Droga pod Peknietym Niebem - Marcin Mortka

153 Pages • 50,254 Words • PDF • 6.1 MB
Uploaded at 2021-09-24 05:47

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Tekst: Marcin Mortka Ilustracje: „black gear” Redaktor prowadzący: Agnieszka Sobich Korekta: Anna Włodarkiewicz, Magdalena Adamska Projekt graficzny i DTP: Bernard Ptaszyński Projekt i skład okładki: „black gear” © Copyright for text by Marcin Mortka, 2014 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2014 All rights reserved Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy. ISBN 978-83-7895-854-3 Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 96 tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51 [email protected]

www.zielonasowa.pl

Ukochanej żonie Marcie

W stanie Nevada nie istnieje miasto Marington. Nie ma również Cracktown, Misty Heights ani, ku memu wielkiemu żalowi, Golden Leaves. Mam jednakże nadzieję, drogi czytelniku, iż nie odbierze Ci to przyjemności czytania, tym bardziej, że gdzieś w Nevadzie na pewno żyje sobie Mufka.

Mam na imię Heather i chyba tylko to w tej chwili ma jakiekolwiek znaczenie. No, może dodam, że pochodzę z Cracktown, bo to też ważne. Heather z Cracktown, jak w jakiejś taniej powieści fantasy. Cała reszta – gdzie chodzę do szkoły, jakiej słucham muzyki, czym zajmują się moi rodzice i ilu miałam znajomych na Facebooku – nie ma właściwie żadnego znaczenia. Moje poprzednie życie zniknęło bowiem wraz z Końcem Świata. Próbowałam sobie ułożyć drugie, w Domu pod Pękniętym Niebem, ale to też mi nie wyszło. Nie wiem dlaczego. Narastał we mnie niepokój i

niezadowolenie, aż coś pękło i po prostu uznałam, że czas wyjechać. Czas, by rozpocząć poszukiwanie wyjaśnień. Bo nikt nie wie, skąd się Koniec Świata wziął. Nikt nie wie, jak daleko sięgnął. Może gdzieś są ludzie, którzy wiedzą, co się stało i żyją normalnie, jak przed paroma miesiącami. Może gdzieś istnieje jeszcze świat ze szkołami, telewizją, kafejkami i internetem. Dobrze by było odnaleźć ten świat. Tak, chyba o to mi chodzi. Chyba dlatego poprosiłam Parkera i innych, by pożyczyli mi pick-upa, trochę jedzenia i sprzętu obozowego oraz wszystkie mapy drogowe, jakie udało się wynieść z Trevor’sa. Poprosiłam ich również o zeszyt, gruby brulion, w którym będę zapisywać wszystko to, co ma znaczenie. Może kiedyś się komuś przyda. Co więcej, złapałam się na tym, że pisanie mnie uspokaja. Pomaga pochwycić wszystkie rozbiegane myśli, nadać im jakąś formę i ponazywać wątpliwości oraz strachy. Cieszę się teraz, że chodziłam na warsztaty z kreatywnego pisania, prowadzone przez panią Tilly. Bardzo pani dziękuję, pani Tilly, gdziekolwiek pani jest. A raczej czymkolwiek pani jest. Heather uniosła głowę i zamknęła oprawiony w skórę notes, który podarował jej Barry. Ostrożnie odłożyła go na bok i rozejrzała się uważnie. W blasku wątłego ogniska, nad którym przed momentem podgrzała fasolkę po bretońsku z puszki, ujrzała czyjeś ślepia. „Oczy” – poprawiła się w myślach. Ujrzała je po raz pierwszy poprzedniej nocy, kiedy wreszcie odłożyła lewarek i wycieńczona otarła pot z czoła. Wystarczyło, że machnęła latarką, a oczy znikły. Chwilę później wczołgała się do szoferki, nakryła się kocem i zasnęła. Była tak zmęczona wymianą koła, że zapomniała nawet zabezpieczyć drzwi od środka. Ze swoim darem czuła się bezpieczna. – Hej! – zawołała cicho. Oczy zgasły i zapłonęły ponownie, jakby istota kryjąca się w ciemnościach zamknęła na moment powieki. „To zapewne któryś z Odmienionych” – pomyślała z mieszaniną współczucia i ciekawości. Fascynowali ją i w przeciwieństwie do większości mieszkańców Domu pod Pękniętym Niebem nie potrafiła darzyć ich niechęcią. Ona nadal widziała w nich ludzi, a nie potwory, istoty jej podobne, których wygląd i tryb życia z jakiegoś względu uległ całkowitej przemianie w wyniku Końca Świata. Miała niejasne wrażenie, że gdyby zrozumiała, co się tak naprawdę z nimi stało, odkryłaby również przyczyny kataklizmu. Nie bała się ich więc i jak dotąd nie myliła się. Z wyjątkiem Miejskich Drapieżców, mistrzów kamuflażu, u których instynkt zbieracko-łowiecki zagłuszył wszelkie uczucia, Odmienieni na ogół okazywali się niegroźni. Heather zaś potrafiła łagodzić ich agresję. – Hej – powtórzyła, wstając. – Nie bój się. Nie wzięła strzelby, opartej o krzesełko. Nie włączyła nawet latarki. Zrobiła kilka kroków, wyszła poza krąg światła, rzucanego przez niewielkie ognisko i

znów otoczyła ją amerykańska noc. Stała na poboczu opuszczonej drogi, sama jedna pod rozgwieżdżonym niebem, zagubiona pośród bezkresnej, zalanej światłem księżyca równiny. Była sama, naprzeciwko siebie miała Odmienionego, którego nigdy w życiu nie widziała, a mimo to nie było w niej strachu. – Cześć – powiedziała i wyciągnęła ku niemu rękę. „Nie bój się – pomyślała. – Nie wyrządzę ci krzywdy”. Nie wiedziała, dlaczego to robi. Był to przypuszczalnie głupi, teatralny gest rodem z Gwiezdnych Wojen czy Nie z tego świata. Jej talent działał przecież bez gestów czy zaklęć. Odmieniony znów zmrużył oczy i rozpłaszczył się za kępą traw. Podeszła kilka kroków, by ujrzeć go wyraźniej. W przeciwieństwie do większości napotkanych przez nią Odmienionych ten nadal miał na sobie strzępy flanelowej koszuli, bodajże czerwonej, oraz coś, co kiedyś mogło być męskimi bokserkami. Kulił się w zagłębieniu terenu, ale unosił głowę na nienaturalnie długiej szyi i przechylał ją to w jedną stronę, to w drugą, jakby się zastanawiał, czy Heather stanowi dla niego zagrożenie. Jego szczupłe palce wieńczyły popękane paznokcie, a wzdłuż pleców biegł wyraźnie zarysowany pod skórą kręgosłup. Widywała gorsze stworzenia. „Nie boję się ciebie, to i ty się mnie nie bój. Nie stanowię niebezpieczeństwa”. – Cześć – powtórzyła i przyklęknęła. – To ty mnie wczoraj śledziłeś? Odmieniony syknął, oblizał pożółkłe zęby i przywarł do ziemi niczym pies gotujący się na karę. Z odległych krzaków dobiegł podobny odgłos. Heather podniosła się. – A więc jest was więcej – stwierdziła. – Nic dziwnego. Trzymajcie się blisko siebie. Ten świat stał się ponurym miejscem. Wróciła do ogniska i wzięła kolejną puszkę z fasolą z plecaka. Otworzyła ją i postawiła kilka kroków pod dziurą, w której krył się ludostwór. – Smacznego – powiedziała. Dorzuciła szczapę do ognia i rozsiadła się na krzesełku z notesem w ręku, układając w głowie kolejne zdanie. Zewsząd dobiegała muzyka świerszczy, gdzieś wyły kojoty. Po chwili ołówek znów zachrobotał na kartce. Powinnam była rozpocząć pisanie nieco wcześniej – w końcu opuściłam Misty Heights dobre trzy dni temu – ale nie wydarzyło się nic, co zasługiwałoby na szczególną uwagę. Nie wiem, czy choć raz udało mi się jechać szybciej niż czterdzieści mil na godzinę. Droga jest popękana, tu i ówdzie zatarasowana pniami powalonych drzew czy przewróconym samochodem. Żałuję, że nie wzięłam jakiejś terenowej toyoty, ale wydawało mi się, że w Domu bardziej się przyda. Przecież moja wyprawa nie ma większego sensu. Nikt nie uwierzył w to, że uda mi się poznać przyczyny Końca Świata. Chyba nawet ja sama w to nie wierzę. Jak dotąd nie odkryłam niczego. Ci Odmienieni z długimi szyjami są

pierwszymi, których napotkałam od chwili wyjazdu. Nie natrafiłam na żaden ślad ludzkiej bytności. Raz na jakiś czas sprawdzam stacje radiowe w samochodzie, a wieczorami włączam radiostację, którą podarował mi Marcus, ale nawet w eterze panuje cisza. Jestem tu sama. Jutro ruszam dalej na zachód. Heather ziewnęła i zamknęła zeszyt. Przez chwilę wsłuchiwała się w nocną ciszę, a potem spojrzała na starego, wysłużonego pick-upa. – Jak dotąd dowiedziałam się tylko tyle, że potrafię sama zmienić koło w samochodzie – powiedziała do siebie. – Sama. Rękami prymuski. Coś zaszeleściło między pobliskimi krzakami. Po chwili wyjrzała stamtąd głowa Odmienionego. Wpatrywał się prosto w nią i oblizywał się pracowicie. – Smakowało? – Dziewczyna uśmiechnęła się. – Wybaczcie, chłopaki, ale więcej wam nie dam. Musi mi wystarczyć jeszcze na jakiś czas, a na zrobienie zakupów w okolicy nie ma raczej szans. Spojrzała na kryty plandeką tył samochodu. Znajdowało się tam wszystko, co mieszkańcy Domu pod Pękniętym Niebem mogli jej oddać – trochę konserw, suszonych owoców i zup w proszku, kilka butli z gazem, pudełka ze słodyczami, dwa kanistry z benzyną i sporo sprzętu obozowego, przywiezionego z Trevor’sa. Zabrała nawet kilka tysięcy dolarów na wypadek, gdyby gdzieś nadal trwała cywilizacja sprzed Końca Świata, choć nikt w to raczej nie wierzył. „Weź to – powiedział Parker, wciskając jej kilka pudełek z amunicją. – Tę walutę przyjmą wszędzie”. – Na razie nie ma jej kto przyjąć – mruknęła Heather. – Obaj Odmienieni woleli resztki fasolki po bretońsku. Trudno o lepszy dowód na to, że kiedyś byli ludźmi. Przez moment zastanawiała się, czy ich nie opisać w swoim pamiętniku – w końcu postanowiła zapisywać tam wszystkie odkrycia, które mogły mieć jakiekolwiek znaczenie – ale zwyciężyło zmęczenie. Heather wstała, spojrzała na prerię, której nie rozświetlała żadna, najbledsza nawet łuna, i ziewnęła raz jeszcze. – Nie wiem, jak wy, chłopaki – westchnęła – ale ja chyba trochę się zdrzemnę. Zarzuciła sobie strzelbę na plecy, wsunęła latarkę płytko do kieszeni dżinsów i nachyliła się, by złożyć krzesełko. Latarka, ledwie wepchnięta do ciasnej kieszeni, spadła na ziemię z cichym trzaskiem i włączyła się. Snop światła opromienił ludostwora, przyczajonego ledwie kilka kroków dalej. Heather wyprostowała się powoli, nie spuszczając wzroku z Odmienionego. Dopiero teraz zauważyła nieprawdopodobnie wielkie oczy, pocięte krwawymi żyłkami. Jego wychudłe ramiona drżały, jakby z trudem panował nad wielkim napięciem. – O co ci chodzi? – spytała powoli, siląc się na normalny ton. – Już ci powiedziałam, że nic więcej do jedzenia nie dostaniesz. Stwór odsłonił pożółkłe zęby i syknął przeciągle. Heather ze wszystkich sił narzuciła sobie spokój.

„Odejdź – nakazała mu w myślach. – Nie stanowię zagrożenia. Nie musisz mnie atakować. Odejdź, powtarzam”. Ramiona zadrżały jeszcze mocniej. Połamane paznokcie wbijały się w ziemię. Heather nie miała już żadnej wątpliwości. Coś było nie tak. „Szykuje się do skoku…”. Miała przy sobie strzelbę, ale od przyczajonego Odmienionego dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Zerwanie jej z ramienia, wycelowanie i naciśnięcie spustu zabrałoby dwie, może trzy sekundy, o wiele za długo. Chyba że… „Nic ci nie zrobię. Odejdę stąd, wierz mi. Nic ci się nie stanie…”. Dłoń Heather powoli zacisnęła się na lufie, sterczącej ponad ramieniem. Ludostwór oblizał wyschnięte, spękane wargi. „Nic ci…”. Zerwała strzelbę z ramienia dokładnie w tej samej chwili, gdy Odmieniony odbił się od ziemi. Nawet nie próbowała odwracać broni i celować – złapała drugą dłonią za lufę i ze wszystkich sił zamachnęła się strzelbą niczym maczugą. Kolba zderzyła się z ciałem ludostwora z głuchym trzaskiem i posłała go w krzaki, jakby był lekki niczym piórko. Kątem oka dostrzegła, jak przetacza się i tłucze naokoło chudymi odnóżami, próbując się zatrzymać. Reszta jej nie interesowała. Pędziła jak szalona w stronę samochodu. Drzwi od strony pasażera były uchylone. Wpadła do środka, zatrzasnęła drzwi i przeskoczyła na siedzenie kierowcy. Na szczęście pamiętała o radzie Parkera i nie wyjmowała kluczyków ze stacyjki. Wbiła pedał sprzęgła, przekręciła kluczyk, ze zgrzytem wrzuciła pierwszy bieg. Silnik pick-upa zawył na najwyższych obrotach, spod przednich opon strzelił żwir, nocny pejzaż przeciął strumień światła z reflektorów. – Cholera! – wrzeszczała Heather, kręcąc kierownicą. – Cholera, cholera, cholera… Podskakujący na wybojach samochód nagle znalazł się na drodze, ale wtedy dziewczyna przypomniała sobie o głębokiej szczelinie, która przecinała nawierzchnię w odległości zaledwie kilkunastu kroków od jej obozowiska. W panice wcisnęła hamulec. Samochodem zarzuciło, aż spod opon buchnął biały dym, ale auto zdołało zatrzymać się na skraju ciemnej czeluści. Heather wrzuciła wsteczny. Zazgrzytało. Bieg nie wskoczył na miejsce. Coś grzmotnęło w dach, blacha wgięła się tuż nad jej głową, po szybie rozlała się siatka pęknięć. „Jest na dachu!” – uświadomiła sobie Heather, desperacko usiłując odnaleźć wsteczny bieg. Udało się. Pick-up wyrwał do tyłu, ludostwór spadł na maskę, ale obrócił się z niebywałą sprawnością. Zacisnął jedną dłoń na krawędzi maski, drugą złapał za wycieraczkę i podciągnął się ku popękanej szybie. Znów oblizał pożółkłe zęby. Podczas beztroskich, jakże odległych wieczorów przed Końcem Świata

Heather nieraz oglądała na YouTube nieprawdopodobne wyczyny kierowców kaskaderów. To, że sztuczka z hamulcem ręcznym w ogóle przyszła jej do głowy, można było wytłumaczyć jedynie paniką. To, że się udała, należało okrzyknąć cudem. Dziewczyna szarpnęła za dźwignię hamulca z taką siłą, iż nieomal ją wyrwała i jednocześnie zakręciła kierownicą. Świat zawirował, wszelkie dźwięki zagłuszył pisk opon zmieszany z rykiem silnika. Odmieniony ryknął i zniknął gdzieś na poboczu drogi, ściskając wycieraczkę w okrwawionej dłoni. Samochód zatrzymał się, ale zdyszana, przerażona Heather znów wprowadziła pierwszy bieg i wcisnęła gaz do dechy. Pomknęła przed siebie. Była wolna i bezpieczna. Przez jakieś dwie, trzy sekundy. Rozpędzonym samochodem wstrząsnęło kolejne uderzenie, tym razem w bok. Dziewczyna odruchowo skontrowała ruchem kierownicy. Na lusterku zacisnęły się długie, chude palce, inne objęły przerdzewiały spojler. W przybrudzonej szybie ukazała się twarz z ogromnymi oczami, pociętymi żyłkami. Język oblizał pożółkłe zęby. „Było ich dwóch!” – uświadomiła sobie Heather. Wiedziała, że Parker wcisnął jej jakiś pistolet, ale chyba zostawiła go w torbie podarowanej przez Wendy. Nie miała pojęcia, co się stało z bagażem. Desperacko macała po siedzeniu pasażera, w luce między siedzeniami, w zagłębieniu za dźwignią zmiany biegów. Nic. Kątem oka ujrzała, że Odmieniony odchyla głowę. Wiedziała, co to znaczy. „Chce rozbić szybę czołem!”. Złapała kierownicę lewą ręką, a prawą zaczęła myszkować przy drzwiach. „Gdzie jest ten cho…”. Rozległ się huk i jakaś siła zmiotła ludostwora, wiszącego przy drzwiach. Na bocznej szybie rozbryzgnęła się krew, czerwona, przerażająco ludzka. Potem w świetle reflektorów pojawiła się jakaś postać. Heather z całej siły wdusiła hamulec. Spod zablokowanych kół znów buchnął dym, ale podskakujący pojazd nadal mknął prosto na nieznajomego, jakby uwolnił się spod woli kierowcy. Wytracał prędkość, ale niedostatecznie szybko, powoli, zbyt powoli. Heather zacisnęła powieki. Obawiała się, iż zaraz usłyszy obrzydliwe mlaśnięcie i łoskot padającego ciała, ale nic takiego się nie wydarzyło. Pick-up wreszcie znieruchomiał, a potem, gdy cofnęła nogę ze sprzęgła, przejechał jeszcze metr, aż silnik zadławił się i zgasł. Dziewczyna nadal zaciskała dłonie na kierownicy i nie otwierała oczu. Wśród nocnej ciszy poniosły się czyjeś powolne kroki. – Siemano, paniusiu – odezwał się jakiś mężczyzna tuż przy jej głowie.

Mój wybawiciel nazywa się Douglas McTodd i jest pierwszym człowiekiem, na jakiego natrafiłam po opuszczeniu Domu. Pali papierosa za papierosem, cuchnie, jak gdyby był uczulony na mydło i ani na chwilę nie przestaje gadać, ale lepszy jeden żywy McTodd niż tysiąc posągów Justina Timberlake’a. Na dodatek zna się na samochodach – całe szczęście, bo mój stary, dobry pick-up zastrajkował i nie chciał odpalić po… – A co tam bazgrolisz, paniusiu, jak ja tu ciężko pracuję, hę?! – zawołał McTodd spod uniesionej maski. W zębach trzymał cieniutką latarkę, którą

oświetlał silnik. – Nic takiego. – Heather zamknęła zeszyt i wsunęła go do torby, podarowanej jej na odchodnym przez Wendy. – Mogę w czymś panu pomóc? – Właściwie to nie. – McTodd zamknął maskę z metalicznym trzaskiem. – No i po bólu. Znasz się na brykach, paniusiu? – Nie. – Heather pchnęła drzwi i zeskoczyła na asfalt. Wciąż kręciło jej się w głowie po tym, co wydarzyło się na drodze. Odruchowo zerknęła na zegarek. „Dwadzieścia minut temu? Naprawdę?”. – Szkoda, bo to pożyteczna sprawa. Klema z akumulatorka się zsunęła, wielkie mi rzeczy. A strzelać umiesz? – Trochę. – Trochę to za mało. – McTodd podszedł do leżącego na poboczu Odmienionego. Wsunął do ust papierosa i zapalił go srebrną Zippo. Długi płomyk na moment oświetlił jego twarz, pociągłą i pobrużdżoną. – W okolicy pełno tego paskudztwa. Trzeba dobrze celować, paniusiu, i nie żałować kul. Żywotne cholerstwo jak mało co. – Tam, skąd pochodzę, Odmienieni nie są agresywni – powiedziała Heather. – Ale tu są – rzekł McTodd i zaciągnął się. Twarz na moment przesłoniły mu kłęby dymu. – Zawsze działają we dwóch. Podchodzą i przyglądają się. Oceniają, czy stanowisz dla nich jakąś wartość. Ciekawi ich, czy masz coś do żarcia. Nie daj Boże, jeśli masz. Zeżrą cię wraz z podeszwami. Heather odniosła wrażenie, że zerknął na nią przy tych słowach i mimo woli oblała się rumieńcem. – Sukinsyny – burknął McTodd. – Zbieramy się, paniusiu. Jeden z nich ocalał. Bez wątpienia sprowadzi inne. Zbieraj graty. – W porządku. – Heather się otrząsnęła. Pobocze opustoszałej autostrady nie wydawało jej się już bezpiecznym miejscem. Podbiegła do swojego obozowiska, znajdującego się zaledwie kilkanaście kroków dalej, rozdeptała ognisko, złożyła turystyczne krzesełko i wyłączyła latarkę, nadal leżącą na ziemi. Gdy się odwróciła, ujrzała, jak McTodd siada za kierownicą. – Hej! – zawołała. – Panie McTodd! To mój samochód! – Ale czy ja ci go zabieram? – zaśmiał się jej wybawca i wyrzucił niedopałek na drogę. – Ja poprowadzę. Po ciemku wpakowałabyś nas w jakąś dziurę. Na prowadzeniu samochodów, paniusiu, też się mało znasz? Czy ty w ogóle na czymś się znasz? – Nie – burknęła Heather, wrzucając swój sprzęt na tył pick-upa. McTodd mruknął coś, czego nie zrozumiała, i włączył silnik. Niezadowolona dziewczyna usiadła na fotelu pasażera i przypięła się pasami. Podniesiona na duchu spotkaniem z żywym człowiekiem Heather zapomniała zapytać, gdzie ten mieszka i z minuty na minutę żałowała tego coraz bardziej. Nie miała bowiem pojęcia, dokąd zmierzają. Wiedziała tylko tyle, że z każdą chwilą oddalają się od szosy. Pick-up podskakiwał, zawieszenie jęczało niemiłosiernie, zapasy na pace podrygiwały i przewalały się to w jedną, to w drugą. – Mam nadzieję, że za dnia łatwiej jest odnaleźć drogę – zażartowała, tłumiąc

narastający lęk. McTodd mruknął coś niezrozumiale. – Słucham? – Nie gadaj tyle, bo sobie język przytniesz. – Chodzi mi o… – Nie gadaj tyle. Krzaki niespodziewanie ustąpiły miejsca drzewom, suchym, niskim, ale rozłożystym. Ich szerokie, liściaste gałęzie przesłoniły rozgwieżdżone niebo. Teren stał się mniej wyboisty, w świetle reflektorów Heather ujrzała niewyraźne ślady opon. Zmierzali w stronę jakiegoś zamieszkałego miejsca. – Jest was więcej? – spytała. – Nie – odparł McTodd, ostrzej, niż się dziewczyna spodziewała. – A czy przechodził tutaj ktoś ostatnio? Może chłopak o imieniu Nolan? – Nie – burknął mężczyzna i zdjął nogę z hamulca. Samochód zaczął zwalniać i w tej samej chwili zza zakrętu wyłoniła się brama zamknięta łańcuchem z kłódką. Po obu stronach drogi ciągnął się tajemniczy, mroczny las. Strużki światła księżycowego, przenikające między gałęziami, ześlizgiwały się po ocynkowanej siatce. Miejsce, do którego zmierzali, było otoczone wysokim płotem.

Widziałam kiedyś na National Geographic program o ludziach takich jak McTodd, którzy z jakiegoś powodu decydowali się żyć z dala od innych. Przeświadczeni o grożącej Ameryce wojnie totalnej czy o rychłym upadku cywilizacji, zaszywali się gdzieś z rodzinami na jakimś odludziu i przez lata mieszkali jak przed wiekami, polując, uprawiając ziemię i utwierdzając się w swoim szaleństwie. Bywali wśród nich tacy, którzy adaptowali na swe potrzeby schrony atomowe, inni otaczali swoje działki drutem kolczastym i minami przeciwpiechotnymi. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że McTodd nie zwariował aż tak bardzo. Chyba nie zdążył. – Co tam znowu piszesz, paniusiu? – spytał McTodd. Siedział przy stole kuchennym, oparty o blat łokciami, i znów palił. W świetle lampy naftowej jego twarz pokrywał labirynt cieni, ale widziała lekko garbaty nos i znajdujące się blisko siebie niebieskie oczy. – Nic takiego – odparła Heather i zamknęła zeszyt. – Obiecałam przyjaciołom, że opiszę wszystko, na co natrafię. Wie pan, wciąż próbujemy dojść do tego, co się tak naprawdę stało i… – Serio? – McTodd się skrzywił. – Jasne – obruszyła się dziewczyna. – Jeden z moich przyjaciół, Indianin o imieniu Casey, ma pewną teorię, ale moim zdaniem nie trzyma się ona kupy. Wyszedł z założenia, że nasz Koniec Świata to skrajna reakcja Natury,

przeciążonej rozwojem cywili… – Gówno prawda – przerwał jej mężczyzna. Zgasił papierosa w popielniczce wykonanej z nakrętki słoika, wysiorbał resztkę kawy z żelaznego kubka i wstał z trudem. Zachrobotało odsuwane krzesło. – Reakcja Matki Natury – parsknął pogardliwie. Świecąc sobie lampą naftową, podszedł do półki na ścianie, wiszącej nad starym, krytym kocem fotelem. Zdjął broszurkę ze stosu ułożonego obok wielkiego zdjęcia w ramce i rzucił ją Heather na kolana. Broszurka okazała się kilkudziesięcioma stronami wydrukowanymi z internetu i połączonymi mocnym spinaczem. Na pierwszej z nich zaskoczona dziewczyna ujrzała człekokształtną jaszczurkę z zadziwiająco ludzkim, podłym uśmiechem na pysku, a pod nią tytuł: Największy sekret. – David Icke – przeczytała nazwisko autora i spojrzała pytająco na McTodda. – Kto to taki? – Człowiek, który przewidział to wszystko, paniusiu – burknął mężczyzna i znów zapalił papierosa. – No, może przesadziłem. Nawet on nie był w stanie przewidzieć wszystkiego. Wystarczyło, że rozgryzł największy sekret naszych czasów i opowiedział o nim ludziom. Naprawdę nigdy nie słyszałaś o reptilianach? Nazwa nieraz obiła się Heather o uszy, gdy uczyła się w Dale High, ale nawet nie przyszło jej do głowy, by wnikać w temat. Trudno przecież, by szanująca się dziewczyna zajmowała się UFO, Wielką Stopą czy tarotem. Natychmiast reszta szkoły uznałaby ją za nerda, a takiej reputacji było bardzo trudno się pozbyć. Określenie zresztą nie zaniepokoiło jej tak bardzo jak nieoczekiwany żar w oczach gospodarza. – Coś niecoś słyszałam – bąknęła. – Chodzi o rasę zmiennokształtnych nibyjaszczurek, która kontroluje naszą cywilizację, tak? Podpowiada prezydentom, co mają robić? Steruje gospodarką i polityką? – Bzdur was uczą w tych szkołach – wychrypiał zamyślony McTodd. – Bzdur kompletnych. Nie potraficie oglądać telewizji ani czytać gazet. Nie widzicie sygnałów. Ten świat jest sterowany przez reptilian od bardzo dawna i ludzkość od stuleci właściwie nie decyduje o niczym. Prawdziwy Koniec Świata dla naszej rasy nastąpił wiele tysięcy lat temu. W chwili obecnej mamy tyle swobody co kury dziobiące ziarno na ogrodzonym podwórku. Byłem na odczycie Icke’a wiele lat temu, gdy odwiedził Reno. Żałuj, że go nigdy nie spotkałaś. Nie wygadywałabyś głupot o Matce Naturze i jej fochach. – O czym mówił? – zapytała, udając zainteresowanie, choć po jej plecach spływały zimne dreszcze. Była coraz bardziej przeświadczona, że natrafiła na prawdziwego szaleńca, a z jakiegoś filmu wiedziała, że każdemu psychopacie trzeba dać się wygadać. Nie dość, że być może straci czujność, to jeszcze zdradzi coś, co pomoże w ucieczce. – Poczytaj sobie, a będziesz wiedzieć. – McTodd oparł się o wypełnioną brudnymi talerzami miskę, pełniącą rolę zlewu kuchennego, i machnął dłonią. – Zrozumiałem wówczas, że świat czeka zagłada

i zbudowałem to miejsce dla mej żony, syna oraz dwóch córek. Postanowiliśmy przyzwyczaić się do prymitywnych warunków, by nie przeżyć szoku w chwili, gdy reptilianie stracą cierpliwość. – I stracili? – A jak to wszystko inaczej wyjaśnić? – McTodd wskazał dawno niewłączane, zakurzone radio. – Ktoś dla żartu wyłączył prąd na całej Ziemi? Dla kaprysu poprzemieniał większość ludzi w potwory? Najwyraźniej reptilianie uznali, że nie jesteśmy już im do niczego potrzebni. Może wydobyli już wszystkie surowce, których potrzebowali? A może jeszcze nie zaczęli, ale staliśmy im na drodze? Któż to może wiedzieć? W każdym razie przygotowywali się do Końca Świata bardzo starannie i widzieli to wszyscy, którzy potrafią logicznie myśleć. McTodd postukał się palcem w skroń. Jego twarz, nadal pogrążona w cieniach, przypominała teraz maskę z koszmarów. – Tsunami w Boże Narodzenie dwa tysiące czwartego roku. Kryzys finansowy w Stanach. Fukushima. Al-Kaida – wymieniał, rozprostowując zrogowaciałe, pożółkłe od tytoniu palce. – Stopniowo sprawdzali, co nas najbardziej zaboli, ale najwidoczniej doszli do wniosku, że jesteśmy już odporni na wojny czy kataklizmy. Uznali, że najlepiej będzie po prostu przemienić nas w zwierzęta. Heather rozejrzała się. Sprzęty w skromnie urządzonej izbie tonęły w półmroku i dziewczyna odniosła wrażenie, że utknęła w sennym widziadle. „Szkoda tylko, że to najprawdopodobniej koszmar – pomyślała. – Jutro z rana muszę się stąd wyrwać”. McTodd tymczasem nie przestawał mówić, najwyraźniej pochłonięty własnymi myślami. – Szkoda tylko, że wybrali akurat ten dzień – wychrypiał. Nie trafił w popielniczkę, zgasił niedopałek na blacie stołu. – Dzień, w którym Margaret zabrała dzieciaki do Reno i Marington. Wolno podszedł do półki, na której stało niewidoczne zdjęcie. Wpatrywał się w nie przez moment, a potem opadł na fotel, jakby zabrakło mu sił. Poruszona Heather wstała i podeszła bliżej do ściany. Z zakurzonego zdjęcia uśmiechało się do niej dwoje jasnowłosych nastolatków, chłopak i dziewczyna, tak podobnych do siebie, iż zdawali się wręcz bliźniakami. Tulili do siebie młodszą, roześmianą dziewczynę z dwiema kitkami. – Mieszkaliśmy tu od pewnego czasu – odezwał się McTodd zmęczonym głosem. – Wykopaliśmy studnię i kilka piwnic, zbudowaliśmy ogrodzenie, wytyczyliśmy grządki z warzywami, zainstalowaliśmy baterie słoneczne i system alarmowy, gromadziliśmy zapasy wszystkiego, co się dało. Byliśmy szczęśliwi, wiesz, paniusiu? Bez internetu, kina i dyskotek. Marge samodzielnie uczyła dzieciaki, by nie wyrosły na idiotów jak większość ich rówieśników, ale te ciągle marudziły o wielkich miastach i innym życiu. Małej Molly było wszystko obojętne, bo jej całym światem był psiak, Wesley, ale Jack i Gwenn, starsze dzieciaki, nie przestawały narzekać na życie. No to Marge któregoś dnia wpakowała je do samochodu i zabrała na wycieczkę do Reno. Chciała im

pokazać durniów tracących fortuny w kasynach, kolejki przed kuchniami Armii Zbawienia, dziewczyny rzygające w krzakach przed klubami nocnymi. Chciała pokazać im prostytutki, pijaków i wykolejeńców. Chciała, by z ulgą wrócili do domu. Cóż, nie wrócili. Milczał przez moment. Niechęć, którą Heather darzyła swego osobliwego gospodarza, ustąpiła miejsca współczuciu. Usiadła. – Pojechałem ich szukać. Przetrząsnąłem chyba całe Reno, paniusiu. Myślałem, że oszaleję, wierz mi. Szukałem, szukałem i nic. W końcu straciłem przytomność. Może z nerwów, może z głodu albo ze zmęczenia. Nieważne. Grunt, że gdy się obudziłem, ujrzałem ich. – Rodzinę? – spytała cichym szeptem Heather. – Reptilian. – McTodd wyszczerzył zęby. – Trzech albo czterech, nie pamiętam, bo powietrze dziwnie wibrowało. Chyba chcieli mnie gdzieś zaciągnąć. Dobrze za to pamiętam, jak wrzeszczeli, gdy ich zabijałem. Ich łuska okazała się mięciutka jak skóra żaby. Widać było przez nią organy wewnętrzne. Jednemu wyszarpnąłem serce dłonią. Heather zrobiło się niedobrze. – Panie McTodd… – zaczęła, ale wtedy mężczyzna spojrzał na nią bystro. – Skąd ty właściwie przybyłaś? – spytał. – Z… z okolic Cracktown – wyjąkała. – To mała dziura, ale na pewno też tam są – stwierdził McTodd i podniósł się z fotela. – Oni są wszędzie, paniusiu, ale nie musisz się bać. Tu jesteś bezpieczna. Możesz spać na kanapie, a jutro znajdziemy ci jakieś wygodniejsze miejsce. W lodówce są jeszcze świeże jajka i trochę bekonu. Kawę znajdziesz w tej szafce. Są tam też kubki i zapałki. – Aha – bąknęła dziewczyna. – Myślałam, że śniadanie zjemy razem. – Zjemy razem. – McTodd uśmiechnął się krzywo. – Ale to ty je zrobisz. Zmywaniem zajmiesz się później. Trzeba zamieść podłogi, wyprać sporo ubrań, umyć okna i tak dalej. Czeka cię jutro sporo roboty. – Ale… – wykrztusiła całkiem zaskoczona dziewczyna. – Ale… – Ale co? – McTodd spochmurniał. – Myślisz sobie, że będę ci usługiwał, paniusiu? Oferuję ci bezpieczeństwo, bo to teraz najcenniejsza rzecz pod słońcem. Kilka przysług dziennie to chyba niska cena, co? Zrobię jeszcze mały obchód, a potem walę w kimę. Dobranoc.

Nie sądziłam, że po Końcu Świata jakikolwiek człowiek zdoła aż tak mnie wkurzyć. Stuknięty wyznawca teorii spiskowych! Cuchnący dziad! Myśli sobie, że będę mu usługiwała? Niedoczekanie jego! Teraz już wiem, co powiedział, zanim zjechaliśmy z głównej drogi. „Szybko się nauczysz”. Służącą sobie upolował, dupek żołędny.

Nie rozumiem tego. Dlaczego Koniec Świata przetrwały takie typy jak on? Okej, w Domu pod Pękniętym Niebem również pojawiło się kilku drani, jak choćby Pratt, a o łajdakach takich jak Toad czy Ethan nie chcę w ogóle pamiętać. Matko Naturo, jeśli to Ty jesteś odpowiedzialna za ten bałagan, popełniłaś wielki błąd. Odległość od cywilizacji nie powinna być Twoim jedynym kryterium. W ten oto sposób zasiedliłaś ruiny świata niedomytymi, stukniętymi burakami. Rany boskie, jak on chrapie. Dobra, dość tych żali. Spadam stąd.

Noc była cicha i spokojna. Gdzieś cykały świerszcze, w oddali wyły kojoty. Heather ostrożnie wyślizgnęła się na ganek, a potem zbiegła po schodach, modląc się w myślach, by nie zaskrzypiał żaden stopień. Nie zaskrzypiał. – Dobra, to gdzie teraz? – szepnęła bezgłośnie dziewczyna i odruchowo wsunęła dłoń do torby od Wendy. Między pamiętnikiem i latarką odnalazła kluczyki do pick-upa, które McTodd zostawił na chyboczącym się stoliku przy drzwiach. Księżyc skrył się za chmurami, a przy ziemi snuła się srebrzysta mgła. Gdzieś gdakały sennie kury. Stara półciężarówka, zaparkowana niedbale między stertą drewna na opał, a psią budą, wydawała się lśnić niczym cud techniki na wystawie motoryzacyjnej. Ostrożnie podkradła się do kabiny i powoli, z mocno bijącym sercem otworzyła drzwi. Ku jej wielkiej uldze nawet nie skrzypnęły. – Zaraz się okaże, czy dam radę staranować twą wspaniałą bramę, McTodd – mruknęła, sadowiąc się za kierownicą. – Rano przyjdą reptilianie i cię zjedzą, zobaczysz. Wcisnęła sprzęgło i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nic. Żadnej reakcji. Zupełnie jak wtedy na drodze, zaraz po starciu z ludostworami. Heather uderzyła pięścią w kierownicę i zacisnęła zęby. „Mały obchód, co? – pomyślała z narastającą złością. – Jestem pewna, że celowo poluzowałeś te klemy czy co to tam było… Ale jeśli myślisz, że mnie to zatrzyma, to jesteś w grubym błędzie, buraku”. Na samą myśl, że po tym, co przeszła w obronie Domu, miałaby teraz zostać uwięziona przez zimnego drania, któremu nie chce się zmywać naczyń, wyzwoliły się w niej ogromne pokłady determinacji. Wyślizgnęła się bezszelestnie z samochodu i zajrzała pod plandekę kryjącą tył. Tak, skrzynka z narzędziami znajdowała się mniej więcej tam, gdzie ją zostawiła. Narzędzia rozsypały się podczas szaleńczej ucieczki przed ludostworami, ale nożyce do cięcia drutu, jakby podsunięte przez życzliwego duszka, leżały tuż przed nią. Uśmiechnęła się w myślach do Barry’ego, który z troską zaopatrzył ją we wszystko, czego mogła potrzebować, łącznie z paczką noworocznych fajerwerków i teleskopem do obserwacji gwiazd. Upchnęła w torbie parę innych

rzeczy, których mogła potrzebować po drodze, i pochylona zagłębiła się między drzewa. Pies pojawił się znikąd. Siedział na posrebrzonej trawie i wpatrywał się w Heather z zaintrygowaniem. Rozchylił lekko szczęki, przez co wyglądał, jakby się uśmiechał, i strzygł lekko uszkami. Był stosunkowo niewielki, a bujny, bielutki żabot i małe zaciekawione oczka robiły bardzo przyjazne wrażenie. Heather jednakże znieruchomiała, a serce zabiło jej mocniej. Przed Końcem Świata pracowała jako wolontariuszka w schronisku dla psów i wiedziała, że ma przed sobą małego owczarka szetlandzkiego, stworzenie niemal całkowicie pozbawione agresji, ale za to bardzo szybkie i szczekliwe. Mały sheltie swym radosnym ujadaniem był w stanie zbudzić umarłego. – Spokojnie, piesku, spokojnie… – szepnęła i wyciągnęła ku niemu dłoń. Dotknęła miękkiej, nieco wilgotnej sierści, a pies natychmiast przechylił łebek, pozwalając się pogłaskać. Rozradowany podbiegł bliżej i wtulił się między jej kolana. „Jaka tam znajda! – pomyślała dziewczyna. – Rasowy owczarek szetlandzki, to ci dopiero… I to suczka!”. Sheltie odskoczyła i spojrzała na nią pytająco. – Cicho, piesku, cii… Nie szczekaj. Gdzieś zawył kojot, odpowiedział mu inny, znacznie bliżej. Pies obnażył kły i zawarczał cicho, odbiegł w mrok, ale po chwili wrócił i znów usiadł na ziemi tuż przed Heather. Dziewczyna obejrzała się z lękiem na dom McTodda, ale nie ujrzała żadnego poruszenia. – Słuchaj, piesku – szepnęła ledwie słyszalnie. – Ja muszę stąd zwiewać. Nie będziesz mi w tym przeszkadzał, prawda? Chciała podrapać owczarka za uchem, ale ten niespodziewanie wyrwał jej się i popędził w stronę domu. Zatrzymał się przed drewnianymi stopniami prowadzącymi na werandę i obejrzał się na dziewczynę. Ta odwróciła się i ściskając nożyce, chciała pobiec w stronę płotu. Sheltie warknęła. Heather zatrzymała się w pół kroku i odwróciła głowę. Pies wskoczył na pierwszy stopień i wywalił język. Potem, jakby wiedział, że przykuł jej uwagę, wspiął się na kolejny, a potem na trzeci. – Obudzisz go… – jęknęła cicho dziewczyna. Słyszała wyraźnie pacnięcia łap małego owczarka, który przebiegł przez całą werandę i zatrzymał się przy jednej ze ścian. Spojrzał na nią i wywalił język, a potem ułożył się wygodnie. – W porządku. – Dziewczyna pokiwała głową. Udawała spokój, ale na jej czole perlił się już pot, a dłonie drżały. – Tu mieszkasz, wiem. Dobry pies, dzielny. Pilnuj pana. Chciała się odwrócić, ale pies znów warknął. Obrócił się kilkakrotnie wokół własnej osi, jakby mościł się na posłaniu, a potem spojrzał na nią i ułożył się. Heather pokręciła głową. Myśl, która ją nawiedziła, była tak nieprawdopodobna, że w pierwszej chwili dziewczyna odrzuciła ją bez wahania.

Mimo to na próbę zrobiła krok naprzód. Sheltie zerwała się ucieszona i wywaliła język. – Chcesz, bym podeszła? Pies sapał i skamlał cichutko, a potem zerwał się, przemknął jak strzała przez werandę, zeskoczył na ziemię i popędził ku niej z falującym futrem. Okrążył ją kilkakrotnie i znów wbiegł na werandę. Obejrzał się. Heather przyglądała mu się z niedowierzaniem. Przez ponad rok pracy w schronisku nauczyła się, że psy cechuje niemały spryt, ale nie ma co się spodziewać po nich niemalże ludzkiej inteligencji rodem z disnejowskich filmów. Tymczasem zachowanie owczarka było doprawdy zaskakujące. Być może próbował ją po prostu zagonić do domu, jak zwykły czynić to psy pasterskie, ale dlaczego przy tym nie szczekał? Heather miała zresztą wrażenie, że psu chodzi o coś zupełnie innego. Nieśmiało zrobiła jeszcze jeden krok, a potem, nieco odważniej, parę następnych. Przyjrzała się uważnie werandzie i nagle ją olśniło. Sheltie siedziała pod metalową skrzynką, przyśrubowaną do ściany na wysokości około półtora metra. „Wykopaliśmy studnię i kilka piwnic – powtórzył McTodd w jej głowie. – Zbudowaliśmy ogrodzenie, wytyczyliśmy grządki z warzywami, zainstalowaliśmy baterie słoneczne i system alarmowy, gromadziliśmy zapasy wszystkiego, co się dało”. System alarmowy.

Noc była ciemna i przerażająca. Heather rymnęła na kolana i sięgnęła po nożyce do cięcia drutu. Raz jeszcze spojrzała na ledwie już widoczne, pogrążone w ciemnościach domostwo, a potem na znacznie bliższą fotokomórkę przytwierdzoną do drzewa. Wisiała ponad metr nad ziemią, wystarczająco wysoko, by nie uruchomił jej zając czy mały owczarek, lecz na tyle nisko, że wychwyciłaby schylonego, nieuważnego człowieka. Gdyby nie jej nieoczekiwany sojusznik, nocną ciszę przegnałoby już wycie alarmu. Pogładziła psa po głowie, lecz zauważyła, że ten skamieniał. Z obnażonymi kłami i puszystym ogonem wyprężonym jak struna wpatrywał się w ciemność. – Co się sta… Gdzieś w pobliżu – niezmiernie blisko – zawył kojot. Pies warknął głucho. – Nie martw się. – Heather potarmosiła jego sierść. – Ja też nie lubię kojotów, ale to tylko zwykłe zwierzę, niegroźne i bojaźliwe. Dokładnie takie samo jak przed Końcem Świata, wiesz? Kolejne druty ustępowały pod naporem mocnych nożyc. Siatka drżała i falowała, szpara poszerzała się w okamgnieniu.

– Chyba już jest wystarczająco szeroka… – westchnęła Heather i rozchyliła wycięty otwór. – Piesku, uspokój się! Jej słowa jednakże wywarły zgoła przeciwny efekt. Pies rzucił się na siatkę z wyszczerzonymi kłami i zaczął ją zaciekle szarpać. – Odbiło ci? – warknęła dziewczyna, przeciskając się na drugą stronę. Zaklęła, gdy jej torba zahaczyła o drut. Pies wpadł w szał. Kojot zawył tuż za plecami Heather. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie i krzyknęła. Odmieniony z wielką głową na cienkiej szyi – taki sam, przed którym obronił ją McTodd – wypełzał z krzaków. Widząc ją, zaczął otwierać spękane, poplamione usta, coraz szerzej, o wiele szerzej, niż mógł to uczynić jakikolwiek człowiek, a potem zawył niczym kojot. „To jego słyszeliśmy!” – zdążyła pomyśleć dziewczyna. Wycie było tak przeraźliwe, że przegnało resztki jej myśli. Miała ochotę paść na ziemię, skulić się i zasłonić uszy. Przerażona, odruchowo szarpała za pas, na którym wisiała torba. Pies szalał za płotem, szczekał i łapał kłami siatkę, a ludostwór pełznął ku niej, nie przestając wyć. „Nie zrobię wam krzywdy!” – Heather rozpaczliwie zbijała myśli w ten sam komunikat mentalny, którym z takim powodzeniem łagodziła agresję Odmienionych w walce o Dom. „Proszę, przecież wiesz…”. „Zostaw mnie!” – Odpowiedź ludostwora, surowa, grubiańska, brutalnie wbiła się w jej umysł. Pasek pękł z trzaskiem. Heather padła na ziemię, złapała torbę i przypadkowo namacała pistolet. Odruchowo wyciągnęła go na zewnątrz, odbezpieczyła i wycelowała w głowę Odmienionego. – Won! – warknęła ochryple. Ludostwór naprężył pajęcze ramiona i błyskawicznie znikł wśród krzaków. W lesie znów zapadła cisza, przerywana jedynie posapywaniem wstrząśniętej dziewczyny i skamleniem psa, usiłującego przecisnąć się przez powstałą szparę. Heather spojrzała na niego otępiałym wzrokiem i uniosła dłoń, która zdawała się ważyć tonę. Niezgrabnie powiększyła szparę i pies w końcu przedostał się na jej stronę. Usiadł, najwyraźniej zadowolony z siebie, i wywalił język. – A więc idziesz ze mną? – wyszeptała ochryple. – Dobrze, chodźmy. Bo sama chyba tu zwariuję.

Nie wiem, jak długo szłyśmy. Jest już wczesny ranek i nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Mufka, bo tak nazwałam mą niespodziewaną towarzyszkę, chyba podzielała moje zdanie, bo od jakiejś godziny co chwila przysiadała i spoglądała na mnie błagalnie. Wspięłyśmy się więc do kabiny ciężarówki opuszczonej na poboczu, żeby odpocząć. Jest tu trochę cieplej niż na zewnątrz, fotele są suche, no i niełatwo nas wypatrzyć. Z jakiegoś powodu wiem, że McTodd będzie mnie szukał. Nie wiem tylko, co nim kieruje. Wczoraj w nocy byłam taka wściekła, że zgoła nie myślałam logicznie. Chciałam się jak najszybciej wyrwać z rąk człowieka, który

najprawdopodobniej chciał zrobić ze mnie służącą. Dziś, w świetle dnia, zaczynam się zastanawiać, czy nie oceniłam go pochopnie. Na pewno jest nieźle stuknięty – wierzy w tych swoich reptilian mocniej niż inni ludzie w Boga – ale przecież chciał mi zapewnić bezpieczeństwo, prawda? W końcu przypuszczalnie jest jedynym żywym człowiekiem w promieniu wielu mil. Na duchu podtrzymuje mnie tylko Mufka. Czytałam kiedyś trochę o szetlandach i wiem, że te psy bardzo przywiązują się do swojej rodziny i otoczenia. Traktują ludzi niczym owce, których należy pilnować, i bardzo źle znoszą jakąkolwiek rozłąkę. Tymczasem Mufka chciała uciec. Ba, nie dość tego! Zrobiła wszystko, by i mnie się to udało! Najpierw ostrzegła mnie przed systemem alarmowym, a potem przed ludostworami naśladującymi wycie kojota. Na litość boską, czym jest ten pies? W okolicy Domu nigdy nie natrafiliśmy na żadne zwierzęta, które nosiły ślady jakiejkolwiek przemiany. Wszelkie mutacje dotknęły tylko ludzi, przez co przemyślenia Parkera urosły do rangi oficjalnej filozofii Domu. Ten piesek zaś wydaje się być wyjątkiem od tej zasady. Cóż, ale przecież opuściłam Misty Heights. Może tu, na nizinach, Koniec Świata wyglądał inaczej. Może moje poszukiwania mają więcej sensu, niż myślałam. Heather zamknęła pamiętnik i przetarła zmęczone oczy. Siedzenie w ciężarówce nie należało do najwygodniejszych, ale udało jej się rozłożyć na obu fotelach tak, by nie przeszkadzał jej drążek zmiany biegów ani dźwignia hamulca. Wpatrywała się przez moment w zaparowane szyby samochodu i słuchała równomiernego oddechu śpiącego psa. Usiłowała czymś zająć myśli, ale nie udało jej się, a wtedy w pustkę jej umysłu wkradło się znów to samo imię. „Gdzie jesteś, Nolan?”.

Mufka nie chciała wejść do supermarketu. Warczała głucho i nie odwracała łba od przeszklonego wejścia zwieńczonego napisem Jenny’s Best. Heather podeszła ostrożnie do szyby, starła nieco brudu i zajrzała do środka. We wnętrzu rozlewał się półmrok, ale dostrzegła, że regały stoją we wzorowym porządku, a produkty czekają na półkach, jakby lada chwila miał się zacząć zwyczajny dzień. Dziewczyna stanęła po drugiej stronie drzwi, ale z tego miejsca również nie zauważyła niczego niepokojącego. Żadnych oznak zniszczeń czy bałaganu. Nikt się nie poruszał, nie wył, nie drapał pazurami o szyby. Cisza. Spojrzała na psa, nadal zaniepokojonego. – Tam w środku nikogo nie ma – powiedziała, a jej głos poniósł się echem po opustoszałym parkingu. – Nie wiem, o co ci chodzi, piesku, ale w porządku. Nie będę tam wchodzić. „Zresztą i tak nie dałabym rady” – pomyślała. Wstępu do sklepu broniły rozsuwane, szklane drzwi, które oczywiście ani drgnęły, gdy do nich podeszła. Szyba wydawała się gruba i Heather nie miała

pojęcia, w jaki sposób należałoby ją rozbić. Zresztą nie miała szczególnej ochoty na robienie hałasu. Pies był wyraźnie zaniepokojony, a jej własna intuicja również mówiła, że w takich miejscach należy zachować spokój. Rozejrzała się raz jeszcze. Za supermarketem ciągnął się szereg lokali użytkowych – rozpoznała cukiernię, zakład fryzjerski, aptekę i mały totalizator – a dalej zaczynał się niewielki sosnowy lasek z drewnianym placem zabaw. To zapewne tam ojcowie typowych amerykańskich rodzin zabierali swoje dzieci, gdy ich żony robiły zakupy. „A potem wszyscy szli na chińszczyznę lub grali w kręgle – myślała Heather, odczytując kolejne nazwy. – Faceci wyskakiwali do totalizatora, by obstawić kolejny mecz lokalnej ligi, dziewczyny zaglądały przez szybę do fryzjera, dzieciaki holowały rodziców ku maszynom sprzedającym batoniki. Kiedyś pewnie uznałabym, że to wszystko nudne i pozbawione wyobraźni. Dziś oddałabym wiele, by to wróciło”. Popatrzyła na nieruchome huśtawki, puste ławki i ciemne witryny sklepowe, na nieliczne, nieruchome samochody, zaparkowane na wieki przed wejściem do supermarketu. Wiatr uderzał stalową linką, ciągnącą się w górę masztu flagowego, i szarpał foliową siatką, która zahaczyła o jeden ze stojących w rzędzie wózków na zakupy. Cisza. Martwa cisza. Heather westchnęła ciężko. Dotkliwa, przejmująca tęsknota za dawnymi czasami zagłuszyła lęk. Zapomniała o wciąż zjeżonym, niespokojnym psie, który rozglądał się na boki i powarkiwał cicho. Szła z dłońmi wbitymi w kieszenie kurtki, wpatrzona w czubki własnych butów. „Szlag by to wszystko trafił – myślała z narastającą rozpaczą. – Szlag jaśnisty…”. Złapała się na tym, że stoi przed drzwiami do cukierni. Szarpnęła kilkakrotnie za klamkę, a potem zaklęła siarczyście i z całej siły kopnęła plastykowy kosz na śmieci. Po pustym parkingu poniosło się echo. Mufka odskoczyła, szczeknęła kilka razy i popędziła gdzieś. Heather przez moment wiodła za nią obojętnym wzrokiem, a potem usiadła ciężko na ławce i ułożyła obok siebie torbę, którą trzymała pod pachą. „Będę musiała przyszyć jakoś ten pasek – pomyślała, usiłując dojść do siebie. – Wendy mnie zabije”. Ułożyła sobie na kolanach torbę z barwnej włóczki, którą przed odjazdem wręczyła jej Wendy. W szkolnych czasach nigdy nie wyszłaby z czymś takim z domu – uznałaby to za kompletny obciach – ale w tej chwili torba wydawała jej się najcudowniejszą rzeczą na świecie. Pogładziła pasek, trąciła wielkie guziki, obejrzała ją uważnie ze wszystkich stron w poszukiwaniu rozdarć, a potem przytuliła na moment niczym pluszowego misia. – Mam nadzieję, że u ciebie wszystko gra, Wendy – szepnęła i otworzyła torbę. Pogrzebała w jej wnętrzu i wyciągnęła pomiętą mapę stanu. Rozprostowała ją na kolanie, a potem wybuchła oschłym śmiechem.

– A właściwie to na co mi to wszystko? – spytała ochryple kosza na śmieci, który przed chwilą poczęstowała mocnym kopniakiem. – Po co ta mapa? Po co poszukiwania? Czy naprawdę zależy mi na tym, by odnaleźć narwańca, który… Nie dokończyła. Odwróciła głowę i wbiła wzrok w afisz z napisem: „Dom spokojnej starości Golden Leaves, oaza spokoju pośród ukwieconych wzgórz. Zaledwie 4 mile od drogi do Reno! Odwiedź nas, porozmawiaj, posłuchaj ciszy”. – Ciszy to ja mam aż nadto – warknęła. Niespodziewanie przygryzła wargę. Jej rozpacz i złość w jednej chwili zostały rozpędzone przez przejmującą świadomość, że ktoś jej się teraz bacznie przygląda. Wrażenie to podziałało na nią niczym chluśnięcie zimnej wody. Ostrożnie wsunęła dłoń do torby i zacisnęła palce na zimnej kolbie pistoletu. Wtedy uświadomiła sobie kolejny fakt. Przez ostatnich kilka chwil wiatr przybrał na sile, a mimo to ucichł brzęk linki uderzającej o słup. Ten, który jej się przyglądał, siedział wysoko, wysoko nad nią. Powoli, bardzo powoli podniosła głowę. Odmieniony przypominał krzyżówkę człowieka z leniwcem. Zachował humanoidalne kształty, lecz był wychudły, wręcz zniekształcony, a dłonie, zamiast palców, wieńczyły długie szpony jak u leniwców. Idealnie nadające się do przemieszczania w gąszczu stalowych rurek pod dachem sklepu. Gdyby weszła do supermarketu, ktoś taki mógłby spaść jej na plecy. Stwór, który przywarł do słupa głową w dół, rozwarł paszczę i zasyczał, jakby chciał potwierdzić słuszność jej domysłów. Chodnikiem pędziła Mufka, która zatrzymała się jak wryta przed supermarketem, oszczekała wejście i z rozwianym futrem pognała ku swej pani. Na dachu budynku wyrośli kolejni Odmienieni. Stali nieruchomo niczym makabryczne gargulce i spoglądali na dziewczynę. Żaden nawet nie drgnął. – Spokojnie… – szepnęła Heather drżącym głosem i pogłaskała psa, kulącego się u jej stóp. Zerknęła na zaparkowane przed sklepem samochody, porzucone, przykryte grubą warstwą kurzu. Jej matka miała w zwyczaju zostawiać kluczyki w stacyjce, gdy robiła zakupy w Trevor’sie, co prowadziło później do kłótni z ojcem. Czy ktoś z klientów Jenny’s Best mógł być równie beztroski? „Koniec Świata nastąpił w nocy – myślała z rozpaczą. – Trochę po północy. Nikt nie robił tu zakupów”. Jej wzrok prześlizgnął się po zaparkowanych pojazdach. Stary camper zaparkowany niedaleko placu zabaw, zapewne należący do emerytowanej pary nauczycielskiej. Równie stare volvo combi przed totalizatorem, być może własność szefa zakładu. Półciężarówka z logo pralni chemicznej. Wiśniowy chevrolet, nowiutki, ale stojący za daleko. Przerdzewiała, granatowa corolla… „Kto jeździ takim rzęchem? – przemówił ojciec w jej głowie. Heather niemalże ujrzała jego zmarszczone brwi i wydęte z niesmakiem usta. – Przecież z daleka widać, że nie dostanie następnego przeglądu…”.

„Uczeń college’u – odpowiedziała mu w myślach dziewczyna. – Chłopak, który z trudem wyskrobał kilkaset dolców na cokolwiek, czym będzie mógł w sobotnią noc podskoczyć z kumplami po browara”. Nie zastanawiając się ani sekundy, rzuciła się biegiem w kierunku samochodu. Wyprzedziła ją poszczekująca Mufka, która okrążyła corollę i wskoczyła do środka. „Drzwi od strony pasażera otwarte! – myślała biegnąca dziewczyna. Nie mogła się nadziwić swojemu spokojowi. – A więc to nie kierowca poszedł po piwo. Siedział w samochodzie i czekał, aż wróci kumpel”. Szarpnęła drzwi, wskoczyła na siedzenie tuż obok szalejącej z niepokoju Mufki, złapała za kierownicę. Kluczyk był w stacyjce. Tknięta przeczuciem, uniosła głowę – w porę, by ujrzeć ludostwory, zeskakujące z dachu. Łapały się uchwytów na flagi i drutów, odbijały od ścian i mknęły ku niej niczym gigantyczne pająki. Któryś odbił się od markizy rozpiętej nad cukiernią i wylądował na chodniku, a ten, który czuwał na szczycie słupa, pędził teraz w dół z niebywałą zręcznością. – Niech was szlag! – sapnęła dziewczyna i przekręciła kluczyk. Nic. Spróbowała raz jeszcze, znów bez efektu. „Kto wyłącza silnik, gdy czeka na kumpla kupującego piwo? Corolla mruczała sobie na jałowym biegu przez cały Koniec Świata, aż skończyła jej się benzyna…”. Jeden z Odmienionych wskoczył na maskę samochodu, zamachnął się łapami i przebił pazurami szybę. Szpony ludostwora znalazły się dokładnie po obu stronach głowy dziewczyny. Brudną taflę pokryła siatka pęknięć, ale wytrzymała gwałtowne szarpnięcia Odmienionego. Mufka szczekała ogłuszająco. – Chcesz walczyć? – wyszeptała wściekła Heather. Przytknęła lufę pistoletu do szyby w miejscu, gdzie znajdowała się klatka piersiowa miotającego się potwora i nacisnęła spust. Kula zerwała Odmienionego z maski, a wtedy dziewczyna wyskoczyła na zewnątrz. – Chcecie walczyć?! – wrzasnęła, niemalże zdzierając sobie gardło. – Dobrze! Proszę bardzo! „Won! Wynocha! Odczepcie się ode mnie! Bądźcie przeklęci! Zdychajcie!”. Jej komunikat mentalny nigdy dotąd nie był taki silny, nigdy wcześniej nie przekazała w nim takiej dawki wściekłości i nienawiści. Odmieniony, który zamierzał zeskoczyć z markizy, stracił równowagę i spadł na chodnik. Inny odruchowo złapał się za głowę, raniąc się przy tym szponami w skroń, a ludostwór na słupie zapiszczał i pomknął na górę, niemalże zaprzeczając przy tym prawom fizyki. Pozostałe uciekały na dach supermarketu. – Won – wydyszała dziewczyna i oparła się o bok samochodu, całkiem pozbawiona sił. Na parkingu przed Jenny’s Best znów zapadła całkowita cisza. Na powrót łopotała foliowa torebka, znów brzęczała stalowa linka, gdzieś skrzypiała huśtawka. Mufka posapywała i wpatrywała się w Heather.

– Chodź, piesku – wychrypiała dziewczyna i nie oglądając się za siebie, poczłapała w stronę wiśniowego chevroleta. Ten też miał kluczyki pozostawione w stacyjce.

Przez pewien czas uważałam siebie za kogoś lepszego od tych, którzy na widok Odmienionych błyskawicznie wyciągali broń i opróżniali magazynki. Nie zgadzałam się z takim myśleniem – miałam Odmienionych za ludzi okrutnie potraktowanych przez los, a przez to zasługujących na współczucie. Myślałam, że jestem tą jedną jedyną, która chce dać im szansę. Chciałam, byśmy przynajmniej dali im spokój, skoro nie potrafimy im pomóc. I to chyba mnie zgubiło. Bo mój sposób myślenia miał sens w okolicy Cracktown oraz Domu pod Pękniętym Niebem. Niektórzy z Odmienionych w naszych okolicach zachowali odrobinę człowieczeństwa, a mój dar, który tłumi agresję i wrogość, bardzo się przydawał w utrzymaniu spokoju i równowagi. Wygląda jednak na to, że u stóp Misty Heights obowiązują już inne zasady. Odmienieni są o wiele agresywniejsi i raczej niewrażliwi na mój dar. Ustępują dopiero, gdy uderzę w nich negatywnymi emocjami. Wszystko więc wskazuje na to, że na równinie trwa jakaś wojna, a ja stałam się jej częścią. Heather zamknęła pamiętnik i delikatnie wsunęła go do torby. Ziewnęła. Była zmęczona, głodna i niewyspana, a po wydarzeniach przed Jenny’s Best rozbolała ją głowa. Mimo to wyszła na moment z samochodu i dołączyła do Mufki, która pracowicie obwąchiwała nogi stołu piknikowego. Zaparkowała chevroleta na płaskim wzgórzu, z którego rozciągał się wspaniały widok na zalaną popołudniowym słońcem równinę. Widziała nieforemne skały i ich wydłużone cienie, widziała wijącą się wstążkę drogi i ciemne punkciki, będące zapewne zabudowaniami. Zbliżał się wieczór, a nigdzie nie paliło się ani jedno światło. Nie poruszał się ani jeden samochód. Patrzyła na martwy kraj. Wiatr stawał się coraz zimniejszy. Mufka odbiegła na bok, załatwiła swoje potrzeby i usiadła, wpatrując się w nią wyczekująco. – Dobrze – powiedziała dziewczyna zmęczonym głosem. – Jedźmy stąd.

Chevrolet był bardzo wygodny i miał niemalże pełen bak. Ogrzewanie działało bez zarzutu, podobnie jak odtwarzacz płyt, a w schowku znalazła dwa batony czekoladowe. Mogła w każdej chwili zawrócić. Mogłaby znów znaleźć się w Domu, zjeść pyszny obiad przygotowany przez Barry’ego, pogadać z

Wendy, pośmiać się z dzieciakami, popracować w ogrodzie. To miałoby większy sens niż dalsza wędrówka. Ale nie mogła zawrócić. Po pierwsze, nikt w Domu nie miał pojęcia, co się stało ze światem zewnętrznym. Po drugie, ktoś musiał wyjaśnić, co wywołało Koniec Świata. Po trzecie, gdyby wróciła teraz, okrzyknięto by ją tchórzem. Oczywiście nikt nie powiedziałby jej tego wprost, ale czułaby to w ich spojrzeniach przez resztę życia. Które, zważywszy na to, co ujrzała na równinach, mogło skończyć się szybko i gwałtownie. Dlatego zamiast wracać, postanowiła odwiedzić Dom Spokojnej Starości Golden Leaves. Z mapy wynikało, że miejsce to leżało na uboczu, z dala od wszelkich ośrodków przemysłu czy centrów cywilizacji. Od najbliższej wsi dzieliło je dobrych piętnaście mil, a więc istniała spora szansa, że ktoś tam nie został odmieniony. Ostatnie promienie popołudniowego słońca ukazały jej skromną rezydencję w stylu kolonialnym, o czerwonych dachówkach i pobielonych ścianach, tu i ówdzie oplecionych bluszczem. Otaczał ją rozległy, pięknie utrzymany ogród z klombami róż, bukszpanowym labiryntem i fontanną zwieńczoną granitowym delfinem. Dalej ciągnęły się sady, a za nimi wspinały się wzgórza, u stóp których czaiła się już wieczorna mgła. – Pięknie tu – szepnęła Heather. Silnik chevroleta pracował tak cicho, że słyszała zgrzyt żwirku pod oponami. Zatrzymała samochód kilkanaście kroków od werandy z kolumnami, na której kołysał się fotel na biegunach. Heather zamrugała kilkakrotnie oczami i uszczypnęła się w policzek. Nie, fotel naprawdę się bujał. Co więcej, podniosła się z niego jakaś postać, która osłoniła oczy przed blaskiem słońca i przyjrzała się jej uważnie. Dziewczyna otworzyła drzwi i wypuściła psa na zewnątrz, a potem wyszła sama, nie zdejmując dłoni z pistoletu. Mufka rozwiała wszelkie wątpliwości. Przyskoczyła do nieznajomego człowieka i merdając ogonem, zaczęła ocierać się o jego nogi. – A kogóż my tu mamy?! – zawołał tamten starczym, lecz energicznym głosem. – Słabo widzę… Czyżby to młoda pani Winston, sądząc po samochodzie? – Nie – wychrypiała dziewczyna. – Nie – powtórzyła głośniej. – Mam na imię Heather i… Przykro mi, ale chyba wzięłam samochód pani Winston. Stał porzucony pod Jenny’s Best i uznałam, że pani Winston nie będzie już go potrzebować. – Pani Winston nie potrzebowała go wcale na długo przed tym zamieszaniem – oznajmił starszy mężczyzna. Szedł ku Heather szybkim, sprężystym krokiem. Obejrzała go od stóp do głów i otworzyła szeroko oczy. Nieznajomy miał przynajmniej siedemdziesiąt lat, ale emanował niespożytą energią. Miał na sobie gruby golf i marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, a na głowie czapkę z daszkiem. Uwagę dziewczyny przyciągnął jednak przede wszystkim groźnie wyglądający sztucer na ramieniu. – Zmienianie samochodu co rok w niczym

bowiem jakości życia nie poprawi – dokończył starzec. – W przeciwieństwie do utrzymywania kontaktu z rodziną. Bob Malloy. Wyciągnął ku niej dłoń. Minęła dłuższa chwila, nim dziewczyna uświadomiła sobie, że staruszek właśnie się jej przedstawił. Skwapliwie uścisnęła mu rękę, która okazała się mocna i ciepła. – Ja jestem Heather – powiedziała. – Heather Jensen z Cracktown. A to Mufka. Wskazała owczarka, który przeszczęśliwy skakał wokół starca ze sztucerem i domagał się pieszczot. Malloy uśmiechnął się szeroko – miał bielutkie, zdrowe zęby – i podrapał psiaka za uchem. – Rozkoszny – rzekł. – Przyda się tu. Chodź, przedstawię cię reszcie. Odwrócił się i ruszył w stronę wejścia, pokrzykując wesoło: – Bess! Zachary! Stanley! Bywajcie no tutaj! Mamy gości! Na werandzie zapaliło się światełko, a potem otworzyły się drzwi. Zdumiona Heather patrzyła, jak wywołani przez Boba mieszkańcy domu wybiegają na zewnątrz. Bess okazała się siwiuteńką, ciemnoskórą staruszką o mocnym głosie. Śmiejąc się, przytuliła dziewczynę do obfitego biustu, a potem popchnęła ją w ramiona Stanleya, wysokiego, przygarbionego rudzielca z aparatem słuchowym. Zachary, drobniuteńki staruszek z długą, siwą brodą, przypominający kobolda z bajek, stał tuż obok i klaskał z radości. – Nie obściskuj jej tak! – Bess fuknęła na Stanleya i wyrwała Heather z objęć starca. Jej palce były równie silne jak głos. – Zobaczysz, jak twoja żona się obudzi i o wszystkim dowie, to dopiero popamiętasz! – Moja Mary miałaby się na mnie złościć? – śmiał się Stanley. Mówił z lekkim irlandzkim akcentem. – Przecież moje serce jest czyste jak whisky, a pod moją czaszką nigdy nie było kosmatych myśli! – Śmiem zauważyć, że pod nią nigdy nic nie było! – oznajmiła Bess. – Widać to wyraźnie co wieczór, gdy siadamy do scrabbli! – Mamy pierwszego gościa od stu lat, a wy będziecie się kłócić na progu? – huknął na nich Malloy. – Chodźmy do środka, bo kolacyjka czeka! – Tylko uważaj, dziewczę, bo dziś kucharzuje Ben! – wtrącił Zachary drżącym głosem. – Bywa, że solniczka wpada mu do zupy. Straszny z niego dziadyga! – W przeciwieństwie do nas! – huknął Stanley i cała czwórka ryknęła śmiechem. Heather była oszołomiona i zachwycona. Czwórka starszych ludzi, przekomarzając się, śmiejąc i poklepując po plecach, wprowadziła dziewczynę do środka, a potem powiodła do przestronnej jadalni, gdzie paliły się elektryczne lampki. Z kuchni wytoczył się człowiek na wózku inwalidzkim, otyły Murzyn z czapeczką baseballową na głowie. – Słyszałem! – zawołał, rozciągając samogłoski na modłę afroamerykańską. – Wszystko słyszałem! Tym z was, którzy mają zastrzeżenia do mojej kuchni, z chęcią podam nieco psiej karmy! O ile ta ślicznotka się na to zgodzi!

Potargał przy tym Mufkę, która radośnie oszczekała wózek. Talerze, sztućce i szklanki pełne soku natychmiast pojawiły się na stole, a potem aromatyczna, znakomicie przyprawiona lasagna. Heather jadła, aż jej się uszy trzęsły, słuchała żartów i śmiała się ze wszystkimi. Po raz pierwszy od opuszczenia Domu poczuła beztroskę. Patrzyła na rozpromienione twarze mieszkańców Golden Leaves i wiedziała, że powinna zacząć zadawać pytania, ale nie mogła się przemóc. Było to bowiem pierwsze napotkane przez nią miejsce, w którym mogła udawać, że Koniec Świata nigdy nie nastąpił. Przypomniała sobie jednak o nim szybciej, niż się spodziewała. Gdy posiłek dobiegł końca, Stanley podniósł się i żwawo podbiegł do niewielkiego kredensu z drewna sosnowego, na którym dumnie prezentował się rząd butelek z ciemnego szkła. – Co powiecie na kropelkę na dobre trawienie? – spytał, rozstawiając małe szklaneczki. Bess pokręciła głową z udawaną dezaprobatą. – Czasem sobie myślę, Stan, że owa kropelka to dla ciebie najważniejszy moment posiłku – westchnęła, a potem zauważyła, że Irlandczyk postawił szklankę również obok talerza Heather. – Ejże, nie tak prędko. Czy ukończyłaś już dwadzieścia jeden lat, młoda damo? Nie chcemy, by twoi rodzice mieli później do nas… Urwała w pół słowa. Bob syknął, a Zachary zacisnął powieki. – Przepraszam – bąknęła Murzynka. – Stary nawyk, kiedyś byłam nauczycielką. Nie powinnam… – Nie ma o czym mówić. – Heather uśmiechnęła się z trudem. – Moi rodzice zostali odmienieni. Na pewno matka, bo kiedyś nawet ją widziałam w… w nowej formie. Pogodziłam się z tym. Nie mam dwudziestu jeden lat, ale jestem dużą dziewczynką. Na tyle dużą, by opuścić rodzinne strony oraz garstkę ocalałych przyjaciół i rozpocząć tę szaloną wyprawę. – Przebyłaś długą drogę? – spytał z troską Zachary, gładząc brodę. – I tak, i nie – odparła Heather. – Z mapy wynika, że Cracktown leży zaledwie siedemdziesiąt mil stąd, ale mam wrażenie, że znalazłam się w samym środku piekła. Tutejsi Odmienieni są o wiele bardziej agresywni od tych, których spotykaliśmy w Misty Heights. To jakieś wariactwo. Sięgnęła po szklankę z sokiem i dostrzegła kątem oka, że Zachary i Bob wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. – Chcesz powiedzieć, że u was zachowują się inaczej? – spytał siwobrody staruszek. Wesołe iskierki w jego oczach zgasły i był teraz śmiertelnie poważny. – Tak. Udało nam się wyodrębnić kilka, a może nawet kilkanaście gatunków, z których tylko jeden okazał się bezlitosnym drapieżcą. Ci tutaj są inni. – Dziewczyna machnęła ręką w stronę drogi. – Robią wszystko, by dopaść i zabić. Jak to możliwe, że nadal prowadzicie beztroskie życie, mając tak groźnych sąsiadów? – Cóż, nauczyliśmy ich, by zostawili nas w świętym spokoju – rzekł Bob. W jego głosie błysnęła stal. – Rozmawiasz z porucznikiem piechoty morskiej, moja droga – zachichotał Ben. – Z człowiekiem, któremu Rambo mógłby buty pastować. Hej, mam

nadzieję, że wiesz, kim był Rambo? – Wiem – odparła Heather. Była dobrze wychowaną dziewczyną i zawsze traktowała starszych z szacunkiem, ale figlarny błysk w oczach Bena zachęcał do żartów. – Mój ojciec uwielbiał takie starocie! – rzuciła, wywracając oczami. Bob aż zakrztusił się whisky ze śmiechu, a rozpromieniony Stanley pacnął Bena w plecy. – No, to ci dziewuszka dogadała, ramolu! – zarechotał. Przez chwilę wszyscy się śmiali, a gdy wesołość ucichła, Heather spojrzała na Bess, która budziła w niej największą sympatię, i powiedziała cicho: – Nie obraźcie się za to, co powiem, ale nikt z was nie wygląda mi na ramola. Nigdy nie spotkałam tak energicznych starszych ludzi. Wybaczcie, ale nie tego spodziewałam się po domu spokojnej starości. Czy zawsze byliście tu tacy szczęśliwi? Na twarzy Zachary’ego pojawił się uśmiech pełen zadumy. Stanley nabił fajeczkę, a Bob przyjrzał się bacznie butelce i nalał sobie kolejną porcję. Ben przymknął oczy, jakby spał. – Nie zawsze – odpowiedziała Bess zamyślona. Patrzyła nad głowami pozostałych na okno, za którym zapadał zmierzch. – Wiesz, Heather, takie miejsca są z reguły dość przygnębiające. Trafiają tu ludzie, którzy wiele stracili, nierzadko bliskich, prawie zawsze zdrowie, niekiedy również chęć do życia. Byłabyś szczęśliwa ze świadomością, że przez resztę twoich dni jedynymi atrakcjami dla ciebie będą posiłki, spacery po ogrodzie czy gapienie się w telewizor w towarzystwie innych przegranych? Czy ktokolwiek byłby szczęśliwy z wiedzą, że niczego już w życiu nie osiągnie i pozostaje mu jedynie tęsknota, żal i rozpacz? Heather przełknęła ślinę i wbiła wzrok w talerz. – Ten dzień, który ty nazywasz Końcem Świata, dla nas okazał się początkiem – ciągnęła Bess. – Paradoks, prawda? Cóż, przeżyliśmy kilka trudnych chwil, gdy okazało się, że zamiast personelu po korytarzach skaczą skrzydlate małpoludy w kitlach. Byliśmy wstrząśnięci, gdy przekonaliśmy się, że została nas zaledwie garstka, a telewizja, radio i internet nie działają. Myśleliśmy, że już po nas, tym bardziej, że wszyscy mieliśmy poważne problemy ze zdrowiem, a nie wiedzieliśmy, jakie brać leki. Do tej pory wszystkim zajmował się personel, który po Końcu Świata był zainteresowany jedynie obwąchiwaniem sobie tyłków. – Wedle rachunku prawdopodobieństwa powinniśmy byli powymierać w ciągu tygodnia – podjął Zachary. – A tymczasem spójrz na nas. – Z dnia na dzień stawaliśmy się coraz silniejsi i energiczniejsi – dodał Bob. – Zniknęły stare bóle, a z nimi lęki i wątpliwości. U schyłku życia niespodziewanie staliśmy się nowymi ludźmi. Heather kręciła głową z niedowierzaniem. – To niezwykłe – westchnęła. – Choć wedle zasad, które teraz rządzą tym światem, to w sumie nic dziwnego. U nas, w Cracktown, zauważyliśmy podobną rzecz. Wielu spośród tych, którzy zachowali człowieczeństwo, odkryło w sobie niezwykły, nadprzyrodzony dar, ściśle związany z tym, o czym marzyli w dniu

Końca Świata lub krótko po nim. Chcieliście być na powrót młodzi i zdrowi, prawda? – Nie tylko – rzekła Bess. – Każdy starszy człowiek przede wszystkim chce być użyteczny. A my nagle zyskaliśmy powód do życia. – Co takiego? – Chodź z nami. – Ben otworzył oczy i zawrócił wózek inwalidzki. – Pokażemy ci.

Do każdego z mijanych pomieszczeń wpadał blask księżyca, wiszącego nad rozległymi równinami Nevady. Oszołomiona Heather widziała wyraźnie łóżka i leżących w nich, oddychających miarowo ludzi. Nie byli to Odmienieni. Dziewczyna dostrzegała pomarszczone twarze, siwiuteńkie włosy i wyschnięte, zaciśnięte mocno usta. Na obliczach malował się błogi spokój. Byli to inni pensjonariusze, ale w przeciwieństwie do Bess, Boba i reszty pogrążeni byli w głębokim śnie. – Nie obudzili się w dniu Końca Świata – powiedział cichutko Zachary. W blasku księżyca jego twarz wydawała się osobliwie natchniona. – Przespali wrzaski, zamieszanie, nawet kilka strzałów. Przespali również kilka następnych miesięcy. Śpią aż do dzisiaj. Chyba pogrążyli się w marzeniach, bo ciągle się uśmiechają. – Zajmujemy się nimi – dodała Bess. – Karmimy, czeszemy, myjemy, wymieniamy im pościele. Czasem uspokajamy, gdy komuś przytrafi się koszmar. – Bywa, że im czytamy albo włączamy muzykę – wtrącił Ben. – Wtedy uśmiechają się jeszcze szerzej. Zauroczona Heather szła powoli korytarzem, uważając, by nie robić hałasu. Wdychała delikatny zapach kwiatów i świeżego powietrza, jakże odmienny od ostrej woni lizolu, którą spodziewała się tu zastać. Zaglądała do każdego pokoju i syciła się widokiem śpiących, pogrążonych we własnych marzeniach. Dopiero w ostatnim pomieszczeniu dostrzegła coś, co zburzyło dotychczasową harmonię. Bo jedyna osoba, spoczywająca w tym pokoju, na pewno nie należała do grona pensjonariuszy. Była to stosunkowo młoda kobieta z krzywym grymasem na twarzy, jakby nieprzerwanie trawił ją ból. Do jej ramienia podłączona była kroplówka. Heather zignorowała ostrzegawcze syknięcia Boba i reszty. Tknięta nieoczekiwanym przeczuciem, wkroczyła do środka i stanęła przy łóżku. I cofnęła się, wstrząśnięta. Znała leżącą tam kobietę.

W Domu pod Pękniętym Niebem nikt tak naprawdę nie zaprzyjaźnił się z nią. Była jedną z nielicznych, która nie ujawniła żadnego daru i nie zawarła żadnych bliższych znajomości. Heather nie pamiętała, by kiedykolwiek widziała ją śmiejącą się bądź wyrażającą swoje zdanie w dyskusji. Z trudem przypomniała sobie jej imię. Ellen, żona Gordona Pratta. Tak, Ellen po prostu istniała. Otoczyła się ciszą i trwała w niej, a mieszkańcy Domu szanowali to. Przecież każdy musiał znaleźć sobie własny sposób na pogodzenie się z Końcem Świata, a cisza wcale nie była najgorszym z nich.

„Byliśmy bandą obłudników – pomyślała Heather, spoglądając na ciało leżącej kobiety. – Ona milczała tylko i wyłącznie dlatego, że była żoną tego potwora Pratta. Drań stłamsił ją i odebrał jej śmiałość, a potem zabrał ją, gdy wygnaliśmy go z Domu. Jak bagaż. Boże, dlaczego ona się na to zgodziła? Źle byłoby jej z nami?”. Nachyliła się nad Ellen. Dotknęła gojącej się rany na kości policzkowej, musnęła strupy na czole, odsunęła kosmyk włosów z powiek. Pytająco spojrzała na Zachary’ego i Boba. – Kilka tygodni temu wracaliśmy ze Stanleyem z Paxton, gdy zauważyliśmy stojący przy drodze samochód – zaczął Bob. Mówił ciszej niż zwykle. – Był to… – Czerwony wrangler? – spytała Heather. – Skąd wiesz? – zdziwił się były żołnierz. – Ta kobieta nazywa się Ellen Pratt i pochodzi z okolic Cracktown – odpowiedziała Heather. – Przez jakiś czas mieszkała w Domu, a potem została zmuszona, by go opuścić. – Zmuszona? – spytała ostro Bess. – To długa historia. Opowiem wam ją całą, ale najpierw powiedzcie mi jedno, proszę. Czy ona… Czy ona była sama? – Z całą pewnością ktoś towarzyszył jej na kilka godzin wcześniej. – Bob zmarszczył brwi. – I bez wątpienia był to niezły sukinsyn. Znaleźliśmy ślady walki. Facet nieźle ją zmaltretował. – W istocie, była posiniaczona i pobita – wyszeptał Zachary, kręcąc głową, jakby nadal nie dowierzał wspomnieniom. – Kilka pękniętych żeber, skóra na twarzy pocięta w kilku miejscach, oko zapuchnięte tak bardzo, że nie widziałem gałki ocznej. – Leżała nieprzytomna na ziemi tuż obok dżipa, a na szybie i drzwiach było mnóstwo krwi – ciągnął Bob. – Moim zdaniem łajdak złapał ją za włosy i tłukł jej głową o drzwi do chwili, aż straciła przytomność. Wtedy ją porzucił. – Znaleźliście go? – spytała Heather głuchym głosem. – Nie. – Bob pokręcił głową. – Choć, wierz mi, że miałem ogromną ochotę go dopaść. Zależało nam przede wszystkim na przywiezieniu tej biedaczki do domu, by Zach się nią zajął. Potem wróciłem na główną drogę, ale gość znikł na dobre. To w sumie dziwne, bo przecież pieszo nie mógł daleko odejść. We wranglerze nie było bowiem kluczyków. – Najważniejsze jest to, że udało nam się ją ocalić. – Bess położyła pulchną dłoń na ramieniu byłego oficera. – Ta kobieta… Ellen, tak? Cóż, Ellen dochodzi z wolna do siebie. Śpi przez większość doby – na ogół spokojnie, bez krzyków i koszmarów – a po przebudzeniu siedzi i wpatruje się w dal. Nie mówi ani słowa, ale pozwala się umyć i nakarmić. Ostatnio zaczęła nawet w tym pomagać. To, co się stało z tym draniem, jest naprawdę nieważne. Znikł i tyle. „Chciałabym, byś miała rację” – pomyślała Heather. W tej samej chwili Mufka na zewnątrz zaczęła histerycznie szczekać. Bob złapał Stanleya za ramię.

– Ktoś się zbliża! – szepnął. – Bess, bierz Bena! Zach, na stanowisko! – A co ze… – zaczęła Heather, ale mężczyźni biegli już korytarzem. Gdzieś trzasnęły drzwi i do miarowego, ledwie słyszalnego mruczenia generatora dołączyło kolejne, o wiele głośniejsze. Ciemność przecięły światła – dziewczyna wysunęła głowę z okna i ujrzała trawniki i klomby z różami skąpane w żółtym blasku. Dopiero teraz zauważyła, że rezydencja otoczona jest prymitywnym ogrodzeniem pod napięciem, za którym miotało się teraz kilka niewyraźnych kształtów. Mufka sadziła długimi susami za nimi i szczekała bohatersko. – Mufka! – wrzasnęła przestraszona dziewczyna. – Wracaj tu! Pies nie zwrócił nawet na nią uwagi, natomiast znieruchomiał jeden z nieznajomych po drugiej stronie. Przypadł do ziemi przed płotem i przechylił zbyt wielką głowę na zbyt cienkiej szyi. Jego oczy w blasku lamp jarzyły się pomarańczowo. Dostrzegł ją. „To ty!”. Przekaz myślowy, brutalny niczym cios zardzewiałym nożem, wdarł się do umysłu dziewczyny i wstrząsnął nią. Złapała się balustrady, by nie upaść. Świat rozmył się, kolory wyblakły, widziała jedynie parę potwornych ślepi. Okrzyk Boba Malloya dotarł jak z wielkiej oddali. Potem rozległ się wystrzał. Odmieniony odskoczył, gdy przy jego pazurzastej łapie eksplodowała ziemia. Jego napór na umysł Heather nieco zelżał. Dziewczyna odepchnęła się od parapetu i przetoczyła po podłodze. Jakaś szczupła, nieprawdopodobnie silna dłoń złapała ją za ramię. Heather wrzasnęła ze strachu i odruchowo chciała się wyrwać, lecz wtedy ujrzała nad sobą twarz Ellen. Żona Gordona Pratta wpatrywała się w nią intensywnie oczami błyszczącymi niczym podczas gorączki. – Znajdź go! – szepnęła ochrypłym głosem. – Znajdź go i powstrzymaj. On ma robaczywe serce, dziecko. Idź ku światłu, ku wielkiemu światłu. To będzie pierwszy krok. Na zewnątrz poniosły się trzaski wyładowań elektrycznych, potem okrzyki strachu i huki wystrzałów. Przerażająco blisko rozległ się chropowaty zgrzyt. Heather ujrzała chude palce z połamanymi paznokciami, zaciskające się na parapecie. W oknie pojawiła się wielka głowa z pomarańczowymi ślepiami. Do umysłu dziewczyny wbiła się kolejna obca myśl: „Przeszkadzasz. A nie powinnaś. Pójdziesz z nami”. Być może wroga ingerencja telepatyczna nie była już tak wielkim szokiem, możliwe też, że przytomność Ellen dodała Heather otuchy, a rozpacz sił. W każdym razie dziewczyna bez wahania wyciągnęła pistolet i nacisnęła spust w chwili, gdy ludostwór odbijał się do skoku.

To prawdziwy cud, że nikt ze śpiących się nie obudził po tej strzelaninie. Jeszcze większym cudem jest to, że po tym wszystkim natychmiast nie kazano mi odejść. Nie ma już przecież wątpliwości, że z jakiegoś powodu ludostwory usiłują mnie dopaść. Gdyby nie ja, nigdy nie zaatakowałyby Golden Leaves. Boże, jak to dobrze, że nikomu nic się nie stało! Te potwory były w stanie przeskoczyć przez ogrodzenie pod napięciem! Chciałam odejść od razu, natychmiast, wskoczyć w chevroleta i odjechać w siną dal. Było mi obojętne, co się ze mną stanie, byleby to wspaniałe miejsce nadal mogło istnieć i śnić swój sen. Bess i Ben nie pozwolili mi jednak odejść. Zrobili mi herbatę, potem kazali mi się wykąpać, przebrać w piżamę i wyspać w wygodnym łóżku. Byłam zbyt zmęczona, by protestować. Zasnęłam, zanim przytknęłam głowę do poduszki. Rankiem, przy śniadaniu, opowiedziałam im o tym, jak powstał Dom pod Pękniętym Niebem i o walce, jaką stoczyliśmy w jego obronie. Opowiedziałam im również o Gordonie i o nieszczęściu, jakie jego dar ściągnął na Dom pod Pękniętym Niebem. Wyjaśniłam też, że Ellen była jego żoną, choć przemilczałam to, że przebudziła się na moment podczas ataku. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Może dlatego, że jej słowa były tak zagadkowe, że wręcz przypominają sen? Odwiedziłam ją zresztą przed opuszczeniem Golden Leaves. Miałam nadzieję, że może dowiem się czegoś więcej, ale biedna Ellen leżała nieruchomo w łóżku i uśmiechała się lekko przez sen. W blasku poranka wyglądała piękniej niż kiedykolwiek wcześniej. Mieszkańcy Golden Leaves, choć poznali całą prawdę, chyba nie do końca rozumieli powody, dla których kontynuuję wyprawę. Próbowali raz jeszcze namówić mnie, bym została z nimi lub chociaż wróciła do Domu. Ja zaś siedzę na kamieniu przy drodze, patrzę na porzuconego wranglera Pratta i poskramiam dreszcze strachu. Oficjalnie wyjechałam po to, by przeprowadzić rekonesans i dowiedzieć się, co zostało ze starego świata. W duchu miałam nadzieję na to, że uda mi się znaleźć Nolana. Po tym, co wydarzyło się tej nocy, wiem już, że obie te przyczyny przestają mieć znaczenie. Gdyż gdzieś za horyzontem działa szaleniec, a ja muszę go powstrzymać. Heather westchnęła i wsunęła pamiętnik do torby. Słońce świeciło mocno, ale w powietrzu czuć było jesienny chłód. W oddali monotonnie szumiał potok. Wiatr muskał pustynne krzaki, wśród których myszkowała Mufka. Cisza była przytłaczająca. Dziewczyna dopięła polarową kurtkę i podeszła do terenówki. Przez chwilę przyglądała się zrudziałym śladom krwi na drzwiach, a potem starła nieco brudu z szyby i zajrzała do środka. Oba siedzenia były rozłożone i wciąż leżały na nich zmięte śpiwory. „Jechali nieprzerwanie – pomyślała, a w jej umyśle zaczęły się przewijać obrazy. – Pratt to zawzięty człowiek, zapewne nie zatrzymał się ani razu. Prowadził, zgarbiony nad kierownicą, przeklinając nas wszystkich z pasją. Ellen zaś tylko słuchała, ani razu nie próbowała się odezwać. Wiedziała, że i tak nie będzie jej słuchać. Może wiedziała i to, że zostali słusznie wygnani. W końcu zatrzymali się i

próbowali zasnąć w samochodzie”. Zamknęła oczy i przypomniała sobie oczy Ellen błyszczące w wizjonerskim transie. Pokiwała ze zrozumieniem głową. „Nad ranem Ellen zbudził niezwykle realistyczny sen, w którym ujrzała swego męża popełniającego straszne zbrodnie – myślała. – Próbowała zasnąć, ale sen znów powrócił, idealnie taki sam. Emocje wywołane wygnaniem rozbudziły w niej dar. Uświadomiła sobie, że widzi przyszłość, a w niej Gordona. Straszliwą przyszłość”. Heather spojrzała na pustą stacyjkę, a potem odwróciła się i zerknęła na strumień. „Wyrwała kluczyki ze stacyjki, wyskoczyła z samochodu i pobiegła w stronę wody, gotowa zrobić wszystko, by tylko go powstrzymać. Gordon obudził się i pomknął za nią, ale była szybsza. Wrzuciła kluczyki do wody. Wtedy wpadł we wściekłość, złapał ją za włosy, przywlókł do samochodu i tłukł jej głową o drzwi, aż straciła przytomność. Potem odszedł”. Spojrzała na zamglony horyzont, gdzie pusta droga zlewała się z niebem. „Dokąd? I po co? Pieszo? A może znalazł jakiś środek transportu? Kogo spotkał? Co teraz planuje? Ech, szlag by to wszystko trafił…”. Podeszła do chevroleta i otworzyła bagażnik. Na ten widok Mufka wróciła z krzaków i usiadła przy drzwiach od strony pasażera, posapując z wywalonym językiem. – O nie. – Heather się uśmiechnęła. – Chyba przyzwyczaiłaś się do komfortu, co? My tu ścigamy niezłego wariata, piesku, a wiśniowy chevrolet przyciągał uwagę nawet w czasach, gdy ta droga była pełna samochodów. Wyciągnęła plecak z przytroczonym śpiworem i oparła go o zderzak. Suczka zaskamlała z żalem. – Otóż to, piesku – stwierdziła dziewczyna. – Pójdziemy pieszo, a ty znajdziesz drogę. Z tymi słowami podeszła do dżipa, otworzyła drzwi od strony kierowcy i pokonawszy obrzydzenie, zaczęła przebierać wśród rzeczy, które mogły należeć do Pratta. Znalazła lekko przybrudzoną białą koszulę, którą zakładał na spotkania starszyzny Domu. – Idealnie – mruknęła. – Mufka, chodź tu! Szukaj! Podsunęła psu koszulę pod nos. – Szukaj tego drania! Mufka obwąchała koszulę z zaciekawieniem, a potem odbiegła kilka metrów i zaczęła węszyć przy ziemi. – Dobry piesek, dobry! – zawołała Heather, zawiązując sobie koszulę Pratta wokół bioder. – Wiem, że jesteś pastuszkiem, a nie tropicielem, ale może uda ci się coś znaleźć! Dob… Mufka niespodziewanie podskoczyła, zjeżyła sierść i zaczęła głucho warczeć. Heather odruchowo przykucnęła i zacisnęła dłoń na rękojeści pistoletu, jednocześnie rozglądając się bacznie dookoła. Nigdzie nie widziała ani śladu ludzkiej – ani tym bardziej nieludzkiej – działalności. Zerwała się więc i podbiegła do zdenerwowanego zwierzęcia, które z pasją obszczekiwało jakieś

miejsce na ziemi. Była to wyschnięta kałuża, w której odcisnęły się ślady butów dwójki ludzi, zatarte, ale wciąż rozpoznawalne. Dziewczyna odniosła wrażenie, że jeden z przechodzących miał na sobie zwykłe męskie buty na obcasie, a drugi cięższe buty traperskie. – Jeden z nich to Pratt – szepnęła. – A drugi? Podsunęła koszulę zdenerwowanemu zwierzęciu. – Szukaj, Mufka!

Sklepik przy stacji benzynowej był niemal doszczętnie splądrowany i nie trzeba było wielkiego geniuszu, by wiedzieć, że autorami czystki byli ludzie. Oprócz wiktuałów znikły bowiem również papierosy, gumy do żucia i paraleki, zazwyczaj ignorowane przez bandy inteligentniejszych Odmienionych. Czasopisma leżały pozrzucane na podłogę, jakby ktoś przetrząsał stoisko w poszukiwaniu ulubionego tytułu, a z kasy fiskalnej sterczała strażacka siekiera. – Ludzie – powiedziała Heather do psa, który skromnie siedział u jej stóp. – I nie mam pojęcia, czy się cieszę z tego, czy też nie. Oboje byli wykończeni całodzienną wędrówką. Dziewczyna nałożyła nieco suchej karmy do blaszanej miski, z której jadła Mufka, a potem uważnie przyjrzała się wnętrzu sklepiku. Zabarykadowała tylne drzwi, główne podparła trzonkiem od znalezionej na zewnątrz łopaty, zamknęła dokładnie wszystkie okna i zamontowała kilka prostych, ale skutecznych pułapek na intruza. Następnie upewniła się, czy broń jest nabita i rozłożyła niewielkie obozowisko za ladą, skąd nie widać było płomienia turystycznej butli gazowej. – Smacznego – powiedziała do suczki, która starannie wylizywała miskę, a sama otworzyła konserwę. Zwykły gulasz, na który przed Końcem Świata nawet by nie spojrzała ze względu na ilość konserwantów, smakował wprost niebiańsko. Heather błyskawicznie wyjadła zawartość puszki, a potem uznała, że zasłużyła na kubek herbaty. – Napijesz się ze mną? – spytała Mufkę. – Ja w każdym razie nie wzgardzę, tym bardziej, że muszę jeszcze przyszyć ten nieszczęsny, urwany pasek. Poszukam jakiegoś cukru. Zaczekaj tu. Wyłuskawszy latarkę, zagłębiła się w labirynt poprzewracanych regałów. Szła przed siebie, depcząc po pustych opakowaniach i smagając ciemność światłem latarki, aż coś nieoczekiwanego przykuło jej uwagę. Spojrzała przez niewielkie, brudne okienko i zmartwiała. Daleko, daleko, w samym środku ciemnego horyzontu, jaśniało jakieś światełko. „Idź ku światłu – zaszeptała w jej głowie Ellen. – Ku wielkiemu światłu”.

Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu byłam tak bardzo zmęczona. Idziemy z Mufką od świtu, a ja klnę co kilka kroków. Bo nawet nie pomyślałam, by wziąć lornetkę. Bo uwierają mnie buty. Bo obciera mnie pasek od plecaka. Bo torba od Wendy obija mi się o biodro. Bo się nie wyspałam i boli mnie głowa. Bo Nevada nie chce być płaska i wygodna i bez przerwy muszę pokonywać jakieś krzaki lub skały. Bo chyba się zgubiłam. Do tej pory myślałam, że wyjazd z Domu był najgłupszą decyzją, jaką mogłam podjąć. Wczoraj uznałam, że przebiłam sama siebie, gdy

postanowiłam odnaleźć Gordona Pratta i go powstrzymać. Teraz wiem, że pomysł odnalezienia światła na horyzoncie to dopiero była durnota. Istne mistrzostwo świata. Owe światło, które widziałam zeszłej nocy, zgasło nad ranem. Szarzało już i wydawało mi się, że zapamiętałam kierunek, ale nabieram pewności, że wszystko mi się pokiełbasiło. Punkty orientacyjne zlały się w jeden, a do tego doszło jeszcze zmęczenie i – klops!. Oto jestem sama jedna na środku wielkiego pustkowia z ciężkim plecakiem, pęcherzami na stopach i obolałą głową. Nie mam nawet pojęcia, czy uda mi się wrócić po własnych śladach. Po co ja opuszczałam drogę? Po co uwierzyłam w jakieś idiotyczne przepowiednie? Cholera, wiem po co. Zeszłej nocy przyśnił mi się Nolan. To samo w sobie jest dziwne, bo ostatnio nie mam prawie wcale snów. Jestem nazbyt zmęczona. Nie pamiętam wielu szczegółów poza tym, że błądził i był przerażony. Próbowałam go zawołać, ale wtedy oślepiło mnie jakieś światło. Wołałam dalej, ale wówczas uciszyły mnie słowa Ellen. Podążaj za światłem. Blablabla. Gdyby nie… Heather naraz przestała pisać, zamknęła notatnik i rozejrzała się uważnie. Siedziała na niewielkiej huśtawce zawieszonej na najdłuższej gałęzi samotnego drzewa. Za sobą miała lichy trawnik, klomb z mizernymi różami i drewniany dom z półciężarówką rdzewiejącą na poboczu gruntowej drogi. Mieszkańcy najwyraźniej opuścili go jakiś czas przed Końcem Świata, gdyż ze skrzynki na listy wystawały pęki ulotek reklamowych. Heather poprzestała na krótkich oględzinach i uznała, że budynek jest niezamieszkany. Na wejście do środka zabrakło jej sił i naraz tego pożałowała, bo usłyszany przed momentem odgłos z pewnością nie był dziełem Matki Natury. Za bardzo przypominał chrzęst przydeptanych okruchów szkła. Heather delikatnie zatrzymała huśtawkę i odruchowo sięgnęła do torby po pistolet. Chłód rękojeści nieco ją uspokoił, ale sekundę później zdała sobie sprawę z tego, że od dłuższej chwili nie słyszała psa. – Mufka? – zawołała cicho. – Mufka? Zaświstał wiatr, poruszył suchymi gałęziami drzew. Dziewczyna przełknęła z trudem ślinę. – Spokojnie, tylko nie popadaj w paranoję… – szepnęła. Huśtawka skoczyła do przodu, jakby została pchnięta przez kogoś stojącego za nią. Było to wrażenie tak zwyczajne i tak dobrze jej znane, że dopiero po długiej jak wieczność sekundzie zdała sobie sprawę z jego niedorzeczności. A potem przeszyło ją lodowate przerażenie. Wyskoczyła jak oparzona, potknęła się, przetoczyła po ziemi, a potem znieruchomiała, dygocząc. Pod drzewem stał bowiem ludostwór o nieprawdopodobnie gęstym owłosieniu, spływającym w dół i sięgającym pasa. Jego oblicze było zniekształcone i przypominało kocie, a obszerne przetarcia w złachmanionych dżinsach, odsłaniające zrogowaciałe brudne kolana, sugerowały, że woli przemieszczać się na czworakach. Pchnął huśtawkę jeszcze dwukrotnie,

jakby przypominał sobie na poły zapomniany odruch sprzed Końca Świata, a potem opadł na kolana i mlasnął. – Won! – wychrypiała Heather, unosząc drżącą dłoń z pistoletem. „Won!” – powtórzyła w myślach. Ludostwór wygiął grzbiet i wytrzeszczył oczy, a włosy uniosły mu się niczym naelektryzowane. Po dachu zsunęła się pęknięta dachówka, gdy zza komina wynurzył się kolejny. Trzeci wyjrzał z wnętrza domu, odpychając głową brudną moskitierę. „Idźcie sobie!” – Heather wrzasnęła w myślach jak oszalała. Najbliższy z ludostworów parsknął, potrząsnął szeleszczącą grzywą i skoczył prosto na dziewczynę. Ta uniosła broń i nacisnęła spust. Rozległ się ogłuszający wystrzał, a potem Heather przygniotło żylaste, nieprawdopodobnie silne ciało napastnika. Otwartymi szeroko z przerażenia oczami patrzyła, jak ten unosi pazurzastą łapę i zamierza się do ciosu. „Zostaw mnie!”. Jej strach przeszył niespodziewanie impuls myślowy, ochrypły i surowy, ale wyraźny: „Przeszkadzasz. Zabierzemy cię”. Potem nastąpiło uderzenie.

– Powinnam była zawrócić – wyszeptała Heather otaczającym ją ciemnościom. – Już dawno. Nie powinnam była brać się za coś, co mnie przerasta. – Przerasta… – szeptały ciemności. – Heather! – krzyczał skądś Nolan. Mógł stać blisko niej, lecz mrok zasłonił wszystko. – Heather! Chciała pobiec za nim. Chciała wykrzyknąć coś pokrzepiającego, zapewnić, że mu pomoże, że go znajdzie, ale czuła, jakby jej usta zalała lepka maź. Nogi też nie były posłuszne. – Pogubiłaś się? – pytał mrok. – Nic ci się nie udało? Boisz się? – Nie! Nie! Nie! – Heather miotała się ze wszystkich sił. – Nie boję się! – A kochasz go? – Bzdura! Ja…

Rozchyliła powieki. Przez kilka sekund była przekonana, że nic się nie wydarzyło i nie ma żadnych powodów do niepokoju, aż nagle zaatakował ją ból, wściekły i piekący. Odruchowo chciała wyciągnąć dłoń i potrzeć policzek, gdy ujrzała ludostwory.

Nieoczekiwanie powróciły wspomnienia. Huśtawka. Uderzenie. Przekaz myślowy. Niespodziewanie przypomniała sobie czytaną kiedyś – przed stu laty? – książkę, w której podróżnik udawał martwego, by zmylić niebezpiecznego drapieżnika. Leżała więc nieruchomo i wpatrywała się w trzy złowrogie stworzenia, które ganiały się po trawniku. Miała wrażenie, że wpatruje się w scenę z niemego filmu. Ludostwory, przypominające teraz gigantyczne, oszalałe jeżozwierze, poruszały się bowiem całkowicie bezgłośnie. Miotały się po trawniku, nieruchomiały jak na komendę, odwracały głowy ku horyzontowi i znów rzucały się do biegu. Ból był tak dotkliwy, że oczy dziewczyny zaszły łzami. Zamrugała kilkakrotnie, a gdy znów rozchyliła powieki, ujrzała jednego z nich tuż naprzeciwko siebie. Leżał rozpłaszczony na trawie, a jego pożółkłe oczy – ślepia? – znajdowały się na wysokości oczu Heather. Rozchylał i zamykał spękane wargi, jakby szukał słów, których i tak nie był w stanie wypowiedzieć, co rusz pokazując wyostrzone kły. Dziewczyna czuła, jak kruszą się resztki jej opanowania. „Zostaw mnie – jęknęła w myślach. – Idźcie sobie. Idźcie…”. Wiedziała, że popełniła błąd. Czuła, że powinna była obmyślić jakiś plan lub chociaż rozejrzeć się w poszukiwaniu broni, która na pewno leżała gdzieś blisko, ale było już za późno. „Nie” – warknął ludostwór w myślach i potrząsnął głową. Miał wydłużone małżowiny uszne, z których zwisały kolczyki z piracką czaszką, smętna pamiątka po tym, kim był kiedyś. Pozostałe przypadły do ziemi po obu stronach towarzysza. Jeden najwyraźniej był kiedyś ciemnoskóry, a drugi miał na nadgarstku przybrudzony kobiecy zegarek ze strzaskanym szkiełkiem. Ludostwory dygotały na całym ciele, co tylko spotęgowało lęk dziewczyny. „Nie” – dodały. Ich myśli wdzierały się do umysłu Heather niczym tępe, zardzewiałe igły. „Dlaczego nie? – pomyślała dziewczyna. – O co wam chodzi?”. Wszystkie trzy stworzenia jednocześnie uniosły głowy i spojrzały gdzieś daleko, a potem odbiły się od ziemi i bezszelestnie przemknęły kilkanaście metrów, by znów zastygnąć – jeden na zasłanym liśćmi podjeździe, inny na przewróconym kontenerze na śmieci, trzeci z dłońmi opartymi o sztachety płotu. Wpatrywały się gdzieś z drżeniem. „Teraz – pomyślała dziewczyna. – Teraz albo nigdy”. Policzek, uderzony przez ludostwora, piekł coraz bardziej, co nieoczekiwanie pomogło jej się otrząsnąć. Uniosła się na łokciu. Jeden z napastników spojrzał na nią i bezgłośnie jak duch skoczył ku niej. Pazurzasta łapa wdusiła w ziemię pistolet upuszczony przez dziewczynę. Pożółkłe ślepia zwęziły się. „Nie! – parsknął w myślach. – Nie”. Heather poczuła przypływ szaleńczej, irracjonalnej odwagi. „Dlaczego nie? – spytała, siadając, choć każdy ruch wywoływał kolejne fale

wściekłego bólu. – Chcecie mnie pożreć, to proszę bardzo! Na co czekasz, mutancie?”. Stworzenie pokręciło głową, aż sztywne, sterczące włosy zaszeleściły głośno. „Nie”. „Nie chcesz mnie pożreć? To wspaniale! Daj mi więc spokój! Zabieraj się stąd w cholerę! Idź sobie!”. Każda kolejna myśl była wywrzeszczana głośniej od poprzedniej i ludostwór cofał się, a jego fryzura opadła. „Nie”. Heather już klęczała. „Dlaczego nie? Dlaczego?”. „Bo ona mówi nie. Bo ona chce zobaczyć”. Na moment zdumienie zastąpiło lęk. „Jaka ona?” – spytała Heather, podnosząc się. Ludostwór zasyczał, a sztywne włosy opadły mu z szelestem na plecy. W pierwszej chwili Heather pomyślała, że być może pokazuje w ten sposób uległość, ale potem zobaczyła pęczniejące mięśnie i zwężające się powieki. „Skoczy!” – pomyślała z przerażeniem. Nie on jeden. Opadły ją wszystkie trzy ludostwory – pierwszy znów uderzył ją w twarz, drugi szarpnął za łydkę i przewrócił, a trzeci… Nie widziała, co zrobił trzeci, bo najpierw oślepił ją ból, a potem zalała ciemność.

– Zginiesz tu – powiedział mrok głosem Nolana. – Po co opuszczałaś Dom? Chciała wytłumaczyć swoją decyzję, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Poza tym wcale nie była pewna, czy nadal potrafi ją uzasadnić. Mrok był tak głęboki, że pytania wydawały się docierać ze wszystkich stron jednocześnie. – Zwiad, tak? Po co? Dlaczego ty? Co z Parkerem, Joyem i innymi? Tylko ty jedna nie masz nic do stracenia? A może tylko ty jedna okazałaś się na tyle głupia? Bo to głupota, czyż nie? Straszna głupota, Heather. – Przestań – błagała ze łzami w oczach. – Dlaczego mam przestać? Boli cię prawda? Nie chcesz być uznana za głupią? No tak, przecież kiedyś byłaś prymuską i nawet Koniec Świata tego nie zmieni. Wreszcie mamy dowód na to, że szkolne oceny nie mają związku z ludzką inteligencją. Dobrze, że ten system się w końcu zawalił. – Ja wiem o tym wszystkim! – płakała Heather. – Doskonale wiem! Dlaczego mnie dręczysz? – Bo nie mogę w to uwierzyć, Heather. Bo ja wiem, że ty to zrobiłaś dla mnie.

– Dla ciebie? – szlochała. – Dla mnie opuściłaś Dom i wybrałaś się na to pustkowie. Cokolwiek powiesz sobie czy innym, cokolwiek napiszesz w tym swoim smętnym pamiętniku, przecież to jasne, że chciałaś mnie znaleźć. – Nie! – Heather krzyczała i próbowała się usprawiedliwić, ale ciemność dusiła ją zewsząd, przytłaczała, śmiała się i wrzeszczała jej do ucha. W końcu całkiem ją otoczyła, a wtedy dziewczyna rzuciła się do ucieczki.

Heather otworzyła oczy i przez moment oddychała szybko niczym po intensywnym biegu. Serce biło jej jak szalone i minęła dłuższa chwila, nim dotarły do niej pierwsze bodźce. Ciemniejące, wieczorne niebo. Pomruk zbliżającego się samochodu. Szczekanie psa. Psa? – Mufka… – szepnęła bezwiednie. O tym, że gdzieś w pobliżu czają się złowrogie ludostwory, przypomniała sobie dopiero, gdy zerwała się na równe nogi i zaczęła gorączkowo rozglądać. Odmienionych zauważyła niemalże natychmiast – siedzieli na daszku nad werandą niczym groteskowe gargulce i wpatrywali się w dal, dygocząc jeszcze bardziej niż przed chwilą. Pomruk silnika narastał. Po ścianie domu, krytej złuszczoną białą farbą, prześlizgnął się krąg jasnego światła. Ludostwory najeżyły się i zasyczały. Heather odwróciła głowę w stronę źródła światła. Polną drogą nadjeżdżał powoli jakiś samochód, ale dziewczynie udało się ustalić tylko tyle, iż była to półciężarówka. Wszelkie szczegóły zacierała bowiem kula jasnego światła, lśniąca nad szoferką. Oślepiona Heather osłoniła oczy ramieniem. Powoli podniosła się na nogi i zrobiła krok w tył. „Co to takiego?” – pomyślała oszołomiona. Zawadziła o coś piętą. Spojrzała w dół, zamrugała, by odzyskać ostrość widzenia i zauważyła pistolet, wdeptany w ziemię przez Odmienionego. Podniosła go błyskawicznie, odruchowo oczyściła z ziemi i znów spojrzała na nadjeżdżający samochód. Krąg światła był coraz większy. Gdzieś na jego skraju zamajaczyła ciemna, rozszczekana plamka. – Mufka! – krzyknęła ochryple i odkaszlnęła. Ludostwory na daszku wygięły ciała w pałąk, jakby szykowały się do skoku. Wpatrywały się w światła jak zahipnotyzowane. – Mufka! – wrzasnęła przerażona Heather i uniosła pistolet. Ale nie zdążyła wystrzelić. Odmienieni odbijali się z niewysłowioną gracją, szybowali i opadali na ziemię, a potem pędzili ku nadjeżdżającej półciężarówce i znikali, pochłonięci przez światło. Żaden nawet nie spojrzał na Mufkę, która wyhamowała, szczeknęła na najbliższego i rozradowana popędziła ku Heather.

– Piesku! – zawołała dziewczyna. – Tu, do mnie! Uklęknęła, śmiejąc się przez łzy, a Mufka skoczyła na nią i oparła łapki o jej ramiona. Heather wtuliła twarz w pachnące wiatrem psie futro, a potem uniosła głowę i spojrzała na bliski już samochód. W tej samej chwili rozległo się kilka wystrzałów, a po nich seria ordynarnych przekleństw. Z kręgu oślepiającego światła wyprysnął jeden z ludostworów. Utykał, brocząc krwią z przestrzelonego ramienia, a na jego obliczu malowało się bardzo ludzkie przerażenie. – Hej! – Heather się poderwała. – Zaczekajcie! Nie strzelaj… Kolejna kula zamieniła mózg ludostwora w krwawą miazgę. Dziewczyna przygryzła wargę. Światło przygasło nagle i widać było teraz, że to potężny, wojskowy reflektor zamontowany na pace terenowej półciężarówki. Na ziemię zeskoczył barczysty brodacz w koszuli flanelowej i czarnych ogrodniczkach. W dłoni ściskał karabin. – Patrzcie, chłopaki! – huknął wesoło. – Wiedziałem, że warto jechać za tym psiakiem! Patrzcie, jaką lalę nam znalazł!

To są jakieś szajbusy. Po pierwszej godzinie od naszego spotkania nie pamiętałam już, że uratowali mi życie. Po drugiej zaczęłam mieć ich dosyć. Mija trzecia, a ja kombinuję, jak się od nich uwolnić. I bynajmniej nie chodzi mi o to, że od ich przekleństw więdną mi uszy, a po kolejnym konkursie na najgłośniejsze pierdnięcie przesiadłam się z szoferki na pakę. Byłabym też gotowa wybaczyć im to, że zabijają Odmienionych, bo ci na równinach robią wrażenie prawdziwych drapieżników. Przeszkadzają mi spojrzenia, jakimi mnie obrzucają, dzikie, mroczne, niebezpieczne. Na litość boską, kim są ci ludzie? Przewodzi im niejaki Doug, drab ze strzelbą, który nazywa mnie lalą i najwyraźniej próbuje przyciągnąć moją uwagę. Szczerbaty rudzielec za kierownicą, który bez przerwy spluwa czymś brązowym czerpie sporo przyjemności z obsikiwania zwłok ludostworów, ale najbardziej przeraża mnie Steve, patykowaty, wiecznie chichoczący gość w kapeluszu, który obsługuje generator i reflektor. Ma rozbiegane, lepkie spojrzenie i nie przestaje gadać, choć jedno zdanie rzadko łączy się u niego z drugim. Poszłam za światłem, jak przykazała mi Ellen, i trafiłam w sam środek bandy najgorszych buraków, jakich Matka Natura ocaliła. To zdaje się podważa sens wiary w jakiekolwiek proroctwa, wizje i inne takie. Co mi strzeliło do głowy, by uwierzyć w słowa tej świruski? Przecież to, co powiedziała mi owej nocy w Golden Leaves, równie dobrze mogło być majaczeniami wariatki. Nie wiem, dokąd jadę, ale wiem, że wyrwę się stamtąd przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie wiem też jak, ale wrócę do Domu i powiem wszystkim, że poza Misty Heights rośnie radioaktywna dżungla lub coś w tym stylu. I jeszcze… Obudziło ją stuknięcie spadającego notatnika. Zamrugała oczami, skrajnie zaskoczona, i wyszarpnęła zeszyt z garści uśmiechniętego przymilnie Steve’a. Ten udał oburzenie. – Co to za maniery? – wyseplenił. Samochód podskoczył na nierówności terenu i mężczyzna w ostatniej chwili złapał za uchwyt generatora, unikając upadku. Jego oddech cuchnął alkoholem. – Nie nauczyła mamusia, że za pomoc trzeba ładnie podziękować? – Moja mama zamieniła się w futrzane monstrum – parsknęła Heather. – A i tak wyglądała lepiej od ciebie. Łapy precz. Wydatna grdyka Steve’a powędrowała w górę i w dół, gdy ten przełykał ślinę, całkiem zaskoczony odpowiedzią dziewczyny. Męłł przez chwilę ustami, szukając jakichś słów, aż machnął ręką i spojrzał ku drodze, oświetlonej długimi światłami samochodu. Z szoferki dobiegał ucieszony rechot Douga. Rudowłosy kierowca, którego jeszcze jej nie przedstawili, ostrożnie manewrował między wrakami pojazdów na szosie. Mufka ułożyła pyszczek na kolanie dziewczyny, ale ta spojrzała na psa z niechęcią. Zdążyła już zapomnieć o tym, że to owczarek sprowadził pomoc po tym, jak przez cały czas łasił się do trójki mężczyzn i dopraszał się pieszczot. W świetle księżyca brązowe ślepia suczki wydawały się jednak pełne cierpliwości. Dziewczyna westchnęła więc ze znużeniem i pogłaskała psa po łebku.

– I w coś ty nas wpakowała, futrzana gapo? – westchnęła cicho. Steve zabębnił pięściami po dachu szoferki i wskazał coś w mroku nocy. – Hej! – wrzasnął. – To nasi! Nasi! Założę się, że to Cuchnący Bill! Heather pokręciła głową i spojrzała na psa. – Cuchnący Bill – powiedziała z rezygnacją. – Ciekawe, czym się wyróżnił w ich grupie, by sobie zasłużyć na taką ksywę. Niebawem i ona dostrzegła drugą półciężarówkę z reflektorem zamontowanym na pace, która nadjeżdżała z bocznej drogi. Rudzielec zahamował i wrzucił luz. Steve wiwatował i podskakiwał z takim wigorem, że zaniepokojona Mufka zaczęła warczeć. Heather ujrzała, jak nadjeżdżający samochód, niewyraźny w świetle halogenów, przyhamowuje, a kierowca wychyla się przez okno i krzyczy przez tubę: – Siemanko, dziewczątka! Jak tam polowanie? – No, laluniu! – Steve wyszczerzył zepsute zęby do dziewczyny. – Nie odpowiesz grzecznie, jak cię pan pyta? Aaa, zapomniałem. Twoja szanowna mamusia porosła futrem. Siemanko, Bill! – wrzasnął, osłoniwszy usta dłońmi, co nie miało większego sensu, bo i tak pryskał naokoło śliną. – Oj, pofarciło się, chłopie, pofarciło! – Co, pobiliście rekord czy może udało się znaleźć lepszą wódkę, hę? – huknął Cuchnący Bill. – Lalunię żeśmy znaleźli! – wrzasnął podekscytowany Steve. – Nie uwierzysz, chłopie! Śliczna jak marzenie, a do tego pyskata, że hej! W nocnym powietrzu poniosły się gwizdy zachwytu, a Bill nacisnął kilkakrotnie klakson. Rudy mu zawtórował. Mufka szczekała wystraszona. Dzwonek alarmowy, od dłuższej chwili brzęczący cicho w głowie Heather, zajazgotał z pełną mocą. – Tylko co na to Stary? – zmartwił się Doug. – Jakoś go przekabacimy! – huknął Steve. – A potem znajdziemy dla młodej jakieś fajne ciuszki! Umiesz tańczyć, lala? Ostatnie pytanie skierowane było do Heather, która aż drgnęła. Przez moment rozważała szalony pomysł wyskoczenia z półciężarówki i ucieczkę w mrok nocy, ale w tej samej chwili rudowłosy wcisnął pedał gazu i oba samochody popędziły przed siebie. Mężczyźni wiwatowali, silniki wyły, pies szczekał. Heather kuliła się i desperacko szukała pomysłu na ucieczkę. Nie znalazła.

Przed Końcem Świata Dogsville było dziurą w dosłownym znaczeniu tego słowa. Teraz przekształciło się w ufortyfikowany przedsionek piekła.

Drogę tarasowały zasieki, a za nimi stały dwa stare, wysłużone samochody. Wartę pełniło dwóch uzbrojonych po zęby drabów, którzy grzali dłonie nad ogniem płonącym w przerdzewiałej beczce. Po obu stronach szosy ciągnął się zaimprowizowany mur obronny złożony z ciasno ustawionych samochodów i przyczep. Poprzedzał go podwójny płot z drutu kolczastego, a ciemności tu i ówdzie rozświetlały płonące beczki. Heather, która wciąż łudziła się, iż uda jej się uciec, patrzyła na to z rezygnacją. „Z deszczu pod rynnę” – myślała. Już dawno wyciągnęła kurtkę z plecaka, litościwie zabranego przez Douga i spółkę, ale mimo to drżała z zimna. Półciężarówki z reflektorami zwalniały i ostrożnie wjeżdżały między zasieki. Nocną ciszę rozdarły klaksony. – Hej, Fred! – Steve aż ochrypł. – Fred! Nie uwierzysz, co żeśmy znaleźli! Lala jak się patrzy! – Zamknij mordę, Steve. – Doug wyjrzał z szoferki. Miał bardzo ponurą minę. – Bill ma rację. Trzeba młodą najpierw pokazać Staremu. – Już ja z nim pogadam! – rozochocił się Steve i poprawił kapelusz. – Nie – uciął ostro Doug. – Z nikim nie będziesz gadał, przygłupie. Człowiek nazwany Fredem i jego towarzysz, zarośnięty aż po oczy mężczyzna w wełnianej czapce, szybko przepchnęli jeden z samochodów blokujących drogę i obie ciężarówki wjechały do środka. Heather ujrzała tablicę z napisem „Dogsville, populacja 1320”, na której ktoś sprayem przekreślał liczbę. Ostatnim wynikiem było 84. – Już nieaktualne, laluniu! – zarechotał Steve. – Bo przecież ty teraz z nami zostaniesz, prawda? „Jeszcze czego” – pomyślała ponuro Heather, rozglądając się dookoła. Z każdą chwilą Dogsville prezentowało się coraz gorzej. Najpierw jechali wśród porzuconych mieszkalnych przyczep kempingowych, niektórych spalonych, innych przeszytych setkami kul, potem pojawiły się domy z powybijanymi oknami i powyrywanymi drzwiami. Białe fasady szpeciły teraz wulgarne graffiti wymalowane sprayem, płoty były poprzewracane, a ogródki zdewastowane. Wyglądało na to, że ocaleli mieszkańcy miasta wybebeszyli wszystkie zabudowania w poszukiwaniu czegokolwiek, co dało się zjeść, wypić lub wykorzystać, a resztę zniszczyli. Samochody zmierzały w stronę centrum miasteczka, gdzie czekała ich kolejna, rozsunięta pospiesznie barykada oraz ochrypłe wiwaty strażników. Skądś dobiegała głośna muzyka country, płonęły beczki, nad widocznym w oddali barem migotał nawet jakiś neon. „Boże – myślała przerażona Heather, przyglądając się zarośniętym, rozbawionym twarzom. – Tu nie ma ani jednej kobiety!”. Ich samochód zatrzymał się przy głównej ulicy, a Rudy zatrąbił. Z leżącego kilka metrów dalej warsztatu samochodowego wyszło paru mechaników, kilku innych mężczyzn, zbrojnych w strzelby, podniosło się z ławki przed sklepem spożywczym, którego okna zasłaniały stalowe kraty. Z budynku banku dobiegało pochrząkiwanie świń. – Mówiłem ci, Doug, żebyś mi wreszcie przywiózł jakąś pannę! – huknął

jeden z mechaników, Murzyn o nieprawdopodobnie rozrośniętych barkach. – Ale nawet nie przyszło mi do głowy, że znajdziesz aż taką ostrą! Z tymi słowami złapał zaniepokojoną Mufkę, która szczeknęła kilkakrotnie, a nawet próbowała ugryźć, ale Murzyn trzymał ją mocno. Pozostali pohukiwali i rechotali głośno. – Zostaw ją! – krzyczała Heather, ale mechanik nic sobie z tego nie robił. Wpakował psa pod pachę i chciał się dalej wygłupiać, ale Mufka wierzgnęła mocniej i wyrwała się człowiekowi. Popędziła ulicą i znikła w okamgnieniu wśród zabudowań. „Uciekaj, piesku, uciekaj!” – pomyślała dziewczyna, znów bliska łez. – Kiepska sprawa, Pierce! – Jeden z mechaników klepnął w plecy Murzyna, który zawył z udawanej rozpaczy. – Każda baba od ciebie ucieka! – To może z tą spróbuję? – Wielki paluch mechanika wycelował w Heather. – Za późno! – zarechotał Steve. – Już jesteśmy po słowie! – Mordy w kubeł, brudasy! – huknął Doug. – Zeskakuj z fury, młoda. Przedstawimy cię Staremu.

Człowiek nazywany Starym mógł mieć najwyżej czterdzieści lat, ale postarzały go siwe włosy, równie siwy zarost oraz najbardziej przekrwione i podkrążone oczy, jakie Heather w życiu widziała. Wyglądał, jak gdyby nie spał od dnia Końca Świata. Wstrząs był tak silny, że dopiero po chwili dziewczyna zaczęła rejestrować inne szczegóły. Kubek kawy w ogromnych, lekko drżących dłoniach. Pistolet na podniszczonym, poplamionym blacie biurka. Rozpięta na ścianie szczegółowa mapa hrabstwa. Wielka radiostacja polowa w kącie pomieszczenia. I broń. W każdym kącie broń. Ewidentnie znalazła się w budynku niegdyś zajmowanym przez policję, lecz policja, podobnie jak każda inna instytucja, przestała już istnieć. Były natomiast przekrwione oczy, tak upiorne, że dziewczyna natychmiast spuściła wzrok. – Skąd jesteś? – wychrypiał człowiek zwany Starym. – Z… – zaczęła Heather, ale zawahała się. „To wariaci! – pomyślała. – Nie wiadomo, co im do głów strzeli”. – Z Mercy – skłamała. – To daleko stąd – oznajmił Stary i upił łyk zimnej kawy. – Bardzo daleko. – Nie aż tak bardzo. – Heather zuchwale wzruszyła ramionami. – Kilkadziesiąt mil w linii prostej. – Stary nie spuszczał z niej oczu. – To całkiem sporo, zważywszy na to, że drogi są zniszczone, a po prerii szaleją bandy tych popaprańców. Byłoby to sporo nawet dla dorosłego człowieka. – Proszę wybaczyć, ale jestem już wystarczająco dorosła.

– Najwidoczniej. – Stary uśmiechnął się bez wesołości. – Po co dotarłaś aż tutaj? – Z całym szacunkiem, ale to moja sprawa. – Nie, nie do końca twoja. Nastały dość popieprzone czasy, jak sama widzisz, i trzeba uważać na każdym kroku. Tu i ówdzie przetrwały małe skupiska ludzi. W Paxton chociażby. W Luisburgu i w tej małej wiosce obok Mentleim, nie pamiętam nazwy. Na trasie między Mercy i Dogsville takich miejsc pewnie jest mnóstwo. Skoro więc młoda, pyskata laska decyduje się na taką podróż, oznacza to tylko dwie rzeczy. Uciekasz przed kimś albo kogoś szukasz. – Jak już powiedziałam, to moja sprawa! – Heather zacisnęła pięści, choć serce znów ścisnął jej lęk. Nie podobał jej się ten człowiek. Nie podobało jej się to miejsce. Stary zapalił papierosa. Jego pobrużdżoną, bladą twarz na moment przesłonił błękitny dymek. – Pierwsza opcja jest o wiele gorsza – powiedział w zadumie, jakby w ogóle nie usłyszał jej słów. – Wolelibyśmy nie gościć pod swoim dachem kogoś, kto ma na pieńku z kimś innym. Widzisz, żyjemy tu dość spokojnym życiem i powoli kończymy wybijanie mutków w okolicy. Stary wskazał odruchowo mapę za swymi plecami. – Nie potrzeba nam dodatkowych problemów – dokończył. – A więc jak będzie, dziecko? Szukasz czy uciekasz? „Właściwie to chyba i jedno, i drugie” – pomyślała Heather, a głośno powiedziała: – Dobra, rozgryzł mnie pan. Szukam kogoś. – Naprawdę? – Stary udał zdziwienie. – Dobrze, a teraz powiedz mi o tym kimś wszystko. Nie – rzekł, widząc, że Heather już otwiera usta. – To nie jest twoja prywatna sprawa. Bo, widzisz, dobrze ci z oczu patrzy, ale nawet takie śliczne panienki jak ty potrafią nieźle kłamać. A ja – zaciągnął się przy tych słowach papierosem – nie mam sobie równych w wykrywaniu kłamców. No, opowiadaj. Heather przełknęła ślinę. „Okej – powiedziała do siebie w myślach. – Może powinnam być milsza i robić to, co ten gość mi każe. W końcu on tu rządzi i od niego zależy, co się ze mną stanie”. Przesłuchujący ją człowiek wbił w nią spojrzenie czerwonych, podkrążonych oczu. Nie mrugnął ani razu. – To… To znajomy – bąknęła. – W moim wieku, może trochę starszy. Dość wysoki, blond włosy, jasnoniebieskie oczy. Trochę eee… ponury. Mało żartuje, znaczy się. W ogóle mało mówi. – Ma na imię Nolan? Pytanie Starego było tak zaskakujące, że Heather aż rozdziawiła usta. – Zna… zna go pan? – Tak. Jesteście przyjaciółmi? – T-t-tak. No, tak. Właściwie to dość skomplikowane, ale tak można to ująć.

Czy wie pan, gdzie on jest? Zdumiona Heather nie zwróciła uwagi na to, że Stary zmrużył nieco oczy i przekrzywił głowę. – Tak – rzekł mężczyzna i podniósł się z trudem. Zdusił papierosa w wypełnionej petami popielniczce, wziął latarkę i skierował się ku drzwiom. – Zostaw torbę i chodź. Tylko uważaj, gdzie stawiasz stopy. Oszczędzamy paliwo do generatorów. Krąg światła opromienił schody prowadzące na dół. – Nolan jest tutaj? – Heather nadal nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. – Co on tu robi? Stary nie odpowiedział. Po kilku krokach znaleźli się w ciemnym korytarzu, który wywoływał niejasne, ale nieprzyjemne skojarzenia. – Czy… – Heather dopięła polarową kurtkę, gdyż w korytarzu panował nieprzyjemny ziąb. – Czy nic mu nie jest? Zaśmiała się nerwowo. – Wie pan, może to głupie pytanie, ale to miejsce kojarzy mi się z kostnicą – powiedziała. – Kiedyś chyba za dużo seriali oglądałam. A więc… Nic mu się nie stało? Szczęknął klucz w zamku, zaskrzypiały zawiasy. Stary spojrzał na dziewczynę. W blasku latarki jego oczy były wąskimi plamkami purpury. – Nie – powiedział i wskazał Heather pomieszczenie. – Nic mu się nie stało. Dziewczyna zajrzała do środka. Pojedyncze łóżko, zlew oraz toaleta wyraźnie sugerowały, że jest to cela. W środku nie było nikogo. Heather odwróciła się, by zaprotestować, ale Stary pchnął ją silnie. Dziewczyna straciła równowagę i padła na kolana. Odwróciła głowę, by spojrzeć na mężczyznę z mieszaniną przerażenia i oburzenia. – Co to za traktowanie? – parsknęła. – Przecież… – Zapomniałem dodać „niestety” – przerwał jej Stary. – Co takiego? – Nolanowi, niestety, nic się nie stało. Mam nadzieję, że dzięki tobie uda się to zmienić. Szczęknęły zamykane drzwi. Heather ogarnęła ciemność.

Szare chmury wisiały nisko nad koronami świerków, ale nie padało. Nolan siedział pod sąsiednim drzewem, obok niego nieprzytomny, skuty kajdankami Ethan, a dalej nieruchome ciało Toada. Heather czuła, że gdzieś już tę scenę widziała. Jej niepokój narastał. – Heather. – Nolan odwrócił się ku niej. Jego oczy błyszczały, jakby zaszkliły je łzy. – Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkałem. Jesteś piękna, zdecydowana, odważna, a do tego wierzysz w to, co mówisz. To… To o wiele za dużo jak na mnie. Wrażenie, że kiedyś już tę chwilę przeżyła, pogłębiało się

z każdą chwilą. Nagle zapragnęła zerwać się i zacząć krzyczeć. – Te nasze dary to nie zabawki – ciągnął chłopak. – To swego rodzaju wizytówki. Znamiona, które Matka Natura wypaliła w naszych duszach. – Przestań – szepnęła dziewczyna. – Błagam cię, przestań. Ja wiem, co ty chcesz powiedzieć. I wiem, że nie chcę tego usłyszeć. – Ale musisz. Heather, ja po prostu chcę czynić zło. Chcę rozładowywać napięcie, które tłumię w sobie od wielu lat. Wreszcie mogę zabijać i czuję, że chcę to robić. Pamiętasz tego tam grubasa? Toada? Tego, który potrafił przywoływać Odmienionych? Gdy złapałem go za nadgarstek, poczułem, jak wstępuje we mnie nowe życie. Patrzyłem, jak zdycha, i rozpierała mnie radość. Zrozumiałem wówczas, że to nie ja zawładnąłem tym darem. To ów przeklęty dar zawładnął mną. – Przestań… – błagała, zatykając uszy. Nolan uśmiechał się okrutnie. – Przestań! – Przecież wiesz, że nie mogę, prawda? – spytał, uniósł pistolet, wycelował w głowę Ethana i nacisnął spust.

Zamykane drzwi huknęły niczym wystrzał z broni palnej. Heather zerwała się błyskawicznie i zamrugała, oślepiona blaskiem latarki. Jej serce biło jak szalone. Chłód, który wdarł się z korytarza, studził pot na jej czole. W świetle pojedynczej latarki widziała trzech mężczyzn. Jeden, uzbrojony w obrzyna, stał przy drzwiach, drugi oparł się o ścianę i założył ramiona na piersi, a trzeci rozparł się na klozecie. – Kojarzysz ją? – spytał jeden z nich głosem Starego. – Mówi, że jest z Mercy, ale zna tego Nolana. – Kłamie – odezwał się mężczyzna, siedzący na muszli. – Jest z Cracktown. Heather zmartwiała. Nie widziała jego twarzy, ale rozpoznawała już sylwetkę, a głosu – niskiego, nieco ochrypłego, z wyraźnym brytyjskim akcentem – nie była w stanie zapomnieć. – Flame! – szepnęła ledwie słyszalnie. – Aha – oznajmił Stary. – Nieładnie tak kłamać, nieładnie. Dlaczego próbowałaś mnie oszukać? – Daj spokój. – Motocyklista zapalił papierosa. Płomyk blaszanej zapalniczki ukazał na moment jego twarz, przystojną, hardą, może lekko zaniepokojoną. Jego oczy błyszczały z jakiegoś powodu. Czyżby z rozbawienia? – To dobre dziecko. Zapewne nie chciała, byś się dowiedział o Domu. – O Domu? – Stary zmarszczył brwi. Jego purpurowe oczy rozbłysły jeszcze intensywniej, a Heather struchlała. – O Domu pod Pękniętym Niebem. – Motocyklista wzruszył ramionami. – Tak

nazywają pewne schronisko w górach, gdzie zamieszkała banda niedobitków z Cracktown i okolic. Raczej niegroźne towarzystwo, nie masz się czego obawiać. Heather zacisnęła powieki. „Zabiję cię, Flame. Zabiję, ty durniu!” – pomyślała z bezsilnością. – Chciałaś ochronić przyjaciół, co? – Stary skrzywił się okrutnie. – Dlaczego? Czyżby moi chłopcy wydawali ci się tak odrażający? Macie tam jeszcze jakieś fajne dziewczątka, co? Zaśmiał się ochryple, bez wesołości. Flame oraz mężczyzna przy drzwiach, w którym rozpoznała Douga, zawtórowali mu. „Boże, co ja narobiłam – pomyślała Heather. – Co ja najlepszego zrobiłam?”. – Nie bój się nas, dziecko – spoważniał Stary. – Jesteśmy może trochę niedomyci i brakuje nam dobrych manier, ale nie pozwolilibyśmy nastoletniej dziewczynie na samotną podróż w ślad za chłopakiem jak ludzie, którzy rzekomo są twoimi przyjaciółmi. Nawiasem mówiąc, dlaczego was opuścił, skoro jesteście tak fajną gromadką? Heather nagle przypomniała sobie swój sen. Odwróciła głowę i przełknęła ślinę. – Nie pasował do nas – burknęła. – A przynajmniej tak mu się wydawało. – Aha. – Stary pokiwał głową i pomasował skronie. – A dlaczego nie pasował? – Nie mogę powiedzieć – wycedziła Heather, nadal nie patrząc na Starego. „Choć chcę – pomyślała, zaskakując samą siebie. – W imię czego mam go chronić?”. – Rozumiem. – Przywódca Dogsville pokiwał głową ze współczuciem. – Nic nie przemówi do rozumu zakochanej nastolatce. Dobrze, Heather, nie będziemy cię już męczyć. Pozostało mi tylko jedno pytanie. Wiesz, nadeszły ciężkie czasy i musimy się nawzajem wspierać w każdy możliwy sposób, nie tylko ten konwencjonalny. Dobrze wiemy, że niektórzy ludzie odkryli w sobie pewne… hmmm, jakby to ująć… Talenty? Zdolności? Świetna sprawa, doprawdy. Jeden z moich chłopaków leczy choroby, inny eee…. lata jak ten tam… Spiderman? – Superman – poprawił go z powagą Doug. – Właśnie. Ciągle zapominam. – Stary nie spuszczał z niej wzroku, który zdawał się wnikać w jej osobowość i napełniać ciało płynnym ołowiem. – Bez zdolności niektórych z moich ludzi nie byłoby nas tu dzisiaj. Chciałbym w związku z tym wiedzieć, Heather, co ty potrafisz? Zapadła ciężka, bardzo ciężka cisza. – Czy moglibyśmy porozmawiać o Nolanie? – wykrztusiła Heather. – Skąd go znacie? Podpadł wam czymś? Krzywdę komuś zrobił? – Nie, nie moglibyśmy – rzekł Stary. – Bo teraz rozmawiamy o tobie. – No dobra! – Heather po raz pierwszy dała upust złości. – To dlaczego mnie uwięziliście? – Ponieważ nie wiemy, kim jesteś, i boimy się tej niewiedzy. A co jeśli potrafisz zabijać wzrokiem czy wydmuchiwać tajfuny z nosa? Pięknym buziom przestałem ufać jakiś miesiąc po ślubie, dziecko. Mów.

Heather przygryzła wargę. – Walczycie z Odmienionymi, tak? – spytała. Niespodziewanie napięcie w pomieszczeniu zaczęło narastać. Stary pokiwał powoli głową. Jego spojrzenie było nieprawdopodobnie intensywne, tak intensywne, że Heather na moment odwróciła głowę. Spojrzała na Flame’a, który lekko, prawie niezauważalnie, ale wyraźnie pokręcił głową. W jego oczach kryło się ostrzeżenie. „Nic nie mów” – drgnęły jego usta. Wzrok Heather umknął w bok. „O co tu chodzi?” – pomyślała skołowana, ale podjęła decyzję. Przełknęła ślinę i śmiało spojrzała na przywódcę Dogsville. – To skupcie się na tej walce – parsknęła. – Nie mam żadnych talentów. Nie wysmarkuję tajfunów, nie potrafię latać i nie przenikam ścian. A temu zboczuchowi Steve’owi niech pan powie, że tańczyć też nie umiem. – Marnujesz tylko czas! – Flame machnął dłonią. – Znałem kiedyś kucharza w tym całym schronisku i po Końcu Świata zajechaliśmy tam całą ekipą. Spędziłem z nimi wystarczająco dużo czasu, Mitch. Nikt spośród nich nie ma żadnego talentu. Są całkiem czyści, tak jak ja czy ty. Spokojna głowa. Z tymi słowami wstał i ruszył ku drzwiom. Doug odruchowo odsunął mu się z drogi. Człowiek zwany Mitchem spojrzał na motocyklistę, a potem znów wbił spojrzenie w Heather. – Wiesz o darze Nolana? – spytał głucho. Flame oparł dłoń na klamce i spojrzał na dziewczynę. W blasku latarki ujrzała jego błyszczące oczy, które znów podsunęły jej odpowiedź. – Tak – wykrztusiła. – To dlatego on… Dlatego musiał opuścić Dom. – Dobra odpowiedź. – Mitch pokiwał głową. – Posłuchaj, dziecko, uważnie. Nolan zrobił coś złego. Coś tak złego, że może ci się to nie pomieścić w tej twojej ślicznej główce. Ten gówniarz nie ma w sobie cienia ludzkich uczuć, a ty zaś najwyraźniej jesteś gotowa mu to wybaczyć. To niedobrze, Heather. Nie ufam ci. Będziesz więc tutaj siedzieć do chwili, kiedy przypomnisz sobie cokolwiek, co może nam pomóc go złapać. – Ale ja… Ja nie mam pojęcia, gdzie on poszedł! – Heather zerwała się na równe nogi. – Proszę! Ja nie chcę tu zostać! Flame zaśmiał się ponuro i wyszedł, a po nim Doug i Stary. Szczęknęły zamykane drzwi i znów zapanowały ciemności.

W celi nie było okna i Heather nie miała pojęcia, ile upłynęło czasu ani która była godzina. Nie wiedziała też, co się z nią stanie, a to wystarczyło, by wpaść w panikę. W jej głowie kotłowały się najróżniejsze pytania, które tylko pogłębiały jej dezorientację. „Co takiego zrobił Nolan? O co chodzi Flame’owi? Kim jest ten cały Stary i

skąd się biorą jego pytania? Dokąd się udał Gordon Pratt i kim jest ów tajemniczy człowiek, który mu towarzyszy? Kto kazał Odmienionym mnie złapać? Czy proroctwo Ellen w ogóle było proroctwem? Czy Mufce udało się uciec?”. Dziewczyna pokręciła gwałtownie głową, rozpędzając dręczące ją kwestie i z rozmachem usiadła na łóżku, aż sprężyny zaskrzypiały. Zaczęła masować skronie. „Bez sensu – pomyślała. – To wszystko jest bez sensu. Po co ja wyjechałam z Domu? Na litość boską, na co mi była ta wyprawa?”. Zacisnęła mocno powieki. Niejednokrotnie już dochodziła do wniosku, że niepotrzebnie wyprawiła się w podróż, ale mimo to kontynuowała ją. Najpierw pragnęła odnaleźć Nolana, a później powstrzymać Pratta, lecz teraz w ciemnej celi pod posterunkiem policji w Dogsville wreszcie uświadomiła sobie absurdalność tych marzeń. „Po co chciałam odnaleźć Nolana? – zapytała się w myślach z goryczą. – Żeby go ocalić? A niby przed czym? Skoro zalazł za skórę komuś takiemu jak Mitch i uszło mu to na sucho, z pewnością nie potrzebuje mojej pomocy”. – I na pewno go nie kocham – powiedziała głośno drżącym głosem. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Żadnych. Oczami wyobraźni znów ujrzała fragment snu, w którym Nolan zabija Ethana. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. – A Pratt? – warknęła, zrywając się. – To łajdak jakich mało, ale jak ja miałabym go powstrzymać? Nakrzyczeć na niego czy co? To robota dla Parkera, Joya i innych twardych facetów, a nie dla rozchwianej emocjonalnie prymuski z Dale High. Muszę się stąd jakoś wydostać, a potem wrócić do Domu. „I co? – szepnął jakiś głos w jej głowie. – I co im powiesz? Przyznasz się, że stchórzyłaś? Pozwolisz, by myśleli, że do niczego się nie nadajesz?”. – Szlag by to trafił! – Heather z wściekłością kopnęła łóżko. Rama z metalicznym brzękiem uderzyła o ścianę. – Szlag jaśnisty! Muszę się stąd wydostać! Przez chwilę waliła pięściami o drzwi, a potem z rozpaczy zaczęła szarpać klamkę i krzyczeć. Nikt nie zareagował i Heather, zdesperowana, zaczęła wodzić dłońmi po otynkowanych ścianach, aż natrafiła na napis wydrapany czymś ostrym: „Zabiję cię, Mitch. I ciesz się z tego, bo nigdy się nie dowiesz, co zrobię z twoim ciałem. Will”. – Najwyraźniej nie udało ci się, Will. – Zrezygnowana Heather znów padła na łóżko i zacisnęła powieki. – Przynajmniej jestem przez chwilę bezpieczna – szepnęła. – Muszę się uspokoić. Muszę odpocząć. Muszę przemyśleć wszystko raz jeszcze, na pewno jest jakiś sposób, by się stąd wydostać. Pytania krążące nad jej głową opadły ją ze wszystkich stron z chwilą, gdy zamknęła oczy. Każde z pytań wydawało się głośniejsze i bardziej natarczywe od poprzedniego, a odpowiedzi nadal nie było. Heather usiłowała je odpędzić, aż nagle uświadomiła sobie, że jednego z nich brakuje. – No bo jeszcze są Odmienieni, którzy ni z tego, ni z owego zaczęli mnie ścigać – powiedziała ciemnościom, uśmiechając się krzywo. – Mało mi, cholera

jasna, zagadek. Zaśmiała się pogardliwie i przewróciła na brzuch z solidnym postanowieniem zapadnięcia w sen. Jakąś minutę później w jej myśli wdarło się obce, wrogie zdanie. „Przeszkadzasz”.

Heather odruchowo zerwała się z łóżka i zastygła w bezruchu z sercem bijącym jak szalone. „To niemożliwe – myślała gorączkowo, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu broni bądź drogi ucieczki. – To niemożliwe, by dopadli mnie tutaj, w samym sercu miasteczka najtwardszych sukinkotów, jacy przeżyli Koniec Świata! Niemożliwe!”. Wsłuchała się w nocną ciszę i naraz odniosła wrażenie, że słyszy wystrzały. Po chwili była już pewna, że dobiegają ze wszystkich stron. „Dogsville zostało napadnięte! – uświadomiła sobie. Naraz

opuściły ją wszelkie siły i osunęła się na zimną podłogę. – Tak jak Golden Leaves… Czyżby to przeze mnie? Czy to ja przyciągam te bestie? Ale dlaczego? Co ja takiego zrobiłam?”. Pogrążone w mroku pomieszczenie niespodziewanie wydało jej się idealną pułapką. „Przedrą się tu i dorwą mnie” – szepnęła jakaś przerażona myśl. „Nie przedrą się! – zadrwiła z niej inna. – Widziałaś, ilu tam ludzi? Wszyscy uzbrojeni po zęby!”. „A ilu z nich zginie w walce? Ile czasu upłynie, zanim ten cały Stary uświadomi sobie, że ludostworom zależało tylko na mnie?”. „Nie możesz wracać do Domu – odezwała się trzecia myśl, najprzytomniejsza. – Bez względu na wszystko, nie wracaj do Domu. Ściągniesz na nich piekło”. Heather zasłoniła twarz dłońmi i wybuchła rozpaczliwym płaczem. „Nie dam sobie rady… Niech mi ktoś pomoże… Flame, nie wiem, kim naprawdę jesteś, ale najwyraźniej starałeś się mi pomóc. Czyżby zostało w tobie coś z dobrego człowieka? Błagam cię, pomóż mi, bo…”. Na zewnątrz rozległ się szelest, jakby bosy człowiek przemknął po betonowej posadzce. Heather zmartwiała. „Wydawało mi się – myślała uparcie. – Wydawało mi się… To na pewno tylko…”. Przemogła się i dotknęła drzwi. Mocne, metalowe, zaopatrzone w potężne zawiasy i równie solidne zamki. Nic nie przebije się przez coś takiego. „Jestem bezpieczna – powtarzała w myślach niczym mantrę. – Jestem tu bezpieczna”. Szelesty ucichły i Heather już chciała odetchnąć z ulgą, gdy usłyszała je znów. Tym razem przesuwały się wzdłuż framugi, jakby jakaś istota po drugiej stronie badała wytrzymałość drzwi. Po ciele dziewczyny spłynął lodowaty dreszcz. Odruchowo cofnęła się o kilka kroków, aż jej plecy zetknęły się ze ścianą. Chciała wołać o pomoc, ale głos uwiązł jej w gardle. Myśli ścigające się w jej głowie przyspieszyły tempa. „Pomocy… Jeden z nich tu jest… Flame… Nie wrócę do Domu…”. Szelest przerodził się w coraz głośniejszy chrobot, który skupił się wokół zamka, a potem nagle wszystko ucichło. Heather oddychała szybko, bezskutecznie próbując narzucić sobie spokój. „Odszedł” – zrozumiała. Wymacała metalową ramę łóżka i opadła na jego skraj. Znienacka opadły ją bodźce zewnętrzne – odgłosy wystrzałów, rozkazy, ryk silników. Ktoś niedaleko budynku więzienia przeklinał wściekle, ktoś inny, chyba Steve, kazał mu się przymknąć. W oddali eksplodował granat. Na korytarzu znów rozległy się dźwięki. Tym razem były to miarowe, przybliżające się kroki kogoś ciężkiego. Bardzo ciężkiego. Heather znieruchomiała, gdy na zewnątrz celi rozległo się przeciągłe westchnienie, a potem potężne łupnięcie, od którego posypał się tynk z sufitu. Po nim nastąpiło drugie, jeszcze silniejsze, a na końcu trzecie, najsilniejsze.

W celi panowały niemalże całkowite ciemności, ale dziewczyna miała wrażenie, iż dostrzega coraz dłuższe pęknięcia wzdłuż ściany. Zdusiła w sobie strach i przyskoczyła do muru. Jej palce wymacały szczerby. „O Boże – pomyślała z narastającą paniką. – Zamiast wyważyć drzwi, wolą…”. Istota po drugiej stronie grzmotnęła ponownie, niejako kończąc jej zdanie. Heather zatoczyła się, odrzucona siłą uderzenia. Szczeliny pogłębiały się, widziała już gołe cegły w miejscach, gdzie odpadł tynk. Nie pozostało jej nic poza rozpaczliwym kontratakiem. „Odejdź! – zawyła w myślach. – Zostaw mnie! Zostaw!”. „Przeszkadzasz” – dobiegła odpowiedź, wzmocniona następnym ciosem, który wybrzuszył nieco futrynę. „Nie. – Heather zacisnęła zęby. Czuła, że w jej sercu budzi się wcześniej nieznana siła, drapieżna, mroczna moc. Niespodziewanie przypomniał jej się Nolan, ale odepchnęła tę myśl, skupiona na nowym przekazie. – Nie, to ty przeszkadzasz! Giń! Giń, potworze!”. Napięła mięśnie, zacisnęła powieki, skupiła umysł i z furią wbijała się w umysł istoty po drugiej stronie kruszejącej ściany. Chciała ją niszczyć, rozszarpywać, ciąć na kawałki. Chciała, by wiła się na podłodze i skowytała, błagając o litość. Istota wrzasnęła, jakby przeszył ją wściekły ból, ale skutki okazały się odmienne od zamierzeń Heather. Uderzenia następowały teraz jedno za drugim, skruszone cegły spadały na podłogę, aż któryś z ciosów naruszył ogromną bryłę cegieł połączonych tynkiem. Ta spadła z łoskotem i oczom przerażonej dziewczyny ukazały się dwie włochate, zakrwawione pięści, a za nimi najszersza klatka piersiowa, jaką Heather kiedykolwiek widziała. – Giń! Giń! Nie zwróciła uwagi na to, że jej przekaz myślowy zamienił się w przeraźliwy wrzask. Ryk bestii oraz rumor walących się cegieł zagłuszył bowiem wszystko. Na oczach dziewczyny pięści rozprostowały się, a grube palce pochwyciły krawędzie wyrwy i szarpnęły. Wielkie kęsy cegieł i betonu odłamały się z chrzęstem. Potem bestia wejrzała do środka. Jej oblicze kiedyś z pewnością należało do człowieka. Ba, być może był to nawet przystojny mężczyzna. Teraz jednakże Heather widziała jedynie tłuste, pozlepiane strąki włosów, rozkołysane i zasłaniające przymrużone ślepia. Odmieniony rozchylił wargi, ukazując pieńki popsutych zębów. Zakrwawiona łapa sięgnęła prosto ku niej. I zatrzymała się, a potem zachwiała. Pierwszy pocisk wgryzł się w lewe ramię potwora, drugi skrzesał snop iskier, odbiwszy się od ściany, ale trzeci trafił prosto w skroń, wyszarpując z niej strumyk krwi. Potwór ryknął słabo, odwrócił się ku niewidzialnemu napastnikowi, wsparł monstrualnym łokciem o brzeg wyrwy, chroniąc się przed upadkiem, i zaryczał znów, ale wtedy przeszyły go kolejne pociski. Kryta kafelkami ściana korytarza odbijała rozbłyski wystrzałów.

Cisza, która nastała później, była niepojęta. Równie niezrozumiały był głos, który ją zaburzył. – Heather? Nic ci nie jest? Brytyjski akcent.

Dziewczyna odzyskała władzę nad sobą kilka sekund po tym, jak ujrzała ciało drugiego z Odmienionych, wychudłego osobnika z palcami u rąk przypominającymi pajęcze odnóża. Flame pchnął drzwi i wypadł na zewnątrz, ciągnąc ją za sobą. Łapczywy haust świeżego powietrza natychmiast przywrócił jej umiejętność logicznego myślenia. Zamrugała oczami, oślepiona blaskiem wstającego słońca, i gwałtownym szarpnięciem uwolniła rękę. – Flame, ja muszę stąd uciekać! – krzyknęła. Gdzieś terkotał karabin maszynowy, za ich plecami przebiegł jakiś mężczyzna z wiadrem wody. Świtało. – Wiem! – prychnął Anglik. – A jak niby masz zamiar tego dokonać? Pieszo? Na psie? – To moja sprawa! – Niekoniecznie! – Flame rozejrzał się dookoła. – Ja też się stąd zmywam, młoda. Tam jest mój motocykl! Znów chciał ją pochwycić za rękę, ale Heather okazała się szybsza. – A tam jest moja torba! – Wskazała posterunek policji. – Bez niej nie ruszam się stąd! – Zgłupiałaś? Chcesz ryzykować życiem dla pomadki? – Odpal motocykl! – krzyknęła Heather, biegnąc z powrotem w stronę posterunku. – To zajmie tylko chwilę! Niemalże cudowne ocalenie napełniło ją niespotykaną energią. Wtargnęła na powrót do ciemnego wnętrza posterunku i pognała po schodach na górę, do pokoju, w którym po raz pierwszy spotkała Starego. „Położyłam ją na ziemi, tuż przy tym rozklekotanym krześle – myślała w biegu. – Mam nadzieję, że nikt jej nie ruszył…”. Była! Promienie wschodzącego słońca przebijały się przez brudne okna, wydobywając kolory z mrocznych zakamarków pokoju. Wełniana torba wykonana przez Wendy, a w niej jej największe skarby, leżała niemalże tam gdzie ją zostawiła, przesunięta nieco butem spieszącego się mężczyzny. Heather przypadła do niej, zarzuciła sobie pasek na ramię i już miała wybiec, gdy jej spojrzenie przyciągnęła wielka mapa na ścianie. Nie zwróciła na nią poprzednio uwagi, gdyż podczas rozmowy ze Starym w pokoju panował mrok. Teraz nie mogła od niej oderwać oczu. Nigdy nie miała problemów z geografią i na ogół bez trudu odnalazłaby Dogsville, Paxton, Boulder czy Mercy, o Cracktown nie mówiąc, ale teraz miałaby z tym trudności. Mapa była bowiem najeżona taką ilością różnokolorowych chorągiewek, że odczytanie jakichkolwiek nazw graniczyło z cudem.

Zafascynowana dziewczyna podeszła bliżej, by spojrzeć na legendę. – Niebieskie to watahy mutantów widziane trzy tygodnie temu… – szeptała. – Zielone to dwa tygodnie. Czerwone ten tydzień. Nie, to niemożliwe! One… – Migrują – oznajmił ktoś za jej plecami. Heather krzyknęła i odwróciła się na pięcie. Na progu stał Mitch z obrzynem w ręku. Blady, z purpurowymi oczami sprawiał upiorne wrażenie. – Przemieszczają się w stronę Marington, stolicy hrabstwa – uzupełnił Stary. – Nie wiemy po co, grunt, że omijają nas szerokim łukiem. Och, pardon, poprawka. Omijały. Podszedł do brudnego okna, przetarł je wierzchem dłoni, jakby chciał wyjrzeć na zewnątrz, ale Heather wiedziała, że nie przestaje jej obserwować. – Nigdy dotąd nie atakowały miasteczek, a już na pewno nie w sposób tak zorganizowany – mówił. Heather otworzyła usta, by wtrącić się do rozmowy, ale Mitch uciszył ją niecierpliwym gestem. – Służyłem w piechocie morskiej, wiem, co mówię. Jedna banda uderzyła ze wschodu, a po niej druga z południa. Po plecach Heather spłynął zimny, bardzo zimny dreszcz. – Ktoś nimi kieruje – wykrztusiła. – Zgadza się. – Stary złowieszczo i powoli pokiwał głową. – A kto może stanąć na czele hordy bezrozumnych mutków? Jeden z nich? A może człowiek taki jak ja? Nie, chyba nie. Prędzej ktoś, kto jest połączeniem jednego i drugiego. Ktoś, kto posiadł jakąś wielką moc, dziecko. Oczy Starego zwęziły się i przypominały teraz płonące czerwone kreski. – A jeden taki człowiek to większe wynaturzenie od setek mutantów, dziecko – wycharczał. – Zagrożenie dla wszystkich tych, którzy wedle boskich nauk są sobie równi. Postąpił krok ku niej, ogromny, dominujący. – Chyba… – Heather przełknęła ślinę. – Chyba nie sądzi pan, że to ja za tym stoję? – Nie. – Mitch zrobił jeszcze jeden krok. – Natomiast sądzę, że kłamiesz. Wtedy w piwnicy uwierzyłem w twoją niewinność. Uwierzyłem, choć Doug twierdził, że mutanty pilnowały cię, zamiast rozszarpać i zeżreć. Pilnowały cię, jakbyś była kimś ważnym. Ten truposz w piwnicy – owo wielkie bydlę rozmiarów Hulka – to kolejny dowód na moją głupotę i twoją dwulicowość. Jesteś kimś ważnym, Heather. Cholernie ważnym. Ten, kto steruje mutkami, nie zawaha się nawet przed atakiem na dobrze umocnioną osadę, by cię dorwać. A więc słucham, dziecko. Powiesz mi wszystko po dobroci, prawda? Na zewnątrz zawarczał głucho silnik Harleya Davidsona. „Nie – pomyślała Heather. – Nie zatrzymasz mnie. Nie teraz, gdy jestem tak blisko wyrwania się z matni”. I nagle w jej głowie pojawił się szaleńczy pomysł. Bez wahania wsunęła dłoń do torby zrobionej przez Wendy i uśmiechnęła się szyderczo. Mitch błyskawicznie wyciągnął pistolet zza pasa, ale dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Dobrze, Mitch – parsknęła. – Masz mnie. W istocie odkryłam w sobie dar,

który dla owego tajemniczego człowieka sterującego ludostworami może okazać się cenny. Otóż jestem chodzącą bombą atomową. – Wyciągnij rękę z torby – polecił jej Stary ochrypłym głosem. – Nie. – Heather wydęła usta. – Bo ściskam teraz granat odłamkowy, który daje mi wielkie poczucie bezpieczeństwa. Gdybym go puściła, mogłabym wpaść w przerażenie, a wtedy eksploduję płomieniami. – Blefujesz! – warknął Stary. Heather bez słowa wyciągnęła dłoń z torby i upuściła zawleczkę na ziemię. – Nie blefuję – rzekła. – Zresztą uwierzyłeś mi już, Mitch. Widzę to po tobie. Zastanawiasz się, jak daleko sięgają płomienie, prawda? Nie wiem, przyznam. Z reguły jestem w samym środku i nie widzę, co się dzieje dookoła, ale zwęgliłam kiedyś kilkadziesiąt metrów lasu. – Jesteś stuknięta! – wycharczał Mitch. – Trochę. Mało kto zdobyłby się na to, by chodzić z odbezpieczonym granatem w torbie – oznajmiła Heather i nonszalancko zarzuciła torbę na ramię. Stary drgnął, jakby chciał rzucić się do ucieczki. – Trzymaj się, Mitch. Znikam, a wraz ze mną wszelkie kłopoty. I zeszła powoli po schodach na główną uliczkę Dogsville.

Mitch uwierzył mi i pozwolił nam odjechać. Jak na złość bynajmniej nie porzucił misji zbawiania świata i natychmiast pchnął za nami kilka samochodów pełnych wściekłych gości ze sztucerami myśliwskimi. Kule zagwizdały nam koło uszu tuż za ostatnimi zabudowaniami Dogsville. Przestraszyłam się, naprawdę, ale jakąś minutę później wiedziałam już, że nie mają szans nas dogonić. I nie chodziło o to, że drogi były popękane i zasłane odłamkami wszelkiego typu, przez co ich wielkie terenówki co chwila musiały zwalniać. Nie chodziło też o to, że strzelec na pace trzęsącego się, rozpędzonego samochodu nie jest w

stanie przycelować. Po prostu Flame na swoim motocyklu przeistaczał się w szaleńca. Całkowicie nieprzewidywalnego, nieokiełznanego, niepowstrzymanego wariata. Nie pamiętałam już o kulach chłopaków Mitcha. Darłam się jak opętana, patrząc na wyczyny Flame’a, pochylonego nad kierownicą harleya. Ten stuknięty Anglik rozpędzał motocykl, by go poderwać i przeskoczyć nad pęknięciem w szosie, potem zwalniał minimalnie, by przemknąć między stłoczonymi wrakami porzuconych samochodów. Co chwila zjeżdżał na pobocze, chcąc wyminąć jakąś większą przeszkodę, a ja umierałam ze strachu, że spadnę. Najgorsze jednak bywały ostre skręty – Flame w ostatniej chwili przypominał sobie, że czas zmienić kurs, hamował ostro, aż dym szedł spod kół, a po chwili już gnaliśmy pod kątem prostym do… – Co piszesz? Pytanie było tak zaskakujące, że Heather odruchowo zatrzasnęła pamiętnik. Flame uśmiechnął się krzywo i opadł na siedzenie tuż obok niej. – Coś podobnego – mruknął. – Mamy za sobą Koniec Świata, zamarło wszelkie życie kulturowe, polityczne i towarzyskie, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma żywej duszy, a ty wstydzisz się pokazać swój pamiętnik? – Spadaj – burknęła Heather i wsunęła zeszyt do torby. Spojrzała przez zakurzoną szybę na plac parkingowy z niewielką myjnią samochodową oraz dystrybutorami paliwa. Harley stał przy ręcznej pompie, piękny i dumny w świetle bladego, popołudniowego słońca. Porzucony przed wieloma miesiącami, marniejący przydrożny diner wydawał jej się mdły i odpychający. Wszystko było lepsze od przyglądania się takim miejscom, nawet słuchanie kąśliwych uwag Flame’a. Heather korciło, by na niego spojrzeć i choć przez chwilę cieszyć się jego siłą oraz energią, ale pokręciła w duchu głową. „Nie – pomyślała. – Co prawda uratował mi życie i uciekliśmy razem, ale po pierwsze, o mało mnie przy tym nie zabił, a po drugie, nieźle się przez niego strachu najadłam. Nie mógł po prostu przekonać tego Mitcha, by mnie wypuścił z aresztu?”. Wiedziała, że w życiu rzadko zdarzało jej się ułożyć głupszą argumentację, ale postanowiła, że będzie się jej trzymać. „Żeby sobie nie myślał”. Inna rzecz, że Heather nigdy dotąd nie miała okazji mu się przyjrzeć i z niepokojem odkrywała, że jest przystojnym mężczyzną. Był starszy od Nolana o dobrych kilka lat, ale na pewno nie przekroczył trzydziestki. Miał długie, jasne włosy, wciąż starannie podgolone z boku i na skroniach, związane rzemieniem z tyłu oraz niebieskie oczy, które ciągle przymykał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje wokół niego. Nadal nie rozstawał się z czarną skórzaną kurtką, na której przyszyto emblemat „Riders on the Storm”. W końcu przełamała się i zerknęła na niego, tylko po to, by z lekkim rozczarowaniem odkryć, że Anglik wpatruje się w zakurzony, oblepiony pajęczynami kontuar. – Oddałbym wszystko za filiżankę dobrej kawy – westchnął

z żalem. – Nie ma prądu – poinformowała go z wyższością Heather. – Miałam dwie butle gazowe, ale pewnie dalej leżą na pace samochodu Douga razem z resztą moich rzeczy. Spróbuj soku pomarańczowego. – Przysunęła do niego zakurzoną butelkę. – Termin ważności już minął, ale smak ma niezły. Wiesz, konserwanty. – Byłam dobra z biologii – dodała nieco zmieszana, widząc jego zdumione spojrzenie. – Chyba nie tylko z biologii. – Flame uśmiechnął się z aprobatą. – Mało kto jest w stanie odebrać Mitchowi pewność siebie. Naprawdę masz granat w tej torbie? – Nie – odparła prędko. – To wszystko przez Joya, tego jajcarza, co ciągle palił trawkę z Maxem. To on mi włożył do torby kilka zawleczek. Nawtykał mi tam zresztą najrozmaitszych rzeczy, głównie dla żartu, ale postanowiłam ich nie wyrzucać i dobrze się stało. A ten motyw z ogniem… Pamiętasz Charlie z Podpalaczki Kinga? – Nie. – Flame przymknął oczy. – Ale kojarzę odjazdowy utwór o tym samym tytule. Pokroiłby tego fanatyka Mitcha na kawałki. – Tego fanatyka – powtórzyła Heather, wpatrzona w góry na horyzoncie. – Słuchaj, o co mu tak naprawdę chodziło? – Wielu szczegółów nie znam, bo chłopaki z Dogsville nie kwapiły się, by o tym rozmawiać. Raz przycisnąłem Cuchnącego Billa, a ten mało mi łba nie urwał. Wzrok Flame’a zmętniał. Odruchowo zapalił papierosa. – Ale w końcu poskładałem wszystko do kupy – podjął po chwili. – Dogsville to kopalnia. Tego dnia, który wy nazywacie Końcem Świata, wieczorna zmiana pracowała jak zwykle. Zbierali się do wyjścia, gdy okazało się, że nie działają windy i nikt nie odbiera telefonów na górze. Nie wiem, jak się wydostali i ile czasu im to zabrało. Wiem natomiast, że gdy wreszcie wyszli na powierzchnię, zamiast swych żon i dzieci zobaczyli zmutowane potwory. Któryś z nich, doprowadzony do rozpaczy, nacisnął spust, a po nim następni. Ciąg dalszy możesz sobie chyba wyobrazić. Heather przygryzła wargę. – Wkrótce odkryli, że nie działają komórki, internet i telewizja – powiedziała. – A wtedy odbiło im do końca. – Poprawka. Odbiłoby im do końca, gdyby nie Stary. Mitch był szefem ich zmiany. Koniec Świata zabrał mu żonę oraz nastoletniego syna i jak reszta górników był na krawędzi obłędu, ale na szczęście pozostało w nim poczucie obowiązku. Pojawił się wśród ludzi w chwili, gdy ci zaczęli sobie skakać do gardeł. Rozdzielał ich, bił pięściami gdzie popadło i darł się na nich, aż ochrypł, ale w miasteczku zapanował względny spokój. Wieczorem tego samego dnia wyjechały na patrol pierwsze samochody pełne uzbrojonych ludzi, a Mitch zawiesił na ścianie posterunku mapę hrabstwa. – I tak oto jedyną rozrywką pozostało piwo i polowanie na Odmienionych. – Rozrywką? – prychnął Flame. – Nie tyle rozrywką, co sposobem na życie! Ci ludzie całe dnie spędzali w terenie, polowali, dokonywali zwiadów,

sprowadzali innych ocalonych, budowali umocnienia, gromadzili zapasy. Wyobrażasz sobie, co by się stało bez człowieka takiego jak Mitch? – Mówisz o nim, jakby był świętym. – Heather skrzywiła się. – Skądże znowu. – Flame zaciągnął się po raz ostatni i wrzucił niedopałek do wazonika z dawno zwiędłym tulipanem. – Stary w międzyczasie toczył prywatną wojnę. Wyszukiwał i zabijał wszystkich, u których wykrył jakiekolwiek nadprzyrodzone talenty. Po plecach Heather znów spłynął zimny dreszcz. Odwróciła wzrok. – Dlaczego? – spytała ochrypłym szeptem. – Nie wiem. Chyba doszło do jakiegoś incydentu na dole w kopalni. U któregoś z chłopaków uwolniło się coś, co pogłębiło panikę i Mitch wyrobił w sobie przekonanie, że dary należy tępić. Nikt nie chciał o tym mówić – chłopaki Mitcha unikali tego tematu, by przypadkiem nie ściągać na siebie oskarżeń – ale dowiedziałem się, że ci, u których stwierdzono jakieś zdolności, byli zamykani w celach. Heather przypomniała sobie napis wyryty na ścianie celi. Przełknęła ślinę. – Jak na przykład niejaki Will? – spytała. – Skąd o nim wiesz? – Flame uniósł brwi. – Wydrapał czymś pogróżki pod adresem Mitcha – powiedziała Heather i zmarszczyła brwi, uświadomiwszy sobie coś jeszcze. – Czymś ostrym. Czym? – Will Wilcox był sukinsynem, jakich mało – westchnął Flame i odwrócił wzrok na moment. – Połowę życia przesiedział w więzieniu stanowym, a na drugą zaplanował realizację kolejnych mrocznych wyczynów. Miał na koncie rozboje, napady, gwałty i niezliczone bójki. Nienawidził wszystkiego i wszystkich, a ludzi wydających polecenia w szczególności. Praca w kopalni była jego pierwszą legalną pracą w życiu i jeśli wierzyć temu, co mówił Steve po kilku głębszych, kilku górników planowało przenieść go na emeryturę ciosem oskarda w głowę. A co do owego napisu… Chłopaki mówili, że podobno wykształcił w sobie umiejętność zamieniania paznokci w stalowe płytki, tak jak ten pajac z komiksów, Porcupine czy Wolverine bodajże. – Obrzydliwiec – westchnęła Heather. – Dlaczego tylu dobrych ludzi zamieniło się w potwory, a przetrwały takie szumowiny? Czyżby Matka Natura była aż tak ślepa? – Nie pytaj mnie o to. – Czy Stary zamknął jeszcze kogoś? – Tak. – Flame machnął ręką z lekceważeniem. – Jeszcze dwóch takich. Jeden był jakimś bezdomnym trampem i nie wiem, co potrafił, a drugi, miejscowy agent ubezpieczeniowy, mieszał ludziom w głowach. Telepatia czy coś, nie pamiętam i nie dopytywałem. Udawałem, że nie wiem nic o tych darach. Wierz mi, pod bacznym okiem Starego to było najlepsze rozwiązanie. Tym bardziej, że potem pojawił się Nolan. – Nolan… – powtórzyła Heather, udając spokój. – Cóż on takiego zrobił? Czym sobie zasłużył na tak wielką nienawiść Starego? – Nienawiść? – Flame uniósł brwi. – Raczej wrogość. Nolan bowiem okazał

się wszystkim tym, czego Mitch naprawdę się bał. Był sympatycznym, bystrym chłopakiem, małomównym i raczej skromnym, gościem, który z czasem doczekałby się klepnięcia w plecy i słów: „Dobra robota, synu”. Tymczasem po jakichś dwóch tygodniach pobytu w Dogsville wszedł do budynku posterunku policji i zabił Wilcoxa. A po nim dwóch pozostałych. – Dlaczego? – Nie wiem. – Flame wpatrywał się w zimny, odległy horyzont. – Umierali bezgłośnie, a ich ciała czerniały i skręcały się na wiór. Wyglądali jak spalone mumie. Strażnik, który wyszedł na moment z budynku, ujrzał Nolana już w drzwiach. Był to twardy facet, dwie tury w Iraku, dziesiątki rozwałkowanych mutantów, a na widok tego dzieciaka o mało nie zeszczał się w gacie. – Porósł futrem i wył do księżyca? – Nie. Szedł powoli i otrzepywał dłonie, jakby właśnie uporał się z jakąś robotą. Nie widziałem go i nie wiem, jak to rozumieć, ale chłopaki mówili, że na twarzy miał ponoć wymalowaną śmierć. To chyba właśnie dlatego udało mu się uciec. Nim ludzie się ocknęli i na własne oczy ujrzeli to, co Nolan pozostawił w areszcie, dzieciak zniknął. Bez śladu. Trzy dni drania szukaliśmy, zajrzeliśmy do każdej dziury w hrabstwie i nic. Choć ja szczerze ci przyznam, że niespecjalnie mi zależało. Podówczas myślałem już tylko i wyłącznie o tym, jak się wyrwać z tej przeklętej osady. – Co oznacza, że również władasz jakimś darem, tak? – Heather rozparła się na krzesełku. – Było mi tam ciasno. – Flame skrzywił się. – Wszędzie czułem na sobie spojrzenie Starego. Zewsząd otaczali mnie nabuzowani faceci, których stan wahał się między głęboką depresją a niepoha mowaną frustracją. Chciałem znów poczuć wiatr na twarzy i tyle. – Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. – Odpowiedziałem. – Anglik wstał i ruszył ku drzwiom. – I co teraz? Gdzie jedziemy? Chcesz wrócić do Domu? – Nie. – Heather również wstała. – Pod żadnym pozorem. Flame uniósł brwi, ale nie powiedział ani słowa. – A więc? Dziewczyna wpatrywała się w tablicę korkową zawieszoną przy wejściu do lokalu. Wisiały tam żółknące już ogłoszenia o sprzedaży samochodów, ulotki reklamujące warsztaty i prawników zajmujących się egzekwowaniem odszkodowań, a nawet wizytówki domów publicznych. W rogu wisiało wydrukowane z internetu zdjęcie poszukiwanego przestępcy podpisane: „Czy widziałeś tego człowieka?”. Heather przez moment przyglądała się jego wygolonym brwiom i wypukłej, łysej czaszce, a jej usta wykrzywiło obrzydzenie. – Jeśli naprawdę chcesz czuć wiatr na twarzy, wsiadaj na motocykl i jedź – powiedziała, zdejmując ulotki warsztatów. – Ja muszę zapolować. – Na co?

– Na prawdę, Flame. Umiesz strzelać, prawda?

Odpowiedni warsztat znaleźli dopiero pod wieczór, gdy już zaczynało się ściemniać. Flame przetrząsnął magazynek, znalazł wszystko, co było potrzebne, i jeszcze zdążył nawet zagrzać czajnik wody na kuchence gazowej, by zrobić im kawy. Dziewczyna podziękowała serdecznie – cały dzień marzyła o czymś ciepłym do picia – po czym usiadła kilka kroków od kanału, rozpuściła włosy i zamknęła oczy. „Nie chcę już przeszkadzać – pomyślała w skupieniu i intensywnie. – Nie chcę być celem. Mam dość ucieczki. Czekam na was. Przyjdźcie, proszę”. Upiła łyk wciąż gorącej kawy i przez moment rozkoszowała się cudownym smakiem tego, co kiedyś było normalne i ogólnodostępne. Niebo ciemniało i wkrótce miał zapaść całkowity mrok. Zapaliła stojącą na ziemi lampkę LED na baterie. „Wiem, że ktoś wami kieruje. Wiem to od niedawna. Chcę poznać tego kogoś, być może mu się przydam. Na pewno zostaniecie wynagrodzeni. Przyjdźcie po mnie”. Każda wysyłana przez nią myśl była jasna i wyrazista, dokładnie wymodelowana. Miała nadzieję, że to wystarczy, by ściągnąć ludostwory. Choć w sumie zabrakło jeszcze obietnicy. „Nie mam już broni. Nikogo nie skrzywdzę. Nikogo. Tylko proszę, weźcie mnie do swego pana. Proszę”. Żałowała teraz, że nie usiadła na jakimś turystycznym krzesełku, bo beton był zimny i nieprzyjemny. Robiło się coraz chłodniej. „Przyjdźcie. Czeka was nagroda”. Jaka? Co mogła obiecać tym stworom? Dlaczego robiły to, co robiły? Czym ich władca przymuszał je do posłuszeństwa? „Wydaje mi się, że jestem ważna dla tego kogoś. Przyjdźcie po mnie, zabierzcie mnie. Jestem zmęczona. Naprawdę zmęczona. Nie chcę już uciekać, nie chcę walczyć”. Odstawiła kubek. „Nie chcę przeszkadzać. Zabierzcie mnie do niej. Kimkolwiek ona jest”. Czas płynął. Zapadła noc. Lampka świeciła nieprzerwanie, nieświadoma, że kiedyś obumrze na wieczność jak cała reszta cywilizacji. Heather przymknęła na moment oczy, a po chwili zrobiła to samo, lecz na dłużej. „Kiedy ja się po raz ostatni porządnie wyspałam? – pomyślała, walcząc z ogarniającą ją sennością. – Chyba jeszcze w Golden Leaves. Ciekawe, czy…”. „Jesteśmy”. Myśl wdarła się brutalnie do jej umysłu. Heather, natychmiast rozbudzona, zerwała się na równe nogi, potrącając zarówno kubek, jak i lampkę. Nerwowo

rozejrzała się dookoła, ale ciemności zakryły okolicę warsztatu. Wyłuskała z kieszeni latarkę. Chaotycznie skaczący snop światła wydobył z mroku kształty samochodów na pobliskim złomowisku, kilku drzew na skwerku i drogę dojazdową, a na niej… – O Boże – jęknęła. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że od dłuższej chwili słyszy cichutkie popiskiwanie. Stojący na drodze ludostwór trzymał bowiem za kark Mufkę. Pies wierzgał słabo, próbując się uwolnić, ale widać było, że opadł z sił. Odmieniony – wysoka, patykowata istota o ciele tu i ówdzie pokrytym płatami zielonkawej kory – trzymał go bez wysiłku. – Sukinsyny… – syknęła Heather. – Stajecie się coraz bystrzejsi i bardzo mi się to nie podoba... Miała ochotę wbić się do umysłu Odmienionego i rozszarpać go na strzępy mocą własnego, ale opanowała się. Odetchnęła kilkakrotnie, usiłując nie patrzeć na psa, który teraz, czując jej obecność, zaczął mocniej wierzgać. Heather niemalże słyszała chrzęst, gdy palce Odmienionego zacisnęły się mocniej na grzbiecie suczki. „Puść ją – szepnęła błagalnie w myślach. – Puść, proszę!”. „Chodź tu – nakazał jej Odmieniony. – Bo ją zabiję”. Z mroku wyłoniło się dwóch podobnych. Cała trójka zastygła niczym koszmarne posągi w odległości zaledwie kilkunastu kroków od Heather. Mufka opadła z sił i znieruchomiała. Z jej pyszczka ściekała nitka śliny. „Chodź” – powtórzył Odmieniony. – Wezmę tylko swoje rzeczy – powiedziała głośno i wyraźnie. Był to sygnał dla Flame’a. Pierwszy pocisk, wystrzelony z myśliwskiego karabinu z lunetą, trafił ludostwora w ramię trzymające psa. Kawałki kory prysły naokoło, monstrualne palce rozwarły się, pies spadł na nawierzchnię i rzucił się do ucieczki. Odmieniony zaryczał, ale kolejna kula trafiła go prosto w pierś, a trzecia w nos. – Biegnij, Mufka! – krzyczała Heather. – Uciekaj! Odmieniony, choć ranny, usiłował pochwycić psa, ale mało co jest w stanie dogonić wystraszonego owczarka szetlandzkiego. Suczka natychmiast znikła w ciemnościach, a wtedy trzech ludostworów zaryczało głucho i rzuciło się ku dziewczynie. Czas zwolnił. Pierwszy z korowatych ludostoworów przewrócił się, trafiony czwartą i piątą kulą, ale pozostałe biegły ku niej długimi, niezgrabnymi susami. Serce Heather biło jak szalone, gdy wyciągnęła zza pasa pistolet, wycelowała i nacisnęła spust. Ogłuszający huk broni uwolnił potoki adrenaliny w jej krwi i przegnał resztki strachu. Patrzyła, jak poszatkowany jej kulami ludostwór wali się na ziemię, a potem spojrzała na trzeciego. Nie uniosła broni. Odmieniony przyspieszył. Czarna folia, którą wraz z Flame’em przykryli znajdujący się na zewnątrz warsztatu kanał serwisowy, była w tych ciemnościach całkiem niezauważalna nawet dla ostrożnego człowieka, a co dopiero dla rozszalałego Odmienionego.

Ludostwór zaskrzeczał z przerażenia, czując, jak ustępuje mu grunt pod nogami, a potem znikł w czeluściach kanału. Dziewczyna usłyszała głuchy łoskot i chrzęst łamiących się kości. Powoli podeszła do brzegu kanału i skierowała światło latarki na jęczącego, wijącego się z bólu ludostwora. „Teraz opowiesz mi wszystko o człowieku, który was tu przysłał – pomyślała. – Słyszysz mnie?”. Ludostwór zamknął oczy, jakby chciał w ten sposób pokazać, że nic do niego nie dociera. „MÓW!”.

Nie wiedziałam, że Odmienieni zachowali aż tyle ludzkich emocji. W umyśle tego nieboraka na dnie kanału naprawczego odkryłam strach, ale także zawód, wahanie, żal i chyba coś na kształt rozpaczliwej tęsknoty. Oni są ludźmi w większym stopniu, niż zakładałam. Koniec Świata wcisnął ich w zdeformowane ciała, stępił uczucia, osłabił inteligencję, odebrał umiejętność porozumiewania, ale nie był w stanie zatrzeć całości człowieczeństwa. I chyba właśnie dlatego mam tak potworne wyrzuty sumienia. Bo, do jasnej cholery, nie jestem Matką Teresą. Nie znam się na opatrywaniu ran ludzi, a co dopiero Odmienionych. Musiałam go dobić.

Co gorsza, nawet nie zadrżała mi ręka. Co się stało z ową wrażliwą dziewczyną, byłą prymuską i orędowniczką porozumienia, która wyjechała z Domu pod Pękniętym Niebem, by odnaleźć utraconą miłość? Zmądrzała? Zhardziała? Zahartowała się? A może po prostu stała się bardziej bezwzględna i okrutna? Nie mam już najmniejszych wątpliwości, że moja droga pod pękniętym niebem prowadzi prosto w stronę coraz zimniejszego mroku, a gdzieś tam na poboczu stoi Nolan, który uśmiechnie się krzywo, ukłoni i powie: O, witaj! Wreszcie jesteś! Dlaczego to trwało tyle czasu? Staję się taka jak on. A co gorsza niczego w ten sposób nie osiągnęłam poza tym, że nagle utraciłam możliwość powrotu do Domu. Nie chciałam zostać u McTodda, nie mogłam się narzucać mieszkańcom Golden Leaves, a Dogsville okazało się zbyt niebezpieczne. Co mi więc pozostało? Tylne siodełko harleya? Na jak długo? Za kilka tygodni rozpocznie się zima, do cholery… Jest jeszcze jedna opcja – Marington. Ludostwór nie powiedział mi nic sensownego. Miał dość ubogą wyobraźnię i operował najprostszymi pojęciami. Mówił: „wysoki”, „krzyczy”, a potem „dobra pani”, „obietnica”. Chyba miał na myśli dwie osoby. Mało precyzyjny opis, przyznaję, ale intuicja podpowiada mi, że jedna z nich to Pratt, tym bardziej, że Odmieniony kilka razy dodał „biały”. Nie sądzę, by chodziło mu o kolor skóry. Raczej miał na myśli koszule, które ten zakładał na spotkania rady Domu pod Pękniętym Niebem. Gordon Pratt. Człowiek, który zrobiłby wszystko, by powróciła ukochana przezeń cywilizacja. Człowiek, który znienawidził Dom tak bardzo, że mocą swego umysłu zesłał na niego najazd Odmienionych. Człowiek, którego usiłowała powstrzymać własna żona wizjonerka. Człowiek, który wyruszył na pieszą wędrówkę w towarzystwie jakiegoś nieznajomego. O Boże. Mam przed oczami mapę w biurze Starego i wykresy hord Odmienionych, zmierzających w stronę Marington. Czy słusznie robię, łącząc go z tym miejscem? Czy… Terkot silnika narastał, aż zza drzew wyłonił się Flame na harleyu. Zatrzymał motocykl przed warsztatem, przeszedł nad ciałem Odmienionego zastrzelonego zeszłej nocy i zajrzał do warsztatu, gdzie Heather pospiesznie chowała pamiętnik do torby. Przewrócił oczami i stwierdził: – Objechałem całą okolicę. Nigdzie nie ma ani śladu twojego psa. – Właśnie to ci powiedziałam, zanim wyjechałeś – westchnęła dziewczyna. – Po tym, co Mufka przeszła zeszłej nocy, nigdy już się nie zbliży do ludzi. To wrażliwe psy, nie wolno nawet na nie krzyczeć. Zapewne słysząc odgłos silnika, chowała się lub uciekała. – Masz do mnie pretensje o to, że próbowałem? – zdziwił się Anglik. – Gdy ujrzałem dziś rano twoją minę, uznałem, że trzeba jakoś poprawić ci humor. – Serio? – Heather uśmiechnęła się kwaśno. – Następnym razem, gdy najdzie cię taka szlachetna myśl, Flame, poszukaj po prostu jakiegoś pieczywa. Trąciła ze wzgardą otwartą konserwę turystyczną, którą napoczęła przed

chwilą. – Nie wiem, kiedy po raz ostatni jadłam świeżą bułkę – dodała z żalem. – Bułkę... – Flame udał zadumę, ale w jego oczach błysnęły figlarne iskierki. – A co powiesz na mufinkę? – Myślałam, że angielskie poczucie humoru jest nieco ambitniejsze. – Albo szarlotkę? A może ciasto czekoladowe? Drożdżówkę z wiórkami kokosowymi? – Flame, ja zaraz zacznę przeklinać. – To byłoby bardzo nie na miejscu, bo ja pytam szczerze. – Flame podniósł się i skierował ku wyjściu. – Pakuj bambetle i jedziemy. – Gdzie? – Na mufinki.

Heather niewiele zapamiętała z drogi, gdyż niemalże natychmiast po uruchomieniu silnika zaczął padać deszcz. Dziewczyna była ciepło ubrana, na głowę wcisnęła kask, a na wierzch narzuciła płaszcz przeciwdeszczowy, lecz jej ciałem i tak wstrząsały dreszcze. Już po kwadransie jazdy znikły wszelkie zahamowania i oparła głowę o bark Flame’a, ciesząc się jego ciepłem. Rzadko rozglądała się po okolicy – raz uniosła głowę i ujrzała ociekające deszczem bukowe lasy, innym razem dostrzegła strumienie, ściekające ze skalnego progu i wnikające między filary niskiego mostu. Nigdzie nie dostrzegała śladów ludzkiej cywilizacji, a co za tym szło, pozostałości Końca Świata. „Super – pomyślała z goryczą. – Po raz pierwszy od opuszczenia Domu docieram w naprawdę piękne miejsce i akurat wtedy pada. No po prostu super”. Raz jeszcze oparła czoło o łopatkę motocyklisty i bezwiednie otoczyła go ramionami w talii. Nie było już aż tak zimno, a szum deszczu i jednostajny pomruk silnika koił i wyciszał. Wszelkie niepokojące myśli umykały jedna po drugiej, aż w sercu dziewczyny na krótką chwilę zagościł spokój. Zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, Flame zatrzymywał motocykl przed masywną, zbudowaną z bali chatą myśliwską. Nieopodal, u stóp kamiennego tarasu przemykał huczący potok, a na jego drugim brzegu wznosił się barwny, jesienny las. Rozległy parking sugerował, iż miejsce niegdyś mogło służyć grupom turystycznym, ale dla Heather liczyło się tylko to, że w oknie płonęła świeczka, a z komina snuł się dym. Poza tym mogłaby przysiąc, że w wilgotnym powietrzu wyczuła zapach wypieków. – Gdzie jesteśmy? – wymamrotała niewyraźnym głosem. – Znasz bajkę o Jasiu, Małgosi i złej czarownicy, prawda? – spytał Flame, ściągając kask. Był rozluźniony, wręcz zadowolony. – Tak – bąknęła Heather. – Cóż, oto amerykańska wersja tej bajki. Zamiast pożerać dzieci i wdawać się

w niepotrzebne konflikty z ich rodzicami, czarownica zaczęła wypiekać rzeczy tak nieprawdopodobnie dobre, że uzależniła od nich połowę stanu i zapewniła sobie stały dopływ gotówki. Koniec Świata niewiele w tej kwestii zmienił. Rozległo się skrzypnięcie drzwi i na progu stanęła korpulentna, ciemnowłosa kobieta z fartuchem przybrudzonym mąką oraz głęboką bruzdą na czole. – Zmienił i to sporo! – oznajmiła z silnym meksykańskim akcentem. – Teraz klienci pojawiają się rzadziej, a więc płacą więcej. I to nie amerykańską walutą, por favor. Jej upadek wieszczyłam zresztą już dawno! – A czym możemy zapłacić? – zapytała zmartwiona nieco Heather, której żołądek zaburczał, podrażniony zapachami. – Nie przejmuj się drobiazgami. – Flame poklepał juki harleya i zeskoczył na ziemię. – Buenos dias, Mercedes! – Obrzydliwy masz akcent. – Latynoska skrzywiła się. – Znalazłeś? – Jeszcze nie – wycedził przez zęby Flame. Heather spojrzała na niego z zainteresowaniem, tym bardziej, że Meksykanka spochmurniała. W chwilę później jednakże w jej oczach znów błysnęła wesołość. – Me alegro de verte, ese. Wchodźcie, bo zimno do środka leci.

Przed Końcem Świata chata zapewne była czymś na kształt schroniska turystycznego. Rozmiarami wielokrotnie ustępowała Falville, ale była miejscem o wiele przytulniejszym. W salonie Heather ujrzała bowiem ogromny, kamienny kominek, w którym ryczał ogień, stół kuchenny z szeregiem niezliczonych szafek oraz niską ławę otoczoną kanapami i fotelami. Ze ścian zwisały meksykańskie makramy, a w powietrzu unosił się zapach cynamonu i bananów. Na ten widok Heather niemalże się rozpłakała. – Rusz się, chica! – Mercedes nie pozwoliła dziewczynie nawet na chwilę refleksji. – Umyj ręce w misce w sieni i chodź tutaj! Będziesz przesiewać mąkę i rozbijać jajka! – Ale ja… – zaprotestowała Heather, ale Mercedes ucięła jej słowa machnięciem pulchnej dłoni. – Och, Dios mio! Tylko nie gadaj mi, że się nie znasz na pieczeniu. Nawet ten przytępawy Inglés dałby sobie z tym radę! – Chętnie pomogę! – Flame się rozpromienił. – No, no, ese! Dla ciebie mam lepsze zadanie. Narąb drzewa na zapas, przynieś kilka wiader wody, wytrzep materace i zamieć schody! – Wszystko naraz czy mogę sobie to jakoś podzielić? – Wszystko naraz! – parsknęła Meksykanka i złapała za ciężki wałek. – Objaśnić jakieś szczegóły? – Nie, broń Boże! – To zrób swoje i wracaj, a ja wymyślę ci nową robotę. Heather nie mogła powstrzymać śmiechu na widok motocyklisty, który

złorzecząc pod nosem, zdejmuje czarną kurtkę z naszywką „Riders on the Storm”, odwiesza ją na kołku i wychodzi na dwór. Przez zalane deszczem okna widziała, jak narzuca na siebie płaszcz przeciwdeszczowy, łapie za siekierę i idzie w stronę drewutni. – No, dosyć tego dobrego – zarządziła Mercedes. – Do roboty, bo się do wieczora nie uwiniemy. Miałaś hiszpański w szkole? – Dwa semestry. – Por qué no hablas español? Podczas błogich, beztroskich lat w Dale High Heather nie przywiązywała większej uwagi do hiszpańskiego i nie potrafiła się biegle wysławiać, ale na ogół wyłapywała kontekst wypowiedzi Mercedes i zawsze wybuchała śmiechem, gdy ta powiedziała coś śmiesznego. A buzia Meksykanki nie zamykała się ani na chwilę. Mówiła o poziomie amerykańskiego szkolnictwa, o pogodzie, jakości mąki, ciastach swojej babki i idiotycznych pomysłach męża, świętej pamięci Eusebio Valdeza. Ani razu nie wspomniała o Końcu Świata ani o czymkolwiek, co miałoby z nim związek i Heather po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna odważyła się wyobrazić sobie, że świat wygląda dokładnie tak jak przed kataklizmem. Po tym, przez co ostatnio przeszła, paplanina Mercedes, ogień w kominku i zapach cynamonu oszałamiały normalnością. W pewnym momencie Heather zacisnęła powieki i pozwoliła, by kilka jej łez zdradziecko wsiąkło w ugniataną mąkę. Jeśli Mercedes to zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. – Skąd znasz Flame’a? – spytała po angielsku, gdy wsuwały do pieca wypełnioną ciastem formę do mufinek. – Znałam kiedyś cały ten ich nieszczęsny gang – oznajmiła Meksykanka. – A to przez bratanka mojego Eusebio, młodego Benito. Zgłodnieli kiedyś na trasie i postanowili, że wpadną na obiad. „Mamita! – woła z progu. – Machniesz nam jakieś fajitas, co?”. „Jasne, że machnę – mówię. – Ale chwilkę mi to zajmie. Zdążycie mi samochód umyć i nawoskować”. Nawet Guts, ten ich jefe, nie protestował. I odtąd tak już było. Wpadali często, ale zawsze pomagali w robocie. Buenos chicos. Myślałam z początku, że to narkotraficantes… Jak to będzie po angielsku? – Dilerzy. – Si, si. Dilerzy. No, myślałam, że to dilerzy, ale chyba nie. Z paroma hombres mieli na pieńku, to pewne i policja też ich miała na oku, ale ja jakoś nie narzekałam. Aż znikli, a wraz z nimi reszta świata. Mercedes wskazała na telewizor stojący w rogu pokoju, zapomniany, nakryty kapą. – Potem przyjechał tylko Inglés – dokończyła cichszym głosem. – Niewiele mówił. Ponoć Benito odłączył się od gangu. Obiecał, że będzie go szukał. „Benito Valdez – Heather przypomniała sobie przystojnego Latynosa z nieprzyjemnym uśmiechem. – Rany boskie, ona ma na myśli tego sukinsyna z gangu Gutsa…”. Wbiła wzrok w płomienie i pokiwała głową, udając zadumę.

– Porąbane czasy – szepnęła. – Si, si – dodała Meksykanka równie cicho, ale natychmiast się rozpromieniła. – Posłuchaj, chica, wytrzyj stół i odstaw wszystko na miejsce, a ja zaparzę nam porządnej herbaty, bien? Na miękkiej kanapie, z filiżanką mocnej herbaty w dłoni Koniec Świata znów wydał się Heather odleglejszy i łatwiej jej było mówić. Opowiedziała Mercedes o wydarzeniach w Cracktown i walce o Dom, ale na wszelki wypadek nie wspomniała nic o gangu. W jej historii postać Flame’a pojawiła się dopiero w Dogsville, skąd ten pomógł jej uciec. – Wydaje się przyzwoitym gościem – szepnęła, patrząc przez zalane deszczem okna na motocyklistę, uginającego się pod ciężarem cieniutkich szczap. – I pewnie nim jest. – Meksykanka upiła łyk herbaty i odstawiła filiżankę na talerzyk. – O ile w tych czasach ktokolwiek jeszcze zasługuje na to miano. – Wiesz o tym, co się dzieje na świecie? – Zbyt mało i jednocześnie zbyt wiele – odparła zadumana Mercedes. – Wiem, że ludzie się zmienili w potwory, a ci nieliczni, którym udało się tego uniknąć, rozwinęli w sobie niewytłumaczalne moce. Mam też wrażenie, że owe talenty się rozwijają. Wiesz, jak u małych dzieci. Z początku gaworzą, potem zaczynają mówić pierwsze słowa, potem zdania… – Aż w końcu uczą się rzucać wyzwiskami. – Heather przymknęła oczy. – Masz jakiś talent, Mercedes? – Jasne! – Mamita wybuchła szczerym śmiechem, pokazując bielutkie zęby. – Nie jadłaś moich mufinek? Heather również się roześmiała. – To da się, przynajmniej częściowo, wyjaśnić logicznie – powiedziała, wciąż rozbawiona, i na dowód swych słów polizała palce. – Miałam jednakże na myśli coś bardziej niewytłumaczalnego. Meksykanka zapatrzyła się w deszcz za oknem. – Mówiłam ci już, że mój małżonek Eusebio był nieco loco? Nawet jego własna matka miała go za czubka. Może i dobrze, bo to w sumie przez nią dał dyla przez zieloną granicę i zawrócił mi w głowie na prawie czterdzieści lat. Eusebio wierzył w wiele wariactw, ale jego największą obsesją było wyczerpywanie się zapasów wody na Ziemi. Naczytał się kiedyś jakichś ekologicznych ulotek na ten temat i kompletnie ześwirował. Nie przepuścił ani jednej prognozy pogody w telewizji, pisał listy do wszystkich możliwych instytucji rządowych, wygłaszał pogadanki w szkołach o konieczności oszczędzania, a gdy Nevadę nawiedzała susza, całymi dniami leżał w kościele i modlił się o deszcz. Padre miał z nim niezłe utrapienie, bo przeszkadzał w odprawianiu mszy. Ba, Eusebio raz miał nawet sprawę w sądzie, bo rozwalił gębę jakiemuś cwaniakowi, który podczas suszy mył samochód na podjeździe. A ja… – westchnęła i naraz spojrzała bacznie na dziewczynę. – Palisz? – Nie. – I bardzo dobrze. – Meksykanka rozsypała tytoń i zaczęła skręcać papierosa. – Będzie więcej dla mnie. Zaraz, o czym to ja? Aha. Zgadnij, czym się skończyło

małżeństwo z takim wariatem? – Tysiącami kłótni? – Gdzieżby tam! – Mercedes zapaliła skręta. – Tego człowieka sam diabeł by do niczego nie przekonał, a co dopiero ja. Przejęłam więc jego poglądy i zaczęłam walczyć w tej samej sprawie co on. A wiesz, do czego to doprowadziło, chica? – Nie. Mercedes wskazała okno. – Przywołuję deszcz.

Flame wszedł do domu dopiero pod wieczór, gdy zaczęło się ściemniać i w pokoju paliło się kilka świec. W kominku dogasał już ogień, Mercedes myła się w misce w sąsiednim pokoju, podśpiewując pod nosem, a Heather drzemała na wielkiej kanapie z pamiętnikiem w ręku. Słysząc kroki Anglika, otworzyła szeroko oczy i zerwała się. – O wiele bardziej wolałem czasy, gdy przyjeżdżaliśmy tu w pięciu – mruknął Flame, odwieszając płaszcz na kołku. – Nawet Toad się do czegoś przydawał. O Boże, jak dobrze, że zostawiłyście choć kilka ciastek. – W pięciu? – ziewnęła Heather, ale naraz spojrzała na drzwi, za którymi myła się Mercedes. – Naliczyłam was czterech – powiedziała cicho. – Różnie to bywało – burknął Flame i spojrzał na dziewczynę przymrużonymi oczyma. – Rozmawiałyście o Riders? Nie powiedziałaś jej chyba o… – O Valdezie? Nie, choć następnym razem dobrze by było, gdybyś mnie ostrzegł. Mogłabym chlapnąć coś bez sensu. – Racja – stwierdził Anglik. Usiadł na kanapie i nałożył sobie kilka babeczek na talerz, a potem zaczął je zajadać. – Nie przyszło mi to do głowy – wybełkotał z pełnymi ustami. – I tak oto upadł mit, jakoby Anglicy zawsze pamiętali o kulturze osobistej – westchnęła Heather, a potem spontanicznie wstała i usiadła obok niego. Nachyliła się i pocałowała go w policzek. Flame spojrzał na nią z bezgranicznym zdumieniem. – A to za co? – spytał, przełknąwszy. – Bynajmniej nie za to, że uratowałeś mi życie – stwierdziła nonszalancko dziewczyna. – Przecież to normalne wśród ludzi, którzy muszą na sobie polegać. I nie za to, że mnie tu przywiozłeś. Wiem, że sam chciałeś się najeść. – A więc za co? – spytał Anglik. Uśmiechał się lekko, a w jego niebieskich oczach odbijały się promyki świec. – Za to, że pojechałeś szukać Mufki. – Aha. – Flame pokiwał głową. – Czy jeśli jutro rano również pojadę jej szukać, to…

– Nie – westchnęła dziewczyna. – Obawiam się, że nie będzie żadnego „jutro rano”. Wiesz, że przyciągam kłopoty, prawda? Szukają mnie Odmienieni na rozkaz cholera-wie-kogo. Musimy stąd spływać, a przynajmniej ja muszę. Nie mogę narazić Mercedes na niebezpieczeństwo! – Sądzę, że przesadzasz. – Flame przyjrzał się ostatniej babeczce z apetytem. – Nawet Odmienieni nie są w stanie wyrwać cię stąd. Mercedes dałaby im miotły i kazała zamieść najbliższy rezerwat przyrody. A gdyby któremuś odbiło aż tak bardzo – Flame wyciągnął pistolet i ułożył go na ławie przed sobą – będę gotów. Czy mogłabyś się przesunąć? – Co? – Heather zdębiała. – Chciałem się wyciągnąć na kanapie. Przyszło mi do głowy, że nie będziesz mieć ochoty spać obok człowieka, którego dopiero co poznałaś, jest od ciebie starszy i mówi szlachetniejszą odmianą angielskiego, ale jeśli się pomyliłem… – Spadaj, draniu! – parsknęła Heather i jak oparzona przeskoczyła na kanapę, na której siedziała przed momentem. Miała wielką nadzieję, że motocyklista nie widzi jej rumieńców.

Obudził ją osobliwy dźwięk, ni to zgrzyt, ni to szmer. Usiadła bezszelestnie i sięgnęła po broń, leżącą na ławie, a potem wsłuchała się w noc. Szum potoku. Kapanie wody do stojącej na zewnątrz beczki. Ciche pochrapywanie Flame’a. Syk dopalającej się kłody w kominku. Nie, to nie to. Coś innego. Heather ostrożnie wstała, a wtedy dźwięk zaczął się zmieniać i falować. Momentami cichł, a potem znów przybierał na sile. Z jakiegoś powodu przypomniały jej się filmy o drugiej wojnie światowej, które tak bardzo lubił jej ojciec. Westchnęła, rozejrzała się i naraz ujrzała światło, wypełzające spod drzwi w korytarzu. Ktoś tam siedział. Stamtąd też dochodziły owe odgłosy. Heather podkradła się najciszej, jak umiała. Drzwi były niedomknięte i przez wąziutką szparę dziewczyna ujrzała Mercedes nachyloną nad starą radiostacją polową. Meksykanka ostrożnie dotykała pokręteł i co chwila nakładała słuchawki, by wsłuchać się w szumy. Potem kręciła głową, odkładała słuchawki, zapisywała coś ołówkiem i znów zaczynała zmieniać częstotliwość. – Może zniknąć telewizja, może zginąć internet – powiedziała do Heather, choć nie dała po sobie poznać, że zarejestrowała jej obecność. – Ale w radiu nigdy nie panuje cisza. Od dnia Końca Świata sprawdzam wszystkie częstotliwości, łącznie z policyjnymi i wojskowymi. Niewiele udaje się wychwycić. Czasem bywają to pojedyncze słowa, czasem niewyraźne rozmowy, ale zdarza się usłyszeć coś więcej. Zafascynowana Heather podeszła bliżej, a wtedy Meksykanka zwiększyła głośność. Z głośnika dobiegł jakiś dialog, który pochłonęły trzaski.

– Najczęściej dochodzi coś z Marington – ciągnęła Mercedes. – Powstała tam chyba jakaś społeczność. I to chyba dość dobrze zorganizowana. Sama zresztą posłuchaj. Heather nachyliła się nad odbiornikiem. – …ciała trzech istot – mówił jeden głos. – Porusza się na motocyklu, przypuszczalnie w towarzystwie jakiegoś mężczyzny – dodał inny. – O świcie ustalimy nowy rejon poszukiwań – oznajmił trzeci. – Jesteśmy bliżej, niż sądziliśmy. Rozmowa ucichła. Heather wyprostowała się, westchnęła i spojrzała w mrok za oknem. Poczuła się bardzo, bardzo zmęczona. Bezwiednie położyła dłoń na ramieniu Mercedes. – Muszę wstać przed świtem – szepnęła. – Obudzę cię, chica. – Mercedes uśmiechnęła się ze smutkiem, a potem wstała i przygarnęła ją do obfitej piersi. – Obudzę cię.

Heather zacisnęła powieki i zadała sobie w myślach pytanie, czy wszystko rozważyła. – Tak – szepnęła bezgłośnie. – Tego właśnie chcę. Sterowani czyjąś wolą Odmienieni ścigali ją niemalże co noc, przez co każdy człowiek w jej towarzystwie stawał się zagrożony. Nie mogła więc wrócić do Domu ani pozostać w którymkolwiek z poznanych dotąd miejsc. Nie była też w stanie dalej uciekać, ani sama, ani w towarzystwie Flame’a. Może sensownym więc było oddać się w ręce tych, którzy ją ścigają? Choćby po to, by się dowiedzieć, czego tak naprawdę chcą?

Przecież na pewno nie zamierzali jej zabić. To mogli zrobić już dawno. Tak należało postąpić. Była to jedyna opcja. A więc dlaczego tak bardzo się bała? Ostrożnie wyjrzała zza krzaków. Na szczęście przestało padać w chwili, gdy opuściła chatę Mercedes, ale poranek był zimny i wilgotny. Obłok mgły powoli przesuwał się, odsłaniając szarego vana zaparkowanego na brzegu jeziora i podróżujących nim ludzi. Jeden z nich stał kilkanaście kroków od reszty, uzbrojony w AK-47, i uważnie lustrował las. Pozostali najwyraźniej całkowicie mu ufali, bo w ich zachowaniu nie było ani śladu jakiegokolwiek napięcia. Jeden siedział przy kierownicy i siorbał gorącą kawę, drugi pastował ciemne, wysokie buty, a trzeci uważnie oglądał lunetę, odkręconą właśnie od sztucera. W szoferce szumiało cicho radio. Heather odetchnęła głęboko. Bez wątpienia miała przed sobą ludzi, którzy jej szukali. Czyżby wysłał ich Pratt? Chciała wstać i zamachać rękami, przyciągnąć ich uwagę tak, by nie zaczęli do niej strzelać, ale wciąż nie mogła się przemóc. Jej strach przybierał na sile z każdą chwilą. „A jeśli chcą mnie zamknąć? – pomyślała nagle. – Dość mam jednej nocy w celi w Dogsville…”. Przyjrzała się czwórce nieznajomych raz jeszcze. Czterej mężczyźni w średnim wieku, jeden z lekką nadwagą, inny z gęstą czarną brodą, jeszcze inny o żółtej karnacji, wszyscy w myśliwskich strojach maskujących i ciężkich butach. Sprawiali niepokojące, złowrogie wrażenie, ale Heather niespodziewanie zauważyła w ich zachowaniu coś nowego. Coś tak zaskakującego, że na moment odsunęła myśl o wyjściu zza krzaków i poddaniu się. Skupiła uwagę na człowieku z kawą. Podnosił kubek do ust w identycznych odstępach czasu, a gdy go opróżnił, zakręcił nim termos i oparł obie dłonie na kierownicy. Siedział nieruchomo. Nie rozglądał się, nie wiercił, nawet nie bębnił palcami. Pastujący buty mężczyzna schował szmatkę do plecaka, złapał karabin i stanął kilkanaście kroków przed maską vana. Zarówno on, jak i jego kolega stali wyprostowani niczym posągi. Nie gawędzili, nie pogwizdywali, nie żuli gumy, nawet nie drapali się po tyłkach. „Jak manekiny – pomyślała zaskoczona Heather. – Kim są ci ludzie? Przypominają wręcz Miejskich Drapieżców!”. Pochłonięta obserwacją, nawet nie usłyszała cichutkiego trzasku pękającej gałązki. Na jej ustach zacisnęła się mocna, brudna dłoń, pachnąca mchem i wilgotną korą. Heather szarpnęła się w tył i odruchowo uderzyła łokciem za siebie, ale druga dłoń obezwładniła jej ramię. – Nie szalej, bo nas usłyszą! – szepnął jakiś głos przy jej uchu. – Oni są niebezpieczni! Bardzo niebezpieczni! – Puść mnie! – wykrztusiła stłumionym głosem dziewczyna,

a nieznajomy w odpowiedzi pochwycił ją jeszcze mocniej. – Nic ci nie zrobię! – szepnął raz jeszcze, choć w jego głosie pojawiła się już nerwowość. – Nic a nic! Tylko się uspokój i posłuchaj, co ci chcę powiedzieć. Zachowasz spokój czy będziesz się jeszcze miotać? Na tak sformułowane pytanie nie dało się odpowiedzieć gestem, ale Heather skwapliwie pokiwała głową. Nieznajomy najwyraźniej takiej odpowiedzi się spodziewał, gdyż powoli cofnął dłoń. – Tylko ostrożnie… – szeptał. – Żadnych gwałtownych ruchów. Heather zaczerpnęła powietrza, a potem odwróciła głowę, odruchowo łapiąc za pistolet. Za sobą miała klęczącego na mchu włóczęgę z długimi, siwymi włosami. Miał na sobie przybrudzone, czarne spodnie i wojskową kurtkę z dziesiątkami najrozmaitszych naszywek i wypchanymi kieszeniami. Jego ogorzała twarz była sympatyczna, choć w błyszczących oczach widać było niepokój. Patrzył to na nią, to na ludzi wokół vana. – Nie zobaczyli nas! – westchnął. – Uff, nie zobaczyli! Dobrze, pora stąd uciekać! Chodź, znam dobrą kry… – Dlaczego? – syknęła ostro dziewczyna. – A skąd ty wiesz, co ja tu robię? Włóczęga usłyszał tylko pierwsze pytanie. – Bo to źli ludzie! – bełkotał, nie odrywając wzroku od vana. – A właściwie to w sumie nie ludzie! To androidy wyprodukowane przez rząd! Szukają takich jak my i poddają ich eksperymentom! – A niby dlaczego mieliby to robić? – zacietrzewiła się Heather. – A niby po co mieliby się tu zapuszczać? – Włóczęga wybałuszył oczy. – Grzyby zbierać? Ich rozmowa, choć odbywała się niemal bezgłośnym szeptem, stawała się coraz bardziej zaciekła, gdy Heather nagle usłyszała trzask włączanej krótkofalówki. Kierowca vana bez pośpiechu przystawił czarne pudełko do ucha i słuchał. Potem również bez emocji zawołał resztę i zapalił silnik. Mężczyźni wsiedli, zgrzytnęły zasuwane drzwi boczne i samochód odjechał. – No, było blisko! – oznajmił włóczęga, odczekał jeszcze chwilę, a potem oparł się o drzewo i zaczął klepać się po kieszeniach. – Niezłe jaja, nie? – Niezłe jaja z czym? – Heather była poirytowana. – Posłuchaj… Eee… Ja ty w ogóle masz na imię? – Frank – oznajmił beztrosko nieznajomy i znalazł pomiętą paczkę papierosów. – A ty? – Heather – odparła odruchowo dziewczyna. – A zresztą co tobie do tego? Kto cię upoważnił, byś mnie łapał, przytrzymywał i w ogóle? – Co? – Frank uniósł wysoko brwi. – Uratowałem ci życie, a ty jeszcze pretensje do mnie masz? – Ci ludzie nie mieli zamiaru mnie zabić. – Co ty za głupoty wygadujesz! – Frank aż zapiszczał z oburzenia. – Jacy ludzie? To androidy! Zaprogramowane, by wytropić, dopaść i zabić! Czy ty rozumu nie masz? – Mam. – Heather wstała i narzuciła sobie torbę na ramię. –

I podpowiada mi, że chyba się nie dogadamy. Trzymaj się ode mnie z daleka. – Może i się nie dogadamy. – Frank podnosił się pospiesznie, pakując papierosy z powrotem do kieszeni. – Co nie oznacza, że nie możemy pogadać. Skąd wiesz, że oni nie chcieli cię zabić? – Bo już dawno by to zrobili. Jestem ścigana, Frank. Od dłuższego czasu. Właśnie uznałam, że na dalszą ucieczkę nie mam sił. – Oddanie się w ręce tych bydlaków to kiepski sposób na rozwiązanie jakiegokolwiek problemu, Heather – zaprotestował włóczęga. – Wybacz mi, ale nie mam innej opcji – parsknęła dziewczyna. – Do Meksyku nie ucieknę, bo pewnie nie ma Meksyku, tak jak nie ma już Stanów Zjednoczonych. Poza tym… Przy tych słowach przygryzła wargę. „Co mi odbiło? – szepnęła w myślach. – Obcej osobie chcę się z własnych planów tłumaczyć?”. – Nie ma Stanów, ale rząd pozostał! – jęknął Frank. – Banda bezlitosnych, wyrachowanych sukinsynów! Na litość boską, dziewczyno, nie oddawaj im się! Czy ty wiesz, co oni wyprawiają z ludźmi? – Nie, nie wiem. – Heather zmarszczyła brwi. – Ale wygląda na to, że ty masz sporą wiedzę na ten temat? Czyżby i ciebie capnęli? – I tak, i nie. – Włóczęga uśmiechnął się krzywo, a jego bystre oczy na moment zaszły mgłą. – To nie jest chyba dobry moment, by mówić akurat o mnie, Heather. Lepiej skupmy się na tobie. W jaki sposób mam cię przekonać, byś trzymała się z dala od tych rządowych najemników? – Zawrzyjmy umowę – rzekła Heather, przechylając przekornie głowę. – Uzasadnij mi, że ci ludzie mają związek z rządem, a zostanę.

Matka Natura musiała mieć szczególne upodobanie do wyznawców spiskowych teorii dziejów, bo Frank Macharsky jest już drugim, którego napotykam. W przeciwieństwie do McTodda, który o wszystko obwiniał reptilian, ten wierzy w niemal każdą teorię, którą poznałam i do tego jeszcze w parę innych. Przez jakieś trzydzieści minut gadał o katastrofie w Roswell, eksperymencie filadelfijskim, czarnych helikopterach i bodajże rzekomo sfingowanej śmierci Paula McCartneya, ale nie powiedział nic, co mogłoby wytłumaczyć pojawienie się lub zachowanie owych dziwnych ludzi. Widząc moje niedowierzanie, wyciągnął skręta z paczki po papierosach, zaciągnął się, aż mu łzy w oczach stanęły, i zaczął mówić jeszcze szybciej. Sens uleciał już po trzecim zdaniu, po szóstym skończył się skręt, przy dziesiątym Frank zaczął ziewać, a przy piętnastym zwalił się na ziemię. I tym oto sposobem siedzę sobie w środku lasu z pamiętnikiem na kolanach i

pilnuję leżącego na mchu, pochrapującego trampa, który dawno temu wylądował na marginesie społecznym i od tej pory toczy walkę z rządem, popadając w coraz to większe wariactwo. Powinnam była już dawno odejść, ale jakoś nie mogę się do tego zmusić. Może przez to, że Frank w sumie jest miłym gościem i w innych okolicznościach pewnie byśmy się zaprzyjaźnili. Może przez to, że choć nie ma racji – bo nie ma racji na pewno – nie chcę poddawać się tym dziwnym ludziom. Chyba się boję. – Bigfooty. Pogrążona we własnych myślach, pochylona nad pamiętnikiem Heather aż podskoczyła. Frank siedział i mrugał szybko oczami, potrząsając przy tym głową, jakby chciał oprzytomnieć. – Niezły jest ten twój towar – stwierdziła dziewczyna. – Wiesz, mam znajomego o imieniu Joy, który… – Bigfooty! – Frank zerwał się i potoczył dookoła oszalałym spojrzeniem. – Och, nie, na śmierć zapomniałem! – O czym? – Heather wsunęła pamiętnik do torby i podniosła się, nieco zaalarmowana. – O czym zapomniałeś? Co się dzieje? – W tym lesie mieszkają Bigfooty! – sapnął Frank. – Cała rodzinka! Tam, za tym wzgórzem! Brudny, drżący palec wskazywał północ. – Obiecałem, że się nimi zajmę! – jęknął. – Słuchaj, myślę, że powinieneś… – zaczęła Heather, ale tramp odwrócił się i rzucił do biegu. Jego ciężkie buciory rozrzucały żółte, mokre liście. – Nie zostawiaj mnie tu! – zawołała Heather i popędziła w ślad za nim. Nie miała pojęcia, jak długo biegli. Włóczęga gnał jak oszalały, a dziewczyna miała wielkie trudności, żeby za nim nadążyć. Przewracała się o gałęzie, ślizgała na mokrych liściach, włosy przyklejały jej się do spoconego czoła, a torba stawała się coraz cięższa i bardziej niewygodna. Każdy łyk powietrza ranił jej płuca. Minęła wieczność, zanim Frank wreszcie się zatrzymał. Heather sapnęła z ulgą, oparła się o najbliższe drzewo i oddychała miarowo, próbując uspokoić bijące szybko serce. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła, że Frank klęczy na mchu i szlocha. – Niech to cholera weźmie – powtarzał. – Niech to cholera! Heather odkaszlnęła i powoli podeszła do rozpaczającego włóczęgi. Uklęknęła i położyła mu dłoń na ramieniu. – Frank? – spytała cicho. – O co chodzi? – O Bigfooty. – Tramp spojrzał na nią z udręką. – Kilka takich wy… wysokich stworów z płaskimi nosami, porośniętych sierścią na… na całym ciele. Nie umiały mówić, ale były łagodne i bardzo, bardzo przestraszone. Kazałem im zaczekać na siebie. Chciałem je zaprowadzić dalej w las, do innych… – Zdajesz sobie sprawę, że to nie były prawdziwe Bigfooty? – Oczywiście, że nie były prawdziwe! – parsknął ze złością Frank. – Wielka stopa nie ma ogona, ma krótsze futro i spotyka się go w północnej Kalifornii, do

cholery. Nazwałem je Bigfootami, bo nic ładniejszego nie przyszło mi do głowy! Masz z tym jakiś problem czy co? – Nie, ale… – To dobrze, bo i tak ich już nie ma! Zabrali je, zabrali! Heather, która powoli dochodziła do siebie po biegu, dostrzegała już ślady walki. W kilku miejscach liście były skopane i rozrzucone, a młody jałowiec leżał złamany, jakby przygniotło go coś ciężkiego. Dziewczyna podeszła bliżej i zauważyła, że z igiełek ścieka krew. – Kto ich zabrał? – spytała cicho i rozejrzała się po milczącym, wrogim nagle lesie. – Jak to kto? – Włóczęga uniósł głowę i spojrzał na nią z pogardą. – Ty naprawdę wierzysz w to, że ci ludzie szukają ciebie? Pora się przebudzić, panno Przemądrzała! Gdyby chcieli cię dorwać, już by cię mieli! Ich UAV są wszędzie! – UAV? – spytała zdumiona dziewczyna i odruchowo zrobiła krok w tył. – Ich drony! Bezzałogowe samoloty, którymi mordowali ludzi w Iraku, Afganistanie i Bóg jeden wie gdzie jeszcze, a teraz wyłapują tych, którzy przeżyli Koniec Świata! A niby jak dorwali moich przyjaciół, co? Skradali się za nimi? Widziałaś te androidy, prawda? Przecież jeden z drugim sznurowadeł nie umiałby sobie zawiązać! Na pewno nakierował ich jakiś mądrala w koszuli z krawatem, który popija kawkę w klimatyzowanym pomieszczeniu i myśli, że rząd mu płaci za granie w gry! – Poczekaj! – Heather uniosła dłoń. – Chcesz mi powiedzieć, że ci ludzie ścigają Odmienionych? – Kogo? – Frank zmarszczył brwi. Powoli dochodził już do siebie. Usiadł na ziemi i bezwiednie strzepnął liście, które przykleiły mu się do kolan. – Powiedziałaś Odmienionych? No, ładna nazwa. Lepsza niż mutki. Bliżej im do normalnych ludzi niż tym cholernym burakom. A odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak. Przyjechali tu jakieś dwa dni temu, rozłożyli obozowisko w Lunesport i od tej pory polują. Jak dotąd wywieźli stąd jakieś trzy ciężarówki. – Kto? – pytała zdezorientowana Heather. – Kto to robi? – Czy ty mnie w ogóle słuchałaś? To ten przeklęty rząd federalny! Łapią ofiary swoich eksperymentów, by dalej prowadzić na nich badania! Heather zacisnęła mocno zęby. Teorie Franka traktowała z tym samym sceptycyzmem co przekonania McTodda, ale nie ulegało wątpliwości, że miała do czynienia z jakąś sporą organizacją, która najwyraźniej realizowała jakiś obszerny plan. Musiała się jakoś z nimi skontaktować. Nie miała przecież nic do stracenia. Nagle pożałowała, że nie ma przy niej Flame’a. Znali się krótko, ale polubiła jego zdecydowanie, beztroskę i poczucie humoru. Wizyta w chacie Mercedes, która jak dotąd była najprzyjemniejszym wydarzeniem od chwili wyruszenia z Golden Leaves, była przecież jego pomysłem. „Ciekawe, co ty byś wykombinował – pomyślała ze znużeniem. – Bo mnie stać tylko na dość przewidywalne decyzje”. – Zaprowadź mnie do tego Lunesport – powiedziała, nie patrząc na Franka.

– Odbiło ci – westchnął tramp. – Wręcz przeciwnie. W mojej sytuacji to jedyny logiczny pomysł. Nie musisz tam iść ze mną, po prostu zaprowadź mnie jak najbliżej, a ja… – Heather przełknęła ślinę. – A ja postaram się uwolnić twoje Bigfooty. – A jak masz zamiar tego dokonać? – Nie wiem. – Dziewczyna uśmiechnęła się paskudnie. – Coś wymyślę. – Dlaczego jedyna ładna laska, która przetrwała Koniec Świata, musi okazać się świrem większym ode mnie? – westchnął Frank, ale ku zaskoczeniu Heather rozpromienił się, odsłaniając mocne, białe zęby. – Będziesz potrzebować człowieka, który z wyślizgiwania się wszelakim instytucjom rządowym uczynił treść swego życia. Idziemy. – Wolnego. – Głos Heather ciął jak bicz. Nie wiedziała, że potrafi mówić w ten sposób. – Zależy mi tylko na tym, byś pokazał mi drogę do tej miejscowości. Nie chcę, byś za mną szedł. Mam zamiar zrobić coś, co ci się w głowie nie mieści, Frank. Nie przeżyjesz tego. – Chcesz się założyć? – Włóczęga skrzywił się, równie nieprzyjemnie jak dziewczyna przed momentem. – Za mną. Do Lunesport mamy jakąś godzinę marszu. Heather wzruszyła ramionami z obojętnością. Ruszyli, a nad nimi kołysały się gałęzie, ciężkie od mokrych liści. Niebo ciemniało.

Lunesport było nie tyle miasteczkiem co właściwie farmą i leżąca na szczycie niewielkiego wzgórka Heather nie potrzebowała lornetki, by wiedzieć, że przed Końcem Świata mieszkała tu bardzo zamożna rodzina. Gruntowa droga, wijąca się wzdłuż złocącego się, jesiennego lasu, mijała serię zagród, potem nikła za szuwarami porastającymi brzeg niewielkiego, malowniczego jeziora i docierała do majestatycznego dworku z czerwonymi dachami i wysoką wieżyczką. Uwagę dziewczyny przyciągnęły jednakże przede wszystkim zagrody, w których stłoczono wiele dziesiątków, jeśli nie setek Odmienionych. Przerażeni, zdezorientowani więźniowie kulili się na ziemi bądź miotali wzdłuż ogrodzenia, spoglądając na strażników w myśliwskich strojach. Teren patrolowało kilkunastu ludzi i otaczały go podwójne wojskowe zasieki. – No, przyjrzyj się – burknął włóczęga. Jego oddech świszczał. – W ten oto sposób rząd traktuje Odmienionych. Podoba ci się? – Nie – szepnęła dziewczyna i wytężyła wzrok. Wydawało jej się, że jedna z ciężarówek parkujących przy jeziorze drgnęła i zaczęła wolno toczyć się ku zagrodom. Żałowała, że nie może się podnieść, by lepiej widzieć. – Posłuchaj, Frank, ja naprawdę nie żartowałam. Jestem osobą ściganą, a po tym, co mam zamiar zrobić, mogę stać się po prostu celem. Moje towarzystwo… – Dość tego gadania – przerwał jej tramp. – Obiecałaś, że uwolnisz Bigfooty, a przy tym zrobisz coś odjazdowego, no to czekam. Gdyby popcorn przetrwał

Koniec Świata, chętnie bym sobie kubełek zamówił. Masz jakiś dar, mądralo, co nie? – Wiesz o darach? – Heather spojrzała na niego pytająco. – Spoko. – Tamten uśmiechnął się szelmowsko i założył kosmyk siwych włosów za ucho. – Miałem nawet kumpla, którego talent polegał na odkrywaniu talentów innych. – Zabawne. – Dziewczyna się uśmiechnęła. – A ja miałam taką kumpelę. I co odkrył u ciebie? – Nic, co by mogło mi się przydać w życiu. – Frank nagle spochmurniał. – No, dawaj czadu. Po niebie toczyły się ciemne, rozmazane chmury. Gwałtowne podmuchy wiatru marszczyły powierzchnię jeziora, a ciężarówka, już z włączonymi światłami, jechała wolno w stronę zagród. Ludzie z bronią podchodzili bliżej, gdzieś pojawił się jakiś dżip z reflektorem. – O, zupełnie jak u tych buraków – burknął Frank. – Słuchaj, chyba coś się dzieje. W jego głosie pojawiło się napięcie. „Chyba tak – pomyślała Heather. – Nie ma na co czekać”. Nagle zrozumiała, że już nie ma odwrotu. Jej plan mógł się zakończyć śmiercią wielu ludzi oraz Odmienionych, ale nie mogła się już wycofać. – Jesteś szajbusem jakich mało, Frank – wycedziła przez zęby. – I dziwnie to zabrzmi, ale w tej właśnie chwili mam nadzieję, że się nie mylisz i tym Odmienionym w istocie grozi straszliwy los. Z tymi słowami uklęknęła, zamknęła oczy i zacisnęła dłonie z taką siłą, że brudne, spękane paznokcie wbiły się w skórę dłoni. „Uciekajcie! Uciekajcie! – pchnęła potężny komunikat myślowy ku zagrodom. – Ci ludzie was pozabijają! Mają złe zamiary! Nie bójcie się, uciekajcie do lasu! Tam będziecie bezpieczni!”. Przekaz był tak silny, iż dziewczyna miała wrażenie, że cały świat zaczął wibrować. Nie słyszała niczego, wpatrywała się jak urzeczona w zagrody, w których niespodziewanie zaczął się jakiś zamęt. Nie widziała szczegółów, łzy zaćmiły jej widok. „Uciekajcie! Uciekajcie!” – powtarzała w myślach jak zaklęta. Poczuła wilgoć na twarzy. Bezwiednie dotknęła ust i z niedowierzaniem spojrzała na czerwone koniuszki palców. Zamrugała kilkakrotnie, pragnąć odzyskać ostrość widzenia, i nagle dotarły do niej pierwsze bodźce z zewnątrz. Huki wystrzałów. Oślepiające błyski reflektorów. Czyjeś słowa wywrzeszczane przez megafon. Ryk silników. A potem czas na moment zwolnił, chyba tylko po to, by pokazać jej przewracające się, rozrywane ogrodzenie. „Rozpętałam rebelię” – pomyślała Heather.

Najgorsze było to, że zbuntowanie uwięzionych Odmienionych, choć wydawało się najbardziej nieprawdopodobną częścią planu Heather, było też jedyną przemyślaną. Dziewczyna wpatrywała się w szaleństwo, które rozpętało się na jej oczach, i naraz uświadomiła sobie, że nie wie, co począć dalej. – O Boże… – szeptała raz za razem. – O Boże… Powietrze przecięła seria z broni maszynowej i tłum rozpędzonych Odmienionych na moment rozstąpił się niczym woda smagnięta biczem. Kilku wskoczyło na szoferkę ciężarówki, dwóch zawisło na drzwiach otwartych przez uciekającego kierowcę, a kolejni oblepili go szczelnie niczym mrówki. Heather

nie miała pojęcia, czy wiodła ich bezrozumna, stadna panika czy też może strach przed wspólnym zagrożeniem, ale wystarczyło im kilka sekund, by przewrócić pojazd i pomknąć w stronę lasu. Inni obskoczyli i roztrzaskali reflektor, jeszcze inni zrywali ogrodzenia i gnali co sił w nogach ku zbawczym drzewom. Umilkł megafon, przycichły strzały, a powietrze wypełnił gwar niepojętych wrzasków, pisków i skrzeków. Oszołomieni strażnicy stali nieruchomi niczym kamienie omywane przez rozpędzony, niepowstrzymany strumień. Żaden z nich nie próbował już strzelać – stali i patrzyli, a Odmienieni przesadzali zasieki i nikli wśród drzew. Wkrótce rozpłynął się ostatni z nich, utykający olbrzym, broczący krwią z rany postrzałowej na udzie. I to był koniec. Kilka setek – a może nawet tysięcy Odmienionych – w ciągu niespełna minuty znikło w jesiennym borze, pozostawiając za sobą przewróconą ciężarówkę, pozrywane ogrodzenie, kilka nieruchomych ciał w błocie i kompletnie wstrząśniętą ochronę. – O rany – wychrypiał Frank. – O rany… – Twoje Bigfooty są wolne – powiedziała z trudem Heather. Miała wrażenie, że obudziła się z długiego, nieprzyjemnego snu i zdała sobie sprawę z tego, że to wcale nie sen. – A teraz zwiewaj stąd, póki jeszcze możesz. – To rzeczywiście nie mieści się we łbie. – Wierz mi, że druga część mojego planu jest o wiele bardziej rąbnięta od pierwszej. Bierz nogi za pas, Frank. Nie wezmę za ciebie odpowiedzialności! – Dobre sobie! – prychnął włóczęga. – Od kiedy to siedemnastoletnia siksa bierze odpowiedzialność za dorosłego… – Uciekaj! Niespodziewanie ciszę, zakłócaną do tej pory jedynie świstem zimnego wiatru, przerwało skrzypnięcie krótkofalówki jednego ze strażników. Ten rozejrzał się i powiedział coś do mikrofonu. Pozostali natychmiast rozstawili się w rozrzucony szereg. Zza odległych zabudowań wyjechał wojskowy hummer, poprzedzony przez motocykl z przyczepką. – Za minutę wstaję z uniesionymi rękami, Frank – powiedziała lodowatym głosem. Heather. – Masz przed sobą rząd. Tych gości, którzy chcą ci przykleić kabelki i… Wizja konfrontacji z największym wrogiem była ponad siły włóczęgi, który poderwał się, obrzucił dziewczynę przestraszonym spojrzeniem i chyłkiem pomknął w stronę lasu, oglądając się co chwila za siebie. Płaszcz łopotał mu wokół łydek. Heather odliczyła w myślach minutę, a potem jeszcze jedną i wstała, unosząc spokojnie ręce. Nadchodzący ostrożnie strażnicy znajdowali się w odległości kilkudziesięciu kroków. Na jej widok zamarli i unieśli broń. Na ich twarzach nie było widać żadnych emocji. – Cześć, chłopaki – powiedziała dziewczyna. Spodziewała się, że w takiej chwili jej serce będzie bić jak szalone, a ściśnięte gardło nie przepuści ani jednego dźwięku, ale była zadziwiająco opanowana. Powoli zdjęła z ramienia

wełnianą torbę i upuściła ją na trawę. – Spokojnie, nie pozabijam was. Motocykl, który jechał przed hummerem, niespodziewanie dodał gazu i objechał wzgórze, kierując się w stronę ściany lasu. Heather spojrzała w ślad za nim i niespodziewanie dostrzegła czarny punkcik, wiszący na zachmurzonym niebie wysoko nad koronami drzew. Był absolutnie nieruchomy w przeciwieństwie do ptaków, których stada wzbijały się do lotu, najwidoczniej przestraszone przez Odmienionych. „Dron – zrozumiała. – Przynajmniej ta część opowieści Franka była prawdziwa”. Spojrzała dalej, szukając włóczęgi wzrokiem, i nagle zauważyła, że siedzi i ściska kostkę, kołysząc się to w przód, to w tył. Motocykl z przyczepką był coraz bliżej. Sercem dziewczyny targnął niepokój. – Hej, wy chyba nie zamierzacie… – odezwała się niepewnym głosem, ale resztę jej słów zagłuszył przybierający na sile grzmot silnika hummera. Ciężki samochód wpełzł na szczyt wzgórka i zatrzymał się za szeregiem strażników. Drzwi otworzyły się i ze środka wyszedł wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna z łysą czaszką. Miał na sobie ciemne, nieco powalane błotem buty, dżinsy oraz sztruksową marynarkę, która jednakże zamiast maskować, podkreślała jedynie jego nieludzką szczupłość. Palce mężczyzny, długie i chude, zaciskały się na krótkofalówce niczym odnóża pająka. – Proszę pana! – zawołała zaniepokojona Heather i spojrzała szybko za siebie. Motocyklista stał przed Frankiem i celował do niego z pistoletu. – Proszę pana, ten człowiek na zboczu to tylko niewinny włóczęga! Przyczepił się do mnie i nie mogłam go odgonić! Nie zrobił nic złego! Przybysz spojrzał na Heather – jego oczy były mętne i wodniste – a potem powiedział coś do krótkofalówki. Rozległ się strzał. Czas znów zwolnił, jakby jakimś złośliwym bogom zależało na tym, by dziewczyna w pełni pojęła konsekwencje swoich decyzji. Frank nadal siedział i wpatrywał się w obcego z bronią. Przez ułamek sekundy Heather łudziła się, iż być może był to tylko strzał ostrzegawczy bądź motocyklista chybił, ale wtedy korpus Franka zaczął się przechylać i powoli osunął się na trawę. Dziewczyna myślała, że zaraz pęknie jej serce. – Dlaczego to zrobiliście?! – wrzasnęła, oślepiona łzami. – Co on wam szkodził? To tylko zwykły tramp z sieczką w głowie, wy… wy bydlaki! Łysy mężczyzna wpatrywał się w nią z pobłażliwością. Nie miał brwi ani rzęs, przez co wyglądał jeszcze bardziej nieludzko. – W tych czasach nikt już nie zasługuje na miano zwykłego – powiedział zaskakująco piskliwym głosem. Nie spuszczał z niej spojrzenia. – Zwłaszcza ktoś, kto się szwenda w pobliżu najbardziej poszukiwanej osoby w całym hrabstwie. Cieszę się, że się wreszcie spotkaliśmy, Heather. Mamy wspólnych znajomych, wiesz? Dziewczyna chciała wrzeszczeć, kopać, doskoczyć do nieznajomego i wydrapać mu oczy, ale nadmiar emocji całkiem ją przytłoczył. Niespodziewanie poczuła, że jej kolana stają się miękkie, a świat zaczyna wirować. Nim straciła przytomność, dotarło jednak do niej, że

gdzieś już tego człowieka widziała.

Ze wszystkich pobudek w życiu Heather ta była zdecydowanie najgorsza. Dziewczyna zaciskała z całych sił powieki, próbując jak najszczelniej otoczyć się mrokiem, uciec, zapomnieć i pozostać obojętną, ale światło wciskało się zewsząd, a wraz z nim napływała świadomość oraz wspomnienia. Wiatr na zboczu wzgórza. Wystrzał. Padający Frank. W piersi dziewczyny narastał szloch. Heather zakryła twarz dłońmi, wtuliła się w ciemność i wybuchła rozpaczliwym płaczem. – Nie spiesz się. Słowa te, zimne i bezlitosne, ocuciły ją niczym kubeł zimnej wody. Naraz uświadomiła sobie, że leży na miękkiej kanapie i nie ma związanych rąk. Odruchowo sięgnęła dłonią i dotknęła zimnej podłogi, a potem wymacała frędzel dywanu. – Już nie płaczesz? – zdziwił się głos. – Szkoda. Naprawdę szkoda. Wierz mi, trudno w tych czasach o coś równie szczerego i spontanicznego jak płacz. Ten włóczęga był ci jednak bliski, co? Heather usiadła i wytarła oczy. Chudy mężczyzna w sztruksowej marynarce stał kilka metrów od niej, oparty o masywne, nieco zakurzone biurko z hebanu. Założył okulary z grubymi szkłami, dzięki którym jego oczy wyglądały na dwa razy większe. – Choć nie, zaraz. – Mężczyzna udał zamyślenie. – On wcale nie był ci bliski. Żałujesz jego śmierci, bo on przecież zasługiwał na życie. Bo był nam wszystkim równy i nikt nie miał prawa mu niczego odbierać. Bo cierpiał, gdy trafiła go kula. Zupełnie zapomniałem! – Postukał się przy tych słowach długim palcem w czaszkę. – Przecież ty jesteś Heather Jensen z Cracktown, była prymuska, wolontariuszka ze schroniska dla zwierząt, wzorowa córka i ideologiczna przywódczyni Domu pod Pękniętym Niebem – ciągnął chudzielec. W jego dłoni pojawił się papieros, którego przypalił od stojącej na biurku świeczki. – Szlachetna, lojalna, odważna, zawsze gotowa, by zbawić świat bądź chociaż ocalić przyjaciół. Niech mnie, jesteś gatunkiem na wymarciu! Będziemy cię trzymać za szkłem! – My? – wychrypiała Heather. Mrużąc oczy, przyglądała się, jak nieznajomy zaciąga się z lubością. – Kogo masz na myśli? – Nieźle! – roześmiał się chudzielec, choć w jego wodnistych oczach nie było ani śladu wesołości. – A mógłbym przysiąc, że to ja będę tu zadawał pytania. Niby mam ludzi pod bronią, hummera, drony i tak dalej, a siedemnastoletnia smarkula próbuje mnie ustawić do pionu. Cholera, może jednak polowanie na ciebie nie było aż taką stratą czasu? Gadulstwo nieznajomego, zamiast odebrać Heather pewność siebie, osobliwie dodało jej otuchy. Gdzieś wyczytała, że tak postępują ludzie, którzy chcą poczuć

się ważniejsi, a w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia nie wolno im przerywać. Bywa bowiem, że zdradzą się z czymś ważnym. Bywa też, że pochłonięci własnym wywodem stracą czujność. Dyskretnie omiotła więc spojrzeniem pomieszczenie, w którym się znajdowali. Bez wątpienia przed Końcem Świata musiała być to reprezentacyjna sala mieszkającej tu rodziny, ale upływ czasu odcisnął na niej swoje piętno. Półki imponującej biblioteczki i pozłacane ramy wiszącego na ścianie lustra oplotły już tłuste pajęczyny, drgające z każdym przewiewem, a na grubym dywanie walały się zeschłe liście, wtłoczone do wnętrza przez jesienny wiatr. Drzewo cytrynowe w donicy już dawno uschło, a w rogu sali, tuż nad serią portretów członków rodziny, uwiły sobie gniazdko jaskółki, profanując przy tym pracowicie najbliższe malowidło. Byli sami. – Ale odpowiem ci na to pytanie. – Nieznajomy spoważniał. – To nie czas na wymądrzanie się czy gierki psychologiczne. Musisz poznać prawdę, Heather, i podjąć odpowiednią decyzję. – No to słucham – burknęła dziewczyna. Usiłowała wpatrywać się w niego twardym spojrzeniem, ale w twarzy człowieka w marynarce było coś, co przerażało ją do granic. Czyżby to, że nie potrafiła odnaleźć na niej absolutnie żadnych emocji? A może to, że gdzieś już ją wcześniej widziała i nie mogła sobie przypomnieć gdzie? – Od niecałych dwóch miesięcy w Marington działa Rada Ocalenia Ludzkości – rzekł człowiek z papierosem i uśmiechnął się szeroko bez wyraźnej przyczyny. – Utworzyła ją garstka przedsiębiorczych ludzi, którzy przetrwali Koniec Świata, ale nie pogodzili się z nową rzeczywistością. Każdy z nich odnalazł w sobie jakiś dar, który mógł spożytkować dla dobra świata. Połączywszy siły, zaczęli odbudowywać struktury administracyjne. – Powiedział pan „garstka” – przerwała mu Heather. – Czy to nie za mało na odbudowanie czegokolwiek? Nieznajomy zaciągnął się raz jeszcze. – Darem jednego z tych ludzi – rzekł, z zadumą wpatrzony w portrety przodków właścicieli Lunesport – było przywracanie ludziom poprzedniej postaci. Wystarczy, by nałożył nań dwie dłonie, a każdy z tych porośniętych futrem, zębatych i cuchnących mutantów staje się na powrót człowiekiem. – To kłamstwo – wykrztusiła z niedowierzaniem Heather, nie spuszczając z mężczyzny wzroku. – Widziałaś moją eskortę? – Mężczyzna uniósł wygolone brwi. – Jeszcze dwa tygodnie temu pełzali na porośniętych łuskami podbrzuszach i żarli muł na brzegach jeziora Tahoe. Przywróciliśmy dawną postać tysiącom ludzi, którzy dziś naprawiają drogi, produkują żywność, uruchamiają rafinerie i oczywiście łapią innych mutantów, by wzmocnić siły naszej kolonii. Te pokraki, którym nakazałaś uciekać, już jutro stałyby się normalnymi, zwykłymi ludźmi. Brawo, dziewczyno. Heather kręciła głową z niedowierzaniem, a w jej głowie ścierały się tysiące

sprzecznych emocji. – Ale jak… – Nie wiem. – Mężczyzna wzruszył makabrycznie chudymi ramionami. – Mało kto to wszystko rozumie. Jedno jest pewne – owe dary, talenty czy jak tam je zwał, dobrze nam się przysłużyły, a wiele wskazuje na to, że w miarę użytkowania stają się coraz potężniejsze. Twój dar jest tego doskonałym przykładem. Kiedyś zdaje się potrafiłaś jedynie łagodzić agresję u Odmienionych, prawda? Cóż, przebyłaś daleką drogę. – Kto powiedział panu o moim darze? – wyszeptała Heather. – Nolan? – Nie. – Nieznajomy pokręcił głową i zgasił papierosa na blacie biurka. – Gordon Pratt. Od samego początku… Co się z tobą dzieje, Heather? Źle się czujesz? – Nic mi nie jest – wymamrotała dziewczyna i ze wszystkich sił odpędziła nudności, wywołane tym imieniem. – Gordon, tak? – Och, tak! – ucieszył się rozmówca. – To człowiek z wizją, wierz mi. To on stworzył Radę Ocalenia Ludzkości. To on odnalazł mnie, Beverly, Nolana oraz przede wszystkim naszego cudotwórcę Neila, to on połączył nasze talenty w jeden spójny organizm, to on wytyczył porządek robót. Wiesz, tak między nami to gdzieś mam Stany Zjednoczone. – Nieznajomy skrzywił się paskudnie. – Ale jestem pewien, że kiedyś ktoś napisze w podręczniku, że odrodziły się tu, w hrabstwie Marington w Nevadzie. – Jak działa ten spójny organizm? – spytała Heather, choć opanowywanie obrzydzenia przychodziło jej z coraz większym trudem. – Ho ho, za dużo chciałabyś wiedzieć! – roześmiał się sztucznie chudzielec. – Poprzestańmy na tym, że tworzymy nowe społeczeństwo. Wielu Odmienionych ściągnął talent Pratta, lecz ten, choć ze wszech miar zasługuje na miano globalnego, ma swoje ograniczenia. Dlatego też potrzebni jesteśmy my – lotne grupy łowców zwożące Odmienionych z dalszych rejonów. I w tym momencie, Heather – nieznajomy przełknął ślinę – pojawia się kwestia, dla której nadal siedzisz na tej kanapie. Beverly, która jest największą telepatką w naszych szeregach, specjalizuje się w kształtowaniu ludzkich umysłów, a z Odmienionymi ma problem. Potrafi co prawda mniejszej grupce mutantów wpoić pewne polecenia, ale nie są to wielkie sukcesy. Sama zresztą dobrze o tym wiesz, bo nakierowane przez nią grupy jakoś nie zdołały cię pochwycić. Wedle tego, co opowiedział nam Gordon, ty zaś jak mało kto potrafisz oddziaływać na ludostwory i bardzo pomogłabyś w naszej sprawie. A więc… Ku skrajnemu zaskoczeniu dziewczyny mężczyzna oblizał usta i odkaszlnął. – A więc – podjął nieco zachrypniętym głosem. – Czy przyłączysz się do Rady Ocalenia Ludzkości? Heather wbiła spojrzenie w zeschły liść na dywanie. „Mam wspomóc Pratta w dziele przerabiania Odmienionych na społeczeństwo? – pomyślała z goryczą. – Tego samego Pratta, który o mały włos nie zesłał zagłady na Dom i moich przyjaciół? Pratta, którego przyszłość wzbudziła przerażenie jego własnej żony?”. Uniosła wzrok i spojrzała na nieznajomego.

Po plecach spłynął jej dreszcz, gdyż niespodziewanie po raz pierwszy wyczytała emocje w jego spojrzeniu. „Nie zgódź się” – mówiły zamglone, wodniste oczy. Język mężczyzny wędrował po wargach. – Mów, Heather – szepnął, wpatrzony w nią. Zimne dreszcze, spływające po plecach dziewczyny, w ułamku sekundy zamieniły się w lodowaty wodospad, gdy ta wreszcie uświadomiła sobie, gdzie widziała już tę twarz. Opuszczony diner. Tablica korkowa. Pożółkłe ogłoszenia. Ulotki. Zdjęcie wydrukowane z internetu. „Czy widziałeś tego mężczyznę?”. Trzasnęły otwierane drzwi. Oboje drgnęli. Do sali wkroczył Flame. Gdyby ziemia się rozstąpiła, a ze środka wypełzły diabły, Heather nie byłaby nawet w połowie tak zaskoczona. Jej nieznajomy rozmówca jednakże ograniczył się do obrzucenia go niechętnym spojrzeniem. – Czego? – spytał. – Nie widzisz, że rozmawiamy? – Widzę. – Anglik pokiwał głową. Powoli, złowieszczo powoli. Wstrząśnięta Heather dopiero po chwili zarejestrowała jego śmiertelnie bladą cerę i otwarte szeroko oczy. – No to spieprzaj stąd! – syknął tamten. – Już! – Dobra – zgodził się Flame i spojrzał na zszokowaną dziewczynę. Nieznajomy uczynił to samo i to go zgubiło. Anglik błyskawicznie wyszarpnął pistolet, przystawił go zaskoczonemu człowiekowi do czaszki i nacisnął spust.

Heather miała wrażenie, że znalazła się w rozpędzonym, niepowstrzymanym koszmarze. Zakurzone biurko zbryzgała krew przemieszana z tkanką mózgową i kawałkami kości. Nim ciało człowieka osunęło się na ziemię, Flame złapał dziewczynę za rękę i wyszarpnął ją z pokoju. Ledwie zdołała zabrać torbę. Biegli korytarzami, potem szerokimi schodami z balustradą. Ktoś próbował ich zatrzymać, były krzyki, potem jeszcze jeden wystrzał i histeryczne wrzaski, chyba jej własne. Trzaśnięcie drzwi, szczęk odbezpieczanego pistoletu maszynowego – dopiero teraz zauważyła, że Flame ma jeszcze jakąś broń zawieszoną na plecach –

ogłuszająca seria, drzazgi pryskające na wszystkie strony, osuwające się odłamki szkła, a potem kolejne drzwi i odurzający łyk świeżego powietrza. Motocykl Flame’a, stojący przy klombie uschniętych róż, nigdy dotąd nie wydał jej się taki piękny. – Wsiadaj! – Krzyk Anglika docierał z ogromnej dali. Posłusznie wspięła się na siodełko i drżącymi rękami nałożyła kask, a Flame odwrócił się, założył kolejny magazynek i omiótł serią schody, po których zbiegali już strażnicy. Potem zarzucił broń na plecy i w ułamku sekundy siedział już przed nią. Silnik zaryczał i świat umknął sprzed jej oczu. Wyjechali na gruntową drogę, ścigani ostatnimi pociskami. Przemknęli obok przewróconej ciężarówki i rozniesionych zagród, a potem Flame ostro skręcił w bok, jakby wiedział, że jego pasażerka nie chce widzieć ciała Franka. Po kilku uderzeniach serca po obu stronach drogi zamigotały drzewa oblepione żółtym listowiem. „Uciekliśmy” – pomyślała z niedowierzaniem Heather. Wstrząs i znużenie opadły ją naraz ze wszystkich stron. Nie wiedząc, co czyni, otoczyła talię motocyklisty ramionami i ułożyła policzek na plecach krytych skórzaną kurtką. Nie przeszkadzało jej to, że harley podskakiwał na wybojach. Usnęła.

Na pytania przyszedł czas później. Heather nie wiedziała, jak długo jechali i nie dociekała, jak daleko dotarli. Po tym, przez co przeszła przez ostatnie godziny, nazwy miejsc czy pozycje wskazówek na zegarze były dla niej jedynie pustymi, pozbawionymi znaczenia terminami. Siedziała zawinięta w koc i popijała herbatę z blaszanego kubka. Koc zalatywał stęchlizną, a blaszany kubek parzył ją w dłonie, ale to też nie miało większego znaczenia. Spojrzała na Flame’a, który kręcił się po izbie i gadał do siebie, upychając nowe szczapy drewna w wysłużonej kozie. Omiotła wzrokiem ściany ze starymi mapami, tablice z dziesiątkami przypiętych karteczek, telefony na zagraconym biurku i niedomkniętą metalową szafkę. Potem wyjrzała przez brudne okno na rozległą trawiastą równinę i rozmieszczone w równych odstępach znaki nawigacyjne. Gdy tu przyjeżdżali, wydawało jej się, że dostrzega niewielką żółtą cessnę, ale stąd nigdzie jej nie widziała. Co zresztą też nie miało już znaczenia. Westchnęła ciężko. Motocyklista uniósł wzrok i uśmiechnął się. – Nic nam tu nie grozi. Chciała też się uśmiechnąć, ale nie zdołała. Zamiast tego odkaszlnęła i powiedziała cicho: – Od jak dawna służysz owej Radzie Ocalenia Ludzkości? – To ci dopiero proza życia – westchnął Flame z udawanym bólem. – Myślałem, że powiesz coś w stylu: „Już drugi raz wkraczasz znienacka w moje

życie i drugi raz niespodziewanie je ratujesz” lub, zważywszy na późną porę i zmęczenie, po prostu: „Dziękuję”. Zamiast tego słyszę ostry wniosek brzmiący w sumie bardziej jak oskarżenie. Dziewczyna odwróciła od niego głowę i wbiła wzrok w kulki zmiętego papieru w kącie. – Przepraszam cię, jeśli to źle zabrzmiało, ale ja jestem już zmęczona, Flame. Bardzo zmęczona. Mam już dość gierek i podchodów. Chciałam ocalić Nolana, a potem Dom wraz z całym światem, a okazuje się, że nie potrafię nawet ocalić siebie. To dołująca świadomość. – Dość. – Anglik roztarł dłonie nad coraz śmielszymi płomieniami. – Na szczęście istnieje jeszcze cudzy punkt widzenia, na przykład mój, z którego jesteś najbardziej zadziorną, przedsiębiorczą i niezniszczalną dziewczyną na zachodzie tego nieszczęsnego kraju. Posłuchaj, Heather, czy ty aby na pewno nie masz wśród przodków Anglików? – Nie. – Dziewczyna nawet się nie uśmiechnęła. – To co? Odpowiesz mi na pytanie? – Od jak dawna służę Radzie? – Flame się skrzywił. – Cóż, należałoby chyba powiedzieć „służyłem”. To, co zrobiłem dzisiaj w Lunesport, jest chyba równoznaczne ze złożeniem wypowiedzenia. – Moje życie, Flame – powiedziała Heather dobitnie – byłoby o wiele łatwiejsze, gdybyś mi o wszystkim mówił. Począwszy od Benito Valdeza, a na Radzie skończywszy. – A skąd mogłem wiedzieć, że cię to interesuje? – Anglik wzruszył ramionami. – Pamiętam nasze rozmowy dość dokładnie. Wiem, że szukałaś Nolana, a potem przyczyn, dla których ścigają cię Odmienieni. – Ale obie te rzeczy mają związek z tym, co się dzieje w Marington! Nolan, zdaje się, zdobył sobie szacunek tamtejszych tuzów, a ci postanowili mnie złapać! Tak trudno ci było skojarzyć te fakty? – Chciałem ci powiedzieć o wszystkim po nocy u Mercedes. – Motocyklista znów wzruszył ramionami. – Przyszło mi do głowy, iż powinnaś najpierw nieco odpocząć i najeść się czegoś dobrego. Rano, gdy zauważyłem, że kanapa jest pusta, zrozumiałem, że nie będzie mi dane. – I ja mam w to uwierzyć? – parsknęła dziewczyna. – A wierz sobie, w co chcesz! – warknął Flame. Blask płomieni mienił się na jego zarośniętych policzkach, przez co przypominał teraz złośliwego diabła. – To, że wdarłem się do Lunesport i rozwaliłem łeb Ramseyowi, chyba najlepiej świadczy o moich dobrych intencjach. Tylko idiotka drążyłaby temat. – Wygląda na to, że jestem idiotką, Flame, bo będę drążyła. Od jak dawna jesteś z nimi związany? – Od ponad miesiąca – westchnął Flame. Zapalił papierosa i oparł się o ścianę. – Zaczęło się niedługo po tym, jak zamieszkałem w Dogsville, gdzie dotarłem po śmierci Gutsa. W nocy uczestniczyłem w patrolowaniu okolicy, a w dzień pomagałem tamtejszym w naprawie samochodów. Było to dobre miejsce i chętnie pozostałbym tam na dłużej, gdyby nie to, że źle się czułem wśród wałów, zasieków i płotów. Polowanie na

czarownice, jakie uskuteczniał Stary, również działało mi na nerwy. Zrywałem się więc z łóżka przed świtem, by pojeździć po okolicy. Uwielbiałem samotną jazdę wśród mgieł, zza których wstawało słońce. Uśmiechnął się lekko przy tych słowach, zamyślony. Dziewczyna uczyniła to samo. „Czyżby był romantykiem?” – pomyślała z niedowierzaniem. – Aż natrafiłem na jeden z patroli Rady – zakończył z pochmurną miną. – Kierował nim akurat Ramsey, ten przyjemniaczek, którego miałaś okazję poznać. Trzymając mnie na muszce, roztoczył przede mną uroki pracy dla Rady i kazał mi składać raporty na temat mieszkańców Dogsville. – I zgodziłeś się? – spytała ze zgorszeniem Heather. – Rany boskie, dziewczyno, opamiętaj się! – Flame pokręcił z dezaprobatą głową. – Naprawdę masz do mnie pretensje? Ja z opowieści Ramseya wysnułem tylko jeden wniosek – gdzieś niedaleko zebrali się ludzie, którzy nie spoczną, dopóki nie wskrzeszą świata, który dobrze pamiętamy. Świata z pizzą, bankomatami, grami komputerowymi i Twitterem, Heather! W imię czego miałem posłać Ramseya w diabły? Bo mu z oczu źle patrzyło? Jasna cholera, mi też źle patrzy z oczu! „Wcale nie” – chciała powiedzieć Heather, ale przygryzła wargę i wbiła wzrok w płomienie w piecyku. – Mnie Ramsey najwidoczniej powiedział więcej – rzekła. – W tej całej Radzie zasiada człowiek, który potrafi zamieniać Odmienionych z powrotem w ludzi. – O, proszę! – Flame uniósł brwi i pokiwał głową. – To dlatego łapali ich takie ilości… I to stąd się wzięło ich zainteresowanie Dogsville! – Klasnął w dłonie przy tych słowach. – Przecież Stary i jego chłopaki strzelali do zwierzyny, którą oni usiłowali łapać! Próbowali więc śledzić konkurencję! Heather zrzuciła koc, odstawiła kubek z zimną już herbatą i podeszła do okna. Na zewnątrz ciemniało. Odległa ściana lasu powoli zlewała się z granatowym niebem. – Naprawdę cię to bawi? – spytała cicho, zamyślona. – Nie – odparł ze złością Flame. – Wcale mnie to nie bawi. Wiesz, właśnie naplułem w twarz jedynej organizacji w Stanach – ba, może nawet jedynej na całym świecie! – która naprawdę znalazła sposób na odbudowę tego świata. W tym, kurna, nie ma nic śmiesznego! Zdumiona złością w jego głosie Heather odwróciła się i ujrzała, jak motocyklista zrywa się, rozdeptuje niedopałek na podłodze i wychodzi, trzaskając drzwiami. Te odskoczyły i wpuściły do środka powiew zimnego powietrza. – Flame! – krzyknęła w ślad za nim. – Dokąd idziesz? Nie znasz całej prawdy! Wybiegła za nim i ujrzała jego niknącą sylwetkę. – Flame! – krzyknęła, usiłując być głośniejszą od rozpędzonego, wyjącego wiatru. – Zaczekaj! Zaczekaj! Starczyło jej rozsądku, by wpaść do środka, złapać koc i narzucić go sobie na ramiona. Sięgnęła też w głąb torby i wyłuskała latarkę, którą wieki temu

zapakował jej Joy. Wybiegła na zewnątrz i smagnęła ciemności snopem światła, ale Flame już znikł. – Nie odchodź! – krzyknęła. – Na litość boską, przecież nie skończyliśmy jeszcze rozmowy! Przebiegła kilkanaście metrów, a potem z wahaniem zrobiła jeszcze kilka kroków i stanęła bezradnie, trzęsąc się z zimna. Rozpędzony wiatr bez trudu przenikał cienki wyliniały koc i przeszywał ją do szpiku kości. Światło latarki w jej drżących rękach cięło mrok, ale nie natrafiało na niczyją sylwetkę. Gdzieś daleko szumiał rozbujany las. – Jesteś debilem – powiedziała. – Największym debilem, jakiego w życiu widziałam! – wrzasnęła. – Ograniczonym, obrażalskim matołem! Poczekaj, aż ci się zimno zrobi – mruknęła ze złością pod nosem. – Od razu przybiegniesz, by się schronić w cieplutkiej izbie. Odwróciła się i ruszyła ku budynkom lotniska polowego, za jedyny drogowskaz mając ledwie widoczny żar w palenisku piecyka. Z każdym krokiem coraz bardziej szczękała zębami. – I po co ja w ogóle wybiegłam w ślad za nim? – parsknęła wściekle. – Po co? Po którymś mocniejszym podmuchu wiatru oczy zaszły jej łzami. Być może dlatego nie zauważyła kilku ludzi w ciemnych strojach, którzy osaczali ją ze wszystkich stron. O ich obecności powiedział jej dopiero ostry, oślepiający ból, który eksplodował pod czaszką. „Dron – szepnęła jej jakaś spłoszona myśl, cofająca się pod naporem bólu. – Zapomnieliśmy o dronie…”.

Tym razem nie było zbawczej ciemności, w której nie ma bólu, myśli i wyrzutów sumienia. Uderzenie posłało ją na wilgotną trawę. Uwolniony koc odleciał w mrok niczym gigantyczny nietoperz. Chciała się zerwać i uciekać, ale czyjeś kolano przygniotło ją do ziemi, a mocna, brutalna dłoń złapała za kucyk i szarpnęła mocno. – Puść mnie! – wrzasnęła. – Puść… Przerwało jej silne uderzenie w twarz. – Jeśli chcesz ściągnąć uwagę swojego kolesia – wysyczał jej ktoś do ucha – to spójrz.

Kolejne szarpnięcie za kucyk zmusiło ją, by spojrzała na drzwi do budyneczku. Mieniący się żar w piecyku został na moment przesłonięty przez kilku szamoczących się ludzi. Jeden z nich usiłował się wyrwać, ale któryś z napastników grzmotnął go pięścią w brzuch, a drugi wykręcił mu ramię do tyłu, złapał za włosy i z całej siły trzasnął jego czołem o futrynę. Flame zawył z bólu i bluzgnął stekiem przekleństw. Widok ten odebrał jej ochotę na stawianie oporu. Posłusznie pozwoliła się zaprowadzić do środka, a tam związano ją i pchnięto na ziemię tuż obok klnącego, broczącego krwią Flame’a. Pilnujący ich mężczyźni, ponure draby w ciemnych, wojskowych kombinezonach, nie spuszczali ich z oczu. Ktoś trzasnął drzwiami, a po ścianach przesunął się krąg światła bijącego ze starej lampy naftowej. Trzymający ją wcześniej człowiek podszedł do obu więźniów, uklęknął i przyjrzał im się, przekrzywiwszy lekko głowę. Był starszym, siwiejącym mężczyzną ze starannie przystrzyżoną brodą i nieprzyjemnymi, lśniącymi oczami. – Zabiłeś Ramseya? – powiedział z niedowierzaniem, wpatrując się w Anglika. – Niezły masz tupet, szmaciarzu. Gordon i Beverly wpadli w furię, wiesz? – Ramsey był bezwartościowym łajdakiem – parsknął Flame. – I obaj o tym wiemy. – Ramsey był skutecznym, lojalnym człowiekiem Rady – poprawił go spokojnie przybysz. – A w zaistniałych okolicznościach... Słyszałeś o Końcu Świata, co? Rada byłaby skłonna darować mu jego… hmmm… przyzwyczajenia. Chodziło o tę cizię? Wskazał ruchem głowy Heather. – Odwal się, Webbster – warknął Flame. – Aha – rzekł siwowłosy i skupił uwagę na dziewczynie. – To ty jesteś Heather Jensen? – Tak – odpowiedziała najmocniejszym głosem, jaki była w stanie z siebie wydobyć. – A pan? – Pułkownik Tom Webbster, do usług – odparł tamten. – Ponoć jesteś dobrą telepatką? Potrafisz wpływać na tych tam… mutków, czy to prawda? – Potrafię. – Aha. Burke! – Sir. – Jeden z jego podkomendnych, potężnie zbudowany ciemnoskóry mężczyzna o przystojnej, ale całkowicie pozbawionej emocji facjacie, poruszył się. – Będziesz trzymał się blisko panny Jensen i tego tu pajaca w gejowskiej kurteczce. Bardzo blisko. Gdyby panna Jensen zaczęła się dziwnie zachowywać albo z lasu wypełzło jakieś licho, masz bez wahania strzelić w łeb motocykliście. Jasne? – Tak jest, sir. – Świetnie – rzekł Webbster i zauważył torbę na stole. Podszedł do niej i wyjął ze środka pamiętnik Heather. – Burke jest moim ulubionym żołnierzem,

wiecie? – oznajmił, kartkując zeszyt. – Mam wrażenie, że nawet przed Końcem Świata nie był w stanie samodzielnie ułożyć żadnej myśli. Teraz jego życie od początku do końca wyznaczają rozkazy. Cud, że potrafi sam zejść z kibla. Fajne rzeczy wypisujesz, Heather… – To niesprawiedliwe – rzekł Flame i splunął krwią. – Dlaczego ten złamas może to przeczytać, a ja nie? – Bo mam broń i ludzi – rzekł Webbster. – Naprawdę sądzisz, że to niesprawiedliwe? Poza tym… Krótkofalówka u jego boku zachrobotała. Żołnierz odpiął ją i przyłożył do ucha. Słuchał przez moment, a potem rzucił do mikrofonu: – Tak, wszystko gra. Mam oboje. Jedziemy do bazy. Trzymaj się, Nolan.

Heather już dawno oduczyła się narzekania na niewygody, ale podróż na tyle furgonetki była jak dotąd najcięższym przeżyciem od chwili opuszczenia Domu. Kierowca nie miał ani odrobiny wyrozumiałości dla skrzypiących niemiłosiernie resorów i nie zwalniał nawet na największych wybojach. Na skutek jego wyczynów skuci kajdankami Heather i Flame co rusz uderzali potylicami o ścianę auta bądź przetaczali się po podłodze, z trudem hamując nogami. Jak na złość, siedzący po przeciwnej stronie Burke nawet nie drgnął, jakby nie był człowiekiem, a ciemnoskórym posągiem przyśrubowanym do ławki. W świetle pojedynczej wątłej lampki jego oblicze było całkowicie nieporuszone. Furgonetka znalazła się na równiejszym odcinku drogi, kierowca ze zgrzytem wrzucił trzeci bieg i dodał gazu. Heather dźwignęła się na łokciach, spojrzała z niechęcią na Burke’a, a potem na Flame’a. Anglik potrząsał głową, jakby chciał odzyskać jasność myślenia. – Co oni z nami zrobią? – spytała szeptem. Flame wzruszył ramionami, co nie było łatwe. – Diabli wiedzą – parsknął. – Ty stanowisz dla nich jakąś wartość. Potrafisz przecież naganiać Odmienionych, prawda? Ja zaś jestem tylko śmieciem w gejowskiej kurtce, jak sama słyszałaś. Zakładnikiem i gwarantem bezpieczeństwa. Nasz przyjaciel Burke ma mnie kropnąć, gdy zaczniesz przywoływać demony. Jego głos był tak pełen goryczy, że oczy dziewczyny mimowolnie wezbrały łzami. – Przepraszam – szepnęła. – Za co? – burknął Anglik. – Za to, że cię w to wszystko wplątałam. Gdybyś… gdybyś nie zastrzelił Ramseya, nic by ci nie groziło i… – Gdybym nie zastrzelił… – zaczął Flame, ale furgonetka znów przyspieszyła. Siła odśrodkowa pchnęła go na Heather, ale zdołał zatrzymać się na łokciu.

Obrócił głowę i obdarzył ją krzywym uśmiechem. – Niepotrzebnie się na ciebie uniosłem – westchnął. – Zupełnie niepotrzebnie. Wiesz, nie potrafię stwierdzić, czy owa Rada służy dobrej sprawie czy nie, ale… Ale zdarza mi się właściwie ocenić człowieka. Zwłaszcza złego człowieka. Samochód zahamował przy akompaniamencie przekleństw z szoferki. Obu jeńcom udało się powrócić do pozycji pionowej. – To twój dar? – spytała Heather. W żółtym świetle lampki jej oczy błyszczały. Flame spojrzał z wahaniem na Burke’a, ale żołnierz nadal był nieporuszony. Wzruszył więc znów ramionami i rzekł: – Nie do końca. Tak, mam pewien dar. Zacząłem zdawać sobie sprawę z jego istnienia niedawno, choć wiem, że uaktywnił się o wiele wcześniej, bodajże już w noc Końca Świata. Na pewno wiesz, że mój gang obrabował furgonetkę przewożącą pieniądze, prawda? Patrzył teraz prosto na nią, a jego bladoniebieskie oczy przewiercały ją na wylot. Dziewczyna z trudem wytrzymywała spojrzenie. – Nasz gang liczył wówczas pięciu członków, a nie czterech. Pewnie zdajesz sobie z tego sprawę, bo nieopatrznie wymsknęło mi się to u Mercedes. Oprócz mnie, Gutsa, Toada i Valdeza jeździł z nami pewien łajdak, który kazał się nazywać Angelo. Odrażający typ, mówiący falsetem, wiecznie spocony i gadający za pięciu. Wierz mi, Toad przy nim to przyjemniaczek. Nie podobał mi się od początku, ale jeździł z Riders dłużej ode mnie i nie miałem w jego sprawie nic do powiedzenia. Po skoku na furgonetkę, kiedy już podzieliliśmy się forsą z konwojentami i ukryliśmy się w małej chatce traperskiej w lasach Misty Heights, by przeczekać cały bajzel, gość stał się jeszcze bardziej irytujący. Nie mogłem wytrzymać jego obecności, wręcz mi na łeb padało. Potem nastąpiło to trzęsienie ziemi. Pobudziliśmy się wszyscy, pośmialiśmy trochę, Guts sprawdził, czy forsa jest na miejscu i znowu poszliśmy spać. Obudziłem się nad ranem przeświadczony, że zaraz stanie się coś złego. Obudziłem Valdeza, a ten natychmiast usłyszał odbezpieczaną broń na zewnątrz chaty. Gdy Angelo wszedł do środka, powitały go cztery wymierzone w niego lufy. – Wyczuwasz niebezpieczeństwo? – spytała Heather. – Gdyby tak było, nie dorwałby nas Burke i reszta Drużyny A – zaśmiał się głucho Flame. – Nie. Ja… Ja wyczuwam gwałtowny przypływ złych emocji. Czułem, że Angelo chce nas pozabijać i zbudziłem resztę. Czułem, że Ethan chce nas załatwić i uciekłem. Czułem, że Ramsey… – Co takiego chciał zrobić Ramsey? – szepnęła dziewczyna, zarazem zafascynowana, jak i przerażona. Flame odetchnął i odwrócił wzrok. – Tobias Ramsey był pedofilem i gwałcicielem, winnym śmierci przynajmniej czterech młodych dziewcząt. Koniec Świata zastał go na odludziu, gdzie ukrywał się przed FBI, a jego talent… Cóż, możesz chyba sobie wyobrazić, jaką umiejętność wykształci tak nienasycony potwór? Jeśli nadal nie wiesz, to zwróć uwagę na to, jak szybko cię znalazł. O wiele szybciej od owej telepatki, która cię szczuła Odmienionymi. Heather całkiem zapomniała o wybojach. Miała wrażenie, że wszystkimi

szczelinami do wnętrza furgonetki wpełza lodowate zimno, które przenika i paraliżuje całe jej ciało. Zamknęła oczy i przypomniała sobie dziwne zachowanie Ramseya pod koniec ich rozmowy. – On… On – wyszeptała z trudem. – On miał nadzieję, że się nie zgodzę. Że będzie mógł mnie… – Byłem w odległości trzech mil od Lunesport, a mimo to wyczułem jego emocje – przytaknął Flame. – A więc sprawa niniejszym jest jasna, tak? Nie obwiniaj się, Heather. Zrobiłem to, co należało. Bo ja nie jestem złym człowiekiem. Przy ostatnich słowach głos uwiązł mu w gardle. Odwrócił głowę, jakby targały nim bardzo silne emocje, ale Heather nie zwróciła na to uwagi. Nie bacząc na to, co czyni, przysunęła się do niego i delikatnie ucałowała jego nieogolony policzek. – Nie, nie jesteś – szepnęła mu do ucha. – Porządny z ciebie facet, Flame. Dziękuję. Anglik spojrzał na nią. Przez chwilę krótką jak myśl dziewczyna miała wrażenie, że jego oczy błyszczą od łez. Potrząsnęła głową, próbując się uwolnić od uczucia dyskomfortu, wywołanego tym odkryciem i dodała prędko: – To wspaniały dar i zdziałasz jeszcze dużo dobrego dzięki niemu. Choć w sumie lepiej by było, gdybyś umiał zatrzymywać czas czy pluć ogniem. I niespodziewanie zamarła, gdyż do głowy przyszedł jej pomysł tak szalony, że aż wykonalny.

Szarość. Obrzydliwa, lepka szarość, dusząca tak bardzo, że Heather już kilkakrotnie chciała się odwrócić i uciekać, choć po drugiej stronie miała tylko podskakującą furgonetkę i brak jakiejkolwiek nadziei. Brnęła więc naprzód, dodając sobie otuchy powtarzanym jak mantra zdaniem. „Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Słyszysz mnie, Burke?”. Minęły wieki, gdy szarość zaczęła się przerzedzać. Zastąpiła ją ciemność, absolutna i bezgraniczna. „Wszystko będzie dobrze… O Boże, Burke, co oni ci zrobili?”. Gdy była dzieckiem, podobnie jak wielu jej rówieśników marzyła o podróży kosmicznej i lewitowaniu w nieważkości. Stan, w którym teraz się znalazła, bardzo nieważkość przypominał, ale towarzyszył mu narastający lęk i poczucie osamotnienia. Heather rozglądała się z lękiem dookoła, ale wszędzie widziała jedynie mrok. „Burke – skupiła się. – Posłuchaj mnie. Wiem, że gdzieś tu jesteś. Daleko, ale jesteś. Wiem też, że zrobiono ci krzywdę i chcę ci pomóc. Nie mam złych zamiarów, bo i mi cały czas ktoś próbuje zrobić krzywdę. Nie mam w tym żadnego interesu, wierz mi. Chcę tylko, byśmy wszyscy wyrwali się stąd, wiesz? A ty musisz nam

w tym pomóc”. Ciemność z każdą chwilą wydawała się coraz bardziej obezwładniająca i straszna. Heather z narastającym trudem opanowywała chęć rzucenia się do panicznej ucieczki. „Burke, proszę cię, usłysz mnie! Pomóż mi, a ja pomogę tobie! Wiem, co zrobiono tobie i pozostałym! Znam twój sekret i zrobię wszystko, by wam pomóc! Proszę, proszę, odezwij się do mnie!”. Zaczynała tracić nadzieję. Ciemność stawała się zimna. – Heather! – Głos Anglika wydawał się dobiegać z oddali. Wydawało jej się, że szarpie ją przy tym za ramię, ale mogło to być jedynie złudzenie. – Heather, on się poruszył… On… „Pomożesz? – szepnęła ciemność ledwie słyszalnie. – Jak?”. „Nie wiem. – Heather miała wrażenie, że po jej policzkach płyną łzy. – Jeszcze nie wiem. Ale coś wymyślę. Nie pozwolę, byście tak cierpieli. Ja chcę pomagać, Burke. Wiem, że poprzedni świat się skończył i nie chcę, by nowy stał się jeszcze gorszy. Pomóż mi, a ja pomogę tobie”. Ciemność stała się nieco cieplejsza. „Dobrze”. Odpowiedź była niewyraźna jak zefir w upalny dzień, ale Heather usłyszała ją doskonale. Miała ochotę wyć i skakać z radości. Z trudem narzuciła sobie spokój. „Dziękuję ci, Burke. Bardzo dziękuję. Posłuchaj, czy masz może ochotę przywalić pułkownikowi w gębę?”. Plan dojrzewał.

Gdy Heather odzyskała świadomość, Burke łomotał w burtę półciężarówki z taką furią, że blacha się wybrzuszała. – Co się dzieje? – szepnęła ochryple. – A skąd mam wiedzieć! – parsknął podekscytowany Flame. – Pobladłaś, oczy odjechały ci w tył głowy, a kwadrans później ten żołnierz zaczął wariować. Czy to… – Chyba zwalniamy! – przerwała mu dziewczyna. – Cholera, zadziałało! Teraz oby tylko to Webbster otworzył tył samochodu… Furgonetka zatrzymała się i pomrukiwała na jałowym biegu. Z tyłu nadjeżdżał drugi pojazd konwoju, dżip z reflektorem na stojaku. Trzasnęły drzwi, mlasnęły czyjeś kroki w błocie, zazgrzytał otwierany zamek. Do środka wpadło światło latarki. – No, co się dzieje? – warknął Webbster. Oślepiona Heather przymknęła oczy, ale zdążyła zauważyć, że to nie pułkownik otworzył drzwi. Zrobił to któryś z jego podkomendnych, a sam oficer stał dwa kroki za nim. Nie doceniła jednak długich ramion i szybkości działania

Burke’a. Ciemnoskóry żołnierz błyskawicznie obrócił karabin w dłoniach i pchnął nim z całej siły, trafiając zaskoczonego dowódcę kolbą prosto w usta. Webbster padł na ziemię. Mimo bólu i oszołomienia natychmiast chciał się poderwać, ale Burke już stał przy nim i mierzył mu między oczy. Pozostali żołnierze nawet nie drgnęli. Przyglądali się scenie niczym obojętne, ożywione posągi. – Odbiło ci? – wybełkotał porucznik, plując krwią. – Całkiem ci odbiło, Burke? Żołnierz bez słowa oderwał kluczyki do kajdanek, przymocowane do paska Webbstera, i wrzucił je do półciężarówki. Te zatrzymały się tuż pod butem dziewczyny, która skwapliwie podniosła je i uwolniła najpierw Anglika, a potem siebie. Flame wyskoczył na zewnątrz, rozmasowując nadgarstki, podbiegł do leżącego na ziemi Webbstera i zaczął go kopać. – To za cizię! – wysapał przez zaciśnięte zęby. – To za gejowską kurteczkę! To za kajdanki, to za mojego guza na czole, a to za motocykl, który stoi teraz cholera wie gdzie! Teraz sobie odsapnę, panie generale, a następnie oberwie pan za każdy wykrot, po którym walnąłem łbem o ścianę! – Dość! – krzyknęła Heather. Blada, rozczochrana i opromieniona blaskiem reflektorów robiła niesamowite wrażenie. – Webbster ma już dosyć. Flame przyjrzał mu się baczniej i zauważył, że siwowłosy oficer stracił przytomność. Z kącika ust sączyła się krew, która mieszała się z błotem. – Zwiążcie go, zakneblujcie i zapakujcie do półciężarówki! – Dziewczyna szła między znieruchomiałymi żołnierzami. – Potem ruszajcie do Marington. Bez względu na to, co zrobi czy powie, możecie uwolnić go z więzów dopiero jutro rano. Nachyliła się i odpięła Webbsterowi krótkofalówkę, a potem, po chwili namysłu, również kopnęła go w bok. – To też za cizię – dodała. – Wsiadajcie wszyscy do furgonetki! – zawołała do żołnierzy, którzy powoli zaczęli wypełniać jej polecenie. – My weźmiemy dżipa, Flame. Zbierz nieco broni, a ja muszę jeszcze coś znaleźć. Wełniana torba od Wendy leżała pod siedzeniem pasażera, a w środku znajdowało się wszystko to, co powinno. Heather ucałowała pamiętnik, wsunęła go do torby i ruszyła biegiem w stronę dżipa, mijając żołnierzy, w milczeniu wnoszących ciało nieprzytomnego Webbstera do furgonetki. Naraz zatrzymała się jak wryta. Za kierownicą dżipa siedział bowiem Burke. – To element twojego planu? – spytał niepewnie Flame. – Nie. – Heather uśmiechnęła się. – Ale bardzo dobry znak.

Nie kąpałam się całą wieczność. Nie jadłam nic porządnego od czasu wizyty u Mercedes. Jestem obolała i niewyspana. Strzelano do mnie, bito mnie, skuto kajdankami. Widziałam śmierć i o mały włos sama bym ją zadała. Cudem uniknęłam gwałtu. W innych okolicznościach pewnie wylądowałabym w szpitalu bez klamek, a mimo to czuję w sobie ulgę. Wreszcie mi się wszystko zaczęło układać. Wreszcie wiem, co ze sobą począć. Wreszcie wiem, że mogę zrobić coś poza ucieczką. Z Radą Ocalenia Ludzkości pracuje człowiek, który potrafi przekształcać Odmienionych z powrotem w ludzi. Sęk w tym, że są to przemiany czysto

powierzchowne. Ludzie ci są praktycznie całkowicie odarci z jakichkolwiek cech osobowościowych. Ich umysły są puste, a serca pozbawione emocji. Nie potrafią prowadzić rozmów, nie są zainteresowani niczym oprócz wypełniania rozkazów, nie mają żadnych wspomnień, przyzwyczajeń, a nawet tików nerwowych. Słuchają poleceń tego, kogo uznają za swojego przywódcę, a pozostawieni samym sobie siadają i czekają, aż ktoś taki się pojawi. Dobrym przykładem byli ludzie Webbstera. Pułkownikowi najwyraźniej nie przyszło nawet do głowy, że ktoś może wyłączyć go z gry i nie poinstruował swoich ludzi, co należy uczynić w tej sytuacji. Pięciu uzbrojonych po zęby drabów przyglądało się więc bezczynnie, jak bijemy ich dowódcę i zabieramy im samochód, a potem, na nasze życzenie, skrępowali Webbstera i odjechali. Myślę, że taka przemiana to większa krzywda niż przeistoczenie się w Odmienionego. Jako ludostwory mieli wolność wyboru, a po ponownej przemianie w człowieka są już tylko odartymi z osobowości niewolnikami. Na szczęście istnieje jeszcze szansa – wbiłam się głęboko w umysł Burke’a i odkryłam szczątki jego wolnej woli. Jestem pewna, że niedługo odzyska całą swoją osobowość. Ciekawe, ilu takich niewolników stworzyła do tej pory Rada Ocalenia Ludzkości. Obawiam się, że wielu, a może nawet zbyt wielu. Trzeba położyć temu kres. Muszę jak najszybciej dostać się do Marington i odnaleźć tego człowieka. Nie wiem tylko, co z nim począć, ale tym się na razie nie martwię. Coś wymyślę. Heather zamknęła pamiętnik i ziewnęła, a potem rozejrzała się dookoła. Niewielki kantorek, który swego czasu zapewne nazywany był „biurem szefa tartaku”, przeżył swój koniec świata wiele lat przed tym oficjalnym, w związku z czym był najobrzydliwszym, najbardziej zapuszczonym pomieszczeniem, do jakiego Heather kiedykolwiek zajrzała. Okładka pamiętnika lepiła się do powierzchni biurka, krzesło trzeszczało przy najmniejszym poruszeniu się, a dywan cuchnął stęchlizną. Dziewczyna uniosła świeczkę, by przyjrzeć się ścianom i wydęła wargi, widząc pożółkłe kalendarze z roznegliżowanymi pięknościami. Odstawiła świeczkę i przez moment mocowała się z zardzewiałą klamką okna. W końcu ta ustąpiła i do zatęchłego pomieszczenia wtargnęła fala zimnego powietrza, gasząc płomyk. Heather nie przeszkadzało to wcale. Oddychała głęboko, wpatrując się w różowiejące niebo nad szczytami drzew. Jej myśli krążyły coraz wolniej, aż w końcu opadały niczym znużone ptaki. Po chwili pozostała już tylko jedna: „Nie spędzę tu ani godziny dłużej”. Choć tartak nie działał od wielu tygodni, w chłodnym powietrzu świtu nadal unosił się zapach trocin i świeżego drewna. Heather upajała się nim, aż usłyszała wesoły rechot Flame’a. Motocyklista wyszedł zza budynku tartaku, poklepując po plecach ciemnoskórego żołnierza. – Naprawdę nie kapujesz? – dopytywał się. – Nie słyszałeś, jak ten facet miał

na imię? Posłuchaj, powtórzę jeszcze raz. Patrz na moje usta! Burke nawet nie spojrzał na niego. Ujrzawszy Heather, zdjął karabin z pleców i stanął w pozycji „spocznij”, lustrując wzrokiem perymetr. – On nie łapie żadnych dowcipów – poskarżył się Flame. Udało mu się znaleźć jakąś miskę, napełnić ją wodą i obmyć twarz, a potem uklęknął przed lusterkiem samochodowym, ściągnął rozciętą skórę plastrem na czole i dokładnie obandażował sobie głowę. W tym świetle wyglądał, jakby założył śnieżnobiały turban. – Nie spędzę tu ani godziny dłużej – powiedziała odruchowo dziewczyna. – Ty, jak widzę, też – westchnął Anglik. – Heather, ja również nie mam najmniejszego zamiaru tu zostać. Zatrzymaliśmy się tylko i wyłącznie dlatego, że właściciel tego tartaku, wujek Gutsa, był zapalonym radiowcem i uwielbiał podsłuchiwać rozmowy policji z Paxton i Boulder. Miał chyba z nimi na pieńku czy coś. W każdym razie, zawsze dawał nam cynk przez telefon, gdy miejscowi gliniarze chcieli nas z jakiegoś powodu zwinąć. Jego radiostacja, jak się właśnie okazało, przetrwała Koniec Świata o niebo lepiej od niego samego. Heather była zbyt zmęczona, by próbować nadążyć za gadaniną motocyklisty. – Co takiego? – Nieważne – uznał Flame, przyglądając jej się uważnie. – Weź swoje rzeczy i chodź do samochodu. Zakryj się kocem i zaśnij. – Nie mogę spać… – Dziewczyna pokręciła z uporem głową. – Nie jestem zmęczona. – Też tak kiedyś mówiłem. – Anglik pokiwał głową. – Ale oduczyłem się niedługo po czwartych urodzinach. Wskakuj do samochodu. Chodź, Burke. Zjeżdżamy stąd. – Nie możemy… – zaprotestowała sennie Heather. – A co z tym dronem? – Nie przejmuj się niczym. – Flame uśmiechnął się szelmowsko. – Zakład, że zaśniesz, zanim przekręcę stacyjkę? Przegrałaby.

Otaczająca ją harmonia nagle uległa zaburzeniu i Heather błyskawicznie otworzyła oczy. Dżip stał na poboczu drogi niedaleko znaku drogowego głoszącego, że do Paxton zostało zaledwie dwadzieścia dwie mile. Wiatr pędził stada chmur po niebie i z szumem uderzał o przednią szybę, aż dżip drżał. Burke siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się przed siebie. Dziewczyna uświadomiła sobie, że leży na tylnym siedzeniu przykryta wojskowym kocem. Stęknęła, nasunęła go sobie na ramiona i usiadła, oblizując wyschnięte usta. – Gdzie jest Flame? – wychrypiała. Burke wskazał coś palcem. Wokół ciągnęły się szare pustkowia, daleko

wybrzuszające się we wzgórza, których barwa zlewała się z kolorem nieba. Anglik stał przy wraku starego forda dostawczego, który w dniu Końca Świata zjechał z drogi, skasował rząd palików i wywrócił się na bok. Na oczach dziewczyny Flame dopiął spodnie, wytarł dłonie w dżinsy i pogwizdując, ruszył w stronę samochodu. – Świntuch – mruknęła dziewczyna. – Świntuch – powtórzył Burke. Heather spojrzała na niego baczniej. Mogła się mylić, ale wydawało jej się, że w kąciku ust żołnierza dostrzegła uśmiech. Podniosła butelkę wody, walającą się po podłodze, i upiła łyk. – Nie chcesz się załatwić, Heather? – spytał Flame, opadając na fotel kierowcy. – Ciebie, Burke, nie pytam, bo pewnie jesteś zbyt twardy na takie potrzeby. Dziewczyna upiła jeszcze łyk wody, a potem się rozkaszlała. Minęła dłuższa chwila, nim na powrót mogła się odezwać. – Słuchaj, Flame… Dokąd my właściwie teraz jedziemy? – Do Paxton. Mam tam umówione spotkanie z kimś, kto nam pomoże. – Pomoże? – Heather zmarszczyła brwi. – Co ty w ogóle wygadujesz? Fotel kierowcy skrzypnął, gdy Flame odwrócił się ku dziewczynie. Nadal się uśmiechał, ale w jego podkrążonych oczach widać było zmęczenie. – Rada dysponuje dronami – powiedział. – Nie wiem, skąd je mają ani też jak z nich korzystają, ale fakt jest faktem. To właśnie dzięki dronom znaleźli nas na lotnisku. Być może Webbsterowi udało się już ściągnąć knebel i zawiadomić szefostwo, a to oznacza, że maszynki przeczesują już całą okolicę w promieniu kilkudziesięciu mil od miejsca, w którym się wyrwaliśmy. Znalezienie nas to tylko kwestia czasu, ale na szczęście znam sposób na oszukanie ich. Musimy się tylko z kimś spotkać. – My – powtórzyła zamyślona dziewczyna. – Nas. Flame zmarszczył brwi. – O co ci chodzi? – spytał chyba ostrzej, niż zamierzał. – Przeszkadza mi liczba mnoga w twoim ujęciu. – Dlaczego? – Flame, z całym szacunkiem, ale ty nawet nie wiesz, co ja zamierzam zrobić. Dlaczego więc uznałeś, że robimy to wspólnie? – Heather – westchnął Anglik i spojrzał ku niebu, jakby błagał o litość. – Tak się składa, że po Końcu Świata mam raczej mało spraw na głowie. Mój klub motocyklowy został rozbity przez twoich koleżków, nie zadomowiłem się w Dogsville i nie wyszła mi współpraca z Radą. Pomaganie tobie to w tej chwili jedyna rzecz, która mi została, a więc z chęcią się nią zajmuję. Dodam też, że oboje jesteśmy zbiegami i dbając o twój interes, dbam również o własny. Jeśli masz więc zamiar nadal stroić fochy, nie krępuj się, ale rób to tak, bym tego nie słyszał. Jedziemy do Paxton. Lubisz Chumbawambę? – Co? – To polubisz. Ruszamy. Zawarczał silnik, przez samochód przeszło drżenie, z głośnika buchnęły

pierwsze takty Enough is enough. Heather odetchnęła ciężko i spojrzała na szeroki kark Burke’a, który przez całą wymianę zdań nawet nie drgnął. – Do Paxton dwadzieścia dwie mile – powiedziała i upiła jeszcze jeden łyk wody. – Mamy więc mnóstwo czasu, Burke. Obiecałam ci pomóc.

Tym razem przebicie się przez szarą, lepką mgłę zabrało jej o wiele mniej czasu, a czerń okazała się o wiele mniej przerażająca. Heather miała wrażenie, że płynie i wiruje wokół własnej osi, już nie przestraszona, a raczej podekscytowana. „Hej, Burke! Jesteś tu? Hej, hej?”. Odpowiedziała jej cisza, ale nieco przyjaźniejsza niż poprzednio, pełna wyczekiwania. „Miejsce, w którym się znalazłam, powinno być zatłoczone. Powinno się tu roić od twoich wspomnień, myśli, lęków i marzeń. Wiesz, o czym mówię? Myślę, że tak, a jeśli nie… Cóż, to może posłuchaj przez moment. Ja mam na imię Heather. Chodziłam do Dale High w Cracktown w Nevadzie, skąd zresztą pochodzę. Pracowałam jako ochotniczka w schronisku dla psów. Uwielbiam psy, wiesz? Zwłaszcza długowłose. Mogłabym godzinami rozczesywać im futro i patrzeć w te ich mądre ślepka. Nie lubię footballu ani koszykówki, bo mam wrażenie, że te sporty wielu ludziom zastępują całe życie intelektualne. Nie oglądam też telewizji, bo od ilości reklam i gadania po próżnicy na głowę można dostać. Lubię natomiast książki. Po Władcy much miałam koszmary, ale Buszujący w zbożu bardzo mi się podobał. Ciągle wracam też do Kronik Narnii, uwielbiam też ekranizacje pierwszych tomów. Widziałeś Księcia Kaspiana? Naprawdę fajne. Co więcej… W szkole najlepiej mi chyba szła biologia, ale z żadnym przedmiotem nie miałam większych problemów. Miałam też… A może raczej wydawało mi się, że mam chłopaka. Szkoda tylko, że okazał się straszną świnią. Wierz mi, Burke, straszną. A ty? Miałeś może dziewczynę? Albo…”. Zbyt późno zorientowała się, że nie powinna wypytywać o jego bliskich, gdyż ci najprawdopodobniej zostali Odmienieni. Myśl ta najwyraźniej okazała się mocniejsza od poprzednich, gdyż otaczająca ją ciemność zafalowała i naraz przemknęła przez nią niewyraźna projekcja ciemnoskórej dziewczyny z bujną fryzurą afro. Z oddali dobiegła ledwie wyraźna muzyka hiphopowa, a potem przecięła ją wirująca piłka do rugby. „Doskonale, Burke, doskonale… Rany boskie, nie masz pojęcia, jak się cieszę! Dobra, wykonaliśmy kawał świetnej roboty. Reszta należy do ciebie”.

Ze wszystkich miejsc, które dotychczas odwiedzili, szkoła w Paxton wywarła na Heather najbardziej przerażające wrażenie. Z własnego doświadczenia pamiętała, że życie w budynkach szkolnych zamiera dopiero późnym wieczorem – nawet po zapadnięciu zmroku z sali gimnastycznej wciąż dobiegały skrzypnięcia adidasów zapaleńców koszykówki i nadal paliły się światła w klasach zajmowanych przez kluby dyskusyjne, redakcję szkolnego czasopisma czy kółka zainteresowań. Zawsze ktoś gawędził na schodach, zawsze gdzieś kręcił się dozorca, zawsze rozlegał się śmiech. Budynki Paxton High, choć nastało dopiero południe, spowijała martwa cisza. Heather przez moment przyglądała się wysokim, lśniącym bielą ścianom oraz rzędom panoramicznych okien. Patrzyła na równo przystrzyżone trawniki, ogromne wejście wsparte na kolumnach i posąg patrona, otoczony rzędem brzózek. Przez moment łudziła się, że zaraz rozlegnie się dokuczliwie głośny dzwonek i ze środka wypadnie tłum rozradowanych dzieciaków, ale jedynym słyszalnym odgłosem był świst jesiennego wiatru i pobrzękiwanie stalowych linek przy masztach flagowych. Nigdy dotąd nie poczuła tak wielkiego żalu jak teraz. Flame chyba właściwie odczytał jej milczenie, gdyż odchrząknął i powiedział: – Tak się jakoś w życiu poukładało, że w szkole długo nie zabawiłem. Teraz, cholera, żałuję. Heather spojrzała na niego z niechęcią, złapała torbę i bez słowa wyszła z samochodu. Wspięła się na szkolną bramę i z łatwością przeskoczyła na drugą stronę. Ku jej zaskoczeniu główne drzwi okazały się otwarte. Dziewczyna pchnęła ciężkie wrota i wślizgnęła się do środka. Powitał ją zapach kurzu, wypastowanych podłóg i czegoś jeszcze, co zawsze odróżnia szkołę od innych miejsc. Spojrzała na ciemny, przeszklony pokój dozorcy z wygaszonymi monitorami, omiotła wzrokiem niekończącą się tablicę z ogłoszeniami i ławki przed gabinetem wicedyrektora. Zupełnie jak w Dale High. Szła powoli korytarzami, słuchając echa własnych kroków. Mijała drzwi do sal lekcyjnych, muskała odpadające od ścian plakaty kandydatów do samorządu szkolnego, zajrzała przez niedomknięte drzwi biblioteki. Zatrzymała się na moment przed planem lekcji i poruszając wargami, odczytywała godziny poszczególnych zajęć, bezwiednie porównując je z własnym planem. Pokręciła w końcu głową i ruszyła w stronę pryszniców. Nawet nie zauważyła, gdy powrócił jej stary odruch stukania paznokciami w mijane metalowe szafki. Pospiesznie wepchnęła dłoń w kieszeń. Z jakiegoś powodu nie chciała naruszać ciszy tego miejsca. W korytarzu przy sali gimnastycznej panowały ciemności. Heather sięgnęła do

torby i znalazła lampkę LED – tę samą, z której skorzystała przy warsztacie – a potem wyjęła niewielką kosmetyczkę i skierowała się prosto do najbliższej kabiny prysznicowej. Woda była wprost nieprawdopodobnie zimna, ale nie odebrało jej to przyjemności z kąpieli. Po raz pierwszy od wielu dni dokładnie się wykąpała i dwukrotnie umyła włosy. Pod wpływem niskiej temperatury jej rozbiegane, niewyraźne myśli zaczęły krzepnąć. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła podśpiewywać pod nosem. W końcu wytarła się dokładnie znalezionym ręcznikiem, ubrała i wyszła z kabiny, wreszcie zdecydowana co do swoich zamysłów. I wtedy zobaczyła Flame’a. Motocyklista siedział po turecku pod ścianą i wpatrywał się w półmrok korytarza. Na widok wychodzącej dziewczyny uniósł lekko brew i uśmiechnął się. – A gdyby gdzieś tu czaił się jakiś Odmieniony? – spytał. – Straciłaś czujność. – Chciałam wreszcie się wykąpać i nic, nawet cała horda Odmienionych, nie zdołałaby mnie powstrzymać – powiedziała dziewczyna. – Też powinieneś to zrobić. Jesteś Anglikiem. Zimna woda nie powinna ci zaszkodzić. – Dla twojej wiedzy systemy grzewcze pojawiły się w Wielkiej Brytanii mniej więcej w tym samym czasie co u was – odparł Flame. – Wiem coś o tym, mój ojciec był instalatorem. Ale rozumiem aluzję. – Nie przejmuj się tym, co mówię – prychnęła dziewczyna i pochyliła się, by dokładnie wyżąć włosy. – Wybacz, Heather, ale ja bardzo przejmuję się tym, co mówisz. – Zauważyłam. W samochodzie zrobiłeś mi awanturę o to, że mam inne zdanie co do własnej przyszłości. – Awanturę? – Flame uniósł brwi i z cichym syknięciem dotknął opatrunku na głowie. – Cholera, ależ to boli. Nie, nie zrobiłem ci żadnej awantury. Po prostu chciałem ci wytłumaczyć, że popełniasz błąd. – A skąd ty możesz wiedzieć, co jest błędem, a co nie? – Dziewczyna spojrzała na niego z rozbawieniem. – Daj spokój! – rzucił Anglik. – Rozejrzyj się! Oto miejsce, do którego należysz! Jesteś młodą, rezolutną dziewczyną, kilkakrotnie mądrzejszą, niż ja kiedykolwiek będę. Nie nadajesz się ani na bohaterkę, ani na męczennicę! Jeśli chcesz zrobić coś ryzykownego, do licha ciężkiego, pozwól sobie pomóc! – Nie nadaję się na bohaterkę – potwierdziła Heather, wbijając grzebień w mokre włosy. – Męczenniczką nie mam zamiaru zostać, a co do tych murów… Cóż, Flame, skoro na serio widzisz we mnie tylko prymuskę, która uciekła z domu, jesteś ślepy jak nietoperz. Anglik otworzył usta, próbując coś powiedzieć, ale dziewczyna była szybsza. – Doceniam to, że chcesz pomóc, ale same chęci tu nie wystarczą. Nie wiesz, co zaplanowałam, a więc możesz mi tylko pomieszać szyki. Fajnie, że przyjechaliśmy razem do Paxton, ale tu nasze drogi się rozejdą. – Bzdura. – Co takiego? – Heather znieruchomiała, wyrwała grzebień i zarzuciła sobie

mokre włosy na plecy. – Cóż takiego jest bzdurą, twoim zdaniem? – Doskonale wiem, co planujesz. I właśnie dlatego nie rozstaniemy się tutaj. – Proszę, a myślałam, że to ja jestem tu telepatką. – Dziewczyna pokręciła głową z udawanym niedowierzaniem. – No, słucham, Flame. Cóż takiego zaplanowałam? – Chcesz odnaleźć i w jakiś sposób wydostać owego człowieka, który zamienia Odmienionych z powrotem w ludzi. W tym celu jednakże musisz jakoś dostać się do Marington, prawda? Mylę się? – Nie. – Tyle że Marington leży w odległości kilkudziesięciu mil. Czterdziestu bodajże. Jak chcesz się tam dostać, skoro lada moment ruszy za nami ten wściekły pies Webbster z bandą androidów i dronami? – Jestem pod wrażeniem twojej analizy – westchnęła dziewczyna. – Od początku miałam przeczucie, że jesteś jakoś spokrewniony z Sherlockiem Holmesem. – Nie denerwuj mnie, Heather! – Flame poderwał się. Jego oblicze wykrzywiła złość. – Nigdzie sama nie pójdziesz! Chcesz wiedzieć, z kim skontaktowałem się na tym polowym lotnisku, gdzie dorwał nas Webbster? Otóż poprosiłem o pomoc Mercedes! – Co? – Heather nagle zapomniała o czesaniu włosów i wpatrywała się w Anglika szeroko otwartymi oczami. – Mercedes ma pewien dar – tłumaczył jej cierpliwie Flame. – Potrafi zsyłać deszcz, a chmury i ulewa częściowo oślepiają drony. Będziemy mogli przekraść się do Marington i… – I wziąć to miejsce szturmem! – Heather klasnęła w dłonie. – Ja zaatakuję ich z prawej, ty z lewej, Burke od frontu! Będziemy tłukli tych drani kijami baseballowymi, aż się poddadzą i pozwolą nam odejść z tym cudotwórcą, a jak się przy tym spocimy, Mercedes ochłodzi nas jesiennym deszczykiem! Boże, Flame, ale z ciebie idiota… Odwróciła głowę i zapatrzyła się w półmrok korytarza. – Nie mam pojęcia, jak wygląda sytuacja w Marington – powiedziała zmęczonym szeptem. – Ale jestem pewna, że Pratt i spółka zamienili je w fortecę. Mają Webbstera i jego oddziały. Mają drony. Mają niejaką Beverly, która ponoć jest genialną telepatką. Mają wszystko to, czego my nie mamy. Wszystko, co pozwoli na bezproblemowe zatrzymanie samochodu z trójką szaleńców. Nawet tornado nam nie pomoże, a co dopiero deszcz. Szansę na powodzenie ma tylko pojedyncza osoba, która będzie w stanie wślizgnąć się tam potajemnie, rozeznać w sytuacji i zrobić, co się da. – Jesteś… – zaczął Flame, ale dziewczyna nie pozwoliła mu dokończyć. – Sam dobrze wiesz, że ta cała Rada jest zdolna do wszystkiego! – mówiła coraz głośniej, a jej słowa niosły się echem po ciemnym korytarzu. – To ogromne ryzyko, prawie samobójstwo! Kto ci kazał wciągać w to kolejne osoby? Nie dość, że sam znalazłeś się w niebezpieczeństwie, to teraz jeszcze chcesz narażać Mercedes? Enough is enough!

Niespodziewanie przypomniała sobie ciało Franka leżące na zboczu wzgórza, nieruchome, poskręcane. W jej oczach pojawiły się łzy. – Ja chyba wiem, co ci dolega, Flame – mówiła, zacisnąwszy powieki. Uwolnione łzy spływały po jej policzkach. – Nie ma klubu, Dogsville zostało za nami, Rada obróciła się przeciwko tobie… Ty nie chcesz pozostać sam i desperacko szukasz czegoś – czegokolwiek! – co możesz uznać za swoje! Ty musisz gdzieś należeć! Cóż, Flame, mam dla ciebie radę. Szukaj dalej. Nie pozwolę ci przy mnie pozostać, bo będzie cię to zbyt wiele kosztować. – Rozstanie z tobą również będzie mnie zbyt wiele kosztować. Słowa motocyklisty były tak zaskakujące, że Heather otworzyła oczy. W nikłym świetle lampki widziała, jak łapie ją za rękę, a potem przyciąga do siebie. Wiedziała, że powinna wyszarpnąć dłoń, nakrzyczeć na niego albo nawet rzucić się do ucieczki, ale zaskoczenie odebrało jej umiejętność logicznego myślenia. Nie protestowała więc, gdy złapał ją wpół i przyciągnął do siebie. Nie protestowała, gdy pochylił się ku niej. Piąstka, którą uniosła, by grzmotnąć go w ramię, opadła bezsilnie. – Co ty… – wykrztusiła, ale nie miała już wpływu na to, co się dzieje. Flame pachniał wiatrem, skórą i wolnością. Jego prawa dłoń sunęła wzdłuż jej pleców, musnęła łopatkę i objęła głowę, by przełamać resztki oporu dziewczyny. Usta mężczyzny, miękkie, a zarazem zdecydowane, stały się całym jej światem. Minęła chyba wieczność, gdy w końcu odsunęli się od siebie. Oczy Flame’a skrzyły, a w kącikach jego ust czaił się łobuzerski uśmiech. – Zabawne – szepnęła ochryple Heather. – Co takiego? – Flame uniósł brwi i znów syknął z bólu. – Mój pierwszy pocałunek też miał miejsce w szatni przy kabinach prysznicowych. – Może to przeznaczenie? – A może wskazówka, że dbanie o higienę ma sens? – westchnęła Heather, ale naraz odwróciła wzrok. – Posłuchaj, wracając do tego, o czym przed chwilą rozmawialiśmy… Ja nie mogę ci pozwolić na… – Nie gadaj już tyle. – Flame położył jej palec na ustach. – Chyba oszalałaś, jeśli sądzisz, że pozwolę ci samotnie zbawić świat. O! – Nadstawił ucha. – Mam wrażenie, że przyjechała Mercedes. Idź się przywitaj, co? Ja może... khm… skorzystam. Wymownie wskazał kabinę prysznicową.

Heather podświadomie spodziewała się, że Mercedes nadjedzie małym, pomalowanym na jaskrawe barwy garbusem albo rozpadającym się, powiązanym drutami samochodem kombi z lat osiemdziesiątych. Widok szarej, ogromnej

toyoty hilux zaskoczył ją całkiem. Powgniatany zderzak, brakujące kołpaki i zaschnięte błoto sugerowały, że Meksykanka bynajmniej samochodu nie żałuje, a liczne zadrapania na drzwiach zdradzały, że jej rodzime lasy nie należały do przyjaznych miejsc. – Hola! – zawołała wesoło, zeskakując na asfalt. Zamiast barwnej sukni miała na sobie dżinsy i ciemny sweter z golfem. Wiatr złośliwie szarpnął za jej gruby, czarny warkocz. – Cómo estàs! – Tak sobie. – Heather uśmiechnęła się krzywo. – Jak to po Końcu Świata. – Uszka do góry! – Mercedes przytuliła ją i wycałowała. – Wiem o wszystkim. El Flamo mi opowiedział. Nie mogę uwierzyć w to, że zaplanowałaś sobie taką wyprawę bez mojego udziału! – Mercedes, to naprawdę niebezpieczny pomysł, który może się źle dla nas wszystkich skończyć! – westchnęła dziewczyna. – Naprawdę chcesz się narażać? – Por amor de Dios, czy ty naprawdę myślisz, że chcę po kres swych dni wypiekać mufinki? – Mercedes się roześmiała. Gdy się śmiała, zmarszczki wokół jej ciemnych oczu nikły i wyglądała, jakby znów była nastoletnią dziewczyną. Jej włosy lśniły w blasku bladego jesiennego słońca i Heather poczuła, że resztki jej oporu topnieją. Widok Mercedes napełnił ją otuchą, której nie czuła od dawna. – A ten przystojniak to kto? – Meksykanka zmarszczyła brwi, dostrzegłszy Burke’a, który nadal siedział w dżipie i wsuwał coraz to nowe płyty do odtwarzacza CD. Nad szkolnym parkingiem popłynęły pierwsze takty Changes Tupaca i Burke niespodziewanie się rozpromienił. – To Burke – powiedziała Heather z niemałym trudem, bo na ten widok w jej gardle pojawiła się wielka włochata kula. – Pierwszy wyłom w walce z Radą Ocalenia Ludzkości. – O, jesteś! – zawołał Flame ze szczytu schodów. Założył sobie świeży bandaż, a teraz próbował związać wilgotne włosy. – Super! – Nie wychodź na dwór z mokrą głową, ese! – rozzłościła się Meksykanka. – Chcesz zachorować? – Chyba już mnie dopadło – odparł Flame, tak cicho, że tylko Heather usłyszała. – To co?! – zawołał głośniej. – Sprawdzimy, czy w stołówce zostało coś z naprawdę długim terminem przydatności do spożycia?

Deszcz lunął w chwili, gdy Mercedes przekręciła stacyjkę, a potężny silnik toyoty zamruczał cicho. Wycieraczki natychmiast podjęły ciężką pracę, a Flame, zwolniony z konieczności prowadzenia, rozparł się na fotelu i zaczął grzebać wśród płyt. – Co by tu włączyć na drogę… – mruczał do siebie. – Coś w temacie deszczu i niepogody najlepiej… Beatlesi nagrali Rain, Guns N’Roses November Rain, potem był jeszcze Prince, Alice in Chains… – Spróbuj Riders on the Storm, ese – zaproponowała Mercedes z łobuzerskim uśmiechem.

– Ha ha, bardzo śmieszne – burknął Flame, udając obrażonego, ale nagle oczy mu zapłonęły, gdy wyjął kolejne opakowanie. – Chemical Brothers? Mercedes, kto jeździł tym samochodem przed tobą? – Nie wiem i nie chcę wiedzieć – oznajmiła Meksykanka, zatrzymując auto przed skrzyżowaniem, nad którym kołysał się wyłączony sygnalizator. Po przeciwnej stronie drogi, obok porzuconego autokaru z popękanymi szybami, stał drogowskaz do Marington. – Zajmij się lepiej nawigacją, por favor – powiedziała, trzepnąwszy Flame’a zwiniętą mapą w głowę. – Od tej twojej kociej muzyki mózg mi się wylewa uszami. – Tylko kilka kawałków, Mercy! – prosił Flame. Znów uniósł wysoko brwi i syknął z bólu. – Aż tyle mózgu ci nie wycieknie… – No me toques los cojones, ese. Nawigacja! Burke, który duszkiem opróżnił puszkę Mountain Dew, beknął donośnie i uśmiechnął się promiennie, a potem sięgnął po szóstego snickersa. Stosik papierków u jego stóp rósł z każdą chwilą. Heather w innej sytuacji zapewne skrzywiłaby się z niesmakiem, ale teraz poklepała żołnierza po ramieniu i również się uśmiechnęła. Co chwila spoglądała na niego ukradkiem i odkrywała nowe oznaki tego, że Burke powolutku odbudowuje swoją osobowość. Zauważyła, jak drapie się po szyi, nuci coś pod nosem, a nawet rozgląda się nieśmiało dookoła. Były to proste gesty, niemalże niezauważalne u innych ludzi, ale dla kogoś, kto jeszcze wczoraj był pozbawioną jakichkolwiek odruchów żywą kukłą, stanowiły ogromny postęp. Toyota wyjechała na autostradę stanową. Flame nadal przekomarzał się z Mercedes, ale co chwila odwracał się i mrugał do niej jednym okiem. Burke zamarł, zapatrzony w przemykający za oknem krajobraz. Heather delikatnie wyjęła mu z dłoni topniejącego batonika i wyrzuciła go przez okno. Do wnętrza samochodu wpadł ostry wiatr, mierzwiąc wszystkim włosy. – Przepraszam! – zawołała, słysząc hiszpańskie przekleństwa Mercedes. Wiedziała, że Meksykanka nigdy by się na nią nie rozgniewała. Czuła też, że Flame’owi naprawdę na niej zależy, a Burke za jej sprawą niedługo stanie się zwykłym, najnormalniejszym na świecie człowiekiem. Niespodziewanie uświadomiła sobie, że znalazła się w najlepszym otoczeniu od chwili opuszczenia Domu. „To straszne, że każda przebyta mila przybliża nas do niebezpieczeństwa – pomyślała, przyglądając się, jak Mercedes tłucze Flame’a po obandażowanej głowie, a ten udaje, że cierpi z bólu. – To straszne, że możemy nie doczekać kolejnego dnia. Chciałabym tak jechać bez końca. Chciałabym przez całą wieczność słuchać tych głupot i cieszyć się chwilą”. Przyciągnęła do siebie torbę, do której wczoraj ukradkiem schowała swój nowy skarb, i przymknęła oczy. Chciała myśleć o Marington i kolejnych elementach planu, jaki się rodził w jej głowie, ale szum deszczu i rytmiczne szuranie wycieraczek działały aż nazbyt kojąco. Po chwili uzmysłowiła sobie, że może się skupić jedynie na wspomnieniu ust Flame’a. Zacisnęła powieki, usiłując odepchnąć powracający uporczywie obraz, ale poddała się. A potem poddała się również senności.

Obudziła ją cisza, ciężka i niepokojąca. – Co się dzieje? – zapytała półprzytomnie, podrywając się i pochylając do przodu. Potrząsała głową, usiłując strząsnąć resztki senności. Samochód toczył się powoli przed siebie, jakby zbliżał się do jakiejś przeszkody, choć Heather widziała jedynie zalaną deszczem autostradę. W oddali majaczył jakiś wrak, ciągnąca się wzdłuż pobocza barierka była miejscami powgniatana, ale nie działo się nic, co mogłoby stanowić zagrożenie. Dopiero po chwili dziewczyna zorientowała się, że we wnętrzu samochodu rozlega się jakiś nowy dźwięk. Spojrzała w dół i ujrzała niewielkie CB radio przymocowane za drążkiem zmiany biegów. Czarny głośniczek szumiał cicho i złowieszczo, jakby krył się w nim jadowity gad. Twarze Mercedes i Flame’a były śmiertelnie poważne. – Czy ktoś może mi powiedzieć, co się dzieje? – wychrypiała Heather. W odpowiedzi Anglik zwiększył głośność. – Hej, jesteście tam? – pytał jakiś kobiecy głos, piękny, melodyjny, wręcz wystudiowany, a mimo to przeraźliwie zimny. – Nie zgubiliście się? Nadal podążacie do stolicy? Świetnie, bo na międzystanowej mamy fatalne warunki atmosferyczne, wiecie? W życiu takiej anomalii nie widziałam! Nie dość, że pada jak diabli, to jeszcze mam wrażenie, że deszcz przesuwa się wraz z wami! Uważajcie na siebie, proszę! Czekamy! Heather tknęło osobliwe przeczucie. Zatkała uszy i ku swemu przerażeniu odkryła, że wciąż słyszy ten sam głos. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nieznajoma kobieta przemawia w jej głowie i z każdą chwilą jest coraz bardziej rozbawiona. – Kto to jest? – spytała drżącym szeptem. Mercedes ucałowała złoty krzyżyk, który nosiła na dekolcie, i pokręciła powoli głową. Miała szeroko otwarte oczy. Flame przełknął ślinę i poklepał Heather po dłoni, mocno zaciśniętej na oparciu fotela. – Postawiłbym całą forsę, że to owa Beverly – mruknął. – Jakoś namierzyła nas bez pomocy dronów. – Posłuchajcie, mam lepszy pomysł – zaskrzypiał głośniczek. – W tych warunkach droga do Marington może okazać się niebezpieczna! Spotkajmy się może w połowie drogi, co? Za jakieś dwie mile ujrzycie wiadukt. Zatrzymajcie się na zjeździe do Boulder. Anglik pochylił się w stronę radiotelefonu. – A jeśli tego nie zrobimy? – warknął. – Nazywają cię Flame, tak? – Zachwyt w głosie nieznajomej rozmówczyni wywoływał dreszcze. – Naprawdę nie chcesz mnie posłuchać? Cóż, rozważ może najpierw swoje opcje, zanim postanowisz

zgrywać chojraka. Czekam. Flame wyłączył CB radio. We wnętrzu samochodu zapadła cisza, przerywana jedynie pluskiem deszczu i cichym pomrukiem silnika. Wycieraczki nadal przesuwały się po szybie, co dwie sekundy odsłaniając spękaną, zagraconą nitkę autostrady. Wiadukt był jeszcze niewidoczny, ale pobladła twarz Flame’a zdradzała, że czyha tam wielkie niebezpieczeństwo. – To pułapka – powiedział, z trudem nabierając tchu. – Nie możemy dalej jechać. – Cholera, wiedziałam, że tak będzie! – Heather zacisnęła powieki. – Nie powinnam była wam pozwolić na… – Siéntate! – warknęła Mercedes i podniosła mapę leżącą na podłodze. Kilkoma nerwowymi ruchami rozprostowała ją na desce rozdzielczej samochodu. Jej gruby palec wskazujący przesuwał się przez moment wokół Paxton, aż znieruchomiał na autostradzie prowadzącej w kierunku Marington. – Minęliśmy przed chwilą zjazd do Tumble, a więc jesteśmy tu, verdad? Ten cały wiadukt znajduje się tu, a więc… Patrzcie, mamy jeszcze jeden zjazd, do Callum! Heather spojrzała pytająco na Flame’a, a ten pokręcił gwałtownie głową. Jego oczy błyszczały, jakby dokuczała mu wysoka temperatura. – Nie wiem… – wyszeptał. – Mój dar nie ma wbudowanego GPS-a! Czuję, że ktoś życzy nam śmierci, ale nie wiem, gdzie on się znajduje. – Trzeba jednak założyć, że to pułapka – oznajmiła Mercedes i zwilżyła suche wargi. – Mierda, co teraz? Mamy trzy opcje, muchachos. Możemy posłuchać tej baby z CB i podjechać pod wiadukt. Możemy spróbować uciec na Callum. Możemy wreszcie się cofnąć i… – Nie możemy – odezwał się niespodziewanie Burke. Jego tubalny głos był zachrypnięty, jakby świadomie użył go po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. – O czym ty ga… – zaczął Flame, odwracając się, ale nie dokończył. Zamiast tego szeroko otworzył oczy. – Zjazd na Callum, Mercy – powiedział głosem, od którego Heather przeszły ciarki. Opony zapiszczały na mokrym asfalcie, toyota skoczyła przed siebie z drapieżnym rykiem silnika, siła bezwładności wgniotła Heather w oparcie tylnego siedzenia. Zdołała jednakże odwrócić głowę w porę, by ujrzeć istoty wyłaniające się z szarugi. Z pewnością byli Odmienionymi, ale tak monstrualnych form dziewczyna nigdy dotąd nie widziała. Szaroskórzy i przeraźliwie chudzi, przypominali humanoidalne modliszki. Dzięki cienkim nogom, z kolanami zginającymi się w kierunku przeciwnym do ludzkich, byli w stanie oddawać nieprawdopodobnie długie skoki. Z każdym susem klaskali w długie, pazurzaste dłonie, jakby cieszyli się na rychłą ucztę. Przybliżali się w ogromnym tempie. „Och, zapomniałam wam powiedzieć, byście nie blokowali ruchu na autostradzie – odezwała się nieznajoma w głowie Heather. – Wiem, mieliśmy niewielki Koniec Świata po drodze, ale to nie oznacza, że możecie tak stać w

nieskończoność! Inni też chcą skorzystać z waszego pasa ruchu!”. „Wynoś się!” – odparła dziewczyna, ze wszystkich sił zaciskając zęby. „Heather? To ty, tak?”. „Wynocha! Won!”. „Ech, współczesna młodzież i jej maniery… Heather, wygląda na to, że nie rozumiesz sytuacji, w której się znalazłaś. Pozwól więc, że…” – Nie! – Dziewczyna zacisnęła dłonie na uszach. Rozpędzony samochód gnał prosto na wrak przewróconej cysterny, leżący w poprzek pasa ruchu. Skupiona Mercedes wyszczerzyła drapieżnie zęby, pochyliła się niczym rycerz szarżujący na wroga i obróciła lekko kierownicą. Toyota przemknęła gładko między zderzakiem naczepy i stalową barierą odgradzającą przeciwległe pasy ruchu. Przez ryk silnika przebiło się wycie Odmienionych. – Tak ich nie zatrzymasz! – wrzasnął Flame. W lusterku wstecznym widać było, jak ścigający ze zdumiewającą lekkością wskakują na cysternę i nieruchomieją na ułamek sekundy, obliczając kolejny sus. Zasyczało otwierane okno i do wnętrza toyoty wtargnął powiew zimnego powietrza. Burke uklęknął na siedzeniu, złapał karabin w prawą rękę i wysunął tułów na zewnątrz. Broń bluzgnęła ogniem. Pierwszy z Odmienionych obrócił się wokół własnej osi i spadł za ciężarówkę, a drugi nie odzyskał równowagi po skoku i przetoczył się po spękanym asfalcie, by znieruchomieć pod barierką. – Otóż to! – ryknął Flame. Otworzył własne okno, wysunął się i zaczął strzelać z pistoletu. Po podwoziu cysterny wędrowały rozbłyski rykoszetów. Wiatr poniósł zakrwawiony bandaż, zerwany ze skroni motocyklisty. Któryś z Odmienionych zatrzymał się z czerwoną plamą na piersi, głowa drugiego zamieniła się w krwawą miazgę. Inni, wskakujący na ciężarówkę, wyli głucho. – Jest ich zbyt wielu! „…wyjaśnię ci, o co w ogóle chodzi. Otóż nazywam się Beverly i reprezentuję Radę Ocalenia Ludzkości…” Heather grzebała w torbie, aż odnalazła ciężki, metalowy przedmiot. – Łap! – Wcisnęła go Burke’owi do ręki. Zawleczka granatu spadła na podłogę. Samochód zatańczył, gdy Mercedes w pełnym pędzie przemknęła obok radiowozu policyjnego, wbitego w barierkę, a potem niemalże wpadł w poślizg, gdy pchnęła go fala uderzeniowa wybuchającego granatu. Oślepiona Heather przymknęła oczy. „…o której bez wątpienia słyszałaś. W skład naszej grupy wchodzi wielu utalentowanych ludzi i poczytuję to jako zaszczyt, iż mogę wspierać ich darem telepatycznym”. – Dobra robota, Burke! – krzyknął gdzieś w oddali Flame. – Zaraz… „Flame. Rany, coś mu grozi”. – Uważaj! – wrzasnęła Heather, otwierając oczy. Stworzenie, czające się do skoku na barierce chroniącej pobocze autostrady,

również należało kiedyś do rodzaju ludzkiego. Jego ciało było jednakże nieprawdopodobnie rozdęte i zewsząd sterczały zeń powiewające na wietrze nitki, z oddali przypominające cieniutkie kosmyki włosów bądź serpentyny. Samochód przybliżał się w ogromnym tempie, oczy Odmienionego otwierały się szeroko, mięśnie spinały do skoku… – Jasna cholera! – wrzasnął Anglik, usiłując wślizgnąć się do środka. Uratowała go Mercedes. Szarpnęła gwałtownie kierownicą i przez długą jak wieczność sekundę toyota pędziła na zderzenie z barierką między pasami. Zapiszczały opony, samochód zatańczył kilkakrotnie, otarł się bokiem o barierkę, krzesząc snop iskier, ale Meksykance udało się odzyskać panowanie nad pojazdem. Przerażona Heather nawet tego nie zauważyła – patrzyła na ludostwora, który chybia o włos, uderza w asfalt i niknie w wysokiej na dwa metry eksplozji krwi. „To były żyły!” – pomyślała. „Tak, jasne, że to żyły. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby taki przyjemniaczek wskoczył wam na maskę samochodu? Zaraz, o czym ja to… Aha, telepatia!”. – Uważajcie! – wrzasnęła Heather, wskazując kolejnego rozdętego stwora porośniętego gąszczem żył, czającego się na krawędzi drogowskazu wiszącego nad autostradą. – Będą skakać na szyby! – Hijos de puta! – warknęła Mercedes. Odmieniony odbił się, aż metalowy drąg zadygotał. Toyota odskoczyła w bok, otarła się o barierkę, bryzgi krwi smagnęły okna od strony Flame’a i Heather. „Doskonale mi idzie oddziaływanie na ludzi. Potrafię kontrolować nawet innych telepatów, wyobrażasz sobie? Wygląda na to, że wiele lat pracy w dziale HR przełożyło się na…” – Tam są! Wzdłuż betonowej kładki, przerzuconej ze względu na migracje zwierząt, oczekiwało kilku kolejnych Odmienionych, przykurczonych wzdłuż krawędzi niczym rozdęte karykatury gargulców. Wiatr unosił pęki ich żył, które furkotały niczym monstrualne włosy. – Nie damy rady… Mercedes zmrużyła oczy. Wściekła ulewa uderzyła w szereg ludostworów z siłą, której te się nie spodziewały. Heather zdążyła dostrzec, jak jeden z nich zatacza się, traci równowagę i spada, lecz rozpędzona terenówka wtargnęła już w mrok tunelu i po ułamku sekundy wystrzeliła po drugiej stronie. Inny Odmieniony spadł tuż za nimi i rozbryzgnął się na asfalcie. Strugi krwi sięgnęły obu barierek. – Ile do tego zjazdu?! – krzyknęła. „…moc mojego… O, chcecie zjechać na Callum? – spytał uprzejmie kobiecy głos. – Jasne, dobry pomysł. Przewidziałam i to”. – Callum jest spalone! – krzyknęła Heather z rozpaczą. – Zapomnijcie o tym zjeździe! – Co? – Flame odwrócił się, w pośpiechu przeładowując pistolet. – Ta telepatka Beverly ciągle coś do mnie gada! Jesteśmy w potrzasku!

W rozpędzonym samochodzie zapadła cisza. Mercedes męłła kolejne przekleństwa pod nosem, Burke sposobił AK-47 na kolanach, Flame rozglądał się dookoła. Naraz znieruchomiał. – O cholera… – szepnął ze zgrozą. Heather zmartwiała. Autostradę kilkaset metrów przed nimi blokował traktor z naczepą, który w tym momencie obłaziła zgraja Odmienionych. Deszcz zakłócał widoczność, ale dziewczyna odnosiła wrażenie, że ludostwory miały rozciągniętą błonę między ramionami i bokami. Jeden po drugim zastygały w bezruchu, gotowe do skoku na nadjeżdżający samochód. „A właściwie to możemy się spotkać już tutaj – stwierdziła beztrosko Beverly. – Nie musicie fatygować się aż do wiaduktu. Nieźle mi idzie kontrolowanie tych maszkar, prawda? Ty, Heather, masz jednakże o wiele większy potencjał. Razem byłybyśmy niepokonane! Ja sterowałabym ludźmi, ty Odmienionymi, co za wspaniała przyszłość…”. – Dzięki za podsunięcie pomysłu – szepnęła dziewczyna z mściwą miną. Odepchnęła strach, zacisnęła powieki, przegnała wszystkie zbędne myśli. Z oddali dobiegał ledwie słyszalny pisk opon hamującego samochodu, a Flame krzyczał coś do Mercedes, ale dla Heather było to już nieważne. Skupiła się tylko i wyłącznie na oczekujących Odmienionych. „Odejdźcie! – wrzasnęła. – Won! Kieruje wami zła wola! Ta kobieta chce, byście zginęli! Mamy broń, mamy granaty, pozabijamy was! Won! Odej…”. „Milcz! – Wrzask Beverly wypełnił cały jej umysł. – Milcz, ty głupia sikso! Niczego nie zrozumiałaś! Masz być posłuszna!”. Heather próbowała stawić jej czoła, ale nie mogła pozbierać sił, nie umiała wypchnąć jej obecności. Atak mentalny Beverly wielokrotnie przerastał wszystko, czego do tej pory doświadczyła. Z trudem otworzyła oczy i uświadomiła sobie, że po jej policzkach płyną łzy. Wyciągnęła rękę i zacisnęła dłoń na ramieniu Flame’a. – Nie mogę ich odegnać – szepnęła. – Pozostaje już tylko jedno. – Wracamy? – spytał Anglik, z trudem panując nad emocjami. Był blady jak ściana, najwidoczniej jego dar również działał i umysł przechodził udrękę. – Nie. – Pokręciła głową. Wpatrzony w nią Burke uśmiechnął się pokrzepiająco. W niczym nie przypominał już bezwolnego androida, którym był ledwie kilkadziesiąt godzin temu. Heather w odpowiedzi obdarzyła go słabym uśmiechem i w tej chwili przyszedł jej do głowy niespodziewany pomysł. – Nie – powiedziała mocniejszym głosem. – Wy wracacie. – Oszalałaś? – Dalsza jazda byłaby szaleństwem. Potrzebuję… Jak to się nazywało na filmach? Osłony ogniowej. – Nie poz… – zaczął Flame, ale Mercedes położyła mu pulchną dłoń na nadgarstku. – Jeśli cokolwiek ma z tego wyjść, ese, lepiej jej posłuchajmy – powiedziała dobitnie, a potem zerknęła na Heather i spróbowała się uśmiechnąć.

– Dasz sobie radę? – spytała. – Si, señora – wykrztusiła Heather. – Potrzebuję dwóch minut, może trzech. – Dostaniesz ile się da. – Flame zacisnął mocno zęby. – Tylko… – Dobrze, wiem – szepnęła dziewczyna i spuściła wzrok. Nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, drżącego, pełnego niepokoju. – Wszystko wiem. Dajcie mi jeszcze chwilkę. I znów zacisnęła powieki, ale tym razem nie skupiła się na żadnej myśli. Wytężyła pamięć, chcąc przypomnieć sobie stan, w którym znajdował się umysł Burke’a, gdy pierwszy raz do niego zajrzała. „Heather, słonko, długo będę na ciebie czekać? – Przekaz Beverly stawał się coraz słabszy. – Coś się dzieje? Gdyby to nie było niemożliwe, powiedziałabym, że mi znikasz. Co się…”. Rozganiała myśli i emocje na bok, tłumiła wspomnienia i odruchy, otaczała się ciemnością i pustką. Jej umysł przeistaczał się w jałową próżnię, w której nie było nikogo i niczego. Próżnię, w której drapieżne myśli Beverly nie znajdowały zaczepienia. Czuła, że niknie i rozpływa się. Świat dookoła naraz wydał jej się półprzejrzysty i mało istotny. Samochód zatrzymał się nagle. Bezwolnie patrzyła, jak Mercedes, Flame i Burke otwierają drzwi i wyskakują na asfalt. Patrzyła, jak lufy unoszonej broni ozdabiają migotliwe płomyki. Czuła powiew lodowatego powietrza na policzkach, słyszała odległy terkot broni, widziała, jak zrywający się do biegu Odmienieni jeden po drugim walą się na mokry asfalt. Było to jej obojętne. Mogłaby tak siedzieć w nieskończoność. Stała się przecież przeźroczysta i nieistotna. Flame odwrócił się do niej i coś krzyczał. Ach, tak. Nie może tak siedzieć. Złapała torbę i wymknęła się z samochodu.

„Znajdź człowieka, który nie może zginąć – powiedziała Ellen. – Słyszysz mnie, moja droga? Proszę cię, obudź się już. Znajdź tego człowieka. Nie wiem, gdzie on jest ani jak wygląda, ale pomoże ci dotrzeć do celu. Pomoże ci w czymś jeszcze, ale tego też nie wiem. Tylko obudź się, dobrze? Zaraz całkiem przemarzniesz”. Heather posłusznie otworzyła oczy. Leżała zwinięta w kłębek na wycieraczce na czyjejś werandzie, zmarznięta i skostniała, tuląc do brzucha torbę. Podniosła się powoli i niemal natychmiast zaczęła szczękać zębami, targana wstrząsami. Nie poznawała okolicy i przez

długą, bardzo długą chwilę nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. Potem napłynęły pierwsze, bardzo niewyraźne obrazy. Odmienieni z błonami jak polatuchy. Zablokowana autostrada. Kanonada. Ostatnie spojrzenie Flame’a. Heather pożałowała, że w ogóle się obudziła. Podniosła się z trudem i rozejrzała wokół. Jak okiem sięgnąć widziała ulicę, po obu stronach której znajdowały się zadbane domki jednorodzinne z werandami, podjazdami i ozdobnymi krzewami. Przed niektórymi sterczały dumnie maszty z resztkami flagi amerykańskiej, przed innymi parkowały samochody, do których nikt nigdy nie miał już wsiąść. Na niedziałającej latarni ulicznej siedziało kilka wron i wpatrywało się w nią posępnie. Heather przyjrzała się sobie. Jej ubranie było przesiąknięte deszczem, a nogawki spodni ubłocone na całej wysokości, jakby pełzała po ziemi. Kurtka polarowa miała rozcięty rękaw. – Boże, co się ze mną działo? – szepnęła. Znów przeszyły ją dreszcze, silniejsze niż przed momentem. Z każdą chwilą było jej coraz zimniej i wiedziała, że jeśli się natychmiast nie przebierze w suche rzeczy, zamiast Rady Ocalenia Ludzkości pokona ją zwykłe przeziębienie. Bez wahania złapała wiklinowy kosz, w którym rosły małe, zwiędnięte magnolie, i rozbiła nim szybę salonu. Po okolicy poniósł się przenikliwy szczęk tłuczonego szkła i Heather aż się skuliła. Przestraszone wrony wzbiły się do lotu, kracząc głośno. Dreszcze nasilały się. Uważając, by nie pokaleczyć się o ostre kawałki szkła, dziewczyna wkradła się do domu i ujrzała zimne, nieprzyjemne wnętrza. Fotel, na którym ktoś zostawił niedoczytaną gazetę. Ławę ze skamieniałymi ciasteczkami. Zeschnięty fikus w doniczce. Zapomniany pilot do telewizora, pokryty warstewką kurzu. Heather czuła się nieswojo, wkraczając na cudze terytorium, ale nie miała wyboru. – Mam nadzieję, że mieszkający tu ludzie mieli córkę – szepnęła, by czymkolwiek zagłuszyć oskarżycielską ciszę. Odetchnęła z ulgą na widok plakatu z Justinem Timberlakiem na przeszklonych drzwiach. Wpadła do środka, ściągając w pośpiechu przemoczoną kurtkę, i przypadła do komody. Bezceremonialnie wybebeszała szufladę za szufladą, aż znalazła to, czego szukała – ciepłe rajstopy, gruby, wełniany sweter i sztruksowe spodnie. Te ostatnie z trudem udało jej się dopiąć – dziewczyna mieszkająca tu przed Końcem Świata była najprawdopodobniej młodsza od niej i nieco drobniejsza. Przebrawszy się, Heather wskoczyła na jej łóżko, otuliła się kocem i siedziała tak do chwili, gdy po jej ciele wreszcie rozeszło się ciepło. – Przepraszam za bałagan – powiedziała cicho do zdjęcia na stolatki w okularach, zrobionego na tle Golden Bridge w San Francisco. Siedziała skulona jeszcze przez dłuższą chwilę, usiłując przypomnieć sobie jakiekolwiek zdarzenie od chwili, gdy rozstała się z przyjaciółmi na autostradzie. Choć wytężała pamięć, widziała jedynie ulotne, niewyraźne fragmenty. Potknięcie na torach kolejowych. Rozkołysany sygnalizator. Czyjś odległy, nawołujący głos. Głos.

– Ellen? – westchnęła. – Kolejna mglista przepowiednia. Znajdź człowieka, który nie może zginąć. Jasne, a potem znajdź lek na raka. Czy te twoje wizje mogą być choć odrobinę bardziej konkretne? „Choć wskazówka ze światłem nie była wcale taka głupia – pomyślała. – Gdybym nie dotarła do Dogsville, nie spotkałabym Flame’a i nie dowiedziałabym się o Marington. Bez niego nie dotarłabym też tak daleko…”. Oparła głowę o ścianę i westchnęła ciężko. „Mam nadzieję, że udało im się uciec…”. Scena, w której Flame, Mercedes i Burke stali obok siebie i strzelali do zrywających się do lotu Odmienionych, była najwyraźniejszym wspomnieniem od chwili rozstania na autostradzie. Żałowała tylko, że nie pamiętała, co Flame do niej krzyknął. – Pewnie mnie tylko ponaglił – szepnęła. – Na pewno. W gardle czuła jednakże ucisk, a oczy niebezpiecznie zwilgotniały. – Ech, w cholerę z tym wszystkim! – parsknęła i gniewnie odrzuciła koc, który zahaczył o nocny stolik i strącił zdjęcie w ramce wraz z radiobudzikiem. Ten uderzył o podłogę i włączył się. Głośny szum był tak niespodziewany, że Heather odruchowo odskoczyła. Pokręciła z dezaprobatą głową i podeszła, by go podnieść i wyłączyć. W tej samej chwili odniosła wrażenie, że wśród świstów i zgrzytów wyodrębnia jakieś słowa. Zasilany bateriami radiobudzik był mały i lekki. Dziewczyna bez trudu przytknęła go sobie do ucha i wytężyła słuch. – …bywajcie! Rada Ocalenia Ludzkości zajmie się wami! – wołał nieznajomy głos. – Mamy żywność, lekarstwa, paliwo i prąd! Jesteśmy uzbrojeni i w pełni kontrolujemy sytuację w stolicy i wokół niej! Potrzebujemy ludzi wszelkich zawodów, gotowych pomóc w odbudowie cywilizacji amerykańskiej! Przybywajcie do Marington, bo innego kierunku nie ma! A teraz dla wszystkich tych, którzy nas słuchają – oby było was jak najwięcej! – Bruce Springsteen w utworze… Natarczywy głos ranił ciszę opuszczonego domu i Heather wyłączyła radyjko, które po chwili namysłu wrzuciła do torby. Przejrzała też jej zawartość i okazało się, że niczego nie zgubiła ani nie zepsuła. Wciąż dysponowała latarką, nożem, kosmetykami i pistoletem z amunicją, notatnikami, a na samym spodzie, obok zafoliowanych kabanosów, leżała wyłączona krótkofalówka odebrana Webbsterowi. – Brakuje tylko jednej ważnej rzeczy – mruknęła. – Mapki. Nadal nie miała bowiem pojęcia, gdzie się znalazła. Założyła więc buty, które na szczęście okazały się suche w środku, i rozglądając się uważnie, wyszła przed dom. Tam zajrzała do skrzynki na listy i wyłowiła jeden z nich. – List od firmy windykacyjnej do państwa O’Trent – odczytała. – No, no, panie O’Trent. Niewykluczone, że Koniec Świata wybawił pana z niezłych tarapatów. O, jest adres. Sto sześćdziesiąt trzy Marington Road. To oznacza, że… Naraz uniosła głowę, zaalarmowana obcym, cichym dźwiękiem. Coś wypadło zza ambulansu stojącego przed najbliższym skrzyżowaniem i gnało po trawnikach

ku niej, przeskakując grządki, rzędy donic i niewielkie drewniane płotki. Coś kudłatego, puchatego i nieprawdopodobnie rozradowanego. – Mufka? – szepnęła z niedowierzaniem Heather. – Piesku, to ty? Pies przypadł do niej, obszczekał radośnie i zaczął obskakiwać, próbując dosięgnąć łapami jak najwyżej i energicznie machając ogonem. Heather ukucnęła i przytuliła suczkę z całej siły, wtulając twarz w miękkie, pachnące wiatrem futro. – Piesku… – szeptała wzruszona do granic, z trudem panując nad łzami. – Piesku, znalazłaś się… Nie masz pojęcia, jak się cieszę! O rany, Mufka, to naprawdę ty! Owczarek polizał dziewczynę po nosie, a potem wymknął się z jej objęć, odbiegł kilka kroczków i zaskamlał żałośnie. Potem odbiegł jeszcze kawałek dalej, usiadł i odwrócił łebek, spoglądając na zdziwioną Heather. Znów zaskamlał przejmująco. – Co takiego? – spytała. – Chcesz, bym za tobą poszła? Wiesz co, Mufka, obawiam się, że to niewykonalne. Mam sporo spraw na głowie. Wiesz, ratowanie świata i tak dalej. Piesek zwrócił się ku niej i rozpłaszczył na chodniku, nadal machając puszystym ogonem. Co chwila nerwowo obracał głowę w stronę odległego wylotu ulicy, błyskając białkami ślepi. – No dobra – westchnęła Heather. – Mogę kawałek z tobą pójść. Może nawet zmierzamy w tym samym kierunku. Bolała ją głowa, dokuczał głód i dręczył niepokój, ale widok wesołego pyszczka Mufki dodał jej otuchy. Zachowanie psa zresztą było tak frapujące, że dziewczyna na moment zapomniała o tym, co ją czeka. Suczka, do tej pory wszędobylska i ciekawska, zachowywała się, jakby świat psich zapachów przestał dla niej istnieć. Kosze na śmieci, kępy krzaków i opony samochodowe, które wcześniej mogły przykuć jej uwagę na długie chwile, mijała z całkowitą obojętnością. Co rusz wybiegała do przodu, wpatrywała się w dal i węszyła cierpliwie, a potem patrzyła na nadchodzącą Heather. Bywało, że szczeknęła, by ją ponaglić. Dziewczyna dostrzegła biuro informacji turystycznej. Przeszklone drzwi były rozbite, jakby coś z ogromnym impetem wpadło do środka. Heather chciała rozejrzeć się we wnętrzu, ale wszelką ochotę do eksploracji odebrał jej obezwładniający zapach przypominający woń drożdży, dobiegający z zaplecza. Wbiegła więc do środka, złapała mapkę z lady i błyskawicznie wybiegła na zewnątrz, gdzie czekała szczerząca kły, zaniepokojona Mufka. – Już dobrze – szepnęła do psa, mierzwiąc mu sierść za uszami. – Wszystko dobrze. Wybacz, ale ludzie mają kiepskie nosy i potrzebują takich oto papierków, by się nie zgubić. Mufka szczeknęła ostro. – W porządku, już idę! Zgodnie z przypuszczeniami Heather znajdowała się na przedmieściach stolicy hrabstwa, a Marington Road prowadziła mniej więcej w stronę centrum. Mufka najwyraźniej podążała w tym samym kierunku, a więc dziewczyna z ulgą

stwierdziła, że przynajmniej przez moment będzie jeszcze towarzyszyć psu. „O co ci chodzi, mała? – pomyślała, patrząc, jak suczka dobiega do skrzyżowania i ogląda się na nią. – Dokąd mnie prowadzisz?”. Wsunęła dłoń do torby w poszukiwaniu kabanosów, którymi mogłaby poczęstować psa, ale jej palce natrafiły na zimny plastyk krótkofalówki. „Boże, co ze mnie za idiotka! – pomyślała z żalem. – Mam sposób, by skontaktować się z Flame’em i Mercedes, a nie potrafię z niego skorzystać. Tak bardzo się o nich martwię…”. Naraz zapomniała o głodzie i bólu głowy. Znów widziała Flame’a, jak odwraca głowę i krzyczy coś do niej, nie przestając naciskać na spust. Widziała jego zakrwawione czoło, odskakujące od futryny szopy na polowym lotnisku. Słyszała jego śmiech, wąchała zapach jego skórzanej kurtki, widziała błysk jego niebieskich oczu. Czuła smak jego ust. Odwróciła głowę, jakby nagle poczuła wielki wstyd. „Jest starszy ode mnie – wycedziła w myślach. – O dobrych kilka lat. Nie chodził do szkoły, należał do gangu, kradł i strzelał do ludzi. Co więcej, pali papierosy i parę razy coś przede mną zataił. To szumowina. Dzielny człowiek, pomysłowy i zdecydowany, ale drań i przestępca”. Nigdy dotąd jej własne wywody, jak zwykle do bólu logiczne, nie wydały jej się tak mało przekonujące. Mufka obejrzała się i szczeknęła ponaglająco. Zimny wiatr targał jej futro. – Wiesz co? – powiedziała dziewczyna do psa. – Szkoda, że go tu nie ma. Wiesz, o kim myślę, mądry pies z ciebie. Trochę się boję i naprawdę nie chciałabym być sama. Niespodziewane wyznanie przyniosło jej ulgę. Heather stanęła i zamknęła powieki. Świat zniknął za czarną kotarą i skurczył się do paru dźwięków. Świst wiatru. Szczęk spętanych wózków zakupowych przed opuszczonym supermarketem. Łopot foliowej siatki, od niewiadomo jak dawna tkwiącej wśród kolczastych krzewów. Cichy szum płynącej wody. Mufka rozszczekała się jak szalona, ale Heather zignorowała ten odgłos. – Bardzo mi go brakuje – szepnęła. – I martwię się o niego. Przyzwoity gość, mimo wszystko. „Dlaczego po prostu nie powiesz, że go kochasz?” – spytał jakiś znużony głos w jej głowie. – Bo… Bo… Mufka skakała wokół niej i warczała, aż zapiszczała przeraźliwie, jakby została uderzona. Dziewczyna otworzyła oczy, nieco zdumiona. – Co się dzieje? – spytała, mrugając. W tej samej chwili poczuła na ustach mocną dłoń, pachnącą mchem i wilgotną korą. I chyba marihuaną. – Tylko się nie wyrywaj – szepnął Frank.

Gdyby Heather niespodziewanie przebudziła się na blacie biurka, tuż obok swego ulubionego mikroskopu w szkolnym laboratorium biologicznym, jej zdumienie zapewne nie byłoby większe. Nie zaprotestowała więc, gdy tramp zaciągnął ją za róg najbliższego budynku, obrócił i przycisnął do ściany. – Ciii! – powiedział chrapliwie, przykładając palec do ust, i wyjrzał za róg. W jego oczach, ledwie widocznych spod daszka czapki baseballówki, błyskał niepokój. – Tylko nie wrzeszcz. Won! – warknął na Mufkę, która zajadle obszczekiwała jego nogi. – Poszedł kundel! Już! – Frank? – odkaszlnęła Heather. Scena, w której jeden z ludzi Ramseya unosi broń i strzela do włóczęgi, wryła się bardzo mocno w jej psychikę i dziewczynie wydawało się, że znalazła się w jakimś nierealistycznym śnie. Przecież widziała, jak ciało osuwa się i nieruchomieje na trawiastym zboczu. Pamiętała huk wystrzału i swoje łzy… – Frank, to naprawdę ty? – wyszeptała, ale włóczęga skupił się całkowicie na odganianiu Mufki. – Poszedł pies! – Machał zerwaną z głowy czapką, próbując odpędzić suczkę, ale bez sukcesów, gdyż Mufka najwyraźniej uznała to za formę zabawy i próbowała pochwycić ją zębami. – Cholera jasna, uciekaj! Jak ja ci zaraz… Frank nachylił się i podniósł z ziemi okruch betonu. Pies zaskamlał i umknął pospiesznie, podkulając ogon. – Co ty wyczyniasz?! – zawołała Heather. – Oszalałeś? – Ja oszalałem? – Włóczęga ze złością nasadził czapkę na głowę. – To temu psu odbiło! Od wczoraj próbuje mnie zaciągnąć do centrum, kundel zafajdany! – To nie kundel, ale owczarek szetlandzki – poprawiła odruchowo Heather. – Wybacz, Frank, ale czy… Czy ciebie aby nie zastrzelono parę dni temu? – Iii tam – prychnął tramp i wyjrzał za róg. – Dobra, czysto. Idziemy. – Powoli! – Heather zatrzymała go. – Powoli, bo coraz mniej rozumiem. Dokąd idziemy? – Do jedynego miejsca, które jest tu w miarę bezpieczne! – burknął Frank. – Tam mi się wytłumaczysz! – Ja mam ci się tłumacz… – Szybko! – Włóczęga skinął na nią ręką i ruszył przed siebie, powiewając połami płaszcza. Heather nie miała wyboru – musiała podążyć za nim.

Przez krótką chwilę, kiedy Frank mocował się z kratą, za którą kryły się drzwi do sklepu monopolowego, Heather miała okazję dobrze mu się przyjrzeć. Był to zdecydowanie ten sam Frank – poznawała głębokie zmarszczki na jego twarzy,

ogorzałą cerę, kilkudniowy zarost i błyszczące podejrzliwością oczy. Był też ubrany w mniej więcej to samo co wcześniej: czapkę z daszkiem, spod której wystawały kosmyki siwych włosów, wojskową kurtkę, wytarte, wysłużone dżinsy i sweter, którego pierwotnego koloru nie odzyskałaby już żadna pralnia. Poruszał się żwawo, przeklinał z pasją i nawet nie utykał. – Wiesz, czemu zamelinowałem się akurat w monopolowym? – sapnął, uporawszy się z ostatnią kłódką. Krata ustąpiła z przeciągłym zgrzytem. – Chyba nie chcę tego wiedzieć – odparła dziewczyna. – Co? Aha, pewnie sobie pomyślałaś, że lubię sobie golnąć na śniadanko? – zachichotał włóczęga. – Gdzie tam, ja nie piję. Jestem na to zbyt zajęty. Wybrałem monopolowy, bo zaraz po bankach to najlepiej strzeżone sklepy w całych Stanach, hi hi hi! Właścicieli przez cały czas prześladuje wizja klęski żywiołowej czy jakiegoś kryzysu politycznego. Wiesz, co wtedy robią ludzie? Otóż szturmują sklepy z alkoholem. Nie sklepy spożywcze, nie banki, nie salony z samochodami, ale monopolowe. Weszli do ciemnego wnętrza. Frank nie przestawał gadać. – Stąd pancerne szyby, drzwi zabezpieczone kratami, alarmy, system kamer i inne takie. Jeden kumpel opowiadał mi kiedyś, że… – Frank, powoli – przerwała mu Heather. Podeszła do lady i usiadła na niej, plecami do półek uginających się pod ciężarem rozmaitych butelek. – Odbiegasz od kwestii najważniejszej. Jak to możliwe, że ty ciągle żyjesz, co? Nie odbierz mnie źle, ale wyraźnie widziałam, jak… – Iii tam. – Tramp lekceważąco machnął dłonią. – Tu jesteśmy bezpieczni i możemy się naradzić. Przyznam, że najpierw wkurzyłem się na twój widok, ale może mi się do czegoś przydasz. – O czym ty gadasz? – Heather, z początku zachwycona tym, że widzi Franka przy życiu, powoli traciła cierpliwość. – Ech – westchnął włóczęga i pokręcił głową, jakby miał do czynienia z nazbyt dociekliwym dzieckiem. – Spójrz za ladę. Dziewczyna wyciągnęła z torby latarkę i spojrzała w ciemny kąt. Obok myśliwskiego sztucera i imponująco wielkiej lornetki stał tam wypchany wojskowy plecak. Przytroczono do niego kilka par słuchawek ochronnych, które widywała na głowach robotników z młotami pneumatycznymi. – Okej. – Heather zamknęła oczy. – Co jest w środku? – Głównie semtex. – Frank się rozpromienił. – Bezwonny materiał wybuchowy, najlepszy, jaki udało mi się zdobyć. Oprócz tego zdalnie sterowane detonatory. Całość wystarczyłaby do wysadzenia w powietrze Pentagonu z przyległościami, he, he, he! – I co masz zamiar z tym zrobić? – Dziewczyna uniosła wysoko brwi. – Czy to nie oczywiste? – Oczy Franka zalśniły niezdrowo, gdy włączał niewielkie, przenośne radyjko na baterie. Pokręcił chwilę gałką, aż przez szumy przebił się głos spikera: – …lekarstwa, żywność i paliwo to nie wszystko! Jesteśmy spadkobiercami

wielkiej cywilizacji amerykańskiej, wreszcie oczyszczonej z korupcji, lenistwa i obojętności. Na jej zgliszczach zbudujemy silne, mocne państwo, które wzniesie się… Frank wyłączył radio głośnym pstryknięciem. – …ponad potrzeby zwykłego obywatela i zniewoli go tak, że ten będzie jadł, pił, spał i sr… no, załatwiał się na rozkaz! – piał, naśladując głos spikera. – Heather, słucham tego od paru dni i przestaję mieć wątpliwości. Cała ta ściema z Końcem Świata to ogromna inicjatywa rządowa. Spisek, jakiego ten świat nigdy jeszcze nie widział. Nie mam pojęcia jak, ale ktoś zamienił ludność całego kraju – a może nawet świata? – w tłumy bezrozumnych zwierzoludzi, by narzucić im posłuszeństwo i urobić wedle własnego widzimisię. To, że rozpoczęli pracę akurat tu, w Nevadzie, to wielki uśmiech losu. Muszę znaleźć jakiś sposób, by wkraść się do Marington i wywalić ten cały interes w powietrze. Skoro wielka cywilizacja amerykańska ma się odrodzić, lepiej, by stało się to bez udziału tych spasionych, wyrachowanych sukinsynów z Senatu! Lepiej, by… Heather nie słuchała go dłużej, gdyż nagle zrobiło jej się ciemno przed oczami. – Czy ty… – spytała cicho. – Czy ty, Frank, rozmawiałeś kiedyś z jakimś psychiatrą? – Co? – zdumiał się tramp. – Aha, kapuję. To wszystko to dla ciebie wariactwo, tak? Myślisz, że mi odbiło? Cóż, nie ty pierwsza, tych buraków również przerosła ta wiedza i nawet mnie do aresztu wsadzili, żebym im w głowach nie mącił. Barany cholerne. Posłuchaj mnie, Heather, uważnie! – Włóczęga znienacka wymierzył w nią palec. – Posłuchaj mnie uważnie i zastanów się nad tym, co mówię, a może będziesz pierwszą osobą, która zrozumie doniosłość… – Nie – powiedziała cicho dziewczyna. – A może dasz mi dokończyć, co? – Tramp zrobił oburzoną minę. – Nie – westchnęła Heather. – Nie dam ci dokończyć. Frank, jesteś dobrym człowiekiem. Już drugi raz rzuciłeś mi się na ratunek, bo uznałeś, że jestem w niebezpieczeństwie. Równie wiele zrobiłeś dla swoich zaprzyjaźnionych Bigfootów. Masz wielkie serce i nie brak ci odwagi, ale w głowie masz namieszane jak mało kto. I wybacz, ale nie mam zamiaru słuchać tego bełkotu. Nie interesuje mnie spisek rządowy, Roswell ani prawdziwy sprawca zamachu na JFK. Prawda wygląda bowiem tak, że ja muszę dostać się do Marington i to bez żadnej bomby. – I to niby mi odbiło? – jęknął włóczęga. – Czy ty postradałaś rozum? – Nie. Niestety, nie. Posłuchaj mnie. I opowiedziała mu o wszystkim. O tym, czego dowiedziała się od Ramseya. O dronach i pułapce Webbstera. O Burke’u i ucieczce z konwoju. O szaleńczej jeździe autostradą i o Beverly. O Mercedes. O Flame’ie. – To tyle, Frank – zakończyła. – Tak wygląda rzeczywistość. Muszę dotrzeć do Marington, odnaleźć owego człowieka, który posiadł dar przywracania Odmienionym ludzkiej postaci i go uwolnić. Nie możemy bowiem pozwolić, by służył tej całej Radzie. Ten człowiek włada najcenniejszym, najwspanialszym

darem, jaki narodził się po Końcu Świata, darem, który może zdziałać wiele dobra. Nie wolno oddawać go szaleńcom, którym zależy tylko na władzy. Frank milczał przez długą chwilę, wpatrzony w poziome rzędy plamek światła w żaluzjach antywłamaniowych. Potem sięgnął po pomiętą paczkę papierosów. – I po co mi to wszystko powiedziałaś? – spytał, zapalając skręta. – Jeśli mnie teraz schwytają, zmuszą mnie, bym wszystko o tobie wyśpiewał. Heather uśmiechnęła się krzywo. – A po co mnie ratowałeś? – odpowiedziała pytaniem. – Schwytają cię tylko dlatego, że widziano cię wraz ze mną. Tramp pokręcił głową, jakby nadal nie dowierzał. Zaciągnął się mocniej, a żar papierosa oświetlił jego twarz, nagle postarzałą i znużoną. – Na szczęście na to jest metoda – powiedziała dziewczyna i zsunęła się z lady, zarzucając sobie torbę na ramię. – Zostaw ten swój nieszczęsny plecak, Frank, i zjeżdżaj stąd. Udaj się do Boulder, a stamtąd do Cracktown. Przy odrobinie szczęścia znajdziesz Dom pod Pękniętym Niebem, kiedyś zwany schroniskiem Fallville. Mieszka tam wielu dobrych ludzi. Będziesz się tam dobrze czuł. – Poczekaj. – Frank uniósł rękę. – Zaczekaj, Heather. Dotarcie do centrum Marington to niełatwa sprawa! Wierz mi, próbowałem i… – Dam sobie radę. – Dziewczyna położyła rękę na klamce i spojrzała na przygodnego towarzysza. – Aha, jeszcze jedno. Nie mam pojęcia, jak przeżyłeś własną śmierć, Frank, ale… Uważaj na siebie, dobra? I nie próbuj za mną iść. A już tym bardziej nie z tym swoim plecakiem. – Stój! – huknął Frank i zgasił papierosa na ladzie. – Ale ty jesteś narwana, dziecko! Po pierwsze, to musisz się czegoś dowiedzieć o drodze do centrum! A po drugie, ten gość, którego nazywasz Flame… Niespodziewanie rozległo się pukanie do metalowych drzwi sklepu. Heather puściła klamkę, jakby ta nagle zaczęła parzyć, i cofnęła się, wstrząśnięta. Frank wyciągnął drżącymi dłońmi pistolet. – Dzień dobry! – dobiegło stłumione wołanie z drugiej strony drzwi. – Czy zastałem Heather Jensen? Dziewczyna zacisnęła powieki. – Porucznik Webbster – szepnęła. – Boże, Frank, powiedz mi, że zamknąłeś te drzwi. Włóczęga pokręcił głową.

Człowiek stojący na zewnątrz otworzył drzwi gwałtownym szarpnięciem. Snop światła jednej latarki omiótł butelki na półce, blask drugiej oślepił Heather. Za pierwszym intruzem wtargnęli inni. Zatupały ciężkie wojskowe buty i szczęknęły unoszone karabiny. Potem na progu zamajaczyła jeszcze jedna sylwetka. – Miło mi cię znów ujrzeć – oznajmił porucznik, przekraczając próg. W przeciwieństwie do pozostałych nie miał broni. – Przede wszystkim chciałbym ci pogratulować pomysłowości. Zaimponowała mi twoja ucieczka z konwoju, naprawdę. Niestety, drugi raz

takiej szansy nie dostaniesz. – Panie Webbster – zaczęła Heather drżącym głosem. Choć nadal oślepiał ją blask latarki, zaczynała już rozróżniać szczegóły. Widziała pozbawione wyrazu, puste twarze celujących w nią ludzi. Widziała plaster na twarzy Webbstera w miejscu, gdzie uderzyła kolba karabinu Burke’a. Widziała wreszcie strzykawkę w jego dłoni. – Poruczniku Webbster, jeśli już – przerwał jej siwowłosy oficer. – Czyżbyś była zaskoczona naszym spotkaniem? Cóż, nie opowiedziałem ci chyba o niezwykłym talencie, jaki odkryłem w sobie po Końcu Świata. Otóż ów feralny moment zastał mnie w leśnej głuszy na manewrach sił specjalnych. Przeżyłem krótką chwilę zawahania, gdy okazało się, że nie działa mój GPS, ale szybko minęła, bo odkryłem, że skądś wiem, dokąd mam się udać. Bez trudu znalazłem wszystkich moich podkomendnych, w tej chwili stanowiących kadrę oficerską Rady Ocalenia Ludzkości. A potem – również bez trudu – znajdowałem wszystko, czego tylko zapragnąłem. Innymi słowy, Heather, możesz uciekać bez końca, a ja i tak cię znajdę. – Ehm – odkaszlnął Frank. – Nie chcę panu przeszkadzać, kapitanie Ameryka, ale ja też bym chciał coś powiedzieć. A raczej pokazać. Przedmiot, który włóczęga trzymał w ręku, przypominał krótki drążek joysticka z czerwonym przyciskiem na górze. Siwowłosy porucznik uniósł lekko brew. – Chcesz powiedzieć, że zaminowałeś sklep monopolowy? – parsknął. – Toż to, mój drogi panie, zbrodnia przeciwko ludzkości! – Miejmy nadzieję, że jedna z ostatnich – oznajmił Frank spokojnym głosem. Tak spokojnym, że Heather poczuła nagły przypływ paniki. Potem wcisnął przycisk. – Chcesz wysadzić mnie, moich ludzi, siebie i to dziecko? – zdumiał się Webbster. – I tyle flaszek do tego? Takie zagrania wyszły z mody po kapitulacji Japonii! – Macie minutę – rzekł Frank i rzucił zaskoczonemu porucznikowi detonator. Ten złapał go w locie, co zajęło mu ledwie ułamek sekundy, ale włóczęga zdążył obrócić głowę ku przerażonej, wpatrzonej w niego Heather. Ledwie dostrzegalny ruch głową wskazał jej tylne wyjście ze sklepu. „Wiej” – przekazał jej bezgłośnie. I rzucił się na Webbstera. Heather nie zarejestrowała wiele. Zauważyła tylko, że w ręku poruszającego się błyskawicznie włóczęgi pojawił się długi nóż myśliwski. Błysnęła stal, zatańczyły latarki, z głośnym, metalicznym trzaskiem upadł jakiś karabin, a któryś z ludzi Webbstera cofnął się z krwawiącą ręką. Potem zaskoczony porucznik zwalił się na ziemię, przygnieciony przez usiłującego go obezwładnić Franka. Reszty nie widziała. Wpadła na zaplecze sklepu, potknęła się o jakąś skrzynię, przewróciła wiadro i przypadła do drzwi. W pomieszczeniu panowały egipskie ciemności, ale zdołała wymacać klamkę i klucz tkwiący w zamku. Przekręciła go i wybiegła na zewnątrz. Światło dnia oślepiło ją na ułamek sekundy, ale mimo to dostrzegła

wycelowane w siebie karabiny. Potknęła się, upadła na kolana, ale nawet nie poczuła bólu. Adrenalina huczała w jej żyłach, a rozbudzony instynkt samozachowawczy natychmiast podpowiadał jej kolejne kroki. „Precz! – ryknęła w myślach głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. – Z drogi! Won!”. Telepatyczny przekaz wstrząsnął żołnierzami. Obaj zatoczyli się do tyłu, krwawiąc z nosów, a Heather zerwała się, odepchnęła lufy ich karabinów i znów biegła na oślep. Ścigały ją okrzyki i wystrzały, ale zaciskała pięści i gnała przed siebie. Oby szybciej, oby dalej, oby do przodu… Niespodziewanie powietrzem wstrząsnęła eksplozja tak potężna, że ziemia zadrżała, a w sąsiednich domach posypały się szyby. Rozpędzona dziewczyna wpadła na latarnię, złapała się jej oburącz, by wyhamować impet i odwróciła głowę. Znad sklepu monopolowego wzbijał się słup płomieni, a ku niebu buchały kłęby czarnego dymu. Gdzieś krakały wrony. „Boże – pomyślała wstrząśnięta. – Ten wariat nie blefował…”. Stałaby tak długo, gdyby naraz nie rozległo się szczekanie. Zza rogu wyskoczyła Mufka, podbiegła do niej i przywarła na moment do ziemi, by natychmiast się zerwać i odbiec. Odwróciła łebek ku dziewczynie i szczeknęła głośno, ze strachem. – Dobrze… – szepnęła skołowana Heather. – Dobrze, piesku… Już tylko ciebie mam. Plan miasta został w zniszczonym sklepie, a stres sprawił, że zupełnie nie pamiętała drogi. Ba, zapomniała nawet, co sobie zaplanowała. Przed oczami miała jedynie słup płomieni i czarny dym. „Boże, Frank – myślała. – Nigdy sobie nie wybaczę, że nazwałam cię szaleńcem…”. Biegła na oślep w ślad za podskakującym psim ogonem, mijając kolejne domy, garaże, ogrody. Roztańczone drzewa wymachiwały gałęziami nad jej głową, wiatr szarpał za rozsypujące się włosy. Łzy ciekły po brudnych policzkach dziewczyny. – Boże, Frank… Oddychała z coraz większym trudem, a jej płuca płonęły żywym ogniem. Potknęła się raz, a potem drugi i padła jak długa na krawężnik. Pies natychmiast zawrócił i przypadł do niej. – Nic mi nie jest – wykrztusiła. – Nic mi… Mufka pochyliła pyszczek, jakby chciała ją polizać, ale nagle zawarczała głucho, zjeżyła sierść i skoczyła w kierunku, z którego przybiegły. Oszołomiona upadkiem Heather oparła się na łokciach i odwróciła głowę. A potem zaklęła z rozpaczą. Środkiem ulicy, powoli i niespiesznie, biegł Webbster. Gdyby nie zakrwawiony mundur i osmolona twarz, wyglądałby jak emerytowany żołnierz, który nie zarzucił dawnych przyzwyczajeń i jak co dzień funduje sobie popołudniową przebieżkę. Wrażenie psuła również strzykawka, którą nadal trzymał w ręku, oraz zatknięty za pas pistolet. Mufka próbowała go zatrzymać. Dzielny owczarek doskakiwał to tu, to tam,

próbując ugryźć, ale żołnierz nie zwracał na suczkę uwagi. Mufka zaczęła więc atakować śmielej, aż zapędziła się za blisko. Dobrze wycelowany kopniak odrzucił piszczącego z bólu psiaka kilka metrów w bok. Miękkie futro złagodziło upadek, ale suczka przetoczyła się po asfalcie i nie odważyła się już podbiec. Choć utykała, nadal usiłowała nadążyć za porucznikiem. Przerażona Heather próbowała się podnieść albo choć odpełznąć w bok, ale Webbster nie dał jej takiej szansy. Błyskawicznie przemierzył dystans dzielący go od leżącej dziewczyny, a potem uklęknął i złapał ją za nadgarstek. – Czy ja przed chwilą nie powiedziałem ci, że nigdy przede mną nie uciekniesz? – wycharczał. Jego twarz wykrzywił wściekły grymas, a oczy nabiegły krwią. – Dobierasz sobie dzielnych towarzyszy, dziecko, ale tak się akurat składa… Igła znajdowała się ledwie kilka centymetrów od jej ramienia, gdy Webbster nagle zamilkł i wyprężył się. Echo przyniosło odgłos wystrzału, a potem kolejnego. Z ust porucznika pociekła strużka krwi. – To chyba jakieś niepo… – wycharczał, a potem źrenice uciekły mu w tył głowy. Miękko osunął się na asfalt, a strzykawka wysunęła się z jego dłoni i spadła, już niegroźna. Heather zdołała się dźwignąć na łokciu i zamrugała oczami, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Ulicą znów ktoś biegł. Człowiek ten nie miał sprężystego kroku, wypracowanego przez lata treningów, a wokół jego kostek łopotały tlące się, dymiące poły płaszcza. Spod czapki wystawały powiewające kosmyki siwych włosów. – Gdyby tyle nie gadał, dopiąłby swego, rządowy dupek – burknął głosem Franka. – Dalej, wstawaj, Heather! Przymkniesz się, psie? I w tym momencie dziewczyna straciła przytomność.

Gdy świat odzyskał ostrość, Heather uświadomiła sobie, że leży przykryta kocem na ławce pod wiatą przystanku autobusowego, a z góry dobiega ogłuszający, choć skądś znajomy łoskot. Odgłos przybierał na sile, a w punkcie kulminacyjnym stał się tak głośny, że dziewczyna musiała zasłonić uszy. Na szczęście po chwili zaczął się oddalać. Heather wyciągnęła szyję i ujrzała odlatujący śmigłowiec. Usiadła, odrzucając koc. – Co takiego? – bąknęła zdezorientowana. – Myślisz, że zignorowaliby tak wielką eksplozję? – spytał Frank. Heather dopiero teraz go zauważyła. Włóczęga siedział po turecku na ziemi i popijał coś z plastykowej butelki po wodzie mineralnej. Co chwila wysuwał głowę z wiaty niczym zaciekawione dziecko i kręcił nią z niedowierzaniem. Nie był blady, nie posykiwał, nie kaszlał ani nie trzymał się za żadną część ciała, a jedynym śladem po eksplozji wydawały się nadpalone brzegi płaszcza.

Był zdrowy jak ryba. – Wiedziałem, że wyślą blackhawka! – oznajmił i klasnął w dłonie. – Wiedziałem. Gorzej, że maszynka może mieć na pokładzie zespół uderzeniowy któregoś z kolesiów tego Webbstera. Pozbierałaś się jako tako, Heather? Chcesz się napić? – Nie, ale… – No, to zbieraj się. Ruszamy. – Zaraz, zaraz – zatrzymała go dziewczyna. – Czy mógłbyś mi wyjaśnić... Tramp dźwignął się ze stęknięciem i rozmasował ścierpłe kolana, a potem pochwycił karabin, stojący w rogu. Jego płaszcz rozchylił się na moment i dziewczyna dojrzała ciemną, wilgotną plamę na wysokości serca. Zerwała się i złapała go za rękę. – Frank, jesteś ranny! – zawołała. – Iii tam. – Tramp naciągnął mocniej czapkę na oczy i wyjrzał na zewnątrz. – Droga wolna. Zrywajmy się stąd, zanim… – Frank, rzuciłeś się na wyszkolonego weterana, który potem zaczął mnie gonić – mówiła szybko dziewczyna, nie spuszczając z niego oczu. – A teraz stoisz przede mną jakby nigdy nic? – Miałem trochę szczęścia. – A wcześniej, przy Lunesport? Ten człowiek cię zastrzelił, Frank! I uwierz mi, jeśli jeszcze raz rzucisz mi jakieś lekceważące „Iii tam”, zabiorę ci tę spluwę i sama właduję ci kulkę między oczy! – No dobra. – Włóczęga spojrzał na nią z rozbawieniem. – Miałem więcej niż trochę szczęścia. Zdjął czapkę i podrapał się po siwych, długich włosach, a gdy nasadził ją z powrotem, w jego oczach malowała się powaga. – Heather, ja nie jestem odważnym człowiekiem – powiedział cicho. – W dniu Końca Świata obozowałem w lesie. Gdy zaczęło się trzęsienie ziemi, szczelina otworzyła się pode mną i ni z tego, ni z owego runąłem w przepaść. Zdołałem się jednakże pochwycić jakiegoś korzenia i wisiałem na ścianie rozpadliny przez całą noc, modląc się o ocalenie życia. Dopiero, gdy nastał świt, ujrzałem, że dno rozpadliny jest ledwie kilka stóp niżej. Śmiałbym się dziś z tego zdarzenia, gdyby nie to, że rozpoczęło dość… Dość szczególny okres w moim życiu. Heather wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami. „Znajdź człowieka, który nie może zginąć”. – Nie możesz zginąć – szepnęła. – Uhm – potwierdził Frank. – W dniu Końca Świata marzyłem tylko o tym, by nie zginąć. I proszę, mówisz i masz. Tak, czuję ból i przerażenie. Wiem, że umieram, a jakieś piętnaście minut po wszystkim otwieram oczy. Dość pożyteczna umiejętność w życiu bezdomnego. Ten cały Webbster to tylko amator. Lepsi od niego próbowali mnie ukatrupić. O, nie… – Co takiego? – To ten cholerny kundel! Ułamek sekundy później do wiaty przystanku wpadł rozradowany psiak, machając ogonem w takim tempie, że ten mało mu nie odpadł. Suczka

podskakiwała, próbując polizać twarz Heather, a potem odbiegła kilka metrów i spojrzała na dziewczynę, jakby znów zachęcała ją do wspólnego marszu. Tramp przyglądał się temu z niezadowoleniem. – Głupi pies – burknął. – Ze mną też próbował tych sztuczek. – To ona. – Ktoś kiedyś mówił, że suczki są mądrzejsze. Czy ty wiesz, gdzie ona próbowała mnie zaciągnąć? – Nie wiem, ale chyba bardzo jej na tym zależy – rzekła Heather. – A więc się dowiem. I wyszła na ulicę.

Dziewczyna wyjrzała zza plastykowego kontenera na plastyk i przygryzła wargę. Ze wszystkich Odmienionych, których dotąd widziała, ci robili najbardziej niesamowite wrażenie. Istoty krzątające się wokół niskiego, dwupiętrowego biurowca przypominały ludzi tylko i wyłącznie z postawy. Ich skóra bowiem wydawała się gładka niczym u gadów i blade słońce, z rzadka przebijające się przez chmury, odbijało się w niej jak w matowym zwierciadle. Twarze, płaskie, niemalże beznose i wydłużone ku dołowi, również kojarzyły się z gadzimi pyskami. Wszystko w tych istotach wydawało się obce i nieludzkie, od oczu, wielkich, czarnych i

pozbawionych źrenic, aż po chód, niezdarny, nieco kaczkowaty. Jednak najbardziej niepokojące było to, czym się zajmowały. Heather przypomniała sobie pewien film o termitach, widziany kiedyś na National Geographic. Z lekkim obrzydzeniem, ale i z niezdrową ciekawością patrzyła wówczas, jak roje owadów wznoszą swe monstrualne kopce. Teraz odniosła wrażenie, że nieznane istoty zajmują się czymś podobnym. Biurowiec był bowiem aż po drugie piętro pokryty szarą, najwyraźniej szybko schnącą mazią. Pracujące bezszelestnie istoty wypluwały kulki owej mazi, które następnie pieczołowicie dodawały do uzyskanej już konstrukcji. Ich praca przebiegała w absolutnej, niesamowitej wręcz ciszy. Na oczach Heather jedna z istot właśnie zakryła szarą mazią domofon. – Niesamowite – szepnęła. Ślepia Mufki, rozpłaszczonej na ziemi i nerwowo machającej ogonem, wyrażały jedynie lęk. Psiak co rusz spoglądał ku niknącemu biurowcowi i skamlał cichutko, ledwie słyszalnie. Dziewczyna uklękła i pogłaskała suczkę po główce. – Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś? – szepnęła, patrząc w mądre psie oczy. – Po co? Boisz się tego miejsca, prawda? A mimo to chciałaś, bym tu dotarła. Dlaczego, psinko? Mufka znów zaskamlała i spojrzała na biurowiec, który przypominał dom obmywany szalejącą, szarą falą. Zniknęły okna i drzwi, zniknęły plakaty reklamowe, a jedna z istot zaczęła oblepiać billboard na piętrze. – To Obcy – oznajmił z przekonaniem Frank. – Dam sobie rękę uciąć. Czytałaś raporty rządowe o Roswell? A o bitwie o Los Angeles? A te bzdury o Foo Fighters? Heather, UFO penetruje amerykańską przestrzeń powietrzną… – Frank, mam tego dosyć – syknęła Heather. – No to chodźmy stąd! – Sam dobrze wiesz, że to niemożliwe. Muszę się dostać jak najbliżej centrum Marington, a wygląda na to, że jedyna droga prowadzi tędy. Heather wychyliła się ostrożnie zza kontenera, a łuskowate istoty nie zwróciły na nią uwagi, całkowicie zaabsorbowane własną pracą. Ich płynne ruchy były zupełnie zsynchronizowane, jakby działaniami rządził jeden umysł bądź wspólna myśl. Uwagę dziewczyny jednakże przyciągnęły budynki leżące dalej, powleczone szarą masą aż po czubki anten i kominów. Przemieszczające się między nimi ludostwory poruszały się wolniej, spokojniej, jak istoty znajdujące się na własnym terytorium. – Wygląda na to, że one wzniosły tu własne osiedle – powiedziała z niedowierzaniem. – Jak to możliwe, że Rada Ocalenia Ludzkości pozwala im na coś takiego? Przecież jak do tej pory naganiali wszystkich Odmienionych, by przerobić ich na niewolników, prawda? Czemu oszczędzili tych tutaj? – Bo to nie Odmienieni – westchnął ze znużeniem Frank. – Posłuchaj głosu rozsądku, dziecko. Gdyby to byli Odmienieni, zostaliby przekształceni, prawda?

A więc nie są nimi. To muszą być Obcy. – Wiesz co, Frank? – Heather przygryzła wargę. – Parę dni temu poznałam pewnego gościa, który o wszystko na świecie obwinia reptilian. Świetnie by wam się gadało. Mufka zaskamlała i zaczęła się kręcić wokół własnej osi, jakby chciała pochwycić się za ogon. Heather spojrzała na psa i zmarszczyła brwi. Niespodziewanie odniosła wrażenie, że rozwiązanie ostatniej tajemnicy przed dotarciem do Marington znalazło się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Brakowało jeszcze jednej precyzyjnej myśli… – Spróbujmy jakoś obejść ten bałagan, co? – zaproponował Frank. – Nie mam chyba ochoty znaleźć się znów w zasięgu tego ich cholernego śpiewu, a ten pies zaraz ściągnie nam ich na głowę. – Ty nigdzie nie idziesz – odpowiedziała odruchowo Heather, ale zaraz zmarszczyła brwi. – Co powiedziałeś? – Że przez tego psa zaraz popadniemy w tarapaty. Mufka odsłoniła kły, jakby zrozumiała słowa włóczęgi. – Nie, wcześniej. Coś o śpiewaniu mówiłeś. – Aha. – Frank skrzywił się. – Śpiew… Nie wiem, jak to inaczej nazwać. Naprawdę niczego nie czujesz? Heather skupiła się i naraz wydało jej się, że w powietrzu unosi się jakaś osobliwa, ledwie wyczuwalna wibracja, porównywalna z pracą bardzo odległego młota pneumatycznego, ale o wiele subtelniejsza. Zmarszczyła brwi. – To one? – spytała, wskazując pracujące istoty. – Tak. – Tramp pokiwał głową. – Przybyłem tu wczoraj wieczorem. Chciałem te gady obejść szerokim łukiem, ale kilka mnie dostrzegło. Te wibracje w powietrzu nagle stały się głośniejsze i ledwo mi się udało uciec. Rzygałem później jak… – Dobra, oszczędź mi szczegółów – mruknęła Heather, bezwiednie głaszcząc psa po grzbiecie. Mufka drżała na całym ciele. – Znalazłem coś takiego. – Frank sięgnął do przepastnych kieszeni swojego płaszcza i wyciągnął dwie pary ogromnych słuchawek ochronnych, używanych przez budowlańców. – Może coś pomoże, ale doprawdy nie wiem, po co chcesz się tam pchać. Powinniśmy… – Poczekaj. – Heather uniosła palec i odwróciła się, patrząc na niebo. Zza wciąż widocznego słupa dymu, rozlewającego się po niebie niczym mroczna chmura, wyłonił się rosnący punkcik. W powietrzu narastał głuchy terkot. – To ten blackhawk! – Frank przełknął ślinę i odruchowo poprawił czapkę. – Słuchaj, naprawdę powinniśmy… – Mufka! – krzyknęła Heather. Pies nie słuchał nikogo ani nie zważał na nic. Pomknął niczym ruda strzała ku Odmienionym, którzy niespodziewanie zamarli i również odwrócili głowy ku niebu. Jak urzeczeni wpatrywali się w nadciągający helikopter, nie zwracając uwagi na psa. Mufka gnała zaś z rozwianym futrem, a pęd kładł jej uszka. Otarła się o jednego z Odmienionych, a

innemu przemknęła między nogami. Potem wyhamowała, obróciła się niczym tancerka, szczeknęła przejmująco i popędziła dalej. Heather nagle uświadomiła sobie, że biegnie za psem, w pośpiechu nakładając słuchawki na uszy. Naraz ucichło wszystko – krzyki Franka, przybliżający się huk silnika helikoptera, nawet jej własne kroki. Słyszała jedynie huk krwi w żyłach, a widziała tylko psi ogon. Mufka co chwila hamowała i jak szalona wirowała w kółko, póki Heather nie zrównała się z nią, a potem znów wystrzeliła przed siebie. „Boże, piesku, dokąd ty mnie wiedziesz?”. Wydawało jej się, że minęła już trzecią przecznicę, a budynki wszędzie dookoła niczym gigantyczne ule pokryte były jednakowo szarą masą. Nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów kolonii tych Odmienionych. Nie sądziła też, że jest ich aż tylu. Co chwila wymijała kolejnego, stojącego nieruchomo i wpatrującego się w coś za jej plecami. Niepokój dziewczyny narastał z każdym pokonanym metrem. Miała przemożne wrażenie, że helikopter ją śledzi. Napięcie sięgnęło zenitu i w pewnym momencie nie wytrzymała. Musiała się odwrócić. Nie powinna jedynie robić tego w biegu. Dojrzała helikopter, czarny i ogromny, schodzący do lądowania gdzieś za szarymi wzgórzami, a ułamek sekundy później dostrzegła zastygłego Odmienionego. Nie zdołała wyhamować. Uderzyła w niego barkiem i przewróciła go na ziemię. Jego ciało było zaskakująco miękkie. Padł na ziemię z rozwartymi ustami, a przerażona dziewczyna uzmysłowiła sobie, że jego skóra jest półprzejrzysta i widać przez nią jego wewnętrzne organy, przesuwające się i falujące niczym kostki lodu w potrąconej szklance. I wtedy uderzyło ją wspomnienie. „Było ich trzech albo czterech, nie pamiętam, bo powietrze dziwnie wibrowało – opowiadał McTodd. – Chyba chcieli mnie gdzieś zaciągnąć. Dobrze za to pamiętam, jak wrzeszczeli, gdy ich zabijałem. Ich łuska okazała się mięciutka jak skóra żaby. Widać było przez nią organy wewnętrzne”. Reptilianie? Mufka zatrzymała się przy wąskim wejściu do jakiegoś budynku, którego przeznaczenie było już niemożliwe do rozpoznania. Obróciła się kilkakrotnie, zamachała ogonem i wniknęła do środka. Heather, ożywiona coraz bardziej, wskoczyła do budynku w ślad za nią. Zamarła na progu. Gdyby nie wiedziała, że była to budowla wzniesiona przez ludzi, nigdy by tego nie odgadła. Szara masa, układająca się w najrozmaitsze fałdy, a tu i ówdzie wybrzuszająca się w formie olbrzymich stalaktytów, zalewała bowiem całe wnętrze. Nie widać było ani jednego rozpoznawalnego przedmiotu – tytaniczna praca Odmienionych zamieniła pomieszczenia w labirynt przypominający jaskinię wapienną. Heather z wahaniem dotknęła ściany. Szara masa przypominała piankę

budowlaną i była ciepła w dotyku. Ba, bardzo ciepła. Dziewczyna otarła pot z czoła. – Szykują się na zimę – uświadomiła sobie nagle. Ktoś położył jej dłoń na ramieniu i Heather drgnęła, przerażona do granic i wyszarpnęła pistolet z torby. Zupełnie zapomniała o słuchawkach, całkowicie wytłumiających odgłosy z otoczenia. Za nią stał Frank, jak zwykle wystraszony i zdezorientowany. Jego usta poruszały się szybko, jakby chciał coś jej powiedzieć. Heather pochwyciła słuchawki, by je zerwać, ale włóczęga pogroził jej surowo i wskazał kciukiem za siebie. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Wydawało jej się, że ziemię poruszają odległe eksplozje, a wibrująca pieśń Odmienionych przybrała na sile i przenika przez słuchawki. Mufka pochwyciła ząbkami jej nogawkę i znów wskoczyła w labirynt. Heather postanowiła na moment porzucić wszelkie rozterki i sprawdzić, czego chciał od niej ten niezwykły pies. Wyciągnęła z torby latarkę i wkroczyła w mrok w ślad za owczarkiem. I zamarła. W pierwszej chwili uznała, że ma przed sobą jedynie makabryczną dekorację. Z fałd szarej masy pokrywającej ściany wystawały bowiem fragmenty ludzkich ciał – dłonie, stopy, niekiedy całe korpusy lub twarze, na których zastygł ból lub przerażenie. Ciała były blade i zbliżone kolorystycznie do masy, przez co wydawały się martwe. Heather pokonała jednakże lęk i podeszła do najbliższego z nich. Powieki ciemnoskórej kobiety drgały lekko, jakby spała. „To spiżarnia” – uświadomiła sobie Heather ze zgrozą. Frank znów dotknął jej ramienia i zwrócił uwagę na rzecz, której wcześniej nie dostrzegła. Na środku pomieszczenia, na swoistym podium uformowanym z masy, siedział drobny Odmieniony, najprawdopodobniej rodzaju żeńskiego. Na ich widok szeroko rozwarł puste, czarne oczy i wibrująca pieśń ucichła. Powieki Murzynki rozchyliły się lekko. Odmieniona poderwała się, cofnęła, niemalże spadając z podium, i nabrała tchu. „Zbiera się do ataku” – pomyślała dziewczyna. Nie wiedziała, które z nich wystrzeliło pierwsze, ona czy Frank. Ich pociski przeszywały ciało Odmienionej, dosłownie rozszarpując je na strzępy i wbijały się w przeciwległą ścianę, szczęśliwie pustą. Masakrowana kulami masa pryskała na wszystkie strony. Odmieniona osunęła się bezwładnie na ziemię. Odurzona własną adrenaliną, Heather rozejrzała się w poszukiwaniu Mufki. Przerażony psiak kulił się u stóp jednej z wtopionych w ścianę postaci. Szara masa odsłoniła buzię małej dziewczynki z jasnymi włosami. Heather nagle zrozumiała wszystko. Kręcąc głową z niedowierzaniem, przypadła do uwięzionej dziewczynki i zaczęła zrywać masę, która kruszyła się w jej dłoniach i osypywała na ziemię. Frank postukał ją w ramię i gestem spytał, co ma robić. Heather wskazała mu

pozostałych uwięzionych. Źrenice dziecka drgnęły. Mufka szalała u jej stóp.

– Nie, Frank, nie znajdą nas – powtórzyła Heather po raz dziesiąty i wyjrzała przez brudne okno przychodni lekarskiej. Zapadał już ponury, jesienny zmrok, tu i ówdzie rozświetlony płomieniami na przedmieściach Marington. – Ani Rada Ocalenia Ludzkości, ani ci Odmienieni. – Reptilianie – poprawił ją włóczęga. – Niech ci będzie. Jestem pewna, że zajęli się sobą do tego stopnia, że kilku uciekinierów nie sprawi im teraz różnicy. „Obym się nie pomyliła” – pomyślała. Oswobodzenie ludzi przetrzymywanych w spiżarni Odmienionych zabrało im zaledwie kilka minut. O wiele dłużej trwało ocucenie ich na tyle, by zrozumieli konieczność jak najszybszej ucieczki. Wszyscy byli osłabieni kilkutygodniową niewolą i dziwnym jedzeniem, podawanym im przez Odmienionych, a zwalczenie efektów wibrującego śpiewu, którym utrzymywano ich w apatii, sprawiało ogromne trudności. Choć od ucieczki z rąk Odmienionych upłynęło już kilka godzin, większość dorosłych nadal siedziała na krytej kafelkami podłodze i wpatrywała się w nią tępym wzrokiem. Najszybciej doszła do siebie mała Molly McTodd, która ani na moment nie rozstawała się z Mufką. Nadal zdrętwiałymi rączkami usiłowała łapać psa, tarmosić jego futro i czochrać go za uszami, a psiak, oszalały ze szczęścia, skakał wokół niej i lizał ją po policzkach. Dziewczynka śmiała się głośno i próbowała za nim biegać, choć kolana nie służyły jej jeszcze tak jak dawniej. Serce Heather wypełniło wielkie ciepło. – Dopiero teraz wszystko rozumiem – powiedziała cicho, nie dbając o to, czy Frank ją słyszy. – Od początku wyprawy zastanawiałam się, dlaczego pies uparł się mi towarzyszyć i czego właściwie ode mnie chce. – Chciał uwolnić swoją panią? – Frank skrzywił się i zapalił papierosa. – Nie przesadzasz aby? Żaden pies nie jest aż tak mądry. – Może i nie. Przez cały czas kierował nim dar jego pani. – Dar? – Tak. Spotkałam ojca tej dziewczynki, wiesz? Powiedział mi, że mała świata poza tym szczeniakiem nie widziała. Nic więc dziwnego, że zatęskniła za nim w dniu Końca Świata, a jej tęsknota przerodziła się w dar. Innymi słowy, uświadomiła psa, że potrzebuje pomocy, a ten ją sprowadził. Mufka, jakby rozumiejąc jej słowa, podbiegła i usiadła u jej stóp, wpatrując się w nią wiernymi, brązowymi ślepkami. Heather uśmiechnęła się, nachyliła i pogłaskała ją po łebku. – Mądre z ciebie zwierzę, Mufka!

– Ona nazywa się Wesley! – zaprotestowała Molly. Wciąż mówiła niewyraźnie, ale zrozumiale. – Czy zabierze mnie pani do mamy i taty? – Ja nie. – Heather uklęknęła i jej twarz znalazła się na wysokości główki dziecka. Delikatnie odsunęła kosmyk włosów z jej czoła. – Ten pan się tym zajmie. Wskazała Franka, który wydął wargi i wypuścił kłąb dymu, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Heather, ja nie dam rady… – Dałam ci już szczegółowe instrukcje, jak dotrzeć do farmy McTodda – przerwała mu dziewczyna. – Tam zawieziesz Molly oraz Muf… eee… Wesley. McTodd na pewno wyda ci się ciekawym partnerem do rozmowy, ale nie zabaw tam długo. Musisz jak najszybciej zawieźć tych ludzi do Domu pod Pękniętym Niebem. Tam znajdą odpowiednią opiekę. „Kiedy ja się nauczyłam tak stanowczo przemawiać?” – pomyślała. Płomienie za oknem przygasały, robiło się coraz ciemniej. Zmęczony psiak ułożył się u stóp Molly i oboje zasnęli. Na twarzy dziewczynki nadal widniała radość. – Jak się ściemni, znajdź jakiś autobus albo vana – ciągnęła. – Cokolwiek, co pomieści siedemnaście osób. Potem jedź prosto przed siebie i o nic się nie martw. Pratt, Beverly oraz chłopaki Webbstera nie będą ci już zawracać głowy. – Skąd ta pewność? – burknął włóczęga i przydepnął niedopałek na krytej kafelkami podłodze. – Bo coś mi mówi, że będą mieli ważniejsze problemy. – Dziewczyna wpatrywała się w osiedle Odmienionych, z tej odległości przypominające monstrualne, ciemne ule. – Oni chyba nie zdawali sobie sprawy z tego, co im wyrosło pod bokiem. Te stwory – reptilianie, jak ich nazywasz – to pierwsza po Miejskich Drapieżcach zorganizowana i w miarę inteligentna odmiana ludostworów, ale zdecydowanie od nich groźniejsza. Te ich wibracje najwidoczniej są śmiertelnie groźną bronią. Zamilkła. Gdy uciekali z siedziby Odmienionych, popędzając oszołomionych, zdezorientowanych ludzi, Frank pokazał jej wznoszący się ku niebu helikopter. Przez krótką chwilę była przekonana, że zaraz zacznie ich ścigać, ale wtedy powietrzny pojazd zaczął się kręcić wokół własnej osi, a potem całkiem stracił sterowność i runął w dół. Z miejsca katastrofy buchnęły płomienie. Żadne z nich nie miało wątpliwości, że z oddziału, który miał ich ścigać, nie ocalał nikt. – Co gorsza, Bóg jeden raczy wiedzieć, ilu jeszcze ludzi uwięziły te pokraki – rzekł Frank. – Nie wiemy nawet tego, czy to jest jedyne ich osiedle – westchnęła Heather, a potem odwróciła się ku włóczędze. – Czas na ciebie, Frank. Gdy dotrzesz do Domu, znajdź Indianina o imieniu Casey i wręcz mu to. Podała włóczędze swój dziennik, schowany w przewiązanym sznurkiem worku. – Dodałam parę informacji – powiedziała i uśmiechnęła się nieśmiało. – Możesz na mnie liczyć – westchnął tramp i wsunął dziennik do plecaka. –

Odważna z ciebie dziewczyna – rzekł. – A ty jesteś dzielnym facetem – stwierdziła Heather. – Tylko nie umieraj za często, co? Może to wszystko tylko jakaś cholerna gra komputerowa, a ty masz ograniczoną ilość istnień. – Jak koty – zachichotał tramp. – Może dlatego tak nie lubię psów! Heather spoważniała jako pierwsza i wyciągnęła prawicę. – Powodzenia, ty wariacie. – Ty też się trzymaj – rzekł Frank, ściskając jej dłoń. – Nie mam bladego pojęcia, co wymyśliłaś, ale na pewno dasz sobie radę. – Postaram się. – Heather naraz odkaszlnęła i odwróciła głowę. Nie puszczając jego dłoni, powiedziała: – Posłuchaj, jest jeszcze jedna sprawa. Wtedy w sklepie, zanim wtargnął do nas Webbster, zacząłeś coś mówić o Flamie. Znałeś go? Frank milczał przez dłuższą chwilę, a potem oswobodził dłoń, wytarł ją odruchowo o spodnie i rzekł cicho: – Byłem w Dogsville przez parę dni. Usiłowałem przekonać tych gości co do swoich racji, ale to durne buraki, które potrafią jedynie ryć w ziemi, żłopać piwo i strzelać. Ten cały Mitch wsadził mnie więc do aresztu za, jak to ujął, sianie defetyzmu. Oprócz mnie było tam jeszcze dwóch innych gości – pewien potwór o nazwisku Wilcox oraz nieprawdopodobnie marudny gość, którego nazywali Baskee. Przed Końcem Świata był chyba agentem ubezpieczeniowym czy czymś takim, a później obudził się w nim telepata. Mitch wsadził go do aresztu głównie dlatego, że jak ognia bał się wszystkich ludzi obdarzonych darami. Baskee ciągle żałował, że zdradził swoją umiejętność kumplom i próbował jakoś się z ciupy wydostać. Pewnej nocy ściągnął do aresztu Flame’a i zaczął go szantażować. Udawałem, że śpię, ale i tak wszystko słyszałem. Powiedział coś na kształt: „Posłuchaj, Angolu, namów Mitcha, żeby mnie stąd wypuścił. W przeciwnym razie powiem mu, że też masz talent”. Flame popatrzył na niego jakoś dziwnie i kwadrans później wrócił tam z tym ponurym chłopakiem… Jak mu było? – Nolan? – szepnęła bezgłośnie dziewczyna. – Chyba tak. Ten to był przerażający typek. Nie wiem, jak on to zrobił, ale najpierw załatwił Baskee’ego, potem Wilcoxa, a na końcu mnie, żeby żadnych świadków nie było. I tak oto dowiedziałem się, że potrafię się odrodzić po śmierci. – Aha – odparła dziewczyna mocnym głosem. – Spodziewałam się tego. Dobrze, Frank, nie ma czasu do stracenia. Ruszaj, a ja ich tu popilnuję. Po wyjściu Franka raz jeszcze przejrzała skromne zapasy żywności, które zgromadzili dla uciekinierów. Wycałowała śpiącą Molly, potargała za uchem psa i powiedziała kilka pocieszających słów nielicznym, którzy byli przytomni. Później pomogła wszystkim wejść do żółtego autobusu szkolnego, którym przyjechał Frank, wyściskała włóczęgę i machała dopóty, dopóki samochód nie znikł w mroku. Dopiero wtedy się rozpłakała.

Księżyc był już wysoko na niebie, gdy wydmuchała nos, otarła oczy, odkaszlnęła i wyjęła z torby krótkofalówkę zabraną swego czasu Webbsterowi. Włączyła ją i wsłuchała się w szumy. – Nolan? – odezwała się niepewnie. – Nolan, jesteś tam? Tu Heather. Musimy się spotkać.

Epilog Ciągnące się aż po ciemną linię lasu zbocze po raz pierwszy pokrył srebrzysty szron. Casey Parker odetchnął czystym, porannym powietrzem i dopiął ostatni guzik kurtki. Przez moment wpatrywał się w słońce, unoszące się znad zamglonych szczytów Misty Heights, a przez jego surowe oblicze przemknęło coś na kształt uśmiechu. Mógłby tak stać bez końca i napawać się magią Matki Natury. Minęła dłuższa chwila, gdy przypomniał sobie o wiadrze, które miał napełnić wodą. Pokręcił głową i ruszył w stronę studni. – Casey! – zawołał człowiek z lornetką na wieży obserwacyjnej. – Spójrz tam, w stronę drogi! Indianin spojrzał we wskazanym kierunku i oniemiał. Drogą wyłaniającą się z lasu powoli pełznął żółty autobus szkolny, podskakując na wybojach. – No to doigraliśmy się – westchnął z udawaną rozpaczą Max, który wyszedł ze szklarni. – W Dale High znów zaczęły się lekcje. Koniec wolności… Casey zmierzył go ostrym spojrzeniem. – Nie wydurniaj się! – warknął. – Ogłosić alarm! Trenowali to wielokrotnie i każdy z mieszkańców Domu od razu wiedział, co do niego należy. Ledwie obserwator na wieży uderzył w dzwon, a Dolores natychmiast zaprowadziła dzieci do schronu, Ramirez wraz z Barrym zabrali się za zamykanie okiennic, a ziewający, rozczochrany Joy zaczął rozdawać broń. Nikt nie zlekceważył alarmu. Mieszkańcy Domu, niektórzy w kurtkach narzuconych na piżamy, zastygali na pozycjach strzeleckich wykopanych wzdłuż płotu. Jane ochrypłym głosem nawoływała Maxa, by przyniósł jej torbę lekarską. Casey zaś odstawił wiadro, upewnił się, czy nadal ma za paskiem nóż i podszedł do bramy wykonanej z siatki. Oparł się o nią i wbił wzrok w nadciągający autobus. Instynkt mu podpowiadał, że niepotrzebnie spodziewa się zagrożenia i czym autobus był bliżej, tym Indianin bardziej się odprężał. W końcu pojazd zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów od bramy. Jego silnik terkotał na jałowym biegu, znad rury wydechowej unosiły się kłęby dymu i pary. Do brudnych szyb przykleiło się kilkanaście twarzy. – Otwórzcie – polecił Joyowi oraz Timowi, którzy stali najbliżej, uzbrojeni w pistolety maszynowe. Obaj mężczyźni bez wahania wypełnili polecenie. Brama zabrzęczała, odciągana na boki, a Casey spokojnym krokiem wyszedł na spotkanie autobusu. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się ze zgrzytem i ze środka wyskoczył wysoki mężczyzna w wojskowym płaszczu. Spod czapki z daszkiem wypływały długie, siwe włosy. – Casey Parker? – spytał niepewnie. – Tak – odparł Indianin.

– Mam coś dla pana – rzekł przybysz i bez słowa podał Parkerowi pamiętnik.

Legenda Bestsellerowa trylogia Marie Lu!

Republika, miejsce niegdyś znane jako zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, jest uwikłana w wieloletnią wojnę ze swymi sąsiadami, Koloniami. Piętnastoletnia June, urodzona w elitarnej rodzinie, w jednej z najbogatszych dzielnic Republiki, to wojskowy geniusz. Posłuszna, pełna pasji i oddana ojczyźnie, jest wychowywana na przyszłą gwiazdę najwyższych kręgów Republiki. Również piętnastoletni Day, urodzony w slumsach sektora Lake, to z kolei najbardziej poszukiwany przestępca Republiki. Jednak kierujące nim motywy wcale nie są tak podłe, jak by się mogło wydawać. Pochodzący z dwóch różnych światów June i Day nie mają powodu, by się spotkać, aż pewnego dnia… Zbieg okoliczności sprawia, iż oboje odkrywają prawdę o wydarzeniach, przez które połączyły się ich losy. Oszałamiająca trylogia Marie Lu, pełna akcji, napięcia i uczuć, bez wątpienia wciągnie i poruszy każdego czytelnika. Wejdź na stronę www.legendatrylogia.pl

Zostań Jeźdźcem w Czasie!

W pierwszym tomie przeniesiesz się w czasy po II wojnie światowej do Stanów Zjednoczonych Ameryki opanowanych przez nazistów.

W drugim tomie odkryjesz, jak mógł wyglądać świat sześćdziesiąt pięć milionów lat przed naszą erą.

W trzecim tomie przekonasz się, jak żyli ludzie w średniowiecznej Anglii i czy Robin Hood istniał naprawdę.

W czwartym tomie przeniesiesz się do świata, w którym wojna secesyjna z XIX w. nigdy się nie zakończyła.

Już wkrótce tom piąty! Projekt Exodus – misja polegająca na przeniesieniu 300 Amerykanów z 2070 roku do roku 54, aby zniszczyli Cesarstwo Rzymskie – zakończył się katastrofą. Połowa z nich dotarła na miejsce siedemnaście lat wcześniej, podczas panowania Kaliguli. Liam udaje się w przeszłość, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Kiedy jednak Maddy i Sal usiłują uciec przed brygadą wysłaną, by dopaść ich drużynę, wszyscy Jeźdźcy w Czasie zostają uwięzieni w starożytnym Rzymie. Uzbrojony w wiedzę z przyszłości, Kaligula jest teraz silniejszy niż kiedykolwiek. Biuro terenowe pozostało bez opieki, a drużyna jest w wielkim niebezpieczeństwie – czy w takiej sytuacji Jeźdźcy w Czasie zdołają wrócić do 2001 roku i zawrócić historię na właściwy tor?

Spis treści 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 21.

Strona tytułowa Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Epilog
Droga pod Peknietym Niebem - Marcin Mortka

Related documents

153 Pages • 50,254 Words • PDF • 6.1 MB

57 Pages • PDF • 765.2 KB

342 Pages • 71,666 Words • PDF • 2 MB

82 Pages • 14,268 Words • PDF • 504 KB

193 Pages • 38,318 Words • PDF • 5.2 MB

155 Pages • 72,967 Words • PDF • 2 MB

89 Pages • 42,452 Words • PDF • 614.4 KB

98 Pages • PDF • 35 MB

364 Pages • 76,174 Words • PDF • 1.4 MB