Lebbon Tim - Noreela 02 - Świt

406 Pages • 128,368 Words • PDF • 1.8 MB
Uploaded at 2021-09-24 09:07

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Redakcja stylistyczna Elżbieta Novåk Korekta Halina Lisińska,Elżbieta Steglińska Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Edycja: Lech Jeż Zdjęcie na okładce © Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Tytuł oryginału Dawn Copyright © 2007 by Tim Lebbon For the Polish edition Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978‒83‒241‒3729‒9 Warszawa 2010. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02‒952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62

Mamie (18.10.1937 ‒ 30.05.2006) Zrobiłaś mnóstwo dobrego





skan lesiojot

CZĘŚĆ I Koniec wszystkiego 1 Lecąc wysoko nad Noreelą, łatwo było uwierzyć, że nastąpił ponowny koniec świata. Zdawały się o tym świadczyć przerażone, rozproszone społeczności tam w dole, wszystkie miejsca jarzące się światłami, mającymi chronić przed ciemnością, której być nie powinno. Dziesiątki tysięcy par oczu szukały słońca, ale widziały tylko nienaturalny zmrok; Lenora zastanawiała się, co ci ludzie mogliby pomyśleć, gdyby dostrzegli sokoła. Czy wiedzieliby? Czy mogli mieć jakieś pojęcie o tym, na co patrzyli? Chyba nie. Ale mogło się to wkrótce zmienić. Przez większość nocy Lenora starała się nie zwracać na siebie uwagi Magów. Siedziała nieruchomo, w milczeniu, tak daleko od ogona sokoła, jak tylko mogła. Dwa krótkie miecze, które zatopiła w skórze ptaka, stanowiły cenne uchwyty dla dłoni. Patrzyła na swoich panów ze strachem, jakiego nigdy dotąd nie doznała. Magowie tak bardzo się zmienili. Byli teraz dla niej obcy. Przez ostatnich trzysta lat Angel i S’Hivez żyli przepełnieni goryczą i gniewem, oddając się marzeniom o zemście. Lenora ‒ ich zaufana pomocnica ‒ służyła im i była im posłuszna. Z czasem stali się cieniami samych siebie: szalonymi starymi istotami, u których tylko czasami mogła dostrzec ślady dawnej świetności i okrucieństwa. Zaszyci w swojej kryjówce w wulkanie na Dana’Man stopniowo gaśli, choć wciąż jeszcze zachowywali pewną moc. Istoty, które niegdyś rządziły krainą, nigdy nie mogły tej mocy całkowicie utracić. Ale ich świetność stała się już historią i w miarę jak czas upływał, wrażenia, jakie budzili w Lenorze, coraz

częściej określała jedynie jej pamięć. Potęga Magów stała się mitem utrwalającym się w jej duszy. Teraz kiedy odzyskali swoją pozycję, Lenora nie musiała już dłużej odwoływać się do pamięci. Angel wciąż przyciskała do piersi ciało wiejskiego chłopca jak matka opłakująca martwe dziecko. Jakiś czas temu sama otworzyła jego czaszkę, a potem oboje z S’Hivezem rzucili się na niego, szukając tego najważniejszego w jego mózgu i ciele. Od tego momentu Lenora czuła emanującą z nich żywiołową siłę; oboje stali się prawdziwymi Magami, po raz pierwszy od trzystu lat. Odrzucili na bok kości i narządy wewnętrzne, znaleźli to, czego szukali, i pożarli swoją zdobycz. Wydawało się teraz, że zaczynają rosnąć, choć ich rozmiary wcale się nie zmieniły. Zachowywali milczenie i nagle wszystko zaczęło jakby płynąć raczej przez nich niż dookoła nich. A później, kiedy już brzask powinien zastąpić noc, Angel i S’Hivez przeklęli niebiosa. Od tamtej pory Angel wciąż trzymała porozdzierane zwłoki chłopca. Sokół umarł parę chwil po tym, jak oboje skończyli grzebać we wnętrznościach chłopca, i Lenora myślała, że zaraz spadną. Ale wtedy S’Hivez zatopił ręce w szyi stworzenia, zaczął grzebać w niej tak samo, jak badał zwłoki chłopca, sokół uniósł się znowu wyżej i poniósł ich na północ. Odjeżdżamy, powiedział jakiś głos. Lenora rozejrzała się wokoło, mrużąc oczy przed wiatrem. Słyszała ten głos od czasu, gdy stoczyli walkę z Mnichami i maszynami, wiedziała, co to było: duch jej nienazwanej martwej córki wciąż łaknącej ukojenia w ramionach matki. Lenora ukryła twarz w sztywniejącej skórze sokoła i zapłakała łzami splamionymi gniewem. Uniosła nieco głowę i jej łzy uniósł wiatr wiejący po niebie Noreeli. Miała nadzieję, że się porozsypują i spadną z następnymi deszczami, rozrzucając jej smutek po równinach i dolinach, szczytach gór i jeziorach, gdzie będzie mogła dokonać zemsty. Robenna była daleko i pozostawała coraz bardziej w tyle z każdym uderzeniem serca. Ale teraz, kiedy wiedziała, że może wrócić w to miejsce, płomień zemsty palił się w jej sercu mocniej. Mieszkańcy Robenny wypędzili ją, otruli i zamordowali jej nienarodzone dziecko. Gdy nadejdzie czas, ich potomkowie zapłacą za to. ‒ Marzysz o śmierci i zemście, Lenoro? Lenora spojrzała w oczy Angel. Magini przemieściła się do tyłu wzdłuż

grzbietu sokoła i teraz siedziała okrakiem na jego ogromnym ogonie, jej twarz znajdowała się w odległości nie większej niż szerokość dłoni od twarzy Lenory. Angel była piękna. Wszystko, co czas na niej wyrył, zdołała usunąć. Moc nowej magii biła z jej oczu, a możliwości, jakie dawała, zdawały się rozjaśniać ją od wewnątrz. Lenora próbowała coś powiedzieć, ale brakowało jej słów. ‒ Nie martw się ‒ powiedziała Angel. Przysuwała się coraz bliżej, aż jej płonące oczy przesłoniły cały świat. ‒ Ja też o tym marzę. ‒ Pani... ‒ Przerażam cię? ‒ Angel uniosła brwi. Lenora odwróciła wzrok. ‒ To bardzo dobrze. Strach jest dobry, Lenoro. Pamiętasz, jak dotknęłam cię po raz pierwszy, wypędziłam twój ból i odegnalam śmierć na tym płonącym statku? Wtedy także przepełniał cię strach, ale to był strach przed Czernią. Uratowałam cię od śmierci, żebyś mi służyła i od tej pory zawsze to robiłaś. Ale przestałaś się przejmować swoim strachem, tak jak S’Hivez i ja nauczyliśmy się traktować obojętnie nasze pragnienia. Zawsze chcieliśmy odzyskać magię, ale być może ból zaczął nam bardziej odpowiadać. Być może zbytnio przyzwyczailiśmy się żyć jak wygnańcy. ‒ Angel spojrzała do tyłu na drogę, którą przebyli. ‒ Czy myślisz, że jest to prawdą, Lenoro? ‒ Nie, pani. Będziecie zawsze Magami, z magią czy bez niej. Angel się uśmiechnęła i Lenora przez chwilę poczuła ukłucie zazdrości ‒ zdawała sobie sprawę, jak ona sama wygląda z łysą głową, oszpeconym ciałem i czarnymi zębami ‒ ale zwalczyła w sobie szybko to uczucie. ‒ Lenoro, nigdy nie musisz mnie okłamywać. Jesteś niemal jedną z nas. Wyjechałaś razem z nami z Noreeli trzysta lat temu; myślisz to samo, co my o tym przeklętym miejscu i pragniesz tego samego. Więc jesteśmy niemal tacy sami... tyle tylko, że nie masz tego. ‒ Angel wyciągnęła rękę i dotknęła czoła Lenory. W pierwszej chwili Lenora poczuła pieczenie. Potem doznanie zmieniło się, żar przeszedł w dotkliwe zimno ‒ chłód, który mógłby zamrozić powietrze i rozsadzić skałę ‒ i Lenora przymknęła oczy, by akceptować wszystko, co Angel jej przekazywała A przekazywała jeden tylko obraz: śmierć Noreeli. Lenora oglądała ją, przenosząc spojrzenie z prędkością myśli z północy na południe, ze

wschodu na zachód, nad górami i dolinami, pustyniami i jeziorami, i wszędzie znajdowała oznaki zagłady. Jakieś miasto zostało doszczętnie zniszczone, budynki płonęły i waliły się w gruzy, na ulicach leżały zwłoki, z których unosił się dym, drogi wodne były skażone gnijącymi ciałami. Gospodarstwa rolne i wsie też uległy zniszczeniu, ich mieszkańcy leżeli w równych rzędach, przybici do ziemi drewnianymi kołkami. Jakaś armia leżała martwa na wzgórzu, pokryte błotem zbroje już rdzewiały od krwi, która wylała się ze zwłok wojowników. Wielka rzeka stała się domem dla setki ogromnych łodzi ‒ wszystkie, głęboko zanurzone, wypełnione były po brzegi nagimi trupami. Również sama Noreelą wiele doświadczyła. Górski łańcuch był skąpany w ogniu, jedynie najwyższe szczyty były widoczne jeszcze nad płomieniami. Na bezkresnej równinie ziemia się rozstąpiła, ale nie wypływała z niej rozżarzona lawa, lecz jej wnętrzności. Po trawie toczyły się olbrzymie kule stopionej ziemi i kamieni, z których formowały się ruchliwe istoty wielkości największego sokoła. Powietrze zmieniało się w szkło, ziemia się roztapiała, woda buchała płomieniami... Noreelę ogarnął chaos, a w jej centrum pulsowała magia, ciemna jak nigdy. ‒ Tam, w samym środku, to jesteśmy my ‒ zabrzmiał głos Angel. I Lenora to zobaczyła. Zmieniające się szybko obrazy zwolniły i zawisły nad olbrzymią, krwawą raną w ziemi. W środku morza krwi, w łodzi z kości niezliczonych ofiar, płynęły dwa cienie pogrążone w ekstatycznym tańcu. Magowie, uradowani zwycięstwem i zemstą, jakiej dokonali. Angel przestała dotykać głowy Lenory. ‒ To przyszłość? ‒ wykrztusiła Lenora. ‒ Nikt nie może zobaczyć przyszłości. Pokazałam ci, czego ja pragnę. Noreeli tonącej we krwi. I z twoją pomocą S’Hivez i ja tego dokonamy. ‒ Angel przerwała i spojrzała na swoje ręce. ‒ Nie masz pojęcia o tej mocy, Lenoro ‒ ciągnęła. ‒ To jak być zanurzonym w roztopionym metalu, ale ze świadomością, że może się przesłać ten żar wszędzie, gdzie tylko się zechce. S’Hivez i ja rozmawialiśmy z cieniami, one już dla nas pracują. Mogę dowiedzieć się, co się dzieje w tej krainie, bo cienie mówią mi o tym! Wiemy, że w tamtej dolinie Mnisi są znowu martwi, a maszyny... nieruchome. Wiemy, że w armii Księcia w Długim Marrakashu panuje rozprężenie. Wiemy, że nad Noreelą zapadła noc, i to jest nasza noc. Mogę przemierzyć cały kraj, po prostu zamykając oczy.

Lenora oniemiała. Energia biła falami od Angel, a każde słowo Magów decydowało o losach Noreeli. ‒ Nasza armia należy do ciebie ‒ oświadczyła Angel. ‒ Kiedy wyląduje w Conbarmie, ty tam będziesz, powitasz ją i uzbroisz w najwspanialszą broń, jaką możemy stworzyć. I wtedy zdobędziesz Noreelę. ‒ Odjeżdżacie? ‒ zapytała przerażona Lenora. Angel odwróciła się i przesunęła po grzbiecie sokoła na poprzednie miejsce. ‒ Dokąd jedziecie? ‒ Przesłuchujesz mnie? ‒ Oczywiście, że nie. Angel wybuchnęła śmiechem, jakby puszczając w niepamięć pytanie Lenory i własną surową odpowiedź. Ale nie powiedziała już nic więcej i Lenora zaczęła rozmyślać nad tym, co przyniosą nadchodzące dni. Na pewno wojnę. Więcej rozlanej krwi. Więcej trupów niż mogła sobie wyobrazić. Ale skoro Magowie pozostawiali armię Krotów samej sobie, Lenora uznała, że wyolbrzymianie niebezpieczeństwa nie ma sensu. Wkrótce straciła poczucie czasu. Niekończący się zmierzch wywoływał niepokój, jakby jakiś rozgniewany bóg odebrał słońcu życie. Początkowo Lenora nadążała za upływem czasu. Ale gdy tamten dzień minął i nadal lecieli w bezkresną noc, zaczęła mieć mętlik w głowie. Zdała sobie sprawę, że zerka na zachód w nadziei, że zobaczy krwistoczerwoną plamę wschodzącego słońca, ale widziała tam tylko półmrok. Odbierając światu światło dnia, Magowie zabrali także noc, kraj znajdował się odtąd zawsze między, bez słońca i bez gwiazd. Pozostały tylko księżyce. Księżyc życia, srebrzysta tarcza zawieszona nisko nad horyzontem na wschodzie, spoglądał nerwowo nad krawędzią świata. Księżyc śmierci, jasny, brudno‒ żółty, przesuwał się wysoko na północy. Lecieli w jego stronę i księżyc wydawał się zabarwiać krajobraz swoim niezdrowym kolorem. Wielu wierzyło, że księżyce to szczątki pradawnych bogów ‒ wygnanych na niebo przez ich wzajemną nienawiść ‒ którym było przeznaczone przyciągnąć w wiecznej rywalizacji jak najwięcej dusz. Księżyc życia przegrywał, a księżyc śmierci pożółkł od falujących zjaw. Jego wyznawcy wierzyli, że wkrótce wybuchnie. Lenora nie miała czasu na fałszywe religie. Znała swoich bogów i oni

lecieli wraz z nią na martwym sokole. Teraz, kiedy Magowie znaleźli się tutaj, na Noreeli nie było miejsca dla innych wierzeń. Lenora miała szczęście; niewielu istotom kiedykolwiek zostało dane przebywać z wybranymi przez siebie bogami. Lecieli i lecieli, zmierzając na północ, do Conbarmy i miejsca lądowania armii Krotów. Magowie nie pozwalali, by cokolwiek ich rozpraszało. Noreelą była jak zastawiona dla nich uczta. Czeka, żeby ją splądrowali i ograbili, tak jak marzyli przez trzysta lat. Kiedy znaleźli się dalej na północy, Lenora zobaczyła wielkie miasta, plamy światła na pogrążonych w mroku terenach, i jasne wstęgi tam, gdzie przez otaczające te miasta wsie sunęły karawany. Tak bardzo chciałaby wylądować gdzieś tutaj i pokazać, co naprawdę znaczy strach. Po bitwie o Conbarmę cały kraj się zmienił i Lenora zapragnęła raz jeszcze poczuć krew wrogów na swojej skórze. Ale sokół niósł ich wciąż dalej, jego martwe macki ciągnęły się za nimi, z worków tryskał gaz umożliwiający im lot. Lenora wiedziała, że Magowie myślą o krwawej i okrutnej zemście. Poleje się krew, dojdzie do rzezi. Ale najpierw musieli powitać armię. Zmierzchało, kiedy opuścili cmentarzysko maszyn, a gdy zobaczyli w doje Zatokę Cantrassa, Lenora domyśliła się, że znowu powinien zapaść zmierzch. Lecieli prawie dwa dni i miała nadzieję, że jej wojownicy przygotowali Conbarmę na przybycie okrętów Krotów. Pojawią się tu już wkrótce, być może nawet ich flota mija teraz położone najdalej na północ części Grzbietu. Czas upływał, wojna była blisko. Kiedy S’Hivez poprowadził sokoła w dół, by lecieć wzdłuż brzegu, Lenora zdała sobie sprawę, że najchętniej by już zsiadła z ptaka. Bardzo pragnęła spędzić jakiś czas bez swoich panów. Była zmęczona i oszołomiona mocą tuż obok niej, piekła ją skóra od zimnego wiatru. Siła, jaką emanowali Magowie, sprawiała, że Lenorze kręciło się w głowie. Byli jak dziury z magią w rzeczywistości, tak obcy, że nawet ona, ich służąca i pomocnica, z trudem znosiła ich obecność. Przez chwilę cień jej córki coś jej szeptał. Lenora pokręciła głową i Angel zerknęła do tyłu. Jej oczy zabłysły ostrym błękitem na tle mrocznego nieba. ‒ Conbarma ‒ powiedział S’Hivez. To słowo było jak kawałek szkła przesuwany po skórze. Odzywał się tak

rzadko, że Lenora zapomniała już, jak brzmi jego głos. Przechyliła się na bok i spojrzała w dół, na morze po prawej stronie. Spiętrzone fale chłonęły żółte światło księżyca śmierci i rozpalały je jak plamę zgnilizny. Po lewej stronie zobaczyła port Conbarmy położony w naturalnej zatoce. Była zadowolona, że ognie bitewne pogasły. S’Hivez sięgnął głębiej w szyję martwego sokoła i skierował go w dół, po czym skręcił i nadał mu lot ślizgowy ‒ mieli dolecieć do Conbarmy od strony morza. Sunęli tuż nad falami. Wlokące się z tyłu macki sokoła muskały wodę, tworząc sznury drobnych kropelek. Zanim dotarli do portu, wysoko w górze pojawiło się kilka sokołów; dosiadający je Krotowie byli uzbrojeni i gotowi do odparcia każdego ataku. Lenora uśmiechnęła się lekko. Jak się zmieni ich nastrój, gdy zobaczą, co przywiozło to stworzenie! S’Hivez posadził sokoła przy wejściu do portu. Wyciągnął ręce z jego ciała i strzepnął gęstą krew na ziemię. Lenora zastanawiała się przez chwilę, czy dostrzegł symboliczne znaczenie tego gestu; uznała, że nie. To Angel zawsze wyczuwała takie rzeczy. Rozciągnięty na ziemi jak topniejący tłuszcz sokół zwiotczał pod nimi i natychmiast bijący z niego smród się nasilił. Lenora zerknęła na martwego chłopca między Magami. I zadała sobie pytanie, dlaczego Angel przywiozła go aż tak daleko. Zsunęła się z sokoła. Nie czuła nóg, lecz nikt nie przyszedł jej z pomocą. Spojrzała w górę, trzymając ręce na kolanach, a kiedy zaczęła odzyskiwać czucie, skuliła się i zdała sobie sprawę, dlaczego nikt jej nie pomógł. Żaden z Krotów się nią nie interesował. Magowie klęczeli obok siebie. Przyciskali ręce do ziemi. S’Hivez zdawał się monotonnie śpiewać; a może to był odgłos morskich fal uderzających o falochron? Między ich palcami zaczęło tańczyć światło. Uniósł się kurz. Kamienie umykały spod ich rąk jak przestraszone owady. Dziesiątki Krotów ‒ tych, z którymi Lenora uciekła na Dana’Man i dwa dni wcześniej walczyła o Conbarmę ‒ zebrały się wkoło. Ich twarze pobladły, gdy zobaczyli, kto przybył. Jeden czy dwaj z nich zerknęli na Lenorę, ale zaraz znów utkwili wzrok w Magach ‒ fascynacja okazała się silniejsza od strachu. Dobrze jest się bać, pomyślała Lenora. Tak powiedziała jej Angel. Magowie zawsze wszystkich onieśmielali, teraz jednak wywierali o ileż większe wrażenie. Było coś tak bardzo złego w wygnanym Shantasi i

jego ekskochance, że Lenora uświadomiła sobie, iż z trudem może na nich patrzeć. Wydawało się, że ich skóra odbija światło. Przypomniała sobie postaci, które widziała w swojej wizji: dwie zjawy w łodzi z ludzkich kości na morzu krwi Noreelan. Ziemia rozżarzyła się pod rękami Magów. Ostatnie mniejsze kamienie śmignęły w górę. Uderzyły w stopy Lenory, ale ona nie odważyła się poruszyć. To było coś, co musiała zobaczyć, i teraz rozumiała, co robią Magowie: demonstrują Krotom swoją moc. Po wylądowaniu mogli pomówić z wojownikami, ale opowiadanie o magicznej mocy, jaką posiedli, byłoby niczym w porównaniu z jej pokazem. [skan lesiojot] Lenora cofnęła się o kilka kroków Jej serce parokrotnie nierówno zabiło, a liczne rany na odsłoniętej skórze przebiegł jakby dreszcz radosnego podniecenia. To jest chwila, kiedy widzimy, pomyślała. To jest chwila, kiedy oni naprawdę nam pokazują, co mogą uczynić. Magowie zaczęli się podnosić; ich dłonie nadal stykały się z ziemią, jak gdyby w niej utkwiły. Potem powoli wyprostowali plecy i unieśli ręce ‒ każda wzbijała strumień płynnego kamienia. Ziemia drżała. Kamień wydawał pomruki i kruszył się, w pyłe migotały dziwne tęcze. Angel wybuchła śmiechem, a S’Hivez mamrotał teraz głośniej. Słowa okazały się czymś mniej skomplikowanym niż zaklęcia. Wszystko powraca, powtarzał. Lenora czuła żar bijący od płynnego kamienia; zobaczyła, że Krotowie cofają się, gdy ich skóra zaczęła się rozciągać i czerwienieć z gorąca. Magowie przystąpili do formowania płynnego kamienia. Znikąd pojawiły się ostre brzegi, krzywizny stwardniały, kula ze skały uniosła się na cienkich kamiennych szczudłach. Angel znowu się roześmiała. Lenorą wstrząsnęły dreszcze. Magowie odsunęli się od siebie, robiąc miejsce dla tego czegoś, by mogło rosnąć. Z ziemi wypłynęło więcej kamieni ‒ wystarczył zwykły gest S’Hiveza ‒ i oboje dalej pracowali nad tym kształtem: pogrubili tułów i wydłużyli kończyny. Dodali jeszcze więcej tworzywa, a potem S’Hivez cofnął się i opuścił ręce. Wygląda na zmęczonego, pomyślała Lenora. Posiadają magię, ale nie są przyzwyczajeni posługiwać się nią. S’Hivez spojrzał na Lenorę poprzez mgiełkę żaru i zobaczyła czarne jamy jego oczu. Zmarszczył brwi. Odwróciła wzrok, skóra na jej głowie naprężała się, jakby stara rana miała się za chwilę otworzyć. Przyszła jej do głowy pewna myśl, a ona

nie mogła zrobić nic, by ją powstrzymać: On może mnie słyszeć. ‒ Lenora! ‒ krzyknęła Angel. ‒ To prezent dla ciebie, wkrótce będzie gotowy. Wskazała morze i nagle wytrysnął olbrzymi gejzer błyskający srebrem i złotem kontrastującego światła dwóch księżyców. Krotowie rozproszyli się, kiedy woda opadła, płynąca aż do chwili, gdy fala rozbiła się wokół rozjarzonej rzeźby. Kamień zasyczał pod wpływem zimna. A kiedy para przestała się unosić, obok Lenory stanęła Angel. Pochyliła się, jej oddech był gorący. ‒ Jest twoja ‒ szepnęła. ‒ Twoja maszyna, twój rumak, wkrótce tchnę w nią życie. ‒ Odwróciła się i obrzuciła spojrzeniem zgromadzonych Krotów. ‒ Każdy z was otrzyma jedną dla siebie. Dostaniecie maszyny wojenne, byście zrobili to, do czego was szkolono: byście zdobyli Noreelę. Wkrótce przypłyną tu okręty i wasi bracia Krotowie pójdą za wami na wschód, południe i na zachód. Każdemu z was tu obecnych nadaję rangę kapitana, a Lenora jest waszym dowódcą. Wy odpowiadacie przed nią, a ona przed nami. Nagród po zakończeniu tej wojny nawet sobie nie wyobrażacie. ‒ Zwróciła się do Lenory. ‒ Przekazuję ci moją armię ‒ powiedziała. ‒ Wykorzystaj ją właściwie. Znam twoje zamiary, Lenoro. Znam twoje cele. ‒ Podeszła tak blisko, że tylko Lenora mogła ją słyszeć. ‒ Wiem, co ty słyszysz i co mówi do ciebie, ale będę ignorować te wołania, dopóki nie wypełnisz swojej misji. Jesteś tu dla mnie i z mojego powodu. ‒ Tak, pani ‒ szepnęła Lenora. Nie trzeba będzie długo czekać, pomyślała. I miała nadzieję, że cień jej martwego dziecka usłyszał obietnicę w tych słowach. ‒ A teraz życie dla twojej maszyny. ‒ Angel podeszła do martwego sokoła, na którego grzbiecie wciąż leżał martwy chłopiec. Roześmiała się. ‒ Och, S’Hivez, nawet ty musisz zrozumieć tę symbolikę! Położyła jedną dłoń na sokole, a drugą na ramieniu wieśniaka. Oba ciała zaczęły marszczyć się, drgać i wkrótce smród gotowanego mięsa raz jeszcze wypełnił powietrze. Odsunęła się powoli, a roztopione ciała popłynęły jak gęsty miód; potem się odwróciła i wyciągnęła ręce w stronę rzeźby. Ciała uleciały. Krew zrosiła powietrze, jakby przywiana nagłym podmuchem wiatru. Kości trzasnęły, rozerwały się, uderzyły w kamień, wniknęły w głąb i zachrobotały, łącząc się. Ciała chłopca i sokoła

zespoliły się w jedno i wypełniły wojenną maszynę, zalewając wgłębienia jej kamiennej konstrukcji, a potem zaczęły tworzyć kolejne warstwy na zewnątrz niej. Krew nasmarowała jej złącza. Martwy sokół skurczył się i niewiele z niego pozostało. Zwłok chłopca już nie było. Angel opuściła ręce i się cofnęła. Lenora zauważyła, że Magini lekko dyszy i garbi się i znowu zadała sobie pytanie, jak bardzo ta nowa magia wyczerpuje Magów. Ale wtedy Angel spojrzała na nią i pod jej uśmiechem Lenora zobaczyła siłę, jakiej nigdy dotąd nie widziała. Nie tylko fizyczną siłę ‒ Angel zawsze była niezwykle silna ‒ ale siłę woli. Magini, nie miała żadnych wątpliwości, nie czuła lęku. Nikt jej nie pokona. ‒ Oto ona ‒ oznajmiła, wskazując maszynę. ‒ Jest twoja. Lenora padła na kolana. Objęła rękami głowę. Zdawała sobie w pełni sprawę, jak dziwne jest to stworzone przed chwilą życie. Nawet czując uspokajający dotyk Angel i słysząc jej kojące słowa, wiedziała, że to coś nigdy nie miało zaistnieć. Uważaj, szepnęła Angel gdzieś w jej umyśle, jesteś silna, Lenoro, a to jest marne i słabe, ot maszyna, twoje narzędzie, będziesz mu rozkazywała i używała go. To żyje jak zwierzę w norze, nie tak jak ty, nie tak jak dumny Krot, który przybywa, żeby podbijać i stawiać żądania. Jego półżycie jest mniej warte niż gówno sokoła, ale jesteś z nim połączona tym dotknięciem. I Angel wycofała się z jej umysłu, pozostawiając po sobie łącze. Lenora zaczerpnęła głęboko powietrza i otworzyła oczy. Patrzyła prosto na maszynę, tam, gdzie ona stała, czekając na jej dotknięcie. Czuła, jak jej nienaturalny cień kurczy się ze strachu. Maszyna się poruszyła. Krotowie zebrani w porcie wydali stłumiony okrzyk. Właśnie po raz pierwszy zobaczyli magię, pomyślała Lenora. Była tutaj jedyną oprócz Magów osobą, która żyła w czasie Wojny‒Katastrofy. Inni Krotowie, wysocy lub niscy, o jasnej lub ciemnej skórze stanowili piąte albo szóste pokolenie potomków tych, którzy uciekli niegdyś z Noreeli. Krew płynąca w ich żyłach zmieszała się z krwią wielu plemion, które znaleźli na Dana Man i jej satelickich wyspach. Kochali walkę, byli wojownikami wiernymi Magom i wiernymi swym przysięgom, ale dotąd tylko słyszeli o magii, nigdy jej nie widzieli. Nigdy się z nią nie zetknęli. Lenora spojrzała na swoich kapitanów, zobaczyła ich strach i uświadomiła sobie, że to decydujący moment w historii tej krainy.

Wszystko się zmieniło, kiedy Magowie pochwycili chłopca, zabrali jego magię i wyrwali mu duszę, a teraz, już za chwilę, ta zmiana obejmie całą Noreelę. To, co wkrótce ona Lenora zrobi, określi jej rolę w tej zmianie i w tym, co nastąpi później. Ruszyła naprzód. Podeszła do czegoś, co uznała za przód maszyny. Gdy znalazła się bliżej, spostrzegła, że ma ona coś, co przypomina twarz. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Kiedy je otworzyła, maszyna się w nią wpatrywała. Miała kilka par oczu rozmieszczonych na różnych poziomach w potężnej i niezgrabnej głowie. Dwoje patrzyło na Lenorę. Było zbyt ciemno, by mogła rozróżnić ich kolor, ale wiedziała, że to nie są oczy sokoła. Uniosła podbródek i odpowiedziała ostrym spojrzeniem. Maszyna przykucnęła, kamienny spód osiadł na ziemi i Lenora wspięła się na jej grzbiet. Stwór cuchnął czymś, co miało nieporównanie większe znaczenie niż przypalone mięso. Lenora uświadomiła to sobie. Zalatywało od niego magią. Usiadła okrakiem na grzbiecie maszyny i oparła ręce na dwóch kostnych wypukłościach po obu stronach jej głowy. Wstań, pomyślała, i maszyna podniosła się na kamiennych nogach. Dygotała, drgania wędrowały w górę po udach i po brzuchu Lenory. Nadawało to dziwny seksualny odcień jej lękowi, powodowało mrowienie skóry i sprawiało, że stare rany zaczęły ją boleć, jak gdyby domagając się raz jeszcze uderzenia noża, miecza i strzały. Ruszaj, pomyślała, i maszyna zrobiła pierwsze, niepewne kroki. Lenora mogła czuć jej wewnętrzne pulsowanie, nie bicie serca, ale coś, co wydawało jej się podsycaniem ognia, nie oddychanie, ale gwałtowne wdechy, kiedy wyrzucany był gaz, a wsysane powietrze. Odwróć się, i maszyna zatrzymała się przy wejściu do portu ‒ jeszcze kawałek, a wpadłaby do morza ‒ odwróciła się i stanęła przed Krotami Lenory. Magowie się temu przyglądali. Nawet S’Hivez chyba się uśmiechał. Lenora czuła pod sobą działającą siłę. Maszyna nie była tylko rzeczą z kamienia, ciała i krwi, przepełniała ją moc Magów, została obdarzona śmiercionośnymi, niezwykłymi możliwościami; potencjałem, który miała wykorzystać. Ognia, pomyślała Lenora, i w jednych ustach stwora utworzyła się ognista kula. Lenora zatrzymała ją tam na chwilę, a rykowi maszyny towarzyszyły stłumione okrzyki zgromadzonych wojowników. Potem obróciła maszynę i wyrzuciła ogień daleko w morze. Wydawał się

płonąć, jeszcze nawet wtedy gdy pogrążył się w wodzie, i przez kilka sekund blask oświetlał cały port. Moi bogowie, pomyślała Lenora, co wy stworzyliście? Obróciła znów maszynę i stanęła na jej grzbiecie. Widziała całe nabrzeże Conbarmy. Wszyscy Krotowie, którzy przetrwali ‒ prawie pięćdziesięciu ‒ i Magowie się w nią wpatrywali. Wezbrało w niej poczucie siły i się uśmiechnęła. Angel odwzajemniła uśmiech. ‒ Trzeba wykonać konkretną pracę ‒ oznajmiła Lenora. ‒ Zbudować więcej maszyn, czynić dalsze przygotowania. Słońce umknęło, a półmrok, jaki pozostawiło za sobą, wypełni krzyk umierającej Noreeli. To jest wasza chwila, żyliście dla niej od momentu, gdy staliście się Krotami. ‒ Przerwała i spojrzała na głowę maszyny z jej szalonymi oczami i śliniącymi się ustami. ‒ Widziałam północne brzegi Noreeli skąpane we krwi i pamięć o tym na zawsze pozostała gorzka, bo to była moja własna krew. Teraz nadszedł czas, żeby skąpać tę krainę tym razem w jej własnej krwi. Noreela upadnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak będzie upadała. Więcej ognia, pomyślała, i maszyna utworzyła kilka ognistych kul, po czym wysłała je, by zawisły nad głowami Krotów. Wojownicy wiwatowali, ogień odbijał się w ich oczach. Lenora prowadziła maszynę między nimi, pozwalając im dotykać jej zimnego kamienia i cieplejszego ciała. Ognie gasły, ale mimo półmroku wszyscy poznali lepiej stwora, który miał im pomóc wygrać wojnę. Lenora uśmiechnęła się do Angel i S’Hiveza. Widziała, że są zadowoleni.

2 Alishia wiedziała, że śni, a jednak czuła, jak książki ożywają. Jej spacer po bibliotece wydawał się trwać wiecznie. Nie mogła sobie przypomnieć, w którym miejscu go zaczęła, i nie miała pojęcia, dokąd idzie. Otaczały ją tylko ściany książek. Nie było sufitu, jedynie mgliste szczyty, gdzie dziwne światło, które przepełniało powietrze przy ziemi, gasło, przechodząc w półmrok bez kolorów. Pod jej stopami rozpościerała się podłoga: tu kamień i kurz, tam zniszczone deski. Przeszła przez korytarz z książek, gdzie posadzkę tworzyły płasko ułożone płyty nagrobkowe z wyrytymi inskrypcjami. Uklękła i dotknęła rzeźbionego kamienia, ale grawerunek wykonano w języku, którego nie znała, wszystkie nazwiska były jej obce. Grzbiety książek obok tych płyt ujawniały osobiste historie pochowanych tutaj nieznanych osób. Chwila na drodze do Shute, informowała jedna. Rozmyślania w jaskini w Whimple, napisano na innej. Alishia przesunęła palcami po wytartych grzbietach, ale nie odważyła się wyciągnąć żadnej książki, z obawy, że zostanie uwięziona w jednej chwili na zawsze. Czasami regały były proste i wysokie, zbliżały się do siebie w oddali i w końcu wyglądały prawie tak, jakby się stykały. Być może, gdyby szła dostatecznie szybko, dotarłaby do punktu, gdzie ściany się spotykały, grzbiety zbiegały, stronice nakładały na siebie, a potem stałaby się jednym więcej tomem historii w tej ogromnej przestrzeni. Niekiedy gigantyczne półki sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz runąć. Wyginały się w lewo i w prawo, przechylały na zewnątrz i do wewnątrz; Alishia kilkakrotnie zdała sobie sprawę, że idzie w tunelu książek, ich stosy łączyły się tuż nad jej głową, nakładały na siebie, a ona zastanawiała się, co by się stało, gdyby zdjęła jakiś wolumin. Czy runęłaby wtedy na nią cała ściana? Czy dałoby to początek zawaleniu się biblioteki i ona sama zostałaby pogrzebana, czy też książki, stare i nowe, dobre i złe by się pomieszały? Czy zaburzyłoby to porządek? Pomyślała, że to by się nie wydarzyło. I zastanawiając się nad tym, stwierdziła, że wokół niej nie istnieje żaden porządek, przeciwnie ‒

panuje zupełny chaos. Książki nie były poukładane w działy, rozmieszczono je przypadkowo. Zdarzały się zbiory tematyczne, takie jak te dotyczące właścicieli nagrobków, ale gdy Alishia przesuwała palcami wzdłuż grzbietów, one wkrótce wtapiały się w inne dziedziny i inne czasy. Pocałunek stał się obracającym się kołem, tysiąc siedemsetną skradzioną myślą w życiu czaszkokruka. To była historia budowana tak, jak powstawała, podobna do zbioru przypadkowych myśli w rozumie zbyt ogromnym, by je rozważał. I książki te ożywały. Alishia zdawała sobie z tego sprawę. W pomieszanej pamięci jej przechadzki przez to miejsce dokładny moment, w którym miała tę świadomość, był zamazany, ale to jej nie przerażało ani jej nie zaskoczyło. Zawsze wiedziała, że książki są żywymi istotami, nie tylko spotkaniem myśli i atramentu, intelektu i papieru. One nie oddychały, nie myślały, lecz rosły i dawały poczucie siły, o ileż większe od wszystkiego, co napisano na ich stronach. Często kiedy leżała, nie mogąc zasnąć, w swoim pokoju na obrzeżach miasta Noreela, próbowała sobie wyobrazić jedną książkę w jej pogrążonej w mroku bibliotece, jak ona wygląda wtedy, gdy nikt na nią nie patrzy, jak brzmią jej słowa, kiedy nikt jej nie czyta. Jej stronice mogły być zamknięte, a miejsca między kartkami ciemne i nieprzeniknione, słowa wciąż się tam jednak znajdowały, głosiły swoje prawdy i czyniły aluzje do wielu spraw i rzeczy Niekiedy wierzyła, że prawdziwa magia objawia się tylko wówczas, gdy nikt jej nie widzi. Jej relacje z książką mogły tę książkę zmienić, a ktoś inny, czytając ją, mógł dokonać dalszych zmian. Ta myśl zawsze ją niepokoiła i martwiła, i wciąż do niej powracała. Podobnie jak ludzka istota, tylko książka mogła naprawdę znać samą siebie. Przeszła obok ściany woluminów z pospiesznie narysowanymi dziecięcą ręką obrazkami na okładkach. Książki zdawały się zmieniać na jej oczach, jakby się przesuwały za każdym razem, kiedy ona mrugnęła, choć grzbiety zawsze zapowiadały tę samą historię. Mogła czuć za książkami historię i zastanawiała się, czy nie wyjąć z półki jednej z nich i zajrzeć przez powstały otwór w czas, którego dotąd nie znała. W swoim śnie musiała otworzyć jedną i czuła, że czeka ją szczególny moment. Szczególny moment i szczególna książka. Alishia szła dalej, książki zaczęły się zmieniać w coś więcej. Ich moc rozlewała się wokół nich ‒ rozjaśniała możliwościami jak plamy światła, napełniała powietrze mgłą i sprawiała, że Alishia zaczęła wymachiwać

rękami przed twarzą, by odnaleźć drogę. Jej dłonie poruszyły momenty historii i nagle już je znała: żałobnica śpiewa monotonnie, odprowadzając na odpoczynek zjawy całej wsi, i boi się czegoś, co żyje w norze wykopanej w ziemi; mężczyzna i kobieta podróżują w głąb czasu, przejeżdżają przez nowe miasta i odwiedzają stare miejsca; chłopiec stoi na urwisku gdzieś na zachodzie i spogląda na las masztów na horyzoncie. Każdy obraz był przepojony uczuciem doznawanym w danej chwili i Alishia w ciągu kilku sekund przeszła od lęku do podniecenia i ogromnego niepokoju. Zamknęła oczy i uciekła. Skrzyżowała ramiona i trzymała dłonie pod pachami, choć doświadczanie tych rozsypanych momentów nie miało nic wspólnego z dotykiem. Przystanęła, opadła na drewnianą podłogę i nagle zdała sobie sprawę, gdzie jest: to był sen, a ona płynęła w długiej i ciekawej historii Noreeli, która ją zalała. Mogła tak iść i iść, ale nie znalazłaby żadnych ścian. Mogła próbować wspiąć się na regały, lecz nie dosięgłaby ich szczytów, bo one prawdopodobnie rosły w nieskończoność. Spoczywała tu każda prawda, każde wydarzenie, każde kłamstwo i oszustwo, morderstwo i gwałt, wszystkie momenty bez znaczenia i szeptane przysięgi zagubione w wichurach czasu; gdyby wędrowała wiecznie, być może poznałaby to wszystko. Historia zwaliła się wokół niej, stała się powietrzem tej biblioteki ze snu i przy każdym oddechu Alishia dowiadywała się czegoś więcej. Wiedza była zawsze jej lekiem. Alishia zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Ale coś było nie tak. Świat poza jej snem zmienił się na zawsze; coś złego wtargnęło do krainy. Pamiętała, jak Magowie wyciągali Rafe’a z latającej maszyny. Jeszcze czuła w duszy wybuchy żaru i światło wywołane jego odejściem i zaczęła uświadamiać sobie, że w bardzo realny sposób ona sama stanowi najbardziej istotną część tej biblioteki ze snu. Mogła wiecznie się tu błąkać i nigdy nie znaleźć tego, czego szukała, lecz nie była tutaj po prostu gościem. Nieprzypadkowo przyśnił się jej sen inspirowany ostatnimi wydarzeniami, Ona była bibliotekarką. Wydała stłumiony okrzyk i znalazła się znowu we śnie. Rzeczywistość odciągała ją ku sobie i skądś dotarło do niej uczucie zimna. Wstała, pokręciła głową. Po jej lewej stronie korytarz między regałami skręcał i znikał. Po prawej otwierał się na obszerną czytelnię.

Stało tam kilka stołów i dziesięć krzeseł, wszystkie ze starego drewna, z obiciem zniszczonym wieloletnim używaniem... lub zaniedbaniem. Alishia zmarszczyła brwi, myśl o tym sprawiła jej przykrość. Na stołach leżały książki, ale nie była pewna, czy ktoś je tam położył, czy po prostu spadły ze stosów i same się otworzyły. Weszła do czytelni. Kiedy znalazła się poza przestrzenią między stosami książek, spostrzegła postać siedzącą w przeciwnym rogu sali. Klifowe urwiska woluminów wznosiły się wokół, a światło robiło wrażenie przytłumionego. Nie wiedziała, jakie jest źródło tego światła, lecz coś zdawało się je pochłaniać. Sterty książek miały barwę ciemnoczerwoną, jakby były umaza‒ ne krwią, która dawno zdążyła wyschnąć. Na podłodze zalegał kurz, który chyba się poruszał. Postać siedziała w głębokim fotelu ‒ niemal zapadała się w miękkie obicie ‒ na jej kolanach leżała gruba książka. Okładkę miała z wypolerowanego drewna, oprawę zszytą końskim włosiem. Postać przewracała ciężkie karty jedną po drugiej. Nie czytała. Wpatrywała się w Alishię. Jej oczy błyskały, kiedy mrugała. Alishia wiedziała, że ten ktoś czyta w niej. Wynoś się z mojej biblioteki, powiedziała w swoim śnie i jej skóra stała się zimna. Już znalazłem to, czego potrzebuję, oświadczył głos. Postać wciąż przewracała karty. Dotarła prawie do połowy książki, więc musiała siedzieć tu od wielu godzin, czekając na Alishię. To już teraz nic dla mnie nie znaczy. Postać zajrzała do książki i jej ręce znieruchomiały, jedna podtrzymywała tom, druga leżała płasko na otwartej stronicy. Alishia podeszła bliżej i zobaczyła, że stronica jest pusta. Wiedziała, że wszystkie są puste. W przeciwieństwie do tego, co zostało zgromadzone w tej bibliotece, z tej książki nie wyłoniło się nic. Gdzie to znalazłeś? ‒ zapytała. Postać podniosła na nią oczy i coś się stało ze światłem. Jego źródło ‒ niewidzialne i tajemnicze ‒ przesunęło się nagle i Alishia mogła teraz zobaczyć twarz tej istoty. Jej rysy były surowe i piękne, skóra szorstka i ładna, a w oczach widać było ciężar wieków. Przyniosłem ją ze sobą. To nowa historia, której prawda ma się dopiero objawić. Postać wstała i zimne niebieskie płomienie przedostały się z książki w jej dłonie.

Alishia się cofnęła. Czuła znowu chłód na skórze, mrowienie policzka i lewego ramienia. Ogień płynął z książki i przesączał się między starymi deskami podłogowymi, oświetlając przestrzeń poniżej. Alishia padła na kolana i przycisnęła twarz do nierównego drewna. Będzie się rozprzestrzeniać, pomyślała, przesunie się w dół, będzie zdążać dalej i wszędzie, i zawsze to, czego dotknie, ulegnie zniszczeniu. Spojrzała przez dziurę po sęku i zobaczyła przestrzeń oświetloną nowym niebieskim ogniem. Cienie tańczyły i wydawały się zbliżać, wznosząc się szybko z głębi, gdzie je wygnano. Alishia usiadła i wpatrzyła się w dziwną postać. Jak śmiesz! ‒ powiedziała. Postać wzruszyła ramionami. A potem rzuciła książkę. Płonący tom pustych stronic uderzył w regały i eksplodował. Każda karta uleciała gdzie indziej, ogień pisał swoją własną płomienną prawdę w surowej białej pustce. I nagle zimny niebieski ogień stał się gorący i pomarańczowy. Książki stanęły w ogniu, który wylizywał sobie drogę między okładkami i do ciemnych miejsc między stronicami, stare prawdy ulatywały z dymem, wypełniając powietrze popiołem, i rozpadały się, gdy spoczęło na nich jej przerażone spojrzenie. Nie, pomyślała. To się nie może zdarzyć, nie pozwolę, by to znowu się zdarzyło. To moja biblioteka, jest tu tak wielka wiedza... Jedna ściana książek runęła i rozsypała się w jej stronę, a postać, uciekając, wybuchnęła śmiechem. Książki uderzyły Alishię, ale jej nie zraniły. Ogień huczał w ich suchych wnętrzach i pieścił jej twarz; nie czując bólu, przeszła przez płomienie między regałami. Uciekała od pożaru, a ogień ścigał ją ‒ bezskutecznie. Jako bibliotekarka w tej bibliotece, Alishia była w końcu wciąż tylko wyobrażeniem. Gdy Alishia zaczęła się, budzić, dotarła do niej niesiona lekkim wiatrem tajemnicza woń Kang Kang. Unosząc się gdzieś między snem a rzeczywistością, wyczuła ten cierpki zapach, skręciła w lewo i wpadła na ścianę półek. Zacisnęła palce na grzbiecie jakiejś książki i ją wyciągnęła. Książka trącała delikatnie jej dłoń, błagając, by ją otworzyć. Alishia wiedziała, że wolumin zawiera tajemnice tego górzystego regionu. Bała się Kang Kang. Nie chciała otworzyć książki. Ten zapach przywoływał

wspomnienia, które mogły odżyć, ale to nie były jej wspomnienia, lecz wspomnienia tej krainy. ‒ Muszę trzymać je zamknięte ‒ szepnęła. ‒ Otwórz swoje cholerne oczy Maga ‒ rozkazał jakiś głos. Alishia rozejrzała się dookoła, chyląc nisko głowę, by nie czuć owego zapachu, który nagle wypełnił bibliotekę. ‒ Kang Kang ‒ powiedziała, ściskając książkę w dłoni. ‒ Prawie ‒ odezwał się inny głos. ‒ Mogę stąd wyczuwać jego zło. Ogień nagle się cofnął, dym zniknął z jej płuc; Alishia usiadła i otworzyła oczy. ‒ Ach, Śpiąca się budzi ‒ oznajmił drugi głos. ‒ Nadzieja ‒ zawołała Alishia. Wiedźma siedziała obok niej, potargane włosy sterczały ku mrocznemu niebu, jakby je gromiła. ‒ Wiem, że niedługo będę miała dosyć ironii tego imienia. Alishia spojrzała wokoło. Zobaczyła Kosara; siedział parę kroków dalej, odwrócony do nich plecami, z pochyloną głową. Bliżej, po jej lewej ręce, klęczał Trey i uśmiechał się do niej, choć ten uśmiech wydawał się niewesoły. Nie było Rafe’a. Nie było A’Meer. Oczywiście. A’Meer nie żyła, a Rafe zniknął. Zadawała sobie pytanie, jak dawno temu wzniecono w tym kraju płomień zniszczenia. Podniosła oczy i zobaczyła księżyc śmierci; wisiał wysoko, ciężki i gruby. Rozlewał światło, ale ona nie chciała czuć go na skórze, zbyt przypominało płomienie w bibliotece. Mrok wydawał się fałszywy i nierzeczywisty. Zły. ‒ Gdzie jesteśmy? ‒ zapytała. ‒ Co?... ‒ umilkła, kiedy spostrzegła strzaskane żebra wielkiej maszyny, która niedawno niosła ich wysoko w górze. Za nimi ciemność snuła się nisko nad ziemią. Teraz już się nie poruszali. ‒ Wylądowaliśmy ‒ wyjaśniła Nadzieja. ‒ Maszyna osłabła i wylądowaliśmy. ‒ Moja twarz ‒ szepnęła Alishia. Dotknęła lekko policzka, był ciepły, nie chłodny. Wciąż czuła mrowienie w ramieniu. Zastanawiała się, czy we śnie ogień ją oparzył. ‒ Przepraszam ‒ powiedziała Nadzieja tonem, który wyrażał coś przeciwnego. ‒ Klepnęłam cię i potrząsałam, żeby cię obudzić. Krzyczałaś, wrzeszczałaś, a zupełnie nie wiem, co lub kto miałby cię tu

usłyszeć. Poza tym spałaś zbyt długo. ‒ Co to znaczy „zbyt długo”? ‒ Prawie cały dzień ‒ odparł Trey. Alishia spojrzała na górnika fledżu, uśmiechnęła się i była mu wdzięczna, gdy odwzajemnił uśmiech. Jego źrenice były szersze niż zazwyczaj. Pomyślała, że przytłumione światło pewnie mu odpowiada. ‒ Zachodziło słońce, kiedy opuściliśmy cmentarz maszyn ‒ powiedziała. Rozejrzała się i choć nie dostrzegła śladu słońca na horyzoncie, nie panowała jednak całkowita ciemność. Słabe światło było mdłe i nienaturalne, tak jak światło w bibliotece z jej snu. ‒ Jest teraz mniej więcej znowu ta sama pora, ale... ‒ Trey umilkł i zaczął kreślić coś palcem po ziemi. ‒ Oni zabrali Rafe’a. Straciliśmy go. Już nie żyje ‒ stwierdziła Alishia. ‒ Żyje ‒ warknęła Nadzieja. Alishia przymknęła oczy i poczuła ciężar tego, co Rafe jej pozostawił. Jej umysł odbierał to jako obecność czegoś obcego, ale pełnego różnych możliwości. To coś cofało się przed ciemnością. Im dłużej tego szukała, tym dalej wydawało się odchodzić, jakby przestraszone tym, co mogło zobaczyć jej oczami. ‒ On nie żyje ‒ powtórzyła ‒ a magia, którą nosił w sobie, została skradziona. ‒ On nie może nie żyć! ‒ oświadczyła Nadzieja. Pokręciła głową i spojrzała kolejno na Alishię, Treya i plecy Kosara. ‒ To po prostu nie może tak się skończyć. ‒ Magowie sprawili, że niebo stało się ciemne ‒ powiedział Trey. ‒ Przez jakiś czas lecieliśmy na południe, potem maszyna chyba zaczęła tracić moc. Opadała coraz niżej. Jej żebra pękały i się kruszyły. Podskakiwała. Przeciągnęliśmy cię na środek, posadziliśmy tam i jakiś czas temu wylądowaliśmy tutaj. Nadal formował dłonią ziemię i kamienie, jakby budował coś nowego. ‒ Ale to jest martwe ‒ oznajmił Kosar. Wielki złodziej odezwał się po raz pierwszy i choć wstał, nie odwrócił się do nich. Patrzył między dwoma pękniętymi żebrami maszyny, które chroniły ich przez jakiś czas. ‒ Maszyna zwiozła nas łagodnie na dół, ale zginęła, w momencie gdy dotknęła ziemi. Nie jest już teraz maszyną. To bryła błota i kamienia, dla której nie ma tutaj miejsca. Dla nas też nie ma tu miejsca i nie sądzę, żeby było gdziekolwiek w Noreeli.

‒ Nadzieja nigdy nie umiera ‒ odezwała się wiedźma. Alishii nie podobał się wyraz jej oczu. Czaiło się w nich szaleństwo, które zdawało się przesuwać i kształtować spiralne tatuaże wiedźmy. ‒ Nadzieja zniknęła ‒ sprzeciwił się Kosar. Odwrócił się i spojrzał na Alishię, ale bez jakiegokolwiek zainteresowania. Podszedł bliżej i usiadł przy Treyu, jego powolne ruchy zdradzały zmęczenie. ‒ Jeśli kiedykolwiek była jakaś nadzieja, to tylko w tym chłopcu, Rafie. Tym biednym chłopcu. ‒ Nie wiemy na pewno, że on nie żyje ‒ rzuciła wiedźma. ‒ Czemu oni mieliby go zabić? Magowie przyjechaliby tak daleko po to tylko, żeby go zabrać i zabić? ‒ Chcieli zdobyć to, co miał w sobie ‒ stwierdziła Alishia.. ‒ Oczywiście, że chcieli ‒ zgodziła się Nadzieja. ‒ Ale zabijając go... ‒ To coś było w nim ‒ ciągnęła Alishia. ‒ Nie jakaś jego część, ale coś oderwanego, co czekało, by się urodzić. Oni otwarli go i to zabrali. ‒ Otwarli go ‒ potwierdził Kosar, wbijając wzrok w swoje stopy. ‒ A skąd ty, dziewczyno, to możesz wiedzieć? ‒ zapytała Nadzieja podniesionym głosem, z wyraźną nutą agresji i Alishia zdała sobie sprawę, że wiedźma się boi. ‒ Wiesz, skąd ja to wiem, Nadziejo. Wy wszyscy wiecie. ‒ Alishia spojrzała na swoje ręce i podniosła je ku niebu, by chwycić trochę słabego księżycowego światła. ‒ Staję się coraz młodsza. ‒ To za sprawą tej istoty wewnątrz ciebie ‒ syknęła wiedźma. ‒ Tego cienia. To ty twierdziłaś niezbicie, że on umrze, nie zaprzeczaj. ‒ Ta istota mnie opuściła. ‒ Skąd możemy mieć pewność? ‒ Bo ja wam to mówię. ‒ I spodziewasz się, że my ci zaufamy? ‒ Niczego się nie spodziewam, ale chciałabym, żebyście mi wierzyli. ‒ Alishia zamknęła oczy. ‒ Miałam sen ‒ szepnęła. ‒ Jakiego rodzaju sen? ‒ Trey podszedł bliżej, dotknął jej ramienia i Alishia poczuła taką wdzięczność za ten cielesny kontakt, że omal się nie rozpłakała. Uśmiechnęła się do Treya i pochyliła ku niemu; ten ruch mówił bardzo wiele. ‒ Złe sny ‒ odparła. ‒ Jakbym posiadała coś bezcennego, nad czym nie mogę wiecznie czuwać. ‒ To wszystko jest tak cholernie bez sensu ‒ mruknął Kosar.

Umilkli. Alishia usłyszała w oddali czaszkokruka wołającego w ciemnościach. Zastanawiała się, kogo śpiącego znalazł, czyje sny może kraść i czy w jej bibliotece ze snu była jakaś książka, która zawierałaby wiedzę o jego ofierze. Cieszyła się dotykiem Treya, ale wyczuwała coś niedobrego w swoim ciele. Zadawała sobie pytanie, czy on mógł to zauważyć, po prostu dzięki temu, że ją dotknął. Nie chciało jej się pić, nie czuła głodu ani potrzeby wysiusiania się. Oni powiedzieli, że spała przez cały dzień. A jej wydawało się, że ten sen trwał wieki, chociaż jej ciało nie reagowało w ten sposób. Stawała się młodsza i bieg czasu jakby zmieniał się wraz z nią. ‒ To nie jest bez sensu ‒ szepnęła w końcu. Nikt nie odpowiedział ‒ Trey jedynie ścisnął mocniej jej rękę ‒ więc ciągnęła: ‒ Śniło mi się, Kosar, coś ogromnego, bezcennego, co znalazło się w niebezpieczeństwie. To coś jest teraz we mnie, a nie było go przedtem. I wiem tylko, że dał mi to Rafe. On wiedział, że umrze, być może wiedział już od samego początku. I to był jego ostatni akt sprzeciwu, przekazać to mnie ze świadomością, że jednocześnie przekazuje także ostatnią odrobinę nadziei. ‒ Więc magia drażni się z nami ‒ stwierdził Kosar. ‒ Przenika do Rafe’a, skazuje go na śmierć, potem przenosi się do ciebie. Tymczasem jednak zabija A’Meer i pozostawia nas, żebyśmy tu siedzieli i gnili. Pozwala, by zabrali ją Magowie, i zmienia się we wszystko, czego oni chcą. To dobre. To wszystko jest dobre. ‒ Magia na nic nie pozwala ‒ zaprzeczyła Alishia. ‒ Rafe nam tak powiedział. To coś jest tak młode, tak nieaktywne, walczy jedynie, by pozostać żywe. Lecz pod powierzchnią rzeczy kryje się tak wiele tego, czego nigdy nie możemy zobaczyć ani zrozumieć, i sądzę, że tym, co Rafe mi przekazał, była pewna myśl. Pewna wiedza, którą tylko ja mogę nieść w sobie. ‒ Dlaczego tylko ty? ‒ zapytała Nadzieja z wyraźną zazdrością w głosie. ‒ Bo jestem bibliotekarką. Nadzieja się roześmiała. Przerażającym śmiechem, głośnym i gardłowym. Czaszkokruk krzyknął znowu w oddali, jakby w odpowiedzi. ‒ Coś ze mną jest nie tak ‒ wyznała Alishia. Przysunęli się bliżej do

siebie, aż poczuła ciepło bijące od Treya. ‒ Coś jest nie tak i wiem, że wkrótce to wszystko się skończy. ‒ Już się skończyło ‒ stwierdził Kosar. ‒ Noreelą się zmieni, na pewno, i ci, którzy pozostaną przy życiu, będą musieli zmienić się wraz z nią. ‒ Ale ja próbuję ci powiedzieć, Kosarze, że nadzieja mieszka we mnie. ‒ Jakiego rodzaju nadzieja? Magia? Alishia pokręciła głową, ale wiedziała, że to, co powiedział, nie było ani prawdą, ani nieprawdą. ‒ Nie magia, lecz droga do niej. ‒ Jak możesz wierzyć, że wiesz o czymś takim? ‒ Ja to czuję. To jest to, co Rafe mi powiedział, zanim został schwytany. Gubię się w tym wszystkim, bo tego nie znam. Wiem tylko, że mam sny i dzieje się ze mną coś nienaturalnego. Kryje się za tym jakiś sens, źródło nadziei. Kosar patrzył na nią przez kilka uderzeń serca uporczywym wzrokiem. ‒ Ten kraj stał się jeszcze dziwniejszy, niż był kiedykolwiek, a teraz ty także się zmieniłaś. Nie wierzę ani jednemu słowu. ‒ Poddałeś się. Złodziej spojrzał na swoje dłonie, zwierając koniuszki palców, jakby witał ból. ‒ A zatem być może ja sama pójdę do Kang Kang ‒ oświadczyła Alishia. ‒ Kang Kang? ‒ zapytał Trey. ‒ To tam wiozła nas maszyna. ‒ Zmierzaliśmy na południe ale to nie znaczy, że jechaliśmy tam ‒ zauważyła Nadzieja. ‒ Tam nikt nie chce się znaleźć. Alishia próbowała wstać, ale jej nogi były słabe, mięśnie miękkie. Trey stał obok niej; nie powiedział, żeby usiadła, ale jej pomógł. Oparła się o niego – otoczyła ręką jego ramię, a on objął ją w talii ‒ i spojrzała na południe. Krajobraz niknął w mroku, lecz wydawało jej się, że nawet na tle ciemnego nieba widzi wyszczerbione zęby gór na horyzoncie. Sterczały nisko w dole, ledwo dostrzegalne, a mimo to miała pewność, że widzi Kang Kang. Przeniknął ją nagle chłód, bo wciąż słyszała jego wezwanie. ‒ Muszę się tam dostać ‒ oznajmiła. ‒ Tam jest coś, jakieś miejsce, gdzie będę bezpieczna i prawdopodobnie... ‒ Już nigdzie na Noreeli nie można być bezpiecznym! ‒ burknął Kosar,

wstał i kopnął nogą w ziemię. Odwrócił się, przeszedł między dwoma strzaskanymi żebrami zniszczonej maszyny i znalazł się w wysokiej trawie. Alishia pragnęła, żeby się zatrzymał, odwrócił, westchnął, pokręcił głową, przyznał, że może się mylić i że ona pewnie ma rację. Ale on stał się cieniem w słabym świetle i przez moment, zanim zniknął jej z oczu, widziała, jak usiadł i zlał się z ciemnością gęstniejącą nad ziemią. Magowie zbudowali następne maszyny. Obawy Lenory o ich moc okazały się nieuzasadnione, bo każdy nowy akt tworzenia zdawał się czynić ich silniejszymi. Zamaszystym ruchem wyciągali skałę z ziemi, formowali ją, zanurzali w morzu albo przynosili wodę do portu, by ochłodzić kamień i nadać mu kształt. Zarżnęli kilka pozostałych jeszcze przy życiu sokołów; wykorzystali ich mięso, skórą pokryli maszyny, nasmarowali łowią złącza między kamiennymi kończynami. Do odlania jednej maszyny Angel zastosowała metal z frontonu jakiegoś budynku, wyposażyła ją w kolce i lufy, by wyrzucały kamienie i metalowe kule, gdy już zostaną ożywione. S’Hivez rozwalił barak, w którym mieścił się magazyn i użył drewnianych belek do budowy podobnej do pająka konstrukcji, która mogła nieść jeźdźca nisko przy ziemi; jej liczne odnóża czyniły ją bardzo szybką. Odór magii zawisł nad portem. Za każdym razem, gdy ukończono kolejną maszynę, wzywano jakiegoś zalęknionego Krota, scalano z nią tak samo jak Lenorę, a potem Krot wsiadał na maszynę i ruszał wzdłuż falochronu. Nienaturalne cienie rzucane przez słabe światło z tawern i innych budynków stojących wzdłuż nabrzeża rozpływały się na powierzchni wody. Proces tworzenia trwał długo. Angel i S’Hivez zbudowali pierwsze maszyny razem; łącząc pomysły i surowce, sporządzili kilka podobnych konstrukcji: o czterech nogach, wysokie jak Krot, wyposażone w otwory strzelnicze, które mogły wyrzucać zaostrzone dyski. Po czym Angel nagle wskoczyła do wody; powstała fala, rozbiła się o falochron. Unosząc się na słupie pary, Magini wyciągnęła z głębiny zniszczony statek. Jego belki zginały się zgodnie z jej wolą, zardzewiały metal skręcał się i tracił powłokę ochronną. Sznury i łańcuchy kłębiły się wokół jej głowy. Naciągnęła na swoją nową maszynę skórę martwego sokoła. Wszystko

to sprawiało wrażenie chaosu, lecz kiedy Angel przywołała gestem dłoni jedną z Krotek i połączyła ją z nową maszyną, sznury tego tworu zaczęły się kołysać, a łańcuchy młóciły powietrze. Krotka stanęła na grzbiecie maszyny i popędziła ją w stronę drewnianego domu przy wejściu do portu. W ciągu kilku uderzeń serca budynek zmienił się w ruinę. Gdy Angel tworzyła następne dzieło, po jakimś czasie nabrzeże rozjaśniły pożary. To Krotowie wypróbo‒ wywali broń wojenną. Kilka budynków stanęło w płomieniach, ale wojownicy starali się nadmiernie nie wzniecać ognia, uczyli się, jak manewrować odnóżami albo innymi częściami swoich maszyn, żonglowali płomieniami, atakowali za pomocą broni siecznej, oswajali się z otworami w skórach rumaków, przeznaczonymi do wypuszczania trucizny, lub z miejscami, gdzie można było ładować dyski i strzały, a potem je stamtąd wystrzeliwać. Cała scena odbijała się w wodzie jak groteskowe tańczące cienie. Lenora prowadziła swoją maszynę między Krotami, zadowolona z tego, jak się sprawuje, i z tego, jak mogła łączyć jej proste myśli z własnymi. Ale uświadomiła też sobie, jak bardzo jej rumak różni się od sokoła. On nie był tak naprawdę żywy. Nie urodził się i nie rósł w naturalny sposób i miał wyłącznie jeden cel: wykonywać polecenia swojej pani. Nie potrzebował pożywienia ani wody, snu ani odpoczynku. Lenora przypomniała sobie ostatnie dni Wojny‒Katastrofy. Maszyny Magów były potężne, ale brakowało im tego czegoś, co posiadały nowe konstrukcje: iskry świadomości. W dawnych czasach maszyny wojenne, choć napędzane magią, były uzależnione od swoich jeźdźców, którzy kierowali każdym ich ruchem, regulowali działanie elementów, przez które przepływała magia. Natomiast nowe maszyny były częściowo konstrukcjami, częściowo zwierzętami. Składały się z kamienia i metalu, ciała i krwi starych maszyn, ale były całością. Magowie wyposażyli je w nową magię w jeszcze większym stopniu niż poprzednio. Chociaż każdy Krot jeździł teraz na nowej maszynie, sama Conbarma leżała w gruzach. Znaczna część portu została zniszczona, budynki zrównano z ziemią, wszędzie leżały szczątki sokołów, a niebo zdawało się płonąć od ogni wybuchających wokół miasta. Krotowie upajali się tymi

nowymi doznaniami, a Magowie sprawiali wrażenie z tego zadowolonych. Lenora poprowadziła swoją maszynę przed maszerujące długim krokiem stworzenie. ‒ Widziałeś Magów? ‒ zapytała Krota siedzącego na swym rumaku wyżej niż ona. ‒ Nie, pani. Lenora zmarszczyła brwi i rozejrzała się wokoło. Ognie rozświetlały niebo i pogłębiały cienie. Wszyscy Krotowie dosiadali teraz swoich maszyn; nikt nie szedł pieszo. ‒ Pani... Nigdy nie myślałem, że to będzie coś takiego. Lenora spojrzała na Krota. Był młody, wysoki, miał ciemną skórę, gdzieniegdzie poznaczoną bliznami po ranach odniesionych w boju. ‒ A myślałeś, że jakie to będzie? Pokręcił głową. ‒ Absolutnie sobie tego nie wyobrażałem. Słyszałem różne historie. Czytałem opowieści, ale tu chodzi o wielką moc. ‒ Ściszył głos i pochylił się bliżej ku niej, żeby tylko ona go słyszała. ‒ Jak Magowie mogą nam dać to wszystko? ‒ Nie dali nam niczego ‒ odparła Lenora. ‒ Pozwolili nam jedynie posmakować tego, co mają. My panujemy nad maszynami, nie nad magią, która je stworzyła. Nigdy o tym nie zapominaj. ‒ Ale ja mogę ją czuć! ‒ Nigdy o tym nie zapominaj ‒ powtórzyła ostrzejszym tonem, niż zamierzała. Młody Krot spuścił wzrok, potem znowu spojrzał na nią i skinął głową. ‒ Pani... ‒ A teraz idź swoją drogą. Już wkrótce dam sygnał, byśmy się razem zgromadzili. Ćwicz się w kierowaniu swoim rumakiem. Naucz się wyczuwać go, poznaj jego ruchy i ograniczenia, jeśli w ogóle jakieś ma. ‒ W migotliwym świetle Lenora obejrzała dokładnie maszynę. ‒ Jest wysoki, więc powinien szybko biegać. A te nogi mają zadziory i są ostre. Będziesz mógł kosić naszych wrogów jak łany zboża. ‒ Nigdy dotąd nie widziałem zboża. ‒ Jeszcze zobaczysz. W następnej chwili spostrzegła Magów, którzy wynurzyli się spomiędzy dwóch przysadzistych kamiennych budynków portowych stojących nieco

dalej. Przyglądali się Rrotom i choć byli oświetleni przez tańczące ognie, pomiędzy nimi rozpościerała się ciemność głębsza niż zmierzch i nieprzenikniona. Nawet z tak daleka Lenora widziała błyski w oczach Angel, ale cień, który zawisł przy niej, nie zdradził niczego. Skierowała maszynę ich śladem; prowadziła ją powoli, by dostosować się do ich tempa. S’Hivez spojrzał na nią; wyraz jego twarzy się nie zmienił, a ona szybko odwróciła wzrok. ‒ Tworzymy tu prawdziwą armię ‒ powiedziała Angel. ‒ Armię nie do pokonania ‒ dodała Lenora. ‒ Oczywiście. Angel skinęła głową i popatrzyła na swoją pomocnicę. Miała młodą twarz, skórę prawie nietkniętą działaniem czasu i zdawała się promieniować jakąś wewnętrzną prawdą dopiero co poznaną. Co to, kurwa, jest? ‒ pomyślała Lenora. Powietrze między Magami wydawało się znajdować gdzie indziej. Ciemne i spokojne, nietknięte przez ogień ani blask księżyca, gdzieniegdzie wysyłało smużki światła. ‒ Nienarodzona dusza ‒ powiedział S’Hivez. ‒ Poroniona i odrzucona. ‒ To jest cień ‒ szepnęła Lenora. Nie miał rzeczywistego kształtu, chociaż od czasu do czasu na kilka uderzeń serca zdawał się przyjmować pewną postać. Każda forma była znajoma, ale nierozpoznawalna, jak gdyby Lenora oglądała dawno zapomniane sny. ‒ To cząstka cienia, który powołaliśmy do życia ‒ uściśliła Angel. Cień przesunął się dokoła jej ramienia i przed nią w dół, po czym rozlał się u jej stóp jak kałuża. ‒ Zostawiamy go z tobą, Lenoro. S’Hivez i ja musimy wkrótce odjechać, a jest jeszcze mnóstwo pracy, którą trzeba wykonać, nim przybędzie nasza główna armia. Należy opracować plany, zbudować maszyny... ‒ Czemu wyjeżdżacie? ‒ zapytała Lenora. ‒ Nie pytaj o motywy naszych działań ‒ powiedziała Angel cichym, spokojnym głosem. Lenora spojrzała na swoje ręce. Maszyna osiadła lekko pod nią, jakby ją także przestraszyły słowa Angel. ‒ Tak, pani. ‒ Mamy swoje powody, tak jak mamy powody, by zostawić ten cień. Otrzymał on odrobinę naszej magii. Tylko odrobinę, ale to wystarczy, by zbudować maszyny i kontynuować nasze zadanie.

‒ Ja mogłabym to robić ‒ zaproponowała Lenora. Magowie milczeli, więc ciągnęła: ‒ Mogłabym ożywić maszyny, stworzyć naszą armię. Za pomocą magii. ‒ Jej własne słowa przeraziły ją, ale chciała mieć choćby krztynę tego, co oni mieli, jakieś echo... Mogłabym pomóc mojemu dziecku, pomyślała. Cieniowi córki unoszącemu się gdzieś tutaj, opuszczonemu i nigdy nieżyjącemu. S’Hivez zamruczał. ‒ Jesteśmy tu po to, żeby prowadzić wojnę z Noreelą ‒ oświadczyła Angel. Jeśli wiedziała, o czym myśli Lenora, nie zdradziła tego w żaden sposób. ‒ Gdybyśmy dali magię jakiejś żywej istocie, ta istota stałaby się naszym wrogiem. ‒ Ja nigdy... ‒ Nie zdołałabyś się powstrzymać. Angel i S’Hivez zaczęli się oddalać. Pozostawiony przez nich cień przesuwał się po ziemi. ‒ Czy to on? ‒ zapytała Lenora. Angel zerknęła przez ramię i się uśmiechnęła. ‒ Prawie. Pilnuj go. Przy drodze prowadzącej do centrum Conbarmy Magowie zatrzymali się, po czym znów ruszyli. Krotowie widzieli, jak się zbliżają, i usunęli się cicho, pozostawiając im teren do pracy. W powietrzu czuło się nastrój wyczekiwania, nadzieję na zmianę. Angel i S’Hivez uklękli i zagłębili dłonie w ziemi. Skała w tym miejscu zaczęła się żarzyć i wyrzucać płonące pomarańczowe włócznie światła, które zakreślały łuk nad Conbarmą i, skwiercząc w ciemnościach, gasły. Czołgali się do tyłu, powiększając dystans między sobą i wielkość wrzącej skaty. Stała się płynna, bąbelki uniosły się ku powierzchni i pękły, rozrzucając roztopione kawałki kamienia, które świstały wokół S’Hiveza. Wydawał się nie zwracać na to uwagi i jeśli trochę lawy zetknęło się z jego ciałem, nie odniósł najmniejszej rany. Bardziej do tyłu, jeszcze bardziej... gdy Magowie w końcu oderwali ręce od ziemi i wstali, pozostawili pełną ognia, ogromną jamę. Angel zerknęła na Lenorę i się uśmiechnęła. ‒ Stąd cień będzie wydobywać maszyny ‒ powiedziała. Ona i S’Hivez odeszli od jamy wypełnionej lawą i znaleźli się na otwartym terenie, gdzie falochron wchodził w stały ląd. Tam Angel po raz pierwszy stanęła na noreelańskiej ziemi po trzystu latach wygnania,

zaledwie przed dwoma dniami, ale mogło się wydawać, że minął już cały wiek. Jak wolno płynie czas, pomyślała Lenora, bez dnia i nocy, by zaznaczyć jego upływ. Magowie dotknęli znowu ziemi, ale tym razem ciągnęli skały w górę i na zewnątrz, nie roztapiając ich, zwalali je wokół obrzeży wykopu, każdym ruchem pogłębiając otwór. Trwało to tylko kilkanaście uderzeń serca, po czym cofnęli się. Ramiona S’Hiveza obwisły, jakby wysiłek go zmęczył. Angel wróciła do miejsca, gdzie Lenora wciąż siedziała okrakiem na swojej maszynie. ‒ A to jest jama na mięso ‒ wyjaśniła. ‒ Należy ją zapełnić, Lenoro, zanim cień zabierze się do roboty. On ma wprawdzie odrobinę magii, mimo to potrzebuje surowców. ‒ Czy będzie mnie słuchał? ‒ zapytała Lenora. ‒ Cienie nie przyjmują rozkazów od żadnej żywej istoty. Ale jesteśmy pewni, że zna swój cel. Lenora spojrzała na cień rysujący się nisko przy ziemi, jak rana na rzeczywistości. ‒ A wy macie nad nim władzę? ‒ zapytała. Czy czymś takim jest teraz moja córka? ‒ pomyślała. ‒ Złożyliśmy obietnicę ‒ odparła Angel. ‒ Takich jak on jest wiele i będą dla nas pracować w całej Noreeli. Kiedyś damy im to, o czym marzą? ‒ Życie? Angel uśmiechnęła się, ale był to taki uśmiech, jakiego Lenora nie chciałaby już nigdy więcej zobaczyć. ‒ Pytasz, bo jesteś zainteresowana? ‒ Pytania dyktuje mi jedynie pragnienie, by dobrze ci służyć, pani. ‒ Więc twórz dla mnie moją armię, Lenoro, i odpłać Noreeli za to, co nam zrobiła dawno temu. Po czym Angel i S’Hivez oddalili się i rozpłynęli w cieniach rzucanych przez okazałe budynki. Lenora poprowadziła swego rumaka między dwoma płonącymi domami. Znalazła alejkę, która wiodła na pogrążone w cieniu podwórze, oświetlone tylko bladą poświatą księżyca śmierci. Miejsce wyglądało na nietknięte od czasu ich wylądowania tutaj przed dwoma dniami. Stał tu długi stół, by można było przy nim się posilić, choć nigdy nie podawano tu jedzenia; ptaki a także inne stworzenia poprzewracały butelki czerwonego wina, które otwarto i pozostawiono, by alkohol oddychał. A

jednak nawet tutaj zaznaczały się świadectwa tego, że Noreela się zmieniła. Było to widoczne w sposobie, w jaki światło księżyca padało na talerze, cienie wypełzały spod stołu, a rośliny zwisające z koszyków na ścianach zdawały się tracić maleńkie listki. Kilka z nich, w momencie kiedy Lenora na nie patrzyła, opadło ku ziemi, trzepocząc w powietrzu jak umierające chrząszcze. Noreela należała teraz do Magów i zmierzch, który sprowadzili na całą krainę, był pierwszym znakiem świadczącym o tym, kto jest tu obecnie panem. Lenora zsiadła z maszyny i podeszła do przewróconego krzesła. Postawiła je, usiadła na nim i zaczęła się trząść. Jej skóra była ciepła, umysł jasny, mimo to nie mogła powstrzymać dreszczy przechodzących przez nią od stóp do głowy, od lewej ręki do prawej. Wsunęła dłonie pod pośladki i pochyliła się nisko, jakby skulona, chciała oszukać dreszcze i sprawić, by jej nie przeszywały. Mamrotała błagania do zmierzchu, próbując nie zwracać uwagi na odór pieczonego mięsa i świeżej magii, który dolatywał od portu. Ten zapach ożywił w jej pamięci stare wspomnienia: plaż Grzbietu, wojennych maszyn noreelańskich powalających Krotów, ran, jakie odniosła, i wyrwy w ramieniu zrobionej przez maszynę poruszającą się na płomiennych nogach. Jej palącego się ciała... magii, dojrzałej i bogatej w Noreelanach, którzy chcieli ją zabić, jej mdlącej, słodkiej woni... ‒ Och, na Magów, co się ze mną dzieje? ‒ szepnęła, zaskoczona, że płacze. Pokręciła głową i patrzyła, jak łzy spadają na ziemię. Już niedługo, powiedział jakiś głos. Angel wiedziała o jej utraconym dziecku, prawdopodobnie wiedziała zawsze. Czy podejrzewała, że Lenora może sprzeniewierzyć się ich słusznej sprawie dla swojej małostkowej zemsty? Czy to dlatego Magowie dali jej swoją armię jako łapówkę, by w ten sposób zobowiązać ją do pozostania? Czy naprawdę była dla nich tak ważna? ‒ Pomszczę cię ‒ oznajmiła cicho, lecz stanowczo. ‒ Ale jeszcze nie teraz. Mam obowiązki. Jest zimno, boli mnie. Nigdy cię nie odzyskam, powiedział głos i te słowa wymamrotane przez istotę, która nigdy nie dostała szansy, by żyć, wyrażały prawdę. ‒ Ja też nie mogę cię mieć ‒ odparła Lenora. ‒ Nawet jeśli pojadę do Robenny i pozabijam tam wszystkich potomków tych łajdaków, którzy

wypędzili mnie z tej wsi, otruli mnie i zabili ciebie w moim łonie, zanim choć raz zaczerpnęłaś powietrza czy uśmiechnęłaś się do mnie. Nigdy cię nie odzyskam. ‒ Ale ja mogę czuć się lepiej, szepnął głos. Lenora skinęła głową. ‒ Ja także. Jej wspomnienia z Robenny były prawie tak mgliste jak zatarty w pamięci sen, ale jeden obraz pojawiał się wciąż od nowa: dom na palach, strumień płynący w dole i wysoki mężczyzna w białej szacie, który stał na balkonie i przyglądał się, jak smagano ją kijami o zatrutych końcach, gdy mieszkańcy wsi ją wypędzali. Zaszła w ciążę, nie będąc mężatką ‒ takie popełniła przestępstwo. Mężczyzna patrzył i zapewne tylko w swoich gorących marzeniach o zemście widziała w jego oczach litość. Był naczelnikiem wsi i ojcem jej dziecka. ‒ Nie potrzeba mi żadnej pieprzonej litości ‒ powiedziała do cichego podwórza, z dystansu trzystu lat i czterystu mil odległości. Przymknęła oczy, wyobrażając sobie, jak szata mężczyzny spłynie krwią, kiedy zostanie porąbany na kawałki. Huk, który dobiegł od strony portu, wyrwał ją z marzeń, zacierających się w zmierzchu zesłanym przez Magów. Lenora wstała i rozejrzała się wokoło, popatrując na cienie, które, jak się wydawało, rzuciły się do ucieczki. Rozległ się kolejny huk tak potężny, że zawibrowała ziemia u jej stóp. Maszyna nie drgnęła, ale dwoje spośród jej licznych ślepiów zaiskrzyło się, jakby ją obserwowały. Zignorowała to ‒ przecież nie mogły niczego wyrażać ‒ wsiadła na nią i rozkazała, by się wyprostowała. Dreszcze ustąpiły, a oczy Lenory były suche. Niewykluczone, że sprawiły to marzenia o zemście. Wyprowadziła maszynę z podwórza przez alejkę, a potem dalej między dwoma płonącymi budynkami, i wtedy zobaczyła, co spowodowało ten huk. Magowie stali na falochronie. Budowali nową maszynę, potężniejszą niż wszystko, co dotąd stworzyli. Dwukrotnie większa od największego sokoła, jakiego Lenora kiedykolwiek widziała, wydawała się unosić nad lekko wzburzonymi wodami na grubych słupach pary. Angel i S’Hivez

obrabiali rękami skałę, ich dłonie wyginały ją i kształtowały odpowiednio do ich potrzeb, wpompowując świeżą magię w to niebywałe dzieło. Skała się zanurzyła i ryk pary zmarszczył powierzchnię wody w całym porcie. Twór wypłynął znowu i Magowie wrócili do pracy, potem woda zaczęła bulgotać, rozstąpiła się i kilkanaście zwierząt morskich zostało wyssanych z głębin. Ryba, ośmiornica, lisolew, jakieś skorupiaki i stworzenie pięć razy większe od każdego Krota, mające więcej zębów niż skóry ‒ wszystko to wystrzeliło w powietrze, wylądowało na rozgrzanej do czerwoności maszynie i wtopiło się w nią. Magowie manipulowali mięsem i łuskami, kośćmi i zębami tych bytów, włączając je w swoje dzieło sekunda po sekundzie. Z boków maszyny wyrosły skrzydła, jedno celowało w głąb lądu, w Noreelę, drugie wyciągało się nad wzburzonymi wodami poza falochronem. W końcu, gdy maszyna była gotowa, Angel i S’Hivez rzucili ją do morza, by zastygła w ostatecznym kształcie. Kiedy wynurzyła się znowu, oboje wsiedli na jej ogromny grzbiet, a ona uniosła ich wysoko nad Conbarmę. ‒ Pozostało jeszcze mnóstwo pracy ‒ wymamrotała Lenora. Gigantyczna latająca maszyna zatrzepotała gwałtownie skrzydłami, skrzepy płonących piór zaczęły opadać ku ziemi. ‒ Od czego zacznę? Maszyna wznosiła się wyżej i wyżej i wkrótce stała się po prostu jednym z wielu cieni. Nawet światło księżyców nie mogło ukazać jej ogromu. Teraz obie jesteśmy samotne, szepnął głos jej córki i Lenora pokręciła głową. ‒ Pani? ‒ odezwał się jeden z Krotów. Lenora spojrzała na swoich wojowników siedzących na maszynach. Wyglądali na wystraszonych, przerażonych i zagubionych. ‒ Pani, co teraz? ‒ Teraz ‒ odparła Lenora ‒ chcę, żebyście znaleźli dużo berbeluchy i żywności. Rozstawcie warty na obrzeżach miasta, pozostali będą pili i jedli ze mną. I ułożymy plany na następne dni. Uśmiechnęła się, czując nagle żądzę walki. Uciszyła głos w swoim umyśle, mówiąc mu, że mają jeszcze cały czas, jaki jest na tym świecie.

3 Zbliżając się do kolejnej nieznanej mu wsi, Lucien Malini miał nadzieję, że stoczy tu walkę. Choć odniósł straszne rany w bitwie na cmentarzu maszyn, możliwość unurzania raz jeszcze swojego miecza we krwi napawała go radością. Poczerwieniał. Bitwa na cmentarzu rozegrała się poprzedniego dnia. Od tej pory z każdym oddechem upewniał się, że Magowie zwyciężyli. Magia wróciła, a oni ją zagarną, mimo to krew krążyła w jego żyłach i krzepła wokół ran, spajając rozdarte ciało, składała złamane kości i podsycała gniew, teraz silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. W tym ciągłym nienaturalnym półmroku, który świadczył o powrocie Magów, Lucien miał poczucie wielkiej porażki, lecz w głębi duszy wciąż była w nim determinacja mobilizująca go do działania. Pamiętał martwych Shantasi znikających w ziemi i myśl, co to mogło oznaczać, dodawała mu energii. Całe swoje życie poświęcił jednemu celowi. Fakt, że nadal żył, choć był osłabiony, umacniał w nim wiarę, że istnieje jeszcze nadzieja. Szedł dalej w stronę wsi, zbieraniny szop i chałup ‒ trójkątnych konstrukcji, które zbudowano nisko przy ziemi, żeby przetrwały burze nadciągające od pustyni Mol’Steria. Żaden dom nie wznosił się ponad jego głowę i tylko ukształtowanie terenu uniemożliwiało widzenie wsi na przestrzał. To i przyćmione światło. Powinno teraz świtać ‒ mówiły o tym wszystkie jego zmysły ‒ a mimo to wciąż panował mrok. Nie było żadnych plam słońca ukrytych za chmurami, a księżyc śmierci zalewał krainę niezdrową bladą poświatą. W tym świetle krew Luciena miała czarną barwę. Pierwszy skutek wykorzystania przeciwko Noreeli magii, której ‒ on tak przysięgał ‒ Magowie mieli już nigdy nie odzyskać. Lucien usłyszał zgrzyt metalu o kamień i przystanął. Nie dostrzegał żadnego ruchu, dźwięk jednak przesuwał się powoli od jego prawej strony ku lewej. Lucien próbował oddychać bardzo cicho, lecz mu się to nie udało, jego rany były zbyt liczne, a ich następstwa poważne. Wyczuwał tutaj zapach śmierci, ale także strach. Świadczył o nim ten

bezruch: żadne drzwi się nie otworzyły, nawet nie uchyliły, kiedy zbliżył się do wsi od zachodu. W świetle księżyca śmierci wieśniacy zobaczyliby go idącego pożłobioną koleinami drogą. Spostrzegliby miecz, rozdartą pelerynę i jego rany, z których wciąż sączyła się krew. Niektórzy pewnie nawet coś wiedzieli o Czerwonych Mnichach i przyczynie ich szaleństwa. A mimo to... ‒ Niepowodzenie ma gorzki smak ‒ mruknął. Wypluł skrzep krwi i wdeptał go w kurz. W upiornej ciszy otulającej wieś odgłos jego kroków zabrzmiał bardzo głośno. Nie słychać było żadnego zwierzęcia, ptaka, nawet rośliny szarpanej wiatrem wiejącym przez pustynię. ‒ Nie boję się ciebie! ‒ krzyknął Lucien; gęsta krew bulgotała mu w piersiach. Splunął raz jeszcze, tym razem ku niebu, i ucieszył się z krwi spływającej mu po twarzy. Przywracała utraconą barwę jego skórze. Dźwięk metalu zgrzytającego o kamień dobiegł znowu, tym razem z dwóch stron, i w jego tle Lucien usłyszał, że coś wlecze się po ziemi, jak echo jego nogi wdeptującej krew w kurz. ‒ My możemy przegrać, ale wy nigdy nie zwyciężycie ‒ szepnął. I wciąż jeszcze naprawdę w to wierzył. Mimo tego, co się wydarzyło w ostatnich kilku dniach, nadal wierzył w swoją sprawę. Musiał. Gdyby teraz utracił wiarę, jego ciało poddałoby się. Wiara dawała mu siłę. Pierwsza postać wyłoniła się zza jednego z niskich domów i zaczęła powoli wkraczać w jégo pole widzenia. W jednej ręce zdawała się trzymać miecz, jej nogi pokrywał metal. Poruszając się, jęczała. Druga postać wypełzła w kierunku Luciena z ciemności. Niosła dwa miecze, a na twarzy miała metalową maskę, miejscami lśniącą, miejscami usmarowaną krwią. Czerwony Mnich nie zamierzał się poddać; uniósł miecz, ale nie wyczuwał chęci walki w tych istotach. Nie zaatakowały go. One po prostu poruszały się, ponieważ gdyby pozostały nieruchome, oznaczałoby to poddanie się bólowi przeobrażenia. Kiedy pierwsza postać przypełzła bliżej, Lucien zobaczył, że oba stwory nie trzymają mieczy. Ich ręce zmieniły się w metal, nogi i twarze też; ciało zatarło się w srebrze. Z tak bliskiej odległości mógł słyszeć ich jęki wyraźniej, zdać sobie sprawę, że gdzieś pod tym ludzkim odgłosem bólu rozlegają się jakieś nieludzkie trzaski i brzęk, kiedy coś wewnątrz nich się kłębiło.

Lucien widział szalone ludzkie oczy drugiej postaci. Cofnął się i ominął potwory. Musiały zacząć się zmieniać jeszcze przed zwycięstwem Magów, ale on obwiniał o to magię. Była przyczyną wszelkiego zła w tej krainie i te karykatury ludzi stanowiły kolejne dowody na to, że zły świat staje się jeszcze gorszy. Lucien ruszył biegiem przez wieś. Tu i ówdzie obok niskich domów dostrzegł błysk metalu, ale się nie zatrzymał. Kiedy dotarł na skraj osady, zobaczył szczątki olbrzymiej maszyny do połowy zagrzebanej w ziemi. Księżyc śmierci odbijał się w świeżych pęknięciach w metalowych kończynach. Być może to się szerzyło jak choroba. Biegł dalej, nie zwracając uwagi na krzyki swoich ran, i potem długo oglądał całego siebie, szukając pierwszych gron metalu, które mogłyby się w nim tworzyć. Trzysta lat temu Jossua Elmantoz pomógł wyrzucić Magów z Noreeli i czuł, jak magia opuszcza tę krainę. Teraz, przechodząc przez łańcuch górski na południowy wschód od jeziora Denyah, wiedział, że są tu znowu. Magia powróciła, zmieniła świat w wieczne królestwo zmroku. Istniało tylko jedno sensowne tego wyjaśnienie: Magowie raz jeszcze zdobyli magię dla siebie. Znaleźli tego chłopca, Rafe’a Baburna, i wyrwali ziarno magii, które nosił w sobie. Zmusili je, by zakiełkowało i znów wypaczyli istotę magii odpowiednio do własnych pragnień. Zdarzyło się dokładnie to, czemu przez całe swoje długie życie starał się zapobiec. Przegrał. Los Czerwonych Mnichów był przesądzony. Mieli umrzeć i popaść w zapomnienie, napiętnowani i uznani za demony, choć w gruncie rzeczy do tego właśnie starali się nigdy nie dopuścić. Koniec Noreeli. Jossua szedł dalej, nic innego nie mógł robić. Wciąż jeszcze zachowywał nadzieję, bo gdyby ją utracił, pozostałaby mu jedynie śmierć. Ale wszystko wydawało się puste i bezcelowe, czuł to tak, jakby każdy ruch był bez sensu, a każda myśl rodziła się tylko po to, by odpłynąć, i niczego nie dawała historii. Gdyby się położył i umarł w tych górach, nikt by się o tym nie dowiedział. Mógłby się stać karmą dla padlinożerców. Lub może jego stare, zepsute mięso ‒ zbyt twarde dla tych stworzeń, zbyt dziwne ‒ odstręczyłoby je i pozostawiłyby go, żeby gnił w tej krainie, czymkolwiek się ona stawała.

Noreela miała się zmienić. Magowie nie przyszli tutaj po władzę czy moc. Tym razem przybyli szukać zemsty. Gniew wciąż w nim narastał. Gniew na Magów, na niezdolność Mnichów do powstrzymania magii wędrującej przez krainę ‒ niósł ją chłopiec, tylko jeden chłopiec ‒ gnał go dalej. Gniew i jakieś nikłe przekonanie, że nadzieja nigdy nie może zgasnąć całkowicie. Coś wymknęło się z mroku nocy i ruszyło w jego stronę, jakieś dzikie zwierzę, które cuchnęło starym mięsem i wydawało głębokie pomruki. Jossua przystanął i wpatrzył się w ciemność; miał słaby wzrok, a ciemność odebrała mu tę szczyptę zdolności widzenia, jaką jeszcze zachował. Dostrzegł jednak jakiś cień. Gdy ten cień się poruszył, okazał się ogromny. Stworzenie zawarczało i Jossua odpowiedział warkotem. Wtedy czmychnęło ‒ odgłos kroków oddalił się w mrok nocy. Jossua zawarczał raz jeszcze, tym razem sam do siebie, i ucieszył się złością, jaka go przepełniła, napływając krwią do twarzy i domagając się, by coś zrosiło powgniatany metal jego spoczywającego w pochwie miecza. Szedł dalej w stronę Kang Kang. Jego zamiary zmieniły się teraz, ale ostateczny cel podróży był na pewno ten sam. W Noreelii pozostało tylko jedno miejsce, gdzie mógłby znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania i gdzie chyba nadal jeszcze kryła się nadzieja: Łono krainy, której miał mapę. Kosar nigdy jeszcze nie czuł się tak paskudnie. Myślał wciąż o A’Meer i Rafie, i o tym, jak bardzo zawiódł ich oboje. Powinien zostać w lasach z A’Meer i pewnie razem przedarliby się na cmentarz maszyn, osłaniając się wzajemnie. A Rafe... gdyby Kosar poderwał się i trzymał go mocniej lub rzucił się na Magów albo walczył, nie dbając o własne życie, niewykluczone, że wówczas chłopiec by ocalał... Wiedział, że żaden z tych scenariuszy nie był tak naprawdę możliwy, mimo to wciąż rozważał je w myślach. On i A’Meer torowali sobie drogę przez lasy: uchylali się przed uderzeniami mieczy dziesiątków Mnichów, skakali z drzewa na drzewo i zadawali liczne ciosy, nie odnosząc żadnych ran. Twarz A’Meer była ponura, ale pełna determinacji. Krew plamiła jej bladą skórę. Czarne włosy opadały luźno z miejsca, w którym miecz Mnicha przeciął opaskę.

Gdyby skierowali się w stronę Nowego Shanti, a nie postąpili zgodnie z sugestią Rafe’a i nie znaleźli się na cmentarzu, może by przeżyli. Kosar westchnął. ‒ Magowie znaleźliby nas na otwartej przestrzeni ‒ szepnął. ‒ Przylecieliby na swoich sokołach i rozerwaliby nas na strzępy. Albo wcześniej dopadliby nas Mnisi i pozabijali na równinach lub na skraju pustyni. A tak przynajmniej mieliśmy jakąś szansę. ‒ Pokręcił głową. Jaką szansę? Szansę na to, że jakaś szansa pozostanie chwilę dłużej, a potem zostanie odebrana? Spojrzał na niebo. Księżyc śmierci, w pełni, wisiał na nim ciężki, a księżyc życia sunął tuż nad horyzontem. W ich słabym, przyćmionym świetle Kosar przyjrzał się dokładnie swoim poranionym palcom. Nadal krwawiły. Kiedyś przyjmował ten ból z zadowoleniem, bo oznaczał, że on wciąż jeszcze żyje. Teraz bardzo bolało go całe ciało. ‒ Ona znowu śpi ‒ powiedział Trey. Kosar podskoczył. Nie słyszał zbliżającego się górnika. ‒ To dobrze. ‒ Jesteś dla niej niesprawiedliwy. ‒ Ona opowiada głupoty, Trey. Ponieśliśmy klęskę. Spójrz tylko dokoła, widzisz to przecież. Ty może przyzwyczaiłeś się do ciemności, ale my żyjemy w świetle dnia i witamy je radośnie. Trey usiadł obok niego i Kosar ucieszył się z jego towarzystwa. ‒ Gdy ostatnim razem podróżowałem po fledżu, wyczuwałem w Alishii pustkę, taką samą jak u Rafe’a. Było w niej coś, co mnie odpychało. ‒ Taką samą jak u Rafe’a? ‒ zapytał Kosar, starając się, by ton jego głosu nie zdradzał, że go to zainteresowało. ‒ Taką samą. Oboje mieli ze sobą bardzo wiele wspólnego, a nikt z nas o tym nie wiedział. Jestem tego pewien. ‒ Nikt z nas nie wie niczego, poza tym że Magowie wrócili ‒ stwierdził Kosar. ‒ Wybuchnie druga Wojna‒ ‒Katastrofa i tym razem Noreela poniesie klęskę. Nie minęłoby dziesięć dni, a oni mogliby odejść, nie pozostawiwszy za sobą niczego prócz ciał wszystkich martwych Noreelan. ‒ Uważasz, że tak się właśnie stanie? ‒ zapytał Trey. ‒ Nie wiem. ‒ Nie poddawaj się tak szybko, Kosar. Są Shantasi! Oni podejmą walkę, czyż nie?

‒ Przeciwko magii, która może zmienić dzień w zmrok? Trey milczał przez chwilę, patrząc na niebo, jakby chciał odnaleźć prawdę w jego ciemnościach. ‒ No cóż, ja ufam tej dziewczynie ‒ oświadczył. Wstał, chcąc wrócić do martwej maszyny, ale Kosar poderwał się i go zatrzymał. ‒ Jeśli masz do niej zaufanie, powiedz jej, żeby nam coś pokazała. Rafe podniósł tamtą łódź z rzeki; uleczył też A’Meer. Powiedz Alishii, żeby coś nam pokazała, a może ja też jej uwierzę. ‒ Nie w tym rzecz ‒ obruszył się Trey. ‒ Ona nie jest taka jak Rafe. Powiedziała mi, że on nigdy się nie narodził. ‒ Zrzucił rękę Kosara ze swego barku i odszedł. Nigdy się nie narodził, pomyślał Kosar. Nie rozumiał tego. Pragnął, żeby była tutaj A’Meer, ktoś, z kim mógłby szczerze porozmawiać. Usiadł znowu, ale tym razem popatrzył na południe, w stronę gór. Dotarł kiedyś aż do pogórza Kang Kang i poprzysiągł sobie, że nigdy więcej tam nie wróci. ‒ Jestem tchórzem? ‒ szepnął. ‒ Czy aż tak się mylę? Ale noc milczała, nie udzieliła mu żadnej łatwej odpowiedzi. Rafe nigdy się nie narodził, pomyślała Nadzieja. A ta dziewczyna się urodziła. I jeszcze mówi, że wciąż młodnieje. Przyglądała się śpiącej Alishii do chwili, gdy Trey wstał i poszedł szukać Kosara. Wtedy przysunęła się do niej bliżej i położyła tak, że mogła czuć ciepło dziewczyny przez własne ubranie. ‒ Kim ty jesteś? ‒ szepnęła jej do ucha. Alishia nie odpowiedziała i nie dała żadnego znaku, że usłyszała pytanie. ‒ Co ty w sobie nosisz? Nadal żadnej odpowiedzi. Nadzieja poszukała wzrokiem Treya i Kosara, cieni rysujących się w ciemnościach. Byli odwróceni do niej plecami. Wielki złodziej nigdy jej nie ufał, ale założyła, że teraz uznał, iż nie ma powodu, by zachowywać czujność. Położyła dłoń na czole Alishii. Dziewczyna była rozpalona i lekki dreszcz przebiegł przez jej ciało. Wiedźma przymknęła oczy i poprosiła magię, by weszła w nią, ale nie

stało się nic, nie doznała żadnego poczucia mocy, nie uzyskała żadnej obietnicy, czegokolwiek. Cofnęła rękę i zaklęła. Ale ona młodnieje, wtrącił się jej wewnętrzny głos i Nadzieja przytaknęła mu skinieniem głowy. Wielkiego złodzieja to nie obchodziło, górnik fledżu tego nie rozumiał i tylko Nadzieja była gotowa zmierzyć się z tym, co to mogło naprawdę oznaczać. Zabiorę ją wszędzie, gdziekolwiek zechce pójść, bo jest w niej coś z tamtego chłopca. Ponieważ Rafe nigdy się nie urodził. Jak głosiła stara przepowiednia, którą przekazały Nadziei jej babka i matka, był latoroślą Łona krainy w Kang Kang. A teraz Alishia chciała tam iść i być może to właśnie tego Łona szukała. ‒ Zabiorę cię tam ‒ szepnęła do ucha śpiącej dziewczyny. ‒ Z fledżerem i złodziejem albo i bez nich. Zabiorę cię do Kang Kang. Wyciągnęła się obok Alishii i odetchnęła odrobiną nieświeżego powietrza wydychanego przez dziewczynę, w nadziei, że ono coś jej powie. Ale tak się nie stało, nie dowiedziała się niczego. Trey zatrzymał się przy martwej maszynie, zajrzał do środka i popatrzył na Alishię i Nadzieję leżące obok siebie. Nadal nie ufał wiedźmie. Wydawała się kiedyś troszczyć o dobro Rafe’a jak każdy z nich, ale były oznaki, że kierowała się również własnym interesem. Mijał ją wielokrotnie podczas swoich fledżo‒ wych podróży, choć nigdy nie zdecydował się wejść do jej umysłu, świadom, że w jej duszy kłębi się mnóstwo przeróżnych uczuć. Nadziei brakowało pewności siebie i targały nią takie sprzeczności, że czuło się to w powietrzu wokół niej. Ten wewnętrzny zamęt martwił i niepokoił Treya. Teraz, gdy Rafe’a już nie było, a Alishia stała się chyba ich ostatnią nadzieją, wiedźma sprawiała wrażenie, jakby znowu coś odkryła. Leżała z zamkniętymi oczami przy dziewczynie, ale jej umysł z pewnością pracował bardzo intensywnie. Trey zastanawiał się, jak jego i Kosara postrzegała w swoich marzeniach. Twarz wiedźmy ściągnęła się, jej tatuaże połączyły się, przesłaniając skórę. ‒ Śpisz? ‒ szepnął Trey. Nie poruszyła się, lecz to nic nie znaczyło. Trey przeszedł między dwoma grubymi żebrami maszyny, podniósł ostrożnie swój dyskomiecz i zarzucił go sobie na plecy. Próbował już zetrzeć z ostrza krew Mnicha,

lecz nie całkiem mu się to udało. Metal utracił połysk, prawdopodobnie na dobre, i Trey miał nadzieję, że nigdy nie stanie naprzeciw innego Czerwonego Mnicha. Być może następnym razem ostrze okazałoby się mniej skuteczne. Uklęknął obok Alishii, dotknął jej czoła. Uniósł głowę dziewczyny nad ziemię, by nie podrapała sobie twarzy, i przysunął ją trochę do siebie, dalej od wiedźmy. Alishia była rozpalona. Skórę miała śliską od potu. Przyłożył ucho do jej ust, poczuł delikatną pieszczotę jej oddechu, ale nic nie mówiła przez sen. Cokolwiek działo się w jej głowie, pozostawało tam ukryte, tajemnicze jak zawsze. ‒ Po prostu powiedz nam wszystko ‒ szepnął. ‒ Potrzebne ci jest zaufanie Kosara i możesz je zdobyć, jeśli wyjaśnisz mu, o co ci chodzi, jakie masz zamiary. Potrzebna ci jest też lojalność Nadziei i być może zdobędziesz ją w ten sam sposób. ‒ Zerknął na wiedźmę; w półmroku jej twarz wydawała się ciemniejsza niż zwykle. Podsunął rękę pod jej nos, by wyczuć oddech, przez moment pełen obawy, że umarła. Wiedźma otworzyła oczy i popatrzyła na Treya. ‒ Chcesz mnie udusić, kiedy śpię, tak? Trey cofnął rękę. ‒ Oczywiście, że nie. Sprawdzałem, czy wszystko z tobą w porządku. Twarz Nadziei złagodniała. Wiedźma spojrzała na Alishię. ‒ Sprawdzałeś, a jakże ‒ powiedziała. ‒ Czuję się doskonale. Próbowałam pospać trochę, ale moje sny mi nie pozwalają. ‒ Co ci się śni? ‒ Kang Kang. ‒ To znaczy co? ‒ Trey spojrzał na ciemne szczyty na horyzoncie. ‒ Alishia mówi, że to jest nasz cel, więc zamierzam ją tam zabrać. ‒ Ja także ‒ oświadczył Trey. Zabrzmiało to jak zobowiązanie. ‒ To długa wędrówka ‒ powiedziała wiedźma, wstając. ‒ I niebezpieczna. Kraina Kang Kang jest zupełnie inna niż reszta Noreeli. Trey próbował zrozumieć dziwny uśmiech wiedźmy, ale był on ledwie dostrzegalny w jej oczach. Wyglądało to tak, jakby tatuaże skłębione na jej policzkach i zanurzające się w ustach naprężyły się i pociągnęły policzki do góry w groteskowej parodii uśmiechu. ‒ Trey? Spojrzał na nią zaskoczony, że użyła jego imienia; wydało mu się to niezwykłe.

‒ Stoimy po tej samej stronie. Możemy różnie myśleć o tym, co się teraz dzieje, i różne mieć powody, żeby być tu, gdzie znajdujemy się dzisiaj, ale oboje robimy to dla Alishii i tego, co ona w sobie nosi. Oboje też jesteśmy przeciwko Magom. Każdy w Noreeli zdrowy na umyśle lub nie, musi być przeciwko nim. Nie ma alternatywy. Rozumiesz? Trey przytaknął, nie całkiem jednak pewien, czy rzeczywiście rozumie. Nadzieja próbowała zawrzeć z nim sojusz czy zwyczajnie chciała mu zamącić w głowie? ‒ Cieszę się, że chcesz pójść do Kang Kang ‒ oznajmiła. ‒ Możemy sobie wzajemnie pomagać. Co do Kosara... Myślę, że jest dla nas stracony. Trey spojrzał na cień złodzieja. Chyba tak, pomyślał. Albo może zapragnie pójść własną drogą. ‒ Powinniśmy niedługo ruszyć ‒ powiedziała wiedźma. ‒ Musimy poczekać, aż ona się obudzi. I chcę jeszcze raz spróbować pogadać z Kosarem. ‒ Wątpliwości i nieufność złodzieja sprawią nam kłopoty ‒ stwierdziła Nadzieja. ‒ To on doprowadził nas tak daleko. Wiedźma uniosła brwi, ale tego nie skomentowała. Ona sądzi, że sama nas tu przyprowadziła, pomyślał Trey. Uważa się za przywódcę tej żałosnej małej bandy. Wrócił do Kosara. Już od początku wiedział, co on powie. Wielki mężczyzna ledwie muskał go wzrokiem. Nawet kiedy Trey wyjaśnił mu, co zamierzają, i oznajmił, że wkrótce wyruszą w dalszą drogę, Kosar tylko popatrzył w stronę horyzontu i skinął głową. ‒ Ja z wami nie pójdę. ‒ A dokąd pójdziesz? ‒ W jakiś zakątek Noreeli, gdzie mogę się ukryć. Trey chciał powiedzieć coś więcej. Tak bardzo pragnął wymyślić coś porywającego, wstrząsającego, co skłoniłoby Kosara, by przemyślał swoją decyzję i ruszył wraz z nimi na południe ‒ coś o zaufaniu i lojalności, i trzymaniu się każdego skrawka nadziei, jaki mógł jeszcze pozostać. Kiedy jednak spojrzał tam, gdzie patrzył Kosar, i zobaczył krajobraz spowity w nienaturalnym mroku, wiedział, że niedługo rośliny i zwierzęta poumierają. ‒ Nie sądzę, żeby istniał taki zakątek ‒ szepnął.

Odwrócił się od złodzieja i odszedł do Alishii i Nadziei. Kiedy Kosar wstał i obejrzał się, tamci byli już tylko cieniami. Widział Treya stojącego pod fałszywą ochroną żeber martwej maszyny, a na ziemi u jego stóp Nadzieję i Alishię leżące obok siebie, jakby przytulone. W pozie Nadziei dostrzegł sugestię, że Alishia należy do niej, i to mu się nie spodobało. Tak samo zachowywała się wobec Rafe’a. Będziemy musieli ją obserwować, szepnęła do niego A’Meer pewnej nocy, jednakże w tamtej ostatniej, bezsensownej walce Nadzieja okazała się tak samo twarda i zdecydowana jak każde z nich. Domyślał się, że Rafe’a brakowało jej bardziej niż komukolwiek innemu. Jego utrata oznaczała kres marzeń i pragnień całego jej życia. Nic dziwnego, że chciała trzymać się pazurami każdego skrawka nadziei, jaki jeszcze pozostał, choćby nawet złudnej. Czy Alishia jest naprawdę kimś wyjątkowym? ‒ zastanawiał się Kosar i uświadomił sobie, że tak, prawdopodobnie tak. Z pewnością nie była już zwykłą dziewczyną ‒ jeśli w ogóle była kiedykolwiek. Ale już go to nie obchodziło. A’Meer nie żyła, a dzień stał się nocą. Bez sensu, pomyślał. Odwrócił się plecami do Treya, Nadziei i Alishii i spojrzał ku wschodowi. Chciał iść swoją drogą. Nadzieja denerwowała go, Alishia niepokoiła, a Trey był gdzieś, gdzie jemu nigdy nie było przeznaczone się znaleźć. Górnik zużył ostatnią porcję fledżu kilka dni temu i już dręczył go głód narkotykowy. W tym słabym świetle trudno było mieć pewność, ale wydawało się, że jego skóra stawała się coraz bardziej bladożółta, a białka oczu zaczęły się pokrywać siecią pękniętych naczynek krwionośnych. Kosar znowu zapragnął pozostać sam i zamiar wędrówki przez Noreelę uznał za jedyny dobry pomysł, tylko to mógł teraz zrobić. Mógł przeszukiwać teren, jak to czynił dawno temu. Mógł znaleźć odpowiedni zakątek Noreeli, o którym Trey powiedział, że taki pewnie w ogóle nie istnieje, i, niewykluczone, dożyć tam do końca swoich dni tak, aby nie doświadczyć żadnych zmian, które wprowadzą Magowie. A jeżeli oni spalą tę krainę? ‒ zapytała A’Meer gdzieś w głębi jego duszy. Wyślą tu swoje armie, zabiją wszystkich i wszystko, rozniosą choroby? Kosar pokręcił głową. Ona zawsze była taka praktyczna.

‒ Zostaw mnie w spokoju ‒ powiedział. ‒ Pochowam cię tak jak należy, ale nie zaczynaj znowu mówić do mnie, A’Meer. To ty sam mówisz, tylko posługujesz się moim głosem. ‒ A czy jest to głos rozsądku? Być może. Kosar znowu pokręcił głową i dotknął miecza przy boku. ‒ KurwaMag. Nad jego głową przemknął duży ptak ‒ sokół z wrzosowisk? Kosar patrzył, jak ptak oddala się i znika w mroku nocy. Poleciał na północny wschód. Nie zastanawiając się tak naprawdę, gdzie chce iść, postanowił ruszyć w tę samą stronę. Głos A’Meere zamilkł, gdy Kosar przeszedł kilka kroków. Spodziewał się, że przygniecie go poczucie winy, żal chwyci go za nogi i obróci nim dookoła, ale maszerowało mu się doskonale, nogi wydawały się zaskakująco silne. Być może w ciągu tych kilku ostatnich dni powrócił do życia wędrowca. Czekał na okrzyk, który mógłby go zatrzymać, lecz nie usłyszał żadnego. Nie obejrzał się za siebie. Gdyby się odwrócił i zobaczył, że Trey go obserwuje, musiałby wrócić, spróbować wyjaśnić raz jeszcze, dlaczego to wszystko stało się tak beznadziejne, od kiedy zabrakło Rafe’a i zapadł zmierzch. Kosar był dobrym człowiekiem i chociaż podążał swobodnie przed siebie, domyślał się, że poczucie winy depcze mu po piętach. Nie chciał pozwolić, by go dopadło. Wrzosowiskowy sokół zniknął gdzieś w mroku, ale Kosar słyszał jego wołanie ‒ smętny, samotny krzyk. Kto jeszcze ‒ czy co ‒ mógł ten krzyk usłyszeć? Na pewno Trey, a także Nadzieja i Alishia, jeżeli nie spały. A może też inne istoty obozujące pod przytłaczającym ciężarem ciemności. Głos wrzosowiskowego sokoła mógł niewątpliwie sprawić, że poczuły się bardziej osamotnione niż kiedykolwiek. Zastanawiał się, czy Czerwoni Mnisi podążali pieszo śladem latającej maszyny, mimo że ich cel zniknął. Niewykluczone, że każdy z tych Mnichów, którzy przeżyli, będzie przemierzał krainę jeszcze bardziej szalony niż dotąd. Kosar szedł i szedł, i po pewnym czasie znalazł się już tak daleko, że nie usłyszałby Treya, nawet gdyby fledżer go wołał. Przyniosło mu to ulgę, choć kryło się pod nią poczucie zdrady, i Kosar robił, co mógł, żeby

je stłumić. Wiedział, że przyjdzie na to czas. Być może kiedy był świadkiem, jak armie Magów paliły wsie i miasta, siejąc zniszczenie ze swoich sokołów, przejeżdżając na strasznych nowych maszynach przez kraj... Może wówczas poczułby naprawdę smak wielkiej zdrady popełnionej wobec jedynych ludzi, których mógł nazywać swoimi przyjaciółmi. Albo może powinna zajrzeć mu w oczy śmierć, by uświadomił sobie istotę tej zdrady. Czy musiałby umierać pod skórzanym butem jakiegoś Krota, patrząc w górę wzdłuż zakrwawionej włóczni, zanimby naprawdę zdał sobie sprawę, jak paskudnie się zachował? Ja ich tu przyprowadziłem, pomyślał i zrobiło mu się niedobrze. Kosar był zawsze samotnikiem, nie przywódcą. Ale kierowała nimi przeklęta magia Rafe’a i zmuszała, by dążyli do środka Noreeli, kusząc wolną wolą, a potem odbierając ją przy każdej okazji. Byli tu prowadzeni jak koń przez swojego jeźdźca, tyle tylko, że ich jeździec działał poprzez umysł niewinnego chłopca. Teraz opowiadasz pieprzone bzdury, usłyszał głos A’Meer. Ty ich prowadziłeś i dobrze o tym wiesz. ‒ Moje słowa, twój głos? ‒ szepnął. Noc nie udzieliła mu żadnej odpowiedzi. ‒ Cholera, A’Meer. Tak bardzo mi ciebie brakuje. Kosar zastanowił się, dokąd mógłby pójść, i kiedy zaczął rozpatrywać różne możliwości, każdy pomysł ożywiał na nowo dawno pogrzebane wspomnienia minionych czasów i wydarzeń, o których nie myślał od lat. Doznania, jakie się w nim budziły, podnosiły go dziwnie na duchu i z przyjemnością przeżywał tamte chwile raz jeszcze. Pozwalało mu to oderwać się od teraźniejszości. Gdyby podążał nadal w tym kierunku, dotarłby wkrótce do pustyni Mol’Steria. Na północ od niej znajdowały się góry Mol’Steria, a dalej Sordon Sound, wielkie morze śródlądowe graniczące z Nowym Shanti. Nigdy jeszcze nie zaszedł w swych wędrówkach aż do pustyni, ale A’Meer często mówiła mu o niej, gdy siedząc w Złamanym Ramieniu i sącząc berbeluchę, opowiadała o piaskowych demonach i płonących drzewach, drogach ze szkła i ogromnych ociężałych młynach, które spędzały swoje niepoznawalne życie na zmienianiu skał w piasek. Wszystko to brzmiało cza‒ rownie dla niego, wytrawnego, doświadczonego podróżnika, więc obiecał A’Meer, że pójdzie tam któregoś dnia. Widział radosne podniecenie w jej oczach, gdy opowiadała o tym miejscu położonym tak blisko jej ojczyzny. I choć temu

zaprzeczała, Kosar zawsze uważał, że odczuwała ciche pragnienie, by wrócić do domu. Wtedy przypisywał jej niechęć do powrotu jakimś rodzinnym problemom albo skrywanej chęci podróży, którą musiała zaspokoić. Później poznał prawdę. Kosar przystanął i spojrzał przed siebie. Zmierzch spowijał znaczną część krainy, a pozostałą zmienił w blade srebro, światło księżyców rozlewało się w pozornie odrębne plamy. Były tam pofałdowane wzgórza i ukryte doliny, krajobraz cieni i ciemnych szczytów ‒ siedlisko wszystkiego: od człowieka do gromady tocz‒ ników. Armia Magów mogła czaić się, niewidoczna, w promieniu pięciu tysięcy kroków od miejsca, w którym teraz był, i mógł nie mieć o niej pojęcia, dopóki by się na nią nie natknął. Ta myśl nasunęła mu wniosek, że nie powinien podążać w stronę Nowego Shanti: Shantasi byli jedynymi ludźmi, którzy prawdopodobnie stawiliby poważny opór Magom, i Nowe Shanti zapewne stałoby się polem bitwy. Kosar zerknął za siebie, ale nie dostrzegł niczego, co świadczyłoby o tym, że jest ścigany. Gdyby skierował się prosto na wschód, mógłby pójść do Nowego Shanti przez równiny i dotrzeć w końcu do Hess, miasta Mistyków Shantasi. Jeszcze zanim się dowiedział, że A’Meer była wojownikiem, opowiedziała mu o swej młodości, którą spędziła na tych równinach, patrolując wraz z rówieśnikami drogi wiodące do Nowego Shanti. Tak wyglądał rytuał przejścia: dziesięć tysięcy młodych Shantasi uzupełniało armię, której żołnierze uczynili równinę swoim domem. Było to miejsce najbardziej narażone na atak, więc przez znaczną część roku przygotowywali się na możliwą napaść Noreeli. Kosar kpił sobie z tego, lecz A’Meer miała ponurą minę i pozostała poważna. ‒ Czy ty w ogóle masz pojęcie, skąd się wywodzą Shantasi? ‒ zapytała. Kosar pokręcił głową, próbując wciąż się uśmiechać, ale spochmurniał na widok gniewnego spojrzenia A’Meer. ‒ Od niewolników ‒ powiedziała i jego wyobrażenie o tysiącach dzieci Shantasi obozujących na tej równinie nagle się zmieniło. Wolność stanowiła luksus, który miał swoją cenę. Shantasi płacili za wolność dzieciństwem. Później, gdy A’Meer wyznała mu, że tak naprawdę była wojownikiem Shantasi, który przysiągł odnaleźć magię, wyobrażenie Kosara o jej

narodzie zmieniło się jeszcze bardziej. Teraz postrzegał Shantasi jako zaciekle broniącą swej niezależności rasę, która, choć zagubiona, stworzyła dla siebie dom tu, w Noreeli, i tej ziemi, którą posiadła, pragnęła dać tak wiele, jak mogła. A’Meer go przestraszyła. Tędy więc dotarłby na równiny pełne młodych Shantasi marzących o tym, by udowodnić swoją dorosłość. Kosar wiedział, że wkrótce ich szansa nadejdzie. Magowie sformują swoje armie i przygotują się do marszu. W przyszłości Noreeli tylko wojna była pewna. Kosar odwrócił się; poczuł mdłości. To były wstyd i nienawiść do samego siebie, ale także opóźniona reakcja na to, co się stało. Przejmujący strach. Poczucie winy zatapiające zęby w jego wnętrznościach. Wiedział, że ono nigdy nie zniknie. Mógł tak maszerować bez końca i przejść przez Kang Kang do Blurring, które podobno leżało dalej za nim. Być może dotarłby nawet do południowego wybrzeża, którego nikt nigdy jeszcze nie widział... ale wyrzuty sumienia nie cichły, raniąc go jak miecz. A’Meer zginęła, broniąc tego, co uważała za słuszne, a on teraz uciekał, żeby ratować własną skórę. ‒ Nie! ‒ krzyknął. ‒ W tym nie ma nic heroicznego. Nic symbolicznego. To tchórzostwo. Nie potrafię wraz z innymi stawić czoła ciemnej przyszłości, więc próbuję zrobić to na własną rękę. Trey i Nadzieja myślą, że mają szansę walczyć o przyszłość, zabrzmiał głos A’Meer. ‒ Oni nic nie wiedzą ‒ odparł Kosar. Ta rozmowa z ciemnością była czymś dziwnym, ale spełniała jakby rolę zwierciadła, odbijając jego słowa z powrotem do niego. Mówił do własnego cienia, gromiąc samotną postać, która stała tutaj w ciemnościach, podczas gdy Noreela miała się wkrótce rozpaść. Dotknął miecza i poczuł mdłości na myśl o przemocy. Czy nie miał prawa się bać? Był napiętnowanym złodziejem, koniuszki palców zaszczypały go, ldedy dotknął rękojeści broni. Jedyny sukces, jaki odniósł, walcząc z Mnichami, zawdzięczał męstwu, umiejętnościom bojowym i determinacji A’Meer. On był tylko bezużytecznym wędrowcem. Marnotrawcą w średnim wieku, który nie mógł już nawet kraść, bo został naznaczony. Nikt mu nie ufał. A’Meer ufała, odezwał się głos A’Meer. Trey i Alishia, i Rafe także. Co do Nadziei... ta przeklęta wiedźma nie ufa nikomu, jedynie samej sobie.

Kosar przymknął oczy i zacisnął pięści. Skrzywił się z bólu, który poczuł w palcach, miał jednak nadzieję, że sprawi on, iż głos A’Meer w jego głowie ucichnie. ‒ Mam po prostu halucynacje ‒ mruknął. W tym momencie ziemia się poruszyła i zaczęły się również przywidzenia. Początkowo myślał, że wpadło mu coś do oka. Uniósł powiekę i zamrugał szybko, próbując usunąć mgłę mącącą mu obraz. Potem zamknął oczy, a kiedy znów je otworzył, zobaczył to samo, co przed chwilą: ziemia pod jego stopami zaczęła się rozmazywać, jakby trawy i kamienie straciły ostre brzegi. Księżyc śmierci zalał żółtym światłem to miejsce, nadał ziemi konsystencję śmietany i Kosarowi nagle zrobiło się niedobrze, gdy doznał wrażenia, że ona porusza się pod jego stopami. Upadł na kolana i zwymiotował, a kiedy się otrząsnął, ziemia była czymś żywym. Przemieszczała się pod nim, rozstępowała wokół ciepłej kałuży między jego rękami, falując, jakby sama stała się cieczą. Poderwał się i przez kilka sekund widział swoje dłonie w glebie, zanim zakryła je przesuwająca się powierzchnia. ‒ O kurwaMag ‒ zaklął, bo teraz już wiedział, czym były te istoty, i przypomniał sobie, kiedy widział je po raz ostatni. Wtedy udzieliły im ostrzeżenia, uformowały postać Czerwonego Mnicha, do której A’Meer niepotrzebnie strzelała. Kosar znał je. To były imity. Czuł teraz ogromną obcą inteligencję, która skupiła się na nim. Chciał uciekać, ale bał się, że nadepnie na imity. Czy mógłby zrobić im krzywdę? Czy one mogłyby odebrać jego strach jako agresję? Zamknął oczy i słyszał, jak przesuwają się po trawie, obok opadłych liści, poruszają się dookoła małych kamieni i pod nimi; ich szepty zdawały się rozmywać powietrze, tak jak ich ciała rozmywały ziemię. Wciąż jeszcze żołądek podchodził mu do gardła. Chciałby, żeby A’Meer była teraz z nim. Kosar próbował dostrzec w ich ruchu jakiś wzór albo sens, niestety nie potrafił dopatrzyć się niczego takiego. To było tak, jakby każdy imit działał niezależnie, realizował własne zamiary. Wyglądało na to, że bez względu na porozumiewania się między nimi, imity nie ustalały żadnego wspólnego celu. Zastanawiał się, czy one jadły albo spały, rozmawiały czy spiskowały, i wtedy ziemia przed nim się rozstąpiła i zaczął się z niej wyłaniać jakiś kształt.

Tworzył się tak szybko, że był już ukończony, zanim Kosar naprawdę zrozumiał, na co patrzy. Stała przed nim A’Meer. Ale nie taka A’Meer, jaką zawsze widywał. Nie dostrzegł uśmiechu na jej bladej twarzy, szelmowskich iskierek w jej czarnych oczach, żadnego sygnału, że widziała, słyszała lub rozpoznawała cokolwiek. Imity stworzyły ją w pozycji stojącej, ale ta A’Meer była martwa. Kosar nie miał co do tego wątpliwości: rozcięte nogi, brzuch i piersi zniekształcone, gardło otwarte jak usta w krzyku. Nawet jej głowa była rozłupana do nasady nosa. Widział jej roztrzaskaną czaszkę i odsłonięty mózg. Imity odtwarzały skrupulatnie i drobiazgowo każdy szczegół. To była A’Meer, jaką widziały po raz ostatni, kiedy leżała bez życia w Szarym Lesie, a on prawdopodobnie wciąż jeszcze biegł przez wzgórze na cmentarz maszyn. Widziały krew tryskającą z jej krtani i teraz to pokazywały. Widziały jej prawe oko ‒ pęknięte, wyciekało na policzek ‒ i ten obraz także przywołały. Była martwa, jego ukochana A’Meer... a mimo to jej usta poruszyły się, jakby próbowała po raz ostatni zaczerpnąć powietrza albo wypowiedzieć jeszcze słowo. ‒ A’Meer ‒ szepnął Kosar, choć wiedział, że to nie ona. Jednakże kiedy zobaczył to jej wyobrażenie, odczuł jej śmierć tak boleśnie jak nigdy dotąd i zaczął płakać. Łzy przesłoniły mu obraz, a w następnej chwili zdeformował się on jeszcze bardziej, A’Meer rozpadła się ‒ ciało odpłynęło, kości się roztopiły ‒ i znikła w jednolitej masie sunących po ziemi imitów. Kosar próbował z nimi rozmawiać, spytać, czego chciały i dlaczego mu to pokazały, ale imity nagle szybko ruszyły ku wschodowi. Ten ruch zmącił jego zmysły, Kosar przechylił się w lewo, upadł, potoczył się, a kiedy spojrzał w dół, ziemia była znowu zwyczajną ziemią. Imity zniknęły. ‒ A’Meer ‒ zawołał, ale nie usłyszał już żadnej myśli wypowiedzianej jej głosem. Wrażenie, jakie wywarł na nim jej widok, sprawiło, że Kosar zaczął się zastanawiać, jaką wiadomość próbowały mu przekazać imity. Co takiego pragnęły mu oznajmić poprzez obraz A’Meer? I dlaczego? Poprzednio ukazały się Rafe’owi, nosicielowi nowej magii krainy. Ale on, Kosar, był tylko złodziejem. Nie rozumiał tego. Nie mógł przypisać inteligencji tak małym istotom. Organizmy w roju ‒ tak nazywała je Nadzieja ‒ efekty działania każdego z nich były sumą poczynań ich wszystkich. Pokazały mu A’Meer, martwą, zakrwawioną, jej usta

poruszające się w powietrzu... ‒ Ostatnie słowa? ‒ zapytał. ‒ Ostatnia wola? Albo może imity same przekształcały jej obraz dla jakichś własnych celów. Ciemność wydawała się głębsza niż wcześniej i bogatsza w nieznane istoty. Kosar nigdy nie był tak dumny, by nie przyznać się do strachu, a teraz się bał ‒ bardziej bytów, których nie znał, niż tych, które nie były mu obce. Piętno magii noszone przez Rafe’a i utrata chłopca musiały dotknąć tę krainę o wiele głębiej, niż Kosar potrafił to sobie wyobrazić. Pojawienie się imitów i fakt, że one wydawały się oferować mu pomoc, były równie niepokojące, jak szo-kujące. Jeszcze przed kilkoma dniami nawet nie słyszał o ich istnieniu. Teraz próbowały przekazać mu jakieś przesłanie. Jaki jeszcze inny byt mógł poruszać się po ziemi? Spojrzał w dal i nagle obojętny zmierzch coś mu wyjawił: imity miały powód, żeby się z nim kontaktować! Rafe nie żył i zniknął, a mimo to zainteresowały się tchórzliwym złodziejem uciekającym przed czymś, czego nie rozumiał. Czymś, czego nie mógł zrozumieć. Miały powód, żeby mu się ukazać! Ruszył biegiem z powrotem w kierunku, z którego przyszedł. Oddalił się na godzinę, może dwie, i miał nadzieję, że oni nie opuścili tego miejsca. Bądźcie tam jeszcze, myślał. Musimy porozmawiać. O, na Czerń, musimy teraz porozmawiać dłużej niż kiedykolwiek do tej pory! Żołądek buntował mu się po ataku wymiotów, ręka wciąż jeszcze sprawiała ból. Kosar znowu biegł i czuł, że Noreelą coraz bardziej przygniata mu ciężarem ramiona, w miarę jak zbliżał się do zepsutej maszyny. A oni zniknęli. Przestrzeń między strzaskanymi żebrami była pozbawiona życia, jakby maszyna stała tutaj przez tysiąc lat i jej wnętrzności zgniły już dawno temu. Kosar zatrzymał się, dysząc ciężko, tuż za linią żeber i wpatrywał się w ziejącą w nich pustkę. Odeszli! Wrócił tu, lecz tylko instynktownie odnajdywał drogę przez półmrok. Zajęło mu to najwyżej pół godziny, jednak w tym czasie Nadzieja, Trey i Alishia porzucili miejsce, w którym Kosar dopuścił się

zdrady, i poszli na południe, do Kang Kang. Spojrzał w tym kierunku i zobaczył na horyzoncie szczyty gór, niewysokie i odległe, a mimo to groźne nawet z tej perspektywy. ‒ KurwaMag! Uderzył nasadą dłoni w żebro maszyny, które natychmiast się rozpadło i kremowe kawałki poleciały na ziemię. Tak wcześniej mocne, teraz tak słabe; zdziwił się, że magia mogła się tak bardzo zmienić. Okrążył maszynę, przesuwając dłonią wzdłuż żeber i twardej skóry, która wisiała między nimi; myślał o tym, jak krótko ta maszyna szybowała wysoko w górze i czego próbowała dokonać. Najpierw po prostu wywiozła ich z miejsca, gdzie zagrażali im Mnisi, maszyny bojowe, Magowie i ich wojownicy Krotowie. Ale potem, kiedy niebezpieczeństwo pozornie minęło, skręciła na południe i leciała ciągle w tym samym kierunku, więc nie mogło to być dziełem przypadku. Rafe powiedział, że musi pojechać do Kang Kang, i Kosar przypuszczał, że chłopak coś przed nimi ukrywał. A może chodziło o coś innego, może nie dosłyszał prostej prawdy, bo zbyt łatwo pozwolił, żeby strach i zagubienie odebrały mu jasność myślenia, możliwość trzeźwej oceny sytuacji. Teraz także Alishia chciała się udać do Kang Kang. Kosar zwiesił głowę i usiłował złapać oddech. Nie był już młody, a ostatnio bardzo często biegał. Biegał i walczył ‒ a Czerwoni Mnisi z uporem próbowali ich pozabijać. Wtedy strach pobudzał go do wysiłku, ale teraz, kiedy miał czas, żeby przystanąć i się nad tym zastanowić, jego mięśnie zesztywniały, nogi miał jak z drewna. Zamknął oczy i rozmasował uda, sycząc z bólu. ‒ Niech cię szlag, Nadziejo. Niech cię diabli wezmą, Trey. ‒ Niech cię diabli wezmą, Kosar. Zimny metal dotknął prawego ramienia Kosara i ucisnął jego szyję. Złodziej poczuł, że zaraz ugodzi go ostrze. ‒ Trey! ‒ Dlaczego wróciłeś? ‒ Muszę porozmawiać z tobą i z Nadzieją. Coś zobaczyłem... ‒ Przedtem nie chciałeś rozmawiać. Kosar zepchnął z ramienia dyskomiecz Treya i się odwrócił. ‒ Wtedy nie byłem jeszcze gotowy ‒ powiedział. ‒ Trey wpatrywał się w niego. Twarz fledżera była żółta jak księżyc śmierci. ‒ Co się dzieje, Trey?

Górnik uśmiechnął się, a potem pochylił do przodu. Nie wybuchnął śmiechem, raczej ten śmiech zabrzęczał w jego ustach. Był zbyt zmęczony, by po prostu zwyczajnie się śmiać. Stał przez chwilę, ocierając z oczu kropelki potu. Uśmiech zmienił się teraz w grymas, a Kosar cały drżał i z trudem mógł nad tym dygotem zapanować. ‒ Dzieje się to, Kosarze, że Magowie zwyciężyli. Zaczynam odczuwać głód fledżu; może potrwać kilka dni, a nawet dłużej, a jestem bardzo daleko od jakiejkolwiek kopalni fledżu, o której bym wiedział. To równie dobrze może mnie w końcu zabić. Uciekłeś i myśleliśmy, że odszedłeś na dobre, żeby ratować własną skórę; pozostawiłeś nas tutaj w ciemności. Alishia szła przez jakiś czas, ale potem upadła; krzyczała, mówiła o płonących książkach i prawdzie zmieniającej się w popiół. Od tej pory nie mogłem jej obudzić. Jest z nią teraz Nadzieja... a Nadzieja ma swoje powody, żeby tu być, więc nie ufam jej nawet przez chwilę. Jeszcze słyszę płacz mojej matki i czuję zapach krwi rozlanej pod ziemią. Czuję Naksa w moim umyśle. A ty mnie pytasz, co się dzieje? Kosar wyciągnął rękę, po czym ją opuścił. Trey zrobił krok do przodu i oparł głowę na ramieniu złodzieja. Płacząc, otoczył chudą ręką plecy Kosara i zamknął je w mocnym uścisku. Kosar przymknął oczy. Poczuł w sobie gniew, nienawiść i strach fledżera. Zraszały łzami jego ramię, dając ciepło jego ciału i napełniając mu duszę gorzkim wstydem, który, jak myślał, nigdy go nie opuści. To było prawie tak trudne do zniesienia, jakby znalazł się znowu w Szarym Lesie i tamte istoty karmiły się jego najbardziej mrocznymi sekretami. Prawie tak trudne. Ale nie całkiem, bo Trey był przyjacielem i chociaż Kosar go opuścił, górnik powrócił. Kosar uścisnął Treya i uświadomił sobie, że wzajemnie się wspierali. ‒ Trey, coś tam zobaczyłem ‒ powiedział. ‒ Imity pokazały mi A’Meer taką, jaka była, kiedy zginęła, i jest jakiś tego powód. Musi być. Trey się cofnął. ‒ Szukasz powodów? ‒ mruknął. ‒ Parę godzin temu nie chciałeś słuchać o żadnych powodach. ‒ Nie, nie wracajmy do tego. Przyznaję, że odszedłem i że nie miałem zamiaru wracać. Wszystko wydaje się tak beznadziejne... Myślałem, że powinniśmy się rozdzielić, że powinienem pójść własną drogą. Nie wyjaśnię tego, jeśli nie... ‒ Jeśli nie powiesz prawdy: nie obchodzi cię to wszystko.

‒ Obchodzi mnie, wierz mi, Trey! ‒ Naprawdę? Kosar oderwał wzrok od chorego fledżera, odwrócił się i popatrzył na południe. ‒ Gdzie są Nadzieja i Alishia? ‒ Poszły w tę stronę, są pewnie niedaleko. Cokolwiek się dzieje z Alishią, wysysa z niej siły. Kosar zerknął na Treya. ‒ A ty wyglądasz okropnie. ‒ Nigdy dotąd nie przeżyłem jednego dnia bez fle‒ dżu. Jestem tu, na górze, a nie pod ziemią, więc wszystko wygląda jeszcze gorzej. Nie potrafię zrozumieć, jak górnik może długo przebywać na powierzchni. ‒ Wielu źle się czuje, choruje ‒ powiedział Kosar. ‒ Nie ma tu w pobliżu żadnej kopalni? ‒ Nawet jeśli jest, skąd mógłbym o tym wiedzieć? Mój dom znajduje się bardzo daleko stąd. ‒ Trey opadł na ko-lana, dotknął mokrej trawy i westchnął. ‒ A więc zostajesz? ‒ Jeszcze nie wiem ‒ odparł Kosar. ‒ Musimy porozmawiać. Nadzieja zna imity i sądzę, że może wyjaśnić, wytłumaczyć, co się stało i dlaczego. ‒ Ona coś mówiła? ‒ Kto? ‒ A’Meer. ‒ Nie. ‒ Kosar pokręcił głową, przypominając sobie, jak jej usta otwierały się i zamykały, kiedy krew tryskała z rany na jej szyi. Ostatnie słowa? Ostatnia wola? Spojrzał w górę na księżyc życia wciąż zawieszony nad horyzontem. Zdawało mu się, że widzi, jak coś po nim przemyka, a może była to drobinka kurzu w jego oku. ‒ Poszukajmy Nadziei i Alishii. Uzgodnili, że rozpalą małe ognisko i rozbiją obóz za fałdą ziemi. Mieli w ten sposób osłonę przed chłodem, który nadciągnął od północy, byli też częściowo ukryci przed wścibskimi spojrzeniami. Istniało ryzyko, że może ich zobaczyć ktoś ‒ ktoś lub coś ‒ kto nadejdzie od strony południa, ale potrzebowali ciepła i gorącej strawy. Trey znalazł pod mchem na skałach tworzących to naturalne zagłębienie kilka grubych larw, przekłuł je i

zabrał się do pieczenia ich nad ogniskiem. Kosar zadawał sobie pytanie, czy wiedźma użyła substancji chemicznych do rozpalenia ognia, ale pokazała mu krzemienie, które trzymała w dłoni. Nic mi już nie zostało, westchnęła. Alishia leżała na boku wtulona w skalną półkę i okryta kocem, który Nadzieja wciąż jeszcze niosła. Dziewczyna była bardzo spokojna. Rana na jej czole krwawiła. Zaraz po tym, jak wyszła z maszyny, upadła i rozbiła sobie głowę o skałę. Nadzieja usiadła blisko niej i odgarnęła jej włosy z czoła. Kosar powiedział Treyowi i Nadziei o swoim spotkaniu z imitami. Nadzieja otworzyła szeroko oczy, jej tatuaże świadczyły o tym, jak bardzo ją to zainteresowało. ‒ I był to tylko jeden obraz A’Meer? ‒ zapytała. ‒ Tak, tylko jeden. ‒ I ona była pocięta, martwa? ‒ Tak. Kosar patrzył w ogień i widział w płomieniach sto dziwnych tańczących postaci. Kiedy był chłopcem, marzył o tym, żeby żyć w ognisku i badać wypalone groty węgla drzewnego, ale nigdy się nie zastanawiał, co żar płomieni mógłby mu zrobić. Czasami pragnął mieć nadal tę dziecięcą naiwność. ‒ One poszły na wschód? Kosar przytaknął. ‒ Czułem się tak, jakby ziemia osuwała mi się spod nóg. ‒ Myślę, że dzisiaj wszyscy możemy mieć takie uczucie ‒ szepnęła Nadzieja. Spojrzała na Alishię i znowu odgarnęła jej włosy, przesuwając palec po zasychającej krwi. Uniosła rękę i, spoglądając w ogień, uderzyła palcem w usta. Co ona robi? ‒ pomyślał Kosar. Wiedźma oblizała wargi, zerknęła na niego i przez moment jej nieufność uzewnętrzniła się wyraźnie. ‒ Potrzebna nam jest teraz szczerość ‒ powiedział Kosar. ‒ Każdy z nas o wszystkim powinien mówić innym. Zgadzasz się, Nadziejo? Jeśli Alishia ma w sobie coś, jeśli coś może zrobić... ‒ Czy ty nie uciekłeś? ‒ zapytała Nadzieja. ‒ Nie widziałem powodu, żeby zostać. ‒ A teraz widzisz? ‒ Wiedźma znowu dotknęła Ałishii, uniosła kosmyk jej włosów. ‒ Teraz chcesz pomóc tej dziewczynie, nie chcesz zostawić

jej, i nas, bez względu na to, jaki los może nas spotkać? Kosar skinął głową. ‒ Imity przyszły do mnie z jakiegoś powodu. To dlatego wróciłem, Nadziejo. Wróciłem też po to, żeby usłyszeć, co ty wiesz o imitach. Jesteś wiedźmą dumną ze swojej wiedzy. Pragnę zrozumieć, dlaczego one pokazały mi to, co pokazały, i jakie przesłanie próbowały mi przekazać. Uśmiech rozjaśnił twarz Nadziei. ‒ Przesłanie jest oczywiste. Masz iść do Nowego Shanti i powiedzieć Shantasi o Alishii. Trey i ja zabierzemy ją na południe, do Kang Kang. ‒ A co jest w Kang Kang? ‒ Myślisz, że wiem? ‒ Jestem tego pewien. Nadzieja znowu spojrzała w ogień i Kosar próbował zgadnąć, co ona tam widzi. Ja widzę wspomnienia dziecięcych przeżyć wypalone skwarem realnego świata. Co jakaś stara wiedźma widzi w ogniu? ‒ zastanawiał się. ‒ Mogę ci tylko powiedzieć, w co wierzę ‒ odparła. ‒ Wiem na pewno o wiele mniej. ‒ Nie wątpię, że twoje wyobrażenia są oparte na rzetelnej wiedzy ‒ wtrącił się Trey. ‒ Tak, fledżerze. ‒ No więc ‒ naciskał Kosar ‒ imity. Kang Kang. Nowe Shanti. ‒ To wszystko jest powiązane ze sobą i bardzo szybko łączy się w całość ‒ wyjaśniła Nadzieja. Przesunęła się i objęła kolana. Popatrzyła na leżącą Alishię, a potem znów na Treya i Kosara. Nawet teraz jej oczy miały taki wyraz, jakby coś knuła. Kosar odwrócił wzrok, wytrącony z równowagi. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał Trey. ‒ Według mojej wiedzy imity mogą być wszędzie ‒ powiedziała Nadzieja. ‒ Pojawiają się tu i tam, ale czy rzeczywiście się poruszają? Ja nie wiem; nikt nie wie. Porozumiewanie się z nimi jest tak samo trudne jak z księżycami czy ze Śpiącymi Bogami. Stanowią część Noreeli, taką część, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Sam fakt, że wkraczają do naszego świata i naszych spraw, świadczy niezbicie, że ich obecność ma istotne znaczenie. To nie było przypadkowe spotkanie, Kosarze. Wiedziały, kim jesteś, i wiedziały, kim była dla ciebie A’Meer. Przesłanie,

które chciały ci przekazać, jest bardzo jednoznaczne. ‒ Że mam iść do Nowego Shanti ‒ dodał Kosar. Pomyślał o imitach, które topniały i płynęły na wschód, a on nie umiał w tym niczego więcej odczytać. ‒ Czemu miałyby być tym zainteresowane? ‒ zapytał Trey. ‒ Jeśli tyle ich od nas dzieli, dlaczego mieliby ich w ogóle obchodzić uciekający Kosar i umierająca A’Meer? ‒ Noreelą jest zarówno ich światem, jak i naszym ‒ zauważyła Nadzieja. ‒ Nadaliśmy jej nazwę, zagospodarowaliśmy ją i prawie zniszczyliśmy, ale one także tu żyją. Przypuszczam, że wiedzą o tym, jak nowa magia została zniekształcona przez Magów, i potrafią przewidzieć tego skutki dla nich i dla nas. ‒ Pokazały nam Mnichów ‒ rzucił Kosar. ‒ Chciały, żeby Rafe ocalał. ‒ Potrzebowały jego magii? Nadzieja wzruszyła ramionami. ‒ Jak ty możesz odczytać ich przesłanie? ‒ zapytał Trey. ‒ Mnie się ono wydaje oczywiste. ‒ Ale mówisz, że one wiedzą o Alishii? ‒ Tak. ‒ No cóż, jeśli one wiedzą, to co powiesz o Magach? Nadzieja spojrzała na Treya, potem na Kosara i w tańczącym blasku ognia tatuaże wydawały się wić na jej twarzy jak sto wężowych dzieci. ‒ Być może oni też wiedzą ‒ odparła. Przez sekundę wydawało się, że ogień zapłonął jaśniej, i Kosar stwierdził, że sprawił to podmuch wiatru z północy. Gasnący żar rozjarzył się mocniej, płomienie uniosły wyżej, a mimo to chłód przebiegł mu po plecach. ‒ Nie. Nie sądzę, żeby tak było ‒ stwierdził. ‒ Skąd takie przypuszczenia? ‒ zapytała Nadzieja. ‒ Cokolwiek dzieje się z Alishią, zaczęło się to, zanim Magowie schwytali Rafe’a. Gdyby wtedy o niej wiedzieli, dopilnowaliby, żeby ona także umarła. ‒ Wtedy jeszcze nie mieli magii ‒ zauważyła Nadzieja. ‒ Dopiero jej szukali. ‒ No tak, ale teraz ją mają ‒ odezwał się Trey. ‒ Kosar się nie myli. Gdyby wiedzieli, nie moglibyśmy siedzieć tutaj w zimnie i rozmawiać o

tym. Nadzieja spojrzała w górę, jakby spodziewała się, że w tym właśnie momencie zostanie poderwana z ziemi. Kosar widział, jak jej tatuaże wychwytują odbicia księżyca życia i księżyca śmierci, ale żadne nie wydawało się odpowiednie. Jest dziwną kobietą, pomyślał. Jakby w odpowiedzi Nadzieja znowu dotknęła rany na głowie Alishii. ‒ Myślisz, że jej krew ma jakąś moc? ‒ zapytał Trey. ‒ Co? ‒ Mówię o Alishii. Jej rozciętej głowie. Stale jej dotykasz i zastanawiam się, czy to dlatego, że według ciebie jej krew ma jakąś moc. ‒ Oczywiście, że nie, fledżerze. ‒ Więc zostaw ją w spokoju! ‒ Trey przysunął się do leżącej dziewczyny i odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy. ‒ Ona nie jest własnością żadnego z was ‒ zauważył Kosar. Nadzieja spiorunowała go wzrokiem, a Trey spojrzał na niego smętnymi, żółtymi oczami. Kosar uśmiechnął się do Nadziei. ‒ Więc co jest w Kang Kang? Wiedźma westchnęła i szturchnęła ognisko kijem. Kosar zobaczył, jak walą się jego jaskinie, tworzą się nowe, a przyszłość staje się zupełnie inną historią. ‒ Jest tam pewne miejsce ‒ odparła i przerwała, jakby nie miała ochoty wyjawić nic więcej. Ale dwaj mężczyźni milczeli, dawali jej czas i w końcu zaczęła mówić dalej. ‒ Nazywają je Łonem krainy. Słyszałam o nim od mojej matki i babki, ale nikt spośród ludzi, których spotkałam, nigdy o nim nie wspomniał. Dawno temu zaczęłam myśleć, że może śniło mi się tylko, że mi o nim mówiły, ale to, co mówiły, było tak ważne dla tego, co się teraz właśnie wydarzyło, że musi być prawdą. ‒ Jak ważne? ‒ To była przepowiednia ‒ wyjaśniła Nadzieja. ‒ Stara, rzadko wypowiadana i napisana w języku nieużywanym od pokoleń. Głosiła, że przyszłość magii pojawi się w nienaro-dzonym dziecku, które pochodzi z Łona krainy w Kang Kang. ‒ Urodzonym przez krainę?‒ dopytywał się Kosar. ‒ Tak to chyba należy przypuszczać. Nie wiem, jak wygląda to miejsce: czy jest to jaskinia, pole czy jezioro. Rafe nigdy się nie urodził, Kosarze. Nie miał pępka, a jego opiekunowie nie byli jego prawdziwymi rodzicami. ‒ I sądzisz, że on był z Kang Kang? ‒ Tak.

‒ A teraz Alishia chce tam wrócić ‒ wtrącił Trey. ‒ Do Łona krainy. Nadzieja przytaknęła. ‒ Już staje się coraz młodsza. ‒ Albo tak twierdzi ‒ powiedział Kosar. ‒ Bardzo wiele przeszła. Ten cień, który zawładnął jej umysłem, bardzo jej zaszkodził. Skąd możemy wiedzieć, jak to się na niej odbiło? Jak możemy nawet próbować to zrozumieć? ‒ Musimy ją zabrać ‒ oświadczył Trey. Kosar przysunął się bliżej do ognia; dziecięce wspomnienia przynosiły mu znowu ulgę, dawały pociechę. Każda iskra zdawała się poruszać niezależnie od pozostałych, każdy płomyk migotał inaczej, a on zastanawiał się przez cały czas, jak blisko są imity. ‒ Przypuszczam, że ktoś lub coś podejmuje za nas decyzje, które uważamy za własne. ‒ Zawsze tak jest ‒ stwierdziła Nadzieja. ‒ Ona nie będzie w stanie pójść tak daleko ‒ powiedział Trey. ‒ Więc ją poniesiemy. Albo będziemy ją wlec za sobą. Tak czy inaczej, przed nami trudna droga. ‒ Mógłbym ukraść dla was konia ‒ zaproponował Kosar, ale natychmiast uświadomił sobie, że to niełatwe. ‒ Nigdy więcej, złodzieju. I nie tutaj. Jesteśmy niedaleko od Kang Kang. Niewielu ludzi zdecydowało się tu żyć. Ci, co dokonali takiego wyboru, musieli mieć po temu jakieś bardzo istotne powody. A ten półmrok sprawił, że każdy będzie wyjątkowo czujny. ‒ Masz rację. ‒ Kosar skinął głową. ‒ Ale ja już tu kiedyś byłem, nawet dalej. Będziecie przechodzili przez niedobre miejsca, Nadziejo. Czemu nie pójdziecie ze mną do Nowego Shanti? Shantasi przyjmą was pod swój dach, a potem możecie podążyć do Kang Kang pod ochroną. ‒ Droga jest bezpieczna, Kosarze ‒ zaprzeczyła Nadzieja. ‒ Zawsze nienawidziłaś Shantasi. Zawsze stroniłaś od A’Meer. Wiedźma odwróciła wzrok i Kosar po raz pierwszy pomyślał, że sprawia wrażenie zawstydzonej. ‒ Tak naprawdę nigdy nie czułam do niej nienawiści ‒ powiedziała. ‒ Shantasi pragną tego, czego i ja pragnę. ‒ Wstała i odeszła, a Kosar jej nie zatrzymał. ‒ Uważasz, że tak powinniśmy zrobić? ‒ zapytał Trey. Kosar skinął głową.

‒ Wydaje mi się to jedynym wyjściem. Shanasi są silni i jestem pewien, że nam pomogą. Ale wiedźma ma rację: jeśli wszyscy pójdziemy do Nowego Shanti, zaryzykujemy jeszcze bardziej bezpieczeństwo Alishii. Jeżeli naprawdę istnieje jakaś nadzieja, nie możemy pozwolić, żeby zgasła. ‒ Czuję się fatalnie ‒ pożalił się Trey. ‒ Jestem taki zmęczony i słaby. ‒ Może w Kang Kang będzie fledż ‒ pocieszył go Kosar. ‒ Może. A jaki to będzie fledż? ‒ pomyślał Kosar. W tym momencie nie miał ochoty zastanawiać się nad tym. ‒ Trzymaj swój dyskomiecz w pogotowiu ‒ polecił Kosar. ‒ Na pogórzu są toczniki. ‒ I co jeszcze? ‒ Nigdy nie zaszedłem dalej. Nadzieja wróciła i w obozowisku zapadła nieprzyjemna cisza, kiedy cała trójka zaczęła układać się do snu. Byli wyczerpani, musieli odzyskać siły przed podróżą. Nikt z nich nie mógł jednak zasnąć. Kosar patrzył w niebo i zapytywał sam siebie, czy to już dzień. Nadzieja leżała na boku i wpatrywała się w Alishię, chłonąc nieświeży oddech śpiącej dziewczyny. A Trey zamknął oczy i drżał z niecierpliwości, najwyraźniej pragnąc ruszyć w drogę, i szukać, gdzie się da, choćby odrobiny fledżu, która mogłaby utrzymać go przy życiu. Czas mijał i nic się nie zmieniało.

4 u Gän Pentle wpatrywał się w księżyce i łaknął znaku nadziei. Szukał między odcieniami mroku kształtów gwiazd, które znał, a może i tych, których nie znał. Ale żadnej nie dostrzegł. I choć odgłosy paniki szerzyły się w Hess, od czasu gdy słońce przestało wschodzić, on nie chciał się jej poddać. To byłoby zbyt łatwe ‒ zwinąć się w kłębek i płakać, poszukać sobie jakiegoś ciemnego zakątka i czekać na nieuchronną śmierć. Taka reakcja nie wymagała odwagi, tylko rezygnacji. Nic by mu to nie dało. Mistycy śledzili wydarzenia i odgadywali znaki ze słońca i gwiazd, a zapadnięcie zmroku stanowiło znak najwyraźniejszy. Nadchodzili Magowie i kiedy zaatakują Nowe Shanti ich nieodłączną armią Krotów, śmierć uczyni wszystkich równymi. Dwa ostatnie dni O’Gan spędził na szczycie Świątyni. Przyszli tam też inni Mistycy, siedzieli z nim, dzielili się myślami, obawami i nadziejami. Chodzili po dachu, wdychali mistyczny pyłek kwiatowy sadzonek janne, zamykali oczy, by odczytać wizje, jakie on wywoływał. Większość z nich w końcu marszczyła brwi i znów zaczynała wąchać. Ich zbiorowy umysł pozostał pusty, jakby zamroczony przez to, co ukradło dniom światło. O’Gan rozmawiał z wieloma innymi Mistykami i choć sam wciąż był niezbicie, tak jak zawsze, przekonany, że to jeszcze nie koniec, inni jednak odeszli. Było mu smutno, gdy patrzył, jak się oddalają. Kilkoro z nich należało do grona jego przyjaciół i ich odejście odczuwał jako zdradę, czuł także niepokój, że tylko on pozostał tu tak długo, czekając na znak. Czy nie miał racji? Czy naprawdę wszelka nadzieja umarła? Przed dwiema godzinami odwiedziła go jedna ze Starszych Mistyczek. Powiedziano jej o samotnym czuwaniu O’Gana na dachu Świątyni, więc chciała się z nim zobaczyć. Wspięła się po schodach po raz pierwszy od wielu lat i O’Gan już z daleka słyszał, jak się zbliża. Z trudem oddychała, wydawała jęki bólu tak głośne jak chrzęst kości ocierających się o siebie w jej kolanach. O’Gan ruszył ku szczytowi schodów, by ją powitać. Wierzył, że stało się to punktem zwrotnym dla Mistyków. Spojrzał w stronę Hess ‒ na światła wciąż jeszcze hardo płonące w mroku ‒ i poczuł

wielką dumę. Ogrzewała go, zbroiła przeciwko ciemności, dodawała odwagi na straszne czasy, jakie miały nastać. Jednakże kiedy wyciągnął ręce, by pomóc Starszej Mistyczce wejść na najwyższy punkt Świątyni, usłyszał jej głos, ostry jak cięcie nożem. ‒ Jesteś głupcem, Pentle, skoro w ogóle myślisz o nadziei. Zaskoczony, nic nie odpowiedział. ‒ Mistycy uciekają z Hess, ci, którzy jeszcze nie odebrali sobie życia. Przywódcy już pouciekali. Politycy! ‒ Pokręciła głową. ‒ Przyszłość jest ciemniejsza niż Czerń i pozostawanie tutaj to przywoływanie śmierci do twojego ducha. ‒ Mój duch jest mocny ‒ odparł O’Gan. ‒ Zawsze znosiliśmy jakoś strach, a teraz mamy pozwolić, żeby nas pokonał? ‒ Istnieje różnica między męstwem a głupotą. Byliśmy odważni, O’Gan, ale Hess nie jest odpowiednim miejscem, by tu stawiać opór. To miasto Mistyków, nie zbudowano go z myślą o wojnie. A Magowie... Krotowie... ‒ Starsza Mistyczka osunęła się na kolana blisko krawędzi dachu i próbowała powstrzymać spływające po policzkach łzy. ‒ Nie możemy po prostu oddać im miasta bez walki! ‒ Oni je wezmą bez walki ‒ odparła Starsza Mistyczka. ‒ Nastąpi rzeź! Przyjadą przez pustynię, przylecą przez Sordon Sound i zarżną każdego, kto stąd nie odejdzie. Wycofamy się do serca Nowego Shanti, w góry Mallor, gdzie stał 0’Neakin, i tam będziemy walczyć. Nie tu, na granicach kraju. ‒ Ale nie możecie zwyczajnie dać za wygraną. Hess jest naszym domem. ‒ Nie mamy żadnego prawdziwego domu w Noreeli. My tylko dzierżawimy to miejsce. ‒ Upłynęło tysiąc lat, a wy ciągle czujecie, że nie jesteście u siebie. ‒ O’Gan westchnął. ‒ Właśnie dlatego nigdy nie chciałem stać się jednym ze Starszych. Musi was zżerać wielka gorycz. Czy ona nie niszczy waszych wnętrzności? ‒ To historia, a historia jest faktem, O’Gan. ‒ Historia może się taplać w moich ekskrementach. Starsza Mistyczka spojrzała w niebo i wydawało się, że mrok wstrzymał oddech. ‒ Ach, prawdziwie mądre słowa Mistyka ‒ mruknęła. Wstała i zaczęła schodzić po schodach, które biegły kręto na zewnątrz

wysokiej świątyni, jak olbrzymi wąż wijący się wokół słupa. O’Gan podszedł do krawędzi dachu i patrzył, jak schodziła. Powinien zawołać do niej, mówić o nadziei i oporze w obliczu powrotu Magów. Zrobić właśnie to. Należało przedyskutować kwestię rozmieszczenia armii, w jakim miejscu byłoby najlepiej podjąć walkę, ilu wojowników Shantasi powinno wrócić przez Noreelę do ojczyzny teraz, gdy zapadł zmrok i wojna była blisko. Ale Starsza Mistyczka schodziła dalej. Patrząc na jej zdecydowane ruchy, O’Gan nie wiedział, że ona na pewno nie myśli o takich sprawach. Była przeświadczona, że z każdym krokiem zbliża się do śmierci. A on nie był kimś, kto mógł zachwiać w niej tę wiarę. Od tej chwili krążył po płaskim dachu Świątyni. Było to najświętsze miejsce w Nowym Shanti, to tu setki Mistyków spędzały większość czasu na wypatrywaniu znaków na niebie i prowadzeniu rozmów o problemach Shantasi ‒ zarówno politycznych, jak i duchowych. Kamienie wyślizgane stopami odwiedzających przez wieki ten dach nabrały głębokiego oleistego połysku. O’Gan pragnął, żeby więcej Mistyków przyszło się z nim zobaczyć. Zachował wiarę, którą, jak dotąd, nie udało mu się natchnąć innych, choć próbował. Był pewien, że nadzieja nigdy całkowicie nie zgaśnie i że Magowie zawsze będą mieli jakiś słaby punkt. Poprzedniego dnia doznał wstrząsu, gdy zdał sobie sprawę, jak niewielu Mistyków skłonnych było podzielać jego przekonanie. Nie mogę być w tym osamotniony, myślał, ale z każdą upływającą godziną widział coraz wyraźniej, że tak jednak się dzieje. Ukląkł przy krawędzi dachu i spojrzał w dół, na ulicę. Świątynia miała dziesięć pięter i ludzie wyglądali stąd jak małe chrząszcze mknące przez szczeliny w ziemi. Wielu Shantasi pędziło tam i z powrotem, pchając łub ciągnąc małe wozy, inni szli całymi rodzinami na wschód, w stronę granic miasta i wielkich otwartych przestrzeni za nimi. Byli źle zaopatrzeni na taką drogę: mieli za mało żywności, za mało wody i zbyt dużo tobołów z bronią i dobytkiem. Panika odebrała im jasność umysłu. Powołaniem Mistyków było uśmierzać panikę, zapobiegać pochopnym działaniom, tymczasem O’Gan zobaczył na ulicach także kilka postaci odzianych w szaty Mistyków, którzy też zdecydowali się na sromotną ucieczkę. Wstał, przeszedł na środek dachu, usiadł i spojrzał w niebo. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz, prawie pięćdziesiąt lat temu, wspiął

się po tych schodach, by znaleźć się w miejscu wzniosłych rozmyślań i duchowego oświecenia. Był wtedy skromnym, młodym mężczyzną i bardzo pragnął rozpocząć szkolenie wojowników Shantasi, którzy mieli być wysłani do Noreeli, by tam oczekiwać na powrót magii. Robił, co mógł, by ukryć podniecenie; stał cierpliwie u stóp wieży, starając się nie patrzeć w górę i nie zdradzać swego podziwu zmieszanego z obawą. Wszyscy wiedzieli, czego doznawał ‒ Mistycy uśmiechali się, gdy wędrowali w górę, i nawet ludzie na ulicach zdawali się wyczuwać jego entuzjazm, choć próbował nad nim zapanować ‒ ale jednym z elementów tej ceremonii było wykazanie się umiejętnością samokontroli i on nie chciał zawieść w tej próbie. Stał więc tam przez kilka godzin, czekając na swoją kolej, i kiedy wreszcie nadeszła, zaczął się wspinać. Większość innych budynków w Hess miała wysokość dwóch pięter, ich ściany zbudowano z grubych warstw misternie rzeźbionych kamieni, dachy zazwyczaj pokrywano drewnem i zabezpieczano przed wodą wyschniętym błotem i trzciną z brzegów Sordon Sound. Wiele ścian otynkowano i ozdobiono barwnymi obrazkami przedstawiającymi historie rodzin. Okna z grubego szkła zacieniano przed upałem, a gdzieniegdzie można było zobaczyć ogrody nawadniane przez podziemne źródła, dzięki którym pięknie zieleniły się przez cały rok. Świątynia była zupełnie innym budynkiem. Bardziej obrzędowym niż funkcjonalnym. W jej podstawie znajdowało się ogromna sala, gdzie Mistycy mogli się zbierać, gdy pogoda uniemożliwiała im wejście na dach. Ta podstawa miała ponad sto kroków szerokości; ukryta głęboko w skalnym podłożu, dawała oparcie tysiącom rzeźbionych skał tworzących ściany Nad nią wznosiła się okrągła, zwężająca się lekko do wysokości dziesięciu pięter konstrukcja ‒ jej płaski kamienny dach stał się dla Mistyków głównym miejscem pracy. Wokół niej biegły schody; kamienne płyty osadzone w ścianach w regularnych odstępach tworzyły wąską, stromą drogę na dach. Ludzie niekiedy z nich spadali i niektórzy ginęli. Shantasi mocno wierzyli w kaprysy czasu i uważali, że jeśli dla kogoś jest to sposób, by znaleźć Czerń, niech tak będzie. O’Gan zaczął się wspinać. Cały drżał jakby z zimna. Każdy stopień zdawał się znajdować sto kroków nad poprzednim; nogi O’Gana były ciężkie, uda płonęły, wspinaczka trwała wieczność. Zerkał często w lewo i widział Hess pod takim kątem i z takiej wysokości jak nigdy dotąd; rozpoznawał dobrze sobie znane punkty orientacyjne, charakterystyczne

miejsca, co utwierdzało go w przekonaniu, że rzeczywiście istnieje, jest jeszcze tutaj. Wspinaczka na szczyt Świątyni była niesamowitym, bezcennym przeżyciem. Urodził się w Hess, należał do Hess i trud wspinania się po tym budynku w żadnej mierze nie osłabiał jego przywiązania do tego miasta. A potem rozpostarł się przed nim szeroki dach, zdumiewając go swoją przestrzenią. Nie było żadnych barierek na krawędziach, jedynie cienkie łodygi i małe kwiatki legendarnej rośliny janne, której niezwykłe sadzonki przyniesiono tu z Nowego Shanti tak dawno temu. O’Gan czuł, że mógłby tak patrzeć wiecznie. Stał przez jakiś czas na ostatnim stopniu schodów, próbując się oswoić z tym widokiem i ze świadomością, że w końcu się tu znalazł, dopóki jakiś Starszy Mistyk nie wziął go za rękę i nie poprowadził na dach. Pozostał tam wówczas przez trzy dni ‒ wąchał rośliny i doznawał wizji. Kiedy zszedł na dół, wkroczył jakby w dziwne nowe życie. Budynki Hess przybrały ciemniejszą barwę. W ludzkich twarzach dostrzegał więcej tajemnic niż wyjaśnień, a powietrze zdawało się zawierać odrobinę pyłku kwiatowego janne. Od tej pory w Świątyni zawsze czuł się jak u siebie w domu. A teraz dom stał się obcym pojęciem. Zmrok wisiał nisko nad miastem, choć powinien być teraz dzień. Ptaki ucichły i wiele z nich spadło na ziemię, jakby doznały śmiertelnego wstrząsu na skutek zamętu, jaki powstał między światłem i ciemnością. Żywy inwentarz w rzeźniach niespokojnie się rzucał, a stado owcolop rozbiło kopytami swoją zagrodę i uciekło na pustkowie. Nad każdymi drzwiami wisiała latarnia, wszystkie okna były oświetlone i woń rozgrzanego oleju snuła się po mieście Mistyków, tłumiąc zwykłe zapachy potraw gotowanych na ulicy i woń aromatycznych przypraw. Mieszkańcy Hess robili wszystko, co w ich mocy, by powstrzymać noc, lecz prawdziwy bój jeszcze się nie zaczął. Strach ‒ O’Gan wiedział o tym ‒ mógł okazać się największym sprzymierzeńcem Magów. Gdyby poczekali i nie wkroczyli do Nowego Shanti, duch osłabłby w jego mieszkańcach do tego stopnia, że poddaliby się, nie próbując nawet chwycić za broń. A jeśli podobnie było w całej Noreeli? O’Gan miał nadzieję, że nie. Spojrzał na północ, nad spowity mgłą Sordon Sound i wielką czerń, która zdawała się tam wisieć jak ciężar gotowy spaść w każdej chwili. Co się działo w tym momencie na północy Noreeli? Nikt nie wiedział.

Większość mieszkańców Hess sądziła, że tam już toczy się wojna, ale czy na pewno? I właśnie ten brak wiadomości najbardziej mroził krew w żyłach O’Gana. Mistycy, siedząc na dachu w różnych miejscach lub stłoczeni w małych grupkach, niemal przez cały miniony dzień próbowali wąchać janne, aż purpurowe kwiaty zaczęły schnąć i więdnąć, a oni otwierali się dla wizji. Świat ich zbiorowego umysłu był jednak pusty. I to właśnie, prawdopodobnie bardziej niż co innego, skłoniło ich w końcu do ucieczki. Magia jest czymś nieprzewidywalnym, tak powiedział jeden ze Starszych Mistyków. Nikt nie wiedział, co uczyni ani co może uczynić, ani, tym bardziej, jak Magowie się nią posłużą. Przyszłość stanowiła tajemnicę mroczniejszą niż najczarniejsza noc i O’Gan wypatrywał znaku, który rozjaśniłby tę ciemność. Usiadł na środku dachu Świątyni, szukając nadziei na mrocznym niebie. Zamknął oczy i zapragnął radosnych snów, ale chłodny wiatr szumiący nad Sordon Sound zrodził tylko żałość i smutek. ‒ Nie możemy tak po prostu się poddać ‒ powiedział O’Gan. ‒ Musimy walczyć! I wtedy znak, którego oczekiwał, wreszcie się pojawił. Początkowo O’Gan sądził, że to jest lekki wiatr, który niesie piasek z pustyni Mol’Steria i sypie nim na ścianę Świątyni. Zacisnął powieki i objął nogi, próbując się skulić ‒ taka pozycja dawała mu lepszą ochronę przed nadciągającą burzę. A zaraz potem zdał sobie sprawę, że nie żaden wiatr i że nie drażni mu skóry najmniejsze nawet ziarnko piasku. Jednakże ten dźwięk wciąż rozbrzmiewał. O’Gan nadal nie otwierał oczu, miał nadzieję, że to początek wizji. Od kilku godzin nie wdychał pyłku janne, ale niekiedy wizje nadchodziły jako skutek tego, że pyłek przestał działać. Czul to, odbierał zmysłami, słyszał szmer piasku. W jego umyśle nie pojawiły się jednak wizje, a kiedy otworzył oczy, zobaczył, że znak, na który czekał, wreszcie mu się ukazał. Jakiś cień wzniósł się nad krawędzią dachu Świątyni. Pojawił się o szerokość dłoni wyżej niż dach, zanim opadł i zaczął płynąć po kamieniu. I zbliżał się jak ciemna woda rozlewająca się w górę, zamiast lać się w dół. O’Gan wstał, cofnął się i obejrzał; chciał wiedzieć, co się dzieje za

nim, by się upewnić, że cień nie pojawił się wszędzie. Jego serce biło nieregularnie, arytmicznie. Przycisnął rękę do piersi i odetchnął głęboko, próbując uspokoić nerwy. Nie Magowie, jeszcze nie, pomyślał. Proszę, nie tak szybko! A chwilę później prawdziwa wizja ukorzeniła się i rozkwitła prędzej niż wszystkie, które miał kiedykolwiek. Otwarły się przed nim nowe przestrzenie, na razie puste, ale już zaczynały się zapełniać. Coś przez tę wizję przemówiło, domagając się, by otworzył swój umysł. ‒ Kim jesteś? ‒ wyszeptał O’Gan. Tak wysoko nad Hess jego głos wydawał się rozbrzmiewać bardzo głośno. Z dołu dobiegały echa paniki na ulicach: głosy brzmiały donośniej niż zwykle, dzieci krzyczały, zamiast się śmiać, słyszał terkot kół i stukot butów po kamieniach. Tu wysoko panowała cisza, szeptał tylko ten cień i mamrotał O’Gan. Nie otrzymał odpowiedzi, jego pytanie zawisło w powietrzu jak cień czekający na odnalezienie siebie. Ta istota nie wyrządziła mu krzywdy ‒ odległa wizja zdawała się wskazywać, że nic też mu nie zagrażało ‒ jednakże była ciemna, a O’Gan Pentle bał się tej ciemności. Cienie poruszające się wewnątrz cieni stawiały tylko dalsze pytania, i bez względu na to, jak pokojowe były zamiary tej istoty, O’Gan nie umiał uśmierzyć strachu, jaki w nim budziła. Cofał się, aż w końcu poczuł dotyk janne na nagiej skórze szyi, pocałunek jej kwiatu: janne była chłodna i mokra, gniła raczej, niż rosła. Tak będzie się działo wszędzie, pomyślał. Trawy i zioła, drzewa i krzewy, nasze uprawy, wszystko to zacznie umierać. Nastanie świat gnijących rzeczy. Cień przestał rosnąć, jakby wsłuchując się w myśli Mistyka. ‒ Kim jesteś? ‒ powtórzył O’Gan. ‒ Czego chcesz? Cień zaszemrał i poruszył się jak ciecz, na jego powierzchni utworzyły się ciemne fale. Podpłynął bliżej do O’Gana i zatrzymał się kilka kroków od niego. O’Gan nie czuł żadnego zapachu, nie dostrzegał niczego innego niż cień, a jednak słyszał nieustanny szum, jakby jakaś niewidzialna ręka wzniecała kłęby piasku. ‒ Jeśli przybyłeś tu po pomoc, gotów jestem cię wysłuchać ‒ powiedział. ‒ Inni Mistycy porzucili Hess, ale w Shantasi pozostała chęć walki. Cień zaczął rosnąć przed nim, coraz głębszy i barwny. Utworzył czyjąś postać i nadał jej kolor i charakter: ciemne otwory ran, gasnące światło w oczach.

Jej usta otworzyły się i zamknęły, jakby próbowała mówić lub oddychać. To była Shantasi i O’Gan ją znał. ‒ A’Meer Pott, jedna z jego pierwszych uczennic, ponad pięćdziesiąt lat temu, zanim ruszyła w głąb kraju i nigdy już nie wróciła. Teraz pojawiła się przed nim znowu, żywy trup, pokazywała mu swoje rany i wypowiadała jakąś błagalną prośbę, której nie mógł usłyszeć. Nie zareagowała na dźwięk swego nazwiska i imienia. Jej wzrok niczego nie wyrażał, a usta nadal otwierały się i zamykały, ociekając strużkami ciemnej krwi i czystej śliny posrebrzonej światłem księżyca. Straciła zęby, jedno jej oko wypłynęło, miała rozciętą głowę. Na pewno nie żyła. Jednakże to nie była wizja. ‒ A’Meer, czy ty jesteś tutaj, możesz mnie słyszeć? Czy ukazała mi się tylko zjawa A’Meer? Przyszłaś do mnie, żebym cię odprowadził na wieczny spoczynek do Czerni? ‒ W jej ocalałym oku zabłysły łzy. ‒ Czy naprawdę jesteś tutaj? O’ Gan wyciągnął rękę. Szum, syk ‒ i jej obraz oddalił się i zatrzymał w odległości pięciu kroków od niego. Mistyk ruszył szybciej, a ona cofnęła się jeszcze dalej. Przystanął, zrobił dwa kroki do tyłu i obraz A’Meer podążył za nim, jakby był z nim połączony. ‒ Co to znaczy? ‒ szepnął. Zmrużył oczy, próbując dosłyszeć, co mówiła A’Meer i czy w ogóle coś powiedziała. Jej usta się rozwarły, wciągnęła policzki, zacisnęła wargi, po czym cała sekwencja ruchów się powtórzyła. O’Gan cofnął się do krawędzi dachu i odwrócił, by powąchać janne. Trafił na kwiat zwiędnięty i martwy, zalatujący zapachem gnicia i kapitulacji. O’Gan skrzywił się i pochylił nad następną rośliną w rzędzie. Była wysoka, miała niewiele kwiatów i parę z nich wydawało się wciąż jeszcze czerpać siłę ze starego kamienia, w który była wkopana. Przycisnął twarz do kwiatu, zamknął oczy i głęboko odetchnął. Nadzieja... szepnął głos, głos niepodobny do żadnego z tych, jakie Mistyk kiedykolwiek słyszał. Szemrał jak lekki wiatr docierający przez nagie gałęzie drzewa, brzmiał jak plusk spienionej wody przy brzegu Sordon Sound, jak stłumione tchnienie kochanka dającego nasienie i życie. To był język tej krainy. O’Gan, dysząc, wciągnął głęboko powietrze. Poczuł drażniący pyłek w nosie, ból pękających naczyń krwionośnych i smak łowi cieknącej po

górnej wardze. Ale nie usłyszał tego głosu jeszcze raz. Podszedł do kolejnego kwiatu, wciągnął w nozdrza jego pyłek, zerkając do tyłu na obraz A’Meer wyprostowanej i martwej, nasłuchując tego jednego słowa, które zostało do niego skierowane. ‒ Nadzieja! ‒ krzyknął. Od tak wielkiej ilości pyłku huczało mu w głowie. Ruszył chwiejnie po dachu Świątyni w stronę A’Meer i padł na kolana. ‒ Nadzieja? Czy jest jeszcze nadzieja, nieszczęsna, martwa A’Meer? ‒ Przygnębił go jej widok takiej, jaka się pojawiła, ale to, że usłyszał słowo wypowiedziane w momencie jej zgonu, że je poczuł, wydawało się usprawiedliwiać śmierć każdego i każdej Shantasi. ‒ Nadzieja ! ‒ zawołał znowu. Zamęt na ulicach pod Świątynią ustał na parę sekund i Mistyk wyobraził sobie zwrócone w górę blade twarze i oczy szukające tego, kto ośmielił się wykrzyknąć coś takiego. A’Meer stawała się coraz mniej wyraźna, coraz bardziej mglista. O’Gan wyciągnął rękę, by ją uratować. Odchodziła od niego, znikała, jakby była malowidłem, które ochlapano wodą. Ruszył do przodu i tym razem obraz martwej Shantasi nie odpłynął. Dotknął jej koniuszkami palców, po czym zagłębił je w rozpadającej się piersi; wtedy napotkał delikatny opór, coś otoczyło mu rękę jak rój much, które na niej przysiadły. Wciągnął szybko powietrze, cofnął się i przez sekundę plama A’Meer poszła z nim, zsunęła się z jego ramienia i połączyła z cieniem u jego stóp. Znowu usłyszał szum i cień popłynął z powrotem nad krawędzią Świątyni. O’Gan usiadł; powtarzał to słowo wciąż od nowa, wierząc, że w ten sposób nada mu siłę i prawdę. Nadzieja istniała. Nie mylił się. Teraz musiał tylko przekazać wszystkim to przesłanie. O’Gan zszedł po schodach Świątyni i znalazł się w świecie, którego nie znał. Przebywał na dachu prawie dwa dni i przez ten czas Hess zmieniło się całkowicie. Kiedyś było miastem kontemplacji i rozwagi, spokojnym miejscem, gdzie na bazarach sprzedawano żywność i napoje dla ludzi, którzy często przesiadywali tłumnie w publicznych ogrodach, rozmyślając o życiu i śmierci. Mistycy przechadzali się po ulicach z zamkniętymi oczami i splecionymi rękami, analizując wizje, jakich doznali podczas ostatniego pobytu w Świątyni. Niekiedy przystawali i zaczynali wygłaszać

mowy, używając Głosu, by zgromadzić słuchaczy. Ich mądre słowa nadawały sens życiu i dziesiątki ludzi podążały przed siebie wzbogacone o nową wiedzę. Mistycy byli mózgiem Hess, żyjący tu Shantasi ‒ jego krwią. Niektórzy nie lubili miasta Mistyków, jego atmosfera wielu nie odpowiadała. Ale ze wszystkich miejsc, które poznał O’Gan w Nowym Shanti, w Hess czuł się zawsze najbardziej u siebie. Teraz było dla niego obce, a on był obcy w nim. Zatrzymał się, by spojrzeć na ulice. Teraz mógł dostrzec więcej szczegółów niż z dachu Świątyni i przekonać się, jak bardzo Hess się zmieniło. Kontemplacja ustąpiła panice, strach uzurpował sobie rolę rozwagi, a ulice rozbrzmiewały narzekaniami ostatnich spośród pół miliona mieszkańców Hess uciekających z miasta. Przez jakiś czas patrzył na to ze Świątyni, ale teraz z tak bliska mógł widzieć twarze poszczególnych osób, słyszał raczej mamrotane pod nosem przekleństwa niż słowa przeprosin, kiedy ludzie wpadali na siebie. Jakaś rodzina ciągnęła wielki wóz wyładowany po brzegi dobytkiem, krzyczeli na innych, żeby zeszli im z drogi, holując ten wóz przez ulicę tak wąską, że z trudem mógł przez nią przejechać. Ojciec kopnął stragan, zepchnął go na ścianę jakiegoś domu i przeszedł po rozsypanych owocach, rozgniatając je butami, żeby wóz mógł szybko jechać dalej. Matka kłóciła się ze sprzedawcą. Dwoje dzieci z rozwartymi szeroko oczami siedziało z tyłu na wozie, wciśnięte między rzeczy, które zdaniem ich rodziców były całym ich życiem. Lampy wciąż jeszcze wisiały przed większością budynków, co miało odpędzić noc, w ich świetle widać było udręczone dziecięce oczy. Wielu Mistyków przyłączyło się do uciekających. O’Gan wciąż jeszcze nie mógł tego zrozumieć. ‒ Jest nadzieja ‒ powiedział, ale musiał się teraz zastanowić, jak przekonać tych ludzi, by zechcieli w to uwierzyć. U stóp Świątyni, kiedy zszedł na dół po raz pierwszy od dwóch dni, O’Gan uświadomił sobie, że i ta ziemia się zmieniła. Czuł, że jest inna pod jego nogami, jakby przetoczyły się przez nią całe wieki. Stała się dla niego obca, nie poznawał skał pod nim ani piasku między palcami. ‒ Mistyku ‒ usłyszał jakiś głos. ‒ Mistyku! ‒ O’Gan Pentle ‒ powiedział, odwracając się ku osobie, która go wołała. Stała przed nim kobieta, kaptur naciągnięty na głowę ledwo zasłaniał sine ślady wokół jej ust i zaschniętą krew pod nosem. ‒ Co się stało? ‒ Mistyku Pentle, nie mogę opuścić tego miasta. To mój dom. Dom

moich dzieci. Zawsze był tutaj, a teraz ta ciemność, która rodzi szaleństwo... Ledwie ją rozumiał. Przewracała oczami, jakby na niczym nie mogła skupić wzroku. ‒ Co ci się stało? ‒ zapytał O’Gan. ‒ Mój mąż chciał wyjechać. Powiedział, że tu nie jest bezpiecznie. Zabrał dzieci. Pobiegłam za nim, ale teraz są już dla mnie stracone... Upadłam i tłumy mnie stratowały. ‒ Nikt ci nie pomógł wstać? ‒ Pewna Starsza Mistyczka próbowała. W końcu jednak zostawiła mnie zakrwawioną i płaczącą. ‒ Kobieta nagle odzyskała zdolność koncentracji wzroku i utkwiła w O’Ganie błagalne, rozpaczliwe spojrzenie. ‒ Co się dzieje? Dokąd wszyscy podążają? ‒ Pragną znaleźć się tam, gdzie poczują się bezpieczni ‒ odparł. ‒ Twój mąż zrobił to, co jego zdaniem było najlepsze. Twoje dzieci... ‒ nie dokończył. Mistycy nie mieli dzieci i on nie mógł mieć nawet nadziei, że zrozumie jej stratę. Spojrzała na niego i Izy pociekły jej po policzkach; odbiło się w nich migoczące światło pobliskiej latarni. ‒ Wiem, że on postępuje słusznie ‒ powiedziała. ‒ I to jest najgorsze. Wiem, że postępuje słusznie, mimo to nie mogę wyjechać. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno płakać; prawdziwe łzy wezbrały gdzieś głęboko w niej i cała się trzęsła. ‒ Wciąż jest jeszcze nadzieja ‒ szepnął O’Gan, dotykając jej twarzy. Łzy były gorące i wydawało się, że żadne słowo ani dotyk nie mogą pomóc. O’Gan przeszedł obok kobiety i zbliżył się do drzwi prowadzących do ogromnej sali w Świątyni. Były uchylone. Majaczył za nimi tylko skrawek ciemności ‒ nic w środku, żadne światło, nie wskazywało, że palą się tam świece albo lampy. O’Gan próbował odpędzić gorzkie rozczarowanie. Gdy schodził w dół, zaczął wierzyć, że będą tu Mistycy, że zebrali się, by ułożyć plan obrony Hess. Teraz wyglądało na to, że się mylił i że Starsza Mistyczka mówiła prawdę. Jedynym planem, jaki oni mieli, była ucieczka. Popchnął stopą ciężkie drewniane drzwi. Zawiasy zapiszczały, słabe światło przeniknęło do sali i to, co O’Gan zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi. Ujrzał Starszą Mistyczkę, Garię, kobietę o pięćdziesiąt lat starszą od niego, z którą często spędzał czas na dachu Świątyni. Lubiła jego towarzystwo, utrzymywała też bliskie kontakty z kilku innymi Mistykami.

Ceniła przyjaźń. Ale swoje ostatnie chwile w Noreeli przeżyła samotnie. Leżała rozciągnięta na wyłożonej kafelkami podłodze tuż przy drzwiach, jakby w ostatnim momencie zmieniła decyzję i szukała pomocy. W prawej ręce trzymała nóż, którym podcięła sobie żyły, w lewej garść kwiatów janne, skradzionych z dachu; zgniły i czarny sok ściekał z nich między jej sztywnymi palcami. ‒ Och, nie ‒ wydusił O’Gan. Zamknął oczy, ale niewiele to dało, obraz pozostał niemal tak samo wyraźny. Pomyślał o innych zwłokach, które dopiero co widział ‒ obrazie A’Meer ‒ i o słowie, które mu przekazała w swoim cichym wołaniu: Nadzieja. Nieważne, w jaki sposób ukazał mu się ten obraz ani to, czym był ów cień, on musiał wierzyć, że usłyszał prawdę. Jeśliby zwątpił, samobójstwo Mistyczki Garii byłoby może najlepszym wyborem, jakiego kiedykolwiek dokonała. O’Gan uciekł ze Świątyni. Zapłakana kobieta leżała teraz na ziemi i wiedział, że powinien jej pomóc, coś jej poradzić, bo była zdezorientowana i zagubiona. Ale gdyby jej pomógł, podeszłaby zapewne do niego inna kobieta, potem jeszcze inna i w końcu znalazłby się w beznadziejnej sytuacji: powinien pomóc albo jednej osobie, albo milionowi. Znów przymknął oczy i ruszył przed siebie. Często chodził tą drogą, wciąż prowadząc wewnętrzny dialog, ale teraz jego dialog stał się bezładny, a ulice ‒ zimne i obce. Po kilkunastu krokach zderzył się z jakimś mężczyzną. ‒ Idziesz na północ, Mistyku ‒ powiedział mężczyzna. ‒ A w jaką stronę powinienem iść? ‒ Na południe, byle dalej od tych przeklętych Magów i tego wszystkiego, co przynieśli Noreeli! ‒ Nie sądzę, żeby przynieśli cokolwiek ‒ odparł O’Gan. ‒ Po prostu tu przybyli i znaleźli to tutaj. ‒ Tak czy inaczej, teraz to oni posiedli magię ‒ stwierdził mężczyzna. ‒ Skąd możesz to wiedzieć? ‒ Wszyscy tak mówią. ‒ Spuścił wzrok, bo zrobiło mu się nieswojo, że rozmawia w ten sposób z Mistykiem. ‒ Jest nadzieja ‒ oświadczy! O’Gan. ‒ Wiem o tym i chcę, żebyś tę moją wiedzę rozgłosił. Zrobisz to dla mnie?

Mężczyzna zmarszczył brwi i spojrzał nad ramieniem O’Gana na wysoką, pustą Świątynię. ‒ Nadzieja, kiedy wszyscy Mistycy uciekają z nami? ‒ Nie wszyscy ‒ zaprzeczył 0’Gań, myśląc o Starszej Mistyczce Garii, która odebrała sobie życie. ‒ Niektórzy nie żyją ‒ szepnął mężczyzna z trwogą. ‒ Mój brat widział ich na wybrzeżu. Klęczeli w piasku, wyciągali swoje miecze i... ‒ Mistycy? ‒ Kilkunastu! ‒ Twój brat kłamał. Oczy mężczyzny zwęziły się, ale nawet tym razem nie mógł zareagować gniewem na słowa Mistyka. Mam nadzieję, pomyślał O’Gan. Mam nadzieję, że kłamał. Wiedziałbym, gdyby tylu mistyków umarło, poczułbym to. Nasz zbiorowy umysł krzyczałby i pomstował. A jego umysł, kiedy wdychał pyłek janne, był pusty, bez życia. ‒ On kłamał ‒ powiedział bardziej do siebie niż do mężczyzny. ‒ Wybacz mi ‒ poprosił mężczyzna. Ominął go i szybko się oddalił. Niektórzy z nas musieli pozostać, pomyślał O’Gan. Choćby Starszy Mistyk, ktoś, komu mogę powiedzieć o pojawieniu się A’Meer. Ktoś, kto będzie wiedział, co to znaczy i co należy robić. Dokąd iść. Grupka wojowników Shantasi przebiegła truchtem obok niego ‒ zmierzali na północ, w kierunku przeciwnym niż uciekające tłumy. Jak przystało na żołnierzy, związali długie włosy. Blada skóra ich twarzy w nikłym świetle wydawała się jeszcze bledsza. Broń tak starannie rozłożyli, że nie wydawała żadnego dźwięku. ‒ Dobrze ‒ powiedział O’Gan, a wtedy ostatni z biegnących wojowników odwrócił się i spojrzał na niego. To była kobieta. O’Gan dostrzegł przerażenie w jej oczach. Szedł dalej ulicami, szukając kogoś, kto mógłby mu wyjaśnić to, co on sam niedawno zobaczył.

5 Flagę urodził się ponad pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy miał już dwadzieścia lat. Po swojej śmierci. Tylko nieliczni wybrańcy mogą pamiętać moment swoich narodzin. Ale, być może, o tak przerażających doznaniach i tak bolesnym przyjściu na świat najlepiej zapomnieć. Flagę zachował żywe wspomnienie tych narodzin i poprzedzających je chwil. Był wędrowcem, krążył po północnych krańcach Kang Kang, ze swoją małą bandą włóczęgów. Zawsze podróżowali ze wschodu na zachód, by mieć pewność, że Kang Kang pozostaje na lewo od nich. To, co po lewej stronie było złe, po prawej okazywało się dobre. Gdyby zawrócili i skierowali się na wschód, kraina Kang Kang znalazłaby się po ich prawej stronie i jej neutralne oddziaływanie na ich wędrującą grupę niespodziewanie by się zmieniło. To, co dobre, stałoby się złe; Flagę już widywał skutki podróżowania w przeciwnym kierunku ‒ roztrzaskane wozy i porozrywane ciała, dziwne znaki wyryte na piersiach zamordowanych mężczyzn i wewnętrznych stronach ud martwych kobiet ‒ i absolutnie nie miał ochoty spotkać sprawcy tego, bez względu na to, kim czy czym był. Niektórzy mówili, że Kang Kang jest matką niezliczonych dzieci, i wszystkie one, bez wyjątku, służą jej, nad niczym się nie zastanawiając ani o nic nie pytając. Żyły w dolinach jej ciała, w fałdach jej wnętrzności. Na każde wezwanie wynurzały się na światło dzienne i wówczas stawało się ono ich światłem. Nikt nigdy nie widział dzieci Kang Kang, więc ich wygląd pozostawał w sferze domysłu i mitu: wysokość dziesięciu mężczyzn, obwód w pasie jak u konia, ręce z kamienia, głowy z kości, oczy rozjarzone wiecznym ogniem buchającym z korzeni gór, gdzie złe istoty zbierały się wokół wątłego światła. Każdego roku Flagę słyszał nowe plotki o tych demonach i wyobrażenie o ich wyglądzie stawało się coraz bardziej przerażające. Wędrowali przez doliny położone na północ od Kang Kang, obozowali tam przez parę lat, zbierali fu‒ troperze z jaskiń i wąwozów i doili je, by zebrać ich rhellim. Raz w cyklu księżyca życia wędrowcy mogli

podróżować na północ albo na zachód z rhellimem, handlować z małymi społecznościami rolniczymi lub z mieszkańcami większych wsi położonych wokół Heights. Wracali z żywnością, alkoholem i tellana‒ mi, przynosili wieści o wydarzeniach ze świata, który zresztą, mimo że bliski, niewiele ich interesował. Mieli swoje życie i choć dzielili teren z innymi, nie oznaczało to wcale, że odczuwali najmniejszą nawet potrzebę nawiązywania kontaktów z większą Noreelą. Kraina umierała, ale oni wybiegali myślą w przyszłość nie dalej niż do następnego dnia. Kiedy w końcu dotarli do zachodniego krańca Kang Kang, musieli podjąć ważną decyzję. Mogli skręcić na północ, skierować się w stronę jeziora Denyah i Wysokich Wzgórz i po drodze, na przykład, zmienić towar, którym handlowali. Ich przywódca słyszał, że w okolicznych zapadłych wsiach wciąż jeszcze hodowano i zjadano strawniki, zaproponował więc, że mogliby też zaangażować się w taki interes: w hodowlę i sprzedaż tych nieszczęsnych stworzeń. One mogłyby wędrować razem z nami, pomyślał, zjadać najlepsze mięso i korzenie, pić górską wodę, a potem, kiedy nadejdzie pora, można je będzie sprzedać za dobrą cenę. Flagę, tak jak wielu innych, sprzeciwił się. ‒ To są ludzie ‒ powiedział. ‒ To są strawniki ‒ odparł przywódca. I wędrowcy rozpoczęli spór, który trwał dwa dni i doprowadził do ostrych bójek na noże. Flagę wyszedł cało z opresji, ale przez kilka następnych dni pielęgnował Shurl, ranną kobietę. Pokłóciła się z jednym z najroślejszych mężczyzn w grupie i gdy powiedział, że pieprzyła się ze strawnikami, rzuciła się na niego, a on w pijackiej złości wyciągnął nóż i ją zaatakował. Początkowo nie wyrządził jej krzywdy, ale popełniła błąd: też dobyła nóż; wywiązała się wtedy walka, inni wędrowcy się odsunęli i wkrótce Shurl leżała na ziemi z nożem w prawym udzie. Flagę pomógł jej wrócić do wozu. Kiedy wyciągnął nóż z jej ciała, krzyknęła i mocno objęła go za szyję. Rana bardzo krwawiła i Flagę musiał przyłożyć do niej bandaż; przyciskał go mocno, podczas gdy Shurl bandażowała sobie nogę. Uciskał ciągle ranę, a gdy Shurl się poruszyła, czuł, jak jej miękkie włosy łonowe ocierają się o jego dłoń. Biło od niej wielkie ciepło. Gdy zerknął na nią, dostrzegł, że mu się przygląda. Uśmiechnęła się, a on sięgnął po manierkę z rhellimem zawieszoną pod jej wozem.

Trzy wieczory później przywódca zwołał ich na następną naradę, by ustalili, dokąd teraz pójść. Nakłaniał do rozwagi i spokoju, oświadczył też, że zrezygnował z pomysłu hodowania strawników. Ale kiedy wspomniał o innej możliwości, w tłumie kilkuset wędrowców zapadła cisza. Ci ludzie rzadko się nie odzywali. Lubili muzykę i głośne rozmowy. Kochali się, spali i tańczyli na świeżym powietrzu, dzielili się swoimi najbardziej intymnymi sekretami z innymi członkami bandy, więc te chwile, gdy stał otoczony przez tylu milczących kompanów, były niezapomnianym przeżyciem. Wzbudziły w nim chęć, by zawyć do księżyca życia wiszącego nisko na północy. Ale Shurl trzymała go za rękę. Zerknął na nią, była poważna i przestraszona, miała szeroko otwarte oczy. Ona też z trudem wierzyła, że przywódca zaproponował coś takiego. Powiedział, że mogliby ruszyć powoli na południe, przejść między wysuniętym najbardziej na zachód pasmem wzgórz i morzem, a potem skierować się raz jeszcze na wschód, mając Kang Kang, jak zawsze, po swojej lewej stronie. W ten sposób znaleźliby się na południe od łańcucha gór, na terenach, których nikt nigdy dotąd nie przemierzył. Świadomość tego powinna obudzić w tłumie wędrowców żądzę przygód ‒ w końcu ich życie było zawsze poszukiwaniem i podróżą ‒ tymczasem jednak ogarnął ich strach. Ciszę przerwało tylko smętne wycie w oddali, dobiegające od strony gór na wschodzie. ‒ Blurring, Zamazanie ‒ powiedział ktoś. Przywódca się nie poddał. ‒ Nikt nigdy jeszcze tam nie był ‒ powiedział ‒ nawet starożytni odkrywcy. Nazywają je Zamazaniem, bo nikt nie wie, co tam jest. Nie ma żadnych map terenów na południe od Kang Kang... może w Zamazaniu istnieje zupełnie nowy świat! Kang Kang jest pewnie tylko bramą do miejsc, których nie możemy sobie nawet wyobrazić! ‒ Byli już tacy, co tego próbowali ‒ powiedział Flagę. ‒ Wstał i oswobodził się z uścisku Shurl. ‒ Podróżnicy pojechali tam kiedyś i nigdy nie wrócili. Nie chcę wiedzieć dlaczego. ‒ Może dlatego, że znaleźli gdzieś coś lepszego ‒ odparł przywódca, zdesperowany. Tłum zaszemrał, wybuchły spory, potem znowu rozległy się krzyki. W mroku błysnęła stal. ‒ Dość tego ‒ wrzasnął przywódca i wędrowcy się uspokoili. ‒ Jutro, za dnia, kiedy będziemy mogli widzieć Kang Kang i usłyszeć, jak nam

odpowiada, przegłosujemy to. Flagę i Shurl odeszli, wspięli się na pagórek i znaleźli skalisty nawis, który dawał osłonę przed wiatrem i wścibskimi oczami. Usiedli blisko siebie. Grzali się wzajemnie, sącząc rhellim i berbeluchę, a kiedy ogień narkotyku rozpalił ich wnętrzności, zerwali z siebie ubrania i kochali się pod księżycem życia. Później Flagę rozmyślał nad decyzją, którą mieli podjąć następnego dnia. Leżał na Shurl, z wciąż twardym członkiem w niej, a ona uśmiechała się do niego, w chwili gdy umierał. Tocznik pojawił się nie wiadomo skąd. Flagę spoglądał w oczy Shurl, teraz już nie uśmiechnięte, lecz przestraszone. Pociemniały, kiedy coś przykryło ich ogromnym cieniem. ‒ Tocznik! ‒ zawołała. Flagę uniósł się, nadal czując, że Shurl napina mięśnie i przytrzymuje go w sobie, a potem coś zwaliło mu się na plecy i go przygniotło. Ich zęby uderzyły o siebie. Nos Flage’a złamał się na policzku Shurl. Żar jej ciała stał się nagle tak słodki i cudowny, że Flagę chciał wiecznie go czuć i dzielić z nią gorzejący w nim płomień. Nagle grube, ostre kolce przebiły mu skórę. Początkowo nic go nie bolało, choć czuł, że ostre zadziory wbijają się w niego ‒ w lewą piętę, prawe udo, prawy pośladek, krzyż, następne dwa pod każdym ramieniem; zalała go fala zimna, zaczynał drętwieć. Tocznik przekręcał się, wpychając kolce coraz głębiej i wciskając go w Shurl. Ona odwróciła głowę i krzyczała, lecz on nie mógł jej słyszeć, zagłuszał ją jego krzyk szoku, strachu i cierpienia. Ból napłynął ogromną falą; przemknął od stóp przez całe jego ciało aż do czaszki i wtedy Flagę poczuł, że w tym miejscu przebił go jeszcze jeden kolec. Zagłębiając się w nim, przeciął kręgosłup. Oczy odrętwiałego nagle Flage’a rozwarły się szeroko, a usta wygięły się do dołu. Widział, jak Shurl wysuwa się spod niego, kiedy tocznik podniósł się i zaczął się toczyć. Shurl gdzieś zniknęła. Szczyty Kang Kang spłaszczyły się, niebo zakołysało nad nim, a potem ziemia spadła na jego twarz. Tocznik sunął dalej, miażdżąc ciało Flage’a i wbijając kolce coraz głębiej w jego mięśnie i kości. Wzrok Flage’a zaczął słabnąć, a on sam po każdym ciosie stawał się

bardziej tocznikiem niż sobą. Słuch stracił na końcu. Wciąż zgniatany, słyszał zgrzyt swoich kruszących się kości, gdy tocznik turlał się naprzód. Umierał, ale coś czekało na niego po drugiej stronie. Zrozumiał to, kiedy jego fizjologiczne reakcje zamarły i stał się kawałkiem mięsa uczepionym tocznika. Była to zjawa ‒ nie powinien jej znać, a jednak znał. Dawała poczucie bezpieczeństwa i przyjemne ciepło, które próbowało otoczyć jego dryfującą świadomość, kiedy osuwał się w stronę ciemności. Wiedział, czym jest ta ciemność: Czernią. Zjawa stała przed nią speszona i wystraszona. Odprowadzamy cię na spoczynek, oznajmiła zjawa. Flagę rozpoznał ją: dziesięć, sto duchów, wszystkie połączone ze sobą i żyjące razem w sercu tocznika. Odprowadzamy cię na spoczynek. Do nas. ‒ Nie możecie tego zrobić ‒ odparł Flagę. Odezwał się, nie wypowiadając słów, co sprawiło, że znalazł się jeszcze bliżej Czerni. Widma zaczęły nucić, szeptać i śpiewać. Przeniknęły w niego słowa i melodia, chociaż tego nie poczuł. Muzyka stała się jego częścią, widma go przyciągały, więc oddalał się od ciemności, nie mógł się temu oprzeć, choć śpiew wiódł go do Czerni. To jest o wiele lepsze, powiedziała zjawa. Martwy, niesiony jakby jakimś prądem, Flagę poddał się i w końcu ‒ po wielu godzinach lub latach ‒ stał się częścią tocznika, który go zabił. Flagę mógł jeszcze pamiętać swoje imię i nazwisko, chociaż już dawno temu przestał myśleć o sobie jako odrębnej istocie. Jego duch stał się teraz częścią całości, elementem tocznika ‒ iskrą w płomieniu świadomości, która otaczała jego pierwotną duszę jak słoje w pniu drzewa. Wcześniej życie było trudne. Od czasu jego śmierci i wchłonięcia w tocznika znikły wszelkie przyziemne zmartwienia i niepokoje. Podczas gdy jego fizyczne ja czerpało wartości odżywcze z ciał nadzianych na kolce tocznika, jego skomplikowana dusza stawała się coraz silniejsza w kontakcie z widmami, zjawami ludzi, którzy żyli dawno temu. Flage’a nie interesowały ich historie. Ważne było „tu i teraz”. Nowy Fłage wiedział, gdy coś było nie w porządku. Nie bał się, czuł jednak, że życie tocznika może wkrótce się zmienić. Głęboko w nim pierwotna dusza czymś się trapiła.

Tocznik przebywał w Kang Kang i w jego okolicach. Wiele już lat żył na południe od tego miejsca, gdy otrzymał wezwanie, by podążyć na północ. Flagę czuł, kiedy przyszło, bo spowodowało ból. Ugodziło tocznika jak niesamowity krzyk. Wstrząsnęło nim, a siła szoku wyrzuciła Flage’a i innych na zewnątrz tocznika. Wszystko wokół niego szeptało i śpiewało, widma odprowadzały go znowu na spoczynek. Kiedy dusza w końcu się uspokoiła i tocznik przeszedł między nieskończenie długą górą a bezdennym wąwozem, widma połączyły się, żeby ułożyć pytanie. A gdy tocznik odpowiedział, ucichły na chwilę; istniały i myślały jako jednostki w większym stopniu niż dotychczas. Coś się zmieniło, powiedziała dusza. Zrobiło się ciemniej i znowu istnieje zagrożenie. Widma powtórzyły te słowa jak echo. Coś się zmieniło. Wciąż jeszcze strach ich nie nękał, ale coś w odpowiedzi tocznika je poirytowało. Flagę badał to, co snuło się na zewnątrz, i wyczuwał tylko ciemność. Tocznik zmierzał na północ do Kang Kang. Lenora siedziała sama na klifie na wschód od Conbarmy; wyczekiwała pierwszego okrętu Krotów. Gdy spoglądała w dół, na zachód, widziała miasto rozciągające się wzdłuż wybrzeża. Krotowie przygotowywali się tam na przybycie głównych sił przeciwnika, uprzątali budynki i sprawdzali, czy żeglugi w porcie nie uniemożliwiają zatopione statki lub martwe sokoły. Używali do tego swoich maszyn. Lenora była zachwycona, że tak szybko wojownicy się do nich przyzwyczaili. Ona widziała maszyny już wcześniej, podczas Wojny‒Katastrofy, lecz inni Krotowie znali je tylko z opowieści. Choć dobrze wyszkoleni ‒ wychowani w duchu walki, wierni Magom i ich sprawie ‒ nigdy czegoś takiego nie mieli okazji zobaczyć. To prawda, żyły na Dana’Man śnieżne demony, lisolwy, których rozwojowi bardzo sprzyjał zimny klimat, to prawda, że przed laty stoczyli krótką, krwawą wojnę z armią stworów, które na lodowych rydwanach uniosły się z mórz na północ od Dana’Man, ale maszyny znacząco się od nich różniły, bo stanowiły wytwór właśnie tego, na co Krotowie czekali przez cale życie: magii. I podczas gdy demony i stwory z głębin były znanymi im żywymi istotami ‒ można było uciąć im głowy albo przebić je mieczem ‒ magia pozostawała dla nich czymś

tajemniczym. Maszyny zmusiły Krotów do pracy, wytyczyły im nowy cel. Czyścili je i rozmawiali z nimi. Magia, prawdę mówiąc, nie tylko je stworzyła, ale też utrzymywała w dobrym stanie. Krotowie bardzo się już do nich przywiązali i Lenora nie zamierzała tej więzi osłabić. Jeśli nadal odczuwali strach przed nimi ‒ Lenora podejrzewała, że tak było, bez względu na to, jak dobrą minę do złej gry robili ‒ był to dobry strach. Czynił ich silniejszymi. Ostatnie dwie noce Lenora śniła o całej armii Krotów podążającej na południe na takich maszynach. Jej wierzchowiec spokojnie stał obok, wpatrzony w nią nieruchomym wzrokiem; kończyny miał schowane. Mógł na jej rozkaz natychmiast się poderwać, a to dawało jej fantastyczne poczucie siły. Smak czyjej krwi mogłyby poczuć te kończyny, gdyby go dotknęła! Jaką rzeź oglądałyby te oczy?! Ale... Magowie wyjechali. To ją niepokoiło, mimo tego, że uczynili ją dowódcą całej swojej armii. Ich zaufanie przyjęła z pokorą. Ponosiła ogromną odpowiedzialność i gdyby postępowała właściwie i doprowadziła do zwycięstwa ‒ zdobyłaby Noreelę i bezlitośnie zgniotła wszelki opór ‒ zapewne stałaby się tak potężna jak sami Magowie. Gdyby nie wywiązała się należycie ze swoich obowiązków i nie doszłoby do pogromu, lecz uwikłaliby się w kosztowną długą wojnę, winę za to ponosiłaby wyłącznie ona. Żadne prośby, żadne błagania o łaskę, żadne odwoływania się do wyrozumiałości Magów nie zostałyby wysłuchane. Zabiliby ją, a przez trzy stulecia wygnania mieli wystarczająco dużo czasu, by wymyślić straszliwe sposoby zabijania. Lenora wiedziała, że w dającej się przewidzieć przyszłości jej los zostanie przesądzony. Nie bała się Noreeli ‒ jej przerażenie budzili Magowie. Pozostawili ją bez magii, ale z obdarzonym jej odrobiną cieniem. Ten cień był teraz w porcie, siedział między otchłanią z ogniem i dołem z mięsem, czekając na przybycie pierwszych okrętów Krotów. Lenora nigdy jeszcze dotąd nie widziała żadnego cienia, więc ten ją przeraził. Nie tylko z powodu tego, czym był, lecz także z powodu tego, czym został obdarzony. Magowie ufali mu bardziej niż jej. Nie czuła zazdrości, bo była zbyt lojalna wobec Magów. Ale to, co się działo, wzbudziło jej niepokój. Westchnęła i spojrzała w stronę północy. Zmierzch nadał morzu

zupełnie nowy wygląd, muskając wierzchołki fal odbitym światłem księżyców i kryjąc ich doliny w niezwykle głębokich ciemnościach. Wysłała Krotów na sokołach na północ, by czatowali na pierwszy okręt, który się zbliży, i kazała im poinstruować kapitanów, żeby zapalili latarnie. Chciała, aby Conbarma mogła widzieć, że przybywają. Wybrała sokoły zamiast latających maszyn, nie chcąc zaskoczyć nadpływających Krotów. Byłoby najlepiej, gdyby dostrzegli pierwszy błysk magii dopiero na lądzie. Morze u stóp klifów szemrało usypiająco i Lenora kilka razy przyłapała się na tym, że przysnęła. Za każdym razem gdy zamykała oczy, widziała światło dnia, a gdy je otwierała, słyszała echo głosu ze snu. Kiedy dostrzegła pierwsze światełko na horyzoncie, jej stare serce podskoczyło. Tak szybko, pomyślała. Wstała, wsiadła na maszynę i kazała jej się wyprostować. Z tej wysokości znacznie lepiej wszystko widziała, dostrzegła więc daleko na oceanie plamę światła, pojawiającą się i znikającą, gdy morze to wznosiło się, to opadało. ‒ Z powrotem do Conbarmy ‒ poleciła i maszyna ruszyła w drogę. Czuła się już naturalnie pod swoją panią, sunęła jednak tak blisko klifu, że Lenora‒ się zaniepokoiła. Ta powrotna jazda trwała krótko; Lenora, mijając strażników na granicy miasta, skinęła im głową. ‒ Pierwszy okręt nadpływa ‒ oznajmiła. Wartownicy wyprostowali się, a ich maszyny zadrżały pod nimi. ‒ Kiedy tu dotrze, przyślę zmianę. Będziecie mieli na co popatrzeć. ‒ Tak, pani. Pani. Minie jakiś czas, zanim się do tego przyzwyczai. W porcie cień wciąż jeszcze tkwił między dwoma otworami, ale dół z mięsem zdawał się jarzyć silnym blaskiem. ‒ Zbliża się okręt ‒ powiedziała Lenora do jednego ze swoich kapitanów. ‒ Co tu się działo i dzieje? Kapitan podjechał do niej na swojej wysokiej, pa‒ jąkowatej maszynie. Siedział wyżej niż ona i wydawał się zażenowany, że patrzy na nią z góry. ‒ Ta... istota wyciągnęła z morza kilka zwierząt ‒ zameldował. ‒ Wynurzyły się jak żywa fala, rozproszyły po całym porcie, a ona pozbierała je do dołu z mięsem. ‒ W jaki sposób? ‒ Spychała je wraz z ich cieniami. Lenora skinęła głową.

‒ Dobrze. Ona wie, że przypływają okręty, i przygotowuje się do akcji. Kapitan spojrzał w stronę morza, najwyraźniej zadowolony, że może skupić uwagę na czymś innym. Okręt, zbliżając się do portu, zwolnił, wielkie koła łopatkowe po obu stronach prawie znieruchomiały, kręciły się raczej siłą rozpędu niż dzięki wysiłkowi Krotów pod pokładem. Żagle opuszczono i zwinięto. Na masztach wisiały latarnie, tworząc płonące oczy na rzeźbionym galionie: wizerunku wykrzywionego śnieżnego demona. Nigdy więcej nie zobaczę żadnej z tych istot, pomyślała Lenora Okręt uderzył o nabrzeże. Rzucono liny, opuszczono trap. Krotowie tłoczyli się na górnej części nadbur‒ cia, ich twarze, na których odbijało się światło latarń, wydawały się jednolicie żółte. Niektórzy głośno wiwatowali, ale większość tylko stała, patrząc na wojowników zebranych w porcie, a potem na całe miasto. Kilku zauważyło otwory i istotę stojącą między nimi. Lenora widziała, jak ich oczy otwierają się szeroko. ‒ Witamy w Noreeli! ‒ krzyknęła. ‒ Gdzie wasz kapitan? ‒ Tutaj. ‒ Z mroku spod dziobówki wyłoniła się, utykając, jakaś postać i stanęła przy wejściu na pokład. Była niska i chuda, białe włosy miała splecione w dwa warkocze, zwisające do ud. Na końcu każdego warkocza błyszczał ostry kawałek metalu. ‒ Ducianne! ‒ zawołała Lenora. ‒ Gdybym wiedziała, że ty jesteś kapitanem pierwszego okrętu, czekałaby na ciebie beczułka berbeluchy. ‒ Nie piłam nic od wielu dni, Lenoro ‒ odparła Ducianne. ‒ Niech to wszystko, kurwa, szlag trafi. ‒ Ciebie i twoją armię też? ‒ zapytała Lenora. Uśmiechnęła się i zaczęła wchodzić po trapie. Ducianne, kuśtykając ‒ przed dziesięciu laty lisolew urwał jej połowę stopy ‒ ruszyła ku niej i objęły się w mocnym uścisku. Lenora wyczuwała blizny przyjaciółki, twarde węzły jej ciała. ‒ Dobrze cię widzieć. ‒ Ciebie też, Lenoro. Gdzie są Magowie? Doszło już do walki? ‒ Magów tu nie ma, wyjechali i mnie powierzyli dowództwo. ‒ Gdzie wyjechali? ‒ Myślisz, że ich pytam, jakie mają plany i zamiary? Ducianne się uśmiechnęła.

‒ Raczej nie. Więc jesteś teraz głównodowodzącą, hę? Jej oczy błysnęły, a może odbiło się w nich światło lampy kołyszącej się na okręcie. ‒ Są inne sprawy ‒ oświadczyła Lenora. ‒ Wiele innych spraw. Ale najpierw wyprowadźmy twoich Krotów z okrętu. I powiedz mi, jak jest z tą ciemnością. Czy rozciąga się daleko w głąb morza? ‒ Był dzień, potem noc, potem znowu dzień... i w południe, kiedy mijaliśmy Kraniec krainy przy Grzbiecie, nagle zapadł mrok. Żadnych chmur, żadnego zachodu słońca, po prostu gasło światło. Przestraszyliśmy się. Połowa owcolop wskoczyła do morza. ‒ Wyglądasz na głodną ‒ zauważyła Lenora. Ducianne skinęła głową. ‒ Moi wojownicy potrzebują jedzenia i picia. To była trudna podróż. Sztormy. Zimno. Zalała nas też skażona woda i zniszczyła zapasy. Ale perspektywa walki po podróży zawsze podtrzymywała wszystkich na duchu. ‒ Pokręciła głową i jej warkocze z zadziorami na końcach omal nie uderzyły Lenory w twarz. Lenora chwyciła je w obie ręce i szarpnęła. ‒ Ale jesteś wredna, Ducianne. ‒ Czy w innym wypadku zostałabym kapitanem? Weszły na pokład. Krotowie pragnęli jak najprędzej opuścić ten cuchnący okręt, ale pokłonili się Lenorze. ‒ Nie kłaniajcie mi się ‒ powiedziała. ‒ Wkrótce inni będą się kłaniać wam. Wojownicy wyprostowali się i Lenora doznała szoku, gdy zobaczyła z bliska, w jakim są stanie. Wychudli, ich oczy wydawały się zbyt wielkie w porównaniu z głowami, a stare wojenne rany połyskiwały różowo w przytłumionym świetle. ‒ Ta podróż trwała wieczność! ‒ Nigdy jeszcze nie przedsięwzięliśmy takiej morskiej podróży jak ta. I to podczas sztormu. Wiele dni wszyscy chorowaliśmy ‒ odparł z szacunkiem rosły Krot. ‒ Więc musicie się wzmocnić. Schodźcie z okrętu, szybko! Ty pierwszy. Idźcie do miasta, moi kapitanowie zatroszczą się o was. Są maszyny ‒ Lenora zwróciła się do Ducianne. ‒ Każdy twój Krot dostanie jedną. ‒ Maszyny? ‒ zdziwiła się Ducianne. ‒ Jak to? ‒ Magowie pozostawili cień.

Ducianne szeroko otworzyła oczy, ale tego nie skomentowała ani nie zadawała więcej pytań. Krotowie opuszczali okręt długim, powoli przesuwającym się szeregiem. Wszyscy spoglądali na cień, a potem omijali go i jego dwa otwory tak szerokim tukiem, jak się tylko dało. ‒ Pieprzone obrzydłistwo ‒ mruknęła Ducianne, idąc obok Lenory. ‒ To są Magowie. ‒ warknęła Lenora. ‒ I to jest magia. ‒ Więc posiadają ją naprawdę? Rzeczywiście odzyskali ją dla siebie? ‒ Jasne. To było łatwe. ‒ Lenora powróciła myślami do walki z Mnichami i maszynami, do ataku na ogromną latającą maszynę, która chciała chronić tego chłopca; przypomniała sobie, jak zaciekle walczyli jego obrońcy. ‒ Bardzo łatwe. Później Lenora i Ducianne siedziały same w jednej z conbarmańskich tawern; popijały berbeluchę i nasłuchiwały, jak cień tworzy maszyny. Kilku najdzielniejszych Krotów z okrętu Ducianne zobaczyło wojenne maszyny Conbarmy i zrezygnowało z odpoczynku. Podeszli do cienia, by je odebrać. Lenora obejrzała najpierw pierwszą konstrukcję z połączonych i stopionych ze sobą elementów pochodzących z obu otworów, a potem pociągnęła Ducianne za sobą. Musiały porozmawiać i przygotować wspólnie bitewne plany. Lenora cieszyła się, że ma znowu przyjaciółkę przy sobie. Choć zawsze ich celem była Noreelą, wciąż wydawała się taka odległa. Słyszały dobiegające z zewnątrz stłumione okrzyki zdumienia, odgłosy mięsa wyrywanego z otworu i trzask magicznego ognia, który łączył je z kamieniem i metalem, a potem niesamowite kroki, kiedy maszyny zaczynały chodzić. Dźwięki wydawane przez Krotów zmieniały się stopniowo; najpierw zdziwieni, teraz triumfowali, gdy każdy z nich otrzymywał broń na wojnę: coś, co mogło latać, pełzać, biegać, stąpać, niszczyć, miotać ładunki i płomienie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że obdarzono ich mocą, jakiej nigdy nie mieli Powietrze rozdarł huk walących się murów i wybuchów trującego gazu. Krotowie już się szkolili. Lenora siedziała plecami do okna, a Ducianne ciągle zerkała nad jej ramieniem. W jej źrenicach odbijało się to, co się działo na zewnątrz. ‒ Wydaje mi się to dziwne ‒ powiedziała Ducianne. ‒Wspaniałe, ale...

‒ Nienaturalne ‒ dokończyła Lenora. Wzruszyła ramionami. ‒ Przywykliśmy robić wszystko sami. Wydobywamy rudę, oczyszczamy ją i odlewamy metal, by wykuwać miecze, najeżdżamy wyspy leżące na południe od Dana’Man, by zdobyć drewno do wyrobu strzał, oczyszczamy ziemię ze śniegu i lodu, przekopujemy ją, sadzimy różne rośliny. Życie każdego Krota jest ciężkie. Zawsze takie było, odkąd opuściliśmy ten kraj trzysta lat temu. ‒ Ty wtedy tu byłaś ‒ zauważyła Ducianne. ‒ Jakie to uczucie, kiedy się powraca? Lenora zamieszała palcem swoją berbeluchę. ‒ Ma smak zemsty. ‒ Ale te rzeczy tam... ‒ ciągnęła Ducianne i znowu nie dokończyła zdania. ‒ Bardzo prędko oni się z nimi oswoją ‒ przerwała jej Lenora. ‒ Nigdy nie jeździłam na żadnej maszynie podczas Wojny‒Katastrofy, ale widziałam je i znam. A te o ileż są doskonalsze. Kiedyś maszyny były tylko narzędziami, a teraz mają w sobie więcej niż iskrę życia. Gdy już raz Krotowie wyruszą na nich do bitwy, poczują się z nimi tak swobodnie, tak dobrze, jak we wzajemnych kontaktach ze sobą. One staną się przedłużeniem waszych rąk. Lub, w twoim przypadku, twojej nogi. Ducianne uniosła kikut swej prawej stopy i walnęła nim w stół. ‒ Gdyby magia mogła sprawić, żeby ona mi odrosła, wtedy byłabym pod wrażeniem! ‒ Jestem pewna, że mogłaby ‒ oświadczyła Lenora. ‒ Ale maszyna w pełni ci ją zastąpi. Ducianne dopiła berbeluchę i napełniła szklankę ponownie. ‒ Chciałabym, żeby stało się to jak najszybciej. ‒ Mamy mnóstwo czasu. Posiedźmy tu sobie i porozmawiajmy; pozwól, niech najpierw twoi Krotowie odbiorą swoje maszyny. My musimy ułożyć plan. ‒ I walczyć na wojnie ‒ Ducianne się uśmiechnęła. ‒ Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy. Żadne pieprzone śnieżne demony nie grasują na skraju obozu, żadne sople lodu nie zwisają mi z nosa. W pewnej chwili, gdy płynęliśmy tutaj, kry lodowe zniknęły. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy mijaliśmy ostatnią: w którymś momencie była tam, a w następnym w tym miejscu widzieliśmy tylko otwarte morze. Wtedy właśnie poczułam najsilniej, że jestem w domu, Lenoro. Kiedy morze się

przeobraziło. ‒ A niebo zaczęło ciemnieć. Uśmiech Ducianne przygasł. ‒ To także. Bardzo wielu z nas przeraziło się, ale wiedzieliśmy, że zmiany musiały nastąpić. Oznaczały zwycięstwo. Więc nie powinny wzbudzać w nas złych uczuć. ‒ W ciągu kilku następnych dni wiele się wydarzy i nas zbulwersuje ‒ oznajmiła Lenora. Ducianne skinęła głową. ‒ Więc dokąd oni wyjechali? ‒ zapytała cicho, tak jakby Magowie nasłuchiwali, przyczajeni w ciemnościach niezapalonego kominka. Lenora wzruszyła ramionami. ‒ Nie mam pojęcia. Zbudowali ogromną latającą maszynę i odlecieli. Powierzyli mi dowództwo armii i kazali zdobyć Noreelę. ‒ Ot, nic trudnego. ‒ Ducianne ukryła uśmiech, pociągając kolejny łyk berbeluchy. ‒ Czegoś takiego absolutnie się nie spodziewałam ‒ wyznała Lenora. ‒ Myślałam, że po tym wszystkim oni sami poprowadzą armię. Płonie w nich tak wielki gniew, tak wielka nienawiść. ‒ Rozejrzała się po pustej tawernie i zamknęła oczy. Muszę przestać mówić o nich w ten sposób, pomyślała. Oni będą wiedzieli. Wyobrażą to sobie. ‒ My czujemy tak samo ‒ powiedziała Ducianne. ‒ Żyliśmy dla zemsty. To nasz najwspanialszy dzień. ‒ Dopiła berbeluchę i cisnęła szklanką w bar. Roztrzaskała się o ścianę, a resztki trunku rozlały się jak plama ciemnej krwi. ‒ Pierwsza krew dla Krotów! ‒ krzyknęła. ‒ Pierwsza krew ‒ przytaknęła Lenora. ‒ No więc, opowiedz mi o tej bitwie tutaj. Widziałam jakiś stary kościół, wyglądał na groźnie oblężony. Co z obrońcami? Z mieszkańcami? Opowiedz mi, Lenoro. Lenora uśmiechnęła się i wróciła myślą do dnia ich lądowania w Conbarmie. Ale zaraz wyobraziła sobie to, co nastąpi już wkrótce, i coś głęboko w jej duszy westchnęło. ‒ Rozmawiajmy o przyszłości, nie o przeszłości. Czekają nas bitwy, przy których tamta jest jak pierdnięcie podczas burzy. A teraz pora uporządkować pewne sprawy. Magowie mianowali każdego z moich Krotów kapitanem, ale ty, Ducianne, będziesz moją zastępczynią. ‒ Więc jakie zadanie mi wyznaczasz? ‒ zapytała cicho, z wyraźnym

wyczekiwaniem w głosie. Lenora wstała i podeszła powoli do baru. Uśmiechnęła się. Czuła, że Ducianne z trudem panuje nad sobą. ‒ Niech to wszystko Czerń pochłonie, Lenoro! Lenora wybuchła śmiechem i odwróciła się, z następną butelką berbeluchy w ręku. ‒ Oddaję ci Długi Marrakash ‒ oznajmiła. ‒ Księcia? ‒ wydusiła Ducianne. ‒ Księcia i wszystkie wojska, jakie przy nim pozostały. Znajdź je i zniszcz. Przywieź mi jego głowę, Ducianne. Zabij Księcia tego gównianego kraju i zawieś jego czerep na przedzie swojej maszyny. ‒ Mojej maszyny... ‒ Tak. Myślę, że teraz kolej na ciebie ‒ oświadczyła Lenora. Poszły razem do otworów. Pozostawiona przed tawerną maszyna Lenory przykucnęła i wypuszczała mglisty gaz z kilku klocowatych rogów. Lenora czuła, że stwór odprowadza ją wzrokiem, gdy ze swoją zastępczynią zmierzała do portu. Ducianne, kulejąc, szła wciąż naprzód, aż znalazła się nie dalej niż o dwadzieścia kroków od cienia. Obracał się i wyginał w powietrzu, we właściwy sobie sposób. W pewnym momencie przypominał olbrzymie serce, odsłonięte i bijące zgodnie z rytmem ziemi, w następnym stawał się szklaną kulą, jego wnętrzności wydawały się bezdenne, a ciemna powierzchnia wyglądała niezwykle tajemniczo. Kiedy Ducianne przystanęła przed nim, prawie go nie było widać. ‒ Więc pokaż mi to, co masz dla mnie ‒ powiedziała. Cień zapadł się w ziemię, po czym wynurzył w otworze z mięsem. Niósł stamtąd krew i mózgi, kości i skórę, ciało i chrząstki, które podnosiły się, jakby wyrzucane w górę przez wybuchający łagodnie gaz z cuchnącej masy martwego, lecz ożywionego mięsa. Cień wypełniał przestrzeń między nimi. Ducianne postąpiła tylko krok do tyłu. Większość Krotów, gdy przyszła ich kolej, cofała się o kilka kroków, niektórzy nawet padali na kolana, ale ona była dzielna. Lenora widziała, jak ramiona jej starej przyjaciółki drżą, a okaleczona stopa stuka odruchowo w ziemię, ale Ducianne wciąż patrzyła wprost przed siebie.

Cień wie, że ona jest moją zastępczynią, pomyślała Lenora. Robi dla niej coś wyjątkowego. Kamień i mięso, gleba i kości, ogień i woda mieszały się, obracały i poruszały razem. Po dziesięciu uderzeniach serca cień opadł i odpłynął, obdarzając Ducianne nową maszyną. Ducianne wpatrywała się w nią, wciąż uderzając kikutem w ziemię, kiedy cień dołączył do nich. Osunęła się lekko, ale nie padła na kolana. Wyciągnęła ręce po dwa krótkie miecze zawieszone u jej pasa. Dotknęła ich rękojeści, poczuła pod palcami metal i to przyniosło jej ulgę. Poszukała wzroldem Lenory i wyraźnie się odprężyła, gdy napotkała spojrzenie przyjaciółki. Lenora skinęła głową, wskazując nowego rumaka Ducianne. Maszyna była ogromna. Stała na czterech potężnych ldocowatych nogach, a z szerokiego tułowia wyrastało dwanaście ramion, każde zakończone szpikulcami z kości, co miało przypominać fryzurę Krotów. Grube ciało na jej grzbiecie chroniła od dołu kamienna płyta, stopiona i ponownie sformowana w mocną tarczę. Ramiona powstały z kości, mięśni, kamienia i ognia... Rumak wyrzucał gorące powietrze z otworów w podbrzuszu. Gdy Ducianne podeszła bliżej, przykucnął, a jedno z długich ramion opadło i zgięło się tworząc stopień. Ducianne wspięła się na nie i usiadła na grzbiecie maszyny wymodelowanym specjalnie dla niej. Gdy zdała sobie z tego sprawę, uśmiech rozjaśnił jej twarz. Spojrzała na Lenorę i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Maszyna się podniosła. Ducianne siedziała na niej przez jakiś czas; przesuwała dłońmi po dziwnym, utworzonym z kości i kamienia pance-rzu, odnajdując błyszczące metalowe dźwignie i uchwyty w grzbiecie. Zaniknęła oczy i wydała w myśli pierwszy rozkaz. Maszyna stanęła dęba, a potem skoczyła, przeleciała sto kroków i wylądowała miękko na dachu tawerny. Lenora patrzyła na to ze zdumieniem. Zobaczyła, że jej rumak odwrócił się lekko, jakby przyglądał się maszynie należącej do Ducianne. Potem jej zastępczyni wydała drugi rozkaz i stwór zeskoczył z powrotem do portu. Ruszył szybko i zdecydowanie w stronę Lenory i zatrzymał się tuż przed nią, tak że usłyszała, jak jego wnętrzności chrzęszczą i szczękają, i poczuła gorące tchnienie, zapewne jego oddechu. ‒ Podoba mi się ‒ powiedziała Ducianne.

‒ Cieszę się ‒ odparła Lenora. ‒ A teraz, pani oficer, omówimy bitewne plany. Po ułożeniu planów i rozmowie, gdy już opadło radosne podniecenie zmieszane z niecierpliwością, Lenora poszła na koniec falochronu. Minęła okręt, który przypłynął wcześniej tego dnia, i wiedziała już, że on nigdy więcej nigdzie nie popłynie. Cień ogołocił go niemal całkowicie z metalu i wielka łódź skrzypiała straszliwie, gdy morskie fale rzucały nią o falochron. Brasy rwały się, a rozporki wyskakiwały z podpór, pozbawione metalowych strzemiączek, które utrzymywały je na miejscu. Otwory, wcześniej z ogniem i mięsem, były teraz puste. Od chwili gdy okręt przybił do portu, cień zbudował prawie dwieście maszyn. Lenora usiadła na końcu falochronu i spojrzała na morze. Spowijała je ciemność, ale tuż nad horyzontem rysowały się sylwetki innych okrętów wiozących tysiące Krotów. Myśl o nich zmroziła ją, a jednocześnie napełniła dumą. Pragnienie zemsty ‒ Magów i jej własnej ‒ często dodawało jej sił przez długie mroczne lata na Dana’Man. Była stara. Zdarzało się, że zapominała o tym. Była stara i umarłaby wieki temu, gdyby nie Angel i jej dziwny dotyk. Nawet teraz mam w sobie odrobinę magii, pomyślała, która zachowuje mnie przy życiu, niwecząc skutki odniesionych ran i upływu czasu. Angel zmusiła mnie, żebym żyła dla niej i choć magia odeszła, ja nie umarłam. A więc wciąż jest we mnie, zawsze była. Nie wiedziała, ile w tym prawdy, ale ta myśl dodała jej otuchy. Przesunęła dłonią po łysej głowie i poczuta szorstkie blizny po urazach, które powinny ją zabić. Jej ramię i szyja były również pokiereszowane i nieraz, kiedy słyszała morze, rany bolały ją na samo wspomnienie tego, jak powstały. Ale nie działo się tak tu, nie teraz. Dziś, jak nigdy, czuła się świetnie. Częściej też niż dotąd słyszała głos. Jakieś echo tu, przypadkowe słowo tam, niby bez znaczenia, a jednak mające sens. Zostało nam mnóstwo czasu, powtarzała w myślach, starając się uspokoić cień swojej zamordowanej córki. Ale zdarzało się, że w tym głosie brzmiała rozpacz, i Lenora zaczynała się zastanawiać, ile czasu tak naprawdę jej zostało.

6 Minęło dopiero pół dnia, od chwili gdy rozstali się z Kosarem, a już Trey nabrał przekonania, że nie dotrą żywi do Kang Kang. Górskie szczyty, wciąż widoczne na horyzoncie jak postrzępione cienie, nie wydawały się nawet odrobinę bliżej. Teren spłaszczył się i rozpostarła się przed nimi wielka równina, z kilkoma miejscami, gdzie można się było schronić przed chłodnym wiatrem, który zdawał się wiać nieprzerwanie z północy. Alishia przeważnie spała. Trey długo ją niósł. Czuł jej ciało przy swoim ciele i początkowo sprawiało mu to przyjemność: jej ciepło docierało do niego przez ubranie i ten bezpośredni kontakt go cieszył. Niósł ją na plecach, jej głowa spoczywała na jego barku, a nogi przewieszone przez ramię dotykały jego boku. Jej piersi, mniejsze niż sobie wyobrażał, przywarły do niego, a dotyk jej osłoniętych pomiętą sukienką ud był bardzo miły, choć jednocześnie trochę go szokował. Czasami, gdy drgnęły jej ręce lub trzepnęła włosami po jego twarzy, Trey był pewien, że Alishia nie śpi. Ale gdy tak wędrowali, zaczął coraz bardziej nabierać przekonania, że Alishia po prostu śni. Kiedy się obudziła, poprosiła, by ją opuścił na ziemię, i wtuliła się w trawę jak nowo narodzona owcolopa. Choć wydawała się dorosła, Trey przekonał się, jak niewiarygodnie jest lekka, niby pusta w środku. Najgorsze było to, że wciąż czuł głód narkotykowy. Upłynęły prawie dwa dni, odkąd wziął ostatnią odrobinę fledżu, i efekty tego głodu zaczynały dawać znać o sobie. Jego umysł wędrował własnymi drogami, kierował się ku przeszłości lub ku mglistej przyszłości, jakby postanowił podróżować samodzielnie, bez narkotyku jako przewodnika. Trey miał obolałe stopy, ręce jak z ołowiu, a stawy chrzęściły mu, jakby wsypano do nich kamienny pył. Doznawał skutków głodu fledżu już kilka razy pod ziemią i nigdy nie były przyjemne. W świecie fledżerów zmuszano niektórych, żeby go zaznali. Była to swego rodzaju kara. Kiedy tylko przystawali, przeszukiwał swoją torbę po sześć, siedem razy, próbując znaleźć choćby okru‒ szynkę fledżu, której mógł nie zauważyć. Wiedział, że takie drobinki mogły już stęchnąć i

prawdopodobnie bardziej by mu zaszkodziły, niż pomogły, lecz pragnienie było silniejsze od niego. Gdy przesuwał otwór torby blisko twarzy, wciągał powietrze, by poczuć zapach fledżu, i nawet sama jego pamięć zaczynała go gdzieś przenosić. Zawsze jednak niedaleko. Zawsze było to straszliwe tu i teraz, które przyciągało go z powrotem. Niósł Alishię, co powodowało ból, a głód fledżu przynajmniej odwracał od niego jego uwagę. Nadzieja wiedziała, co się z nim dzieje. Nigdy nie powiedziała o tym wprost, ale jej wymowne spojrzenia to zdradzały. Napotyka! jej wzrok, wlepiony w niego, gdy powstrzymywał umysł od mglistych podróży; oczy wiedźmy przesuwały się z Treya na dziewczynę na jego plecach. Kiedy uświadomiła sobie, że to zauważył, odwróciła się, lecz wyraz jej twarzy wcale mu się nie podobał. Nie rozumiał języka tatuaży. Postanowił zapytać ją o nie, ale jakoś żaden moment nie wydawał się właściwy. Nadzieja niosła jego dyskomiecz. Początkowo wahał się, czy się na to zgodzić, wkrótce jednak okazało się, że nie dawał rady nieść śpiącej dziewczyny i broni. Wiedźma dźwigała miecz na ramieniu, jakby do tego przywykła. Sprawiała przez to wrażenie bardziej niebezpiecznej niż zwykle. ‒ Wydaje mi się, że nie jesteśmy ani trochę bliżej ‒ powiedział Trey. Przystanął, położył Alishię na ziemi, po czym przykucnął obok niej. Nadzieja zrobiła jeszcze parę kroków i usiadła. ‒ Kang Kang zawsze zwodzi ‒ oznajmiła. ‒ Może nie chce, żebyśmy tam doszli. ‒ To zwyczajny łańcuch górski. ‒ Tak myślisz? Jest czymś znacznie więcej. ‒ Nadzieja wyciągnęła coś ze swoich głębokich kieszeni i zaczęła żuć. Zaproponowała kawałek Treyowi, ale on pokręcił głową. Odrobina suszonego mięsa, którą kiedyś przyjął od niej, zniechęciła go na całe życie do jej poczęstunków. Kiedy zapytał ją, skąd ono pochodziło, uśmiechnęła się i odwróciła. Z tego, co wiedział, było to mięso jakiegoś dziecka. ‒ Nie wiem, jak daleko jeszcze ją poniosę. Robi się coraz lżejsza, ale z każdym krokiem wydaje się cięższa ‒ pożalił się. ‒ Gdybyś tak nie pragnął tego pieprzonego fledżu, miałbyś więcej siły. ‒ Nic na to nie poradzę ‒ powiedział błagalnym tonem, który w nim samym wzbudził obrzydzenie. ‒ Wszyscy fledżerzy są tacy sami, do niczego bez fledżu.

‒ Nadziejo... ‒ Trey umilkł. Nie było sensu spierać się z wiedźmą. Nigdy go nie lubiła ani mu nie ufała. ‒ Rozejrzę się ‒ oświadczyła. Wstała i odeszła. Wpatrując się w ziemię, kopała nogą trawę. ‒ Ona jest niebezpieczna. ‒ Co? ‒ W pierwszej chwili Trey pomyślał, że ma halucynacje. Być może jego desperackie pragnienie fledżu wywołało fałszywe echa w jego umyśle, przemówiły do niego cienie jego głodu. Odwrócił się w lewo, w prawo, nasłuchując głosu, ale nie usłyszał żadnego; potem zauważył, że oczy Alishii są otwarte. Były szkliste i żółtawe jak pęknięte jajka. Otwarte, niczego jednak nie wyrażały. Wciąż jeszcze spała. ‒ Ona jest niebezpieczna ‒ powtórzyła Alishia. ‒ Mechanicznie poruszała ustami. ‒ Alishia? Trey pochylił się i pomachał dłonią przed jej oczami. Nie mrugnęła, tylko powoli zamknęła powieki. Po jednym policzku spłynęła łza. ‒ Jej książka wiele mówi o niebezpieczeństwie ‒ wyszeptała. Usta dziewczyny nadal się poruszały, lecz po chwili słowa stały się niezrozumiałe. Coś mamrotała, a potem głos ucichł. Trey przysunął się bliżej do bibliotekarki i ujął jej rękę. Była zimna jak ręka lalki. Matka Treya robiła kiedyś lalki dla dzieci w ich domu jaskini, głowy rzeźbiła z lekkiego śniegowego kamienia, tułowia i kończyny wyplatała ze specjalnie sprowadzanej trzciny. Sama malowała twarze i Treya zawsze zdumiewało, ile życia umiała tchnąć w te zabawki ‒ ich oczy były pełne światła, a zwyczajne uśmiechy wyrażały tak wiele, jakby jego matka dostrzegała w każdej lalce rzeczywiste możliwości. Wyraz twarzy, jaki im nadawała, decydował o tym, jakie otrzymały imiona i osobowości. Dzieci wybierały sobie lalki. Ale było to przed wieloma laty, gdy jego matka mogła jeszcze pracować rękami. Twarz Alishii wyglądała na mniej żywą niż buzia każdej lalki, jaką Trey kiedykolwiek widział. Znów pochylił się nad dziewczyną i poczuł, jak jej nieświeży oddech, chłodny i płytki, muska mu policzek. Odwrócił jej głowę, wygładził zmarszczkę między oczami, dotknął palcem jej suchych ust. Policzki Alishii zaokrąglały się, nos stawał się bardziej płaski, zdawała się zmieniać w kogoś innego.

Jest coraz młodsza, pomyślał Trey. Jak to możliwe? Uniósł przód jej sukni, po czym pozwolił mu opaść; materiał ułożył się miękko na jej drobnym ciele. Kiedy spotkał ją po raz pierwszy na zboczach Wdowich Szczytów, ta suknia ją poszerzała. Sądził wtedy, że Alishia jest młodziutką dziewczyną ‒ sprawiał to sposób, w jaki mówiła, i to, czym się interesowała ‒ ale kiedy oswoił się ze światłem słońca, zobaczył, że się mylił. A teraz zmieniała się w taką dziewczynę, jaką mu się wydawała na początku. ‒ Nadzieja ‒ szepnął jej do ucha. ‒ Co z nią? Jaka książka? Czy ona ma ją w swojej torbie? W mroku ptaki ucichły, wiatr ustawał co parę sekund, więc szept Treya słychać było wyraźnie. Alishia uniosła powieki i coś wymamrotała. ‒ Co? ‒ Trey pochylił się bliżej, bo nie zrozumiał. Przyłożył ucho do jej ust i poczuł, jak stają się chłodne, gdy wzięła oddech, by mówić dalej. ‒ Książka Nadziei... jeszcze nienapisana... nowy, zły rozdział. Trey zmarszczył brwi, wytężając słuch. Ale Alishia nie powiedziała już nic więcej. Usiadł i zamknął oczy. Zemdliło go. KurwaMag, tak bardzo potrzebował fledżu. ‒ Coś mówiła? ‒ zapytała Nadzieja. Trey podskoczył. Nie słyszał zbliżającej się wiedźmy, a ona stała teraz ledwie parę kroków od niego. ‒ Nie. Gdzie byłaś? Klepnęła się po kieszeni. ‒ Zbierałam coś. ‒ Musimy iść dalej, Nadziejo. Ona chyba nie czuje się dobrze. ‒ Dasz radę ją nieść? ‒ Muszę. Wstał, schylił się i posadził Alishię. Dziewczyna nie była już taka bezwładna i Trey pomyślał, że może będzie próbowała mu pomóc. Oczy miała jednak nadal zamknięte, a głowa opadła jej na ramię. Wspólnie z Nadzieją podniósł Alishię, a potem wiedźma ich poprowadziła. Spoglądała to na prawo, to na lewo, w dół, na ziemię i w górę, na niebo. Trey wolałby myśleć, że ona sprawdza, czy nie zagraża im jakieś niebezpieczeństwo, ale, niestety, znacznie bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że szuka rzeczy, które chciałaby

przed nim ukryć. „Jej książka wiele mówi o niebezpieczeństwie”. Gdyby tylko Trey rozumiał, co znaczą te słowa. Nadzieja poczuła ruch w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Klepnęła w nią mocno i oszołomiony pająk znowu znieruchomiał. Gdyby tylko znalazła trochę je‒ żoliścia, mogłaby go nim odurzyć, ale tymczasem robiła wszystko, by nie pozwolić się ugryźć. Było to ryzykowne, lecz musiała się jakoś uzbroić. Nie zaszkodzi też mieć pewien atut, o którym fledżer nie wie, pomyślała. Powinna umieć wyczuć zapach jeżoliścia, nim by go zobaczyła, lecz ciemność dziwnie przytępiła jej zmysły. Przez parę ostatnich godzin Nadzieja wszędzie szukała światła. Ten wieczny zmierzch zaczął ją przytłaczać, uciskał jej serce i dławił płuca, więc z trudem mogła oddychać. Rozpaczliwie pragnęła dostrzec choć okruch brzasku. Będąc wiedźmą i dziwką, wykonywała swe profesje najczęściej nocą, i dopiero teraz zaczęła sobie uświadamiać, jak bardzo brakuje jej światła dnia. To, co się stało, sprawiło, że wszystko wokół ucichło. Zupełnie jakby zuchwalstwo Magów zszokowało Noreelę. Kilka razy Nadzieja musiała zamykać oczy i oddychać długo i głęboko, by nie dać się owładnąć panice. Tyle lat nie miała na świecie nikogo oprócz siebie. Odkąd umarła jej matka, musiała ‒ ona, wiedźma bez magii ‒ sama dawać sobie radę. Każdy, kto pojawił się w jej życiu, odchodził równie szybko, jak w nie wkroczył. Rafe nadał jej dniom i nocom jakiś cel, mogła się troszczyć o kogoś innego, nie tylko o siebie. Widziała w nim szansę na wykorzystanie własnych możliwości. Magia dałaby jej wiele z tego, czego jej brakowało. Nadzieja zawsze pragnęła, by spełniła się obietnica zawarta w słowie „wiedźma”. Miała sposoby i środki, wiedzę i doświadczenie, złe uroki, przekazywane w jej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Miała też otwarty umysł i rozumiała tę krainę, co pozwoliłoby magii łatwo zakorzenić się w jej życiu. Wielu bałoby się magii, a niektórzy by przed nią uciekli. Ale Nadzieja widziała w Rafie całą swoją przyszłość. Rafe odszedł, a ona podążała teraz za innym dzieckiem. Alishia coś w sobie nosiła i cokolwiek to było, przyszło od Rafe’a. Nadzieja czuła, że jej życie zbliża się do końca ‒ ta ciemność wydawała

się zapowiedzią powolnego gaśnięcia jej własnego światła ‒ lecz widziała jeszcze swoją szansę w Alishii. I bez względu na to, jak mało prawdopodobna się ona wydawała, ta dziewczyna była wszystkim, w co wiedźma jeszcze wierzyła. Piętrzyły się przed nimi ogromne przeszkody: Magowie dysponujący magią tak wynaturzoną, by mogli jej używać w przewrotny sposób, ich armia, która bez wątpienia przygotowywała się do ataku na Noreelę, no i Kang Kang. Nadzieja nie dbała o swoje życie, bo właściwie nie miała po co żyć. Alishia i to, co ona nosiła w sobie, były wszystkim, co się dla niej rzeczywiście liczyło. Pająk w jej prawej kieszeni podskoczył i zaczął się wiercić. Nadzieja pstryknęła w połę płaszcza i stwo‒ rzak znów znieruchomiał. Jeżoliść! ‒ pomyślała. Gdzie jest ten pieprzony jeżoliść? Ruszyła szybciej, odłączyła się od fledżera i Alishii i wtedy poczuła ten dobrze jej znany, ciepły, ziołowy zapach. To było tak, jakby Los poprowadził ją tą drogą. Uklękła, zerwała niemal suche listki jeżoliścia, a potem zaczęła drzeć je na maleńkie strzępki. Biblioteka Alishii wciąż płonęła. Alishia była odporna na ogień. Książki nie. Czuła zapach tlącego się papieru i odkształcanego kartonu, a wraz z odorem starego atramentu rozchodził się dym, o którym wiedziała, że jest halucynogenny. Ale czy mogła mieć halucynacje, kiedy już śniła? Odetchnęła głęboko, chcąc się o tym przekonać, i schody poprowadziły ją na inny poziom ‒ skręcając w lewo, opadały spiralnie na sam dół biblioteki. Książki nadal stały wzdłuż ścian, wszystkie miały tytuły, których nie mogła zrozumieć. Mimo że nie znała wielu starych języków, zazwyczaj rozpoznawała, o czym mówiły owe tytuły. Te jednak były dla niej zupełną niewiadomą. Wybrała jedną z książek na chybił trafił, usiadła na kamiennym stopniu i rozłożyła ją na kolanach. Tom miał okładkę z grubego czerwonego kartonu, którego kolor nie spłowiał, choć Alishia była pewna, że książka leżała tu na półce przez setki lub tysiące lat. Kiedy ją otworzyła, spomiędzy kartek wypadł rozpłaszczony pająk i gdy uderzył o podłogę, rozsypał się w pył. Zapach miał starości, a Alishia przewróciła parę stron, nie rozpoznała ani jednego słowa, ani nawet języka, w jakim zostały napisane i zrobiło jej się przykro.

Zamknęła książkę, odłożyła ją na półkę i zeszła dalej po schodach. Pomyślała, że może zagłębia się we własny umysł, ale teraz płomienie szalały przynajmniej tylko nad nią. Wżerały się w historię, ale coś jej mówiło, że historia naprawdę dla niej ważna ‒ opowieści z przeszłości, które mogły pomóc jej w przyszłości ‒ skupiła się tu na dole. Alishia miała nadzieję, że klatka schodowa zadziała jak komin i nie wessie płomieni. Tutaj znajdowała się inna biblioteka, podobna raczej do jaskini niż do budynku; z jej sufitu zwieszały się stalaktyty starego papieru, który skamieniał, tworząc rzeźby. Zobaczyła formy, które nie powinny być widziane, i kształty przypominające jakieś przerażające istoty. Spojrzała w górę, spodziewając się desek podłogowych, ale strop jaskini, niesamowite, zawalały książki. Podłogę także i wszędzie, gdzie przechodziła, słyszała trzask starych opraw pękających pod jej stopami. Wiedziała, dokąd idzie. Książka, którą wydobyła ze ściany, nie była tak stara jak inne, ale grzbiet miała zdarty, a stronice zniszczone, jakby czytano ją tysiące razy. Sprawdziła wnętrze okładki, ale nie znalazła tam żadnych oznakowań świadczących o tym, że ją kiedykolwiek wypożyczano. Bo to nie jest tak naprawdę biblioteka, powiedziała Alishia, a książki, jak się jej wydało, skuliły się z dezaprobatą. Usiadła na stosie woluminów opartych o ścianę i otworzyła ten nowy tom. Tytuł brzmiał: Popołudnie w Pavisse. Na pierwszej stronie była mowa o wiedźmie Nadziei, która przebiła serce jakiegoś mężczyzny długim cienkim nożem, w czasie gdy uprawiał z nią seks. Wiedźma uśmiechnęła się i powitała z zadowoleniem potok krwi, który popłynął przez jej pierś. Opis jego penisa więdnącego, kiedy konał, był długi i szczegółowy, wszystkie doznania pieczołowicie oddane w słowach. Alishia zamknęła oczy, przewróciła kilka następnych stronic i czytała dalej. Dowiedziała się, że wiedźma zjadła posiłek z talerza położonego na plecach stygnącego ciała mężczyzny, a potem, ostrożnie, starannie, za pomocą nożyka do owoców, wycięła tatuaż ze skóry po jednej stronie jego głowy. Chciała przykleić go do małego okienka w piwnicy, żeby wysechł, a potem zamierzała go sprzedać za informację. Jaką? Wielka niewiadoma. Książka skończyła się na przygotowaniach wiedźmy do pozbycia się ciała. Alishia zamknęła książkę z trzaskiem i ją odłożyła. Jesteśmy w niebezpieczeństwie, pomyślała. Ona nigdy nie troszczyła się o nas,

zawsze tylko o siebie. Zabije nas tak łatwo jak tamtego mężczyznę i wytnie wszystko, czego będzie potrzebowała. Wstała i przeszła na drugą stronę pomieszczenia. Nie wiedziała, jakiej książki szuka, ale chyba wiedziała, które pominąć. Przebiegła palcami po wielu grzbietach i doznała przypływu różnych emocji: wstrętu, strachu i odrazy i, zmieszanego z nimi krótkiego ataku wilczego głodu. To tylko chwile jej życia, były i minęły, to się skończyło raz na zawsze. Nie ma żadnego zagrożenia dla nas. Zagrożenie jednak istniało, Alishia wiedziała o tym, bo każda książka w tej nowej olbrzymiej bibliotece mówiła jej, jaką zdesperowaną kobietą była naprawdę Nadzieja. Wyciągnęła z półki kolejny tom, nie czytając tytułu na grzbiecie. Tym razem nie usiadła, by poznać kolejny epizod z życia Nadziei, ale gdy otworzyła ten wolumin, zdała sobie sprawę, że zapełniona została tylko jego pierwsza strona. Widniała na niej ilustracja z paroma adnotacjami na dole. Przedstawiał grubego, pomarańczowego pająka, a podpis brzmiał: „Pająk grabarz”. I dalej: „Na razie odurzony jeżoliściem, ale obudzi go szczypta soli”. Jej książka wiele mówi o niebezpieczeństwie, pomyślała Alishia. Potem próbowała to powiedzieć, ale dym ognia płonącego nad nią zaczął sączyć się w dół klatki schodowej. Zaschło jej w gardle i poczuła ból. Pobiegła z powrotem do głównej biblioteki i zagubiła się znowu wśród piętrzących się wysoko nad nią regałów z książkami. Wiedziała, że było tu więcej tego, co mogło jej pomóc, dużo więcej. Musiała tylko to odnaleźć. Kosar, gdy byl młodszy, wiele lat podróżował po Noreeli. Widział mnóstwo niepokojących, strasznych i dziwnych rzeczy, a większość z nich zdarzyła się za dnia. Wydawało się, jakby od czasu, gdy wszystko zaczęło się psuć w tym kraju, to, co niesamowite, upiorne, nabrało śmiałości i nie pozwalało się już zepchnąć w ciemność. Zło powoli zagarniało dzień. Ciemność zawsze była po prostu inną częścią Noreeli. Nic przerażającego się w niej nie kryło, bo już nie musiało się kryć. Ale teraz niekończący się zmierzch go nurtował, wywoływał w nim napięcie i zaczynał wpływać na jego ocenę sytuacji. Początkowo Kosar był pewny, że zmierza na wschód, ale po jakimś

czasie zaczęły w nim narastać wątpliwości. Zębaty cień Kang Kang rysujący się na tle nieba zatarł się nad horyzontem po jego prawej stronie, a jednak złodziej miał uczucie, że obrał niewłaściwy kierunek. Najpierw je zignorował, patrzył na ziemię przed sobą i szedł dalej. Potem zaczął przystawać, spoglądał do tyłu, na przestrzeń, którą przebył, i zastanawiał się, czy jego zmysły mogły się aż tak zmącić, że rzeczywiście podążył złą drogą. Księżyce nie dały mu żadnych wskazówek i przestał sobie wierzyć. Kiedy doszedł do zagajnika, obejrzał pnie i odsłonięte korzenie drzew, szukając mchu lub prześwitów słońca, które pozwoliłyby mu określić kierunek. Ale drzewa zdawały się płynąć, chwiały się, jakby oczy mu łzawiły. Kiedy otarł rękawem twarz i znów na nie spojrzał, drzewa zmieniły się. Syczały i prychały. Cofnął się, patrząc w górę na ich korony. Suche już liście zaczęły opadać, a obnażone gałęzie wyglądały jak chude palce sięgające po księżyce. Machały w stronę nieba i jęczały, ocierając się o siebie. Kosar odwrócił się i uciekł. W panice potknął się i uderzył w głowę. Przez chwilę leżał ogłuszony, w końcu przetoczył się na plecy i spojrzał na nieprzeniknione czarne niebo. Żadnych gwiazd, by mógł określić swoją pozycję, żadnego śladu słońca, by wytyczyć kierunek, tylko jednolita ciemność, tak odległa, a mimo to tak ciężka i bliska, że czuł, jak wgniata go w miękkie podłoże, skórę Noreeli. ‒ KurwaMag! ‒ Kosar poderwał się i wyciągnął miecz. ‒ KurwaMag! KurwaMag! Własny krzyk przestraszył go ‒ dźwięk w tym cichym krajobrazie rozbrzmiewał niezwykle donośnie ‒ ale sprawił także, że poczuł się lepiej. Ostrze było bezradne wobec ciemności, ale słowa mogły przebijać się przez ciszę. Krzyknął znowu, przeklinał i prosił i nagle w oddali coś przedarło się przez krzaki i zaczęło uciekać. Zobaczył jakiś cień wznoszący się ku niebu i choć nie wiedział, czyj to cień, nie przestraszył się go. To coś należało do Noreeli, nie do ciemności. Było tak samo przerażone jak on. Kosar odszedł od drzew i ruszył dalej, ścierając strużkę krwi ze skroni. Skaleczył ją mieczem, by zaspokoić apetyt metalu, po czym wsunął broń z powrotem do pochwy. Ten miecz pozostał mu po A’Meer. W jego ręku posmakował krwi, ale niedużo, i Kosar zastanawiał się chwilę nad jego historią. A’Meer powiedziała mu, że należał kiedyś do jej ojca, ale nie

wyjaśniła nic więcej. Ukrywała przed nim tyle prawdy. Wędrówka do Nowego Shanti wydała mu się naraz czymś podnoszącym na duchu. Mógł tam zobaczyć wielu Shantasi i nie miał żadnych wątpliwości, że będą mu przypominali A’Meer. Pamiętał, jak przywarła do niego w tamtym obcym domu, kiedy Czerwony Mnich przechodził obok, jej gorące ciało na swoim ciele, które ‒ tak jak i oddech ‒ zdradzało strach. Była wojownikiem, ale uznała, że może na mnie polegać. Szedł dalej. Zastanawiał się, czy te dziwne drzewa zostały zmienione przez Magów, którzy wypaczyli nową magię, czy też były po prostu kolejnym przejawem długotrwałego upadku tej krainy. A może to góry Kang Kang wywarły taki wpływ na tę okolicę, nawet z tak wielkiej odległości? To nie było dobre miejsce. Kosar, choć cieszył się, że nie jest ono celem jego wędrówki, to żal mu było jednak Treya, który jak nikt nigdy dotąd stał mu się tak bliski, jak ktoś określany mianem przyjaciela. I żal mu było Nadziei. Wiedźmy, dziwki, kogoś, komu nigdy nie ufał. Ona mu towarzyszyła. Hess leżało jakieś sto mil stąd. Byłoby to trudne, ale mógłby pokonać tę odległość w ciągu dwóch dni ‒ bez żadnych przerw po drodze ‒ albo spróbować znaleźć jakąś wieś lub jakieś gospodarstwo i ukraść konia. Zetknął ze sobą koniuszki palców, skrzywił się z bólu, który nigdy nie ustępował, i zadał sobie pytanie, czy jego dni, kiedy parał się złodziejstwem, skończyły się już raz na zawsze. Jakiś czas później Kosar zdał sobie sprawę, że ktoś za nim idzie. Nie zatrzymał się ani nie zerknął w tył; świadomość tego było tak silna, że nie chciał zdradzić się, że wie. Lekko przyspieszył, ale nie dosłyszał żadnych odgłosów pościgu. A mimo to jego ślepe przeświadczenie narastało: zjeżyły mu się włosy na karku, poczuł mrowienie w jądrach. Miecz u pasa stanowił raczej krzepiący ciężar niż zawadę. Posmakował krwi Mnicha, pomyślał, ale nie miał ochoty zastanawiać się, czy to nie jakiś Czerwony Mnich podąża jego śladem. Teren stawał się coraz bardziej pagórkowaty, więc horyzont wydawał się bliższy, pojawiło się więcej dolin i pochyłości, w których mogła czaić się ciemność. Księżyce wciąż jeszcze obdarowywały ziemię odrobiną monotonnego

słabego światła, lecz wielkie jeziora mroku rozpościerały się tu i tam, jak gdyby nie mogło ono przeniknąć tak głęboko. Dno tych dolin zapewne wiele skrywało. Ciemność prawdopodobnie utrzymywała się już przez długi, długi czas. Tam, gdzie się dało, Kosar wybierał drogę przez wzgórza. Wspiął się na długą łagodną pochyłość, sapiąc z wysiłku, i nagle poczuł wielki głód. Miał torbę z wodą, w połowie pełną, ale nawet przez chwilę nie pomyślał wcześniej o jedzeniu. Musiał więc wkrótce gdzieś się zatrzymać, zastawić sidła i poszukać jagód albo korzeni, zerwać je i zjeść. Ale rośliny umierały. Liście więdły i usychały, a kiedy mijał czarną kępę zwyczajnych krzewów, nos podrażnił mu nieprzyjemny zapach docierający spod niej, jakby sama ziemia zaczynała powoli gnić. Może tak właśnie to się skończy, pomyślał. Może ta kraina po prostu będzie gasła, aż umrze. Nawet jeśli potrwa to rok, Magowie czekali na to trzy wieki. Dla nich to niewiele. A słabnący kraj nie stawia oporu. Gdzieś za nim rozległ się jakiś dźwięk, odległy głuchy odgłos, jakby coś spadło na ziemię. Kosar przystanął i pochylił się, by usłyszeć coś jeszcze. Uświadomił sobie, że kimkolwiek lub czymkolwiek była istota, która go obserwowała, wiedziała teraz, że ją usłyszał, a udawanie nie przyniosłoby niczego dobrego. Ona chyba nie zamierzała się ujawnić. Kosar chwycił miecz i ucieszył się, że znakomicie dopasował mu się do ręki. Ruszył naprzód i w końcu dotarł do szczytu wzgórza, pokonując ostatnie trudne podejście. Pocił się teraz i dyszał, drżał z wysiłku, ale gdyby się zatrzymał, żeby odpocząć, jego prześladowca za bardzo by się do niego zbliżył. Znowu czuł woń gnijących roślin, a po swojej lewej ręce zobaczył zarys starej maszyny rdzewiejącej w ziemi. Żółta poświata księżyca śmierci zalewała jej wnętrze i czyniła ją wyraźniejszą niż wszystko, co Kosar widział, odkąd zapadła ciemność. Słyszał już nieraz, jak mówiono, że księżyc śmierci obdarzał hojniej swym światłem to, co martwe. Odwrócił się i spojrzał w dół zbocza, na które dopiero się wdrapał. Przez kilka sekund widział tam cień z trudem wspinający się pod górę jak ogromny żuk. Potem, kimkolwiek albo czymkolwiek ten cień był, musiał dostrzec sylwetkę Kosara, rysującą się na tle nieba rozjaśnionego poświatą księżyca, bo znieruchomiał i zlał się z ziemią. ‒ No chodź! ‒ krzyknął Kosar. ‒ Nie bądź tchórzem! ‒ Powinienem uciekać, a nie wrzeszczeć, pomyślał, ale przerażenie, paradoksalnie,

dodało mu odwagi. Jeśli miał stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem, wolał, aby nastąpiło to teraz, niż żeby podążał on za nim w oddali. ‒ No chodź! Ale cień pozostał w ukryciu. Kosar spojrzał na maszynę i zaczął się zastanawiać, czy nie powinien się schować w jej zardzewiałym wnętrzu. Ale wtedy pomyślał o tamtych starych maszynach, które stanęły do walki na cmentarzu, o ciałach i krwi, które napłynęły do nich nie wiadomo skąd, i szybko ruszył naprzód. W dolinie znalazł wieś. Teren to się obniżał, to wznosił i minęło kilka godzin od chwili, gdy pozostawił za sobą maszynę na szczycie wzgórza, kiedy po raz pierwszy zobaczył słaby blask w oddali, świadom przez cały czas, że ktoś lub coś go śledzi. Bał się zarówno ataku od tyłu, jak i tego, co mogło na niego czyhać gdzieś z przodu. Ciemność odbierała mu siły, tak jak zabijała rośliny. Najpierw myślał, że to światło księżyca odbija się od tafli ogromnego jeziora ‒ księżyc życia wzniósł się teraz wyżej, blady, nikły i arogancki ‒ ale kiedy przekroczył grań, stwierdził, że dociera ono z głębokiego otworu w ziemi. Szczeliny lodowej albo leja wydrążonego w skalnym podłożu przez wyjątkowo silny nurt wody. Kosar nigdy nie był wcześniej w tej części Noreeli ‒ Nowe Shanti i jego okolice z reguły nie znajdowały się wysoko na liście celów podróży wędrowców ‒ i próbował teraz wyobrazić sobie mapę tego rejonu. Ciemność ciągle go dezorientowała. Pustynia Mol’Steria powinna rozciągać się na północy, Sordon Sound na północnym wschodzie i, jeśli dobrze pamiętał, nigdzie w pobliżu nie płynęła rzeka. Góry Kang Kang pozostały na południu, ukryte za horyzontem, który zmierzch czynił bardziej bliskim. Być może w tych dziwnych latach po Wojnie‒Katastrofie jakaś ich rzeka uciekła z podziemi i rozerwała powierzchnię ziemi. W najwyższym punkcie wzgórza Kosar odwrócił się, próbując wypatrzyć swego tropiciela. Nie dostrzegł żadnego cienia biegnącego, żeby się ukryć, żadnego kształtu znikającego mu z oczu, ale to pewnie oznaczało tylko tyle, że tropiciel był teraz bardziej ostrożny. W tym marnym świetle mógł stać nieruchomo sto kroków od niego i Kosar by go nie zauważył. Minęła godzina, nim zszedł po zboczu wzgórza aż do brzegu wąwozu. Poświata zawisła nad okolicą wąwozu i oświetliła Kosarowi drogę na

ostatnie kilkaset kroków. To była miła odmiana, widzieć trawy rozchylające się wokół stóp, dostrzegł też uschnięte szczątki kretów i innej drobnicy, świadectwo ciemności, i zadał sobie pytanie, czy słońce kiedykolwiek jeszcze powróci. Kosar często przystawał i odwracał się, ale nic nie wynurzało się z mroku. Poświatę dawało ognisko. Kosar czuł cierpki zapach płonącego drewna i opary dymu unoszące się nisko w powietrzu, właściwie niewidoczne, ale wyczuwalne węchem i smakiem. Drzewo szubieniczne! ‒ pomyślał. Używano go często na Równinach Cantrass do wędzenia ryb i mięsa, ponieważ paliło się powoli i niezbyt gorącym płomieniem. Dym z niego był ostrawy i niemal tak pachnący jak gotowane mięso. Kosar bezwiednie przyspieszył. Już przy krawędzi wąwozu, gdy spojrzał na jego dno dwieście kroków poniżej, zdał sobie sprawę, jakim był głupcem. W dole leżała wioska, domy stały jeden blisko drugiego po obu stronach wąwozu, tuż przy urwistych klifach, a środkiem płynął strumień. Z tej wysokości woda wydawała się czarna. Teren wokół wioski oświetlały dwa ogromne ogniska rozpalone na każdym jej końcu. Kosar zdołał dostrzec jakieś dwadzieścia budynków, między nimi krążyły ludzkie postacie. Ogniska przygotowano niedawno. Mieszkańcy Noreeli musieli w różny sposób reagować na zapadnięcie zmierzchu; ci szykowali się do walki z ciemnością. A on stał teraz na granicy ich terytorium jak owco‒ lopa przeznaczona na rzeź. Coś podeszło do niego od tyłu. Kosar odwrócił się, położył dłoń na rękojeści miecza i nim potężne uderzenie zmiażdżyło mu nos, zdążył dostrzec trzy ciemne twarze, a potem już tylko rozbłysk światła. A’Meer pojawiła się nad nim i pomyślał, że imity wróciły. Ale kiedy, przezwyciężając ból, spojrzał w górę, zobaczył, że ona się śmieje, a nie ciężko dyszy. Jej ciemne włosy były rozdzielone na dwa zwyczajne warkocze, a nie rozcięte mieczem. Kiedy otworzyła usta, wiedział już, co zamierza mu powiedzieć: że to wszystko bylo pomyłką, że Rafe czuje się doskonale, a on, Kosar, właśnie odzyskuje przytomność po ostatecznej, strasznej walce na cmentarzysku maszyn.

‒ Ocknij się, skurwielu! ‒ A’Meer uderzyła go w twarz; zaleciało moczem. Ktoś zachichotał i umilkł nagle, bo ktoś inny szorstko burknął. ‒ Ocknij się, skurwielu. Albo poderżnę ci gardło tu, gdzie leżysz. Kosar znów otworzył oczy. Ostry ból zniknął i znowu był zmierzch. Leżał na plecach, a nad nim stali dwaj mężczyźni i kobieta. Wszyscy mieli ciemną skórę, długie włosy ułożone w wymyślne fryzury, utrwalone suchym, kolorowym biotem, na ich twarzach i torsach połyskiwały dziesiątki metalowych kolczyków. Demonterzy. Kosar już ich kiedyś spotkał. Zostali zepchnięci na margines społeczeństwa nawet dalej niż wędrowcy. Jęknął. Twarz miał gorącą i obolałą, z nosa ciekła mu krew. Jeden ząb był złamany. Wyczuwał jego kikut językiem, a kawałki utkwiły w wardze. Odwrócił głowę, wypluł krew i ząb. Bolała go szyja, głowa mu pękała i zaczął się zastanawiać, jakich jeszcze urazów ‒ które dopiero odkryje ‒ doznał. ‒ Szpiegował nas. Powinniśmy wyłupić mu oczy ‒ zawołała kobieta. ‒ I wyrwać język ‒ dodał jakiś męski głos. Kosar spojrzał na troje Demonterów. Jeden z mężczyzn zapinał rozporek, po tym jak nasiusiał na Kosara. Wyglądał na przywódcę; stał blisko, pozostałych dwoje trzymało się z boku, razem, dla bezpieczeństwa. ‒ Nie jestem szpiegiem ‒ powiedział Kosar. ‒ Więc kim jesteś? Niech cię Czerń pochłonie! ‒ Zwykłym złodziejem ‒ uniósł powoli rękę, by pokazać swoje piętno. ‒ I co z tego? ‒ warknął Demonter. ‒ Czemu miałbym ufać złodziejowi bardziej niż szpiegowi? I to takiemu, który dał się złapać. Nie jesteś złodziejem, tylko głupcem, a głupcy zasługują na to, żeby im podrzynać gardła. ‒ Shiff, może nas też chciał okraść ‒ wtrąciła się kobieta. ‒ Nie wiedziałem nawet, że tu jesteście. ‒ Kosar położył głowę na ziemi i zamknął oczy, próbując opanować wzbierające mdłości. ‒ Czym mnie uderzyliście? ‒ Magią ‒ odparł Demonter. Kosar natychmiast otworzył oczy i spojrzał na przedmiot, który Shiff trzymał w prawej ręce. Zobaczył pałkę, przedziwne połączenie kamienia, metalu i drewna spojonych za pomocą wyschniętego błota i skręconej trawy. Nie było w tym żadnej magii i przy lepszym świetle mógłby dojrzeć,

że pałka jest zbroczona jego krwią. ‒ Nie ma tu żadnej magii ‒ zaprzeczył. Shiff przykucnął obok niego i walnął pałką w ziemię tuż przy jego głowie. ‒ Ale to cholerstwo bardzo łatwo otworzy twoją czaszkę ‒ oznajmił. ‒ Otworzy ją jak magia! ‒ Wiem, dlaczego jest ciemno ‒ powiedział Kosar. Muszę być ostrożny, pomyślał. Muszę im powiedzieć tyle, ile trzeba, ale nie za wiele. Demonterzy przez całe życie podróżowali po Noreeli i rozbierali stare maszyny: otwierali zardzewiałe metalowe kadłuby, pękające kamienne kończyny i przeszukiwali wysłużone arterie, kominy i ścieżki ‒ wciąż wierzyli, że kryją się tam resztki starej magii. Przyjeżdżali do miast i wsi w małych grupkach, żyli z dala od mieszkających tam ludzi; tworzyli własne komuny, uprawiali własne warzywa i zboże, hodowali owcolopy, a niekiedy i piaskowe szczury na mięso. Na odludziu społeczności Demonterów często rozrastały się wokół starych kopalni i opuszczonych gospodarstw, a w środku stała zawsze jakaś ogromna maszyna. Czasami pracowali nad taką maszyną przez całe pokolenie, rozbierali ją skrupulatnie i pieczołowicie, odkładając części, by je badać. Dawno temu te maszyny stworzyła magia, a teraz Demonterzy je rozbierali. Wiedzieli więcej niż ktokolwiek inny w Noreeli o tym, jak te maszyny konstruowano, i być może, jak one kiedyś działały. Kosar nigdy oczywiście nie słyszał, żeby znaleziono jakąś magię. I na tym polegało właśnie szaleństwo Demonterów. Po trzystu latach niepowodzeń prowadzili swoje poszukiwania z większą zaciekłością niż kiedykolwiek. ‒ Z powodu tej krainy ‒ oświadczył Shiff, spoglądając w głąb wąwozu. ‒ Noreelą długo była martwa i teraz w końcu zaczyna gnić. ‒ Z powodu magii ‒ wyjaśnił Kosar. ‒ Pojawiła się znowu w tej krainie, ale przybyli Magowie i ją zabrali. ‒ O czym ty, do kurwyCzerni, mówisz, palancie? ‒ Ogromny Demonter wstał i szybko podniósł pałkę; za‒ kołysała się i ugodziła Kosara w bok głowy. Nie było to mocne uderzenie, Demonter nie użył siły. Ale ból przeniknął żarem Kosara i kiedy złodziej spojrzał na księżyc życia, zobaczył, że staje się on czerwony; przez moment miał oczy i twarz ‒ szaloną, gniewną twarz zdradzającą obsesję i zalaną krwią. Może byłoby rzeczywiście lepiej, gdybyśmy nie biegli tak prędko, gdyby A’Meer nie

walczyła tak dzielnie, gdybym nie wypuścił tego tocznika, żeby zabił Mnicha. Gdyby oni złapali Rafe’a i zamordowali go, być może magia zniknęłaby wraz z nim. Magowie wróciliby do pustki, niczego by nie odzyskali i może zginęliby z rąk Mnichów. Byli starzy i prawdopodobnie szaleni, pomyślał Kosar. ‒ Byłoby lepiej, gdyby nie żył ‒ wymamrotał. ‒ Co to znaczy, skurwielu? ‒ Lepiej by było, gdyby nigdy nic nam nie pokazał. ‒ Kosarowi kręciło się w głowie, jakby wypił za dużo berbeluchy. Wciąż go jeszcze mdliło. Pragnął, żeby pojawił się tu tocznik i odturlał go stąd. ‒ Zabij go, Shiff. On jest szalony i zawzięty; do niczego nam się nie przyda ‒ stwierdziła kobieta. Shiff ukląkł znowu i dotknął pasa Kosara. ‒ On ma miecz Shantasi ‒ oznajmił. ‒ No to co? Jest złodziejem. Shiff przyjrzał się Kosarowi, po raz pierwszy naprawdę mu się przyjrzał, a Kosar odpowiedział mu takim samym badawczym spojrzeniem. ‒ On ma coś dla nas ‒ powiedział Demonter. ‒ Co, do Czerni, mógłby dla nas mieć? ‒ Nie wiem ‒ odparł Shiff. Wciąż patrząc na Kosara, zmarszczył brwi. Potem przysunął się bliżej i się skrzywił. Kosar słyszał, jak jego kolczyki pobrzękują i ocierają się jedne o drugie. ‒ Może będziemy musieli go rozciąć, żeby się tego dowiedzieć. ‒ Więc Demonterzy są także rzeźnikami? ‒ zapytał Kosar. Dobierał słowa, starając się nie mamrotać i nie okazywać słabości. ‒ Jestem tym, kim chcę być ‒ oświadczył Shiff i ruchem głowy wskazał miecz Kosara. ‒ Komu go ukradłeś? ‒ Nie jest kradziony. ‒ Więc kto ci go dał? ‒ Przyjaciel. ‒ Daj spokój, Shiff, przestań się z nim bawić. Rozwal mu głowę i zostaw go szczurom piaskowym. ‒ Wyglądało na to, że kobieta zaczyna się denerwować. Kosar zauważył, że rozgląda się wokoło, usiłując dostrzec coś w mroku. Blask ogromnych ognisk płonących w wąwozie odbijał się w jej bladożółtych oczach. Shiff szybko wyciągnął rękę, odepchnął dłoń Kosara i chwycił za rękojeść miecza.

Kosar usiadł, zacisnął dłoń na ręce Shiffa i skrzywił się, gdy wbite w nią kolczyki otarły się o jego otarte do żywego mięsa palce. ‒ Miecz jest mój. Shiff pochylił się do przodu i przycisnął nos do nosa Kosara. ‒ Wezmę go sobie teraz. Albo najpierw rozłupię ci czaszkę, a potem dopiero ci go zabiorę. Decyduj, skurwielu. ‒ Zabijesz mnie i tak, prawda? ‒ Kosar wziął długi, głęboki oddech, wciąż starając się opanować mdłości. ‒ Jeśli przestanę się tobą interesować, owszem. ‒ Shiff strącił rękę Kosara i wyciągnął miecz. Przesunął kciukiem po ostrzu, powąchał je, posmakował. ‒ Walczyłeś trochę ‒ powiedział. ‒ Trochę ‒ odparł Kosar. ‒ Kogo zabiłeś? ‒ Czerwonych Mnichów. Shiff umilkł, a jego towarzysze, nawet zdenerwowana kobieta, wybuchnęli śmiechem. ‒ Czerwonych Mnichów! Chciałabym to widzieć. ‒ Jej śmiech przeszedł w rechot, który przypomniał Kosarowi Nadzieję. Gdzie ona teraz jest? ‒ pomyślał. Oby była bezpieczna i troszczyła się o Treya i Alishię. ‒ Zabierzcie go! ‒ rozkazał Shiff. Wyprostował się i trzymając miecz przed sobą, obracał go; przyglądał się jego powierzchni, ostrym krawędziom, wzorom na rękojeści i owiniętej wielokrotnie wokół niej ciemnej skórze. ‒ On znowu potrzebuje krwi ‒ powiedział Kosar. ‒ Będzie ją miał. ‒ Shiff klepnął się mieczem w twarz, szyję i pierś; zadźwięczały kolczyki. Dwoje pozostałych Demonterów chwyciło Kosara za nogi i pociągnęło go w stronę brzegu wąwozu. Przez jedną przerażającą chwilę myślał, że po prostu zamierzają go zrzucić, żeby ostre skały dokonały tego,‒czego oni nie zrobili. Ale w następnym momencie zauważył ścieżkę ukrytą sprytnie za stertą głazów przy krawędzi klifu. I po tej ścieżce, oświetlonej jedynie migoczącym światłem dwóch ogromnych ognisk, zaczęli schodzić na dno jaru. Kosar był wciąż jeszcze oszołomiony po uderzeniu w głowę. Wypluł znów krew i zastanawiał się, co się z nią stanie. Czy wsiąknie w piasek, zakrzepnie i uformuje kamień, który może ktoś znajdzie za dziesięć tysięcy lat? Co ten ktoś z przyszłości pomyśli o kamieniu z kawałkami

zęba i spajającej go stwardniałej krwi? Mógłby stworzyć historię o nim, Kosarze, najprawdopodobniej daleką od prawdy. A może szczur piaskowy zliże krwawą plamę i okruchy zęba, a ślina Kosara stanie się szczurzym gównem. Los ma wiele sztuczek w zapasie i przyszłość wydaje się bardzo niepewna. Demonterzy nie witali radośnie obcych. W połowie pochyłej ścieżki, po której schodzili w dół, Kosar nabrał przekonania, że jeśli pozwoli, aby dotarli na dno wąwozu, będzie martwy, zanim upłynie godzina. ‒ Magia wróciła do tej krainy ‒ powiedział. ‒ Magowie ją mają. Byłem z chłopcem, w którym się odradzała, i oni porwali go, zabili i zawłaszczyli magię. Zmusili niebo, żeby stało się ciemne. To początek ich zemsty. ‒ Zamknij się, skurwielu! Kosar poczuł, jak miecz A’Meer kłuje go w plecy, przynaglając do dalszego marszu. Skrzywił się ‒ metal rozciął mu skórę i po ciele popłynęła mu ciepła strużka. Przynajmniej ostrze posmakowało krwi, pomyślał. Rana nie była głęboka, ale szczypała. Głos Shiffa się zmienił. Dotychczas ostry i lekceważący, teraz świadczył, że Demonter nad czymś się zastanawia. Zamierza mnie zabić, stwierdził Kosar. Z jakiegoś powodu budzę w nim lęk i zabije mnie, gdy tylko zejdziemy na dół; przeszyje mnie mieczem, który dała mi A’Meer, ale zrobi to na oczach swojego klanu Demonterów, by pokazać, że broni ich przed nową zgnilizną, jaka nawiedziła kraj. ‒ Dlaczego mi nie wierzysz? ‒ zapytał. ‒ Idź dalej albo ci w tym pomogę. ‒ Szukaliście jej zawsze, a teraz, kiedy naprawdę jest tutaj, w tej krainie, zamiast butwieć w starych maszynach, martwych już wtedy, gdy ty byłeś dopiero chętką w kutasie twojego ojca, nawet nie zacząłeś się przygotowywać... Miecz ukłuł znowu, wbił się w prawy bark Kosara, rozpruwając skórę i mięśnie, Kosar upadł do przodu, ale jednocześnie się obrócił, wylądował na boku i kopnął Shiffa w nogi. Ścieżka wycięta w zboczu klifu była tak wąska, że dwóch ludzi ledwo się na niej mieściło, a że za Shiffem szło dwoje Demonterów, nie miał gdzie się przesunąć. Kosar był przekonany, że wystarczy jeden porządny kopniak i Shiff spadnie ze ścieżki.

Jego prawa stopa wylądowała na lewej nodze Shiffa. Shiff się nie poruszył i Kosar krzyknął, kiedy ból rozdarł mu nogę i staw biodrowy. Kopnął jeszcze raz; Shiff cofnął się, zamachnął mieczem i zatoczył nim łuk, by uciąć Kosarowi stopę. Ale on odskoczył i skulił się, kiedy z rany w barku trysnęła krew. Coraz więcej straconej krwi. Nie za wiele mi jej zostało, pomyślał. Miecz uderzył w ścieżkę, poleciały iskry. Shiff się uśmiechnął. Zrobił dwa kroki do tyłu, odpychając dwoje idących za nim Demonterów, i podciągnął nogawkę do kolana, Kosar spostrzegł, że blask ognia odbił się od metalowej powłoki na nodze Shiffa. ‒ Maszyny dają nam wszystko, czego potrzebujemy ‒ zawołał Demonter. ‒ Ale ja widziałem je żywe ‒ powiedział Kosar. I po raz pierwszy w oczach Shiffa zobaczył coś, co zdawało się świadczyć, że ten mu uwierzył. ‒ Zabiję cię, pieprzona gnido ‒ wycedził Demonter. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał Kosar. Zaparł się o ziemię prawym ramieniem, by się upewnić, czy da radę wstać. Rana na barku sprawiała mu ból, ale mięśnie nie zostały chyba bardzo uszkodzone. Kosar postanowił zaatakować wielkiego Demontera, gdy tylko ten się zdekoncentruje. Spokojnie, pomyślał. To pestka, jak mówiła Nadzieja. Shiff nie potrafił odpowiedzieć na pytanie. Kosar spojrzał nad jego ramieniem na kobietę. Sprawiała wrażenie speszonej i przestraszonej. ‒ Skoro magia powróciła, wasze życie nie ma sensu ‒ stwierdził. ‒ Przyniosłem wam prawdę, której nie możecie znieść. Oto odpowiedź na pytanie, dlaczego? ‒ Shiff, co on... Shiff odwrócił się i zaczął krzyczeć na kobietę. Kosar uniósł się. Jakiś kamień potoczył mu się pod ręką, bark zabolał go niesamowicie i złodziejowi wydało się, że w ranę raz jeszcze wbito mu ostrze. Zaklął, dźwignął się i oderwał mięsień barku. Teraz ból stał się nie do opisania. Oczy kobiety rozwarły się szerzej, kiedy spojrzała na Kosara. A on zobaczył odbity w nich ogień, żółty, potem czerwony, jakby napełniały się powoli krwią. Shiff wyprężył się i uniósł miecz. Z jego ust wydobył się krzyk, który zdradzał wściekłość i zrozumienie. Wierzy mi, pomyślał Kosar, odebrałem sens jego życiu.

Kosar wstał i zaatakował, uderzył Shiffa łokciem w nos i poczuł, jak pęka chrząstka; kolczyki Demontera dzwoniły i ocierały się o siebie. Shiff ryknął, zamachnął się, ale Kosar skoczył do przodu i miecz ledwie otarł się o jego krzyż. Pięć uderzeń serca, pomyślał, tylko tyle to potrwa, pięć uderzeń serca, żeby się cofnął i pchnął. Wtedy miecz ojca A’Meer mnie wypatroszy. Dużo myślał w ciągu tych paru chwil, a raczej pojawiały mu się obrazy niż myśli ubrane w słowa: Rafe podnosi łódź z rzeki San; on przygląda się A’Meer w oberży Pod Złamanym Ramieniem, kiedy nie wiedziała, że on tam jest, jej warkoczom, temu, jak się kołysały, jej ciągłemu kpiar‒ skiemu uśmiechowi; uciekają przez równinę w stronę Szarego Lasu, bojąc się Magów biegnących za nimi, nieświadomi, w obliczu czego staną za chwilę; widział też wielkie maszyny; Magów, zapadający zmierzch, ciemność. I zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie był tak bliski śmierci. Drugi Demonter nagle krzyknął. Kosar spojrzał nad ramieniem Shiffa. Demonter stał za kobietą, dziesięć kroków dalej na ścieżce, i patrzył na miecz sterczący z jego piersi. Za nim błysnęła czerwień. I z chaosu kolorów wyłoniła się twarz: obnażone zęby i oczy czarniejsze niż zwyczajna ciemność. ‒ Mnich! ‒ krzyknęła kobieta zduszonym głosem, jakby już miała poderżnięte gardło. Czerwony Mnich podniósł Demontera na mieczu, który przebił jego tors, odwrócił się na pięcie i pochylił do przodu. Mężczyzna wrzasnął, machając rękami i nogami, po czym zsunął się z miecza i runął w dół. Kiedy uderzył w skały, krzyk zamarł mu w ustach, a rozległy głuche odgłosy i chrzęst kości, gdy ciało toczyło się do stóp klifu. Kobieta cofnęła się w stronę Kosara i Shiffa, ale Mnich już ją dopadł. Skrzący się miecz zmiótł ją ze ścieżki na klifie. Nawet nie krzyknęła, spadając w ciemność. Kosar odskoczył od Shiffa, lecz potknął się i znowu upadł. Przypomniał sobie, jak walczył z Mnichem na placu w Pavisse. Teraz nie miał nawet miecza. Shiff nie ustępował. Kosar przez chwilę czuł szacunek dla tego Demontera, który chwycił cudzy miecz i stanął pewnie na wąskiej ścieżce w klifie, gotów zmierzyć się z Czerwonym Mnichem. Ale wówczas demon ruszył zamaszystym krokiem, burknął coś, gdy Shiff zatopił miecz w jego

ramieniu, i całym ciałem pchał w siebie ostrze, aż znalazł się tak blisko przeciwnika, że sam mógł zaatakować. Wtedy wbił swój miecz w Shiffa. Demonter wrzasnął. Chwycił się rękami za rozpłatany brzuch, pozostawiając miecz Kosara w ramieniu Czerwonego Mnicha, który spojrzał na Kosara. ‒ Znam cię ‒ powiedział. Jego głęboki głos należał do ciemności. Mnich podniósł Shiffa, szarpnął go i przesunął ostrze w górę brzucha, aż do żeber. Shiff przez cały czas wrzeszczał i miotał się, daremnie próbując dosięgnąć Mnicha. Wisiał teraz nad pustą przestrzenią, a demon stał na skraju ścieżki; sprawiał wrażenie, jakby się nie bał ziejącej pod nią przepaści. Kosar poderwał się, rzucił na Czerwonego Mnicha i pchnął go obu rękami. Przez jedną straszliwą chwilę myślał, że tylko odbije się od niego ‒ tak właśnie, jak jego stopa odbiła się od metalowej nogi Shiffa ‒ a Mnich zrzuci Shiffa ze ścieżki, jak zrzucił poprzednio dwoje Demonterów, odwróci się, przytknie czubek swojego zakrwawionego miecza do jego gardła i pchnie. Znam cię ‒ powiedział. Tymczasem Mnich spadł z wąsldej ścieżki. A że wciąż trzymał miecz w brzuchu Shiffa, obaj runęli w dół. Demonter wrzasnął, Mnich nie wydał żadnego dźwięku. Kosar patrzył, jak w świetle ogromnych ognisk odbijają się od skał i w końcu uderzają o ziemię. Mnich leżał z rozrzuconymi ramionami i nogami, szata okrywała go jak pióra martwego ptaka. Demonter skręcił kark. Miecz połyskiwał w jego brzuchu. Obok nich szczątki dwojga Demonterów, którzy spadli wcześniej, zdawały się drgać w blasku płomieni. Kosar spojrzał w głąb wąwozu i dostrzegł ruch, jakieś postacie biegały między budynkami, a kilka zebrało się w środku czegoś, co kiedyś musiało być olbrzymią maszyną. Wznosiła się wokół nich, jej żebra, rozporki czy też kończyny sterczały z ziemi, jakby maszyna umarła, wynurzając się lub próbując się w niej zagrzebać. W blasku ognia widać było sylwetki Demonterów. Niezliczone lata upłynęły im na patroszeniu i rozbieraniu jej na części, a teraz kryli się za nią. Kolejne postacie przemykały z cienia do cienia, podchodząc bliżej do końca ścieżki. Kosar był przekonany, że gdyby nawet Demonterzy próbowali go odnaleźć, zdążyłby wydostać się z wąwozu, zanim by do

niego dotarli. Ale stracił swój miecz. Musi pokonać długą drogę, nim dojdzie do Hess, a czyha na niego wiele niebezpieczeństw. Nigdy nie był wojownikiem, ale z tą bronią czuł się bezpieczniej ‒ może dlatego, że otrzymał ją od A’Meer. Pierwszy Demonter dotarł do końca ścieżki i ruszył w górę; Kosar odwrócił się, gotowy do ucieczki. Ale w tym momencie zobaczył, że w dole coś się porusza. Mnich się przesunął, uniósł ręce i nogi, po czym zaczął powoli wstawać. „Znam cię”, powiedział przed chwilą. Wyciągnął rękę i wyrwał swoją broń z brzucha martwego Shiffa, a potem wyszarpnął z własnego ramienia miecz A’Meer. Spojrzał wprost na Kosara. Z tej odległości złodziej nie mógł dojrzeć oczu Mnicha, ale migotliwe światło ogniska wydawało się tworzyć jakieś związki między nimi dwoma. I kiedy Mnich zaczął iść, utykając, w stronę wioski i tych, którzy się tam ukryli, Kosar zdał sobie sprawę, że milcząc, zachęca go do tego. Demonter przy końcu ścieżki spostrzegł, że Czerwony Mnich zmierza ku niemu. Najwyraźniej wiedział, kogo ma przed sobą, ruszył więc biegiem z powrotem do wioski i wskoczył za wielką maszynę, powiększając grono tych, co się tam już ukryli. Kosar słyszał, jak przez huk ogromnych ogni przedzierają się dobiegające z domów krzyki i odbijają się echem w jaskiniach, niewidocznych z miejsca, gdzie stał. Brzmiały jak głosy rannego w walce zwierzęcia, przerażonego, ale rozwścieczonego. Mnich dotarł do wioski. Kosar usłyszał świst strzał z kuszy i natychmiast w wyobraźni wrócił do Trengborne; raz jeszcze zobaczył, jak Czerwony Mnich wkracza do tej wsi i morduje wszystkich jej mieszkańców, poszukując uparcie Rafe’a Baburna. Mnich stęknął, po czym ruszył dalej. A przecież spadł z wysokości stu kroków! Pierwszego napotkanego Demontera zabił jednym cięciem miecza. Kiedy podszedł do maszyny, przystanął, jakby w obawie, że magia wybuchnie i sprawi, że maszyna go zaatakuje. A potem, gdy nic się nie stało, rozpoczął walkę. Kosar usiadł na ścieżce i przyglądał się rzezi. Współczuł Demonterom ‒ zwłaszcza kiedy zobaczył kilka małych postaci, które wypadły z jakiegoś domu prosto pod nogi Mnicha ‒ ale też nie potrafił zapomnieć, że zamierzali jego samego zabić. Ich przodkowie wpoili im przekonanie, że mogą zdobyć magię, rozbijając maszyny Kosar uważał, że byli ofiarami

Magów tak jak wszyscy mieszkańcy Noreełi. A teraz ich ciężkie życie stało się jeszcze cięższe. Mnich walczył obok maszyny, pozostawiając za sobą martwych i konających. Z domów wybiegali inni Demonterzy ‒ Kosar widział ich cienie ‒ i próbowali uciekać, ale Mnich odnajdywał ich i zabijał. Przeszedł przez strumień, brnąc w sięgającej mu do pasa wodzie. Dwoma mieczami odrzucił na bok groty kuszy, otrzymał kilka ciosów w tors i kończyny ‒ a potem zaatakował Demonterów po drugiej stronie potoku. Tych, którzy podjęli walkę, szybko pozbawił życia, z wymordowaniem tych, co uciekli, zdawał się zbytnio nie spieszyć. Był demonem, potworem, który wyrósł z popiołów martwej magii, a teraz walczył w świecie, gdzie nowa magia uczyniła go zbędnym. Kosar zadawał sobie pytanie, co w tym momencie myśli i czuje ta istota. Czy zabija z zemsty, przepełniona wściekłością? Czy też sieje śmierć po prostu z przyzwyczajenia? Wiedział, że powinien stąd odejść. Walka trwała już pół godziny, w ostatnich paru minutach rozlegały się już tylko pojedyncze żałosne krzyki. Ale siedział nadal i patrzył. W końcu Mnich opuścił wioskę Demonterów, przeszedł wielkimi krokami obok maszyny i podążył do krańca ścieżki przecinającej klif. Wtedy Kosar zdał sobie sprawę, że wstaje z trudem. Rana na plecach była lepka od łowi, a mając zmiażdżony nos, mógł oddychać tylko ustami. Zachwiał się, kiedy rozglądał się, którędy idzie się ścieżką w górę, a którędy w dół, i wówczas Czerwony Mnich ruszył biegiem w jego stronę. Obydwa miecze trzymał wzniesione. Kosar skoczył w przepaść. W przypływie szaleństwa uznał, że woli spaść w nią i ponieść szybką śmierć, niż dać się porąbać na kawałki. Znam cię, powiedział Mnich, więc Kosar mu umknął. Usłyszał sapanie i chrapliwy oddech Mnicha. Krwawe pęcherzyki pękały na jego ustach, a ręka zamknęła się wokół kostki złodzieja i szarpnęła. Kosar zawisł przy ścianie klifu i patrzył na martwych Demonterów rozpłaszczonych na kamieniach pod nim. Nagle znów szarpnięcie i pomknął w górę po chropowatej skale. Odwrócony po chwili na plecy, zobaczył przed sobą twarz demona.

7 Czas utracił znaczenie. To się zaczęło, kiedy skradziono dzień i noc, a teraz ich ciała zaczęły się buntować. Kiedy zatrzymywali się, żeby odpocząć, Nadzieja siadała ze skrzyżowanymi nogami, mrucząc do siebie, i spoglądała na południe, niby galion na zaginionym okręcie; mięśnie jej ramion boleśnie się kurczyły za każdym razem, gdy próbowała się położyć. Przeklinała, spluwała i mówiła coś w językach, których Trey nie znał. Chwilami jednak ogarniał ją spokój i wtedy wpatrywała się w Alishię. Tylko w Alishię. Dziewczyna budziła się zdezorientowana, mrugając w zmroku jak skalny szczur, który nigdy nie widział światła. Jadła niewiele, piła jeszcze mniej i trudno jej było wstać bez czyjejś pomocy. Mówiła, że bolą ją kości, że czuje, jakby jej stawy tarły o siebie, a gdy Trey podnosił ją, krzyczała z bólu. Ciągle przytłumione światło powinno odpowiadać górnikowi Trey owi, ale on nigdy dotąd nie odczuwał tak silnego niepokoju. Dręczył go głód narkotykowy. Kiedy szedł, niosąc na plecach Alishię, wspominał w myślach, jak wyglądał fledż, jak pachniał i smakował, jak go wyczuwał po omacku w całkowitej ciemności panującej w kopalni. Był młody i wciąż jeszcze się uczył, ale starsi górnicy pokazali mu, jak samym dotykiem rozpoznać fledż wśród innych złóż, jak ocenić po jego konsystencji i zawartości wilgoci, czy to fledż świeży, czy zwietrzały, i jak od razu poznać, biorąc go na język, czy da dobry odlot, czy też nie. Trey tak bardzo pragnął podróżować po zażyciu fledżu, teraz, gdy mógł tylko iść. Tęsknił za tym, by ułożyć się wygodnie i unieść nad swoje ciało, patrzeć w dół i widzieć siebie leżącego na ziemi z rozrzuconymi rękami i nogami, wysłać swój poszukujący umysł w zmierzch, by odkryć prawdy, których nigdy nawet nie próbował poznać. Mógłby zajrzeć do umysłu Nadziei i zobaczyć wielkie zagrożenia, o których mówiła Alishia. Odwiedziłby Alishię w jej śnie, zalęknioną, niespokojną, cierpiącą, i zapytał, czy naprawdę chce tak śnić. Mógł też przenieść się daleko,

znacznie dalej. Łańcuch Kang Kang rozciągał się przed nimi i naciskał na Treya jak fizyczna siła, nakłaniając, żeby się odwrócił i uciekał tą samą drogą, którą tu dotarł. Była tam, w otwartej jaskini, jakaś kamienna ściana nie do przebycia, nieporuszona i przytłaczająca. Mógłby ją zbadać. Mając fledż, mógłby zrobić wszystko. Zdał sobie sprawę, że przy każdym oddechu szuka go węchem. Mrok. Mrok. Mrok. Zerknął na wiedźmę i wiedział już, że ogarnia ją szaleństwo. Popatrzył na Alishię ‒ wzdrygała się przez sen i mamrotała jakieś słowa, których nie rozumiał. Spojrzał na niebo, po czym uświadomił sobie po raz pierwszy to, jaki wpływ nawet na niego, człowieka żyjącego w jaskiniach, wywiera słońce. ‒ Coś jest przed nami ‒ oznajmiła Nadzieja. ‒ Coś dziwnego. ‒ Skąd wiesz? ‒ Nie czujesz tego? Powietrze jest inne. Ciągle wieje wiaterek od północy, ale wydaje się, jakby to ziemia się poruszała, a nie powietrze. Nadzieja spojrzała przed siebie, w stronę niewyraźnych gór Kang Kang, i jej tatuaże zwinęły się jak posypane solą węże. Trey opuścił Alishię na ziemię i jęknął, kiedy napięcie w ramionach przeszło w ból. Rozmasował skurczone mięśnie i popatrzył tam, gdzie Nadzieja. Przed nimi rozpościerał się pusty krajobraz, żadnych zarysów czegokolwiek, żadnych cieni, żadnych oznak, że w ogóle coś tam jest. Mrok pokrywał ziemię grubym płaszczem. Trey pociągnął nosem, szukając zapachu fledżu, ale wyczuł jedynie czystą, świeżą woń, taką jaką miewało powietrze w jaskini po jej zalaniu. ‒ Co to jest? ‒ zapytał. ‒ Nie wiem. ‒ Wiedźma podniosła jego dysko‒ miecz i Trey po niego sięgnął. Zacisnął dłoń wokół rękojeści. Nadzieja spojrzała na górnika, unosząc brwi. Potem uśmiechnęła się i oddała mu broń. ‒ Bardzo dobrze, fledżerze ‒ pochwaliła. Wsunęła dłoń do kieszeni. Co ona tam ma? ‒ pomyślał Trey. Widział, jak rozrywała jakąś roślinę i wrzucała kawałki do kieszeni. Karmiła coś? Albo chce, by listki wyschły. Alishia przetoczyła się na plecy, jej oczy nagle się otworzyły, ale kiedy Trey ukląkł przy niej, zobaczył, że ona wciąż jeszcze śpi. Pomachał dłonią przed jej twarzą, lecz oczy dziewczyny pozostały nieruchome. Tak bardzo pragnął, by jej wzrok spoczął na nim, a oczy się uśmiechnęły. Zaczął się jednak obawiać, że to już nigdy się nie stanie.

‒ Powinniśmy iść dalej ‒ przynagliła Nadzieja. ‒ Dotrzemy na pogórze Kang Kang, zanim się zorientujemy. Jest coraz bliżej. Trey także to zauważył. Choć wciąż czuł, że Kang Kang go odpycha, góry nagle jakby się przybliżyły; odpychały go, a jednocześnie zachęcały, by szedł w ich stronę. Miał wrażenie, jakby działały na niego dwie siły, i absolutnie nie wiedział, której się podporządkować. Stał, trzymając dyskomiecz w obu rękach, gotów obrócić ostrze i zaatakować wszystko, co wyjdzie ku nim z ciemności. ‒ Nadziejo ‒ powiedział ‒ nie spotkaliśmy nikogo. Idziemy już ze dwa dni i nie widzieliśmy, jak dotąd, żywej duszy. ‒ Są tutaj ludzie ‒ odparła wiedźma. ‒ Minęliśmy grupę wędrowców, którzy ukryli się przed nami za niewielkim pasmem ołowianoskalnych wzgórz. Później, może pół dnia temu, przeszliśmy blisko jakiejś wsi. Jej mieszkańcy zabarykadowali się i szykowali do walki z nami. Czułam zapach ich strachu, smród owco‒ lop i świń. To byli rolnicy. Przerażeni. Bali się nas i bali tego, co moglibyśmy zrobić, gdybyśmy ich znaleźli. Gdyby tylko wiedzieli, jak my sami się boimy. Byli także inni ludzie, ukryli się w ciemnościach albo leżeli w zagłębieniach terenu. My, szukając Kang Kang i starając się uchronić przed zagrożeniami, trzymamy się miejsc położonych wysoko, skąd możemy widzieć bardzo daleko, natomiast większość tubylców wybiera te położone jak najniżej. ‒ Ja nic nie słyszałem. Nie widziałem nikogo. ‒ Ja też nie. Czułam tylko zapachy. Trey pomyślał o tych wszystkich chwilach, kiedy próbował odnaleźć w powietrzu choćby najlżejszą woń fledżu. ‒ Więc co to jest? ‒ zapytał cicho. ‒ Wygląda jak otwarta, pusta przestrzeń. Widzę w dali Kang Kang, ale nie widzę niczego między nim a nami. ‒ Może tam naprawdę nic nie ma ‒ powiedziała Nadzieja. ‒ To znaczy? ‒ Te tereny od dawna były dziwne. Prawdopodobnie powrót Magów przyspieszył rozkład tej krainy. ‒ Ale pozostał czas ‒ stwierdził Trey. ‒ Musimy mieć jeszcze trochę czasu. Sytuacja nie może być beznadziejna, co? Nadzieja wzruszyła ramionami i spojrzała na śpiącą dziewczynę. ‒ Nie sądzę, żeby Los był nam coś winien ‒ mruknęła. ‒ Możemy przetrwać, dotrzeć do miejsca położonego w odległości pięciu kroków od

celu naszej podróży, a potem zginąć pod lawiną kamieni. Właściwie nic się o nas nie troszczy, fledżerze. Gdy byliśmy z Rafe’em, zapewne jego magia czuwała nad nami, ale teraz nie możemy na to liczyć. Jesteśmy bardziej zdani na samych siebie niż kiedykolwiek wcześniej. Nie czujesz tego? Trey zadrżał, skinął głową i żołądek ścisnął mu się od nagłego głodu narkotykowego. ‒ Pójdziemy dalej ‒ zdecydowała Nadzieja. ‒ Nie możemy zatrzymać się tutaj, nie teraz. Jeśli możesz ją jeszcze nieść, ruszajmy. Pomogła Treyowi podnieść Alishię na jego plecy, potem wzięła dyskomiecz i znowu podążyła przodem, spoglądając w lewo i w prawo, w górę i w dół. Sprawdzała, czy nic im nie zagraża lub czegoś szukała. Alishia była ciężka, lecz nie tak jak dotychczas. Jej uda stały się cieńsze, rysy twarzy mniej wyraziste, a brzuch nabrał miękkości pod warstwą tkanki tłuszczowej charakterystycznej dla nastolatek. Wciąż staje się coraz młodsza, pomyślał Trey. Ona spowalnia naszą wędrówkę. Idziemy tam, bo ona powiedziała... ale to trwa tak długo z jej powodu. Jeśli dotrzemy na miejsce za późno... Usłyszał głuchy odgłos i poczuł, że ziemia się zatrzęsła. Nadzieja przystanęła, spojrzała na niego, po czym ruszyła dalej, a Trey za nią. Znów łoskot, gdzieś w pobliżu, jak odgłos stąpania olbrzyma, i znów drżenie pod stopami. ‒ Co to jest? ‒ zapytał. Nadzieja znowu przystanęła i popatrzyła w niebo. Trey zrobił to samo i zobaczył w górze ciemność. Początkowo myślał, że to wielka chmura burzowa. Chętnie powitałby ulewę. Byłaby dla niego czymś nowym, poza tym zaczynali coraz dotkliwiej odczuwać brak wody. Ale później spostrzegł wypadające z ciemności cienie ‒ masę, która wydawała się unikać światła księżyców... Pochłaniała je raczej, niż odbijała ‒ i już wiedział, że to nie są strugi wody. Cienie wirowały w kierunku ziemi. Zniknęły mu z oczu i po kilku sekundach nastąpiła kolejna seria łoskotów. ‒ Nadziejo? ‒ zawołał Trey. ‒ To powinno być interesujące ‒ stwierdziła. ‒ Nadziejo, co to jest? Ale wiedźma ruszyła naprzód; przeskoczyła wąski rów i pobiegła ku niewielkiemu wzgórzu, które przesłaniało teren rozciągający się przed

nimi. Trey po raz ostatni spojrzał w górę, zobaczył więcej cieni opadających z nieba i podążył za nią. ‒ Tutaj. Na razie zatrzymamy się w tym miejscu ‒ zdecydowała Nadzieja. Trey, z trudem wspinając się na niewielkie wzniesienie, w końcu do niej dołączył. Nadzieja spoglądała na południe. ‒ Co tam widzisz? ‒ Zobacz sam. Ujrzał mglistą ogromną chmurę nad wzgórzem, dalej Kang Kang; jego najwyższe szczyty rysowały się nad linią tego wzgórza. Trey podszedł bliżej do Nadziei; teraz widział przestrzeń rozciągającą się między nimi a pierwszymi wzniesieniami Kang Kang. Niewiele na niej pozostało. ‒ Co Czerń... ‒ Kraina ginie ‒ powiedziała Nadzieja, jakby to mogło wyjaśnić wszystko. Teren w oddali był nagi. Drzewa, trawy i rośliny zniknęły. Na milę lub dwie przed nimi grunt zwijał się i skręcał bez końca. Bliżej, u stóp pagórka, na którym teraz stali, skraj skażonego obszaru wyznaczało ogromne drzewo wellburr leżące na boku z odsłoniętymi korzeniami i połamanymi gałęziami. ‒ O KurwaMag ‒ zaklął Trey. ‒ Ziemia zjada samą siebie. Nadziei zabrakło słów. Ten proces musiał się zacząć całkiem niedawno, bo jeszcze się nie zakończył. W kilku miejscach nagie podłoże skalne wypluwało w niebo spękane słupy ziemi. Tryskały ku nim gejzery piasku i żwiru. Na brzegach tumanu ziemi, gdzie proces zdawał się słabnąć, to, co leciało w górę, zaczynało opadać. Głuche odgłosy, które słyszeli i czuli, wydawały drzewa i skały spadające z powrotem na Noreelę. Lądowały na ogołoconym terenie i tworzyły wokół niego bariery graniczne z odpadów drewna, kamieni i roślin. Trey zobaczył wirującą owcolopę, która spadła w oddali. Może była już martwa, a może nie, ale uderzyła w ziemię i eksplodowała; błyszczące kosmyki jej sierści pokryły skrawek terenu. ‒ Musimy wracać ‒ zawołał Trey, przerażony i zdumiony.

‒ Tu jesteśmy bezpieczni. ‒ Skąd wiesz? To się może rozszerzyć. Może się rozprzestrzenić tak szybko, że nie zdołamy uciec, a wtedy to nas wessie! ‒ Nie wessie ‒ zaprzeczyła wiedźma. ‒ Spadniemy. Wszystko tu spada, ale jakby do góry. Pozostaje ogołocone podłoże skalne. To powrót do nagiej Noreeli. Usuwane jest wszystko, co zawadza. ‒ O czym ty mówisz? ‒ Trey zerknął na głowę Alishii opartą na jego ramieniu, próbując zobaczyć, czy dziewczyna ma otwarte oczy. Poruszył tym ramieniem, starając się przyciągnąć jej uwagę, ale wciąż spała. ‒ Alishia ‒ szepnął, lecz ona nie zareagowała. ‒ Powinniśmy tu zostać ‒ powiedziała wiedźma. ‒ Mieć oko na to, co się dzieje, czekać, aż to stopniowo ustanie. ‒ A jeśli w ogóle nie ustanie? Jeśli będzie trwało nadal, aż wszystkie skały i ziemia zostaną wessane. Wiadomo, co się tu może odsłonić? ‒ pytał Trey. Pomyślał o głębokich kopalniach, budzących się Naksach i legendach o Śpiących Bogach; spojrzał na wrzosy między swymi stopami, zastanawiając się, jakie tajemnice zawdzięczają swoim korzeniom. ‒ Jeśli to się rozprzestrzenia, niewiele możemy zrobić ‒ stwierdziła Nadzieja. ‒ Jedynie czekać, czy to ustanie, w przeciwnym razie... ‒ W przeciwnym razie nie dotrzemy nawet w pobliże Kang Kang. ‒ Moglibyśmy to okrążyć. Trey spojrzał na wschód, potem na zachód wzdłuż grzbietu, na którym stali, ale przestrzeń w obu kierunkach spowijała ciemność, a nad nimi wisiała ogromna chmura. Nie mógł dostrzec żadnych granic tego, co znajdowało się przed nimi. Być może ciągnęło się bez końca. ‒ Nie możemy tak siedzieć i czekać ‒ zaprotestował. ‒Alishia z każdą minutą staje się coraz młodsza. ‒ Ale nie możemy też w to wejść ‒ odparła Nadzieja, wskazując ręką dziwne zjawisko przed nimi. ‒ Według ciebie to sprawka Magów, tak jak zapadnięcie zmroku? ‒ Cokolwiek to znaczy, myślę, że nie. To jest upadek krainy, widzieliśmy już, jak się dokonywał. Magowie będą zajęci na północy dławieniem wszelkiego oporu, jaki zapewne stawi Książę. ‒ Nadzieja splunęła. ‒ To nie potrwa długo, więc jest następny nieprzekraczalny termin dla ciebie, fledżerze. Magowie nie będą wiecznie zajęci i wcześniej czy później dowiedzą się o Alishii i o tym, co w sobie nosi.

‒ Jak mogliby się o tym dowiedzieć? Nadzieja wzruszyła ramionami. ‒ Może schwytają i poddadzą torturom Kosara. Albo ich szpiegów nie da się tak łatwo zauważyć, jak sobie wyobrażasz. Duchy. Widma. Inne istoty. Uśmiechnęła się do Treya, szczerząc zęby, a on odwrócił się w stronę zniszczonej krainy. Słychać było ciągłe dudnienie przerywane od czasu do czasu nagłym łoskotem i drżeniem ziemi, kiedy coś spadało. U podnóża pagórka, w odległości jakiejś mili od nich, stos szczątków, tworzący barierę między ocaloną jeszcze ziemią a tą poza jej granicą, stawał się coraz wyższy i szerszy. Za barierą nastąpił wybuch. Coś białego i syczącego strzeliło ku niebu i zniknęło w kipiącej w górze masie. Trey zadał sobie pytanie, czy to jest święta rzeka czczona podobnie jak ta pod Wdowimi Szczytami. To, co wybuchało, zmieniało szybko barwę z białej na brązową, kiedy spod skalnego podłoża wyssany został osad. Woda wciąż wzbierała, tryskając z kilku innych miejsc w niebo. Po godzinie zaczął padać deszcz. Trey wąchał jego krople, szukając jakiegokolwiek śladu fledżu. Musiał przymknąć oczy. Rejestrował odgłosy rozbrzmiewające wokół niego i czuł ciepło Alishii, leżącej przy nim na mokrych od rosy wrzosach, ale myślami był gdzie indziej. Nie wiedział, gdzie znajduje się to miejsce, ale bił od niego żar i Trey czuł się bezpieczny, chroniony przed niebezpieczeństwami, które znał z odległych wspomnień. Słyszał łagodny śpiew swojej matki w mroku ich jaskini. Chłonął zapach skóry Sondy, chwytał jej oddech, gdy się mijali w domu jaskini, wymieniając uśmiechy i odwracając od siebie oczy. Widział twarze swoich kolegów górników, korzystających z przerwy na posiłek, słyszał ich głosy, które świadczyły wyraźnie o tym, że humor im dopisywał. Trey miał świadomość, że oddycha i że łaskoczą go wrzosy pod policzkiem, ale gdy otworzył oczy, poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia natychmiast zniknęło. Nadzieja gdzieś poszła. Alishia wciąż leżała obok niego, blada i rozpalona. Jej powieki się poruszały, kiedy w swoich snach poszukiwała czegoś niepoznawalnego. Trey zadrżał i objął się ramionami. Pragnął mieć teraz fledż i dotknąć Alishię, by sprawdzić, czy nic jej nie dolega. Serce biło mu szybko, oddech miał płytki i czuł, że za chwilę na pewno wszystko się zmieni. Spojrzał w górę na niebo. Chmura wciąż tam wisiała, ale chyba już

spokojnie; pierzaste brzegi zbliżyły się do jej środka, przyciągnięte ruchliwym wirem. Kilka cieni wypadło z niej i popłynęło w dół, ale były mniej liczne niż przedtem i odgłosy tego, co uderzało w ziemię, wydawały się rozlegać teraz rzadziej. Chmura była pustką na tle ciemności, dziurą, w którą tak łatwo mógł wpaść. W dole nie było żadnego światła, które mogłoby wydobyć jej kształty, a poświata księżyca jaśniejąca powyżej ześlizgiwała się z niej, jakby odpychana jej nienaturalnym wyglądem. Trey nerwowo rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, dokąd poszła Nadzieja. Wyciągnął z torby manierkę z wodą i wlał Alishii kilka kropel do ust. Jej wargi się rozchyliły, język lekko się wysunął i wchłonął tę odrobinę wody. Oczy się otworzyły, ale dziewczyna chyba niczego nie widziała. Pochylił się nad nią i wyszeptał jej imię, lecz znowu w żaden sposób nie zareagowała. Upił łyk stęchłej wody z manierki i schował ją z powrotem do torby. Nadal ani śladu Nadziei. Wstał i przeszedł kilka kroków wzdłuż grzbietu wzgórza, patrząc w dół na szerokie równiny ciągnące się aż do miejsca, gdzie zaczyna! się łańcuch Kang Kang. Ziemia była blada i szara, nagie skały odbijały światło księżyca śmierci prześlizgujące się pod chmurą. Tam gdzie mrok krył się w zagłębieniach, tworzyły się wielkie pasy cienia. Trey rozejrzał się raz jeszcze, popatrzył na niezwykłą scenerię przed sobą i wtedy spostrzegł to coś. Wyglądało jak żuk na szorstkiej szarej skórze starego kopalnianego muła, tyle że poruszało się bardziej zdecydowanie. Nadzieja. Przedostała się w jakiś sposób przez wielki stos połamanych drzew i wyrzuconych z głębi ziemi skał i szła teraz po nagim szkielecie Noreeli ‒ szła ostrożnie, patrząc uważnie pod nogi, wydawało się jednak, że całą uwagę skupiła na jednym punkcie gdzieś przed nią. Nad nią wisiało niebo, nadal ciężkie od tego, co powinno znajdować się pod nim w dole, ale dziwne zjawisko już się nie powtarzało, choć Trey czuł jego nieznośną presję. Już miał zawołać Nadzieję, lecz uświadomił sobie, że była za daleko. I nie wiedział, co jeszcze może się kryć tam w ciemnościach, gotowe zaatakować, gdyby tylko usłyszało potencjalną ofiarę. Wrócił do Alishii i obrzucił szybkim spojrzeniem ziemię wokół niej. Nadzieja zabrała jego dyskomiecz. Alishia poruszyła się we śnie i przetoczyła na bok. Trey dotknął jej, by

się upewnić, że dziewczyna wciąż tu jest. Mogła mnie czymś odurzyć, pomyślał. Leżałem tutaj, śpiąc i nie śpiąc jednocześnie, a ona mogła podać mi środek odurzający i uciec z Alishią. Dotknął włosów bibliotekarki, jej szyi, pleców; Alishia pociła się i drżała, gdy jej kości i ciało zanikały. Ta stara wiedźma mogła mnie zabić. To, że tego nie zrobiła, było dla Treya niewielką pociechą. Udało mu się przerzucić Alishię przez prawe ramię i wstać. Zdumiała go jej lekkość. Gdy przesunął ją, by leżała wygodniej, chrząknęła i coś wyszeptała, ale Trey nie mógł tego zrozumieć. Przystanął, lecz nie powiedziała nic więcej. ‒ Już niedługo. Mogę iść szybciej, gdy jesteś taka leciutka. A ta pieprzona wiedźma tak łatwo nie ucieknie ‒ mruknął. Bez względu na to, co nią powodowało i jakie były jej zamiary, Trey nie miał ochoty zostać sam i sam ponosić odpowiedzialności za Alishię. Nadzieja wiedziała tak wiele, a on tak mało. Po raz pierwszy w życiu bał się ciemności. Nadzieja szła po nagiej skórze Noreeli. Nie było tu żadnego świadectwa czasu, żadnego nawarstwiania się ziemi, żadnej gnijącej roślinności ani zwierzęcych szkieletów nieszczęsnych ofiar Kang Kang. Nie widziała żadnych żywych lub martwych istot ‒ teren wyglądał na doskonale jałowy ‒ i nie mogła uchwycić żadnego zapachu prócz cierpkiej woni odsłoniętego podłoża. Skała pod jej stopami była sucha, gładka i ciepła. Nadzieja wyczuwała to ciepło przez podeszwy butów, jakby Noreela żyła i po raz pierwszy zostało pokazane jej nagie ciało. A jeśli to była rana? Nadzieja przystanęła i rozejrzała się dookoła, zastanawiając się, jak mogłaby wyglądać krew świata. Nad nią wisiała bezładna masa tego wszystkiego, co stąd spadło. Jednakże ona nie spadła. Dziwne zjawisko ustało. Bała się, że wkrótce się to odwróci, że niewiarygodny ciężar ziemi i skał nad nią runie w dół jak rzeka San. Gdyby tak się stało, śmierć nastąpiłaby szybko, ale jeszcze przez kilkanaście uderzeń serca wiedziałaby, że ona nadchodzi, i absolutnie nie miała ochoty dowiadywać się, jakie wspomnienia wtedy by ją nawiedziły. Nie patrzyła w górę. Ten widok był niczym w porównaniu z tym, co, jak sądziła, widziała dalej przed sobą. Skupiając wzrok na miejscu, gdzie biała postać skaziła monolit mroku,

ostrożnie posuwała się naprzód. Od czasu do czasu spoglądając w dół, przechodziła nad szczelinami w skale, przez które wypływał nieprzyjemny żar, przeskakiwała je tam, gdzie były większe, zmieniała kierunek, kiedy stawały się zbyt szerokie, by mogła dać przez nie susa. Wokół rozpościerała się nieprzenikniona ciemność, jakby ziemię po brzegi wypełniała czarna woda. Żar, który wydobywał się na powierzchnię, budził w niej wstręt, bo przypominał obrzydliwy wilgotny oddech jej tysięcy kochanków. Każdy oddech kojarzył się z westchnieniem, każde westchnienie z niespełnionym marzeniem. Jakiś czas temu, siedząc obok Treya i Alishii, dostrzegła ruch na skalistej równinie. Była stara i miała słaby wzrok, ale natychmiast zdała sobie sprawę, co zobaczyła. Świadomość tego ugodziła ją jak potężna siła, wiedza pozbawiona nawet odrobiny wątpliwości. Oddech zamarł jej w piersiach, jakby w oczekiwaniu na to, co ona zrobi. Zaczęła zbiegać ze wzgórza, serce biło jej z taką mocą i zdradzało taką jej pewność siebie, jakiej nie czuła od lat. W dół do pierwszego drzewa wellburr nad jego strzaskanym pniem i dalej; szybko pokonała pagórki szczątków, choć wpadła w nie po kolana, potknęła się i przewróciła w splątany gąszcz roślin. Rozcięła sobie ramię o ostre resztki jakiejś ekshumowanej maszyny. Dla Nadziei była to chwila, od której mogła zależeć przyszłość. Co kilka kroków przypominała sobie tę białą postać, jak wydawała się unosić z ziemi i wtapiać w nią z powrotem, świetlista od wewnątrz i promieniująca światłem, gdy wszystko inne spowiła ciemność. Śpiący Bóg, pomyślała wtedy i zrobiło jej się słabo. Szła dalej. Niewiarygodny ciężar ziemi nad nią przyciągał jej wzrok, ale oparła się pokusie. Gdyby tam spojrzała, ziemia mogłaby runąć w dół. Powtarzała to sobie wciąż od nowa, to, co absurdalne, stało się prawdą. Jeśli spojrzę, zwali się na mnie... Przeskoczyła kolejną szczelinę i poczuła ciepły powiew pod ubraniem. Tak wyglądało prawdziwe oblicze krainy. Odsłonięta powierzchnia była Noreełą z okresu jej niemowlęctwa. Na nagiej skale łupkowej wszystko się rozwinęło ‒ flora i fauna; człowiek i zwierzęta, bogowie i demony ‒ i zajęło specjalne miejsca na kamienistej strukturze, fundamencie tego kraju. Nadzieja spojrzała na skałę pod swoimi stopami i nagle przeraziła się, że zobaczy wyryte na niej jakieś odwieczne przesłanie. Ale to był tylko

kamień, wygładzony eonami ciężaru. Gdzieniegdzie widziała otwory, jamy wygrzebane lub wykopane nie wiadomo przez kogo. Wewnątrz dostrzegła cienie, które się przemieszczały, kiedy przechodziła szybko obok nich. Nie przystawała, żeby się przekonać, czy szeleściły jej spódnice, gdy przesuwały się po kamieniu, czy ten odgłos wydawało coś innego. ‒ Śpiący Bogu! ‒ zawołała i jej oczy rozwarły się szerzej na myśl, że ten okrzyk mógłby go przywołać. Ale miejsce, gdzie coś się poruszało, pozostało tak ciemne jak wszystko dookoła. Nie spoglądała w bok zbyt długo, by nie zgubić drogi. Śpiący Bogowie odeszli w głąb ziemi tysiące lat temu, tak w każdym razie mówiły opowieści. Były to potężne, budzące respekt istoty, demony lub aniołowie krainy, które podobno odrzuciły nieograniczoną moc, wędrowały po pustkowiach, same się uczyły i nauczały innych, tworzyły i budowały, ale nigdy nie chciały objąć władzy. Nasyciły się Noreelą, wszystkim, co mogła im dać, i przeniosły się pod ziemię, zamierzając spać wiecznie, jeśli nie obudzi ich coś naprawdę interesującego. Miały swoich wyznawców, swoje kulty i często wzywano je, by powróciły, bo znowu nadszedł ich czas. Ale żaden ze Śpiących Bogów tego nie zrobił i sekty ich zwolenników często kurczyły się i rozpadały, po czym przegrupowywały się i pojawiały w innych miejscach i pod innymi postaciami. Od czasu Wojny‒Katastrofy krążyły pogłoski, że bogowie obudzą się, kiedy do krainy powróci magia. Nadzieja zawsze wątpiła w prawdziwość tej legendy. Gdy Śpiący Bogowie pojawili się tam tysiące lat temu, magia już była, choć zapewne nie taka, jak obecnie. Czemu więc jej powrót miałby się dla nich stać powodem do przebudzenia z ich odwiecznej hibernacji? A jednak... Zawsze istniała jakaś szansa na to i właśnie dlatego ona sama nadała sobie imię Nadzieja. Zbliżała się do miejsca, w którym jakiś czas temu zauważyła ruch. Zapamiętała je dobrze: głęboka czarna jama po prawej stronie, pęknięta skała po lewej. Zerknęła w tył i zobaczyła tylko barierę ze szczątków, a za nią niskie wzgórze. Z tej odległości nie mogła dostrzec, czy Trey wciąż jeszcze tam jest. Nie widziała żadnego ruchu na skalistej równinie, chociaż miała świadomość, że coś nad nią się zmienia. Coś wstrząsało

powietrzem, odbijało się od jej zębów, zastygało we włosach. Jeśli spojrzę, zwali się na mnie. Odwróciła się i przez moment pomyślała, że któryś ze Śpiących Bogów mógłby zjawić się tu, przed nią, że już nie śpi. Słyszała dotychczas wiele opisów ich wyglądu, ale wiedziała, że żaden nie oddawał bogom sprawiedliwie prawdy. Cokolwiek by ujrzała, byłoby monumentalne i wspaniałe. Poraziłoby jej serce swoim majestatem. I może nawiązałoby się między nimi jakieś porozumienie, może poczułaby uznanie dla siebie, w końcu byłaby pierwszą osobą, jaką Bóg zobaczyłby po przebudzeniu. Błędy natury wychodzą wszystkiemu na dobre, pomyślała. Ale nic takiego się nie zdarzyło, pozostały tylko skała i ciemności, i zarys Kang Kang w oddali. Osunęła się na ziemię, zmrok wyssał z niej pewność siebie i optymizm. Potem jednak ruszyła dalej, bo widziała ją ‒ widziała postać podnoszącą się z ziemi, a potem znowu się w nią zapadała. Być może ukazało ją słabe światło księżyca... a ona chciała wierzyć, że postać oświetliła samą siebie dla niej. Są wielcy jak sokoły, pochodzą od twórców Noreeli, od miliona lat wędrują po swoim wiecznie zmieniającym się terenie, nauczają i sami się uczą, upowszechniają i chłoną historię, szukają czegoś wykraczającego poza zdolność rozumienia zwykłych śmiertelników. Słyszała wiele legend, każda była inna, a wszystkie opowiadali ludzie, którzy przysięgali, że mówią prawdę. Pewien mężczyzna ‒ leżał nagi na jej łóżku, w czasie gdy ona przygotowywała mu mieszankę z uspokajających ziół ‒ powiedział jej, że znał kogoś, kto widział Śpiącego Boga: To było w jaskini we Wdowich Szczytach i bóg tam był, wielki jak dziesięciu mężczyzn, ale z umysłem o ileż potężniejszym, sięgającym o wiele dalej. Stworzył własną ciemność. Mój przyjaciel myślał, że on śpi. Dotknął go. Chciał wziąć trochę jego mocy dla siebie, stwierdził, że może ją po prostu zabrać. Zwariował od tego. Wyszedł stamtąd szalony i nigdy już nie był taki jak przedtem. Jeśli wyszedł stamtąd szalony, zauważyła Nadzieja, jak można wierzyć czemukolwiek, co powiedział? Mężczyzna spojrzał na nią, na swoją dziwkę, i więcej się już nie odezwał. Nadzieja była blisko miejsca, w którym zobaczyła podnoszącą się i opadającą postać. Ta postać wynurzyła się z ziemi jak grzbiet jakiegoś morskiego stworzenia ‒ z wód Zatoki Cantrassa. Popękane skały po

lewej, jezioro ciemności po prawej stronie... tak, prawie już tam dotarła. Wielkie góry ‒ opisywała jedna z książek ‒ ich oczy: jeziora otoczone lądem, ich umysł powyżej i poza granicami tego, co możemy wiedzieć albo rozumieć. Śpiący Bogowie niegdyś chodzili po Noreeli i zbierali plony z jej lasów, jedli z jej pól i łąk, przygotowując krainę dla swoich potomków. Jesteśmy ich dziećmi, a oni jak trosldiwi rodzice nadal wsłuchują się w nasz wspólny głos i dbają o nasz rozwój. Gdyby to była prawda, wróciliby teraz, pomyślała Nadzieja. Trzysta lat albo trzy dni temu wróciliby. Zwolniła, wlokła się teraz noga za nogą po nagiej skale, bo nagle przeraziła się tym, co mogłaby znaleźć. Słyszała tak wiele legend o Śpiących Bogach, czytała tyle historii. Leżała, pocąc się, kiedy żeglarze z Grzbietu lub Demonterzy z Wysokich Wzgórz pieprzyli ją i szeptali, czego się dowiedzieli. Żaden z nich tak naprawdę nie wiedział niczego, a mimo to pozwalała im mówić i szukała świadectw między wierszami ich kłamstw. Od czasu Wojny‒Katastrofy folklor stał się bardziej różnorodny i oparty na mitach niż kiedykolwiek przedtem. Ludzie czytali obecnie tak niewiele, a ponieważ Noreela cofała się w rozwoju, odległości między poszczególnymi miejscami stały się trudniejsze do pokonania. Noreelanie podróżowali mniej i opowieści miały dłuższą drogę do przebycia, a każda plotka coś w nich zmieniała. Każda relacja przesadnie wyolbrzymiała jakąś część mitu Śpiących Bogów, a pomijała inne. Oni istnieli i tylko to było pewne. Zeszli w podziemia, bo wstydzili się takiej Noreeli. Czekają nas lepsze czasy. Obudzą się, gdy Czerń zostanie zwyciężona. Nadzieja miała wszelkie powody, żeby się bać, a niewiele do zyskania, szła jednak dalej. Czy Śpiący Bóg może jej pomóc? A przynajmniej uznać ją za coś innego niż robaka, którego zdepcze piętą? Sądziła, że tak. Wszystkie te historie stały się niemal tylko mitem, ale w wielu pobrzmiewała wspólna nuta nadziei. To byli bogowie krainy, którzy zasnęli, obietnica lepszej przyszłości, i ich najbardziej żarliwi wyznawcy wierzyli, że ich powrót oznacza wykorzenienie wszelkiego zła. Stanowili uosobienie nadziei, a ona zawsze pamiętała, jak brzmi jej imię. Szła dalej i po pięćdziesięciu krokach, kiedy zbliżyła się do otworu w ziemi, gdzie widziała postać, która wznosiła się, a potem opadła, wrząca papka Noreeli wirująca wysoko w górze w końcu się przerzedziła. Światło obu księżyców: życia i śmierci, spłynęło w dół i Nadzieja zobaczyła, co

wypełnia otwór. Upadła. Trey z trudem sobie teraz radził. Alishia, choć lekka, leżała w pozycji niewygodnej dla niego, jej kościste biodro wbijało mu się w szyję. Kilkaset kroków od ich prowizorycznego obozowiska natrafił na pierwszą przeszkodę: gąszcz zarośli, splątanych i cuchnących zgnilizną. Unosząc wysoko nogi, brnął przez tę gęstwinę z wyciągniętą w bok lewą ręką dla utrzymania równowagi. Zaczęła go ogarniać panika. Nadzieja go zostawiła. Mimo że nie lubił wiedźmy, bal się podróży bez niej. Wiedziała tak dużo o tych okolicach, co się zmieniło, a co jeszcze się wydarzy. Wiele z tego, co powiedziała, mogła sobie wymyślić, ale jej wiara w posiadaną wiedzę dodawała mu otuchy. Poza tym był tu kimś obcym. Spojrzał w górę i zobaczył wały uniesionej ziemi, zjawisko sprzeczne z naturą i niedobre; coś tam pomrukiwało i jęczało jak jakiś wielki stwór obudzony z wiecznego snu. Alishia zamamrotała i Trey niemal się potknął; zataczając się, przeszedł parę kroków, nim odzyskał równowagę. Zdał sobie nagle sprawę, że wstrzymuje oddech. Ostatnio robił to często, bo oddychanie zdawało się podsycać palący go głód fledżu. Czuł napiętą skórę i ucisk w gardle; ciśnienie w jego głowie niebezpiecznie wzrastało. Wciągnął powietrze ‒ niczym nie pachniało. Widział Nadzieję, maleńką figurkę za barierą szczątków. Szła szybko przez posrebrzoną skalną Noreelę. Są tam w dole jaskinie? ‒ zastanawiał się Trey. Szczeliny w ziemi? Fledż? Ale nie czuł teraz niczego, nawet powietrze zmieniło się, jakby zostało pozbawione zapachu. Jego umysł wędrował gnany paniką, ale przede wszystkim głodem fledżu. Wyobraźnia ciągnęła go w bok, podczas gdy on posuwał się do przodu; widział błyski czerwieni, białe zjawy i wyraźną plamę krwi rozlewającą się po ziemi. To sen, a nie prawdziwy obraz. Alishia mamrotała coś o zakrwawionych książkach, jakby mogła widzieć to, co on sobie wyobrażał. To tylko sen na jawie. Żaden fledż ani żadna podróż po jego zażyciu. Tylko sen na jawie.

Wspiął się na pień ogromnego zwalonego drzewa wellburr i poczuł zapach jego obnażonych korzeni. Potem wszedł na górę szczątków, ślizgając się, potykając,. chwytając wolną ręką zarośli, i w końcu zjechał w dół po drugiej stronie, z wciąż przewieszoną przez jego ramię Alishią. Jego skórzane buty plaskały na nagiej skale. Za nim rozciągał się chaos tego, co niegdyś tworzyło tę krainę, a co jakaś siła zwaliła, roztrzaskała i połamała; przed sobą miał dziewiczą ziemię i Nadzieję. Wydało mu się, że wiedźma się zatrzymała i stała jak zastygły w bezruchu cień. A potem jej cień został oświetlony, gdy połączone światło obu księżyców utorowało sobie drogę przez unoszące się w górze szczątki i kurz. Trey dostrzegł błysk metalu, kiedy wydobyła z pochwy jego dyskomiecz. A potem wiedźma Nadzieja upadła i zniknęła. Trey ukląkł i zsunął Alishię na ziemię. Głód narkotykowy skręcał mu wnętrzności i dręczył serce, a jego umysł szukał ucieczki gdzieś głęboko, w ciemnym mroku. To nie żadne podróże, pomyślał. Żaden fledż. Lecz kiedy księżyce w końcu znowu się ukazały, nie potrafił zrobić niczego, by nie zalała ich napływająca ciemność. To, co Nadzieja zobaczyła, było tak przejmujące, że ogarnęła ją nagła słabość. Otwór w skale wypełniało coś szarego, elipsowatego. Miał on z trzydzieści kroków szerokości, a poniżej poziomu ziemi zaczynała się szara, gładka powierzchnia, jak zamarznięte od wieków jezioro. Promieniowało ono słabym blaskiem. Było teraz odsłonięte, oddane światłu księżyców. Oddane jej. To jest to, co widziałam, jak się poruszało, pomyślała Nadzieja, pochylając się do przodu; wznosiło się ku niebu, po czym wciągała to z powrotem w dół mocą Śpiącego Boga. Spadając, nie czuła lęku. Powietrze musnęło jej twarz i włosy. Wciąż trzymała w ręku dyskomiecz, choć zdawała sobie sprawę, jak żałosną i marną bronią mógł się wydać Bogu. Czymkolwiek ta istota była ‒ kwintesencją tych wszystkich historii czy też czymś zupełnie innym ‒ srebro metalu absolutnie ustępowało jej majestatowi. Uderzając w szarą powierzchnię, Nadzieja nawet nie przymknęła oczu. Dostanę się do środka, wtargnę do snu tej istoty. Obudzę ją! Powierzchnia była cienka jak pajęcza sieć wisząca przez całe lata w

zapomnianym kącie. Nadzieja przemknęła przez nią z nikłym szelestem i zadała sobie pytanie, jak ona zdołała przetrwać działanie sił, które ogołociły teren wszędzie wokoło. Ale przecież Śpiący Bóg ma niesamowitą moc. Uderzyła w coś twardego, wydała zduszony okrzyk, kiedy zaparło jej dech, i leżała przez kilka chwil, ściskając mocno rękojeść dyskomiecza. Łączył ją ze światem, który dopiero opuściła. Był czymś rzeczywistym. Spływał po nim deszcz Noreeli, przypalało go jej słońce, poznał smak krwi i wchłonął pot fledżera, gdy Trey używał go w walce. Dyskomiecz zatrzymał odrobinę fledżu w swoich ziarnach metalu. Nie mogła teraz czuć żadnego zapachu ani smaku i tylko dotyk tej broni łączył ją z realnym światem. Światło księżyców dotknęło dziwnych powierzchni po raz pierwszy od... jak dawna? Nadzieja nie wiedziała. Księżyc życia zalewał srebrem podłoże, na którym wylądowała ‒ za miękkie jak na skałę, zbyt twarde jak na kość ‒ a księżyc śmierci nadawał powietrzu żółtawy odcień. Wyglądało na to, że ciemność nie miała wcale ochoty stąd odejść. Utrzymała się tu jeszcze przez jakiś czas, rozpuszczała jak czarny lód pod muśnięciem księżyców. Nadzieja oddychała głęboko i czuła stare powietrze. Nie było zatęchłe ani nieświeże, ale długo czekało, by ktoś nabrał go do płuc. Zawierało mało tlenu, więc ciemne plamy zmąciły jej wzrok. Nadzieja podniosła się na ręce i kolana, wciąż kurczowo ściskając dyskomiecz. Ostrze zazgrzytało o podłoże jak gwóźdź o szybę z gładkiego szkła. Skrzywiła się, zdziwiona, jak daleko poniósł się ten dźwięk. Spojrzała w górę. Znajdowała się niemal tuż pod dziwną powłoką, przez którą przemknęła. Otwór był szeroki i postrzępiony, płaty szarej powierzchni kołysały się na brzegach. Była w swego rodzaju tunelu prowadzącym w lewo i w prawo. W obu kierunkach znikał w mroku, ale Nadziei wydawało się, że jednocześnie schodzi łukiem w dół. Podłoże miało fakturę starej skóry, a z sufitu nad nim zwisały dziwne stalaktyty. Wiedźma wyciągnęła rękę i dotknęła ściany ‒ mokrej, miękkiej, śliskiej. ‒ Gniazdo ‒ powiedziała. ‒ Jakieś miejsce do spania. Coś bezpiecznego i solidnego. To, co widziała, i to, gdzie była, wywarło na niej wstrząsające wrażenie.

Chwytała łapczywie powietrze, zdając sobie sprawę, że z trudem oddycha. Każdy łyk powietrza, jaki wciągała w płuca, przepłynął wcześniej przez płuca Śpiącego Boga. Zastanawiała się, gdzie on jest. Czy tak blisko, że mogłaby go dotknąć? A jeśli śpi nawet teraz, za ścianami tunelu? Wszystko, co się wydarzyło, odkąd spotkała Rafe’a Baburna skulonego w drzwiach sklepu, wydawało się zupełnie bez znaczenia. Ludzie, których spotkała, Czerwoni Mnisi i Magowie znajdowali się teraz gdzieś tak daleko, że nawet wspomnienia o nich wydawały się zwietrzałe i wyblakłe. Śpiący Bogowie byli zatrzymanymi sercami Noreeli, a ona pragnęła sprawić, by te serca znowu zaczęły bić. Mogli powstać, ponieść wszędzie nadzieję, rozjaśnić niebo i zgnieść Magów, tak jak kopyto owcolopy kupę gówna. ‒ Tu jest wszystko ‒ powiedziała i nie usłyszała żadnego echa odbitego od ścian dziwnej jaskini. Być może Śpiący Bóg pochłonął jej słowa, by się przekonać, jak bardzo jest wiarygodna. Wszystko widzi, pomyślała. Nie onieśmieliło jej to. Wszystko, co w życiu robiła ‒ dobre, zle, okropne ‒ robiła po to, żeby odszukać magię, odnaleźć dawną siłę twórczą Noreeli i ją przywrócić. Dla siebie, szepnął jakiś głos. Robiłaś to wszystko dla siebie. Chciała stłumić ten głos, dopóki nie uświadomiła sobie, że mówi sama do siebie. Wstała i ruszyła wzdłuż jaskini. Światło księżyców zdawało się do niej przywierać. Niosła je na skórze i ubraniu i nawet kiedy już nie widziała otworu w górze, wciąż jeszcze powierzchnie wokół niej odbijały srebro i żółć. Księżyc życia i księżyc śmierci połączyły się ‒ tak zawsze być powinno. Cieszyła się, że Śpiący Bóg żadnego z nich nie obdarza większą łaską. ‒ Obudź się ‒ szepnęła. ‒ Potrzebujemy cię teraz... ja ciebie potrzebuję. Możesz ocalić magię. Magię! Słyszysz mnie? Powstań! Jedynym dźwiękiem był delikatny szelest jej sukni. Przystanęła i nasłuchiwała jakiegokolwiek znaku Boga, uderzenia serca, oddechu. Ale jego serce mogło zabić dopiero kiedyś, a oddech zlać się ż rytmem krainy. Pieprzę wszystkie rytmy, szepnął jej własny głos gdzieś w jej głowie, a ona bardzo się starała, by go zignorować. Wiedźma ruszyła dałej tunelem. Światło nadal słabe, nie miało widocznego źródła. Pociągnęła nosem i nie wyczuła niczego żywego. Ale

też niczego martwego. Tylko starość. Coś otarło się o jej twarz, więc zamachała ręką przed oczami. Usłyszała, jak rwie się sieć pająka, mocna i gruba. Wstrzymała oddech i czekała, aż stworzenie spadnie na nią, ale nic takiego się nie stało. W kieszeni miała śpiącego pająka grabarza, zawsze w razie potrzeby mogła się nim posłużyć. Pajęczyna wydawała się stara. Pokrywała ją warstwa kurzu, grzechotały w niej kostki nieznanych żyjątek. Tunel skręcił ostro w dół i Nadzieja podążyła nim dalej, trzymając dyskomiecz w jednej dłoni, a drugą przykrywając pająka grabarza. Jak dotąd nie dostrzegła żadnego realnego zagrożenia. Był to po prostu kolejny moment w czasie, nie przerwa poprzedzająca chaos. Ostrożnie posuwała się wzdłuż pochyłej ściany jaskini, świadoma, jak daleko zaszła. Nigdy nie wydostanę się z powrotem na górę, pomyślała, ale miała nadzieję, że nie będzie musiała opuścić jaskini. Żeby tylko bóg się obudził... Spoglądała za siebie i na świat dookoła, szukając prawd i kłamstw, które mogłyby jej pomóc. Zdawała sobie sprawę, że powinna przede wszystkim myśleć o sobie, ale jej uwaga zawsze skupiała się na czym innym. Teraz każda chwila coś istotnego przynosiła, każdy oddech bardziej niż kiedykolwiek stawał się cenny. Raz jeszcze żyła dla teraźniejszości i każde uderzenie serca przybliżało ją do Śpiącego Boga. Obudź się, pomyślała, nic jednak jej nie odpowiedziało. Gdy grunt pod jej nogami przestał opadać, Nadzieja znalazła się w wielkiej sali. Od ściany biła delikatna poświata, jakby ktoś ulepił je z rozżarzonych kamieni, ale kiedy wyciągnęła rękę i dotknęła jej po lewej stronie, okazało się, że jest zimna. Przycisnęła dłoń do ściany i blade światło zaczęło przez nią przeświecać; ukazały się kości i żyły, które przecinały się, krzyżowały, tworząc jakby mapę Noreeli. Nagle usłyszała za sobą jakiś szelest. Odwróciła się, uniosła dyskomiecz i obróciła jego ostrze. Coś musnęło jej twarz. W pierwszej chwili myślała, że to znów jakaś pajęczyna. Ale gdy przetarła oczy i cofnęła się, zobaczyła, że całą komnatę przed nią zdobią cienkie delikatne łodyżki. Jak żyły w mojej dłoni, pomyślała. Biegły od podłoża po sufit, od sufitu do ścian, a czasem nawet wzdłuż całej wielkiej sali. Wyciągnęła rękę, dotknęła jednej z łodyżek, a ona zmieniła się w pył. Powąchała rękę i nie wyczuła prawie żadnego zapachu. Pył był niczym

innym jak zapiaszczonym powietrzem w jej nozdrzach. W drugim końcu komnaty zobaczyła jakiś mroczny otwór; zapewne za nim prowadzi droga w dół. Głębiej, pomyślała. On śpi głębiej, prawdopodobnie na samym dnie. Może tysiące lat temu to miejsce broniło przed najeźdźcami. Starała się omijać skamieniałe łodygi, mimo to pękały wokół niej i ich pył osiadał szybko w nieruchomym powietrzu. Gdy tylko przeszła przez salę, odwróciła się i spojrzała za siebie. Przez jaskinię prowadziła teraz wyraźna ścieżka. Łatwo podążać tym śladem, pomyślała. Strzepnęła z włosów kurz i weszła do otworu w ścianie. Tunel prowadził do mniejszych jaskiń, zwężał się, skręcał, biegł w różne strony, ale ciągłe w dół. Nadzieja zadawała sobie pytanie, jak daleko prowadzi. Śpiący Bogowie zniknęli na czas dłuższy, niż ktokolwiek umiałby przewidzieć; tam w dole mógł istnieć nowy świat. Choć szukała uparcie, nie dostrzegła żadnych śladów obecności Śpiącego Boga. Nie słyszała żadnych wstrzymanych oddechów, żadnych dobiegających z oddali odgłosów, świadczących o tym, że ktoś się porusza, nie czuła żadnych nagłych drgań, jakie powsta‒ ią, gdy coś wielkiego przetacza się lub siada. Jeśli Bóg się obudził, nie dawał znaku o sobie. Będzie głodny, pomyślała. Pokręciła głową, by odrzucić tę myśl, ale ona tkwiła w niej nadal, wszczepiona w jej umysł. Grunt pod jej nogami, dotychczas chropowaty, stał się miękki i wilgotny. Nadzieja poślizgnęła się, wylądowała twardo na tyłku, po czym potoczyła się po nierównej ziemi. Próbowała czegoś się chwycić, ale nigdzie nie znalazła niczego, o co mogłaby zaczepić rękami. Wymacała jakiś wzgórek, ale natychmiast się spłaszczył; palce Nadziei prześlizgnęły się po nim, a wtedy on zmienił się w pył. Wiedźma zsuwała się w stronę długiej rozpadliny położonej nisko w ścianie tunelu; rozpadlina wydawała się niewielka, dopóki Nadzieja nie dotarła do niej i się w niej nie zagłębiła. Delikatnie jarzące się ściany przygasły, pociemniały i po raz pierwszy w życiu wiedźma poznała prawdziwą ciemność. Nadal powoli spadała, trzymając dyskomiecz tuż przy piersi, by się jej nagle nie wyślizgnął i nie zniknął. Wrzeszczała mimo woli, ale nie odpowiedziało jej żadne echo. Ledwie słyszała samą siebie. A potem, półprzytomna, wpadła do pieczary, gdzie ściany świeciły jaśniej niż tam w górze. U dołu snuła się gęsta niebieskawa mgła, a

pośrodku na podwyższeniu ktoś stał jak posąg na cokole. Kiedy uderzyła stopami o ścianę i wpadła w tę mgłę, pomyślała: To on? Ale zaraz straciła przytomność i przestała myśleć.

8 Dlaczego mnie nie zabiłeś? ‒ zapytał Kosar. ‒ Jeszcze zabiję. Mnich klęczał kilka kroków dalej, skupiając uwagę na czymś, co znajdowało się na ziemi. Zasłonił to przed Kosarem. Złodziej się zirytował. ‒ Ja ciebie zabiłem ‒ wymamrotał. Obraz przed jego oczami zakołysał się, gdy głowa opadła mu na ramię. Nie zasypiaj. Nie zasypiaj! ‒ Spadłem, lecz przeżyłem. ‒ Głos Czerwonego Mnicha przypominał chrzęst żwiru sypanego do grobu. Kosar domyślił się, że Mnich ma niewiele powodów, żeby z nim rozmawiać. ‒ Ostatni Mnich, jakiego zabiłem, był kobietą. Demon zignorował słowa Kosara, naprężył się i przesunął w bok, jakby chciał, żeby światło księżyca go oświetliło. Kosar próbował zerwać pęta, patrząc na postać w płaszczu. Ale węzły mocno się zacisnęły, a on był zamroczony i wpatrywanie się w prześladowcę nie mogło mu w niczym pomóc. Cokolwiek zamierzał Czerwony Mnich, Kosar był bezsilny. Zamknął oczy i oparł podbródek na piersi, usiłując zapanować nad falami zawrotów głowy. Ból promieniował do szyi, kłuły go mięśnie, kości z chrzęstem ocierały się o siebie. Wiedział jednak, że to jeszcze nic. Miał umrzeć, a z jakiegoś powodu JJ4nich się nie spieszył, by go uśmiercić. Znam cię, powiedział niedawno. Kosar był niemal pewien, że to ten demon zabił A’Meer. Miecz Kosara leżał obok Mnicha wciąż jeszcze zaplamiony krwią Demonterów. Kosar zadawał sobie pytanie, czy po tej rzezi, jakiej Mnich nim dokonał, miecz mógł jeszcze się sprawdzić, gdyby znalazł się z powrotem w jego, Kosara, ręku. Czy uda mu się znaleźć na to pytanie odpowiedź? ‒ Zabij mnie szybko ‒ powiedział. Przygryzł wargę i spojrzał w górę; z

bólu znowu niemal stracił przytomności. Wyglądał jak trup. Mnich oddychał ciężko, pokasływał i pluł krwią, która pieniła się na ziemi, jakby wypływała z Trujących Lasów. Wydawał się nie zwracać uwagi na groty kuszy tkwiące w jego ciele. ‒ Ty pieprzona, sadystyczna kupo gówna Magów ‒ warknął Kosar. ‒ Zabiłeś ją w taki sam sposób? Mnich uniósł głowę i odwrócił się, żeby spojrzeć na Kosara. Jego twarz nie była tak czerwona jak wcześniej, choć oczy nadal odbijały ciemność. Kosar szamotał się ze strzępami ubrań, którymi Mnich przywiązał go do zniszczonej maszyny. Wciąż jeszcze ociekały krwią. Mnich zdarł je z zamordowanych przez siebie Demonterów. Głowa pękała Kosarowi, piersi i boki go paliły i z trudem walczył ze sobą o każdy ruch, aż stracił przytomność i znalazł się gdzieś, gdzie odczuwał mniejszy ból. ‒ Przywróć to do życia ‒ nakazał Mnich. ‒ Co? ‒ Kosar wynurzył się z niebytu i odsunął od Mnicha stojącego przed nim. Mnich uderzył maszynę mieczem. ‒ Ożyw ją. Użyj jej przeciwko mnie. Kosar znów osunął się na maszynę. Zamknął oczy, zmagając się z zawrotami głowy i bólem. ‒ Nie w tej chwili ‒ odparł. ‒ Może później. ‒ Nie potrafisz tego zrobić ‒ stwierdził demon. ‒ Zrobię. Gdy tylko się odwrócisz. Czerwony Mnich usiadł i zaczął poruszać ziemię, piasek i kamienie swoimi mieczami. Teraz, pomyślał Kosar, wiedząc, że nie przyniesie to niczego dobrego. Powróć do życia i zabij tę pieprzoną istotę. Ożyj, już, natychmiast! Pokręcił głową i nagle umysł mu się rozjaśnił, poczuł się silny, odzyskał w pełni świadomość. ‒ Więc czego szukasz, ty wielka kupo gówna Magów? Jesteś zgubiony, przegrałeś. Magia wróciła i mają ją Magowie, to wasza wina, twoja także. Więc czego szukasz w tym cholernym kurzu? Mnich wstał, odwrócił się i ruszył w stronę Kosara. Trzymał w dłoni wijącego się owada, który zdawał się nie znosić słabego światła księżyca.

‒ Prawdy ‒ powiedział. ‒ Co to? Mnich zignorował jego pytanie. Kosar wymierzył kopniaka w rękę demona, ale on odsunął się, po czym podszedł bliżej, zbyt blisko, by Kosar mógł kopnąć znowu. Czuł teraz mdlący słodki zapach rozkładu i ciała, odór czegoś, co nigdy się nie myje, nie dba o to. ‒ Odpieprz się ‒ warknął Kosar. ‒ Muszę wiedzieć. Mnich jednym szybkim ruchem wyciągnął nóż spod płaszcza i wbił go w szyję Kosara. Złodziej zesztywniał, zszokowany. Czuł w sobie nóż, obcy przedmiot, który wydawał się znacznie większy, niż był w rzeczywistości, i nawet kiedy Mnich wyciągnął ostrze, miał wrażenie, jakby tkwiło w nim nadal, obracając się w jego ciele przy każdym oddechu. Zaczął gwałtownie chwytać powietrze. A potem nagle zalała go fala tak ostrego bólu, że zapomniał o krwawiącym nosie, ranie w ręce, odniesionej w walce na cmentarzysku maszyn, urazie barku... Mnich przyglądał mu się przez moment, a potem posadził owada na jego szyi. Kosar poczuł go, nawet mimo wielkiego bólu czuł maleńkie nóżki pełzające po nim. Owad dotarł do rany i zaatakował. To było o wiele gorsze niż nóż, bo robiła to żywa istota. Wbijała się w ciało i cofała, wsuwała w rozcięcie, które zrobił Mnich, i wdzierała głębiej. Kosar zdał sobie sprawę, że w myślach błaga A’Meer, by przyszła, położyła kres tej okropnej męczarni i zaniosła go do Czerni. A potem owad przestał się poruszać i wszystko się zmieniło. Kosar czuł, jak stworzenie w nim rośnie. To było tak, jakby on się kurczył, a owad się powiększał. Złodziej odchodził z tego świata, zanurzając się w mrok, a mimo to nadal cierpiał. Nie stracił przytomności, przeciwnie, miał świadomość, że coś opuszcza go w dół, po czym ciągnie z powrotem. Wciąż stawiał opór, ale chęć do walki niemal w nim zgasła. Jego gardło zaczęło grzechotać, usta się otworzyły i Kosar zamruczał, jakby próbował mówić językiem, którego nigdy nie znał. ‒ Dlaczego masz takie rany na koniuszkach palców? Pieprz się, pomyślał Kosar. ‒ Jestem złodziejem ‒ odparł.

Nie potrafił nie mówić. Próbował zagryźć język, by się powstrzymać od powiedzenia czegoś więcej, ale stworzenie w nim mu na to nie pozwalało. Mnich się uśmiechnął. ‒ Dobrze. Cofnął się o parę kroków i z jękiem usiadł. Wyrwał grot ze swojej szyi i odrzucił na bok. Z rany cienką strużką pociekła krew. Coś strzyknęło mu w karku i zrzucił kaptur, odsłaniając łysą, szkarłatną skórę na głowie. Ogromne ogniska rzucały migotliwe cienie na jego czaszkę. Kosar szarpał się w pętach, ale nie czuł już ramion. Należały do kogoś innego. Istota wewnątrz niego była ogromna, większa niż on, nie mieściła się już w nim i stała się centrum wszystkiego, co wiedział i w co wierzył. Połknęła go i kiedy Mnich zaczął zadawać pytania, owad wyrzucał odpowiedzi z zesztywniałych ust Kosara. ‒ Kto ty jesteś? ‒ Kosar. ‒ Skąd pochodzisz? ‒ Z Trengborne. ‒ Tak jak tamten chłopiec? ‒ Tak. ‒ Owad zaczął się rozpychać i biały ogień pochłonął kości Kosara. ‒ On nie pochodził z tej wioski, ale tam mieszkał. Mnich przyglądał mu się przez chwilę, gładząc bok swego nosa czubkiem miecza złodzieja. ‒ Ten chłopiec miał magię? ‒ Tak. ‒ Posługiwał się nią? ‒ Ona się nim posługiwała. Mnich skinął głową, rozmyślając nad tą odpowiedzią. ‒ Gdzie on teraz jest? ‒ Magowie go schwytali. ‒ Kosar nie musiał ukrywać prawdy w tym wypadku, chciał ją zdradzić. ‒ Schwytali go, ukradli magię i teraz oni ją mają. Mnich spojrzał w bok, kipiał z wściekłości. Kosar zagryzł wargę ‒ świeża krew napłynęła mu do ust, ale ból nie miał znaczenia: nigdzie go nie przeniósł, z niczego nie oczyścił jego ciała. Stracił tylko trochę więcej krwi. Popatrzył na niebo ‒ dlaczego robiło się coraz ciemniej ‒ potem na ogniska, i zdał sobie sprawę, że

wzrok mu słabnie. Najwyższy czas, pomyślał. ‒ Dokąd idziesz? ‒ zapytał Mnich. ‒ Do... do... ‒ Walczył, lecz owad złamał jego opór. ‒ Do Hess. ‒ Po co? ‒ Żeby powiedzieć Mistykom o Alishii. ‒ O Alishii? Kto to jest? ‒ Ona ma w sobie cząstkę... Kosar zamknął oczy, zły na stworzenie, które nim zawładnęło. Myślał o A’Meer, jej determinacji, jej dumie, i o tym, jak Rafe zmienił się w ciągu paru dni. Ale jego usta same się otworzyły, i nie mógł zdusić tych słów: ‒ ... cząstkę magii. Mnich wstał i ruszył do przodu, trzymając przed sobą miecz. ‒ Nie możesz mnie okłamywać. ‒ Nie mogę. ‒ Więc nadal istnieje jakaś szansa. Gdzie jest ta Alishia? ‒ zapytał Mnich. Nadal szansa? ‒ Idzie... do... Kang Kang... Mnich odwrócił się i odszedł, jego cień tańczył za nim. Swój miecz wsunął do pochwy, miecz Kosara rzucił na bok. On widzi w cząstce magii jakąś szansę? Mnich zniknął za jednym z ogromnych ognisk. Kosar poczuł, że owad wyrwał się z jego karku, wysunął z rany w szyi, i zobaczył, jak stworzenie spada mu na pierś, a potem ląduje w kurzu na ziemi. Leżało na grzbiecie i machało nóżkami w mroku; sto cienkich białych wąsów wirowało wokół niego, liżąc powietrze, jakby próbowały raz jeszcze odnaleźć nerwy. Kosar z wysiłkiem podniósł stopę i opuścił, zgniatając owada. Gdy zebrał się w sobie, poczuł, że życie w nim gaśnie. Mnich zostawił mnie, żebym umarł, pomyślał. Koniec... Nareszcie... Nareszcie... Ale nie umiera się łatwo i ból życia znowu się odezwał. Kosar nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. Wielkie ogniska niemal się wypaliły, musiało więc minąć kilka godzin, lecz księżyce nadal wisiały na niebie ‒ zmierzch trwał... Mnich nadal tu był. Siedział, odwrócony plecami do Kosara, w pewnej odległości od niego, przy jednym z gasnących ognisk, ciasno otulony płaszczem, podniesiony kaptur osłaniał mu głowę.

Wydawało się, że śpi. Kosar, przywiązany do zepsutej maszyny, czuł ucisk w obolałej klatce piersiowej; stanął na chwiejnych nogach, by zmniejszyć napór na ramiona. Powinienem już nie żyć, pomyślał. Przełknął ślinę, krzywiąc się z bólu. Odwrócił głowę w prawo, poczuł coś na gardle, coś w sobie i przez moment znów owładnęła nim panika, choć widział na ziemi, obok swojej nogi, zmiażdżonego owada, który, zgnieciony, gwałtownie popękał, i leżał teraz w kałuży własnej krwi zmieszanej z krwią Kosara. Coś przemknęło obok. Złodziej wstrzymał oddech i starał się zachować spokój, obserwując cień mknący jak strzała nisko nad ziemią. Był to szczur piaskowy, wielki jak mała owcolopa. Jego pokryty łuskami ogon zakołysał się w powietrzu, gdy zwierzę wbiło długi pysk w ciało jednego z martwych Demonterów. Kosar spojrzał na Mnicha, ale demona zdawało się to w ogóle nie interesować. Piaskowy szczur cofnął się i coś wyciągnął ze zwłok. Przemknął z powrotem obok Kosara i mijając go z sercem Demontera w zębach, zerknął na niego. Kosar osunął się na maszynę i krzyknął, gdy pęta wżarły mu się w nadgarstki. Zdarły mu skórę do żywego, krwawego mięsa, zaciskając się za każdym razem, kiedy się szarpał. ‒ Hej, ty! ‒ zawołał. Mnich podniósł głowę i spojrzał w ogień, jakby sądził, że krzyk dobiegł stamtąd. ‒ Jeszcze mnie nie zabiłeś? Mnich powołi wstał. Kosar spostrzegł na ziemi obok niego kilka strzał i grotów. Mnich najwyraźniej wyrwał je ze swego ciała, kiedy siedział przy ognisku. Na jego czerwonym płaszczu widniały ciemne plamy. To wściekłość trzyma ich przy życiu, pomyślał Kosar. Być może teraz, gdy już wiedzą, że przegrali, po prostu wymrą. Ale Mnich naciągnął płaszcz wyżej na ramiona, nasunął kaptur bardziej na twarz i ruszył w stronę Kosara. Powiedziałem mu o Alishii, przypomniał sobie z przerażeniem Kosar. Demon przeszedł obok ciał kilku Demonterów. Nie zwracał na nie żadnej uwagi, brnąc przez piaszczystą ziemię brunatną od krwi. Kiedy zbliżył się do Kosara na odległość kilkunastu kroków, przystanął, uniósł ręce i zsunął powoli kaptur, jakby niepewny tego, co robi. Spojrzał nad Kosarem na maszynę, a potem w dół na kałużę krwi przy jego stopach.

Patrzył wszędzie, tylko nie na jego twarz. ‒ Nie zabiłem cię, przeciwnie, uratowałem ci życie. Zamknąłem ci ranę. Zatrzymałem krwawienie ‒ oświadczył ostrym, choć cichym głosem. Kosar po raz pierwszy spostrzegł straszne szramy na jego twarzy i szyi. ‒ Jestem Lucien Malini. Kosar był zaskoczony. Czy wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności? Śnił? Machnął ręką i wyobraził sobie miecz rozłupujący głowę tego potwora na połówki ‒ w zemście za ukochaną A’Meer ‒ ale jego ramiona były nadal przywiązane do maszyny. ‒ Ty masz imię? ‒ zapytał. ‒ Wszyscy mają imiona. Nawet Magowie. ‒ Więc dlaczego mi je zdradzasz? Zabiłeś kobietę w tamtym lesie? Przed cmentarzyskiem maszyn. ‒ Tak. Walczyliśmy i zabiłem ją. A potem... kiedy wróciłem... zobaczyłem ją... ‒ Jeśli mnie uwolnisz, ja zabiję ciebie. Mnich uniósł brwi, czoło porysowały mu zmarszczki. ‒ Wierzysz w to, co mówię? ‒ zapytał Kosar. ‒ Niepotrzebny ci do tego twój parszywy żuk prawdy, co? Zetrę imię z twoich warg i wdepczę je w ten cholerny kurz. Potem cię rozetnę i usiądę obok ciebie, żebym mógł się przyglądać, jak szczury piaskowe powoli cię pożerają. Skończysz jako gówno szczura piaskowego. ‒ Ta kobieta skończyła jak inne. ‒ Co masz na myśli? ‒ Kosar nie mógł się powstrzymać, by nie zadać tego pytania, choć nie chciał wdawać się w dyskusje z demonem. Ale powiedział, że nadal istnieje szansa. ‒ Odeszła ‒ wyjaśnił Mnich. ‒ Wróciłem do niej i ona odeszła. Zniknęła. Na moich oczach. ‒ Wróciłeś do niej? ‒ Widok klęski sprawił, że szukałem zemsty na jej zwłokach. Kosar zamknął oczy, świat zakołysał się wokół niego. Nie miał ochoty wyobrażać sobie zemsty Mnicha, mimo to obrazy same mu się narzucały, wypierane chwilami przez ukazanie ostatnich chwil A’Meer, jakie mu przedstawiły imity. Wyszeptane słowo czy gwałtowny wdech, by zaczerpnąć powietrza? ‒ zastanawiał się. Kiedy świat odzyskał równowagę i Kosar otworzył oczy, Mnich podszedł bliżej.

‒ Zostaw mnie w spokoju, demonie ‒ szepnął Kosar. Mnich wyciągnął rękę, dotknął szorstkimi palcami jego szyi i płomień bólu ją otoczył. Coś się w niej przesunęło, a głowa złodzieja opadła na ramię. ‒ Zostaw mnie! ‒ Jeśli cię zostawię, wykrwawisz się na śmierć. ‒ Więc pozwól mi się wykrwawić. Bawisz się ze mną? A może mścisz się na moim ciele, bo na A’Meer ci się nie udało? Mnich cofnął się i wbił wzrok w Kosara. ‒ Nie chcę, żebyś umarł ‒ powiedział. ‒ Nie wierzę ci. ‒ Założyłem klamerkę w twoim gardle. Zęby piaskowego szczura spinają twoją ranę. Chcę, żebyś żył. Kosar próbował się odwrócić, ale coś mu nie pozwoliło. Skóra szyi mu się napięła, a brzegi rany połączyły się ze sobą. Po jego piersiach nie spływała już krew. Mnich nie zadawał więcej żadnych pytań. ‒ Dlaczego? ‒ zapytał Kosar. ‒ We śnie wypowiadałeś moje słowa ‒ odparł Mnich. ‒ Kiedy usiadłem przy ognisku i wydobywałem strzały z ciała, słyszałem, jak powtarzasz moje słowa. Jakbyś nie mógł w nie uwierzyć. Kosar plunął na Mnicha. A że był słaby i miał suche usta, krwawa ślina wylądowała na ziemi między nimi. ‒ Takie typy jak ty nie wierzą, że nadzieja istnieje. Mnich znowu zrobił parę kroków do przodu; Kosar zamachnął się nogą, ale demon jednym trzepnięciem ręki odepchnął ją na bok. Wydawał się nie przejmować oporem złodzieja. Kosar zobaczył go wtedy z bliska: głębokie czarne oczy, świeże rany i stare blizny, nierówne zęby, nos rozcięty, pewnie w jakiejś walce. Ktoś taki nie mógł chyba mieć nadziei? ‒ Zaśniesz ‒ oznajmił demon. ‒ Będę miał czas, żeby się zastanowić. A kiedy się obudzisz, porozmawiamy. Wcisnął coś w usta Kosara, jakąś słodką roślinę okrytą mierzwą i zmieszaną z czymś bardziej mięsistym. Choć nie chciał, Kosar nie mógł się powstrzymać od połknięcia tego. I gdy tylko przełknął pierwszy kawałeczek, otworzył usta na więcej. To gdzieś go przeniosło, złagodziło ból, sprawiło, że obraz A’Meer zamazał się i stał się raczej cieniem w pamięci niż bolesną, wielką stratą. Kiedy Kosar poczuł, jak Mnich

rozluźnia więzy na jego nadgarstkach, spojrzał w gasnące ognisko i raz jeszcze zobaczył światło słońca. Gdy O’Gan zobaczył Starszą Mistyczkę siedzącą samotnie na placu na peryferiach Hess, pomyślał, że znalazł sojusznika. Stał na skraju placu, zasłonięty cieniem olbrzymiego drzewa wellburr. Lubił dotyk jego kory na swoim ramieniu. Drzewo rosło tu samotnie od wielu tysięcy lat ‒ przetrzymało burze, cieszyło się słońcem, piło z ziemi wodę przesączającą się ze śródlądowego morza Sordon Sound. Było świadkiem wydarzeń, których O’Gan nie potrafił sobie wyobrazić i w które ledwie mógł uwierzyć. Gdy spadały nasiona wellburr, Starsi Mistycy zbierali je i siali daleko; przenosili w ten sposób wraz z nimi całą historię drzewa, by pojawiła się w nowych sadzonkach, z upływem lat się rozrastających. Czasami ci Mistycy, gdy kolczaste łupiny nasion ukłuły im dłonie, mieli wizje, a w nich poznawali dziwne historie, które później opowiadano w Świątyni. Nie dotyczyły one Shanti. Ta kraina była dla nich obca, kiedy tu przybyli wiele stuleci temu i niejeden uważał, że obca pozostała nadal. O’Gan oparł głowę o skórzastą korę drzewa i zamknął oczy. Pozostawał wciąż pod działaniem pyłku kwiatowego janne, krew jeszcze sączyła mu się z nosa, ale wyczuwał gdzieś w pniu prastarego drzewa kojące ciepło. Nie ulegało wątpliwości, że jakiś umysł, potężniejszy od jego umysłu, zastanawiał się nad przebiegiem wydarzeń. O’Gan westchnął i echo minionych wieków popłynęło przez korę, zmuszając go do otwarcia oczu. Starsza Mistyczka siedziała na brzegu kamiennej fontanny. W nikłym świetle woda wydawała się czarna. Tryskała w górę trzema pojedynczymi pasmami, które w najwyższym punkcie się rozbijały, a potem opadała i się rozpryskiwała. Mistyczka trzymała jedną rękę w wodzie, poruszając nią jak wiosłem. Mimo że miała zamknięte oczy, O’Gan był pewien, że nie wybrała się w żadną mistyczną podróż. Druga ręka spoczywała na rękojeści noża zatopionego w jej brzuchu. ‒ Starsza Mistyczko! ‒ zawołał O’Gan. Wyłonił się z cienia drzewa wellburr i przeszedł przez mały plac do fontanny. Byli sami. Plac znajdował się na zachodnim skraju Hess. Powietrze przepełniały zapachy, docierające z położonej dalej na zachód

pustyni MoPSteria. Mistyczka uniosła rękę i odwróciła się, by spojrzeć na O’Gana. Wydawała się zaskoczona, że kogoś tu zobaczyła. Była bardzo stara, jej blada skóra pomarszczyła się w szorstkie fałdy, czarne włosy miała przyprószone srebrem, jakby przechwyciły światło księżyca życia. ‒ O’Gan Pentle ‒ powiedziała. ‒ Słyszałam, że wciąż jeszcze jesteś w Świątyni. ‒ Byłem. Ujrzałem coś. Zszedłem na dół... wszyscy uciekali albo... albo byli martwi. ‒ Spojrzał na nóż w brzuchu Starszej Mistyczki. Jej dłoń zaciskała się mocno na rękojeści. ‒ Śmierć jest jedyną ucieczką ‒ stwierdziła. ‒ Starsza Mistyczko Darshałl, nie rozumiem. Pokręciła głową, skrzywiła się. Drżała z bólu, jej ręka kreśliła nieregularne wzory w wodzie. ‒ Zrobiłam to ‒ powiedziała, spoglądając na nóż. ‒ Ale brak mi odwagi, żeby to skończyć. Szarpnąć nóż do góry, wydobyć moje wnętrzności, wyciągnąć go i przekłuć serce. Wtedy już by mnie nie dosięgli. Byłabym na zawsze wolna, pochłonięta przez Czerń, a wszystkie widma Starszych Mistyków połączyłyby się, żeby odprowadzić mnie na spoczynek. Magowie w żaden sposób nie mogą nas dopaść w Czerni, nie ośmieliliby się! ‒ Możemy walczyć ‒ zauważył O’Gan. Darshałl pokręciła głową. Jej ręka nadal tworzyła jakieś kształty w wodzie. ‒ Nie ma żadnej nadziei. O’Gan usiadł przed nią na brzegu fontanny. Kamień był zimniejszy niż zazwyczaj, jego ciepło już dawno wyssał zmierzch. ‒ Ja widziałem nadzieję ‒ zaprzeczył. ‒ Na dachu Świątyni; nadzieja przyszła do mnie, ukazała mi się. Starsza Mistyczka podniosła na niego wzrok i O’Gan doznał szoku, gdy zobaczył uśmiech na jej twarzy. ‒ Och wy, młodzi Mistycy ‒ powiedziała. ‒ Jesteście zawsze tak pełni optymizmu. Nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo przeszłość wpływa na teraźniejszość. Każdy oddech, który bierzesz, popycha twoje ciało w pewnym kierunku określonym przez wybór, doświadczenie i sposób, w jaki informuje twoje serce i umysł. Sieje coś i to zasiewa, zbiera. Podobnie każde wydarzenie

z przeszłości czyni teraźniejszość tym, czym ona jest. ‒ Nie rozumiem. ‒ O’Gan spojrzał na nóż, na rękę Starszej Mistyczki i cieknącą krew. Zdumiewało go jej wahanie. Czy powstrzymywał ją po prostu ból, czy lęk przed Czernią? A może co innego? ‒ Nie można wątpić w nadzieję w takich czasach jak te. ‒ Wiem, co przynosi nadzieja! ‒ syknęła Starsza Mistyczka. Pochyliła się do przodu ku O’Ganowi, jakby go chciała ugryźć, i krzyknęła, gdy wskutek tego ruchu nóż przesunął się w jej wnętrznościach. Cofnęła się i znowu popatrzyła w dół. Siedziała nieruchomo przez chwilę, skupiając całą uwagę na nożu. Jeśli ona robi to teraz, rzeczywiście nie zna żadnej nadziei, pomyślał O’Gan. Darshall zerknęła na niego i się uśmiechnęła. ‒ Wąchałeś janne. ‒ Jeśli widzisz wszystko we mnie, to wiesz, że mówię prawdę. ‒ Ty myślisz o szaleństwie ‒ szepnęła Starsza Mistyczka. ‒ Widziałeś w mroku widma. Istoty... być może wysłane przez Magów, by nas dobić. Kto wie, co tam jest teraz? Kto może to zrozumieć? Unikała wzroku O’Gana, w jej oczach pojawił się strach, spoglądały szybko to tu, to tam, jakby śledziły lot nietoperza. ‒ Słyszałem o Starszych Mistykach, którzy się zabili ‒ powiedział O’Gan. ‒ Widziałem martwą Mistyczkę Garię; sama odebrała sobie życie. Darshall skinęła głową. ‒ Garia zawsze była odważniejsza ode mnie. I zawsze rozumiała prawdę. ‒ Jaką prawdę? Nikt z nas nie zna prawdy. To jest coś, czego bez przerwy szukamy. Spojrzenie Starszej Mistyk miało w sobie wiedzę jej lat. O’Gan zapomniał o nożu, krwi i jej ręce poruszającej wodę w fontannie. Na chwilę cały świat zawarł się w jej oczach. ‒ Prawdę, którą my, Starsi Mistycy, zachowujemy dla siebie. Prawdę o Magach i tym, co oni z nami zrobili. I o tym, co zrobią znowu ‒ rozpłakała się. Jej łzy wstrząsnęły 0’Ganem, bo wywołał je smutek, a nie ból. ‒ Starsza Mistyczko... pozwól mi sobie pomóc. ‒ Wyciągnął rękę po nóż, ale Darshałl cofnęła się, sycząc, i omal nie wpadła do fontanny.

‒ Nie dotykaj mnie! O’Gan, nie dotykaj mnie. Wolna wola jest prawem każdego i ja to prawo mam nawet teraz. Ty także je masz, choć myślę, że ta ciemność doprowadza cię do szaleństwa. Ale powiem ci coś. Pomogę ci podjąć decyzję, jak postąpić. ‒ Ja będę walczył! ‒ Nie, ty się zabijesz i dołączysz do twoich przodków w Czerni. I wyjaśnię ci dlaczego. O’Gan, nawet Mistycy mają swój początek. Przed Wojną‒Katastro‒ fą Shantasi zbadali i zgłębili magię umysłami. Traktowaliśmy ją raczej jako filozofię niż jako narzędzie, raczej jako sposób życia niż jako sposób, żeby nad życiem zapanować. I wtedy S’Hivez posunął się za daleko. Został wygnany, poznał Angel i zakochali się w sobie. Resztę zna każdy, ale szczegóły tylko nieliczni. I nikt nie wie o wszystkim, co się wydarzyło podczas Wojny‒Katastrofy. To była krótka wojna, ale toczono ją w całej Noreeli. Główne bitwy rozegrały się wzdłuż drogi zniszczenia, od jeziora Denyah i klasztoru Magów na północ, poprzez Noreelę po Grzbiet. Ale doszło też do innych bitew. Wiele z nich zatarło się w świadomości, bo większość wygrali Magowie. Historię piszą zwycięzcy i ci, co przetrwają. Czasami jednak historia staje się częścią krainy. Darshall pochyliła głowę, a jej ręka znieruchomiała w wodzie. ‒ Starsza Mistyczko?! ‒ zawołał O’Gan, przestraszony, że wykrwawiła się na śmierć. ‒ Ja myślę. Przypominam sobie. Wspomnienia mogą ranić, wiesz o tym, O’Gan? Fizycznie ranić ‒ westchnęła. ‒ Wciąż jeszcze czuję wielki ból po tym, jak pierwszy raz ukłuło mnie ziarno drzewa wellburr. Po Wojnie‒Katastrofie historia wtopiła się w samą siebie. Czas zaczął płynąć od nowa. Noreelą dźwignęła się z upadku, otrząsnęła się, choć niemal wszędzie była w takim stanie, w jakim pozostawiła ją wojna, na kolanach, pozbawiona nadziei. Noreelan, coraz bardziej apatycznych, ogarniało całkowite zniechęcenie. Magia zniknęła. W całej krainie leżały martwe maszyny i rozkładające się trupy ludzi. Kości martwych zmieszały się z wnętrznościami maszyn i historia wkrótce stała się bardziej marzeniem niż rzeczywistością. Znasz opowieści, O’Gan. Potrzeba było stu lat, żeby w Hess pojawili się nowi Mistycy. Byłam jedną z nich, jedną z pierwszych. Urodziłam się po wojnie i moja droga życia doprowadziła mnie tutaj, moi rodzice pędzili stada owcolop od wioski do wioski. Hess było wtedy ruiną ‒ od czasu

wojny i bitwy, o której mało kto mówił ‒ ale niektórzy chcieli, żeby Mistycy się odrodzili. Ci ludzie potrafili patrzeć dalej niż tylko do chwili, kiedy będą mieli następną okazję, żeby się najeść i napić do woli. Widzieli coś więcej niż nieobecność dawnej magii. Choć nieliczni, nie chcieli być niewolnikami historii, tak jak nasz naród. Zabrali więc nas od rodziców, obiecując cuda, wychowywali nas i posiali nasiona janne zebrane z roślin zniszczonych podczas Wojny‒Katastrofy. I wkrótce, kiedy pierwsi nowi Mistycy byli ledwo nastolatkami, janne nakłoniły nas, byśmy szukali u drzew wellburr odpowiedzi na stare pytania: Co się przydarzyło Mistykom podczas wojny? Dlaczego nigdy ich nie widziano ani nie otrzymano od nich żadnych wiadomości? Tak więc poszliśmy do drzew, zebraliśmy ich opadłe nasiona... a one nas pokąsały. ‒ Mistyczka umilkła. ‒ Starsza Mistyczko? Darshałl chrząknęła, skinęła głową. Jej dłoń ciągle jeszcze ściskała nóż. O’Gan wyczuwał w niej napięcie, jakby każde uderzenie serca nakłaniało ją do skończenia tego, co zaczęła. Przedtem mi powiedz, pomyślał. Powiedz mi, dlaczego Starsi Mistycy nie chcą widzieć nadziei. Darshałl znów skinęła głową. ‒ Ból nie dawał się porównać z niczym ‒ ciągnęła. ‒ Byliśmy Mistykami bez magii. Czy słyszałeś o wiedźmach, które wciąż jeszcze działają w tej krainie, głównie na północy? Wiedźmy bez żadnej magii... fałszywe czarodziejki, które używają mikstur i substancji chemicznych, by nabierać ciemnych ludzi albo oszukiwać same siebie. My byliśmy podobni, tyle tylko, że nasze umysły osłabły na skutek utraty magii. Mistycy żyjący przed nami mieli magię, mogli o niej rozmyślać. My zaznawaliśmy tylko jej braku. Toteż zamiast badać, co oznacza magia, próbowaliśmy dociec tego, co ona mogła oznaczać. Szukaliśmy wskazówek i znaków jej ponownego pojawienia się w gwiazdach, w sposobie, jakim woda spływa w dół, w kształcie wydm piaszczystych powstałych po burzach na pustyni Mol’Steria. Siadywaliśmy na dachu Świątyni i rozmawialiśmy długo we dnie, a jeszcze dłużej po nocach. Wielu z nas potajemnie zazdrościło tym Mistykom, którzy żyli przed Wojną‒Katastrofą. Pragnęliśmy mieć ich umysły, ich myśli, chcieliśmy żyć tak, jak żyli oni. Chcieliśmy być zdolni do pogrążenia się w magii, do której oni mieli dostęp, zgłębiać ją od wewnątrz i z zewnątrz. Marzyliśmy o tym, by nasze dnie i noce były pełne magii, a nie jej upiora. ‒ I tu się zaczyna historia tego drzewa wellburr?

‒ To wszystko stało się pewnej nocy. Było wówczas może stu Mistyków i kilkunastu spośród nas wybrano do zbierania nasion drzewa wellburr. Tego wellburr, konkretnie... tego, pod którym się kryłeś, chcąc zobaczyć, czy będę żyła, czy umrę. Więc przyszliśmy tutaj i zabraliśmy się do pracy. Wtedy tego placu tu nie było. Działo się to prawie dwieście lat temu, trochę więcej niż sto po tym, jak Magowie zostali wypędzeni z tej krainy. Większość Hess leżała jeszcze w ruinie. Rozpoczęto odbudowę, ale tu i ówdzie pozostały obszary kompletnie zniszczone i ten plac do takich należał. Nie było tu niemal niczego, tylko otwarta przestrzeń zasypana gruzem i resztkami zburzonych budynków. I słup na środku. Właśnie o tym słupie muszę ci opowiedzieć. Wszyscy wiedzieliśmy, że Hess otaczają połacie całkowitego zniszczenia, nietknięte od czasu wojny; zachowały się tam jedynie słupy z drewna wellburr, zagrzebane głęboko w ziemi. Oznaczały one miejsca straszliwych, nieporównywalnych z niczym wydarzeń. Ale prawda o tym utonęła w przeszłości, znikła wraz z tymi Shantasi, którzy przeżyli upadek Hess, gdy w końcu pomarli ze starości, na skutek chorób lub po prostu straciwszy chęć do życia. O’Gan słuchał uważnie. ‒ Unikaliśmy takich miejsc. Wszyscy, nie tylko nowi Mistycy. Ignorowaliśmy je. Cuchnęły starością i czasem, który odszedł, a niekiedy wyłaniały się tam z ziemi jakieś istoty, węszyły w powietrzu, po czym wracały na dół. Nigdy nie wiedzieliśmy, kim były. Zdarzało się, że się im przyglądaliśmy, ale pozostawialiśmy je samym sobie. Nigdy nie wyszły do nas, a my nigdy nie zeszliśmy do nich, a z czasem nawet stosy drewna wellburr zaczęły gnić. Darshałl znowu zapadła w odrętwienie, jej ręka poruszała wodę w fontannie, jakby szukając czegoś pod jej muskaną światłem księżyca powierzchnią. ‒ Starsza Mistyczko? Nasiona drzewa wellburr... Skinęła głową. ‒ Nasiono wellburr. Ono nam to pokazało. Pozwoliło zrozumieć historię. I od tej pory zawsze staraliśmy się zapomnieć. Wszyscy mieliśmy tę samą wizję. Nie tylko Mistycy, których dłonie zostały pokłute przez nasiona, ale także i ci, którzy wrócili już do Świątyni i cierpliwie czekali, aż i my powrócimy. To nigdy nie zdarzyło się ponownie. Było tak, jakby janne, którego uprawę nasi przodkowie wprowadzili w Shanti, spółkowało z drzewami wellburr, a ich potomstwem stała się jedna wizja.

Ostrzeżenie? Przepowiednia? Prawdopodobnie jedno i drugie... Tej nocy sześcioro Mistyków rzuciło się z dachu Świątyni i zginęło na ulicach w dole. Stałam blisko pnia i gdy poczułam, jak kolce nasienia wchodzą w moją dłoń, wszystko pobielało. Przez moment doznałam szoku. Ból czaił się głęboko i był tak nagły, że początkowo nie uświadomiłam go sobie i miałam czas spojrzeć wokoło. Zobaczyłam, że inni Mistycy wyglądają tak samo: rozwarte szeroko oczy, rozdziawione usta, dłonie zaciśnięte wokół ziaren i ociekające krwią. Widziałam, jak ich blade twarze ciemnieją, ponieważ nasza krew się zmieniła i płynęła szybciej. A potem ból się nasilił i wszystkie strony świata przestały istnieć. Drzewo wellburr przywiodło nas na to dawne miejsce Mistyków. Odkryło przed nami historię, której doświadczyło, czyniąc nas częścią tej przeszłości, tak żebyśmy ją zrozumieli. To dlatego chcę się zabić. To zbyt straszne. Zbyt wstrętne. I to wszystko wydarzy się znowu. Ręka Starszej Mistyczki mieszała szybciej wodę; powstawały pęcherzyki, które pękały w blasku księżyca śmierci. Teraz, kiedy chmury zakryły księżyc życia, sadzawka wokół fontanny stała się matowożółta, a skóra Darshall nabrała podobnej barwy. ‒ A ten słup? ‒ zapytał O’Gan. Z niecierpliwością czekał na dalszą część historii, wiedział jednak, że żadnego Starszego Mistyka nie powinno się ponaglać. Nawet z nożem w brzuchu ta dwustuletnia Mistyczka pozwalała, by czas płynął w swoim własnym tempie. ‒ Starsza Mistyczko? Ten słup, Mistycy... I co z drzewem wellburr? ‒ Chcę, żebyś ty także się zabił ‒ szepnęła. I dokończyła swoją opowieść. ‒ Schwytały go dwa cienie. Nazywał się Delgon i pomagał zorganizować obronę na zachodniej flance Hess. Spodziewano się, że Magowie wyślą zastęp swoich wojowników, Krotów, przez pustynię Mol’Steria, by od tej strony zaatakowali Nowe Shanti, ale zamiast tego wrogowie użyli swej władzy nad magią do wywołania zarazy piaskowej i wysłali ją na Hess. Obrońcy sądzili początkowo, że uderza w nich burza piaskowa, i dlatego Hess padło tak szybko. Zanim uświadomili sobie, jaka jest prawda, zaraza piaskowa zniszczyła budynki i zgniotła obronę Shantasi. Delgon walczył dalej, znalazł się blisko tego miejsca z kilku wojownikami

Shantasi i ich maszynami wojennymi. Przegrupowali się. Ale następna chmura zarazy piaskowej przeleciała nad Sordon Sound, wchłonęła wodę i nią ich zalała. Zaraza mogła się pojawić i w ciągu kilku sekund i obedrzeć ludzi do kości. Delgon uciekł i został schwytany niedaleko stąd. Czekały na niego duchy. Odporne na burze i ataki weszły razem w Delgona i wydrążyły sobie drogę do jego duszy. Upadł z krzykiem. Widział, jak jego wojownicy przebiegali pędem obok, pozostawiając go na pastwę śmierci. Piaskowa zaraza zasadziła się na nich i błyskawicznie rozerwała ich na strzępy, a potem pomknęła dalej, ignorując Delgona, ponieważ on był już skazany. Cienie przeniknęły do jego umysłu i uczyniły go swoim domem, znalazły tam życie i doświadczenia, jakich nigdy przedtem nie znały... bo to nie były dobre cienie. Natura poroniła je dlatego właśnie, że były złe. Magowie oczywiście wykorzystali je do własnych celów. Czułam ból Delgona; minął jakiś czas i on znalazł się w środku zniszczonego obszaru. Stał z plecami opartymi o słup z szorstkiego drewna wellburr, ramionami wyrwanymi ze stawów i barkami wywichniętymi tak, że jego ręce spotykały się za tym słupem. Połączył je i stopił podmuch niewyobrażalnego żaru. Ciało i kości się rozpuściły. Straszliwy ból... Delgon ledwo był w stanie krzyczeć. Był głodny, spragniony i umazany własnym kałem. Zdał sobie wtedy sprawę, że bitwa się skończyła. Hess wokół niego leżało w gruzach. Chmury zarazy piaskowej znikły, pozostawiając za sobą resztki spustoszonego miasta i krwawe szczątki jego poprzednich mieszkańców. Ruiny poczerniały od zaschniętej krwi. Niebo było czyste i Delgon uświadomił sobie, że minęło kilka dni. Cienie odeszły, ale zasiały w nim piętno wiecznego potępienia. A kiedy otworzył oczy i wyobraził sobie zapach kwiatów janne, wiedział już, że magia opuściła tę krainę. Czułam przerażenie Delgona. Upłynęło znowu trochę czasu. Jego skóra długo wystawiona na słońce była spalona i sucha. Źle widział, bo oczy przesłaniała mu szara mgła. Wiedział też, że słoneczne światło go oślepia. Ból w rękach zelżał, ale Delgon miał takie uczucie, jakby w jego ramionach płonął ogień, który ktoś wciąż podsycał. Najmniejszy ruch rozżarzał płomienie. Delgon osunął się na kolana, czuł ucisk w piersi, żołądek miał rozdęty na skutek odwodnienia i głodu tak silnego, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał. Potem zaczął się ten krzyk. Delgon sądził dotąd, że jest sam. Pierwszy krzyk rozległ się za nim, dobiegł od strony

centrum miasta i Delgon rozpoznał głos innego Starszego Mistyka, a brzmiało w nim szaleństwo. Wtedy rozległo się więcej krzyków; niosły się po mieście jak echa szukające domu. Delgon dołączył swój głos do tej kakofonii. Oni wszyscy myśleli chyba, że są sami, a teraz jedynym sposobem, w jaki mogli się porozumiewać, był krzyk. Krzyki trwały aż do zmierzchu i kiedy słońce zaszło, a zmrok skrył obrazy zniszczenia, Delgon zaczął się znowu zastanawiać, dlaczego ich zostawiono. Egzekucja, O’Gan? Czy ofiara? ‒ Nie mam pojęcia ‒ odparł. ‒ Coś złego. ‒ Coś złego. ‒ Darshall skinęła głową. ‒ Delgon nie mógł spać. Zmorzyło go zmęczenie, ale ból i pewność, że coś okropnego grasuje po czerwonych od krwi ulicach i go zje, nie pozwalały mu zasnąć. Magia zniknęła, a on miał umrzeć. Tak więc czuwał przez następne trzy dni i patrzył, jak słońce wschodziło i zachodziło nad krzyczącymi w agonii ofiarnymi Mistykami z Hess. Dopiero o zmierzchu czwartego dnia zdał sobie sprawę, że był już martwy. Czułam ból, którego doznał: ból bycia martwym. Nie jest podobny do niczego, co odczuwałam kiedykolwiek przedtem, i nigdy, przenigdy nie chcę poczuć go znowu. Trudno mi o tym teraz myśleć... ledwo potrafię o tym mówić... ale wyobraź sobie: czujesz, że gnijesz. Czujesz obrzydliwy smród swojego ciała, czujesz, jak krew tężeje w twoich żyłach, jak ptaki wydziobują ci oczy. Czujesz zęby szczurów piaskowych, które obgryzają ci żołądek, rozcinają cię tak, żeby mogły się dostać do twych wnętrzności. Czujesz, jak wyrywają ci serce... i jak jest ono zjadane sto kroków dalej, tuzin małych szczurzych pysków szatkuje je na kawałki i walczy o każdy kęs. Potem czujesz działanie ich kwasów żołądkowych i ten ból: rozkładasz się, jesteś wydalony jako gówno i leżysz na słońcu, wysychając... W końcu ciężar jego tułowia zerwał już osłabione stawy ramion i Delgon runął twarzą w gruz. To było trzy tygodnie po zakończeniu wojny. Szczury piaskowe unikały go teraz, nawet dla nich był za bardzo zepsuty. Ale każdą cząstką ciała czuł ból gnicia. Jego duch, uwięziony w rozkładającym się ciele, był niezdolny się poruszać, nadal uczepiony do tej ziemi wszystkimi zmysłami, mimo że Delgon nie miał już oczu. Cierpiał tak bardzo długo. W końcu rozpadł się całkowicie i jego cząstki utkwiły w ziemi. Nagle odzyskał zdolność poruszania się, jego ręce wypełzły z osłabionych stawów łokciowych i zsunęły w dół w ciemność, a

stopy powędrowały w przeciwne strony, wciąż jednak czuł każdą ranę, każde rozdarcie, każdą kość wyrwaną z panewki... czuł to wszystko i jego zjawa zaczęła błąkać się, szukając ucieczki. Nawet gdyby był tam ktoś, kto mógłby odprowadzić go na spoczynek do Czerni, magia Magów udaremniłaby to i pozostawiła go jego własnemu przerażającemu losowi. S’Hivez dokonał zemsty na tych Mistykach, którzy go wygnali z Nowego Shanti. Ciało Delgona zgniło, ałe jego cząstki się zmumifikowały i przemieszczały, spoglądając na ziemię i ukazywały się każdemu, kto przypadkiem tam był. To nie pomagało na pewno Delgonowi i innym, więc zarządziliśmy, że te miejsca zostaną zasypane kamieniami, a na środku tego obszaru powstanie fontanna. Skromny hołd dla takiego cierpienia. Nędzny symbol. Spojrzała w górę, machnęła ręką i wychlapała na ziemię trochę wody. ‒ Jego zjawa jest teraz tutaj; on wciąż jeszcze czuje mękę śmierci, prawdopodobnie będzie ją czuł zawsze. A my staliśmy się Starszymi Mistykami. Przysięgliśmy, że zachowamy tę trudną do zniesienia prawdę dla siebie. ‒ Czemu? ‒ zapytał O’Gan. ‒ Dlaczego nie mówicie nam o tym? Czemu ukrywacie tę część historii? ‒ Chcieliśmy, żeby Hess powróciło do życia. Kto by chciał mieszkać w mieście nawiedzanym przez takie istoty? ‒ Więc się poddajecie? Każdy Starszy Mistyk poddaje się, tylko dlatego... ‒ Tylko dlatego? ‒ krzyknęła Starsza Mistyczka i ten wysiłek sprawił, że zacisnęły się mięśnie jej brzucha, a rana się rozszerzyła. Darshall skrzywiła się, ale mówiła dalej, pomimo cierpienia, chyba zawstydzona, że powodem bólu jest coś tak nieistotnego. ‒ Nie masz pojęcia, O’Gan... ‒ pokręciła głową i wreszcie wyciągnęła rękę z wody. Patrzyła na nią przez kilka sekund, spodziewając się może, że będzie pokryta krwią Delgona. ‒ Nie wyobrażasz sobie tego bólu... czasu... każda sekunda w wieczności. Zapadła na chwilę w sen. Wciąż wpatrzona w swoją rękę, mamrotała coś, czego O’Gan nie rozumiał. ‒ Nie chcę po prostu upaść i umrzeć ‒ powiedział.

‒ Zaufaj mojej wiedzy. To jest koniec Shantasi! ‒ Darshall raz jeszcze spojrzała na swoją rękę. ‒ Mistyku Delgon, poprowadź moją dłoń! O’Gan zareagował szybko, ale za późno. Darshałl ścisnęła nóż drugą ręką i pchnęła go w górę; rozcięła sobie brzuch, pochyliła się do przodu i przekręciła ostrze w bok. Chwycił ją, kiedy upadała, poczuł zapach jej wnętrzności i ciepło pary, która z nich buchnęła, i w tym samym momencie zobaczył, że życie gaśnie w jej oczach. ‒ Mam nadzieję, że odnajdziesz spokój. Ale dopóki nie umrze ostatni z nas, to nie jest jeszcze koniec ‒ oświadczył. Położył ją przy kamiennym murku fontanny, ukląkł przy niej i śpiewając, odprowadził ją na spoczynek do Czerni. Usiłował nie myśleć o jej historii. Przez cały czas rozpaczliwie starał się wierzyć, że Mistyczka już nie może słyszeć jego słów, widzieć jego bladej twarzy i wyczuwać jego strachu. Odszedł z placu i ruszył w stronę centrum Hess, szukając wzrokiem wędrujących cieni, ale jeśli coś obserwowało go w mroku, nie zdradzało niczym swojej obecności. O’Gan Pentle był Mistykiem od przeszło pięćdziesięciu lat, ałe nie miał pojęcia o tym, jak się dowodzi armią. To należało do Starszych Mistyków, którzy wydawali rozkazy ze Świątyni wyższym dowódcom wojsk Shantasi, kierując ich w stronę morza i dalej ku pustyni Mol’Steria, tam i z powrotem. To prawda, szkolił kiedyś wojowników i wysyłał ich w świat, skazując na samotne czujne obserwowanie, czy magia się znowu nie pojawi. Często myślał o tym, gdzie przebywali jego dawni podopieczni i co robili. Mimo że był Mistykiem, nigdy nie wyjechał poza granice Nowego Shanti. Wiele czytał o mieście Noreela, Równinach Cantrassa i Długim Marrakashu, ale żadnego z tych miejsc nie widział. Wojownikom, których szkolił, przeznaczone było zobaczyć świat, on, Mistyk, który miał dbać przede wszystkim o dobro Nowego Shanti, nie mógł choćby na chwilę opuścić tej krainy. Szkolił wojowników, lecz to nie znaczyło, że mógł dowodzić armią. Oni nie mogą wszyscy się poddać, myślał. Nie mogą wszyscy pozabijać siebie samych! Szedł szybko przez Hess; każdy przejaw paniki, szerzącej się w mieście Mistyków, budził w nim odrazę. Teraz ulice były przeważnie opustoszałe,

wielu mieszkańców uciekło na wschód, tam gdzie powinno wzejść słońce. Po ziemi walały się ubrania. Obok jakiejś zdobionej żelaznej bramy leżało przewrócone krzesło, a za otwartymi drzwiami O’Gan dostrzegł wnętrze bogatego domu, stoły pełne drogocennych posążków i podłogi przykryte dywanikami utkanymi przez Anioły Cantrass. Kimkolwiek był ten, kto uciekł z tego domu, najwyraźniej nie spodziewał się, że kiedyś do niego wróci. O’Gan ledwo mógł uwierzyć w to, co się działo. Mieszkańcy miasta uciekali, nie myśląc, choćby przez chwilę, o obronie. Słuchali, nie pytając o nic, szalonych pomruków Starszych Mistyków i wpadali w panikę na widok ich publicznych samobójstw. Ale czemu miałoby być inaczej? Mieszkańcy darzyli ich ogromnym szacunkiem, więc skoro oni uznali śmierć za jedyną ucieczkę, czy ktokolwiek mógł stawić czoło tej katastrofie? O’Gan łaknął wieści z północy. Biedna A’Meer, może wróciła do Hess z nowinami o odrodzeniu się magii i ponownym zawładnięciu nią przez Magów. A jeśli tak właśnie było, inni wojownicy Shantasi mogli nawet w tej chwili odbywać tę samą podróż, przemierzając niebezpieczną pustynię MoPSteria lub płynąc poprzez Sordon Sound po to, by znaleźć porzucone Hess i jego mieszkańców uciekających stąd jak szczury piaskowe ze szczęk pustynnego lisolwa. ‒ Nie jesteśmy tchórzami! ‒ zawołał O’Gan. Mężczyzna i kobieta przytuleni do siebie pod małą przybudówką rzucili się do ucieczki wypłoszeni ze swej kryjówki. Mężczyzna obejrzał się na O’Gana, rozpoznał jego strój, lecz przestraszyła go z trudem powstrzymywana wściekłość w głosie Mistyka. ‒ Musimy powstać i walczyć! ‒ Mężczyzna objął żonę i szybko poszli dalej. ‒ Hej, wy! ‒ krzyknął O’Gan. Kobieta przystanęła i zrzuciła rękę mężczyzny ze swego ramienia. Odwróciła się i O’Gan zobaczył w jej oczach chłodną determinację. ‒ Starsi Mistycy zabijają sami siebie ‒ powiedziała. ‒ Mistyku, mam szacunek dla ciebie, ale szanuję też ich przesłanie. Nie ma żadnej szansy dla Shantasi w walce przeciwko Magom, tak oni mówią. Jak możemy uwierzyć w coś innego? Dzisiaj to jest już inne Nowe Shanti ‒ pochyliła głowę, wyrażając poważanie dla Mistyka O’Gana, a potem odeszła pospiesznie razem z mężem. ‒ To prawda ‒ przyznał O’Gan. ‒ To jest inne Nowe Shanti. Usiadł na ławce pod wysokim żywopłotem i ukrył twarz w dłoniach.

Chciało mu się jeść i pić; było tu wystarczająco dużo opuszczonych domów i nie czułby się wcale winny, gdyby coś ukradł. Potrzebował także broni. Jego została w Świątyni, ale na pewno znalazłby to, czego chciał, tutaj, na krańcu Hess. Żałował, że nie mógł poprosić o radę któregoś ze Starszych Mistyków, znał już jednak opowieść o nich. Przerażeni, własnymi rękami zadawali sobie śmierć, przechodząc do historii. O’Gan, zmrok, perspektywa walki ‒ to była teraźniejszość. Każda stracona chwila przybliżała do klęski. O’Gan wstał, by się przygotować do podróży na zachód. Miał nadzieję, że tam znajdzie dostateczną liczbę wojowników Shantasi i obejmie nad nimi dowództwo.

9 Alishia się obudziła, ale jawa okazała się nieprzyjemna. Wszystko przesuwało się jej przed oczami to w lewo, to w prawo, bolał ją żołądek, miała wrażenie, że jej kości wtłaczane są w stawy, jakby po to, by znów połączyły się ze sobą. Jakaś para butów pojawiała się i znikała jej w polu widzenia, ciężkie skórzane podeszwy obszyte oślą skórą i powiązane skręconą trzciną. Buty górnika fledżo‒ wego, pomyślała. Przechodzą z ojca na syna. Ponownie związane, czyste, podeszwy wygładzone, wyślizgane przez dziesiątki lat używania. Są częścią dobytku stanowiącego dumę górnika. One i ten dyskomiecz... Widziałam ten dyskomiecz czerwony od krwi. Trey ją niósł. Zauważyła, że coś złego spotkało tę krainę. Żadnych roślin, żadnego mchu, żadnej gleby czy ziemi, tylko naga skała, pęknięcia i szczeliny, powierzchnia wygładzona działaniem czasu. Wyglądała w niektórych miejscach na srebrzystą, w innych na żółtą, jakby księżyce toczyły walkę o panowanie nad tym dziwnym obszarem. Alishia nie wiedziała, gdzie się znajdują. Zmierzali do Kang Kang, ale teraz Trey biegł z nią przewieszoną przez ramię, a w jego cieniu nie widziała dyskomiecza. Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy, pomyślała. Chcę... Zamknęła oczy i ruch Treya wędrującego przez ten niezwykły teren ukołysał ją, jak dziecko na rękach, znów do snu. Z ciemności dotarł zapach płonącego papieru i zwęglonego drewna. Czuła też gorący powiew. Może to jej własny oddech? Wciągnęła, wypuściła powietrze i zdała sobie sprawę, że zapach spalenizny dochodzi także ze środka. Otworzyła oczy. Biblioteka ciągle jeszcze stała w ogniu. Alishia wybrała drogę między dwoma wysokimi stosami książek. Płomienie wybuchały na różnych wysokościach, pożerały setki tomów,

ale znacznie więcej pozostawiały nietkniętych. Czyżby te ocalałe spłoną później? Ruszyła biegiem. Nie miała pewności, czego szuka, ale w tej bibliotece niczego nie można było być pewnym. Machnęła ręką w poprzek ściany ognia. Nie osmalił jej, a mimo to poczuła odór spalenizny, który natychmiast zniknął. Ciekawe, czy to był ktoś, kogo znałam, pomyślała. Przystanęła i odwróciła się; sięgnęła po jakąś płonącą książkę, wyciągnęła ją z półki, pozwoliła, by się otworzyła w jej rękach, i zobaczyła tylko cztery słowa, zanim ogień je pożarł: „Nigdy jej nie znałam”. Upuściła zwęgloną masę, a ona przemieniła się w pył. Biegła dalej, nurkowała w płomienie i wcale się ich nie bała. To było jej miejsce, tu ogień nie mógł jej zrobić żadnej krzywdy. Korytarz przez jakiś czas prowadził prosto i choć mijała w ciągu kilku sekund z tysiąc książek, wiedziała, że nie były to książki dla niej. Coś ją ciągnęło, prowadziło do prawdy, którą musiała odkryć. Pod biblioteką znajdowała się jaskinia, ale już w niej była i znalazła tam tylko ostrzeżenie. Nadzieja, pomyślała. Nie widziałam jej, kiedy się obudziłam. A Trey biegł! W oddali coś upadło: regał z książkami albo ściana; zawaliła się podłoga lub spadł stos książek, gdy ogień pochłonął jego podstawę. Alishia przystanęła i odwróciła się, próbując określić, z której strony dobiegł ten łoskot. Miliony książek pochłaniały ten dźwięk. Obróciła się w lewo, w prawo, ale odgłos stopniowo ucichł i nie pozostało jej nic innego, jak biec dalej. To tak prędko się rozprzestrzenia, pomyślała. Nie do wiary, jak szybko ogień się rozszerza. Przeskoczyła przez następną ścianę płomieni, zderzyła się ze stosem książek i padła jak długa na podłogę. Jedna z książek wylądowała obok niej i otworzyła się na stronie, która aż się prosiła, by ją przeczytano. Alishia zamknęła oczy. Zamknęła też książkę, nie patrząc na nią. Po chwili otworzyła oczy i zdecydowała się spojrzeć na jej grzbiet. Bicie serca Śpiącego Boga. Odsunęła książkę trochę od siebie, rozłożyła ją i przeczytała o Nadziei, która znalazła się w brzuchu potwora. Z tego mogło zrodzić się samo zło. Trey biegł ku czemuś strasznemu i musiała się obudzić, żeby mu to powiedzieć, ostrzec go. „Dotknij jego serca i Nadzieja zniknie”, mówił jeden wiersz tej książki.

Jedyny, jaki tam był. Reszta miała zostać dopiero napisana. Nadzieja była znowu małą dziewczynką; zwiedzała sama północną część Pavisse, bo nikt nie chciał bawić się z wiedźmą. Miewała przyjaciół, ale oni wszyscy traktowali ją z rezerwą, jakby naprawdę mogła rzucić na nich jakieś podejrzane czary. Pytała matkę, dlaczego tak się zachowywali, a matka uśmiechała się, jej zielone tatuaże zwijały się wokół jej szyi jak węże i zaciskały, by nie dopuścić, żeby odpowiedziała. Boją się ciebie, odparła w duchu. Wiedzą, co ty możesz zrobić. Ale Nadzieja wiedziała, że nie może zrobić niczego, i okrutna dziecięca logika ujawniała jej prawdę: inne dzieci nie bawiły się z nią, bo myślały, że jest głupia. Nie wierzyły w istnienie magii. Nadzieja była głupkiem z rodziny głupków od pokoleń, a dzieci nie znosiły głupków. Wędrowała niegdyś po tych lasach wiele razy. Znała je dobrze, czuła się tu bezpiecznie. Był piękny dzień, słońce grzało i pieściło jej twarz, pierwszy z jej tatuaży goił się na prawym policzku. Przystanęła, uśmiechnęła się i poczuła, że tatuaż też się uśmiechnął. Do tego lasu, choć niedużego, mało kto przychodził. Mieszkańcy Pavisse mieli za wiele innych zajęć, żeby chciało się im spacerować pośród drzew, chyba że w jakimś istotnym celu. Pewnego razu, gdy była w le‒ sie, przebiegł obok jakiś mężczyzna. Schyliła się nisko, ale ją zobaczył. Jego oczy popatrzyły w lewo, szeroko rozwarte i przestraszone; przyglądał się jej przez kilka uderzeń serca, zanim pobiegł dalej. Nadzieja ukrywała się jeszcze przez jakiś czas, aż do chwili gdy usłyszała psy ‒ wtedy pokazała się strażnikom, by jej nie zaatakowały. Nie pytali, czy widziała tego mężczyznę, a ona sama z siebie nie powiedziała im niczego. Innym razem natknęła się na parę uprawiającą seks. Mężczyzna był stary i siwy, kobieta młodsza od niej. Nadzieja przyglądała się im z poczuciem winy przez ponad godzinę, gdy się pieprzyli, odpoczywali i pieprzyli znowu. Starego mężczyznę i młodą kobietę łączyła prawdziwa namiętność i Nadzieja współczuła im, że musieli odejść tak daleko, by mogli być tylko we dwoje. Później, tego samego dnia, powiedziała o nich swojemu bogu, a on, jak zawsze odpowiedział jej milczeniem. Dotarła do swego boga spoczywającego w ziemi i uklękła przed nim

blisko, niemal czując jego chłód albo ciepło, jego gładką łub szorstką skórę, bezruch śmierci lub niewidoczne wibrowanie życia. Nigdy nie dotknęła swego boga, nie mogła tego zrobić. Bogów się nie dotyka. Zaczęła mruczeć pod nosem inwokacje, które słyszała z ust matki, słowa i zdania w języku zapomnianym przez większość ludzi. „To jest język tej krainy”, wyjaśniła jej kiedyś matka i pamięć Nadziei uczyniła wszystko, by powtarzać te słowa tak, jak były wypowiadane, tym samym tonem, z tą samą intonacją. To jest maszyna, szepnął cichy głos. Był to jej własny głos, ale nie lubiła go słuchać. Mówił jej bolesne prawdy. To tylko martwa maszyna. Coś ją połaskotało w biodro, więc klepnęła się po nim. Nic się nie zmieniło. Recytowała śpiewnie jeszcze przez chwilę i przysunęła ręce tak blisko do boga zagrzebanego do połowy w ziemi, że mogła czuć, jak ją przyciąga. Wiedziała, że pewnego dnia on się poruszy. Pewnego dnia ona przyjdzie tutaj do boga, a on się podniesie i uczyni ją pierwszą prawdziwą wiedźmą od czasu, kiedy Wojna‒ ‒Katastrofa wykradła magię. Pewnego dnia przypomni sobie inwokację, którą słyszała od matki i wymamro‒ cze ją we właściwy sposób, a ten bóg zlekceważy warstwy kurzu i mchu, ptasiego gówna i zgnilizny... To tylko maszyna i marnujesz swój czas. Jedynymi bogami są Śpiący Bogowie, a oni są tylko historią, którą opowiada ci matka, kiedy pogoda jest zbyt burzowa, żebyś mogła zasnąć. Znowu coś się poruszyło przy jej biodrze. Rozejrzała się po leśnej polanie. Światło zaczęło przygasać. Zmierzch nie powinien jeszcze zapadać. Lekka niebieska mgła uniosła się z ziemi i snuła wokół kolan Nadziei. Nie powinno być tak ciemno. Znajdowała się dalej niż kiedykolwiek dotąd, od boga, martwej maszyny. Zapach sosen i drzew wellburr zniknął, w powietrzu zawisła woń pyłu wieków. ‒ Chciałam tylko, żeby bóg dał mi magię ‒ powiedziała i słowa jej, młodej kobiety, obudziły ją, wypowiedziane głosem kobiety starej. Ostatnie z tych słów cichło stopniowo, pochłonięte przez ściany. Nie rozniosło się tu żadne echo. Pająk grabarz poruszył się w jej kieszeni. Nadzieja leżała na boku, a pająk najwyraźniej został wyrwany ze snu. Usiadła, sięgnęła do kieszeni,

chwyciła go za dwie nogi i wyciągnęła. Zawisł przed nią. Jego pozostałe nogi prężyły się, ciało się unosiło, ale nie mógł przysunąć swoich jadowych zębów na tyle blisko, by ją ugryźć. ‒ Nie było mnie tu ‒ powiedziała. Mógł upłynąć nieskończenie długi czas i nic by się tutaj nie zmieniło: ściany wciąż by się jarzyły blaskiem, podłogi nadal kąpałyby się w tej dziwnej nieprzejrzystej mgiełce... a istota na cokole jeszcze by tu trwała. Nadzieja nie potrafiła zmusić się, by na nią spojrzeć... bo jakieś oko mogło odpowiedzieć spojrzeniem. Machnęła przed sobą pająkiem, trzymając go na odległość ramienia od siebie. ‒ Wstajemy? Podniosła się, nadal ściskając dyskomiecz w ręce. Drżała. Wciąż nie mogła popatrzeć na Śpiącego Boga. Pomyślała o tej innej sobie, kiedy była młoda, czciła kawałek zardzewiałego metalu i rozbity kamień spoczywające w ziemi. Poczuła wstyd. Tyle czasu klęczała przed starą magią, gdy prawdziwi bogowie byli jeszcze starsi. Trzęsły się jej nogi. Tatuaże zwijały się, kiedy jej twarz drgała, a nerwy się napinały. Chciało jej się siusiać, ale myśl, żeby zrobić to tutaj, ją przerażała. Już niemal spojrzała... Pająk owinął się wokół jej palca i drapnął kłami paznokieć. Zrzuciła go, kopnęła i patrzyła, jak pomaszerował przez mgiełkę w stronę cokołu. Kiedy zbliżył się do niego, Śpiący Bóg znalazł się w jej polu widzenia i wtedy na niego spojrzała, bo nic innego jej nie pozostało, nie miała już żadnej przestrzeni do pokonania, znikły także wszelkie sny na jawie, które mogłyby oddzielić tę chwilę od następnej. Tyle czasu wyobrażała sobie, jaka ta istota może być, ale nigdy nie wierzyła, że mogłaby należeć do niej. ‒ Obudź się ‒ szepnęła. Nie rozumiała tego, co widziała. Jej oczy uchwyciły ów kształt, ale umysł nie potrafił zinterpretować obrazu. ‒ Obudź się dla mnie! Postać pozostała nieruchoma. Miała rozmiary dziesięciu ludzi splecionych razem ‒ kończyny, głowy i torsy skręcone jedne wokół drugich. Nie mogła dostrzec żadnych oczu, nie słyszała żadnego oddechu. On musi być żywy, pomyślała, ale zbyt mało znaczyła, by

wolno jej było to zrozumieć. Stała przed obliczem boga i mogła jedynie prosić, żeby się obudził. Zrobiła krok do przodu ‒ i nie zabrzmiał żaden krzyk oburzenia. Mogła teraz patrzeć na tę istotę i choć nie była pewna, co dokładnie widzi, przynajmniej wierzyła swoim oczom. Następny krok do przodu. Pająk grabarz wpełzł do góry po boku Śpiącego Boga i rozpłaszczył się na nim jak bezcielesna dłoń. Nadzieja wstrzymała oddech. Wpatrywała się w pająka. Czuła, jak krew pulsuje jej w skroniach, piersiach, udach. Serce waliło jej tak mocno, jakby chciało przyciągnąć uwagę do czegoś tu, i tu, i tu! Pająk stanął pionowo, obnażając kły, i Nadzieja zobaczyła, co leżało wokół podstawy cokołu. Chociaż światło w tej ogromnej jaskini było słabe, dostrzegła zwały prastarego pyłu, pomarańczowego jak łuszcząca się rdza, która opadła z tej starej maszyny w lesie, dawno temu, i drobnego jak piasek. ‒ Nie... Pająk syknął, jakby ją usłyszał. Nadzieja przesunęła się o trzy kroki bliżej... w jaskini nic się nie zmieniło. Pomarańczowy jak rdza. ‒ Nie!... Rozejrzała się wokoło, bo jaskinia stała się nagle innym miejscem. Jej umysł jakby się przechylił. Czuła to, jakiś ruch, który przesunął ją lekko z tego świata do innego. Straciła wszelki, choćby nawet niepewny, grunt pod nogami, wszelką kontrolę nad własnym przeznaczeniem, upadła i prześlizgiwała się między palcami Losu, spadała ku jakiemuś nieznanemu końcowi, jaki zgotował jej ten obcy, przeklęty świat. ‒ Nie! ‒ krzyknęła głośno, a potem zrobiła krok naprzód, żeby dotknąć tego, co, jak dotąd wierzyła, miało ocalić ich wszystkich. Śpiącego Boga nie było wewnątrz; to Nadzieja była wewnątrz Śpiącego Boga. I kiedy, wstrząśnięta, zdała sobie z tego sprawę, uświadomiła sobie też coś jeszcze: prawdę, która oparzyła ją jak ogień, pogrzebała jej nadzieje, wzbudziła w niej wściekłość i żal, uczyniła realnymi wszystkie lęki, jakie kiedykolwiek w życiu odczuwała. Bóg nie spał. Śpiący Bóg był martwy.

Trey dotarł do miejsca, gdzie, jak widział, zniknęła Nadzieja, i położył Alishię na ziemi. Gdy klękał z nieprzytomną bibliotekarką i starał się, żeby jej głowa spoczęła na jego skórzanej torbie, zadrżał z wysiłku. Teren był tutaj ogołocony ze wszystkiego ‒ pozostała tylko naga skała z wyraźnymi pęknięciami i szerokimi, głębokimi szczelinami lodowymi. Nadzieja najwyraźniej wpadła do jednej z nich. A tam w dole coś było, perforowana warstwa jakiegoś tworzywa innego koloru niż skała. Była zaokrąglona, miała szczególną fakturę, a blisko ściany lodowej szczeliny Trey dostrzegł w niej dziurę. Dosięgnąłby jej, gdyby się położył na brzuchu... ale bał się tego, co może się stamtąd wyłonić. Katastrofa, która spotkała Noreelę, odsłoniła tę pogrzebaną istotę i Trey zdawał sobie jasno sprawę, że było to coś, co powinno pozostać pogrzebane na zawsze. ‒ Nadziejo ‒ szepnął, ale ona się nie pojawiła. Dziwna powierzchnia lśniła w blasku księżyca, ale zdawała się też emanować własną poświatę. Treyowi nie podobało się to światło, sprawiało wrażenie brudnego. Cofnął się, by na niego nie padało. Wokoło panowała cisza. Wiał jedynie lekki wiaterek z północy, niosąc ze sobą zapach poruszonej ziemi i wyrwanych z korzeniami roślin. Treya otaczała skalista równina, szara i martwa, tu i tam upstrzona światłem księżyców. Zjawy pochowały się w zagłębieniach, gdzie mogły się też ukrywać istoty o wiele bardziej tajemnicze i przerażające. Czy naprawdę istnieje coś bardziej tajemniczego niż to? ‒ pomyślał. Pochylił się do przodu, zajrzał do otworu... i wtedy usłyszał ten dźwięk. Stłumiony, odległy i głuchy, był to jednak krzyk. ‒ Nadzieja? Alishia poruszyła się obok niego, przetoczyła na bok i otworzyła oczy Przez moment Treyowi wydawało się, że zobaczył wyraźne niebieskawe płomienie w jej źrenicach. Zerknął w górę: może ciemność się rozstąpiła i odsłoniła błękitne niebo? Ale mrok był tak głęboki, jak zawsze. ‒ ...jej własna książka o szaleństwie... ‒ powiedziała Alishia. ‒ Alishia? Dotknął twarzy dziewczyny i odwrócił jej głowę; patrząc w jej oczy, zdał sobie sprawę, że wcale się nie obudziła. Usta miała zwiotczałe, podbródek bezwładny, spojrzenie bez wyrazu. ‒ Nadzieja ‒ wymamrotała. ‒ Zaraz przyjdzie ‒ szepnął Trey i na czole Alishii zarysowała się

zmarszczka. Krzyk zabrzmiał znowu i górnik zorientował się, w jaki sposób dotarł do jego uszu: został przez coś pochłonięty i wyrzucony ponownie, był echem biegnącym dookoła podziemnych zakątków i przez szczeliny. ‒ Nadchodzą! ‒ krzyczała wiedźma. Trey zadrżał. Kto nadchodzi? Naksy? Czy Nadzieja zeszła głęboko pod ziemię i znalazła je, kiedy już się obudziły? Ale gdyby tak rzeczywiście było, nie żyłaby. Powinien krzyknąć do niej, poprowadzić ją, pochylić się nad dziurą, by móc wyciągnąć wiedźmę z głębi ziemi, żeby znalazła się daleko od tego, co ją ścigało. Ale tego nie zrobił. Bo zobaczył twarz Alishii i otchłań sennego koszmaru w jej rozwartych oczach. Kiedy Nadzieja dotknęła tego czegoś ‒ środka, wielkiego zasuszonego serca tej starej, martwej istoty ‒ to coś się rozpadło. Wtedy pająk grabarz jeszcze siedział na owym sercu. Zaczął wymachiwać nogami, próbując odnaleźć twardy grunt. Nadzieja doskonale wiedziała, jak on się czuł, bo i pod nią osunął się cały świat. To, co rzeczywiste ‒ walczyło, by utrzymać choćby słabą kontrolę nad tą krainą ‒ ustąpiło koszmarowi. Kiedy pająk spadł, spadł też umysł Nadziei; oboje pogrążyli się w chmurze pyłu, w chwili gdy serce Śpiącego Boga zmieniło się w pył, piaszczystą krew i mgiełkę historii wirującą wokół niego. Nadzieja próbowała krzyczeć, lecz zabrzmiało to jak lament. Nie mogła się poruszyć. Wciąż jeszcze trzymała rękę przed sobą, jej końce rozczapierzonych palców poszarzały od pyłu szczątków boga. Wciągnęła powietrze i pył pokrył jej gardło. Bolało ją, kiedy oddychała. Bolało, gdy myślała. Tu jest historia tej krainy... martwa... martwa i sucha, jak zwłoki pozostawione na słońcu. Pająk grabarz pojawił się znowu. Podniósł się w kurzu i stworzył swoją kopię, a każda cząsteczka pyłu zaczęła go imitować. Było teraz już pięć pająków, piętnaście, sto, wszystkie pełzły powoli w stronę Nadziei w tym pyle, który mącił jej wzrok. Nadał lamentowała, choć chciała krzyczeć. Pająki podeszły do niej bliżej. Nie powinna nigdy schodzić tutaj. Ludzie, których kiedyś zabiła, uśmiechali się w swoich ukrytych grobach, więc Nadzieja odwróciła się i pobiegła z powrotem, tą samą drogą, którą tu

dotarła. Wdrapując się pó klatce piersiowej Śpiącego Boga, pomagała sobie dyskomieczem, krzywiąc się przy każdym cięciu i przytrzymując się palcami drugiej ręki. Usłyszała za sobą odgłos osypującego się piasku i tupot małych nóżek. Zaczęła się odwracać, ale zauważyła ruch powietrza, więc spojrzała znowu przed siebie. Gwałtownie odrzuciła dyskomiecz, podskoczyła i wbiła go znowu w podłoże; trzymając się go z całej siły, kopiąc nogami, drapiąc drugą ręką, dotarła do otworu i zanurkowała. Ściany wciąż się jarzyły, ale teraz światło się zmieniało, stopniowo gasło, znów migotało i nie ukazywało niczego nowego. Nadzieja przystanęła i nasłuchiwała, a nuż usłyszy cudowne bicie serca. Ale nie było tam niczego prócz pająków grabarzy sunących jej śladem, zrodzonych z martwego pyłu. Wydawały dźwięk podobny do plusku morza obmywającego piaszczystą plażę. Musiało ich być około miliona. Krzyknęła i ruszyła do przodu, kaszląc i wypluwając pył, który zmieniał się w pająki. Wybiła je, kiedy zaczęły maszerować. Ich ciała rozsypały się, gdy machnęła dyskomieczem. Wynurzyła się w ogromnej jaskini i spadła z wąskiej szpary, czując jak stwardniałe żyły pękają wokół niej. Wstała, znów machnęła dyskomieczem, przeszywając ostrzem cienie, które już zaczęły za nią wypadać. Pająki, umierając, piszczały. Nigdy dotąd nie słyszała pisku pająków. Ich śmiertelny śpiew zlał się z jej krzykiem. Cofnęła się, próbując pójść drogą, którą przebyła wcześniej. Pająki wlały się do jaskini jak fala czarnego oleju i pochłonęły całe słabe światło, nie odbijając nawet jego odrobiny. Nadzieja zaczęła tupać. Wciąż krzyczała. A że w gardle nie miała wreszcie pyłu, mogła teraz krzyczeć swobodnie, wyrzucać z siebie strach. Odwróciła się i pobiegła przed siebie. Wszystko, co widziała lub czego dotykała, wszystko, co wdychała, było Śpiącym Bogiem. Wpatrywała się w jego wnętrzności, teraz suche, skamieniałe i martwe. Niczego tak dziwnego i przerażającego jeszcze w swoim długim życiu nie widziała. Jeśli Śpiący Bóg umiera, jaka jest jeszcze nadzieja dla reszty z nas? ‒ pytała w myślach samą siebie. ‒ Nadchodzą! ‒ krzyknęła, bo biegnąc, poczuła, jak ciemna fala opływa jej stopy. Pająki pełzały w górę po jej kostkach i łydkach, ale nie gryzły.

Może przykryją mnie, przytłoczą, zduszą, żebym tu umarła i wyschła w tej martwej suchej istocie, pomyślała. I wtedy coś zaczęło się zmieniać: Nadzieja zobaczyła światło księżyca. Jakiś czas temu spadła i przebiła sobą skórę Śpiącego Boga, weszła w jego ciało, szukając jego świadomości, a teraz szansa, że mogłaby uciec, była tu, w tej plamie żółtego księżyca. Księżycu śmierci, który oświetlasz mi drogę, pozwalasz, bym, zobaczyła, jak pająki przychodzą i chwytają mnie... One wszystkie będą mnie gryźć, i moje rozerwane ciało, moja świeża krew, moja zepsuta dusza rozpostrze się na kamiennym ciele tego Boga. ‒ Nadziejo! ‒ Górnik fledżowy był wyżej, widziała cień jego głowy, który rzucało światło księżyca śmierci. Zatrzymała się pod otworem i spojrzała na zbliżającą się falę pająków. ‒ To szaleństwo! ‒ krzyknęła. ‒ Szaleństwo jest wszystkim, co nam teraz pozostało! Pchnęła z całej siły dyskomiecz do góry, w półmrok, i poczuła, jak mocno w coś uderzył. Pająki dopadły ją, uniosły jej ciało i pogrążyła się w ciemności. Trey nie mógł ot tak sobie siedzieć i nic nie robić. Położył się płasko na ziemi i przesunął do przodu tak, że mógł patrzeć w głąb lodowej szczeliny. Dziura w dziwnej powierzchni wypełniła się dźwiękami. Krzyki Nadziei, tupot stóp, szuranie czymś metalowym o kamienie... i coś jeszcze... Jakiś syk. Jakiś szum. Treya przeszył dreszcz, jakby usłyszał oddech Naksa. To niemożliwe, pomyślał. Nie czuję fledżu. To nie jest kopalnia fledżowa. To niemożliwe. Nadzieja pojawiła się w jego polu widzenia, spojrzała do góry i przez moment pomyślał, że pożółkła od fledżu. Księżyc śmierci oświetlił jej odwróconą ku niebu twarz i zalał oczy. Trey cofnął się, bo to przed Naksem uciekała, to musiał być on, Trey nawet teraz słyszał, jak się zbliża. W jej przerażonych pożółkłych od fledżu oczach wyczytał, że nie ma już żadnej nadziei. Alishia krzyknęła coś nieskładnie, jej głos przeraził go i wyrwał z otępienia. ‒ Nadziejo! ‒ zawołał. Spojrzała na niego, tatuaże na jej twarzy naprężyły się i wyprostowały,

kąciki ust miała opuszczone, wyglądała jak obraz szaleństwa, na który nie mógł patrzeć dłużej niż przez jedno uderzenie serca. Cokolwiek tam widziała, zniszczyło ją to. Krzyknęła, a potem dyskomiecz wyleciał z otworu. Trey gwałtownie odrzucił głowę na bok i chwycił jego metalową rękojeść, uważając, by nie trafiło go wciąż wirujące ostrze, oblepione pyłem. Trey chwycił Nadzieję. Pomogła mu, podciągając się do brzegów postrzępionego otworu. Potem skoczyła, chwyciła się krawędzi lodowej szczeliny i wydostała na zewnątrz; przetoczyła się, wyrwała dyskomiecz z ręki Treya i podeszła do Alishii. Stanęła okrakiem nad śpiącą dziewczyną, popatrzyła na nią, potem na Treya i znowu na nią. Trey spojrzał w głąb lodowej szczeliny. Pył wytrysnął strumieniem z otworu, zawisł w powietrzu i zaczął spływać z powrotem w dół, jakby księżyc śmierci uczynił go ciężkim. Tylko pył. Ona wydaje się tak przerażona... Podniósł się i stanął naprzeciw Nadziei. ‒ Co widziałaś tam w dole? ‒ Jesteś powolny ‒ powiedziała Nadzieja. ‒ Słaby. Jesteś z podziemia, a pod ziemią świat jest martwy, opustoszały, cała historia zmieniła się w pieprzony kamień! ‒ O czym ty mówisz? Co tam jest w dole? ‒ Teraz nic! ‒ Nadzieja splunęła i patrzyła przez chwilę na swoją gęstą ślinę, jakby spodziewała się, że ona ożyje. ‒ Alishia powiedziała... ‒ Ona jest wszystkim, co pozostało ‒ szepnęła wiedźma. ‒ Jedyną nadzieją dla świata. A ty...ty jesteś z podziemia. Powolny. Słaby. Głód fledżu rozkłada cię... ‒ Nadziejo... Trey zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę. Sam nie wiedział, dlaczego to robi. Żeby zabrać dyskomiecz? Żeby łagodnym dotknięciem dodać jej otuchy? Wiedźma spojrzała na śpiącą dziewczynę, a gdy znowu podniosła wzrok na Treya, wyraz jej oczu się zmienił. Były martwe. Twarde jak kamień, przepastne jak otwór, z którego się przed chwilą wynurzyła. Tatuaże układały się wokół nich. ‒ Nie jesteś jej potrzebny ‒ oświadczyła. A potem zaatakowała. Trey cofnął się, ale ostrze dyskomiecza już wirowało i wiedźma

wiedziała, jak nim władać. Okręciła się na pięcie i zamachnęła ‒ zabójcza broń zatoczyła łuk. Trey odruchowo opuścił ramię i miecz przeciął jego biceps, zagłębił się w pierś. Wydało mu się, że ochlapano go lodowatą wodą. Otwarta rana ukazała ciało nocy. Ktoś krzyknął. Trey? Ciepła krew spłynęła po jego ramieniu, piersi i po brzuchu. Ciągle jeszcze nie mogę poczuć bólu, pomyślał. To źle. Doznałem wstrząsu. I jakbym zlodowaciał. Ciekawe, jak głęboko polecę w dół, jak długo będę widział. Przez chwilę był znowu w kopalni fledżu, bo wszystko pociemniało. Stał się kimś innym, kimś, kto utrzymywał kontakt z jego rannym ciałem. Podniósł rękę, dotknął swojej twarzy i poczuł ból. Strach wykrzywił mu rysy. Przesunął dłonią po ramieniu, do postrzępionej rany, i po klatce piersiowej. Rozcięła mnie. Ałe dlaczego, nie wiedział. Czerń pochłonęła i jego umysł, i zmysły. Kiedy się w niej zapadał, poczuł zwiastun bólu, który mial go powitać, gdyby kiedykolwiek znowu się obudził.



CZĘŚĆ II Pisanie przyszłości 10 Przypłynęło jeszcze tysiąc Krotów, nadszedł czas wymarszu. Ducianne wyruszyła pierwsza z oddziałem trzystu wojowników. Niektórzy lecieli, większość szła pieszo, inni pełzali jak węże. Zebrali się na zachodnim krańcu Conbarmy i podążyli przez równiny na południe. Ducianne prowadziła kolumnę, stojąc na swej pokrytej kamiennymi płytami maszynie. Jej włosy z kolcami powiewały. Lenora siedziała na własnej maszynie i patrzyła, jak odjeżdżają. „Przywieź mi głowę Księcia ‒ poleciła Ducianne ‒ Pójdę do miasta Noreela. Spotkasz się ze mną po drodze albo już na miejscu, w tym drugim przypadku miasto będzie nasze”. I tak zaczęła się prawdziwa wojna o Noreelę. Lenora poczuła, jak dreszcz historii przebiegł przez nią i wokół niej; była teraz środkiem jej opowieści i ścieżek. Wokół niej toczyły się dzieje i tworzyły legendy. Przeszłość kończyła się na czubku jej miecza, a przyszłość miały budować jej czyny. Wiedziała, że powstaną opowieści i pieśni o niej, a jej imię będzie wypowiadane z podziwem. Ten cuchnący świat przez trzysta lat znajdował się w stagnacji. W ciągu paru najbliższych dni Noreelanie powinni zobaczyć więcej zmian, niż którykolwiek z nich doświadczył przez całe swoje życie. Lenora dotknęła palcami uszu zawieszonych u jej pasa. Większość z nich rozpoznawała samym dotykiem. Tu było ucho Krota, który zaatakował ją sto łat temu, bo postanowił odebrać jej godność najbardziej zaufanego wojownika Magów. Lenora wypatroszyła go i odcięła mu ucho, kiedy, leżąc na śniegu, wykrwawiał się na śmierć.

A tu wisiało wielkie, pokryte szczeciną ucho dzikiego stworzenia, które znaleźli na jednej z setek małych wysp leżących na wschód od Dana’Man. Te stworzenia żyły w swego rodzaju komunach, miały prymitywne domy, próbowały uprawiać ziemię i władały prostą bronią. Ale były bardziej zwierzętami niż ludźmi ‒ takiej rasy nie dałoby się włączyć do armii Krotów ‒ więc Lenora i jej wojownicy zaczęli je zabijać, by zdobyć pożywienie i skóry. Przebiegła palcami wzdłuż pasa, każde zasuszone ucho budziło wspomnienia silniej niż zapach czy dźwięk. Przemoc była żywiołem Lenory i dotyk uszu ofiar sprawił, że jej serce zaczęło bić gwałtownie. Ścisnęła kolejne ucho, ucho młodej dziewczyny z jednego z plemion żyjących w lodowcach Dana’Man, z północnych brzegów tego przeklętego miejsca, chropowatego miejsca, w którym oddzieliła je od ciała dziewczyny, która zamierzyła się na nią nożem, bo Lenora zamordowała jej rodziców. A potem, na przodzie jej pasa, najbliżej węzła, który naprężał skórę, wciąż jeszcze miękkie ucho obserwatora z Krańca krainy. Był pierwszym, od chwili zakończenia Wojny‒Katastrofy, Noreelaninem, który zginął z ręki Krota. Zabiła go Lenora. Wspomnienie o tym dawało jej radość ‒ temu uchu należało się miejsce u jej pasa bardziej niż jakiemukolwiek innemu. Wkrótce będzie ich znacznie więcej. Kipiała gniewem, rwała się do walki, dumna, że jest tak bardzo oddana Magom. Tamten daleki głos mógł odezwać się znowu, i ucichnąć na wiele dni, musiała jednak najpierw podbić tę krainę, a dopiero potem o nim pomyśleć. Zamknęła oczy i odesłała cień swej nienarodzonej córki w głębokie, odległe zakątki swego umysłu. Jego czas miał nadejść, później. Znacznie później. Teraz czekała ją krwawa walka. Zmierzali na południe przez uprawne pola wokół Conbarmy. W przyćmionej poświacie widać było chore rośliny i drzewa; proces ich zniszczenia posunął się już tak daleko, że nie mógł się rozpocząć już po tym, jak Magowie przeklęli światło dnia. Lenora prowadziła swą maszynę wzdłuż wyboistej drogi między kamiennymi murami, inni Krotowie jechali

przez pola i rzadkie żywopłoty, a nad nimi unosił się smród zgnilizny. Plony tej ziemi nigdy nie będą zebrane. Lenora schyliła się i wyrwała grubą kępę nieznanej jej trawy. Była śliska od pleśni, jej żółte sadzonki stały się czarne i mokre. Za polami rozciągały się bardziej dzikie tereny Równin Cantrass. Lenora była tu już kiedyś. Następnego dnia powinna przeciąć drogę, którą jechała trzysta lat temu, gdy uciekała znad jeziora Denyah wraz z Magami i wycofywała się przez Noreelę do podnóża Grzbietu. Zastanawiała się, czy poznałaby to miejsce, gdyby się w nim znalazła, czy miałaby wtedy wrażenie, że jej życie zatoczyło pełny krąg. Poprzednio uciekała. Tym razem była w ofensywie. Lenora stanęła na grzbiecie swej maszyny i wydała rozkaz: „Poruszać się szybciej”. To, co zobaczyła za sobą, wprawiło ją w zdumienie i podziw. Towarzyszyło jej ośmiuset Krotów i tak daleko, jak sięgał jej wzrok, wszędzie widziała maszyny różnych kształtów i modeli. Krotowie jechali na nich tak pewnie i swobodnie, jakby robili to od urodzenia. Niektórzy mieli cugle ze sznura albo skóry i woleli stać, kiedy ich rumaki galopowały, inni siedzieli wygodnie, ostrzyli broń, sprawdzali kołczany, smarowali obuchy, przygotowywali ładunki gwiazd, wypróbowywałi kusze lub zapoznawali się z różnorodnym uzbrojeniem swoich maszyn. Tu i tam wybuchały ognie, gdy maszyny wyrzucały gaz. Jedne wydawały pomruki, jakby już toczyły walkę, inne nagle skakały z boku na bok, jakby kogoś tropiły. Księżyc rozjaśniał im drogę. Pokonywali rozwalone kamienne mury, okrążali drzewa, przebijali się przez żywopłoty. Lenora widziała też cienie latających maszyn na tle pociemniałego nieba. Zadawała sobie pytanie, czy mogłyby wzbić się tak wysoko, żeby odnaleźć słońce, ale myśląc o tym, popełniała właściwie zdradę, bo podawała w ten sposób w wątpliwość potęgę Magów. Słońce zniknęło. Nie ma sensu zastanawiać się nad tym. Zniknęło, ponieważ Angel i S’Hivez, najpotężniejsze istoty na świecie, chcieli, żeby tak się stało ‒ stwierdziła w duchu. Niech stworzenia z Kang Kang powstaną przeciwko nim, niech Nowe Shanti zjednoczy się do ostatecznej walki, niech się podniosą Śpiący Bogowie. Magowie mają magię i jej moc określają tylko granice ich umysłów. Maszyna przeskoczyła przez zwalone drzewo, ale Lenora nie musiała nawet podkurczać nóg. Sunęła nad ziemią tak gładko i spokojnie, jakby

płynęła po wodzie. Jechali szybko i po kilku godzinach od opuszczenia Conbarmy napotkali na Równinach Cantrass jedną z wędrownych zagród. Lenora była oszołomiona. Przez chwilę czuła podziw dla ludzi, którzy nie porzucili tej ogromnej konstrukcji i starali się żyć jak ich przodkowie. Energia i wysiłek wkładane w te wędrówki tam i z powrotem przez Równiny Cantrass z całą pewnością przewyższały wszelkie uzyskiwane z tego korzyści. Może był to sposób na to, żeby bronić się przed szaleństwem, tak jak broni się człowiek, który czyści lodowiec z płatków śniegu. Czy to miało w ogóle jakiś ostateczny cel? Wątpliwe. Był to po prostu proces, który zajmował czas i.odwracał uwagę od poważniejszych problemów. Zagroda była w opłakanym stanie. Resztki mostów sznurowych wisiały na poręczach, bieżniki już dawno zbutwiały i odpadły. Sflaczałe worki na wodę stały się siedliskiem wielkich szarych grzybów. Dach popękał i nawet z miejsca, w którym się znajdowała, Lenora widziała, że brakło w nim wielkich skalnych płyt. Nogi maszyny gdzieś przepadły i teraz jej mieszkańcy musieli ciągnąć ją po pomoście z bali. Stu ludzi szarpało za grube sznury, stu innych ją pchało. Dziesiątkom dorodnych sztuk bydła i kilku brudnym koniom założono skórzane uprzęże, a wędrowcy stojący na ich grzbietach smagali je batami. Maszyna, skrzypiąc, ledwie, ledwie przesuwała się do przodu, niektóre bale pękały pod nią. Ten olbrzymi wysiłek dawał znikome rezultaty i Lenora zadawała sobie pytanie, czy cały proces przesuwania maszyny w tym samym kierunku nie trwa nieprzerwanie już od trzystu lat. Nakazała Krotom, żeby się zatrzymali, i wszyscy przyglądali się przez jakiś czas wędrującym rolnikom, zdumieni, że żaden nie dostrzegł ich ani nie usłyszał. Światło było słabe, ale blaskowi księżyca zdawały się podobać te nowe wojenne maszyny, lśnił na ich ostrych brzegach i sprawiał, że ich kamienne części połyskiwały. ‒ Jakie to beznadziejne ‒ powiedziała Lenora. Wędrowcy, którzy pchali i ciągnęli swój olbrzymi zrujnowany dom, choć wszyscy potężnie zbudowani, wyglądali jednak na zmęczonych i osłabionych. Mieli wielkie i płaskie stopy, ich ręce przypominały sękate

ldoce. W kilku oknach zagrody płonęły światła i Lenora zastanawiała się nad hierarchią, która pozwalała niektórym z tych ludzi pozostawać w środku. To oczywiście byli przywódcy. Naczelnicy plemienia. Ci, co mieli siłę lub charyzmę pozwalające im rozkazywać innym. W czasie kiedy Krotowie przyglądali się temu wszystkiemu, maszyna przesunęła się o krok. Wielu ludzi położyło się na ziemi, inni przeciągnęli kilka ogołoconych z gałęzi drzew do przodu. Umieścili je za zwierzętami i wepchnęli pod krawędź zagrody za pomocą ciężkich drewnianych młotów. Potem wrócili za zagrodę i zajęli swoje pozycje. Nadeszła więc pierwsza prawdziwa próba. Przez trzy stulecia Magowie łupili plemiona i rasy olbrzymiej krainy Dana’Man i sąsiednich wysp, wcielali tych ludzi do swojej armii, szkolili, wpajali nienawiść do Noreeli ‒ krainy, której nikt z tej armii nigdy nie widział, a wielu nigdy nawet o niej wcześniej nie słyszało. Mijały dziesięciolecia, starzy wojownicy umierali, rodzili się nowi i wreszcie doszło do tego, że większość armii stanowili już Krotowie w każdym calu. Różne odcienie skóry, różne włosy, niektórzy wysocy, niektórzy niscy... ale wszyscy byli Krotami. Wychowanymi do walki. Urodzonymi do zabijania, i po to, żeby pomogli Magom dokonać zemsty. Teraz Lenora miała się przekonać, jak bardzo ta armia była oddana sprawie Magów i gotowa do poświęceń. Bitwa o Conbarmę była walką; tu miało dojść do rzezi. Odwróciła się i przemówiła do I
Lebbon Tim - Noreela 02 - Świt

Related documents

406 Pages • 128,368 Words • PDF • 1.8 MB

2 Pages • 981 Words • PDF • 86.6 KB

2 Pages • 193 Words • PDF • 70 KB

425 Pages • 214,816 Words • PDF • 2 MB

1 Pages • 50 Words • PDF • 64 KB

1 Pages • 186 Words • PDF • 48 KB

263 Pages • 124,046 Words • PDF • 1.7 MB

124 Pages • 8,901 Words • PDF • 1.9 MB

8 Pages • 2,029 Words • PDF • 582.9 KB

42 Pages • 13,554 Words • PDF • 2.5 MB

1 Pages • 96 Words • PDF • 54.8 KB

3 Pages • 289 Words • PDF • 151.3 KB