaszał wyrok. Jeszcze pamiętał kilka bezsennych nocy spędzonych w wielkim, pustym mieszkaniu przy Wilhelm Strasse. – Jego protektorzy postarali się o taki wyrok. Inny byłby dla nich kompromitujący. – Jest to całkowicie logiczne. – Kiwnął głową Fegelein. – Krügerowi bardzo zależy, aby pan tak właśnie myślał. – Słucham? – Dyrektor poderwał wzrok. – Myślę tak, ponieważ to prawda. Po prostu chroni go swoisty immunitet. – Kto go nadał, pańskim zdaniem? – Góra OKW. O ile wiem, ten pacykarz ostatnio pracował nad portretem Haldera. Niektórzy członkowie partii. Może nawet ktoś z Ministerstwa Propagandy. Podobno doktorowi Goebbelsowi podobają się te jego malowidła. – Jestem przekonany, że problem tkwi znacznie głębiej. Jak pan wie, ludzie w rodzaju, jak był pan to łaskaw nazwać, protektorów Krügera przykładają wielką wagę do pozorów. Na przykład do tego, by nikt nie posądził ich o kontakty, nie mówiąc o zażyłości, z Żydem. Kellermann wstrzymał oddech. Kilka obrazków ułożyło się w innej kolejności niż dotychczas. Może rzeczywiście ten impertynencki młody człowiek ma rację. – Więc? – A więc prawdziwymi protektorami Krügera są osoby, które nie zwracają uwagi na jego pochodzenie. Które mają prawdziwą władzę, wynikającą z prawdziwej wiedzy, zarówno o ludziach, jak i procesach społecznych. Osoby te mają wyczucie wielkiej polityki i nie zadowalają się byle czym.
Stąd prosty wniosek, że jeśli opłaca im się chronić Krügera, dostarcza on im coś cennego. Jego użyteczność z nawiązką równoważy feler w postaci bycia Żydem. Kellermann myślał nad ostatnim zdaniem Fegeleina i wcale nie wydało mu się ono absurdalne. O, tak. Bywają takie przypadki. Dyrektor wiedział o tym aż nadto dobrze. W kręgach ludzi zaufanych krążyło powiedzenie marszałka Göringa: „O tym, kto jest Żydem, w moim ministerstwie decyduję ja”. Powiedzenie to można było śmiało rozciągnąć na inne obszary życia w III Rzeszy. Nawet Führer przymykał oczy na pochodzenie takich ludzi jak ulubiony baryton Ludwig Hoffman albo żona innego hołubionego przez Wodza śpiewaka operowego, Maxa Lorenza. Zastępca dyrektora berlińskiej Kripo zbierał się do odpowiedzi, ale Fegelein uprzedził go, jakby ciągnąc dalej swą myśl. – Protektorzy owi są na tyle potężni, by utajnić kluczowe dane dotyczące rodziny podejrzanego o najcięższe przestępstwa kryminalne w Niemczech, człowieka, który, sam pan o tym wie najlepiej, ośmiesza nasz wymiar sprawiedliwości, a przez ludność traktowany jest jako ktoś na kształt niemieckiego Robin Hooda – powiedział, nim Kellermann otworzył usta. – Ma pan jakieś podejrzenia, kim są ci tajemniczy ludzie? – Mam. Pytanie jest jednak inne – odparł ze swobodą Fegelein. – Jakie? – Przepraszam. Są właściwie dwa pytania. Pierwsze: jaką rzeczywistą działalność prowadzi Krüger? – Więc pańskim zdaniem jest drugie dno? – Bez wątpienia.
– A drugie pytanie? – Dlaczego owi protektorzy pozwalają panu na polowanie na ich podopiecznego. A także, co właściwie jest trzecim pytaniem, kiedy przestaną pozwalać. *** Cygan nie spodziewał się gości, więc dźwięk dzwonka zaskoczył go. Zobaczył wyraz przestrachu na twarzy Eweliny, dotknął więc uspokajającym gestem jej ramienia, po czym, czując chłód żelaza tkwiącego w pochwie na przedramieniu, poszedł otworzyć drzwi. Za progiem stał może dziesięcioletni chłopiec. Trzymał w ręku złożoną na dwoje kartkę. – Kazali mi to panu dać – powiedział dziecinnym głosikiem. Miał piegowatą, wzbudzającą sympatię twarz. Wyciągnął do przodu dłoń. – Kto? – zapytał Cygan, wyglądając na zewnątrz. Klatka schodowa była pusta. – Jeden pan. Powiedział, że da mi dziesięć fenigów, jak to panu oddam. Cygan wziął od chłopca karteczkę. Rozłożył ją. „Mamy starego. Zejć na duł. Z nikim nie gadaj”. Cygan przeczytał tekst dwukrotnie, po czym spojrzał na małego. – I gdzie ten pan na ciebie czeka? – Zaraz za rogiem. Mam dostać dziesięć fenigów. Cygan sięgnął do kieszeni, wyciągnął półmarkową monetę, po czym wcisnął chłopcu w spoconą dłoń. – Jak zejdziesz na dół, zmykaj dokładnie w przeciwną stronę – powiedział poważnym tonem. – Ale... – Masz czterdzieści fenigów więcej, niż dałby ci ten pan.
Uciekaj. Żebym cię tu więcej nie widział. Chłopiec pomedytował jeszcze przez chwilę, ale najwidoczniej uznał, że i tak bardzo dobrze wyszedł na tej dziwnej transakcji, bo odwrócił się na pięcie i uciekł. Jego kroki jeszcze przez chwilę dudniły na schodach. Cygan cofnął się do mieszkania. – Kto to był? – zapytała Ewelina. Siedziała na tapczanie szczelnie otulona wełnianym szalem, jakby w pokoju panowała temperatura bliska zeru. Wydawała się bledsza niż zwykle. Słońce nie było w stanie wydobyć z jej włosów zwykłego blasku. – Sąsiad – odparł Cygan. – Muszę na jakiś czas wyjść. – Przecież zaraz... – Wiem. Ale naprawdę muszę coś załatwić. – Nigdy nie kłamałeś. Intuicja Eweliny warta była wszystkich laboratoriów badawczych i detektywów razem wziętych. Połączona z wizjami dotyczącymi przyszłości stanowiła niezwykły dar. Cygan zawahał się. Prawda nader często bywała zbyt ciężkim brzemieniem. Nie chciał jednak niczego ukrywać. Zwłaszcza w sytuacji, gdyby coś naprawdę poszło źle. – Możliwe, że zleciały się sępy. Zajęcie, któremu poświęcili sporą część swego życia, miało między innymi i tę cechę, że od czasu do czasu przyciągało mniej lub bardziej agresywne drapieżniki, zwabione zapachem krwi i szybkiego zarobku. Zdarzało się, że obrona przed nimi pochłaniała spore zasoby energii, czasu i środków, i bywała naprawdę niebezpieczna. – Kim są? – Jeszcze nie wiem. Zakładam, że nikim ważnym. – Możesz się mylić.
– Zawsze mogę się mylić. Załatwię to szybko. – Idź. – Postępuj tak, jak zwykle. To, w zależności od sytuacji, oznaczało dwu- lub czterogodzinne oczekiwanie, złożenie krótkiego, zaszyfrowanego meldunku telefonicznego pod znany na pamięć numer i bezzwłoczną ewakuację. Ewelina zaledwie dwa razy postępowała wedle tej alarmowej procedury. Dwukrotnie o mało nie umarła ze strachu, choć oba przypadki ostatecznie zakończyły się szczęśliwie. – Coraz trudniej mi to przychodzi. – Dlatego jestem z ciebie taki dumny. – Duma bywa zgubna. – Nie w tym wypadku. Kocham cię. Ewelina wolałaby, żeby tego nie mówił. Nie dlatego, że nie chciała tego słuchać. Przeciwnie. Po prostu bała się, ponieważ doskonale wiedziała, co może utracić. Cygan wyjął z szuflady Lugera, włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki, poklepał się po rękawie, po czym, nie patrząc na Ewelinę, wyszedł z mieszkania. Na dole nie zauważył nikogo. Dopiero gdy skręcił za róg, natknął się na niewysokiego mężczyznę o pociągłej, nieogolonej twarzy. Facet miał brudne ubranie, mętne oczy i nieświeży oddech, ale sprawiał wrażenie sprawnego fizycznie, sprytnego, a także pozbawionego współczucia dla innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. – Jednak przyszłeś – powiedział nieogolony. – To dobrze. Stary się ucieszy.
14.00 – 16.00 Krüger szybkim krokiem podszedł do zaparkowanego przy krawężniku mercedesa. To, że samochód zjawił się w tym miejscu idealnie o czasie, nie wzbudziło jego zdziwienia. Walter Schellenberg, co całkowicie odpowiadało charakterowi Krügera i jego podejściu do profesjonalnych obowiązków, był człowiekiem do przesady punktualnym. Spóźnialskich organicznie wręcz nie znosił i nigdy nie przepuszczał okazji, by pouczyć ich, że spóźnienie jest niczym innym jak wyrazem lekceważącego stosunku do obowiązków. Nim Krüger wyciągnął rękę do klamki, drzwi otworzyły się. Z samochodu wysiadł barczysty mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu. Zmierzył Krügera uważnym spojrzeniem szarych, wodnistych oczu, po czym nieznacznie skinął głową. Krüger wsiadł, a ochroniarz trzasnął drzwiami, pozostając na zewnątrz. Ten rytuał powtarzał się za każdym razem: wraz z kierowcą mężczyzna ten krążył wokół samochodu, nigdy nie odchodząc dalej niż na dziesięć metrów. SS-Sturmbannführer Walter Schellenberg miał dwadzieścia dziewięć lat, ale wyglądał poważniej. Ciemne, bystre oczy i wyraziste rysy idealnie harmonizowały z głęboką czernią munduru. Twarz, jak zwykle w kontaktach ze światem, pozostała kamienna. – Witam pana, Krüger – powiedział nadspodziewanie miękkim, głębokim głosem. Nie poruszył się jednak ani nie wyciągnął ręki na powitanie.
– Dzień dobry, panie Sturmbannführer – odrzekł gość. Skórzana tapicerka siedzenia niemal parzyła w plecy. W samochodzie było nieznośnie gorąco i Krügerowi przyszła do głowy zgoła idiotyczna w tych okolicznościach myśl, że powinien zmienić bieliznę. Czekał go jeszcze długi dzień. – Mam dla pana najwyżej kwadrans. Krügerowi nie przeszkadzał bezpośredni, właściwie graniczący z obcesowością sposób bycia rozmówcy. W ciągu długich lat współpracy zdążył się do niego przyzwyczaić. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej niewielką czarno-białą fotografię, przedstawiającą mężczyznę w średnim wieku, o blond włosach i wydatnej szczęce. Podał zdjęcie Schellenbergowi, który zaczął z uwagą przyglądać się uwiecznionej na niej fizjonomii. – Iwan Piotrowicz Kolcow – rzekł Krüger obojętnym tonem. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wiele wysiłku będzie musiał włożyć w wyzbycie się z głosu emocji podczas wypowiadania tych trzech krótkich słów. Powodzenie dzisiejszej akcji zależało w dużej mierze od tego, czy Schellenberg potraktuje informację otrzymaną od Krügera wyłącznie jako okazję do przeprowadzenia profesjonalnej gry kontrwywiadowczej. Ujawnienie osobistego stosunku do mężczyzny ze zdjęcia mogło wszystko zniweczyć. Toteż Krüger walczył ze sobą, by zachować kamienną twarz. Gdzieś za mostkiem poczuł ból. Zacisnął szczęki. Kropla potu zaczęła spływać w dół kręgosłupa. – Więc? – Pracował dla sowieckiego wywiadu wojskowego. Zaczynał jeszcze w dziewiętnastym roku w Czeka, potem był komisarzem w armii, w połowie lat dwudziestych przeszedł do wywiadu i został etatowym oficerem Razwiedupru. Bardzo
inteligentny i bardzo groźny. Do Niemiec przyjechał pod koniec ubiegłej dekady, a z tego, co wiem, w Berlinie pojawił się w trzydziestym szóstym. Schellenberg ponownie rzucił okiem na fotografię, tym razem nieco dłużej, jakby chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów wyglądu Kolcowa. – Ciekawe – mruknął. Krüger pokręcił głową. – Ciekawe jest to, że półtora roku później, pod koniec trzydziestego siódmego, przeszedł na naszą stronę. Był zagrożony czystką. Jak pan wie, Sowieci załatwili wtedy zdecydowaną większość swoich własnych ludzi. Więc zwiał. Logiczny ruch z jego punktu widzenia. Schllenberg spojrzał na niego bystro. Bardzo cenił współpracę z Krügerem. Jego informacje były zwykle stuprocentowo dokładne. Operacje przeprowadzane na ich podstawie niemal zawsze kończyły się sukcesem. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, do czego zresztą Schellenberg dość niechętnie się przyznawał, nawet przed samym sobą, że jego szybka i efektowna kariera w znacznej mierze opierała się na danych i sugestiach dostarczanych przez Krügera. Więc teraz wiedział, że to nie koniec rewelacji. Musiało być coś więcej niż wieść o sowieckim zdrajcy. W Berlinie roiło się od agentów, którzy przeszli na drugą stronę. – I gdzie teraz jest? – Trafił pod opiekuńcze skrzydła Müllera. Schellenberg wstrzymał oddech. Wszechmocny szef gestapo, SS-Oberführer Heinrich Müller był człowiekiem niezwykle niebezpiecznym. Jakakolwiek wiedza dotycząca jego zakulisowych działań mogła okazać się niezwykle przydatna, choćby jako polisa na życie. A błąd, który popełnił, stwarzał
wielce obiecujące możliwości. – Powinien trafić do mnie – warknął. – Oczywiście. – Krüger skinął głową. – Ale przejął go Müller i zatrudnił w swoim zoo. Zmienił mu tożsamość, a nawet w pewnym stopniu wygląd. Używa go do rozpracowywania agentury Razwiedupru, operującej na terenie Niemiec, ale też do zwalczania komunistów. Przynajmniej oficjalnie... Schellenberg nieraz zastanawiał się, skąd Krüger czerpie aż tak szczegółowe informacje. Wiedział, że jego współpracownik obraca się w kręgu rosyjskiej białej emigracji, będącej, siłą rzeczy, dogodnym terenem łowieckim sowieckich służb specjalnych. Musiał mieć tam niezwykle cenne kontakty. Bardzo często mówił o rzeczach stanowiących najgłębiej strzeżone tajemnice. Jego wiedza była tak dokładna, że aż nieprawdopodobna. Schellenberg już od dawna myślał o tym, że bezpośrednie pozyskanie takich źródeł stwarzałoby naprawdę wielce obiecujące perspektywy. – A nieoficjalnie? – Wedle mojej wiedzy wykorzystuje go do rozgrywania Heydricha przeciwko SD. Czyli przeciwko panu. Tym razem Schellenberga zatkało na dobre. SSGruppenführer Reinhard Heydrich był po Himmlerze drugą osobą w policyjnej hierarchii Rzeszy i szefem zarówno jego samego, jak i Müllera. Inteligencja, przenikliwość i całkowita, wyzbyta skrupułów bezwzględność tego postawnego blondyna o nieco zbyt piskliwym głosie czyniły z niego śmiertelnie niebezpiecznego przeciwnika. Gdyby Heydrich rzeczywiście powziął podejrzenia wobec któregokolwiek ze swoich współpracowników i podwładnych, człowiek ów właściwie znajdowałby się już pod drugiej strony linii oddzielającej życie od śmierci.
– Skąd pan to wie? – wyrwało się Schellenbergowi. Powinien zakrzyknąć: „Nie mam sobie nic do zarzucenia!”, ale doskonale wiedział, że byłby to pusty retoryczny gest bez żadnego znaczenia. Krüger uśmiechnął się uprzejmie. Powstrzymał się od skomentowania faktu, że jego rozmówca po raz pierwszy naruszył niepisaną umowę. Od początku ich wzajemnych kontaktów panowała zasada, że Krüger swoich źródeł nie zdradza. To był wręcz jeden z kluczowych warunków współpracy. – Wiem – odrzekł. A potem nieoczekiwanie dodał: – Mam kogoś blisko Müllera. Schellenberg pracował nad sobą, by nie pokazać, jak bardzo jest zdumiony. To nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Krüger nie mówił takich rzeczy. A sama waga informacji... Ale Krüger nie zamierzał dać mu ochłonąć. – To nie wszystko – powiedział. – Wedle mojej wiedzy ucieczka Kolcowa była ukartowana. On nadal pracuje dla Sowietów. *** Kellermann wstał z fotela, z przelotną satysfakcją odnotował wyraz dezorientacji na twarzy Fegeleina, podszedł do drzwi, po czym przekręcił klucz w zamku. Miał zdecydowaną wolę udowodnienia światu, że stare lwy nie tylko nie muszą odchodzić w niesławie, ale nadal są w stanie boleśnie kąsać. – Fegelein, czy możemy zagrać całkowicie w otwarte karty? Wymienić się nie tylko informacjami, ale również przypuszczeniami? Fegelein zawahał się. Mimo wszystko dyrektor był człowiekiem potężnym. Oraz doskonale ustosunkowanym.
Nieuczciwa gra mogła dla oszusta skończyć się naprawdę źle. Dlatego postanowił, że na razie nie będzie zastawiał żadnych pułapek. Zdążył się już nauczyć, że polityka małych kroków bywa równie, albo i bardziej skuteczna niż frontalny atak. Zwłaszcza gdy mimo wszystko nie dysponuje się pełnym przeglądem pola. – Co pan ma na myśli? – zapytał ostrożnie. – Sojusz – odrzekł krótko Kellermann. – Widać, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż nam się wydawało jeszcze kilka godzin temu. Pan dobrze kojarzy fakty. A ja mam dość dużą wiedzę, spore możliwości operacyjne, a także, co może w tym kontekście najważniejsze, mogę zapewnić, że tak powiem, parasol ochronny nad naszymi wspólnymi przedsięwzięciami. Z pewnością osłona czy maskowanie działań niezgodnych z procedurami czy kompetencjami było czymś, o czym Fegelein nie mógł nawet marzyć. Wiedział, że na górze hierarchii dostojników Rzeszy wrze nieustanna walka o wpływy i władzę oraz, a może przede wszystkim, o dostęp do ucha Führera. Fegelein chciał piąć się w górę. O tak, bardzo chciał. I był na tyle rozsądny, by odczuwać potrzebę posiadania protektora. Przynajmniej na razie. Taka była, można rzec, potrzeba etapu. – Bardzo interesująca propozycja – odrzekł po chwili. – Jednak obaj musimy zdawać sobie sprawę, że istnieje poważne ryzyko. Według mojej oceny sprawa ta może nas wywieść na manowce. Możliwe, że najbardziej opłacałoby się nam zaniechać ścigania Krügera. W końcu w świetle prawa jest niewinnym człowiekiem. Nikt nawet nie powinien mieć do nas pretensji. Mało tego, osobiście sądzę, że będzie to zgodne z intencjami jego prawdziwych protektorów. Kellermann nieoczekiwanie się uśmiechnął. Kropelka potu
spływała mu po policzku, ale zdawał się nie zwracać na to żadnej uwagi. – Tego akurat może być pan pewien, Fegelein – powiedział lekkim tonem. – To się nigdy nie zdarzy. – To znaczy? Kellermann wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Odezwał się dopiero po ciągnącej się niemal w nieskończoność minucie. Siedzący na krześle młody policjant jeszcze nigdy nie widział go tak poważnego. – Rzesza jest państwem w budowie – rzekł dyrektor uroczystym tonem. – Stoją przed nią wielkie zadania. My, jako jej lojalni obywatele, mamy do wykonania wielką, gigantyczną pracę, Fegelein. Musimy dokonać wielkich czynów, sprawić, by nasza chwała była nieśmiertelna. By osiągnąć cel, musimy stworzyć nowego człowieka. Czystego rasowo, dumnego, silnego, jednoznacznie ukierunkowanego ideologicznie. Musimy stworzyć warunki, by człowiek ten mieszkał w dobrze urządzonym państwie, w którym wszyscy mają swoje miejsce i swoje zadania do wypełnienia. Jasne jest, że w takim państwie nie ma i nie może być miejsca dla ludzi, którzy godzą w samą jego istotę. Rozumie pan, Fegelein? Którzy podważają jego powagę i organizację, którzy śmieją się w nos jego przedstawicielom. Którzy są zaprzeczeniem naszych czystych ideałów. Państwo musi być czyste i moralne, kierować się jasnymi zasadami wynikającymi z naszych wzniosłych idei. Tu nie ma miejsca na kompromisy, a jeśli ktoś sądzi inaczej, jestem gotów stanąć przeciw niemu, choćby nie wiem jak był potężny. Krüger jest śmieciem, który musimy sprzątnąć. Tylko tyle i aż tyle. To nie jest sprawa czysto kryminalna. Traktuję ją jako wyzwanie, polityczne wyzwanie. Poświęciłem temu człowiekowi pięć lat życia. Nie mam
zamiaru zawrócić tuż przed wpłynięciem do portu. Ktokolwiek by mi chciał przeszkodzić. A więc ambicja, pomyślał Fegelein. Na ogół bywa użyteczna, czasem prowadzi wprost do katastrofy. Ze spokojem przyjął ideologiczne credo szefa. Nie widział potrzeby dyskutowania na ten temat. Na razie niezbyt go obchodziły pryncypia. Jego zdaniem warto o nich mówić głośno wtedy, gdy się zajmuje odpowiednią pozycję w społeczeństwie. Wtedy ideologiczne argumenty bywają użytecznym narzędziem. Na obecnym etapie byłyby tylko zbędnym balastem. – A więc nie ma pan zamiaru zaniechać pościgu. – Nigdy. – Dobrze. – Skinął głową. Nie da się zrobić kariery, nie ryzykując. Trzeba po prostu wiedzieć, kiedy przesiąść się na innego konia. – Zgadzam się z panem. Pańska propozycja jest bardzo interesująca. Myślę, że mogę się bardzo przydać. Na tyle, by pomyślał pan o hojnej nagrodzie. – To lubię – odrzekł Kellermann i uśmiechnął się. W rzeczywistości nienawidził ludzi stawiających sprawę w ten sposób. Pogardzał nimi. I doskonale zdawał sobie sprawę, że żądanie takie świadczy w gruncie rzeczy o słabości proszącego. Odsłania jego najskrytsze marzenia. A to zawsze można wykorzystać przeciw niemu. Najwidoczniej młody człowiek nie był tak cwany, za jakiego się uważał. – Cenię szczere stawianie problemu. Czego pan żąda? – Uczyni mnie pan swoim pierwszym zastępcą i promuje na wyższy stopień. Ze skutkiem natychmiastowym. – Po zakończeniu sprawy. O ile zakończy się sukcesem. – Teraz. Jednym telefonem załatwi pan moje definitywne przeniesienie i awansuje tu, w tym gabinecie. Przecież
doskonale pan wie, że jestem niezbędny. Może jeszcze nie pali się panu grunt pod nogami, ale nie wie pan, komu może zaufać. Ja jestem z zewnątrz. Moją stuprocentową lojalność po prostu można kupić, panie dyrektorze. *** – A więc twierdzi pan, że Müller trzyma u siebie potrójnego sowieckiego agenta? – Bardzo niebezpiecznego. Całkowicie oddanego sprawie bolszewickiej. Doskonale wyszkolonego. Z ogromnym doświadczeniem. Wie pan, że to najbogatsza mieszanka: świetnie wytrenowany fanatyk. – Nie myli się pan? Ucieczka przed aresztowaniem to dość prawdopodobna motywacja przejścia na naszą stronę. Przecież sobie tego nie wymyśliliśmy, czystki faktycznie miały miejsce. Sowieci wycięli wszystkich bez specjalnych wyjątków, łącznie z najlepszymi agentami. Ten człowiek po prostu ratował życie. – Istotnie, to doskonała motywacja do zmiany strony. Ale niech pan spojrzy na tę kwestię oczyma jego szefów. – Właśnie próbuję. – Przecież to idealna zasłona dymna. Schellenberg poczuł się jak lis pokonujący ostatnią przeszkodę w drodze do kurnika. Rzeczywiście, czasami najciemniej jest pod latarnią. Krüger mógł mieć rację. Ba, jeśli przyjąć, że jego informacje były tak dokładne jak zazwyczaj, miał ją na pewno. – Potrzebuję dowodów – powiedział, patrząc rozmówcy prosto w oczy. – Oczywiście. – Krüger skinął głową. – Samą obecność Kolcowa u Müllera zweryfikuje pan bez mojej pomocy.
Obstawiam, że ma pan tam swoje kontakty. Schellenberg uśmiechnął się. Krüger posuwał się do delikatnych impertynencji tylko wtedy, gdy przynosił wyjątkowo cenną zdobycz. Wiedział, że może sobie na to pozwolić, jednak nigdy nie przekraczał granicy bezczelności. Obustronne złośliwości wpływały ożywczo na ten nietypowy układ i pozwalały zachować, można rzec, pełną świeżość intelektualną. Obu partnerom to odpowiadało. Byli sobie nawzajem potrzebni. Oczywiście, Schellenberg miał swoje wejścia w głównej siedzibie gestapo. Byłby szaleńcem, gdyby zaniechał tak elementarnych zasad ostrożności. Zakładał też, że jego kolega po fachu (choć czasami, a nawet całkiem często, myślał o nim jako o przeciwniku) ma swoich agentów w siedzibie SD. Gra pomiędzy wiodącymi służbami specjalnymi Rzeszy w zbyt oczywisty sposób przypominała balansowanie na linie zawieszonej na niebotycznej wysokości. – Zdaje pan sobie przecież sprawę, że do Heydricha muszę iść z konkretnymi dowodami, że ten, jak mu tam, Kolcow, nadal pracuje dla Sowietów. Jeżeli w materiale będzie jakakolwiek luka, Müller mi tego nie daruje. Ani szef. Jak pan wie, mam jego poparcie dla prowadzenia naszej gry, ale nie mogę rzucać bezpodstawnych oskarżeń. – Oczywiście. Podam go panu na tacy. W tym celu potrzebuję drobnej pomocy z pańskiej strony. – Ach tak? Słucham. Krüger mówił przez niespełna dwie minuty. *** – Dlaczego ma mnie interesować jakiś stary?
– Po co ta zabawa? Przecież przyszłeś, nie? – Jestem ciekaw, czego ode mnie chcesz. – Zadzwonisz i się dowiesz. – A jak nie? – To zastrzelą pana Henryka – nieogolony spojrzał na zegarek – dokładnie za dwanaście minut. Cygan poddał się. I tak niepotrzebnie próbował. Znał ten typ: jego przedstawiciele z reguły nie pracują na ślepo. W milczeniu doszli do budki telefonicznej. – Wykręć ten numer. – Mężczyzna wcisnął Cyganowi w rękę zmiętoszony karteluszek. Cygan wszedł do budki. Spojrzał na karteczkę. Namazane ołówkiem cyfry były ledwie czytelne. Przekręcił tarczę sześciokrotnie. Po trzech sygnałach ktoś odebrał połączenie. – Tak? – usłyszał. – Miałem zadzwonić. – Mamy starego. – To już słyszałem. – Heinrich Wegehaupt, zgadza się? Cygan zastanowił się. Imię i nazwisko wymienione przez nieznajomego figurowały w oficjalnych dokumentach Szumskiego. Znajomość tych danych nadal jednak nie musiała świadczyć o niczym. – Chcę z nim porozmawiać. – Rozmawiasz ze mną. – Odkładam słuchawkę. – Odkładaj. Wygrałeś. Poza mercedesem nie zarobię. Przyślę ci listem opis miejsca, gdzie zakopię starego. Szkoda go, naprawdę nieźle się trzyma. Mercedes i nazwisko. Zgadza się. Naprawdę go mają. Cygan milczał.
Taniec na linie. Stary cyrkowy numer. Jeszcze dziś umiałby go wykonać. Słyszał oddech rozmówcy, chrapliwy, przerywany. Tamten się denerwował, co było całkowicie zrozumiałe. Może odpuści. A może to jednak Cygan powinien odpuścić. – Halo? – usłyszał w końcu. – Panie Henryku, to ja – powiedział. Starał się nie pokazać po sobie ulgi. Widział, że jest pilnie obserwowany przez nieogolonego. – Cześć, przyjacielu. – Nic panu nie jest? – To oczywiste. Słuchawka najwyraźniej została zabrana porwanemu, bo Cygan ponownie usłyszał chrapliwy męski głos. – Pogadałeś sobie. Teraz powiem ci, jak to zrobimy... – Skąd pewność, że nie pójdę na policję? – przerwał Cygan. Nie miał takiego pomysłu. Starał się po prostu wybadać, ile tamten wie. Okazało się, że nie wie nic, co było, niestety, całkowicie wystarczające. – Bo policja nie lubi pedałków. Ach tak. Bardzo niebezpieczny wariant. – Nie wiem, o czym mówisz. – Wiesz. Byłeś u starego dwa razy wieczorem. Wychodziłeś po dwóch godzinach. Co taki łachmyta jak ty robił u bogatego starego capa jeżdżącego mercedesem? – Masz bujną wyobraźnię. – Jak chcesz. Policja to twoja sprawa. Nie zamierzam cię szantażować. – To dobrze. – Stoi tam obok ciebie mój kolega?
– Stoi. – Za godzinę przyniesiesz mu torbę z dziesięcioma tysiącami marek. Jak się okaże, że wszystko gra, on zadzwoni, a ja wypuszczę starego. – Skąd pomysł, że będę miał dziesięć tysięcy marek? – Twój problem. Nie ma forsy, jest trup. Wyglądało na to, że przeciwnicy naprawdę mieli niezłe rozeznanie w sytuacji. Cygan pomyślał, że chciałby mieć to jak najszybciej za sobą. – Dobrze. Za godzinę – powiedział i odłożył słuchawkę. Odwrócił się. Nieogolony mężczyzna był nieco od niego niższy. Stał blisko. Przechodnie nie zwracali na nich uwagi. Cygan szybkim ruchem włożył rękę do kieszeni. Odsunął kciukiem bezpiecznik Lugera, po czym, nie wyjmując broni z płaszcza, wbił lufę w bok mężczyzny. – Jeden głupi ruch albo słowo za głośno, strzelam. Zanim ktoś się zorientuje, ty będziesz martwy, a ja dwie ulice stąd. Nieogolony pobladł tak bardzo, że błękitne żyłki na jego skroni stały się dokładnie widoczne. Jeszcze nie stracił odwagi do końca, ale władzę zaczynał obejmować nad nim szok. Stał jednak nieruchomo i milczał. – Gdzie jest mój znajomy? – Nie wiem... Tylko tyle zdołał wypowiedzieć, nim lufa potężnie dźgnęła go w nerkę. Cygan potrafił zadać powodujący utratę przytomności cios, nie robiąc nawet połowy takiego zamachu co zwykli śmiertelnicy. Nadal nikt się nimi nie interesował. Mężczyzna nie był w stanie powstrzymać się od jęku. – Cicho – przypomniał mu Cygan. – Nie będę się z tobą bawił. I tak mi powiesz. Ale możemy też załatwić to pokojowo. Powiesz mi, gdzie jest mój znajomy, pójdziemy
tam, dogadamy się z twoimi wspólnikami i każdy z nas rozejdzie się w swoją stronę. – Oni nigdy... – To już zostaw mnie. Więc? Mężczyzna milczał. Rozpaczliwie zastanawiał się, jakie ma szanse ujść z tego z życiem. Cygan postanowił pomóc mu w wyborze. Nie lubił gadania, ale tym razem uznał, że musi być bardziej wylewny niż zwykle. – Oprócz pistoletu mam przy sobie nóż. Codziennie go ostrzę. To, nawiasem mówiąc, moja ulubiona broń. Posługuję się nim lepiej niż pistoletem. Dużo lepiej. Więc zaprowadzę cię w jakieś dyskretne miejsce, a potem będę cię pomalutku ciął w paski. Trochę mi się spieszy, więc od razu zacznę od palców. Zdziwisz się, ile może zdziałać dobrze przygotowane ostrze. Tnie kość jak złoto. Więc odetnę ci na początek wskazujący i serdeczny. Zapytasz: dlaczego dwa? Otóż... – Zaprowadzę cię do niego. – Bardzo rozsądnie. To daleko? – Nie. – Dobrze. Pójdziemy. *** Kellermann odetchnął głęboko i odłożył pióro. Dmuchnął, by przyspieszyć schnięcie atramentu, po czym podał Fegeleinowi podpisaną przed chwilą nominację. Ten zerknął na nią przelotnie, pokiwał głową, złożył dokument na czworo, po czym schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. – A więc słucham. Jak jest pańska wersja? – zapytał dyrektor. Spojrzał na zegarek. Czas upływał nieubłaganie, do akcji pozostało niecałe dwie godziny, a on musiał zdobyć więcej informacji, by podjąć prawidłowe decyzje.
– Protektorzy Krügera nie wywodzą się z kręgu Wehrmachtu i partii. Jak już wspomniałem, stanowią tylko parawan. Jak widać, krzykliwy i skuteczny. Malarstwo tego pożal się Boże artysty także jest niczym innym jak mistyfikacją, obliczoną na odwrócenie uwagi. Sam fakt żydowskiego pochodzenia, jeśli nie wcześniej, to podczas procesu powinien załatwić sprawę definitywnie. Wie pan, że w innych przypadkach wystarczy znacznie bardziej błahy materiał dowodowy, by delikwent wylądował w Sachsenhausen. Tymczasem sędzia nawet o tym nie wiedział, ponieważ ktoś zadbał o to, by pewne elementy życiorysu tego człowieka w ogóle się w materiale dowodowym nie znalazły. – Schellenberg – mruknął Kellermann. – Słucham? – zapytał Fegelein. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Znosił upał znacznie lepiej niż szef, ale i jemu zaczął on w końcu doskwierać. – Bardzo możliwe, że protektorem Krügera jest Schellenberg. – To bardzo ciekawe. Co ma z tym wspólnego SD? – To musimy ustalić. Ale faktem jest, że po wyjściu ode mnie Krüger do niego dzwonił. Nie wiem, o czym rozmawiali. Fegelein pokiwał głową. Odnotował fakt, że szef po raz pierwszy zdecydował się zdradzić coś niecoś ze swojej wiedzy. – Interesujące. I gruncie rzeczy bardzo logiczne. Schellenberg jest na tyle mocny, by sterować procesem. A już na pewno, jeśli działa na polecenie Heydricha. – Owszem. Pytanie, po co to robi. – Ponieważ Krüger jest mu potrzebny. – Do czego? – Nie wiem. Ale jest to na tyle ważne, by stworzyć całą tę maskaradę. Bo w świetle tego, co pan powiedział, uważam już
teraz z całą pewnością, że działalność przestępcza Krügera jest tylko maskaradą. – Te przestępstwa są faktem – warknął Kellermann. – Oczywiście. Maskarada, by była skuteczna, musi zawierać w sobie odpowiednią dozę prawdopodobieństwa. Kellermann podjął w końcu decyzję, którą rozważał od dobrych dwudziestu minut. Wiedział, że będzie cierpiał. I równie dobrze wiedział, że to konieczne. A może nawet satysfakcjonujące: cierpienie będzie jednocześnie zadośćuczynieniem za doznane upokorzenia. Wstał gwałtownie. Fegelein spojrzał na niego, po czym podniósł się również. – Jest szansa, by dowiedzieć się, o co naprawdę chodzi. Niech pan idzie ze mną, Fegelein. I niczemu się nie dziwi. *** Krüger jechał Unter den Linden, nie przekraczając czterdziestu kilometrów na godzinę. Starał się nie zwracać uwagi na kolorowy tłum na chodnikach i wzmożony ruch uliczny. Wiedział, że powinien zastosować się do swego starego zwyczaju i niespełna godzinę przed akcją powtórzyć w myślach kolejne elementy planu i jego możliwe modyfikacje. Przebiec w pamięci listę czynności, topografię, sojuszników, jak i przeciwników, oraz przeanalizować ich potencjalne ruchy. Czuł upływający czas, a pomimo to myślał o ludzkiej głowie i skrzyżowanych na niej siatkach celownika optycznego. Dokładnie to sobie wyobrażał: niewyraźne cienie przechodniów, szum ulicy, porykiwanie klaksonów i ta twarz. Dobrze widoczna, wyraźna, ostra. Naznaczona piętnem czasu (mój Boże, wszyscy się przecież starzejemy), skrywająca
tak wiele uczuć, ściągnięta jakby wiecznym gniewem, a może pożądaniem... Krüger myślał o takiej chwili wiele razy. Ile? Nie wiedział. Już dawno stracił rachubę. Bardzo dokładnie widział ostre, jakby ze skały wyrzeźbione rysy, czuł chłód wiatru na policzku, obły kształt kolby na ramieniu, twardość stali, z której wykonany był spust, zdecydowany, precyzyjny ruch palca, tak dobrze znane, wręcz przyjacielskie kopnięcie, ciągnące się niczym wieczność ćwierć sekundy oczekiwania na rezultat... I co potem? Ulga? Satysfakcja? Doskonałe pytania, na które nie sposób poznać odpowiedzi przed faktem. Strzelał do człowieka wiele razy. Na ogół skutecznie. Najczęściej nie czuł nic poza przelotnym uczuciem satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Ten raz miał być jednak inny. Miał zakończyć najdłuższy rozdział w jego życiu. Potrząsnął głową. Niemal przegapił skręt. Szarpnął kierownicą, opony samochodu zapiszczały gniewnie, ale kierowcy udało się utrzymać tor jazdy. Wjechał w Friedrich Strasse. Minął stację metra, potem skręcił w Oranienburger Strasse. Przejechał może pół kilometra i zatrzymał się. Wysiadł, po czym szybkim krokiem ruszył w stronę kiosku z gazetami. Kupił poranne wydanie „Berliner Zeitung” i wtedy zaryzykował szybkie zerknięcie na boczną ścianę kiosku. Nie dostrzegł żadnego znaku, choć przecież powinien tu być. W ułamku sekundy zrozumiał, co to oznacza. Poczuł gwałtowny, trudny do opanowania przypływ gniewu.
Może właśnie z tego powodu po raz kolejny tego dnia nie dostrzegł też obserwującego go z oddali mężczyzny. *** – Sophie, pozwól z nami, proszę – powiedział Kellermann. Starał się nie nadawać swemu głosowi żadnej szczególnej intonacji. Po prostu wypowiadał polecenie, jak tyle razy przedtem. Sophie Mersteger podniosła głowę znad maszyny. Miała minę równie obojętną co zwykle. Szybkim ruchem sięgnęła po notes. – To nie będzie ci potrzebne. Sophie nie pokazała po sobie zdziwienia. Wstała. Udała, że nie widzi zaciekawionego spojrzenia Helgi. Wzięła wiszącą na oparciu krzesła torebkę i opuściła sekretariat. Szli korytarzem w milczeniu: dyrektor na początku, za nim Sophie i Fegelein. Przechodzący urzędnicy nie zwracali na nich uwagi. Kellermann znany był z tego, że w godzinach pracy stosunkowo najmniej czasu spędzał we własnym gabinecie. Potrafił zaskakiwać nieoczekiwanymi wizytami podwładnych pracujących nawet w najbardziej odległych częściach Twierdzy. Doszli do końca pachnącego jeszcze świeżą farbą korytarza, po czym Kellermann skierował się w stronę schodów prowadzących do piwnic. Nie oglądał się za siebie, więc nie mógł zanotować wyrazu dezorientacji na twarzy swojej najbardziej zaufanej współpracownicy. Miał oczywiście nadzieję, że tam będzie. I zostanie wkrótce zastąpiony przez strach. Korytarz na piwnicznym poziomie był znacznie niższy od tego na parterze, węższy i gorzej oświetlony. Po obu stronach,
w regularnych odstępach, znajdowały się stalowe drzwi. Kellermann otworzył jedne z nich, po czym zatrzymał się. – Do środka – powiedział cicho. Ciepłe tony pobrzmiewające zwykle w jego głosie podczas kontaktów z Sophie wyparowały bez śladu. Choć funkcjonariuszka Mersteger pracowała w berlińskim prezydium Kripo od czterech lat, w tym miejscu była po raz pierwszy. Po niedawnej przeprowadzce nie zdążyła jeszcze poznać wszystkich zakamarków budynku i nawet nie była do tego zachęcana. Wiedziała oczywiście, że w piwnicach, zarówno poprzedniej, jak i aktualnej siedziby mieszczą się cele tymczasowego aresztu i pokoje przesłuchań, ale szef nie widział potrzeby, by asystowała mu przy tych elementach śledztwa, a nawet odwiedzała to miejsce. „Nie uważam, byście koniecznie musiały brać udział we wszystkich rodzajach ludzkiej aktywności”, tłumaczył jej. „Są takie dziedziny życia, od których kobiety, istoty z natury rzeczy mniej wulgarne od mężczyzn, bardziej uczuciowo nastawione do świata, powinny trzymać się z dala. Właśnie po to, by nie brukać swej niewinności. I by mogły choć jej część przekazywać mężczyznom”. Sophie często zadawała sobie pytanie, co takiego może kryć się za tą niezbyt głęboką filozofią. Szybko wpadła na to, że Kellermann wygłasza podobne sentencje tylko w jej obecności. Jakoś nie zauważyła, by pozostałe kobiety pracujące przy Aleksander Platz były otoczone podobną opieką szefa. Ochrona przed wulgarnością i brudem tego świata dotyczyła najwyraźniej tylko jej samej i nikogo więcej. Postąpiła krok. Pokój był niewielki i słabo oświetlony. Na jego umeblowanie składało się małe biurko i stojące po obu stronach dwa
drewniane krzesła. Na biurku stała lampa. Ściany pomalowano na szary kolor. Nawet Spartanie mogliby uznać wystrój pomieszczenia za zbyt surowy. – Siadaj – powiedział Kellermann. Włożył wiele wysiłku, by polecenie zostało wypowiedziane bez specjalnej intonacji, ale poniósł porażkę. Krótki wyraz brzmiał raczej jak szczeknięcie. Do Sophie jeszcze nie dotarło w pełni, co właściwie się dzieje. Zbyt oszołomiona była nagłą zmianą swojej sytuacji. Agresywnym tonem szefa. Jednoznacznym przeznaczeniem szarego, piwnicznego pokoju. Z trudem doszła do krzesła i osunęła się na nie bezwładnie. Mimowolnie rozluźniła palce. Torebka stuknęła o betonową podłogę. Usłyszała zgrzyt zamykanych drzwi. Nie oglądała się za siebie, ale czuła, że nowy pupil szefa, Fegelein, zatrzymał się tuż za jej plecami. Kellermann obszedł biurko i usiadł naprzeciw Sophie. Przez chwilę przyglądał jej się uważnie. – Odwołaj akcję – powiedział sucho. W piwnicy panowała znacznie chłodniejsza temperatura niż w wyższych pomieszczeniach, ale powietrze było zatęchłe i wilgotne. Dyrektor poczuł, że poci się jeszcze bardziej niż przedtem. Badawczo przyglądał się swej zaufanej, do niedawna, sekretarce. Sophie drgnęła. Nawet Fegelein dostrzegł wyraźne poruszenie jej pleców. Kellermann zdał sobie sprawę, że przybyła mu w ręku dodatkowa karta. I to znacznie szybciej, niż się spodziewał. Strzelił i po prostu trafił za pierwszym razem. ***
Krüger zgubił śledzącego go wywiadowcę w ciągu czterech minut. Tym razem nie starał się opanować. Wymyślał sobie od ostatnich durni. Kolejny raz zawiodła go czujność. Tylko niezwykłemu darowi dyskretnego poruszania się po mieście i gubienia w tłumie zawdzięczał fakt, że odzyskał swobodę ruchów. Jednak zbyt wiele obowiązków wziął sobie na głowę w tym dniu. Mentor miał rację. Dzień, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zakończy się porażką. Być może zagładą zespołu. Naprawdę był aż takim egoistą? Jeszcze raz upewnił się, że nie ma na karku wścibskich wywiadowców. Szybkim krokiem podszedł do zaparkowanego przy krawężniku szarego adlera. Otworzył drzwi i prędko usiadł na siedzeniu pasażera. – Jedź – rzucił. Adam Buchman wrzucił bieg i nacisnął gaz. Miał na sobie szary robotniczy kombinezon. Był uzbrojony w dwa pistolety Luger P08. W schowku tkwiły dwie specjalnie na tę okazję przygotowane maski wykonane z czarnego, mocnego lnu. Samochód został trzy dni temu skradziony w Poczdamie. Miał fałszywe tablice rejestracyjne. Po skoku zostanie porzucony. – Wszystko zgodnie z planem? – zapytał Buchman. Krüger skinął głową. Zerknął na zegarek. – Mamy mało czasu. Musisz jechać szybciej – powiedział. – Musisz się przebrać. – Jedź. Buchman bez słowa przyspieszył. Zręcznie wyprzedzał wolniej jadące samochody, autobusy i nieuważnych rowerzystów. Na chwilę zatrzymało ich czerwone światło przy skręcie we Friedrich Strasse. Po chwili ruszyli dalej. Do Belle Alliance Platz pozostało im kilka minut jazdy.
*** Kellermann nawet nie spojrzał na zegarek, ale wiedział, że musi na razie odłożyć przesłuchanie. Niespecjalnie go to martwiło. Był niemal pewien, że za godzinę wróci do rozmowy z Sophie. Na dodatek do dyspozycji jego ludzi stanie znacznie więcej podejrzanych, których będzie można przesłuchiwać do woli. – Fegelein, niech pan zawoła strażnika – polecił. – I Badstubera. Johann Badstuber był wyjątkowo zdolnym śledczym. W powszechnej opinii Kripo nie cieszyło się tak złowrogą sławą jak koledzy z gestapo, ale Kellermann wiedział najlepiej, że to tylko całkiem wygodny mit. Gdy wymagało tego dobro śledztwa, metody berlińskich kryminalnych były pod pewnymi względami jeszcze skuteczniejsze niż specjalistów z Prinz Albrecht Strasse. Fegelein odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. – Sophie, posłuchaj mnie uważnie. Słuchasz? Sophie Mersteger znajdowała się jeszcze w zbyt dużym szoku, by znaleźć odpowiednie słowa. Ale udało jej się skinąć głową. – Jak widzisz, twoja działalność nie umknęła mojej uwadze. Mnie naprawdę trudno oszukać. Nawet przyznam, że jestem nieco zawiedziony, ponieważ myślałem, że znasz mnie na tyle, by to wiedzieć. A zatem, jak widzisz, znam treść meldunku, jaki zostawiłaś na ławeczce w parku. Oczywiście wiem również, dla kogo przygotowałaś ten meldunek... Sophie poderwała głowę. W jej oczach po raz pierwszy od momentu opuszczenia sekretariatu mignęło coś więcej niż oszołomienie.
– Tak, tak, nie patrz w ten sposób. Wiem. Jednak teraz muszę wyjść. Zapewne domyślasz się po co. Bardzo dobrze. Jesteś bystra, oboje o tym wiemy. Nie będzie mnie przez godzinę. Bardzo cię proszę, wykorzystaj dobrze ten czas i przemyśl swoje położenie. Jeśli wykażesz dobrą wolę, możesz dużo zyskać. Albo może inaczej: stracić stosunkowo najmniej. Jeśli natomiast odmówisz współpracy... Sophie nie podniosła głowy. Zdawała się nie słuchać. – ...powiem tylko tyle. Czuję się zawiedziony. I nie spieszy mi się. A zranione uczucia i nadmiar czasu to bardzo niebezpieczna mieszanka, Sophie. Wstał, wydał instrukcje Badstuberowi, który zdążył pojawić się w pokoju przesłuchań, po czym wyszedł. *** Doszli po niemal półgodzinie szybkiego marszu. Cygan zwracał uwagę na otoczenie, patrole policji, nieoczekiwane hamowanie samochodów osobowych, zbyt natarczywe spojrzenia, ale nie dopatrzył się niczego nadzwyczajnego. Nieogolony mężczyzna, idący pół kroku przed nadal trzymającym rękę w kieszeni płaszcza Cyganem, nie starał się zmieniać gwałtownie kierunku ani udawać, że zapomniał drogi. Choć Cygan widział tylko jego lekko zgarbione plecy, czuł, że ma nad nim przewagę. Jeżeli tamten coś kombinował, nie dotyczyło to marszruty. – To tu – rzekł w końcu nieogolony. Stali przez zwykłą czteropiętrową kamienicą przy Grunewald Strasse. Cygan rozejrzał się. Ani śladu mercedesa, ale to nie było niczym zaskakującym. – Gdzie? – Na pierwszym piętrze. Mieszkanie numer osiem.
– Dobra. Teraz wejdziemy na górę. Zapukasz do drzwi... – To nie tak. Najpierw mam zadzwonić. – Zapukasz do drzwi. Powiesz, że masz już pieniądze. – Nie uwierzą. Nie otworzą mi. – Więc żegnaj się z życiem. Nieogolony mężczyzna pozwolił sobie na spojrzenie przez ramię. Starał się dojść, na ile stojący za nim smagłolicy facet jest w stanie spełnić groźbę. Po krótkim namyśle uznał, że najbardziej opłaca mu się jednak zastosować do polecenia. Cygan skinął głową. Nigdy nie straszył, jeśli nie miał zamiaru użyć siły. Zabiłby bez mrugnięcia okiem. Mężczyzna podjął prawidłową decyzję. Przecięli ulicę i zanurzyli się w cieniu bramy. Cygan zanotował, że machający miotłą dozorca przygląda im się uważnie, ale z jego miny ciężko było wywnioskować, czy zna nieogolonego. Mężczyzna pewnym krokiem wszedł do klatki schodowej znajdującej się po prawej stronie. Skrzypiącymi schodami wspięli się na górę. Na pierwszym piętrze znajdowały się cztery mieszkania. Nieogolony zapukał do drzwi naprzeciwko schodów. Oznaczone były numerem osiem. Przez chwilę nic się nie działo i nie było słychać żadnych dźwięków poza dobiegającymi z góry niewyraźnymi męskimi pokrzykiwaniami. W końcu za drzwiami rozległy się ciche kroki i męski głos zapytał: – Kto tam? Cygan nie był pewien, czy to głos ze słuchawki. Możliwe, że tamten był bardziej piskliwy. Może to jednak wina zdenerwowania. – To ja, Kurt – odrzekł nieogolony, który właśnie zyskał imię.
– Wcześniej żem przyszedł, bo... – Miałeś zadzwonić. – Ale poszło szybciej. Pedałek od razu pieniądze dał. To przyszłem. – Miał przy sobie taką kwotę? – W piwnicy miał. Za drzwiami zapadła cisza. Cygan pomyślał, że taka wymiana zdań, jeśli będzie się dłużej ciągnęła, może w końcu zainteresować któregoś z sąsiadów. Nie da się w nieskończoność utrzymywać tej komedii pomyłek. Ale w końcu zgrzytnął zamek, po chwili drugi... Drzwi poleciały na ścianę, pchnięte mocno przez Cygana, a właściwie przez Kurta, którego Cygan użył jako tarana. Zarówno Kurt, jak i mężczyzna stojący w środku ucierpieli mocno. Cygan wpadł do przedpokoju i zdzielił gospodarza w głowę kolbą pistoletu, który wcześniej wyszarpnął z kieszeni. Facet upadł na Kurta, mocno krwawiącego z rozciętego czoła. Nie zanosiło się na to, by odzyskał sprawność wcześniej niż za minutę. Cygan ocenił, że obaj mężczyźni nie stanowią dla niego chwilowo żadnego niebezpieczeństwa, odepchnął nogą dwa bezwładne ciała, zamknął drzwi, po czym z wyciągniętą przed siebie bronią ruszył w głąb korytarza. Jeśli informacje Kurta były prawdziwe, miał przed sobą jeszcze tylko jednego przeciwnika. Rzut oka do pierwszego z pokoi upewnił go, że pomieszczenie jest puste. Kuchnia – również. Natomiast w salonie czekała na niego niespodzianka. Człowiek posługujący się dokumentami na nazwisko Heinricha Wegehaupta stał pośrodku pokoju, ze związanymi z tyłu rękoma. Młody, wysoki mężczyzna z blizną
przecinającą niemal całą twarz niemal przyklejał się do jego pleców. Pewnym ruchem trzymał Parabellum, które przystawiał do skroni starszego pana. Jego oczy były całkowicie pozbawione uczuć.
16.00 – 18.00 Adler stał przy Wilhelm Strasse, około trzydziestu metrów od Belle Alliance Platz, oddzielony od tego ruchliwego miejsca sześcioma zaparkowanymi przy chodniku samochodami. Kilka minut wcześniej Buchman manewrował przez dłuższą chwilę, ale w końcu udało mu się ustawić auto w taki sposób, by zarówno on, jak i Krüger mieli doskonałą widoczność na plac, a także na młodego człowieka stojącego naprzeciwko wlotu Friedrich Strasse. Buchman sięgnął do schowka i wyjął z niego dwa czarne zawiniątka, które po rozwinięciu okazały się wykonanymi z lnu maskami, podobnymi nieco do zbyt dużych czapek narciarek, tyle że z wyciętymi otworami na oczy i usta. Podał jedną z masek Krügerowi, ale ten po prostu położył ją obok siebie bez słowa. Buchman wyciągnął zza pazuchy dwa pistolety. Nisko, poza zasięgiem wzroku licznych w tym miejscu przechodniów, obejrzał je uważnie, wyjął magazynki, po czym w obu Lugerach wprowadził naboje do lufy. Był to niezmienny, stały rytuał. Krüger mógłby się założyć, że całkowicie zbędny – jako perfekcjonista Adam wielokrotnie sprawdził broń przed akcją. – Musisz się przebrać. Już czas. Krüger nie zareagował. Po prostu patrzył przez przednią szybę. *** Niespełna dwieście metrów dalej w dużym i komfortowym
samochodzie czekał dyrektor kryminalny Max Kellermann. Był sam. Bezwiednie powtarzał szeptem kilka wersów na wpół zapomnianej modlitwy. Czuł suchość w ustach. Serce waliło jak oszalałe. Trzej funkcjonariusze stali nieopodal z rękoma w kieszeniach. Intensywnie wpatrywali się w wylot Friedrich Strasse. Palce pociły się na spustach. Denerwowali się, choć wiedzieli, że dookoła czeka ponad trzydziestu ukrytych kolegów, z których sześciu wyposażonych jest w broń maszynową. Zablokowali wszystkie wyjazdy z Belle Alliance Platz. Zrobili, co w ich mocy, by uniemożliwić ucieczkę w którąkolwiek stronę. *** Ewelina nie mogła z oczywistych przyczyn śledzić przesuwających się po srebrzystej tarczy wskazówek dużego ściennego zegara, ale nawet nie czuła potrzeby, by to robić. Od urodzenia posiadała coś w rodzaju wewnętrznego chronometru. W każdej chwili mogła podać porę dnia z dokładnością do minuty. Nie umiała wytłumaczyć tego zjawiska. Nie dostrzegała w wyobraźni żadnych cyfr, żadnych sunących po cyferblatach wskazówek. Nic z tych rzeczy. Po prostu czuła. Jak wiele innych zjawisk. Teraz zdawała sobie sprawę, że to już. Że nie można niczego cofnąć. Lawina ruszyła. Ewelina w znaczący sposób przyczyniła się do poruszenia pierwszego kamienia. *** Cygan posiadał wiele rozmaitych, nader przydatnych
umiejętności, sporą część na bardzo wysokim, wręcz mistrzowskim poziomie. Nie należało do nich jednak używanie broni palnej. Owszem, umiał strzelać całkiem poprawnie. Jego nauczyciel w młodości włożył w naukę wiele wysiłku. Cygan nie lubił tego jednak, nie czuł dobrze linii strzału, za każdym razem niemal na nowo opanowywał zaskoczenie odrzutem pistoletu. Niejako prawem kontrastu nożownikiem jakby się urodził. Potrafił uczynić z nożem wszystko, zarówno w starciu wręcz, jak i walcząc na dystans. Mając w ręku nóż, odzyskiwał spokój. Każda przeszkoda wydawała mu się możliwa do pokonania. Toteż nie zastanawiał się dłużej niż sekundę, jak ma to rozegrać. Powoli, starając się nie denerwować tamtego, schylił się i położył Parabellum na podłodze. – Odkładam pistolet, widzisz? – zapytał. – Chcę tylko pogadać. – Co z tamtymi? – Chrapliwie odparł człowiek z blizną, przyglądając mu się w napięciu. – Nic im nie jest. Mam pieniądze. Odłóż broń i puść mojego kolegę. Lufa pistoletu przystawiona do skroni starszego pana nawet nie drgnęła. – Pokaż forsę. Cygan sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej niewielkie zawiniątko. – Łap – powiedział, po czym rzucił je w kierunku obu mężczyzn, nieco na prawo od Szumskiego. Mężczyzna z blizną zareagował odruchowo. Zerknął na lecący w powietrzu przedmiot, ocenił, że w żadnym stopniu
nie stanowi dla niego zagrożenia, odwrotnie, mogą to rzeczywiście być pieniądze, poczekał, aż zawiniątko wyląduje na podłodze metr od jego butów, po czym wykonał ruch, jakby chciał się schylić. Gdy zrozumiał swój błąd, było już za późno. Cygan gwałtownie wyprostował lewe ramię. Umiał rzucać nożem z obu rąk, ale uznał, że mężczyzna z blizną trzymający na muszce starszego pana spodziewa się raczej ataku z prawej strony. To w przypadku człowieka niebędącego mańkutem całkiem naturalna reakcja. Robiony na zamówienie, perfekcyjnie wyważony nóż o dwunastocentymetrowej klindze świsnął w powietrzu, przeleciał nie dalej niż pięć centymetrów od głowy Mentora i wbił się niemal po rękojeść z oko faceta z blizną. Mężczyzna wypuścił pistolet, zacharczał i upadł na plecy. Jego nogi przez chwilę kopały podłogę, a bezsilne palce zaciskały się na rękojeści noża, jakby chcąc wyszarpnąć go z rany. W końcu mężczyzna uspokoił się. – Nic panu nie jest? – zapytał Cygan. Henryk Szumski skrzywił się. Przelotnie zerknął na zabitego, poruszył kilkakrotnie tułowiem, po czym przez jego twarz przebiegł skurcz bólu. – Możliwe, że mam złamane żebro. Może nawet dwa. – Nie chciał się pan poddać. – To nawet nie było pytanie. Cygan zbyt dobrze znał swego mistrza, by pytać o takie rzeczy. Schylił się i podniósł zawiniątko, którym rzucił w mężczyznę z blizną. – Kanapka przygotowana rano przez Ewelinę – dodał wyjaśniającym tonem. – Nie byłem pewien, czy zdążysz przyjść mi z pomocą. Starszy pan powiedział to poważnym tonem, ale Cygan uśmiechnął się. Miewali rozmaite fazy wzajemnych relacji. Ale
te wahania nigdy nie dotyczyły lojalności. Po prostu Szumski nawet w takich okolicznościach nie tracił pogody ducha. – Może pan iść? – Musimy znaleźć samochód. Cygan podszedł do martwego mężczyzny i bez większego wysiłku wyciągnął nóż z rany. – Tamci dwaj przy drzwiach żyją. Zapytamy ich, gdzie go szukać. *** Furgon pocztowy był stary, niezgrabny i ociężały. Na plac wtoczył się powoli i dostojnie, mając trzyminutowe opóźnienie. Tuż za nim sunął samochód osobowy z eskortą dwóch uzbrojonych strażników. Niewielki konwój skręcił z Friedrich Strasse w prawo i zaczął objeżdżać rondo. Żaden z zeznających potem świadków nie zauważył, skąd wyjechał niepozorny czarny volkswagen. Auto pojawiło się nagle tuż przed maską furgonu i skręciło gwałtownie. Kierowca musiał z całej siły przydepnąć pedał hamulca, by uniknąć zderzenia. Furgon stanął, samochód eskorty zatrzymał się również. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, z Linden Strasse z piskiem opon wypadł drugi samochód i zatrzymał się koło wozu strażników. Drzwi obu pojazdów otworzyły się gwałtownie i ze środka wyskoczyło trzech zamaskowanych mężczyzn, z których dwaj uzbrojeni byli w pistolety maszynowe. Pierwszy z nich szarpnął drzwiami furgonu, po czym podniósł broń. Cios masywnej, drewnianej kolby pozbawił kierowcę przytomności. Siedzący obok strażnik wyjmował właśnie służbowego Walthera, ale drzwi po jego stronie również otworzyły się i kolejny z napastników zamachnął się
potężnie. Bezwładne ciało strażnika wypadło na uliczny bruk. Z trzema policjantami eskorty trzeci, ostatni z napastników poradził sobie w jeszcze prostszy sposób. Po prostu stanął tuż przed maską samochodu i wycelował dziurkowaną lufę Bergmanna prosto w twarz kierowcy. – Nie ruszać się! – krzyknął. Obaj eskortanci zastygli w całkowitym bezruchu. *** Adam Buchman przekręcił kluczyk w stacyjce. Nim jednak zdołał wcisnąć sprzęgło, Krüger położył mu rękę na ramieniu. – Poczekaj – powiedział. Buchman tak mocno koncentrował się na zadaniu, że nie zrozumiał polecenia. Wcisnął sprzęgło, po czym wrzucił jedynkę. Silnik ryknął. Krüger zacisnął palce. Adam syknął z bólu i odwrócił się w stronę wspólnika. W końcu dotarł do niego sens polecenia. – Czego chcesz? – Stój w miejscu. – Ale... – Stój! – Człowieku! – wrzasnął Buchman. Jego twarz przybrała szkarłatną barwę. Był bliski eksplozji. Tygodnie napięcia zostawiają ślady na każdej, najtwardszej nawet psychice. – Zaraz będzie za późno. Wszystko mamy wyliczone co do sekundy! – Nic tam po nas. – Krüger starał się nadać swemu głosowi możliwie uspokajającą intonację. – Po prostu siedź i patrz. – Co to za bzdury?! – Jeśli ton głosu Krügera wpłynął jakoś na Buchmana, ten nie dał tego po sobie poznać. – Planujemy skok
od miesiąca, nie będziemy niczego zmieniać. Nim jeszcze skończył zdanie, ponownie wcisnął sprzęgło. Skrzynia biegów zazgrzytała rozpaczliwie. Krüger znał swego wspólnika na tyle dobrze, by uznać dalszą dyskusję za zbędną. Potrzebne były argumenty innego typu. – Wyrzuć na luz i zdejmij ręce z kierownicy. Już! Buchman był zdenerwowany i zdezorientowany, ale zachował wystarczająco dużo przytomności umysłu, by powstrzymać się od naciśnięcia pedału gazu. Zerknął w dół. Nieco ponad dziesięć centymetrów od jego prawego boku tkwiła lufa Mausera. Krüger trzymał broń pewnie. Patrzył wspólnikowi prosto w oczy. Buchman mógł w ciemno założyć, że jest gotów strzelić. Znał go wystarczająco dobrze, by nie liczyć na jego wahanie lub wyrzuty sumienia. Powoli, ostrożnie zdjął dłonie z kierownicy. Przełożył dźwignię zmiany biegów na neutralną pozycję. – Co teraz? – zapytał. – Po prostu patrz. *** Trzej napastnicy zdawali się mieć wszystko pod kontrolą. Kierowca i strażnik z furgonu leżeli na jezdni bez przytomności, znajdujący się w drugim samochodzie dwaj policjanci tkwili na siedzeniach z rękoma w górze. Pozostał tylko konwojent zamknięty wewnątrz furgonu. Sytuacja była całkowicie opanowana. Rozległ się donośny dźwięk gwizdka. Pięć samochodów grupy Kellermanna ruszyło w jednym momencie. Jednocześnie do biegu zerwało się kilkunastu pieszych funkcjonariuszy. – Podkreślam: wszyscy przestępcy muszą zostać złapani
żywcem. To absolutnie kluczowa sprawa. Potrzebuję zeznań, nie trupów. Jeżeli już musicie strzelać, należy ranić. Celować w nogi, za żadną cenę w głowę czy tułów. Czy to jasne? Tych kilka zdań, powtarzanych przez Kellermanna do znudzenia na odprawach, zapadło wszystkim biorącym udział w akcji policjantom głęboko w pamięć. Toteż biegli najdłużej, jak się dało, starając się pozostać niezauważonym, a gdy już zorientowali się, że napastnicy dostrzegli zarówno auta, jak i biegnących, ryknęli jeden przez drugiego: – Stać! Ręce do góry! Policja! Nie ruszać się! Trzej napastnicy stali przez moment jak sparaliżowani, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Jeden z nich ocknął się w końcu i skierował lufę pistoletu w stronę najbliżej znajdującego się policjanta, ale jego biegnący obok kolega zatrzymał się gwałtownie, podniósł pistolet na wysokość oczu i, pomny nakazów dyrektora, wystrzelił trzykrotnie, celując w udo bandyty. Walther szczeknął krótko, jedna z kul trafiła w cel, mężczyzna upadł na chodnik, wypuszczając z ręki broń i krzycząc głośno. Samochody zahamowały gwałtownie. Jeszcze w biegu wysypało się z nich dziesięciu funkcjonariuszy. Dwaj pozostali napastnicy w mgnieniu oka znaleźli się na ziemi, gdzie zostali rozbrojeni i skuci. Szybkim krokiem nadszedł Kellermann. Zobaczył trzech leżących na chodniku mężczyzn, z których twarzy zerwano już maski. Miny dwóch wskazywały, że wydarzenia ostatniej minuty są dla nich całkowitym zaskoczeniem. Dyrektor rozejrzał się. – To wszyscy? – zapytał. Poczuł niedające się wyartykułować rozczarowanie. I przypływ trudnej do opanowania wściekłości.
– Tak – potwierdził Fegelein. Do niego również dotarło, że jeśli w ogóle będzie można mówić o sukcesie, to nader względnym. – Wygląda na to, że strzelaliśmy do niedźwiedzia, ale upolowaliśmy zająca, panie dyrektorze. *** – Odjeżdżamy – powiedział Krüger. Buchman w dalszym ciągu obserwował odbywającą się trzydzieści metrów dalej scenę. Widział trzech wspólników leżących na kamiennym bruku placu, widział znieruchomiałe samochody, chmarę policjantów z bronią gotową do strzału... Nie mógł wydusić słowa. – Rozumiesz teraz? – zapytał Krüger. Ociągając się, jakby nie mogąc przezwyciężyć opanowującej go niemocy, Buchman niemal niedostrzegalnie skinął głową. Prawda była zbyt brutalna, by mógł ją zaakceptować. Ale zaczynała do niego docierać. Pomału zdawał sobie sprawę z całkowitego fiaska starannie przygotowanego skoku. A potem przyszło mu do głowy coś jeszcze: gdyby nie Krüger i jego pozornie niezrozumiałe zachowanie, ruszyłby, wjechał na plac i teraz leżałby wraz z pozostałymi wspólnikami na gorących od słońca kamieniach, wiedząc, że plan się zawalił, i mając w perspektywie długie, koszmarnie dolegliwe śledztwo, szybki proces i bardzo, bardzo wysoki wyrok. Zaczął drżeć. Policjanci przystąpili do blokowania ruchu na skrzyżowaniu. – Naprawdę musimy stąd odjechać – ponaglił Krüger nieoczekiwanie łagodnym tonem. Schował pistolet do kieszeni. Zdawał sobie sprawę, że za kilka minut policjanci otrzymają znaczne posiłki i zaczną szczegółowe sprawdzanie każdego, kto przebywał bliżej niż kilkaset metrów od miejsca
napadu. Buchman w końcu się ocknął. Mechanicznym ruchem wrzucił bieg, po czym ruszył. Zawrócił zręcznie i mocniej przycisnął gaz. – Skąd wiedziałeś? – zapytał, gdy już skręcili w Leipziger Strasse, a statua ozdabiająca centralną część Belle Alliance Platz zniknęła z tylnego lusterka. Krüger uśmiechnął się blado. – Kellermann zaprosił mnie rano na pogaduszki – odparł. – Dał do zrozumienia, że jest całkowicie bezradny. Chciał mnie uspokoić i sprowokować do działania. Założyłem więc, że miał dość dokładną orientację w naszych planach. Stąd prosty wniosek, że musiał postarać się o informatora. – W naszej grupie? Przecież sam wybierałeś tych ludzi – wyjąkał Buchman. Skręcił w jedną z bocznych uliczek. Spocone ręce ślizgały się na kierownicy. – Owszem. Nie wiem dokładnie, w jaki sposób Kellermannowi udało się pozyskać jednego z nich. Mogę się tylko domyślać, że wcześniej opracował model naszego działania, określił pewien typ ludzi, z którymi zwykle współpracujemy, odszukał ich i odbył z nimi poważne rozmowy, przedstawiając propozycję współpracy, której nie mogli odrzucić. I trafił. – Przecież to niemożliwe. Musiałby działać całkiem na ślepo. – On jest inteligentny. Wygląda jak stary, gruby rozpustnik, ale umie myśleć. Może mu się udało dotrzeć do któregoś z naszych byłych wspólników. – Przecież oni tylko raz... – Tak. I nigdy nie wiedzieli zbyt dużo. Ale suma niewiedzy też daje jakąś wiedzę, nie sądzisz? Buchman zamyślił się. Uspokoił się na tyle, by zwolnić
i znowu zacząć ze szczególną uwagą przestrzegać przepisów drogowych. Berlin zdawał się nie zwracać uwagi na ich prywatne sprawy. To była ich główna zasada: wtapianie się w tłum. – A jak się upewniłeś? – zapytał. Krüger miał dwa takie źródła. Mógł zdradzić tylko jedno. Oba zresztą, z podobnych powodów, stały się nieaktywne. – Założyłem podsłuch telefoniczny w ich mieszkaniach. Ale kapuś był ostrożny. Nie rozmawiał o niczym podejrzanym. Wyrywkowo śledziłem całą czwórkę. Ale to też nie przyniosło rezultatu. Dopiero dziś kapuś się uaktywnił. Zadzwonił z mieszkania, które wynająłeś. – Kiedy? – Po moim wyjściu. Na chwilę straciłeś ich z oczu, prawda? – Musiałem skorzystać z toalety. A potem wyszedłem na kwadrans. Miałem sporo zachodu z tym trupem. – Jasne. Kapuś potrzebował niespełna minuty, może nawet mniej. Sześć cyfr, kilka słów i Kellermann miał pełną wiedzę, gdzie i w jakich okolicznościach nas szukać. Buchman westchnął. – Dzwoniąc, ryzykował dekonspirację. Mógł go nakryć któryś z pozostałych. – Nie miał innego wyjścia. Zabroniłeś im wychodzić z mieszkania. Wiedział, że do skoku nigdzie się nie ruszy. A musiał dać cynk. Więc skorzystał z telefonu. – Zabiłeś jednego z nich. Wiedziałeś, że to nie on jest kapusiem? – Nie. Ryzykowałem. Miałem siedemdziesiąt pięć procent szansy, że zabiłem niewinnego człowieka. I tym razem dopisało mi szczęście. Buchman wzdrygnął się. Ofiara z pewnością nie należała do
nobliwych obywateli Rzeszy, jednak ironia sformułowania wydała mu się nader niestosowna. Powstrzymał się jednak od komentarza. – W gruncie rzeczy, gdybyś zabił kapusia, przeprowadzilibyśmy skok. Kellermann niczego by nie wiedział – powiedział. – W gruncie rzeczy chciałem, żeby wiedział. Buchman spojrzał na niego zdumiony. – Słucham? – Nie sądzisz, że wykonaliśmy bardzo efektowną i skuteczną zasłonę dymną dla prawdziwego skoku? – Skoku? – Pod latarnią najciemniej, czyż nie? – Chcesz przeprowadzić następną akcję? – Chcę przeprowadzić prawdziwą akcję. Prawdziwy napad stulecia. Buchman jeszcze energiczniej potrząsnął głową. Był człowiekiem systematycznym. Nie lubił, gdy napływało do niego zbyt wiele informacji w zbyt krótkim czasie. Miewał wtedy kłopoty z opanowaniem chaotycznych myśli. – Po to zorganizowałeś całą tę maskaradę? Dla zasłony dymnej? Tyle tygodni przygotowań, pieniędzy, planowania, zdobywania informacji... – Owszem. – Dlaczego mi to tym nie powiedziałeś? – Chciałem, żebyś zachowywał się zupełnie naturalnie. – Dlaczego mnie to nie wpadło do głowy? Krüger uśmiechnął się. Cenił Adama w dużej mierze za to, że wiele rzeczy nie wpadało mu do głowy. Chciał, by nadal tak zostało. Przynajmniej do wieczora.
*** Kellermann miał wrażenie, że gorąca kula, która osiadła mu w piersiach w momencie, w którym zorientował się, że wśród złapanych brakuje Krügera, za chwilę wyrwie się na zewnątrz. Brakowało mu powietrza. Słońce paliło znacznie mocniej niż jeszcze przed kwadransem i raziło w oczy. Pocił się bardziej niż zwykle. Wsiadł do samochodu. Władczym ruchem nakazał kierowcy skorzystanie z innego środka transportu i wskazał kierownicę Fegeleinowi. Chciał w jego towarzystwie uporządkować rozbiegane myśli. – Krüger miał brać udział w napadzie – warknął. – Dlaczego się wycofał? – Coś go powstrzymało – odrzekł Fegelein. Prowadził pewnie, zręcznie lawirując w gęstym ruchu. Do Aleksander Platz mieli kilka minut jazdy. Za ich samochodem podążały pozostałe pojazdy zespołu, wioząc policjantów i schwytanych złodziei. – W ostatniej chwili zmienił plany. – Przecież znaleźliśmy i zablokowaliśmy jego źródło informacji – podniósł głos dyrektor. – Przejęliśmy wiadomość, którą zostawiła Sophie. Nie miał powodów do rezygnacji. – Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale nie ma pan pewności, czy Sophie pracowała dla Krügera. To tylko domniemanie. – To coś więcej niż domniemanie, Fegelein. – Nie. – Młody policjant pokręcił głową.– Sophie wykazała się niesubordynacją i opuściła budynek. Zostawiła wiadomość, a na kiosku umieściła znak, że w umówionym miejscu wiadomość czeka na adresata. Po pierwsze nie wiemy, kto jest adresatem, po drugie...
– No. Co pan tak zamilkł? – Panie dyrektorze. – Fegelein po raz pierwszy zaczął zdradzać oznaki podniecenia. – Przecież to nie jest zwykły sposób komunikowania się środowisk przestępczych. Szczerze mówiąc, kojarzy mi się raczej z pracą wywiadu. – Wywiadu? – Możliwe, że Sophie Mersteger nie jest współpracowniczką Krügera. Jest kimś znacznie ważniejszym. *** – Policja niczego się nie spodziewa. Skupi się na przesłuchaniach i dochodzeniu, dlaczego nie wziąłem udziału w skoku na furgon. Zacznie węszyć, szukać jakiegoś śladu. Do głowy jej nie przyjdzie, że tego samego dnia odważę się przeprowadzić skok na bank. Buchman pokręcił głową z niedowierzaniem. Nadal miał kłopoty ze zrozumieniem, co się właściwie stało. Jedno było pewne: Krüger nigdy nie przestanie go zaskakiwać. – Miałeś to zaplanowane? – Od samego początku. – Po co? – Sprawa jest bardzo prosta. Myślę, że Kellermann ma rację. Nasz czas się kończy. Kiedyś popełnimy błąd. Nie chcę spędzić reszty życia w więzieniu. Zrobimy jeden skok i będziemy mogli wycofać się na dobre. – I co będziemy wtedy robić? – zapytał Buchman. Jeszcze sobie tego nie wyobrażał. Potrzebował czasu. Bywały chwile, gdy czuł się bezradny jak dziecko. Ale Krüger cenił go, ponieważ wiedział, że może na niego liczyć. – Zbliża się wojna. Być może warto pomyśleć o wyjeździe i zamieszkaniu w jakimś spokojniejszym miejscu.
Adam westchnął. Podobny pomysł i jemu kiedyś przyszedł do głowy. Brakowało mu jednak zdecydowania, by wprowadzić go w czyn. – Gdzie właściwie jedziemy? – Do zapasowego lokalu. Powiem ci, co dalej. A potem na kilka godzin się rozdzielimy. *** – Ach, to pan, Kloppe. Coś nowego? – Tak, panie dyrektorze. Kellermann zatrzymał się w drzwiach. Szef zespołu inwigilacyjnego złapał go w momencie, gdy grupa, transportując pojmanych bandytów, wchodziła do Twierdzy. Nie trzeba było wydawać żadnych poleceń. Każdy z funkcjonariuszy wiedział, co ma robić. Fegelein zatrzymał się na moment, ale Kellermann pokazał mu, by szedł dalej. Meldunek Kloppego chciał najpierw usłyszeć sam. – Słucham. – Mój człowiek zaobserwował, że czterdzieści minut po tym, jak Sophie Mersteger zostawiła pod ławką informację, przy kiosku pojawił się Krüger. Kellermann wstrzymał oddech. A więc jednak. – I? – Stał naprzeciwko, przeglądał gazety. W pewnym momencie lekko się pochylił. Myślę, że mógł mieć wtedy w polu widzenia miejsce, w którym panna Mersteger postawiła krzyżyk. Gdy Krüger stwierdził, że nie ma tam żadnego znaku, bardzo szybko się oddalił. – Śledziłeś go? – Mój człowiek poszedł za nim. Zgubił go po kilku minutach.
– Twój człowiek jest durniem. – Krüger potrafi rzeczy, o których normalni przestępcy nawet nie śnią. To nie jest zwyczajny bandyta, panie dyrektorze. Krüger, paląc cygaro w gabinecie dyrektora blisko osiem godzin wcześniej, użył niemal identycznego sformułowania, z czego Kloppe oczywiście nie zdawał sobie sprawy. Kellermann zauważył to, ale myślał o czymś innym. „Przecież to nie jest zwykły sposób komunikowania się środowisk przestępczych. Szczerze mówiąc, kojarzy mi się raczej z pracą wywiadu. Możliwe, że Sophie Mersteger nie jest współpracowniczką Krügera. Jest kimś znacznie ważniejszym”, brzmiały mu w głowie słowa Fegeleina. Dyrektor poczuł przypływ adrenaliny. Miał wrażenie, jakby zaczynały się przed nim otwierać drzwi do tej pory zatrzaśnięte na głucho. Może istotnie Krüger jest kimś innym, niż się wydaje. Może pod maską fałszywego członka Izby Kultury Rzeszy i fałszywego malarza portrecisty kryje się równie fałszywy włamywacz i złodziej? Możliwe. Ale to nie miało znaczenia. Krüger był winny. Sophie Mersteger była winna. W ocenie Kellermanna to nie ulegało wątpliwości. Reszta pozostawała kwestią umiejętnego prowadzenia przesłuchania. Kellermann był policjantem od blisko trzydziestu lat. Wiedział, że możliwości doświadczonego, cierpliwego, a zarazem zdeterminowanego funkcjonariusza są w praktyce ograniczone tylko jego wyobraźnią. Tak, to mimo wszystko może być bardzo interesujący dzień. – Dziękuję, Kloppe. Nie mam dla pana więcej poleceń. Niech pan idzie do domu odpocząć i to samo nakaże ludziom. – Tak jest, panie dyrektorze. Kellermann już tego nie słyszał. Wszedł do budynku
zatopiony w myślach. W głównym holu panował ożywiony ruch. Policjanci niezaangażowani w dzisiejszą akcję starali się od biorących w niej udział kolegów dowiedzieć szczegółów, co z racji embarga informacyjnego nałożonego przez Kellermanna nie przynosiło pożądanych rezultatów, podsycając tylko niezdrową ciekawość i będąc pożywką dla najróżniejszych korytarzowych plotek. Oczywiście, uwadze co lepiej zorientowanych funkcjonariuszy nie umknął fakt, iż najbardziej zaufana sekretarka dyrektora przetrzymywana jest w jednym z pokoi przesłuchań, a z min kolegów biorących udział w akcji nie można wyczytać przesadnego optymizmu, co mogło świadczyć, że akcja okazała się połowicznym albo zgoła wątpliwym sukcesem. Konkretów jednak nie znał nikt i może dlatego łowcy korytarzowych sensacji mieli swój wielki dzień. Kellermann nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Bez słowa minął rozgadany tłum, po czym zszedł do piwnicy. Fegelein stał pośrodku korytarza, otoczony wianuszkiem funkcjonariuszy. – Gdzie jest nasz człowiek? – warknął dyrektor. – Tu. – Fegelein wskazał najbliższe drzwi. – Siedzi i czeka. A panna Mersteger? – Wszytko po kolei. Niech pan idzie ze mną. Reszta ma niezwłocznie skupić się na bieżących zadaniach. Nie czekając na reakcję podwładnych, dyrektor wszedł do niewielkiego pokoiku. Na stalowym krześle siedział jeden ze wspólników Krügera, młody człowiek wykazujący się największą bystrością umysłu spośród swoich niedawnych towarzyszy. Pomimo iż zdjęto mu kajdanki, miał niepewną minę. Słysząc zgrzyt zasuwy, podniósł głowę. Został zwerbowany
przed miesiącem przez anonimowego policjanta, widział więc Kellermanna po raz pierwszy w życiu, ale od razu wyczuł, że jest to człowiek władny podjąć każdą decyzję w jego sprawie. Kellermann usiadł naprzeciwko niego. – Dlaczego Krüger nie pojawił się w decydującym momencie napadu? – zapytał bez żadnych wstępów. Młody człowiek zawahał się. Obiecano mu całkowitą amnestię, obejmującą zatarcie jego wcześniejszej działalności. Dlatego zdecydował się na współpracę. Nade wszystko pragnął zacząć nowe życie. Teraz był tak samo zdezorientowany jak jego rozmówca. A przy tym wszystkim bardzo nie chciał zawieść zaufania swych mocodawców. – Nie wiem – powiedział po chwili. – Mieli podjechać trzecim samochodem dokładnie w tym samym momencie co my. Byliśmy zaskoczeni, że nie podjechali. – Mieli? – zapytał Kellermann. – No, szef i jego wspólnik. To było coś nowego. Kellermann jak dotąd nic nie wiedział o dodatkowym wspólniku. – Przecież złapaliśmy wszystkich. – Nie – zaprzeczył młody człowiek. – On ma jeszcze jednego wspólnika. Wygląda na to, że znają się od dawna. Kellermann obejrzał się. Fegelein kiwał głową. – Wiesz, jak się nazywa ten człowiek? Młody człowiek pokręcił głową z rezygnacją. – Nie. – Opisz go. – Wysoki, pucołowaty, lekko łysiejący blondyn, niebieskie oczy, dość pulchny. W ogóle nie wygląda na złodzieja. – Jak mówił? – Słucham?
– Rodzaj akcentu, zasób słów – powiedział z niecierpliwością Kellermann. Dotarło do niego, że być może nie wszystko stracone. – Może jakieś charakterystyczne powiedzonka? – Ja tam na akcentach się nie znam. Mówił normalnie, jakby był stąd. – Młody człowiek wyglądał na takiego, który naprawdę chce pomóc. – Pewnie jest miejscowy. – A jak Krü... – Kellermann ugryzł się język – to znaczy szef się do niego zwracał? – W ogóle się nie zwracał. Przyszedł i od razu zaczął opowiadać o skoku. A potem... Wahanie. – No? – A potem zabił jednego z naszych. Kellermann ponownie się obejrzał. Fegelein zaprzestał kiwania głową. W skupieniu słuchał każdego słowa. Cisza była niemal namacalna. – Szef zabił jednego z waszych? – Tak. – Z jakiego powodu? – Był problem z podziałem pieniędzy. My chcieliśmy po równo. On zarządził inaczej. Kellermann westchnął. Powinien wysłuchać wszystkiego po kolei. Sophie musiała jeszcze poczekać. – Wiesz co? Nie spieszy nam się. Opowiedz od początku. Cały dzisiejszy dzień. Od rana. I staraj się niczego nie pominąć. Młody człowiek mówił przez blisko dziesięć minut. Już po kilku zdaniach okazało się, że pomimo braku wykształcenia i pewnego prymitywizmu z sposobie wyrażania się jest uważnym obserwatorem i ma dobrą pamięć. Szczegółowo opisał mieszkanie, długie oczekiwanie na szefa,
odprawę, morderstwo, ponowne oczekiwanie wypełnione wypatrywaniem okazji do złożenia meldunku, w końcu wyjście na akcję. – I gdy wychodziliście, ciało zostało w mieszkaniu? – Tak. – Wspólnik szefa cały czas wam towarzyszył? – Właściwie tak. – Adres. Młody człowiek wypowiedział cztery krótkie słowa. Kellermann po raz trzeci odwrócił się do Fegeleina. – Słyszałeś. Poszukaj Berga i przekaż mu, że na moje polecenie ma wziąć ekipę dochodzeniową i natychmiast pojechać do tego mieszkania. Mamy tam trupa. Liczę, że również bogatą kolekcję odcisków palców – powiedział. Więcej nie mówił, ale nie musiał. Fegelein również uważał, że przy odrobinie szczęścia śledztwo będzie można zakończyć jeszcze dziś. Trup, odciski palców i trzech świadków morderstwa, którzy z pewnością będą zeznawać samą i szczerą prawdę w nadziei na złagodzenie wyroku, mogą być autentycznym końcem Krügera, obojętnie kim jest i jak dobrze się maskuje. Niech się kryje, gdzie chce. Wyrok za morderstwo przy tylu dowodach to naprawdę formalność. – Nieźle – pochwalił informatora Kellermann. – Akcja się nie udała, ale ty spisałeś się nieźle. – Dziękuje, proszę pana. Ale to jeszcze nie wszystko. – Nie? Masz jeszcze jakąś niespodziankę? – Szefa, oprócz tego, co dzisiaj, widziałem tylko raz. Ale ten wspólnik to z nami kilka razy się kontaktował. Więc sobie pomyślałem, że mogłoby się przydać, jakbym mu zdjęcie zrobił. No więc wczoraj, jak się z nim miałem spotkać w parku i miał mi przekazać adres mieszkania, przyszedłem trochę
wcześniej. I mu zdjęcie zrobiłem. Mówiąc to, pomacał się po kieszeni na piersi. Po chwili przypomniał sobie, że przecież zabrano mu wszystko. Kellermann patrzył na niego nieruchomym wzrokiem. – Pan zapyta swoich ludzi. W moich rzeczach powinna być rolka filmu. Aparatu nie mam za dobrego, ale coś powinno być widać. Pięć razy cyknąłem. Tylko uważajcie przy wywoływaniu. To czuły film. *** Adler zatrzymał się przed starą kamienicą z odpadającą elewacją. Na chodniku bawiły się biednie ubrane dzieci. Z otwartych na oścież okien dobiegał mocny głos spikera: za chwilę miał przemawiać minister Rzeszy do spraw Oświaty Ludowej i Propagandy, dr Joseph Goebbels. – Przyjdziesz tu dokładnie o ósmej. Na pierwszym piętrze jest mieszkanie numer piętnaście. Masz. – Krüger sięgnął do kieszeni i wyciągnął dwa nieduże kluczyki zawieszone na żelaznym kółku. Adam wziął je machinalnie. – Będzie tam na ciebie czekało ubranie i dokumenty. Masz dwadzieścia minut na przebranie się. Wyjdziesz dwadzieścia po ósmej. Będziesz występował jako pracownik Przedsiębiorstwa Kanałów Miejskich. Krüger sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Rozłożył na kolanach plan przedstawiający schemat centralnej części śródmiejskiej sieci kanalizacyjnej. – Na rogu Schwerin i Froben jest studzienka. Podniesiesz klapę i zejdziesz na dół. Na półce tuż obok stopni znajdziesz latarkę. – Mam zejść do kanału? – Nie bój się, będziesz miał specjalne gumowe buty.
Pójdziesz tędy. – Krüger pokazał na planie jedną z pionowych, zaznaczonych na czerwono kresek. – Tam można szybko iść, wody jest mało, a tunel wysoki. Po przejściu ośmiuset metrów skręcisz w prawo. Potem przejdziesz kolejne pół kilometra aż do przełazu. Pokonasz go. Będziesz miał przed sobą krótki korytarzyk. Na końcu wejdziesz do góry po stalowych klamrach. Klapa będzie otwarta. Cała droga nie może zająć ci więcej jak dwadzieścia pięć minut. Adam słuchał uważnie. Starał się zapamiętać każdy szczegół. Krüger mówił jeszcze przez kilka minut. Potem powtórzył najważniejsze punkty trasy i szczegółową instrukcję postępowania po osiągnięciu punktu docelowego. Następnie wręczył Adamowi mapę. – Wszystko masz zaznaczone. Nie powinieneś mieć żadnych problemów. Najważniejsze, żebyś znalazł się pod drzwiami tuż przed dwudziestą pierwszą. Nie wcześniej niż dwie minuty przed, ale i nie później. Krüger zakładał, że Adam nie napotka żadnych przeszkód w dotarciu do celu. Jego wspólnik był człowiekiem systematycznym. Miał doskonały zmysł orientacji. Punktualność, podobnie jak on sam, uważał za jeden z najważniejszych atrybutów profesjonalnego podejścia do obowiązków. – I co dalej? – Drzwi są stalowe i mają dwa zamki. Jak cię znam, otwarcie ich nie powinno ci zająć więcej niż dwie minuty. Po minucie na zamek. To są zupełnie standardowe zabezpieczenia. – Możliwe. – Adam pokiwał głową, ale w jego głosie brzmiał sceptycyzm. Życie nauczyło go ostrożności. Z drugiej strony informacje posiadane przez Krügera były zawsze bardzo dokładne. – Strażnicy?
– Na nocnej zmianie trzech. Zajmę się nimi. – Jak? – Dokładnie dwie minuty przed dwudziestą pierwszą zapukam do drzwi wejściowych. – I? – Przez jakiś czas ich uwaga będzie skoncentrowana na czymś innym niż włamanie. Adam zastanawiał się przez moment, czy chce wiedzieć, w jaki sposób Krüger odciągnie uwagę strażników. Doszedł do wniosku, że nie. – Dlaczego nie możemy wejść razem frontowym wejściem? – Ponieważ główna sala oddzielona jest od sejfu stalową kratą zbudowaną z prętów o czterocentymetrowej średnicy. Strażnicy nie mają do niej kluczy. Forsowanie jej od zewnątrz zajęłoby zbyt dużo czasu i nie można zrobić tego po cichu. – Więc ja mam otworzyć sejf? – Jesteś w tym dobry, prawda? – Jak się do niego dostanę? – Minutę po dwudziestej pierwszej otworzysz tylne drzwi. Są zabezpieczone alarmem, ale wyłącznik znajduje się w pomieszczeniu strażników. Wejdę do środka i wyłączę go. – Chcesz w trzy minuty pokonać trzech strażników, dotrzeć do stróżówki, potem znaleźć przycisk i wyłączyć go? – Masz rację. W tym przypadku flegmatycznym podejściem do sprawy niewiele się wskóra. – A jeżeli przycisk będzie zabezpieczony? Ukryty w szafce zamkniętej na klucz? – Nie będzie. Mam dokładne zdjęcia tego pomieszczenia i samego przycisku. Nie oczekuję żadnych niespodzianek. Minutę po dwudziestej pierwszej będziesz miał wolną drogę. Adam westchnął. To popołudnie było naprawdę inne niż
wszystkie poprzednie. Jedną z podstawowych zasad Krügera, jego wręcz dyżurną dewizą, było nieuleganie przesadnemu optymizmowi i zakładanie, że nic nie jest dane na pewno. A teraz mieli iść na pewniaka, nie biorąc pod uwagę przeszkód i niespodzianek. – Więc otwieram drzwi. I co dalej? – Znajdziesz się na zapleczu banku. Miniesz krótki korytarzyk i dotrzesz do pomieszczenia, w którym stoi sejf. Tam jest krata, ale zwykła, standardowa. Otworzysz zamek w pół minuty. Na sejf daję ci kwadrans. – Co to za sejf? – Robiony według specjalnego projektu na zamówienie dyrektora Volkssparkasse. Facet zna się na rzeczy, długo pracuje w zawodzie, a zaczynał jako specjalista od zabezpieczeń bankowych. – Pięknie. I dajesz mi na to aż kwadrans? Krüger wzruszył ramionami. – Strażnicy muszą co dwadzieścia minut dzwonić na policję i podawać specjalne hasło. Akurat tego hasła nie znam, więc nie będę mógł udawać strażnika. Minuta spóźnienia oznacza alarm. Dotarcie policji jest kwestią trzech minut. Dokładnie dziewiętnaście minut po dwudziestej pierwszej mamy na karku dziesięciu funkcjonariuszy, bardzo zadowolonych, że nareszcie coś się dzieje. Adam westchnął ponownie, tym razem znacznie głośniej. Wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła. – Może mnie jakoś zachęcisz? Na przykład mówiąc, co jest w środku? – Prawie trzy miliony marek w używanych banknotach i akcjach na okaziciela. Ten skok to ostatni epizod naszej współpracy. Tym razem podzielimy się po połowie. Półtora
miliona marek na głowę pozwoli nam wyjechać do Ameryki, zmienić tożsamość i do końca naszych dni żyć w luksusie z dala od zgiełku cywilizacji. Nie sądzisz, że warto pokonać ten cholerny sejf w kwadrans? *** Cygan i Szumski spędzili w mieszkaniu przy Grunewald Strasse o kwadrans więcej, niż zakładali. Sprawa z porywaczami wyrwała z ich harmonogramu ponad półtorej godziny; na dodatek Cygan przez pewien czas nie mógł wydobyć z poturbowanych bandytów informacji na temat mercedesa. Obaj okazali się twardzi i odporni na groźby. Ucięcie trzech palców nieogolonemu nie dało niczego: najwyraźniej nie znał miejsca ukrycia auta, a jego kompan wydawał się całkowicie obojętny na cierpienia wspólnika. Dopiero dobranie się do skóry drugiemu mężczyźnie przyniosło upragnioną informację. Cygan starał się działać szybko, wiedząc jednocześnie, że musi zachować środki ostrożności: z pewnością wrzaski torturowanych ludzi ściągnęłyby mu na głowę niepożądane towarzystwo. Zadawał więc ból, odczekiwał, aż przesłuchiwany zacznie oddychać normalnie, po czym dopiero wtedy wyjmował knebel, uprzednio poinformowawszy ofiarę, co ją czeka w razie głośnych krzyków. Potem spędzili wraz z Mentorem kilka minut na starannym zacieraniu śladów swojej obecności. Wyjętymi z kieszeni jednego z mężczyzn kluczami zamknęli drzwi, po czym, nie zwracając uwagi na natarczywe spojrzenie nadal machającego miotłą dozorcy, opuścili posesję. Mercedesa odnaleźli dwie przecznice dalej. Był w równie idealnym stanie co przedtem.
– Podwiozę cię – powiedział Szumski. – Najpierw zadzwonię. Przejechali kilkaset metrów, a następnie zatrzymali się. Cygan wysiadł, wszedł do budki i podniósł słuchawkę. Ewelina odebrała po pierwszym sygnale. – To ja – powiedział Cygan. – Sprawa załatwiona. – To świetnie. Ewelina powstrzymała się od głośnego westchnienia ulgi, ale Cygan wiedział, że to tylko umiejętność panowania nad sobą. Jego żona kłopoty przeżywała mocniej niż inni. I bardziej od innych cieszyła się z unikania ich. – Przyjdę za kilka godzin. – Będę czekała. Będę bardzo czekała. – Kocham cię. – Wolałabym w ogóle nie czekać. Usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Wiedział, że musi się skupić na najbliższym zadaniu, zachować maksymalną koncentrację i czujność. Najdrobniejsza pomyłka, nienaturalne zachowanie, niepotrzebne zwrócenie na siebie uwagi mogło kosztować go utratę wszystkiego, na co tak ciężko pracował. Jednak nie mógł pozbyć się niepokoju. Ewelina nigdy przedtem nie sygnalizowała niebezpieczeństwa w tak zdecydowany sposób. Nigdy przedtem nie protestowała przeciw dalszej części operacji. Była przecież pełnoprawnym członkiem zespołu: doskonale zdawała sobie sprawę, o co grają. Tym razem po prostu zażądała, by nie szedł. Po zakończeniu rozmowy Cygan chciał najzwyczajniej zbagatelizować jej obawy, potem ogarnęła go złość: na nią – za kasandryczne nastroje, których w ogóle nie potrzebował; na sytuację, na piekielne napięcie, w którym żył od wielu lat, na powinności,
w tym momencie wydające się jakieś niepoważne, błahe i niewarte ryzyka. Ostatecznie zwymyślał samego siebie od ostatnich głupców. Wrócił do samochodu i przerwał milczenie dopiero, gdy Mentor zatrzymał się przecznicę od miejsca, w którym znajdował się jego własny garaż. – Będziemy utrzymywali punkt kontaktowy do dwudziestej trzydzieści – powiedział. Starszy pan pokręcił głową. – Mieliście ewakuować się wcześniej. Ludzie Kellermanna w końcu dokopią się do połączeń. Za duże ryzyko. – Ryzykiem jest przede wszystkim to, że utracimy ze sobą kontakt. – Mamy jeszcze punkty rezerwowe. – Mimo wszystko telefon jest najszybszym środkiem komunikacji. Musimy być bardzo ostrożni. Czuję, że to jeszcze nie koniec kłopotów na dziś. Szumski spojrzał na niego uważnie. Był racjonalistą, twardo stąpającym po ziemi sceptykiem. Nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Wiedział jednak, że Cygan nie wypowiada swojej własnej opinii. A przeczucia Eweliny to było coś, co wymykało się zwykłemu sceptycyzmowi. Przeczuć Eweliny nie należało lekceważyć nigdy. – Zadzwonię po ósmej. Jeśli odbierzecie, działamy zgodnie z planem. Jeśli nie, kontakt w punkcie numer jeden. – W porządku. – I... dziękuję. Cygan skinął głową i wysiadł bez słowa. Nie uważał, by ratując swego mentora z opresji, uczynił coś nadzwyczajnego. Gdy mercedes odjeżdżał, nawet nie odwrócił głowy. Wszedł w podwórko. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Kłódka zawieszona na drzwiach garażu była nienaruszona. Cygan otworzył ją wyjętym z kieszeni kluczem. Większość pomieszczenia zajmowała szara furgonetka z wymalowanym na burcie jaskrawym emblematem przedsiębiorstwa, mającego za przedmiot działalności budowę oraz konserwację wodociągów i kanalizacji. Samochód był typowym pojazdem używanym przez tę firmę. Zarówno jego papiery, jak i dokumenty Cygana zostały przygotowane w sposób niebudzący zastrzeżeń. Cygan podszedł do stojącej w kącie szafy. Gumowany kombinezon i wysokie, sięgające za połowę ud kalosze czekały w gotowości. Zdjął ubranie i z niejakim trudem wcisnął się w kombinezon. Potem z jeszcze większym mozołem naciągnął gumowe buty. Z dna szafy wyjął ciężką, wypchaną torbę, którą, zachowując niezbędną ostrożność, ułożył na blaszanej podłodze furgonetki. Pod ścianą stała wielka, przemysłowa chłodziarka, używana w przetwórniach mięsa, a także większych restauracjach. Ze znajdującym się nieopodal gniazdkiem elektrycznym łączył ją długi na dwa metry kabel. Z wnętrza dobiegał delikatny pomruk agregatu. Cygan otworzył wieko. W środku leżała podłużna, drewniana skrzynia. Była pomalowana na czarno, a na bokach widniały napisy informujące, że wewnątrz znajdują się silniki elektryczne. Cygan schylił się, złapał mocno za dwa znajdujące się po bokach uchwyty i szarpnął. Choć nie narzekał na brak tężyzny fizycznej, aż poczerwieniał z wysiłku. Skrzynia była bardzo ciężka i niezbyt poręczna. Z dużym trudem wyciągnął ją na zewnątrz, a potem, posapując z wysiłku, pokonał kilka metrów dzielących go od otwartych drzwi furgonetki
i z westchnieniem ulgi wpakował skrzynię do środka. Odpoczywał przez chwilę. Jeszcze raz sprawdził dokumenty wozu i zlecenie wykonania prac konserwacyjnych, po raz kolejny przestudiował legitymację służbową pracownika przedsiębiorstwa wodno-kanalizacyjnego, ocenił ze smutkiem, że na zdjęciu wyszedł na typa wyjątkowo odrażającego, wyjął i dokładnie obejrzał pistolet, a na koniec upewnił się, że w każdym z rękawów tkwią w specjalnie zaprojektowanych pochwach noże o dwunastocentymetrowych ostrzach. Wszystko wskazywało na to, że był gotów. Westchnął, otworzył wrota garażu i wyprowadził wóz na zewnątrz. Zamknął odrzwia, wsiadł do furgonetki, zgrabnie wykręcił, po czym wyjechał na ulicę. Miał przed sobą najważniejsze i najbardziej niebezpieczne półtorej godziny operacji. *** Hermann Fegelein przyglądał się dostarczonym z laboratorium w ekspresowym tempie zdjęciom przedstawiającym wspólnika Wilhelma Krügera. Rzeczywiście, ich autor nie należał do mistrzów fachu; zapewne nie miałby szans zostać nawet obiecującym czeladnikiem. Jedno ze zdjęć nie nadawało się do niczego; zamazane i niewyraźne, wskazywało jednoznacznie, że fotograf poruszył się przy naciskaniu spustu migawki albo ustawił zbyt długi czas naświetlania. Drugie zrobione zostało pod zbyt ostrym kątem i widać było na nim głównie długi jasny płaszcz i kawałek włosów. Trzecie i czwarte zdjęcie były już znacznie lepsze. Przedstawiały pulchnego mężczyznę z lewego półprofilu i miały prawidłowo ustawioną ostrość. Piąta fotografia natomiast okazała się dokładnie tym, czego Fegelein potrzebował: wyraźnym
portretem en face. Zdjęcie było czarno-białe, ale pokazywało sporo istotnych szczegółów fizjonomii: bladość policzków, wysokie czoło, zaczesane na bok blond włosy i szerokie usta o pełnych wargach. Fegelein przypatrywał się mężczyźnie. Gdzieś w głębi pamięci odezwało się dalekie wspomnienie. Miał nieodparte wrażenie, że kiedyś już widział twarz ze zdjęcia. Może nawet nie tak dawno. Wiedziony impulsem podniósł słuchawkę. Z pamięci wykręcił pewien numer w Hamburgu. – Halo? – usłyszał chrypliwy, ciężki bas. – Cześć, Rupert. Tu Hermann. – Hermann? No proszę, więc jednak się doczekałem, że gwiazda stołecznej policji zaszczyci rozmową skromnego urzędnika na prowincji. Fegelein roześmiał się. Rupert Hinlein odznaczał się pogodą ducha, której nic nie było w stanie złamać. Razem przeszli kurs w szkole policyjnej. Wspólnie kuli po nocach do egzaminów. Solidarnie upijali się po porażkach i celebrowali sukcesy. – Dobrze, że hamburczycy tego nie słyszą – odparł Fegelein. – Nie byliby zachwyceni, gdyby wiedzieli, że nazywasz ich ukochane miasto prowincją. – Nie mówię tego głośno. – Hinlein zarechotał. – Ale przecież wiesz, że to prawda. Zwłaszcza w porównaniu ze stolicą. – Zdziwiłbyś się, jak wielu ludzi uważających się za berlińczyków nie mieszka w tym miejscu dłużej niż rok. – Taaa. To jest problem wszędzie – przytaknął Hinlein, po czym spoważniał. – Co się dzieje, Hermann? Zakładam, że nie dzwonisz w momencie, w którym już wybierałem się do mojej pani, by zaserwowała swemu mężczyźnie odrobinę odpoczynku po ciężkim dniu, by powymieniać uwagi na
temat napływu ludzi ze wsi do miast? – Nie. Mam prośbę. Pamiętasz sprawę Ostermanna? – Tego starego zboka? Jasne. Siedzi w Mauthausen. Myślę o nim ciepło. Po procesie awansowałem. – Pamiętasz jego otoczenie? – Pewnie, że tak. Część aresztowaliśmy. Część się wywinęła. – Wysoki, jasnowłosy, z twarzy podobny do prosiaczka. Jakieś dziesięć kilo nadwagi. – Więc? – Szukam go. – Znasz nazwisko? – Nie. Chcę je usłyszeć od ciebie. – Musisz mi go dokładniej opisać. Fegelein przyjrzał się fotografiom, a potem przekazał Hinleinowi wszystkie szczegóły, które mogłyby okazać się przydatne w identyfikacji. Metoda była nietypowa: rutynowo powinien przesłać do Hamburga odbitki i czekać na odpowiedź, jednak dziś nie miał na to czasu. Czuł, że jest na właściwym tropie. I czuł, że musi się spieszyć. – Coś mi się kojarzy. – Nawet bez specjalnego wysiłku niemal widać było, jak odległy o kilka godzin jazdy pociągiem Hinlein marszczy nos, wytężając pamięć. – Ale jednak parę ładnych lat minęło. Muszę pójść do archiwum. – Jasne. Zadzwonisz do mnie? – Jak tylko coś znajdę. Fegelein podał mu swój numer telefonu, po czym rozłączył się. Z korytarza dochodził chór podnieconych głosów i tupot szybkich kroków. Prezydium Kripo tętniło życiem. A Hermann Fegelein jak nigdy miał pewność, że czeka go długa noc.
*** Zupełnie nieoczekiwanie myśli Krügera zaczęły krążyć wokół niedawnego napadu na furgon, zdrady jednego ze wspólników i pojmania Sophie. Tego ostatniego nie wiedział na pewno, jednak fakt, iż nie zastał wiadomości w punkcie kontaktowym, natomiast tuż po tym zaczął być śledzony przez agenta Kellermanna, mógł (choć nie musiał) świadczyć o tym, że Sophie wpadła podczas wykonywania zdania, sama wiadomość została natomiast usunięta, by Krüger kontynuował akcję. Całkiem logiczne. Kellermann nie był głupi. Założył widać, że Krüger pokusi się o pozyskanie źródła informacji wewnątrz prezydium Kripo. Nakazał inwigilację swoich ludzi. I trafił. Krüger przyjął więc, że Sophie znajdowała się w rękach Kellermanna. Biedna dziewczyna. Bała się i nienawidziła swego szefa. Wspominała o tym kilkakrotnie podczas niezbyt częstych, ale intensywnych spotkań, których tok już dawno zaczął odbiegać od służbowej normy. Czy mógł pomóc Sophie? Pewnie tak. Czy chciał? Ledwie o tym pomyślał, aż przystanął ze zdumienia. Takiego pytania nie zadawał sobie od tak dawna, że niemal zapomniał, jak się je zadaje. Jak smakuje stojąca za nim myśl. Nie kierował się przecież takimi impulsami jak współczucie czy chęć niesienia pomocy. W czasie blisko dwudziestoletniej, obfitującej w liczne niebezpieczeństwa, kryzysy i zwroty akcji kariery nie pozwalał sobie na chwile słabości. Dobrze na tym zresztą wychodził. Wyrzuty sumienia w jego pracy były tylko zbędnym luksusem. Podobnie zresztą jak uczucia. Od pewnego czasu czuł, że teraz nie jest tak jak zwykle. Gdy wszystko szło zgodnie z harmonogramem i Sophie po prostu
stanowiła element planu, traktował ją jako element planu. Owszem, jej uroda robiła wrażenie, byłby ślepcem, gdyby tak nie było. Podobał mu się jej charakter, pełen rezerwy do świata, sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie obojętności i wyniosłości, spowodowanej, pozornie, posągową urodą. Jednak Krüger szybko przekonał się, że w przypadku Sophie Mersteger uroda stanowi raczej przekleństwo niż atut. Mężczyźni postrzegali ją jako górę, którą atakuje się bez względu na koszty, z racji wyłącznie owej urody i niedostępności, nie wykazując żadnych innych ambicji poza chęcią zdobycia właśnie, albo – częściej – rezygnowali z podejmowania jakichkolwiek prób, dochodząc do wniosku, że góra i tak pozostanie niedosiężna. Nieoczekiwanie Krüger okazał się pierwszym w jej życiu mężczyzną, który potraktował ją po prostu jak człowieka. Jak partnera. Owszem, Sophie doskonale zdawała sobie sprawę – umiejętność szybkiego kojarzenia faktów i ponadprzeciętna inteligencja stanowiły, prócz urody, dodatkowe przeszkody w nawiązaniu normalnych relacji z mężczyznami – że jest po prostu Krügerowi potrzebna. Wiedziała wszak, w jakim celu ją zwerbował. Ale traktował ją serio i to wystarczyło. Krüger w tym galimatiasie relacji i uczuć zorientował się niestety poniewczasie. Nie rościł sobie pretensji do bycia znawcą duszy kobiecej. Jednak obserwując Sophie z profesjonalnego punktu widzenia – a umiejętność obserwacji i wyciągania wniosków z niej płynących posiadł na bardzo wysokim poziomie – dostrzegł wszystko to, czego nie była w stanie dostrzec banda startujących do niej ślepców. Zauważył delikatność, zagubienie, nieśmiałość i prawość charakteru. I, zgoła nieoczekiwanie, zrobiło to na nim wrażenie. Większe,
niżby chciał. Jak wielkie, uświadomił sobie dopiero dzisiaj, gdy uzyskał niemal pewność, że Sophie wpadła. Stwierdził, że czuje się z tym źle. Z drugiej strony: jednego wyłomu w starannie zaplanowanym harmonogramie dnia dokonał. Był nim spoczywający na strychu zrujnowanej fabryki Mauser i człowiek, który za kilka godzin pojawi się w polu widzenia celownika. Łatwo mógł przecież zniweczyć zasadniczą część operacji. Jeszcze bardziej ją narazić. Czy zatem uczynić kolejny wyłom? Tak. Krüger spojrzał na zegarek i przestraszył się. Miał wrażenie, że kwadranse i godziny umykają mu niemal niezauważenie. Czas biegł dzisiaj znacznie szybciej niż normalnie. Wszedł do budki telefonicznej i podniósł słuchawkę. Schellenberg odebrał po pierwszym sygnale. Jakby czekał. Jakby chciał pokazać, że się niecierpliwi. – Tu Krüger. – Świetnie, że pan dzwoni. Musimy się spotkać. Krüger spojrzał na zegarek. Źle. Bardzo źle. Ale nie zwykł odmawiać prośbom, czy może raczej żądaniom tego rozmówcy. – Kiedy? – Za kwadrans. W zwykłym miejscu. – Jestem dość daleko. Mogę nie zdążyć. – Podjadę – warknął Schellenberg. Po jego zwykłej rezerwie zostało wspomnienie. – Gdzie pan jest? Krüger rozejrzał się. – Za kwadrans mogę być przy stacji metra Pankow na Berliner Strasse. – Proszę tam czekać.
Nie zawracając sobie głowy pożegnaniem, Schellenberg trzasnął słuchawką. Krüger wyszedł z budki telefonicznej i ruszył przed siebie szybkim krokiem. Słońce pokonało już trzy czwarte swej dziennej drogi, ale nadal mocno przypiekało. Powietrze stało nieruchomo, duszne i gorące; Berlin domagał się choć niewielkiego deszczu. Ulice były zatłoczone wracającymi z pracy mieszkańcami stolicy. Narodowo-socjalistyczne barwy sztandarów i licznych dekoracji grały czerwienią, bielą i czernią. Führer spoglądał surowo z portretów gęsto umieszczonych na sklepowych wystawach. Krüger dotarł w okolice stacji metra Pankow po czternastu minutach. Mercedes Schellenberga już czekał. Dwaj tajniacy spojrzeli na Krügera jak na człowieka skazanego na śmierć. Sturmbannführer miał równie lodowatą minę co jego goryle. – W co pan mnie wpakował, Krüger? – zapytał obcesowo. Nie udało mu się ukryć wściekłości. Szczerze mówiąc, nie wyglądało na to, by choć podejmował w tej mierze godne odnotowania wysiłki. – Pan wybaczy, panie Sturmbannführer, ale nie rozumiem – odparł ostrożnie Krüger. Zanim zacznie odpierać zarzuty, chciał po prostu zorientować się w sytuacji. Powściągliwość była nader przydatną cechą w kontaktach z niezmiernie ambitnym gwiazdorem służby bezpieczeństwa SS. – Ja natomiast rozumiem zbyt dobrze. Krüger czekał. Schellenberg odwrócił głowę i zaczął wyglądać przez przednią szybę, jakby całą jego uwagę przyciągał ruch uliczny. Przechodnie odwrotnie: próbowali jak najstaranniej omijać wzrokiem czarne, komfortowe auto na policyjnych numerach. – Uruchomiłem swojego człowieka – powiedział w końcu
Schellenberg. Zdawał się spokojniejszy niż przed chwilą. – Nakazawszy mu maksymalną ostrożność. Miał zebrać informacje o aktualnie używanym nazwisku Kolcowa i jego umocowaniu w strukturach urzędu. Byłem zresztą przekonany, że Müller nie jest taki głupi, by po prostu zatrudnić go u siebie i posadzić za biurkiem. Ale okazało się, że owszem. Kolcow pracuje przy Prinz Albrecht Strasse. – Widziałem, jak tam wchodził – mruknął Krüger. – To akurat nie musiało świadczyć o niczym. Ale indagacja mojego człowieka, jakkolwiek dyskretna, została natychmiast odnotowana przez Müllera. Mój człowiek został zatrzymany, a potem bardzo natarczywie nagabywany o przyczyny zainteresowania Kolcowem. – Czy powiedział...? – Krüger, niech mnie pan nie uważa za idiotę, dobrze? – Schellenberg spojrzał ostro na gościa. Znowu zaczynał się denerwować. – Oczywiście, że niczego o mnie nie powiedział. Wykręcił się jakąś błahą wymówką. Jest szefem departamentu. Nie można go stawiać do raportu jak byle gówniarza. Więc poradził sobie. Ale godzinę później zadzwonił do mnie Heydrich. Telefon od Heydricha to poważne ostrzeżenie. Przez lata współpracy z Schellenbergiem Krüger starał się trzymać tego człowieka jak najdalej od swoich spraw. Do tej pory się udawało. – Czego chciał? – Zapytał mnie, dlaczego nie pilnuję swojego nosa, tylko zaglądam na cudze podwórko. Krüger uśmiechnął się w duchu. Heydrich był szefem zarówno gestapo (a więc Müllera), jak i SD (czyli także Schellenberga). Nie tylko doskonale wiedział o antagonizmach
panujących pomiędzy dwiema swymi wiodącymi służbami, ale wręcz podsycał je, prowokując ludzi do toczenia zażartej rywalizacji. Jego zdolność do budowania piętrowych intryg i stosowania na szeroką skalę prowokacji była w branży szeroko znana, co zresztą wcale nie znaczyło, że zastawiane przez niego pułapki stały się łatwiejsze do uniknięcia. – Skąd wiedział, że ten człowiek działa na pańskie zlecenie, skoro nie zdradził? Tym razem uśmiechnął się Schellenberg. Był to gorzki uśmiech człowieka doświadczonego przez los. – Nie docenia pan Heydricha. On ma zdolność oceny sytuacji, o jakiej nie śni się ani panu, ani mnie. Umie czytać między wierszami. Możliwe na przykład, że mój człowiek składa raporty nie tylko mnie, ale również szefowi. – Co bywa niewygodne, jak mniemam. – Żeby pan wiedział. – Schellenberg przygryzł wargi. Być może nawet nie dotarło do niego, że nieco się zagalopował. Nigdy w rozmowach z Krügerem nie pozwalał sobie na uwagi pod adresem zwierzchników. – I jak pan wybrnął z sytuacji? – Wymigałem się od jednoznacznej odpowiedzi. Ale Gruppenführer nie jest człowiekiem, którego można zbyć byle czym. Naciskał, bym wyjawił, o co mi chodzi. – Rozumiem. Na tym etapie nie ma pan jednak konkretów dotyczących Kolcowa. A musi pan zakładać, że obecność Kolcowa u Müllera nie jest dla pańskiego szefa tajemnicą. – Toteż dałem do zrozumienia, że wkrótce będę posiadał bardzo mocne dowody na istnienie poważnych nieprawidłowości w działaniach niektórych służb. Tak właśnie się wyraziłem. Żadnych szczegółowych informacji ani tym bardziej oskarżeń. Na razie.
– Rozumiem – powtórzył Krüger. – Nie jestem pewien, czy pan rozumie. – To znaczy? – To znaczy musi pan ze mną zagrać w otwarte karty. Mimo wszystko mam informacje, o które pan prosił. Jednak w zamian oczekuję całkowitej szczerości. Krüger skinął głową. Nie po to, by pokazać, że zgadza się z żądaniem rozmówcy, ale raczej by podkreślić, że była to konkluzja, której się spodziewał. Zastanawiał się, co ma powiedzieć. Szczerość ma wiele odcieni. Niekiedy zbyt wiele. – Słucham? – zapytał. – Po pierwsze: jak pan to sobie wyobraża? Kiedy dostanę informacje na temat Kolcowa i co to będzie? – Zamierzam zaaranżować to w taki sposób, by sam się przyznał. – Tak? Złapie go pan i będzie torturował? – Tak byłoby zapewne najprościej. Jednak skłonię go w inny sposób. Taki, po którym będzie się jeszcze do czegoś nadawał. – Ciekawe. Spowodować, by agent dobrowolnie przyznał się do swojej działalności... – Schellenberg pokręcił głową. Zupełnie się już uspokoił. – Nie słyszałem o podobnych przypadkach. – Nie twierdzę, że przyzna się dobrowolnie. Postawię go w sytuacji, kiedy przyznanie się będzie dla niego naturalną reakcją. – Nie rozumiem. – Po prostu pozna mnie jako wysłannika Moskwy. Będę miał dla niego polecenie udania się do centrali. Jeśli nie zechce być uznanym za renegata, będzie musiał zareagować. – Jak pan chce się uwiarygodnić wobec niego? Oni mają swoje procedury, hasła, miejsca kontaktowe...
– Wiem. Pracuję dla nich. *** Cygan wysiadł z furgonetki. Rozejrzał się. Ulica była mało uczęszczana; z tego zresztą powodu została wybrana. Nieliczni przechodnie nie zwracali specjalnej uwagi na samochód przedsiębiorstwa kanalizacyjnego. Również Cygan, ubrany w szary kombinezon i długie kalosze, nie przyciągał nadmiaru wścibskich spojrzeń. Otworzył drzwi przedziału bagażowego furgonetki. Szybkimi ruchami rozstawił parawan wokół studzienki kanalizacyjnej znajdującej się pośrodku ulicy. Odsunął właz. Nie patrząc na boki, wyciągnął z samochodu drewnianą skrzynię. Rozwinął przymocowaną do rączek grubą linę. Natężając się ze wszystkich sił, ustawił skrzynię pionowo, po czym ostrożnie opuścił ją do kanału. Usłyszał, jak drewno po kilku metrach pionowej podróży stuknęło o betonową posadzkę, i jego mięśnie poczuły natychmiastową ulgę. Zsunął na dół linę. Zwinął parawan, wrzucił go niedbale do furgonetki, po czym zaparkował samochód przy krawężniku. Nadal się nie rozglądając, zszedł do kanału i zamknął za sobą klapę. Stojąc na betonowej podłodze w całkowitej ciemności, sięgnął do torby. Wyjął z niej silną latarkę, którą natychmiast uruchomił. Przez dłuższą chwilę studiował plan kanałów. Gdy już upewnił się, że pamięta drogę, złożył szarą płachtę i wsunął ją za pazuchę. Otworzył zamki skrzyni. W środku leżał pakunek długości niespełna dwóch metrów, zawinięty w koc i skrępowany sznurem. Klnąc pod nosem, Cygan zarzucił sobie rulon na ramię. Nogą zatrzasnął wieko skrzyni, krzywiąc się od spowodowanego przez to hałasu. Ostrożnie
ruszył przed siebie. Pomimo że pierwsze kroki były nieco chwiejne i szedł po kolana w błotnistej, śmierdzącej wodzie, posuwał się do przodu całkiem szybko, jak ktoś, komu nie przeszkadza ciężki ładunek. Po kilkuset metrach skręcił w pierwszą boczną odnogę kanału. W ciągu dwudziestu pięciu minut zmieniał kierunek jeszcze dwukrotnie: pokonał w tym czasie blisko półtora kilometra. W końcu doszedł do obszernej komory, położonej powyżej lustra wody. Poświecił w górę: na ścianie pod sufitem widniał namazany kredą znak X. Delikatnie położył pakunek na ziemi, po czym z ulgą wyprostował plecy. Po raz kolejny rozłożył mapę. Przez chwilę przyglądał jej się uważnie, mrucząc pod nosem. Po chwili podjął na nowo rulon z betonu. Stękając z wysiłku, przecisnął się przez wąskie i niskie przejście; tym razem woda sięgała niemal do krańców kaloszy, smród odbierał oddech; Cygan za wszelką cenę starał się nie zwracać na to uwagi. Wiedział, że znajduje się całkiem niedaleko kresu swych możliwości. W końcu doszedł do następnej komory, znacznie mniejszej niż poprzednia. Omiótł pomieszczenie snopem światła. Z satysfakcją odnotował widok trzech toreb, identycznych jak ta, którą miał na ramieniu, rzędem stojących na kamiennej półce, metr powyżej lustra wody. Położył pakunek na podłodze. Przeszedł przez komorę. Wszedł do wyżej położonego, bardzo niskiego korytarza, mającego najwyżej dziesięć metrów długości i zakończonego pionowym, idącym wzwyż szybem. Gdy dotarł do końca tunelu, poświecił w górę. Coś błysnęło metalicznie. Czterometrowy szyb kończył się stalową klapą. Cygan wrócił do komory. Pogrzebał w torbie i wyciągnął z niej latarkę zamocowaną do prostej uprzęży, wykonanej ze skórzanego paska i zakończonej sprzączkami. Zręcznie założył
sobie tę instalację na głowę, po czym pstryknął włącznikiem. Snop światła był znacznie słabszy, ale Cygan miał teraz wolne ręce. Ostrożnie zaczął się wspinać do góry po stalowych klamrach. Gdy klapa znalazła się w zasięgu ramion, ponownie sięgnął do torby i wyciągnął z niej wyostrzone niczym brzytwa dłuto. Zaczął dłubać w okolicy zawiasów klapy. Drewno było nieco zbutwiałe i nie stawiało wielkiego oporu: po dziesięciu minutach oba kawałki metalu zawisły w powietrzu. Cygan dał odpocząć obolałym rękom, po czym naparł na klapę. Coś zgrzytnęło nieprzyjemnie, rozległ się dźwięk jakby darcia materiału, po czym klapa uniosła się bez specjalnego oporu. Zablokował ją w otwartej pozycji. Wychylił się ostrożnie i poświecił latarką. W polu widzenia miał betonowy korytarz, suchy i bezludny. Na razie nie wyglądało na to, by jego działania przyciągnęły czyjąś uwagę. Przepchnął przez otwór torbę i postawił na betonie. Szybko zszedł na dół, po czym wrócił do komory. Jedną torbę zawiesił sobie na szyi, pozostałe dwie wziął w ręce. Stękając z wysiłku, ponownie pokonał korytarzyk. Musiał dwukrotnie wspiąć się po klamrach, by cały ładunek znalazł się na górze. Gdy ponownie zszedł na dół, zarzucił sobie owinięty w koc pakunek na ramię i, korzystając tylko z jednej ręki, zaczął wspinać się po raz czwarty. Gdy w końcu opadł na beton tuż obok swego brzemienia, ręce płonęły mu żywym ogniem. Nie mógł złapać tchu. Miał przemożne poczucie, że czas ucieka szybko, ale dopiero po pięciu minutach wrócił do formy na tyle, by wstać. Bezgłośnie ruszył korytarzem. Po kilkunastu krokach doszedł do prowadzących na górę schodów, zwieńczonych potężnymi stalowymi drzwiami. Były solidne i zamknięte na głucho. Uśmiechnął się z satysfakcją. Drzwi to już nie jego
zmartwienie. Cofnął się i ukląkł. Otworzył jedną z toreb. Wyjął z niej dużą, ciężką paczkę, owiniętą szarym papierem. Wewnątrz znajdowało się dwadzieścia małych ładunków wybuchowych, dobranych w ten sposób, by po odpaleniu detonatora wybuchły po kolei, stwarzając wrażenie serii wystrzelonej z karabinu maszynowego. Z paczki wystawał metrowej długości kabel zakończony szczypczykami. Cygan podniósł się z klęczek i spojrzał w górę. Trzy rury kanalizacyjne biegły wzdłuż korytarza, mniej więcej pół metra od sufitu. Tworzyły wygodną półkę. Gdy Cygan wyciągnął ręce, udało mu się, choć z niejakim mozołem, umieścić paczkę na rurach. Z dołu pakunek był całkowicie niewidoczny. Zawartość pozostałych trzech toreb, w których znajdowało się łącznie przeszło czterdzieści kilogramów trotylu, wylądowała w odległości kilkunastu metrów od pierwszego ładunku. Z ostatniej torby Cygan wyjął duży zwój kabla telefonicznego. Wprawnymi ruchami połączył go ze zwisającymi z paczek kablami, po czym całość zarzucił na półkę. Dla patrzącego z dołu obserwatora drut, podobnie jak paczki, pozostawał niewidoczny. Cygan wziął w rękę zwisający z półki koniec drutu łączący ze sobą wszystkie ładunki i podszedł do stojącej w kącie szafy telekomunikacyjnej. Od sufitu biegła gruba jak męskie ramię wiązka różnokolorowych kabli, niknąca w górnej ściance szafy. Cygan zręcznie wplótł w wiązkę kabel wiodący do ładunków. Otworzył drzwi wyjętym z kieszeni kluczem. Przeciągnął przewód przez otwór w ściance. Przez chwilę oglądał wnętrze, poszukując konkretnej sekcji połączeń. W końcu odnalazł ją. Wprawnymi ruchami podłączył koniec wprowadzonego przed chwilą do szafy przewodu. Za pomocą wyciągniętego z torby miernika upewnił się, że połączenie jest
aktywne. Zamknął szafę i krytycznie przyjrzał się swemu dziełu. Człowiekowi nieświadomemu dokonanej przed chwilą manipulacji trudno byłoby nabrać jakichkolwiek podejrzeń. Cygan po raz ostatni cofnął się w okolice klapy. Przeciął nożem sznury opasujące ciężki pakunek. Odwinął koc. W świetle latarki błysnęła blada twarz trupa. Zwłoki mężczyzny, na oko czterdziestoletniego, już wcześniej zostały ubrane w czarny kombinezon. Cygan sięgnął do torby i wyjął z niej siwą perukę, sztuczną bródkę i wąsiki oraz okulary. Nie spiesząc się i starając pamiętać o każdym szczególe, umieścił te akcesoria na głowie i twarzy martwego mężczyzny. Na serdeczny palec prawej ręki trupa założył wyciągnięty z kieszeni sygnet. Dźwignął zwłoki, po czym posadził je za szafą telekomunikacyjną z podkurczonymi nogami. Oparty o ścianę mężczyzna wyglądał, jakby spał. Była duża szansa, że sprosta postawionemu przed nim zadaniu. Cygan przez chwilę przypatrywał się swemu dziełu, zastanawiając się, czy o niczym nie zapomniał. W końcu podniósł wszystkie cztery torby, zarzucił je sobie na ramię, przecisnął się przez właz, starannie zamykając za sobą klapę, po czym zszedł na dół. Mimo iż duszący i wilgotny fetor zaatakował jego zmysł powonienia z ogromną siłą, zaczął gwizdać. I znowu nikt nie byłby w stanie rozpoznać melodii. *** Regierungs- und Krminaldirektor, SS-Standartenführer Max Kellermann do pokoju, w którym siedziała Sophie, wszedł z rozmachem, niemal waląc drzwiami o ścianę. Był w nieco lepszym nastroju niż jeszcze przed półgodziną. Czuł się ponownie w siodle. Działalność jego agenta w bandzie
Krügera okazała się nad wyraz owocna. Facet był spostrzegawczy i złożył pełne szczegółów zeznanie. Obaj pozostali wspólnicy, licząc na złagodzenie wyroków, bez specjalnych oporów potwierdzili najważniejsze detale. Sytuacja uprościła się w pewien sposób: zarówno Krüger, jak i jego na razie nieustalony z nazwiska kompan mieli być poszukiwani jako sprawcy morderstwa. Odpowiednie instrukcje już zostały przygotowane. W ciągu godziny otrzymają je wszystkie służby policyjne Berlina, a w dalszej kolejności całych Niemiec. Operacja w gruncie rzeczy przeistoczy się w polowanie z nagonką. Oprócz tego Kellermann wysłał specjalny zespół uzbrojonych funkcjonariuszy do mieszkania Krügera. Oczywiście nie wiązał z tym ruchem specjalnych nadziei; nie spodziewał się przecież, że zastanie po prostu Krügera w domu, odpoczywającego w ulubionym fotelu z kieliszkiem w ręku po trudach pracowitego dnia. Kazał jednak swoim ludziom starannie przeszukać luksusowy apartament przy Friedrich Strasse, w nadziei, że uda się znaleźć coś, co rzuci światło albo na dalsze plany poszukiwanego, albo choć pomoże w ustaleniu miejsca jego aktualnego pobytu. Wydawszy szereg poleceń i instrukcji, Kellermann w końcu znalazł czas, by zająć się Sophie. Usiadł naprzeciwko niej i obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Dwugodzinne oczekiwanie odcisnęło na niej wyraźne piętno. Kobieta była śmiertelnie blada i wbijała wzrok w podłogę. Włosy, wcześniej puszyste i lśniące, teraz stały się matowe i przybrały szary odcień. Badstuber stał obok. Był w samej koszuli z zawiniętymi rękawami. W pokoju czuć było pot i strach. – I? – rzucił Kellermann, spoglądając na śledczego.
– Milczy – odparł Badstuber. – Nic nie powiedziała? – Nic. Nie przyciskałem za mocno, tak jak pan polecił. – W porządku. – Dyrektor ponownie popatrzył na Sophie. Nadal wbijała wzrok w podłogę. Sprawiała wrażenie nieobecnej. Możliwe nawet, że nie słyszała wypowiadanych przed chwilą zdań. – Sophie, czy mogę cię prosić, byś na mnie spojrzała? W pokoju zapadła cisza. Na zewnątrz pobrzmiewał szmer rozmów, gdzieś zaskrzypiały zawiasy, huknęły drzwi, a potem rozległ się przytłumiony zgrzyt klucza w zamku. Sophie Mersteger nadal siedziała bez ruchu. – Nalegam, Sophie – powiedział Kellermann. Poczuł nawrót migreny. I znów, gdzieś w głębi trzewi, wzbierała w nim złość. Upór tej kobiety mógł zburzyć spokój, który Kellermann tak bardzo pragnął zachować. Dyrektor sięgnął do rezerw silnej woli: ostatnie, czego w tej chwili chciał, to niekontrolowany napad wściekłości. Sophie powoli, niemal niedostrzegalnym ruchem, uniosła głowę. W jej oczach nie było łez, nie było strachu, przerażenia czy smutku. Nie było w ogóle niczego. Przez dwie godziny piękne, wyraziste niegdyś oczy stały się doskonale puste. – Świetnie – rzekł Kellermann. – A więc mamy za sobą pierwszy krok. Zanim się rozstaliśmy, prosiłem cię, byś przemyślała swoje położenie. Zdradziłem ci, co wiem i czego chcę. Powiedz mi, Sophie: spełniłaś moją prośbę? Sophie Mersteger milczała. Kellerman postanowił na razie ignorować ten fakt i poruszać się do przodu małymi kroczkami. – Specjalnie wydałem funkcjonariuszowi Badstuberowi polecenie, by był wobec ciebie delikatny, by nie przyciskał cię
za mocno. Bardzo liczę na twój rozsadek, Sophie. Bardzo liczę, że się dogadamy. Każdy popełnia w życiu błędy. To normalna ludzka cecha. Cała sztuka w tym, by te błędy dostrzec, zaklasyfikować jako błędy i próbować je naprawić. Z chęcią pomogę ci w tym dziele, Sophie. Pomogę ci naprawić błąd, jakim był twój wiarołomny czyn, akt zdrady właściwie. Wyznaj mi, co łączyło cię z tym bandytą, co on zamierza i gdzie go mogę znaleźć, a błąd zostanie naprawiony. Wszystko puszczę w niepamięć. Solennie ci to obiecuję. Dołożę wszelkich starań, byś nawet nie stanęła przed sądem. Kellermann udał, że nie dostrzega pełnego zdumienia spojrzenia Badstubera. Nadal wpatrywał się w Sophie, nie zawracając sobie głowy konsternacją podwładnego. To była tylko gra. Na tym etapie przesłuchania obietnice nic nie kosztowały. – Nie wiem, o czym pan mówi – powiedziała Sophie cicho. Głos miała ochrypły i zgaszony, jakby kompletnie pozbawiony energii. – Ach, Sophie, daruj sobie, proszę. – Kellermann aż parsknął z niesmakiem. – Mam pełną wiedzę o twoich działaniach. – Nie wiem, o czym pan mówi. – Wyszłaś z budynku pomimo mojego wyraźnego zakazu... – Ja tylko... Kellermann władczym ruchem uniósł dłoń. – ...poszłaś do parku Monbijou i zostawiłaś pod ławką karteczkę, na której było napisane: „Odwołaj akcję”. Potem na kiosku przed parkiem postawiłaś kredą znak X. Jakiś czas po tym, dziwnym trafem, przy tym samym kiosku pojawił się Krüger. Nie znalazł znaku, bo go usunęliśmy... Tym razem Sophie zareagowała. Być może uprzednio nie dotarły do niej słowa Kellermanna, z których wynikało, że
dyrektor nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Krüger, teraz jednak zaczęło jej się to nie zgadzać: skoro ludzie dyrektora usunęli znak i Krüger nie odczytał ostrzeżenia, dlaczego zatem nie wpadł podczas akcji? Dokładnie o tym samym myślał Kellermann. Nie łudził się, że Sophie zdradzi mu drugi punkt obserwacyjny umożliwiający Krügerowi sprawowanie kontroli nad ruchami Kellermanna – bo przecież absencja głównego projektanta akcji świadczyła niedwuznacznie, że mimo wszystko był on uprzedzony o pułapce zastawionej przez policję – ale liczył, że wyciągnie z niej coś, co naprowadzi go na trop. Musiał to rozegrać naprawdę ostrożnie. Ogromnym wysiłkiem woli zdusił rosnącą w nim furię. – Pańskim ludziom musiało się coś pomylić. Może wzięli za mnie inną osobę? – powiedziała Sophie odrobinę pewniejszym głosem. Kellermann uśmiechnął się uprzejmie. Wymówka była dziecięco wprost naiwna, ale Sophie zaczęła mówić. To było na razie najważniejsze. – Moi ludzie nie pomylili się. Zresztą znasz ich, przecież pracujemy razem już od kilku lat. To byłaś ty i nie ma żadnych wątpliwości, że zostawiłaś kartkę pod ławką. Zresztą: grafolog zaraz skończy analizę. Za chwilę po prostu będę miał w ręku dowód. Sophie ponownie opuściła głowę. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo brakuje jej argumentów. Nie miała złudzeń co do swego losu. Wiedziała, co ją czeka. Pytanie było jednak inne. Na ile mocno była w stanie chronić Krügera? Na ile zależało jej, by doprowadził swe dzieło do końca?
*** Zdumienie Schellenberga było głębokie i autentyczne. Owszem, Krüger zaskakiwał go kilkakrotnie podczas dotychczasowych kontaktów, nigdy jednak nie dokonał tego w taki sposób. Sturmbannführer zdawał sobie sprawę z faktu, że ten mężczyzna częściej przypomina kameleona niż człowieka z krwi i kości; mimo wszystko wydawało mu się, że zna swego rozmówcę. – Czy pan zdaje sobie sprawę, co mi pan powiedział? – rzucił po ciągnącej się w nieskończoność chwili. – Mam taką nadzieję. – Właśnie się pan przyznał do pracy na rzecz wroga. – Owszem. Tak to może wyglądać. Schellenbergowi rzadko przydarzały się sytuacje, kiedy nie wiedział, jak zareagować. Dziś właśnie zaszła jedna z nich. – Pracuje pan dla sowieckiego wywiadu? – Dłużej, niż Adolf Hitler pełni swój urząd. – Co pan dla nich robi? – Rozpracowuję białą emigrację i werbuję agentów spośród nich. Wysoki funkcjonariusz policyjnego aparatu III Rzeszy przyglądał się uważnie swemu rozmówcy. Nadal nie miał pojęcia, jak traktować usłyszane przed chwilą rewelacje. Próbował dopasować je do posiadanej na temat Krügera wiedzy. – W zasadzie powinienem pana aresztować – rzekł w końcu. – Teoretycznie powinien pan. – Och, również praktycznie. Poda mi pan jakiś powód, bym tego nie robił? – Oczywiście. – Krüger uśmiechnął się, a Schellenbergowi
znowu przemknęło przez myśl, że od sześciu lat współpracuje z człowiekiem, którego w ogóle nie zna i o którym nic nie wie. Jak to było możliwe? Jak mógł zapewnić ochronę komuś, kto wymykał się wszelkim klasyfikacjom? – Chyba nie podejrzewa pan, że mówię to, ponieważ zbrzydła mi wolność? Albo nawet życie? – Myślę, że pan ze mną gra. – I tak, i nie. Jak pan sądzi, skąd mam tak precyzyjne informacje na temat sowieckiej agentury? – Z wewnątrz? – Właśnie tak. Kontakty z nimi pozwoliły mi powoli rozpracować kilka ich nielegalnych rezydentur. Przyzna pan, że nigdy nie skazywałem pana na domysły, prawda? Zawsze szedł pan na pewniaka. I pozyskał pan dwóch bardzo wartościowych informatorów. – Siergiejczuka i Borysowa. – Gdy zaczęła się czystka, byli gotowi jechać do Moskwy. Przekonałem ich, że wpadną prosto w ręce czekistów z Łubianki, a potem dostaną kulkę w tył głowy, i to raczej prędzej niż później. Więc woleli przejść do pańskiego obozu. A dziwnym trafem zapomnieli zapytać, jakim sposobem na nich wpadłem. Schellenberg sapnął. Już dawno zrezygnował z beznadziejnej walki o utrzymanie kamiennego wyrazu twarzy. Nie to było teraz istotne. – Jest pan Rosjaninem? – zapytał. Idiotyczne pytanie. Ale nie mógł się powstrzymać. Po prostu, choć dossier Krügera znał na pamięć, nie był już teraz niczego pewien. – Nie, panie Sturmbannführer. Jestem Niemcem. Moje akta akurat w tej sprawie nie kłamią. – Akurat w tej? To znaczy, że w innych...
– Owszem. – Krüger machnął ręką. Pomimo pozornej równowagi sił doskonale zdawał sobie sprawę, w jak delikatnej sytuacji się znajduje. – Jednak, przyzna pan, szczegóły mojej biografii naprawdę nie są teraz istotne. Chcę panu dać najważniejszego sowieckiego rezydenta w Niemczech na tacy. Zaaranżuję spotkanie w taki sposób, by pan na własne uszy usłyszał jego zeznanie. To, w jaki sposób je pan później wykorzysta, będzie zależało tylko od pana. – To kuszące. Ale mimo wszystko muszę wiedzieć, w co pan gra. – W to samo, co i pan. Siedzę przy tym samym stole. Gramy jedną talią. – Nie zrozumieliśmy się. Osłaniam pańskie bandyckie wyczyny, trzymam na dystans Kripo i sądy, narażam się zwierzchnikom... teraz jeszcze wygląda na to, że kryję sowieckiego agenta. Muszę wiedzieć po co. Muszę wiedzieć, jaki jest pański cel, panie Krüger, i czy jest w jakikolwiek sposób zbieżny z moimi celami. Krüger westchnął. Jeszcze kilka dni temu mógłby bardzo precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Ale dziś nie był już niczego pewien. – Chcę żyć w silnym, stabilnym państwie. Nie uważam, że obecny ustrój jest tym, czego najbardziej potrzeba Niemcom – uniósł rękę, widząc, że Schellenberg zabiera się do polemiki, co już samo w sobie było niezwykłe – ale nie chcę o tym teraz dyskutować. Jestem patriotą. Może tego nie widać na pierwszy rzut oka, ale naprawdę jestem nim. Nie znoszę hierarchii i władzy, nie lubię mieć nad sobą szefa innego niż Bóg. Ale chcę służyć mojemu krajowi. I uważam, że zwalczanie bolszewików przyczynia się do wzrostu potęgi Niemiec. Po prostu. Niech mi pan wierzy, wiem, czym jest
bolszewizm. Znam go z autopsji, znacznie lepiej, niżbym chciał. Jest jak rak, najbardziej złośliwa i agresywna odmiana raka. Musi się rozprzestrzeniać, inaczej umrze. Musi podbić świat, w innym wypadku straci rację bytu. I dlatego wniknąłem w szeregi jego przedstawicieli i zdobyłem ich zaufanie. Potem zdezerterowałem. Tak się sprawy ułożyły. – Przez głowę przemknął mu obraz zakrwawionych zwłok Marii Czerskiej, ale czym prędzej odpędził go. Ból zdążył złagodnieć przez te wszystkie lata, choć nigdy nie zniknął na dobre. – Później zdołałem ponownie wkupić się w ich łaski, wydając im kilku znaczących Białych i Petlurę. – Zabójstwo Petlury to pańska robota? – SSSturmbannführerowi w dalszym ciągu nie do końca udawało się ukryć konsternację. – Dostarczyłem odpowiednie informacje. Za spust, jak pan pewnie pamięta, pociągnął Szolem Szwarcbard. Po tym wszystkim OGPU ponownie nabrało do mnie w jakimś zakresie zaufania. Nie kochamy się, ale uznajemy wzajemnie za użytecznych. Krüger zamilkł. Już dawno nie wypowiedział tylu zdań niemal na jednym oddechu. Już dawno nie wypowiedział tylu zdań, w których byłaby tak duża doza prawdy. Już dawno nie wypowiedział tak wielu prawdziwych zdań, by ukryć wielkie kłamstwo. Tym właśnie był: wielkim kłamcą. Schellenberg nadal przypatrywał mu się uważnie, ale jego spojrzenie jakby nieco złagodniało. – Coraz bardziej mnie pan dziś zdumiewa. – Nie było to moją intencją. Chciałem tylko wyłożyć panu moje powody. – Zaczynam je chyba rozumieć.
– Więc wracając do sprawy: gdy poda mi pan kontakt do Kolcowa, przekażę mu wiadomość, że muszę się z nim pilnie spotkać. Nie będzie niczego podejrzewał, ponieważ moje referencje nie budzą żadnych zastrzeżeń. Umówię się z nim na spotkanie w miejscu, które z panem ustalę. Można je będzie naszpikować mikrofonami i obserwatorami. Przekażę Kolcowowi wezwanie do Moskwy. On zareaguje. Wtedy będzie należał do pana. A ja oficjalnie zniknę. – Zniknie pan? – Owszem. To już koniec. Moja rola się kończy. – Ciekawe. A z powodu...? Krüger milczał. Schellenberg nie naciskał dalej. – Kellermann nigdy panu nie odpuści – stwierdził. – Będzie musiał. – Ciekawe, jak pan tego dokona. Wie pan dobrze, że nie mogę już działać przez Heydricha. Krüger powiedział mu jak. I po raz kolejny SSSturmbannführer Walter Schellenberg poczuł zdumienie. Praca z Krügerem dostarczała niezapomnianych emocji, to było więcej niż pewne. – Sprytne – wydusił w końcu. – Mam nadzieję, że wystarczająco. – Dobrze. Zaufam panu. Tu ma pan kontakt do Kolcowa. – Wyciągnął z kieszeni niewielki notes, wyrwał jedną ze stron i podał ją Krügerowi. – Domowy i służbowy numer telefonu. I nazwisko, pod którym się ukrywa. On podobno lubi pracować do późna. – Postaram się skontaktować jeszcze dziś. Niezwłocznie pana zawiadomię, gdzie i kiedy się spotkamy. – Będę czekał... – Schellenberg zawahał się. – Tak?
– Krüger, muszę panu powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Sytuacja jest bardzo delikatna. Wczoraj Rzesza podpisała pakt ze Związkiem Sowieckim. – Słyszałem. – Ale nie słyszał pan wszystkiego. Od wczoraj nasze relacje nie tylko poprawiły się. Staliśmy się też sojusznikami. Krüger zastrzygł uchem. Nie przypuszczał, że Schellenberg będzie skłonny powiedzieć mu cokolwiek na ten temat. Gdy dziś wczesnym rankiem, nim jeszcze cholerny totumfacki Kellermanna zapukał do drzwi, usłyszał w radiu suchy komunikat, że wczoraj wieczorem na Kremlu podpisany został pakt o nieagresji, czuł przez skórę, że stoi za tym coś więcej niż tylko zwykłe porozumienie. Nawet nie śmiał marzyć, by jego dzisiejszy rozkład dnia pozwolił mu dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. – To cenne – powiedział zachęcająco. – Przeciw komu? – Och, Krüger, nie chodzi o to, przeciw komu. Owszem, umówiliśmy się co do pewnych porządków terytorialnych w Europie Wschodniej i usunięcia z wzajemnych relacji głównego czynnika nierównowagi, jakim jest Polska, ale przede wszystkim chodzi o wsparcie Stalina w momencie, gdy ostrze niemieckiego gniewu skieruje się na zachód. Nie tylko pozwoli załatwić porachunki z Francją, ale będzie nas wspierał materiałowo. – Interesujące. W istocie, surowcowe zasoby Rosji są niewyczerpane. – Sam pan widzi. To dla nas korzystne. I dlatego nie możemy sobie pozwolić na fałszywy ruch. Jeśli faktycznie Kolcow jest nadal czynnym oficerem sowieckiego wywiadu, ostatnie, czego nam potrzeba, to awantura szpiegowska, która zakłóci nasze relacje.
– Rozumiem. Ja panu podam dowody winy Kolcowa. Od pana będzie zależało, w jaki sposób je pan wykorzysta. Może pan przecież na razie tylko obserwować, a zareagować wtedy, gdy będzie odpowiedni moment. Schellenberg skinął głową. Ten scenariusz bardzo mu odpowiadał. Bardzo chciał wejść w posiadanie dowodu, że jego śmiertelnie niebezpieczny konkurent Heinrich Müller trzyma u siebie czynnego sowieckiego szpiega, pozwalając mu działać na rzecz swego mocodawcy. W ten sposób zyska miecz i tylko od jego decyzji będzie zależał moment, kiedy opuści go na szyję szefa gestapo. – Jesteśmy zatem umówieni. Czekam na kontakt. – Jeszcze jedno, jeśli można. – Krüger trzymał już rękę na klamce, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń. – Mam u Kellermanna agentkę. To bardzo wartościowa dziewczyna i w zasadzie tylko nieświadome narzędzie w moich rękach. Kellermann najprawdopodobniej domyślił się, że pracuje dla mnie. Myślę, że ją aresztował. Jej uwolnienie z pewnością leży w pańskiej mocy. Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby pan jej użył. – Sentyment? – Schellenberg pozwolił sobie na poufały uśmiech. Jego męska, przystojna twarz wyrażała życzliwe zainteresowanie. Mógł sobie na to pozwolić. Dzisiejszy dzień zaliczał się do niezwykle udanych. – Nie. Lojalność – odparł Krüger z kamienną miną. Bardzo chciał wierzyć, że chodzi tylko o to. – Sentymenty w naszym fachu bywają zgubne – odparł Sturmbannführer sentencjonalnie. To również było coś nowego. Schellenberg nigdy wcześniej nie podkreślał wspólnych cech uprawianych przez niego i Krügera profesji. – Zresztą lojalność również.
– Ona po prostu na mnie liczy. – W porządku. Niech mi pan poda jej dane. *** – Hermann, ty pracusiu! Jeszcze siedzisz w tym waszym cudzie narodowosocjalistycznej architektury? – Tak. Cześć, Rupert. – Budynek centrali Kripo, owszem, został zbudowany w trosce o maksymalną funkcjonalność, ale na pewno nie można było go nazwać cudem architektury. Fegelein wolał się jednak publicznie nie wypowiadać na ten temat. Nigdy nie wiadomo, czyje wścibskie uszy siedzą na linii. – Mam dla ciebie nazwisko. Facet nazywa się Adam Buchman, był zamieszany w sprawę Ostermanna. Jest pedziem na sto procent, ale niczego konkretnego na niego nie mieliśmy. Wyszedł z tego, ale przylepiliśmy mu nadzór policyjny. Ma się meldować raz na miesiąc i zgłaszać wszelkie zmiany w swoim zasranym życiu. – Masz jego aktualny adres? – Mam. Wisisz mi bardzo poważne pijaństwo, Hermann. – Jak za dawnych czasów. – Taaa, to były czasy. No więc uważaj. Facet mieszka w Berlinie przy Tempelhofer Weg osiem. Mieszkania dwanaście. Co miesiąc melduje się na pobliskim posterunku, nawet się nie spóźnia. – Kiedy jest najbliższy termin meldunku? – Za trzy dni. Jeśli nie złapiesz faceta inaczej, masz go jak na widelcu. – W porządku, dziękuję, Rupert. – Jesteś moim dłużnikiem, pamiętaj. – Cześć.
Nim jeszcze słuchawka spoczęła na widełkach, Fegelein już wybiegał z pokoju. Niemal wywracając schodzącego do piwnicy funkcjonariusza, wpadł do korytarza. Które to były drzwi? Drugie, trzecie? Nacisnął klamkę. Kellermann odwrócił ku niemu złą, chmurną twarz. Najwyraźniej przesłuchanie Sophie Mersteger nie przynosiło rezultatów w wystarczająco szybkim tempie. – Panie dyrektorze... – Fegelein przełknął ślinę. Za dużo czasu spędzam za biurkiem, pomyślał z niesmakiem. Nawet krótki bieg powoduje, że nie mogę złapać tchu. – Można? – Niech pan mówi, skoro pan już przerwał – warknął Kellermann. – Poproszę o chwilę rozmowy na osobności. Dyrektor potrząsnął niecierpliwie głową. Miał ochotę odmówić, i to na tyle obcesowo, by dano mu spokój. Jednak wyraz twarzy swego świeżo awansowanego zastępcy skłonił go do innej reakcji. Wstał i wyszedł z pokoju przesłuchań. Fegelein w minutę zreferował swe odkrycie. Kellermann błyskawicznie doszedł do wniosku, że Fegelein po raz kolejny tego dnia podaje mu koło ratunkowe. – Niech pan bierze ludzi i jedzie, Fegelein – powiedział. – Osobiście nie sądzę, że zastanie pan tego bandytę w jego własnym mieszkaniu, ale może dopisze panu szczęście. Bardzo dobra robota. Będzie z pana prawdziwy policjant. – Dziękuję. Dam znać o rezultatach. – W razie nieobecności Buchmana niech pan tam kogoś zostawi. – Oczywiście. Kellerman odwrócił się na pięcie i ponownie wszedł do pokoju przesłuchań. Fegelein, przeskakując po dwa stopnie,
po chwili znalazł się na parterze. *** Człowiek figurujący w dokumentach pod nazwiskiem Heinrich Wegehaupt, zwany przez swych uczniów Mentorem lub panem Henrykiem, przemierzał Berlin mercedesem, starając się nie przekraczać pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie chodziło o oszczędność paliwa; po zdarzeniu z szantażystami podjął po prostu decyzję, że najbezpieczniejszy będzie w ruchu. Postanowił więcej nie kusić losu, dlatego opuścił mieszkanie grubo przed czasem, wyprzedzając harmonogram, i dlatego jechał z bezpieczną, neutralną prędkością. Wcześniej, ryzykując dekonspirację, w razie gdyby szantażyści mieli jeszcze jednego wspólnika obserwującego z daleka jego dom, spędził kwadrans w mieszkaniu. Przez większość tego czasu siedział w fotelu i patrzył na setki woluminów tworzących bibliotekę. Tego naprawdę było mu szkoda. Jak każdy dobrze dobrany kamuflaż imponujący księgozbiór pasował do jego osobowości. Nie przeczytał nawet dziesięciu procent zgromadzonych w pokoju tomów, ale czuł, że zawarta w książkach wiedza jakoś i jemu się udziela. W ich towarzystwie był po prostu pogodzony z losem, skłonny do refleksji i zrelaksowany. Gdy uznał, że już naprawdę czas, wstał i przebrał się w elegancki garnitur. Założył letni płaszcz i kapelusz, nastawił pokrętłem niewielki mechanizm zegarowy zamocowany do sporego pakunku stojącego na stole w kuchni, wziął z podłogi przygotowaną wcześniej walizkę, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Na dole dokładnie przeszukał samochód. Lustracja, ku jego
uldze, nie przyniosła niepokojących wyników. Silnik pracował normalnie, a skrytki w podłodze i bagażniku pozostały nieodkryte. Paliwo wypełniało bak po brzegi. Porywaczom najwyraźniej nie starczyło czasu, by więcej uwagi poświęcić cennemu łupowi. Mentor skręcił w Chaussee Strasse, a potem spojrzał na zegarek. Jeszcze trzy godziny.
18.00 – 20.00 Dzwonek telefonu zabrzmiał ostro w dusznym upale popołudnia. Ewelina wzdrygnęła się. Cygan, przygotowujący w kuchni herbatę, znieruchomiał. Sam nie rozumiał powodu swego zdenerwowania. Przecież spodziewał się tego telefonu. Czekał na niego. Zostawił szklanki na blacie i wszedł do salonu. Ewelina założyła słuchawki na głowę. Dzwonek rozległ się po raz trzeci. Ewelina wcisnęła przycisk w aparacie. – Kwiaciarnia Berthel i Klugman, dobry wieczór. – Dobry wieczór. Tu Krüger. Dzwoniłem dziś kilkakrotnie. – Pamiętam, oczywiście. – Mam następne zamówienie. – Słucham. – Chciałbym poprosić o dostarczenie kwiatów do kawiarni Kleppenburg. Schonberg, Barbarossa Platz osiem. – Zanotowałam. Kiedy? – To właśnie jest najistotniejsze. Dziś o dwudziestej piętnaście. Lub jutro o dziesiątej dwadzieścia sześć. Albo niestety dopiero pojutrze o czternastej siedemnaście. – To nietypowe godziny. – Tak. Ale osoba, której ma zostać dostarczona przesyłka, będzie wiedziała, z czego one wynikają. Chcę jej zrobić niespodziankę. – Rozumiem. Wszystko zanotowałam. – Dziękuję. Dobranoc.
Ewelina nacisnęła przycisk i połączenie zostało przerwane. Cygan uważnie przypatrywał się wypisanym na kartce cyfrom. Tylko niektóre z nich były istotne. Chcąc uniknąć pomyłki, wziął ołówek i poniżej wypisał rządek sześciu cyfr: 15, 26, 17. Potem odwrócił kolejność i uzyskał: 17, 26, 15. A na koniec dokonał jeszcze jednej operacji: odwrócił kolejność cyfr w poszczególnych parach. 71, 62, 51. A więc udało się. Miał to. Spojrzał na aparat telefoniczny. Pomyślał, że odwlekając ten moment, nie osiągnie niczego. Przecież do tego właśnie dążył. Na to czekał już od tylu lat. Myślał o tej chwili i śnił o niej. Wyciągnął rękę w stronę słuchawek, ale Ewelina złapała go za dłoń. – Możemy się jeszcze wycofać – powiedziała cicho. Głos miała matowy i płaski. Ale nadal brzmiała w nim siła. Cygan pokręcił głową. Sam miał wątpliwości. Nie chciał o nich myśleć. – To po prostu trzeba zrobić, Ewelino. – Nawet najbardziej zatwardziali zbrodniarze wracają na właściwą ścieżkę. – Nie w tym wypadku. – Tego nie wiesz. – Ale ty również nie. Zamilkli. Minuty uciekały bezpowrotnie. Berlin czekał na rozwój wydarzeń. – Pamiętam, jak zobaczyłem cię nad rzeką – powiedział w końcu Cygan. – Wtedy, kiedy omal się nie utopiłaś. Ewelina mimowolnie uśmiechnęła się, choć wydarzenie należało do najbardziej traumatycznych wspomnień w jej
życiu. – Kiedy omal nie zostałam utopiona – poprawiła go. I Cygan się uśmiechnął. W tym bardzo odległym dniu wydarzyło się kilka ważnych rzeczy. W tym bardzo odległym dniu zaczął kochać swoją obecną żonę. I o mało nie stał się mordercą. – Byłaś blada, mokra, oblepiona szlamem i śmiertelnie przestraszona. A ja patrzyłem i byłem pewien, że jesteś najcudowniejszą istotą na ziemi. Ewelina oczywiście byłaby tego świadoma nawet wtedy, gdyby Cygan nie opowiadał jej tego po wielokroć. Ale kochała jego zapał. Jego pełen ciepła głos. Jego dobór słów. – Wtedy już wiedziałem, że nie istnieje siła zdolna nas rozdzielić. – Chyba że ja miałabym coś do powiedzenia. I gdybym wcale nie zgodziła się na twoje propozycje. – Całe szczęście było inaczej. – Cygan nawet nie dostrzegł, że Ewelina go prowokuje. W tych sprawach był całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Ewelina pokiwała ze smutkiem głową. Mogła przecież przewidzieć rezultat tej rozmowy. Znała swego męża lepiej niż samą siebie: był najbardziej upartym człowiekiem na ziemskim globie. – Mam nadzieję, że to ukoi twoje poczucie sprawiedliwości. – Przecież wiesz, że nie chodzi o mnie. W każdym razie nie tylko. – Męska solidarność? – I odpowiedzialność za swoje czyny. Każdy powinien być gotów zmierzyć się z ich skutkami. – Zastanawiałeś się nad tym, czy akurat ty powinieneś o tym rozstrzygać?
Cygan oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, o czym mówi Ewelina. Podszedł do krzesła i klęknął. Wziął jej ręce w swoje dłonie, po czym spojrzał uważnie w niewidzące oczy. – Nie jestem niewinny, sam wiem o tym najlepiej. Robiłem rzeczy, które przerażają nawet mnie samego. Bardzo długo nie mogłem znaleźć odpowiedniej drogi. Ty sprawiłaś, że w końcu znalazłem. – Może to powinno wystarczyć? – Ale przecież wiesz, że nie chodzi o mnie. – Może jemu też powinno wystarczyć. – On jest inny. Szedł swoją drogą. – Każdy z nas idzie. – Właśnie. I dlatego muszę dokończyć to, co razem zaczęliśmy. Ewelina poczuła nagły przypływ zniechęcenia. Wstała z krzesła, przeszła przez pokój i usiadła na kanapie. Była śmiertelnie zmęczona. Złe przeczucia zadawały niemal fizyczny ból. Obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że to, co ma zostać zrobione, musi zostać zrobione. Cygan odetchnął głęboko. Założył słuchawki na uszy. Gdy wykręcał numer, przebiegło mu przez myśl, że być może popełnia głupstwo: dzwonienie z mieszkania nie musi być jednak bezpieczne. Owszem, dołożył wszelkich starań, by jego numer został zamaskowany i by naprawdę trudno było go zidentyfikować, ale mimo wszystko zadzierał z ludźmi, dla których nie istniały ograniczenia techniczne, prawne czy organizacyjne. Byli naprawdę niebezpiecznym przeciwnikiem. A reprezentowana przez nich instytucja sprawnym, morderczo skutecznym biurokratycznym potworem. Gdy jednak usłyszał w słuchawce męski głos, stało się jasne,
że na wszelkie wahania jest już stanowczo za późno. – Słucham? Jedno krótkie, neutralne słowo. Ale żadnych wątpliwości. Cygan przyłożył do mikrofonu chusteczkę i starał się maksymalnie obniżyć głos. – Dobry wieczór. Czy rozmawiam z panem Kleppenburgiem? – Tak jest. Kleppenburg przy telefonie. Cygan poczuł dreszcz. I krew. Był urodzonym łowcą o ostrych pazurach i twardych zębach. W jednej sekundzie zapomniał o dyskusji z Eweliną. – A może Iwan Piotrowicz Kolcow? – powiedział po rosyjsku. Cisza. Cygan wsłuchiwał się w powstały na łączach szum, niemal fizycznie czując, jak odległy o kilka kilometrów rozmówca stara się zebrać myśli. Zrozumiałe. Zaszyty w głębi trzewi monumentalnego budynku przy Prinz Albrecht Strasse miał prawo wierzyć, że nie będą go spotykały tego typu niespodzianki. – Kim pan jest? Cygan uśmiechnął się mimowolnie. Niezbyt oryginalna odzywka. Widać, że pierwszy cios był celny i stanowił dogodny fundament dla następnych. Przynajmniej przestali mówić po niemiecku. Dla obu był to obcy język. – Aleksander Andriejew, Kijów, kwiecień tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Pamięta pan czy mam przypomnieć? – Co mam pamiętać? – To pański szef. Potem awansował. I pomimo licznych zmian na szczycie utrzymał się na nim. Nadal pan mu podlega, prawda?
Tym razem to nie był cios. Ostatnia sekwencja zdań miała siłę karabinowej kuli wystrzelonej prosto między oczy. *** Kellermann patrzył na Sophie. Zachodziły w niej zmiany, których nie rozumiał. Jeszcze niedawno była drżąca, śmiertelnie wystraszona i bliska omdlenia. Teraz nadal co prawda wpatrywała się w podłogę, ale ramiona przestały drżeć, a plecy wyprostowały się. Nie podjęła rozmowy z Kellermannem, ale przestała zaprzeczać stawianym przez niego zarzutom. Dostrzegał w niej jakąś determinację, może nawet rodzaj straceńczej odwagi. Pomału przestawał ją rozumieć. Pomału przestawał ją kontrolować. – Sophie, powtarzam po raz ostatni: twoją jedyną szansą jest współpraca. Pomóż nam znaleźć Krügera, a ja pomogę tobie. Znasz mnie przecież. Wiesz, że mogę to zrobić. Kellermann za późno ugryzł się w język. Na moment zapomniał, że jego asystentka naprawdę dobrze zna różne jego tajemnice. Znaczna część z nich nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego. Zapewnianie o swej dobrej woli i chęci dotrzymania obietnicy najpewniej przyniosą skutek odwrotny od zamierzonego. Pewien rezultat jednak przyniosły. Sophie podniosła głowę i wbiła wzrok w Kellermanna. W jej oczach była tylko pogarda. – Naprawdę zamierza mi pan pomóc, panie dyrektorze? – zapytała, a jej miękki głos wywarł na Kellermannie jeszcze większe wrażenie niż zwykle. Na moment zapomniał nawet o towarzyszącym mu od rana, dojmującym bólu głowy. – Oczywiście. Zdradzisz wszystkie szczegóły na temat Krügera, a nawet nie zostaniesz postawiona w stan
oskarżenia. – Tak samo, jak pomógł mi pan w sprawie Rudiego? Kellermann już otwierał usta, ale w ostatniej chwili zawahał się. To była dawna, niemal zapomniana sprawa. Miała miejsce kilka miesięcy po rozpoczęciu przez Sophie pracy w berlińskiej policji. Obecny dyrektor Kripo nie był wówczas nawet jej przełożonym. – Wiesz dobrze, że... – Wtedy też pan obiecywał. Trzymał mnie pan za rękę, gładził po włosach i zapewniał, że wszystko skończy się dobrze. Kellermann sapnął ze złością. Już prawie o tym nie myślał. Jeżeli odczuwał wyrzuty sumienia, było to dawno temu. Początki. No cóż, początki na ogół bywają trudne. – Sophie, sprawa twojego brata nie ma nic do rzeczy. – Przeciwnie. Ma wszystko do rzeczy. – Nie o tym teraz mówimy. – Mówimy właśnie o tym, panie dyrektorze. Mówimy o obietnicach i o kłamcy, który je składa. Stojący za krzesłem Sophie śledczy Badstuber poruszył się, ale Kellermann uspokoił go niecierpliwym gestem. Sam właściwie nie wiedział dlaczego. Od pewnego czasu narastało w nim przekonanie, że powinien wybić tej nadmiernie pewnej siebie pannicy bezczelność z głowy. Jednocześnie trawiła go ciekawość. Za wszelką cenę chciał dowiedzieć się o tej pięknej kobiecie czegoś więcej. Chciał poznać prawdę o jej czynach i motywacjach ku tym czynom ją popychających. – Nie poprawiasz swojej sytuacji, Sophie. – Nawet o tym nie myślę. Nauczyłam się liczyć tylko na własne siły. A o własnych siłach raczej się od pana nie uwolnię.
– Och, mówię ci, to zależy tylko od ciebie. – Pan nie słucha. Nie wierzę, że moja dobra wola ma tu coś do rzeczy. – Ma wszystko do rzeczy. – Pan wyciągnie ode mnie informacje, a potem i tak zostanę skazana. Więc nie mam żadnego powodu, by panu pomagać. Zwłaszcza po tym, co mi pan zrobił. Tę jałową wymianę zdań przerwało pukanie. Do pokoju przesłuchań głowę wsadził dyżurny. – Hagen chce się z panem widzieć. I jest telefon do pana. Od Berga. Kellermann skupił się. Ach tak, Hagen i Berg. W porządku. Przypomniał sobie. Z niesmakiem stwierdził, że sprawa Sophie wytrąciła go z równowagi w znacznie większym stopniu, niżby sobie tego życzył. W jego zwykle uporządkowanym i systematycznym umyśle najwyraźniej panował chaos. Wstał i wyszedł na korytarz. – Moment, Hagen – rzucił w stronę technika, stojącego tuż obok drzwi. Podszedł szybko do stolika dyżurnego, na którym stał aparat telefoniczny z odłożoną na bok słuchawką. Supernowoczesna centrala zajmująca całkiem spore pomieszczenie na parterze umożliwiała przełączanie rozmów do wszystkich abonentów znajdujących się w budynku. – Tak? – rzucił do słuchawki Kellermann. – Tu Berg, panie dyrektorze. – Służbista Berg mówił nieodmiennie monotonnym, pozbawionym emocji, rzeczowym tonem. – Jestem w mieszkaniu wskazanym przez naszego informatora. Przeszukaliśmy je bardzo dokładnie. Niestety nie znaleźliśmy żadnych śladów. – Żadnych śladów? A trup?
– Nie ma trupa, nie ma odcisków palców, nie ma w ogóle niczego, co mogłoby stanowić jakąś wskazówkę. Mieszkanie zostało bardzo fachowo posprzątane. – Szlag by to trafił. – Rozmawialiśmy z sąsiadami. Mamy sześć rysopisów. Trzy z nich pasują do fizjonomii tych, których złapaliśmy na Belle Alliance Platz, czwarty do Krügera. Dwa kolejne nie kojarzą mi się z niczym. Buchman i ten zamordowany, pomyślał Kellermann. Mam nadzieję, że Fegelein będzie miał więcej szczęścia. – Niech pan węszy dalej. Możliwe, że oni poruszali się samochodem. Może ktoś coś pamięta. Liczy się każdy szczegół, rozumie pan? – Tak jest, panie dyrektorze. Będę meldował na bieżąco. Kellermann odłożył słuchawkę. Starał się nie pokazywać po sobie frustracji. Trop, który wydawał mu się pewny (o ile w ogóle można być czegokolwiek pewnym w tym cholernym zawodzie i w tym cholernym dniu), okazał się martwy. Kolejny martwy trop. A dzień wcale nie miał się ku końcowi. Odwrócił się w stronę cierpliwie czekającego technika. – Ma pan coś dla mnie? – warknął. – Udało się zawęzić poszukiwania do kilku ulic. Trzydzieści adresów, sto numerów. Kellermann spojrzał na zegarek. Do obiecanych przez Hagena sześciu godzin brakowało jeszcze sporo czasu. – Więc dlaczego pan mi to mówi teraz, skoro nie ma pan konkretów? – To dosłownie dwa kwartały. Pomyślałem sobie, że... – Hagen zawahał się, jakby zawstydzony własną śmiałością. – No? – ...pomyślałem sobie, że gdyby puścić w ten rejon kilku
doświadczonych wywiadowców z rysopisami podejrzanych, może byłaby szansa wyniuchania czegoś. Wie pan, jakaś znajoma sylwetka, może postać w oknie... Teraz upał, ludzie mają pootwierane okna. Wszystko w środku widać. Może któryś z chłopaków coś by zauważył. A my będziemy co kwadrans zawężać teren poszukiwań i dawać znać. Można przecież ustanowić ruchomy punkt łączności. Kellermann po raz pierwszy spojrzał na Hagena z zainteresowaniem. Jakie to szczęście, że był typem przywódcy zachęcającego swoich ludzi do samodzielnego myślenia. Dyscyplina, owszem; podporządkowanie zgodne z hierarchią, jak najbardziej; przy tym wszystkim wymagał jednak od pracowników, by nie bali się własnych przemyśleń i swojego zdania. By umieli obserwować, kojarzyć fakty i wyciągać wnioski. – To ciekawe, co pan mówi, Hagen. Technik poczerwieniał lekko. Jeszcze nie wiedział, czy usłyszał pochwałę, czy druzgocącą krytykę. Ale Kellermann już nie zawracał sobie głowy Hagenem ani tym bardziej jego samopoczuciem. – Połącz mnie z Kloppem – nakazał dyżurnemu. Policjant spojrzał na niego bezradnie. – Dzwoń do niego do domu. Już! *** – Ułatwię panu zadanie. Poznał go pan w hotelu George we Lwowie jeszcze w osiemnastym roku. W grudniu osiemnastego. Potem obaj przenieśliście się do Kijowa. Czeka była tam bardzo silna owego czasu. A pan był tam od początku wielką gwiazdą. I jest pan nią do dzisiaj. – Nie znam tego człowieka. A mój życiorys jest doskonale
znany moim niemieckim zwierzchnikom. – Oczywiście – przytaknął Cygan. – Jasne, że prześwietlili pana na wylot. Założę się, że potwierdzili te punkty pańskiej biografii, które miały być potwierdzone. – Cóż za bzdury... O tak, Kolcow odzyskiwał pewność siebie. Pewność siebie stanowiła jedną z kluczowych cech jego skomplikowanego charakteru. – To nie są bzdury i pan dobrze o tym wie, Kolcow. Mam całe dossier na pański temat. Od tamtych czasów aż do dziś. Zdjęcia, notatki, nazwiska łączników zarówno w Moskwie, jak i w Berlinie, Hamburgu i Zurychu. Jeśli pan teraz odłoży słuchawkę, po prostu wyślę całą tę dokumentację Heydrichowi. Jak go znam, on zleci swoim specom przeanalizowanie jej. Jeśli jest pan niewinny, włos z głowy panu nie spadnie. Cisza. Bardzo ryzykowne zagranie. Najbardziej chwiejny punkt pułapki. – Czego pan chce? Nareszcie. Cygan już wiedział, że trafił. Tamten jeszcze nie ma pewności, o co chodzi jego rozmówcy. Ale już zaczął się bać. Umie panować nad strachem, niemniej czuje go wyraźnie. O zbyt wielką stawkę gra. – Przede wszystkim powiem panu, czego nie chcę. Nie chcę, aby za pomocą waszych wymyślnych urządzeń technicznych próbował pan namierzyć numer, z którego dzwonię. Od razu powiem, że to się panu nie uda, ale nie chcę, by pan nawet zaczynał. Czy to jasne? – Nie zacząłem pana namierzać. – I niech tak zostanie. Jeśli pan mimo wszystko spróbuje, będę o tym wiedział, rozłączę się i jutro na biurku szefa
pańskiego szefa znajdzie się całkiem gruba koperta. Proszę o tym pamiętać. A teraz coś optymistycznego. Otóż muszę pana uspokoić. Nie mam najmniejszego zamiaru dzielić się posiadaną wiedzą z nikim innym poza panem. – To bardzo ciekawe. – Niezbyt. Chcę po prostu pieniędzy. Kolejny niepewny punkt. Ludzie pokroju Kolcowa szkoleni są w taki sposób, by nie ufać najprostszym rozwiązaniom. – Czyli jest pan po prostu szantażystą? – Co za określenie. Skądże. Jestem człowiekiem interesu. Nie chcę pana wykorzystać, przewerbować ani zdradzić. Chcę zarobić, a następnie korzystać z życia. Znowu cisza. Jeszcze dłuższa niż poprzednio. Cygan był w stanie nawet wyobrazić sobie rozterki Kolcowa. Włożył tyle wysiłku w nową tożsamość, spędził tyle miesięcy w szarpiącej nerwy niepewności, starając się pamiętać o najdrobniejszym nawet szczególe... A jeszcze te rozpaczliwe próby zidentyfikowania rozmówcy, grzebanie w pamięci wśród setek nazwisk, głosów i twarzy, przypominanie sobie zdarzeń, niekiedy całkiem odległych. I wszystko nadaremnie. Telefon Cygana był ciosem, którego nic nie zapowiadało. – Jak pan chce to zrobić? – Przyniesie pan pięćdziesiąt tysięcy marek. Spotkam się z panem. Pan da mi pieniądze, ja przekażę panu teczkę z dossier. Same oryginalne dokumenty, oryginalne negatywy i tak dalej. Dokonamy wymiany i każdy z nas pójdzie w swoją stronę. Więcej mnie pan nie zobaczy, – Nie mam takiej sumy... – W takim razie ma pan najwyżej dwie godziny, by ją zdobyć.
– Przecież jest prawie wieczór. – Ma pan dwie godziny. Zadzwonię kilka minut przed ósmą. I przypominam: w pańskim najlepiej pojętym interesie jest nie wciągać do naszych spraw osób trzecich. To po prostu transakcja handlowa, nic więcej. Proszę ją tak traktować. *** Hermann Fegelein oraz trzej towarzyszący mu funkcjonariusze wysiedli z samochodu. Kamienica przy Tempelhofer Weg oznaczona numerem ósmym nie wyróżniała się niczym szczególnym. Zwykła czteropiętrowa czynszówka, jakich setki. Zadbana, ale skromna, przeznaczona dla ludzi spokojnych i solidnych, acz niezbyt majętnych. Fegelein był zdecydowany nie opóźniać tego, co nieuniknione. Nie miał specjalnych nadziei na sukces. Chciał po prostu sprawdzić wszystkie możliwości, nawet jeżeli nie rokowały zbyt dobrze. Kiwnął na kompanów, po czym wszedł w bramę. Na podwórku bawiły się dzieci. Z otwartych okien dochodziły różnorakie zapachy przygotowywanych kolacji i gwar wieczornej krzątaniny. – Zostaniesz tutaj – polecił jednemu z policjantów. Tamten kiwnął głową i zaczął pilnie przypatrywać się oknom na drugim piętrze. Klatka schodowa wołała o gruntowny remont. Skrzypiącymi schodami weszli na drugie piętro. – Mieszkania dwanaście? – zapytał jeden z pozostałej dwójki. Fegelein uciszył go niecierpliwym gestem. Przyłożył ucho do drzwi. Hałasy dochodzące z innych pięter nie pozwalały mu
się skupić, ale pomimo to wydawało mu się, że w głębi mieszkania usłyszał szuranie. A potem odgłos szybkich kroków. Fegelein poczuł się jak posiadacz kuponu loterii, odkrywający, że właśnie trafił zwycięskie liczby. Energicznie nacisnął dzwonek. Cisza. Nacisnął jeszcze raz. – Otwierać! Policja! – krzyknął. Towarzyszący mu policjanci jak na komendę sięgnęli za pazuchy. Podwójny szczęk przeładowania służbowych Waltherów odbił się od ścian krótkim echem. Fegelein usłyszał ostrożne kroki, po czym ktoś stanął tuż za drzwiami. – W jakiej sprawie? – zabrzmiał niezbyt pewny głos. Mężczyzna. Sukces był blisko. – Policja kryminalna. Proszę otworzyć. – Fegelein starał się nadać swemu głosowi możliwie neutralne brzmienie. Ostatnie, co mu było potrzebne, to forsowanie drzwi siłą. Gdy już wejdą do środka, facet będzie ich. Szczęknął zamek. Drzwi uchyliły się. Fegelein naparł mocno na skrzydło i momentalnie znalazł się w ciemnawym korytarzyku. Buchman. Niech to szlag. Szczęście się dziś uśmiechnęło do Hermanna Fegeleina. Stał przed nim Adam Buchman. *** Schellenberg westchnął. Błogosławił siebie, że zdecydował się odbyć tę rozmowę przez telefon. Wolał uniknąć hipnotyzującego spojrzenia jasnoniebieskich oczu tego człowieka i skrzywienia jego wiecznie wygiętych pogardliwie ust. Pomysł okazał się
naprawdę strzałem w dziesiątkę. Co oczywiście nie znaczyło, że rozmowa przebiegała gładko. – Tak, panie Gruppenführer. Krüger przyznał, że pracuje dla Sowietów. Twierdzi, że nawiązał z nimi współpracę, by poznać ich kontakty i strukturę. – Bzdury, Schellenberg. Czy pan nie dostrzega, że on kłamie? Przecież nie mógłby stać się ich agentem, gdyby nie miał niczego do zaoferowania, prawda? Musiał sprzedać coś wartościowego, i to niejeden raz. A co może interesować Sowietów w Niemczech, Schellenberg? – My. – Brawo. Jestem pełen podziwu dla pańskiej przenikliwości. Schellenberg westchnął ponownie, tym razem znacznie głośniej. – Zakładam, że nie wie pan, co takiego sprzedaje im ten pański as? Sturmbannführer pomyślał o kontaktach Krügera z generałami Oberkommando der Wehrmacht oraz dostojnikami partii i zrobiło mu się zimno. Rzeczywiście, zażyłe znajomości na tym szczeblu mogły owocować bardzo cennymi zdobyczami. Zwłaszcza jeśli się na te zdobycze faktycznie polowało. To nawet nie musiało być takie trudne. Schellenberg doskonale wiedział, że stanowczo zbyt wielu wysokich rangą wojskowych, generałów nie wyłączając, przejawia tendencje do nadmiernego gadulstwa i lekkomyślnej niefrasobliwości. – Myślę, że to nie jest istotne, biorąc pod uwagę, co Krüger ma do zaoferowania nam. – Twierdzi pan, że wystawi nam aktywnego sowieckiego agenta. – Tak.
– I nie zdradził miejsca funkcjonowania tego agenta? – Na razie nie – skłamał Schellenberg. – Pan zdaje sobie sprawę, jak delikatna jest sytuacja? Że właśnie podpisaliśmy z Sowietami porozumienie, które zmieni losy świata? Ostatnie, czego nam potrzeba, to burza wywołana bezpodstawnymi oskarżeniami. – Sprawa jest delikatna na co najmniej dwóch poziomach – przytaknął Schellenberg. – Międzynarodowym i, że tak powiem, naszym, wewnętrznym. – Jeśli okaże się humbugiem, Führer będzie miał uzasadnione pretensje. A ja będę zmuszony je uwzględnić, rozumie pan? O tak, komunikat nie mógł być bardziej klarowny. – Oczywiście, Herr Gruppenführer. Tym razem Schellenberg usłyszał westchnienie swego szefa. – Rozumiem, że przynajmniej zlecił pan inwigilację tego człowieka? – Tak jest. – Kolejne kłamstwo. Mój Boże, ileż kosztował go odpowiedni ładunek szczerości w głosie. Powinien dostać nagrodę jakiejś szacownej akademii filmowej. – A zatem trzyma pan rękę na pulsie. – Staram się, by nic nie umknęło mej uwadze – odparł Schellenberg. Miał nadzieję, że szef nie będzie drążył dalej. Nie mógł przecież przyznać się do tego, że kilka chwil po rozpoczęciu inwigilacji facet jakby się rozpłynął w powietrzu. Był boleśnie świadom, że postawił wszystko na jedną kartę. Oparł się na założeniu, że trop podsunięty mu przez Krügera okaże się nie tylko prawdziwy, ale i sukcesem zakończy się podążanie nim. Sądził, że ryzykował stosunkowo niewiele: wszystkie dotychczasowe informacje przekazane przez Krügera były sprawdzone. Bez żadnego wyjątku. Czemu teraz
miałoby być inaczej? W razie sukcesu Heydrich, nawet jeżeli odkryje kłamstwo, puści je w niepamięć. Umiał nagradzać sukcesy. Wyznawał słuszną skądinąd zasadę, że zwycięzców się nie sądzi. Inna sprawa, że niesubordynację karał bezlitośnie. I nie tolerował porażek. Przede wszystkim nie tolerował porażek. – Niech mnie pan informuje na bieżąco. A w kwestii tej dziewczyny... – Sophie Mersteger. – Jest pan pewien tego, co mi pan powiedział? – Tak. – Dobrze. Więc niech pan zadzwoni do Kellermanna, powoła się na mnie i wyciągnie ją stamtąd. Ale nie należy jej wypuszczać. Ma po prostu zmienić adres. Schellenberg uśmiechnął się pod nosem. Był kryty. Zrobił wszystko, co w jego mocy. Miał własne plany wobec zaufanej agentki swego nieprzewidywalnego współpracownika. – Zrozumiałem, Herr Gruppenführer. Świetny pomysł. Wyrwę ją z rąk Kripo i ugoszczę u siebie. – Do widzenia. – Postaram się zadzwonić jeszcze dziś. Do widzenia. SS-Sturmbannführer Walter Schellenberg z ulgą zakończył rozmowę. Czekająca go pogaduszka z Maxem Kellermannem nie martwiła go zbytnio: w kontekście odbytej przed chwilą rozmowy jawiła mu się niemal jako przyjemny relaks. *** Salon prowadzony przez cenioną w licznych kręgach arystokracji pieniądza, polityki i oręża Kitty Schmidt znajdował się w okazałej willi przy Giesebrecht Strasse 11, tuż przy prestiżowym i eleganckim Kudammie, stanowiącym,
podobnie jak i większość Charlottenburga miejsce zamieszkania zamożnych i statecznych przedstawicieli berlińskich elit. Lokalizacja salonu nie została wybrana przypadkiem. Miała kojarzyć się z niewymuszonym luksusem, elegancją i dyskrecją. Zapewniać przyjazne skojarzenia. Relaksować. Odprężać. I skłaniać do zwierzeń. Krüger był doskonale świadom specyfiki owego przybytku. Znał świetnie jego właścicielkę, szczycił się pozostawaniem z nią, co było przywilejem nielicznych, w bardzo przyjaznych stosunkach. Przy tym osiągnął jeszcze coś: był naprawdę zaprzyjaźniony z zastępczynią szefowej, szczycącą się francuskimi, arystokratycznymi przodkami Julią Mondell. Kitty Schmidt dbała o organizację oraz finanse; głównym zajęciem zatrudnionego personelu była troska o zadowolenie klientów i zaspokojenie ich najbardziej intymnych potrzeb; Julia Mondell natomiast nadawała salonowi charakter i styl. O ile szefowej zwierzano się z trosk i powierzano tajemnice, jej zastępczyni składano hołdy. Jeśli chodzi o personel, tylko w niewielkiej mierze rekrutował się on z najbardziej ekskluzywnych przedstawicielek najstarszego zawodu świata, ściągniętych, nawiasem mówiąc, z różnych części Europy. Większość pań wywodziła się przede wszystkim z dobrych mieszczańskich domów; były córkami adwokatów, nauczycieli czy szanowanych lekarzy o znaczącym dorobku. Pracę w salonie Kitty traktowały jako służbę państwu, co było powodem zgorszenia niektórych, a pełnych podziwu uśmieszków innych. Krüger uważał zresztą taką filozofię za całkowicie
zrozumiałą. Narodowosocjalistyczne Niemcy były krajem ogarniętym rewolucją. Jego naczelnym zadaniem było stworzenie nowego, w pełni świadomego nowych ideałów człowieka, traktującego służbę państwu jako cel nadrzędny, od którego nie ma wyjątków i od którego nie wolno się wykręcać. Państwo przydziela obywatelowi zadania i oczekuje ich prawidłowej realizacji. Zadania te, co oczywiste, mogą być różnego typu. Z tych właśnie założeń wychodziły pracownice salonu Kitty. Przeszły surową selekcję oraz staranne szkolenie. Nauczono je, jak dawać mężczyźnie rozkosz i jak wyciągać od niego informacje. Zdobywać jego zaufanie, spowodować, by czuł się bezpieczny i zrelaksowany. Nauczono je, jak być damą w pełni świadomą swych atutów. Dano wskazówki, w jaki sposób rozwinąć pełnię kobiecości. Sam dom, okazała dwupiętrowa willa otoczona ceglanym murem, przeszedł gruntowne przeobrażenie. Wynajęty architekt, fachowiec pierwszej wielkości, zaprojektował wnętrze ze zgoła dziewiętnastowiecznym przepychem. Salon, pomieszczenia recepcyjne, pokoje spotkań wyposażono w ciężkie, pluszowe zasłony, grube dywany, stylowe meble oraz dyskretne, miękkie światło. Z ukrytego gramofonu sączyła się łagodna, nastrojowa muzyka. Gościom oferowano posiłki złożone z wykwintnych dań przygotowywanych przez wybitnego kucharza. Bar oferował alkohole pochodzące z niemal każdego zakątka globu. Tylko nieliczni świadomi byli faktu, iż w budynku dokonano pewnych istotnych przeróbek. W podwójnych ścianach ukryto czułe mikrofony, zdolne wychwycić każde słowo wypowiedziane w większości pomieszczeń. Magnetofony włączone były non stop. Obsługiwało je trzech techników,
o których nie wiedział nikt poza szefową i jej zastępczynią. Mieli do dyspozycji osobny pokój, toaletę oraz wejście od zaplecza. Dla gości i pracownic pozostawali niewidzialni. Salon Kitty był pomysłem i oczkiem w głowie szefa SD i Sipo, SS-Gruppenführera Reinharda Heydricha. Krüger zatrzymał samochód na niewielkim placyku, wyjął z bagażnika tubę z obrazem, uprzejmie odpowiedział na pozdrowienia kilku szoferów czekających przy swoich samochodach na bawiących w salonie szefów, przeciął zadbany trawnik, po czym zapukał do drzwi. Otworzył mu przystojny trzydziestolatek o surowej, wąskiej twarzy i nienagannej sylwetce. Nawet bez dogłębnej znajomości problematyki związanej z pochodzeniem i prowadzeniem salonu Kitty można było założyć, że jest pracownikiem służb specjalnych. – Dobry wieczór, panie Krüger – powiedział odźwierny i uśmiechnął się. Był dobrze wychowany, uprzejmy i obdarzony fenomenalną pamięcią. Miał za zadanie obserwować i rejestrować każdy szczegół zachowania gości. – Cześć, Hans – odparł Krüger. – Pozwoli pan, że wezmę płaszcz i kapelusz? – Oczywiście. Dziękuję ci. – Krügera nieco śmieszyła ta ostentacyjna uprzejmość. Zarówno Hans, jak i on byli ludźmi podobnego sortu: mogli zabić bez mrugnięcia okiem i drgnień skołatanej duszy. Obaj sumiennie grali swe role. Krüger oddał obie części garderoby Hansowi, który z pieczołowitością powiesił je na wieszaku, a potem spojrzał na tubę. – Nie, nie. To wezmę ze sobą – roześmiał się Krüger. – Pułkownik będzie chciał jak najszybciej zobaczyć nowe dzieło. – Hrabia von Bechstein powinien zjawić się za kilka minut.
Myśli pan, że tym razem będzie zadowolony? – Mam taką nadzieję. Włożyłem wszystkie siły, by on i jego zwierzchnik byli usatysfakcjonowani. – Wierzę. Reklamacja to nic przyjemnego. – Żebyś wiedział. Nerwy, zawiedzione nadzieje i początki niewiary we własne siły. O talencie nawet nie wspomnę. Ani wynagrodzeniu. Tym razem Hans uśmiechnął się uprzejmie. Lubił Krügera. Starał się, by raporty o nim były naprawdę obiektywne. Kiedyś nawet złapał się na tym, że w jednym z nich podkreśla jego zalety. Salon Kitty od początku swego istnienia pełnił rolę nieoficjalnej galerii prac Krügera oraz miejsca spotkań z klientami. Wszystkie zainteresowanie strony wydawały się z tego faktu bardzo zadowolone. – Czy Julia jest u siebie? – O tak, panna Mondell czeka na pana. Pamięta pan drogę? – Oczywiście. – Biorąc pod uwagę, że Krüger bywał w tym miejscu przynajmniej raz w tygodniu, pytanie wydawało się zbędne. Należało jednak do rytuału, który obaj z Hansem lubili. Obaj przywiązywali wagę do form. Krüger skinął głową odźwiernemu, po czym przeszedł przez salon, zastawiony wygodnymi sofami i przepastnymi, klubowymi fotelami. Siedziało w nim kilku elegancko ubranych mężczyzn w różnym wieku. Każdemu towarzyszyła piękna młoda dama. Krüger ukłonił się; kilku z tych berlińskich notabli znał z widzenia, a z większością dziewcząt pozostawał w przyjacielskich stosunkach. Szybko wszedł po tonących w półmroku schodach. Przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że wnętrze mogłoby stanowić idealną scenografię dla stylowego filmu kryminalnego, na
przykład na podstawie jakiejś powieści Agathy Christie, autorki, która go bawiła i której nie odmawiał talentu do snucia uroczych, choć oderwanych od życia intryg. Spójrzmy: szeroki i długi korytarz, gruby, całkowicie tłumiący kroki dywan i morderca miękkim krokiem podążający ze sztyletem w ręku na spotkanie ofiary... No cóż, Krüger wiele dałby za to, by móc zająć się wyszukiwaniem wnętrz dla potencjalnych filmowców. Ze swoim zamiłowaniem do kina byłby na pewno cenionym fachowcem. Coraz bardziej ciągnęło go ku zajęciom, w których nie ryzykuje się życia. I które nie wymagają pozbawiania życia innych. Potrząsnął głową, po czym zapukał do drzwi umiejscowionych naprzeciwko klatki schodowej. – Proszę – usłyszał kobiecy głos. Wszedł. Właścicielka owego głosu wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia osiem lat, choć w rzeczywistości trzydzieste urodziny świętowała miesiąc po dojściu Führera do władzy. Miała pełne wargi, wyraziste oczy zwieńczone nieprawdopodobnie długimi rzęsami i rozczulający dołeczek na brodzie. Fryzura nawiązywała do najlepszych wzorów z lat dwudziestych: krótko obcięte włosy w kolorze pszenicy układały się na foremnej czaszce niczym idealnie dopasowany hełm. Czarny żakiet opinał ciało ukształtowane w figurę klepsydry. Gdy wstała zza biurka, dorównywała Krügerowi wzrostem. – Spodziewałam się twojej wizyty znacznie wcześniej – powiedziała z przyganą. Krüger nie dyskutował. Podszedł i objął ją mocno. Julia spojrzała na niego uważnie.
– Przepraszam – powiedział. – Rozumiem, że jak zwykle musiało stać się coś niespodziewanego? Krüger zignorował zaczepkę. Istotnie, w ciągu ostatnich dni zdarzało mu się nie dotrzymywać terminów. Problem polegał na tym, że w żaden sposób nie mógł zdradzić prawdziwego powodu owych zaniedbań. Dlatego nie kłamał. Po prostu unikał mówienia prawdy i żywił nadzieję, że to wystarczy. Dokładał wszelkich starań, by wystarczyło. Julia była skarbem, ale została przez naturę wyposażona w znakomity wykrywacz kłamstwa, mianowicie kobiecą intuicję. – Max Kellermann postanowił dowiedzieć się, co sadzę o jego przekonaniu, że jestem bandytą i włamywaczem – powiedział. Postanowił nie zdradzać jej faktu, że spotkanie miało miejsce ponad dziesięć godzin temu i już dawno udało mu się nadrobić wynikające z tego faktu opóźnienie. – Przecież sędzia całkowicie cię uniewinnił. – Julia wyglądała na autentycznie zdumioną. Jej kunszt aktorski byłby całkowicie wystarczający, by zrobić karierę nawet u tak wymagającego pracodawcy jak któraś z wielkich wytwórni amerykańskiej fabryki snów. – To nie ma dla Kellermanna znaczenia. Jego zdaniem jestem winny. Chce mnie sprowokować. – Udałoby mu się, gdybyś był rzeczywiście człowiekiem, za którego cię ma. – Oczywiście. – Skinął głową. – Dlatego mu się nie udało. Kłamstwo stulecia. Choć jeszcze większe było dopiero w przygotowaniu. Krüger nieraz zastanawiał się, czy w gabinecie Julii również zainstalowano mikrofony. Zakładał, że tak. Nie dostrzegał powodu, by było inaczej.
– Zostaniesz później? – Nie mogę. – Krüger pokręcił głową. – Przykro mi. Wyglądał jak człowiek, któremu naprawdę jest przykro. Julia odsunęła się od niego. Nawet nie starała się ukryć rozczarowania. Niezależnie od prawdziwej opinii o swoim gościu po prostu lubiła przebywać w jego towarzystwie. I kochała szczupłe, wysportowane ciało, a nade wszystko to, do czego potrafiło ją doprowadzić. Miała ochotę na nader energiczną reakcję, jednak dokładnie w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę – rzuciła. Pułkownik Johannes von Bechstein był młodym człowiekiem sprawiającym wrażenie, jakby urodził się w mundurze. W istocie: wywodził się z pruskiej rodziny, w której tradycja wojskowa przechodziła z pokolenia na pokolenie. Dziad wniósł niemały wkład we wspaniałe zwycięstwo Prusaków nad Francuzami pod Sedanem, ojciec dowodził dywizją w bitwie nad Marną, a potem osiągnął szczyty dowódczego kunsztu w krwawej rzezi pod Verdun, starając się ocalić tak wielu żołnierzy, jak to możliwe. Syn z wyróżnieniem skończył szkołę oficerską i od tej pory, pełen wiary we własne siły i znajomości ojca, piął się do góry po szczeblach zawodowej kariery. Do narodowego socjalizmu miał niechętny stosunek. Podobnie jak dziad i ojciec nie znosił agresywnych dyletantów wyniesionych do szczytu władzy. Darzył pogardą wiecowych krzykaczy, używających demagogii w celu osiągnięcia politycznych efektów. Żywił przekonanie, że właśnie w polityce, i zwłaszcza tam, potrzebna jest moralność i twardy kręgosłup etyki. Był zatwardziałym tradycjonalistą.
Spotkał Krügera kilka miesięcy temu i nie wiedział, czy fakt ten przeklinać, czy błogosławić. Krüger finalizował wtedy sprzedaż portretu generała von Blaskowitza. Udaną transakcję uczcił stałym rytuałem: wyborną kolacją w towarzystwie generała w jednej z najmodniejszych berlińskich restauracji. Gdy obaj panowie byli już przy koniaku, w lokalu pojawił się człowiek w podpułkownikowskim mundurze. Blaskowitz przywołał go i przedstawił Krügerowi, podkreślając fakt przyjaźni z ojcem młodego von Bechsteina. Krüger doświadczył, po raz kolejny w karierze, przemożnego wrażenia, że spotkał na swej drodze właściwego człowieka. Początkowo nie była to (bo nie mogła być) wiedza, a wyłącznie intuicja. Krüger nie wiedział o Bechsteinie nic. Ale dostrzegł w nim dumę właściwą arystokratom, pewną miękkość charakteru i pogardliwe skrzywienie ust, gdy rozmowa zeszła na Führera. To był świetny początek. Potem Krüger starał się zrobić wszystko, by von Bechstein zaczął traktować go jak przyjaciela. Podzielał jego poglądy. Cierpliwie wysłuchiwał żalów na ojca, który nie dość energicznie wspierał karierę syna. Dwukrotnie wspomógł pożyczką, gdy młody oficer wpadł w przejściowe tarapaty finansowe. Nie upominał się zresztą o zwrot. Jeździli razem na polowania i Krüger haniebnie pudłował, czyniąc von Bechsteina królem strzelców. W końcu, wykazując się nieskończoną cierpliwością i używając, przy zachowaniu maksymalnej ostrożności, swych wpływów, pomógł doprowadzić do znaczącego zwrotu w jego karierze: podpułkownik awansował do pełnego pułkownika oraz, co ważniejsze, został adiutantem generała Haldera, szefa sztabu Oberkommando der Wehrmacht. Obaj tym samym zaczęli
nowy rozdział życia. – Dobry wieczór, panie pułkowniku – powiedziała Julia i uśmiechnęła się serdecznie. – Witam, Julio. – Von Bechstein ucałował z galanterią jej dłoń i uśmiechnął się. Tylko Krüger dostrzegł, że uśmiech był nieco wymuszony. – Jak zwykle jest pani olśniewająco piękna. – Och, przesadza pan. – Julia patrzyła mu prosto w oczy. Była przyzwyczajona do hołdów. Nie peszyły jej. Uważała je za rzecz zupełnie naturalną. – W żadnym stopniu – wtrącił się Krüger. – Pułkownik ma całkowitą rację. – Wszystkie kobiety chciałyby mieć do czynienia z dżentelmenami takimi jak wy. – Z ust Julii Mondell nie schodził uśmiech. Wszyscy troje świadomi byli zasad gry. I każde z nich dałoby wszystko, by zajrzeć pozostałym w karty. – Napijecie się czegoś? Kawa? Koniak? A może cygaro? Von Bechstein pokręcił głową. Krüger rzucił na niego przelotne spojrzenie i zaniepokoił się: pułkownik starał się co prawda zachować pogodny wyraz twarzy, ale był blady, wyraźnie się pocił i mimowolnie zaciskał usta w wąską kreskę. Krüger modlił się, by nie zażądał kawy lub koniaku, ponieważ z pewnością nie uda mu się donieść naczynia do ust bez poplamienia munduru i kosztownego dywanu. – Cygaro byłoby świetne – powiedział szybko. – Ja również poproszę. Krüger odetchnął z ulgą. Julia sięgnęła do stojącego na biurku inkrustowanego drewnianego pudełka i po chwili w pokoju rozszedł się wonny dym Bolivar Belicosos Finos. Von Bechstein zaciągnął się głęboko, nieco teatralnym gestem spojrzał na zegarek, po
czym westchnął. – Czy możemy przystąpić do rzeczy? – zapytał. – Oczywiście. – Krüger odłożył cygaro do kryształowej popielniczki, po czym sięgnął po tubę, leżącą obok krzesła. Von Bechstein miał ze sobą identyczną kartonową rurę. Wyciągnął z niej zrolowane płótno, po czym rozwinął je. Twarz generała Franza Haldera pokryta była plamami, nadając mu wygląd śmiertelnie chorego człowieka. Pomarszczony mundur ozdabiał przekrzywiony Żelazny Krzyż. Światło rzucało na sylwetkę dziwne, wręcz groteskowe cienie. Julia przygryzła wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. – Zdaje pan sobie sprawę z niezadowolenia szefa – powiedział von Bechstein. Nie musiał tłumaczyć, o czym mowa. Nawet najbardziej życzliwy krytyk i wielbiciel talentu Krügera musiałby przyznać, że miejsce portretu jest wyłącznie na śmietniku. – Teraz już tak. – Krüger starał się zachować powagę. Grali obaj. Musieli zrobić to przekonująco. I nie chodziło tylko o jednoosobową publiczność złożoną z użytkowniczki tego szykownego gabinetu. – Proszę przekazać panu generałowi moje najszczersze przeprosiny. Musiałem wtedy być naprawdę w złej formie. To się już nie powtórzy, przyrzekam. – Mam nadzieję. – Od razu po naszej rozmowie telefonicznej, w której zasygnalizował pan konieczność dokonania poprawek, postanowiłem namalować obraz jeszcze raz, zupełnie od nowa. Mam nadzieję, że tym razem udało się odwzorować prawdziwe cechy pana generała, pokazać go w takim świetle, jak przystało na wybitnego dowódcę i prawdziwego Niemca. Proszę.
Krüger sięgnął do swojej tuby i wyciągnął płótno. Rozwinął je szybkim ruchem i wstał. Von Bechstein przyglądał się obrazowi przez długą chwilę. – Muszę przyznać, że to jest zupełnie co innego – powiedział. – Tym razem dorównał pan swojej reputacji, Krüger. Dzieło naprawdę zasługuje na uznanie. – Mam nadzieję, że generał będzie zadowolony. – Myślę, że tym razem tak. I usatysfakcjonowany. Poprzedni obraz był wielkim rozczarowaniem. – Zdaję sobie z tego sprawę. Sam nie wiem, co się wtedy ze mną stało. – Wie pan, jak to wpływa na dalsze zamówienia. – Owszem. Taki błąd może być ostatni. Von Bechstein roześmiał się. Absurdalność tego dialogu była tak jaskrawa, że Krüger zastanawiał się, jak Julia oraz ci z podsłuchujących, którym akurat wypadła służba, mogą brać go poważnie. – A więc rozumiem, że akceptuje pan poprawki? – zapytał Krüger. – Tak. Krüger zwinął płótno i ostrożnie wsadził je do tuby, po czym wyciągnął przed siebie ręce. – Proszę – powiedział. Von Bechstein wziął kartonową rurę, przez chwilę przyglądał jej się uważnie, jakby doszukując się w jej widoku głębszego sensu. – Stary obraz może pan sobie zatrzymać – powiedział. – Dziękuję. – Krüger niedbałym ruchem zwinął płótno i wsadził do rury przyniesionej przez von Bechsteina, po czym przybił dekiel. – Będę musiał podjąć decyzję, co z tym zrobić. Z jednej strony obraz zasługuje wyłącznie na spalenie,
z drugiej może powinienem zostawić go jako memento na przyszłość. Jako pomnik zaćmienia powstałego w pełnym świetle dnia. – Pańska decyzja. – Von Bechsteinowi zaczęło się nagle spieszyć. Zgasił cygaro i rzekł: – Uszanowanie, panno Mondell. – Proszę zaglądać do nas jak najczęściej. – Nie omieszkam. Pułkownik skinął głową Krügerowi, po czym wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. – Bardzo dobrze wychowany mężczyzna – powiedziała Julia. – Tak. Lubię go – odparł Krüger. W zamyśleniu przyglądał się trzymanemu w ręku przedmiotowi. – Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy... – Pamiętasz, co mi obiecałeś? – Kiedy? – Gdy malowałeś von Hoepnera. Nie szło ci. Zaproponowałam, że mogę pomóc. Że mogę cię wesprzeć duchowo. Powiedziałeś, że przy następnej okazji skorzystasz... Faktycznie tak powiedział? Musiało być z nim coraz gorzej. – Przejściowy zawrót głowy. – Z trudem zmusił się do uśmiechu. Teatr kosztował go coraz więcej. – Wiesz, że zawsze pracuję sam. – Obiecałeś, Willi. – Zrobiła minę obrażonej dziewczynki. Pięknej, zepsutej i bardzo inteligentnej obrażonej dziewczynki. – Dobrze. – Nie miał zamiaru dotrzymać obietnicy, ale nie chciał jej drażnić. – Następnym razem będziesz mi asystować. A teraz muszę już biec. – Naprawdę nie zostaniesz? – Julia położyła mu rękę na ramieniu. Pachniała oszałamiająco. Krüger był doskonale świadom faktu, że zalicza się do
wyjątkowych szczęściarzy. Jedynie nieliczni mężczyźni mogli powiedzieć o sobie, że cieszą się względami Julii Mondell. Co więcej, wyglądało na to, że Julia traktuje Krügera naprawdę wyjątkowo. Nie zdawała sobie sprawy, że nie jest jej w stanie dać niczego ponad niemal nieudawaną namiętność. Pokręcił głową, pocałował mocno uszminkowane usta, zabrał tubę z obrazem i wyszedł. *** Krüger mylił się: pułkownik Johannes von Bechstein nie odczuwał zdenerwowania. Był przerażony; z najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się, by nie zemdleć. Sztywnym krokiem zszedł po schodach, mając wrażenie, że wszyscy dokładnie wiedzą, co się stało i co kryje się w otrzymanej od Krügera tubie. W krótkich i rzadkich przerwach między falami panicznego strachu wymyślał sobie od najgorszych głupców. Zastanawiał się, co go skłoniło do tak idiotycznego czynu. Co spowodowało, że boi się własnego cienia, każdy uśmiech czy przyjazny gest bierze za akt agresji i ma bolesną świadomość, że to dopiero początek, że będzie bał się do końca życia: czyn został bowiem dokonany i nic już nie zdoła tego zmienić. Wyszedł z budynku. Upał uderzył go niczym pięść. Mobilizując resztki sił, doszedł do samochodu. Wsiadł, czując, jak bardzo jest spocony. Pozwolił sobie na ostrożne rozejrzenie się dookoła. Nikogo. Żadnych funkcjonariuszy biegnących ku niemu z wyciągniętą bronią. Żadnych wścibskich oczu, oceniających kim jest i dokąd zmierza. Ołówków notujących na skrawkach papieru numery samochodu. Zapalił silnik i ruszył. Przez otwarte okno wpadł podmuch
nieco chłodniejszego powietrza. Von Bechstein zerknął na leżącą na sąsiednim siedzeniu tubę. Może jednak było warto? Kluczył przez dziesięć minut, po czym ostatecznie uznał, że nikt za nim nie jedzie. Zatrzymał auto. Jeszcze raz uważnie się rozejrzał. Wziął tubę do ręki. Przyjrzał się deklowi, po czym paznokciem podważył pokrywkę. Usztywniony karton odskoczył zadziwiająco lekko. W wysokim na niespełna centymetr schowku leżał wąski pasek papieru złożony na pół. Von Bechstein rozwinął go drżącymi rękoma. A potem pociemniało mu w oczach. Credit Suisse, Zurich, Szwajcaria. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. *** – Wiem, kim pan jest. – To znakomicie ułatwia sprawę. – Schellenberg uśmiechnął się uprzejmie, choć Kellermannowi uśmiech wydał się impertynencki. Tym właśnie był dla doświadczonego policjanta ten młokos w czarnym mundurze. Impertynentem. I dyletantem. Co gorsza, dyletantem obdarzonym naprawdę dużą władzą. – Nie muszę zatem wywodzić swoich pełnomocnictw. – Czego pan chce? – Jest u pana niejaka... – Schellenberg zawahał się, jakby starał się przypomnieć sobie właściwe nazwisko. Kellermann dałby głowę, że wahanie było udawane. – ...Sophie Mersteger? Dyrektor w jednej sekundzie cały się zjeżył. – Pracuje tu – powiedział. To, że te krótkie dwa wyrazy udało mu się wypowiedzieć spokojnie, zaskoczyło nawet jego samego. – Chcę z nią porozmawiać.
– O czym? – Panie Kellermann – powiedział Schellenberg, a dyrektorowi nie umknął fakt, że nie użył grzecznościowej formy związanej ze stanowiskiem. W jego głosie trudno było dopatrzeć się szacunku. Młokos mógłby być moim synem, pomyślał z niesmakiem Kellermann. I jest niższy stopniem. – Wie pan, że nie muszę się panu tłumaczyć. – Ale nie może pan przesłuchiwać moich ludzi bez podania przyczyny. – Owszem, mogę. – Pozostanę przy swoim zdaniu. – Świetnie. – Dzwonię do szefa. – Oszczędzę panu fatygi. Proponuję, by zadzwonił pan od razu do Gruppenführera. Zapadła cisza. Stali obaj w dalekim kącie piwnicznego korytarza, oddzieleni od dyżurnego kilkunastometrową przestrzenią. Znudzony funkcjonariusz zdawał się drzemać nad aparatem telefonicznym. Kellermann kilkakrotnie głęboko odetchnął. Poluzował krawat. Ten cholerny dzień za nic nie chciał się skończyć. – Gruppenführer Heydrich polecił panu porozmawiać z Sophie Mersteger? – Gruppenführer Heydrich wie o tym, że chcę porozmawiać z pana pracownicą, i w pełni akceptuje ten pomysł. Odpowiedź różniła się od pytania zarówno formą, jak i treścią. Schellenberg zręcznie uniknął zaszufladkowania go jako zwykłego psa gończego. A potem zadał sztych kończący. – I polecił mi przekazać, że bardzo doceni pańską współpracę w tym zakresie.
Kellermannowi opadły ramiona. Poczuł falę gniewu. Przestał liczyć, że wyciągnie z Sophie istotne informacje. Dziewczyna wyglądała na twardą i odporną zarówno na groźby, jak i prośby. Od pewnego momentu chciał po prostu zadać jej ból: kazać jej się rozebrać do naga, rozkoszując się każdą opadającą na podłogę częścią garderoby, następnie poleciłby Badstuberowi przywiązać jej skute ręce do haka wbitego w sufit. Przez moment podziwiałby kształt pełnych piersi, krągłych bioder i strzelistych pleców. Napawałby się strachem wyzierającym z oczu. A później zacząłby bić trzymaną w ręku pałką. Biłby i słyszał krzyk. Potem krzyk stopniowo by cichł. A jeszcze później ustałby zupełnie, a skrwawione ciało zawisłoby bezwładnie na wyciągniętych ponad ludzką miarę ramionach... Zastanawiał się, czy poczułby satysfakcję wynikającą z zemsty za to, że go odrzuciła. Że wzgardziła jego przyjaźnią. Jego potrzebą bliskości, a także chęcią zapewnienia ciepła i opieki. – Przesłuchuję ją – powiedział. Grał na czas. Bez wielkich nadziei. – Koniec dyskusji. Zabieram Sophie Mersteger do siebie. *** Odkąd Hermann Fegelein opuścił mieszkanie Adama Buchmana, nie odezwał się ani słowem. Wspólnik Krügera okazał się człowiekiem zadziwiająco miękkim. Początkowo oczywiście wszystkiemu zaprzeczał, a nawet groził, że poskarży się przełożonemu Fegeleina na stawiane mu, całkowicie nieuzasadnione, oskarżenia. Fegelein
szybko przywołał go do porządku: w kilku zdaniach zrelacjonował zeznania świadków na temat zabójstwa. Jasno dał do zrozumienia, że sformułowanie oskarżenia o współudział w morderstwie nie będzie dla sił reprezentujących prawo i porządek stanowiło żadnego formalnego ani praktycznego problemu. Obrona Buchmana rozsypała się i potem poszło z górki. Fegelein wiedział, że ma go w ręku. Nie na darmo przed wyjściem przeprowadził jeszcze jedną rozmowę z Rupertem Hinleinem; w Hamburgu znajdował się klucz do uległości Buchmana. Fegelein trzymał ten klucz w ręku. I nie miał oporów przed użyciem go. Gdy jednak zamknął za sobą drzwi, zostawiając stojącego pośrodku korytarza całkowicie zdruzgotanego Buchmana, poczuł niepokój. Nim zdołał dojść do samochodu, udało mu się ustalić jego przyczynę. „Dlaczego owi protektorzy pozwalają panu na polowanie na ich podopiecznego?”, zapytał Kellermanna kilka godzin temu. Właśnie – dlaczego? Owszem, złapanie Krügera na gorącym uczynku na razie się nie udało. Tropy rozmywały się, dowody znikały, Fegelein nie sądził, by nawet przesłuchanie Sophie Mersteger przyniosło przełom. Ale czyż łatwość, z jaką odkrywali nowe ślady, nie była podejrzana? Złamanie i skłonienie do współpracy zaufanego wspólnika Krügera zajęło niecały kwadrans. Wyglądało na to, że za kilka godzin będą mieli zwierzynę na widelcu. Czy wezmą udział w kolejnym polowaniu na ducha? A może odwrotnie: precyzyjnie zastawiona pułapka zatrzaśnie się, uniemożliwiając ucieczkę? W związku z powyższym: czy gorliwość przy jej zastawianiu przysporzy laurów, czy raczej spowoduje kłopoty?
Jeżeli przyjąć, że protektorem Krügera jest wspomniany przez dyrektora SS-Sturmbannführer Walter Schellenberg, wysoko postawiony funkcjonariusz służby bezpieczeństwa SS, tarczy i miecza partii, możliwe były, zdaniem Fegeleina, obie odpowiedzi i tylko pozornie był to paradoks. Bez dwóch zdań Schellenberg zdolny był do dwulicowej gry. Mógł zarówno wykorzystywać Krügera, jak i chcieć go skompromitować. Mógł używać go do rozgrywki, o której nie ma pojęcia ani Fegelein, ani jego szef, ani nawet sam Arthur Nebe. Ciężko nie tylko dostrzec cel czy skutki gry, ale nawet zorientować się, że jest się jej uczestnikiem. Fegelein zaczynał nabierać przekonania, że Max Kellermann, bez wątpienia doświadczony policjant i człowiek obeznany z walkami koterii wewnątrz obozu władzy, mimo wszystko nie orientuje się w tego typu niuansach. Możliwe nawet, że nie zadaje sobie tego typu pytań. Pożąda Sophie, co widać na kilometr. Możliwe, że w jego umyśle zdrada Sophie przesłania wszystko inne. Chęć zemsty zastępuje racjonalne rozumowanie. Można zatem przyjąć, że szef nie jest świadom pułapek, które stoją na jego (i współpracowników) drodze. I, co za tym idzie, nie posiada w zanadrzu żadnych środków zapobiegawczych. Nim Fegelein zdołał dojść do jakiejkolwiek wiążącej konkluzji, samochód podjechał pod gmach prezydium policji. Młody policjant wysiadł i wtedy dojrzał Sophie Mersteger schodzącą po schodach z torebką w ręku i płaszczem przewieszonym przez ramię. Towarzyszył jej młody mężczyzna w mundurze Sturmbannführera SD. Obrzucił Fegeleina i kompanów przenikliwym spojrzeniem, po czym powiódł kobietę do zaparkowanego nieopodal mercedesa. Sophie Mersteger szła jak maszyna, ze wzrokiem wbitym
w betonowe płyty chodnika. *** Szef wywiadowców Gregor Kloppe kląłby na czym świat stoi, ale przez lata służby nabrał filozoficznego stosunku do rzeczywistości, uznając, że jest to jedyny sposób, by nie zgorzknieć do szczętu lub nie zejść z tego padołu wskutek ataku apopleksji. Zdążył już przyzwyczaić się do niespodzianek fundowanych przez dyrektora Kellermanna. Szef potrafił nagradzać za dobrą robotę, ale przede wszystkim cholernie dużo wymagał. Podwładni nie znali dnia ani godziny. Nigdy nie wiadomo było, o jakiej porze niecierpliwy dzwonek telefonu wyrwie człowieka z łóżka i rzuci w najdalszy kąt wielomilionowej metropolii. Toteż gdy kilka godzin temu dyrektor dał mu wolne na resztę dnia, Kloppe nie wziął sobie tego do serca. Owszem, poszedł do domu, wypił nawet sznapsa, ale cały czas pozostawał w zasięgu telefonu. Gdy w końcu ciszę rozdarł przenikliwy dzwonek, a głos Kellermanna poinformował o nowym zadaniu, Kloppe był gotowy w ciągu kilku minut. Sprawnie zebrał dwunastoosobową grupę funkcjonariuszy, w skład której wchodził również technik łączności z samochodem wyposażonym w radiostację, mający za zadanie pozostawać w kontakcie z Hagenem. Teraz grupa przeczesywała ulice i zaułki niewielkiego fragmentu Neukolln w myśl niezbyt jasnego i niezawierającego wyraźnie sprecyzowanego celu polecenia dyrektora. Pomimo braku szczegółów Kloppe doskonale rozumiał jego istotę. Miał po prostu mieć oczy szeroko otwarte i szukać czegoś, co nie spodobałoby się doświadczonemu policjantowi.
– Ulice Fulda, Elbe, Wildenbruch – powiedział do swoich ludzi. Wszyscy znali dobrze okolicę. Pomimo tego uważnie wpatrywali się w plan miasta. – Między Brandauer i Weser Strasse. – A dalej? – zapytał jeden z policjantów. – Tylko w tym kwartale. Mało tego. Za dwadzieścia minut dostanę komunikat o zawężeniu lokalizacji. Wszyscy policjanci pokiwali głowami. Każdy z nich dysponował dokładnym rysopisem Krügera, choć żaden nie przypuszczał, by poszukiwany przez nich człowiek pojawił się w okolicy. Szukali ludzi, do których rano dzwonił. Kloppe nie miał o nich jasnego wyobrażenia, ale intuicyjnie czuł, o co może chodzić szefowi. On i jego ludzie krążyli więc tak od kwadransa, starając się uważnie wszystkiemu przypatrywać, a jednocześnie nie afiszować ze swoją profesją. Notowali w pamięci licznych w tym miejscu przechodniów, z których część zmierzała w stronę niedalekiego boiska sportowego, by wykorzystać aksamitną pogodę czwartkowego wieczoru. Spoglądali na fasady domów, zaglądali do klatek schodowych, lustrowali pojawiających się w otwartych oknach ludzi. Kloppe ujrzał zmierzającego szybkim krokiem specjalistę od łączności. – Nadszedł meldunek od Hagena – powiedział zdyszany. – Fulda, róg Weser. Kloppe poczuł podniecenie. Cztery kamienice. – Zawiadom ludzi. I ostrożnie. Żadnego biegania i machania rękami. *** Ewelina siedziała na kanapie. U jej stóp spoczywała
niewielka walizka. Cygan kręcił się po mieszkaniu, po raz kolejny sprawdzając, czy o niczym nie zapomniał. Do stojącej w przedpokoju walizki, nieco większej i cięższej, już wcześniej spakował maszynę do pisania, arkusze zapisanego i czystego papieru, kalkę, specjalny aparat telefoniczny ze słuchawkami i mikrofonem oraz parę innych drobiazgów. Starannie wytarł wszystkie meble, by usunąć odciski palców. Wskutek tych zabiegów mieszkanie wyglądało na nieużywane od miesięcy, choć sprawiające wrażenie bardzo zadbanego. Panował w nim kliniczny wręcz porządek, meble i naczynia w kuchni lśniły jak nowe. Cygan sprawdził broń, po czym wyjrzał przez okno. Na ulicy panował wieczorny spokój. Spojrzał na zegarek. Jeszcze kilka minut. Odbędzie dwie krótkie rozmowy i znikną stąd na zawsze. Ewelina nieoczekiwanie odwróciła głowę w stronę okna. Wyciągnęła szyję i zaczęła nasłuchiwać. Gdy spojrzała na Cygana, była blada. – Musimy się pospieszyć – powiedziała. – Musimy stąd wyjść. *** Kloppe ostrożnie wschodził po schodach, błogosławiąc budowniczych, że zdecydowali się wykonać je z betonu i kamienia. Dzięki temu mógł posuwać się bezszelestnie. Na każdym piętrze podchodził do drzwi mieszkań i przysłuchiwał się docierającym z wnętrza odgłosom. Na trzeciej kondygnacji spiorunował wzrokiem malca, który nie dość, że z wielkim hałasem zbiegał na dół, to jeszcze przyglądał mu się z typowo dziecięcą natarczywością. Kloppe przyłożył palec do ust i chłopczyk zniknął jak zdmuchnięty.
Wywiadowca ponownie się skupił, nie mógł jednak wychwycić żadnej anomalii zakłócającej normalne życie w wielkiej czynszowej kamienicy. Mąż wyrażał dezaprobatę dotyczącą jakości przygotowanego przez żonę posiłku. Ktoś gwizdał fałszywie. Radio nadawało muzykę symfoniczną. Krzyczały dzieci. Poruszany czyjąś ręką młotek wbijał gwóźdź w ścianę. Nic. I wtedy zadzwonił telefon. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, tyle że dzwonek był bardzo cichy, dużo cichszy niż zwykle. Kloppe usłyszał jego dźwięk tylko dlatego, że stał dokładnie pod drzwiami, zza których dochodził. Połączenie zostało odebrane po jednym sygnale. Kloppe wyciągnął broń i odetchnął głęboko. *** Cygan uznał, że już czas. Starając się nie myśleć o lawinowo jawiących się w wyobraźni wariantach dalszego rozwoju sytuacji, wykręcił sześciocyfrowy numer. Kolcow tym razem odczekał aż pięć sygnałów, nim podniósł słuchawkę. – Przemyślał pan moją propozycję? – zapytał Cygan. – Bardzo starannie. – Rosjanin już całkowicie odzyskał panowanie nad sobą. Jego głos był chłodny, nawet lekko znudzony. Iwan Piotrowicz Kolcow, wyjąwszy chwile, gdy opanowywało go szaleństwo, prezentował dystans do świata. Ci, którzy niezbyt dobrze go znali, brali ów dystans za cynizm. Nie mogli się bardziej mylić. Kolcow zajmował po prostu pozycję obiektywnego, oddalonego obserwatora. Jakby nic, co dzieje się dookoła, nie
dotyczyło go osobiście. Jakby żadne wydarzenie nie było w stanie wytrącić go na dłużej z równowagi. – Ma pan sumę, o której rozmawialiśmy? – Owszem, dysponuję nią. – W takim razie... – Powiem panu, jak to zrobimy. Pan poda godzinę spotkania, ale ja wskażę miejsce. Cyganowi wydawało się, że jest przygotowany na taki obrót sprawy. – Nie będę na ten temat dyskutował... Nim skończył zdanie, usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Spojrzał ze zdumieniem na aparat, jakby ten mógł mu wytłumaczyć, o co chodziło Kolcowowi. Cygan oczywiście wiedział. Kolcow podjął próbę sił, co zresztą było całkowicie zrozumiałe. Nie chciał poddawać się od razu. Musiał pokazać, że jest silny i jeżeli zgadza się grać, może to robić na równoprawnych warunkach. Nie może dać sobie narzucić wszystkich reguł. Cygan odczekał minutę, po czym wykręcił numer jeszcze raz. Starał się zignorować fakt, że Ewelina wstała i zaczęła nasłuchiwać odgłosów płynących z klatki schodowej. – Halo? – Już pan ochłonął? – A pan? – Owszem. – Więc proponuję rozsądny kompromis. Zgadzam się zapłacić pięćdziesiąt tysięcy marek za teczkę z oryginalnymi dokumentami. Oczywiście będę ją musiał przejrzeć, nim przekażę pieniądze... Kolcow zawiesił głos, ale Cygan powstrzymał się od komentarza.
– ...więc nie ma powodu, byśmy się obaj denerwowali. – Tak. – Przed wejściem do Staatsopery. Cygan zastanowił się. Cały plan właśnie brał w łeb. A może jednak nie? – Równo o dwudziestej pierwszej. Jeśli zauważę cokolwiek podejrzanego... – powiedział. – Nie zauważy pan. Chcę to załatwić. – Proszę być punktualnie. Minuta spóźnienia i wysyłam teczkę Heydrichowi. Odłożył słuchawkę, w zamyśleniu gładząc czarny ebonit. – Uciekamy! – powiedziała Ewelina. Naprawdę się bała. Cygan dawno jej takiej nie widział. – On za chwilę zadzwoni. – Za chwilę będzie za późno. – Jeżeli nie poczekamy, cała nasza praca pójdzie na marne. Ewelina potrząsnęła głową. Przecież o tym wiedziała. Ale nade wszystko nie chciała umierać. Nim zdołała podjąć jeszcze jedną próbę, zadzwonił telefon. *** Kloppe dwukrotnie zapukał. Mocno. Energicznie. Towarzyszący mu policjant, skupiony i czujny, cofnął się o krok i podniósł Walthera na wysokość twarzy. Najpierw usłyszeli niewyraźny trzask, który mógł być odgłosem odkładanej słuchawki. A potem zaszurały szybkie kroki. – Kto tam? Młody, energiczny męski głos. – Kriminalpolizei! – krzyknął Kloppe. – Proszę otworzyć. Natychmiast.
Po chwili zgrzytnęła zasuwa. Drzwi uchyliły się. Kloppe pchnął je mocno. Mężczyzna był niewysoki, korpulentny i prawie całkowicie łysy. – O co chodzi, panowie? – zapytał. Nie wyglądał na przestraszonego. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać niewinny obywatel nagabywany w domu przez policję. Kloppe w zasadzie już wiedział, że strzał okazał się pudłem. – Dokumenty – powiedział bez przekonania. Po kilku minutach był pewien. Pomyłka. Facet okazał się niskiej rangi urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a dzwonek telefonu ściszył, ponieważ żona cierpiała na chroniczną migrenę. Schodzili na dół, gdy złapał ich zasapany technik od łączności. – Weser Strasse pięćdziesiąt, mieszkanie numer szesnaście – wydyszał. Zaczęli biec. *** – Dobry wieczór, mówi Krüger. – Spotkanie o tej samej godzinie, ale w innym miejscu. Zapadła cisza. Cygan wiedział, że Krüger się waha. Nie było w tym niczego dziwnego: po pierwsze powinien usłyszeć nie Cygana, a Ewelinę. To była żelazna zasada, bez żadnych wyjątków. Głos Cygana oznaczał, że sytuacja gwałtownie się zmieniła. I rzeczywiście, w miejsce potwierdzenia założeń Cygan przekazał wieść, która w zasadzie przekreślała dotychczasowe przygotowania. Obiektywnie rzecz ujmując, za sukces
należało uznać fakt, że spotkanie miało się w ogóle odbyć. Jednak przełożenie jego lokalizacji zmieniało wszystkie zasady. Skazywało przedsięwzięcie na improwizację. Krüger nie lubił improwizacji. Zbyt dobrze ją znał, by jej ufać. Bał się nieprzewidywalności. Musiał jednak podjąć ryzyko. – Gdzie? – Przed wejściem do Staatsopery. Obaj zdawali sobie sprawę z faktu, że właśnie postawili wszystko na jedną kartę. Zaczęli mówić otwartym tekstem przez publiczną sieć telefoniczną. Maskowanie zastosowane przez Cygana nie było przecież nie do sforsowania. Krüger zastanowił się. Próbował sobie przypomnieć wejście do opery, plac przed tym monumentalnym budynkiem, a także to, co znajdowało się po przeciwnej stronie Unter den Linden. – Działamy – powiedział. – Jesteś pewien? – Nie. Ale spróbujmy. – Będę tam. Mogę to zrobić. – Nie. Musisz mi dać czas. – Wiem. – Spotkaj się z Mentorem. – Tak zrobię. – A jak...? Choć Krüger nie skończył zdania, Cygan doskonale wiedział, o co chodzi. – W porządku. Ona czuje się dobrze. – Uważajcie na siebie. – Ty też. Odłożył słuchawkę i wtedy usłyszał gwałtowne walenie do
drzwi. – Kriminalpolizei! Proszę natychmiast otworzyć! – ryknął ktoś, a echo klatki schodowej powtórzyło głos jeszcze kilkakrotnie. *** Tym razem Kloppe miał ze sobą pięciu funkcjonariuszy, a dwóch następnych zostawił na dole, od strony ulicy. Pod drzwiami oznaczonymi numerem szesnaście jak na komendę wyciągnęli broń. – Kriminalpolizei! Proszę natychmiast otworzyć! – ryknął Kloppe. Odpowiedziało mu echo. W mieszkaniu panowała absolutna, wręcz namacalna cisza. Kloppe szarpnął za klamkę. Zamknięte. Przyjrzał się drzwiom krytycznie. Wyglądały na standardowe. – Uderzycie razem – polecił dwóm najbliżej stojącym policjantom. Cofnęli się o krok i na umówiony znak ruszyli. Barki mężczyzn huknęły w drewno z mocą, ale rezultat był nader nikły: drzwi ani drgnęły. Obaj policjanci musieli długo masować nadwyrężone ramiona. Drzwi udało się sforsować dopiero po jedenastu minutach, gdy przyniesiono z samochodu łom i ciężki młotek. Gdy w końcu przeszkoda został pokonana, Kloppe przestał się dziwić tak znaczącemu oporowi: drewno od wewnątrz zostało wzmocnione stalową blachą, a dwie potężne zasuwy upodobniały wejście raczej do wrót sejfu bankowego niż drzwi do mieszkania. Nikt, kto nie ma po temu wyraźnego powodu, nie zabezpiecza się w taki sposób. Policjanci rozbiegli się, skrupulatnie zaglądając w każdy kąt, ale Kloppe już w przedpokoju wiedział, że choć trafili pod
właściwy adres, ich wysiłki są daremne. – Nikogo, szefie – powiedział jeden z funkcjonariuszy, drapiąc się po skroni. Kloppe pokiwał głową. – Przeszukajcie lokal. Centymetr po centymetrze. A dwóch niech popyta sąsiadów. – Tak jest. Kloppe bez pośpiechu obszedł wszystkie pomieszczenia, starając się nie przeszkadzać pracującym w pocie czoła członkom grupy. Mieszkanie urządzono skromnie. Meble nie wyglądały na nowe, ale zostały dobrze dobrane pod względem proporcji i funkcjonalności. Półki świeciły pustkami: żadnych książek, bibelotów, zdjęć. W szafach zwisały smętnie nieruchome wieszaki. Niczego osobistego. Jedynie stojący w kącie fortepian zdawał się mówić co nieco o właścicielu. Kloppe podszedł bliżej. Na czarnej, lśniącej klapie stał nowoczesny gramofon. Obok sterta płyt. „Fryderyk Chopin. Koncert fortepianowy F-moll”. „Richard Strauss. Sonata As-dur”. Wolfgang Amadeusz Mozart. Vivaldi. Beethoven. Bach. Ale ani jednego zeszytu nutowego. Ciekawe. Jeśli przyjąć, że właściciel słucha tak trudnych i wymagających znacznego wyrobienia utworów, oznaczało to człowieka znacznie odstającego od przeciętnej. Jak to się ma do całkowicie bezosobowej reszty? Do braku jakichkolwiek osobistych rzeczy? Kloppe zamyślił się tak głęboko, że nie zauważył stojącego przed nim policjanta. – Tak? – zapytał. – Mieszka tu poczciarz. Ma niewidomą żonę, podobno bardzo ładna z niej kobita. Sąsiedzi trochę się skarżyli. Babka
bardzo często gra na fortepianie. Niektórym to przeszkadza, zwłaszcza latem. Kwestia imponującej płytoteki i braku zapisów nutowych wyjaśniła się. Właścicielka mieszkania grała po prostu ze słuchu. Musiała być niebywale utalentowana. – Są ludzie, którym obcowanie z prawdziwą sztuką sprawia ból – stwierdził sentencjonalnie Kloppe. Sam był wielkim miłośnikiem opery, ale preferowanych przez tajemniczą pianistkę kompozytorów cenił, choć część z nich nie cieszyła się wielkim autorytetem u aktualnych władz. Potem skupił się na informacji przyniesionej przez podwładnego. Poczciarz? Przecież połączeń do tego mieszkania szukano pół dnia. To by się całkiem dobrze zgadzało. – Poczciarz? – zapytał Kloppe. – Pracownik Reichspost? – Tak. – Nazwisko? – Jorg Mohnke. Jego żona to Ewelina Mohnke. – Dobrze. Idź na dół, połącz się z centralą i poproś, żeby sprawdzili pracownika Reichspost Jorga Mohnke. Zatrudnienie, zameldowanie, własność mieszkania i tak dalej. Czy był notowany i czy pojawiał się w kręgu znajomych albo wspólników Krügera. Wszystko, co uda się znaleźć na jego temat. – Oczywiście. – Aha. I tę pianistkę sprawdźcie także. – Tak jest. Funkcjonariusz zniknął z pokoju. Kloppe dostrzegł, że jeden z policjantów zagląda do wielkiej, stojącej na wprost fortepianu szafy. Jej wnętrze było tak duże, że z powodzeniem mogło pomieścić trzy osoby, które nawet
nie bardzo musiałyby się ścisnąć. Funkcjonariusz zaświecił latarką. W środku oczywiście nikogo nie było. „Nikt, kto nie ma po temu wyraźnego powodu, nie zabezpiecza mieszkania w taki sposób”, zabrzmiał mu w głowie własny głos. Ciekawe, dlaczego przypomniało mu się to akurat teraz, gdy patrzył na szafę. Tknięty przeczuciem zajrzał do przedpokoju. Ściana salonu sąsiadowała z innym mieszkaniem. Wszystko jasne. – Cofnij się – nakazał podwładnemu. – I daj mi latarkę. Wszedł do szafy i zaczął badać tylną ścianę w mdłym promieniu sztucznego światła. Gładka powierzchnia była czarna i matowa, bez żadnych rys czy zadrapań. Pchnął. Coś trzasnęło cicho i płyta cofnęła się o centymetr. Kloppe pchnął ponownie, ale nie wywołał żadnego efektu. Spojrzał w bok. Szpara przepuszczała naturalne światło. Kloppe przyłożył dłonie do płyty, po czym pchnął w lewo. Bez efektu. Gdy powtórzył tę czynność, tyle że wykonaną w przeciwnym kierunku, płyta przesunęła się, niemal nie stawiając oporu. Za nią ukazał się otwór, przez który mógł bez większych trudności przecisnąć się dorosły mężczyzna. Po drugiej stronie znajdowało się mieszkanie, podobnie bezludne i anonimowe co poprzednie. Ale Kloppe doskonale wiedział, jaki powinien być jego następny krok. – Natychmiast zarządzamy poszukiwania niewidomej kobiety oraz mężczyzny podającego się za pracownika Reichspost. Na razie znamy ich pod nazwiskami Jorg i Ewelina Mohnke. Wyszli stąd nie dalej jak piętnaście minut
temu. Nie uszli daleko. *** Choć czarny mercedes, zamiast pojechać prosto za rzekę, przez blisko dwadzieścia minut krążył bez celu po północnej części śródmieścia, Sophie Mersteger nie odczuwała zdziwienia. W ogóle nie czuła zbyt wiele. Gdy w towarzystwie szarmanckiego i przystojnego mężczyzny w czarnym mundurze opuściła ponure gmaszysko przy Aleksander Platz, odprowadzana ciekawymi spojrzeniami funkcjonariuszy Kriminalpolizei, odczuła ulgę. Potem jednak wsiadła do luksusowego samochodu, który niemal bezszelestnie ruszył przed siebie, i szybko uświadomiła sobie, że jej sytuacja nie uległa zmianie, a jeśli już, to na gorsze. Kellermann, stary, spocony cap roszczący sobie pretensje do jej ciała i duszy, był antypatyczny, namolny i niezwykle niebezpieczny, zwłaszcza jeśli uraziło się jego dumę lub miłość własną, co w tym wypadku niewątpliwie miało miejsce. Niemniej było to niebezpieczeństwo znane i oswojone. Sophie do dzisiejszego ranka nauczyła się z nim żyć, a nawet w pewnym stopniu kontrolować. Wydarzenia dnia zmieniły wszystko, choć nadal jej głównym przeciwnikiem pozostawał Kellermann, którego znała nawet aż nadto dobrze. Przejęcie jej przez SD rozpoczęło podróż w nieznane. Toteż siedziała na skraju siedzenia z głową przyciśniętą do szyby i nie odzywała się. Milczeli także dwaj ponurzy mężczyźni siedzący z przodu. Natomiast Schelleberg, zajmujący podobnie jak Sophie tylną kanapę, gadał jak najęty. Serdeczny i nawet wylewny, pełen zrozumienia dla jej sytuacji, próbował naciągnąć ją na zwierzenia, prawie nie wspominając o Kellermannie, dużo za
to mówiąc o Krügerze, na dodatek w samych superlatywach. Podkreślał, że są zaprzyjaźnieni, a Sturmbannführer niezwykle ceni zarówno jego przyjaźń, jak i współpracę na gruncie zawodowym. Wie, że Sophie jest również współpracowniczką Krügera i to jest wspaniała okoliczność, zgoła nadzwyczajna. Ma nadzieję, że od tej pory będą tworzyć wspaniały, zgrany zespół i osiągną razem niejedno. Sophie musi jednak zrozumieć, że nim zaczną wspólną pracę, powinni się poznać nieco lepiej. A zatem Sturmbannführer z chęcią wysłucha, co Sophie ma mu do powiedzenia, zarówno na swój, jak i Krügera temat. Im więcej szczegółów, tym rzecz jasna lepiej. Ponieważ Sophie milczała, bez ruchu wpatrując się w berliński pejzaż, Schellenberg nieco zmienił taktykę. – Niebawem spotkamy się z twoim znajomym, wiesz? – zapytał. Tym razem doczekał się reakcji. Sophie zamrugała, niczym osoba wybudzająca się z głębokiego snu, po czym oderwała skroń od szyby. Po raz pierwszy, odkąd opuścili Twierdzę, spojrzała za swego rozmówcę. – Po co? – zapytała ochryple. – Słucham? – Schellenberg uniósł brwi. Jego zdziwienie wyglądało na całkiem autentyczne. – Po co pan to robi? – Co takiego? – Wyrywa mnie pan z łap Kellermanna, by dalej przesłuchiwać, podając się za przyjaciela Krügera? Schellenberg nie spodziewał się takiej szczerości. Ale już dawno nauczył się, że otwarte stawianie sprawy w niektórych wypadkach nader ułatwia życie. Można wtedy niezwłocznie ustosunkować się do meritum, nie tracąc czasu na
rozmontowywanie zasieków. – Nie przesłuchuję pani, panno Mersteger. – A zatem nie jestem aresztowana? – Aresztowana? Co też pani przyszło do głowy? Wyciągnąłem panią z tarapatów, nieprawdaż? A teraz jeździmy sobie po Berlinie i zastanawiamy się wspólnie, jak mogłaby wyglądać współpraca pomiędzy nami. Sophie pokręciła głową. Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Nie mogła zapanować nad ogarniającą ciało niemocą. – Chce pan, bym z wami współpracowała? – Jest to moim życzeniem. Jako wyróżniająca się funkcjonariuszka Kripo... – Czegoś pan o mnie nie wie, Herr Sturmabannführer – powiedziała sennie. Schellenberg, choć nienawidził, gdy mu przerywano, zamilkł. Zamiana zachodząca w tej dziewczynie była widoczna gołym okiem. Ona nie zwracała uwagi na jego zdumienie. W ogóle zdawała się niczego nie zauważać. Była po prostu wpatrzona w głąb siebie. Mówiła cicho, beznamiętnie, jakby czytała na głos niezbyt interesującą książkę. – Rudi miał niezwykły umysł. Szybki, błyskotliwy, zdolny do głębokiej analizy zjawisk, dostrzegania szczegółów, których nikt inny nie mógłby dostrzec, a jednocześnie potrafiący ujrzeć rzeczy z naprawdę szerokiej perspektywy. Zaczytywał się w klasykach, wie pan, Goethe, Schiller, Heine... Kochał śpiew, był znawcą sztuk plastycznych, a przy tym uroczym, zabawnym kompanem. Na jego słowie można było polegać. Miał ogromne pokłady życzliwości dla świata i ogromną chęć poznawania go. Prawda, że niezwykły człowiek? Schellenberg milczał. Zaczynał się domyślać, ku czemu zmierzała ta rozmowa.
– To znaczy, poprawnie mówiąc, byłby niezwykłym człowiekiem, gdyby nie fakt, że Rudi przeszedł w dzieciństwie ciężkie zapalenie opon mózgowych. Od maleńkości nie chodził, nie był w stanie samodzielnie się załatwić, trzeba było pomagać mu przy posiłkach. Miał kłopoty z mówieniem; z tego powodu niektórym wydawał się wiecznie zaślinionym idiotą. Gdy miał gorsze dni, kontakt z nim bywał ograniczony, co w żaden sposób nie unieważniało cech, o których wspomniałam. Może nie dało się go zaliczyć do geniuszy, ale i tak przerastał inteligencją i cechami charakteru większość znanych mi ludzi. – To bardzo smutne – powiedział Schellenberg. – Och nie, smutna część dopiero nastąpi. Cztery i pół roku temu przyszli po niego. Okazało się, że w naszym nowym państwie nie ma miejsca dla takich ludzi jak on. Rzesza takich nie potrzebuje. Führer ich nie potrzebuje. Więc zniknął. Rudi, mój ukochany brat. Rok walczyłam. Potem dowiedziałam się, że nie żyje. Schellenberg zrozumiał. Pochylił się w stronę kierowcy i klepnął go w ramię. – Jedź do nas – polecił zduszonym głosem. – Kellermann obiecał mi, że załatwi sprawę Rudiego, jeśli wstąpię do policji. Tylko dlatego się tam znalazłam. On nie kiwnął palcem, ale uznał, że jestem mu winna ogromną przysługę. Srodze się przeliczył. Gdy śmierć Rudiego wyszła na jaw, twierdził, że nie mógł nic zrobić. To jest właśnie prawda o mnie i Kellermannie, panie Sturmbannführer. – Rozumiem. – Obawiam się, że pan nie rozumie. – Sophie! – krzyknął, gdy zorientował się, że jego pasażerka nie zamierza mówić dalej.
Niczym kobra atakująca ofiarę Sophie Mersteger pochyliła się do przodu, szarpnęła za klamkę i szczupakiem rzuciła się w bok. Kierowca Schellenberga, po otrzymaniu od niego polecenia jazdy do siedziby służby bezpieczeństwa, przyspieszył nieco, ale ze względu na wieczorny ruch nie przekraczał pięćdziesiątki. Taka prędkość, dla każdego, kto postanawia wysiąść z samochodu, stanowi prawdziwe wyzwanie. Sophie upadła na bruk ulicy, starając się bez powodzenia zamortyzować upadek dłońmi. Siła upadku okręciła nią kilkakrotnie, wyrzucając na chodnik. Przez chwilę leżała nieruchomo, całkowicie obojętna na wołanie zdumionych i przerażonych przechodniów. Z oddali słyszała krzyk Schellenberga i pisk opon drących kamienny bruk Friedrich Strasse. Podniosła się, zaciskając zęby i nie zwracając uwagi na złamaną rękę. Nie czuła bólu. Nie czuła w ogóle niczego, poza dojmującą koniecznością wykonania ostatniego kroku. Chwiejnie podeszła do bariery mostu. Sprewa była w tym miejscu stosunkowo wąska, po obu stronach ozdobiona zadbanymi bulwarami i licznymi kawiarniami, o tej porze roku wypełnionymi gośćmi. Pomyślała, że musi się pospieszyć. Towarowa barka, którą dostrzegła przed piętnastoma sekundami, już w połowie schowała się pod mostem. Sophie Mersteger z dużym wysiłkiem przeszła przez barierę, po czym skoczyła, niczym pływak startujący w zawodach rozgrywanych na olimpijskim basenie. Uderzyła głową o pokład barki i zmarła, nim samochód Schellenberga zdołał się zatrzymać na dobre.
20.00 – 22.00 Krüger spieszył się jak nigdy, myśląc o zmianie planów, pogodzie, zbyt dużym ruchu ulicznym i własnej głupocie. Nawet nie kalkulował ryzyka dekonspiracji; zbyt wiele rzeczy się zmieniło i zbyt wiele nowych elementów musiałby wziąć pod uwagę, by teraz się nad tym zastanawiać. Mimo wszystko znajdował się blisko celu; uznał to za najważniejsze. Musiał zdać się na improwizację i, co bardzo go zdziwiło, niespecjalnie odczuwał z tego powodu dyskomfort. Owszem, przez lata nauczył się być człowiekiem ostrożnym, zapobiegliwym i wolał nie improwizować, ale jego prawdziwa natura była inna. Kiedyś pchała go do czynów, które inni uznaliby za szalone, dla niego zaś były po prostu koniecznością. Nieoczekiwanie przypomniały mu się szerokie ukraińskie przestrzenie, gromady śmiertelnie groźnych jeźdźców przemierzających wojenne szlaki do wtóru krzyków mordowanych, huku karabinowych wystrzałów, trzasku płomieni palonych wsi, stukotu kopyt i poskrzypywania siodeł. Pamiętał głód, strach, krew i przemożną chęć wyrwania się z piekła. A jednocześnie odczuwał wtedy potężną siłę, która kazała mu uporczywie podążać wytyczonym szlakiem. Bał się, a jednocześnie, jak nigdy dotąd, czuł, że nareszcie jest coś wart. Że nie wszystko w jego życiu składa się tylko ze zdrady, kłamstwa i przemocy. Że może odczuwać coś więcej. Może odczuwać miłość.
I może w końcu stanie się wartościowym człowiekiem. Dlaczego akurat teraz przebiegały mu przed oczami te obrazy, dawno zakopane w najgłębszych czeluściach pamięci? Czy wywołało je oczekiwane zamknięcie najważniejszego rozdziału w życiu? Postawienie ostatniej litery tej ciągnącej się przez dwa dziesięciolecia epopei? Możliwe. Przecież tam, na Ukrainie, wszystko się zaczęło. Złapał się na tym, że dawne wspomnienia nadal wywołują ból. Zapiekły go oczy. Poczuł w ustach suchość: tak dobrze znaną i tak bardzo znienawidzoną, że niemal odebrało mu dech. Ocknął się w momencie, gdy tuż przed sobą zobaczył żółtą ścianę tyłu stojącego na przystanku autobusu. Wcisnął mocno hamulec, opony zapiszczały przeraźliwie, szarpnął kierownicą... Trzyosiowy, dwupiętrowy mastodont mignął tuż za prawą szybą, kierowca zatrąbił donośnie, wymyślając mu pewnie od ostatnich idiotów, Krüger odzyskał panowanie nad samochodem, po czym, gdy oddalił się od przystanku o dobre sto metrów, zwolnił. Skupił uwagę na ruchu ulicznym i prowadzeniu auta. Skręt, prosta, kolejny skręt, tym razem w drugą stronę, kolejna prosta, światła, skrzyżowanie, skręt, gaz, hamulec. Stop. Zatrzymał się, niemal uderzając zderzakiem w zardzewiałą bramę. Mając już pod kontrolą rozbiegane myśli, wypadł z samochodu jak na sprężynie, kłódka i skobel opadły z hukiem, wrota uderzyły o ceglany mur. Krüger wskoczył na powrót za kierownicę. Silnik warknął i opel energicznie wtoczył się na dziedziniec. Mimo iż liczyła się każda sekunda, Krüger cofnął się biegiem i zamknął bramę. Nie chciał, by
ktokolwiek zaczął zastanawiać się nad faktem, że wrota strzegące wejścia na teren opuszczonej fabryczki stoją, jak nigdy, otworem, a na dziedzińcu parkuje samochód z włączonym silnikiem. Przeskakując po dwa stopnie, dotarł na strych. W pomieszczeniu panował niemal całkowity mrok, lekko rozjaśniony przez dalekie latarnie stojące wzdłuż Friedrich Strasse. Jak poprzednio pachniało kurzem i pleśnią. Krüger zapalił małą latarkę i starając się niczego nie dotykać, dotarł do stojącego pod ścianą stołu. Karabin wydawał się nietknięty i gotów do akcji. Światło odbiło się w soczewce celownika. Rozładował broń, a potem rozłożył ją kilkoma płynnymi ruchami. Niemal po omacku ułożył części w futerale wiolonczeli, a następnie wrzucił do niego dwie łódki amunicji. Pobiegł z powrotem. Schody zadudniły głucho. Niemal wywrócił się, w ostatniej chwili omijając leżącą na środku stertę żelastwa. Na dziedzińcu podbiegł do samochodu, grającego włączonym silnikiem. Wrzucił futerał do bagażnika, po czym sięgnął po leżącą w głębi walizkę. Wyciągnął ją na zewnątrz. Cicho trzasnęły zamki. Wyjął ze środka elegancki czarny garnitur, białą koszulę, gustowny krawat i długi letni płaszcz. Szybko rozebrał się do bielizny, byle jak upychając w walizce stare ubranie. Ubrał się, starając się nie pognieść garnituru ani nie ubrudzić go zalegającym na dziedzińcu kurzem i ceglanym pyłem. Na dnie schowka leżało duże lustro. Wyciągnął je i ustawił pionowo, opierając górną krawędź o otwartą klapę bagażnika. Spojrzał wprost w lśniącą taflę. W półmroku błysnęły szkła okularów, siwa, podobna do lwiej grzywa odbijała się jasną plamą od panującego w tle
półmroku. – Żegnaj – szepnął. Mocnym ruchem złapał się za włosy i szarpnął. Peruka oderwała się z nieprzyjemnym plaśnięciem, ale Krüger nawet się nie skrzywił. Powieka nie drgnęła mu również, gdy odrywał wąsiki i brodę i wrzucał je, w ślad za peruką i okularami, do walizki. Gdy ujrzał swoje odbicie, ledwie widoczne w ciemności, przestał się dziwić, że dotychczasowa maskarada tak długo spełniała swoją rolę. Metamorfoza nastąpiła przedwcześnie, ale była kompletna. W eleganckim, kosztownym, wieczorowym garniturze, z gładko ogolonymi policzkami i czernią krótkiej fryzury, bez brody, wąsów, okularów i wesołych iskierek w oczach nie wyglądał na innego człowieka. Stał się innym człowiekiem. *** Julia Mondell wyszła z salonu Kitty kilka minut po Krügerze. Dobrze znała swego gościa, więc choć domyślała się, że bardzo mu się spieszy, odczekała dłuższy moment, by nie natknąć się na niego w holu ani tym bardziej na ulicy. Wiedziała, że umie obserwować i jest bardzo domyślny. Nie miała ochoty odpowiadać na jego pytania. Instynktownie czuła, że nie będzie potrafiła zbyć go byle czym. Po kilku minutach szybkiego marszu dotarła do Kürfursterdamm. Pogodny, aksamitny wieczór przyciągnął w to popularne miejsce tysiące berlińczyków. Kolorowi, uśmiechnięci przechodnie spacerowali szerokimi trotuarami, podziwiając podświetlone witryny sklepów, w najbardziej pomysłowy sposób prezentujących różnorakie towary
najwyższej jakości. Sporo ludzi zajmowało miejsca przy stojących wprost na chodniku stolikach niezliczonych kawiarni i ekskluzywnych restauracji. Julia nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Weszła do jednej z pośledniejszych restauracji znajdującej się niedaleko skrzyżowania Kudammu z Wieland Strasse. Lekko skinęła głową urzędującemu za barem jegomościowi, który odpowiedział jej równie dyskretnym gestem. Minęła bar, po czym weszła na zaplecze. Mały pokoik pełniący rolę biura był pusty. Jak zwykle. Podniosła słuchawkę stojącego na biurku telefonu. – Halo? – usłyszała schrypnięty, szorstki głos. – Tu Julia Mondell. – Dobry wieczór. Mam nadzieję, że tym razem przynosisz dobre wieści. Ciężki, gardłowy bawarski akcent. I każde słowo, nawet neutralne, bardziej przypominające oskarżenie niż rozmowę. – To już pan sam oceni. Przed chwilą był u mnie Krüger. – On nader często u ciebie gości, nie mylę się? – Owszem. Tym razem spotkał się z pułkownikiem von Bechsteinem. Cisza po drugiej stronie linii była pełna skupienia. Julia doskonale zdawała sobie sprawę, że rozmówca, stary policyjny pies gończy, ma pamięć, która pozwala mu błyskawicznie wydobyć z jej zakamarków każdą informację i dopasować ją do rzeczywistości. – To już drugi raz, prawda? – Owszem. Dokonali wymiany obrazu generała Haldera. Pierwsze dzieło bardzo się Krügerowi nie udało i Halder złożył reklamację. – Słyszałem o tym – mruknął mężczyzna. – Generał był
ponoć wielce niezadowolony. – Wcale mu się nie dziwię – powiedziała Julia. Gdy przypomniała sobie pierwszą wersję portretu, mimowolnie uśmiechnęła się. Wprawiło ją to w dumę. Nawet podczas kontaktów z tym człowiekiem potrafiła zachować pogodę ducha. – Więc powiadasz, że dokonali wymiany. – Tak. Bechstein wręczył Krügerowi stary obraz, a Krüger dał Bechsteinowi nowy. Rzeczywiście, dużo lepszy. – Po prostu wymienili się płótnami? – Obaj przynieśli obrazy w kartonowych tubach. Płótna były zwinięte. – Wymienili się portretami czy tubami również? – Tubami również. Ponownie zapadła cisza. Mogła oznaczać wszystko. Julia przełknęła ślinę. W kontaktach z tym człowiekiem nigdy nie była pewna, czy kroczy właściwą ścieżką. – Coś jeszcze? – usłyszała po chwili. Głos bardziej niż kiedykolwiek przypominał warczenie psa. – To wszystko. Spotkanie trwało bardzo krótko. Krüger wyszedł dosłownie dwie minuty po Bechsteinie. – Czy rozmawiali o czymś? – Tylko na temat obrazu. To była bardzo krótka, lakoniczna rozmowa. – Informuj mnie na bieżąco. Trzask. Julia odetchnęła z ulgą. Takie zakończenie rozmowy oznaczało niemal pochwałę. Szybkim krokiem wyszła z kawiarni. ***
SS-Oberführer Heinrich Müller odłożył słuchawkę i podrapał się po policzku. Miał trzydzieści dziewięć lat i sprawował funkcję szefa Geheime Staatspolizei. Uważał, że bardzo dobrze nadaje się do tej roli. Jego przełożeni podzielali tę opinię. Nim do władzy doszedł Adolf Hitler, Müller był nader sumiennym funkcjonariuszem monachijskiej dyrekcji policji i z jednakowym zapałem ścigał tak komunistów, jak i narodowych socjalistów. Uwadze tego krępego człowieka nie umykało nic, co było istotne dla śledztwa. Jego dominującymi cechami były sumienność i wysokie kompetencje. Miał wyjątkowy dar pozyskiwania informacji i tworzenia sieci informatorów. Julia Mondell należała do najbardziej wartościowych zdobyczy. Ten dureń Schellenberg, agresywny dyletant, któremu wydawało się, że arogancja i tupet są najwłaściwszymi atrybutami prawdziwego policjanta, na zlecenie Heydricha zorganizował ekskluzywny burdel, by od niedyskretnych dyplomatów wydobywać kuluarowe informacje i pilnie strzeżone tajemnice. Pomysł świetny, wykonanie, jak zwykle w wypadku SD – fatalne. Heydrich jednak, z niewiadomych dla Müllera przyczyn, uważał, że wszystko funkcjonuje jak trzeba, zostawiając swojemu pupilkowi kontrolę nad przybytkiem, a co za tym idzie – nad obiegiem informacji. Na to Müller oczywiście nie mógł pozwolić. Uważnie przestudiował dostarczone przez podwładnych życiorysy personelu. Julia zwróciła jego uwagę niemal od razu. Była wykształcona, cieszyła się dobrą opinią i nie miała przeszłości w zawodzie pani do towarzystwa. Obdarzona dobrym gustem, zmysłem obserwacji i niezbędną dawką lojalności
idealnie pasowała do zamiarów Müllera. Zwerbowanie jej nie przedstawiało specjalnych trudności: rozmowa trwała krótko i zaowocowała doniosłymi skutkami. Od tej pory Julia regularnie składała Müllerowi raporty o wszystkich bywających w salonie Kitty gościach. Choć nie miała dostępu do nagrań z podsłuchów, nad tymi bowiem sprawowali pieczę technicy Schellenberga, a Müller nie zdobył się na stworzenie konkurencyjnej instalacji, udało jej się pozyskać do współpracy kilka najbardziej atrakcyjnych i cieszących się największym wzięciem panienek. Od nich dowiadywała się o szczegółach zwierzeń szeptanych dziewczynom wprost do ucha przez gości. Müller tym samym ustrzelił jedną kulą dwa gołębie: miał wiedzę na temat umiejętności trzymania języka za zębami przez plejadę krajowych i zagranicznych dygnitarzy wysokiego szczebla oraz sprawował kontrolę nad poczynaniami Schellenberga. Pomysł, by Krüger handlował obrazami w salonie Kitty, był także jego autorstwa. Julii, która zresztą bardzo szybko została kochanką Krügera, przekonanie go do tego przyszło bez specjalnego trudu. Teraz Müller obracał w myślach informację otrzymaną od swojej agentki i próbował dopasować ją do posiadanej wiedzy. Był zły. Właściwie wściekły. Dzisiejszego dnia nic nie szło tak, jak powinno. Reichsführer domagał się informacji, a informacje, jak na złość, spływały niezwykle opornie, były fragmentaryczne i nie chciały ułożyć się w żadną sensowną całość. Müller uderzył pięścią w kosztowny blat biurka. Jutro z samego rana ma złożyć raport: niech to szlag. Od wielu miesięcy jego ludzie prowadzili szeroko zakrojone śledztwo
w sprawie skierowanej przeciw Führerowi konspiracji wewnątrz Wehrmachtu. Sprawa w zasadzie datowała się od pierwszych dni sprawowania urzędu kanclerza przez Adolfa Hitlera. Część wysokich rangą wojskowych nie pogodziła się z faktem, iż ich najwyższym przełożonym został dyletant, który zakończył karierę wojskową w randze kaprala. Pogardzali jego parweniuszowskim pochodzeniem, wybuchowym charakterem oraz nader często przejawianą skłonnością do używania demagogii. Von Bechstein, jako adiutant i powiernik tajemnic Franza Haldera, niejako w naturalny sposób znajdował się w kręgu zainteresowań gestapo. Do bycia w tej grupie predestynowało go chociażby jego arystokratyczne pochodzenie, jako że arystokracja, zwłaszcza pruska, nawet specjalnie nie kryła nieufności dla Wodza. Ale ani Haldera, ani von Bechsteina nie dało się na razie na niczym złapać. Obaj unikali krytycznych wypowiedzi na temat panującego ustroju, bez szemrania realizowali polecenia Führera, sprawiali wrażenie lojalnych i zaangażowanych w pracę. Plan nadchodzącej kampanii został opracowany szybko i kompetentnie. Müller oczywiście wiedział, że Hitler nie darzy Haldera sympatią, właśnie z tego powodu, że reprezentuje on wszystko to, czym Führer z całego serca gardzi. Obie strony, mimo iż współpracowały ze sobą, nie ceniły się i nie szanowały. Müller wiedział jednak, że Halder i podlegająca mu generalicja chętnie służyliby innemu przywódcy narodu. I Heydrich to wiedział. I Himmler. Wszyscy oni oczekiwali konkretów. Dowodów spisku. Winnych. Zrozumiałe: w obliczu nadchodzącej wojny należy zewrzeć szeregi i całkowicie oczyścić je z elementów niepewnych, defetystycznych, niezdecydowanych, nielojalnych.
Tym większa była frustracja Müllera. Raport Julii Mondell nie przyniósł przełomu. Owszem, fakt spotkania von Bechsteina z tym żałosnym fircykiem Krügerem w burdelu dla wyższych sfer był wart odnotowania, ale nic poza tym. Na Krügera Müller nie miał nic, poza niejasnymi podejrzeniami, że ten żałosny gówniarz Schellenberg wykorzystuje go do swoich, równie gówniarskich celów. Powodzenia. Herr Krüger był pionkiem, maleńkim pionkiem niewartym uwagi. A von Bechstein nadętym dupkiem z dobrego domu, robiącym karierę, jak oni wszyscy, dzięki koneksjom ustosunkowanego tatusia. Czy rzeczywiście? A może warto pogadać z jednym i drugim? Tak szczerze, od serca, poznać ich poglądy na takie kwestie jak lojalność wobec narodowosocjalistycznego państwa i Führera osobiście? Tknięty myślą podniósł słuchawkę telefonu. – Bergow? – Tak jest, Herr Oberführer. – Musisz ruszyć swoich ludzi. Chcę znać miejsce pobytu niejakiego Wilhelma Krügera. Oraz pułkownika Johannesa von Bechsteina. Jak ich znajdziesz, zamelduj, powiem ci, co dalej. *** Adam Buchman miał już za sobą etap zniesmaczenia własnym postępowaniem. Gdy za policjantami zamknęły się drzwi, w pierwszym, spontanicznym odruchu odczuł po prostu gwałtowną potrzebę ucieczki. Już dawno przewidział taką ewentualność i dokonał stosownych przygotowań: w anonimowym lokalu, o którym nie wiedział ani Krüger, ani nikt inny, czekało na niego dwadzieścia tysięcy marek i trzy
tysiące dolarów, dwa komplety autentycznych dokumentów na fałszywe nazwiska oraz komplet używanych, ale nigdy przez Buchmana nienoszonych ubrań. Mógł znaleźć się w tym mieszkaniu w ciągu dwudziestu minut, a za dwie godziny jechać pociągiem zmierzającym w stronę granicy duńskiej, szwajcarskiej albo francuskiej. Ucieczka, choć z racji pozostawienia przez Fegeleina kilku policjantów, którzy sterczeli pod domem Buchmana i najwyraźniej mieli dopilnować wypełnienia zawartego porozumienia, nie była łatwa, wydawała się Adamowi mimo wszystko możliwa do przeprowadzenia. Klatka schodowa miała boczne wyjście, którym można było dostać się na sąsiednie podwórko. Mało kto o tym wiedział, a Buchman nie sądził, by policjanci mieli czas to odkryć. Ale nawet o tym nie myślał. Wiedział dobrze, co się stanie, gdy nie dotrzyma zobowiązania. I doskonale zdawał sobie sprawę, że ten bezczelny młody gnój, Fegelein, jest w stanie wypełnić groźbę. Buchman umiał takich ludzi rozpoznać na pierwszy rzut oka, miał z nimi do czynienia nawet aż nazbyt często. Sam niestety do nich nie należał, więc po stawieniu pierwszego oporu w końcu powiedział wszystko, czego od niego żądano. Zrelacjonował swoją rolę w napadzie oraz szczegółowo zreferował sposób jego przeprowadzenia. Pokazał mapę kanałów. Precyzyjnie określił godzinę i miejsce przybycia Krügera. – Zrobisz dokładnie to, co nakazał ci szef – syczał Fegelein prosto w twarz Adama. – Wypełnisz wszystkie jego polecenia. Punktualnie o dziewiątej wejdziesz tylnymi drzwiami do banku. I otworzysz sejf, dokładnie według planu. – A wy? – zapytał idiotycznie.
– O nas się nie martw. Zjawimy się w odpowiednim momencie. Buchman pokiwał głową. Musiał wydać w ręce policji wspólnika, z którym przeżył naprawdę kawał życia, co z pewnością oznaczało dla niego wyrok śmierci, a w najlepszym wypadku obóz koncentracyjny. Musiał zrezygnować z półtora miliona marek zarobku. W zamian? – Dostaniesz dwadzieścia cztery godziny, by się ulotnić – powiedział Fegelein. – I damy spokój twojemu ojcu. To był właśnie haczyk. Chory na astmę starszy pan nie przeżyłby w obozie nawet miesiąca. A tam właśnie miał się znaleźć, gdyby Adam odmówił współpracy. Powód? Teczka Buchmana seniora była najpewniej grubsza niż teczka Krügera. Ojciec już dawno zaprzestał uprawiania złodziejskiego fachu, ale przecież dla policji to wcale nie musiało stanowić rozstrzygającego argumentu. Dobra policja może znaleźć dźwignię nacisku w każdej sytuacji. Interes był zatem bardzo prosty: albo Adam współpracuje i wydaje Krügera, albo sam zostaje aresztowany (zeznania zatrzymanych już przez ludzi Kellermanna wspólników stanowiły aż nadto wystarczające dowody współudziału w zabójstwie i zacierania śladów), a jego ojciec ląduje w obozie. Adam Buchman był fantastycznie utalentowanym kasiarzem. Dzięki uzdolnieniom, naukom ojca oraz tytanicznej pracy posiadł umiejętności otwierania każdego zamka, jaki występował na rynku. Nie było zabezpieczenia, z którym nie potrafiłby sobie poradzić. Umiał ponadto doskonale się maskować: swój fałszywy życiorys doprowadził do perfekcji.
Żadnemu sąsiadowi nie przyszłoby nawet do głowy, by podejrzewać go choćby o przejście na czerwonym świetle. Nie tylko wyglądał jak księgowy: zachowywał się i mówił jak księgowy. Obudzony w środku nocy odpowiedziałby na dowolne pytanie o sposoby sporządzania bilansu rocznego albo reguły rządzące prowadzeniem ksiąg buchalteryjnych. Jednak sam zdawał sobie sprawę, że brakuje mu niezbędnej w tym zawodzie twardości. Owszem, odnosił sukcesy. Ale gdy uczciwie spojrzał na swoją przeszłość, był zmuszony przyznać, że odnosił je dzięki Krügerowi. To jego wspólnik był skałą, o którą rozbijali się ich wrogowie. Krüger planował, zdobywał informacje, zapobiegał trudnościom; w razie potrzeby likwidował je i nie wyglądało na to, by te działania destrukcyjnie wpływały na sen albo choć wzbudzały wyrzuty sumienia. Krüger był głównym planistą, organizatorem i parasolem ochronnym. Źródłem królewskich zarobków. Przyjacielem. I teraz należało tego przyjaciela zdradzić. Buchman spojrzał na zegarek, po raz kolejny przeklął moment, w którym powziął decyzję, by przed skokiem odwiedzić swoje prawdziwe mieszkanie i zabrać kilka osobistych drobiazgów, po czym wyszedł. Gdy jechał w stronę włazu wskazanego przez Krügera, udawał, że nie widzi wypełnionego policjantami samochodu, podążającego za nim krok w krok. *** Cygan prowadził auto zgodnie z przepisami, choć w zasadzie więcej uwagi poświęcał widokowi we wstecznym
lusterku niż temu, co dzieje się przed przednią szybą. Odkąd awaryjnym wyjściem opuścili mieszkanie, Ewelina nie wypowiedziała ani słowa. Bała się, Cygan widział to doskonale. Ale nie chciał jej pocieszać. Nawet nie umiałby znaleźć odpowiednich słów. Równie dobrze jak ona zdawał sobie sprawę, jak wielkiego niebezpieczeństwa uniknęli i jak niewiele brakowało, by wpadli. I równie jasno oboje wiedzieli, że sporo jeszcze przed nimi; być może najbardziej niebezpieczna część zadania. Niemniej Ewelina naprawdę miała dość. Dlatego Cygan był jeszcze bardziej ostrożny niż zwykle. Do spotkania pozostało mu parę minut, dlatego pozwolił sobie na zastosowanie kilku prostych sztuczek: kluczył, zwalniał i przyspieszał, starał się przejeżdżać na żółtym świetle, by pokonać skrzyżowanie jako ostatni. Nie dostrzegł niczego niepokojącego: ścigający ich ludzie, z racji presji czasu, z pewnością zachowywaliby się w sposób bardziej ostentacyjny. Nikt za nimi nie jechał. Gdy zatrzymał samochód, Krüger już czekał. Cygan po raz kolejny doszedł do wniosku, że woli jego obecne wcielenie. Tamto, jego zdaniem, na kilometr zalatywało sztucznością i hipokryzją. To, że nikt go jeszcze do tej pory nie zdemaskował, świadczyło, zdaniem Cygana, raczej o ślepocie patrzących niż doskonałości kamuflażu. – Masz. – Krüger pochylił się i podał Cyganowi długą kartonową tubę, zawierającą pierwszą wersję portretu generała Haldera. – Nie zgub. – Nie zgubię. Mogę to zrobić sam – odparł, kładąc rurę na tylnym siedzeniu. Przeskok na nowy temat był gwałtowny i niczym
niezapowiedziany, ale Krüger doskonale wiedział, o czym mowa. Pokręcił więc głową. – Nie – odparł, patrząc na milczącą i bladą Ewelinę. Wiedział, że głęboko rani siostrę. Fakt, że ranili ją obaj, nie stanowił pocieszenia. Podział winy nie umniejszał jej wagi. – Nie miałeś czasu na przygotowania... – Poradzę sobie. – Masz już pomysł czy będziesz improwizował? – Ja zawsze mam jakiś pomysł. Jeśli mi się nie uda... Za późno ugryzł się w język. Nadal nie mógł oderwać wzroku od Eweliny. Delikatne rysy i zamyślony wyraz twarzy zawsze mocno na niego działały. Ale nie przypominał sobie, kiedy ten widok bolał aż tak mocno. – Jedź już. Krüger odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemności. Cygan zajął miejsce za kierownicą i ruszył zdecydowanie zbyt ostro. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że w kwestii bezpieczeństwa nic się nie zmieniło; nie ułatwiał sobie zadania, zwracając na siebie powszechną uwagę łamaniem przepisów drogowych. Zdjął nogę z gazu i ponownie poruszał się z prędkością najwyżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nim spotkał się z Mentorem, zatrzymał się nad brzegiem Sprewy w ciemnym, mało uczęszczanym miejscu. Wziął z bagażnika walizkę, potężnie się zamachnął i pewna część jego i Eweliny życia z chlupotem zniknęła w odmętach. – Kłopoty? – zapytał kilka minut później pan Henryk, widząc minę Eweliny. Cygan wzruszył ramionami, pomógł żonie wysiąść, a potem wręczył starszemu panu tubę z obrazem. Czarny mercedes majaczył w ciemności, mrucząc potężnym silnikiem. Mentor wyglądał jak dyplomata wysokiej rangi:
elegancki, ręcznie szyty garnitur leżał na nim idealnie, podkreślając szczupłość sylwetki i ostro kontrastując z oślepiającą bielą wykrochmalonej koszuli. – W tej kwestii nie – odparł. – Naprawdę powinniśmy jak najszybciej wyjechać. – Też tak uważam. Co nie zmienia faktu, że Wilek chce dokończyć, co zaczął. – Uparty jest. – Sam pan go tego nauczył. Szumski skinął głową. Powstrzymał się od uwagi, że upór jest raczej cechą wrodzoną, którą można co najwyżej wzmocnić. Obaj znali Krügera zbyt dobrze. Cygan spojrzał na zegarek. – Muszę lecieć. Jeśli chodzi o was, nic się nie zmieniło. Mentor ponownie przytaknął, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że to pusty gest. Zbyt wiele znaków wskazywało, że zmieniło się wszystko. Cygan ucałował Ewelinę, po czym zniknął w ciemności. *** Regierungs - und Kriminaldirektor Max Kellermann podjął gigantyczny wysiłek, by zaszczepić samemu sobie choć odrobinę optymizmu. Czym dysponował? Jak przedstawiał się bilans dnia? Fiasko operacji zatrzymania Krügera było ciosem pierwszym. Zdrada Sophie, a potem przejęcie jej przez Schellenberga, a zwłaszcza sposób, w jaki to się dokonało, stanowiły dubeltowy cios drugi. Kellermann poczuł się stary i zmęczony. Był naprawdę bliski wydania rozkazu zaniechania dalszych poszukiwań. Jeśli chodzi o niego, Krügera mogło pochłonąć piekło, wraz ze wszystkimi planami, tajnymi operacjami i nielegalnie zdobytą
fortuną. Miał wrażenie, że jeszcze rano był zupełnie innym człowiekiem, kierującym się odmiennymi motywacjami i napędzanym przez sprężynę, której istnienia nie mógł sobie teraz nawet przypomnieć. Ambicja, by odegrać się na tym poronionym malarzu za przegrany proces, wydała mu się teraz śmiechu warta. Fegelein miał całkowitą rację. Stare wilki muszą kiedyś odejść – i nigdy prawdziwość tego gorzkiego stwierdzenia nie wydała się Kellermannowi tak realna jak teraz. Wyciągnął z szuflady biurka kieliszek oraz butelkę kosztownej polskiej śliwowicy. Pochłonięty staraniem, by nie uronić nawet kropli trunku w drodze z butelki do kieliszka, aż podskoczył, gdy zadzwonił telefon. Oczywiście nie kropla, ale solidny haust wybornie pachnącego alkoholu poleciał na idealnie wypolerowany blat biurka. Kellermann zaklął najgorszymi słowy, po czym ostrożnie odstawił pękatą butelkę. Telefon dzwonił jak oszalały. Kellermann nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Ale natręt nie dawał za wygraną. W końcu Kellermann sięgnął po słuchawkę. – Halo? – warknął. – Policja? Czy to policja? Ja mówię, że dzisiaj odbędzie się napad, na kasę oszczędności. O dziewiątej wieczorem, słucha pan? Taki jeden duży, pulchny namawiał się z takim drugim starszym, siwym i w płaszczu. Słucha pan? Kellermann nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Czy to sen? Halucynacja? Obłęd? – Stałem obok i słuchałem, wszystko jak na spowiedzi. Mają napaść na bank oszczędnościowy, ten zaraz przy stacji metra, na Georgen Strasse. – Chwileczkę – zdołał w końcu powiedzieć Kellermann. Głos
w słuchawce był dziwny, piskliwy, jakby nierealny. Kto to, do cholery, jest? Mężczyzna? Kobieta? Dziecko? – Proszę powiedzieć od początku... – Przecież mówię, tylko pan nie słucha – przerwał głos niecierpliwie. – Dwóch ludzi się namawiało, a ja stałem obok. Mają wszystko zaplanowane. Jeden wejdzie od zaplecza, a drugi od frontu. O dziewiątej wieczorem, to dzisiaj będzie. Bank oszczędnościowy, Georgen Strasse. – Kim pan...? – zdołał powiedzieć Kellermann, nim usłyszał trzask. Przyglądał się ze zdumieniem trzymanemu w ręce kawałkowi ebonitu, jakby ten był w stanie wytłumaczyć mu, o co w tym wszystkim chodzi. *** Ewelina odłożyła słuchawkę. Starszy pan, przysłuchujący się wymianie zdań z szefem berlińskiego Kripo, uśmiechnął się. – Masz wyjątkowy talent dramatyczny – powiedział. – Jestem wariatką umiejącą przepowiadać przyszłość. Niczego nie muszę udawać – odparła. Uśmiech Mentora przygasł. Ten dzień powinien skończyć się jak najszybciej. *** Donos? Czy majaczenie wariata? Owszem, Kripo nader często korzystało z informacji dostarczanych przez praworządnych obywateli. Informacje te w znaczącym procencie okazywały się cenne, pozwalające karać bandytów, odnajdywać łupy, a w niektórych przypadkach nawet zapobiegać przestępstwom. Jednak
niedawny rozmówca, choć w jego wypowiedzi tkwiło pewne racjonalne jądro, nade wszystko sprawiał wrażenie człowieka niespełna rozumu. Rzekoma rozmowa dwóch mężczyzn planujących napad na bank była zapewne wytworem jego chorego umysłu. Dumał, nie mogąc zdecydować, co dalej z tą sprawą zrobić, i nawet ponownie sięgnął po śliwowicę, gdy drzwi gabinetu huknęły o ścianę i do środka wpadł Fegelein z wyrazem triumfu na twarzy. Kellermann podskoczył jak oparzony i już otwierał usta, by zbesztać swego młodego zastępcę i posłać go do wszystkich diabłów, ale Fegelein zaczął mówić i nie dał mu dojść do słowa przez blisko pięć minut. Kellermann ponownie odstawił butelkę na biurko, a potem już tylko uważnie słuchał. Po pięciu minutach, nawet bez wspomagania w postaci śliwowicy, udało mu się odnieść zwycięstwo nad zmęczeniem i frustracją. Idiotyczny telefon sprzed kilku minut doskonale współgrał z ustaleniami poczynionymi przez Fegeleina. Kellermann poczuł coś w rodzaju zapału. Może nie wszystko jeszcze stracone. – Skąd pewność, że Buchman nie naopowiadał panu bajek? – zapytał ostrożnie. Butelka i kieliszek wróciły do szuflady. – Mam w ręku jego ojca – odparł Fegelein, mrużąc oczy. – To stary złodziej, zaczynał ładnych parę lat przed Wielką Wojną. Kiedyś przysłużył się hamburskiej policji i zawarto z nim układ, w wyniku którego mógł przejść na emeryturę. To było coś w rodzaju umowy, którą pan zaproponował Krügerowi. Tyle że stary Buchman miał dość oleju w głowie, by z niej skorzystać. Niemniej jego teczka jest bardzo gruba, a mój kolega Rupert Hinlein ma do niej dostęp. Więc po prostu zagroziłem, że Adam Buchman nie tylko znajdzie się w obozie
z powodu swego zboczenia, ale także tatuś wyląduje w więzieniu i osobiście postaram się o to, by go nie opuścił wcześniej niż w drodze na cmentarz. Kellermann spojrzał na Fegeleina bystro. Ten młody uczył się zadziwiająco szybko, co wróżyło mu naprawdę świetlaną przyszłość. Niektórzy do końca kariery nie są w stanie zrozumieć, na czym polega istota tej pracy i za pomocą jakich metod osiąga się skuteczność. – Dobrze – powiedział. – Zreasumujmy: Volkssparkasse, punktualnie dziewiąta wieczorem. Buchman dostanie się do banku tylnym wejściem, a Krüger ma odciągnąć uwagę strażników, dobijając się do drzwi frontowych. – Tak jest. – Fegelein, niech pan posłucha uważnie. To jest szansa, ale pod warunkiem, że damy im działać. – Rozumiem. – Młody człowiek kiwnął głową z uznaniem. Kellermann zaczynał wracać do formy. – Musimy ich złapać na gorącym uczynku. – Samo aresztowanie Krügera w drzwiach banku niczego nam nie da, rozumie pan? – Więc musimy pozwolić mu wejść i dokonać rabunku. – Zna pan trasę Buchmana? – Z grubsza. Wejdzie do kanału przy Bunsen Strasse, tuż nad rzeką. Kontrolujemy jego ruchy. Ma go na oku kilku moich ludzi. – Dobrze. Ma pan z nimi łączność? – Oczywiście. – Przekaże im pan, by zeszli do kanałów i podążali za Buchmanem w bezpiecznej odległości. Ich zadaniem nie jest inwigilacja, tylko odcięcie drogi odwrotu. – Zaraz przekażę.
– A my zasadzimy się od frontu. – Kellermann spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po ósmej. – Mamy dziesięć minut na zebranie ludzi i poinformowanie ich o celu akcji. Musimy naprawdę się pospieszyć. *** Przez lata działalności Krüger posiadł w stopniu niemal doskonałym umiejętność koncentrowania się na zadaniu i wyłączania emocji. Z tego powodu nie myślał o zawaleniu się jednego z podstawowych punktów planu, jakim była zmiana miejsca akcji. Zapomniał o zmarnowaniu wielu godzin spędzonych na badaniach topograficznych, pomiarach odległości, badaniu kąta padania promieni zachodzącego słońca i wpływu zapadającego zmroku na skuteczność strzału. To już nie zaprzątało jego uwagi. Odkąd dowiedział się o nowym miejscu spotkania, myślał tylko o jak najdogodniejszym stanowisku, z którego mógłby oddać skuteczny strzał. Krüger znał topografię Unter den Linden do tego stopnia, że był w stanie odtworzyć z pamięci dokładne lokalizacje wszystkich budowli, zaułków i bocznych uliczek. Wokół Staatsopery było sporo budynków, wybór nie należał jednak do prostych. Większość z nich była gmachami użyteczności publicznej, z natury rzeczy stosunkowo trudno dostępnymi. Ulica, główna arteria stolicy, należała do niezwykle ruchliwych i nawet wieczorem wprost tętniła życiem. Sądził jednak, że uda mu się znaleźć odpowiednie miejsce. Zatrzymał samochód w małej, cichej uliczce, biegnącej równolegle do rzeki. Wysiadł, po czym wyciągnął z bagażnika futerał wiolonczeli. W bagażniku obok walizki znajdowało się również niewielkie pudełko z umieszczonym na zewnątrz
mechanizmem zegarowym. Krüger nastawił godzinę na dwudziestą pierwszą piętnaście, po czym przycisnął sterczący u góry guzik. Zegar zaczął miarowo odliczać czas. Głęboko wcisnął na oczy kapelusz, starając się, by twarz całkowicie zniknęła pod obszernym rondem, i wolnym krokiem, niedbale wymachując futerałem, ruszył przed siebie. Po kilku minutach dotarł do wypełnionej spacerowiczami Unter den Linden. Gmach opery dostojnie rozpierał się po drugiej stronie arterii, ale Krüger nawet na niego nie spojrzał. Jego uwagę pochłaniał przede wszystkim cel podróży: historyczny budynek Arsenału, pełniący obecnie rolę muzeum eksponującego chwałę niemieckiego oręża. O tej porze ta szacowna instytucja była oczywiście zamknięta, Krüger zapukał jednak do drzwi. Pomyślał, że jeżeli dozorcy mają zakaz otwierania komukolwiek po godzinach pracy, jego plan spali na panewce. Gdy będzie starał się dostać do budynku tylnymi drzwiami, straci zbyt dużo czasu. Jego manipulacje mogą ściągnąć czyjąś uwagę. Ostatnie, czego potrzebował, to wścibski patrol policji zainteresowanej ubranym na czarno mężczyzną, forsującym drzwi muzeum za pomocą wytrycha. Ku swej niekłamanej uldze usłyszał szuranie, a potem głos, należący niewątpliwie do starszego człowieka. – Kto tam? – Policja. Asystent kryminalny Jens Sonntag. Proszę otworzyć. – Policja? W jakiej sprawie? – Wytłumaczę, kiedy mnie pan wpuści do środka. Wahanie było niemal namacalne, ale najwyraźniej w głowie dozorcy przeważył legalizm i poszanowanie władzy. Krüger usłyszał zgrzyt klucza, a potem potężne odrzwia skrzypnęły
głośno. Krüger pchnął je, starając się, by jego plecy zamaskowały ruch i uczyniły go stosunkowo niewidocznym z ulicy. Dozorca, który rzeczywiście okazał się rumianym na twarzy sześćdziesięciolatkiem, poleciał w tył z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Krüger jednym ruchem zamknął za sobą drzwi, upuścił futerał, a potem skoczył na strażnika. Nim tamten zdążył upaść, Krüger pozbawił go przytomności dwukrotnym uderzeniem pięścią w skroń. Cofnął się do drzwi, przekręcił klucz w zamku, po czym rozejrzał się. Hol był obszerny i prowadził do głównej sali wystawienniczej. Po prawej stronie znajdowały się schody na piętro. Krüger był tu raz, przeszło rok temu, i od tej pory nic się nie zmieniło. Złapał bezwładnego strażnika pod pachy i bez większego wysiłku zaciągnął go do oddzielonej od holu grubą szybą stróżówki. Jej wyposażenie okazało się nader użyteczne: na ścianie długimi rzędami wisiały starannie opisane klucze do wszystkich pomieszczeń muzeum, w szafce natomiast, oprócz zawiniętej w papier kanapki i butelki z herbatą, leżał kłąb sznurka. Krüger za jego pomocą skrępował nieprzytomnego strażnika, po czym zakneblował go znalezioną w kieszeni chusteczką, upewniając się, że mężczyzna jest w stanie oddychać przez nos. W razie potrzeby potrafił zabić bez wahania, ale starał się trzymać zasady niestosowania przemocy w sytuacjach, gdy nie było to absolutnie konieczne. Ten człowiek nie był niczemu winien ani nie stanowił przeszkody na drodze do realizacji planu. Wrócił do holu. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni Mausera, nakręcił na lufę tłumik, podjął z podłogi futerał i z bronią w ręku bezszelestnie ruszył w kierunku schodów. W absolutnej ciszy dotarł na piętro. Budynek wydawał się
całkowicie wyludniony. Ogłuszony strażnik pilnował go najwyraźniej w pojedynkę. Krüger zaczął wspinać się bocznymi schodami na dach. Gdy znalazł się na górze i szybkim spojrzeniem omiótł otaczającą go przestrzeń, doszedł do wniosku, że ukształtowanie i zabudowa tego miejsca są wprost stworzone do jego celów. Dach bowiem był całkowicie płaski i zwieńczony kamienną barierą oraz regularnie rozstawionymi kamiennym rzeźbami strzegących Arsenału wojowników. Oba te elementy małej architektury mogły zapewnić leżącemu człowiekowi idealną osłonę. Krüger opadł na czworaki i zaczął pełznąć w kierunku wykonanego z granitowych płyt narożnika dachu. Gdy dotarł do celu, położył futerał na ziemi i wychylił się ostrożnie. Unter den Linden tonęło w światłach. Uśmiechnął się. Obecne stanowisko było nawet lepsze od poprzedniego. Miał doskonałą widoczność na wejście do opery, pozostając całkowicie zasłoniętym przed spojrzeniami przechodniów. Otworzył futerał, złożył broń, wsunął na miejsce łódkę z amunicją, po czym wprowadził nabój do lufy. Wychylił się ponownie. Ocenił, że będzie strzelał na dystans stu pięćdziesięciu metrów. Starannie skorygował nastawy bębna celownika. Gdy przyłożył oko do lunety, obraz był wyraźny i ostry. Spojrzał na zegarek i odetchnął głęboko. Za kilka minut wszystko się rozstrzygnie. *** Adam Buchman dwukrotnie już uległ żądaniom swego zbuntowanego żołądka, zatrzymując się i wymiotując gwałtownie, a potem przez minutę czy dwie dochodząc do
siebie. Mimo tych niezaplanowanych postojów starał się trzymać tempo. Co sto kroków rozkładał mapę i w mdłym świetle latarki studiował układ kanałów. Robił to z przyzwyczajenia, wskutek wieloletniego obcowania z Krügerem i wynikających z tego faktu nawyków. W tym wypadku czynność wydawała mu się zbędna; droga była prosta i starannie oznaczona. Nie sposób zabłądzić. Jak do tej pory wszystko szło gładko. Czuł, że jest niedaleko. Starając się nie zwracać uwagi na unoszący się w powietrzu fetor i chlupot ohydnej cieczy pod stopami, pokonał dwa ostatnie zakręty. W końcu zobaczył, tuż pod sufitem, namazany kredą znak X. Po raz ostatni rozłożył mapę i odetchnął z ulgą. Był niemal u celu. Posapując z wysiłku, przecisnął się przez ciasny korytarzyk i znalazł się w obszernej, prostokątnej komorze. Znowu targnęły nim torsje. Po raz kolejny przeklął dzisiejszy skok, Krügera i cholernych policjantów, którzy nie zostawili mu wyboru. Otarł ręką usta i omiótł latarką pomieszczenie. Po drugiej stronie komory znajdował się niski korytarz, położony metr ponad poziomem wody. By móc posuwać się do przodu, Adam musiał niemal zgiąć się wpół. Po chwili udało mu się dobrnąć do końca korytarza. Skierował w górę światło latarki. Czterometrowy komin kończył się drewnianą klapą. Buchman westchnął głęboko, po czym zaczął się wspinać po stalowych klamrach. Ostrożnie, starając się nie wywołać najmniejszego hałasu, nacisnął zbutwiałe drewno. Klapa uniosła się zadziwiająco lekko, nie wydawszy żadnego dźwięku. Rozejrzał się. Betonowy korytarz miał może dwadzieścia metrów długości i zdawał się całkowicie bezludny. Buchman chwycił latarkę w zęby, po czym podciągnął się. Gdy stanął na
nogach i jeszcze raz przyjrzał się korytarzowi, tym razem znacznie uważniej, odetchnął z ulgą. W pomieszczeniu nikt na niego nie czekał, a stalowe drzwi, prowadzące do zapierającej dech w piersiach fortuny, znajdowały się dokładnie tam, gdzie miały się znajdować. Według planu był w podziemiach banku. Informacje Krügera jak zwykle okazały się stuprocentowo dokładne. Szkoda tylko, że tym razem plan ten został skazany na równie stuprocentowe niepowodzenie. Ostrożnie wspiął się po schodach, a gdy znalazł się przed stalowymi drzwiami, oświetlił je latarką. Zamek rzeczywiście wyglądał na niezbyt skomplikowany. Wyjął z torby narzędzia i, mając poczucie całkowitego bezsensu swoich działań, zaczął nimi delikatnie manipulować przy zatrzasku. Po dwudziestu sekundach usłyszał ciche kliknięcie. Wystarczyło tylko nacisnąć klamkę. Buchman spojrzał na zegarek. Poczuł niedające się opanować mdłości. Jeszcze trzy minuty. Sto osiemdziesiąt sekund ciągnęło się jak jeszcze nigdy dotąd. *** Cygan nie mylił się: Iwan Piotrowicz Kolcow od początku lat dwudziestych był oficerem sowieckiego wywiadu wojskowego, a przez ostatnią dekadę rezydentem Razwiedupru w Niemczech. Przed dwoma laty, we wrześniu trzydziestego siódmego roku, otrzymał pilne wezwanie do Moskwy. Jako człowiek twardo stąpający po ziemi, znający reguły nieustannej walki o oczyszczenie szeregów organizacji ze szkodników i szpiegów, doskonale widział, co takie
wezwanie może oznaczać: mordercze przesłuchanie z użyciem nieludzkich tortur, szybki, cichy proces i kulę w tył głowy, gdzieś w najgłębszych kazamatach Łubianki. Tak zniknęło kilku znanych mu agentów. Fakt, że nie miał sobie nic do zarzucenia, nie odgrywał najmniejszej roli; jako człowiek znający na wylot komunistyczną ideologię wiedział, że obiektywnie może być niewinny, subiektywnie jednak jego wina nie będzie podlegała dyskusji. Gdy zgłosił się do gestapo i starał się to wszystko wytłumaczyć Müllerowi, dostrzegł, że tamten nie bardzo mu dowierzał. Kolcow był w stanie to zrozumieć: jako szef policji politycznej, stojącej na straży narodowosocjalistycznego państwa, Müller miał nieustannie do czynienia z wrogami ustroju i Rzeszy. Za wszelką cenę jednak starał się wpoić swoim ludziom, by ścigali rzeczywistych, a nie urojonych przeciwników. Czyszczenie własnych szeregów z najlepszych ludzi, motywowane koniecznością osiągnięcia kolejnego etapu w budowie ustroju, wydało mu się niedorzecznością, dlatego nie dał wiary wyjaśnieniom swego nowego podopiecznego. Jednak z terenu dochodziły wieści o znikaniu całych grup oficerów Razwiedupru, a dokładne sprawdzenie opowieści Kolcowa przyniosło zaskakujące wyniki: ten zasłużony funkcjonariusz wywiadu został rzeczywiście wezwany do Moskwy; było wysoce prawdopodobne, że jak wielu innych jego kolegów miał być przeznaczony do likwidacji. To, że zdecydował się ocalić życie i przejść na stronę dotychczasowego wroga, wydawało się w tym kontekście całkowicie logiczne i usprawiedliwione. Oczywiście, Kolcow został początkowo potraktowany nieufnie, co zresztą doskonale rozumiał. Gdy jednak zaczął dzielić się z przydzielonymi mu oficerami wiedzą na temat
funkcjonowania sowieckiego wywiadu w Niemczech i kilku krajach ościennych, szybko udowodnił, że może być niezwykle przydatny. Dzięki jego informacjom gestapo zdemaskowało paru dobrze zakonspirowanych agentów ulokowanych wśród wysoko postawionych oficerów Wehrmachtu. Kolcow okazał się niezwykle cennym nabytkiem. Müller otoczył go dyskretną ochroną i obsypał przywilejami. Dzisiejszy telefon od tajemniczego nieznajomego wytrącił Kolcowa z równowagi. Dotychczasowe próby szantażu, a takich zdarzyło się kilka, zwykle likwidował w prosty i skuteczny sposób, po prostu uśmiercając szantażystę. Za pierwszym razem popełnił błąd i poinformował o zdarzeniu Müllera, czym doprowadził go do wybuchu wściekłości. Szef gestapo nakazał Kolcowowi informować o takich zdarzeniach, o ile kiedykolwiek wydarzą się w przyszłości, zanim one nastąpią, a nie po fakcie. Müller, z czego nie zdawał sobie zresztą sprawy, osiągnął efekt odwrotny od zmierzonego: kolejne próby szantażu Kolcow załatwiał we własnym zakresie, nie informując o tym nikogo. Tym razem, oczywiście, zamierzał również zachować całkowitą dyskrecję. Czuł jednak, z właściwie był całkowicie pewien, że ma do czynienia z przypadkiem wyjątkowym, znacznie odbiegającym od dotychczasowych reguł. Człowiek, który do niego dzwonił, mówił zarówno po niemiecku, jak i po rosyjsku w sposób niezbyt charakterystyczny, bez żadnych gwarowych czy regionalnych naleciałości. A jednak jego sposób mówienia coś Kolcowowi przypominał; ów mężczyzna znał takie fakty z życia Kolcowa, których nie znał nikt: przynajmniej nikt z żyjących. Były to fakty, których ujawnienie zniweczyłoby wszystko, na co Kolcow pracował przez wiele
ostatnich lat. Na to nie mógł pozwolić. I nie istniała cena, jakiej nie byłby gotów zapłacić. Dlatego wymknął się tylnym wyjściem i szybkim krokiem, ryzykując wściekłość Müllera, poszedł na miejsce spotkania. Już niedaleko. A potem sobie przypomniał. Już wiedział, z kim ma do czynienia. *** Heinrich Müller kończył czytać raport. Nie był z niego zadowolony. Zbyt wiele było w nim ogólników, nieudokumentowanych podejrzeń czy wręcz ordynarnych plotek. Informatorzy zawodzili, kilku zdarzyło się po prostu zmyślać. Müller obiecywał sobie ostro się z nimi porachować, niemniej jednak to nie rozwiązywało jego obecnego problemu. Reichsführer wraz z wiecznie niezadowolonym Heydrichem żądali głów, jednak, zwłaszcza po kacu związanym z aferą generała von Fritscha, oczekiwali również dowodów. Niezbitych dowodów. Żadnych nieuzasadnionych oskarżeń. Niech to diabli porwą. Dźwięk dzwonka telefonu ostro przeciął wieczorną ciszę. Müller podniósł słuchawkę. – Tak? – Herr Oberführer, melduję, że Kolcow wyszedł z budynku tylnym wyjściem i nie wpisał się do książki wejść i wyjść. Müller był nadal myślami przy raporcie, ale nazwisko Kolcowa uruchomiło w jego mózgu sygnał alarmowy. Skupił myśli. – Kiedy? – warknął. – Przed kilkoma minutami. Czy to było uzgodnione?
Właśnie wtedy Müller wybuchnął. Zawsze starał się trzymać nerwy na wodzy, wobec podwładnych zachowując raczej szorstką rezerwę i profesjonalny dystans. Uważał, że na atakach wściekłości nie da się zbudować niczego konstruktywnego. Sam był człowiekiem sumiennym i w swoich współpracownikach cenił nade wszystko sumienność i wyciąganie wniosków z popełnionych błędów. Zbyt nerwowych podwładnych po prostu zwalniał. Jednak teraz eksplodował. Wadliwy raport oraz czekające go spotkanie z Heydrichem i Himmlerem były z pewnością jedną z przyczyn napadu wściekłości. A samowola Kolcowa po prostu przelała kielich goryczy. – Durnie! – ryknął, po czym gwałtownie zerwał się z krzesła. – Kolcow nawet wysrać się chodzi za moją zgodą, zrozumiano? Ile razy mam wam to powtarzać? Znajdujący się po drugiej stronie linii funkcjonariusz zachował zdumiewająco zimną krew. – Tak jest, Herr Oberführer. Melduję, że za Kolcowem podąża dwóch pieszych agentów oraz dwóch zmotoryzowanych, mających łączność z centralą. Obecnie Kolcow idzie Friedrich Strasse w stronę Leipziger Strasse. Czy mam go zatrzymać? Müller błyskawicznie się uspokoił. Co za cholerny dzień. – Nie – powiedział po dłuższej chwili. – Nie spuszczać z oka. I meldować na bieżąco. *** Cygan, ubrany w szary garnitur, szary płaszcz i niczym niewyróżniający się kapelusz, stał po północnej stronie Unter den Linden. Wejście do opery znajdowało się dokładnie po
drugiej stronie ulicy. Jeszcze stosunkowo bezludne: spektakl miał skończyć się dopiero za chwilę; za kilka minut przez szerokie, dwuskrzydłowe wrota runie rozbawiona i rozdyskutowana ludzka fala. Cygan musiał przyznać, że Kolcow świetnie to sobie wymyślił: tłum jest w stanie zneutralizować wszelkie niespodzianki. Osłonić przed niepożądanymi obserwatorami. Przy odrobinie wprawy zapewnić niemal anonimowość. Cygan jednak nie zwracał na razie uwagi na drzwi. Uważnie przyglądał się przejeżdżającym samochodom i przechodzącym obok pieszym. Starał się dostrzec wszelkie anomalie ulicznego ruchu. Wyłowić z tłumu czytającego gazetę tajniaka albo zbyt wolno poruszający się samochód. Zauważyć niewyraźny cień w miejscu, w którym nie powinno go być. Wyglądało na to, że nikt go nie śledził. Nikt nie chciał zakłócić spotkania, które miało się rozpocząć dosłownie za minutę. *** Osiemnastu ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy dyrektora Maxa Kellermanna stało w cieniu bramy kamienicy znajdującej się dokładnie naprzeciwko Volkssparkasse lub zajmowało miejsca w zaparkowanych w pobliżu samochodach. Wszyscy mieli doskonały widok na główne wejście do banku. Choć byli doświadczonymi policjantami i w niejednej akcji brali udział, czuli ogarniające ich napięcie. Kellermann w krótkich słowach wypowiedzianych śmiertelnie zmęczonym głosem poinformował ich o ciężarze gatunkowym akcji. Jasno dał do zrozumienia, że więcej szans nie będzie. Udało mu się obudzić w nich wściekłość i poczucie urażonej
zawodowej ambicji: wszyscy pałali żądzą złapania Krügera na gorącym uczynku. Oczyma duszy widzieli go w drodze na szafot. Kellermann co chwila przykładał do oczu lornetkę. Biorąc pod uwagę dystans dzielący go od wejścia do banku, czynność ta wydawała się niepotrzebna, wręcz śmieszna. Jednak po całym dniu pełnym napięcia i gorzkich porażek czuł, że łzawią i pieką go oczy. Wszystko widział jak przez mgłę. Ośmiokrotne przybliżenie zeissowskich soczewek pozwoliło przynajmniej zachować pozór kontroli nad sytuacją. Nagle drgnął. W polu widzenia pojawił się jakiś człowiek w ciemnym płaszczu. Jego twarz ginęła w cieniu ronda obszernego kapelusza. Wolnym krokiem podszedł do głównych drzwi banku, po czym zatrzymał się. Odwrócił głowę w lewo i w prawo, jakby upewniając się, czy nikt go nie obserwuje. Mocno zapukał do drzwi. Przez chwilę nie działo się nic; w środku najwyraźniej nikt nie zareagował. Mężczyzna zapukał jeszcze raz. Zgrzytnął łańcuch i drzwi uchyliły się. W szparze ukazała się zła twarz strażnika. Żaden z policjantów nie był w stanie oczywiście usłyszeć słów, ale i bez tego można było bezbłędnie zgadnąć, że strażnik nie silił się na nadmierną uprzejmość. Nic dziwnego: był wieczór, a dzień pracy już dawno się skończył. Rozmowa ze spóźnionym klientem to było ostatnie, na co miał ochotę. Kellermann poczuł, że stojący obok niego funkcjonariusz spręża się do skoku. Położył mu rękę na ramieniu. – Jeszcze nie – szepnął. – Musi wejść do środka. A potem damy mu jeszcze dwie minuty. ***
– Ja to zrobię – powiedział Mentor. Ewelina pokręciła głową. Jej piękna twarz pokryta była szarym nalotem melancholii. Ale również wyrażała stanowczość. I jakąś pierwotną wolę przetrwania. Starszy pan kochał ją jak córkę. – Trudno uciec od przeznaczenia – odparła cicho. Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu, po czym pochyliła się w stronę odsuniętej szyby. – Przyszłość widzę w ciemnych barwach. Nastąpi kataklizm, który zniszczy wszystko, co znamy i kochamy. Nic już nie będzie takie samo. Przetrwają tylko najsilniejsi albo najlepiej dostosowani. Starszy pan nie odpowiedział. Wizje Eweliny, wytwór jej niezwykłego umysłu, zawsze się sprawdzały, w taki czy inny sposób. Niemniej uciekanie od odpowiedzialności nie leżało w naturze żadnego z nich. Nawet jeśli czyny wymagały głębokiego zakopania elementarnej ludzkiej wrażliwości. Ewelina weszła do znajdującej się tuż obok stojącego na chodniku samochodu budki telefonicznej. Podniosła słuchawkę. Wyczuwając opuszkami palców najmniejszą wypukłość tarczy telefonicznej, wykręciła pięć cyfr. Pan Henryk spojrzał na zegarek. Duża wskazówka pokazywała minutę po dwudziestej pierwszej. Sekundnik minął cyfrę dwanaście. – Teraz – powiedział. Ewelina wykręciła ostatnią, szóstą cyfrę. Odłożyła słuchawkę w momencie, gdy wieczorną ciszę przeciął szybki terkot odległych może o kilometr, głuchych eksplozji. *** Strażnik odwrócił się zdumiony.
Mężczyzna w kapeluszu skulił się, jak uderzony młotem. Szybka, przytłumiona seria karabinu maszynowego dochodziła z wnętrza banku. Ludzie Kellermanna zerwali się, w biegu wyciągając broń. Samochody ruszyły gwałtownie. Policjanci wpadli do banku, odpychając zdumionego strażnika. Dwóch funkcjonariuszy obaliło na ziemię mężczyznę w kapeluszu. Reszta pobiegła dalej. I wtedy zagrzmiała następna seria, bliższa, głośniejsza i dłuższa od pierwszej. *** Po drugiej stronie stalowych drzwi Adam Buchman był nie tylko równie zdumiony co strażnicy. Tuż przed umówionym czasem trzymał już rękę na klamce, gdy za jego plecami rozległa się ogłuszająca seria karabinu maszynowego. Adam upuścił latarkę i upadł na ziemię. Poczuł smród kordytu. Dzwoniło mu w uszach; miał wrażenie, że pęknie mu głowa. Nie miał czasu nawet się nad tym zastanowić, gdy zagrzmiała druga seria. Adam przytulił się do betonowej podłogi. Całkiem serio sądził, że strzelanina nie skończy się nigdy. Miał absolutną, obezwładniającą pewność, że oto doszedł do kresu, że właśnie tak kończy się jego niezbyt długie i dalekie od godności życie. Gdy w końcu zapadła cisza, przez dłuższą chwilę nie mógł uwierzyć, że to jeszcze nie koniec. Niezdarnie wyciągnął broń i wycelował w ciemność. Ręka chwiała się, ciałem wstrząsały gwałtowne ataki kaszlu – dym dusił i ograniczał widoczność. O dostrzeżeniu jakiegokolwiek celu nie mogło być nawet mowy, podobnie jak o celnym strzale. Adam starał się przynajmniej cokolwiek usłyszeć, ale wszystkie dźwięki
tłumiło potężne dzwonienie, które, jak podejrzewał, dochodziło z wnętrza jego własnej czaszki. Kto strzelał? Do kogo? I czy na pewno była to seria oddana z karabinu maszynowego? Adam oczywiście nie był niczego pewien, zaskoczenie, mdłości i szok zbyt gwałtownie na niego spadły, ale wydawało mu się, że nie słyszał ani świstu przelatujących kul, ani odgłosu pękającego tynku, ani dzwonienia rykoszetów czy choćby dźwięku łusek opadających na beton. W końcu podjął decyzję. Zaczął macać wokół siebie. Całe szczęście latarka nie tylko nie odturlała się zbyt daleko, ale nawet nie została uszkodzona. Wąski snop światła utknął w kłębach gęstego dymu. Pokasłując, Adam stanął na nogi i pomału, niczym ślepiec, zaczął iść w stronę znajdującej się gdzieś w ciemnościach klapy. – Jest tam kto? – krzyknął. Lufa pistoletu dziobała ciemność. Odpowiedziała mu cisza. Nadal nie miał pojęcia, co się stało, ale jednego był pewien: akcja spaliła na panewce. Pułapka zastawiona przez ludzi Fegeleina wzięła w łeb. Wszystkie ustalenia są już nieaktualne. Oszołomiony i kaszlący, ale w pewnym stopniu podniesiony na duchu poszedł dalej. Nie zauważył, że minął wejście do kanału. Zdał sobie z tego sprawę w momencie, gdy snop światła wyłowił z ciemności szafę telekomunikacyjną. Buchman zatrzymał się, po czym otworzył szerzej oczy. Za stalowym pudłem coś majaczyło niewyraźnie. Buchman podszedł bliżej, podniósł wyżej latarkę i nachylił się. Siedzący na betonie, oparty plecami o szafę mężczyzna miał na sobie długi czarny płaszcz, charakterystyczne wysokie
buty, tak dobrze znany Buchmanowi garnitur. Patrzył w ciemność nieruchomymi, bladymi oczyma. Siwa, lwia grzywa, podobnie jak okulary w charakterystycznych, szylkretowych oprawkach, wąsiki i hiszpańska bródka ozdabiały kredowobiałą twarz. Buchman spojrzał w dół, w stronę spoczywających na brzuchu, splecionych dłoni. Sygnet Krügera błysnął w świetle latarki wysokiej próby złotem. Buchman cofnął się gwałtownie. Mechanizm zegarowy ostatniego, trzeciego ładunku szczęknął metalicznie. Gwałtowna, skoncentrowana w ciasnym wnętrzu eksplozja rozerwała na strzępy rury kanalizacyjne i wspierające je uchwyty. Korytarz zginął w chmurze ognia, pyłu i dymu, a potem zawalił się. Buchman już tego nie zdążył ani usłyszeć, ani zobaczyć. Podmuch rzucił go na ścianę i Adam zmarł, nim jeszcze jego bezwładne ciało zdążyło osunąć się na podłogę. *** Znajdujący się w głównej sali Volkssparkasse policjanci, pchnięci potężną siłą podmuchu, upadli na ziemię. Grom przetoczył się nad nimi, wypadł przez otwarte drzwi na zewnątrz i rozproszył się w ciepłym powietrzu wieczoru. A potem przypełzł dym, duszący i czarny, niosący ze sobą pomieszany fetor kordytu, spalenizny, betonowego pyłu oraz czegoś jeszcze, co w pierwszym momencie zidentyfikował tylko Kellermann i dwóch innych policjantów. Gdy w końcu stanęli na nogi i niepewnym krokiem weszli na zaplecze banku, zobaczyli, że zmieniło się ono w wielkie, dymiące gruzowisko.
*** Kilka minut wcześniej Kolcow wolnym krokiem podszedł do głównego wejścia do opery. Przedtem uważnie przyjrzał się samemu miejscu spotkania, jak i okolicy. Powiódł wzrokiem po okolicznych budynkach, licznych w tym miejscu kawiarniach oraz spacerujących tłumach. Jego wyszkolony wzrok nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego, co, jak wiedział z doświadczenia, nie musiało świadczyć o niczym. Punktualnie o dwudziestej pierwszej dostrzegł wyłaniającego się z mroku niewysokiego mężczyznę o ostrych rysach i ciemnych, wyrazistych oczach. Przybysz poruszał się z naturalną sprężystością, był czujny i skoncentrowany. Kolcow zesztywniał. Mógł tylko żywić nadzieję, że tamten nie jest na tyle nierozsądny, żeby próbować strzelać wśród tylu ludzi: równałoby się to samobójstwu. Ale głowy by za to nie dał. Nie był nawet pewien, czy sam powstrzyma się od otwarcia ognia. Intuicja go nie zawiodła: to był ten człowiek, wspólnik Krügera. Bez pamięci zakochany w Ewelinie. Pamiętał, gdy spotkał go po raz pierwszy: był listopadowy lwowski poranek, a on, dwadzieścia lat młodszy, siedział obok dziewczyny i wpatrywał się w nią z takim natężeniem miłości, jakiego Kolcow nigdy w swym bogatym życiu nie widział. Potem Iwan porwał dziewczynę. Choć nie tknął jej nawet palcem, a Ewelina ostatecznie uciekła, wspólnik Krügera miał wszelkie powody, by darzyć Kolcowa szczerą, z głębi duszy płynącą nienawiścią. Cygan zatrzymał się o krok od niego i uśmiechnął się. – Minęło sporo lat – powiedział. – Tyle lat i spotykamy się
znowu. – Czas jest dla ciebie łaskawy – mruknął Kolcow, patrząc zachłannie w jego twarz. Pod płaszczem czuł ciężar Parabellum, ale nawet nie myślał o sięgnięciu po broń. Zbyt długo by to trwało. Zakładał, że rozmówca również jest uzbrojony. Zważywszy na jego bandycką przeszłość, zapewne posługuje się bronią sprawniej niż Iwan. Parabellum pozostało na miejscu. – Dla ciebie również – zrewanżował się komplementem Cygan. – Najwyraźniej Pan Bóg zapomniał o nas obu. – Nie ma Pana Boga. – Jasne, zapomniałem, że w twoim świecie Go nie ma. – W twoim również nie. Gdyby był, przecież nie stalibyśmy tutaj. Cygan skinął głową. Celna riposta. Myślał o tym niejeden raz. Częstokroć wątpił. Nawet bluźnił. Ba, wielokrotnie bliski był aktu apostazji. Ewelina pomogła mu zostać tam, gdzie jest. – Wiesz, że nie blefowałem? – zapytał. Czuł, że ma najwyżej minutę. Potem wychodzący z opery tłum ich rozdzieli. I wtedy przestanie kontrolować przebieg wydarzeń. – Oczywiście. – Kolcow kiwnął głową. Odkąd zobaczył Cygana, już wiedział wszystko. Nawet to, jak zakończy się ich spotkanie. Mimo to zapytał: – Naprawdę chcesz pieniędzy? Cygan poklepał się po trzymanej w ręku teczce. – Tu są dokumenty. Zdziwię cię: tak, chcę pieniędzy. Na stare lata zabrakło mi gotówki. Teczka jest twoja, jeśli tylko zobaczę pięćdziesiąt tysięcy marek. – A Krüger? – Co: Krüger? – Nie towarzyszy ci? Nie wspiera w biedzie?
– Lepiej skoncentrujmy się na naszych sprawach. Kolcow zastanowił się. Usłyszał narastający w głównym holu opery gwar. Po drugiej stronie drzwi ludzie zmierzali ku wyjściu. – Jak chcesz dokonać wymiany? *** SS-Oberführer Heinrich Müller sprzeniewierzył się ustanowionym przez siebie zasadom, mówiącym, że w pracy dobrego policjanta śledczego obowiązuje hierarchia wykonywania zadań. Wyznacza się priorytety, potem zadania drugo- i trzecioplanowe, a następnie przystępuje do ich realizacji. W tej właśnie kolejności. Wtedy panuje porządek i unika się niebezpieczeństw, wynikających z utraty z pola widzenia głównego celu. Po wysłuchaniu meldunku funkcjonariusza śledzącego Kolcowa, zamiast siedzieć nad wnioskami wynikającymi z raportu, na który czekał Heinrich Himmler, Müller uznał, że popełnił błąd. Jeszcze chwilę po odłożeniu słuchawki walczył z narastającym w nim poczuciem konieczności natychmiastowego działania, po czym nagle poddał się; wyskoczył zza biurka, wypadł na korytarz, klnąc i wrzeszcząc na całe gardło, zgarnął trzech będących pod ręką podkomendnych, wsiadł do samochodu i popędził w ślad za Kolcowem. Nader rzadko kierował się przeczuciami, jednak teraz czuł przez skórę, że niezapowiedziane i z nikim nieuzgodnione wyjście tego dziwnego i skrytego człowieka oznacza coś poważnego. Kłopoty. A może nawet zdradę… – Kolcow zatrzymał się przed wejściem do Staatsopery i rozmawia z nieznanym mężczyzną – zatrzeszczało radio.
Müller zaklął. Upał i nieustanne napięcie były zdolne wykończyć najbardziej nawet wytrzymałego i odpornego na trudy człowieka. – Szybciej! – krzyknął do kierowcy, po czym przytknął do ust mikrofon. – Należy zatrzymać Kolcowa i aresztować jego rozmówcę. Za minutę będziemy na miejscu. Kierowca bez słowa dodał gazu. *** Krüger leżał na rozgrzanych kamiennych płytach pokrywających dach Arsenału i mocno przyciskał do ramienia kolbę karabinu. Schowany w cieniu ściany narożnika, z dołu pozostawał całkowicie niewidoczny. Tylko gruby cylinder tłumika wystawał nieco poza obręb budynku: kąt strzału wymusił taką, nieco niewygodną pozycję. Krüger podniósł lufę: bok głowy rozmawiającego z Cyganem mężczyzny wypełnił niemal całą soczewkę celownika. Prostopadłe nitki podziałki krzyżowały się dokładnie na jego skroni. Nieruchomy cel. Sto pięćdziesiąt metrów. Krüger oderwał wzrok od lunety i po raz ostatni przyjrzał się Kolcowowi. Ileż dałby za to, by spojrzeć mu w twarz, wbić sobie w pamięć wyraz zdumienia, strachu, a potem zaskoczenia perspektywą szybko nadchodzącej śmierci. Przeżywał ten moment w myślach więcej razy, niż był zdolny spamiętać. Pragnął go i śnił o nim. Przez wiele lat stanowił on motor i główne paliwo jego poczynań. Już wiedział, że zrobił błąd. Trzeba było stanąć z Kolcowem twarzą w twarz. Mężczyzna potrząsnął głową. Krüger przylgnął do kamiennych płyt całą powierzchnią
ciała. Ułożył stopy równolegle do podłoża. Wstrzymał oddech. Uruchomił wewnętrzny mechanizm, pomagający mu spowolnić bicie serca. Odciął się od wszelkich bodźców zewnętrznych. Świat przestał dla niego istnieć. Liczył się tylko karabin, Kolcow i kula, która za sekundę poleci do celu. Na powrót spojrzał w celownik. Był gotowy. Palec pomału zaczął ściągać spust. *** Rozkaz aresztowania padł w momencie, gdy najbardziej oddalony funkcjonariusz gestapo znajdował się w odległości czterdziestu metrów od wejścia do opery. Kilka sekund później z samochodu wyposażonego w radiostację wyskoczyło dwóch gestapowców. Jak na komendę sięgnęli za pazuchy ciężkich skórzanych płaszczy, mimo letniej pory i panującej temperatury stanowiących coś w rodzaju nieformalnego, ale nader starannie przestrzeganego stroju służbowego. Dokładnie widzieli Kolcowa i rozmawiającego z nim mężczyznę, który, całkiem szczęśliwym zbiegiem okoliczności, stał odwrócony do nich plecami. Obaj zauważyli dwóch swoich kolegów, którzy przyszli za Kolcowem na piechotę. Machnęli im i tamci też zaczęli biec. Cztery pistolety były gotowe do akcji. *** Cygan dostrzegł niebezpieczeństwo w niemal nieuchwytnym drgnieniu kamiennych do tej pory rysów Kolcowa. Znał swego rozmówcę, wiedział, że tamten umie nad sobą doskonale panować. Jeśli zatem jego twarz na ułamek sekundy ściąga się w jakimś przebłysku zaskoczenia, a jednocześnie
maksymalnej uwagi, jeśli ręka drży, wykonując mimowolny ruch w stronę rozchylonej poły płaszcza, gdzie z pewnością znajduje się coś więcej niż tylko portfel z dokumentami i pieniędzmi, oznaczać może to wyłącznie alarm. Cygan od razu zdał sobie sprawę z tego, że za chwilę sytuacja zmusi go do zrobienia czegoś, co będzie całkowicie niezgodne nie tylko z wyszkoleniem i wieloletnim doświadczeniem: wykona ruch, stojący w sprzeczności nawet z najprościej pojmowanym instynktem samozachowawczym. Odwróci się do Kolcowa plecami, mając całkowicie jasną świadomość, że bezpieczniej byłoby odwrócić się plecami do kobry królewskiej. Przestanie kontrolować poczynania wielokrotnego mordercy, wyszkolonego, bezwzględnego i nadzwyczaj sprawnego. I zostanie na łasce swego ukrytego gdzieś w ciemnościach wspólnika. Instynktownie rzucił się w bok, w miękkim, niemal kocim ruchu, jednocześnie wykonując pół obrotu w prawo. Błyskawicznie wyszarpnął z kieszeni Parabellum, mając w polu widzenia dwóch tajniaków biegnących ku niemu chodnikiem i następnych dwóch, sadzących długie susy w poprzek Unter den Linden i starających się pokonać dystans w jak najszybszym tempie, a jednocześnie uniknąć przejechania przez liczne o tej porze samochody i autobusy. Cygan uznał, że większe niebezpieczeństwo grozi mu ze strony pary biegnącej chodnikiem. Podniósł prawą rękę, lewą dłonią ustabilizował broń, zgrał muszkę ze szczerbinką i trzykrotnie pociągnął za spust. Gestapowiec upadł jak trafiony pięścią. Huk ogłuszył Cygana, mimo to usłyszał, że tuż obok, przy krawężniku, hamuje wielki mercedes i wysypuje się z niego trzech kolejnych funkcjonariuszy Tajnej Policji Państwowej.
Jednocześnie zagrzmiała, przytłumiona przez zabudowania i odległość, seria wystrzelona z karabinu maszynowego. Dochodziła z oddali, niemniej była wyraźnie słyszalna. Po chwili zabrzmiała następna, dłuższa i bardziej gwałtowna. *** Krüger kątem drugiego, niezajętego patrzeniem przez celownik oka zobaczył, jak Cygan odwraca się i strzela do najbliżej znajdującego się tajniaka, a w tej samej chwili przy krawężniku zatrzymuje się policyjny samochód. Nie zdziwiło go to; gdzieś w głębi duszy spodziewał się, że na scenę wydarzeń w każdej chwili może wkroczyć jakaś trzecia siła. I tak do tej pory wszystko szło dość gładko. Pociągnął za spust. Obietnica Mentora spełniła się – strzał zabrzmiał niczym ochrypły szept. Na pokonanie dystansu stu pięćdziesięciu metrów karabinowa kula potrzebowała niespełna ćwierci sekundy. Kolcow, do tej pory stojący nieruchomo i zajęty negocjowaniem ceny za swe parszywe życie, drgnął, rejestrując widać gwałtowną zmianę sytuacji. Nie uratowało mu to życia. Kula wbiła się w skroń. Napotkawszy opór, ekrazytowy czubek pocisku eksplodował. Głowa Iwana Piotrowicza Kolcowa w ułamku sekundy zniknęła w rozprysku krwi, mózgu i odłamków kości, ochlapując chodnik i wejście opery. Krüger oderwał oko od lunety i spojrzał w dół. Trafił! Nie zdołał poczuć ani satysfakcji, ani ulgi, ani w ogóle niczego. Sytuacja zmieniła się bowiem gwałtownie. Plan został zrealizowany, ale w ciągu sekundy musiał powstać nowy,
oparty na całkiem nowych założeniach i mający przynieść zupełnie różne skutki. Gra szła bowiem o życie Cygana. W dalszej kolejności również o jego własne życie. Krüger błyskawicznie przyłożył oko do lunety, płynnym ruchem przesunął lufę w prawo i strzelił. Biegnącego chodnikiem drugiego gestapowca energia pocisku niemal wyrzuciła w powietrze. Upadł na zastrzelonego przez Cygana kamrata z ogromną, krwawiącą dziurą w piersi. Nie odrywając oka od lunety, Krüger zarepetował broń, uchwycił w soczewkę celownika gestapowca przebiegającego przez ulicę i pociągnął za spust. Kolejny trup. Strzał był nieco głośniejszy od poprzedniego, ale poziom hałasu nie miał już znaczenia. Powietrze przecięła bowiem nieodległa seria karabinu maszynowego, a zaraz potem następna, dłuższa. Towarzyszące im echo przez dłuższą chwilę dominowało nad okolicą. Dominowało nawet nad histerycznym krzykiem tłumu. Krüger wprowadził do komory kolejny pocisk, po czym złożył się do następnego strzału. *** Mając zmysły wyostrzone do granic ludzkich możliwości, Cygan zarejestrował kątem oka eksplodującą głowę Kolcowa i w odróżnieniu od Krügera poczuł niemal fizyczne uderzenie mściwej satysfakcji; sekundę później dostrzegł, że wspólnik nie zamierza zostawić go samego. Zbliżający się ku niemu chodnikiem gestapowiec zginął powalony mocarnym ekrazytowym pociskiem. Uznał, że może zlekceważyć parę biegnącą w jego stronę w poprzek ulicy. Musiał zająć się
niebezpieczeństwem znajdującym się najbliżej. Ponownie podniósł broń i wiedząc, że zostało mu tylko pięć kul, wystrzelił resztę magazynka w stronę hamującego właśnie samochodu Müllera. Miał świadomość własnych ograniczeń strzeleckich, zdawał sobie sprawę, że nie strzela nawet w połowie tak dobrze jak wspierający go z oddali strzelec wyborowy. Dlatego mocno trzymał pistolet i starał się nie zrywać spustu. Z przelotnym przebłyskiem satysfakcji zauważył, że szyby mercedesa pękły i szkło wysypało się z hałasem na chodnik, a głowa kierowcy opadła na kierownicę. Pozostałe drzwi samochodu otworzyły się i na zewnątrz wyskoczyło trzech ludzi w czarnych mundurach. Jeden z nich zginął tuż przy samochodzie, trafiony przez Krügera. Twarz policjanta zamieniła się w krwawą miazgę, a Cyganowi nawet wydawało się, że tuż przedtem słyszał świst przelatującej kuli. Kątem oka zauważył, jak drugi z gestapowców skończył swój szalony bieg w poprzek jezdni i, nim zdołał postawić stopę na chodniku, odszedł w zaświaty, trafiony prosto w pierś kolejną posłaną przez Krügera kulą. Ostatni znajdujący się polu widzenia gestapowiec podniósł służbowe Parabellum, ale Cygan nie dał mu czasu na pociągnięcie spustu. Szczupakiem rzucił się w jego stronę. W lewej dłoni błysnął nóż. Cygan wbił ostrze w pierś napastnika, przekręcił o dziewięćdziesiąt stopni, wyszarpnął nóż z rany – wszystko w jednym, płynnym ruchu – po czym, nie sprawdzając, czy cios był śmiertelny i czy wokół samochodu nie czai się jeszcze ktoś, odwrócił się i zaczął biec. Nie zwracał uwagi na otoczenie ani na samochody. Po prostu biegł ile sił, miarowo wyrzucał w powietrze nogi, pracował rękoma. Ruch zdradzał człowieka nawykłego do biegania
i sprawnego fizycznie. Po chwili, nim krzyczący, spanikowany tłum zablokował jakąkolwiek możliwość ucieczki, zniknął w półmroku panującym na Oberwall Strasse. *** Krüger przestał strzelać. Widział wszystko jak na dłoni: rozbiegających się we wszystkie strony miłośników muzyki operowej, osiem martwych ciał, leżących w rosnących z każdą chwilą kałużach krwi, stojącego przy krawężniku mercedesa z numerami zaczynającymi się od POL i wybitymi szybami, a także znikającego w oddali Cygana. Przez chwilę przyglądał się, jak plac przed operą zapełnia się policjantami. Dostrzegł gramolącego się zza samochodu Müllera, który, choć blady i chwiejący się na nogach, najwyraźniej starał się odzyskać kontrolę nad sytuacją. Leniwie, jakby zza grubej zasłony, dotarła do niego myśl, że jeśli nie ruszy się z tego miejsca, za chwilę nie będzie miał możliwości uratowania nawet własnej skóry. Poczuł tak obezwładniającą niemoc, że zastanawiał się, czy odnajdzie w sobie motywację, by ją ratować. Pomyślał o tym, co zrobił Kolcow blisko dwadzieścia lat temu. O Marii Czerskiej. Przypomniał sobie ból. Upokorzenie. Całkowitą utratę chęci do życia. A potem powrót do żywych, w czym wydatnie pomogli mu ludzie stanowiący dla niego rodzinę. A jeszcze później dwadzieścia lat wypełnionych walką, niebezpieczeństwami i przekraczającą zwykłą miarę zuchwałością, ale pod pewnym, bardzo istotnym względem martwych. Pomyślał także o Sophie: przywróciła mu nadzieję, a teraz znajdowała się w rękach Schellenberga, które, choć lepsze od lepkich łap Kellermanna, i tak były niewolą, może i gorszą od śmierci. Nie potrafił jej ochronić i potem, gdy
bardzo tego potrzebowała, uratować. Mógł sobie obiecywać, że wróci po nią; wiedział jednak, że oszukuje samego siebie i pamięć o niej. W końcu osiągnął cel. Bezgłowe ciało człowieka, który był sprawcą bólu i nieszczęść, leżało na rozgrzanych płytach Unter den Linden. Czy czuł satysfakcję? Czy zadośćuczynił ofiarom? Czy będzie w stanie żyć nowym życiem? Nie bardzo wiedział, co wyrwało go z odrętwienia. Może syrena policyjnego wozu, który – jako już kolejny – zajechał przed operę. Może jakaś myśl, nienazwana i nieuchwytna, która podpowiedziała mu, że nie wszystko skończone. A może po prostu instynkt przetrwania: jeśli miał nastąpić jego koniec, to na własnych warunkach, a nie w okolicznościach ustalanych przez kompetentne i sprawne, ale całkowicie odległe od odczuwania empatii służby policyjne narodowosocjalistycznej III Rzeszy. Podniósł się do klęczek. Sięgnął do futerału i odszukał przyczepiony do niewielkiego pakunku zegar. Nastawił wskazówkę na pięć minut, wcisnął przycisk uruchamiający mechanizm, po czym zatrzasnął wieko. Nie rozkładał karabinu – po prostu postawił go na futerale. Ćwierć kilograma dynamitu oraz mały ładunek fosforu zamienią broń w rozpylone po okolicy, nierozpoznawalne szczątki. Pełzając po dachu niczym krab, dotarł do wyjścia. Bezszelestnie zbiegł po schodach, nie zapalając latarki przeciął krótki korytarzyk, wszedł do głównej sali wystawienniczej, po czym, z pistoletem w dłoni, zszedł na parter. Strażnik najwyraźniej odzyskał przytomność, bo rzucał się w swojej służbówce, bełkocąc coś niezrozumiale pod kneblem. Krüger zignorował go. Szybkim krokiem przeszedł na zaplecze budynku. Z jednej z wcześniejszych wizyt w Arsenale
zapamiętał, że z tyłu znajduje się zapasowe wyjście. Nie pomylił się. Przez chwilę szukał odpowiedniego klucza w zabranym strażnikowi pęku. W końcu udało mu się dopasować jeden z nich. Ostrożnie uchylił drzwi. Uliczka była cicha i wyludniona. Nie chowając Mausera, wyszedł na zewnątrz. Pusto. Uwaga ludzi Müllera nadal skoncentrowana była na tym, co działo się od frontu. To nie potrwa długo. Ale może wystarczy. Krüger szybkim krokiem ruszył wzdłuż rzeki na północ. *** Müller wstał z chodnika dobrą minutę po rozpłynięciu się w ciemności rozmówcy Kolcowa. Ciałem szarpnął dreszcz. Zdarzało mu się w trakcie swej długiej i bogatej w wydarzenia kariery uczestniczyć w strzelaninach. Wiedział, czym jest przemoc, umiał z nią żyć. Nigdy jednak nie przeżył czegoś takiego: siedmiu doświadczonych funkcjonariuszy zginęło w ciągu niespełna pół minuty, nie zdoławszy oddać choć jednego strzału. Jego najcenniejsza wywiadowcza zdobycz leżała na chodniku, a krew nadal płynęła z nieruchomego ciała. Co tu, u diabła, się stało? Müller widział, że rozmówca Kolcowa, niewysoki mężczyzna o ciemnych włosach, poruszający się ze zwinnością dzikiego kota, używał pistoletu i noża. Jeden z jego ludzi został zadźgany, pozostali zginęli od kul, z czego większość, sądząc po ranach, pochodzących z karabinu strzelającego amunicją ekrazytową. W akcji brało udział dwóch ludzi. Rozmówca Kolcowa miał towarzysza, strzelca wyborowego. Starając się nie patrzeć na roztrzaskaną czaszkę kierowcy
i krwawe plamy pokrywające deskę rozdzielczą, Müller pochylił się. Przekręcił gałkę radiostacji. Głośnik zatrzeszczał sucho. Szef gestapo przytknął mikrofon do ust. – Dyżurny? – powiedział. Głos ledwie wydobył się z zaciśniętego gardła. – Melduje się dyżurny, Herr Oberführer. – Alarm. Stawiaj wszystkich na nogi. Powiadom Kripo. Blokujemy centrum miasta i wszystkie mosty. Szukamy mężczyzny w wieku około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat, metr siedemdziesiąt wzrostu, ubranego w szary płaszcz i szary garnitur. Porusza się pieszo, jest uzbrojony i całkowicie bezwzględny. Wkrótce podam dalsze szczegóły. Wykonać. – Tak jest, Herr Oberführer, już wykonuję. Müller odłożył mikrofon. Nadal nie potrafił zebrać rozbieganych myśli. *** Po powrocie do domu pułkownik Johannes von Bechstein wypił dwa pękate kieliszki wybornego reńskiego wina i wypalił jeden po drugim cztery papierosy. W tym czasie udało mu się opanować zarówno drżenie rąk, jak i wewnętrzne rozedrganie, napędzane przez skurcze żołądka. Gdy spojrzał w lustro, skonstatował, że na policzki wróciły rumieńce. Alkohol zaczął działać i pułkownik poczuł się niemal zrelaksowany. Myśl o leżącym w starannie wybranej kryjówce czeku natchnęła go optymizmem. Po raz pierwszy, odkąd opuścił ten cholerny burdel, zaczął cieszyć się z rezultatów dzisiejszego dnia. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Prawdziwa fortuna. Jeśli dodać do tego niemal taką samą kwotę zarobioną
podczas kilku wcześniejszych robótek wykonanych na zlecenie Krügera, a obecnie spoczywającą bezpiecznie w przepastnych sejfach jednego z zurychskich banków, pułkownik mógł z powodzeniem założyć, że finansowo ustawiony jest do końca życia. Co powodowało dylemat, który musiał teraz rozstrzygnąć. Zbliżała się wojna, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Führer zdecydował się uderzyć na wschód, przygotowania były już właściwie ukończone. Potem Wehrmacht zwróci ostrze swych działań przeciw Zachodowi. Walka rozpocznie się niebawem, jednak co do jej rezultatów, w odróżnieniu od samozwańczych strategów i hałaśliwych propagandystów, a także części ślepego na realia korpusu oficerskiego, von Bechstein miał poważne wątpliwości. Wszyscy razem wzięci sojusznicy Niemiec nie byli nic warci, wrogowie natomiast dysponowali siłą, która, połączona, mogła zdmuchnąć jego ukochaną ojczyznę z powierzchni ziemi. Rezultaty Wielkiej Wojny jawiły się przy tej klęsce jako niewinne klapsy dawane krnąbrnemu, ale ukochanemu synowi. Różnica potencjałów ekonomicznych – a to przecież ekonomia koniec końców wygrywa wojnę, tylko ślepiec tego nie dostrzega – działała zdecydowanie na niekorzyść Niemiec. A więc walczyć za z góry przegraną sprawę? Von Bechstein był surowym krytykiem panującego obecnie ustroju. Gdyby to od niego zależało, rozgoniłby wszystkich narodowych socjalistów na cztery wiatry, a Wodza wraz z jego najbliższymi pretorianami – Goebbelsem, Göringiem, Himmlerem i resztą – zamknąłby w domu wariatów, każąc psychiatrom starannie opisać ich przypadki, ku przestrodze przyszłym pokoleniom. Nie chodziło jednak o ustrój. Ustroje przychodzą i odchodzą, Niemcy natomiast są wieczne,
podobnie jak wieczne są ich interesy, ambicje i zadania wobec świata, wynikające z potencjału ekonomicznego, kulturalnego i intelektualnego. Niemcy po prostu mają swoje obowiązki: jako najlepiej zorganizowane państwo Europy muszą przewodzić, wskazywać drogę, świecić przykładem. Czym innym jest jednak krzykliwa propaganda i prężenie muskułów, a czym innym konsekwencja, upór i typowo niemiecka cierpliwość. Von Bechstein wiedział, że sprawy państwa podążają w niewłaściwym kierunku, zaczynają zjeżdżać po równi pochyłej, na końcu której jest poniżenie i ogólnonarodowa katastrofa. Nie miał jednak złudzeń: choć podobnie mu myślących znalazłoby się sporo, nie byli w stanie odwrócić biegu wydarzeń. Życie publiczne przesiąknięte było oportunistami, karierowiczami, tchórzami lub ślepymi na rzeczywistość fanatykami. Ludzie ze śpiewem na ustach postanowili popełnić samobójstwo. Jednak von Bechstein nie miał zamiaru biec w przepaść razem z nimi, dlatego rok temu zdecydował się przyjąć propozycję Krügera. Od początku zdawał sobie sprawę, w co się pakuje. Spełniając prośby tego pogodnego i sprawiającego wrażenie beztroskiego mężczyzny – a właściwie wypełniając swoją część umowy, bo łączące ich stosunki traktował jak zwykłą umowę handlową – wiedział, że ryzykuje, i nie chodziło tylko o karierę. Jednak dość proste zadania nie wiązały się ze szczególnymi niebezpieczeństwami. Von Bechstein w łatwy sposób zarobił równowartość swoich pięcioletnich poborów. Czeki wręczane przez Krügera zawsze miały pokrycie i były bez wahania, wśród uniżonych pokłonów, realizowane przez szwajcarskich urzędników bankowych. Pieniądze bezpieczne i w zasadzie nie do wytropienia.
Von Bechstein popytał dyskretnie tu i tam i udało mu się dowiedzieć o Krügerze kilku rzeczy. Otaczała go szeptana fama zuchwałego złodzieja, którego nikt nigdy nie złapał na gorącym uczynku, a także pożeracza niewieścich serc. Zarazem Izba Kultury Rzeszy wystawiała mu jak najlepszą opinię. Von Bechstein nisko oceniał malarskie talenty Krügera, ale musiał przyznać, że trafiał on idealnie w obowiązujący trend, a dodatkowo prawidłowo odczytał niemieckie tęsknoty do naturalizmu i prostoty. Pułkownik był naprawdę pełen podziwu: biorąc pod uwagę, co wiedział o prawdziwym Krügerze, musiał stwierdzić, że działalność malarska i wynikająca z niej potrzeba dotarcia do odpowiednich ludzi nie tylko zaowocowały nader interesującymi kontaktami, ale dodatkowo stanowiły bardzo skuteczną przykrywkę. Von Bechstein nieraz zastanawiał się, ile warta byłaby jego wiedza, gdyby zechciał się nią podzielić, na przykład z przedstawicielami gestapo. Sądził, że sporo. Gestapo uwielbiało takie sprawy. Stanowiły istotę jego działalności i główne uzasadnienie istnienia. Dumał o tym do momentu, gdy pewnego razu Krüger podczas jednej z transakcji rzucił od niechcenia: – Rzecz jasna zdaje pan sobie sprawę, że podstawą takiej działalności, jaką obaj prowadzimy, jest wzajemne zaufanie. To oczywiste. Niemniej moim zdaniem każde zaufanie powinno być zakotwiczone w asekuracji. W zabezpieczeniu na wypadek złej pogody. Ja mam takie zabezpieczenie, a jestem pewien, że pan, jako człowiek doświadczony i sumienny, również. Więc dlatego głęboko wierzę, że jeszcze niejeden sukces przed nami. Od tej pory von Bechstein dał sobie spokój z rozważaniami na temat wartości posiadanych informacji. Krüger miał rację:
wsypanie go oznaczałoby również koniec jego samego. A więc pracował dalej, aż do dziś. Tak, dziś jest zdecydowanie odpowiedni moment na zakończenie tego fragmentu kariery. Wstał z fotela, przebrał się w cywilny garnitur i spakował do walizki kilka rzeczy osobistych. Nie rozglądał się po mieszkaniu: porzucał je bez specjalnego żalu. Nigdy go nie lubił, podobnie jak nigdy nie był w stanie wykrzesać z siebie sympatii do tego miasta, stanowczo zbyt głośnego i zbyt szybko pędzącego na oślep przed siebie. Chował właśnie do kieszeni marynarki kluczyki od samochodu, gdy usłyszał pukanie. Natarczywe, głośne, zdecydowane. Wiedział, kto ma w zwyczaju dobijać się w ten sposób. Na palcach podszedł do drzwi i przytknął oko do wizjera. Dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach i kapeluszach z krótkim rondem miało ponure miny. Von Bechstein bezszelestnie cofnął się w głąb mieszkania. A potem sięgnął po pistolet.
22.00 – 24.00 Cygan prowadził. Mercedes połykał kilometry w równym tempie osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, co stanowiło mniej więcej siedemdziesiąt pięć procent jego możliwości. Autostrada prowadząca na wschód była pusta i idealnie równa; wręcz zachęcała do mocniejszego naciśnięcia gazu. Cygan jednak nie uległ tej pokusie. Nie sądził, by rygorystyczne przestrzeganie przepisów drogowych mogło mieć w ich sytuacji decydujące znaczenie, ale jako człowiek przywiązujący wagę do szczegółów starał się nie zaniedbać niczego, nawet tak błahej z pozoru rzeczy. Krüger siedział obok Cygana i nerwowo pocierał dłonie. Nie zwracał uwagi na drogę, majaczące za oknem uśpione miejscowości; nie obliczał szans ucieczki i nie zastanawiał się nad następnymi krokami. Nadal był na placu przed operą. Widział w celowniku skroń Kolcowa, najeżdżał nitkami podziałki na sam jej środek, czuł pod palcem idealnie wymodelowaną krzywiznę spustu, przyjazną twardość kolby na ramieniu, raz jeszcze sprawdzał, czy właściwie obliczył odległość... Osiągnął cel, do którego dążył przez dwadzieścia lat. Co więcej, akcja będąca głównym tematem dnia zakończyła się również kompletnym sukcesem. Dlaczego więc miał wrażenie, że ucieka z Berlina z ciążącym w duszy gorzkim poczuciem porażki? Czuł ból; nie żadne granie skołatanej duszy czy smakujący
żółcią dramat zawiedzionych nadziei. Po prostu bolało go całe ciało; zadawany ostrymi harpunami ból promieniował gdzieś z głębi żołądka w górę, ogarniał klatkę piersiową, przełyk, w końcu głowę. Za lewym okiem coś pulsowało, szarpiącym, koszmarnym rytmem. Czy taki smak ma dokonana zemsta? Czy tak smakuje sukces? Zacisnął zęby. Być może nawet nie zdawał sobie sprawy, jak blisko był szaleństwa. Jak wielką cenę zapłacił za dzisiejsze osiągnięcia. – Sądzę, że wybraliśmy źle – odezwał się Mentor z tylnego siedzenia. Na sytuację patrzył po swojemu. Nawet gdy odnosili sukcesy – a w czasie dwóch i pół dekady współpracy udało się zgromadzić całkiem imponującą ich kolekcję – nie miał w zwyczaju chwalić swych podopiecznych. Wymagał analizy popełnionych błędów, wyciągnięcia wniosków i uwzględnienia ich w przyszłych działaniach. Żądał, by każdy dzień uczył czegoś nowego. Wymagał od nich i od siebie maksimum koncentracji i wysiłku. A nazywanie rzeczy po imieniu mogło w tym tylko pomóc. – Trzeba było jechać autostradą wrocławską i przejść granicę w Königsdorfie. – To ponad dwa razy dalej – zaprotestował Cygan. Rozmawiali o tym, nim opuścili Berlin. Starszy pan był za jak najbardziej nieoczywistą trasą, Cygan optował za jak najkrótszą. Przeważyło zdanie kierowcy. Najwyraźniej jednak Mentor nie poczuł się przekonany; wcześniej nie zdarzało mu się wracać do tematu, który został zamknięty. Dziś wiele rzeczy było innych niż zawsze. – Autostrada prowadzi właściwie do granicy. Można szybciej jechać. To był poważny argument. Cygan zerknął w lusterko.
– Mam zawrócić? – Po prostu się martwię. Cygan westchnął i przeniósł spojrzenie. Ewelina miała zamknięte oczy. Wyglądała, jakby spała. Tylko palce niespokojnie skubały róg żakietu. Świat wytworzony w jej niezwykłym umyśle był w stanie dalekim od harmonii. – Kolcow wiedział – mruknął Krüger. – Słucham? – Cygan oderwał wzrok od lusterka. Krüger odezwał się po raz pierwszy, odkąd opuścili Berlin. Nigdy nie należał do ludzi przesadnie wylewnych, ale takie okresy milczenia zdarzały się wyjątkowo rzadko. – Gestapo zjawiło się tuż po tobie. – Gdyby wiedział, zjawiłoby się przede mną. – Nie. – Krüger pokręcił głową. – Gdyby chciał, żeby cię po prostu złapano, dałby cynk Müllerowi i rzeczywiście wpadłbyś w pułapkę. Ale on niczego nie powiedział… był pewien, że Müller kontroluje jego ruchy, i zwyczajnie nie dał się zgubić. Dlatego gestapo pojawiło się po rozpoczęciu spotkania. Po prostu szło śladem Kolcowa. – Nie powiedział Müllerowi, bo wiedział, z kim się spotyka? Rozpoznał mnie po głosie? – Tak sądzę. Chciał to załatwić sam. – Wyglądał na zaskoczonego. – Mógł tak wyglądać, ale on nigdy nie był zaskoczony. Rozpoznał cię, przyszedł i chciał dokonać transakcji. Jego plan zakładał, że potem doprowadzisz go do mnie. – Podchodzicie do tego zbyt emocjonalnie – wtrącił się Mentor. W jego głosie słychać było tylko zmęczenie. Ale zarówno Cygan, jak i Krüger usłyszeli w nim również przyganę. Nigdy wcześniej nie różnili się tak fundamentalnie w wyborze celów i priorytetów. Ale już od dawna to Krüger
był szefem grupy. Podjął decyzję o zlikwidowaniu Kolcowa i, pomimo protestów Szumskiego, konsekwentnie dążył do zrealizowania założonego celu. Zdawał sobie sprawę, że Mentor od początku był przeciwny zabiciu Kolcowa. Stary nauczyciel uważał, że staremu bolszewikowi jak najbardziej należy się kula za wszystkie podłości, jakich się dopuścił, ale zemsta nie powinna Krügerowi przesłaniać głównego celu operacji, w którą włożyli tyle wysiłku. Krüger z trudem go przekonał. Ostatecznie Mentor zaakceptował plan, doskonale świadom, że czasem przychodzi działać wbrew własnym poglądom i pragmatycznemu spojrzeniu na życie. Będąc człowiekiem lojalnym, podporządkował się decyzji Krügera. Co nie oznacza, że ją akceptował. – Mieliśmy mało czasu na planowanie – odparł Krüger. Było za późno na tłumaczenia; nie czuł zresztą takiej potrzeby. Rozmowa o konkretach pozwalała mu choć odrobinę odgonić najczarniejsze myśli i zapomnieć o bólu. – To już nie ma znaczenia. Kolcow nie żyje. Dopiąłeś swego. Krüger odwrócił się. Mentor ogromnie się postarzał w ciągu kilku ostatnich dni. Wyglądał na wyczerpanego, a czarny garnitur tylko podkreślał niezdrową bladość policzków i nadmierną chudość sylwetki. Poczuł wyrzuty sumienia. – Autostrada się kończy – mruknął Cygan. Krüger rozejrzał się. Rzeczywiście. Dojeżdżali do Frankfurtu nad Odrą. Tempo podróży za chwilę spadnie jeszcze bardziej. Jeszcze sto kilometrów. Może nawet odrobinę mniej. *** Dyrektor Max Kellermann nie bardzo przypominał sobie, by kiedykolwiek czuł się aż tak zmęczony. Nawet wymagające
zwiększonego wysiłku fizycznego i intelektualnego operacje, w jakich w przeszłości brał udział, nie wywoływały równie opłakanych skutków. I nie chodziło tylko o brak snu, stres czy choćby głód. Przyczyna była trywialna w swej prostocie: Kellermann po prostu za dużo zainwestował w akcję schwytania Krügera. Zachował się jak nałogowy hazardzista, któremu wierzyciele depczą po piętach, w niewybrednych słowach domagając się zwrotu wcześniej zaciągniętych pożyczek, a nieszczęsny dłużnik ostatnią stojącą do jego dyspozycji sumę stawia na jedną jedyną cyfrę. Owszem, wygrana, w razie trafienia, pozwala pozbyć się długów i żyć w bogactwie do końca żywota, lecz ryzyko przegranej jest nieporównanie większe niż szansa na zwycięstwo. Człowiek zostaje tylko z niespłaconymi zobowiązaniami i staje się bankrutem. Tak właśnie się czuł. Zbyt mocno zaangażował się w tę sprawę. Zbyt wiele emocji w nią włożył. Potraktował ją zbyt osobiście. Uświadomił sobie, poniewczasie, że od momentu, kiedy na jaw wyszła zdrada Sophie, myślał tylko o zemście. Roił sobie, że gdyby nie Krüger, Sophie należałaby do niego i nikogo więcej. Mógłby rozkoszować się jej wybornym umysłem i klasycznie wymodelowanym ciałem; fascynującą osobowością i naturalnym, choć skrywanym pod maską dystansu ciepłem. Bezmyślnie przyglądał się grupie kilkudziesięciu ściągniętych w trybie alarmowym robotników i policjantów, którzy starali się bodaj prowizorycznie uporządkować gruzowisko, w jakie zamieniła się spora część Volkssparkasse. Praca szła powoli i opornie – specyfika tego typu operacji polega między innymi na tym, że o wszystkim decyduje siła
ludzkich rąk, które muszą uprzątać miejsce wybuchu niemal cegła po cegle. Eksplozja nie tylko spowodowała zawalenie się tylnej ściany budynku; wdarła się głębiej, niszcząc również zaplecze i poważnie naruszając sejf. Stojący tuż obok Kellermanna Fegelein jeszcze nie mógł pogodzić się z klęską. W pierwszych chwilach po wybuchu, kiedy już odzyskał słuch i wzrok, a także wykaszlał z płuc sporą dozę ceglanego pyłu, podjął rozpaczliwą próbę odwrócenia czy choćby zneutralizowania wydarzeń sprzed kilkunastu minut. Próbował sam dostać się na zaplecze, ale efektem były wyłącznie głębokie, krwawiące rany obydwu dłoni i naderwany z wysiłku bark. Potem, śmierdzący dymem i krwawiący, rzucił się na złapanego przez policjantów mężczyznę. Ten przez pierwsze, ciągnące się w nieskończoność minuty sprawiał wrażenie osobnika niespełna rozumu: chwiał się i bełkotał, irytująco długo nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytanie. W końcu jednak zaczął mówić, dzięki czemu Fegeleinowi udało się poskładać w całość ten fragment układanki. Mężczyzna ów, bezrobotny, z dalekich przedmieść stolicy, został zwerbowany kilka dni temu i obdarowany sumą dwudziestu Reichsmarek przez wytwornego nieznajomego o starannej fryzurze i ciemnych oczach. W zamian za tak hojny dar bezrobotny mężczyzna miał punktualnie o dwudziestej pierwszej dzisiejszego dnia pojawić się przed Volkssparkasse i zapukać do drzwi, a następnie zapytać o godziny otwarcia banku. W pierwszej chwili Fegeleinowi przedstawiona historyjka wydała się kompletną bzdurą, potem jednak doszedł do wniosku, że opowieść zadziwiająco dobrze pasuje do wydarzeń, które miały miejsce dzisiejszego wieczoru.
Krüger rzecz jasna nie zamierzał zjawiać się przed bankiem osobiście; mężczyzna posłużył mu wyłącznie do odwrócenia uwagi. Pytanie: czyjej? I od czego? Odpowiedź na pytanie drugie pozornie nie stwarzała specjalnych trudności. Można było z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że dobijanie się mężczyzny do frontowych drzwi miało zamaskować to, co działo się na zapleczu. W porządku. Wszelako przy założeniu, że w tej prostej sztuczce chodziło o odwrócenie uwagi przedstawicieli policji, nasuwał się logiczny wniosek, że Krüger wiedział o planach Kellermanna. A zatem dysponował wiedzą o zdradzie wspólnika. Jednakże wspólnik zdradził dziś po południu, a bezrobotny mężczyzna został wynajęty kilka dni temu. Pudło. O co w tym wszystkim chodzi, do ciężkiej cholery? – Napad? Czy akt terroru? Fegelein odwrócił się. SS-Sturmbannführer Walter Schellenberg stał przed wejściem do banku i z zainteresowaniem przyglądał się sznurowi zmęczonych ludzi, podających sobie z rąk do rąk cegły i fragmenty muru. Ostatni w szeregu wrzucał gruz do zaparkowanej na chodniku ciężarówki marki Hanomag. – Jedno i drugie – odparł ochryple Kellermann. – Interesujące. Krüger? Rzeczywiście interesujące. Od eksplozji nie minęły dwie godziny, a prominentny funkcjonariusz bynajmniej niezaprzyjaźnionej służby nie tylko wie, co się stało, ale i daje do zrozumienia, kto stoi za tym wydarzeniem. Fegelein powstrzymał się jednak od komentarza, przerzucając ciężar konwersacji na barki swego szefa.
– Zbyt wcześnie na takie wnioski – odparł Kellermann. Nie chciał już prowadzić gry. Po prostu nie wiedział. Trudno mu było nawet zebrać myśli. – Sophie Mersteger nie żyje – powiedział Schellenberg, uważnie przyglądając się szefowi Kripo. Okazało się, że jeszcze istnieją bodźce zdolne spowodować u Kellermanna żywszą reakcję. Dyrektor spojrzał na Sturmbannführera z mocą, której istnienia nawet w sobie nie podejrzewał. Fegelein przez chwilę całkiem serio brał pod uwagę możliwość, że jego szef rzuci się na Schellenberga z pięściami. Kellermann postąpił krok do przodu, ale w ostatniej chwili zatrzymał się. – Zabił ją pan? – zapytał, ledwo trzymając się na nogach z wściekłości. – Skądże. – Schellenberg skrzywił się z niesmakiem. Zdawał się nie przywiązywać wagi do wybuchu swego starszego kolegi. – Cóż za przypuszczenia. Panna Mersteger popełniła samobójstwo. Gdy przejeżdżaliśmy przez most, uciekła z samochodu i skoczyła do rzeki, wprost na przepływającą barkę z węglem. Jeśli to pana zainteresuje, dodam, że zmarła od razu. – Nie upilnował jej pan! – No cóż, faktycznie, być może traktowałem ją z niewystarczającą surowością. – Schellenberg uśmiechnął się krzywo. Był młodszy wiekiem i stopniem, ale wprost emanowało od niego poczucie władzy. I bezkarności. – Ale mówimy w końcu o osobie, która zdradziła, prawda? Jasne jest, że zasługiwała na karę. Po prostu sama ją sobie wymierzyła. – Mimo wszystko...
– Och, przecież pan wie, że nikt tak naprawdę nie jest całkiem bez winy, prawda? Kto niewinny, niech pierwszy rzuci kamieniem, pamięta pan? Kellermann spojrzał zdumiony. Co wie ten nadęty szczeniak? Co zdążyła powiedzieć mu Sophie podczas tej tragicznej przejażdżki? Pytania te miały pozostać chwilowo bez odpowiedzi, z głębi pomieszczeń bankowych rozległ się bowiem gwar podnieconych głosów. Po chwili w drzwiach wejściowych ukazało się czterech ludzi, niosących wyraźnie obciążone czymś nosze. Postawili swe brzemię wprost na chodniku. Ciało było zmasakrowane i częściowo zwęglone, ale twarz pozostała, co zadziwiające, nietknięta. Fegelein rozmawiał z tym człowiekiem kilka godzin temu. – Buchman – mruknął przez zęby. Fiasko operacji pod bankiem traktował jako osobistą klęskę. Przyszło mu do głowy, że zaczyna coraz lepiej rozumieć swego szefa. Życie policjanta wysokiego szczebla bywa nader skomplikowane. – Kto? – zapytał Schellenberg. – Wspólnik Krügera – odparł Kellermann. Ukrywanie informacji i tak już nie miało żadnego znaczenia. O ile przedtem czuł się wyczerpany i miał poczucie klęski, wiadomość o śmierci Sophie zgasiła w nim po prostu chęć do życia. Miał ochotę pójść do domu, położyć się, zasnąć i więcej się nie obudzić. – Najbardziej zaufany wspólnik w bandyckiej karierze – dodał Fegelein. Schellenberg uśmiechnął się w duchu. Wyprzedzał tych ludzi o kilka długości. Gdyby wiedzieli o Krügerze choć połowę tego co on...
– Co tu się dzieje? Schellenberg, Kellermann i Fegelein odwrócili się jak na komendę. Trzydziestopięcioletni, wysoki mężczyzna o pociągłej, przystojnej twarzy i intensywnie niebieskich oczach, w których ukrywała się wybitna inteligencja, stanowczość i zgoła zwierzęca brutalność, patrzył na nich uważnie. Człowiekowi temu towarzyszył niższy niemal o głowę szef gestapo, Heinrich Müller. Wszyscy trzej zagadnięci mężczyźni jak na komendę trzasnęli obcasami. Reinhard Heydrich, szef Sicherheitspolizei i Sicherheitsdienst w jednej osobie przywiązywał dużą wagę do formalnej strony kontaktów służbowych. – Melduję, Herr Gruppenführer, że dokonano próby napadu na bank – powiedział Schellenberg. Nie prowadził tego śledztwa, nie miał pełnej wiedzy, co tak naprawdę się wydarzyło, był nawet niższy stopniem od Kellermanna, ale jako podlegający bezpośrednio Heydrichowi poczuł się w obowiązku udzielić odpowiedzi. – Istnieje uzasadnione podejrzenie, że miał w tym udział Wilhelm Krüger. – Krüger? – zapytał Heydrich. Nie do końca udało mu się ukryć zaskoczenie. A potem zwrócił głowę w stronę swego towarzysza. – Co pan na to, Müller? Gestapowiec wbił przenikliwe spojrzenie w Kellermanna. – Jest pan pewien? Złapaliście go? – Nie. Ale wiemy, że Krüger zaplanował napad na ten bank. Na zapleczu znaleźliśmy jego wspólnika. Martwego. Mamy powody przypuszczać, że znajduje się tam również Krüger. – Skąd to przypuszczenie? – No cóż. – Kellermann westchnął ciężko. Nie miał ochoty przypominać sobie tego, co wydarzyło się rano. Nie miał
ochoty składać raportu bezwzględnie wykorzystującemu każdą pomyłkę szefowi swego szefa. Zwłaszcza że dotarło do niego, iż być może działał wbrew jego intencjom. – Dziś rano rozmawiałem z Krügerem. Zasugerowałem mu zawieszenie broni. Dałem do zrozumienia, że jeśli zaniecha działalności, powstrzymam się przed ściganiem go. On z kolei powiedział mi wprost, że nie zamierza z niczego zrezygnować i prędzej umrze, niż da się pojmać żywcem. Najpierw zorganizował napad na furgon pocztowy, który posłużył mu tylko do tego, by wyłowić z grupy swych wspólników mojego informatora. A teraz uderzył znowu. Heydrich pokręcił głową z niedowierzaniem. Był doskonale świadom, dlaczego proces przeciwko Krügerowi nie doprowadził do wyroku skazującego; sam przecież długo rozmawiał z sędzią. To Schellenberg przekonał Heydricha, że Krüger, mając doskonałe rozeznanie i kontakty w środowisku dawnej emigracji rosyjskiej (zarówno w Niemczech, jak i we Francji), będącej przecież głównym terenem łowieckim sowieckiego wywiadu, jest dla niech nader cennym, a więc zasługującym na szczególną ochronę, źródłem informacji. Współpraca układała się bardzo dobrze. Krüger, ukryty za podwójną gardą otaczającej go legendy złodzieja doskonałego i cieszącego się szacunkiem malarza, wystawił im szereg agentów zarówno NKWD, jak i Razwiedupru. Dziś jednak Schellenberg zakomunikował Heydrichowi, że Krüger współpracuje z sowieckim wywiadem. Heydrich podejrzewał Krügera o grę na dwie strony od dłuższego czasu, więc informacja go nie zaskoczyła. Pozwalał Schellenbergowi na te gierki dopóty, dopóki były one skuteczne. Krüger prędzej czy później i tak miał iść do odstrzału. Heydrich odwrócił się do Müllera.
– O ile wiem, w strzelaninie przed operą zginęło ośmiu ludzi, w tym jeden niezwykle cenny pracownik pańskiego resortu. Pan, zdaje się, ma konkretne podejrzenia co do sprawcy? – zapytał. – Tak jest, Herr Gruppenführer. Na dachu Arsenału znaleźliśmy zniszczone szczątki karabinu wyborowego. Woźny muzeum szczegółowo opisał człowieka, który ogłuszył go i zamknął w stróżówce. Mimo że człowiek ów był czarnowłosy, pozbawiony brody, wąsów i okularów, wzrost i budowa ciała wskazują z dużym prawdopodobieństwem, że to mógł być Krüger. – Szuka pan go? – indagował Heydrich, ignorując zdumione miny obu przedstawicieli Kripo. – Tak jest. Sporządzono nowy rysopis. Ma go każdy funkcjonariusz w Berlinie. – Zarządził pan blokadę? – Tak jest. Wszystkie wyjazdy z miasta. – A granice? W świetle tego, co mi pan powiedział, jeśli to w ogóle on, będzie pewnie starał się uciec z kraju. – Wszystkie placówki powiadomione. Są w tej chwili wzmacniane moimi ludźmi z pobliskich jednostek. Nakazałem również nasilić patrolowanie granicy poza oficjalnymi przejściami. – Ciekawe. – Heydrich po kolei przyjrzał się każdemu z podległych sobie ludzi. – Wygląda na to, że pan Krüger ma zdolność przebywania w dwóch miejscach naraz. Jednocześnie strzela przed operą i dokonuje napadu na bank. Przyznacie panowie, że to naprawdę fascynujące. Schellenberg starał się utrzymać kamienny wyraz twarzy i puścić mimo uszu złośliwości Gruppenführera. Prawda była jednak taka, że słuchał wymiany zdań pomiędzy Heydrichem
a Müllerem z rosnącym zdumieniem i coraz większą wściekłością. Choć nazwisko Kolcowa w rozmowie nie padło, Schellenberg łatwo domyślił się, że to do niego strzelał Krüger. A zatem skomplikowana intryga, mająca doprowadzić do wyciągnięcia Kolcowa z nory i zdemaskowania go, intryga zrealizowana przy wydatnej pomocy Schellenberga, faktyczny cel miała zupełnie inny. Celem tym była śmierć Rosjanina. Jakimi rzeczywistymi motywacjami kierował się Krüger, tego rzecz jasna Schellenberg nie wiedział. Do furii doprowadzał go jednak fakt, że posłużył Krügerowi za bezwolne narzędzie. Fakt, że wszystkie poprzednie akcje kończyły się sukcesami, w niczym nie usprawiedliwiał karygodnego braku czujności. Schellenberg obiecał sobie, na swój prywatny użytek, że gdy kurz opadnie i sprawa nieco przyschnie, odszuka pana Wilhelma Krügera i wystawi mu rachunek za upokorzenie, na razie unikając wybuchu niezadowolenia szefa, który znajdował się stanowczo zbyt blisko prawdy o dzisiejszych wydarzeniach. Müller nabrał powietrza, by zareplikować, nie zdążył jednak powiedzieć nawet słowa. W drzwiach banku ukazała się czwórka niosących nosze ratowników. Ludzie ci przeszli kilka metrów, po czym wzorem poprzedników ostrożnie, ale z wyraźną ulgą postawili je na chodniku. Kellermann nachylił się i natychmiast przestał się dziwić zarówno ostrożności, jak i wyraźnie widocznemu obrzydzeniu funkcjonariuszy. Leżące na noszach zwłoki miały zniekształconą twarz i były prawie całkowicie zwęglone. Jedynie resztki szarego płaszcza, o dziwo nietknięte wybuchem, owijały się dookoła sterczącego pod dziwnym kątem ramienia. Pojedyncze kępki siwych włosów przykleiły
się do czegoś, co kiedyś było czołem ludzkiej twarzy. W oczodół wbił się fragment oprawki okularów. Popękana soczewka migotała w świetle pobliskiej latarni. Kellermann zmusił się, by opuścić wzrok. Dłonie trupa były również zwęglone, ale temperatura eksplozji okazała się zbyt niska, by poradzić sobie ze złotem i szlachetnym kamieniem. Kellermann wyprostował się. – To on – powiedział cicho. – Krüger. Ten sygnet jest jedyny w swoim rodzaju. Müller pokręcił głową z niedowierzaniem. Heydrich przyglądał się jeszcze przez chwilę trupowi, po czym odezwał się, patrząc na Kellermanna: – Zleci pan dokładne badanie zwłok. Odciski palców, grupa krwi, historia leczenia dentystycznego i tak dalej. Jeśli to rzeczywiście Krüger, chcę mieć całkowitą pewność. – Tak jest, panie Gruppenführer – służbiście przytaknął Kellermann. – A pan oczywiście każe swoim ludziom podwoić czujność. – Heydrich wbił wzrok w Müllera. – Możliwe, że jednak mamy do czynienia z wielką mistyfikacją, zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń przed operą. Zatem działamy wielotorowo. – Oczywiście. – To do roboty. Nic tu po nas. A pana, Schellenberg, proszę ze sobą. Mamy do pogadania, zdaje się. *** Bez przeszkód minęli miasteczko Sternberg, potem niczym duchy przemknęli przez Schwiebus, ale dwadzieścia kilometrów od granicy szczęście się skończyło. Cygan chciał właśnie powiedzieć, że już niedaleko i za godzinę będą
bezpieczni, kiedy w oddali zamajaczył biało-czerwony lizak patrolu żandarmerii. Cygan zwolnił. Zerknął na Krügera. Twarz wspólnika ginęła w ciemności. – To rutynowa kontrola – powiedział Mentor. – Po prostu się zatrzymaj. Cygan zwolnił jeszcze bardziej. Trzech żandarmów blokowało szosę. Krüger sięgnął za pazuchę i z ulgą poczuł chłodną rękojeść gotowego do akcji Mausera. Mercedes stanął. Cygan odkręcił szybę. Dowódca patrolu opuścił lizak i podszedł bliżej. Dwaj pozostali żołnierze mieli senne miny. Nic dziwnego; szosa nie należała do szczególnie uczęszczanych. Nuda w tym miejscu była zapewne zjawiskiem powszechnym i wszechogarniającym. – Grüss Gott, Herr Wachtmeister – powiedział Cygan swobodnie. Dowódca patrolu mruknął coś niezrozumiale. Oświetlił latarką wnętrze wozu, przez kilka sekund przyglądając się każdemu z pasażerów. – Dokumenty – warknął. – O co chodzi? Dowódca patrolu spojrzał uważniej na Cygana. Być może dopiero teraz zaczynał do niego docierać fakt, że nie ma do czynienia ze zwykłymi podróżnymi. Rozkaz brzmiał jednak całkiem wyraźnie: każdy przejeżdżający drogą pojazd, cywilny lub wojskowy, musiał zostać skontrolowany. – Dokumenty. – Proszę. – Cygan wyciągnął przez okno rękę z paszportem. Żandarm zerknął na okładkę i jego nastawienie do reszty się zmieniło, w całkiem widoczny zresztą sposób. Miejsce arogancji i poczucia władzy zajęła ostrożność i coś na kształt szacunku.
– Bernhard Mayer, obywatel Szwajcarii – odczytał powoli żandarm. – Tak jest, panie oficerze, dokładnie tak – odparł Cygan, a Krüger uśmiechnął się w duchu. Charakterystyczny berneński akcent był nawet lepszy od oryginalnego. Cygan nie został obdarzony przez naturę muzycznym słuchem, ale miał niezrozumiałą w tych okolicznościach łatwość nauki języków oraz umiejętność imitacji rozmaitych gwarowych czy regionalnych naleciałości. – Jest pan pracownikiem szwajcarskiego konsulatu? – Tak. Od dwóch lat pracuję i mieszkam w Berlinie. Cudowne miasto, panie oficerze. A to – Cygan wskazał za siebie – pan konsul Mehofer i jego córka Greta. Z wyjątkiem uroczej panny Grety wszyscy jesteśmy pracownikami szwajcarskiego konsulatu. Dowódca patrolu wolał nie brnąć dalej. Zamknął paszport i podał go Cyganowi. – Jedziecie państwo do Polski? – zapytał. – Tak. Do Poznania. Pan konsul ma tam spotkanie ze swoim odpowiednikiem w tym pięknym mieście. – Rozumiem. Szczęśliwej podróży. Granica niedaleko. – Dobranoc, panie Wachtmeister. Żandarmi usunęli się z drogi. Mercedes ruszył bezgłośnie. We wnętrzu rozległy się cztery pełne ulgi westchnienia. – Mówiłem? Dyplomatyczny kamuflaż działa – mruknął Cygan. – Na granicy może nie wystarczyć – odparł Krüger. Przestał już ściskać rękojeść ukrytej pod marynarką broni. Dłoń miał lepką od potu. Ból głowy nasilał się. – Im szybciej się na niej znajdziemy, tym lepiej – odezwał się Mentor.
Cygan bez słowa przycisnął gaz. Obecność patrolu żandarmerii wyjaśniła się, nim przejechali pół kilometra. Długa kolumna ciężarówek, transporterów i dział stała na poboczu drogi gotowa ruszyć na wschód. Żołnierze przeważnie spali, jednak część z nich opierała się o pojazdy, rozmawiała i paliła papierosy, bez zainteresowania przyglądając się wolno sunącemu mercedesowi. – Batalion piechoty zmotoryzowanej – powiedział Krüger. – Nie tylko – odparł Cygan. Rzeczywiście. Miejsce ciężarówek zajęły czekające na poboczu czołgi. Niektóre, jakby niecierpliwiąc się, pomrukiwały silnikami. Sprawiały wrażenie gotowego do skoku drapieżnika. Gdy w końcu minęli kolumnę, Cygan ponownie przyspieszył. – Jeszcze nie są gotowi – powiedziała Ewelina. Nadal miała zamknięte oczy. Pomimo wrodzonego kalectwa widziała wojsko równie dobrze, co reszta pasażerów. – Uderzą za nieco ponad dobę – zaprotestował Krüger. – Nie. – Na pewno. – Przecież wiesz, że nic nie jest dane raz na zawsze. Nawet pewność. Trudno było z tym dyskutować. – Tym lepiej – wtrącił Cygan. – Będzie więcej czasu. – Tylko pod warunkiem, że ktokolwiek będzie chciał wykorzystać szansę. Goryczą i smutkiem słyszalnym w głosie Krügera można było obdzielić kilka osób. To był stary problem: na ile ich, pełna ryzyka i nieustannych wyrzeczeń, praca pozwala
stojącym na szczycie hierarchii ludziom podejmować właściwe, starannie przemyślane decyzje. W milczeniu minęli Bratz, niewielką mieścinę, w której biwakował kolejny batalion piechoty oraz jednostka artylerii w sile co najmniej dywizjonu. Od tej pory poruszali się w tempie dwudziestu kilometrów na godzinę: teren aż do granicy był wprost zapchany wojskiem. W końcu reflektory wydobyły z ciemności tablicę „Tirschtiegel”. Małe, ale schludne miasteczko Trzciel stanowiło wschodnią rubież III Rzeszy. Zarówno Cygan, jak i Krüger z miejsca zorientowali się, że tym razem nie będzie mowy o gładkim przejściu kontroli. Upewnił ich w tym stojący na poboczu prowadzącej ku przejściu granicznemu drogi samochód z wyraźnie widocznym na tablicy rejestracyjnej napisem POL. Dwaj agenci w nasuniętych na oczy kapeluszach przyglądali się bardzo uważnie przejeżdżającym pojazdom i nader nielicznym o tej porze przechodniom. Z racji panujących ciemności można było założyć, że nie udało im się dokładnie przyjrzeć pasażerom mercedesa, ale to, że zwrócili baczną uwagę na luksusowy samochód na dyplomatycznych numerach, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Dwieście metrów przed przejściem Cygan musiał zatrzymać auto. Sznur samochodów zdawał się nie poruszać. Krüger odkręcił szybę, wychylił się i spojrzał ku początkowi kolejki. Bardzo nie spodobało mu się to, co zobaczył. Po obu stronach szosy: dwie budki Grenzschutzu. W poprzek: szlaban z zamocowanym pośrodku solidnego drzewca godłem III Rzeszy. Przejazd częściowo zablokowany przez dwa samochody policyjne, zostawiające prześwit nie
większy niż dwa i pół metra, akurat na jeden pojazd. Obok – kilkunastu funkcjonariuszy gestapo. Nawet z tej odległości Krüger dostrzegł, że zarówno pogranicznicy, jak i gestapowcy sprawdzają dokumenty przekraczających granicę podróżnych ze znacznie większą niż zazwyczaj skrupulatnością. – Müller zdążył zorganizować blokadę – powiedział wypranym z emocji głosem. Czuł się nieludzko zmęczony. Zaczynał dochodzić do punktu, poza którym była już tylko obojętność. Cygan doskonale znał ten stan. W przeszłości zdarzało mu się mocno napracować, by Krügera z niego wyciągnąć. – Powinniśmy spróbować przejechać legalnie. Papiery są mocne. Chroni nas immunitet dyplomatyczny. Żaden z gestapowców nie widział na oczy Eweliny i pana Henryka, a my wyglądamy zupełnie inaczej niż jeszcze kilka godzin temu – powiedział z największym spokojem, na jaki mógł się w tej sytuacji zdobyć. Była w tym nieodparta logika. Krüger pogrzebał swoje stare emploi pod ruinami Volkssparkasse, a Cygan, odkąd klucząc i myląc pościg, oddalił się od miejsca zamachu i zdołał dotrzeć (w ostatniej chwili) na miejsce spotkania z Szumskim i Eweliną, przebrał się w nowy garnitur, zmienił uczesanie, dokleił sobie maleńkie wąsiki i założył okulary w grubych rogowych oprawkach. Wyglądał młodziej i bardziej poważnie. Jednak wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że kamuflaż był dość płytki. Kontrola, zwłaszcza połączona z rewizją osobistą, ujawni rzeczy, z których nawet jako szwajcarscy dyplomaci się nie wytłumaczą. Czeka ich śledztwo i pewny wyrok śmierci.
– Gestapo nie musi respektować immunitetu – odparł Krüger. – Zwłaszcza jeśli Kolcow powiedział o nas coś niecoś Müllerowi. Już wcześniej się nad tym zastanawiali. Odkąd udało się im wpaść na ślad Kolcowa, żyli w niepokojącej świadomości, że śmiertelny wróg wie o nich przynajmniej tyle, ile oni wiedzą o nim. W tej sytuacji pytanie, kto zaatakuje pierwszy, należało do kwestii zgoła fundamentalnych. Niezależnie od motywów osobistych zlikwidowanie Kolcowa stało się kwestią bezpieczeństwa, choć zarówno Krüger, jak i Cygan wiedzieli doskonale, że takie stawianie sprawy pachnie hipokryzją. Blokada na granicy mogła świadczyć o dwóch rzeczach: albo Kolcow zdążył przed śmiercią coś na ich temat Müllerowi zdradzić, albo Müller, uciekając się do pomocy Heydricha, wyciągnął z Schellenberga informacje na temat prawdziwej roli Krügera i przypisał mu zabójstwo Kolcowa. – Zapewne. Blokada nie wzięła się sama z siebie. – Teoretycznie mamy trzy możliwości – powiedział pan Henryk. – Możemy zawrócić i szukać przejścia przez zieloną granicę, starać się przejechać na papierach albo forsować blokadę siłą. Tak czy inaczej musimy się stąd wydostać i decyzję podjąć bardzo szybko. – Co pan proponuje? – Uważam, że odwrót wiąże się z największym ryzykiem. Przy granicy stoją regularne oddziały Wehrmachtu. Będzie bardzo trudno się prześliznąć, a nie uzasadnimy naszej obecności poza głównymi drogami. Krüger przytaknął. Był zbyt wyczerpany, by obmyślać w tej chwili nowy plan. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą. Musiał położyć się spać. – Więc? – zapytał Cygan.
– Jedź. Po prostu reagujmy szybko. Cygan zerknął w tylne lusterko. Ewelina podniosła głowę. Cygan mógłby się założyć, że jest doskonale świadoma błądzącego po jej twarzy wzroku męża. Niemal niedostrzegalnie skinęła głową. Cygan wrzucił jedynkę, a potem sięgnął pod siedzenie. Nie bez przyczyny spośród wielu dostępnych na rynku modeli do ostatniej akcji w Niemczech wybrali mercedesa 170V. Ten niezawodny, ale niezwracający na siebie zbytniej uwagi samochód o pięćdziesięciokonnym silniku i obszernym wnętrzu idealnie nadawał się do ich celów. Starszy pan do spółki z Cyganem poświęcili dwa tygodnie na pewne niezbędne przeróbki. Wykorzystując przestrzeń pod podłogą i siedzeniami, wykonali dwie skrytki, zawierające broń, amunicję i granaty. Kolejny schowek, mieszczący się tym razem pod bagażnikiem, miał nieco inne przeznaczenie: służył przewożeniu przedmiotów, które powinny zostać skutecznie ukryte przed uważnym wzrokiem policjantów czy celników. Oprócz przygotowania schowków Cygan i Mentor dokonali modyfikacji podnoszących bezpieczeństwo podróżujących samochodem pasażerów. Pomiędzy bagażnikiem a kabiną zamontowali grubą na centymetr stalową blachę, a przednią i tylną szybę wymienili na kuloodporne. Obie te operacje podniosły znacznie wagę samochodu i pogorszyły jego osiągi, niemniej dawały większe szanse w razie konfliktu z policją. Cygan wyciągnął ze skrytki Mausera i dwa magazynki, po czym podał je Mentorowi. Jeszcze jeden ruch ręki i kolejny pistolet, a także dwa granaty obronne polskiej produkcji wylądowały u niego na kolanach. Obie sztuki broni zostały poddane identycznym modyfikacjom co broń Krügera: miały wymienne magazynki na dwadzieścia naboi i zostały
przystosowane do prowadzenia ognia ciągłego. Wszyscy trzej mężczyźni jak na komendę zarepetowali broń. Cygan wsunął pistolet pomiędzy siedzenie a udo, Mentor i Krüger natomiast opuścili dłonie nisko, poza zasięg wzroku osoby zaglądającej z zewnątrz. Cygan obrócił lekko kierownicę i skręcił na równoległy pas ruchu. Samochód na dyplomatycznych numerach cieszył się licznymi przywilejami: między innymi nie obowiązywało go czekanie w kolejce. Mercedes zaczął powoli sunąć w stronę punktu kontrolnego. – Po mojej stronie dwóch sprawdza dokumenty, trzech ubezpiecza. Może być jeszcze ktoś w ciemności. Plus jeden Grenzschutz – powiedział Krüger. Starał się zapomnieć o zmęczeniu. Nadal miał coś do stracenia. Musiał się maksymalnie skoncentrować. – U mnie trzech sprawdza, trzech ubezpiecza. I te cholerne samochody blokują drogę. – Czekają na nas – powiedział półgłosem Mentor. – Zbliża się wojna. Po prostu zaostrzyli kontrolę – odparł Cygan, ale w jego głosie nikt nie usłyszał specjalnego przekonania. – Wolniej – mruknął Krüger. Starał się nie myśleć o tym, że mają przed sobą co najmniej dwunastu uzbrojonych, wyszkolonych i działających ze wzmożoną uwagą ludzi. Wiedział, że czynnik zaskoczenia zadziała, o ile w ogóle, tylko przez kilka sekund. Cygan zdjął nogę z gazu. Od razu zrozumiał, o co chodzi Krügerowi. Funkcjonariusze właśnie kończyli kontrolę jednego z samochodów. Jeszcze kilka sekund, a przestrzeń pomiędzy dwoma blokującymi drogę autami policyjnymi będzie wolna.
Rzeczywiście, po chwili szlaban poszedł w górę i wysłużony fiat na polskich numerach ruszył przed siebie. Cygan dodał gazu. Mercedes skoczył do przodu i nim następny w kolejce samochód zdołał ruszyć, skręcił na właściwy pas ruchu, po czym zaczął zbliżać się do stanowiska kontroli. – Stań trochę dalej – polecił Krüger. Odwrócił się i spojrzał na parę siedzącą z tyłu. Mentor przybrał obojętną minę. Ewelina położyła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy. Jej rysy emanowały spokojem i dziewczęcą wręcz niewinnością. Wyglądała jak zmęczona podróżą córka śpiąca na ramieniu kochanego i kochającego ojca. Coś ścisnęło Krügera za gardło. Odwrócił się, po czym przykrył płaszczem dłoń dzierżącą broń. Prawą ręką wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Cygan wrzucił pierwszy bieg i powoli podjechał do oczekujących policjantów, z zainteresowaniem przyglądających się eleganckiemu pojazdowi na dyplomatycznych numerach i ze szwajcarskim proporczykiem na błotniku. Zgodnie z poleceniem Krügera samochód zatrzymał się dwa metry za stanowiskiem kontroli. Zarówno policjanci, jak i Greznzschutze w normalnych okolicznościach zareagowaliby gniewnym poleceniem, by kierowca cofnął auto na właściwe miejsce. W tym wypadku jednak zostali zmuszeni do innej reakcji. Czterech z nich, po parze z każdej strony, z wyrazem niezadowolenia na twarzach podeszło do mercedesa. – Dobry wieczór, panie oficerze – powiedział Cygan i uśmiechnął się szeroko, nim jeszcze zaglądający do środka pogranicznik zdołał powiedzieć choć słowo. – Duży ruch dzisiaj, prawda? – Dobry wieczór. Owszem, wielu podróżnych – przytaknął
Grenzschutz. – Dokumenty poproszę. – Ależ oczywiście. – Cygan uśmiechnął się jeszcze szerzej i podał mężczyźnie paszport. Grenzschutz zajrzał w głąb kabiny, obrzucając spojrzeniem pozostałą trójkę. – I państwa paszporty poproszę również. – Naturalnie. – Cygan sięgnął ze siebie, odebrał dokumenty od towarzyszy podróży, po czym ponownie wyciągnął dłoń w stronę funkcjonariusza. Grenzschutz nie obdarzył dokumentów nawet pobieżnym spojrzeniem: po prostu podał je stojącemu za nim gestapowcowi, nie próbując udawać, że tu rządzi. Odziany w obowiązkowy skórzany płaszcz i kapelusz policjant zabrał się do pracy metodycznie, z powolną, irytującą skrupulatnością. Dokładnie studiował każdą stronę, niemal literując każdy wyraz, i co rusz oglądał dokument pod światło trzymanej przez jego kolegę latarki. Krüger usłyszał, że pan Henryk opuszcza szybę po swojej stronie. – Długo jeszcze to potrwa? – zapytał gniewny, burkliwy głos. Władczy ton i zniecierpliwienie Mentor potrafił dobrać w idealnej proporcji. Doskonale wiedział, że w większości przypadków taka postawa odnosi pożądany skutek. Grenzschutz uśmiechnął się przepraszająco. Najwyraźniej nie pochwalał działań gestapo i nie był przyzwyczajony, by w ten sposób traktować dyplomatów. Ale rozkaz zwierzchników nie pozostawił mu wielkiego wyboru: miał współpracować i podporządkować się wszelkim decyzjom podejmowanym przez szefa specjalnej grupy operacyjnej, która jak szarańcza spadła na spokojne dotychczas przejście graniczne i sumiennych funkcjonariuszy straży granicznej.
Jednak poczuł się zobowiązany do udzielenia wyjaśnień. – Mamy dzisiaj zaostrzone procedury kontrolne – powiedział uspokajającym tonem. – Przepraszam za wynikające z tego tytułu niedogodności. – Złożę na was skargę – obiecał Mentor opryskliwie. Wyglądał, jakby rozmawiał z niezbyt rozgarniętym podwładnym. Oficer nadal uśmiechał się przepraszająco, co rzeczywistości nie zmieniło ani o jotę. Było jasne, że odprawa zostanie zakończona w sposób i o czasie, który uznają za właściwy przedstawiciele Geheime Staatspolizei. Szef grupy nadal kartkował paszporty, zupełnie nie zwracając uwagi na pretensje starszego pana ani wyjaśnienia pogranicznika. Pozostali funkcjonariusze również nie próżnowali. Dwaj z nich dokładnie przyglądali się każdemu szczegółowi karoserii mercedesa, a trzeci posunął się nawet do wpełznięcia pod samochód i rozpoczęcia szczegółowych oględzin podwozia. Reszta, niespecjalnie przejmując się immunitetem dyplomatycznym chroniącym pasażerów samochodu, zaglądała do wnętrza i w ostrym świetle latarek przyglądała się im obcesowo. W końcu szef grupy zakończył studiowanie paszportów, okazało się jednak, że nie oznaczało to zakończenia formalności. Gestapowiec mruknął: „Czekać”, po czym poszedł w stronę budki Grenzschutzu. Cygan nadal szczerzył zęby do otaczających samochód policjantów, ale zarówno on, jak i współpasażerowie musieli pogodzić się z porażką: można było przyjąć ze stuprocentową pewnością, że gestapowiec właśnie telefonicznie sprawdzał tożsamość rzekomych dyplomatów. Szwajcarska ambasada w Berlinie była barierą, na której kończyła się wiarygodność ich obecnego wcielenia.
– Teraz. Jednego mniej – mruknął Krüger. – Ma paszporty – odpowiedział szeptem Cygan. – Do niczego ich nie doprowadzą. Fałszerz nie żyje – odezwał się Mentor. Rzeczywiście. Decyzja mogła być tylko jedna. Od tej pory wszystko działo się błyskawicznie. Cygan wrzucił jedynkę, puścił sprzęgło i gwałtownie dodał gazu. Silnik ryknął niczym rozwścieczony byk i mercedes skoczył do przodu z energią pocisku artyleryjskiego. Leżący pod samochodem gestapowiec zawył w śmiertelnej udręce, pojazdem szarpnęło, po czym wszystko utonęło w dzikim, gwałtownym hałasie. Jako pierwszy gwałtowną serią rozszczekał się Mauser Mentora. Oparta o framugę okna lufa drgała i skakała w rytm ruchów samochodu, więc pociski miały spory rozrzut. Stojący po lewej stronie funkcjonariusze padli na ziemię, ale nie sposób było dojść, czy zostali trafieni, czy po prostu ulegli najbardziej pierwotnemu z odruchów, nakazującemu schronić się przed niebezpieczeństwem. Cygan lewą ręką trzymał kierownicę, a prawą sięgnął po leżący obok granat. Kciukiem wyjął zawleczkę i cisnął, usiłując nadać jajowatemu kawałowi żelaza krótką, ukierunkowaną odwrotnie do kierunku jazdy trajektorię lotu. Mercedes gwałtownie przyspieszał. – Kładź się, Ewa! – krzyknął Krüger. Nie miał czasu ani na sprawdzanie, czy Ewelina wypełniła polecenie, ani na dokładne celowanie. Nim jeszcze granat zatoczył pierwszą ćwiartkę łuku, wymierzył w stronę stojącej bliżej dwójki gestapowców i nacisnął spust, opróżniając magazynek do połowy. Z dziesięciu pocisków cztery trafiły w cel, po równo obdarzając obu policjantów i posyłając ich na
spieczoną od wielodniowych upałów ziemię. Krüger przeniósł ogień na następnego Niemca, który zdążył już wyciągnąć broń i podnieść ją na wysokość oczu. Trzy kule złamały go w pół. Krüger rozejrzał się. W polu widzenia nie miał żadnego konkretnego celu. I wtedy z drugiej strony padł strzał. Jeden z Grenzschutzów, choć ogłuszony strzelaniną i zdezorientowany, zdołał wyjąć Parabellum i zarepetować je. O dokładnym celowaniu nie było mowy, oficer po prostu skierował lufę w stronę niknącego w ciemnościach mercedesa i pociągnął za spust. Dziewięciomilimetrowa kula wgryzła się w blachę tylnych drzwi, strzaskała mechanizm podnoszenia szyby, tracąc blisko połowę pierwotnego impetu, zmieniła kierunek o trzydzieści stopni, przebiła skórzane obicie wewnętrzne, po czym wleciała do wewnątrz. Po pokonaniu piętnastu centymetrów wbiła się w bok ludzkiego ciała, nieco ponad kością biodrową. Krzyk Mentora zabrzmiał równocześnie z wybuchem granatu rzuconego przez Cygana. Polski granat obronny wzór 31 zawierał w sobie tylko sześćdziesiąt gramów materiału wybuchowego, ale odłamki potężnej, żeliwnej skorupy mogły razić nawet na odległość stu metrów. Granat obronny to poważny argument w sporach pewnego typu. Eksplozja raniła dwóch funkcjonariuszy znajdujących się po lewej stronie samochodu, resztę zaś ogłuszyła i na niemal pół minuty odebrała im chęć do walki. Ewelina poczuła kulę wbijającą się w bok mężczyzny, tak jakby ołów wbijał się w jej własne ciało. Otoczył ją kwaśny zapach krwi. Nie myśląc o niebezpieczeństwie, podniosła się i mocno objęła Mentora.
Krüger odwrócił się szybko, równocześnie niemal po omacku zmieniając magazynek. Szumski miał otwarte oczy, ale jego twarz zdążyła już przybrać sinobladą, śmiertelną barwę. Przyciskał ręce do lewego boku. Przez palce przelewała się krew. – To tylko draśnięcie – powiedział zadziwiająco spokojnym tonem. Krüger skinął głową. Nie po to, by zaakceptować to w najwyższym stopniu nieprawdziwe stwierdzenie. Chciał pokazać, że docenia pogodę ducha swego mistrza i postara się zrobić, co w jego mocy, by Mentor nie tylko wyniósł z opresji cało głowę, ale również jak najszybciej znalazł się pod odpowiednią opieką lekarską. Wychylił się przez okno, spojrzał w tył, wymierzył, tym razem nieco staranniej, i wystrzelił wszystkie znajdujące się w magazynku naboje w czterech równych seriach, usiłując trafić w niezbyt dobrze widoczne i poruszające się postacie. Osiągnął sukces, w tym znaczeniu, że znajdującym się w jego strefie operacyjnej gestapowcom i Grenzschutzom udało się oddać zaledwie kilka strzałów, z których tylko dwa były celne. Obie kule trafiły w tył samochodu i ugrzęzły bezsilnie w stalowej płycie, oddzielającej bagażnik od kabiny. Cygan skupił się na opanowaniu tańczącego na asfalcie mercedesa. Mocno ścisnął kierownicę, wrzucił drugi bieg i jeszcze mocniej wdusił gaz. Żółto-czarno-czerwony szlaban zbliżał się z rosnącą prędkością. – Uwaga! – krzyknął. Czuł każdy mięsień, każde, napięte jak postronek, ścięgno swego wysportowanego ciała. Samochód uderzył w szlaban z impetem dwutonowej masy poruszającej się z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Drewno trzasnęło gromko i rozpadło się na części,
pękł i odpadł reflektor, mercedesem szarpnęło potężnie, ale Cyganowi udało się utrzymać samochód na torze jazdy. Z tyłu rozległy się kolejne strzały, kule gwizdnęły niepokojąco, jedna z nich strzaskała prawy kierunkowskaz, ale Cygan nie zwracał na to uwagi. Wbił wzrok w majaczącą z przodu budkę polskiej straży granicznej. Jeszcze mocniej wcisnął gaz. Z ulgą dostrzegł, że biało-czerwone drzewce szlabanu unosi się w górę. Do Polski wjechali, mając na liczniku osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Cygan zdjął nogę z gazu, a potem zaczął hamować. Zatrzymał się przy trzech pomalowanych na zielono odkrytych łazikach z ręcznymi karabinami maszynowymi zamontowanymi na obrotowych podstawach i wycelowanymi w stronę niemieckiej granicy. Strzelcy przytulali kolby do policzków, zaciskając nerwowo palce na spustach. Obok samochodów stało kolejnych ośmiu żołnierzy z bronią gotową do strzału. Mieli wypisaną na twarzach gotowość do walki. Ponieważ jednak Niemcy nie zdradzali chęci przekroczenia granicy, dowodzący oddziałkiem oficer, z pewną miną, ale i pistoletem w ręku machnął uspokajająco dłonią, a potem podszedł do mercedesa szybkim krokiem. – Kapitan Władysław Marecki – przedstawił się służbiście. – Jedziecie państwo ze Szwajcarii? Krüger poczuł się wywołany do odpowiedzi. – Ze Szwajcarii, ale przez Francję i Niemcy – odpowiedział. – To daleka droga. – Ale bezpieczna. – W porządku. – Marecki pozwolił sobie na lekkie złagodzenie marsowej miny. Na hasło został podany
prawidłowy odzew. – Wszystko się zgadza. Czekaliśmy na was. Mam nadzieję, że Niemcy nie będą forsować granicy. Narobiliście huku na pół Polski. Krüger obejrzał się. Polski szlaban opadł już w dół, czterech funkcjonariuszy Straży Granicznej stało w poprzek szosy z karabinami w rękach. Po niemieckiej stronie słychać było nawoływania i gniewne komendy. Możliwe, że jednak trwały przygotowania do szturmu. – Miejmy nadzieję – powiedział. – Ciszej się nie dało. Marecki stał zbyt nisko w hierarchii dowódczej, by choć w przybliżeniu orientować się, kim jest Krüger i jego towarzysze. Nakazano mu iść z pomocą bez względu na okoliczności, lojalnie uprzedzając, że na przejściu granicznym mogą mieć miejsce różne warianty rozwoju sytuacji. Marecki był młody, dobrze wyszkolony i pełen zapału. Zarówno on sam, jak i jego żołnierze byli gotowi wykonać zadanie, nie oglądając się na cenę. – Mam rozkaz eskortować was do Warszawy – powiedział. Krüger pokręcił głową. – Mój towarzysz bardzo pilnie potrzebuje opieki lekarskiej. Marecki zajrzał do wnętrza. Przez kilka sekund przyglądał się pobladłej, spoconej twarzy starszego pana, rosnącej na siedzeniu kałuży krwi i pięknej kobiecie starającej się zatamować krwawienie, a potem wyprostował się. – Do Poznania za daleko, podróż zajmie zbyt dużo czasu. W pobliżu jest jednostka wojskowa, możemy zawieźć go tam – stwierdził. – Jedźmy – powiedział Krüger. Marecki miał w tej materii inne zdanie. – Otrzymałem wyraźne rozkazy, byście znaleźli się w Warszawie najszybciej, jak to możliwe.
Krüger był doskonale świadom powodu, dla którego owe rozkazy zostały wydane. Sam się do tego przyczynił. Odwrócił głowę. Mentor miał zamknięte oczy, a jego twarz pokryła się trupią bladością. Zdawał się nieświadomy toczącej się rozmowy. Krüger czuł, że każda minuta staje się cenna niczym złoto, a jego miejsce jest przy boku nauczyciela. Był mu to po prostu winien. Ewelina jakby usłyszała jego myśli. – Sądzę, że w Warszawie nie jesteśmy potrzebni wszyscy – powiedziała z głębi wozu. – My z Jankiem pojedziemy z ludźmi kapitana i zaopiekujemy się panem Henrykiem. Ty jedź z kapitanem do Warszawy. Krüger nadal się wahał. – Jest pan w stanie spowodować, by mój towarzysz w ciągu najbliższej godziny wylądował w szpitalu? – zapytał w końcu. – Zrobimy, co w naszej mocy. Zorganizujemy z tyłu samochodu wygodne siedzisko. Zaraz zadzwonię, by lekarz był gotowy. Pańskiemu towarzyszowi zostanie udzielona fachowa pomoc. Krüger obejrzał się. Z Mentora życie zdawało się uciekać w przyspieszonym tempie. – Niech pańscy ludzie się pospieszą – powiedział rozkazującym tonem. Czuł się jak zdrajca. *** Heinrich Müller siedział w swoim gabinecie i starał się przeprowadzić coś w rodzaju podsumowania dnia. Nie wypadło ono zbyt zachęcająco. Raport dla Reichsführera, mdły i niezawierający konkretów, opierający się raczej na sugestiach i domniemaniach, zostanie zmiażdżony, Müller był
tego więcej niż pewien. To po pierwsze. Po drugie, nadzieja, że uda się zlokalizować obu sprawców strzelaniny i aresztować ich, stawała się coraz bardziej płonna. Meldunki od ludzi w terenie nie przynosiły przełomu. Dysponujący rysopisami poszukiwanych funkcjonariusze przepytywali świadków, ale nie udało się ustalić nawet przybliżonego kierunku ucieczki. Impas. Z ponurego zamyślenia wyrwało Müllera pukanie do drzwi. Dochodziła północ, budynek był w zasadzie całkowicie wyludniony, szef gestapo nie spodziewał się żadnych gości. – Proszę – powiedział. W drzwiach stanął szczupły mężczyzna. Sprężyście wyrzucił rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. – Heil Hitler, Herr Oberführer. Można? – Ach to pan, Bergow. Proszę. – Dziękuję, Herr Oberführer. Melduję, że na razie nie udało się zlokalizować miejsca pobytu Wilhelma Krügera. Szukaliśmy we wszelkich możliwych miejscach, od jego mieszkania począwszy, poprzez Izbę Kultury Rzeszy, salon Kitty... Umilkł na widok podniesionej ręki szefa. – Tym już się proszę nie zajmować. – Krügerem? – Proszę o nim zapomnieć. – Rozumiem, Herr Oberführer. Natomiast jeśli chodzi o pułkownika von Bechsteina... Von Bechsteina? Któż to, do cholery, jest pułkownik von Bechstein? Müller zmarszczył brwi. W porządku. Przypomniał sobie. Jeden z adiutantów Haldera. Spotkał się w burdelu
z Krügerem. Müller miał wrażenie, jakby rozmowa na ten temat odbyła się przed miesiącem. – Co z tym Bechsteinem? Udało się ustalić miejsce jego pobytu? – Tak jest. Jednak... Müller już domyślał się, że usłyszy złe wieści. Chciał to mieć jak najszybciej za sobą. – Mówcie, Bergow. – Gdy zapukaliśmy, początkowo nie chciał otworzyć. Ale w końcu odpowiedział – przez drzwi. Zaczął krzyczeć, że niczego nie zrobił, jest uczciwym Niemcem i oficerem, i żeby zostawić go w spokoju. Poprosiłem, by po prostu otworzył, ponieważ chcemy tylko zamienić kilka słów. Wtedy on wycofał się w głąb mieszkania i wyskoczył przez okno. To pierwsze piętro, więc nie było wysoko. Upadł na trawnik i najwyraźniej nic mu się nie stało, bo zaczął uciekać. – Mam nadzieję, że mieliście kogoś pod oknem – warknął Müller. – Oczywiście, Herr Oberführer. Mój człowiek chciał go zatrzymać, ale tamten wyciągnął pistolet i zaczął strzelać. Funkcjonariusz oberwał w ramię, ale zdołał odpowiedzieć ogniem. Ten szaleniec został ranny, ale upadł i strzelał dalej. Wtedy nadbiegliśmy... Wygarnął do nas. Więc odpowiedzieliśmy... – On nie żyje, tak? – Niestety, Herr Oberführer. Przykro mi. Nie mieliśmy innego wyjścia. Dodam, że po wszystkim kazałem wejść do jego mieszkania i dokładnie je przeszukać. Szukaliśmy naprawdę bardzo dokładnie. – I niczego nie zaleźliście. – Niestety. Jeśli mam być szczery, nie bardzo rozumiem,
dlaczego ten człowiek w ogóle uciekał, Herr Oberführer.
25 sierpnia 1939 WARSZAWA
10.00 – 12.00 Krüger, nagi do pasa, patrzył w lustro. Obojętnie przyglądał się podkrążonym oczom i małej kępce włosów tuż pod prawym uchem, nie dość starannie sięgniętej brzytwą. Zwykle błyszczące oczy przygasły. Zdolne tak do uśmiechu, jak i wyrażania okrucieństwa usta były zaciągnięte w wąską kreskę i sine. Rany na ramionach i tułowiu, zadane kulą, nożem, szablą i bagnetem układały się w całkiem czytelną historię zwycięstw i chwały, ale też zbrodni i haniebnych klęsk. Krüger nie chciał do niej wracać; zrobił wiele, by w ogóle wyrzucić ją z pamięci. Zabił Kolcowa, mógł żyć tylko dla teraźniejszości. Teoretycznie. Nie spał przez całą noc, wypełnioną akcją, ucieczką, męczącym, prowadzonym bez postojów i na pełnym gazie rajdem przez pół Polski i – przede wszystkim – szarpiącym nerwy niepokojem o stan zdrowia Mentora. Nie odczuwał potrzeby snu. Był zbyt pochłonięty rozsupływaniem gordyjskiego węzła sprzecznych myśli. Już dawno przestał zastanawiać się, co osiągnie, zabijając Kolcowa. Dopełnienie danego niegdyś przyrzeczenia traktował jako swą powinność, niekiedy nawet nie pamiętając
o prawdziwym powodzie, dla którego ścigał tego człowieka od dwudziestu lat. Tłumaczył to sobie w sposób najprostszy z możliwych: pozbycie się Kolcowa pozwoli ostatecznie zamknąć tamten rozdział. Zabił go, powinien czuć ulgę. Czemu zatem nie czuł? Myślał o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat. Widział twarz Marii, czuł słodycz, radość i uniesienie; potem, gdy dziewczyna została zamordowana, ból ciała i duszy, cierpienie nie do opisania, darcie na strzępy wszystkiego, co cenne, piękne i kolorowe. Nie chciał przeżywać tego jeszcze raz, ale już wiedział, że to niemożliwe. Paradoksalnie – sukces zamachu spowodował, że wszyscy aktorzy na powrót zapełnili scenę. Już na granicy przyszło mu do głowy, że Mentor może nie przeżyć postrzału, a teraz obawa tylko się pogłębiła. Zbyt wiele powstałych od kuli ran widział, by nie bać się o życie Szumskiego. Zwłaszcza że siedemdziesięcioletni nauczyciel, chociaż usiłował grać dzielnego, ostatnio nie czuł się najlepiej. Jak będzie wyglądał świat bez Mentora? Krüger musiał to brać pod uwagę, musiał zacząć poważnie o tym myśleć. Powinien nie zwracać uwagi na rozkazy i towarzyszyć mu podczas operacji. Westchnął i zaczął się ubierać. Powoli zapiął guzki koszuli, zawiązał krawat, założył marynarkę. Przez chwilę przyglądał się swojej twarzy, ale szybko odwrócił wzrok; mógłby być swoim dziadkiem. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze kilka minut. Potem jego wzrok padł na leżący na toaletce „Ilustrowany Kurjer Warszawski”. Kiedy rano wchodził do hotelu, kupił jeszcze pachnącą farbą drukarską gazetę od ulicznego sprzedawcy, mając szczery zamiar wziąć długą kąpiel i przestudiować najnowsze doniesienia. Gdy jeszcze na
schodach spojrzał na pierwszą stronę, od razu zapomniał o kąpieli. „Marszałek Edward Śmigły Rydz nie żyje”, grzmiał czerwony nagłówek. A niżej: „Jak dowiaduje się nasz specjalny korespondent przy Sztabie Naczelnego Wodza wczoraj w późnych godzinach wieczornych, nagle i niespodziewanie zmarł na zawał serca Marszałek Śmigły Rydz. Nikt nie spodziewał się tak wielkiej tragedji. Marszałek cieszył się dobrym zdrowiem i pochłonięty był pracą na rzecz przygotowań do ewentualnej wojny. Na razie nie wiadomo, kto będzie następcą zmarłego Marszałka. Pewne jest jednak, że nominacja nastąpić musi szybko, w świetle narastających gróźb niemieckich”. Krüger zamyślił się. Bardzo nisko cenił umiejętności, horyzonty intelektualne i predyspozycje marszałka, uważał, że ten miły i kulturalny człowiek, mimo niezaprzeczalnych sukcesów w wojnie dwudziestego roku, nie nadaje się na tak wysokie stanowisko. Czy jednak zmiana sternika dokonana w obliczu gwałtownie nadciągającej wichury przysłuży się Polsce? Tego nie wiedział. Nieoczekiwane zwroty akcji i katastrofy na ogół przynoszą chaos, a tylko niekiedy bywają solą postępu. I zmian na lepsze. Usłyszał pukanie. – Proszę – powiedział. Marecki wszedł, trzasnął obcasami i zasalutował. Wyglądał, jakby ostatnich dziesięć godzin spędził w wygodnym łóżku. Z gładko ogolonych policzków tryskał entuzjazm, nad mundurem najwyraźniej pracował ordynans, w cholewkach długich butów można było się przeglądać.
– Musimy jechać. Krüger uśmiechnął się blado. Wziął stojącą obok toaletki tubę z obrazem. – Chodźmy. Tuż przy wejściu do Hotelu Europejskiego stał czarny polski fiat 508. Słusznie. Ludziom wydającym polecenia kapitanowi zależało na dyskrecji. Poruszanie się po Warszawie łazikami uzbrojonymi w erkaemy albo postrzelanym mercedesem na szwajcarskich numerach przyciągnęłoby zbyt wiele zaciekawionych spojrzeń. Krüger wcisnął się na tylne siedzenie. Marecki trzasnął drzwiami. Kierowca zgrzytnął biegiem. Ruszyli. Zostawili po prawej stronie Ogród Saski, po czym skręcili z Królewskiej w Marszałkowską. Krüger przyglądał się mijanym domom. Kamienice lśniły świeżymi barwami. Czyste trotuary wręcz zachęcały do spacerowania, a kolorowe, bogato wystrojone witryny sklepów prowokowały do wyrafinowanych zakupów. Tłum przechodniów maszerował przed siebie, pochłonięty swoimi sprawami. Warszawa rozkwitała. Nieświadome wojny miasto żyło na pełnych obrotach. – Ma pan jakieś informacje na temat mojego znajomego? – zapytał Krüger. – Wiem, że przeszedł operację – odezwał się Marecki. – Przed zaaplikowaniem narkozy żądał jak najszybszego wypisania ze szpitala i przewiezienia do Warszawy. Krüger uśmiechnął się. Mentor i jego traktowanie obowiązków. Lojalność. Poczucie więzi. Odpowiedzialność. To właśnie starszy pan sprawił, że Krüger, choć nigdy nie miał okazji nawet poznać swego ojca, nie odczuwał jego straty. Może nie będzie tak źle.
– Lekarze nie mówili nic więcej? – Gdy pan będzie rozmawiał z szefem, zadzwonię i dowiem się szczegółów. Operacja odbyła się wiele godzin temu. Wszystko będzie wiadomo. Krüger pozostawił obawy dla siebie. Po dziesięciu minutach byli na miejscu. Gmach Sztabu Głównego przy Rakowieckiej został oddany do użytku kilka dni temu i jeszcze pachniał świeżą farbą; nadal trwała przeprowadzka ze starej siedziby w Pałacu Saskim. Krügerowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że państwa tym energiczniej przenoszą swe najważniejsze agendy do nowych, imponujących, nowoczesnych budynków, im bardziej konsekwentnie przygotowują się do wojny. Wszak berlińska siedziba Kripo liczyła sobie również zaledwie kilka tygodni. Kapitan wylegitymował się wartownikowi i samochód wtoczył się na dziedziniec. – Pan generał czeka na pana – powiedział Marecki, gdy fiat zatrzymał się przed jednym z bocznych wejść. Krüger wysiadł bez słowa. W odróżnieniu od kapitana czuł się stary i zmęczony. Choć po długiej podróży zdążył się odświeżyć i zmienić garderobę, niespecjalnie wpłynęło to na jego samopoczucie. Golenie i świeża bielizna okazały się niezbyt skutecznymi lekarstwami na ból duszy. – Dziękuję – odparł Krüger. Na dziedzińcu panował wzmożony ruch. Samochody przyjeżdżały i odjeżdżały, gońcy biegali z zafrasowanymi minami, progi budynku przekraczali w obie strony oficerowie sztabowi wysokich stopni. Sztab Główny pełną parą przygotowywał się do przyszłych bitew. Marecki ruszył przodem. W obszernym, ale zadziwiająco surowo urządzonym holu ponownie wylegitymował się
wartownikowi. Jego przepustce ktoś musiał nadać wysoką rangę, ponieważ żołnierz tylko stuknął obcasami i wskazał na pierwsze piętro, nawet nie spojrzawszy na towarzyszącego kapitanowi gościa. W milczeniu weszli po szerokich kamiennych schodach. Hol był znacznie mniejszy niż na parterze. Po jego obu stronach ciągnęły się długie na kilkadziesiąt metrów korytarze. Marecki skierował się w lewo, po czym bez pukania wszedł do trzeciego z rzędu gabinetu. Pokój miał niewielkie wymiary, skromne umeblowanie i pełnił rolę sekretariatu. Pośrodku jednej ze ścian znajdowały się obite skórą drzwi do następnego pomieszczenia. – Panie pułkowniku, kapitan Marecki melduje swe przybycie. Siedzący za biurkiem oficer podniósł wzrok. Był szczupły, a jego głowa już dawno pokryła się szronem. Patrzył bystro jak zawsze. Sekretariat nie stanowił jego stałego miejsca pracy. Siedział tu, ponieważ chciał osobiście spotkać się z Krügerem. Znali się od lat. – Dziękuję, kapitanie. Może pan odejść. Marecki trzasnął służbiście obcasami. Drzwi zamknęły się za nim bezdźwięcznie. – Janie – powiedział Krüger. – Wilhelmie – odparł Waligóra. Objęli się z serdecznością bliskich sobie ludzi. Przez dziewiętnaście lat współpracowali i przełamywali wzajemną nieufność. Sukcesy zbliżyły ich do siebie. Porażki nauczyły szacunku i ostrożności. Waligóra wspierał Krügera i było to wsparcie skuteczne. – Jak podróż? – Nie udało się przejechać granicy po cichu – westchnął
Krüger. – Henryk został ranny. – Słyszałem. Bądźmy dobrej myśli. – Chciałbym. Szef jest? – Czeka na ciebie. Krüger westchnął ponownie, głośniej. Czekała go trudna, przykra rozmowa. Nie miał ochoty jej przeprowadzać. – Zanim wejdziesz: pozyskaliśmy Waltza – powiedział Waligóra. – O! – Poszło nawet łatwiej, niż myślałem. Facet okazał się miękki. To twój ogromny sukces. – Nie bądź taki skromny. Ja byłem nagonką, ty oddałeś strzał. Waligóra roześmiał się. Dobrze pamiętał genewskie spotkanie sprzed kilku miesięcy. Był słoneczny maj, a on siedział z Krügerem w skromnej, nierzucającej się w oczy kawiarni i słuchał rozmówcy z rosnącym podnieceniem. – Po nieudanej próbie wzniecenia bolszewickiej rewolucji w Niemczech, jeszcze w latach dwudziestych, Razwiedupr przysłał do Niemiec dużą grupę nielegałów, mających przeniknąć do społeczeństwa i roztopić się w nim – mówił Krüger, pijąc małymi łykami doskonałą brazylijską kawę. – Byli niemieckimi komunistami, więc od strony mentalnej czy językowej zadanie nie przedstawiało większego problemu. Niektórzy z nich dostali pewną sumę pieniędzy na rozkręcenie niewielkich interesów: sklepów, małych fabryczek czy składów towarowych. Jeden okazał się geniuszem: miał taką głowę do handlu, że z małego sklepiku w podłej dzielnicy Norymbergi w kilka lat doszedł do wielkiej fabryki, której kontrahentami są najwięksi niemieccy przemysłowcy
i dostawcy. Głównym odbiorcą jego towarów stało się państwo, zwłaszcza po dojściu Hitlera do władzy. Ale on poszedł dalej, wykazując się równie genialną intuicją w kwestii prowadzenia spekulacji walutowych oraz wyczuwania najnowszych trendów gospodarczych. Jego fabryka otworzyła jedną filię, potem drugą i tak dalej. Następnym krokiem była ekspansja zagraniczna. Ten człowiek kupił kilka zakładów przemysłowych we Francji, Anglii, a nawet Stanach Zjednoczonych. Jako szanowany właściciel jednej z największych fabryk zbrojeniowych w Niemczech mógł jeździć po świecie całkowicie legalnie, mając do tego bardzo wiarygodny powód. Nawiązał niezwykle interesujące kontakty z przedstawicielami przemysłu zbrojeniowego kilkunastu państw. Waligóra wstrzymał oddech, ale Krüger nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – Jego firmy są dla Razwiedupru po pierwsze znaczącym źródłem gotówki, pozwalającym za całkowicie legalne miliony marek prowadzić najbardziej wyrafinowane operacje wywiadowcze. Po drugie, stanowią doskonałą przykrywkę dla innych nielegałów, wykonujących zadania w Europie i Ameryce. Dają im oryginalne papiery i pretekst do podróży. Po trzecie, są świetnym kanałem przerzutowym pozyskanych technologii. A po czwarte, on ma zawsze informacje z pierwszej ręki na temat najnowszych niemieckich wynalazków militarnych. Żadna oś czołgowa czy wtrysk paliwa do silnika lotniczego nie zostanie skonstruowany i wdrożony do produkcji bez wiedzy tego człowieka. Wśród przemysłowców niemieckich, zwłaszcza produkujących uzbrojenie, jest kimś w rodzaju cesarza Napoleona I. – O kim mówisz? – zapytał szybko Waligóra.
Krüger sięgnął do stojącego obok stolika neseseru i wyjął z niego gazetę. Położył ją przed Waligórą. Pułkownik spojrzał na nią łakomie, a potem nerwowo obejrzał się za siebie. Krüger roześmiał się. – Nie martw się – powiedział. – Nikt nas nie obserwuje. Możesz mi wierzyć. Krüger miał rację; spotkania zawsze odbywały się bez zakłóceń. Waligóra przeprosił spojrzeniem. Zajrzał ostrożnie do gazety. W środku leżały dwie gęsto zapisane kartki. W prawym górnym rogu pierwszej z nich z przyklejonej fotografii patrzył na niego mężczyzna w średnim wieku i uśmiechał się życzliwie. Miał wypisaną na twarzy pewność siebie właściwą ludziom sukcesu. – Nazywa się Waltz – powiedział Krüger. – Otto Waltz. Waligórze odebrało dech. Odpowiadał za zbieranie informacji z terenu Niemiec i oczywiście słyszał o tym człowieku. Przemysłowiec ów nie tylko cieszył się nieposzlakowaną opinią: zaliczał się wręcz do ulubieńców Führera, skądinąd znanego z niechęci do przemysłowej i finansowej arystokracji. Jeśli ktoś zasłużył na zaufanie i zaskarbił sobie sympatię przywódcy narodu, musiał być naprawdę kimś wyjątkowym. – To pewne? – zapytał rozgorączkowany. – Że jest sowieckim nielegałem? Pytanie powinno Krügera rozzłościć, ale tylko go ubawiło. – Janie, czy kiedyś przekazałem ci niesprawdzone informacje? – Tylko pytam. – Właśnie. W notatce masz jego kontakty i kanały przerzutowe. Masz miejsca lokowania pieniędzy. Sprawdź, jeśli chcesz, ale stracisz czas. Przekonanie go, żeby pracował
dla ciebie, nie powinno być trudne. Rozstali się wtedy, a Waligóra natychmiast po powrocie do Warszawy przystąpił do montowania operacji pozyskania Waltza. Jak widać – zakończonej sukcesem. – Gratuluję – powiedział Krüger. – No, nie wiem, czy w obliczu tego, co się stanie, zdążymy skorzystać z owoców tego sukcesu – stwierdził Waligóra. – Mówisz o wojnie? – Przecież wiesz, że to kwestia najbliższych dni. – Podczas wojny takie kontakty mogą się przydać nawet bardziej. – Mam wrażenie, że podczas wojny najbardziej przydaje się duża liczba dobrze uzbrojonych dywizji. Krüger westchnął. – Chyba muszę iść. – Tak. Ja również muszę zmykać. Obyśmy zobaczyli się jak najprędzej. Krüger uścisnął wyciągniętą dłoń Waligóry, a potem, nie czekając, aż tamten opuści sekretariat, bez pukania otworzył obite skórą drzwi, po czym zamknął je za sobą. Stojący w głębi dużego, komfortowo urządzonego gabinetu wysoki, szpakowaty mężczyzna rozmawiał przez telefon. Jego twarz ozdobiona krótkim siwym wąsikiem wyrażała stanowczość i upór. Generał broni Kazimierz Sosnkowski miał pięćdziesiąt cztery lata, przez całe swe dorosłe życie związany był z wojskim i nigdy nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Jego zdolności organizacyjne stawiały go na pierwszym miejscu wśród generalicji II Rzeczpospolitej. Na widok Krügera uśmiechnął się i, nie przerywając rozmowy, wskazał ręką fotel pod oknem. – Powtarzam – rzucił do słuchawki głębokim, melodyjnym
głosem. – Wszyscy dowódcy armii wraz z szefami sztabów zjawią się w Sztabie Głównym w dniu dzisiejszym, to jest dwudziestego piątego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku o godzinie dwudziestej. Zanotował pan? Proszę ten rozkaz wysłać natychmiast. Proszę również o stawienie się na odprawie generałów: Kleeberga, Czumę, Kowalskiego, Thommee oraz Sikorskiego... Tak, dobrze pan słyszał, panie generale, również generała Sikorskiego. Proszę odebrać potwierdzenie otrzymania rozkazu od wszystkich zainteresowanych. Dziękuję. Sosnkowski odłożył słuchawkę i odwrócił się. Krüger trzasnął obcasami. – Panie generale, podpułkownik Wilhelm Krüger melduje powrót z zadania bojowego. – Już nie podpułkownik, ale na razie mniejsza z tym – odparł Sosnkowski, uśmiechając się. Zignorował resztę obowiązkowego ceremoniału i po prostu objął Krügera. Ucałowali się jak z dubeltówki, niczym ojciec z dawno niewidzianym synem. Potem generał odstąpił o krok i powiedział: – Schudłeś, sczerniałeś, ale niemiecki chleb dobrze ci służył. Wyglądasz równie młodo, co dziesięć lat temu. Choć widzę też zmęczenie. – W tajemnicy przed wszystkimi żywiłem się polską kiełbasą i bigosem – parsknął Krüger. – Dlatego zachowałem formę. A zmęczony jestem. Nie spałem całą noc. Poprzednie również nie należały do szczególnie udanych. Sosnkowski roześmiał się wesoło. – Siadaj. Napijesz się? – Przed południem? W taki upał? – zdziwił się Krüger. Po czym ze świętoszkowatym uśmieszkiem dodał: – Bardzo
chętnie. – Widzę, że to się też nie zmieniło. – Sosnkowski podszedł do stojącego pod ścianą barku, wyjął dwa pękate kieliszki i butelkę koniaku, nalał po mikroskopijnej porcji alkoholu, po czym podał kieliszek Krügerowi, z zaciekawieniem rozglądającemu się po gabinecie. – A ja widzę, że u ciebie zmieniło się całkiem sporo – powiedział Krüger. Sosnkowski westchnął jak człowiek doskonale świadom ciążącej na nim odpowiedzialności. Krüger zbyt dobrze go znał, by podejrzewać, że kryła się w tym choć odrobina pozy. Generał był ostatnim człowiekiem, który za pomocą wysokich stanowisk zaspokajałby nadmiernie rozbudowane ego. – Marszałek zmarł wczoraj wieczorem. – Słyszałem. – Prezydent Mościcki, w obliczu narastającego wojennego zagrożenia, nie zwlekał z decyzją i mianował mnie Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych. Stąd ten gabinet. Krüger zamrugał. Odstawił kieliszek, wstał, po czym wygładził poły marynarki. – Serdeczne gratulacje, panie generale. Naprawdę, bardzo się cieszę. Sosnkowski uścisnął podaną dłoń. Twarz zachowała wyraz przyjacielskiej życzliwości, ale oczy nieoczekiwanie nabrały ciemnej, chmurnej barwy. – Dziękuję ci, choć nie wiem, czy jest czego gratulować. – W jego głosie pojawiła się troska i czystej wody gorycz. – Gdybyś wiedział, co zastałem... – Nawet nie będę zgadywał. – Czy według ciebie wojna będzie? – Szybciej, niż myślisz.
– No właśnie. A my co? Wszystkie armie z wyjątkiem odwodowej wysunięte zostały nad granicę, rozumiesz? Budujemy cienki kordon, który nie jest w stanie zatrzymać niczego, i to nawet gdy będzie w stu procentach zmobilizowany. Mamy trzy razy za mało jednostek w stosunku do długości frontu. Już nawet nie wspomnę o tym, że nasza dywizja ma mniejszą siłę ognia niż niemiecka. Nie mówię o niemieckich siłach pancernych, tylko o zwykłych dywizjach piechoty. Krüger słuchał uważnie. Było mu przykro. Za chwilę zada cios, który jeszcze bardziej pogorszy nastrój tego człowieka. Pozbawi resztek złudzeń. A być może, co gorsza, także i nadziei. – Zostaje jeszcze polityka – ciągnął Sosnkowski. Krüger pokręcił głową, ale generał nie zwracał na to uwagi. – Beck niedawno ode mnie wyszedł. Zapewnia, że wojny nie będzie. – Kłamie – odezwał się Krüger. Widział, że jak niewielu na jego miejscu może pozwolić sobie na tego typu uwagi. – Albo nie wie, co mówi. – Rozmawiałem z nim długo. Twierdzi, że dziś otrzymamy dodatkowe gwarancje brytyjskie. W ich obliczu Hitler się cofnie. Osobiście uważam to za bardzo mało prawdopodobne. – Słusznie. Nie miej najmniejszych złudzeń. Nie cofnie się. Chyba że... – Krüger zawahał się. Nadal czuł się słaby. Ostatnie, czego chciał, to snucie geopolitycznych rozważań. – Tak? – ...dostanie, czego chce. Sosnkowski pokręcił głową. Nawet nie próbował ukryć zaskoczenia. – Chcesz mu oddać Gdańsk? Korytarz przez Pomorze? Przecież wiesz, że to niemożliwe. Pięć pokoleń na to czekało,
sam jeszcze urodziłeś się w czasach, gdy nie było Polski. – Ja się nie liczę. Jestem kundlem, urodzonym na Litwie z matki Żydówki i ojca Niemca. Sosnkowski roześmiał się. – Gdańsk to niemieckie miasto zamieszkałe przede wszystkim przez Niemców – ciągnął Krüger, poważniejąc. – A korytarz, o ile wiem, miałby postać autostrady, idącej na betonowych słupach kilka metrów nad ziemią. W razie czego pluton saperów w pół godziny wywala go w powietrze i załatwia kwestię na dobre. Nie, nie, korytarz jest zbyt wrażliwy na nasze uderzenie, by przedstawiał dla Hitlera znaczenie strategiczne. To dla niego kwestia prestiżowa i finansowa, bo uniknie w ten sposób opłat za tranzyt. Potraktujmy spełnienie żądań jak interes. W gruncie rzeczy to niewielka cena za odrobinę świętego spokoju. – To niemożliwe. – Wojny da się uniknąć. Po prostu trzeba się odrobinę ugiąć. Przecież dobrze wiesz, że jeśli zaczniemy walczyć, przegramy. Pragmatyka tego stwierdzenia była dla Sosnowskiego zbyt daleko idąca. Generał poczerwieniał i zacisnął pięści. Z natury był człowiekiem opanowanym; tym razem włożył sporo wysiłku w powstrzymanie się od wybuchu. Krüger westchnął. Generał był szefem, ale i przyjacielem. Należała mu się prawda, choćby miała okazać się nie do zniesienia; może tylko należało zakomunikować ją w odrobinę mniej obcesowy sposób. Czas rozpaczliwie się kurczył, liczył się każdy dzień, a najdrobniejsza nietrafna decyzja mogła okazać się decydująca. Sytuacja nie zostawiła marginesu na najmniejszy nawet błąd. Krüger sięgnął po leżącą na stoliku kartonową tubę. Zdjął górny dekiel, po czym wyciągnął ze środka obraz, otrzymany
wczoraj od von Bechsteina. Rozwinął rulon. Mimo odczuwanego jeszcze wzburzenia Sosnkowski na widok podobizny niemieckiego dowódcy parsknął śmiechem. – Nie widzę w tym nic zabawnego – mruknął Krüger. – Przepraszam. Rzeczywiście, na miejscu Haldera też złożyłbym reklamację. – O to chodziło. Dałem Bechsteinowi nowy portret, znacznie lepszy. Sosnkowski spoważniał. – Taki był plan? – Założyliśmy, że jeśli wszystko pójdzie gładko, von Bechstein przyjdzie do salonu Kitty z oryginałem i pretensjami. – I przyszedł. – Owszem. Odniósł większy sukces, niż zakładaliśmy. Sosnkowski wstrzymał oddech. Kiedy dwa miesiące temu, w jednym z rutynowych meldunków, Krüger przedstawił plan operacji, generał ustami Waligóry przez pewien czas starał się odwieść go od realizacji przedsięwzięcia. Koncept zbyt niebezpieczny, na dodatek wymagający pozyskania agenta mającego bezpośredni dostęp do ściśle strzeżonych danych. Sosnkowski twierdził, nie bez racji, że agendy polskiego wywiadu w Niemczech pracują z dużą efektywnością i choć zbierają fragmentaryczne informacje, analitykom udaje się z nich złożyć całkiem wyraźny obraz niemieckich przygotowań do wojny. Grupa Krügera, najgłębiej zakonspirowana wśród polskich nielegalnych komórka wywiadu na terenie Rzeszy, pracująca na dodatek poza oficjalnymi strukturami, miała jednak możliwości większe niż najlepiej nawet działające ekspozytury II Oddziału Sztabu Głównego.
Krüger przekonał Sosnkowskiego, że warto podjąć ryzyko i zdobyć precyzyjne dane dotyczące zamiarów nieprzyjaciela. W końcu dostał zgodę, opracował plan, po czym, nie bez kłopotów i wahań, zwerbował pułkownika Johannesa von Bechsteina, oportunistycznego i łasego na pieniądze młodego arystokratę. Krüger odwrócił tubę, wyciągniętym z kieszeni scyzorykiem podważył dolny dekiel, wyjął go, po czym wykonał ruch, jakby odkręcał śrubę. Ostrożnie zdjął górną przykrywkę. W wysokiej na centymetr skrytce leżały dwie ciasno zwinięte rolki mikrofilmów. Krüger wyjął je delikatnie i podał Sosnkowskiemu. – Sprawdzałem. Negatyw jest nieuszkodzony. Są na nim wszystkie najważniejsze założenia operacji uderzenia na Polskę. Plan nosi kryptonim Fall Weiss. Zawiera kierunki uderzeń, siły do tego przeznaczone, zadania w pierwszej i drugiej fazie operacji, terminy. Von Bechsteinowi udało się zostać sam na sam z tymi dokumentami. Okazał się całkiem utalentowanym fotografem, bo z tego, co zdołałem się zorientować, tylko kilka zdjęć jest niewyraźnych albo źle naświetlonych. Sosnkowski z błyszczącymi oczami przyglądał się łupowi. – Czy to zweryfikowane dane? – Negatyw pochodzi ze sztabu Wehrmachtu. Weryfikacja to już twoja sprawa. Ale założę się, że to prawdziwy plan, który wejdzie w życie w ciągu kilku dni. – Jesteś wart więcej złota, niż ważysz – wyjąkał Naczelny Wódz. Rzeczywiście, osiągnięcie ludzi Krügera warte było najwyższych nagród. Zarówno jednak on, jak i generał dobrze wiedzieli, że na zawsze pozostanie tajemnicą. Grupa działała
poza oficjalnymi strukturami wywiadu i tak miało pozostać. – To von Bechstein wykonał większą część pracy – odparł Krüger. Naprawdę tak myślał. – I nawet nie był taki drogi. Łącznie z wcześniejszymi robotami niecałe sto tysięcy dolarów. – Które w dodatku nie kosztowały Rzeczypospolitej ani grosza – zaśmiał się Sosnkowski. Nadal nie mógł uwierzyć w to, co ma przed oczami. – Mówiłem ci już dawno. Złodziej też się może przydać. Ale lepiej, żeby Rzeczpospolita nawet nie domyślała się jego istnienia – odparł z uśmiechem Krüger. Dawno w ten sposób o sobie nie myślał. – Złodziej – mruknął Sosnkowski, przypatrując się mikrofilmom. Hasło zostało zrozumiane. – Polak, urodzony na Litwie z ojca Niemca i matki Żydówki... – dopowiedział Krüger tonem, jakim dzieci recytują popularną wyliczankę. – ... zgrzybiały starzec... – odparł na to generał. – ...Cygan... – ...i ślepa wariatka... – ...czyli najbardziej skuteczna siatka polskiego wywiadu. Obaj roześmieli się. Sekwencja, sprawiająca wrażenie przypadkowego zbioru niepochlebnych określeń, tworzyła coś w rodzaju kodu, zrozumiałego tylko dla nich dwóch. Stanowiła dowód wieloletniej współpracy i opartej na zaufaniu przyjaźni. Była jaskrawym przykładem, że ludzie pochodzący z diametralnie różnych środowisk, mający odmienne przekonania i podejście do życia, mogą razem stworzyć coś wielkiego. – Nasza szalona ojczyzna.
– I szalone dzieci ojczyzny. W końcu spoważnieli. – Jesteś pewien tego von Bechsteina? – Niczego nie jestem pewien, chyba tylko własnej śmierci – powiedział Krüger z nieoczekiwanym pesymizmem w głosie. – Ale zakładam, że będzie postępował ostrożnie. W jego najlepiej pojętym interesie jest, by siedział jak mysz pod miotłą. Gestapo nic na niego nie ma. Jeśli nie zgłupieje i nie zacznie szastać pieniędzmi albo nie wygada się gdzieś przy wódce, może spać spokojnie. Jeżeli dasz mikrofilm ludziom Stachiewicza, powinni zweryfikować te dane. – Może zdążę zmienić ustawienie obrony. – Może zdążysz uniknąć wojny. – Hitler chce teraz znacznie więcej niż autostrady i Gdańska. – Można się targować. – Już za późno. Zaczęliśmy tajną mobilizację. Machiny nie da się zatrzymać. Nawet ja nie dam rady. Większość generałów chce tej wojny. – Powiedz im, że są głupcami. – Co oczywiście poprawi sytuację. Krüger pokręcił głową. Poczuł się bezsilny, a wiedział, że nadszedł właśnie ten moment. Czas, by burza z piorunami zamieniła się w powódź. – To niestety nie wszystko – powiedział, po czym wstał. Wolnym krokiem podszedł do wiszącej za imponującym biurkiem mapy Polski. Podłużny, nieregularny korpus Rzeczpospolitej wciśnięty był, jak zawsze, pomiędzy dwóch drapieżców. – Nie wiem, na ile jesteś gotów, by wysłuchać naprawdę złych wieści. Sosnkowski westchnął i uśmiechnął się niewesoło. – Te o wojnie były nie dość złe?
– Jesteś gotów? – Pełnię funkcję od niespełna dwunastu godzin. W tym czasie postarzałem się o dziesięć lat. Rok w tę czy w tamtą nie robi różnicy. Krüger miał w tej materii odmienne zdanie, ale za późno było na odwrót. – Pamiętasz, co powiedział Marszałek? Że jeśli obaj sąsiedzi umówią się, by nas zaatakować, pozostanie nam tylko bronić się szablami na placu Saskim? No, więc możemy zacząć ostrzyć klingi. – Nic nie wiem o sowieckich przygotowaniach. Owszem, podpisali ten pakt z Hitlerem, ale... – Plan uderzenia niemieckiego masz przed sobą – przerwał niecierpliwie Krüger. – Nie mogę ci pokazać planu sowieckiego, ale w tej chwili jestem pewien stuprocentowo, że ten plan albo już istnieje, albo jest właśnie teraz intensywnie przygotowywany. – Mamy z Sowietami pakt o nieagresji – mruknął bez przekonania generał. – Obawiam się, że nigdy nie był wiele wart, ale od dwóch dni jego wartość sprowadza się wyłącznie do ceny atramentu zużytego do jego podpisania. Przedwczoraj Sowiety zawarły układ z Niemcami. Oficjalnie – o nieagresji. Jest jednak tajny protokół, który między innymi mówi o rozbiorze Polski i paru sąsiadów. – To pewne? – Wiem z wiarygodnego źródła, że istnieje takie porozumienie. I chodzi w nim o podział wpływów. Sosnkowski wyglądał, jakby dostał obuchem w głowę. – Stalin rozwiązał Hitlerowi ręce. – Właśnie. Rozumowanie pana kanclerza jest bardzo proste.
Musi najpierw rozprawić się z nami, bo wie, że jeśli zacznie od Francji, skoczymy mu na plecy. Załatwi nas, a potem załatwi Francję, wiedząc, że od Stalina jest bezpieczny. – Po pierwsze, wcale nie będzie mu tak łatwo nas pokonać. Mamy sojusz z Francją i gwarancje angielskie. – Tak? Zbudujesz na tym plan obrony? Naprawdę wierzysz, że Francja ruszy się zza linii Maginota? – Nawet jeśli nie, Francja będzie się bronić, Anglia też będzie walczyć. – Tyle że my będziemy wtedy martwi. Francja jest sfajdanym ze strachu, rozłożonym przez komunistyczną, pseudopacyfistyczną propagandę byłym mocarstwem śniącym o dawnych zwycięstwach. Anglia – tak, Anglia podejmie walkę w swojej obronie i nie będzie łatwo jej pokonać. Właśnie o to chodzi Stalinowi. To jego plan. Podpisał pakt z Niemcami, czym sprawił, że wszyscy rzucimy się sobie do gardeł. A potem, gdy opadniemy z sił, wkroczy. I żeby było jasne: my się zupełnie nie liczymy, choć pewnie przy okazji porachuje się z nami za dwudziesty rok. On chce zsowietyzować Europę. I to, moim zdaniem, jest główne niebezpieczeństwo, a nie plany Hitlera. Plany Hitlera leżą w najlepiej pojętym interesie Stalina. Nim Zachód się zorientuje, będzie za późno. Sowiety od dwudziestu lat przygotowują się do podboju. I nic ich nie zatrzyma. Krüger zamilkł. Cisza w gabinecie była dojmująca. – Przeklęta geopolityka – westchnął Sosnkowski. – Zawsze stoimy w poprzek jej interesów. – Ale tym razem możemy być po prostu cwani. – Mamy związane ręce. – Uważam inaczej. Mamy dwóch silniejszych od siebie sąsiadów. Nie damy rady przeciwstawić się nawet jednemu,
nie mówiąc o obydwu. Musimy zawrzeć sojusz z jednym przeciw drugiemu. Z Sowietami nawet bym nie próbował. Zostają Niemcy. Możemy dogadać się z Hitlerem. Niech sobie walczy z Francją. My będziemy się zbroić, korzystając z niemieckich technologii. A potem się zobaczy. Jeśli Hitler będzie chciał, żebyśmy z nim poszli na Moskwę, pójdziemy. Osobiście nie mam nic przeciw temu, żeby Sowietów szlag trafił razem z ich poronionymi pomysłami uszczęśliwiania ludzkości. – Mówisz poważnie? – Jak najpoważniej. – Podoba ci się narodowy socjalizm? – W ogóle mi się nie podoba. Przez ostatnie sześć lat przyglądałem mu się z bliska, a im bliżej mu się przyglądałem, tym bardziej wydawał mi się paskudny. Jeśli jednak na jego pomocą mogę zwalczyć bolszewizm, poważnie bym się zastanowił, czy aby to nie jest, przynajmniej na razie, jedyne dostępne wyjście bez utraty niepodległości i milionów ofiar. Sosnkowski przyjrzał mu się uważnie, po czym pokręcił głową. Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiały twarde nuty. – Ja też nie chcę tej wojny, ale nie leży w naszym charakterze niedotrzymywanie zobowiązań. – Być może. Nie wiem, co to takiego nasz charakter. Ale dobrze wiem, co to niedotrzymywanie zobowiązań. Osiągam wtedy to, na czym mi zależy. – Nie. Krüger wzruszył ramionami. Po co właściwie walczy? Mimo wszystko chciał spróbować jeszcze raz. – Ile dywizji mają Niemcy? – zapytał. – Siedemdziesiąt. – W tym czternaście szybkich. A Sowieci?
Sosnkowski wzruszył ramionami. Krüger odpowiedział za niego. – Pewnie mają więcej, ale przyjmijmy, że sto dwadzieścia. Przyjmijmy, że połowę poślą na nas. Razem z Niemcami to sto trzydzieści dywizji. A my? Czterdzieści? – Trzydzieści dziewięć. – No właśnie. Trzydzieści dziewięć. Plus parę brygad kawalerii. I, popraw mnie, jeśli się mylę, czterysta samolotów. A położenie mamy takie, że nieprzyjaciel jeszcze przed pierwszą bitwą otacza nas ze wszystkich stron. O czymś zapomniałem? Nie? A więc jednak zacznijmy ostrzyć te szable. *** Pół godziny później Krüger szedł północną stroną Rakowieckiej w stronę placu Unii Lubelskiej. Słońce przypiekało mocno, zdjął więc marynarkę, zawinął rękawy koszuli i poluzował krawat. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie spoglądał na zegarek; nigdzie mu się nie spieszyło. Dwadzieścia minut temu otrzymał z rąk Sosnkowskiego awans na pułkownika i Srebrny Krzyż Virtuti Militari. Dwie minuty później złożył dymisję, która nie została przyjęta. Poprosił o pół roku bezpłatnego urlopu. Generał zgodził się na dwa tygodnie, a potem nakazał wrócić do szeregów. Rozstali się w ponurych nastrojach, myśląc o stojących przed nimi wyzwaniach i popełnionych w przeszłości błędach. Na dole czekał na niego Marecki. Gdy Krüger zobaczył jego minę, wiedział, że usłyszy złe wieści. – Bardzo pana przepraszam – powiedział kapitan. – Właśnie otrzymałem wiadomość ze szpitala. Pański przyjaciel zmarł przed godziną.
Krüger jakby dostał obuchem w głowę. Henryk Szumski, Mentor, nie żyje. Stanowił treść i opokę całego dorosłego życia. Wyznaczał cele i kierunki. Nawet jeśli się mylił i błądził, pozostawał wierny zasadom i lojalny. Łączyły ich rodzinne więzy. Nawet gdy nie widzieli się tygodniami, Krüger miał świadomość, że gdzieś jest człowiek, na którym można polegać. Opadło go poczucie winy. Gdyby nie jego upór, granicząca z obsesją chęć zadośćuczynienia dawnym krzywdom, Mentor by żył. To zabójstwo Kolcowa postawiło na nogi gestapo i wzmocniło kontrolę na granicy. Gdyby nie zamach na Unter den Linden, pies z kulawą nogą nie zainteresowałby się szwajcarskim dyplomatą i jego świtą. Przez granicę przejechaliby wśród uniżonych ukłonów i pozdrowień. W komplecie stawiliby się w Warszawie. Mogliby opracować plan działania na najbliższe dni i tygodnie, wdrożyć tryb wojennego postępowania. Poczuł się przeraźliwie samotny, choć otaczał go kolorowy, zabiegany tłum. Szedł niespiesznie i mimowolnie przyglądał się spacerującym ludziom. Ocknął się, słysząc śmiech przechodzącej obok pary. Ubrana w kolorową sukienkę kobieta była nieco podobna do Eweliny: miała ten sam kształt figury i poruszała się w podobny sposób. Mężczyzna trzymał towarzyszkę pod rękę i opowiadał coś z emfazą, a kobieta śmiała się głośno, wpatrzona w niego jak w obraz. Krüger pomyślał, że Cygan i Ewelina odnaleźli swoje szczęście i już choćby to jest powodem, dla którego warto dalej żyć i stanąć w obronie tego stadła i tego szczęścia, gdyby nadszedł kolejny dzień próby. Wiedział, że nie wahałby się ani minuty. Był gotów, bez żadnych przenośni, poświęcić w imię tego życie, tak jak Cygan nie wahał się, idąc przez szykujący
się do wojny Berlin na spotkanie z Kolcowem. Przeszedł plac Unii Lubelskiej, a potem znalazł się na Marszałkowskiej. Tłum gęstniał, trąbiły samochody, tramwaje zgrzytały niecierpliwie, żydowski kupiec zachwalał swój towar zza ulicznego straganu, dwóch mężczyzn kłóciło się zawzięcie. Krüger zagłębił się w ludzki potok, a potem w nim zniknął.
EPILOG Iskry biegną ku niebu, noc otula nas szczelnym kokonem, mam jednak wrażenie, że coś się zmienia. Może czerń robi się jaśniejsza. Może blednie ostry blask gwiazd. – Co dalej? – pyta Starzec. Wzruszam ramionami. Przecież on to wie. – Jak widzisz – mówię. – Siedzę i rozmawiam z tobą. – Martwi cię to? – Owszem. Martwi mnie, że zabraknie mnie tam, wśród nich. – Są dorosłymi ludźmi. Może nie potrzebują już opieki. Bolesne słowa. Muszę je zaakceptować. – Teraz ja zapytam. – Zbieram się na odwagę. – Co dalej? Starzec poważnieje. W jego oczach nikną figlarne iskierki. – Będzie tak, jak ludzie zechcą – mówi cicho. Mógł odpowiedzieć na kilka sposobów. Mógł udać, że chodzi o mnie. Ale wie, o co pytam. – Nadejdzie kataklizm. – Zapewne. – Możesz temu zapobiec. – Nie – odpowiada. – Ludzie posługują się swoją logiką i oceną sytuacji. Jestem tylko obserwatorem. Kręcę głową z niedowierzaniem. – Nie bardzo ci wierzę. – Nie mogę na to nic poradzić. Inna myśl krąży mi po głowie. – Czy ty… – waham się – wydasz wyrok? W mojej sprawie? – Przecież nie osądzałem cię, prawda? – mruczy. – Zadawałem po prostu pytania.
– Prowokowałeś mnie. – Nie. Byłem ciekaw twojej opinii. Nie słucham. Wszystko staje się jasne. – Opowiedziałem ci historię mojego życia – mówię jak w gorączce. – Wyspowiadałem się z uczynków, dobrych i złych. Złych zwłaszcza. Nigdy nie byłem tak szczery jak dziś. – To coś nagannego? – Sam przygotowałem pętlę i wsunąłem w nią głowę. – Przykro mi, że tak sądzisz. – Przecież to prawda. On kręci głową. Wstaje. Do tej pory nie zwróciłem uwagi, jak bardzo jest wysoki. I wcale nie chudy, przeciwnie, wydaje mi się potężny, niczym mityczny atleta. Mięśnie rozpychają białą szatę, broda dodaje surowości i powagi, choć do tej pory wydawała się raczej atrybutem starczej, pogodnej dobrotliwości. Oczy patrzą wprost na mnie, przewiercają na wylot, nicują, kawałkują moją skołataną duszę. – Pójdziemy? – pyta, choć w jego głosie brzmi rozkaz. Coś się we mnie przełamuje. Wstaję z energią, o jaką bym się nawet nie podejrzewał. Rozglądam się. Noc rzeczywiście ma się ku końcowi. Gdzieś nad górami bieleje świt. Krajobraz nie przypomina niczego, co znam. Ale jakoś mnie to nie przeraża. Czuję się lekki i gotów na spotkanie losu. Opowieść oczyściła mnie. Starzec spowodował, że uszły ze mnie wszystkie troski. A może sam się o to postarałem? Dolina jest długa, jeden jej koniec tonie jeszcze w atramentowej ciemności, drugi robi się coraz jaśniejszy. Blask łagodnie zagląda do oczu, bieleje, choć nie razi, ogrzewa, ale przecież nie parzy. Zdaje się mieć magnetyczną moc przyciągania.
– Co dalej? – powtarzam pytanie, robiąc pierwszy krok. Teraz pytam jednak o siebie. Mój rozmówca uśmiecha się uśmiechem, który dobrze znam. Takim samym grymasem dodawałem otuchy moim podopiecznym. Starzec jest potężny i silny, ale już nie wydaje mi się złowieszczy. – Pójdziemy? – powtarza. Robię drugi krok, a potem kolejny. Blask wieńczący dolinę jest coraz bliżej. Zmierzamy ku niemu.
KONIEC TOMU CZWARTEGO
lesiojot